Izzo Jean Claude Trylogia Marsylska 1 Total Cheops

background image

J E A N - C L A U D E

I Z Z O

total

cheops

p r z e ł o ż y ł a M A R Y N A O C H A B

background image

Cet ouvrage, publie dans le cadre du programme

de participation a la publication BOY-ŻELEŃSKI, beneficie

du soutien du Ministere des Affaires Etrangeres francais

et du Service de Cooperation et d'Action Culturelle

de 1'Ambassade de France en Pologne.

Pozycja wydana w ramach programu wsparcia

wydawniczego BOY-ŻELEŃSKI z udziałem francuskiego

Ministerstwa Spraw Zagranicznych

i Wydziału Kultury Ambasady Francji w Polsce.

Tytuł oryginału: Total Kheops

Copyright © Editions Gallimard, 1995

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo W.A.B., 2005

Copyright © for the Polish translation by Maryna Ochab, 2005

Wydanie I

Warszawa 2005

background image

Od autora

Historia, którą przeczytacie, jest od A do Z wymyślona. Znana formuła,

ale zawsze warto ją przypomnieć. Z wyjątkiem wydarzeń publicznych, o
których donosiła prasa, żadne z opowiedzianych faktów ani
występujących w książce postaci nie istniały. Dotyczy to również
narratora. Jedynie miasto jest realne. Marsylia. I wszyscy, którzy w tym
mieście żyją. Z właściwą tylko im pasją. To ich historia. Echa i
reminiscencje.

background image

Sebastianowi

background image

Prawdy nie ma, są tylko opowieści.

Jim Harrison

background image

Prolog

Rue des Pistoles dwadzieścia lat później

Miał tylko adres. Rue des Pistoles w Vieux Quartier. Od lat nie był w

Marsylii. Teraz nie miał już wyboru.

Był 2 czerwca, padał deszcz. Lecz choć padało, taksówkarz nie chciał

się zapuścić w wąskie uliczki. Wysadził go przed Montee-des-Accoules.
Ponad sto stopni schodów i labirynt uliczek do pokonania, zanim się
dojdzie do rue des Pistoles. Ziemia była usiana rozbebeszonymi workami
śmieci, w powietrzu unosił się kwaśny odór, mieszanina szczyn, wilgoci i
stęchlizny. Jedyna wielka zmiana, to że dzielnicę zaczęto odnawiać.
Wyburzono wiele domów. Fasady innych zostały pomalowane, ochra i
róż, z zielonymi lub niebieskimi okiennicami, na włoską modłę.

Z rue des Pistoles, jednej z najwęższych, została tylko połowa, strona

parzysta. Nieparzystą wyburzono, tak samo jak domy przy rue Rodillat. Na
ich miejscu był parking - pierwsze, co zobaczył, kiedy dotarł na róg rue du
Refuge. Tutaj inwestorzy jakby spauzowali. Poczerniałe domy, po-
znaczone liszajami zacieków, zżerał grzyb.

Wiedział, że jest za wcześnie. Ale nie miał ochoty na kawę w bistro

i spoglądanie na zegarek, nim nadejdzie przyzwoita pora, by obudzić
Lolę. Marzył o tym, żeby się napić kawy, wygodnie siedząc w
prawdziwym mieszkaniu. Od wielu miesięcy mu się to nie zdarzyło.
Gdy tylko

9

background image

otworzyła drzwi, skierował się do jedynego w pokoju fotela, jakby taki
miał zwyczaj. Pogłaskał podłokietnik i powoli usiadł, zamykając oczy.
Dopiero potem wreszcie na nią spojrzał. Dwadzieścia lat później.

Stała wyprostowana jak zawsze. Z rękoma w kieszeniach płaszcza

kąpielowego, którego słomkowożółty kolor nadawał jej skórze odcień
bardziej niż zwykle brunatny i podkreślał czerń włosów, teraz krótko
obciętych. Może trochę przytyła w biodrach, nie był pewien. Stała się
kobietą, lecz się nie zmieniła. Cyganka Lola. Piękna jak zawsze.

- Napiłbym się kawy.

Skinęła głową. Bez słowa. Bez uśmiechu. Wyrwał ją ze snu. Ze snu, w

którym ona i Manu jechali do Sewilli, przyciskając gaz do dechy,
beztroscy, z kieszeniami wypchanymi forsą. Pewnie śni się jej to co noc.
Ale Manu nie żyje. Od trzech miesięcy.

Rozparł się wygodnie w fotelu, wyciągając przed siebie nogi. Potem

zapalił papierosa. Niewątpliwie najlepszego od dawna.

-Spodziewałam się ciebie. - Lola podała mu filiżankę. - Ale
później.
-Przyjechałem nocnym pociągiem. Z legionistami. Mniej kontroli.
Bezpieczniej.

Nie patrzyła na niego. Spojrzenie miała utkwione tam, gdzie był

Manu.

-Nie usiądziesz?
-Piję kawę na stojąco.
-Nadal nie masz telefonu.
-Nie.
Uśmiechnęła się. Sen znikł z jej twarzy. Przegoniła senne mary.

Spojrzała na niego melancholijnymi oczyma. Był zmęczony i
niespokojny. Stare lęki. Podobało mu się, że Lola skąpi słów,
wyjaśnień. Milczenie przywróci porządek w ich życiu. Raz na zawsze.

10

background image

Pachniało miętą. Rozejrzał się po pokoju. Dość duży, gołe białe

ściany. Żadnych etażerek, bibelotów czy książek. Podstawowe sprzęty:
stół, krzesła, kredens, nie pasujące do siebie, pod oknem wąskie łóżko.
Otwarte drzwi prowadziły do drugiego pokoju, sypialni. Ze swego miejsca
widział fragment łóżka. Niebieską skotłowaną pościel. Zupełnie zapomniał
zapachów nocy. Ciał. Zapachu Loli. Kiedy się kochała, jej pachy
pachniały bazylią. Zamykała oczy. Przeniósł wzrok na łóżko pod
oknem.

-Możesz tu spać.
-Chciałbym się teraz położyć.

Później zobaczył Lolę przechodzącą przez pokój. Nie wiedział, jak

długo spał. Musiałby wstać, żeby sprawdzić godzinę na zegarku. Nie
chciało mu się wstawać. Wolał patrzeć spod wpółprzymkniętych
powiek, jak Lola kręci się po mieszkaniu. Wyszła z łazienki owinięta
w ręcznik. Nie była wysoka. Ale miała to co trzeba tam, gdzie trzeba. I
bardzo piękne nogi. Potem znów usnął. Bez najmniejszego lęku.

Zapadł zmrok. Lola włożyła czarną płócienną sukienkę bez rękawów.

Skromną, ale twarzową. Delikatnie podkreślającą kształty. Raz jeszcze
przyjrzał się jej nogom. Tym razem poczuła jego spojrzenie.

- Zostawiam ci klucze. Jest gorąca kawa. Zaparzyłam świeżą.
Mówiła rzeczy najbardziej oczywiste. Na inne nie było miejsca w jej

ustach. Usiadł na łóżku, nie spuszczając z niej oczu, sięgnął po papierosa.

-Wrócę późno. Nie czekaj na mnie.
-Dalej jesteś fordanserką?
-Hostessą. W Vampingu. Nie chcę, żebyś się tam pokazywał.

Przypomniał sobie Vamping. Lokal nad plażą Katalończyków.

Niebywałe wnętrze a la Scorsese. Śpiewaczka

11

background image

i orkiestra za błyszczącymi od cekinów pulpitami. Tango, bolero, cza-
cza, mambo...

- Nie miałem zamiaru.
Wzruszyła ramionami.

- Nigdy nie znałam twoich zamiarów. - Jej uśmiech ucinał wszelkie

komentarze. - Chcesz się spotkać z Fabiem?

Spodziewał się tego pytania. Sam je sobie zadawał. Ale odrzucił ten

pomysł. Fabio był gliniarzem, a przez to jakby przekreślił ich młodość.
Ich przyjaźń. A jednak mimo wszystko chciałby się z nim zobaczyć.

-Może kiedyś później. Jaki jest?
-Taki sam. Jak my. Jak ty, jak Manu. Zagubiony. Nie umieliśmy nic
zrobić z naszym życiem. Więc czy się jest policjantem, czy
złodziejem...
-Prawda, ty go lubiłaś.
-Tak, lubię go.
Poczuł ukłucie w serce.
-Widujecie się?
-Nie widziałam go od trzech miesięcy.

Sięgnęła po torebkę i biały lniany żakiet Nie spuszczał z niej oczu.
- Pod twoją poduszką - powiedziała wreszcie. (Widział po jej twarzy,

że bawi ją jego zaskoczenie.) - Reszta w szufladzie kredensu.

I wyszła, nie dodając ani słowa. Podniósł poduszkę. Jego 9 mm.

Wysłał go Loli pocztą, nim wyjechał z Paryża. W metrze i na
dworcach roiło się od gliniarzy. Republikańska Francja postanowiła się
oczyścić. Zero imigracji. Nowe francuskie marzenie. Nie chciał
problemów w razie kontroli. Nie takiego problemu. Wystarczy, że ma
fałszywe papiery.

Pistolet. Dostał go w prezencie od Manu na dwudzieste urodziny. W

tamtym czasie Manu już rozrabiał. Nigdy się nie rozstawał z tym
pistoletem, ale też i nigdy go nie użył. Nie zabija się ot tak człowieka.
Nawet w sytuacji zagroże-

12

background image

nia. Co mu się kilka razy przydarzyło tu i tam. Zawsze było jakieś inne
wyjście. Tak uważał. I wciąż jeszcze żył. Ale dziś pistolet będzie mu
potrzebny. Żeby zabić.

Było parę minut po ósmej. Deszcz przestał padać i kiedy wyszedł z

kamienicy, gorące powietrze uderzyło go w twarz. Długo stał pod
prysznicem, potem wciągnął czarne płócienne spodnie, włożył czarne polo
i dżinsową kurtkę. Wzuł mokasyny, ale bez skarpetek. Poszedł przed
siebie rue du Panier.

Jego dzielnica. Tutaj się urodził. Rue de Petits-Puits, dwa zaułki dalej

urodził się Pierre Puget*. Po przyjeździe do Francji ojciec mieszkał na
początku przy rue de la Charite. Miał dwadzieścia lat, ciągnął za sobą
dwóch braci. Uciekli przed nędzą Mussoliniego. Nabos, neapolitańczycy.
Trzej pozostali bracia wyjechali do Argentyny. Wykonywali tu robotę,
jakiej Francuzi nie chcieli się imać. Ojciec najął się do pracy w porcie
jako tragarz, płacono mu grosze. „Pieskie doki", przeklinał. Matka
pracowała przy daktylach, czternaście godzin dziennie. Wieczorami
nabos i babis, ci z Północy, wylęgali na ulice. Wystawiano krzesła
przed drzwi. Rozmawiano z okna do okna. Jak we Włoszech. Piękne życie,
jednym słowem.

Nie rozpoznał swojego domu. Też go wyremontowano. Poszedł dalej.

Manu mieszkał przy rue Baussenque. Ciemny, wilgotny dom, w którym
matka Manu, z nim w brzuchu, zainstalowała się z dwójką jego braci.
Ojca, Jose Manuela, rozstrzelali frankiści. Imigranci, uchodźcy, wszyscy
lądowali pewnego dnia na jednej z tych uliczek. Z pustymi kieszeniami i
sercem pełnym nadziei. Kiedy zjawiła się tutaj Lola ze swoją rodziną, Manu
i on byli już dorośli. Szesnaście lat. W każdym razie wmawiali
dziewczynom, że są dorośli.

*Słynny francuski architekt z XVII w., twórca Vieille Charite (Wszystkie

przypisy pochodzą od tłumaczki.)

13

background image

Mieszkać w dzielnicy Panier to była hańba. Od zeszłego stulecia.

Dzielnica marynarzy i kurew. Szankier miasta. Wielki lupanar. A dla
nazistów, którzy marzyli, aby ją zburzyć, „ognisko zwyrodnienia dla
zachodniego świata". Ojciec i matka doznali tu upokorzenia. 24
stycznia 1943, w środku nocy, nakaz wysiedlenia. Dwadzieścia tysięcy
osób. Naprędce znaleziony wózek, aby załadować parę gratów.
Opryskliwi francuscy żandarmi i szyderczy niemieccy żołnierze.
Pchanie wózka o świcie po Canebiere*, na oczach ludzi śpieszących do
pracy. W liceum wytykali ich palcami. Nawet synowie robotników, ci z
dzielnicy Bel-le-de-Mai. Ale niedługo. Oni łamali im te palce! Wiedzieli,
on i Manu, że ich ciała i ciuchy zalatują stęchlizną. Odór dzielnicy.
Pierwsza dziewczyna, którą pocałował, miała ten odór w gardle. Ale
olewali to. Kochali życie. Byli piękni. I umieli się bić.

Skręcił w rue du Refuge, żeby zejść w dół. Na dole sześciu beurów**,

czternaście-siedemnaście lat, szykowało się do skoku. Obok stał
motorower. Błyszczący. Nowy. Przyglądali mu się, kiedy się do nich zbliżał.
Mieli się na baczności. Nowa twarz w dzielnicy to niebezpieczeństwo.
Glina. Kapuś. Albo nowy właściciel odremontowanego domu, gotów pójść
do merostwa, żeby się poskarżyć na brak bezpieczeństwa. Pojawiliby się
gliniarze. Kontrola dokumentów, zatrzymanie w komisariacie. Może bicie.
Kłopoty. Mijając ich, spojrzał na tego, który wyglądał na szefa. Szczere
spojrzenie prosto w oczy. Krótkie. Przeszedł dalej. Nikt się nie poruszył.
Zrozumieli się.

Minął place de Lenche, wyludniony o tej porze, potem zszedł do

portu. Zatrzymał się przy pierwszej kabinie telefonicznej. Odebrał
Batisti.

- Jestem przyjacielem Manu.

* Główna arteria Marsylii, biegnąca od Starego Portu.
** Urodzeni we Francji potomkowie imigrantów z Maghrebu.

14

background image

- Cześć, chłopcze. Wpadnij na kielicha do Peano. Jutro, koło

pierwszej. Miło cię będzie zobaczyć. Ciao, synu.

Odłożył słuchawkę. Niezbyt rozmowny ten Batisti. Nie miał czasu

mu powiedzieć, że wolałby wszędzie indziej, byle nie tam. Nie w
Peano, barze malarzy, gdzie Ambrogiani wystawiał swoje pierwsze płótna.
A potem inni, jemu podobni. Bladzi naśladowcy również. Bywali tam także
dziennikarze, z prawa i z lewa: „Le Provencal", „La Marseillaise", AFP,
„Liberation". Pastis przerzucał mosty między ludźmi. Wieczorami czekało
się przy barze na zamknięcie numeru, a potem szło się słuchać jazzu w sali
na zapleczu. Występował Petrucciani z synem. I Aldo Romano. Ileż on
tam spędził nocy! Usiłował zrozumieć swoje życie. Tamtej nocy przy
pianinie siedział Harry.

- Człowiek rozumie tylko to, czego sam pragnie - powiedziała Lola.

- Mhm. A ja muszę sobie oczy dotlenić. Najwyższy czas.
Wrócił Manu z entą kolejką. Po północy przestawaliście liczyć. Trzy
razy podwójna szkocka. Usiadł i wzniósł toast, uśmiechając się pod
wąsem:

-Zdrowie zakochanych!
-Zamknij się - powiedziała Lola.
Spojrzał na was jak na egzotyczne zwierzęta, po czym zapomniał o was

dla muzyki. Lola przyglądała ci się. Wysączyłeś do dna swoją szklaneczkę.
Powoli. Ze smakiem. Podjąłeś decyzję. Wyjedziesz. Wstałeś i wyszedłeś,
zataczając się z lekka. Wyjeżdżasz. Wyjechałeś. Bez słowa dla Manu,
twego jedynego przyjaciela. Bez słowa dla Loli, która właśnie skończyła
dwadzieścia lat. Którą kochałeś. Którą kochaliście. Kair, Dżibuti, Aden,
Harar. Trasa zapóźnionego młodzika. Potem utrata niewinności. Z
Argentyny do Meksyku. Na koniec Azja, gdzie straciłeś resztki złudzeń. I
międzynarodowy nakaz aresztowania na karku, za przemyt dzieł
sztuki.

15

background image

Wróciłeś do Marsylii z powodu Manu. Żeby się porachować z tym

sukinsynem, który go zabił. Manu wychodził z knajpy U Feliksa przy
rue Caisserie, gdzie zwykle jadał w południe. Lola czekała na niego w
Madrycie, u swojej matki. Miał dostać niezły kawał grosza. Za bezbłędne
włamanie do domu słynnego marsylskiego adwokata Erica Brunela, przy
boulevard Longchamp. Postanowili wyjechać do Sewilli. Zapomnieć o
Marsylii i galerach.

Nie miałeś żalu do tego, kto zabił. Z pewnością jakiś płatny

morderca. Anonimowy. Zimny. Przybyły z Lyonu albo z Mediolanu.
Którego nie odnajdziesz. Miałeś żal do skurwiela, który mu to zlecił. Zabić
Manu. Nie chciałeś wiedzieć dlaczego. Nie musisz znać powodów. Choćby
tylko jednego. Manu to jakby ty sam.

Obudziło go słońce. Dziewiąta. Leżąc na plecach, wypalił w łóżku

pierwszego papierosa. Od miesięcy nie spał tak głębokim snem. Zawsze
mu się śniło, że śpi nie tam, gdzie jest. W burdelu w Hararze. W
więzieniu w Tijuanie. W ekspresie Rzym-Paryż. Zawsze gdzie indziej.
Ale tej nocy śniło mu się, że śpi u Loli. I spał u niej. Jak u siebie.
Uśmiechnął się. Usłyszał przez sen, że wróciła do domu i zamknęła
drzwi do sypialni. Spała w swojej niebieskiej pościeli, odtwarzała swój
roztrzaskany sen. Zawsze brakowało w nim jednego kawałka. Manu. A
może nie Manu, tylko jego? Ale dawno odpędził tę myśl od siebie.
Zbyt piękną przypisałby sobie rolę. Dwadzieścia lat to dłużej niż żałoba.

Wstał, wypił kawę i wszedł pod prysznic. Pod gorącą wodę. Czuł się

teraz o wiele lepiej. Z zamkniętymi oczami, stojąc pod strumieniem,
zaczął sobie wyobrażać, że Lola do niego przyszła. Jak dawniej. Że tuli
się do niego, przyciskając swoją płeć do jego przyrodzenia. Jej ręce
przesuwają się po jego plecach, po pośladkach. Stanął mu. Z
wrzaskiem odkręcił zimną wodę.

16

background image

Lola nastawiła jedną z pierwszych płyt Azuquity. Hura salsa. Gust się

jej nie zmienił. Wykonał kilka tanecznych kroków, a ona uśmiechnęła się
do niego. Podeszła, żeby go pocałować. Dostrzegł w ruchu jej piersi. Jak
gruszki, które czekają, żeby je zerwać. Nie dość szybko odwrócił spoj-
rzenie. Ich oczy spotkały się. Znieruchomiała, zacisnęła pasek płaszcza
kąpielowego i poszła do kuchni. Poczuł się jak żebrak. Minęła cała
wieczność. Wróciła z dwiema filiżankami kawy.

- Zeszłej nocy jakiś gość pytał o ciebie. Czy jesteś w Marsylii.

Twój kumpel. Malabe. Franckie Malabe.

Nie znał żadnego Malabe'a. Gliniarz? Prędzej kapuś. Nie podobało mu

się, że nachodzą Lolę. A jednocześnie jakoś go to uspokoiło. Gliniarze z
urzędu celnego wiedzą, że wrócił do Francji, ale nie wiedzą, gdzie jest. Na
razie nie. Próbują znaleźć ślad. Potrzebuje jeszcze trochę czasu. Może
dwóch dni. Wszystko zależy od tego, co Batisti ma do sprzedania.

- Dlaczego przyjechałeś?

Sięgnął po kurtkę. Przede wszystkim nie odpowiadać. Nie dać się

wciągnąć w pytania i odpowiedzi. Nie umiałby jej okłamać. Nie potrafiłby
wytłumaczyć, dlaczego to zrobi. Nie teraz. Musi to zrobić. Tak jak kiedyś
musiał wyjechać. Nigdy nie znalazł odpowiedzi na te pytania. Były tylko
pytania. Nie było odpowiedzi. Tyle wiedział i koniec. Niewiele, ale
zawsze pewniejsze to niż wiara w Boga.

- Zapomnij o pytaniu.
Gdy wyszedł z mieszkania, otworzyła za nim drzwi i krzyknęła:
- Nic mi to nie dało, że nie zadawałam pytań.

Dwupiętrowy parking przy cours d'Estienne d'Orves został

wreszcie zburzony. Z dawnego kanału dla galer zrobił się piękny plac.
Odremontowano domy, wymalowano

17

background image

fasady, położono bruk. Plac w stylu włoskim. Bary i restauracje z tarasami.
Białe stoliki i parasole. Ludzie wystawiali się na pokaz, jak we Włoszech.
Minus elegancja. W Peano też był taras, już dobrze zapełniony. W
większości młodzież. Czysto ubrana. Wnętrze przerobione. Zimne,
modne dekoracje. Obrazy zastąpiono reprodukcjami. Zesrać się można.
Właściwie lepiej, że tak się stało. Mógł powstrzymać napływ wspomnień.

Stanął przy barze. Zamówił pastis. Na sali para przy stoliku.

Prostytutka i alfons. Ale można się było pomylić. Rozmawiali cicho,
rozmowa była raczej ożywiona. Oparł się łokciem o nowiutki kontuar i
obserwował wejście.

Minuty mijały. Nikt nie wchodził. Zamówił drugi kieliszek. Usłyszał:

„Ty skurwysynu". Suchy odgłos uderzenia. Spojrzenia zwróciły się w
stronę pary. Cisza. Kobieta wybiegła. Mężczyzna wstał, zostawił
pięćdziesięciofrankowy banknot i wyszedł za nią.

Na tarasie jakiś gość złożył gazetę, którą czytał. Na oko

sześćdziesiątka. Marynarska czapeczka, wyrzucana na spodnie biała
koszula z krótkimi rękawami, niebieskie espadryle. Wstał i podszedł do
niego. Batisti.

Spędził popołudnie na sprawdzaniu miejsc. Pan Charles, jak go

nazywano w Środowisku*, mieszkał w jednej z eleganckich willi nad
Corniche**. Zawieszone nad wybrzeżem zadziwiające wille z
dzwonnicami lub kolumnami, w ogrodach pełnych palm, oleandrów i
figowców. Za Rou-cas-Blanc szosa wije się po niewielkim wzgórzu,
gmatwanina uliczek, tylko niekiedy wyasfaltowanych. Autobusem 55
dojechał na place des Pilotes u szczytu ostatniego zbocza. Dalej poszedł
piechotą.

*Milieu (franc.) - świat przestępczy.

** Promenada nadmorska.

18

background image

Spoglądał z góry na redę. Widok od Estaque po Pointe-Rouge. Wyspy

Frioul i Chateau d'If. Marsylia jak na panoramicznym ekranie. Cudo. Zaczął
schodzić, zwrócony twarzą w stronę morza. Tylko dwie wille dzieliły go od
posiadłości Zukki. Spojrzał na zegarek. 16.58. Brama willi otworzyła się.
Wyjechał z niej czarny mercedes, zaparkował. Minął willę, mercedesa i
szedł dalej, aż do rue des Esperettes, która przecina drogę Roucas-
Blanc. Przeszedł na drugą stronę jezdni. Jeszcze dziesięć kroków i
dotrze na przystanek autobusowy. Według rozkładu autobus 55 przyjeż-
dża o 17.05. Spojrzał na zegarek, potem oparł się o słup i czekał.

Mercedes przy krawężniku cofnął się i stanął. W środku dwaj

mężczyźni, w tym szofer. Pojawił się Zucca. Wyglądał na jakieś
siedemdziesiąt parę lat. Elegancko ubrany, jak wszyscy starzy gangsterzy.
Łącznie ze słomkowym kapeluszem. Trzymał na smyczy białego pudla.
Prowadząc przed sobą psa, zszedł do przejścia dla pieszych przy rue des
Esperettes. Zatrzymał się. Nadjeżdżał autobus. Zucca przeszedł przez
jezdnię na ocienioną stronę ulicy. Potem ruszył dalej w dół drogą Roucas-
Blanc. Minął przystanek autobusowy. Mercedes wolno jechał za nim.

Informacje Batistiego były warte pięćdziesięciu tysięcy franków.

Wszystko skrupulatnie przekazał. Opis zgadzał się w najdrobniejszych
szczegółach. Tą trasą Zucca chodził na spacer codziennie z wyjątkiem
niedziel, kiedy to gościł u siebie rodzinę. O osiemnastej mercedes
odwoził go do willi. Batisti nie wiedział jednak, dlaczego Zucca zawziął
się na Manu. Pod tym względem nie zrobił postępów. Na pewno miało to
związek z włamaniem do adwokata. Tak to teraz widział. Ale prawdę
powiedziawszy, miał to gdzieś. Interesował go tylko Zucca. Pan Charles.

Nienawidził tych starych mafiosów. Skumplowani z gliniarzami, z

administracją. Nigdy niekarani. Pełni pychy i lekceważenia. Zucca
wyglądał jak Marlon Brando w Ojcu

19

background image

chrzestnym. Oni wszyscy tak wyglądają. Czy tu, czy w Palermo, czy w
Chicago. I wszędzie indziej. A teraz ma jednego z nich na muszce.
Jednego zastrzeli. W imię przyjaźni. I żeby dać upust nienawiści.

Grzebał w rzeczach Loli. Komoda, szafy. Wrócił do domu lekko

wstawiony. Nie szukał niczego specjalnego. Węszył, jakby miał odkryć
tajemnicę. Sekret Loli, sekret Manu. Ale nie było nic do odkrycia. Życie
przeleciało im przez palce szybciej niż forsa.

W którejś szufladzie było pełno zdjęć. Tylko to im zostało. Zrobiło mu

się niedobrze. Omal nie wypieprzył wszystkiego do śmieci. Ale znalazł
wśród nich trzy takie same fotografie. Zrobione w tym samym miejscu, o
tej samej porze. Manu i on. Lola i Manu. Lola i on. Na końcu dużego
mola za portem handlowym. Trzeba było zmylić czujność wartowników,
żeby się tam dostać. W tym byliśmy dobrzy, pomyślał. Za nimi miasto. W
tle wyspy. Wyszliście z wody. Zdyszani. Szczęśliwi. Syciliście oczy
widokiem statków wychodzących w morze o zachodzie słońca. Lola
czytała głośno Wygnanie Saint-John Perse'a. Wietrzne zastępy na piaskach
wygnania.
W drodze powrotnej wziąłeś Lolę za rękę. Odważyłeś się.
Wcześniej niż Manu.

Tego wieczoru zostawiliście Manu w Bar de Lenche. Wszystko było

inaczej niż zwykle. Żadnych śmiechów. Żadnych słów. Piliście pastis w
pełnym skrępowania milczeniu. Pożądanie oddaliło was od Manu.
Następnego dnia trzeba było po niego pójść na posterunek. Tam spędził
noc, bo wszczął bójkę z dwoma legionistami. Nie mógł otworzyć prawego
oka. Miał opuchnięte usta i przeciętą wargę. Cały był w siniakach.

- Dowaliłem im obu. I to zdrowo!

Lola pocałowała go w czoło. Przytulił się do niej i rozbeczał.

20

background image

- Kurwa, ale mi ciężko - powiedział.

I nagle zasnął, ot tak, na kolanach Loli.

Lola obudziła go o dziesiątej. Spał głębokim snem, ale zaschło mu w

gardle. W pokoju pachniało kawą. Lola usiadła na skraju łóżka. Ręką
musnęła jego ramię. Ustami dotknęła czoła, potem warg. Szybki, czuły
pocałunek. Jeżeli jest szczęście, to właśnie się o nie otarł.

-Zapomniałem.

- Jeśli to prawda, to natychmiast się stąd wynoś! Podała mu
filiżankę kawy, wstała, żeby pójść po kawę dla siebie. Uśmiechnięta.
Szczęśliwa. Jakby smutek się nie obudził.

-Nie chcesz usiąść jak przed chwilą?
-Kawę...
-Pijesz na stojąco, wiem.

Znów się uśmiechnęła. Nie mógł się nasycić tym uśmiechem, tymi

ustami. Zajrzał jej w oczy. Błyszczały jak tamtej nocy. Uniosłeś jej
podkoszulek, potem swoją koszulę. Wasze brzuchy przylgnęły do siebie i
trwaliście tak bez ruchu, bez słowa. Tylko wasze oddechy. I jej oczy
utkwione w twoich.

- Nigdy mnie nie opuścisz.
Przysiągłeś.

Ale wyjechałeś. Manu został na miejscu. Lola czekała. Może Manu

został na miejscu, bo ktoś musiał czuwać nad Lolą. A Lola nie pojechała
za tobą, bo Manu nie zasłużył na to, żeby go zostawić samego.

Od śmierci Manu nie przestawał o tym myśleć. Wiedział, że musi

wrócić. I wrócił. Czuł Marsylię w gardle. A z nią smak Loli.

Jej oczy błyszczały bardziej niż zwykle. Od hamowanych łez.

Domyślała się, że coś knuje. I że to coś zmieni jej życie. Miała tego
przeczucie po pogrzebie Manu. W cią-

21

background image

gu tych paru godzin spędzonych z Fabiem. Wiedziała, że to się stanie.
Wyczuwała wiszący w powietrzu dramat. Ale nic nie powie. Niech on
sam mówi.

Sięgnął po szarą kopertę leżącą koło łóżka.
- Masz tu bilet do Paryża. Na dziś. TGV o 13.54. Tutaj jest kwit do

przechowalni na Dworcu Lyońskim. Tutaj to samo, ale na Dworcu
Montparnasse. Dwie walizki do ode brania. W każdej pod starymi
ciuchami znajdziesz sto tysięcy franków. To jest pocztówka bardzo
dobrej restauracji w Port-Mer pod Cancale, w Bretanii. Na odwrocie
telefon Marine. To kontakt. Możesz żądać od niej, czego tylko chcesz.
Ale nie targuj się o cenę usług. Zarezerwowałem ci pokój w hotelu des
Marroniers przy rue Jacob. Na twoje nazwisko, na pięć dni. W recepcji
czeka na ciebie list.

Nie drgnęła. Zastygła. Jej oczy powoli wyzbyły się wszelkiego wyrazu.

Spojrzenie nie wyrażało już nic.

-Mogę wtrącić słówko?
-Nie.
-To wszystko, co masz mi do powiedzenia?

Potrzeba by całych wieków na to, co miał do powiedzenia. Ale mógł

to streścić w jednym słowie i jednym zdaniu. Żałuję. Kocham cię. Tyle że
nie mają już czasu. A raczej czas ich prześcignął. Przyszłość mieli za
sobą. Przed sobą już tylko wspomnienia. Żal. Podniósł na nią oczy. Z
możliwie największą obojętnością.

-Opróżnij konto bankowe. Zniszcz kartę kredytową. I książeczkę
czekową. Zmień tożsamość, jak najszybciej się da. Marine ci to
załatwi.
-A ty? - wydusiła z trudem.
-Zadzwonię jutro rano.
Spojrzał na zegarek. Wstał. Nie patrząc na nią, przeszedł obok i

skierował się do łazienki. Zamknął za sobą drzwi na klucz. Nie chciał,
żeby Lola przyszła do niego pod prysznic. Ujrzał swoją twarz w lustrze.
Nie podobał się sobie. Czuł się staro. Nie potrafił już się uśmiechać. W
kącikach ust

22

background image

pojawiły się gorzkie zmarszczki, które już nie znikną. Niebawem skończy
czterdzieści pięć lat, a ten dzień będzie najpaskudniejszym dniem w jego
życiu.

Usłyszał pierwszy akord gitary. Entre dos aguas. Paco de Lucia. Lola

głośniej nastawiła płytę. Paliła papierosa, stojąc przy hi-fi ze
skrzyżowanymi ramionami.

-Oddajesz się wspomnieniom?
-Wypchaj się.

Wyciągnął pistolet, naładował go, nałożył bezpiecznik i wsunął

broń między koszulę i spodnie, z tyłu. Lola odwróciła się, śledziła
wszystkie jego ruchy.

-Pośpiesz się. Nie chcę, żebyś się spóźniła na ten pociąg.
-Co zamierzasz?
-Zrobić burdel. Mam nadzieję.

Motorower kręcił się na zwolnionych obrotach. Nikogo. 16.51. Rue des

Esperettes, willa Charles'a Zukki. Było gorąco. Pot spływał mu po plecach.
Chciał z tym skończyć jak najprędzej.

Całe przedpołudnie szukał beurów. Bezustannie przenosili się z ulicy

na ulicę. Taką mieli zasadę. Pewnie niczemu to nie służyło, ale musieli
mieć swoje powody. Natknął się na nich na rue Fontaine-de-Caylus,
zamienionej obecnie w plac z drzewami i ławkami. Byli sami. Nikt z
dzielnicy tutaj nie przesiadywał. Ludzie woleli trzymać się własnych
drzwi. Starsi chłopcy siedzieli na schodkach przed jednym z domów,
młodsi stali. Motorower stał obok nich. Na jego widok ten, co wyglądał na
szefa, podniósł się z miejsca, pozostali rozstąpili się.

- Potrzebuję twojego koła. Na popołudnie. Do szóstej.

Dwa tysiące gotówką.

Rozejrzał się dookoła. Niespokojnie. Liczył na to, że nikt nie będzie

czekał na przystanku autobusowym. Zrezygnuje, jeśli ktoś się pojawi.
Ale gdyby jakiś pasażer chciał tu

23

background image

właśnie wysiąść z autobusu, dowie się o tym za późno. Na tym polega
ryzyko. Postanowił zaryzykować. A potem powiedział sobie, że skoro
idzie na takie ryzyko, to może pójść i na inne. Zaczął liczyć. Autobus
się zatrzymuje. Otwierają się drzwi. Ktoś wsiada. Autobus rusza. Cztery mi-
nuty. Nie, wczoraj zajęło to tylko trzy minuty. No, ale powiedzmy, cztery.
Wygnał wszelkie myśli z głowy, licząc i jeszcze raz licząc minuty. Tak, to
możliwe. A potem zacznie się western. 16.59.

Opuścił wizjer kasku. W ręku mocno trzymał pistolet. Dłonie miał

suche. Przyśpieszył, ale tylko leciutko, jadąc wzdłuż trotuaru. Lewa ręka
zaciśnięta na kierownicy. Pojawił się pudel, za nim Zucca. Poczuł w
środku chłód. Zucca widział, jak nadjeżdża. Zatrzymał się na skraju
chodnika, powściągając psa. Zrozumiał, ale za późno. Otworzył usta, z
których nie wydobył się żaden dźwięk. Wytrzeszczył oczy. W oczach
strach. Wystarczyło tylko tyle. Niechby się zesrał w gacie. Nacisnął spust.
Z obrzydzeniem. Do siebie. Do tamtego. Do ludzi. Do ludzkości.
Władował mu w pierś cały magazynek.

Mercedes zaparkowany pod willą gwałtownie ruszył z miejsca. Z

prawej nadjeżdżał autobus. On minął przystanek, nie zwalniając. Na
pełnym gazie wyprzedził autobus, przecinając mu drogę, i o mało się nie
wywalił na chodnik, ale zdążył przejechać. Autobus raptownie
zahamował, blokując mercedesowi dostęp do ulicy. On gnał przed siebie,
skręcił w lewo, jeszcze raz w lewo, drogą Souvenir, potem rue des Roses.
Na rue des Bois-Sacres wrzucił pistolet do studzienki kanalizacyjnej. Kilka
minut później jechał już spokojnie rue d'Endoume.

Dopiero wtedy pomyślał o Loli. Jedna myśl goniła drugą. Niczego już

się nie da zrobić. Pragnąłeś czuć jej brzuch przy swoim brzuchu.
Pragnąłeś smaku jej ciała. Jej zapachu. Mięta i bazylia. Ale zbyt wiele lat
was dzieli. I Manu. Umarły, ale wciąż żywy. Dzieli was pięćdziesiąt
centymet-

24

background image

rów. Gdybyś wyciągnął rękę, mógłbyś ją objąć w talii i przygarnąć do
siebie. Ona mogłaby rozwiązać pasek swojego szlafroka. Olśnić cię
urodą swego ciała. Przywarlibyście do siebie gwałtownie. Pełni
niezaspokojonej żądzy. A potem byłoby potem. Znaleźć słowa. Słowa,
których nie ma. Potem byś ją stracił. Na zawsze. Zostawiłeś ją samą.
Bez pożegnania. Bez pocałunku. Kolejny raz.

Trzęsło nim. Zahamował przy pierwszym bistrze na boulevard de la

Corderie. Działając jak automat, założył łańcuch bezpieczeństwa, zdjął
kask. Jednym haustem wypił kieliszek koniaku. Czuł, jak palący płyn
spływa mu do żołądka. Chłód go opuścił. Teraz się spocił. Pobiegł do
toalety, żeby się wreszcie wyrzygać. Wyrzygać swoje czyny i myśli.
Wyrzygać tego, kim był. Tego, kto porzucił Manu. Kto nie miał odwagi
kochać Loli. Człowieka, który dryfuje. Od jakże dawna. Zbyt dawna. To
pewne, że najgorsze dopiero go czeka. Przy drugim koniaku przestał się
trząść. Opanował się.

Zaparkował przy Fontaine-de-Caylus. Beurów nie było. 18.20. Dziwne.

Zdjął kask, powiesił go na kierownicy, ale nie zgasił silnika. Zjawił się
najmłodszy z chłopaków. Kopiąc przed sobą piłkę, rzucił w jego stronę:

- Spadaj, gliny się tu kręcą. Przed domem twojej kobity też stoją.
Ruszył w górę uliczki. Pewnie pilnują pasaży. Montee-des-Accoules,

Montee-Saint-Esprit, Traverse des Repenties. Na place de Lenche też muszą
być, oczywiście. Zapomniał spytać Lolę, czy Franckie Malabe znów się
pojawił. Może uda mu się wywinąć, jeśli skręci w rue des Cartiers, na
samej górze. Zeskoczył z motoroweru i pędem zbiegł po schodach. Było
ich dwóch. Młodzi gliniarze w cywilu. U stóp schodów.

- Policja.

Usłyszał syrenę gdzieś w górze ulicy. Dopadli go. Trzasnęły drzwiczki.

Nadchodzili. Z tyłu, zza jego pleców.

25

background image

- Nie ruszać się!

Zrobił to, co należało zrobić. Sięgnął ręką pod kurtkę. Trzeba z tym

skończyć. Przestać uciekać. Był tutaj u siebie. W swojej dzielnicy. Więc
niech się to tutaj stanie. Na koniec w Marsylii. Wycelował w dwóch
młodych gliniarzy. Ci z tyłu nie mogli widzieć, że nie ma broni. Pierwsza
kula przeszyła mu plecy. Płuco eksplodowało. Nie poczuł dwóch
następnych kul.

background image

Rozdział pierwszy,

w którym nawet żeby przegrać,

trzeba umieć się bić

Kucnąłem przy zwłokach Pierre'a Ugoliniego. Dopiero co

przyszedłem na miejsce. Za późno. Moi koledzy zabawili się w kowbojów.
Kiedy strzelali, to po to, żeby zabić. Proste jak drut. Uczniowie generała
Custera. Dobry Indianin to martwy Indianin. A w Marsylii byli wyłącznie
Indianie, albo prawie.

Teczka Ugoliniego wylądowała na niewłaściwym biurku. U komisarza

Aucha. Jego ekipa w ciągu paru lat zyskała sobie paskudną reputację,
ale się sprawdziła. Przymykano oczy, kiedy od czasu do czasu zdarzało
jej się wpaść w poślizg i popełnić błąd. W Marsylii walka z bandytyzmem
to priorytet. Drugi priorytet to utrzymanie porządku w dzielnicach
północnych. Na przedmieściach zamieszkanych przez imigrantów. W
zakazanych osiedlach. To była moja działka. Ale ja nie miałem prawa do
błędów.

Ugo, kumpel z dzieciństwa. Jak Manu. Przyjaciel. Nawet jeśli od

dwudziestu lat nie rozmawialiśmy ze sobą. Manu, a teraz Ugo, moja
rozwalona przeszłość. Chciałem temu zapobiec. Ale źle się do tego
zabrałem.

Kiedy się dowiedziałem, że to Auch ma prowadzić dochodzenie w

sprawie przyjazdu Uga do Marsylii, dałem cynk jednemu z moich
kapusiów, Franckiemu Malabe.

27

background image

Miałem do niego zaufanie. Jeśli Ugo przyjechał do Marsylii, to poszedł do
Loli. To jasne. Mimo upływu czasu. Byłem pewien, że Ugo się pojawi. Z
powodu Manu. Z powodu Loli. Przyjaźń rządzi się swoimi prawami, które
nie ulegają przedawnieniu. Czekałem na Uga. Od trzech miesięcy.
Ponieważ i dla mnie sprawa śmierci Manu nie była zakończona. Trzeba to
wyjaśnić. Znaleźć winnego. Wymierzyć sprawiedliwość. Chciałem się
spotkać z Ugiem, żeby o tym pogadać. O sprawiedliwości. Ja, gliniarz, i
on, wyjęty spod prawa. Żeby nie zrobił czegoś głupiego. Żeby go osłonić
przed Auchem. Po to, by znaleźć Uga, musiałem wpierw znaleźć Lolę. Po
śmierci Manu straciłem jej ślad.

Franckie Malabe był bardzo skuteczny. Ale informacje przekazał

najpierw Auchowi. Ja je dostałem w drugiej kolejności, następnego dnia.
Już po tym, jak się zakręcił przy Loli w Vampingu. Auch był potężny.
Twardy. Kapusie się go bali. I jak na prawdziwe gnidy przystało, dbali o
swoje małe interesy. Powinienem był o tym pomyśleć.

Drugi błąd, to że sam nie poszedłem zobaczyć się z Lolą tamtego

wieczoru. Brak mi czasem odwagi. Nie mogłem się zdecydować, żeby po
trzech miesiącach zjawić się znienacka w Vampingu. Po trzech miesiącach
od tamtej nocy po śmierci Manu. Lola nie odezwałaby się do mnie
słowem. Może. A może widząc mnie, domyśliłaby się, co mam do
przekazania. I Ugo by zrozumiał.

Ugo. Patrzył na mnie martwymi oczami, z uśmiechem na ustach.

Zamknąłem mu powieki. Uśmiech pozostał. Pozostanie.

Podniosłem się. Wokół mnie kręcili się policjanci. Orlandi

podszedł, żeby zrobić zdjęcia. Przyjrzałem się ciału Uga. Otwarta dłoń, a
dalej, na przedłużeniu linii, smith i wesson, który spadł stopień niżej.
Zdjęcie. Co się naprawdę wydarzyło? Czy chciał strzelić? Czy wezwano go
do rzucenia broni? Nigdy się nie dowiem. Może kiedyś w piekle, gdy się
tam z Ugiem spotkamy. Bo nie będzie żadnych

28

background image

innych świadków niż wybrani przez Aucha. Ci tutejsi, z dzielnicy,
zostaną pominięci. Ich słowa się nie liczą. Odwróciłem oczy. Zjawił się
Auch. Podszedł do mnie.

-Przykro mi z powodu twego kumpla, Fabio.
-Odpieprz się.

Poszedłem w górę rue des Cartiers. Minąłem Morvana, strzelca

doborowego ekipy. Gęba Lee Marvina. Zabójcy, nie policjanta.
Wlałem w spojrzenie całą moją nienawiść. Nie spuścił oczu. Dla niego
nie istniałem. Byłem nikim. Nikim więcej niż gliną z przedmieścia.

W górze ulicy beurowie obserwowali tę scenę.

- Zabierajcie się stąd, dzieciaki.
Popatrzyli po sobie. Popatrzyli na najstarszego z bandy. Popatrzyli na

leżący na ziemi motorower. Motorower porzucony przez Uga. Kiedy
zaczęli na niego polować, siedziałem na tarasie Bar du Refuge.
Obserwowałem dom Loli. W końcu postanowiłem się ruszyć. Zbyt wiele
czasu minęło. Robiło się niebezpiecznie. W mieszkaniu nikogo. Ale
gotów byłem czekać na Lolę czy na Uga jak długo trzeba. Ugo
przejechał dwa metry ode mnie.

-Jak się nazywasz?
-Dżamel.
-To twój motorower? Bierz go i zmykaj. Póki tamci są jeszcze zajęci.
Żaden z chłopaków nie drgnął. Dżamel przyglądał mi się,

niezdecydowany.

- Oczyścisz go i tyle. I ukryjesz gdzieś na kilka dni. Kapujesz?
Odwróciłem się na pięcie i poszedłem do samochodu. Nie oglądając

się. Zapaliłem papierosa, winstona, i zaraz go wyrzuciłem. Ohydny smak.
Od miesiąca próbowałem przerzucić się z gauloise'ów na blondy, żeby
mniej kasłać. W lusterku upewniłem się, że motoroweru już nie ma,
beurów też nie. Przymknąłem oczy. Chciało mi się wyć.

29

background image

Kiedy wróciłem do biura, poinformowano mnie o Zucce. I zabójcy

na motorowerze. Zucca nie był „ojcem chrzestnym", ale filarem
przestępczego świata, od kiedy bonzowie umarli czy to w więzieniu, czy
w szerokim świecie. Dla nas, gliniarzy, śmierć Zukki to była gratka. W każ-
dym razie dla Aucha. Natychmiast pomyślałem o Ugu. Ale nic nikomu nie
powiedziałem. Co by to zmieniło? Manu nie żyje. Ugo nie żyje. A Zucca
nie był wart jednej łzy.

Prom do Ajaccio odpływał z basenu nr 2. „Monte d'Oro". Jedyna

zaleta mojego zaplutego biura w Hotel de Police, to że okno wychodzi
na port de la Joliette. Promy to niemal wszystko, co zostało z
działalności portu. Promy do Bastii, Ajaccio, Algieru. A także parę statków
wycieczkowych dla turystów w podeszłym wieku. I wciąż jeszcze
sporo frachtu. Marsylia pozostaje trzecim portem Europy. Daleko
wyprzedza swoją rywalkę Genuę. Palety bananów i ananasów z Wybrzeża
Kości Słoniowej na końcu mola Leon-Gousset wydawały mi się nadzieją
dla Marsylii. Ostatnią.

Portem interesowali się poważnie inwestorzy budowlani. Dwieście

hektarów do zabudowania, złota żyła. Już widzieli, jak przenoszą port do
Fos i wznoszą na brzegu morza Nową Marsylię. Już mieli architektów, już
powstawały projekty. Ale ja nie mogłem sobie wyobrazić Marsylii bez
doków, bez starych hangarów, bez statków. Kochałem statki. Wielkie,
prawdziwe. Kochałem patrzeć, jak się poruszają na wodzie. Za każdym
razem czułem kłucie w sercu. Z portu wypływał „Ville-de-Naples". Cały
oświetlony. Stałem na nabrzeżu. Zapłakany. Na pokładzie kuzynka Sandra.
Z rodzicami i braćmi. Zakotwiczyli na dwa dni w Marsylii i płynęli dalej do
Buenos Aires. Kochałem się w Sandrze. Miałem dziewięć lat. Nigdy
więcej się nie spotkaliśmy. Nigdy do mnie nie napisała. Na szczęście
miałem inne kuzynki.

Do basenu Grandę Joliette wpływał prom. Przesuwał się za katedrą

de la Major. Zachodzące słońce przydawało

30

background image

ciepła szarym, ciężkim od brudu kamieniom. O tej godzinie de la Major ze
swoimi bizantyńskimi krągłościami robiła się piękna. Później na powrót
stawała się taka, jaką była zawsze: nadęta landara z czasów Drugiego
Cesarstwa. Śledziłem wzrokiem prom. Przesuwał się powoli. Ustawił się
równolegle do tamy Sainte-Marie. Dziobem do szerokiego morza. Dla
turystów, którzy przejazdem spędzili dzień, a może tylko noc w
Marsylii, zaczynała się morska przeprawa. Jutro rano wylądują na Pięknej
Wyspie. Z Marsylii zachowają wspomnienie Starego Portu. Górującej nad
miastem Notre-Dame-de-la-Garde. Może jeszcze zapamiętają Corniche. 1
Palais du Pharo, który mają teraz po lewej.

Marsylia to nie miasto dla turystów. Nie ma tu nic do oglądania. Jej

urody nie da się sfotografować. Trzeba ją przeżyć. Trzeba się
opowiedzieć. Być za albo przeciw. Gwałtownie być. Pasjonować się.
Dopiero wtedy to, co jest do zobaczenia, daje się zobaczyć. A wówczas,
zbyt późno, człowiek budzi się nagle w środku dramatu. Antycznego
dramatu, którego bohaterem jest śmierć. W Marsylii nawet żeby
przegrać, trzeba umieć się bić.

Prom stawał się już tylko ciemną plamą na zachodzącym słońcu.

Za bardzo byłem gliniarzem, żeby traktować rzeczywistość dosłownie.
Wiele rzeczy mi umykało. Od kogo Ugo tak szybko dowiedział się o
Zucce? Czy to naprawdę Zucca zlecił zabójstwo Manu? Dlaczego? I
dlaczego Auch nie przymknął Uga wczoraj wieczór? Albo dziś rano? Gdzie
była Lola o tej porze?

Lola. Jak Manu i jak Ugo, nie widziałem jej dorastania. Przemieniania

się w kobietę. A potem, tak samo jak oni, zakochałem się w niej. Ale nie
miałem szans się o nią starać. Nie byłem z dzielnicy. Urodziłem się
tam, w Panier, ale kiedy miałem dwa lata, rodzice przenieśli się do
Capelette, dzielnicy zamieszkanej przez Włochów. Z Lolą mogłem się
tylko kolegować, a i do tego trzeba było mieć

31

background image

dojście. Moją szansą byli Manu i Ugo. To, że się z nimi przyjaźniłem.

W dzielnicy zostali jeszcze nasi krewni, na rue des Cordelles. Dwóch

kuzynów i kuzynka Andżela. Żelu była dużą dziewczyną, miała prawie
siedemnaście lat. Często do nas przychodziła. Pomagała mojej matce,
która już prawie nie wstawała z łóżka. Potem trzeba ją było
odprowadzać do domu. W tamtych czasach na ulicach było jeszcze bez-
piecznie, ale Żelu nie lubiła wracać sama. Bardzo mi się podobało, że z
nią spaceruję. Pękałem z dumy, że taka piękna dziewczyna bierze mnie
pod rękę. Kłopot zaczynał się w momencie, gdyśmy dochodzili do
Accoules. Nie lubiłem się zapuszczać w dzielnicę. Brud i smród.
Wstydziłem się. A przede wszystkim miałem pietra. Nie z nią, tylko kiedy
wracałem sam. Żelu wiedziała o tym i śmiała się ze mnie. Nie miałem
odwagi prosić jej braci, żeby mnie odprowadzili. Wracałem niemal
biegiem. Ze spuszczonymi oczami. Na rogu rue du Panier i rue des
Muettes wystawały zwykle dzieciaki w moim wieku. Słyszałem ich śmiech,
przechodząc. Czasem gwizdali za mną jak za dziewczyną.

Pewnego wieczoru, pod koniec lata, szliśmy z Żelu w górę rue des

Petits-Moulins. Pod rękę. Jak para zakochanych. Piersią ocierała się o
moją dłoń. Upajałem się tym. Byłem szczęśliwy. A potem zobaczyłem tych
dwóch. Widywałem ich już wcześniej wiele razy. Musieli mieć tyle lat
co ja. Czternaście. Szli nam naprzeciw, ze złym uśmiechem na ustach.
Żelu mocniej przywarła do mego ramienia i poczułem na ręce ciepło jej
piersi.

Rozstąpili się przed nami. Wyższy znalazł się po stronie Żelu. Niższy

po mojej. Trącił mnie mocno ramieniem, śmiejąc się głośno. Puściłem
rękę Żelu.

- Ty, Espingoin!*

* Obraźliwa nazwa Hiszpana.

32

background image

Odwrócił się zdumiony. Uderzyłem go pięścią w żołądek, aż zgiął

się wpół. Podniosłem go, ładując mu lewą pięść prosto w twarz. Jeden
z moich wujów uczył mnie boksu, ale biłem się pierwszy raz.
Znokautowany leżał na ziemi, łapiąc oddech. Drugi ani drgnął. Żelu też
nie. Patrzyła. Bała się. Chyba jej zaimponowałem. Podszedłem do le-
żącego i spytałem z pogróżką w głosie:

-I co, Espingoin, masz dość?
-Nie mów tak do niego - powiedział ten drugi za moimi plecami.
-A ty kto jesteś? Rital*?
-Co za różnica?
Poczułem, że tracę grunt pod nogami. Ten pierwszy, nie podnosząc się

z ziemi, podciął mi nogę. Upadłem na tyłek. Rzucił się na mnie.
Zobaczyłem, że ma rozwaloną wargę. Krwawił. Turlaliśmy się po ziemi.
Odór szczyn i gówna wypełnił mi nozdrza. Chciało mi się płakać. Przerwać
bójkę. Oprzeć głowę na piersiach Żelu. Potem poczułem, że ktoś
gwałtownie ciągnie mnie do tyłu i okłada kułakami po głowie. Jakiś
mężczyzna nas rozdzielił, wyzywając od uliczników. I krzycząc, że
skończymy „na galerach". Nie spotkałem ich więcej. Aż do września,
kiedy znaleźliśmy się w tej samej szkole na rue des Ramparts. W klasie
CAP**. Ugo podszedł do mnie i uścisnął mi rękę. Potem Manu. Rozma-
wialiśmy o Żelu. Ich zdaniem, była najładniejszą dziewczyną w dzielnicy.

Wróciłem do domu dobrze po północy. Mieszkam pod Marsylią. W

Goudes. To przedostatni mały port przed calanques***. Jedzie się wzdłuż
Corniche aż do plaży Roucas-Blanc, a potem dalej, cały czas brzegiem
morza. La

*Obraźliwa nazwa Włocha.

** Średnia szkoła zawodowa.

*** Szereg niewielkich wąskich zatok na wschód od Zatoki Marsylskiej.

33

background image

Vieille-Chapelle. La Pointe-Rouge. La Campagne-Pastree. La Grotte-Roland.
Dzielnice, które wciąż jeszcze pozostają wioskami. Potem Madrague de
Montredon. Tu kończy się Marsylia. Wyraźnie. Dalej nad morzem wije się
mała, kręta droga, wykuta w białej skale. Na końcu port Goudes, osłonięty
suchymi, wapiennymi wzgórzami. Droga urywa się kilometr dalej. W
Callelongue, zaułek Muets. Potem calanques: Sormiou, Mbrgiou, Sugitton,
En-Vau. Istne cuda. Nie ma nic podobnego na całym wybrzeżu. Można
tam dotrzeć tylko piechotą. Albo łódką. To się nazywa szczęście! Dopiero
dalej, znacznie dalej, jest port Cassis. I turyści.

Moim domem była rybacka chata. Jak prawie wszystkie tutejsze domy.

Cegła, deski, parę dachówek. Moją zbudowano na skałach, tuż nad
morzem. Dwa pomieszczenia. Mała sypialnia i duża kuchnia-stołowy,
umeblowane starzyzną. Wyglądały jak filia Emaus. Osiem stopni niżej była
przycumowana moja łódka. Rybacka, z dziobem, kupiona od Honorine,
mojej sąsiadki. Odziedziczyłem tę chatę po rodzicach. To było ich
jedyne mienie. A ja byłem jedynakiem.

Przyjeżdżaliśmy tu całą rodziną w soboty. Jadło się wielkie porcje

makaronu z sosem i z duszonymi w tym sosie klopsikami. Zapach
pomidorów, bazylii, tymianku i liści laurowych wypełniał pomieszczenie.
Butelki różowego wina krążyły wśród śmiechów. Po jedzeniu zawsze się
śpiewało piosenki, najpierw Marino Mariniego i Renato Carressone, potem
nasze, ludowe. Na koniec zawsze Santa Lucia w wykonaniu mego ojca.

Później mężczyźni zasiadali do belotki. Grali przez całą noc, póki

któryś się nie obraził i nie rzucił kart. „Patrzcie go! Warto by mu
pijawki przystawić!" - wołał ktoś. I wszyscy w śmiech. Na podłodze
rozkładano materace. Spało się na kupie. My, dzieci, na jednym łóżku, w
poprzek. Opierałem głowę o rodzące się piersi Żelu i zasypiałem
szczęśliwy jak dziecko. Ale śniłem jak dorosły.

34

background image

Ze śmiercią mojej matki skończyły się zabawy. Ojciec nigdy więcej

nie pojechał do Goudes. Jeszcze trzydzieści lat temu jazda do Goudes to
była cała wyprawa. Najpierw trzeba było wsiąść w dziewiętnastkę na
place de la Prefecture, przy rogu rue Armeny, i dojechać do Madrague de
Montredon. Stamtąd jechało się dalej starym autobusem, którego
kierowca dawno powinien był przejść na emeryturę. Mając około
szesnastu lat, zaczęliśmy tam regularnie bywać z Ugiem i Manu. Nigdy
nie zabieraliśmy ze sobą dziewczyn. To było nasze miejsce. Nasza melina.
Ściągaliśmy do chaty wszystkie nasze skarby. Książki, płyty. Wy-
myślaliśmy świat. Na naszą miarę i nasze podobieństwo. Całymi dniami
czytaliśmy sobie o przygodach Ulissesa. A potem, gdy już zapadła noc,
siedząc w milczeniu na skałach, marzyliśmy o złotowłosych syrenach, co
śpiewają na lśniących od białej piany czarnych głazach. I przeklina-
liśmy tych, którzy zabili syreny.

Zamiłowanie do książek wpoił nam Antonin, stary bukinista anarchista

z cours Julien. Zrywaliśmy się ze szkoły, żeby do niego zajść. Opowiadał
nam historie o awanturnikach i piratach. Morze Karaibskie. Morze
Czerwone. Morza południowe... Czasem przerywał opowieść, sięgał po
książkę i czytał kawałek na głos. Na dowód, że wie, co mówi. A potem
dawał nam tę książkę w prezencie. Pierwszą był Lord Jim Conrada.

U niego też pierwszy raz słuchaliśmy Raya Charlesa. Na starym

adapterze Żelu. Czterdziestkapiątka z koncertu w Newport. What i’d
Say
i I Got a Woman. Obłędne. Bez końca nastawialiśmy w kółko tę
płytę. Na cały głos. Honorine nie wytrzymywała.

- Matko święta! Wszyscy przez was zbzikujemy! - krzyczała ze swego

balkonu. I opierając pięści na rozłożystych biodrach, groziła, że się
poskarży memu ojcu. Wiedziałem, że nie widziała go od śmierci mamy,
ale była tak wściekła, że wydawało się, że rzeczywiście może to
zrobić. To

35

background image

nas przywołało do porządku. A poza tym bardzo lubiliśmy Honorine.
Zawsze się o nas troszczyła. Zaglądała, „czy nam czego nie trzeba".

-Wasi rodzice wiedzą, że tu jesteście?
-No pewnie - odpowiadałem.
-1 nie przygotowali wam nic do jedzenia?
-Za biedni.
Parskaliśmy śmiechem. Honorine wzruszała ramionami i odchodziła

uśmiechnięta. Wspólniczka, a zarazem jak matka. Matka trójki dzieci,
których sama nigdy nie miała. A potem wracała z podwieczorkiem.
Albo z zupą rybną, jeśli zostawaliśmy na noc w sobotę. Ryby łowił
Toinou, jej mąż. Czasami zabierał nas na swoją łódź. Każdego po kolei.
Dzięki niemu polubiłem łowienie ryb. A teraz jego łódź „Tremolino" stoi
pod moim oknem.

Przyjeżdżaliśmy do Goudes aż do czasu, gdy rozdzieliło nas wojsko.

