Lucy Maud Montgomery
Pożegnanie z Avonlea
Przełożyła Ewa Fiszer
Tytuł oryginału Further Chronicles of Avonlea
Perska kotka ciotki Cyntii
Ilekroć ktoś wspom ni o kotce, Maks rozpły wa się nad ty m zwierzakiem i nie m ogę zaprzeczy ć, że w końcu wszy stko obróciło się na dobre. Ale kiedy pom y ślę, co obie z Iza wy cierpiały śm y przez tę podłą kocicę, nie czuj ę do niej
ży czliwości.
Nigdy nie przepadałam za kotam i, choć j e doceniam i nic nie m am przeciwko starem u poczciwem u kotu, który zna swoj e m iej sce i z którego j est j akiś poży tek. Za to Iza kotów nienawidzi i zawsze ich nienawidziła.
Ciotka Cy ntia, która w przeciwieństwie do nas koty uwielbia, nigdy nie potrafiła zrozum ieć, że ktoś m oże ich nie lubić. By ła głęboko przekonana, ze obie z Izą w gruncie rzeczy koty kocham y i ty lko z wrodzonej perwersy j nej przekory nie
chcem y się do tego przy znać.
Spośród wszy stkich kotów naj większą niechęć wzbudzała we m nie biała perska kotka ciotki Cy ntii. Zresztą później okazało się, że — j ak to od dawna podej rzewały śm y — ciotka nie ty le j ą kochała, ile by ła z niej bardzo dum na. Na pewno
dużo więcej przy j em ności dostarczy łoby ciotce towarzy stwo zwy kłego podwórzowego kocura niż tej rozpieszczonej pięknotki. Ale posiadanie perskiej kotki z rodowodem , i to wartej co naj m niej sto dolarów, tak łechtało dum ę ciotki Cy ntii, iż
wm ówiła sobie, że kocha j ą niczy m źrenicę własnego oka.
Ciotce Cy ntii przy wiózł z Persj i m ałe kocię j ej siostrzeniec m isj onarz i przez następne trzy lata cały dom ciotki tańczy ł wokół tego zwierzaka. Kotka by ła śnieżnobiała, na koniuszku j ej ogona widniała niebieska plam ka, m iała błękitne oczy,
by ła głucha i wątła. Ciotka Cy ntia wciąż się zam artwiała, że kotka gotowa j est zaziębić się i zdechnąć. Iza i j a m arzy ły śm y o ty m , m iały śm y naprawdę dość wy słuchiwania opowieści o wy czy nach i kapry sach owego kota. Ale oczy wiście nie
powiedziały śm y tego ciotce Cy ntii. Pewnie by się do nas więcej nie odezwała, a niem ądrze by łoby j ą sobie zrazić. Kiedy m a się niezam ężną ciotkę z pokaźny m rachunkiem w banku, należy by ć z nią w j ak naj lepszy ch stosunkach. Zresztą
bardzo j ą w gruncie rzeczy lubiły śm y — ty le że nie zawsze. Ciotka Cy ntia należała do ty ch m ęczący ch osób, które wciąż wiercą ci dziurę w brzuchu, a kiedy zaczy nasz ich nienawidzić, nagle okazuj ą ci taką dobroć i uczy nność, że m usisz j e
znów kochać.
Zatem potulnie wy słuchiwały śm y opowieści ciotki o Fatim ie — kotka nazy wała się Fatim a — a później zostały śm y srogo ukarane za to, że tak podle ży czy ły śm y j ej śm ierci.
W listopadzie ciotka Cy ntia „przy pły nęła” do Spencervale. To znaczy przy j echała koczem , do którego zaprzężony by ł tłusty siwy kucy k, ale widząc nadj eżdżaj ącą ciotkę Cy ntię, zawsze m y ślało się o nadpły waj ący m okręcie.
By ł to feralny dzień. Od rana nękały nas niepowodzenia. Iza popry skała tłuszczem aksam itny żakiecik, bluzka, którą szy łam , leżała na m nie krzy wo, piec kuchenny dy m ił, a chleb skwaśniał. Co gorsze. Hilda Key son, nasza zaufana rodzinna
niańka i kucharka, która rządziła nam i żelazną ręką, dostała „podagry ” w ram ieniu. Hilda Key son by ła zwy kle naj m ilszą starszą panią, ale kiedy dostawała podagry, reszta dom owników m arzy ła, żeby uciec z dom u, a ponieważ by ło to
niem ożliwe, czuliśm y się j ak święty Wawrzy niec na stosie.
I wreszcie ta wizy ta ciotki Cy ntii i j ej prośba.
— No, no — m ruknęła ciotka Cy ntia pociągaj ąc nosem . — Czuj ę dy m . Widać, że nie um iecie się obchodzić z piecem . Mój nigdy nie dy m i. Ale czegóż m ożna oczekiwać po dwóch dziewczy nach, które bez m ęskiej pom ocy próbuj ą
prowadzić dom .
— Świetnie sobie bez tej m ęskiej pom ocy radzim y, droga ciociu — oświadczy łam wy niośle. Maks się akurat od czterech dni nie pokazał i choć nikt specj alnie nie m iał ochoty go widzieć, zastanawiałam się, co się z nim stało. —
Mężczy źni potrafią ty lko plątać się pod nogam i.
— No, nie udawaj , że tak m y ślisz — oświadczy ła ironicznie ciotka Cy ntia. — Żadna kobieta tak nie uważa. Jestem pewna, że ta ładna Ania Shirley, która przy j echała z wizy tą do Eli Kim ball, wcale tak nie sądzi. Widziałam j ą dziś po
południu z doktorem Irvingiem i m ieli bardzo zadowolone m iny . Jeśli ty , Zuziu, będziesz dalej gry m asić, Maks prześlizgnie ci się m iędzy palcam i.
Nie by ła to nazby t taktowna wy powiedź, wiadom o by ło, że ty le j uż razy odpowiadałam odm ownie na oświadczy ny Maksa, iż zupełnie straciłam rachubę. Poczułam wściekłość, zatem uśm iechnęłam się słodko do m oj ej potrafiącej
doprowadzić do szału ciotki.
— Ciociu, niech m nie ciocia nie rozśm iesza — powiedziałam grzecznie. — Ciocia m ówi tak, j akby m m iała wobec Maksa j akieś zam iary .
— Bo m asz — odparła ciotka Cy ntia.
— Czem u zatem nie przy j m uj ę j ego oświadczy n? — spy tałam z uśm iechem . Ciotka Cy ntia świetnie o ty m fakcie wiedziała. Maks za każdy m razem j ej się zwierzał.
— Tego nikt nie wie — m ruknęła ciotka. — Ale on gotów cię wziąć za słowo. Ta Ania Shirley j est fascy nuj ącą panną.
— Ależ tak — zgodziłam się. — Ma naj ładniej sze oczy , j akie widziałam w ży ciu. By łaby dla Maksa bardzo odpowiednią żoną, m am nadziej ę, że uda m u się j ą zdoby ć.
— Hm — pry chnęła ciotka Cy ntia. — Cóż, nie będę cię prowokować do dalszy ch kłam stw. Nie przy j echałam tu w taki wiatr po to, żeby wbić ci do głowy trochę zdrowego rozsądku. Jadę na dwa m iesiące do Halifaxu i chcę oddać wam
pod opiekę m oj ą Fatim ę.
— Fatim ę! — zawołały śm y .
— Tak. Boj ę się zostawić j ą ze służbą. Pam iętaj cie, że trzeba j ej podgrzewać m leko i pilnować, żeby nie wy szła z dom u.
Spoj rzałam na Izę. Iza spoj rzała na m nie. Wiedziały śm y, że nie m a wy j ścia. Gdy by śm y odm ówiły, ciotka Cy ntia śm iertelnie by się na nas obraziła. Co więcej , gdy by m próbowała wy razić sprzeciw, ciotka Cy ntia by łaby pewna, że
robię to ty lko dlatego, że uraziły m nie j ej uwagi na tem at Maksa, i dręczy łaby m nie przez długie lata. Niem niej zebrałam się na odwagę i spy tałam :
— Ale j eśli w czasie cioci nieobecności coś się j ej stanie?
— Właśnie po to, by nic j ej się nie stało, chcę powierzy ć j ą waszej opiece — oświadczy ła ciotka Cy ntia. — Musicie o to zadbać. Przy da wam się odrobina odpowiedzialności. I nareszcie przekonacie się, j akie to czaruj ące stworzenie. No,
załatwione. Jutro j ą wam Przy ślę,
— Sam a się będziesz m usiała zaj ąc tą wstrętną Fatim ą — oznaj m iła Iza, gdy ty lko zam knęły się za ciotką drzwi. — Ja się j ej nie dotknę. Jakim prawem zgodziłaś się j ą wziąć?
— Ja się zgodziłam ? — zapy tałam ze złością. — To ciotka Cy ntia uznała naszą zgodę za coś zupełnie oczy wistego. Wiesz równie dobrze j ak j a, że nie m ogły śm y odm ówić. Więc nie zrzędź!
— Jeśli coś j ej się stanie, ciotka Cy ntia nam tego nigdy nie wy baczy — zauważy ła ponuro Iza.
— Czy Ania Shirley j est rzeczy wiście zaręczona z Gilbertem Bly the? — zapy tałam z ciekawością.
— Tak sły szałam — odparła z roztargnieniem Iza. — Powiedz, czy ona j ada coś oprócz m leka? Czy m ożna j ej dać m y sz?
— Chy ba tak. Jak sądzisz, czy Maks naprawdę się w niej zakochał?
— Niewy kluczone. Nareszcie się od ciebie odczepi.
— No właśnie — oświadczy łam chłodno. — Ży czę powodzenia Ani Shirley albo j akiej ś innej Ani, która będzie m iała na m ego ochotę. Ja nie m am . Izo Meade, j eżeli ten piec nie przestanie dy m ić, pęknę ze złości. Co za potworny dzień.
Ach, j ak j a j ej nie cierpię!
— Nie powinnaś tak m ówić, przecież j ej wcale nie znasz — zaprotestowała Iza. — Wszy scy uważaj ą, że Ania Shirley j est bardzo m iła i…
— Mówię o Fatim ie! — wrzasnęłam .
— Aha.
Iza czasem by wa niem ądra. To j ej aha zabrzm iało bardzo niem ądrze.
Fatim a poj awiła się następnego dnia. Maks przy niósł j ą w zam knięty m koszy ku wy słany m j edwabną poduszką. Maks lubi koty i bardzo lubi ciotkę Cy ntię. Wy łoży ł nam , j ak się m am y z Fatim ą obchodzić, a kiedy Iza wy szła z pokoj u — Iza
zawsze wy chodzi, gdy wie, że m i zależy na j ej obecności — znów się oświadczy ł. Oczy wiście, tak j ak zwy kle odpowiedziałam „nie”, ale bardzo się ucieszy łam . Maks od dwóch lat oświadcza m i się co dwa m iesiące. Ty m razem od ostatnich
oświadczy n upły nęły trzy i zastanawiałam się nad powodam i. A więc j ednak nie interesuj e się Anią Shirley, poczułam ulgę. Nie m iałam zam iaru wy chodzić za Maksa, ale lubiłam j ego towarzy stwo i bardzo by m i go brakowało, gdy by go
złapała j akaś inna dziewczy na. Miały śm y z niego m asę poży tku, przy bij ał na dachu gonty , woził nas do m iasta, rozkładał dy wany — krótko m ówiąc w każdej potrzebie służy ł nam swoj ą pom ocą.
Wobec tego m iło się uśm iechałam m ówiąc sakram entalne nie. Maks zaczął coś liczy ć na palcach. Kiedy doszedł do ośm iu, pokiwał głową i zaczął liczy ć od początku.
— O co chodzi? — spy tałam .
— Próbuj ę policzy ć, ile razy ci się oświadczy łem . Ale nie m ogę sobie przy pom nieć, czy oświadczy łem się tego dnia, kiedy kopaliśm y w ogródku. Jeśli oświadczy łem się, to razem będzie…
— Nie, wtedy się nie oświadczy łeś — przerwałam .
— No to dziś j est j edenasty raz — oznaj m ił z nam y słem Maks. — Zbliży liśm y się do górnej granicy. Moj a m ęska dum a nie pozwoli m i oświadczy ć się tej sam ej dziewczy nie więcej niż tuzin razy. Zatem pam iętaj , kochanie, że
następny m razem będzie to raz ostatni.
— Hm — szepnęłam i nawet zapom niałam obrazić się na to ..kochanie”. Pom y ślałam sobie, że kiedy Maks przestanie m i się oświadczać, czeka m nie bardzo nudne ży cie. By ła to m oj a j edy na rozry wka. Ale — rzecz j asna — tak będzie
naj lepiej , nie m oże się to wlec w nieskończoność. Więc, żeby zręcznie zm ienić tem at, zapy tałam go o pannę Shirley .
— Urocza dziewczy na — oświadczy ł Maks. — Wiesz, że zawsze podobały m i się szarookie dziewczęta z ty cj anowskim i włosam i.
Ja j estem brunetką i m am piwne oczy . Poczułam do Maksa nienawiść. Wstałam i poszłam po m leko dla Fatim y .
W kuchni zastałam wściekłą Izę. Poszła po coś na stry ch i po nodze przebiegła j ej m y sz. My szy zawsze źle działały na Izę.
— Niewątpliwie przy dałby się nam kot — wy buchła. — Kot, nie ta rozpuszczona Fatim a! Na stry chu roi się od m y szy . Więcej m nie tam nikt nie zobaczy .
Z Fatim ą m iały śm y m niej kłopotu, niż oczekiwały śm y. Hilda polubiła j ą, a Iza wbrew swoim deklaracj om starannie dbała o j ej potrzeby. Czasem nawet wstawała w nocy i sprawdzała, czy Fatim ie nie j est zim no. Co dzień przy chodził
Maks i udzielał nam dobry ch rad.
Ale oto pewnego dnia, w trzy ty godnie po wy j eździe ciotki Cy ntii. Fatim a znikła dosłownie rozpły nęła się w powietrzu. Poszły śm y z wizy tą i zostawiły śm y j ą zwiniętą w kłębek przy piecu, gdzie spała sobie pod czuj ny m okiem Hildy.
Kiedy wróciły śm y , po Fatim ie nie by ło śladu.
Hilda płakała i zachowy wała się tak, j akby bogowie pokarali j ą utratą zm y słów. Przy sięgała, że przez cały czas nie spuszczała Fatim y z oczu, z wy j ątkiem trzech m inut, kiedy pobiegła na stry szek po cząber. Kiedy wróciła, drzwi by ły
otwarte, a Fatim a znikła.
Obie z Izą szalały śm y . Biegały śm y po ogrodzie, przeszukały śm y wszy stkie szopy i lasek za dom em , nawoły wały śm y . Wszy stko na próżno. Iza usiadła na frontowy ch schodkach i rozpłakała się.
— Zabłądziła gdzieś, przeziębi się i um rze, a ciotka Cy ntia nigdy nam tego nie wy baczy .
— Idę do Maksa — oświadczy łam . I pobiegłam przez świerkowy lasek i pola ile sil w nogach, dziękuj ąc niebiosom , że istniej e Maks, do którego m ogę się udać z prośbą o pom oc.
Przy szedł Maks, j eszcze raz przeszukaliśm y całe obej ście — ale na próżno. Mij ały dni, a nam nie udawało się odnaleźć Fatim y. Gdy by nie Maks, na pewno postradałaby m zm y sły. W ciągu tego okropnego ty godnia j ego obecność by ła
na wagę złota. Nie ośm ieliły śm y się dać ogłoszenia, bo m ogłaby j e zobaczy ć ciotka Cy ntia, ale wszędzie wy py ty wały śm y o białego perskiego kota z błękitną plam ką na ogonie i ofiarowały śm y dużą nagrodę. Nikt j ednak takiego kota nie widział,
choć dniem i nocą poj awiali się ludzie z kotem w koszy ku py taj ąc, czy nie j est to przy padkiem ten kot.
— Nigdy j uż nie zobaczy m y Fatim y ! — oświadczy łam któregoś popołudnia zrozpaczony m tonem . Właśnie odprawiłam j akąś starą kobietę, która przy niosła wielkiego żółtego kota i upierała się, że m usi to by ć nasz kot… Przy szedł do nas i
strasznie m iauczał, a nikt na drodze do Grafton nigdy go przedtem nie widział…”
— I j a tak m y ślę — odparł Maks. — Musiała j uż dawno zdechnąć z zim na.
— Ciocia Cy ntia nigdy nam nie wy baczy — powtarzała ponury m tonem Iza. — Od chwili kiedy ta kotka poj awiła się w naszy m dom u czułam , że to się źle skończy .
Nigdy co prawda o ty m nie wspom inała, ale Iza często m iewała przeczucia, o który ch m ówiła dopiero później . — Co zrobim y ? — spy tałam . — Maksie, wy m y sł coś.
— Daj cie ogłoszenie w gazetach Charlottetown, że chcecie kupić biała perską kotkę — zaproponował Maks. — Może ktoś zechce taką kotkę sprzedać. No to j ą kupicie i oddacie waszej kochanej cioci j ako Fatim ę. Ciocia j est m ocno
krótkowzroczna, więc nie powinna się zorientować.
— Ale Fatim a m a na ogonie błękitną plam kę — zauważy łam .
— No to m usicie dać ogłoszenie, że szukacie kotki z błękitną plam ką na ogonie.
— Będziem y m usiały wy dać całe nasze oszczędności. A tak nam potrzeba nowy ch futer — zauważy łam sm utnie. — Ale nie m a innego wy j ścia. Jeszcze drożej kosztowałby nas gniew ciotki Cy ntii. Ona gotowa pom y śleć, że um y ślnie
wy puściły śm y Fatim ę.
No i dały śm y ogłoszenie. Maks poj echał do m iasta i zaniósł j e do naj bardziej poczy tnej gazety . Prosiliśm y , żeby właściciel białej perskiej kotki, którą zechciałby odstąpić, napisał do Gońca na nazwisko pana M. J.
Nie m iały śm y wielkiej nadziei, bardzo więc zdziwiły śm y się i ucieszy ły, kiedy w cztery dni później Maks przy wiózł z m iasta list. List by ł napisany na m aszy nie, wy słany z Halifaxu i oznaj m iał, że j ego nadawca gotów j est odstąpić białą
perską kotkę z błękitną plam ką na ogonie. Cena wy nosi sto dziesięć dolarów, pan M. J. m oże się zgłosić i obej rzeć kotkę w Halifaxie, na ulicy Hollis pod num erem 10.
— Nie cieszcie się zby tnio — zauważy ła ponuro Iza. — Kotka m oże by ć zupełnie inna. Ta błękitna plam ka m oże by ć za duża albo za m ała, albo w zupełnie inny m m iej scu. Nie wierzę, żeby ta rozpaczliwa historia m ogła się dobrze
skończy ć.
W ty m m om encie zastukano do drzwi, więc wy szłam . Chłopak z poczty przy niósł telegram . Otworzy łam go, spoj rzałam i wróciłam pędem do pokoj u.
— Co się stało? — zawołała Iza widząc m ój wy raz twarzy .
Podałam j ej telegram . Wy słała go ciotka Cy ntia. Prosiła, żeby śm y naty chm iast przy słały Fatim ę do Halifaxu.
Po raz pierwszy Maks nie pospieszy ł z dobrą radą. To j a m usiałam zabrać głos.
— Maksie — poprosiłam . — Pom ożesz nam ? Ani j a, ani Iza nie m ożem y teraz j echać do Halifaxu. Poj edź j utro rano. Idź na ulicę Hollis i spy taj o tę perską kotkę. Jeśli przy pom ina Fatim ę, kup j ą i zanieś ciotce Cy ntii. Jeżeli nic
przy pom ina… nie, to niem ożliwe! Poj edziesz?
— To zależy — odparł Maks.
Spoj rzałam na niego z niedowierzaniem , takie to by ło do niego niepodobne.
— Chcesz m nie wy siać z bardzo niebezpieczną m isj ą — oświadczy ł chłodny m tonem . A j eśli ciotka Cy ntia m im o swej krótkowzroczności zorientuj e się? Ładnie będę wtedy wy glądał.
— Och, Maksie — szepnęłam bliska łez.
— Inaczej by to wy glądało zauważy ł Maks wpatruj ąc się i nam y słem w ogień na kom inku — gdy by m by ł członkiem waszej rodziny . Ale tak…
Iza wstała i wy szła.
— Maksie, proszę cię — szepnęłam .
— Zuziu, czy wy j dziesz za m nie? — spy tał surowo Maks. — Jeśli zgodzisz się za m nie wy j ść, poj adę do Halifaxu i stawię czoło lwu w j ego j askini. W naj gorszy m razie zawiozę ciotce Cy ntii czarnego ulicznego kota i przy sięgnę, że to
Fatim a. Wy ciągnę cię z ty ch tarapatów. Udowodnię ciotce, że nigdy nie m iałaś Fatim y albo że Fatim a czeka bezpiecznie w dom u, albo że Fatim a w ogóle nie istniała. Zrobię wszy stko i powiem wszy stko, ale ty lko dla m oj ej przy szłej żony .
— W żadny m inny m wy padku?
— W żadny m .
Zebrałam m y śli. Maks zachowy wał się ohy dnie, ale… ale… w gruncie rzeczy by ł cudowny m człowiekiem … i to by ł ten dwunasty raz… no i istniała Ania Shirley ! W głębi serca wiedziałam , że ży cie bez Maksa będzie nie do zniesienia.
No i na pewno dawno by m j uż za niego wy szła, gdy by ciotka Cy ntia od chwili j ego przy j azdu do Spencervale nie usiłowała nas wy swatać.
— Dobrze — oświadczy łam gniewny m tonem .
Maks wczesny m rankiem wy j echał do Halifaxu. Nazaj utrz otrzy m ały śm y telegram , ze wszy stko j est w porządku. I następnego dnia wieczorem Maks wrócił do Spencevale. Iza i j a usadowiły śm y go w fotelu i niecierpliwie czekały śm y .
Maks zaczął się śm iać i śm iał się tak, że aż zsiniał.
Bardzo się cieszy m y , że tak się dobrze bawisz — zauważy ła chłodno Iza. Ale Zuzia i j a także by śm y się chętnie pośm iały .
— Trochę cierpliwości, dziewczęta poprosił Maks. Gdy by ście wiedziały , z j akim trudem udało m i się zachować powagę w Halifaxie, darowały by ście m i ten wy buch śm iechu.
— Daruj em y , daruj em y — zawołałam . Ale nam wreszcie opowiedz, co się stało!
— Zaraz po przy j eździe do Halifaxu pobiegłem na ulicę Hollis. Ŕ propos, dlaczego powiedziały ście m i, że wasza ciotka m ieszka na ulicy Przy j em nej ?
— Bo m ieszka.
— Nie. Gdy by ście spoj rzały na adres na telegram ie, zobaczy ły by ście, że m ieszka przy ulicy Hollis. Przed ty godniem przeprowadziła się tam do innej przy j aciółki.
— Maksie!
— To szczera prawda. Zadzwoniłem do drzwi i kiedy m iałem j uż podać pokoj ówce hasło „perski kot”, w holu poj awiła się ciotka Cy ntia i zaraz się na m nie rzuciła.
— Maksie! — zawołała. — Przy wiozłeś m i Fatim ę?
— Nie — odparłem , próbuj ąc zebrać m y śli, a ona zaprowadziła m nie do biblioteki. — Nie, j estem przej azdem w Halifaxie, m am tu coś do załatwienia.
— Coś podobnego — rozgniewała się ciotka Cy ntia. — Gdzie te dziewczy ny m aj ą głowę? Depeszowałam do nich, żeby naty chm iast przy słały m i Fatim ę. I ciągle j ej nie m a, a j a z m inuty na m inutę oczekuj ę wizy ty kogoś, kto chce j ą
kupić.
— Ach tak — szepnąłem usiłuj ąc zebrać m y śli.
— Tak — ciągnęła wasza ciotka. — W Gońcu poj awiło się ogłoszenie, że ktoś szuka perskiej kotki, i odpowiedziałam na nie. Z Fatim a j est m nóstwo zachodu, w każdej chwili gotowa j est przeziębić się i zdechnąć, a to by by ła straszna strata,
więc choć j estem do niej bardzo przy wiązana, postanowiłam się z nią rozstać.
Przy szedłem j uż do siebie i zrozum iałem , że naj m ądrzej będzie powiedzieć część prawdy , zręcznie j ą ubarwiaj ąc.
— Co za przedziwny zbieg okoliczności! — zawołałem . — Ależ panno Ridley , to j a właśnie um ieściłem to ogłoszenie. Prosiła m nie o to Zuzia. Obie z Izą doszły do wniosku, że chcą m ieć taką sam ą kotkę j ak Fatim a.
— Szkoda, że nie widziały ście, j ak się ona rozprom ieniła. Oświadczy ła, iż zawsze wiedziała, ze wy w gruncie rzeczy lubicie koty, ty lko nie chcecie się do tego przy znać. Zaraz więc załatwiliśm y transakcj ę — bez zm rużenia oka wzięła
wasze sto dziesięć dolarów — i j esteście odtąd właścicielkam i Fatim y . Winszuj ę!
— Stare skąpiradło — pry chnęła Iza. Miała na m y śli ciotkę Cy ntię i przy pom niawszy sobie nasze wy leniałe futra m usiałam j ej przy znać racj ę.
— Ale przecież Fatim y nie m a — zauważy łam niepewny m tonem . — Co powiem y , j ak ciotka Cy ntia wróci do dom u?
— Wasza ciotka m a wrócić dopiero za m iesiąc. Gdy wróci, powiecie j ej , że kotka zginęła, ale nie m usicie j ej m ówić, kiedy zginęła. Skoro odtąd Fatim a należy do was, ciotka Cy ntia nie będzie m ogła robić wam wy rzutów. Ty le że
nabierze j eszcze gorszej opinii o waszy ch um iej ętnościach zaj m owania się dom em .
Kiedy Maks wy szedł, wy j rzałam za nim przez okno. By ł naprawdę przy stoj ny i by łam z niego dum na. Przy bram ie odwrócił się, by pom achać ręką, i spoj rzał w górę. Nawet z tej odległości zobaczy łam , j ak m u się zm ieniła twarz. I
zaczął biec w kierunku dom u.
— Izo, chy ba pali się dach — krzy knęłam i pobiegłam do drzwi.
— Zuziu — zawołał Maks — w okienku stry chu zobaczy łem ducha Fatim y .
— Co za bzdury ! — zaprotestowałam . Ale Iza by ła j uż na schodach i pobiegliśm y za nią. Aż na stry ch. A tam w okienku wy grzewała się w słońcu tłusta i zadowolona Fatim a.
Maks znów zaczął się zaśm iewać.
— Przecież nie m ogła tam siedzieć cały czas — j ęknęłam . — Usły szały by śm y , j ak m iauczy .
— Ale nie usły szały ście — zauważy ł Maks.
— Mogła um rzeć z zim na — m artwiła się Iza.
— Ale nie um arła.
— Mogła się zagłodzić na śm ierć! — zawołałam .
— Tu aż się roi od m y szy — zauważy ł Maks. — Nie, dziewczęta, nie m a żadny ch wątpliwości. Ta kotka spędziła na ty m stry chu całe dwa ty godnie. Widać owego dnia wślizgnęła się za Hildą. Dziwne, że nie sły szały ście m iauczenia —
ale m oże nie m iauczała. A zresztą wy śpicie na parterze. I pom y śleć, że żadnej z was nie przy szło do głowy tu zaj rzeć!
— Kosztowało nas to sto dziesięć dolarów — zauważy ła Iza patrząc z obrzy dzeniem na Fatim ę.
— Mnie znacznie więcej — odparłam idąc w kierunku schodów.
Maks zatrzy m ał m nie i poczekał, aż Iza z Fatim a zej dą na dół.
— Zuziu, czy naprawdę uważasz, że cię to zby t wiele kosztowało? Spoj rzałam na niego spod oka. By ł kochany i aż biło od niego ciepło.
— Nnie… — szepnęłam . — Ale kiedy się pobierzem y , sam będziesz m usiał zaj ąć się Fatim ą. Ja się j ej nie tknę.
— Kochana Fatim a! — zauważy ł Maks, a w j ego głosie brzm iała wdzięczność.
O tym, jak zmaterializował się Cecil
Nie wy szłam za m ąż i choć całe Avonlea patrzy z góry na stare panny, wcale się ty m nie m artwiłam , szczerze j ednak przy znaj ę, że by ło m i przy kro, iż nikt się nigdy o m nie nie starał. Wiedziała o ty m nawet Nancy, m oj a dawna
piastunka, i bardzo się nade m ną litowała. Nancy by ła także starą panną, ale w swoim czasie m iała dwóch konkurentów. Nie przy j ęła żadnego z nich, gdy ż j eden by ł wdowcem z siedm iorgiem dzieci, a drugi znany m lekkoduchem , niem niej
j eśli ktoś wy pom niałby Nancy j ej staropanieństwo, m ogłaby z dum ą oświadczy ć, że to ona nie chciała wy j ść za m ąż. Gdy by m nie spędziła całego ży cia w Avonlea, nie oparłaby m się m oże chęci opowiadania o kim ś, kto zabiegał o m oj e
względy , ale niem al się stąd nie ruszałam i wszy scy wszy stko o m nie wiedzieli, a przy naj m niej sądzili, że wiedzą.
Często zastanawiałam się, czem u nikt się nigdy we m nie nie zakochał. By łam niebrzy dka, kiedy ś Jerzy Adoniram May brick napisał nawet wiersz, w który m wy chwalał m oj ą urodę: co prawda Jerzy Adoniram pisał wiersze do wszy stkich
ładny ch dziewczy n, choć w gruncie rzeczy obchodziła go ty lko zezowata i ruda Flora King, niem niej świadczy to o ty m , że nie zawinił m ój wy gląd. Ani fakt, że j a także pisałam wiersze, gdy ż utrzy m y wałam to w głębokiej taj em nicy. Kiedy
nawiedzało m nie natchnienie, zam y kałam się w sy pialni i wy j m owałam album , który zawsze znaj dował się pod kluczem . Album ten j est j uż obecnie niem al zapisany, nigdy bowiem nie przestałam układać wierszy. By ła to j edy na rzecz, którą
udało m i się zachować w taj em nicy przed Nancy. Nancy i tak uważała, że nie um iem sobie radzie w ży ciu, ale drżę na m y śl, co by powiedziała, gdy by dowiedziała się o istnieniu tego album u. Jestem przekonana, że posłałaby z punktu lekarza,
a nim by przy szedł, obłoży łaby m nie gorczy czny m i plastram i.
Niem niej nie przestałam pisać wierszy i ży łam sobie naprawdę szczęśliwie wśród m oich kwiatów, kotów i ilustrowany ch pism Choć bolało m nie, gdy Adela Gilbert z przeciwka, która sam a m a m ęża pij aka, litowała się nad ..biedną
Karoliną”, że nie udało j ej się wy j ść za aż Biedna Karolina! Gdy by m uży wała m etod Adeli Gilbert to… nie powinnam tak m y śleć, to nie po chrześcij ańsku.
W dzień m oich czterdziesty ch urodzin odby wało się u Marii Gilespie zebranie Kółka Robótek Ręczny ch. Od dawna j uż nie wspom inałam o m oich urodzinach, choć nie na wiele się to m ogło zdać w Avonlea, gdzie wszy scy dobrze wiedzą,
ile kto m a lat — a j eśli się czasem m y lą, to nie na korzy ść ofiary. Ale Nancy przy zwy czaiła się obchodzić m oj e urodziny i nie m ogłam j ej tego wy perswadować, a zresztą m iło j est, kiedy ktoś koło ciebie skacze. Nancy przy niosła m i do łóżka
śniadanie — w żadny m inny m wy padku nie pozwoliłaby m i na takie leniuchowanie. Przy gotowała wszy stkie m oj e ulubione przy sm aki i przy brała tacę różam i z ogródka i liśćm i paproci, które rosły w lasku za dom em . Rozkoszowałam się
każdy m kęsem tego śniadania, potem wstałam i włoży łam m uślinową sukienkę. Chętnie włoży łaby m m oj ą naj ładniej szą sukienkę, ale nie zrobiłam tego ze strachu przed Nancy, wy obrażam sobie, co by zaczęła wy gady wać, urodziny nie
urodziny !… Podlałam kwiaty , nakarm iłam koty , potem zam knęłam się na klucz i napisałam wiersz o czerwcu. Przestałam pisać urodzinowe ody j uż wówczas, gdy skończy łam trzy dzieści lat.
Po południu wy brałam się na zebranie Kółka, Kiedy ubrałam się, spoj rzałam w lustro chcąc zobaczy ć, czy naprawdę wy glądam na czterdziestoletnią kobietę. Upewniłam się, że nie. Włosy bły szczały, m iałam zaróżowione policzki i
niem al nie widać by ło zm arszczek, choć to m ożna by przy pisać ciem nawem u światłu, lustro bowiem powiesiłam m ożliwie naj dalej od okna. Nancy nie m ogła tego zrozum ieć. Oczy wiście, wiedziałam , że m am zm arszczki, ale skoro ich nie
wdziałam , łatwo m i przy chodziło o nich zapom nieć.
Mnóstwo kobiet uczestniczy ło w zebraniach naszego Kółka, i to zarówno stary ch j ak m łody ch. Nie m ogę powiedzieć, żeby dotąd te spotkania sprawiały m i przy j em ność, ale pilnie na nie uczęszczałam uważaj ąc to za swój święty
obowiązek. Mężatki rozm awiały o m ężach i dzieciach, więc rzecz j asna nie m ogłam zabierać głosu, dziewczęta gadały po kątach o swoich wielbicielach i m ilkły , gdy się do takiej grupki zbliżałam , zupełnie j akby by ły przekonane, że stara panna,
która nigdy nie m iała wielbiciela, nie j est w stanie ich zrozum ieć. Inne stare panny plotkowały na potęgę, a j a tego nie lubiłam . Wiedziałam , że za m oim i plecam i plotkuj ą także o m nie, daj ą do zrozum ienia, że farbuj ę włosy, i utrzy m uj ą, że
kobieta pięćdziesięcioletnia ośm iesza się wkładaj ąc różową m uślinową sukienkę przy ozdobioną koronką.
Tego dnia znalazły śm y się w pełny m składzie, gdy ż przy gotowy wały śm y wentę ozdobnej galanterii na rzecz rem ontu plebanii. Dziewczęta by ły wesolutkie i zachowy wały się j eszcze głośniej niż zwy kle. Rej wodziła Wilhelm ina Mercer.
Mercerowie zam ieszkali w Avonlea zaledwie dwa m iesiące tem u.
Siedziałam przy oknie, a tuż przede m ną grupka dziewcząt: Wilhelm ina Mercer, Madzia Henderson, Zuzia Cross i Georgie Hali. Nie przy słuchiwałam się ich paplaninie i zdziwiłam się, gdy Georgie zawołała nagle:
— Panna Karolina się z nas śm iej e. Pewnie uważa nas za niem ądre gąski, które wciąż paplaj ą o chłopcach.
Rzeczy wiście uśm iechałam się, bo przy szedł m i do głowy pom y sł wiersza o róży czkach wspinaj ący ch się na okno. Słowa Georgie sprowadziły m nie na ziem ię i j ak to zwy kle by wa — zabolały .
— Panno Holm es, czy pani m iała kiedy ś konkurenta? — spy tała ze śm iechem Wilhelm ina Mercer.
Akurat w pokoj u zapadła cisza i wszy scy usły szeli py tanie Wilhelm iny .
Nie wiem do dziś, co we m nie wstąpiło. Na ogół j estem prawdom ówna i brzy dzę się kłam stwem . Ale nie potrafiłam — w ty m pokoj u pełny m kobiet — odpowiedzieć Wilhelm inie, że nie. My ślę, że złoży ły się na to wszy stkie przy cinki,
które znosiłam przez piętnaście lat, „skum ulowały się w organizm ie”, j ak to określał nasz nowy lekarz.
— Tak, raz — odparłam spokoj nie.
Moj e słowa wy wołały sensacj ę. Wszy stkie obecne kobiety przestały szy ć i spoj rzały na m nie. Większość z niedowierzaniem . Ale Wilhelm ina nie m iała wątpliwości. Na j ej ładnej buzi poj awiła się ciekawość.
— Och, niech nam pani o nim opowie, panno Holm es! — poprosiła przy m ilnie. — Dlaczego pani za niego nie wy szła?
— Tak, panno Mercer, niech j ą pani nam ówi, żeby nam opowiedziała — wtrąciła się Józefina Cam eron z obrzy dliwy m uśm ieszkiem . — Nigdy nie sły szały śm y o żadny m konkurencie Karoliny .
Gdy by Józefina tego nie powiedziała, pewnie by m um ilkła. Ale w dodatku zobaczy łam , j ak Maria Gillespie i Adela Gilbert wy m ieniaj ą porozum iewawcze spoj rzenia. Wstąpił we m nie duch przekory. „Powiedziało się a, trzeba
powiedzieć b” — pom y ślałam i oświadczy łam z rozm arzony m uśm iechem :
— Nikt o ty m nie wiedział, a by ło to dawno, dawno tem u.
— Jak on się nazy wał? — spy tała Wilhelm ina.
— Cecil Fenwick — odparłam bez nam y słu. Cecil by ło to m oj e ulubione im ię. A nazwisko Fenwick widniało na złożonej gazecie, którą trzy m ałam w ręku, by odm ierzać nią szerokość obrębka. „Stosuj ty lko plastry Fenwicka”.
— Gdzie go pani spotkała? — spy tała Georgie.
Szy bko przebiegłam m y ślą całą m oj ą przeszłość. Ty lko raz wy j echałam na dłużej z Avonlea w odwiedziny do ciotki w Nowy m Brunszwiku.
— W Blakely , w Nowy m Brunszwiku — odpowiedziałam i sam a niem al w to uwierzy łam , widząc, że nie wzbudziłam żadny ch podej rzeń. — Miałam wtedy osiem naście lat, a on dwadzieścia trzy .
— Jak wy glądał? — chciała się dowiedzieć Zuzia.
— By ł bardzo przy stoj ny. — Muszę ze wsty dem przy znać, że zaczęłam się świetnie bawić. Zobaczy łam w oczach dziewcząt szacunek i wiedziałam , że odtąd nikt nie zarzuci m i staropanieństwa. Będę kobietą z rom anty czną przeszłością,
wierną j edy nej m iłości swego ży cia.
— By ł wy soki, m iał gęste kędzierzawe czarne włosy i by stro patrzące oczy . Miał piękny nos, m ocno zary sowaną brodę i czaruj ący uśm iech.
— Kim by ł? — spy tała Madzia.
— Młody m prawnikiem . — O wy borze zawodu m ego konkurenta zadecy dował stoj ący obok m nie na sztalugach portret zm arłego brata Marii Gillespie. On by ł prawnikiem .
— Dlaczego pani za niego nie wy szła? — zaciekawiła się Zuzia.
— Pokłóciliśm y się — odpowiedziałam ze sm utkiem . — By liśm y oboj e m łodzi i niem ądrzy . To j a zawiniłam . Cecil rozgniewał się, do flirtowałam z inny m m ężczy zną —— zdecy dowanie szło m i coraz lepiej i w; j echał na zachód. Nigdy
go odtąd nie widziałam , nie wiem nawet, czy ży j e. Ale nigdy j uż, nigdy , nie potrafiłam się zainteresować inny m m ężczy zną.
— Jakie to piękne! — westchnęła Wilhelm ina. — Uwielbiam sm utne historie m iłosne. Ale, panno Holm es, on przecież m oże j eszcze wrócić.
Och, teraz j uż na pewno nie — powiedziałam kręcąc przecząco głową. — Dawno j uż m usiał o m nie zapom nieć. A j eśli nawet nie zapom niał, to m i nie wy baczy ł.
W ty m m om encie Maria Gillespie zaprosiła nas na podwieczorek i bardzo się ucieszy łam , bo j uż zaczęła m nie zawodzić wy obraźnia, a nie wiedziałam , o co te dziewczęta zechcą się m nie j eszcze spy tać. Ale czułam j uż, że stosunek
obecny ch do m nie zm ienił się, otaczała m nie zupełnie inna atm osfera i by łam podniecona i zachwy cona Ani się nie wsty dziłam , ani nie żałowałam tego, co powiedziałam . Szkoda, że j uż dawno nie wpadłam na ten pom y sł.
Przez następne dwa m iesiące ży łam sobie m iło i wesoło. Nikt j uż nie wy py ty wał m nie o Cecila Fenwicka, a dziewczęta zaczęły m i się zwierzać. By ło to bardzo przy j em ne, polubiłam więc posiedzenia naszego Kółka. Sprawiłam sobie
parę nowy ch sukienek oraz śliczny kapelusz, przy j m owałam wszy stkie zaproszenia.
Ale j ednej rzeczy każdy m oże by ć pewny . Że za każde wy kroczenie czeka go kiedy ś kara. Mnie spotkało to po dwóch m iesiącach i by ło straszne.
Tej wiosny oprócz rodziny Mercerów zam ieszkali też w Avonlea Maxwellowie. By ła to zam ożna para w średnim wieku. Pan Maxwell kupił tartak i dawną posiadłość Spencerów, czy li m iej scową ..rezy dencj ę”. Prowadzili spokoj ny try b
ży cia, a pani Maxwellowa by ła wątła i niem al nigdzie nie by wała. Nigdy j ej nie spotkałam , bo nie by ło m nie w dom u, gdy przy szła złoży ć m i wizy tę, a kiedy j a z kolei wy brałam się do niej — także j ej nie zastałam .
Znów odby wało się zebranie naszego Kółka, ty m razem u Sary Gardiner. Spóźniłam się i kiedy przy szłam , wszy stkie panie siedziały j uż w saloniku i od razu zorientowałam się, że cos m usiało się stać. Wszy scy patrzy li na m nie j akim ś
dziwny m wzrokiem . Oczy wiście pierwsza wy rwała się Wilhelm ina Mercer.
— Panno Holm es, czy pani go j uż widziała?
— Kogo? spy tałam wy j m uj ąc naparstek i m ci.
— No j ak to? Cecila Fenwicka. Przy j echał do Avonlea odwiedzić swoj ą siostrę, panią Maxwel1ową.
Zachowałam się chy ba tak, j ak tego po m nie oczekiwano. Upuściłam wszy stko, co trzy m ałam w ręku, a Józefina Cam eron powtarzała później na lewo i na prawo, ze zbladłam j ak trup.
— Niem ożliwe szepnęłam .
— Ależ to prawda! — wy krzy knęła Wilhelm ina zachwy cona rom anty cznością sy tuacj i. — By łam wczoraj wieczorem u pani Maxwell i go poznałam .
— To nie m oże by ć ten sam Cecil Fenwick — oznaj m iłam , bo wszy scy oczekiwali, że coś powiem .
— Ależ tak, to on. Pochodzi z Blakely w Nowy m Brunszwiku, j est prawnikiem i dwadzieścia dwa lata tem u wy j echał na zachód. Jest strasznie przy stoj ny , wy gląda zupełnie tak, j ak go pani opisała, ty le że osiwiał. Jest nieżonaty — py tałam
pani Maxwellowej nigdy się nie ożenił, więc na pewno o pani nie zapom niał. Teraz wszy stko cudownie się ułoży .
Nie by ła w stanie zarazić m nie ty m swoim entuzj azm em . Przeraziłam się i by łam tak zm ieszana, że nie wiedziałam , co powiedzieć. Miałam uczucie, że to j akiś koszm arny sen — to m usiał by ć sen — przecież Cecil Fenwick nie istniał!
Trudno wy razić, co przeży wałam . Na szczęście wszy scy przy pisali m oj e wzburzenie zupełnie inny m powodom i uprzej m ie zostawili m nie w spokoj u. Nigdy nie zapom nę tego potwornego popołudnia. Zaraz po podwieczorku przeprosiłam
gospody nię i wróciłam j ak naj szy bciej do dom u. A tam zam knęłam się w sy pialni, ty m razem nie po to, by pisać wiersze. Nie wiersze by ły m i w głowie.
Próbowałam spoj rzeć faktom w oczy. Zatem Cecil Fenwick istniej e a co gorsze znaj duj e się w Avonlea. Wszy scy m oi przy j aciele — a także wrogowie sądzili, że j est m oim dawny m ukochany m . Jeśli pozostanie dłużej w Avonlea albo
usły szy o tej historii, zaprzeczy — a j a przez resztę ży cia będę wy stawiona na pośm iewisko, albo odj edzie — a wszy scy doj dą do wniosku, że o m nie zapom niał, i będą się nade m ną litować. Ale i tak pierwsza m ożliwość by ła dużo gorsza i całą
noc m odliłam się, ach, j ak j a się m odliłam , żeby wy j echał naty chm iast. Opatrzność j ednak zrządziła inaczej ,
Cecil Fenwick nie wy j echał. Został w Avonlea, a Maxwellowie rozpoczęli na j ego cześć prowadzić oży wione ży cie towarzy skie. Pani Maxwellowa urządziła przy j ęcie, dostałam zaproszenie i oczy wiście nie poszłam , choć Nancy bardzo
nalegała. Potem wszy scy urządzali przy j ęcia na cześć pana Fenwicka i zapraszali m nie. Odm awiałam . Wilhelm ina Mercer przy szła do m nie i błagała, żeby m się pokazała, bo pan Fenwick gotów pom y śleć, że wciąż ży wię do niego urazę, i nie
ośm ieli się zrobić poj ednawczy ch kroków. Wilhelm ina m iała j ak naj lepsze zam iary , ale niestety nie grzeszy ona rozum em .
