antologia Stało się jutro 16

background image


STAŁO SIĘ JUTRO







Jacek Sawaszkiewicz
Przybysz
Wyznanie
Potestas

background image

Przybysz

I. WIZJA LOKALNA

Komandora Milady'ego poznałem w czasie mojej pi

ę

cioletniej słu

ż

by wojskowej w Royal

Cosmos Force. Był wtedy komandorem podporucznikiem. Dowodził 19 Eskadr

ą

słyn

ą

c

ą

w

Siłach z karno

ś

ci i wyszkolenia. Zaj

ę

cia z nowicjuszami rozpoczynał od słów: „Nazywam si

ę

Milady. Milady z akcentem na igrek, panowie aspiranci". Wykłady prowadził wydeptuj

ą

c

ś

cie

ż

k

ę

mi

ę

dzy ekranem rzutnika a katedr

ą

i wyró

ż

niaj

ą

c wa

ż

niejsze kwestie trzepni

ę

ciami trzciny po

swych szerokich i sztywnych spodniach. Niekiedy j go masywna sylwetka nieruchomiała; Milady
precyzyjnie skierowywał trzcin

ę

w rozgadanego kadeta i rzucał:

„Powtórz!" Na odpowied

ź

czekał zawsze pi

ęć

sekund, po czym o

ś

wiadczał: ..Ju

ż

ja ci

ę

przewioz

ę

, ptaszyno". i odwróciwszy si

ę

plecami do audytorium dodawał:

„Akrofobia tego choler

ę

!" Nale

ż

ało to do rytuału i Milady nigdy nas nie zawiódł. Niektórzy

utrzymywali,

ż

e Milady wtedy si

ę

u

ś

miecha; je

ż

eli tak — był to u

ś

miech bezlitosny:

kto si

ę

naraził, po lekcji latania, której mu udzielił komandor Milady, ze „Stardasha" wychodził

zielony. A przecie

ż

go lubili

ś

my. Lubili

ś

my jego sto

ż

kowat

ą

czaszk

ę

i tubalny głos. Ka

ż

dy z nas,

siadaj

ą

c za sterami, ufnie oddawał si

ę

pod jego rozkazy. Na Ziemi straszyli

ś

my si

ę

wzajemnie

przeró

ż

nymi okropno

ś

ciami rzekomo czyhaj

ą

cymi na nas w kosmosie, i niejeden szykuj

ą

c si

ę

do

samotnego lotu miał rzadk

ą

min

ę

: poza Ziemi

ą

, gdy eskadr

ę

prowadził Milady. czuli

ś

my si

ę

jak w

hali szkoleniowej przed dioram

ą

trena

ż

era.

Pi

ę

tna

ś

cie lat temu paskudny wypadek wyeliminował mnie z szeregów kadry Royal Cosmos

Force. Wkrótce te

ż

zlikwidowano 60 procent etatów w Siłach, pozostał

ą

cz

ęść

RCF

zreorganizowano. Straciłem kontakt z komandorem Milady. Przed trzema tygodniami, po tej
długiej przerwie, otrzymałem od niego wiadomo

ść

. Posłaniec wcisn

ą

ł si

ę

za mn

ą

do mieszkania i

zamarł przy drzwiach.
— Pan czeka na odpowied

ź

? zapytałem tego chmurnego młodziana, ani chybi kadeta. Nie

wiem. czy b

ę

dzie...

— Na pewno b

ę

dzie — odparł z flegm

ą

. .;

Niecodzienna forma korespondencji podra

ż

niła moj

ą

ciekawo

ść

. ,,Je

ż

eli to prawda — pisał

Milady —

ż

e z Ciebie taki awanturnik i łowca przygód, jak o Tobie powiadaj

ą

, niew

ą

tpliwie zaraz

po przeczytaniu niniejszego zechcesz si

ę

ze mn

ą

spotka

ć

".

— Milady jest w Decksance? — rzuciłem znad kartki.
— Komandor aa pana czeka — odpowiedział posłaniec wymijaj

ą

co. •

Zapomniałem nawet zaproponowa

ć

mu co

ś

do picia czy przek

ą

szenia; zapakowałem swój

reporterski magnetofon, wzi

ą

łem zapas kaset i o

ś

wiadczyłem,

ż

e jestem gotów. Zeszli

ś

my do

zaparkowanych przed domem dwuosobowych „taczek". Kadet usiadł za kierownic

ą

, ja obok. Po

dwudziestu minutach byli

ś

my poza miastem, po nast

ę

pnych dotarli

ś

my na zapomniane lotnisko.

Z daleka zobaczyłem stoj

ą

cy na płycie samotny

ś

migłowiec, bełtaj

ą

cy duszne i gor

ą

ce powietrze.

Wnikn

ę

li

ś

my w otwarty luk jak torpeda.

Ś

migłowiec natychmiast wystartował. Przypominało to

kiepskie porwanie. Milady kocha si

ę

w efektach, w akcjach „zapi

ę

tych na ostatni guzik". Jest

troch

ę

niedzisiejszy z tym swoim umiłowaniem postaw, znamiennych dla minionej epoki, i staroci.

Skupuje drewniane meble, gromadzi obrazy i ksi

ąż

ki, ma w domu autentyczny patefon i lamp

ę

naftow

ą

.

ś

artowano,

ż

e gdyby mógł, uzbroiłby Siły w balony i machiny miotaj

ą

ce.

Wyl

ą

dowali

ś

my po godzinie lotu na sp

ę

kanym pasie nieczynnego — jak pod Decksance —

lotniska. Kadet uruchomił silnik „taczek"; zjechali

ś

my na pas i wzbijaj

ą

c bure tumany rozgrzanego

piaehu pomkn

ę

li

ś

my w stron

ę

niszczej

ą

cej wie

ż

y. W zmurszałych wrotach hangaru, oparty o

błotnik Rolispeeda. stał Milady. U

ś

miechni

ę

ty podszedł do hamuj

ą

cych z piskiem „taczek".

— Nie zawiodłe

ś

mnie, Lutz — stwierdził z zadowoleniem. To był ten sam Milady co przed

pi

ę

tnastu laty, zwalisty i niezgrabny, z siwym je

ż

ykiem, który jeszcze bardziej wydłu

ż

ał mu głow

ę

,

jowialny w pozasłu

ż

bowych kontaktach. Miał na sobie ubranie cywilne. Wyci

ą

gn

ą

ł nied

ź

wiedzi

ą

łap

ę

i przygl

ą

dał mi si

ę

jak nowej konstrukcji.

— Na razie nie zadawaj

ż

adnych pyta

ń

, Lutz. Chc

ę

,

ż

eby

ś

wprzód to obejrzał.

Zaprosił mnie na tylne siedzenie Rolispeeda. Podryguj

ą

cy za kierownic

ą

, przystojny jak anioł,

czarnoskóry chłopak wyszarpn

ą

ł słuchawk

ę

z ucha i obrzucił Milady'ego pytaj

ą

cym spojrzeniem.

Milady skin

ą

ł głow

ą

. Ruszyli

ś

my w kierunku Quondamon drugorz

ę

dn

ą

szos

ą

, z przepisow

ą

background image

szybko

ś

ci

ą

. Milady rozpytywał o moich kolegów z Akademii RCF. przerywał mi, by co

ś

doda

ć

,

myl

ą

c przy tym fakty, nazwiska i roczniki, wreszcie o

ś

wiadczył,

ż

e wi

ą

zał ze mn

ą

wielkie nadzieje

i

ż

e gdyby nie ten pechowy wypadek, byłbym dzi

ś

pewnie jego zast

ę

pc

ą

. Powiedział tak

oczywi

ś

cie dlatego,

ż

e go do niczego to nie zobowi

ą

zywało. Potem

ż

kieszeni w drzwiczkach samochodu wygrzebał dwa klipsy ze znaczkiem spec-słu

ż

by;

zatrzasn

ą

ł jeden na klapie bluzy i kazał mi z drugim zrobi

ć

to samo. Pi^

ć

-sze

ść

kilometrów przed

Quondamon wjechali

ś

my na autostrad

ę

, która zawiodła nas a

ż

pod magazyny sprz

ę

tu

elektronicznego. Tu, na utwardzonym dziedzi

ń

cu, zatrzymali

ś

my si

ę

. Trzy brudnoszare budynki

stały jeden przy drugim i tworzyły liter

ę

C. Miały po dwadzie

ś

cia siedem kondygnacji naziemnych

i po osiem piwnicznych. Okna magazynów wygl

ą

dały jak otwory strzelnicze dawnych fortyfikacji.

Sceneria chyba miła takiemu antykomanowi, jak Milady. W bramie

ś

rodkowego budynku sterczał

porz

ą

dkowy z nonszalancko zatkni

ę

tym za pas traumatem. Zerkn

ą

ł na nasze klapy i słu

ż

bowo

usun

ą

ł si

ę

z drogi. Milady mrugn

ą

ł do mnie.

— Spójrz — rzekł.
Skrzydło bramy magazynu, wyrwane z zawiasów i wtłoczone w gł

ą

b korytarza, opierało si

ę

o

ś

cian

ę

. Listwa zamkowa, normalnie osłaniaj

ą

ca futryn

ę

, była rozszczepiona; jej drzazgi za

ś

ciełały

przedpro

ż

e. Ze stropu zwisały strz

ę

py metalowej siatki wzmacniaj

ą

cej tynk, rozdartej o

ś

cie

ż

nic

ą

wgniecion

ą

na kilkana

ś

cie centymetrów do wewn

ą

trz. Podobne szkody wyrz

ą

dziłby samochód

dostawczy usiłuj

ą

cy wjecha

ć

tutaj przez zamkni

ę

t

ą

bram

ę

. Weszli

ś

my do

ś

rodka. Zaczerpn

ą

łem

do płuc chłodnego powietrza. Pachniało

ś

wie

żą

farb

ą

i pokostem. Milady bezceremonialnie

wył

ą

czył magnetofon, który przygotowałem do nagrywania. Oznajmił,

ż

e na górze nie mamy

czego szuka

ć

, natomiast w podziemiach poka

ż

e mi co

ś

rewelacyjnego. Zjechali

ś

my na ni

ż

sz

ą

kondygnacj

ę

. Od szybu windy gwia

ź

dzi

ś

cie rozchodziły si

ę

hale, pod sufit zastawione

nacechowanymi i starannie uło

ż

onymi pakami. Komandor podszedł do najbli

ż

szego stosu skrzy

ń

i przeci

ą

gn

ą

ł po górnej palcem. Została jasna smuga.

— Zalegaj

ą

tu od lat — mrukn

ą

ł. Dobiegł nas szybki trucht. Z hali po przeciwnej stronie szybu

wypadł, powiewaj

ą

c połami rozpi

ę

tego fartucha, drobny m

ęż

czyzna o wygl

ą

dzie kreta w

okularach. Spojrzał na nas z irytacj

ą

.

— Czy to si

ę

nigdy nie sko

ń

czy?! — pisn

ą

ł oburzony. — Wy sobie my

ś

licie,

ż

e co? Wczoraj

czwarty raz zacz

ą

łem inwentaryzacj

ę

.

— Niczego nie b

ę

dziemy rusza

ć

— obiecał Milady. •—

I zaraz wychodzimy.
Skr

ę

cili

ś

my w hal

ę

III. M

ęż

czyzna dreptał za nami

i złorzeczył policji, która w jego magazynach narobiła w sumie wi

ę

cej bałaganu ni

ż

włamywacze.

Zaskoczony ' popatrzyłem na Milady'ego. Włamania czy kradzie

ż

e zdarzaj

ą

si

ę

wyj

ą

tkowo

rzadko, ale to nie powód,

ż

eby w

ś

ledztwo anga

ż

owa

ć

Royal Cosmos Force. Milady nakazał mi

milczenie. Wyprzedził mnie i stan

ą

ł naprzeciwko kupy roztrzaskanych skrzy

ń

. W mocnym

jarzeniowym

ś

wietle, na szarej posadzce, wida

ć

było rozlan

ą

szeroko plam

ę

, zrudział

ą

i szklist

ą

,

plam

ę

po czym

ś

, co wyciekło ze stłuczonego pojemnika.

— Kalafonia — powiedział Milady. — W tych butlach jest spirytusowy roztwór kalafonii. Pl

ą

druj

ą

c

tutaj, sprawca rozbił jedn

ą

z butli, a pó

ź

niej wdepn

ą

ł w kału

żę

i... — komandor odchylił le

żą

c

ą

par

ę

kroków dalej plastykow

ą

płyt

ę

przykrywaj

ą

c

ą

niewyra

ź

ny odcisk na ziemi — ... zostawił

ś

lad.

Zbli

ż

yłem si

ę

. Był to odcisk czteropalczastej stopy wielkiej na pół metra.

ś

arty — parskn

ą

ł m

ęż

czyzna w fartuchu. — Kto

ś

zwyczajnie z was zakpił. Niebawem b

ę

d

ą

tu

ś

ci

ą

ga

ć

pielgrzymki.
Milady opu

ś

cił płyt

ę

i wyprostował si

ę

.

— Zgadzam si

ę

z panem — rzekł. — Dłu

ż

ej nie b

ę

dziemy

si

ę

naprzykrza

ć

. »

W Rolispeedzie zapytałem Milady'ego, jakie skradziono
przedmioty.
— Pewne przestarzałe typy układów scalonych — odparł. — Trzymano je dla cyberamatorów czy
mo

ż

e po prostu

ż

al było je wyrzuci

ć

, bo kiedy

ś

przecie

ż

sporo zainwestowano w ich produkcj

ę

.

Ale na razie nie wysnuwaj ^

ż

adnych wniosków.

Lokalizacji drugiego miejsca, dok

ą

d zawiózł mnie Milady, ze wzgl

ę

dów wojskowych poda

ć

nie

mog

ę

: była nim Przechowalnia Paliw J

ą

drowych. Przybyli

ś

my tam tego samego dnia. Komandor

background image

wprowadził mnie do zautomatyzowanego przej

ś

cia dla personelu. Uwi

ęź

li

ś

my w nim na pół

godziny: Milady wsun

ą

ł palce do weryfikatora daktyloskopijnego i natychmiast w bloku za

ogrodzeniem rozj

ę

czał si

ę

alarm, a przed i za nami zatrzasn

ę

ły si

ę

grodzie i do tak powstałej

komory wtrysn

ą

ł gaz obezwładniaj

ą

cy. Usłyszałem tylko: „Bodajby akrofobia..." Ockn

ę

li

ś

my si

ę

na powietrzu, wewn

ą

trz ogrodzenia. Otaczali nas ludzie w kombinezonach. W

ś

ród nich był lekarz

i sumituj

ą

cy si

ę

niepotrzebnie stra

ż

nik. Nikt tu nie zawinił; Milady do weryfikatora wetkn

ą

ł

zraniony palec, co c2ytnik papilarny uznał za prób

ę

oszustwa. Nadgorliwy lekarz cackał si

ę

z

nami bez ko

ń

ca, jak gdyby okazja udzielenia pomocy komandorowi była dla

ń

nie lada gratk

ą

.

To, co Milady mi pokazał, rzeczywi

ś

cie warte było obejrzenia. Zaprowadził mnie do głównej

składnicy, budowli ogromnej i ci

ęż

kiej jak schron. Pozwolił mi nasyci

ć

wzrok t

ą

ż

elbetowo-

ołowian

ą

konstrukcj

ą

, która mimo swej masy o dziwo nie zapadła si

ę

w grunt (jakie

ż

tam musz

ą

by

ć

fundamenty!), po czym wskazał mi wej

ś

cie. Stalowe, opatulone płatami ołowiu wierzeje były

rozdarte i wygi

ę

te na boki.

— Do

ś

rodka nie ma po co wchodzi

ć

— powiedział Milady. — Znikn

ą

ł cały zapas paliwa. Jakby

spełniaj

ą

c jego skryte

ż

yczenie, spojrzałem pod nogi. Stałem po

ś

rodku wgł

ę

bienia, które w

miałkim piasku pozostawiła półmetrowa stopa. Takich

ś

ladów było wi

ę

cej. Biegły od rozprutych

wierzei dziesi

ęć

metrów w gł

ą

b dziedzi

ń

ca i z powrotem. Urywały si

ę

przy koleinach, które

przecinały dziedziniec i gin

ę

ły za bram

ą

.

— To bynajmniej nie s

ą

ż

arty, Lutz — stwierdził gorzko Milady, gdy

ś

my wrócili do Rolispeeda. —

Stra

ż

nicy z nocy, kiedy dokonano rabunku, jeszcze

ś

pi

ą

, chocia

ż

min

ę

ły ju

ż

dwie doby. I nie

mo

ż

emy znale

źć

ż

adnych

ś

wiadków. Na szcz

ęś

cie koleiny wy

ż

łobione tym niesamowitym

pojazdem zawiodły nas do miejsca do

ść

jasno okre

ś

laj

ą

cego obecn

ą

kryjówk

ę

rabusiów.

— Na co wi

ę

c czekacie? — spytałem. Milady sprawdził godzin

ę

.

— Zd

ąż

ymy przed zmierzchem — o

ś

wiadczył. Przez krótkofalówk

ę

, jak gdyby znudziła mu si

ę

zabawa w „dopracowan

ą

akcj

ę

", wezwał

ś

migłowiec. Przesiedli

ś

my si

ę

do niego na zamkni

ę

tym

dla ruchu odcinku autostrady.
— Emit-Second — powiedział Milady do pilota i obejrzał si

ę

na mnie,

ż

eby zobaczy

ć

moj

ą

min

ę

.

Emit-Second to nazwa zast

ę

pczego kosmodromu poło

ż

onego na południe od Quondamon. W

latach o

ż

ywionej eksploracji Układu kosmodromów pobudowano sporo; ka

ż

dy miał rezerwowe

l

ą

dowisko i obsługa ka

ż

dego rezerwowego l

ą

dowiska psioczyła na nadmiar pracy. Ale Emit-

Second nawet w okresie najwi

ę

kszego ruchu nie przyj

ą

ł ani jednego statku. Był kosmodromem

od pocz

ą

tku pechowym. Zaraz po budowie płyty musiano podło

ż

e futrowa

ć

zastrzykami betonu,

bo jego g

ę

sto

ść

nie była równomierna i w płycie

powstały niebezpieczne napr

ęż

enia. Kiedy wzniesiono

kopuł

ę

wie

ż

y kontrolnej, nagłe t

ą

pni

ę

cie zrównało j

ą

z ziemi

ą

. Mno

ż

yły si

ę

awarie urz

ą

dze

ń

. Przepełniony Emit-

—First zamiast do le

żą

cego tu

ż

Emit-Second odsyłał przeto statki do odległego o ponad sto

czterdzie

ś

ci mil Spirt-First. Nim uporano si

ę

z trudno

ś

ciami technicznymi, zainteresowanie

kosmosem znacznie zmalało i zast

ę

pczy kosmodrom Emit-Second przestał by

ć

potrzebny.

Dzisiaj zarasta zielskiem i mało kto, patrz

ą

c na ten betonowy plac. domy

ś

li si

ę

jego szczytnego w

zamiarze przeznaczenia.

Ś

migłowiec nasz wyl

ą

dował na skraju płyty, opodal rz

ę

du drzemi

ą

cych

transporterów, spowitych zapachem rozgrzanego smaru. W przedzie szumiała polowa siłownia.
Przeszli

ś

my obok spoczywaj

ą

cej na trawie grupki m

ęż

czyzn w niekompletnych mundurach RCF.

Palili papierosy i oboj

ę

tnie patrzyli, jak idziemy do transportera dowódcy. W niczym nie

przypominali dawnych kadetów z osławionej „szkółki Milady'ego" pr

ężą

cych si

ę

na widok ka

ż

dej

belki na r

ę

kawie. Milady przybył tu incognito i nie mógł mie

ć

pretensji do tych chłopców, mimo to,

gdy weszli

ś

my do transportera, warkn

ą

ł pod adresem podrywaj

ą

cego si

ę

blondasa:

— Burdel, nie dyscyplina, kapitanie! Min

ą

ł go zdetonowanego, podszedł do stolika i odwrócił do

siebie le

żą

ce tam plany. Kapitan zapi

ą

ł bluz

ę

. Był niewiele starszy od swych podwładnych.

Nie

ś

miało zbli

ż

ył si

ę

do komandora i stan

ą

ł za jego plecami.

— Ska

ż

enie zmalało tysi

ą

ckrotnie — wyrecytował. — Obiekt w zasi

ę

gu. Ci

ą

gle na parkingowej.

Milady poprosił go,

ż

eby zostawił nas samych. Kapitana jakby kto zdmuchn

ą

ł. Po chwili

usłyszeli

ś

my jego stłumione wrzaski. Perswazj

ą

skłaniał swoich kadetów do wi

ę

kszej

subordynacji i dbało

ś

ci o wygl

ą

d zewn

ę

trzny.

background image

n. ANALIZA SYTUACJI

Milady sprawdził, czy drzwiczki transportera s

ą

dokładnie zamkni

ę

te, i usiadł na wprost mnie, za

stolikiem. W pancernej budzie było duszno i gor

ą

co.

Ś

lady tego pojazdu urywaj

ą

si

ę

tu, na płycie, przy radioaktywnej plamie. Tutaj wyl

ą

dował i st

ą

d

wystartował kosmiczny statek, Lutz. Teraz jest poza Ziemi

ą

, ale nie schodzi z parkingowej.

Przesta

ń

grzeba

ć

przy tym magnetofonie i posłuchaj: • Nie wiadomo, sk

ą

d przybył i od jak

dawna wisi nam nad
głow

ą

. Stacje wypatrzyły go dopiero wczoraj mi

ę

dzy ró

ż

nymi orbituj

ą

cymi rupieciami. Nie wiemy,

jak długo przebywał na Ziemi i jakie s

ą

zamiary tych, co w nim siedz

ą

. Wiemy natomiast,

ż

e Obcy

odwiedzili magazyny. Buchn

ę

li, lekko licz

ą

c, 500 funtów elektronicznego szmelcu i

dziewi

ę

tna

ś

cie ton paliwa j

ą

drowego. Wszystko to działo si

ę

dwa dni temu, pod naszymi nosami.

Popisali si

ę

znakomit

ą

orientacj

ą

w terenie: ten wybór kosmodromu, zapomnianego i le

żą

cego na

odludziu, a jednocze

ś

nie tak blisko

ź

ródeł potrzebnych im materiałów...

— Tego nie rozumiem — wtr

ą

ciłem. — Mamy niechybnie do czynienia z groteskow

ą

mistyfikacj

ą

grupy rozwydrzonych młokosów, amatorów przygód, gro

ź

niejszego gatunku blind kosmicznych, a

pan, jak jaki dysydent z Sekty Wyznawców Odwiedzin, wmawia mi...
— Spokojnie; Lutz. Niczego ci nie wmawiam. Takie s

ą

fakty.

— Pozaukładowy statek o nap

ę

dzie j

ą

drowym?

— „Starfiashe" maj

ą

nap

ę

d te

ż

j

ą

drowy, a przecie

ż

ich zasi

ę

g wynosi ponad 100 miliparseków,

cho

ć

to maszyny do zada

ń

ledwie przyorbitalnych i wi

ę

cej d

ź

wigaj

ą

uzbrojenia ni

ż

paliwa.

Teoretycznie, po przeróbce pokładowych arsenałów na zbiorniki, mogłyby pokona

ć

odległo

ść

dziesi

ę

ciu parseków.

— W jakim czasie? Milady

ż

achn

ą

ł si

ę

.

— Cywilizacja, której spieszno w kosmos, nie dba o czas.
— Dogmaty zm.
— Nazywaj to, jak chcesz. Jedno jest pewne: obiekt w niczym nie przypomina statków
budowanych dot

ą

d, a stocznie nie realizuj

ą

zamówie

ń

prywatnych. O tropach na dziedzi

ń

cu

Przechowalni i na posadzce magazynu Milady nie wspomniał. Mo

ż

e uznał,

ż

e s

ą

to dowody zbyt

ż

enuj

ą

ce, aby si

ę

na nie powoływa

ć

. Odnosiłem wra

ż

enie,

ż

e wci

ąż

kr

ąż

ymy wokół sedna.

Przecie

ż

nie przywlekałby mnie tu dla jakich

ś

tanich sensacyjek, włócz

ą

c si

ę

ze mn

ą

wprzód po

całym hrabstwie, a na koniec nie pozwalaj

ą

c mi przygotowa

ć

d

ź

wi

ę

kowej relacji, bodaj

parominutowej. Chyba

ż

e była to z jego strony kokieteria. Milady zabiegaj

ą

cy o rozgłos?

Niew

ą

tpliwie chorował na szlify kontradmirała, niew

ą

tpliwie zasłu

ż

ył na nie, ale nawet gdyby

chroniczna krótkowzroczno

ść

Admiralicji Royal Cosmos Force udaremniała mu awans, Milady

nie uciekłby si

ę

do reklamiarstwa. Nie umie sprzedawa

ć

swoich osi

ą

gni

ęć

, i tyle. Przypatrywałem

mu si

ę

; patrzyłem na jego

zaczerwienione i opuchni

ę

te powieki, na jego pociemniałe od jednodobowego zarostu policzki i

na jego dłonie, du

ż

e, spocone i dr

żą

ce. Był zm

ę

czony. Był zm

ę

czony jak po zaoraniu

ś

wiata.

Pewnie od tych dwu dób nie zmru

ż

ył oka.

— Imali

ś

my si

ę

ż

nych chwytów, Lutz. Obiekt nie reaguje na nasze sygnały. Ale od procesów

biologicznych w nim a

ż

kipi. Pelengatory biofizyków

ś

ledz

ą

go nieustannie, szkopuł w tym,

ż

e nie

potrafi

ą

ustali

ć

, czy rejestrowane przebiegi czynno

ś

ci fizjologicznych zachodz

ą

w istotach

rozumnych i w jakim stopniu rozumnych. Znakomita orientacja tych istot w terenie jeszcze
sprawy nie przes

ą

dza;

mogły si

ę

kierowa

ć

tropizmem....

— Ich statek kosmiczny to tak

ż

e wynik tropizmu? Milady z westchnieniem oparł łokie

ć

o blat

stolika i na otwartej dłoni uło

ż

ył sw

ą

kwadratow

ą

ż

uchw

ę

. Przygl

ą

dał mi si

ę

ze znu

ż

eniem. Na

dworze ucichły łajania dowódcy, daleko szumiała siłownia. Wzrok Milady'ego to m

ę

tniał, to

nabierał ostro

ś

ci, jakby Milady walczył z ogarniaj

ą

c

ą

go senno

ś

ci

ą

. Pytanie pozostawało bez

odpowiedzi, pauza przeci

ą

gała si

ę

. Na co komandor czekał? Skoro liczono si

ę

z realnym

niebezpiecze

ń

stwem, trzeba było niezwłocznie co

ś

przedsi

ę

wzi

ąć

. „Imali

ś

my si

ę

ż

nych

chwytów", „nie potrafi

ą

ustali

ć

", „w jakim stopniu" — a wi

ę

c Admiralicja nie miała pełnego

rozeznania. Oczywi

ś

cie zaczn

ą

od wysłania grupy rozpoznawczej... Wlepiłem w Milady'ego

zdumione spojrzenie. Wci

ąż

czekał. I ju

ż

wiedział,

ż

e domy

ś

liłem si

ę

i

ż

e chocia

ż

wygl

ą

dałem na

przestraszonego, w gruncie rzeczy wyraziłem zgod

ę

. Było za pó

ź

no, by zwyczajnie wsta

ć

,

background image

podzi

ę

kowa

ć

za miłe popołudnie i oddali

ć

si

ę

, unosz

ą

c swój honor, rzekom

ą

nie

ś

wiadomo

ś

ci

ą

ochroniony przed zszarganiem. Obaj zdawali

ś

my sobie spraw

ę

,

ż

e Milady nie mo

ż

e mi nic kaza

ć

ani proponowa

ć

, nawet nie wypada mu prosi

ć

mnie. Decyzja nale

ż

ała wył

ą

cznie do mnie i

powinienem j

ą

powzi

ąć

spontanicznie. Milady prawdopodobnie równie dobrze jak ja wiedział,

ż

e

wła

ś

nie taki układ nie pozwala mi, bez uszczerbku na honorze, odmówi

ć

, w istocie bowiem

werbalnie nie było czego odmawia

ć

.