Szkolenie odbywaliśmy razem. Najpierw w Tulonie, potem we Frejus, w
Legii Kolonialnej, wśród pokrytych bliznami kaprali, udekorowanych
medalami aż po uszy. Weterani Indochin i Algierii, marzący, żeby jeszcze
powojować. Manu został we Frejus. Ugo pojechał do Numei. A ja do
Dżibuti. Po wojsku nie byliśmy już tacy sami. Staliśmy się mężczyznami.
Zawiedzionymi i cynicznymi. Nieco rozgoryczonymi również. Nie
mieliśmy nic. Nawet świadectwa CAP. Żadnej przyszłości. Tylko życie. Ale
życie bez przyszłości to jeszcze mniej niż nic.

Bardzo szybko znużyły nas drobne gówniane prace. Któregoś ranka

stawiliśmy się u Kourosa, w przedsiębiorstwie budowlanym w dolinie
Huveaune na drodze do Aubagne. Wściekli jak zawsze, ilekroć
musieliśmy iść do roboty, żeby zarobić trochę forsy. Poprzedniego
wieczoru zgraliśmy się do cna w pokera. Trzeba było rano wstać, poje-
chać na gapę autobusem, wyprosić papierosy od jakiegoś przechodnia.
Marny początek dnia. Grek zaproponował nam 142 franki 57
centymów za tydzień. Manu zbladł.

36

background image

Nie mógł przełknąć nie tyle nędznej zapłaty, ile tych 57
centymów.

- Pewny jest pan tych pięćdziesięciu siedmiu centymów, panie

Kouros?

Facet spojrzał na Manu jak na wariata, potem na Uga i na mnie.

Znaliśmy naszego Manu. Zły początek, to pewne.

- Nie pięćdziesiąt sześć ani pięćdziesiąt osiem. Ani nawet

pięćdziesiąt dziewięć. Co? Dokładnie pięćdziesiąt siedem. Pięćdziesiąt
siedem centymów?

Kouros potwierdził, nie kapując, o co chodzi. Uważał, że to dobra

stawka. 142 franki 57 centymów. Manu dał mu w twarz. Mocny, dobrze
wymierzony cios. Kouros spadł z krzesła. Sekretarka wrzasnęła, potem
zaczęła wyć. Do biura wpadli pracownicy. Bójka. Nie na naszą korzyść. Aż
przyjechali gliniarze. Wieczorem powiedzieliśmy sobie, że dość tego,
trzeba się wziąć do spraw poważnych. Przejść na własny rachunek.
Może by tak otworzyć starą księgarnię Antonina? Ale na to brak nam forsy.
Starannie przygotowaliśmy nasz pierwszy skok. Ogołocić nocną aptekę.
Trafikę. Stację benzynową. Rzecz w tym, by uciułać trochę grosza.
Owszem, umieliśmy kraść. Książki u Tacussela na Canebiere, płyty u
Raphala na rue Montgrand, ciuchy w Magasin General albo w Dames de
France przy rue Saint-Ferreol. To było nawet zabawne. Ale napad z bronią
w ręku, tego jeszcze nie przerabialiśmy. Jeszcze nie. Nauczyliśmy się
szybko. Całymi dniami opracowywaliśmy strategię, wyszukiwaliśmy
idealne miejsce.

Pewnego wieczoru pojechaliśmy do Goudes świętować dwudzieste

urodziny Uga. Miles Davis grał Rouge. Manu wyciągnął z torby pakiet i
położył go przed Ugiem.

-Prezent dla ciebie. Automatyczny pistolet 9 mm.
-Skądżeś to wydrapał?

37

background image

Ugo patrzył na broń, nie miał odwagi jej dotknąć. Manu roześmiał się,

sięgnął ręką do torby i wyciągnął kolejny okaz. Beretta 7.65.

- No to jesteśmy wystrojeni. - Spojrzał na Uga, potem na mnie. -

Udało mi się zdobyć tylko dwa. Ale to nieważne. My wchodzimy, ty
prowadzisz gablotę. Zostajesz za kierownicą. Pilnujesz, żeby nikt nam nie
przeszkadzał. Ale nie ma żadnego ryzyka. Po ósmej nikt tam nie zagląda. A
facet jest stary. I sam.

To była apteka. Rue des Trois-Mages, uliczka w pobliżu Canebiere.

Siedziałem za kierownicą peugeota 204, którego zwinąłem rano na rue
Saint-Jacques, u burżujów. Manu i Ugo wcisnęli marynarskie czapeczki
na uszy, owinęli się po nos szalikami. Wyskoczyli z samochodu, tak jak to
widzieliśmy w kinie. Facet najpierw podniósł ręce, potem otworzył kasę.
Ugo zebrał pieniądze, podczas gdy Manu groził staremu berettą. Pół
godziny później stukaliśmy się kieliszkami w Peano: nasze zdrowie,
chłopaki! Kolejka dla wszystkich! Zwinęliśmy tysiąc siedemset franków.
Niezła suma jak na tamte czasy. Równowartość dwóch miesięcy tyrania u
Kourosa, łącznie z centymami. Prosta sprawa.

Niebawem mieliśmy kieszenie wypchane forsą. Wydawaliśmy, nie

licząc. Dziewczyny. Samochody. Zabawa. Kończyliśmy noce u Cyganów w
Estaque, pijąc i słuchając, jak grają. Rodzice Ziny i Kali, sióstr Loli. Lola
przychodziła tam teraz z siostrami. Skończyła szesnaście lat. Siedziała w
kącie, cicha i skulona. Nieobecna. Prawie nic nie jadła, piła tylko mleko.

Szybko zapomnieliśmy o księgarni Antonina. Powiedzieliśmy sobie, że

później się zobaczy, że jednak warto zafundować sobie kawałek łatwego
życia. I że może pomysł z księgarnią nie był taki dobry. Ile byśmy mogli
tam zarobić? Niewiele, zważywszy na to, w jakiej nędzy skończył

38

background image

Antonin. Może lepiej jakiś bar. Albo nocny lokal. Jeździłem z nimi. Stacje
benzynowe, trafiki, apteki. Splądrowaliśmy cały departament, od Aix po
Martigues. Raz nawet zrobiliśmy wypad do Salon-de-Provence. Zawsze
jeździłem z nimi. Ale coraz mniej chętnie. Jakbym blefował w pokera.

Pewnego razu znowu zrobiliśmy skok na aptekę. Na rogu place Sadi-

Carnot i rue Mery, niedaleko Starego Portu. Aptekarz zrobił mały gest.
Rozległa się syrena. I strzał. Widziałem z samochodu, jak facet pada.

-

Gazu! - rzucił Manu, wskakując na tylne siedzenie.

Dojechałem na place du Mazeau. Wydawało mi się, że słyszę
syreny policyjne gdzieś w pobliżu, za nami. Po prawej Panier. Żadnych
ulic, same schody. Po lewej jednokierunkowa rue de la Guirlande, zakaz
wjazdu. Pojechałem rue Caisserie, potem rue Saint-Laurent.

-Zgłupiałeś, czy co? To pułapka na szczury.
-Sam zgłupiałeś. Po coś strzelał?
Zatrzymałem samochód w zaułku Belle-Mariniere. Pokazałem schody

między nowymi budynkami.

-Wiejmy tędy. Na piechotę. (Ugo jeszcze się nie odezwał.) W
porządku, Ugo?
-Mamy z pięć tysięcy. Nasz najlepszy skok.
Manu pobiegł rue Martegales. Ugo avenue Saint-Jean. Ja rue de la

Loge. Ale nie spotkałem się z nimi w Peano, jak to mieliśmy w
zwyczaju. Wróciłem do siebie i porzygałem się. Potem zacząłem pić. Pić i
płakać. Patrząc z balkonu na miasto. Słyszałem, jak ojciec chrapie. Całe
życie ciężko tyrał, wiele wycierpiał, ale nigdy nie będę tak szczęśliwy jak
on, pomyślałem sobie. W łóżku, kompletnie pijany, przysiągłem na
pamięć matki, pod jej portretem, że jeśli facet wyjdzie z tego cało, zostanę
księdzem, a jeśli nie, to zostanę gliną. Głupoty, ale przysiągłem.
Następnego dnia zaciągnąłem się na trzy lata do Kolonialnej. Facet ani
nie umarł, ani nie wyszedł z tego cało, został sparaliżowany do końca

39

background image

życia. Poprosiłem, żeby mnie znów wysłano do Dżibuti. Tam ostatni
raz widziałem Uga.

Wszystkie nasze skarby były tutaj, w chacie. Nienaruszone. Książki,

płyty. I tylko ja jeden pozostałem przy życiu.

„Zrobiłam Panu foccachę", napisała Honorine na kartce. Foccacha to

coś w rodzaju croque-monsieur, tyle że z ciasta jak na pizzę. Wkłada się
do środka, co się lubi. I podaje na gorąco. Tym razem nadzieniem była
surowa szynka i mozzarella. Jak co dzień od śmierci Toinou, trzy lata
temu, Honorine przygotowała mi coś do jedzenia. Skończyła siedemdziesiąt
lat i lubiła gotować. Ale gotować mogła tylko dla mężczyzny. Ja byłem tym
mężczyzną. Uwielbiałem to. Zainstalowałem się w łódce z foccacha i
butelką białego cassisu - Cios Boudard 91. Wypłynąłem, wiosłując,
żeby nie zakłócać snu sąsiadom, a gdy minąłem groblę, włączyłem silnik
i nastawiłem ster na wyspę Maire.

Zapragnąłem znaleźć się właśnie tutaj. Między niebem a morzem.

Cała Zatoka Marsylska rozciągała się przede mną niby lśniący robak.
Pozwoliłem łódce dryfować. Ojciec odłożył wiosła. Wziął mnie na ręce i
powiedział: „Nie bój się". Zanurzył mnie w wodzie po ramiona. Łódź
przechyliła się w moją stronę, widziałem jego twarz nad sobą. Uśmiechał
się do mnie. „Przyjemnie, co?" Kiwnąłem głową, że tak. Wcale nie
byłem pewien. Znów zanurzył mnie w wodzie. Prawda, że było
przyjemnie. To był mój pierwszy kontakt z morzem. Miałem pięć lat.
Sytuowałem tę kąpiel właśnie tutaj i wracałem w to miejsce, ilekroć
ogarniał mnie smutek. Tak jak pragnie się wrócić do swojego pierwszego
szczęścia.

Smutno mi było tego wieczoru. Śmierć Uga ciążyła mi na sercu.

Czułem się przygnębiony i samotny. Bardziej niż kiedykolwiek. Co roku
ostentacyjnie wykreślałem z notesu

40

background image

z adresami nazwiska kolegów, którzy pozwalali sobie na rasistowskie
uwagi. Zaniedbywałem tych, co marzyli wyłącznie o nowym samochodzie
i wakacjach z Klubem Mediterranee. Zapominałem o tych, którzy grali w
lotto. Lubiłem łowić ryby i ciszę. Chodzić po wzgórzach. Pić chłodny
cassis. Z winnicy Lagavulin albo z Oban, do późna w noc. Mówiłem
mało. Miałem opinie na każdy temat. Życie, śmierć. Dobro, zło.
Uwielbiałem kino. Pasjonowałem się muzyką. Przestałem czytać powieści
współczesnych autorów. I bardziej niż wszystkiego innego nie
znosiłem ludzi letnich.

Wielu kobietom się to podobało. Nie umiałem żadnej zatrzymać. Za

każdym razem ta sama historia. Gdy tylko zainstalowały się w świeżej
pościeli wspólnego życia, próbowały na siłę zmienić to, co im się we
mnie spodobało. „Ciebie nie da się zmienić", powiedziała Rosa na
odchodnym, sześć lat temu. Próbowała przez dwa lata. Stawiałem opór.
Jeszcze silniejszy niż przy Muriel, Carmen czy Alicji. Aż pewnej nocy
znalazłem się sam przed pustym kieliszkiem i popielniczką pełną
petów.

Piłem wino prosto z butelki. Jeszcze jedna z tych nocy, kiedy sam nie

pojmuję, dlaczego zostałem gliniarzem. Przed pięciu laty przydzielono
mnie do brygady nadzoru nad sektorami. Jednostka policjantów
niewyspecjalizowanych, która ma za zadanie utrzymywać porządek na
przedmieściach. Miałem doświadczenie, zimną krew i byłem facetem spo-
kojnym. Idealnie nadawałem się do tego, żeby po paru głośnych
wypadkach nadużycia władzy przez policję posłać mnie do takiej
ryzykownej roboty. Podczas banalnej kontroli dokumentów został
zastrzelony siedemnastoletni Lahauri ben Mohamed. Stowarzyszenia
antyrasistowskie podniosły raban, lewicowe partie zmobilizowały się.
Afera. A przecież to był tylko Arab. Nie było powodu wymachiwać
prawami człowieka. Ale kiedy w lutym 1988 roku zastrzelono Charles'a
Dovero, syna taksówkarza, całe miasto

41

background image

było poruszone. Francuz, cholera. To rzeczywiście było nadużycie.
Należało podjąć jakieś kroki. Wypadło na mnie. Objąłem swoją funkcję z
głową pełną złudzeń. Chciałem tłumaczyć, przekonywać. Udzielać
odpowiedzi, najchętniej dobrych. Pomagać. Tego dnia zacząłem się
obsuwać, jak się wyrazili moi koledzy. Coraz mniej gliniarz. Coraz bar-
dziej dzielnicowy wychowawca. Albo asystentka społeczna. Czy coś w
tym rodzaju. Od tego czasu przełożeni stracili do mnie zaufanie i
zyskałem niemało wrogów. Owszem, nadużycia się skończyły, drobna
przestępczość nie wzrosła, ale „tablica łowiecka" nie przedstawiała się
najlepiej: żadnych spektakularnych aresztowań, żadnego superwyczynu
dla mediów. Sprawnie kierowana rutyna.

Liczne reformy pogłębiły moje osamotnienie. Nie przydzielono

dodatkowych funkcjonariuszy do brygady nadzoru. I pewnego dnia
okazało się, że nie mam żadnej władzy. Zostałem wywłaszczony przez
brygadę do walki z przestępczością, brygadę do walki z narkotykami,
brygadę do walki z prostytucją, brygadę do walki z nielegalną emigracją.
Nie licząc brygady do walki z groźnym bandytyzmem, którą tak
błyskotliwie kieruje Auch. Stałem się gliniarzem z przedmieścia,
którego omijają wszelkie ważne śledztwa. Od czasu służby w Kolonialnej
jedyne, co umiałem, to być gliną. I nikt ode mnie nie wymagał, bym był
kim innym. Ale wiedziałem, że koledzy mają rację, obsuwałem się. Sta-
wałem się niebezpiecznym gliniarzem. Nie takim, co byłby gotów strzelić
chuliganowi w plecy, żeby ratować życie kolegi.

Migotało światełko automatycznej sekretarki. Było późno. Wszystko

może zaczekać. Wziąłem prysznic. Nalałem sobie szklaneczkę lagavulina,
nastawiłem płytę Theloniousa Monka i położyłem się do łóżka ze
Zwierciadłem morza Conrada. Oczy mi się zamknęły. Monk grał dalej
sam.

background image

Rozdział drugi,

w którym nawet jeśli nie ma wyjścia,

iść o zakład to wciąż jeszcze żywić nadzieję

Zaparkowałem mojego R5 na parkingu w Paternelle. Osiedle

imigrantów z Maghrebu. Nie najgorsze. Ale też bynajmniej nie najlepsze.
Zaledwie dziesiąta rano, a już bardzo gorąco. Słońce mogło sobie tutaj
pohulać. Ani jednego drzewa, niczego. Blokowisko. Parking. Wygwizdów. A
w dali morze. Estaque i jej port. Jakby inny kontynent. Przypomniał mi
się Aznavour, który śpiewał: Łatwiej znieść nędzę niż słońce. Pewnie
nigdy tutaj nie trafił. Do tej kupy gówna i betonu.

Kiedy wylądowałem na osiedlach, z miejsca starłem się z

chuliganami, ćpunami, blokersami. Tymi, co się nie mieszczą w szeregu,
od których wieje chłodem. Ludzie się ich boją. Nie tylko ci z centrum,
ale i tutejsi, na osiedlu. Łobuzy, dzieci ulicy, już zaawansowane w
przestępczej działalności. Napady z bronią w ręku, handel narkotykami,
wymuszanie okupu. Niektórzy, zaledwie siedemnastoletni, mieli już za
sobą dwa lata poprawczaka plus wieloletnie wyroki w zawieszeniu,
oddani pod pieczę kuratora. Mali twardziele z lekko chodzącym
spustem. Paskudy. Ćpuny nie szukają kłopotów. Tyle że potrzebują forsy i
gotowi są zrobić nie wiem co, żeby ją zdobyć. Mieli to wypisane na twarzy.

43

background image

Blokersi to chłopcy na luzie. Żadnych rozrób. Nie figurują w rejestrze

karnym. Zapisują się do zawodówki, ale nie chodzą na zajęcia, co
zresztą wszystkich urządza: mniej uczniów w klasach, a szkoła może
zatrudnić dodatkowych nauczycieli. Spędzają popołudnia we FNAC-u
albo w Vir-gin*. Tu wyproszą papierosa, tam dziesięć franków. Dają
sobie radę, na czysto. Aż do czasu, gdy zacznie im się marzyć bmw, bo
mają dość jazdy autobusem. Albo gdy po dawce hery doznają
„iluminacji". I wpadną w nałóg.

A dalej są wszyscy inni, których odkryłem później. Chmara

dzieciaków bez żadnej historii poza tą, że się tu urodziły. I że są Arabami.
Albo Murzynami, Cyganami czy Malgaszami. Licealiści wszelkich kategorii,
pracujący dorywczo, bezrobotni, rozrabiaki, sportowcy. Ich dorastanie
jest jak chodzenie po linie. Z tym, że mają wszystkie szanse, żeby spaść.
Gdzie? To loteria. Nikt nie wie. Bandzior, blokers, ćpun. Dowiedzą się
prędzej czy później. Jeżeli chodzi o mnie, zawsze za wcześnie, jeśli o nich
- za późno. Tymczasem wpadali na błahostkach. Jazda bez biletu, bójka
przy wyjściu ze szkoły, drobna kradzież w supermarkecie.

Mówili o tym w Radio Galerę, brudnej radiostacji, która zmywa

głowę, jak się tam reklamują. Regularnie słuchałem w samochodzie tej
marsylskiej radiostacji. Przy otwartych drzwiczkach czekałem, aż
skończy się audycja.

„- Starzy już nie mogą nam pomagać. Weź na przykład mnie. Zaraz

skończę osiemnaście lat. No dobra, potrzebuję, kurwa, pięćdziesiąt czy sto
franków na piątek wieczór. Normalka, nie? W domu jest nas pięcioro. Skąd
mój stary ma wytrzasnąć pięćset franków? No więc prędzej czy później,
nie mówię, że ja... ale młody chłopak musi...

-Obrabiać kieszenie!
-Nie truj!

* Wielkie sklepy z płytami.

44

background image

-Jasne, że tak! No i facet, któremu ukradnie forsę, widzi, że to
Arab. Wystarczy ten jeden raz, a facet będzie za Frontem
Narodowym.
-Nawet jeśli nie jest rasistą!
-To mógłby być, ja wiem, Portugalczyk, Francuz, Cygan.
-Albo Szwajcar! Kurczę! Złodzieje są wszędzie.
-Niestety, trzeba przyznać, że w Marsylii będzie to raczej Arab niż
Szwajcar".

Od kiedy zajmowałem się sektorami, przymknąłem paru prawdziwych

złoczyńców, wielu dealerów i drobnych włamywaczy. Przyłapani na
gorącym uczynku albo po gonitwie przez osiedla czy na obwodnicy.
Kierunek Baumettes, wielkie marsylskie więzienie. Robiłem to bez litości,
lecz i bez nienawiści. Za to z oporami. Osiemnastoletniego chłopaka,
jakikolwiek by był, więzienie złamie na zawsze. Kiedy robiliśmy włamy z
Manu i Ugiem, nie zastanawialiśmy się nad ryzykiem. Znaliśmy regułę.
Grasz. Jeśli wygrasz, tym lepiej. Jeśli przegrasz, tym gorzej. Jak nie, to
zostań w domu.

Nadal obowiązywała ta sama reguła. Ale ryzyko było sto razy

większe. Więzienia pękały w szwach od małolatów. Sześciu na jedno
miejsce, wiedziałem o tym. Dreszcz mnie przechodził na myśl o tej
liczbie.

Dziesięciu chłopaków ganiało się pod domami, obrzucając się

kamieniami wielkimi jak pięść. „Przynajmniej nie rozrabiają w tym czasie",
powiedziała mi jedna z matek. Rozróba to kiedy trzeba wzywać gliny. A
obrzucanie się kamieniami to tylko wersja OK Corral dla juniorów. Przed
blokiem C12 w półtorametrowym cieniu, jaki oferował budynek, stało
sześciu beurów, dwanaście-siedemnaście lat. Namawiali się. Widzieli, że
idę w ich stronę. Zwłaszcza najstarszy, Raszid, miał mnie na oku. Zaczął
potrząsać głową i głośno dyszeć, przekonany, że sama moja obecność
źle

45

background image

wróży. Nie miałem zamiaru sprawić mu zawodu. Odezwałem się, nie
zwracając się konkretnie do nikogo:

-To co, lekcja na świeżym powietrzu?
-Mhm. Dzień pedagogiczny, psze pana. Sami się dziś uczą -
powiedział najmłodszy.
-No. Sprawdzają, czy są wystarczająco łebscy, żeby nam prać
mózgi - dorzucił drugi.
-Super. A wy, jak widzę, macie zajęcia praktyczne?

- Bo co? Nic złego nie robimy! - zaperzył się Raszid.
Dla niego szkoła skończyła się już dawno. Wyrzucono go z
technikum. Po tym jak postraszył nożem nauczyciela, który go wyzwał od
debili. A przecież to dzielny chłopak. Miał nadzieję, że się dostanie na
staż. Jak wiele dzieciaków z osiedli. To była ich przyszłość: czekać na
staż, wszystko jedno jaki. Zawsze to lepiej niż w ogóle na nic nie
czekać.

- Tylko się pytam. - Raszid miał na sobie dres w kolorach

marsylskiej ligi, biało-niebieski. Pomacałem materiał. - Nowiutki,
widzę.
- Bo co? Zapłaciłem za niego. Prezent od mamy.
Objąłem go za ramiona i odciągnąłem od grupy. Jego kolesie
patrzyli na mnie, jakbym naruszył prawo. Gotowi byli podnieść raban.

-Słuchaj, Raszid, idę do B7. Tam, na piąte piętro. Do Muluda. Muluda
Laarbiego. Znasz go?
-Tak. Bo co?
-Posiedzę tam z godzinę.
-Co mi do tego?
Odciągnąłem go jeszcze parę kroków w stronę mojego auta.
-To moja gablota. Powiesz mi, że to nie żadne cudo. Zgoda. Ale
zależy mi na niej. Wolałbym, żeby nie było z nią kłopotów. Nawet
zadraśnięcia. Więc jej popilnujesz. A jakbyś chciał iść się odlać, to
załatwisz to z kolegami.
-Nie jestem stróżem, proszę pana.

46

background image

-To się wprawiaj. Może znajdzie się taka posada - mocniej ścisnąłem
go za ramię. - Ani zadrapania, słyszysz, bo jak nie...
-Czego się pan mnie czepia? Nic mi pan nie może zarzucić.
-Wszystko mogę, Raszid. Jestem gliną. Chyba nie zapomniałeś? -
Przejechałem dłonią po jego plecach. - A jak ci położę rękę tu, na
tyłku, to co znajdę w tylnej kieszeni?
Gwałtownie się wyrwał. Zdenerwowany. Wiedziałem, że niczego nie

ma. Chciałem się tylko upewnić.

-Nic tam nie ma. Nie tykam się tych rzeczy.
-Wiem. Jesteś biednym małym beurem, do którego przypieprza się
jakiś przeklęty gliniarz. Zgadza się?
-Tego nie powiedziałem.
-Ale pomyślałeś. Przypilnuj mojej gabloty, Raszid.

Blok B7 był podobny do wszystkich pozostałych. Brudny hol. Rozbita

kamieniami żarówka. Śmierdziało sikami. Winda nie chodziła. Pięć pięter.
Jak się człowiek wdrapuje na piechotę, to ma pewność, że nie do raju.
Mulud zadzwonił do mnie wczoraj i nagrał się na sekretarkę. Najpierw,
zaskoczony nagranym głosem, powtarzał: „Halo! Halo!", potem cisza,
wreszcie wiadomość. „Proszę, żebyś przyszedł, panie Montale. Chodzi o
Leilę".

Leila była najstarsza z dzieci. Miał ich troje: Leilę, Kadera i Drissa.

Miałby może więcej, ale jego żona, Fatima, zmarła przy porodzie Drissa.
Mulud ucieleśniał całe marzenie imigracji. Był jednym z pierwszych
zatrudnionych przy budowie Fos-sur-Mer, pod koniec 1970 roku.

Fos to było eldorado. Pracy na całe wieki. Budowano port, do

którego miały zawijać olbrzymie transportowce z płynnym gazem, i
fabryki, w których miała lać się stal dla Europy. Mulud był dumny, że
bierze udział w tej przygodzie. Budować, wznosić - to mu się podobało.
Na ten obraz ukształtował swoje życie i swoją rodzinę. Nigdy nie kazał
dzieciom odcinać się od innych, nie zadawać się

47

background image

z Francuzami. Tylko żeby unikały złych znajomości. Szanowały samych
siebie. Nauczyły się właściwych manier. I zaszły tak wysoko, jak się da.
Żeby stały się częścią społeczeństwa, nie wypierając się siebie. Ani swojej
rasy, ani swojej przeszłości.

„Jak byliśmy mali, zwierzyła mi się kiedyś Leila, kazał nam powtarzać

za sobą.

-

Alla Akbar, La ilah Ula Allah, Mohamed rasas Allah, Ayya Ula Salat,

Ayya Ula el Fallah. Nic żeśmy nie rozumieli, ale przyjemnie było słuchać.
To przypominało jego opowieści o Algierii". W tamtych czasach Mulud
był szczęśliwy. Zainstalował rodzinę w Port-de-Bouc, między Fos a
Martigues. Na merostwie byli dla niego „mili" i szybko dostał piękne
mieszkanie w HLM*, na avenue Maurice-Thorez. Robotnicy ciężko
pracowali na budowie i im więcej było Arabów, tym lepiej się wszystkim
powodziło. Tak twierdzili starzy robotnicy portowi, którzy znaleźli pracę
w Fos. Włosi, w większości z Sardynii, Grecy, Portugalczycy, trochę
Hiszpanów.

Mulud zapisał się do CGT**. Był robotnikiem, potrzebował rodziny,

która by go rozumiała, wspierała i broniła. „To jest największa rodzina",
powiedział mu Guttierez, delegat związkowy. I dodał: „Jak się skończy
budowa, będą staże przygotowujące do pracy w hutnictwie. Z nami masz
już zapewnione miejsce w fabryce".

Muludowi się to podobało. Wierzył w to na mur beton. Guttierez też w

to wierzył. 1 CGT wierzyła. Marsylia wierzyła. Wszystkie miasta dokoła
wierzyły, budowały ochoczo HLM-y, szkoły i drogi na przyjęcie
robotników, których czekało tutaj eldorado. Nawet Francja w to uwierzyła.
Ale przy pierwszym wylewie stali okazało się, że Fos to miraż.
Ostatnie wielkie marzenie lat siedemdziesiątych. Okrutne rozczarowanie.
Tysiące ludzi znalazło się na lodzie. Wśród nich Mulud, który jednak nie
tracił nadziei.

*Tanie budownictwo socjalne.
** Największa centrala związkowa, komunistyczna.

48

background image

Wraz z CGT strajkował, okupował terminal, bił się z żandarmami,

którzy przyjechali usunąć strajkujących. Przegrali, rzecz jasna. Nie można
wygrać z ekonomiczną samowolą facetów w garniturach i pod krawatem.
Urodził się Driss. Zmarła Fatima. A Mulud, figurujący w kartotece jako
podżegacz, nie znalazł już prawdziwej pracy. Wyłącznie drobne fuchy. Teraz
był magazynierem w Carrefourze. Za SMIG*. Po tylu latach. Ale i tak
powiadał, że „ma szczęście". Taki już był, wierzył we Francję.

Pewnego wieczoru w komisariacie dzielnicowym opowiedział mi z

dumą swoje życie. Żebym zrozumiał. Przyszedł z Leilą. To było dwa lata
temu. Zatrzymałem wtedy Drissa i Kadera. Parę godzin wcześniej Mulud
kupił baterie do tranzystora, który podarowały mu dzieci. Baterie luzem.
Nie działały. Kader zszedł do sklepu, żeby je wymienić. Driss za nim.

-Nie umiecie ich założyć i tyle.
-Owszem, umiem - powiedział Kader. - To nie pierwszy raz.
-Wy, Arabowie, zawsze wszystko umiecie.
-Niegrzecznie się pani odzywa.
-Jestem grzeczna, kiedy mi się podoba. Nie dla takich wszarzy jak
wy. Tracę tylko przez was czas. Zabieraj te baterie. Po pierwsze, są
stare, nie kupiłeś ich u mnie.
- Mój ojciec kupił je u pani przed chwilą.
Z zaplecza wyłonił się mąż z dubeltówką.
- Idź poszukaj tego kłamcy, twego ojca! Niech się nażre swoimi

bateriami. - Rzucił je na ziemię. - Jazda stąd! Wynocha!

Kader wypchnął Drissa ze sklepu. Potem wszystko stało się bardzo

szybko. Driss, który w ogóle dotąd się nie odezwał, podniósł z ziemi
kamień i cisnął nim w witrynę. Po czym rzucił się do ucieczki, a Kader
za nim. Facet wyszedł

* Minimalne wynagrodzenie

.

49

background image

ze sklepu i strzelił do nich. Nie trafił. Dziesięć minut później setka
dzieciaków oblegała jego sklepik. Trzeba było dwóch godzin i autokaru
żandarmerii, żeby przywrócić spokój. Obeszło się bez ofiar. Ale byłem
wściekły. Moje zadanie polegało właśnie na tym, żeby uniknąć wzywania
żandarmerii. Żadnych rozruchów, żadnych prowokacji, a zwłaszcza
żadnych nadużyć ze strony policji. Przesłuchałem sklepikarza.

-W tym rzecz, że za dużo tu kolorowych.
-Ale są. Nie pan ich tu sprowadził. Ani nie ja. Żyją tutaj i my
musimy żyć z nimi.
-Pan jest po ich stronie, co?
-Daj pan spokój, Varounian. Oni są Arabami, a pan jest Ormianinem.
-I jestem z tego dumny. Ma pan coś przeciwko Ormianom?
-Nic. Przeciwko Arabom też nic nie mam.
-No tak. I co z tego wynika? Centrum wygląda jak Algier albo Oran.
Był pan tam? Ja owszem. Cuchnie teraz zupełnie jak tam.

Pozwoliłem mu gadać.

- Dawniej jak potrąciłeś Araba na ulicy, to mówił przepraszam. A teraz

mówi: „Nie możesz przeprosić?" Bezczelni. Wydaje im się, kurwa, że są
u siebie!

Nie miałem ochoty go słuchać. Ani z nim dyskutować. Niedobrze mi

się robiło od tego gadania. I cały czas w tym stylu. Jakbym czytał „Le
Meridional". Gazeta skrajnej prawicy dzień w dzień sączyła jad.
Pozwolili sobie nawet napisać: „Pewnego dnia trzeba będzie zatrudnić
żandarmerię, siły porządkowe i psy policyjne, żeby zniszczyć marsylskie
kasby..." Jeśli nic nie zrobimy, pewnego dnia nastąpi wybuch, to pewne.
Nie widziałem rozwiązania. Nikt nie widział. Trzeba czekać. Nie tracić
nadziei. Wierzyć, że Marsylia przetrwa to nowe wymieszanie ludów. Że
się odrodzi. Marsylia niejedno przeżyła.

50

background image

Odesłałem wszystkich do domu. Z mandatem za „zakłócenie porządku

publicznego", poprzedzonym umoralniającą gadką. Varounian wyszedł
pierwszy.

-Gliniarzom takim jak pan urządzimy bal - powiedział, otwierając
drzwi. - Niebawem. Jak tylko będziemy u władzy.
-Do widzenia, panie Varounian - pożegnała go wyniośle Leila.
Zmierzył ją wzrokiem. Nie jestem pewien, ale wydawało mi się, że

wymamrotał „dziwka" pod nosem. Uśmiechnąłem się do Leili. Kilka dni
później zadzwoniła do mnie na komisariat, żeby mi podziękować i
zaprosić w niedzielę na herbatę. Zgodziłem się. Mulud mi się spodobał.

Driss był teraz uczniem w warsztacie samochodowym na rue

Roger-Salengro. Kader pracował w Paryżu u wuja, który miał sklepik na
rue de Charonne. Leila studiowała w Aix-en-Provence literaturę. Na
ostatnim roku. Dyplomowym. Mulud znów był szczęśliwy. Dzieci prawie
urządzone. Czuł się z nich dumny, zwłaszcza z córki. Rozumiałem go. Leila
była inteligentna, pewna siebie, piękna. Wypisz, wymaluj jak matka,
powiedział Mulud. I pokazał mi zdjęcie Fatimy, Fatimy i jego w Starym
Porcie. Pierwszy wspólny spacer po wielu latach rozłąki. Pojechał po nią
do Algierii, żeby ją przywieźć do raju.

Mulud otworzył drzwi. Miał czerwone oczy.

- Znikła. Leila znikła.

Mulud zrobił herbatę. Od trzech dni Leila nie dawała znaku życia. To

było nie w jej stylu. Wiedziałem. Leila szanowała swego ojca. Nie
podobało mu się, że dziewczyna nosi dżinsy, że pali i pije aperitif.
Mówił jej to. Sprzeczali się na ten temat, kłócili, ale nie narzucał jej
swego zdania. Miał do Leili zaufanie. I dlatego pozwolił jej zamieszkać
w akademiku w Aix. Żyć niezależnie. Telefonowała co dwa

51

background image

dni i przyjeżdżała do domu w niedziele. Często zostawała na noc.
Driss oddawał jej wtedy kanapę w salonie, a sam spał z ojcem.

Milczenie Leili było tym bardziej niepokojące, że nawet nie

zadzwoniła powiedzieć, czy zdała egzamin magisterski.

-Może nie zdała i się tego wstydzi... Może siedzi w kącie i płacze.
Nie śmie wrócić.
-Może.
-Powinieneś pojechać jej poszukać, panie Montale. Powiedzieć jej, że
to nieważne.

Mulud ani trochę nie wierzył w to, co mówił. Ja też nie. Gdyby nie

dostała magisterium, popłakałaby się, na pewno. Ale żeby się zaszyć w
kącie w swoim pokoiku - nie, to niemożliwe. Zresztą byłem pewien, że
obroniła pracę dyplomową. Poezja i obowiązek tożsamości. Przeczytałem ją
dwa tygodnie wcześniej i, moim zdaniem, była świetna. Ale nie jestem
komisją egzaminacyjną, a Leila jest Arabką.

Rozwinęła parę myśli libańskiego pisarza, Salaha Stetiego.

Przerzucała mosty między Wschodem i Zachodem. Ponad Morzem
Śródziemnym. Przypominała, że w Baśniach z tysiąca i jednej nocy słychać
echa rozmaitych epizodów Odysei, w postaci Sindbada Żeglarza
odnajdujemy spryt Odyseusza, jego przewrotną mądrość.

Podobały mi się zwłaszcza jej konkluzje. Dla Leili, dziecka Wschodu,

język francuski stał się owym miejscem, w którym emigrant skupia
wszystkie swoje ziemie i może wreszcie postawić walizki. W języku
Rimbauda, Valery'ego, Chara dokona się skrzyżowanie ras, twierdziła
Leila. To było marzenie całego pokolenia beurów. W Marsylii mówiło się
już tą nową dziwaczną francuszczyzną, mieszaniną prowansalskiego,
włoskiego, hiszpańskiego, arabskiego z dodatkiem ulicznej gwary i
verlan. Dzieciaki świetnie się

* Langue a Venvers - język osiedli, polegający na mówieniu wspak, np. beur

zamiast arabe, meuf zamiast femme itp.

52

background image

porozumiewały w tym języku. Na ulicy. Bo co innego w szkole czy w
domu.

Za pierwszym razem, kiedy poszedłem się z nią spotkać na

uniwersytecie, zobaczyłem na murach rasistowskie hasła. Obraźliwe i
sprośne. Stanąłem przed najbardziej lakonicznym: „Arabowie i Murzyni
wynocha!" Dla mnie faszystowskim wydziałem było prawo, pięćset metrów
dalej. Ale głupota ludzka ogarnęła również fakultet literatury nowożytnej.
Ktoś dopisał dla tych, co by się nie domyślili: „Żydzi też".

-Do pracy to pewnie nie zachęca - zwróciłem się do Leili.
-Nawet nie zauważam tych napisów.
-Ale masz je w głowie, nie?
Wzruszyła ramionami, zapaliła camela i wzięła mnie pod rękę,

żeby stamtąd odciągnąć.

-Przyjdzie dzień, kiedy zaczną szanować nasze prawa. Dobijemy się
tego, by je szanowali. Po to głosuję. Zresztą nie tylko ja.
-Może uszanują wasze prawa. Ale gęby sobie nie zmienisz.
Stanęła przede mną twarzą w twarz i uśmiechnęła się. Jej czarne

oczy błyszczały.

-Ach tak? Co ci się nie podoba w mojej gębie?
-Bardzo ładna - wydukałem zakłopotany.
Leila była podobna do Marii Schneider w Ostatnim tangu w Paryżu.

Taka sama okrągła twarz i długie, kręcone włosy, tyle że czarne. Jak oczy,
które we mnie utkwiła. Zaczerwieniłem się.

W ciągu ostatnich dwóch lat często widywałem Leilę. Wiedziałem o

niej więcej niż jej ojciec. Mieliśmy zwyczaj raz w tygodniu chodzić
razem na obiad. Opowiadała mi o swojej matce, którą znała bardzo
krótko. Tęskniła za nią. Z czasem coraz bardziej. Co roku urodziny Drissa
były ciężką chwilą dla całej czwórki.

53

background image

-Widzisz, właśnie z tego powodu Driss jest nie to, że zły, ale
gwałtowny. Bo czuje się winny jej śmierci. Zżera go to. Ojciec
zwierzył mi się kiedyś: „Gdybym mógł wybrać, wybrałbym twoją
matkę". Powiedział to tylko mnie, bo wiedział, że go zrozumiem.
-Mój ojciec też mi coś takiego powiedział. Tyle że moja matka wyszła
z tego cało. No i stoję przed tobą. Jedyny syn. Sam jeden.
-Samotność jest szklaną trumną. - Uśmiechnęła się. - To tytuł
powieści. Nie czytałeś?
Potrząsnąłem przecząco głową.
-Raya Bradbury'ego. Kryminał. Pożyczę ci. Powinieneś czytać
współczesną literaturę.
-Nie interesuje mnie. Brak jej stylu.
-Co ty, Fabio! Bradbury nie ma stylu?!
-Bradbury może ma.

I pogrążaliśmy się w długich rozmowach o literaturze. Ona - przyszła

nauczycielka literatury, i ja - gliniarz samouk. Jedyne książki, jakie w
życiu czytałem, to te, które nam dawał stary Antonin. Przygodowe,
podróżnicze. Ale też poeci. Zapomniani dziś marsylscy poeci: Emile
Sicard, Toursky, Gćrald Neveu, Gabriel Audisio i Louis Brauquier, mój
ulubiony.

W tamtych czasach jeden wspólny obiad w tygodniu nam nie

wystarczał. Spędzaliśmy dodatkowo razem jeden czy dwa wieczory.
Kiedy miałem wolne i kiedy ona nie pracowała jako babysitterka.
Jechałem po nią do Aix i szliśmy do kina, a potem gdzieś na kolację.

Rozpoczęliśmy wielkie tournee po egzotycznych kuchniach, co od

Aix do Marsylii mogło nam zająć wiele miesięcy. Jednym dawaliśmy
plusy, innym minusy. Na czele naszej wybranej listy figurowała
restauracja Mille et Une Nuits na boulevard d'Athenes. Jadło się, siedząc
na pufach przed wielką mosiężną tacą i słuchając rai*. Kuchnia ma-

* Współczesna muzyka arabska.

54

background image

rokańska. Najbardziej wyrafinowana w Maghrebie. Podawali najlepszą,
jaką kiedykolwiek jadłem, pastillę z gołębi.

Tamtego wieczoru zaproponowałem, abyśmy poszli do Tamaris,

greckiej restauracyjki w calanque Samena, niedaleko mego domu. Było
gorąco. Ciężki, suchy upał, jaki często bywa pod koniec sierpnia.
Zamówiliśmy proste dania: sałatkę z ogórków w jogurcie, faszerowane
liście winogron, taramę, pieczone na pędach winorośli szaszłyki, przy-
prawione ziołami i polane oliwą, kozi ser. Do tego butelka białej retsiny.

Przeszliśmy się po małej kamienistej plaży, potem usiedliśmy na

skałach. Cudowna noc. W dali latarnia morska Planier wskazywała
statkom drogę. Leila oparła głowę na moim ramieniu. Jej włosy
pachniały miodem i przyprawami. Wsunęła swoją rękę pod moją i
uścisnęła mi dłoń. Zadrżałem. Nie zdążyłem się uwolnić od jej palców.
Zaczęła deklamować po arabsku wiersz Brauquiera:

Żyjemy pozbawieni tajemnic i cienia,

W ubóstwie, bo nam ciucha brak.

Nie znając smaku ziemi ani grzechu tchnienia,
By drżącym ciałem zaznać, czym miłości smak.

- Przetłumaczyłam ten wiersz dla ciebie. Żebyś go usłyszał w

moim języku.

Jej język to był również jej głos. Słodki jak chałwa. Ze wzruszeniem

zwróciłem ku niej twarz. Wolniutko, żeby nie strącić jej głowy z mojego
ramienia. I żeby się upić jej zapachem. Widziałem błyszczące oczy Leili,
oświetlone nikłym blaskiem księżyca na wodzie. Pragnąłem wziąć ją w
ramiona, przytulić do siebie, całować.

Oboje byliśmy świadomi, że nasze coraz częstsze spotkania

prowadziły do tego momentu. Bałem się go. Zbyt dobrze znam swoje
pragnienia. Wiedziałem, jak to się skończy. W łóżku, a potem we łzach. Z
kobietami raz po raz ponosiłem klęskę. Poszukiwanie kobiety, jaką
pragnę znaleźć,

55

background image

mam jeszcze przed sobą. 0 ile taka istnieje. Ale to nie Leila. Do niej, jakże
młodziutkiej, czułem tylko pożądanie. Nie miałem prawa igrać z jej
uczuciami. Za fajna z niej dziewczyna. Pocałowałem ją w czoło. Poczułem
na udzie pieszczotę jej ręki.

-Zabierzesz mnie do siebie?
-Odwiozę cię. do Aix. Tak będzie lepiej i dla ciebie, i dla mnie. Po
co ci taki stary pierdoła...
-Lubię starych pierdołów.
-Daj spokój, Leila. Znajdź sobie kogoś, kto nie będzie pierdolą. I
młodszego.

Prowadziłem wóz, patrząc prosto przed siebie. Nie wymieniliśmy ani

jednego spojrzenia. Leila paliła papierosa. Nastawiłem kasetę Calvina
Russela. Dość mi się podoba. Pasuje do jazdy. Mógłbym tak przejechać
całą Europę, byle nie skręcić na zjazd z autostrady, prowadzący do Aix.
Russel śpiewał Rockin' the Republicans. Leila, wciąż bez słowa, zatrzymała
kasetę, zanim zaczął Baby I Love You. Nastawiła inną, której nie znałem.
Muzyka arabska. Solowy oud*. Muzyka, jaką sobie wymarzyła na tę noc
ze mną. Śpiew wypełnił samochód niczym zapach. Kojący zapach
pustyni. Daktyle, suszone figi, migdały. Ośmieliłem się na nią zerknąć.
Kusa spódnica odsłaniała uda. Leila była piękna, piękna dla mnie. Tak,
pragnąłem jej.

-Nie powinieneś był - powiedziała, wychodząc z samochodu.
-Czego nie powinienem?
-Pozwolić, żebym cię pokochała.
Zatrzasnęła drzwiczki, ale nie gwałtownie. Tylko ze smutkiem. I

złością, która z nim idzie w parze. To było rok temu. Nie widzieliśmy się
od tego czasu. Nie zadzwoniła do mnie więcej. Brakowało mi jej. Dwa
tygodnie temu

* Śpiew z północnej Afryki.

56

background image

dostałem pocztą jej pracę dyplomową. I kartkę z tymi tylko słowami: „Dla
ciebie. Do szybkiego".

- Poszukam jej, Mulud. Nie martw się.
Uśmiechnąłem się do niego jak najserdeczniej. Szczery uśmiech

dobrego policjanta, któremu można zaufać. Przypomniałem sobie, że
Leila, mówiąc o swoich braciach, powiedziała kiedyś: „Niepokoimy się,
jeśli któryś nie wraca do domu, a jest późno. Tutaj wszystko się może
przydarzyć". Ja też byłem zaniepokojony.

Przed C12 Raszid siedział na deskorolce. Sam. Wstał, kiedy

zobaczył, że wychodzę z bloku. Wziął swoją deskę i znikł w holu. Z
pewnością klął mnie w żywy kamień. Lecz nie miało to żadnego
znaczenia. Na moim zaparkowanym samochodzie nie było ani
zadraśnięcia.

background image

Rozdział trzeci,

w którym honor tych, co przetrwali,

polega na tym, by przetrwać

Mgiełka upału spowijała Marsylię. Jechałem autostradą, z

opuszczonymi szybami. Nastawiłem kasetę B.B. Kinga. Głos na fuli.
Nic, tylko muzyka. Byle nie myśleć. Jeszcze nie. Chciałem mieć pustkę
w głowie, odpędzić nasuwające się pytania. Wracałem z Aix, gdzie
potwierdziły się moje najgorsze obawy. Leila naprawdę znikła.

Błąkałem się po pustym wydziale w poszukiwaniu sekretariatu.

Chciałem najpierw się dowiedzieć, czy Leila zdała egzamin magisterski,
zanim pójdę do akademika. Odpowiedź brzmiała tak. Z wyróżnieniem.
Znikła później. Jej stary fiat panda stał na parkingu. Zajrzałem do środka.
Pusto. Albo samochód był uszkodzony, czego nie sprawdziłem, i
pojechała autobusem, albo ktoś po nią przyjechał. Dozorca, mały
korpulentny facet we wciśniętej na głowę czapeczce, otworzył mi pokój
Leili. Pamiętał, że widział, jak wróciła, nie pamięta, żeby potem wyszła. On
sam zmył się około szóstej po południu.

-Chyba nic nie przeskrobała?
-Nie. Ale znikła.
-O cholera! - powiedział, drapiąc się w głowę. - Miła dziewczyna. I
grzeczna. Nie tak jak niektóre Francuzki.
-Ona jest Francuzką.

58

background image

- Nie to miałem na myśli, proszę pana.

Zamilkł. Obraziłem go. Stał w drzwiach, podczas gdy przeszukiwałem

pokój. Nie żebym spodziewał się coś znaleźć. Byle tylko się przekonać,
że Leila nie wyparowała nagle do Acapulco, żeby się przewietrzyć.
Łóżko zasłane. Nad umywalką szczotka do zębów, pasta, kosmetyki. W
szafie starannie ułożone rzeczy. Kosz z brudną bielizną. Na stole ryza
papieru, zeszyty, książki.

Wśród nich ta, której szukałem. Le Bar d'escale Louisa Brauquiera.

Pierwsza edycja z 1926 roku, na żeberkowanym papierze, wydana przez
czasopismo „Le Feu". Egzemplarz numer 36. Dostała go ode mnie.

Pierwszy raz podarowałem komuś jedną z moich książek. Należały

tak samo do Manu i Uga, jak do mnie. Skarby naszej młodości. Często
wyobrażałem sobie, że nas kiedyś znów połączą. Wtedy gdy Manu i Ugo
wybaczą mi, że zostałem gliną. Wtedy gdy przyznam, że łatwiej jest być
policjantem niż przestępcą, i będę ich mógł uściskać ze łzami w oczach,
jak dawno niewidzianych braci. Wiedziałem, że tego dnia przeczytam im
wiersz Brauquiera, kończący się słowami:

Długo ciebie szukałem,

o nocy utraconej nocy.

Wiersze Brauquiera odkryliśmy u Antonina. Eau douce pour le navire,

L'audela de Suez, Liberie des mers. Mieliśmy siedemnaście lat. Stary
bukinista z trudem wracał do zdrowia po ataku serca. Zastępowaliśmy go
kolejno w księgarni. Przez ten czas nie wydawaliśmy forsy, grając we
flipera. Co więcej, oddawaliśmy się naszej wielkiej pasji, grzebiąc w
starych książkach. Powieści, relacje z podróży i wiersze, które tam
czytałem, miały specyficzny zapach piwnicy, podziemi. Zapach niemal
korzenny, szarozielony, mieszanina kurzu i wilgoci. Dzisiaj książki nie mają
żadnego zapachu. Nawet nie pachną drukiem.

59

background image

Znalazłem oryginalne wydanie Bard'escale pewnego ranka, kiedy

opróżniałem kartony, których stary Antonin nigdy nie otworzył. Wziąłem je
do domu. Przekartkowałem tomik o pożółkłych stronicach, zamknąłem go
i włożyłem do kieszeni. Spojrzałem na dozorcę.

- Przepraszam za to, co powiedziałem. Zdenerwowałem się.
Wzruszył ramionami. Facet z gatunku tych, co przywykli, że ich

opieprzają.

- Znał ją pan?

Nie odpowiedziałem, ale dałem mu swoją wizytówkę. Na wszelki

wypadek.

Otworzyłem okno i spuściłem żaluzje. Byłem wykończony. Marzyłem o

zimnym piwie. Ale najpierw musiałem napisać raport o zniknięciu Leili i
przekazać go do wydziału osób zaginionych. Mulud powinien następnie
podpisać prośbę o wszczęcie poszukiwań. Zadzwoniłem do niego. W
jego głosie czuło się przygnębienie. Całą nędzę świata, która w jednej
sekundzie was dopada, żeby już nie opuścić. „Znajdziemy ją". Nie
mogłem powiedzieć nic innego. A za tymi słowami - przepaść.
Wyobrażałem sobie, jak Mulud siedzi bez ruchu przy stole, zapatrzony
w dal.

Na obraz Muluda nałożył się inny: Honorine w swojej kuchni, dziś

rano. Poszedłem do niej o siódmej. Żeby jej powiedzieć o Ugu. Nie
chciałem, żeby się dowiedziała z gazet. Wydział Aucha był bardzo
dyskretny w sprawie Uga. Króciutka wzmianka w kronice wypadków.
Niebezpieczny złoczyńca, poszukiwany przez policję wielu krajów, został
wczoraj zastrzelony w momencie, gdy chciał otworzyć ogień do
policjantów. Dalej kilka nekrologicznych formułek, ale ani słowa na temat
tego, dlaczego Ugo był niebezpieczny i jakie popełnił zbrodnie.

O śmierci Zukki mówiły wielkie tytuły. Wszyscy dziennikarze

podawali tę samą wersję. Zucca nie cieszył się taką sławą, jak niegdyś
Meme Guerini czy w bliższych nam

60

background image

czasach Gatan Zampa, Jacky le Mat lub Francis le Belge. Być może
nawet nigdy nikogo nie zabił. Albo najwyżej raz czy dwa, żeby się
wykazać. Adwokat, syn adwokata, zajmował się administracją. Od czasu
samobójczej śmierci Zampy w więzieniu zarządzał imperium marsylskiej
mafii. Nie mieszając się w spory między klanami i gangsterami.

Toteż wszyscy zastanawiali się nad tą egzekucją, która mogła rozniecić

wojnę gangów. Marsylia bynajmniej tego teraz nie potrzebowała. Kryzys
gospodarczy był dla miasta wystarczająco ciężki. SNCM, spółka
obsługująca promy na Korsykę, groziła, że przeniesie działalność gdzie
indziej. Mówiło się o Tulonie i La Ciotat, starej stoczni leżącej czterdzieści
kilometrów od Marsylii. Od wielu miesięcy trwał konflikt między
kompanią a dokerami w sprawie ich statutu. Od 1947 roku dokerzy
mieli monopol na zatrudnienie w porcie. Dzisiaj kwestionowano
dawny układ.

Miasto uważnie śledziło tę próbę sił. We wszystkich innych portach

dokerzy ustąpili. Dla dokerów marsylskich była to sprawa honoru,
choćby miasto miało zdechnąć. Tutaj honor liczy się najbardziej. „Nie
masz honoru" to najgorsza zniewaga. Dla honoru ludzie są gotowi
zabić. Kochanka żony, tego, kto „zbrukał" ich matkę, albo faceta, który
skrzywdził ich siostrę.

Dlatego Ugo wrócił. Bronić honoru. Honoru Manu. Honoru Loli.

Honoru naszej młodości, naszej przyjaźni. I wspomnień.

- Nie powinien był wracać.

Honorine podniosła oczy znad filiżanki kawy. Wyczytałem w jej

spojrzeniu, że nie to ją dręczy. Tylko pułapka, która się wokół mnie
zamyka. Czy mam honor? Jestem ostatnim. Tym, który dziedziczy
wszystkie wspomnienia. Czy gliniarz może wykroczyć przeciwko prawu?
Czy mam zadowolić się werdyktem sądu? Ale kto się troszczy o
werdykt, gdy chodzi o przestępców? Nikt. Wyczytałem to w oczach
Honorine. A ona odpowiadała sobie tak, tak

61

background image

i jeszcze raz tak, a na koniec powiedziała nie. Bo widziała mnie leżącego
w rynsztoku. Z pięcioma kulami w plecach jak Manu. Albo z trzema jak
Ugo. Trzy, pięć - co za różnica. Wystarczy jedna, żeby lizać gówna w
rynsztoku. Tego Honorine nie chciała. Byłem ostatni. Honor tych, co
przetrwali, polega na tym, by przetrwać. Stać na nogach. Kto żyje, ten jest
wygrany.

Zostawiłem ją nad filiżanką kawy. Przyjrzałem się jej twarzy. Tak

mogła wyglądać moja matka. Pomarszczona twarz kobiety, która straciła
dwóch synów na wojnie. Wojnie, która jej nie dotyczyła. Odwróciła twarz
w stronę morza.

- Powinien był do mnie zajrzeć - powiedziała.

Od kiedy zbudowano metro, nie więcej niż dziesięć razy przejechałem

się tam i z powrotem linią nr 1. Castelanne-La Rose. Od eleganckich
dzielnic, gdzie przeniosło się centrum miasta z barami, restauracjami i
kinami, do dzielnicy północnej, gdzie nie ma żadnego powodu zaglądać,
jeśli nie jest się do tego zmuszonym.

Od kilku dni grupa młodych beurów rozrabiała na tej trasie. Ochrona

metra była za tym, żeby się z nimi ostro rozprawić. Arabowie rozumieją
tylko prawo pięści. Znałem tę piosenkę. Tyle że to się nigdy nie opłaciło.
Ani w metrze, ani na kolei. W odwecie za pobicie rok temu zablokowali
tory na linii Marsylia-Aix, za dworcem Septemes-les-Val-lons. Sześć
miesięcy temu na stacji Frais-Vallon obrzucili kamieniami wagony metra.

Zaproponowałem więc inną metodę. Polegającą na tym, by nawiązać

dialog z bandą. Chciałem to zrobić na swój sposób. Kowboje z metra
mnie wyśmiali. Ale dyrekcja wyjątkowo nie ugięła się przed nimi i dała
mi wolną rękę.

Poszedłem z Perolem i Ceruttim. Była osiemnasta. Akcja mogła się

zacząć. Godzinę wcześniej wpadłem do warsztatu, gdzie pracował Driss.
Chciałem z nim porozmawiać o Leili.

62

background image

Czekając, aż skończy pracę, gadałem z jego szefem. Gorący zwolennik

staży zawodowych. Zwłaszcza jeśli młodociani stażyści tyrają jak
robotnicy. A Driss nie lenił się w pracy. Smar był jego narkotykiem. Co
wieczór brał swoją dawkę. To było mniej szkodliwe niż crack czy heroina.
Tak mówiono. I ja tak uważałem. Niemniej smar też zżera głowę. Driss
musiał stale się wykazywać. I nie zapomnij mówić tak, proszę pana, nie,
proszę pana. I stale trzymać gębę na kłódkę, bo w końcu, kurwa, jesteś
tylko parszywy Arab. Na razie wytrzymywał ten reżim.

Zaciągnąłem go do pobliskiego baru Disque Bleu. Lokal brudny jak

jego właściciel. Facet miał wypisane na gębie, że tutaj Arabowie mają
prawo wypełnić kupon lotka, PMU* i konsumować na stojąco przy
kontuarze. Choć zgrywałem się na Gary'ego Coopera, byłem niemal
zmuszony pokazać mu legitymację policyjną, żebyśmy mogli wypić z
Drissem dwa piwa przy stoliku. Dla co poniektórych jestem zbyt
opalony.

- Przestałeś trenować? - spytałem Drissa, wracając z dwoma

kuflami.

Za moją radą zapisał się na kursy boksu w Saint-Louis. Prowadził je

Georges Mavros, mój stary kumpel. Niegdyś, po kilka wygranych
meczach, uważano go za wielką nadzieję boksu. Potem musiał wybrać
między kobietą, którą kochał, i sportem. Ożenił się. Został kierowcą
ciężarówki. Kiedy się dowiedział, że żona puszcza się na prawo i lewo,
gdy tylko on wyrusza w drogę, było już za późno na to, żeby zostać
czempionem. Rzucił żonę i robotę, sprzedał wszystko, co miał, i
otworzył te kursy.

Driss miał wszelkie zalety, jakich boks wymaga. Inteligencję i pasję.

Mógłby być równie dobry jak Stephane Haccoun czy Akim Tafer, jego
idole. Wierzyłem, że Mavros

* Zakłady bukmacherskie.

63

background image

zrobi z niego mistrza. Pod warunkiem, że i w sporcie Driss będzie
wytrzymały.

-Za dużo roboty. Ile godzin mam zasuwać?! Szef to straszna piła.
Cały czas siedzi mi na karku.
-Nie zadzwoniłeś. Mavros na ciebie czekał.
-Wiadomo coś o Leili?
-W tej sprawie przyszedłem. Nie wiesz, czy ma chłopaka?
Spojrzał na mnie, jakbym sobie kpił z niego.
-To pan nie jest jej facetem?
-Jestem jej przyjacielem. Tak samo jak twoim.
-Myślałem, że pan ją posuwa.

Omal mu nie dałem w pysk. Od pewnych słów chce mi się rzygać.

Zwłaszcza od tego. Rozkosz wymaga szacunku. To się zaczyna od słów.
Zawsze tak myślałem.

-Nie posuwam kobiet Kocham je... W każdym razie próbuję...
-A Leilę?
-A ty co byś na to powiedział?
-Ja pana lubię.
-Daj spokój. Nie brak fajnych chłopaków, młodych jak ty.
-Co to ma znaczyć?
-Że nie wiem, cholera, co się z nią dzieje! Fakt, że z nią nie spałem,
nie znaczy, że jej nie kocham!
-Znajdziemy ją.
-Tak powiedziałem twojemu ojcu. Jak na razie, zaprowadziło mnie to
tylko do ciebie.
-Leila nie ma chłopaka. Jesteśmy tylko my, ja, Kader i ojciec.
Uniwerek. Koleżanki. I pan. Nie przestaje o panu mówić. Niech pan
ją znajdzie. Od czego pan jest?

Zanim poszedł, zostawił mi telefony dwóch koleżanek Leili,

Żasminy i Kariny, którą kiedyś spotkałem, i Kadera w Paryżu. Ale nie
było powodu, żeby Leila pojechała do Paryża, nikomu nic nie mówiąc.
Gdyby Kader miał kłopoty,

64

background image

na pewno by mu powiedziała. Tak czy owak, z Kaderem wszystko jest w
porządku. Mało tego, dzięki niemu sklep wuja prosperuje.

