Zelazny Roger
Dziewięciu Książąt Amberu
Rozdział 01
Koszmar zbliżał się ku końcowi, lecz miałem wrażenie, że trwał całą wieczność.
Spróbowałem poruszyć palcami u nóg - udało mi się. Leżałem na szpitalnym łóżku i
miałem obie nogi w gipsie, ale przynajmniej wciąż je miałem.
Trzykrotnie zacisnąłem i otworzyłem powieki.
Pokój przestał mi wirować przed oczami.
Gdzie, u diabła, byłem?
Po chwili zaćmienie zaczęło ustępować i wróciła mi częściowo pamięć.
Przypomniałem sobie długie noce, pielęgniarki i igły. Za każdym razem, kiedy
zaczynało mi się nieco rozjaśniać w głowie, ktoś wchodził i coś mi wstrzykiwał. Tak
to wyglądało, dokładnie tak. Teraz jednak, skoro przyszedłem już trochę do siebie,
będą musieli z tym skończyć.
Ale czy skończą?
I naraz jak obuchem uderzyła mnie myśl: niekoniecznie.
Wrodzony sceptycyzm co do szlachetności ludzkiej natury nie pozwolił mi na zbytni
optymizm. Zrozumiałem, że od dłuższego czasu odurzano mnie narkotykami. Nie
miałem pojęcia dlaczego, ale też nie widziałem powodu, dla którego miano by
zaprzestać tych praktyk, jeśli im za to płacono. Musisz zachować zimną krew i
udawać, że jesteś nadal zamroczony - podpowiedziało mi moje drugie, gorsze, choć
zapewne i mądrzejsze ja.
Tak też uczyniłem.
Kiedy w jakieś dziesięć minut później zajrzała przez drzwi pielęgniarka, oczywiście
wciąż słodko chrapałem. Odeszła. Przez ten czas zdążyłem już częściowo
zrekonstruować, co zaszło.
Uprzytomniłem sobie niejasno, że miałem jakiś wypadek. To, co było potem,
pamiętałem jak przez mgłę, a tego, co było przedtem, nie pamiętałem zupełnie. Ale
przypomniałem sobie, że najpierw przebywałem w szpitalu, a dopiero później
przeniesiono mnie tutaj. Dlaczego? Nie miałem pojęcia.
Czułem, że nogi mi się już zrosły i są na tyle silne, że mogę spróbować stanąć. Nie
zdawałem sobie sprawy, ile czasu upłynęło od ich złamania, ale wiedziałem, że były
złamane.
Usiadłem. Kosztowało mnie to sporo wysiłku, gdyż bolały mnie wszystkie mięśnie.
Na dworze było już ciemno i zza okna mrugało na mnie kilka gwiazd. Odmrugnąłem
im i przerzuciłem nogi przez krawędź łóżka.
Zakręciło mi się w głowie, ale tylko przez chwilę; wstałem i trzymając się poręczy u
wezgłowia zrobiłem ostrożnie pierwszy krok.
W porządku. Trzymałem się na nogach.
A więc teoretycznie mogłem wyjść stąd o własnych siłach.
Wróciłem do łóżka, wyciągnąłem się i zacząłem rozmyślać. Ciało miałem zlane
potem i trząsłem się jak w febrze. Przed oczami migotały mi kolorowe plamki.
Coś się psuje w państwie duńskim...
To był wypadek samochodowy, uzmysłowiłem sobie. Cholernie nieprzyjemny
wypadek...
Wtem drzwi się otworzyły wpuszczając trochę światła i przez wpółprzymknięte
powieki zobaczyłem pielęgniarkę ze strzykawką. Miała szerokie biodra, ciemne wtosy
i muskularne ręce. Kiedy zbliżała się do łóżka, usiadłem.
- Dobry wieczór - powiedziałem.
- Ależ... dobry wieczór - odparła.
- Kiedy stąd wychodzę? - spytałem.
- Będę musiała zapytać lekarza.
- Świetnie, niech pani zapyta.
- Proszę podwinąć rękaw.
- Nie, dziękuję.
- Muszę zrobić panu zastrzyk.
- Nic podobnego. Nie potrzebuję żadnego zastrzyku.
- O tym decyduje lekarz.
- Więc niech tu przyjdzie i sam mi to powie. A na razie nic z tego.
- Przykro mi, ale muszę słuchać poleceń moich przełożonych.
- Tak samo tłumaczył się Eichmann i sama pani wie czym się to dla niego skończyło -
pokręciłem wolno głową.
- Skoro tak - oświadczyła - będę musiała zameldować o tym...
- Doskonale. I proszę przy okazji powiedzieć, że jutro rano się wypisuję.
- To niemożliwe. Nie może pan nawet chodzić... i miał pan obrażenia wewnętrzne...
- Zobaczymy - powiedziałem. - Do widzenia.
Odwróciła się i wyszła bez odpowiedzi.
Leżałem i rozmyślałem. Byłem chyba w jakiejś prywatnej klinice - a więc ktoś musiał
pokrywać rachunek. Kto? Przed oczami nie stanęli mi żadni krewni. Ani przyjaciele.
Któż więc pozostawał? Wrogowie?
Usiłowałem przywołać ich w pamięci.
Pustka.
Nie zgłosił się żaden kandydat do tego miana.
Nagle przypomniałem sobie, że auto, którym jechałem, spadło ze skały prosto do
jeziora. I to było wszystko, co pamiętałem.
Jestem...
Wytężyłem pamięć i znów poczułem, że oblewa mnie pot.
Nie wiedziałem, kim jestem.
ś
eby się czymś zająć, usiadłem i odwinąłem bandaże. Wyglądało na to, że pod
spodem wszystko jest w porządku i że postąpiłem słusznie. Za pomocą metalowego
pręta, wyjętego z wezgłowia łóżka, zerwałem teraz gips z prawej nogi. Miałem
nieodparte wrażenie, że muszę się szybko stąd wydostać, że czekają na mnie jakieś
nie cierpiące zwłoki sprawy.
Sprawdziłem, jak spisuje się moja prawa noga. Była zdrowa. Zerwałem gips z lewej
nogi, wstałem i podszedłem do szafy. Nie wisiało w niej żadne ubranie.
Wtem usłyszałem kroki. Wróciłem do łóżka i przykryłem się, zasłaniając zerwany
gips i zdarte bandaże. Drzwi ponownie się otworzyły.
Rozbłysło światło - przy ścianie z ręką na kontakcie stał muskularny osiłek w białym
fartuchu.
- Podobno wojuje pan z pielęgniarką? I co zrobimy z tym fantem? - zapytał i trudno
już było udawać, że śpię.
- No właśnie - odparłem. - Co z nim zrobimy?
Zmarszczył brwi skonsternowany, a potem oznajmił:
- Pora na zastrzyk.
- Czy jest pan lekarzem? - spytałem.
- Nie, ale otrzymałem polecenie, żeby zrobić panu zastrzyk.
- A ja się nie zgadzam - powiedziałem - do czego mam pełne prawo. I co pan na to?
- Dostanie pan swój zastrzyk tak czy inaczej - oświadczył i podszedł z lewej strony do
łóżka. Trzymał w ręce strzykawkę, którą dotąd chował za plecami.
Wymierzyłem mu paskudny cios, jakieś dziesięć centymetrów poniżej pasa, który
rzucił go na kolana.
- ...! - zaklął, kiedy odzyskał głos.
- Spróbuj podejść do mnie Jeszcze raz, kochasiu - zagroziłem - to dopiero zobaczysz.
- Już my mamy swoje sposoby na takich pacjentów - wysapał.
Zrozumiałem, że najwyższy czas działać.
- Gdzie moje ubranie? - spytałem.
- ...! - powtórzył.
- Wobec tego będę musiał wziąć pańskie. Proszę mi je dać.
Trzecia wiązanka już mnie znudziła, zarzuciłem mu więc kołdrę na głowę i stuknąłem
go metalowym prętem.
Nie minęły dwie minuty, a byłem od stóp do głów w bieli, niczym Moby Dick lub
lody waniliowe. Obrzydlistwo.
Wepchnąłem osiłka do szafy i wyjrzałem przez okno. Zobaczyłem księżyc w nowiu
wiszący nad rzędem topoli. Trawa była srebrzysta i połyskująca. Noc przekomarzała
się niemrawo ze świtem. Nie dostrzegłem niczego, co by mi pomogło zlokalizować to
miejsce. Stałem na drugim piętrze jakiegoś budynku, a kwadratowa plama światła w
dole na lewo wskazywała, że na parterze ktoś pełni dyżur.
Wyszedłem z pokoju i rozejrzałem się po korytarzu. Na lewo kończył się ścianą z
oknem i miał jeszcze czworo drzwi, po parze z każdej strony. Zapewne prowadziły do
podobnych pokoi jak mój. Podszedłem do okna: tak samo trawnik, drzewa, noc - nic
nowego. Odwróciłem się i skierowałem w drugą stronę.
Drzwi, drzwi, drzwi, spod żadnych smugi światła, a jedyny odgłos to moje kroki w za
dużych, pożyczonych butach.
Zegarek osiłka wskazywał piątą czterdzieści cztery. Za paskiem, pod białym kitlem
sanitariusza, miałem metalowy pręt, który przy każdym ruchu ocierał mi się o biodro.
Z sufitu co jakieś pięć metrów padało blade, czterdziestowatowe światło żarówki.
Schody skręcały w prawo w dół, były puste i wyłożone chodnikiem. Pierwsze piętro
wyglądało tak samo jak drugie: rzędy pokoi, nic więcej; schodziłem więc dalej. Kiedy
znalazłem się na parterze, skierowałem się w prawo szukając drzwi, spod których
sączyło się światło.
Znalazłem je tuż przy końcu korytarza i nie zadałem sobie trudu, żeby zapukać.
Za wielkim lśniącym biurkiem siedział facet w jaskrawym płaszczu kąpielowym
przeglądając jakąś kartotekę. Spojrzał na mnie ze złością i usta już złożyły mu się do
krzyku, który jednak uwiązł mu w gardle, może z powodu mojej groźnej miny. Wstał
szybko zza biurka.
Zamknąłem drzwi za sobą, podszedłem i powiedziałem;
- Dzień dobry. Narobił pan sobie kłopotów.
Najwyraźniej kłopoty zawsze budzą ciekawość, bo już po trzech sekundach, jakie
zajęło mi przejście przez pokój, padły słowa:
- Co to znaczy?
- To znaczy - wyjaśniłem - że czeka pana proces o przetrzymywanie mnie w
odosobnieniu oraz drugi proces o niedozwolone praktyki lekarskie i nadużywanie
narkotyków. Jeśli o mnie chodzi, to już cierpię na głód narkotyczny i mogę zrobić coś
nieobliczalnego...
Stał i patrzył na mnie.
- Proszę stąd wyjść - zażądał.
Zobaczyłem na biurku paczkę papierosów. Poczęstowałem się i powiedziałem:
- Niech pan siada i zamknie buzię. Mamy parę spraw do omówienia.
Usiadł, ale buzi nie zamknął.
- Przekroczył pan cały szereg przepisów - stwierdził.
- Wobec tego sąd rozstrzygnie, po czyjej stronie leży wina - zareplikowałem. - Proszę
oddać mi ubranie i wszystkie rzeczy.
- W pańskim stanie zdrowia nie może pan...
- Nikt pana nie pytał o zdanie. Albo się pan pospieszy, albo będzie pan odpowiadał
przed sądem.
Sięgnął do dzwonka na biurku, ale trzepnąłem go w rękę.
- Trzeba to było zrobić, kiedy wszedłem. Teraz jest już za późno. Poproszę ubranie -
powtórzyłem.
- Panie Corey, pańskie zachowanie jest doprawdy...
Corey?
- Nie ja wybierałem sobie tę klinikę i z pewnością mam prawo w każdej chwili
zrezygnować z waszych usług. Teraz właśnie ta chwila nadeszła.
- Ależ pańska forma w żadnym razie nie pozwala mi pana wypisać. Nie mogę do tego
dopuścić. Muszę wezwać kogoś, żeby odtransportował pana do pokoju i położył do
łóżka.
- Niech pan tylko spróbuje - powiedziałem - a przekona się pan, w jakiej jestem
formie. A teraz do rzeczy. Przede wszystkim mam kilka pytań: kto mnie tu umieścił i
kto za mnie płaci?
- Jak pan sobie życzy - westchnął, a jego rzadkie, rudawe wąsy opadły jeszcze niżej.
Otworzył szufladę i sięgnął do niej, ale ja miałem się na baczności. Wytrąciłem mu
rewolwer z ręki, zanim zdążył go odbezpieczyć - był to automatyczny colt kaliber 32,
bardzo zgrabny. Sam odbezpieczyłem zamek, wycelowałem w niego i powiedziałem:
- Teraz odpowie mi pan na moje pytania. Najwyraźniej uważa mnie pan za kogoś
niebezpiecznego. Być może ma pan rację.
Uśmiechnął się niewyraźnie i zapalił papierosa, co było błędem, jeśli chciał mi
udowodnić, że zachował zimną krew. Ręce mu się trzęsły.
- Niech będzie, Corey - powiedział. - Skoro ma to pana uszczęśliwić: umieściła tu
pana pańska siostra.
? - pomyślałem.
- Która siostra? - spytałem.
- Evelyn - odparł.
Nic mi to nie mówiło.
- Ależ to nonsens - zaprotestowałem. - Nie widziałem jej od lat. Nie wiedziała nawet,
gdzie jestem.
Wzruszył ramionami.
- Niemniej...
- Gdzie ona teraz mieszka? Chciałbym ją odwiedzić - powiedziałem.
- Nie mam jej adresu pod ręką.
- To niech go pan wyszuka.
Wstał, podszedł do kartoteki, otworzył ją, przejrzał, wyciągnął kartę.
Przeczytałem ją uważnie. Pani Evelyn Flaumel... Nowojorski adres również był mi nie
znany, ale wbiłem go sobie do głowy. Jak wynikało z karty, miałem na imię Carl.
Ś
wietnie. Coraz więcej danych.
Wsadziłem rewolwer za pasek obok pręta, oczywiście uprzednio go zabezpieczywszy.
- No dobra - powiedziałem. - A teraz gdzie jest moje ubranie i ile zamierza mi pan
zapłacić?
- Pańskie ubranie zostało zniszczone podczas wypadku - odparł - i nie ulega
najmniejszej wątpliwości, że miał pan złamane obie nogi, lewą nawet w dwóch
miejscach. Prawdę mówiąc nie rozumiem, jakim cudem stoi pan o własnych siłach.
Minęły zaledwie dwa tygodnie...
- Zawsze szybko wracałem do zdrowia - wyjaśniłem. - Przejdźmy teraz do kwestii
pieniędzy...
- Jakich pieniędzy?
- W ramach ugody, dzięki której nie zaskarżę pana do sadu za niezgodne z etyką
lekarską praktyki i te inne sprawy.
- Niech pan nie będzie śmieszny.
- Kto tu jest śmieszny? Zgodzę się na tysiąc, w gotówce, do ręki.
- Nie ma nawet o czym mówić.
- Niech się pan lepiej zastanowi, czy to się panu opłaci, niech pan pomyśli o szumie,
jaki się podniesie wokół kliniki, jeśli nadam sprawie rozgłos jeszcze przed procesem.
Z całą pewnością skontaktuję się ze Stowarzyszeniem Lekarzy, z prasą, z...
- To szantaż - powiedział. - Nie zamierzam się przed tym ugiąć.
- Będzie pan musiał zapłacić teraz albo potem, po procesie - ciągnąłem. - Mnie jest
wszystko jedno. Ale teraz będzie taniej.
Wiedziałem, że jeśli zmięknie, to znaczy, iż moje podejrzenia były słuszne.
Patrzył na mnie ponuro, sam nie wiem jak długo. W końcu powiedział:
- Nie mam przy sobie tysiąca dolarów.
- To niech pan wymieni jakąś rozsądną sumę.
Znów zamilkł, a potem rzekł:
- To złodziejstwo.
- Nie w przypadku, kiedy kupuje pan za to milczenie. No więc, ile pan proponuje?
- Mam w sejfie jakieś pięćset dolarów.
- Niech będzie.
Po zbadaniu zawartości małego sejfu w ścianie oznajmił, że znalazł tylko czterysta
trzydzieści dolarów, a ja nie zamierzałem zostawiać tam odcisków palców tylko po to,
ż
eby sprawdzić, czy mówi prawdę. Przyjąłem więc tę sumę i wepchnąłem banknoty
do kieszeni.
- Gdzie jest najbliższe przedsiębiorstwo taksówkowe obsługujące tę okolicę?
Podał mi nazwę, wyszukałem ją w książce telefonicznej i przekonałem się, że jestem
w stanie Nowy Jork. Kazałem mu wezwać taksówkę, bo nie znałem nazwy kliniki, a
nie chciałem się zdradzać przed nim z lukami w pamięci. Ostatecznie jeden z
bandaży, które zdjąłem, był okręcony wokół mojej głowy.
Kiedy zamawiał taksówkę, usłyszałem adres: Szpital Prywatny w Greenwood.
Zgasiłem papierosa, wyjąłem następnego i ulżyłem moim nogom o jakieś sto
kilogramów, siadając w brązowym fotelu przy półce z książkami.
- Poczekamy sobie tutaj, a potem odprowadzi mnie pan do drzwi - powiedziałem.
Nie odezwał się już ani słowem.
Rozdział 02
Było około ósmej rano, kiedy taksówkarz wysadził mnie na pierwszym lepszym rogu
najbliższego miasta. Zapłaciłem mu i przez jakieś dwadzieścia minut wałęsałem się
bez celu. W końcu wszedłem do restauracji, usiadłem przy stoliku i zamówiłem sok
pomarańczowy, dwa jajka na boczku, grzanki i trzy filiżanki kawy. Boczek był za
tłusty.
Poświęciłem na śniadanie dobrą godzinę, a potem poszedłem na poszukiwanie sklepu
z odzieżą i poczekałem do dziewiątej trzydzieści, aż go otworzą.
Kupiłem spodnie, trzy sportowe koszule, pasek, bieliznę i parę wygodnych butów. A
także chusteczkę do nosa, portfel i grzebień.
Następnie znalazłem dworzec autobusowy i wsiadłem do autobusu do Nowego Jorku.
Nikt nie próbował mnie zatrzymać. Nikt mnie nie śledził.
Podczas drogi obserwowałem jesienny, wietrzny krajobraz pod jasnym, zimnym
niebem i sumowałem w myślach wszystko, co wiem o sobie i swojej sytuacji.
Zostałem umieszczony w szpitalu w Greenwood jako Carl Corey przez moją siostrę
Evelyn Flaumel. Stało się to na skutek wypadku samochodowego, który wydarzył się
jakieś piętnaście dni temu i w którym połamałem sobie obie nogi, obecnie już
zrośnięte. Nie pamiętałem swojej siostry Evelyn. Lekarze z Greenwood dostali
polecenie, żeby utrzymywać mnie w stanie zamroczenia i przestraszyli się
konsekwencji prawnych, kiedy zagroziłem im sądem. Dobrze. Ktoś z jakichś
przyczyn się mnie boi. Rozegram tę grę do końca i zobaczymy, co z tego wymknie.
Zmusiłem się, żeby wrócić pamięcią do wypadku samochodowego i rozpamiętywałem
to aż do bólu. To nie był wypadek. Odniosłem takie nieodparte wrażenie, choć nie
wiedziałem dlaczego. Ale dowiem się, jak było naprawdę, i ktoś mi zapłaci. Ktoś mi
drogo zapłaci. Gniew, straszny gniew chwycił mnie za gardło. Każdy, kto podniósł na
mnie rękę, kto próbował zrobić mi krzywdę, czynił to na własne ryzyko i teraz
otrzyma stosowną zapłatę; kimkolwiek by był. Ogarnęła mnie żądza mordu, żądza
unicestwienia przeciwnika i czułem, że zdarza się to nie po raz pierwszy i że ulegałem
już tej żądzy w przeszłości. I to nieraz.
Patrzyłem przez okno na opadające liście.
Po przyjeździe do metropolii przede wszystkim poszedłem do fryzjera ogolić się i
ostrzyc, a potem zmieniłem w toalecie koszulę i podkoszulek, bo nie cierpię
drapiących resztek włosów na plecach. Automat kaliber 32, należący do
bezimiennego indywiduum z Greenwood, spoczywał w prawej kieszeni mojej
marynarki. Gdyby ktoś z kliniki albo moja siostra chcieli, aby mnie zatrzymano,
posiadanie broni bez zezwolenia stanowiłoby dobry pretekst. Mimo to postanowiłem
go nie wyrzucać. Najpierw musieliby mnie znaleźć i mieć ku temu powód. Zjadłem
szybki lunch, przez godzinę jeździłem po mieście metrem i autobusami, a potem
wziąłem taksówkę i kazałem się zawieźć do Westchester, pod adres Evelyn, mojej
domniemanej siostry, której widok, jak się łudziłem, wpłynie ożywczo na moją
pamięć.
Jeszcze zanim dojechałem, przemyślałem całą taktykę, jaką zamierzałem obrać.
Toteż kiedy w odpowiedzi na moje pukanie po jakichś trzydziestu sekundach
otworzyły się drzwi do wielkiej starej rezydencji, wiedziałem, co powiedzieć.
Przemyślałem to idąc długim, krętym, wysypanym białym żwirem podjazdem, między
ciemnymi dębami i jasnymi klonami; liście szeleściły mi pod stopami, a wiatr chłodził
ś
wieżo podgolony kark pod podniesionym kołnierzem marynarki. Zapach mojego
płynu do włosów mieszał się z duszącą wonią bluszczu, który oplatał ściany tego
szarego ceglanego domostwa. Nie było tu nic znajomego. Miałem wrażenie, że jestem
tu po raz pierwszy.
Zapukałem i w środku rozległo się echo.
Wpakowałem ręce do kieszeni i czekałem.
Kiedy drzwi się otworzyły, uśmiechnąłem się i skinąłem głową obsypanej
pieprzykami pokojówce o śniadej cerze i portorykanskim akcencie.
- Tak? - spytała.
- Chciałbym się widzieć z panią Evelyn Flaumel.
- Kogo mam zaanonsować?
- Jej brata. Carla.
- Och, proszę wejść - powiedziała.
Hall, do którego wszedłem, miał mozaikową podłogę z maleńkich łososiowo-
turkusowych płytek i mahoniowe ściany, a na lewo stała długa, wielka donica, pełna
zielonych liściastych roślin. Z góry szklano-emaliowany sześcian rzucał żółte światło.
Dziewczyna odeszła, a ja rozglądałem się za czymś znajomym.
Nic.
Czekałem więc.
W końcu pokojówka wróciła, uśmiechnęła się, dygnęła i powiedziała:
Proszę za mną. Pani przyjmie pana w bibliotece.
Poszedłem za nią trzy stopnie w górę, a potem korytarzem obok dwojga zamkniętych
drzwi. Trzecie na lewo były otwarte i te właśnie pokojówka mi wskazała. Wszedłem i
zatrzymałem się na progu.
Biblioteka, jak wszystkie biblioteki, była pełna książek. Wisiały w niej także trzy
obrazy, dwa przedstawiające sielskie widoki, a trzeci spokojne morze. Na podłodze
leżał gruby zielony dywan. Obok dużego biurka stał wielki globus zwrócony do mnie
Afryką, a z tyłu ciągnęło się na całą ścianę okno, osiem wielkich tafli szklą. Ale nie
dlatego zatrzymałem się w progu.
Kobieta za biurkiem była ubrana w turkusową suknię z szeroką krezą i dekoltem w
szpic, miała fryzurę z długą grzywką i włosy koloru pośredniego między barwą
obłoków o zachodzie słońca a drgającym płomieniem świecy w ciemnym pokoju. Jej
oczy - co jakimś cudem wiedziałem - skryte za okularami, których chyba nie
potrzebowała, były błękitne jak jezioro Erie o trzeciej po południu w bezchmurny,
letni dzień; a kolor jej powściągliwego uśmiechu pasował do włosów. Ale nie to
sprawiło, że stanąłem w progu jak wryty.
Skądś ją znałem, ale nie wiedziałem skąd.
Podszedłem, przykleiwszy do twarzy uśmiech.
- Jak się masz - powiedziałem.
- Siadaj, proszę - wskazała mi przepastny, pomarańczowy fotel z rodzaju tych, w jakie
człowiek z lubością się zagłębia.
Usiadłem, a ona uważnie mi się przyjrzała.
- Cieszę się, że znów jesteś na chodzie - powiedziała.
- Ja tez - odparłem. - A co u ciebie?
- Wszystko dobrze, dziękuję. Muszę przyznać, że nie spodziewałam się twojej wizyty.
- Wiem - zablefowałem - ale przyszedłem podziękować ci za twoją siostrzaną pomoc i
opiekę. - Nadałem temu lekko ironiczny ton, żeby zobaczyć jej reakcję.
W tym momecie do pokoju wszedł ogromny pies - wilczarz irlandzki - i położył się
przed biurkiem. Tuż za nim wsunął się drugi okaz i wolno okrążył dwa razy globus.
- No cóż - odparła z równą ironią - przynajmniej tyle mogłam dla ciebie zrobić.
Powinieneś jeździć ostrożniej.
- Na przyszłość będę bardziej uważał, przyrzekam. - Nie wiedziałem, jaka gra się tu
toczy, ale ponieważ ona nie wiedziała, że ja nie wiem, postanowiłem wyciągnąć z niej
jak najwięcej informacji. - Pomyślałem sobie, że będziesz ciekawa, w jakim jestem
stanie, więc przyjechałem się pokazać.
- Tak, oczywiście - odpowiedziała. - Czy jadłeś coś?
- Lunch kilka godzin temu.
Zadzwoniła na pokojówkę i kazała podać posiłek.
- Podejrzewałam, że sam zechcesz wynieść się z Greenwood, jak tylko poczujesz się
na siłach - oznajmiła. - Ale nie przypuszczałam, że nastąpi to tak szybko i że się tutaj
zjawisz.
- Wiem - odparłem. - I dlatego tu jestem.
Poczęstowała mnie papierosem, podałem jej ogień i sam zapaliłem.
- Zawsze byłeś nieobliczalny - oświadczyła w końcu. - I chociaż w przeszłości często
ci to pomagało, w tej chwili bym na to nie liczyła.
- Co masz na myśli? - spytałem.
- Stawka jest za wysoka na blef, a chyba tego właśnie próbujesz, przychodząc tu sobie
jakby nigdy nic. Zawsze podziwiałam twoją odwagę, Corwin, ale nie bądź głupcem.
Znasz sytuację.
Corwin? Trzeba zanotować to w pamięci pod "Corey".
- Niekoniecznie - odparłem. - Nie zapominaj, że ostatnio dłuższy czas przespałem.
- Chcesz przez to powiedzieć, że się z nikim nie kontaktowałeś?
- Nie miałem okazji, odkąd odzyskałem przytomność.
Przechyliła głowę na ramię i zmierzyła mnie swoimi cudownymi oczami.
- Niezbyt to roztropne - powiedziała - ale możliwe. Całkiem możliwe. Zwłaszcza jeśli
chodzi o ciebie. Załóżmy, że mówisz prawdę. W takim razie postąpiłeś mądrze i
bezpiecznie. Niech no pomyślę.
Zaciągnąłem się papierosem z nadzieją, że powie coś jeszcze, Ale milczała, wobec
tego postanowiłem wykorzystać punkt zdobyty w tej grze, dla mnie nie zrozumiałej, z
nieznanymi graczami i niejasnym celem.
Sam fakt, że tu przyszedłem, coś znaczy - powiedziałem.
- Tak - odparła - wiem. Ale ponieważ jesteś sprytny, może to znaczyć niejedno.
Poczekamy i zobaczymy.
Poczekamy na co? Co zobaczymy?
Przyniesiono steki i dzban piwa, zostałem więc na chwilę zwolniony od czynienia
ogólnikowych i mętnych uwag, które ona mogła interpretować jako subtelne lub
wieloznaczne. Stek był doskonały, krwisty w środku i soczysty; z przyjemnością
zagłębiłem też zęby w świeżym, chrupiącym chlebie i pociągnąłem łyk piwa,
zaspokajając głód i pragnienie. Evelyn śmiała się, obserwując mnie i dziubiąc
widelcem w talerzu.
- Lubię patrzeć, jak umiesz cieszyć się życiem - powiedziała. - I dlatego wolałabym,
ż
ebyś nie musiał się z nim rozstawać.
- Ja też - przyznałem z pełnymi ustami.
Jadłem i przyglądałem się jej. Zobaczyłem ją naraz w wydekoltowanej, wieczorowej
sukni, szmaragdowej jak morze, na tle muzyki, tańców, głosów... Ja byłem w srebrno-
czarnym stroju i... Obraz się rozpłynął. Ale wiedziałem, że wspomnienie było
prawdziwe i kląłem w duchu, że trwało tak krótko. Co ona wtedy do mnie mówiła,
kiedy stała w swojej szmaragdowej sukni przede mną ubranym na czarno i srebrno, tej
nocy z muzyką, tańcami i szmerem głosów w tle?
Dolałem piwa i zdecydowałem się zapuścić sondę.
- Pamiętam pewną noc - powiedziałem - kiedy byłaś w szmaragdowej sukni, a ja w
swoich kolorach. Jakie to były szczęśliwe chwile... i ta muzyka...
Na jej twarzy pojawił się cień melancholii, a rysy złagodniały.
- Tak... - powiedziała. - To były czasy, prawda...? Rzeczywiście z nikim się nie
kontaktowałeś?
- Słowo honoru - przysiągłem, nie bardzo wiedząc, o co chodzi.
- Sprawy przybrały jeszcze gorszy obrót - mówiła - a Cienie kryją okropności, o
jakich się nam nawet nie śniło...
- I...? - pytałem dalej.
- On nadal ma kłopoty - skończyła.
- Och!
- Tak - dodała - i będzie chciał wiedzieć, gdzie stoisz.
- Tutaj - odparłem.
- To znaczy...?
- Na razie - dopowiedziałem, może zbyt szybko, bo jej oczy rozszerzyły się trochę za
bardzo - dopóki nie poznam całokształtu sprawy. - Cokolwiek to miało znaczyć.
- Och!
Skończyliśmy nasze steki i piwo, a kości rzuciliśmy psom. Przy kawie poczułem
przypływ braterskich uczuć, ale je zdusiłem.
- A co z resztą? - spytałem, starając się, by brzmiało to neutralnie i bezpiecznie.
W pierwszej chwili wystraszyłem się, że spyta, co mam na myśli, ale ona wyciągnęła
się wygodniej w fotelu, wlepiła wzrok w sufit i powiedziała:
- Jak zwykle, od nikogo nie słychać nic nowego. Może ty postąpiłeś najrozsądniej.
Mnie się to w każdym razie podoba. Ale jak można zapomnieć... czasy świetności?
Spuściłem oczy, bo nie byłem pewien, co powinny wyrażać.
- Nie można - powiedziałem. - Nigdy nie można.
Nastąpiła długa, niezręczna cisza, którą przerwała pytaniem;
- Czy mnie nienawidzisz?
- Oczywiście, że nie - odparłem. - Jak mógłbym cię nienawidzić... zważywszy na
okoliczności?
Chyba ją to ucieszyło, bo pokazała w uśmiechu piękne białe zęby.
- To dobrze, dziękuję ci - rzekła. - Cokolwiek by mówić, jesteś dżentelmenem.
Skłoniłem się z emfazą.
- Zawrócisz mi w głowie.
- Wątpię - powiedziała. - Zważywszy na okoliczności...
Zrobiło mi się nieswojo.
Wciąż palił mnie gniew i ciekaw byłem, czy ona wie, kto na ten gniew zasłużył.
Miałem wrażenie, że tak. Poczułem nieodparte pragnienie, aby ją o to zapytać wprost,
ale się powstrzymałem.
- No więc, co proponujesz? - zagadnęła w końcu.
Przyparty w len sposób do muru odrzekłem:
- Oczywiście, nie ufasz mi...
- Jak moglibyśmy ci ufać?
Postanowiłem zapamiętać to "my".
- Cóż, na razie jestem gotów oddać się w twoje ręce. Z chęcią pozostanę u ciebie, co
pozwoli ci mieć mnie na oku.
- A potem?
- Potem? Zobaczymy.
- Sprytnie - powiedziała. - Bardzo sprytnie. I stawiasz mnie w niezręcznej sytuacji.
(Zaproponowałem to tylko dlatego, że nie miałem gdzie się podziać, a reszta
wymuszonych szantażem pieniędzy nie na długo by mi starczyła). Naturalnie, możesz
zostać. Ale ostrzegam cię - tu pokazała wisiorek na łańcuszku, który nosiła na szyi -
to jest ultradźwiękowy gwizdek na psy. Donner i Blitzen mają czterech braci, a cała
szóstka świetnie radzi sobie z niepożądanymi osobnikami i reaguje na mój gwizdek.
Nie próbuj więc myszkować tam, gdzie cię nie proszą. Jeden gwizd i nawet ty nic
przeciwko nim nie wskórasz. To dzięki tej właśnie rasie w Irlandii nie ma już wilków,
wiesz.
- Wiem - przyznałem i uzmysłowiłem sobie, że to prawda.
- Tak - ciągnęła. - Erykowi się to spodoba, że jesteś moim gościem. To powinno go
skłonić do zostawienia cię w spokoju, a przecież o to ci właśnie chodzi, n'est-ce pas?
- Oui - przyznałem.
Eryk! To imię coś mi mówiło! Znałem jakiegoś Eryka i była to bardzo ważna
znajomość. Ten Eryk, którego znalem, nadal najwyraźniej kręci się gdzieś w pobliżu,
i to też było ważne.
Dlaczego?
Przede wszystkim dlatego, że go nienawidziłem. Nienawidziłem go tak bardzo, że
mógłbym go zabić. I niewykluczone, że próbowałem.
Uświadomiłem też sobie, że łączy nas pewna więź.
Rodzinna?
Tak, właśnie tak. śaden z nas nie był tym zachwycony, że jesteśmy... braćmi! Tak,
teraz sobie przypomniałem: potężny, władczy Eryk o krętej, lśniącej brodzie i oczach
- dokładnie takich samych jak oczy Evelyn!
Zalała mnie nowa fala wspomnień, zaszumiało mi w skroniach, poczułem ciepło
rozlewające się na karku.
Zachowałem jednak kamienną twarz i jakby nigdy nic zaciągnąłem się papierosem
popijając piwo, choć jednocześnie uzmysłowiłem sobie, że Evelyn jest rzeczywiście
moją siostrą! Tylko że nie nazywa się Evelyn. Nie mogłem sobie przypomnieć, jak się
naprawdę nazywa, ale nie Evelyn. Postanowiłem być ostrożny i nie zwracać się do
niej po imieniu, dopóki sobie nie przypomnę.
A kim ja jestem? I co się właściwie wokół mnie dzieje?
Nagle poczułem, że Eryk musiał mieć coś wspólnego z moim wypadkiem. Miał to być
wypadek śmiertelny, ale udało mi się przeżyć. I to on był sprawcą? Tak -
podpowiedziało mi przeczucie. To musiała był sprawka Eryka. A Evelyn z nim
współpracowała, opłacając szpital, żeby trzymano mnie w stanie odurzenia. Lepsze to
niż śmierć, ale...
Równocześnie zdałem sobie sprawę, że przychodząc do Evelyn oddałem się niejako w
ręce Eryka i jeśli tu zostanę, będę jego więźniem, wystawionym na kolejny atak.
Niemniej ona twierdziła, że jako jej gość mogę liczyć na spokój z jego strony.
Należało się nad tym zastanowić. Nie wolno mi o niczym decydować pochopnie,
muszę mieć się nieustannie na baczności. Może byłoby lepiej, gdybym stąd odszedł i
poczekał, aż stopniowo wróci mi pamięć.
Ale zżerała mnie jakaś straszna, gorączkowa niecierpliwość. Musiałem jak
najszybciej poznać całą prawdę i zacząć odpowiednio działać. Popychał mnie do tego
nieodparty przymus wewnętrzny. Jeśli nawet za odzyskanie pamięci przyjdzie mi
ponieść koszty ryzyka i niebezpieczeństwa, to trudno. Zostanę.
- Pamiętam też... - mówiła Evelyn i uprzytomniłem sobie, że opowiada coś od
dłuższej chwili, a ja nie słucham. Może przyczyną był refleksyjny ton jej słów, nie
wymagający odpowiedzi, może mój własny natłok myśli. - Pamiętam, jak kiedyś
zwyciężyłeś Juliana w jego ulubionej grze; a on zaklął i rzucił w ciebie kielichem
pełnym wina. Wtedy ty chwyciłeś z wściekłością swoje trofeum i zamierzyłeś się, a
on się przestraszył, że posunął się za daleko. Ale ty się nagle roześmiałeś i przepiłeś
do niego. Było mi przykro, że ty, zawsze taki chłodny i opanowany, wpadłeś w taki
gniew, a w Julianie wzbudziłeś tego dnia zawiść. Pamiętasz? Wydaje mi się, że od tej
pory pod wieloma względami usiłuje cię naśladować. Ale ja nadal go nienawidzę i
mam nadzieję, że go wkrótce diabli wezmą... Coś czuję, że tak będzie...
Julian, Julian, Julian. Tak i nie. Jakaś gra, kłótnia i utrata mojej niemal legendarnej
zimnej krwi. Było w tym coś znajomego, lecz nie, nie mogłem sobie przypomnieć, o
co właściwie chodziło.
- A Caine, jego to dopiero wystrychnąłeś na dudka! Wciąż cię nienawidzi, wiesz...
Zrozumiałem, że nie jestem osobą szczególnie lubianą. Ale to uczucie w dziwny
sposób sprawiało mi przyjemność.
A imię Caine także zabrzmiało swojsko. Nawet bardzo Eryk, Julian, Caine, Corwin.
Te imiona dudniły mi w uszach i rozsadzały czaszkę.
- To było tak dawno temu - powiedziałem niemal bezwiednie i chyba zgodnie z
prawdą.
- Corwin, nie bawmy się w ciuciubabkę. Chcesz czegoś więcej niż bezpiecznego kąta,
wiem o tym. I jesteś wciąż dość silny, żeby zdobyć coś dla siebie, jeśli odpowiednio
to rozegrasz. Nie mam pojęcia, co knujesz, ale może moglibyśmy dojść do
porozumienia z Erykiem. - Teraz słówko "my" przeszło najwyraźniej na naszą stronę.
Musiała uznać, że jestem coś wart w tej grze, o cokolwiek się ona toczy. Zobaczyła
szansę osiągnięcia własnych korzyści. Uśmiechnąłem się kącikiem ust. - Czy dlatego
tu przyszedłeś? - ciągnęła. - Masz jakąś propozycję dla Eryka i szukasz kogoś, kto
mógłby posłużyć jako pośrednik?
- Może... - powiedziałem. - Ale muszę się najpierw zastanowić. Ledwo wróciłem do
zdrowia i mam sporo spraw do przemyślenia. Jednak na wszelki wypadek wołałem
ulokować się w miejscu, z którego mógłbym szybko działać, gdybym doszedł do
wniosku, że w moim interesie jest zawrzeć pakt z Erykiem.
- Uważaj - powiedziała. - Wiesz, że powtórzę każde twoje słowo.
- Oczywiście - przytaknąłem, wcale o tym nie wiedząc i szukając szybkiego wyjścia z
sytuacji - chyba że w twoim interesie będzie współpracować ze mną.
Ś
ciągnęła brwi, między którymi pokazały się leciutkie zmarszczki.
- Nie bardzo wiem, co mi proponujesz.
- Jeszcze nic. Jestem tylko z tobą całkiem szczery i mówię ci, że na razie sam nie
wiem, co dalej. Nie mam pewności, czy chcę dochodzić do porozumienia z Erykiem. -
W końcu... - specjalnie zawiesiłem głos, bo czułem, że powinienem coś
zaproponować, a nie wiedziałem co.
- Masz inną propozycję? - zerwała się nagle na równe nogi, chwytając za gwizdek. -
Bleys! Oczywiście!
- Siadaj - powiedziałem - i nie bądź śmieszna. Czy oddałbym się tak chętnie i bez
namysłu w twoje ręce, żeby zostać rzuconym na pożarcie psom w chwili, gdy
przyjdzie ci do głowy Bleys?
Odprężyła się, a nawet jakby trochę skuliła, a potem usiadła.
- Może i nie - przyznała w końcu. - Ale wiem, że lubisz stawiać wszystko na jedną
kartę, i wiem też, że jesteś podstępny. Jeśli przyszedłeś tu z zamiarem pozbycia się
przeciwnika, to szkoda fatygi. Nie jestem taka znów ważna. Powinieneś już tyle
wiedzieć. Poza tym zawsze myślałam, że mnie lubisz.
- Lubiłem cię i lubię - zapewniłem ją - więc nie masz się czego obawiać. Ciekawe, że
wspomniałaś akurat to imię.
ś
eby tylko połknęła przynętę! Tylu rzeczy musiałem się dowiedzieć!
- Dlaczego? Czyżby rzeczywiście skontaktował się z tobą?
- Wolałbym o tym nie mówić - odparłem mając nadzieję, że da mi to jakąś przewagę i
teraz, znając już płeć owego Bleysa, dorzuciłem: - Nawet gdyby tak było,
odpowiedziałbym mu to samo, co Erykowi: "Muszę to przemyśleć".
- Bleys - powtórzyła, a ja dodałem w myślach; Bleys, lubię cię. Nie pamiętam
dlaczego i może nawet niekoniecznie mam ku temu powody, ale cię lubię. Tyle wiem.
Siedzieliśmy przez chwilę w milczeniu i poczułem, że ogarnia mnie zmęczenie, ale
nie chciałem tego po sobie pokazać. Powinienem być silny. Wiedziałem, że muszę
być silny. Uśmiechnąłem się więc i powiedziałem:
- Ładną masz bibliotekę.
A ona odparła:
- Dziękuję.
- Bleys - powtórzyła znów po chwili. - Naprawdę uważasz, że ma szansę?
Wzruszyłem ramionami.
- Kto to może wiedzieć? Na pewno nie ja. Może ma, a może nie.
Oczy jej się rozszerzyły, spojrzała na mnie z otwartymi ustami.
- Chyba nie zamierzasz... nie zamierzasz sam spróbować?
Roześmiałem się, głównie po to, żeby ją uspokoić.
- Nie bądź niemądra. Ja? - Ale wiedziałem, że mówiąc to, poruszyła we mnie jakąś
strunę, jakieś głęboko ukryte pragnienie, które odpowiedziało potężnym: "Czemu
nie?"
I naraz ogarnął mnie wielki strach.
Ona w każdym razie wyglądała na uspokojoną moim odżegnaniem się od tego, od
czego się odżegnałem. Uśmiechnęła się i ruchem głowy wskazała wbudowany w
ś
cianę barek na lewo ode mnie.
- Napiłabym się trochę Irish Mist - powiedziała.
- Ja też, skoro już o tym mowa - przyznałem, podniosłem się i nalałem nam po
kieliszku.
- Wiesz - powiedziałem, usadowiwszy się znów wygodnie w fotelu - przyjemnie jest
tak pobyć znów razem, nawet jeśli to tylko na krótko. Od razu nasuwa się tyle
wspomnień.
Odpowiedziała uśmiechem, z którym jej było bardzo do twarzy.
- Masz rację - przyznała, pociągając łyczek. - Czuję się przy tobie niemal jak w
Amberze - a ja omal nie wypuściłem kieliszka z ręki, Amber! To słowo uderzyło we
mnie jak grom!
W tym momencie ona zaczęła płakać, podszedłem więc i objąłem ją pocieszająco
ramieniem.
- Nie płacz, siostrzyczko, proszę cię, nie płacz. Sprawiasz mi ból. - Amber! Coś się w
tym kryło, coś porywającego i potężnego, - Jeszcze znów nadejdą dobre czasy -
dodałem pocieszająco.
- Czy naprawdę w to wierzysz? - spytała.
- Tak - potwierdziłem z mocą. - Wierzę!
- Jesteś szalony - powiedziała. - Może właśnie dlatego zawsze byłeś moim ulubionym
bratem. Niemal wierzę w to, co mówisz, choć wiem, że jesteś szalony. - Chlipnęła
jeszcze raz i drugi, i przestała. - Corwin - ciągnęła - gdyby ci się udało... gdyby jakimś
nieprawdopodobnym cudem ci się udało, będziesz pamiętać o swojej siostrze
Florimel?
- Tak - obiecałem, zdając sobie sprawę, że to jej prawdziwe imię. - Tak, będę o tobie
pamiętał.
- Dziękuję ci. Powiem Erykowi tylko to, co konieczne, nie wspomnę ani słowem o
Bleysie i zatrzymam dla siebie swoje najnowsze podejrzenia.
- Dziękuję, Floro.
- Ale pamiętaj, że ci nie ufam ani na jotę - dodała.
- To się rozumie samo przez się.
Wezwała pokojówkę, która zaprowadziła mnie do pokoju, gdzie ledwo zdołałem się
rozejrzeć, a potem padłem na łóżko i spałem przez jedenaście godzin.
Rozdział 03
Rano jej nie było i nie zostawiła dla mnie żadnej wiadomości. Pokojówka podała mi
w kuchni śniadanie i wróciła do swoich obowiązków. Zrezygnowałem z pomysłu,
ż
eby starać się wyciągnąć z niej jakieś informacje, bo albo nic nie wiedziała, albo nic
by mi nie zdradziła, a za to z pewnością powiedziałaby o moich indagacjach Florze.
Ale ponieważ miałem dom do swojej dyspozycji, postanowiłem wrócić do biblioteki i
rozejrzeć się trochę. Poza tym lubię biblioteki. ściany pełne pięknych i mądrych słów
dają mi poczucie komfortu i bezpieczeństwa. Zawsze przyjemniej jest wiedzieć, że
można czymś się obronić przed Cieniami.
Donner czy Blitzen, czy też któryś z ich krewnych pojawił się skądś w hallu i węsząc
kroczył sztywno moim śladem, Próbowałem się z nim zaprzyjaśnić, ale przypominało
to wymianę uprzejmości z policjantem, który kazał ci zjechać na pobocze. Po drodze
zaglądałem do innych pokoi - wyglądały normalnie i niewinnie.
Wszedłem do biblioteki, z której nadal spoglądała na mnie Afryka. Zamknąłem za
sobą drzwi przed psami i ruszyłem wzdłuż ścian czytając tytuły tomów na półkach.
Najwięcej było książek historycznych. Znalazłem także sporo książek o sztuce w
albumowych, drogich wydaniach i parę z nich przekartkowałem. Zwykle najlepiej mi
się myśli, kiedy pozornie jestem zajęty czymś innym.
Zastanawiałem się nad źródłem oczywistego bogactwa Flory. Czy, skoro jesteśmy
krewnymi, znaczyło to, że i ja cieszę się pewną zamożnością? Usiłowałem
przypomnieć sobie swoją sytuację materialną i socjalną, zawód, pochodzenie.
Odnosiłem wrażenie, że nigdy nie musiałem martwić się o pieniądze, że zawsze
jakimś cudem miałem ich pod dostatkiem. Czy byłem także właścicielem równie
wspaniałego domu? Nie pamiętałem.
Jaki był mój zawód?
Usiadłem za biurkiem i starałem się uprzytomnić sobie, czy znam tajniki jakiejś
szczególnej dziedziny wiedzy. Bardzo trudno jest egzaminować samego siebie, toteż
niewiele z tego wynikło. Nasza wiedza jest cząstką nas samych, integralnym
elementem całości i trudno ją oddzielić.
Lekarz? Przyszło mi to do głowy, kiedy przeglądałem anatomiczne rysunki Leonarda
da Vinci. Niemal bezwiednie zacząłem przebiegać w myśli poszczególne fazy
operacji chirurgicznych. Zdałem sobie sprawę, że kiedyś w przeszłości musiałem
operować.
Ale nie było to jeszcze to, czego szukałem. Z chwilą gdy uświadomiłem sobie, że
odebrałem wykształcenie medyczne, zrozumiałem, że była to tylko część jakiejś
ogólniejszej wiedzy. Wiedziałem, że nie jestem chirurgiem. Kim więc? Co jeszcze
wchodziło w rachubę?
Coś przyciągnęło mój wzrok.
Siedząc za biurkiem miałem przed sobą przeciwległą ścianę, a na niej, obok innych
rzeczy, wisiała antyczna szabla kawaleryjska, której poprzednio nie zauważyłem.
Wstałem, podszedłem do niej i zdjąłem ją z uchwytów.
Syknąłem w duchu gniewnie na jej opłakany stan. Chętnie przywróciłbym jej należytą
ś
wietność za pomocą zwykłej osełki i kawałka naoliwionej szmatki. Znałem się na
starodawnej broni, zwłaszcza białej.