Cecil Fenwick spodobał się wszy stkim , tak stary m , j ak m łody m . By ł bardzo bogaty i Wilhelm ina twierdziła, że połowa dziewcząt stara się m u zawrócić w głowie.
— Gdy by to nie chodziło o panią, panno Holm es, sam a próbowałaby m go uwieść, m im o ty ch j ego siwy ch włosów i m im o że pani Maxwellowa utrzy m uj e, iż straszny z niego złośnik — oświadczy ła pół żartem , pół serio Wilhelm ina.
Ty m czasem j a w ogóle przestałam wy chodzić z dom u, nawet do kościoła. Zam artwiałam się, straciłam apety t i przestałam pisać wiersze. Nancy rozpaczała i usiłowała faszerować m nie swy m i ulubiony m i pigułkam i. Potulnie ły kałam
pigułki, bo sprzeciwianie się Nancy to czy sta strata czasu i energii, ale .rzecz j asna, nic m i one nie pom ogły. Srogo zostałam ukarana za m oj e kłam stwa. Przestałam abonować Przewodnik Tygodniowy, bo wciąż się tam ukazy wała reklam a
plastrów i nie m ogłam tego widoku znieść. Przecież gdy by nie to ogłoszenie, nie wy m y śliłaby m nazwiska Fenwick i nie m iała teraz kłopotu.
Któregoś wieczoru, kiedy siedziałam osowiała w swoj ej sy pialni, weszła na górę Nancy .
— Panno Karolino, czeka na panią w saloniku j akiś pan.
Zam arło m i serce.
— Nancy , kto to j est? — wy j ąkałam .
— Chy ba to ten pan Fenwick, o który m się teraz ty le m ówi — powiedziała Nancy , która na szczęście nic nie wiedziała o m oim wy im aginowany m rom ansie. — Wy gląda na rozwścieczonego.
— Powiedz m u, że zaraz zej dę — oświadczy łam spokoj nie. Narzuciłam koronkowy szal i zatknęłam za pasek dwie chusteczki do nosa, pewna bowiem by łam , że j edna nie wy starczy. Znalazłam stary num er Przewodnika i zeszłam do
bawialni czuj ąc się j ak skazaniec, którego prowadzą na egzekucj ę. Od tej pory j estem zażartą przeciwniczką kary śm ierci.
Weszłam do saloniku i starannie zam knęłam za sobą drzwi, bo Nancy lubi podsłuchiwać. Ugięły się pode m ną nogi i nawet dla ocalenia ży cia nie m ogłaby m zrobić kroku. Stałam z ręką na klam ce i trzęsłam się j ak listek.
Przez okno wy glądał j akiś pan, teraz odwrócił się i j ak to słusznie zauważy ła Nancy wy glądał na rozwścieczonego. By ł bardzo przy stoj ny, a siwizna dodawała m u dy sty nkcj i. Choć uprzy tom niłam to sobie dopiero później , w danej chwili
nie by łam w stanie zebrać m y śli.
Nagle zdarzy ło się coś dziwnego… z j ego twarzy znikł gniew. Teraz wy glądał na zdziwionego. Zaczerwienił się. Ja stałam i wpatry wałam się w niego, niezdolna wy m ówić słowa.
— Czy m am przy j em ność z panną Holm es? — spy tał. — Ja… j a… ach, niech to licho. Przy biegłem tu wściekły , bo usły szałem głupie plotki. Krety n ze m nie, widzę, że to nieprawda. Niech m i pani wy baczy . Już uciekam .
— Nie — z trudem odzy skałam głos. — Proszę zostać i m nie wy słuchać. Muszę panu coś wy znać. Te plotki… tak, j a to wy m y śliłam , ale nie wiedziałam wówczas, że istniej e prawdziwy Cecil Fenwick.
Tak j ak m iał do tego pełne prawo, zrobił zdum ioną m inę. Potem uśm iechnął się, wziął m nie za rękę — wciąż j eszcze trzy m ałam się klam ki — i zaprowadził na kanapę.
— Usiądźm y i pogadaj m y — zaproponował, więc opowiedziałam m u całą tę zawsty dzaj ącą historię. Czułam się okropnie upokorzona, ale słusznie m i się to należało. Opowiedziałam m u, j ak zawsze kpiono ze m nie, że nie m iałam
wielbiciela, i j ak do tego doszło, że w końcu zdecy dowałam się na kłam stwo. Jako dowód pokazałam m u reklam ę plastrów.
Wy słuchał m nie bez słowa, a potem odchy lił do ty łu głowę i zaczął się śm iać.
— Nareszcie rozum iem te wszy stkie taj em nicze aluzj e, z który m i zetknąłem się w Avonlea — oświadczy ł. — A dziś po południu przy szła do m oj ej siostry pani Gilbertowa i opowiedziała j ej j akąś bzdurną historię o m oj ej rzekom ej
m iłości do zam ieszkałej w Avonlea Karoliny Holm es. I twierdziła, że sły szała o ty m z pani ust. Wy znaj ę, że wpadłem w szał. Jestem w gorącej wodzie kąpany i pom y ślałem sobie, co u licha, j akaś zwariowana stara panna zabawia się
opowiadaj ąc o m nie zm y ślone history j ki. Ale kiedy panią zobaczy łem , od razu zrozum iałem , że to nie pani wina.
— Owszem , m oj a — zaprzeczy łam ze skruchą. — Nie powinnam by ła kłam ać. Ale kto m ógł przy puścić, że w Blakely naprawdę m ieszkał Cecil Fenwick. To niezwy kły zbieg okoliczności.
— To więcej niż zwy kły zbieg okoliczności — zaprotestował pan Fenwick. — Tak chciało przeznaczenie! No, m ówm y o czy m ś inny m .
I zaczęliśm y rozm awiać, a właściwie by ł to m onolog pana Fenwicka, bo j a wciąż j eszcze czułam się zby t zawsty dzona. Trwało to długo, aż Nancy zaczęła tupiąc krąży ć po sieni, ale pan Fenwick nie przy j m ował tego do wiadom ości.
Kiedy wreszcie zdecy dował się wy j ść, zapy tał, czy m oże znów do m nie wpaść.
— Naj wy ższy czas, by położy ć kres tej starej sprzeczce — oznaj m ił ze śm iechem .
A j a, czterdziestoletnia stara panna, zarum ieniłam się j ak m łoda dziewczy na. Bo poczułam się m łodą dziewczy ną. Wy j aśnienie tej sprawy przy niosło m i wielką ulgę. Nie ży wiłam nawet urazy do Adeli Gilbert. Zawsze by ła urodzoną
intry gantką, ale j ak się j uż ktoś taki urodzi, to nie należy go obwiniać, ty lko m u współczuć. Przed pój ściem spać napisałam wiersz — od m iesiąca nie m ogłam pisać i przy j em nie by ło znów chwy cić za pióro.
Pan Fenwick przy szedł po dwóch dniach. I zaczął przy chodzić tak często, że nawet Nancy pogodziła się z j ego obecnością. Wreszcie m usiałam j ej coś oznaj m ić. Bardzo się przed ty m wzdragałam , bo obawiałam się, że sprawię j ej
przy krość.
— Och, dawno tego oczekiwałam — oświadczy ła ponury m tonem . Jak ty lko poj awił się w dom u, wiedziałam , że będą z nim kłopoty. No cóż, panno Karolino, ży czę pani szczęścia. Nie wiem , j ak zniosę ten kalifornij ski klim at, ale będę się
m usiała przy zwy czaić.
— Ależ Nancy — zawołałam — nie m ogę cię prosić, żeby ś ze m ną poj echała. To by by ło zby t wielkie poświęcenie.
A niby dokąd m am poj echać? — spy tała autenty cznie zdziwiona Nancy . — Jak by sobie panienka beze m nie poradziła z dom em ? Nic m am zaufania do ty ch żółtków z warkoczam i. Nie, panno Karolino, nie m a co, j adę z panią.
Bardzo się ucieszy łam , bo nawet dla Cecila przy kro by m i by ło rozstać się z Nancy . Nie opowiedziałam j eszcze m em u m ężowi o album ie wierszy , ale kiedy ś to na pewno zrobię. I znów zaabonowałam Przewodnik Tygodniowy.
Córka swego ojca
No i oczy wiście zaprosim y ciotkę Janinę — oświadczy ła pani Spencerowa.
Rachela podniosła w proteście duże kształtne białe dłonie, j akże rożne od chudy ch, sękaty ch i ciem ny ch dłoni m atki. Dłonie te nie wy glądały tak dlatego, że zniszczone by ły robotą — Rachela też całe ży cie ciężko pracowała. Takie ręce
obie kobiety odziedziczy ły po swoich przodkach. Spencerowie, żeby nie wiadom o co robili, m ieli pulchne białe dłonie o długich toczony ch palcach, a ręce Chiswicków, nawet ty ch, który m nie śniło się tknąć roboty , by ły sękate i kościste.
— Nie widzę powodu, żeby zapraszać ciotkę Janinę — zaprotestowała niecierpliwie Rachela, choć niecierpliwość ta wcale nie pasowała do j ej m iękkiego głosu. — Ciotka Janina m nie nie lubi, a j a też za nią nie przepadam .
— Nie rozum iem , czem u j ej nie lubisz — zdziwiła się pani Spencerowa. — Jesteś niewdzięczna. Zawsze by ła dla ciebie bardzo dobra.
— Jedną ręką dawała, drugą odbierała — uśm iechnęła się Rachela. — Nigdy nie zapom nę, j ak poznałam ciotkę Janinę. Miałam wówczas sześć lat. Dała m i aksam itną poduszeczkę do szpilek, haftowaną paciorkam i. By łam bardzo
nieśm iała i nim zdoby łam się, by j ej podziękować, stuknęła m nie naparstkiem w głowę, żeby m nie nauczy ć ..dobry ch m anier”. Pam iętam , j ak rozbolała m nie głowa. Ciotka Janina zawsze się tak zachowy wała. Kiedy by łam j uż za duża, by
stukać m nie naparstkiem , posługiwała się j ęzy kiem i to by ło znacznie gorsze. I chy ba nie zapom niała m am a, co ona wy gady wała o m oich zaręczy nach. Jeśli będzie w zły m hum orze, zatruj e nam całą uroczy stość. Nie chcę, żeby przy szła na
m ój ślub.
— Musi zostać zaproszona. Nie m ożem y dawać powodu do plotek.
— Jakich plotek? Przecież ona j est m oj ą cioteczną babką ty lko przez m ałżeństwo. Zresztą niech sobie ludzie plotkuj ą. Tak czy owak znaj dą j akiś powód.
— Ciotka Janina będzie na twoim ślubie — oświadczy ła pani Spencerowa z determ inacj ą, która cechowała wszy stkie j ej wy powiedzi i czy ny. Nie warto by ło z ty m walczy ć. Nikt, kto j ą dobrze znał, nie próbował, obcy tracili niekiedy
czas zwiedzeni pozoram i.
Izabella Spencerowa by ła niewy soką kobietką, m iała bladą ładna twarz, szarawe oczy o długich rzęsach, gęste j edwabiste długie brunatne włosy, drobne ry sy i dziecięce czerwone usteczka. Wy glądała tak, j akby by le powiew m ógł j ą
zbić z nóg. Ale w rzeczy wistości nawet taj fun nie zm usiłby j ej do zboczenia o centy m etr z obranej drogi.
Przez chwilę Rachela wy glądała tak, j akby zam ierzała się zbuntować, zaraz j ednak ustąpiła j ak zwy kle wówczas, gdy m iała inne zdanie niż m atka. Nie warto by ło się kłócić o względnie m ało ważną obecność ciotki Janiny. Czekała j ą
poważniej sza batalia, należało oszczędzać sił. Wzruszy ła ram ionam i i na listę gości wpisała duży m i niezby t kształtny m i literam i nazwisko ciotki Janiny. Jej charakter pism a zawsze iry tował m atkę. Racheła nie potrafiła tego zrozum ieć. Nie
wiedziała, że podobny charakter pism a widniał na wy płowiały ch kartkach listów spoczy waj ący ch na dnie kufra w sy pialni pani Spencerowej . Stem ple na kopertach pochodziły ze wszy stkich portów świata. Pani Spencerowa nigdy do tego kufra
nie zaglądała, ale dobrze pam iętała kształt każdej litery .
Izabelli Spencer dzięki j ej sile woli i wy trwałości udawało się uporać z niem al każdą sprawą. Ale nic nie m ogła poradzić na to, że Rachela pod każdy m względem podobna j est do oj ca. Izabella Spencer znienawidziłaby j ą — gdy by j ej tak
bardzo nie kochała. Ale i tak często odwracała od j ej twarzy zniecierpliwiony wzrok.
Za dwa ty godnie m iał się odby ć ślub Racheli z Franciszkiem Bellem . Pani Spencerowa pochwalała ten związek. Lubiła Franciszka, j ego farm a znaj dowała się dosy ć blisko, m iała więc nadziej ę, że nie całkiem utraci córkę. Rachela by ła
m atce bardzo oddana i uważała, że nic nie j est w stanie ich rozdzielić, ale Izabella Spencer m iała dość doświadczenia, by się nie łudzić.
Siedziały w saloniku om awiaj ąc szczegóły weselnego przy j ęcia i przy gotowuj cie listę gości. Wrześniowe słońce przesączało się przez liście j abłoni rosnącej pod niskim oknem . Złociste plam ki pląsały po alabastrowej twarzy Racheli.
Grube złote warkocze upięte by ły w koronę. Miała wy sokie j asne czoło. By ła m łoda i pełna nadziei. Serce m atki ścisnęło się. Jakże ta dziewczy na by ła podobna do… by ła podobna do Spencerów. Łagodne ry sy i duże uśm iechnięte błękitne
oczy , ładnie zary sowana broda. Izabella Spencer zacięła usta i próbowała zdławić niem iłe sercu wspom nienie.
— Przy j dzie m niej więcej sześćdziesiąt osób oświadczy ła tonem osoby, która m y śli o czy m ś inny m . — Musim y stąd wy nieść wszy stkie m eble i wstawić duży stół. Jadalnia j est za m ała. Trzeba będzie poży czy ć od pani Brown noże i
widelce. Nigdy by m j ej nie poprosiła, ale sam a m i to zaproponowała. Jutro wy bielim y nasz adam aszkowy obrus. Nikt w Avonlea nie m a tak pięknego obrusa. A na podeście schodów ustawim y stolik na prezenty .
Rachela nie m y ślała ani o prezentach, ani o kłopotach związany ch z organizacj ą przy j ęcia. Zarum ieniła się, przy spieszony oddech świadczy ł o zdenerwowaniu. Wiedziała, że zbliża się kry ty czny m om ent. Zdecy dowany m ruchem
dopisała do listy gości j eszcze j edno nazwisko i podkreśliła j e.
— No co, skończy łaś? — spy tała niecierpliwie m atka. — Pokaż, sprawdzę, czy o nikim nie zapom niałaś.
Rachela bez słowa podała przez stół kartkę. Wy dało j ej się, że w pokoj u zapanowała straszna cisza. Sły szała, j ak na szy bach bzy czą m uchy, sły szała szum wiatru i bicie własnego serca. By ła przerażona i zdenerwowana, ale gotowa na
wszy stko.
Pani Spencerowi półgłosem odczy ty wała nazwiska, kiwaj ąc z aprobatą głową. Ale ostatniego nazwiska nie wy m ówiła. Spoj rzała ostro na Rachelę i w j ej wy blakły ch oczach poj awiła się iskra. Na twarzy odm alował się gniew, zdziwienie,
niedowierzanie.
Ostatnim nazwiskiem na liście by ło nazwisko Dawida Spencera. Dawid Spencer m ieszkał sam otnie w Zatoczce. By ł żeglarzem i ry bakiem . I by ł także m ężem Izabelli i oj cem Racheli.
— Rachelo Spencer, chy ba postradałaś zm y sły ! Co ci strzeliło do głowy ?
— Chcę po prostu, żeby na m oim ślubie by ł także mój oj ciec.
— Nie w m oim dom u — wy krzy knęła pani Spencerowa zbielały m i warganii.
Rachela nachy liła się, oparła o siół ręce i spoj rzała rozgory czonej m atce prosto w oczy. Przestała się bać. Teraz, kiedy j uż doszło do otwartej sprzeczki, poczuła zadowolenie. Trochę j ą to zdziwiło, pom y ślała, ze m usi by ć z natury zła. Nie
m iała żadny ch skłonności do analizowania swoich uczuć, inaczej doszłaby do wniosku, że przy j em ność sprawiło j ej zaj ęcie wreszcie własnego stanowiska, gdy ż doty chczas podporządkowy wała się zawsze m atce,
— Zatem , m am o, wesele się nie odbędzie. Franek i j a pój dziem y wziąć ślub do pastora i wrócim y prosto do dom u. Skoro nie m ogę zaprosić własnego oj ca, nie interesuj ą m nie inni goście.
Zacisnęła usta. I Izabella Spencer po raz pierwszy zobaczy ła w twarzy córki własną twarz, dziwne nieokreślone podobieństwo należące do strefy ducha. Mim o gniewu poczuła m iły dreszcz. Uświadom iła sobie lepiej niż doty chczas, ze ta
dziewczy na, dziecko j ej i dziecko j ej m ęża, stanowi łączący ich ży wy węzeł. I zrozum iała, ze potulna i posłuszna Rachela zam ierza ty m razem przeprowadzić własną wolę.
— Trudno m i zrozum ieć, czem u ci zależy , żeby oj ciec by ł na twoim ślubie zauważy ła szy derczo. — On nigdy nie pam iętał, że j est twoim oj cem . Jem u nigdy na tobie nie zależało,
Rachela nie zareagowała na gorzkie szy derstwo m atki. Nie m ogło j ej ono zaboleć, wiedziała bowiem coś, o czy m nie wiedziała m atka.
— Albo zaproszę oj ca na wesele, albo się ono nie odbędzie — powtórzy ła stanowczo, uciekaj ąc się do takty ki m atki, która zawsze trwała przy swoim nie odpowiadaj ąc na argum enty .
— No to go zaproś — warknęła pani Spencerowa. Przy zwy czaj ona, że zawsze udaj e j ej się przeprowadzić swoj ą w clę, nie um iała ustępować. — I tak to się na m c nie zda. On nie przy j dzie.
Rachela nie odpowiedziała. Teraz, kiedy odniosła zwy cięstwo, m iała ochotę się rozpłakać. Szy bko wstała i poszła do siebie na górę, do swego m alutkiego panieńskiego pokoiku, pod którego oknam i rosły brzozy. Położy ła się na biało–
błękitnej narzucie i gorzko się rozpłakała.
Serce wy ry wało j ej się do tego prawie nieznanego oj ca. Wiedziała, że m atka m a racj ę twierdząc, że on nie przy j dzie. Rachela czuła, że sakram ent m ałżeństwa nie będzie prawdziwy m sakram entem , j eśli oj ciec nie usły szy
wy powiadany ch przez nią słów przy sięgi.
Ślub Dawida Spencera i Izabelli Chiswick odby ł się dwadzieścia pięć lat tem u. Złośliwcy utrzy m y wali, że Izabella niewątpliwie wy szła za Dawida z m iłości, gdy ż nie m ogła wy j ść dla pieniędzy, skoro on nie m iał grosza przy duszy.
Dawid by ł piękny m m ężczy zną, a w j ego ży łach pły nęła krew żeglarzy .
By ł tak j ak j ego oj ciec i dziad m ary narzem , ale kiedy ożenił się z Izabellą, ona nam ówiła go, by zrezy gnował z m orza i zaj ął się farm ą, którą pozostawił j ej oj ciec. Izabella lubiła pracę na roli, kochała swoj ą ży zną ziem ię i buj ne sady.
Czuła odrazę do m orza. Nie ty le bała się go, ile by ła głęboko przekonana, że m ary narze zaj m uj ą dość podrzędne m iej sce w hierarchii społecznej — należą do gatunku m oże poży teczny ch, ale j ednak włóczęgów. Uważała, że zawód ten m a w
sobie coś hańbiącego. Dawid m usi się stać solidny m , m iłuj ący m dom rolnikiem .
Przez pięć lat wszy stko się j akoś układało. Jeśli Dawida nawoły wał zew m orza, to um iał m u się oprzeć. By li oboj e bardzo szczęśliwi, sm ucił ich ty lko brak dziecka.
W szósty m roku nastąpił kry zy s. Kapitan Barrett, stary druh Dawida, poprosił go, by wy ruszy ł z nim na m orze j ako m at. I Dawid nie potrafił dłużej tłum ić tęsknoty za błękitny m przestworem oceanu i słony m m orskim wiatrem . Musi
odby ć tę podróż z Jakubem Barrettem , m usi. Potem znów wróci do osiadłego ży cia.
Izabella wy rażała swój sprzeciw zapalczy wie i niem ądrze, obsy py wała go niezasłużony m i wy m ówkam i, szy dziła z j ego nam iętności. I nagle dał o sobie znać drzem iący w naturze Dawida upór i przy szedł w pom oc tęsknocie, której
Izabella, m aj ąca za sobą pięć pokoleń związany ch z ziem ią przodków, nie um iała i nie chciała zrozum ieć.
Dawid postanowił, że popły nie, i oświadczy ł to Izabelli.
— Obrzy dło m i doj enie krów! — zawołał zapalczy wie.
— Chcesz powiedzieć, że obrzy dło ci cnotliwe ży cie — zakpiła Izabella.
— Możliwe — zgodził się Dawid, wzgardliwie wzruszaj ąc ram ionam i. Tak czy owak wy ruszam na m orze.
— Dawidzie Spencer, j eżeli poj edziesz, m ożesz tu więcej nie wracać. Dawid nie potraktował ty ch słów poważnie i wy j echał. Izabella uznała, że j ą zlekceważy ł. Dawid nie wiedział, że żegna się z kobietą, zewnętrznie niby to spokoj ną, ale
w której sercu wrze wulkan gniewu i której dum a została głęboko zraniona.
I kiedy wrócił, opalony , radosny , zaspokoiwszy chwilowo tę swoj ą wanderlust, gotów znów chętnie zaj ąć się rolą i by dłem — powitała go właśnie taka kobieta.
Izabella stała w drzwiach, ponura, zim na, z zacięty m i wargam i.
— Czego sobie ży czy sz? — spy tała tonem , który m zwracała się do włóczęgów i wędrowny ch handlarzy .
— Czego sobie ży czę? — Dawid by ł tak zdziwiony , że zabrakło m u słów. — Wróciłem do m oj ej żony i do m oj ego dom u.
— To nie j est twój dom . I j a nie j estem twoj ą żoną. Dokonałeś wy boru wy j eżdżaj ąc — odpowiedziała Izabella. Potem wróciła do dom u i zatrzasnęła m u przed nosem drzwi.
Dawid przez parę m inut stał j ak ogłuszony . Potem odwrócił się i odszedł wy sadzaną brzozam i alej ką. Nie powiedział słowa — ani wówczas, ani później . Od tego dnia nigdy j uż nie wy m ówił im ienia żony .
Poj echał prosto do portu i zaciągnął się na statek kapitana Barretta. Kiedy po m iesiącu wrócił, kupił dom ek i postawił go w „Zatoczce”, na pustkowiu, gdzie nikt nie m ieszkał. I tam , m iędzy podróżam i m orskim i, ży ł j ak pustelnik, łowiąc
ry by i graj ąc na skrzy pcach. Rzadko wy chodził z dom u i nikogo nie zapraszał.
Izabella Chiswick obrała tę sam ą takty kę m ilczenia. Kiedy oburzeni Chiswickowie z ciotką Janiną na czele próbowali z nią dy skutować, robiła taką m inę, j akby nie sły szała, i nigdy nie raczy ła odpowiadać. Pokonała ich bez wy siłku. Jak to
określiła ciotka Janina: „Co m ożna zrobić z kobietą, która nie raczy się odezwać?”
Rachela urodziła się w pięć m iesięcy po ty m , j ak j ej m atka wy rzuciła za drzwi Dawida Spencera. Może gdy by wtedy poj awił się skruszony Dawid, zm iękłoby serce Izabelli rozradowane długo oczekiwany m m acierzy ństwem , m oże
wy zby łaby się urazy . Ale Dawid nie przy szedł i niczy m nie okazał, że obchodzą go narodziny upragnionego dziecka.
Kiedy Izabella wstała, j ej blada twarz przy brała j eszcze surowszy wy raz. Gdy by ktoś j ą obserwował, zauważy łby, że w j ej sposobie by cia nastąpiła pewna zm iana. Przedtem obj awiało się nerwowe napięcie, zupełnie j akby czegoś
oczekiwała, teraz stała się spokoj niej sza i sm utniej sza. Przestała podświadom ie oczekiwać powrotu m ęża. W głębi duszy sądziła bowiem , że się poj awi, i gotowa by ła m u wy baczy ć, j eśli dość pokornie będzie j ą o to prosił przy znaj ąc się do
winy . Ale teraz wiedziała, że nie przy j dzie j ej przeprosić, i resztka dawnej m iłości zam ieniła się w nienawiść.
Rachela odkąd pam iętała, wiedziała, że j ej ży cie różni się od ży cia znaj om y ch dzieci. Długo zastanawiała się, na czy m to polega. Wreszcie j ej dziecinny um y sł rozwiązał zagadkę — różnica polegała na ty m , że inne dzieci m iały oj ca, a
ona nie. Nie m iała nawet oj ca na cm entarzu tak j ak Kara Bell i Lilka Boulter. Dlaczego? Poszła do m atki, oparła się o j ej kolano i wznosząc błękitne oczęta zapy tała:
— Mam o, dlaczego nie m am tatusia tak j ak inne dziewczy nki?
Izabella Spencer odłoży ła robótkę, wzięła na kolana siedm ioletnią córeczkę i opowiedziała całą historię nie szczędząc ostry ch słów, które zapadły w pam ięć dziecka. Mała Rachela zrozum iała, że sprawa j est beznadziej na.
— Wy bij sobie z głowy oj ca — oświadczy ła na koniec Izabella Spencer. — Nic go nie obchodzisz i nigdy nie obchodziłaś. Więc nigdy i z nikim o nim nie m ów.
Rachela w m ilczeniu ześlizgnęła się z kolan m atki i z ciężkim sercem wy biegła do ogrodu. Tam rozpłakała się żałośnie. To straszne — oj ciec j ej nie kocha, to straszne — nie wolno j ej o nim m ówić.
Może to dziwne, niem niej Rachela wy słuchawszy opowieści m atki o tam tej kłótni, stanęła po stronie oj ca. Nigdy nie ośm ieliłaby się by ć nieposłuszna m atce. Nigdy więc o oj cu nie wspom niała — j ednakże Izabella nie zabroniła j ej o nim
m y śleć. Zatem Rachela wciąż o nim rozm y ślała i stał się w ten sposób niewidzialny m świadkiem j ej wszy stkich poczy nań.
By ła dzieckiem obdarzony m buj ną wy obraźnią, często więc przeży wała w m y ślach spotkanie z oj cem . Nigdy go nie widziała, by ł j ednak dla niej kim ś bardziej rzeczy wisty m niż większość otaczaj ący ch j ą osób. Bawił się z nią, a ona
rozm awiała z nim tak, j ak nigdy nie rozm awiała z m atką. Towarzy szy ł j ej w spacerach po sadzie i łąkach, o zm ierzchu zasiadał koło j ej łóżka i to j em u zwierzała się ze swoich sekretów.
Kiedy ś m atka spy tała j ą gniewnie, czem u wciąż coś do siebie m ówi.
— Nie m ówię do siebie. Rozm awiam z kim ś z m oich przy j aciół — oświadczy ła poważny m tonem .
— Niem ądre dziecko — roześm iała się m atka, bez złości, ale z dezaprobatą.
W dwa lata później Rachela przeży ła piękny dzień. Któregoś popołudnia wy brała się z kilkom a koleżankam i nad zatokę. Takie wy prawy zdarzały się rzadko, zwy kle wolno j ej by ło wy chodzić z dom u j edy nie w towarzy stwie m atki. A
Izabella nie by ła dobrą kom panką. Zatem wy cieczki Racheli z m atką nie należały do udany ch.
Dziewczy nki uszły brzegiem m orza spory szm at drogi i znalazły się w zakątku, którego Rachela nie znała. Zatoka by ła tu pły tka, spod szem rzącej wody prześwity wał złoty piasek. A dalej m ieniło się w słońcu granatowe niespokoj ne m orze.
Tu wiatr by ł łagodny i m iękki, tam m usiał by ć pory wisty i silny. Na brzegu leżała na deskach łódź obok dziwacznego dom ku, który wy glądał j ak wy rzucona przez fale m uszla. Rachela patrzy ła z zachwy tem . I ona, tak j ak j ej oj ciec, kochała
m orze i sam otność.
— Zm ęczy łam się — oświadczy ła. — Zostanę tu i odpocznę. Idźcie sam e do Przy lądka Mew. Poczekam tu na was.
— Sam a? — spy tała ze zdziwieniem Kara Bell.
— Ja się nie boj ę by ć sam a — odparła dum nie Rachela.
Dziewczy nki odeszły , a Rachela usiadła na deskach w cieniu wielkiej białej łodzi. Oparła o nią j asną główkę i oddała się m arzeniom , zapatrzona w perłowy hory zont.
Nagle usły szała z ty łu kroki. Kiedy odwróciła głowę, zobaczy ła, że stoi za nią j akiś m ężczy zna i patrzy na nią roześm iany m i błękitny m i oczy m a. Rachela by ła pewna, że nigdy go nie widziała, ale te oczy wy dały j ej się znaj om e. Poczuła
do niego sy m patię. I nie by ła onieśm ielona, choć zwy kle obawiała się obcy ch ludzi.
By ł to wy soki, tęgi m ężczy zna w ry backim kom binezonie. Miał j asne faliste gęste włosy i ogorzałą twarz, a kiedy się uśm iechał, widać by ło białe i równe zęby. Rachela pom y ślała, że m usi j uż by ć niem łody, j ego skronie przy prószone
by ły siwizną.
— Wy patruj esz sy ren?
Rachela poważnie skinęła głowa, choć norm alnie wsty dziła się do tego przy znać.
— Tak — oznaj m iła. — Mam a m ówi, że sy ren nie m u, ale j a lubię j e sobie wy obrażać. Czy pan widział kiedy ś sy reny ?
Wy soki m ężczy zna spoj rzał na wy rzucony przez m orze biały i uśm iechnął się.
— Niestety nie. Za to widziałem wiele inny ch cudowny ch rzeczy . Usiądźm y , to ci opowiem .
Rachela podeszła do niego bez wahania. Posadził j a sobie na kolanach i bardzo j ej się to spodobało
— Miła z ciebie dziewczy nka — powiedział. Dasz m i całusa? Na ogół Rachela nie znosiła, by ktoś j ą całował. Nie chciała całować nawet swoich wuj ów, a oni wiedzieli o ty m i tak się z nią droczy li, że kiedy ś wy krzy knęła, iż nie cierpi
m ężczy zn. Ale teraz obj ęła tego obcego m ężczy znę za szy j ę i głośno cm oknęła w policzek.
— Lubię pana — wy znała.
Poczuła, że obej m uj e j ą j eszcze m ocniej . Jego błękitne oczy zam gliły się, poj awiła się w nich wielka czułość. I nagle Rachela dom y śliła się, kim on j est. To by ł oj ciec. Nic nie powiedziała, ale oparła o tego ram ię główkę i ogarnęło j ą
uczucie szczęścia,
Jeśli Dawid Spencer zorientował się, ze go rozpoznała, to niczy m tego nie okazał. Zaczął opowiadać o cudach, które widy wał podczas wy praw do odległy ch kraj ów. Zafascy nowana Rachela słuchała j ak naj piękniej szej baj ki. Tak, on by ł
takim , j akim go sobie wy obrażała. Wiedziała, że będzie snuł naj cudowniej sze opowieści.
— Chodź do m nie do dom u, to ci coś pokażę — zaproponował. Nastąpiła wspaniała godzina. Mały niski pokoik z kwadratowy m i okienkam i pełen by ł pam iątek z j ego wędrówek — znaj dowały się tam przedm ioty piękne i dziwne, i takie,
który ch się w ogóle nie da opisać. Naj bardziej zachwy ciły Rachelę dwie wielkie m uszle na parapecie kom inka. Bladoróżowe m uszle w pąsowe cętki.
— Nie wiedziałam , że na świecie m oże by ć coś aż tak pięknego! — zawołała.
— Jeśli chcesz… — zaczął m ężczy zna i zaraz urwał. Po chwili powiedział: — Pokażę ci coś j eszcze ładniej szego.
Rachela czuła, że zdanie to m iało brzm ieć początkowa zupełnie inaczej , ale przestała się nad ty m zastanawiać, gdy zobaczy ła, co wy j ął z kredensiku. By ł to purpurowy czaj niczek w złote sm oki. Pokry wka wy glądała j ak złocisty kwiat.
Rachela usiadła i wpatrzy ła się z zachwy tem .
— Obecnie j est to j edy na cenna rzecz, j aką posiadam — powiedział.
Rachela wy czuła w j ego głosie sm utek, sm utek poj awił się w oczach.
Miała ochotę pocałować go i pocieszy ć. Ale on nagle zaczął się śm iać, przy niósł j ej talerz przepy szny ch łakoci. Zaczęła j e pałaszować, on zaś wziął skrzy pce i grał, a ta m uzy ka wzy wała do śpiewu i tańca. Rachela by ła uszczęśliwiona.
Pragnęła na zawsze pozostać w ty m pokoiku pełny m skarbów.
— Widzę, że nadchodzą twoj e przy j aciółki — powiedział m ężczy zna. —— Musisz iść. Zabierz słody cze.
Obj ął j ą i przez chwilę m ocno przy ciskał do piersi. Czuła, że całuj e j ą we włosy .
— Biegnij , m ała. Do widzenia.
— Dlaczego pan m nie nie zaprasza, żeby m tu znów przy szła? — spy tała Rachela bliska łez. — I tak przy j dę.
— — Przy j dź, kiedy ty lko będziesz m ogła — powiedział. — Jeśli nie przy j dziesz, zrozum iem , że to dlatego, iż nie m ożesz. Jestem szczęśliwy m aleńka, że choć raz m ogłem cię tu gościć.
Kiedy koleżanki wróciły , Rachela siedziała grzecznie na deskach. Nie widziały , j ak wy chodziła z tego dom ku, a ona nie opowiedziała im o swoj ej przy godzie. Uśm iechnęła się ty lko taj em niczo, gdy py tały , czy nie czuła się osam otniona.
Tego wieczoru podczas pacierza po raz pierwszy pom odliła się za oj ca. Odtąd nigdy o ty m nie zapom inała. Co wieczór kończy ła m odlitwę słowam i: „Pobłogosław, Panie Boże, m am ę… i oj ca”. Ta krótka pauza m ówiła o ich tragiczny m
rozstaniu. I słowo „oj ca” wy m awiała czulszy m tonem .
Rachela nigdy j uż nie odwiedziła Zatoczki. Kiedy Izabella Spencer dowiedziała się, że dzieci tam by ły , zabroniła córce wy cieczek na tam tą część wy brzeża.
Rachela opłakała ten zakaz, ale by ła m u posłuszna. I odtąd nie m iała j uż kontaktu z oj cem , j eśli nie liczy ć taj em nego porozum ienia serc.
Zaproszenie na ślub córki zostało wy słane do Dawida Spencera wraz z inny m i zaproszeniam i, a ostatnie dni panieństwa Racluzia spędziła w wirze przy gotowań, w który ch wy ży wała się m atka, a które by ły j ej przy kre.
Wreszcie nadszedł dzień ślubu, wrześniowy dzień tak ciepły i piękny , j akby to by ł czerwiec.
Cerem onia ślubu została wy znaczona na ósm ą wieczór. O siódm ej ubrana j uż Rachela stała w swej sy pialni. Nie m iała druhny i poprosiła kuzy nki, by zostawiły j ą sam ą. Ślicznie wy glądała w przesączaj ący m się przez liście brzóz blasku
zachodzącego słońca. Ślubna sukienka z cienkiej białej organdy ny by ła skrom na, ale śliczna. Na rozpuszczony ch włosach m iała wianek z biało–różowy ch kwiatów, przy słany ch przez oblubieńca. Czuła się bardzo szczęśliwa, choć szczęście
zabarwione by ło sm utkiem , który nieodłącznie towarzy szy każdej zm ianie.
Weszła m atka z koszy czkiem w ręku.
Przy niósł to dla ciebie. Rachelo, chłopak z portu. Miał przy kazane oddać ci to osobiście. Wzięłam ten koszy czek i odesłałam go.
Matka m ówiła chłodny m tonem . Dobrze wiedziała, kto przy słał ten koszy czek, i by ła bardzo niezadowolona. Niem niej nie m ogła opanować ciekawości. I pilnie przy glądała się, j ak Rachela otwiera koszy k.
Racheli drżały ręce. Naj pierw wy j ęła dwie różowe m uszle. Nigdy ich nie zapom niała! A pod nim i leżał owinięty starannie w j edwabną, dziwnie pachnącą chustkę czaj niczek ze sm okam i. Wzięła go do ręki i w j ej oczach poj awiły się łzy .
— Przy słał to twój oj ciec — powiedziała dziwny m tonem Izabella Spencer. — Pam iętam ten czaj niczek. Odesłałam m u go wraz z inny m i rzeczam i. Jego oj ciec przy wiózł go z Chin dobre pięćdziesiąt lat tem u. Mówiono, że j est bardzo
cenny .
— Mam o, proszę cię, zostaw m nie na chwilę sam ą — szepnęła Rachela. Zobaczy ła pod czaj niczkiem kartkę i czuła, że nie m oże j ej przeczy tać w obecności m atki.
Pani Spencerowa po raz pierwszy w ży ciu potulnie wy szła i Rachela podbiegła do okna, by w gasnący m świetle dnia przeczy tać list oj ca… By ł bardzo krótki, pism o by ło pism em człowieka, który rzadko bierze do ręki pióro.
Moja kochana dziewczynko! Bardzo żałuję, ale nie mogę przyjść na twój ślub. Wiem, że to Ty mnie zaprosiłaś, takie to do Ciebie podobne, gardzą chciałbym zobaczyć Twoje zaślubiny, ale nie mogę przyjść do domu, z którego mnie
wyrzucono. Z całego serca życzę Ci szczęścia, posyłam Ci muszle i czajniczek, które tak Ci się podobały. Czy pamiętasz ten dzień, kiedy tak nam było z sobą dobrze? Chciałbym Cię zobaczyć, nim wyjdziesz za mąż, ale to niemożliwe.
Twój kochający ojciec
Dawid Spencer
Rachela przy m knęła powieki, by zatrzy m ać łzy. Ogarnęła j ą niepoham owana chęć zobaczenia oj ca. Musi go zobaczy ć, m usi otrzy m ać j ego błogosławieństwo na nową drogę ży cia. I podj ęła nagłą decy zj ę, odsuwaj ąc na bok
konwenanse.
By ło j uż niem al ciem no. Goście zj awią się dopiero za pół godziny. Do Zatoczki m ożna doj ść skrótem przez wzgórza w piętnaście m inut. Rachela pospiesznie włoży ła nowy płaszcz od deszczu i zarzuciła na głowę ciem ną chustkę.
Otworzy ła drzwi i cichutko zbiegła na dół. Pani Spencerowa i j ej pom ocnice by ły w kuchni. Rachela znalazła się w ogrodzie. Pój dzie przez pola. Nikt j ej nie zobaczy .
Kiedy doszła do Zatoczki, by ło j uż ciem no. Na kry ształowy m sklepieniu nieba m rugały gwiazdy. Ciszę przery wał szum fal. Miękki wiatr poj ękiwał na poddaszu szarego dom ku, w który m sam otnie siedział Dawid Spencer trzy m aj ąc na
kolanach skrzy pce. Próbował grać, ale j akoś m u to nie wy chodziło. Serce wy ry wało m u się do córki — a także do dawno utraconej żony . Zaspokoił tęsknotę za m orzem , m iłość do żony i dziecka okazała się silniej sza niż gniew i uraza.
Nagle otworzy ły się drzwi i stanęła w nich Rachela, zrzuciła płaszcz i chustę, by ła śliczna i prom ienna.
Oj cze! — zawołała zduszony m głosem i znalazła się w j ego ram ionach.
Ty m czasem w j ej dom u zaczęli się poj awiać goście. Śm iano się i żartowano. Przy szedł także pan m łody i potaj em nie wszedł na Palcach na górę, na podeście schodów spotkał panią Spencerowa. Chciałem zobaczy ć Rachelę, nim
zej dziem y na dół — wy znał rum ieniąc się.
Pani Spencerowa położy ła trzy m any w ręku ozdobny obrus na pełny m j uż ślubny ch upom inków stole, otworzy ła drzwi pokoj u Racheli i zawołała j ą. Nikt się nie odezwał, w pokoj u by ło ciem no. Zaalarm owana Izabella Spencer chwy ciła
stoj ącą na podeście lam pę. W pokoiku panowała pustka, nie by ło w nim panny m łodej . Ale na stoliczku leżał list Dawida Spencera. Przeczy tała go.
— Rachela wy szła — j ęknęła. Dom y śliła się, dokąd poszła j ej córka.
— Wy szła! — powtórzy ł blednąc Franciszek. Jego rozpacz pom ogła j ej się opanować. Roześm iała się gorzko.
— Nie bój się, Franku. Nie uciekła ci, wej dź i zam knij drzwi. Nikt nie powinien się o ty m dowiedzieć. Dopiero by się zaczęły plotki. Ta wariatka pobiegła do Zatoczki do… do swego oj ca. Tak, tak, to do niej podobne. Przy słał j ej prezenty i
ten list. Przeczy taj go. Pewno poszła go nam ówić, by się poj awił. Strasznie j ej na ty m zależało. A tu j uż przy szedł pastor, j est pół do ósm ej . Zniszczy sukienkę i zakurzy pantofelki. Nie daj Boże, żeby j ą ktoś zobaczy ł! To dziecko zupełnie
zwariowało.
Franciszek przy szedł do siebie. Rachela opowiedziała m u o oj cu.
— Pój dę po nią — oznaj m ił. — Wezm ę ty lko kapelusz i płaszcz. Zbiegnę ty lny m i schodam i.
— Musisz wy j ść przez okno spiżarni — nakazała stanowczo pani Spencerowa, wprowadzaj ąc j ak zwy kle akcent kom iczny . — W kuchni j est pełno pań. Nie chcę, żeby się o ty m dowiedziały .
Franciszek m im o m łodego wieku wiedział, że kobietom należy w drobiazgach ustępować, przecisnął się więc przez okienko spiżarni i pobiegł przez brzezinę. A pani Spencerowa stała na straży , póki nie zniknął.
Zatem Rachela poszła do oj ca. Te wszy stkie lata poszły na m arne…
„Na nic się nie zda walczy ć z naturą człowieka — pom y ślała gorzko. — Zostałam pokonana. Widać m u j ednak na niej zależało, skoro przy słał j ej ten czaj niczek i napisał. I co to znaczy, że by ło im tak dobrze z sobą. Cóż, pewnie j uż kiedy ś
go odwiedziła i ukry ła to przede m ną”.
Pani Spencerowa zam knęła głośno okno.
— Oby ty lko wróciła szy bko z Franciszkiem , to uda się uniknąć plotek i będę m ogła j ej wy baczy ć — szepnęła do siebie, wracaj ąc do kuchni.
Kiedy Franciszek wszedł do szarego dom ku, Rachela siedziała na kolanach oj ca obej m uj ąc go za szy j ę. Zerwała się, zarum ieniła, j ej twarz przy brała błagalny wy raz, a w oczach poj awiły się łzy. Franciszek pom y ślał, że nigdy j eszcze
nie by ła taka śliczna.
— To j uż tak późno? Franciszku, gniewasz się na m nie? — spy tała nieśm iało.
— Nie, nie, kochanie. Nie gniewam się, skąd. Ale chy ba powinnaś j uż wrócić? Zbliża się ósm a i wszy scy czekaj ą.
— Próbuj ę nam ówić tatę, żeby przy szedł — powiedziała Rachela. — Pom óż m i.
— Tak, j a też bardzo proszę, żeby pan przy szedł — zaczął serdecznie nalegać Franciszek.
Dawid Spencer pokręcił stanowczo głową.
— Nie, nie m ogę pój ść do tego dom u. Pokazano m i tam drzwi. Nie zwracaj cie na m nie uwagi. I tak j estem szczęśliwy , że zobaczy łem m oj ą dziewczy nkę. Chętnie by łby m na j ej ślubie, ale to niem ożliwe.
— Owszem , m ożliwe! — rezolutnie oświadczy ła Rachela. — Będziesz. Franku, chcę wziąć ślub tutaj , w dom u m oj ego oj ca! Tak by ć powinno. Idź i sprowadź tu pastora i gości.
Franciszek przeraził się. Dawid Spencer zaprotestował: — Nie, m alutka, to by by ło…
— Ty m razem nie ustąpię — oznaj m iła Rachela z pełną serdeczności stanowczością. — Idź, Franku. Będę ci posłuszna całe ży cie, ale teraz m usisz to dla m nie zrobić. Spróbuj m nie zrozum ieć — dodała błagalny m tonem .
