STAŁO SIĘ JUTRO
Jacek Sawaszkiewicz
Przybysz
Wyznanie
Potestas
Przybysz
I. WIZJA LOKALNA
Komandora Milady'ego poznałem w czasie mojej pi
ę
cioletniej słu
ż
by wojskowej w Royal
Cosmos Force. Był wtedy komandorem podporucznikiem. Dowodził 19 Eskadr
ą
słyn
ą
c
ą
w
Siłach z karno
ś
ci i wyszkolenia. Zaj
ę
cia z nowicjuszami rozpoczynał od słów: „Nazywam si
ę
Milady. Milady z akcentem na igrek, panowie aspiranci". Wykłady prowadził wydeptuj
ą
c
ś
cie
ż
k
ę
mi
ę
dzy ekranem rzutnika a katedr
ą
i wyró
ż
niaj
ą
c wa
ż
niejsze kwestie trzepni
ę
ciami trzciny po
swych szerokich i sztywnych spodniach. Niekiedy j go masywna sylwetka nieruchomiała; Milady
precyzyjnie skierowywał trzcin
ę
w rozgadanego kadeta i rzucał:
„Powtórz!" Na odpowied
ź
czekał zawsze pi
ęć
sekund, po czym o
ś
wiadczał: ..Ju
ż
ja ci
ę
przewioz
ę
, ptaszyno". i odwróciwszy si
ę
plecami do audytorium dodawał:
„Akrofobia tego choler
ę
!" Nale
ż
ało to do rytuału i Milady nigdy nas nie zawiódł. Niektórzy
utrzymywali,
ż
e Milady wtedy si
ę
u
ś
miecha; je
ż
eli tak — był to u
ś
miech bezlitosny:
kto si
ę
naraził, po lekcji latania, której mu udzielił komandor Milady, ze „Stardasha" wychodził
zielony. A przecie
ż
go lubili
ś
my. Lubili
ś
my jego sto
ż
kowat
ą
czaszk
ę
i tubalny głos. Ka
ż
dy z nas,
siadaj
ą
c za sterami, ufnie oddawał si
ę
pod jego rozkazy. Na Ziemi straszyli
ś
my si
ę
wzajemnie
przeró
ż
nymi okropno
ś
ciami rzekomo czyhaj
ą
cymi na nas w kosmosie, i niejeden szykuj
ą
c si
ę
do
samotnego lotu miał rzadk
ą
min
ę
: poza Ziemi
ą
, gdy eskadr
ę
prowadził Milady. czuli
ś
my si
ę
jak w
hali szkoleniowej przed dioram
ą
trena
ż
era.
Pi
ę
tna
ś
cie lat temu paskudny wypadek wyeliminował mnie z szeregów kadry Royal Cosmos
Force. Wkrótce te
ż
zlikwidowano 60 procent etatów w Siłach, pozostał
ą
cz
ęść
RCF
zreorganizowano. Straciłem kontakt z komandorem Milady. Przed trzema tygodniami, po tej
długiej przerwie, otrzymałem od niego wiadomo
ść
. Posłaniec wcisn
ą
ł si
ę
za mn
ą
do mieszkania i
zamarł przy drzwiach.
— Pan czeka na odpowied
ź
? zapytałem tego chmurnego młodziana, ani chybi kadeta. Nie
wiem. czy b
ę
dzie...
— Na pewno b
ę
dzie — odparł z flegm
ą
. .;
Niecodzienna forma korespondencji podra
ż
niła moj
ą
ciekawo
ść
. ,,Je
ż
eli to prawda — pisał
Milady —
ż
e z Ciebie taki awanturnik i łowca przygód, jak o Tobie powiadaj
ą
, niew
ą
tpliwie zaraz
po przeczytaniu niniejszego zechcesz si
ę
ze mn
ą
spotka
ć
".
— Milady jest w Decksance? — rzuciłem znad kartki.
— Komandor aa pana czeka — odpowiedział posłaniec wymijaj
ą
co. •
Zapomniałem nawet zaproponowa
ć
mu co
ś
do picia czy przek
ą
szenia; zapakowałem swój
reporterski magnetofon, wzi
ą
łem zapas kaset i o
ś
wiadczyłem,
ż
e jestem gotów. Zeszli
ś
my do
zaparkowanych przed domem dwuosobowych „taczek". Kadet usiadł za kierownic
ą
, ja obok. Po
dwudziestu minutach byli
ś
my poza miastem, po nast
ę
pnych dotarli
ś
my na zapomniane lotnisko.
Z daleka zobaczyłem stoj
ą
cy na płycie samotny
ś
migłowiec, bełtaj
ą
cy duszne i gor
ą
ce powietrze.
Wnikn
ę
li
ś
my w otwarty luk jak torpeda.
Ś
migłowiec natychmiast wystartował. Przypominało to
kiepskie porwanie. Milady kocha si
ę
w efektach, w akcjach „zapi
ę
tych na ostatni guzik". Jest
troch
ę
niedzisiejszy z tym swoim umiłowaniem postaw, znamiennych dla minionej epoki, i staroci.
Skupuje drewniane meble, gromadzi obrazy i ksi
ąż
ki, ma w domu autentyczny patefon i lamp
ę
naftow
ą
.
ś
artowano,
ż
e gdyby mógł, uzbroiłby Siły w balony i machiny miotaj
ą
ce.
Wyl
ą
dowali
ś
my po godzinie lotu na sp
ę
kanym pasie nieczynnego — jak pod Decksance —
lotniska. Kadet uruchomił silnik „taczek"; zjechali
ś
my na pas i wzbijaj
ą
c bure tumany rozgrzanego
piaehu pomkn
ę
li
ś
my w stron
ę
niszczej
ą
cej wie
ż
y. W zmurszałych wrotach hangaru, oparty o
błotnik Rolispeeda. stał Milady. U
ś
miechni
ę
ty podszedł do hamuj
ą
cych z piskiem „taczek".
— Nie zawiodłe
ś
mnie, Lutz — stwierdził z zadowoleniem. To był ten sam Milady co przed
pi
ę
tnastu laty, zwalisty i niezgrabny, z siwym je
ż
ykiem, który jeszcze bardziej wydłu
ż
ał mu głow
ę
,
jowialny w pozasłu
ż
bowych kontaktach. Miał na sobie ubranie cywilne. Wyci
ą
gn
ą
ł nied
ź
wiedzi
ą
łap
ę
i przygl
ą
dał mi si
ę
jak nowej konstrukcji.
— Na razie nie zadawaj
ż
adnych pyta
ń
, Lutz. Chc
ę
,
ż
eby
ś
wprzód to obejrzał.
Zaprosił mnie na tylne siedzenie Rolispeeda. Podryguj
ą
cy za kierownic
ą
, przystojny jak anioł,
czarnoskóry chłopak wyszarpn
ą
ł słuchawk
ę
z ucha i obrzucił Milady'ego pytaj
ą
cym spojrzeniem.
Milady skin
ą
ł głow
ą
. Ruszyli
ś
my w kierunku Quondamon drugorz
ę
dn
ą
szos
ą
, z przepisow
ą
szybko
ś
ci
ą
. Milady rozpytywał o moich kolegów z Akademii RCF. przerywał mi, by co
ś
doda
ć
,
myl
ą
c przy tym fakty, nazwiska i roczniki, wreszcie o
ś
wiadczył,
ż
e wi
ą
zał ze mn
ą
wielkie nadzieje
i
ż
e gdyby nie ten pechowy wypadek, byłbym dzi
ś
pewnie jego zast
ę
pc
ą
. Powiedział tak
oczywi
ś
cie dlatego,
ż
e go do niczego to nie zobowi
ą
zywało. Potem
ż
kieszeni w drzwiczkach samochodu wygrzebał dwa klipsy ze znaczkiem spec-słu
ż
by;
zatrzasn
ą
ł jeden na klapie bluzy i kazał mi z drugim zrobi
ć
to samo. Pi^
ć
-sze
ść
kilometrów przed
Quondamon wjechali
ś
my na autostrad
ę
, która zawiodła nas a
ż
pod magazyny sprz
ę
tu
elektronicznego. Tu, na utwardzonym dziedzi
ń
cu, zatrzymali
ś
my si
ę
. Trzy brudnoszare budynki
stały jeden przy drugim i tworzyły liter
ę
C. Miały po dwadzie
ś
cia siedem kondygnacji naziemnych
i po osiem piwnicznych. Okna magazynów wygl
ą
dały jak otwory strzelnicze dawnych fortyfikacji.
Sceneria chyba miła takiemu antykomanowi, jak Milady. W bramie
ś
rodkowego budynku sterczał
porz
ą
dkowy z nonszalancko zatkni
ę
tym za pas traumatem. Zerkn
ą
ł na nasze klapy i słu
ż
bowo
usun
ą
ł si
ę
z drogi. Milady mrugn
ą
ł do mnie.
— Spójrz — rzekł.
Skrzydło bramy magazynu, wyrwane z zawiasów i wtłoczone w gł
ą
b korytarza, opierało si
ę
o
ś
cian
ę
. Listwa zamkowa, normalnie osłaniaj
ą
ca futryn
ę
, była rozszczepiona; jej drzazgi za
ś
ciełały
przedpro
ż
e. Ze stropu zwisały strz
ę
py metalowej siatki wzmacniaj
ą
cej tynk, rozdartej o
ś
cie
ż
nic
ą
wgniecion
ą
na kilkana
ś
cie centymetrów do wewn
ą
trz. Podobne szkody wyrz
ą
dziłby samochód
dostawczy usiłuj
ą
cy wjecha
ć
tutaj przez zamkni
ę
t
ą
bram
ę
. Weszli
ś
my do
ś
rodka. Zaczerpn
ą
łem
do płuc chłodnego powietrza. Pachniało
ś
wie
żą
farb
ą
i pokostem. Milady bezceremonialnie
wył
ą
czył magnetofon, który przygotowałem do nagrywania. Oznajmił,
ż
e na górze nie mamy
czego szuka
ć
, natomiast w podziemiach poka
ż
e mi co
ś
rewelacyjnego. Zjechali
ś
my na ni
ż
sz
ą
kondygnacj
ę
. Od szybu windy gwia
ź
dzi
ś
cie rozchodziły si
ę
hale, pod sufit zastawione
nacechowanymi i starannie uło
ż
onymi pakami. Komandor podszedł do najbli
ż
szego stosu skrzy
ń
i przeci
ą
gn
ą
ł po górnej palcem. Została jasna smuga.
— Zalegaj
ą
tu od lat — mrukn
ą
ł. Dobiegł nas szybki trucht. Z hali po przeciwnej stronie szybu
wypadł, powiewaj
ą
c połami rozpi
ę
tego fartucha, drobny m
ęż
czyzna o wygl
ą
dzie kreta w
okularach. Spojrzał na nas z irytacj
ą
.
— Czy to si
ę
nigdy nie sko
ń
czy?! — pisn
ą
ł oburzony. — Wy sobie my
ś
licie,
ż
e co? Wczoraj
czwarty raz zacz
ą
łem inwentaryzacj
ę
.
— Niczego nie b
ę
dziemy rusza
ć
— obiecał Milady. •—
I zaraz wychodzimy.
Skr
ę
cili
ś
my w hal
ę
III. M
ęż
czyzna dreptał za nami
i złorzeczył policji, która w jego magazynach narobiła w sumie wi
ę
cej bałaganu ni
ż
włamywacze.
Zaskoczony ' popatrzyłem na Milady'ego. Włamania czy kradzie
ż
e zdarzaj
ą
si
ę
wyj
ą
tkowo
rzadko, ale to nie powód,
ż
eby w
ś
ledztwo anga
ż
owa
ć
Royal Cosmos Force. Milady nakazał mi
milczenie. Wyprzedził mnie i stan
ą
ł naprzeciwko kupy roztrzaskanych skrzy
ń
. W mocnym
jarzeniowym
ś
wietle, na szarej posadzce, wida
ć
było rozlan
ą
szeroko plam
ę
, zrudział
ą
i szklist
ą
,
plam
ę
po czym
ś
, co wyciekło ze stłuczonego pojemnika.
— Kalafonia — powiedział Milady. — W tych butlach jest spirytusowy roztwór kalafonii. Pl
ą
druj
ą
c
tutaj, sprawca rozbił jedn
ą
z butli, a pó
ź
niej wdepn
ą
ł w kału
żę
i... — komandor odchylił le
żą
c
ą
par
ę
kroków dalej plastykow
ą
płyt
ę
przykrywaj
ą
c
ą
niewyra
ź
ny odcisk na ziemi — ... zostawił
ś
lad.
Zbli
ż
yłem si
ę
. Był to odcisk czteropalczastej stopy wielkiej na pół metra.
—
ś
arty — parskn
ą
ł m
ęż
czyzna w fartuchu. — Kto
ś
zwyczajnie z was zakpił. Niebawem b
ę
d
ą
tu
ś
ci
ą
ga
ć
pielgrzymki.
Milady opu
ś
cił płyt
ę
i wyprostował si
ę
.
— Zgadzam si
ę
z panem — rzekł. — Dłu
ż
ej nie b
ę
dziemy
si
ę
naprzykrza
ć
. »
W Rolispeedzie zapytałem Milady'ego, jakie skradziono
przedmioty.
— Pewne przestarzałe typy układów scalonych — odparł. — Trzymano je dla cyberamatorów czy
mo
ż
e po prostu
ż
al było je wyrzuci
ć
, bo kiedy
ś
przecie
ż
sporo zainwestowano w ich produkcj
ę
.
Ale na razie nie wysnuwaj ^
ż
adnych wniosków.
Lokalizacji drugiego miejsca, dok
ą
d zawiózł mnie Milady, ze wzgl
ę
dów wojskowych poda
ć
nie
mog
ę
: była nim Przechowalnia Paliw J
ą
drowych. Przybyli
ś
my tam tego samego dnia. Komandor
wprowadził mnie do zautomatyzowanego przej
ś
cia dla personelu. Uwi
ęź
li
ś
my w nim na pół
godziny: Milady wsun
ą
ł palce do weryfikatora daktyloskopijnego i natychmiast w bloku za
ogrodzeniem rozj
ę
czał si
ę
alarm, a przed i za nami zatrzasn
ę
ły si
ę
grodzie i do tak powstałej
komory wtrysn
ą
ł gaz obezwładniaj
ą
cy. Usłyszałem tylko: „Bodajby akrofobia..." Ockn
ę
li
ś
my si
ę
na powietrzu, wewn
ą
trz ogrodzenia. Otaczali nas ludzie w kombinezonach. W
ś
ród nich był lekarz
i sumituj
ą
cy si
ę
niepotrzebnie stra
ż
nik. Nikt tu nie zawinił; Milady do weryfikatora wetkn
ą
ł
zraniony palec, co c2ytnik papilarny uznał za prób
ę
oszustwa. Nadgorliwy lekarz cackał si
ę
z
nami bez ko
ń
ca, jak gdyby okazja udzielenia pomocy komandorowi była dla
ń
nie lada gratk
ą
.
To, co Milady mi pokazał, rzeczywi
ś
cie warte było obejrzenia. Zaprowadził mnie do głównej
składnicy, budowli ogromnej i ci
ęż
kiej jak schron. Pozwolił mi nasyci
ć
wzrok t
ą
ż
elbetowo-
ołowian
ą
konstrukcj
ą
, która mimo swej masy o dziwo nie zapadła si
ę
w grunt (jakie
ż
tam musz
ą
by
ć
fundamenty!), po czym wskazał mi wej
ś
cie. Stalowe, opatulone płatami ołowiu wierzeje były
rozdarte i wygi
ę
te na boki.
— Do
ś
rodka nie ma po co wchodzi
ć
— powiedział Milady. — Znikn
ą
ł cały zapas paliwa. Jakby
spełniaj
ą
c jego skryte
ż
yczenie, spojrzałem pod nogi. Stałem po
ś
rodku wgł
ę
bienia, które w
miałkim piasku pozostawiła półmetrowa stopa. Takich
ś
ladów było wi
ę
cej. Biegły od rozprutych
wierzei dziesi
ęć
metrów w gł
ą
b dziedzi
ń
ca i z powrotem. Urywały si
ę
przy koleinach, które
przecinały dziedziniec i gin
ę
ły za bram
ą
.
— To bynajmniej nie s
ą
ż
arty, Lutz — stwierdził gorzko Milady, gdy
ś
my wrócili do Rolispeeda. —
Stra
ż
nicy z nocy, kiedy dokonano rabunku, jeszcze
ś
pi
ą
, chocia
ż
min
ę
ły ju
ż
dwie doby. I nie
mo
ż
emy znale
źć
ż
adnych
ś
wiadków. Na szcz
ęś
cie koleiny wy
ż
łobione tym niesamowitym
pojazdem zawiodły nas do miejsca do
ść
jasno okre
ś
laj
ą
cego obecn
ą
kryjówk
ę
rabusiów.
— Na co wi
ę
c czekacie? — spytałem. Milady sprawdził godzin
ę
.
— Zd
ąż
ymy przed zmierzchem — o
ś
wiadczył. Przez krótkofalówk
ę
, jak gdyby znudziła mu si
ę
zabawa w „dopracowan
ą
akcj
ę
", wezwał
ś
migłowiec. Przesiedli
ś
my si
ę
do niego na zamkni
ę
tym
dla ruchu odcinku autostrady.
— Emit-Second — powiedział Milady do pilota i obejrzał si
ę
na mnie,
ż
eby zobaczy
ć
moj
ą
min
ę
.
Emit-Second to nazwa zast
ę
pczego kosmodromu poło
ż
onego na południe od Quondamon. W
latach o
ż
ywionej eksploracji Układu kosmodromów pobudowano sporo; ka
ż
dy miał rezerwowe
l
ą
dowisko i obsługa ka
ż
dego rezerwowego l
ą
dowiska psioczyła na nadmiar pracy. Ale Emit-
Second nawet w okresie najwi
ę
kszego ruchu nie przyj
ą
ł ani jednego statku. Był kosmodromem
od pocz
ą
tku pechowym. Zaraz po budowie płyty musiano podło
ż
e futrowa
ć
zastrzykami betonu,
bo jego g
ę
sto
ść
nie była równomierna i w płycie
powstały niebezpieczne napr
ęż
enia. Kiedy wzniesiono
kopuł
ę
wie
ż
y kontrolnej, nagłe t
ą
pni
ę
cie zrównało j
ą
z ziemi
ą
. Mno
ż
yły si
ę
awarie urz
ą
dze
ń
. Przepełniony Emit-
—First zamiast do le
żą
cego tu
ż
Emit-Second odsyłał przeto statki do odległego o ponad sto
czterdzie
ś
ci mil Spirt-First. Nim uporano si
ę
z trudno
ś
ciami technicznymi, zainteresowanie
kosmosem znacznie zmalało i zast
ę
pczy kosmodrom Emit-Second przestał by
ć
potrzebny.
Dzisiaj zarasta zielskiem i mało kto, patrz
ą
c na ten betonowy plac. domy
ś
li si
ę
jego szczytnego w
zamiarze przeznaczenia.
Ś
migłowiec nasz wyl
ą
dował na skraju płyty, opodal rz
ę
du drzemi
ą
cych
transporterów, spowitych zapachem rozgrzanego smaru. W przedzie szumiała polowa siłownia.
Przeszli
ś
my obok spoczywaj
ą
cej na trawie grupki m
ęż
czyzn w niekompletnych mundurach RCF.
Palili papierosy i oboj
ę
tnie patrzyli, jak idziemy do transportera dowódcy. W niczym nie
przypominali dawnych kadetów z osławionej „szkółki Milady'ego" pr
ężą
cych si
ę
na widok ka
ż
dej
belki na r
ę
kawie. Milady przybył tu incognito i nie mógł mie
ć
pretensji do tych chłopców, mimo to,
gdy weszli
ś
my do transportera, warkn
ą
ł pod adresem podrywaj
ą
cego si
ę
blondasa:
— Burdel, nie dyscyplina, kapitanie! Min
ą
ł go zdetonowanego, podszedł do stolika i odwrócił do
siebie le
żą
ce tam plany. Kapitan zapi
ą
ł bluz
ę
. Był niewiele starszy od swych podwładnych.
Nie
ś
miało zbli
ż
ył si
ę
do komandora i stan
ą
ł za jego plecami.
— Ska
ż
enie zmalało tysi
ą
ckrotnie — wyrecytował. — Obiekt w zasi
ę
gu. Ci
ą
gle na parkingowej.
Milady poprosił go,
ż
eby zostawił nas samych. Kapitana jakby kto zdmuchn
ą
ł. Po chwili
usłyszeli
ś
my jego stłumione wrzaski. Perswazj
ą
skłaniał swoich kadetów do wi
ę
kszej
subordynacji i dbało
ś
ci o wygl
ą
d zewn
ę
trzny.
n. ANALIZA SYTUACJI
Milady sprawdził, czy drzwiczki transportera s
ą
dokładnie zamkni
ę
te, i usiadł na wprost mnie, za
stolikiem. W pancernej budzie było duszno i gor
ą
co.
—
Ś
lady tego pojazdu urywaj
ą
si
ę
tu, na płycie, przy radioaktywnej plamie. Tutaj wyl
ą
dował i st
ą
d
wystartował kosmiczny statek, Lutz. Teraz jest poza Ziemi
ą
, ale nie schodzi z parkingowej.
Przesta
ń
grzeba
ć
przy tym magnetofonie i posłuchaj: • Nie wiadomo, sk
ą
d przybył i od jak
dawna wisi nam nad
głow
ą
. Stacje wypatrzyły go dopiero wczoraj mi
ę
dzy ró
ż
nymi orbituj
ą
cymi rupieciami. Nie wiemy,
jak długo przebywał na Ziemi i jakie s
ą
zamiary tych, co w nim siedz
ą
. Wiemy natomiast,
ż
e Obcy
odwiedzili magazyny. Buchn
ę
li, lekko licz
ą
c, 500 funtów elektronicznego szmelcu i
dziewi
ę
tna
ś
cie ton paliwa j
ą
drowego. Wszystko to działo si
ę
dwa dni temu, pod naszymi nosami.
Popisali si
ę
znakomit
ą
orientacj
ą
w terenie: ten wybór kosmodromu, zapomnianego i le
żą
cego na
odludziu, a jednocze
ś
nie tak blisko
ź
ródeł potrzebnych im materiałów...
— Tego nie rozumiem — wtr
ą
ciłem. — Mamy niechybnie do czynienia z groteskow
ą
mistyfikacj
ą
grupy rozwydrzonych młokosów, amatorów przygód, gro
ź
niejszego gatunku blind kosmicznych, a
pan, jak jaki dysydent z Sekty Wyznawców Odwiedzin, wmawia mi...
— Spokojnie; Lutz. Niczego ci nie wmawiam. Takie s
ą
fakty.
— Pozaukładowy statek o nap
ę
dzie j
ą
drowym?
— „Starfiashe" maj
ą
nap
ę
d te
ż
j
ą
drowy, a przecie
ż
ich zasi
ę
g wynosi ponad 100 miliparseków,
cho
ć
to maszyny do zada
ń
ledwie przyorbitalnych i wi
ę
cej d
ź
wigaj
ą
uzbrojenia ni
ż
paliwa.
Teoretycznie, po przeróbce pokładowych arsenałów na zbiorniki, mogłyby pokona
ć
odległo
ść
dziesi
ę
ciu parseków.
— W jakim czasie? Milady
ż
achn
ą
ł si
ę
.
— Cywilizacja, której spieszno w kosmos, nie dba o czas.
— Dogmaty zm.
— Nazywaj to, jak chcesz. Jedno jest pewne: obiekt w niczym nie przypomina statków
budowanych dot
ą
d, a stocznie nie realizuj
ą
zamówie
ń
prywatnych. O tropach na dziedzi
ń
cu
Przechowalni i na posadzce magazynu Milady nie wspomniał. Mo
ż
e uznał,
ż
e s
ą
to dowody zbyt
ż
enuj
ą
ce, aby si
ę
na nie powoływa
ć
. Odnosiłem wra
ż
enie,
ż
e wci
ąż
kr
ąż
ymy wokół sedna.
Przecie
ż
nie przywlekałby mnie tu dla jakich
ś
tanich sensacyjek, włócz
ą
c si
ę
ze mn
ą
wprzód po
całym hrabstwie, a na koniec nie pozwalaj
ą
c mi przygotowa
ć
d
ź
wi
ę
kowej relacji, bodaj
parominutowej. Chyba
ż
e była to z jego strony kokieteria. Milady zabiegaj
ą
cy o rozgłos?
Niew
ą
tpliwie chorował na szlify kontradmirała, niew
ą
tpliwie zasłu
ż
ył na nie, ale nawet gdyby
chroniczna krótkowzroczno
ść
Admiralicji Royal Cosmos Force udaremniała mu awans, Milady
nie uciekłby si
ę
do reklamiarstwa. Nie umie sprzedawa
ć
swoich osi
ą
gni
ęć
, i tyle. Przypatrywałem
mu si
ę
; patrzyłem na jego
zaczerwienione i opuchni
ę
te powieki, na jego pociemniałe od jednodobowego zarostu policzki i
na jego dłonie, du
ż
e, spocone i dr
żą
ce. Był zm
ę
czony. Był zm
ę
czony jak po zaoraniu
ś
wiata.
Pewnie od tych dwu dób nie zmru
ż
ył oka.
— Imali
ś
my si
ę
ró
ż
nych chwytów, Lutz. Obiekt nie reaguje na nasze sygnały. Ale od procesów
biologicznych w nim a
ż
kipi. Pelengatory biofizyków
ś
ledz
ą
go nieustannie, szkopuł w tym,
ż
e nie
potrafi
ą
ustali
ć
, czy rejestrowane przebiegi czynno
ś
ci fizjologicznych zachodz
ą
w istotach
rozumnych i w jakim stopniu rozumnych. Znakomita orientacja tych istot w terenie jeszcze
sprawy nie przes
ą
dza;
mogły si
ę
kierowa
ć
tropizmem....
— Ich statek kosmiczny to tak
ż
e wynik tropizmu? Milady z westchnieniem oparł łokie
ć
o blat
stolika i na otwartej dłoni uło
ż
ył sw
ą
kwadratow
ą
ż
uchw
ę
. Przygl
ą
dał mi si
ę
ze znu
ż
eniem. Na
dworze ucichły łajania dowódcy, daleko szumiała siłownia. Wzrok Milady'ego to m
ę
tniał, to
nabierał ostro
ś
ci, jakby Milady walczył z ogarniaj
ą
c
ą
go senno
ś
ci
ą
. Pytanie pozostawało bez
odpowiedzi, pauza przeci
ą
gała si
ę
. Na co komandor czekał? Skoro liczono si
ę
z realnym
niebezpiecze
ń
stwem, trzeba było niezwłocznie co
ś
przedsi
ę
wzi
ąć
. „Imali
ś
my si
ę
ró
ż
nych
chwytów", „nie potrafi
ą
ustali
ć
", „w jakim stopniu" — a wi
ę
c Admiralicja nie miała pełnego
rozeznania. Oczywi
ś
cie zaczn
ą
od wysłania grupy rozpoznawczej... Wlepiłem w Milady'ego
zdumione spojrzenie. Wci
ąż
czekał. I ju
ż
wiedział,
ż
e domy
ś
liłem si
ę
i
ż
e chocia
ż
wygl
ą
dałem na
przestraszonego, w gruncie rzeczy wyraziłem zgod
ę
. Było za pó
ź
no, by zwyczajnie wsta
ć
,
podzi
ę
kowa
ć
za miłe popołudnie i oddali
ć
si
ę
, unosz
ą
c swój honor, rzekom
ą
nie
ś
wiadomo
ś
ci
ą
ochroniony przed zszarganiem. Obaj zdawali
ś
my sobie spraw
ę
,
ż
e Milady nie mo
ż
e mi nic kaza
ć
ani proponowa
ć
, nawet nie wypada mu prosi
ć
mnie. Decyzja nale
ż
ała wył
ą
cznie do mnie i
powinienem j
ą
powzi
ąć
spontanicznie. Milady prawdopodobnie równie dobrze jak ja wiedział,
ż
e
wła
ś
nie taki układ nie pozwala mi, bez uszczerbku na honorze, odmówi
ć
, w istocie bowiem
werbalnie nie było czego odmawia
ć
.