Było ich ośmiu. Szesnaście, siedemnaście lat. Wsiedli na stacji Vieux-

Port. My czekaliśmy na nich na stacji Saint-Charles-Gare SNCF. Zajęli cały
przód wagonu. Stojąc na siedzeniach, walili w ściany i szyby jak w bębny, w
rytm radiowej kasety. Muzyka na fuli. Oczywiście rap. Znałem IAM,
marsylski zespół na topie. Często go puszczają w Radio Grenouille,
odpowiedniku paryskiej radiostacji Nova. Prezentują wszystkie zespoły rap
i ragga z Marsylii i Południa. IAM, Fabulous Trobadors, Bouducon,
Hypnotik, Black Lions. I Massilia Sound System, która narodziła się u
ultra-sów, w południowym skrzydle stadionu. Zespół zaraził gorączką
ragga hip-hop kibiców OM*, potem całe miasto.

Rap to nic innego jak marsylska gadka. Niczym się właściwie nie różni.

Kuzyni z Jamajki znaleźli tutaj braci. Nawijali jak przy barze. O Paryżu i
scentralizowanym państwie, o zaplutych przedmieściach i nocnych
autobusach. O swoim życiu i problemach. Świat widziany z Marsylii.

Walę sobie metrem robię dym aż lecą wióry
Obywatele patrzą na mnie z góry
Muzyka kolor skóry wszystko im przeszkadza
Tu za kolor skóry do pierdla chcą wsadzać
W Paryżu ludzi kręci tylko kasa i władza
Lecz choćby nie wiem jaki wpierdol mi dali
Ja w życiu nie zdradzę swoich ziomali

W całym wagonie huczało. Bębny z Afryki, z Bronksu, z planety

Mars. Nie przepadam za rapem, ale muszę przyznać, że teksty IAM trafiały
w sedno. Piękne i mocne. Poza tym ta muzyka miała w sobie groove, jak
mówią. Wystar-

* O1ympique Marseille - klub piłkarski z Marsylii.

65

background image

czyło spojrzeć na dwóch chłopaków tańczących przede mną.

Pasażerowie wycofali się na tył wagonu. Ze spuszczonymi głowami,

jakby nic nie widzieli ani nie słyszeli. A przecież nie mogli myśleć o
niczym innym. Ale po co się odzywać? Żeby dostać nożem? Na stacji
ludzie wahali się, czy wsiąść. Skupili się z tyłu. Wzdychając. Zgrzytając
zębami. Marząc, żeby sprać gówniarzy. Czując żądzę mordu.

Cerutti wślizgnął się między nich. Zapewniał łączność radiową z

centralą. Na wypadek, gdyby sprawa przybrała zły obrót. Perol
zainstalował się pośrodku wagonu, gdzie było pusto. Ja usiadłem z
przodu, między chłopakami, i rozłożyłem gazetę.

-Może byście trochę spauzowali?
Zawahali się przez chwilę.
-Zamknij się, dziadu! - rzucił jeden z nich.
-Przeszkadzamy ci? - zapytał drugi, siadając obok mnie.
-No właśnie. Jak zgadłeś?

Spojrzałem mojemu sąsiadowi prosto w oczy. Pozostali przestali walić
w ściany. Robiło się gorąco. Otoczyli mnie ciasnym kręgiem.

-Czego się czepiasz, dziadu? Co ci się nie podoba? Rap? Nasze gęby?
-Nie podoba mi się, że mi gracie na nerwach.
-Widzisz, ilu nas jest? Nam nie podskoczysz.
-Owszem, widzę. W ośmiu pyskujecie. W pojedynkę nie macie jaj.
-A ty masz?
-Gdyby mnie tu nie było, to byś nie pytał.

Ludzie z tyłu zaczęli podnosić głowy. Faktycznie, gość ma rację. Nie

można pozwolić, żeby takie szczyle jeździły człowiekowi po głowie.
Odwaga słów. Stacja Reformes-Canebiere. Wagon znów się zapełnił.
Czułem obecność ludzi za plecami. Pewnie Cerutti i Perol się
przybliżyli.

66

background image

Małolaty były trochę bezradne. Domyśliłem się, że nie ma wśród

nich wodza. Rozrabiali bez powodu, byle dokuczyć. Prowokacja bez
przyczyny. Ale mogło ich to drogo kosztować. Rewolwerowa kula łatwo
trafia do celu. Znów rozłożyłem gazetę. Ten z radiem wzmocnił głos. Drugi
zaczął walić w szybę. Ale ciszej. Żeby sprawdzić, jak zareaguję. Inni
przyglądali mi się, mrugając do siebie, wymieniając porozumiewawcze
uśmiechy, poszturchując się łokciami. Prawdziwe szczeniaki. Ten, który
siedział naprzeciwko mnie, omal nie wpakował mi się z trampkami w
gazetę.

-Gdzie wysiadasz?
-Co ci do tego?
-Wolałbym, żeby cię tu nie było.

Czułem setki wlepionych w nas oczu. Miałem wrażenie, że jestem

opiekunem klasowym grupy wyrostków. Cinq-Avenues-Longchamp, Les
Chartreux, Saint-Just. Mijaliśmy kolejne stacje. Szczeniaki przestały szurać.
Namyślały się. W wagonie się przerzedziło. Malpasse. Pustka za moimi
plecami.

-Jak ci dołożę, nikt się i tak nie ruszy - oznajmił jeden z
chłopaków, podnosząc się z miejsca.
-Nie ma nawet dziesięciu. Plus jedna kobita i dwóch staruszków -
zameldował jego koleś.
-Nic mi nie zrobisz.
-Niby dlaczego? Chyba ci się wydaje.
-Umiesz tylko pyskować.

Stacja Frais-Vallon. HLM-y przesłaniają horyzont.

- Aioli! - wrzasnął któryś.
Wyskoczyli z wagonu. Zerwałem się i złapałem ostatniego za ramię.

Wykręciłem mu rękę na plecy. Stanowczo, ale nie boleśnie. Szarpał się.
Pasażerowie pośpiesznie opuścili peron.

- Teraz jesteś sam.

67

background image

- Odwal się, kurwa! - Zwrócił się do Perola i Ceruttiego, którzy z

wolna kierowali się do wyjścia: - Ten dziad zwariował. Chce mi
dokopać.

Cerutti i Perol nie obejrzeli się. Peron był pusty. Czułem, że

szczeniaka rozsadza złość. I że się boi.

-Nikt cię nie obroni. Jesteś Arabem. Mógłbym cię załatwić. Tu, na
peronie. Nikt by się nie ruszył. Rozumiesz? Więc przestańcie się
wygłupiać, ty i twoi kolesie. Bo inaczej traficie na facetów, którzy wam
nie popuszczą. Rozumiesz?
-Dobra, dobra. Kurwa, boli!
-Przekaż to swoim kumplom. Jak cię jeszcze raz spotkam, to ci tę
rękę złamię.

Kiedy wyszedłem na górę, było już ciemno. Prawie dziesiąta. Czułem

się wypompowany. Zbyt zmęczony, żeby wrócić do domu. Musiałem się
przejść. Zobaczyć ludzi. Poczuć pulsowanie czegoś, co by przypominało
życie.

Zaszedłem do O'Stop, nocnej restauracji przy place de l'Opera.

Melomani i prostytutki, przyjazna atmosfera. Wiedziałem, kogo mam
ochotę zobaczyć. I była tutaj, Marie-Lou, młoda dziwka z Antyli.
Wylądowała w dzielnicy trzy miesiące temu. Przepiękna dziewczyna. W
typie Diany Ross, tyle że dwudziestodwuletniej. Dziś ubrana w czarne
dżinsy i szary, mocno wycięty bezrękawnik. Włosy zebrane z tyłu i
przewiązane czarną wstążką. Nie miała w sobie nic wulgarnego, nawet w
sposobie siedzenia. Była niemal wyniosła. Mało który z mężczyzn śmiał ją
zaczepić, jeśli sama nie dała mu znaku spojrzeniem.

Marie-Lou nie szukała klientów na ulicy. Pracowała na Minitelu*, a że

była wybredna, umawiała się tutaj na randki, żeby sprawdzić look faceta.
Bardzo mnie podniecała. Parę razy poszedłem z nią. Lubiliśmy się
spotykać. Byłem dla

* System komunikacji telefonicznej.

68

background image

niej idealnym klientem. Ona dla mnie czymś prostszym niż miłość. Teraz
akurat mi to pasowało.

W O'Stop było tłoczno jak zwykle. Dużo prostytutek, które

wpadały tutaj na przerwę: whisky, coca, siusiu. Niektóre, bardziej
leciwe, znały z grubsza Verdiego, a dokładnie - Pavarottiego.
Mrugnąłem porozumiewawczo i uśmiechnąłem się do paru z nich, po
czym usiadłem na stołku barowym obok Marie-Lou. Siedziała zamyślona,
wpatrzona w pusty kieliszek.

-Jak idą interesy?
-O, cześć. Postawisz mi kielicha?

Margarita dla niej, whisky dla mnie. Na dobry początek.

-Miałam kogoś w planie. Ale mi nie pasował.
-Kogo przypominał?
-Gliniarza!

Parsknęła śmiechem i pocałowała mnie w policzek. Prąd mnie

przeleciał, poczułem drgnięcie w slipach.

Przy trzeciej kolejce przyuważyłem Molinesa. Zamieniliśmy z Marie-

Lou sześć, siedem zdań. Równie krótkich, jak banalnych. Piliśmy równo, to
mi teraz było najbardziej potrzebne. Molines pracował w ekipie Aucha.
Przechadzał się po chodniku przed wejściem do lokalu. Wyglądało na
to, że bardzo się nudzi. Zamówiłem następną kolejkę i zeskoczyłem ze
stołka.

Na mój widok wzdrygnął się, jakby mu diabełek wyskoczył z pudełka.

Najwyraźniej nie był uszczęśliwiony, że tu jestem.

-Co tu robisz?
-Po pierwsze piję, po drugie piję, po trzecie piję, po czwarte jem. Co
będzie piąte, jeszcze nie wiem. A ty?
-Służba.

Niezbyt rozmowny ten kowboj. Odszedł parę kroków dalej. Widać

nie zasługiwałem na jego towarzystwo. Spojrzawszy w ślad za nim,
zobaczyłem pozostałych członków ekipy. Ustawili się na rogach ulic.
Besquet i Paoli na

69

background image

skrzyżowaniu rue Saint-Saens i rue Moliere, Sandoz, Meriel i Molines,
który do nich dołączył, przy rue Beauveau. Cayrol krążył w te i we wte
przed Operą. Innych nie dostrzegłem. Zapewne siedzieli w samochodach
zaparkowanych wokół placu.

Z rue Paradis wyjechał szary jaguar metalic i skręcił w rue Saint-

Saens. Besquet podniósł do ust walkie-talkie. Razem z Paolim opuścili
swoje stanowisko. Nie troszcząc się o Cayrola, przeszli przez plac i
powoli ruszyli w górę rue Corneille.

Z jednego z samochodów wysiadł Morvan. Przeszedł przez plac,

potem na drugą stronę rue Corneille, jakby kierował się do La
Commanderie, nocnego lokalu, gdzie bywali dziennikarze, policjanci,
adwokaci i złodzieje. Minął taksówkę stojącą w drugiej linii tuż przed
lokalem. Białe renault 21, z zapalonym sygnałem, że zajęte. Przechodząc
obok, Morvan od niechcenia klepnął dłonią drzwiczki. Poszedł dalej,
stanął przed sex-shopem i zapalił papierosa. Zaraz nastąpi jakaś akcja.
Nie wiem jaka. Ale tylko ja to widzę.

Jaguar skręcił i stanął za taksówką. Nadchodzili Sandoz i Meriel, za

nimi Cayrol. Krąg się zacieśniał. Z jaguara wysiadł mężczyzna. Arab,
zwalisty, w garniturze, w krawacie, rozpięta marynarka. Ochroniarz.
Popatrzył na prawo, na lewo, potem otworzył tylne drzwiczki wozu.
Wysiadł jakiś mężczyzna. O cholera! Al Dakhil. Imigrant. Szef arabskiej
mafii. Widziałem go tylko raz, kiedy został zatrzymany. Ale chwilowo
Auch nie miał żadnych dowodów przeciwko niemu. Ochroniarz zatrzasnął
drzwiczki i skierował się do wejścia La Commanderie.

Al Dakhil zapiął guziki marynarki i nachylił się, żeby coś powiedzieć

szoferowi. Z taksówki wysiedli dwaj mężczyźni. Pierwszy, niewysoki
dwudziestolatek w dżinsach i płóciennej kurtce. Drugi, niewiele starszy,
średniego wzrostu, z ogoloną głową. Czarne spodnie, płócienna marynarka.
Zapamiętałem numer odjeżdżającej taksówki: 675 JTL 13. Odruch

70

background image

zawodowy. Zaczęła się strzelanina. Pierwszy strzelił ten mały. Do
ochroniarza. Potem obrócił się na pięcie i strzelił do wysiadającego z wozu
szofera. Jego koleś władował cały magazynek w Al Dakhila.

Nie padło wezwanie do rzucenia broni. Morvan zastrzelił ogolonego,

nim ten zdążył się odwrócić. Drugi skulił się i z bronią w ręku schował
się między dwoma samochodami. Szybko, zbyt szybko zerknął za siebie
i cofnął się. Sandoz i Meriel strzelili jednocześnie. Podniósł się krzyk.
Nagle zbiegli się zewsząd ludzie. Chłopaki Aucha. Gapie.

Usłyszałem syreny policyjne. Taksówka znikła za Operą, zjechawszy w

lewo, w rue Francis-Davso. Z La Commanderie wyszedł Auch, z rękoma
w kieszeniach marynarki. Poczułem na plecach gorące piersi Marie-
Lou.

-Co się dzieje?
-Nic dobrego.

Nic więcej nie miałem do powiedzenia. Wojna się zaczęła. Ale Zuccę

zlikwidował Ugo, a to, co się rozegrało przede mną, zupełnie mnie
zaskoczyło. Sprawiało wrażenie inscenizacji, wyreżyserowanej w
najdrobniejszych szczegółach.

-Porachunki.
-O cholera! To mi nie pomoże w interesach!

Potrzebowałem na gwałt czegoś na wzmocnienie. Byle się nie
gubić w domysłach. Nie teraz. Pozbyć się wszystkiego. Zapomnieć o
policjantach i złodziejach. O Manu, Ugo, Loli, Leili. Zapomnieć o sobie,
przede wszystkim. Roztopić się w nocy, o ile to możliwe. Potrzebowałem
alkoholu i Marie-Lou. Szybko.

- Złam licznik, zrób zajęte. Zapraszam cię na kolację.

background image

Rozdział czwarty,

w którym kieliszek koniaku to nie najgorsze,

co się może człowiekowi przytrafić

Podskoczyłem. Jakiś głuchy dźwięk. Potem płacz dziecka.

Dochodzący z piętra wyżej. Nie wiedziałem, gdzie jestem. Chwileczkę.
Miałem niesmak w ustach i ciężką głowę. Leżałem w ubraniu na łóżku.
Łóżku Loli. Teraz sobie przypomniałem. O świcie rozstałem się z Marie-
Lou i przyszedłem tutaj. Otworzyłem drzwi wytrychem.

Nie było żadnego powodu, byśmy zabawili dłużej na place de

l'Opera. Dzielnica była otoczona. Niebawem zaroi się od policjantów
wszelkich maści. Za dużo ludzi, których nie życzyłem sobie spotkać.
Wziąłem Marie-Lou pod rękę i przeprowadziłem ją na drugą stronę
cours Jean-Ballard, na place Thiars. Do Maria. Talerz mozzarelli i
pomidorów, z kaparami, anchois i czarnymi oliwkami. Porcja spaghetti z
owocami morza. Tiramisu. Do tego butelka bandola z winnicy Pibarnon.

Gadaliśmy o wszystkim i o niczym. Ona bardziej niż ja. Mówiła powoli,

cedząc słowa, jakby obierała brzoskwinię. Słuchałem, ale tylko oczyma,
dałem się porwać jej uśmiechowi, rysunkowi ust, dołeczkom na
policzkach, zdumiewającej ruchliwości twarzy. Patrząc na nią i czując jej
kolano przyciśnięte do mojego, mogłem nie myśleć.

- Jaki koncert? - powiedziałem wreszcie.

72

background image

- Gdzie ty żyjesz? Koncert. We Friche. Massilia.
Friche to stara manufaktura tytoniu. Sto dwadzieścia tysięcy
metrów kwadratowych powierzchni, za dworcem Saint-Charles. Lokal
przypomina berlińskie artystyczne squaty i PSI Queen w Nowym Jorku.
Zainstalowały się tam pracownie plastyczne, studia nagrań, dziennik
„Taktik", Radio Grenouille, restauracja i sala koncertowa.

-Było z pięć tysięcy osób. Ge-nial-ne! Ci faceci umieją rozgrzać
publikę.
-Rozumiesz prowansalski?

Połowa piosenek Massilii była w dialekcie. Nadmorski prowansalski.

Marsylska francuszczyzna, jak mówią w Paryżu. Parlam di realitat deu
cauas dau quotidian,
śpiewała Massilia.

- Nieważne, czy się rozumie, czy nie. Galernicy z nas,

nie debile. Tylko tyle jest do zrozumienia.

Przyglądała mi się z zaciekawieniem. Może rzeczywiście jestem debil.

Byłem coraz bardziej oderwany od rzeczywistości. Kręciłem się po
Marsylii, ale niczego już nie widziałem. Znałem tylko jej tępą przemoc i
podskórny rasizm. Zapomniałem, że życie to coś więcej. Że w tym
mieście ludzie - mimo wszystko - lubią żyć i się bawić. Że każdego dnia
mają nowy pomysł na szczęście, nawet jeśli noc kończy się brutalną
kontrolą dokumentów.

Skończyliśmy jeść, wypiliśmy butelkę wina i dwie kawy.
- Zajrzymy tam?

Tak się mówiło. Zajrzeć, czyli poszukać natchnienia na spędzenie nocy.

Dałem się poprowadzić. Zaczęliśmy od baru Trolleybus na quai de Rive-
Neuve. Nie wiedziałem nawet, że coś takiego istnieje. Marie-Lou
uśmiechnęła się.

-To co ty robisz w nocy?
-Łowię dorady.
Parsknęła śmiechem. W Marsylii mówi się „dorada" o pięknej

dziewczynie. Dawny arsenał galer wychodził na korytarz ekranów
telewizyjnych. Na końcu, pod sklepie-

73

background image

niem, sale muzyki rap, techno, rocka, reggae. Zaczęliśmy od tequili,
potem reggae do upojenia. Od jak dawna nie tańczyłem? Całe wieki.
Tysiąc lat. Zmienialiśmy lokale i bary co godzina: Passeport, Maybe Blues,
Pele-Mele. Zobaczmy, co się dzieje gdzie indziej, jak w Hiszpanii.

Wylądowaliśmy w Pourquoi na rue Fortia. Antylska knajpa.

Przyszliśmy już nieźle wstawieni. Tym bardziej chcieliśmy kontynuować.
Tequila i salsa! Nasze ciała bardzo szybko się zgrały. Tańczyliśmy
przyklejeni do siebie.

Salsy nauczyła mnie Zina. Chodziłem z nią przez pół roku, nim

poszedłem do wojska. Później spotkaliśmy się w Paryżu, gdzie
dostałem pierwszy przydział pracy w policji. Spędzaliśmy noce na
przemian w La Chapelle na rue des Lombards i w Escale na rue
Monsieur-le-Prince. Lubiłem spotykać się z Ziną. Nie przejmowała się, że
jestem gliniarzem. Byliśmy starymi przyjaciółmi. Regularnie informowała
mnie o tym, co się dzieje tam „w dole", u Manu i Loli. Czasem i o
Ugu, jeśli dał im znak życia.

Marie-Lou w moich ramionach stawała się coraz lżejsza. Spocone ciało

roztaczało korzenny zapach. Muszkat, cynamon, pieprz. I też bazylia, jak
u Loli. Lubię korzenne ciała. Im bardziej mi stawał, tym mocniej
czułem jej twardy brzuch, ocierający się o mnie. Wiedzieliśmy, że
skończymy noc w łóżku, i chcieliśmy odwlec tę chwilę jak najdłużej.
Aż pożądanie będzie nie do zniesienia. Bo później znów nas dopadnie
rzeczywistość. Ja na powrót stanę się gliniarzem, a ona prostytutką.

Obudziłem się o szóstej rano. Miedziane plecy Marie-Lou

przypomniały mi Lolę. Wypiłem pół butelki wody mineralnej, ubrałem się i
wyszedłem. Dorwało mnie to na ulicy. Zamęt w głowie. Poczucie
niespełnienia, które mnie dręczyło, od kiedy odeszła Rosa. Kochałem
kobiety, z którymi żyłem. Wszystkie. Namiętnie je kochałem. One też
mnie kochały. Ale na pewno szczerzej. Oddały mi kawałek swojego życia.
A czas w życiu kobiet liczy się ogromnie.

74

background image

Dla nich jest realny. Dla mężczyzn względny. Podarowały mi go, o tak,
podarowały mi wiele czasu. A co ja im dałem? Czułość. Rozkosz. Chwilowe
szczęście. Nie byłem zły w te klocki. Ale co potem?

U mnie po miłości wszystko się rozwalało. Niczego już nie dawałem.

Niczego nie umiałem brać. Po miłości przechodziłem na drugą stronę
granicy. Na moje terytorium, gdzie obowiązywały moje reguły, moje
prawa, moje kody. Idiotyczna idee fixe. Gdzie się gubiłem. Gdzie się
gubiły te, co na nie wkraczały.

Mogłem tam zaprowadzić Leilę. Na tę pustynię. Smutek, gniew, łzy,

pogarda - tylko to mogły znaleźć u kresu drogi. A mnie nie ma.
Uciekinier. Tchórz. Bałem się wrócić na granicę i zobaczyć, jak tam jest
po drugiej stronie. Może, jak powiedziała kiedyś Rosa, nie kocham
życia.

To, że spędziłem tę noc z Marie-Lou, że jej za to zapłaciłem, nauczyło

mnie przynajmniej jednego. W miłości jestem przegrany. Kobiety, które
kochałem, mogły być kobietami mojego życia. Wszystkie, od pierwszej
do ostatniej. Ale nie chciałem tego. Zezłościłem się nagle. Na Marie-Lou.
Na kobiety, na cały świat.

Marie-Lou wynajmowała kawalerkę w górze rue d'Aubagne, tuż nad

żelaznym mostkiem, który biegnie nad cours Lieutaud i prowadzi do cours
Julien. Modna dziś dzielnica. Tutaj, chwiejąc się na nogach, wypiliśmy
ostatniego kielicha w DegusfMars Cet Ye, jeszcze jednej knajpie z rai,
ragga i reggae. Marie-Lou powiedziała mi, że Bra, właściciel lokalu, to
dawny ćpun. Siedział w kryminale. Wymarzył sobie tę knajpę.
„Jesteśmy u siebie" napisał ktoś wielkimi literami wśród setek rozmaitych
graffiti. Miało to być miejsce, gdzie „życie płynie". Ale płynęła tequila.
Ostatni kieliszek na drogę. Zanim pójdziemy do łóżka. Nasze zapatrzone w
siebie oczy i naelektryzowane ciała.

Spacer w dół rue d'Aubagne, o każdej porze dnia, to istna podróż

dookoła świata. Ciąg sklepików i restauracji

75

background image

niby kolejne porty. Włochy, Grecja, Turcja, Liban, Madagaskar, Reunion,
Tajlandia, Wietnam, Afryka, Maroko, Tunezja, Algieria. I w charakterze
premii sklepik Arax, najlepsze rachatłukum w mieście.

Nie czułem się na siłach wrócić po samochód zaparkowany pod

komendą i pojechać do domu. Nie chciało mi się nawet iść na ryby. Targ
na rue Longue-des-Capucins. Zapachy kolendry, kminu i curry,
zmieszane z miętą. Orient. Skręciłem w prawo, przez halę Delacroix.
Wszedłem do bistra i zamówiłem podwójną szybką kawę. I tartinki z
masłem.

Czołowe tytuły w gazetach donosiły o strzelaninie przed Operą. Od

czasu egzekucji Zukki policja śledziła Al Dakhila, wyjaśniali dziennikarze.
Wszyscy spodziewali się odwetu. Niemożliwe, żeby stanęło na 1:0.
Wczoraj wieczór, działając szybko i z zimną krwią, brygada komisarza
Aucha nie dopuściła, by place de l'Opera przemienił się w prawdziwe
pole bitwy. Ani jednego rannego przechodnia, ani jednej stłuczonej szyby.
Pięciu zabitych bandytów. Mistrzowska robota. Teraz wszyscy czekają,
co będzie dalej.

Znów ujrzałem, jak Morvan przechodzi przez plac i wali dłonią w

stojącą taksówkę. I jak Auch wychodzi z La Commanderie. Z uśmiechem na
ustach i rękoma w kieszeniach. Może ten uśmiech wymyśliłem, sam już
nie wiem.

Dwaj bandyci, którzy otworzyli ogień, Jean-Luc Trani i Pierre

Bogho, byli poszukiwani przez policję. Ale to tylko nędzne płotki, po trosze
sutenerzy, po trosze złodzieje. Na koncie kilka włamań, nic, co by im
dawało poczesne miejsce w rankingu przestępczej arystokracji. Że się
porwali na taką figurę jak Al Dakhil, to zdziwiło niejednego. Kto stał
za tym komandem? Dobre pytanie. Ale Auch powstrzymał się od
jakichkolwiek komentarzy. Taki miał zwyczaj: mówić możliwie najmniej.

Po drugiej podwójnej czarnej wcale nie poczułem się lepiej. Miałem

koszmarnego kaca. Ale zmusiłem się do

76

background image

marszu. Przeszedłem na drugą stronę Canebiere, potem w górę cours
Belzunce i rue Colbert. Dalej avenue de la Republique i Montee des
Folies-Bergere, żeby przeciąć Panier. Rue de Lorette, rue du Panier, rue des
Pistoles. Chwilę później, z wytrychem w ręku, majstrowałem przy
zamku do mieszkania Loli. Marny zamek. Niedługo się opierał. Ja też
nie. W pokoju padłem na łóżko. Wykończony. Czarne myśli w głowie.
Nie zastanawiać się. Spać.

Usnąłem na nowo. Byłem zlany potem. Czułem gorąc za żaluzjami,

ciężki, przytłaczający upał. Już druga dwadzieścia. Sobota. Perol ma
dyżur do jutra wieczór. Ja dyżurowałem w weekend tylko raz w
miesiącu. Ale przy Perolu mogę spać spokojnie. Odpowiedzialny gliniarz.
Jakby coś się działo, znajdzie mnie, gdziekolwiek bym był w Marsylii.
Bardziej się niepokoiłem, kiedy mnie zastępował Cerutti. Młodziak. Marzy
o wyczynach. Musi się jeszcze wiele nauczyć. Najwyższy czas, żebym się
ruszył z miejsca. Jutro Honorine przychodzi na obiad, jak w każdą
niedzielę, kiedy nie jestem na służbie. W jadłospisie jak zwykle ryby. A
ryby trzeba złowić, taka jest zasada.

Zimny prysznic nie orzeźwił mnie. Krążyłem nago po mieszkaniu.

Mieszkaniu Loli. Nie wiedziałem, dlaczego tu przyszedłem. Dla Uga, Manu i
dla mnie Lola była biegunem magnetycznym. Nie tylko z powodu urody.
Wypiękniała dopiero później. Jako nastolatka była chuda i płaska jak des-
ka. W odróżnieniu od Ziny i Kali, bardziej zmysłowych.

Lola wypiękniała wskutek naszego pożądania. Pożądania, które

czytała w naszych oczach. A nas pociągało to, co tkwiło na dnie jej
oczu. Daleka nieistniejąca kraina, skąd przychodziła i dokąd zdawała się
podążać. Cyganka. Waga-bunda. Przemierzała przestrzeń, a czas jakby
się jej nie imał. Ona była tą, która daje. Swoich kochanków wybierała
sama. Jak mężczyzna. Tutaj była nieosiągalna. Wyciągnąć do niej rękę to
jakby chcieć objąć zjawę. Na czubkach palców pozostawał tylko proch
wieczności, pył drogi, która

77

background image

nie ma końca. Wiedziałem o tym. Bo raz jeden wkroczyłem na jej drogę.
Jakby przez przypadek.

Zina mi powiedziała, jak się skontaktować z Lolą w Madrycie.

Zadzwoniłem do niej. Żeby jej powiedzieć o Manu. I żeby wracała.
Nawet jeżeli unikaliśmy spotkań, ja i Manu, to przecież dalej byliśmy ze
sobą związani. Są związki, które się nie zrywają. Związki przyjaźni.
Silniejsze i prawdziwsze niż związki rodzinne. Do mnie należało za-
wiadomić Lolę o śmierci Manu. Nie mogłem tego powierzyć nikomu
innemu. A już zwłaszcza gliniarzowi.

Pojechałem po nią na lotnisko, potem zawiozłem ją do kostnicy. Żeby

go zobaczyć ostatni raz. Manu nie miał nikogo poza nami, kto by mu
towarzyszył do końca. Poza nami, którzyśmy go kochali, na cmentarzu
zjawiło się trzech jego braci. Bez żon i dzieci. Ulżyło im, że Manu nie żyje.
Wstydzili się za niego. Nie odezwaliśmy się do siebie słowem.

Kiedy odeszli, zostaliśmy z Lolą sami przy grobie. Bez łez, ale ze

ściśniętym gardłem. Manu odszedł, a wraz z nim jakaś część naszej
młodości. Z cmentarza poszliśmy na kielicha. Jeden koniak, dwa, trzy, w
milczeniu. W papierosowym dymie.

- Chcesz jeść?
Chciałem przerwać ciszę. Wzruszyła ramionami i gestem przywołała

kelnera, żeby nam jeszcze nalał.

- Po tym kieliszku wracamy - powiedziała, szukając w moich

oczach aprobaty.

Było ciemno. Po kilku deszczowych dniach teraz wiał lodowaty

mistral. Odwiozłem ją aż do małego domku, który Manu wynajmował w
Estaque. Byłem tam tylko raz. Trzy lata wcześniej. Kłóciliśmy się z
Manu zajadle. Maczał palce w przemycie kradzionych samochodów do
Algierii. Cała siatka była namierzona i lada moment miała wpaść w ręce
policji. Przyszedłem go uprzedzić. Powiedzieć, żeby się wyczepił.
Piliśmy pastis w ogródku. Śmiał się ze mnie.

78

background image

-Odwal się, Fabio! Nie wtrącaj się do tego.
-Zmusiłem się, żeby tu przyjść.

Lola przyglądała się nam, nic nie mówiąc. Pila małymi łyczkami,

powoli paląc papierosa.

- Wypij kieliszek do końca i spadaj. Nie chcę słuchać tego

pieprzenia.

Wypiłem. Wstałem. Miał na ustach ten swój cyniczny uśmiech, jaki

ujrzałem pierwszy raz tamtego dnia po nieudanym włamaniu do apteki.
Zły uśmiech, o którym nie mogłem zapomnieć. A w oczach, gdzieś na
dnie, tę jemu tylko właściwą rozpacz. Jakieś winne temu wszystkiemu
szaleństwo. Spojrzenie Artauda, do którego coraz bardziej się
upodabniał, od kiedy zgolił wąsy.

- Dawno temu zwymyślałem cię od przeklętych Hiszpanów. Nie

miałem racji. Jesteś tylko gnojem.

I zanim zdążył zareagować, grzmotnąłem go pięścią w twarz.

Wylądował na krzaczku róży. Podszedłem do niego spokojny i zimny:

- Wstań, gnoju.

Ledwo wstał, władowałem mu lewą pięść w żołądek i zaraz prawą

w podbródek. Znów zwalił się na róże. Lola zgasiła papierosa. Podeszła
do mnie.

- Wynoś się! Nigdy tu nie wracaj.

Nie zapomniałem tych słów. Przed wejściem do domu nie zgasiłem

silnika. Lola popatrzyła na mnie i bez słowa wysiadła z samochodu.
Poszedłem za nią. Poszła prosto do łazienki. Słyszałem, jak odkręca wodę.
Nalałem sobie whisky, potem rozpaliłem ogień w kominku. Wyszła z
łazienki ubrana w żółty płaszcz kąpielowy. Schwyciła kieliszek i butelkę
whisky, przyciągnęła pod kominek materac z gąbki i usiadła przed
ogniem.

- Powinieneś wziąć prysznic - powiedziała, nie odwracając się. -

Zmyć z siebie śmierć.

Piliśmy przez wiele godzin. Po ciemku. W milczeniu. Dorzucając drew

do ognia i zmieniając płyty. Paco de Lucia.

79

background image

Sabicas. Django. Potem Billie Holliday, w całości. Lola przytuliła się do
mnie. Jej ciało było gorące. Ale dygotała.

Noc dobiegała kresu. O tej godzinie tańczą demony. Ogień trzaskał

w kominku. Od lat marzyłem o ciele Loli. Rozkosz w czubkach palców.
Krew mi zastygła od jej krzyku. Tysiące noży wbiło mi się w ciało.
Odwróciłem się w stronę ognia. Zapaliłem dwa papierosy i podałem
jej jednego.

-W porządku? - spytała.
-Gorzej być nie może. A ty?

Podniosłem się, wciągnąłem spodnie. Czułem na sobie jej spojrzenie,

kiedy się ubierałem. Na moment się uśmiechnęła. Znużonym, ale nie
smutnym uśmiechem.

- To obrzydliwe - powiedziałem.
Wstała i podeszła do mnie. Miękkim krokiem. Naga i bezwstydna.

Położyła dłoń na mojej piersi. Jej palce paliły. Miałem uczucie, że
mnie piętnuje. Na zawsze.

- Co teraz zrobisz?

Nie miałem odpowiedzi na to pytanie. Właściwej odpowiedzi.

-Zrobię to, co gliniarz może zrobić.
-I to wszystko?
-To wszystko, co mogę.
-Możesz zrobić więcej, kiedy chcesz. Na przykład mnie pieprzyć.
-Chciałaś mnie sprawdzić?

Nie spodziewałem się uderzenia. Spoliczkowała mnie z całej siły.

- Ja nie idę na żaden handel ani na wymianę. Ani na szantaż. O nic

się nie targuję. Mnie nie można ani wziąć, ani zostawić. Tak, masz
rację, to ob-rzyd-li-we.

Otworzyła drzwi. Nie spuszczała ze mnie oczu. Poczułem się

nędznikiem. Było mi wstyd. Po raz ostatni ujrzałem w wyobraźni jej
piękne ciało. Zrozumiałem, ile tracę, w momencie gdy drzwi zatrzasnęły
się za mną.

80

background image

- Wynoś się stąd!
Wygoniła mnie po raz drugi.

Siedziałem na łóżku. Przeglądałem książkę Christiana Dotremonta,

która leżała na wierzchu sterty książek i broszur wsuniętych pod łóżko.
Grand hotel des valises. Nie znałem tego autora.

Lola podkreśliła żółtym markerem urywki zdań, wiersze.

Bywa że nie stukam do twego okna nie
odpowiadam na twój głos nie reaguję na twój
gest abyśmy mieli do czynienia jedynie z
morzem, które zamarło.

Poczułem się nagle intruzem. Odłożyłem książkę. Lęk mnie ogarnął.

Muszę stąd wyjść. Ostatni raz rozejrzałem się po sypialni, potem po
salonie. Nie umiałem wyrobić sobie zdania. Absolutny porządek, czyste
popielniczki, sprzątnięta kuchnia. Wszystko wyglądało tak, jakby Lola
miała za chwilę wrócić. A jednocześnie jakby wyjechała na zawsze, zrzu-
ciwszy balast tęsknoty, która ciążyła na jej życiu: książki, zdjęcia, pamiątki,
płyty. Ale gdzie jest Lola? Ponieważ nie umiałem odpowiedzieć na to
pytanie, podlałem bazylię i miętę. Z czułością. Z miłości do zapachów
i do Loli.

Na gwoździu wisiały trzy klucze. Wypróbowałem je. Dwa od

mieszkania, a trzeci zapewne od skrzynki na listy. Zamknąłem drzwi i
włożyłem klucze do kieszeni.

Przeszedłem obok Vieille Charite, arcydzieła - nieukończonego -

Pierre'a Pugeta. W poprzednim stuleciu stary przytułek przyjmował w
swe mury zadżumionych, na początku tego wieku - kolorowych z kolonii,
a później tych wszystkich, których Niemcy wypędzili z domów, gdy wy-
dano rozkaz wyburzenia dzielnicy. Napatrzył się na nędzę.

81

background image

Teraz, po odrestaurowaniu, wyglądał jak nowy. Różowy kamień
podkreślał szlachetne linie budowli, w której mieściły się obecnie liczne
muzea. Kaplica stała się salonem wystawowym. Była tu również
księgarnia oraz herbaciarnia i restauracja. Marsylscy intelektualiści i
artyści przychodzili tutaj się pokazać niemal równie regularnie, jak ja
chodziłem na ryby.

Właśnie odbywała się wystawa Cesara, marsylskiego geniusza, który

zbił majątek na zgniotach wszystkiego, co mu wpadło w ręce. Marsylczycy
śmiali się z tego. A mnie się chciało rzygać. Fura zwiedzających. Autokary
pełne turystów. Włosi, Hiszpanie, Anglicy, Niemcy. I oczywiście Japończycy.
W miejscu naznaczonym bolesną historią taki pokaz złego smaku i
bezwartościowego chłamu wydawał mi się symboliczny dla tego końca
wieku.

Marsylia zaraziła się paryskim zidioceniem. Pragnęła być stolicą.

Stolicą Południa. Zapomniała, że to port uczynił z niej metropolię. Że
dzięki niemu wciąż była tyglem narodów. Od wieków. Od czasu gdy Protis
postawił stopę na kamienistym wybrzeżu. 1 poślubił piękną Gyptis,
liguryjską księżniczkę.

Dżamel szedł rue Rodillat. Na mój widok przystanął ze zdziwienia. Ale

nie mógł zrobić nic innego, niż dalej iść mi naprzeciw. Z nadzieją, choć
bez wiary, że go nie rozpoznam.

-Jak leci, Dżamel?
-W porządku, psze pana - wymamrotał.

Rozejrzał się na prawo i lewo. Wiedziałem, że byłaby to dla niego

hańba, gdyby go ktoś zobaczył rozmawiającego z gliniarzem. Wziąłem
go za ramię.

- Choć, postawię ci piwo.

Wskazałem mu podbródkiem bar Treize-Coins, nieco dalej. To moja

stołówka. Komenda policji znajduje się w odległości pięciuset metrów, w
dole pasaż des Treize-Coins, po drugiej stronie rue Sainte-Francoise.
Byłem jedynym

82

background image

gliniarzem, który tu zachodził. Inni woleli się stołować gdzie indziej, na rue
l'Eveche albo na place des Trois-Cantons, w zależności od upodobań.

Usiedliśmy w środku, choć było gorąco. Żeby nikt nas nie widział.

Ange, właściciel knajpy, przyniósł nam dwa kufle.

-Jak tam motorower? Schowałeś go?
-Tak, psze pana. Jak pan powiedział. - Wypił łyk i zerknął na mnie.
- Już mnie przepytywali. Mam zacząć od nowa?
Teraz ja się zdziwiłem.
-Kto cię przepytywał?
-To pan nie jest gliniarzem?
-Ja cię o coś pytałem?
-Inni.
-Jacy inni?
-No inni. Ci, co go zastrzelili. Że to poważna sprawa. Że mogą mnie
zamknąć za współudział w morderstwie. Z powodu motoroweru.
Czy on naprawdę kogoś sprzątnął?
Zalała mnie fala gorąca. A więc wiedzieli. Piłem piwo z

zamkniętymi oczami. Nie chciałem, żeby Dżamel widział, że jestem
zdenerwowany. Poczułem pot na czole, na policzkach, na szyi. Wiedzieli.
Przeszedł mnie dreszcz, gdy to sobie na nowo uświadomiłem.

- Co to był za facet?
Otworzyłem oczy. Zamówiłem następne piwo. Miałem sucho w

gardle. Zachciało mi się opowiedzieć Dżamelowi o Manu, Ugu i o
mnie. Historię trzech przyjaciół. Ale jakkolwiek bym mu tę historię
opowiedział, zapamiętałby tylko Manu i Uga. Nie mnie, gliniarza. Gliniarzy
nie trawił. Ucieleśnienie niesprawiedliwości.

Policja machina matryca odmóżdżonych w służbie
sprawiedliwości która mi łamie kości

83

background image

wrzeszczeli raperzy z Saint-Denis. Hit wyrostków z blokowisk, mimo że
większość radiostacji bojkotowała ten zespól. Nienawiść do gliniarzy
łączyła małolatów. Prawda, że nie staraliśmy się, aby mieli o nas lepsze
wyobrażenie. Już ja to dobrze wiedziałem. I nie miałem wypisane na
czole: sympatyczny glina. Zresztą nie byłem sympatyczny. Wierzyłem w
sprawiedliwość, rządy prawa, te rzeczy. Których nikt nie szanował, bo
my pierwsi je olewaliśmy.

- Złodziej - wyjaśniłem.

Dżamel miał gdzieś moją odpowiedź. Gliniarz nie mógł odpowiedzieć

nic innego. Nie oczekiwał, że powiem: „To był fajny facet, a w dodatku
mój kumpel". Ale może właśnie to powinienem mu powiedzieć. Może.
Sam już nie wiem, co trzeba odpowiadać takim chłopakom jak on czy
tym dzieciakom z osiedli. Synom imigrantów - bez pracy, bez
przyszłości, bez nadziei.

Wystarczyło włączyć telewizor, żeby się dowiedzieć z wiadomości,

że ich ojców zrobiono w konia i że ich tym bardziej zrobią w konia. Driss
opowiedział mi, że jego kumpel Hassan poszedł do banku, kiedy dostał
pierwszą w życiu wypłatę. Pękał z radości. Poczuł się wreszcie pełnowar-
tościowym obywatelem, mimo że zarabiał ustawowe minimum.
„Chciałbym pożyczyć trzydzieści kawałków, psze pana. Żeby kupić
samochód". Roześmiali mu się w twarz. Zrozumiał wtedy, jak to jest.
Dżamel już to wiedział. I widziałem w jego oczach Manu, Uga i siebie.
Trzydzieści lat wcześniej.

-Mogę wyciągnąć motorower?
-Powinieneś go opchnąć, moim zdaniem.
-Tamci mówili, że nie ma problemu. - Znów na mnie zerknął. - Nie
powiedziałem im, że pan mi radził to samo.
-To znaczy co?

-Żebym go na jakiś czas schował. I tak dalej.
Zadzwonił telefon. Ange kiwnął na mnie zza kontuaru.
-Perol, do ciebie.

84

background image

Wziąłem słuchawkę.

-Skąd wiesz, że tu jestem?
-Daj spokój, Fabio. Znaleziono małą.
Poczułem, że ziemia osuwa mi się spod stóp. Dżamel wstał i

wyszedł z baru, nie oglądając się za siebie. Trzymałem się kurczowo
kontuaru jak deski ratunku. Ange zerkał na mnie niespokojnie. Dałem
mu znak, żeby mi nalał koniaku. Jeden kieliszek, do dna. Koniak to nie
było najgorsze, co mi się mogło przytrafić.

background image

Rozdział piąty,

w którym człowiek w biedzie odkrywa,

że jest wygnańcem

Nigdy nie widziałem czegoś równie paskudnego. A przecież widziałem

niejedno. Leila leżała na ścieżce twarzą do ziemi. Naga. Ubranie ściskała
pod lewą pachą. Na plecach dziury po trzech kulach. Jedna przebiła
serce. Kolumny dużych czarnych mrówek uwijały się wokół ran i pręg
na jej plecach. Muchy próbowały odebrać mrówkom swoją dolę
zakrzepłej krwi.

Ciało Leili było pokłute przez owady. Ale chyba jej nie nadgryzł żaden

zagłodzony pies ani szczur. Marna pociecha, pomyślałem sobie. Na
pośladkach i udach smugi zaschniętego kału. Długie, żółtawe. Pewnie się
zesrała ze strachu. Albo przy pierwszej kuli.

Najpierw ją zgwałcili, a potem udali, że ją puszczają wolno,

wyobrażałem sobie. Musiał ich podniecać widok biegnącej nagiej
dziewczyny. Bieg ku nadziei, czekającej w dole ścieżki, na skraju szosy.
Przed światłami nadjeżdżającego samochodu. Odnalezione na koniec
słowa. Ratunku! Pomocy! Zapomniany strach. Samochód staje. Ludzie
przychodzą z pomocą. Nareszcie.

Leila pewnie jeszcze biegła po pierwszym strzale. Nie poczuła kuli.

Jakby nie było tej zapierającej dech, palącej rany w plecach. Uciekała
od tego świata. Świata gówna,

86

background image

szczyn i łez. I prochu, który już zawsze będzie gryźć. Z dala od ojca,
braci, przypadkowych kochanków, z dala od miłości przyzywanej
całym sercem, od rodziny, jaką pragnęła założyć, od dzieci, które miała
urodzić.

Przy drugiej kuli pewnie zawyła. Bo przecież ciało nie chce milczeć.

Ono krzyczy. I to nie z powodu gwałtownego bólu, który przezwycięża.
Lecz z woli życia. Duch mobilizuje całą swoją energię i szuka wyjścia.
Szuka, szuka. Zapomnij, że chcesz się wyciągnąć w trawie i zasnąć.
Krzycz, płacz, ale biegnij. Biegnij. Teraz cię zostawią. Trzecia kula położyła
kres marzeniom. Sadyści.

Wierzchem dłoni strąciłem mrówki i muchy. Po raz ostatni

spojrzałem na to niegdyś upragnione ciało. Od ziemi bił gorący i
upajający zapach macierzanki. Chciałbym się z tobą kochać, Leilo.
Tutaj, w letnią noc. O tak. Zaznalibyśmy rozkoszy, zaznalibyśmy
szczęścia. Nawet jeśli w czubkach palców, w każdej nowej pieszczocie,
czulibyśmy przyszłe zerwanie, łzy, rozczarowanie, bo ja wiem co jeszcze,
smutek, lęk, pogardę. Nic by to nie zmieniło w porządku świata, ludzka
nikczemność nadal by nim rządziła. To pewne. Ale przynajmniej
bylibyśmy złączeni namiętnością, która nie słucha żadnych rozkazów. Tak,
Leilo. Powinienem był cię kochać. Słowo starego pierdoły. Wybacz mi.

Przykryłem ciało Leili białym prześcieradłem, które policjanci rzucili

na zwłoki. Dotknąłem dłonią jej twarzy. Rana na szyi, płatek lewego ucha
oderwany wraz z kolczykiem, usta gryzące ziemię. Bebechy podeszły mi
do gardła. Ze złością naciągnąłem prześcieradło i wyprostowałem się.
Nikt nic nie mówił. Cisza. Tylko cykady wydzierały się jak zwykle,
nieczułe i obojętne na ludzkie dramaty.

Spojrzałem w niebo. Łagodny błękit bez jednej skazy, tym bardziej

świetlisty, że rysowały się na nim ciemnozielone pinie. Niech szlag trafi
niebo. Niech szlag trafi cykady. Niech szlag trafi ten kraj. I mnie.
Odszedłem na chwiejnych nogach. Pijany z bólu i nienawiści.

87

background image

Poszedłem ścieżką w dół, wśród śpiewu cykad. Znajdowaliśmy się

niedaleko Vauvenargues, kilka kilometrów od Aix-en-Provence. Na zwłoki
Leili natknęła się para wycieczkowiczów. To jedna ze ścieżek
prowadzących na górę Sainte-Victoire, ulubiony motyw Cezanne'a. Ile razy
tędy przechodził? Może nawet zatrzymał się tutaj i rozstawił sztalugi,
próbując kolejny raz uchwycić jej światło.

Oparłem łokcie na masce samochodu, ukryłem twarz w dłoniach,

zamknąłem oczy. Uśmiech Leili. Nie czułem już upału. W moich żyłach
płynęła lodowata krew. Oschłość w sercu. Wściekłość. Gdyby Bóg istniał,
to bym go zadusił. Bez wahania. Z determinacją potępieńca. Czyjaś
ręka nieśmiało dotknęła mego ramienia. Usłyszałem głos Perola:

-Chcesz zaczekać?
-Nie ma na co. Nikt nas nie potrzebuje. Ani tu, ani gdzie indziej.
Przecież wiesz, nie? Gliniarze figuranci. Którzy nie istnieją. Jazda,
zabieramy się stąd.
Usiadł za kierownicą. Zagłębiłem się w fotelu, zapaliłem papierosa,

przymknąłem oczy.

-Kto się tym zajmuje?
-Loubet. Miał akurat dyżur. To chyba dobrze.
-Tak, facet jest w porządku.

Perol zjechał z autostrady przy wyjściu na Saint-Antoine. Jak na

sumiennego gliniarza przystało, nastawił radio. Jego brzęczenie
wypełniało ciszę. Nie odzywaliśmy się słowem. Ale odgadł, nie pytając, co
chciałem zrobić: pojechać do Muluda, nim inni się tam zjawią. Mimo że
wiedziałem, iż Loubet zachowa się taktownie. Dla mnie Leila to jak ktoś
z rodziny. Perol ujął mnie tym, że to rozumiał. Nigdy mu się nie
zwierzałem. Od kiedy przydzielono go do mojej brygady, odkrywałem
stopniowo, co to za facet. Szanowaliśmy się wzajem, ale nic więcej. Nawet
przy kieliszku. Nadmierna

88

background image

ostrożność nie pozwalała nam posunąć się dalej. Zostać przyjaciółmi.
Jedno było jasne: Perol w policji nie ma większej przyszłości niż ja.

Przeżuwał to, co zobaczył, z takim samym bólem i taką samą

nienawiścią. Wiedziałem dlaczego.

-Ile lat ma twoja córka?
-Dwadzieścia.
-I... Wszystko gra?
-Słucha Doorsów, Stonesów, Dylana. Mogło być gorzej. - Uśmiechnął
się. - To znaczy wolałbym, żeby była nauczycielką albo lekarką. No nie
wiem. A siedzi przy kasie we FNAC-u... Nie jestem tym
zachwycony.
-Myślisz, że ona jest zachwycona? Wiesz, setki przyszłych Bóg wie
co pracują przy kasie. Dzieciaki nie mają dziś wielkich widoków na
przyszłość. Jedyna ich szansa to łapać, co się nadarzy.
-Nigdy nie chciałeś mieć dzieci?
-Marzyłem o tym.
-Kochałeś tę małą?

Przygryzł usta, że ośmielił się to powiedzieć tak wprost. Był wobec

mnie bardziej niż zwykle przyjazny, co jakoś mnie wzruszyło, ale nie
miałem ochoty odpowiadać na zbyt osobiste pytania. Odpowiedzi są
często niejednoznaczne i nawet ktoś bliski może je mylnie
interpretować. Wyczuł moją niechęć.

-Nie musisz odpowiadać.
-Wiesz, Leila miała tę szansę, jaka u dzieci imigrantów trafia się raz na
tysiąc. Widać to było za dużo. Życie wszystko jej odebrało.
Powinienem był się z nią ożenić.
-To nie chroni przed nieszczęściem.
-Czasem wystarczy jeden gest, jedno słowo, żeby zmienić bieg
czyjegoś życia. Nawet jeśli nie dotrzyma się obietnicy, że tak ma
być na wieki. Pomyślałeś o swojej córce, co?

89

background image

-Boję się czegoś podobnego, ilekroć wychodzi z domu. No cóż, na
szczęście takich sukinsynów nieczęsto się spotyka.
-To prawda. Ale teraz gdzieś buszują na wolności.
Perol zaproponował, że zaczeka na mnie w wozie. Opowiedziałem o

wszystkim Muludowi. Pominąłem tylko mrówki i muchy. Uprzedziłem go,
że przyjdą do niego policjanci, że będzie musiał zidentyfikować zwłoki i
wypełnić całą masę papierów. I że gdyby mnie potrzebował, to oczywiście
może na mnie liczyć.

Słuchał, siedząc bez ruchu. Patrząc mi w oczy. Nie zalał się łzami.

Zastygł tak samo jak ja. Na zawsze. W pewnym momencie, nie zdając sobie
z tego sprawy, zaczął dygotać. Przestał mnie słuchać. Postarzał się nagle
na moich oczach. Jakby raptem lata popłynęły szybciej i go dopadły.
Nawet te szczęśliwe lata miały teraz gorzki smak. W biedzie człowiek
odkrywa, że jest wygnańcem. Ojciec mi to kiedyś wytłumaczył.

Mulud stracił drugą kobietę swego życia. Z której był dumny. Która

uzasadniała wszystkie jego poświęcenia. Która wreszcie miała
usprawiedliwić jego wykorzenienie. Algieria przestała być jego krajem. A
teraz Francja odrzuciła go ostatecznie. Teraz był niczym więcej jak
biednym Arabem. Nikt się nie pochyli nad jego losem.

Zaczeka na śmierć tutaj, na tym parszywym osiedlu. Nie wróci do

Algierii. Pojechał już raz do kraju, po Fos. Z Leilą, Drissem i Kaderem. Żeby
zobaczyć, jak „tam" jest. Zostali dwadzieścia dni. Szybko zrozumieli, że
Algieria to już nie ich sprawa. I że ta sprawa ich nie interesuje.
Zaniedbane puste sklepy. Leżące odłogiem ziemie, które rozdano mu-
dżahidom. Wyludnione wsie. Nędza i tylko nędza. Niczego, o czym by
marzyć, na czym by budować nowe życie. Nie odnalazł swoich młodych
lat na ulicach Oranu. I zatęsknił za Marsylią.

90

background image

Kiedy wprowadzili się do tego małego dwupokojowego mieszkania,

Mulud, zamiast wieczornej modlitwy, wygłosił do dzieci przemowę:
„Będziemy żyć tutaj, we Francji. Z Francuzami. To żadne szczęście.
Ale i nie nieszczęście. To los. Musimy się przystosować, ale nie
zapominajcie, kim jesteśmy".

Potem zadzwoniłem do Kadera do Paryża. Żeby natychmiast

przyjechał. I żeby przygotował się na to, że spędzi tu jakiś czas. Mulud
będzie go potrzebował, i Driss też. Na koniec zadzwoniłem do Mavrosa.
Driss przyszedł na trening, jak w każde sobotnie popołudnie. Ale ja
chciałem rozmawiać z Mavrosem. Powiedziałem mu o Leili.

-Znajdź mu mecz, Georges. I to szybko. Niech codziennie trenuje.
Koniecznie.
-Kurwa, zabiją go, jeśli go wystawię do walki. Nawet za dwa
miesiące. Będzie z niego dobry bokser, ale to jeszcze szczeniak. Jest
niegotowy.
-Wolę, żeby się zabił na ringu, niż rozrabiając. Zrób to dla mnie,
Georges. Zajmij się nim. Osobiście.
-Okay, okay. Chcesz z nim rozmawiać?
-Nie. Ojciec sam mu wszystko powie. Kiedy Driss wróci do domu.
Mulud skinął głową. On jest ojcem. On powie synowi. Odłożyłem

słuchawkę. Z fotela podniósł się starzec.

- Pan teraz już sobie pójdzie. Chcę być sam.
I był. Samotny i zagubiony.

Słońce zaszło. Od przeszło godziny siedziałem w łodzi na pełnym

morzu. Wziąłem ze sobą parę butelek piwa, chleb, kiełbasę. Ale ryba nie
brała. Żeby łowić ryby, trzeba mieć wolną głowę. Jak przy bilardzie.
Człowiek patrzy na bilę, koncentruje się na niej, na trajektorii, jaką
chce jej nadać, a potem z odpowiednią siłą stuka kijem. Ze zdecy-
dowaniem i determinacją. Na rybach człowiek zarzuca

91

background image

wędkę, a potem koncentruje się na spławiku. Wędkarza rozpoznaje się po
tym, jak zarzuca wędkę. Na tym polega cała sztuka. Nie robi się tego byle
jak. Trzeba przesiąknąć morzem, jego blaskiem. Nie wystarczy
wiedzieć, że tam, pod powierzchnią, jest ryba. Haczyk z przynętą musi
wylądować w wodzie z lekkością muchy. Trzeba przeczuć, kiedy ryba
weźmie, żeby ją wyciągnąć w momencie, gdy połyka przynętę.

Ja zarzucałem wędkę bez przekonania. Czułem gulę w dołku, piwo

nie pomagało. Kłębek nerwów i łez. Dobrze by mi zrobiło, gdybym się
rozpłakał. Ale nie szło. Będę żył z tym bólem i z tym przeraźliwym
obrazem Leili, jak długo ci szubrawcy będą na wolności. Pocieszało mnie
to, że sprawę prowadzi Loubet. Jest niezwykle sumienny. Nie zaniedba
żadnej poszlaki. Jeśli istnieje choćby jedna szansa na tysiąc, że
dopadnie te ścierwa, to ją wykorzysta. Sprawdził się. W tej dziedzinie był
o wiele lepszy od innych, znacznie lepszy ode mnie.

Bolało mnie też to, że nie mogłem sam prowadzić śledztwa. Nie

dlatego, że to była moja osobista sprawa. Że nie mogłem ścierpieć, że ci
dranie są na wolności. Nie, nie o to chodziło. Dręczyła mnie nienawiść.
Chciałem zamordować tych facetów.

Ryba wciąż nie brała. Ale nie zdecydowałem się na użycie sznura.

W ten sposób łatwo nabrać ryby. Okonie, dorady, drętwy. Ale nie mam z
tego przyjemności. Co dwa metry zawiesza się haczyki na żyłce i ciągnie
się ją po wodzie. Zawsze miałem w łodzi sznur, na wszelki wypadek.
Gdybym nie chciał wrócić do portu z pustymi rękami. Ale dla mnie
liczyło się tylko łowienie na wędkę.

Myśl o Leili naprowadziła mnie na Lolę, a Lola na Uga i Manu.

Zamęt w głowie. Za dużo pytań, żadnej odpowiedzi. Jedno pytanie było
nie do ominięcia, lecz nie umiałem na nie odpowiedzieć. Co mam zrobić?
Nie zrobiłem nic dla Manu. Choć nie przyznawałem się do tego sam
przed sobą,

92

background image

byłem przekonany, że Manu musi skończyć tak, jak skończył. Zastrzelony
na ulicy. Przez gliniarza albo przez jakiegoś małego bandziora, nasłanego
przez innego bandziora. Taka jest logika ulicy. Ale żeby Ugo zdechł na
bruku, to już nie było takie oczywiste. Nie miał w sobie tej nienawiści do
świata, którą Manu żywił w głębi duszy i która narastała z latami.

Nie wydaje mi się, żeby Ugo zmienił się do tego stopnia. Nie sądzę, by

mógł wyciągnąć spluwę i strzelić do gliniarza. On cenił życie. I dlatego
zerwał z Marsylią i z Manu. Dlatego zrezygnował z Loli. Byłem pewien, że
ktoś, kto jest do tego zdolny, nigdy nie rzuci na szalę życia i śmierci.
Gdyby go dopadli, dałby się zamknąć. Więzienie to tylko nawias. Prędzej
czy później pewnego dnia wychodzi się na wolność. Żywym. Jeśli mogę
coś zrobić dla Uga, to tylko jedno: zrozumieć, co się naprawdę
wydarzyło.

W chwili gdy poczułem, że ryba bierze, przypomniała mi się

rozmowa z Dżamelem. Nie dość szybko poderwałem wędkę.
Przyciągnąłem linkę, żeby zawiesić nową przynętę. Jeśli chcę zrozumieć,
muszę wyjaśnić ten trop. Czy Auch zidentyfikował zwłoki Uga na
podstawie zeznań ochroniarzy Zukki? Czy też kazał go śledzić, jak tylko
wyszedł od Loli? Czyżby pozwolił mu zabić Zuccę? Nie mogłem się po-
godzić z taką hipotezą. Nie lubiłem Aucha, ale nie wyobrażałem sobie, by
był aż tak perfidny. Następne pytanie: jak Ugo mógł tak szybko
dowiedzieć się o Zucce? I od kogo? Kolejny trop. Nie wiedziałem jeszcze,
jak się do tego zabiorę, ale zabiorę się na pewno. I to niezależnie od
Aucha.

Wypiłem wszystkie piwa i w końcu udało mi się złowić okonia. Dwa,

dwa i pół kilo. Jak na zły dzień to lepiej niż nic. Honorine czekała na
mnie. Siedziała na tarasie i oglądała przez okno telewizję.