— Och, rozum iem cię — zapewnił j ą Franciszek. — I chy ba m asz racj ę. Ale co z twoj ą m atką? Przecież nie zechce tu przy j ść.
— Powiedz j ej , że j eśli nie przy j dzie — to ślub się nie odbędzie — nagle Rachela uj awniła, że potrafi postępować z ludźm i. Wiedziała, że ty m oświadczeniem skłoni Franciszka, by nie dał się zby ć m atce.
Franciszek ku rozpaczy pani Spencerowej wszedł frontowy m i drzwiam i. Rzuciła się i zabrała go do bocznego pokoj u.
— Gdzie Rachela? Dlaczego wszedłeś tędy ? Wszy scy cię zobaczy li.
— To j uż nie m a znaczenia. I tak się zaraz o wszy stkim dowiedzą. Rachela chce wziąć ślub w dom u oj ca, grozi, że inaczej w ogóle nie wy j dzie za m ąż. Kazała m i to pani powtórzy ć.
Izabella spurpurowiała.
— Rachela oszalała. Um y wam ręce. Róbcie, co chcecie. Zabierz gości… i kolacj ę także, j eśli będziesz w stanie j ą unieść.
— Na kolacj ę wrócim y tutaj — powiedział Franciszek, nie zwracaj ąc uwagi na szy derstwa Izabelli. — No, pani Spencerowo, m usim y się z ty m pogodzić, proszę się szy kować.
— Czy naprawdę sądzisz, że j a pój dę do dom u Dawida Spencera? — spy tała ostro Izabella Spencer.
— Błagam panią! Musi pani przy j ść — zawołał z rozpaczą biedny Franciszek. Zaczął się obawiać, że upór ty ch trzech osób uniem ożliwi j ego ślub. — Rachela powiedziała, że j eśli pani odm ówi, nie wy j dzie za m nie. Niech pani ty lko
pom y śli, j ak ludzie będą plotkować. A Rachela uparła się i nie zm ieni zdania.
Izabella Spencer też by ła o ty m przekonana. I m im o gniewu postanowiła nie dopuścić do skandalu. Strach przed skandalem by ł silniej szy niż wściekłość.
— Skoro m uszę, to m uszę — powiedziała lodowaty m tonem . — Nie przebij e się głową m uru. Idź i zawiadom gości.
W pięć m inut później sześćdziesięcioro gości m aszerowało polam i w stronę Zatoczki. By li zby t zdum ieni, by om awiać to niesły chane wy darzenie. Z ty łu szła sam otnie Izabella Spencer.
Wszy scy stłoczy li się w m ały m pokoiku, zapadła uroczy sta cisza przery wana ty lko zawodzeniem wiatru i pom rukiem fal. Dawid Spencer podprowadził córkę do narzeczonego, ale po cerem onii ślubnej pierwsza chwy ciła j ą w ram iona
Izabella Spencer. Obj ęła j ą i ucałowała, po bladej twarzy spły wały łzy , zapom niała o wszy stkim , insty nkt m acierzy ński zwy cięży ł.
— Rachelo, Rachelo, m odlę się o twoj e szczęście — szepnęła łam iący m się głosem .
Zebrani tłoczy li się radośnie, by składać ży czenia m łodej parze i Izabella znalazła się w kącie, gdzie wisiały żagle i liny. Zobaczy ła koło siebie Dawida Spencera. Mąż i żona spotkali się po raz pierwszy od dwudziestu lat. Izabelli zakołatało
serce, drżała.
— Izabello! — usły szała głos Dawida, pełen czułości i prośby, głos wielbiciela z dziewczęcy ch lat. — Czy nie m ożesz m i wy baczy ć? Czy j uż za późno? By łem niem ądry m uparciuchem , ale przez te wszy stkie lata bez przerwy m y ślałem
o tobie i o m ałej . Tęskniłem do ciebie.
Izabella Spencer nienawidziła tego człowieka, ale ta nienawiść by ła sztuczny m tworem . I teraz pod wpły wem j ego słów znikła, poj awiła się j awna m iłość.
— Dawidzie… to by ła m oj a wina — wy j ąkała i pocałunek m ęża zam knął j ej usta.
Kiedy um ilkła wrzawa, Izabella Spencer przem ówiła do zebrany ch. Ona też wy glądała na oblubienicę, zarum ieniła się, zabły sły j ej oczy .
— Teraz pój dziem y na kolacj ę, tak będzie naj rozsądniej — oświadczy ła zwięźle. — Rachelo, twój oj ciec też z nam i pój dzie i j uż zostanie w dom u. — Tu spoj rzała wy zy waj ąco. — No, ruszaj m y .
Wszy scy ze śm iechem wracali przez pola wy srebrzone poświatą księży ca, który poj awił się nad wzgórzam i. Młoda para pozostawała w ty le, oboj e by li bardzo szczęśliwi, ale nie aż tak j ak rodzice Racheli, którzy szy bkim krokiem szli na
czele orszaku. Dawid trzy m ał Izabellę za rękę, a ona chwilam i nie widziała księży ca, gdy ż łzy zam gliły j ej oczy .
— Dawidzie — westchnęła, gdy pom agał j ej przej ść przez płot. — Czy naprawdę potrafisz m i wy baczy ć?
— Nie m am ci nic do wy baczenia — oznaj m ił. — Przed chwilą wzięliśm y ślub. Kto to widział, żeby pan m łody m iał żal do panny m łodej ? Zaczy nam y nowe ży cie.
Córeczka Janki
Kiedy pan Natan Patterson wj echał na podwórze, panna Rosetta Ellis z głową owiniętą kraciasty m fartuchem , spod którego wy zierały papiloty, trzepała właśnie dy wany. Panna Rosetta widziała, j ak pan Patterson wj eżdża na wzgórze, ale
nie przy puszczała, że o tak wczesnej porze zechce złoży ć j ej wizy tę. Zatem nie schowała się w dom u. Panna Rosetta nie dopuszczała nigdy, by ktoś zobaczy ł j ą w papilotach na głowie; nawet j eśli chodziło o sprawę ży cia i śm ierci, gość m usiał
czekać, aż panna Rosetta się uczesze. Wiedzieli o ty m wszy scy w Avonlea, zresztą w Avonlea wszy scy o wszy stkich wiedzieli absolutnie wszy stko.
Ale pan Patterson zj awił się tak szy bko i niespodziewanie, że panna Rosetta nie zdąży ła uciec. Z trudem udało j ej się zachować spokój .
— Dzień dobry, panno Ellis — powiedział pan Patterson tak ponury m tonem , że od razu zrozum iała, że poj awił się j ako zwiastun hiobowy ch wieści. Zazwy czaj okrągła twarz pana Pattersona prom ieniała j ak księży c w pełni, ale dziś
m alowała się na niej m elancholia i przem awiał grobowy m tonem .
— Dzień dobry — panna Rosetta odparła ochoczo i radośnie, nie zam ierzała bowiem pogrążać się w otchłani sm utku, a w każdy m razie nie przedtem , nim się dowie, o co chodzi. — Mam y dziś piękny dzień!
— Bardzo piękny — przy świadczy ł pan Patterson. — Zaj rzałem przed chwilą do Wheelerów i m uszę panią, panno Ellis, zawiadom ić z żalem …
— Karolina zachorowała! — wy krzy knęła panna Rosetta. — Od dawna się tego spodziewałam ! Wiedziałam , że do tego doj dzie. Kobieta, która nie potrafi usiedzieć w dom u, m usi dostać ataku serca. Ja nie wy chodzę za furtkę, a wciąż
widzę, j ak ona gdzieś pędzi. Ciekawe, kto zaj m uj e się gospodarstwem ? Nie ufałaby m tem u naj em nem u parobkowi… Cóż, bardzo to uprzej m ie z pana strony, panie Patterson, że przy j echał pan powiadom ić m nie o chorobie siostry, ale
naprawdę szkoda by ło faty gi. Pan, panie Patterson wie lepiej niż ktokolwiek, że nic m nie to nie obchodzi. Odkąd Karolina zwariowała i wy szła za m ąż za tego podstępnego nicponia Jakuba Wheelera… Pani Wheelerowa cieszy się dobry m
zdrowiem — panu Pattersonowi udało się wreszcie przerwać potok słów panny Rosetty . — Nic j ej nie j est. Przy j echałem powiedzieć pani…
— No to czem u utrzy m y wał pan, że zachorowała? Śm iertelnie się przeraziłam ! — zawołała z oburzeniem panna Rosetta. — Ja też m am słabe serce, u nas to rodzinne i lekarz ostrzegał m nie, żeby m unikała nagły ch wzruszeń. Więc nie
zam ierzam się wzruszy ć, nawet gdy by Karolina m iała dostać ataku. Niech pan nie próbuj e m nie roztkliwić, panie Patterson.
— Święci pańscy , o czy m pani m ówi? — zaprotestował doprowadzony do rozpaczy pan Patterson. — Przy j echałem powiedzieć pani…
— O czy m ? — spy tała ponuro Rosetta. — Czy długo j eszcze zam ierza pan trzy m ać m nie w niepewności? Pan, panie Patterson, m a pewnie m nóstwo czasu, ale j a nie!
Powiedzieć, że pani siostra, pani Wheelerowa, otrzy m ała list od waszej kuzy nki, tej z Charlottetown, j ak ona się nazy wa? Chy ba pani Roberts.
— Janina Roberts — wtrąciła panna Rosetta. — Przed ślubem nazy wała się Janina Ellis. No i co napisała do Karoliny ? To znaczy, m ało m nie to obchodzi, nie interesuj e m nie korespondencj a Karoliny. Ale j eżeli Janka musiała napisać, to
powinna napisać do m nie. Jestem starsza. Karolinie nie wolno przy j m ować od niej listu nie zawiadam iaj ąc m nie. Zawsze by ła podstępna. Bez słowa uciekła z dom u, by wy j ść za tego nikczem nika Jakuba Wheelera…
Pani Roberts j est ciężko chora — panu Pattersonowi udało się wreszcie doj ść do słowa, by powiedzieć, co m iał do powiedzenia. — Ona um iera…
Janka chora! Janka um iera! — zawołała panna Rosetta. — Przecież zawsze by ła naj zdrowsza w świecie. Co prawda nie widziałam j ej , odkąd piętnaście lat tem u wy szła za m ąż. Pewnie z tego m ęża by ł brutal i to j ą powoli wy kończy ło.
Wiem , co m y śleć o m ężach! Proszę spoj rzeć na Karolinę. Wszy scy wiedzą, j ak traktował j ą Jak Wheeler. Zasługiwała na to, tak, ale…
— Mąż pani Roberts nie ży j e — powiedział pan Patterson. — Um arł dwa m iesiące tem u. A ona m a półroczne dziecko i pom y ślała, że m oże pani Wheelerowa ze względu na dawną przy j aźń zechce…
— Czy Karolina prosiła, by pan m nie o ty m zawiadom ił? — spy ta skwapliwie panna Rosetta.
— Nie, nic o pani nie wspom inała, ale kiedy m i o ty m opowiedziała, pom y ślałem , że trzeba dać pani znać…
— Wiedziałam ! — oświadczy ła z gory czą panna Rosetta. — Z góry wiedziałam . Karolina sam a nie zawiadom iłaby m nie o chorobie Janki. Karolina bałaby się, że zechce wziąć dziecko, przecież to j a by łam przy j aciółką Janki. I to j a
m am do tego prawo. To j a j estem starsza I m am doświadczenie w wy chowy waniu dzieci. Niech Karolina sobie nie wy obraża, że będzie rządziła naszą rodziną ty lko dlatego, że wy szła za m ąż.
— Muszę j uż j echać — oświadczy ł pan Patterson chwy taj ąc lej ce,
— Jestem panu bardzo wdzięczna, że zawiadom ił m nie pan o chorobie Janki, choć zm arnowałam przez pana m nóstwo czasu — oświadczy ła panna Rosetta. — Gdy by nie pan, pewno by m się o ty m w ogóle nie dowiedziała. Spakuj ę się i
ruszam do m iasta.
— Musi się pani pospieszy ć, j eśli chce pani wy przedzić panią Wheelerowa — poradził pan Patterson. — Ona j uż się spakowała i j edzie j utro poranny m pociągiem .
— Ja poj adę dziś, popołudniowy m — odpowiedziała trium falnie panna Rosetta. — Pokażę Karolinie, że nie będzie się rządziła u Ellisów. Wy szła za Wheelera, więc niech się trzy m a Wheelerów. Jakub Wheeler by ł…
Ale pan Patterson j uż odj echał. Czuł, że spełnił swój obowiązek i nie chciał znów wy słuchiwać obelg pod adresem Jakuba Wheelera.
Rosetta Ellis i Karolina Wheeler od dziesięciu lat nie odzy wały się do siebie. Przedtem by ły sobie bardzo oddane i m ieszkały razem w dom ku Ellisów przy drodze do Biały ch Piasków; m ieszkały tam od śm ierci rodziców. Nieporozum ienia
zaczęły się, kiedy poj awił się Jakub Wheeler i ruszy ł w konkury do Karoliny, m łodszej i ładniej szej z dwóch panien, które, szczerze m ówiąc, przestały by ć j uż m łode i ładne. Rosetta od początku ostro się tem u m ałżeństwu sprzeciwiała. O
Jakubie Wheelerze m iała j ak naj gorsze zdanie. Złe j ęzy ki utrzy m y wały, że to dlatego, iż wy żej wy m ieniony Jakub zaszczy cił swy m i względam i nie tę siostrę, którą należało. Jakkolwiek by by ło, panna Rosetta głośno i zapalczy wie utrudniała
zaloty Jakuba. Wreszcie któregoś poranka Karolina po cichutku wy m knęła się z dom u i bez wiedzy panny Rosetty poślubiła Jakuba Wheelera. Panna Rosetta nigdy j ej tego nie wy baczy ła, a Karolina nie potrafiła j ej zapom nieć słów, które
padły, gdy przy szła ze świeżo poślubiony m Jakubem do dom u Ellisów. Odtąd m iędzy siostram i zapanowała wrogość. Panna Rosetta swoj e pretensj e do siostry głosiła wszem wobec, Karolina zaś nie wy m ówiła j uż nigdy im ienia Rosetty.
Nawet śm ierć Jakuba Wheelera, która nastąpiła w pięć lat po ślubie, nie przy czy niła się do polepszenia stosunków.
Panna Rosetta wy j ęła papiloty , spakowała walizkę i tak j ak groziła, zdąży ła na popołudniowy pociąg do Charlottetown. Przez całą drogę siedziała szty wno wy prostowana i w m y ślach wy kłócała się z siostrą.
„Nie, Karolino Wheeler, nie dostaniesz dzieciaka Janki, m y lisz się bardzo, j eśli sądzisz, że ci się to uda! No dobrze — zobaczy m y. Choć wy szłaś za m ąż, nigdy nie m iałaś do czy nienia z dziećm i! A j a tak. Czy po śm ierci żony William a
Ellisa nie wzięłam do dom u ich dzidziusia? Co ty na to Karolino? I wy chowałam go na zdrowego chłopca. Tak, Karolino Wheeler, nawet ty m usisz przy znać, że m ały by ł zdrowy i silny. A m im o to m asz czelność zabiegać o dziecko Janki. Tak,
to po prostu zwy kła bezczelność! Czy nie pam iętasz, j ak m alec William a czepiał się m nie i płakał, kiedy oj ciec ożenił się powtórnie i chciał go zabrać? Wiesz dobrze, że tak by ło, Karolino Wheeler. Możesz sobie robić, co chcesz, ale to j a wezm ę
dziecko Janki. Gdy by m tak j ak ty wy kradła się z dom u, by wziąć ślub, wsty dziłaby m się przez resztę ży cia spoj rzeć ludziom w oczy ”.
Panna Rosetta tak by ła zaj ęta prawieniem kazania Karolinie i planowaniem przy szłości dziecka Janki, że podróż do Charlottetown wcale j ej się nie dłuży ła. Szy bko odszukała dom , w który m m ieszkała j ej kuzy nka. Tam ku swem u
przerażeniu dowiedziała się, że pani Robertsowa zm arła o czwartej po południu.
— Strasznie chciała doczekać wiadom ości od krewny ch z Avonlea — poinform owała pannę Rosettę j akaś kobieta. — Pisała do nich, czy by się nie zaj ęli j ej córeczką. Jestem j ej bratową, zam ieszkała u m nie po śm ierci m ęża. Robiłam
dla niej , co m ogłam , ale sam a m i liczną rodzinę i nie m ogę zatrzy m ać m ałej . Biedna Janka, tak czekaj żeby się poj awił ktoś z Avonlea, no i nie doczekała się. Strasznie nieboga nacierpiała, a taka by ła cierpliwa…
— Jestem j ej kuzy nką — oświadczy ła panna Rosetta ocieraj ąc łzy — i przy j echałam po dziecko. Zaraz po pogrzebie zabiorę j e do dom u, ale chciałaby m , pani Gordon, żeby do m nie przy wy kła. Nieszczęsna Janka. Tak żałuj ę, że nie
zdąży łam j ej zobaczy ć, kiedy ś bardzośm y się przy j aźniły . By łam z nią bliżej niż Karolina i Karolina dobrze o ty m wie.
Zdanie to ogrom nie zaskoczy ło panią Gordon, która w ogóle . wiedziała, o co chodzi. Zaraz j ednak zaprowadziła panną Rosettę pokoj u, w który m spało dziecko.
— Kochane m aleństwo! — zawołała panna Rosetta i przestała by ć zdziwaczałą starą panną, a twarz j ej rozprom ieniła się m acierzy ński uczuciem . — Jaki to rozkoszny dzidziuś!
Dzidziuś by ł rzeczy wiście słodki, złociste loczki okalały m aleńką główkę. Kiedy panna Rosetta nachy liła się nad koły ską, m ała otworzy ła oczka i z pełny m zaufaniem wy ciągnęła do niej rączki.
— Moj e śliczności! — szepnęła z zachwy tem panna Rosetta biorąc dziewczy nkę na ręce. — Teraz należy sz do m nie, kochanie, a nie do tej podstępnej Karoliny ! Pani Gordon, j ak ona m a na im ię?
— Jeszcze nie m a im ienia — odparła pani Gordon. — Może j ą pani nazwać, j ak pani chce.
— Będzie się nazy wała Kam illa Janina — oświadczy ła bez nam y słu panna Rosetta. — Janina po m atce, a im ię Kam illa zawsze uważałam za naj ładniej sze. Karolina na pewno wy m y śliłaby j ej j akieś pogańskie im ię. Gotowa by to
niebożątko nazwać na przy kład Penelopą.
Panna Rosetta postanowiła zostać w Charlottetown aż do pogrzebu. Tej pierwszej nocy leżała z dzieckiem w ram ionach i ze wzruszeniem wsłuchiwała się w j ego oddech. Wolała rozm y ślać niż zdać się na łaskę snów. A od czasu do czasu
wy krzy kiwała j akąś złośliwość pod adresem Karoliny .
Oczekiwała, że ta poj awi się skoro świt i przy gotowała się do utarczki. Ale Karolina nie poj awiła się. Ani rano, ani wieczorem , ani następnego dnia. Panna Rosetta nie wiedziała, co o ty m m y śleć.
Co się stało? Czy żby Karolina dostała ataku serca dowiedziawszy się, że ona pierwsza dotarła do Charlottetown? By ło to zupełnie m ożliwe. Wszy stkiego m ożna by ło oczekiwać po kobiecie, która poślubiła Jakuba Wheelera!
Ty m czasem zdarzy ło się zupełnie coś innego, a m ianowicie zaraz po wy j eździe panny Rosetty parobek pani Jakubowej Wheeler złam ał nogę i trzeba by ło odesłać go do odległego dom u. A pani Wheelerowa nie m ogła się ruszy ć, póki nie
znalazła innego parobka. I do Charlottetown dotarła dopiero wieczorem po pogrzebie, a kiedy wchodziła do dom ku Gordonów, spotkała pannę Rosettę niosącą biały becik.
Spoj rzały na siebie spod oka. Na twarzy panny Rosetty m alował się trium f obok żałobnego sm utku. Twarz pani Wheelerowej nie wy rażała j ak zwy kle nic — ty lko oczy by ły wy m owne. Pani Wheelerowa nie przy pom inała w niczy m
wy sokiej , tłustej , j asnowłosej panny Rosetty , by ła m ała, ciem na, chudziutka i m iała zatroskaną twarz.
— Co z Janką? — spy tała, po raz pierwszy od dziesięciu lat odzy waj ąc się do siostry .
— Zm arła biedaczka i właśnie pochowaliśm y j ą — oświadczy ła spokoj nie panna Rosetta. — Zabieram do dom u m ałą Kam illę Janinę.
— Ta m ała należy do m nie! — krzy knęła pory wczo pani Wheelerowa. — Janka m i j ą powierzy ła. Tak napisała. Właśnie po nią przy j echałam .
— To wrócisz bez niej — odparła panna Rosetta, spokoj na, że posiadanie to dziewięć dziesiąty ch prawa. — Mała j est m oj a i pozostanie m oj a. Musisz się z ty m pogodzić, Karolino Wheeler. Zresztą nie należałoby powierzać dziecka
kobiecie, która uciekła z dom u, by wy j ść za m ąż. Jakub Wheeler…
Ale pani Wheelerowa przebiegła obok niej i wpadła do dom u. Panna Rosetta spokoj nie wsiadła do dorożki i poj echała na dworzec. Zadzierała trium falnie głowę, a j ednocześnie radowała się potaj em nie, że po raz pierwszy od lat
przem ówiła do niej siostra. Panna Rosetta nigdy by się do tego nie przy znała, ale naprawdę się cieszy ła.
Panna Rosetta z Kam illą Janiną w ram ionach bezpiecznie doj echała do Avonlea i w ciągu dziesięciu godzin cała wieś dowiedziała się, co zaszło, i każda kobieta, która m ogła się utrzy m ać na nogach, odwiedziła dom ek Ellisów, by obej rzeć
dziecko. Pani Wheelerowa po dwudziestu czterech godzinach wróciła z Charlottetown i zaszy ła się w dom u. Kiedy sąsiedzi wy rażali j ej swoj e współczucie, nic nie odpowiadała, ale czuło się, że j est gotowa na wszy stko. W ty dzień później pan
William Blair, sklepikarz z Carm ody, opowiedział swy m klientom dziwną historię. Oto pani Wheelerowa przy szła do sklepu i kupiła wiele m etrów cienkiej flanelki i m uślinu, i koronek. Na co j ej to m ogło by ć potrzebne? Pan William Blair na
próżno się nad ty m zastanawiał i wcale m u się to nie podobało. Dotąd zawsze wiedział, czem u m a służy ć kupiony u niego przedm iot.
Panna Rosetta j uż od m iesiąca rozkoszowała się obecnością m ałej Kam illi. Czuła się tak szczęśliwa, że j uż nawet przestała obrzucać inwekty wam i swoj ą siostrę. Dotąd każda rozm owa z nią zbaczała na tem at Jakuba Wheelera, teraz
zastąpiła go Kam illa i wszy scy uznali to za duży postęp.
Któregoś popołudnia panna Rosetta zostawiła w kuchni śpiącą w koły sce Kam illę i pobiegła na koniec ogródka nazry wać porzeczek. Kępa czereśni zasłaniała dom , ale panna Rosetta zostawiła w kuchni otwarte okno, by usły szeć, j eśli m ała
obudzi się i zacznie płakać. Panna Rosetta podśpiewy wała. Po raz pierwszy od czasu, gdy Karolina wy szła za Jakuba Wheelera, czuła się szczęśliwa, tak szczęśliwa, że w j ej sercu nie by ło j uż m iej sca na gniew. Rozm y ślała o przy szłości,
wy obrażała sobie Kam illę j ako urzekaj ącą i śliczną m łodą panienkę.
„Będzie piękna — cieszy ła się. — Janka by ła przecież ładną dziewczy ną. Sprawię j ej m nóstwo wy tworny ch sukienek, kupię organy, będzie się uczy ła grać i m alować. Kiedy skończy osiem naście lat, urządzę bal i dostanie naj m odniej szą
suknię. Już się tego nie m ogę doczekać, choć z drugiej strony j est teraz taka słodka, że chciałoby się, by na zawsze pozostała m ały m dzieckiem ”.
Kiedy panna Rosetta wróciła do kuchni, zobaczy ła pustą koły skę. Kam illa Janina znikła.
Panna Rosetta wy dała okrzy k rozpaczy . Od razu wiedziała, co się stało. Półroczne dziecko nie wy łazi sam o z koły ski i nie otwiera sobie zam knięty ch drzwi.
— To Karolina — j ęknęła panna Rosetta. — Karolina wtargnęła tu i ukradła Kam illę. Tego należało się spodziewać. Powinnam się by ła dom y ślić, kiedy dowiedziałam się, że kupiła m uślin i flanelkę. To do niej podobne. Ale j a j ej pokażę.
Przekona się, że m a do czy nienia z Rosettą Ellis, nie z ty m i swoim i Wheeleram i.
Zapom niała o papilotach i j ak oszalała zbiegła ze wzgórza kieruj ąc się w stronę farm y Wheelerów, choć zawsze twierdziła, że j ej noga tam nie postanie.
Wiatr wiał od lądu i pom arszczy ł powierzchnię zatoki. Drobne chm urki rzucały cienie na błękitną wodę.
Szary dom ek stoj ący tak blisko m orza, że podczas sztorm ów fale zalewały schodki, wy glądał na pusty. Panna Rosetta zaczęła łom otać do drzwi. Bez rezultatu. Obeszła więc dom ek dookoła i zastukała do kuchenny ch drzwi. Żadnej
odpowiedzi. Panna Rosetta nacisnęła klam kę. Drzwi by ły zam knięte.
— Oho, m a nieczy ste sum ienie i nie otwiera — pry chnęła panna Rosetta. — Cóż, choćby m m iała całą noc spędzić na ty m podwórzu, doczekam się tej podłej Karoliny .
Panna Rosetta by ła do tego na pewno zdolna, ale okazało się to niepotrzebne. Gdy zaj rzała przez okno kuchni, poczuła, j ak serce wzbiera j ej gniewem , gdy ż przy stole siedziała spokoj nie Karolina trzy m aj ąc na kolanach Kam illę. Obok
stała ozdobiona m uślinem koły ska, a na krześle leżała sukieneczka, w którą panna Rosetta rano ubrała m ałą. Teraz Kam illa m iała na sobie nowe szatki i wy glądała na zadowoloną z ży cia. Śm iała się i gruchała usiłuj ąc tłustą łapką dotknąć twarzy
Karoliny .
— Karolino Wheeler! — krzy knęła panna Rosetta stukaj ąc w szy bę. — Przy szłam po m ałą. Naty chm iast m i j ą oddaj ! Jak śm iałaś wkraść się do m oj ego dom u i zabrać dziecko? Jesteś zwy kłą włam y waczką. Oddaj m i zaraz m oj ą Kam illę
Janinę.
Karolina podeszła do okna trzy m aj ąc m ałą w ram ionach, a w j ej oczach bły szczał trium f.
— Nie m a w ty m dom u dziecka, które nazy wałoby się Kam illa — oświadczy ła. — To j est Barbara Janina i należy do m nie.
I pani Wheelerowa spuściła żaluzj ę.
Panna Rosetta m usiała j ak niepy szna wrócić do dom u. Nic j ej innego nie pozostało. Wracaj ąc spotkała pana Pattersona i opowiedziała m u całą historię. Przed wieczorem znało j ą całe Avonlea i wy wołała ona sensacj ę. Od dawna j uż nie
zdarzy ła się taka py szna okazj a do plotek.
Przez sześć ty godni pani Wheelerowa radowała się posiadaniem Barbary Janiny, a panna Rosetta usy chała z tęsknoty i próbowała coś wy m y ślić, by odzy skać m ałą. I ona z kolei próbowałaby j ą ukraść, ale wy glądało to beznadziej nie.
Wiedziała od parobka pani Wheelerowej , że pani Wheelerowa nie spuszcza m ałej z oczu ani w dzień, ani w nocy . Nawet idąc doić krowy zabiera ze sobą dziecko.
— Ale przy j dzie j eszcze m oj a kolej — powtarzała ponuro panna Rosetta. — Kam illa Janina j est m oj ą Kam illą i m c nie zm ieni tego faktu, choćby przez sto lat przezy wano j ą Barbarą. Barbara, coś podobnego! Mogłaby j ą od razu
nazwać Matuzalem em .
Któregoś popołudnia, kiedy panna Rosetta zry wała j abłka i rozm y ślała sm ętnie o utraconej Kam illi, wbiegła na podwórze zdy szana kobieta. Panna Rosetta aż krzy knęła ze zdziwienia i upuściła koszy k z j abłkam i. Coś takiego! Tą kobietą
by ła Karolina, która nie poj awiała się tutaj od dziesięciu lat, załam uj ąca ręce Karolina z rozwiany m włosem i przerażony m i oczy m a. Panna Rosetta wy biegła j ej naprzeciw.
— Pewnie poparzy łaś Kam illę! Wiedziałam , że tak się stanie!
— Na litość Boską, Rosetto, chodź — wy j ąkała Karolina. — Barbara dostała konwulsj i. Nie wiem , co robić. Posłałam parobka po lekarza. Ty m ieszkasz naj bliżej , więc przy leciałam do ciebie! Zostawiłam m ałą z Jenny, która akurat
wpadła. Błagam cię. Rosetto, j eśli m asz Boga w sercu, to ze m ną pój dziesz. Pam iętam , j ak wy leczy łaś z konwulsj i m alca Ellisów. Błagam cię, ocal ży cie Barbary Janiny .
— Masz na m y śli Kam illę Janinę? — spy tała bardzo poruszona, ale nieugięta panna Rosetta.
Karolina Wheeler zawahała się. Ale zaraz zawołała pory wczo.
— Tak, tak, Kam illę, m ożesz j ą nazwać, j ak chcesz. Ty lko chodź!
Panna Rosetta przy szła dosłownie w ostatniej chwili. Dziecko by ło w okropny m stanie, a lekarz m ieszkał o osiem m il stam tąd. Obie kobiety z pom ocą Jenny White przez wiele godzin nie ustawały w wy siłkach. Kiedy m ała usnęła, by ło j uż
ciem no. Lekarz wy szedł oświadczy wszy pannie Rosetcie, że ocaliła ży cie Kam illi. Wtedy dopiero siostry uświadom iły sobie sy tuacj ę, w j akiej się znalazły .
— Cóż — westchnęła z ulgą panna Rosetta opadaj ąc na fotel —przy znasz chy ba sam a. Karolino Wheeler, że nie j esteś osobą, której m ożna powierzy ć dziecko. A ty j e ukradłaś. Mam nadziej ę, że czuj esz wy rzuty sum ienia, o ile
oczy wiście kobieta, która m ogła ukradkiem poślubić Jakuba Wheelera, wie, co to sum ienie i…
— Tak strasznie pragnęłam tego dziecka — łkała Karolina. — Czułam się tu taka sam a… I przecież Janka powierzy ła j e w liście m oj ej opiece. Ale ty , Rosetto, ocaliłaś m u ży cie, więc m asz prawo j e zabrać, choć złam ie m i to serce. Ty lko
pozwól m i czasem przy j ść i zobaczy ć tę m oj ą m aleńką. Tak bardzo j ą kocham .
— Karolino — oświadczy ła stanowczo panna Rosetta. — Naj m ądrzej będzie, j eśli razem z m ałą wrócisz do dom u. Zaharowy wałaś się na śm ierć, żeby utrzy m ać tę zadłużoną farm ę. Sprzedaj j ą i wracaj . I razem zaj m iem y się Kam illą.
— Tak, tak, Rosetto — bąkała Karolina. — Od dawna… od dawna j uż m arzy łam , żeby się z tobą pogodzić. Ale by łaś taka sroga, że bałam się próbować.
— Niewy kluczone, że zby t wiele gadałam — przy znała panna Rosetta — ale powinnaś m nie na ty le znać, żeby wiedzieć, że to nic nie znaczy. By łam wściekła, bo żeby m nie wiem co m ówiła, ty na to nie odpowiadałaś. Puśćm y wszy stko
w niepam ięć i wracaj m y do dom u.
— Tak, wrócę — zdecy dowany m tonem odrzekła Karolina. — Obrzy dła m i sam otność i tarapaty z parobkam i. Jak naj chętniej , Rosetto, wrócę do dom u, m ówię ci szczerą prawdę. Przeży łam wiele ciężkich chwil. Powiesz pewnie, że na
to zasłuży łam , ale pokochałam Jakuba i…
— Jasne, j asne. Dlaczego nie m iałaby ś pokochać? — chętnie zgodziła się panna Rosetta. — Nie wątpię, że Jakub Wheeler, choć z lekka pom y lony i leniwy, by ł j ak naj lepszy m człowiekiem . Nikom u nie dam powiedzieć o nim złego słowa.
Spój rz na tę m aleńką, Karolino. Czy ż nie j est to naj słodsze dziecko na świecie? Strasznie się cieszę, że wracasz. Odkąd uciekłaś, nie j adłam porządnej m ary naty, a ty j esteś specj alistką od m ary nat. Teraz znów będziem y ży ć w zgodzie i spokoj u
— ty , j a i nasza m ała Kam illa Barbara Janina.
Zjawa
Wiosną wszy stkim , każdem u m ężczy źnie i każdej kobiecie, powinno by ć lekko na sercu. Poj awia się duch zm artwy chwstania i puka prom ienny m i palcam i do wrót zim owego grobowca, gdzie spoczy wa ży cie ziem i. Budzi radość, j aką
znaliśm y w latach dzieciństwa. A dusze ludzkie, j eżeli ty lko zechcą, m ogą się zbliży ć do Boga na odległość wy ciągniętej ręki. Nadchodzi cudowny czas nowo narodzonego ży cia, wpadam y w zachwy t podobny ekstazie aniołka, kiedy aż klaskał
widząc dzieło stworzenia świata. A przy naj m niej tak powinno by ć i j eśli chodzi o m nie, tak by ło aż do tej wiosny , kiedy w naszy m ży ciu poj awiła się zj awa chłopca.
Tego roku j a, który zawsze wiosnę kochałem , znienawidziłem j ą. Kochałem j ą j ako chłopak, kochałem j ako m łody m ężczy zna. To wiosną zakwitło m oj e szczęście. To wiosną pokochaliśm y się z Józefiną, a w każdy m razie
uświadom iliśm y sobie naszą m iłość. Sądzę, że naprawdę kochaliśm y się od dzieciństwa, a każda kolej na wiosna pogłębiała nasze uczucia, aż tej , naj piękniej szej , zrozum ieliśm y , co czuj em y .
Jakże ta wiosna by ła piękna. I j akże piękna by ła m oj a Józefina. My ślę, że w oczach każdego zakochanego j ego wy branka j est naj cudowniej szą dziewczy ną, inaczej cóżby by ł z niego za kochanek? Józefina by ła wiotka j ak trzcina, wdzięk
j ej by ł wdziękiem m łodej gołębicy. Ciem ne faliste włosy okalały twarz j ak aureola, błękitne oczy przy pom inały bezchm urne niebo w czerwcowy dzień. Rzęsy by ły czarne i długie, czerwone usteczka drżały, gdy się sm uciła i radowała, a także
wówczas, gdy wy m awiała słowa m iłości. I wtedy wprost m usiałem j ą całować. Pobraliśm y się następnej wiosny i zabrałem j ą do m oj ego starego szarego dom ostwa nad brzegiem szarej zatoki. Mieszkańcy Avonlea uważali, że m łodej
oblubienicy będzie tam doskwierać sam otność. Ale tak się nie stało. Józefina czuła się tam szczęśliwa nawet podczas m oj ej nieobecności. Pokochała burzliwą zatokę i przestwór m glistego m orza. Pokochała przy pły wy oceanu i m ewy, i pom ruk
fal, i świst wichrów w j odłowy m lesie, i spokoj ne noce, kiedy gwiazdy zdawały się kąpać w m orzu. Pokochała to wszy stko tak, j ak kochałem to j a. Nie, nigdy nie skarży ła się na sam otność.
Nadeszła trzecia wiosna i narodził się nasz sy n. Cały czas uważaliśm y się za szczęśliwy ch, ale teraz zrozum ieliśm y, czy m j est prawdziwe szczęście. Sądziliśm y j uż przedtem , że nasza m iłość j est doskonała, ale gdy zobaczy łem bladą i
ściągniętą twarz żony po przeby ty m bólu i spoj rzałem w j ej oczy zasnute łzam i, lecz pełne blasku m acierzy ństwa, uświadom iłem sobie, że dopiero narodziny naszego sy na przy niosły pełnię uczucia. A dochodziła do niego radość i dum a
oj costwa.
Kiedy ś m oj a żona powiedziała:
— Odkąd m ały przy szedł na świat, wy daj e m i się, że wszy stkie m oj e m y śli stały się czy stą poezj ą.
Nasz sy n ży ł dwadzieścia m iesięcy . By ł ruchliwy m krzepkim łobuziakiem , stale śm iał się i psocił, kiedy więc nagle zachorował i po godzinie um arł — wy dawało się to zupełnie niem ożliwe.
My ślę, że przeży łem śm ierć sy nka tak ciężko, j ak m oże to przeży ć m ężczy zna. Ale serce oj ca j est czy m ś inny m niż serce m atki. Czas nie goił ran Józefiny, gry zła się i usy chała z żalu, zapadły się j ej policzki, zbladły usta. Miałem
nadziej ę, że odży j e z wiosną. Wierzy łem , że kiedy zazieleni się ziem ia, m ewy powrócą nad szarą zatokę, a j ej szarość rozzłoci się blaskiem , znów zobaczę uśm iech m oj ej żony. Ale kiedy nadeszła wiosna, poj awiła się ta senna m ara — zj awa
chłopca i odtąd strach towarzy szy ł m i od zachodu słońca do zachodu słońca.
Której ś nocy obudziłem się i poczułem , że j estem sam . Zacząłem nadsłuchiwać, czy żona krząta się po dom u. Dobiegł m nie ty lko plusk fal i cichy szum odległego oceanu.
Wstałem i przeszukałem dom . Józefiny nie by ło. Nie wiedziałem , gdzie m oże by ć, ale na los szczęścia ruszy łem brzegiem zatoki.
Blada poświata księży ca okry ła ziem ię. Przy stań wy glądała j ak duch, a noc by ła zim na i nieruchom a j ak twarz zm arłego człowieka. Wreszcie spostrzegłem żonę, szła brzegiem zatoki. Od razu wiedziałem , że m oj e naj gorsze obawy
sprawdziły się.
Kiedy zbliży ła się do m nie, zobaczy łem , że płakała; twarz poplam iona by ła łzam i, ciem ne włosy zwisały w nieładzie. Wy glądała na bardzo zm ęczoną, chwilam i załam y wała ręce.
Uj rzawszy m nie, nie okazała zdziwienia, ty lko wy ciągnęła ku m nie ręce, j akby uradował j ą m ój widok.
— Pobiegłam za nim , ale nie m ogłam go dogonić — powiedziała łkaj ąc. — On by ł wciąż o parę kroków przede m ną. A potem zniknął — i zawróciłam . Wierz m i, zrobiłam , co m ogłam … Jestem taka zm ęczona…
— Józiu, kochanie, o czy m ty m ówisz? — spy tałem przy tulaj ąc j ą do siebie. — Dlaczego wy szłaś po nocy z dom u? I to sam a!
Spoj rzała na m nie ze zdum ieniem .
— Przecież m usiałam . Wołał m nie.
— Kto cię wołał?
— Chłopiec — odpowiedziała szeptem . — Nasze dziecko. Obudziłam się i usły szałam , j ak woła m nie w ciem nościach. Tak sm utno zawodził, m usiało m u by ć zim no, bał się i wzy wał m atki. Wy biegłam , ale nie m ogłam go znaleźć. Ale
sły szałam szloch i biegłam za nim brzegiem . W świetle księży ca zobaczy łam , j ak kiwa na m nie rączką. Ale nie m ogłam go dogonić. A potem płacz ustał i by łam zupełnie sam a na ty m zim ny m szary m brzegu. Ogarnęło m nie straszne znużenie i
zawróciłam do dom u. To okropne, że go nie odszukałam . Może on nawet nie wie, że próbowałam go znaleźć? My śli, że j ego m atka nie odpowiedziała na wołanie. Nie zniosę tego.
— To by ł zły sen, kochanie — powiedziałem . Starałem się m ówić naturalny m tonem , ale nie by ło to łatwe.
— Nie, to nie by ł sen — odparła z wy m ówką w głosie. — Mówię ci, że m nie wołał. Mnie — m atkę! Musiałam pój ść. Nie rozum iesz tego — ty j esteś ty lko oj cem . Nie ty go urodziłeś. To j a urodziłam go w bólu i m ęce. Ciebie nie wołał —
wzy wał m atkę.
Zaprowadziłem j ą do dom u, położy łem do łóżka, nie protestowała i wkrótce zasnęła, zupełnie wy czerpana. Czuwałem , a wraz ze m ną czuwał m ój strach.
Kiedy żeniłem się z Józefiną, j edna z ty ch natrętny ch krewny ch, dla który ch m ałżeństwo j est powodem do plotek, opowiedziała m i, że babka Józefiny pod koniec ży cia postradała zm y sły. Tak rozpaczała po śm ierci ukochanego dziecka, że
odebrało j ej rozum . A pierwszą tego oznaką by ło poj awiaj ące się j ej i nawołuj ące j ą dziecko.
Wtedy śm iałem się z tego. Owe ponure stare dziej e nie m iały nic wspólnego z wiosną, m iłością i Józefiną. Ale teraz przy pom niałem to sobie i powiększy ło to m oj e przerażenie. Czy żby podobny los m iał spotkać m oj ą żonę? Strach by ło
pom y śleć. By ła tak m łoda i słodka, i dziewczęca. Nie, to by ł ty lko zły sen, z którego nie m ogła się przebudzić. A przy naj m niej tak się pocieszałem .
Kiedy rano Józefina wstała, nie wspom niała słowem o nocny ch wy darzeniach, a j a nie ośm ieliłem się zacząć o ty m m ówić. By ła pogodniej sza niż doty chczas i żwawo krzątała się po dom u. Przestałem się bać. Tak, to by ł ty lko zły sen.
Upewniłem się o ty m , gdy dwie następne noce upły nęły spokoj nie.
Ale trzeciej nocy znów wezwała Józefinę zj awa chłopca. Obudziłem się i zobaczy łem , że gorączkowo się ubiera.
— Woła m nie! — krzy knęła. — Nie sły szy sz? Ty go nie sły szy sz? Tak, woła cicho, ale strasznie żałośnie. Już, kochanie, m am a zaraz nadej dzie. Poczekaj . Grzeczny chłopczy k poczeka na swoj ą m am usię.
Wziąłem j ą za rękę i dałem się prowadzić. Poszliśm y za zj awą dziecka na brzeg zatoki. Cały czas utrzy m y wała, że sły szy wołanie. Błagała chłopca, by na nią poczekał, płakała i błagała naj czulszy m i m atczy ny m i słowam i. Wreszcie
przestała sły szeć j ego głos i szlochaj ąc pozwoliła m i zabrać się do dom u.
Piękna wiosna zam ieniła się w koszm ar. Niem al co noc zj awa chłopca wzy wała m atkę i biegaliśm y po szary m brzegu nie ustaj ąc w poszukiwaniach.
W dzień Józefina zachowy wała się norm alnie, ale gdy zapadała noc, zaczy nała się niespokoj nie wiercić, póki nie usły szała wołania. I wtedy wy biegała, choćby nawet szalała burza. By ły to potworne wy prawy, ona usiłowała dogonić
zj awę, a j a z rozpaczą w sercu czuwałem nad j ej bezpieczeństwem , a potem zapłakaną zabierałem do dom u.
Brzem ię to dźwigałem w ukry ciu, nie chciałem , by rozpętały się plotki. Nie m ieliśm y bliskich krewny ch — nikogo, kto m iałby prawo dzielić nasze nieszczęście, zatem m ilczałem , ból by wa często dum ny .
Uznałem j ednak, że powinienem się poradzić lekarza i podzieliłem się sekretem z naszy m stary m doktorem . Usły szawszy m oj ą opowieść zasępił się; nie podobała m i się j ego m ina ani kilka ostrożny ch uwag. Oświadczy ł, że na nic się tu
nie zda j ego pom oc, Józefinę m oże uleczy ć ty lko czas, a j a nie powinienem się j ej sprzeciwiać, ty lko pilnie strzec. Tego nie m usiał m i m ówić.
Minęła wiosna i nadeszło lato. Groza rosła. Wiedziałem , że ludzie zaczęli szeptać. Widy wano nas podczas nocny ch wędrówek i patrzono na nas z litością.
Któregoś ponurego deszczowego popołudnia znów odezwała się zj awa chłopca. Wiedziałem , że zbliża się koniec. Sześćdziesiąt lat tem u kry zy s nastąpił wówczas, gdy babce Józefiny zj awa ukazała się w dzień. Kiedy opowiedziałem to
lekarzowi, oznaj m ił, że m uszę zatrudnić pielęgniarkę. Sam nie dam rady pilnować Józefiny i w dzień, i w nocy . Mnie też grozi załam anie.