Ale dlaczego ja? Odpowied

ź

nasuwała si

ę

sama. Zreorganizowana i ograniczona do roli sekcji

szkoleniowej Akademia Royal Cosmos Force od pi

ę

tnastu lat produkowała zniewie

ś

ciałych,

psychicznie rozmamłanych pilotów, co to zapisali si

ę

do RCF ze snobizmu albo

ż

eby imponowa

ć

dziewczynom, albo te

ż

dlatego,

ż

e nie chciała ich

ż

adna inna uczelnia. Admiralicja potrzebowała

za

ś

faceta,

który mało

ż

e opu

ś

cił Akademi

ę

RCF w ^starych, dobrych czasach", ale lizn

ą

ł co nieco z

dziedziny biologii, był urodzonym hazardzist

ą

, a przy tym miał niewiele do stracenia.

— Nie musiano pyta

ć

komputera, Lutz. Twoj

ą

kandydatur

ę

zgłoszono i przyj

ę

to jednogło

ś

nie.

Naturalnie poza moimi plecami; wtedy gdy ja, pogr

ąż

ony

w błogiej niewiedzy, poprawiałem czyj

ąś

tam dysertacj

ę

lub

gdy le

ż

ałem u boku Elie i wsłuchiwałem si

ę

w jej oddech,

po raz pierwszy po tej kilkudniowej nerwówie gł

ę

boki

i równomierny. Marzyłem wówczas o jednym: aby nikomu
nie przyszła ochota telefonowa

ć

do mnie teraz — wideofon

stał poza zasi

ę

giem r

ę

ki i nie mogłem go wył

ą

czy

ć

nie

budz

ą

c Elie, gdy

ż

jej głowa spoczywała na moim ramieniu.

Wideofon wszak

ż

e zadzwonił,

ż

ona spała godzin

ę

i czterdzie

ś

ci osiem minut. Telefonowano z kliniki. Twarz

doktora Zenda z ekraniku promieniowała szcz

ęś

ciem.

— Nie było powodów do obaw — oznajmił. — hnplantat
przyj

ą

ł si

ę

jak sadzonka w cieplarni.

Elie stała obok i zaciskała palce na moim barku.
— Hej, Elie — powiedział Zend z u

ś

miechem. — Pani syn b

ę

dzie sprawniejszy ni

ż

przedtem.

Memu synowi wszczepiono atomowe serce. Takie, jakie ma jego ojciec.
Atomowe serce to jest co

ś

, co ludzie mog

ą

wybaczy

ć

. Ka

ż

dy inny, oboj

ę

tnie jaki, sztuczny organ

zamienia człowieka w cyba, czyli w istot

ę

ni

ż

sz

ą

; tak przynajmniej uwa

ż

a wi

ę

kszo

ść

. Słowo „cyb"

wymawia si

ę

z ironiczn

ą

pogard

ą

, a w pewnych kr

ę

gach traktuje si

ę

je jako wyzwisko. Ale dla

niektórych cybiofikacja to jedyna szansa prze

ż

ycia. Człowiek przestał by

ć

kowalem swego losu.

Niewielu siadaj

ą

c za sterami „Starfiasha" przewidzi,

ż

e maszyna zaraz po starcie roztrzaska si

ę

,

bo mechanik-elektryk nie znał si

ę

na elektronice, a zmianowy inspektor podbił kart

ę

przegl

ą

du

nie wy

ś

ciubiaj

ą

c nosa ze słu

ż

bówki. Niewielu te

ż

po runi

ę

ciu wraz z maszyn

ą

typu „Starfiash" z

wysoko

ś

ci kilometra na skały b

ę

dzie zdolnych do samodzielnego decydowania o swym losie.

Chirurdzy ratuj

ą

c ludzkie

ż

ycie nie ogl

ą

daj

ą

si

ę

na takie czy owakie wzgl

ę

dy i bywa,

ż

e pacjent

opuszcza szpital maj

ą

c z własnych narz

ą

dów wewn

ę

trznych jedynie w

ą

trob

ę

,

ś

ledzion

ę

i cz

ą

stk

ę

przewodu pokarmowego, a korpus i ko

ń

czyny, z wyj

ą

tkiem głowy, cybiofikowane w 80

procentach. Ma zatem rzeczywi

ś

cie du

ż

o mniej do stracenia ni

ż

plakatowy, wychuchany kadet.

Wymiana protez to jak zmiana obuwia.
— Przygotujemy ci „Starfiasha", na jakich si

ę

szkoliłe

ś

— podj

ą

ł Milady. Jego głowa

podskakiwała na wspieraj

ą

cej j^ dłoni. — Ryzyko jest znikome.

— Lubi

ę

ryzyko. Ale pan raczej chciał powiedzie

ć

,

ż

e

w razie czego gwarantujecie mi najwy

ż

szej jako

ś

ci cz

ęś

ci

zamienne.
Milady opu

ś

cił r

ę

k

ę

na stolik, przygarbił si

ę

. Sennym

wzrokiem zlustrował mnie całego.
— Twój organizm — rzekł — nie potrzebuje tyle po

ż

ywienia i tlenu, co organizm zwykłego

ś

miertelnika, zawieraj

ą

cy wszystkie te o

ś

lizłe i nietrwałe narz

ą

dy jednorazowego w ko

ń

cu u

ż

ytku.

— (No, prosz

ę

— pomy

ś

lałem — apoteoza cyba). — Zapotrzebowanie twego organizmu na

w

ę

glowodany, białka, tlen, itede jest czterokrotnie mniejsze. Ufam,

ż

e wiesz, jakie ma to

znaczenie poza Ziemi

ą

.

— Patrz

ą

c pod tym k

ą

tem, panie komandorze, przyszłych kadetów natychmiast po rekrutacji

poddawa

ć

by nale

ż

ało kompletnemu ucyborgowieniu.

background image

— Zgadzam si

ę

,

ż

e system przysposobienia do słu

ż

by w RCF ma pewne wady.

„Jak odró

ż

ni

ć

cyba od idioty? Daj im do rozwi

ą

zania proste zadanie matematyczne. Idiota nie

brz

ę

czy."

— B

ę

dziemy nad tob

ą

czuwa

ć

. Eskadra „Starfiashy"...

— ...i cybo-serwis. — Roze

ś

miałem si

ę

. — Przepraszam, komandorze. To odezwały si

ę

we mnie

uczucia rozbitego samochodu na widok pomocy drogowej.

m. WST

Ę

PNE ROZPOZNANIE

Przenocowałem w transporterze dowódcy. Rankiem komandora odwołano do Admiralicji.
Poleciał

ś

migłowcem. Do mojej dyspozycji zostawił swego Rolispeeda wraz z sympatycznym

czarnoskórym kierowc

ą

. Chłopak był niewyspany, bo z autostrady, gdzie

ś

my go wczoraj

zostawili,

ś

ci

ą

gn

ą

ł pó

ź

n

ą

noc

ą

. Wojskowy kubek smolistej kawy

!

i wetkni

ę

ta do ucha słuchawka

t

ę

tni

ą

ca giantlike-shakiem przywróciły mu rze

ś

ko

ść

. Kazałem wie

źć

si

ę

prosto do domu, ale na

rogatkach Decksance postanowiłem zboczy

ć

do szpitala. Zastałem tam

ż

on

ę

. Stała na korytarzu,

przed pokoikiem syna, i rozmawiała z doktorem Zendem. Doktor Zend, mały pulchny szatyn
zawsze promienny jak sło

ń

ce, kiedy mnie spostrzegł, jeszcze bardziej si

ę

rozpromienił. Roztaczał

wokół cierpk

ą

wo

ń

septofobu. On i Elie wygl

ą

dali jak rodze

ń

stwo.

Ś

pi — powiedziała na mój widok

ż

ona.

Przez uchylone drzwi zajrzałem do pokoiku syna. W obszernym, białym ło

ż

u wydawał si

ę

bardziej w

ą

tły

i mniejszy.
— Za trzy dni pozwolimy mu na pierwszy krótki spacer — o

ś

wiadczył Zend. — A za dwa tygodnie

przybiegnie do pana i zarzuci panu r

ę

ce na szyj

ę

. Cofn

ą

łem si

ę

, ostro

ż

nie zamkn

ą

łem drzwi.

— I co dziesi

ęć

lat — dodałem — b

ę

dzie tutaj wraca

ć

po nowy wkład energetyczny.

Zend nadal był promienny. Ale patrzył na mnie ju

ż

inaczej — badawczo.

Po

ż

egnałem si

ę

z nim i otoczyłem Elie ramieniem. Zeszli

ś

my do Rolispeeda. Kierowca drzemał z

głow

ą

odrzucon

ą

do tyłu. Pełen emfazy, bzycz

ą

cy głos wykrzykiwał mu co

ś

wprost do ucha.

Pojechali

ś

my do „Elaborate" na obiad, na który Elie zaprosiła kierowc

ę

. Piłem du

ż

o. nie

ż

ałowałem sobie, jak gdybym chciał si

ę

upi

ć

. co zreszt

ą

udało mi si

ę

i co poprawiło mi

samopoczucie — nie z powodu euforyzuj

ą

cego działania alkoholu, ale poniewa

ż

stwierdziłem,

ż

e

alkohol wpływa na mnie dokładnie tak samo. jak wtedy, gdy nie wiedziałem jeszcze,

ż

e

„Starfiashe" nie s

ą

niezawdone. Nie pami

ę

tam, co powiedziałem wówczas

ż

onie; czy

ż

e mam

robi

ć

reporta

ż

z pracy Luny VIII, czy

ż

e wybieram si

ę

do redakcji „Chubu Nippon Shimbun" w

jakich

ś

tam zawodowych sprawach. Kiedy wieczorem otrze

ź

wiałem, Elie pakowała moje

nesesery. Cho

ć

cywilna odzie

ż

nie była mi potrzebna, nie protestowałem,

ż

eby zachowa

ć

pozory.

Obudziłem kierowc

ę

drzemi

ą

cego w s

ą

siednim pokoju i w trójk

ę

zjedli

ś

my kolacj

ę

. Elie uprzedziła

mnie,

ż

e je

ś

li moja nieobecno

ść

si

ę

przeci

ą

gnie, jak tylko stan Alberta b

ę

dzie na to pozwalał,

zabierze go z kliniki i wyjedzie z nim gdzie

ś

nad morze. Wyruszyłem nazajutrz, skoro

ś

wit.

Poprosiłem kierowc

ę

, by nastawił radio gło

ś

no, i przez cał

ą

drog

ę

sycili

ś

my uszy muzyk

ą

, jak

jacy

ś

zwariowani melomani. Za wiaduktem Kennedy'ego był zator. Mijali

ś

my go nieprzepisowo,

pasem wydzielonym dla obsługi autostrady, i zatrzymał nas funkcjonariusz Oddziału Drogowego.
Na szcz

ęś

cie miałem w klapie znaczek spec-słu

ż

by, ten od komandora Milady'ego, i

funkcjonariusz, robi

ą

c konspiracyjne miny, pozwolił nam odjecha

ć

. Przed wjazdem na teren

O

ś

rodka Szkoleniowego RCF usun

ą

łem znaczek z klapy,

ż

eby nie wzbudza

ć

niech

ę

ci panów

oficerów Royal Cosmos Force, bo — jak wiadomo — przedstawiciele ró

ż

nych formacji

tradycyjnie si

ę

nawzajem nie cierpi

ą

.

Jak troskliwie przy obu bramach O

ś

rodka zajmowano si

ę

moj

ą

osob

ą

, skrupulatnie sprawdzaj

ą

c,

com za jeden, tak gdy wreszcie przest

ą

piłem ogrodzenie, zupełnie mnie ignorowano. Nikt nic nie

wiedział, zwłaszcza gdzie kogo mo

ż

na zasta

ć

. Czarnoskóry kierowca zostawił mnie z walizami

na rozpalonym

ż

wirowanym placu, mi

ę

dzy dwoma szeregami popielatych pi

ę

trowych budynków

koszarowych. Po namy

ś

le skierowałem si

ę

do budynku oznaczonego liter

ą

„E": tam kiedy

ś

mie

ś

cił si

ę

sztab O

ś

rodka. Dy

ż

urny nieufnie spojrzał na moje walizy i na mój cywilny strój, po

czym poprawiwszy na ramieniu daj

ą

c

ą

mu władz

ę

opask

ę

, odparł,

ż

e komandor Milady „chyba

gdzie

ś

tu jest". „Tu" oznaczało 426 hektarów zabudowa

ń

mieszkalnych, gospodarczych oraz

parku maszynowego wraz z pasami skróconego startu. Zdałem dy

ż

urnemu opiek

ę

nad baga

ż

em

background image

i udałem si

ę

do hangarów. Poszedłem na przełaj przez na zmian

ę

betonowe to trawiaste pasy.

Powietrze było zaci

ą

gni

ę

te sin

ą

mgiełk

ą

i pachniało litergolem. W oddali, pod wiatami o

podniesionych teraz dachach, na lekkim wzniesieniu zwanym przez kadetów . „górk

ą

rozrz

ą

dow

ą

" srebrzyły si

ę

w sło

ń

cu trójk

ą

ty „Starflashy", gotowych do kołowania na pasy

startowe. St

ą

d górka rozrz

ą

dowa, albo po prostu „górka", wygl

ą

dała jak pokryty łuskami, wzd

ę

ty

bok ryby. Ju

ż

z daleka usłyszałem tubalny głos Milady'ego. Raczył mechaników akrofobi

ą

i sadził

cholerami. Pod jedn

ą

z maszyn czaiły si

ę

skurczone sylwetki chłopaków z obsługi, którzy woleli

nie pcha

ć

si

ę

Milady'emu na oczy. Milady od czasów, kiedy słu

ż

yłem w RCF, awansował z

dowódcy 19 Eskadry na zast

ę

pc

ę

dowódcy O

ś

rodka d/s technicznych, cho

ć

według mnie był

lepszym dowódc

ą

liniowym i niejednego stratega z Admiralicji wywiódłby w pole. Stał przy

wymontowanym z kadłuba „Starflasha" rozbabranym agregacie chłodniczym, w lepkiej kału

ż

y,

przed wyci

ą

gni

ę

tym na baczno

ść

, pobladłym gołow

ą

sem;

pokazywał mu swe pochlapane nogawki i ur

ą

gał. Przera

ż

ony chłopczyna

ś

ciskał w dłoniach

pust

ą

misk

ę

olejow

ą

. Ongi

ś

byłem kilkakrotnie w jego sytuacji. Milady nosił wtedy trzcin

ę

.

— Jestem — oznajmiłem si

ę

z cywiln

ą

swobod

ą

i komandor przerwał peror

ę

.

— Wy

ś

mienicie — powiedział. Spiorunował chłopaka

spojrzeniem i jak bocian wydostał si

ę

z kału

ż

y. — Cholerna

niezdara.
Podałem mu chusteczk

ę

.

— Nie, dzi

ę

kuj

ę

, Lutz. I tak zaraz portki zmieni

ę

. Nakrywał nas trójk

ą

tny cie

ń

maszyny wspartej

a

ż

urowym podwoziem o beton; blisko

ć

wier

ć

hektara cienia. Ni

ż

ej startowe pasy rozpełzały si

ę

wbrew perspektywie. Czas ' osi

ą

gni

ę

cia pełnej gotowo

ś

ci bojowej tego O

ś

rodka RCF wynosi

kwadrans. W ci

ą

gu kwadransa od ogłoszenia alarmu wszystkie maszyny powinny wej

ść

na orbit

ę

okołosłoneczn

ą

. Milady mawiał: „Rozumie si

ę

,

ż

e gdyby chodziło o bab

ę

, co tchu by

ś

cie si

ę

kopn

ę

li do »Starflashy«,

ż

eby przed innymi dopa

ść

ciepłych betów, ale zaprawd

ę

powiadam wam

(był okres, gdy komandor „zaprawdał" bez umiaru),

ż

e z

ż

adn

ą

bab

ą

i w

ż

adnych betach nie

pohulacie tak, jak na

ć

wiczeniach, i wprawdzie nie zawsze lepszy ten, kto na orbicie pierwszy,

radz

ę

wam si

ę

tam

ś

pieszy

ć

, bo inaczej ja z wami pohulam, ptaszyny".

— Zakwaterowano ci

ę

? Zaprzeczyłem.

— W „A" czeka na ciebie pokój. Dziewi

ą

tka. Aha, i z Admiralicji przyszła twoja nominacja. Na

czas akcji otrzymasz stopie

ń

komandora podporucznika.

ś

eby

ś

nie musiał dryga

ć

przed byle

oficerkiem. Od ciebie zale

ż

y, czy ci ten stopie

ń

zostawi

ą

.

— Nie n

ę

ci mnie kariera wojskowa. Milady pu

ś

cił t

ę

uwag

ę

mimo uszu.

— Kasyno jest w bloku „B", jak dawniej. Po obiedzie, je

ż

eli zechcesz, zajrzyj do hangarów i

pogadaj z mechanikami. A jutro zobaczymy, co

ś

wart.

W drodze do budynku „A" odebrałem od dy

ż

urnego walizy. Przydzielona mi kwatera

przypominała pokój w hotelu klasy standard. Wypakowałem przybory do mycia i golenia oraz
zmian

ę

bielizny, reszt

ę

rzeczy, nie wyjmuj

ą

c z waliz, wepchn

ą

łem do szafy. W

ś

ciennej wn

ę

ce

wisiał bezwymiarowy ubiór kompensacyjny. Granatowo-oliwkowy, o r

ę

kawach ozdobionych

dwoma złotymi szlaczkami — szerokim i cienkim z gwiazdk

ą

. Marzenie ka

ż

dego kadeta.

Praktycznie — granica awansu w słu

ż

bie liniowej. W łazience spłukałem z ciała podró

ż

ny kurz, a

potem wdziałem ten mój nowy ubiór. Czułem si

ę

w nim jak w cudzej skórze. Nazajutrz odbyłem

próbny lot. Jedyny, bo Milady uznał,

ż

e jestem w takiej formie, jakbym trenował codziennie, i w

zwi

ą

zku z tym nie ma sensu zwleka

ć

z rozpocz

ę

ciem akcji. Jako

ś

mi to nie pasowało do

miladiowskiej celebracji „dopracowywania szczegółów" i dzisiaj skłonny jestem twierdzi

ć

,

ż

e ów

po

ś

piech był wynikiem nacisków ze strony Admiralicji.

„Starfiash", który dla mnie wyszykowano, nie ró

ż

nił si

ę

nadto od tych sprzed pi

ę

tnastu lat. Na

takich jak ten latano obecnie. Były maszynami generacji ósmej, ale wygl

ą

dem zewn

ę

trznym nie

odbiegały od swego prototypu. Zmiany konstrukcyjne dotyczyły głównie osłony biologicznej,
układów nad

ąż

nych i serworegulatorów. Do kabiny wsiadałem wi

ę

c jak do swego samochodu,

którym zrobiłem ju

ż

tyle kilometrów,

ż

e starczyłoby ich na trzykrotne objechanie naszego globu. Z

lewej, pod prostok

ą

tnym, panoramicznym iluminatorem, połyskiwał wska

ź

nikami pulpit kontrolny,

z prawej — indykatory zespołu VIS. Fotel otulił mnie sob

ą

; spocz

ą

łem w pozycji półle

żą

cej.

Zwisaj

ą

cy za oparciem, jak kaptur peleryny, kask opadł mi na głow

ę

. Ten wi

ę

cej spodziewany ni

ż

rzeczywisty ból trwał ułamek sekundy. Elektrody przyssały si

ę

do mej czaszki i przestałem by

ć

background image

tylko człowiekiem. Stałem si

ę

tak

ż

e maszyn

ą

. Czułem j

ą

cał

ą

; jej bloki nap

ę

dowe, mechanizmy

sterownicze i wyrzutnie — wszystko rw

ą

ce si

ę

do działania, pełne ognia, jak rumak pod

je

ź

d

ź

cem. Niecierpliwie czekałem na sygnał startu.

Milady akcj

ę

odwołał. Przez radio wezwał mnie do sztabu. Nie jestem za „ miladiowsk

ą

organizacj

ą

", ale jak dot

ą

d te przygotowania do powa

ż

nej było nie było akcji za bardzo tr

ą

ciły

indolencj

ą

. U Milady'ego zastałem tykowatego cywila z długim, zaczerwienionym nosem, na

którym jak przewrócona ósmeka tkwiły słabe szkła w drucianej oprawie. Facet, ulizany, schludny
i sztywny, wyci

ą

gn

ą

ł ko

ś

cist

ą

r

ę

k

ę

, a gdy podałem mu swoj

ą

, skłonił si

ę

tak nisko, jak gdyby

chciał cmokn

ąć

mnie w dło

ń

.

— To jest komandor podporucznik Lutz — powiedział Milady — a to pan Karvitsch. Człowiek z
Communication with Extra-Terrestrial Intelligence. Słowo „pan" Milady wymówił tak, jakby
przedstawiał kogo

ś

zupełnie niedorosłego, ale komu pragnie sprawi

ć

przyjemno

ść

. Obaj dopiero

co wrócili z odprawy u dowódcy O

ś

rodka. Człowiek z CETI miał obra

ż

on

ą

min

ę

i chyba nie

spodziewał si

ę

po mnie wyrafinowanej galante

ń

i w obej

ś

ciu.

— Miło mi — zełgałem.
„Nasz system obronny — powiadał Milady —jest bezbł

ę

dny

i je

ż

eli jaka

ś

cholerna kometa albo bolid trafi jednak

w Ziemi

ę

, b

ę

dzie to zasług

ą

wył

ą

cznie tych uczonych z CETI,

co to nim pozwol

ą

nam zniszczy

ć

jakikolwiek meteor, musz

ą

najpierw upewni

ć

si

ę

, czy przypadkiem nie załatwiła na nim

potrzeb naturalnych jaka

ś

pozaziemska istota."

— Odwołali

ś

my akcj

ę

, Lutz, bo dotarła do nas wiadomo

ść

,

ż

e od Obiektu odł

ą

czył si

ę

drugi,

mniejszy obiekt. Kr

ąż

y teraz po ciasnej orbicie. Przypuszczalnie tym wła

ś

nie wehikułem

dostarczono na pokład Obiektu zw

ę

dzone paliwo i elektrocjonalia. Spodziewamy si

ę

,

ż

e b

ę

dzie

l

ą

dował. A ten pan jest tu po to,

ż

eby nie spuszcza

ć

nas z oczu. K-arvitsch

ś

ci

ą

gn

ą

ł usta.

— Za pozwoleniem — b

ą

kn

ą

ł.

— Oczywi

ś

cie nie nas, lecz naszych go

ś

ci — sprostował błaze

ń

sko Milady.

I zostawił nas samych. Było cicho. Karvitsch podszedł do okna. Wyjrzał na

ż

wirowany, pustawy

plac i wysi

ą

kał nos w biał

ą

chusteczk

ę

.

— A wi

ę

c to pan jest owym katem — powiedział z wyrzutem.

— Nie rozumiem — odparłem chłodno. Zanosiło si

ę

na niemił

ą

dla mnie rozmow

ę

.

— Rzekomym obro

ń

c

ą

rzekomo zagro

ż

onej ludzko

ś

ci —

dodał.
Dobrze znam facetów w rodzaju Kandtscha, facetów, na
których widok dostaj

ę

mdło

ś

ci. Hipochondrycy obnosz

ą

cy

si

ę

z katarem, chrypk

ą

czy udawanym kaszelkiem albo

uskar

ż

aj

ą

cy na zmy

ś

lon

ą

nadkwasot

ę

, bideusze, co na

ka

ż

dym kroku podkre

ś

laj

ą

słabo

ść

konstytucji swego ciała,

którego jednak nie wspomog

ą

najniewinniejsz

ą

cho

ć

by

protez

ą

, gdy

ż

równałoby si

ę

to profanacji organizmu —

tego ołtarza natury. Si

ą

kanie, chrypienie, rz

ęż

enie i czkanie

to s

ą

ich niby nobilituj

ą

ce atrybuty.

„Co robi cyb, gdy jest chory? Dzwoni po mechanika. A gdy
jest umieraj

ą

cy? Dzwoni do składnicy złomu."

W drzwiach stan

ą

ł Milady.

— Wyl

ą

dował! — oznajmił. — Znowu na Emit-Second. Lutz, zaprowad

ź

pana do parku i

wsi

ą

d

ź

cie do

ś

migłowca. Ja zaraz tam b

ę

d

ę

.

IV. PIERWSZE KONSTATACJE

Milady był w

ś

ciekły. Odk

ą

d na kosmodromie Emit-Second wsiedli

ś

my w trojk

ę

do tego

ś

migłowca, nie otworzył ust, nawet

ż

eby zakl

ąć

. Lecieli

ś

my od godziny w kierunku Livingstone,

komandor obok pilota, ja z tyłu, obok przedmuchuj

ą

cego nos człowieka z CETI. Człowiek z CETI

te

ż

był w

ś

ciekły; naturalnie za ten stan rzeczy win

ą

obarczał Milady'ego. Silnik warkotał basowo,

a pod nami przesuwały si

ę

miniatury osiedli.

Kiedy wyl

ą

dowali

ś

my na Emit-Second, było ju

ż

po wszystkim. Po

ś

rodku płyty sterczała mała

rakietka z otwartym włazem, od dołu osmolona, jak te z Museum of Space Ships w Sherridon.
Podwładni jasnowłosego kapitana, biwakuj

ą

cy wokół transporterów, po

ś

piesznie doprowadzali do

background image

porz

ą

dku swój wygl

ą

d zewn

ę

trzny. Milady dotkn

ą

ł ziemi przed

ś

migłowcem. „Przeczuwał co

ś

od

pocz

ą

tku". Pobiegłem za nim do id

ą

cego nam naprzeciw kapitana.

— Przyjechali tu z Admiralicji — zameldował kapitan — i zabrali tego... tego...
— Kogo?
— Tego si

ę

nie da wyrazi

ć

słowami, panie komandorze odparł dowódca. Spojrzał na mnie, na

mój nowy ubiór i oczy zrobiły mu si

ę

jeszcze bardziej okr

ą

głe.

— Ja bym to nazwa

ć

potrafił! — wybuchn

ą

ł Milady, nie bacz

ą

c,

ż

e słysz

ą

go kadeci. To

post

ę

powanie Admiralicji! Człowiekowi ka

żą

uzgadnia

ć

z nimi najdrobniejsze głupstwo, a sami, ci

nad

ę

ci panowie admirałowie, nie licz

ą

si

ę

z nikim i z niczym i wywołuj

ą

taki rozpieprz... Za nami

rozległo si

ę

si

ą

kanie.