-Nie zrobiłbyś majątku na rybach, biedaku! - powiedziała na widok
mojego okonia.
-Nigdy mi nie zależało na majątku.

93

background image

- Taki mizerny okoń... - Spojrzała na niego markotnie. - Jak go

podać?

Wzruszyłem ramionami.
-W sosie Belle-Helene byłby chyba niezły?
-Potrzeba by kraba, a nie mam.
-O, widzę, że pan nie w humorze. Lepiej się dziś z panem nie
droczyć. Mam języczki dorsza, marynują się od wczoraj. Jeśli pan
chce, to je jutro przyniosę.
-Nigdy nie próbowałem.
-Siostrzenica przywiozła mi z Sete. Nie jadłam ich od czasu, gdy
odszedł mój biedny Toinou. Zostawiłam panu zupę z bazylii. Jeszcze
ciepła. Niech pan odpocznie, bo naprawdę marnie pan wygląda.

Babette nie wahała się ani przez chwilę.

- Batisti - powiedziała.

Batisti. Psiakrew! Jak mogłem na to nie wpaść? Takie oczywiste, że

nawet mi nie przyszło na myśl. Był jednym z ludzi Meme Gueriniego,
marsylskiego króla podziemia w latach czterdziestych. Wycofał się
jakieś dwadzieścia lat temu. Po jatce w barze Tangara w Starym Porcie,
gdzie zlikwidowano czterech rywali z klanu Zampy. Czy Batisti, który
przyjaźnił się z Zampą, poczuł się zagrożony? Tego Babette nie wiedziała.

Założył małą spółkę importowo-eksportową i prowadził spokojne życie,

szanowany przez całe środowisko. Nie brał udziału w wojnie bossów, nie
był łapczywy na forsę ani na władzę. Doradzał, służył jako skrzynka
pocztowa, kontaktował przestępców ze sobą. W czasie włamania
Spaggiariego w Nicei to on w środku nocy zmontował ekipę, która
zdołała otworzyć sejfy banku Societe Generale. Facetów z palnikami.
Przy podziale łupów zrezygnował z prowizji. Wyświadczył przysługę, to
wszystko. Tym bardziej go szanowano. A szacunek to w Środowisku
najlepsza polisa na życie.

94

background image

Pewnego dnia zgłosił się do niego Manu. To było po prostu

konieczne, jeśli chciał być kimś więcej niż podrzędnym złodziejaszkiem.
Manu długo się wahał. Od wyjazdu Uga działał w pojedynkę. Nikomu nie
ufał. Ale drobne włamania robiły się niebezpieczne. No i miał konkurencję.
Stały się ulubionym sportem wielu Arabów. Kilka udanych skoków
pozwalało zgromadzić niezbędny kapitał, żeby zostać dealerem i mieć
kontrolę nawet nad całym osiedlem. Gatan Zampa, który odbudował
przestępczy świat Marsylii, powiesił się w swojej celi. Le Mat i Belg*
chcieli uniknąć nowego rozłamu. Werbowali młode kadry.

Manu zaczął pracować dla Belga. Od czasu do czasu. Batisu' i Manu

spodobali się sobie. Manu znalazł w nim ojca, którego nigdy nie miał.
Idealnego ojca, który był do niego podobny i nie prawił mu morałów.
Moim zdaniem, najgorszego z ojców. Nie lubiłem Batistiego. Ale ja miałem
ojca i naprawdę nie mogłem się na niego skarżyć.

- Batisti - powtórzyła Babette. - Wystarczyło pomyśleć, skarbie.

Bardzo dumna z siebie, nalała sobie jeszcze jeden kieliszek marc z

Garlaban. Czin-czin, powiedziała z uśmiechem, podnosząc kieliszek. Po
kawie Honorine poszła do siebie na małą sjestę. Siedzieliśmy na tarasie w
kostiumach kąpielowych, na leżakach, pod parasolem. Upał kleił nam się
do skóry. Zadzwoniłem do Babette poprzedniego wieczoru, szczęśliwym
trafem była w domu.

-I co, piękny brunecie, postanowiłeś wreszcie mnie poślubić?
-Tylko zaprosić, moja piękna. Na obiad u mnie w domu, jutro.
-Czegoś ode mnie potrzebujesz. Zawsze taki sam! Jak długośmy się
nie widzieli, co? Założę się, że nawet nie pamiętasz!

* Stynni marsylscy gangsterzy.

95

background image

-Hm... Powiedzmy, trzy miesiące.
-Osiem, łobuzie. Pewnie maczałeś ogóra wszędzie, gdzie się dało.
-Tylko u dziwek.
-Wstydziłbyś się. A ja tymczasem gryzę palce z tęsknoty. -
Westchnęła. - To co mamy w menu?
-Języczki dorsza, pieczony okoń, świeże lasagne z koprem.
-Zgłupiałeś, czy co? Pytam, o czym będziemy gadać. Żeby się
przygotować.
-Chcę, żebyś mi powiedziała, co się obecnie dzieje w Środowisku.
-W związku z twoimi kumplami? Czytałam o Ugu. Strasznie mi
przykro.
-Niewykluczone.
-Więc co mówiłeś? Języczki dorsza? A to smaczne?
-Nigdy nie jadłem, moja śliczna. To będzie premiera.
-Hm. A gdybyśmy od razu wzięli coś na przekąskę? Przyniosę koszulę
nocną i kondomy. Mam niebieskie, pasują do moich oczu!
-Słuchaj, dochodzi północ, mam brudną pościel, a czysta jest
nieuprasowana.
-Ty świnio!
Ze śmiechem odłożyła słuchawkę.

Znam Babette od blisko dwudziestu pięciu lat. Spotkałem ją pewnej

nocy w Peano. Właśnie dostała pracę korektorki w „La Marseillaise".
Mieliśmy romans, z tych, jakie się miewało w tamtym czasie. Mogły
trwać jedną noc albo tydzień. Nigdy dłużej.

Później spotkaliśmy się na konferencji prasowej na temat

reorganizacji brygad nadzoru w sektorach. Ze mną jako guest star. Ona
tymczasem została dziennikarką, wyspecjalizowaną w kronice wypadków.
Rzuciła potem etat w gazecie i pracowała na własne konto. Regularnie
pisywała do „Canard Enchaine" i do dzienników, tygodniki często zama-

96

background image

wiały u niej obszerne raporty. Wiedziała więcej ode mnie o

przestępczości, polityce organów bezpieczeństwa i marsylskim

podziemiu. Istna encyklopedia, a przy tym śliczna do schrupania.
Przypominała madonnę Botticellego, ale widać było po oczach, że nie
Bóg ją inspiruje, tylko życie. I wszystkie przyjemności z nim związane.

Znów mieliśmy romans. Równie krótki jak pierwszy. Ale lubiliśmy się

spotykać. Na kolację, na noc, na weekend. Niczego nie oczekiwała. Ja o
nic nie prosiłem. Każde z nas wracało do swojej pracy. Do następnego
razu. Do czasu, gdy następnego razu nie będzie. A ostatnim razem oboje
mieliśmy poczucie, że to już koniec.

Od rana zabrałem się do gotowania, słuchając starych bluesów

Lightnin' Hopkinsa. Wypatroszyłem rybę, do środka wsadziłem koper,
skropiłem ją oliwą z oliwek. Potem przyrządziłem sos do lasagne. Reszta
kopru dusiła się na wolnym ogniu w osolonej wodzie z odrobiną masła.
Na dobrze naoliwionej patelni podsmażyłem cienko pokrajaną cebulę,
czosnek i ostrą paprykę. Wlałem łyżkę octu i dorzuciłem pomidory, które
wcześniej sparzyłem we wrzątku i pokrajałem w kosteczkę. Kiedy woda
wyparowała, dodałem koper.

Uspokoiłem się wreszcie. Tak na mnie działa gotowanie. Przestałem

gubić się w domysłach. Poddałem się władzy zmysłów. Smaki i aromaty.
Rozkosz.

Babette przyszła w chwili, gdy rozbrzmiewał Last Night Blues, a ja

nalewałem sobie trzeci pastis. Miała na sobie bardzo obcisłe czarne
dżinsy i niebieskie polo pod kolor oczu. Byliśmy w tym samym wieku,
ale po niej nie było widać upływu czasu. Najmniejsza zmarszczka wokół
oczu czy w kącikach ust tylko dodawała jej wdzięku. Wiedziała o tym i
zręcznie to wykorzystywała. Nie byłem na to nieczuły. Nachyliła się nad
patelnią i wciągnęła zapach w nozdrza, potem podała mi usta.

- Czołem, marynarzu. Też bym się chętnie napiła.

97

background image

Przygotowałem żar na tarasie. Honorine przyniosła języczki dorsza w

kamionce. Marynowane w oliwie z dodatkiem natki i pieprzu. Według jej
wskazówek przygotowałem ciasto na racuchy, do którego dodałem ubitą
na sztywno pianę z dwóch białek.

- To teraz napijcie się spokojnie pastisu. Ja się zajmę resztą.
Przy stole Honorine wytłumaczyła nam, że języczki dorsza to potrawa

wyrafinowana. Można je zapiekać w sosie z muszelek albo po
prowansalsku, zawinięte w papier, lub ugotować w białym winie z
dodatkiem cienko pokrajanych trufli i pieczarek. Ale jej zdaniem, najlepiej
smakują w cieście na racuchy. Były rzeczywiście wyśmienite, oboje z
Babette chętnie wypróbowalibyśmy inne przepisy.

-A czy teraz mam prawo do lizaka? - spytała Babette, przesuwając
językiem po wargach.
-Nie wydaje ci się, że jesteśmy na to za starzy?
-Każdy wiek jest dobry na łakocie, skarbie!
Chciałem się zastanowić nad wszystkim, co mi opowiedziała o

Środowisku. Wielka lekcja. I ten Batisti. Paliłem się, żeby go odwiedzić. Ale
to mogło zaczekać do jutra. Była niedziela, a ja nie co dzień mam
niedzielę. Babette najwyraźniej czytała w moich myślach.

- Cool, Fabio. Daj spokój, jest niedziela. - Wstała, wzięła mnie za rękę.

- Idziemy do wody? To cię ostudzi!

Pływaliśmy aż do bólu w płucach. Lubiłem to. Ona też. Chciała,

żebyśmy wzięli łódź i wypłynęli na morze, do Zatoki Małp. Musiałem się
bronić. Z reguły nikogo nie biorę na łódkę. To moja bezludna wyspa.
Babette nakrzyczała na mnie, wyzywając od osłów i frajerów, po czym
wskoczyła do wody. Zimnej jak tylko można sobie życzyć. Zmęczeni,
czując ból w ramionach, położyliśmy się na plecach i pozwolili się
unosić morzu.

-O co ci chodzi z Ugiem?
-Chcę zrozumieć. Zobaczę, co potem.

98

background image

Po raz pierwszy uzmysłowiłem sobie, że zrozumienie być może mi

nie wystarczy. Zrozumienie to otwarte drzwi, za którymi nie wiadomo,
co się kryje.

- Uważaj, w co wdeptujesz.
I dała nura. W stronę mojej chaty.

Było późno. Babette została na noc. Poszliśmy kupić pizzę z

mątwami u Louisette. Zjedliśmy ją na tarasie, popijając różowym cótes-
de-provence z Mas Negrel. Odpowiednio schłodzonym. Wychlaliśmy
butelkę. Potem opowiedziałem jej o Leili. O gwałcie i całej reszcie.
Powoli, paląc papierosa. Szukając słów. Żeby znaleźć najpiękniejsze.
Zapadła noc. Umilkłem. Byłem wyczerpany. Otaczała nas cisza. Żadnej
muzyki, niczego. Tylko plusk wody bijącej o skały. I ciche głosy gdzieś w
oddali.

Na wychodzącej w morze grobli całe rodziny jadły kolację w świetle

gazowych lamp kempingowych. Wędki umocowane między kamieniami.
Czasem rozlegał się śmiech, potem „sza!" Jak gdyby śmiech płoszył
ryby. Poczuliśmy się gdzie indziej. Z dala od gnoju tego świata.
Szczęście. Fale. Te ciche głosy. Ta woń soli. Nawet Babette siedząca obok
mnie.

Poczułem jej rękę we włosach. Delikatnie przyciągnęła mnie do siebie.

Pachniała morzem. Pogłaskała mnie z czułością po policzku, potem po
szyi. Przeciągnęła dłonią po moim karku. Delikatnie. I w końcu się
rozbeczałem.

background image

Rozdział szósty,

w którym brzask tylko mami urodą świata

Obudził mnie aromat kawy. Od lat nie zaskoczył mnie ten zapach o

poranku. Zapach sprzed czasów Rosy. Niełatwo było ją wyciągnąć z
łóżka. Żeby sama wstała i zrobiła kawę, to graniczyłoby z cudem. Więc
może Carmen? Może, nie wiem. Poczułem woń przypiekanego chleba i
postanowiłem wstać. Babette nie pojechała do domu. Położyła się obok
mnie. Oparłem głowę na jej ramieniu. Objęła mnie. Zasnąłem. Ani słowa
więcej. Wszystko już powiedziałem. O mojej rozpaczy, nienawiści i
samotności.

Na tarasie czekało gotowe śniadanie. Bob Marley śpiewał Stir it Up.

Wpasował się w ten dzień. Błękitne niebo, oleiste morze. Słońce. Babette
włożyła mój płaszcz kąpielowy. Z papierosem w ustach, podrygując
nieznacznie w rytm muzyki, smarowała masłem tosty. Przez ułamek
sekundy doznanie pełni szczęścia.

-Powinienem był się z tobą ożenić.
-Przestań się wygłupiać.

I zamiast ust nadstawiła policzek. Wprowadzała nowe stosunki między

nami. Wkroczyliśmy do świata, w którym nie ma miejsca na kłamstwa.
Bardzo lubię Babette. Powiedziałem jej to.

- Jesteś zupełnie stuknięty, Fabio. Masz chore serce. A ja dupę.

Nasze drogi nie mogą się przeciąć. - Popatrzyła

100

background image

na mnie, jakby mnie pierwszy raz widziała. - Właściwie wolę, że tak
jest. Bo ja też bardzo cię lubię.

Kawa była pyszna. Babette powiedziała, że zaproponowała

„Liberation" napisanie wyczerpującego raportu o Marsylii: kryzys
gospodarczy, mafia, futbol. Po prostu chciałaby, żeby jej zapłacono za
informacje, jakie dla mnie zgromadzi. Obiecała, zanim pojechała do
domu, że za dwa, trzy dni do mnie zadzwoni.

Patrzyłem na morze, paląc jednego papierosa za drugim. Babette

przedstawiła mi precyzyjny obraz sytuacji. Marsylskie Środowisko się
skończyło. Podupadło wskutek wojny na górze i dziś nikt nie ma klasy
dawnych capi. Marsylia to już tylko rynek zbytu, o który walczy
neapolitańska camorra, skoncentrowana wyłącznie na handlu heroiną i
kokainą. Tygodnik mediolański „II Mondo" w 1991 roku ocenił obroty
szefów camorry, Carmine Alfieriego i Lorenzo Nuvoletty, na siedem i sześć
miliardów dolarów. Od dziesięciu lat dwie organizacje rywalizują w walce
o Marsylię. Nowa camorra, na której czele stoi Raffaele Cutolo, oraz
Nowa Rodzina klanów Volgro i Giuliano.

Zucca wybrał swój obóz. Nową Rodzinę. Zostawił prostytucję, lokale

nocne i salony gier częściowo mafii arabskiej, częściowo marsylskim
gangsterom. Dla tych ostatnich zarządzał jeszcze nadal namiastką
korsykańskiego imperium. Ale prawdziwe interesy robił z camorrystą
Michele Zazą, zwanym O Pazzo, Wariat. Zaza działał na osi Neapol,
Marsylia i Sint Marteens, holenderska część wyspy Saint-Martin na
Antylach. Dla niego Zucca inwestował zyski z narkobiznesu w
supermarkety, restauracje i nieruchomości. Boulevard Longchamp,
jeden z najpiękniejszych w mieście, praktycznie do nich należał.

Zaza wpadł miesiąc temu w Villeneuve-Loubet pod Niceą, w

ramach operacji „Mare verde". Ale właściwie nie miało to znaczenia,
ponieważ Zucca zręcznie, wręcz genialnie, rozbudował potężne siatki
finansowe, łączące Marsylię

101

background image

ze Szwajcarią i Niemcami. Każdy wiedział, że Zucca jest protegowanym
neapolitańczyków. Żeby go zlikwidować, trzeba było upaść na głowę.

Powiedziałem Babette, że to Ugo sprzątnął Zuccę. Żeby pomścić

Manu. I że nie mam pojęcia, kto mógł mu podsunąć ten pomysł, ani
dlaczego. Zadzwoniłem do Batistiego.

-Fabio Montale. Mówi ci to coś?
-Gliniarz - odpowiedział po krótkiej pauzie.
-Przyjaciel Manu i Uga.
Zachichotał ironicznie.
-Chcę się z tobą spotkać.
-Jestem chwilowo bardzo zajęty.
-Ja nie. Mam nawet czas dziś w południe. Chciałbym, żebyś mnie
zaprosił na obiad w jakimś sympatycznym miejscu. Pogadamy.
-A jak nie?
-Mogę ci dopieprzyć.
-Ja też.
-Ale ty, o ile wiem, nie przepadasz za reklamą.

Zjawiłem się w biurze w świetnej formie. Miałem jasność w głowie i

byłem zdecydowany doprowadzić sprawę Uga do końca. Co do Leili,
czekałem na wyniki śledztwa. Na razie. Zszedłem do sali zbiórek
dokonać cotygodniowego obrządku formowania ekip.

Pięćdziesięciu mundurowych. Dziesięć samochodów. Dwa autokary.

Ekipy dzienne, ekipy nocne. Przydzielanie policjantów do pilnowania
sektorów, osiedli, supermarketów, stacji benzynowych, banków, poczt i
liceów. Rutyna. Mało którego znałem z tych facetów. Rzadko kiedy
trafiali do mnie ci sami. Regres, jeśli chodzi o powierzoną mi misję.
Młodzi i starzy. Ojcowie rodzin i młodzi żonkosie. Dobrotliwi wujaszkowie
i narwane żółtodzioby. Bynajmniej nie rasiści. Tylko trochę w stosunku do
Arabów. I Murzynów.

102

background image

I Cyganów. Nie miałem nic do powiedzenia. Sformować ekipy i basta.
Robiłem apel i przydzielałem facetów do ekip na oko, sądząc po
twarzach. Nie zawsze dawało to najlepsze wyniki.

Wśród gliniarzy jeden był rodem z Antyli. Nigdy mi jeszcze takiego nie

przysłano. Wysoki, barczysty, krótko ostrzyżony. Nie spodobał mi się.
Tego rodzaju faceci uważają się za bardziej francuskich niż Owerniacy.
Arabowie to bynajmniej nie to, co lubią najbardziej. Ani Cyganie.

Miałem z nimi do czynienia w Paryżu, w komisariacie Belleville. Drogo

kazali tamtym płacić za to, że nie są Owerniakami. Jeden z nich powiedział
mi kiedyś: „U nas beurów nie uświadczysz. Można powiedzieć, że
wybrali sobie obóz". Nie miałem poczucia, że należę do jakiegoś obozu.
Tylko że służę sprawiedliwości. Ale czas przyznał tamtemu rację. Tego
rodzaju facetów wolałem widzieć na poczcie albo w elektrowni. Zgłosił się,
gdy odczytałem z listy nazwisko Luc Reiver. Przydzieliłem go do trzech
starych. No to jazda, do roboty!

Dni są piękne jedynie o poranku. Powinienem był o tym pamiętać.

Brzask tylko mami urodą świata. A kiedy świat otwiera oczy,
rzeczywistość dochodzi do głosu. I człowiek znów wpada w szambo.
Uprzytomniłem to sobie, kiedy Loubet wszedł do mego biura i stanął
przede mną z rękoma w kieszeniach.

-Mała została zabita około drugiej nad ranem, w sobotę. Przy tym
upale i szczurach... mogłaby jeszcze gorzej wyglądać niż tak, jak
widziałeś. Nie wiadomo, co się działo wcześniej. Według laboratorium,
była wielokrotnie zgwałcona przez kilku facetów. W czwartek, piątek.
Ale nie tam, gdzie ją znaleziono... Z przodu i z tyłu, jeśli chcesz
wiedzieć.
-Mniejsza o szczegóły.

Wyjął z prawej kieszeni marynarki plastikową saszetkę. Ustawił

przede mną jedną po drugiej trzy kule.

103

background image

- Wyciągnęli je z ciała małej.

Patrzyłem na niego. Czekałem. Z lewej kieszeni wyjął drugą saszetkę.

Ustawił dwie kule równolegle do poprzednich.

- A te wyciągnięto z Al Dakhila i jego ochroniarzy.
Były identyczne. Ta sama broń. Zabójcy z place de l'Opera byli
gwałcicielami. Zaschło mi w gardle.
-O cholera! - wyrzuciłem z siebie z trudem.
-Sprawa jest zamknięta, Fabio.
-Jednej brakuje.
Wskazałem trzecią kulę. Wystrzeloną z astra special. Wytrzymał moje

spojrzenie.

-Tej broni nie użyli w sobotę w nocy.
-Było ich tylko dwóch. Ten trzeci hula na wolności.
-Trzeci? Skąd go wytrzasnąłeś?

Miałem swoją teorię na temat gwałtów. Gwałtu może dokonać tylko

jedna osoba albo trzy. Nigdy dwie. Bo kiedy jest ich dwóch, to jeden nie
ma nic do roboty. Musi czekać na swoją kolej. W pojedynkę to klasyka.
We trzech - perwersyjna zabawa. Ale tę teorię właśnie wymyśliłem. Kieru-
jąc się intuicją. I wściekłością. Bo nie chciałem przyjąć do wiadomości, że
dochodzenie skończone. Musi istnieć jakiś trzeci facet, bo ja chcę go
dorwać.

Loubet popatrzył na mnie ze smutkiem. Zebrał kule i włożył je do

saszetki.

- Jestem otwarty na wszystkie hipotezy. Ale... Mam jeszcze cztery

inne sprawy na tapecie.

Trzymał w palcach kulę z astra special.
-Czy to ta przebiła serce? - spytałem.
-Nie wiem - odpowiedział ze zdziwieniem. - Dlaczego pytasz?
-Bo chcę wiedzieć.
Godzinę później zadzwonił do mnie. Potwierdził, że właśnie ta kula

przebiła serce Leili. Oczywiście nic z tego nie wynikało. Przydawało to
jedynie sprawie tajemnicy,

104

background image

którą zamierzałem wyjaśnić. Z tonu Loubeta odgadłem, że nie uważa
śledztwa za ostatecznie zamknięte.

Spotkałem się z Batistim w Bar de la Marine. Jego stołówka. Miejsce

spotkań skipperów. Na ścianie wciąż jeszcze wisi płótno Louisa
Audiberta, przedstawiające grę w karty z Mariusa* oraz fotografia
Pagnola z żoną w porcie. Przy stoliku za nami właściciel knajpy Marcel
tłumaczył dwóm włoskim turystom, że tak, owszem, to tutaj nakręcono
ten film. Danie dnia: smażone mątwy i zapiekanka z bakłażanów. I
różowe wino z Rousset, z piwniczki szefa.

Przyszedłem na piechotę. Dla przyjemności łażenia po porcie,

zajadając się solonymi orzeszkami. Lubię ten spacer. Quai du Port, quai
des Belges, quai de Rive-Neuve. Zapach portu. Morze i smar.

Handlarki wydzierały się jak zwykle, zachwalając świeżo złowione

ryby. Dorady, sardynki, okonie. Przed kramem jakiegoś Murzyna grupa
Niemców targowała się o hebanowe słoniki. Murzyn na nich zarobi.
Dorzuci bransoletę z fałszywego srebra, z fałszywą próbą. Zgodzi się na
sto franków mniej za całość. I jeszcze będzie wygrany. Uśmiechnąłem
się. Jakbym go znał od zawsze. Ojciec puścił moją rękę i pobiegłem do
słoników. Kucnąłem, żeby lepiej im się przyjrzeć. Murzyn patrzył na
mnie, wywracając oczami. Pierwszy prezent od taty. Miałem cztery lata.

Powiedziałem Batistiemu prosto z mostu:

- Dlaczego napuściłeś Uga na Zuccę? Tylko to mnie interesuje. I kto

na tym zyskał?

Batisti był szczwanym lisem. Starannie przeżuł kęs jedzenia, dopił

wino.

-Co wiesz?
-Różne rzeczy, o których wolałbym nie wiedzieć.

* Słynna ekranizacja powieści Marcela Pagnola.

105

background image

Szukał oczyma w moich oczach, czy aby nie blefuję. Ani

mrugnąłem.

-Moi informatorzy byli bardzo stanowczy.
-Daj spokój, Batisti! Mam gdzieś twoich informatorów. Zresztą ich nie
ma. Powiedziałeś to, co ci kazano powiedzieć. Posłałeś Uga, żeby
zrobił to, czego nikt nie śmiał zrobić. Zucca był pod ochroną. A Ugo
został potem sprzątnięty. Przez gliniarzy. Dobrze poinformowanych.
Pułapka.

Miałem wrażenie, że łowię na sznur z całą masą haczyków i czekam,

aż ryba weźmie. Dopił kawę, poczułem, że mój kredyt się wyczerpał.

-Słuchaj, Montale. Trzymaj się wersji oficjalnej. Jesteś gliną z
przedmieścia i lepiej nim pozostań. Masz ładną chatę, spróbuj ją
zachować. - Podniósł się z krzesła. - Rady są za darmo. Rachunek
za obiad biorę na siebie.
-A o Manu też nic nie wiesz? Gwiżdżesz na to!

Wyrwało mi się to ze złości. Głupi byłem. Głośno sformułowałem

swoje hipotezy, nie mając solidnych podstaw. W odpowiedzi otrzymałem
lekko zawoalowaną pogróżkę. Batisti przyszedł tylko po to, żeby się
zorientować, co wiem.

-To, co dotyczy Uga, dotyczy również Manu.
-Ale lubiłeś Manu, nie?

Popatrzył na mnie złym wzrokiem. Poniosło mnie. Ale nie

odpowiedział. Odwrócił się i ruszył do kontuaru z rachunkiem w ręku.
Poszedłem za nim.

- Coś ci powiem, Batisti. Okay. Zrobiłeś mnie w konia. Ale niech ci

się nie wydaje, że odpuszczę. Ugo musiał się do ciebie zgłosić, żeby
się poinformować. Wykorzystałeś go. On chciał tylko pomścić Manu.
Więc nie dam ci spokoju. - Zebrał drobne, a ja położyłem mu rękę na
ramieniu. Zbliżyłem twarz do jego ucha i dodałem szeptem: - Jeszcze
jedno. Tak się boisz śmierci, że jesteś zdolny do wszystkiego. Srasz w
gacie. Nie masz honoru, Batisti. Kiedy się do wiem, jak to naprawdę było z
Ugiem, nie zapomnę o tobie. Możesz mi wierzyć.

106

background image

Zrzucił moją rękę z ramienia i spojrzał na mnie ze smutkiem i

politowaniem.

-Prędzej cię wykończą.
-Byłoby lepiej dla ciebie.

Wyszedł z baru, nie oglądając się. Przez chwilę śledziłem go

oczyma. Zamówiłem jeszcze jedną kawę. Dwaj włoscy turyści wstali od
stolika i pożegnali się, rzucając wszystkim ciao, ciao.

Jeżeli Ugo miał jeszcze krewnych w Marsylii, to pewnie nie czytali

gazet. Nikt się nie pojawił po tym, jak go zastrzelono, ani po nekrologach,
które zamieściłem w trzech gazetach. W piątek wydano pozwolenie na
pogrzeb. Musiałem wybrać. Nie chciałem, aby pochowano go jak psa w
zbiorowym grobie. Rozbiłem skarbonkę i wziąłem koszta na siebie. W
tym roku nie wyjadę na wakacje. Tak czy owak, nigdy nie wyjeżdżam na
wakacje.

Grabarze otworzyli grobowiec moich rodziców. Zostało tam jeszcze

miejsce dla mnie. Ale postanowiłem się nie śpieszyć. Nie widzę powodu,
dla którego moim rodzicom miałyby przeszkadzać czyjeś odwiedziny.
Było piekielnie gorąco. Patrzyłem na ciemną, wilgotną dziurę. Ugo jej nie
polubi. Zresztą nikt nie polubi. Leila też nie. Jej pogrzeb ma się odbyć
jutro. Jeszcze się nie zdecydowałem, czy pójdę, czy nie. Dla Muluda i
jego dzieci byłem już tylko obcym facetem. Gliniarzem, który niczemu
nie umiał zapobiec.

Rozsypka. Przez ostatnie lata żyłem spokojnie i obojętnie. Jakby

mnie nie było na świecie. Nic mnie naprawdę nie dotyczyło. Ani starzy
koledzy, którzy przestali dzwonić. Ani kobiety, które mnie porzucały.
Postawiłem krzyżyk na swoich marzeniach i gniewie. Starzałem się bez
żadnych pragnień. Bez namiętności. Chodziłem na kurwy. A szczęście
wisiało na końcu wędki.

107

background image

Śmierć Manu wszystkim tym wstrząsnęła. Ale nie dość mocno w

mojej skali Richtera. Śmierć Uga - jakby mnie ktoś walnął w twarz -
wyrwała mnie z długiego, nieczystego snu. Obudziłem się żywy i głupi.
To, co myślałem o Manu i Ugu, nijak się nie miało do mojej historii.
Oni użyli życia. Chciałbym pogadać z Ugiem, chciałbym, żeby mi
opowiedział o swoich podróżach. Siedząc w nocy na skałach w Goudes,
marzyliśmy tylko o tym, żeby wyruszyć na spotkanie przygód.

„Matko święta! Czemu ich tak gna! - narzekał Toinou. Brał Honorine

za świadka. - Co tam chcą zobaczyć, szczeniaki? Może ty wiesz? Macie tu
wszystkie kraje. Ludzi wszystkich ras. Próbki wszystkich szerokości
geograficznych". Honorine postawiła przed nami talerze z zupą rybną.

- Nasi ojcowie przybyli ze świata. Dotarli do tego miasta i tutaj

znaleźli to, czego szukali. Nawet jeśli to nieprawda, i tak tu zostali.

Nabrał powietrza i spojrzał na nas ze złością.

-Spróbujcie tego! - krzyknął, pokazując talerze. - Lekarstwo na
głupotę!
-Zdychamy tutaj - ośmielił się odezwać Ugo.
-Gdzie indziej też się zdycha, chłoptysiu! Tam jest jeszcze gorzej!
Ugo wrócił i zginął. Koniec podróży. Dałem znak głową. Ciemna,

wilgotna dziura połknęła trumnę. Zdusiłem łzy. W ustach czułem smak
krwi.

Zatrzymałem się przy siedzibie Radio Taxi, na skrzyżowaniu

bulwarów Plombiere i Glaciere. Chciałem wyjaśnić sprawę taksówki. Być
może ten trop prowadzi donikąd, ale to jedyna nić łącząca dwóch
zabójców z place de l’Opera z Leilą.

Facet za biurkiem ze znudzeniem przeglądał pornograficzne

pisemko. Idealny mia. Długie włosy na karku,

108

background image

brushing, rozpięta koszula w kwiaty, ukazująca włochaty czarny tors i
gruby złoty łańcuch, na którym wisiał Jezus z diamentami w oczach,
sygnety na obu rękach, markowe okulary Ray Ban na nosie. Wyrażenie
mia przyszło z Włoch. Od Lancii. Wypuścili nowy model samochodu,
Mia, z otworem w okienku, żeby można było wystawić łokieć, nie
opuszczając szyby. Dla marsylczyków tego było za wiele!

Bistra pękały od mia. Pozerzy, kombinatorzy, buce. Spędzali dni przy

kontuarze, pijąc ricarda. Czasami zdarzało im się trochę popracować.

Ten tutaj jeździł pewnie tym renault 12 z dodatkowymi światłami,

napisem Dede & Valerie na masce, dyndającymi maskotkami i obciągniętą
futrem kierownicą. Przewrócił stronicę. Zatrzymał wzrok na kroczu
obfitej blondyny. Potem raczył podnieść oczy na mnie.

- O co chodzi? - powiedział z silnym akcentem korsykańskim.

Pokazałem legitymację. Ledwie na nią spojrzał, jakby ją znał na

pamięć.

- Umie pan czytać? - spytałem.
Zsunął okulary na czubek nosa i przyjrzał mi się obojętnie. Mówienie

było dla niego zbyt wyczerpujące. Wyjaśniłem, że chcę się dowiedzieć,
kto prowadził renault 21 z numerem rejestracyjnym 675 JLT 13 w sobotę
wieczór. Chodzi o to, że nie zatrzymał się na czerwonym świetle na
avenue des Aygalades.

-To teraz fatygujecie się w takiej sprawie?
-Fatygujemy się w każdej sprawie. Bo inaczej ludzie piszą do
ministra. Złożono skargę.
- Skargę? Za przejechanie na czerwonym świetle?
Jakby mu niebo spadło na głowę. Na jakim świecie żyjemy!

- Nie brakuje wariatów wśród przechodniów - powiedziałem.

109

background image

Facet zdjął okulary i przyjrzał mi się uważnie, czy aby się z niego

nie nabijam. Wzruszyłem ramionami ze znużeniem.

-No tak, i to my, cholera, za to odpowiadamy! Lepiej byś pan nie
tracił czasu na głupstwa. Trzeba zapewnić bezpieczeństwo i tyle.
-Na przejściach dla pieszych też. - Irytował mnie. - Nazwisko,
imię, adres i telefon kierowcy?
-Powiem mu, jeśli ma się stawić w komisariacie.
-To ja go wzywam. Na piśmie.
-Z jakiego pan jest komisariatu?
-Komenda Główna.
-Mogę prosić o legitymację?
Wziął ją, zapisał moje nazwisko na skrawku papieru. Byłem

świadom, że przekraczam białą linię. Ale było już za późno. Oddał mi
ją z wyrazem obrzydzenia.

- Montale. Włoch, co? - Skinąłem głową, a on jakby się zamyślił

głęboko, po czym spojrzał na mnie. - Możemy się dogadać co do tych
świateł. Przecież nieraz oddajemy wam usługi.

Jeszcze trochę, a uduszę go tym złotym łańcuchem, niechby się

udławił swoim Jezusikiem. Przekartkował jakąś księgę, zatrzymał się na
jednej stronicy, palcem wyszukał nazwisko na liście.

- Pascal Sanchez. Zapamięta pan czy mam zapisać?

Perol zdał mi sprawozdanie z dnia. 11.30. W Carrefourze złapano

małolata na kradzieży. Błahostka, ale trzeba było jednak zawiadomić
rodziców i wpisać chłopaka do kartoteki. 13.30. Bójka w barze Le Balto,
na drodze do Merlan, między trzema Cyganami i dziewczyną z
półświatka. Wszystkich zawieziono na komisariat, po czym zwolniono,
ponieważ nikt nie wniósł skargi. 14.18. Wezwanie radiowe. Do
komisariatu w sektorze zgłosiła się matka z mocno po-

110

background image

kiereszowanym synem. Umyślne pobicie w Liceum im. Pagnola.
Wezwano przypuszczalnych sprawców oraz ich rodziców. Konfrontacja.
Sprawa ciągnęła się całe popołudnie. Najwyraźniej nie chodziło o
narkotyki ani o wymuszanie okupu. Jednak trzeba przypilnować
chłopaków. Umoralniająca gadka do rodziców w nadziei, że to czemuś
posłuży. Rutyna.

Dobra nowina: jest wreszcie sposób, żeby przyskrzynić Nasera

Murrabeda, młodego handlarza narkotykami, który operował na osiedlu
Bassens. Wczoraj wieczór wdał się w bójkę, wychodząc z baru
Miramar w Estaque. Napadnięty facet wniósł skargę. Co więcej,
podtrzymał ją i zgłosił się na komisariat, żeby złożyć zeznania. Wielu
poszkodowanych rezygnowało ze ścigania sprawców, nawet w wypadku
kradzieży bez rękoczynów. Strach. I brak zaufania do policji.

Murrabeda znałem na pamięć. Dwadzieścia dwa lata, siedmiokrotnie

zatrzymywany. Za pierwszym razem miał piętnaście lat. Dobra średnia.
Ale to spryciarz. Z braku dowodów nigdy się nie udało go
zapuszkować. Może tym razem.

Od wielu miesięcy rozprowadzał na wielką skalę narkotyki, ale nie

sam. Za pośrednictwem piętnasto-, szesnastoletnich chłopców, którzy
wykonywali brudną robotę. Jeden przynosił herę, drugi inkasował forsę.
Miał osiemnastu takich pomocników. Sam siedział w samochodzie i
nadzorował interes. Forsę zabierał później. W barze, w metrze, w
autobusie albo w supermarkecie. Stale gdzie indziej. Nikt nie próbował go
zdublować. Raz jeden pewien cwaniak chciał go wystrychnąć na dudka,
potem już nikt nie podjął takiej próby. Cwaniaczek zyskał szramę na
policzku i oczywiście nie doniósł na Murrabeda. Mogło się to dla niego
skończyć jeszcze gorzej.

Wiele razy zatrzymywaliśmy chłopaków, którzy pracowali dla

Murrabeda. Ale na próżno. Woleli posiedzieć

łll

background image

w areszcie, niż zdradzić jego nazwisko. Kiedy dopadaliśmy takiego z
heroiną, robiliśmy mu portret i wpisywaliśmy do kartoteki. Po czym
puszczaliśmy go wolno. Dawki nigdy nie były tak duże, by uzasadnić
postawienie delikwenta przed sądem. Próbowaliśmy, ale sędzia nas
przegonił.

Perol zaproponował, żeby wyciągnąć Murrabeda z wyrka, jutro o

świcie. To mi pasowało. Zanim poszedł do domu, wyjątkowo wcześnie
tym razem, zapytał:

-Jak było na cmentarzu? Nie za ciężko?
Wzruszyłem ramionami.

- Może byś przyszedł kiedy do nas na kolację? Wyszedł, nie
czekając na odpowiedź i nie żegnając się.
Perol był człowiekiem prostym. Postanowiłem posiedzieć w biurze,
póki nie zjawi się Cerutti na nocny dyżur.

Zadzwonił telefon. Pascal Sanchez. Zostawiłem wiadomość jego

żonie.

- Co jest? O co chodzi? Nigdy nie przejechałem na czerwonym

świetle. A już na pewno nie tam, gdzie pan mówi. Nigdy tam nie jeżdżę.
Samo arabstwo.

Nie podjąłem tego wątku. Chciałem go delikatnie podejść.

-Wiem. Ale jest świadek, panie Sanchez. Ten, co zapisał pański numer.
On ma swoje zdanie, pan swoje.
-O której to było? - spytał po krótkiej pauzie.
-Dwudziesta druga trzydzieści osiem.
-Niemożliwe - odpowiedział bez wahania. - O tej porze robię sobie
przerwę. Wpadłem do baru przy merostwie. Nawet kupiłem sobie
papierosy. Mam świadków. Nie kłamię. Co najmniej czterdziestu.
-Aż tylu nie potrzeba. Proszę przyjść jutro do biura, o jedenastej.
Złoży pan zeznanie. I poda nazwiska, adresy i telefony dwóch
świadków. Sprawa wydaje się prosta.

Miałem godzinę czasu do zabicia, nim przyjdzie Cerutti.

Postanowiłem wpaść na kielicha do Treize-Coins.

112

background image

- Mały cię szuka - powiedział Ange. - Wiesz, ten, którego

przyprowadziłeś w sobotę.

Wypiłem piwo i wyruszyłem na poszukiwanie Dżamela. Nie kręciłem

się po Panier, od kiedy dostałem skierowanie do pracy w Marsylii.
Zaszedłem tam tylko raz, wtedy gdy próbowałem znaleźć Uga. Przez te
wszystkie lata trzymałem się peryferii starej dzielnicy: place de Lenche, rue
Baussen-que, rue Sainte-Francoise, rue Francois-Moisson, boulevard des
Dames, la Grand-Rue, rue Caisserie. Zapuszczałem się w głąb jedynie
do baru Ange'a w pasażu des Treize-Coins.

Zaskoczyło mnie teraz to, że renowacja dzielnicy została jakby w

połowie zarzucona. Zastanawiałem się, czy liczne galerie malarstwa i
luksusowe sklepy z ciuchami przyciągają publiczność. Kogo? Przecież nie
marsylczyków. Moi rodzice nigdy nie wrócili do Panier po tym, jak
Niemcy ich stamtąd wysiedlili. Spuszczone żelazne żaluzje. Wyludnione
ulice. Puste lub prawie puste restauracje, z wyjątkiem U Etienne'a na rue
de Lorette. Ale Etienne Cassaro urzędował tutaj od dwudziestu trzech lat.
Najlepsza pizza w Marsylii. „Rachunek i godziny otwarcia w zależności
od humoru szefa", przeczytałem w reportażu o Marsylii zamieszczonym w
„Geo". Humor Etienne'a nieraz nas karmił za darmo, Manu, Uga i mnie.
Przy czym nas opieprzał. Lenie, nieroby.

Szedłem w dół rue du Panier. Echa moich wspomnień zagłuszały

kroki przechodniów. To jeszcze nie Montmartre. Zła reputacja trwa.
Brzydkie zapachy również. A Dżamel był nie do znalezienia.

background image

Rozdział siódmy,

w którym lepiej wyrażać to, co się czuje

Czekali na mnie przed domem. Byłem zmęczony, myślałem o czym

innym. Marzyłem o szklaneczce lagavulina. Wyłonili się z cienia cicho jak
koty. Kiedy uświadomiłem sobie, że ktoś tu jest, było za późno.

Zarzucili mi gruby plastikowy worek na głowę, czyjeś ręce wzięły

mnie pod pachy i uniosły, ściskając jednocześnie moją pierś. Żelazne
ręce. Facet przywarł do mnie ciałem. Broniłem się.

Cios w brzuch. Gwałtowny i mocny. Otworzyłem usta i łyknąłem

cały tlen, jaki pozostał jeszcze w worku. Kurwa! Czym mnie uderzył? Drugi
cios. Równie mocny. Rękawica bokserska. Kurwa, rękawica bokserska!
Pod workiem nie było już tlenu. Rzuciłem się przed siebie, wymachując
rękami i nogami. W pustce. Kleszcze zacisnęły się na mojej piersi.

Następny cios w szczękę. Otworzyłem usta i dostałem kolejny cios w

brzuch. Uduszę się. Pot lał się ze mnie strugami. Żebym tylko mógł zgiąć
się wpół. Osłonić brzuch. Żelazna ręka wyczuł to. Rozluźnił uścisk na
ułamek sekundy. I znów mnie wyprostował, wciąż przyklejony do mnie.
Poczułem jego twardy członek na swoich pośladkach. Staje mu, kurwa!
Lewy, prawy. Dwa ciosy w brzuch. Z szeroko otwartymi ustami
miotałem głową na wszystkie strony.

114

background image

Chciałem krzyczeć, ale żaden dźwięk nie wydobywał się z gardła.
Zaledwie charkot.

Jakby moja głowa pływała w czajniku. Kleszcze na piersi nie

popuszczały. Byłem tylko workiem bokserskim. Straciłem poczucie czasu,
nie liczyłem ciosów. Moje mięśnie przestały reagować. Potrzebowałem
tlenu, to wszystko. Powietrza! Trochę powietrza! Odrobinę! Raptem moje
kolana gwałtownie dotknęły ziemi. Instynktownie zwinąłem się w
kłębek. Podmuch powietrza dostał się pod plastikowy worek.

- To ostrzeżenie, gnoju! Następnym razem zdechniesz!
I kopniak w krzyż. Jęknąłem. Warkot motoru. Zerwałem z głowy

plastikowy worek i wciągnąłem powietrze w płuca, jak mogłem
najgłębiej.

Motocykl odjechał. Leżałem bez ruchu na ziemi, próbując oddychać

normalnie. Przeszedł mnie dreszcz, zacząłem dygotać od stóp do głów.
Rusz się, powiedziałem sobie. Ale ciało odmówiło. Nie chciało. Jeśli się
ruszę, znów będzie boleć. Zwinięty w kłębek, nie czułem nic. Ale przecież
nie mogę tak zostać.

Łzy płynęły mi po policzkach. Słony smak, prawie dobry. A gdybyś

sobie nalał whisky, Fabio? Wstań i idź. Nie, nie prostuj się. Powolutku.
Nie da się. Więc leź na czworakach. Do drzwi. Widzisz, tutaj. Dobrze.
Usiądź, oprzyj się plecami o ścianę. Oddychaj głęboko. Tak, poszukaj
kluczy. Dobrze, trzymając się ściany, podnieś się powolutku i oprzyj
całym ciałem o drzwi. Otwórz. Górny zamek, tam. Teraz środkowy. O
cholera, nie zamknąłeś go na klucz!

Drzwi się otworzyły i wpadłem w ramiona Marie-Lou. Straciła

równowagę pod moim ciężarem i oboje runęliśmy na ziemię. Chyba
tracę przytomność. Straciłem przytomność. Czarno.

115

background image

Zimna mokra rękawica na moim czole. Poczułem takie samo zimno na

oczach, na policzkach, potem na szyi i piersi. Parę kropel wody spłynęło
mi na łopatki. Wstrząsnąłem się. Otworzyłem oczy. Marie-Lou
uśmiechnęła się do mnie. Leżałem nagi na swoim łóżku.

- Wszystko w porządku?
Skinąłem głową i zamknąłem oczy. Raziło mnie światło, nawet słabe.

Zdjęła rękawicę z mojego czoła. Potem znowu ją położyła. Znowu
zimną. Jak dobrze.

-Która godzina? - spytałem.
-Dwadzieścia po trzeciej.
-Masz papierosa?
Zapaliła jednego i włożyła mi go w usta. Wciągnąłem dym i

uniosłem lewą rękę, żeby go wyjąć z ust. Wystarczył ten jeden mały ruch,
bym poczuł rozdzierający ból w brzuchu. Otworzyłem oczy.

-Co tu robisz?
-Musiałam się z tobą zobaczyć. Musiałam kogoś zobaczyć. I
pomyślałam o tobie.
-Skąd miałaś adres?
-Minitel.

Minitel, kurwa! Dzięki Minitelowi może mi się tu zwalić pięćdziesiąt

milionów obywateli. Kretyński wynalazek. Zamknąłem oczy.

-Czekałam pod drzwiami. Pani z sąsiedztwa, Honorine,
zaproponowała, żebym zaczekała u niej. Porozmawiałyśmy.
Powiedziałam, że jestem twoją przyjaciółką. Potem ona mi otworzyła
drzwi do twojego domu. Było późno. Uznała, że tak będzie lepiej. Że
ty zrozumiesz.
-Co zrozumiem?
-Co ci się stało?
Opowiedziałem jej pokrótce. Minimum słów. Zanim zdążyła zadać

jakiekolwiek pytanie, przeturlałem się na skraj łóżka i usiadłem.

116

background image

Prawą ręką objąłem ją za ramiona i z najwyższym trudem uniosłem

moje siedemdziesiąt kilo żywej wagi. To było gorsze niż prace Herkulesa!
Stałem skulony. Bałem się obudzić ból, który czaił się tam, w żołądku.

- Oprzyj się.

Oparłem się plecami o ścianę. Odkręciła krany.

- Letnią - powiedziałem.

Zdjęła z siebie podkoszulek, ściągnęła dżinsy, potem wciągnęła mnie

pod prysznic. Byłem osłabiony. Woda przyniosła mi natychmiastową ulgę.
Stałem tuż przy Marie-Lou, zarzuciwszy ręce na jej szyję, z zamkniętymi
oczami. Rezultat nie kazał na siebie czekać.

- No to jeszcze nie umarłeś, łobuzie! - powiedziała, czując, że mi

staje.

Uśmiechnąłem się wbrew woli. Ale chwiałem się na nogach.

Miałem dreszcze.

-Chcesz gorącą?
-Nie. Zimną. Wyjdź. - Oparłem się rękoma o kafelki. Marie-Lou
wyszła spod prysznica. - No, wal!
Odkręciła kurek do końca. Zawyłem. Zakręciła wodę, chwyciła

ręcznik i wytarła mnie do sucha. Dowlokłem się do umywalki. Muszę
zobaczyć swoją gębę. Zapaliłem światło. Nie ucieszyło mnie to, co
zobaczyłem. Ja miałem twarz nietkniętą, ale za mną, z tyłu, ujrzałem
napuchnięte, sine lewe oko Marie-Lou. Odwróciłem się powoli, trzymając
się umywalki.

-Co to ma znaczyć?
-Mój alfons.

Przyciągnąłem ją do siebie. Miała dwa siniaki na ramieniu i czerwone

zadrapania na szyi. Przytuliła się do mnie i cichutko się rozpłakała.
Poczułem jej ciepły brzuch przy moim brzuchu. Dobrze mi to zrobiło.
Pogłaskałem ją po włosach.

- W marnym jesteśmy stanie, ty i ja. Opowiadaj.

117

background image

Oderwałem się od niej, otworzyłem apteczkę, wyjąłem opakowanie

dolipranu. Ból znów dawał mi się we znaki.

- Przynieś z kuchni dwie szklanki wody. I butelkę lagavulina. Gdzieś

tam powinna być.

Zgięty wpół wróciłem do pokoju i padłem na łóżko. Nastawiłem

budzik na siódmą.

Przyszła Marie-Lou. Miała cudowne ciało. Już nie była prostytutką, tak

jak i ja nie byłem gliną. Dwie ciężko obolałe życiowe kaleki. Połknąłem
dwa doliprany i popiłem whisky. Zaproponowałem jej lek. Odmówiła.

-Nie ma co opowiadać. Stłukł mnie, bo poszłam z tobą.
-No to co?
-Jesteś gliniarzem.
-Skąd wie?

- W O'Stop wszyscy wszystko wiedzą. Spojrzałem na
zegarek. Wypiłem kieliszek do dna.

-Zostań tu, póki nie wrócę. Nie ruszaj się. I... Chyba nie
skończyłem zdania.

Murrabeda zwinęliśmy tak, jak było zaplanowane. Z łóżka. Z oczyma

opuchniętymi od snu i zmierzwioną czupryną. W łóżku razem z nim
niepełnoletnia panna. Miał na sobie kalesony w kwiatki i T-shirt z
napisem „Jeszcze". Nikogo nie zawiadomiliśmy. Ani brygady do walki z
narkomanią, boby nam kazali dać spokój - zatrzymując pośredników,
utrudnialiśmy im polowanie na hurtowników. Mówili, że w ten sposób
tylko ich płoszymy. Ani komisariatu sektora, boby zaalarmowali osiedla,
żeby nas skontrować. Coraz częściej tak się działo.

Aresztowaliśmy Murrabeda jako zwykłego młodocianego przestępcę.

Za rękoczyny i czynną zniewagę. A teraz jeszcze uwiedzenie nieletniej.
Ale Murrabed nie był zwykłym młodocianym przestępcą. Zwinęliśmy go,
jak stał, nie pozwoliwszy mu się ubrać. Dodatkowe, nieuzasadnione

118

background image

poniżenie. Zaczął się wydzierać. Wymyślał nam od faszystów, nazistów,
skurwysynów. Rozbawiło nas to. Ludzie wyglądali z mieszkań na klatkę,
każdy mógł go podziwiać w kalesonach i podkoszulku, skutego
kajdankami.

Na dworze spokojnie wypaliliśmy papierosa, nim wsadziliśmy go do

karetki. Żeby zdążyli mu się przyjrzeć wszyscy mieszkańcy,
wyglądający przez okna. Wieść rozejdzie się po blokowiskach. Nie
zapomną widoku Murrabeda w gaciach. To co innego niż wpaść w ręce
policji po gonitwie przez osiedla.

Zajechaliśmy do komisariatu w Estaque, nie uprzedziwszy nikogo.

Nie byli zachwyceni. Już sobie wyobrażali, jak setki uzbrojonych po zęby
dzieciaków będą ich oblegać. Chcieli nas odesłać tam, skąd przybyliśmy.
Do naszego komisariatu dzielnicowego.

- Tutaj złożona została skarga, więc tutaj załatwimy tę sprawę -

oświadczył Perol. - Logiczne, nie? – Wypchnął Murrabeda przed siebie. -
Mamy jeszcze jedną klientkę. Nieletnia, którą złowiliśmy razem z nim.
Właśnie się ubiera.

Na miejscu został Cerutti i kilku moich chłopaków. Chciałem, żeby

oni pierwsi przesłuchali dziewczynę. I żeby przeczesali mieszkanie i
samochód Murrabeda. Potem mieli zawiadomić rodziców małej i
przywieźć ją tutaj.

- Zleci się kupa ludzi, zobaczysz, obiecuję ci.

Murrabed usiadł i słuchał, co mówimy. Wydawał się niemal

rozbawiony. Podszedłem do niego, chwyciłem go za kark i podniosłem
z krzesła.

-Wiesz, dlaczego tu jesteś?
-Mhm. Dałem w twarz jednemu facetowi wczoraj wieczór. Spiłem się.
-No właśnie. I żyletki same ci wyrosły na dłoniach, nie?

Nagle siły mnie opuściły. Zbladłem. Nogi mi zadrżały. Omal nie

upadłem, chciało mi się rzygać.

- Fabio! - zawołał Perol.

119

background image

- Zaprowadź mnie do sracza.
Od rana wziąłem sześć dolipranów, trzy guransany i wypiłem całe

morze kawy. Nie byłem w formie, ale trzymałem się na nogach. Kiedy
zadzwonił budzik, Marie-Lou zaklęła i obróciła się na bok. Dałem jej
lexomil, żeby spała spokojnie. Miałem obolałe plecy i ramiona. Ledwie
postawiłem stopę na ziemi, poczułem rozdzierający ból w całym ciele.
Jakby mi maszyna do szycia stukała w żołądku. Wściekłem się.

-Słuchaj, Batisti - powiedziałem, kiedy podniósł słuchawkę. - Twoi
kumple powinni byli mnie wykończyć. Zapłacisz mi za to, ty
sukinsynu. Zesrasz się jak jeszcze nigdy w swoim parszywym
życiu.
-Montale! - wrzasnął w słuchawkę.
-Słucham cię.
-Co ty opowiadasz?
-Że walec po mnie przejechał, ty ścierwo. Stanie ci, jak podam
szczegóły?
-Nie mam z tym nic wspólnego, Montale. Przysięgam.
-Nie przysięgaj, gnoju. Wytłumacz się.
-Nie mam z tym nic wspólnego.
-Powtarzasz się.
-Nic nie wiem.
-Słuchaj, Batisti, mam cię za ostatniego skurwiela. Ale chętnie ci
uwierzę. Masz dwadzieścia cztery godziny, żeby się poinformować.
Zadzwonię jutro. Powiem, gdzie się spotkamy. Twój interes w tym,
żebyś się dowiedział, kto to zrobił.

Perol zorientował się, że nie jestem w formie, kiedy mnie zobaczył.
Co chwila zerkał na mnie nerwowo. Żeby go uspokoić, powiedziałem,
że to stary wrzód się odezwał.

- No tak, widzę - powiedział.
Widział aż za dobrze. Ale nie miałem ochoty opowiedzieć mu o

pobiciu. Ani o Manu i Ugu. Najwyraźniej udało mi się gdzieś trafić w
sedno. Stąd to ostrzeżenie. Nie

120

background image

wiedziałem, o co chodzi, ale jasne było, że wetknąłem kij w mrowisko.
I że mogę za to zapłacić życiem. Ale to dotyczyło tylko mnie, Fabia
Montale. Nie miałem żony ani dzieci. Nikt nie będzie po mnie płakał. Nie
chciałem wciągać Perola w swoje sprawy. Dobrze go znałem. Z
przyjaźni gotów był dać nura w każde gówno. A było oczywiste, że
tam, dokąd zmierzam, panuje smród. Gorszy niż w tutejszym sraczu.

Ściany zdawały się przesiąknięte odorem szczyn. Splunąłem.

Kawowy śluz. W żołądku przypływ i odpływ. Jeden za drugim, a między
nimi cyklon. Rozwarłem szeroko paszczę. Ulżyłoby mi, gdybym wyrzygał
z siebie bebechy. Ale od wczorajszego obiadu nie miałem nic w ustach.

-Masz tu kawę - powiedział Perol z tyłu za mną.
-Nie przełknę.
-Spróbuj.

Trzymał w ręku kubek. Przemyłem twarz zimną wodą, wytarłem się

papierowym ręcznikiem. Trochę się uspokoiłem. Wziąłem od niego kubek,
wypiłem łyk kawy. Przeszło bez problemu. Oblałem się potem. Koszula
przykleiła mi się do skóry. Miałem chyba gorączkę.

- Wszystko w porządku - zapewniłem.

Znów zrobiło mi się niedobrze. Miałem wrażenie, że dalej ktoś we

mnie wali. Perol czekał z tyłu, żebym mu wyjaśnił, co się stało. Inaczej
się nie ruszy.

-No dobra, zajmiemy się gówniarzem, a potem ci opowiem.
-Okay. Ale Murrabeda zostaw mnie.
Teraz muszę tylko wymyślić historię bardziej prawdopodobną niż

wrzód żołądka.

Gdy wszedłem do biura, Murrabed spojrzał na mnie z ironicznym

uśmiechem. Perol dał mu w pysk, potem usiadł przed nim okrakiem na
krześle.

- Co chcecie zrobić? - ryknął Murrabed, zwracając się do mnie.

121

background image

-Wsadzić cię do pierdla - powiedziałem.

- Super. Pogram sobie w nogę. - Wzruszył ramionami. -

Musi pan przekonać sędziego, żeby mnie posadził za to, że

stuknąłem faceta. Mój adwokat was zniszczy.
- Mamy dziesięć trupów w szafie - powiedział Perol. -

Na pewno możemy ci jednego wlepić. Niech się nim udławi ten

twój pieprzony adwokat.

-Zaraz, zaraz. Nigdy nikogo nie zabiłem.
-Wczoraj mało brakowało, więc nie myślę, byś nigdy nikogo nie
zabił. Okay?
-No dobra. Schlałem się i tyle. Cholera, dałem mu tylko raz w mordę!
-Opowiadaj.
-Więc wychodzę z baru i widzę tego faceta. Myślałem, że to
dziewczyna. Długie włosy. Proszę go o papierosa. Nie miał, idiota.
Nabijał się ze mnie. Więc mu mówię, jak nie masz, to mi obciągnij
druta! A on, kurwa, się śmieje! Więc ja go w mordę. I już. Naprawdę.
Uciekał jak królik. Pedał.
-Tyle tylko, że nie byłeś sam - podjął Perol. - Ścigałeś go z twoimi
kolesiami. Przerwij mi, jeśli się mylę. On się schronił w Miramar.
Wyciągnęliście go z baru. Nieźleście go pokiereszowali, zanim
przyjechaliśmy. Nie masz szczęścia. W Estaque robisz za gwiazdę.
Gęba nie do zapomnienia.
-Ten pedał wycofa swoją pieprzoną skargę!
-Nie ma takiego zamiaru. - Perol powiódł wzrokiem po Murrabedzie,
zatrzymując spojrzenie na kalesonach. - Te twoje kalesony - żyleta!
Ale czy nie trochę pedalskie?
-Nie jestem ciotą. Mam narzeczoną.
- Pomówmy o niej. Czy to ta, co była z tobą w łóżku?
Przestałem słuchać. Perol znał się na swojej robocie.

Murrabed budził w nim takie samo obrzydzenie jak we mnie. Nie było
dla niego nadziei. Krążył po najgorszej orbicie. Gotów bić i zabijać.
Idealny materiał na bandziora. Za dwa, trzy lata skasuje go jakiś
większy od niego twar-

122

background image

dziel. Może najlepsze, co mu się może zdarzyć, to dwudziestoletni wyrok.
Ale wiedziałem, że to nieprawda. Prawda jest taka, że nie ma na to
wszystko odpowiedzi.

Podskoczyłem, słysząc dzwonek telefonu. Musiałem się zdrzemnąć.

-Możesz wpaść na chwilę?
Dzwonił Cerutti.
-Nie znaleźliśmy absolutnie nic. Nawet grama maryśki.
-A dziewczyna?