Ale dlaczego ja? Odpowied
ź
nasuwała si
ę
sama. Zreorganizowana i ograniczona do roli sekcji
szkoleniowej Akademia Royal Cosmos Force od pi
ę
tnastu lat produkowała zniewie
ś
ciałych,
psychicznie rozmamłanych pilotów, co to zapisali si
ę
do RCF ze snobizmu albo
ż
eby imponowa
ć
dziewczynom, albo te
ż
dlatego,
ż
e nie chciała ich
ż
adna inna uczelnia. Admiralicja potrzebowała
za
ś
faceta,
który mało
ż
e opu
ś
cił Akademi
ę
RCF w ^starych, dobrych czasach", ale lizn
ą
ł co nieco z
dziedziny biologii, był urodzonym hazardzist
ą
, a przy tym miał niewiele do stracenia.
— Nie musiano pyta
ć
komputera, Lutz. Twoj
ą
kandydatur
ę
zgłoszono i przyj
ę
to jednogło
ś
nie.
Naturalnie poza moimi plecami; wtedy gdy ja, pogr
ąż
ony
w błogiej niewiedzy, poprawiałem czyj
ąś
tam dysertacj
ę
lub
gdy le
ż
ałem u boku Elie i wsłuchiwałem si
ę
w jej oddech,
po raz pierwszy po tej kilkudniowej nerwówie gł
ę
boki
i równomierny. Marzyłem wówczas o jednym: aby nikomu
nie przyszła ochota telefonowa
ć
do mnie teraz — wideofon
stał poza zasi
ę
giem r
ę
ki i nie mogłem go wył
ą
czy
ć
nie
budz
ą
c Elie, gdy
ż
jej głowa spoczywała na moim ramieniu.
Wideofon wszak
ż
e zadzwonił,
ż
ona spała godzin
ę
i czterdzie
ś
ci osiem minut. Telefonowano z kliniki. Twarz
doktora Zenda z ekraniku promieniowała szcz
ęś
ciem.
— Nie było powodów do obaw — oznajmił. — hnplantat
przyj
ą
ł si
ę
jak sadzonka w cieplarni.
Elie stała obok i zaciskała palce na moim barku.
— Hej, Elie — powiedział Zend z u
ś
miechem. — Pani syn b
ę
dzie sprawniejszy ni
ż
przedtem.
Memu synowi wszczepiono atomowe serce. Takie, jakie ma jego ojciec.
Atomowe serce to jest co
ś
, co ludzie mog
ą
wybaczy
ć
. Ka
ż
dy inny, oboj
ę
tnie jaki, sztuczny organ
zamienia człowieka w cyba, czyli w istot
ę
ni
ż
sz
ą
; tak przynajmniej uwa
ż
a wi
ę
kszo
ść
. Słowo „cyb"
wymawia si
ę
z ironiczn
ą
pogard
ą
, a w pewnych kr
ę
gach traktuje si
ę
je jako wyzwisko. Ale dla
niektórych cybiofikacja to jedyna szansa prze
ż
ycia. Człowiek przestał by
ć
kowalem swego losu.
Niewielu siadaj
ą
c za sterami „Starfiasha" przewidzi,
ż
e maszyna zaraz po starcie roztrzaska si
ę
,
bo mechanik-elektryk nie znał si
ę
na elektronice, a zmianowy inspektor podbił kart
ę
przegl
ą
du
nie wy
ś
ciubiaj
ą
c nosa ze słu
ż
bówki. Niewielu te
ż
po runi
ę
ciu wraz z maszyn
ą
typu „Starfiash" z
wysoko
ś
ci kilometra na skały b
ę
dzie zdolnych do samodzielnego decydowania o swym losie.
Chirurdzy ratuj
ą
c ludzkie
ż
ycie nie ogl
ą
daj
ą
si
ę
na takie czy owakie wzgl
ę
dy i bywa,
ż
e pacjent
opuszcza szpital maj
ą
c z własnych narz
ą
dów wewn
ę
trznych jedynie w
ą
trob
ę
,
ś
ledzion
ę
i cz
ą
stk
ę
przewodu pokarmowego, a korpus i ko
ń
czyny, z wyj
ą
tkiem głowy, cybiofikowane w 80
procentach. Ma zatem rzeczywi
ś
cie du
ż
o mniej do stracenia ni
ż
plakatowy, wychuchany kadet.
Wymiana protez to jak zmiana obuwia.
— Przygotujemy ci „Starfiasha", na jakich si
ę
szkoliłe
ś
— podj
ą
ł Milady. Jego głowa
podskakiwała na wspieraj
ą
cej j^ dłoni. — Ryzyko jest znikome.
— Lubi
ę
ryzyko. Ale pan raczej chciał powiedzie
ć
,
ż
e
w razie czego gwarantujecie mi najwy
ż
szej jako
ś
ci cz
ęś
ci
zamienne.
Milady opu
ś
cił r
ę
k
ę
na stolik, przygarbił si
ę
. Sennym
wzrokiem zlustrował mnie całego.
— Twój organizm — rzekł — nie potrzebuje tyle po
ż
ywienia i tlenu, co organizm zwykłego
ś
miertelnika, zawieraj
ą
cy wszystkie te o
ś
lizłe i nietrwałe narz
ą
dy jednorazowego w ko
ń
cu u
ż
ytku.
— (No, prosz
ę
— pomy
ś
lałem — apoteoza cyba). — Zapotrzebowanie twego organizmu na
w
ę
glowodany, białka, tlen, itede jest czterokrotnie mniejsze. Ufam,
ż
e wiesz, jakie ma to
znaczenie poza Ziemi
ą
.
— Patrz
ą
c pod tym k
ą
tem, panie komandorze, przyszłych kadetów natychmiast po rekrutacji
poddawa
ć
by nale
ż
ało kompletnemu ucyborgowieniu.
— Zgadzam si
ę
,
ż
e system przysposobienia do słu
ż
by w RCF ma pewne wady.
„Jak odró
ż
ni
ć
cyba od idioty? Daj im do rozwi
ą
zania proste zadanie matematyczne. Idiota nie
brz
ę
czy."
— B
ę
dziemy nad tob
ą
czuwa
ć
. Eskadra „Starfiashy"...
— ...i cybo-serwis. — Roze
ś
miałem si
ę
. — Przepraszam, komandorze. To odezwały si
ę
we mnie
uczucia rozbitego samochodu na widok pomocy drogowej.
m. WST
Ę
PNE ROZPOZNANIE
Przenocowałem w transporterze dowódcy. Rankiem komandora odwołano do Admiralicji.
Poleciał
ś
migłowcem. Do mojej dyspozycji zostawił swego Rolispeeda wraz z sympatycznym
czarnoskórym kierowc
ą
. Chłopak był niewyspany, bo z autostrady, gdzie
ś
my go wczoraj
zostawili,
ś
ci
ą
gn
ą
ł pó
ź
n
ą
noc
ą
. Wojskowy kubek smolistej kawy
!
i wetkni
ę
ta do ucha słuchawka
t
ę
tni
ą
ca giantlike-shakiem przywróciły mu rze
ś
ko
ść
. Kazałem wie
źć
si
ę
prosto do domu, ale na
rogatkach Decksance postanowiłem zboczy
ć
do szpitala. Zastałem tam
ż
on
ę
. Stała na korytarzu,
przed pokoikiem syna, i rozmawiała z doktorem Zendem. Doktor Zend, mały pulchny szatyn
zawsze promienny jak sło
ń
ce, kiedy mnie spostrzegł, jeszcze bardziej si
ę
rozpromienił. Roztaczał
wokół cierpk
ą
wo
ń
septofobu. On i Elie wygl
ą
dali jak rodze
ń
stwo.
—
Ś
pi — powiedziała na mój widok
ż
ona.
Przez uchylone drzwi zajrzałem do pokoiku syna. W obszernym, białym ło
ż
u wydawał si
ę
bardziej w
ą
tły
i mniejszy.
— Za trzy dni pozwolimy mu na pierwszy krótki spacer — o
ś
wiadczył Zend. — A za dwa tygodnie
przybiegnie do pana i zarzuci panu r
ę
ce na szyj
ę
. Cofn
ą
łem si
ę
, ostro
ż
nie zamkn
ą
łem drzwi.
— I co dziesi
ęć
lat — dodałem — b
ę
dzie tutaj wraca
ć
po nowy wkład energetyczny.
Zend nadal był promienny. Ale patrzył na mnie ju
ż
inaczej — badawczo.
Po
ż
egnałem si
ę
z nim i otoczyłem Elie ramieniem. Zeszli
ś
my do Rolispeeda. Kierowca drzemał z
głow
ą
odrzucon
ą
do tyłu. Pełen emfazy, bzycz
ą
cy głos wykrzykiwał mu co
ś
wprost do ucha.
Pojechali
ś
my do „Elaborate" na obiad, na który Elie zaprosiła kierowc
ę
. Piłem du
ż
o. nie
ż
ałowałem sobie, jak gdybym chciał si
ę
upi
ć
. co zreszt
ą
udało mi si
ę
i co poprawiło mi
samopoczucie — nie z powodu euforyzuj
ą
cego działania alkoholu, ale poniewa
ż
stwierdziłem,
ż
e
alkohol wpływa na mnie dokładnie tak samo. jak wtedy, gdy nie wiedziałem jeszcze,
ż
e
„Starfiashe" nie s
ą
niezawdone. Nie pami
ę
tam, co powiedziałem wówczas
ż
onie; czy
ż
e mam
robi
ć
reporta
ż
z pracy Luny VIII, czy
ż
e wybieram si
ę
do redakcji „Chubu Nippon Shimbun" w
jakich
ś
tam zawodowych sprawach. Kiedy wieczorem otrze
ź
wiałem, Elie pakowała moje
nesesery. Cho
ć
cywilna odzie
ż
nie była mi potrzebna, nie protestowałem,
ż
eby zachowa
ć
pozory.
Obudziłem kierowc
ę
drzemi
ą
cego w s
ą
siednim pokoju i w trójk
ę
zjedli
ś
my kolacj
ę
. Elie uprzedziła
mnie,
ż
e je
ś
li moja nieobecno
ść
si
ę
przeci
ą
gnie, jak tylko stan Alberta b
ę
dzie na to pozwalał,
zabierze go z kliniki i wyjedzie z nim gdzie
ś
nad morze. Wyruszyłem nazajutrz, skoro
ś
wit.
Poprosiłem kierowc
ę
, by nastawił radio gło
ś
no, i przez cał
ą
drog
ę
sycili
ś
my uszy muzyk
ą
, jak
jacy
ś
zwariowani melomani. Za wiaduktem Kennedy'ego był zator. Mijali
ś
my go nieprzepisowo,
pasem wydzielonym dla obsługi autostrady, i zatrzymał nas funkcjonariusz Oddziału Drogowego.
Na szcz
ęś
cie miałem w klapie znaczek spec-słu
ż
by, ten od komandora Milady'ego, i
funkcjonariusz, robi
ą
c konspiracyjne miny, pozwolił nam odjecha
ć
. Przed wjazdem na teren
O
ś
rodka Szkoleniowego RCF usun
ą
łem znaczek z klapy,
ż
eby nie wzbudza
ć
niech
ę
ci panów
oficerów Royal Cosmos Force, bo — jak wiadomo — przedstawiciele ró
ż
nych formacji
tradycyjnie si
ę
nawzajem nie cierpi
ą
.
Jak troskliwie przy obu bramach O
ś
rodka zajmowano si
ę
moj
ą
osob
ą
, skrupulatnie sprawdzaj
ą
c,
com za jeden, tak gdy wreszcie przest
ą
piłem ogrodzenie, zupełnie mnie ignorowano. Nikt nic nie
wiedział, zwłaszcza gdzie kogo mo
ż
na zasta
ć
. Czarnoskóry kierowca zostawił mnie z walizami
na rozpalonym
ż
wirowanym placu, mi
ę
dzy dwoma szeregami popielatych pi
ę
trowych budynków
koszarowych. Po namy
ś
le skierowałem si
ę
do budynku oznaczonego liter
ą
„E": tam kiedy
ś
mie
ś
cił si
ę
sztab O
ś
rodka. Dy
ż
urny nieufnie spojrzał na moje walizy i na mój cywilny strój, po
czym poprawiwszy na ramieniu daj
ą
c
ą
mu władz
ę
opask
ę
, odparł,
ż
e komandor Milady „chyba
gdzie
ś
tu jest". „Tu" oznaczało 426 hektarów zabudowa
ń
mieszkalnych, gospodarczych oraz
parku maszynowego wraz z pasami skróconego startu. Zdałem dy
ż
urnemu opiek
ę
nad baga
ż
em
i udałem si
ę
do hangarów. Poszedłem na przełaj przez na zmian
ę
betonowe to trawiaste pasy.
Powietrze było zaci
ą
gni
ę
te sin
ą
mgiełk
ą
i pachniało litergolem. W oddali, pod wiatami o
podniesionych teraz dachach, na lekkim wzniesieniu zwanym przez kadetów . „górk
ą
rozrz
ą
dow
ą
" srebrzyły si
ę
w sło
ń
cu trójk
ą
ty „Starflashy", gotowych do kołowania na pasy
startowe. St
ą
d górka rozrz
ą
dowa, albo po prostu „górka", wygl
ą
dała jak pokryty łuskami, wzd
ę
ty
bok ryby. Ju
ż
z daleka usłyszałem tubalny głos Milady'ego. Raczył mechaników akrofobi
ą
i sadził
cholerami. Pod jedn
ą
z maszyn czaiły si
ę
skurczone sylwetki chłopaków z obsługi, którzy woleli
nie pcha
ć
si
ę
Milady'emu na oczy. Milady od czasów, kiedy słu
ż
yłem w RCF, awansował z
dowódcy 19 Eskadry na zast
ę
pc
ę
dowódcy O
ś
rodka d/s technicznych, cho
ć
według mnie był
lepszym dowódc
ą
liniowym i niejednego stratega z Admiralicji wywiódłby w pole. Stał przy
wymontowanym z kadłuba „Starflasha" rozbabranym agregacie chłodniczym, w lepkiej kału
ż
y,
przed wyci
ą
gni
ę
tym na baczno
ść
, pobladłym gołow
ą
sem;
pokazywał mu swe pochlapane nogawki i ur
ą
gał. Przera
ż
ony chłopczyna
ś
ciskał w dłoniach
pust
ą
misk
ę
olejow
ą
. Ongi
ś
byłem kilkakrotnie w jego sytuacji. Milady nosił wtedy trzcin
ę
.
— Jestem — oznajmiłem si
ę
z cywiln
ą
swobod
ą
i komandor przerwał peror
ę
.
— Wy
ś
mienicie — powiedział. Spiorunował chłopaka
spojrzeniem i jak bocian wydostał si
ę
z kału
ż
y. — Cholerna
niezdara.
Podałem mu chusteczk
ę
.
— Nie, dzi
ę
kuj
ę
, Lutz. I tak zaraz portki zmieni
ę
. Nakrywał nas trójk
ą
tny cie
ń
maszyny wspartej
a
ż
urowym podwoziem o beton; blisko
ć
wier
ć
hektara cienia. Ni
ż
ej startowe pasy rozpełzały si
ę
wbrew perspektywie. Czas ' osi
ą
gni
ę
cia pełnej gotowo
ś
ci bojowej tego O
ś
rodka RCF wynosi
kwadrans. W ci
ą
gu kwadransa od ogłoszenia alarmu wszystkie maszyny powinny wej
ść
na orbit
ę
okołosłoneczn
ą
. Milady mawiał: „Rozumie si
ę
,
ż
e gdyby chodziło o bab
ę
, co tchu by
ś
cie si
ę
kopn
ę
li do »Starflashy«,
ż
eby przed innymi dopa
ść
ciepłych betów, ale zaprawd
ę
powiadam wam
(był okres, gdy komandor „zaprawdał" bez umiaru),
ż
e z
ż
adn
ą
bab
ą
i w
ż
adnych betach nie
pohulacie tak, jak na
ć
wiczeniach, i wprawdzie nie zawsze lepszy ten, kto na orbicie pierwszy,
radz
ę
wam si
ę
tam
ś
pieszy
ć
, bo inaczej ja z wami pohulam, ptaszyny".
— Zakwaterowano ci
ę
? Zaprzeczyłem.
— W „A" czeka na ciebie pokój. Dziewi
ą
tka. Aha, i z Admiralicji przyszła twoja nominacja. Na
czas akcji otrzymasz stopie
ń
komandora podporucznika.
ś
eby
ś
nie musiał dryga
ć
przed byle
oficerkiem. Od ciebie zale
ż
y, czy ci ten stopie
ń
zostawi
ą
.
— Nie n
ę
ci mnie kariera wojskowa. Milady pu
ś
cił t
ę
uwag
ę
mimo uszu.
— Kasyno jest w bloku „B", jak dawniej. Po obiedzie, je
ż
eli zechcesz, zajrzyj do hangarów i
pogadaj z mechanikami. A jutro zobaczymy, co
ś
wart.
W drodze do budynku „A" odebrałem od dy
ż
urnego walizy. Przydzielona mi kwatera
przypominała pokój w hotelu klasy standard. Wypakowałem przybory do mycia i golenia oraz
zmian
ę
bielizny, reszt
ę
rzeczy, nie wyjmuj
ą
c z waliz, wepchn
ą
łem do szafy. W
ś
ciennej wn
ę
ce
wisiał bezwymiarowy ubiór kompensacyjny. Granatowo-oliwkowy, o r
ę
kawach ozdobionych
dwoma złotymi szlaczkami — szerokim i cienkim z gwiazdk
ą
. Marzenie ka
ż
dego kadeta.
Praktycznie — granica awansu w słu
ż
bie liniowej. W łazience spłukałem z ciała podró
ż
ny kurz, a
potem wdziałem ten mój nowy ubiór. Czułem si
ę
w nim jak w cudzej skórze. Nazajutrz odbyłem
próbny lot. Jedyny, bo Milady uznał,
ż
e jestem w takiej formie, jakbym trenował codziennie, i w
zwi
ą
zku z tym nie ma sensu zwleka
ć
z rozpocz
ę
ciem akcji. Jako
ś
mi to nie pasowało do
miladiowskiej celebracji „dopracowywania szczegółów" i dzisiaj skłonny jestem twierdzi
ć
,
ż
e ów
po
ś
piech był wynikiem nacisków ze strony Admiralicji.
„Starfiash", który dla mnie wyszykowano, nie ró
ż
nił si
ę
nadto od tych sprzed pi
ę
tnastu lat. Na
takich jak ten latano obecnie. Były maszynami generacji ósmej, ale wygl
ą
dem zewn
ę
trznym nie
odbiegały od swego prototypu. Zmiany konstrukcyjne dotyczyły głównie osłony biologicznej,
układów nad
ąż
nych i serworegulatorów. Do kabiny wsiadałem wi
ę
c jak do swego samochodu,
którym zrobiłem ju
ż
tyle kilometrów,
ż
e starczyłoby ich na trzykrotne objechanie naszego globu. Z
lewej, pod prostok
ą
tnym, panoramicznym iluminatorem, połyskiwał wska
ź
nikami pulpit kontrolny,
z prawej — indykatory zespołu VIS. Fotel otulił mnie sob
ą
; spocz
ą
łem w pozycji półle
żą
cej.
Zwisaj
ą
cy za oparciem, jak kaptur peleryny, kask opadł mi na głow
ę
. Ten wi
ę
cej spodziewany ni
ż
rzeczywisty ból trwał ułamek sekundy. Elektrody przyssały si
ę
do mej czaszki i przestałem by
ć
tylko człowiekiem. Stałem si
ę
tak
ż
e maszyn
ą
. Czułem j
ą
cał
ą
; jej bloki nap
ę
dowe, mechanizmy
sterownicze i wyrzutnie — wszystko rw
ą
ce si
ę
do działania, pełne ognia, jak rumak pod
je
ź
d
ź
cem. Niecierpliwie czekałem na sygnał startu.
Milady akcj
ę
odwołał. Przez radio wezwał mnie do sztabu. Nie jestem za „ miladiowsk
ą
organizacj
ą
", ale jak dot
ą
d te przygotowania do powa
ż
nej było nie było akcji za bardzo tr
ą
ciły
indolencj
ą
. U Milady'ego zastałem tykowatego cywila z długim, zaczerwienionym nosem, na
którym jak przewrócona ósmeka tkwiły słabe szkła w drucianej oprawie. Facet, ulizany, schludny
i sztywny, wyci
ą
gn
ą
ł ko
ś
cist
ą
r
ę
k
ę
, a gdy podałem mu swoj
ą
, skłonił si
ę
tak nisko, jak gdyby
chciał cmokn
ąć
mnie w dło
ń
.
— To jest komandor podporucznik Lutz — powiedział Milady — a to pan Karvitsch. Człowiek z
Communication with Extra-Terrestrial Intelligence. Słowo „pan" Milady wymówił tak, jakby
przedstawiał kogo
ś
zupełnie niedorosłego, ale komu pragnie sprawi
ć
przyjemno
ść
. Obaj dopiero
co wrócili z odprawy u dowódcy O
ś
rodka. Człowiek z CETI miał obra
ż
on
ą
min
ę
i chyba nie
spodziewał si
ę
po mnie wyrafinowanej galante
ń
i w obej
ś
ciu.
— Miło mi — zełgałem.
„Nasz system obronny — powiadał Milady —jest bezbł
ę
dny
i je
ż
eli jaka
ś
cholerna kometa albo bolid trafi jednak
w Ziemi
ę
, b
ę
dzie to zasług
ą
wył
ą
cznie tych uczonych z CETI,
co to nim pozwol
ą
nam zniszczy
ć
jakikolwiek meteor, musz
ą
najpierw upewni
ć
si
ę
, czy przypadkiem nie załatwiła na nim
potrzeb naturalnych jaka
ś
pozaziemska istota."
— Odwołali
ś
my akcj
ę
, Lutz, bo dotarła do nas wiadomo
ść
,
ż
e od Obiektu odł
ą
czył si
ę
drugi,
mniejszy obiekt. Kr
ąż
y teraz po ciasnej orbicie. Przypuszczalnie tym wła
ś
nie wehikułem
dostarczono na pokład Obiektu zw
ę
dzone paliwo i elektrocjonalia. Spodziewamy si
ę
,
ż
e b
ę
dzie
l
ą
dował. A ten pan jest tu po to,
ż
eby nie spuszcza
ć
nas z oczu. K-arvitsch
ś
ci
ą
gn
ą
ł usta.
— Za pozwoleniem — b
ą
kn
ą
ł.
— Oczywi
ś
cie nie nas, lecz naszych go
ś
ci — sprostował błaze
ń
sko Milady.
I zostawił nas samych. Było cicho. Karvitsch podszedł do okna. Wyjrzał na
ż
wirowany, pustawy
plac i wysi
ą
kał nos w biał
ą
chusteczk
ę
.
— A wi
ę
c to pan jest owym katem — powiedział z wyrzutem.
— Nie rozumiem — odparłem chłodno. Zanosiło si
ę
na niemił
ą
dla mnie rozmow
ę
.
— Rzekomym obro
ń
c
ą
rzekomo zagro
ż
onej ludzko
ś
ci —
dodał.
Dobrze znam facetów w rodzaju Kandtscha, facetów, na
których widok dostaj
ę
mdło
ś
ci. Hipochondrycy obnosz
ą
cy
si
ę
z katarem, chrypk
ą
czy udawanym kaszelkiem albo
uskar
ż
aj
ą
cy na zmy
ś
lon
ą
nadkwasot
ę
, bideusze, co na
ka
ż
dym kroku podkre
ś
laj
ą
słabo
ść
konstytucji swego ciała,
którego jednak nie wspomog
ą
najniewinniejsz
ą
cho
ć
by
protez
ą
, gdy
ż
równałoby si
ę
to profanacji organizmu —
tego ołtarza natury. Si
ą
kanie, chrypienie, rz
ęż
enie i czkanie
to s
ą
ich niby nobilituj
ą
ce atrybuty.
„Co robi cyb, gdy jest chory? Dzwoni po mechanika. A gdy
jest umieraj
ą
cy? Dzwoni do składnicy złomu."
W drzwiach stan
ą
ł Milady.
— Wyl
ą
dował! — oznajmił. — Znowu na Emit-Second. Lutz, zaprowad
ź
pana do parku i
wsi
ą
d
ź
cie do
ś
migłowca. Ja zaraz tam b
ę
d
ę
.
IV. PIERWSZE KONSTATACJE
Milady był w
ś
ciekły. Odk
ą
d na kosmodromie Emit-Second wsiedli
ś
my w trojk
ę
do tego
ś
migłowca, nie otworzył ust, nawet
ż
eby zakl
ąć
. Lecieli
ś
my od godziny w kierunku Livingstone,
komandor obok pilota, ja z tyłu, obok przedmuchuj
ą
cego nos człowieka z CETI. Człowiek z CETI
te
ż
był w
ś
ciekły; naturalnie za ten stan rzeczy win
ą
obarczał Milady'ego. Silnik warkotał basowo,
a pod nami przesuwały si
ę
miniatury osiedli.
Kiedy wyl
ą
dowali
ś
my na Emit-Second, było ju
ż
po wszystkim. Po
ś
rodku płyty sterczała mała
rakietka z otwartym włazem, od dołu osmolona, jak te z Museum of Space Ships w Sherridon.
Podwładni jasnowłosego kapitana, biwakuj
ą
cy wokół transporterów, po
ś
piesznie doprowadzali do
porz
ą
dku swój wygl
ą
d zewn
ę
trzny. Milady dotkn
ą
ł ziemi przed
ś
migłowcem. „Przeczuwał co
ś
od
pocz
ą
tku". Pobiegłem za nim do id
ą
cego nam naprzeciw kapitana.
— Przyjechali tu z Admiralicji — zameldował kapitan — i zabrali tego... tego...
— Kogo?
— Tego si
ę
nie da wyrazi
ć
słowami, panie komandorze — odparł dowódca. Spojrzał na mnie, na
mój nowy ubiór i oczy zrobiły mu si
ę
jeszcze bardziej okr
ą
głe.