— O

ś

mielam si

ę

zauwa

ż

y

ć

— wtr

ą

cił Karvitsch —

ż

e pozwala pan sobie...

— Stul pan pysk! — hukn

ą

ł Milady. Z powrotem zwrócił pochylon

ą

głow

ę

w stron

ę

kapitana.

Spytał spokojniej: — Co to było? Kapitan wetkn

ą

ł palec za kołnierzyk i potarł szyj

ę

.

— Terminologia wojskowa jest zbyt uboga...
— Gdzie to teraz jest?
— Ci z Admiralicji wywie

ź

li to poduszkowcem do Livingstone, do Centrum Biofizycznego. Tam

was oczekuj

ą

. Wszystkich trzech.

— A pan, jakie otrzymał dyspozycje, kapitanie?

ś

adnych, panie komandorze.

— Zatem niech pan tu tkwi nadal i pilnuje tego truchła. — Milady sapn

ą

ł. — Do

ś

migłowca, Lutz!

Karvitsch ruszył za nami.
Wystartowali

ś

my w milczeniu i w milczeniu upłyn

ę

ło nam dziewi

ęć

dziesi

ą

t minut lotu. Nadci

ą

gał

zmierzch, a wraz z nim czarne, ci

ęż

kie chmury. Było parno i duszno. Pilot wł

ą

czył o

ś

wietlenie

przyrz

ą

dów. Strzałka tachometru wskazywała 250. Karvitsch przestał poci

ą

ga

ć

nosem, ale

chusteczki nie schował. Co rusz ocierał ni

ą

spocony kark i czoło. R

ę

cz

ę

,

ż

e gotował si

ę

w tej

swojej schludnej, granatowej kurteczce.
— To nie to, co pi

ę

tna

ś

cie lat temu — odezwał si

ę

raptem Milady. W jego głosie nie było ju

ż

zło

ś

ci. — Prawda, Lutz? Brak koordynacji, współpracy, przestrzegania regulaminu... Kto do

sztabu przyjdzie pierwszy, ten rz

ą

dzi. Słyszałe

ś

,

ż

eby głowa wydawała ciału rozmaite i sprzeczne

polecenia równocze

ś

nie, przy czym nie kontroluj

ą

c, czy i jak zostaj

ą

one spełnione, sama si

ę

z

nich wywi

ą

zywała?

— Owszem. Na przykład w epilepsji. Z tyłu nie widziałem, ale Milady u

ś

miechn

ą

ł si

ę

chyba.

Przelatywali

ś

my nad południowym przedmie

ś

ciem Livingstone. Paliły si

ę

latarnie uliczne i

kolorowe

ś

wiatełka sygnalizacyjne na szczytach wie

ż

owców.

— Ten chaos to syndrom współczesno

ś

ci — kontynuował Milady. — W naszym

zinstytucjonalizowanym społecze

ń

stwie warto

ść

ma praca tylko w urz

ę

dach najwy

ż

szego

szczebla. Obowi

ą

zki rzadko kiedy s

ą

przekazywane w dół, do jednostek podległych, bo

obowi

ą

zki to dzisiaj perspektywy, a perspektywy to luksus. Wysoko sobie cenimy pełni

ę

ż

ycia,

dlatego d

ąż

ymy do o

ż

ywienia , , własnej psychiki, dlatego powstaje tyle sekt mistycznych, ^

dlatego ludzie coraz rzadziej nadstawiaj

ą

karku g, w najbardziej nieprawdopodobnych

przedsi

ę

wzi

ę

ciach —

ż

eby prze

ż

y

ć

co

ś

naprawd

ę

intensywnie. Dawniej lansowano tez

ę

,

ż

e

perspektyw

ę

stanowi

ą

osi

ą

gni

ę

cia materialne. Po ekspansji ekonomiczno-technologicznej, kiedy

wszelkie mo

ż

liwe do zdobycia dobra znalazły si

ę

w r

ę

kach wszystkich ludzi, osi

ą

gni

ę

cia

materialne utraciły charakter perspektywy. , Po doj

ś

ciu do sukcesu ludzi ogarn

ę

ło zw

ą

tpienie.

Ze społecze

ń

stwem stało si

ę

to samo, co z tym zblazowanym erotomanem, który na staro

ść

oszalał dla jednej spódniczki, uganiał si

ę

za ni

ą

przez lata, składaj

ą

c dowody m

ę

stwa i

wytrzymało

ś

ci, pokonuj

ą

c pi

ę

trz

ą

ce si

ę

przeszkody, aby wreszcie, gdy dopi

ą

ł celu, tu

ż

przed

sfinalizowaniem sprawy, kompletnie opa

ść

z sił i stwierdzi

ć

z gorycz

ą

,

ż

e drałował za tym, co

dostałby od ka

ż

dej innej, w ka

ż

dym miejscu i o ka

ż

dej godzinie. Ty byłe

ś

za młody, ale ja

pami

ę

tam te rozruchy, kiedy palono archiwa, niszczono komputery i dewastowano urz

ą

dzenia,

ż

eby „zacz

ąć

wszystko od nowa". To była robota rozhisteryzowanych malkontentów i nie zdała

si

ę

na nic, ale u

ś

wiadomiła społecze

ń

stwu,

ż

e w naszym ustabilizowanym dobrobycie co

ś

si

ę

załamało. Ci, którzy dotychczas od rana do wieczora gnu

ś

nieli przed telewizorami, bez

umiarkowania opychali si

ę

frykasami, a w chwilach wzmo

ż

onej aktywno

ś

ci wybierali si

ę

na

przeja

ż

d

ż

k

ę

wind

ą

po bloku, wyrwali si

ę

nagle z domowych

background image

pieleszy, rozp

ę

dzili roboty porz

ą

dkowo-usługowe i wzi

ę

li si

ę

do najdziwniejszych zaj

ęć

. A to

bezinteresownie plewili ziele

ń

ce na skwerach, a to wspaniałomy

ś

lnie udra

ż

niali miejskie kanały

lub myli szyby wystawowe. Szczycili si

ę

tym.

ż

e znajomi i nieznajomi mówili o nich: „To ten. co

dzie

ń

w dzie

ń

rano zamiata chodnik na skrzy

ż

owaniu 38 ze 127. Byli znani nie tyle z nazwiska,

ile z funkcji, któr

ą

z całym samozaparciem i społecznie sprawowali. Jeszcze dzisiaj spotkasz

takich. Za wszelk

ą

cen

ę

pragn

ą

si

ę

wyró

ż

ni

ć

. zwróci

ć

na siebie uwag

ę

, wybi

ć

si

ę

ponad

przeci

ę

tno

ść

. Szwendaj

ą

si

ę

po ulicach niedomyci i obszarpani albo ubrani tak.

ż

e człowiek nie

wie, dok

ą

d ucieka

ć

, ale bezsprzecznie s

ą

bardziej o

ż

ywieni psychicznie od tych nierozkr

ę

conych.

tak zwanych normalnych i solidnych obywateli, którzy nie mog

ą

si

ę

pozby

ć

uczucia,

ż

e co

ś

trac

ą

.

Nakładaj

ą

na siebie. chocia

ż

nie słu

ż

bowe, przecie

ż

obowi

ą

zki, a obowi

ą

zki to perspektywy

lepszego, pełniejszego

ż

ycia psychicznego. I maj

ą

perspektywy szersze ni

ż

pracownik urz

ę

du

ni

ż

szego szczebla, pracownik, któremu pazerna jednostka nadrz

ę

dna sprz

ą

ta sprzed nosa cał

ą

robot

ę

i ka

ż

e bezczynnie gni

ć

za biurkiem.

Karvitsch przywarł do bocznej szyby, podkre

ś

laj

ą

c sw

ą

poz

ą

,

ż

e wywody komandora ma gdzie

ś

i

ż

e w ogóle nie chce lego słucha

ć

. Pilot kr

ę

cił si

ę

, jak gdyby chciał dorzuci

ć

swoje trzy grosze,

("mnie

ś

wierzbił j

ę

zyk. Milady zapomniał o sytuacji takich jak ja, którym własna odmienno

ść

za

bardzo dopiekła,

ż

eby si

ę

ni

ą

cieszy

ć

i chlubi

ć

, i którym ta odmienno

ść

stwarzała takie

perspektywy,

ż

e nic, tylko wskoczy

ć

do „Starfiasha", wej

ść

na orbit

ę

, wył

ą

czy

ć

blok

bezpiecze

ń

stwa i z pr

ę

dko

ś

ci

ą

kosmiczn

ą

pu

ś

ci

ć

si

ę

przez atmosfer

ę

.

Wyl

ą

dowali

ś

my po zachodzie sło

ń

ca, na zaj

ę

tym przez dwa zmiennopłaty placyku, przed

gmachem Centrum Biofizycznego. Rozpi

ę

ta wysoko siatka luminescencyjna o

ś

wietlała równym

ś

wiatłem przyległy teren ł

ą

cznie z zaparkowan

ą

opodal gmachu kolumn

ą

poduszkowców. Odgłos

naszych kroków, kiedy weszli

ś

my do jasnego holu, przywołał stra

ż

nika; ten zaprowadził nas do

sali głównej. Były tam dwie osoby — kobieta i m

ęż

czyzna. Stali przed obszernym jak pół

amfiteatru pulpitem wysadzanym wszystkim tym, co humanist

ę

mo

ż

e doprowadzi

ć

do obł

ę

du.

Mieli na sobie kitle. Kobieta nie zrobiła na mnie dobrego wra

ż

enia, i nie dlatego,

ż

e nie lubi

ę

postawnych blondynek, zwłaszcza tych. które spaceruj

ą

c po ulicach albo wysiadaj

ą

c z

samochodu lub wbiegaj

ą

c przed tob

ą

po eskalatorze

potrz

ą

saj

ą

i kr

ę

c

ą

swymi atutami, i jakby mogły, wlazłyby ci tymi wszystkimi obfito

ś

ciami na kark,

ani te

ż

dlatego,

ż

e . naukowiec w spódnicy to nawet brzmi podejrzanie, lecz dlatego,

ż

e nie

znosz

ę

egzaltowanych sawantek. Jestem zdecydowanie za rozdzieleniem seksu od erudycji;

seks i erudycja to tak unikalny, jak i nieudany maria

ż

. M

ęż

czyzna za

ś

przedstawiał si

ę

ciekawie:

o półtorej głowy ni

ż

szy od kobiety, za

ż

ywny, z rozczochran

ą

, przetłuszczon

ą

i ciemn

ą

fryzur

ą

,

kostropaty. Obrzucił nas przenikliwym spojrzeniem malutkich czarnych oczu. Nos miał szeroki i
kaczy i był niestarannie ogolony.
— Jeste

ś

cie — powiedział falsetem, nieomal jodłuj

ą

c. Nosił nazwisko stosowne do wygl

ą

du:

Gnom

ę

. Gdy mówił, patrzył na wszystko, tylko nie na swego rozmówc

ę

. — Tamci odjechali.

.•• Porozumiałem si

ę

z Miladym wzrokiem,,;'

— Cholera — mrukn

ą

ł Milady. i;;

— Za pozwoleniem — wtr

ą

cił Karvitsch. — Owe poduszkowce przed wej

ś

ciem...

— A, tak — pisn

ą

ł Gnom

ę

. — Go

ś

cia zostawili. Jest w wiwarium.

Obrócił si

ę

do pulpitu, trzasn

ą

ł przeł

ą

cznikiem i na głównym ekranie pojawił si

ę

obraz. Długo

wpatrywałem si

ę

w poszczególne elementy, nim zdołałem je powi

ą

za

ć

i skleci

ć

z nich cał

ą

sylwetk

ę

. Ta niby-ludzka, niby-owadzia forma posiadała głow

ę

i tułów oraz dwie pary ko

ń

czyn.

Stwór miał symetryczn

ą

budow

ę

i ludzki korpus, ale jego ramiona i nogi, niepomiernie

wydłu

ż

one, podobne były raczej do odnó

ż

y jakiego

ś

stawonoga. Wysoko sklepion

ą

czaszk

ę

porastała skołtuniona, szarobr

ą

zowa sier

ść

, a pod pergaminow

ą

skór

ą

małego tułowia ostro

rysowały si

ę

kr

ę

gi

ż

eber i ko

ś

ci miednicy. Stwór był nagi i był, według mej oceny,

stuprocentowym samcem. Dłonie i stopy miał nienaturalnie wielkie, uzbrojone w rogowate,
połamane pazury. Sfuszerowany cyb — przemkn

ę

ło mi przez my

ś

l. Gnom

ę

wykonał zbli

ż

enie i

ujrzeli

ś

my fizys stworu:

człowiecz

ą

i zastygł

ą

, jak kamienna maska. Tylko

w jarz

ą

cych si

ę

w gł

ę

bi oczodołów

ś

lepiach przebijał si

ę

jaki

ś

wyraz, mo

ż

e strachu.

background image

— Człowiek-paj

ą

k — szepn

ą

ł Milady ze wstr

ę

tem.. Kobieta, faluj

ą

c tym wszystkim pod kitlem,

odwróciła si

ę

do nas. Dot

ą

d bez skr

ę

powania przypatrywała si

ę

gołemu stworowi.

— Wysoko

ść

: dwa dwadzie

ś

cia siedem — oznajmiła swobodnie. — Rozpi

ę

to

ść

ramion: dwa

dziewi

ęć

dziesi

ą

t

sze

ść

. Waga: siedemdziesi

ą

t siedem kilogramów — przest

ą

piła z nogi na nog

ę

kołysz

ą

c

zach

ę

caj

ą

co tyłem w stron

ę

stworu na ekranie.

— Organy wewn

ę

trzne jak u człowieka — zajodłował

Gnom

ę

. — Wprost wierzy

ć

si

ę

nie chce!

Kobieta mu przerwała.
Przez kilka minut popisywała si

ę

znajomo

ś

ci

ą

anatomii.

na koniec rzekła z uniesieniem:
— Kiedy go tu u

ś

pionego przywie

ź

li, był brudny i upaprany odchodami. I wprost cuchn

ą

ł!

— Jest wspaniały — powiedział Karvitsch. Wysmarkał si

ę

ostentacyjnie, błysn

ą

ł okularami i

stan

ą

ł przy kobiecie, pod ekranem. Wraz ze stworem tworzyli dobran

ą

trójk

ę

. Ciekn

ą

cy nos.

obfito

ś

ci pod kitlem i wypró

ż

niaj

ą

cy si

ę

niefrasobliwie stwór — wszystko to było przecie

ż

tak

cudownie ludzkie,

ż

e niepodzielne. — Kto by si

ę

spodziewał! Pod wpływem strachu zareagował

jak człowiek!
— Nic tu po nas, Lutz — mrukn

ą

ł Milady. — Pan, jak si

ę

domy

ś

lam, tutaj zostaje?

Człowiek z CETI spojrzał czule na ekran i na kobiet

ę

, po czym przytakn

ą

ł.

V. PRÓBA ZROZUMIENIA

Nast

ę

pne cztery doby sp

ę

dziłem w O

ś

rodku Szkoleniowym RCF. Troch

ę

latałem swoim

..Starfiashem" — raczej dla zabicia czasu ni

ż

dla „podnoszenia kwalifikacji". Pogoda zepsuła si

ę

i

wystarczyło popatrze

ć

na zaci

ą

gni

ę

te chmurami niebo, aby bez pomocy synoptyków stwierdzi

ć

,

ż

e taka utrzyma si

ę

co najmniej tydzie

ń

. Cz

ę

sto przesiadywałem na „górce rozrz

ą

dowej". Ód

mechaników i kadetów dowiedziałem si

ę

o wadach i zaletach „Starfiashy" wi

ę

cej, ni

ż

bym si

ę

dowiedział od tych wypatruj

ą

cych awansu instruktorów. Odwiedzałem tak

ż

e biura projektowe:

konstruktorzy ch

ę

tnie pokazywali mi plany, na których jak na dłoni wida

ć

było zawił

ą

ewolucj

ę

maszyn. Z generacji na generacj

ę

stawały si

ę

sprawniejsze, czulsze, zarazem bardziej

skomplikowane, a jednocze

ś

nie .trwalsze i mniej zawodne. Ich ey-olucja. cho

ć

przebiegała pod

kontrol

ą

ludzi i dzi

ę

ki ludziom, była konsekwencj

ą

ła

ń

cucha przyczyn i skutków, na które ludzie

mieli wpływ cz

ę

stokro

ć

minimalny. ..Starfiash". gdy przyjmuje do siebie człowieka, przeistacza si

ę

w samodzielny organizm i wtedy ka

ż

da naprawa b

ą

d

ź

wymiana podzespołu jest jakby operacj

ą

na

ż

ywym ciele. A przecie

ż

w warunkach bojowych dokonuje si

ę

napraw

tylko takich; pilot najlepiej wie, bo „czuje", co dolega jego maszynie. Stale wracałem do tych
planów, albowiem domy

ś

lałem si

ę

,

ż

e zawieraj

ą

wa

ż

n

ą

dla mnie prawd

ę

. Z Centrum

Biofizycznego docierały do nas sk

ą

pe wie

ś

ci. Próby porozumienia si

ę

z Przybyszem spełzły na

niczym. Od stra

ż

ników Przechowalni Paliw J

ą

drowych, którzy tymczasem odzyskali przytomno

ść

,

równie

ż

nie usłyszano niczego; tyle

ż

e zgodnie z regulaminem pełnili słu

ż

b

ę

, a

ż

naraz ockn

ę

li si

ę

w szpitalu. Milady przebywał poza O

ś

rodkiem. O najdziwniejszych porach telefonował do mnie i

powtarzał,

ż

e mam by

ć

gotów do startu. W przypływach dobrego humoru dzielił si

ę

ze mn

ą

nowinami. Ju

ż

na drugi dzie

ń

, gdy

ś

my wrócili z Centrum Biofizycznego, oznajmił mi poufnie,

ż

e

biofizycy postanowili skonstruowa

ć

stworopodobnego cyborga. Ustalono,

ż

e zamiast Przybysza

on wsi

ą

dzie do stercz

ą

cej na Emit-Second rakietki, wejdzie na orbit

ę

, a nast

ę

pnie dostanie si

ę

do

wn

ę

trza Obiektu. Nie obiecywano sobie po tej ekspedycji wiele, bo spec-cyborg nie był zdolny do

samodzielnego działania, i ci z Admiralicji spodziewali si

ę

,

ż

e Przybysze szybko mistyfikacj

ę

odkryj

ą

, łudzono si

ę

jednak,

ż

e przedtem spec-cyborg zd

ąż

y przekaza

ć

do punktu dowodzenia

nieco informacji, bodaj ogólnych. Ta mechaniczna kukła miała by

ć

sterowana z Ziemi; z

piekielnym po

ś

piechem wła

ś

nie j

ą

montowano. Ale po kiego czorta trzymano w odwodzie mnie?

Czwartego dnia pobytu w O

ś

rodku RCF zdecydowałem si

ę

skontaktowa

ć

z Elie. Brakowało mi jej

i czyniłem sobie wyrzuty z powodu moich kr

ę

tackich wyja

ś

nie

ń

w „Elaborate", gdzie z ni

ą

i

czarnoskórym kierowc

ą

jadłem ostatni cywilny obiad. Rozmawiałem ze swego pokoju, przez

radiowifon. Kiedy kupili

ś

my komplet tych aparacików, umówili

ś

my si

ę

z Elie,

ż

e nigdy si

ę

z nimi

nie rozstaniemy

background image

ż

eby ka

ż

de z nas w ka

ż

dej chwili mogło si

ę

z drugim bez kłopotu poł

ą

czy

ć

. Dawno nie

ogl

ą

dałem

ż

ony tak wypocz

ę

tej i

ś

wie

ż

ej. Fryzur

ę

miała uło

ż

on

ą

w rudawe loki, a jej szafirowe

oczy błyszczały niczym kamienie pierwszej wody. Na tym male

ń

kim ekraniku jej bu

ź

ka wygl

ą

dała

jak twarz z malowidła, które widziałem u Milady'ego, w jego mieszkaniu-lamusie (Milady wyjawił
mi,

ż

e to oryginalny Rubens).

— Jeste

ś

my u Alberta — powiedziała. — Albert chodzi na spacery i jutro lub pojutrze zabior

ę

go

do domu. Elie bardzo prze

ż

yła wypadek syna. Od dnia, w którym Albert wraz z kolegami urz

ą

dził

te biegi przełajowe, do jego operacji była fenomenologicznie jak martwa; szcz

ęś

ciem

doktor Zend, stary praktyk, go

ś

cił akurat w Decksance i podj

ą

ł si

ę

implantacji. Zobaczyłem

Alberta.
— Cze

ść

, tatusiu! Kiedy przyjedziesz?

— Niebawem — odparłem. Chłopiec był jeszcze blady i miał podkr

ąż

one oczy. — To potrwa

dosłownie kilka dni.
— Na drugi tydzie

ń

lecimy z mam

ą

nad Atlantyk. Do Maceio albo Joao Pessoa.

— Przylec

ę

do was.

— No to cze

ść

, bo pan doktor chce z tob

ą

mówi

ć

.

Ujrzałem promienn

ą

twarz Zenda. U

ś

miechał si

ę

jak

triumfator.
Doktor Zend jest mistrzem chirurgii implantacyjnej i nigdy
nie zawiódł.
Naprawił to, co ja sknociłem.
„Cybka, kład

ą

c dło

ń

na zaokr

ą

glonym brzuchu, do cyba:

— Nasz mały jest z czego

ś

niezadowolony.

— Kopie?
— Nie, terkocze."
Elie musiała by

ć

mu wdzi

ę

czna. Bardzo, bardzo wdzi

ę

czna.

— Có

ż

e

ś

si

ę

pan tak nabzdyczył, Lutz?

— Dzi

ę

kuj

ę

panu, doktorze.

Zend patrzył na mnie badawczo. Nie przestawał si

ę

u

ś

miecha

ć

.

— Je

ż

eli pan b

ę

dzie w Decksance — powiedział — niech pan wpadnie do kliniki.

Przyrzekłem go odwiedzi

ć

i przerwałem poł

ą

czenie. Potem zrobiłem porz

ą

dek w rzeczach

osobistych. Brałem ciepły prysznic, gdy przybiegł dy

ż

urny kadet, zdyszany i przej

ę

ty.

Naramienna opaska zrolowała mu si

ę

i przekrzywiła;

w gar

ś

ci

ś

ciskał szary, płaski pakiet.

— Alarm, panie komandorze! — wrzasn

ą

ł.

Owin

ą

łem biodra r

ę

cznikiem. Woda

ś

ciekała mi z włosów na

tors i plecy.
— A co mnie to obchodzi, u licha? — spytałem. — Ja nie mam

ż

adnych zada

ń

bojowych.

— Ma pan — odparł kadet wr

ę

czaj

ą

c mi szary pakiet. Była to koperta alarmowa. — Mog

ę

odej

ść

? — Chłopak dreptał w miejscu, jak gdyby

ś

pieszyło mu si

ę

do toalety.

:

W budynku zawodziła syrena, na zewn

ą

trz narastał zgiełk.

— Zmykaj.
Mokrymi palcami rozerwałem kopert

ę

. Wyszarpn

ą

łem z niej

zło

ż

on

ą

we dwoje kartk

ę

.

W oddali zagrzmiało raz i drugi.
Komandor podporucznik Lutz Seymour. Zadanie:
— start w trybie alarmowym z JB 406 maszyn

ą

typu „Starfiash", numer XHH 164;

— lot bojowy w kierunku Emit-Second;
— l

ą

dowanie na Emit-Second;

— zło

ż

enie meldunku dowódcy Akcji „Przybysz".

Dowódca Akcji „Przybysz" Komandor Franklin Milady

Pokrzykiwania na dworze ton

ę

ły w warkocie

ś

migłowców l

ą

duj

ą

cych wła

ś

nie na

ż

wirowanym

placu: warkot

ś

migłowców ton

ą

ł we wzmagaj

ą

cym si

ę

dalekim grzmocie. No tak, te koperty

alarmowe, zadania bojowe, gor

ą

czkowa bieganina i ci trac

ą

cy głow

ę

dy

ż

urni — to była robota i

ż

ywioł Milady'ego. Ale nie podrywa si

ę

całej jednostki Royal Cosmos Force bez powodu. Na

wilgotne ciało nawlokłem ubiór kompensacyjny i wybiegłem na dwór. ..Górka rozrz

ą

dowa" trz

ę

sła

si

ę

w posadach; otaczały j

ą

ę

by dymu i pyłu. Spod niej waliły z rykiem w niebo krótkie

background image

błyskawice startuj

ą

cych maszyn. Bli

ż

ej, na placu, wrzało. Likwidacyjne grupy kadetów wynosiły

ze sztabu opancerzone skrzynie i taszczyły je do ta

ń

cz

ą

cych tu

ż

nad ziemi

ą

ś

migłowców. To

ogólne podniecenie udzieliło si

ę

i mnie. Poczułem szarpni

ę

cie za biodrowy pas. Siedz

ą

cy za

kierownic

ą

„taczek" kadet zrywał sobie gardło,

ż

eby mi co

ś

zakomunikowa

ć

, i wskazywał miejsce

obok siebie. Zaj

ą

łem je bez namysłu. Pognali

ś

my mi

ę

dzy szeregami popielatych budynków

koszarowych, przez pasy startowe wy

ś

cielone gryz

ą

c

ą

płuca warstw

ą

spalin, do ju

ż

samotnie

stoj

ą

cej na zamilkłej raptem „górce" maszyny XHH 164. Milady byłby zbudowany moj

ą

gotowo

ś

ci

ą

bojow

ą

. Po chwili siedziałem za sterami „Starfiasha". w obj

ę

ciach fotela. Kask opadł

mi na głow

ę

; poczułem jeszcze chłodn

ą

stru

ż

k

ę

wody

ś

ciekaj

ą

cej wzdłu

ż

kr

ę

gosłupa... Bloki

nap

ę

dowe — w normie. Układy sterownicze — w normie. Aparatura kontrolna — w normie.

Zespół VIS — w normie. Blok bezpiecze

ń

stwa — w normie. Zapłon!