Szabla leżała mi w dłoni jak ulał i czułem, że potrafię się nią posługiwać.
Odparowałem i natarłem parę razy. Tak, umiałem sobie z nią radzić.
O czym to mogło świadczyć? Rozejrzałem się po pokoju w poszukiwaniu czegoś
jeszcze, co by pobudziło mi pamięć. Nic nie znalazłem, odwiesiłem więc szablę i
wróciłem do biurka. Siadając za nim, postanowiłem je przejrzeć. Zacząłem od
ś
rodkowej szuflady poprzez tę po lewej i wszystkie szuflady po prawej stronie aż do
samego dołu. Papier listowy, koperty, znaczki, spinacze, resztki ołówków, gumki - nic
nadzwyczajnego.
Wyciągałem każdą szufladę na całą długość i opierałem ją na kolanach przeglądając
zawartość. Nie był to mój pomysł. Postępowałem tak na skutek otrzymanego niegdyś
przeszkolenia, które kazało mi badać każde ścianki i dno.
A jednak pewna rzecz omal nie uszła mojej uwagi i spostrzegłem ją dopiero w
ostatniej chwili: tył niższej szuflady po prawej stronie nie sięgał tak wysoko, jak tyły
innych szuflad. To musiało coś oznaczać - kiedy ukląkłem i zajrzałem w głąb,
zobaczyłem u góry coś na kształt małego pudełeczka. Była to osobna szufladka,
schowana na samym tyle i zamknięta.
Spróbowałem się do niej dobrać spinaczem, agrafką, a w końcu metalową łyżką do
butów, znalezioną w innej szufladzie; okazała się najbardziej pomocna i po jakiejś
minucie zamek puścił.
Szufladka zawierała pudełko z talią kart. A jego wierzch zdobił herb, na którego
widok zesztywniałem, oblał mnie zimny pot i nie mogłem złapać oddechu. Herb
przedstawiał białego jednorożca na zielonym polu, wzniesionego na tylnych nogach,
zwróconego na prawo. Wiedziałem, że znam ten herb, i zakłuło mnie boleśnie, że nie
potrafię go nazwać.
Otworzyłem pudełko i wyjąłem karty. Były to karty tarokowe, przedstawiające zwykłe
dla nich berła, pentagramy, kielichy i szpady, ale Figury Atutowe - Wielkie Arkana -
były całkiem inne. Wsunąłem najpierw obie szuflady, nie zamykając tej mniejszej, i
dopiero potem przystąpiłem do bliższych oględzin.
Figury Atutowe wyglądały niemal jak żywe, miało się wrażenie, że zaraz zejdą z
lśniącego obrazka na ziemię. Karty były przyjemne i chłodne w dotyku.
Naraz zrozumiałem, że i ja sam byłem kiedyś posiadaczem takiej talii.
Rozłożyłem karty na blacie.
Pierwsza przedstawiała uśmiechniętego drobnego mężczyznę, o chytrym wyrazie
twarzy, ostrym nosie, ze strzechą słomianych włosów na głowie. Był ubrany w coś w
rodzaju kostiumu renesansowego w kolorach pomarańczowym, czerwonym i
brązowym. Nosił długie pończochy i obcisły, haftowany kubrak. Znałem go. Miał na
imię Random.
Z następnej karty patrzyło na mnie beznamiętne oblicze Juliana; długie, ciemne włosy
opadały mu do ramion, niebieskie oczy były zimne i bez wyrazu. Od stóp do głów
skrywała go biała łuskowa zbroja, nie srebrzysta ani metaliczna, ale jakby
emaliowana. Wiedziałem jednak, że mimo na pozór odświętnego i dekoracyjnego
wyglądu była twarda i odporna na ciosy. Tego właśnie człowieka pobiłem w jego
ulubionej grze, za co rzucił we mnie kielichem. Znałem go i nienawidziłem.
Teraz przeniosłem wzrok na śniadą, ciemnooką twarz Caine'a, ubranego w czarno-
zielony atłas oraz w ciemny, założony z fantazją, trójgraniasty kapelusz z zielonym
pióropuszem spływającym na plecy. Stał profilem, podparłszy się jedną ręką pod bok,
a u pasa miał wysadzany szmaragdami sztylet. Jego wizerunek wywołał we mnie
mieszane uczucia.
Potem był Eryk. Należało mu przyznać, że był przystojny. Włosy miał tak czarne, że
niemal granatowe, broda wiła mu się wokół stale uśmiechniętych ust, a ubrany był po
prostu w skórzaną kurtkę, pelerynę, wysokie czarne botforty i spięty rubinem
czerwony pas, u którego wisiał srebrzysty miecz. Wysoki, czarny kołnierz osłaniający
szyję obszyty był na czerwono, podobnie jak rękawy. Stał z kciukami zatkniętymi za
pas - jego ręce wyglądały na bardzo silne i sprawne. Nad prawym biodrem sterczały
zza pasa czarne rękawice. Byłem teraz pewien, że to właśnie on próbował mnie zabić
tego dnia, kiedy omal nie zginąłem. Przyjrzałem mu się uważnie i nie bez trwogi.
Następny był Benedykt, wysoki i surowy, o pociągłej twarzy i szczupłym ciele, ale
tęgim umyśle. Ubrany był na pomarańczowo-żółto-brązowo i nasuwał mi na myśl
stogi siana, dynie, strachy na wróble i legendy o zapadłych miasteczkach. Miał długą,
mocno zarysowaną szczękę, piwne oczy i proste, brązowe włosy. Stał obok gniadego
konia, opierając się na lancy oplecionej wiankiem z kwiatów. Rzadko się uśmiechał.
Lubiłem go.
Zastygłem, kiedy odkryłem następną kartę i serce o mało nie wyskoczyło mi z piersi.
To byłem ja.
Znałem tę twarz, która codziennie przy goleniu patrzyła na mnie z lustra. Zielone
oczy, ciemne włosy, czarno - srebrny strój. Miałem na sobie pelerynę, lekko wzdętą
jakby przez wiatr. Miałem też czarne botforty, podobnie jak Eryk i jak on miecz przy
boku, tylko mój był cięższy, choć nieco krótszy. Nosiłem rękawice, srebrne i łuskowe.
Klamra przy szyi była w kształcie srebrnej róży.
Oto ja, Corwin.
Z następnej karty spojrzał na mnie wysoki, potężny mężczyzna. Był do mnie bardzo
podobny, tylko miał silniej zarysowaną szczękę i wiedziałem, że jest wyższy ode
mnie, lecz bardziej ociężały. Jego siła była legendarna. Był ubrany w niebiesko-szary
strój spięty na środku szerokim, czarnym pasem i stał z wesołą, roześmianą miną. Z
szyi zwisał mu na sznurze srebrny róg myśliwski. Miał wystrzępioną bródkę i mały
wąsik. W prawej ręce trzymał kielich wina. Poczułem do niego nagłą sympatię i
wtedy przypomniałem sobie jego imię. Nazywał się Gerard.
Teraz przyszła kolej na mężczyznę o ognistej brodzie i płomiennych włosach, z
mieczem w prawej dłoni i pucharem białego wina w lewej, w czerwono-
pomarańczowych jedwabiach. W jego oczach, równie błękitnych jak oczy Flory i
Eryka, igrał diablik. Miał drobny podbródek, ale przykryty brodą. Jego miecz był
kunsztownie inkrustowany złotem. Na prawej ręce błyszczały dwa ogromne
pierścienie, a na lewej jeden: szmaragd, rabin i szafir. Wiedziałem, że to Bleys.
Następna postać nosiła w sobie podobieństwo zarówno do Bleysa, jak i do mnie.
Mężczyzna miał moje rysy, choć drobniejsze, moje oczy, włosy Bleysa, był bez brody.
Miał na sobie zielony strój jeździecki i siedział na białym koniu zwróconym na
prawo. Była w nim siła i słabość, niepokój i rezygnacja. Odpychał mnie i pociągał,
budził zarówno moją sympatię, jak niechęć. Wystarczyło mi rzucić na niego okiem,
by wiedzieć, że nazywa się Brand.
Zdałem sobie teraz jasno sprawę, że znam ich wszystkich, pamiętam ich, a wraz z
nimi ich mocne i słabe trony, zwycięstwa i porażki.
- Byli to moi bracia.
Zapaliłem papierosa, którego podkradłem Florze z pudełka na biurku, wyciągnąłem
się w fotelu i podsumowałem zebrane w pamięci fakty.
Tych ośmiu dziwnych mężczyzn w dziwnych strojach to byli moi bracia. Czułem
jednak, że ich sposób ubierania się był dla nich tak oczywisty i naturalny, jak dla mnie
czerń i srebro. W tym momencie zakrztusiłem się dymem, zdając sobie sprawę, co
mam na sobie, co kupiłem w tym małym sklepiku w miasteczku, w którym się
zatrzymałem po opuszczeniu Greenwood. Byłem w czarnych spodniach, jednej z
trzech nabytych tam srebrzystoszarych koszul i czarnej marynarce.
Powróciłem do kart. Zobaczyłem Florę w turkusowej sukni koloru morza, w której
przypomniała mi się poprzedniego wieczoru, a po niej brunetkę o podobnych
błękitnych oczach i długich rozpuszczonych włosach, ubraną całą na czarno,
przepasaną srebrnym paskiem. Nie wiem, dlaczego na jej widok łzy zakręciły mi się
w oczach. Miała na imię Deirdre. Dalej przyszła kolej na Fionę, o włosach jak Bleys i
Brand, moich oczach i cerze jak masa perłowa. Poczułem do niej nienawiść od
pierwszego spojrzenia. Później była Llewella, której odcień włosów pasował do oczu
koloru nefrytu. Ubrana była w migotliwą, szarozieloną suknię z lawendowym
paskiem i patrzyła smutno, jakby przez łzy. Przeczucie mówiło mi, że jest jakaś inna
od reszty z nas. Ale ona także była moją siostrą.
Ogarnęło mnie gorzkie poczucie oddalenia i rozłąki z nimi wszystkimi, choć
jednocześnie miałem jakby wrażenie ich fizycznej bliskości. Karty były tak zimne w
dotyku, że je odłożyłem, aczkolwiek niechętnie wypuszczałem je z ręki. Więcej Figur
Atutowych nie było, resztę stanowiły zwykle karty. Skądś mimo to wiedziałem - i
znów: skąd? - że kilku Atutów brakuje. W żaden sposób nie mogłem sobie jednak
przypomnieć, kogo te Atuty reprezentowały. Dziwnie mnie to zasmuciło, wziąłem
następnego papierosa i zamyśliłem się.
Dlaczego wszystko tak łatwo do mnie wracało, kiedy patrzyłem na karty? Wracało
bez konieczności wygrzebywania z pamięci jednej informacji po drugiej? Znałem już
teraz twarze i imiona mojego rodzeństwa - ale nic więcej.
Nie mogłem zrozumieć, dlaczego zostaliśmy wszyscy umieszczeni na kartach do gry,
niemniej czułem przemożną chęć posiadania takiej talii. Gdybym wziął tę Flory, zaraz
by to spostrzegła i znalazłbym się w tarapatach. Odłożyłem więc karty do małej
szufladki za dużą szufladą i zamknąłem jak poprzednio. A potem zacząłem sobie
znów usilnie łamać głowę nad własną przeszłością, lecz niewiele mi z tego przyszło.
Dopóki nie przypomniałem sobie magicznego słowa.
Amber.
To słowo poprzedniego wieczora tak mnie wytrąciło z równowagi, że starałem się
potem o nim nie myśleć. Ale teraz je przywołałem. Obracałem je w myślach na
wszystkie strony, badając skojarzenia, jakie we mnie budziło.
Niosło ze sobą ogromną tęsknotę i potężną nostalgię. Było w nim zapomniane piękno,
ś
wietność i moc, straszna, niemal niezwyciężona moc. Należało do mojego
codziennego słownictwa. Było zrośnięte ze mną, a ja byłem zrośnięty z nim. Nagle
przypomniałem sobie. Była to nazwa miejscowości. Miejscowości, którą niegdyś
znałem. Ale wraz z tym nie przyszły żadne obrazy, tylko wzruszenie.
Nie wiem, jak długo tak siedziałem. Czas przestał istnieć. W końcu wyrwało mnie z
zamyślenia delikatne pukanie do drzwi. Potem gałka wolno się przekręciła i weszła
pokojówka o imieniu Carmella, pytając, czy nie mam ochoty na lunch. Uznałem to za
dobry pomysł, poszedłem więc z nią do kuchni, gdzie zjadłem pół kurczaka i wypiłem
litr mleka. Potem wziąłem ze sobą do biblioteki dzbanek kawy, omijając po drodze
psy.
Piłem właśnie drugą filiżankę, kiedy zadzwonił telefon. Miałem wielką ochotę go
odebrać, ale byłem pewien, że w domu jest więcej aparatów i że zrobi to Carmella.
Myliłem się. Telefon ciągle dzwonił. W końcu nie mogłem się dłużej oprzeć.
- Halo, tu rezydencja pani Flaumel - powiedziałem.
- Czy mógłbym mówić z panią Flaumel? - usłyszałem męski głos, urywany i trochę
nerwowy. Zdyszane słowa dobiegały niewyraźnie poprzez trzaski i szum głosów
międzymiastowej.
- Niestety, nie ma jej w domu. Czy mam jej przekazać jakąś wiadomość albo prosić,
ż
eby zadzwoniła?
- Z kim mówię? - chciał wiedzieć mężczyzna.
Zawahałem się, lecz odpowiedziałem:
- Tu Corwin.
- Wielkie nieba! - wykrzyknął i zapadła dłuższa cisza. Myślałem już, że odłożył
słuchawkę, i spytałem:
- Halo? - lecz w tym momencie on znów się odezwał.
- Czy ona jeszcze żyje? - spytał.
- Oczywiście, że żyje! Z kim, do diabła, rozmawiam?
- Nie poznajesz, Corwin? Tu Random. Słuchaj, jestem w Kalifornii i mam kłopoty.
Dzwonię do Flory, żeby udzieliła mi schronienia. Czy trzymasz z nią?
- Chwilowo - odpowiedziałem.
- Rozumiem. Czy zapewnisz mi swoją opiekę? - Umilkł i dodał: - Proszę cię, Corwin.
- Zrobię, co będzie w mojej mocy - obiecałem - ale nie mogę podejmować żadnych
zobowiązań w imieniu Flory.
- A obronisz mnie przed nią?
- Tak.
- To mi wystarczy. Postaram się jakoś dotrzeć do Nowego Jorku. Muszę wybrać
okrężną trasę, więc nie wiem, ile czasu mi to zajmie. Jeśli uda mi się ominąć nie
sprzyjające Cienie, to prędzej czy później się spotkamy. śycz mi powodzenia.
- Powodzenia - powiedziałem.
Usłyszałem trzask słuchawki, a potem już tylko odległe echo dzwoniących telefonów
i głosów jak z zaświatów. A więc buńczuczny mały Random wpadł w tarapaty!
Miałem wrażenie, że nie powinienem się tym szczególnie przejmować. Ale teraz był
on jednym z kluczy do mojej przeszłości, a może i do przyszłości. Toteż postaram się
mu pomóc, w miarę swoich sił, dopóki nie dowiem się od niego wszystkiego, na czym
mi zależy. Czułem, że więzy braterstwa między nami nie zostały jeszcze zbytnio
nadszarpnięte. Ale wiedziałem też, że to chytra sztuka; bystry, przebiegły, a
jednocześnie dziwnie sentymentalny w najgłupszych sprawach: z drugiej strony jego
słowo było niewiele warte i zapewne bez skrupułów sprzedałby moje zwłoki
najbliższej akademii medycznej, gdyby mu się to opłacało. Owszem, pamiętałem tego
gnojka i nawet czułem do niego cień sympatii, zapewne w powodu paru miłych chwil,
które razem spędziliśmy. Ale żebym miał mu ufać? Co to, to nie. Postanowiłem, że
powiem Florze o jego przyjeździe dopiero w ostatnim momencie. Może się zdarzyć,
ż
e posłuży mi jako as atutowy lub przynajmniej jako walet.
Dolałem sobie trochę gorącej kawy i wolno ją wypiłem. Przed kim uciekał? Nie przed
Erykiem, bo nie zwróciłby się tutaj o pomoc. Ciekawe, czy spytał o życie Flory
dlatego, że mnie tu zastał? Czyżby wiązało ją tak silne przymierze z bratem, którego
nienawidziłem, iż cała rodzina zakładała, że i na niej wywrę zemstę? Wydawało mi
się to dziwne, ale przecież zadał to pytanie.
I w czym byli tak sprzymierzeni? Jakie było źródło tego napięcia, tej walki? Dlaczego
Random uciekał?
Amber.
Oto odpowiedź.
Amber. Klucz do wszystkiego tkwił w Amberze. Tajemnica całej historii leżała w
Amberze, w jakimś wydarzeniu, które miało tam miejsce niezbyt dawno temu, jak
należało przypuszczać. Muszę poruszać się na palcach. Muszę udawać, że wiem to
wszystko, czego nie wiem, a jednocześnie kawałek po kawałku wyciągać informacje
od innych. Byłem pewien, że mi się to uda. Przy tej dozie nieufności, jaką sobie tu
wszyscy okazywali, nietrudno być enigmatycznym. Tego się będę trzymał. Wyduszę
od nich to, co mi potrzebne, zdobędę, co zechcę, będę pamiętał o tych, którzy mi
pomogli, a resztę stratuję. Wiedziałem bowiem, że właśnie takie zasady obowiązują w
mojej rodzinie, a ja byłem nieodrodnym synem mojego ojca...
Nagle rozbolała mnie głowa, tępym, dojmującym bólem, który niemal rozsadzał mi
czaszkę. Wiedziałem, czułem, byłem pewien, że wywołała to myśl o ojcu. Ale nie
miałem pojęcia, jak to się stało i dlaczego. Po jakimś czasie ból trochę ustąpił i
zdrzemnąłem się w fotelu. Po jeszcze znacznie dłuższym czasie drzwi się otworzyły i
weszła Flora. Na dworze było już ciemno, nastała kolejna noc.
Flora była ubrana w zieloną jedwabną bluzkę i długą wełnianą spódnicę koloru
szarego oraz w turystyczne buty i grube skarpety. Włosy miała ściągnięte do tyłu, a
twarz lekko przybladłą. Nadal nie rozstawała się ze swoim gwizdkiem.
- Dobry wieczór - powiedziałem wstając.
Nie odpowiedziała. Podeszła szybko do baru, nalała sobie sporą porcję whisky i
wypiła ją jednym haustem, jak mężczyzna. Potem dopełniła szklankę i usiadła z nią w
fotelu. Zapaliłem papierosa i podałem jej. Podziękowała skinieniem głowy i
powiedziała:
- Droga do Amberu najeżona jest trudnościami.
- Dlaczego?
Spojrzała na mnie ze zdumieniem.
- Kiedy ostatnio z niej korzystałeś?
Wzruszyłem ramionami.
- Nie pamiętam.
- Niech ci będzie - powiedziała. - Zastanawiam się tylko, czy to twoja sprawka.
Nie odpowiedziałem, bo nie miałem pojęcia, o czym ona mówi. Naraz uprzytomniłem
sobie, że jest łatwiejszy sposób na znalezienie się w miejscu zwanym Amber.
- Brakuje ci kilku Atutów - oznajmiłem raptem nie swoim głosem.
Zerwała się na równe nogi, wychlapując sobie na rękę połowę szklanki.
- Oddaj je natychmiast! - krzyknęła sięgając po gwizdek.
Podszedłem i chwyciłem ją za ramiona.
- Nie mam ich. Powiedziałem to tylko tak sobie.
Odprężyła się i zaczęła szlochać; pchnąłem ją delikatnie z powrotem na fotel.
- Myślałam że wziąłeś moją talię, a nie że bawisz się w głupie i niestosowne uwagi.
Nie przeprosiłem. Czułem, że byłoby to nie na miejscu.
- Jak daleko udało ci się dotrzeć?
- Niezbyt daleko. - Raptem roześmiała się i spojrzała na mnie z nowym błyskiem w
oczach. - Wiem już, co zrobiłeś, Corwinie - oświadczyła, a ja zapaliłem papierosa,
ż
eby nie musieć odpowiadać. - Niektóre z tych przeszkód pochodziły od ciebie,
prawda? Zablokowałeś mi drogę do Amberu, zanim tu przyszedłeś, tak? Wiedziałeś,
ż
e udam się do Eryka. Teraz już nie mogę, muszę czekać, aż on przyjdzie do mnie.
Bardzo sprytnie. Chcesz go tu ściągnąć, tak? Ale on przyśle posłańca, nie będzie
fatygował się osobiście.
W głosie tej kobiety, która przyznawała, że właśnie miała zamiar wydać mnie w ręce
wroga i to zrobi przy pierwszej okazji, brzmiała nuta podziwu, kiedy mówiła o
rzekomym pokrzyżowaniu przeze mnie jej planów. Jak można okazywać tak jawny
makiawelizm w obliczu niedoszłej ofiary? Odpowiedź nasunęła mi się sama: tacy już
jesteśmy. Nie musimy bawić się w subtelności między sobą. Niemniej pomyślałem, że
Florze brak finezji prawdziwego mistrza.
- Czy sądzisz, że jestem aż tak głupi, Floro? - spytałem. - Uważasz, że zjawiłem się tu
tylko po to, żebyś mogła wydać mnie Erykowi? Nie wiem, co ci stanęło na drodze, ale
dobrze ci tak.
- Pamiętaj, że nie gram w twojej drużynie! A poza tym ty też jesteś na wygnaniu! A
więc nie byłeś znowu taki sprytny!
W jej zapalczywych słowach wyczułem fałsz.
- Nie mów bzdur! - powiedziałem ostro.
Roześmiała się.
- Wiedziałam, że cię to rozzłości. Dobrze, niech ci będzie, masz własne powody, żeby
zamieszkiwać Cienie. Jesteś szaleńcem.
Wzruszyłem ramionami.
- Czego chcesz? Po co naprawdę tu przyszedłeś? - pytała dalej.
- Byłem ciekaw, jakie są twoje plany - odparłem. - To wszystko. Nie możesz
zatrzymać mnie tu siłą, jeśli postanowię odejść. Nawet Eryk nic na to nie poradzi.
Może po prostu chciałem cię odwiedzić. Może staję się sentymentalny na stare lata.
W każdym razie zostanę tu jeszcze trochę, a potem pójdę na dobre. Gdybyś się tak nie
ś
pieszyła po nagrodę za wydanie mnie, mogłabyś wyjść na tym znacznie lepiej, młoda
damo. Prosiłaś, żebym pamiętał o tobie pewnego pięknego dnia...
Upłynęło parę sekund, zanim dotarło do niej to coś, co miałem nadzieję dać jej do
zrozumienia. Wykrzyknęła:
- A więc masz zamiar spróbować! Naprawdę masz zamiar spróbować!
- Święta racja - potwierdziłem, zdając sobie sprawę, ze rzeczywiście mam zamiar
spróbować, cokolwiek to miało znaczyć - i możesz to powiedzieć Erykowi, jeśli
chcesz, ale pamiętaj, że może mi się udać. Nie zapominaj, że wtedy lepiej należeć do
moich przyjaciół.
Dużo dałbym za to, żeby wiedzieć, o czym mówię, ale poznałem już kluczowe słowa i
przywiązywaną do nich wagę, posługiwałem się więc nimi bezbłędnie, nie mając
pojęcia, co właściwie znaczą. Niemniej czułem, że brzmią całkiem naturalnie, aż
nadto naturalnie...
Naraz Flora objęła mnie i pocałowała.
- Nic mu nie powiem, Corwinie, naprawdę! Myślę, że może ci się udać. Z Blyesem
będą kłopoty, ale Gerard pewno ci pomoże, a może i Benedykt. Caine też się
przyłączy, jak zobaczy, co się święci...
- Planowanie zostaw mnie - przerwałem.
- Odsunęła się. Nalała dwa kieliszki wina i podała mi jeden.
- Wypijmy za przyszłość - powiedziała.
- Z przyjemnością.
Spełniliśmy toast. Nalała mi drugi kieliszek i przyjrzała mi się uważnie.
- To musi być któryś z was trzech: Eryk, Bleys albo ty - stwierdziła. - Jedynie wy
macie dość odwagi i rozumu. Ale zniknąłeś z horyzontu na tak długo, że przestałam
brać cię pod uwagę.
- To tylko dowodzi, że nigdy nic nie wiadomo.
Sączyłem wino marząc, żeby choć na chwilę umilkła. Miałem wrażenie, że trochę
zbyt nachalnie próbuje rozwijać każdy pomysł, jaki jej przychodzi do głowy. Coś
mnie zaniepokoiło i chciałem to w spokoju przemyśleć.
Ile miałem lat?
Ta kwestia wyjaśniała po trosze moje gorzkie poczucie oddalenia i rozłąki z osobami
przedstawionymi na kartach taroka. Byłem starszy, niżby na to wskazywał mój
wygląd. (Patrząc w lustro dawałem sobie około trzydziestki, ale wiedziałem, że to
dlatego, iż Cienie mnie okłamują. Byłem znacznie, znacznie starszy i upłynęło już
bardzo dużo czasu, odkąd widziałem swoje rodzeństwo żyjące zgodnie, razem, w
dobrej komitywie, bez napięć i tarć - jak na owej talii kart.
Usłyszeliśmy dźwięk dzwonka i kroki Carmelli idącej do drzwi.
- To nasz brat, Random - powiedziałem pewien, że się nie mylę. - Jest pod moją
opieką.
Jej oczy rozszerzyły się, a potem się uśmiechnęła. Jakby wyrażając uznanie dla
mądrego posunięcia, które wykonałem.
Oczywiście nie było w tym żadnej mojej zasługi, ale nie miałem nic przeciwko temu,
ż
eby tak myślała.
Dawało mi to większe poczucie bezpieczeństwa.
Rozdział 04
Nowo zdobyte poczucie bezpieczeństwa towarzyszyło mi wszystkiego może trzy
minuty.
Prześcignąłem Carmellę w drodze do drzwi i otworzyłem je na oścież. Random wpadł
do środka, natychmiast zamykając je za sobą i zasuwając zasuwę. Jego jasne oczy
były podkrążone i nie miał na sobie kolorowego kubraka ani długich pończoch. Był
nie ogolony i ubrany w brązowy wełniany garnitur. Przez ramię miał przerzucony
gabardynowy płaszcz, a na nogach ciemne zamszowe buty. Ale był to bez wątpienia
Random, ten sam Random, którego widziałem na karcie tarokowej, tylko jego
ś
miejące się usta wykrzywiał teraz grymas zmęczenia, a pod paznokciami miał
obwódki brudu.
- Corwin! - powiedział i objął mnie.
Uścisnąłem go za ramię.
- Chyba przydałby ci się łyk czegoś mocniejszego - zauważyłem.
- Tak. Tak. Tak... - zgodził się i pociągnąłem go do biblioteki.
Jakieś trzy minuty później, kiedy usiadł ze szklanką w jednej ręce, a papierosem w
drugiej, powiedział:
- Gonią mnie. Za chwilę tu będą, Flora wydala stłumiony okrzyk, który
zignorowaliśmy.
- Kto? - spytałem.
- Jacyś faceci z Cieni. Nie wiem, kim są ani kto ich nasłał. Jest ich czterech albo
pięciu, może nawet sześciu. Byli ze mną w samolocie. Leciałem odrzutowcem.
Spostrzegłem ich koło Denver. Kilka razy zmieniałem samolot, żeby się ich pozbyć,
ale nic z tego, a nie chciałem za bardzo zbaczać z trasy. Zgubiłem ich dopiero na
Manhattanie, ale to tylko kwestia czasu. Sądzę, że wkrótce tu będą.
- I nie domyślasz się, kto ich nasłał?
Uśmiechnął się leciutko.
- Cóż, myślę, że możemy bez większego ryzyka ograniczyć krąg podejrzanych do
rodziny. Może Bleys, może Julian, może Caine. A może nawet ty, żeby mnie tu
ś
ciągnąć. Ale mam nadzieję, że nie. To nie ty, prawda?
- Nie ja - zapewniłem go. - Czy wyglądają bardzo groźnie?
Wzruszył ramionami.
- Gdyby było ich tylko dwóch albo trzech, mógłbym spróbować wciągnąć ich w
zasadzkę, ale z całą tą bandą...
Był drobnym mężczyzną, liczącym niewiele ponad metr sześćdziesiąt wzrostu i
ważącym najwyżej sześćdziesiąt parę kilo. Mimo to mówił najwyraźniej serio. Byłem
przekonany, że rzeczywiście, bez wahania stawiłby sam czoło dwóm lub trzem
napastnikom. Zaciekawiło mnie nagle, czy i ja dysponuję podobną siłą fizyczną będąc
jego bratem. Czułem się pod tym względem nie najgorzej. Bez większych obaw
byłbym gotów zmierzyć się w równej walce z każdym przeciwnikiem. Jaki mogłem
być silny?
W tej chwili zrozumiałem, że już niedługo będę miał okazję się przekonać.
Do drzwi frontowych rozległo się pukanie.
- Co robimy? - spytała Flora.
Random roześmiał się, rozwiązał krawat i rzucił go na płaszcz leżący na biurku.
Potem zdjął marynarkę i rozejrzał się po pokoju. Jego wzrok padł na szablę - w jednej
chwili był przy niej i trzymał ją w ręku. Wymacałem rewolwer w kieszeni marynarki i
odbezpieczyłem.
- Co robimy? - powtórzył. - Istnieje prawdopodobieństwo, że sforsują wejście -
ciągnął - i wobec tego zaraz się tu znajdą. Kiedy walczyłaś po raz ostatni, siostro?
- Wieki temu.
- Więc lepiej szybko to sobie przypomnij, bo nie mamy dużo czasu. Mówię wam, ktoś
nimi steruje. Ale nas jest trójka, a ich najwyżej dwa razy tyle. O co więc tu się
martwić?
- Nie wiemy, co to za jedni - zauważyła Flora.
- Co za różnica?
- śadna - odparłem. - Czy mam ich wpuścić?
Oboje nieco zbledli.
- Równie dobrze możemy poczekać...
- A może by tak wezwać policję? - zaproponowałem.
W odpowiedzi wybuchnęli niemal histerycznym śmiechem.
- Albo Eryka - dodałem, patrząc na nią badawczo.
Ale ona tylko potrząsnęła głową.
- Nie starczy czasu. Mamy jego Atut, lecz zanim zdąży powiedzieć, jeśli w ogóle
zechce, będzie już za późno.
- A może to jego sprawka, co? - mruknął Random.
- Wątpię - odparła. - Bardzo wątpię. To nie w jego stylu.
- To prawda - dorzuciłem dla zasady, żeby dać im znać że się orientuję.
Znowu rozległo się pukanie, tym razem znacznie głośniejsze.
- A Carmella? - spytałem, tknięty nagłą myślą.
Flora potrząsnęła głową.
- To mało prawdopodobne, żeby ona poszła otworzyć.
- Nie wiesz, co ryzykujesz! - krzyknął Random i wypadł z pokoju.
Wyszedłem za nim do hallu i sieni w samą porę, żeby powstrzymać Carmellę przed
otwarciem drzwi. Wystaliśmy ją do jej pokoju z nakazem, żeby się zamknęła, a
Random zauważył;
- Oto dowód, jaką silą dysponują nasi przeciwnicy. Kto tu właściwie za kim stoi,
Corwin?
Wzruszyłem ramionami.
- Gdybym wiedział, nie omieszkałbym ci powiedzieć. W każdym razie my w tej
chwili stoimy ramię w ramię. - Cofnij się. - I otworzyłem drzwi.
Najbliższy napastnik usiłował odsunąć mnie na bok, ale unieruchomiłem mu rękę w
ż
elaznym uścisku i odepchnąłem go. Było ich sześciu.
- Czego chcecie - spytałem.
W odpowiedzi nie padło ani jedno słowo, tylko ujrzałem lufy. Błyskawicznie
zatrzasnąłem drzwi i zaciągnąłem zasuwę.
- Okay, rzeczywiście tam są - powiedziałem. - Ale skąd mogę wiedzieć, że to nie jakiś
twój podstęp?
- To prawda - przyznał - niemal sam żałuję, że tak nie jest. Wyglądają na skończonych
oprychów.
Miał rację. Faceci na progu byli potężnie zbudowani i mieli kapelusze naciągnięte
głęboko na oczy. Ich twarze pozostawały w cieniu.
- Chciałbym wiedzieć, kto tu za kim stoi - powtórzył Random.
W tym momencie poczułem w bębenkach uszu przeraźliwą wibrację. Zrozumiałem,
ż
e to Flora zrobiła użytek ze swojego gwizdka. Dobiegł mnie brzęk rozbijanej szyby i
nie zdziwiłem się, gdy po chwili usłyszałem głuche warczenie i ujadanie.
- Wypuściła na nich psy - powiedziałem. - Sześć przeraźliwych, dzikich bestii, które
w innych okolicznościach mogły być poszczute na nas.
Random kiwnął głową i ruszyliśmy w kierunku, skąd dobiegał hałas. Kiedy
weszliśmy do salonu, dwóch mężczyzn już tam było i obaj mieli broń. Jednym
strzałem położyłem pierwszego z nich i padłem na podłogę celując do drugiego.
Random przeskoczył nade mną wywijając szablą i zobaczyłem, jak głowa tamtego
spada z ramion. Tymczasem dwaj inni już drapali się przez okno. Wypróżniłem do
nich magazynek, słysząc warczenie psów i jakieś obce strzały. Trzech mężczyzn
leżało już martwych na podłodze i tyleż psów Flory. Z satysfakcją pomyślałem, że
załatwiliśmy już połowę napastników i gdy nadbiegła reszta, zabiłem jeszcze jednego
w sposób, który mnie samego zdumiał. Bez namysłu chwyciłem ciężki fotel i
rzuciłem nim jakieś dziesięć metrów przez pokój, przetrącając facetowi kręgosłup.
Skoczyłem do pozostałych dwóch, ale Random już zdążył przeszyć jednego szablą,
zostawiając resztę roboty psom, i właśnie zabierał się do następnego, kiedy tamtego
powalił jeden z wilczarzy. Wilczarz padł, ale jego zabójca nigdy już nikogo nie zabił -
zginął uduszony przez Randoma.
Okazało się, że dwa psy są martwe, a jeden ciężko ranny. Random dobił go jednym
ruchem i skierowaliśmy teraz uwagę na mężczyzn.
W ich wyglądzie było coś dziwnego. Weszła Flora (wspólnie ustaliliśmy co. Po
pierwsze, wszystkich sześciu miało bardzo mocno nabiegłe krwią oczy, co jednak w
ich przypadku wydawało się czymś normalnym. Po drugie, przy palcach u rąk mieli o
jeden staw więcej, a na wierzchu dłoni ostre, zakrzywione ostrogi. Ich szczęki były
kwadratowe i wydatne, po rozwarciu ust zaś naliczyłem u jednego z nich czterdzieści
cztery zęby, na ogół dłuższe niż u ludzi i znacznie ostrzejsze. Ich ciała miały szarawy
odcień, były twarde i lśniące. Z pewnością dałoby się zauważyć więcej różnic, ale już
te zdawały się potwierdzać jakieś przypuszczenie. Wzięliśmy ich broń i z
przyjemnością zatrzymałem sobie trzy małe, płaskie pistolety.
- Wypełzli z Cieni, to jasne - powiedział Random, a ja skinąłem głową. - Muszę
przyznać, że miałem szczęście. Nie spodziewali się, że wesprą mnie takie posiłki:
waleczny brat i pół tony psów. - Podszedł i wyjrzał przez zbite okno; nie kwapiłem
się, aby mu towarzyszyć. - Nic i nikogo - powiedział po chwili. - Z pewnością
załatwiliśmy już wszystkich. - Zaciągnął ciężkie pomarańczowe zasłony i przysunął
do nich parę mebli o wysokich oparciach, podczas gdy ja sprawdzałem kieszenie
zabitych. Jak można się było spodziewać, nie znalazłem w nich nic, co pomogłoby ich
zidentyfikować.
- Wracajmy do biblioteki - powiedział Random. - Chciałbym skończyć swojego
drinka.
Zanim usiadł, wyczyścił starannie szablę i odwiesił ją na ścianę. Ja tymczasem
nalałem Florze kieliszek czegoś mocniejszego.
- No cóż, zapewne teraz, kiedy trzymamy się w trójkę, dadzą mi na razie święty
spokój - stwierdził Random.
- Zapewne - zgodziła się Flora.
- Boże, od wczoraj nie miałem nic w ustach! - oznajmił.
Wobec tego Flora poszła powiedzieć Carmelli, że może już wyjść ze swojego pokoju,
tylko ma trzymać się z daleka od salonu i przynieść do biblioteki solidny posiłek.
Ledwo wyszła za próg, Random zwrócił się do mnie z pytaniem:
- Jak jest teraz między wami?
- Lepiej miej się przed nią na baczności.
- Nadal trzyma z Erykiem?
- O ile mi wiadomo.
- To co tutaj robisz?
- Próbowałem zwabić Eryka, żeby sam się po mnie pofatygował. Wie, że tylko w ten
sposób może mnie dosięgnąć, i chciałem sprawdzić, jak bardzo mu na tym zależy.
Random potrząsnął głową.
- Nic z tego nie będzie. Ani cienia szansy. Dopóki ty jesteś tutaj, a on tam, po co
miałby wychylać nosa? Przecież ma nadal silniejszą pozycję. Jeśli chcesz się z nim
zmierzyć, to ty będziesz musiał udać się do niego.
- Właśnie doszedłem do takiego samego wniosku.
Jego oczy zalśniły, a na ustach pojawił się znajomy uśmieszek. Przeciągnął ręką po
jasnej czuprynie i nie spuszczał ze mnie wzroku.
- Czy naprawdę zamierzasz to zrobić? - zapytał.
- Może - odparłem.
- Nie zbywaj mnie, stary. Masz to wypisane na twarzy. Wiesz, sam miałbym ochotę
się do ciebie przyłączyć. Ze stosunków międzyludzkich najbardziej odpowiada mi
seks, a najmniej stosunki rodzinne z Erykiem.
Zapaliłem papierosa rozważając w duchu jego słowa.
- Zastanawiasz się, jak widzę - ciągnął Random zgodnie z prawdą. - Myślisz: "Na ile
mogę mu tym razem ufać? Jest przebiegły, kłamliwy, nieobliczalny i gotów sprzedać
mnie za miskę soczewicy". Tak?
Skinąłem głową.
- Pamiętaj jednak, braciszku Corwinie, że jeśli nawet nie zrobiłem ci niczego
dobrego, to i nie wyrządziłem ci nigdy szczególnej krzywdy. Oprócz paru niewinnych
figli. Wszystko razem wziąwszy można powiedzieć, że stosunki między nami
układały się najlepiej z całej rodziny, to znaczy nie wchodziliśmy sobie w drogę.
Przemyśl to. Chyba nadchodzi już Flora albo jej pokojówka, więc zmieńmy temat...
Ale zaraz! Pewno nie masz przy sobie talii ulubionych kart rodzinnych, co?
Potrząsnąłem przecząco głową.
Weszła Flora i oznajmiła:
- Carmella zaraz przyniesie coś do jedzenia.
Wypiliśmy z tej okazji i Random mrugnął do mnie za plecami Flory.
Nazajutrz rano ciała z salonu już uprzątnięto, nie było plam na dywanie, a szyby
zostały wstawione. Random wyjaśnił, że "zajął się, czym trzeba". Nie wypytywałem
go dalej.
Pożyczyliśmy mercedesa Flory i pojechaliśmy na przejażdżkę. Okolica była dziwnie
zmieniona. Nie potrafiłem sprecyzować, na czym to polegało, ale miałem wrażenie, że
jest jakoś inaczej. Przy próbie rozwiązania tej zagadki znów rozbolała mnie głowa,
postanowiłem więc na razie o tym nie myśleć.
Siedziałem przy kierownicy, a Random obok. Mimochodem rzuciłem, że chciałbym
znaleźć się znów w Amberze, po prostu, żeby się przekonać, co mi odpowie.
- Ciekaw jestem, czy chodzi ci tylko o zemstę, czy o coś więcej - powiedział,
odrzucając w ten sposób piłeczkę i zostawiając mi z kolei pole do odpowiedzi, jeśli
uznam to za stosowne. Uznałem. Uciekłem się do ogólnikowego stwierdzenia:
- Sam się nad tym zastanawiałem, próbując ocenić swoje szansę. Może jednak
zaryzykuję...
Odwrócił się do mnie (do tej pory patrzył przez okno) i powiedział:
- Myślę, że wszyscy mieliśmy podobne ambicje lub przynajmniej podobne myśli. W
każdym razie ja miałem, choć dość wcześnie, wycofałem się z gry. Tak czy owak
uważam, że warto spróbować. Jak rozumiem, pytasz mnie, czy ci pomogę.
Odpowiedź brzmi: "Tak", choćby po to, żeby zrobić na złość reszcie. - Potem dodał: -
A co z Florą? Myślisz, że stanie po naszej stronie?
- Bardzo wątpię - odparłem. - Przyłączyłaby się, gdybyśmy byli pewni swego. Ale jak
tu można być czegoś pewnym w tej sytuacji?
- Czy w każdej innej - dorzucił.
- Czy w każdej innej - powtórzyłem, jakbym się właśnie takiej odpowiedzi
spodziewał.
Wolałem nie zwierzać mu się z utraty pamięci. Bałem się mu zaufać. Musiałem się
dowiedzieć tylu rzeczy, a nie miałem od kogo! Rozmyślałem nad tym prowadząc
samochód.
- No to kiedy zaczynamy? - spytałem.
- Kiedy będziesz gotów.
Masz ci los! Co mam teraz z tym fantem zrobić?
- A może by tak od razu? - zaproponowałem.
Milczał. Zapalił papierosa, pewno dla zyskania na czasie. Poszedłem w jego ślady.
- Dobrze - powiedział w końcu. - Kiedy byłeś tam po raz ostatni?
- Tak cholernie dawno temu - odparłem - że nawet nie jestem pewien, czy trafię.
- W porządku, wobec tego musimy najpierw odjechać, zanim będziemy mogli wracać.
Ile masz benzyny?
- Trzy czwarte baku.
- Na następnym rogu skręć w lewo i zobaczymy, co się stanie.
Skręciłem i po chwili wszystkie chodniki wzdłuż ulicy zaczęły się iskrzyć.
- Do diaska! - zaklął Random. - Nie robiłem tego od jakichś dwudziestu lat i teraz za
szybko przypominam sobie różne rzeczy.
Jechaliśmy dalej, a ja się zastanawiałem, co się, u diabła, dzieje. Niebo stało się
zielonkawe, potem poróżowiało. Zagryzłem usta powstrzymując się od zadawania
pytań. Przejechaliśmy pod mostem, a kiedy wynurzyliśmy się po drugiej stronie, niebo
miało znów normalny kolor, wszędzie wokół nas stały wielkie żółte wiatraki.
- Nie martw się - powiedział szybko Random, - Mogło być gorzej.
Zauważyłem, że ludzie, których mijaliśmy, mieli dziwne stroje, a droga była
brukowana.
- Skręć w prawo.
Skręciłem. Słońce zakryły purpurowe chmury i zaczęło padać. Błyskawice przecinały
niebo, a nad naszymi głowami przetaczał się głuchy grzmot. Moje wycieraczki
pracowały pełną parą, lecz niewiele to pomagało. Zapaliłem reflektory i jeszcze
bardziej zwolniłem.
Byłbym przysiągł, że minąłem jeźdźca na koniu jadącego w przeciwną stronę,
ubranego od stóp do głów na szaro, z wysoko podniesionym kołnierzem i głową
pochyloną przed deszczem.
Później chmury rozeszły się i jechaliśmy wzdłuż morza. Wysokie fale rozbijały się o
brzeg, a nisko nad nimi krążyły olbrzymie mewy. Deszcz ustał, wyłączyłem więc
ś
wiatła i wycieraczki. Teraz nawierzchnia drogi była tłuczniowa, ale okolica
wydawała mi się całkiem obca. W lusterku wstecznym nie było ani śladu miasta, które
właśnie minęliśmy. Zacisnąłem mocniej ręce na kierownicy, widząc nagle na skraju
szosy szubienicę, z której zwisał szkielet szarpany przez wiatr.
Random palił papierosa i wyglądał przez okno, a tymczasem droga odeszła od brzegu
morza i skręciła w bok, pnąc się wokół wzgórza. Po prawej mieliśmy bezdrzewną
równinę porosłą trawą, a po lewej piętrzył się rząd wzgórz. Niebo miało teraz
intensywny ciemonofioletowy kolor, jak woda w głębokim, czystym, krytym basenie.
Nigdy dotąd czegoś podobnego nie widziałem.
Random otworzył okno, żeby wyrzucić niedopałek, i wpuścił podmuch zimnego
powietrza, który przyniósł ze sobą zapach morza, wilgotny i ostry.
- Wszystkie drogi prowadzą do Amberu - stwierdził sentymentalnie, jakby wygłaszał
starą prawdę.
Wtedy przypomniałem sobie, co powiedziała mi Flora poprzedniego dnia. I mimo
obaw, aby nie wziął mnie za durnia lub nie posądził o zatajenie ważnych informacji,
uznałem, że dla naszego wspólnego dobra muszę mu to powtórzyć.
- Wiesz - zacząłem ostrożnie - mam wrażenie, że kiedy zadzwoniłeś wczoraj podczas
nieobecności Flory, ona w tym czasie starała się dotrzeć do Amberu, lecz okazało się,
ż
e droga jest zablokowana.
Roześmiał się na to.
- Ta kobieta nie ma krzty wyobraźni - odrzekł. - Oczywiście, że w takiej chwili droga
będzie zablokowana. Z pewnością my też będziemy w końcu musieli iść pieszo i
wytężać wszystkie siły i całą pomysłowość, żeby się przedrzeć, o ile nam się to w
ogóle uda. Czy ona myślała, że wróci sobie jak księżniczka po dywanie z kwiatów?
Głupia baba. Nie zasługuje na to, aby żyć, ale nie mnie o tym decydować,
przynajmniej na razie. Na skrzyżowaniu skręć w prawo - polecił nagle.
Co się działo? Zdawałem sobie sprawę, że Random jest w jakiś sposób
odpowiedzialny za egzotyczne zmiany zachodzące wokół nas, ale nie miałem pojęcia,
jak on to robi ani dokąd nas prowadzi. Dużo dałbym za to, żeby zgłębić jego sekret, a
nie mogłem go przecież zapytać wprost, bo zdradziłbym się ze swoją niewiedzą. I
byłbym wtedy zdany na jego łaskę. Pozornie siedział całkiem bezczynnie, palił tylko
papierosa i patrzył przez okno, lecz gdy pokonaliśmy niewielkie wzniesienie,
znaleźliśmy się raptem na błękitnej pustyni pod różowym słońcem na migotliwym
niebie. W lusterku wstecznym widać było za nami całe mile tej pustyni ciągnącej się
aż po horyzont. Niezła sztuczka, trzeba przyznać.
Naraz silnik zaharczał, uspokoił się i po chwili powtórzył swój występ. Kierownica
zmieniła kształt w moich rękach. Stała się półokrągła, a siedzenie jakby odsunęło się
do tyłu, samochód przywarł do ziemi, szyby okienne zrobiły się bardziej skośne.
Nic nie powiedziałem, nawet kiedy rozpętała się wokół nas lawendowa burza
piaskowa. A kiedy opadła, zaparło mi dech.
Na drodze przed nami wyrósł gigantyczny, ciągnący się na jakieś pół mili korek
samochodowy. Wszystkie auta stały nieruchomo i trąbiły.
- Zwolnij - powiedział Random. - To pierwsza przeszkoda.
Zwolniłem i w tym momencie ogarnął nas następny podmuch burzy piaskowej. Zanim
zdążyłem zapalić światła, już było po wszystkim i ze zdumieniem zamrugałem parę
razy oczami. Samochody zniknęły i ucichł ryk klaksonów. Ale droga iskrzyła się teraz
jak przedtem chodniki i słyszałem, że Random przeklina kogoś lub coś pod nosem.
- Jestem pewien, że ominąłem tę pułapkę właśnie tak, Jak tego chciał ten, co nam ją
zastawił - powiedział. - I wściekam się, że zrobiłem to, czego się spodziewał: rzecz
oczywistą.
- Eryk? - spytałem.
- Zapewne. Jak myślisz, co powinniśmy teraz zrobić? Zatrzymać się i spróbować
trudniejszej drogi czy jechać dalej i czekać na następną przeszkodę?