— Ja bym to nazwa
ć
potrafił! — wybuchn
ą
ł Milady, nie bacz
ą
c,
ż
e słysz
ą
go kadeci. To
post
ę
powanie Admiralicji! Człowiekowi ka
żą
uzgadnia
ć
z nimi najdrobniejsze głupstwo, a sami, ci
nad
ę
ci panowie admirałowie, nie licz
ą
si
ę
z nikim i z niczym i wywołuj
ą
taki rozpieprz... Za nami
rozległo si
ę
si
ą
kanie.
— O
ś
mielam si
ę
zauwa
ż
y
ć
— wtr
ą
cił Karvitsch —
ż
e pozwala pan sobie...
— Stul pan pysk! — hukn
ą
ł Milady. Z powrotem zwrócił pochylon
ą
głow
ę
w stron
ę
kapitana.
Spytał spokojniej: — Co to było? Kapitan wetkn
ą
ł palec za kołnierzyk i potarł szyj
ę
.
— Terminologia wojskowa jest zbyt uboga...
— Gdzie to teraz jest?
— Ci z Admiralicji wywie
ź
li to poduszkowcem do Livingstone, do Centrum Biofizycznego. Tam
was oczekuj
ą
. Wszystkich trzech.
— A pan, jakie otrzymał dyspozycje, kapitanie?
—
ś
adnych, panie komandorze.
— Zatem niech pan tu tkwi nadal i pilnuje tego truchła. — Milady sapn
ą
ł. — Do
ś
migłowca, Lutz!
Karvitsch ruszył za nami.
Wystartowali
ś
my w milczeniu i w milczeniu upłyn
ę
ło nam dziewi
ęć
dziesi
ą
t minut lotu. Nadci
ą
gał
zmierzch, a wraz z nim czarne, ci
ęż
kie chmury. Było parno i duszno. Pilot wł
ą
czył o
ś
wietlenie
przyrz
ą
dów. Strzałka tachometru wskazywała 250. Karvitsch przestał poci
ą
ga
ć
nosem, ale
chusteczki nie schował. Co rusz ocierał ni
ą
spocony kark i czoło. R
ę
cz
ę
,
ż
e gotował si
ę
w tej
swojej schludnej, granatowej kurteczce.
— To nie to, co pi
ę
tna
ś
cie lat temu — odezwał si
ę
raptem Milady. W jego głosie nie było ju
ż
zło
ś
ci. — Prawda, Lutz? Brak koordynacji, współpracy, przestrzegania regulaminu... Kto do
sztabu przyjdzie pierwszy, ten rz
ą
dzi. Słyszałe
ś
,
ż
eby głowa wydawała ciału rozmaite i sprzeczne
polecenia równocze
ś
nie, przy czym nie kontroluj
ą
c, czy i jak zostaj
ą
one spełnione, sama si
ę
z
nich wywi
ą
zywała?
— Owszem. Na przykład w epilepsji. Z tyłu nie widziałem, ale Milady u
ś
miechn
ą
ł si
ę
chyba.
Przelatywali
ś
my nad południowym przedmie
ś
ciem Livingstone. Paliły si
ę
latarnie uliczne i
kolorowe
ś
wiatełka sygnalizacyjne na szczytach wie
ż
owców.
— Ten chaos to syndrom współczesno
ś
ci — kontynuował Milady. — W naszym
zinstytucjonalizowanym społecze
ń
stwie warto
ść
ma praca tylko w urz
ę
dach najwy
ż
szego
szczebla. Obowi
ą
zki rzadko kiedy s
ą
przekazywane w dół, do jednostek podległych, bo
obowi
ą
zki to dzisiaj perspektywy, a perspektywy to luksus. Wysoko sobie cenimy pełni
ę
ż
ycia,
dlatego d
ąż
ymy do o
ż
ywienia , , własnej psychiki, dlatego powstaje tyle sekt mistycznych, ^
dlatego ludzie coraz rzadziej nadstawiaj
ą
karku g, w najbardziej nieprawdopodobnych
przedsi
ę
wzi
ę
ciach —
ż
eby prze
ż
y
ć
co
ś
naprawd
ę
intensywnie. Dawniej lansowano tez
ę
,
ż
e
perspektyw
ę
stanowi
ą
osi
ą
gni
ę
cia materialne. Po ekspansji ekonomiczno-technologicznej, kiedy
wszelkie mo
ż
liwe do zdobycia dobra znalazły si
ę
w r
ę
kach wszystkich ludzi, osi
ą
gni
ę
cia
materialne utraciły charakter perspektywy. , Po doj
ś
ciu do sukcesu ludzi ogarn
ę
ło zw
ą
tpienie.
Ze społecze
ń
stwem stało si
ę
to samo, co z tym zblazowanym erotomanem, który na staro
ść
oszalał dla jednej spódniczki, uganiał si
ę
za ni
ą
przez lata, składaj
ą
c dowody m
ę
stwa i
wytrzymało
ś
ci, pokonuj
ą
c pi
ę
trz
ą
ce si
ę
przeszkody, aby wreszcie, gdy dopi
ą
ł celu, tu
ż
przed
sfinalizowaniem sprawy, kompletnie opa
ść
z sił i stwierdzi
ć
z gorycz
ą
,
ż
e drałował za tym, co
dostałby od ka
ż
dej innej, w ka
ż
dym miejscu i o ka
ż
dej godzinie. Ty byłe
ś
za młody, ale ja
pami
ę
tam te rozruchy, kiedy palono archiwa, niszczono komputery i dewastowano urz
ą
dzenia,
ż
eby „zacz
ąć
wszystko od nowa". To była robota rozhisteryzowanych malkontentów i nie zdała
si
ę
na nic, ale u
ś
wiadomiła społecze
ń
stwu,
ż
e w naszym ustabilizowanym dobrobycie co
ś
si
ę
załamało. Ci, którzy dotychczas od rana do wieczora gnu
ś
nieli przed telewizorami, bez
umiarkowania opychali si
ę
frykasami, a w chwilach wzmo
ż
onej aktywno
ś
ci wybierali si
ę
na
przeja
ż
d
ż
k
ę
wind
ą
po bloku, wyrwali si
ę
nagle z domowych
pieleszy, rozp
ę
dzili roboty porz
ą
dkowo-usługowe i wzi
ę
li si
ę
do najdziwniejszych zaj
ęć
. A to
bezinteresownie plewili ziele
ń
ce na skwerach, a to wspaniałomy
ś
lnie udra
ż
niali miejskie kanały
lub myli szyby wystawowe. Szczycili si
ę
tym.
ż
e znajomi i nieznajomi mówili o nich: „To ten. co
dzie
ń
w dzie
ń
rano zamiata chodnik na skrzy
ż
owaniu 38 ze 127. Byli znani nie tyle z nazwiska,
ile z funkcji, któr
ą
z całym samozaparciem i społecznie sprawowali. Jeszcze dzisiaj spotkasz
takich. Za wszelk
ą
cen
ę
pragn
ą
si
ę
wyró
ż
ni
ć
. zwróci
ć
na siebie uwag
ę
, wybi
ć
si
ę
ponad
przeci
ę
tno
ść
. Szwendaj
ą
si
ę
po ulicach niedomyci i obszarpani albo ubrani tak.
ż
e człowiek nie
wie, dok
ą
d ucieka
ć
, ale bezsprzecznie s
ą
bardziej o
ż
ywieni psychicznie od tych nierozkr
ę
conych.
tak zwanych normalnych i solidnych obywateli, którzy nie mog
ą
si
ę
pozby
ć
uczucia,
ż
e co
ś
trac
ą
.
Nakładaj
ą
na siebie. chocia
ż
nie słu
ż
bowe, przecie
ż
obowi
ą
zki, a obowi
ą
zki to perspektywy
lepszego, pełniejszego
ż
ycia psychicznego. I maj
ą
perspektywy szersze ni
ż
pracownik urz
ę
du
ni
ż
szego szczebla, pracownik, któremu pazerna jednostka nadrz
ę
dna sprz
ą
ta sprzed nosa cał
ą
robot
ę
i ka
ż
e bezczynnie gni
ć
za biurkiem.
Karvitsch przywarł do bocznej szyby, podkre
ś
laj
ą
c sw
ą
poz
ą
,
ż
e wywody komandora ma gdzie
ś
i
ż
e w ogóle nie chce lego słucha
ć
. Pilot kr
ę
cił si
ę
, jak gdyby chciał dorzuci
ć
swoje trzy grosze,
("mnie
ś
wierzbił j
ę
zyk. Milady zapomniał o sytuacji takich jak ja, którym własna odmienno
ść
za
bardzo dopiekła,
ż
eby si
ę
ni
ą
cieszy
ć
i chlubi
ć
, i którym ta odmienno
ść
stwarzała takie
perspektywy,
ż
e nic, tylko wskoczy
ć
do „Starfiasha", wej
ść
na orbit
ę
, wył
ą
czy
ć
blok
bezpiecze
ń
stwa i z pr
ę
dko
ś
ci
ą
kosmiczn
ą
pu
ś
ci
ć
si
ę
przez atmosfer
ę
.
Wyl
ą
dowali
ś
my po zachodzie sło
ń
ca, na zaj
ę
tym przez dwa zmiennopłaty placyku, przed
gmachem Centrum Biofizycznego. Rozpi
ę
ta wysoko siatka luminescencyjna o
ś
wietlała równym
ś
wiatłem przyległy teren ł
ą
cznie z zaparkowan
ą
opodal gmachu kolumn
ą
poduszkowców. Odgłos
naszych kroków, kiedy weszli
ś
my do jasnego holu, przywołał stra
ż
nika; ten zaprowadził nas do
sali głównej. Były tam dwie osoby — kobieta i m
ęż
czyzna. Stali przed obszernym jak pół
amfiteatru pulpitem wysadzanym wszystkim tym, co humanist
ę
mo
ż
e doprowadzi
ć
do obł
ę
du.
Mieli na sobie kitle. Kobieta nie zrobiła na mnie dobrego wra
ż
enia, i nie dlatego,
ż
e nie lubi
ę
postawnych blondynek, zwłaszcza tych. które spaceruj
ą
c po ulicach albo wysiadaj
ą
c z
samochodu lub wbiegaj
ą
c przed tob
ą
po eskalatorze
potrz
ą
saj
ą
i kr
ę
c
ą
swymi atutami, i jakby mogły, wlazłyby ci tymi wszystkimi obfito
ś
ciami na kark,
ani te
ż
dlatego,
ż
e . naukowiec w spódnicy to nawet brzmi podejrzanie, lecz dlatego,
ż
e nie
znosz
ę
egzaltowanych sawantek. Jestem zdecydowanie za rozdzieleniem seksu od erudycji;
seks i erudycja to tak unikalny, jak i nieudany maria
ż
. M
ęż
czyzna za
ś
przedstawiał si
ę
ciekawie:
o półtorej głowy ni
ż
szy od kobiety, za
ż
ywny, z rozczochran
ą
, przetłuszczon
ą
i ciemn
ą
fryzur
ą
,
kostropaty. Obrzucił nas przenikliwym spojrzeniem malutkich czarnych oczu. Nos miał szeroki i
kaczy i był niestarannie ogolony.
— Jeste
ś
cie — powiedział falsetem, nieomal jodłuj
ą
c. Nosił nazwisko stosowne do wygl
ą
du:
Gnom
ę
. Gdy mówił, patrzył na wszystko, tylko nie na swego rozmówc
ę
. — Tamci odjechali.
.•• Porozumiałem si
ę
z Miladym wzrokiem,,;'
— Cholera — mrukn
ą
ł Milady. i;;
— Za pozwoleniem — wtr
ą
cił Karvitsch. — Owe poduszkowce przed wej
ś
ciem...
— A, tak — pisn
ą
ł Gnom
ę
. — Go
ś
cia zostawili. Jest w wiwarium.
Obrócił si
ę
do pulpitu, trzasn
ą
ł przeł
ą
cznikiem i na głównym ekranie pojawił si
ę
obraz. Długo
wpatrywałem si
ę
w poszczególne elementy, nim zdołałem je powi
ą
za
ć
i skleci
ć
z nich cał
ą
sylwetk
ę
. Ta niby-ludzka, niby-owadzia forma posiadała głow
ę
i tułów oraz dwie pary ko
ń
czyn.
Stwór miał symetryczn
ą
budow
ę
i ludzki korpus, ale jego ramiona i nogi, niepomiernie
wydłu
ż
one, podobne były raczej do odnó
ż
y jakiego
ś
stawonoga. Wysoko sklepion
ą
czaszk
ę
porastała skołtuniona, szarobr
ą
zowa sier
ść
, a pod pergaminow
ą
skór
ą
małego tułowia ostro
rysowały si
ę
kr
ę
gi
ż
eber i ko
ś
ci miednicy. Stwór był nagi i był, według mej oceny,
stuprocentowym samcem. Dłonie i stopy miał nienaturalnie wielkie, uzbrojone w rogowate,
połamane pazury. Sfuszerowany cyb — przemkn
ę
ło mi przez my
ś
l. Gnom
ę
wykonał zbli
ż
enie i
ujrzeli
ś
my fizys stworu:
człowiecz
ą
i zastygł
ą
, jak kamienna maska. Tylko
w jarz
ą
cych si
ę
w gł
ę
bi oczodołów
ś
lepiach przebijał si
ę
jaki
ś
wyraz, mo
ż
e strachu.
— Człowiek-paj
ą
k — szepn
ą
ł Milady ze wstr
ę
tem.. Kobieta, faluj
ą
c tym wszystkim pod kitlem,
odwróciła si
ę
do nas. Dot
ą
d bez skr
ę
powania przypatrywała si
ę
gołemu stworowi.
— Wysoko
ść
: dwa dwadzie
ś
cia siedem — oznajmiła swobodnie. — Rozpi
ę
to
ść
ramion: dwa
dziewi
ęć
dziesi
ą
t
sze
ść
. Waga: siedemdziesi
ą
t siedem kilogramów — przest
ą
piła z nogi na nog
ę
kołysz
ą
c
zach
ę
caj
ą
co tyłem w stron
ę
stworu na ekranie.
— Organy wewn
ę
trzne jak u człowieka — zajodłował
Gnom
ę
. — Wprost wierzy
ć
si
ę
nie chce!
Kobieta mu przerwała.
Przez kilka minut popisywała si
ę
znajomo
ś
ci
ą
anatomii.
na koniec rzekła z uniesieniem:
— Kiedy go tu u
ś
pionego przywie
ź
li, był brudny i upaprany odchodami. I wprost cuchn
ą
ł!
— Jest wspaniały — powiedział Karvitsch. Wysmarkał si
ę
ostentacyjnie, błysn
ą
ł okularami i
stan
ą
ł przy kobiecie, pod ekranem. Wraz ze stworem tworzyli dobran
ą
trójk
ę
. Ciekn
ą
cy nos.
obfito
ś
ci pod kitlem i wypró
ż
niaj
ą
cy si
ę
niefrasobliwie stwór — wszystko to było przecie
ż
tak
cudownie ludzkie,
ż
e niepodzielne. — Kto by si
ę
spodziewał! Pod wpływem strachu zareagował
jak człowiek!
— Nic tu po nas, Lutz — mrukn
ą
ł Milady. — Pan, jak si
ę
domy
ś
lam, tutaj zostaje?
Człowiek z CETI spojrzał czule na ekran i na kobiet
ę
, po czym przytakn
ą
ł.
V. PRÓBA ZROZUMIENIA
Nast
ę
pne cztery doby sp
ę
dziłem w O
ś
rodku Szkoleniowym RCF. Troch
ę
latałem swoim
..Starfiashem" — raczej dla zabicia czasu ni
ż
dla „podnoszenia kwalifikacji". Pogoda zepsuła si
ę
i
wystarczyło popatrze
ć
na zaci
ą
gni
ę
te chmurami niebo, aby bez pomocy synoptyków stwierdzi
ć
,
ż
e taka utrzyma si
ę
co najmniej tydzie
ń
. Cz
ę
sto przesiadywałem na „górce rozrz
ą
dowej". Ód
mechaników i kadetów dowiedziałem si
ę
o wadach i zaletach „Starfiashy" wi
ę
cej, ni
ż
bym si
ę
dowiedział od tych wypatruj
ą
cych awansu instruktorów. Odwiedzałem tak
ż
e biura projektowe:
konstruktorzy ch
ę
tnie pokazywali mi plany, na których jak na dłoni wida
ć
było zawił
ą
ewolucj
ę
maszyn. Z generacji na generacj
ę
stawały si
ę
sprawniejsze, czulsze, zarazem bardziej
skomplikowane, a jednocze
ś
nie .trwalsze i mniej zawodne. Ich ey-olucja. cho
ć
przebiegała pod
kontrol
ą
ludzi i dzi
ę
ki ludziom, była konsekwencj
ą
ła
ń
cucha przyczyn i skutków, na które ludzie
mieli wpływ cz
ę
stokro
ć
minimalny. ..Starfiash". gdy przyjmuje do siebie człowieka, przeistacza si
ę
w samodzielny organizm i wtedy ka
ż
da naprawa b
ą
d
ź
wymiana podzespołu jest jakby operacj
ą
na
ż
ywym ciele. A przecie
ż
w warunkach bojowych dokonuje si
ę
napraw
tylko takich; pilot najlepiej wie, bo „czuje", co dolega jego maszynie. Stale wracałem do tych
planów, albowiem domy
ś
lałem si
ę
,
ż
e zawieraj
ą
wa
ż
n
ą
dla mnie prawd
ę
. Z Centrum
Biofizycznego docierały do nas sk
ą
pe wie
ś
ci. Próby porozumienia si
ę
z Przybyszem spełzły na
niczym. Od stra
ż
ników Przechowalni Paliw J
ą
drowych, którzy tymczasem odzyskali przytomno
ść
,
równie
ż
nie usłyszano niczego; tyle
ż
e zgodnie z regulaminem pełnili słu
ż
b
ę
, a
ż
naraz ockn
ę
li si
ę
w szpitalu. Milady przebywał poza O
ś
rodkiem. O najdziwniejszych porach telefonował do mnie i
powtarzał,
ż
e mam by
ć
gotów do startu. W przypływach dobrego humoru dzielił si
ę
ze mn
ą
nowinami. Ju
ż
na drugi dzie
ń
, gdy
ś
my wrócili z Centrum Biofizycznego, oznajmił mi poufnie,
ż
e
biofizycy postanowili skonstruowa
ć
stworopodobnego cyborga. Ustalono,
ż
e zamiast Przybysza
on wsi
ą
dzie do stercz
ą
cej na Emit-Second rakietki, wejdzie na orbit
ę
, a nast
ę
pnie dostanie si
ę
do
wn
ę
trza Obiektu. Nie obiecywano sobie po tej ekspedycji wiele, bo spec-cyborg nie był zdolny do
samodzielnego działania, i ci z Admiralicji spodziewali si
ę
,
ż
e Przybysze szybko mistyfikacj
ę
odkryj
ą
, łudzono si
ę
jednak,
ż
e przedtem spec-cyborg zd
ąż
y przekaza
ć
do punktu dowodzenia
nieco informacji, bodaj ogólnych. Ta mechaniczna kukła miała by
ć
sterowana z Ziemi; z
piekielnym po
ś
piechem wła
ś
nie j
ą
montowano. Ale po kiego czorta trzymano w odwodzie mnie?
Czwartego dnia pobytu w O
ś
rodku RCF zdecydowałem si
ę
skontaktowa
ć
z Elie. Brakowało mi jej
i czyniłem sobie wyrzuty z powodu moich kr
ę
tackich wyja
ś
nie
ń
w „Elaborate", gdzie z ni
ą
i
czarnoskórym kierowc
ą
jadłem ostatni cywilny obiad. Rozmawiałem ze swego pokoju, przez
radiowifon. Kiedy kupili
ś
my komplet tych aparacików, umówili
ś
my si
ę
z Elie,
ż
e nigdy si
ę
z nimi
nie rozstaniemy
—
ż
eby ka
ż
de z nas w ka
ż
dej chwili mogło si
ę
z drugim bez kłopotu poł
ą
czy
ć
. Dawno nie
ogl
ą
dałem
ż
ony tak wypocz
ę
tej i
ś
wie
ż
ej. Fryzur
ę
miała uło
ż
on
ą
w rudawe loki, a jej szafirowe
oczy błyszczały niczym kamienie pierwszej wody. Na tym male
ń
kim ekraniku jej bu
ź
ka wygl
ą
dała
jak twarz z malowidła, które widziałem u Milady'ego, w jego mieszkaniu-lamusie (Milady wyjawił
mi,
ż
e to oryginalny Rubens).
— Jeste
ś
my u Alberta — powiedziała. — Albert chodzi na spacery i jutro lub pojutrze zabior
ę
go
do domu. Elie bardzo prze
ż
yła wypadek syna. Od dnia, w którym Albert wraz z kolegami urz
ą
dził
te biegi przełajowe, do jego operacji była fenomenologicznie jak martwa; szcz
ęś
ciem
doktor Zend, stary praktyk, go
ś
cił akurat w Decksance i podj
ą
ł si
ę
implantacji. Zobaczyłem
Alberta.
— Cze
ść
, tatusiu! Kiedy przyjedziesz?
— Niebawem — odparłem. Chłopiec był jeszcze blady i miał podkr
ąż
one oczy. — To potrwa
dosłownie kilka dni.
— Na drugi tydzie
ń
lecimy z mam
ą
nad Atlantyk. Do Maceio albo Joao Pessoa.
— Przylec
ę
do was.
— No to cze
ść
, bo pan doktor chce z tob
ą
mówi
ć
.
Ujrzałem promienn
ą
twarz Zenda. U
ś
miechał si
ę
jak
triumfator.
Doktor Zend jest mistrzem chirurgii implantacyjnej i nigdy
nie zawiódł.
Naprawił to, co ja sknociłem.
„Cybka, kład
ą
c dło
ń
na zaokr
ą
glonym brzuchu, do cyba:
— Nasz mały jest z czego
ś
niezadowolony.
— Kopie?
— Nie, terkocze."
Elie musiała by
ć
mu wdzi
ę
czna. Bardzo, bardzo wdzi
ę
czna.
— Có
ż
e
ś
si
ę
pan tak nabzdyczył, Lutz?
— Dzi
ę
kuj
ę
panu, doktorze.
Zend patrzył na mnie badawczo. Nie przestawał si
ę
u
ś
miecha
ć
.
— Je
ż
eli pan b
ę
dzie w Decksance — powiedział — niech pan wpadnie do kliniki.
Przyrzekłem go odwiedzi
ć
i przerwałem poł
ą
czenie. Potem zrobiłem porz
ą
dek w rzeczach
osobistych. Brałem ciepły prysznic, gdy przybiegł dy
ż
urny kadet, zdyszany i przej
ę
ty.
Naramienna opaska zrolowała mu si
ę
i przekrzywiła;
w gar
ś
ci
ś
ciskał szary, płaski pakiet.
— Alarm, panie komandorze! — wrzasn
ą
ł.
Owin
ą
łem biodra r
ę
cznikiem. Woda
ś
ciekała mi z włosów na
tors i plecy.
— A co mnie to obchodzi, u licha? — spytałem. — Ja nie mam
ż
adnych zada
ń
bojowych.
— Ma pan — odparł kadet wr
ę
czaj
ą
c mi szary pakiet. Była to koperta alarmowa. — Mog
ę
odej
ść
? — Chłopak dreptał w miejscu, jak gdyby
ś
pieszyło mu si
ę
do toalety.
:
W budynku zawodziła syrena, na zewn
ą
trz narastał zgiełk.
— Zmykaj.
Mokrymi palcami rozerwałem kopert
ę
. Wyszarpn
ą
łem z niej
zło
ż
on
ą
we dwoje kartk
ę
.
W oddali zagrzmiało raz i drugi.
Komandor podporucznik Lutz Seymour. Zadanie:
— start w trybie alarmowym z JB 406 maszyn
ą
typu „Starfiash", numer XHH 164;
— lot bojowy w kierunku Emit-Second;
— l
ą
dowanie na Emit-Second;
— zło
ż
enie meldunku dowódcy Akcji „Przybysz".
Dowódca Akcji „Przybysz" Komandor Franklin Milady
Pokrzykiwania na dworze ton
ę
ły w warkocie
ś
migłowców l
ą
duj
ą
cych wła
ś
nie na
ż
wirowanym
placu: warkot
ś
migłowców ton
ą
ł we wzmagaj
ą
cym si
ę
dalekim grzmocie. No tak, te koperty
alarmowe, zadania bojowe, gor
ą
czkowa bieganina i ci trac
ą
cy głow
ę
dy
ż
urni — to była robota i
ż
ywioł Milady'ego. Ale nie podrywa si
ę
całej jednostki Royal Cosmos Force bez powodu. Na
wilgotne ciało nawlokłem ubiór kompensacyjny i wybiegłem na dwór. ..Górka rozrz
ą
dowa" trz
ę
sła
si
ę
w posadach; otaczały j
ą
kł
ę
by dymu i pyłu. Spod niej waliły z rykiem w niebo krótkie
błyskawice startuj
ą
cych maszyn. Bli
ż
ej, na placu, wrzało. Likwidacyjne grupy kadetów wynosiły
ze sztabu opancerzone skrzynie i taszczyły je do ta
ń
cz
ą
cych tu
ż
nad ziemi
ą
ś
migłowców. To
ogólne podniecenie udzieliło si
ę
i mnie. Poczułem szarpni
ę
cie za biodrowy pas. Siedz
ą
cy za
kierownic
ą
„taczek" kadet zrywał sobie gardło,
ż
eby mi co
ś
zakomunikowa
ć
, i wskazywał miejsce
obok siebie. Zaj
ą
łem je bez namysłu. Pognali
ś
my mi
ę
dzy szeregami popielatych budynków
koszarowych, przez pasy startowe wy
ś
cielone gryz
ą
c
ą
płuca warstw
ą
spalin, do ju
ż
samotnie
stoj
ą
cej na zamilkłej raptem „górce" maszyny XHH 164. Milady byłby zbudowany moj
ą
gotowo
ś
ci
ą
bojow
ą
. Po chwili siedziałem za sterami „Starfiasha". w obj
ę
ciach fotela. Kask opadł
mi na głow
ę
; poczułem jeszcze chłodn
ą
stru
ż
k
ę
wody
ś
ciekaj
ą
cej wzdłu
ż
kr
ę
gosłupa... Bloki
nap
ę
dowe — w normie. Układy sterownicze — w normie. Aparatura kontrolna — w normie.
Zespół VIS — w normie. Blok bezpiecze
ń
stwa — w normie. Zapłon!