-Uciekła z domu. Z Saint-Denis w rejonie Paryża. Ojciec chce ją
wysłać do Algierii i tam wydać za mąż, więc...
-No dobra. Przywieź ją tutaj. Niech złoży zeznania. Ty z dwoma
chłopakami zostajesz. Sprawdzisz, czy Murrabed jest oficjalnym
lokatorem mieszkania. Jeśli nie on, to dowiedz się kto. Masz na to
czas do wieczora.

Odłożyłem słuchawkę. Murrabed na nasz widok znowu się

uśmiechnął.

- Jakieś kłopoty?

Perol ponownie dał mu w pysk, mocniej niż za pierwszym razem.

Murrabed potarł się po policzku.

-To się nie spodoba mojemu adwokatowi, jak mu opowiem.
-Więc to twoja narzeczona? - powtórzył Perol, jakby go nie
słyszał.

Włożyłem marynarkę. Byłem umówiony z Sanchezem, kierowcą

taksówki. Pora iść. Nie chcę się spóźnić. Jeżeli to nie Batisti nasłał na
mnie tych osiłków, to może mają oni coś wspólnego z taksówką. Z Leilą.
Wracam do tamtej historii. Ale czy mogę wierzyć Batistiemu?

-Spotkamy się w biurze.
-Poczekaj - powiedział Perol. I zwrócił się do Murrabeda. - Jak idzie
o narzeczoną, to masz do wyboru. Jeśli to ona, przedstawię cię jej
ojcu i braciom. W zamkniętej celi. Zważywszy na to, że nie mieli
cię w swoich planach,

123

background image

będzie niezła zabawa. Jeśli to nie ona, masz sprawę za uprowadzenie
nieletniej. Zastanów się, zaraz wracam.

Na niebie kłębiły się czarne, ciężkie chmury. Nie było jeszcze

dziesiątej, wilgotne gorąco kleiło się do skóry. Perol wyszedł za mną na
dwór.

-Nie wygłupiaj się, Fabio.
-Spokojnie. Mam spotkanie, muszę się poinformować. Trop w
sprawie Leili. Trzeci człowiek.
Pokiwał głową. Potem pokazał palcem mój brzuch.
-A to?
-Bójka. Tej nocy. Z powodu dziewczyny. Brak mi wprawy, więc
oberwałem.

Uśmiechnąłem się do niego. Uśmiechem, który podoba się

kobietom. Diabelnie uwodzicielskim.

- Słuchaj, Fabio, trochę się już znamy. Przestań się zgrywać. -

Czekał, jak zareaguję, ale nie zareagowałem. - Wiem, że masz kłopoty.
Zaczynam się domyślać, z jakiego powodu. Oczywiście nie musisz mi nic
mówić. Możesz te swoje historie zachować dla siebie. Ale gdybyś chciał
pogadać, to ja tu jestem. Okay?

Nigdy tak długo nie przemawiał. Wzruszyła mnie jego szczerość. Jeśli

jest ktoś, na kogo mogę liczyć w tym mieście, to on. Perol, o którym nic
prawie nie wiem. Nie wyobrażałem go sobie w roli ojca rodziny. Nie
wyobrażałem sobie, jaka jest jego żona. Nigdy o tym nie myślałem.
Ani o tym, czy jest szczęśliwy. Byliśmy obcymi sobie wspólnikami.
Żywiliśmy wobec siebie zaufanie i szacunek. To było ważne. I dla niego, i
dla mnie. Dlaczego człowiekowi po czterdziestce tak trudno znaleźć
przyjaciela? Czy dlatego, że już nie marzy, lecz wyłącznie żałuje?

- Nie mam ochoty o tym rozmawiać.
Odwrócił się na pięcie. Złapałem go za ramię, nim zrobił krok. - Wiesz,

wolę, żebyś ty przyszedł do mnie w niedzielę na obiad. Sam coś
upichcę.

124

background image

Popatrzyliśmy na siebie. Odszedłem w stronę mego auta. Spadły

pierwsze krople deszczu. Widziałem, jak wchodzi do komisariatu
zdecydowanym krokiem. Murrabed musi się mocno trzymać. Wsiadłem
do wozu, włączyłem kasetę Rubena Bladesa i ruszyłem z miejsca.

Przejechałem przez centrum Estaque. Miasteczko próbuje zachować

swój dawny charakter. Mały port, niemal wieś. Zaledwie kilka minut od
Marsylii. Mówiło się: mieszkam w Estaque. Nie w Marsylii. Ale mały
port otaczały dzisiaj blokowiska, w których gnieździli się imigranci wygnani
ze śródmieścia.

Pewnie, że lepiej wyrażać to, co się czuje. Umiałem słuchać, ale nigdy

nie potrafiłem się zwierzać. Wolałem milczeć. Zawsze byłem gotów
raczej skłamać, niż powiedzieć, co nie gra. Moje życie mogło potoczyć
się inaczej. Nigdy nie ośmieliłem się powiedzieć ojcu o naszych
rozróbach z Manu i Ugiem. W Kolonialnej słono mnie to milczenie
kosztowało. Nie wyciągnąłem z tego nauczki. Nie umiałem się
porozumieć z kobietami, cierpiałem, kiedy mnie porzucały. Muriel,
Carmen, Rosa. Kiedy wyciągałem rękę i otwierałem wreszcie usta, żeby
się wytłumaczyć, było za późno.

Nie chodzi o brak odwagi. Nie miałem do siebie zaufania.

Niewystarczająco wierzyłem w siebie, aby złożyć moje życie i uczucia w
czyjeś ręce. Zużywałem się, próbując wszystko rozwiązać sam. Pycha
przegranego. Tak, wypada przyznać, że zawsze przegrywałem. Na
początek - Manu i Ugo.

Nieraz myślałem, że wtedy, po tym nieudanym napadzie, nie

powinienem był uciec. Trzeba było stanąć przed nimi twarzą w twarz,
powiedzieć, co mi leży na wątrobie, że to, co robimy, do niczego nie
prowadzi, że stać nas na coś lepszego. I tak było, bo mieliśmy całe życie
przed sobą, świat stał przed nami otworem. Mogliśmy włóczyć się po
świecie, to by się nam spodobało. Może byśmy się pokłó-

125

background image

ciii? Może i tak kontynuowaliby beze mnie? Może. Ale może byliby
dzisiaj żywi.

Jechałem szosą wzdłuż wybrzeża, obok portu i grobli. Moja ulubiona

droga do Marsylii. Z widokiem na doki: Mirabeau, Pinede, National,
Arenc. Tutaj jest przyszłość Marsylii. Chciałem nadal w to wierzyć.

Głos i rytmy Rubena Bladesa podziałały na moją głowę. Niepokój się

rozwiał. Ból zelżał. Karaibskie szczęście. Niebo było szare i niskie, ale
naładowane gwałtownym światłem. Morze połyskiwało metalicznie. Lubię,
kiedy Marsylia przybiera barwy Lizbony.

Sanchez już na mnie czekał. Zdziwiłem się. Wyobrażałem sobie, że

to jakiś wyszczekany mia. Tymczasem był mały i otyły. Niezbyt
odważny, sądząc po tym, jak się ze mną przywitał. Miękka ręka,
spuszczone oczy. Facet z gatunku tych, co zawsze mówią tak, nawet jak
myślą nie.

Bał się.
-Wie pan, mam żonę i dzieci - powiedział, wchodząc za mną
dobiura.
-Niech pan siada.
-Trójkę dzieci. Więc rozumie pan chyba, że uważam na czerwone
światła czy ograniczenia szybkości. Zarabiam na życie tą taksówką,
więc...

Podał mi kartkę. Nazwiska, adresy, telefony. Cztery. Spojrzałem mu w

oczy.

- Mogą potwierdzić. O godzinie, o której pan mówił, byłem z nimi.

Aż do jedenastej trzydzieści. Potem znów siadłem za kierownicą.

Położyłem kartkę przed sobą, zapaliłem papierosa i nie spuszczałem z

niego wzroku. Miał nabiegłe krwią świńskie oczka. Szybko je spuścił.
Nerwowo zaciskał dłonie. Na jego czole perlił się pot.

126

background image

- Przykro mi, panie Sanchez. Pańscy przyjaciele, jeżeli ich wezwę,

będą zmuszeni złożyć fałszywe zeznania. Narobi im pan kłopotów.

Wpatrywał się we mnie swoimi czerwonymi oczkami. Otworzyłem

szufladę i wyciągnąłem na chybił trafił jakąś grubą teczkę. Położyłem ją
przed sobą i zacząłem kartkować.

- Zdaje pan sobie sprawę, że gdyby chodziło tylko o banalne

wykroczenie drogowe, czerwone światła i tak dalej, to byśmy pana nie
wzywali.

Otworzył szerzej oczy. Pocił się coraz bardziej.
-Chodzi o coś poważniejszego. Znacznie poważniejszego, panie
Sanchez. Pańscy przyjaciele pożałują, że panu zaufali. A pan...
-Kiedy ja tam byłem! Od dziewiątej do jedenastej.
Aż krzyczał ze strachu. Ale wydawał się szczery. Zdziwiłem się.

Postanowiłem mówić wprost, bez owijania w bawełnę.

- Nie, proszę pana. Mam ośmiu świadków. Są warci nie mniej niż

pańscy. Ośmiu policjantów na służbie.

Otworzył usta, z których nie wydobył się żaden dźwięk. W jego

oczach widziałem wszystkie nieszczęścia świata.

-O dwudziestej drugiej piętnaście pańska taksówka stała na rue
Corneille, przed La Commanderie. Mogę pana oskarżyć o
współudział w morderstwie.
-To nie ja - powiedział słabym głosem. - To nie ja. Wytłumaczę panu.

background image

Rozdział ósmy,

w którym fakt, że się nie śpi,

nie załatwia sprawy

Sanchez był cały mokry. Grube krople potu spływały mu po czole.

Otarł je wierzchem dłoni. Pocił się też na szyi. Po chwili wyjął z kieszeni
chusteczkę i wytarł się. Czułem zapach jego potu. Wiercił się na krześle.
Pewnie mu się chciało sikać. Może już się zlał w gacie.

Nie podobał mi się ten Sanchez, ale nie byłem do niego uprzedzony. Z

pewnością jest dobrym ojcem rodziny. Pracuje ciężko, noc w noc. Kiedy
dzieci idą do szkoły, on śpi. Kiedy wracają, on wsiada do taksówki.
Pewnie nigdy ich nie widuje. Tylko w te nieliczne soboty i niedziele,
kiedy ma wolne. Raz na miesiąc, na pewno nie częściej. Na początku po
powrocie z miasta budził żonę, żeby pochędożyć. Nie lubiła tego.
Więc z czasem pewnie zrezygnował i zadowala się kurwami. Przed
robotą albo po. Z żoną gzi się nie częściej niż raz na miesiąc, kiedy
akurat ma wolną sobotę.

Z moim ojcem było tak samo. Był drukarzem w dzienniku „La

Marseillaise". Wychodził do pracy około piątej po południu. Wyrosłem
pod jego nieobecność. Kiedy wracał w nocy, przychodził mnie
pocałować. Pachniał ołowiem, farbą drukarską i papierosami. Nie
budziłem się. Był częścią mego snu. Jeżeli zapomniał przyjść mnie
pocałować, co

128

background image

mu się zdarzało, dręczyły mnie koszmary. Wyobrażałem sobie, że
porzucił nas, mnie i mamę. Kiedy miałem dwanaście, trzynaście lat,
śniło mi się często, że ma inną kobietę. Podobną do Żelu. Obmacywał
ją. A potem Żelu zamiast ojca przychodziła mnie pocałować. Stawał mi
od tego. Przyciągałem do siebie Żelu, żeby ją popieścić. Kładła się w moim
łóżku. Wtedy zjawiał się ojciec, wściekły. Robił awanturę. A mama zalewała
się łzami. Nie wiem, czy mój ojciec miał kochanki. Że kochał mamę, to
pewne, ale ich pożycie było dla mnie tajemnicą.

Sanchez poruszył się na krześle. Niepokoiło go, że nic nie mówię.
-W jakim wieku są pańskie dzieci?
-Chłopcy czternaście i szesnaście lat. Dziewczynka dziesięć. Laura.
Laura, jak moja mama.

Wyjął portfel, otworzył go i podał mi rodzinne zdjęcie. Nie podobało

mi się to, co robię. Ale chciałem, żeby się rozluźnił i opowiedział możliwie
najwięcej. Przyjrzałem się dzieciakom. Niezdecydowane rysy twarzy.
Żadnego błysku buntu w patrzących z ukosa oczach. Zgorzkniali od
urodzenia. Będą nienawidzić tylko słabszych od siebie. I tych wszystkich,
co im zabierają chleb. Arabów, Murzynów, żółtków. Nigdy bogaczy. Już
widać, co ich czeka w przyszłości. Nic wielkiego. Chłopcy w najlepszym
przypadku będą taksówkarzami, jak ojciec. A dziewczyna będzie pracować
jako pomocnica fryzjerska. Albo sprzedawczyni w Prisunicu.
Przeciętni, zastraszeni Francuzi.

-Ładne dzieciaki - powiedziałem obłudnie. - No to niech mi pan
teraz powie. Kto jeździł na pańskiej taksówce?
-Muszę panu wytłumaczyć. Mam kumpla, to znaczy znajomego, bo
nie znamy się dobrze. Toni. Pracuje z Charlym, recepcjonistą z hotelu
Frantel. Obsługują dzianych frajerów. Biznesmenów. Menedżerów. W
tym stylu. Toni daje im do dyspozycji taksówkę na wieczór. Zabiera
ich do

129

background image

szykownych restauracji, do spokojnych lokali. A na koniec wiezie ich na
kurwy. Ale eleganckie, takie, co mają własne kawalerki...

Poczęstowałem go papierosem. Poczuł się swobodniej. Przestał się

pocić.

-Założę się, że też do salonów gier, gdzie gra się o wysoką stawkę...
-A pewnie! Bywają przepiękne. Jak te kurwy. Bo wie pan, ci faceci
lubią egzotykę. Arabki, Murzynki, Wietnamki. Tylko żeby były
czyste. Czasami to nawet robią sobie koktajl.

Nie mógł się zatrzymać. Czuł się ważny, że mi to wszystko opowiada.

Podniecało go to. Pewnie czasami pobierał zapłatę w dziwkach.

-Pan pożycza taksówkę.
-No właśnie. On mi płaci, a ja odpoczywam. Gram w belotkę z
kumplami. Idę na mecz, jeśli akurat jest. Deklaruję tylko to, co na
liczniku. A Toni daje mi procent od wszystkiego: od gości,
restauracji, lokali, kurew. Czysty zysk.
-Często się to zdarza?
-Dwa, trzy razy w miesiącu.
-I w piątek wieczór.
Skinął głową. Jak oślizgły ślimak, schował się do skorupy. Wróciliśmy

do tematu, którego nie lubił. Znów ogarnął go strach. Miał poczucie, że
mówi za dużo, a jednocześnie nie dość.

-Tak. Prosił mnie.
-Jedyne, czego nie rozumiem, Sanchez, to że ten pański koleś nie
przewoził frajerów, tylko dwóch morderców.
Zapaliłem nowego papierosa, nie częstując go tym razem. Wstałem.

Czułem, że ból wraca. Kurcze w brzuchu. Pośpiesz się, powiedziałem
sobie. Wyjrzałem przez okno. Port, morze. Chmury się rozpierzchły.
Horyzont jarzył się jakimś niebywałym światłem. Kiedy mówił o
kurwach,

130

background image

pomyślałem o Marie-Lou. O tym, że alfons ją pobił. O jej klientach. Czy
ona też należy do obiegu? Czy bierze udział w orgiach tych spasionych
knurów? „Z poduszką czy bez?", pytano przy rezerwacji miejsc w
niektórych hotelach, wyspecjalizowanych w konferencjach i
seminariach.

Morze było srebrzyste. Co też teraz robi u mnie Marie-Lou? Nie

potrafiłem sobie wyobrazić. Nie umiałem już wyobrazić sobie kobiety w
moim domu. Jakaś żaglówka wypływała na szerokie morze. Chętnie
bym poszedł na ryby. Byleby tu nie być. Potrzebuję ciszy. Mam dość
wysłuchiwania od rana tych obrzydliwych historii. Murrabed. Sanchez i
jego koleś Toni. Zawsze ta sama ludzka nikczemność.

- Jak mi to wytłumaczysz, Sanchez? - spytałem, podchodząc do

niego.

Wzdrygnął się, słysząc, że zwracam się do niego per ty. Zrozumiał, że

zaczyna się druga połowa meczu.

-Nie rozumiem tego. Nigdy nie było problemu.
-Słuchaj no - powiedziałem, siadając za biurkiem. - Masz rodzinę.
Piękne dzieciaki. Na pewno fajną żonę. Kochasz ich. Zależy ci na nich.
Chcesz przynieść trochę więcej forsy do domu. Ja to rozumiem.
Wszystkich to dotyczy. Ale wpakowałeś się w paskudną historię.
Jakby cię ktoś zapędził w ślepy zaułek. Raczej nie masz wyjścia.
Więc musisz to z siebie wypluć. Nazwisko i adres twojego kumpla
Toniego, no jazda.
Wiedział, że do tego dojdzie. Znów zaczął się pocić. Niedobrze mi się

zrobiło. Pod pachami jego koszuli pojawiły się mokre plamy. Patrzył na
mnie błagalnie. Nie czułem już do niego żadnej sympatii. Brzydziłem się
nim. Wstydziłbym się nawet trzasnąć go w pysk.

- Kiedy nie mam. Mogę zapalić?

Nie odpowiedziałem. Otworzyłem drzwi i dałem znak dyżurującemu

gliniarzowi, żeby wszedł.

- Favier, zabierz tego typa.

131

background image

-Przysięgam, że nie wiem!
-Chcesz, żebym uwierzy! w twojego Toniego, Sanchez? To powiedz,
gdzie go znaleźć. Bo jak nie, to co mam o tym sądzić? Że nabijasz się
ze mnie. Tak myślę, nie inaczej.
-Nie wiem. Nigdy go nie widuję. Nie mam nawet jego telefonu. To ja
pracuję dla niego, nie odwrotnie. Kiedy mnie potrzebuje, to dzwoni.
-Jak do kurwy.

Nie zareagował. Czul, że marna z nim sprawa. Gorączkowo szuka! w

swojej malej główce jakiegoś wyjścia.

- Zostawia mi zlecenia w barze przy merostwie. Niech pan

zadzwoni do Charly'ego, do hotelu Frantel. Niech pan go spyta. Może
on wie.

- Z Charlym zobaczymy się później. Zabierz go, Favier.
Favier wziął go pod ramię. Energicznie. I postawił na nogi.
Sanchez rozbeczał się.

- Chwileczkę. Ma swoje przyzwyczajenia. Wpada na aperitif do

Francisa, na Canebiere. Czasami je kolację w Le Mas.

Dałem głową znak Favierowi, żeby go puścił. Sanchez opadł na

krzesło jak kupa gnoju.

-W porządku, Sanchez. Widzę, że możemy się dogadać. Co robisz
dziś wieczorem?
-No, pracuję. I...
-Około siódmej idziesz do Francisa. Siadasz przy stoliku. Zamawiasz
piwo. Przyglądasz się kobietom. A kiedy zjawi się twój kumpel,
powiesz mu dzień dobry. Ja tam będę. Tylko bez kawałów, bo wiem,
gdzie cię znaleźć. Favier cię odprowadzi.
-Dziękuję - wydusił płaczliwie.
Wstał, pociągając nosem, i skierował się do drzwi.
- Sanchez!
Znieruchomiał, spuścił głowę.

- Powiem ci, co myślę. Twój Toni nigdy nie prowadził taksówki.

Tylko w ten piątek. Mylę się?

132

background image

-No...
-No co? Pieprzony łgarz z ciebie, Sanchez. Lepiej nie blefuj z tym
Tonim. Bo inaczej możesz się pożegnać z taksówką.
-Przepraszam. Nie chciałem...
-Czego nie chciałeś, Sanchez? Przyznać, że dorabiasz u
bandziorów? Ile zainkasowałeś w piątek?
-Pięć. Pięć tysięcy.
-Biorąc pod uwagę, do czego posłużyła twoja taksówka, dałeś się
zrobić w konia, moim zdaniem.
Okrążyłem biurko, otworzyłem szufladę i wyjąłem mały magnetofon.

Na chybił trafił nacisnąłem klawisz. Pokazałem mu.

-Wszystko tu jest. Więc nie zapomnij.
-Będę tam wieczorem.
-Jeszcze jedno, dla twojej korporacji, żony i kolegów... sprawa ze
światłami jest załatwiona. Gliniarze są w porządku.

Favier wypchnął go z biura i zamknął za nim drzwi, puszczając do

mnie oko. Miałem trop. Wreszcie coś, nad czym mogę pogłówkować.

Leżałem na łóżku Loli. Przyszedłem tu instynktownie. Jak w sobotę

rano. Pragnąłem znaleźć się w jej domu, w jej łóżku. I w jej ramionach. Bez
wahania. Wyobraziłem sobie przez chwilę, że Lola otwiera drzwi i
wpuszcza mnie do środka. Robi dla nas kawę. Rozmawiamy o Manu i
Ugu. O dawnych czasach. O przemijaniu. Może o nas.

W mieszkaniu panował mrok. Było chłodno, pachniało miętą i bazylią.

Jej zapach. Roślinki potrzebowały wody. Podlałem obie doniczki. Pierwsza
rzecz, którą zrobiłem. Potem rozebrałem się i wziąłem zimny prysznic.
Nastawiłem budzik na drugą i położyłem się w niebieskiej pościeli.
Byłem wyczerpany. Czułem na sobie wzrok Loli. Jej oczy,

133

background image

kiedy przylgnęła ciałem do mego ciała. Czarne jak antracyt. Błyszczały w
nich tysiąclecia wędrówki. Była lekka jak pył na drodze. Szukaj wiatru, a
znajdziesz kurz, mówiły jej oczy.

Nie spałem długo. Raptem kwadrans. Zbyt wiele myśli kłębiło mi się w

głowie. Zrobiliśmy naradę w moim biurze. Perol, Cerutti i ja. Okno było
szeroko otwarte, ale nie czuło się najlżejszego podmuchu wiatru. Niebo
znów pociemniało. Zbierało się na burzę. Perol przyniósł piwo i
kanapki. Z pomidorami, anchois i tuńczykiem. Niełatwo je jeść, ale na
pewno są lepsze niż te tradycyjne, paskudne, z masłem i szynką.

-Spisaliśmy zeznanie Murrabeda, a potem przywieźliśmy go tutaj -
powiedział Perol. - Po południu zrobiliśmy konfrontację z facetem,
którego pobił. Zatrzymamy go na czterdzieści osiem godzin. Może
znajdziemy coś, żeby go naprawdę przyskrzynić.
-A ta mała?
-Też tu jest. Zawiadomiliśmy rodzinę. Przyjedzie po nią starszy brat.
Wsiada w TGV o trzynastej trzydzieści. Szkoda dziewczyny. Odstawią
ją ciupasem do Algierii.
-Trzeba ją było wypuścić.
-O tak. I za miesiąc czy dwa znaleźlibyśmy jej zwłoki w jakiejś
piwnicy - powiedział Cerutti.
Te dzieciaki dopiero wkraczały w życie, a już były w impasie.

Dokonywaliśmy wyboru za nie. Z dwóch złych wyjść które jest lepsze?
Cerutti zerkał na mnie ukradkiem. Dziwiło go, że tak się zawziąłem na
Murrabeda. Od roku pracował w ekipie i jeszcze mnie takiego nie widział.
Murrabed nie zasługiwał na litość. Był zdolny do najgorszego. To było
widać po oczach. Co więcej, czuł się chroniony przez tych, którzy go
zaopatrywali w towar. Tak, chciałem go zapuszkować. I żeby to się stało
tutaj, zaraz. Może z potrzeby udowodnienia samemu sobie, że jestem w
stanie prowadzić śledztwo i zwieńczyć je sukcesem. Poczułbym

134

background image

się silniejszy, jeśli chodzi o sprawę Uga. I, kto wie, może też Leili.

I jeszcze coś. Chciałem na nowo uwierzyć w sens mojej pracy.

Potrzebowałem barier. Reguł i przepisów. Żeby je głosić i twardo się ich
trzymać. Byłem świadom, że każdy krok, który teraz zrobię, oddali mnie
od prawa. Przestałem rozumować jak gliniarz. Zarówno w sprawie Uga, jak
Leili powodowała mną moja utracona młodość. Wszystkie moje marzenia
wiązały się z tą częścią życia. Jeśli mam jeszcze przed sobą przyszłość, to
muszę wrócić do mojej młodości.

Jak wszyscy mężczyźni pod pięćdziesiątkę czułem, że ziemia usuwa

mi się spod nóg. Zadawałem sobie pytanie, czy życie spełniło moje
oczekiwania. Chciałbym odpowiedzieć „tak" i pozostało mi bardzo
niewiele czasu. Żeby to „tak" nie było kłamstwem. Nie miałem możliwości,
jaką ma większość mężczyzn, zrobienia dziecka kobiecie, której
przestałem pożądać, aby to kłamstwo zataić. Oszukać samego siebie. Na
każdym polu. Byłem sam i musiałem stawić czoło prawdzie. Żadne
lustro mi nie powie, że jestem dobrym ojcem, dobrym mężem. Ani
dobrym gliniarzem.

W pokoju zrobiło się duszno. Domyślałem się, że za zamkniętymi

okiennicami nadciąga burza. Zamknąłem oczy. Może uda się usnąć? Ugo
leżał na drugim łóżku. Przysunęliśmy je pod wentylator. Późne popołudnie.
Przy najmniejszym ruchu pot lał się z nas litrami. Wynajął pokoik przy
place Menelik. Przyjechał do Dżibuti trzy tygodnie wcześniej, bez
uprzedzenia. Wziąłem przepustkę na dwa tygodnie i pojechaliśmy do
Hararu złożyć hołd Arthurowi Rimbaudowi i upadłym etiopskim
księżniczkom.

- To co powiesz, sierżancie Montale?
Dżibuti było portem wolnocłowym. Można tu było robić świetne

interesy. Kupować łodzie i jachty za jedną trzecią ceny. Przeprowadzało
się taki jacht do Tunisu i sprzedawało dwa razy drożej. Lepiej: ładowało
się do niego aparaty

135

background image

fotograficzne, kamery i magnetofony i upłynniało je później turystom.

-Muszę jeszcze odsłużyć trzy miesiące, a potem wracam.
-I co dalej?... Jest gorzej, niż było, zobaczysz. Gdybym nie wyjechał,
to bym zabijał. Prędzej czy później. Żeby żreć. Żeby żyć. Dziękuję za
to szczęście, które nam szykują. Nie wierzę w to szczęście. Za
bardzo śmierdzi. Najlepiej w ogóle nie wracać. Ja nie wrócę. - W
zamyśleniu zaciągnął się papierosem i dodał: - Wyjechałem i nie
wrócę. Ty to wcześniej zrozumiałeś.
-Nic nie zrozumiałem, Ugo. Nic a nic. Zrobiło mi się wstyd. Za siebie.
Za nas. Za to, cośmy robili. I po prostu znalazłem sposób na zerwanie
z przeszłością. Nie mam ochoty z powrotem w to wdepnąć.

- A co będziesz robił?
Wzruszyłem ramionami.

-Nie powiesz mi, że zostaniesz w wojsku z tymi kretynami?
-O nie. Mam tego potąd.
-Więc co?
-Nie wiem, Ugo. Nie mam ochoty na nieudane napady.

- No to idź zasuwać do zakładów Renault, frajerze!
Wstał wściekły. Poszedł pod prysznic. Ugo i Manu kochali się jak
bracia. Nigdy nie udało mi się wśliznąć między lich. Ale Manu zżerała
nienawiść do świata. Już nic innego lie widział. Nawet morza, po którym
żeglowały nasze młodzieńcze marzenia. Dla Uga tego było za wiele.
Zwrócił się do mnie. Z biegiem lat połączyło nas wyjątkowe
porozumienie. Mimo wszelkich różnic przeżywaliśmy takie same
uniesienia.

Ugo zrozumiał, dlaczego „uciekłem". Później. Przy konnym napadzie z

bronią w ręku. Porzucił Marsylię, zrezygnował z Loli, był pewien, że
pojadę za nim. Abyśmy wrócili do naszych lektur, naszych marzeń.
Dla nas Morze

136

background image

Czerwone było punktem wyjścia do każdej przygody. I dlatego Ugo tu
przyjechał. Ale ja nie miałem zamiaru iść za nim tam, gdzie pragnął. Nie
pociągały mnie przygody, brakowało mi odwagi.

Wróciłem do Marsylii. Ugo wyjechał do Adenu, bez pożegnania. Manu

nie ucieszył się na mój widok. Lola też nie okazała entuzjazmu. Manu
tkwił po uszy w ciemnych sprawkach. Lola była kelnerką w barze Cintra
w Starym Porcie. Żyli w oczekiwaniu na powrót Uga. Każde z nich
dwojga miało miłosne przygody, stawali się sobie obcy. Manu
zakochiwał się z rozpaczy. Każda nowa kochanka oddalała go od Loli.
Ona potrzebowała miłości jak powietrza. Wyjechała na dwa lata do
Madrytu, wróciła do Marsylii, potem znów wyjechała, żeby zamieszkać
u kuzynów w Ariege. Wracała z nadzieją na spotkanie Uga, ale jego
wciąż nie było.

Trzy lata temu postanowili z Manu zamieszkać razem w Estaque.

Dla niego to się stało za późno. Pchnęła go do tej decyzji uraza. Albo
lęk, że Lola zniknie na dobre, a on zostanie sam. Ze swoimi straconymi
marzeniami. Ze swoją nienawiścią. Ja tyrałem jak galernik całymi
miesiącami. Ugo miał rację. Trzeba się było przystosować. Albo wiać. Albo
zabijać. Ale ja nie byłem zabójcą. I zostałem gliniarzem. Cholera jasna,
zakląłem wściekły, że nie mogę zasnąć.

Wstałem, zrobiłem sobie kawy i jeszcze raz wszedłem pod prysznic.

Wypiłem kawę nago. Nastawiłem płytę Paola Conte i usiadłem w fotelu.

Guardate dai treni in corsa...

No dobra, mam trop. Toni. Trzeci człowiek. Może. Jak ci faceci

dopadli Leilę? Gdzie? Kiedy? Dlaczego? Po co zadaję sobie te wszystkie
pytania? Zgwałcili ją, a potem zabili. To jest odpowiedź na pytania. Leila
nie żyje. Po co pytać? Żeby zrozumieć. Zawsze muszę zrozumieć.
Manu, Uga, Leilę. I Lolę. I wszystkich pozostałych. Ale czy dziś jest

137

background image

jeszcze coś do zrozumienia? Czy nie walimy wszyscy głową w mur? Bo
nie ma odpowiedzi. A pytania prowadzą donikąd.

Comme di come di

La comedie d'un jour, la comedie dla vie

Dokąd mnie zaprowadzi Batisti? Tylko napytam sobie biedy. To

pewne. Czy istnieje związek między śmiercią Manu i śmiercią Uga?
Związek inny niż Ugo pragnący pomścić śmierć Manu? Kto miał interes w
tym, żeby sprzątnąć Zukkę? Klan marsylski. Nie widzę nic innego. Ale kto
konkretnie? Co wie Batisti? Po której jest stronie? Do tej pory nigdy się nie
opowiedział. Dlaczego miałby to zrobić teraz? Co ma znaczyć ta
inscenizacja, której byłem świadkiem? Egzekucja Al Dakhila przez dwóch
rewolwerowców, a potem jego morderców przez gliniarzy Aucha. Czy
Toni maczał w tym palce? Osłaniany przez gliniarzy? Trzymany w
szachu przez Aucha? Jak te typki porwały Leilę? Powrót do punktu
wyjścia.

Ecco quello che io ti daro,

E la sensualitd delie uite disperate...

Zmysłowość życia bez nadziei. Tylko poeta umie tak się wyrazić. Ale

poezja nigdy nie odpowiedziała na żadne pytanie. Ona jest tylko
świadectwem. Rozpaczy. Życia bez nadziei. No, a kto mi dowalił?

Spóźniłem się oczywiście na pogrzeb Leili. Zgubiłem się la

cmentarzu, szukając kwatery muzułmańskiej. Znajdowała się na
nowych terenach, z dala od starego cmentarza. We wiem, czy w Marsylii
umiera więcej ludzi niż gdzie indziej, ale śmierć rozciągała się aż po
horyzont Nie rosło utaj ani jedno drzewo. Pośpiesznie wyasfaltowane
aleje. Ubite ścieżki. Szeregi grobów. Cmentarz odzwierciedlał

138

background image

geografię miasta. I było tutaj tak jak w północnych dzielnicach. Smutek i
opuszczenie.

Zdziwiłem się, że przyszło aż tyle ludzi. Rodzina Muluda. Sąsiedzi.

Dużo młodzieży. Z pięćdziesiąt osób. Na ogół Arabowie. Wiele znajomych
twarzy. Widzianych na osiedlu. Dwóch czy trzech przeszło nawet przez
komisariat. Dwóch Murzynów. Ośmioro białych, też młodzi, chłopcy i
dziewczęta. Obok Drissa i Kadera stały dwie koleżanki Leili, Żasmina i
Karina. Dlaczego do nich nie zadzwoniłem? Podążałem jednym śladem, nie
patrząc na boki, i zapomniałem przepytać jej bliskie przyjaciółki. Brak logiki
z mojej strony. Nigdy nie byłem logiczny.

Parę kroków za Drissem stał Mavros. Porządny z niego facet. Pójdzie

za Drissem aż do końca. Nie tylko w boksie. W przyjaźni też. Boks nie
polega na waleniu pięściami. Przede wszystkim trzeba się nauczyć
inkasować ciosy. Tak żeby najmniej bolały. Życie to nic innego jak ciąg
następujących po sobie rund. Inkasować, inkasować. Trzymać się, nie
ustępować. I w odpowiedniej chwili zadać odpowiedni cios. Mavros
nauczy Drissa tego wszystkiego. Uważał, że mały jest dobry. A nawet
najlepszy ze wszystkich, którzy u niego trenowali. Przekaże mu całą
swoją wiedzę. Jak synowi. Ze wszystkimi konfliktami. Ponieważ Driss
może stać się tym, kim on nie został.

To mnie pocieszyło. Mulud stracił swoją siłę i odwagę. Jeżeli Driss

zrobi jakieś głupstwo, stary się załamie. Większość rodziców dzieciaków,
które byłem zmuszony aresztować, załamała się. Życie tak im dopiekło,
że nie czuli się na siłach stawić mu czoła. Przymykali oczy na
wszystko. Na złe towarzystwo, szkołę, bójki, kradzieże, narkotyki. Co
dzień miliony daremnie wymierzanych policzków!

Przypomniało mi się, jak w zimie przyszedłem na osiedle Busserine

zaaresztować jednego chłopaka. Najmłodszy z czterech synów. Jedyny,
co nie wyjechał ani nie siedział w pierdlu. Zidentyfikowano go jako
sprawcę jakichś

139

background image

gównianych włamań. Tysiąc franków góra. Drzwi otworzyła matka.
Powiedziała po prostu: „Czekałam na was". Potem się rozpłakała. Od
przeszło roku wymuszał od niej pieniądze, żeby mieć na herę. Tłukł ją,
jeśli się wzbraniała. Zaczęła się puszczać na osiedlu, żeby mąż się nie
denerwował. A mąż o wszystkim wiedział, tylko wolał zamknąć gębę.

Ciężkie jak ołów niebo. Ani cienia wiatru. Od asfaltu bił żar. Nikt nie

mógł ustać spokojnie w miejscu. Nie da się tu długo wytrzymać. Ktoś
musiał się chyba zorientować i ceremonię przyśpieszono. Jakaś kobieta
zaczęła szlochać i krzyczeć. Ona jedna. Driss po raz drugi uniknął mego
spojrzenia. A przecież zerkał na mnie. Bez nienawiści, ale z pogardą. Nie
miał już dla mnie szacunku. Nie stanąłem na wysokości. Ani jako facet - bo
powinienem pokochać jego siostrę. Ani jako glina - bo powinienem ją
chronić.

Kiedy przyszła moja kolej, żeby uściskać Muluda, poczułem się nie na

miejscu. Zamiast oczu miał dwie czerwone dziury. Przygarnąłem go do
piersi. Ale dla niego nic już nie znaczyłem. Byłem tylko złym
wspomnieniem. Człowiekiem, który mu powiedział, by nie tracił
nadziei. Który sprawił, że jego serce zabiło mocniej. W drodze powrotnej
Driss trzymał się z tyłu, z Kariną, Żasminą i Mavrosem, żeby mnie
uniknąć. Wymieniłem parę zdawkowych zdań z Mavrosem. Szedłem
sam.

Kader objął mnie ramieniem.

- Ojciec przestał mówić. Nie gniewaj się na niego. Z nami jest taki

sam. Trzeba go zrozumieć. Driss potrzebuje czasu. (Uścisnął mi
ramię.) Leila cię kochała.

Nic nie odpowiedziałem. Nie chciałem rozmawiać o Leili. Ani o Leili,

ani o miłości. Szliśmy obok siebie w milczeniu. Potem powiedział:

- Jak mogła pojechać z tymi typami?
Wciąż to samo pytanie. Jeśli się jest dziewczyną, Arabicą, i jeśli

mieszkało się na osiedlu, to nie wsiada się do

140

background image

byle jakiego samochodu. Chyba że brakuje dziewczynie piątej klepki.
Ale Leila była przytomna. Jej auto nie było zepsute. Kader przywiózł
nim rzeczy Leili z akademika. Czyli ktoś po nią przyjechał. I z nim
pojechała. Z kimś, kogo znała. Kto to był? Nie wiem. Miałem początek i
koniec. Trzech gwałcicieli, według mnie. Dwaj nie żyją. A trzeci? Czy to
Toni? Czy ktoś inny? Czy to jego właśnie Leila znała? On po nią przyjechał?
Dlaczego? Nie mogłem podzielić się myślami z Kaderem. Śledztwo jest
zamknięte. Oficjalnie.

- Przypadek - powiedziałem. - Nieszczęśliwy przypadek.
- Wierzysz w przypadki?
Wzruszyłem ramionami.
-Nie mam innej odpowiedzi. Nikt nie ma. Faceci nie żyją i...
-Wolałbyś, żeby było inaczej? Wsadzić ich do pierdla i tak dalej?
-Zasłużyli na to, co ich spotkało. Ale owszem, tak, chciałbym ich
mieć przed sobą żywych.
-Nigdy nie mogłem zrozumieć, że jesteś gliniarzem.
-Ja też nie. Samo się stało.
-Chyba źle się stało.
Podeszła do nas Żasmina. Wsunęła rękę pod ramię Kadera i

przytuliła się do niego. Kader uśmiechnął się do niej. Zakochani.

-Jak długo zostaniesz? - spytałem Kadera.
-Nie wiem. Pięć, sześć dni. Może krócej. Nie wiem. Sklep czeka.
Wuj nie daje sobie sam rady. Chce mi zostawić interes.
-To dobrze.
-Muszę się też spotkać z ojcem Żasminy. Może wyjedziemy we
dwójkę.

Uśmiechnął się i spojrzał na nią.

- Nie wiedziałem.

141

background image

- Myśmy też nie wiedzieli - powiedziała Żasmina. – To znaczy

wcześniej nie wiedzieliśmy. Dopiero jak się rozstaliśmy.

- Przyjdziesz do nas? - spytał Kader.
Pokręciłem przecząco głową.

- Nie ma tam dla mnie miejsca, Kader. Przecież wiesz. Wpadnę kiedyś

później zobaczyć się z twoim ojcem. - Poszukałem oczami Dnssa, który
nadal wlókł się z tyłu. - O Drissa się nie martw. Nie spuszczam go z oka.
Matros też go nie zostawi. (Mavros kiwnął głową.) Nie zapomnijcie
zaprosić mnie na wesele!

Nie pozostawało nic innego, jak uśmiechnąć się do nich. Zawsze

umiałem się uśmiechać.

background image

Rozdział dziewiąty,

w którym brak poczucia bezpieczeństwa

odbiera kobietom zmysłowość

W końcu się rozpadało. Krótka, gwałtowna ulewa. Wręcz burza,

jak to czasem się zdarza w Marsylii latem. Nie zrobiło się chłodniej, ale
niebo nareszcie się wypogodziło. Na powrót było przejrzyste. Słońce piło
wodę z kałuż na chodniku. Biła od nich wilgoć. Lubiłem ten zapach.

Siedziałem na tarasie w barze U Francisa, pod platanami allees de

Meilhan. Dochodziła siódma. Canebiere pustoszała. Za chwilę we
wszystkich sklepach spuszczą kraty i Canebiere stanie się martwym
miejscem. Pustynią, po której krążą jedynie grupki młodych Arabów,
CRS* i paru zagubionych turystów.

Strach przed Arabami wygnał marsylczyków do innych, oddalonych

od centrum dzielnic, gdzie czuli się bezpiecznie. Place Sebastopol,
bulwary Blancarde i Chave, avenue Foch, rue Monte-Christo. I bardziej na
wschód place Caste-lane, avenue Cantini, boulevard Baille, avenue du
Prado, boulevard Perier, ulice Paradis i Breteuil.

W okolicy place Castelane imigrant rzucał się w oczy jak włos w

zupie. W niektórych barach klientela, nader szykowni studenci i licealiści,
tak cuchnęła forsą, że nawet ja

* Żandarmeria.

143

background image

czułem się nie na miejscu. Tutaj mało kto pił przy kontuarze, a pastis
podawano w wysokich szklankach, jak w Paryżu.

Arabowie skupili się w śródmieściu, więc im zostawiono śródmieście.

Niesmak budziły cours Belzunce i rue d'Aix, i wszystkie wąskie,
zapuszczone uliczki biegnące od Belzunce do allees de Meilhan albo do
dworca Saint-Charles. Zdemolowane kamienice, zapchlone hoteliki,
prostytutki. Wszystkie kolejne migracje przeszły przez te okolice. Póki
prace renowacyjne nie wypchnęły ich na peryferie. Teraz znów zostały
podjęte, a peryferie rozbudowywały się na granicach miasta. W
Septemes-les-Vallons. W stronę Pennes-Mirabeau. Coraz dalej i dalej.
Poza obręb Marsylii.

Kina zamykały się jedno po drugim, potem bary. Canebiere stała się

monotonnym ciągiem sklepów z ciuchami i butami. Sama tylko tandeta.
I tylko jedno kino, Le Capitole. Siedem sal, młoda arabska publiczność.
Ochroniarze przy wejściu, ochroniarze w środku.

Wypiłem pastis i zamówiłem następny. Mój stary kumpel Corot

doceniał pastis dopiero przy trzecim kieliszku. Pierwszy pijesz, bo jesteś
spragniony. Przy drugim zaczynasz czuć smak. Trzeci to wreszcie jest to!
Jeszcze trzydzieści lat temu chodziło się wieczorem na spacer po Ca-
nebiere. Człowiek wracał z pracy do domu, brał prysznic, jadł kolację,
przebierał się w czyste ubranie i szedł na Canebiere. Szło się w dół do
portu lewym chodnikiem, a wracało się tym z przeciwka. W Starym
Porcie każdy miał swoje przyzwyczajenia. Niektórzy zapędzali się aż do
warsztatów naprawczych, za targiem rybnym. Inni szli w stronę
merostwa i fortu Saint-Jean. Liżąc lody pistacjowe, kokosowe albo
cytrynowe.

Byliśmy z Manu i Ugiem na Canebiere stałymi bywalcami. Jak cała

młodzież, przychodziliśmy tutaj, żeby się pokazać. Wysztafirowani jak
książęta. Nie było mowy, żeby się zjawić w espadrylach czy
tenisówkach. Wkładaliśmy

144

background image

najlepsze buty, najchętniej włoskie, które po drodze pucowaliśmy na
glanc u czyściciela butów na rogu rue des Feuillants. Szliśmy w górę i w
dół Canebiere co najmniej dwa razy. Tam się podrywało dziewczyny.

Spacerowały grupami po cztery i pięć. Pod rękę. Wolnym krokiem

na wysokich szpilkach, ale nie kręcąc tyłkiem jak w Tulonie. Szły
naturalnie, z tym rozleniwieniem w ruchach, którego nabiera się tylko tu, w
Marsylii. Rozmawiały i śmiały się głośno, żeby zwrócić na siebie uwagę.
Żebyśmy widzieli, że są piękne. I były piękne.

My trzymaliśmy się jakieś dziesięć kroków za nimi i wymienialiśmy

komentarze na tyle głośno, żeby nas słyszały. W pewnym momencie
któraś z nich odwracała głowę i wołała: „No popatrz tylko na tego lalusia!
Za kogo się ma? Za Rafa Vallone!" Wybuchały śmiechem. Odwracały się
do nas i śmiały się jeszcze głośniej. Sprawa była wygrana. Przy place
de la Bourse już rozmawialiśmy. Przy quai des Belges nie pozostawało nic
innego, jak sięgnąć ręką do kieszeni, żeby zapłacić za lody. Każdy dla
swojej wybranej. Tak to się odbywało. Spojrzenia i uśmiechy. Romans
trwał w najlepszym wypadku do niedzieli wieczór, po niekończących się
slows w mroku sali tańców Michela na rue Montgrand.

Już wtedy nie brakowało w mieście Arabów. Ani Murzynów. Ani

Wietnamczyków. Ani Ormian, Greków i Portugalczyków. Ale nie było
żadnego problemu. Problem zaczął się wraz z kryzysem gospodarczym. Z
bezrobociem. Im bardziej rosło bezrobocie, tym bardziej zauważano
imigrantów. A liczba Arabów jakby rosła wraz z krzywą bezrobocia! W
latach siedemdziesiątych Francuzi zżarli wszystek biały chleb. Ale
czarny chleb chcieli jeść sami. Mowy nie ma, żeby ktoś dziabnął
choćby okruszynę! A to właśnie robili Arabowie - kradli nędzę z
naszych talerzy!

Marsylczycy wcale tak naprawdę nie myśleli, ale zarazili się strachem.

Strachem starym jak dzieje miasta, tyle że

145

background image

teraz nie byli w stanie go pokonać. Strach nie dawał im myśleć. Nie
pozwala! wymyślić się na nowo.

Wciąż nie widać Sancheza. 7.10. Gdzie się podziewa ten kretyn?

Zresztą przyjemnie mi się tu siedziało, czekając na niego. Odprężyłem się.
Szkoda tylko, że kobiety śpieszyły się do domu. Zła pora, żeby się na
nie gapić.

Szły szybkim krokiem. Torba przyciśnięta do brzucha. Spuszczone

oczy. Brak poczucia bezpieczeństwa odbierał im zmysłowość. Odnajdą ją
jutro rano, gdy tylko wsiądą do autobusu. I to szczere spojrzenie, które tak
bardzo lubię. Tutaj dziewczyna, której się przyglądasz, bo ci się podoba,
nie spuszcza oczu. Nawet jeśli nie masz zamiaru jej poderwać, to lepiej
przyjrzyj się wszystkiemu, co pokazuje, nie odwracając spojrzenia. Bo
inaczej zrobi ci awanturę, zwłaszcza jeśli ludzie stoją dookoła.

Otwarty biało-zielony golf GTI przyhamował, wjechał na chodnik

między dwoma platanami i stanął. Muzyka na full. W dodatku coś tak
niestrawnego jak Whitney Houston! Kierowca ruszył w moją stronę. Ze
dwadzieścia pięć lat. Przystojniak. Białe płócienne spodnie, lekka
marynarka w niebieskie i białe prążki, ciemnoniebieska koszula. Pół-
długie, dobrze obcięte włosy.

Usiadł przy moim stoliku i spojrzał mi prosto w oczy. Założył nogę na

nogę, podciągnąwszy lekko spodnie, żeby nie zniszczyć kantu.
Zauważyłem jego sygnet i łańcuszek. „Jak z żurnala", powiedziałaby
moja mama. Dla mnie - alfons.

- Francis! Kieliszek mauresque!*
Zapalił papierosa. Ja też. Czekałem, aż się odezwie, ale nie powie nic,

póki się nie napije. Zachowywał się jak prawdziwy alfons. Wiedziałem,
kim jest. Toni. Trzeci człowiek, jeden z facetów, którzy prawdopodobnie
zabili Leilę. Któ-

* Rodzaj anyżówki.

146

background image

rzy ją też zgwałcili. Ale on nie wiedział, co myślę. Sądził, że jest dla
mnie tylko szoferem taksówki z place de l’Opera. Był pewny siebie jak
ktoś, kto nic nie ryzykuje. Kto jest pod ochroną. Wypił łyk i uśmiechnął
się do mnie szeroko. Krwiożerczym uśmiechem.

-Podobno chciałeś się ze mną spotkać.
-Spodziewałem się, że zostaniemy sobie przedstawieni.
-Nie kręć. Jestem Toni. Sanchez za dużo gada. I robi w gacie przed
pierwszym lepszym gliną. Łatwo go naciągnąć na zwierzenia.
-Nie to co ciebie. Ty masz jaja.
-Ja cię chromolę! Czy coś o mnie wiesz, czy nie, nie ma różnicy.
Jesteś nikim. Nadajesz się wyłącznie do sprzątania gnoju u Arabów.
A i tam podobno nie błyszczysz. Pchasz się tam, gdzie nie ma dla
ciebie miejsca. Mam paru kumpli w twojej firmie. Są zdania, że jeśli się
nie wycofasz, ktoś będzie zmuszony kości ci połamać. To oni ci
radzą. A ja się z nimi w pełni zgadzam. Jasne?
-Uważaj, bo się zlęknę.
-Śmiej się, frajerze. Mógłbym cię sprzątnąć i nikt by nawet nie
zauważył.
-Nikt nigdy nie zauważa zniknięcia frajera. Mnie to pasuje. Tobie też.
Jak cię zamknę, kumple bez trudu znajdą dublera na twoje miejsce.
-To się nie stanie.
-A czemu? Bo mi wcześniej strzelisz w plecy?
Oczy zaszły mu mgiełką. Wygłupiłem się. Coś mnie podkusiło, żeby mu

pokazać, że wiem więcej, niż mu się wydaje. Ale nie żałowałem tego.
Trafiłem w sedno. Dodałem dla niepoznaki:

-Na takiego mi wyglądasz, Toni.
-Mam gdzieś, co myślisz. Pamiętaj! Rada jest tylko jedna, drugiej nie
będzie. I zapomnij o Sanchezie.
Po raz drugi w ciągu czterdziestu ośmiu godzin dostałem

ostrzeżenie. Jedno, drugiego nie będzie. Ze strony

147

background image

Toniego mniej bolesne niż to z ostatniej nocy, ale równie upokarzające.
Miałem ochotę wpakować mu kulę w brzuch, tutaj, pod stolikiem. Dać
upust nienawiści. Ale przecież nie mogę zlikwidować mojego jedynego
tropu. Zresztą nie miałem broni. Rzadko nosiłem przy sobie służbowy
rewolwer. Spokojnie wypił kieliszek do dna. Spojrzał na mnie groźnie.
Potraktowałem to dosłownie. Ten typ to prawdziwy morderca. Chyba
czas zacząć nosić broń przy sobie.

Toni nazywał się Antoine Pirelli. Mieszkał przy rue Clovis-Hugues w

dzielnicy Belle-de-Mai, za dworcem Saint-Charles. To najstarsza ludowa
dzielnica Marsylii. Robotnicza, czerwona. Każda z ulic wokół boulevard
de la Revolution nosi imię któregoś z bohaterów socjalizmu fran-
cuskiego. Z tej dzielnicy wywodzą się nieprzejednani działacze związkowi i
tysiące komunistów. A także całe masy bandziorów. Tu się urodził Francis le
Belge. Dzisiaj ludzie głosują tu na komunistów i na Front Narodowy,
niemal pół na pół.

Zaraz po przyjściu do biura sprawdziłem numer rejestracyjny golfa.

Toni nie figurował w kartotece. Nie zdziwiło mnie to. Jeśli tam kiedyś
był, w co nie wątpiłem, to ktoś zrobił porządki. Mój trzeci człowiek
miał twarz, nazwisko i adres. Ryzyko się opłaciło, dzień był udany.

Zapaliłem papierosa. Nie byłem w stanie wyjść z biura. Jakby coś mnie

tu trzymało. Nie wiedziałem co. Wziąłem teczkę Murrabeda. Jeszcze raz
przeczytałem jego zeznania. Cerutti je uzupełnił. Murrabed nie
wynajmował sam mieszkania. Od roku oficjalnym lokatorem był niejaki
Raoul Farge. Czynsz płacony co miesiąc gotówką. Regularnie. Co na
osiedlach było dość wyjątkowe. Cerutti uznał, że to nienormalne, ale
przyszedł do biura HLM za późno, żeby zajrzeć do jego teczki. Zamykali
o piątej. Zamierzał pójść tam jutro z rana.

148

background image

Dobra robota, powiedziałem sobie. Za to w sprawie narkotyków -

zupełna klapa. Niczego nie znaleziono ani w mieszkaniu, ani w
samochodzie. A przecież gdzieś muszą być. Nie da się zamknąć
Murrabeda tylko za pobicie, nawet poważne.

Olśniło mnie, kiedy podniosłem oczy i spojrzałem na stary afisz na

ścianie. Trasa burgundzkich win. I pod spodem napis: „Odwiedźcie
nasze piwnice". Piwnica! Kurza twarz! Murrabed na pewno ukrył
narkotyki w piwnicy. Wezwałem przez radio dyżurnego. Odezwał się
Reiver, ten z Antyli. Dałbym głowę, że go wyznaczyłem do służby
dziennej. Zirytowałem się.

-To ty masz nocny dyżur?
-Zastępuję Loubiego. Ma troje dzieci, a ja jestem kawalerem. Nawet
żadna dziewczyna na mnie nie czeka. Więc tak jest sprawiedliwie,
nie?
-W porządku. Jedź na osiedle Bassens. Dowiedz się, czy w
blokach są piwnice. Nie ruszam się z miejsca.
-Są - odpowiedział.
-Skąd wiesz?
-Znam Bassens.

Zadzwonił telefon. Ange z Treize-Coins. Dżamel mnie szuka,

dwukrotnie zaglądał do baru. Ma wpaść za piętnaście minut.

- Zostań w sektorze, Reiver - powiedziałem. – Zaraz tam będę.

Najpóźniej za godzinę.

Dżamel stał przy kontuarze. Przed nim piwo. Miał na sobie

czerwony podkoszulek z wypisanym czarnymi literami napisem „Charly
pizza".

-Znikłeś - powiedziałem, podchodząc do niego.
-Pracuję u Charly'ego na place Noailles. Dostarczam pizzę. - Pokazał
palcem stojący na chodniku motorower. - Mam nowy motor!
Ekstra, nie?

149

background image

-Cieszę się.
-Fajna fucha i mam z tego trochę kasy.
-Podobno mnie szukałeś?
-Mam dla pana coś, co pana zainteresuje. Ten gość, którego zastrzelili
w pasażu, nie był uzbrojony. Podłożyli rewolwer już po wszystkim.
Jakby we mnie grom uderzył. Zesztywniałem w środku. Znów

poczułem ból w brzuchu. Jednym haustem wypiłem kieliszek pastisu,
który Ange nalał mi bez pytania.

-Skąd wiesz?
-Matka kumpla widziała. Mieszkają nad pasażem. Rozwieszała
bieliznę. Wszystko widziała. Ale nie puści pary z ust. Pana
koledzy już u niej byli. Papiery i tak dalej. Strasznie się ich boi. To
pewna wiadomość.

Spojrzał na zegar, ale się nie ruszył. Czekał. Coś mu się ode mnie

należy, wcześniej nie odejdzie. Nawet gdyby miał przez to stracić trochę
grosza.

- Ten facet nazywał się Ugo. Był moim przyjacielem. Z dawnych

lat, kiedy byłem w twoim wieku.

Dżamel skinął głową. Zarejestrował, co powiedziałem, i umieścił

to gdzieś w swojej głowie.

-Z czasów kiedyście rozrabiali, chce pan powiedzieć.
-No właśnie.

Znów zarejestrował, przygryzając wargę. To, że zastrzelono Uga w taki

sposób, było dla niego draństwem. Ugo zasługiwał na sprawiedliwość. Ja
ją reprezentowałem. Ale iv głowie Dżamela sprawiedliwość i policja nie
szły w parze. Może byłem kumplem Uga, ale też jednocześnie gliniarzem,
trudno o tym zapomnieć. Zbliżył się do mnie o krok, nie dwa. Daleko
nam było do wzajemnego zaufania.

-Wydał mi się fajny ten pana kumpel. - Znów spojrzał la zegar,
potem na mnie. - Jeszcze coś. Wczoraj, kiedy mnie pan szukał,
dwaj faceci pana śledzili. Nie gliniarze. Moi kumple ich
przyuważyli.
-Byli na motorze?

150

background image

Dżamel pokręcił przecząco głową.

-Nie ten styl. Makaroniarze udający turystów.
-Makaroniarze?
-No tak. Mówili ze sobą po włosku.

Dopił piwo i wybiegł. Ange nalał mi jeszcze pastisu. Wypiłem, starając

się o niczym nie myśleć.

W biurze czekał na mnie Cerutti. Nie udało się złapać Perola. Szkoda.

Byłem pewien, że dziś wieczór się obłowimy. Wyciągnęliśmy
Murrabeda z celi, w kajdankach i w kalesonach w kwiatki, i
zabraliśmy go z sobą. Nie przestawał się wydzierać, jakbyśmy go
wieźli na rzeź. Cerutti kazał mu się zamknąć, bo inaczej dostanie w
pysk.

Jechaliśmy w milczeniu. Czy Auch orientował się, co jest grane?

Przybyłem na miejsce przed nim. Jego ekipa już tam była. Prawie w
komplecie. Morvan, Cayrol, Sandoz i Meriel. No tak. Pośpieszyli się
zbytnio chłopcy. To się czasem zdarza. Poślizg. A jeśli nie poślizg? Czy
strzeliliby do Uga niezależnie od tego, czy był uzbrojony, czy nie? Jeśli
go śledzili w czasie rundki do Zukki, to mogli przypuszczać, że ma przy
sobie broń.

- O kurwa! - jęknął Cerutti. - Komitet powitalny.

Przed blokiem kilkunastu wyrostków otaczało samochód Reivera.

Wszelkiej narodowości. Reiver stał z założonymi rękami, oparty o
samochód. Dzieciaki krążyły wokół niego jak Apacze. W rytm śpiewu
Khaleda. Głos na maksimum. Niektórzy przyklejali nosy do szyb, żeby
się przyjrzeć partnerowi Reivera, który siedział w środku. Gotów wezwać
odsiecz. Reiver nie wydawał się zaniepokojony.

Że się kręcimy wieczorami po ulicach, to ich nie obchodzi. Ale

żebyśmy się pojawiali na osiedlu, to ich wkurwia. Zwłaszcza w lecie.
Chodnik to najsympatyczniejsze tutaj miejsce. Gadają, podrywają. Trochę
przy tym hałasują, ale niegroźnie. Podjechaliśmy wolniutko. Miałem
nadzieję,

151

background image

że to dzieciaki stąd, z osiedla. Można się będzie dogadać. Cerutti
zaparkował za wozem Reivera. Paru odeszło w bok, zlecieli się jak muchy
do naszego samochodu. Odwróciłem się do Murrabeda:

- Tylko bez podżegania do buntu!
Wysiadłem z wozu i podszedłem do Reivera.
-Jak leci? - spytałem, nie zwracając uwagi na dzieciaki wokół nas.
-Cool. Mnie nie dokuczą. Uprzedziłem, że jak który dotknie moich
gum, to mu je każę zeżreć. Nie tak? - spytał przyglądającego się nam
wysokiego chudego Murzyna w berecie rasta.

Chłopak nie uznał za wskazane odpowiedzieć.

-No dobra, idziemy - powiedziałem Reiverowi.
-Piwnica N488. Dozorca czeka. Ja tu zostaję. Wolę posłuchać
Khaleda. Lubię go.

Zaskakujący ten Reiver. Moje statystyki na temat ludzi z Antyli

diabli wzięli. Pewnie się domyślił. Pokazał stojący dalej blok.

- O, tam się urodziłem. Jestem tutaj u siebie.
Wysadziliśmy Murrabeda. Cerutti wziął go za ramię popchnął
przed sobą. Wysoki Murzyn podszedł do nas.