- Jedźmy dalej - zdecydowałem. - W końcu to była dopiero pierwsza.
- Dobrze - zgodził się, ale dodał: - Kto wie, jaka będzie ta druga?
Drugą była rzecz - nie wiem, jak inaczej to nazwać.
Rzecz, która wyglądała jak piec hutniczy z ramionami, przycupnięty na środku drogi,
sięgający po auta i pożerający je.
Gwałtownie zahamowałem.
- Co robisz? - spytał Random. - Jedź dalej. Jak inaczej go wyminiesz?
- Trochę mną to wstrząsnęło - przyznałem, a on spojrzał na mnie dziwnie z ukosa, i
znów owiała nas chmura piasku.
Zrozumiałem, że powiedziałem coś niewłaściwego.
Kiedy pył opadł, jechaliśmy znów po pustej drodze.
A w oddali widać było wieże.
- Myślę, że go załatwiłem - odezwał się Random. - Połączyłem kilka w jedną i chyba
na tej się nas nie spodziewał. W końcu nikt nie może zagrodzić wszystkich dróg do
Amberu.
- To prawda - przyznałem z nadzieją, że uda mi się zatrzeć złe wrażenie wywołane
moim nieświadomym faux pas.
Zerknąłem spod okna na Randoma. Drobny, niepozorny człowieczek, który mógł
równie łatwo jak ja zginąć poprzedniego wieczoru. Na czym polegała jego moc? I co
znaczyło to całe gadanie o Cieniach? Coś mi mówiło, że poruszam się wśród nich
nawet teraz. W jaki sposób? Działo się to za sprawą Randoma, a ponieważ nie było
najwyraźniej związane z wysiłkiem fizycznym, gdyż jego ręce spoczywały bezczynnie
na kolanach, doszedłem do wniosku, że robi to siłą umysłu. Ale jak?
Mówił o "dodawaniu" i "odejmowaniu", jakby świat, w którym się porusza, był
jednym wielkim równaniem. Nagle ogarnęła mnie dziwna pewność, że dodaje on i
odejmuje różne elementy otaczającej nas rzeczywistości, żeby zbliżyć się do tego
osobliwego miejsca, zwanego Amberem, do którego się przedzierał.
Ja też kiedyś to umiałem. I w przebłysku olśnienia zrozumiałem, że klucz do
wszystkiego leży w przypomnieniu sobie Amberu. Ale nie mogłem sobie nic
przypomnieć.
Szosa nagle skręciła, zostawiając pustynię z tyłu i wjeżdżając w pola porosłe wysoką,
niebieską, ostrą trawą. Po chwili teren stał się pagórkowaty, a u stóp trzeciego
wzgórza dobra nawierzchnia się skończyła i wjechaliśmy w wąską polną drogę. Była
ubita i wiła się między coraz wyższymi wzgórzami, na których zaczęły się teraz
pojawiać niskie krzewy i podobne do bagnetów osty. Po jakiejś półgodzinie wzgórza
zostały w tyle i wjechaliśmy w las rozłożystych drzew o grubych pniach i
romboidalnych liściach w jesiennych kolorach purpury i żółci. Zaczął padać drobny
deszcz, wśród krzewów przesuwały się cienie. Nad kobiercem mokrych liści unosiła
się warstewka mgły. Gdzieś na prawo rozległ się skowyt.
Kierownica zdążyła już trzy razy zmienić kształt w moich rękach, na ostatek
przyjmując postać drewnianego ośmiokąta. Samochód miał teraz wysokie podwozie,
a na masce figurkę w kształcie flaminga. Powstrzymałem się od wszelkich
komentarzy, dostosowując się do zmian położenia siedzenia i coraz to nowych
warunków prowadzenia pojazdu. Znów rozległ się skowyt. Random zerknął na
kierownicę, potrząsnął głową i nagle drzewa stały się o wiele wyższe, oplecione
pnączami winorośli i błękitną woalką hiszpańskiego mchu, a samochód niemalże
wrócił do normy. Spojrzałem na wskaźnik paliwa i zobaczyłem, że mamy połowę
baku.
- Posuwamy się do przodu - zauważył Random, a ja przytaknąłem.
Droga raptownie się poszerzyła i zrobiła asfaltowa. Po obu stronach stały rowy pełne
błotnistej wody. Pływały w nich liście, gałęzie i kolorowe piórka. Nagle zakręciło mi
się w głowie i poczułem się jakby odurzony.
- Oddychaj wolno i głęboko - powiedział szybko Random, zanim zdążyłem się do
tego stanu przyznać. - Jedziemy na skróty, więc atmosfera i grawitacja będą przez
jakiś czas nieco inne. Mieliśmy do tej pory sporo szczęścia; chcę to wykorzystać i jak
najszybciej dostać się jak najbliżej.
- Świetna myśl - pochwaliłem go.
- Może tak, a może nie - odparł - ale warto spróbo... Uważaj!
Wjechaliśmy na szczyt wzgórza; raptem z przeciwnej strony wyłoniła się ciężarówka i
toczyła prosto na nas. Skręciłem, aby ją wyminąć, ale i ona skręciła. W ostatniej
chwili zdołałem zjechać z drogi na miękkie pobocze na lewo tuż przy skraju rowu.
Ciężarówka po prawej zahamowała. Usiłowałem wrócić z pobocza z powrotem na
szosę, lecz utknęliśmy w rozmokłej glinie.
Usłyszałem trzask drzwiczek i zobaczyłem, że kierowca wyskakuje z kabiny po
prawej stronie, co znaczyło, że to jednak on jechał zapewne po właściwym pasie, a nie
my. Byłem pewien, że nigdzie w Stanach nie ma ruchu lewostronnego, ale
jednocześnie miałem przeczucie, że już dawno opuściliśmy Ziemię, którą znałem.
Ciężarówka okazała się cysterną. Dużymi, czerwonymi literami miała wypisane na
boku: "ZUNOCO", a pod spodem slogan reklamowy: "Jesteśmy wszędzie". Kierowca
obrzucił mnie wyzwiskami, ledwo wysiadłem z wozu, żeby go przeprosić. Był równie
wysoki jak ja, gruby jak beczka łoju i trzymał w ręku lewarek.
- Przecież mówię, że bardzo mi przykro - powtórzyłem. - Co jeszcze mam zrobić?
Ostatecznie nic się nikomu nie stało.
- Takich pieprzonych kierowców nie powinno się puszczać na szosę! - wrzeszczał. -
To śmierć w oczach!
Random wysiadł z samochodu i warknął:
- Zjeżdżaj pan! - W ręce miał rewolwer.
- Odłóż to - powiedziałem, ale odbezpieczył broń i wycelował.
Facet odwrócił się i zaczął biec, oczy miał rozszerzone z przerażenia i opadniętą
szczękę. Random podniósł rewolwer i wycelował mu w plecy - zbiłem mu rękę w
chwili, gdy naciskał cyngiel.
Pocisk uderzył w bruk i odbił się rykoszetem.
Random odwrócił się do mnie z pobielałą twarzą.
- Ty cholerny głupcze! Mogłem trafić w cysternę!
- Mogłeś też trafić w człowieka, do którego mierzyłeś.
- No to co? Nigdy więcej się tu nie znajdziemy, w każdym razie za życia tego
pokolenia. Ten bydlak miał czelność obrazić księcia Amberu! Stanąłem w obronie
twojego honoru!
- Sam potrafię zadbać o swój honor - powiedziałem i nagle zawładnęło mną poczucie
siły, które włożyło mi w usta słowa: - Decyzja, czy go zabić, należała do mnie, nie do
ciebie - co mówiąc poczułem autentyczną wściekłość.
Drzwi szoferki zatrzasnęły się i ciężarówka czym prędzej ruszyła, a Random skłonił
przede mną głowę i rzekł:
- Przepraszam, bracie. Nie chciałem wkraczać w twoje prawa. Poczułem się urażony
słysząc, jak jeden z nich mówi do ciebie w ten sposób. Wiem, że powinienem
poczekać, aż sam zrobisz, co uznasz za stosowne, albo przynajmniej cię spytać.
- No dobra - powiedziałem - postarajmy się jakoś dostać z powrotem na szosę i ruszyć
w drogę.
Tylne koła ugrzęzły w błocie aż po osie. Patrzyłem na nie, zastanawiając się, co
zrobić z tym fantem, gdy Random zawołał:
- Podniosę przedni zderzak, a ty weź tylny i wyniesiemy wóz na szosę. Ale lepiej
postawmy go tym razem na lewym pasie.
Wcale nie żartował.
Mówił coś przedtem o mniejszej sile przyciągania, ale ja nie czułem się znów aż taki
lekki. Wiedziałem, że jestem silny, lecz miałem niejakie wątpliwości, czy będę w
stanie udźwignąć mercedesa.
Musiałem jednak spróbować, bo Random najwyraźniej tego po mnie oczekiwał, a nie
mogłem dać mu okazji do podejrzeń, że mam luki w pamięci. Przykucnąłem więc,
zaparłem się, chwyciłem zderzaki i zacząłem powoli się prostować. Tylne koła z
klaśnięciem wydobyły się z mokrej gliny. Trzymałem tył samochodu pół metra nad
ziemią. Był ciężki - do diaska! był porządnie ciężki - lecz dałem mu radę!
Przy każdym kroku zapadałem się głęboko w ziemię. Ale go niosłem! A Random
pomagał mi z drugiego końca. Postawiliśmy samochód na szosie. Zdjąłem buty,
opróżniłem je z błota i wyczyściłem kępkami trawy, wykręciłem skarpetki, wrzuciłem
je wraz z butami na tylne siedzenie, otrzepałem nogawki i usiadłem boso za
kierownicą.
Random zajął miejsce przy mnie i rzekł:
- Posłuchaj, chciałem cię raz jeszcze przeprosić...
- Nie mówmy już o tym - uciąłem. - Było, minęło.
- Ale nie chciałbym, żebyś żywił do mnie urazę.
- Nie mam zamiaru. Proszę cię tylko, żebyś na przyszłość trzymał na wodzy swoją
popędliwość, jeśli chodzi o odbieranie ludziom życia w mojej obecności.
- Dobrze - obiecał.
- No to w drogę - powiedziałem i ruszyliśmy.
Jechaliśmy przez skalisty kanion, a potem przez miasto, które wyglądało, jakby było
zrobione całe ze szkła albo szkłopodobnej materii, przez jego mieszkańców zaś
przeświecało różowe słońce, ukazując ich organy wewnętrzne i resztki ostatniego
spożytego posiłku. Przyglądali się nam i gromadzili na rogach ulic, ale nikt nie
próbował nas zatrzymać ani nam przeszkodzić.
- Tutejsi naukowcy będą z pewnością opisywać to wydarzenie przez wiele lat -
powiedział mój brat.
Przytaknąłem.
Później w ogóle nie było drogi i jechaliśmy po czymś w rodzaju gładkiego silikonu
bez początku i końca. Po jakimś czasie zwęził się i stał naszą drogą, a jeszcze potem
po obu stronach rozlały się moczary, zarosło, brunatne i cuchnące. I przysiągłbym, że
widziałem diplodoka, który podniósł głowę i uważnie nam się przyglądał. Potem
przeleciał nam nad głowami olbrzymi cien o skrzydłach nietoperza. Niebo było teraz
granatowe, a słońce koloru złotej ochry.
- Mamy już mniej niż jedną czwartą baku - zauważyłem.
- Dobra - powiedział Random. - Zatrzymaj się.
Stanąłem i czekałem.
Przez dłuższy czas - około sześciu minut - milczał, a potem powiedział.
- Jedź dalej.
Po jakichś trzech milach dojechaliśmy do ogrodzenia z bali, wzdłuż którego ruszyłem.
Wreszcie trafiliśmy na bramę i Random rzekł;
- Stań i zatrąb.
Po chwili wielkie żelazne zawiasy zaskrzypiały i drewniane wrota otworzyły się do
ś
rodka.
- Możesz wjechać - powiedział Random. - Nic nam nie grozi.
Na lewo stały trzy kopulaste pompy benzynowe, a za nimi mały budyneczek z rodzaju
tych, które widywałem niezliczoną ilość razy w bardziej przyziemnych
okolicznościach. Zatrzymałem się przy jednym z dystrybutorów i czekałem.
Facet, który do nas wyszedł, miał jakieś półtora metra wzrostu, talię jak beka, nos
przypominający truskawka i bary szerokie na metr.
- Do pełna? - spytał.
Skinąłem głową.
- Niech pan podjedzie trochę bliżej - zarządził.
Podjechałem i spytałem Randoma:
- Czy moje pieniądze są tutaj ważne?
- Obejrzyj je sobie - zaproponował.
Mój portfel był wypchany plikiem pomarańczowych i żółtych banknotów z rzymskimi
cyframi w rogach, po których następowały litery D.R. Random uśmiechnął się
zadowolony z siebie.
- Widzisz, zadbałem o wszystko.
- Wspaniale. A propos, jestem głodny.
Rozejrzeliśmy się wokół i zobaczyliśmy tablicę z facetem znanym mi skądinąd z
reklamy kurczaków z rożna, a tu polecającym pobliską knajpę.
Truskawkowy Nos strzepnął resztę benzyny na ziemię dla równego rachunku,
odwiesił węża, podszedł i powiedział:
- Osiem Drachae Regums.
Znalazłem pomarańczowy banknot oznaczony V D.R. i trzy inne oznaczone I D.R. i
podałem mu.
- Dziękuję - rzekł i wsadził je do kieszeni. - Sprawdzić olej i wodę?
- Tak.
Dolał trochę wody, powiedział, że poziom oleju jest w porządku, i maznął brudną
ś
cierką przednią szybę. Potem nam pomachał i zniknął w budyneczku.
Podjechaliśmy do reklamowanej knajpy i kupiliśmy kilkanaście porcji jaszczurki z
rożna i galon słabego, słonawego w smaku piwa. Potem umyliśmy się w
przybudówce, zatrąbiliśmy przed bramą i poczekaliśmy cierpliwie, aż przyszedł
człowiek z halabardą przewieszoną przez prawe ramię i nas wypuścił. Znów
ruszyliśmy w drogę.
W pewnej chwili wyskoczył nam przed maskę tyranosaurus, zawahał się przez
moment i ruszył swoją drogą, na lewo. Nad naszymi głowami przeleciały kolejne trzy
pterodaktyle.
- Niechętnie porzucani niebo Amberu - powiedział Random, cokolwiek to miało
znaczyć, a ja mruknąłem coś potwierdzająco w odpowiedzi. - Ale boję się próbować
wszystkiego naraz - ciągnął. - Moglibyśmy zostać rozerwani na strzępy.
- Zgoda - przyznałem.
- Z drugiej strony, nie podoba mi się to miejsce.
Kiwnąłem głową i jechaliśmy dalej, aż silikonowa równina się skończyła i rozciągnął
się przed nami goły kamień.
- Co zamierzasz dalej? - zaryzykowałem.
- Teraz, kiedy mam już niebo, nastawię się na teren - powiedział.
Kamienna pustynia zaroiła się skałami, między którymi prześwitywała ciemna ziemia.
W miarę upływu czasu ziemi było coraz więcej, a skał coraz mniej. W końcu
zobaczyłem plamy zieleni. Najpierw tu i ówdzie kępki traw. Ale była to bardzo,
bardzo jasna zieleń, koloru nie spotykanego na Ziemi.
Wkrótce było jej więcej.
Później pokazały się drzewa, rosnące gdzieniegdzie przy drodze.
I wreszcie las.
Ale jaki!
Nigdy nie widziałem takich drzew - potężnych i majestatycznych, o głębokiej,
soczystej zieleni ze złotym połyskiem. Pięły się ku niebu, wznosiły do chmur. Były tu
wielkie sosny, dęby, klony i wiele innych, których nazw nie znałem. Kiedy opuściłem
trochę szybę, owionął mnie podmuch wspaniałego, wonnego powietrza. Odetchnąłem
parę razy głęboko i postanowiłem jechać dalej przy otwartym oknie.
- Las Ardeński - powiedział człowiek, który był moim bratem i którego zarówno
kochałem, jak i zazdrościłem mu jego wiedzy i mądrości.
- Bracie - zwróciłem się do niego - spisujesz się świetnie. Lepiej, niż się
spodziewałem. Dziękuję.
Był najwyraźniej zdumiony. Jakby po raz pierwszy usłyszał dobre słowo od kogoś z
rodziny.
- Staram się, jak mogę - powiedział. - I dalej będę się starał, obiecuję. Spójrz tylko!
Mamy już niebo i mamy las! Aż za dobre, żeby było prawdziwe! Minęliśmy już
połowę drogi i nic się nam na razie specjalnego nie dało we znaki. Myślę, że mamy
dużo szczęścia. Czy dasz mi własne księstwo?
- Tak - odparłem, nie wiedząc, o co mu chodzi, ale gotów zaspokoić jego zachciankę
jeśli będzie to leżało w granicach moich możliwości.
Skinął głową i rzekł:
- Jesteś w porządku.
Krwiożerczy mały gnojek, który zawsze, jak pamiętałem, miał duszę buntownika.
Rodzice starali się go jakoś utemperować, ale bez większych rezultatów. Zdałem
sobie w tym momencie sprawę, że mieliśmy wspólnych rodziców, w przeciwieństwie
do mnie i Eryka, do mnie i Flory, Caina, Bleysa i Fiony. I może jeszcze innych, ale co
do tych byłem pewien.
Jechaliśmy po twardej, ubitej drodze leśnej pośród nawy ogromnych drzew. Ciągnęły
się bez końca. Czułem się tu bezpiecznie. Raz i drugi spłoszyliśmy jelenia i
wystraszyli zająca przy drodze. Gdzieniegdzie widać było odciski końskich kopyt.
Promienie słońca przeświecały tu i ówdzie przez liście, przypominając napięte złote
struny jakiegoś hinduskiego instrumentu muzycznego. Powietrze było wilgotne i
ożywcze. Zaświtała mi myśl, że znam to miejsce, że w przeszłości często
przebywałem tę drogę. Jeździłem po Lesie Ardeńskim na koniu, chodziłem pieszo,
polowałem, leżałem na plecach pod tymi potężnymi konarami, z rękami pod głową,
wpatrując się w niebo. Wspinałem się na niektóre z tych gigantów, patrząc z góry na
ruchomy, zielony świat.
- Kocham ten las - powiedziałem bezwiednie na głos, a Random odpowiedział:
- Zawsze go kochałeś. - W jego głosie kryła się jakby nuta rozbawienia, ale nie byłem
pewien.
Wtem z oddali usłyszałem dźwięk, który instynktownie rozpoznałem jako głos rogu.
- Jedź szybciej - rzekł nagle Random. - To chyba róg Juliana.
Posłuchałem go.
Róg zabrzmiał znowu, tym razem bliżej. - Te jego cholerne psy rozszarpią nasz
samochód na strzępy, a ptaszysko wydziobie nam oczy! - powiedział Random. -
Wolałbym nie spotykać się z nim akurat w chwili, kiedy jest w pełnej gotowości
bojowej. Nie wiem, na co poluje, ale z pewnością chętnie porzuci tę zwierzynę dla
łupu w postaci dwóch swoich braci.
- śyj i daj żyć innym, oto moja najnowsza dewiza - oznajmiłem.
Random zachichotał.
- Co za osobliwy pomysł. Założę się, że przetrwa nie dłużej niż pięć minut.
Róg odezwał się ponownie, jeszcze bliżej, i Random zaklął:
- Niech to diabli!
Szybkościomierz wskazywał siedemdziesiąt pięć mil na godzinę, w dziwnych,
runicznych cyfrach, i bałem się jechać szybciej na tej leśnej drodze. Znów wyraźnie
usłyszeliśmy róg z lewej strony, trzy długie sygnały, którym towarzyszyło ujadanie
psów.
- Jesteśmy bardzo blisko prawdziwej Ziemi, chociaż wciąż daleko od Amberu -
powiedział mój brat. - Ucieczka przez sąsiednie Cienie na nic się nie zda, bo jeśli to
Julian nas goni, podaży za nami. Albo jego Cień.
- Co robimy?
- Dodaj gazu i miejmy nadzieję, że nie nas ściga.
Tym razem róg zabrzmiał tuż-tuż.
- Na czym on tak pędzi, na lokomotywie? - spytałem.
- Raczej na swoim potężnym Morgenstemie, najszybszym koniu, jakiego stworzył.
Obracałem to ostatnie słowo w myślach, starając się je rozszyfrować. Jakiś głos
wewnętrzny mówił mi, że to prawda, że rzeczywiście stworzył Morgensterna,
czerpiąc z Cieni, wyposażając bestię w prędkość huraganu i siłę kafara.
Przypomniałem sobie, że mam swoje powody bać się tego zwierza - i właśnie w tym
momencie go zobaczyłem.
Morgenstem był o sześć piędzi wyższy od każdego innego konia, miał oczy martwego
koloru, jak wyżeł weimarski, szarą maść i kopyta z polerowanej stali. Pędził jak wiatr
za naszym samochodem, a w siodle siedział Julian, taki, jakim go pamiętałem z talii
kart - miał długie czarne włosy, błękitne oczy i łuskową białą zbroję. Uśmiechnął się
do nas i pomachał, a Morgenstem podrzucił w górę łeb i jego wspaniała grzywa
zafalowała na wietrze jak flaga. Nogi śmigały mu jak błyskawice.
Przypomniało mi się, że Julian ubrał kiedyś swojego pachołka w moje ubranie i kazał
mu dręczyć to zwierzę. Oto dlaczego Morgenstem próbował mnie stratować podczas
pewnego polowania, kiedy zsiadłem z konia, żeby oprawić jelenia.
Zamknąłem okno, aby zapach nie zdradził mojej obecności. Ale Julian wypatrzył
mnie już i wiedziałem, co to znaczy. Wokół niego biegła sfora krwiożerczych ogarów
o niezwykłej wytrzymałości i zębach jak stal. One też pochodziły z Cieni, bo żaden
normalny pies nie mógłby tak biec. Ale wiedziałem, że słowo "normalny" tak czy
owak nie ma tu zastosowania.
Julian dał mi znak, żebyśmy się zatrzymali. Spojrzałem pytająco na Randoma, a on
kiwnął głową.
- Jeśli go nie posłuchamy, to nas stratuje.
Nacisnąłem hamulce, zwolniłem, stanąłem.
Morgenstem zarżał, stanął dęba, zarył wszystkimi czterema kopytami w ziemię i
zaczął tańczyć w miejscu. Psy dreptały wokół z wywieszonymi językami, ciężko
dysząc. Koń był pokryty lśniącą warstwą potu. Spuściłem okno.
- Co za niespodzianka! - powitał nas Julian swoim rozwlekłym, lekko zacinającym się
głosem, a gdy to mówił, wielki sokół o czamo-zielonkawym upierzeniu zatoczył w
powietrzu koło i usiadł mu na lewym ramieniu.
- Tak, rzeczywiście niespodzianka - przyznałem. - Jakże się miewasz?
- Doskonale, jak zawsze. A ty i nasz drogi brat Random?
- Jestem w dobrej formie - powiedziałem, a Random skinął mu głową i zauważył:
- Sądziłem, że w dzisiejszych czasach znajdziesz sobie inną rozrywkę niż polowanie.
Julian pochylił się i spojrzał na niego drwiąco przez przednią szybę.
- Lubię zabijać dzikie bestie - powiedział - a przy tym dzień i noc myślę o swoich
krewnych.
Zimny dreszcz przeszedł mi po plecach.
- Przerwałem polowanie słysząc w oddali warkot samochodu - ciągnął. - Nie sądziłem
jednak, że jadą nim takie dwie osobistości. Przypuszczam, że nie wybraliście się na
przejażdżkę dla czystej przyjemności, lecz macie przed sobą jakiś cel, na przykład
Amber. Zgadza się?
- Zgadza - przyznałem. - Mogę spytać, dlaczego jesteś tutaj, a nie tam?
- Eryk kazał mi pilnować tej drogi - odparł, a moja ręka automatycznie powędrowała
do pistoletu zatkniętego za pasek. Miałem jednak wrażenie, że kula nie przebije jego
zbroi. Rozważałem, czyby nie zastrzelić Morgensterna.
- Cóż, bracia - rzekł Julian z uśmiechem - witam was i życzę dobrej podróży. Z
pewnością zobaczymy się wkrótce w Amberze. Do widzenia. - Zawrócił konia i
zniknął w lesie.
- Uciekajmy stąd czym prędzej - powiedział Random. - Na pewno planuje zasadzkę
albo pogoń. - Co mówiąc wyciągnął pistolet zza pasa i położył na kolanach.
Prułem przed siebie z całkiem przyzwoitą prędkością.
Po jakichś pięciu minutach, kiedy już byłem gotów odetchnąć, usłyszałem róg.
Nacisnąłem pedał gazu, wiedząc, że Julian i tak nas dogoni, ale chciałem zyskać na
czasie i odjechać jak najdalej. ścinaliśmy zakręty, pokonywaliśmy z rykiem wzgórza i
doliny, w pewnej chwili omal nie potrąciliśmy jelenia, ale szczęśliwie udało nam się
go wyminąć nie wytracając prędkości.
Róg brzmiał coraz bliżej i Random klął pod nosem.
Coś mi mówiło, że mamy przed sobą jeszcze długą drogę przez las, i nie dodawało mi
to ducha.
Trafił nam się jeden długi, prosty odcinek, kiedy mogłem przycisnąć pedał do deski i
trzymać przez prawie minutę. Dźwięk rogu Juliana nieco się oddalił. Ale polem
wjechaliśmy w teren, gdzie droga wiła się i kręciła, i musiałem zwolnić. Julian znów
zaczął nas doganiać.
Po jakichś sześciu minutach pokazał się we wstecznym lusterku, pędząc galopem w
otoczeniu zażartej, ujadającej sfory. Random otworzył okno, a po chwili wychylił się i
zaczął strzelać.
- Niech diabli porwą tę jego zbroję! - zaklął. - Jestem pewien, że trafiłem go
dwukrotnie i nic mu się nie stało.
- Niechętnie myślę o zabiciu tej bestii - powiedziałem - ale spróbuj wycelować w
konia.
- Już próbowałem, nawet kilkakrotnie - odparł, rzucając pusty pistolet na podłogę i
wyjmując drugi - i albo jestem gorszym strzelcem, niż sądziłem, albo to prawda, co
wieść niesie: że Morgenstena można zabić tylko srebrną kulą.
Pozostałymi nabojami położył sześć psów, ale jeszcze zostało ich ze dwa tuziny.
Podałem mu jeden z moich pistoletów i załatwił dalszych pięć bestii.
- Ostatni nabój zostawiłem na głowę Juliana, jeśli podjedzie dostatecznie blisko -
rzekł.
Byli już kilkanaście metrów za nami i szybko się zbliżali, nacisnąłem wiec hamulce.
Nie wszystkie psy zdążyły się zatrzymać, ale Julian nagle zniknął, tylko nad głowami
przeleciał nam czarny cień.
Morgenstern przeskoczył samochód! Odwrócił się w miejscu i w chwili, gdy koń wraz
z jeźdźcem stanęli przed nami, nacisnąłem gaz zrywając wóz do przodu.
Morgenstern błyskawicznie uskoczył na bok. W lusterku zobaczyłem, że dwa psy
porzucają błotnik, który oderwały, i ruszają w dalszą pogoń. Przyłączyło się do nich
jeszcze piętnaście czy szesnaście sztuk, reszta leżała na drodze.
- Niezły numer - powiedział Random - ale miałeś szczęście, że nie rozszarpały opon.
Pewno nigdy dotąd nie polowały na samochód.
Podałem mu mój drugi pistolet z poleceniem:
- Celuj w psy.
Strzelając dokładnie i precyzyjnie położył jeszcze sześć. Julian był już przy
samochodzie, w prawej ręce trzymał miecz.
Nacisnąłem klakson, żeby spłoszyć Morgensterna, lecz ten ani drgnął. Skręciłem
prosto na nich, a wtedy koń się usunął. Random pochylił się w siedzeniu, złożony do
strzału, oparłszy prawą rękę z pistoletem o lewe przedramię.
- Poczekaj - powiedziałem. - Spróbuję wziąć go żywcem.
- Oszalałeś - zaprotestował, kiedy hamowałem. Ale opuścił broń.
- W chwili gdy stanęliśmy, otworzyłem błyskawicznie drzwi i wyskoczyłem -
zapomniałem, że wciąż jestem na bosaka, niech to diabli!
Dałem nura pod jego mieczem, chwyciłem go za rękę i wysadziłem z siodła. Zdążył
uderzyć mnie tylko raz swoją opancerzoną lewą ręką, ale poczułem potworny ból i
zobaczyłem wszystkie gwiazdy.
Leżał bez ruchu na ziemi, nieco zamroczony, a ja opędzałem się od szarpiących mnie
psów, które Random na prawo i lewo raczył kopniakami. Podniosłem miecz Juliana i
przytknąłem mu szpic do gardła.
- Każ im się uspokoić! - zażądałem. - Albo przyszpilę cię do ziemi.
Wychrypiał rozkaz i psy się cofnęły. Random tymczasem trzymał za cugle
niespokojnego Morgensterna.
No wiec, drogi bracie, co masz do powiedzenia na - swoją obronę? - spytałem.
W jego oczach pojawił się zimny niebieski błysk, ale twarz pozostała nieruchoma.
- Jeśli masz zamiar mnie zabić, to na co czekasz - powiedział.
- Wszystko w swoim czasie - odparłem, nie bez przyjemności patrząc na jego
nieskazitelną zbroję, teraz utytłaną w błocie. - A na razie powiedz mi, ile jest dla
ciebie warte twoje życie?
- Wszystko co mam, oczywiście.
Cofnąłem się.
- Wstawaj i siadaj na tylne siedzenie samochodu - zarządziłem, zabierając mu
jednocześnie sztylet. Random zajął swoje poprzednie miejsce i trzymał pistolet z
ostatnim nabojem wymierzonym w głowę Juliana.
- Dlaczego go po prostu nie zabijesz? - spytał.
- Może nam się przydać - wyjaśniłem. - Jest parę rzeczy, których chciałbym się
dowiedzieć. A przed nami jeszcze długa droga.
Ruszyłem. Psy wciąż krążyły w pobliżu, a i Morgenstern pocwałował za
samochodem.
- Obawiam się, że niezbyt wam się przydam jako jeniec - odezwał się Julian. - Nawet
na torturach mogę zdradzić tylko to, co wiem, a wiem niewiele.
- To może od tego zacznijmy - zaproponowałem.
- Eryk ma obecnie najsilniejszą pozycję jako ten, który był na miejscu w Amberze,
gdy wszystko się rozpadło. W każdym razie ja tak to widzę, dlatego ofiarowałem mu
swoje poparcie. Gdyby to był któryś z was, pewno zrobiłbym to samo. Eryk
wyznaczył mi straż w Ardenie, gdyż tędy wiedzie jedna z głównych tras, Gerard ma
pod kontrolą południowe szlaki morskie, a Caine północne.
- Co z Benedyktem? - spytał Random.
- Nie wiem. Nic o nim nie słyszałem. Może jest z Bleysem. Może przebywa w
którymś z Cieni i w ogóle jeszcze o niczym nie słyszał. A może nawet nie żyje. Już od
lat nic o nim nie wiadomo.
- Ilu masz ludzi w Ardenie? - ciągnął Random.
- Ponad tysiąc. Niektórzy z nich pewno cały czas was obserwują.
- I jeśli wolisz zostać przy życiu, lepiej, żeby się do tego ograniczyli - stwierdził
Random.
- Niewątpliwie masz rację - odparł Julian. - Muszę przyznać, że Corwin postąpił
sprytnie biorąc mnie jako zakładnika. Może dzięki temu uda się wam wydostać z lasu.
- Mówisz tak, bo chcesz żyć - odparował Random.
- Oczywiście, że chcę żyć. Mogę?
- Jak to?
- W zamian za informacje, których wam dostarczyłem.
Random roześmiał się.
- Twoje informacje są niewiele warte, jestem pewien, że można by wydrzeć z ciebie
znacznie więcej. Przekonamy się, jak tylko nadarzy się okazja, żeby stanąć, co,
Corwin?
- Zobaczymy - powiedziałem, - Gdzie jest Fiona?
- Chyba gdzieś na południu - odparł Julian.
- A Deirdre?
- Nie wiem.
- Llewella?
- W Rebmie.
- W porządku. Mam wrażenie, że powiedziałeś mi wszystko, co wiesz.
- Owszem.
Jechaliśmy dalej w milczeniu i w końcu las zaczął się przerzedzać. Dawno już
straciłem z oczu Morgensterna, choć krążył jeszcze nad nami sokół Juliana. Droga
wiodła teraz do góry ku przełęczy pomiędzy dwoma purpurowymi szczytami.
Mieliśmy już zaledwie ćwierć baku benzyny. Po godzinie przejeżdżaliśmy między
wysokimi skalnymi grzbietami.
- To idealne miejsce na zablokowanie drogi - powiedział Random.
- Zupełnie możliwe - zgodziłem się. - Co na to powiesz, Julianie?
Julian westchnął.
- Macie rację - przyznał. - Zaraz będzie zapora. Wiecie, jak się przedostać.
Wiedzieliśmy. Kiedy podjechaliśmy do bramy i wyszedł do nas strażnik w zielono-
brązowym skórzanym stroju i z odsłoniętym mieczem, wskazałem kciukiem na tylne
siedzenie i spytałem:
- Czy coś ci to mówi?
Poznał nie tylko Juliana, ale i nas. Czym prędzej podniósł szlaban i zasalutował, kiedy
przejeżdżaliśmy.
Czekały nas jeszcze dwie zapory, zanim minęliśmy przełęcz; po drodze zgubiliśmy
sokoła. Byliśmy teraz na wysokości kilkuset metrów - zatrzymałem samochód na
wąskim odcinku biegnącym po gołej półce skalnej. Na prawo nie było nic tylko
ziejąca przepaść.
- Wysiadaj - powiedziałem. - Czeka cię mały spacer.
Julian zbladł.
- Nie mam zamiaru się przed tobą płaszczyć - rzekł. - Nie sądź, że będę cię błagał o
litość. - I wysiadł.
- Szkoda - stwierdziłem. - Dawno nikt się przede mną nie płaszczył... A teraz podejdź
do krawędzi. Jeszcze trochę bliżej. - Random cały czas trzymał mu pistolet przy
głowie. - Niedawno oświadczyłeś, że stanąłbyś po stronie każdego, kto miałby taką
pozycję jak Eryk.
- To prawda.
- Spójrz pod nogi.
Posłuchał. Oko nie sięgało dna.
- Zapamiętaj swoje słowa w razie, gdyby sytuacja się zmieniła. I zapamiętaj, kto
darował ci życie, choć może nie każdy by tak postąpił. Chodź, Random, jedziemy.
Zostawiliśmy go nad przepaścią; stał ze ściągniętymi brwiami, ciężko dysząc.
Wjechaliśmy na szczyt na resztkach benzyny. Włączyłem jałowy bieg, zgasiłem silnik
i puściłem się w długą drogę w dół.
- Jak widzę, nie straciłeś nic z dawnej przebiegłości - odezwał się Random. - Ja bym
go na pewno zabił za karę. Ale myślę, że postąpiłeś słusznie. Zapewne nas poprze,
jeśli uda nam się uzyskać przewagę nad Erykiem. Tymczasem jednak oczywiście o
wszystkim mu zamelduje.
- Oczywiście - przyznałem mu rację.
- Poza tym miałeś własne powody, żeby go uśmiercić.
Uśmiechnąłem się.
- W polityce i w interesach nie należy kierować się emocjami.
Random zapalił dwa papierosy i jednego mi podał.
Patrząc w dół przez mgłę ujrzałem morze. Jego wody pod granatowym niebem, na
którym wisiało złote słońce, były tak intensywnej barwy - fioletowopurpurowe, gęste
jak farba i pofałdowane niczym kawałek materiału - że od tego widoku niemal
rozbolały mnie oczy. Nagle złapałem się na tym, że mówię coś na głos w języku,
który nawet nie wiedziałem, że znam. Recytowałem "Balladę o wilku morskim", a
Random słuchał, dopóki nie skończyłem, i spytał:
- Czy to prawda, że sam ją napisałeś?
- To było tak dawno - powiedziałem - że już nie pamiętam.
Grań skręciła w lewo i jadąc jej zboczem w dół ku zadrzewionej dolinie mieliśmy
coraz większy obszar morza przed oczami.
- Spójrz, latarnia morska w Cabrze - powiedział Random, pokazując ogromną szarą
wieżę wyrastającą pośród morza. - Całkiem o niej zapomniałem.
- Ja też - przyznałem. - To bardzo dziwne uczucie, wracać do domu - dodałem i
zdałem sobie naraz sprawę, że nie mówimy po angielsku, lecz w języku zwanym
thari.
Po jakiejś półgodzinie byliśmy na dole. Jechałem siła rozpędu, jak długo mogłem, a
potem włączyłem silnik. Na jego dźwięk z pobliskiego krzaka zerwało się stadko
czarnych ptaków. Szary cień, podobny do wilka, wypadł z kryjówki i pomknął w
stronę zarośli, jeleń zaś, którego podchodził, dotąd niewidoczny, umykał teraz
wielkimi susami. Byliśmy w dolinie obfitości - choć nie tak gęsto i bujnie zalesionej
jak Las Ardeński - która łagodnie opadała w stronę morza.
Na lewo piętrzyły się góry. Im dalej zapuszczaliśmy się w dolinę, tym wyraźniej
widać było ogrom masywu skalnego, z którego pomniejszego szczytu zjechaliśmy.
Góry potężniały w swoim marszu ku morzu, przywdziewając barwny płaszcz
mieniący się zielenią, fioletem, purpurą, złotem i indygo. Ich czoło zwrócone ku
morzu pozostawało dla nas niewidoczne, ale z najwyższego, ostatniego wierzchołka
spływał leciutki welon z przejrzystych chmur, a promienie słońca rozjarzały jego
czubek żywym ogniem. Oceniłem, że dzieli nas jeszcze jakieś trzydzieści pięć mil od
tego pulsującego światłem miejsca, a wskaźnik paliwa stał na zerze. Wiedziałem, że
celem naszej podróży jest ten najwyższy szczyt, i zaczęło mnie ogarniać coraz
większe podniecenie. Random patrzył w tym samym kierunku.
- Jest wciąż na swoim miejscu - odezwałem się.
- Już prawie zapomniałem... - westchnął Random.
Zmieniając biegi zauważyłem, że moje spodnie nabrały dziwnego połysku, którego
przedtem nie miały. Zwężały się też wyraźnie ku dołowi, a mankiety zniknęły.
Zwróciłem z kolei uwagę na moją koszulę. Przypominała teraz bardziej marynarkę,
była czarna i lamowana srebrem, a mój pasek znacznie się poszerzył. Po bliższym
zbadaniu okazało się, że mam też srebrne lampasy na spodniach.
- Widzę, że jestem już w odpowiednim rynsztunku - skonstatowałem, chcąc się
przekonać, jaki to odniesie skutek.
Random zachichotał i dopiero teraz spostrzegłem, że ma na sobie brązowe spodnie w
czerwone paski i pomarańczowo-brązową koszulę. Brązowa czapka z żółtą lamówką
leżała obok na siedzeniu.
- Ciekaw byłem, kiedy zauważysz - powiedział. - Jak się czujesz?
- Zupełnie nieźle - odparłem. - Ale, nawiasem mówiąc, jedziemy na ostatnich
kroplach benzyny.
- Za późno już, żeby coś na to poradzić. Jesteśmy teraz w prawdziwym świecie i
sztuczki z Cieniami kosztowałyby za dużo wysiłku. A ponadto nie przeszłyby
niepostrzeżenie. Niestety, będziemy musieli iść pieszo, kiedy wóz stanie.
Stanął dwie i pół mili dalej. Zjechałem na skraj drogi i zatrzymałem się. Słońce
ż
egnało się już z nami na zachodzie i rzucało długi cień.
Sięgnąłem za siebie na tylne siedzenie po buty, które tymczasem przekształciły się w
długie, czarne botforty, i wyjmując je usłyszałem metaliczny brzęk. Jak się okazało,
był to dobrze wyważony srebrny miecz wraz z pochwą. Pochwa idealnie pasowała do
mojego pasa. Leżała tam także czarna peleryna z zapinką w kształcie srebrnej róży.
- Myślałeś pewno, że na zawsze są stracone? - zapytał Random.
- Tak jakby - odparłem.
Wysiedliśmy z samochodu i ruszyliśmy pieszo. Wieczór był chłodny i rześki. Na
wschodzie pokazały się już gwiazdy, słońce chowało się za horyzont. Szliśmy drogą,
a Random zauważył:
- Coś tu nie gra.
- Co masz na myśli?
- Za łatwo nam poszło. Nie podoba mi się to. Dojechaliśmy do Lasu Ardeńskiego
niemal bez przeszkód. Co prawda Julian próbował nas zatrzymać, ale sam nie wiem...
Tak gładko dotarliśmy aż tutaj, że zaczynam podejrzewać, iż nam na to pozwolono.
- Mnie też to przyszło do głowy - skłamałem. - Jak sądzisz, co to może znaczyć?
- Obawiam się - odparł - że idziemy prosto w pułapkę.
Przez kilka minut szliśmy w milczeniu.
- Myślisz o zasadzce? - spytałem. - Ten las wydaje mi się dziwnie spokojny.
- Bo ja wiem.
Przeszliśmy jeszcze jakieś dwie mile, zanim słońce zaszło. Zapadła ciemna noc
rozjarzona gwiazdami.
- Niezbyt to dla nas odpowiedni sposób podróżowania - zauważył Random.
- To prawda - przyznałem.
- Ale trochę się boję zdobywać teraz rumaka.
- Ja też.
- Jaka jest twoja ocena sytuacji? - zapytał Random.
- W każdej chwili może nam grozić śmiertelne niebezpieczeństwo.
- Czy sądzisz, że powinniśmy zejść z drogi?
- Zastanawiałem się nad tym - znów skłamałem. - Nic nam nie zaszkodzi pójść trochę
skrajem lasu.
Weszliśmy pomiędzy drzewa i ciemne cienie skał i krzewów. Powoli wzeszedł
księżyc, srebrzysty, rozjaśniający noc.
- Męczy mnie przeczucie, że nie może nam się udać - odezwał się Random.
- Na czym je opierasz?
- Na jednej zasadniczej rzeczy.
- Jakiej?
- Wszystko poszło za szybko i za łatwo. Wcale mi się to nie podoba. Teraz, kiedy
jesteśmy w prawdziwym świecie, za późno już, żeby się cofać. Nie możemy igrać z
Cieniami, musimy polegać na własnych mieczach. (Sam miał u pasa krótką,
wypolerowaną do połysku klingę). Podejrzewam, że to za sprawą Eryka dotarliśmy aż
tutaj. Nic już na to nie możemy poradzić, ale teraz żałuję, że nie musieliśmy walczyć
o każdy cal przebytej drogi.
Przeszliśmy jeszcze milę i zatrzymaliśmy się na papierosa. Paliliśmy, osłaniając
dłońmi żarzący się czubek.
- Co za piękna noc - powiedziałem do Randoma i chłodnego wietrzyku.
- Tak, zapewne... Co to takiego?
Za nami zaszeleściło coś w krzakach.
- Może to jakieś zwierzę...
Random już trzymał miecz w ręku. Zamarliśmy w bezruchu, ale nic więcej nie
usłyszeliśmy. Random schował miecz i ruszyliśmy w dalszą drogę. Z tyłu nie
dobiegały już żadne dźwięki, lecz po chwili usłyszałem coś przed nami. Na moje
spojrzenie Random odpowiedział skinięciem głowy i zaczęliśmy iść jeszcze
ostrożniej.
W oddali widać było delikatną łunę, jaką daje ognisko. Nie słyszeliśmy żadnych
głosów, ale porozumiawszy się bez słów zgodnie skierowaliśmy się w tamtą stronę.
Minęła prawie godzina, zanim dotarliśmy do obozowiska. Wokół ognia siedziało
czterech mężczyzn, dwóch innych spało w cieniu. Dziewczyna przywiązana do pala
miała wprawdzie odwróconą głowę, lecz na jej widok serce zabiło mi żywiej.
- Czyżby to była...? - szepnąłem do Randoma.
- Tak, to może być ona - przyznał.
Dziewczyna zwróciła twarz w naszą stronę i wtedy ją rozpoznałem.
- Deirdre!
- Ciekawe, co ta lala zmalowała? - powiedział Random. - Sądząc po ich barwach,
zabierają ją z powrotem do Amberu.
Mężczyźni mieli stroje czarno-czerwono-srebrne, które to zestawienie, jak
pamiętałem z kart tarokowych i jeszcze skądś, było charakterystyczne dla Eryka.
- Skoro Eryk chce ją mieć, to wystarczający powód, aby jej nie dostał - oświadczyłem.
- Nigdy nie żywiłem szczególnych uczuć do Deirdre - powiedział Random - ale wiem,
ż
e ty wręcz przeciwnie, wobec tego... - I wyciągnął miecz z pochwy. Poszedłem w
jego ślady.
- Szykuj się - poleciłem, gotując się do skoku.
Spadliśmy na nich jak piorun. W dwie minuty było już po wszystkim, Deirdre
obserwowała nas z napięciem, jej twarz w świetle ognia wyglądała jak wykrzywiona
maska. Krzyczała, śmiała się i powtarzała nasze imiona wysokim i przestraszonym
głosem, dopóki nie rozciąłem jej więzów i nie pomogłem wstać.
- Bądź pozdrowiona, siostro. Czy przyłączysz się do nas w naszej Drodze do
Amberu?
- Nie - odpowiedziała. - Dziękuję za uratowanie mi życia, ale wolałabym od razu go
nie stracić. Po co właściwie idziecie do Amberu?
- Jest tam pewien tron do zdobycia - odparł Random, co było dla mnie nowością - a
my jesteśmy nim zainteresowani.
- Jeśli macie choć odrobinę oleju w głowie, to radzę wam trzymać się z daleka i nie
nadstawiać karku - powiedziała. Była naprawdę urocza, choć wymęczona i
umorusana. Wziąłem ją w ramiona i uścisnąłem. Random tymczasem znalazł bukłak
wina i napiliśmy się wszyscy po łyku.
- Eryk jest jedynym księciem w Amberze - ciągnęła Deirdre - i wojsko jest mu
oddane.
- Nie boję się Eryka - oświadczyłem, choć w głębi duszy wcale nie byłem tego taki
pewien.
- Nigdy nie wpuści was do Amberu - mówiła dalej. - Sama byłam tam więźniem,
dopóki dwa dni temu nie udało mi się wydostać sekretnym przejściem. Myślałam, że
schronię się pośród Cieni, dopóki wszystko się jakoś nie ułoży, ale niełatwo tam
przejść tak blisko od rzeczywistego świata. Toteż dziś rano jego ludzie mnie znaleźli i
wieźli z powrotem do Amberu. Możliwe, że po powrocie kazałby mnie zabić, choć
nie jestem tego pewna. W każdym razie i tak byłabym nic nie znaczącą kukiełką.
Wydaje mi się, że Eryk może być obłąkany, ale tego też nie jestem pewna.
- A co z Bleysem? - zapytał Random.
- Wysyła różne stwory z Cieni i Eryk jest mocno zaniepokojony. Ale nigdy dotąd nie
zaatakował wprost, więc Eryk nie wie, co o tym myśleć, a sprawa sukcesji korony
dalej jest nie rozstrzygnięta, choć Eryk dzierży teraz berło w garści.
- Rozumiem. Czy mówił coś o nas?
- O tobie nie, ale o Corwinie owszem. Nadal boi się jego powrotu do Amberu. Jeszcze
przez jakieś pięć mil nic wam nie grozi, potem jednak na każdym kroku czyha na was
ś
miertelne niebezpieczeństwo. Każde drzewo i każda skała kryją pułapkę lub
zasadzkę, wszystko na cześć Bleysa i Corwina. Eryk chciał, żebyście dotarli aż tutaj,
gdzie Cienie wam nie pomogą i będziecie w jego mocy. To absolutnie niemożliwe,
aby udało się wam ominąć niezliczone pułapki i dostać się do Amberu.
- A jednak ty uciekłaś...
- To co innego. Ja starałam się wydostać, a nie wtargnąć do środka. Zapewne też z
powodu mojej płci i braku ambicji nie poświęcał mi tyle uwagi, co wam. A poza tym,
jak widzicie, i tak mi się nie udało.
- Teraz to się zmieni, siostro - obiecałem. - Póki mam miecz w garści, jestem na twoje
usługi. - A ona ucałowała mnie i uścisnęła mi rękę, na co zawsze byłem łasy.