Z piekielnym wizgiem pokołowałem na pas startowy. Wystrzeliłem prawie z miejsca z takim
przy
ś
pieszeniem,
ż
e
interweniował blok bezpiecze
ń
stwa. Ten blok jest po to, aby udaremnia
ć
wszelkie karkołomne
ewolucje ró
ż
nym ekwilibrystom, jacy niekiedy zdarzaj
ą
si
ę
w
ś
ród pilotów, a w razie potrzeby, aby
przej
ąć
sterowanie maszyn
ą
. Nieuzasadnione zerwanie plomb bloku bezpiecze
ń
stwa jest
przest
ę
pstwem równie ci
ęż
kim, jak spowodowanie
ś
mierci człowieka. Otworzyłem oczy. Warstwy
stratusów i stratocumulusów smagały dziobowy iluminator. Przebiłem si
ę
przez chmury i wzi
ą
łem
kurs na Emit-Second. Leciałem pełnym ci
ą
giem zimnego nap
ę
du; nade mn
ą
wisiała jaskrawa
kula sło
ń
ca, pode mn
ą
rozci
ą
gał si
ę
siny kobierzec. Tam pod chmurami, na samym dole, w tych
rozrzuconych byle jak miasteczkach i osiedlach
ż
yli spokojni, cisi ludzie i teraz, kiedy
przelatywałem nad nimi, wydawało si
ę
im,
ż
e oto na ich głowy z hukiem spada niebo. Za ten
efekt d
ź
wi
ę
kowy, jaki wywołuje lec
ą
cy pełnym ci
ą
giem „Starfiash", niechaj podzi
ę
kuj
ą
komandorowi Milady'emu. L
ą
dowałem po kozacku,
ż
eby co
ś
udowodni
ć
. Co? Mo
ż
e,
ż
e jestem
równie dobry albo i lepszy od tych wymuskanych bubków z kategori
ą
zdrowia „I". Zanurkowałem i
lotem kosz
ą
cym przemkn
ą
łem nad płyt
ą
. Tam musiało wszystko a
ż
zadygota
ć
ł
ą
cznie z
transporterami (było ich znacznie wi
ę
cej ni
ż
kilka dni temu) i t
ą
osmalon
ą
, smukł
ą
rakietk
ą
, co
sterczała jak ostrze gwo
ź
dzia wystaj
ą
ce z deski. Zawróciłem i z przera
ź
liwym piskiem hamulców
usiadłem — bliski kapotowania. Zaraz zamrowilo si
ę
przy transporterach. Na płyt
ę
weszło par
ę
osób; z daleka rozpoznałem masywn
ą
sylwetk
ę
Milady'ego. Wyskoczyłem z nagrzanej kabiny i
ruszyłem im naprzeciw. Spotkali
ś
my si
ę
w pobli
ż
u rakietki. Płyta była wilgotna: m
ż
yło.
Komandorowi towarzyszyli dwaj kontradmirałowie, czy raczej to on towarzyszył im, oraz znajomy
kapitan i człowiek z CETI. Karvitsch podał mi r
ę
k
ę
pow
ś
ci
ą
gliwie i grzecznie i tak jak za
pierwszym razem zamierzył si
ę
na moj
ą
dło
ń
zaczerwienionym nochalem.
— Oszcz
ę
dzaj nasze nerwy, Lutz — powiedział Milady.
— Zastanawiamy si
ę
— wtr
ą
cił z u
ś
miechem jeden
z kontradmirałów — czy nie zmieni
ć
kryteriów przyjmowania
kandydatów na pilotów do Sił.
— Chyba pan sam w to nie wierzy — odparłem. Mimo munduru nie czułem si
ę
skr
ę
powany
szar
żą
tych z Admiralicji. Za bardzo byłem przesi
ą
kni
ę
ty cywilem. Milady udał zainteresowanie
konstrukcj
ą
rakietki. Karvitsch smarkn
ą
ł w chusteczk
ę
, krytycznym wzrokiem obrzucił niebo.
— Si
ą
pi. Mo
ż
e si
ę
gdzie
ś
skryjemy?
— O, tak — zareagował stoj
ą
cy na boku kapitan. —
Łaskawie prosz
ę
do mego wozu.
Chłopcy kapitana tkwili mi
ę
dzy transporterami, ustawieni —
nie wiadomo po co — w kolumn
ę
marszow
ą
. Tulili głowy
w ramiona. Szedłem obok Milady'ego, za kapitanem
i obydwoma kontradmirałami. Karvitsch człapał z tyłu.
— Cały O
ś
rodek wci
ąż
w górze? — spytałem półgłosem.
— To ci — sykn
ą
ł Milady. — Ogłosili
ć
wiczebny alarm. Ale
dla ciebie nie b
ę
d
ą
to
ć
wiczenia.
W pi
ą
tk
ę
(kapitan został przy swych kadetach) weszli
ś
my do
transportera.
VI. TAKTYKA POST
Ę
POWANIA
„Starfiash" przywarł do kadłuba Obiektu. Obiekt był sze
ś
ciokrotnie wi
ę
kszy od mojej maszyny i
stoj
ą
c na jego rufie z trudem dostrzegało si
ę
dziób. Nie skłami
ę
, je
ś
li przyznam,
ż
e dopiero teraz
mogłem spokojnie i bez po
ś
piechu rozwa
ż
y
ć
sytuacj
ę
. W transporterze, podczas tej krótkiej
odprawy, nie dano mi zebra
ć
my
ś
li. Kontradmirał, ten z blizn
ą
— ci
ą
gn
ę
ła si
ę
od skroni a
ż
po
górn
ą
warg
ę
— powiedział z punktu:
— Ma pan dwadzie
ś
cia do startu. — Spojrzał na Milady'ego, potem znów na mnie. — Wiem,
ż
e
niektórzy oficerowie Royal Cosmos Force s
ą
zdania,
ż
e ka
ż
d
ą
akcj
ę
trzeba wprzód szczegółowo
zaplanowa
ć
, cho
ć
by akcja miała trwa
ć
pi
ęć
minut, a jej planowanie rok, lecz Siły to organizm
wojskowy, a wojska nie sta
ć
na marnotrawienie czasu i strz
ę
pienie j
ę
zyków, wojsku musz
ą
wystarczy
ć
ogólne i dora
ź
ne zało
ż
enia strategiczne, taktyk
ę
post
ę
powania za
ś
ka
ż
dy
ż
ołnierz
powinien obra
ć
sam, po bezpo
ś
rednim i osobistym zapoznaniu si
ę
z warunkami i mo
ż
liwo
ś
ciami
zarówno swoimi, jak i przeciwnika. Milady z uwag
ą
ogl
ą
dał swe wielkie dłonie.
— Jak pan wie, Obiekt nie odpowiada na nasze sygnały. — Drugi kontradmirał mówił cicho i
bezbarwnie. — Nie dały te
ż
rezultatu próby porozumienia si
ę
z Przybyszem. Mo
ż
emy si
ę
jedynie
domy
ś
la
ć
, i
ż
wyl
ą
dował on na Emit-Second powtórnie z tych samych powodów, dla których
wyl
ą
dował tu po raz pierwszy. Sytuacja nie jest gro
ź
na, niemniej nie wolno niczego lekcewa
ż
y
ć
,
a wtargni
ę
cie Obiektu do naszego Układu nale
ż
y traktowa
ć
jako naruszenie bezpiecze
ń
stwa.
Powagi tego wykroczenia wcale nie pomniejsza fakt,
ż
e Obcy, przebywaj
ą
c na Ziemi, konkretnie
— na terenie
naszego kraju, w zasadzie nie zagrozili
ż
yciu naszych obywateli. Obecnie obiekt kr
ąż
y po
stacjonarnej orbicie okołoziemskiej i oczywi
ś
cie czeka na powrót swego wysłannika. Rakietka
niebawem wystartuje, ale za jej sterami nie b
ę
dzie siedział Przybysz, lecz przybyszopodobny
cyborg. Najprawdopodobniej ci z Obiektu rozprawi
ą
si
ę
z nim, jak tylko wpadnie im w łapy, mamy
jednak nadziej
ę
do tego czasu zdoby
ć
najpotrzebniejsze informacje. Pan, panie komandorze
podporuczniku, wystartuje razem z rakietk
ą
i lotem aborda
ż
owym dostanie si
ę
w pobli
ż
e Obiektu.
Chodzi o to,
ż
eby pokładowe urz
ą
dzenia Obcych nie wykryły pa
ń
skiego „Starfiasha". Nast
ę
pnie
odł
ą
czy si
ę
pan od rakietki, rakietka podejdzie do
ś
luzy, a pan posadzi swoj
ą
maszyn
ę
na
Obiekcie. To wszystko.
— Wszystko?
Ten z blizn
ą
poruszył si
ę
.
— Taktyk
ę
post
ę
powania — rzekł — post
ę
powania dalszego, obierze pan tak
ą
, jak
ą
pan uzna za
stosown
ą
.
— Zale
ż
nie od okoliczno
ś
ci — odpowiedziałem sobie sam. Kontradmirał łypn
ą
ł na mnie,
niepewny, czy pokpiwam. Dorzucił co
ś
o konieczno
ś
ci dotarcia do wn
ę
trza Obiektu, naturalnie
nie przez
ś
luz
ę
, bo przecie
ż
Obcy dobrowolnie . mnie nie wpuszcz
ą
, i wtedy poj
ą
łem, w czym
rzecz. Człowiek z CETI. Gdyby tego faceta tu nie było, panowie kontradmirałowie powiedzieliby
mi wprost,
ż
eby Obiekt rozpru
ć
i wyłuska
ć
ze
ń
Obcych,
ż
ywych czy umarłych, albo wr
ę
cz —
zaj
ąć
pozycj
ę
horyzontaln
ą
i wygarn
ąć
do Obiektu z wyrzutni zespołu VIS.
— Czy który
ś
z panów chce zabra
ć
głos? — spytał ten
z blizn
ą
.
Karvitsch rozsi
ą
kał si
ę
.
— Tak — wyparskał w chusteczk
ę
. — Je
ż
eli panowie pozwol
ą
... — otarł nos i usta i zwrócił si
ę
do mnie: — Ufam,
ż
e w trakcie wykonywania zada
ń
b
ę
dzie pan powodowa
ć
si
ę
przede
wszystkim uczuciem przyja
ź
ni do naszych go
ś
ci oraz zasadami najszerzej rozumianego
humanitaryzmu.
— Pan, panie Karvitsch — mrukn
ą
ł z przek
ą
sem Milady — mo
ż
e by
ć
spokojny o los naszych
go
ś
ci. Lutz to człowiek o przysłowiowo goł
ę
bim sercu i gdyby trafił na zabł
ą
kanego Przybysza, na
pewno by go przygarn
ą
ł i adoptował. Rakietka znikn
ę
ła wi
ę
c w czelu
ś
ci luku, a ja stałem na rufie i
patrzyłem w stron
ę
dziobu, odcinaj
ą
cego si
ę
od tła jasnej, gigantycznej kuli zawieszonej poni
ż
ej.
Nad ni
ą
wisiała druga, mniejsza kula, od góry okryta cieniem: Ksi
ęż
yc.
No i ten woal kosmosu — usiany g
ę
sto cekinami. Pod wpływem sztucznej grawitacji Obiektu
krew napłyn
ę
ła mi do skroni, jakbym zwisał głow
ą
w dół, przytwierdzony do sufitu magnetycznym
obuwiem.
Kiedy odszedłem ze słu
ż
by w RCF, wyrzekłem si
ę
wypraw poza Ziemi
ę
; nawet turystycznych.
Kosmos, powiedziałem sobie, to nie jest miejsce dla ludzi. Aby wytrwa
ć
w postanowieniu,
wspominałem to przygn
ę
biaj
ą
ce i upokarzaj
ą
ce—tak, tak, upokarzaj
ą
ce!—uczucie zagubienia,
którego chyba ka
ż
dy doznaje, staj
ą
c u wrót Wszech
ś
wiata (doznaje, mimo
ż
e ludzki umysł nie
jest w stanie ogarn
ąć
Jego rozmiarów, i tak naprawd
ę
— do dzi
ś
nie wie nic o Jego
ż
yciu. Ta
swoista ludzka t
ę
pota to t
ę
pota ochronna. Zabezpiecza nas przed obł
ę
dem, w jaki bez w
ą
tpienia
by
ś
my wpadli, gdyby w naszych nie ograniczonych ni
ą
umysłach zbudziła si
ę
ś
wiadomo
ść
o
własnej wobec Wszech
ś
wiata warto
ś
ci). Z czasem jednak wspomnienia osłabły. Poleciałem robi
ć
reporta
ż
z rozbiórki słynnej ORB-66, pó
ź
niej na Ksi
ęż
yc... — Tnij! — rozkazałem „Bumerowi".
Miałem na sobie ubiór kompensacyjny i hełm, który wło
ż
yłem przed opuszczeniem kabiny
„Starflasha". O łopatki opierał mi si
ę
pojemnik z suchym tlenem. Zapas dobowy — dla
normalnego człowieka. Mnie na pewno starczy na trzy do czterech dób. Te resztki somy
zu
ż
ywały niewiele tlenu, nawet gdy wykonywałem ci
ęż
k
ą
prac
ę
fizyczn
ą
. Oparłem dło
ń
na kolbie
traumatu. Siła od
ś
rodkowa wiruj
ą
cego Obiektu odrzuciła metrowej
ś
rednicy kr
ą
g wyci
ę
ty w
pancernym poszyciu. Przyjrzałem si
ę
obna
ż
onym przewodom przebiegaj
ą
cym pod płaszczem
tego statku. Mi
ę
dzy splotem ró
ż
nokolorowych kabli a ruroci
ą
giem, którego wida
ć
było ledwie bok,
znajdowała si
ę
ponad półmetrowa przestrze
ń
wolna od instalacji. Tam, w wewn
ę
trznym poszyciu
Obiektu, kazałem „Bumerowi" wyci
ąć
nast
ę
pny otwór. J
ę
zyk plazmy szybko wtopił si
ę
w stalow
ą
powierzchni
ę
. Automat zwi
ę
kszył moc i po chwili z wypalonej dziury wytrysn
ą
ł pióropusz
zestalaj
ą
cego si
ę
błyskawicznie powietrza. Pod stopami czułem drgni
ę
cia <j korpusu: w gł
ę
bi
Obiektu zapadały gazoszczelne grodzie.^, To był jednak prymitywny statek. „Bumer" sko
ń
czył
ci
ąć
, nim z wn
ę
trza uciekły Ostatki powietrza. Wypchni
ę
ty ci
ś
nieniem plaster poszycia wzleciał
przed szyb
ą
mego hełmu i poszybował w kosmos. Pochyliłem si
ę
nad otworem. W
ś
wietle
reflektora ujrzałem spi
ę
te klamrami i przymocowane do
ś
cian jakie
ś
paki, nic ponadto.
Słusznie zdecydowałem si
ę
wyci
ąć
otwór w cz
ęś
ci rufowej, gdzie na mój rozum winny by
ć
ładownie, wi
ę
c gwałtowna dekompresja nie mogła bezpo
ś
rednio zagrozi
ć
ż
yciu załogi.
Odesłałem „Burnera" do baga
ż
nika „Starflasha", po czym wsun
ą
łem głow
ę
i tułów w gł
ą
b otworu i
wolno wpełzłem do
ś
rodka. Wokół panowała ciemno
ść
. Reflektor wypłukiwał z niej kontury
pomieszczenia niedu
ż
ego i chyba rzadko odwiedzanego. Jedyne drzwi, wgniecione do wewn
ą
trz,
zwisały pod k
ą
tem do podłogi, zahaczone zamkiem o nadwer
ęż
on
ą
o
ś
cie
ż
nic
ę
; gdy je
potr
ą
ciłem, obsun
ę
ły si
ę
bezszelestnie na posadzk
ę
, wzbijaj
ą
c chmur
ę
kurzu. Za nimi był
korytarz. Po jego przeciwnej stronie znajdowały si
ę
równie
ż
komory magazynowe. Drzwi do nich,
wyssane pró
ż
ni
ą
, le
ż
ały zwichrowane lub strzaskane. Pod podeszwami kruszyły si
ę
odłamki
plastyku pochodz
ą
ce z rozerwanych dekompresj
ą
opraw o
ś
wietleniowych. Instalacja elektryczna,
radiofoniczna i pomiarowo-kontrolna wylazła ze
ś
cian i zwisała jak porwana serpentyna; po
osprz
ę
cie pozostały jedynie dziury w boazeriach. Korytarz z obu stron za
ś
lepiały gazoszczelne
grodzie. Byłem w wi
ę
zieniu, z którego mogłem si
ę
wydosta
ć
, dopóki w poszyciu statku istniał
wyci
ę
ty przez „Bumera" otwór. Lecz wkrótce kto
ś
z załogi otwór ten zacementuje, a grodzi nie
wolno mi forsowa
ć
, zreszt
ą
nie miałem czym... Tkni
ę
ty przeczuciem wróciłem do „Starflasha" po
miotacz plazmowy. Traumatem mo
ż
na razi
ć
skutecznie sił
ę
ż
yw
ą
, ale nie — no có
ż
, i to
wypadało wzi
ąć
pod uwag
ę
— sprz
ę
t bojowy. Wcisn
ą
łem si
ę
w k
ą
t, mi
ę
dzy paki, i zgasiłem
reflektor. W zupełnej ciszy i ciemno
ś
ci zacz
ą
łem czeka
ć
. Z dołu, przez czarn
ą
przer
ę
bel,
spogl
ą
dały na mnie jasne i kłuj
ą
ce jak ostrza szpilek punkciki gwiazd... Załoga prawdopodobnie
najpierw zasklepi otwór w płaszczu. Potem, kiedy zza podniesionych grodzi napłynie tutaj
powietrze, zajmie si
ę
napraw
ą
poszycia wewn
ę
trznego i zrujnowanych wn
ę
trz... ...Zapasowych
drzwi mogliby poszuka
ć
na Ziemi... ...Wyl
ą
duj
ą
przed magazynami wyposa
ż
enia
mieszkaniowego...
...Z burty statku wyłania si
ę
trap i zje
ż
d
ż
a po nim p
ę
katy wehikuł...
...„Lutz — mówi komandor Milady — jeste
ś
my przygotowani na wszystko. Plany obronne s
ą
gotowe od pi
ę
tnastu lat"...
... A tu z wehikułu wynurza si
ę
monstrualny paj
ą
k. Snuje za sob
ą
ni
ć
i oplata ni
ą
komandora
Milady'ego i mnie, i magazyny. Ci z Admiralicji wrzeszcz
ą
...
... Karvitsch podskakuje i krzyczy: „Dobrze wam tak, dobrze wam tak! Zyg-zyg-zyg!" Kl
ę
ka
przed kobiet
ą
w podkasanym kitlu... ...Paj
ę
cza ni
ć
oplata nas bardziej... ...„Milady, co z pa
ń
skimi
planami?!"... ...„Lutz!!"...
Spałem sto czterdzie
ś
ci minut. Zasn
ąć
w takich okoliczno
ś
ciach! (Pó
ź
niej doktor Zend
wytłumaczył mi,
ż
e w szczególnie trudnych warunkach psychofizycznych u człowieka mog
ą
wyst
ą
pi
ć
objawy zwolnienia funkcji fizjologicznych ł
ą
cznie z okresow
ą
utrat
ą
przytomno
ś
ci).
D
ź
wigaj
ą
c si
ę
na nogi usłyszałem szmery swych porusze
ń
. A wi
ę
c w komorach nie było ju
ż
pró
ż
ni. Tak, nawet czuło si
ę
ten delikatny opór powietrza. Spu
ś
ciłem wzrok i zapaliłem reflektor.
Niedawny otwór wypełniała pancerna plomba. W
ś
wietle reflektora zobaczyłem te
ż
inne łaty.
Pokrywały cał
ą
niemal posadzk
ę
tego pomieszczenia i cz
ęś
ciowo korytarza. Ponownie
przyjrzałem si
ę
boazeriom. Dziury, które, jak zrazu s
ą
dziłem, powstały po zniszczonym
dekompresj
ą
instalacyjnym osprz
ę
cie, były wynikiem działania tych samych czynników, co
zamieniły w rzeszoto posadzk
ę
. Statek przeszedł przez rój, i to przeszedł do
ść
dawno,
zwa
ż
ywszy warstw
ę
kurzu powlekaj
ą
cego roztrzaskane skrzydła drzwiowe, które — jak z tego
wynikało — nie ja zniszczyłem. Załoga ograniczyła si
ę
do załatania pancerza, nie dbaj
ą
c o
usuni
ę
cie szkód wewn
ę
trznych. I to było niezwykłe. Tusz
ą
c,
ż
e i tym razem nikt tu nie zajrzy,
wyszedłem na korytarz. W tej ciszy kroki rozbrzmiewały jak uderzenia młota, cho
ć
ci
ąż
enie nie
przekraczało tutaj 0,8 grawitacji ziemskiej i starałem si
ę
st
ą
pa
ć
mi
ę
kko. Za gazoszczeln
ą
o
ś
cie
ż
nic
ą
uniesionej grodzi trafiłem na drzwi. Zwolniłem rygiel i ostro
ż
nie je pchn
ą
łem. Przez
szpar
ę
wdarło si
ę
ś
wiatło i słaby hałas. Na tym odcinku korytarz był tak
ż
e pusty, ale nie
opuszczony. W
ś
lizn
ą
łem si
ę
tam. Stan
ą
łem przed pierwszym z długiego szeregu wej
ść
. W
odrzwia, na wysoko
ś
ci mych oczu, wtopiona była tabliczka. Wygrawerowane na niej łaci
ń
skie
litery układały si
ę
w napis:
Zamra
ż
alnia — F.
Przeczytałem go kilkakrotnie.
Bezwiednie wyci
ą
gn
ą
łem r
ę
k
ę
i wtedy drzwi samoczynnie si
ę
otworzyły. Fotokomórka albo sensor. Za tymi drzwiami
znajdowały si
ę
drugie — ocieplane, zamkni
ę
te na
magnetyczny zatrzask. Nacisn
ą
łem je ramieniem. W
ś
rodku
zabłysło
ś
wiatło. Przed sob
ą
miałem wypełniaj
ą
cy cał
ą
zamra
ż
alni
ę
stela
ż
, oszroniony, d
ź
wigaj
ą
cy przezroczyste skrzynie. Nie potrzebowałem si
ę
do
nich zbli
ż
a
ć
: st
ą
d widziałem,
ż
e spoczywały w nich istoty; istoty, które naprawd
ę
i najsłuszniej
mo
ż
na nazwa
ć
lud
ź
mi. To byli ludzie. Martwi.
Wycofałem si
ę
ze zdławionym gardłem. Min
ą
łem zamra
ż
alni
ę
E, D, C, B i A. Za nimi, we wn
ę
ce,
zobaczyłem kr
ę
te schodki prowadz
ą
ce na górne pokłady i odnog
ę
ł
ą
cz
ą
c
ą
równoległe korytarze.
Poszedłem prosto, konsekwentnie zmierzaj
ą
c w stron
ę
dziobu. Gazoszczelne
ś
luzy dzieliły ten
najni
ż
szy pokład na odcinki długo
ś
ci kolejowego wagonu. Zatrzymałem si
ę
w trzecim licz
ą
c od
komór magazynowych. Tu mie
ś
ciły si
ę
, je
ś
li wierzy
ć
napisom na tabliczkach, kabiny osobowe.
Do dzisiaj nie wiem, czy tamte drzwi otworzyły si
ę
same, czy te
ż
ja je otworzyłem. Ujrzałem
wpatrzonego we mnie Obcego, który zdawał si
ę
wiedzie
ć
,
ż
e nadchodz
ę
, i od dawna czeka
ć
, a
ż
przest
ą
pi
ę
próg. Stał przede mn
ą
nagi, na rozkraczonych, paj
ę
czastych nogach. Za nim
spacerował drugi Obcy. Poruszał si
ę
jak mechanizm: po ka
ż
dym kroku zamierał na ułamek
sekundy. Ten przede mn
ą
wydał z siebie ostrzegawczy skrzekot i tamten zwrócił si
ę
ku mnie. To
była samica. Stali
ś
my naprzeciw siebie milcz
ą
cy i nieruchomi. Patrzyłem tak,
ż
eby widzie
ć
ich
oboje;
widziałem równie
ż
skł
ę
bione bety na kojach, wytart
ą
wykładzin
ę
podłogow
ą
, poplamione
ś
ciany i
brudne drzwiczki szaf. Słyszałem
ś
wiszcz
ą
ce oddechy Obcych i to dalekie człapanie. Cholernie
ż
ałuj
ę
, Milady,
ż
e nie zapoznałem si
ę
z aneksem „o wariantach porozumienia" do pa
ń
skiego z
pewno
ś
ci
ą
rzetelnie opracowanego dossier Akcji „Przybysz".
Człapanie było coraz bli
ż
sze. Odsun
ą
łem si
ę
od drzwi, przytuliłem plecy do boazerii i zacisn
ą
łem
palce na kolbie traumatu. Na progu zatrzymał si
ę
robot. Nie mogłem si
ę
myli
ć
: identycznego
ogl
ą
dałem u komandora. Milady trzyma tego gruchota dla zabawy; jego robot tkwi na korytarzu,
wita i
ż
egna go
ś
ci, i pełni funkcje od
ź
wiernego oraz szatniarza. Liczy sobie ponad sto
pi
ęć
dziesi
ą
t lat, podobno brał udział w jednej z pierwszych mi
ę
dzygwiezdnych wypraw, po czym
został mu na piersi emblemat opatrzony nazw
ą
statku: Deltus. Ten w drzwiach te
ż
nosił taki
emblemat, z t
ą
ró
ż
nic
ą
,
ż
e wytłoczone w nim litery tworzyły nazw
ę
:
Audax.
Samiec, nie otwieraj
ą
c ust, zaskrzekotał przeci
ą
gle.
W cz
ęś
ci czołowej robota zapłon
ę
ła kontrolka. To była
kontrolka wewn
ę
trznego toru. Robot wi
ę
c drog
ą
radiow
ą
z kim
ś
si
ę
porozumiewał, a o ile znam
si
ę
na zasadach organizacji ł
ą
czno
ś
ci, tym torem mógł si
ę
porozumiewa
ć
wył
ą
cznie z innym
robotem lub centralnym komputerem statku. Obcy nadal stali nieporuszeni, robot zagradzał mi
drog
ę
do wyj
ś
cia. Było cicho, tylko gdzie
ś
w gł
ę
bi rozległ si
ę
szybki t
ę
tent. Kto
ś
biegł, ci
ęż
ko,
jakby d
ź
wigał zbroj
ę
. Wetkn
ą
łem traumat za biodrowy pas i powoli zdj
ą
łem z ramienia miotacz.