Nie zgadzałem się z nim . Wierzy łem w siłę m iłości. I by łem zdecy dowany , że nie dopuszczę, by zabrano m oj ą żonę do szpitala.
Nigdy nie rozm awiałem z nią o zj awie chłopca. Sprzeciwił się tem u lekarz. Wpły nęłoby to ty lko na pogłębienie j ej uroj eń. Wspom niał o szpitalu. Spoj rzałem na niego tak, że zaraz um ilkł.
Pewnego sierpniowego wieczoru po upalny m duszny m dniu nastąpił m roczny zachód słońca. Morze nie by ło błękitne, lecz przeraźliwie czerwonawe. Stałem przed dom em na brzegu, póki się zupełnie nie ściem niło. Zza zatoki dobiegało
bicie dzwonów. W kuchni nuciła żona. Ostatnio często wpadała w podniecenie i śpiewała stare piosenki. Ale w ty m śpiewie by ło coś dziwnego, kry ł się bolesny krzy k. Przy kro by ło j ej słuchać.
Kiedy wróciłem do dom u, zaczęło padać, ale w powietrzu panowała przeraźliwa cisza, j akby świat wstrzy m y wał oddech oczekuj ąc katastrofy .
Józefina stała koło okna wy glądaj ąc i nadsłuchuj ąc. Próbowałem nam ówić j ą, by się położy ła, ale ona pokręciła przecząco głową.
— Gotowa j estem usnąć i nie usły szeć j ego wołania — powiedziała. — Boj ę się spać. On będzie m nie wzy wał i pom y śli, że m atka go zawiodła.
Wiedziałem , że nic nie poradzę, usiadłem przy stole i próbowałem czy tać. Minęły trzy godziny . Kiedy zegar wy bił północ, ona zerwała się, w j ej oczach poj awił się dziki bły sk.
— Woła! — krzy knęła. — Boi się sztorm u. Tak, kochanie, idę! Otworzy ła drzwi i zbiegła ścieżką na brzeg. Chwy ciłem latarnię i pospieszy łem za nią. By ła to naj czarniej sza noc, j aką widziałem w ży ciu, czarna j ak śm ierć. Lało.
Dogoniłem Józefinę, wziąłem j ą za rękę i szliśm y poty kaj ąc się, ale bardzo szy bko. Mały krąg światła latarni zdawał się nas bronić przed straszny m i, niem y m i ciem nościam i.
— Gdy by ż choć raz udało m i się go dogonić — łkała Józefina. — Ucałować go i przy tulić do serca. Wtedy m oże opuściłby m nie ten nieznośny ból. Maleńki, poczekaj na m am ę! Idę do ciebie. Posłuchaj , Dawidzie, j ak on płacze.
Sły szy sz?
I usłyszałem. Odległy żałosny płacz. Co to? Czy żby m j a także postradał zm y sły, czy też naprawdę ktoś płakał i nawoły wał szukaj ąc ludzkiej m iłości i chowaj ąc się na odgłos ludzkich kroków. Nie j estem przesądny, niem niej długa udręka
osłabiła m ój sy stem nerwowy. Ogarnęło m nie przerażenie. Cały się trząsłem , z czoła spły wał zim ny pot, m arzy łem o j edny m , by zawrócić i uciec. Ale Józefina m ocno trzy m ała m nie za rękę i szła naprzód. Wciąż sły szałem ten płacz. Ale
coraz głośniej i bliżej .
I nagle zobaczy liśm y wy rzucone przez przy pły w na brzeg m aleńkie czółno. A w czółnie by ło dziecko — chłopczy k, m oże dwuletni, który po pas stał w wodzie, duże błękitne oczy by ły oszalałe z przerażenia, blada buzia poplam iona łzam i.
Kiedy nas dostrzegł, znów zapłakał i wy ciągnął ręce. Opuścił m nie strach. To by ło ży we dziecko. Nie zastanawiałem się, skąd m ogło się tu znaleźć. Wy starczy ło m i, że płacz nie by ł płaczem ducha.
— Biedne m aleństwo! — zawołała m oj a żona.
Nachy liła się nad czółnem i wzięła chłopaczka w ram iona. Jego długie j asne włoski opadły j ej na ram ię, przy tuliła j ego buzię do własnej twarzy i owinęła go szalem .
— Daj m i go, kochana — poprosiłem . — Jest cały m okry i za ciężki dla ciebie.
— Nie, nie, to j a m uszę go zanieść do dom u. Nareszcie m oj e ram iona nie są puste. Dawidzie, ten straszny ból ustał. Ten m ały poj awił się, żeby zaj ąć m iej sce naszego sy nka. Bóg m i go zesłał. Cicho, m aleńki, zaraz będziem y w dom u.
Milcząc poszedłem za nią. Zerwał się wiatr, groźny i pory wisty, nadchodził sztorm , ale zdąży liśm y się przed nim schronić. Kiedy zam y kaliśm y drzwi, burza zaatakowała dom z ry kiem rozj uszonej bestii. Dziękowałem Bogu, że nie
j esteśm y na wy brzeżu, że nie gonim y zj awy chłopca.
— Naj pierw m uszę się zaj ąć dzieckiem — oświadczy ła stanowczo. — Przecież widzisz, że j est wy czerpany i zziębnięty . Dawidzie, rozpal szy bko ogień, a j a poszukam ubranka.
Musiałem się zgodzić. Przy niosła rzeczy naszego sy nka, wy tarła m alca, przebrała go, uczesała, śm iej ąc się i tuląc go do siebie. Znów by ła dawną Józefiną.
Ja czułem się zupełnie oszołom iony . Zadawałem sobie ty siąc py tań. Czy j e to m ogło by ć dziecko? Skąd wzięło się w tej łódce? Co to wszy stko znaczy ?
By ło to ładne dziecko; j asne, różowe i pulchne. Kiedy zostało nakarm ione, usnęło w ram ionach Józefiny . Nachy lała się nad nim z zachwy tem . Z trudem nam ówiłem j ą, by się z nim na chwilę rozstała i przebrała. Ona nie zastanawiała się,
czy j e to m oże by ć dziecko i skąd się znalazło na brzegu. Tego m alca przy słało j ej m orze, zaprowadziła j ą do niego zj awa chłopca, m ocno w to wierzy ła i nie ośm ieliłem się podważać tej wiary. Położy ła się spać z m alcem w ram ionach, a j ej
twarz we śnie by ła znów twarzą m łodej dziewczy ny , spokoj ną i beztroską.
Oczekiwałem , że rano ktoś poj awi się szukaj ąc dziecka. Doszedłem do wniosku, że m alec m usiał m ieszkać w Zatoczce z drugiej strony zatoki, gdzie znaj dowała się ry backa wioska. Cały dzień, kiedy Józefina bawiła się z m ały m ,
nadsłuchiwałem kroków. Ale nikt nie przy szedł. Mij ały dni i wciąż panowała głucha cisza.
Zupełnie nie wiedziałem , co m y śleć. Co powinieniem zrobić? Wzdragałem się przed m y ślą, że trzeba będzie oddać m alca. Odkąd znaleźliśm y go — zniknęła zj awa chłopca. Moj a żona wróciła z niebezpiecznej krainy. Teraz by ła j uż
zawsze sobą, pogodna i uśm iechnięta oddawała się nowy m obowiązkom m acierzy ńskim . Dziwne by ło j edno — tak spokoj nie przy j ęła to wy darzenie, j akby by ło czy m ś naj norm alniej szy m w świecie. Nie zastanawiała się, czy j e to m oże by ć
dziecko, nie przy szło j ej na m y śl, że ktoś m oże j e nam odebrać, i nazy wała j e im ieniem naszego sy nka.
Po ty godniu wy brałem się do naszego starego doktora.
— Dziwna sprawa — powiedział z nam y słem . — Tak, m usi to by ć dziecko ze Świerkowej Zatoczki. Nie rozum iem j ednak, j ak się to stało, że nikt go nie poszukuj e. Ale na pewno da się to łatwo wy tłum aczy ć. Radzę panu wy brać się do
Zatoczki. Kiedy odszuka pan rodziców lub opiekunów dziecka, powinien pan ich ubłagać, żeby na j akiś czas powierzy li wam m alca. Ten chłopiec ocalił pańską żonę. Widy wałem takie przy padki. Tam tej nocy nastąpił kry zy s. By le drobiazg m ógł
j ą wtrącić w ciężką chorobę, ale m ógł j ą też uleczy ć. Wierzę, że zdarzy ło się to ostatnie i j eżeli przez j akiś czas będzie m ogła cieszy ć się obecnością dziecka — doj dzie do siebie.
Tego sam ego dnia obj echałem dokoła zatokę. Pierwszą osobą, którą spotkałem w Świerkowej Zatoczce, by ł stary Abel Blair. Spy tałem go, czy w okolicy nie zaginęło żadne dziecko. Spoj rzał na m nie ze zdziwieniem , pokręcił przecząco
głową i oświadczy ł, że nic takiego nie m iało m iej sca. Nie zwierzałem m u się, opowiedziałem ty lko, że spaceruj ąc z żoną po wy brzeżu znaleźliśm y czółno, a w nim chłopca.
— Zielone czółno! — wy krzy knął. — Ty dzień tem u znikło stare zielone czółno Bena Forbesa, ale by ło tak zbutwiałe, że nawet go nie szukał. Ale to dziecko? Nic nie rozum iem . Jak ono wy gląda?
Opisałem m ożliwie dokładnie chłopca.
— Wy gląda na m ałego Harry ’ego Martina — zauważy ł stary Abel. — Ale to niem ożliwe. Albo coś tu śm ierdzi. Zeszłej zim y um arła żona Jakuba Martina, a wkrótce potem on sam . Zostało po nich dziecko — i niewiele poza ty m . Chłopca
wzięła przy rodnia siostra Jakuba, Magda Flem ing. Też m ieszkała w Zatoczce, ale źle o niej m ówiono. Ludzie oburzali się, bo skandalicznie zaniedby wała m alca. Wiosną zaczęła m ówić, że wy j edzie do Stanów. Podobno ofiarowano j ej w
Bostonie dobrą posadę, więc poj edzie i zabierze z sobą m ałego Harry ’ego. I poj echała w sobotę. Ostatni raz widzieliśm y j ą, j ak szła na dworzec niosąc chłopca. I nie zaprzątaliśm y ty m sobie więcej głowy. Pom y śleć, że pewnie wsadziła tego
niewinnego m alca do zbutwiałego czółna i posłała na pewną śm ierć… Nie, z Magdy by ł wy ciruch, ale w to trudno m i uwierzy ć.
— Proszę przy j ść do nas i zobaczy ć, czy poznaj e pan dziecko — poprosiłem . — Jeśli j est to Harry Martin, zatrzy m am y go. Żona ciężko przeży ła śm ierć naszego sy nka, a tego m alca j uż pokochała.
Stary Abel przy szedł i rozpoznał Harry ’ego Martina.
Harry pozostał z nam i. Dzięki niem u m oj a żona wróciła do zdrowia. Urodziły nam się następne dzieci. Józefina j e kocha — ale ten m alec, który nosi im ię naszego zm arłego sy nka, j est j ej naj bliższy .
Niewydarzony brat
Rodzina Monroe święciła Boże Narodzenie w stary m rodzinny m dom u w Biały ch Piaskach. Bracia i siostry spotkali się tu po raz pierwszy od śm ierci m atki, która m iała m iej sce trzy dzieści lat tem u. By ł to pom y sł Edy ty Monroe. Wiosną
przeszła ciężkie zapalenie płuc, zachorowała w Stanach wśród obcy ch ludzi i podczas uciążliwej rekonwalescencj i, kiedy nie m ogła dawać koncertów i m iała m nóstwo wolnego czasu, poczuła tęsknotę do rodziny. Napisała do Jakuba, tego z
braci, który pozostał w dom u Monroe’ów — no i w rezultacie odby ł się ów rodzinny zj azd. Nawet Ralf Monroe odłoży ł na bok pilne interesy, przestał na chwilę m y śleć o pom nażaniu swy ch m ilionów i odby ł z dawna obiecy waną i stale
odkładaną podróż z Toronto. Malcolm Monroe przy by ł z położonego na zachodzie kraj u uniwersy tetu, którego by ł rektorem . Poj awiła się Edy ta, po zakończeniu tournee, które by ło j edny m wielkim sukcesem . Z Nowej Szkocj i przy j echała pani
Woodburn, czy li Małgorzata Monroe, szczęśliwa m ałżonka wy bij aj ącego się m łodego adwokata. W stary m dom ostwie powitał ich serdecznie zadowolony z ży cia Jakub, którego gospodarstwo dzięki j ego fachowej wiedzy wręcz kwitło.
Zapom nieli o troskach, zapom nieli o upły wie lat i weselili się j ak za m łodu. Jakub m iał liczne potom stwo, Małgorzata przy wiozła dwie błękitnookie córeczki. Z Ralfem i z Malcolm em przy j echali ich sy nowie: sy n Ralfa by ł ciem nowłosy i
m iał wy j ątkowo inteligentną twarz, oczy sy na Malcolm a m iały ostry wy raz, nie by ło w nich nic chłopięcego, wy glądał na twardą sztukę. Obaj kuzy ni by li w ty m sam y m wieku i rodzinny żarcik głosił, że w swoim czasie bocian m usiał się
pom y lić i zam ienić niem owlęta.
Ukoronował spotkanie przy j azd ciotki Izabelli. By ła to im ponuj ąca stara dam a, która w osiem dziesiąty m piąty m roku ży cia zachowała ży wość um y słu trzy dziestolatki i prom ieniała dum ą ze swy ch siostrzeńców i siostrzenic, którzy
wy szedłszy ze skrom nego dom u potrafili zdoby ć poklask świata.
Zapom niałam o Robercie. Łatwo zapom inało się o Robercie Monroe. Choć by ł naj starszy , m ieszkańcy Biały ch Piasków, m ówiąc o rodzinie Monroe, na końcu wy m ieniali j ego im ię, i to tonem zdziwienia.
Mieszkał na wy brzeżu, m iał niewielką ubożuchną farm ę. Kiedy wieczorem poj awił się u Jakuba, wszy scy powitali go serdecznie i radośnie, a potem gwarząc i zaśm iewaj ąc się zapom nieli o j ego istnieniu. Robert usiadł w kącie i
przy słuchiwał się z uśm iechem , ale ani razu nie zabrał głosu. Niezadługo ukradkiem wy szedł i nikt tego nie zauważy ł. Wszy scy zby t by li zaj ęci opowiadaniem sobie, co ostatnio zdarzy ło się w ich ży ciu.
Edy ta dzieliła się wrażeniam i z ostatniego pełnego sukcesów tournee. Malcolm opowiadał z dum ą o planach rozbudowy ukochanego uniwersy tetu, Ralf chwalił się, gdzie, m a zam iar zbudować następną linię kolej ową i ile przeciwieństw
udało m u się przezwy cięży ć. Jakub na uboczu rozm awiał z Małgorzatą o sadzie i ostatnich zbiorach, gdy ż Małgorzata stosunkowo niedawno opuściła dom i wszy stkie te sprawy ży wo j ą interesowały. Ciotka Izabella szy dełkowała i uśm iechała się
z aprobatą, od czasu do czasu zabierała głos, dum na, że oto ona, osiem dziesięciopięcioletnia kobieta, która z rzadka opuszczała Białe Piaski, m oże rozm awiać z Ralfem o świecie finansów, z Malcolm em o świecie nauki, a Jakubowi udzielać rad w
sprawie m elioracj i pól.
Nauczy cielka z Biały ch Piasków, pochodząca z Avonlea panna Bell o filuterny ch oczach, która m ieszkała u państwa Jakubostwa, świetnie się bawiła w towarzy stwie dwóch m łodzieńców. Wszy scy zatem by li bardzo zaj ęci i nie zauważy li
wy j ścia Roberta, który śpieszy ł się do dom u, gdy ż j ego stara gospody ni bała się zostawać w nocy sam a.
Robert poj awił się następnego popołudnia. Na podwórzu dowiedział się od Jakuba, że Malcolm i Ralf poj echali do portu, Małgorzata i pani Jakubowa wy brały się z wizy tą do przy j aciół w Avonlea, a Edy ta poszła do lasu. W dom u
znaj dowała się ty lko ciotka Izabella i m łoda nauczy cielka.
— Pewnie niedługo wrócą. Zaczekaj .
Robert przeszedł przez podwórze i usiadł na ławce obok ganku. By ł wy j ątkowo ładny grudniowy dzień, tak łagodny j ak w j esieni, ziem ia na polach by ła brunatna i pulchna. Nad m orzem czerwonawe zachodzące słońce chowało się w
ciem ne chm ury i dobiegał m iękki plusk fal.
Robert oparł brodę o rękę i patrzy ł w dal. By ł wy sokim przy garbiony m m ężczy zną, m iał rzadkie siwe włosy, pom arszczoną twarz, a głęboko osadzone łagodne brunatne oczy patrzy ły tak, j ak patrzą oczy człowieka, który za sm utną
rzeczy wistością widzi ukry te cuda.
Robert czuł się szczęśliwy . Głęboko kochał rodzinę i radował się, że znów są wszy scy razem . By ł dum ny z sukcesów rodzeństwa. Cieszy ł się, że farm a Jakuba tak świetnie ostatnio prosperuj e. W j ego sercu nie kry ł się nawet cień zazdrości.
Nieuważnie przy słuchiwał się stłum iony m głosom dobiegaj ący m przez wy chodzące na ganek okno sieni, w której ciotka Izabella rozm awiała z Kasią Bell. Po chwili ciotka Izabella podeszła do okna i j ej słowa stały się przeraźliwie
wy raźne:
— Tak, panno Bell, bardzo j estem dum na z m oich siostrzeńców i siostrzenic. To m ądrale. Powiodło im się, a zaczy nali z niczego. Ralf nie m iał grosza, a został m ilionerem . Ich oj ciec chorował, stracił dużo pieniędzy, bo zbankrutował j ego
bank i nie m ógł im w niczy m pom óc. Ale wszy scy do czegoś doszli z wy j ątkiem tego biednego Roberta, on j eden nam się nie udał. Niedołęga!
— Ależ nie, proszę pani — próbowała się sprzeciwić nauczy cielka.
— Niewy darzony niedołęga! — powtórzy ła z naciskiem ciotka Izabella. Nikom u nie pozwalała sobie przeczy ć, a co dopiero tej m ałej Bellównie z Avonlea. — Od urodzenia by ł niedoraj dą. Jedy ny Monroe, który przy nosi wsty d rodzinie.
Wy obrażam sobie, co m y ślą o ty m j ego bracia i siostry . Ma sześćdziesiąt lat i niczego w ży ciu nie dokonał. Nawet ta j ego farm a ledwie zipie. Ty le że nie m a długów.
— Wielu ludziom to się nie udaj e — szepnęła nauczy cielka. Przeraźliwie bała się przem ądrzałej i władczej ciotki Izabelli i ten ; nieśm iały protest by ł doprawdy heroiczny m wy czy nem .
— Od Monroe’ego wy m aga się więcej — oświadczy ła m aj estaty cznie ciotka Izabella. — Robert j est niewy darzony m niedołęgą i inaczej się tego nie da nazwać.
Robert Monroe wstał, lekko zam roczony. Ciotka Izabella twierdzi, że j est niewy darzony m niedołęgą i przy nosi wsty d swy m naj bliższy m ! Tak, to prawda, nigdy sobie przedtem tego nie uświadom ił. Wiedział, że nie zdobędzie ani władzy,
ani pieniędzy, ale nie wy dawało m u się to ważne. Teraz wzgarda ciotki Izabelli uprzy tom niła m u, j ak m usi wy glądać w oczach świata, w oczach braci i sióstr. Na ty m polegał dram at. Mało go obchodziła opinia świata, ale czy żby naprawdę
przy nosił swej rodzinie wsty d? Co za udręka! Jęknął i ruszy ł przez podwórze m y śląc ty lko o ty m , by ukry ć swój ból, w j ego oczach poj awił się wy raz sm agniętego batem zwierzęcia.
Z drugiej strony ganku stała Edy ta, która dotąd nie zdawała sobie sprawy z obecności Roberta, a teraz zobaczy ła j ego wzrok. Przed chwilą słowa ciotki Izabelli wzbudziły j ej gniew, teraz napły nęły j ej do oczu łzy .
Im pulsy wnie ruszy ła w kierunku Roberta, ale zaraz zapanowała nad swoim odruchem . Jego rana by ła zby t głęboka, aby m ogła m u w tej chwili pom óc. Nie, Robert nie powinien się dowiedzieć, że by ła świadkiem j ego upokorzenia.
Patrzy ła przez łzy, j ak idzie nadm orskim i polam i, by schronić się pod własny j n dachem . Dałaby wszy stko, by m óc go pocieszy ć, ale wiedziała, że tej pociechy m u w tej chwili nie trzeba. Należało m u oddać sprawiedliwość, ty lko
sprawiedliwość m ogła wy rwać żądło zniewagi, inaczej rana ta będzie się j ątrzy ć aż do śm ierci.
Na podwórze wj echali Ralf i Malcolm . Edy ta podbiegła do nich.
— Chłopcy — zawołała. — Mam z wam i do pom ówienia.
Podczas świątecznego gwiazdkowego obiadu w stary m dom u zapanowała beztroska wesołość. Pani Jakubowa przy gotowała ucztę godną Lukullusa. Śm iano się, żartowano, padały dowcipne riposty. Zdawało się, że nikt nie zauważa, iż
Robert niewiele j e, wcale się nie odzy wa i siedzi zgarbiony w ty m swoim wy szarzały m odświętny m garniturze, j eszcze niżej niż zwy kle opuściwszy siwą głowę. Kiedy ktoś się do niego zwracał, odpowiadał j ak naj krócej i znów zapadał się w
sobie.
Wreszcie wszy scy naj edli się do sy ta i ze stołu sprzątnięto resztki świątecznego puddingu. Robert westchnął z ulgą. Obiad się wkrótce skończy . Będzie m ógł wy m knąć się i ukry ć przed roześm iany m wzrokiem ty ch kobiet i m ężczy zn, którzy
zdoby li sobie prawo d śm iechu w świecie, gdzie ich sukcesy zapewniły im poczesne m iej sce; Ty lko on by ł „niewy darzony ”.
Niecierpliwie czekał, by pani Jakubowa wstała. Ale pani Jakubów; rozparła się wy godnie w krześle ze słuszny m zadowoleniem osoby , która zaspokoiła naj bardziej wy bredne gusta biesiadników, i spoj rzał; na Malcolm a.
Malcolm wstał. Wszy scy zam ilkli i wszy scy — poza Robertem skwapliwie oczekiwali j ego słów. Robert nadal siedział z pochy loną głową oddaj ąc się gorzkim rozm y ślaniom .
— Poproszono m nie, by m przem ówił pierwszy — oświadczy ł Malcolm — j ako że cała rodzina wierzy w m ój dar słowa. Ale nie zam ierzam dzisiaj uciekać się do retory czny ch efektów. Chcę m ówi j ak naj prościej , by wy razić, co czuj ę.
Bracia i siostry , spotkaliśm y się dzisiaj pod naszy m rodzinny m dachem . Mam nadziej ę, że znaj duj ą się wśród nas niewidzialni goście — duchy ty ch, którzy ten dom zbudowali. Każdem u z nas przy padł w udziale pewien sukces, ale ty lko j eden z
naszy ch braci w pełni wy korzy stał swoj e ży cie i zdoby ł to, co naj ważniej sze. Jego altruizm i poświęcenie pozostawią bowiem trwały ślad w sercach ludzi.
Opowiem ty m , którzy tego nie znaj ą, m oj ą własną przy godę. Kiedy m iałem szesnaście lat, zacząłem pracować, by zdoby ć środki na wy kształcenie. Może pam iętacie, że stary pan Blair z Avonlea zatrudnił m nie na lato w sklepie, płacąc
dobrą pensj ę, m iałem więc nadziej ę, że uda m i się pokry ć dużą część wy datków związany ch ze wstąpieniem na Akadem ię. Ochoczo zabrałem się do roboty. Całe lato starałem się j ak naj lepiej wy kony wać m oj e obowiązki. We wrześniu
zdarzy ło się nieszczęście. Z kasy zniknęła pokaźna sum a pieniędzy. Podej rzenie padło na m nie, z dnia na dzień wy rzucono m nie za drzwi, Wszy scy sąsiedzi wierzy li w m oj ą winę, nawet część m oj ej własnej rodziny patrzy ła na m nie
podej rzliwie. Nie m ogę im tego brać za złe, gdy ż sprzy sięgły się przeciwko m nie okoliczności.
Ralf i Jakub spuścili zawsty dzeni oczy , Edy ta i Małgorzata, który ch nie by ło j eszcze wówczas na świecie, patrzy ły z zaciekawieniem . Robert nawet nie drgnął, wy dawało się, że w ogóle nie słucha.
— By łem zdruzgotany — ciągnął Malcolm . — Uważałem , że j uż po m oj ej karierze, że m uszę pożegnać się z am bicj am i i wy j echać dokądś, gdzie nikt nie sły szał o m nie ani o ciążący ch na m nie zarzutach. Ale znalazł się ktoś, kto wierzy ł
w m oj ą niewinność. Powiedział: „Nie wolno ci się poddawać. Nie wolno ci zachowy wać się tak, j akby ś przewinił. Jesteś niewinny i czas to udowodni. A teraz m asz się zachować j ak m ężczy zna. Dużo j uż oszczędziłeś, a j a dołożę brakuj ącą
sum kę, żeby ś m ógł poj echać na zim ę do Akadem ii. Nie poddawaj się, nie wolno się poddawać, kiedy się niczy m nie przewiniło”.
Posłuchałem j ego rady. Wstąpiłem na Akadem ię. Ale tam szy dzono ze m nie i pom iatano m ną. Wiele razy, gdy by nie rady m oj ego brata, rozpacz pody ktowałaby m i odwrót. Ale czułem j ego wsparcie. Uczy łem się ze wszy stkich sił i
zostałem pry m usem . Wy dawało się, że w lecie nie uda m i się znaleźć roboty. Jednakże zatrudnił m nie farm er z Nowy ch Mostów, którego m ało obchodziła reputacj a pracownika, j eśli gotów on by ł pracować do siódm y ch potów. Nie by ło to
przy j em ne, ale zdecy dowałem się. Skłonił m nie do tego człowiek, który m i ufał. Następną zim ę znów — całkowicie osam otniony — spędziłem na studiach w Akadem ii. Zdoby łem sty pendium Farrella i poj echałem na uniwersy tet w Redm ond.
Tam z początku nikt nic o m nie nie wiedział, ale potem rozeszły się pogłoski i znów spotkałem się z podej rzliwością i wzgardą. Ale w roku m oj ego dy plom u siostrzeniec pana Blaira przy znał się do winy i zostałem oczy szczony w oczach świata. I
potem kolej no zdoby wałem akadem ickie zaszczy ty, śm iało m ożna powiedzieć, że zrobiłem prawdziwą karierę. Ale — i tu Malcolm odwrócił się i położy ł rękę na ram ieniu Roberta — wszy stko to zawdzięczam m em u bratu Robertowi. To by ł
jego sukces, nie m ój , i dziś dziękuj ę m u za wszy stko, co dla m nie zrobił, chcę m u wy razić m oj ą wdzięczność, chcę, żeby wiedział, j ak j estem dum ny , iż m am tak wspaniałego brata.
Zaskoczony Robert spoj rzał na niego z niedowierzaniem . Zarum ienił się. Malcolm usiadł. Z kolei wstał Ralf.
— Nie j estem złotousty m m ówcą tak j ak Malcolm — oświadczy ł wesoło — ale chcę wam opowiedzieć coś, o czy m wie ty lko j eden z obecny ch. Czterdzieści lat tem u, kiedy zacząłem robić interesy, brakowało m i gotówki. A by ła m i ona
strasznie potrzebna. I nagle poj awiła się okazj a zdoby cia duży ch pieniędzy. Nie by ł to czy sty interes, choć pozornie wszy stko by ło w porządku. Ale kry ło się w ty m pewne szalbierstwo. By łem za głupi, żeby to sobie uświadom ić. Na szczęście
zwierzy łem się z m oich planów Robertowi. A on się zorientował i wy j aśnił m i, w czy m rzecz, nie szczędząc przy okazj i kazania o trady cj ach rodziny Monroe’ów, której zawsze by ł drogi honor i prawda. Przy siągłem sobie wówczas, ze nigdy
nie będę szukał szy bkiego zarobku nie m aj ąc całkowitej pewności, że sprawa j est czy sta. Tej przy sięgi dotrzy m ałem . Jestem dziś bogaty m człowiekiem , ale nigdy nie tknąłem „brudny ch” pieniędzy. To nie m oj a zasługa. To zasługa Roberta. W
gruncie rzeczy to Robert zdoby ł dla m nie m oj ą fortunę. Gdy by nie on, zbankrutowałby m pewno albo wręcz znalazł się za kratkam i j ak niektórzy z m oich niedoszły ch wspólników. Jest tu ze m ną m ój sy n. Mam nadziej ę, że dorówna
wy kształceniem i m ądrością swoj em u stry j owi Malcolm owi, ale przede wszy stkim chciałby m , by stał się tak dobry m i godny m czci człowiekiem j ak j ego stry j Robert.
Robert znów spuścił głowę i ukry ł twarz w dłoniach,
— Teraz m oj a kolej — oznaj m ił Jakub. — Nie m am wiele do powiedzenia. Ty lko j edno. Po śm ierci m atki dostałem ty fusu. By łem tu sam . I to Robert przy szedł i pielęgnował m nie. By ł naj czulszą, naj troskliwszą pielęgniarką, j aką m ożna
by sobie wy m arzy ć. Lekarz twierdził, że ocalił m i ży cie. Kto z nas m oże się poszczy cić ocaleniem kom uś ży cia?
Edy ta otarła łzy i zerwała się.
— Przed laty by ła sobie uboga dziewczy na, która m iała piękny głos i wielkie am bicj e. Marzy ła, by uczy ć się śpiewu, j edy ną szansą by ło uzy skanie dy plom u nauczy cielki, by j ako nauczy cielka zarobić na kształcenie głosu. Uczy ła się i
uczy ła, ale nie m ogła dać sobie rady z m atem aty ką i nie zdała egzam inu. Wpadła w rozpacz. Począwszy od następnego roku, żeby zostać nauczy cielką trzeba by ło skończy ć Akadem ię Królewską, a na to nie m iała środków. Wówczas przy szedł
do niej naj starszy brat i oznaj m ił, że wy śle j ą na rok do konserwatorium w Halifaxie. Zm usił j ą, by przy j ęła od niego pieniądze. Dopiero dużo później dowiedziała się, że sprzedał w ty m celu ukochanego konia. W ciągu roku udało j ej się
zdoby ć sty pendium . By ła szczęśliwa i odniosła sukcesy . A to wszy stko zawdzięcza swem u bratu Robertowi.
Edy tę zawiódł głos. Płacząc usiadła. Małgorzata nawet nie próbowała wstać.
— Miałam pięć lat, gdy um arła m atka — szlochała. — Robert stał się dla m nie oj cem i m atka. Nigdy żadne dziecko nie m iało tak troskliwego opiekuna, nigdy nie zapom nę tego, czego on m nie nauczy ł. Ty lko dzięki Robertowi wy rosłam
na przy zwoitego człowieka, j em u ty lko m am to do zawdzięczenia. Często by łam uparta i sam owolna, a on nigdy nie tracił cierpliwości. Wszy stko m u zawdzięczam .
Nagle zerwała m c m ała nauczy cielka, zarum ieniona, ze łzam i w oczach.
— Ja też chcę coś powiedzieć — oświadczy ła rezolutnie. Każde z państwa m ówiło o sobie. A j a chcę powiedzieć coś w im ieniu m ieszkańców Biały ch Piasków. Cała wieś kocha tego człowieka. Czy wiedzą państwo, co on zrobił?
Zeszłej j esieni podczas październikowego sztorm u na latarni m orskiej zawisła czarna flaga. Ty lko j eden człowiek m iał dość odwagi, by dopły nąć do latarni i dowiedzieć się, co się stało. By ł to Robert Monroe. Okazało się, że latarnik złam ał
nogę. Pan Robert popły nął z powrotem i zmusił przerażonego, opieraj ącego się lekarza, by wraz z nim , na j ego łódce dotarł do latarni. Widziałam , j ak rozm awiał z lekarzem , i przy sięgam wam , że nikt nie m ógł się w tej chwili oprzeć woli
Roberta Monroe’ego.
Przed czterem a laty m iano zabrać do przy tułku starą Sarę Cooper, By ła zrozpaczona. I znalazł się człowiek, który tę nieszczęsną, złożoną niem ocą kobietę wziął do swego dom u, opłacał lekarza i sam j ą pielęgnował, gdy ż j ego gospody ni
nie m ogła znieść j ej napadów złego hum oru i ciągły ch wy rzekań. Sara Cooper zm arła w dwa lata później błogosławiąc naj lepszego z ludzi — Roberta Monroe’ego.
Osiem lat tem u Janek Blewett szukał pracy. Nikt nie chciał go zatrudnić, gdy ż j ego oj ciec siedział w więzieniu, a wiele osób uważało, że Janek też się tam powinien znaleźć. Robert Monroe wziął go do pom ocy, zaj ął się j ego
wy chowaniem , pilnował, by nie zboczy ł z prostej ścieżki — i dziś Janek Blewett j est pracowity m , przy zwoity m m łodzieńcem i będzie z niego rzetelny człowiek. W Biały ch Piaskach każdy m ężczy zna, każda kobieta i każde dziecko m aj ą coś do
zawdzięczenia Robertowi Monroe’em u.
Kiedy Kasia Bell usiadła, zerwał się Malcolm i wy ciągnął rękę.
— Teraz wszy scy wstaniem y i odśpiewam y Auld Land Syne — zawołał.
Wszy scy wstali, wzięli się za ręce, nie śpiewał ty lko Robert Monroe. Siał wy prostowany , z rozprom ienioną twarzą. Spadł m u ciężar z serca, bo oto j ego naj bliżsi zerwali się, by go uczcić.
Kiedy um ilkła pieśń, oschły sy n Malcolm a podszedł uścisnąć dłoń Roberta.
— Stry j u Robercie — oświadczy ł serdecznie — chciałby m osiągnąć w ży ciu to, co stry j .
— Okazuj e się — szepnęła do m ałej nauczy cielki ciotka Jzabella ocieraj ąc łzy — że by waj ą niepowodzenia, które są naj większy m sukcesem .
Powrót Estery
Kiedy zaczęło się zm ierzchać, poszłam na górę i włoży łam m uślinową suknię. Cały dzień sm aży łam konfitury z truskawek — Mary ni Sloane nie m ożna by ło pod ty m względem ufać — by łam bardzo zm ęczona i chętnie by m się nie
przebierała, zwłaszcza że od śm ierci Estery nikogo to nie obchodziło, nikt zresztą poza Mary nią nie m iał m nie j uż dziś zobaczy ć, a Mary nia się nie liczy ła.
Zrobiłam to j ednak, gdy ż Esterze zawsze zależało, żeby m o siebie dbała. Zatem m im o znużenia włoży łam błękitną sukienkę i uczesałam się,
W tej fry zurze by ło m i do twarzy, ale nie pochwalała j ej Estera, pom y ślałam więc. .ze zachowuj ę się nieloj alnie, i upięłam włosy w gładki staroświecki kok. W m u ich włosach poj awiły się j uż gdzieniegdzie srebrne nitki, wciąż, j ednak
by ły brunatne i gęste, m ato m nie to j ednak cieszy ło. Nic nie cieszy ło m nie od śm ierci Ester, i od tam tego dnia, kiedy po raz drugi dałam odprawę Hugonowi Blairowi.
Mieszkańcy Nowy ch Mostów dziwili się, czem u nie ubieram się na czarno. Nie wy j aśniłam im , że ży czy ła sobie tego Estera. Estera przeciwna by ła noszeniu żałoby, twierdziła zawsze, ze j eśli nie czuj e się żałoby w sercu, to nic nie
pom oże czarna krepa. Na dzień przed śm iercią prosiła m nie, żeby m ubierała się tak j ak zawsze i żeby m niczego nie zm ieniała w try bie m oj ego ży cia.
— Wiem przecież, j ak będziesz cierpieć.
I tak się stało. Ale czasem zastanawiałam się, bliska wy rzutów sum ienia, czy cierpię tak ty lko z powodu zniknięcia Estery czy też ufnego, że po raz drugi, ze względu na złożoną j ej obietnicę, zam knęłam drzwi przed ty m , którego kochałam .
Ubrałam się, zeszłam na dół i usiadłam na kam ienny ch schodkach przed frontowy m i drzwiam i. By łam sam a, Mary nia Sloane pobiegła do Aum lea.
By ł piękny wieczór, nad zalesiony m i wzgórzam i poj awił się księży c w pełni i j ego poświata opadała na ogród m iędzy liśćm i topoli. Widziałam srebrnobłękitny skrawek nieba na zachodzie. Ogród wy glądał ślicznie, by ła to pora róż,
wszy stkie nasze róże zakwitły , i te wielkie czerwone, i białe, i żółte.
Estera kochała róże, wciąż j ej by ło m ało róż. Jej ulubiony krzak rósł j uż koło schodków, wielkie białe róże w środku lekko różowe. Zerwałam j edna i przy pięłam na piersi. Ale m oj e oczy wy pełniły się łzam i, czułam się strasznie
opuszczona.
By łam sam a i ogarnęło m nie rozgory czenie. Róże, choćby naj piękniej sze, nie zastępowały towarzy stwa ludzi. Chciałam dotknąć czy j ej ś ręki, zobaczy ć w czy ichś oczach blask uczucia. I znów zaczęłam m y śleć o Hugonie.
Całe ży cie m ieszkałam z Esterą. Nie pam iętam rodziców, um arli, kiedy by łam m ały m dzieckiem . Estera by ła ode m nie o piętnaście lat starsza i zawsze traktowałam j ą raczej j ak m atkę niż siostrę. By ła dla m nie bardzo dobra i niczego m i
nie odm awiała, prócz tej j ednej i j edy nej rzeczy , która by ła naj ważniej sza.
Miałam j uż dwadzieścia pięć lat, kiedy poj awił się m ój pierwszy wielbiciel. Nie, nie by łam m niej pociągaj ąca od inny ch dziewcząt. Rodzina Meredithów by ła „pierwszą” rodziną Nowy ch Mostów. Traktowano nas z poważaniem , pewnie
dlatego, że by ły śm y wnuczkam i tutej szego dziedzica. Miej scowi m łodzi ludzie uważali, że nie m aj ą szans ubiegać się o m oj ą rękę.
Powinnam się m oże tego wsty dzić, ale zupełnie wy zby ta by łam rodzinnej dum y. Męczy ło m nie osam otnienie, wolałaby m zrezy gnować z m oj ej pozy cj i i bawić się tak j ak inne dziewczęta. Ale Estera nie pozwalała, by m zeszła z
piedestału i brała udział w towarzy skim ży ciu m łodzieży Nowy ch Mostów. Miałam by ć wobec niej uprzej m a i uczy nna — – — ale nie wolno m i by ło zapom inać, że j estem Meredithówną.
Kiedy skończy łam dwadzieścia pięć lat, w Nowy ch Mostach poj awił się Hugo Blair i kupił farm ę położoną tuż za wsią. Pochodził z Dolnego Carm ody i nie zaprzątał sobie głowy rzekom ą wy ższością Meredithów. By łam dla niego
dziewczy ną taką j ak inne, do której każdy m ężczy zna m ógł się zalecać, by le by ł przy zwoity m człowiekiem . Poznałam go w Avonlea na pikniku niedzielnej szkoły, w który m brałam udział z m oim i m ały m i uczennicam i. By ł bardzo przy stoj ny i
m ęski. Dużo ze m ną rozm awiał, a potem odwiózł m nie do Nowy ch Mostów. I w następną niedzielę wieczorem czekał na m nie przed kościołem , by odprowadzić do dom u.
Oczy wiście, nigdy by się to nie m ogło zdarzy ć, gdy by nie nieobecność Estery . Wy j echała na m iesiąc odwiedzić j akichś przy j aciół.
W ciągu tego m iesiąca przeży łam całe ży cie. Hugo zabiegał o m oj e względy tak, j akby m by ła j edną z dziewcząt z Nowy ch Mostów. Zabierał m nie na przej ażdżki bry czką i często zaglądał do m nie pod wieczór. Zwy kle siady waliśm y w
ogrodzie. Nie lubiłam ponurego i szty wnego salonu Meredithów, a Hugo źle się tam czuł. Jego szerokie ram iona i głośny śm iech nie pasowały do staroświeckich m ebli.
Mary nia Sloane zachwy cona by ła wizy tam i Hugona. Martwiła się zawsze, że nie m am wielbicieli, uważała, iż przy nosi m i to uj m ę. Robiła, co m ogła, by go zachęcić.
Ale kiedy wróciła Estera i się o ty m dowiedziała, rozgniewała się i co gorsze, wpadła w rozpacz. Oświadczy ła, że się na m nie zawiodła i wizy ty Hugona m uszą ustać.
Nigdy dotąd nie bałam się Estery, teraz j ednak przeraziła m nie. Ustąpiłam . Tak, okazałam słabość, zawsze zresztą by łam słaba i uległa. Pewnie właśnie dlatego tak m nie pociągała siła Hugona. Szukałam opieki i m iłości. Estera by ła
m ocny m człowiekiem , nie potrzebowała oparcia, wy starczała sam ej sobie, nie potrafiła zatem m nie zrozum ieć. Patrzy ła na m nie ze wzgardą.
Nieśm iało oznaj m iłam Hugonowi, że Estera nie pochwala naszej przy j aźni i m usim y przestać się widy wać. Przy j ął to na pozór spokoj nie i odszedł. Doszłam do wniosku, ze niezby t m u na m nie zależało, i to j eszcze powiększy ło m ój ból.
Długo czułam się bardzo nieszczęśliwa, ale starałam się, by nie zauważy ła tego Estera, i sądzę, że m i się to udało. Nie by ła zby t spostrzegawcza.
Po j akim ś czasie przy szłam do siebie, czy li przestałam tak nieustannie cierpieć. Ale nic j uż nie by ło takie j ak przedtem . Mim o Estery , róż i szkoły niedzielnej , ży cie wy dawało m i się sm utne i puste.
Przy puszczałam , że Hugo Hlair ożeni się wkrótce z j akaś inną dziewczy ną, ale tak się nie stało. Lata m ij ały i j uż nigdy nie spotkaliśm y się, choć widy wałam go w kościele. Estera bacznie m nie wówczas obserwowała, choć by ło to
zupełnie niepotrzebne. Hugo nie próbował do m nie podej ść, a zresztą i tak nie zaczęłaby m z nim rozm awiać. Choć wy ry wało m i się do niego serce. Sam olubnie cieszy łam się, ze się nie ożenił. Przy naj m niej m ogłam o nim m y śleć i do niego
tęsknić. Ta tęsknota by ła pewnie bardzo niem ądra, ale m usiałam wy pełnić czy m ś m oj e ży cie.
Z początku każda m y śl o nim sprawiała m i wielki ból. Jednakże po j akim ś czasie zaczęłam o nim m y śleć z przy j em nością, j ak o utracony m cudowny m kraj u.
Upły nęło dziesięć lat. Estera um arła. Nagle zachorowała, choroba trwała krótko, lecz przed śm iercią zdąży ła uzy skać ode m nie obietnicę, że nigdy nie wy j dę za m ąż za Hugona Blaira.
Od lat nie wy m ieniała j ego nazwiska, sądziłam , że j uż dawno o nim zapom niała.
— Ależ siostrzy czko, po cóż m am ci to obiecy wać? — spy tałam płacząc. Hugo Blair j uż na pewno przestał o m nie m y śleć. Nawet m u nie przy j dzie do głowy , żeby się o m nie starać.
— Nie ożenił się. Nie zapom niał o tobie — szepnęła z zawziętością w głosie. Nie zaznam spokoj u w grobie, j eżeli ty . Małgorzato, zhańbisz nasze nazwisko wy chodząc za człowieka nierównego ci urodzeniem . Przy sięgnij !
Przy sięgłam . Zrobiłaby m wszy stko, by ty lko ulży ć j ej agonii. Zresztą, co to m iało za znaczenie? By łam pewna, że nic j uż nie obchodzę Hugona.
Estera uśm iechnęła się i uścisnęła m i dłoń.
— Moj a kochana siostrzy czka. Tak. Małgorzato, zawsze by łaś dobry m i posłuszny m dzieckiem , chociaż często by wałaś senty m entalna i niem ądra. Jesteś podobna do naszej m atki, ona także by ła słaba i łatwo poddawała się em ocj om . Ja
wdałam się w Meredithów.
Istotnie. Nawet w trum nie na j ej twarzy m alowała się stanowczość i dum a. I to utkwiło m i w pam ięci zacieraj ąc wspom nienia serdeczności, z j aką zwy kle na m nie patrzy ła. Nie m ogłam sobie z ty m poradzić. Chciałam m y śleć o j ej
dobroci i m iłości do m nie, a widziałam chłód i dum ę, z j akim i potraktowała m oj e uczucia. Ale nie czułam do niej urazy . Wiedziałam , że w swoim przekonaniu postąpiła tak dla m oj ego dobra. Ty le że się m y liła.