- Jestem pewien, że nas śledzą - powiedział Random i wszyscy troje daliśmy nura w
ciemności.
Leżeliśmy bez ruchu za krzakiem, obserwując, czy ktoś się nie pokaże. Po pewnym
czasie z pospiesznej, przeprowadzonej szeptem narady wynikło jasno, że oczekują
ode mnie podjęcia jakiejś decyzji. Pytanie było proste: co dalej?
Na tak lapidarnie postawioną kwestię nie mogłem już dać wykrętnej odpowiedzi.
Wiedziałem, że nie należy im ufać, nawet drogiej Deirdre, a jeśli już miałem związać
z kimś swoje losy, to Random był przynajmniej wraz ze mną pogrążony po uszy, a
Deirdre zawsze darzyłem szczególną sympatią.
- Kochane rodzeństwo - zacząłem - muszę wam coś wyznać... - i ręka Randoma
natychmiast spoczęła na rękojeści miecza: oto jak przedstawiały się nasze braterskie
stosunki. Słyszałem niemal, jak mówi do siebie: Corwin uknuł zdradę.
- Jeśli uknułeś zdradę - powiedział - to żywcem mnie nie weźmiesz.
- Zwariowałeś? - odparłem. - Potrzebna mi jest twoja pomoc, a nie twoja głowa. A
moje wyznanie sprowadza się do tego, że nie mam pojęcia, o co, u diabła, w tym
wszystkim chodzi. Domyśliłem się pewnych rzeczy, ale tak naprawdę to nie wiem,
gdzie jesteśmy, co to jest Amber, co robi Eryk, kim jest Eryk i dlaczego chowamy się
po krzakach przed jego ludźmi, no i przede wszystkim kim ja właściwie jestem.
Zapadła nieznośnie długa cisza, przerwana wreszcie szeptem Randoma:
- Co to znaczy?
- Właśnie, co to znaczy? - zawtórowała mu Deirdre.
- To znaczy, że udało mi się wywieść cię w pole, Random. Nie wydawało ci się to
dziwne, że przez całą drogę moja rola sprowadzała się wyłącznie do prowadzenia
samochodu?
- Ty kierowałeś całą wyprawą. Sądziłem, że działasz według jakiegoś planu. Poza tym
wykonałeś kilka całkiem sprytnych posunięć. No i bądź co bądź, jesteś Corwinem.
- Ja sam dowiedziałem się o tym dwa dni temu - powiedziałem. - Wiem tyle, że
jestem kimś, kogo nazywacie Corwinem, ale niedawno miałem wypadek, podczas
którego doznałem obrażeń głowy - jak się rozjaśni, to pokażę wam bliznę - i od tej
pory cierpię na amnezję. Nie pojmuję całego tego gadania o Cieniach. Nie
przypominam sobie nawet, jak wygląda Amber. Pamiętam tylko moje rodzeństwo i
fakt, że nie bardzo mogę mu ufać. Oto cała historia. I co teraz zrobimy?
- Do diaska! - zaklął Random. - Tak, teraz rozumiem. To wyjaśnia różne drobiazgi,
które mnie dziwiły podczas drogi... Ale jak ci się udało tak kompletnie omamić Florę?
- Kwestia szczęścia i podświadomej przebiegłości. Chociaż nie! Ona po prostu jest
głupia. Teraz jednak naprawdę was potrzebuję.
- Czy sądzisz, że zdołamy przedrzeć się do Cieni? - spytała Deirdre, lecz nie zwracała
się z tym do mnie.
- Tak, ale jestem temu przeciwny - odparł Random. - Chciałbym ujrzeć Corwina w
Amberze, a głowę Eryka na palu. I nie cofnę się przed ryzykiem, żeby to zobaczyć,
nie zamierzam więc wracać do Cieni. Ty oczywiście rób, co chcesz. Zawsze
uważaliście mnie za mięczaka i pozera; teraz się przekonacie, że potrafię
przeprowadzić raz powziętą sprawę do końca.
- Dzięki, bracie - powiedziałem.
- Masz źle w głowie - stwierdziła Deirdre.
- Ciesz się, że już nie tkwisz przywiązana do pala - wypomniał jej i więcej się nie
odezwała.
Odpoczywaliśmy w trawie jeszcze przez chwilę, gdy wtem na polanę wkroczyło
trzech mężczyzn. Rozejrzeli się dokoła i dwóch z nich pochyliło się, wąchając ziemię.
Później spojrzeli w naszym kierunku.
- Ciekawe - szepnął Random, kiedy zaczęli się zbliżać.
Zobaczyłem to wyraźnie, choć tylko odbite w Cieniu. Mężczyźni opuścili się na
czworaki, a ich szare stoję uległy w świetle księżyca dziwnemu przeobrażeniu. I
raptem spojrzało na mnie sześcioro płonących oczu naszych tropicieli.
Przeszyłem pierwszego wilka mieczem i rozległ się ludzki jęk. Random jednym
ruchem ściął głowę drugiemu i ze zdumieniem zobaczyłem, że Deirdre podnosi
trzeciego i z suchym, krótkim trzaskiem łamie mu kręgosłup na kolanie.
- Chodź tu, szybko! - krzyknął Random. Przebiłem jeszcze ciało jego ofiary, a potem
przetrąconego wilka Deirdre, czemu towarzyszyły dalsze rozdzierające krzyki.
- Uciekajmy! - zarządził Random. - Tędy!
Podążyliśmy za nim i po jakiejś godzinie przemykania się pośród zarośli Deirdre
spytała:
- Dokąd właściwie idziemy?
- Do morza - odparł Random.
- Po co?
- Bo tam się kryje pamięć Corwina.
- Jak to?
- W Rebmie, oczywiście.
- Zabiją cię tam i rzucą rekinom na pożarcie.
- Nie pójdę do samego końca. Od brzegu ty go poprowadzisz i porozmawiasz z siostrą
twojej siostry.
- Chcesz, żeby jeszcze raz przeszedł Wzorzec?
- Tak.
- To niebezpieczne.
- Wiem... Posłuchaj, Corwinie - zwrócił się do mnie - muszę przyznać, że
zachowywałeś się ostatnio w stosunku do mnie bardzo przyzwoicie. Jeśli
przypadkiem nie jesteś Corwinem, to będzie po tobie. Chociaż musisz nim być, nie
możesz być nikim innym sądząc po tym, jak sobie radziłeś mimo braku pamięci. Nie,
głowę dam, że to ty. Zaryzykuj i przejdź drogę wyznaczoną przez Wzorzec. Istnieje
szansa, że przywróci ci to pamięć. Czy jesteś gotów?
- Chyba tak - odparłem. - Ale co to takiego ten Wzorzec?
- Rebma to miasto widmo. Stanowi odbicie zatopione w morzu. Jak w zwierciadle
odbija się w nim cały świat. śyją tam ludzie Llewelli, tak jakby żyli w Amberze.
Nienawidzą mnie za kilka grzeszków z przeszłości, więc nie mogę ci towarzyszyć, ale
jeśli wyjaśnisz im, co cię sprowadza, i napomkniesz o swojej misji, to chyba pozwolą
ci przejść przez Wzorzec Rebmy, który będąc odwrotnością tego z Amberu, powinien
odnieść ten sam skutek. To znaczy dać synowi naszego ojca moc przebywania pośród
Cieni.
- Co przez to zyskam?
- Zyskasz wiedzę o sobie samym.
- Wobec tego jestem gotów - oświadczyłem.
- Brawo! Skoro tak, to idziemy na południe. Zajmie nam to parę dni, zanim dotrzemy
do schodów - Zejdziesz z nim, Deirdre?
- Tak, zejdę tam z moim bratem Corwinem. Wiedziałem, że tak odpowie, i
ucieszyłem się, choć jednocześnie ogarnął mnie lęk.
Szliśmy całą noc. Wyminęliśmy trzy zbrojne oddziały, a nad ranem przespaliśmy się
w jaskini.
Rozdział 05
Dwie doby szliśmy do różowo-czarnych piasków oceanu. Trzeciego dnia rano
dotarliśmy na plażę, uniknąwszy szczęśliwie spotkania z kolejnym oddziałem. Nie
chcieliśmy wychodzić na otwartą przestrzeń, dopóki nie wypatrzymy miejsca, w
którym znajduje się Faiella-bionin, czyli Schody do Rebmy, i nie będziemy mogli
szybko do nich podbiec.
Wschodzące słońce rzucało tysięczne refleksy na spienione fale i oślepieni ich
migotliwym tańcem nie mogliśmy dostrzec, co się dzieje pod powierzchnia wody.
Przez ostatnie dwie doby żywiliśmy się owocami, byłem więc wściekle głodny, ale
zapomniałem o tym patrząc na szeroką, opadającą ku morzu plażę, na jej kręte brzegi
porośnięte czerwonym, pomarańczowym i różowym koralowcem, na złoża muszelek i
wypolerowanych kamyków, na złoto-błękitno-purpurowe fale z cichym pluskiem
ś
lące w dal swoją pieśń życia, niczym błogosławieństwo spod różowej zorzy
porannej.
Jakieś dwadzieścia mil na lewo w kierunku północnym, zwrócona ku wschodowi,
wznosiła się góra Kolvir, matczynym gestem chroniąca Amber w objęciach, a
budzące się słońce oświetlało ją złotą poświatą, rozpinając nad miastem welon tęczy.
Random spojrzał w tamtą stronę i zazgrzytał zębami - możliwe, że i ja bezwiednie
uczyniłem to samo.
Deirdre dotknęła mojej ręki, wskazała przed siebie ruchem głowy i zaczęła iść na
północ, równolegle do brzegu. Random i ja podążyliśmy za nią. Najwyraźniej
wypatrzyła jakiś znak.
Przeszliśmy może ćwierć mili, kiedy nagle ziemia jakby lekko zadrżała.
- Jeźdźcy na koniach! - syknął Random.
- Spójrzcie! - powiedziała Deirdre. Głowę zadarła do góry i patrzyła w niebo.
Poszedłem za jej wzrokiem. Nad nami krążył jastrząb.
- Jak daleko jeszcze? - spytałem.
- Tam, przy tym kopcu - odparła. Wznosił się jakieś sto metrów przed nami, wysoki
na ponad dwa metry, zbudowany z dużych szarych kamieni, wytartych przez piasek,
wiatr i wodę, usypanych na kształt ściętego stożka.
Odgłos kopyt rozległ się bliżej i towarzyszył mu dźwięk rogu, ale nie był to róg
Juliana.
- Biegiem! - krzyknął Random i rzuciliśmy się naprzód.
Po jakichś dwudziestu pięciu krokach spadł na nas jastrząb. Runął na Randoma, ale
ten opędził się trzymanym w ręku mieczem. Wtedy ptaszysko rzuciło się na Deirdre.
Błyskawicznie wyciągnąłem miecz z pochwy i ciąłem. Poleciały pióra. Ptak uniósł się
i znów opadł - tym razem ostrze trafiło celnie i myślę, że jastrząb spadł na ziemię, ale
nie mogę przysiąc, bo nie miałem zamiaru zatrzymywać się i oglądać. Tętent słychać
było już całkiem blisko i wyraźnie, a sygnał rogu przewiercał nam uszy.
Dobiegliśmy do stożka. Deirdre zwróciła się pod kątem prostym do morza i ruszyła
przed siebie. Nie byłem w nastroju, żeby kwestionować decyzję tej, która zdawała się
doskonale wiedzieć, co robi. Poszedłem w jej ślady; kątem oka widziałem już
jeźdźców. Byli jeszcze dość daleko, ale pędzili galopem po plaży pośród ujadania
psów i kakofonii rogów. Na ten widok Random i ja rzuciliśmy się czym prędzej do
wody za naszą siostrą. Byliśmy już po pas w morzu, kiedy Random powiedział:
- Czeka mnie śmierć, czy zostanę, czy pójdę dalej.
- Ale tu grozi ci natychmiast, a tam można jeszcze próbować negocjacji. Chodź
szybko!
Byliśmy na czymś w rodzaju kamiennego chodnika, który schodził w morze. Nie
miałem pojęcia, jak oni sobie wyobrażają oddychanie pod wodą, ale Deirdre
najwyraźniej się tym nie przejmowała, więc i ja starałem się nie okazywać niepokoju,
choć mocno mnie to nurtowało. Kiedy woda zaczęła nam podchodzić do gardła,
byłem bliski paniki. Jednakże Deirdre szła prosto przed siebie, a ja z Randomem za
nią. Co parę kroków był stopień w dół. Schodziliśmy po ogromnych schodach, które
nazywały się Faiella-bionin, jak sobie naraz uprzytomniłem.
Przy następnym stopniu woda zamknie mi się nad głową - Deirdre już zeszła poniżej
linii morza! Wciągnąłem wiec głęboko powietrze i zanurzyłem się. Stopnie schodziły
coraz niżej. Nie mogłem się nadziwić, że woda nie wypycha mnie w górę, lecz idę
sobie zupełnie swobodnie jak po normalnych schodach, choć moje ruchy są nieco
spowolnione. Zacząłem się martwić, co zrobię, kiedy nie będę mógł dłużej
wstrzymywać oddechu. Widziałem pęcherzyki nad głową Deirdre i Randoma i
starałem się podpatrzeć, jak oni to robią, ale nic szczególnego nie rzucało mi się w
oczy. Ich piersi unosiły się w normalnym rytmie oddechu.
Kiedy byliśmy już jakieś trzy metry pod wodą, dobiegł mnie z lewej strony glos
Randoma - jego słowa rozlegały się jakby z głębi studni, ale były całkiem wyraźne.
- Nie sądzę, aby psy poszły za nami, choćby nawet udało im się zmusić konie -
powiedział.
- W jaki sposób jesteś w stanie oddychać? - spróbowałem zapytać i jakby z oddali
usłyszałem własne słowa.
- Nie martw się - powiedział szybko. - Jeśli wstrzymujesz powietrze, to je wypuść i
odpręż się. Dopóki jesteś na schodach, możesz normalnie oddychać.
- Jak to możliwe?
- Jeśli nasz plan się uda, sam zrozumiesz - odpowiedział, a jego glos zadudnił głucho
w zimnej, płynnej zieleni.
Byliśmy już jakieś siedem metrów pod wodą - wypuściłem odrobinę powietrza i
spróbowałem leciutko wciągnąć oddech. Nie odczułem żadnych przykrych następstw,
wciągnąłem więc oddech głębiej. Poleciało jeszcze trochę bąbelków, ale oprócz tego
nic szczególnego nie nastąpiło. Nie czułem też parcia wody, a schody, po których
schodziłem, widziałem jak przez zieloną mgłę. Wiodły coraz niżej i niżej, prosto
przed siebie. Gdzieś z dołu sączyło się nikłe światło.
- Kiedy miniemy łuk, będziemy bezpieczni - powiedziała moja siostra.
- Wy będziecie bezpieczni - poprawił ją Random. Zastanawiałem się, co takiego mógł
zrobić, żeby zasłużyć sobie na podobny gniew w miejscu zwanym Rebmą. - Jeśli jadą
na koniach, które nigdy tędy nie szły, to będą musieli ścigać nas pieszo - ciągnął
Random. - Wtedy mamy szansę im uciec.
- W takim przypadku zapewne w ogóle zrezygnują z pogoni - zauważyła Deirdre.
Przyspieszyliśmy kroku. Kiedy byliśmy już kilkanaście metrów pod powierzchnią,
zrobiło się ciemno i zimno, ale poświata dobiegająca z dołu była coraz jaśniejsza i po
kolejnych paru stopniach zobaczyłem jej źródło.
Na prawo wznosiła się kolumna. Jej szczyt wieńczyło coś na kształt jarzącego się
klosza. Jakieś pięć metrów dalej stała druga taka kolumna, tym razem na lewo, a
potem następna, znów na prawo i tak dalej. Kiedy się do nich zbliżyliśmy, woda stała
się cieplejsza, a schody wyraźniejsze; były białe, w różowe i zielone żyłki; przy
pominałyby marmur, gdyby nie to, że nie były śliskie mimo opływającej je wody.
Miały jakieś piętnaście metrów szerokości i po obu stronach ogradzała je balustrada z
tego samego materiału.
Wokół nas pływały ryby. Obejrzałem się przez ramię, lecz nie dojrzałem żadnych
ś
ladów pościgu.
Robiło się coraz jaśniej. Weszliśmy w krąg pierwszego światła i zobaczyłem, że to
wcale nie klosz zwieńcza czubek kolumny. Musiałem dodać sobie ów szczegół,
próbując jakoś zracjonalizować w myślach to zjawisko. Tymczasem okazało się, że
był to półmetrowy płomień, tańczący jak na wielkiej pochodni. Postanowiłem, że
spytam o to później, a teraz zachowam oddech - jeśli tak to można nazwać - na szybki
marsz w dół.
Kiedy weszliśmy w aleję światła i minęliśmy sześć dużych pochodni, Random
powiedział:
- Gonią nas.
Obejrzałem się ponownie i zobaczyłem w dali kilka postaci, cztery z nich na koniach.
To dziwne uczucie śmiać się pod wodą i słyszeć własny śmiech.
- Proszę bardzo - oświadczyłem, dotykając rękojeści - teraz, kiedy doszliśmy aż dotąd,
wstąpiła we mnie dziwna moc!
Przyspieszyliśmy jednak kroku - na prawo i na lewo otaczały nas wody czarne jak
atrament. Oświetlone były tylko schody, po których zbiegaliśmy w dół co sił, aż
wreszcie dostrzegłem w oddali coś jakby wielki łuk. Deirdre przeskakiwała po dwa
stopnie naraz, ale już czuliśmy wibracje tworzone przez staccato kopyt końskich za
nami.
Daleko z tyłu widać było zbrojny oddział wypełniający całą szerokość schodów.
Czterej jeźdźcy na koniach wysforowali się do przodu i powoli nas doganiali. Biegnąc
za Deirdre, nie zdejmowałem ręki z rękojeści.
Trzy, cztery, pięć. Dopiero minąwszy piąte światło odwróciłem się znowu i
zobaczyłem, że jeźdźcy są kilkanaście metrów nad nami. Pieszego oddziału nie było
już prawie widać. W dole majaczył łuk, od którego dzieliło nas jeszcze kilkadziesiąt
metrów. Duży, lśniący jak alabaster, zdobiony rzeźbami trytonów, nimf morskich,
syren, delfinów. A po drugiej stronie stali chyba ludzie.
- Muszą się dziwić, po co tu przychodzimy - powiedział Random.
- Jeśli nie zdołamy tam dotrzeć, ta kwestia pozostanie bez odpowiedzi - odparłem,
biegnąc ile sił, gdyż kątem oka dojrzałem, że jeźdźcy zbliżyli się jeszcze o kilka
metrów. Wyciągnąłem miecz z pochwy - jego ostrze błysnęło w świetle pochodni.
Random poszedł za moim przykładem. Jeszcze parę stopni i wibracje dochodzące z
zielonej toni stały się tak potężne, i musieliśmy stanąć i zmierzyć się z przeciwnikiem,
by nie dać się zarąbać w biegu.
Napastnicy byli tuż-tuż. Od bramy dzieliło nas nie więcej niż trzydzieści metrów, ale
póki nie pokonamy czterech jeźdźców, równie dobrze mogło to być trzydzieści mil.
Zrobiłem unik przed ciosem nacierającego na mnie mężczyzny. Z prawej strony, nieco
za nim, zbliżał się następny napastnik, wobec tego przesunąłem się w lewo, bliżej
balustrady. Zmuszało go to do cięcia po przekątnej, jako że trzymał miecz w prawej
ręce.
Jego cios sparowałem en quatre i zripostowałem. Był mocno wychylony z siodła i
czubek miecza przeszył mu szyję po prawej stronie. Silny strumień krwi niczym
szkarłatny dym uniósł się wirując w zielonej poświacie. Pomyślałem idiotycznie, że
powinien to zobaczyć Van Gogh. Koń przeszedł bokiem, a ja skoczyłem do drugiego
napastnika i zaatakowałem go od tyłu. Odwrócił się i odparł cios. Ale siła inercji w
wodzie i moje uderzenie wysadziły go z siodła. Kiedy spadał, kopniakiem
podrzuciłem go w górę i gdy dryfował nade mną, znów ciąłem. I tym razem sparował,
lecz wypchnęło go to poza balustradę. Usłyszałem jeszcze tylko jego krzyk, kiedy
wessało go ogromne ciśnienie wody. Potem zapadła cisza.
Zwróciłem się teraz do Randoma, który zabił już jednego jeźdźca wraz z koniem i
właśnie walczył z drugim. Zanim do niego dobiegłem, zabił i jego i śmiał się w głos.
Krew falowała nad ciałami zabitych i nagle zdałem sobie sprawę, że naprawdę dawno
temu znalem szalonego, smutnego, nieszczęsnego Vincenta van Gogha, i to wielka
szkoda, iż nie mógł tego namalować.
Oddział pieszych znajdował się teraz jakieś trzydzieści metrów za nami, rzuciliśmy
się więc biegiem w kierunku łuku. Deirdre była już po drugiej stronie. Po chwili i my
przekroczyliśmy bramę. Mieliśmy obecnie do dyspozycji las mieczy i goniący cofnęli
się. Schowaliśmy broń, a Random powiedział:
- Dostanę teraz za swoje - po czym podeszliśmy do grupy ludzi, którzy stanęli w
naszej obronie.
Randomowi kazano natychmiast oddać broń - wzruszył ramionami i odpiął miecz.
Dwóch mężczyzn stanęło po jego bokach, a trzeci z tyłu i w ten sposób schodziliśmy
dalej po schodach.
Straciłem poczucie czasu w tym wodnym królestwie, ale musieliśmy chyba iść jakiś
kwadrans do pół godziny, zanim doszliśmy na miejsce.
Stały przed nami złote wrota Rebmy. Weszliśmy przez nie i znaleźliśmy się w
mieście. Wszystko widać było przez zieloną mgiełkę. Budynki, delikatnej konstrukcji
i w większości wysokie, tworzyły regularne wysepki, a ich kolory raniły mi oczy,
wwiercając się w mózg i natrętnie domagając się miejsca w mojej pamięci. Niestety,
skończyło się na znanym mi już bólu głowy, który odzywał się, ilekroć dawały o sobie
znać rzeczy zapomniane lub na wpół zapomniane. Wiedziałem jednak, że chodziłem
już kiedyś po tych ulicach lub w każdym razie po bardzo podobnych.
Random nie wypowiedział ani słowa, odkąd go aresztowano. Deirdre zapytała jedynie
o naszą siostrę, Llewellę, Upewniono ją, że Llewella jest w Rebmie.
Przyjrzałem się eskortującym nas mężczyznom. Ich włosy były zielonkawe,
purpurowe lub czarne, a oczy zielone, tylko jeden miał oczy piwne. Ubrani byli w
łuskowate pantalony i peleryny, mieli skrzyżowane na piersiach szelki i krótkie klingi
u pasów nabitych muszelkami. Wszyscy byli dość skąpo owłosieni. Nic do mnie nie
mówili, ale przypatrywali mi się ciekawie - Pozwolono mi zatrzymać broń.
W mieście poprowadzono nas szeroką aleją, jeszcze gęściej oświetloną płonącymi
kolumnami niż Faiella-bionin. Ludzie patrzyli na nas zza ośmiokątnych
przyciemnionych okien, a wokół pływały barwne ryby. Kiedy skręciliśmy na rogu,
ogarnął nas zimny prąd, niczym podmuch północnego wiatru, a po kilku krokach prąd
ciepły, jak wiosenny zefirek.
Doprowadzono nas do pałacu w środku miasta, który znałem jak własną kieszeń. Był
odbiciem pałacu w Amberze, zamglonym przez zieloną toń i zniekształconym przez
niezliczone lustra umieszczone w najdziwniejszych miejscach. W szklanej sali, też mi
znajomej, siedziała na tronie kobieta o szmaragdowych włosach przetykanych
srebrem, ogromnych oczach koloru nefrytu i brwiach jak skrzydła Jaskółki. Miała
małe usta, okrągły podbródek i wysokie, wyraźnie zarysowane kości policzkowe.
Przez jej czoło biegła obręcz z białego złota, a szyję zdobił kryształowy naszyjnik ze
wspaniałym szafirem rzucającym błyski spomiędzy jej pięknych, gołych piersi,
których czubki też były jasnozielone. Ubrana była w niebieskie łuskowe spodnie i
srebrny pasek, w ręku trzymała berło z różowego korala, a na każdym palcu miała
pierścionek z kamieniem w innym odcieniu błękitu. Powitała nas bez uśmiechu.
- Czego tu szukacie, wygnańcy z Amberu? - spytała melodyjnym miękkim głosem.
Odpowiedziała jej Deirdre.
- Uciekamy przed gniewem księcia, który rządzi w prawdziwym mieście, czyli przed
Erykiem. Prawdę mówiąc, chcemy go obalić. Jeśli mu sprzyjacie, to znaczy, że
oddaliśmy się w ręce wroga i jesteśmy zgubieni. Ale przeczucie mi mówi, że tak nie
jest. Przyszliśmy prosić o pomoc szlachetna Moire...
- Nie dam wam posiłków do ataku na Amber. Jak wiecie, wszelkie rozruchy znajdą
swoje odbicie i w moim królestwie.
- Nie o to nam chodzi, droga Moire - odparła Deirdre - ale o niewielką przysługę,
która ani ciebie, ani twoich poddanych nie będzie nic kosztowała.
- Słucham więc. Eryk jest tutaj równie znienawidzony, jak ten renegat stojący po
twojej lewej ręce. - I wskazała na mojego brata, który patrzył jej prosto w oczy z
zuchwałym uśmieszkiem w kącikach ust.
Jeśli nawet przyjdzie mu zapłacić wysoką cenę za to, co zrobił, to wiedziałem, że
zapłaci ją z godnością, jak prawdziwy książę Amberu - podobnie jak to niegdyś
uczyniło trzech naszych nieżyjących braci, co sobie nagle uświadomiłem. Zapłaci ją
drwiąc ze śmierci i śmiejąc się ustami pełnymi krwi, a umierając rzuci klątwę, która
się niechybnie spełni. Zrozumiałem, że ja też mam taką moc i użyję jej, gdy
okoliczności będą tego wymagać.
- Przysługa, o którą proszę - ciągnęła Deirdre - dotyczy mojego brata Corwina, a
zarazem brata lady Llewelli, która mieszka tu z tobą. O ile wiem, on sam nigdy w
niczym ci nie uchybił...
- To prawda. Ale dlaczego nie mówi sam za siebie?
- W tym cały problem, pani. Nie może, bo nie wie, o co prosić. Utracił pamięć po
wypadku, jaki mu się przytrafił, gdy żył pośród Cieni. Przybyliśmy tu właśnie po to,
ż
eby mógł ją odzyskać i stawić czoło Erykowi.
- Proszę cię, mów dalej - zachęciła ją kobieta na tronie patrząc na mnie spod rzęs
ocieniających oczy.
- Tu, w tym budynku - ciągnęła Deirdre - jest pewna komnata, rzadko odwiedzana. W
tej komnacie, odtworzony na podłodze gorejącą linią, mieści się duplikat tego, co
nazywamy Wzorcem. Bez utraty życia przebyć go może tylko syn lub córka
ostatniego władcy Amberu. Daje im to władzę nad Cieniami. - W tym miejscu Moire
zamrugała parę razy oczami, a ja zadałem sobie pytanie, ile też osób wysłała na tę
ś
cieżkę, żeby zdobyć cząstkę owej władzy dla Rebmy. Oczywiście bez rezultatu. -
Uważamy, że przejście przez Wzorzec powinno wrócić Corwinowi pamięć i
wspomnienie dawnych dni, gdy był księciem Amberu. O ile nam wiadomo, to jedyne
miejsce, gdzie Wzorzec jest zduplikowany, oprócz Tir-na Nog'th, dokąd naturalnie nie
możemy się w tej chwili udać.
Moire zwróciła spojrzenie ku mojej siostrze, zmierzyła zimnym wzrokiem Randoma i
znów utkwiła oczy we mnie.
- Czy Corwin jest gotów poddać się tej próbie? - spytała.
Skłoniłem przed nią głowę.
- Jestem gotów, pani.
- Doskonale - powiedziała z uśmiechem. - Wobec tego udzielam ci mojego
pozwolenia. Nie mogę jednak zapewnić ci bezpieczeństwa poza granicami mojego
królestwa.
- Jeśli o to chodzi, wasza wysokość - wtrąciła Deirdre - nie oczekujemy żadnych
przywilejów; po wyjściu stąd sami będziemy sobie radzić.
- Z wyjątkiem Randoma - oświadczyła Moire - który będzie miał tu zapewnioną
opiekę.
- Co to znaczy? - spytała Deirdre, gdyż w tej sytuacji Random oczywiście milczał.
- Z pewnością przypominasz sobie, że pewnego razu książę Random przybył do
mojego królestwa jako przyjaciel, a potem w pośpiechu je opuścił z moją córką
Morganthe.
- Słyszałam coś o tym, lady Moire, ale nie wiem, ile jest w tym prawdy.
- Tak właśnie było. W miesiąc później moja córka do mnie wróciła. Popełniła
samobójstwo w parę miesięcy po wydaniu na świat syna, Martina. Co masz nam na to
do powiedzenia, książę Randomie?
- Nic - odparł Random.
- Kiedy Martin doszedł do pełnoletniości - ciągnęła Moire - jako że płynęła w nim
krew władcy Amberu, uparł się przejść przez Wzorzec. Jemu jednemu z moich ludzi
się to udało. Oddalił się potem do Cieni i więcej go nie widziałam. Co masz na to do
powiedzenia, lordzie Randomie?
- Nic - powtórzył Random.
- Wobec tego wymierzę ci karę - oznajmiła Moire. - Ożenisz się z kobietą, którą ci
wskażę, i zostaniesz z nią w moim królestwie przez okrągły rok albo pożegnasz się z
ż
yciem. Co ty na to, Randomie?
Random nic nie rzekł, ale gwałtownie pokiwał głową. Moire uderzyła berłem o poręcz
swojego turkusowego tronu.
- Dobrze - oświadczyła. - Niech więc tak będzie.
I tak się stało.
Udaliśmy się teraz do komnat gościnnych, żeby się trochę odświeżyć. Wkrótce potem
Moire pojawiła się w moich drzwiach.
- Witaj, Moire - powiedziałem.
- Lord Corwin z Amberu we własnej osobie - rzekła. - Zawsze chciałam cię poznać.
- A ja ciebie - skłamałem.
- Twoje bohaterskie czyny przeszły już do legendy.
- Dziękuję, ale sam niewiele z nich pamiętam.
- Czy mogę wejść.
- Oczywiście - usunąłem się na bok.
Weszła do pięknie urządzonej komnaty, którą mi przydzieliła, i usiadła na brzegu
pomarańczowej sofy.
- Kiedy chcesz spróbować swoich sił na Wzorcu?
- Jak najszybciej.
Zamyśliła się chwilę, potem spytała:
- Gdzie byłeś przebywając wśród Cieni?
- Bardzo daleko stąd - odparłem. - W miejscu które pokochałem.
- To dziwne, że książę Amberu posiada taką zdolność.
- Jaką zdolność?
- Do miłości.
- Może użyłem niewłaściwego słowa.
- Nie sądzę - odparła. - Ballady Corwina potrafią poruszyć strunę serca.
- Pani, jesteś bardzo łaskawa.
- Tylko prawdomówna.
- Pewnego dnia poświęcę ci balladę.
- Czym się zajmowałeś mieszkając wśród Cieni?
- Mam wrażenie, że byłem zawodowym żołnierzem. Walczyłem dla tych, którzy mi
płacili. A także pisałem słowa i muzykę do popularnych piosenek.
- Obie te rzeczy wydają mi się w twoim przypadku logiczne i naturalne.
- Powiedz mi, proszę, co będzie z moim bratem, Randomem?
- Ożeni się z moją poddaną, dziewczyną imieniem Vialle. Jest niewidoma i nie ma
konkurenta.
- Czy jesteś pewna - spytałem - że wyrządzasz jej tym przysługę?
- W ten sposób osiągnie wysoką pozycję, nawet jeśli on po roku odejdzie i nigdy nie
wróci. Bo cokolwiek by o nim mówić, jest jednak księciem Amberu.
- A co będzie, jeśli się w nim zakocha?
- Czy jego w ogóle można pokochać?
- Ja, na swój sposób, kocham go jak brata.
- Chyba po raz pierwszy syn powiedział coś podobnego i przypisuję to twojej
poetyckiej naturze.
- Niemniej, czy to w istocie najlepsze, co można dla niej uczynić?
- Przemyślałam to i jestem pewna, że tak. Wyleczy się z wszelkich ran, jakie on jej
może zadać, a po jego odejściu zostanie jedną z moich dam dworu.
- Niech więc będzie, co ma być - ustąpiłem, nie patrząc na nią i czując dziwny smutek
na myśl o biednej dziewczynie. - Cóż mogę dodać? - powiedziałem jeszcze. - Może
postępujesz słusznie. Mam nadzieję, że tak. - I pocałowałem ją w rękę.
- Lordzie Corwinie, jesteś jedynym księciem Amberu, który może liczyć na moją
pomoc - rzekła. - Może oprócz Benedykta. Ale nikt o nim nie słyszał od dwunastu lat
i Lir jeden wie, gdzie są pochowane jego kości. Szkoda.
- Nic o tym nie wiedziałem - odparłem. - Wszystko przez tę moją pamięć. Muszę cię
prosić o wyrozumiałość. Będzie mi brakować Benedykta, jeśli rzeczywiście nie żyje.
Był moim nauczycielem szermierki i nauczył mnie władać wszelką bronią. Lecz
mimo to miał w sobie dużo delikatności.
- Tak jak i ty, Corwinie - powiedziała, biorąc mnie za rękę i przyciągając do siebie.
- Nie, wcale nie - zaprotestowałem, siadając obok niej na kanapie.
- Mamy dużo czasu do kolacji - rzekła i oparła się o mnie krągłym ramieniem.
- Kiedy zasiadamy do stołu? - zapytałem.
- Wtedy, gdy to zarządzę - odparła, przylegając do mnie całym ciałem.
Wziąłem ją w ramiona i znalazłem zapinkę szaty skrywającej słodycz jej wdzięków.
Jej ciało było miękkie i uległe, a włosy zielone.
Na tej kanapie dałem jej obiecaną balladę. Jej usta odpowiadały mi bez słów.
Po kolacji - nauczyłem się jeść pod wodą, którą to sztukę może opiszę kiedyś
dokładniej, jeśli okoliczności będą tego wymagać - wstaliśmy od stołu w długim
marmurowym hallu, udekorowanym siecią i czerwonobrązowymi linami, i wyszliśmy
na wąski korytarzyk na tyłach, który zawiódł nas na spiralne schody żarzące się w
absolutnej ciemności i biegnące pionowo w dół aż pod dno morza. Po jakichś
dwudziestu krokach mój brat zaklął, zszedł ze schodów i dał nura w głąb.
- Rzeczywiście w ten sposób jest szybciej - zauważyła Moire.
- A to długa droga - dodała Deirdre, która znała tę odległość z Amberu.
Opuściliśmy więc wszyscy schody i popłynęliśmy wzdłuż ich jarzącej się spirali.
Minęło jakieś dziesięć minut, zanim dotknęliśmy podłogi, ale stanęliśmy na niej
mocno i pewnie. Wokół nas żarzyły się blade światełka pochodni umieszczonych w
niszach.
- Dlaczego ta część oceanu otaczająca sobowtóra Amberu tak się różni od innych
wód? - spytałem.
- Bo tak jest - odparła Deirdre, co mnie zirytowało.
Byliśmy w ogromnej grocie, z której w różne strony rozchodziły się wydrążone
tunele. Poszliśmy jednym z nich. Po bardzo długim marszu zaczęły się po bokach
pokazywać wnęki, jedne chronione drzwiami lub kratami, inne nie. Przed siódmą
wnęką stanęliśmy. Zamykały ją ogromne szare drzwi, pokryte jakby łuską wykutą z
metalu i dwa razy wyższe od mnie. Na ten widok przypomniało mi się coś na temat
wysokości trytonów. Moire uśmiechnęła się patrząc prosto na mnie, wybrała ogromny
klucz z kółka wiszącego przy pasie i włożyła do zamka.
Nie mogła go jednak przekręcić. Może zbyt długo drzwi nie były otwierane. Random
sarknął niecierpliwie, odtrącił ją i sam chwycił za klucz. Rozległ się szczęk. Otworzył
drzwi kopniakiem i weszliśmy do środka.
W pokoju o rozmiarach sali balowej znajdował się Wzorzec. Podłoga była czarna i
gładka jak szkło, a na niej rozpościerał się Wzorzec.
Iskrzył się jak zimne ognisko, migotał, nadawał całej komnacie nierealny wymiar. Był
to skomplikowany, promieniujący dziwną energią ornament, złożony głównie z linii
krętych, choć bliżej środka było też parę linii prostych. Przypominał mi fantastycznie
zagmatwaną, wyolbrzymioną wersję jednego z tych labiryntów, po których wędruje
się ołówkiem (czy też długopisem), żeby znaleźć wyjście lub wejście. Niemalże
widziałem słowo: "Początek" wypisane z boku. Miał jakieś sto metrów szerokości i
chyba sto pięćdziesiąt metrów długości.
Zaszumiało mi w głowie i krew uderzyła do skroni. Całe moje jestestwo wzdragało
się przed bezpośrednim kontaktem z tym przeraźliwym tworem. Ale jeśli byłem
księciem Amberu, to ten wzór był zakodowany gdzieś w moich genach, w moim
systemie nerwowym, gwarantując odpowiednią reakcję, która umożliwi mi przejście.
- Szkoda, że nie mam przy sobie papierosa - powiedziałem, na co kobiety
zachichotały, ale jakby zbyt nerwowo i za wysoko.
Random wziął mnie pod ramię i powiedział:
- To ciężka próba, ale możliwa do przebycia, inaczej byśmy cię tu nie przyprowadzali.
Idź bardzo wolno i nie myśl o niczym innym. Nie bój się fontanny iskier, która będzie
tryskać ci spod nóg przy każdym kroku. Jest niegroźna. Poczujesz przebiegający cię
lekki prąd, a po chwili ogarnie cię radosne podniecenie. Ale nie rozpraszaj się i
pamiętaj - przez cały czas posuwaj się naprzód. Pod żadnym pozorem nie przestawaj i
nie schodź z wyznaczonej ścieżki, bo zginiesz!
Szliśmy wzdłuż ściany po prawej ręce, okrążając Wzorzec, żeby znaleźć się na jego
drugim końcu. Panie szły za nami.
- Próbowałem wyperswadować jej ten plan w stosunku do ciebie, ale bez skutku -
szepnąłem do Randoma.
- Tak też myślałem, że spróbujesz - odparł. - Ale nie martw się. Rok mogę spędzić
nawet stojąc na głowie, a poza tym może wypuszczą mnie wcześniej, jeśli wykażę się
wystarczająco przykrym charakterem.
- Dziewczyna, którą ci wybrała, nazywa się Vialle. Jest niewidoma.
- Wspaniale - rzekł. - świetny kawał.
- Pamiętasz to księstwo, o którym mówiliśmy?
- Jasne.
- Wobec tego bądź dla niej miły i zostań przez cały rok, a ja będę hojny.
ś
adnej odpowiedzi. Dopiero po chwili szturchnął mnie w bok.
- Jakaś twoja przyjaciółeczka, tak? - zarechotał. - Jaka ona jest?
- A więc załatwione? - spytałem dobitnie.
- Załatwione.
Stanęliśmy w miejscu, skąd zaczynał się Wzorzec, w rogu pokoju. Przysunąłem się
bliżej i przyjrzałem się ognistej linii biegnącej tuż obok mojej prawej nogi. Wzorzec
stanowił jedyne oświetlenie pokoju. Przemknął mnie zimny dreszcz.
Postawiłem lewą stopę na ścieżce. Obrysowała ją linia błękitnych iskierek. Teraz
dostawiłem prawą stopę i przeszył mnie prąd, o którym mówił Random. Zrobiłem
krok do przodu.
Rozległ się trzask i poczułem, że włosy stają mi dęba. Następny krok. Raptem ścieżka
gwałtownie skręciła zawracając. Zrobiłem jeszcze dziesięć kroków i natrafiłem na
jakiś opór, jakby wyrosła przede mną niewidzialna zapora odpierająca wszelkie moje
próby jej pokonania.
Forsowałem ją wytrwale. Nagle uprzytomniłem sobie, że jest to Pierwsza Zasłona.
Przedostanie się za nią będzie już stanowiło pewne zwycięstwo, dobry znak,
dowodzący, że istotnie jestem częścią Wzorca. Każde podniesienie i opuszczenie
stopy wymagało teraz nadludzkiego wysiłku, a z moich włosów leciały iskry.
Skoncentrowałem się cały na ognistej linii. Szedłem ciężko dysząc. Wtem opór zelżał.
Zasłona rozchyliła się przede mną równie nagle, jak przedtem zapadła. Przeszedłem
na drugą stronę i coś osiągnąłem. Zdobyłem cząstkę wiedzy o sobie samym.
Zobaczyłem wychudłe, obleczone papierową skórą szkielety ludzi pomordowanych w
Oświęcimiu. Byłem obecny na procesie w Norymberdze. Słyszałem głos Stephena
Spendera recytującego "Wiedeń" i widziałem Matkę Courage przemierzającą scenę
podczas premiery sztuki Brechta. Patrzyłem na rakiety strzelające w niebo z takich
miejsc, jak Peenemiinde, Yandenberg, Przylądek Kennedy'ego, Kyzyl-kum w
Kazachstanie, i dotykałem ręką Chińskiego Muru. Piliśmy piwo i wino, w pewnym
momencie Szapur powiedział, że jest pijany, i odszedł na bok zwymiotować.
Błądziłem po zielonych lasach Zachodniego Rezerwatu i w ciągu jednego dnia
zdobyłem trzy skalpy. Podczas marszu nuciłem melodię, którą inni podchwycili, i w
ten sposób powstała piosenka "Auprós de ma Blonde"... Przypominałem sobie coraz
więcej szczegółów z mojego życia w Cieniu, który jego mieszkańcy nazywali Ziemią.
Jeszcze trzy kroki, a trzymałem w ręku zakrwawioną szpadę i umykałem na koniu
przed rewolucją francuską, zostawiając za sobą zwłoki trzech mężczyzn. Nasuwały mi
się coraz to nowe obrazy, aż wróciłem pamięcią...
Jeszcze jeden krok.
Wróciłem pamięcią...
Trupy. Leżały wszędzie wokół, a w powietrzu unosił się straszliwy fetor: odór
rozkładających się ciał. Z jakiegoś zaułka dolatywało rozpaczliwe wycie batożonego
na śmierć psa. Niebo zasnuwały kłęby czarnego dymu, a wokół mnie hulał lodowaty
wiatr niosąc kilka kropli deszczu. Gardło mnie piekło, ręce mi się trzęsły, głowę
miałem w ogniu. Kuśtykałem niepewnie przed siebie, widząc wszystko jak przez
mgłę na skutek gorączki, która mnie trawiła. Rynsztoki były pełne śmieci, zdechłych
kotów i odchodów. Z turkotem i dźwiękiem dzwonka przetoczył się obok wóz
wypełniony trupami, ochlapując mnie błotem i zimną wodą.
Nie wiem, jak długo tak się błąkałem, lecz w pewnej chwili chwyciła mnie za ramię
jakaś kobieta z pierścionkiem w kształcie trupiej czaszki na palcu. Powiodła mnie do
swojej izby i tam dopiero odkryła, że nie mam pieniędzy i jestem na wpół przytomny.
Na jej wymalowanej twarzy pojawił się wyraz strachu, wymazując uśmiech z
karminowych warg. Uciekła, a ja padłem na jej łóżko.
Po jakimś czasie - lecz znów nie wiem po jakim - pojawił się jej sutener, uderzył mnie
w twarz i wyciągnął z łóżka. Uczepiłem się jego prawego bicepsu, a on na pół
ciągnąc, na pół niosąc, dowlókł mnie do drzwi. Kiedy zdałem sobie sprawę, że chce
mnie wyrzucić na ulicę, zacisnąłem w proteście rękę, ściskałem go resztką sił
mamrocząc coś błagalnie. Nagle przez łzy i pot zalewający mi oczy zobaczyłem jego
szeroko otwarte usta i usłyszałem krzyk wydobywający się spomiędzy zepsutych
zębów.
Złamałem mu kość w miejscu, gdzie go ściskałem.
Odepchnął mnie lewą ręką i upadł na kolana, łkając. Usiadłem na podłodze i na
chwilę rozjaśniło mi się w głowie.
- Zostaję - tutaj... - wymamrotałem - dopóki nie poczuję się lepiej. Wynoś się. Jeśli
wrócisz, zabiję cię.
- Jest pan chory na zarazę! - krzyknął. - Przyjdą tu jutro po pańskie kości! - Splunął,
wstał i wyszedł chwiejnie.
Dowlokłem się do drzwi i zaryglowałem je. Później doczołgałem się z powrotem do
łóżka i zasnąłem. Jeśli przyszli nazajutrz po moje kości, to się rozczarowali.
Albowiem jakieś dziesięć godzin później obudziłem się w środku nocy zlany potem i
poczułem, że gorączka minęła. Byłem osłabiony, ale zdolny do racjonalnego
działania.
Zrozumiałem, że przemogłem zarazę.
Wziąłem męskie okrycie, które znalazłem w szafie, oraz trochę pieniędzy z szuflady. I
wyszedłem w noc na ulice Londynu w roku Wielkiej Zarazy, szukając czegoś...
Nie pamiętałem, kim jestem ani co robię. Oto jak się to wszystko zaczęło.
Przeszedłem już dobrych parę metrów Wzorca, a iskry wciąż tryskały mi spod stóp na
wysokość kolan. Nie orientowałem się już, w którą stronę idę ani gdzie stoją Random,
Deirdre i Moire. Raz po raz przebiegał przeze mnie prąd, a gałki oczne zdawały się
wibrować. Naraz poczułem mrowienie w policzkach i chłód na karku. Zacisnąłem
zęby, żeby nimi nie szczękać.
To nie wypadek samochodowy spowodował moją amnezję. Miałem częściowy zanik
pamięci od czasu panowania Elżbiety I. Flora musiała uznać, że na skutek wypadku
zostałem uleczony. Wiedziała o moim stanie. Nagle uderzyła mnie myśl, że
przebywała na Cieniu zwanym Ziemią głównie po to, żeby mieć mnie na oku.
Czyżby trwało to od szesnastego wieku?
Nie potrafiłem odpowiedzieć na to pytanie. Ale wkrótce się dowiem.
Zrobiłem sześć szybkich kroków dochodząc do końca łuku i początku linii prostej.
Ledwo postawiłem na niej nogę, poczułem, jak z każdym moim ruchem rośnie przede
mną nowa zapora. Była to Druga Zasłona.
Skręt na prawo, potem jeszcze jeden i jeszcze. A więc byłem księciem Amberu. Tak
przedstawiała się prawda. Było nas piętnastu braci i osiem sióstr, z czego nie żyło
sześciu braci i dwie, a może nawet cztery siostry. Spędzaliśmy dużo czasu
przebywając pośród Cieni albo w swoich własnych światach. To czysto akademickie,
choć z punktu widzenia filozofii doniosłe pytanie: czy osoba mająca moc nad
Cieniami może stworzyć swój własny świat? Nie wgłębiając się w meritum,
praktycznie biorąc, może.
Wkroczyłem na kolejną krętą linię i sunąłem po niej krok po kroku, wolno, jak w
smole. Raz... dwa... trzy... cztery... Podnosiłem z trudem gorejące buty, brnąc
naprzód. W głowie mi huczało, a serce waliło jak młotem.
Amber!
Teraz, kiedy przypomniałem sobie Amber, droga znów była wolna. Amber to
największe miasto, jakie kiedykolwiek istniało lub będzie istnieć. Od zawsze było i
zawsze będzie, a wszelkie inne miasta są tylko odbiciem cienia którejś z faz Amberu.
Amber, Amber, Amber... Pamiętam cię i już nigdy cię nie zapomnę. Myślę, że gdzieś
w głębi serca zawsze cię pamiętałem, przez wszystkie te wieki, które spędziłem na
Cieniu-Ziemi, gdyż często w nocy widziałem w snach twoje zielone i złote iglice i
rozległe tarasy. Pamiętam twoje szerokie promenady i kolorowe, żółto-czerwone
klomby kwiatów. Pamiętam wonne powietrze, świątynie, pałace i niewysłowiony
urok, który cię otacza, otaczał i zawsze będzie otaczać. Amber, nieśmiertelne miasto
dające początek wszystkim innym miastom. Nigdy cię nie zapomnę, podobnie jak i
dnia, w którym znów ujrzałem twój obraz na Wzorcu w Rebmie, pośród twoich
odbitych ścian. I choć byłem przyjemnie syty po uczcie i miłości z Moire, nic nie
mogło się równać rozkoszy, jaką poczułem na to wspomnienie! Nawet teraz, kiedy
stoję kontemplując Dworce Chaosu i opowiadając tę historię jedynemu obecnemu
ś
wiadkowi, żeby mógł ją powtórzyć po mojej śmierci, nawet teraz przepełnia mnie
miłość na myśl o tym mieście, do rządzenia którym zostałem stworzony...