Oparłem kolb
ę
o biodro, lew
ą
dłoni
ą
uj
ą
łem r
ę
koje
ść
, praw
ą
poło
ż
yłem na spu
ś
cie. Wiesz co,
Karvitsch, wypchaj si
ę
ty z tym swoim szeroko rozumianym humanitaryzmem. Wymierzyłem luf
ę
w
ś
wiatło drzwi. T
ę
tent dobiegał ju
ż
zza
ś
ciany. Robot odst
ą
pił od wej
ś
cia i w tej
ż
e chwili do
kabiny wpadł automat bojowy. Zapomniałem o robocie i tych stoj
ą
cych opodal stworach, które
mogły mnie przecie
ż
zaatakowa
ć
; widziałem jedynie błyszcz
ą
cy profil automatu i jego ruch, kiedy
omiataj
ą
c spojrzeniem kabin
ę
okr
ę
cał si
ę
wokół swej osi, z ka
ż
d
ą
setn
ą
sekundy bli
ż
szy zaj
ę
cia
w stosunku do mnie pozycji frontalnej. Wykonał cz
ęść
ruchu potrzebnego, by-zwróci
ć
si
ę
do mnie
frontem, gdy w jego pancerzu rozwarła si
ę
szczelina, w której zal
ś
nił wylot lasera. Wtedy
nacisn
ą
łem spust. Nie, wtedy postanowiłem nacisn
ąć
spust. Impulsy nerwami cybiofikowanymi
rozchodz
ą
si
ę
pr
ę
dzej ni
ż
nerwami somatycznymi, mimo to od wydania przez mózg dyspozycji
do jej realizacji upłyn
ę
ło około siedemdziesi
ę
ciu pi
ę
ciu tysi
ą
cznych sekundy. Przez ten czas
automat zdołał obróci
ć
si
ę
o dalsze 40 stopni i otworzy
ć
ogie
ń
. Promie
ń
lasera, zmierzaj
ą
c ku
ś
rodkowi mej klatki piersiowej, j
ą
ł ci
ąć
moje rami
ę
w tym samym momencie, w którym
uruchomiłem spust miotacza. Tam gdzie stał automat i robot, zaja
ś
niała jaskrawa łuna. Ogie
ń
smagn
ą
ł nagie ciała Obcych, podmuch cisn
ą
ł ich na br
ą
zowiej
ą
c
ą
od
ż
aru po
ś
ciel. Znikn
ę
ły oba
androidy, znikn
ę
ło skrzydło drzwi i fragment
ś
ciany. Kabin
ę
wypełniły smoliste kł
ę
by dymu.
Komórki cybiofikowane s
ą
równie wra
ż
liwe na ból, co komórki somatyczne, ale ja nie czułem
bólu, nie czułem go nawet potem, kiedy schylaj
ą
c si
ę
po upuszczony miotacz, ujrzałem le
żą
c
ą
u
mych stóp r
ę
k
ę
, któr
ą
automat zd
ąż
ył mi odstrzeli
ć
. Pu
ś
ciłem si
ę
p
ę
dem przez korytarz. „Chcesz
si
ę
przekona
ć
, czy twój znajomy nie jest aby cybem? Napomknij mu,
ż
e do pobliskiego
magazynu dostarczono wła
ś
nie nowe dyferencjały. Je
ś
li nie przypomni sobie nagle,
ż
e za
kwadrans ma pilne spotkanie, mo
ż
esz by
ć
o niego spokojny."
Zaczynał mi dr
ę
twie
ć
bark. W biegu nało
ż
yłem na kikut ramienia łat
ę
kompensacyjn
ą
. Przed
uchylonymi drzwiami do pogr
ąż
onych w ciemno
ś
ci komór magazynowych zapaliłem reflektor.
Ś
lizgaj
ą
c si
ę
po okruchach plastyku dotarłem do mojej komory. Wycelowałem miotacz w
posadzk
ę
. W o
ś
lepiaj
ą
cym rozbłysku otwarła si
ę
pode mn
ą
czarna, gwia
ź
dzista otchła
ń
. Po
ś
wiec
ą
cych wi
ś
niowo brzegach wyrwy przemkn
ę
ły z suchym trzaskiem iskry strzelaj
ą
ce z
rozerwanej instalacji; z przewodów buchn
ę
ły białosine obłoki. P
ę
d powietrza pchn
ą
ł mnie ku
czelu
ś
ci, za mn
ą
załomotały spadaj
ą
ce grodzie. Wypu
ś
ciłem miotacz i uczepiłem si
ę
mi
ę
kkiej
jeszcze ko
ń
cówki rury, co prostuj
ą
c pod wpływem udaru termicznego jakie
ś
swoje wygi
ę
cie,
wysun
ę
ła si
ę
spod wewn
ę
trznego poszycia i sterczała w wypalonym otworze. Podci
ą
gn
ą
łem
kolana i trafiłem stopami na płaszcz statku. Podeszwy solidnie przywarły do pancerza. Pu
ś
ciłem
koniec rury i wyprostowałem grzbiet. Do głowy napływała mi krew, a uci
ę
te rami
ę
szarpał
pulsuj
ą
cy ból. Z dziury w pancerzu wychyn
ą
ł mój miotacz i poszybował w kosmos. Spojrzałem w
kierunku „Starfiasha". Jego panoramiczny iluminator błyszczał w sło
ń
cu jak lustro. Krok po kroku,
w zupełnej ciszy, pokonałem dziel
ą
c
ą
mnie od niego przestrze
ń
. Z wysiłkiem wczołgałem si
ę
do
kabiny. W
ą
tpi
ę
, wy „naprawd
ę
ludzcy ludzie", czy ktokolwiek z was, maj
ą
c tylko jedn
ą
r
ę
k
ę
,
potrafiłby poradzi
ć
sobie z ujemn
ą
grawitacj
ą
. Szczerze mówi
ą
c, nie wiem; jak udało si
ę
to mnie.
Spocz
ą
łem w swojskich obj
ę
ciach fotela. Przewentylowałem kabin
ę
i zdj
ą
łem pró
ż
niowy hełm.
Poczułem na głowie ucisk elektrod kasku. Zapłon! Grawitacja zanikła.
— Jestem ranny — oznajmiłem gło
ś
no.
— Przejmujemy sterowanie — odparł przez radio tubalny głos Milady'ego.
Vn. ODKRYCIE PRAWDY
Le
ż
ałem w ciszy (ziemskiej ciszy — ta cisza nie ma nic wspólnego z cisz
ą
kosmosu) i w bieli.
Prosto z Emit-
—Second konwert
ą
sanitarn
ą
przetransportowano mnie tu, do kliniki w Decksance. bo tu był
doktor Zend, jeden z najlepszych współczesnych implantatologów. Wdychałem szpitalny zapach i
ć
wiczyłem sw
ą
now
ą
, odzyskan
ą
r
ę
k
ę
, która dłu
ż
ej nie u
ż
ywana, lubiła cierpn
ąć
.
Zend zapewnił mnie,
ż
e cierpni
ę
cie ust
ą
pi, kiedy zregeneruj
ą
si
ę
poł
ą
czenia. Przebywałem tu od
tygodnia i w tym czasie Wy
ż
z południa rozgonił chmury. Niebo było pogodne, Milady —
przeciwnie: na skraju kozetki przycupn
ą
ł zachmurzony i pos
ę
pny. Odło
ż
yłem ci
ąż
ki i spu
ś
ciłem
nogi na podłog
ę
.
— Analizowali
ś
cie seans? — zapytałem.
Milady pokazał mi sw
ą
bezradn
ą
min
ę
. Jego szeroka,
ogorzała twarz wyra
ż
ała wi
ę
cej ani
ż
eli słowa.
— Gdybym powiedział wam to sam, bez tego hipnotycznego seansu — dodałem — chyba by
ś
cie
mi nie uwierzyli.
— Szkopuł w tym,
ż
e my i tak nie bardzo w to wszystko wierzymy. Pod
ś
wiadomo
ść
nie kłamie,
lecz pochodz
ą
ce od niej informacje mog
ą
by
ć
fałszywe.
— Pan mnie intryguje.
— Dzieje si
ę
tak wtedy, gdy produkty zbyt bujnej wyobra
ź
ni hipnotyzowanego oddziaływaj
ą
na
pod
ś
wiadomo
ść
albo gdy do pod
ś
wiadomo
ś
ci zostaj
ą
wyparte tre
ś
ci zdarze
ń
wprawdzie
autentycznych, ale zinterpretowanych bł
ę
dnie.
— Przypu
ść
my,
ż
e jestem znowu na tamtym statku. Czuj
ę
,
ż
e zagra
ż
a mi niebezpiecze
ń
stwo. Do
kabiny wpada automat z laserem gotowym do pracy. Jestem przekonany,
ż
e zaraz wymierzy go
we mnie, wi
ę
c strzelam. W rzeczywisto
ś
ci jednak automat ten. znaj
ą
c lepiej ni
ż
ja sytuacj
ę
na
statku i wiedz
ą
c, jaki jest stosunek Obcych do ludzi, zapłon
ą
wszy raptem małpi
ą
miło
ś
ci
ą
do
mnie, przybył mi z odsiecz
ą
. Niestety, to, co było ratunkiem, wzi
ą
łem za napa
ść
i nawet moja
pod
ś
wiadomo
ść
b
ę
dzie si
ę
upiera
ć
przy napa
ś
ci. Czy o to panu idzie?
— Poniek
ą
d. Chocia
ż
akurat w tym przypadku wspomniany automat miał wobec ciebie zamiary
wrogie, o czym najdobitniej
ś
wiadczy twoja r
ę
ka.
— Dlaczego wi
ę
c nie wierzycie w pozostałe fakty? Milady sapn
ą
ł. Oparł dłonie o uda i wstał z
kozetki, oci
ęż
ale, jak wyła
żą
cy z błotnej k
ą
pieli hipopotam. Wyprostował ko
ś
ci, po czym usiadł z
powrotem na tym samym miejscu.
— Powiem ci, co my
ś
my widzieli — o
ś
wiadczył. Od pocz
ą
tku jego wizyty czekałem na te słowa.
Komandor za
ś
zrazu z nowinami zwlekał, jak gdyby w duchu rozwa
ż
ał, czy nie s
ą
one obj
ę
te
tajemnic
ą
.
— Mieli
ś
my z cyborgiem nieprzerwany kontakt — powiedział teraz. — Zgodnie z naszymi
przewidywaniami rakietka, po oderwaniu si
ę
od twego „Starflasha", została wessana przez
ś
luz
ę
.
Ś
wiatła było tam sk
ą
po, ale kiedy po usuni
ę
ciu dekompresji do
ś
luzy weszli Obcy, bez trudu
mogli
ś
my rozró
ż
ni
ć
poszczególne sylwetki. Te stwory poruszały si
ę
jak... Wiesz, co mi to
przypominało? Pokaz musztry na zwolnionym filmie.
— Albo jakby na
ś
ladowały ruchy prymitywnych robotów, prawda ? — podsun
ą
łem, uderzony
nagle tym podobie
ń
stwem. Milady przytakn
ą
ł i bez zastanowienia kontynuował:
— Lewa noga do przodu, a prawa r
ę
ka do tyłu i przerwa;
potem na odwyrtk
ę
i znów przerwa. Ka
ż
dy zwrot ciała zaakcentowany przerw
ą
. Słyszeli
ś
my
tak
ż
e głosy tych istot. Chyba wymieniały mi
ę
dzy sob
ą
jakie
ś
uwagi.
— Z tego, co pan mówi, wnosz
ę
,
ż
e odst
ą
pił pan od swej teorii kosmicznego tropizmu?
— Ach — Milady
ż
achn
ą
ł si
ę
. — Wtedy chciałem ci
ę
sprowokowa
ć
. To jasne,
ż
e mamy do
czynienia z istotami rozumnymi; nie umiemy tylko okre
ś
li
ć
ich mentalno
ś
ci. Przyzna
ć
jednak
nale
ż
y,
ż
e do naszego cyborga wzi
ę
li si
ę
w taki sposób, w jaki my by
ś
my si
ę
wzi
ę
li do cyborga
cudzego. Kiedy zawiodły ich próby porozumienia si
ę
ze spec-cybem, nabrali podejrze
ń
i zawlekli
go do laboratorium. Tam podł
ą
czyli go do jakiej
ś
cudacznej aparatury, chyba diagnostycznej, a
pó
ź
niej, po godzinnym skrzekotaniu, potraktowali go lancetem. No i podst
ę
p wykryli. Wiwisekcji
dokonały ich roboty; sprawnie, jakby były do tego specjalnie przyuczone. — Milady klepn
ą
ł si
ę
po
udzie. — Na podłodze! Stół operacyjny był za mały... — zamilkł. Podj
ą
ł ze wzburzeniem: — Tam
wszystko jest za małe! Ich przeci
ę
tna wzrostu to dwa metry pi
ę
tna
ś
cie, a koje, które widziałe
ś
,
stół operacyjny, sprz
ę
ty, pomieszczenia Obiektu — wszystko to rozmiarami pasuje raczej do ich
robotów. We
ź
my cho
ć
by t
ę
rakietk
ę
,
ż
eby zmie
ś
ci
ć
si
ę
w jej kabinie, spec-cyborg musiał si
ę
skr
ę
ci
ć
jak joga. Nie s
ą
dz
ę
, aby to była ich ulubiona pozycja, zwłaszcza
ż
e prawie uniemo
ż
liwia
sterowanie.
— Przyjrzeli
ś
cie si
ę
tym robotom? — wtr
ą
ciłem.
Milady, któremu moje pytanie zm
ą
ciło tok wywodu, zastygł
z otwartymi ustami.
— Ja si
ę
przyjrzałem im dobrze. Stałem z nimi oko w oko. Kształtem do złudzenia przypominaj
ą
nas. Jakby ich budowniczowie zapatrzyli si
ę
w ludzi.
— Obserwowali
ś
my pewnego osobnika, jak si
ę
posilał — powiedział komandor zaprz
ą
tni
ę
ty
własnymi my
ś
lami. —^ Kiedy naszego cyborga wprowadzono do tego laboratorium, był tam
golas, który wy
ż
erał co
ś
z miski. Jedzenie brał w gar
ś
cie i wtykał do g
ę
by, jak moja wnuczka, gdy
si
ę
dorwie do puszki z „Ambrozj
ą
"...
— Zaraz, wi
ę
c co si
ę
wam wła
ś
ciwie nie zgadza? ',' Milady westchn
ą
ł. Z zakłopotaniem potarł
sw
ą
kwadratow
ą
szcz
ę
k
ę
. Wreszcie si
ę
zdecydował.
— Dwie sprawy nas dr
ę
cz
ą
, Lutz. Sprawa pierwsza, to te tabliczki z łaci
ń
skimi napisami:
„zamra
ż
alnia", „komory magazynowe", „kabiny załogi" i tak dalej. Sprawa druga, to ci zamro
ż
eni
ludzie. Ludzie...
— Ale
ż
ja...
— W porz
ą
dku, Lutz. Przy
ś
lemy ci tutaj psychoanalityka. Podczas hipnotycznego snu
utrzymywałe
ś
,
ż
e korytarz, którym szedłe
ś
, był podobny do korytarza w wagonie kolejowym, a
drzwi do kolejnych pomieszcze
ń
były rozmieszczone jak drzwi do przedziałów.
— Owszem, ale...
— Otó
ż
faceci z Admiralicji przypuszczaj
ą
,
ż
e w dzieci
ń
stwie byłe
ś
ś
wiadkiem albo i uległe
ś
wypadkowi. Jechałe
ś
poci
ą
giem, gdy wydarzyło si
ę
co
ś
strasznego: nagłe hamowanie, p
ę
kni
ę
cie
toru... Zderzenie raczej nie, bo przy dwustu plus drugie dwie
ś
cie z przeciwka wyzwoliłoby si
ę
tyle
energii,
ż
e... No wi
ę
c jechałe
ś
poci
ą
giem. Pasa
ż
erowie jak to pasa
ż
erowie zlekcewa
ż
yli przepisy
i nie zapi
ę
li pasów; ty jeden w przedziale miałe
ś
je zapi
ę
te. Kiedy si
ę
to stało, wybiegłe
ś
na
korytarz, krzyczałe
ś
, przera
ż
ony zagl
ą
dałe
ś
do przedziałów, gdzie le
ż
ały skotłowane ciała...
— Do licha, to bym pami
ę
tał!
— Niekoniecznie. Pami
ęć
tamtego wypadku szok mógł wyprze
ć
do pod
ś
wiadomo
ś
ci. Dopiero
gdy znalazłe
ś
si
ę
w równie stresogennej sytuacji, powróciły rzekomo zapomniane obrazy.
Uzupełniła je troch
ę
wyobra
ź
nia... Do pokoju wkroczył doktor Zend. U
ś
miechni
ę
ty i radosny.
— Przepraszam — powiedział. — Nie zamierzałem panom przeszkadza
ć
.
— I nie przeszkodził pan — odparł Milady zeskakuj
ą
c z kozetki. U
ś
cisn
ą
ł mi rami
ę
. — Do
zobaczenia, Lutz. Do widzenia panu, doktorze. Zend odprowadził go wzrokiem.
— Jak r
ę
ka, samopoczucie? — zagadn
ą
ł mnie, gdy drzwi za Miladym si
ę
zamkn
ę
ły. Uniosłem
ci
ąż
ki ponad głow
ę
.
— R
ę
ka sprawuje si
ę
znakomicie, z samopoczuciem jest gorzej — odparłem. — Nie tylko jestem
cybem, ale do tego cierpi
ą
cym na zaburzenia umysłowe. Doktor Zend pozostał promienny, lecz
patrzył na mnie
badawczo —jak wtedy w holu, przed pokoikiem Alberta. Wyj
ą
ł mi z dłoni ci
ąż
ki. Jego kitel
roztaczał znajom
ą
wo
ń
septofobu.
— Chyba nadszedł czas,
ż
eby
ś
my ze sob
ą
szczerze pogadali — o
ś
wiadczył.
— Co
ś
z Albertem? — zaniepokoiłem si
ę
.
— Ach nie, sk
ą
d
ż
e! Albert czuje si
ę
wybornie. Wczoraj telefonowała z Maceio pa
ń
ska mał
ż
onka.
Albert jest bardzo
ż
ywy i pani Elie pytała, czy nadmiar ruchu mu nie zaszkodzi.
— A jak si
ę
czuje
ż
ona?
— Przypuszczam,
ż
e dobrze. — Zend usiadł tam, gdzie siedział Milady. Jego stopy nie dotykały
podłogi. Elie, gdyby tu usiadła, te
ż
by mogła swobodnie majta
ć
nogami. Elie i Zend wygl
ą
daj
ą
niczym rodze
ń
stwo.
— Czy chce pan ze mn
ą
rozmawia
ć
o Elie? Doktor Zend zamrugał powiekami. U
ś
miechał si
ę
dobrotliwie.
— Nie mam nic przeciwko temu tematowi, wszelako wolałbym porozmawia
ć
o panu. A raczej o
nas... O nas wszystkich. — Odwrócił głow
ę
. Równie
ż
z profilu przypominał mi Elie. — To
delikatna materia i trudno o niej mówi
ć
, tym bardziej
ż
e poruszaj
ą
c j
ą
, post
ę
puj
ę
niezgodnie z
przepisami. Niemniej ufam,
ż
e zostanie mi to darowane, bo przecie
ż
na pełny sukces
terapeutyczny mog
ę
liczy
ć
tylko wówczas, gdy wprowadz
ę
pana w te zagadnienia.
— Zamierza pan podda
ć
mnie dalszej kuracji?
— Zamierzam panu pomóc.
— No, o ile...
Zend chwycił mnie za nadgarstek. Gestykulacj
ą
, bo zabrakło mi konceptu, starałem si
ę
przedstawi
ć
mu swój punkt widzenia i wtedy przytrzymał moj
ą
dło
ń
.
— Co pan wie o cybiofikacji? — zagadn
ą
ł łagodnie.
— Pytanie!
— Tak s
ą
dziłem: ocenia pan j
ą
subiektywnie. Ale ja my
ś
l
ę
o cybiofikacji w ogóle — doktor nie
puszczał mojej dłoni. Zni
ż
ył głos: — Seymour, czy pan wie... czy wiesz,
ż
e nasi przodkowie kładli
si
ę
do grobu z własnym uz
ę
bieniem? Czy wiesz,
ż
e dopiero od stu lat ludzie u
ż
ywaj
ą
ś
rodków na
porost włosów i
ż
e ongi
ś
włosy im rosły same? A czy wiesz,
ż
e powonienie naszych przodków
było dziesi
ę
ciokrotnie czulsze od naszego i
ż
e ich paznokcie z łatwo
ś
ci
ą
rozdrapywały skór
ę
? To
jest ewolucja i w
ż
adnym wypadku nie ma dla nas powrotu. Zawsze do przodu, Seymour. By
ć
mo
ż
e stracimy w
ę
ch całkowicie,
by
ć
mo
ż
e znikn
ą
nam paznokcie i st
ę
pieje słuch, ale niewykluczone,
ż
e w zamian rozwin
ą
si
ę
w
nas inne zdolno
ś
ci:
telepatyczne, telekinetyczne i teleplastyczne. Póki co jednak musimy ratowa
ć
si
ę
protezami.
Dawniej ochron
ą
przed zimnem była sier
ść
, która okrywała człowieka od pi
ę
t po czubek czaszki,
pó
ź
niej człowiek przyodziewał si
ę
w futra, wprzód w naturalne, nast
ę
pnie w sztuczne, ciało
dzisiejszego cyborga jest odporne i mało wra
ż
liwe na temperatur
ę
i w zasadzie mo
ż
e on
paradowa
ć
nago zarówno w strefie tropikalnej, jak i podbiegunowej. Dawniej człowiek miał
pazury i kły. pó
ź
niej łamliwe paznokcie i ko
ś
lawe. próchniej
ą
ce pie
ń
ki, dzisiaj ma na ko
ń
cach
palców słab
ą
rybi
ą
łusk
ę
i w wieku szesnastu-siedemnastu lat gołe dzi
ą
sła Przez wieki człowiek
zmieniał warunki swego
ś
rodowiska i wraz z nim zmieniał si
ę
sam. Przyroda jest idealnym
przykładem stanu równowagi chwiejnej; usuni
ę
cie czy wprowadzenie bodaj jednego czynnika
ekologicznego nieuchronnie wywołuje lawin
ę
skutków trwaj
ą
c
ą
do momentu, w którym nie
zostanie na nowo osi
ą
gni
ę
ty stan równowagi. Człowiek zakłócał t
ę
równowag
ę
, odk
ą
d zdobył
narz
ę
dzia, a narz
ę
dziami posługiwał si
ę
po to,
ż
eby warunki
ż
ycia uczyni
ć
zno
ś
niejszymi.
Polepszaj
ą
c swój byt, truł powietrze, ziemi
ę
i wod
ę
, nitrował si
ę
chemikaliami, a
ż
narobił takiego
bałaganu w swoich genach,
ż
e trzeba mu było pomy
ś
le
ć
nie tylko o dalszym przekształceniu
otoczenia, lecz tak
ż
e własnego ustroju. I musiał my
ś
le
ć
szybko, poniewa
ż
ta metamorfoza
genetyczna stała si
ę
najbardziej bezlitosnym czynnikiem selekcyjnym.
Ś
mier
ć
zebrała wtedy
obfite
ż
niwo, pojawili si
ę
mutanci, i gdyby nie zdobycze nauki, mieliby
ś
my dzi
ś
tak
ą
dyferencjacj
ę
w ludzkich genotypach,
ż
e człowiek od człowieka byłby si
ę
ró
ż
nił jak szympans od diugonia.
Szcz
ęś
ciem zmiany w chromosomach przebiegały wolno i łagodnie, a kontrolowany i racjonalny
dobór i rozmaite ogólnospołeczne zabiegi medyczne zapobiegły ró
ż
nicowaniu si
ę
naszego
gatunku. Całym
ś
wiatem rz
ą
dzi mi
ę
dzy innymi prawidło: ..Co
ś
za co
ś
". Za przekształcenie
ś
rodowiska człowiek zaphicif stosunkowo nisk
ą
cen
ę
. je
ś
li za
ś
zbada
ć
spraw
ę
dogł
ę
bniej, nie
zapłacił nic; przeciwnie - zyskał. Bo twoje ciało, Seymour, jest teraz o niebo doskonalsze, ani
ż
eli
było przed cybiofikacj
ą
. I to powiniene
ś
sobie wreszcie u
ś
wiadomi
ć
. Zreszt
ą
nie tylko ty. to
powinni sobie u
ś
wiadomi
ć
wszyscy ludzie, gdy
ż
ich wszystkich to dotyczy. Tak, nie przesłyszałe
ś
si
ę
. wszystkich albo przynajmniej przytłaczaj
ą
c
ą
wi
ę
kszo
ść
. Ludzie nie zagl
ą
daj
ą
do statystyk.
ich lektur
ą
s
ą
głównie programy telewizyjne i
ż
urnale. ale
gdyby do nich zajrzeli, przekonaliby si
ę
,
ż
e sze
ść
dziesi
ą
t kilka procent obywateli naszego kraju to
cyby! Pozostałych, t
ę
najmłodsz
ą
cz
ęść
społecze
ń
stwa, tych twoich kadetów i tych jeszcze
młodszych, pr
ę
dzej czy pó
ź
niej równie
ż
czeka cybiofikacj
ą
. Wstydzimy si
ę
przed bli
ź
nimi swych
implantatów, tak jak nasi przodkowie wstydzili si
ę
swych chorób; demonstracyjnie szydzimy z
cybów. dr
żą
c jednocze
ś
nie, aby kto
ś
nie dowiedział si
ę
o nas prawdy. Udajemy,
ż
e szpitale takie
jak ten to wyj
ą
tki, a w pozostałych leczy si
ę
normalne przezi
ę
bienia lub zaburzenia w konkokcji,
gdy tymczasem z podziemnych, automatycznych, obsługiwanych przez dyskretne roboty ta
ś
m
produkcyjnych schodz
ą
dziennie tysi
ą
ce sztucznych nerek,
ż
oł
ą
dków, płuc i serc. Wierz mi, dzi
ś
bym nie zliczył operacji, które przeprowadziłem, ale w całej mojej praktyce nie było pacjenta,
który by nie zapytał, czy obowi
ą
zuje mnie tajemnica zawodowa. Ty wyjawiłe
ś
Elie, kim jeste
ś
,
Elie powiedziała ci o sobie, ale
ż
adne z was nie odwa
ż
yłoby si
ę
wyzna
ć
tego w gronie
znajomych, cho
ć
sze
ś
cioro z ka
ż
dej dziesi
ą
tki osób mo
ż
e wam poda
ć
r
ę
k
ę
. Tak
ą
jak ta! Doktor
Zend pu
ś
cił mój nadgarstek i podsun
ą
ł mi pod nos sw
ą
delikatn
ą
dło
ń
.
— Tak, Seymour, jestem cybem, jestem wi
ę
kszym cybem ni
ż
ty. Mam nawet cybiofikowan
ą
g
ę
b
ę
.
Popatrzyłem mu w twarz. Była łagodna i promienna.
— To nie efekt plastyczny, Seymour. Ja taki naprawd
ę
jestem.
— Wiem o tym, stary.
Vm. TEORIA EWOLUCJI
Mimo protestów Zenda, mimo jego gró
ź
b,
ż
e zerwie ze mn
ą
stosunki towarzyskie i nawet je
ś
li
b
ę
d
ę
w przyszło
ś
ci potrzebował pomocy („
ż
ycz
ę
ci,
ż
eby ten twój »Starflash« po starcie zgubił
silnik"), ryzykuj
ą
c sw
ą
karier
ą
, nie udzieli mi jej — mimo wszelkich tych prób sympatycznego
szanta
ż
u, nazajutrz rankiem zamieniłem szpitaln
ą
pi
ż
am
ę
na granatowo-oliwkowy ubiór
kompensacyjny, w którym przywiozła mnie tutaj konwerta sanitarna. Moje cywilne ciuchy zostały
w kwaterze numer dziewi
ęć
budynku „A" O
ś
rodka Szkoleniowego RCF. Aby je odzyska
ć
,
telefonicznie skomunikowałem si
ę
z Miladym i spytałem go, czy nie mógłby mi załatwi
ć
wst
ę
pu
na teren O
ś
rodka. Milady odparł,
ż
e dopóki nosz
ę
mundur, ,,nawet taki, co ma jeden r
ę
kaw
krótszy", O
ś
rodek jest do mojej dyspozycji
o ka
ż
dej porze dnia i nocy, ponadto wyraził zadowolenie
z faktu,
ż
e tak rychło przyszedłem do siebie.