W m iesiąc po śm ierci Estery Hugo Blair przy szedł i poprosił, żeby m została j ego żoną. Wy znał, że cały czas m nie kochał, nie potrafił pokochać innej kobiety .
Znów odży ła m oj a stłum iona m iłość. Chciałam powiedzieć: tak, chciałam , żeby m nie obj ął, chciałam znaleźć oparcie w cieple j ego uczucia.
Ale istniała ta przy sięga, złożona Esterze na łożu śm ierci. Nie m ogłam j ej złam ać i m usiałam m u to powiedzieć. Nic nigdy nie przy szło m i z taką trudnością.
Ty m razem nie odszedł bez słowa. Błagał m nie, starał się przekonać, robił m i wy m ówki. Każde j ego słowo bolało j ak pchnięcie nożem . Ale nie wolno m i by ło złam ać przy sięgi. Gdy by Estera ży ła, stawiłaby m j ej czoło, zniosła j ej gniew
i poszła za nim .
Wreszcie wy biegł zrozpaczony i zagniewany. By ło to trzy ty godnie tem u — i teraz siedziałam w zalany m światłem księży ca ogródku i płakałam . Po chwili łzy wy schły i ogarnęło m nie przedziwne uczucie. Jakby m znalazła się w czy ichś
czuły ch obj ęciach.
Teraz nastąpi naj dziwniej sza część m oj ej opowieści, w którą trudno wręcz uwierzy ć. Gdy by nie pewien szczegół — sam a by m nie wierzy ła. Uznałaby m , że by ł to sen. Niem niej wiem , że nie by ł to sen. Otaczała m nie cicha i spokoj na
noc. Śladu wiatru. Księży c świecił j aśniej niż kiedy kolwiek. W sam y m środku ogrodu, tam gdzie nie padał cień topól, j asno by ło j ak w dzień. Można by czy tać książkę. Powietrze by ło słodkie i nabrzm iałe m arzeniam i, uroda świata zapieniła
dech,
I nagle zauważy łam , że z głębi ogrodu nadchodzi kobieca postać. My ślałam z początku, że to Mary nia Sloane, ale gdy zbliży ła się, zobaczy łam , że nie j est to krępa niska sy lwetka naszej starej służącej , ale ktoś wy soki i wy prostowany .
Ten ktoś przy pom inał m i Esterę, ale j eszcze nie podej rzewałam prawdy . Choć Estera zawsze lubiła w księży cowa noce przechadzać się po ogrodzie. Widziałam to ty siąc razy .
Zastanawiałam się, kim m oże by ć ta kobieta. Pewnie któraś z sąsiadek. Ale dlaczego nadchodzi z tej strony ? I idzie tak wolno. Wciąż zatrzy m uj e się i nachy la, j akby chciała pogłaskać j akiś kwiat.
Wreszcie znalazła się na środku ogrodu. Zam arło m i serce, zerwałam się. By ła to Estera.
Trudno m i wy razić, co przeży łam . Wiem , że nie zdziwiłam się. By łam i nie by łam przerażona. W głębi serca nie by łam . Wiedziałam , ze widzę siostrę, nie m am więc powodu się bać. Ona m nie przecież kocha, tak j ak kochała zawsze.
Estera zatrzy m ała się o parę kroków przede m ną. Widziałam wy raźnie j ej twarz, na której m alował się nie znany m i wy raz lękliwej czułości. Estera często spoglądała na m nie z m iłością, ale m iłość wy zierała spoza m aski dum y i surowej
powagi. Teraz ta m aska znikła, czułam , że siostra bliższa m i j est niż za ży cia. I zrozum ie m nie.
Estera skinęła i powiedziała:
— Chodź.
Wstałam i poszłam za nią. Wy szły śm y z ogrodu alej ką wśród brzóz i znalazły śm y się na wiej skiej drodze. Czułam się j ak we śnie. Poruszałam się nie o własnej sile. Choćby m chciała, nie m ogłaby m przy stanąć. Ale nie chciałam . Wciąż
czułam tę przedziwną błogość.
Teraz by ły śm y na ty m odcinku drogi wśród j abłoni, którą Ania Shirley z Avonlea nazwała Białą Drogą Rozkoszy. Tu by ło niem al ciem no, j ednakże widziałam twarz Estery równie wy raźnie j ak przedtem , w księży cowej poświacie.
Estera patrzy ła wciąż na m nie z tkliwy m uśm iechem .
Przej echał koło nas Jakub Trent. Nawiedzaj ą nas naj dziwniej sze uczucia. Rozgniewało m nie, że Jakub Trent, naj większy plotkarz w Nowy ch Mostach widzi m nie z Esterą i zacznie o ty m na lewo i na prawo opowiadać.
Ale Jakub Trent skinął ty lko głową i zawołał:
— Dobry wieczór, panno Małgorzato. Spaceruj e pani sobie przy księży cu? Piękna noc.
W ty m m om encie koń nagle się spłoszy ł i ruszy ł galopem . W sekundę zniknęli za zakrętem drogi. Poczułam ulgę, ale zrobiło m i się niewy raźnie. Jakub Trent nie zobaczy ł Estery .
Za wzgórzem by ła farm a Hugona Blaira. Estera weszła w bram ę. Dopiero wtedy zrozum iałam , czem u powróciła, i ogarnęła m nie szalona radość. Estera zaj rzała m i w oczy , ale nie odezwała się.
Przed nam i stał dom Hugona, obrośnięty dzikim winem . Z prawej strony znaj dował się ogród, gdzie bezładnie rosły starom odne kwiaty. Weszłam na grządkę m ięty, j ej zapach zdał m i się kadzidłem zapalony m na cześć dziwnego
obrządku. Czułam się niewy słowienie szczęśliwa.
Kiedy znalazły śm y się pod drzwiam i. Estera powiedziała:
— Zapukaj . Małgorzato.
Zapukałam . Hugo otworzy ł drzwi. I wtedy zdarzy ło się to, co upewnia m nie, że nie poniosła m nie wy obraźnia, ze nie by ł to sen, lecz rzeczy wistość. Hugo nie spoj rzał na m nie, lecz za m nie.
— Estera! — zawołał, a w j ego głosie brzm iało niekłam ane przerażenie. Oparł się o fram ugę drzwi, i on, wielki, silny m ężczy zna, drżał od stóp do głów.
— Nauczono m nie — powiedziała Estera — że na ty m stworzony m przez Pana Boga świecie ważna j est ty lko m iłość, Tam , gdzie by łam , nie m a m iej sca na py chę, nie liczą się fałszy we wartości.
Hugo i j a spoj rzeliśm y na siebie ze zdum ieniem . Po chwili uprzy tom niliśm y sobie, że j esteśm y sam i.
Brunatny albumik panny Emilii
Tego pierwszego lata, które pan Irving i panna Lawenda — Diana i j a, m im o że wy szła za m ąż, tak j ą nadal nazy wały śm y — spędzili po ślubie w Chatce Ech, by ły śm y tam obie częsty m i gośćm i. Poznały śm y m nóstwo osób z Grafton, a
wśród nich rodzinę pana Marka Leitha. Wieczorem chodziły śm y często do państwa Leithów grać w krokieta. Misia i Małgosia Leithówny by ły bardzo m iłe, m ili by li także ich bracia. Polubiły śm y całą rodzinę z wy j ątkiem biednej starej panny
Em ilii Leith. Próbowały śm y j ą polubić, gdy ż ona zdawała się nas darzy ć dużą sy m patią i wciąż chciała z nam i rozm awiać, choć m y wolały by śm y inne rozry wki. Często niecierpliwiła nas, ale pocieszam się, że nigdy śm y tego nie okazy wały .
By ło j ej nam zresztą żal. Mieszkaj ąca u brata stara panna znaj dowała się w ty m dom u na drugim planie. Więc współczuły śm y j ej , ale nie potrafiły śm y polubić. By ła m arudna i natrętna, wścibiała we wszy stko nos, a w dodatku nie
odznaczała się taktem . Miała ostry j ęzy k, dokuczała m łodzieży , wy kpiwała j ej m iłostki. Obie z Dianą przekonane by ły śm y , że nigdy nie by ła zakochana i nikt nie obdarzał j ej swy m i względam i.
Jakoś trudno by ło wy obrazić sobie wielbiciela panny Em ilii. By ła niska i kluskowata, m iała okrągłą czerwoną tłustą twarz, która wy dawała się pozbawiona ry sów, rzadkie włosy by ły zupełnie siwe, chodziła j ak kaczka — bardzo ty m
przy pom inała panią Małgorzatę Linde — i j uż po paru krokach zaczy nała ciężko dy szeć. Niełatwo przy chodziło nam uwierzy ć, że kiedy ś m usiała by ć m łodą dziewczy ną, ale sąsiad Leithów, pan Murray, nie ty lko usiłował nas o ty m upewnić,
ale przy sięgał, że panna Em ilia by ła wówczas bardzo ładna.
Niem ożliwe! — szepnęła do m nie Diana. Nagle panna Em ilia um arła. Z przy krością m uszę stwierdzić, że nikt j ej zby tnio nie opłakiwał. To chy ba naj gorsze, co m oże się człowiekowi zdarzy ć. Znika z tego świata i nikom u go nie brak. O
śm ierci panny Em ilii dowiedziały śm y się dopiero po j ej pogrzebie. Wróciłam któregoś dnia z Sosnowego Wzgórza i zobaczy łam w m oim pokoiku na Zielony m Wzgórzu m alutki zniszczony kuferek nabij any m osiężny m i gwoździam i. Mary la
oświadczy ła m i, że przy niósł go Janek Leith. Panna Em ilia um ieraj ąc poprosiła, by m i go oddać.
— Co to j est?… — spy tałam . — Co m am z ty m zrobić?
— Nie wiem . Janek powiedział ty lko, że sam i nie wiedzą, co w ty m kuferku j est. Nie otwierali go. Dziwna historia, ale tobie, Aniu, zawsze się zdarzaj ą dziwne historie. Naj prościej będzie go otworzy ć, tu j est klucz. Janek Leith m ówił, że
panna Em ilia zapisała ci ten kuferek, bo cię kochała i przy pom inałaś j ej utraconą m łodość. Chy ba przed śm iercią m aj aczy ła, bo powtarzała, że chce, aby ś j ą „m ogła zrozum ieć”.
Pobiegłam po Dianę na Sosnowe Wzgórze, chciałam , żeby razem ze m ną zaj rzała do kuferka. Nikt m i nie nakazy wał sekretu, wiedziałam zresztą, że panna Em ilia na pewno nie żądałaby, aby m ten dar zachowała w taj em nicy przed
Dianą.
By ło chłodne szare popołudnie; kiedy wróciły śm y na Zielone Wzgórze, zaczął padać deszcz. Weszły śm y do m oj ej izdebki i zerwał się wiatr. Świszczał za oknem w gałęziach starej Królowej Śniegu. Diana by ła podniecona i chy ba troszkę
przerażona.
Otworzy ły śm y stary kuferek. By ł m alutki, a w środku znaj dowało się ty lko duże tekturowe pudło. By ło związane sznurkiem , a węzły sznurka zostały zalakowane. Otworzy ły śm y pudło. Nasze palce spotkały się i obie zawołały śm y : „Jakie ty
m asz zim ne ręce!”
W pudle leżała dziwaczna, staroświecka ale nie wy płowiała, bardzo ładna sukienka z błękitnego m uślinu. Pod nią szarfa, pożółkły wachlarz z piór i koperta pełna zasuszony ch kwiatków. A na sam y m spodzie brunatny album ik.
By ł m alutki i cienki j ak zeszy t, kartki by ły kiedy ś błękitne i różowe, ale wy płowiały i zżółkły. Na ty tułowej kartce widniał napis „Em ilia Małgorzata Leith” i ten sam delikatny charakter pism a pokry wał pierwsze stronice. Reszta by ła pusta.
Usiadły śm y obie z Dianą na podłodze i razem zaczęły śm y czy tać. Za oknam i dudnił w szy by deszcz.
19 czerwca 18..
Przy j echałam dziś do Charlottetown, do ciotki Małgorzaty. Bardzo tu u niej ładnie i dużo przy j em niej niż u nas na farm ie. Nie m uszę doić krów ani karm ić świni. Ciotka Małgorzata sprawiła m i śliczną m uślinową błękitną sukienkę i w
przy szły m ty godniu włożę j ą na garden party w Brighton. Nigdy dotąd nie m iałam m uślinowej sukienki — wciąż nosiłam te brzy dkie kretoniki albo ciem ne wełny. Chciałaby m , żeby śm y by li bogaci tak j ak ciotka Małgorzata. Ciotka Małgorzata
śm iała się, kiedy powiedziałam to głośno, i oznaj m iła, że chętnie oddałaby całe swoj e bogactwo za m oj ą m łodość i urodę, i beztroskę. Mam dopiero osiem naście lat i wiem , że j estem pogodna, ale zastanawiam się, czy naprawdę j estem ładna.
Kiedy przeglądam się w piękny ch lustrach ciotki Małgorzaty, wy daj e m i się, że — owszem — j estem . Wy glądam w nich zupełnie inaczej niż w ty m stary m nadtłuczony m lustrze w m oim pokoiku, m am w nim zawsze wy krzy wioną twarz i
j estem zielona. Ale ciotka Małgorzata zaraz wszy stko popsuła, bo oświadczy ła, że wy glądam dokładnie tak j ak ona kiedy by ła w m oim wieku. Nie wiem , co by m zrobiła, gdy by m kiedy ś m iała wy glądać tak j ak ona. Jest taka czerwona i tłusta.
29 czerwca
W zeszły m ty godniu by łam na ty m garden party i poznałam m łodego człowieka, który się nazy wa Paweł Osborne. To m alarz z Montrealu, j est na wakacj ach w Heppoch. I j est piękny ; bardzo wy soki i szczupły, m a rozm arzone ciem ne
oczy i m ądrą bladą twarz. Wciąż o nim m y ślę, a dziś przy szedł i spy tał, czy m ógłby m nie nam alować. Strasznie m i to pochlebiło i cieszę się, bo ciotka Małgorzata się zgodziła. Powiedział, że chce m nie nam alować j ako „Wiosnę”. Będę stała
pod topolam i i przez ich liście będzie na m nie spły wać słońce. I m am włoży ć tę m oj ą błękitną m uślinową sukienkę, a na głowę wianek z kwiatów. Powiedział, że nigdy nie widział takich piękny ch włosów z bladego złota. Odkąd j e pochwalił,
wy daj ą m i się naprawdę ładne.
Dziś dostałam list z dom u. Mam a pisze, że szara kura wy prowadziła gdzieś czternaście kurcząt i że tatuś sprzedał to cętkowane cielę. Jakoś m nie to teraz m ało obeszło.
9 lipca
Pan Osborne m ówi, że obraz się uda. Maluj e m nie ładniej szą, niż j estem , ale on upiera się, że stara się ty lko oddać sprawiedliwość m oj ej urodzie. Pośle ten obraz na wielką wy stawę, ale zrobi dla m nie m ałą kopię akwarelą.
Co dzień przy chodzi i m nie m aluj e, dużo rozm awiam y i czy ta m i ciekawe rzeczy. Nie wszy stko rozum iem , ale próbuj ę, a on m i wszy stko cierpliwie wy j aśnia. I m ówi, że j ak ktoś m a takie oczy i włosy, i kolory t, to nie m usi by ć m ądry. I
uważa, że m ój śm iech j est naj weselszy i naj dźwięczniej szy na cały m świecie. Ale nie będę tu zapisy wała wszy stkich j ego kom plem entów. Pewnie tak gada, żeby gadać.
Wieczorem spaceruj em y wśród świerków albo siedzim y na ławce pod akacj ą. Niekiedy m ilczy m y, ale czas nigdy m i się nie dłuży. Minuty lecą, a potem nad przy stanią poj awia się czerwony i okrągły księży c i pan Osborne wzdy cha, i
m ówi, że czas powiedzieć dobranoc.
24 lipca
Jestem taka szczęśliwa, że aż strach. Nie przy puszczałam , że ży cie m oże by ć takie piękne.
Paweł m nie kocha! Powiedział m i to dziś wieczorem , kiedy patrzy liśm y , j ak nad zatoką zachodzi słońce, i poprosił, żeby m została j ego żoną. Ja kocham go od pierwszej chwili, ale boj ę się, że nie j estem dość wy kształcona i m ądra. Jestem
ty lko głupiutką wiej ską dziewczy ną, która całe ży cie spędziła na farm ie i m a ręce stwardniałe od roboty. Powiedziałam m u to, a on się ty lko roześm iał i zaczął m nie całować po rękach. Potem zaj rzał m i w oczy i znów się roześm iał, bo nie
potrafiłam ukry ć, j ak bardzo go kocham .
Pobierzem y się następnej wiosny i Paweł chce m nie zabrać do Europy . Ale nieważne, gdzie będziem y , by leby m ty lko m ogła by ć z nim !
Rodzina Pawła j est bogata i j ego m atka i siostry są bardzo wy kwintne. Strasznie się ich boj ę, nie powiedziałam tego j ednak Pawłowi, bo za nic w świecie nie chciałaby m m u sprawić przy krości.
Zrobiłaby m dla niego wszy stko, choćby m m iała nie wiem j ak cierpieć. Nie przy puszczałam , że człowiek m oże coś takiego czuć. Zawsze m y ślałam , że kiedy kogoś pokocham , to będę chciała, by cały czas okazy wał m i m iłość i nosił m nie
na rękach. A j est zupełnie inaczej . Jak się kogoś kocha, to m arzy się ty lko, żeby m óc coś dla niego zrobić.
10 sierpnia
Dziś Paweł odj echał do dom u. To okropne, nie wiem , j ak bez niego wy trzy m am . Jestem niem ądra — on m usiał wy j echać, ale będzie do m nie często pisał i często do m nie przy j eżdżał. Ale czuj ę się strasznie sam a. Nie płakałam , kiedy
się ze m ną żegnał, bo chciałam , żeby m nie zapam iętał uśm iechniętą, za to teraz bez przerwy płaczę. Spędziliśm y takie cudowne dwa ty godnie, Każdy dzień by ł piękniej szy i m ilszy od poprzedniego, a obecnie wszy stko się skończy ło i wy daj e
m i się, że nigdy j uż nie będzie tak, j ak by ło. Bardzo j estem niem ądra, ale tak go kocham i wiem , że j eśli by m m iała go utracić, to um rę.
17 sierpnia
Moj e serce um arło. Nie, nie um arło, bo zanadto m nie boli.
Przy j echała dziś m atka Pawła. Nie gniewała się i by ła uprzej m a. Mniej by m się j ej bała, gdy by się zwy czaj nie rozzłościła. A tak nie potrafiłam wy doby ć z siebie słowa. Jest bardzo piękna i m aj estaty czna, m a zim ny głos i dum ne oczy.
Z twarzy podobna j est do Pawła, ale nie m a j ego wdzięku.
Długo do m nie przem awiała — m ówiła okropne rzeczy — okropne, bo wiem , że to prawda. Mówiła, że Paweł zakochał się w m oj ej m łodości i urodzie, ale to nie będzie długo trwało, a co poza ty m m am m u do zaofiarowania? Mówiła, że
Paweł m usi się ożenić z kobietą ze swoj ego środowiska, która potrafi ocenić j ego talent i zadbać o pozy cj ę społeczną. Mówiła, że j est niezwy kle zdolny i czeka go wielka kariera, a m ałżeństwo ze m ną zruj nuj e m u ży cie.
Musiałam się z nią zgodzić i oświadczy łam w końcu, że nie wy j dę za Pawła i m oże m u to ode m nie powtórzy ć. A ona uśm iechnęła się i zauważy ła, że on nikom u nie uwierzy, m uszę m u to powiedzieć sam a. Chciałam j ą błagać, żeby m i
tego oszczędziła, ale wiedziałam , że na nic się to nie zda. Nie m ożna by ło oczekiwać od niej litości. I zresztą m iała racj ę.
Kiedy podziękowała m i za rozsądek, oznaj m iłam j ej , że nie robię tego dla niej , lecz dla Pawła, bo nie chcę m u zruj nować ży cia, a j ą będę j uż zawsze nienawidzić. Znów się uśm iechnęła i wy szła.
Jak j a to zniosę? Nie wiedziałam , że m ożna aż tak cierpieć.
18 sierpnia
Zrobiłam to. Napisałam dziś do Pawła. Wiedziałam , że m usi to by ć list; gdy by śm y się zobaczy li, nie uwierzy łby m i. Bałam się, że nawet w liście nie potrafię przekony waj ąco kłam ać. Wy kształconej dziewczy nie udałoby się to bez trudu,
ale j a j estem głupia. Wiele razy pisałam ten list i go darłam , bo by łam pewna, że nie przekona Pawła. Wreszcie chy ba m i się udało. Wiedziałam , że powinien to by ć list lekkom y ślnej wietrznicy. Um y ślnie zrobiłam parę błędów
gram aty czny ch i ortograficzny ch. Napisałam , że ty lko z nim flirtowałam , bo naprawdę zależy m i na inny m facecie. Uży łam tego słowa „facet”, bo wiedziałam , że to go odstręczy . Napisałam m u, że przez chwilę rzeczy wiście m y ślałam , by za
niego wy j ść, bo j est bogaty .
Kiedy pisałam te ohy dne kłam stwa, sądziłam , że pęknie m i serce. Ale robiłam to przecież dla niego, żeby nie zruj nować m u ży cia. Jego m atka utrzy m y wała, że będę m u ciąży ła j ak uwiązany u szy i m ły ński kam ień. Tak bardzo kocham
Pawła, że wolę zrobić wszy stko, aby ty lko tego uniknąć. Łatwo by m i przy szło dla niego um rzeć, ale nie wiem , j ak tu teraz ży ć. My ślę, że ten list przekona Pawła.
Pewnie przekonał, bo reszta kartek album iku by ła czy sta. Kiedy skończy ły śm y czy tać, obie z Dianą płakały śm y rzęsiście.
— Biedna, biedna panna Em ilia — szlochała Diana. — Tak m i przy kro, że uważałam , iż j est nudna i natrętna.
— By ła wspaniały m , silny m i dzielny m człowiekiem ! — zawołałam . — Nigdy nie zdoby łaby m się na taki brak egoizm u.
I przy szedł m i na m y śl wiersz Whittiera.
„Widzimy tylko pozór rzeczy
Nie znamy ukrytych sprężyn”.
Na końcu album iku znalazły śm y wy blakłą akwarelkę przedstawiaj ącą m łodą dziewczy nę — śliczną, sm ukłą, z ogrom ny m i błękitny m i oczy m a i długim i falisty m i złocisty m i włosam i. W rogu widniał podpis Pawła Osborne’a.
Schowały śm y wszy stko z powrotem do pudła. I siedziały śm y w m ilczeniu przy oknie, aż deszczowy zm ierzch zakry ł świat.
Duch przekory
Ciepły czerwcowy blask słoneczny torował sobie drogę wśród biały ch kwiatów j abłoni i kładł się m ozaiką na nieskazitelnie czy stej podłodze kuchni pani Ebenowej Andrews. Przez otwarte drzwi wpadał wietrzy k przy nosząc woń koniczy ny
z pól i kwiecia z sadu, a siedząca przy oknie pani Ebenowa i j ej gość m ogły spoglądać na dolinę opadaj ącą ku iskrzącem u się m orzu.
Pani Jonaszowa Andrews przy szła spędzić popołudnie ze swą szwagierką. By ła dużą zaży wną niewiastą o pełny ch różowy ch policzkach i wielkich rozm arzony ch brunatny ch oczach. Za j ej dziewczęcy ch lat oczy te wy glądały
rom anty cznie, ale teraz tak nie pasowały do j ej wy glądu, że wręcz śm ieszy ły .
Pani Ebenowa, siedząca z drugiej strony ustawionego pod oknem stoliczka, by ła chudziutką kobietką o spiczasty m nosie i wy blakły ch niebieskich oczach. Wy glądała na osobę stanowczą, która m a o wszy stkim zdecy dowane zdanie i nie j est
skłonna go zm ieniać.
— Jak Sarze wiedzie się w Nowy ch Mostach? — spy tała pani Jonaszowa biorąc drugi kawałek niezrównanego placka z czarny m i j agodam i. By ł to wielki kom plem ent i pani Ebenowa go doceniła.
— Cóż, woli w każdy m razie uczy ć w tam tej szkole niż u nas, w Biały ch Piaskach — odparła pani Ebenowa. — Owszem , j est w sum ie zadowolona. Oczy wiście, m a kawał drogi tam i z powrotem . Uważam , że m ądrzej by zrobiła
m ieszkaj ąc, tak j ak w zim ie, u Morrisonów, ale ona woli spędzać wieczory w dom u. I m uszę powiedzieć, że te spacery zdaj ą się j ej służy ć.
— Wczoraj wy brałam się do Nowy ch Mostów odwiedzić ciotkę Jonasza. Ponoć m ówi się tam , że Sara zdecy dowała się wreszcie na Leona Baxtera i j esienią m aj ą się pobrać. Py tała, czy to prawda.
Przy znałam , że nic m i o ty m nie wiadom o, ale bardzo by m tego pragnęła. Czy ty , Luizo, coś o ty m wiesz?
— Niestety, ani j ej to w głowie — odparła z żalem pani Ebenowa. — Wy kłócałam się z nią j ak głupia. Powiadam ci, Am elio, j estem rozczarowana i rozgory czona. Zawsze m arzy łam , żeby Sara wy szła za Leona, a ona nie chce na niego
patrzeć.
— Niem ądra dziewczy na — orzekła pani Jonaszowa. — Kogo j ej się zachciewa? Jak śm ie pom iatać Leonem ?
— A w dodatku j est zam ożny — przy świadczy ła pani Ebenowa. — Robi świetne interesy, cała wieś nie m oże się go nachwalić. Ten dom , który ostatnio zbudował w Nowy ch Mostach, j est wręcz śliczny. Francuskie okna i parkiety ! Dużo
by m dała, żeby zobaczy ć tam Sarę.
— Może j eszcze zobaczy sz — pocieszy ła j ą pani Jonaszowa, która opty m isty cznie podchodziła do ży cia i nawet duch przekory Sary nie m ógł j ej w ty m opty m izm ie zachwiać. Ale i ona odczuwała lekkie zniechęcenie.
Jeśli Leonowi Baxterowi nie udało się zdoby ć Sary — nie stało się tak z braku ludzkiej pom ocy . Cały klan Andrewsów od dwóch lat stawał na głowie, by doprowadzić do tego m ałżeństwa, i pani Jonaszowa dzielnie w ty m uczestniczy ła.
Pani Ebenowa chciała coś odpowiedzieć, ale poj awiła się Sara. Stała chwilę w drzwiach i z lekkim rozbawieniem spoglądała na ciotki. Świetnie wiedziała, że rozm awiały o niej . Pani Jonaszowa nigdy nie um iała ukry ć swy ch uczuć, więc
widać by ło, że m a nieczy ste sum ienie, a pani Ebenowa by ła zatroskana.
Sara odłoży ła książki, ucałowała rum iany policzek pani Jonaszowej i usiadła przy stoliku. Pani Ebenowa przy niosła świeżą esencj ę, gorące bułeczki i słoiczek ulubiony ch konfitur Sary oraz ukraj ała placek. Niecierpliwił j ą duch przekory
Sary , ale i tak j ą rozpieszczała, gdy ż pozbawiona własny ch dzieci darzy ła bratanicę prawdziwie m acierzy ńskim uczuciem .
Ściśle biorąc Sara Andrews nie by ła ładna, nikt j ednak nie m ógł przej ść obok niej oboj ętnie. By ła brunetką, m iała aksam itne czarne oczy , pąsowe usta i ży we rum ieńce.
Zaj adała bułeczki z apety tem wy ostrzony m długą drogą z Nowy ch Mostów i opowiadała dowcipnie o swoim dniu w szkole, a obie kobiety zaśm iewały się i co chwila spoglądały na siebie, dum ne z j ej by strości. Po podwieczorku Sara
wy lała resztę śm ietanki na spodeczek.
— Muszę nakarm ić m oj ą kicię — oznaj m iła wstaj ąc od stołu.
— Ach, ta Sara! — westchnęła pani Ebenowa. — Znasz naszego czarnego kota? Mam y go j uż od lat i oboj e z Ebenem bardzo by liśm y do niego przy wiązani, a Sara nie cierpiała go. Biedny kot nie m ógł się spokoj nie wy grzać przy piecu,
bo Sara stale go przepędzała. Niedawno złam ał łapę i uważaliśm y, że trzeba go uśpić. Ale Sara wpadła w szał. Zdoby ła skądś łupki, nastawiła m u łapę, zabandażowała i cackała się z nim j ak z chory m dzieckiem . Łapa się zrosła, j est j uż zdrów, a
ona go nadal rozpieszcza. Taka j uż j est. Koło chory ch kurcząt też się przez ty dzień krzątała i wpy chała im do dziobów proszki. I trzęsie się nad ty m zm arniały m cielakiem , odkąd się otruł, a na inne nawet nie spoj rzy .
Mij ało lato i pani Ebenowa usiłowała pogodzić się z faktem , że z j ej zam ków na lodzie nic nie będzie. Często j ednak gderała na Sarę.
— Saro, dlaczego ty właściwie nie lubisz Leona? To taki wspaniały chłopak.
— Nie lubię wzorowy ch m łody ch ludzi — odparła ziry towana Sara. — I chy ba znienawidzę Leona Baxtera. Wciąż m uszę wy słuchiwać, ile on m a zalet. Nie pij e, nie pali, nie kradnie, nie kłam ie, nigdy nie traci głowy, nie klnie i chodzi
regularnie do kościoła. Nie zniosłaby m takiej chodzącej doskonałości. Nie, nie, ciociu Luizo, inna kobieta będzie królowała w ty m pałacu w Nowy ch Mostach.
Kiedy j abłonie, biało–różowe w czerwcu, porudziały j esienią, pani Ebenowa w październiku zaprosiła znaj om e panie. Miały wspólnie uszy ć narzutę. Naj m odniej szy m wzorem w Avonlea by ł wzór „Wschodząca Gwiazda”. Pani Ebenowa
m iała zam iar dać tę narzutę w wy prawie Sarze i zszy waj ąc białe i czerwone rom by wy obrażała sobie, że narzuta okry wa j uż łóżko w gościnny m pokoj u dom u w Nowy ch Mostach, a ona przy szedłszy z wizy tą kładzie na niej swój kapelusz i
szal. Teraz ta wizj a znikła i pani Ebenowa straciła serce do wy kańczania narzuty .
Kiedy Sara w sobotę po południu wróciła do dom u, wszy stkie przy j aciółki pani Ebenowej siedziały wokół narzuty, pilnie szy j ąc, i nie próżnowały też ich j ęzy ki. Sara zaczęła się krzątać pom agaj ąc ciotce w przy gotowaniach do kolacj i.
Właśnie wy j m owała z kredensu czarki na krem , gdy poj awiła się pani Jerzowa Py e.
Pani Jerzowa m iała prawdziwy talent do spóźniania się. Dziś spóźniła się j eszcze bardziej niż zwy kle i by ła ogrom nie podekscy towana. Zgrom adzone wokół „Wschodzącej Gwiazdy ” kobiety uznały , że warto będzie j ej posłuchać, i zapadła
wy czekuj ąca cisza.
Pani Jerzowa by ła wy soką chudą niewiastą, m iała długą bladą twarz i wodniste zielone oczy . Rozej rzała się wokoło z m iną kota, który oblizuj e się połknąwszy sm aczny kąsek.
— Pewnie j uż wiecie, co się stało? — zapy tała, choć, rzecz j asna, by ła przekonana, że nikt nic nie wie. Wszy stkie panie siedzące wokół rozpiętej na ram ie narzuty przestały szy ć. Pani Ebenowa stanęła w drzwiach z bry tfanną pełną
gorący ch ciasteczek. Sara przestała liczy ć czarki i odwróciła się. Nawet czarny kot przestał się m y ć. Pani Jerzowa m ogła się napawać niczy m nie zakłóconą uwagą swego audy torium .
— Bracia Baxter są zruj nowani. Podej rzane bankructwo! — zawołała i aż zaświeciły j ej się oczy . — Czeka ich hańba!
Przerwała, ale widząc, że j ej słuchaczki ze zdziwienia nie są w stanie wy krztusić słowa, ciągnęła:
— Właśnie m iałam wy j ść z dom u, kiedy Jerzy wrócił z Nowy ch Mostów. Mało m nie nie zbiło z nóg. Niby m iała to by ć taka solidna firm a! A zbankrutowała do szczętu! Luizo, daj m i igłę.
Luiza upuściła na stół patelnię. Z kredensu rozległ się brzęk — Sara m usiała coś stłuc. Rozwiązały się j ęzy ki i wszy stkie panie zaczęły naraz m ówić, nie udało im się j ednak zagłuszy ć przenikliwego głosu pani Jerzowej Py e.
— Tak, tak. To hańba! A wszy scy im bezwzględnie ufali! Jerzy sporo straci, wielu porządny ch ludzi dało się nabrać. Wszy stko pój dzie pod m łotek — farm a Piotra Baxtera i ten wspaniały nowy dom Leona. Pani Piotrowa przestanie
zadzierać nosa. Jerzy widział Leona, j est okropnie przy bity i zawsty dzony .
— Ale kto zawinił tem u bankructwu? Czy coś się stało? — spy tała ostro pani Małgorzata Linde. Nie lubiła pani Jerzowej .
— Każdy m ówi co innego — brzm iała odpowiedź. — O ile Jerzy m ógł się zorientować, Piotr Baxter spekulował cudzy m i pieniędzm i i oto rezultaty. Wszy scy podej rzewali, że z niego kawał kanciarza, ale wierzy li, że Leon go dopilnuj e. O
nim m ówiło się j ak o święty m .
— Leon na pewno nic o ty m nie wiedział!— zauważy ła z oburzeniem pani Małgorzata.
— A powinien! Albo też j est łotrem , albo idiotą! — zawołała pani Herm anowa Andrews, która dotąd należała do naj gorętszy ch wielbicielek Leona. — Powinien patrzeć Piotrowi na ręce i pilnować interesów. No, Saro, okazuj e się, że
by łaś rozsądniej sza od nas! Ładnie by ś wy glądała, gdy by ś wy szła za Leona. Nawet j eśli nie poniesie uszczerbku na opinii — nie będzie m iał złam anego grosza.
— Wszy scy m ówią, że Piotr szwindlował i będzie proces — zakom unikowała pani Jerzowa Py e, pilnie szy j ąc. — Większość osób uważa, że to sprawka Piotra i nie m ożna obwiniać Leona. Ale co to m ożna wiedzieć? Według m nie Leon też
po uszy ugrzązł w błocie. Zawsze uważałam , że człowiek nie m oże by ć aż tak święty .
Znów zabrzęczało szkło, Sara postawiła tacę. Podeszła i stanęła za panią Małgorzatą Linde, kładąc na j ej ram ionach ręce. By ła bardzo blada, ale bły szczały j ej oczy. Poszukała wzrokiem pani Jerzowej i spoj rzała na nią ostro. Przem ówiła
drżący m z podniecenia głosem , a w tonie kry ła się wzgarda.
— Teraz, kiedy Leonowi Baxterowi nie powiodło się, wszy stkie na niego napadacie. A przedtem nie m ogły ście się go nachwalić. Nie m am zam iaru wy słuchiwać waszy ch aluzj i co do rzekom ej nieuczciwości Leona. Wszy stkie wiecie, że
j est naj przy zwoitszy m człowiekiem pod słońcem , nawet j eśli m a pecha i j ego brat j est pozbawiony zasad. Pani, pani Py e, wie o ty m lepiej niż ktokolwiek i m im o to m iesza go pani z błotem , bo przy darzy ło m u się nieszczęście. Jeśli ktoś powie
j eszcze j edno słowo przeciwko Leonowi Baxterowi, wy j dę z dom u i nie wrócę, póki wy tu będziecie!
Tak spoj rzała na zgrom adzone wokół narzuty kobiety, że plotki naty chm iast um ilkły. Nawet pani Jerzowa Py e spuściła oczy. Kiedy Sara wy chodziła ze szklankam i, panowała cisza. Potem ośm ieliły się ty lko szeptać i j edy nie pani Py e,
wściekła, że dostała po nosie, zawołała: — Boże, m iej nas w swoj ej opiece! — gdy Sara zatrzasnęła za sobą drzwi.
Przez następne dwa ty godnie Avonlea i Nowe Mosty huczały od plotek, a pani Ebenowa drżała na widok gości.
— Znów będą gadać o bankructwie Baxterów i kry ty kować Leona — skarży ła się pani Jonaszowej . — A to rozwściecza Sarę. Przedtem wciąż powtarzała, że nie m oże patrzeć na Leona, a teraz nie pozwala powiedzieć na niego złego
słowa. Ja tam nic nie m ówię. Żal m i go i pewna j estem , że to nie j ego wina. Ale nie m ogę zam knąć ludziom ust.
Któregoś wieczoru poj awił się Harm on Andrews przy nosząc nowe wieści.
— No, nareszcie koniec tej sprawy Baxterów. Piotrowi udało się uniknąć procesu i przestało się m ówić o j ego oszustwach. Jem u zawsze udaj e się wy ślizgnąć. Nic się ty m wszy stkim nie przej m uj e, ale Leon wy gląda j ak zdj ęty z krzy ża.
Ludzie się nad nim lituj ą, ale j a uważam , że powinien by ł pilnować Piotra. Podobno wiosną wy j eżdża na zachód, do Alberty i spróbuj e tam założy ć farm ę. Mądrze robi, bo tu wszy scy m aj ą dosy ć Baxterów. Nareszcie Nowe Mosty pozbędą
się ich.
Sara, która siedziała w ciem ny m kącie koło pieca, zerwała się strącaj ąc z kolan czarnego kota. Pani Ebenowa spoj rzała na nią błagalnie, bała się, by j ej bratanica nie nakrzy czała na Harm ona.
Ale Sara wy biegła z kuchni, ciężko dy sząc. W sieni chwy ciła szal, otworzy ła frontowe drzwi i pom knęła alej ką w chłodny m rześkim powietrzu j esiennego wieczoru. Serce wezbrało j ej litością, którą zawsze obdarzała chory ch i
pokrzy wdzony ch.
Szła na oślep, m aj ąc nadziej ę, że ruch ukoi ból, m ij ała szare ponure pola i sosnowe lasy spowite w fiolet, zaczepiała sukienką o zeschłe paprocie, wilgotny wiatr rozwiewał j ej włosy i m okre kosm y ki opadały na czoło.
Wreszcie znalazła się przed furtką prowadzącą do lasu. Furtka by ła związana witkam i wikliny ; kiedy na próżno próbowała otworzy ć j ą zgrabiały m i palcam i, usły szała z ty łu m ęskie kroki i wziął j ą za rękę Leon.
— Leonie — szepnęła i zabrzm iało to j ak szloch.
Leon otworzy ł furtkę i pom ógł j ej wej ść. Dalej trzy m ał j ą za rękę. Szli leśną ścieżką roztrącaj ąc gałęzie m łody ch sosen i wdy chaj ąc słodki zapach lasu.
— Dawno cię nie widziałam , Leonie — szepnęła wreszcie Sara. Leon spoj rzał na nią sm utny m wzrokiem .
— Tak. I nie m uszę ci m ówić, j ak m i się dłuży ł czas. Ale, Saro, po ty m , co powiedziałaś wiosną, nie sądziłem , że by ś chciała się ze m ną spotkać. Zresztą wiesz, że wszy stko sprzy sięgło się przeciwko m nie. Ludzie m ówili o m nie straszne
rzeczy . Miałem pecha, Saro, przewiniłem m oże lekkom y ślnością, ale zapewniam cię, że nie m am na sum ieniu żadny ch krętactw. Nie wierz, j eśli ci powiedzą…
— Ani przez sekundę tak nie m y ślałam — wy buchnęła Sara.
— Dziękuj ę ci. Wkrótce wy j adę. Bardzo cierpiałem , kiedy nie zgodziłaś się za m nie wy j ść, ale dobrze się stało. Teraz cieszę się, że nie obarczy łem cię m oim i kłopotam i.
Sara przy stanęła i zwróciła się w j ego stronę. Za nim i ścieżka wy chodziła na pole i m rok rozświetlało j asne j ezioro różowawego nieba. Pokazał się nów księży ca, srebrny bły szczący bułat. Sara zobaczy ła go przez lewe ram ię. Na twarzy
Leona m alowało się zm ieszanie i czułość.
— Leonie — spy tała cicho — to ty m nie j eszcze kochasz?
— Przecież sam a wiesz — odparł sm utno Leon.
Sara na to ty lko czekała. Nagły m ruchem obj ęła go za szy j ę i przy tuliła ciepły , wilgotny od łez policzek do j ego lodowatej twarzy .
Kiedy ta zadziwiaj ąca wieść, że Sara wy chodzi za Leona Baxtera i wy j eżdża na zachód, dotarła do wszy stkich członków klanu Andrewsów, j edni potrząsali głowam i, drudzy podnosili do góry ręce. Pani Jonaszowa wdrapała się na
wzgórze, by upewnić się, czy to prawda. Kiedy poj awiła się zdy szana, pani Ebenowa wy kańczała „Irlandzki Łańcuch” tak gorliwie, j akby od tego zależało j ej ży cie, a Sara z m iną m ęczennicy zszy wała rom by następnej „Wschodzącej
Gwiazdy ”. Sara nienawidziła szy cia narzut, ale woli pani Ebenowej niełatwo by ło się oprzeć.
— Saro Andrews, musisz zrobić tę narzutę. Skoro j uż m asz zam iar zam ieszkać na dzikich preriach, będzie ci potrzeba wielu ciepły ch narzut i choćby m m iała urobić sobie ręce po łokcie, uszy j ę ci j e, ale ty m i w ty m dopom ożesz.
I Sara pom agała.
Kiedy weszła pani Jonaszowa, pani Ebenowa szy bko wy słała Sarę na pocztę, by pod j ej nieobecność m óc się swobodnie wy gadać.
— A więc ty m razem to prawda? — spy tała pani Jonaszowa.
— Prawda — odparła raźnie pani Ebenowa. — Sara się uparła. Wiesz, że na j ej upór nie m a rady, więc nawet nie próbowałam na nią wpły nąć. Zresztą nie j estem chorągiewką na dachu. Ostatecznie Leon Baxter pozostał ty m sam y m
Leonem Baxterem . Zawsze uważałam go za wspaniałego człowieka. A j eśli chodzi o pieniądze, to j a i Eben też zaczy naliśm y z niczego.
Pani Jonaszowa westchnęła z ulgą.
— Cieszę się, że tak uważasz, Luizo. Podzielam twoj e zdanie, choć wolałaby m , żeby nie dowiedziała się o ty m pani Harm onowa. Zdarłaby ze m nie skórę. Zawsze lubiłam Leona, ale przecież Sara dotąd nie chciała na niego nawet
patrzeć?
— Cóż, tego właśnie należało się spodziewać — zauważy ła pani Ebenowa. — To ta przekora Sary. Każde kulawe kaczę naty chm iast zdoby wało j ej zainteresowanie. Śm iało m ożna powiedzieć, że bankructwo Leona stało się j ego
naj większy m sukcesem .
Jedynak
Thy ra Carewe czekała na powrót sy na. W charaktery sty czny m dla siebie bezruchu siedziała przy oknie w kuchni, patrząc w gęstniej ący . m rok. Nawet nie drgnęła. Cokolwiek robiła, oddawała się tem u całą sobą. Teraz oddawała się
czekaniu.
— Nawet kam ienny posąg wy glądałby przy niej j ak ży wy — zauważy ła pani Cy ntia White, sąsiadka zza drogi. — Aż m nie ciarki przechodzą, kiedy patrzę, j ak tak siedzi i nawet nie m rugnie okiem . Mam wrażenie, że od j ej wzroku
gotowa się zapalić droga. Ile razy sły szę przy kazanie „Nie będziecie m ieć Bogów cudzy ch przede m ną”, m uszę m y śleć o Thy rze. Ona tego swoj ego sy na uwielbia tak, j akby to on by ł Stworzy cielem nieba i ziem i. Zostanie za to ukarana.
Pani White bacznie obserwowała Thy rę, nie przestawała j ednak wy wij ać drutam i, by nie m arnować czasu. Ręce Thy ry bezczy nnie spoczy wały na podołku. Od chwili gdy usiadła przy oknie, w j ej twarzy nie drgnął ani j eden m ięsień.
Pani White uskarżała się, że często oblatuj e j ą strach.
— To j est przeciwne naturze — orzekła. — Czasem m y ślę, że dostała wy lewu, tak j ak ten j ej wuj Horacy , i na m iej scu trafił j ą szlag.
By ł j esienny chłodny wieczór. Na m orzu, tam gdzie zaszło słońce, poj awiła się czerwona ognista plam a, po szafranowy m niebie sunęły fioletowe chm ury. Pły nąca za posiadłością Carewe’ów rzeka by ła sina, a m orze ciem ne i
wzburzone. Niem al każdy wzdry gnąłby się w przeczuciu nadchodzącej zby t wcześnie zim y, ale Thy ra lubiła takie ponure wieczory, przem awiało do niej groźne piękno nieży czliwej przy rody. Nie zapaliła lam py, żeby nie tracić widoku
posępnego m orza i nieba. Wolała w ciem nościach czekać na powrót Chestera.