Jeszcze dziesięć kroków i wyrosły przede mną wirujące języki ognia. Wszedłem w
nie, a fale natychmiast zmywały tryskający ze mnie pot. Lecz oto czekała mnie nowa,
diabelska zaiste sztuczka: w wodzie wypełniającej pokój powstały nagle silne prądy,
grożące zepchnięciem mnie z Wzorca. Walczyłem z nimi, opierając się z całych sił.
Instynktownie czułem, że zejście ze ścieżki przed jej ukończeniem równa się śmierci.
Nie śmiałem podnieść oczu znad ognistej linii pod nogami, żeby zobaczyć, jaki
dystans już przeszedłem i ile mi jeszcze zostało.
Prądy ustąpiły i opadły mnie nowe wspomnienia, wspomienia z mojego życia jako
księcia ... Nie, proszę nie pytać, jakie - one należą tylko do mnie; niektóre są złe i
okrutne, inne piękne - wspomnienia z dzieciństwa w wielkim pałacu w Amberze, nad
którym powiewał zielony sztandar mojego ojca, Oberona, z białym jednorożcem,
uniesionym na tylnych nogach, zwróconym na prawo.
Random przeszedł przez Wzorzec, a nawet Deirdre, toteż wiedziałem, że i ja, Corwin,
muszę tego dokonać mimo wszelkich przeszkód.
Wyszedłem z ognia i wkroczyłem na Wielki Łuk. Wszystkie żywioły wszechświata
rozpętały się wokół mnie. Miałem jednak pewną przewagę nad innymi, którzy
próbowali przebyć tę drogę. Wiedziałem, że już raz ją pokonałem, wobec czego
jestem w stanie zrobić to po raz drugi. To pomogło mi zwalczyć śmiertelne obawy,
które opadły mnie jak czarne chmury, odpłynęły i powróciły ze zdwojoną siłą.
Szedłem po Wzorcu i przypomniałem sobie całą przeszłość, przypominałem sobie dni
sprzed tych paru wieków spędzonych na Cieniu-Ziemi i rozmaite miejsca na tym
Cieniu, które były mi drogie i bliskie, zwłaszcza zaś jedno, które szczególnie
ukochałem, najbardziej po Amberze.
Przemierzyłem jeszcze trzy łuki, linię prostą i szereg ostrych zakrętów, znów w pełni
ś
wiadom swej mocy, której nigdy nie straciłem: mocy panowania nad Cieniami.
Kolejnych dziesięć zakrętów przyprawiło mnie o zawrót głowy, później przyszła kolej
na krótki łuk, linię prostą i Ostatnią Zasłonę. Każdy krok stanowił mękę. Wszystko
sprzysięgło się przeciwko mnie. Woda była raz zimna, raz wrząca. Fale napierały
bezlitośnie. Walczyłem z nimi, idąc stopa za stopą. Iskry tryskały mi teraz aż do
piersi, wreszcie do ramion. Sięgały oczu, były wszędzie wokół. Ledwo widziałem
przez nie sam Wzorzec.
Teraz jeszcze krótki łuk, kończący się w ciemności.
Raz... dwa... Ostatni krok był jak próba przebicia się przez betonowy mur. Ale
wyszedłem z niej zwycięsko. Dopiero wtedy się odwróciłem się wolno i spojrzałem
za siebie, na drogę, którą przebyłem. Nie pozwoliłem sobie na luksus osunięcia się na
kolana. Przecież byłem księciem Amberu i nic nie mogło mnie zmusić do okazania
słabości przed równymi sobie. Nawet Wzorzec!
Pomachałem wesoło w kierunku, gdzie zapewne stali. Czy mnie widzieli, to już inna
sprawa.
Zadałem sobie teraz pytanie, co dalej. Znałem już moc Wzorca. Wrócić tą samą drogą
to żadna sztuka - Ale po co? Nie miałem swojej talii kart, lecz przecież mogłem się
posłużyć Wzorcem. Wprawdzie oni tam na mnie czekali, mój brat i siostra, i Moire o
udach toczonych z marmuru... Lecz z drugiej strony Deirdre mogła od tej pory radzić
sobie sama - w końcu uratowaliśmy jej życie. Nie czułem się w obowiązku opiekować
się nią na stałe. Random był na rok uwiązany do Rebmy, chyba że zbierze się na
odwagę i skoczy na Wzorzec, którego magiczna moc pomoże mu uciec. Jeśli chodzi o
Moire, to miło mi było ją poznać i może los znów nas ze sobą zetknie, co powitam z
radością. Zamknąłem oczy i skłoniłem głowę.
Jednakże ułamek sekundy wcześniej mignął mi z dala jakiś cień. Czyżby Random
próbował szczęścia? Tak czy owak nie dowie się, dokąd się udałem. Nikt się nie
dowie.
Otworzyłem oczy. Stałem w środku takiego samego Wzorca, lecz odwróconego. Było
zimno, a ja czułem się piekielnie zmęczony, ale byłem w Amberze - w prawdziwym
pokoju, którego tamten, przed chwilą opuszczony, stanowił tylko odbicie. Z Wzorca
mogłem przenieść się do dowolnego miejsca w Amberze. Z powrotem mogą jednak
być kłopoty.
Stałem tak ociekając potem i zastanawiałem się, co robić. Jeśli Eryk zamieszkał w
apartamentach króla, mogę go tam poszukać. Albo w sali tronowej. Ale wtedy będę
musiał znów przejść przez Wzorzec, żeby dotrzeć do punktu, skąd możliwa jest
ucieczka.
Przeniosłem się do znanego mi tajnego pomieszczenia w pałacu. Była to ciemna
klitka bez okna, do której wpadało trochę światła przez judasza wysoko w górze.
Zamknąłem się od środka na zasuwę, wytarłem z kurzu drewnianą pryczę przy
ś
cianie, rozciągnąłem na niej pelerynę i ułożyłem się do drzemki. Gdyby ktoś schodził
tu z góry, usłyszę go znacznie wcześniej, nim dotrze do drzwi. Zasnąłem.
Po jakimś czasie obudziłem się. Wstałem, wytrzepałem pelerynę i znów ją włożyłem.
Potem zabrałem się za pokonywanie długiego szeregu kołków w ścianie wiodących w
górę do pałacu. Wiedziałem, na jakim poziomie się znajduję, dzięki oznaczeniom na
murze. Na drugim piętrze wskoczyłem na niewielki podest i zajrzałem przez judasz,
ś
ladu żywego ducha. W bibliotece było pusto. Przesunąłem więc ruchomą część
ś
ciany i wszedłem.
W pierwszej chwili poraziła mnie ogromna liczba książek. To zawsze robi na mnie
wrażenie. Później przejrzałem cały pokój, łącznie z gablotami, i w końcu podszedłem
do kryształowej szkatuły, w której - jak żartowaliśmy - krył się cały zjazd rodzinny.
Zawierała bowiem cztery talie rodzinnych kart i zacząłem się teraz zastanawiać, jak
wydobyć jedną z nich nie wzniecając alarmu, który uniemożliwi mi jej użycie. Po
dziesięciu minutach powiodło mi się, choć nie była to łatwa sztuczka. Później, z talią
w ręku, usadowiłem się w wygodnym fotelu, żeby pomyśleć.
Karty były takie same jak te Flory, więziły nas pod szkłem i były zimne w dotyku.
Teraz już wiedziałem dlaczego.
Potasowałem je i rozłożyłem przed sobą w należytym porządku. Odczytałem z nich,
ż
e całą rodzinę czekają w najbliższych czasach kłopoty. Zebrałem je z powrotem,
zostawiając jedną kartę. Był na niej Bleys. Zapakowałem pozostałe karty do pudełka i
włożyłem za pasek. Potem zacząłem się przyglądać Bleysowi.
Właśnie w tym momencie usłyszałem szczęk klucza w zamku. Cóż mi pozostawało?
Poluzowałem miecz w pochwie i czekałem pochyliwszy się nisko za biurkiem. Po
chwili wyjrzałem ostrożnie i zobaczyłem, że to służący imieniem Dik, który
najwyraźniej przyszedł posprzątać, gdyż zabrał się do opróżniania popielniczek i
koszy na śmieci oraz do odkurzania pólek. Nie chciałem, żeby mnie odkrył w tej
poniżającej pozycji, wstałem więc i powiedziałem:
- Dzień dobry, Dik. Pamiętasz mnie?
Poszarzał, zbladł i omal nie uciekł. W końcu wyjąkał:
- Oczywiście, panie. Jak mógłbym zapomnieć?
- Sądzę, że po tak drugim czasie byłoby to całkiem możliwe.
- Nigdy, lordzie Corwinie - zapewnił mnie.
- Przybyłem tu raczej nieoficjalnie i w niezbyt przyjaznych zamiarach - powiedziałem
mu. - Jeśli Eryk rozzłości się na wieść, że mnie widziałeś, to przekaż mu, proszę, że
korzystam po prostu ze swoich praw i że niebawem sam mnie zobaczy.
- Zrobię, co pan każe - ukłonił się.
- Siądź ze mną na chwilę, przyjacielu, a powiem ci coś jeszcze. Był czas - zacząłem,
patrząc w jego sędziwe oblicze - że uważano mnie za zmarłego i bezpowrotnie
straconego. Ponieważ jednak wciąż żyję i jestem w pełni władz fizycznych i
umysłowych, obawiam się, że muszę zakwestionować pretensje Eryka do tronu. Nie
jest ani pierworodnym synem, ani nie może liczyć na powszechne poparcie, gdyby
zjawił się inny kandydat. Z tych to oraz innych, głównie osobistych względów mam
zamiar wystąpić przeciwko niemu. Nie wiem jeszcze, jak i kiedy, ale, na Boga!,
najwyższy czas, żeby ktoś to zrobił! Powtórz mu to. Jeśli chce mnie poszukać, niech
wie, że mieszkam pośród Cieni, lecz innych niż poprzednio. Może się domyśli, co
przez to rozumiem. Nie pójdzie mu ze mną łatwo, bo będę się strzegł co najmniej tak,
jak on tutaj. Ma we mnie wroga na śmierć i życie i nie spocznę, póki jeden z nas nie
zginie. Co ty na to, stary sługo?
Uniósł moją rękę do ust i pocałował.
- Bądź pozdrowiony, lordzie Corwinie - powiedział i otarł łzę z oka.
W tym momencie skrzypnęły drzwi. Wszedł Eryk.
- Witaj - powiedziałem wstając, tonem najmniej przyjemnym z możliwych. - Nie
spodziewałem się spotkać cię w tak wczesnym stadium rozgrywki. Jak się mają
rzeczy w Amberze?
Oczy mu się rozszerzyły ze zdumienia, lecz odpowiedział mi głosem nabrzmiałym
sarkazmem:
- Rzeczy się mają dobrze, Corwinie. Gorzej, jeśli chodzi o inne sprawy.
- Szkoda - odparłem. - A jak moglibyśmy temu zaradzić?
- Znam sposób - rzekł i łypnął na Dika, który natychmiast wyszedł i zamknął za sobą
drzwi.
Eryk sięgnął do miecza.
- Chcesz zdobyć tron - oświadczył.
- Czyż nie chcemy tego wszyscy?
- Zapewne - przyznał z westchnieniem. - To prawda, że każdy z nas ma głowę
zaprzątniętą jedną myślą. Nie wiem, co za siłą pcha nas do walki o tę śmieszną
pozycję. Ale musisz pamiętać, że już dwukrotnie cię pokonałem, za drugim razem
wielkodusznie darowując ci życie na Cieniu-Ziemi.
- Nie było to znowu takie wielkoduszne. Zostawiłeś mnie na śmierć podczas Wielkiej
Zarazy. A za pierwszym razem, jak sobie przypominam, skończyło się remisem.
- A więc musimy to teraz rozstrzygnąć, Corwinie - oznajmił. - Jestem od ciebie
starszy i lepszy. Jeśli chcesz zmierzyć się ze mną, z przyjemnością stawię ci czoło,
Zabij mnie i tron jest twój. Spróbuj. Nie sądzę jednak, żeby ci się udało. Wolałbym
też od razu odeprzeć twoje pretensje. Nacieraj. Zobaczymy, czego się nauczyłeś na
Cieniu-Ziemi.
Obaj mieliśmy już miecze w garści. Wyszedłem zza biurka.
- Ależ ty masz niebywałą czelność! - powiedziałem. - Dlaczego niby masz być lepszy
od nas i bardziej predestynowany do rządzenia?
- Bo to ja zająłem tron - odpowiedział. - Spróbuj mi go odebrać.
Spróbowałem. Zacząłem od cięcia w glowę, które sparował, ja zaś odpowiedziałem
na jego pchnięcie w serce cięciem w nadgarstek. Obronił się i pchnął między nas
stołek, który odrzuciłem kopniakiem, mając nadzieję, że rąbnę go w twarz, ale nie
trafiłem. Odparłem jego natarcie, a on moje. Walczyliśmy zaciekle bez większego
skutku. Zastosowałem teraz bardzo wymyślny atak, którego nauczyłem się we Francji,
a który składał się z natarcia, zasłony czwartej i szóstej oraz wypadu zakończonego
niespodziewanym cięciem w nadgarstek.
Drasnąłem go i popłynęła krew,
- Piekielny bracie! - powiedział cofając się. - Jak mi donoszą, towarzyszy ci Random.
- To prawda. Więcej jest takich, którzy sprzysięgli się przeciwko tobie.
Natarł gwałtownie zmuszając mnie do cofnięcia się i zrozumiałem, że przy całym
moim kunszcie jest nadal lepszy. Był jednym z największych szermierzy, z jakimi
przyszło mi walczyć, i odczułem nagle, że nie dam mu rady, parowałem jak wściekły i
z równą wściekłością cofałem się krok po kroku pod jego naporem. Obaj mieliśmy za
sobą wieki treningu u najlepszych mistrzów klingi, z których największym był mój
brat, Benedykt - w obecnej chwili jednak nie mogłem liczyć na jego pomoc.
Chwytałem rozmaite przedmioty z biurka i rzucałem nimi w Eryka, lecz on stale
uchylał się i nacierał nieubłaganie. Starałem się zajść go od lewej strony, ale nie
mogłem uciec od czubka jego miecza wymierzonego prosto w moje lewe oko. I balem
się. Eryk był wspaniały. Gdybym nie czuł do niego takiej nienawiści, wyraziłbym mu
uznanie za jego artyzm.
Tymczasem wciąż się cofałem, coraz jaśniej ze strachem uświadamiając sobie, że nie
zdołam go pokonać. W walce na miecze był lepszy ode mnie. Przeklinałem go w
duchu, ale nic nie mogłem na to poradzić. Jeszcze trzy razy próbowałem bardziej
wymyślnych ataków, lecz bez skutku. Parował każde pchnięcie i przeciwnatarciami
wciąż zmuszał mnie do odwrotu.
Chciałbym być dobrze zrozumiany. Ja sam jestem naprawdę niezłym szermierzem.
Tyle że on był lepszy.
Usłyszałem w hallu hałas i szczęk broni. Nadchodziła świta Eryka. Jeśli nawet Eryk
nie zabije mnie wcześniej, to z pewnością zrobi to któryś z jego ludzi - choćby
strzałem z kuszy.
Prawy nadgarstek Eryka wciąż krwawił. Ręką nadal władał pewnie, miałem jednak
wrażenie, że w innych okolicznościach, walcząc defensywnie, mógłbym go dzięki tej
ranie zmęczyć i potem wykorzystać najmniejszy moment nieuwagi.
Zakląłem pod nosem, a on się roześmiał.
- Byłeś głupi, zjawiając się tutaj - powiedział.
Nie zorientował się, do czego zmierzam, aż do chwili, kiedy było już za późno.
Cofając się, znalazłem się tuż przy drzwiach - było to ryzykowne, bo nie zostawiało
mi pola manewru, ale lepsze niż pewna śmierć. Lewą ręką zdołałem zasunąć rygiel.
Drzwi były wielkie i ciężkie, będą musieli je teraz wyważyć, aby wejść. Zyskałem
dzięki temu jeszcze parę minut, lecz jednocześnie otrzymałem pchnięcie w lewe
ramię, które mogłem tylko częściowo odparować podczas zamykania rygla. Na
szczęście, prawa ręka, którą walczyłem, pozostała nietknięta. Uśmiechnąłem się,
dodając sobie animuszu.
- A może to ty byłeś głupcem, wchodząc tutaj - powiedziałem. - Idzie ci coraz gorzej,
sam widzisz - i przypuściłem gwałtowny, bezlitosny atak. Odparował go, ale musiał
się przy tym cofnąć o dwa kroki. - Ta rana daje już o sobie znać - dodałem. - Ręka ci
mdleje. Chyba sam czujesz, że opuszczają cię siły...
- Zamknij się! - warknął i zrozamiałem, że powiedziałem prawdę. To zwiększyło
moje szansę o parę procent, natarłem więc z nowym impetem, wiedząc, że niezbyt
długo będę mógł utrzymać takie tempo.
Ale Eryk tego nie wiedział. Zasiałem w nim ziarno niepokoju i cofał się teraz przed
moim niespodziewanym zaciekłym atakiem.
Rozległo się walenie do drzwi, ale jeszcze przez parę minut nie musiałem się o to
martwić.
- Zaraz z tobą skończę, Eryku - powiedziałem. - Jestem twardszy niż dawniej i już po
tobie, bracie.
Zobaczyłem w jego oczach strach, który odbił się grymasem na twarzy i wpłynął na
zmianę stylu walki. Walczył teraz defensywnie; cofając się przed moim atakiem i
byłem pewien, że nie udawał. Najwyraźniej mój blef się udał, choć dotąd Eryk zawsze
był lepszy ode mnie. A może to przekonanie też wynikało głównie z mojego
nastawienia psychicznego? Może omal nie dałem się poskromić tym mitem, który
Eryk pielęgnował? Może byłem równie dobry jak on? Z dziwnym przypływem
pewności siebie spróbowałem tego samego natarcia co poprzednio i tym razem
trafiłem go, zostawiając jeszcze jeden krwawy ślad na jego przedramieniu.
- To było dość naiwne, Eryku, żeby dać się po raz drugi nabrać na ten sam trik -
powiedziałem, podczas gdy on cofał się za fotel. Walczyliśmy przez chwilę ponad
oparciem, a tymczasem walenie w drzwi ustało i pytające glosy zamilkły.
- Poszli po siekiery - wysapal Eryk. - Zaraz tu będą.
- Zajmie im to parę minut - odparłem nie przestając się uśmiechać - a to więcej, niż
mi potrzeba. Już ledwo stoisz na nogach i krew ci płynie coraz obficiej, spójrz tylko!
- Zamknij się!
- Zanim tu wejdą, w Amberze będzie tylko jeden książę, i to nie ty!
Raptem lewą ręką zgarnął z półki cały rząd książek, obsypując mnie nimi jak gradem.
Nie skorzystał jednak z okazji do ataku, lecz przebiegł przez pokój chwytając po
drodze krzesło. Zaklinował się w rogu, trzymając przed sobą w jednej ręce, krzesło, a
w drugiej miecz. W hallu dały się słyszeć szybkie kroki, a potem łomot siekier o
drzwi.
- No chodź! - rzekł Eryk. - Spróbuj mnie teraz dostać!
- Boisz się, co?
Roześmiał się.
- Daj spokój! Nie możesz mi nic zrobić, zanim drzwi nie puszczą, a potem i tak już po
tobie.
Musiałem przyznać mu rację. W tej pozycji mógł bronić się skutecznie przed każdym
przeciwnikiem przynajmniej dobrych parę minut. Przeszedłem szybko przez pokój do
sąsiedniej ściany. Lewą ręką otworzyłem ukryte drzwiczki, przez które wszedłem.
- Dobra - powiedziałem. - Udało ci się... na razie. Masz szczęście. Następnym razem,
kiedy się spotkamy, nic ci już nie pomoże.
Splunął i obrzucił mnie gradem wyzwisk, a nawet odstawił krzesło, żeby zrobić
obraźliwy gest. Dałem nura w otwór i zasunąłem drzwiczki, a gdy je ryglowałem,
rozległ się trzask i tuż przy moim ramieniu zalśniło dwadzieścia centymetrów
stalowej klingi. Rzucił we mnie mieczem, co było ryzykowne, gdybym zechciał
wrócić. Ale wiedział, że to mało prawdopodobne, gdyż główne drzwi do biblioteki już
pękały pod naporem sił.
Schodziłem po kołkach w ścianie jak najszybciej do miejsca, gdzie poprzednio
spałem. Jednocześnie myślałem o kunszcie, do jakiego doszedłem we władaniu
mieczem. Początkowo w trakcie walki mimo woli czułem lęk przed człowiekiem,
który dwukrotnie mnie pobił. Teraz jednak przyszło mi do głowy, że może te stulecia
spędzone na Cieniu-Ziemi nie poszły całkiem na marne. Może rzeczywiście czegoś
się przez ten czas nauczyłem. Czułem, że jestem nie gorszy od Eryka. Było to bardzo
przyjemne uczucie. Jeśli się jeszcze kiedyś zmierzymy, co niechybnie nastąpi, i jeśli
nie przyjdą mu z pomocą okoliczności zewnętrzne, to kto wie? Należałoby szybko
poszukać takiej okazji. Dzisiejsza potyczka przestraszyła go, byłem pewien. To może
sprawić, że następnym razem zadrży mu ręka, że zawaha się na jedną śmiertelną
chwilę...
Puściłem się kolka i zeskoczyłem z ostatnich pięciu metrów lądując na ziemi na
ugiętych kolanach. Była to już przysłowiowa ostatnia chwila, ale nie traciłem nadziei,
ż
e zdążę umknąć prześladowcom:
Miałem bowiem za paskiem talię kart.
Wyciągnąłem kartę z Bleysem i wbiłem w nią wzrok. Ramię mnie piekło, ale
zapomniałem o tym czując ogarniający mnie chłód.
Istniały dwa sposoby, żeby przenieść się z Amberu bezpośrednio do Cieni... Jeden to
Wzorzec, rzadko używany do tego celu, a drugi Atuty, pod warunkiem, że można było
zaufać któremuś z braci. Mój wybór padł na Bleysa. Był moim bratem i miał kłopoty,
co znaczyło, że mogę mu się przydać.
Wpatrywałem się intensywnie w jego ubraną na czerwono-pomarańczowo postać z
ognistą koroną włosów, z mieczem w prawem ręce, a kielichem wina w lewej. W jego
niebieskich oczach tańczyły diabliki, broda płonęła, a ornament na klindze
przedstawiał - jak sobie nagle uświadomiłem - fragment Wzorca. Jego pierścienie
rzucały błyski. On sam wyglądał jak żywy.
Nawiązanie kontaktu zwiastował lodowaty wiatr. Mężczyzna na karcie urósł do
naturalnych rozmiarów i zmienił pozycję. Poszukał mnie wzrokiem i poruszył ustami.
- Kto to? - spytał i usłyszałem te słowa całkiem wyraźnie.
- Corwin - odpowiedziałem, na co wyciągnął do mnie lewą rękę, w której nie było już
kielicha.
- Wobec tego chodź do mnie, jeśli chcesz.
Wyciągnąłem rękę i nasze palce się zetknęły. Postąpiłem krok naprzód. Nadal
trzymałem kartę w lewej ręce, ale staliśmy obaj na skale, po prawej stronie zionęła
przepaść, a po lewej wznosiła się wysoka forteca. Niebo nad nami było koloru ognia.
- Witaj, Bleys - powiedziałem, wtykając jego kartę do pozostałych za pasem. - Dzięki
za pomoc.
Nagle poczułem, że słabnę, i zobaczyłem krew tryskającą mi z lewego ramienia.
- Jesteś ranny! - zawołał, opasując mnie ręką, a ja kiwnąłem głową i zemdlałem.
Później tego wieczoru, wyciągnięty w fotelu w jednej z komnat fortecy, omówiłem z
Bleysem sytuację nad butelką whisky.
- A więc zjawiłeś się w Amberze?
-Tak.
- I zraniłeś Eryka w pojedynku?
- Tak.
- Niech to diabli! Szkoda, że go nie zabiłeś! - Tu się zreflektował. - Choć może to i
dobrze. Wtedy ty objąłbyś tron. Kto wie, czy nie lepiej mi pójdzie z Erykiem, niż
poszłoby mi z tobą. Jakie masz plany?
Postanowiłem zagrać w otwarte karty.
- Wszyscy chcemy tronu - powiedziałem - wobec czego nie warto się okłamywać. Nie
mam zamiaru nastawać z tego powodu na twoje życie - byłaby to głupota - ale też nie
myślę zrezygnować z walki z wdzięczności za twoją gościnność. Random chciałby
tego co my, lecz nie ma szans. O Benedykcie nikt od dłuższego czasu nie słyszał.
Gerard i Caine popierają Eryka i nie zgłaszają pretensji. To samo z Julianem. Zostają
Brand i nasze siostry. Nie mam pojęcia, co knuje Brand, ale wiem, że Deirdre nic
sama nie wskóra. Chyba że wesprze ją Llewella i zgromadzą jakieś posiłki w Rebmie.
Flora jest oddana Erykowi. Co z Fioną, nie wiadomo.
- Wobec tego na polu walki zostajemy my dwaj - skonstatował Bleys, nalewając nam
następną szklaneczkę. - Tak, masz rację. Nie wiem, co chodzi po głowach całej
reszcie, ale oszacowałem siły każdego z nas i myślę, że mam największe szansę.
Mądrze zrobiłeś zwracając się do mnie. Poprzyj mnie, a dam ci księstwo.
- Serdeczne dzięki - powiedziałem. - Zobaczymy. Pociągnęliśmy ze szklaneczek.
- Co innego pozostaje do zrobienia? - spytał i zrozumiałem, że to ważne pytanie.
- Mogę jeszcze zebrać własną armię i przystąpić do oblężenia Amberu -
powiedziałem.
- Gdzie pośród Cieni leży twoja armia? - zainteresował się.
- To już, oczywiście, moja sprawa - rzekłem. - Nie mam zamiaru powstawać
przeciwko tobie. Jeśli chodzi o sukcesję, chciałbym widzieć na tronie ciebie, siebie,
Gerarda albo Benedykta, o ile jeszcze żyje.
- Najchętniej naturalnie siebie.
- Oczywiście.
- Wobec tego rozumiemy się. I sądzę, że możemy na razie zjednoczyć swoje siły.
- Ja też tak sądzę. Inaczej nie oddałbym się w twoje ręce.
Uśmiechnął się w gęstwinie brody.
- Potrzebowałeś kogoś - powiedział - a ja byłem mniejszym złem.
- To prawda - przyznałem.
- Szkoda, że nie ma z nami Benedykta. Szkoda, że Gerard się sprzedał.
- Daremne żale. Na nic się nie zda rozpatrywać, co by było, gdyby...
- Masz rację.
Przez chwilę paliliśmy w milczeniu.
- Jak dalece mogę ci ufać? - zapytał.
- Tak dalece, jak ja tobie.
- Wobec tego zawrzyjmy umowę. Prawdę mówiąc, myślałem, że nie żyjesz. Nie
przyszło mi do głowy, że zjawisz się nagle w kluczowym momencie zgłaszając
własne pretensje. Ale skoro tu jesteś, to przesądza sprawę. Zawrzyjmy sojusz,
połączmy nasze siły i razem przystąpmy do oblężenia Amberu. Ten z nas, który
przeżyje, zdobędzie tron. Jeśli zaś obaj przeżyjemy, to cóż, zawsze możemy
rozstrzygnąć sprawę przez pojedynek.
Zastanowiłem się nad tym i doszedłem do wniosku, że to zapewne najkorzystniejsza
propozycja, na jaką mogę liczyć.
- Chcę to jeszcze przemyśleć - powiedziałem. - Dam ci odpowiedź jutro rano, zgoda?
- Zgoda.
Wypiliśmy do dna i oddaliśmy się wspomnieniom. Ramię trochę mnie rwało, ale
whisky i maść dostarczona przez Bleysa łagodziły ból. Wkrótce ogarnął nas obu
sentymentalny nastrój.
To dziwne uczucie mieć rodzeństwo, a zarazem go nie mieć, jako że każde z nas szło
przez życie osobno i własnymi ścieżkami. Dobry Boże! Rozmawialiśmy aż do świtu,
zanim zmogło nas zmęczenie. Dopiero wtedy Bleys wstał, klepnął mnie w zdrowe
ramię, powiedział, że zaczyna mu się już kręcić w głowie i że rano służący przyniesie
mi śniadanie. Kiwnąłem głową, objęliśmy się i wyszedł.
Podszedłem do okna, skąd miałem dobry widok na dolinę. W dole jak gwiazdy jarzyły
się punkciki ognisk. Były ich tysiące. Widziałem, że Bleys zgromadził potężne siły, i
pozazdrościłem mu. Ale, z drugiej strony, to bardzo dobrze. Jeśli ktoś mógł pokonać
Eryka, to właśnie Bleys. Nie byłby też złym władcą Amberu - tylko po prostu
wolałem sam nim zostać.
Popatrzyłem jeszcze przez chwilę i dostrzegłem, że postacie kręcące się między
ogniskami mają dziwne kształty. Zaciekawiłem się, z jakiego rodzaju istot składa się
jego armia. Tak czy owak było to więcej, niż ja posiadałem.
Wróciłem do stołu i nalałem sobie szklaneczkę. Zanim ją jednak wypiłem, zapaliłem
lampkę nocną i w jej świetle wyjąłem skradzioną talię kart. Rozłożyłem je przed sobą
i wyciągnąłem tę z wizerunkiem Eryka. Położyłem ją na środku stołu, a resztę
odsunąłem na bok. Po chwili karta ożyła, zobaczyłem Eryka w stroju nocnym, z
zabandażowaną ręką, i usłyszałem słowa:
- Kto tam?
- To ja, Corvin. Jak się masz?
Zaklął, a ja się roześmiałem. Wdałem się w niebezpieczną grę i zapewne przyczyniła
się do tego whisky, ale kontynuowałem:
- Chciałem cię zawiadomić, że u mnie wszystko w porządku. Oraz przyznać ci rację
co do głów zaprzątniętych jedną myślą. Ty wszakże swojej głowy długo już nie
ponosisz. Do zobaczenia, bracie! Dzień, w którym ponownie przybędę do Amberu,
będzie dniem twojej śmierci. Pomyślałem sobie, że lepiej cię uprzedzić, bo to już
niedługo.
- Przybywaj - odparł - i nie proś o litość, gdy przyjdzie ci umierać. - Spojrzał mi
prosto w oczy i przez chwilę mierzyliśmy się wzrokiem. Potem zagrałem mu na nosie
i przykryłem go dłonią - bo było to niczym odłożenie słuchawki telefonicznej - a
następnie zmieszałem jego kartę z resztą talii.
Zasypiając myślałem o armii Bleysa zgromadzonej w wąwozie i o jej szansach na
zdobycie Amberu. Nie będzie to łatwe.
Rozdział 06
Kraina zwała się Avernus, a żołnierze zwerbowani przez Bleysa różnili się nieco
wyglądem od ludzi. Obejrzałem ich podczas lustracji następnego ranka idąc za
Bleysem. Wszyscy mieli ponad dwa metry wzrostu, bardzo czerwoną skórę, skąpe
owłosienie, kocie oczy i sześciopalczaste dłonie oraz stopy. Ubrani byli w stroje
lekkie jak z jedwabiu, ale utkane z czegoś innego, i przeważnie szare lub niebieskie.
Każdy z nich był uzbrojony w dwie krótkie klingi, zakrzywione na końcu. Mieli
spiczaste uszy, a ich palce zakończone były pazurami. Klimat był tu ciepły, kolory
zachwycające i wszyscy uważali nas za bogów.
Bleys znalazł miejsce, gdzie panowała religia opierająca się na wierze w braci-bogów,
którzy wyglądali jak my i mieli swoje kłopoty. Główną rolę w ich mitach grał
oczywiście zły brat, który zagarnął władzę i prześladował dobrych braci. I naturalnie
towarzyszyła temu opowieść o apokalipsie głosząca, że nadejdzie dzień, gdy oni sami
zostaną wezwani na pomoc skrzywdzonym dobrym braciom.
Chodziłem z lewą ręką na czarnym temblaku i przypatrywałem się tym, którzy
wybierali się na śmierć. Stanąłem przed jednym z nich i spytałem:
- Czy wiesz, kim jest Eryk?
- Księciem Ciemności - odparł.
Skinąłem głową.
- Bardzo dobrze - pochwaliłem go i poszedłem dalej.
Bleys dostał wykonane jak na zamówienie mięso armatnie.
- Z całym szacunkiem dla tych, którzy są gotowi oddać życie - powiedziałem mu - nie
możesz zdobyć Amberu z tą pięćdziesięciotysięczną armią, nawet gdybyś zdołał
dotrzeć z nimi wszystkimi do podnóża Kolviru, czego nie zdołasz. Sama myśl, żeby
użyć tych biedaków z ich szabelkami jak zabawki przeciw nieśmiertelnemu miastu,
jest śmieszna.
- Wiem - przyznał - ale mam coś jeszcze.
- Musisz mieć znacznie, znacznie więcej.
- A co powiesz na trzy floty o połowę większe od tego, czym dysponują Caine i
Gerard razem wzięci?
- Jeszcze nie dość. To dopiero początek.
- Wiem. Nadal gromadzę siły.
- Więc lepiej zgromadźmy ich nieporównywalnie więcej. Eryk będzie siedział sobie
spokojnie w Amberze i zabijał nas podczas marszu przez Cienie. Kiedy pozostałe siły
dotrą w końcu do podnóża Kolviru, zostaną tam zdziesiątkowane. Potem trzeba
jeszcze wspiąć się do Amberu. Jak myślisz, ilu nas zostanie, kiedy wkroczymy do
miasta? Garstka, z którą Eryk rozprawi się w ciągu pięciu minut bez najmniejszego
trudu. Jeśli to wszystko, czym dysponujesz, drogi bracie, to mam złe przeczucie co do
tej wyprawy.
- Eryk ogłosił, że jego koronacja odbędzie się za trzy miesiące - powiedział Bleys. -
Do tego czasu mogę co najmniej potroić swoje siły lub nawet zgromadzić pośród
Cieni ćwierćmilionową armię. Są inne światy podobne do tego, w których zbiorę taką
armię krzyżowców, jakiej dotąd nikt jeszcze przeciw Amberowi nie prowadził.
- Eryk będzie miał tyle samo czasu na przygotowanie działań obronnych -
zauważyłem, - Sam nie wiem, Bleys... to niemal samobójstwo. Nie znałem w pełni
sytuacji, kiedy się do ciebie zwróciłem...
- A ty sam, co masz do zaoferowania? - spytał. - Nic. Podobno byłeś dłuższy czas
dowódcą w wojsku. Gdzie twoje oddziały?
Odwróciłem się.
- Nic po nich nie zostało. Wiem to na pewno.
- Nie mógłbyś poszukać Cienia swojego Cienia?
- Nawet nie chcę próbować - odparłem. - Bardzo mi przykro.
- To jaki właściwie mam z ciebie pożytek?
- Odejdę więc - oświadczyłem - skoro pragniesz ode mnie jedynie więcej mięsa
armatniego...
- Zaczekaj! - krzyknął. - Tak mi się tylko wyrwało. Zależy mi już choćby na twojej
radzie. Zostań że mną, proszę. Mogę cię nawet przeprosić.
- Nie trzeba - powiedziałem, wiedząc, co to znaczy dla księcia Amberu. - Zostanę.
Sądzę, że mogę ci się przydać.
- Doskonale! - Klepnął mnie w zdrowe ramię.
- I sprowadzę ci posiłki - dodałem. - Nic się nie martw.
Dotrzymałem słowa. Udałem się miedzy Cienie i znalazłem rasę obrośniętych sierścią
stworzeń, z kłami i pazurami, nieco człekopodobnych i o inteligencji studentów z
pierwszego roku - przepraszam was, moi drodzy, ale mam na myśli to, że byli lojalni,
oddani, uczciwi i zbyt łatwo dający się omamić takim łajdakom, jak ja i mój brat,
Czułem się jak ludożerca.
Znalazłem sto tysięcy wyznawców gotowych walczyć za nas z bronią w ręku.
Wywarło to odpowiednie wrażenie na moim bracie, który nie robił mi więcej żadnych
uwag. Po tygodniu ramię mi się wygoiło. Po dwóch miesiącach mieliśmy ćwierć
miliona żołnierzy, a nawet więcej.
- Corwin, Corwin! Pozostałeś w każdym calu sobą! - powiedział Bleys przepijając do
mnie.
Ale ja czułem się nieszczególnie. Większość z nich musiała zginąć, a ja byłem za to
odpowiedzialny. Miałem wyrzuty sumienia, choć znałem różnicę między Cieniem, a
Substancją. Ale wiedziałem też, że każda śmierć jest śmiercią prawdziwą.
Czasami w nocy siadałem nad talią kart. Były w niej także te Atuty, których
brakowało w poprzedniej talii. Jeden z nich przedstawiał sam Amber i wiedziałem, że
mógłby mnie tam przenieść. Na innych były wizerunki mojego zmarłego lub
zaginionego rodzeństwa, a pośród nich portret ojca, który szybko odłożyłem. Nie było
go już wśród nas.
Wpatrywałem się długo w każdą twarz zastanawiając się, co mógłbym, od którego z
nich uzyskać. Kilka razy układałem karty i zawsze wskazywały na tę samą osobę. Na
Caine'a.
Miał na sobie zielono-czamy atłasowy strój i trójgraniasty kapelusz z długim
zielonym pióropuszem. U pasa wisiał mu wysadzony szmaragdami sztylet. Był
ciemnowłosy.
- Caine - wywołałem go.
Po chwili przyszła odpowiedź.
- Kto to? - zapytał.
- Corvin.
- Corvin? Czy to jakiś żart?
- Nie.
- Czego chcesz?
- A co masz?
- Dobrze wiesz. - Podniósł oczy i spojrzał prosto na mnie, lecz ja nie spuszczałem
wzroku z jego ręki spoczywającej blisko sztyletu. - Gdzie jesteś?
- Z Bleysem.
- Doszły mnie słuchy, że pokazałeś się niedawno w Amberze, dziwiło mnie też
zabandażowane ramię Eryka.
- Sprawcę tego masz przed sobą - powiedziałem. - Jaka jest twoja cena?
- Co masz na myśli?
- Pomówmy szczerze i bez ogródek. Czy sądzisz, że Bleys i ja możemy pokonać
Eryka?
- Nie, i dlatego właśnie z nim trzymam. Nie mam też zamiaru odstąpić wam swojej
armady, a podejrzewam, że głównie o to ci chodzi.
- Domyślny braciszku - uśmiechnąłem się. - No to cóż, miło mi było z tobą
porozmawiać. Do zobaczenia w Amberze... może już wkrótce.
Zrobiłem ruch ręką, a on krzyknął:
- Poczekaj!
- Na co?
- Nie znam nawet twojej oferty.
- Owszem, znasz. Odgadłeś ją i nie jesteś zainteresowany.
- Tego nie powiedziałem. Ale wiem, po czyjej stronie leży słuszność.
- Czy też siła.
- Niech będzie siła. Co masz mi do zaproponowania?
Rozmawialiśmy przez jakąś godzinę, po której pomocne szlaki morskie zostały
otwarte dla floty Bleysa, mogącej po wpłynięciu oczekiwać posiłków.
- Jeśli się wam nie uda. Amber będzie świadkiem trzech egzekucji - powiedział
Caine.
- Ale w gruncie rzeczy nie spodziewasz się tego, prawda?
- Nie; sądzę, że ty albo Bleys obejmiecie tron. Ja jestem gotów służyć zwycięzcy.
Własne księstwo w zupełności mi wystarczy. Nadal jednak chętnie przyjąłbym głowę
Randoma jako część zapłaty.
- Nie ma mowy. Bierz, co ci daję, albo się wycofaj.
- Biorę.
Uśmiechnąłem się, zakryłem kartę dłonią i już go nie było. Gerarda postanowiłem
zostawić na następny dzień. Rozmowa z Caine'em była męcząca. Rzuciłem się na
łóżko i zasnąłem.
Gerard, kiedy poznał stawkę, zgodził się nas nie atakować. Głównie dlatego, że to ja
się do niego zwróciłem, a uznał, że z dwojga złego mogę okazać się potężniejszy niż
Eryk. Szybko dobiłem z nim targu, obiecując mu wszystko, co chciał, jako że nie
prosił o niczyją głowę.
Później ponownie zrobiłem przegląd wojsk i opowiedziałem im coś niecoś o
Amberze. Dziwnie, ale czerwonoskóre olbrzymy i owłosione karzełki współżyli
zgodnie jak bracia. Było to smutne, ale prawdziwe. Uważali nas za bogów i koniec,
kropka.
Zobaczyłem flotę płynącą po wielkim oceanie koloru krwi. Zadumałem się. W
ś
wiecie Cieni, po którym płynęli, wielu z nich zginie na zawsze.
Pomyślałem o armii z Avernus i moich rekrutach z miejsca zwanego Ri'ik. Ich
zadaniem był marsz na Ziemię i do Amberu.
Potasowałem karty i rozłożyłem je. Wziąłem do ręki portret Benedykta.
Przywoływałem go przez dłuższy czas, lecz odpowiedzią było tylko zimno. Sięgnąłem
po kartę Branda. Znów przez dłuższą chwilę czułem tylko chłód. Potem usłyszałem
krzyk. Przeraźliwy, ścinający krew w żyłach krzyk.
- Pomóż mi!
- Jak?
- Kto to? - zapytał i zobaczyłem, że jego ciało się wije.
- Corwin.
- Wydobądź mnie stąd, Corwinie! Dam ci za to wszystko, co chcesz!
- Gdzie jesteś?
- Jestem... - Obraz zakłębił się ukazując rzeczy, które wzdrygałem się przyjąć do
wiadomości, i rozległ się ponowny krzyk, jakby ze śmiertelnej otchłani, po czym
zapadła głucha cisza. Znów ogarnął mnie chłód.
Poczułem, że się trzęsę, lecz nie wiedziałem dlaczego. Zapaliłem papierosa i
podszedłem do zasnutego nocą okna, zostawiając na stole rozrzucone karty.
Gwiazdy były małe i zasnute mgłą. Nie mogłem rozpoznać żadnej konstelacji. Mały,
niebieski księżyc sunął szybko w ciemnościach. Noc powiała nagłym, lodowatym
chłodem i szczelniej otuliłem się peleryną. Przypomniała mi się nasza nieszczęsna,
zimowa kampania w Rosji. Dobry Boże! Omal nie zamarzłem na śmierć! I do czego
to wszystko prowadziło?
Do tronu Amberu, oczywiście. Ten cel uświęcał wszystko.
Ale co z Brandem? Gdzie był? Co się z nim działo, kto był tego sprawcą? śadnej
odpowiedzi.
Zamyśliłem się patrząc w noc, śledząc wzrokiem błękitną elipsę księżyca. Czy
przeoczyłem coś w obrazie sytuacji, jakiś szczegół, który umknął mojej uwagi?
ś
adnej odpowiedzi.
Usiadłem jeszcze raz przy stole z kieliszkiem w ręce. Przwertowałem wszystkie karty
i wyjąłem wizerunek ojca.
Oberon, władca Amberu, stał przede mną w swojej zieleni i złocie. Wysoki, dobrze
zbudowany, z włosami i brodą przetykaną srebrem. Na palcach pierścienie z
zielonymi kamieniami w złotej oprawie. Złoty miecz. Niegdyś sądziłem, że nic i
nigdy nie odbierze mu odwiecznego panowania nad Amberem. Co się stało? Nadal
nie wiedziałem. Ale on odszedł. Jaki koniec spotkał mego ojca?
Patrzyłem na kartę, skupiwszy całą uwagę.
Nic... nic...
Coś?
Coś.
W odpowiedzi dał się zauważyć ledwo widoczny ruch, figura na karcie skurczyła się i
przeobraziła w cień człowieka, którego reprezentowała.
- Ojcze? - spytałem.
Cisza.
- Ojcze?
- Tak... - Bardzo słaby i odległy głos, jakby wydobywający się z muszli, zatopiony w
jej monotonnym szumie.
- Gdzie jesteś? Co się stało?
- Ja... - Długa pauza.
- Tak? To Corwin, twój syn. Co zaszło w Amberze, że cię nie ma?
- Nadszedł mój czas. - Jego głos dochodził z bardzo daleka.
- Czy to znaczy, że abdykowałeś? śaden z braci nic mi nie powiedział, a nie ufam im
na tyle, aby pytać. Wiem tylko, że tron stoi otworem dla wszystkich chętnych. Eryk
ma teraz miasto we władaniu, a Julian sprawuje pieczę nad Lasem Ardeńskim. Caine i
Gerard kontrolują morze. Bleys jest gotów stawić im wszystkim czoło, a ja zawarłem
z nim przymierze. Jakie są twoje życzenia w tym względzie?
- Jesteś... jedynym, który o to pyta... Tak...
- "Tak",co?
- Tak... Stawcie im opór...
- A co z tobą? Jak mogę ci pomóc?
- Mnie... nie można pomóc. Weź tron...
- Ja? Czy Bleys i ja?
- Ty!
- Tak?
- Masz moje błogosławieństwo... Weź tron... i pospiesz się!
- Dlaczego, ojcze?
- Brak mi tchu... Weź tron! - I zniknął.
A więc ojciec żył. To było interesujące. Co teraz robić? Popijałem whisky i
rozmyślałem. śył gdzieś i nadal był królem Amberu. Dlaczego zniknął? Dokąd się
udał? Co się za tym kryło? Same zagadki. Nie potrafiłem udzielić odpowiedzi na
ż
adne z tych pytań, lecz sprawa nie dawała mi spokoju.
Tu muszę wyznać, że moje stosunki z ojcem nigdy nie układały się zbyt dobrze. Nie
czułem wprawdzie do niego nienawiści jak Random lub paru innych braci, ale nie
miałem też najmniejszego powodu, żeby darzyć go szczególną sympatią. Był silny,
potężny i okupował tron - to chyba wystarczy? Uosabiał też niemal całą znaną nam
historię Amberu, a historia Amberu sięga wstecz tyle tysiącleci, że nie warto ich
nawet liczyć. Co było robić w tej sytuacji? Jeśli chodzi o mnie, dopiłem whisky i
poszedłem spać.
Nazajutrz rano zwołaliśmy naradę wojenną. Bleys miał czterech admirałów, z których
każdy dowodził mniej więcej jedną czwartą floty, i cały sztab oficerów piechoty.
Razem było nas jakieś trzydzieści osób, w połowie wielkich i czerwonoskórych, a w
połowie małych i owłosionych.
Narada trwała cztery godziny, po czym rozeszliśmy się coś zjeść. Uzgodniliśmy, że
wyruszamy za trzy dni. Ponieważ drogę do Amberu mógł otworzyć tylko ktoś
królewskiej krwi, ja miałem przewodzić flocie na okręcie flagowym, a Bleys miał
poprowadzić piechotę przez krainy Cieni.
Zastanowiło mnie to i zapytałem, co by zrobił, gdybym się nie zjawił, przychodząc
mu z pomocą. W odpowiedzi usłyszałem dwie rzeczy: że, po pierwsze, gdyby musiał
polegać na własnych siłach, poprowadziłby najpierw flotę i zostawił ją w
odpowiedniej odległości od brzegu, po czym wróciłby jednym z okrętów do Avernus,
ż
eby powieść żołnierzy na spotkanie o wyznaczonym czasie, a po drugie, że
specjalnie szukał takiego Cienia, w którym mógł liczyć na przybycie któregoś z braci
gotowego go wesprzeć.
To ostatnie wzbudzało niejakie podejrzenia, a to pierwsze wyglądało mało
realistyczne, gdyż flota stałaby zbyt daleko w morzu, aby dostrzec jakieś sygnały z
brzegu, a ryzyko spóźnienia się na spotkanie było - przy tej liczbie wojska - zbyt duże,
aby pokładać większe nadzieje w tego rodzaju planie.