O psychoanalityku, który miał ze mnie zrobi
ć
ofiar
ę
katastrofy kolejowej, ani nie wspomniał. Był „piekielnie
zaj
ę
ty", a przy tym poirytowany.
Ze szpitala wymkn
ą
łem si
ę
bocznym wyj
ś
ciem, aby czasem
nie wpa
ść
na Zenda. Doktorze, kiedy tylko ureguluj
ę
swoje
sprawy, niezawodnie ci
ę
odwiedz
ę
, co wi
ę
cej — b
ę
d
ę
ci
ę
adorował. Przedtem jednak rad bym wytchn
ąć
przy Elie
i Albercie, chocia
ż
przez miesi
ą
c, na który wszak
zapracowałem.
W O
ś
rodku spakowałem cywilne manatki, odwiesiłem do
szafy ubiór kompensacyjny i porozumiałem si
ę
z dy
ż
urnym.
czy nie ma dla mnie jakich
ś
dyspozycji. Nie miał.
Wdzi
ę
czno
ść
wojskowa, psiakrew.
Kiedy wychodziłem z budynku, podkusiło mnie.
ż
eby zaj
ść
do biur projektowych. Przed startem grzebałem tam
w dokumentacji i odt
ą
d nie mogłem pozby
ć
si
ę
my
ś
li,
ż
e
w tych papierach kryje si
ę
naprawd
ę
co
ś
wa
ż
nego. Główny
konstruktor wpu
ś
cił mnie do archiwum. S
ą
siadowało ono
z pracowni
ą
projektow
ą
i przez uchylone drzwi słyszałem
rozmow
ę
. Otworzyłem teczk
ę
z planami zespołu VIS
generacji czwartej. Dlaczego akurat czwartej? Bo le
ż
ała
na wierzchu.
— ...i wyl
ą
dowała.
— Gdzie?
— Gdzie! Na Emit-Second, oczywi
ś
cie. Nasi wpierw odczekali, a potem weszli do
ś
rodka.
— No?
— Była pusta.
— I to było wczoraj?
— Mhm. Powiadaj
ą
,
ż
e Paj
ą
ki wysłały j
ą
po swojego. Licz
ą
.
ż
e go uwolnimy.
— Ostatecznie my by
ś
my zrobili tak samo.
— Ale przedtem by
ś
my rzucili piguł
ę
,
ż
eby pokaza
ć
, jacy
ż
e
ś
my mocni...
Nie, to nie to. Odnalazłem plany zmodyfikowanych układów sterowniczych. Przekartkowałem je
pobie
ż
nie.
— ...stary był po cywilnemu, ten kapitan nie poznał go i powiedział,
ż
eby mu si
ę
nie wtr
ą
cał do
dyscypliny. Stary zło
ż
ył na niego raport.
— Stary ma racj
ę
. Z tego kapitana to taki oiicer, jak ze mnie kawalerzysta. a tym jego chłopakom
to si
ę
'.wdaje,
ż
e s
ą
na wczasach.
— A wiecie,
ż
e nasi nagrali te skrzekoty Paj
ą
ków, co je
przekazywał spec-cyborg? Pu
ś
cili je temu Paj
ą
kowi z Centrum Biofizycznego.
— No?
— Nic. Tylko wybałuszał
ś
lepia. Potem si
ę
uspokoił.
— Ciekawe, czym go karmi
ą
?
— Jaki
ś
profesor, Gnom
ę
albo podobnie, powiedział,*
ż
e za kilkaset lat, jak si
ę
wcze
ś
niej
wszyscy nie pozamieniamy w cyby, b
ę
dziemy wygl
ą
dali jak te Paj
ą
ki. To jest niby jedna z
alternatyw ewolucji.
Poczułem si
ę
tak, jakbym si
ę
otarł o wyja
ś
nienie tego, co mnie trapiło. Odło
ż
yłem na półk
ę
plany
i wszedłem do pracowni. Ale ci młodzi ludzie mówili ju
ż
o czym
ś
innym. Kto
ś
opowiadał dowcip o
cybach. „Za czym najbardziej przepada cyb?..." Po
ż
egnałem ich pr
ę
dko. Przed bram
ą
, obok
Rolispeeda, czekał znajomy czarnoskóry kierowca. Zadzierał twarz do sło
ń
ca i obcasem wybijał
rytm. Z radia w samochodzie waliła muzyka.
— Znowu mnie potrzebuj
ą
? — zapytałem.
— Mam pana odwie
źć
do domu, panie komandorze.
— Nie jestem ju
ż
komandorem. Kierowca błysn
ą
ł z
ę
bami.
— Przeciwnie. Dopiero teraz rzeczywi
ś
cie nim pan jest. Wczoraj odczytano stosowny rozkaz
wiceadmirała Hope'a. Pa
ń
skie walizy wło
ż
yłem do baga
ż
nika.
— Do licha z tym stopniem!
— Niech pan pomy
ś
li o rencie, panie komandorze. Radio zostawi
ć
?
— Tak.
Trzasn
ę
ły drzwiczki. Ruszyli
ś
my, a
ż
ż
wir wystrzelił spod opon. Ten chłopak umiał prowadzi
ć
. I
miał jedn
ą
wspaniał
ą
zalet
ę
: podczas jazdy nie gadał i nie m
ę
czył człowieka pytaniami.
Odpowiadał zapytany, grzecznie, ale lakonicznie. Przewa
ż
nie chłon
ą
ł muzyk
ę
. Muzyka to był
jego
ś
wiat, tak jak moim
ś
wiatem od tej pory zaczynała na powrót stawa
ć
si
ę
Elie. Elie, Albert i
Maceio ze swymi gor
ą
cymi pla
ż
ami. Ciało cyba nie jest w stanie reagowa
ć
na sło
ń
ce, wiatr i
morsk
ą
wod
ę
tak subtelnie, jak ciało somatyczne, sztuczne receptory nie potrafi
ą
przekaza
ć
do
mózgu tej gamy bod
ź
ców, a przecie
ż
, bez wzgl
ę
du na to, kim jeste
ś
my, przemo
ż
nie ci
ą
gnie nas
tam, sk
ą
d wzi
ę
li
ś
my swój pocz
ą
tek. W Decksance zaprosiłem kierowc
ę
do „Elaborate". Chłopak
przyj
ą
ł zaproszenie skwapliwie: był tak samo głodny jak ja, a ja od wczoraj nie miałem nic w
ustach. Zjedli
ś
my spó
ź
niony obiad — czy raczej wczesn
ą
kolacj
ę
— przy tym .stoliku, przy
którym tak si
ę
zalałem czterna
ś
cie dni temu.
Dziobi
ą
c wymy
ś
ln
ą
piecze
ń
nadaremnie próbowałem porachowa
ć
, ile razy, w tej erze znakomicie
rozwini
ę
tej ł
ą
czno
ś
ci, bez istotnej potrzeby przemierzyłem tras
ę
Decksance — O
ś
rodek
Szkolenia Royal Cosmos Force i z powrotem. Powiedziałem o tym kierowcy. Miał na imi
ę
Peter,
nosił trudne do zapami
ę
tania, egzotyczne nazwisko. Pochodził z Estremadura i chełpił si
ę
sw
ą
czyst
ą
murzy
ń
sk
ą
krwi
ą
. Zbyt długo pracował w wojsku,
ż
eby si
ę
dziwi
ć
marnotrawieniu
ludzkiego czasu i energii. Po obiedzie wybrałem si
ę
na zakupy. Znam dobrze gust Elie, tote
ż
wybór upominku dla niej nie sprawił mi kłopotu. W souvenirshopie kupiłem srebrn
ą
statuetk
ę
Panny (Elie urodziła si
ę
8 wrze
ś
nia) z wyrze
ź
bionymi na cokoliku pozostałymi jedenastoma
znakami Zodiaku. Albert jest za mały,
ż
eby cieszyły go takie prezenty, i za du
ż
y,
ż
eby go
zadowoli
ć
byle czym, pojechałem przeto do dzielnicy handlowej „Child". Po drodze
zarezerwowałem na jutro bilet lotniczy do Maceio. Zatrzymali
ś
my si
ę
przed głównym salonem
zabawkarskim. Od kraw
ęż
nika do wej
ś
cia sun
ą
ł ruchomy chodnik tak sprytnie szeroki,
ż
e ka
ż
dy,
kto przechodził tamt
ę
dy, musiał na niego nast
ą
pi
ć
i w efekcie l
ą
dował w poduszkach
powietrznych przedsionka sklepowego. Nim zd
ąż
yłem si
ę
otrz
ą
sn
ąć
, delikatne, lecz stanowcze
pchni
ę
cie skierowało mnie do wn
ę
trza salonu. Na gł
ę
bokich, wij
ą
cych si
ę
standach le
ż
ały
przedpotopowe gady, mechaniczne zwierz
ę
ta, pojazdy dwu-, trój-, cztero-, sze
ś
ciokołowe, tak
ż
e
lataj
ą
ce i pływaj
ą
ce, instrumenty muzyczne, animowani bohaterowie bajek, czasomierze,
krótkofalówki, cybernetyczne komplety, projektory, kamery, imitacje starej broni, zestawy
budowlane, miniosiedla z bie
żą
c
ą
wod
ą
i elektryczno
ś
ci
ą
, domowe sadzawki i terraria, sprz
ę
t
radarowy i sygnalizacyjny, „Mali..." jacy
ś
tam specjali
ś
ci, testery, trena
ż
ery i układanki, automaty
zr
ę
czno
ś
ciowe, magnetowidy. Wszystko to zgodnie ze sob
ą
s
ą
siadowało. Klienci
niezdecydowanie przebierali w tej mechaniczno-sier
ś
ciastej masie. Nie było tu tylko dzieci; ani
jednego dziecka. Pami
ę
tam,
ż
e mój syn w zeszłym roku przez cały dzie
ń
bawił si
ę
znalezionym
na skwerku kawałkiem uschni
ę
tego korzenia, gdy tymczasem w bawialni rosła warstwa kurzu na
zautomatyzowanym lotnisku, miniandroidach, kolei podziemnej, dziesi
ą
tkach zwierzaków,
kolumnach wozów, nie otwartym nawet „Małym psychometrze" i czort wie, na czym jeszcze. Ci,
którzy maj
ą
dzieci, sami najlepiej wiedz
ą
, w jaki
ż
ambaras wprawia nas wybór nowej zabawki dla
dziecka.
W
ś
ród kupuj
ą
cych wypatrzyłem ekspedientk
ę
:
postawn
ą
szatynk
ę
o zielonkawych oczach.
— Ile latek ma pa
ń
ski syn? — spytała, gdy si
ę
jej
zwierzyłem ze swego zmartwienia.
Stali
ś
my obok androidalnego robota, który kr
ę
cił głow
ą
,
błyskał
ś
wiatełkami i co pewien czas powtarzał: „We
ź
mnie,
prosz
ę
".
— Jedena
ś
cie. Interesuje si
ę
sportem i przyrod
ą
. Tak, przyrod
ą
. Lubi filmy przyrodnicze i ma
bujn
ą
wyobra
ź
ni
ę
. Ekspedientka zło
ż
yła r
ę
ce w małdrzyk, deformuj
ą
c swój wysoki, kształtny
biust, i zastanowiła si
ę
.
— Wobec tego mo
ż
e wła
ś
nie film? Mamy na składzie dwudziestopi
ę
cioodcinkowy serial pod
tytułem „Tarzan".
— We
ź
mnie, prosz
ę
— odezwał si
ę
robot.
— O czym to jest? — zapytałem.
— O człowieku wychowanym przez małpy. Sfilmowana powie
ść
jakiego
ś
staro
ż
ytnego czy
ś
redniowiecznego pisarza. Tarzan jako niemowl
ę
dostaje si
ę
w łapy małp i odt
ą
d zaczyna...
— We
ź
mnie. prosz
ę
— zaskrzekotał nachalnie robot. Jego głos wydobywał si
ę
nie wiadomo
sk
ą
d, a w cz
ęś
ci czołowej robota płon
ę
ła kontrolka. Jak wówczas u tego na obcym statku, na
statku, który wci
ąż
kr
ąż
ył. Ekspedientka mówiła o człowieku wychowanym przez małpy i o tym,
ż
e człowiek ten... Człowiek? Homo sapiens? Stałem skamieniały. Byłem bliski, bardzo bliski
czego
ś
najwa
ż
niejszego.
— We
ź
mnie, prosz
ę
.
Homo ferus...
Ludzie wychowani przez zwierz
ę
ta... Tarzan, Mowgli, Lokis...
Lokis! Reakcje Lokisa!
O tym uczono mnie na studiach. A
ż
dr
ż
ałem. Ale uczepiłem
si
ę
tej my
ś
li. Nie mogłem pozwoli
ć
jej umkn
ąć
, jak tamtej,
która kołatała mi si
ę
po głowie, kiedy wertowałem plany
w biurach projektowych. Jakie plany, czego dotyczyły?
Osłona biologiczna „Slarfiashy" generacji pierwszej, drugiej,
trzeciej, czwartej, pi
ą
tej i szóstej, jak równie
ż
wszelkich
innych, budowanych do niedawna statków kosmicznych.
przepuszczała pewien typ promieniowania korpuskularnego,
odkryty zreszt
ą
dopiero przed kilkudziesi
ę
ciu laty... Tak! Po
stokro
ć
TAK!!
Nagle zrozumiałem wszystko.
Promieniowanie korpuskularne, osmalona rakietka
z Museum of Space Ships w Sherridon. człowiek wychowany.
przez zwierz
ę
ta, robot posługuj
ą
cy si
ę
mow
ą
bez udziału ust.
reakcje Lokisa. teoria ewolucji biofizyka Gnome'a — te elementy utworzyły w mym umy
ś
le logiczn
ą
konstrukcj
ę
.
— ...prosz
ę
. Rzuciłem si
ę
do drzwi.
— Pa
ń
skie kasety?!
Pomyliłem wej
ś
cie z wyj
ś
ciem i przez chwil
ę
biegłem w miejscu, po ruchomym chodniku. Kierowca bez
słowa zapu
ś
cił silnik.
— Przed siebie!
Odwołałem rezerwacj
ę
biletu lotniczego do Maceio
i poł
ą
czyłem si
ę
ze Stołecznym Centrum Informacyjnym.
Za
żą
dałem podania wszystkich danych o ha
ś
le „Audax".
Zgodnie z mymi podejrzeniami były to dane wyj
ą
tkowo
sk
ą
pe. Nie były to
ż
adne dane.
— Poda
ć
nazwy dziesi
ę
ciu pierwszych statków
pozaukładowych.
Komputer z CI na ekranie samochodowego monitora
wy
ś
wietlił: Informacje niekompletne. W trakcie
uzupełniania.
— Poda
ć
!
Nazwy .,Audax" nie było. Nie było jej tak
ż
e w nast
ę
pnej dziesi
ą
tce. Nie było jej w ogóle. Ogarn
ę
ła mnie
rozpacz. Poleciłem kierowcy wydosta
ć
si
ę
z miasta i jecha
ć
w kierunku na Quondamon. Wybrałem numer
O
ś
rodka Szkoleniowego RCF. Na szcz
ęś
cie Milady jeszcze tam był. Pogratulował mi awansu i przeprosił,
ż
e zapomniał zrobi
ć
to rano.
— Panie komandorze — przerwałem mu. Z trudem panowałem nad sob
ą
. — Prosz
ę
mi powiedzie
ć
, czy w
swych zbiorach ma pan gazety sprzed stu... nie, dwustu lat? Milady poruszył kanciast
ą
brod
ą
.
— Owszem... Interesuj
ą
ci
ę
starocie? Umówmy si
ę
wi
ę
c na jaki
ś
dzie
ń
.
— Chciałbym je obejrze
ć
natychmiast. Komandor wlepił we mnie wzrok.
— Ty co
ś
...
— Tak.
My
ś
lał, cholera, jak on długo my
ś
lał! I patrzył tak, jak
gdyby miał nadziej
ę
,
ż
e tym. co wiem, zaraz si
ę
z nim
podziel
ę
.
— No có
ż
... W takim razie jed
ź
do mnie, wiesz, gdzie mieszkam. S
ą
siedzi dadz
ą
ci zapasowe
klucze, uprzedz
ę
ich. W bibliotece, w regale trzecim od lewej, na dole znajdziesz roczniki ..Daily
Express". Przypominam,
ż
e te zbiory maj
ą
warto
ść
muzealn
ą
. Po rozruchach, po tej całej
pseudorewolucji informacyjnej, s
ą
to, kto wie, czy nie jedyne
egzemplarze... Aha. a kiedy sko
ń
czysz, rozgo
ść
si
ę
i poczekaj na mnie. B
ę
d
ę
jutro przed
południem. Milady mieszka 36 mil przed Quondamon, w Beville. Przybyli
ś
my tam po północy.
Kazałem kierowcy zaparzy
ć
kaw
ę
. a sam udałem si
ę
wprost do biblioteki. Nawet nie szukałem
długo, cho
ć
tych roczników była poka
ź
na sterta. Wyci
ą
gn
ą
łem kilka wygl
ą
daj
ą
cych szczególnie
s
ę
dziwie i od razu trafiłem. Mo
ż
e dlatego,
ż
e spraw
ę
wyprawy ..Audaxa" wałkowano w prasie
okr
ą
gły rok, a i pó
ź
niej do niej cz
ę
sto wracano.
„Audax" był trzecim mi
ę
dzygwiezdnym statkiem wystrzelonym z orbity okołoziemskiej. 175 lat
temu wzi
ą
ł kurs na Centaura. Na pokładzie znajdowało si
ę
dwudziestu o
ś
miu członków załogi i
osobliwa aparatura z nie mniej osobliw
ą
zawarto
ś
ci
ą
. Kontakt z ..Audaxem" Ziemia utraciła w
niespełna trzy lata po jego starcie. ..Audax" przebył przez ten czas 0,0469 drogi. Trwaj
ą
ca
kilkana
ś
cie lat akcja poszukiwawcza zako
ń
czyła si
ę
fiaskiem. Po dalszych pi
ęć
dziesi
ę
ciu latach
..Audax" został skre
ś
lony z rejestru kosmicznych statków.
..Audaxa" wiódł elektroencelalos redundancyjny komputer o sporych, jak na tamte czasy,
umiej
ę
tno
ś
ciach. Zadania załogi ograniczały si
ę
do skrupulatnego prowadzenia dziennika
pokładowego, pełnienia dy
ż
urów i czuwania nad t
ą
aparatur
ą
, któr
ą
ówczesna prasa niezbyt
ś
ci
ś
le okre
ś
lała mianem genezatora. Genezulor był zmodyfikowan
ą
sztuczn
ą
macic
ą
i zawierał
ż
e
ń
skie oraz m
ę
skie komórki rozrodcze, które pobrano od AISD (..artifical inseminalion special
donor"). Po przebyciu dwóch trzecich drogi, co ..Audaxowi" nie powinno było zaj
ąć
wi
ę
cej ani
ż
eli
41 lat. elektroencefalos. pod kontrol
ą
ludzi, miał dokona
ć
w genezatorze stu czterdziestu aktów
zapłodnienia. a nast
ę
pnie dba
ć
o prawidłowy rozwój zarodków. Po roku opiek
ę
nad
niemowl
ę
tami mieli przej
ąć
ludzie. Mielj im pomóc sta
ć
si
ę
pełnowarto
ś
ciowymi lud
ź
mi.
Człowieka trzeba uczy
ć
wszystkiego; pocz
ą
wszy od prawidłowego trzymania ły
ż
ki po my
ś
lenie
abstrakcjami. Człowiek musi mie
ć
za przewodnika człowieka. w przeciwnym wypadku zostanie
psychiczn
ą
hybryd
ą
. Pami
ę
tam te szokuj
ą
ce wykłady docenta Furlotta. kiedy mówił o dzieciach
porwanych i wychowanych przez małpy. wilki, nied
ź
wiedzie, rysie czy kozice; pami
ę
tam
dokumentalne filmy o daremnych próbach przystosowania tych zdziczałych nastolatków do
ż
ycia
w
ś
ród ludzi i równie daremne próby nauczenia ich bodaj paru słów lub gestów albo poruszania
si
ę
w pozycji pionowej i wykonywania najprostszych czynno
ś
ci; pami
ę
tam nastolatki, które nie
umiały inaczej chodzi
ć
, jak na czworakach, nie umiały inaczej je
ść
. jak bez pomocy r
ą
k, prosto z
podłogi,
ś
wietnie natomiast na
ś
ladowały głosy zwierz
ą
t, wdrapywały si
ę
na laboratoryjne szafy
lub po nich skakały. Pami
ę
tam te
ż
ich zniekształcone członki, skór
ę
na kolanach i dłoniach grub
ą
niczym podeszwa, ciała całe w bliznach i ranach, str
ą
kowate, spadaj
ą
ce a
ż
na łopatki włosy i t
ę
w wieku mego syna dziewczynk
ę
, która, wspi
ą
wszy si
ę
na obudow
ę
komputera. wyła zdartym
sopranem i szczerzyła z
ę
by na eksperymentatora, i jej oczy przera
ż
one i pałaj
ą
ce... Lokisi...
Reakcje Lokisa nad nimi to wła
ś
nie z lubo
ś
ci
ą
rozwodził si
ę
docent Furlott. Ubolewał,
ż
e
obecnie nie zdarzaj
ą
si
ę
porwania dzieci przez zwierz
ę
ta, chyba
ż
e sporadycznie, kiedy jaka
ś
łakn
ą
ca przyrody rodzinka, pomimo zakazu, zap
ę
dzi si
ę
na teren rezerwatu; ale wtedy
zawieruszonego dzieciaka patrole ekologiczne migiem odnajduj
ą
. Brakowało mu materiału do
do
ś
wiadcze
ń
...
,.Audax" niósł na pokładzie sto czterdzie
ś
ci potencjalnych zarodków. Zamro
ż
one komórki nie
potrzebuj
ą
pokarmu i nie zu
ż
ywaj
ą
tlenu. Czterech dodatkowych ,.Audaxów" trzeba by było.
ż
eby
w pobli
ż
e Tolimana przenie
ść
tyle ludzi. Jakie
ż
to koszta! Dlatego zdecydowano si
ę
na
dwudziestoo
ś
mioosobow
ą
załog
ę
zło
ż
on
ą
ze specjalistów-pedagogów oraz na genezator. Dla
przyszłych 140 eksplorerów (niewykluczone te
ż
.
ż
e i kolonizatorów) przygotowano sale
audiowizualne, aparaty przyspieszonej edukacji, filmo- i ta
ś
moteki, aule repetycyjne. symultanki.
Tam. pod okiem dwudziestu o
ś
miu pedagogów, mieli zdoby
ć
wiedz
ę
. Teoretyczn
ą
. Dodatkow
ą
zalet
ą
wychowanków ,.Audaxa" byłoby to,
ż
e ich umysłów nie obarczałaby wiedza
ż
yciowa,
potrzebna na Ziemi, lecz zbyteczna na statku. gdzie mogliby wypracowa
ć
własne i najwła
ś
ciwsze
normy bytu. a równie
ż
i to,
ż
e do Tolimana dotarliby młodzi. Takie były plany. Wszelako po
dwóch latach i dwustu osiemdziesi
ę
ciu dziewi
ę
ciu dniach podró
ż
y ..Audax" dostał si
ę
w stref
ę
morderczego promieniowania korpuskularnego. Osłona biologiczna statku była równie marna, co
osłona ..Starfiashy" pierwszych generacji, i kiedy statek wyszedł ze strefy,
dwudziestoo
ś
mioosobow
ą
załoga ju
ż
nie
ż
yła, w magazynach pami
ę
ci elektroencefalosu zaszły
nieodwracalne zmiany, a w komórkach rozrodczych umieszczonych w genezatorze nast
ą
piły
genetyczne
deformacje. „Audax" mkn
ą
ł dalej, ale wiódł go komputer ,;„ dotkni
ę
ty amnezj
ą
, niepomny zada
ń
i
celów. Ocalałe resztki pami
ę
ci kazały mu umie
ś
ci
ć
ludzkie zwłoki w zamra
ź
alni, a gdy nadszedł
czas — wysła
ć
stosowny impuls do genezatora. Poł
ą
czone komórki zacz
ę
ły si
ę
mno
ż
y
ć
i
rozwija
ć
. Min
ę
ły trzy kwartały i oto z inkubatorów wyl
ę
gły si
ę
paj
ą
kowate stworki: defektywni
potomkowie naszych AISD — donorów starannie wyselekcjonowanych pod wzgl
ę
dem
genetycznym, psychicznym i twórczym. W zdziesi
ą
tkowanych magazynach pami
ę
ci zachowały
si
ę
informacje dotycz
ą
ce opieki nad noworodkami. Ludzie zgin
ę
li, w tej sytuacji elektroencefalos
zrobił jedyne, co mógł
— opiek
ę
poruczył robotom. Konsekwencji nie potrafił przewidzie
ć
. Wiedział,
ż
e
ż
ycie drzemi
ą
ce
w genezatorze ma priorytet ochrony i on je ochronił; skutki nie były dla
ń
w
ż
adnym wypadku
istotne: programi
ś
ci ani przez chwil
ę
nie pomy
ś
leli,
ż
e oka
żą
si
ę
inne ni
ż
z góry zakładane. Kto
ś
,
kto widział dziecko wychowane przez wilczyc
ę
, wyimaginuje sobie takie, które wychował robot.