Z piekielnym wizgiem pokołowałem na pas startowy. Wystrzeliłem prawie z miejsca z takim
przy

ś

pieszeniem,

ż

e

interweniował blok bezpiecze

ń

stwa. Ten blok jest po to, aby udaremnia

ć

wszelkie karkołomne

ewolucje ró

ż

nym ekwilibrystom, jacy niekiedy zdarzaj

ą

si

ę

w

ś

ród pilotów, a w razie potrzeby, aby

przej

ąć

sterowanie maszyn

ą

. Nieuzasadnione zerwanie plomb bloku bezpiecze

ń

stwa jest

przest

ę

pstwem równie ci

ęż

kim, jak spowodowanie

ś

mierci człowieka. Otworzyłem oczy. Warstwy

stratusów i stratocumulusów smagały dziobowy iluminator. Przebiłem si

ę

przez chmury i wzi

ą

łem

kurs na Emit-Second. Leciałem pełnym ci

ą

giem zimnego nap

ę

du; nade mn

ą

wisiała jaskrawa

kula sło

ń

ca, pode mn

ą

rozci

ą

gał si

ę

siny kobierzec. Tam pod chmurami, na samym dole, w tych

rozrzuconych byle jak miasteczkach i osiedlach

ż

yli spokojni, cisi ludzie i teraz, kiedy

przelatywałem nad nimi, wydawało si

ę

im,

ż

e oto na ich głowy z hukiem spada niebo. Za ten

efekt d

ź

wi

ę

kowy, jaki wywołuje lec

ą

cy pełnym ci

ą

giem „Starfiash", niechaj podzi

ę

kuj

ą

komandorowi Milady'emu. L

ą

dowałem po kozacku,

ż

eby co

ś

udowodni

ć

. Co? Mo

ż

e,

ż

e jestem

równie dobry albo i lepszy od tych wymuskanych bubków z kategori

ą

zdrowia „I". Zanurkowałem i

lotem kosz

ą

cym przemkn

ą

łem nad płyt

ą

. Tam musiało wszystko a

ż

zadygota

ć

ł

ą

cznie z

transporterami (było ich znacznie wi

ę

cej ni

ż

kilka dni temu) i t

ą

osmalon

ą

, smukł

ą

rakietk

ą

, co

sterczała jak ostrze gwo

ź

dzia wystaj

ą

ce z deski. Zawróciłem i z przera

ź

liwym piskiem hamulców

usiadłem — bliski kapotowania. Zaraz zamrowilo si

ę

przy transporterach. Na płyt

ę

weszło par

ę

osób; z daleka rozpoznałem masywn

ą

sylwetk

ę

Milady'ego. Wyskoczyłem z nagrzanej kabiny i

ruszyłem im naprzeciw. Spotkali

ś

my si

ę

w pobli

ż

u rakietki. Płyta była wilgotna: m

ż

yło.

Komandorowi towarzyszyli dwaj kontradmirałowie, czy raczej to on towarzyszył im, oraz znajomy
kapitan i człowiek z CETI. Karvitsch podał mi r

ę

k

ę

pow

ś

ci

ą

gliwie i grzecznie i tak jak za

pierwszym razem zamierzył si

ę

na moj

ą

dło

ń

zaczerwienionym nochalem.

— Oszcz

ę

dzaj nasze nerwy, Lutz — powiedział Milady.

— Zastanawiamy si

ę

— wtr

ą

cił z u

ś

miechem jeden

z kontradmirałów — czy nie zmieni

ć

kryteriów przyjmowania

kandydatów na pilotów do Sił.
— Chyba pan sam w to nie wierzy — odparłem. Mimo munduru nie czułem si

ę

skr

ę

powany

szar

żą

tych z Admiralicji. Za bardzo byłem przesi

ą

kni

ę

ty cywilem. Milady udał zainteresowanie

konstrukcj

ą

rakietki. Karvitsch smarkn

ą

ł w chusteczk

ę

, krytycznym wzrokiem obrzucił niebo.

— Si

ą

pi. Mo

ż

e si

ę

gdzie

ś

skryjemy?

— O, tak — zareagował stoj

ą

cy na boku kapitan. —

Łaskawie prosz

ę

do mego wozu.

Chłopcy kapitana tkwili mi

ę

dzy transporterami, ustawieni —

nie wiadomo po co — w kolumn

ę

marszow

ą

. Tulili głowy

w ramiona. Szedłem obok Milady'ego, za kapitanem
i obydwoma kontradmirałami. Karvitsch człapał z tyłu.
— Cały O

ś

rodek wci

ąż

w górze? — spytałem półgłosem.

— To ci — sykn

ą

ł Milady. — Ogłosili

ć

wiczebny alarm. Ale

dla ciebie nie b

ę

d

ą

to

ć

wiczenia.

W pi

ą

tk

ę

(kapitan został przy swych kadetach) weszli

ś

my do

transportera.

VI. TAKTYKA POST

Ę

POWANIA

background image

„Starfiash" przywarł do kadłuba Obiektu. Obiekt był sze

ś

ciokrotnie wi

ę

kszy od mojej maszyny i

stoj

ą

c na jego rufie z trudem dostrzegało si

ę

dziób. Nie skłami

ę

, je

ś

li przyznam,

ż

e dopiero teraz

mogłem spokojnie i bez po

ś

piechu rozwa

ż

y

ć

sytuacj

ę

. W transporterze, podczas tej krótkiej

odprawy, nie dano mi zebra

ć

my

ś

li. Kontradmirał, ten z blizn

ą

— ci

ą

gn

ę

ła si

ę

od skroni a

ż

po

górn

ą

warg

ę

— powiedział z punktu:

— Ma pan dwadzie

ś

cia do startu. — Spojrzał na Milady'ego, potem znów na mnie. — Wiem,

ż

e

niektórzy oficerowie Royal Cosmos Force s

ą

zdania,

ż

e ka

ż

d

ą

akcj

ę

trzeba wprzód szczegółowo

zaplanowa

ć

, cho

ć

by akcja miała trwa

ć

pi

ęć

minut, a jej planowanie rok, lecz Siły to organizm

wojskowy, a wojska nie sta

ć

na marnotrawienie czasu i strz

ę

pienie j

ę

zyków, wojsku musz

ą

wystarczy

ć

ogólne i dora

ź

ne zało

ż

enia strategiczne, taktyk

ę

post

ę

powania za

ś

ka

ż

dy

ż

ołnierz

powinien obra

ć

sam, po bezpo

ś

rednim i osobistym zapoznaniu si

ę

z warunkami i mo

ż

liwo

ś

ciami

zarówno swoimi, jak i przeciwnika. Milady z uwag

ą

ogl

ą

dał swe wielkie dłonie.

— Jak pan wie, Obiekt nie odpowiada na nasze sygnały. — Drugi kontradmirał mówił cicho i
bezbarwnie. — Nie dały te

ż

rezultatu próby porozumienia si

ę

z Przybyszem. Mo

ż

emy si

ę

jedynie

domy

ś

la

ć

, i

ż

wyl

ą

dował on na Emit-Second powtórnie z tych samych powodów, dla których

wyl

ą

dował tu po raz pierwszy. Sytuacja nie jest gro

ź

na, niemniej nie wolno niczego lekcewa

ż

y

ć

,

a wtargni

ę

cie Obiektu do naszego Układu nale

ż

y traktowa

ć

jako naruszenie bezpiecze

ń

stwa.

Powagi tego wykroczenia wcale nie pomniejsza fakt,

ż

e Obcy, przebywaj

ą

c na Ziemi, konkretnie

— na terenie
naszego kraju, w zasadzie nie zagrozili

ż

yciu naszych obywateli. Obecnie obiekt kr

ąż

y po

stacjonarnej orbicie okołoziemskiej i oczywi

ś

cie czeka na powrót swego wysłannika. Rakietka

niebawem wystartuje, ale za jej sterami nie b

ę

dzie siedział Przybysz, lecz przybyszopodobny

cyborg. Najprawdopodobniej ci z Obiektu rozprawi

ą

si

ę

z nim, jak tylko wpadnie im w łapy, mamy

jednak nadziej

ę

do tego czasu zdoby

ć

najpotrzebniejsze informacje. Pan, panie komandorze

podporuczniku, wystartuje razem z rakietk

ą

i lotem aborda

ż

owym dostanie si

ę

w pobli

ż

e Obiektu.

Chodzi o to,

ż

eby pokładowe urz

ą

dzenia Obcych nie wykryły pa

ń

skiego „Starfiasha". Nast

ę

pnie

odł

ą

czy si

ę

pan od rakietki, rakietka podejdzie do

ś

luzy, a pan posadzi swoj

ą

maszyn

ę

na

Obiekcie. To wszystko.
— Wszystko?
Ten z blizn

ą

poruszył si

ę

.

— Taktyk

ę

post

ę

powania — rzekł — post

ę

powania dalszego, obierze pan tak

ą

, jak

ą

pan uzna za

stosown

ą

.

— Zale

ż

nie od okoliczno

ś

ci — odpowiedziałem sobie sam. Kontradmirał łypn

ą

ł na mnie,

niepewny, czy pokpiwam. Dorzucił co

ś

o konieczno

ś

ci dotarcia do wn

ę

trza Obiektu, naturalnie

nie przez

ś

luz

ę

, bo przecie

ż

Obcy dobrowolnie . mnie nie wpuszcz

ą

, i wtedy poj

ą

łem, w czym

rzecz. Człowiek z CETI. Gdyby tego faceta tu nie było, panowie kontradmirałowie powiedzieliby
mi wprost,

ż

eby Obiekt rozpru

ć

i wyłuska

ć

ze

ń

Obcych,

ż

ywych czy umarłych, albo wr

ę

cz —

zaj

ąć

pozycj

ę

horyzontaln

ą

i wygarn

ąć

do Obiektu z wyrzutni zespołu VIS.

— Czy który

ś

z panów chce zabra

ć

głos? — spytał ten

z blizn

ą

.

Karvitsch rozsi

ą

kał si

ę

.

— Tak — wyparskał w chusteczk

ę

. — Je

ż

eli panowie pozwol

ą

... — otarł nos i usta i zwrócił si

ę

do mnie: — Ufam,

ż

e w trakcie wykonywania zada

ń

b

ę

dzie pan powodowa

ć

si

ę

przede

wszystkim uczuciem przyja

ź

ni do naszych go

ś

ci oraz zasadami najszerzej rozumianego

humanitaryzmu.
— Pan, panie Karvitsch — mrukn

ą

ł z przek

ą

sem Milady — mo

ż

e by

ć

spokojny o los naszych

go

ś

ci. Lutz to człowiek o przysłowiowo goł

ę

bim sercu i gdyby trafił na zabł

ą

kanego Przybysza, na

pewno by go przygarn

ą

ł i adoptował. Rakietka znikn

ę

ła wi

ę

c w czelu

ś

ci luku, a ja stałem na rufie i

patrzyłem w stron

ę

dziobu, odcinaj

ą

cego si

ę

od tła jasnej, gigantycznej kuli zawieszonej poni

ż

ej.

Nad ni

ą

wisiała druga, mniejsza kula, od góry okryta cieniem: Ksi

ęż

yc.

No i ten woal kosmosu — usiany g

ę

sto cekinami. Pod wpływem sztucznej grawitacji Obiektu

krew napłyn

ę

ła mi do skroni, jakbym zwisał głow

ą

w dół, przytwierdzony do sufitu magnetycznym

obuwiem.
Kiedy odszedłem ze słu

ż

by w RCF, wyrzekłem si

ę

wypraw poza Ziemi

ę

; nawet turystycznych.

Kosmos, powiedziałem sobie, to nie jest miejsce dla ludzi. Aby wytrwa

ć

w postanowieniu,

background image

wspominałem to przygn

ę

biaj

ą

ce i upokarzaj

ą

ce—tak, tak, upokarzaj

ą

ce!—uczucie zagubienia,

którego chyba ka

ż

dy doznaje, staj

ą

c u wrót Wszech

ś

wiata (doznaje, mimo

ż

e ludzki umysł nie

jest w stanie ogarn

ąć

Jego rozmiarów, i tak naprawd

ę

— do dzi

ś

nie wie nic o Jego

ż

yciu. Ta

swoista ludzka t

ę

pota to t

ę

pota ochronna. Zabezpiecza nas przed obł

ę

dem, w jaki bez w

ą

tpienia

by

ś

my wpadli, gdyby w naszych nie ograniczonych ni

ą

umysłach zbudziła si

ę

ś

wiadomo

ść

o

własnej wobec Wszech

ś

wiata warto

ś

ci). Z czasem jednak wspomnienia osłabły. Poleciałem robi

ć

reporta

ż

z rozbiórki słynnej ORB-66, pó

ź

niej na Ksi

ęż

yc... — Tnij! — rozkazałem „Bumerowi".

Miałem na sobie ubiór kompensacyjny i hełm, który wło

ż

yłem przed opuszczeniem kabiny

„Starflasha". O łopatki opierał mi si

ę

pojemnik z suchym tlenem. Zapas dobowy — dla

normalnego człowieka. Mnie na pewno starczy na trzy do czterech dób. Te resztki somy
zu

ż

ywały niewiele tlenu, nawet gdy wykonywałem ci

ęż

k

ą

prac

ę

fizyczn

ą

. Oparłem dło

ń

na kolbie

traumatu. Siła od

ś

rodkowa wiruj

ą

cego Obiektu odrzuciła metrowej

ś

rednicy kr

ą

g wyci

ę

ty w

pancernym poszyciu. Przyjrzałem si

ę

obna

ż

onym przewodom przebiegaj

ą

cym pod płaszczem

tego statku. Mi

ę

dzy splotem ró

ż

nokolorowych kabli a ruroci

ą

giem, którego wida

ć

było ledwie bok,

znajdowała si

ę

ponad półmetrowa przestrze

ń

wolna od instalacji. Tam, w wewn

ę

trznym poszyciu

Obiektu, kazałem „Bumerowi" wyci

ąć

nast

ę

pny otwór. J

ę

zyk plazmy szybko wtopił si

ę

w stalow

ą

powierzchni

ę

. Automat zwi

ę

kszył moc i po chwili z wypalonej dziury wytrysn

ą

ł pióropusz

zestalaj

ą

cego si

ę

błyskawicznie powietrza. Pod stopami czułem drgni

ę

cia <j korpusu: w gł

ę

bi

Obiektu zapadały gazoszczelne grodzie.^, To był jednak prymitywny statek. „Bumer" sko

ń

czył

ci

ąć

, nim z wn

ę

trza uciekły Ostatki powietrza. Wypchni

ę

ty ci

ś

nieniem plaster poszycia wzleciał

przed szyb

ą

mego hełmu i poszybował w kosmos. Pochyliłem si

ę

nad otworem. W

ś

wietle

reflektora ujrzałem spi

ę

te klamrami i przymocowane do

ś

cian jakie

ś

paki, nic ponadto.

Słusznie zdecydowałem si

ę

wyci

ąć

otwór w cz

ęś

ci rufowej, gdzie na mój rozum winny by

ć

ładownie, wi

ę

c gwałtowna dekompresja nie mogła bezpo

ś

rednio zagrozi

ć

ż

yciu załogi.

Odesłałem „Burnera" do baga

ż

nika „Starflasha", po czym wsun

ą

łem głow

ę

i tułów w gł

ą

b otworu i

wolno wpełzłem do

ś

rodka. Wokół panowała ciemno

ść

. Reflektor wypłukiwał z niej kontury

pomieszczenia niedu

ż

ego i chyba rzadko odwiedzanego. Jedyne drzwi, wgniecione do wewn

ą

trz,

zwisały pod k

ą

tem do podłogi, zahaczone zamkiem o nadwer

ęż

on

ą

o

ś

cie

ż

nic

ę

; gdy je

potr

ą

ciłem, obsun

ę

ły si

ę

bezszelestnie na posadzk

ę

, wzbijaj

ą

c chmur

ę

kurzu. Za nimi był

korytarz. Po jego przeciwnej stronie znajdowały si

ę

równie

ż

komory magazynowe. Drzwi do nich,

wyssane pró

ż

ni

ą

, le

ż

ały zwichrowane lub strzaskane. Pod podeszwami kruszyły si

ę

odłamki

plastyku pochodz

ą

ce z rozerwanych dekompresj

ą

opraw o

ś

wietleniowych. Instalacja elektryczna,

radiofoniczna i pomiarowo-kontrolna wylazła ze

ś

cian i zwisała jak porwana serpentyna; po

osprz

ę

cie pozostały jedynie dziury w boazeriach. Korytarz z obu stron za

ś

lepiały gazoszczelne

grodzie. Byłem w wi

ę

zieniu, z którego mogłem si

ę

wydosta

ć

, dopóki w poszyciu statku istniał

wyci

ę

ty przez „Bumera" otwór. Lecz wkrótce kto

ś

z załogi otwór ten zacementuje, a grodzi nie

wolno mi forsowa

ć

, zreszt

ą

nie miałem czym... Tkni

ę

ty przeczuciem wróciłem do „Starflasha" po

miotacz plazmowy. Traumatem mo

ż

na razi

ć

skutecznie sił

ę

ż

yw

ą

, ale nie — no có

ż

, i to

wypadało wzi

ąć

pod uwag

ę

— sprz

ę

t bojowy. Wcisn

ą

łem si

ę

w k

ą

t, mi

ę

dzy paki, i zgasiłem

reflektor. W zupełnej ciszy i ciemno

ś

ci zacz

ą

łem czeka

ć

. Z dołu, przez czarn

ą

przer

ę

bel,

spogl

ą

dały na mnie jasne i kłuj

ą

ce jak ostrza szpilek punkciki gwiazd... Załoga prawdopodobnie

najpierw zasklepi otwór w płaszczu. Potem, kiedy zza podniesionych grodzi napłynie tutaj
powietrze, zajmie si

ę

napraw

ą

poszycia wewn

ę

trznego i zrujnowanych wn

ę

trz... ...Zapasowych

drzwi mogliby poszuka

ć

na Ziemi... ...Wyl

ą

duj

ą

przed magazynami wyposa

ż

enia

mieszkaniowego...
...Z burty statku wyłania si

ę

trap i zje

ż

d

ż

a po nim p

ę

katy wehikuł...

...„Lutz — mówi komandor Milady — jeste

ś

my przygotowani na wszystko. Plany obronne s

ą

gotowe od pi

ę

tnastu lat"...

... A tu z wehikułu wynurza si

ę

monstrualny paj

ą

k. Snuje za sob

ą

ni

ć

i oplata ni

ą

komandora

Milady'ego i mnie, i magazyny. Ci z Admiralicji wrzeszcz

ą

...

... Karvitsch podskakuje i krzyczy: „Dobrze wam tak, dobrze wam tak! Zyg-zyg-zyg!" Kl

ę

ka

przed kobiet

ą

w podkasanym kitlu... ...Paj

ę

cza ni

ć

oplata nas bardziej... ...„Milady, co z pa

ń

skimi

planami?!"... ...„Lutz!!"...

background image

Spałem sto czterdzie

ś

ci minut. Zasn

ąć

w takich okoliczno

ś

ciach! (Pó

ź

niej doktor Zend

wytłumaczył mi,

ż

e w szczególnie trudnych warunkach psychofizycznych u człowieka mog

ą

wyst

ą

pi

ć

objawy zwolnienia funkcji fizjologicznych ł

ą

cznie z okresow

ą

utrat

ą

przytomno

ś

ci).

D

ź

wigaj

ą

c si

ę

na nogi usłyszałem szmery swych porusze

ń

. A wi

ę

c w komorach nie było ju

ż

pró

ż

ni. Tak, nawet czuło si

ę

ten delikatny opór powietrza. Spu

ś

ciłem wzrok i zapaliłem reflektor.

Niedawny otwór wypełniała pancerna plomba. W

ś

wietle reflektora zobaczyłem te

ż

inne łaty.

Pokrywały cał

ą

niemal posadzk

ę

tego pomieszczenia i cz

ęś

ciowo korytarza. Ponownie

przyjrzałem si

ę

boazeriom. Dziury, które, jak zrazu s

ą

dziłem, powstały po zniszczonym

dekompresj

ą

instalacyjnym osprz

ę

cie, były wynikiem działania tych samych czynników, co

zamieniły w rzeszoto posadzk

ę

. Statek przeszedł przez rój, i to przeszedł do

ść

dawno,

zwa

ż

ywszy warstw

ę

kurzu powlekaj

ą

cego roztrzaskane skrzydła drzwiowe, które — jak z tego

wynikało — nie ja zniszczyłem. Załoga ograniczyła si

ę

do załatania pancerza, nie dbaj

ą

c o

usuni

ę

cie szkód wewn

ę

trznych. I to było niezwykłe. Tusz

ą

c,

ż

e i tym razem nikt tu nie zajrzy,

wyszedłem na korytarz. W tej ciszy kroki rozbrzmiewały jak uderzenia młota, cho

ć

ci

ąż

enie nie

przekraczało tutaj 0,8 grawitacji ziemskiej i starałem si

ę

st

ą

pa

ć

mi

ę

kko. Za gazoszczeln

ą

o

ś

cie

ż

nic

ą

uniesionej grodzi trafiłem na drzwi. Zwolniłem rygiel i ostro

ż

nie je pchn

ą

łem. Przez

szpar

ę

wdarło si

ę

ś

wiatło i słaby hałas. Na tym odcinku korytarz był tak

ż

e pusty, ale nie

opuszczony. W

ś

lizn

ą

łem si

ę

tam. Stan

ą

łem przed pierwszym z długiego szeregu wej

ść

. W

odrzwia, na wysoko

ś

ci mych oczu, wtopiona była tabliczka. Wygrawerowane na niej łaci

ń

skie

litery układały si

ę

w napis:

Zamra

ż

alnia — F.

Przeczytałem go kilkakrotnie.
Bezwiednie wyci

ą

gn

ą

łem r

ę

k

ę

i wtedy drzwi samoczynnie si

ę

otworzyły. Fotokomórka albo sensor. Za tymi drzwiami
znajdowały si

ę

drugie — ocieplane, zamkni

ę

te na

magnetyczny zatrzask. Nacisn

ą

łem je ramieniem. W

ś

rodku

zabłysło

ś

wiatło. Przed sob

ą

miałem wypełniaj

ą

cy cał

ą

zamra

ż

alni

ę

stela

ż

, oszroniony, d

ź

wigaj

ą

cy przezroczyste skrzynie. Nie potrzebowałem si

ę

do

nich zbli

ż

a

ć

: st

ą

d widziałem,

ż

e spoczywały w nich istoty; istoty, które naprawd

ę

i najsłuszniej

mo

ż

na nazwa

ć

lud

ź

mi. To byli ludzie. Martwi.

Wycofałem si

ę

ze zdławionym gardłem. Min

ą

łem zamra

ż

alni

ę

E, D, C, B i A. Za nimi, we wn

ę

ce,

zobaczyłem kr

ę

te schodki prowadz

ą

ce na górne pokłady i odnog

ę

ł

ą

cz

ą

c

ą

równoległe korytarze.

Poszedłem prosto, konsekwentnie zmierzaj

ą

c w stron

ę

dziobu. Gazoszczelne

ś

luzy dzieliły ten

najni

ż

szy pokład na odcinki długo

ś

ci kolejowego wagonu. Zatrzymałem si

ę

w trzecim licz

ą

c od

komór magazynowych. Tu mie

ś

ciły si

ę

, je

ś

li wierzy

ć

napisom na tabliczkach, kabiny osobowe.

Do dzisiaj nie wiem, czy tamte drzwi otworzyły si

ę

same, czy te

ż

ja je otworzyłem. Ujrzałem

wpatrzonego we mnie Obcego, który zdawał si

ę

wiedzie

ć

,

ż

e nadchodz

ę

, i od dawna czeka

ć

, a

ż

przest

ą

pi

ę

próg. Stał przede mn

ą

nagi, na rozkraczonych, paj

ę

czastych nogach. Za nim

spacerował drugi Obcy. Poruszał si

ę

jak mechanizm: po ka

ż

dym kroku zamierał na ułamek

sekundy. Ten przede mn

ą

wydał z siebie ostrzegawczy skrzekot i tamten zwrócił si

ę

ku mnie. To

była samica. Stali

ś

my naprzeciw siebie milcz

ą

cy i nieruchomi. Patrzyłem tak,

ż

eby widzie

ć

ich

oboje;
widziałem równie

ż

skł

ę

bione bety na kojach, wytart

ą

wykładzin

ę

podłogow

ą

, poplamione

ś

ciany i

brudne drzwiczki szaf. Słyszałem

ś

wiszcz

ą

ce oddechy Obcych i to dalekie człapanie. Cholernie

ż

ałuj

ę

, Milady,

ż

e nie zapoznałem si

ę

z aneksem „o wariantach porozumienia" do pa

ń

skiego z

pewno

ś

ci

ą

rzetelnie opracowanego dossier Akcji „Przybysz".

Człapanie było coraz bli

ż

sze. Odsun

ą

łem si

ę

od drzwi, przytuliłem plecy do boazerii i zacisn

ą

łem

palce na kolbie traumatu. Na progu zatrzymał si

ę

robot. Nie mogłem si

ę

myli

ć

: identycznego

ogl

ą

dałem u komandora. Milady trzyma tego gruchota dla zabawy; jego robot tkwi na korytarzu,

wita i

ż

egna go

ś

ci, i pełni funkcje od

ź

wiernego oraz szatniarza. Liczy sobie ponad sto

pi

ęć

dziesi

ą

t lat, podobno brał udział w jednej z pierwszych mi

ę

dzygwiezdnych wypraw, po czym

został mu na piersi emblemat opatrzony nazw

ą

statku: Deltus. Ten w drzwiach te

ż

nosił taki

emblemat, z t

ą

ż

nic

ą

,

ż

e wytłoczone w nim litery tworzyły nazw

ę

:

Audax.
Samiec, nie otwieraj

ą

c ust, zaskrzekotał przeci

ą

gle.

W cz

ęś

ci czołowej robota zapłon

ę

ła kontrolka. To była

background image

kontrolka wewn

ę

trznego toru. Robot wi

ę

c drog

ą

radiow

ą

z kim

ś

si

ę

porozumiewał, a o ile znam

si

ę

na zasadach organizacji ł

ą

czno

ś

ci, tym torem mógł si

ę

porozumiewa

ć

wył

ą

cznie z innym

robotem lub centralnym komputerem statku. Obcy nadal stali nieporuszeni, robot zagradzał mi
drog

ę

do wyj

ś

cia. Było cicho, tylko gdzie

ś

w gł

ę

bi rozległ si

ę

szybki t

ę

tent. Kto

ś

biegł, ci

ęż

ko,

jakby d

ź

wigał zbroj

ę

. Wetkn

ą

łem traumat za biodrowy pas i powoli zdj

ą

łem z ramienia miotacz.

Oparłem kolb

ę

o biodro, lew

ą

dłoni

ą

uj

ą

łem r

ę

koje

ść

, praw

ą

poło

ż

yłem na spu

ś

cie. Wiesz co,

Karvitsch, wypchaj si

ę

ty z tym swoim szeroko rozumianym humanitaryzmem. Wymierzyłem luf

ę

w

ś

wiatło drzwi. T

ę

tent dobiegał ju

ż

zza

ś

ciany. Robot odst

ą

pił od wej

ś

cia i w tej

ż

e chwili do

kabiny wpadł automat bojowy. Zapomniałem o robocie i tych stoj

ą

cych opodal stworach, które

mogły mnie przecie

ż

zaatakowa

ć

; widziałem jedynie błyszcz

ą

cy profil automatu i jego ruch, kiedy

omiataj

ą

c spojrzeniem kabin

ę

okr

ę

cał si

ę

wokół swej osi, z ka

ż

d

ą

setn

ą

sekundy bli

ż

szy zaj

ę

cia

w stosunku do mnie pozycji frontalnej. Wykonał cz

ęść

ruchu potrzebnego, by-zwróci

ć

si

ę

do mnie

frontem, gdy w jego pancerzu rozwarła si

ę

szczelina, w której zal

ś

nił wylot lasera. Wtedy

nacisn

ą

łem spust. Nie, wtedy postanowiłem nacisn

ąć

spust. Impulsy nerwami cybiofikowanymi

rozchodz

ą

si

ę

pr

ę

dzej ni

ż

nerwami somatycznymi, mimo to od wydania przez mózg dyspozycji

do jej realizacji upłyn

ę

ło około siedemdziesi

ę

ciu pi

ę

ciu tysi

ą

cznych sekundy. Przez ten czas

automat zdołał obróci

ć

si

ę

o dalsze 40 stopni i otworzy

ć

ogie

ń

. Promie

ń

lasera, zmierzaj

ą

c ku

ś

rodkowi mej klatki piersiowej, j

ą

ł ci

ąć

moje rami

ę

w tym samym momencie, w którym

uruchomiłem spust miotacza. Tam gdzie stał automat i robot, zaja

ś

niała jaskrawa łuna. Ogie

ń

smagn

ą

ł nagie ciała Obcych, podmuch cisn

ą

ł ich na br

ą

zowiej

ą

c

ą

od

ż

aru po

ś

ciel. Znikn

ę

ły oba

androidy, znikn

ę

ło skrzydło drzwi i fragment

ś

ciany. Kabin

ę

wypełniły smoliste kł

ę

by dymu.