Tego wieczoru się spóźniał. Przy puszczała, że coś zatrzy m ało go w porcie, i nie niepokoiła się. By ła przekonana, że gdy ty lko załatwi swoj e sprawy, pospiesznie wróci do dom u — do niej . My ślam i wy biegła m u naprzeciw aż nad to
wietrzne m orze. Widziała, j ak swobodny m krokiem idzie piaszczy sty m i zapadlinam i w chłodny m świetle nieprzy j aznego zachodu słońca, silny i piękny, z ciem noszary m i szczery m i oczy m a oj ca i z j ej własny m podbródkiem z dołkiem
pośrodku. Żadna kobieta w Avonlea nie m iała takiego wspaniałego sy na. Kiedy czasem , na krótko, wy j eżdżał, tęskniła za nim aż do bólu. Ze wzgardliwą litością pom y ślała o Cy ntii White, która z drugiej strony drogi robiła na drutach. Ta kobieta
nie m iała sy na — sam e bledziutkie córki. Thy ra nigdy nie chciała m ieć córki, kobiety pozbawione sy na wzbudzały w niej politowanie i wzgardę.
Na schodkach przed dom em zaskom lał żałośnie pies Chestera. Miał dosy ć wy siady wania na zim ny m kam ieniu, m arzy ł o swoim ciepły m legowisku za piecem . Thy ra usły szała go i uśm iechnęła się. Nie m iała zam iaru go wpuścić.
Utrzy m y wała zawsze, że nie lubi psów, ale prawdą by ło, że nie cierpi tego psa, gdy ż Chester go kocha. Nawet z niewinny m zwierzęciem nie chciała się dzielić m iłością sy na. Kochała ty lko j ego i żądała, by odwzaj em niał j ej się równie
wy łączny m uczuciem . Toteż skom lenie psa sprawiło j ej pewną przy j em ność.
By ło j uż zupełnie ciem no, nad zżęty m i polam i zabły sły gwiazdy, a Chester wciąż się nie poj awiał. Cy ntia White opuściła swój punkt obserwacy j ny, spuściła zasłonę i zapaliła lam pę. Poj awiły się cienie krzątaj ący ch się po kuchni
dziewczy nek. Uprzy tom niło to Thy rze j ej dzisiej szą sam otność. Doszła do wniosku, że pój dzie na spotkanie Chestera i zaczeka na niego przy m oście. Ale w tej chwili ktoś zastukał do drzwi.
Dom y śliła się, że m usi to by ć August Vorst, i bez pośpiechu zapaliła lam pę. Nie przepadała za nim , by ł j ednak uprzy wilej owany m gościem .
Trzy m aj ąc lam pę w ręku podeszła do drzwi, j ej oświetlona od dołu twarz wy glądała j ak twarz zj awy. Nie zam ierzała wpuścić Augusta do dom u, ale on wszedł ochoczo, nie czekaj ąc na zaproszenie. August by ł garbaty m i kulawy m
karłem , m iał j uż swoj e lata, ale zachował twarz chłopca, a w czarny ch oczach m igotała złośliwość.
Wy ciągnął z kieszeni zm iętą gazetę i wręczy ł j ą Thy rze. By ł nieoficj alny m listonoszem Avonlea. Przy nosił z poczty gazety i listy, a każdy chętnie wręczał m u j akiś drobny datek. Na rozm aite sposoby zarabiał niewielkie sum y, które
m usiały m u wy starczy ć na ży cie. W j ego plotkach kry ł się zawsze j ad. Mówiło się, że w ciągu j ednego dnia potrafi wy rządzić więcej szkody niż inni przez cały rok, tolerowano go j ednak ze względu na kalectwo. By ło w ty m dużo poczucia
wy ższości i August zdawał sobie z tego sprawę. Naj bardziej nienawidził ty ch, którzy by li dla niego dobrzy, a j uż zwłaszcza nienawidził Thy ry. Nie cierpiał także Chestera, gdy ż czuł zawiść w stosunku do wszy stkich silny ch, przy stoj ny ch
m ężczy zn. Nareszcie m ógł zadać oboj gu ból i aż biła od niego radość. Thy ra zauważy ła to i ogarnęły j ą złe przeczucia. Wskazała m u ruchem ręki fotel, ale by ł to ruch, j akim kierowałaby psa na słom iankę.
August wlazł na fotel i uśm iechnął się. Za chwilę ta kobieta, która zawsze patrzy ła na niego j ak na płaza, zacznie się wić z bólu.
— Czy nie spotkałeś po drodze Chestera? — spy tała Thy ra. August ty lko na to czekał. — Chester poszedł po podwieczorku do portu, by zobaczy ć się z Józkiem Ray m ondem , od którego chce poży czy ć łódź, i j akoś nie wraca. Nie wiem , co
go m ogło zatrzy m ać.
— Jak to co? To, co zatrzy m uj e każdego m ężczy znę, poza takim i kreaturam i j ak j a. Dziewczy na. Śliczna dziewczy na, Thy ro. Miło na nią spoj rzeć. Nawet garbusowi wolno patrzy ć. Nadzwy czaj na dziewczy na.
— Co ty wy gaduj esz? — spy tała zdum iona Thy ra.
— Mówię o Dam arze Garland. Chester siedzi teraz u Tom a Blaira i nie spuszcza z niej oczu. Cóż, raz ty lko by wa się m łody m , Thy ro, prawda? Nawet m ały August Vorst by ł kiedy ś m łody .
— Co ty baj durzy sz?
Siedziała naprzeciwko niego ze spleciony m i rękam i. By ła zawsze blada, ale teraz zbielały j ej nawet usta. August Vorst zauważy ł to z przy j em nością. I j eśli lubiło się ranić ludzi — a by ło to j edy ną rozry wką Augusta — należało zobaczy ć
j ej wzrok! August napawał się ty m widokiem , by ła to słodka zem sta za długie lata wzgardliwej łaskawości.
— Przecież wiesz, Thy ro.
— Nie wiem nic o twoj ej m łodości, Auguście Vorst. Ale m ówisz o m oim sy nu i Dam arze — powiedziałeś Dam arze, prawda? — tak, j akby coś m iędzy nim i by ło. Py tam , co m asz na m y śli?
— Nic strasznego, Thy ro. Nie m usisz tak na m nie patrzy ć. Młodzi ludzie to m łodzi ludzie i nie m a w ty m nic złego, że Chester zainteresował się dziewczy ną, lubi na nią spoj rzeć i z nią pogadać. Ferty czna dzierlatka! Będą ładną parą.
Chester też nie j est brzy dkim chłopcem .
— Auguście, nie naduży waj m oj ej cierpliwości — chłodno napom niała go Thy ra. — Odpowiedz na m oj e py tanie. Więc Chester siedzi spokoj nie u Tom a Blaira, choć wie, że j a tu na niego czekam ?
August skinął potakuj ąco głową. Zrozum iał, że nie m oże dłużej droczy ć się z Thy rą.
— Tak. Już tam by ł, kiedy wpadłem . Siedział w kącie z Dam arą i pożerał j ą wzrokiem . Czem u się tak ty m przej m uj esz, Thy ro? Wszy scy wiedzą, że od chwili przy j azdu Dam ary do Avonlea Chester koło niej skacze. I co z tego? Przecież
nie będzie się wiecznie trzy m ał m am usinego fartuszka. Musi sobie sam znaleźć żonę. A zważy wszy, że z niego chłop j ak świeca, Dam ara spoj rzy pewnie na niego łaskawy m okiem . Zresztą stara Marta Blair twierdzi, że ona j uż nie widzi poza
nim świata.
W trakcie ty rady Augusta Thy ra wy dała z siebie dziwny dźwięk, który brzm iał j ak stłum ione łkanie. Potem słuchała go bez ruchu. Wreszcie wstała i uciszy ła go groźny m wzrokiem .
— Powiedziałeś, co wiedziałeś, i aż pękałeś z radości, a teraz zm y kaj .
— Ależ, Thy ro — zaczął, ona j ednak nie dopuściła go do słowa.
— Wy noś się. I nie przy noś m i więcej poczty ! Mam dosy ć ty ch twoich łgarstw!
August wy szedł, ale przy stanął w drzwiach, by zadać ostatni cios.
— Nie skłam ałem , Thy ro… Całe Avonlea przy świadczy, że m ówię prawdę. Chester szalej e za Dam arą Garland. My ślałem , że wiesz. Ale z ciebie taka zazdrośnica, że pewnie wolał to utrzy m y wać w taj em nicy, żeby uniknąć awantury.
A j a nigdy ci nie zapom nę, że wy rzuciłaś m nie za drzwi za to, iż przy padkiem opowiedziałem ci coś, co ci się nie spodobało.
Thy ra nic nie odrzekła. Zam knęła za nim drzwi i zgasiła lam pę. Potem rzuciła się na kozetkę i wy buchnęła płaczem . Ból przeszy ł j ą aż do szpiku kości. Płakała tak niepoham owanie, j ak zwy kli płakać bardzo m łodzi ludzie, a przecież nie by ła
j uż m łoda. Płakała tak, j akby bała się przestać płakać, gdy ż wtedy m usiałaby zacząć m y śleć, a to wy dawało j ej się czy m ś nie do zniesienia. Po j akim ś czasie j ednak łzy wy schły i zaczęła rozpam ięty wać każde słowo wy powiedziane przez
Augusta Vorsta.
Thy rze nigdy dotąd nie przy szło na m y śl, że j ej sy n m oże pokochać j akąś dziewczy nę. Nie wierzy ła, żeby w ogóle m ógł pokochać kogoś prócz niej , skoro ona darzy go aż taką m iłością. A teraz uświadom iła sobie tę potworną m ożliwość.
Kiedy Chester urodził się, by ła j uż w ty m wieku, w który m kobiety zwy kły godzić się z m y ślą, że ich dzieci opuszczą wkrótce dom . Macierzy ństwo Thy ry nadeszło późno, przeży wała j e więc ty m intensy wniej . Po narodzinach sy na
ciężko chorowała, długie ty godnie m usiała leżeć nieruchom o i patrzy ć, j ak inne kobiety piastuj ą j ej dziecko. Nigdy im tego nie darowała.
Mąż Thy ry zm arł, gdy Chester m iał zaledwie roczek. Gdy um ierał, włoży ła m u sy nka w ram iona i odebrała dziecko wraz z ostatnim błogosławieństwem . Owa chwila pozostała dla Thy ry święta. By ło tak, j akby to dziecko zostało j ej dane
po raz wtóry i ty lko ona m iała do niego prawo, którego nikt i nic nie by ło w stanie j ej pozbawić.
Małżeństwo! Nigdy j ej to nie przy szło na m y śl. Oj ciec Chestera ożenił się dopiero koło sześćdziesiątki. Z nią, Thy rą Lincoln, która też zbliżała się j uż do czterdziestki. Lincolnowie i Carewe’owie j eśli się w ogóle żenili — żenili się późno.
Chester by ł dla niej ciągle j ej m ały m sy nkiem . Jej własnością.
A teraz inna kobieta ośm ieliła się spoj rzeć na niego wzrokiem m iłości. Dam ara Garland! Thy ra przy pom niała j ą sobie. Niedawno, po śm ierci m atki, przy j echała do Avonlea i zam ieszkała u wuj ostwa. Thy ra kiedy ś spotkała j ą na m oście.
Tak, na pewno m ogła się podobać m ężczy znom — niskie czoło otoczone aureolą rudawy ch włosów, porcelanowa cera i bardzo czerwone usta. Thy ra zapam iętała j ej oczy , orzechowe i roześm iane.
Dziewczy na m inęła j ą z uśm iechem . Kroczy ła zadowolona z siebie, popisuj ąc się swoj ą urodą. Ale rzeczy wiście m iło by ło na nią spoj rzeć, przy znała w m y śli Thy ra.
I to z tą dziewczy ną siedzi dziś u Blairów j ej sy n, kiedy ona, j ego m atka, oczekuj e go sam otnie w ciem nościach. Ta dziewczy na na pewno go kocha, a on odwzaj em nił j ej się uczuciem . My śl o ty m wy dała się Thy rze gorsza od śm ierci.
Jak ona śm ie! Gniew Thy ry skierował się przeciwko Dam arze. Usidliła Chestera, a on, j ak to m ężczy zna, dał się uwieść szelm owskim oczom i pąsowy m usteczkom . Thy ra z wściekłością m y ślała o urodzie panny Garland.
— Nie, nie dostanie go — oświadczy ła z nam aszczeniem . — Nigdy nie oddam go żadnej kobiecie, a co dopiero jej! Ona będzie chciała wy przeć m nie całkowicie z j ego serca, m nie — m atkę, która om al nie um arła daj ąc m u ży cie. On
należy do m nie! Niech ta dziewczy na poszuka sobie sy na innej kobiety — takiej , która m a wielu sy nów. Nie oddam j ej m oj ego j edy naka!
Wstała, narzuciła na głowę chustę i wy szła w srebrzy sty wieczór. Chm ury znikły, świecił księży c. Powietrze by ło chłodne i przej rzy ste. Kiedy szła nad rzeką i wchodziła na m ost, brzm iał j ej w uszach szum olch. Zaczęła tam i z powrotem
biegać po m ostku wpatruj ąc się w drogę; chwilam i opierała się o poręcz i patrzy ła, j ak po czarnej powierzchni wody ślizga się księży cowe światło. Z rzadka ktoś m ij ał j ą, zastanawiaj ąc się, co ona robi tu o tej porze i czem u tak dziwacznie
wy gląda. Zobaczy ł j ą m iędzy inny m i Karol White i tak potem opowiadał żonie:
— Biegała po m oście j ak oszalała! Z początku m y ślałem , że to ta stara wariatka Maria Blair. Co ona tam m ogła robić?
— Na pewno wy patry wała tego swoj ego sy nalka — odpowiedziała Cy ntia. — Nie wrócił j eszcze do dom u. Pewnie znów wy siaduj e u Blairów. Zastanawiam się, czy Thy ra wie, że on kręci się koło Dam ary. Nie śm iałam j ej o ty m
powiedzieć. Gotowa by się rzucić na m nie z pazuram i!
— W każdy m razie wy brała dziwną noc, żeby się gapić na księży c — odparł Karol, który by ł j owialny m i prostoduszny m człowiekiem . — Straszny ziąb. Idzie m róz. Swoj ą drogą szkoda, że nie m ożna j ej wy perswadować, że Chester j uż
dorósł i m usi się zabawić. Gotowa zwariować tak j ak j ej babka, Lincolnowa. Może by m poszedł na m ost i przem ówił j ej do rozsądku?
— O nie! — krzy knęła Cy ntia. — Jak j uż Thy rze coś strzeli do głowy, to naj lepiej dać j ej spokój . Każdej innej kobiecie w Avonlea dałoby się m oże coś przetłum aczy ć. Ale ona tak szalej e na punkcie Chestera, że wolałaby m m ieć do
czy nienia z ty gry sem . Nie zazdroszczę Dam arze Garland, j eśli rzeczy wiście coś z tego będzie. Thy ra gotowa j ą udusić!
— Wy, kobiety, zawsze naskakuj ecie na tę biedną Thy rę — zauważy ł zacny Karol. Kiedy ś, dawno tem u, podkochiwał się w Thy rze i dalej j ą bardzo lubił. Zawsze wy stępował w j ej obronie, gdy napadały na nią panie z Avonlea. Całą
noc m artwił się o nią przy pom inaj ąc sobie, j ak wy glądała na ty m m oście. I żałował, że pom im o protestów Cy ntii nie poszedł tam .
Chester wracaj ąc do dom u spotkał na m oście m atkę. W księży cowej poświacie dziwnie by li do siebie podobni, ty le że Chester m iał łagodniej szy wy raz twarzy. Chester by ł bardzo przy stoj ny i Thy ra m im o bólu i zazdrości zachwy ciła się
j ego urodą. Miała ochotę wy ciągnąć rękę i pogładzić go po twarzy , ale j ej głos brzm iał bardzo ostro, gdy spy tała, czem u tak się spóźnił.
— Wracaj ąc z portu zaj rzałem do Tom a Blaira — odparł, chcąc iść dalej . Ona j ednak chwy ciła go za ram ię.
— Poszedłeś tam zobaczy ć się z Dam arą? — spy tała srogim tonem . Chester poczuł się nieswoj o. Choć bardzo kochał m atkę, trochę się j ej zawsze bał, ona tak chętnie robiła z by le czego tragedię. Z niechęcią pom y ślał, że żadnem u
innem u m łodem u człowiekowi w Avonlea nie m ogło się coś podobnego przy darzy ć! Żeby m atka czekała na niego o północy i żądała wy j aśnień, czem u kogoś odwiedził! Na próżno próbował uwolnić ram ię, wiedział, że nie uniknie odpowiedzi.
By ł z natury prawdom ówny , nie potrafił więc wy kręcić się sianem , ale słowo: — Tak! — wy krzy knął z gniewem . Nigdy dotąd nie odezwał się do m atki podobny m tonem .
Thy ra puściła j ego ram ię i ze szlochem załam ała ręce. W owej chwili by łaby zdolna wbić nóż w serce Dam ary .
— Przestań, m am o — niecierpliwie napom niał j ą Chester. — Zm arzniem y tutaj . Po coś tu przy szła? Kto cię na m nie napuścił? Co ci szkodzi, że chodzę do Dam ary ?
— Ooo… — j ęknęła Thy ra. — Ja tu na ciebie czekam w ty ch ciem nościach, a ty m y ślisz ty lko o niej ! Chesterze, odpowiedz m i uczciwie, kochasz j ą?
Chłopak zaczerwienił się. Mruknął coś pod nosem i ruszy ł w stronę dom u, ona j ednak znów złapała go za ram ię. Starał się opanować gniew.
— A j eśli tak, m am o? Czy żby to by ło takie straszne?
— To co będzie ze m ną?! — zawołała Thy ra. — Mnie j uż nie kochasz?
— Ty j esteś m oj ą m atką. Nie będę cię m niej kochał, choćby m pokochał dziewczy nę.
— Nie pozwolę ci nikogo kochać! — krzy knęła Thy ra. — Potrzebuj ę całej twoj ej m iłości, sły szy sz, całej ! Czy m j est dla ciebie ta lalka w porównaniu z m atką? Mam do ciebie prawo. Nikom u cię nie oddam !
Chester zrozum iał, że nie pom ogą żadne argum enty . Próbował zaprowadzić j ą do dom u i odłoży ć tę rozm owę do chwili, gdy m atka trochę się uspokoi. Ale Thy ra nie zam ierzała dać za wy graną.
— Obiecaj m i, że więcej do niej nie pój dziesz — błagała. — Obiecaj , że przestaniesz się z nią widy wać.
— Nie, tego ci nie m ogę obiecać — sprzeciwił się ze złością. Jego gniew zabolał j ą wprost fizy cznie, ale nie ustąpiła.
— Jesteś z nią zaręczony ?
— Mam o, uspokój się. Usły szy cię cała wieś. Dlaczego wy stępuj esz przeciwko Dam arze? Nie znasz j ej , ona j est taka słodka…
— Nie m am zam iaru j ej poznawać! — krzy czała Thy ra. — Nie dostanie ciebie, o nie!
Nie odpowiedział. Wy buchnęła płaczem i zaczęła głośno szlochać. Stropił się i obj ął j ą.
— Mam o, przestań. Nie m ogę patrzeć na twoj e łzy . Czem u j esteś taka nierozsądna? Czy nigdy nie przy szło ci na m y śl, że będę chciał się ożenić?
— Nie. I nie zniosę tego. Obiecaj , że j ej więcej nie zobaczy sz. Nie wrócę do dom u, póki m i tego nie przy rzekniesz! Musisz m i obiecać, że przestaniesz o niej m y śleć!
— Mam o, przecież tego nie m ogę obiecać. Mam o, czem u j esteś dla m nie taka niedobra? Proszę cię, chodź do dom u. Drży sz z zim na. Rozchoruj esz się.
— Nie ruszę się stąd, póki m i nie obiecasz. Powiedz, że przestaniesz widy wać tę dziewczy nę, a nie m a rzeczy , której by m dla ciebie nie zrobiła. Ale j eśli wy bierzesz j ą — to nie wrócę do dom u. Nigdy j uż nie wrócę do dom u.
Nie by ła to czcza pogróżka, Chester dobrze o ty m wiedział. Wiedział, że Thy ra dotrzy m a słowa. I w dodatku obawiał się o nią, w przy pły wie szału m ogłaby zrobić sobie coś złego. W rodzinie Lincolnów zdarzały się przy padki
niepoczy talności. Kiedy ś któraś Lincolnówna utopiła się… Chester spoj rzał na rzekę i zdrętwiał z przerażenia. Jego m iłość do Dam ary zeszła na drugi plan.
— Mam o, uspokój się. Chodź. Pogadam y o wszy stkim j utro. Obiecuj ę cię wy słuchać. Chodź.
Thy ra wy puściła go z ram ion i cofnęła się o krok. Spoj rzała na niego tragiczny m wzrokiem , wy ciągnęła rękę i oświadczy ła uroczy ście:
— Chesterze, m usisz wy brać j edną z nas. Jeżeli wy bierzesz j ą, odej dę i więcej m nie nie zobaczy sz.
— Mam o!
— Tak, Chesterze!
Całe ży cie ulegał m atce. Nie m ógł więc aż tak nagle wy zwolić się spod j ej wpły wu. Zawsze dotąd by ł j ej posłuszny. Zresztą kochał j ą głębiej i bardziej wy rozum iale, niż zwy kle sy n kocha m atkę. Zatem uświadom ił sobie, że nie m a
wy boru.
— Będzie, j ak zechcesz — szepnął sm utnie.
Podbiegła do niego i przy tuliła go do serca, śm iej ąc się i płacząc. Ach, j ak dobrze! Teraz wszy stko będzie dobrze — nie wątpiła o ty m , gdy ż wiedziała, że on dotrzy m a tej niechętnie złożonej obietnicy .
— Sy nku, sy nku — szeptała — um arłaby m , gdy by ś j ą wy brał. Teraz znów j esteś m oim dobry m chłopcem .
Nawet nie zauważy ła j ego sm utku, nie widziała, że czuj e do niej wielki żal. Nie zaniepokoiło j ej nawet j ego m ilczenie, gdy wracali do dom u. I tej nocy spała spokoj ny m snem . Upły nęło wiele dni, nim zorientowała się, że choć Chester
form alnie dotrzy m uj e swoj ej obietnicy, to nie potrafi przestać o Dam arze m y śleć. Odebrała go tej dziewczy nie — ale nie odzy skała go dla siebie. Poj awiła się m iędzy nim i bariera. Chester by ł dla niej m iły i dobry, ale cierpiał i unikał j ej
towarzy stwa. Widziała to. I nienawidziła Dam ary !
— On o niej cały czas m y śli — skarży ła się sam ej sobie. — Boj ę się, że m nie znienawidzi za to, że kazałam m u się j ej wy rzec. Ale wolę to, niźli by m m iała dzielić się nim z inną kobietą. Och, sy nu, sy nu!
Wiedziała, że Dam ara także cierpi. Kiedy ś spotkała j ą i wy czy tała to z j ej twarzy . To uradowało Thy rę. Nieznośny ból zelżał, odkąd przekonała się, że nie ty lko j ą boli serce.
Teraz Chester rzadko by wał w dom u. Większość wolnego czasu spędzał w porcie w towarzy stwie Józka Ray m onda i j ego kolegów. Mieszkańcy Avonlea uważali, że nie są oni dla niego odpowiednim i przy j aciółm i.
Pod koniec listopada Chester wy ruszy ł z Józkiem na żeglugę łodzią wzdłuż wy brzeża. Thy ra protestowała, ale Chester wy śm iał j ej obawy .
Thy ra pożegnała go z przerażeniem w sercu. Nie lubiła m orza i się go bała.
Chester od dzieciństwa m orze kochał. Ry bacy chętnie zabierali go na połów, a Thy ra zawsze starała się tem u przeszkodzić. Ale teraz utraciła nad nim władzę.
Po wy j eździe Chestera nie m ogła sobie znaleźć m iej sca, chodziła od okna do okna i wpatry wała się w ponure niebo. Wpadł z wizy tą Karol White i nie potrafił ukry ć przerażenia, gdy usły szał, że Chester wy ruszy ł na m orze z Józkiem .
— O tej porze roku to niebezpieczne — oburzy ł się. — Po ty m lekkoduchu Józku Ray m ondzie wszy stkiego się m ożna spodziewać. Wszy scy uważaj ą, że prędzej czy później się utopi. Co za pom y sł, żeby w listopadzie pły nąć wzdłuż
wy brzeża! Thy ro, nie powinnaś by ła na to pozwolić.
— Nie udało m i się go zatrzy m ać. Żeby m nie wiem , co m ówiła, i tak by wy pły nął. Ty lko śm iał się, gdy m ówiłam , że to niebezpieczne. On się tak strasznie zm ienił. Wiem dlaczego. I nienawidzę j ej za to…
Karol wzruszy ł ram ionam i. Wiedział, że to sprawka Thy ry , że Chester Carewe i Dam ara Garland przestali się widy wać, całe Avonlea o ty m plotkowało. Jednakże współczuł Thy rze. W ciągu ostatniego m iesiąca bardzo się postarzała.
— Nie powinnaś tak traktować Chestera, Thy ro. Dorósł i nie m oże trzy m ać się wciąż fartuszka m atki. Pozwól starem u przy j acielowi powiedzieć, że źle z nim postępuj esz. Nie m ożesz, Thy ro, by ć aż tak zazdrosna i wy m agaj ąca.
— Nic nie rozum iesz! Ty nie m asz sy na! — zauważy ła nie bez okrucieństwa Thy ra, która dobrze wiedziała, że Karol nad ty m potaj em nie cierpi. — Nie wiesz, co to znaczy kochać kogoś z całego serca i zawieść się.
Karol nie potrafił rozm awiać z Thy rą. Nigdy, nawet za dawny ch czasów, nie rozum iał j ej . Poszedł więc do dom u, dalej wzruszaj ąc ram ionam i i ciesząc się w głębi duszy, że za m łody ch lat Thy ra nie spoj rzała na niego łaskawy m okiem .
Łatwiej by ło współży ć z Cy ntią.
Nie ty lko Thy ra spoglądała tej nocy z niepokoj em na niebo i m orze. Także Dam ara Garland wsłuchiwała się w huk oceanu, pełna zły ch przeczuć. A robotnicy portowi potrząsali ty lko głowam i powtarzaj ąc, że Chester i Józek m usieli
zwariować, żeby w taki czas ruszy ć na m orze.
— Z listopadowy m i sztorm am i nie m a żartów — m artwił się Abel Blair. By ł j uż stary i niej edno widział.
Thy ra nie zm ruży ła tej nocy oka. Kiedy nawałnica zaatakowała dom , wstała i ubrała się. Wiatr ry czał za oknam i j ak ranny zwierz. Thy ra całą noc krąży ła po dom u, to płacząc i załam uj ąc ręce, to znów m odląc się zbielały m i wargam i.
Cały następny dzień szalał sztorm , ale w nocy ucichł i wstał pogodny poranek. Na wschodzie wy złocone chm ury zwiastowały słoneczny świt. Thy ra wy j rzała przez kuchenne okno i zobaczy ła na m oście kilku m ężczy zn. Rozm awiali z
Karolem White’em i spoglądali w stronę j ej dom u.
Wy biegła do nich. Żaden z nich nie zapom niał nigdy widoku j ej pobladłej , zeszty wniałej twarzy .
— Macie dla m nie wiadom ości… — szepnęła. Mężczy źni spoj rzeli po sobie, żaden nie śm iał się odezwać.
— Nie bój cie się — oświadczy ła chłodno Thy ra. — Wiem , co chcecie m i powiedzieć. Mój sy n nie ży j e.
— Tego j eszcze nie wiem y , pani Carewe — zawołał szy bko stary Abel Blair. — Jeszcze nie tracim y nadziei. Ale w nocy znaleziono o czterdzieści m il stąd wy rzucone na brzeg czółno Józka Ray m onda.
— Nie patrz tak, Thy ro — poprosił Karol White. — Może ocaleli. Ktoś m ógł ich wy łowić z m orza.
Thy ra spoj rzała na niego niewidzący m wzrokiem .
— Wiesz, że to niem ożliwe. Żaden z was w to nie wierzy . Nie m am j uż sy na. Zabrało m i go m orze.
Odwróciła się i weszła do pustego dom u. Nikt nie ośm ielił się za nią pój ść. Karol White wrócił do siebie i poprosił żonę, żeby do niej zaj rzała.
Kiedy Cy ntia przy szła, Thy ra siedziała w ty m sam y m kącie, co zwy kle; na kolanach dłońm i do góry leżały bezradnie ręce. Suche oczy płonęły . Cy ntia patrzy ła na nią ze współczuciem , a ona uśm iechnęła się ze skruchą.
— Dawno tem u, Cy ntio, rozzłościłaś się na m nie i powiedziałaś, że spotka m nie kara boska za to, że zanadto ubóstwiam sy na. Pam iętasz? Miałaś racj ę. Pan Bóg zobaczy ł, że bardziej kocham Chestera, i postanowił m i go odebrać.
Pokrzy żowałam Jego plany, gdy zm usiłam Chestera, by wy rzekł się Dam ary. Ale nie m ożna walczy ć z Wszechm ogący m Bogiem . Musiałam nie w ten, to w inny sposób utracić m oj ego sy na. Został m i odebrany. I nawet nie będę m ogła
chodzić na j ego grób.
— Żeby ś ty widział j ej oczy. Do szczętu zwariowała — zwierzała się potem Cy ntia m ężowi. Ale Thy rze tego nie powiedziała. Choć by ła powierzchowna i niezby t m ądra, um iała współczuć. Usiadła obok Thy ry i obj ęła j ą. I ze łzam i w
oczach szepnęła drżący m głosem :
— Thy ro, wiem , j ak cierpisz. Ja też straciłam dziecko… m ego nowo narodzonego sy nka. A Chester by ł takim wspaniały m , kochany m chłopcem …
Przez chwilę Thy ra próbowała się uwolnić z j ej obj ęć. Potem wstrząsnął nią dreszcz i rozpłakała się. Nareszcie poj awiły się łzy .
Kiedy rozeszła się ta sm utna wiadom ość, wszy stkie kobiety z Avonlea kolej no przy chodziły wy razić Thy rze swe współczucie. Większość z potrzeby serca, ale by ły też takie, które sprowadziła ciekawość. Thy ra wiedziała o ty m , ale nie
czuła urazy , choć dawniej nie opanowałaby gniewu. Potulnie wy słuchiwała tak sztuczny ch, j ak prawdziwy ch słów pociechy .
Kiedy zapadł wieczór, Cy ntia m usiała wrócić do dom u, ale zapowiedziała, że przy śle j edną z córek.
— Nie m ożesz zostać sam a.
Thy ra spoj rzała na nią dziwny m wzrokiem .
— Tak. Ale proszę cię, poślij po Dam arę Garland.
— Dam arę Garland! — powtórzy ła Cy ntia nie wierząc własny m uszom . Po Thy rze m ożna by ło wszy stkiego oczekiwać, ale coś takiego!
— Tak. Powiedz j ej , że proszę, by do m nie przy szła. Na pewno nienawidzi m nie, ale przecież zostałam j uż ukarana. Poproś, żeby zrobiła to dla Chestera.
Cy ntia posłusznie wy słała córkę po Dam arę. I czekała na nią u Thy ry . Żadne dom owe obowiązki nie skłoniły by j ej do wy j ścia, m usiała by ć świadkiem spotkania Thy ry z Dam arą. Ciekawość by ła silniej sza.
Przy puszczała, że Dam ara m oże odm ówić przy j ścia. Ale Dam ara poj awiła się. Thy ra wstała i przez chwilę na siebie patrzy ły .
Uroda Dam ary zbladła. Oczy m iała zapuchnięte od łez, twarz zszarzała. Ty lko włosy, które kaskadą wy pły wały spod chusty, świeciły od blasku zachodzącego słońca i okalały aureolą zm izerowaną twarz. Thy ra patrzy ła na nią, pełna
wy rzutów sum ienia. Wy ciągnęła ku niej ręce.
— Dam aro, wy bacz m i. Obie kochały śm y go i niech to nas połączy .
Dam ara podeszła, obj ęła i ucałowała Thy rę. Cy ntia White zrozum iała, że nie m a tu dla niej m iej sca. Jej gniew skrupił się na niewinnej córce.
— Chodźm y — szepnęła gniewnie. — Czy nie widzisz, że przeszkadzam y ?
Pod koniec grudnia Dam ara wciąż j eszcze m ieszkała u Thy ry. Zostało postanowione, że nie opuści j ej aż do wiosny. Thy ra nie chciała się z nią ani na chwilę rozstać. Wciąż rozm awiały o Chesterze. Thy ra wy znała, j ak j ej kiedy ś
nienawidziła. Dam ara przebaczy ła j ej , ale Thy ra nie potrafiła sobie wy baczy ć. Zm ieniła się, opuściła j ą surowość, stała się czuła i m iękka. Posunęła się nawet do tego, że posłała po Augusta Vorsta i przeprosiła go za swoj e zachowanie.
Tego roku zim a opóźniła się, wciąż by ło ciepło. Nie spadł j eszcze śnieg i któregoś dnia, w m iesiąc po ty m , j ak m orze wy rzuciło na brzeg łódź Józka Ray m onda, Thy ra znalazła pod zeschły m i liśćm i w ogrodzie kwitnące bratki. Zaczęła j e
zry wać dla Dam ary , kiedy usły szała na m oście stukot kół. W parę m inut później zobaczy ła, j ak biegną przez swe podwórze Karol i Cy ntia. Karol by ł zaczerwieniony , a Cy ntia płakała.
Thy ra skam ieniała ze strachu. Czy żby coś przy darzy ło się Dam arze? Nie, przez okno zobaczy ła, że dziewczy na spokoj nie siedzi w dom u coś szy j ąc.
— Thy ro, Thy ro! — wołała Cy ntia.
— Przy gotuj się na dobre wiadom ości, Thy ro — poprosił Karol. — Przy nosim y dobrą nowinę.
Thy ra patrzy ła na nich oszalały m wzrokiem .
— Czy to m ożliwe?… Chester…
— Tak. Chester ży j e. Jest cały i zdrów. I on, i Józek. Cy ntio, podtrzy m aj j ą.
— Nie, nie zam ierzam zem dleć — oświadczy ła Thy ra opieraj ąc się o ram ię Cy ntii. — Mój sy n ży j e? Skąd wiecie? Gdzie on j est?
— Dowiedziałem się w porcie, Thy ro. Przy pły nął z Magdaleny statek Michała McCready, Nora Lee. Tam tej nocy pły nąca do Quebecu Nora Lee wy łowiła ich z m orza. Ale została uszkodzona i m usiała zboczy ć z kursu. Przy biła na
Magdalenę i tam j ą dotąd reperowano. Kabel na wy spę został zerwany i by ła odcięta od świata, bo o tej porze roku nie zawij aj ą tam statki z pocztą. Gdy by zim a się nie opóźniła, Nora Lee zostałaby tam aż do wiosny. Nigdy nie widziałaś takiej
radości j ak dziś w porcie, kiedy Nora Lee wpły nęła z flagam i na m asztach.
— Gdzie j est Chester?
Karol i Cy ntia spoj rzeli na siebie.
— Thy ro, j est u nas w dom u. Karol przy wiózł go z portu, ale chcieliśm y cię przy gotować. Czeka na ciebie.
Thy ra ruszy ła w kierunku furtki. Ale zawróciła.
— Nie. Ona m a do niego większe prawa. Bogu dzięki, m ogę m u wy nagrodzić to, co zrobiłam . Bogu dzięki.
Weszła do dom u i zawołała Dam arę. Kiedy dziewczy na schodziła po schodach, Thy ra wy ciągnęła ku niej ręce, a j ej twarz rozświetliła się.
— Dam aro — szepnęła. — Wrócił do nas Chester. Czeka u White’ów. Idź po niego i przy prowadź go do dom u.
Edukacja Bietki
Kiedy Sara Currie wy szła za Janka Churchilla, złam ała m i serce… a w każdy m razie m ocno w to wówczas wierzy łem ; dwudziestodwuletniem u chłopcu wszy stko, co czuj e, wy daj e się naj prawdziwszą prawdą. Nikom u się z tego nie
zwierzałem , Douglasowie zawsze by li dum ni i zależało m i na zachowaniu rodzinny ch trady cj i. Wiedziała o ty m ty lko Sara, a w każdy m razie tak wówczas m y ślałem , choć teraz przy puszczam , że m usiała opowiedzieć o ty m Jankowi. W
każdy m razie nigdy się z ty m nie zdradził i nie okazy wał m i fałszy wego współczucia, wręcz przeciwnie, poprosił m nie, żeby m został j ego drużbą. Janek by ł prawdziwy m dżentelm enem .
Drużbowałem więc na j ego weselu. By liśm y zawsze naj serdeczniej szy m i przy j aciółm i i choć straciłem ukochaną, nie zam ierzałem w dodatku utracić przy j aciela. Sara m ądrze wy brała, Janek by ł dużo więcej wart niż j a, m oże dlatego,
że od dzieciństwa m usiał na siebie pracować.
Zatem wy tańcowy wałem na weselu Sary udaj ąc, że m i lekko na sercu, ale potem zam knąłem na cztery spusty Klonowy Dom i wy j echałem za granicę. Jak j uż wspom niałem , należałem do ty ch niefortunny ch śm iertelników, którzy nie
m uszą się liczy ć z czasem ani z pieniędzm i. Przez dziesięć lat buj ałem po świecie, a w m oim dom u zagnieździły się m ole i paj ąki. Dobrze się bawiłem , ale nie przy znawałem się do tego sam przed sobą, uważaj ąc, że nie przy stoi to człowiekowi
o złam any m sercu. Udawałem , że wciąż rozm y ślam o przeszłości, ale teraźniej szość by ła bardzo przy j em na, a j eśli chodzi o przy szłość… nie, nie zastanawiałem się nad przy szłością.
Biedny Janek Churchill um arł. W rok po j ego śm ierci wróciłem do dom u i j eszcze raz, tak j ak nakazy wało m i poczucie honoru, oświadczy łem się Sarze. Sara znów m i odm ówiła, daj ąc do zrozum ienia, że j ej i serce spoczęło w grobie
Janka. Okazało się, że niezby t się ty m przej ąłem … no tak, trzy dziestoletni m ężczy zna nie bierze j uż ty ch rzeczy tak do serca j ak głupi dwudziestolatek. By łem zresztą bardzo zaj ęty doprowadzaniem do porządku Klonowego Dom u, no i m usiałem
się zaj ąć edukacj ą Bietki.
Bietka by ła dziesięcioletnią, niem ożliwie rozpuszczoną córką Sary. Sara pozwalała j ej na wszy stko i Bietka, która odziedziczy ła po Janku m iłość do przy rody, po prostu zdziczała. By ła urwisem j ak m ało który chłopak, w niczy m nie
przy pom inała Sary, nie odziedziczy ła j ej urody. Bietka wdała się w oj ca, by ła ciem na, a kiedy j ą pierwszy raz zobaczy łem , widać by ło ty lko nogi i chudą szy j ę. Trzeba się j ej by ło dobrze przy j rzeć, by zobaczy ć, że m a piękne m igdałowe
oczy , m aleńkie kształtne rączki i nóżki oraz dwa grube orzechowe warkocze.
Ze względu na pam ięć Janka postanowiłem się zaj ąć wy chowaniem j ego córki. Sara tego nie potrafiła, zresztą nawet nie próbowała. Widziałem , że j eśli ktoś nie weźm ie Biety m ocno w garść, dziewczy na gotowa się zm arnować. Nikogo
poza m ną zdawało się to nie interesować, postanowiłem zatem , że zobaczę, j ak sobie z nią poradzi taki stary kawaler j ak j a. Mógłby m by ć j ej oj cem , ale j ej oj cem by ł m ój naj lepszy przy j aciel. Któż zatem m iał większe prawo, by zaj ąć się
j ego córką? Miałem zam iar stać się dla niej drugim oj cem i zrobić wszy stko, co m ógłby zrobić naj bardziej oddany krewny . Uznałem to za swój obowiązek.
Powiedziałem Sarze, że zam ierzam się zaj ąć edukacj ą Bietki. Sara żałośnie westchnęła — kiedy ś zachwy całem się j ej westchnieniam i, ale teraz ku swem u wielkiem u zdziwieniu stwierdziłem , że m nie one iry tuj ą — i oświadczy ła, że
będzie m i bardzo wdzięczna.
— Wiem , że nie dałaby m sobie z ty m rady, Stefanie — wy znała. — Bietka j est dziwny m dzieckiem — wy kapana Churchillówna. Jej biedny oj ciec na wszy stko j ej pozwalał, a ona wie, czego chce. Nie m am na nią żadnego wpły wu.
Cały dzień gania po polach i lasach i ruj nuj e sobie cerę. Co prawda nie bardzo m a co ruj nować. Churchillowie nie odznaczaj ą się piękną karnacj ą… — Sara z zadowoleniem przej rzała się w lustrze. — Próbowałam zm usić Bietkę, żeby nosiła
kapelusik od słońca, ale równie dobrze m ogłaby m przem awiać do wiatru.
Wy obraziłem sobie Bietę w kapelusiku i tak m nie to rozbawiło, że z wdzięczności obsy pałem Sarę kom plem entam i.
— Tak, to wielka szkoda, że Bietka nie odziedziczy ła po m atce tego cudownego kolory tu — powiedziałem — ale m usim y się zastanowić, co m ożem y dla niej zrobić. Zresztą na pewno wy przy stoj niej e, gdy dorośnie. A przede wszy stkim
m usim y zadbać, by wy rosła na prawdziwą dam ę. Obecnie zachowuj e się raczej j ak rozhukany chłopak, ale w końcu pły nie w niej krew Churchillów i Curriech. Ty le, że trzeba do niej m ądrze podej ść. Obiecuj ę, że zrobię, co będę m ógł. Odtąd
m oim powołaniem będzie walka z tą sły nną „naturą” Wordswortha, zawsze czułem do niej nieufność m im o ty ch j ego przewrotny ch wierszy . Sara m nie oczy wiście nie zrozum iała, ale też wcale nie udawała, że rozum ie.
— Stefanie, powierzam ci wy chowanie Bietki — powiedziała, znów wzdy chaj ąc. — Jestem pewna, że nie m ogłaby m j ej oddać w lepsze ręce. Na tobie zawsze m ożna by ło polegać.
Cóż, by ło to pewne zadośćuczy nienie za m oj e wierne oddanie. Odpowiadała m i pozy cj a nieoficj alnego doradcy Sary i sam ozwańczego opiekuna Biety. A ponieważ wziąłem sobie tę sprawę do serca, rad by łem , że Sara odrzuciła m oj ą
propozy cj ę m ałżeństwa. Jakiś szósty zm y sł m ówił m i, że łatwiej poradzi sobie z Bietą stary przy j aciel rodziny niż oj czy m . Dla Biety pam ięć j ej oj ca by ła święta i gdy by m zaj ął j ego m iej sce, uraziłoby to j ą i przestałaby m i ufać.
Na szczęście Bieta lubiła m nie. Oświadczy ła m i to ze wzruszaj ącą otwartością, równie otwarcie zawiadom iłaby m nie o swoj ej nienawiści, gdy by przy padkiem j ą czuła.
— Ty , Stefanie, j esteś naj m ilszy m starszy m panem , j akiego znam . Faj ny z ciebie facet.
Zatem m iałem stosunkowo łatwe zadanie. Drżę na m y śl, co by by ło, gdy by Bieta nie uważała m nie za „faj nego faceta”. I tak by m nie zrezy gnował, ale m iałby m zatrute ży cie. Bieta genialnie um iała zadręczać nielubiane przez siebie
osoby .
Następnego dnia po rozm owie z Sarą wy brałem się do Glenby, chcąc pogadać z Bietą i doj ść z nią do porozum ienia. Bieta by ła by stry m dzieckiem i należało postępować z nią otwarcie, uznałem więc, że należy powiedzieć j ej wprost, iż
zdecy dowałem się zaj ąć j ej edukacj ą.
Spotkałem Bietę na bukowej alei, pędziła zdy szana przed siebie wraz ze swoim i psam i, m iała rozwiane włosy, które wy rażały ducha niezależności. Posadziłem j ą przed sobą na koniu i przekonałem się, że Sara oszczędziła m i trudu
wy j aśnienia j ej sy tuacj i.
Mam a powiedziała, że chcesz się zaj ąć m oj ą edukacj ą — oznaj m iła Bieta, gdy ty lko złapała oddech. — Bardzo się cieszę, bo j ak na dorosłego człowieka j esteś zupełnie rozsądny. Skoro tak czy owak m uszę się kształcić, to j uż wolę, żeby ś
m nie kształcił ty .
— Dziękuj ę ci. Bietko — powiedziałem uroczy ście. — Mam nadziej ę, ze nie zawiodę cię. Ale oczekuj ę, że będziesz się m nie słuchać.
— Będę — odparła Bieta. — Jestem pewna, że nie każesz m i robić niczego, czego nienawidzę. Nie zam kniesz m nie chy ba w pokoj u i nie każesz szy ć? Tego by m nie zniosła.
Zapewniłem j ą, że nie m am takich zam iarów.