Jakich
ż
e odruchów i reakcji mały człowiek mo
ż
e si
ę
nauczy
ć
od mechanicznej nia
ń
ki, która
wydaje z siebie skrzekotliwe d
ź
wi
ę
ki, porusza si
ę
jak
ż
ołnierz na mustrze, a to, co malec
identyfikuje ze sw
ą
twarz
ą
, ma pozbawione mimiki ? Aparatura przyspieszonej edukacji, aule
repetycyjne czy symultanki nie naucz
ą
nikogo zachowa
ń
wła
ś
ciwych gatunkowi ludzkiemu, cho
ć
o tych
ż
e zachowaniach mog
ą
powiedzie
ć
wi
ę
cej ani
ż
eli pułk psychologów. Elektroencefalos
prowadził wi
ę
c statek, aczkolwiek nie wiedział, po co i dok
ą
d. Naczelnym jego zadaniem stała si
ę
troska o stworzenia zamieszkuj
ą
ce pokłady ,,Audaxa", stworzenia, dla których „Audax" był ich
ś
wiatem. Dlaczego ,,Audax" wrócił? I czy istotnie wrócił? Mo
ż
e elektroencefalos nadal był
ś
wiadom tego,
ż
e szukaj
ą
planet podobnych do Ziemi, i kiedy po dotarciu do Centaura
skonstatował,
ż
e orbity wokół Tolimana i Proximy s
ą
puste
— pod
ąż
ył dalej, a
ż
podczas swej dewiacji trafił z powrotem do Układu Słonecznego, który
potraktował jako kolejny układ planetarny godny przebadania? Wypraw
ę
„Audaxa" przygotowano
w zasadzie z my
ś
l
ą
o planetach nie zamieszkanych, niemniej liczono si
ę
z ewentualno
ś
ci
ą
napotkania obcej cywilizacji i na t
ę
ewentualno
ść
przygotowano specjaln
ą
procedur
ę
post
ę
powania. Ale elektroencefalos nie znał tej procedury, a nowa załoga o jej istnieniu
prawdopodobnie nie wiedziała. Trudno si
ę
wi
ę
c dziwi
ć
,
ż
e nie usiłowano nawi
ą
za
ć
z nami
kontaktu. Bo przecie
ż
l
ą
dowania rakietki na Emit-Second nie mo
ż
na uzna
ć
za kontakt, tak samo
jak nie mo
ż
na uzna
ć
za prób
ę
kontaktu formy powitania, które mi zgotowano na statku. „Audax"
miał poza sob
ą
175 lat lotu i jego zapasy były na wyczerpaniu. Musiał je uzupełni
ć
. Podobnie
rozpaczliwie wygl
ą
dała sytuacja w składzie z cz
ęś
ciami elektronicznymi, bez których nie do
pomy
ś
lenia jest sprawne funkcjonowanie urz
ą
dze
ń
. ..Audax" dogorywał, a zawarto
ść
ziemskich
magazynów sprz
ę
tu elektronicznego a^ i Przechowalni Paliw J
ą
drowych była dla
ń
jedyn
ą
,
je
ś
li nitf
v
' ostatni
ą
szans
ą
. '
0
^ Odsun
ą
łem rocznik ..Daily E\press" na skraj
biurka i oparłem nogi na blacie. Za oknami
ś
witało. Kawa wystygła. a z przyległego pokoju
dobiegała
ś
ciszona muzyka i dono
ś
ne pochrapywanie czarnoskórego kierowcy. Spa
ć
nie miałem
ochoty. Czekałem na Milady'ego.
..I na tym ko
ń
czymy publikowanie wspomnie
ń
komandora podporucznika Royal Cosmos Force -
Seymoura Lutza. głównego bohatera Akcji «Przybysz»". Przed trzema dniami z Instytutu
J
ę
zykoznawstwa w Atlancie otrzymali
ś
my depesz
ę
, w której kierownik Sekcji Kryptologicznej
informuje nas.
ż
e badania nad j
ę
zykiem istot ze statku kosmicznego ..Audax" zostały pomy
ś
lnie
zako
ń
czone. J
ę
zyk ten jest kompilacj
ą
j
ę
zyka literackiego o nieco archaicznej składni z gwar
ą
wykształcon
ą
na bazie je
ż
yka dydaktyczno-nonnatywnego i naukowego. zawieraj
ą
cego du
żą
ilo
ść
homonimicznych neologizmów. Wadliwa artykulacja oraz brak wymowy ko
ń
cówek. w
poł
ą
czeniu z fataln
ą
dykcj
ą
, uczyniły ze
ń
j
ę
zyk całkowicie dla nas niezrozumiały.
Równocze
ś
nie do naszej redakcji nadszedł telefonogram od ekspertów radiotechnicznych. Na
podstawie historycznej literatury fachowej zrekonstruowali oni urz
ą
dzenie nadawczo--odbiorcze.
jakiego przed dwoma wiekami u
ż
ywano w ł
ą
czno
ś
ci kosmicznej. Za pomoc
ą
owego urz
ą
dzenia
stwierdzono, i
ż
..Audax" wci
ąż
utrzymuje kontakt z Ziemi
ą
! Jest to naturalnie kontakt
jednostronny: ..Audax" emituje w kosmos fale elektromagnetyczne bez nadziei na odpowied
ź
.
Emisja tych fal dzi
ś
ju
ż
nie słu
ż
y nikomu i niczemu i jak przypuszcza
ć
nale
ż
y, stała si
ę
zwykłym
rytuałem. Jednakowo
ż
emitowane fale nios
ą
informacje konkretne i bie
żą
ce. Elektroencefalos
ś
le
meldunki do enigmatycznego w jego poj
ę
ciu adresata, o którym nie wie
nawet, czy ów istnieje. Jeden z ostatnich meldunków brzmiał:
,.W napotkanym Układzie tylko Trzecia posiada zno
ś
ne warunki ekologiczne. Zamieszkuje j
ą
cywilizacja
ś
rednio rozwini
ę
ta, dysponuj
ą
ca atoli energi
ą
j
ą
drow
ą
(...) Po uzupełnieniu zapasów
opuszczamy Układ zgodnie z programem."
Trzymany w Centrum Biofizycznym ..Obcy" powrócił na swój statek. ..Audax" mknie teraz ku
ś
rodkowi Galaktyki. Pozwolili
ś
my mu odlecie
ć
, ale w ka
ż
dej chwili mo
ż
emy go zawróci
ć
. Czy
rzeczywi
ś
cie mo
ż
emy? Czy mamy do tego prawo?
Zetkn
ę
li
ś
my si
ę
z potomkami naszych przodków. Nie była to dla nas konfrontacja przyjemna.
Spotkały si
ę
dwa ró
ż
ne
ś
wiaty.
Przybysze nie widz
ą
mo
ż
liwo
ś
ci porozumienia si
ę
z nami i nie chc
ą
tego. My tak
ą
mo
ż
liwo
ść
widzimy, ale czy naprawd
ę
chcemy? / drugiej strony ci
ąż
y na nas odpowiedzialno
ść
za los tych
istot b
ą
d
ź
co b
ą
d
ź
naszych bardzo bliskich krewnych. Poddajemy ten dylemat pod publiczn
ą
dyskusj
ę
. Niechaj wypowie si
ę
ka
ż
dy, kto czuje potrzeb
ę
. Nim jednak w powy
ż
s/ej sprawie
opublikujemy pierwszy glos. raz jeszcze udzielimy go Seymourowi Lutzowi. który przed paroma
dniami napisał do nas z Maceio. Przytaczamy urywek jego listu:
...l kiedy
ś
my tak z Flie i Albertem stali wpatrzeni w ten łagodny ocean,
ż
ona powiedziała:
Kilka milionów lat temu podobny do ..Audaxa" statek mógł wyl
ą
dowa
ć
na Ziemi. Mo
ż
e w nim
te
ż
były obci
ąż
one dziedzicznie istoty, zabł
ą
kane i nie znaj
ą
ce swej przeszło
ś
ci. Zacz
ę
ły j
ą
tworzy
ć
dopiero tutaj, na naszej planecie, wpierw trac
ą
c wszystko,
ż
eby
ś
my pó
ź
niej my mogli
tym wi
ę
cej zyska
ć
. A je
ś
li lak. to czy
ż
nie ma czego
ś
wspaniałego w tej czekaj
ą
cej spełnienia
misji „Audaxa"?
Wyznanie
— Pan si
ę
dziwi, redaktorze,
ż
e ci
ą
gle jeszcze nosz
ę
na piersi emblemat Słu
ż
by Kosmicznej?
Przywykłem do niego jak do czubka swego nosa: nie musz
ę
na
ń
patrze
ć
, aby wiedzi
ć
.
ż
e
znajduje si
ę
na swoim miejscu. Gdybym go zdj
ą
ł, czułbym si
ę
za bardzo... incognito. Byłbym
jednym z wielu, zgin
ą
łbym w tłumie cywilów, czego si
ę
boj
ę
, podobnie jak schodz
ą
cy ze sceny
aktor. Pró
ż
no
ść
? Raczej poczucie przynale
ż
no
ś
ci, potrzebne mi zwłaszcza dzisiaj, kiedy jestem
tu, w tym szpitalu...
Oczywi
ś
cie zdaj
ę
sobie spraw
ę
,
ż
e nie przyszedł pan tutaj, by słucha
ć
mych biadole
ń
; zreszt
ą
nie
rozwodz
ę
ż
ali. bo je
ś
li wierzy
ć
lekarzom, za kwartał b
ę
d
ę
w lepszej kondycji ni
ż
przed
wypadkiem.
Nic pan nie mówi. redaktorze, i wiem dlaczego: pozwala pan mi si
ę
wygada
ć
, suponuj
ą
c
słusznie,
ż
e w ko
ń
cu podejm
ę
temat, który pana interesuje. Nie pojmuj
ę
tylko. czemu pan
zakłada,
ż
e powiem w tej sprawie co
ś
nowego:
pa
ń
scy poprzednicy wyci
ą
gn
ę
li ze mnie wszystko, dosłownie wszystko, a ja doprawdy nie mam
nic do ukrycia i niczego przed nimi nie zataiłem. Jest mi te
ż
najzupełniej oboj
ę
tne, co o mnie
pisz
ą
i jak oceniaj
ą
moje post
ę
powanie; nie przejmuj
ę
si
ę
nawet tym,
ż
e pewne grupy, zbli
ż
one
do kół rz
ą
dowych, usiłuj
ą
obarczy
ć
mnie win
ą
za wzniecenie niesnasek mi
ę
dzy pa
ń
stwem
naszym a s
ą
siednim. Poszło, jak
i pan wie. o satelit
ę
s
ą
siadów, którego, rzekomo zło
ś
liwie.
j zniszczyłem. Gdyby
ż
to była prawda! My. pracownicy Słu
ż
by Kosmicznej, jeste
ś
my
kosmonautami z odsiewu. Zdaniem Komisji Kwalifikacyjnej nie nadajemy si
ę
ani na pilotów
dalekich wypraw, ani do słu
ż
by w szeregach Royal Cosmos Force. Powody s
ą
ró
ż
ne:
Harrison, na przykład, podczas treningów stracił pi
ęć
procent
zdrowia. Lukas ma wrodzon
ą
idiosynkrazj
ę
do wind,
Bovely'ego w młodo
ś
ci wychowywała macocha psychicznie
dominuj
ą
ca w rodzinie, co utrudniło mu proces identyfikacji
z rol
ą
m
ę
sk
ą
. York cierpi na zaburzenia snu, ja za
ś
mam
konfliktowy charakter. Ci. którzy lec
ą
do gwiazd, musz
ą
by
ć
doskonali, nam. z usterkami, pozostaje w najlepszym
wypadku praca na stacjach orbitalnych. Je
ż
eli chodzi
o mnie. zaraz po szkoleniu otrzymałem przydział do Sekcji
Porz
ą
dkowej. Takie kosmiczne przedsi
ę
biorstwo
oczyszczania.
Do moich obowi
ą
zków nale
ż
ało zdejmowanie wraków
z naszej za
ś
mieconej orbity. Od dnia wystrzelenia pierwszego
sputnika uzbierała si
ę
tam zastraszaj
ą
ca ilo
ść
wszelkiego
rodzaju astronautycznych odpadów. Te
ś
wiadectwa
ż
ywej
i radosnej działalno
ś
ci naszych przodków spowodowały ju
ż
kilka niebezpiecznych kolizji, a
katastrofa „Speedy Junior" na długo pozostanie w ludzkiej pami
ę
ci. Sekcja Porz
ą
dkowa zatrudnia
ś
rednio dziesi
ę
ciu pilotów; pracuj
ą
siedem na trzydzie
ś
ci, czyli tydzie
ń
poza Ziemi
ą
i miesi
ą
c
odpoczynku. Zawsze na orbicie kr
ążą
nie wi
ę
cej ni
ż
dwa odkurzacze,
ż
eby nie robi
ć
zbytniego
tłoku. Załogi odkurzaczy s
ą
jednoosobowe. Ka
ż
da radiostacja ma inne wydzielone i zastrze
ż
one
pasma, bo piloci w kosmosie zdradzaj
ą
skłonno
ść
do nadmiernego gadulstwa, a to rozprasza
uwag
ę
i zmniejsza wydajno
ść
. Pilot w trakcie lotu jest wi
ę
c skazany na samotno
ść
, utrzymuje
ł
ą
czno
ść
jedynie z wie
żą
Słu
ż
by Kosmicznej, nieskorej do pogwarek. Sypia zazwyczaj mało i
kiepsko. Reszt
ę
czasu sp
ę
dza przy urz
ą
dzeniach penetracyjnych i namiarowych. Praca nie jest
akordowa. niemniej za odłowione sztuki przysługuj
ą
specjalne premie. Wła
ś
nie dlatego ..Paper
Central Garamount" nazwał mnie ..kosmicznym harpagonem" —
ś
mieszne, gdy
ż
ja akurat jestem
filantropem.
Pokładowe komputery odkurzaczy wyposa
ż
one s
ą
w przystawk
ę
ze skatalogowanymi satelitami,
wszystkimi. jakie ludzie kiedykolwiek wyekspediowali. Jest ona przydatna do identyfikacji
napotkanych w kosmosie obiektów oraz ich weryfikacji, koniecznej, niektóre pa
ń
stwa bowiem
zawarowuj
ą
sobie prawo decydowania o losie własnych satelitów — dotyczy to szczególnie tych
nadal sprawnych. Do bazy wróciłem na trzy dni przed startem. Podczas pobytu na Ziemi
uczestniczyłem w rozmaitych sekciarskich obrz
ę
dach, wiecach i manifestacjach, bez których
nasze władze czułyby si
ę
jak w składzie manekinów. Moje prywatne sprawy układały si
ę
irytuj
ą
co
dobrze — irytuj
ą
co. bo kiedy idzie mi jak po ma
ś
le, popadam w nerwowo
ść
;
musz
ę
ustawicznie działa
ć
, zabiega
ć
o co
ś
. bodaj kłóci
ć
si
ę
z przyjaciółmi, inaczej wydaje mi si
ę
.
ż
e lada moment odwołaj
ą
mnie — jako bezu
ż
ytecznego — z tego
ś
wiata. Społecze
ń
stwo — po
ostatnich demonstracjach przeciwko budowie supersonicznej kolei i po odst
ą
pieniu przez rz
ą
d od
owego projektu, co srodze rozczarowało wszystkich demonstruj
ą
cych — ogarn
ą
ł bezwład.
Nudziłem si
ę
. ale
ż
si
ę
nudziłem!
We wtorek... nie. w
ś
rod
ę
, wczesnym rankiem, gdy zawiodły
ś
rodki nasenne, po trzech
godzinach gimnastyki w skł
ę
bionej po
ś
cieli, wyszedłem na spacer. Szwendałem si
ę
po
sk
ą
panych w
ś
wietle ulicach pulsuj
ą
cych neonami, zagl
ą
dałem do witryn i szyb wystawowych,
szukałem kogo
ś
, kto razem ze
mn
ą
popsioczyłby na całe to warte swej inercji społecze
ń
stwo. Nie znalazłem takiego. Napotkani
o tej porze dziel
ą
si
ę
na dwie kategorie: trwoni
ą
cych wolne godziny w lokalach i zaj
ę
tych
przygotowaniem sieci handlowo-usługowej miasta do rozpoczynaj
ą
cego si
ę
wkrótce dnia. Jedni
ponuraków nie lubi
ą
, drudzy nie maj
ą
dla nich czasu. W nocy tylko martwe rzeczy potrafi
ą
by
ć
wdzi
ę
cznymi i cierpliwymi słuchaczami. Zatrzymałem si
ę
przed kokietuj
ą
cym przechodniów trafi
k-automatem i zacz
ą
łem mu wyłuszcza
ć
swój pogl
ą
d na
ż
ycie. Porz
ą
dkowy, który si
ę
wła
ś
nie
napatoczył, uniósł dło
ń
. aby poło/y
ć
mi j
ą
na ramieniu i — zapewne — przerwa
ć
mój liryc/ny
monolog: spostrzegł jednak emblemat Słu
ż
by Kosmicznej na mojej bluzie i machn
ą
ł r
ę
k
ą
.
szczerz
ą
c z
ę
by w szerokim u
ś
miechu. Mo
ż
e i wzbudzamy w ludziach estym
ę
. jeste
ś
my dla nich
„twardymi chłopcami stamt
ą
d". ale powszechnie uwa
ż
a si
ę
nas za dziwaków — nie bez racji, bo
praca w kosmosie sprzyja dewiacjom umysłowym. Porz
ą
dkowy, wci
ąż
wyszczerzony, okr
ę
cił si
ę
na pi
ę
cie i rzucił mi na odchodnym u
ż
ywane w naszym hermetycznym gronie zawołanie:
..Ci
ą
gu!", co zabrzmiało równie komicznie. jak ..darzbór!" w wydaniu szaraka. Zły na siebie, na
porz
ą
dkowego, na wszystkich tych ludzi rozbawionych b
ą
d
ź
zapracowanych, jeszcze tego dnia
wsiadłem w samolot. Do bazy przyleciałem podminowany. Szef w mig zmiarkował, co si
ę
ze mn
ą
dzieje, i nie bacz
ą
c,
ż
e jestem na urlopie. bezceremonialnie zagonił mnie do roboty w hangarach.
Byłem mu za to wdzi
ę
czny.
Wystartowałem ze Spirt-First w niedziel
ę
, minut
ę
po północy. Kwadrans przede mn
ą
z s
ą
siedniej
płyty wystartował Eliot. ten. który w dzieci
ń
stwie przyjmował sztuczny pokarm, jakie
ś
syntetyczne, witaminizowane papki, i w jego chromosomach brakowało genów warunkuj
ą
cych
odporno
ść
organizmu na pewne choroby młodego wieku, a poniewa
ż
ich nie przebył
— co mogłoby spowodowa
ć
nabycie po
żą
danych odporno
ś
ci
— ów brak wykluczył go ze słu
ż
by w Royal Cosmos Force. Zmieniali
ś
my Harrisona i Yorka,
którzy wyl
ą
dowali tu
ż
przed naszym startem; York słaniał si
ę
na nogach, bo przespał w sumie
dwadzie
ś
cia godzin. Ruszyłem trop w trop za Eliotem. aby nie dziurawi
ć
dodatkowo ozono- i
jonosfery, po czym zaj
ą
łem miejsce na wyznaczonej orbicie. Zacz
ę
ła si
ę
pierwsza z siedmiu
samotnych dób. Ilekro
ć
wisz
ę
nad Ziemi
ą
, odnosz
ę
wra
ż
enie,
ż
e dzieli mnie od niej ledwie
kilkaset metrów i wystarczy wyskoczy
ć
z kabiny, by po krótkim locie osi
ąść
na powierzchni tej
gargantuicznej piłki. Raz— pami
ę
tam—wiedziony
dr
ę
cz
ą
cym pragnieniem runi
ę
cia w t
ę
przepa
ść
, swobodnego szybowania w przestrzeni,
zwolniłem ju
ż
zatrzaski pasów i d
ź
wign
ą
łem si
ę
z siedzenia, dopiero opór klapy włazu przywrócił
mi przytomno
ść
.
Kabina odkurzacza jest tak skonstruowana,
ż
e daje si
ę
otworzy
ć
jedynie z zewn
ą
trz. Człowiek
siedzi w niej niczym w batyskafie. Kabina stanowi odr
ę
bn
ą
, autonomiczn
ą
cało
ść
;
w razie potrzeby mo
ż
e zosta
ć
odpalona od ładunkowej cz
ęś
ci odkurzacza i sprowadzona na
Ziemi
ę
, tak
ż
e zdalnie — na wypadek gdyby pilot nie był w stanie sam tego zrobi
ć
. Drugiego dnia
orbitowania natkn
ą
łem si
ę
na satelit
ę
tak starego,
ż
e aby ustali
ć
jego personalia i stwierdzi
ć
, czy
chroni go ekscept wła
ś
ciciela, nie potrzebowałem radzi
ć
si
ę
przystawki. Był ciemny i omszały,
ż
eglował jak wielki nietoperz, z rozpostartymi skrzydłami zrujnowanych baterii słonecznych.
Lancetem laserowym po
ć
wiartowałem go. gdy
ż
nie zmie
ś
ciłby si
ę
w furcie burtowej. Przez
kolejne trzy dni trafiały mi si
ę
same drobiazgi; szóstego — licz
ą
c od dnia startu — wyrwał mnie
ze snu impuls budz
ą
cy. Po takim impulsie człowiek, cho
ć
by najbardziej rozespany, natychmiast
odzyskuje pełn
ą
ś
wiadomo
ść
, jak kot. Obrzuciłem wzrokiem przyrz
ą
dy. Na ekranie radaru "drzyła
si
ę
pi
ę
ciomilimetrowa kreska.
Odległo
ść
była znaczna, wi
ę
c i obiekt był spory. Wycelowałem we
ń
kamery; na par
ę
sekund
wł
ą
czyłem silniki głównego ci
ą
gu — wtłoczyło mnie w fotel — potem korekcyjne. Odkurzacz i ten
obiekt dryfowały teraz obok siebie. Uruchomiłem przystawk
ę
i przekazałem jej dane o obiekcie.
Odpowied
ź
nadeszła z nie zdarzaj
ą
c
ą
si
ę
dot
ą
d zwłok
ą
. Brzmiała: sztuczny satelita typu takiego
a takiego, numer ten a ten. ubiegły wiek. Procedura w stosunku do wszystkich satelitów
wystrzelonych w ubiegłym wieku jest identyczna i prosta: w odkurzacz, na Ziemi
ę
i do
indukcyjnego pieca.
ś
adne z pa
ń
stw nie ma prawa stanowi
ć
o losie tak przestarzałych sputników.
Wygl
ą
dał osobliwie. Ogołocony z anten, tych charakterystycznych dla staro
ś
wieckich modeli,
przesadnie długich i stercz
ą
cych urz
ą
dze
ń
nadawczo-odbiorczych, przypominał
zminiaturyzowany element jakiej
ś
archaicznej ziemskiej fabryki. Trzy przylegaj
ą
ce do siebie,
nieznacznie spłaszczone kule ł
ą
czyła g
ę
sta kratownica. Zmatowiała, pokryta pyłem powierzchnia
nadawała mu pi
ę
tno czasu. Miałem go z boku, na wprost furty burtowej. Furty w odkurzaczach
zamocowane s
ą
na prowadnicach
i otwieraj
ą
si
ę
jak migawka szczelinowa. W ładunkowej cz
ęś
ci panuje stałe pole magnetyczne
unieruchamiaj
ą
ce zebrany z orbity szmelc,
ż
eby si
ę
nie przewalał w trakcie manewrowania
statkiem. W momencie rozchylenia furty pole gwałtownie wzrasta i wsysa do ładowni ka
ż
de
ż
elastwo, jakie si
ę
znajdzie w jego zasi
ę
gu. Ale obiekt ani drgn
ą
ł. Spokojnie dryfował naprzeciw
otwartego luku. Zwi
ę
kszyłem pole do maksimum. Bez rezultatu. Rozwa
ż
ałem, czy nie poł
ą
czy
ć
si
ę
z wie
żą
Spirt-First, w ko
ń
cu uznałem,
ż
e nie ma sensu. Znam na pami
ęć
te od
ż
ywki
dy
ż
urnych: .,A od czego ty tam jeste
ś
?" Skontrolowałem tylko wskazania przyrz
ą
dów. Były
wła
ś
ciwe. I tak ci
ę
wezm
ę
, truposzu — postanowiłem. Obiekt towarzyszył mi wiernie, nawet o cal
nie przesuwaj
ą
c si
ę
w kierunku czelu
ś
ci stoj
ą
cej otworem furty. Dałem słaby ci
ą
g boczny.
Spodziewałem si
ę
.
ż
e przy aborda
ż
u wraczysko samo mi wpadnie do ładowni. Na ekranie
widziałem burt
ę
swego statku i zbli
ż
aj
ą
cy si
ę
do niej obiekt. Płyn
ę
ły minuty. odległo
ść
malała.
Gdzie
ś
w gł
ę
bi odkurzacza j
ę
kn
ę
ło poszycie i zachrobotało: kadłub obiektu otarł si
ę
o o
ś
cie
ż
nic
ę
luku. Wł
ą
czyłem na krótko silniki korekcyjne. Centymetr po centymetrze wrak nikn
ą
ł w otworze
ładowni. Poczekałem, a
ż
zniknie na dobre, po czym zwolniłem furt
ę
. I wtedy w zamykanym luku
ukazał si
ę
wierzchołek kuli oplecionej kratownic
ą
. Schwytany satelita wycofywał si
ę
. jak gdyby
zniech
ę
cony mało go
ś
cinnym wn
ę
trzem komory ładunkowej. Nie zd
ąż
yłem zatrzyma
ć
zatrzaskuj
ą
cej si
ę
furty. Rozp
ę
dzona osiemnastotonowa płyta niemal przeci
ę
ła obiekt. Ekrany
rozpalił błysk eksplozji, piekielny grzmot przetoczył si
ę
po
ś
ródokr
ę
ciu i ucichł, jak uci
ę
ty no
ż
em,
jednocze
ś
nie mia
ż
d
żą
ca siła wprasowała mnie w fotel, a
ż
zatrzeszczały mi
ż
ebra dobiwszy do
jego stalowej konstrukcji... Ciemno
ść
zalała mi mózg. straciłem przytomno
ść
. Do
ść
szybko
ś
ci
ą
gni
ę
to mnie na Ziemi
ę
. Mój pokładowy znamiennik ułatwił zadanie ekipie poszukiwawczej. W
szpitalu powiedziano mi.
ż
e katapultowałem. Wybuch nadał kabinie dodatkowe przy
ś
pieszenie,
które zdemolowało moje narz
ą
dy wewn
ę
trzne. Miałem podobno cholerne szcz
ęś
cie: gdy mnie
znaleziono, ko
ń
czył si
ę
zapas tlenu, bo kabina straciła szczelno
ść
. Po cz
ęś
ci ładunkowej
odkurzacza nie zostało
ś
ladu. Po tamtym obiekcie równie
ż
. Trudno wi
ę
c dzisiaj udowodni
ć
naszym zagranicznym s
ą
siadom,
ż
e to nie był ich satelita. Nie wierz
ą
w jego diamagnetyzm ani
w eksplozj
ę
: utrzymuj
ą
,
ż
e zniszczyłem go z premedytacj
ą
. poniewa
ż
mam przewrotn
ą
i
konfliktow
ą
natur
ę
. Zreszt
ą
eksperci z Admiralicji te
ż
mi nie wierz
ą
. Orzekli,
ż
e nikt nie
umieszczał na orbicie diamagnetycznych satelitów i
ż
e te. które kr
ążą
wokół Ziemi, s
ą
tak samo
zdolne do wybuchu jak bulwy ziemniaczane. Nawet koledzy przygl
ą
daj
ą
mi si
ę
podejrzliwie, a za
moimi plecami szepc
ą
pomi
ę
dzy sob
ą
i stukaj
ą
si
ę
znacz
ą
co w czoło. Oby racja była po ich
stronie!
Pana dziwi moje
ż
yczenie, redaktorze? Zatem prosz
ę
zwa
ż
y
ć
: je
ś
li nie potrafimy konstruowa
ć
satelitów z materiału o ujemnej podatno
ś
ci magnetycznej, je
ś
li
ż
aden z dotychczas
wystrzelonych nie został wyposa
ż
ony w
ź
ródło energii — i to pot
ęż
ne, o czym przekonałem si
ę
na własnej skórze, je
ś
li ani jeden z nich nie zdoła samodzielnie wykona
ć
najprostszego manewru
— tamten, jak pan pami
ę
ta, zmienił kierunek lotu — je
ś
li wi
ę
c s
ą
bezwolnymi i potulnymi
maszynami, có
ż
to
oznacza?