Komórki cybiofikowane s

ą

równie wra

ż

liwe na ból, co komórki somatyczne, ale ja nie czułem

bólu, nie czułem go nawet potem, kiedy schylaj

ą

c si

ę

po upuszczony miotacz, ujrzałem le

żą

c

ą

u

mych stóp r

ę

k

ę

, któr

ą

automat zd

ąż

ył mi odstrzeli

ć

. Pu

ś

ciłem si

ę

p

ę

dem przez korytarz. „Chcesz

si

ę

przekona

ć

, czy twój znajomy nie jest aby cybem? Napomknij mu,

ż

e do pobliskiego

magazynu dostarczono wła

ś

nie nowe dyferencjały. Je

ś

li nie przypomni sobie nagle,

ż

e za

kwadrans ma pilne spotkanie, mo

ż

esz by

ć

o niego spokojny."

Zaczynał mi dr

ę

twie

ć

bark. W biegu nało

ż

yłem na kikut ramienia łat

ę

kompensacyjn

ą

. Przed

uchylonymi drzwiami do pogr

ąż

onych w ciemno

ś

ci komór magazynowych zapaliłem reflektor.

Ś

lizgaj

ą

c si

ę

po okruchach plastyku dotarłem do mojej komory. Wycelowałem miotacz w

posadzk

ę

. W o

ś

lepiaj

ą

cym rozbłysku otwarła si

ę

pode mn

ą

czarna, gwia

ź

dzista otchła

ń

. Po

ś

wiec

ą

cych wi

ś

niowo brzegach wyrwy przemkn

ę

ły z suchym trzaskiem iskry strzelaj

ą

ce z

rozerwanej instalacji; z przewodów buchn

ę

ły białosine obłoki. P

ę

d powietrza pchn

ą

ł mnie ku

czelu

ś

ci, za mn

ą

załomotały spadaj

ą

ce grodzie. Wypu

ś

ciłem miotacz i uczepiłem si

ę

mi

ę

kkiej

jeszcze ko

ń

cówki rury, co prostuj

ą

c pod wpływem udaru termicznego jakie

ś

swoje wygi

ę

cie,

wysun

ę

ła si

ę

spod wewn

ę

trznego poszycia i sterczała w wypalonym otworze. Podci

ą

gn

ą

łem

kolana i trafiłem stopami na płaszcz statku. Podeszwy solidnie przywarły do pancerza. Pu

ś

ciłem

koniec rury i wyprostowałem grzbiet. Do głowy napływała mi krew, a uci

ę

te rami

ę

szarpał

pulsuj

ą

cy ból. Z dziury w pancerzu wychyn

ą

ł mój miotacz i poszybował w kosmos. Spojrzałem w

kierunku „Starfiasha". Jego panoramiczny iluminator błyszczał w sło

ń

cu jak lustro. Krok po kroku,

w zupełnej ciszy, pokonałem dziel

ą

c

ą

mnie od niego przestrze

ń

. Z wysiłkiem wczołgałem si

ę

do

kabiny. W

ą

tpi

ę

, wy „naprawd

ę

ludzcy ludzie", czy ktokolwiek z was, maj

ą

c tylko jedn

ą

r

ę

k

ę

,

potrafiłby poradzi

ć

sobie z ujemn

ą

grawitacj

ą

. Szczerze mówi

ą

c, nie wiem; jak udało si

ę

to mnie.

Spocz

ą

łem w swojskich obj

ę

ciach fotela. Przewentylowałem kabin

ę

i zdj

ą

łem pró

ż

niowy hełm.

Poczułem na głowie ucisk elektrod kasku. Zapłon! Grawitacja zanikła.
— Jestem ranny — oznajmiłem gło

ś

no.

— Przejmujemy sterowanie — odparł przez radio tubalny głos Milady'ego.

Vn. ODKRYCIE PRAWDY

Le

ż

ałem w ciszy (ziemskiej ciszy — ta cisza nie ma nic wspólnego z cisz

ą

kosmosu) i w bieli.

Prosto z Emit-
—Second konwert

ą

sanitarn

ą

przetransportowano mnie tu, do kliniki w Decksance. bo tu był

doktor Zend, jeden z najlepszych współczesnych implantatologów. Wdychałem szpitalny zapach i

ć

wiczyłem sw

ą

now

ą

, odzyskan

ą

r

ę

k

ę

, która dłu

ż

ej nie u

ż

ywana, lubiła cierpn

ąć

.

background image

Zend zapewnił mnie,

ż

e cierpni

ę

cie ust

ą

pi, kiedy zregeneruj

ą

si

ę

poł

ą

czenia. Przebywałem tu od

tygodnia i w tym czasie Wy

ż

z południa rozgonił chmury. Niebo było pogodne, Milady —

przeciwnie: na skraju kozetki przycupn

ą

ł zachmurzony i pos

ę

pny. Odło

ż

yłem ci

ąż

ki i spu

ś

ciłem

nogi na podłog

ę

.

— Analizowali

ś

cie seans? — zapytałem.

Milady pokazał mi sw

ą

bezradn

ą

min

ę

. Jego szeroka,

ogorzała twarz wyra

ż

ała wi

ę

cej ani

ż

eli słowa.

— Gdybym powiedział wam to sam, bez tego hipnotycznego seansu — dodałem — chyba by

ś

cie

mi nie uwierzyli.
— Szkopuł w tym,

ż

e my i tak nie bardzo w to wszystko wierzymy. Pod

ś

wiadomo

ść

nie kłamie,

lecz pochodz

ą

ce od niej informacje mog

ą

by

ć

fałszywe.

— Pan mnie intryguje.
— Dzieje si

ę

tak wtedy, gdy produkty zbyt bujnej wyobra

ź

ni hipnotyzowanego oddziaływaj

ą

na

pod

ś

wiadomo

ść

albo gdy do pod

ś

wiadomo

ś

ci zostaj

ą

wyparte tre

ś

ci zdarze

ń

wprawdzie

autentycznych, ale zinterpretowanych bł

ę

dnie.

— Przypu

ść

my,

ż

e jestem znowu na tamtym statku. Czuj

ę

,

ż

e zagra

ż

a mi niebezpiecze

ń

stwo. Do

kabiny wpada automat z laserem gotowym do pracy. Jestem przekonany,

ż

e zaraz wymierzy go

we mnie, wi

ę

c strzelam. W rzeczywisto

ś

ci jednak automat ten. znaj

ą

c lepiej ni

ż

ja sytuacj

ę

na

statku i wiedz

ą

c, jaki jest stosunek Obcych do ludzi, zapłon

ą

wszy raptem małpi

ą

miło

ś

ci

ą

do

mnie, przybył mi z odsiecz

ą

. Niestety, to, co było ratunkiem, wzi

ą

łem za napa

ść

i nawet moja

pod

ś

wiadomo

ść

b

ę

dzie si

ę

upiera

ć

przy napa

ś

ci. Czy o to panu idzie?

— Poniek

ą

d. Chocia

ż

akurat w tym przypadku wspomniany automat miał wobec ciebie zamiary

wrogie, o czym najdobitniej

ś

wiadczy twoja r

ę

ka.

— Dlaczego wi

ę

c nie wierzycie w pozostałe fakty? Milady sapn

ą

ł. Oparł dłonie o uda i wstał z

kozetki, oci

ęż

ale, jak wyła

żą

cy z błotnej k

ą

pieli hipopotam. Wyprostował ko

ś

ci, po czym usiadł z

powrotem na tym samym miejscu.
— Powiem ci, co my

ś

my widzieli — o

ś

wiadczył. Od pocz

ą

tku jego wizyty czekałem na te słowa.

Komandor za

ś

zrazu z nowinami zwlekał, jak gdyby w duchu rozwa

ż

ał, czy nie s

ą

one obj

ę

te

tajemnic

ą

.

— Mieli

ś

my z cyborgiem nieprzerwany kontakt — powiedział teraz. — Zgodnie z naszymi

przewidywaniami rakietka, po oderwaniu si

ę

od twego „Starflasha", została wessana przez

ś

luz

ę

.

Ś

wiatła było tam sk

ą

po, ale kiedy po usuni

ę

ciu dekompresji do

ś

luzy weszli Obcy, bez trudu

mogli

ś

my rozró

ż

ni

ć

poszczególne sylwetki. Te stwory poruszały si

ę

jak... Wiesz, co mi to

przypominało? Pokaz musztry na zwolnionym filmie.
— Albo jakby na

ś

ladowały ruchy prymitywnych robotów, prawda ? — podsun

ą

łem, uderzony

nagle tym podobie

ń

stwem. Milady przytakn

ą

ł i bez zastanowienia kontynuował:

— Lewa noga do przodu, a prawa r

ę

ka do tyłu i przerwa;

potem na odwyrtk

ę

i znów przerwa. Ka

ż

dy zwrot ciała zaakcentowany przerw

ą

. Słyszeli

ś

my

tak

ż

e głosy tych istot. Chyba wymieniały mi

ę

dzy sob

ą

jakie

ś

uwagi.

— Z tego, co pan mówi, wnosz

ę

,

ż

e odst

ą

pił pan od swej teorii kosmicznego tropizmu?

— Ach — Milady

ż

achn

ą

ł si

ę

. — Wtedy chciałem ci

ę

sprowokowa

ć

. To jasne,

ż

e mamy do

czynienia z istotami rozumnymi; nie umiemy tylko okre

ś

li

ć

ich mentalno

ś

ci. Przyzna

ć

jednak

nale

ż

y,

ż

e do naszego cyborga wzi

ę

li si

ę

w taki sposób, w jaki my by

ś

my si

ę

wzi

ę

li do cyborga

cudzego. Kiedy zawiodły ich próby porozumienia si

ę

ze spec-cybem, nabrali podejrze

ń

i zawlekli

go do laboratorium. Tam podł

ą

czyli go do jakiej

ś

cudacznej aparatury, chyba diagnostycznej, a

ź

niej, po godzinnym skrzekotaniu, potraktowali go lancetem. No i podst

ę

p wykryli. Wiwisekcji

dokonały ich roboty; sprawnie, jakby były do tego specjalnie przyuczone. — Milady klepn

ą

ł si

ę

po

udzie. — Na podłodze! Stół operacyjny był za mały... — zamilkł. Podj

ą

ł ze wzburzeniem: — Tam

wszystko jest za małe! Ich przeci

ę

tna wzrostu to dwa metry pi

ę

tna

ś

cie, a koje, które widziałe

ś

,

stół operacyjny, sprz

ę

ty, pomieszczenia Obiektu — wszystko to rozmiarami pasuje raczej do ich

robotów. We

ź

my cho

ć

by t

ę

rakietk

ę

,

ż

eby zmie

ś

ci

ć

si

ę

w jej kabinie, spec-cyborg musiał si

ę

skr

ę

ci

ć

jak joga. Nie s

ą

dz

ę

, aby to była ich ulubiona pozycja, zwłaszcza

ż

e prawie uniemo

ż

liwia

sterowanie.
— Przyjrzeli

ś

cie si

ę

tym robotom? — wtr

ą

ciłem.

Milady, któremu moje pytanie zm

ą

ciło tok wywodu, zastygł

z otwartymi ustami.

background image

— Ja si

ę

przyjrzałem im dobrze. Stałem z nimi oko w oko. Kształtem do złudzenia przypominaj

ą

nas. Jakby ich budowniczowie zapatrzyli si

ę

w ludzi.

— Obserwowali

ś

my pewnego osobnika, jak si

ę

posilał — powiedział komandor zaprz

ą

tni

ę

ty

własnymi my

ś

lami. —^ Kiedy naszego cyborga wprowadzono do tego laboratorium, był tam

golas, który wy

ż

erał co

ś

z miski. Jedzenie brał w gar

ś

cie i wtykał do g

ę

by, jak moja wnuczka, gdy

si

ę

dorwie do puszki z „Ambrozj

ą

"...

— Zaraz, wi

ę

c co si

ę

wam wła

ś

ciwie nie zgadza? ',' Milady westchn

ą

ł. Z zakłopotaniem potarł

sw

ą

kwadratow

ą

szcz

ę

k

ę

. Wreszcie si

ę

zdecydował.

— Dwie sprawy nas dr

ę

cz

ą

, Lutz. Sprawa pierwsza, to te tabliczki z łaci

ń

skimi napisami:

„zamra

ż

alnia", „komory magazynowe", „kabiny załogi" i tak dalej. Sprawa druga, to ci zamro

ż

eni

ludzie. Ludzie...
— Ale

ż

ja...

— W porz

ą

dku, Lutz. Przy

ś

lemy ci tutaj psychoanalityka. Podczas hipnotycznego snu

utrzymywałe

ś

,

ż

e korytarz, którym szedłe

ś

, był podobny do korytarza w wagonie kolejowym, a

drzwi do kolejnych pomieszcze

ń

były rozmieszczone jak drzwi do przedziałów.

— Owszem, ale...
— Otó

ż

faceci z Admiralicji przypuszczaj

ą

,

ż

e w dzieci

ń

stwie byłe

ś

ś

wiadkiem albo i uległe

ś

wypadkowi. Jechałe

ś

poci

ą

giem, gdy wydarzyło si

ę

co

ś

strasznego: nagłe hamowanie, p

ę

kni

ę

cie

toru... Zderzenie raczej nie, bo przy dwustu plus drugie dwie

ś

cie z przeciwka wyzwoliłoby si

ę

tyle

energii,

ż

e... No wi

ę

c jechałe

ś

poci

ą

giem. Pasa

ż

erowie jak to pasa

ż

erowie zlekcewa

ż

yli przepisy

i nie zapi

ę

li pasów; ty jeden w przedziale miałe

ś

je zapi

ę

te. Kiedy si

ę

to stało, wybiegłe

ś

na

korytarz, krzyczałe

ś

, przera

ż

ony zagl

ą

dałe

ś

do przedziałów, gdzie le

ż

ały skotłowane ciała...

— Do licha, to bym pami

ę

tał!

— Niekoniecznie. Pami

ęć

tamtego wypadku szok mógł wyprze

ć

do pod

ś

wiadomo

ś

ci. Dopiero

gdy znalazłe

ś

si

ę

w równie stresogennej sytuacji, powróciły rzekomo zapomniane obrazy.

Uzupełniła je troch

ę

wyobra

ź

nia... Do pokoju wkroczył doktor Zend. U

ś

miechni

ę

ty i radosny.

— Przepraszam — powiedział. — Nie zamierzałem panom przeszkadza

ć

.

— I nie przeszkodził pan — odparł Milady zeskakuj

ą

c z kozetki. U

ś

cisn

ą

ł mi rami

ę

. — Do

zobaczenia, Lutz. Do widzenia panu, doktorze. Zend odprowadził go wzrokiem.
— Jak r

ę

ka, samopoczucie? — zagadn

ą

ł mnie, gdy drzwi za Miladym si

ę

zamkn

ę

ły. Uniosłem

ci

ąż

ki ponad głow

ę

.

— R

ę

ka sprawuje si

ę

znakomicie, z samopoczuciem jest gorzej — odparłem. — Nie tylko jestem

cybem, ale do tego cierpi

ą

cym na zaburzenia umysłowe. Doktor Zend pozostał promienny, lecz

patrzył na mnie
badawczo —jak wtedy w holu, przed pokoikiem Alberta. Wyj

ą

ł mi z dłoni ci

ąż

ki. Jego kitel

roztaczał znajom

ą

wo

ń

septofobu.

— Chyba nadszedł czas,

ż

eby

ś

my ze sob

ą

szczerze pogadali — o

ś

wiadczył.

— Co

ś

z Albertem? — zaniepokoiłem si

ę

.

— Ach nie, sk

ą

d

ż

e! Albert czuje si

ę

wybornie. Wczoraj telefonowała z Maceio pa

ń

ska mał

ż

onka.

Albert jest bardzo

ż

ywy i pani Elie pytała, czy nadmiar ruchu mu nie zaszkodzi.

— A jak si

ę

czuje

ż

ona?

— Przypuszczam,

ż

e dobrze. — Zend usiadł tam, gdzie siedział Milady. Jego stopy nie dotykały

podłogi. Elie, gdyby tu usiadła, te

ż

by mogła swobodnie majta

ć

nogami. Elie i Zend wygl

ą

daj

ą

niczym rodze

ń

stwo.

— Czy chce pan ze mn

ą

rozmawia

ć

o Elie? Doktor Zend zamrugał powiekami. U

ś

miechał si

ę

dobrotliwie.
— Nie mam nic przeciwko temu tematowi, wszelako wolałbym porozmawia

ć

o panu. A raczej o

nas... O nas wszystkich. — Odwrócił głow

ę

. Równie

ż

z profilu przypominał mi Elie. — To

delikatna materia i trudno o niej mówi

ć

, tym bardziej

ż

e poruszaj

ą

c j

ą

, post

ę

puj

ę

niezgodnie z

przepisami. Niemniej ufam,

ż

e zostanie mi to darowane, bo przecie

ż

na pełny sukces

terapeutyczny mog

ę

liczy

ć

tylko wówczas, gdy wprowadz

ę

pana w te zagadnienia.

— Zamierza pan podda

ć

mnie dalszej kuracji?

— Zamierzam panu pomóc.
— No, o ile...
Zend chwycił mnie za nadgarstek. Gestykulacj

ą

, bo zabrakło mi konceptu, starałem si

ę

przedstawi

ć

mu swój punkt widzenia i wtedy przytrzymał moj

ą

dło

ń

.

background image

— Co pan wie o cybiofikacji? — zagadn

ą

ł łagodnie.

— Pytanie!
— Tak s

ą

dziłem: ocenia pan j

ą

subiektywnie. Ale ja my

ś

l

ę

o cybiofikacji w ogóle — doktor nie

puszczał mojej dłoni. Zni

ż

ył głos: — Seymour, czy pan wie... czy wiesz,

ż

e nasi przodkowie kładli

si

ę

do grobu z własnym uz

ę

bieniem? Czy wiesz,

ż

e dopiero od stu lat ludzie u

ż

ywaj

ą

ś

rodków na

porost włosów i

ż

e ongi

ś

włosy im rosły same? A czy wiesz,

ż

e powonienie naszych przodków

było dziesi

ę

ciokrotnie czulsze od naszego i

ż

e ich paznokcie z łatwo

ś

ci

ą

rozdrapywały skór

ę

? To

jest ewolucja i w

ż

adnym wypadku nie ma dla nas powrotu. Zawsze do przodu, Seymour. By

ć

mo

ż

e stracimy w

ę

ch całkowicie,

by

ć

mo

ż

e znikn

ą

nam paznokcie i st

ę

pieje słuch, ale niewykluczone,

ż

e w zamian rozwin

ą

si

ę

w

nas inne zdolno

ś

ci:

telepatyczne, telekinetyczne i teleplastyczne. Póki co jednak musimy ratowa

ć

si

ę

protezami.

Dawniej ochron

ą

przed zimnem była sier

ść

, która okrywała człowieka od pi

ę

t po czubek czaszki,

ź

niej człowiek przyodziewał si

ę

w futra, wprzód w naturalne, nast

ę

pnie w sztuczne, ciało

dzisiejszego cyborga jest odporne i mało wra

ż

liwe na temperatur

ę

i w zasadzie mo

ż

e on

paradowa

ć

nago zarówno w strefie tropikalnej, jak i podbiegunowej. Dawniej człowiek miał

pazury i kły. pó

ź

niej łamliwe paznokcie i ko

ś

lawe. próchniej

ą

ce pie

ń

ki, dzisiaj ma na ko

ń

cach

palców słab

ą

rybi

ą

łusk

ę

i w wieku szesnastu-siedemnastu lat gołe dzi

ą

sła Przez wieki człowiek

zmieniał warunki swego

ś

rodowiska i wraz z nim zmieniał si

ę

sam. Przyroda jest idealnym

przykładem stanu równowagi chwiejnej; usuni

ę

cie czy wprowadzenie bodaj jednego czynnika

ekologicznego nieuchronnie wywołuje lawin

ę

skutków trwaj

ą

c

ą

do momentu, w którym nie

zostanie na nowo osi

ą

gni

ę

ty stan równowagi. Człowiek zakłócał t

ę

równowag

ę

, odk

ą

d zdobył

narz

ę

dzia, a narz

ę

dziami posługiwał si

ę

po to,

ż

eby warunki

ż

ycia uczyni

ć

zno

ś

niejszymi.

Polepszaj

ą

c swój byt, truł powietrze, ziemi

ę

i wod

ę

, nitrował si

ę

chemikaliami, a

ż

narobił takiego

bałaganu w swoich genach,

ż

e trzeba mu było pomy

ś

le

ć

nie tylko o dalszym przekształceniu

otoczenia, lecz tak

ż

e własnego ustroju. I musiał my

ś

le

ć

szybko, poniewa

ż

ta metamorfoza

genetyczna stała si

ę

najbardziej bezlitosnym czynnikiem selekcyjnym.

Ś

mier

ć

zebrała wtedy

obfite

ż

niwo, pojawili si

ę

mutanci, i gdyby nie zdobycze nauki, mieliby

ś

my dzi

ś

tak

ą

dyferencjacj

ę

w ludzkich genotypach,

ż

e człowiek od człowieka byłby si

ę

ż

nił jak szympans od diugonia.

Szcz

ęś

ciem zmiany w chromosomach przebiegały wolno i łagodnie, a kontrolowany i racjonalny

dobór i rozmaite ogólnospołeczne zabiegi medyczne zapobiegły ró

ż

nicowaniu si

ę

naszego

gatunku. Całym

ś

wiatem rz

ą

dzi mi

ę

dzy innymi prawidło: ..Co

ś

za co

ś

". Za przekształcenie

ś

rodowiska człowiek zaphicif stosunkowo nisk

ą

cen

ę

. je

ś

li za

ś

zbada

ć

spraw

ę

dogł

ę

bniej, nie

zapłacił nic; przeciwnie - zyskał. Bo twoje ciało, Seymour, jest teraz o niebo doskonalsze, ani

ż

eli

było przed cybiofikacj

ą

. I to powiniene

ś

sobie wreszcie u

ś

wiadomi

ć

. Zreszt

ą

nie tylko ty. to

powinni sobie u

ś

wiadomi

ć

wszyscy ludzie, gdy

ż

ich wszystkich to dotyczy. Tak, nie przesłyszałe

ś

si

ę

. wszystkich albo przynajmniej przytłaczaj

ą

c

ą

wi

ę

kszo

ść

. Ludzie nie zagl

ą

daj

ą

do statystyk.

ich lektur

ą

s

ą

głównie programy telewizyjne i

ż

urnale. ale

gdyby do nich zajrzeli, przekonaliby si

ę

,

ż

e sze

ść

dziesi

ą

t kilka procent obywateli naszego kraju to

cyby! Pozostałych, t

ę

najmłodsz

ą

cz

ęść

społecze

ń

stwa, tych twoich kadetów i tych jeszcze

młodszych, pr

ę

dzej czy pó

ź

niej równie

ż

czeka cybiofikacj

ą

. Wstydzimy si

ę

przed bli

ź

nimi swych

implantatów, tak jak nasi przodkowie wstydzili si

ę

swych chorób; demonstracyjnie szydzimy z

cybów. dr

żą

c jednocze

ś

nie, aby kto

ś

nie dowiedział si

ę

o nas prawdy. Udajemy,

ż

e szpitale takie

jak ten to wyj

ą

tki, a w pozostałych leczy si

ę

normalne przezi

ę

bienia lub zaburzenia w konkokcji,

gdy tymczasem z podziemnych, automatycznych, obsługiwanych przez dyskretne roboty ta

ś

m

produkcyjnych schodz

ą

dziennie tysi

ą

ce sztucznych nerek,

ż

ą

dków, płuc i serc. Wierz mi, dzi

ś

bym nie zliczył operacji, które przeprowadziłem, ale w całej mojej praktyce nie było pacjenta,
który by nie zapytał, czy obowi

ą

zuje mnie tajemnica zawodowa. Ty wyjawiłe

ś

Elie, kim jeste

ś

,

Elie powiedziała ci o sobie, ale

ż

adne z was nie odwa

ż

yłoby si

ę

wyzna

ć

tego w gronie

znajomych, cho

ć

sze

ś

cioro z ka

ż

dej dziesi

ą

tki osób mo

ż

e wam poda

ć

r

ę

k

ę

. Tak

ą

jak ta! Doktor

Zend pu

ś

cił mój nadgarstek i podsun

ą

ł mi pod nos sw

ą

delikatn

ą

dło

ń

.

— Tak, Seymour, jestem cybem, jestem wi

ę

kszym cybem ni

ż

ty. Mam nawet cybiofikowan

ą

g

ę

b

ę

.

Popatrzyłem mu w twarz. Była łagodna i promienna.
— To nie efekt plastyczny, Seymour. Ja taki naprawd

ę

jestem.

background image

— Wiem o tym, stary.

Vm. TEORIA EWOLUCJI

Mimo protestów Zenda, mimo jego gró

ź

b,

ż

e zerwie ze mn

ą

stosunki towarzyskie i nawet je

ś

li

b

ę

d

ę

w przyszło

ś

ci potrzebował pomocy („

ż

ycz

ę

ci,

ż

eby ten twój »Starflash« po starcie zgubił

silnik"), ryzykuj

ą

c sw

ą

karier

ą

, nie udzieli mi jej — mimo wszelkich tych prób sympatycznego

szanta

ż

u, nazajutrz rankiem zamieniłem szpitaln

ą

pi

ż

am

ę

na granatowo-oliwkowy ubiór

kompensacyjny, w którym przywiozła mnie tutaj konwerta sanitarna. Moje cywilne ciuchy zostały
w kwaterze numer dziewi

ęć

budynku „A" O

ś

rodka Szkoleniowego RCF. Aby je odzyska

ć

,

telefonicznie skomunikowałem si

ę

z Miladym i spytałem go, czy nie mógłby mi załatwi

ć

wst

ę

pu

na teren O

ś

rodka. Milady odparł,

ż

e dopóki nosz

ę

mundur, ,,nawet taki, co ma jeden r

ę

kaw

krótszy", O

ś

rodek jest do mojej dyspozycji

o ka

ż

dej porze dnia i nocy, ponadto wyraził zadowolenie

z faktu,

ż

e tak rychło przyszedłem do siebie.

O psychoanalityku, który miał ze mnie zrobi

ć

ofiar

ę

katastrofy kolejowej, ani nie wspomniał. Był „piekielnie
zaj

ę

ty", a przy tym poirytowany.