-Czemu cię zwinęli? - spytał, ignorując nas ostentacyjne.
-Z powodu jednego pedała.

Sześciu chłopaków zatarasowało wejście do bloku.

- Pedał to pestka - powiedziałem. – Przyjechaliśmy zwiedzić jego

piwnicę. Znajdzie się tam pewnie dość towaru, żeby zajebać całe
osiedle. Może ty to lubisz. Ale my nie. Wcale. Jeśli nic nie
znajdziemy, wypuścimy go jutro.

Wysoki Murzyn kiwnął głową. Dzieciaki się rozstąpiły.
- Idziemy za tobą - powiedział do Murrabeda.
W piwnicy panował nieopisany bajzel. Skrzynki, kartony, ciuchy,

części zamienne do motorowerów.

- Sam powiesz, czy mamy szukać?

152

background image

Murrabed, znudzony, wzruszył ramionami.

- Nic tu nie ma. Nic nie znajdziecie.

Ale powiedział to bez przekonania. Już nie nadrabiał miną. Cerutti

z trójką kolegów zaczęli przetrząsać piwnicę. W korytarzu kłębiły się
dzieciaki. Dorośli też. Cały blok się zainteresował. Światło raz po raz gasło,
a wtedy ktoś naciskał pstryczek. Jeśli nic nie znajdziemy, to obsuwa.

- Nie ma tu narkotyków - powiedział Murrabed. Był bardzo

zdenerwowany. Zgarbił się, nie podnosił głowy. - Nie tutaj.

Ekipa przestała szukać. Spojrzałem na Murrabeda.

-Nie tutaj - powtórzył pewniejszym głosem.
-To gdzie? - spytał Cerutti.
-Na górze. W przewodach gazowych.
-Idziemy? - Cerutti spojrzał na mnie pytająco.

- Jeszcze poszukajcie - powiedziałem.
Murrabed nie wytrzymał.
-Kurwa! Mówię wam, że nic tu nie ma. Są tam na górze. Pokażę wam.
-A to co? - powiedział Beraud, pokazując karabin maszynowy
Thompson.
Otworzył właśnie skrzynkę. Prawdziwy arsenał. Broń wszelkiego

rodzaju. Dość amunicji, żeby wytrzymać oblężenie. No tośmy wygrali
wielki los na loterii, z premią na dodatek.

Wysiadając z wozu, sprawdziłem, czy aby nie czeka na mnie ktoś z

rękawicą bokserską. Ale nie wierzyłem w to naprawdę. Dali mi nauczkę.
Poważne kłopoty są przede mną. O ile nie zastosuję się do
udzielonych rad.

Wsadziliśmy Murrabeda z powrotem do celi. Kilo heroiny w

saszetkach. Kupa haszu na przynętę. I dwanaście tysięcy franków. Jest
za co posiedzieć. Posiadanie broni znacznie skomplikowałoby sprawę.
Tym bardziej że

153

background image

domyślałem się, do czego miała służyć w przyszłości. Murrabed zamilkł
na amen. Zażądał tylko, żeby zawiadomić jego adwokata. Na wszystkie
pytania odpowiadał wzruszeniem ramion. Ale przestał się stawiać. Mina
mu zrzedła. Widać było, że zastanawia się, czy go aby stąd wyciągną.
Oni, to znaczy ci, którym jego piwnica służyła za skład broni. Ci, co go
zaopatrywali w narkotyki. Może jedni i ci sami.

Pierwsze, co usłyszałem, wysiadając z samochodu, to śmiech

Honorine. Radosny śmiech. A potem jej piękny akcent:

- No, znów wygrałam! Pewnie Toinou przyprawia mi rogi w raju!

Wszystkie trzy - Honorine, Marie-Lou i Babette - grały w remika na

tarasie. W tle muzyka. Petrucciani. Estate. Jedna z moich pierwszych płyt.
Nie najlepsza. Później gust mi się wyrobił. Ale i ta niosła całe tony emocji.
Nie słuchałem jej, od kiedy Rosa odeszła.

-Mam nadzieję, że wam nie przeszkadzam - powiedziałem lekko
speszony.
-Co za traf! Trzeci raz wygrywam! - zawołała wyraźnie
podekscytowana Honorine.
Pocałowałem każdą w policzek, złapałem za butelkę lagavulina,

stojącą na stole między Marie-Lou i Babette, i poszedłem szukać
szklaneczki.

- W rondlu są faszerowane papryki - powiedziała Honorine. - Trzeba

je podgrzać na wolniutkim ogniu. Babette, rozdajesz.

Uśmiechnąłem się do siebie. Jeszcze kilka dni temu ten dom był

domem starego kawalera, a teraz trzy kobiety grają tu sobie w remika,
choć dochodzi północ. Posprzątane. Jedzenie przygotowane. Naczynia
pozmywane. Na tarasie suszy się pranie. A przede mną marzenie każdego
mężczyzny: matka, siostra i prostytutka.

154

background image

Słyszałem ich rozbawione głosy za plecami. Najwyraźniej dogadały

się ze sobą. Mój zły humor minął równie szybko, jak się pojawił.
Byłem szczęśliwy, że tutaj są. Lubiłem je bardzo, wszystkie trzy.
Szkoda, że nie tworzą razem jednej jedynej kobiety, którą bym
pokochał.

- Zagrasz z nami? - spytała Marie-Lou.

background image

Rozdział dziesiąty,

w którym cudze spojrzenie może zabijać

Faszerowana papryka po rumuńsku w wykonaniu Honorine nie ma

sobie równych. Napełniała strąki papryki nadzieniem z ryżu i
mielonego mięsa, dobrze osolonej i opieprzonej wieprzowiny z
odrobiną wołowiny, wkładała je do kamionkowego rondla i zalewała
wodą. Dodawała przecieru pomidorowego, tymianku, liścia
bobkowego i cząbru. Po czym stawiała rondel na malutkim ogniu, bez
pokrywki. Cudowny smak, zwłaszcza jeśli na koniec wlać łyżkę
śmietany.

Jedząc paprykę, przyglądałem się grze w remika. Jak się ma

pięćdziesiąt jeden punktów w kartach, w sekwensach i kompletach po
trzy lub cztery, wykłada się karty na stół. Jeżeli inny gracz wyłożył swoje,
można się dołożyć, uzupełniając jego trójki czy sekwensy. Można też
zabrać mu dżokera, którym zastąpił brakującą kartę. Wygrywa ten, kto
pierwszy pozbędzie się wszystkich kart.

Gra jest prosta, ale wymaga skupienia. Marie-Lou liczyła na przypadek

i przegrywała. Walka toczyła się między Honorine i Babette. Obie
uważnie śledziły, jakich kart pozbywa się przeciwniczka. Honorine była
doświadczonym graczem i choć przy wygranej udawała zdziwienie,
wiedziałem, że będzie górą.

W pewnej chwili natrafiłem spojrzeniem na suszącą się na tarasie

bieliznę. Pośród moich koszul, slipów i skarpetek

156

background image

biały stanik i majteczki. Spojrzałem na Marie-Lou. Miała na sobie mój
podkoszulek. Sutki sterczały pod cienką bawełną. Powiodłem wzrokiem po
jej nogach, od łydek po pośladki. Stanął mi, gdy uzmysłowiłem sobie, że nie
ma na sobie nic prócz podkoszulka. Marie-Lou przechwyciła moje
spojrzenie i odgadła moje myśli. Uśmiechnęła się do mnie, mrugnęła
porozumiewawczo i z lekkim zażenowaniem skrzyżowała nogi.

Nastąpiła wymiana spojrzeń. Babette zerknęła na Marie-Lou, potem na

mnie. Ja na Babette. Honorine na Babette, potem na Marie-Lou. Poczułem
się nieswojo i poszedłem wziąć prysznic. Zimna woda mi nie pomogła.

O wpół do pierwszej Honorine poszła do domu. Wygrała pięć partii.

Babette cztery, Marie-Lou jedną. Pocałowała mnie w policzek na
dobranoc, pewnie się zastanawiała, co zrobię z dwiema kobietami w
domu.

Marie-Lou powiedziała, że idzie się wykąpać. Nie mogłem się

powstrzymać, by nie popatrzeć w ślad za nią.

- Piękna dziewczyna. - Babette leciutko się uśmiechnęła.
Skinąłem głową.
- Ty też.

I tak było. Ściągnęła włosy w koński ogon. Jej oczy wy dawały się

przez to ogromne, usta pełniejsze. Przy swoich czterdziestu paru latach
mogła śmiało konkurować z młodymi dziewczynami. Z Marie-Lou
również. Uroda Babette rzucała się w oczy. Radość życia konserwuje,
pomyślałem sobie.

-Daj spokój - odrzekła, wysuwając koniuszek języka.
-Powiedziała ci?
-Miałyśmy czas się zapoznać. Dla mnie to nie ma znaczenia. Świetna
dziewczyna, ma głowę na karku. Pomożesz jej się uwolnić od
opiekuna?
-Powiedziała ci?
-Nie powiedziała w ogóle nic. To ja się pytam.

157

background image

- Zawsze będzie jakiś alfons. Chyba że zerwie z zawodem. Jeśli tego

chce. I ma odwagę. Bo to nie takie proste, przecież wiesz. Dziewczyny są
krótko trzymane. – Mówiłem banały. Marie-Lou była prostytutką.
Wylądowała u mnie, bo nie wiedziała, co robić. I dlatego, że miała do
mnie zaufanie. Reprezentowałem dla niej bezpieczeństwo. Tylko tyle. Nie
wiadomo, co będzie jutro, a do jutra też jest jeszcze trochę czasu. -
Muszę znaleźć dla niej metę. Nie może tu zostać. Zrobiło się
niebezpiecznie.

Powietrze było łagodne jak słona pieszczota. Zapatrzyłem się w dal.

Plusk fal mówił o szczęściu. Próbowałem oddalić wiszące nade mną
groźby. Wkroczyłem obiema nogami na niepewny teren. Tym bardziej
niepewny, że nie wiedziałem, skąd padną ciosy.

-Wiem - powiedziała Babette.
-Ty zawsze wszystko wiesz - zirytowałem się.
-Nie, nie wszystko. Ale dosyć, żebym się zaniepokoiła.
-To miło z twojej strony. Przepraszam cię.
-Z Marie-Lou tylko o to chodzi?

Krępowała mnie ta rozmowa. Wbrew woli robiłem się agresywny.

-Co chcesz wiedzieć? Czy się kocham w prostytutce? Wszyscy
mężczyźni fantazjują na ten temat. Zakochać się w prostytutce.
Wyrwać ją spod władzy sutenera. Samemu być sutenerem. Mieć ją
tylko dla siebie. Kobieta przedmiot... - Ogarnęło mnie znużenie.
Doznanie zupełnego wyczerpania. Poczucie, że jestem u kresu. - Nie
wiem, gdzie szukać kobiety mego życia. Może taka nie istnieje.
-Mam tylko małe studio, które znasz.
-Nie przejmuj się. Znajdę coś.

Babette wyjęła z torebki kopertę, otworzyła ją i podała mi

fotografię.

- Przyjechałam specjalnie, żeby ci to pokazać.

158

background image

Grupa mężczyzn przy stole w restauracji. Jednego znałem. Morvana.

Przełknąłem ślinę.

- Ten po prawej to Joseph Poli. Ambitny facet. Chce zająć miejsce

Zukki. Mordercy z place de l’Opera to na pewno jego sprawka.
Przyjaciel Jacky'ego le Mata. Brał udział we włamaniu w Saint-Paul-de-
Vence w 1981.

Pamiętałem. Skradziono biżuterię za siedem milionów. Jacky le Mat

został zatrzymany, potem zwolniony. Główny świadek wycofał zeznania.

-Obok stoi jego brat, Emil. Specjalista od wymuszania okupów,
automaty do gry i dyskoteki. Typ spod ciemnej gwiazdy, choć
wygląda poczciwie.
-Mają w kieszeni Morvana?
-Ten po lewej to Luc Wepler - ciągnęła dalej, ignorując moje pytanie. -
Niebezpieczny facet.
Zimno mi się zrobiło, kiedy w paru zdaniach skreśliła jego portret.

Wepler, urodzony w Algierii, jako młody chłopak wstąpił do komandosów
i szybko został aktywnym członkiem OAS. W 1965 należał do służby
porządkowej Tixier-Vignancourta. Mierne wyniki adwokata w wyborach
zniechęciły go do oficjalnej działalności. Wrócił do komandosów. Potem
był najemnikiem w Rodezji, na Komorach, w Czadzie. W 1974 znalazł
się w Kambodży. Wśród wojskowych doradców Amerykanów walczących z
Czerwonymi Khmerami. A później kolejno: Angola, południowa Afryka,
Benin, Liban i falangi Beszira Dżemajela.

-Ciekawe - powiedziałem, wyobrażając sobie spotkanie twarzą w
twarz z tym typem.
-Od 1990 działa we Froncie Narodowym. Jak przystało na byłego
komandosa, operuje w cieniu. Mało kto go zna w Marsylii. Z jednej
strony są sympatycy, których urzekły radykalne poglądy Frontu
Narodowego. Ofiary kryzysu gospodarczego. Bezrobotni.
Rozczarowani do socjalizmu i ko-

159

background image

munizmu. A z drugiej strony aktywni działacze. Wepler zajmuje się
tymi najbardziej zdecydowanymi, z Oeuvre Francaise, GUD i Frontu
Walki z Komunizmem*. Ludźmi gotowymi do czynnej walki.
Organizują ich w bojówki. Podobno Wepler świetnie pracuje z
młodzieżą. Chcę powiedzieć, że z nim nie ma żartów.

Nie odrywałem oczu od fotografii. Byłem jak zahipnotyzowany

niebieskim, elektrycznym, lodowatym spojrzeniem Weplera.
Zetknąłem się z tego pokroju facetami w Dżibuti. Specjaliści od
zimnej śmierci. Kurwy imperializmu i jego zbłąkane dzieci. Rzucone
w świat z pełnym nienawiści przekonaniem, że są „jeleniami historii",
jak się wyraził kiedyś Garel, zastępca szefa kompanii. W głębi sali, po
prawej, przy innym stoliku siedział Toni. Piękny Toni.

-A tego znasz?
-Nie.
-Poznałem go dziś wieczór.

Opowiedziałem jej, jak i dlaczego się z nim spotkałem. Skrzywiła

się.

- Marna sprawa. Zdjęcie zostało zrobione na przyjęciu dla

najbardziej zaangażowanych działaczy Frontu Narodowego, nawet nie
dla wszystkich.

- Chcesz powiedzieć, że bracia Poli są faszystami?
Babette wzruszyła ramionami.
- Razem jedzą. Razem się bawią. Śpiewają nazistowskie piosenki.

Wiesz, jak w Paryżu, w knajpie U Jenny. To niczego nie dowodzi.
Pewne jest, że robią z nimi interesy. Widać im się to opłaca, bo inaczej
nie ma powodu, żeby się zanudzali w tym towarzystwie. Ale jest ktoś,
kto ich z nimi łączy. Morvan. Wychowanek Weplera. Z Algierii.
Pierwszy pułk spadochroniarzy. Po 1968 aktywnie działał we Froncie
Walki z Komunizmem. Był szefem grupy Action. W tym okresie
zetknął się ponownie z Weplerem i bardzo

* Organizacje skrajnie prawicowe.

160

background image

się zaprzyjaźnili... - Spojrzała na mnie, uśmiechnęła się i dodała,
pewna efektu, jaki wywoła: - Wtedy też ożenił się z siostrą braci Poli.
Gwizdnąłem z wrażenia.

-Dużo masz jeszcze takich niespodzianek?
-Batisti.

Figurował na zdjęciu na pierwszym planie. Ale siedział tyłem. Nie

zwróciłem na niego uwagi.

-Batisti - powtórzyłem głupkowato. - No tak. Więc i on macza palce w
tym interesie?
-Jego córka Simona jest żoną Emila Poli.
-Rodzina, co?
-Rodzina i przyjaciele rodziny. Na tym polega mafia. Z Guerinim
było tak samo. Zucca poślubił kuzynkę faceta nazwiskiem Volgro,
neapolitańczyka. Jak zabrakło rodziny, to wszystko się rozwaliło.
Zucca zrozumiał tę lekcję i przyłączył się do rodziny.
-Nueva Famiglia - powiedziałem z goryczą. - Nowa Rodzina i stare
świństwa.

Marie-Lou wróciła owinięta w wielki ręcznik. Niemal o niej

zapomnieliśmy. Jakby powiał świeży wietrzyk. Popatrzyła na nas jak na
spiskowców, zapaliła papierosa, nalała nam szczodrze lagavulina i wróciła
do pokoju. Chwilę później usłyszeliśmy bandeon Astora Piazzolli, a potem
saksofon Jerry'ego Mulligana. Jedno z najpiękniejszych muzycznych
spotkań ostatnich piętnastu lat. Buenos Aires, Twenty Years After.

Leżały przede mną rozrzucone części łamigłówki. Trzeba je tylko

dopasować. Ugo i Zucca z Morvanem. Al Dakhil, jego ochroniarze i dwaj
mordercy z Moryanem i Tonim. Leiła z Tonim i dwoma mordercami.
Ale to wszystko nie łączy się w całość. Gdzie wsadzić Batistiego?

- A kim jest ten gość? - spytałem, pokazując na zdjęciu bardzo

wytwornego mężczyznę, siedzącego na prawo od Josepha Poli.

161

background image

-Nie wiem.
-Co to za restauracja?
-Gospoda Restanques. Przy wyjeździe z Aix w kierunku
Vauvenargues.

Natychmiast w głowie zapaliło mi się światełko. Z informacji

związanych z Ugiem przerzuciłem się na kanał Leila.

-Niedaleko stamtąd znaleziono Leilę.
-A co ona ma z tym wspólnego?
-Właśnie się zastanawiam.
-Wierzysz w zbiegi okoliczności?
-W nic nie wierzę.

Odprowadziłem Babette do samochodu, upewniwszy się wpierw, że

nie ma niebezpieczeństwa na ulicy. Nikt nie ruszył w ślad za nią. Ani
samochód, ani motor. Odczekałem jeszcze parę minut na dworze.
Wróciłem uspokojony.

- Uważaj na siebie - powiedziała przed odjazdem.
Pogłaskała mnie po karku. Objąłem ją.
- Nie mogę się już cofnąć, Babette. Nie wiem, dokąd mnie to

zaprowadzi. Ale idę. Nigdy nie miałem celu w życiu. Teraz mam. Wart
tyle, ile wart, ale mi pasuje.

Spodobał mi się błysk jej oczu, kiedy się ode mnie oderwała.

-Cel jest tylko jeden: żyć.
-I ja tak uważam.
Teraz musiałem stawić czoło Marie-Lou. Miałem nadzieję, że Babette

zostanie na noc. Mogłyby spać w moim łóżku, a ja na kanapie. Ale
Babette powiedziała, że jestem na tyle dorosły, bym spał na kanapie,
nawet gdy jej nie ma.

Marie-Lou trzymała w ręku fotografię.

-Co to za faceci?
-Niezła ferajna! Niebezpieczna, jeśli chcesz wiedzieć.
-Zajmujesz się nimi?
-Niewykluczone.

162

background image

Wyjąłem jej zdjęcie z rąk i przyjrzałem się jeszcze raz. Zostało zrobione

trzy miesiące temu, w niedzielę wieczór. Zwykle gospoda jest wtedy
zamknięta. Babette dostała je od dziennikarza z „Meridional", którego
zaproszono na to spotkanie. Spróbuje dowiedzieć się czegoś więcej o
uczestnikach, a zwłaszcza wybadać, co wspólnie kombinują bracia Poli,
Morvan i Wepler.

Marie-Lou usiadła na kanapie. Podwinęła nogi pod siebie. Spojrzała

na mnie. Ślady pobicia zacierały się.

- Chcesz, żebym sobie poszła, tak?

Pokazałem podbródkiem butelkę lagavulina. Skinęła głową.

Nalałem alkohol do szklaneczek i podałem jej jedną.

- Nie mogę ci wszystkiego wyjaśnić. Wpakowałem się w marną

historię. Zrozumiałaś to wczoraj w nocy. Sprawy się komplikują. To nie
jest bezpieczne miejsce. Oni się nie cackają - powiedziałem, myśląc o
mordach Morgana i Weplera.

Nie spuszczała ze mnie oczu. Bardzo jej pragnąłem. Chciałem się

rzucić na nią i wziąć ją tu, na podłodze. W ten sposób najprościej
uniknąłbym rozmowy. Ale nie wydawało się, żeby chciała, bym się na
nią rzucił. Nie ruszyłem się z miejsca.

-Tak, zrozumiałam. Kim ja dla ciebie jestem?
-Kurwą... którą bardzo lubię.
-Ty świnio!

Rzuciła we mnie szkłem. Przeczułem to i uchyliłem się w porę.

Rozbiło się na posadzce. Marie-Lou nie drgnęła.

-Nową szklaneczkę?
-Tak, poproszę.

Nalałem jej lagavulina i usiadłem obok niej na kanapie. Najgorsze

mieliśmy za sobą.

-Chcesz rzucić swojego alfonsa?
-Nie umiem robić nic innego.
-Chciałbym, żebyś robiła co innego.

163

background image

-A tak? Niby co? Mam być kasjerką w Prisunicu czy jak?
-A dlaczego nie? Córka mojego partnera tam pracuje. Ma tyle lat co
ty, może trochę więcej.
-Przecież to piekło!
- A dać się pieprzyć nieznajomym facetom to lepiej?
Milczała. Wpatrywała się w dno kieliszka. Jak wtedy, kiedy ją
spotkałem w O'Stop.
- Zastanawiałaś się nad tym?
-Nie wyrabiam się od jakiegoś czasu. Nie daję rady kasować tych
wszystkich facetów. Dlatego oberwałam.
-Myślałem, że to z mego powodu.
-To był pretekst.

Świtało, kiedy skończyliśmy gadać. Historia Marie-Lou była historią

wszystkich Marie-Lou na świecie. Kropka w kropkę. Na początek
zgwałcona przez ojca, bezrobotnego. Matka sprzątała po domach, żeby
wyżywić rodzinę. Bracia mieli to gdzieś, w końcu to tylko dziewczyna. Co
innego, jeśli ją zobaczyli z jakimś białym, albo co gorsza z beurem. Wtedy
łomot. Dostawała po gębie z byle powodu, bo bicie to dyktatura
biedaków.

Miała siedemnaście lat, kiedy uciekła z domu. Po wyjściu ze szkoły.

Sama. Jej chłopak, kolega z klasy, w ostatniej chwili stchórzył. Ciao,
Pierrot. Żegnaj, La Garenne-Colombes. Kierunek - południe. Pierwszy
kierowca, który się zatrzymał, jechał do Rzymu.

- W drodze powrotnej zrozumiałam, że zostanę kurwą.

Wysadził mnie w Lyonie, dał pięćset franków. Miał żonę i dzieciaki,
które na niego czekały. Zerżnął mnie za więcej niż pięćset, ale w
porządku, byłam zadowolona. Mógł mnie wyrzucić bez grosza! Ten był
pierwszy, nie najgorszy.

Wszyscy faceci, których spotkałam później, myśleli tylko o jednym.

Żeby mnie zerżnąć. To trwało tydzień. Widać

164

background image

uważali, że jestem za ładna, żeby być porządną dziewczyną. Pewnie też się
trochę bali, że można mnie pieprzyć. Albo widzieli już we mnie kurwę,
którą miałam zostać. Co myślisz?

-Myślę, że cudze spojrzenie może zabijać.
-Dobrze gadasz - powiedziała znużonym głosem. - Ale nie chciałbyś
takiej dziewczyny jak ja, co?
-Te, które kochałem, odeszły ode mnie.
-Ja bym została. Nie mam nic do stracenia.

Byłem wstrząśnięty. Mówiła szczerze. Otworzyła się przede mną.

Oddawała mi się.

-Nie zniósłbym, by mnie kochała kobieta, która nie ma nic do
stracenia. Miłość to jest właśnie to, możliwość straty.
-Chory jesteś, Fabio. Nie masz szczęścia, co?
-Ja się tym nie przechwalam!
Roześmiałem się. Ale nie ona. Spojrzała na mnie i ujrzałem w jej

oczach smutek. Nie wiedziałem tylko, czy z mojego, czy z jej powodu.
Pocałowała mnie w usta. Pachniała olejkiem migdałowym.

-Pójdę się położyć. Tak będzie lepiej, prawda?
-Tak będzie lepiej - powtórzyłem, mówiąc sobie, że jest za późno,
żeby ją przelecieć. Uśmiechnąłem się.
-Wiesz - powiedziała, wstając - znam jednego faceta z tego zdjęcia.
- Podniosła fotografię z ziemi i pokazała palcem mężczyznę
siedzącego obok Toniego. - To mój alfons. Raoul Farge.
-Rany boskie!

Nawet najlepsza kanapa jest niewygodna. Człowiek na niej śpi tylko

z musu. Bo ktoś zajął jego łóżko. Nie spałem na kanapie od czasu
ostatniej nocy, którą tu spędziła Rosa.

Rozmawialiśmy i pili do świtu, z nadzieją, że uda nam się ocalić

nasz związek. Nie chodziło o miłość. Chodziło o nią i o mnie. O mnie
bardziej niż o nią. Nie chciałem

165

background image

zaspokoić jej autentycznego pragnienia - chciała mieć dziecko. Nie
miałem żadnych sensownych argumentów. Byłem po prostu więźniem
własnego życia.

Klara, jedyna kobieta, z którą począłem dziecko, prawda, że

bezwiednie, przerwała ciążę, nic mi nie mówiąc. Nie jestem facetem, na
którym można polegać, powiedziała. Kiedy już było po wszystkim. Żeby się
wytłumaczyć. Za bardzo zwracam uwagę na kobiety. Za bardzo je
kocham. Zdradzam ją choćby tylko spojrzeniem. Nie można mieć do
mnie zaufania. Jestem kochankiem. Nigdy nie będę mężem. A tym
bardziej ojcem. Na tym się nasz romans zakończył. Zabiłem w sobie ojca,
który przecież tylko drzemał.

Kochałem Rose. Anielska twarzyczka okolona burzą kasztanowych,

prawie rudych włosów. Miała śliczny, rozbrajający uśmiech, ale prawie
zawsze była smutna. To ten uśmiech mnie urzekł. Dziś mogę już o niej
myśleć bez bólu. Stała się nie tyle obojętna, ile nierzeczywista.
Potrzebowałem czasu, żeby się od niej odzwyczaić. Od jej ciała. Kiedy
byliśmy razem, wystarczyło, że przymknąłem oczy, aby czuć
pożądanie. Jej obraz prześladował mnie dzień i noc. Zastanawiałem się
czasem, czy to pożądanie by odżyło, gdyby znów się zjawiła, ot tak, bez
uprzedzenia. Nie wiem.

To znaczy wiem. Od kiedy spałem z Lolą. Po nocy z Lolą byłem

innym człowiekiem. I nie była to kwestia urody. Rosa miała wspaniałe
ciało, bujne, idealnie zarysowane kształty. Wszystko w niej było
zmysłowe. Najmniejszy gest. Lola była szczuplejsza, bardziej wydłużona,
powietrzna. Nawet w sposobie chodzenia. Kojarzyła się z Gradivą na fres-
kach w Pompejach. Idąc, muskała ziemię, nie dotykała jej. Kochać ją to
jakby dać się porwać wiatrowi, wędrówce. A w momencie szczytowania
nie miałem wrażenia, że coś tracę, tylko że znajduję.

Tak to czułem, nawet jeśli parę minut później sam wszystko

zepsułem. Kiedyś w Goudes Manu zawołał: „Kur-

166

background image

wa! Dlaczego rozkosz nie trwa!" Nie wiedzieliśmy, co odpowiedzieć. Z
Lolą rozkosz nie mijała.

Od tej nocy żyłem z pamięcią tej rozkoszy. Pragnąłem tylko jednego:

odnaleźć ją, zobaczyć. Nawet jeśli nie miałem złudzeń. Wciąż czułem na
ciele palący dotyk jej palców. A na policzkach rumieniec wstydu. Po Loli
jedyną kobietą, z którą spałem, była Marie-Lou. Kochałem się z nią,
jakbym się chciał zatracić. Z rozpaczy. Z rozpaczy człowiek śpi z
kurwami. Ale Marie-Lou zasługuje na coś lepszego.

Zmieniłem pozycję. Czułem, że nie uda mi się zasnąć. Pragnienie

odnalezienia Loli. Stłumiona żądza na myśl o Marie-Lou. Co ten jej
alfons robił w tym towarzystwie? Śmierć Leili była jak kamień rzucony w
wodę. Wokół rozchodziły się koła, po których krążyli policjanci,
bandyci i faszyści. A teraz Raoul Farge, który zmagazynował w piwnicy
Murrabeda dość materiałów wybuchowych, żeby wziąć szturmem
Banque de France.

Cholera! Do czego miała służyć ta cała broń? Ciekawa myśl przyszła

mi do głowy, ale obalił mnie ostatni łyk lagavulina. Nie zdążyłem spojrzeć
na zegarek. Kiedy zadzwonił budzik, wydawało mi się, że nie
zmrużyłem oka.

Marie-Lou pewnie całą noc walczyła z koszmarami. Zwinięte w kłębek

poduszki, pomięta, rozkopana pościel. Spała na brzuchu naga, z nakrytą
prześcieradłem głową. Nie widziałem jej twarzy, tylko ciało. Stałem jak głupi
z filiżankami kawy i rogalikami.

Przedtem pływałem przez dobre pół godziny. Dość czasu, żeby

wypluć z siebie wszystkie wypalone papierosy i poczuć napięte do
ostatnich granic mięśnie ciała. Prosto przed siebie, za groblę. Bez
przyjemności. Na siłę. Zawróciłem, kiedy poczułem skurcz żołądka.
Przypomniałem sobie ciosy, jakie zainkasowałem. Pamięć bólu
przemieniła

167

background image

się w strach. Paniczny strach. Mało brakowało, a byłbym się utopił.

Uspokoiłem się dopiero pod prysznicem, w kontakcie z ciepłą

wodą. Wypiłem sok z pomarańczy, potem poszedłem kupić rogaliki.
Wstąpiłem do Fonfona, żeby napić się kawy i przeczytać gazetę. Mimo
nacisków ze strony niektórych klientów miał tylko „Le Provencal" i „La
Marseillaise". Nie kupował „Le Meridional". Fonfon zasługiwał na moją
wierność.

W nocy policja przeprowadziła wielką akcję z udziałem wielu brygad,

w tym Aucha. Metodyczna łapanka zgodnie z regułą trzech K. Knajpy,
kurwy, kluby nocne. Przeczesali wszystkie zakazane miejsca: place d'Aix,
cours Belzunce, place de l'Opera, cours Julien la Plaine, a nawet place
Thiars. Zatrzymano sześćdziesiąt osób, wyłącznie Arabów w
nieuregulowanej sytuacji prawnej. Kilka prostytutek. Paru chuliganów.
Ale żadnej znacznej figury z przestępczego świata. Ba, choćby tylko
pionka. Komisarze odmówili jakichkolwiek komentarzy, ale dziennikarz
dawał do zrozumienia, że tego rodzaju operacja może zostać powtórzona.
Trzeba uzdrowić nocne życie Marsylii.

Dla tego, kto umie czytać między wierszami, sytuacja była jasna.

Nie wiadomo, kto jest obecnie szefem przestępczej arystokracji. Zucca
nie żyje, Al Dakhil trafił jego śladem do piekła szubrawców. Policja
wkracza na plac, a Auch próbuje się zorientować, kto teraz będzie jego in-
terlokutorem. Dam sobie rękę uciąć, że Joseph Poli. Dreszcz mnie
przeszedł. Poli zawdzięcza karierę grupie ekstremistów. Ktoś z polityków
musi budować na tym swoją przyszłość. Teraz byłem pewien, że Ugo
był narzędziem w ręku diabła.

- Nie śpię - powiedziała Marie-Lou w momencie, gdy odwróciłem się,

żeby wyjść, unosząc kawę i rogaliki.

168

background image

Naciągnęła na siebie prześcieradło. Miała zmęczoną twarz, pewnie

spała równie źle jak ja. Usiadłem na brzegu łóżka, postawiłem tacę przed
nią i pocałowałem ją w czoło.

-Wszystko w porządku?
-Miły jesteś - oświadczyła, patrząc na tacę. - Pierwszy raz w życiu
dostaję śniadanie do łóżka.
Nie odpowiedziałem. Wypiliśmy kawę w milczeniu. Przyglądałem się,

jak je ze spuszczoną głową. Podałem Ma-rie-Lou papierosa. Nasze oczy się
spotkały. Jej były smutne. Spojrzałem na nią najczulej, jak umiałem.

-Powinieneś był pójść ze mną do łóżka. Pomógłbyś mi.
-Nie mogłem.
-Muszę czuć, że mnie kochasz, jeśli mam stanąć na nogi. Inaczej
nie dam sobie rady.
-Dasz radę.
-Kochasz mnie?
-Kocham.
-To dlaczego mnie nie zerżnąłeś?
-Nie mogłem.
-Co znaczy nie mogłem!
Nagle wsunęła rękę między moje uda, złapała fiuta i ścisnęła go

przez materiał spodni. Mocno. Patrząc mi w oczy.

-Zostaw! - rzuciłem.
-Chcesz powiedzieć: tu nie mogłem? - Puściła fiuta i równie nagle
chwyciła mnie za włosy. - Czy tam, w twojej głowie?
-Tak, tam. Musisz przestać być kurwą.
-Przestałam! - krzyczała. - Przestałam, kretynie! W mojej głowie!
Przychodząc do ciebie! Ślepy jesteś, czy co? Skoro ty nic nie widzisz,
to kto zobaczy? Zawsze będę kurwą! - Zarzuciła mi ręce na szyję i
rozpłakała się. - Kochaj mnie, Fabio. Choćby raz. Kochaj mnie!
Umilkła. Moje wargi na jej ustach. Językiem odnalazłem jej język.

Słowa, które nigdy nie zostaną wypowiedziane.

169

background image

Taca spadła na podłogę. Słyszałem brzęk rozbitych filiżanek. Czułem jej
paznokcie wbite w moje plecy. Omal się nie spuściłem, wchodząc w jej
ciało. Była w środku gorąca jak łzy płynące po jej policzkach.

Kochaliśmy się, jakby to był pierwszy raz. Z czułością. Z pasją. Bez

zastrzeżeń. Twarz jej się wygładziła. Opadłem na łóżko u boku Marie-Lou.
Spojrzała na mnie, jakby miała coś powiedzieć. Zamiast tego uśmiechnęła
się do mnie. Tyle było słodyczy w tym uśmiechu, że ja też nie znalazłem
żadnych słów. Leżeliśmy cicho, nie patrząc na siebie. Teraz każde z nas
szukało swojego przyszłego szczęścia na własną rękę. Kiedy się z nią
pożegnałem, nie była już kurwą. Za to ja wciąż byłem kurewskim
gliniarzem.

I nie było wątpliwości, że gdy wyjdę za drzwi, czeka mnie

nikczemność świata.

background image

Rozdział jedenasty,

w którym dzieje się to,

co powinno się dziać

Sądząc po minie Perola, kłopoty wisiały w powietrzu. Ale byłem

przygotowany na najgorsze.

- Szef chce cię widzieć.
Ewenement. Od dwóch lat dyrektor mnie nie wzywał. Od czasu

zadymy rozpętanej przez Drissa i Kadera. Varounian napisał list do
„Meridional". Opisał swoje życie, wieczne problemy z Arabami, którzy
systematycznie kradną w jego sklepie, i podał własną wersję wypadków.
W konkluzji stwierdził, że to Arabowie dyktują prawa. Sprawiedliwość
jest ich sprawiedliwością. Francja skapitulowała przed inwazją, skoro
policja bierze ich stronę. Zakończył list hasłem Frontu Narodowego:
Kochajcie Francję albo wyjedźcie!

No dobra, jego list nie miał takiego oddźwięku jak Oskarżam Zoli.

Ale komisariat sektora, gdzie nigdy nie mogli ścierpieć, by ktoś obcy
buszował po ich terenie, zafundował sobie oskarżycielski raport na temat
mojej brygady. Wymierzony głównie przeciwko mnie. Owszem, przyzna-
wali, że doskonale zabezpieczamy miejsca publiczne. Zarzucali mi jednak,
że nie dość energicznie działamy w obrębie osiedli. Że za wiele
pertraktujemy z młodocianymi przestępcami, zwłaszcza imigrantami i
Cyganami. Po czym

171

background image

następowała lista wszystkich wypadków, kiedy w ich obecności
zbagatelizowałem sprawę.

Zmyli mi głowę. Najpierw mój bezpośredni przełożony, potem sam

Wielki Szef. Jestem od tego, żeby panował porządek. Mam za zadanie nie
rozumieć, tylko poskramiać. Wymierzaniem sprawiedliwości zajmują się
sędziowie, nie ja. W sprawie nagłośnionej w „Meridional" przyniosłem
ujmę firmie.

Wielki Szef przeszedł potem do tego, co w oczach wszystkich było

obrazą policyjnego majestatu: moich spotkań z Serge'em, dzielnicowym
wychowawcą. Poznaliśmy się pewnego wieczoru w komisariacie.
Zgarnęli go wraz z tuzinem dzieciaków z parkingu na osiedlu Simiane.
Jak zwykłe: kasety na cały głos, krzyki, śmiechy, motorowery bez
tłumika... Pił z nimi piwo. Nie miał przy sobie nawet dokumentów, osioł.

Serge się z tego śmiał. Twarz lekko postarzałego wyrostka. Ubrany jak

oni. Wzięto go za wodza bandy. Zapytał, gdzie może pójść pohałasować
z dzieciakami, tak żeby to nikomu nie przeszkadzało. Prowokacja,
zważywszy na to, że wokół były same tylko parkingi i bloki. Prawda, że
te dzieci w niczym nie przypominały ministrantów. Czterech czy pięciu
chłopaków już się przesiedziało za okradanie przechodniów na ulicy i
inne tego rodzaju wygłupy.

- To my ci będziemy płacić emeryturę, więc spadaj! - darł się

Malik na Babara, jednego z najstarszych gliniarzy w komisariacie.

Znałem Malika. Piętnaście lat, cztery kradzieże samochodu na koncie.

„Nie wiemy, co z nim zrobić - oświadczył zastępca prokuratora. -
Wszelkie próby umieszczenia go w zakładzie spełzły na niczym". Kiedy
odsiedział swoje, wracał na osiedle. To był jego dom. Zaprzyjaźnił się z
Serge'em. Bo z tym gościem można, kurwa, pogadać.

- Jasne, że tak! - wrzasnął na mój widok. - To my płacimy!

172

background image

- Zamknij się! - powiedziałem.
Babar był poczciwym facetem, ale w tym okresie musiał się

maksymalnie starać, aby osiągnąć wymagany kontyngent zatrzymań.
Setka miesięcznie, bo inaczej będziemy mieli problem z budżetem i
liczbą zatrudnionych.

Poczułem do Serge'a sympatię. Odwzajemnioną. Za wiele miał w

sobie z księdza, żebym mógł się z nim zaprzyjaźnić, ale podobała mi się
jego odwaga i miłość do dzieci. Serge miał wiarę. I żelazną odporność.
Miasto hartuje, mawiał. Spotykaliśmy się regularnie w kawiarni
Moustiers w Estaque, przy plaży. Dużo gadaliśmy. Miał kontakty z opie-
kunami społecznymi. Dzięki niemu więcej zrozumiałem. Wielokrotnie,
kiedyśmy przyskrzynili jakiegoś dzieciaka za drobne wykroczenie,
wzywałem go do komisariatu jeszcze przed rodzicami.

Po mojej rozmowie z przełożonymi Serge dostał przeniesienie. Ale być

może decyzja zapadła wcześniej? Wysłał list otwarty do prasy. Widok na
przekrój wulkanu.
Apelował o wyrozumiałość dla młodzieży z
blokowisk. „Na tym żarze, który przy byle podmuchu może stanąć w
płomieniach, ścigają się obecnie strażacy i piromani". Nikt nie wydrukował
tego listu. Dziennikarze woleli zachować dobre stosunki z glinami. W
końcu to oni im dostarczali informacji.

Nie spotkałem więcej Serge'a. To ja mu zaszkodziłem tym, że

współpracowaliśmy. Gliniarze, wychowawcy, opiekunowie społeczni to
różne zawody. Nie powinni pracować razem. „Nie jesteśmy opiekunami
społecznymi! - wrzeszczał Wielki Szef. - Zapobieganie, perswazja, obec-
ność i kontakt, podział miasta na jednostki administracyjne pod nadzorem
policjanta to zawracanie głowy! Rozumiecie, Montale". Zrozumiałem.
Woleli dmuchać na żar. To było dziś bardziej opłacalne politycznie. Mój
szef się ugiął. Nasz wydział został przeniesiony na zaplecze. Zajmowaliśmy
się wyłącznie sprzątaniem w dzielnicach północnych.

173

background image

Z Murrabedem pozostawałem na swoim terenie. Banalna bójka

chuligana z pedałem nikogo nie interesowała. Jeszcze nie napisałem
raportu, toteż nic nie wiedziano o naszej wczorajszej nocnej wycieczce.
Narkotyki i broń - nasze trofea wojenne. Domyślałem się, do czego
miała służyć broń. Przypomniałem sobie pewną banalną notatkę
służbową, jedną spośród wielu. Mówiła o pojawieniu się uzbrojonych
band na przedmieściach. Paryż, Creteil, Rueil-Malmaison, Sartrouville,
Vaulx-en-Velin... Przy każdej gwałtownej zadymie na jakimś osiedlu
zjawiały się te bojówki. Twarze zakryte chustkami, skórzane kurtki.
Uzbrojeni. Już nie pamiętam, gdzie zastrzelono żandarma. Broń, kolt
11.45, posłużyła wcześniej do zlikwidowania pewnego restauratora z
Grenoble.

Moi koledzy nie mogli przeoczyć tej informacji. Na pewno nie Loubet,

a tym bardziej Auch. Gdybym puścił farbę, inne brygady czym prędzej
przejęłyby śledztwo. Jak zwykle. Postanowiłem odsunąć tę chwilę, jak
tylko to możliwe. Przemilczeć epizod z piwnicy, a przede wszystkim nie
wspominać o Raoulu Farge. Ja jeden wiedziałem o jego związkach z
Morvanem i Tonim.

Cerutti przyniósł kawę. Wyciągnąłem skrawek papieru, na którym

Marie-Lou zapisała numer telefonu Farge'a i jego przypuszczalny adres,
droga do Montolivet. Podałem go Ceruttiemu.

- Sprawdź, czy telefon i adres się zgadzają. Pojedziesz tam z paroma

chłopakami. Powinieneś zastać Farge'a. Chyba nie należy do tych, co
wcześnie wstają.

Popatrzyli na mnie osłupiali.

-Skąd to masz? - spytał Perol.
-Od jednego z moich kapusiów. Chcę mieć tego Farge'a tutaj, przed
południem - powiedziałem do Ceruttiego. - Sprawdź, czy widnieje w
kartotece. Jak złoży zeznania, skonfrontujemy go z Murrabedem.
Perol, przepytaj gówniarza na temat narkotyków i broni. Przede
wszystkim broni.

174

background image

Kto go zaopatruje i tak dalej. Powiedz mu, żeśmy zamknęli Farge'a. Każ
komuś zrobić inwentarz broni. Ma być gotowy na dwunastą. Jeszcze
jedno! Chcę mieć listę wszystkich spluw, jakie zostały użyte w
morderstwach w ciągu ostatnich trzech miesięcy. - Wywoływałem coraz
większe oszołomienie. - To wyścig z czasem, chłopaki. Niebawem bę-
dziemy mieli całą firmę w biurze. A wtedy koniec pieśni! No dobra,
nie żebym się nudził w waszym towarzystwie, ale Bóg na mnie czeka.
Byłem w formie.

Sprawiedliwość boska jest ślepa, wiadoma rzecz. Szef się ze mną

nie cackał. Krzyknął: „Wejść!" To nie było zaproszenie, tylko rozkaz. Nie
wstał. Nie podał mi ręki. Nawet nie powiedział dzień dobry. Stałem przed
nim jak zły uczeń.

-Co to za historia z tym... - spojrzał na kartkę - ...Murrabedem?
Naserem Murrabedem?
-Bójka. Zwykła bójka chuliganów.
-I pan za to zamyka do pierdla?
-Wniesiono skargę.
-Mamy pełną antresolę skarg. Nikt nie padł trupem, o ile mi
wiadomo.

Skinąłem głową.

- Bo chyba nie dostałem jeszcze pańskiego raportu?

- Przygotowuję go.
Spojrzał na zegarek.

-Dokładnie dwadzieścia sześć godzin i piętnaście minut temu
zatrzymał pan szczeniaka i powiada pan, że raport nie jest jeszcze
gotowy? W sprawie zwykłej bójki?
-Chciałem sprawdzić pewne rzeczy. Murrabed nie pierwszy raz
został aresztowany. To recydywista.
Zlustrował mnie wzrokiem. Krnąbrny uczeń. Najgorszy w klasie.

Jego pogardliwy uśmiech nie zrobił na mnie wrażenia. Zdążyłem się
przyzwyczaić od podstawówki.

175

background image

Bezczelny i pyskaty zabijaka. Stojąc sam pośrodku klasy, nasłuchałem się
do syta morałów i przywoływania do porządku. Wytrzymałem jego
spojrzenie, nie wyjmując rąk z kieszeni dżinsów.

- Recydywista... Mam wrażenie, że pan się zawziął na tego... - znów

spojrzał na kartkę - ...Nasera Murrabeda. Jego adwokat też jest tego
zdania.

Punkt dla niego. Nie wiedziałem, że adwokat został już poinformowany.

Czy Perol o tym wie? Zarobił drugi punkt, kiedy podniósł słuchawkę i
kazał wprowadzić mecenasa Erica Brunela.

To nazwisko coś mi mówiło, ale nie miałem czasu się zastanowić.

Widziałem już człowieka, który wszedł do gabinetu - na zdjęciu, nie dalej
niż tej nocy, u boku braci Poli, Weplera i Morvana. Serce zabiło mi
mocniej. Koło się zamknęło, rzeczywiście wdepnąłem w gówno. Total
Cheops, jak mówią raperzy z IAM. Ale burdel. Pozostaje żywić nadzieję, że
Perol i Cerutti się pośpieszą. Muszę zyskać na czasie. Byle do dwunastej.

Szef wstał i okrążył biurko, żeby przywitać się z Brunelem. Adwokat

w granatowym lnianym garniturze prezentował się równie nienagannie
jak na zdjęciu. Trudno uwierzyć, że temperatura na zewnątrz sięga 35
stopni. Najwyraźniej facet nigdy się nie poci! Nie zostałem mu przed-
stawiony. Widać rozmawiali już ze sobą na mój temat.

Dalej stałem przed biurkiem, a że nikt mnie o nic nie prosił,

zapaliłem papierosa i czekałem, co dalej. „Tak jak to już wcześniej
mówiłem przez telefon - sprecyzował Brunei - uważam za nienormalne,
by mój klient, zatrzymany wczoraj z powodu bójki, nie miał prawa -
podkreślił z naciskiem to słowo - nie miał prawa porozumieć się ze swoim
adwokatem".

-Ustawa mnie do tego upoważnia.
-Ustawa nie upoważnia pana do pastwienia się nad nim. Co robi
pan od wielu miesięcy.

176

background image

-Jest jednym z największych dealerów w dzielnicach północnych.
-To pan tak twierdzi! Nie ma choćby śladu dowodu, że tak istotnie
jest. Już raz postawi! go pan przed trybunałem. Daremnie. To pana
zaskoczyło. Ściga go pan, powodowany pychą. Co do rzekomej
bójki, to przeprowadziłem małe dochodzenie na własną rękę. Wielu
świadków oświadczyło, że to powód, narkoman homoseksualista,
zaatakował mojego klienta przy wyjściu z baru.

Czułem, że za chwilę wystąpi z mową obrończą. Chciałem mu

przerwać.

- Proszę mówić dalej, mecenasie - powiedział szef, nakazując mi

gestem milczenie.

Popiół z papierosa spadł na podłogę.

Adwokat zaserwował nam opowieść o nieszczęśliwym dzieciństwie

swojego „klienta". Brunei zajmował się Murrabedem od niespełna roku.
Tacy chłopcy jak on zasługują na to, żeby dać im szansę. Bronił wielu
„klientów" w podobnej sytuacji. Arabów, jak Murrabed, i paru innych o
rdzennie francuskich nazwiskach. Ławnicy by się spłakali, to pewne.

- W wieku czternastu lat mój klient wyprowadza się od swego ojca.

Nie ma już tam dla niego miejsca. Ulica będzie jego domem. Bardzo
szybko nauczy się dawać sobie radę sam, liczyć tylko na siebie. Jak
również bić się. Bić się, aby przetrwać. Będzie dojrzewał w tym
rozpaczliwym położeniu.

O cholera! Jak tak dalej pójdzie, to szajba mi odbije. Rzucę się na

Brunela i wpakuję mu jego legitymację Frontu Narodowego do pyska,
żeby się udławił. Ale minuty mijały i dzięki tym jego bredniom
zyskiwałem na czasie. Brunei ciągnął swoje. Teraz o przyszłości. Praca,
rodzina, ojczyzna.

- Ona ma na imię Jocelyne. Też mieszka na osiedlu. La Bricarde. Ale

w prawdziwej rodzinie. Ojciec jest robotnikiem w cementowni Lafarge.
Matka - salową w szpitalu

177

background image

Nord. Jocelyne jest dobrą i pilną uczennicą. Obecnie kończy zawodową
szkolę fryzjerską. To jego narzeczona. Kocha go i wspiera. Będzie matką,
której nigdy nie miał. Żoną, o jakiej marzy. Razem wynajmą mieszkanie.
Razem zbudują swój mały raj. Tak, proszę pana! - powiedział, widząc,
że się śmieję.

Nie mogłem się powstrzymać. No, przesadził papuga. Murrabed w

kapciach. Przed telewizorem. Z trójką bachorów na kolanach. Murrabed
w roli szczęśliwego galernika za minimum wynagrodzenia!

- Czy pan wie - zwrócił się Brunei do mego szefa – co mi kiedyś

powiedział ten młody człowiek? Pewnego dnia, powiedział, zamieszkamy z
żoną w domu, w którym nad drzwiami będzie wisiała marmurowa tablica
ze złotą literą R. R jak rezydencja. Jak te w rejonie Saint-Tronc, Saint-
Marcel czy Gavotte. Oto o czym marzy ten młodociany przestępca.

Przenieść się z dzielnic północnych na wschód Marsylii. Szczyt

społecznej kariery!

-Powiem panu, o czym marzy Murrabed - przerwałem mu. - Bo chyba
zaraz się zrzygam. Marzy o rozboju i forsie. Marzy o drogim
samochodzie, garniturze i złotym sygnecie. Marzy o tym, co pan
reprezentuje. Ale pan ma gadane, on nie. Ma tylko herę. Którą mu
dostarczają faceci tak samo odpicowani jak pan.
-Montale! - ryknął szef.
-Bo co! - wrzasnąłem w odpowiedzi. - Nie wiem, gdzie była jego
narzeczona tamtej nocy. Ale mogę panu powiedzieć, że on rżnął
szesnastoletnią dziewczynkę, która uciekła z domu! Po tym, jak
rozwalił facetowi łeb tylko dlatego, że miał ciut za długie włosy. W
dodatku napadli na niego w trójkę, na wypadek gdyby...
homoseksualista, jak pan mówi, umiał się bić. Osobiście nie mam nic
przeciwko Murrabedowi, ale ucieszyłbym się, gdyby mu jakiś pedał
dopieprzył!

178

background image

Rozdeptałem papierosa na podłodze.
Brunei siedział nieporuszony. Dyskretnie się uśmiechając.

Rejestrował, co mówię. Już widział, jak jego kumple się podniecają. Jak mi
ucinają język. Jak mnie skracają o głowę. Poprawił węzeł krawata,
zresztą nienaganny, i wstał z wyrazem szczerego zasmucenia na
twarzy.

-Wobec takiej wypowiedzi, proszę pana... (Szef podniósł się z
krzesła. On też był zaszokowany moimi słowami.) Żądam, aby mój
klient został bezzwłocznie zwolniony.
-Chwileczkę - powiedziałem i chwyciłem za słuchawkę telefonu na
biurku. - Ostatni sprawdzian.

Było siedem po dwunastej. Odebrał Perol.

- Szafa gra. Szybciutko wszystko nam opowiedział.
Odwróciłem się w stronę Brunela.

- Pański klient zostanie postawiony w stan oskarżenia. Za czynne

zniewagi. Uwiedzenie nieletniej. Ukrywanie narkotyków i posiadanie
broni palnej, z których co najmniej jedna posłużyła do zamordowania
młodej dziewczyny, Leili Laarbi. Tą sprawą zajmuje się komisarz Loubet.
Obecnie przesłuchiwany jest wspólnik Murrabeda. Raoul Farge. Sutener.
Mam nadzieję, że to nie kolejny pański klient, mecenasie.

Udało mi się nie uśmiechnąć.

Zadzwoniłem do Marie-Lou. Opalała się na tarasie. Wyobraziłem sobie

jej ciało. Zawsze mnie dziwiło, że czarni się opalają. Nie widziałem
różnicy. Oni podobno tak. Zakomunikowałem jej dobrą nowinę. Farge
siedzi w moim biurze i nieprędko stamtąd wyjdzie. Więc ona może wziąć
taksówkę i pojechać się spakować.

- Przyjadę za półtorej godziny - powiedziałem.

Dziś rano, kiedy już zebraliśmy ze śmiechem rozbite filiżanki i wypili

z Honorine kolejną kawę na tarasie, ustaliliśmy, że Marie-Lou wyjedzie.
Ma tylko wrócić do domu

179

background image

po bagaż, potem spędzi jakiś czas na wsi. W Saint-Cannat, miasteczku
oddalonym dwadzieścia kilometrów od Aix, przy drodze do Avignonu,
mieszka siostra Honorine. Mają tam z mężem małe gospodarstwo.
Winnica, czereśnie, morele. Nie są już młodzi. Chętnie przyjmą Marie-Lou
na lato. Honorine była zachwycona, że może to dla nas zrobić. Polubiła
Marie-Lou tak samo jak ja. Mrugnęła do mnie porozumiewawczo:

-Znajdziesz chyba trochę czasu, żeby ją odwiedzić? To przecież
nie koniec świata!
-Z tobą, Honorine.
-Za stara jestem, żeby służyć za przyzwoitkę!

Roześmialiśmy się. Muszę znaleźć czas, żeby jej powiedzieć, że moje

serce jest gdzie indziej. Zastanawiałem się, czy Lola spodoba się
Honorine. Czułem się wobec niej jak wobec mojej matki. Nie byłem w
stanie rozmawiać z mamą o dziewczynach. Ośmieliłem się tylko raz, kiedy
miałem czternaście lat. Powiedziałem jej, że Żelu jest strasznie piękna i że
ją kocham. Oberwałem po gębie. Pierwszy raz w życiu. Honorine może
zareagowałaby tak samo. Nie ma żartów z kuzynkami.

Marie-Lou mniej ryzykuje dzięki temu, że Farge siedzi. Ale przed jej

domem na pewno wystaje jakiś facet. Nic nie zrobi bez porozumienia z
Farge'em, jednak wolę być na miejscu. Farge wszystko negował. Z
wyjątkiem tego, co było oczywiste. Tak, przyznaje, że jest lokatorem
dwupokojowego mieszkania, które zajmował Murrabed. Ale naprawdę nie
mógł dłużej znieść tego osiedla. Sami Arabowie i czarnuchy. Wysłał
wypowiedzenie do zarządu HLM. Oczywiście nie znaleźliśmy ani śladu
listu poleconego. Ale ten argument pozwalał mu twierdzić, że nie zna
Murrabeda. Dziki lokator, powtarzał uparcie. „Przychodzą tam, żeby się
kłuć! Tylko to umieją. I gwałcić nasze kobiety". Mało brakowało, a
strzeliłbym go w mordę. Pomyślałem o Leili. O dwóch mordercach. I
o Tonim.

180

background image

- Powtórz to - powiedziałem - a utnę ci jaja.
W kartotece niczego na jego temat. Czysty jak łza. Ktoś tu posprzątał,

tak samo jak w wypadku Toniego. No nic, znajdziemy sposób, żeby
wyznał, skąd pochodziła broń. Może nie my, ale Loubet na pewno.
Byłem gotów oddać mu Farge'a. Poszedłem do niego z astrą special w
kieszeni. Opowiedziałem o moich odkryciach u Murrabeda. Spojrzał na
rewolwer, który położyłem przed nim na biurku.

-Trzeci człowiek ciągle hula na wolności. Więc jeśli masz czas...
-Uparty jesteś - zauważył z uśmieszkiem.
-Miałem szczęście.
Przekazanie Farge'a Loubetowi było sprytnym posunięciem. Nie będę

miał Aucha na karku. Ani Morvana. Loubeta szanowano o wiele bardziej
niż mnie. Nie lubił, żeby mu się wtrącano do śledztwa. 1 na pewno
zrobi, co do niego należy.

Nie powiedziałem mu o Tonim. Prowadził taksówkę. To nie czyni z

niego mordercy ani gwałciciela. Co najwyżej można mu zarzucić kontakty
z dwoma mordercami. Ale oni nie żyją. Toni może się wyłgać, jak chce.
Ponieważ miałem tylko wewnętrzne przekonanie, lecz żadnego dowodu,
wolałem na razie zachować informacje dla siebie.

- Cieszy się pan, że pan ustrzelił Araba, co? – zaatakował mnie „dziki

lokator" Murrabed w przypływie wściekłości.
- Nie mam problemu z Arabami. Z tobą owszem.
Powiedziałem mu, że widziałem się z jego adwokatem, który,
niestety, nie może nic dla niego zrobić. Z czystej złośliwości dorzuciłem,
że jeśli chce, może zadzwonić do swojej narzeczonej.

- Twój adwokat wychwalał przede mną tę twoją Jocelyne.

Obawiam się, że nici ze ślubu!

Miał łzy w oczach. Nie było już w nich nienawiści, tylko rozpacz i

przygnębienie. Ale nienawiść wróci. Po latach więzienia. Silniejsza niż
przedtem.

181

background image

W końcu załamał się. Na skutek gróźb i lipnych informacji. Dostał też

parę razy po pysku. Więc Farge zaopatrywał go w heroinę i od sześciu
miesięcy, regularnie, przynosił broń. Murrabed miał za zadanie upłynniać
ją kolesiom, ale takim z jajami. Sam jej nie tykał. Znajdował klientów, to
wszystko. I brał małą prowizję. Interes prowadził Farge z jeszcze
jednym typem. Wysoki, barczysty. Krótko ostrzyżony. Oczy niebieskie jak
stal. Wepler.

- Mogę dostać przyzwoite ubranie?

Wyglądał żałośnie. Przepocony podkoszulek, a na kalesonach żółte

zasikane plamy. Ale nie miałem zmiłowania. Dawno przekroczył białą linię.
A jego osobista historia niczego nie usprawiedliwia. Do Jocelyne nie warto
dzwonić. Właśnie wyszła za mąż za tego kretyna listonosza. Suka. A
ten pedał to nie kto inny jak jej brat.

U Marie-Lou nikt na nas nie czekał. Kawalerka wyglądała tak, jak ją

zostawiła. Szybko się spakowała. Spieszno jej było wyjechać. Jakby
wyjeżdżała na wakacje.

Zniosłem walizki do samochodu, białej fiesty, zaparkowanej na rue

Estelle. Marie-Lou dopinała ostatnią torbę z rzeczami, na których jej
zależało. To nie wakacje, tylko prawdziwy wyjazd na zawsze. Poszedłem w
górę ulicy. Motocykl Yamaha 1100 zaparkował przed mostkiem biegnącym
nad cours Lieutaud. Marie-Lou mieszkała za mostkiem. Było ich dwóch.
Pasażer zsiadł. Wysoki muskularny blondyn. Bicepsy mu grały tak, że
mało podkoszulek nie trzasnął. Nazwałem go pan Mięśniak. Poszedłem
za nim.

Marie-Lou właśnie wychodziła. Pan Mięśniak zmierzał prosto ku niej.

Schwycił ją za ramię. Zaczęła się wyrywać, potem spostrzegła mnie.