Ale jako taktyk Bleys zawsze był, moim zdaniem, niezrównany i kiedy rozłożył mapy
Amberu i okolic, które sam sporządził, i zaczął wyjaśniać taktykę, jaką zamierzał
zastosować, widziałem, że cechuje go spryt godny księcia Amberu.
Kłopot w tym, że naszym przeciwnikiem był inny książę Amberu, i to taki, który miał
niewątpliwie silniejszą pozycję. Trochę mnie to niepokoiło, lecz wobec zbliżającej się
koronacji nie pozostawało nam nic innego, jak pójść na całość. Jeśli przegramy,
jesteśmy zgubieni, a zdawałem sobie sprawę, że Eryk ma do swojej dyspozycji czas i
najpotężniejsze środki, czego myśmy nie mieli.
Przemierzałem krainę zwaną Avernus podziwiając jej zamglone doliny i przepaści, jej
dymiące kratery, jaskrawe słońce na zwariowanym niebie, mroźne noce i zbyt gorące
dni, skały i wydmy ciemnego piasku, małe, ale zjadliwe i niebezpieczne zwierzęta,
wielkie purpurowe rośliny, jak choćby pozbawione kolców kaktusy, a po południu
drugiego dnia, kiedy stałem na występie skalnym nad morzem, pod wieżą skłębionych
cynobrowatych chmur, doszedłem do wniosku, że lubię ten kraj i jeśli jego synowie
zginą w walce za swoich bogów, postaram się unieśmiertelnić ich pewnego dnia w
poświęconym im hymnie.
Uspokoiwszy w ten sposób sumienie, objąłem dowództwo floty. Jeśli zwyciężymy,
moi wojownicy będą przez wieki opiewani na dworach i zamkach nieśmiertelnych
władców. Ja zaś byłem ich wodzem i przewodnikiem, który otwierał im drogę.
Poczułem radość.
Nazajutrz wyruszyliśmy w morze, a ja dowodziłem z okrętu flagowego.
Wprowadziłem flotę w sztorm i wypłynęliśmy z niego o wiele bliżej miejsca
przeznaczenia. Wprowadziłem nas w ogromny wir i wyszło nam to na dobre.
Przeprowadziłem flotę przez kamienną mieliznę i wody oceanu pogłębiły się, a ich
kolor zaczął przypominać toń wokół Amberu. A więc nadal posiadałem tę
umiejętność. Mogłem kształtować nasz los w czasie i przestrzeni. Mogłem
doprowadzić nas do domu. To znaczy, do mojego domu.
Przeprowadziłem okręty obok dziwnych wysp, na których krakały zielone ptaszyska, a
zielone małpy zwisały z drzew niczym owoce, powrzaskując coś do siebie i rzucając
kamieniami w naszym kierunku. Wyprowadziłem flotę daleko w morze, a potem
zawróciłem w stronę brzegu.
Bleys maszerował tymczasem przez równiny światów. Miałem dziwną świadomość,
ż
e pokona wszelkie trudności i poradzi sobie z pułapkami Eryka. Porozumiewałem się
z nim za pomocą kart i wiedziałem o wszystkim, co zaszło po drodze. O tym, że
stracił dziesięć tysięcy ludzi w walce z centaurami, pięć tysięcy zginęło podczas
wyjątkowo silnego trzęsienia ziemi, tysiąc pięćset zmiotła trąba powietrzna,
dziewiętnaście tysięcy zginęło lub przepadło bez wieści w jakiejś dżungli, kiedy spadł
na nich napalm z dziwnych huczących obiektów na niebie; sześć tysięcy
zdezerterowało w miejscu wyglądającym jak obiecany im raj; pięciuset zginęło na
piaszczystej równinie, gdy wybuchła obok wznosząc się do góry chmura w kształcie
grzyba; osiem tysięcy sześciuset zostało zabitych w dolinie walczących maszyn, które
wyjechały na gąsienicach miotając ogień; ośmiuset rannych i chorych zostawiono
własnemu losowi; dwustu porwały wezbrane wody rzeki; pięćdziesięciu czterech
odniosło śmiertelne rany w pojedynkach między sobą; trzystu zmarło po zjedzeniu
trujących miejscowych owoców; tysiąc stratował pędzący tabun bawołopodobnych
stworzeń; siedemdziesięciu trzech zginęło podczas pożaru namiotów; tysiąc pięciuset
utonęło podczas powodzi; dwa tysiące padło ofiarą tornada, które nadciągnęło od
błękitnych wzgórz.
Byłem zadowolony, że sam straciłem w tym czasie tylko sto osiemdziesiąt sześć
statków.
Zasnąć! Może śnić! - w tym sęk cały... Eryk zabijał nas cal po calu i godzina po
godzinie. Jego zapowiedziana koronacja miała się odbyć już za parę tygodni, a on
najwyraźniej wiedział, że nadciągamy, bo wymieraliśmy jak muchy.
Powiedziane jest, że tylko książę Amberu może się poruszać pośród Cieni, choć
oczywiście wolno mu przeprowadzić ze sobą, kogo chce. Wiedliśmy nasze wojska i
patrzyliśmy, jak giną, jeśli zaś chodzi o Cień, to mogę powiedzieć tyle: istnieje Cień i
istnieje Substancja, i to leży u podstaw wszechrzeczy. Z Substancji jest tylko Amber,
prawdziwe miasto na prawdziwej Ziemi, które zawiera w sobie wszystko. Z Cieni jest
nieskończona liczba rzeczy. Każda możliwość istnieje gdzieś jako Cień tego, co
prawdziwe. Amber, poprzez samą swoją egzystencję, rzuca cienie we wszystkich
kierunkach. Co jeszcze można dodać? Cień rozciąga się od Amberu do Chaosu i w
jego granicach wszystko jest możliwe. Są tylko trzy sposoby na przebycie go, każdy z
nich trudny.
Książę lub księżniczka krwi może przemierzać Cienie nadając otoczeniu dowolne
kształty, dopóki nie przybierze ono pożądanej postaci - wtedy tam zostają. Cień ów
staje się ich własnym światem, w którym mogą robić, co chcą, o ile nie zakłóci im
tego ktoś z rodziny. W takim właśnie miejscu żyłem przez całe wieki.
Drugim sposobem są karty, zrobione przez Dworkina, Mistrza Rysunku, który
stworzył je na nasz obraz i podobieństwo, żeby ułatwić porozumiewanie się członkom
rodziny królewskiej. Był to sędziwy artysta, dla którego przestrzeń i perspektywa nie
miały tajemnic. Sporządził rodzinne Atuty, które umożliwiały nam bezpośredni
kontakt na każdą odległość. Miałem jednak wrażenie, że nie zawsze używaliśmy ich
zgodnie z intencją autora.
Trzecim sposobem był Wzorzec, też narysowany przez Dworkina, po którym mógł
przejść tylko członek naszej rodziny. Stanowił on jakby wprowadzenie w system kart
i po przejściu dawał moc panowania nad Cieniami.
Karty i Wzorzec umożliwiały natychmiastowe przeniesienie się z Substancji przez
Cień. Inny sposób, wędrówka, był trudniejszy.
Wiedziałem, co Random robił torując nam drogę do prawdziwego świata. Jadąc,
dodawał w pamięci to, co zapamiętał z Amberu, i odejmował to, co się nie zgadzało.
Kiedy wszystko ze sobą korespondowało, wiedział, że przybyliśmy na miejsce. Nie
była to jedynie sprytna sztuczka, bo przy odpowiedniej wiedzy każdy człowiek
mógłby dotrzeć do własnego Amberu. Nawet teraz Bleys i ja mogliśmy poszukać
Cieni Amberu, gdzie każdy z nas by rządził i spędził na tronie całą wieczność. Ale to
by dla nas nie było to samo. Bo żadne z tych miejsc nie byłoby prawdziwym
Amberem miastem, w którym się urodziliśmy, miastem, z którego wszystkie inne
biorą kształt.
Toteż dla celów naszej inwazji na Amber obraliśmy najcięższą drogę, wędrówkę
przez Cień. Każdy, kto o tym wiedział i dysponował dostateczną siłą, mógł stawiać
nam na tej drodze przeszkody. Eryk to robił i ginęliśmy w ich obliczu. Co z tego
wyniknie? Nikt nie znał odpowiedzi na to pytanie.
Gdyby Eryk został ukoronowany, znalazłoby to swój odpowiednik, swoje
odzwierciedlenie wszędzie. A każdy z nas, pozostałych braci, każdy z książąt
Amberu, z chęcią osiągnąłby ten status i pozwolił, aby odbiło się to w dowolny
sposób w Cieniach
Minęliśmy widmową flotę, statki Gerarda - Latającego Holendra tego świata/tamtego
ś
wiata - i wiedziałem, że się zbliżamy. Posłużyły mi za punkt orientacyjny.
Ósmego dnia podróży byliśmy blisko Amberu. Wtedy właśnie rozpętał się sztorm.
Morze pociemniało, niebo zasnuły chmury, żagle opadły wskutek nagłej ciszy. Słońce
schowało swoją tarczę - błękitną i ogromną - i czułem, że Eryk w końcu nas dopadł.
Zerwał się wiatr i - jeśli można to tak nazwać - natarł z furią na mój statek.
Znaleźliśmy się w szponach burzy, w samym sercu nawałnicy, jak mówią poeci.
Trzewia podeszły mi do gardła, gdy uderzyły w nas pierwsze bałwany. Miotało nami
od burty do burty, jakbyśmy byli kośćmi do gry w rękach olbrzyma. Zalewała nas
woda z morza i woda z nieba, które stało się czarne, a deszcz ze śniegiem przesłaniał
oblodzony, ściągający pioruny takielunek. Jestem pewien, że wszyscy krzyczeli, ja
też. Powlokłem się z trudem po szalejącym pokładzie do opuszczonego steru.
Przywiązałem się sznurami i chwyciłem koło. Eryk niewątpliwie poszedł na całego.
Jedna godzina, druga, trzecia, czwarta i ani chwili wytchnienia - Pięć godzin. Ilu ludzi
straciliśmy? Nie miałem pojęcia.
Zadzwoniło mi w uszach, poczułem mrowienie i zobaczyłem Bleysa jakby na końcu
długiego, szarego tunelu.
- Co się dzieje? - pytał. - Nie mogę się z tobą skontaktować.
- śycie jest pełne niespodzianek - odparłem. - Właśnie staramy się stawić czoło jednej
z nich.
- Sztorm? - zapytał.
- Nie inaczej. Praprzodek wszystkich sztormów. Wydaje roi się, że widzę potwora
morskiego. Jeśli ma choć trochę w głowie, napadnie nas od spodu... Właśnie to zrobił.
- Przed chwilą nas też zaatakował - powiedział Bleys.
- Potwór czy sztorm?
- Sztorm. Zginęło dwieście osób.
- Nie trać ducha, broń fortu, porozmawiamy później, dobrze?
Skinął głową, a za jego plecami przeleciała błyskawica.
- Eryk zna naszą liczbę - dodał jeszcze, zanim zniknął. Musiałem się z tym zgodzić.
Dopiero po następnych trzech godzinach nawałnica zelżała nieco, a jeszcze później
dowiedziałem się, że straciłem połowę floty, na moim statku flagowym zaś aż
czterdzieści osób z załogi Uczącej sto dwadzieścia. Była to nielicha burza.
Zdołaliśmy jednak jakoś dopłynąć do oceanu nad Rebmą. Wyjąłem karty i
zatrzymałem wzrok na wizerunku Randoma. Kiedy się zorientował, kto go wzywa,
pierwsze jego słowa brzmiały:
- Zawracaj!
- Dlaczego?
- Llewella twierdzi, że Eryk rozbije was w proch. Radzi, żebyś trochę odczekał, aż
wszystko się uspokoi, i dopiero wtedy uderzył; może za jakiś rok.
Potrząsnąłem głową.
- Bardzo mi przykro - powiedziałem - ale nie mogę. Ponieśliśmy zbyt wielkie straty,
ż
eby dotrzeć aż tutaj. Teraz albo nigdy.
Wzruszył ramionami z miną: "Pamiętaj, że cię ostrzegałem".
- Czemu miałbym się cofać? - spytałem.
- Głównie dlatego, że jak słyszę, Eryk sprawuje tu kontrolę nad pogodą.
- Mimo to musimy zaryzykować.
Znów wzruszył ramionami.
- Nic mów, że cię nie uprzedzałem.
- Jesteś pewien, że on o nas wie?
- Czy sądzisz, że jest kretynem?
- No nie.
- Wobec tego musi wiedzieć. Jeśli ja domyśliłem się tego w Rebmie, to tym bardziej
on w Amberze. A ja odgadłem prawdę po migotaniu Cienia.
- Niestety, mam złe przeczucia co do tej wyprawy - powiedziałem - ale to pomysł
Bleysa.
- Wycofaj się i niech on sam kładzie głowę pod topór.
- Nie mogę podjąć takiego ryzyka. A nuż wygra. Ja stoję na czele floty.
- Rozmawiałeś z Caine'em i z Gerardem?
- Tak.
- Więc pewno sądzisz, że na morzu masz szansę. Ale posłuchaj, jak wnoszę z
tutejszych plotek dworskich, Eryk posiadł tajemnicę Klejnotu Wszechmocy. Dało mu
to władzę nad pogodą i Bóg wie, nad czym jeszcze.
- Wielka szkoda - powiedziałem. - Będziemy musieli jakoś to znieść. Nie możemy
dać się wystraszyć paru sztormom.
- Corwin, muszę ci coś wyznać. Trzy dni temu sam rozmawiałem z Erykiem.
- Po co?
- Prosił mnie o to. Rozmawiałem z nim z nudów. Nakreślił mi ze szczegółami swoją
linię obronną.
- Dowiedział się od Juliana, że przybyliśmy tu razem i był pewien, że mi wszystko
powtórzysz.
- Zapewne. Ale to nie zmienia faktów.
- Masz rację.
- Więc niech Bleys walczy sobie na własną rękę, a ty uderz na Eryka później.
- Niedługo ma zostać ukoronowany.
- Wiem, wiem. Ale równie dobrze można zaatakować króla jak księcia, czyż nie? Co
za różnica, jaki będzie nosił tytuł w chwili, gdy go pokonasz? To będzie nadal ten sam
Eryk.
- To prawda, ale związałem się z Bleysem.
- Więc się odwiąż.
- Nie mogę tak postąpić.
- Wobec tego jesteś szalony.
- Może.
- Cóż, powodzenia.
- Dzięki.
- Do zobaczenia.
Na tym skończyliśmy rozmowę, która zasiała jednak we mnie ziarno niepokoju.
Czyżbym zmierzał prosto w pułapkę? Eryk nie był głupcem. Może zarzucił już na nas
gigantyczną sieć śmierci? Wzruszyłem ramionami i oparłem się o burtę, włożywszy
karty ponownie za pasek.
To dumne i samotne uczucie być księciem Amberu, nie mogącym nikomu zaufać. W
danej chwili nie sprawiało mi to szczególnej satysfakcji, ale trudna rada...
Oczywiście, to Eryk był sprawcą sztormu, który na nas spadł, co by się zgadzało z
twierdzeniem Randoma, że jest panem pogody w Amberze.
Spróbowałem więc i ja pewnej sztuczki Poprowadziłem flotę w kierunku Amberu,
nad którym szalała śnieżyca. Była to najstraszniejsza nawałnica śnieżna, jaką mogłem
wywołać. Ogromne płatki śniegu zaczęły spadać także na ocean. Niech Eryk spróbuje
poradzić sobie ze zwykłym darem z Cienia, jeśli potrafi.
I poradził sobie.
W ciągu pół godziny śnieżyca ustała. Amber okazał się, praktycznie wodoszczelny -
było to naprawdę jedyne w swoim rodzaju miasto. Nie chciałem zbaczać z kursu,
pozostawiłem więc bieg rzeczy własnemu losowi. Eryk rzeczywiście panował nad
pogodą w Amberze.
Co teraz robić?
Płynęliśmy dalej, prosto w objęcia śmierci.
Cóż mogę dodać?
Drugi sztorm okazał się jeszcze gorszy niż pierwszy, ale udało mi się utrzymać koło
sterowe. Burza była naładowana elektrycznością i skierowana głównie na flotę.
Rozproszyła nas po morzu i zabrała nam Jeszcze czterdzieści statków.
Bałem się skontaktować z Bleysem i usłyszeć, co jego spotkało.
- Zostało mi jeszcze dwieście tysięcy wojska - powiedział. - Mieliśmy potop.
Powtórzyłem mu, co usłyszałem od Randoma.
- Gotów jestem dać temu wiarę - odrzekł. - Ale nie ma co się nad tym rozwodzić.
Panuje nad pogodą czy nie, i tak go pobijemy.
- Miejmy nadzieję - odparłem.
Zapaliłem papierosa i oparłem się o dziób. Wkrótce powinniśmy zobaczyć Amber.
Umiałem już na powrót poruszać się pośród Cieni i wiedziałem, jak tam dotrzeć.
Wszak wszyscy miewają złe przeczucia i żaden dzień nigdy nie wydaje się
odpowiedni... Płynęliśmy więc dalej, kiedy spadła na nas nagła ciemność i rozpętał się
najgorszy ze sztormów. Uszliśmy jakoś przed jego czarnymi mackami, ale przeszył
mnie strach. Byliśmy na północnych wodach - jeśli Caine dotrzyma słowa, to
wszystko w porządku, gdyby jednak zamierzał nas wydać, to ma nad wyraz korzystną
sytuację.
Przyjąłem, że nas zdradzi. Dlaczegóż by nie? Przygotowywałem właśnie flotę do
bitwy - pozostałe siedemdziesiąt trzy okręty - gdy zobaczyłem, że płynie w naszym
kierunku. Karty kłamały - lub też powiedziały całą prawdę - wskazując na niego jako
na kluczową postać.
Jego statek wysunął się na czoło i popłynąłem mu na spotkanie. Stanęliśmy burta w
burtę, patrząc na siebie. Mogliśmy skomunikować się przez Atuty, ale Caine
zdecydował inaczej, a ponieważ miał silniejszą pozycję, etykieta rodzinna wymagała,
aby to on wybrał odpowiedni środek. Najwyraźniej chciał, żeby go wszyscy słyszeli,
gdy krzyknął przez tubę:
- Corwin! Złóż broń! Mamy nad wami przewagę liczebną! Nie macie żadnych szans!
Spojrzałem na niego przez wodę i podniosłem swoją tubę do ust.
- Co z naszą umową? - spytałem.
- Uznaj ją za niebyłą - odparł. - Twoje siły są o wiele za słabe, żeby zdobyć Amber,
oszczędź wiec swoich ludzi i poddaj się.
Obejrzałem się przez ramię na słońce.
- Zechciej wysłuchać mej prośby, bracie, i pozwól, bym póki słońce nie stanie w
zenicie, mógł naradzić się z moimi kapitanami.
- Dobrze - odparł bez wahania. - Jestem pewien, że zdają sobie sprawę ze swojego
położenia.
Odwróciłem się i wydałem rozkaz odwrotu i dobicia do reszty naszych okrętów.
Gdybym spróbował uciec, Caine ścigałby mnie przez Cienie i niszczył jeden statek po
drugim. Proch się nie zapalał na prawdziwej Ziemi, ale wystarczyło odpłynąć dość
daleko, aby i on posłużył do naszej zguby. Gdybym uszedł sam, flota nie mogłaby
przebyć morza Cieni beze mnie i osiadłaby tu, na prawdziwych wodach, niczym stado
kaczek. Cokolwiek bym zrobił, załogę czeka śmierć albo uwięzienie.
Random miał rację.
Wyciągnąłem Atut z Bleysem i skoncentrowałem się na obrazku, póki się nie
poruszył.
- Tak? - usłyszałem jego zaniepokojony głos. Z daleka dochodziły mnie jakby odgłosy
bitwy.
- Mam kłopot - powiedziałem. - Przebiłem się z siedemdziesięcioma trzema okrętami,
lecz Caine zażądał. abyśmy do południa się poddali.
- Niech to diabli! - zaklął Bleys. - Nie dotarłem aż tak daleko jak ty, a na dodatek
jestem teraz w samym środku bitwy. Kawaleria roznosi nas na strzępy. Nie mogę ci
więc nic rozsądnego doradzić. Mam własne problemy. Rób, jak uważasz za stosowne.
Znowu nacierają! - I kontakt się urwał.
Wyciągnąłem teraz kartę Gerarda. Kiedy rozmawialiśmy, zdawało mi się, że
dostrzegam linię brzegową za jego plecami. To by potwierdzało moje przypuszczenie,
ż
e jest na morzach południowych. Z niechęcią wspominam tę rozmowę. Zapytałem
go, czy może i zechce udzielić mi wsparcia w walce przeciw Caine'owi.
- Zgodziłem się tylko cię przepuścić - odparł. - Dlatego wycofałem się na południe.
Nie zdążyłbym przyjść ci z pomocą, nawet gdybym chciał. Poza tym nie umawiałem
się, że będę ci pomagał w zabiciu naszego brata.
I zanim zdążyłem odpowiedzieć, już go nie było. Miał oczywiście rację. Zgodził się
dać mi sposobność do walki, a nie walczyć za mnie.
Cóż mi pozostawało?
Zapaliłem papierosa, chodząc tam i z powrotem po pokładzie. Robiło się coraz
później. Poranna mgła dawno się rozeszła, a słońce grzało w plecy. Niedługo będzie
południe. Za jakieś dwie godziny...
Obracałem w rękach karty, ważyłem je na dłoni. Mogłem przy ich użyciu wezwać
Eryka lub Caine'a na pojedynek woli. Dawały taką możliwość i zapewne jeszcze wiele
innych, o których nic nie wiedziałem. Zostały tak zaprojektowane na rozkaz Oberona,
ręką szalonego artysty Dworkina Barimena, garbusa o dzikim spojrzeniu, który był
czarownikiem, księdzem lub medykiem - różne wersje krążyły - z jakiegoś odległego
Cienia, w którym ojciec uratował go przed okrutnym losem, jaki sobie zgotował. Nikt
nie znał szczegółów, ale od tamtej pory Dworkin miał lekko pomieszane w głowie.
Niemniej był wielkim artystą i niewątpliwie posiadał dziwną moc. Zniknął wieki
temu, po stworzeniu kart i wytyczeniu Wzorca w Amberze. Często zastanawialiśmy
się, co się z nim stało, ale nikt nie potrafił udzielić odpowiedzi. Może to ojciec kazał
go zgładzić, żeby na zawsze zachować jego sekrety w tajemnicy.
Caine będzie przygotowany na taki krok z mojej strony i prawdopodobnie nie zdołam
go złamać, choć może uda mi się go przetrzymać. Lecz jego ludzie, tak czy owak, z
pewnością dostali rozkaz ataku.
Eryk będzie bez wątpienia gotowy na wszystko, ale skoro nie pozostawało mi nic
innego, to co mi szkodzi spróbować? Nie miałem nic do stracenia oprócz duszy.
Była też jeszcze karta przedstawiająca Amber. Za jej pomocą mogłem się tam
przenieść i próbować zabójstwa, ale szansę przeżycia miałbym wtedy jedną na milion.
Bytem gotów zginąć w walce, lecz po co ciągnąć za sobą na śmierć tych wszystkich
ludzi? Moja krew została najwyraźniej skażona, mimo władzy, jaką miałem nad
Wzorcem. Prawdziwy książę Amberu nie miałby takich skrupułów. Doszedłem do
wniosku, że musiałem się zmienić podczas tych stuleci spędzonych na Cieniu-Ziemi,
które mnie zmiękczyły, sprawiły, że stałem się inny niż moi bracia.
Postanowiłem, że poddam flotę, a sam przeniosę się do Amberu i wyzwę Eryka na
rozstrzygający pojedynek. Będzie głupcem, jeśli przyjmie wyzwanie, ale cóż do
diabła, i tak nie miałem nic do stracenia.
Odwróciłem się, żeby wydać rozkazy oficerom, gdy nagle chwyciła mnie w swe
kleszcze straszna siła, odbierająca mi dech i mowę. Poczułem, że ktoś szuka ze mną
kontaktu i w końcu udało się wykrztusić przez zaciśnięte zęby: "Kto tam?" Nie było
odpowiedzi, tylko powolne, uporczywe wiercenie w głębi czaszki, któremu z
determinacją się przeciwstawiłem. Po chwili, kiedy Eryk zorientował się, że nie
złamie mnie bez długiej walki, usłyszałem jego głos na wietrze:
- Jak ci idzie, bracie?
- Niespecjalnie - odparłem czy też pomyślałem, a on zachichotał, choć głos miał
zduszony, jakby brakło mu tchu po naszej potyczce.
- Wielka szkoda - powiedział. - Gdybyś wrócił mnie poprzeć, hojnie bym cię
wynagrodził. Teraz jest już oczywiście za późno. Pozostaje mi cieszyć się z twojej i
Bleysa porażki.
Nie odpowiedziałem, lecz zaatakowałem go z całą zaciekłością. Cofnął się trochę
przed tym natarciem, ale zdołał zatrzymać mnie w miejscu.
Gdyby któryś z nas pozwolił sobie na moment nieuwagi, dostałby się pod psychiczną
dominację drugiego lub wszedł z nim w kontakt fizyczny. Widziałem go bardzo
wyraźnie we wnętrzu pałacu. śaden z nas nie śmiał zrobić najmniejszego ruchu, żeby
nie dać przewagi przeciwnikowi.
Toteż walczyliśmy ze sobą tylko wzrokiem i wewnętrzną silą woli. Cóż, rozwiązał
jeden z moich problemów atakując mnie pierwszy. Trzymał mój Atut w lewej ręce i
wpatrywał się we mnie ze zmarszczonymi brwiami. Szukałem słabego punktu, ale bez
rezultatu. Moi ludzie coś do mnie mówili, lecz nie słyszałem ich słów stojąc oparty o
burtę.
Która to mogła być godzina?
Poczucie czasu opuściło mnie, odkąd zaczęło się nasze starcie. Czy mogły już minąć
dwie godziny? Nie miałem pojęcia.
- Odgaduję, co cię dręczy - rzekł Eryk. - Tak, współdziałam z Caine'em. Skontaktował
się ze mną po waszych pertraktacjach. Mogę cię tu trzymać, gdy tymczasem on
rozbije twoją flotę i wyśle ją do Rebmy rybom na pożarcie.
- Poczekaj - powiedziałem. - Oni są bez winy. Bleys i ja zwiedliśmy ich i myślą, że
prawo jest po naszej stronie. Ich śmierć nic ci nie da. Miałem zamiar poddać flotę.
- Trzeba było nie zwlekać z tym tak długo - odparł. - Teraz jest już za późno. Nie
mogę wezwać Caine'a i odwołać rozkazu nie zwalniając cię, a w momencie kiedy cię
zwolnię, dostanę się pod twoją psychiczną dominację albo zostanę przez ciebie
napadnięty bezpośrednio. Nasze psychiki są zbyt podobne.
- A gdybym dał ci słowo, że tego nie wykorzystam?
- Łatwo jest złamać słowo, żeby zdobyć królestwo.
- Czyż nie czytasz w moich myślach? Nie czujesz, że mówię prawdę? Dotrzymam
słowa!
- Czuję jakąś dziwną litość z twojej strony w stosunku do istot, które zwiodłeś, i nie
wiem, czemu to przypisać, ale nie mogę się zgodzić. Sam rozumiesz. Nawet jeśli w
tej chwili mówisz szczerze, czego nie wykluczam, to pokusa będzie zbyt wielka w
momencie, gdy zdarzy się okazja. Sam to wiesz. Nie mogę ryzykować.
Miał rację. Amber płonął zbyt silnie w naszych żyłach.
- Twoja sztuka władania bronią znacznie wzrosła - zauważył. - Widzę, że wygnanie
pod tym względem ci posłużyło. Chyba ty jeden mógłbyś z czasem stać się moim
równorzędnym przeciwnikiem, nie licząc Benedykta, o ile on żyje.
- Nie pochlebiaj sobie - powiedziałem szybko. - Jestem pewien, że mogę cię pobić.
Prawdę mówiąc...
- Nie trudź się. Nie mam zamiaru się z tobą pojedynkować w obecnym stanie rzeczy. -
I uśmiechnął się, odgadując moją myśl, która płonęła aż nazbyt jasno.
- Niemal żałuję, że nie stoisz u mojego boku - rzekł. - Miałbym z ciebie więcej
pożytku niż z któregokolwiek z tamtych. Julianem gardzę. Caine jest tchórzem, a
Gerard jest silny, ale głupi.
Postanowiłem wtrącić dobre słowo za Randomem.
- Posłuchaj - powiedziałem. - To ja namówiłem Randoma, żeby tu ze mną przybył, on
się wcale do tego nie palił. Myślę, że byłby cię poparł, gdybyś się do niego zwrócił.
- Ten łajdak! Nie powierzyłbym mu nawet opróżniania nocników. Prędzej czy później
znalazłbym w swoim piranię. Nie, dziękuję. Może nawet darowałbym mu życie,
gdyby nie twoje wstawiennictwo. Chciałbyś, żebym przycisnął go do piersi i nazwał
bratem, tak? O nie! Zbyt szybko stanąłeś w jego obronie. To zdradza jego prawdziwe
intencje, które niewątpliwie znasz. Niech lepiej nie liczy na prawo łaski.
Poczułem dym i usłyszałem szczęk metalu o metal. To by znaczyło, że Caine już
nadciągnął i przystąpił do dzieła.
- Masz rację - powiedział Eryk, czytając w moich myślach.
- Powstrzymaj go! Proszę cię! Moi ludzie nie mają szansy przeciwko takiej sile!
- Nawet gdybyś się oddał w moje ręce - Urwał i zaklął. Pochwyciłem jednak jego
zamysł. Mógł kazać mi się poddać w zamian za ich życie i wcale nie przerwać rzezi.
Z przyjemnością by tak postąpił, ale w zacietrzewieniu wyniknęło mu się tych parę
zdradliwych słów.
Zaśmiałem się szyderczo z jego irytacji.
- I tak już wkrótce cię dostanę - warknął. - Jak tylko zdobędę okręt flagowy.
- A tymczasem masz! - krzyknąłem i natarłem na niego całą siłą woli, wgryzając mu
się w mózg, bombardując go swoją nienawiścią. Poczułem jego ból, co jeszcze dodało
mi ostrogi. Smagałem go bezlitośnie w rewanżu za wszystkie lata na wygnaniu,
przynajmniej taką wyznaczając mu zapłatę. Zaatakowałem granice jego zdrowych
zmysłów w odwecie za cierpienia, jakie zesłał na mnie podczas zarazy. Uderzyłem go
z całym impetem za wypadek samochodowy, którego był sprawcą, zadając mu mękę
w zamian za własne udręki.
Zachwiał się jakby, co jeszcze wzmogło moją furię. Natarłem z nową energią i
poczułem, że jego duch słabnie.
- Ty diable! - krzyknął w końcu i zasłonił ręką kartę, którą trzymał. Kontakt się urwał;
stałem na pokładzie dygocząc jak w febrze.
Dokonałem tego. Pobiłem go w pojedynku woli. Mogłem się już nie obawiać mojego
brata tyrana w żadnej formie walki wręcz. Byłem od niego silniejszy.
Zaczerpnąłem kilka głębokich oddechów i stałem wyprostowany oczekując chłodnego
powiewu zwiastującego kolejny psychiczny atak. Wiedziałem jednak, że to mi nie
grozi, w każdym razie ze strony Eryka. Czułem, że przestraszył się mojej wściekłości.
Rozejrzałem się wokół - wszędzie wrzała walka. Pokłady już spływały krwią. Wrogi
okręt zahaczył o nas burtą, a inny próbował zrobić to samo z drugiej strony. Koło
ucha gwizdnęła mi strzała. Wyciągnąłem miecz i skoczyłem w wir walki.
Nie wiem, ilu ludzi zabiłem tego dnia. Po dwunastym czy trzynastym straciłem
rachubę. W każdym razie już podczas tej jednej potyczki było ich co najmniej dwa
razy tyle. Wrodzona siła książąt Amberu, dzięki której mogłem unieść mercedesa,
dobrze mi tego dnia służyła i byłem w stanie jedną ręką wyrzucić mężczyznę za burtę.
Wybiliśmy do nogi załogi wrogich statków i zatapiając luki wysłaliśmy obydwa do
Rebmy, żeby uradować Randoma taką masakrą. Z mojej własnej załogi została
połowa, a ja odniosłem niezliczone ukłucia i zadrapania, ale żadnej poważnej rany.
Pospieszyliśmy na pomoc bratniemu okrętowi i pobiliśmy kolejnych napastników.
Wszyscy z naszych, którzy ocaleli, przeszli na mój statek flagowy i znów miałem
pełną załogę.
- Krwi! - krzyknąłem. - Krwi i zemsty! Dajcie mi to, dzielni wojownicy, a wasze imię
w Amberze nie zaginie!
Jak jeden mąż podnieśli broń wrzeszcząc: "Krwi!"
I popłynęły jej tego dnia już nie galony, ale całe rzeki. Zniszczyliśmy jeszcze dwie
jednostki Caine'a, uzupełniając załogę niedobitkami z naszej floty. Kiedy
zmierzaliśmy do szóstego statku, wspiąłem się na grotmaszt, żeby się rozejrzeć w
sytuacji.
Wyglądało na to, że mają nad nami przewagę trzy do jednego. Z mojej floty zostało
na oko czterdzieści pięć do pięćdziesięciu pięciu statków.
Wzięliśmy szósty statek i nie musieliśmy rozglądać się za siódmym i ósmym. Same
do nas przypłynęły. Pobiliśmy je też, ale odniosłem parę ran podczas walki, po której
znów zostałem z połową załogi. Otrzymałem głębokie cięcie w lewe ramię i w prawe
udo, a ponadto rwało mnie rozpłatane prawe biodro.
Kiedy posłaliśmy te dwa statki na dno, ruszyły na nas następne. Uszliśmy przed nimi
pod osłoną jednej z naszych jednostek, która właśnie zwycięsko wyszła z własnej
potyczki. Raz jeszcze połączyliśmy siły, tym razem przenosząc banderę na tamten
statek, mniej zniszczony niż mój, który już zaczął nabierać wody i miał przechył na
prawą burtę.
Nie mieliśmy niemal pola manewru, kiedy podpłynął następny wrogi okręt i jego
załoga zaczęła wdzierać się na nasz pokład. Moi ludzie byli zmęczeni i mnie też
niewiele brakowało. Na szczęście tamci byli w nie lepszym stanie. Zanim przybyto im
na odsiecz, pokonaliśmy ich i zawładnęli pokładem, po raz kolejny przenosząc
banderę na lepszy statek. Odnieśliśmy jeszcze jedno zwycięstwo i zostałem teraz z
dobrym statkiem, czterdziestoma ludźmi i resztką sił.
W zasięgu wzroku nie było już nikogo, kto mógłby nam przyjść z pomocą. Każdy z
moich pozostałych okrętów toczył boje z co najmniej jednym statkiem Caine'a.
Musieliśmy uciekać przed kolejnym napastnikiem. Zyskaliśmy w ten sposób jakieś
dwadzieścia minut. Usiłowałem wpłynąć do Cienia, ale to ciężki i powolny proces tak
blisko Amberu. O wiele łatwiej jest dostać się w tę stronę niż z powrotem, gdyż
Amber jest samym środkiem, przyczyną wszechrzeczy. Gdybym miał jeszcze dziesięć
minut, może by mi się udało. Ale nie miałem.
Kiedy ścigający nas podpływali coraz bliżej, zobaczyłem, że z oddali kieruje się w
naszą stronę jeszcze inny statek. Oprócz barw Eryka i flagi z białym jednorożcem
dojrzałem również czamo-zieloną banderę Caine'a. Chciał osobiście dokończyć
dzieła.
Pokonaliśmy załogę pierwszego okrętu, lecz nie mieliśmy nawet czasu otworzyć
grodzi, kiedy zjawił się Caine. Stałem na zakrwawionym pokładzie z garstką
mężczyzn wokół, gdy Caine z dzioba swego statku wezwał mnie, żebym się poddał.
- Czy jeśli to zrobię, darujesz moim ludziom życie?
- Tak - odparł. - Inaczej sam musiałbym bez potrzeby stracić paru wojowników.
- Słowo księcia?
Pomyślał chwilę, potem skinął głową.
- Słowo - powiedział, - Każ załodze złożyć broń i przejść na mój pokład, kiedy
podpłynę.
Schowałem miecz do pochwy i zwróciłem się do moich ludzi.
- Stoczyliście wspaniałą walkę i kocham was za to. Niestety, przegraliśmy. - Mówiąc
to wycierałem ręce starannie w pelerynę, żeby nie poplamić dzieła sztuki Dworkina,
po które zaraz miałem sięgnąć. - Złóżcie teraz broń i wiedzcie, że wasze dzisiejsze
czyny na trwałe zapiszą się w pamięci. Pewnego dnia oddam wam sprawiedliwość na
dworze w Amberze.
Mężczyźni, dziewięciu czerwonoskórych olbrzymów i trzech kudłatych karzełków,
płakali składając broń.
- Nie sądźcie, że wszystko stracone, jeśli chodzi o nasze miasto - pocieszyłem ich. -
Przegraliśmy tylko jedną bitwę, ale walka jeszcze trwa. Mój brat Bleys właśnie toruje
sobie drogę do Amberu. Caine dotrzyma słowa i daruje wam życie, nawet gdy
zobaczy, że odszedłem połączyć się z Bleysem. Przykro mi, że nie mogę wziąć was ze
sobą.
Wyjąłem Atut Bleysa z talii i trzymałem go nisko, za burtą, zasłaniając przed tamtym
statkiem. Właśnie kiedy Caine się zbliżył, poczułem ruch pod zimną powierzchnią.
- Kto? - spytał Bleys.
- Corwin. Co u ciebie?
- Wygraliśmy bitwę, ale straciliśmy wielu ludzi. Odpoczywamy teraz przed podjęciem
marszu. A u ciebie?
- Udało nam się zatopić chyba połowę floty Caine'a, ale on zwyciężył. Zaraz wejdzie
na mój pokład. Pomóż mi uciec.
Bleys wyciągnął rękę, dotknąłem jej i upadłem mu w ramiona.
- Zaczyna mi to wchodzić w zwyczaj - mruknąłem i dopiero wtedy spostrzegłem, że i
on jest ranny. Głowę i lewą dłoń miał owinięte bandażem.
- Byłem zmuszony złapać gołą ręką ostrze sztyletu - wyjaśnił. - Piecze jak diabli.
Odetchnąłem głęboko i poszliśmy do jego namiotu, gdzie otworzył butelkę wina i
poczęstował mnie chlebem, serem i suszonym mięsem. Miał wciąż spory zapas
papierosów; wziąłem jednego i zapaliłem, podczas gdy lekarz wojskowy opatrywał mi
rany.
Zostało mu jeszcze sto osiemdziesiąt tysięcy żołnierzy. Kiedy tego wieczoru
patrzyłem ze wzgórza na rozbite namioty, ujrzałem przed sobą nieskończenie długi
szereg obozowisk, w których koczowałem przez te wszystkie stulecia. I naraz
poczułem, że łzy mi napływają do oczu na myśl o ludziach, którzy w przeciwieństwie
do władców Amberu żyją tylko krótką chwilę, zanim obrócą się w proch, a jeszcze
tylu z nich ginie na polach bitewnych całego świata.
Wróciłem do namiotu Bleysa i skończyliśmy butelkę wina.
Rozdział 07
Tej nocy znów rozpętał się gwałtowny sztorm. Nie zelżał nawet, kiedy srebrzysty świt
przebił się zza chmur, lecz towarzyszył nam uparcie przez cały dzień.
Wędrówka w deszczu, i to zimnym, nie wpływa dobrze na morale. Zawsze
nienawidziłem błota, po którym byłem zmuszony maszerować przez całe wieki!
Szukaliśmy drogi w Cieniu, na której nie padałyby deszcze, ale nasze wysiłki nie
przynosiły żadnych rezultatów. Maszerowaliśmy do Amberu w ubraniach klejących
się do ciała, do wtóru piorunów i przy blasku błyskawic.
Następnej nocy temperatura opadła i rano powitały nas sztywne od mrozu chorągwie i
biały świat pod ołowianym, zasnutym śnieżycą niebem.
Nasi żołnierze, pomijając tych małych, kudłatych, nie byli odpowiednio wyposażeni
do takich okoliczności, toteż kazaliśmy im iść jak najszybciej, żeby zapobiec
odmrożeniom. Czerwone wielkoludy cierpiały. W ich ojczyźnie klimat był bardzo
ciepły.
Tego dnia zaatakowały nas tygrys, niedźwiedź polarny oraz wilk. Tygrys, którego
zabił Bleys, mierzył od czubka nosa do końca ogona ponad cztery metry dwadzieścia
centymetrów.
Maszerowaliśmy do późna w noc, aż do porannej rosy. Bleys poganiał żołnierzy, żeby
czym prędzej wyjść z zimnych Cieni. Atut Amberu ukazywał ciepłą, suchą jesień, a
zbliżaliśmy się już do prawdziwej Ziemi.
Następnego dnia maszerowaliśmy do północy przez topniejący śnieg, śnieg z
deszczem, zimny deszcz, ciepły deszcz, aż do suchego lądu. Wydaliśmy rozkaz, żeby
tu rozbić obóz, z potrójnym kordonem straży. Biorąc pod uwagę zmęczenie wojska,
byliśmy łatwym łupem. Ale ludzie już ledwo trzymali się na nogach i nie uszliby dużo
dalej.
Atak nastąpił kilka godzin później, pod wodzą Juliana, czego się dowiedziałem
poniewczasie z opisu tych, co przeżyli. Skierował komandosów na najsłabiej
obstawione punkty naszego obozu, na tyłach. Gdybym wiedział, że to Julian,
mógłbym spróbować go przytrzymać za pomocą jego Atutu, ale dowiedziałem się
tego dopiero po fakcie. Przez nagły napad zimy straciliśmy niemal dwa tysiące ludzi i
nie wiadomo, ilu jeszcze w walce z Julianem.
Wojsku zaczynała zagrażać demoralizacja, niemniej posłuchali rozkazu wymarszu.
Następny dzień był jedną wielką pułapką. Armia naszej wielkości miała za małą
możliwość manewru, żeby sobie poradzić z podjazdami, które Julian przeciwko nam
wysyłał. Zabiliśmy wprawdzie paru jego ludzi, ale stosunkowo niewielu, może
jednego na dziesięciu naszych.
W południe wkroczyliśmy w dolinę biegnącą równolegle do brzegu morza. Las
Ardeński znajdował się na północy, na lewo, a Amber prosto przed nami. Powietrze
było chłodne i przesycone aromatem ziemi i jej płodów. Opadło już parę liści. Amber
leżał osiemdziesiąt mil przed nami, widoczny tylko jako migotliwy blask nad
horyzontem.
Po południu zebrały się chmury, spadł lekki deszcz i z nieba zaczęły walić pioruny.
Potem burza ucichła i wyjrzało słońce, osuszając świat.
Po jakimś czasie poczuliśmy dym. A po chwili zobaczyliśmy wokół języki płomieni. I
wkrótce strzeliły w niebo ruchome ściany ognia, które zbliżały się do nas z miarowym
trzaskiem, niosąc ze sobą żar i wzniecając panikę w naszych szeregach. Rozległy się
krzyki, kolumna rozpadła się i rzuciła do ucieczki. Zaczęliśmy biec.
Obsypał nas deszcz popiołu, a dym robił się coraz gęstszy. Pędziliśmy co sil, ale ogień
był szybszy. Płonące połacie lasu huczały i grzmiały wokół, zalewając nas falami
gorąca. Wkrótce płomienie były już przy nas, drzewa poczerniały, liście się spopieliły,
mniejsze drzewka zaczęły się chwiać. Droga przed nami była jedną rzeką płomieni.
Biegliśmy jak szaleni, bojąc się, że za chwilę będzie jeszcze gorzej. I nie myliliśmy
się. Teraz już i wielkie, grube drzewa padały nam pod nogi; musieliśmy je
przeskakiwać i okrążać. Całe szczęście, że byliśmy na szerokiej drodze leśnej...
ś
ar stał się nie do wytrzymania i oddychaliśmy z największym trudem. Mijały nas
jelenie, wilki, lisy i zające, ignorując naszą obecność i siebie nawzajem w panicznej
ucieczce. Nad dymem unosił się krzyk ptaków, które spadały masowo na ziemię, nie
zwracając niczyjej uwagi.
Spalenie tego wiekowego lasu, równie sędziwego jak Las Ardeński, wydawało mi się
niemal świętokradztwem. Ale Eryk był księciem Amberu i wkrótce miał zostać
królem. Na jego miejscu może zrobiłbym to samo...
Miałem osmalone brwi i włosy, a gardło spalone jak komin. Zadawałem sobie
pytanie, ile ofiar będzie nas ten pożar kosztować? Między nami i Amberem leżało
jeszcze siedemdziesiąt mil zalesionej doliny, za nami, do końca lasu, zostało ponad
trzydzieści.
- Bleys! - wykrztusiłem. - Dwie lub trzy mile przed nami jest rozgałęzienie! Prawa
odnoga prowadzi do rzeki Oisen, płynącej do morza. To nasza jedyna szansa! Cała
dolina Garnath stoi w ogniu. Jedyna nadzieja w tym, że dotrzemy do wody!
Przytaknął. Biegliśmy dalej, ale ogień był szybszy. Dotarliśmy jednak do rozwidlenia,
gasząc płomienie na tlącym się ubraniu, wycierając popiół z oczu i wypluwając go z
ust, przeczesując rękami włosy, kiedy zagnieździły się w nich płomyki.
- Jeszcze tylko ćwierć mili - powiedziałem.
Kilkakrotnie spadały na mnie rozżarzone gałęzie, nie osłonięta skóra paliła mnie
ż
ywym ogniem, a i te osłonięte części ciała miały się nie lepiej.
Biegliśmy przez płonącą trawę wzdłuż długiego zbocza i kiedy u podnóża dojrzeliśmy
wodę, jeszcze przyspieszyliśmy kroku, choć wydawało się to niemożliwe.
Wskoczyliśmy do rzeki, z ulgą zanurzając się w chłodną toń.
Trzymaliśmy się z Bleysem jak najbliżej siebie, walcząc z prądem, który unosił nas
krętym nurtem rzeki Oisen. Splątane konary drzew nad naszymi głowami wyglądały
jak strop płonącej katedry. Kiedy łamały się i spadały prosto na nas, musieliśmy
ratować się błyskawicznym kraulem lub głębokim nurem pod powierzchnię. Wodę
wokół pokrywały syczące, czarne szczątki, a wystające z niej głowy niedobitków
naszej armii wyglądały jak pływające orzechy kokosowe.
Rzeka była ciemna i zimna, wkrótce rozbolały nas rany, zaczęliśmy szczękać zębami i
dygotać. Przebyliśmy dobre parę mil, zanim zostawiliśmy z tyłu płonący las i
dotarliśmy do płaskiej, bezdrzewnej równiny biegnącej do morza. Pomyślałem, że to
idealne miejsce dla Juliana, aby zaczaić się na nas z łucznikami. Podzieliłem się tym z
Bleysem, który zgodził się z moją opinią, ale uznał, że niewiele możemy na to
poradzić. Musiałem przyznać mu rację. Tymczasem drzewa płonęły wokół nas, a my
posuwaliśmy się naprzód płynąc i brodząc.
Wydawało się, że minęły całe godziny, ale w rzeczywistości musiało upłynąć
znacznie mniej czasu, zanim moje obawy się sprawdziły i spadł na nas pierwszy grad
strzał.
Zanurkowałem i popłynąłem pod wodą, a ponieważ płynąłem z prądem, udało mi się
przebyć całkiem niezły dystans, zanim znów wynurzyłem się na powierzchnię. W tej
samej chwili zaświstały mi koło uszu następne strzały. Nie miałem pojęcia, jak długi
może być ten korytarz śmierci, ale nie paliłem się do tego, aby wychodzić na brzeg i
sprawdzać. Wciągnąłem głęboko powietrze i ponownie dałem nura. Dotknąłem dna i
wymacując drogę między kamieniami przesunąłem się jak mogłem najdalej, a potem
skierowałem się do prawego brzegu, wypuszczając po drodze powietrze. Wychyliłem
się na powierzchnię, wziąłem głęboki oddech i znów się zanurzyłem, nie rozglądając
się przy tym zbytnio na boki. Płynąłem, aż zaczęło rozsadzać mi płuca, wtedy znów
wyjrzałem.
Tym razem nie miałem szczęścia i dostałem strzałą w lewy biceps. Zdołałem
zanurkować i złamać drzewce, a potem wyciągnąłem grot i posuwałem się do przodu
wyrzucając nogi żabką i pomagając sobie ostrożnymi ruchami prawej ręki.