Ze szpitala wymkn

ą

łem si

ę

bocznym wyj

ś

ciem, aby czasem

nie wpa

ść

na Zenda. Doktorze, kiedy tylko ureguluj

ę

swoje

sprawy, niezawodnie ci

ę

odwiedz

ę

, co wi

ę

cej — b

ę

d

ę

ci

ę

adorował. Przedtem jednak rad bym wytchn

ąć

przy Elie

i Albercie, chocia

ż

przez miesi

ą

c, na który wszak

zapracowałem.
W O

ś

rodku spakowałem cywilne manatki, odwiesiłem do

szafy ubiór kompensacyjny i porozumiałem si

ę

z dy

ż

urnym.

czy nie ma dla mnie jakich

ś

dyspozycji. Nie miał.

Wdzi

ę

czno

ść

wojskowa, psiakrew.

Kiedy wychodziłem z budynku, podkusiło mnie.

ż

eby zaj

ść

do biur projektowych. Przed startem grzebałem tam
w dokumentacji i odt

ą

d nie mogłem pozby

ć

si

ę

my

ś

li,

ż

e

w tych papierach kryje si

ę

naprawd

ę

co

ś

wa

ż

nego. Główny

konstruktor wpu

ś

cił mnie do archiwum. S

ą

siadowało ono

z pracowni

ą

projektow

ą

i przez uchylone drzwi słyszałem

rozmow

ę

. Otworzyłem teczk

ę

z planami zespołu VIS

generacji czwartej. Dlaczego akurat czwartej? Bo le

ż

ała

na wierzchu.
— ...i wyl

ą

dowała.

— Gdzie?
— Gdzie! Na Emit-Second, oczywi

ś

cie. Nasi wpierw odczekali, a potem weszli do

ś

rodka.

— No?
— Była pusta.
— I to było wczoraj?
— Mhm. Powiadaj

ą

,

ż

e Paj

ą

ki wysłały j

ą

po swojego. Licz

ą

.

ż

e go uwolnimy.

— Ostatecznie my by

ś

my zrobili tak samo.

— Ale przedtem by

ś

my rzucili piguł

ę

,

ż

eby pokaza

ć

, jacy

ż

e

ś

my mocni...

Nie, to nie to. Odnalazłem plany zmodyfikowanych układów sterowniczych. Przekartkowałem je
pobie

ż

nie.

— ...stary był po cywilnemu, ten kapitan nie poznał go i powiedział,

ż

eby mu si

ę

nie wtr

ą

cał do

dyscypliny. Stary zło

ż

ył na niego raport.

— Stary ma racj

ę

. Z tego kapitana to taki oiicer, jak ze mnie kawalerzysta. a tym jego chłopakom

to si

ę

'.wdaje,

ż

e s

ą

na wczasach.

— A wiecie,

ż

e nasi nagrali te skrzekoty Paj

ą

ków, co je

przekazywał spec-cyborg? Pu

ś

cili je temu Paj

ą

kowi z Centrum Biofizycznego.

— No?
— Nic. Tylko wybałuszał

ś

lepia. Potem si

ę

uspokoił.

— Ciekawe, czym go karmi

ą

?

— Jaki

ś

profesor, Gnom

ę

albo podobnie, powiedział,*

ż

e za kilkaset lat, jak si

ę

wcze

ś

niej

wszyscy nie pozamieniamy w cyby, b

ę

dziemy wygl

ą

dali jak te Paj

ą

ki. To jest niby jedna z

alternatyw ewolucji.

background image

Poczułem si

ę

tak, jakbym si

ę

otarł o wyja

ś

nienie tego, co mnie trapiło. Odło

ż

yłem na półk

ę

plany

i wszedłem do pracowni. Ale ci młodzi ludzie mówili ju

ż

o czym

ś

innym. Kto

ś

opowiadał dowcip o

cybach. „Za czym najbardziej przepada cyb?..." Po

ż

egnałem ich pr

ę

dko. Przed bram

ą

, obok

Rolispeeda, czekał znajomy czarnoskóry kierowca. Zadzierał twarz do sło

ń

ca i obcasem wybijał

rytm. Z radia w samochodzie waliła muzyka.
— Znowu mnie potrzebuj

ą

? — zapytałem.

— Mam pana odwie

źć

do domu, panie komandorze.

— Nie jestem ju

ż

komandorem. Kierowca błysn

ą

ł z

ę

bami.

— Przeciwnie. Dopiero teraz rzeczywi

ś

cie nim pan jest. Wczoraj odczytano stosowny rozkaz

wiceadmirała Hope'a. Pa

ń

skie walizy wło

ż

yłem do baga

ż

nika.

— Do licha z tym stopniem!
— Niech pan pomy

ś

li o rencie, panie komandorze. Radio zostawi

ć

?

— Tak.
Trzasn

ę

ły drzwiczki. Ruszyli

ś

my, a

ż

ż

wir wystrzelił spod opon. Ten chłopak umiał prowadzi

ć

. I

miał jedn

ą

wspaniał

ą

zalet

ę

: podczas jazdy nie gadał i nie m

ę

czył człowieka pytaniami.

Odpowiadał zapytany, grzecznie, ale lakonicznie. Przewa

ż

nie chłon

ą

ł muzyk

ę

. Muzyka to był

jego

ś

wiat, tak jak moim

ś

wiatem od tej pory zaczynała na powrót stawa

ć

si

ę

Elie. Elie, Albert i

Maceio ze swymi gor

ą

cymi pla

ż

ami. Ciało cyba nie jest w stanie reagowa

ć

na sło

ń

ce, wiatr i

morsk

ą

wod

ę

tak subtelnie, jak ciało somatyczne, sztuczne receptory nie potrafi

ą

przekaza

ć

do

mózgu tej gamy bod

ź

ców, a przecie

ż

, bez wzgl

ę

du na to, kim jeste

ś

my, przemo

ż

nie ci

ą

gnie nas

tam, sk

ą

d wzi

ę

li

ś

my swój pocz

ą

tek. W Decksance zaprosiłem kierowc

ę

do „Elaborate". Chłopak

przyj

ą

ł zaproszenie skwapliwie: był tak samo głodny jak ja, a ja od wczoraj nie miałem nic w

ustach. Zjedli

ś

my spó

ź

niony obiad — czy raczej wczesn

ą

kolacj

ę

— przy tym .stoliku, przy

którym tak si

ę

zalałem czterna

ś

cie dni temu.

Dziobi

ą

c wymy

ś

ln

ą

piecze

ń

nadaremnie próbowałem porachowa

ć

, ile razy, w tej erze znakomicie

rozwini

ę

tej ł

ą

czno

ś

ci, bez istotnej potrzeby przemierzyłem tras

ę

Decksance — O

ś

rodek

Szkolenia Royal Cosmos Force i z powrotem. Powiedziałem o tym kierowcy. Miał na imi

ę

Peter,

nosił trudne do zapami

ę

tania, egzotyczne nazwisko. Pochodził z Estremadura i chełpił si

ę

sw

ą

czyst

ą

murzy

ń

sk

ą

krwi

ą

. Zbyt długo pracował w wojsku,

ż

eby si

ę

dziwi

ć

marnotrawieniu

ludzkiego czasu i energii. Po obiedzie wybrałem si

ę

na zakupy. Znam dobrze gust Elie, tote

ż

wybór upominku dla niej nie sprawił mi kłopotu. W souvenirshopie kupiłem srebrn

ą

statuetk

ę

Panny (Elie urodziła si

ę

8 wrze

ś

nia) z wyrze

ź

bionymi na cokoliku pozostałymi jedenastoma

znakami Zodiaku. Albert jest za mały,

ż

eby cieszyły go takie prezenty, i za du

ż

y,

ż

eby go

zadowoli

ć

byle czym, pojechałem przeto do dzielnicy handlowej „Child". Po drodze

zarezerwowałem na jutro bilet lotniczy do Maceio. Zatrzymali

ś

my si

ę

przed głównym salonem

zabawkarskim. Od kraw

ęż

nika do wej

ś

cia sun

ą

ł ruchomy chodnik tak sprytnie szeroki,

ż

e ka

ż

dy,

kto przechodził tamt

ę

dy, musiał na niego nast

ą

pi

ć

i w efekcie l

ą

dował w poduszkach

powietrznych przedsionka sklepowego. Nim zd

ąż

yłem si

ę

otrz

ą

sn

ąć

, delikatne, lecz stanowcze

pchni

ę

cie skierowało mnie do wn

ę

trza salonu. Na gł

ę

bokich, wij

ą

cych si

ę

standach le

ż

ały

przedpotopowe gady, mechaniczne zwierz

ę

ta, pojazdy dwu-, trój-, cztero-, sze

ś

ciokołowe, tak

ż

e

lataj

ą

ce i pływaj

ą

ce, instrumenty muzyczne, animowani bohaterowie bajek, czasomierze,

krótkofalówki, cybernetyczne komplety, projektory, kamery, imitacje starej broni, zestawy
budowlane, miniosiedla z bie

żą

c

ą

wod

ą

i elektryczno

ś

ci

ą

, domowe sadzawki i terraria, sprz

ę

t

radarowy i sygnalizacyjny, „Mali..." jacy

ś

tam specjali

ś

ci, testery, trena

ż

ery i układanki, automaty

zr

ę

czno

ś

ciowe, magnetowidy. Wszystko to zgodnie ze sob

ą

s

ą

siadowało. Klienci

niezdecydowanie przebierali w tej mechaniczno-sier

ś

ciastej masie. Nie było tu tylko dzieci; ani

jednego dziecka. Pami

ę

tam,

ż

e mój syn w zeszłym roku przez cały dzie

ń

bawił si

ę

znalezionym

na skwerku kawałkiem uschni

ę

tego korzenia, gdy tymczasem w bawialni rosła warstwa kurzu na

zautomatyzowanym lotnisku, miniandroidach, kolei podziemnej, dziesi

ą

tkach zwierzaków,

kolumnach wozów, nie otwartym nawet „Małym psychometrze" i czort wie, na czym jeszcze. Ci,
którzy maj

ą

dzieci, sami najlepiej wiedz

ą

, w jaki

ż

ambaras wprawia nas wybór nowej zabawki dla

dziecka.
W

ś

ród kupuj

ą

cych wypatrzyłem ekspedientk

ę

:

postawn

ą

szatynk

ę

o zielonkawych oczach.

— Ile latek ma pa

ń

ski syn? — spytała, gdy si

ę

jej

background image

zwierzyłem ze swego zmartwienia.
Stali

ś

my obok androidalnego robota, który kr

ę

cił głow

ą

,

błyskał

ś

wiatełkami i co pewien czas powtarzał: „We

ź

mnie,

prosz

ę

".

— Jedena

ś

cie. Interesuje si

ę

sportem i przyrod

ą

. Tak, przyrod

ą

. Lubi filmy przyrodnicze i ma

bujn

ą

wyobra

ź

ni

ę

. Ekspedientka zło

ż

yła r

ę

ce w małdrzyk, deformuj

ą

c swój wysoki, kształtny

biust, i zastanowiła si

ę

.

— Wobec tego mo

ż

e wła

ś

nie film? Mamy na składzie dwudziestopi

ę

cioodcinkowy serial pod

tytułem „Tarzan".
— We

ź

mnie, prosz

ę

— odezwał si

ę

robot.

— O czym to jest? — zapytałem.
— O człowieku wychowanym przez małpy. Sfilmowana powie

ść

jakiego

ś

staro

ż

ytnego czy

ś

redniowiecznego pisarza. Tarzan jako niemowl

ę

dostaje si

ę

w łapy małp i odt

ą

d zaczyna...

— We

ź

mnie. prosz

ę

— zaskrzekotał nachalnie robot. Jego głos wydobywał si

ę

nie wiadomo

sk

ą

d, a w cz

ęś

ci czołowej robota płon

ę

ła kontrolka. Jak wówczas u tego na obcym statku, na

statku, który wci

ąż

kr

ąż

ył. Ekspedientka mówiła o człowieku wychowanym przez małpy i o tym,

ż

e człowiek ten... Człowiek? Homo sapiens? Stałem skamieniały. Byłem bliski, bardzo bliski

czego

ś

najwa

ż

niejszego.

— We

ź

mnie, prosz

ę

.

Homo ferus...
Ludzie wychowani przez zwierz

ę

ta... Tarzan, Mowgli, Lokis...

Lokis! Reakcje Lokisa!
O tym uczono mnie na studiach. A

ż

dr

ż

ałem. Ale uczepiłem

si

ę

tej my

ś

li. Nie mogłem pozwoli

ć

jej umkn

ąć

, jak tamtej,

która kołatała mi si

ę

po głowie, kiedy wertowałem plany

w biurach projektowych. Jakie plany, czego dotyczyły?
Osłona biologiczna „Slarfiashy" generacji pierwszej, drugiej,
trzeciej, czwartej, pi

ą

tej i szóstej, jak równie

ż

wszelkich

innych, budowanych do niedawna statków kosmicznych.
przepuszczała pewien typ promieniowania korpuskularnego,
odkryty zreszt

ą

dopiero przed kilkudziesi

ę

ciu laty... Tak! Po

stokro

ć

TAK!!

Nagle zrozumiałem wszystko.
Promieniowanie korpuskularne, osmalona rakietka
z Museum of Space Ships w Sherridon. człowiek wychowany.
przez zwierz

ę

ta, robot posługuj

ą

cy si

ę

mow

ą

bez udziału ust.

reakcje Lokisa. teoria ewolucji biofizyka Gnome'a — te elementy utworzyły w mym umy

ś

le logiczn

ą

konstrukcj

ę

.

— ...prosz

ę

. Rzuciłem si

ę

do drzwi.

— Pa

ń

skie kasety?!

Pomyliłem wej

ś

cie z wyj

ś

ciem i przez chwil

ę

biegłem w miejscu, po ruchomym chodniku. Kierowca bez

słowa zapu

ś

cił silnik.

— Przed siebie!
Odwołałem rezerwacj

ę

biletu lotniczego do Maceio

i poł

ą

czyłem si

ę

ze Stołecznym Centrum Informacyjnym.

Za

żą

dałem podania wszystkich danych o ha

ś

le „Audax".

Zgodnie z mymi podejrzeniami były to dane wyj

ą

tkowo

sk

ą

pe. Nie były to

ż

adne dane.

— Poda

ć

nazwy dziesi

ę

ciu pierwszych statków

pozaukładowych.
Komputer z CI na ekranie samochodowego monitora
wy

ś

wietlił: Informacje niekompletne. W trakcie

uzupełniania.
— Poda

ć

!

Nazwy .,Audax" nie było. Nie było jej tak

ż

e w nast

ę

pnej dziesi

ą

tce. Nie było jej w ogóle. Ogarn

ę

ła mnie

rozpacz. Poleciłem kierowcy wydosta

ć

si

ę

z miasta i jecha

ć

w kierunku na Quondamon. Wybrałem numer

O

ś

rodka Szkoleniowego RCF. Na szcz

ęś

cie Milady jeszcze tam był. Pogratulował mi awansu i przeprosił,

ż

e zapomniał zrobi

ć

to rano.

— Panie komandorze — przerwałem mu. Z trudem panowałem nad sob

ą

. — Prosz

ę

mi powiedzie

ć

, czy w

swych zbiorach ma pan gazety sprzed stu... nie, dwustu lat? Milady poruszył kanciast

ą

brod

ą

.

— Owszem... Interesuj

ą

ci

ę

starocie? Umówmy si

ę

wi

ę

c na jaki

ś

dzie

ń

.

background image

— Chciałbym je obejrze

ć

natychmiast. Komandor wlepił we mnie wzrok.

— Ty co

ś

...

— Tak.
My

ś

lał, cholera, jak on długo my

ś

lał! I patrzył tak, jak

gdyby miał nadziej

ę

,

ż

e tym. co wiem, zaraz si

ę

z nim

podziel

ę

.

— No có

ż

... W takim razie jed

ź

do mnie, wiesz, gdzie mieszkam. S

ą

siedzi dadz

ą

ci zapasowe

klucze, uprzedz

ę

ich. W bibliotece, w regale trzecim od lewej, na dole znajdziesz roczniki ..Daily

Express". Przypominam,

ż

e te zbiory maj

ą

warto

ść

muzealn

ą

. Po rozruchach, po tej całej

pseudorewolucji informacyjnej, s

ą

to, kto wie, czy nie jedyne

egzemplarze... Aha. a kiedy sko

ń

czysz, rozgo

ść

si

ę

i poczekaj na mnie. B

ę

d

ę

jutro przed

południem. Milady mieszka 36 mil przed Quondamon, w Beville. Przybyli

ś

my tam po północy.

Kazałem kierowcy zaparzy

ć

kaw

ę

. a sam udałem si

ę

wprost do biblioteki. Nawet nie szukałem

długo, cho

ć

tych roczników była poka

ź

na sterta. Wyci

ą

gn

ą

łem kilka wygl

ą

daj

ą

cych szczególnie

s

ę

dziwie i od razu trafiłem. Mo

ż

e dlatego,

ż

e spraw

ę

wyprawy ..Audaxa" wałkowano w prasie

okr

ą

gły rok, a i pó

ź

niej do niej cz

ę

sto wracano.

„Audax" był trzecim mi

ę

dzygwiezdnym statkiem wystrzelonym z orbity okołoziemskiej. 175 lat

temu wzi

ą

ł kurs na Centaura. Na pokładzie znajdowało si

ę

dwudziestu o

ś

miu członków załogi i

osobliwa aparatura z nie mniej osobliw

ą

zawarto

ś

ci

ą

. Kontakt z ..Audaxem" Ziemia utraciła w

niespełna trzy lata po jego starcie. ..Audax" przebył przez ten czas 0,0469 drogi. Trwaj

ą

ca

kilkana

ś

cie lat akcja poszukiwawcza zako

ń

czyła si

ę

fiaskiem. Po dalszych pi

ęć

dziesi

ę

ciu latach

..Audax" został skre

ś

lony z rejestru kosmicznych statków.

..Audaxa" wiódł elektroencelalos redundancyjny komputer o sporych, jak na tamte czasy,
umiej

ę

tno

ś

ciach. Zadania załogi ograniczały si

ę

do skrupulatnego prowadzenia dziennika

pokładowego, pełnienia dy

ż

urów i czuwania nad t

ą

aparatur

ą

, któr

ą

ówczesna prasa niezbyt

ś

ci

ś

le okre

ś

lała mianem genezatora. Genezulor był zmodyfikowan

ą

sztuczn

ą

macic

ą

i zawierał

ż

e

ń

skie oraz m

ę

skie komórki rozrodcze, które pobrano od AISD (..artifical inseminalion special

donor"). Po przebyciu dwóch trzecich drogi, co ..Audaxowi" nie powinno było zaj

ąć

wi

ę

cej ani

ż

eli

41 lat. elektroencefalos. pod kontrol

ą

ludzi, miał dokona

ć

w genezatorze stu czterdziestu aktów

zapłodnienia. a nast

ę

pnie dba

ć

o prawidłowy rozwój zarodków. Po roku opiek

ę

nad

niemowl

ę

tami mieli przej

ąć

ludzie. Mielj im pomóc sta

ć

si

ę

pełnowarto

ś

ciowymi lud

ź

mi.

Człowieka trzeba uczy

ć

wszystkiego; pocz

ą

wszy od prawidłowego trzymania ły

ż

ki po my

ś

lenie

abstrakcjami. Człowiek musi mie

ć

za przewodnika człowieka. w przeciwnym wypadku zostanie

psychiczn

ą

hybryd

ą

. Pami

ę

tam te szokuj

ą

ce wykłady docenta Furlotta. kiedy mówił o dzieciach

porwanych i wychowanych przez małpy. wilki, nied

ź

wiedzie, rysie czy kozice; pami

ę

tam

dokumentalne filmy o daremnych próbach przystosowania tych zdziczałych nastolatków do

ż

ycia

w

ś

ród ludzi i równie daremne próby nauczenia ich bodaj paru słów lub gestów albo poruszania

si

ę

w pozycji pionowej i wykonywania najprostszych czynno

ś

ci; pami

ę

tam nastolatki, które nie

umiały inaczej chodzi

ć

, jak na czworakach, nie umiały inaczej je

ść

. jak bez pomocy r

ą

k, prosto z

podłogi,

ś

wietnie natomiast na

ś

ladowały głosy zwierz

ą

t, wdrapywały si

ę

na laboratoryjne szafy

lub po nich skakały. Pami

ę

tam te

ż

ich zniekształcone członki, skór

ę

na kolanach i dłoniach grub

ą

niczym podeszwa, ciała całe w bliznach i ranach, str

ą

kowate, spadaj

ą

ce a

ż

na łopatki włosy i t

ę

w wieku mego syna dziewczynk

ę

, która, wspi

ą

wszy si

ę

na obudow

ę

komputera. wyła zdartym

sopranem i szczerzyła z

ę

by na eksperymentatora, i jej oczy przera

ż

one i pałaj

ą

ce... Lokisi...

Reakcje Lokisa nad nimi to wła

ś

nie z lubo

ś

ci

ą

rozwodził si

ę

docent Furlott. Ubolewał,

ż

e

obecnie nie zdarzaj

ą

si

ę

porwania dzieci przez zwierz

ę

ta, chyba

ż

e sporadycznie, kiedy jaka

ś

łakn

ą

ca przyrody rodzinka, pomimo zakazu, zap

ę

dzi si

ę

na teren rezerwatu; ale wtedy

zawieruszonego dzieciaka patrole ekologiczne migiem odnajduj

ą

. Brakowało mu materiału do

do

ś

wiadcze

ń

...

,.Audax" niósł na pokładzie sto czterdzie

ś

ci potencjalnych zarodków. Zamro

ż

one komórki nie

potrzebuj

ą

pokarmu i nie zu

ż

ywaj

ą

tlenu. Czterech dodatkowych ,.Audaxów" trzeba by było.

ż

eby

w pobli

ż

e Tolimana przenie

ść

tyle ludzi. Jakie

ż

to koszta! Dlatego zdecydowano si

ę

na

dwudziestoo

ś

mioosobow

ą

załog

ę

zło

ż

on

ą

ze specjalistów-pedagogów oraz na genezator. Dla

przyszłych 140 eksplorerów (niewykluczone te

ż

.

ż

e i kolonizatorów) przygotowano sale

audiowizualne, aparaty przyspieszonej edukacji, filmo- i ta

ś

moteki, aule repetycyjne. symultanki.

background image

Tam. pod okiem dwudziestu o

ś

miu pedagogów, mieli zdoby

ć

wiedz

ę

. Teoretyczn

ą

. Dodatkow

ą

zalet

ą

wychowanków ,.Audaxa" byłoby to,

ż

e ich umysłów nie obarczałaby wiedza

ż

yciowa,

potrzebna na Ziemi, lecz zbyteczna na statku. gdzie mogliby wypracowa

ć

własne i najwła

ś

ciwsze

normy bytu. a równie

ż

i to,

ż

e do Tolimana dotarliby młodzi. Takie były plany. Wszelako po

dwóch latach i dwustu osiemdziesi

ę

ciu dziewi

ę

ciu dniach podró

ż

y ..Audax" dostał si

ę

w stref

ę

morderczego promieniowania korpuskularnego. Osłona biologiczna statku była równie marna, co
osłona ..Starfiashy" pierwszych generacji, i kiedy statek wyszedł ze strefy,
dwudziestoo

ś

mioosobow

ą

załoga ju

ż

nie

ż

yła, w magazynach pami

ę

ci elektroencefalosu zaszły

nieodwracalne zmiany, a w komórkach rozrodczych umieszczonych w genezatorze nast

ą

piły

genetyczne
deformacje. „Audax" mkn

ą

ł dalej, ale wiódł go komputer ,;„ dotkni

ę

ty amnezj

ą

, niepomny zada

ń

i

celów. Ocalałe resztki pami

ę

ci kazały mu umie

ś

ci

ć

ludzkie zwłoki w zamra

ź

alni, a gdy nadszedł

czas — wysła

ć

stosowny impuls do genezatora. Poł

ą

czone komórki zacz

ę

ły si

ę

mno

ż

y

ć

i

rozwija

ć

. Min

ę

ły trzy kwartały i oto z inkubatorów wyl

ę

gły si

ę

paj

ą

kowate stworki: defektywni

potomkowie naszych AISD — donorów starannie wyselekcjonowanych pod wzgl

ę

dem

genetycznym, psychicznym i twórczym. W zdziesi

ą

tkowanych magazynach pami

ę

ci zachowały

si

ę

informacje dotycz

ą

ce opieki nad noworodkami. Ludzie zgin

ę

li, w tej sytuacji elektroencefalos

zrobił jedyne, co mógł
— opiek

ę

poruczył robotom. Konsekwencji nie potrafił przewidzie

ć

. Wiedział,

ż

e

ż

ycie drzemi

ą

ce

w genezatorze ma priorytet ochrony i on je ochronił; skutki nie były dla

ń

w

ż

adnym wypadku

istotne: programi

ś

ci ani przez chwil

ę

nie pomy

ś

leli,

ż

e oka

żą

si

ę

inne ni

ż

z góry zakładane. Kto

ś

,

kto widział dziecko wychowane przez wilczyc

ę

, wyimaginuje sobie takie, które wychował robot.

Jakich

ż

e odruchów i reakcji mały człowiek mo

ż

e si

ę

nauczy

ć

od mechanicznej nia

ń

ki, która

wydaje z siebie skrzekotliwe d

ź

wi

ę

ki, porusza si

ę

jak

ż

ołnierz na mustrze, a to, co malec

identyfikuje ze sw

ą

twarz

ą

, ma pozbawione mimiki ? Aparatura przyspieszonej edukacji, aule

repetycyjne czy symultanki nie naucz

ą

nikogo zachowa

ń

wła

ś

ciwych gatunkowi ludzkiemu, cho

ć

o tych

ż

e zachowaniach mog

ą

powiedzie

ć

wi

ę

cej ani

ż

eli pułk psychologów. Elektroencefalos

prowadził wi

ę

c statek, aczkolwiek nie wiedział, po co i dok

ą

d. Naczelnym jego zadaniem stała si

ę

troska o stworzenia zamieszkuj

ą

ce pokłady ,,Audaxa", stworzenia, dla których „Audax" był ich

ś

wiatem. Dlaczego ,,Audax" wrócił? I czy istotnie wrócił? Mo

ż

e elektroencefalos nadal był

ś

wiadom tego,

ż

e szukaj

ą

planet podobnych do Ziemi, i kiedy po dotarciu do Centaura

skonstatował,

ż

e orbity wokół Tolimana i Proximy s

ą

puste

— pod

ąż

ył dalej, a

ż

podczas swej dewiacji trafił z powrotem do Układu Słonecznego, który

potraktował jako kolejny układ planetarny godny przebadania? Wypraw

ę

„Audaxa" przygotowano

w zasadzie z my

ś

l

ą

o planetach nie zamieszkanych, niemniej liczono si

ę

z ewentualno

ś

ci

ą

napotkania obcej cywilizacji i na t

ę

ewentualno

ść

przygotowano specjaln

ą

procedur

ę

post

ę

powania. Ale elektroencefalos nie znał tej procedury, a nowa załoga o jej istnieniu

prawdopodobnie nie wiedziała. Trudno si

ę

wi

ę

c dziwi

ć

,

ż

e nie usiłowano nawi

ą

za

ć

z nami

kontaktu. Bo przecie

ż

l

ą

dowania rakietki na Emit-Second nie mo

ż

na uzna

ć

za kontakt, tak samo

jak nie mo

ż

na uzna

ć

za prób

ę

kontaktu formy powitania, które mi zgotowano na statku. „Audax"

miał poza sob

ą

175 lat lotu i jego zapasy były na wyczerpaniu. Musiał je uzupełni

ć

. Podobnie

rozpaczliwie wygl

ą

dała sytuacja w składzie z cz

ęś

ciami elektronicznymi, bez których nie do

pomy

ś

lenia jest sprawne funkcjonowanie urz

ą

dze

ń

. ..Audax" dogorywał, a zawarto

ść

ziemskich

magazynów sprz

ę

tu elektronicznego a^ i Przechowalni Paliw J

ą

drowych była dla

ń

jedyn

ą

,

je

ś

li nitf

v

' ostatni

ą

szans

ą

. '

0

^ Odsun

ą

łem rocznik ..Daily E\press" na skraj

biurka i oparłem nogi na blacie. Za oknami

ś

witało. Kawa wystygła. a z przyległego pokoju

dobiegała

ś

ciszona muzyka i dono

ś

ne pochrapywanie czarnoskórego kierowcy. Spa

ć

nie miałem

ochoty. Czekałem na Milady'ego.