Przystawka katalogowa wprawdzie jednoznacznie — cho
ć
nie bez trudu — sklasyfikowała obiekt,
ale ona bierze poprawki na pometeoroidowe odkształcenia i deformacje satelitów;
niewykluczone,
ż
e ów statek podobny był do jakiego
ś
naszego satelity i to wystarczyło, aby
przystawka wzi
ę
ła go za naszego satelit
ę
wła
ś
nie, przyj
ą
wszy.
ż
e rój oberwał mu baterie, anteny
czy co tam jeszcze, albo te
ż
wszystko naraz. Nie. nie przesłyszał si
ę
pan. istotnie, powiedziałem
..statek", bo to był statek, statek Obcych... Nie powitali
ś
my ich jak przyjaciół... Teraz pan chyba
wie, czego si
ę
obawiam. Lepiej mie
ć
do rozwi
ą
zania problem załagodzenia konfliktu
mi
ę
dzypa
ń
stwowego ni
ż
mi
ę
dzycywilizacyjnego. A taki problem
ż
ycie niew
ą
tpliwie przed nami
postawi. Bodajbym si
ę
mylił!
Potestas
Le
żą
przede mn
ą
trzy kasety. Zawieraj
ą
ta
ś
my z utrwalonym obrazem i d
ź
wi
ę
kiem. Dwie z nich
nagrane zostały tu, na Ziemi, trzecia pochodzi z „czarnej skrzynki" zainstalowanej w sterowni
statku „Potestas". Tak, tego. który Herp Finger odnalazł w rejonie Alabastrowego Płaskowy
ż
u na
planecie Oval w Układzie Giantfour. Wła
ś
ciwie jest to kopia, oryginalna ta
ś
ma znajduje si
ę
w
archiwum Admiralicji Roya! Cosmos Force. Kopi
ę
t
ę
oraz kaset
ę
z relacj
ą
Herpa Fingera
otrzymałem przed miesi
ą
cem. Po obejrzeniu i wysłuchaniu zapisów z obu ta
ś
m wysłałem je
memu przyjacielowi — Williamowi Macaulayowi, którego spo
ś
ród współczesnych astrobiologów
ceni
ę
najwy
ż
ej. W imieniu naszej redakcji poprosiłem go o wypowied
ź
na temat przyczyn
tragicznej
ś
mierci załogi „Potestasa". Wczoraj zwrócił mi obie ta
ś
my, zał
ą
czaj
ą
c do nich jeszcze
jedn
ą
, z własnym komentarzem. Komentarz ów, b
ę
d
ę
szczery, nieco mnie rozczarował,
aczkolwiek zawarta w nim hipoteza jest godna zastanowienia, a co wi
ę
cej, w porównaniu z
tajemniczym i budz
ą
cym nieufno
ść
milczeniem specjalistów Royal Cosmos Force —
przynajmniej jest sensown
ą
prób
ą
wyja
ś
nienia całej zagadki. Bo jedyne, na co wspomnianych
specjalistów było sta
ć
. to sugestie pod adresem Admiralicji, aby kolejnymi sukcesami odwróciła
uwag
ę
opinii publicznej od tragicznego niepowodzenia ,,Potestasa". Wkładam do ampexu
pierwsz
ą
kaset
ę
. Na tej ta
ś
mie zarejestrowana jest praca załogi w sterowni w ci
ą
gu ostatnich
dwudziestu czterech godzin. Ludzie odzyskali ju
ż
normalny wygl
ą
d i nie zna
ć
po nich skutków
wieloletniej anabiozy. S
ą
niespokojni i podenerwowani. Wcze
ś
niej na ich twarzach malowało si
ę
zaskoczenie, niepewno
ść
i rado
ść
. Przedstawiam ko
ń
cowy fragment zapisu:
(Rozmowa toczy si
ę
w napr
ęż
onej atmosferze. Zebrani
w sterowni patrz
ą
na kapitana z wyczekiwaniem).
Radiooficer: Ziemia nadal nie odpowiada.
Kapitan: Niech pan wywołuje.
Radiooficer: Robi
ę
to od doby!
Kapitan (uruchamia interkom): Rubie!
Pilot (z ekranu interkomu): Zgłaszam si
ę
.
Kapitan: Chwileczk
ę
. (Do radiooficera:) Wi
ę
c co z Ziemi
ą
?
Radiooficer: Panie kapitanie, jak pan widzi, wywołuj
ę
Ziemi
ę
bez przerwy, i autorytatywnie stwierdzam,
ż
e
Ziemia milczy. Nie działaj
ą
nawet radiolatamie; Ziemia
wydaje si
ę
radiowo martwa.
Kapitan: Ta pa
ń
ska aparatura... Rubie! Przygotuj
„Starflasha-Recon"!
Pilot: Jest gotowy, kapitanie.
Kapitan: Poszukasz jakiego
ś
l
ą
dowiska i podasz nam sygnał znamiennika. B
ę
dziesz nasz
ą
radiolatami
ą
. Pilot: Z
ę
by zjadłem na tym, kapitanie. Kapitan: Zezwalam na start.
(Wył
ą
cza interkom. Twarze załogi rozpogadzaj
ą
si
ę
. Radiooficer ci
ą
gle
ś
l
ę
czy nad urz
ą
dzeniem
nadawczo--odbiorczym).
Biolog: Jaka procedura? Kapitan: Procedura? Jeste
ś
my na Ziemi. Nawigator: Jeste
ś
my na Ziemi.
Tyle
ż
e Ziemia zdaje si
ę
tego nie dostrzega
ć
.
Radiooficer: Rubie wystartował. Kapitan: Niech melduje. Pilot: Schodz
ę
.
Fizyk: Zastanawiam si
ę
, jak wytłumaczymy swój powrót. Nawigator: Nie wiadomo nawet, czy w
ogóle opu
ś
cili
ś
my Układ Słoneczny.
Biolog: Nie tkwili
ś
my tu chyba przez tyle lat... Co za przypuszczenia!
Nawigator: Komputery temu nie zaprzeczaj
ą
. Cybernetyk: Po tych przebiciach w mnemolicie
komputery ju
ż
niczemu nie zaprzecz
ą
ani niczego nie potwierdz
ą
. Pilot: Jestem na dwustu.
Widoczno
ść
słaba. Schodz
ę
ni
ż
ej. Kapitan (staje przed ekranem, obok radiooficera): Obraz,
pilocie!
Fizyk (patrz
ą
c kapitanowi przez rami
ę
): Wata. Kapitan: Daj nam podgl
ą
d na tach
ż
yro, Rubie. W
porz
ą
dku. (Do radiooficera:) Ma pan współrz
ę
dne? Niech pan go naprowadza... Dok
ą
d najbli
ż
ej?
Radiooficer: Emit-First. Kapitan: Dobrze, Emit-First.
Biolog: To ja jestem prawie jak w domu. Po wyl
ą
dowaniu nikt mnie w tym pudle nie zatrzyma.
Kapitan: Nie zamierzam nikogo tu zatrzymywa
ć
. L
ą
dujemy na Ziemi, do licha! Pilot: Jestem na
pi
ęć
dziesi
ę
ciu.
Kapitan: Wystarczy. Rubie. Teraz uwa
ż
aj — wchodzimy ci na zdalne. (Do radiooficera:) Niech go
pan prowadzi a
ż
do
zero.
Fizyk: To co, chyba mo
ż
na zacz
ąć
si
ę
przygotowywa
ć
?
Kapitan: Zostaje radiooficer i nawigator. Reszta do
kabin.
(Załoga rozchodzi si
ę
).
Pilot: Hej, kapitanie, czy to nie Spirt-First?
Kapitan: To Emit-First, Rubie. Zara
ź
cie posadzimy. Podaj
sygnał znamiennika.
Pilot: Podaj
ę
.
Radiooficer: Potwierdzam.
:
Pilot: To
ż
to nasze stare Emit-First! Kapitan: Oczywi
ś
cie, Rubie, to nasze stare Emit-First.
Pokołuj na rubie
ż
. Wkrótce do ciebie dokooptujemy. Nawigatorze — samostery na radiopeleng!
W dalszej cz
ęś
ci ta
ś
my zarejestrowane zostały wszystkie fazy przeprowadzonego przez
automaty l
ą
dowania. Zaraz po tym, jak „Potestas" dotkn
ą
ł Alabastrowego Płaskowy
ż
u na
planecie Oval, cała załoga opu
ś
ciła statek. Tyle ta
ś
ma pierwsza. Zakładam do ampexu ta
ś
m
ę
drug
ą
. Na ekraniku pojawiła si
ę
twarz Herpa Fingera. Herp Finger, m
ęż
czyzna około
pi
ęć
dziesi
ę
cioletni, ma lekko sko
ś
ne oczy i kształtn
ą
, l
ś
ni
ą
c
ą
czaszk
ę
. W kamer
ę
patrzy nieufnie i
wrogo. W jego wzroku jest co
ś
niemal zwierz
ę
cego. Mówi:
— Na pewno chce pan wiedzie
ć
wszystko? Tak jak było? Po co? Ten obraz, który sobie wy,
ziemskie krety, stworzyli
ś
cie, diabelnie odbiega od prawdy. Wam si
ę
wydaje,
ż
e go
ś
cie z erceefu
to szlachetni i nieustraszeni rycerze;
ż
e ka
ż
dy, kto pracuje w kosmosie, musiał wpierw stawa
ć
przed dziesi
ą
tkami komisji i pokazywa
ć
rozmaitym typasom, jaki jest uzdolniony,
predysponowany i wyszkolony, i
ż
e czego jak czego, ale postawy
ż
yciowej mo
ż
e by
ć
przykładem. No wi
ę
c niekoniecznie. W
ą
tpi
ę
, czy kto
ś
mnie zechciałby stawia
ć
za wzór.
W czwartym roku mojej słu
ż
by w erceefie powiedziałem jednemu kontradmirałowi, słusznie
zreszt
ą
,
ż
e jest głupim gnojkiem. Obni
ż
ono mi stopie
ń
i karnie przeniesiono do grupy
remontowej, chocia
ż
nie miałem wymaganych kwalifikacji. Po kwartale który
ś
z konserwowanych
przeze mnie „Starfiashy" rozwalił si
ę
w czasie manewrów. Mimo
ż
e za stan techniczny ka
ż
dej
maszyny odpowiada pi
ęć
osób, w tym trzy kontroluj
ą
ce, o niedbalstwo oskar
ż
ono wył
ą
cznie
mnie. Na procesie prokurator wywlókł t
ę
histori
ę
z kontradmirałem i to,
ż
e chodz
ę
na seanse zen-
buddyzmu,
•co w erceefie nie jest mile widziane. S
ą
d wojskowy ma inne taryfy ni
ż
s
ą
d cywilny; skazano mnie
na pi
ęć
lat robót na „Irydowej Mary
ś
ce". Ta planetoida kr
ąż
y wokół Sło
ń
ca, a wi
ę
c w kosmosie, i
trzeba nielichej odporno
ś
ci psychofizycznej,
ż
eby wytrwa
ć
tam bodaj rok, a przecie
ż
na tej
planetoidzie pracuj
ą
nie herosi, lecz ci, którzy s
ą
rzekomo gorsi nawet od was, ziemskich kretów.
Ale ja nie uwa
ż
ałem
si
ę
za co
ś
gorszego i nie miałem zamiaru przez pi
ęć
lat ładowa
ć
w kontenery irydowych
okruchów. Czułem si
ę
niewinny, a przynajmniej nie na tyle winny,
ż
eby oddycha
ć
tym samym,
ci
ą
gle nie
ś
wie
ż
ym powietrzem bazy, co reszta z „Irydowej Mary
ś
ki". W drugim roku, kiedy przy
planetoidzie przycumował kolejny kontenerowiec, uprowadziłem go i wyruszyłem... dok
ą
d? W
podró
ż
po Układzie. Tropiono mnie przez miesi
ą
c. Dałem si
ę
schwyta
ć
tylko dlatego,
ż
e zabrakło
mi paliwa. A potem wyl
ą
dowałem w Izolatce... Wie pan, co to jest Izolatka? To takie
pomieszczenie, sze
ś
cian dwa na dwa metry. Nie docieraj
ą
tam
ż
adne d
ź
wi
ę
ki, nie ma okien,
drzwi ani sprz
ę
tów; gołe, gładkie
ś
ciany, strop i posadzka. Z sufitu pada
ś
wiatło jednakowe przez
okr
ą
gł
ą
dob
ę
. Ukryte czujniki bez przerwy kontroluj
ą
stan fizjologiczny twego organizmu. Gdy
chcesz spa
ć
, ze
ś
ciany wysuwa si
ę
prycza, gdy chcesz je
ść
— kaloryczne i witaminizowane
posiłki, gdy wydala
ć
— stosowne urz
ą
dzenie. Do przepływaj
ą
cego przez Izolatk
ę
powietrza w
miar
ę
potrzeb dodawane s
ą
odpowiednie
ś
rodki lecznicze,
ż
eby
ś
aby nie zaniemógł, gdy
ż
musiano by ci
ę
przenie
ść
do szpitala, a to jest wszak niepo
żą
dana przerwa w odbywaniu kary.
Bo kara polega na całkowitej izolacji od
ś
wiata... Kr
ąż
ysz mi
ę
dzy gołymi
ś
cianami i z wolna
tracisz rachub
ę
dni, a wreszcie i
ś
wiadomo
ść
upływu czasu. Zegary dla ciebie stan
ę
ły, gubisz
gdzie
ś
rytm snu i czuwania, rozkojarzasz si
ę
coraz bardziej, masz ochot
ę
wy
ć
, kiedy
ś
ciana
usłu
ż
nie rozkłada przed tob
ą
prycz
ę
, w ko
ń
cu stwierdzasz,
ż
e nie potrafisz ju
ż
mówi
ć
; recytujesz
gło
ś
no jaki
ś
wiersz czy tekst piosenki, lecz ta cisza zagłusza twoje słowa i słyszysz tylko
mlaskanie warg. Izolatka przeobra
ż
a si
ę
w kolapsuj
ą
cy wszech
ś
wiat i nic poza ni
ą
nie istnieje;
ludzie wraz ze
ś
wiatem scze
ź
li, pozostało jedynie to zautomatyzowane pomieszczenie, które
b
ę
dzie sztucznie utrzymywa
ć
ci
ę
przy
ż
yciu, dopóki nie zmusisz swego serca, by przestało bi
ć
,
inaczej bowiem tam, w tej Izolatce, nie zdołasz si
ę
unicestwi
ć
...
Wła
ś
ciwie byłem bliski stania si
ę
obiektem eksperymentalnym dla adeptów psychiatrii, obiektem,
któremu nie mo
ż
e pomóc ani zaszkodzi
ć
ż
adna terapia. Po półrocznej kuracji pod kontrol
ą
do
ś
wiadczonych psychoterapeutów wykaraskałem si
ę
jednak. Odwiedził mnie wówczas
przedstawiciel erceefu i zaproponował mi nast
ę
puj
ą
cy układ: Ja polec
ę
na Oval, w
ś
lad za
„Potestasem", z którym urwała si
ę
ł
ą
czno
ść
, Admiralicja natomiast przywróci mi stopie
ń
i wyma
ż
e
z pami
ę
ci
personalnego komputera pewne fakty dotycz
ą
ce mej przeszło
ś
ci. Spytałem wtedy tego go
ś
cia,
czy Admiralicja bardzo b
ę
dzie rozczarowana, je
ś
li odmówi
ę
; na to on zapytał mnie. czy wiem.
ż
e
odsiedziałem w Izolatce zaledwie okres próbny. Tak wi
ę
c do
ść
szybko osi
ą
gn
ę
li
ś
my
porozumienie
Poleciałem ..Rapidem". stateczkiem małym, ale chy
ż
ym jak
ś
wiatło. Podró
ż
upłyn
ę
ła mi bez
zakłóce
ń
, jak to w anabiozie. Przed wej
ś
ciem ..Rapida" do Układu Giantfour automaty mnie
zbudziły. Kiedy wstałem, cały Układ był ju
ż
z grubsza przebadany, bo ..Rapid" to prawdziwe
automatyczne cacko. Poprosiłem o materiał dotycz
ą
cy planety Oval. W
ś
ród tej masy informacji,
co si
ę
sypn
ę
ła z drukarki, wyłowiłem kilka interesuj
ą
cych danych. mianowicie,
ż
e planeta posiada
magnetosfer
ę
. w dodatku identyczn
ą
z magnetosfer
ą
ziemsk
ą
,
ż
e temperatura powierzchniowa w
pasie równikowym tej planety wynosi 324 stopnie Kelvina i
ż
e otaczaj
ą
ca planet
ę
powłoka
gazowa zawiera cyjanowodór nie pami
ę
tam w jakim — ale w znacznym st
ęż
eniu. Automaty
odkryły te
ż
i zlokalizowały jedyne na Oval
ź
ródło fal radiowych, zainstalowane — jak si
ę
pó
ź
niej
okazało w kabinie ..StarfIasha-Recon". Był to pracuj
ą
cy znamiennik tej maszyny. Wyl
ą
dowałem
tam. na tym płaskowy
ż
u, obok „Potestasa". Grunt miał barw
ę
ko
ś
ci słoniowej i ci
ą
gn
ą
ł si
ę
równo
a
ż
po horyzont. Na jasnym tle granatowe skafandry wida
ć
było wyra
ź
nie; wszyscy członkowie
załogi mieli je na sobie, ale
ż
aden nie zabrał hełmu. I tego nie mog
ę
zrozumie
ć
. Przecie
ż
znali
skład atmosfery, a gdyby nawet nawaliły im analizatory, to. do cholery, nikt na nie zbadanej
jeszcze planecie nie zachowuje si
ę
jak na Ziemi! Le
ż
eli w ró
ż
nych miejscach, wi
ę
kszo
ść
u
podnó
ż
a „Potestasa". Najbardziej od statku oddalił si
ę
kapitan, prawie o pół kilometra. Jednego
znalazłem we wn
ę
trzu „Starfiasha". innego znów ponad trzysta metrów na zachód od rakiety. To
był biolog. Jego skafander był otarty, jakby
ś
mier
ć
zaskoczyła tego człowieka, kiedy biegł. Wielu
nie mogłem rozpozna
ć
, cho
ć
wygl
ą
d ka
ż
dego, nim wystartowałem z Ziemi, na trwałe zapisano mi
w pami
ę
ci. Zwłoki były wyschni
ę
te i pomniejszone, przypominały ludzkie szkielety obci
ą
gni
ę
te
czarnobrunatnym pergaminem. Spoczywały na tym gigantycznym jasnobe
ż
owym katafalku w
całkowitej ciszy, pod
ż
ółtym jak oliwa niebem. Opodal wznosił si
ę
statek, nieco dalej stał
„StarfIash-Recon". a poza tym nic. zupełnie nic. Sporz
ą
dziłem dokumentacj
ę
fotogrametryczn
ą
,
wymontowałem „czarn
ą
skrzynk
ę
" ze
sterowni ..Potestasa" i... to wszystko. To wszystko, co mam do powiedzenia. No i co.
usatysfakcjonowałem pana? Zna pan teraz drug
ą
prawd
ę
o „zdobywcach kosmosu". Człowiek,
je
ś
li nawet uwierzy,
ż
e jest herosem, gdy go pozostawi
ć
na dłu
ż
ej w trudniejszych warunkach
psychofizycznych, pr
ę
dzej czy pó
ź
niej straci t
ę
wiar
ę
i przeobrazi si
ę
w zwykłego ziemskiego
kreta... Obraz ciemnieje. Wkładam do ampexu trzeci
ą
, ostatni
ą
w tej sprawie, kaset
ę
. T
ę
. któr
ą
przysłał mi William Macaulay. Przyjaciel u
ś
miecha si
ę
do mnie z ekranu bezradnie i pociera swój
podbródek. — Ta tragedia mn
ą
wstrz
ą
sn
ę
ła — stwierdza poruszony. — Relacja Herpa Fingera
stawia Admiralicj
ę
w niedwuznacznej sytuacji, a post
ę
powanie załogi „Potestasa". ludzi, jak mi
podpowiada logika, z całych Sił najbardziej podówczas do tej wyprawy predysponowanych i
przygotowanych, było, ogl
ę
dnie mówi
ą
c, dziwne. Przyczyna ich
ś
mierci jest oczywista:
cyjanowodór. Przy tym st
ęż
eniu zabił ich w ci
ą
gu czterech-pi
ę
ciu minut. Zwłoki pozostawione
przez kilkana
ś
cie lat w suchym, przewiewnym i ciepłym otoczeniu. czyli takim, które hamuje
rozwój bakterii gnilnych i działanie enzymów własnych ustroju, bardzo pr
ę
dko utraciły wod
ę
. a w
ko
ń
cu uległy mumifikacji. Nie trzeba by
ć
ekspertem,
ż
eby to ustali
ć
. Inaczej przedstawia si
ę
problem ustalenia faktów zaistniałych przed tym tragicznym wypadkiem, zwłaszcza tu
ż
przed
wyl
ą
dowaniem „Potestasa" na Oval. Nieustannie dr
ę
czy mnie pytanie, co sprawiło,
ż
e załoga
tego statku uznała Oval za Ziemi
ę
... Zapoznałem si
ę
z danymi zebranymi przez automaty
„Rapida". Oval jest istotnie uderzaj
ą
co podobna do Ziemi. Obie planety posiadaj
ą
identyczn
ą
pr
ę
dko
ść
orbitaln
ą
.
ś
rednic
ę
równikow
ą
, mimo
ś
ród. mas
ę
.
ś
redni
ą
g
ę
sto
ść
, grawitacj
ę
, albedo.
Co wi
ę
cej, ich ksi
ęż
yce równie
ż
s
ą
do siebie podobne. Wszelako z fotografii wykonanych przez
„Rapida" wynika,
ż
e widziana z orbity planeta Oval do tego stopnia odbiega wygl
ą
dem od naszej
planety, i
ż
nawet dziecko spostrzegłoby ró
ż
nice. A jednak nikt z załogi „Potestasa" ró
ż
nic tych nie
spostrzegł. Ich przekonanie,
ż
e maj
ą
przed sob
ą
Ziemi
ę
, było tak mocne,
ż
e zlekcewa
ż
yli
alarmuj
ą
cy wszak brak jakiegokolwiek radio
ź
ródła. Mało tego, zdania nie zmienili do ostatnich
chwil. Nało
ż
yłem wykonan
ą
przez Fingera mapk
ę
na plan kosmodromu Emit-First. Na mapce
oznaczone s
ą
punkty, w których Finger znalazł ciała członków załogi, oraz poło
ż
enie ..Potestasa"
i „StarfIasha-Recon". Porównuj
ą
c
oba dokumenty kartometryczne, stwierdziłem,
ż
e ciało kapitana le
ż
ało w tym miejscu, w którym
znajduje si
ę
wej
ś
cie do wie
ż
y kontrolnej na Emit-First, ciało biologa za
ś
— na linii ł
ą
cz
ą
cej
podstaw
ę
rakiety z jego domem, usytuowanym, jak wiemy, w pobli
ż
u kosmodromu. Je
ż
eli chodzi
o „StarfIasha-Recon", stał on na rubie
ż
y l
ą
dowiska, zgodnie z poleceniem kapitana.
Zbiorow
ą
halucynacj
ę
wykluczam. Zakładam,
ż
e ci ludzie, patrz
ą
c na Oval i przebywaj
ą
c na niej,
rzeczywi
ś
cie widzieli Ziemi
ę
oraz kosmodrom Emit-First, a
ś
ci
ś
lej — widzieli fatamorgan
ę
:
fatamorgan
ę
o niebywałym zasi
ę
gu, bo rozci
ą
gaj
ą
c
ą
si
ę
na cał
ą
planet
ę
. Zało
ż
enie powy
ż
sze
wyda
ć
si
ę
mo
ż
e niedorzeczne, albowiem o tego typu zjawiskach współczesnej nauce nie jest nic
wiadomo. Zjawisko kosmicznej fatamorgany mogło powsta
ć
— jak s
ą
dz
ę
— dzi
ę
ki podobie
ń
stwu
Oval do Ziemi. Jest ono przecie
ż
znaczne, obejmuje nie tylko rozmiary, kształt, mas
ę
et cetera,
lecz równie
ż
magnetosfer
ę
i aurosfer
ę
. Na tej ostatniej wła
ś
nie pragn
ą
łbym si
ę
zatrzyma
ć
.
Wiemy,
ż
e ka
ż
da sko
ń
czona forma ma swoj
ą
aur
ę
, dotyczy to tak
ż
e Ziemi i planet w Układzie
Giantfour. W normalnych warunkach aura, podobnie jak fale radiowe, nie jest postrzegalna
ludzkimi zmysłami, w pewnych okoliczno
ś
ciach jednakowo
ż
— i tu znowu analogia do fal
radiowych, zwłaszcza stosowanych w telewizji — staje si
ę
widzialna. Okoliczno
ś
ci takie
zachodz
ą
pod wpływem promieniowania ektoplazmatycznego. Przypominam sobie nast
ę
puj
ą
ce
do
ś
wiadczenie:
w przyciemnionej pracowni eksperymentalnej, pomi
ę
dzy generatorem promieni
ektoplazmatycznych a goł
ą
ś
cian
ą
, umieszczono pelargoni
ę
. Po wł
ą
czeniu generatora kilka
milimetrów przed
ś
cian
ą
pojawił si
ę
dokładny i przestrzenny wizerunek tego kwiatu, jego kopia.
Gdyby taki eksperyment, tyle
ż
e na miar
ę
kosmiczn
ą
, przeprowadzi
ć
nie z pelargoni
ą
, ale z
Ziemi
ą
, zmodulowany ziemsk
ą
aur
ą
strumie
ń
ektoplazmy, po natrafieniu na odpowiedni
ą
,
posiadaj
ą
c
ą
własn
ą
aur
ę
„
ś
cian
ę
", niew
ą
tpliwie naniósłby na ni
ą
szczegółowy obraz naszego
globu. Spenetrowałem archiwa Obserwatorium Satelitarnego i znalazłem tam ciekaw
ą
informacj
ę
. Otó
ż
Ziemia, kilkadziesi
ą
t lat temu, przebywała przez dziewi
ęć
dni w strefie
promieniowania ektoplazmatycznego. Obliczyłem,
ż
e promieniowanie to dotarło do Układu
Giantfour w tym samym czasie, w którym dotarł tam „Potestas". Tyle ci mog
ę
powiedzie
ć
—
William Macaulay u
ś
miecha si
ę
z ekranu. — Jestem naukowcem i nie chc
ę
narazi
ć
si
ę
na kpiny, wyci
ą
gaj
ą
c zbyt daleko id
ą
ce
wnioski. U
ś
miecham si
ę
i ja. Wyjmuj
ę
z ampexu ta
ś
m
ę
nagran
ą
przez przyjaciela i kład
ę
j
ą
obok
dwu poprzednich. Na poparte badaniami potwierdzenie hipotezy Macaulaya trzeba jeszcze
poczeka
ć
. Naukowcy na razie milcz
ą
, tak samo jak milcz
ą
specjali
ś
ci Royal Cosmos Force. I
znowu wypada ust
ą
pi
ć
pola fantastom.