- Jakiś problem?

Pan Mięśniak odwrócił się. Gotów dać mi w pysk. Cofnął się lekko.

Fizycznie nie mogłem na nim zrobić aż takiego

182

background image

wrażenia, nie, chodziło o coś innego. Domyśliłem się. To mój
przyjaciel bokser.

-Zadałem ci pytanie.
-A ty co za jeden?
-Rzeczywiście, nie przedstawiliśmy się sobie tamtej nocy.

Rozchyliłem marynarkę. Spostrzegł kaburę i rewolwer. Założyłem go

przed wyjściem z biura, sprawdziłem i załadowałem broń. Perol
przyglądał mi się z niepokojem.

-Musimy pogadać.
-Później.
-Dziś wieczór.
-Obiecuję. Teraz mam pilne spotkanie. Z dziewczyną od Farge'a. To
ona go nadała.

Nie skomentował. W jego oczach byłem zdecydowanie gliniarzem

poza wszelką kategorią. Na pewno szurniętym. Że musimy pogadać, to
było jasne. Władowaliśmy się w głębokie szambo z tą sprawą
Murrabeda.

- Oprzyj ręce o ścianę i rozkracz nogi - poleciłem.

Usłyszałem motor odjeżdżającego motocykla. Podszedłem do pana

Mięśniaka i uwolniłem go od portfela, który wystawał z tylnej kieszeni
dżinsów. Nie mieściło mi się w głowie, że mogli mnie tak sprać z
powodu Marie-Lou.

- Twój kumpel Farge siedzi w ciupie. Po coś wtedy przyszedł?

Wzruszył ramionami. Wszystkie mięśnie zagrały mu pod skórą, aż się

cofnąłem. Ten gość jednym prztyczkiem mógł mnie rozłożyć na łopatki.

- Zapytaj go!

Nie wierzył mi. I nie bał się mnie. Nie uda mi się samemu go

zatrzymać. Nawet z rewolwerem. Czekał na okazję. Przytknąłem mu lufę
do głowy. Oczyma pilnowałem nielicznych przechodniów. Nikt nie
przystanął. Jedno zerknięcie i w nogi.

- Co mam robić? - spytała Marie-Lou za moimi plecami.

183

background image

- Idź do samochodu.

Minął cały wiek. Wreszcie stało się to, na co czekałem. Sygnał syreny

policyjnej z cours Lieutaud. Narastający. Są jeszcze dobrzy obywatele.
Pojawili się trzej gliniarze. Pokazałem im legitymację. Byłem daleko od
swego rejonu, ale do diabła z manierami.

- Zaczepiał tę młodą kobietę. Zatrzymajcie go za znieważenie oficera

policji. Przekażcie go inspektorowi Perolowi. Będzie wiedział, co z nim
zrobić. A my się jeszcze niebawem spotkamy.

Marie-Lou czekała oparta o maskę fiesty. Paliła papierosa. Niektórzy

przechodzący ulicą mężczyźni oglądali się za nią. Ale ona zdawała się
nikogo nie widzieć. Ani nawet nie czuć na sobie ich wzroku. Miała
nieobecne spojrzenie, jakie odkryłem u niej dziś rano, po miłości. Była
już gdzie indziej.

Przytuliła się do mnie. Zanurzyłem twarz w jej włosach. Ostatni raz

wciągnąłem w nozdrza jej zapach. Zapach cynamonu. Czułem jej gorące
piersi. Powiodła palcami po moich plecach. Oderwałem się od niej powoli.
Położyłem palec na jej wargach, zanim zdążyła powiedzieć słowo. Do
widzenia. Wkrótce. Albo cokolwiek innego. Nie lubię rozstań. Powrotów
zresztą też nie. Lubię, żeby działo się to, co powinno się dziać.

Ucałowałem ją w policzki. Delikatnie, nie śpiesząc się. Potem

poszedłem w dół ulicą Estelle, na inne spotkanie. Batisti czekał na mnie
o piątej.

background image

Rozdział dwunasty,

w którym człowiek się styka ze znikomym

wycinkiem nikczemności świata

Wskoczyliśmy na prom w chwili, gdy odbijał od brzegu. Bardziej ja

popchnąłem Batistiego, niż on sam skoczył. Silnie, nie puszczając go z
rąk. Z rozpędu wylądował pośrodku kabiny. Myślałem, że straci
równowagę i upadnie, ale złapał się za ławkę. Odwrócił się, spojrzał na
mnie, potem usiadł. Zdjął czapkę, otarł sobie pot z czoła.

- Makaroniarze! - powiedziałem i poszedłem zapłacić.

Przyuważyłem ich w momencie, gdy Batisti podszedł do mnie na

przystani promu, na place aux Huiles. Szli parę metrów za nim. Białe
płócienne spodnie, koszule w kwiatki, okulary przeciwsłoneczne i
przewieszone przez ramię torby. Jak powiedział Dżamel, udawali turystów.
Rozpoznałem ich z miejsca. Tamtego dnia kiedy spotkałem się z Batistim
w Bar de la Marine, jedli obiad przy stoliku za nami. Wyszli, kiedy Batisti
się ze mną rozstał. Śledzili go. I jeśli chodzili za mną po dzielnicy Panier,
to dlatego, że mnie z nim widzieli. Mogłem tak sądzić. To się trzymało
kupy.

Ale makaroniarze wcale mnie nie filowali. Ani nikogo. Przekonałem się

o tym, zanim dotarłem na spotkanie z Batistim. Pożegnawszy Marie-Lou,
poszedłem w dół rue Estelle, a następnie rue Saint-Ferreol. Wielki
marsylski deptak. Tutaj skupiły się wszystkie wielkie domy towarowe.

185

background image

Noiwelles Galeries, Marks i Spencer, La Redoute, Virgin. Zdetronizowały
piękne kina z lat pięćdziesiątych - Rialto, Rex, Pathe Palące. Nie ma
nawet ani jednego baru. 0 siódmej ulica pustoszała i robiło się smutno
jak na Canebiere.

Zanurzyłem się w tłum spacerowiczów. Drobnomieszczanie, więksi i

mniejsi urzędnicy, imigranci, bezrobotni, młodzi, starzy... Od piątej po
południu cała Marsylia przechadza się po tej ulicy. Naturalnym,
swobodnym krokiem, bez agresji. Tutaj miasto pokazuje swoje prawdziwe
oblicze. Tylko na obu końcach ulicy odradzają się podziały. Canebiere,
granica między północą i południem miasta. I place Felhc-Baret, dwa kroki
od prefektury, przed którą zawsze stacjonuje autokar z CRS. Przyczółek
burżujskich dzielnic. Tutejsze bary, w tym Bar Pierre, to od stu lat
najbardziej centralnie położone miejsce spotkań złotej młodzieży.

Pod okiem żandarmów zawsze ma się wrażenie, że w mieście

panuje stan wojenny. Po przekroczeniu tych granic czujesz na sobie
wrogie spojrzenia, strach i nienawiść w zależności od tego, czy masz na
imię Paul, czy Ahmed. I świadomość, że możesz oberwać za swoją wstręt-
ną mordę.

Włóczyłem się bez celu, nie zatrzymując się przed witrynami.

Porządkowałem myśli w głowie. Od śmierci Manu do śmierci Uga snuła
się nić wydarzeń. Choć wciąż ich nie rozumiałem, umiałem je
uporządkować. Na razie mi to wystarczało. Przechodzące dziewczyny
wydawały się piękniejsze niż te za moich czasów. Na młodych twarzach
widać krzyżowanie się migracji. To ich historia. Szły pewnym krokiem,
dumne ze swej urody. Przejęły od marsylianek charakterystyczny leniwy
chód i śmiałe, niemal bezczelne spojrzenie, gdy człowiek się na nie
zagapił. Nie wiem już, kto powiedział, że to mutantki, ale chyba miał
rację. Zazdrościłem dzisiejszym chłopakom.

Na rue Vacon zamiast pójść dalej quai de Rive-Neuve do przystani

promu, skręciłem w lewo. Zszedłem do pod-

186

background image

ziemnego parkingu przy cours d'Estienne-d'Orves. Zapaliłem papierosa i
czekałem. Najpierw pojawiła się jakaś mniej więcej trzydziestoletnia
kobieta. Lniany łososiowy kostium. Bardzo wymalowana. Pulchna.
Wzdrygnęła się na mój widok. Przycisnęła torebkę do piersi i oddaliła
się szybko w poszukiwaniu swojego samochodu. Skończyłem papierosa i
wyszedłem na górę.

Batisti siedział na ławce i ocierał czoło dużą białą chustką. Wyglądał

na dzielnego emerytowanego marynarza. Na poczciwego starego
marsylczyka. Biała koszula z krótkimi rękawami wyrzucona na niebieskie
płócienne spodnie, espadryle i marynarska czapka na głowie. Patrzył na
oddalające się nabrzeże. Makaroniarze wahali się. Nawet gdyby złapali
taksówkę, co graniczyłoby z cudem, to i tak nie zdążyliby przejechać na
drugą stronę portu. Zgubiliśmy ich. Na razie.

A więc teraz wyglądałem przez okno, nie troszcząc się o Batistiego.

Niech się dusi we własnym sosie, nim przeprawimy się na drugi brzeg.
Lubiłem tę przeprawę. Lubiłem patrzeć na tor wodny między dwoma
fortami, Saint-Nicolas i Saint-Jean, strzegącymi wejścia do Marsylii.
Twarzą do morza, a nie w stronę Canebiere. Z wyboru. Marsylia, wrota
Orientu. Dalekich krajów. Przygód. Marzeń. Marsylczycy nie lubią
podróżować. Wszyscy myślą, że to marynarze, awanturnicy, że ich
ojcowie czy dziadkowie przynajmniej raz objechali cały świat dookoła.
Tymczasem oni nie zapędzali się dalej niż do Niolon albo na Cap
Croisette. Dla dzieci z rodzin mieszczańskich morze było zakazane. Moż-
na robić interesy w porcie, ale morze jest nieczyste. Stamtąd przyszedł
występek. I dżuma. Z nadejściem pięknej pogody wyjeżdżało się w głąb
lądu. Do Aix i na wieś, do tamtejszych zagród i dworków. Morze
pozostawiano biedakom.

W dzieciństwie port był naszym placem zabaw. Nauczyliśmy się

pływać między dwoma fortami. Tam i z powrotem. Żeby pokazać, że
jesteśmy mężczyznami. Żeby

187

background image

zaimponować dziewczynom. Za pierwszym razem Manu i Ugo musieli
mnie wyłowić. Tonąłem, byłem wykończony.

-Przestraszyłeś się.
-Nie. Zabrakło mi tchu.
Nieprawda. Przestraszyłem się.

Manu i Ugo już mi nie pomogą. Utonęli, a ja nie mogłem przyjść im na

ratunek. Ugo nie próbował się ze mną zobaczyć. Lola uciekła. Jestem sam
i zaraz dam nura w gnojówkę. Żeby być w porządku wobec nich. Wobec
naszej rozwalonej młodości. Przyjaźń nie toleruje długów. Na drugim
brzegu wyląduję sam. O ile mi się uda. Mam jeszcze parę złudzeń co do
świata. 1 parę starych, upartych marzeń też. Chyba wiem, jak mam teraz
żyć.

Dobijaliśmy do nabrzeża. Batisti wstał i przeszedł na drugi koniec

promu. Był zatroskany. Zerknął na mnie. Nie umiałem niczego wyczytać w
jego spojrzeniu. Ani strachu, ani nienawiści, ani rezygnacji. Zimna
obojętność. Na placu przed merostwem nie było śladu makaroniarzy.
Batisti szedł za mną w milczeniu. Minęliśmy ratusz i zaczęliśmy się
wspinać rue de la Guirlande.

-Dokąd idziemy? - spytał w końcu.
-W spokojne miejsce.
Na rue Caisserie skręciliśmy w lewo. Stanęliśmy przed knajpą U

Feliksa. Tutaj chciałem go przyprowadzić, nawet gdyby nam nie grozili
makaroniarze. Wziąłem Batistiego za ramię, obróciłem twarzą do ulicy i
pokazałem chodnik. Zadrżał mimo upału.

- Przypatrz się dobrze! Tutaj zabili Manu. Założę się, że cię przy tym

nie było!

Wepchnąłem go do baru. Czterech staruszków grało w belotkę,

popijając wodę Vittel z miętą. W środku było o wiele chłodniej niż na
zewnątrz. Nie pokazałem się tutaj od śmierci Manu. Ale Feliks tego nie
skomentował. Po uścisku dłoni poznałem, że cieszy się, że mnie widzi.

188

background image

-Celeste nadal serwuje aioli*.
-Przyjdę. Powiedz jej.

Jeśli chodzi o aioli, z Celeste mogła konkurować tylko Honorine.

Najpierw trzeba wymoczyć solonego dorsza w wodzie. Ale nie za
długo, jak to zwykle bywa, i nie tylko w dwóch wodach. Lepiej w wielu.
Najpierw przez osiem godzin, potem trzy razy po dwie godziny. Później
wkłada się rybę do wrzącej wody z koprem i ziarenkami pieprzu. Celeste
miała też specjalną oliwę do „ubijania" aioli. Z tłoczni Rossiego w
Mouries. Do gotowania i sałat używała innych. Jacques'a Barlesa z
Eguilles, Henriego Bellona z Fontvieille, Margier-Auberta z Auriol. Jej
sałaty zawsze miały odmienny smak.

U Feliksa Manu bawił się ze mną w chowanego. Unikał spotkania ze

mną, od kiedy wyzwałem go od palantów. Zresztą czym prędzej
wyplątał się z tamtej sprawy. Dwa tygodnie przed tym, jak go sprzątnęli,
przysiadł się do mnie do stolika. Był piątek, dzień aioli. Wypiliśmy parę
kolejek pastisu, potem różowe wino z Saint-Cannat. Dwie flaszki.
Odnaleźliśmy się na naszym starym podwórku. Bez urazy, choć z
niechęcią.

-Żaden z nas nie zawróci z drogi.
-Zawsze można się przyznać do błędu.
-Nie truj, Fabio! Za późno. Za długo czekaliśmy. Wkopaliśmy się po
szyję.
-Mów za siebie! - Spojrzał na mnie. W jego oczach nie było złego
błysku. Tylko ironia i znużenie. Nie mogłem wytrzymać tego spojrzenia.
Bo mówił prawdę. Ze mną też było nie lepiej. - No dobra.
Wkopaliśmy się po szyję.
Stuknęliśmy się kieliszkami, dopijając drugą butelkę.
- Obiecałem Loli jedną rzecz. Dawno temu. Nigdy mi się nie udało.

Że ją obsypię forsą. I zabiorę stąd. Do Sewilli

* Tradycyjna potrawa prowansalska.

189

background image

albo gdzieś w tamte strony. Zrobię to. Szykuję wielki skok. Nareszcie.

-Forsa to nie wszystko. Lola potrzebuje miłości...
-Daj spokój! Czekała na Uga. Ja czekałem na nią. Czas miesza karty.
Albo przyznaje rację... - Wzruszył ramionami.

- Zresztą nie wiem. Od dziesięciu lat chodzimy ze sobą, ale to żadna
wielka miłość. Ona kochała Uga. Ciebie też.

-Mnie?
-Gdybyś nie uciekł jak panienka, toby do ciebie przyszła. Prędzej
czy później. Z Ugiem albo bez Uga. Jesteś z nas najbardziej
odpowiedzialny. I masz serce.
-Może dzisiaj.
-Zawsze tak było. Męczyłeś się bardziej niż my. Bo masz serce.
Zaopiekuj się nią, jeśli mi się coś przydarzy.

- Podniósł się. - Nie sądzę, żebyśmy się jeszcze spotkali.
Podsumowanie skończone. Więcej nie ma o czym gadać.

I szybko wyszedł, zostawiając mi rachunek.

Zamówiłem piwo z beczki, Batisti - szklankę orszady.

-Podobno lubisz dziwki. Nie podoba się im, żeby gliniarze chodzili na
kurwy. Dali ci to do zrozumienia. Kropka.
-Masz hucpę, Batisti! Nie dalej niż godzinę temu dopadłem tego
boksera. Farge, który go nasłał, od rana siedzi w moim biurze. I wierz
mi, że nie rozmawiamy o kurwach. Tylko o heroinie. I o
przechowywaniu broni w mieszkaniu, które wynajmował na
osiedlu Bassens.
-Aha! - rzucił lakonicznie.

Musiał już wiedzieć o Farge'u i Murrabedzie. O moim spotkaniu z

Tonim. Czekał, aż powiem coś więcej. Po to tu przyszedł. Żeby ze mnie
wszystko wyciągnąć, kolejny raz. Wiedziałem. Ale wiedziałem także,
dokąd ja go chcę zaprowadzić. Nie chciałem pokazywać wszystkich kart.
Nie od razu.

- Dlaczego makaroniarze cię śledzą?

190

background image

-Bo ja wiem...
-Słuchaj, Batisti, nie będziemy się bawić w korowody. Wkurwiasz
mnie. Zyskam na czasie, jeśli powiesz, co jest grane.
-Zyskasz kulę w łeb.
-Pomyślę o tym później.

Manu był centralną postacią w tym całym burdelu. Po jego śmierci

przepytałem kilku kapusiów. Próbowałem się czegoś dowiedzieć od
gliniarzy z innych brygad. I nic. Dziwne. Nikt nic nie słyszał o tym, by
komuś zlecono zabicie Manu. Wywnioskowałem stąd, że sprzątnął go jakiś
przypadkowy bandzior. Z dawnej urazy, czy coś w tym rodzaju. Ślepy traf.
Tym się zadowoliłem. Aż do dzisiejszego południa.

- Manu wykonał tę robotę u adwokata Brunela. Skrupulatnie. Tak jak

potrafił. Może nawet lepiej, bo nikt mu nie przeszkadzał. Tego wieczoru
wszyscy byliście na kolacji. W Restanques. Manu nie doczekał wypłaty.
Dwa dni później nie żył.

Wystukując mój raport na maszynie, posklejałem w całość kawałki

historii. Ale nie zawsze rozumiałem sens wypadków. Zapytałem Lolę o ten
wielki skok, o którym mówił Manu. Rzadko się zwierzał. Jednak tym
razem powiedział, że się udało. Nareszcie zgarnie wielką forsę. Tej nocy
upili się szampanem, żeby to oblać. Dziecinna robota. Miał włamać się do
sejfu pewnego adwokata na boulevard Longchamp i zwinąć wszystkie
znajdujące się w nim dokumenty. Adwokat nazywał się Erie Brunei. Mąż
zaufania Zukki.

Tę informację dostałem od Babette, kiedy do niej zatelefonowałem po

napisaniu raportu. Umówiliśmy się, że się zdzwonimy przed moim
spotkaniem z Batistim. Brunei miał zastąpić Zuccę i stary musiał się tego
domyślać. Wysłał Manu, żeby posprzątał. Albo coś w tym rodzaju.
Zucca i bracia Poli to nie był ten sam świat. Ani ta sama rodzina. Za
dużo szmalu wchodziło w grę. Zucca nie mógł sobie pozwolić na to, by
ktoś zajął jego miejsce.

191

background image

Według rzymskiego korespondenta Babette, śmierć Zukki nie

zrobiła dobrego wrażenia w Neapolu. Oczywiście, jak zwykle, poradzą
sobie bez niego. Ale ważne bieżące interesy uległy opóźnieniu. Podobno
Zucca prowadził pertraktacje z dwoma wielkimi przedsiębiorstwami
francuskimi. Pranie pieniędzy z narkobiznesu miało się przyczynić do
niezbędnego ożywienia gospodarczego. Biznesmeni i politycy byli o
tym przekonani.

Wyłożyłem swoje informacje przed Batistim, żeby zobaczyć, jak

zareaguje. Będzie milczał, uśmiechnie się, powie coś? Dalej nie
rozumiałem, jaką odgrywa rolę i po czyjej stronie stoi. Zdaniem Babette,
był bardziej związany z Zuccą niż z braćmi Poli. No ale ta Simona...
Jedyne, co pewne, to że napuścił Uga na Zuccę. Nie wypuszczę z rąk tej
nici, biegnącej od Uga do Manu. I gdzieś niedaleko Leila, miotająca się w
ohydzie. Nie mogłem się uwolnić od obrazu jej ciała, po którym łażą
mrówki. Mrówki zżarły nawet jej uśmiech.

-Sprytnie to wykombinowałeś - powiedział Batisti, nie mrugnąwszy
okiem.
-Nie mam nic innego do roboty. Jak ci wiadomo, jestem tylko
drugorzędnym gliniarzem. Twoi kolesie czy ktokolwiek inny mogą
mnie wymazać z mapy i na nikim to nie zrobi wrażenia. A ja marzę
tylko o jednym: żeby spokojnie iść na ryby. I żeby mi nikt nie
bruździł. Bardzo mi się do tego śpieszy.
-Idź na ryby. Nikt cię tam nie będzie szukał. Nawet jeśli będziesz
rżnąć kurwy przy okazji. Powiedziałem ci to już wcześniej.
-Za późno! Nękają mnie koszmary, rozumiesz? Wystarczy, że pomyślę
o starych przyjaciołach, którzy dali się zabić. Nie byli święci, zgoda...
- Nabrałem powietrza i wbiłem się wzrokiem w oczy Batistiego. - Ale
mała, którą zgwałcono w Restanques, na zapleczu, nie miała z tym
filmem nic wspólnego. Powiesz, że to tylko Arabka. Ty i tobie
podobni

192

background image

macie Arabów za nic. Nie mają duszy, jak czarnuchy. Co, Batisti?

Podniosłem glos. Przy stoliku za nami karty przez ułamek sekundy

zawisły w powietrzu. Feliks podniósł oczy znad komiksu. Stary,
pożółkły zeszyt „Pieds Nickeles". Zbierał je. Zamówiłem jeszcze jedno
piwo,

- Belotka - powiedział jeden z grających staruszków.
Życie popłynęło dalej.

Batisti zainkasował cios, niczego po sobie nie pokazując. Miał za sobą

lata krętactw i kombinacji. Chciał wstać. Położyłem mu rękę na ramieniu.
Stanowczo. Wystarczy, żeby do kogoś zadzwonił, a Fabio Montale
zakończy wieczór w rynsztoku. Jak Manu. Jak Ugo. Za bardzo byłem
wściekły, żeby dać się ustrzelić niczym gołąb. Wyłożyłem niemal
wszystkie karty, ale miałem w zanadrzu jeszcze jednego dżokera.

- Nie śpiesz się. Nie skończyłem.

Wzruszył ramionami. Feliks postawił kufel przede mną. Spojrzał na

Batistiego, potem na mnie. Feliks był facetem spokojnym. Ale gdybym mu
powiedział: „Manu został zabity z powodu tego skurwiela", dowaliłby
mu. Niestety, sprawy z Batistim nie da się w ten sposób załatwić.

-Słucham cię. - Ostrym tonem. Zirytowałem go i o to mi chodziło.
Żeby wytrącić go z równowagi.
-Myślę, że nie musisz się obawiać dwóch makaroniarzy. Ochraniają
cię. Neapolitańczycy szukają następcy Zukki. Sądzę, że
kontaktowali się z tobą. Nadal figurujesz w mafijnej książce
telefonicznej. W rubryce doradztwo. Być może ciebie wybiorą. -
Obserwowałem jego reakcje. - Albo Brunela. Albo Emila Poli. Albo
twoją córkę.
W kąciku ust jakby coś mu drgnęło. Dwukrotnie. Widać byłem bliski

prawdy.

-Zwariowałeś! Co też ci do głowy przychodzi!
-Dobrze wiesz, że nie zwariowałem! Tylko że dalej nic nie rozumiem.
Dlaczego napuściłeś Uga na Zuccę. Jak to wszystko zorganizowaliście.
Jakim szczęśliwym trafem Ugo

193

background image

przyjechał do Marsylii. Ani dlaczego twój kumpel Morvan czekał na niego,
gdy już wykonał tę robotę. Co tu jest grane. Nic nie wiem. A tym bardziej
nie wiem, dlaczego zginął Manu i kto go zabił. Nic ci nie mogę zrobić. Ani
tobie, ani tamtym. Ale zostaje Simona. Ona za to zapłaci.

Nie miałem wątpliwości, że trafiłem w sedno. Jego szare oczy zrobiły

się jak naelektryzowane. Zaciskał palce z całej siły, mało mu stawy nie
trzasnęły.

-Nie tykaj Simony! Mam tylko ją!
-Ja też mam tylko ją. Loubet prowadzi sprawę Arabki. Mam wszystko
w ręku, Batisti. Toniego, broń, miejsce zbrodni. Przekazuję to
Loubetowi i godzinę później zamyka Simone. Gwałt miał miejsce u
niej. Bo do niej należy Restanques, prawda?
To była ostatnia informacja od Babette. Oczywiście, nie miałem

żadnego konkretnego dowodu. Lecz to było bez znaczenia. Batisti nie
zdawał sobie z tego sprawy. Zaprowadziłem go tam, gdzie się nie
spodziewał. Na odkryty teren.

Zrobiło mi się gorąco. Chciałem wyjść stąd, znaleźć się w łódce, na

szerokim morzu. Morze i cisza. Cała ludzkość wychodziła mi gardłem. Te
wszystkie historie to tylko znikoma cząstka nikczemności świata. Na
wielką skalę daje to wojny, masakry, ludobójstwo, fanatyzm, dyktaturę.
Można by uwierzyć, że pierwszy człowiek tak dostał w kość, że zawładnęła
nim nienawiść. Jeżeli Bóg istnieje, to jesteśmy skurwysynami.

-To przez Simone trzymają cię w garści?
-Zucca przez całe lata prowadził księgowość. Liczby to jego
specjalność, bardziej niż spluwy. Uniknął wojny klanów, porachunki
go nie dotyczyły. Lepiej, zarabiał punkty. Mafia chciała otworzyć filię
w Marsylii, wybrali go na pośrednika. Dobrze prowadził swój interes.
Jak szef przedsiębiorstwa. Tym właśnie był w ostatnich latach.
Menedżerem. Gdybyś wiedział...

194

background image

-Nie chcę wiedzieć. To mnie nie interesuje. Tylko bym się zrzygał.
-Widzisz, lepiej było pracować z nim niż z braćmi Poli. Nie dorastają
mu do pięt. Nie mają rozmachu. Myślę, że prędzej czy później Zucca
by ich wyeliminował. Za bardzo się rzucali. Zwłaszcza od kiedy dali
się opętać Morvanowi i Weplerowi. Wydaje im się, że zrobią porządek
w Marsylii. Marzą, żeby zrobić wielki burdel. Wzniecić pożar, który
zacząłby się w północnych dzielnicach. Hordy młodziaków
rabujących sklepy. Tym się zajmuje Wepler. Opierają się na
dealerach i ich siatkach. Oni mają podkręcać młodych. Podnieść
ciśnienie. Podobno już wrze.

Z jednej strony przemoc. Z drugiej - strach i rasizm. Spodziewają się,

że dzięki temu ich kolesie faszyści trafią do merostwa. A oni będą
spokojnie prowadzić interesy. Jak za czasów Sabianiego, wszechmocnego
wiceprezydenta miasta, przyjaciela Carbonego i Spirito, dwóch wielkich
szefów marsylskiego podziemia przed wojną. Że umocnią swoją pozycję
wobec Włochów. Już widzą, jak zgarniają pulę Zukki.

Nasłuchałem się dość, żeby rzygać przez całe wieki. Szczęście, że

wcześniej zdechnę! I co mam z tym wszystkim zrobić? Nic. Nie
wyobrażałem sobie, bym mógł zaaresztować Batistiego i kazać mu
powtórzyć, co powiedział, przed Loubetem. Nie miałem absolutnie
żadnego dowodu przeciwko nim. Wyłącznie przeciwko Murrabedowi.
Ostatniemu na liście. Arabowi. Wybranej ofierze. Jak zwykle. Nie uda się
nawet tego wykorzystać do napisania artykułu. Babette miała żelazne
zasady. Fakty i tylko fakty. W ten sposób wyrobiła sobie pozycję w
prasie.

Nie widziałem się też w roli ręki sprawiedliwości. Nie widziałem się w

żadnej roli. Nawet gliniarza. Nie widziałem nic w ogóle. Byłem ogłuszony.
Złodzieje, policjanci, politycy. Nienawiść i przemoc. Na glebie biedy,
bezrobocia i rasizmu. Byliśmy jak muchy schwytane w pajęczą sieć.
Szamoczemy się, ale w końcu pająk nas zeżre.

195

background image

Chciałem się jednak dowiedzieć jeszcze czegoś.
-A rola Manu w tym wszystkim?
-Nigdy nie otworzył sejfu Brunela. Negocjował z nim. Przeciwko Zucce.
Chciał wyciągnąć więcej forsy. Dużo więcej. Chyba mu odbiło. A
Zucca mu nie przebaczył. Kiedy Ugo zadzwonił do mnie z Paryża,
zrozumiałem, że będę mógł się zemścić.

Mówił szybko; jakby chciał zrzucić ciężar z serca. Za szybko.

-Co masz na myśli, Batisti?
-Że co?
-Mówiłeś o zemście.

Spojrzał na mnie. Pierwszy raz był ze mną szczery. Oczy mu

zwilgotniały, zapatrzył się gdzieś, gdzie mnie nie było.

-Bardzo lubiłem Manu, przecież wiesz.
-Ale nie Zuccę, co?

Nie odpowiedział. Nic z niego więcej nie wyciągnę. Trafiłem w czułe

miejsce. Podniosłem się z krzesła.

- Kręcisz, Batisti. - Siedział ze spuszczoną głową, nachyliłem się nad

nim. - Będę szperał dalej. Póki nie dowiem się wszystkiego. Zapłacicie
za to. Wszyscy. Łącznie z Simoną.

Sprawiało mi satysfakcję, że teraz ja z kolei im grożę. Nie dali mi

wyboru. Podniósł na mnie oczy. Ze złośliwym uśmieszkiem na ustach.

-Masz fioła, Montale.
-Pośpiesz się, jeśli chcesz mnie zakatrupić. Dla mnie już nie
żyjesz. I dobrze ci tak. Bo jesteś tylko szmatą.

Zostawiłem go nad szklanką orszady. Na dworze słońce walnęło mnie

prosto w twarz. Poczułem się, jakbym wracał do życia, prawdziwego
życia. Gdzie szczęście składa się z nic nieznaczących drobiazgów.
Promień słońca, uśmiech, bielizna susząca się za oknem, chłopak kopiący
przed sobą puszkę od konserw, piosenka Vincenta Scotto, podmuch
wiatru, wydymający spódnicę przechodzącej kobiety...

background image

Rozdział trzynasty,

w którym pewnych rzeczy nie wolno

puścić płazem

Przez kilka sekund stałem nieruchomo przed knajpą Feliksa.

Oślepiony słońcem. Można by mnie teraz zastrzelić, a wybaczyłbym
wszystkim. Ale nikt na mnie nie czyhał na rogu ulicy. Spotkanie czekało
gdzie indziej, nie umówiłem się, ale zmierzałem na nie.

Rue Caisserie doszedłem do place de Lenche. Mijając bar

Montmartre, uśmiechnąłem się mimowolnie. Za każdym razem się
uśmiecham, nazwa Montmartre zupełnie tu nie pasuje. Skręciłem w rue
Sainte-Francoise i wszedłem do Treize-Coins. Pokazałem palcem butelkę
koniaku i Ange nalał mi kieliszek. Wypiłem do dna. Stał przede mną z
butelką w ręku. Dałem mu znak, żeby nalał jeszcze jednego, i znów
wypiłem do dna.

-Wszystko w porządku? - spytał lekko zaniepokojony.
-Wspaniale! Nigdy nie było tak dobrze!

I wyciągnąłem kieliszek. Z kolejnym koniakiem zainstalowałem się na

zewnątrz. Przy sąsiednim stoliku siedzieli młodzi Arabowie.

-Jesteśmy Francuzami, ty idioto. Urodziliśmy się tutaj. Nigdy nie
byłem w Algierii.
-Akurat. Jesteśmy najmniej Francuzami ze wszystkich Francuzów.
Tyle ci powiem.

197

background image

-A jak Francuzi będą cię mieli dość? Będziesz czekał, aż cię
zastrzelą? Ja się zmywam.
-Niby dokąd, idioto? Przestań bredzić.
-Ja mam to gdzieś. Jestem stąd, z Marsylii, i tu zostaję. Koniec kropka.
Jak mnie zechcą poszukać, to mnie tutaj znajdą.
Byli dziećmi Marsylii, najpierw marsylczykami, dopiero później

Arabami. Tak samo byli o tym przekonani, jak nasi rodzice. Jak my. Ugo,
Manu i ja, gdy mieliśmy piętnaście lat. Któregoś dnia Ugo spytał: „U
mnie i u Fabia mówi się w domu po neapolitańsku. U ciebie po
hiszpańsku. W szkole uczymy się francuskiego. To kim właściwie jes-
teśmy?"

- Arabami - powiedział Manu.
Ryknęliśmy ze śmiechu. A teraz oni z kolei przeżywają nasze rozterki.

W domach naszych rodziców. Mają Marsylię za raj i modlą się, żeby to
trwało. Ojciec powiedział mi: „Nie zapominaj, że wylądowaliśmy tutaj z
braćmi pewnego ranka, nie wiedząc, czy będzie co jeść w południe, a
jednak jedliśmy". Taka jest historia Marsylii. Jej wieczna utopia. Jedyne
na świecie miejsce, gdzie każdy, bez względu na rasę, mógł wysiąść ze
statku czy pociągu z walizką w ręku, bez grosza, i roztopić się w morzu
innych ludzi. Miejsce, gdzie ledwie postawiwszy stopę na ziemi, mógł
powiedzieć: „To tu. Jestem w domu".

Marsylia należy do tych, którzy w niej mieszkają.

Ange z kieliszkiem pastisu w ręku przysiadł się do mnie.
-Nie martw się - powiedziałem. - Wszystko się ułoży. Zawsze jest
jakieś wyjście.
-Perol cię szuka od dwóch godzin.
-Gdzie się podziewasz, do kurwy nędzy! - To głos Perola w
słuchawce.
-U Ange'a. Przyjdź. Weź broń.

198

background image

Odłożyłem słuchawkę. Szybko wypiłem trzeci koniak. Czułem się

znacznie lepiej.

Czekałem na Perola na rue l'Eveche, u stóp schodów pasażu Sainte-

Francoise. Musiał przejść tędy. Zjawił się, nim zdążyłem wypalić
papierosa.

-Dokąd idziemy?
-Posłuchać Ferrego. Pasuje?

Do Hassana. Bar Maraichers a la Plaine. Żadnego rai, reggae czy

rocka, tylko francuskie piosenki, prawie zawsze Brel, Brassens i Ferre.
Właściciel, Arab, lubił zaskakiwać swoich klientów.

- Czołem, cudzoziemcy - powiedział na nasz widok.

Tutaj każdy był przyjacielem cudzoziemcem. Bez względu na kolor

skóry, włosów czy oczu. Do Hassana przychodziła młodzież, licealiści i
studenci. Ci, co zrywali się z zajęć, najchętniej tych najważniejszych.
Siedząc nad kuflem piwa, gadali o przyszłości świata, a po siódmej wieczór
wymyślali, jak go przebudują. Niczego to nie zmienia, ale czas miło leci.
Ferre śpiewał:

Nie jesteśmy święci Błogosławi nas tylko
Cinzano Nieszczęsne sieroty Klepiemy
pacierz przed Pernod

Mogłem tylko pić. Przepuściłem porę aperitifu. Rzuciłem okiem na

butelki i wybrałem glenmorangie. Perol zamówił piwo.

- Nigdy tu nie byłeś.

Potrząsnął przecząco głową. Patrzył na mnie jak na chorego. Ciężki

przypadek.

- Powinieneś częściej się wypuszczać. Wiesz co? Powinniśmy razem

chodzić w miasto. Żeby nie tracić poczucia rzeczywistości, rozumiesz?
Człowiek traci poczucie rzeczywistości, budzi się nagle i nie wie, gdzie
zgubił duszę. Na półce kumpli? Na półce kobiet? Na ulicy, na
podwórku?

199

background image

W pudełku z butami? Zanim się obejrzysz, już leżysz w dolnej szufladzie,
ze wszystkimi akcesoriami.

- Przestań! - powiedział cicho, lecz stanowczo.
Lecz ja ciągnąłem swoje, nie przejmując się, że go wkurwiam.
- Na przykład nieźle byłoby zaserwować sobie dorady. Pieczone na

ruszcie, z tymiankiem i liściem bobkowym, polane oliwą. Twoja żona lubi
dorady?

Miałem ochotę mówić o jedzeniu. Wymienić wszystkie dania, jakie

potrafię sam zrobić. Cannelloni z szynką i szpinakiem. Sałatka z tuńczyka
z młodymi kartofelkami. Sardynki w marynacie.

-Nie jesteś głodny?
Perol nie odpowiedział.
-Słuchaj, Perol, nawet nie wiem, jak ci na imię.
-Gerard. - Uśmiechnął się nareszcie.
- Dobra, Gege. Napijemy się jeszcze po jednym, a po

tem pójdziemy coś zjeść. Co ty na to?

Zamiast odpowiedzieć, zaczął opowiadać, jaki burdel panuje w firmie.

Auch zażądał, żeby mu przekazać Murrabeda, z powodu broni. Brenier
chciał go przejąć z uwagi na narkotyki. Loubet powiedział, że nie
wypuści go z rąk, bo to on, psiamać, prowadzi śledztwo w sprawie
morderstwa. Auch zajął się więc Farge'em. Ten rżnął głupa, bo zbytnio
wierzył, że jest pod osłoną. Dostało się facetowi po pysku, Auch
wrzeszczał, że mu łeb rozwali, jeśli nie powie, jak broń trafiła do jego
piwnicy.

W korytarzu obok drugi zatrzymany, pan Mięśniak, którego wysłałem

do Perola, na widok Farge'a zaczął się drzeć, że to tamten mu kazał wybić
kurwie zęby. Gdy słowo „kurwa" dotarło piętro niżej, zjawił się Gravis.
Stręczycielstwo to była jego działka. A Farge'a znał nie od wczoraj.

-Uznałem, że to właściwy moment, żeby wyrazić zdziwienie, że nie
ma Farge'a w kartotece.
-Brawo.

200

background image

- Gravis wrzeszczał, że jakieś skurwysyny gorliwie sprzątają w

firmie. Auch darł się jeszcze głośniej, że karta Farge'a bardzo szybko
zostanie odtworzona, i kazał Montanowi odprowadzić Farge'a do
piwnicy.

-I co? - spytałem, choć domyślałem się odpowiedzi.
-Serce nie wytrzymało. Trzy kwadranse później Farge dostał zawału.

Ile mi zostało życia? Zastanawiałem się, co zjeść, zanim umrę. Może

zupę rybną. Z ostrym sosem rouille, utartym z jeżem morskim i
odrobiną szafranu. Ale przestałem być głodny. Wytrzeźwiałem.

-Co z Murrabedem?
-Przeczytaliśmy mu jego zeznania. Podpisał. Potem przekazałem go
Loubetowi. No dobra, opowiedz teraz, co z tobą, w co jesteś
zamieszany i tak dalej. Nie chcę umrzeć głupi.
-Długa historia. Pozwól, że najpierw się wysikam.
Po drodze zamówiłem jeszcze jedną glenmorangie. Ten napój wchodził

lepiej niż maślanka. W toalecie jakiś dowcipniś napisał na ścianie:
„Uśmiechnij się, jesteś filmowany". Wyszczerzyłem się w uśmiechu
numer 5. Wszystko w porządku, Fabio. Jesteś najpiękniejszy.
Najsilniejszy. Potem wsadziłem głowę pod kran.

Po drodze do komendy opowiedziałem Perolowi swoją historię, z

najdrobniejszymi szczegółami. Słuchał, nie przerywając. Dobrze mi
zrobiło, że to wyrzuciłem z siebie. Nie żebym zrozumiał, o co tu chodzi,
ale uświadomiłem sobie, dokąd zmierzam.

- Myślisz, że Manu chciał zająć miejsce Zukki?
Niewykluczone, zważywszy na to, co mi powiedział.

Wielki skok to nie było zlecone włamanie, tylko fura szmalu, jaką mógł z
tej okazji wyciągnąć. Jednocześnie im bardziej się nad tym zastanawiałem,
tym bardziej nie trzymało się to kupy. Perol wskazał dokładnie miejsce,
gdzie coś zgrzytało. Nie wyobrażam sobie, żeby Manu mógł wykiwać

201

background image

Zuccę. Zdarzało mu się zaszaleć, ale wyczuwał prawdziwe
niebezpieczeństwo. Jak zwierzę. A zresztą to Batisti nadał mu tę robotę.
Jego wybrany ojciec. Jedyny facet, któremu ufał. Nie mógł mu tego
zrobić.

- Nie, Gerard, nie wydaje mi się.
Dalej nie wiedziałem, kto mógł go sprzątnąć.

Drugie pytanie bez odpowiedzi: skąd Leila znała Toniego?

Miałem zamiar zapytać go wprost. To tylko szczegół, ale zależało mi.

Kłuło mnie jak zazdrość. Zakochana Leila. Przyzwyczaiłem się do tej myśli,
ale nie bez trudu. Pogodzić się z tym, że kobieta, której pożądam, idzie do
łóżka z kim innym. Nawet jeśli sam do tego doprowadziłem, nie było to
proste, o nie. Z Leilą mógłbym może zacząć od zera. Wymyślić się na
nowo. Zbudować coś. Uwolnić się od przeszłości. Od wspomnień. Iluzja.
Leila to była teraźniejszość i przyszłość. A ja byłem więźniem swojej
przeszłości. Jeśli czeka mnie jeszcze szczęście, muszę wrócić do tego
nieudanego spotkania. Do Loli. Do czasu, który minął.

Nie rozumiałem związku Leili z Tonim. A jednak to on zabrał ją do

samochodu. Dowiedziałem się od Perola, że dozorca z akademika
zadzwonił po południu. Jego żona przypomniała sobie, że widziała, jak
Leila rozmawiała przez kilka minut na parkingu z kierowcą golfa, po czym
wsiadła do wozu. Że sobie nawet wtedy pomyślała: „Nie nudzi się ta
mała!"

Położona za torami kolejowymi przy dworcu Saint-Char-les, między

wjazdem na autostradę północną a bulwarami Plombieres i National,
dzielnica Belle-de-Mai była taka sama jak dawniej. I ludzie nadal żyli tam jak
dawniej. Z dala od centrum, które przecież było tuż obok. Wiejska
atmosfera. Jak w Vauban, Blancarde, Rouet czy Capelette*, gdzie do-
rastałem.

* Dzielnice Marsylii.

202

background image

Często przychodziliśmy do Belle-de-Mai. Żeby się bić. Z powodu

dziewczyn. Prawie zawsze z powodu dziewczyn. Bójka wisiała w
powietrzu. I było gdzie walczyć, zawsze znalazł się jakiś pusty plac czy
stadion. Vauban przeciwko Blancarde. Capelette przeciwko Belle-de-Mai.
Panier przeciwko Rouet. Po balu, święcie ludowym, kiermaszu czy po
wyjściu z kina. Żadna West Side Story, gdzie Latynosi walczą z
Portorykańczykami. Tutaj w każdej bandzie byli i Włosi, i Hiszpanie, i
Ormianie, i Portugalczycy, i Arabowie, i Afrykanie, i Wietnamczycy.
Biliśmy się o dziewczyny, a nie z powodu koloru skóry. Z tych bójek
rodziła się przyjaźń, nie nienawiść.

Któregoś dnia z tyłu za stadionem Vallier dokopał mi pewien

makaroniarz. Za to, że „złośliwie" gapiłem na jego siostrę przy wyjściu z
Alambry, sali tańców w dzielnicy Blancarde. Ugo przyuważył tam parę
ładnych dziewczyn, innych niż te, które znaliśmy z sali tańców Michela.
Dogadaliśmy się później, że nasi ojcowie pochodzili z sąsiednich wsi. Mój
z Castel San Giorgio, a jego z Piovene. Poszliśmy na piwo. Tydzień
później przedstawił mi swoją siostrę Ofelię. Skoro jesteśmy krajanami, to
inna sprawa. „Moje gratulacje, jeśli uda ci się ją zatrzymać. Straszna
kokietka". Było znacznie gorzej. Nie kokietka, tylko dziwka. Mavros
się z nią ożenił i drogo go to kosztowało.

Straciłem poczucie czasu. Zaparkowałem samochód prawie przed

domem Toniego. Jego golf stał pięćdziesiąt metrów dalej. Paliłem
papierosy, słuchając Buddy'ego Guya. Damn Right. He's Got the Blues.
Fantastyczne. Towarzyszyli mu Mark Knopfler, Erie Clapton i Jeff Beck.
Wahałem się, czy iść do niego. Mieszkał na drugim piętrze, w oknie świe-
ciło się światło. Zastanawiałem się, czy jest w domu sam, czy nie. Bo ja
byłem sam. Perol pojechał do Bassens. Szykowała się zadyma. Chłopaki z
osiedla kontra kumple Murrabeda. Pojawiła się banda bojówkarzy,
zaatakowali miejscowych, że pozwolili gliniarzom zwinąć Murrabeda.
Ktoś

203

background image

ich podpuścił, to pewne. Ten wysoki Murzyn już dostał wycisk. Pobili
go na parkingu, pięciu na jednego. Chłopcy z osiedla ani myśleli
pozwolić, żeby obcy panoszyli się na ich terenie. A już szczególnie
dealerzy. Ostrzyli noże.

Sam Cerutti nie da sobie rady. Nawet z pomocą Reivera, który zaraz się

zgłosił, choć czekał go jeszcze nocny dyżur. Perol zaalarmował inne
ekipy. Trzeba działać szybko. Zaaresztować kilku dealerów pod
pretekstem, że Murrabed ich wydał. Puścić pogłoskę, że kapuje. To ich
powinno ostudzić. Nie chcieliśmy dopuścić do tego, by dzieciaki z
Bassens naparzały się z tymi łobuzami.

„Idź coś zjeść. Odetchnij i nie rób głupstw - powiedział mi Perol. -

Zaczekaj z tą sprawą na mnie". Nie powiedziałem mu, co mam zamiar
zrobić wieczorem. Zresztą jeszcze nie wiedziałem, czułem tylko, że
najwyższy czas się ruszyć. Zagroziłem moim przeciwnikom. Nie chcę być
tropioną zwierzyną. Muszę ich zmusić, żeby się pokazali. I zrobili coś
głupiego. Umówiłem się z Perolem, że spotkamy się później i razem
zmontujemy plan działania. Zaproponował, żebym przyszedł do niego na
noc, powrót do Goudes to zbyt wielkie ryzyko. Zgodziłem się z nim.

- Wiesz co, Fabio - powiedział, kiedy mnie do końca wysłuchał - ja to

czuję na pewno inaczej niż ty. Nie znałem twoich przyjaciół ani nie znałem
Leili. Nigdy mi jej nie przedstawiłeś. Ale rozumiem cię. Wiem, że nie
chodzi tylko o zemstę. Po prostu pewnych rzeczy nie wolno puścić pła-
zem, bo inaczej człowiek nie mógłby później spojrzeć na siebie w lustro.

Perol był małomówny, ale jak już zaczął, mógł perorować

godzinami.

-Nie przejmuj się, Gerard!
-Nie o to chodzi. Powiem ci jeszcze jedno. Polujesz na grubego
zwierza. W pojedynkę nie dasz sobie rady. Nie wyjdziesz z tego cało.
Jestem z tobą. Nie zostawię cię samego.

204

background image

- Wiem, że przyjaciel z ciebie, cokolwiek byś robił czy nie robił.

Ale o nic cię nie proszę. Po przekroczeniu tej granicy wasze bilety
tracą ważność. Znasz tę formułkę? W takiej jestem sytuacji i nie chcę
ciebie w to wciągać. Niebezpieczny teren. Myślę, że będę zmuszony
działać nie całkiem legalnie. Nawet na pewno. Ty masz żonę i córkę.
Myśl o nich i zapomnij o mnie.

Otworzyłem drzwiczki. Przytrzymał mnie za ramię.
-Nie da rady, Fabio. Jeśli jutro znajdą twoje zwłoki, to nie wiem, co
zrobię. Może coś gorszego.
-Powiem ci, co zrobisz. Kolejnego dzieciaka. Z kobietą, którą kochasz.
Jestem pewien, że z twoimi dziećmi ten świat może się nie
martwić o przyszłość.
-Osioł z ciebie!

Kazał mi przyrzec, że na niego zaczekam. I że zadzwonię, jeśli się

gdzieś ruszę. Obiecałem. Podniesiony na duchu pojechał do Bassens. Nie
wiedział, że nie dotrzymuję słowa. No niech tam! Zgasiłem papierosa i
wysiadłem z samochodu.

- Kto tam?
Głos młodej kobiety. Niespokojny. Usłyszałem śmiechy, potem cisza.

- Montale. Fabio Montale. Chcę się zobaczyć z Tonim.
Drzwi się uchyliły. Chyba niechcący przeskoczyłem na inny kanał!
Karina była równie zaskoczona jak ja. Patrzyliśmy na siebie, nie mogąc
wydusić słowa. Wszedłem do środka. Poczułem gryzący zapach
haszyszu.

- Kto to? - spytał ktoś w głębi korytarza.
Głos Kadera.
-Proszę wejść - powiedziała Karina. - Skąd pan wie, że tu
mieszkam?
-Przyszedłem się zobaczyć z Tonim. Tonim Pirelli.
-Mój brat od dawna tu nie mieszka.

Nareszcie mam odpowiedź! Ale dalej nic nie wiem. Nie wierzę, by

Leila mogła chodzić z Tonim. W pokoju

205

background image

ujrzałem ich wszystkich: Kadera, Żasminę i Drissa. Siedzieli przy stole jak
spiskowcy.

-Allah jest wielki - powiedziałem, wskazując stojącą przed nimi
butelkę whisky.
-A chivas jest prorokiem jego - dopowiedział Kader i sięgnął po
butelkę. - Napijesz się z nami?
Wyglądali na mocno wstawionych. I najaranych. Ale nie miałem

wrażenia, że świetnie się bawią. Przeciwnie.

-Nie miałam pojęcia, że się znacie z Tonim - powiedziała Karina.
-Mało się znamy. Widzisz, nawet nie wiedziałem, że się przeprowadził.
-W takim razie dawno go nie widziałeś...
-Przejeżdżałem tędy, zobaczyłem światło, więc zaszedłem. No wiesz,
stary kumpel.
Wpatrywali się we mnie bez przekonania. Ja i Toni nie pasowaliśmy

do siebie. Ale było za późno na zmianę taktyki. Namyślali się głęboko.

-Czego pan od niego chciał? - spytał Driss.
-Chciałem go poprosić o przysługę. No, dobra. - Opróżniłem do
końca kieliszek. - Nie będę wam zawracał głowy.
-Nie zawracasz - powiedział Kader.
-Mam za sobą długi dzień.
-Podobno zamknął pan dealera? - spytała Żasmina.
-Wiadomości szybko się rozchodzą.
-Arabski telefon! - Kader się roześmiał. (Sztuczny, wysilony śmiech.)

Czekali, bym wyjaśnił, co tu robię. Żasmina podsunęła mi książkę w

ozdobnym opakowaniu. Przeczytałem z daleka tytuł. Ray Bradbury,
Samotność jest szklaną trumną*.

-Może pan ją wziąć. To książka Leili. Czytał pan?
-Mówiła mi o niej. Nie czytałem.

* Nietłumaczona na polski powieść Raya Bradbury'ego Death Is a Lonefy

Business.

206

background image

-Masz. - Kader podał mi szklaneczkę whisky. - Siadaj. Nie pali się.
-Kupiłyśmy ją razem. Dzień wcześniej...
-Aha. (Whisky paliła mnie w przełyku. Od rana nic nie jadłem. Czułem
zmęczenie. Dzień jeszcze się nie skończył.) Nie masz kawy? -
spytałem Karinę.
-Właśnie zrobiłam. Jeszcze gorąca.
-To dla pana. Chciała panu dać w prezencie.
Wróciła Karina z filiżanką kawy. Kader i Driss nie odzywali się.

Czekali na dalszy ciąg historii, której koniec zapewne znali.

- Nie od razu zrozumiałam, co robi ta książka w samochodzie mego

brata - ciągnęła dalej Karina.

A więc to tak. Głos mi odebrało. Znokautowali mnie, smarkacze. Nikt

się już nie uśmiechał. Byli poważni.

- Wpadł w sobotę wieczór, żeby mnie zabrać na kolację. Robił to

regularnie. Pytał o moje studia. Dawał mi trochę forsy. Książka leżała w
schowku. Już nie pamiętam, czego tam szukałam. „A co to jest?",
spytałam. Strasznie się zdziwił. „Co? To? No, prezent... Kupiłem dla ciebie.
Chciałem... To miało być na później, ale nic, możesz otworzyć".

Toni często kupował mi prezenty. Ale żeby książkę... Pierwszy raz. Nie

wiem, jak ją mógł wybrać. Byłam wzruszona. Powiedziałam mu, że jest
strasznie miły. Poszliśmy do restauracji, a zapakowaną książkę włożyłam
do torebki. Po powrocie do domu położyłam ją tu, na etażerce. A potem
wybuchła ta cała sprawa z Leilą. Po pogrzebie zostałam u nich. Spaliśmy
u Muluda. Zapomniałam o książce. Żasmina ją zobaczyła, kiedy dziś do
mnie przyszła. Nie wiedziałyśmy, co o tym myśleć. Zadzwoniłyśmy po
chłopców. Trzeba to było wyjaśnić. Rozumie pan? - Usiadła. Była
roztrzęsiona. - Teraz nie wiemy, co robić.

Rozszlochała się rozpaczliwie.

Driss wstał i objął ją ramieniem. Delikatnie głaskał Karinę po

włosach. Dostała niemal spazmów. Kader siedział

207

background image

nieruchomo, opierając się łokciami o stół. Chorobliwie zaciągał się
raz po raz jointem. Oczy miał nieobecne.

Zakręciło mi się w głowie. Serce tłukło się w piersi. Nie, to

niemożliwe! Uprzytomniłem sobie, że Karina mówiła o Tonim w
czasie przeszłym.

- A gdzie jest Toni?
Kader podniósł się jak automat. Karina, Żasmina i Driss śledzili go

oczyma. Kader otworzył drzwi na balkon. Podniosłem się i podszedłem.
Toni. Był tam. Leżał martwy na posadzce.

- Mieliśmy do ciebie zadzwonić.

background image

Rozdział czternasty,

w którym lepiej być żywym w piekle

niż martwym w raju

Byli u kresu wytrzymałości. Ujrzawszy teraz na nowo martwe ciało

Toniego, załamali się. Karina nie przestawała szlochać. Żasmina, a potem
Driss też się rozbeczeli. Kader zachowywał się jak nienormalny. Hasz i
whisky mu nie pomogły. Chichotał nerwowo, ilekroć spojrzał w stronę
trupa. Ja też niemal straciłem kontrolę, a nie był to odpowiedni moment.

Zamknąłem drzwi balkonowe, nalałem sobie whisky, zapaliłem

papierosa.

- No dobra. Zacznijmy od początku - powiedziałem.
Jakbym mówił do głuchoniemych. Kader zachichotał jeszcze
bardziej histerycznie.

- Driss, zabierz Karinę do drugiego pokoju. Niech się położy i

odpocznie. Żasmina, poszukaj jakichś proszków uspokajających, może
być lexomil czy coś w tym rodzaju, i daj każdemu po jednym. Sama też
weź. Potem zrób mi jeszcze kawy.

Patrzyli na mnie oczyma Marsjan.
- No, jazda! - powiedziałem stanowczo, choć nie podnosząc głosu.
Wstali. Driss i Karina znikli w sypialni.
- Co zrobimy? - spytała Żasmina.

209

background image

Wzięła się w garść. Z całej czwórki ona była najsolidniejsza.

Widziałem to w każdym jej geście. Precyzyjnym, pewnym. Być może paliła
nie mniej niż tamci, ale zdecydowanie mniej wypiła.

- Postawimy go na nogi - powiedziałem, wskazując palcem Kadera.

Podniosłem go z krzesła.

-Już się nie ruszy, ścierwo. Już go załatwiłem - cieszył się.
-Gdzie łazienka?

Żasmina pokazała mi łazienkę. Wepchnąłem Kadera do środka.

Maleńka wanna. W powietrzu odór wymiocin. Driss był tu już przed nami.
Złapałem Kadera za kark i zmusiłem, żeby spuścił głowę. Odkręciłem kurek
z zimną wodą. Zaczął się szarpać.

- Nie wygłupiaj się! Bo jak nie, to cię wrzucę do wanny!

Zmoczyłem mu głowę, potem podałem ręcznik. Kiedy wróciliśmy
do pokoju, kawa była gotowa. Usiedliśmy przy stole. W pokoju obok
Karina nadal płakała, ale już ciszej. Driss ją uspokajał. Nie słyszałem, co
mówi, ale brzmiało to jak słodka muzyka.

-Nie mogliście do mnie zadzwonić, do cholery? - zwróciłem się do
Kadera i Żasminy.
-Nie chcieliśmy go zabić - odpowiedział Kader.
-Czegoście się spodziewali? Przeprosin? Ten typ był zdolny
zamordować własną matkę i ojca.
-Wiemy - powiedziała Żasmina. - Groził nam rewolwerem.
-Kto go załatwił?
-Najpierw Karina walnęła go popielniczką.
Ciężka szklana popielniczka, którą zdążyłem już wypełnić

niedopałkami. Toni padł na ziemię i wypuścił broń z ręki. Żasmina
kopnęła ją pod szafę. Toni przekręcił się na brzuch i próbował wstać.
Wtedy Driss rzucił się na niego i złapał go za gardło. „Ty
skurwysynu!", krzyczał.

210

background image

„Uduś go!", wołali Żasmina i Kader. Driss ściskał z całej siły, Toni

wierzgał nogami. „To mój brat!", wyła Karina. Płakała. Błagała.
Próbowała odciągnąć Drissa, ale on niczego już nie widział. Dawał upust
wściekłości. Leila była dla niego nie tylko siostrą, ale i matką. Wychowała
go, opiekowała się nim, kochała go.

Godziny spędzone na treningach u Mavrosa zrobiły swoje. Toni był

silny, gdy miał do czynienia z mięczakami, jak Sanchez i jemu podobni.
Albo gdy miał w ręku broń. Ale tutaj był zgubiony. Poczuł to, gdy dłonie
Drissa zacisnęły się na jego szyi. W oczach Toniego błaganie o litość.
Śmierć stopniowo ogarniała jego ciało. Co robić? Tego go kolesie nie
nauczyli. Brak tchu. Panika. Strach. Doznałem tego wszystkiego tamtej
nocy. Driss był równie silny jak pan Mięśniak. O nie, nie chciałbym
umrzeć w taki sposób.

Karina objęła z tyłu Drissa swoimi słabymi rękami. Przestała

krzyczeć. Prosiła z płaczem: „Nie, nie". Ale było za późno. Za późno dla
Leili, którą kochała. Dla Toniego, którego kochała. I Drissa, którego
kochała także. Mocniej niż Leilę. O wiele mocniej niż Toniego. Driss nic
nie słyszał. Nawet Żasminy wołającej: „Przestań!" Z zamkniętym oczyma
dusił Toniego.

Czy Leila uśmiechała się do Drissa? Czy śmiała się jak tamtego dnia,

kiedy poszliśmy się kąpać do Sugitton? Zostawiliśmy samochód na
przełęczy Gineste i ścieżką biegnącą przez masyw Puget poszliśmy do
przełęczy Gardiole. Leila chciała popatrzeć na morze z wysokości skał
Devensona. Nigdy tu wcześniej nie była. To jedno z najpiękniejszych
miejsc na świecie.

Szła przede mną. Miała na sobie szorty z wystrzępionych dżinsów

i biały podkoszulek. Schowała włosy pod biały płócienny kaszkiet.
Krople potu na jej szyi migotały jak diamenty. Patrzyłem, jak pot spływa
po szyi, wzdłuż kręgosłupa, aż do pupy, do kołyszących się pośladków.