..I na tym ko

ń

czymy publikowanie wspomnie

ń

komandora podporucznika Royal Cosmos Force -

Seymoura Lutza. głównego bohatera Akcji «Przybysz»". Przed trzema dniami z Instytutu
J

ę

zykoznawstwa w Atlancie otrzymali

ś

my depesz

ę

, w której kierownik Sekcji Kryptologicznej

informuje nas.

ż

e badania nad j

ę

zykiem istot ze statku kosmicznego ..Audax" zostały pomy

ś

lnie

zako

ń

czone. J

ę

zyk ten jest kompilacj

ą

j

ę

zyka literackiego o nieco archaicznej składni z gwar

ą

wykształcon

ą

na bazie je

ż

yka dydaktyczno-nonnatywnego i naukowego. zawieraj

ą

cego du

żą

background image

ilo

ść

homonimicznych neologizmów. Wadliwa artykulacja oraz brak wymowy ko

ń

cówek. w

poł

ą

czeniu z fataln

ą

dykcj

ą

, uczyniły ze

ń

j

ę

zyk całkowicie dla nas niezrozumiały.

Równocze

ś

nie do naszej redakcji nadszedł telefonogram od ekspertów radiotechnicznych. Na

podstawie historycznej literatury fachowej zrekonstruowali oni urz

ą

dzenie nadawczo--odbiorcze.

jakiego przed dwoma wiekami u

ż

ywano w ł

ą

czno

ś

ci kosmicznej. Za pomoc

ą

owego urz

ą

dzenia

stwierdzono, i

ż

..Audax" wci

ąż

utrzymuje kontakt z Ziemi

ą

! Jest to naturalnie kontakt

jednostronny: ..Audax" emituje w kosmos fale elektromagnetyczne bez nadziei na odpowied

ź

.

Emisja tych fal dzi

ś

ju

ż

nie słu

ż

y nikomu i niczemu i jak przypuszcza

ć

nale

ż

y, stała si

ę

zwykłym

rytuałem. Jednakowo

ż

emitowane fale nios

ą

informacje konkretne i bie

żą

ce. Elektroencefalos

ś

le

meldunki do enigmatycznego w jego poj

ę

ciu adresata, o którym nie wie

nawet, czy ów istnieje. Jeden z ostatnich meldunków brzmiał:
,.W napotkanym Układzie tylko Trzecia posiada zno

ś

ne warunki ekologiczne. Zamieszkuje j

ą

cywilizacja

ś

rednio rozwini

ę

ta, dysponuj

ą

ca atoli energi

ą

j

ą

drow

ą

(...) Po uzupełnieniu zapasów

opuszczamy Układ zgodnie z programem."
Trzymany w Centrum Biofizycznym ..Obcy" powrócił na swój statek. ..Audax" mknie teraz ku

ś

rodkowi Galaktyki. Pozwolili

ś

my mu odlecie

ć

, ale w ka

ż

dej chwili mo

ż

emy go zawróci

ć

. Czy

rzeczywi

ś

cie mo

ż

emy? Czy mamy do tego prawo?

Zetkn

ę

li

ś

my si

ę

z potomkami naszych przodków. Nie była to dla nas konfrontacja przyjemna.

Spotkały si

ę

dwa ró

ż

ne

ś

wiaty.

Przybysze nie widz

ą

mo

ż

liwo

ś

ci porozumienia si

ę

z nami i nie chc

ą

tego. My tak

ą

mo

ż

liwo

ść

widzimy, ale czy naprawd

ę

chcemy? / drugiej strony ci

ąż

y na nas odpowiedzialno

ść

za los tych

istot b

ą

d

ź

co b

ą

d

ź

naszych bardzo bliskich krewnych. Poddajemy ten dylemat pod publiczn

ą

dyskusj

ę

. Niechaj wypowie si

ę

ka

ż

dy, kto czuje potrzeb

ę

. Nim jednak w powy

ż

s/ej sprawie

opublikujemy pierwszy glos. raz jeszcze udzielimy go Seymourowi Lutzowi. który przed paroma
dniami napisał do nas z Maceio. Przytaczamy urywek jego listu:
...l kiedy

ś

my tak z Flie i Albertem stali wpatrzeni w ten łagodny ocean,

ż

ona powiedziała:

Kilka milionów lat temu podobny do ..Audaxa" statek mógł wyl

ą

dowa

ć

na Ziemi. Mo

ż

e w nim

te

ż

były obci

ąż

one dziedzicznie istoty, zabł

ą

kane i nie znaj

ą

ce swej przeszło

ś

ci. Zacz

ę

ły j

ą

tworzy

ć

dopiero tutaj, na naszej planecie, wpierw trac

ą

c wszystko,

ż

eby

ś

my pó

ź

niej my mogli

tym wi

ę

cej zyska

ć

. A je

ś

li lak. to czy

ż

nie ma czego

ś

wspaniałego w tej czekaj

ą

cej spełnienia

misji „Audaxa"?

Wyznanie

— Pan si

ę

dziwi, redaktorze,

ż

e ci

ą

gle jeszcze nosz

ę

na piersi emblemat Słu

ż

by Kosmicznej?

Przywykłem do niego jak do czubka swego nosa: nie musz

ę

na

ń

patrze

ć

, aby wiedzi

ć

.

ż

e

znajduje si

ę

na swoim miejscu. Gdybym go zdj

ą

ł, czułbym si

ę

za bardzo... incognito. Byłbym

jednym z wielu, zgin

ą

łbym w tłumie cywilów, czego si

ę

boj

ę

, podobnie jak schodz

ą

cy ze sceny

aktor. Pró

ż

no

ść

? Raczej poczucie przynale

ż

no

ś

ci, potrzebne mi zwłaszcza dzisiaj, kiedy jestem

tu, w tym szpitalu...
Oczywi

ś

cie zdaj

ę

sobie spraw

ę

,

ż

e nie przyszedł pan tutaj, by słucha

ć

mych biadole

ń

; zreszt

ą

nie

rozwodz

ę

ż

ali. bo je

ś

li wierzy

ć

lekarzom, za kwartał b

ę

d

ę

w lepszej kondycji ni

ż

przed

wypadkiem.
Nic pan nie mówi. redaktorze, i wiem dlaczego: pozwala pan mi si

ę

wygada

ć

, suponuj

ą

c

słusznie,

ż

e w ko

ń

cu podejm

ę

temat, który pana interesuje. Nie pojmuj

ę

tylko. czemu pan

zakłada,

ż

e powiem w tej sprawie co

ś

nowego:

pa

ń

scy poprzednicy wyci

ą

gn

ę

li ze mnie wszystko, dosłownie wszystko, a ja doprawdy nie mam

nic do ukrycia i niczego przed nimi nie zataiłem. Jest mi te

ż

najzupełniej oboj

ę

tne, co o mnie

pisz

ą

i jak oceniaj

ą

moje post

ę

powanie; nie przejmuj

ę

si

ę

nawet tym,

ż

e pewne grupy, zbli

ż

one

do kół rz

ą

dowych, usiłuj

ą

obarczy

ć

mnie win

ą

za wzniecenie niesnasek mi

ę

dzy pa

ń

stwem

naszym a s

ą

siednim. Poszło, jak

i pan wie. o satelit

ę

s

ą

siadów, którego, rzekomo zło

ś

liwie.

j zniszczyłem. Gdyby

ż

to była prawda! My. pracownicy Słu

ż

by Kosmicznej, jeste

ś

my

kosmonautami z odsiewu. Zdaniem Komisji Kwalifikacyjnej nie nadajemy si

ę

ani na pilotów

dalekich wypraw, ani do słu

ż

by w szeregach Royal Cosmos Force. Powody s

ą

ż

ne:

Harrison, na przykład, podczas treningów stracił pi

ęć

procent

background image

zdrowia. Lukas ma wrodzon

ą

idiosynkrazj

ę

do wind,

Bovely'ego w młodo

ś

ci wychowywała macocha psychicznie

dominuj

ą

ca w rodzinie, co utrudniło mu proces identyfikacji

z rol

ą

m

ę

sk

ą

. York cierpi na zaburzenia snu, ja za

ś

mam

konfliktowy charakter. Ci. którzy lec

ą

do gwiazd, musz

ą

by

ć

doskonali, nam. z usterkami, pozostaje w najlepszym
wypadku praca na stacjach orbitalnych. Je

ż

eli chodzi

o mnie. zaraz po szkoleniu otrzymałem przydział do Sekcji
Porz

ą

dkowej. Takie kosmiczne przedsi

ę

biorstwo

oczyszczania.
Do moich obowi

ą

zków nale

ż

ało zdejmowanie wraków

z naszej za

ś

mieconej orbity. Od dnia wystrzelenia pierwszego

sputnika uzbierała si

ę

tam zastraszaj

ą

ca ilo

ść

wszelkiego

rodzaju astronautycznych odpadów. Te

ś

wiadectwa

ż

ywej

i radosnej działalno

ś

ci naszych przodków spowodowały ju

ż

kilka niebezpiecznych kolizji, a

katastrofa „Speedy Junior" na długo pozostanie w ludzkiej pami

ę

ci. Sekcja Porz

ą

dkowa zatrudnia

ś

rednio dziesi

ę

ciu pilotów; pracuj

ą

siedem na trzydzie

ś

ci, czyli tydzie

ń

poza Ziemi

ą

i miesi

ą

c

odpoczynku. Zawsze na orbicie kr

ążą

nie wi

ę

cej ni

ż

dwa odkurzacze,

ż

eby nie robi

ć

zbytniego

tłoku. Załogi odkurzaczy s

ą

jednoosobowe. Ka

ż

da radiostacja ma inne wydzielone i zastrze

ż

one

pasma, bo piloci w kosmosie zdradzaj

ą

skłonno

ść

do nadmiernego gadulstwa, a to rozprasza

uwag

ę

i zmniejsza wydajno

ść

. Pilot w trakcie lotu jest wi

ę

c skazany na samotno

ść

, utrzymuje

ł

ą

czno

ść

jedynie z wie

żą

Słu

ż

by Kosmicznej, nieskorej do pogwarek. Sypia zazwyczaj mało i

kiepsko. Reszt

ę

czasu sp

ę

dza przy urz

ą

dzeniach penetracyjnych i namiarowych. Praca nie jest

akordowa. niemniej za odłowione sztuki przysługuj

ą

specjalne premie. Wła

ś

nie dlatego ..Paper

Central Garamount" nazwał mnie ..kosmicznym harpagonem" —

ś

mieszne, gdy

ż

ja akurat jestem

filantropem.
Pokładowe komputery odkurzaczy wyposa

ż

one s

ą

w przystawk

ę

ze skatalogowanymi satelitami,

wszystkimi. jakie ludzie kiedykolwiek wyekspediowali. Jest ona przydatna do identyfikacji
napotkanych w kosmosie obiektów oraz ich weryfikacji, koniecznej, niektóre pa

ń

stwa bowiem

zawarowuj

ą

sobie prawo decydowania o losie własnych satelitów — dotyczy to szczególnie tych

nadal sprawnych. Do bazy wróciłem na trzy dni przed startem. Podczas pobytu na Ziemi
uczestniczyłem w rozmaitych sekciarskich obrz

ę

dach, wiecach i manifestacjach, bez których

nasze władze czułyby si

ę

jak w składzie manekinów. Moje prywatne sprawy układały si

ę

irytuj

ą

co

dobrze — irytuj

ą

co. bo kiedy idzie mi jak po ma

ś

le, popadam w nerwowo

ść

;

musz

ę

ustawicznie działa

ć

, zabiega

ć

o co

ś

. bodaj kłóci

ć

si

ę

z przyjaciółmi, inaczej wydaje mi si

ę

.

ż

e lada moment odwołaj

ą

mnie — jako bezu

ż

ytecznego — z tego

ś

wiata. Społecze

ń

stwo — po

ostatnich demonstracjach przeciwko budowie supersonicznej kolei i po odst

ą

pieniu przez rz

ą

d od

owego projektu, co srodze rozczarowało wszystkich demonstruj

ą

cych — ogarn

ą

ł bezwład.

Nudziłem si

ę

. ale

ż

si

ę

nudziłem!

We wtorek... nie. w

ś

rod

ę

, wczesnym rankiem, gdy zawiodły

ś

rodki nasenne, po trzech

godzinach gimnastyki w skł

ę

bionej po

ś

cieli, wyszedłem na spacer. Szwendałem si

ę

po

sk

ą

panych w

ś

wietle ulicach pulsuj

ą

cych neonami, zagl

ą

dałem do witryn i szyb wystawowych,

szukałem kogo

ś

, kto razem ze

mn

ą

popsioczyłby na całe to warte swej inercji społecze

ń

stwo. Nie znalazłem takiego. Napotkani

o tej porze dziel

ą

si

ę

na dwie kategorie: trwoni

ą

cych wolne godziny w lokalach i zaj

ę

tych

przygotowaniem sieci handlowo-usługowej miasta do rozpoczynaj

ą

cego si

ę

wkrótce dnia. Jedni

ponuraków nie lubi

ą

, drudzy nie maj

ą

dla nich czasu. W nocy tylko martwe rzeczy potrafi

ą

by

ć

wdzi

ę

cznymi i cierpliwymi słuchaczami. Zatrzymałem si

ę

przed kokietuj

ą

cym przechodniów trafi

k-automatem i zacz

ą

łem mu wyłuszcza

ć

swój pogl

ą

d na

ż

ycie. Porz

ą

dkowy, który si

ę

wła

ś

nie

napatoczył, uniósł dło

ń

. aby poło/y

ć

mi j

ą

na ramieniu i — zapewne — przerwa

ć

mój liryc/ny

monolog: spostrzegł jednak emblemat Słu

ż

by Kosmicznej na mojej bluzie i machn

ą

ł r

ę

k

ą

.

szczerz

ą

c z

ę

by w szerokim u

ś

miechu. Mo

ż

e i wzbudzamy w ludziach estym

ę

. jeste

ś

my dla nich

„twardymi chłopcami stamt

ą

d". ale powszechnie uwa

ż

a si

ę

nas za dziwaków — nie bez racji, bo

praca w kosmosie sprzyja dewiacjom umysłowym. Porz

ą

dkowy, wci

ąż

wyszczerzony, okr

ę

cił si

ę

na pi

ę

cie i rzucił mi na odchodnym u

ż

ywane w naszym hermetycznym gronie zawołanie:

..Ci

ą

gu!", co zabrzmiało równie komicznie. jak ..darzbór!" w wydaniu szaraka. Zły na siebie, na

background image

porz

ą

dkowego, na wszystkich tych ludzi rozbawionych b

ą

d

ź

zapracowanych, jeszcze tego dnia

wsiadłem w samolot. Do bazy przyleciałem podminowany. Szef w mig zmiarkował, co si

ę

ze mn

ą

dzieje, i nie bacz

ą

c,

ż

e jestem na urlopie. bezceremonialnie zagonił mnie do roboty w hangarach.

Byłem mu za to wdzi

ę

czny.

Wystartowałem ze Spirt-First w niedziel

ę

, minut

ę

po północy. Kwadrans przede mn

ą

z s

ą

siedniej

płyty wystartował Eliot. ten. który w dzieci

ń

stwie przyjmował sztuczny pokarm, jakie

ś

syntetyczne, witaminizowane papki, i w jego chromosomach brakowało genów warunkuj

ą

cych

odporno

ść

organizmu na pewne choroby młodego wieku, a poniewa

ż

ich nie przebył

— co mogłoby spowodowa

ć

nabycie po

żą

danych odporno

ś

ci

— ów brak wykluczył go ze słu

ż

by w Royal Cosmos Force. Zmieniali

ś

my Harrisona i Yorka,

którzy wyl

ą

dowali tu

ż

przed naszym startem; York słaniał si

ę

na nogach, bo przespał w sumie

dwadzie

ś

cia godzin. Ruszyłem trop w trop za Eliotem. aby nie dziurawi

ć

dodatkowo ozono- i

jonosfery, po czym zaj

ą

łem miejsce na wyznaczonej orbicie. Zacz

ę

ła si

ę

pierwsza z siedmiu

samotnych dób. Ilekro

ć

wisz

ę

nad Ziemi

ą

, odnosz

ę

wra

ż

enie,

ż

e dzieli mnie od niej ledwie

kilkaset metrów i wystarczy wyskoczy

ć

z kabiny, by po krótkim locie osi

ąść

na powierzchni tej

gargantuicznej piłki. Raz— pami

ę

tam—wiedziony

dr

ę

cz

ą

cym pragnieniem runi

ę

cia w t

ę

przepa

ść

, swobodnego szybowania w przestrzeni,

zwolniłem ju

ż

zatrzaski pasów i d

ź

wign

ą

łem si

ę

z siedzenia, dopiero opór klapy włazu przywrócił

mi przytomno

ść

.

Kabina odkurzacza jest tak skonstruowana,

ż

e daje si

ę

otworzy

ć

jedynie z zewn

ą

trz. Człowiek

siedzi w niej niczym w batyskafie. Kabina stanowi odr

ę

bn

ą

, autonomiczn

ą

cało

ść

;

w razie potrzeby mo

ż

e zosta

ć

odpalona od ładunkowej cz

ęś

ci odkurzacza i sprowadzona na

Ziemi

ę

, tak

ż

e zdalnie — na wypadek gdyby pilot nie był w stanie sam tego zrobi

ć

. Drugiego dnia

orbitowania natkn

ą

łem si

ę

na satelit

ę

tak starego,

ż

e aby ustali

ć

jego personalia i stwierdzi

ć

, czy

chroni go ekscept wła

ś

ciciela, nie potrzebowałem radzi

ć

si

ę

przystawki. Był ciemny i omszały,

ż

eglował jak wielki nietoperz, z rozpostartymi skrzydłami zrujnowanych baterii słonecznych.

Lancetem laserowym po

ć

wiartowałem go. gdy

ż

nie zmie

ś

ciłby si

ę

w furcie burtowej. Przez

kolejne trzy dni trafiały mi si

ę

same drobiazgi; szóstego — licz

ą

c od dnia startu — wyrwał mnie

ze snu impuls budz

ą

cy. Po takim impulsie człowiek, cho

ć

by najbardziej rozespany, natychmiast

odzyskuje pełn

ą

ś

wiadomo

ść

, jak kot. Obrzuciłem wzrokiem przyrz

ą

dy. Na ekranie radaru "drzyła

si

ę

pi

ę

ciomilimetrowa kreska.

Odległo

ść

była znaczna, wi

ę

c i obiekt był spory. Wycelowałem we

ń

kamery; na par

ę

sekund

ą

czyłem silniki głównego ci

ą

gu — wtłoczyło mnie w fotel — potem korekcyjne. Odkurzacz i ten

obiekt dryfowały teraz obok siebie. Uruchomiłem przystawk

ę

i przekazałem jej dane o obiekcie.

Odpowied

ź

nadeszła z nie zdarzaj

ą

c

ą

si

ę

dot

ą

d zwłok

ą

. Brzmiała: sztuczny satelita typu takiego

a takiego, numer ten a ten. ubiegły wiek. Procedura w stosunku do wszystkich satelitów
wystrzelonych w ubiegłym wieku jest identyczna i prosta: w odkurzacz, na Ziemi

ę

i do

indukcyjnego pieca.

ś

adne z pa

ń

stw nie ma prawa stanowi

ć

o losie tak przestarzałych sputników.

Wygl

ą

dał osobliwie. Ogołocony z anten, tych charakterystycznych dla staro

ś

wieckich modeli,

przesadnie długich i stercz

ą

cych urz

ą

dze

ń

nadawczo-odbiorczych, przypominał

zminiaturyzowany element jakiej

ś

archaicznej ziemskiej fabryki. Trzy przylegaj

ą

ce do siebie,

nieznacznie spłaszczone kule ł

ą

czyła g

ę

sta kratownica. Zmatowiała, pokryta pyłem powierzchnia

nadawała mu pi

ę

tno czasu. Miałem go z boku, na wprost furty burtowej. Furty w odkurzaczach

zamocowane s

ą

na prowadnicach

i otwieraj

ą

si

ę

jak migawka szczelinowa. W ładunkowej cz

ęś

ci panuje stałe pole magnetyczne

unieruchamiaj

ą

ce zebrany z orbity szmelc,

ż

eby si

ę

nie przewalał w trakcie manewrowania

statkiem. W momencie rozchylenia furty pole gwałtownie wzrasta i wsysa do ładowni ka

ż

de

ż

elastwo, jakie si

ę

znajdzie w jego zasi

ę

gu. Ale obiekt ani drgn

ą

ł. Spokojnie dryfował naprzeciw

otwartego luku. Zwi

ę

kszyłem pole do maksimum. Bez rezultatu. Rozwa

ż

ałem, czy nie poł

ą

czy

ć

si

ę

z wie

żą

Spirt-First, w ko

ń

cu uznałem,

ż

e nie ma sensu. Znam na pami

ęć

te od

ż

ywki

dy

ż

urnych: .,A od czego ty tam jeste

ś

?" Skontrolowałem tylko wskazania przyrz

ą

dów. Były

wła

ś

ciwe. I tak ci

ę

wezm

ę

, truposzu — postanowiłem. Obiekt towarzyszył mi wiernie, nawet o cal

nie przesuwaj

ą

c si

ę

w kierunku czelu

ś

ci stoj

ą

cej otworem furty. Dałem słaby ci

ą

g boczny.

Spodziewałem si

ę

.

ż

e przy aborda

ż

u wraczysko samo mi wpadnie do ładowni. Na ekranie

background image

widziałem burt

ę

swego statku i zbli

ż

aj

ą

cy si

ę

do niej obiekt. Płyn

ę

ły minuty. odległo

ść

malała.

Gdzie

ś

w gł

ę

bi odkurzacza j

ę

kn

ę

ło poszycie i zachrobotało: kadłub obiektu otarł si

ę

o o

ś

cie

ż

nic

ę

luku. Wł

ą

czyłem na krótko silniki korekcyjne. Centymetr po centymetrze wrak nikn

ą

ł w otworze

ładowni. Poczekałem, a

ż

zniknie na dobre, po czym zwolniłem furt

ę

. I wtedy w zamykanym luku

ukazał si

ę

wierzchołek kuli oplecionej kratownic

ą

. Schwytany satelita wycofywał si

ę

. jak gdyby

zniech

ę

cony mało go

ś

cinnym wn

ę

trzem komory ładunkowej. Nie zd

ąż

yłem zatrzyma

ć

zatrzaskuj

ą

cej si

ę

furty. Rozp

ę

dzona osiemnastotonowa płyta niemal przeci

ę

ła obiekt. Ekrany

rozpalił błysk eksplozji, piekielny grzmot przetoczył si

ę

po

ś

ródokr

ę

ciu i ucichł, jak uci

ę

ty no

ż

em,

jednocze

ś

nie mia

ż

d

żą

ca siła wprasowała mnie w fotel, a

ż

zatrzeszczały mi

ż

ebra dobiwszy do

jego stalowej konstrukcji... Ciemno

ść

zalała mi mózg. straciłem przytomno

ść

. Do

ść

szybko

ś

ci

ą

gni

ę

to mnie na Ziemi

ę

. Mój pokładowy znamiennik ułatwił zadanie ekipie poszukiwawczej. W

szpitalu powiedziano mi.

ż

e katapultowałem. Wybuch nadał kabinie dodatkowe przy

ś

pieszenie,

które zdemolowało moje narz

ą

dy wewn

ę

trzne. Miałem podobno cholerne szcz

ęś

cie: gdy mnie

znaleziono, ko

ń

czył si

ę

zapas tlenu, bo kabina straciła szczelno

ść

. Po cz

ęś

ci ładunkowej

odkurzacza nie zostało

ś

ladu. Po tamtym obiekcie równie

ż

. Trudno wi

ę

c dzisiaj udowodni

ć

naszym zagranicznym s

ą

siadom,

ż

e to nie był ich satelita. Nie wierz

ą

w jego diamagnetyzm ani

w eksplozj

ę

: utrzymuj

ą

,

ż

e zniszczyłem go z premedytacj

ą

. poniewa

ż

mam przewrotn

ą

i

konfliktow

ą

natur

ę

. Zreszt

ą

eksperci z Admiralicji te

ż

mi nie wierz

ą

. Orzekli,

ż

e nikt nie

umieszczał na orbicie diamagnetycznych satelitów i

ż

e te. które kr

ążą

wokół Ziemi, s

ą

tak samo

zdolne do wybuchu jak bulwy ziemniaczane. Nawet koledzy przygl

ą

daj

ą

mi si

ę

podejrzliwie, a za

moimi plecami szepc

ą

pomi

ę

dzy sob

ą

i stukaj

ą

si

ę

znacz

ą

co w czoło. Oby racja była po ich

stronie!
Pana dziwi moje

ż

yczenie, redaktorze? Zatem prosz

ę

zwa

ż

y

ć

: je

ś

li nie potrafimy konstruowa

ć

satelitów z materiału o ujemnej podatno

ś

ci magnetycznej, je

ś

li

ż

aden z dotychczas

wystrzelonych nie został wyposa

ż

ony w

ź

ródło energii — i to pot

ęż

ne, o czym przekonałem si

ę

na własnej skórze, je

ś

li ani jeden z nich nie zdoła samodzielnie wykona

ć

najprostszego manewru

— tamten, jak pan pami

ę

ta, zmienił kierunek lotu — je

ś

li wi

ę

c s

ą

bezwolnymi i potulnymi

maszynami, có

ż

to

oznacza?
Przystawka katalogowa wprawdzie jednoznacznie — cho

ć

nie bez trudu sklasyfikowała obiekt,

ale ona bierze poprawki na pometeoroidowe odkształcenia i deformacje satelitów;
niewykluczone,

ż

e ów statek podobny był do jakiego

ś

naszego satelity i to wystarczyło, aby

przystawka wzi

ę

ła go za naszego satelit

ę

wła

ś

nie, przyj

ą

wszy.