— I nie poślesz m nie do szkoły z internatem ? — nalegała Bieta. — Mam a stale m i ty m groziła. Pewnie by to j uż dawno zrobiła, ale wiedziała, że ucieknę.
— Nie poślę — zgodziłem się chętnie. — Nawet m i to nie przy szło na m y śl, żeby takie dzikie stworzonko j ak ty zam y kać w klatce.
— Wiedziałam , ze świetnie się dogadam y — oświadczy ła przy m ilnie Bieta ocieraj ąc się policzkiem o m oj e ram ię. — Ty um iesz zrozum ieć człowieka. Mało kto potrafi. Nawet tatuś nie bardzo m nie rozum iał— Pozwalał m i na wszy stko,
ale nie rozum iał, dlaczego nie potrafię siedzieć w dom u i bawić się lalkam i. Nie cierpię lalek! Małe dzieci m ogą by ć zabawne, ale sto razy wolę psy i konie.
— Musisz się j ednakże uczy ć. Wy biorę dla ciebie nauczy cieli i sam będę sprawdzał twoj e postępy . Mam nadziej ę. Bietko, że nie przy niesiesz m i wsty du.
— Będę próbowała, słowo daj ę. Stefanie, będę próbowała.
Z początku uważałem kształcenie Biety za swój obowiązek, wkrótce stało się to przy j em nością i naj większą pasj ą m oj ego ży cia. Tak j ak przy puszczałem , Bietka by ła zdolna i łatwo przy chodziło form ować j ej um y sł. Z dnia na dzień, z
ty godnia na ty dzień i z m iesiąca na m iesiąc rozwij ała się i zm ieniała.
Bieta wy rosła na taką dziewczy nę, j aką według m nie powinna by ć córka Janka Churchilla. Pełna werwy i dum y, loj alna i kochaj ąca, nienawidziła fałszu i obłudy, by ła kry ształowo czy sty m lustrem , każdy m ężczy zna, który w to lustro
spoj rzał, widział na wy lot swoj e słabości i wsty dził się. Bieta by ła tak m iła, iż utrzy m y wała, że wszy stkiego, co wie, nauczy ła się ode m nie. Ale naprawdę to j a wiele się od niej nauczy łem . To j a zaciągnąłem wobec niej dług.
Sara by ła zadowolona. By ła nawet tak uprzej m a, że stwierdziła, iż to nie z m oj ej winy Bieta nie j est ładniej sza. Natom iast na pewno zrobiłem wszy stko, co się dało, by ukształtować j ej charakter i um y sł. Zachowanie Sary dawało do
zrozum ienia, że j est to nieważny drobiazg, skoro Bieta nie m a białoróżanej cery i dołeczków, by ła j ednak na ty le wspaniałom y ślna, że m nie o to nie obwiniała.
— Kiedy Bieta skończy dwadzieścia pięć lat — oświadczy łem , zdoby waj ąc się na cierpliwość, a coraz trudniej m i to przy chodziło — będzie piękną kobietą, piękniej szą, Saro, niż ty by łaś w czasach twej różanej m łodości. Gdzie ty m asz
oczy, kobieto, ze tego nie widzisz. — Bietka m a siedem naście lat i j est tak sam o śniada i chuda, i niezdarna, j ak by ła m aj ąc lat dziesięć — westchnęła Sara. — Kiedy j a m iałam siedem naście lat, by łam królową piękności całego powiatu i
otrzy m ałam pięć propozy cj i m ałżeńskich. A założę się, że Bietce w ogolę nie przy szło j eszcze do głowy pom y śleć o wielbicielach.
Mam nadziej ę — oświadczy łem krótko i z niezadowoleniem . Bietka j est j eszcze dzieckiem . Na litość boską, Saro, nie podsuwaj j ej takich pom y słów.
Niestety niczego nie potrafię j ej wbić do głowy — rozpaczała Sara — My śli ty lko o książkach i takich rzeczach. W pełni ci. Stefanie, ufam , zdziałałeś cuda, ale czy nie sądzisz, że Bietka j est teraz za m ądra? Mężczy źni nie lubią zby t
m ądry ch kobiet. Jej biedny oj ciec m awiał zawsze, że to przeciwne naturze, żeby dziewczy na wolała książki od wielbicieli.
Nie wy obrażam sobie, by Janek m ógł powiedzieć cos tak niem ądrego. Sara m usiała to wy m y ślić. Ale nie podobało m i się, iż przy równuj e Bietę do sawantek.
Kiedy nadej dzie odpowiedni czas. Bieta na pewno zainteresuj e m c m ężczy znam i. Chwilowo na pewno lepiej , żeby m y ślała o książkach, niż nabij ała sobie głowę uroj ony m i senty m entam i. Niełatwo m nie zadowolić, ale z Biety j estem
dum ny , tak, dum ny . Sara westchnęła.
— Och, nie m am j ej nic do zarzucenia. Stefanie, i j estem ci bardzo wdzięczna. Sam a by m z nią sobie nie poradziła. To nie twoj a wina, rzecz prosta, ale wolałaby m , żeby by ła bardziej podobna do inny ch dziewcząt.
Wy j echałem z Glenby wściekły i pędziłem do dom u galopem . Co za szczęście, że Sara nie wy szła za m nie, kiedy by łem nierozum ny m m łodzikiem . Oszalałby m ! Te j ej westchnienia i ta tępota! Nie, stop. By ła przecież dobrą, m iłą
kobieciną, uszczęśliwiła Janka i wy dała na świat istotę tak wy j ątkowa j ak Bieta. Za to wiele m ożna j ej by ło wy baczy ć. Więc kiedy znalazłem się w Klonowy m Dom u i zapadłem w wy godny m stary m fotelu w bibliotece, nie ty lko j ej
wy baczy łem , ale zacząłem się poważnie zastanawiać nad ty m , co powiedziała.
Czy Bieta by ła rzeczy wiście niepodobna do inny ch dziewcząt? I czy m się to obj awiało, czy chodziło o coś ważnego? Tego by m sobie nie ży czy ł; by łem zatwardziały m stary m kawalerem , ale uważałem m łode dziewczęta za
naj piękniej szy dar Pana Boga. Chciałem , żeby Bieta by ła prawdziwą m łodą dziewczy ną w naj lepszy m znaczeniu tego słowa.
W ciągu następnego ty godnia bacznie j a obserwowałem , co dzień j eździłem do Glenby, a wieczoram i oddawałem się m edy tacj om . Wreszcie powziąłem decy zj ę, która m nie sam ego zdziwiła. Bieta m usi poj echać do szkoły z internatem ,
m usi spędzić rok wśród swoich rówieśnic.
Następnego dnia zastałem Bietę pod bukiem na trawniku, właśnie wróciła z przej ażdżki konnej . Siedziała na j abłkowitej klaczy, którą j ej ofiarowałem na ostatnie urodziny i zaśm iewała się z harców psów. Patrzy łem się na nią z
przy j em nością i rad by łem , że wciąż j eszcze j est dzieckiem . By ła wy soka, tak j ak prawdziwa Churchillówna, ale na plecy opadały nadal grube warkocze, a buzia wciąż by ła dziecinna. Śniada cera, nad którą tak ubolewała Sara zarum ieniła się
od galopu, podłużne ciem ne oczy patrzy ły z m łodzieńczą naiwnością.
Kiedy powiedziałem Bietce, że m usi na rok wy j echać do szkoły, obruszy ła się i zasępiła, ale zgodziła się. Nauczy ła się m nie słuchać, nawet j eśli się j ej to nie podobało, choć z początku sądziła, że nie będzie m usiała robić niczego, co by
j ej by ło przy kre.
— Jeśli tak by ć m usi, Stefanie, to poj adę. Ale dlaczego tego chcesz? Na pewno m asz j akieś powody — niczego nie robisz bez powodu. Powiedz m i, o co chodzi?
— Sam a się o ty m przekonasz. My ślę, że wracaj ąc będziesz j uż świetnie wiedziała. Jeżeli nie — to okaże się, iż nie m iałem racj i, i nie będzie o czy m m ówić.
Pożegnałem Bietę nie zam ęczaj ąc j ej dobry m i radam i.
— Pisz do m nie co ty dzień i nie zapom inaj , że j esteś Churchillówna. Bieta stała wśród psów na schodach dom u. Zeszła i obj ęła m nie za szy j ę.
— Będę pam iętała, że j esteś m oim przy j acielem i nie przy niosę ci wsty du — oznaj m iła. — Do widzenia, Stefanie.
Pocałowała m nie parę razy, by ły to serdeczne głośne całusy, czy ż nit m ówiłem , że wciąż j eszcze by ła dzieckiem ? A kiedy odj eżdżałem , kiwała m i długo ręką. Doj echawszy do końca alei obej rzałem się i widziałem , j ak wciąż stoi, bez
kapelusza, w tej swoj ej krótkiej spódniczce i nieustraszony m i oczy m a patrzy w słońce. I tak po raz ostatni zobaczy łem Bietkę–dziecko.
By ł to sm utny, sam otny rok. Nic j uż nie zaj m owało m oich m y śl i obawiałem się, że w przy szłości nie będę j uż Biecie potrzebny. Ży cic stało się puste i nudne. Jedy ną rozry wkę stanowiły coty godniowe list} Biety. By ły obrazowe i
dowcipne. Okazało się, że m a prawdziwy talent pisarski. Z początku potwornie tęskniła do dom u i błagała, by m pozwolił j ej wrócić. Kiedy odm ówiłem — a przy szło m i to z naj wy ższą trudnością — nadeszły trzy zagniewane listy, ale potem
pogodziła się z losem , a nawet zaczęło j ej się to nowe ży cie bardzo podobać. Ale dopiero pod koniec roku napisała:
„Teraz j uż wiem , Stefanie, po co m nie tu przy słałeś, i cieszę się, że to zrobiłeś.
W dzień powrotu Biety do dom u m iałem coś ważnego do załatwienia. Poj echałem do Glenby następnego popołudnia. Zastałem ty lko Sarę. Prom ieniała. Zachwy cała się zm ianam i, j akie zaszły w Biecie. Nie poznam tego „kochanego
dziecka”.
To m nie przeraziło. Co oni z Biety zrobili? Dowiedziałem się, że Bieta poszła na spacer do lasu i pobiegłem tam . Kiedy zobaczy łem , j ak nadchodzi długą złocistą alej ą, schowałem się za drzewo, by j ej się przy j rzeć, zanim m nie zobaczy.
Kiedy podeszła bliżej , spoj rzałem na nią ze zdziwieniem , dum ą i zachwy tem — a j ednocześnie poczułem dziwny ból w sercu, nie, nigdy j eszcze czegoś podobnego nie czułem , nawet wówczas, kiedy Sara dała m i kosza.
Bietka stała się kobietą! Nie chodziło tu o j ej zgrabną sy lwetkę, której linię uwy datniała biała sukienka, nie chodziło o brunatne loki okalaj ące j ej twarz, ale o rozm arzony wy raz oczu. By ł to wzrok kobiety, która podświadom ie szuka i
oczekuj e m iłości.
Wstrząśnięty zbladłem . Powinienem by ł się cieszy ć. Stała się taka, j ak tego pragnąłem . Ale zatęskniłem za Bietką–dzieckiem , ta kobieca Bietka przestała do m nie należeć.
Wy szedłem zza drzewa, zobaczy ła m nie i rozj aśniła j ej się twarz. Ale nie zaczęła biec, by m i się rzucić w ram iona, tak j ak by to się stało przed rokiem , podeszła ty lko szy bko i wy ciągnęła rękę. Z daleka wy dała m i się bledziutka, ale
m usiałem się m y lić, na policzkach widniały rum ieńce. Uścisnąłem j ej dłoń — ty m razem nie by ło pocałunków.
— Witaj w dom u, Bietko.
— Ach, Stefanie, tak się cieszę, że wróciłam — szepnęła i zabły sły j ej oczy .
Nie powiedziała, że cieszy się, iż m nie widzi, a bardzo na to liczy łem . I poza tą chwilą powitania zachowy wała się chłodno i z rezerwą. Przez godzinę spacerowaliśm y po lesie i rozm awialiśm y. Bieta opowiadała bły skotliwie i dowcipnie,
by ła absolutnie czaruj ąca. Chodząca doskonałość — a j ednak dalej bolało m nie serce. Cudowna m łoda dziewczy na, ach, ta cudowna m łodość. Szczęśliwy m ężczy zna, którem u uda się j ą zdoby ć. Na pewno w Glenby poj awi się całe stado
wielbicieli. Ilekroć przy j adę, natknę się na j akiegoś wzdy chaj ącego m łodzika. No i co z tego? Bieta m usi wy j ść za m ąż. A do m nie należy przy pilnować, żeby znalazła dobrego, godnego j ej m ęża. Cóż stąd, że m ilej m i by ło zaj m ować się j ej
wy kształceniem . W gruncie rzeczy chodziło o to sam o. Teraz m a przed sobą naj trudniej szą lekcj ę ży cia — m iłość. I j a, wy próbowany przy j aciel rodziny, m uszę dopilnować, by znalazła odpowiedniego nauczy ciela. Dopiero wtedy skończy się
j ej edukacj a.
Zasępiony wróciłem do dom u. I teraz zrobiłem coś, czego nie robiłem od lat — przej rzałem się w lustrze. Uderzy ło m nie, j ak bardzo się postarzałem . Na twarzy poj awiło się wiele zm arszczek, na skroniach siwe włosy . Kiedy Bietka m iała
dziesięć lat, nazwała m nie „starszy m panem ”. Teraz osiem nastoletniej Biecie m usiałem się wy dawać przedpotopowy m wy kopaliskiem . Hm , nie m a to przecież naj m niej szego znaczenia. A j ednak… zobaczy łem j ą oczy m a wy obraźni na tej
ścieżce wśród sosen i znów ścisnęło m i się serce.
Sprawdziły się m oj e przewidy wania co do wielbicieli. Wkrótce w Glenby zaroiło się od m łody ch ludzi. Diabli wiedzą, skąd się wzięli. W całej okolicy by ło ich dużo m niej . Sara by ła w siódm y m niebie. Nareszcie Bietka cieszy się
należny m powodzeniem . Ilu konkurentów oświadczy ło się? Cóż, Bietka nie należała do dziewczy n przechwalaj ący ch się skalpam i, ale od czasu do czasu który ś z m łodzieńców znikał i m ożna się by ło dom y ślać, co to oznacza.
Bieta wy glądała na zachwy coną. Z przy krością m uszę powiedzieć, że okazała się kokietką. Próbowałem na to wpły nąć, ale po raz pierwszy nie udało m i się j ej przekonać. Na próżno wy głaszałem kazania, Bieta się ty lko śm iała i flirtowała
dalej . Chłopcy poj awiali się i znikali, a Bieta nie przestawała flirtować. Przez rok to wy trzy m y wałem , a potem doszedłem do wniosku, że m uszę tem u zaradzić. Sam znaj dę m ęża dla Bietki… to m ój oj cowski obowiązek… więcej , m uszę to
zrobić ze względu na bezpieczeństwo publiczne.
Żaden z m ężczy zn, którzy poj awiali się w Glenby, nie by ł dla niej odpowiednim partnerem . Pom y ślałem o m oim bratanku, Franciszku. By ł to wspaniały chłopak, przy stoj ny i o kry ształowy m charakterze. Sara także uzna go za dobrą
partię, m iał pieniądze i pozy cj ę społeczną, zapowiadał się na świetnego adwokata. Idealnie nadawał się — niech go licho porwie — na m ęża dla Biety .
Nigdy się dotąd nie spotkali. Od razu zabrałem się do dzieła, żeby j ak naj prędzej m ieć to z głowy. Nienawidzę zam ieszania, ale zachowałem się j ak wy trawny swat. Zaprosiłem Franka, a nim przy j echał, parokrotnie wspom niałem o nim
Biecie, wcale go przesadnie nie chwaląc, a nawet wy suwaj ąc pewne zastrzeżenia. Dziewczęta nie lubią wzorowy ch m łodzieńców. Bieta słuchała m nie z zainteresowaniem , a nawet zadała parę py tań, co uznałem za dobry znak.
Frankowi nic o Biecie nie opowiedziałem , ty lko zabrałem go do Glenby . Spotkaliśm y Bietkę, j ak o zachodzie słońca spacerowała wśród buków, i przedstawiłem go.
By łby chy ba nienorm alny, gdy by się w niej z punktu nie zakochał. Żadne m ęskie serce nie m ogło się oprzeć j ej prom ieniuj ącej kobiecości. Miała na sobie białą sukienkę, kwiaty we włosach i przez chwilę m iałem ochotę zam ordować
Franka, zam ordować każdego m ężczy znę, który ośm ieliłby się świętokradczo starać o j ej względy .
Potem opanowałem się i zostawiłem ich sam y ch. Mogłem pój ść do Sary i powspom inać z nią stare dziej e — ale tego nie zrobiłem . Błądziłem po lesie i usiłowałem zapom nieć, j akim Franek j est piękny m chłopcem i j ak na widok Sary
zabły sły m u oczy . No i co z tego? Przecież po to go tu przy wiozłem . Powinienem się cieszy ć, że m ój plan się powiódł. Ależ tak, cieszę się. Jestem wprost zachwy cony .
Następnego dnia Franek wy brał się do Glenby, nawet nie udaj ąc, że pragnie m oj ego towarzy stwa. Podczas j ego nieobecności doglądałem budowy nowej cieplarni. Ale m ało m nie to obchodziło. W cieplarni m iałem zam iar hodować
róże, a to przy pom niało m i bladożółte róży czki, które Bietka przy pięła na piersi ty dzień tem u, kiedy zaj rzałem wieczorem . Choć raz nie natrafiłem na żadnego wielbiciela i spacerowaliśm y po lesie gadaj ąc tak j ak dawniej , nim nie rozdzieliła
nas j ej rozkwitła kobiecość i m oj e siwe włosy. Jedna z róż upadła na brunatne igliwie i po odprowadzeniu Bietki do dom u pobiegłem po nią ukradkiem . Teraz róży czka ta spoczy wała w m oim portfelu. Co u licha, przy szłem u wuj owi wy pada
chy ba kochać przy szłą bratanicę?
Zaloty Franka zdawały się cieszy ć powodzeniem . Inni wielbiciele znikli. Bieta uśm iechała się zachęcaj ąco, Sara prom ieniała, a j a pochlebiałem sobie, że za kulisam i pociągam za sznurki.
Pod koniec m iesiąca coś się popsuło. Któregoś wieczoru Franek wrócił z Glenby zasępiony i przestał się odzy wać. Trzeciego dnia wy brałem się więc do Biety. W ciągu tego m iesiąca rzadko tam zaglądałem , ale teraz uznałem to za swój
obowiązek.
Jak zwy kle Bietka spacerowała po lesie. By ła blada i sm utna, uznałem , że m artwi się sprzeczką z Frankiem . Rozj aśniła się na m ój widok, pewnie oczekiwała, że przy j eżdżam , by wszy stko naprawić. Udawała j ednak oboj ętność.
— Cieszę się, że nie całkiem o nas zapom niałeś — oświadczy ła chłodny m tonem . — Nie widziały śm y cię j uż od ty godnia.
— Bardzo m i pochlebia, że to zauważy łaś — powiedziałem siadaj ąc na zwalony m pniu i patrząc, j ak stoi nade m ną, wy soka i sm ukła. Opierała się o starą sosnę i nie spoglądała w m oj ą stronę. — Nie sądziłem , by ś pragnęła, żeby taki
zgrzy biały starzec j ak j a plątał ci się pod nogam i zakłócaj ąc idy llę.
— Dlaczego wciąż powtarzasz, że j esteś stary ? — spy tała gniewnie Bietka pom ij aj ąc m ilczeniem aluzj ę do Franka.
— Bo j estem . Świadczą o ty m m oj e siwe włosy . Zdj ąłem kapelusz, by j ej to udowodnić.
Bieta ledwie na nie spoj rzała.
— Masz akurat na ty le przy prószone skronie, żeby ci to dodawało dy sty nkcj i. Przecież m asz dopiero czterdzieści lat. To naj lepszy wiek dla m ężczy zny. Dopiero wtedy nabiera on rozsądku — choć j ak widać nie zawsze — dorzuciła
im perty nencko.
Zabiło m i serce. Czy żby Bietka coś podej rzewała? Czy to zdanie m iało świadczy ć o ty m , że odkry ła prawdę, i teraz się ze m nie śm iej e?
— Przy j echałem dowiedzieć się, co zaszło m iędzy tobą a Frankiem ? Bieta zagry zła usta.
— Nic — odparła.
— Bietko — powiedziałem z wy m ówką w głosie — wy chowy wałem cię, a w każdy m razie starałem się wy chować w poszanowaniu dla prawdy. Nie m ów, że to m i się nie udało. Daj ę ci j eszcze j edną szansę. Czy posprzeczałaś się z
Frankiem ?
— Nie — odparła ta nieznośna Bieta. — To on pokłócił się ze m ną. Wy szedł wściekły i wcale m i nie zależy , by tu wrócił.
Pokręciłem głową.
— Tak nie m ożna, Bietko. Jako stary przy j aciel dom u zastrzegam sobie prawo strofowania cię, aż do chwili twego zam ążpój ścia. Nie wolno ci dręczy ć Franka. On na to nie zasługuj e. Musisz za niego wy j ść.
— Muszę? — spy tała Bieta z wy piekam i na policzkach. Spoj rzała na m nie tak, że poczułem się nieswoj o. — Czy ty, Stefanie, naprawdę chcesz, żeby m wy szła za Franka?
Bieta m iała denerwuj ący zwy czaj podkreślania zaim ków.
— Tak, chcę. Wy daj e m i się, Bietko, że Franek j est naj odpowiedniej szy m kandy datem na twoj ego m ęża. Ufam m u. A j ako twój opiekun pragnę, żeby ś m ądrze wy brała. Zawsze dotąd słuchałaś m oich rad i wy chodziło ci to na dobre.
Prawda, Bietko? Franek j est wspaniały m człowiekiem i kocha cię cały m sercem . Wy j dź za niego. Nie nakazuj ę ci tego, nie m am prawa nic ci nakazać, a nawet gdy by m m iał prawo, to j esteś j uż zby t dorosła, żeby ci cokolwiek nakazy wać. Ale
ci szczerze radzę.
Nie patrzy łem na nią, wpatry wałem się w rozsłonecznione sosny . Każde słowo rozdzierało m i serce. Tak, Bietka powinna zostać żoną Franka. Ale co wówczas stanie się ze m ną?
Bieta podeszła do m nie i spoj rzała m i w oczy . Nie m ogłem j uż dłużej unikać j ej wzroku. Patrzy ła hardo, z wy soko podniesioną głową, pałały j ej oczy , na policzkach poj awiły się wy pieki. Ale to, co powiedziała, brzm iało potulnie.
— Jeśli naprawdę sobie tego, Stefanie, ży czy sz, wy j dę za Franka. Jesteś m oim przy j acielem . Zawsze słuchałam twoich rad i, j ak to słusznie zauważy łeś, nigdy tego nie żałowałam . Ty m razem też cię posłucham , ale sprawa j est zby t
poważna i m uszę wiedzieć, czy naprawdę tego chcesz. Spój rz m i w oczy — od chwili m ego powrotu ani razu nie spoj rzałeś m i prosto w oczy — i powiedz, że ży czy sz sobie, by m wy szła za Franka Douglasa.
Musiałem więc spoj rzeć j ej w oczy i cała m oj a natura zbuntowała się przeciwko kłam stwu, które m iałem zam iar wy powiedzieć. Jej władczy wzrok sprawił, że wy znałem prawdę.
— Nie, nie chcę, żeby ś poślubiła Franka, nie chcę. Kocham cię, Bieto. Jesteś m i droższa niż ży cie, droższa niż szczęście. Ale chcę, żeby ś ty by ła szczęśliwa i dlatego nam awiałem cię na m ałżeństwo z Frankiem , gdy ż uważam , iż m oże cię
on uszczęśliwić. Oto cała prawda.
Bieta spuściła główkę.
— Nie by łaby m szczęśliwa wy chodząc za m ąż nie za tego, kogo kocham — szepnęła.
Wstałem .
— Bieto, kogo ty kochasz? — spy tałem j ą także szeptem .
— Ciebie — odparła potulnie.
— Bietko… Przecież j estem dla ciebie za stary , m iędzy nam i j est ponad dwadzieścia lat różnicy … nie, to niem ożliwe…
— Co ty powiesz! — Bietka tupnęła nogą. — Przestań m i zawracać głowę tą swoj ą rzekom ą starością! Kochałaby m cię, nawet gdy by ś by ł w wieku Matuzalem a! Ale nie zam ierzam ubiegać się o twoj ą rękę. Nie chcesz, to nie! Mogę
zostać starą panną. Ale albo wy j dę za ciebie, albo za nikogo!
Odwróciła się na pół śm iej ąc się, na pół płacząc, a j a schwy ciłem j ą w ram iona i zam knąłem usta pocałunkiem .
— Bietko, j estem naj szczęśliwszy m człowiekiem na cały m świecie, a przy chodząc tu cierpiałem j ak potępieniec.
— I słusznie — zauważy ła Bietka. — Jeśli ktoś j est tak niem ądry, należy m u się, żeby cierpiał. Pom y śl, j ak ja się czułam . Kochałam cię, a ty starałeś się m nie wy dać za innego m ężczy znę. Stefanie, przecież j a cię j uż od dawna kocham ,
ale zrozum iałam to dopiero wtedy, gdy posłałeś m nie do tej ohy dnej szkoły. I m y ślałam , że po to właśnie m nie tam wy słałeś. Ale kiedy wróciłam , om al nie złam ałeś m i serca. To dlatego flirtowałam z ty m i poczciwy m i chłopcam i —
chciałam cię zranić, chciałam cię sprowokować. Ale ty wciąż zachowy wałeś się po oj cowsku. Już niem al zupełnie straciłam nadziej ę i kiedy sprowadziłeś tu Franka, usiłowałam pogodzić się z losem i wy szłaby m za niego, gdy by ś nalegał. Ale
m usiałam spróbować i zdoby łam się na odwagę, bo widziałam , j ak tam tego wieczoru wróciłeś po m oj ą różę. Ja też poszłam z powrotem do lasu, żeby m óc się spokoj nie wy płakać.
— Wprost trudno m i uwierzy ć, że m ogło m i się przy trafić coś tak cudownego j ak twoj a m iłość — szepnąłem .
— To chy ba nie takie nieoczekiwane — zauważy ła Bietka przy tulaj ąc głowę do m oj ego ram ienia. — Ty, Stefanie, nauczy łeś m nie wszy stkiego, co um iem , więc to ty właśnie powinieneś m nie nauczy ć m iłości. Musisz dokończy ć m oj ej
edukacj i.
— Bietko, kiedy nasz ślub?
— Jak ty lko wy baczę ci, że chciałeś m nie zm usić do m ałżeństwa z inny m m ężczy zną.
Wszy stko to m usiało stać się dla Franka ciężkim przeży ciem . Ale człowiek j est z natury egoistą, więc nie zaprzątaliśm y ty m sobie głowy. A Franek zachował się j ak przy stało Douglasowi. Kiedy zawiadom iłem go o m oich zaręczy nach,
zbladł, złoży ł m i naj lepsze ży czenia i zaraz wy j echał.
Po j akim ś czasie ożenił się i, o ile wiem , j est szczęśliwy . Ale nie tak szczęśliwy j ak j a, bo na świecie j est ty lko j edna Bieta, a Bieta j est m oj ą żoną.
Istota całkowicie niesamolubna
By ł to początek m aj a i pory wisty wieczorny wiatr wy dy m ał firanki w sy pialni, w której um ierała Naom i Etolland. Przenikliwe wilgotne powietrze wy pełniało pokój , ale chora nie pozwalała zam knąć okna.
— Nie, Karolino Holland, nie zam y kaj , bo nie uda m i się złapać oddechu. Nie m am zam iaru się udusić.
Przed oknem rosła wiśnia przy prószona biały m i pączkam i, Naom i wiedziała, że nie zobaczy j uż kwiecia. Zza gałęzi przeświecała am arantowa kopuła nieba. Powietrze by ło pełne odgłosów wiosny. Ktoś pogwizdy wał w stodole, potem
dobiegł cichy śm iech. Na gałązce wiśni przy siadł i zaświergotał ptak.
Pokoik by ł niewielki i ubogi, na podłodze z desek leżał ty lko szm aciany chodnik, ty nk by ł poobdłupy wany, ściany nagie i brudne. Naom i Holland nigdy zby tnio nie dbała o to, j ak wy gląda j ej otoczenie, ale teraz, w chwili śm ierci, uderzy ła
j ą j ego brzy dota.
Stoj ący przy otwarty m oknie dziesięcioletni chłopiec opierał się o parapet i pogwizdy wał. Jak na swój wiek by ł wy soki. I by ł śliczny — kasztanowe włosy zwij ały się w pukle, m iał bardzo białą cerę i rum ieńce na policzkach, niewielkie
zielonkawe oczy ozdobione by ły długim i czarny m i rzęsam i, usta by ły pełne, ty lko lekko cofnięta broda wskazy wała na brak charakteru.
Łóżko stało w naj bardziej oddalony m od okna kącie, a chora m im o straszny ch cierpień leżała zupełnie nieruchom o. Naom i Holland nigdy się nie skarży ła; kiedy ból stawał się nie do zniesienia, zagry zała bezkrwiste usta i wpatry wała się w
ścianę takim wzrokiem , że obecny ch przechodziły ciarki, nigdy j ednak nie wy dała j ęku.
W krótkich chwilach ulgi dalej interesowała się ty m , co dziej e się wokół niej . Nic nie um y kało j ej by stry m oczom i czuj ny m uszom .
Tego wieczoru leżała wy czerpana na zm iętoszony ch poduszkach, po południu m iała ciężki atak. Jej wy dłużona twarz robiła w półm roku wrażenie twarzy nieboszczki. Ciężki warkocz czarny ch włosów spły wał na kołdrę. Z dawnej urody
pozostały j uż ty lko te włosy , z który ch wciąż by ła dum na. I niezależnie od wszy stkiego żądała co dzień, by j e szczotkować i zaplatać.
U wezgłowia łóżka siedziała na krześle czternastoletnia dziewczy nka złoży wszy głowę na poduszce. Stoj ący przy oknie chłopiec by ł j ej przy rodnim bratem , ale Nika Carr w niczy m nie przy pom inała Krzy sia Hollanda.
Nagle ciszę przerwało stłum ione łkanie. Chora, która wpatry wała się w wieczorną gwiazdę, niecierpliwie odwróciła głowę.
— Przestań, Niko — powiedziała ostro. — Nie ży czę sobie, żeby m nie za ży cia opłakiwano, a i po m oj ej śm ierci będziesz m iała co innego do roboty. Gdy by nie Krzy ś, um arłaby m bez przy krości. Kiedy się m iało takie ży cie j ak j a,
śm ierć człowieka nie przeraża. Ty le, że powinno się um rzeć od razu, a nie po kawałeczku. To niesprawiedliwe!
Ostatnie zdanie wy głosiła takim tonem , j akby zwracała się do niewidzialnego ty rana, a głos by ł przenikliwy i silny. Chłopiec przestał pogwizdy wać, a dziewczy nka wy tarła oczy w spłowiały fartuch. Naom i dotknęła ustam i swego
warkocza.
— Ty , Niko, nigdy nie będziesz m iała takich włosów. Prawda, że szkoda j e pogrzebać razem ze m ną? Pam iętaj , żeby ś m nie ładnie uczesała przed położeniem do trum ny .
Dziewczy nka j ęknęła, a zabrzm iało to j ak skowy t rannego zwierzęcia. W tej sam ej chwili otworzy ły się drzwi i weszła j akaś kobieta.
— Krzy siu — napom niała ostro. — Ach, ty leniuchu. Naty chm iast leć po krowy . Świetnie wiesz, że czas j e przy prowadzić z pastwiska, a ty tu bezczy nnie wy siaduj esz i m uszę cię szukać po cały m dom u!
Chłopiec spoj rzał spode łba na ciotkę, ale nie śm iał zaprotestować i wy szedł, m rucząc coś pod nosem .
Ciotka zrobiła taki ruch, j akby chciała dać m u po uszach, ale opanowała się spoj rzawszy na Naom i Holland, która wprawdzie um ierała, ale nawet w takiej chwili należało się obawiać j ej gniewu. I ciotka, i j ej pom ocnica lękały się, że
paroksy zm y furii Naom i świadczą, że opętał j ą diabeł. Ostatni raz m iało to m iej sce trzy dni tem u, kiedy Krzy ś poskarży ł się na ciotkę. Nie, nie m iała zam iaru przeży wać tego po raz wtóry . Podeszła do łóżka i poprawiła pościel.
— Naom i, Sara i j a pój dziem y wy doić krowy . Zostanie z tobą Nika. Przy biegnie po nas, j eśli znów dostaniesz ataku.
Naom i spoj rzała na szwagierkę ze złośliwą saty sfakcj ą.
— Nie, Karolino, nie dostanę ataku. Dziś w nocy um rę. Ale nie m usicie spieszy ć się z doj eniem . Zaczekam .
Z przy j em nością zobaczy ła zaalarm owaną twarz Karoliny . Warto by ło j ą przerazić.
— Czy gorzej się czuj esz? — spy tała Karolina drżący m głosem . — Może poślę Karola po lekarza?
— Nie, nie poślesz. Na co m i lekarz? Niepotrzebne m i j ego pozwolenie, żeby um rzeć. Idź spokoj nie wy doić krowy . Nie um rę, póki nie wrócisz, nie chcę cię pozbawić przy j em ności asy stowania przy m oj ej śm ierci.
Pani Hollandowa zacisnęła wargi i wy szła z twarzą m ęczennicy. Naom i nie by ła zby t wy m agaj ącą pacj entką, ale z dużą saty sfakcj ą wy głaszała złośliwe ty rady i przy żadnej okazj i nie odm awiała sobie tej przy j em ności. Nawet na łożu
śm ierci dawała upust swej nienawiści do bratowej .
Przed dom em czekała z wiadram i na m leko Sara Spencer. Sarę Spencer zawsze m ożna by ło znaleźć tam , gdzie ktoś chorował. By ła świetną pielęgniarką dzięki swem u doświadczeniu i zupełnem u brakowi wrażliwości. Wy soka, brzy dka,
m iała pom arszczoną twarz i szpakowate włosy . Schludna i drobna Karolina o okrągłej twarzy wy glądała przy niej j ak dziewczy na.
Obie kobiety poszły do obory rozm awiaj ąc półgłosem o Naom i. W dom u zapanowała cisza.
W sy pialni Naom i zapadł zm rok. Nika nachy liła się nieśm iało nad m atką.
— Mam o, zapalić lam pę?
— Nie. Patrzę na tę gwiazdę nad wiśnią. Chcę zobaczy ć, j ak znika za wzgórzem . Od dwunastu lat patrzy łam na nią i chcę się z nią pożegnać. Bądź cicho. Muszę parę rzeczy przem y śleć i nie chcę, by m i przeszkadzano.
Dziewczy nka bezszelestnie wstała i oparła się o poręcz łóżka. Ukry ła twarz w rękach i gry zła j e, by nie płakać.
Naom i Holland nie widziała j ej . Patrzy ła na wiszącą nad hory zontem gwiazdę. Kiedy gwiazda znikła, dwukrotnie klasnęła w ręce, a na j ej twarzy poj awił się przerażaj ący wy raz. Ale gdy odezwała się, j ej głos brzm iał spokoj nie.
— Teraz, Niko, m ożesz zapalić świecę. Postaw j ą na półce, żeby światło nie raziło m nie w oczy . I usiądź w nogach łóżka, bo chcę cię widzieć. Mam ci coś do powiedzenia.
Nika usłuchała. Blade światło świecy pozwalało zobaczy ć, że dziewczy nka j est chuda i niezgrabna. Jedno ram ię sterczało wy żej . By ła ciem na tak j ak m atka, ale m iała nieregularne ry sy, a na twarz opadały j ej włosy w strąkach. Nad
okiem widniało czerwone znam ię.
Naom i Holland patrzy ła na nią z lekceważący m pobłażaniem , nigdy nie ukry wała, że ty lko takim uczuciem darzy córkę, całą m iłość ofiarowała sy nowi.
— Niko, czy drzwi są zam knięte?
Nika skinęła głową.
— Nie chcę, żeby nagle wpadła tu Karolina i znów zaczęła się wtrącać. Teraz doi krowy , m am y chwilę spokoj u i m uszę j ą wy korzy stać. Niko, j a um ieram i…
— Mam o!
— No, no, nie wy dziwiaj . Od dawna wiesz, że m uszę um rzeć. Gonię j uż resztkam i sił, więc m i nie przery waj i słuchaj .
— Tak, m am o.
— Chodzi o Krzy sia. Odkąd zachorowałam , wciąż o nim m y ślę. Przez cały rok próbowałam ze wzglądu na niego walczy ć z chorobą, ale nic z tego. Muszę um rzeć, a tak się o niego boj ę. Bardzo m nie to dręczy .
Um ilkła i wy chudzoną ręką uderzy ła w stół.:
— Gdy by by ł starszy, dałby sobie radę w ży ciu. Ale j est m ały m chłopcem , a Karolina go nie cierpi. A oboj e, póki nie dorośniecie, będziecie m usieli u niej m ieszkać. Karolina gotowa się nad nim pastwić. On pod wielom a względam i
przy pom ina oj ca, j est tak sam o uparty i łatwo wpada w złość. Nie potrafi sobie z nią poradzić. Niko, obiecaj m i, że po m oj ej śm ierci zaopiekuj esz się Krzy siem . I tak j est to twoim święty m obowiązkiem , ale chcę, żeby ś m i to przy sięgła. —
Dobrze, m am o — szepnęła uroczy ście dziewczy nka.
— Nie j esteś silna, nigdy nie by łaś. Ani zby t by stra. Gdy by ś by ła, m ogłaby ś m u wiele pom óc. Ale i tak m usisz zrobić dla niego wszy stko, co potrafisz. Przy sięgnij m i, że będziesz go bronić i nigdy go nie opuścisz, póki będzie twoj ej
pom ocy potrzebował. Niko, przy sięgnij m i.
Twarz Niki by ła blada i napięta. Złoży ła ręce j ak do m odlitwy .
— Przy sięgam , m am o.
Naom i wy czerpana opadła na poduszki. Podniecenie m inęło, z oczu wy zierała śm ierć.
— Lżej m i. Ach, gdy by m m ogła j eszcze poży ć chociażby rok. Nienawidzę Karoliny. Nienawidzę. Niko, nie pozwól j ej dręczy ć m oj ego chłopca. Bo wstanę z grobu i przy j dę do ciebie! Ze spadkiem nie będzie kłopotów, wszy stko zostało
prawnie załatwione. Krzy ś otrzy m a farm ę, gdy skończy lat osiem naście i będzie m ógł j ą prowadzić, zadba wówczas o twoj e potrzeby . Niko, nie zapom nij o swoj ej przy siędze.
W m leczarni Karolina Holland i Sara Spencer wlewały m leko do wirówki, zasępiony Krzy sztof pom pował. Dom Naom i stał z dala od drogi, prowadziła do, niej ruda ścieżka, dopiero za polem znaj dowała się stara farm a Hollandów, gdzie
m ieszkała Karolina, a teraz, gdy opiekowała się Naom i, obj ęła tam rządy j ej niezam ężna szwagierka Eliza.
Dziś Karolina m iała m ieć wolną noc i wrócić do dom u, ale prześladowały j ą słowa Naom i, choć przy pisy wała j e czy stej „przewrotności”.
— Zaj rzy j do niej , Saro — poprosiła m y j ąc wiadra — i zobacz, czy nie powinnam j ednak zostać. Jeśli trzeba, to zostanę. Z każdą inną kobietą człowiek wiedziałby , czego się trzy m ać, ale ona m ogła nas po prostu chcieć przerazić.
Kiedy Sara weszła do sy pialni, uznała, że Naom i nie pogorszy ło się, i tak też powiedziała Karolinie, ta j ednak postanowiła zostać.
Naom i j ak zwy kle zachowy wała się wy zy waj ąco. Kazała im sprowadzić Krzy sia, by m u powiedzieć dobranoc i ucałować go. Potem przez chwilę patrzy ła na niego z zachwy tem — na j asne loczki, różowe policzki i zręczną, silną
sy lwetkę. Chłopiec poczuł się nieswoj o i szy bko zlazł z łóżka. Kiedy wy chodził, patrzy ła za nim wy głodniały m wzrokiem . Zam knął drzwi, a ona j ęknęła. Sara Spencer przeraziła się. Nigdy dotąd nie sły szała j ęku Naom i.
— Naom i, gorzej się czuj esz? Wraca ból?
— Nie. Idź i każ Karolinie, żeby dała Krzy siowi przed snem trochę galaretki z winogron. Znaj dzie j ą w kom órce pod schodam i.
W dom u zapanowała całkowita cisza. Karolina zasnęła na kozetce w bawialni z drugiej strony sieni. Sara siedząc przy stoliku w sy pialni Naom i kiwała się nad robótką. Kazała Nice iść się położy ć, ale dziewczy nka nie zgodziła się. Wciąż
siedziała skulona w nogach łóżka, wpatruj ąc się bacznie w twarz m atki. Zdawało się, że Naom i śpi. Powoli dopalała się świeca. Nika m iała wrażenie, że na nią m ruga. Na ściance koły sał się cień głowy Sary. Firanki powiewały, j akby poruszała
j e ręka duchów.
O północy Naom i Holland otworzy ła oczy . W owej chwili, gdy m iała przekroczy ć granicę niewidzialnego świata, by ła z nią ty lko niekochana córka. — Niko, pam iętaj !
By ł to cichutki szept. Odchodząca dusza zdoby ła się na ostatni wy siłek. Po twarzy przebiegł dreszcz.
Rozległ się straszny krzy k. Zaspana Sara Spencer zerwała się i z konsternacj ą spoj rzała na rozpaczaj ącą dziewczy nkę. Wbiegła Karolina. Na łóżku leżała m artwa Naom i.
Naom i Holland leżała w trum nie w sy pialni, w której um arła. By ło tu ciem no i cicho, w reszcie dom u toczy ły się przy gotowania do pogrzebu. Nika krzątała się, spokoj na i m ilcząca. Od tam tej strasznej chwili nie przelała j uż łzy, niczy m
nie okazy wała swego bólu. Pewnie, j ak to przewidziała m atka, nie m iała na to czasu. Musiała się zaj ąć Krzy siem . Rozpaczał burzliwie i głośno. Płakał aż do ostatecznego wy czerpania. Nika pocieszała go, karm iła, ani na chwilę nie opuszczała.
Wieczorem zabrała go do swego pokoj u i czuwała nad j ego snem .
Po pogrzebie część m ebli spakowano, a część sprzedano. Zam knięto dom , farm ę oddano w dzierżawę. Dzieci zabrał stry j . Karolina nie lubiła ich, ale uważała to za swój obowiązek. Miała własny ch pięcioro dzieci, z który m i Krzy ś kłócił
się, odkąd zaczął chodzić.
Karolina nigdy nie przepadała za Naom i. Mało kto czuł do niej sy m patię. Beniam in Holland późno się ożenił, a j ego żona zaraz zaczęła woj ować z nową rodziną. By ła obca — przy j echała do Avonlea j ako wdowa, z trzy letnią córeczką.
Znalazła niewielu przy j aciół. Sporo osób utrzy m y wało, że nie j est zupełnie norm alna.
Po roku m ałżeństwa urodził się Krzy ś i od tej chwili m atka nie widziała poza nim świata. Uwielbiała go. Dla niego harowała i oszczędzała. Kiedy wy chodziła za Beniam ina Hollanda, niewiele m iał, a w sześć lat potem um arł j ako zam ożny
człowiek.
Naom i nawet nie udawała, że go opłakuj e. Wszy scy wiedzieli, że ży li z sobą j ak pies z kotem . Karol Holland i j ego żona by li oczy wiście po stronie Beniam ina i Naom i sam otnie m usiała stawiać czoło m ężowi. Po j ego śm ierci sam a
zaj m owała się farm ą i farm a przy nosiła dochód. Kiedy dopadła j ą owa taj em nicza choroba, która skróciła j ej ży cie, walczy ła z nią zaciekle i uporczy wie. Wy walczy ła rok ży cia i m usiała się poddać. W dniu, w który m nie m ogła j uż wstać z
łóżka, zaznała całej gory czy śm ierci widząc, j ak j ej nieprzy j aciółka obej m uj e we władanie dom .
Karolina Holland nie by ła złą kobietą. Nie darzy ła m iłością ani Naom i, ani j ej dzieci, ale skoro ta kobieta um ierała, przy zwoitość nakazy wała się nią zaj ąć. Karolina uważała, że sum iennie wy pełniła ten obowiązek.
Kiedy na cm entarzu w Avonlea wzgórek czerwonawej gliny wskazał m iej sce pochówku Naom i, Karolina zabrała do siebie Nike i Krzy sia. Krzy ś nie chciał opuścić dom u, ale uległ naleganiom Niki. Tulił się do niej szukaj ąc pociechy w
bólu.
W ciągu następny ch dni Karolina Holland doszła do wniosku, że bez pom ocy Niki nie dałaby sobie rady z Krzy siem . By ł uparty i nieznośny , ale siostra m iała na niego wielki wpły w.