211

background image

Szła przed siebie z młodzieńczym zapałem. Widziałem, jak

napinają się mięśnie jej łydek i ud. Wdrapywała się na górę z takim
samym wdziękiem, z jakim chodziła po ulicy na obcasach. Owładnęło
mną pożądanie. Było wcześnie rano, ale rozgrzane powietrze już
mocno pachniało żywicą. Wyobrażałem sobie ten żywiczny zapach
między udami Leili. I jego smak na języku. Poczułem, że za chwilę
położę rękę na jej pośladkach. Nie zrobi kroku dalej. Przytulę ją do
siebie. W dłoniach poczuję jej piersi. Potem będę pieścił jej brzuch,
rozepnę spodnie.

Zatrzymałem się. Leila odwróciła głowę i uśmiechnęła się do

mnie.

- Pójdę przodem - powiedziałem.
Kiedy ją mijałem, ze śmiechem klepnęła mnie ręką po tyłku.
-Z czego się śmiejesz?
-Z ciebie.
Szczęście. Pewnego dnia. Tysiąc lat temu.
Potem na plaży wypytywała mnie o moje życie, o moje kobiety.

Nigdy nie umiałem mówić o kobietach, które kochałem. Chciałem
zachować w sobie moje miłości. Jeśli zacznę opowiadać, wrócą
awantury, łzy, trzaskanie drzwiami. I noce w pościeli stłamszonej jak
serce. Nie, nie chcę tego. Niechaj moje miłości żyją nadal. Piękne jak
pierwsze spojrzenie w oczy. Namiętne jak pierwsza noc. Czułe jak
pierwsze przebudzenie. Zbyłem jej pytania, odpowiadając mętnie byle
co.

Leila przyglądała mi się uważnie. Potem opowiedziała o swoich

kochankach. Można ich było policzyć na palcach jednej ręki. Kiedy mi
opisała mężczyznę, o którym marzy, i powiedziała, czego po nim
oczekuje, przestraszyłem się. Nie podobał mi się ten portret. To nie ja.
Ani w ogóle nikt. Zażartowałem, że jest jak midinetka. Roześmiała
się, a potem obraziła. Pierwszy raz pokłóciliśmy się. Podłożem tej
kłótni było pożądanie.

212

background image

W drodze powrotnej nie wracaliśmy do tego tematu. Szliśmy w

milczeniu. Oboje zawiesiliśmy gdzieś w sobie wzajemny pociąg. Kiedyś
do tego wrócimy, pomyślałem, ale nie dziś. Ważniejsze, że nam razem
przyjemnie, że dobrze nam się gada. Z resztą możemy zaczekać. Oboje
mieliśmy to poczucie. Kiedy dochodziliśmy do samochodu, Leila
wsunęła dłoń do mojej dłoni. Wspaniała dziewczyna. Żegnając się ze
mną tamtej niedzieli, pocałowała mnie w policzek i powiedziała:
„Fajny z ciebie facet, Fabio".

Leila uśmiechała się do mnie. Nareszcie znów ją widziałem. Po drugiej

stronie śmierci. Zdechli ci, którzy ją zgwałcili, a potem zabili. Mrówki
mogą się wyżywać na truchle, Leila jest teraz nietykalna. Noszę ją w
sercu i będzie ze mną zawsze na tej ziemi, która każdego dnia daje
ludziom szansę.

Tak, wierzę, że Leila uśmiechała się do Drissa. Na pewno sam

zabiłbym Toniego, własnymi rękami, jak Driss. W zaślepieniu. Żeby
wymazać tego łotra z powierzchni ziemi. Żeby udławił się własną
niegodziwością.

Toni zsikał się przed śmiercią. Driss otworzył oczy, ale nie rozluźnił

uścisku. Toni ujrzał piekło. Czarną dziurę. Wierzgnął jeszcze raz. Ostatnie
podrygi. Ostatnie tchnienie. Potem cisza.

Karina przestała płakać. Driss się podniósł. Z opuszczonymi rękami

stał nad ciałem Toniego. Nikt się nie poruszył ani nie odezwał. Nie czuli
już nienawiści. Byli wypompowani. Nawet sobie nie uświadamiali, co
Driss zrobił. Co pozwolili mu zrobić. Nie przyjmowali do wiadomości, że
zabili człowieka.

- Nie żyje? - spytał w końcu Driss.
Nikt nie odpowiedział. Drissowi zrobiło się niedobrze, pobiegł do

toalety. To się stało godzinę temu, od tego czasu pili i palili jointy, coraz to
spoglądając na zwłoki. Wreszcie Kader wstał, otworzył drzwi na balkon i
nogą wypchnął tam ciało. Byle go nie widzieć. Zamknął drzwi.

213

background image

Ilekroć już mieli do mnie zadzwonić, ktoś rzucał jakiś inny pomysł.

Ale trzeba by było dotknąć trupa. Nie mieli odwagi. Nie mieli odwagi
nawet wyjść na balkon. Wypili trzy czwarte butelki whisky, wykurzyli
kupę jointów. Postanowili podpalić mieszkanie i zwiać. Ogarnął ich
szalony, wyzwalający śmiech. W tym momencie zapukałem do drzwi.

Zadzwonił telefon. Jak w złym filmie. Nikt się nie poruszył. Patrzyli na

mnie wyczekująco. W pokoju obok Driss przestał mówić.

- Nie odbieramy? - spytał Kader.
Gwałtownie chwyciłem słuchawkę. Nerwy odmówiły mi

posłuszeństwa.

- Toni?
Zmysłowy, lekko ochrypły głos kobiety. Bardzo podniecający.
- A kto prosi?
Cisza. Słyszałem w tle dźwięk sztućców i talerzy oraz dolatującą z

daleka muzykę. Restauracja. Restanques? Może to Simona.

- Halo! - Męski głos z lekkim korsykańskim akcentem. Emil? Joseph?

- Nie ma tam Toniego? A jego siostra jest?

-Co mam przekazać?
Odłożył słuchawkę.
-Czy Karina dzwoniła dzisiaj do Toniego?

- Tak - odpowiedziała Żasmina. - Żeby zaraz przyszedł. Ma numer,

na który dzwoni, kiedy go potrzebuje. Zostawia wiadomość, a on później
oddzwania.

Poszedłem do sypialni. Leżeli obok siebie na łóżku. Karina już nie

płakała. Driss zasnął. Wyglądali pięknie. Życzyłbym im, żeby przeszli przez
życie w takim czułym zamroczeniu.

Oczy Kariny były szeroko otwarte. Nieprzytomne spojrzenie. Jeszcze

była w piekle. Nie pamiętam, w jakiej pio-

214

background image

sence Barbara śpiewa: „Wolę żyć w piekle, niż być martwa w raju". Czy
coś podobnego. Czego pragnęła teraz Karina?

-Na jaki numer dzwoniłaś do Toniego? - spytałem cicho.
-Kto to był?
-Koledzy twego brata, jak przypuszczam.
-Przyjdą tu?
W jej oczach pojawił się lęk.
-Nie bój się. Znasz ich?
-Znam dwóch. Jeden z zakazaną gębą, drugi wysoki, barczysty,
wygląda na wojskowego. Obaj zresztą mają zakazane gęby. A ten
wojskowy na dodatek dziwne oczy.

Morvan i Wepler.

-Często ich widywałaś?
-Tylko raz. Ale ich zapamiętałam. Poszliśmy z Tonim napić się czegoś
na tarasie baru przy merostwie. Dosiedli się do nas, nie pytając, czy
mi to nie przeszkadza. „Milutka ta twoja siostra", powiedział ten
wojskowy. Nie spodobało mi się, że tak mówi. Ani to, jak mi się
przygląda.
-A co Toni?
-Roześmiał się, ale chyba się poczuł niezręcznie. „Musimy pogadać o
interesach", powiedział. Chciał mnie w ten sposób spławić. Nawet
mnie nie pocałował na pożegnanie, tylko rzucił: „Zadzwonię". Czułam
spojrzenie tamtego na plecach. Zawstydziłam się.
-Kiedy to było?
-W zeszłym tygodniu. W środę. W środę w południe. Tego dnia Leila
zdawała egzamin magisterski. Co teraz będzie?

Driss puścił dłoń Kariny i przewrócił się na bok. Cicho chrapał.

Chwilami przebiegały go dreszcze. Żal mi było chłopaka. Żal mi było ich
wszystkich. Będą musieli żyć z tym koszmarem. Czy zdołają? Karina i
Driss? Kader i Żasmina? Muszę im pomóc. Uwolnić ich od tych przeklętych
obrazów, które zatrują im noce. Szybko. Najpierw Driss.

215

background image

-Co teraz będzie? - powtórzyła Karina.
-Trzeba się ruszyć. Gdzie mieszkają twoi rodzice?
-W Gardanne.
To niedaleko Aix. Ostatnie górnicze miasto w departamencie.

Skazane na zagładę, tak samo jak ludzie, którzy tam pracują.

-Ojciec ma pracę?
-Wylali go dwa lata temu. Działa w komitecie samoobrony. Razem z
CGT.
- Dobre masz stosunki z rodzicami?
Wzruszyła ramionami.

- Nawet nie zauważyli, że dorosłam. To samo z Tonim. Dla mego

ojca, żeby wychować dzieci, trzeba zbudować lepszy świat... -
Zamyśliła się. Potem ciągnęła dalej: - Jak się za bardzo tyra, za bardzo
liczy grosze, to się już nic innego nie widzi. Myśli się tylko o tym, żeby
zmienić to życie. Jakaś obsesja. Gdyby ojciec powiedział Toniemu, że nie
jest w stanie mu kupić motoroweru, to Toni by zrozumiał. Zamiast tego
prawił mu morały, że on w jego wieku nie miał motoroweru. Że są w
życiu sprawy ważniejsze niż motorower. Za każdym razem ten sam
cyrk. Czy chodziło o ciuchy, czy o kieszonkowe, czy o samochód.
Przemówienia. Proletariat, kapitaliści, partia.

Kiedy gliniarze po raz trzeci przyszli po Toniego do domu, ojciec go

wyrzucił. Nie wiem, co się z nim potem działo. To znaczy wiem. Wiem,
jaki się zrobił. Z kim się zadawał. Co mówił o Arabach. Nie wiem, czy
naprawdę tak myślał...

-A Leila?
-Chciałam, żeby poznał moich przyjaciół, zetknął się z innymi
ludźmi. Raz czy dwa spotkał Żasminę i Leilę. Kadera i Drissa też. I
jeszcze paru. W zeszłym miesiącu zaprosiłam go na urodziny. Leila
mu wpadła w oko. Wiesz, jak to jest. Tańczy się, pije, podrywa.
Długo z nią rozmawiał

216

background image

tego wieczoru. Na pewno miał na nią ochotę. Ale Leiła nie chciała z nim
wyjść. Została na noc tutaj, z Drissem.

Spotkali się potem ze cztery, pięć razy, jak myślę. W Aix. W

kawiarni, restauracji czy w kinie. Nic więcej. Leila robiła to dla mnie,
bo nie bardzo jej się Toni podobał. Opowiadałam o nim. Że nie jest taki, na
jakiego wygląda. Pchałam ich ku sobie. Myślałam, że pod jej wpływem Toni
może się zmienić. Sama byłam bezradna. Chciałam mieć brata, którego
bym się nie wstydziła. Którego bym mogła kochać. Takiego jak Driss czy
Kader. - Jej wzrok odleciał gdzieś daleko. Do Leili. Do Toniego. Potem
znów spojrzała mi w oczy. - Wiem, że kochała się w panu. Często o panu
mówiła. Chciała do pana zadzwonić po egzaminie. Była pewna, że zda.
Chciała się z panem spotkać. Powiedziała mi: „Teraz mogę. Już jestem
duża".

Karina roześmiała się, potem łzy zakręciły się jej w oczach i przytuliła

się do mnie.

-Wszystko będzie dobrze - powiedziałem.
-Nie rozumiem, jak to się mogło stać.
Nigdy się nie dowiemy, co się stało naprawdę. Można tylko snuć

hipotezy. Prawda budzi grozę. Przypuszczam, że ktoś zobaczył Toniego z
Leilą w Aix. Ktoś z bandy. Z tych najgorszych, moim zdaniem. Morvan albo
Wepler. Fanatycy białej rasy. Czystek etnicznych. Ostatecznych
rozwiązań. I że postanowili wystawić Toniego na próbę. Jak w wojsku.
Żeby go awansować.

Komandosi lubili się w ten sposób zabawiać. Wariackie numery. Zabić

faceta z sąsiedniej sypialni. Zrobić rundkę po barach Legii, zabić kogoś i
przynieść jego kepi w charakterze trofeum. Zerżnąć młodzika, który
przypomina dziewczynę. Podpisali pakt ze śmiercią. Życie nie miało dla
nich żadnej ceny. Ani ich własne, ani tym bardziej cudze. W Dżibuti
spotkałem szaleńców gorszych niż ci. W okolicy dawnego place Rimbaud
zostawiali za sobą martwe dziwki. Z poderżniętym gardłem. Często
okrutnie okaleczone.

217

background image

Nasze dawne kolonie znajdowały się teraz tutaj, na miejscu. Stolicą

była Marsylia. I tu, jak tam, życie się nie liczyło. Tylko śmierć. I seks. I
gwałt. Żeby dać upust nienawiści, że są nikim. Potencjalnymi upiorami.
Nieznanymi żołnierzami przyszłości. Prędzej czy później. W Afryce, w
Azji, na Bliskim Wschodzie. Albo nawet dwie godziny stąd. Tam, gdzie
Zachód jest zagrożony. Gdzie nieczyste członki chcą ruchać nasze
kobiety. I upodlić naszą rasę.

Pewnie zażądali od Toniego, żeby im sprowadził Arabkę. I żeby ją

kolejno zerżnęli. Toni pierwszy. Tak, musiał być pierwszy. Przed innymi.
Ze swoim pożądaniem i złością, że został odrzucony. W kobiecie liczy się
dupa. Wszystkie kobiety to kurwy. Arabki to kurewskie dupy. Tak samo
jak te dziwki Żydówki. Żydówki mają dupy wyżej, bardziej okrągłe. Arabki
mają dupy niżej, nie? Murzynki też. Murzyński tyłek to jest coś!

Po Tonim dobrali się do niej tamci dwaj. Nie Morvan, nie Wepler,

tylko te dwie nazistowskie gnidy. Ci, co zdechli później na bruku na place
de l’Opera. Pewnie nie stanęli na wysokości zadania, kiedy trzeba było
strzelić. Pewnie im ręka zadrżała. Zerżnąć Arabkę to jedno, ale zabić to
co innego.

Morvan i Wepler przyglądali się, tak to sobie wyobrażam.

Mistrzowie ceremonii. Czy się przy tym brandzlowali? Czy sczepili się
potem? Tęsknota za SS? Miłość męska, miłość wojowników. A kiedy
postanowili, że tę noc przeżyje ten, czyja kula trafi Leilę w serce?

Czy Toni litował się nad Leilą, kiedy ją gwałcił? Choćby przez

sekundę? Zanim sam się pogrążył nieodwracalnie w ohydzie.

Rozpoznałem głos Simony. Ona rozpoznała mój. Karina zostawiała

bratu wiadomości pod numerem gospody Restanques. Zadzwoniła tam
tego wieczoru.

218

background image

- Poproszę Emila. Albo Josepha.
Wciąż ta rzygliwa muzyczka. Caravelli i jego magiczne skrzypce. Czy

inne paskudztwo w tym stylu. Ale mniej szczęku sztućców i talerzy. W
lokalu robiło się pusto. Było dziesięć minut po północy.

-Emil przy telefonie - odezwał się głos.
Ten sam co wcześniej.
-Montale. Wiesz, kim jestem.
-Słucham.

- Zaraz przyjadę. Musimy pogadać. Zawieszenie broni. Mam

propozycje.

Nie miałem żadnego planu poza tym, żeby ich wszystkich zatłuc. Ale

to utopia. Potrzebna, żeby to wszystko wytrzymać. Zrobić to, co należy.
Przeżyć. Iść do przodu. Jeszcze godzina. Cały wiek.

-Sam?
-Nie zwerbowałem jeszcze wojska.
-Co z Tonim?
-Toni kaput.
-Przyszykuj sobie argumenty na obronę. Dla nas już nie żyjesz.
-Nie przechwalaj się, Emil. Jak zginę, wszystkich was zamkną.
Sprzedałem całą historię prasie.
-Żaden pleciuga nie odważy się nic napisać.
-Tutaj nie, ale w Paryżu owszem. Jeżeli nie zadzwonię za dwie
godziny, wszystko się znajdzie w ostatnim wydaniu gazety.
-Opowiadasz. Nie masz żadnych dowodów.
-Wszystko mam. Wszystko, co Manu zgarnął u Brunela. Nazwiska,
wykazy bankowe, czeki, zakupy, dostawcy. Lista barów, klubów i
restauracji, z których ściągano okup. Nazwiska i adresy wszystkich
lokalnych przedsiębiorców, którzy wspierają finansowo Front
Narodowy.

Przesadzałem, ale tak to się musiało przedstawiać. Batisti okłamał

mnie na całej linii. Gdyby Zucca żywił

219

background image

najmniejsze podejrzenia wobec Brunela, wysłałby dwóch ludzi do biura
adwokata. Kula w łeb i po krzyku. Potem by posprzątali. Zucca był za stary
na pokrętne kombinacje. Trzymał się wyznaczonej linii. Prostej. Nie
zboczyłby z tej linii pod żadnym pozorem. Temu zawdzięczał swoją
karierę.

Zucca nie powierzyłby mokrej roboty Manu. Manu nie był mordercą.

To Batisti wysłał Manu do Brunela na własny rachunek. Nie wiem
dlaczego. W jakim celu? W co grał na tej szemranej szachownicy?
Babette oświadczyła kategorycznie: Batisti wycofał się z interesów. Manu
dał się wmanewrować. Miał zaufanie do Batistiego. Nie odrzuca się pracy
dla Zukki. I nie pluje się na taką kupę forsy.

Do takich doszedłem wniosków. Kulawych. Budziły więcej pytań, niż

dawały odpowiedzi. Ale nie miałem teraz czasu się zastanowić.
Zaszedłem za daleko. Chciałem zaatakować ich wszystkich frontalnie.
Choćbym miał to przypłacić życiem.

- Za godzinę zamykamy. Przynieś papiery.
Odłożył słuchawkę. A więc Batisti ma dokumenty. I to on napuścił

Uga na Zuccę. A co z Manu?

Mavros zjawił się dwadzieścia minut po moim telefonie. Nic innego

nie umiałem wymyślić, jak po niego zadzwonić. Przekazać mu pałeczkę.
Powierzyć jego opiece Drissa i Karinę. Nie spał. Oglądał Czas apokalipsy
Coppoli. Czwarty raz, o ile mi wiadomo. Ten film go fascynował, nie
rozumiał go. Przypomniała mi się piosenka Doorsów, The End.

Ten zapowiedziany koniec zbliżał się do nas. Wystarczyło otworzyć

gazetę na stronie z wiadomościami z zagranicy albo przeczytać kronikę
wypadków. Obejdzie się bez broni nuklearnej. Pozabijamy się wzajemnie
z prehistorycznym bestialstwem. Dinozaury z nas, a najgorsze jest to,
że o tym wiemy.

220

background image

Mavros nie wahał się ani chwili. Driss był wart ryzyka, na jakie się

narażał. Pokochał tego chłopaka od pierwszej chwili, jak tylko go
przyprowadziłem. To są rzeczy niewytłumaczalne. Podobnie jak miłosne
zauroczenie, które sprawia, że jedni ludzie pociągają nas bardziej niż
inni. Postawi Drissa na ringu. Nauczy go walczyć. Nauczy go myśleć.
Prawa, lewa. Długość ramienia. Driss się przed nim otworzy. Będzie
mówił o matce, której nie miał, o Leili. O Tonim. Aż pogodzi się z tym,
co zrobił z miłości i z nienawiści. Nie można żyć z nienawiścią. Boksować
też nie. Obowiązują pewne reguły. Często niesprawiedliwe, zbyt często.
Ale jeśli człowiek się ich trzyma, to może się uratować. A najpiękniejsza
rzecz na tym pieprzonym świecie to pozostać przy życiu. Driss będzie
się słuchał Mavrosa. Mavros z niejednym świństwem spotkał się w
życiu. W wieku dziewiętnastu lat przesiedział rok w kryminale za to, że
pobił trenera. Tamten sfałszował wyniki meczu, który Mavros powinien był
wygrać. Facet ledwie dyszał, gdy go wreszcie od niego oderwano. Mavros
nie umiał udowodnić, że walka była zaaranżowana. W więzieniu
wszystko to sobie przemyślał.

Teraz mrugnął do mnie porozumiewawczo. Zgadzał się ze mną, że

nie można zostawić żadnego z tych dzieciaków z brzemieniem zbrodni.
Toni nie zasługiwał na nic innego niż to, co go spotkało. A im trzeba dać
szansę. Są młodzi, kochają się. Ale nawet najlepszy adwokat by ich nie
wybronił. Uzasadniona obrona własna? To by trzeba jeszcze udowodnić.
Gwałt na Leili? Żadnych dowodów. Przed trybunałem albo i jeszcze
wcześniej Karina, w ogniu pytań, opowiedziałaby, jak się rzeczy miały. A
wtedy pozostałby tylko Arab z dzielnicy północnej, który z zimną krwią
udusił młodego człowieka. Łobuza, niewątpliwie, ale przecież Francuza,
syna robotnika. I dwóch Arabów wspólników oraz pozostająca pod ich
wpływem młoda dziewczyna, siostra ofiary. Nie jestem nawet pewien, czy
rodzice Kariny nie

221

background image

obciążyliby za radą swojego adwokata Drissa, Kadera i Żas-miny. Żeby
wybłagać okoliczności łagodzące dla córki. Już to widziałem. Nie mam
zaufania do wymiaru sprawiedliwości w moim kraju.

Kiedy podnieśliśmy ciało Toniego, byłem świadomy, że postępuję

niezgodnie z prawem. I że wciągam w to Mavrosa. Ale nie zadawałem już
sobie pytań. Mavros wszystko przewidział. Zamknie szkołę do września
i zabierze Drissa i Karinę w góry. Ma domek w Orcieres, w
departamencie Hautes-Alpes. W programie wycieczki, pływalnia, rower.
Karina skończyła zajęcia na uniwerku, a Driss miał po uszy warsztatu i
smarów. Kader i Żasmina wyjadą jutro do Paryża. Z Muludem, jeśli ten
zechce. Może zamieszkać z nimi. Kader nie wątpił, że będą w stanie wyżyć
w trójkę ze sklepu.

Podstawiłem golfa Toniego pod drzwi. Kader stanął na czatach. Ale o

tej porze nie było obaw. Ani żywej duszy. Pustynia. Tylko my, fałszujący
rzeczywistość, skoro nie da się zmienić świata. Mavros otworzył tylne
drzwiczki wozu, a ja wsunąłem zwłoki do środka. Okrążyłem samochód,
otworzyłem drzwiczki z drugiej strony i posadziłem Toniego, zapiawszy
na nim pas bezpieczeństwa. Driss podszedł do mnie. Nie wiedziałem, co
powiedzieć. On też nie. Objął mnie i przygarnął do siebie. Pocałował mnie.
Potem Kader, Żasmina i Karina. Nikt nie odezwał się słowem. Mavros po-
łożył mi rękę na ramieniu.

- Dam ci znać.
Kader i Żasmina wsiedli do pandy Leili. Driss i Karina do jeepa

Mavrosa. Odjechali. Wszyscy odjechali. Pomyślałem o Marie-Lou. Witaj,
smutku. Usiadłem za kierownicą golfa. Rzut oka w lusterko. Nikogo.
Wrzuciłem bieg. Niech będzie, co ma być!

background image

Rozdział piętnasty,

w którym jedyny scenariusz

to nienawiść do świata

Spóźniłem się pół godziny, i to mnie uratowało. Gospoda Restanques

była iluminowana jak na święto 14 Lipca. Ze trzydzieści reflektorów.
Wozy policyjne, wozy CRS, karetki pogotowia. Potrzebowałem pół godziny,
żeby pojechać golfem Toniego na trzeci poziom podziemnego parkingu
przy giełdzie, wytrzeć wszystkie odciski, wziąć taksówkę i wrócić do
Belle-de-Mai po swój wóz.

Ciężko było złapać taksówkę. To byłby szczyt, pomyślałem sobie,

gdybym się nadział na Sancheza. Ale nie, trafiłem tylko na jego
dokładną kopię, w dodatku z płomieniem Frontu Narodowego
przyklejonym nad licznikiem. Na cours Belzunce każdy wóz policyjny
mógłby mnie zatrzymać. Chodzenie po ulicy o tej porze samo w sobie jest
już wykroczeniem. Ale żaden się nie pojawił. Łatwo można tu stracić życie.
Zbójów jednak też nie spotkałem. Wszyscy spali, cisza spokój.

Zaparkowałem samochód naprzeciwko parkingu przy restauracji. Na

poboczu, za samochodem Radio France, leżał w trawie rower.
Wiadomości szybko się rozchodzą. Wydawało się, że wszyscy
dziennikarze zjechali się na miejsce, kordon żandarmerii z trudem
powstrzymywał ich przed wejściem do restauracji. Babette też musiała
gdzieś

223

background image

tu krążyć. Nie zajmowała się bieżącymi wypadkami, ale lubiła być
świadkiem wydarzeń. Stare przyzwyczajenie lokalnych korespondentów.

Spostrzegłem ją, stała na lewo od ekipy telewizyjnej France 3.

Podszedłem, objąłem ją z tyłu za ramiona i szepnąłem do ucha:

-Jak usłyszysz, co ci powiem, napiszesz artykuł twego życia. Cześć,
kochana.
-Spóźniłeś się na masakrę.
-Miałem tu być wcześniej, więc raczej mogę sobie pogratulować.
-Nie żartuj!
-Wiadomo, kto został zlikwidowany?
-Bracia Poli. I Brunei.
Skrzywiłem się. Dwaj najbardziej niebezpieczni bandyci, Morvan i

Wepler, hulają na swobodzie. No i Batisti, bo jeśli Simona żyje, to Batisti
zapewne też. Kto to zrobił? Włosi zabiliby wszystkich. Morvan i Wepler? Są
zblatowani z Batistim? Gubiłem się w domysłach.

Babette wzięła mnie za rękę i odciągnęła od dziennikarzy. Usiedliśmy

na ziemi, oparłszy się plecami o murek parkingu. Opowiedziała, co się
wydarzyło. To znaczy to, co im powiedziano.

Około północy, w porze zamykania, dwaj mężczyźni wdarli się do

lokalu. Właśnie wyszło ostatnich dwoje klientów. W kuchni nie było już
nikogo. Został tylko jeden kelner. Jest lekko ranny. Zdaniem Babette, był
więcej niż kelnerem. Ochroniarz. Dał nura pod kontuar i otworzył
ogień do napastników. Przebywa nadal w środku. Auch chciał go
natychmiast przesłuchać, tak samo jak Simone.

Powiedziałem jej wszystko, co wiedziałem. Już drugi raz tego dnia.

Skończyłem na Tonim i podziemiach parkingu przy giełdzie.

- Z Batistim masz rację. Ale mylisz się co do Morgana i Weplera.

To zrobili dwaj makaroniarze. Działali na konto

224

background image

Batistiego. I w porozumieniu z camorrą. Masz, przeczytaj to.

Podała mi kopię wycinka z gazety. Artykuł o strzelaninie w

Tanagrze. Jednym z zabitych bandytów był Tino, starszy brat Batistiego.
Wszyscy wiedzieli, że to Zucca zlecił tę operację. Każdy chciał zostać
następcą Zampy. Tino bardziej niż inni. Zucca go prześcignął. No i
Batisti włączył się do akcji. Żeby się zemścić.

Grał na całej szachownicy. Pozorna sztama z Zuccą, po tym jak się

wycofał i zrezygnował z jakiegokolwiek udziału w interesach. Związki
rodzinne z braćmi Poli, a więc przyjazne z Brunelem, a później z
Morvanem i Weplerem. Dobre i bliskie kontakty z neapolitańczykami.
Trzy pieczenie na jednym ogniu, i to od lat. Nasza rozmowa w knajpie
U Feliksa nabrała pełnego sensu.

Uwierzył, że pomści brata, gdy O Pazzo został aresztowany. Zucca

przestał być nietykalny. Rzymski korespondent Babette zadzwonił do niej
wieczorem z nowymi informacjami. We Włoszech sędziowie nie
patyczkowali się: dzień w dzień nowe aresztowania i nowe cenne
informacje. Michele Zaza wpadł, bo marsylska gałąź podgniła. Trzeba ją
było czym prędzej uciąć i zacząć prowadzić interesy z kimś nowym.
Kto miał być tym człowiekiem? Zupełnie naturalne, że Nueva Famiglia
skontaktowała się z Batistim.

Był czysty. Policja się nim nie interesowała. Od piętnastu lat

nigdzie nie pojawiło się jego nazwisko. Batisti wiedział od Simony, via
bracia Poli i Morvan, że pętla zaciska się wokół Zukki. Brygada Aucha
stale dyżurowała w pobliżu jego domu. Obserwowano go, nawet gdy
wychodził z psem na spacer. Batisti poinformował neapolitańczyków i
wysłał Manu do Brunela, aby wydobyć wszystkie kompromitujące
papiery. Żeby przeszły w inne ręce.

Zucca szykował się do odwrotu, chciał się ukryć w Argentynie. Batisti

z ciężkim sercem pogodził się z tym. Ale oto pojawił się Ugo. Zaślepiony
nienawiścią nie wyczuł, że

225

background image

zastawiono na niego pułapkę. Jedno było pewne, choć niepojęte: Ugo,
napuszczony przez Batistiego, zastrzelił Zuccę, a brygada Aucha nie
interweniowała. Potem sprzątnięto Uga. Z pewnością by go zastrzelono,
czy był uzbrojony, czy nie. Ale dalej nie miałem odpowiedzi na pytanie,
kto zastrzelił Manu i dlaczego.

-Batisti - powiedziała Babette. - On także zlikwidował tych tutaj.
Wielkie pranie.
-Myślisz, że Morvan i Wepler też zginęli?
-Tak myślę.
-Ale są tylko trzy trupy.
-Kolejne pojawią się ekspresem. - Spojrzała na mnie. - No,
uśmiechnij się, Fabio.
-Z Manu musiało być inaczej. W ogóle nie był w to zamieszany. Chciał
się po tym skoku wycofać. Batisti o tym wiedział. Widzisz, Batisti
wykiwał mnie w każdej sprawie, ale nie w tej. On naprawdę
szczerze lubił Manu.

-Jesteś zbyt romantyczny, skarbie. To cię zgubi. Spojrzała na
mnie skacowanym wzrokiem.
-Total Cheops, co?
-Dobrze mówisz, kochana.
W środku tego bagna tkwiłem ja. Taplałem się w cudzym gównie.

Zwykła bandycka historia. Kolejna bandycka historia, na pewno nie
ostatnia. Pieniądz i władza. Historia ludzkości. I nienawiść do świata
jako jedyny scenariusz.

- Dobrze się czujesz?

Babette potrząsnęła mną lekko. Usnąłem. Zmęczenie, nadmiar

alkoholu. Przypomniałem sobie, że rozstając się z dzieciakami,
wziąłem butelkę chivas. Sporo jeszcze zostało na dnie. Spróbowałem się
uśmiechnąć do Babette i wyprostowałem się z trudem.

- Potrzebuję paliwa. Mam w samochodzie wszystko, co trzeba.

Chcesz?

Pokręciła głową.

- Przestań chlać!

226

background image

- Wolę umrzeć pijany, jeśli pozwolisz.
Spektakl przed gospodą Restanques trwał. Wynoszono trupy. Babette

poszła się dowiedzieć, czy jest coś nowego. Łyknąłem dwie solidne
dawki whisky. Poczułem, jak alkohol rozgrzewa od środka całe ciało.
Zakręciło mi się w głowie. Oparłem się o maskę samochodu. Flaki
podeszły mi do gardła. Odwróciłem głowę na pobocze, aby się wyrzy-
gać. I wtedy ich zobaczyłem. Leżeli w rowie. Dwa nieruchome ciała. Dwa
kolejne trupy. Przełknąłem własne wymiociny, to było obrzydliwe.

Ostrożnie ześliznąłem się do rowu i kucnąłem przy zwłokach.

Wpakowano im w plecy całą serię z pistoletu automatycznego. Skończyła
się turystyka i koszule w kwiatki. Podniosłem się, szumiało mi w głowie.
Poczta ekspresowa dostarczyła nie te zwłoki, których się
spodziewałem. Nici ze wszystkich naszych teorii. Już miałem wyjść z
rowu, kiedy dostrzegłem trochę dalej w polu jakiś ciemny kształt.
Rzuciłem okiem w kierunku Restanques. Wszyscy byli zajęci. Czekali na
oświadczenie i wyjaśnienia Aucha. Kilkoma susami pokonałem odległość
dzielącą mnie od trzeciego trupa. Leżał twarzą do ziemi. Wyjąłem kleenex,
żeby odwrócić lekko twarz do góry, zapaliłem zapalniczkę. Morvan. Ze
swoim 38 special w ręku. Koniec kariery.

Złapałem Babette za ramię. Odwróciła się.

-Co ci jest? Jesteś biały jak ściana.
-Makaroniarze. Zabici. Morvan też. W rowie i w polu. Obok mego
wozu.
-O cholera!
-Miałaś rację. Batisti z makaroniarzami zabrał się do prania.
-A Wepler?
-Gdzieś się buja. Moim zdaniem, na początku strzelaniny Morvanowi
udało się uciec. Ścigając go, zapomnieli

227

background image

o Weplerze. Sądząc po tym, co o nim opowiadałaś, pewnie się ukrył w
pobliżu. Żeby na mnie zaczekać i upewnić się, że jestem sam. Dwaj
makaroniarze musieli go zaintrygować, ale nie zaniepokoić. Nim
zrozumiał, co jest grane, zaczęło się. Kiedy wyskoczyli w ślad za
Morvanem, zaszedł ich od tyłu.

Strzelały flesze. Besquet i Paoli podtrzymywali jakąś kobietę. Simona.

Dziesięć kroków za nimi szedł Auch. Z rękami w kieszeniach marynarki,
jak zwykle. I z surowym wyrazem twarzy. Bardzo surowym.

Simona przeszła przez parking. Szczupła twarz o delikatnych rysach,

obramowana półdługimi czarnymi włosami. Wiotka i dość wysoka jak na
tutejszą. Kobieta z klasą. Miała na sobie kostium z lnianej surówki,
podkreślający smagłą cerę. Była taka jak jej głos. Piękna i zmysłowa.
Dumna jak Korsykanki. Przystanęła i rozszlochała się. Łzy obliczone
na fotografów, niechaj wykonują swój zawód. Powoli zwróciła ku nim
wstrząśniętą twarz. Miała wspaniałe, ogromne czarne oczy.

- Podoba ci się?
Mało powiedziane. Była ucieleśnieniem ideału kobiety, za jaką

uganialiśmy się - ja, Ugo i Manu. Simona przypominała Lolę. Nagle
zrozumiałem.

-Spadam - powiedziałem do Babette.
-Wytłumacz, o co chodzi.
-Nie teraz. - Wyjąłem wizytówkę i pod moim nazwiskiem napisałem
numer komórki Perola. A z tyłu adres Batistiego. - Spróbuj znaleźć
Perola. W biurze albo w domu. Gdziekolwiek. Masz go znaleźć,
Babette. Powiedz, żeby przyszedł pod ten adres. Szybko. Okay?
-Idę z tobą.
Chwyciłem ją za ramiona i potrząsnąłem.
- Mowy nie ma! Masz się w to nie mieszać! Ale możesz mi pomóc.

Znajdź Perola. Ciao.

Złapała mnie za połę marynarki.

228

background image

-Fabio!
-Nie przejmuj się. Zapłacę za telefony.

Batisti mieszkał na rue des Flots-Bleus, nad mostem Fausse-Monnaie, w

willi górującej nad Malmousque, najbardziej wysuniętym w morze cyplem.
To jedna z najpiękniejszych dzielnic Marsylii. Ze zbudowanych na
skalach willi rozpościera się wspaniały widok na całą zatokę. Od
Madrague de Montredon po lewej do Estaque po prawej. A na wprost
wyspy: Endoume, Fortin, Tour du Canoubier, Chateau d'If i wyspy
Frioul, Pomegues i Ratonneaux.

Dociskałem gaz do dechy, słuchając starych nagrań Dizzy'ego

Gillespie. Dojeżdżałem do place d'Aix, kiedy zaczął grać Manteca.
Uwielbiam ten kawałek, jeden z pierwszych, który łączy jazz z salsą.

Na ulicach było pusto. Jechałem wzdłuż portu. Na quai Rive-Neuve

grupki młodzieży wystawały jeszcze przed wejściem do Trolleybusa.
Znów pomyślałem o Marie-Lou. O nocy, którą spędziliśmy na tańcach.
Przyjemność, jaką odczułem, cofnęła mnie lata wstecz. Do czasów,
kiedy wszystko było pretekstem do białych nocy. Postarzałem się pewnie
któregoś poranka, kiedy wróciłem spać do domu. Nie wiem, jak to się
stało.

A teraz znowu biała noc w uśpionym mieście, gdzie nawet przed

Vampingiem nie widać choćby jednej prostytutki. Zaraz zagram w
rosyjską ruletkę o całe moje dotychczasowe życie. Moją młodość i moje
przyjaźnie. Manu i Ugo. O wszystkie późniejsze lata. Najlepsze i
najgorsze. A stawką jest przyszłość i mój spokojny sen.

Stawka była nie dość wysoka. Nie mogę przeciwstawić Batistiemu

samych tylko marzeń wędkarza. Co jeszcze mam w kartach? Cztery
damy. Babette, odnaleziona przyjaźń. Leila, niedoszłe do skutku
spotkanie. Marie-Lou, dane słowo. Lola - utracona i wyczekiwana.
Trefl, pik, karo, kier.

229

background image

Niech będzie, gram o miłość kobiet, powiedziałem sobie, parkując wóz
sto metrów od willi Batistiego.

Zapewne czekał na telefon od Simony. Niepokojąc się jednak, mimo

wszystko. Bo po moim telefonie do Restanques musiał szybko się
zdecydować, że zlikwiduje nas wszystkich za jednym zamachem.
Pośpieszne działanie nie było w jego stylu. Batisti był wyrachowany jak
wszyscy pamiętliwi ludzie. Działał na zimno. Ale okazja była zbyt piękna.
Więcej się taka nie nadarzy, a był już bliski celu, jaki przed sobą
postawił, kiedy pochował brata.

Obszedłem willę dokoła. Brama wejściowa zamknięta. Za solidny

zamek, żeby go otworzyć. Co więcej, pewnie podłączony do alarmu. Nie
wydaje mi się, bym mógł po prostu zadzwonić i powiedzieć: „Cześć
Batisti, to ja, Montale". Byłem w kropce. Potem przypomniałem sobie, że
do wszystkich tych budynków można dojść starymi ścieżkami,
opadającymi wprost do morza. Z Ugiem i Manu przeczesaliśmy swego
czasu tę dzielnicę wzdłuż i wszerz. Wróciłem do samochodu i nie
włączając motoru, zjechałem aż na Corniche. Tu włączyłem motor i
pięćset metrów dalej skręciłem w lewo, w Vallon de la Baudille.
Zaparkowałem wóz i dalej poszedłem piechotą, schodami traverse
O1ivary.

Znajdowałem się dokładnie na wschód od willi Batistiego. Przed

ogrodzeniem jego posesji. Poszedłem wzdłuż muru, aż znalazłem, czego
szukałem. Stara drewniana furtka do ogrodu, zarośnięta dzikim winem.
Zapewne od lat nieużywana. Nie było zamka ani klamki. Pchnąłem
furtkę i wszedłem do ogrodu.

Na parterze paliło się światło. Obszedłem dom dookoła. Ujrzałem

otwarty lufcik, skoczyłem, podciągnąłem się i wśliznąłem do środka.
Łazienka. Wyjąłem rewolwer zza paska i poszedłem dalej. W salonie
Batisti w szortach i podkoszulku drzemał przed zapalonym ekranem
telewizora. Kaseta wideo. La Grande Vadrouille. Z lekka pochra-

230

background image

pywał. Zbliżyłem się cichutko i przyłożyłem mu lufę do skroni.
Podskoczył.

- Duch.
Otworzył szeroko oczy, zorientował się, co się dzieje, i zbladł.
-Inni zostali w Restanques. Nie lubię rodzinnych przyjęć. Ani
walentynek. Chcesz znać szczegóły? Liczbę zabitych i tak dalej?
-Simona? - wydusił z siebie.
-W pełnej formie. Masz bardzo piękną córkę. Mógłbyś mi ją
przedstawić. Ja też przepadam za tego typu kobietami. Cholera!
Wszystko dla Manu, nic dla jego kolesiów.
- Co ty opowiadasz?
Dopiero się budził.

- Nie ruszaj się, Batisti. Włóż ręce do kieszeni szortów i nie

ruszaj się. Jestem zmęczony, nie kontroluję się.

Posłuchał. Zastanawiał się.

-Niczego się nie spodziewaj. Twoi dwaj makaroniarze nie żyją.
Opowiedz mi lepiej o Manu. Kiedy spotkał Simone?
-Dwa lata temu, może więcej. Nie wiem, gdzie była jego
dziewczyna. W Hiszpanii, zdaje się. Zaprosiłem go na bouillabaisse do
restauracji Epuisette w Vallon des Auffes. Simone pojechała z nami.
Restanques była tego dnia zamknięta. Wpadli sobie w oko, ale ja się
nie zorientowałem. Nie od razu. Simona i Manu razem, to by mi się
podobało. Nigdy nie mogłem ścierpieć braci Poli, zwłaszcza Emila.
A potem wróciła dziewczyna Manu. Więc sądziłem, że między nim i
Simona skończone. Odetchnąłem z ulgą. Bałem się komplikacji. Emil
to gwałtowny facet. Pomyliłem się. Oni nadal się widywali i...
-Mniejsza o szczegóły.
-Któregoś dnia powiedziałem Simonie: Manu ma dla mnie zrobić
jeszcze jedną robotę i wyjeżdża do Sewilli ze swoją dziewczyną. Aha,
powiedziała Simona, nie wiedzia-

231

background image

lam. Zrozumiałem wtedy, że ta sprawa między nimi wcale się nie
skończyła. Ale było za późno, strzeliłem gafę.

-Ona go zabiła, tak?
-Powiedział jej, że wyjadą razem do Kostaryki czy gdzieś. Ugo
mu opowiadał, że to fajny kraj.
-Ona go zabiła, tak? - powtórzyłem. - Mów, do kurwy nędzy!
-Tak.
Walnąłem go w pysk. Od dawna marzyłem o tej chwili. Potem jeszcze

raz i jeszcze. Płacząc. Bo wiedziałem, że nie nacisnę na spust. Ani go nie
uduszę. Nie czułem nienawiści. Wyłącznie obrzydzenie. Czy mogę mieć
żal do Simony, że jest równie piękna jak Lola? Czy mogę mieć żal do
Manu, że spał z widmem miłości? Czy mogę mieć żal do Uga, że złamał
serce Loli?

Odłożyłem broń i rzuciłem się na Batistiego. Podniosłem go z miejsca i

waliłem po mordzie. Był miękki jak jamochłon. Puściłem go, opadł na
czworaki. Popatrzył na mnie psim, zalęknionym wzrokiem.

-Nie zasługujesz nawet na kulę w łeb - powiedziałem, choć przecież
właśnie to pragnąłem zrobić.
-Ty to mówisz, gnoju! - krzyknął jakiś głos za naszymi plecami. - Kładź
się na ziemi, nogi na boki, ręce na głowie. Stary, nie ruszaj się!

Wepler.
Zapomniałem o nim.
Obszedł nas, podniósł mój rewolwer, sprawdził, czy naładowany,

odbezpieczył. Miał zakrwawioną rękę.

- Dzięki za wskazanie drogi, gnoju! - rzucił i kopnął mnie.

Batisti oblał się potem.

-Zaczekaj, Wepler - powiedział błagalnie.
-Jesteś gorszy niż ci wszyscy wszarze razem wzięci. Gorszy niż te
arabskie skurwysyny. - Z moim rewolwerem

232

background image

w ręku podszedł do Batistiego. Przyłożył lufę do jego skroni. - Wstań, ty
larwo. Umrzesz na stojąco.

Batisti podniósł się. Był coś obleśnego w tym mężczyźnie w szortach

i podkoszulku, z potem spływającym po wałkach tłuszczu. I z tym
strachem w oczach. Łatwo go było zabić.

Rozległ się strzał.

A zaraz potem huk licznych detonacji. Batisti zwalił się na mnie.

Wepler postąpił dwa kroki do przodu, jak w tańcu. Znowu strzał i runął,
rozbijając ciałem szklane drzwi.

Cały byłem we krwi. Zgniłej krwi Batistiego. Oczy miał otwarte. Patrzył

na mnie.

- Ko...chałem Manu - wymamrotał.

Struga krwi opryskała mi twarz. Zwymiotowałem.

A później zobaczyłem Aucha. I innych. Jego brygadę. Potem

biegnącą do mnie Babette. Odepchnąłem ciało Batistiego. Babette
uklękła przy mnie.

-Nic ci się nie stało?
-Co z Perolem? Powiedziałem: Perol.
-Miał wypadek. Ścigali samochód. Mercedesa z Cyganami. Cerutti
stracił kontrolę nad kierownicą na autostradzie nadmorskiej, na
wysokości basenu Radoub. Wpadli w poślizg. Zginął na miejscu.
- Pomóż mi - powiedziałem i wyciągnąłem do niej rękę.
Oszołomienie. Wszędzie śmierć. Na moich rękach. Na

wargach. W ustach. W ciele. W głowie. Jestem żywym trupem.

Zachwiałem się na nogach. Babette chwyciła mnie pod pachy. Auch

stanął przed nami. Z rękami w kieszeniach, jak zwykle. Pewny siebie.
Dumny. Mocny.

-Wszystko gra? - spytał, patrząc na mnie.
-Jak widzisz. Ekstaza.
- Osioł z ciebie, Fabio. Jeszcze parę dni, a mielibyśmy wszystkich w

garści. Narobiłeś burdelu. Mamy same tylko trupy.

233

background image

- Wiedziałeś? O Morvanie? Wszystko?
Skinął głową. W sumie był zadowolony z siebie.
-Cały czas robili głupstwa. Po pierwsze, sprawa z twoim kumplem.
Wielka przesada.
-O Ugo też wiedziałeś? I pozwoliłeś, żeby go zabili?
-Trzeba było iść do końca. Szykowaliśmy się na epokowe łowy.
Aresztowania w całej Europie!
Podsunął mi papierosa. Zawyłem i grzmotnąłem go w pysk z całą

siłą, jaką zaczerpnąłem z głębi czarnych, wilgotnych dziur, w których
spoczywali Manu, Ugo i Leila.

Chyba zemdlałem.

background image

Epilog

Nic się nie zmienia, a nastaje nowy dzień

Obudziłem się w południe, chciało mi się sikać. Na automatycznej

sekretarce migotało sześć nowych nagrań. Nic mnie to nie obchodziło,
naprawdę. Znów pogrążyłem się w najgłębszą czerń, jakbym dostał
obuchem w głowę. Kiedy wyłoniłem się na powierzchnię, słońce
zachodziło. Jedenaście nagrań, które mogą jeszcze zaczekać. W kuchni
karteczka od Honorine. „Nie wiedziałam, że Pan śpi. Zostawiłam w
lodówce nadziewaną pieczeń. Dzwoniła Marie-Lou. Wszystko w porządku.
Całuje Pana. Babette przyprowadziła Pański samochód. Też całuje", I
dodała: „Co z Pańskim telefonem? Zepsuł się czy co? Ja też całuję". I
jeszcze niżej: „Czytałam gazetę".

Długo tak nie poleżę. Za drzwiami Ziemia nadal się kręci. A na

planecie jest o paru skurwysynów mniej. Nowy dzień, lecz nic się nie
zmieniło. Świat dalej cuchnie zgnilizną. Nic na to nie poradzę. Ani nikt.
Ten koktajl miłości i nienawiści, słabości i siły, bierności i przemocy
nazywa się życie. Czekają na mnie. Auch, Cerutti. Żona Perola. Driss,
Kader, Żasmina, Karina. Mulud. Mavros. Może Dżamel. Marie-Lou, która
mnie całuje. I Babette, i Honorine, które też mnie całują.

Mam czas. Potrzebuję ciszy. Nie chce mi się ruszać, a tym bardziej

gadać. Mam nadziewaną pieczeń, dwa pomidory i trzy cukinie. Co
najmniej sześć butelek wina,

235

background image

w tym dwa białe cassisy. Ledwie napoczęty karton papierosów.
Wystarczającą ilość lagavulina. Mogę stawić czoło. Jeszcze jedną noc. I
jeszcze dzień. I może jeszcze jedną kolejną noc.

Teraz kiedy się wyspałem, kiedy uwolniłem się od oszołomienia

wypadkami ostatniej doby, zjawy znów mnie osaczą. Już zaczęły. Od
tańca śmierci. Leżałem w wannie z papierosem i szklaneczką lagavulina
w ręku. Na chwilę zamknąłem oczy. I wtedy się pojawili. Bezkształtne
chrzęszczące i krwawiące masy. W rozkładzie. Pod przewodem Batistiego
próbowali wykopać z ziemi ciała Manu i Uga. I Leili, z której zrywali
ubranie. Nie potrafiłem otworzyć grobowca, żeby zejść na dół i ich ratować.
Wyrwać tym potworom. Bałem się wstąpić do czarnej dziury. Ale Auch,
który stał za mną z rękami w kieszeniach, pchał mnie do przodu
kopnięciami w tyłek. Runąłem w lepką otchłań. Wynurzyłem głowę z
wody. Głęboki wdech. Potem oblałem się zimną wodą.

Nagi, z kieliszkiem w ręku, patrzyłem przez okno na morze.

Bezgwiezdna noc. Całe szczęście! Nie śmiałem wyjść na taras, żeby nie
spotkać Honorine. Umyłem się, wyszorowałem, ale odór śmierci nadal
przenikał moją skórę. Gorzej, czułem go w głowie. Babette uratowała mi
życie. Auch też. Ją lubiłem. Jego nie znosiłem. Wciąż nie chciało mi się
jeść. Nie mogłem ścierpieć szumu fal. Irytował mnie. Łyknąłem dwa
lexomile i położyłem się do łóżka.

Następnego dnia wstałem koło ósmej i zrobiłem trzy rzeczy. Najpierw

wypiłem kawę z Honorine na tarasie. Pogadaliśmy o tym i owym. 0
pogodzie, suszy i pożarach, które już się zaczynają rozprzestrzeniać.
Następnie napisałem list z prośbą o dymisję. Krótki i zwięzły. Nie bardzo
wiem, kim jestem, ale na pewno nie gliniarzem. Potem poszedłem po-
pływać, trzydzieści pięć minut. Nie śpiesząc się. Nie forsując. Wyszedłem
z wody i popatrzyłem na swoją łódź. Jeszcze na nią za wcześnie. Muszę
się wybrać na ryby dla Perola, jego żony i córki. Niekoniecznie zaraz.
Może jutro

236

background image

albo pojutrze. Wróci mi zamiłowanie do połowów. A wraz z nim
upodobanie do prostych przyjemności. Honorine obserwowała mnie z
góry schodów. Zasmuciła się moim stanem, ale nie zadawała żadnych
pytań. Poczeka, aż sam zacznę gadać, jak będę miał ochotę. Wróciła do
domu, zanim wlazłem na górę.

Włożyłem buty na wycieczki, wziąłem kaszkiet i plecak z termosem

wody i ręcznikiem. Czułem potrzebę marszu. Droga do calanques zawsze
mnie uspokajała. Zatrzymałem się przy kwiaciarni na rondzie Mazargue.
Wybrałem dwanaście róż i kazałem je doręczyć Babette. „Zadzwonię do
ciebie. Dzięki". I pojechałem na przełęcz Gineste.

Wróciłem późno. Nachodziłem się. Z jednej calanque do drugiej.

Potem pływałem, nurkowałem, wspinałem się na skały. Koncentracja na
rękach i nogach. Mięśnie. I oddech. Wdech, wydech. Wyrzucić do przodu
nogę i rękę. A teraz drugą nogę i rękę. Wypocić z siebie wszelkie
nieczystości, pić i znowu się pocić. Dotlenić się na nowo. Zupełnie.
Teraz mogę wrócić między żywych.

Zapach mięty i bazylii wypełnił moje odświeżone płuca. Serce zaczęło

gorączkowo bić w piersi. Wciągnąłem głęboko powietrze. Na niskim
stoliku doniczki z miętą i bazylią, które podlewałem, ilekroć wpadałem do
Loli. Obok płócienna walizka i druga czarna, skórzana walizeczka.

Lola stanęła w obramowaniu drzwi na taras. W dżinsach i czarnym

podkoszulku. Jej miedziana skóra połyskiwała. Lola - taka sama jak
zawsze. Taka, o jakiej nie przestawałem marzyć. Piękna. Przeszła przez
czas nietknięta. Jej twarz rozświetliła się w uśmiechu. Spojrzała na
mnie.

- Dzwoniłam. Nikt nie odpowiadał. Z piętnaście razy. Więc wzięłam

taksówkę i przyjechałam.

Staliśmy naprzeciwko siebie. Dzielił nas zaledwie metr odległości. Ze

zwisającymi wzdłuż ciała rękami. Jakby zdumieni, że się spotykamy.
Żywi. Onieśmieleni.

237

background image

- Jestem szczęśliwy, że przyjechałaś.

Mówić. Plotłem jakieś straszne banały. Upał. Prysznic. Dawno tu

jesteś? Chcesz jeść? Pić? Nastawić płytę? Może whisky?

Znowu się uśmiechnęła. Koniec z banałami. Usiadła na kanapie, przed

doniczkami z miętą i bazylią.

-Nie mogłam ich tam zostawić. - Jeszcze jeden uśmiech. - Tylko ty
mogłeś coś takiego zrobić.
-Ktoś musiał. Nie uważasz?
-Myślę, że i tak bym wróciła. Cokolwiek byś zrobił czy nie zrobił.
-Przez to, że je podlewałem, duch tego miejsca trwał. Ty nas tego
nauczyłaś. Tam, gdzie żyje duch, tam jest i człowiek. Potrzebowałem,
żebyś istniała. Żeby iść do przodu. Otwierać drzwi wokół siebie. Żyłem
w zamknięciu. Z lenistwa. Człowiek zadowala się coraz mniejszym. Aż
w końcu zadowala się wszystkim. I sądzi, że to właśnie jest szczęście.

Wstała i podeszła do mnie. Swoim lotnym krokiem. Otworzyłem

ramiona, przytuliłem ją do siebie. Pocałowała mnie. Jej wargi były
aksamitne jak róże, które posłałem rano Babette, i prawie tak samo
czerwone. Poszukała językiem mojego języka. Nigdy wcześniej się tak
nie całowaliśmy.

Świat wracał do porządku, a z nim nasze życie. Wszystko, cośmy

utracili, przegapili, zapomnieli, nareszcie nabrało sensu. Wystarczył
pocałunek.

Ten pocałunek.

Zjedliśmy nadziewaną pieczeń, którą podgrzałem i polałem oliwą.

Otworzyłem butelkę terrane, czerwonego wina z Toskanii, które chowałem
na wielką okazję. Pamiątka z podróży z Rosą do Volterry. Opowiedziałem
Loli o wszystkich wydarzeniach. Z najdrobniejszymi szczegółami. Jak-
bym rozrzucał na wiatr prochy zmarłego.

- Wiedziałam o Simonie. Ale nie wierzyłam, żeby to mogło trwać

między nią i Manu. Ani między mną i Manu.

238

background image

W nic nie wierzyłam. Kiedy zjawił się Ugo, zrozumiałam, że wszystko
się kończy. On nie wrócił dla Manu. Wrócił dla siebie. Bo już nie mógł
dłużej uganiać się za swoją duszą. Potrzebował dobrego powodu, żeby
umrzeć.

Wiesz, zabiłabym Manu, gdyby został z Simoną. Nie z miłości.

Ani nie z zazdrości. Dla zasady. Manu nie miał już zasad. Dobre było
to, co mógł mieć. Złe to, czego mieć nie mógł. Tak nie można żyć.

Spakowałem swetry, koce i butelkę lagavulina. Wziąłem Lolę za rękę i

zaprowadziłem do łodzi. Wypłynąłem za groblę o wiosłach, potem
zapaliłem motor i nastawiłem ster na wyspy Frioul. Lola usiadła między
moimi nogami, oparła głowę o moją pierś. Podawaliśmy sobie wzajem
butelkę, paliliśmy na spółkę papierosa. W milczeniu. Marsylia była coraz
bliżej. Zostawiłem za sobą Pomegues, Ratonneaux, Chateau d'If, i prułem
prosto przed siebie, ku wejściu do portu.

Kiedy minęliśmy groblę Sainte-Marie pod Pharo, zgasiłem motor i

pozwoliłem łodzi dryfować. Owinęliśmy się w koce. Położyłem rękę na
brzuchu Loli. Na gołej skórze, gładkiej i rozpalonej.

Marsylia odsłoniła się przed nami. Od strony morza. Tak jak przed

wiekami ujrzał ją o poranku Fokajczyk. Oczarowany tak samo jak my. Port
Massalia. Żyli tam szczęśliwi kochankowie, pisał marsylski Homer, mając
na myśli Gyptisa i Protis. Podróżnika i księżniczkę. Zza wzgórz wyszło
słońce.

O, cygański taborze,

Kierujcie się lśnieniem naszych koni...

Jeden z ulubionych wierszy Leili.

Zaprosiliśmy wszystkich w gości. Naszych przyjaciół i naszych

ukochanych. Lola położyła dłoń na mojej dłoni. Niechaj miasto zapłonie.
Wpierw białe, potem złote i różowe.

Miasto na miarę naszych serc.

background image

SPIS TREŚCI

Prolog

Rue des Pistoles dwadzieścia lat później 9

Rozdział pierwszy,

w którym nawet żeby przegrać,

trzeba umieć się bić

27

Rozdział drugi,

w którym nawet jeśli nie ma wyjścia,

iść o zakład to wciąż jeszcze żywić nadzieję

43

Rozdział trzeci,

w którym honor tych, co przetrwali,

polega na tym, by przetrwać

58

Rozdział czwarty,

w którym kieliszek koniaku to nie najgorsze,

co się może człowiekowi przytrafić

72

Rozdział piąty,

w którym człowiek w biedzie odkrywa,

że jest wygnańcem

86

Rozdział szósty,

w którym brzask tylko mami urodą świata

100

Rozdział siódmy,

w którym lepiej wyrażać to, co się czuje

114

background image

Rozdział ósmy,

w którym fakt, że się nie śpi,

nie załatwia sprawy

128

Rozdział dziewiąty,

w którym brak poczucia bezpieczeństwa

odbiera kobietom zmysłowość

143

Rozdział dziesiąty,

w którym cudze spojrzenie może zabijać

156

Rozdział jedenasty,

w którym dzieje się to,

co powinno się dziać

171

Rozdział dwunasty,

w którym człowiek się styka ze znikomym

wycinkiem nikczemności świata

185

Rozdział trzynasty,

w którym pewnych rzeczy nie wolno

puścić płazem

197

Rozdział czternasty,

w którym lepiej być żywym w piekle

niż martwym w raju

209

Rozdział piętnasty,

w którym jedyny scenariusz

to nienawiść do świata

223

Epilog

Nic się nie zmienia, a nastaje nowy dzień

235

background image

Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Izzo Jean Claude Trylogia Marsylska 2 Szurmo
Izzo Jean Claude Trylogia Marsylska 3 Solea
Nie myśl, że książki znikną Jean Claude Carrière, Umberto Eco ebook
Kaufmann, Jean Claude L Entretien Compréhensif
LA VALSE A JEAN CLAUDE(1)
Total Quality Management (TQM)
prezentacje, TOTAL QUALITY MANAGEMENT
Trylogia nadmorska-Żeromski(1), Lektury Okresy literackie
NAJWAŻNIEJSZE HERBY W TRYLOGII SIENKIEWICZA, Heraldyka
PROJEKT CHEOPS CHICAGO GROBOWIEC CHEOPSA
PROJEKT CHEOPS MISJA SOBÓTKA I INNE

więcej podobnych podstron