Wiedziałem, że kiedy znów się wynurzę, zastrzelą mnie jak kaczkę. Zmusiłem się
więc do zostania pod wodą, aż przed oczami zaczęły mi latać czerwone plamki i
pociemniało mi w głowie. Musiałem wytrzymać chyba pełne trzy minuty. Za to kiedy
tym razem wyjrzałem na powierzchnię, spotkała mnie cisza. Ciężko dysząc ruszyłem
przez wodę do lewego brzegu i chwyciłem się zwisających wici.
Rozejrzałem się wokół. Stało tu niewiele drzew i ogień dotąd nie dotarł. Oba brzegi
były puste, podobnie jak rzeka. Czyżbym był jedynym, który ocalał? Wydawało mi się
to niemożliwe, Przecież było nas jeszcze tylu, kiedy przystępowaliśmy do ostatniego
marszu...
Bytem ledwo żywy z wyczerpania i obolały na całym ciele. Czułem się, jakbym miał
spalona skórę, lecz woda była tak zimna, że trząsłem się i siniałem. Wiedziałem, że
muszę szybko wyjść z rzeki, jeśli chcę utrzymać się przy życiu. Uznałem jednak, że
stać mnie na jeszcze parę podwodnych wycieczek, i postanowiłem odpłynąć trochę
dalej, zanim opuszczę bezpieczne głębiny.
Jakimś cudem zdołałem zanurkować jeszcze czterokrotnie, nim poczułem, że za
piątym razem mogę już nie wypłynąć. Przywarłem więc do przybrzeżnej skały,
złapałem oddech i wygramoliłem się na brzeg. Nie poznawałem tej okolicy, pożar
jednak ją ominął. Na prawo stała gęsta kępa krzewów, doczołgałem się do niej,
wpełzłem do środka, upadłem na twarz i natychmiast zasnąłem.
Kiedy się obudziłem, niemal tego pożałowałem. Bolał mnie każdy centymetr ciała i
byłem ciężko chory. Leżałem tak bez ruchu przez długie godziny, na wpół przytomny,
aż wreszcie z najwyższym trudem dowlokłem się do rzeki, żeby się napić wody.
Potem wróciłem do krzaków i znów zasnąłem.
Byłem nadal cały obolały, gdy wróciła mi przytomność, ale już trochę silniejszy.
Poszedłem do rzeki i z powrotem, a potem z pomocą lodowatego Atutu przekonałem
się, że Bleys żyje.
- Gdzie jesteś? - spytał, gdy nawiązałem kontakt.
- Sam nie wiem - odparłem. - Cieszę się, że w ogóle jeszcze jestem. Chyba gdzieś w
pobliżu morza. Słyszę w oddali fale i rozpoznaję zapach.
- Jesteś nad rzeką?
- Tak.
- Na którym brzegu?
- Na lewym, patrząc w stronę morza. Północnym.
- Zostań tam i nie ruszaj się z miejsca. Wyślę kogoś po ciebie. Zbieram nasze
rozrzucone siły. Mam już ponad dwa tysiące żołnierzy i z każdą chwilą ta liczba się
powiększa. Julian zostawił nas na razie w spokoju.
- Dobrze - powiedziałem i zostałem w miejscu, ułożywszy się do snu.
Usłyszałem jakiś ruch w krzakach i usiadłem zaniepokojony. Rozsunąłem paprocie i
wyjrzałem. Były to trzy czerwone wielkoludy.
Poprawiłem rynsztunek, wygładziłem ubranie, przeczesałem ręką włosy, stanąłem
wyprostowany, choć miałem nieco miękkie kolana, odetchnąłem parę razy głęboko i
wyszedłem.
- Jestem tutaj - oznajmiłem.
Dwaj z nich aż podskoczyli na dźwięk mojego głosu wyjmując błyskawicznie broń,
ale szybko się zreflektowali, powitali mnie z szacunkiem i zaprowadzili do obozu,
który był odległy o jakieś dwie mile. Przeszedłem ten dystans o własnych siłach.
Bleys powitał mnie słowami:
- Jest nas już ponad trzy tysiące. - Później wezwał lekarza wojskowego, oddając mnie
ponownie w jego ręce.
Tej nocy - która minęła spokojnie - i następnego dnia wróciła reszta naszych
ż
ołnierzy. Było nas teraz jakieś pięć tysięcy. Z daleka widzieliśmy Amber.
Nazajutrz rano wyruszyliśmy. Do południa zrobiliśmy piętnaście mil.
Maszerowaliśmy wzdłuż plaży i nigdzie nie było widać ani śladu Juliana.
Oparzenia bolały mnie coraz mniej. Udo miałem już wygojone, ale ręka i ramię wciąż
mocno dawały mi się we znaki.
Maszerowaliśmy przed siebie i wkrótce od Amberu dzieliło nas już tylko czterdzieści
mil. Pogoda była łaskawa, a las na lewo zamienił się w wymarłą, czarną pustynię.
Ogień zniszczył całą roślinność w dolinie i przynajmniej to jedno obróciło się teraz na
naszą korzyść.
Ani Julian, ani nikt inny nie mógł zastawić na nas pułapki - na odległość mili
wszystko widać było jak na dłoni. Przed zachodem słońca przeszliśmy dalszych
dziesięć mil, a potem rozbiliśmy obóz na plaży.
Nazajutrz uprzytomniłem sobie, że wkrótce ma się odbyć koronacja Eryka, i
przypomniałem to Bleysowi. Straciliśmy prawie rachubę czasu i teraz zrozumieliśmy,
ż
e zostało nam już tylko parę dni.
Do południa wiedliśmy żołnierzy szybkim marszem, a potem stanęliśmy na
odpoczynek. Byliśmy dwadzieścia pięć mil od podnóża Kolviru. O zmroku ta
odległość zmalała do dziesięciu mil. I szliśmy dalej. Maszerowaliśmy do północy i
dopiero wtedy rozbiliśmy obóz. Tego dnia poczułem, że wracają mi siły.
Spróbowałem zrobić mieczem parę cięć i wyszło to nie najgorzej. Nazajutrz miałem
się jeszcze lepiej.
Maszerowaliśmy, aż doszliśmy do stóp Kolviru, gdzie spotkały nas połączone siły
Juliana i Caine'a, którego flota przedzierzgnęła się teraz w piechotę.
Bleys zagrzewał żołnierzy okrzykami do walki; jak Robert E. Lee pod
Chancellorsville, i pobiliśmy ich.
Zostało nam trzy tysiące ludzi, kiedy skończyliśmy rozprawiać się z przeciwnikiem.
Julian oczywiście uciekł. Ale zwyciężyliśmy. Tej nocy było wielkie święto.
Zwyciężyliśmy.
Niemniej gnębiły mnie coraz poważniejsze obawy i podzieliłem się nimi z Bleysem.
Trzy tysiące ludzi przeciwko Kolvirowi. Ja straciłem flotę, a Bleys dziewięćdziesiąt
osiem procent swojej piechoty. Nie było powodów do uciechy.
I wcale mi się to nie podobało.
Ale nazajutrz zaczęliśmy podejście. Kamienne schodki mieściły tylko dwóch
mężczyzn idących ramię w ramię, a wyżej jeszcze się zwężały, zmuszając nas do
wchodzenia w pojedynczym szeregu. Wspięliśmy się sto metrów, potem dwieście,
trzysta. Wtem uderzył w nas sztorm od morza i smagani bezlitośnie, przywarliśmy
ciasno do skał. Lecz mimo to straciliśmy kilkuset ludzi.
Podczas dalszej wspinaczki spadł na nas ulewny deszcz. Droga robiła się coraz
bardziej stroma, coraz bardziej śliska. Na mniej więcej jednej czwartej wysokości
Kolviru zderzyliśmy się ze schodzącą z góry zbrojną kolumną. Pierwsze szeregi
zwarły się z naszą strażą przednią i dwóch mężczyzn padło. Zdobyliśmy jeszcze dwa
stopnie i padł następny trup.
I tak to się toczyło przez przeszło godzinę, podczas której zdołaliśmy jednak wdrapać
się na jedną trzecią wysokości, mimo przerzedzającego się szeregu. Mieliśmy
szczęście, że nasi czerwonoskórzy wojownicy byli silniejsi od ludzi Eryka. Co chwilę
dawał się słyszeć szczęk broni, krzyk i znoszono w dół kolejną ofiarę. Czasem był to
któryś z naszych olbrzymów lub porośniętych futrem karzełków, ale częściej
ż
ołnierze w barwach Eryka.
Weszliśmy do połowy góry, walcząc o każdy stopień. Wiedzieliśmy, że na szczycie
czekają na nas szerokie schody, których te prowadzące do Rebmy były zaledwie
odbiciem. Zawiodą nas one do Wielkiego Łuku, który stanowi wschodnie wejście do
Amberu.
Nasza straż przednia liczyła teraz może pięćdziesiąt osób. Potem czterdzieści,
trzydzieści, dwadzieścia, tuzin...
Byliśmy już na dwóch trzecich wysokości, stopnie szły zygzakiem w górę po ścianie
Kolviru. Wschodnie schody są rzadko używane. Stanowią niemal dekorację.
Początkowo mieliśmy w planie przeciąć spaloną obecnie dolinę, okrążyć górę
wspinając się zachodnim szlakiem i wejść do Amberu od tyłu. Przez pożar i działania
Juliana ten projekt upadł. Nigdy nie zdołalibyśmy pokonać góry, jednocześnie ją
okrążając. Mieliśmy do wyboru frontalny atak albo nic. Ale nie zanosiło się na nic.
Trzech dalszych przeciwników padło i zdobyliśmy cztery stopnie. Z kolei nasz
człowiek idący na czele spadł w przepaść i straciliśmy jeszcze jednego wojownika.
Od morza wiał ostry i chłodny wiatr, u stóp góry zbierały się ptaki. Słońce wyjrzało
zza chmur, czyli że Eryk najwyraźniej zaniechał sterowania pogodą, teraz kiedy
mierzyliśmy się z jego siłami.
Zdobyliśmy sześć stopni i straciliśmy następnego żołnierza.
Było dziwnie, smutno i dziko...
Bleys stał przede mną i wkrótce miała nadejść jego kolej. A potem moja, jeśli zginie.
Zostało jeszcze sześciu ludzi.
Dziesięć kroków...
Teraz zostało tylko pięć.
Posuwaliśmy się naprzód cal po calu i jak okiem sięgnąć wszystkie stopnie w dół
poznaczone były krwią. Gdzieś w tym musi kryć się głęboki morał.
Piąty mężczyzna zabił czterech, zanim upadł, i znaleźliśmy się na kolejnym zakręcie.
Wspinaliśmy się zakosami coraz wyżej, a nasz obecny przewodnik bił się z bronią w
obu rękach. Dobrze, że walczył w świętej wojnie, bo każdy jego cios krył prawdziwą
ż
arliwość. Zanim zginął, wyprawił na tamten świat trzech przeciwników.
Następny już nie był tak żarliwy lub tak dobrze władający bronią. Padł natychmiast i
zostało tylko dwóch.
Bleys wyciągnął swój długi inkrustowany miecz i jego ostrze zalśniło w powietrzu.
- Zaraz się przekonamy - powiedział - co potrafią zdziałać przeciwko księciu.
- Mam nadzieję, że jeden książę wystarczy - odparłem, a on zachichotał.
Byliśmy chyba w trzech czwartych drogi, kiedy w końcu nadeszła jego kolej. Skoczył
do przodu, natychmiast rozprawiając się z pierwszym, który mu stanął na drodze.
Drugiemu błyskawicznie przebił gardło czubkiem miecza i niemal jednocześnie ściął
głowę trzeciemu. Przez chwilę walczył z czwartym, nim go zabił.
Posuwałem się za nim krok w krok, trzymając odkryty miecz w dłoni.
Był dobry, nawet lepszy, niż pamiętałem. Parł naprzód jak cyklon, a jego miecz ciął
jak błyskawica, zbierając śmiertelne pokłosie. Cokolwiek by mówić o Bleysie, tego
dnia spisał się jak przystało na człowieka jego rangi.
Zadawałem sobie pytanie, jak długo wytrzyma.
W lewej ręce trzymał sztylet, którym posługiwał się z bezwzględną skutecznością,
ilekroć udało mu się doprowadzić do bezpośredniego zwarcia. Zostawił go w gardle
jedenastej ofiary.
Nie widziałem końca kolumny naszych przeciwników. Doszedłem do wniosku, że
musi ciągnąć się aż do samego szczytu. Miałem nadzieję, że moja kolej nigdy nie
nadejdzie, i już niemal w to uwierzyłem.
Obok mnie spadły jeszcze trzy ciała i stanęliśmy na występie skalnym na zakręcie.
Bleys oczyścił występ i zaczął się wspinać. Przez pół godziny obserwowałem, jak
wysyłał wrogów na tamten świat. Za sobą słyszałem pełne podziwu i nabożnego lęku
szepty naszych żołnierzy.
Byłem gotów pomyśleć, że dojdzie aż do szczytu.
Używał wszelkich możliwych sztuczek. Machał przeciwnikom przed oczami
peleryną, podstawiał nogę, wykręcał ręce.
Doszliśmy do następnej półki skalnej. Dostrzegłem krew na jego rękawie, ale jemu
uśmiech nie schodził z ust, a wojownicy za plecami tych, których zabijał, mieli
poszarzałe strachem twarze. To też ułatwiało mu zadanie. Może do ich przestrachu i
spowolnionej nerwami reakcji przyczyniał się fakt, że stałem z tyłu gotów w każdej
chwili wypełnić lukę. Pamiętali przecież, co się działo podczas naszej bitwy morskiej.
Bleys stał już na kolejnym nawisie, oczyścił go, skręcił, zaczął posuwać się w górę.
Nigdy nie przypuszczałem, że dojdzie aż tak daleko. Sam chyba nie umiałbym tego
dokonać. Był to najbardziej fenomenalny pokaz sztuki szermierczej i wytrzymałości,
jaki widziałem od czasu, gdy Benedykt bronił przełęczy nad Lasem Ardeńskim przed
Księżycowymi Jeźdźcami z Ghenesh.
Jednak i on najwyraźniej powoli tracił siły. Gdybym tylko mógł go zluzować, zastąpić
choć na chwilę...
Ale to było niemożliwe, szedłem więc za nim, bojąc się, że każdy cios może już
okazać się ostatnim. Widziałem, że słabnie. Byliśmy w odległości zaledwie
trzydziestu metrów od szczytu.
Nagle poczułem do niego miłość. Był moim bratem i stał u mego boku. Chyba już nie
wierzył, że wygra, a jednak walczył... dając mi w efekcie szansę na tron.
Zabił kolejnych trzech mężczyzn, lecz jego miecz poruszał się coraz wolniej. Z
czwartym walczył przez prawie pięć minut, nim go pokonał. Byłem pewien, że
następny przeciwnik będzie ostatnim.
Ale się myliłem.
Gdy go dobijał, przełożyłem miecz z prawej ręki do lewej, a prawą ręką wyjąłem
sztylet i rzuciłem nim. Aż po rękojeść zagłębił się w gardle następnego przeciwnika.
Bleys przeskoczył dwa stopnie i podciął nogi kolejnemu mężczyźnie, zrzucając go w
przepaść. Potem jednym ruchem ręki rozpłatał brzuch jego następcy. Pospieszyłem
wypełnić lukę i stanąłem tuż za nim w pełnej gotowości. On jednak jeszcze mnie nie
potrzebował. W nowym przypływie energii uśmiercił następnych dwóch. Zawołałem,
ż
eby podano mi z tylu sztylet, poczekałem, aż Bleys się odsunie, i rzuciłem nim w
mężczyznę, z którym walczył. Ten właśnie robił wypad do przodu i sztylet trafił go
nie tyle ostrzem, ile rękojeścią, lecz za to w głowę. Jednocześnie Bleys przeszył mu
ramię i mężczyzna padł. Ale zza jego pleców wyskoczył z impetem następny
przeciwnik i nadziawszy się na miecz, runął jak długi na Bleysa, pociągając go za
sobą w przepaść.
Instynktownie, niemal nie zdając sobie sprawy z tego, co robię, jednak w tej
jednotysięcznej części sekundy podejmując decyzję, którą człowiek uświadamia sobie
dopiero po fakcie, sięgnąłem do pasa, wyszarpnąłem moją talię Atutów i rzuciłem ją
Bleysowi, który zdawał się przez moment wisieć w powietrzu - tak szybko
zareagowały moje mięśnie i percepcja - krzycząc:
- Łap, głupcze!
Złapał.
Dalej nie miałem czasu patrzeć, co się dzieje, bo musiałem zająć się parowaniem i
zadawaniem ciosów.
Tak zaczął się ostatni etap zdobywania Kolviru.
Wystarczy powiedzieć, że dokonałem tego i stałem ciężko dysząc na szczycie, gdy
moi ludzie jeden po drugim do mnie dochodzili. Raz jeszcze skonsolidowaliśmy siły i
ruszyliśmy naprzód. Marsz do Wielkiego Łuku zajął nam godzinę. Przeszliśmy pod
nim. Byliśmy w Amberze.
Nie wiedziałem, gdzie jest Eryk, ale z pewnością nigdy nie przypuszczał, że dotrzemy
aż tutaj.
Zastanawiałem się też, gdzie jest Bleys. Czy zdołał wyciągnąć jakiś Atut i zrobić z
niego użytek, zanim sięgnął dna? Pewno nigdy się nie dowiem.
Przeceniliśmy nasze siły. Przeciwnik był znacznie liczniejszy i jedyne, co nam teraz
pozostawało, to walczyć godnie do końca. Dlaczego postąpiłem tak idiotycznie i
oddałem Bleysowi moje karty? Wiedziałem, że nie ma własnych, i chyba to wywołało
we mnie taki odruch, nabyty prawdopodobnie podczas tych lat spędzonych na Cieniu-
Ziemi. A przecież mógłbym ich użyć do ucieczki, gdyby sprawy przyjęły zły obrót.
Sprawy przyjęły zły obrót.
Biliśmy się aż do zmierzchu i z mojego wojska została niewielka grupka. Otoczono
nas zaraz za granicami Amberu, daleko od pałacu. Walczyliśmy już tylko w obronie
ż
ycia i moi żołnierze jeden po drugim ginęli. Przewaga wroga była miażdżąca.
Llewella albo Deirdre udzieliłyby mi schronienia. Dlaczego to zrobiłem?
Powaliłem kolejnego przeciwnika i odsunąłem to pytanie na dalszy plan. Słońce
zaszło i ciemności zasnuły niebo. Zostało nas tylko parę setek, lecz wcale nie byliśmy
bliżej pałacu.
I wtedy zobaczyłem Eryka wydającego rozkazy. Gdybym tylko mógł się z nim
porozumieć! Ale nie mogłem. Najprawdopodobniej poddałbym się, żeby oszczędzić
ż
ycie moich żołnierzy, którzy służyli mi lepiej, niż na to zasługiwałem. Lecz nie było
komu się poddać, nikt do tego nie wzywał. Eryk nie usłyszałby mnie, nawet gdybym
wrzeszczał co sił. Był daleko i dowodził.
Walczyliśmy więc i wkrótce została nas tylko setka. Powiem krótko: w końcu zabili
wszystkich oprócz mnie. Rzucili na mnie sieci i obsypali gradem przytępionych strzał.
Kiedy padłem, ogłuszyli mnie i skrępowali powrozem jak wieprzka, po czym
wszystko odpłynęło w dal prócz koszmarów, które za nic nie chciały ustąpić.
Przegraliśmy.
Ocknąłem się w lochu głęboko pod Amberem, żałując, że dotarłem aż tak daleko. To,
ż
e wciąż żyłem, znaczyło, iż Eryk ma co do mnie jakieś plany. Wyobraziłem sobie
koło tortur i kleszcze, ogień i szczypce. Leżąc na mokrej słomie ujrzałem swoją
hańbę.
Jak długo byłem nieprzytomny? Nie miałem pojęcia.
Przetrząsnąłem celę w poszukiwaniu czegoś, co pomogłoby mi popełnić
samobójstwo. Niczego takiego nie znalazłem.
Rany paliły mnie żywym ogniem i byłem krańcowo wyczerpany. Położyłem się i
zapadłem w sen.
Po jakimś czasie obudziłem się, lecz nadal nikt się mną nie interesował. Nie było
nikogo, kogo można by przekupić, ani nikogo, kto chciałby mnie torturować. Nie było
także nic do jedzenia. Leżałem owinąwszy się w pelerynę i myślałem o wszystkim, co
się zdarzyło, odkąd opuściłem szpital w Greenwood, nie pozwalając sobie zrobić
następnego zastrzyku.
Może byłoby lepiej, gdybym na to pozwolił?
Poznałem, co to rozpacz.
Lada chwila Eryk miał być ukoronowany. Może nawet już to nastąpiło. Lecz sen był
taką zbawczą rzeczą, a ja byłem taki zmęczony. Po raz pierwszy od dawna nie miałem
nic do roboty tylko spać i zapomnieć o wszystkim. Cela była wilgotna, ciemna i
cuchnąca.
Rozdział 08
- Nie wiem, ile razy się budziłem i znów zapadałem w sen. Dwukrotnie znalazłem na
tacy przy drzwiach chleb, mięso i wodę. W celi panowały ciemności i przejmujący
chłód. Czekałem i czekałem bez końca.
Wreszcie po mnie przyszli. Drzwi się otwarły wpuszczając słabe światło. Zamrugałem
oczami i kazano mi wyjść. Korytarz aż pękał w szwach od uzbrojonych po zęby ludzi,
więc nie miałem co próbować żadnych sztuczek. Potarłem szczecinę na brodzie i
poszedłem posłusznie ze strażą. Po długim marszu doszliśmy do hallu ze spiralnymi
schodami, po których zaczęliśmy wchodzić. Nie zadawałem żadnych pytań i nikt nie
spieszył z żadnymi wyjaśnieniami.
Po wejściu na górę zaprowadzono mnie do pałacu, a w nim do czystego, ciepłego
pomieszczenia, gdzie kazano mi się rozebrać. Czekała tam już na mnie parująca balia
wody i służący, który mnie wyszorował, ogolił i przystrzygł mi włosy. Polem
dostałem świeży strój w kolorze srebrnym i czarnym. Ubrałem się, a na plecy
zarzucono mi czarną pelerynę z zapinką w kształcie srebrnej róży.
- Gotowe - powiedział dowódca straży. - Idziemy.
Ruszyłem za nim, a za mną straż. Zaprowadzono mnie na tyły pałacu, gdzie kowal
zakuł mi ręce i nogi w kajdany z łańcuchem tak grubym, abym nie mógł go rozerwać.
Gdybym się opierał, z pewnością pobiliby mnie do nieprzytomności i rezultat byłby
taki sam. Nie miałem ochoty ponownie zostać tak pobity, więc się poddałem.
Następnie kilku strażników podniosło mój łańcuch i poprowadzono mnie z powrotem
do komnat pałacowych. Nie miałem nawet ochoty patrzeć na otaczający mnie
przepych. Byłem więźniem i wkrótce czekała mnie śmierć lub koło tortur. I absolutnie
nic nie mogłem na to poradzić. Rzut oka przez okno powiedział mi, że jest wczesny
wieczór. Przechodząc przez komnaty, w których bawiliśmy się jako dzieci, uznałem,
ż
e nie czas teraz i miejsce na nostalgię.
Poprowadzono mnie długim korytarzem do sali jadalnej, w której za stołami siedziało
mnóstwo ludzi, wielu mi znajomych. Najwytworniejsze suknie i stroje mieniły się
wszelkimi odcieniami tęczy na przybyłych wielmożach, z oświetlonego pochodniami
rogu pokoju rozbrzmiewała muzyka, a stoły były już suto zastawione, choć nikt
jeszcze nie jadł.
Zobaczyłem znajome twarze, jak twarz Flory, i sporo nieznajomych. Był tu też
minstrel, lord Rein, którego niegdyś sam pasowałem na rycerza i którego nie
widziałem przez całe stulecia. Odwrócił wzrok, kiedy nasze oczy się spotkały.
Podprowadzono mnie do krańca ogromnego głównego stołu i tam usadzono.
Strażnicy stanęli za mną. Przymocowali końce moich łańcuchów do żelaznych kółek
ś
wieżo osadzonych w podłodze. Krzesło u szczytu stołu było jeszcze puste.
Nie znałem kobiety siedzącej po mojej prawej ręce, ale mężczyzną po lewej był
Julian. Zignorowałem go i spojrzałem na swoją sąsiadkę, drobną blondynkę.
- Dobry wieczór - powiedziałem. - Chyba się jeszcze nie znamy. Nazywam się
Corwin.
Spojrzała w popłochu na mężczyznę po prawej, potężnego, piegowatego rudzielca,
szukając u niego pomocy, lecz on wdał się naraz w wielce ożywioną konwersację ze
swoją drugą sąsiadką.
- Może pani ze mną porozmawiać, przysięgam - ciągnąłem. - To nie jest zaraźliwe.
Uśmiechnęła się niepewnie i rzekła:
- Nazywam się Carmel. Jak się pan ma, lordzie Corwinie?
- Piękne imię - odparłem. - Mam się świetnie. Co taka miła dziewczyna jak pani robi
w takim miejscu? Wypiła szybko łyk wody.
- Corwin - powiedział Julian głośniej, niż to było konieczne - ta pani uważa twoje
zachowanie za obraźliwe i bezczelne.
- Ile opinii zdążyła już z tobą wymienić tego wieczoru? - spytałem uprzejmie, a on się
nawet nie zaczerwienił. Zbielał.
- Dość już tego!
Wstałem na te słowa i zagrzechotałem łańcuchami. Prócz efektu, jaki to wywołało,
miałem możność przekonać się, ile zostawiono mi luzu. Oczywiście, za mało. Eryk
był ostrożny.
- Podejdź bliżej i szepnij mi do ucha swoje zastrzeżenia - powiedziałem. Nie
posłuchał.
- Posadzono mnie do stołu jako ostatniego, wiedziałem więc, że moment
kulminacyjny już się zbliża. I nie myliłem się,
Sześciu trębaczy dało pięciokrotny krótki sygnał i Eryk wkroczył do sali. Wszyscy się
podnieśli. Oprócz mnie.
Strażnicy poderwali mnie łańcuchami na nogi i tak przytrzymali. Eryk uśmiechnął się
i zszedł ze schodów po mojej prawej ręce. Ledwo widziałem jego barwy pod
gronostajowym futrem, które miał na sobie. Podszedł do szczytu stołu i stanął za
krzesłem, a za nim jego kamerdyner. Inni służący zaczęli obchodzić stoły, rozlewając
wino. Kiedy skończyli, Eryk wzniósł toast:
- śyjcie szczęśliwie w Amberze, który jest wieczny!
Wszyscy podnieśli kieliszki. Oprócz mnie.
- Wypij! - rozkazał Julian.
- Udław się!
Spojrzał na mnie z wściekłością, lecz w tym momencie pochyliłem się i szybko
wziąłem kieliszek. Między mną a Erykiem, który nie spuszczał ze mnie oczu,
siedziało kilkaset osób, a mój głos zabrzmiał donośnie;
- Za Eryka, który siedzi na szarym końcu stołu!
Nikt się nie poruszył, tylko Julian wylał swoje wino na podłogę i po chwili wszyscy
poszli za jego przykładem, lecz ja zdołałem wziąć spory łyk, zanim wytrącono mi
kieliszek z ręki.
Eryk usiadł, goście poszli jego śladem, a i mnie pozwolono opaść na krzesło. Zaczęła
się uczta, a ponieważ byłem głodny, jadłem z równym apetytem jak wszyscy, a może i
większym. Muzyka grała nieprzerwanie i biesiada trwała przeszło dwie godziny. Nikt
się już do mnie nie odezwał, a i ja nie powiedziałem więcej ani słowa. Ale wszyscy
czuli moją obecność i nasz stół był cichszy niż inne.
Caine siedział wyżej stołu, po prawej ręce Eryka, z czego wnioskowałem, że Julian
jest w niełasce. Nie było ani Randoma, ani Deirdre. Dojrzałem jeszcze wielu
znajomych, których niegdyś zaliczałem do przyjaciół, lecz nikt nie ważył się spojrzeć
mi w oczy. Zrozumiałem, że pasowanie Eryka na króla Amberu to czcza formalność.
Która zresztą niebawem stała się faktem.
Po uczcie nie było żadnych mów. Po prostu Eryk wstał, znów zagrzmiały trąbki i
wszyscy przeszli w procesji do sali tronowej Amberu.
Wiedziałem, co teraz nastąpi.
Eryk stanął przed tronem i wszyscy zgięli się w niskim ukłonie. Oprócz mnie,
oczywiście. Niemniej, tak czy owak, rzucono mnie na kolana.
Dzisiaj był dzień koronacji.
Zapadła cisza. Potem Caine wniósł poduszkę, na której spoczywała korona Amberu.
Ukląkł i zastygł w tej pozie, ofiarowując ją Erykowi.
Szarpnięto mnie na nogi i powleczono w stronę tronu. Zrozumiałem, czego ode mnie
chcą, uzmysłowiłem to sobie w ułamku sekundy i stawiłem opór. Ale zostałem pobity
i rzucony na kolana przed stopniami tronu.
Muzyka zabrzmiała nieco głośniej - grano "Zielony zarękawek" - i Julian stojący za
mną powiedział:
- Oto zbliża się moment koronacji nowego króla Amberu! - A do mnie szeptem: -
Weź koronę i podaj ją Erykowi. On sam się ukoronuje.
Spojrzałem na koronę Amberu leżącą na purpurowej poduszce, trzymanej przez
Caine'a. Była srebrna i miała siedem pałek, każdą zwieńczoną klejnotem. Cała była
wysadzana szmaragdami i miała po dwa ogromne rubiny na każdej skroni. Nie
poruszyłem się, myśląc o czasach, kiedy widziałem pod nią twarz mojego ojca.
- Nie - powiedziałem krótko i poczułem uderzenie w lewy policzek.
- Weź ją i podaj Erykowi - powtórzył.
Zamachnąłem się na niego, lecz łańcuchy, na których mnie trzymano, były mocno
ś
ciągnięte. Uderzył mnie ponownie. Spojrzałem na wysokie, ostre szpice korony.
- Dobrze - powiedziałem w końcu i sięgnąłem po nią.
Przez chwilę trzymałem ją w obu rękach, a potem błyskawicznie włożyłem ją sobie na
głowę, mówiąc:
- Ja, Corwin, koronuję się królem Amberu!
Zdjęto mi ją natychmiast i położono z powrotem na poduszce. Na moje plecy spadły
razy, przez salę przebiegł szmer.
- Spróbujmy jeszcze raz - powiedział Julian. - Weź ją i podaj Erykowi.
Znów cios.
- W porządku - zgodziłem się czując, że moja koszula wilgotnieje.
Tym razem rzuciłem Erykowi koronę prosto w twarz, mając nadzieję, że wykolę mu
oko. Chwycił ją prawą ręką i uśmiechnął się do mnie patrząc, jak mnie biją.
- Dziękuję ci - powiedział. - Ale teraz słuchajcie mnie wszyscy obecni i ci, którzy
pozostają w Cieniu. W dzisiejszym dniu przejmuję tron i koronę Amberu i biorę do
ręki berło królewskie. Wygrałem tron w uczciwej walce i słusznie mi się on z krwi
należy.
- Kłamca! - krzyknąłem i czyjaś ręka zasłoniła mi usta.
- Koronuję się Erykiem Pierwszym, królem Amberu.
- Niech żyje król! - zakrzyknęli po trzykroć zebrani.
Wtedy Eryk nachylił się i powiedział do mnie zniżonym głosem:
- Twoje oczy właśnie ujrzały widok, który ci będzie musiał na długo wystarczyć...
Straż! Zaprowadzić go do miejsca kaźni i wypalić oczy! Niech dzisiejsza uroczystość
na zawsze pozostanie mu w pamięci jako ostatnia rzecz, którą widział. Później
wrzućcie go do najgłębszej ciemnicy pod Amberem i niech jego imię zostanie
zapomniane.
Splunąłem i spadł na mnie grad razów.
Opierałem się zaciekle przez całą drogę, lecz wywleczono mnie z sali. Wszystkie
oczy odwracały się ode mnie, kiedy wychodziłem, i ostatnie, co pamiętam, to
uśmiechnięty Eryk na tronie rozdzielający swe łaski między wielmożów Amberu.
Jego rozkaz wykonano i na szczęście podczas kaźni straciłem przytomność.
Nie mam pojęcia, jak długo leżałem bez życia, zanim ocknąłem się w absolutnej
ciemności, z potwornym bólem rozsadzającym mi czaszkę. Może to wtedy rzuciłem
klątwę, a może zrobiłem to, gdy wżarło się we mnie rozpalone do białości żelazo. Nie
pamiętam dokładnie, wiedziałem jednak, że Eryk nigdy nie zazna spokoju na tronie,
gdyż klątwa księcia Amberu, rzucona w momencie niepohamowanej furii, zawsze się
spełnia.
Szarpałem w rozpaczy słomę w tej najczarniejszej z cel, lecz nie wylałem ani jednej
łzy. I to było najstraszniejsze. Po jakimś czasie - tylko wy, bogowie, i ja wiemy, jak
długim - znów zasnąłem.
- Kiedy się obudziłem, głowa nadal pękała mi z bólu. Podniosłem się na nogi i
zmierzyłem wielkość celi. Miała cztery kroki szerokości i pięć długości. Dziura w
podłodze pełniła rolę ustępu, a w rogu leżał wypchany słomą materac. U dołu drzwi
była szczelina, a za nią taca ze stęchłym chlebem i butelką wody. Posiliłem się, ale nie
przyniosło mi to ulgi. Ból pulsował mi w skroniach i daleko mi było do spokoju
ducha.
Starałem się jak najwięcej spać. Nikt do mnie ani razu nie przyszedł. Budziłem się,
przemierzałem celę, wymacywałem tacę pod drzwiami i jadłem, co mi dawano.
Potem znów szedłem spać.
Po siedmiu spaniach przeszedł mi ból w oczodołach. Nienawidziłem mojego brata,
który był królem Amberu. Wolałbym, żeby mnie zabił.
Ciekaw byłem reakcji ogółu, ale pozostawało to dla mnie tajemnicą. Wiedziałem
jednak, że gdy mrok obejmie sam Amber, Eryk pożałuje swojego czynu. To jedno
wiedziałem na pewno i z tego czerpałem pociechę.
Tak zaczęły się moje dni w ciemności, których nie miałem jak odmierzyć. Nawet
gdybym miał oczy, nie odróżniłbym dnia od nocy w tym lochu.
Czas płynął sobie obok, ignorując mnie. Czasem oblewał mnie zimny pot i drżałem
jak w gorączce na myśl o tym. Jak długo już tu jestem? Parę miesięcy? Może tylko
parę godzin? Tygodni? Czy lat?
Przestałem się nad tym zastanawiać. Spałem, spacerowałem (wiedziałem z największą
dokładnością, gdzie postawić stopę i kiedy zawrócić), rozmyślałem o wszystkim,
czego dokonałem i czego nie dokonałem. Czasem siadałem ze skrzyżowanymi
nogami, oddychałem wolno i głęboko, usuwałem z głowy myśli i starałem się
wytrwać w takim stanie jak najdłużej. To pomagało - o niczym nie myśleć.
Eryk był sprytny. Mimo że posiadałem w sobie moc, teraz była ona bezużyteczna.
Niewidomy nie może wędrować przez Cienie.
Broda urosła mi aż do pasa, włosy miałem długie i zmierzwione. Początkowo stale
byłem głodny, ale potem straciłem apetyt. Czasem kręciło mi się w głowie, gdy zbyt
raptownie wstałem. Miałem koszmary, podczas których śniło mi się, że widzę, i tym
gorsze było przebudzenie.
Jednakże po pewnym czasie wypadki, które mnie tu doprowadziły, wydały mi się
czymś odległym i nierealnym. Miałem wrażenie, że przydarzyły się komuś innemu. I
było to w pewnym sensie prawdą.
Straciłem sporo na wadze. Wyobrażałem sobie, jak wyglądam, blady i wychudły. Nie
mogłem nawet płakać, choć parę razy próbowałem. Coś było nie w porządku z moimi
kanalikami łzowymi. To straszne, żeby doprowadzić człowieka do takiego stanu.
Pewnego dnia usłyszałem lekkie drapanie w drzwi. Zignorowałem to. Powtórzyło się,
lecz znów nie zareagowałem. Wtedy dobiegło mnie moje imię, wypowiedziane
pytającym szeptem. Przeszedłem przez celę.
- Tak? - spytałem.
- To ja, Rein. Jak się czujesz? Roześmiałem się na to.
- Wspaniale, po prostu wspaniale! Noc w noc piję szampana i tańczę z dziewczętami.
Powinieneś sam kiedyś spróbować.
- Bardzo mi przykro, że nie mogę nic dla ciebie zrobić - powiedział i wyczułem w
jego głosie ból.
- Wiem - odparłem.
- Pomógłbym ci, gdybym tylko mógł.
- Wiem.
- Przyniosłem ci coś. Masz.
Klapka u dołu drzwi zaskrzypiała parokrotnie przy podnoszeniu.
- Co to jest? - spytałem.
- Czyste ubranie, trzy bochenki świeżego chleba, ser, mięso, dwie butelki wina, karton
papierosów i mnóstwo zapałek.
Ś
cisnęło mnie w gardle.
- Dziękuję, Rein. Jesteś porządnym człowiekiem. Jak ci się udało to przeprowadzić?
- Znam strażnika, który ma dzisiaj służbę. On nic nie powie. Za dużo jest mi winien.
- Oby nie zechciał zlikwidować swoich długów za pomocą szantażu - powiedziałem. -
Nie przychodź więcej, choć nie muszę ci mówić, jak bardzo ci jestem wdzięczny.
Oczywiście zniszczę wszelkie ślady.
- śałuję, że tak się to skończyło, Corwinie.
- Ja też. Dziękuję, żeś o mnie nie zapomniał, pomimo rozkazu.
- Przyszło mi to bez trudu.
- Jak długo tu jestem?
- Cztery miesiące i dziesięć dni.
- Co nowego w Amberze?
- Eryk rządzi. To wszystko.
- Gdzie jest Julian?
- Z powrotem w Lesie Ardeńskim ze swoją strażą.
- Dlaczego?
- Jakieś dziwne rzeczy zaczęty ostatnio przenikać z Cieni.
- Rozumiem. Co z Caine'em?
- Jest nadal w Amberze i hula, ile wlezie. Przeważnie pije i zabawia się z
dziewczętami.
- A Gerard?
- Jest admirałem całej floty.
Odetchnąłem z ulgą. Bałem się, że przyjdzie mu zapłacić za wycofanie się na
południe podczas naszej bitwy morskiej.
- A co z Randomem?
- Jest za kratkami.
- Co? Schwytali go?
- Tak. Przeszedł Wzorzec w Rebmie i zjawił się tutaj z kuszą. Zranił Eryka, zanim go
ujęto.
- Naprawdę? Dlaczego nie został zabity?
- Podobno ożenił się w Rebmie z damą dworu. Eryk nie chce w tej chwili żadnych
zadrażnień z Rebmą. Moire jest władczynią pięknego królestwa i mówi się, że Eryk
chce prosić ją o rękę. To wszystko plotki, oczywiście - Ale interesujące.
- Tak - powiedziałem.
- Lubiła cię, prawda?
- Poniekąd. Skąd wiesz?
- Byłem obecny, kiedy sądzono Randoma. Rozmawiałem z nim przez chwilę. Lady
Vialle, jego żona, prosiła, żeby pozwolono jej zamieszkać z nim w celi. Eryk nie wie
jeszcze, co odpowiedzieć.
Pomyślałem o niewidomej dziewczynie, której nigdy nie widziałem, i zadumałem się.
- Kiedy się to wszystko zdarzyło? - spytałem.
- Hm... Przeszło miesiąc temu. Wtedy właśnie pojawił się Random. A w tydzień
później Vialle wystąpiła ze swoją prośbą.
- Musi być dziwną kobietą, jeśli naprawdę pokochała Randoma.
- To samo pomyślałem. Nie mogę sobie wyobrazić bardziej niezwykłej pary.
- Jeśli będziesz miał okazję go zobaczyć, przekaż mu moje pozdrowienia i wyrazy
współczucia.
- Dobrze.
- Jak się mają moje siostry?
- Deirdre i Llewella są nadal w Rebmie. Lady Florimel cieszy się łaskami Eryka i
zajmuje wysoką pozycję na dworze. Nie wiem nic o Fionie.
- Czy są jakieś wieści o Bleysie? Jestem pewien, że zginął.
- Musiał zginąć - powiedział Rein. - Ale jego ciała nie odnaleziono.
- Co z Benedyktem?
- Jak kamień w wodę.
- A z Brandem?
- śadnego kontaktu.
- To by chyba było całe drzewo rodzinne. Napisałeś jakieś nowe ballady?
- Nie - odparł. - Wciąż pracuję nad "Oblężeniem Amberu", lecz w najlepszym razie
będzie to można śpiewać jedynie pokątnie.
Wyciągnąłem rękę przez szczelinę u dołu drzwi.
- Chciałbym uścisnąć ci prawicę - powiedziałem i poczułem, że jego dłoń dotyka
mojej. - Postąpiłeś bardzo szlachetnie, że do mnie przyszedłeś, ale nie rób tego
więcej. Byłoby głupotą narażać się na gniew Eryka. Chwycił mnie za rękę,
wymamrotał coś i poszedł.
Wymacałem jego pakunek z darami i zabrałem się przede wszystkim do mięsa, które
najłatwiej się psuje. Zjadłem do niego mnóstwo chleba i uświadomiłem sobie, że
niemal zapomniałem już, jak smakuje dobre jedzenie.
Później ogarnęła mnie senność i położyłem się. Chyba nie spałem zbyt długo, a kiedy
się obudziłem, otworzyłem jedną z butelek wina.
Przy moim wycieńczeniu niewiele trzeba było, abym poczuł się na rauszu. Zapaliłem
papierosa, usiadłem na materacu, oparłem się o ścianę i oddałem się wspomnieniom.
Przypomniałem sobie Reina jako dziecko. Ja byłem już dorosły, a on był kandydatem
na królewskiego błazna. Chudy, mądry dzieciak, z którego wszyscy się naigrawali.
Łącznie ze mną. Komponowałem już wtedy muzykę i pisałem ballady, on natomiast
zdobył skądś lutnię i nauczył się na niej grać. Wkrótce śpiewaliśmy razem unisono i
na dwa głosy; bardzo szybko go polubiłem i zacząłem uczyć sztuki wojennej. Niezbyt
dobrze mu to szło, ale czułem się winny za to, jak go traktowałem przedtem, toteż nie
szczędziłem mu łask, nawet na wyrost, i w końcu nauczyłem go całkiem znośnie
władać szablą. Nigdy tego nie żałowałem, i on zapewne też nie. Wkrótce został
minstrelem na dworze w Amberze. Przez cały ten czas nazywałem go swoim paziem,
i kiedy ogłoszono wojnę przeciwko ciemnym siłom przybyłym z Cienia, zwanym
Weirmonkenami, uczyniłem go swoim giermkiem i pojechaliśmy razem na wojnę.
Pasowałem go na rycerza na polu bitewnym pod Jones Falls i w pełni na to zasłużył.
Później przerósł mnie w materii układania pieśni. Był prawdziwie złotoustym
ś
piewakiem, a nosił się w barwach szkarłatu. Kochałem go jako jednego z moich
nielicznych przyjaciół w Amberze. Nie przypuszczałem jednak, że ośmieli się
zaryzykować przemycenie mi żywności. Nikt by się nie ośmielił. Zapaliłem drugiego
papierosa i pociągnąłem następny łyk na jego cześć i za jego zdrowie. Był dobrym
człowiekiem. Ciekawe, jak długo uda mu się zachować skórę.
Wyrzuciłem niedopałki do dziury, podobnie jak później pustą butelkę. Nie chciałem,
aby w razie nagłej inspekcji cokolwiek zdradzało, że ktoś "umilał mi życie".
Pochłonąłem wszystko, co mi przyniósł, i po raz pierwszy od momentu uwięzienia
najadłem się aż do przesytu. Drugą butelkę wina zachowałem na później, aby się upić
i zapomnieć.
A gdy i to miałem już za sobą, znów naszła mnie fala gorzkich rozważań. Jedyną
nadzieję czerpałem z przekonania, że Eryk nie zna do końca granic naszych
możliwości. Był królem Amberu, to prawda, ale nie zgłębił jeszcze wszystkich
tajemnic. Nie wiedział tego wszystkiego, co ojciec. Istniała szansa, jedna na milion,
ż
e coś może obrócić się na moją korzyść. Tylko tyle miałem na pociechę, żeby nie
zwariować z rozpaczy.
Ale całkiem możliwe, że na jakiś czas postradałem zmysły - nie wiem. Są dni, których
w żaden sposób nie potrafię sobie odtworzyć, teraz kiedy stoję tutaj na krawędzi
Chaosu. Bóg jeden wie, co się za nimi kryło, a ja z pewnością nie wybiorę się do
psychoanalityka, żeby to roztrząsać. Zresztą i tak żaden lekarz nie dałby sobie rady z
nikim z mojej rodziny.
Spędzałem czas leżąc lub chodząc w paraliżującej ciemności. Stałem się bardziej
wyczulony na dźwięki. Słyszałem harce szczurów w słomie, dalekie jęki innych
więźniów, echo kroków strażnika, gdy zbliżał się z tacą.
Nauczyłem się rozpoznawać po odgłosach odległość i kierunek.
Zapewne stałem się też bardziej wrażliwy na zapachy, lecz starałem się nie zwracać
na to uwagi. Oprócz oczywistego mdlącego smrodu, przez dłuższy czas mógłbym
przysiąc, że czuję odór rozkładającego się ciała.
Zastanawiałem się, jak długo by trwało, zanim by spostrzeżono, że nie żyję? Ile
kromek chleba i misek z pomyjami musiałoby się zgromadzić pod drzwiami, żeby
strażnik postanowił sprawdzić, co się stało?
Odpowiedź na to pytanie mogła być bardzo ważna.
Odór śmierci utrzymywał się w powietrzu dość długo. Próbując myśleć w kategoriach
czasu, uznałem, że trwało to przeszło tydzień.
Chociaż wydzielałem sobie papierosy bardzo ostrożnie, walcząc z gwałtowną chęcią i
łatwą do spełnienia pokusą, nadszedł w końcu dzień, kiedy wziąłem do ręki ostatnią
paczkę.
Otworzyłem ją i zapaliłem. Miałem karton salemów, a więc wypaliłem jedenaście
paczek. Czyli dwieście dwadzieścia papierosów. Obliczyłem kiedyś, że palę jednego
papierosa przez siedem minut. To znaczy, że samo palenie zajęło mi tysiąc pięćset
czterdzieści minut, czyli dwadzieścia pięć godzin i czterdzieści minut. Byłem pewien,
ż
e między jednym papierosem a drugim upływała co najmniej godzina, a raczej nawet
półtorej. Powiedzmy półtorej godziny. Spałem jakieś sześć do ośmiu godzin na dobę,
czyli zostawało szesnaście do osiemnastu godzin czuwania. Paliłem więc dziesięć do
dwunastu papierosów dziennie. Czyli to by znaczyło, że od wizyty Reina upłynęły
jakieś trzy tygodnie. Powiedział mi, że siedzę tu cztery miesiące i dziesięć dni, wobec
tego do chwili obecnej od dnia koronacji musiało minąć około pięciu miesięcy.
Hołubiłem moją ostatnią paczkę papierosów, rozkoszując się każdym z nich jak
przygodą miłosną, a kiedy się skończyły, ogarnęła mnie depresja. Czas płynął i płynął.
Myślałem o Eryku. Jak sobie radził jako władca? Jakie mógł mieć problemy? Jakie
miał plany? Dlaczego nie kazał mnie torturować? Czy to możliwe, by zapomniano o
mnie w Amberze, nawet jeśli tak nakazywał dekret królewski? Uznałem, że
niemożliwe.
A co z moimi braćmi? Dlaczego żaden z nich się ze mną nie skontaktował? Nic
łatwiejszego, jak wyciągnąć mój Atut i złamać rozkaz Eryka. Ale nikt tego nie zrobił.
Długo myślałem o Moire, ostatniej kobiecie, którą kochałem. Co robiła? Czy mnie
wspominała? Pewno nie. Może była już kochanką Eryka albo jego żoną. Czy
kiedykolwiek mówiła z nim o mnie? Znów uznałem, że pewno nie.
Co porabiały moje siostry? Do diabła z nimi, wszystkie takie same.