ż

e rój oberwał mu baterie, anteny

czy co tam jeszcze, albo te

ż

wszystko naraz. Nie. nie przesłyszał si

ę

pan. istotnie, powiedziałem

..statek", bo to był statek, statek Obcych... Nie powitali

ś

my ich jak przyjaciół... Teraz pan chyba

wie, czego si

ę

obawiam. Lepiej mie

ć

do rozwi

ą

zania problem załagodzenia konfliktu

mi

ę

dzypa

ń

stwowego ni

ż

mi

ę

dzycywilizacyjnego. A taki problem

ż

ycie niew

ą

tpliwie przed nami

postawi. Bodajbym si

ę

mylił!

Potestas

Le

żą

przede mn

ą

trzy kasety. Zawieraj

ą

ta

ś

my z utrwalonym obrazem i d

ź

wi

ę

kiem. Dwie z nich

nagrane zostały tu, na Ziemi, trzecia pochodzi z „czarnej skrzynki" zainstalowanej w sterowni
statku „Potestas". Tak, tego. który Herp Finger odnalazł w rejonie Alabastrowego Płaskowy

ż

u na

planecie Oval w Układzie Giantfour. Wła

ś

ciwie jest to kopia, oryginalna ta

ś

ma znajduje si

ę

w

archiwum Admiralicji Roya! Cosmos Force. Kopi

ę

t

ę

oraz kaset

ę

z relacj

ą

Herpa Fingera

otrzymałem przed miesi

ą

cem. Po obejrzeniu i wysłuchaniu zapisów z obu ta

ś

m wysłałem je

memu przyjacielowi — Williamowi Macaulayowi, którego spo

ś

ród współczesnych astrobiologów

ceni

ę

najwy

ż

ej. W imieniu naszej redakcji poprosiłem go o wypowied

ź

na temat przyczyn

tragicznej

ś

mierci załogi „Potestasa". Wczoraj zwrócił mi obie ta

ś

my, zał

ą

czaj

ą

c do nich jeszcze

jedn

ą

, z własnym komentarzem. Komentarz ów, b

ę

d

ę

szczery, nieco mnie rozczarował,

aczkolwiek zawarta w nim hipoteza jest godna zastanowienia, a co wi

ę

cej, w porównaniu z

tajemniczym i budz

ą

cym nieufno

ść

milczeniem specjalistów Royal Cosmos Force —

przynajmniej jest sensown

ą

prób

ą

wyja

ś

nienia całej zagadki. Bo jedyne, na co wspomnianych

specjalistów było sta

ć

. to sugestie pod adresem Admiralicji, aby kolejnymi sukcesami odwróciła

uwag

ę

opinii publicznej od tragicznego niepowodzenia ,,Potestasa". Wkładam do ampexu

background image

pierwsz

ą

kaset

ę

. Na tej ta

ś

mie zarejestrowana jest praca załogi w sterowni w ci

ą

gu ostatnich

dwudziestu czterech godzin. Ludzie odzyskali ju

ż

normalny wygl

ą

d i nie zna

ć

po nich skutków

wieloletniej anabiozy. S

ą

niespokojni i podenerwowani. Wcze

ś

niej na ich twarzach malowało si

ę

zaskoczenie, niepewno

ść

i rado

ść

. Przedstawiam ko

ń

cowy fragment zapisu:

(Rozmowa toczy si

ę

w napr

ęż

onej atmosferze. Zebrani

w sterowni patrz

ą

na kapitana z wyczekiwaniem).

Radiooficer: Ziemia nadal nie odpowiada.
Kapitan: Niech pan wywołuje.
Radiooficer: Robi

ę

to od doby!

Kapitan (uruchamia interkom): Rubie!
Pilot (z ekranu interkomu): Zgłaszam si

ę

.

Kapitan: Chwileczk

ę

. (Do radiooficera:) Wi

ę

c co z Ziemi

ą

?

Radiooficer: Panie kapitanie, jak pan widzi, wywołuj

ę

Ziemi

ę

bez przerwy, i autorytatywnie stwierdzam,

ż

e

Ziemia milczy. Nie działaj

ą

nawet radiolatamie; Ziemia

wydaje si

ę

radiowo martwa.

Kapitan: Ta pa

ń

ska aparatura... Rubie! Przygotuj

„Starflasha-Recon"!
Pilot: Jest gotowy, kapitanie.
Kapitan: Poszukasz jakiego

ś

l

ą

dowiska i podasz nam sygnał znamiennika. B

ę

dziesz nasz

ą

radiolatami

ą

. Pilot: Z

ę

by zjadłem na tym, kapitanie. Kapitan: Zezwalam na start.

(Wył

ą

cza interkom. Twarze załogi rozpogadzaj

ą

si

ę

. Radiooficer ci

ą

gle

ś

l

ę

czy nad urz

ą

dzeniem

nadawczo--odbiorczym).
Biolog: Jaka procedura? Kapitan: Procedura? Jeste

ś

my na Ziemi. Nawigator: Jeste

ś

my na Ziemi.

Tyle

ż

e Ziemia zdaje si

ę

tego nie dostrzega

ć

.

Radiooficer: Rubie wystartował. Kapitan: Niech melduje. Pilot: Schodz

ę

.

Fizyk: Zastanawiam si

ę

, jak wytłumaczymy swój powrót. Nawigator: Nie wiadomo nawet, czy w

ogóle opu

ś

cili

ś

my Układ Słoneczny.

Biolog: Nie tkwili

ś

my tu chyba przez tyle lat... Co za przypuszczenia!

Nawigator: Komputery temu nie zaprzeczaj

ą

. Cybernetyk: Po tych przebiciach w mnemolicie

komputery ju

ż

niczemu nie zaprzecz

ą

ani niczego nie potwierdz

ą

. Pilot: Jestem na dwustu.

Widoczno

ść

słaba. Schodz

ę

ni

ż

ej. Kapitan (staje przed ekranem, obok radiooficera): Obraz,

pilocie!
Fizyk (patrz

ą

c kapitanowi przez rami

ę

): Wata. Kapitan: Daj nam podgl

ą

d na tach

ż

yro, Rubie. W

porz

ą

dku. (Do radiooficera:) Ma pan współrz

ę

dne? Niech pan go naprowadza... Dok

ą

d najbli

ż

ej?

Radiooficer: Emit-First. Kapitan: Dobrze, Emit-First.
Biolog: To ja jestem prawie jak w domu. Po wyl

ą

dowaniu nikt mnie w tym pudle nie zatrzyma.

Kapitan: Nie zamierzam nikogo tu zatrzymywa

ć

. L

ą

dujemy na Ziemi, do licha! Pilot: Jestem na

pi

ęć

dziesi

ę

ciu.

Kapitan: Wystarczy. Rubie. Teraz uwa

ż

aj — wchodzimy ci na zdalne. (Do radiooficera:) Niech go

pan prowadzi a

ż

do

zero.

Fizyk: To co, chyba mo

ż

na zacz

ąć

si

ę

przygotowywa

ć

?

Kapitan: Zostaje radiooficer i nawigator. Reszta do
kabin.
(Załoga rozchodzi si

ę

).

Pilot: Hej, kapitanie, czy to nie Spirt-First?
Kapitan: To Emit-First, Rubie. Zara

ź

cie posadzimy. Podaj

sygnał znamiennika.
Pilot: Podaj

ę

.

Radiooficer: Potwierdzam.

:

Pilot: To

ż

to nasze stare Emit-First! Kapitan: Oczywi

ś

cie, Rubie, to nasze stare Emit-First.

Pokołuj na rubie

ż

. Wkrótce do ciebie dokooptujemy. Nawigatorze — samostery na radiopeleng!

W dalszej cz

ęś

ci ta

ś

my zarejestrowane zostały wszystkie fazy przeprowadzonego przez

automaty l

ą

dowania. Zaraz po tym, jak „Potestas" dotkn

ą

ł Alabastrowego Płaskowy

ż

u na

planecie Oval, cała załoga opu

ś

ciła statek. Tyle ta

ś

ma pierwsza. Zakładam do ampexu ta

ś

m

ę

drug

ą

. Na ekraniku pojawiła si

ę

twarz Herpa Fingera. Herp Finger, m

ęż

czyzna około

background image

pi

ęć

dziesi

ę

cioletni, ma lekko sko

ś

ne oczy i kształtn

ą

, l

ś

ni

ą

c

ą

czaszk

ę

. W kamer

ę

patrzy nieufnie i

wrogo. W jego wzroku jest co

ś

niemal zwierz

ę

cego. Mówi:

— Na pewno chce pan wiedzie

ć

wszystko? Tak jak było? Po co? Ten obraz, który sobie wy,

ziemskie krety, stworzyli

ś

cie, diabelnie odbiega od prawdy. Wam si

ę

wydaje,

ż

e go

ś

cie z erceefu

to szlachetni i nieustraszeni rycerze;

ż

e ka

ż

dy, kto pracuje w kosmosie, musiał wpierw stawa

ć

przed dziesi

ą

tkami komisji i pokazywa

ć

rozmaitym typasom, jaki jest uzdolniony,

predysponowany i wyszkolony, i

ż

e czego jak czego, ale postawy

ż

yciowej mo

ż

e by

ć

przykładem. No wi

ę

c niekoniecznie. W

ą

tpi

ę

, czy kto

ś

mnie zechciałby stawia

ć

za wzór.

W czwartym roku mojej słu

ż

by w erceefie powiedziałem jednemu kontradmirałowi, słusznie

zreszt

ą

,

ż

e jest głupim gnojkiem. Obni

ż

ono mi stopie

ń

i karnie przeniesiono do grupy

remontowej, chocia

ż

nie miałem wymaganych kwalifikacji. Po kwartale który

ś

z konserwowanych

przeze mnie „Starfiashy" rozwalił si

ę

w czasie manewrów. Mimo

ż

e za stan techniczny ka

ż

dej

maszyny odpowiada pi

ęć

osób, w tym trzy kontroluj

ą

ce, o niedbalstwo oskar

ż

ono wył

ą

cznie

mnie. Na procesie prokurator wywlókł t

ę

histori

ę

z kontradmirałem i to,

ż

e chodz

ę

na seanse zen-

buddyzmu,
•co w erceefie nie jest mile widziane. S

ą

d wojskowy ma inne taryfy ni

ż

s

ą

d cywilny; skazano mnie

na pi

ęć

lat robót na „Irydowej Mary

ś

ce". Ta planetoida kr

ąż

y wokół Sło

ń

ca, a wi

ę

c w kosmosie, i

trzeba nielichej odporno

ś

ci psychofizycznej,

ż

eby wytrwa

ć

tam bodaj rok, a przecie

ż

na tej

planetoidzie pracuj

ą

nie herosi, lecz ci, którzy s

ą

rzekomo gorsi nawet od was, ziemskich kretów.

Ale ja nie uwa

ż

ałem

si

ę

za co

ś

gorszego i nie miałem zamiaru przez pi

ęć

lat ładowa

ć

w kontenery irydowych

okruchów. Czułem si

ę

niewinny, a przynajmniej nie na tyle winny,

ż

eby oddycha

ć

tym samym,

ci

ą

gle nie

ś

wie

ż

ym powietrzem bazy, co reszta z „Irydowej Mary

ś

ki". W drugim roku, kiedy przy

planetoidzie przycumował kolejny kontenerowiec, uprowadziłem go i wyruszyłem... dok

ą

d? W

podró

ż

po Układzie. Tropiono mnie przez miesi

ą

c. Dałem si

ę

schwyta

ć

tylko dlatego,

ż

e zabrakło

mi paliwa. A potem wyl

ą

dowałem w Izolatce... Wie pan, co to jest Izolatka? To takie

pomieszczenie, sze

ś

cian dwa na dwa metry. Nie docieraj

ą

tam

ż

adne d

ź

wi

ę

ki, nie ma okien,

drzwi ani sprz

ę

tów; gołe, gładkie

ś

ciany, strop i posadzka. Z sufitu pada

ś

wiatło jednakowe przez

okr

ą

ą

dob

ę

. Ukryte czujniki bez przerwy kontroluj

ą

stan fizjologiczny twego organizmu. Gdy

chcesz spa

ć

, ze

ś

ciany wysuwa si

ę

prycza, gdy chcesz je

ść

— kaloryczne i witaminizowane

posiłki, gdy wydala

ć

— stosowne urz

ą

dzenie. Do przepływaj

ą

cego przez Izolatk

ę

powietrza w

miar

ę

potrzeb dodawane s

ą

odpowiednie

ś

rodki lecznicze,

ż

eby

ś

aby nie zaniemógł, gdy

ż

musiano by ci

ę

przenie

ść

do szpitala, a to jest wszak niepo

żą

dana przerwa w odbywaniu kary.

Bo kara polega na całkowitej izolacji od

ś

wiata... Kr

ąż

ysz mi

ę

dzy gołymi

ś

cianami i z wolna

tracisz rachub

ę

dni, a wreszcie i

ś

wiadomo

ść

upływu czasu. Zegary dla ciebie stan

ę

ły, gubisz

gdzie

ś

rytm snu i czuwania, rozkojarzasz si

ę

coraz bardziej, masz ochot

ę

wy

ć

, kiedy

ś

ciana

usłu

ż

nie rozkłada przed tob

ą

prycz

ę

, w ko

ń

cu stwierdzasz,

ż

e nie potrafisz ju

ż

mówi

ć

; recytujesz

gło

ś

no jaki

ś

wiersz czy tekst piosenki, lecz ta cisza zagłusza twoje słowa i słyszysz tylko

mlaskanie warg. Izolatka przeobra

ż

a si

ę

w kolapsuj

ą

cy wszech

ś

wiat i nic poza ni

ą

nie istnieje;

ludzie wraz ze

ś

wiatem scze

ź

li, pozostało jedynie to zautomatyzowane pomieszczenie, które

b

ę

dzie sztucznie utrzymywa

ć

ci

ę

przy

ż

yciu, dopóki nie zmusisz swego serca, by przestało bi

ć

,

inaczej bowiem tam, w tej Izolatce, nie zdołasz si

ę

unicestwi

ć

...

Wła

ś

ciwie byłem bliski stania si

ę

obiektem eksperymentalnym dla adeptów psychiatrii, obiektem,

któremu nie mo

ż

e pomóc ani zaszkodzi

ć

ż

adna terapia. Po półrocznej kuracji pod kontrol

ą

do

ś

wiadczonych psychoterapeutów wykaraskałem si

ę

jednak. Odwiedził mnie wówczas

przedstawiciel erceefu i zaproponował mi nast

ę

puj

ą

cy układ: Ja polec

ę

na Oval, w

ś

lad za

„Potestasem", z którym urwała si

ę

ł

ą

czno

ść

, Admiralicja natomiast przywróci mi stopie

ń

i wyma

ż

e

z pami

ę

ci

personalnego komputera pewne fakty dotycz

ą

ce mej przeszło

ś

ci. Spytałem wtedy tego go

ś

cia,

czy Admiralicja bardzo b

ę

dzie rozczarowana, je

ś

li odmówi

ę

; na to on zapytał mnie. czy wiem.

ż

e

odsiedziałem w Izolatce zaledwie okres próbny. Tak wi

ę

c do

ść

szybko osi

ą

gn

ę

li

ś

my

porozumienie
Poleciałem ..Rapidem". stateczkiem małym, ale chy

ż

ym jak

ś

wiatło. Podró

ż

upłyn

ę

ła mi bez

zakłóce

ń

, jak to w anabiozie. Przed wej

ś

ciem ..Rapida" do Układu Giantfour automaty mnie

zbudziły. Kiedy wstałem, cały Układ był ju

ż

z grubsza przebadany, bo ..Rapid" to prawdziwe

background image

automatyczne cacko. Poprosiłem o materiał dotycz

ą

cy planety Oval. W

ś

ród tej masy informacji,

co si

ę

sypn

ę

ła z drukarki, wyłowiłem kilka interesuj

ą

cych danych. mianowicie,

ż

e planeta posiada

magnetosfer

ę

. w dodatku identyczn

ą

z magnetosfer

ą

ziemsk

ą

,

ż

e temperatura powierzchniowa w

pasie równikowym tej planety wynosi 324 stopnie Kelvina i

ż

e otaczaj

ą

ca planet

ę

powłoka

gazowa zawiera cyjanowodór nie pami

ę

tam w jakim — ale w znacznym st

ęż

eniu. Automaty

odkryły te

ż

i zlokalizowały jedyne na Oval

ź

ródło fal radiowych, zainstalowane — jak si

ę

ź

niej

okazało w kabinie ..StarfIasha-Recon". Był to pracuj

ą

cy znamiennik tej maszyny. Wyl

ą

dowałem

tam. na tym płaskowy

ż

u, obok „Potestasa". Grunt miał barw

ę

ko

ś

ci słoniowej i ci

ą

gn

ą

ł si

ę

równo

a

ż

po horyzont. Na jasnym tle granatowe skafandry wida

ć

było wyra

ź

nie; wszyscy członkowie

załogi mieli je na sobie, ale

ż

aden nie zabrał hełmu. I tego nie mog

ę

zrozumie

ć

. Przecie

ż

znali

skład atmosfery, a gdyby nawet nawaliły im analizatory, to. do cholery, nikt na nie zbadanej
jeszcze planecie nie zachowuje si

ę

jak na Ziemi! Le

ż

eli w ró

ż

nych miejscach, wi

ę

kszo

ść

u

podnó

ż

a „Potestasa". Najbardziej od statku oddalił si

ę

kapitan, prawie o pół kilometra. Jednego

znalazłem we wn

ę

trzu „Starfiasha". innego znów ponad trzysta metrów na zachód od rakiety. To

był biolog. Jego skafander był otarty, jakby

ś

mier

ć

zaskoczyła tego człowieka, kiedy biegł. Wielu

nie mogłem rozpozna

ć

, cho

ć

wygl

ą

d ka

ż

dego, nim wystartowałem z Ziemi, na trwałe zapisano mi

w pami

ę

ci. Zwłoki były wyschni

ę

te i pomniejszone, przypominały ludzkie szkielety obci

ą

gni

ę

te

czarnobrunatnym pergaminem. Spoczywały na tym gigantycznym jasnobe

ż

owym katafalku w

całkowitej ciszy, pod

ż

ółtym jak oliwa niebem. Opodal wznosił si

ę

statek, nieco dalej stał

„StarfIash-Recon". a poza tym nic. zupełnie nic. Sporz

ą

dziłem dokumentacj

ę

fotogrametryczn

ą

,

wymontowałem „czarn

ą

skrzynk

ę

" ze

sterowni ..Potestasa" i... to wszystko. To wszystko, co mam do powiedzenia. No i co.
usatysfakcjonowałem pana? Zna pan teraz drug

ą

prawd

ę

o „zdobywcach kosmosu". Człowiek,

je

ś

li nawet uwierzy,

ż

e jest herosem, gdy go pozostawi

ć

na dłu

ż

ej w trudniejszych warunkach

psychofizycznych, pr

ę

dzej czy pó

ź

niej straci t

ę

wiar

ę

i przeobrazi si

ę

w zwykłego ziemskiego

kreta... Obraz ciemnieje. Wkładam do ampexu trzeci

ą

, ostatni

ą

w tej sprawie, kaset

ę

. T

ę

. któr

ą

przysłał mi William Macaulay. Przyjaciel u

ś

miecha si

ę

do mnie z ekranu bezradnie i pociera swój

podbródek. — Ta tragedia mn

ą

wstrz

ą

sn

ę

ła — stwierdza poruszony. — Relacja Herpa Fingera

stawia Admiralicj

ę

w niedwuznacznej sytuacji, a post

ę

powanie załogi „Potestasa". ludzi, jak mi

podpowiada logika, z całych Sił najbardziej podówczas do tej wyprawy predysponowanych i
przygotowanych, było, ogl

ę

dnie mówi

ą

c, dziwne. Przyczyna ich

ś

mierci jest oczywista:

cyjanowodór. Przy tym st

ęż

eniu zabił ich w ci

ą

gu czterech-pi

ę

ciu minut. Zwłoki pozostawione

przez kilkana

ś

cie lat w suchym, przewiewnym i ciepłym otoczeniu. czyli takim, które hamuje

rozwój bakterii gnilnych i działanie enzymów własnych ustroju, bardzo pr

ę

dko utraciły wod

ę

. a w

ko

ń

cu uległy mumifikacji. Nie trzeba by

ć

ekspertem,

ż

eby to ustali

ć

. Inaczej przedstawia si

ę

problem ustalenia faktów zaistniałych przed tym tragicznym wypadkiem, zwłaszcza tu

ż

przed

wyl

ą

dowaniem „Potestasa" na Oval. Nieustannie dr

ę

czy mnie pytanie, co sprawiło,

ż

e załoga

tego statku uznała Oval za Ziemi

ę

... Zapoznałem si

ę

z danymi zebranymi przez automaty

„Rapida". Oval jest istotnie uderzaj

ą

co podobna do Ziemi. Obie planety posiadaj

ą

identyczn

ą

pr

ę

dko

ść

orbitaln

ą

.

ś

rednic

ę

równikow

ą

, mimo

ś

ród. mas

ę

.

ś

redni

ą

g

ę

sto

ść

, grawitacj

ę

, albedo.

Co wi

ę

cej, ich ksi

ęż

yce równie

ż

s

ą

do siebie podobne. Wszelako z fotografii wykonanych przez

„Rapida" wynika,

ż

e widziana z orbity planeta Oval do tego stopnia odbiega wygl

ą

dem od naszej

planety, i

ż

nawet dziecko spostrzegłoby ró

ż

nice. A jednak nikt z załogi „Potestasa" ró

ż

nic tych nie

spostrzegł. Ich przekonanie,

ż

e maj

ą

przed sob

ą

Ziemi

ę

, było tak mocne,

ż

e zlekcewa

ż

yli

alarmuj

ą

cy wszak brak jakiegokolwiek radio

ź

ródła. Mało tego, zdania nie zmienili do ostatnich

chwil. Nało

ż

yłem wykonan

ą

przez Fingera mapk

ę

na plan kosmodromu Emit-First. Na mapce

oznaczone s

ą

punkty, w których Finger znalazł ciała członków załogi, oraz poło

ż

enie ..Potestasa"

i „StarfIasha-Recon". Porównuj

ą

c

oba dokumenty kartometryczne, stwierdziłem,

ż

e ciało kapitana le

ż

ało w tym miejscu, w którym

znajduje si

ę

wej

ś

cie do wie

ż

y kontrolnej na Emit-First, ciało biologa za

ś

— na linii ł

ą

cz

ą

cej

podstaw

ę

rakiety z jego domem, usytuowanym, jak wiemy, w pobli

ż

u kosmodromu. Je

ż

eli chodzi

o „StarfIasha-Recon", stał on na rubie

ż

y l

ą

dowiska, zgodnie z poleceniem kapitana.

Zbiorow

ą

halucynacj

ę

wykluczam. Zakładam,

ż

e ci ludzie, patrz

ą

c na Oval i przebywaj

ą

c na niej,

rzeczywi

ś

cie widzieli Ziemi

ę

oraz kosmodrom Emit-First, a

ś

ci

ś

lej — widzieli fatamorgan

ę

:

fatamorgan

ę

o niebywałym zasi

ę

gu, bo rozci

ą

gaj

ą

c

ą

si

ę

na cał

ą

planet

ę

. Zało

ż

enie powy

ż

sze

background image

wyda

ć

si

ę

mo

ż

e niedorzeczne, albowiem o tego typu zjawiskach współczesnej nauce nie jest nic

wiadomo. Zjawisko kosmicznej fatamorgany mogło powsta

ć

— jak s

ą

dz

ę

— dzi

ę

ki podobie

ń

stwu

Oval do Ziemi. Jest ono przecie

ż

znaczne, obejmuje nie tylko rozmiary, kształt, mas

ę

et cetera,

lecz równie

ż

magnetosfer

ę

i aurosfer

ę

. Na tej ostatniej wła

ś

nie pragn

ą

łbym si

ę

zatrzyma

ć

.

Wiemy,

ż

e ka

ż

da sko

ń

czona forma ma swoj

ą

aur

ę

, dotyczy to tak

ż

e Ziemi i planet w Układzie

Giantfour. W normalnych warunkach aura, podobnie jak fale radiowe, nie jest postrzegalna
ludzkimi zmysłami, w pewnych okoliczno

ś

ciach jednakowo

ż

— i tu znowu analogia do fal

radiowych, zwłaszcza stosowanych w telewizji — staje si

ę

widzialna. Okoliczno

ś

ci takie

zachodz

ą

pod wpływem promieniowania ektoplazmatycznego. Przypominam sobie nast

ę

puj

ą

ce

do

ś

wiadczenie:

w przyciemnionej pracowni eksperymentalnej, pomi

ę

dzy generatorem promieni

ektoplazmatycznych a goł

ą

ś

cian

ą

, umieszczono pelargoni

ę

. Po wł

ą

czeniu generatora kilka

milimetrów przed

ś

cian

ą

pojawił si

ę

dokładny i przestrzenny wizerunek tego kwiatu, jego kopia.

Gdyby taki eksperyment, tyle

ż

e na miar

ę

kosmiczn

ą

, przeprowadzi

ć

nie z pelargoni

ą

, ale z

Ziemi

ą

, zmodulowany ziemsk

ą

aur

ą

strumie

ń

ektoplazmy, po natrafieniu na odpowiedni

ą

,

posiadaj

ą

c

ą

własn

ą

aur

ę

ś

cian

ę

", niew

ą

tpliwie naniósłby na ni

ą

szczegółowy obraz naszego

globu. Spenetrowałem archiwa Obserwatorium Satelitarnego i znalazłem tam ciekaw

ą

informacj

ę

. Otó

ż

Ziemia, kilkadziesi

ą

t lat temu, przebywała przez dziewi

ęć

dni w strefie

promieniowania ektoplazmatycznego. Obliczyłem,

ż

e promieniowanie to dotarło do Układu

Giantfour w tym samym czasie, w którym dotarł tam „Potestas". Tyle ci mog

ę

powiedzie

ć

William Macaulay u

ś

miecha si

ę

z ekranu. — Jestem naukowcem i nie chc

ę

narazi

ć

si

ę

na kpiny, wyci

ą

gaj

ą

c zbyt daleko id

ą

ce

wnioski. U

ś

miecham si

ę

i ja. Wyjmuj

ę

z ampexu ta

ś

m

ę

nagran

ą

przez przyjaciela i kład

ę

j

ą

obok

dwu poprzednich. Na poparte badaniami potwierdzenie hipotezy Macaulaya trzeba jeszcze
poczeka

ć

. Naukowcy na razie milcz

ą

, tak samo jak milcz

ą

specjali

ś

ci Royal Cosmos Force. I

znowu wypada ust

ą

pi

ć

pola fantastom.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Antologia SF Stało się jutro 16 Jacek Sawaszkiewicz
Antologia Stalo sie jutro Zbior1 (rtf)
Antologia Stalo sie jutro Zbior (rtf)
Antologia Stalo sie jutro Zbior (rtf)
Antologia Stalo sie jutro Zbior (rtf)
Antologia - Stało Się Jutro 09, Antologie
Antologia Stalo sie jutro Zbior (rtf)
Antologia Stalo sie jutro Zbior (rtf)
Antologia Stalo sie jutro Zbior) (rtf)
Antologia Stalo sie jutro"
Antologia - Stało Się Jutro 10, Antologie
Antologia - Stało Się Jutro 05, Antologie
Antologia Stalo sie jutro Zbior (rtf)
Antologia Stalo sie jutro
Antologia Stalo sie jutro Zbior$ (rtf)
Antologia - Stało Się Jutro 32, Antologie
Antologia - Stało Się Jutro 28, Antologie

więcej podobnych podstron