W dom u Karola HoUanda nikt nie j adł za darm o chleba. Karol m iał sam e córki, więc Krzy ś przy dał się do drobny ch prac gospodarskich. Musiał pracować — czasem zlecano m u zby t wiele. Ale Nika pom agała m u i w taj em nicy przed
wszy stkim i wy kony wała przy naj m niej połowę j ego roboty . Kiedy kłócił się z kuzy nkam i, stawała zawsze po j ego stronie, a kiedy coś zbroił, ona przy znawała się do winy .
Eliza Holland by ła niezam ężną siostrą Karola. Przed m ałżeństwem Beniam ina prowadziła m u gospodarstwo i nigdy nie wy baczy ła Naom i, że ta wy sadziła j ą z siodła. Nienawidziła j ej i tą nienawiścią obdarzy ła teraz j ej dzieci. Na sto
sposobów starała się im dokuczy ć. Nika znosiłaby to cierpliwie, ale buntowała się ze względu na Krzy sia. Kiedy ś Eliza m ocno trzepnęła chłopca. Nika, która siedziała przy stole robiąc na drutach, zerwała się. Nagle stała się podobna do m atki.
Podniosła rękę i dwukrotnie spoliczkowała Elizę, na j ej twarzy pozostały dwa czerwone ślady .
— Za każdy m razem kiedy ciocia uderzy m oj ego brata — oświadczy ła wolno i m ściwie — spoliczkuj ę ciocię! Ciocia nie m a prawa go doty kać.
— A to m ała j ędza! — krzy knęła Eliza. — Wy kapana m atka! Opowiedziała o ty m wy darzeniu Karolinie i Nika została surowo ukarana. Ale odtąd Eliza nigdy j uż nie dręczy ła Krzy sia.
Nie da się powiedzieć, by na farm ie Hollandów panowała zgoda i harm onia, ale dzieci dorastały. Znękana Karolina m arzy ła, by j ak naj prędzej dorosły. Kiedy Krzy sztof Holland skończy ł siedem naście lat, by ł j uż m ężczy zną, krzepkim ,
wy sokim m ężczy zną. Chłopięca uroda znikła, ale większość osób uważała, że j est przy stoj ny .
Obj ął farm ę m atki i rodzeństwo rozpoczęło wspólne ży cie w dom u, który tak długo świecił pustkam i. Kiedy opuszczali siedzibę Hollandów, obie strony odczuły ulgę. Nika by ła wręcz szczęśliwa.
W ciągu ostatniego roku Krzy sztofa trudno by ło „okiełznać”, j ak to m awiał j ego stry j . Znalazł sobie podej rzany ch koleżków i wieczoram i późno wracał. Wtedy Karol Holland wpadał w gniew i coraz częściej dochodziło do przy kry ch
konfliktów.
Po powrocie do dom u Nika przez cztery lata m iała ciężkie ży cie. Krzy sztof lenił się i hulał. Zy skał opinię nicponia, stry j um y ł ręce. Ty lko Nika stała po j ego stronie, nie robiła m u nigdy wy m ówek i ty rała ponad siły, żeby gospodarstwo
nie podupadło. I j ej cierpliwość odniosła skutek. Krzy sztof poprawił się i zaczął pracować. Nigdy zresztą, nawet w przy stępie złości, nie by ł dla niej niedobry. Nie doceniał j ej przy wiązania, nie um iał się j ej za nie odwdzięczy ć, ale tolerował j e
i to by ło j ej j edy ną pociechą.
Kiedy Nika skończy ła dwadzieścia osiem lat, zapragnął się z nią ożenić Edward Bell. By ł on wdowcem w średnim wieku obarczony m czwórką dzieci, ale j ak Karolina nie om ieszkała przy pom nieć Nice, ta nigdy j eszcze nie m iała
konkurenta; Karolina na serio zabrała się da swatów. Pewnie by się j ej to udało, gdy by nie postawa Krzy sztofą Kiedy m im o zręczny ch m anewrów Karoliny przewąchał prawdę, wpadł w furię. Jeśli Nika zostawi go i wy j dzie za m ąż, on
sprzeda] farm ę i ruszy w diabły. Do Klondike. Nie zostanie tu bez niej . Karolina proponowała rozm aite rozwiązania, ale on by ł na wszy stkie argum enty głuchy i w końcu Nika nie wy szła za Edwarda Bella. Nie może opuścić Krzy sztofa,
oświadczy ła i Karolinie nie udało się j ej przekonać.
— Głupia j esteś, Niko — m ówiła. — Już ci się taka okazj a nie trafi. A Krzy ś za rok, dwa ożeni się i co wtedy ? Jego żona wy sadzi cię z siodła!
To by ł trafny strzał. Nika zbladła. Ale odpowiedziała cicho:
— Dom j est duży . Pom ieścim y się. Karolina pry chnęła.
— Może. Przekonasz się sam a. Ale widzę, że cię nie przekonam . Jesteś równie uparta j ak m atka. Mam nadziej ę, że tego nie pożałuj esz.
Minęły trzy lata. Krzy sztof zaczął starać się o Wiktorię Py e. Dopiero po j akim ś czasie wieść o ty m dotarła do uszu Hollandów i Niki. Wtedy rozpętało się piekło. Hollandowie i Py e’owie od trzech pokoleń nie rozm awiali. Nikt nie pam iętał
j uż, o co poszło, ale w grę wchodziła dum a rodzinna. Hollandowie nie zadaj ą się z Py e’am i.
Karol Holland choć postanowił, że nie będzie więcej zaj m ował się sprawam i Krzy sztofa, przy biegł, by m u przem ówić do rozsądku. Karolina prawiła kazania Nice, tak przej ęta, j akby to chodziło o j ej własnego brata.
Nike m ało obchodziła rodzinna waśń. Wiktoria by ła dla niej po prostu ry walką, tak j akby nią by ła każda dziewczy na, którą pokochałby Krzy ś. Po raz pierwszy w ży ciu poczuła zazdrość. Przeży wała koszm ar. Więc podbechty wana przez
Karolinę postanowiła pogadać z Krzy siem . Bała się, że go rozzłości, ale on przy j ął to pogodnie. Nawet go to lekko rozbawiło.
— Co m asz przeciwko Wiktorii? — spy tał.
Nika nie wiedziała, co odpowiedzieć. To prawda, nie m iała Wiktorii nic konkretnego do zarzucenia. Poczuła się bezradna. Krzy sztof roześm iał się.
— Pewnie j esteś zazdrosna — zauważy ł — ale przecież wiedziałaś, że kiedy ś się ożenię. Dom j est duży , pom ieścim y się. Bądź rozsądna. Nie słuchaj ty ch bzdur, które wy gaduj ą stry j ostwo. Mężczy zna żeni się dla siebie.
Pewnego dnia Krzy sztof wrócił bardzo późno. Nika j ak zwy kle czekała. By ł chłodny wiosenny wieczór. Nika usiadła pod oknem w wy sprzątanej kuchni.
Nie zapaliła lam py. Przez okno zaglądało światło księży ca. Wiał wiatr i przy nosił z ogródka zapach m ięty. Ogródek by ł staroświecki, rosło w nim wiele by lin zasadzony ch j eszcze przez Naom i. Nika skrupulatnie o nie dbała. Tego dnia też
pracowała w ogródku i czuła się bardzo zm ęczona.
By ła sam a i sam otność zaczęła j ej nagle dokuczać. Usiłowała pogodzić się z m ałżeństwem Krzy sztofa i częściowo j ej się to udało. Powtarzała sobie, że i tak będzie m ogła się nim zaj m ować i dbać o j ego wy gody. Postara się pokochać
Wiktorię, m oże zresztą m iło będzie m ieć w dom u drugą kobietę.
Kiedy usły szała kroki Krzy sztofa, zerwała się, by zapalić świecę. On na j ej widok nastroszy ł się, nigdy nie lubił, żeby na niego czekała. Usiadł przy piecu i zdj ął buty, a Nika przy gotowała m u coś do przekąszenia. Zj adł w m ilczeniu, ale
nie wstał, by pój ść do łóżka. Nike ogarnęły złe przeczucia. I wcale nie zdziwiła się, gdy nagle oświadczy ł:
— Niko, m am zam iar ożenić się j eszcze tej wiosny .
Nika pod stołem splotła ręce. Oczekiwała tego i oświadczy ła to bezbarwny m tonem .
— Musim y coś dla ciebie wy m y ślić — ciągnął Krzy sztof. — Wiktoria nie ży czy sobie… Wiktoria uważa, że m łoda para powinna by ć sam a, i m y ślę, że m a racj ę. Tobie też by łoby przy kro odstąpić j ej m iej sce pani dom u.
Nika próbowała coś odpowiedzieć, ale nie m ogła wy krztusić słowa, z j ej ust wy doby ł się ni to szloch, ni to pom ruk. Krzy sztof spoj rzał na nią. Rozgniewał go wy raz j ej twarzy . Niecierpliwie odepchnął krzesło.
— No, Niko, ty lko nie wy dziwiaj . To się na nic nie zda. Bądź rozsądna. Jestem do ciebie bardzo przy wiązany , ale m ężczy zna m usi się liczy ć z żoną. Ale nie bój się, zapewnię ci przy zwoite utrzy m anie.
— Chcesz powiedzieć, że twoj a żona wy gania m nie z dom u? — wy j ąkała Nika.
Krzy sztof zm arszczy ł brwi.
— Wiktoria powiada, że nie wy j dzie za m nie, j eśli będzie m usiała z tobą m ieszkać. Boi się ciebie. Tłum aczy łem j ej , że nie będziesz się do niej wtrącać, ale ona nie wierzy. To twoj a wina, Niko. Zawsze byłaś taka skry ta, że ludzie uważaj ą
cię za dziwaczkę. Wiktoria j est m łodą, ży wą dziewczy ną i źle by się wam współży ło. Nikt cię nie wy gania. Zbuduj ę ci gdzieś dom ek i będzie ci tam dużo lepiej . Więc nie zawracaj m i głowy .
Nika nie wy glądała na kogoś, kto chciałby zawracać głowę. Siedziała j ak skam ieniała. Krzy sztof wstał z ulgą, że m a j uż tę rozm owę za sobą.
— Pój dę spać. Ty j uż dawno powinnaś się by ła położy ć.
Kiedy wy szedł. Nika zaszlochała i rozej rzała się nieprzy tom ny m wzrokiem . Miała ciężkie ży cie, ale nie zaznała j eszcze takiej rozpaczy .
Wstała, przeszła przez sień i otworzy ła drzwi pokoj u, w który m um arła m atka. Pokój ten by ł zawsze zam knięty i wy glądał tak j ak wówczas. Nika chwiej nie podeszła do łóżka i usiadła.
Przy pom niała sobie obietnicę złożoną m atce. Teraz więc nie będzie m ogła j ej dalej wy pełniać. Ma opuścić dom i j edy ną istotę, którą kocha. A Krzy sztof zgadza się na to, zapom niawszy o j ej poświęceniach. Tak, bardziej m u zależy na
tej czarnookiej dziewczy nie niż na siostrze. Nika zakry ła rękam i płonące oczy i głośno j ęknęła.
Karolina Holland, dowiedziawszy się o ty m , przeży ła wspaniałą chwilę. Mało rzeczy m ogłoby j ej sprawić taką saty sfakcj ę, co oświadczenie: „A nie m ówiłam ?” Niem niej wy powiedziawszy te słowa zaproponowała Nice, by u nich
zam ieszkała. Eliza zm arła, Nika, j eżeli zechce, m oże zaj ąć j ej m iej sce.
— Nie m ożesz m ieszkać sam a… To bzdury. Jeśli Krzy sztof zam ierza pokazać ci drzwi — m y cię weźm iem y. Zawsze by łaś niem ądra, że go tak rozpieszczałaś. Widzisz, j ak ci się odwdzięcza! Wy rzuca cię j ak psa na skinienie palcem
przy szłej żoneczki. Żałuj ę, że nie widzi tego wasza m atka!
To chy ba po raz pierwszy po śm ierci Naom i Karolina wy raziła żal. Ostro natarła na Krzy sztofa, a ten zwy m y ślał j ą i kazał się nie wtrącać.
Kiedy Karolina ochłonęła, om ówiła z Krzy sztofem dalsze losy Niki, a ta zgodziła się na wszy stko. Mało j ą obchodziło, co się z nią stanie. Kiedy Krzy sztof sprowadził Wiktorię do dom u, w który m kiedy ś harowała i cierpiała j ego m atka,
Niki j uż tam nie by ło. Zaj ęła u Karolostwa Hollandów m iej sce Elizy — bezpłatnej służącej nieco wy ższego rzędu.
Karol i Karolina traktowali j ą dobrze, m iała m nóstwo roboty. Przez pięć lat prowadziła nudne, m onotonne ży cie. Ani razu nie przekroczy ła progu dom u, w który m Wiktoria Holland, tak j ak kiedy ś Naom i, sprawowała absolutną władzę.
Ciekawość Karoliny zwy cięży ła gniew i zaglądała tam czasem , dzieląc się z Niką swoim i obserwacj am i. Ale ta raz ty lko okazała zainteresowanie, a to wówczas gdy dowiedziała się, że Wiktoria urządziła salonik w pokoj u, w który m um arła
Naom i. Nika na m y śl o ty m świętokradztwie poczerwieniała i zabły sły j ej oczy . Ale nie wy powiedziała słowa nagany .
Nika tak j ak całe Avonlea wiedziała, że m ałżeństwo Krzy sztofa nie układa się naj lepiej . Oczy wiście obwiniała za to, zresztą niesłusznie, Wiktorię i znienawidziła j ą j eszcze bardziej .
Krzy sztof rzadko zaglądał do dom u Karola. Pewnie się wsty dził. By ł ponury i m ilczący . Mówiono, że znów zaczął pić.
Której ś j esieni Wiktoria Holland wy brała się do m iasta odwiedzić zam ężną siostrę. Zabrała z sobą j edy naczkę. Krzy sztof został w dom u sam .
Owa j esień pozostała w pam ięci Avonlea. Opadły j uż liście, skróciły się dni, poj awił się strach. To Karol Holland przy niósł któregoś wieczoru ponure wieści.
— W Charlottetown poj awiła się ospa. Zachorowało j uż kilka osób. Przy wieźli j ą m ary narze. Jeden z nich przy szedł na koncert w m ieście, a zaraz następnego dnia zabrano go do szpitala.
Charlottetown by ło blisko i wszy scy tam często j eździli, zapanowało więc ogólne przerażenie.
Kiedy następnego dnia Karolina opowiedziała o ty m Krzy sztofowi, ten zbladł. Otworzy ł usta, j akby chciał coś powiedzieć, ale zaraz j e zam knął. Siedzieli w kuchni, Karolina przy biegła oddać poży czoną herbatę i przy okazj i przy j rzeć się
pod nieobecność Wiktorii, czy utrzy m uj e ona w porządku dom . Cały czas rozglądała się, nie zauważy ła więc bladości bratanka.
— Jak się ktoś zaraził, to po j akim czasie zachoruj e? — spy tał Krzy sztof, gdy Karolina zbierała się j uż do odej ścia.
— Dziesięć dni do dwóch ty godni — odpowiedziała. — Muszę zaraz zaszczepić córki. Może by ć epidem ia. Kiedy oczekuj esz powrót Wiktorii?
— Jak się j ej zachce wrócić — brzm iała szorstka odpowiedź.
W ty dzień później Karolina zauważy ła do Niki:
— Nie wiem , co się stało Krzy sztofowi. Cały czas wy siaduj e w dom u. To coś nowego! Może się rozkoszuj e spokoj em . Chy ba zaj rzę po wy doj eniu krów. Chodź ze m ną, Niko.
Nika przecząco potrząsnęła głową. By ła równie uparta j ak m atka i nie zam ierzała przekroczy ć progu dom u Wiktorii. Cierpliwie cerowała skarpetki siedząc na swy m ulubiony m m iej scu przy wy chodzący m na zachód oknie, skąd za
opadaj ący m w dół polem i klonowy m gaikiem widziała utracony dom .
Po wy doj eniu krów Karolina narzuciła na głowę chustę i pobiegła przez pola. Dom wy glądał na opuszczony . Kiedy walczy ła ze skoblem bram y , otworzy ły się kuchenne drzwi i w progu stanął Krzy sztof.
— Niech ciocia nie podchodzi! — krzy knął.
Karolina aż się cofnęła. Jakaś nowa sprawka Wiktorii?
— Niech ciocia wróci do dom u i poprosi stry j a, żeby wezwał doktora Spencera. Jestem chory .
Karolina przeraziła się i znów cofnęła o parę kroków.
— Co ci j est?
— By łem w Charlottetown na tam ty m koncercie. Ten m ary narz siedział koło m nie. Wy glądał na chorego. To by ło równo dwanaście dni tem u. I od wczoraj źle się czuj ę. Poślij cie po lekarza. I niech nikt nie zbliża się do m ego dom u.
Wszedł do środka i zam knął drzwi. Karolina chwilę stała ogarnięta paniką. Potem pobiegła, j akby j ą ktoś gonił. Nika zobaczy ła j ą i podeszła do drzwi.
— Niech Bóg m a nas w swoj ej opiece! — zawołała Karolina. — Krzy sztof j est chory i boi się, że to ospa. Gdzie Karol?
Nika oparła się o drzwi. Chwy ciła się za serce, ostatnio często wy kony wała ten ruch. Karolina, m im o że tak przej ęta, zauważy ła to.
— Niko, czem u się wciąż chwy tasz za serce? Boli cię? — spy tała ostro.
— Nie wiem . Tak, coś m nie zakłuło, ale j uż przeszło. Czy ciocia powiedziała, że Krzy sztof m a ospę?
— On tak twierdzi i zważy wszy na okoliczności, j est to zupełnie m ożliwe. Nigdy się tak nie przeraziłam . Muszę zaraz znaleźć Karola…
Nika ledwie j ej słuchała. Krzy sztof j est chory — i sam — ona m usi do niego pój ść. Kiedy Karolina bez tchu wróciła z obory , Nika w chuście na głowie stała przy stole pakuj ąc rzeczy .
— Niko! Gdzie się wy bierasz?
— Do dom u — odparła Nika. — Krzy sztofa trzeba będzie pielęgnować, więc m uszę się ty m zaj ąć.
— Weroniko Carr! Chy ba zwariowałaś. To ospa! Ospa! Zabiorą go do szpitala w m ieście. Nie wolno ci wchodzić do tego dom u.
— Muszę — Nika stawiła czoło ciotce. Jak zwy kle w chwilach napięcia zrobiła się podobna do m atki. — Nie dam go zabrać do szpitala. Tam nie będzie m iał dostatecznej opieki. Niech ciocia nie próbuj e m nie zatrzy m y wać, przecież cioci
nic nie grozi.
Karolina bezradnie usiadła. Czuła, że niczego nie wy perswaduj e tej zdeterm inowanej kobiecie. Może, gdy by by ł tu Karol… Ale Karol pobiegł po lekarza.
Nika stanowczy m krokiem ruszy ła ścieżką polną, którą j uż od ty lu lat nie szła. Nie czuła strachu, lecz radosne podniecenie. Krzy sztof znów j ej potrzebuj e, nie m a tej , która ich rozdzieliła. Przenikliwe wieczorne powietrze przy pom niało j ej
tam tą wiosnę i złożoną m atce obietnicę.
Krzy sztof zobaczy ł, że nadchodzi, i zaczął j ej dawać znaki, by się cofnęła.
— Nie zbliżaj się, Niko. Czy Karolina nie powiedziała ci, że pewnie m am ospę?
Nika nie przy stanęła. Przeszła przez podwórze i znalazła się na schodkach ganku. On cofnął się i usiłował zam knąć drzwi.
— Zwariowałaś! Uciekaj , póki czas.
Nika pchnęła drzwi i stanowczo weszła do środka.
— Już za późno. Jestem tu i będę cię pielęgnować, j eśli rzeczy wiście dostaniesz ospy. Może j ednak nie. Teraz każdy, kogo zaboli m ały palec, uważa, że to ospa. Tak czy owak powinieneś się zaraz położy ć, żeby się nie zaziębić. A j a zapalę
lam pę i ci się przy j rzę.
Krzy sztof opadł na krzesło. Jego zwy kły egoizm wziął górę i nie usiłował j uż przekony wać Niki, by odeszła. Ona postawiła koło niego lam pę i przy j rzała się bacznie j ego twarzy .
— Musisz m ieć dużą gorączkę. Co ci dolega? Kiedy zachorowałeś?
— Wczoraj . Dostałem dreszczy i łam ało m nie w kościach. Niko, j ak m y ślisz, to naprawdę ospa? Um rę?
Chwy cił j ą za rękę i patrzy ł błagalny m wzrokiem dziecka. Nika poczuła, że fala m iłości zalewa j ej wy głodniałe serce.
— Nie m artw się, wielu chory ch na ospę zdrowiej e, j eśli się ich dobrze pielęgnuj e, a j a będę cię pielęgnować. Karol pobiegł po lekarza i dowiem y się, co ci j est. Kładź się do łóżka.
Zdj ęła chustę i powiesiła na kołku. Czuła się tak, j akby nigdy nie opuszczała tego dom u. Wróciła do swego królestwa i nikt nie zam ierzał go j ej odebrać. Kiedy w dwie godziny później poj awił się doktor Spencer ze stary m Idzim
Blewettem , który za m łodu przeszedł ospę, dom by ł sprzątnięty i unosił się w nim zapach środków odkażaj ący ch. Z bawialni Wiktorii Nika wy rzuciła m eble. Na dole nie by ło sy pialni, tu więc zam ierzała położy ć chorego Krzy sztofa.
Lekarz m iał strapioną m inę.
— Bardzo m i się to nie podoba, ale nie m am j eszcze pewności. Jeśli to ospa — j utro poj awi się wy sy pka. Może zabierzem y go do szpitala?
— Nie — odparła zdecy dowanie Nika. — Sam a będę go pielęgnować. Nie boj ę się i j estem zdrowa i silna.
Lekarz skinął głową.
— Dobrze. By ła pani szczepiona?
— Tak.
— Cóż, w tej chwili nic się nie da zrobić. Niech się pani położy i odpocznie.
Ale Nika nie chciała o ty m sły szeć. Należało się zaj ąć m nóstwem rzeczy. Wy szła do sy pialni i otworzy ła okno. W bezpiecznej odległości stał na uboczu Karol Holland. Wiatr przy niósł woń środków dezy nfekuj ący ch, który m i się sowicie
skropił.
— Co m ówi lekarz? — zawołał.
— Przy puszcza, że to ospa. Czy dał stry j znać Wiktorii?
— Tak, Kuba Blewett poj echał do m iasta i j ą zawiadom ił. Zostanie na czas choroby Krzy sia u siostry . Tak będzie naj m ądrzej . Strasznie się wy straszy ła.
Nika wzgardliwie wy dęła usta. Nie m ogła zrozum ieć, j ak żona m oże opuścić m ęża w chorobie, niezależnie o j aką chorobę chodzi. Ale to i lepiej , będzie m iała Krzy sztofa ty lko dla siebie.
Noc by ła długa i m ęcząca, ale i tak świt poj awił się zby t wcześnie, gdy ż przy niósł z sobą sm utną pewność — by ła to ospa. Lekarz nie m iał j uż wątpliwości. Nika do tej chwili m iała j eszcze nadziej ę, ale kiedy dowiedziała się naj gorszego,
zachowała spokój .
W południe nad dom em zawisła żółta flaga i podj ęto nieodzowne decy zj e. Karolina m iała dla nich gotować, Karol przy nosić posiłki i zostawiać j e na podwórzu. Stary Idzi Blewett będzie co dzień przy chodził, zaj m ie się gospodarstwem . A
Nika zaczęła długą, beznadziej ną walkę ze śm iercią.
By ła ona bardzo wy czerpuj ąca. Krzy sztof w tej przerażaj ącej chorobie wy glądał tak, że m ożna by wy baczy ć naj bliższej m u osobie, gdy by uciekła. Nika ani na chwilę nie odeszła od j ego łóżka. Czasem drzem ała w stoj ący m obok fotelu,
„ale nigdy się nie kładła. By ła niezwy kle wy trzy m ała, a j ej cierpliwość i czułość m iały w sobie coś nadludzkiego. Krzątała się bezszelestnie, z uśm iechem na ustach, a w oczach poj awił się wy raz, j aki widuj e się na obrazkach święty ch. Cały
świat zam y kał się dla niej w czterech ścianach pokoj u, w który m leżał ukochany , j akże odstręczaj ąco wy glądaj ący , chory brat.
Któregoś dnia lekarz po zbadaniu pacj enta zasępił się. Choć j ego zawód uodpornił go na wiele rzeczy, nie czuł się na siłach, by uprzedzić Nikę, że j ej brat nie m a j uż żadny ch szans. Nigdy nie widział, by ktoś aż z takim oddaniem
pielęgnował bliską osobę. Jak tu powiedzieć, że j ej poświęcenie nie zdało się na nic?
Ale Nika sam a to zobaczy ła. Lekarz uznał, że przy j ęła to bardzo spokoj nie. I doczekała się nagrody .
W nocy nachy liła się nad Krzy sztofem , a on otworzy ł spuchnięte powieki. By li sam i, w szy by bębnił deszcz.
Krzy sztof uśm iechnął się spieczony m i wargam i i wy ciągnął do siostry rękę.
— Niko — szepnął — j esteś naj wspanialszą siostrą na cały m świecie. Źle cię potraktowałem , a ty m nie nie odstąpiłaś. Powiedz Wiktorii, że m a cię kochać i…
Jego głos zam ienił się w niewy raźny pom ruk. Nika została sam a.
Następnego dnia w pośpiechu pogrzebano Krzy sztofa Hollanda. Doktor zdezy nfekował dom , a Nika m usiała w nim pozostać i poddać się kwarantannie. Nie przelała ani j ednej łzy, lekarz dziwił się, ale pełen by ł adm iracj i dla niej .
Oświadczy ł, że nigdy nie spotkał tak świetnej pielęgniarki. Nike m ało interesowały pochwały czy nagany . Coś w niej pękło. Zastanawiała się, j ak będzie dalej ży ć.
Późny m wieczorem weszła do pokoj u, w który m um arła j ej m atka i um arł j ej brat. Okno by ło otwarte i powiew świeżego powietrza sprawił j ej przy j em ność. Uklękła koło łóżka.
— Mam o — powiedziała głośno — dotrzy m ałam m oj ej przy sięgi. Kiedy po długiej chwili spróbowała wstać, zatoczy ła się i upadła na łóżko, chwy taj ąc się za serce. Rano znalazł j ą tam stary Idzi Blewett. Na j ej twarzy zasty gł uśm iech.
Ten pospolity facet
W dzień ślubu m oj ej m aleńkiej obudziłam się wcześnie i pobiegłam do j ej sy pialni. Dawno, dawno tem u kazała m i obiecać, że to j a, nie kto inny , obudzi j ą tego poranka.
— To ty , ciociu Rachelo, wzięłaś m nie pierwsza w ram iona, kiedy przy szłam na świat — powiedziała — i chcę, żeby ś ty pierwsza uściskała m nie w ten cudowny dzień.
Ale to by ło naprawdę dawno tem u i teraz serce m ówiło m i, że nie będę m usiała j ej budzić. Miało racj ę. Filipa j uż nie spała, leżała oparłszy głowę na ręce i wpatry wała się w okno, przez które sączy ł się blady świt przej m uj ąc dreszczem .
Miałam raczej ochotę płakać niż się radować i znów zabolało m nie serce, kiedy zobaczy łam j ej bladą sm utną twarz, wy glądała, j akby czekał j ą całun, a nie ślubny welon. Ale kiedy usiadłam na łóżku i wzięłam j ą za rękę, dzielnie się
uśm iechnęła.
— Wy glądasz, m aleńka, j akby ś nie zm ruży ła dziś oka.
— Bo tak by ło — odparła. — Ale ta noc nie dłuży ła m i się, przeciwnie, wy dała m i się zby t krótka. My ślałam o ty lu rzeczach… Która to godzina, ciociu Rachelo?
— Piąta.
— Zatem za sześć godzin…
Nagle usiadła, gęsta grzy wa ciem ny ch włosów opadła j ej na ram iona, obj ęła m nie, ukry ła m i twarz na piersiach i zaczęła płakać. Tuliłam j ą i pocieszałam , nie m ówiąc słowa. Po chwili przestała szlochać, nie podniosła j ednak główki, nie
chciała, żeby m zobaczy ła j ej twarz.
— Inaczej to sobie wy obrażały śm y , prawda, ciociu Rachelo?
— Bo powinno by ć inaczej — oświadczy łam . Nigdy nie ukry wałam , co m y ślę o ty m m ałżeństwie, nie potrafię udawać. By ło ono dziełem m acochy Filipy, co do tego nie m iałam naj m niej szy ch . wątpliwości. Gdy by nie ona, nigdy by
do tego m ałżeństwa nie doszło, , m oj a m aleńka nigdy by nie przy j ęła oświadczy n Marka Fostera.
— Nie m ówm y o ty m — poprosiła błagalnie. Takim tonem i przem awiała do m nie j ako dziecko, kiedy j ej na czy m ś szczególnie zależało. — Porozm awiaj m y o dawny ch czasach i o nim .
— Przecież nie będziesz go dziś wspom inać, skoro za parę godzin m asz wy j ść za Marka Fostera?
Ale ona zasłoniła m i usta ręką.
— Ostatni raz, ciociu Rachelo. Od dziś nie będę o nim m ówić, nie będę m y śleć. To j uż cztery lata, odkąd wy j echał. Ciociu Rachelo, pam iętasz, j ak wy glądał?
— No pewnie — odparłam krótko. Rzeczy wiście pam iętałam . Nikt, kto znał Owena, nie m ógł zapom nieć j ego twarzy — podłużnej j asnej twarzy, i oczu, które stworzone by ły po to, aby z m iłością patrzy ć. A teraz ta ziem ista cera i
wy sunięta szczęka Marka Fostera! Nie, nie by ł szczególnie brzy dki, ale okropnie pospolity .
— On by ł piękny, prawda ciociu Rachelo? — ciągnęła m oj a m aleńka ty m swoim wzruszaj ący m głosikiem . — Taki wy soki i silny — piękny. Wciąż rozpaczam , że rozstaliśm y się w gniewie. Jakże by liśm y niem ądrzy. Ale wszy stko by się
naprawiło, gdy by nie zginął. Wiem o ty m . Jestem pewna, że m i wy baczy ł. Zawsze sądziłam , że pozostanę wierna j ego pam ięci i po tam tej stronie spotkam y się tak j ak kiedy ś. Cóż, stało się inaczej .
— To sprawka twoj ej m acochy i intry g Marka Fostera.
— Nie, Marek nie j est intry gantem . Nie bądź dla niego niesprawiedliwa. On j est naprawdę dobry m człowiekiem .
— Jest głupi j ak cielę i uparty j ak m uł Salom ona — powiedziałam , m usiałam to powiedzieć. — To pospolity facet, a wy obraża sobie, że j est wart m oj ej ślicznej m aleńkiej .
— Nie m ów o Marku — poprosiła znów. — Mam zam iar by ć dla niego naj lepszą żoną. Ale j eszcze przez parę godzin j estem panią sam ej siebie i chcę, żeby te parę godzin należało ty lko do niego, i znów m ówiła o nim , a j a trzy m ałam j ą
w ram ionach i kraj ało m i się serce. Może to nawet j a bardziej cierpiałam , bo ona j uż postanowiła, co zrobi, i się z ty m pogodziła. Wy j dzie za m ąż za Marka Fostera, choć serce j ej pozostało we Francj i przy m ogile, w nie znany m nikom u
m iej scu, gdzie Hunowie pochowali Owena Blaira, — j eśli w ogóle go pochowali. Filipa przy pom niała m i, czy m dla siebie by li od wczesnego dzieciństwa; razem chodzili do szkoły i j uż wtedy postanowili, że pobiorą się, gdy dorosną. Mówiła m i
o j ego pierwszy ch m iłosny ch wy znaniach, o swoich m arzeniach i nadziej ach. Nie wspom niała ty lko o ty m , j ak Owen stłukł Marka Fostera, kiedy ten przy niósł j ej j abłek. Ani razu nie wy m ówiła im ienia Marka, ty lko Owen i Owen — j ak
wy glądał i kim by został, gdy by nie m usiał pój ść na tę straszną woj nę i gdy by tam nie poległ.
Potem zam ilkła i opadła na poduszki. Zeszłam na dół rozpalić ogień pod kuchnią. Czułam się stara i zm ęczona. Powłóczy łam nogam i, a do oczu wciąż napły wały m i łzy, choć usiłowałam j e powstrzy m ać, bowiem łzy w dzień ślubu to
bardzo zły om en.
Wkrótce zeszła na dół Izabella Clark, ona prom ieniała radością. Nie lubiłam Izabelli od chwili, gdy wy szła za oj ca Filipy, ale tego ranka czułam do niej j eszcze większą niechęć niż zwy kle. By ła ona j edną z ty ch fałszy wy ch, podstępny ch
kobiet, które się zawsze uśm iechaj ą i knuj ą swoj e. Muszę przy znać, że dla Filipy by ła zawsze dobra, ale ten dzisiej szy ślub m oj ej m aleńkiej by ł j ej dziełem .
— Wcześnie wstałaś, Rachelo — powiedziała uprzej m ie, uśm iechaj ąc się j ak zwy kle, choć w głębi serca ona też m nie nienawidziła. — To dobrze, m am y m nóstwo roboty . Przed ślubem j est zawsze ty le zaj ęć…
— Taki tam ślub — zaprotestowałam kwaśno. — Pobieraj ą się chy łkiem , j akby się tego wsty dzili — i rzeczy wiście m aj ą czego — a zaraz po cerem onii wy j eżdżaj ą.
— Filipa ży czy ła sobie cichego ślubu, przecież wiesz o ty m — łagodnie napom niała m nie Izabełla. — Sły szałaś chy ba, że j a chciałam urządzić huczne wesele.
— Och, rzeczy wiście, cichy ślub j est stosowniej szy . Im m niej osób zobaczy , j ak Filipa wy chodzi za m ąż za takiego człowieka j ak Marek Foster, ty m lepiej .
— Marek Foster j est bardzo przy zwoity m człowiekiem .
— Żaden przy zwoity człowiek nie chciałby kupować sobie żony — zaprotestowałam , nie zam ierzaj ąc j ej ustąpić. — To pospolity facet, nie godzien m oj ej m aleńkiej . Chwała Panu, że j ej m atka nie doży ła tego dnia, choć z drugiej strony ,
gdy by ży ła, nigdy by do tego nie doszło.
— Sądzę, że m atka Filipy tak sam o j ak zwy kli śm iertelnicy wzięłaby pod uwagę fortunę Marka — złośliwie zauważy ła Izabella.
Wolałam j ej złośliwości od słodkich słów. Mniej j ej się wtedy bałam .
Ślub m iał się odby ć o j edenastej , o dziewiątej poszłam więc na górę pom óc Filipie ubrać się. Niezby t j ej zależało, j ak będzie wy glądać. O, inaczej by by ło, gdy by to Owen m iał by ć panem m łody m . Wtedy dbałaby o każdy szczegół, a
teraz m ówiła ty lko: — Tak, świetnie, ciociu Rachelo — nawet nie przeglądaj ąc się w lustrze.
Ale i tak prześlicznie wy glądała w swoim ślubny m stroj u. Uroda m oj ej m aleńkiej j aśniałaby , nawet gdy by j ą ubrać w żebracze łachm any . A w białej sukience i w welonie wy glądała j ak królewna. I by ła równie dobra, co piękna.
Potem poprosiła m nie, by m zeszła na dół.
— Chcę by ć przez tę ostatnią godzinę sam a. Pocałuj m nie, ciociu Rachelo — mamo Rachelo.
Kiedy zeszłam na dół, płacząc j ak głupia, usły szałam stukanie do drzwi. W pierwszej chwili chciałam poszukać Izabelli, by otworzy ła, bo przy puszczałam , że to Marek Foster przy szedł tak wcześnie, i bałam się, że zem dli m nie na j ego
widok. Jeszcze teraz drżę na m y śl, że m ogłam to zrobić. Bo co by się stało, gdy by m rzeczy wiście posłała Izabellę?
Ale na szczęście poszłam sam a i otworzy łam drzwi, m aj ąc nadziej ę, że Marek Foster zobaczy na m oj ej twarzy ślady łez. I zachwiałam się na nogach.
— Owen! Na litość Boską, Owen! — i zam arłam , bo prawdę m ówiąc sądziłam , że to duch Owena poj awił się, by przeszkodzić tem u m ałżeństwu.
Ale on wbiegł i chwy cił m nie za ręce, i przekonałam się, że j est człowiekiem z krwi i kości.
— Ciociu Rachelo, nie j est j eszcze za późno? — spy tał oszalały m głosem . — Ciociu?!
Przy j rzałam m u się, nie zm ienił się, by ł ty lko opalony i m iał na czole białą bliznę, więc choć nic nie rozum iałam , odczułam głęboką ulgę.
— Nie, nie j est za późno.
— Dzięki Bogu — szepnął. I wciągnął m nie do saloniku zam y kaj ąc za sobą drzwi.
— Powiedzieli m i na dworcu, że Filipa wy chodzi dzisiaj za Marka Fostera. Nie m ogłem w to uwierzy ć, ale przy j echałem galopem . Ciociu Rachelo, czy to prawda? Nawet j eśli o m nie zapom niała, to przecież nie m ogła pokochać Marka?!
— To prawda, że wy chodzi za Marka — odparłam śm iej ąc się i szlochaj ąc. — Ale go nie kocha. Wciąż m y śli o tobie. To robota j ej m acochy. Marek m a dużą sum ę na hipotece tej farm y i powiedział Izabelli Clark, że j eśli Filipa za niego
wy j dzie, to zrezy gnuj e z j ej spłaty . Filipa poświęca się dla m acochy ze względu na pam ięć oj ca. To twoj a wina! — zawołałam , wracaj ąc do równowagi. — My śleliśm y , że nie ży j esz! Dlaczego nie wróciłeś? Dlaczego nie napisałeś?
— Ależ po wy j ściu ze szpitala pisałem , i to nieraz. I nigdy nie otrzy m ałem słowa odpowiedzi. Więc m y ślałem , że Filipa nie ży czy sobie m oich listów.
Od razu wiedziałam , choć nie m am na to żadny ch dowodów, że m usiała to zrobić Izabella Clark. Ta kobieta nie cofa się przed niczy m .
— Zastanowim y się nad ty m kiedy indziej — odparł niecierpliwie Owen. — Teraz m uszę zobaczy ć Filipę.
— Zaraz się ty m zaj m ę — oświadczy łam ochoczo, ale drzwi otworzy ły się i do bawialni weszli Izabella i Marek. Nigdy nie zapom nę wy razu twarzy Izabelli. Niem al m i j ej by ło żal. Zżółkła i zaczęły j ej biegać oczy — zrozum iała, że
m usi pogrzebać swoj e nadziej e, że j ej knowania na nic się nie przy dały. Nie od razu spoj rzałam na Marka Fostera, a kiedy spoj rzałam , na j ego twarzy nie m alował się żaden wy raz. By ła nieruchom a i pospolita j ak zwy kle; przy postawny m
Owenie wy glądał niem al na karła. Nikt nie wy brałby go na pana m łodego.
Pierwszy odezwał się Owen.
— Chciałby m się zobaczy ć z Filipa — oświadczy ł takim tonem , j akby wy j echał nie dalej niż wczoraj .
Cała słody cz Izabelli znikła, okazała swoj ą prawdziwą naturę kobiety pozbawionej wszelkich skrupułów.
— O ty m nie m a m owy — oświadczy ła zdesperowany m tonem . — Ona nie chce cię widzieć. Wy j echałeś i nigdy nie napisałeś do niej słowa, zrozum iała, że nie j esteś wart j ej uczuć, i j ej serce zdoby ł, który bardziej na to zasługuj e.
— Pisałem i sądzę, że wie pani o ty m lepiej niż ktokolwiek — zauważy ł Owen usiłuj ąc zachować spokój . — I nie zam ierzam z panią dy skutować. Chcę usły szeć z ust Filipy , że wy brała innego m ężczy znę.
— Od niej tego nie usły szy sz — oświadczy łam . Izabella spoj rzała na m nie j adowity m wzrokiem .
— Filipę zobaczy sz, dopiero gdy j uż będzie żoną kogoś lepszego od ciebie — powtórzy ła z uporem . — Owenie Blair, żądam , żeby ś naty chm iast opuścił m ój dom .
— Nie!
To nie wy powiedział Marek Foster. Dotąd nie odzy wał się, ale teraz wy sunął się naprzód i podszedł do Owena. Jakże się różnili! Spoj rzał Owenowi prosto w oczy , a Owen odwzaj em nił m u się wzrokiem pełny m furii.
— Czy to cię zadowoli, Owenie, j eżeli przy j dzie tu Filipa i powie, kogo wy biera?
— Tak — odparł Owen.
Marek Foster zwrócił się do m nie.
— Niech j ą pani przy prowadzi — poprosił.
Izabella sądząc po sobie m y ślała, że wie, co powie Filipa, i wy dała j ęk rozpaczy, a Owen zaślepiony m iłością uważał, że zwy cięży ł. Ale j a za dobrze znałam m oj ą m aleńką, żeby się ucieszy ć. Marek Foster też j ą znał i nienawidziłam go
za to.
Cała się trzęsłam wchodząc do pokoj u m oj ej m aleńkiej . Wy szła naprzeciwko m nie j ak naprzeciwko własnej śm ierci.
— Już pora? — spy tała zaciskaj ąc kurczowo ręce.
Nic nie powiedziałam m aj ąc nadziej ę, że niespodziewany widok Owena sprawi cud. Wzięłam j ą za rękę i zaprowadziłam na dół. Miała lodowato zim ne ręce. Otworzy łam drzwi bawialni i wepchnęłam j ą do środka.
Zawołała: — Owen! — i zaczęła drżeć, obj ęłam j ą więc, by podtrzy m ać.
Owen zrobił krok w j ej stronę, w j ego oczach płonęła m iłość, ale zatrzy m ał go Marek.
— Zaczekaj , aż dokona wy boru — powiedział i zwrócił się do Filipy . Nie widziałam twarzy m oj ej m aleńkiej , ale widziałam pozbawioną wy razu twarz Marka. I ściągniętą, zszarzałą twarz Izabelli.
— Filipo — powiedział Marek. — Wrócił Owen Blair. Mówi, że cię nie zapom niał i wielokrotnie do ciebie pisał. Powiadom iłem go, że obiecałaś wy j ść za m nie, ale że zostawiam ci całkowitą wolność wy boru. Kogo wy bierzesz, Filipo?
Moj a m aleńka wy prostowała się i przestała drżeć. Cofnęła się i m ogłam się j ej przy j rzeć, by ła blada j ak śm ierć, ale spokoj na.
— Obiecałam ci, Marku, że za ciebie wy j dę, i dotrzy m am słowa. Twarz Izabelli odpręży ła się, Marek nawet nie drgnął.
— Filipo — spy tał Owen tonem tak pełny m rozpaczy , że znów ścisnęło m i się serce. — Więc m nie j uż nie kochasz?
Moj a m aleńka m usiałaby m ieć nadludzkie siły , żeby oprzeć się tem u błaganiu. Nic nie powiedziała, ale w j ej spoj rzeniu m alowała się m iłość. Wszy scy śm y to zobaczy li. Potem odwróciła się i podeszła do Marka.
Owen m ilczał. Zbladł j ak śm ierć i ruszy ł w stronę drzwi. Ale znów zastąpił m u drogę Marek Foster.
— Czekaj — rzekł. — Tak, ona dokonała wy boru, zachowała się tak, j ak tego oczekiwałem . Ale j a też m am tutaj coś do powiedzenia. Nie m am zam iaru żenić się z kobietą, która kocha innego m ężczy znę. Filipo, sądziłem , że Owen nie ży j e,
i wierzy łem , że po ślubie uda m i się zdoby ć twoj ą m iłość. Ale za bardzo cię kocham , żeby cię m óc unieszczęśliwić. Jesteś wolna.
— A co będzie ze m ną? — j ęknęła Izabella.
— Z panią! Zapom iałem o pani — m ruknął Marek. Wy j ął z kieszeni j akiś papier i wrzucił w ogień na kom inku. — Oto akt hipoteczny . Panią to j edy nie interesuj e, prawda? Żegnam .
Wy szedł. By ł to pospolity facet, ale w tej chwili wy glądał na dżentelm ena w każdy m calu. Miałam ochotę pobiec za nim i coś powiedzieć — ale widziałam j ego oczy , nie, to nie by ła stosowna chwila na głupie słowa pociechy .
Filipa płakała z głową na ram ieniu Owena. Izabella Clark poczekała, aż spłonie akt hipoteczny , i wy szła za m ną do sieni, znów uśm iechnięta i słodka.
— Jaka rom anty czna historia… Cóż, m oże to i lepiej . Marek zachował się wspaniale. Na j ego m iej scu m ało kto by się na to zdoby ł.
Po raz pierwszy w ży ciu m usiałam zgodzić się z Izabellą. Ale chciało m i się płakać — i popłakałam sobie. Cieszy łam się ze względu na m oj ą m aleńką i na Owena, ale wiedziałam , że Marek Foster zapłacił za to straszną cenę i j uż nigdy nie
zazna szczęścia.