Straciłem już kiedyś wzrok, gdy oślepił mnie odrzut płomienia przy odpalaniu armaty
w osiemnastym wieku na Cieniu-Ziemi. Ale trwało to tylko około miesiąca, potem
wzrok odzyskałem. Jednakże Eryk wydając rozkaz wybrał radykalny środek. Nadal
budziłem się z krzykiem i dygotałem zlany zimnym potem, gdy wracał mi w pamięci
obraz rozpalonych do białości prętów - i ich dotyk!
Jęczałem bezgłośnie i chodziłem od ściany do ściany.
Nic absolutnie nie mogłem zrobić i to było najgorsze ze wszystkiego. Byłem bezradny
jak niemowlę. Oddałbym duszę za to, żeby odzyskać wzrok i dać upust dławiącej
mnie nienawiści. śeby choć na godzinę móc z mieczem w dłoni stanąć jeszcze
przeciwko bratu.
Położyłem się na materacu i zasnąłem. Kiedy się obudziłem, zjadłem swoją porcję i
znów zacząłem krążyć po celi. U rąk i nóg miałem szpony zamiast paznokci, broda
sięgała mi za pas, a włosy bez przerwy spadały na oczy. Byłem brudny i wszystko
mnie swędziało. Zastanawiałem się, czy mam wszy.
Na myśl, że można doprowadzić księcia Amberu do takiego stanu, trząsłem się z
bezsilnej furii, płynącej gdzieś z samego środka jestestwa. Wychowałem się w
przekoamiu, że jesteśmy niezwyciężeni, nieskazitelni, opanowani i twardzi niczym
diamenty, jak nasze portrety na Atutach. Najwyraźniej tak nie było.
Ale przynajmniej byłem na tyle podobny do innych ludzi, żeby szukać ratunku.
Grałem sam ze sobą w rozmaite gry, opowiadałem sobie historyjki, wspominałem
różne przyjemne chwile - a było ich wiele. Przywoływałem w myślach uroki
przyrody: wiatr, deszcz, ciepłe lato, rześkie podmuchy wiosny. Na Cieniu-Ziemi
miałem mały samolot i bardzo lubiłem nim latać. Teraz odtwarzałem w pamięci
rozjaśnione słońcem panoramy, zminiaturyzowane miasta, ogromne błękitne
przestrzenie nieba, stada chmurek (gdzie one teraz są?) i wielkie połacie oceanu pod
skrzydłami. Przypominałem sobie kobiety, które kochałem, przyjęcia, potyczki
zbrojne.
A kiedy już nie mogłem się powstrzymać, myślałem o Amberze.
Pewnego dnia, przy podobnej okazji, moje kanaliki łzowe znów zaczęły
funkcjonować. Zapłakałem.
Po nieskończenie długim czasie, wypełnionym ciemnością i snem, usłyszałem kroki,
które zatrzymały się przed drzwiami mojej celi, i zgrzytnął klucz w zamku.
Było to tak długo po wizycie Reina, że zapomniałem już, jak smakuje wino i
papierosy. Nie potrafiłem określić, ile czasu minęło, ale byłem pewny, że upłynęło go
dużo.
Na korytarzu stali dwaj mężczyźni. Poznałem to po krokach, jeszcze zanim
usłyszałem ich głosy. Jeden z głosów był mi znajomy. Drzwi się otworzyły i Julian
zawołał mnie po imieniu. Nie odpowiedziałem, powtórzył więc:
- Corwin? Chodź tutaj. Ponieważ nie miałem wielkiej możliwości wyboru, wstałem i
wyszedłem. Zatrzymałem się przed nim.
- Czego chcesz? - spytałem
- Chodź ze mną. - I wziął mnie za ramię.
Poszliśmy korytarzem; on nic nie mówił, a ja prędzej bym sobie język odgryzł, niż
zadał mu jakieś pytanie. Poznałem po odgłosach, że wchodzimy do hallu. Później
powiódł mnie schodami w górę, a następnie do pałacu.
Tam zaprowadzono mnie do jakiegoś pomieszczenia i usadzono na krześle. Golibroda
przystąpił do ścinania mi włosów i brody. Nie poznałem go po głosie, kiedy spytał,
czy chcę mieć brodę równo przyciętą czy zgoloną.
- Zgól - zaordynowałem, po czym zostałem oddany w ręce manikiurzystki, która
zajęła się wszystkimi moimi dwudziestoma paznokciami.
Zostałem wykąpany i ubrany w czysty strój, który na mnie wisiał. Zostałem także
odwszawiony, ale o tym nie mówmy.
Teraz zaprowadzono mnie do innego czarnego pomieszczenia wypełnionego muzyką,
zapachem smakowitych potraw, śmiechem i gwarem głosów. Domyśliłem się, że to
sala jadalna.
Gwar nieco ucichł, kiedy Julian wprowadził mnie i usadowił na krześle. Siedziałem
tam, aż rozległy się dźwięki trąbki i zmuszono mnie, żebym wstał.
Usłyszałem toast:
- Niech żyje Eryk Pierwszy, król Amberu! Niech żyje król!
Nie spełniłem toastu, ale nikt nic zwrócił na to uwagi. Wniósł go Caine, to jego głos
dobiegał ze szczytu stołu. Nie żałowałem sobie jedzenia, jako że był to najlepszy
posiłek, jaki dostałem od koronacji. Z dobiegających mnie rozmów zrozumiałem, że
obchodzimy właśnie rocznicę tego wydarzenia, co znaczyło, że spędziłem cały rok w
ciemnicy.
Nikt się do mnie nie odezwał i ja nie próbowałem zagadywać do nikogo. Byłem tu
obecny jedynie w charakterze ducha. Po to, aby mnie upokorzyć i unaocznić moim
braciom cenę, jaką trzeba zapłacić za sprzeniewierzenie się władcy. Poza dzisiejszym
wieczorem zaś zostałem skazany na zapomnienie.
Trwało to do późnej nocy. Ktoś hojnie dolewał mi wina, a to już było coś. Przez
resztę nocy siedziałem gdzieś w kącie i słuchałem muzyki przygrywającej do tańca.
Nad ranem, pijanego do nieprzytomności, zawleczono mnie z powrotem do celi. I już
było po wszystkim, został mi na pociechę czysty strój. śałowałem jedynie, że nie
upiłem się dostatecznie, aby zanieczyścić podłogę albo czyjeś odświętne szaty.
Tak skończył się mój pierwszy rok w ciemnicy.
Rozdział 09
Nie chcę się powtarzać, więc powiem krótko, że drugi rok był bardzo podobny do
pierwszego, z tym samym finałem. Podobnie jak trzeci. Podczas drugiego roku Rein
przyszedł do mnie dwukrotnie, przynosząc rozmaite dobra i plotki. W obu
przypadkach zabroniłem mu pokazywać się więcej. Trzeciego roku przyszedł sześć
razy, co drugi miesiąc - za każdym razem zabraniałem mu tego na nowo, choć z
niekłamaną przyjemnością jadłem przyniesioną żywność i słuchałem jego nowin.
Ź
le się działo w Amberze. Jakieś nieczyste siły przybywały z Cieni szerząc
zniszczenie. Rozprawiano się z nimi, oczywiście. Eryk zachodził w głowę, skąd się
brały. Nie wspomniałem nic o mojej klątwie, lecz później w samotności czerpałem
radość z jej spełnienia.
Random był nadal więźniem, jak i ja. Jego żona rzeczywiście się z nim połączyła.
Pozycja reszty mojego rodzeństwa pozostała nie zmieniona.
I tak przebrnąłem przez trzecią rocznicę koronacji mojego brata, gdy zdarzyło się coś,
co niemal przywróciło mnie życiu.
To coś...
To coś pojawiło się pewnego dnia i wprawiło mnie w tak doskonały humor, że
natychmiast otworzyłem ostatnią butelkę wina od Reina i ostatnie zaoszczędzone
pudełko papierosów. Paliłem, pociągałem z butelki i rozkoszowałem się myślą, że
jednak pobiłem Eryka. Gdyby się o tym dowiedział, oznaczałoby to mój koniec. Ale
nie wiedział. Piłem, paliłem i upajałem się światełkiem, które mi zamigotało.
Tak, światełkiem.
Dojrzałem jasną plamkę gdzieś na prawo. Czy macie pojęcie, co to dla mnie
znaczyło?
Jak pamiętacie, odzyskawszy przytomność na łóżku szpitalnym dowiedziałem się, że
kości zrosły mi się znacznie szybciej, niż się ktokolwiek spodziewał. Rozumiecie już?
Zdrowieję w szybszym tempie niż inni. Wszyscy książęta i księżniczki Amberu są w
pewnym stopniu obdarzeni tą właściwością. Przeżyłem zarazę, przeżyłem marsz na
Moskwę... Regeneruję się prędzej i lepiej niż wszyscy inni. Nawet Napoleon zwrócił
na to uwagę. Podobnie jak generał MacArthur. Tkanka nerwowa potrzebowała po
prostu więcej czasu, żeby się odnowić, i tyle. Ta cudowna plamka światła na prawo
oznaczała, że odzyskiwałem wzrok. Jak się okazało, było to zakratowane okienko w
drzwiach celi.
Moje palce powiedziały mi, że mam nowe gałki oczne. Trwało to trzy lata, ale się
dokonało. To była ta jedna szansa na milion, o której mówiłem wcześniej; szansa,
której nawet Eryk nie mógł przewidzieć z powodu zróżnicowanych możliwości
poszczególnych członków rodziny. I na tym polu go pobiłem: przekonałem się, że
mogę sprawić sobie nowe oczy. Zawsze wiedziałem, że mój organizm potrafi w
stosownym czasie odnowić tkankę nerwową. Podczas wojny francusko-pruskiej
otrzymałem postrzał w kręgosłup i zostałem częściowo sparaliżowany. Po dwóch
latach to minęło. śywiłem cichą nadzieję - przyznaję, że zwariowaną - iż może coś
takiego stanie się i w tym przypadku, i moje wypalone oczy się zregenerują. I miałem
rację. Sprawiały wrażenie zdrowych i całych, a wzrok powoli mi wracał.
Ile czasu zostało do następnej rocznicy koronacji? Przestałem krążyć po celi i serce
zabiło mi mocniej. W chwili gdy ktoś zauważy, że odzyskałem oczy, znów je stracę.
Muszę więc uciec, zanim miną cztery lata.
Ale jak?
Do tej pory nie poświęcałem temu zagadnieniu większej uwagi, gdyż nawet gdybym
wymyślił sposób na wydostanie się z celi, nigdy nie udałoby mi się ujść z Amberu -
czy choćby z pałacu - bez oczu, bez niczyjej pomocy i bez żadnych szans na jedno czy
drugie. Jednakże teraz...
Drzwi celi były duże, ciężkie, okute mosiądzem, z malutkim zakratowanym
okienkiem na wysokości półtora metra, żeby można było zajrzeć do środka, czy
jeszcze żyję, gdyby kogokolwiek to obchodziło. Nawet gdybym zdołał wyrwać kratę,
nie sięgnąłbym ręką do zamka po drugiej stronie. Na dole była tylko wąska szczelina
osłonięta klapką, przez którą można było najwyżej wziąć pożywienie. Zawiasy
znajdowały się po drugiej stronie albo między drzwiami a framugą, ale tak czy owak
poza moim zasięgiem. Innych drzwi nie było.
Nadal czułbym się jak ślepiec, gdyby nie nikłe, pokrzepiające na duchu światełko zza
kratki. Zdawałem sobie sprawę, że nie odzyskałem jeszcze w pełni wzroku i że to
musi potrwać, lecz i tak niewiele bym dojrzał w tych egipskich ciemnościach.
Wiedziałem to, ponieważ znałem lochy pod Amberem.
Zapaliłem papierosa chodząc od ściany do ściany, a potem oszacowałem swój dobytek
pod kątem tego, co by mogło mi być pomocne. Miałem ubranie, materac i ile dusza
zapragnie przegniłej słomy. Miałem także zapałki, ale szybko odrzuciłem myśl, żeby
ją podpalić. Było mocno wątpliwe, aby ktoś przyszedł i otworzył drzwi. Już prędzej
strażnik odpowiedziałby mi śmiechem, gdyby się w ogóle zjawił. Miałem jeszcze
łyżkę, którą zwędziłem na ostatnim bankiecie. Chciałem wziąć nóż, ale Julian
zauważył, że go biorę do ręki, i wyrwał mi. Nie wiedział jednak, że była to już moja
druga próba i że zdążyłem przedtem wetknąć do buta łyżkę.
Czy mogła mi się teraz do czegoś przydać?
Słyszałem te historie o facetach wydłubujących tunel z celi za pomocą
najnieprawdopodobniejszych rzeczy: klamerek od paska (którego nie miałem) - i tak
dalej. Aleja nie mogłem tracić czasu na metody hrabiego Monte Christo. Musiałem
być na wolności w ciągu paru miesięcy, w przeciwnym razie moje nowe oczy na nic
mi się nie przydadzą.
Drzwi były drewniane. Dębowe. Opasane czterema metalowymi paskami. Jeden biegł
naokoło przy samej górze, drugi na dole, tuż nad szczeliną; dwa pozostałe z góry na
dół po obu stronach zakratowanego okienka. Wiedziałem, że drzwi otwierają się na
zewnątrz i mają zamek po lewej stronie. Jak pamiętałem z dawnych czasów, ich
grubość wynosiła jakieś pięć centymetrów; starałem się przypomnieć sobie mniej
więcej położenie zamka, co zweryfikowałem opierając się o drzwi i czując w tym
miejscu opór. Wiedziałem, że są także zamknięte na zasuwę, ale to zmartwienie
zostawiłem sobie na potem. Może uda mi się ją podważyć wsuwając trzonek łyżki
między drzwi a framugę.
Klęcząc na materacu wyryłem łyżką czworokąt w miejscu, gdzie powinien znajdować
się w drzwiach mechanizm zamka. Później zabrałem się do pracy i nie ustawałem
przez parę godzin, dopóki ręka nie odmówiła mi posłuszeństwa. Przejechałem
paznokciem po powierzchni drzwi. Ledwo je zadrapałem, ale początek był zrobiony.
Przełożyłem łyżkę do lewej ręki i dłubałem dalej, dopóki i ona nie zaczęła mnie
boleć.
Miałem nadzieję, że może Rein się pokaże. Byłem pewien, że uda mi się namówić go
do oddania mi swojego sztyletu, jeśli go przycisnę. Nie pokazał się jednak, więc nadal
mozolnie ścierałem drzwi łyżką.
Pracowałem tak dzień po dniu, aż wyżłobiłem prostokąt głęboki na przeszło
centymetr. Za każdym razem, kiedy słyszałem kroki strażnika, przesuwałem materac z
powrotem do przeciwległej ściany i kładłem się na nim plecami do drzwi. Gdy
strażnik odchodził, wracałem do roboty. Musiałem ją jednak na jakiś czas przerwać,
choć z dużą niechęcią. Mimo że owinąłem dłonie kawałkiem materiału oddartym z
ubrania, były całe w bąblach, które pękając odsłaniały żywe, krwawiące mięso. Byłem
więc zmuszony dać im się wygoić, a ten czas postanowiłem przeznaczyć na
zaplanowanie, co zrobię po wyjściu.
Kiedy wydłubię już dostatecznie głęboki otwór w drzwiach, podniosę zasuwę. Łomot,
jaki wyda spadając, sprowadzi prawdopodobnie strażnika. Ja będę już wtedy na
zewnątrz. Parę kopniaków powinno wyłamać drzwi wokół zamka, a sam zamek może
sobie zostać na miejscu. Stanę twarzą w twarz ze strażnikiem, który w
przeciwieństwie do mnie będzie uzbrojony, lecz będę musiał go pokonać.
Z jednej strony może działać ze zbytnią pewnością siebie myśląc, iż jestem ślepy, lecz
z drugiej strony może też zachować pewną ostrożność, pamiętając, jak wkroczyłem
do Amberu. Tak czy owak zginie, a ja zdobędę broń. Pomacałem prawy biceps i
czubki moich palców niemal się zetknęły. Boże! Ależ byłem wychudzony! Ale nadal
byłem księciem Amberu i nawet w tym stanie powinienem dać radę zwykłemu
człowiekowi. Może sam siebie zwodziłem, ale musiałem spróbować.
Jeśli mi się powiedzie, to mając miecz w ręku nie cofnę się przed niczym, żeby
dotrzeć do Wzorca, a potem z jego centrum przeniosę się do dowolnego świata Cieni.
Tam się wykuruję, powrócę do sił i tym razem nie będę się spieszył. Nawet gdyby
miało mi to zająć całe stulecie, przygotuję wszystko do ostatniego szczegółu, zanim
znów wyruszę na Amber. Ostatecznie byłem jego legalnym władcą. Czyż nie
ukoronowałem się w obecności całego dworu jeszcze przed Erykiem? Mam więc
słuszne prawo do tronu!
Gdyby tylko można było przejść do Cienia prosto z Amberu! Nie musiałbym wtedy
zawracać sobie głowy Wzorcem. Ale mój Amber stanowi centrum wszechrzeczy i nie
tak łatwo się go opuszcza.
Po jakimś miesiącu ręce mi się wygoiły i wkrótce po podjęciu pracy były znów całe w
odciskach. Pewnego dnia, słysząc kroki strażnika, jak zwykle przesunąłem materac do
przeciwległej ściany. Klapka skrzypnęła i mój posiłek przesunął się przez szczelinę.
Zaraz też kroki się oddaliły.
Wróciłem do drzwi. Nie patrząc na tacę wiedziałem, co zawiera: kromkę suchego
chleba, garnek wody i w najlepszym razie jeszcze kawałek sera. Wróciłem do
poprzedniego zajęcia. Byłem w nim na dobre pogrążony, gdy nagle usłyszałem za
plecami zduszony śmiech.
Odwróciłem się. Przy ścianie na lewo stał jakiś człowiek i chichotał.
- Kim jesteś? - spytałem, a mój głos zabrzmiał mi w uszach jakoś dziwnie.
Uświadomiłem sobie, że to pierwsze słowa, jakie wypowiedziałem od dłuższego
czasu.
- Szykujemy ucieczkę - odezwał się. - Próbujemy zwiać. - I znów zachichotał.
- Jak się tu dostałeś?
- Wszedłem.
- Którędy? W jaki sposób?
Zapaliłem zapałkę i choć zabolały mnie oczy, nie zgasiłem płomienia.
Miałem przed sobą niewielkiego mężczyznę. Właściwie nawet zupełnie małego. Miał
jakieś półtora metra wzrostu i był garbusem. Jego włosy i broda były w nie lepszym
stanie niż moje. Jedyną wyróżniającą go cechą pośród tej zmierzwionej gęstwiny był
długi, haczykowaty nos i czarne oczka, teraz zmrużone przed światłem.
- Dworkin - powiedziałem.
Znów zachichotał.
- Zgadza się. A ty kim jesteś?
- Nie poznajesz mnie, Dworkinie? - Zapaliłem drugą zapałkę i przysunąłem ją do
twarzy. - Przyjrzyj mi się. Odejmij brodę i dodaj mi jakieś pięćdziesiąt kilo wagi.
Wyrysowałeś mnie z całą dokładnością na kilkunastu taliach kart.
- Corwin - powiedział w końcu. - Przypominam sobie, tak.
- Myślałem, że nie żyjesz.
- śyję, żyję. Widzisz? - Zakręcił przede mną pirueta. - Jak się ma twój ojciec?
Widziałeś go ostatnio? Czy to on cię tu wpakował?
- Nie ma już Oberona - odparłem. - W Amberze rządzi mój brat Eryk, a ja jestem jego
więźniem.
- Wobec tego Ja mam pierwszeństwo, gdyż ja jestem więźniem Oberona.
- Naprawdę? Nikt z nas nie wiedział, że ojciec wsadził cię do więzienia.
Usłyszałem szloch.
- Owszem - powiedział po chwili. - Nie ufał mi.
- Dlaczego?
- Powiedziałem mu, że wymyśliłem, w jaki sposób można zniszczyć Amber.
Opisałem mu to, a on mnie zamknął.
- Niezbyt to było miłe z jego strony.
- Wiem - przyznał Dworkin - ale dał mi wygodne pomieszczenie i rozmaite rzeczy do
eksperymentowania.
Tylko że po jakimś czasie przestał mnie odwiedzać. Przyprowadzał ze sobą różnych
ludzi, którzy pokazywali mi kleksy z atramentu i kazali układać o nich historie. To
było nawet zabawne, ale pewnego dnia jeden kleks nie bardzo mi się spodobał i
zamieniłem tego mężczyznę w żabę. Król się rozzłościł, kiedy nie chciałem go
przywrócić do poprzedniej postaci. Teraz od tak dawna nikogo nie widziałem, że
nawet byłbym gotów to zrobić. Raz...
- Jak dostałeś się tutaj, do mojej celi? - spytałem ponownie.
- Powiedziałem ci, wszedłem.
- Przez ścianę?
- Oczywiście, że nie. Przez ścianę Cienia.
- Przecież żaden człowiek nie może przejść przez Cień w Amberze. W Amberze nie
ma Cieni.
- No cóż, uciekłem się do oszustwa - przyznał.
- Jak to?
- Narysowałem nowy Atut i przeszedłem przez niego, żeby zobaczyć, co jest po tej
stronie ściany. Ojej! To mi przypomina, że nie mogę bez niego wrócić. Muszę
narysować następny. Masz coś do jedzenia? I coś do pisania? I kawałek papieru?
- Proszę, oto chleb - poczęstowałem go - a do tego kawałek sera.
- Dziękuję, Corwinie - połknął je z wilczym apetytem, popijając całą moją wodą. -
Teraz daj mi kawałek pergaminu i ołówek, bo muszę już wracać do siebie. Chcę
skończyć czytać książkę. Miło mi było się z tobą zobaczyć. Szkoda, że Eryk cię
uwięził. Wpadnę do ciebie jeszcze kiedyś na pogawędkę. Jak zobaczysz ojca, powiedz
mu, żeby się na mnie nie gniewał, bo ja...
- Nie mam ołówka ani pergaminu - przerwałem.
- Coś takiego! To barbarzyństwo!
- Wiem, ale też i Eryk ma barbarzyńskie zwyczaje.
- A co masz? Wolę mój własny pokój od tego miejsca. Przynajmniej jest lepiej
oświetlony.
- Zjadłeś ze mną kolacje - powiedziałem - a teraz chciałbym prosić cię o przysługę.
Jeśli ją spełnisz, przyrzekam, że zrobię wszystko, aby pogodzić cię z ojcem.
- Co byś chciał?
- Od dawna podziwiam twoją sztukę i jest coś, co bardzo chciałbym mieć
namalowane twoją ręką. Czy pamiętasz latarnię morską w Cabrze?
- Oczywiście. Byłem tam wiele razy. Znam nawet latarnika, Jopina. Grywałem z nim
w szachy.
- Przez całe swoje dorosłe życie marzyłem o tym, aby zobaczyć jeden z twoich
magicznych rysunków tej wielkiej szarej wieży - ciągnąłem.
- Bardzo wzruszająca prośba - odparł - a poza tym dość łatwa do spełnienia. Robiłem
kiedyś wstępne szkice tej latarni, ale nigdy poza nie nie wyszedłem, zawsze była jakaś
pilniejsza praca. Znajdę ci któryś z nich, jeśli sobie życzysz.
- Nie, chciałbym mieć coś trwalszego, coś co dotrzymywałoby mi towarzystwa tutaj,
w celi, i podtrzymywało mnie na duchu, a potem innych, którzy zajmą moje miejsce.
- To pięknie, ale jak to wykonać?
- Mam tu rylec - powiedziałem (łyżka była już dobrze wyostrzona) - i mógłbyś
nakreślić obraz na tamtej ścianie, żebym patrzył na niego przed snem.
Milczał przez chwilę, a potem rzekł:
- Trochę tu ciemno.
- Mam kilka pudełek zapałek i będę ci nimi przyświecał. Możemy nawet spalić trochę
słomy, jeśli zajdzie konieczność.
- Trudno to nazwać idealnymi warunkami do pracy...
- Wiem, i bardzo cię za to przepraszam, wielki Dworkinie, ale to wszystko, czym
dysponuję. Dzieło sztuki skreślone twoją ręką ze wszech miar umili mi moją nędzną
egzystencję.
Roześmiał się.
- Dobrze więc. Ale musisz obiecać mi dość światła, żebym mógł potem naszkicować
sobie drogę powrotną do siebie.
- Zgoda - powiedziałem i przetrząsnąłem kieszenie. Miałem trzy pełne pudełka i
resztkę czwartego. Włożyłem mu łyżkę do ręki i podprowadziłem go w stronę ściany.
- Czy poznajesz, jakie narzędzie trzymasz? - spytałem.
- To naostrzona łyżka, prawda?
- Tak. Zapalę zapałkę, jak tylko powiesz, że jesteś gotów. Będziesz musiał się
pośpieszyć, bo mam ich ograniczony zapas. Przeznaczę połowę na latarnię morską, a
drugą połowę dla ciebie.
- Dobrze - zgodził się i zabrał do roboty, kreśląc szybko na wilgotnym, szarym murze.
Najpierw zrobił pionowy prostokąt jako obramowanie całości. Polem kilkoma
zręcznymi kreskami zaczął wyczarowywać obraz latarni morskiej. Jakimś cudem,
choć sam był pomylony, jego sztuka nic nic ucierpiała. Trzymałem zapałki na samym
koniuszku, obśliniałem lewy kciuk i palec wskazujący i kiedy już mnie parzyły,
chwytałem drugą ręką za zwęglony czubek, aby wypaliły się do samego końca.
Kiedy skończyło się pierwsze pudełko, latarnia już była gotowa i Dworkin zaczynał
pracować nad niebem i morzem. Zachęcałem go, jak mogłem, wyrażając zachwyt nad
każdą kreską.
- Wspaniałe, naprawdę wspaniałe - pochwaliłem go, gdy dzieło było już niemal
skończone. Zmusił mnie jeszcze do zmarnowania następnej zapałki, żeby się
podpisać. W drugim pudełku widać już było dno.
- Teraz możemy podziwiać mój obraz - powiedział.
- Jeśli chcesz się dostać do siebie - zauważyłem - to lepiej zostaw podziwianie mnie.
Mamy zbyt mało zapałek, żeby się w tej chwili bawić w krytyków sztuki.
Naburmuszył się trochę, ale przeszedł pod drugą ścianę i zaczął szkicować, jak tylko
zapaliłem zapałkę. Narysował mały pokój, czaszkę na biurku, obok niej globus, wokół
ś
ciany pełne książek.
- W porządku - oznajmił, właśnie kiedy odrzuciłem trzecie pudełko i zabrałem się za
resztkę czwartego. Dokończenie rysunku kosztowało mnie jeszcze sześć zapałek, a
podpis siódmą. Przy ósmej - zostały mi już tylko dwie - spojrzał na swoje dzieło,
postąpił krok naprzód i już go nie było.
Tymczasem zapałka sparzyła mnie w palce, rzuciłem ją na podłogę, zaskwierczala
spadając na słomę i zgasła. Stałem dygocąc na całym ciele, pełen sprzecznych uczuć,
gdy wtem znów usłyszałem jego głos i poczułem, że jest obok. Dworkin wrócił.
- Coś mi przyszło do głowy - powiedział. - Jak chcesz podziwiać mój obraz, kiedy tu
jest tak ciemno?
- Nic nie szkodzi, nauczyłem się widzieć w ciemności - zapewniłem go. - śyję w niej
od tak dawna, że zdążyłem ją oswoić.
- Rozumiem. Po prostu byłem ciekaw. Zapal światło, żebym mógł wrócić.
- Dobrze - przystałem, wyjmując moją przedostatnią zapałkę - ale kiedy wpadniesz
następnym razem, przynieś lepiej własną pochodnię. Ja będę już bez zapałek.
Kiedy zniknął ponownie, odwróciłem się szybko i zanim zapałka zgasła, spojrzałem
na latarnię morską w Cabrze. Tak, była w niej moc, czułem ją.
Jednakże czy moja jedyna, ostatnia zapałka wystarczy? Nie, chyba nie.
Potrzebowałem dłuższej chwili koncentracji, aby użyć Atutu jako furtki.
Co mógłbym spalić? Słoma była zbyt wilgotna i mogłaby się nie zająć. To straszne
mieć furtkę - drogę do wolności - tuż przed nosem i nie móc z niej skorzystać.
Potrzebowałem ognia, który potrwa przez jakiś czas.
Mój siennik. Był to zszyty kawałek zgrzebnego płótna wypchany słomą. Ta słoma
powinna być suchsza, a i materiał powinien się zapalić.
Uprzątnąłem połowę celi do gołego kamienia na podłodze. Później rozejrzałem się za
wyostrzoną łyżką, żeby przeciąć nią poszwę. Zakląłem. Dworkin wziął ją ze sobą.
Targając i szarpiąc rozerwałem siennik i wyciągnąłem ze środka suchą słomę.
Zrobiłem z niej mały kopczyk, a płótno położyłem obok, żeby je w razie potrzeby
dorzucić do ognia. Ale im mniej dymu, tym lepiej. Mógłby zwrócić uwagę
przechodzącego strażnika. Nie było to na szczęście zbyt prawdopodobne, gdyż
dopiero co dostałem jedzenie, a przynoszą mi jeden posiłek dziennie.
Zapaliłem moją ostatnią zapałkę i najpierw podpaliłem puste już pudełko tekturowe, a
kiedy się zajęło, przytknąłem je do słomy. Zatliła się i omal nie zgasła - była
wilgotniejsza, niż myślałem, mimo że wyciągnąłem ją z samego środka materaca. Ale
w końcu rozjarzyło się parę iskierek, a potem pokazał się płomień. Musiałem zużyć
do tego celu dwa pozostałe puste pudełka po zapałkach, toteż dziękowałem w duchu
Bogu, że nie wyrzuciłem ich do dziury kloacznej. Czwarte i ostatnie pudełko
ś
ciskałem w pogotowiu w garści, w lewej ręce trzymając poszwę siennika i wpatrując
się intensywnie w rysunek.
Kiedy płomienie poszły w górę, a ich blask ogarnął ścianę, skupiłem się na widoku
latarni, wywołując w myśli jej obraz. Zdawało mi się, że słyszę w dali krzyk mew i
czuję słony powiew wiatru na twarzy. Im dłużej patrzyłem, tym realniejszy stawał się
widok przed moimi oczami. Nie odrywając wzroku od rysunku dorzuciłem do ognia
poszwę - płomienie na moment przygasły, lecz zaraz wystrzeliły w górę.
Ręka Dworkina nie straciła swoich magicznych właściwości, gdyż wkrótce latarnia
morska wydawała mi się równie rzeczywista jak moja cela, a po chwili stała się
jedyną rzeczywistością, a cela tylko Cieniem za moimi plecami. Usłyszałem plusk fal
i poczułem ciepło popołudniowego słońca. Zrobiłem krok naprzód, lecz moja noga
nie wylądowała w ognisku.
Stałem na piaszczysto-skalistym brzegu małej wyspy zwanej Cabrą, na której
znajdowała się duża, szara latarnia morska, wskazująca w nocy drogę statkom
płynącym do Amberu. Nad moją głową krążyło stadko przestraszonych,
wrzeszczących mew, a mój śmiech zlał się w jedno z szumem fal i swobodną pieśnią
wiatru. Amber leżał czterdzieści trzy mile za moim lewym ramieniem.
Uciekłem.
Rozdział 10
Poszedłem do latarni i wspiąłem się po kamiennych schodach wiodących do wejścia
po zachodniej stronie. Drzwi były wysokie, szerokie, solidne i wodoszczelne. Były
zamknięte. Za mną wychodził w morze niewielki pomost, do którego przycumowano
dwie łódki: łódź wiosłową i małą kabinową żaglówkę. Kołysały się łagodnie na
wodzie migoczącej blaskiem słońca. Patrzyłem na nie przez chwilę. Tak długo nic nie
widziałem, że przez moment wydały mi się czymś nadziemskim. Zdusiłem szloch,
który chwycił mnie za gardło.
Odwróciłem się tyłem i zapukałem do drzwi. Po nieskończenie długim czekaniu
zapukałem ponownie. Wreszcie usłyszałem jakiś ruch i drzwi się otwarły, skrzypiąc
niemiłosiernie.
Jopin, latarnik, spojrzał na mnie przekrwionymi oczami. Zalatywała od niego whisky.
Był niewysoki i tak zgarbiony, że przypominał mi Dworkina. Jego broda była równie
długa jak moja, więc naturalnie wydawała mi się jeszcze dłuższa i miała kolor
popiołu, nie licząc paru żółtawych plamek w okolicy pomarszczonych ust. Cerę miał
porowatą jak skórka pomarańczy, zbrązowiałą na słońcu i wietrze i wysuszoną na
pergamin. Zamrugał parę razy oczami i w końcu udało mu się skoncentrować wzrok
na mojej twarzy. Jak wiele osób, które nie dosłyszą, mówił dość głośno.
- Kim jesteście? Czego chcecie? - spytał.
Doszedłem do wniosku, że skoro trudno mnie poznać w obecnym opłakanym stanie,
to mogę równie dobrze zachować anonimowość.
- Jestem podróżnikiem z południa - powiedziałem. - Mój statek się rozbił, a ja
dryfowałem przez wiele dni uczepiony kawałka drewna, aż wreszcie morze wyrzuciło
mnie tu na brzeg. Spałem na plaży przez cale rano i dopiero teraz zebrałem dość sił,
ż
eby dowlec się do waszej latami.
Podszedł do mnie i chwycił mnie pod rękę. Drugą ręką objął mnie wpół.
- Chodźcie, chodźcie do środka - powiedział. - Oprzyjcie się na mnie. Tędy.
Zaprowadził mnie do swojej izby, która była nieprawdopodobnie zagracona i
zarzucona starymi książkami, wykresami, mapami i przyrządami okrętowymi. Nie
szedł zbyt pewnie, toteż nie opierałem się na nim za mocno, tylko tyle, żeby
uwiarygodnić wersję o moim wycieńczeniu, które starałem się zobrazować
podtrzymując się framugi drzwi.
Podprowadził mnie do kanapy mówiąc, żebym się położył, i poszedł zamknąć drzwi
wejściowe oraz przynieść mi coś do jedzenia.
Zdjąłem buty, ale miałem tak brudne nogi, że włożyłem je z powrotem. Gdybym
dryfował po morzu, nie byłbym brudny. Nie chciałem zdradzać swojej historii,
przykryłem się więc kocem i wyciągnąłem wygodnie nareszcie odpoczywając.
Jopin wrócił z dzbankiem wody, dzbankiem piwa, dużą porcją mięsa i bochenkiem
chleba na drewnianej kwadratowej tacy. Jednym ruchem opróżnił wierzch małego
stolika, który kopnięciem przysunął do kanapy. Postawił na nim tacę i zachęcił mnie
do jedzenia.
Nie trzeba mi było tego dwa razy powtarzać. Rzuciłem się żarłocznie na tacę,
zmiatając wszystko do ostatniej okruszynki. Opróżniłem też oba dzbanki. I poczułem,
ż
e ogarnia mnie nieludzkie zmęczenie. Jopin widząc to, pokiwał tylko głową i kazał
mi iść spać. Zasnąłem w tej samej sekundzie.
Kiedy się obudziłem, była już noc. Od niepamiętnych czasów nie czułem się tak
dobrze. Wstałem i wyszedłem z budynku. Na dworze było chłodno, ale niebo było
krystalicznie czyste i lśnił na nim milion gwiazd. Za moimi plecami latarnia zapalała
się i gada, zapalała się i gasła. Woda była zimna, ale musiałem się umyć. Wykąpałem
się i wyprałem ubranie. Zajęło mi to chyba godzinę. Potem wróciłem do wieży,
rozwiesiłem pranie na oparciu krzesła, wsunąłem się pod koc i zasnąłem.
Rano, gdy otworzyłem oczy, Jopin był już na nogach. Przygotował mi solidne
ś
niadanie, które potraktowałem podobnie jak kolację zeszłego wieczoru. Później
pożyczyłem od niego brzytwę, lusterko i nożyczki; ogoliłem się i przystrzygłem
włosy. Ponownie wykąpałem się w morzu i kiedy włożyłem pachnące solą, sztywne i
czyste ubranie, poczułem się jak nowo narodzony.
Jopia spojrzał na mnie uważnie, gdy wróciłem znad brzegu morza, i powiedział:
- Coś mi się widzi, jakbym was skądś znał. - Wzruszyłem ramionami. - No to
opowiedzcie mi teraz o katastrofie waszego statku.
Więc mu opowiedziałem. Od początku do końca. Nie szczędziłem opisu żadnych
nieszczęść. Łącznie ze złamaniem się grotmasztu.
Poklepał mnie po plecach i nalał mi szklaneczkę. Przypalił mi cygaro, którym mnie
poczęstował.
- Odpocznijcie tu sobie - zaprosił mnie. - Odstawię was na ląd, kiedy tylko zechcecie,
albo dam znać któremuś z przepływających statków.
Skorzystałem z jego gościnności. Ratowała mi życie. Jadłem i piłem zapasy z jego
spiżarni i przyjąłem w prezencie czystą koszulę, która była dla mnie za duża. Należała
do jego przyjaciela, który się utopił.
Zostałem z nim przez trzy miesiące, nabierając sił. Pomagałem mu jak mogłem:
doglądałem latarni w te noce, kiedy miał ochotę się upić; sprzątałem wszystkie
pomieszczenia, a dwa pokoje nawet odmalowałem i wymieniłem pięć popękanych
szyb; podczas sztormów obserwowałem z nim morze.
Jak się dowiedziałem, polityka go nie interesowała. Nic go nie obchodziło, kto rządzi
w Amberze. Jego zdaniem, cała nasza cholerna rodzina była diabła warta. Dopóki
mógł w spokoju obsługiwać latarnię morską, jeść i pić do woli oraz kreślić swoje
mapy, miał głęboko w nosie, co się dzieje na brzegu. Zapałałem do niego prawdziwą
sympatią, a ponieważ znałem się nieco na mapach i wykresach, spędziliśmy na ich
poprawianiu wiele przyjemnych wieczorów. Dawno temu pływałem po morzach
północnych i sporządziłem mu nowy wykres oparty na moich wspomnieniach z tej
wyprawy. Sprawiło mu to niekłamaną radość, podobnie jak i opis tamtych stron.
- Corey (tak się kazałem nazywać), chciałbym tam kiedyś z tobą popłynąć -
powiedział. - Nie wiedziałem, że dowodziłeś własnym statkiem.
- Kto wie? - odparłem. - Przecież sam byłeś kiedyś kapitanem, prawda?
- Skąd wiesz?
Prawdę mówiąc, pamiętałem to z przeszłości, ale zatoczyłem ręką koło w odpowiedzi.
- Po tych wszystkich przedmiotach, które zebrałeś, i po twoim zamiłowaniu do
wykresów. Poza tym nosisz się jak ktoś przywykły do dowodzenia.
Uśmiechnął się.
- Tak, to prawda. Dowodziłem przez przeszło sto lat. Ale to było dawno temu...
Napijmy się.
Pociągnąłem łyk i odstawiłem szklankę. Podczas tych miesięcy, które z nim
spędziłem, musiałem przytyć ponad dwadzieścia kilo. Lada moment mógł mnie
rozpoznać. Zastanawiałem się, czy wydałby mnie Erykowi. Ostatecznie nie byliśmy
znów aż tak blisko zaprzyjaźnieni - miałem jednak wrażenie, że by mnie nie wydał.
Ale wolałem tego nie sprawdzać.
Pilnując latarni zastanawiałem się, jak długo powinienem tu jeszcze zostać?
Dolewając kroplę smaru do mechanizmu obrotowego doszedłem do wniosku, że
niezbyt długo. Zdecydowanie niedługo. Czas znów ruszać w drogę i udać się
pomiędzy Cienie.
I raptem pewnego dnia poczułem nacisk, początkowo delikatny i jakby sondujący. Nie
miałem pojęcia, kto to może być. Natychmiast stanąłem bez ruchu; zamknąłem oczy i
opróżniłem umysł. Trwało to jakieś pięć minut, zanim czyjaś myszkująca obecność
się wycofała.
Zacząłem chodzić tam i z powrotem pogrążony w myślach i po chwili uśmiechnąłem
się sam do siebie z powodu krótkiego dystansu, na jakim krążyłem. Podświadomie
dostosowałem swoje kroki do wymiarów mojej celi w Amberze.
Ktoś próbował się ze mną skontaktować poprzez Atut.
Czyżby Eryk? Dowiedział się o mojej ucieczce i chciał mnie w ten sposób
zlokalizować? Chyba nie. Czułem, że obawia się naszego ponownego psychicznego
zderzenia. A więc Julian? Gerard? A może Caine? Ktokolwiek to był, całkowicie
zamknąłem mu dostęp. I byłem zdecydowany odmówić kontaktu z każdym członkiem
mojej rodziny. Nawet gdybym miał stracić przez to ważne nowiny lub ofertę pomocy,
nie mogłem pozwolić sobie na ryzyko. Próba kontaktu i wysiłek przy jej
zablokowaniu napełniły mnie chłodem. Zadrżałem. Myślałem o tym przez resztę dnia
i postanowiłem, że pora odejść. Nic dobrego dla mnie nie wyniknie z pozostawania
tak blisko Amberu w sytuacji, gdy jestem całkiem bezbronny. Byłem już dość silny,
aby udać się między Cienie i poszukać dogodnego dla siebie miejsca, jeśli mam
kiedykolwiek zdobyć Amber, Opieka starego Jopina pozbawiła mnie czujności i
pogrążyła w niemal błogim spokoju. Przykro mi będzie go opuszczać, bo w ciągu tych
miesięcy, które spędziliśmy razem, szczerze polubiłem staruszka. Tego wieczoru,
kiedy skończyliśmy grać w szachy, powiedziałem mu, że wyjeżdżam.
Nalał nam po szklaneczce whisky i podnosząc swoją powiedział:
- Powodzenia, Corwinie. Mam nadzieję, że się jeszcze kiedyś zobaczymy.
Nie zaprotestowałem, kiedy nazwał mnie moim prawdziwym imieniem, a on się
uśmiechnął widząc, że nie umknęło to mojej uwagi.
- Byłeś dla mnie bardzo dobry, Jopinie - powiedziałem. - Jeśli moje plany się
powiodą, nie zapomnę o tobie.
Potrząsnął głową.
- Nic od ciebie nie chcę. Czuję się szczęśliwy tu, gdzie jestem, robiąc to, co robię.
Lubię tę cholerną latarnię. Jest dla mnie wszystkim. Jeśli to się powiedzie w tym, co
planujesz... nie, nie mów mi o tym, nie chcę nic wiedzieć to wpadnij do mnie któregoś
dnia na partyjkę szachów.
- Na pewno - obiecałem.
- Możesz jutro rano wziąć "Motyla", jeśli chcesz.
- Dzięki.
"Motyl" to była jego żaglówka.
- Zanim odpłyniesz, radzę ci wziąć moją lunetę, wejść na latarnię i obejrzeć sobie
Dolinę Garnath - dodał.
- A cóż tam może być ciekawego?
Wzruszył ramionami.
- To już sam zobaczysz.
- Dobrze.
Przed pójściem spać wypiliśmy jeszcze parę szklaneczek i spędziliśmy miły wieczór.
Wiedziałem, że będzie mi brak starego Jopina. Był, obok Reina, jedyną przyjazną
duszą, jaką spotkałem od chwili powrotu. Zastanawiałem się, co też mogło zajść w
dolinie, która gdy ją ostatni raz widziałem, była rzeką płomieni. Co takiego
niezwykłego działo się tam po czterech latach?
Zasnąłem dręczony snami o wilkolakach i sabatach czarownic, dopiero gdy księżyc w
pełni zawisł już wysoko nad światem.
Wstałem o brzasku. Jopin jeszcze spał, co mi odpowiadało, bo nie lubię pożegnań, a
miałem dziwne przeczucie, że go więcej nie zobaczę.
Z lunetą u boku wdrapałem się do najwyższego pomieszczenia na wieży, w którym
znajdowała się latarnia. Podszedłem do okna wychodzącego na brzeg i skierowałem
lunetę na dolinę.
Nad lasem wisiała mgła - zimna, szara, wilgotna, opasująca wierzchołki karłowatych,
powykręcanych drzew. Ich czarne konary splatały się ze sobą, jak palce sczepionych
dłońmi zapaśników. Między nimi migały jakieś ciemne kształty, ale po ich locie
widziałem, że to nie ptaki. Raczej nietoperze. Jakieś zło zagnieździło się w tym
wielkim lesie... I po chwili zrozumiałem: to ja sam byłem tego sprawcą.
Sprowadziłem to moją klątwą. Przekształciłem spokojną Dolinę Gamath w to, czym
teraz była: w symbol mojej nienawiści do Eryka i tych wszystkich, którzy go otaczali i
pozwolili mu zagarnąć władzę, pozwolili mu mnie oślepić. Nie podobał mi się ten las
i patrząc na niego ujrzałem jasno, jak skrystalizowała się moja nienawiść, której sam
nadałem ten kształt.
Otworzyłem nowe wejście do prawdziwego świata. Gamath była teraz ścieżką przez
Cienie. Ciemną i groźną ścieżką. Tylko Zło miało tędy dostęp. To było źródło
"nieczystych sił", o których wspominał Rein, a które przyczyniały tyle zmartwień
Erykowi. Poniekąd to dobrze, że go niepokoiły. Ale przesuwając lunetę nie mogłem
oprzeć się wrażeniu, że zrobiłem coś bardzo złego. W owym czasie nie wiedziałem,
ż
e jeszcze kiedyś ujrzę światło dzienne. Teraz, kiedy tak się stało, zrozumiałem, że
otworzyłem drogę dla czegoś, co będzie bardzo trudno opanować. Cały czas poruszały
się tam jakieś dziwne kształty. Zrobiłem coś, czego nikt nie zrobił podczas całego
panowania Oberona: otworzyłem nową drogę do Amberu. I można się po tym
spodziewać tylko wszystkiego najgorszego. Nadejdzie dzień, kiedy władca Amberu -
ktokolwiek nim wtedy będzie - stanie wobec problemu zaniknięcia tej strasznej drogi.
Wiedziałem to, patrząc na wytwór mojego bólu, gniewu i nienawiści. Jeśli kiedyś
zdobędę Amber, będę musiał walczyć z własnym dziełem, co jest zawsze piekielnie
trudną sprawą. Odjąłem lunetę, od oczu i westchnąłem. Co będzie, to będzie,
pomyślałem. A tymczasem Eryk ma zapewnionych kilka bezsennych nocy.
Przełknąłem szybko parę kęsów, przygotowałem łódkę, podniosłem żagle i
wypłynąłem. Jopin o tej porze zwykle już nie spał, ale może i on nie lubił pożegnań.
Skierowałem się na pełne morze, wiedząc, dokąd chcę się udać, ale nie wiedząc jak.
Będę płynąć przez Cień i obce wody, ale to lepsze niż droga lądowa z czającym się
wytworem mojej nienawiści.
Wybrałem za cel ląd, który skrzył się prawie tak jak Amber i był niemal równie
nieśmiertelny, ląd, który już nie istniał. Zniknął w Chaosie wieki temu, ale musiał
gdzieś przetrwać jego Cień. Należało go tylko znaleźć, poznać i z powrotem uczynić
swoim, jak to było dawno temu. Później, wsparty własną armią, dokażę w Amberze
jeszcze jednego, nie znanego dotąd wyczynu. Nie miałem gotowego planu, ale
przysiągłem sobie, że w dniu mojego powrotu ogień z dział wstrząśnie
nieśmiertelnym miastem.
Kiedy wpływałem do Cienia, podfrunął do mnie biały ptak moich pragnień i siadł mi
na prawym ramieniu. Przytwierdziłem mu do nóżki podpisaną przez siebie
wiadomość; "Przybywam" i puściłem go w niebo.
Nie spocznę, dopóki nie wywrę zemsty i nie zdobędę tronu, i biada temu, kto stanie
mi na drodze.
Słońce wschodziło po mojej lewej ręce, wiatr dął w żagle i pchał mnie na szerokie
wody. Rzuciłem przekleństwo na głowę Eryka i roześmiałem się.
Byłem wolny i choć musiałem uciekać, to jednak dopiąłem swego. Obecnie stoi
przede mną nowa szansa, o której marzyłem.
Teraz podfrunął czarny ptak moich pragnień i siadł mi na lewym ramieniu. Napisałem
drugą kartkę, przywiązałem mu do nogi i wysłałem go na zachód.
Kartka głosiła: "Eryku, wrócę!" i była podpisana:
"Corwin, władca Amberu".
Demon wiatru pchał mnie na wschód od słońca.