Montgomery Lucy Maud Takie jak Ania

background image

L

UCY

M

AUD

M

OTGOMERY



T

AKIE JAK

A

IA

P

RZEŁOŻYŁA

K

AROLIA

B

AŁŁABA

background image

IEOCZEKIWAA ODMIAA LOSU


Ciekawe, kim jest dziewczyna, która każdego ranka i wieczora przepędza krowy bukową

aleją — zastanawiała się Paulina Palmer, siedząc przy stole podczas podwieczorku. Spędzała z
ciotką wakacje na wsi. Pani Wallace pragnęła, co prawda, pojechać do jakiegoś modnego
kurortu, ale mąż oświadczył bez ogródek, że nie mogą sobie na to pozwolić. Nie chciała
pozostać w mieście, kiedy wyjadą wszyscy znajomi. Dom na wsi, o którym wspomnieliśmy,
stanowił kompromisowe rozwiązanie.

— Przypuszczam, że dla ciebie nie ma to znaczenia — zauważyła pani Wallace ze

zniecierpliwieniem. — Życzyłabym sobie, Paulino, abyś była ostrożniejsza w wyborze
przyjaciół. Jesteś w zażyłych stosunkach z każdym, nawet ze staruszkiem skupującym jajka. To
nie wypada.

Paulina ukryła nieco przekorny uśmieszek za serwetką. Snobistyczne uwagi ciotki Oliwii

zawsze ją bawiły.

— Nie masz pojęcia, jaki to interesujący staruszek — powiedziała. — Potrafi mówić dużo

ciekawiej od wielu moich znajomych. Jaki sens w separowaniu się od pewnych ludzi? Tracisz
tyle przyjemności. Nie byłabyś tak strasznie znudzona, gdybyś choć trochę zbratała się z tymi,
jak ich nazywasz, tubylcami.

— Nie, dziękuję — odparła pani Wallace z pogardą.
— W każdym razie ja zamierzam zawrzeć znajomość z tą dziewczyną — oznajmiła

stanowczo Paulina. — Wygląda na miłą i wesołą.

— Skąd u ciebie taki pospolity gust — jęknęła żałośnie pani Wallace. — Jestem pewna, że

to nie po twojej biednej matce. Co pomyśleliby tacy Knowlesowie, gdyby zobaczyli, że
zadajesz się z jakąś postrzeloną dziewczyną ze wsi.

— Nie rozumiem, jakie to ma znaczenie, skoro nie wiedzą nawet o moim istnieniu, ani o

twoim, ciociu — powiedziała Paulina z błyskiem w oku. Zdawała sobie sprawę, że
największym marzeniem ciotki jest należeć do bliskich znajomych rodziny Knowlesów. Dotąd
nie doczekała się jego realizacji. Pani Wallace nie rozumiała, dlaczego Knowlesowie nie
chcieli wpuścić jej do swojego zaczarowanego kręgu. Przecież utrzymywali stosunki z ludźmi
o niższej pozycji społecznej niż ona — na przykład z Markhamami, którzy mieszkali na
niemodnej ulicy i nosili podniszczone ubrania. Tuż przed wyjazdem z Colchester pani Wallace
widziała, jak pani Knowles i pani Markham siedzą razem w samochodzie pani Knowles. James
Wallace i Morgan Knowles prowadzili wspólne interesy lecz mimo zabiegów, aspiracji — i
gorącego pragnienia Wallace’ów związki te pozostały wyłącznie na płaszczyźnie zawodowej i
nawet o cal nie stały się bardziej przyjacielskie.

Paulina natomiast była całkowicie pozbawiona wszelkich ambicji towarzyskich i ani trochę

nie miała Knowlesom za złe ich chłodnego stosunku.

— Poza tym — ciągnęła Paulina — ona wcale nie jest postrzelona. Wygląda na bardzo

dobrze wychowaną dziewczynę. Czy uważasz ją za gorszą dlatego, że pasie krowy? Krowy to
spokojne, użyteczne zwierzęta — wystarczy spojrzeć na tę przepyszną śmietanę, którą
polewam jagody. Poza tym, krowy trzeba paść. To uczciwe zajęcie.

— Przypuszczam, że jest czyjąś służącą — z pogardą oświadczyła pani Wallace. — To

pewnie też nie ma dla ciebie znaczenia?

— Żadnego — beztrosko odparła Paulina. — Jedną z najmilszych dziewcząt, jakie znałam,

była pokojówka, która pracowała u mamy w ostatnim roku jej życia. Bardzo polubiłam tę
dziewczynę i koresponduję z nią. Pisze dużo inteligentniejsze i ciekawsze listy od tych głupich
epistoł, które przysyła mi Klarysa Gray, choć ta pochodzi z bogatej rodziny i kształciła się w
Paryżu.

— Paulino, jesteś niepoprawna — w głosie pani Wallace słychać było rozpacz.

background image

— Pani Boyd — zwróciła się Paulina do gospodyni, która właśnie się pojawiła — kim jest ta

dziewczyna, która codziennie rano i wieczorem pędzi krowy bukową aleją?

— Myślę, że chodzi o Adę Cameron — brzmiała odpowiedź pani Boyd. — Mieszka z

państwem Embree w ich starym domu w dolinie. Tego lata wypasają swoje krowy na pastwisku
na wzgórzu. Pani Embree jest przyrodnią siostrą jej ojca.

— Czy jest równie miła, jak wygląda?
— Tak, Ada to naprawdę miła i rozsądna dziewczyna — odparła pani Boyd. — Nie jest

zdolna do żadnych wariactw.

— To nie brzmi zbyt zachęcająco — mruknęła Paulina, gdy pani Boyd wyszła. — Lubię

ludzi zdolnych do odrobiny szaleństwa. Mam o Adzie lepsze mniemanie, niezależnie od tego,
co mówi pani Boyd. Szare oczy Ady na pewno nie zawsze spoglądają rozsądnie. Muszą czasem
zabłysnąć wesołością i zdrowym szaleństwem. No, idę nad morze. Chcę dziś zrobić zdjęcie
zatoczki, jeśli się uda. Postanowiłam zdobyć tej jesieni pierwszą nagrodę na wystawie
fotografii amatorskiej. Gdyby udało mi się zdjęcie zatoczki ze wszystkimi światłocieniami,
byłaby to perła w mojej kolekcji.

Wracając do domu, Paulina dotarła do bukowej alei właśnie w momencie, gdy statecznym

krokiem wlokły się nią krowy. Za nimi szła wysoka szatynka o opalonej twarzy, w ładnej
kretonowej sukience. Kapelusz przewiesiła przez ramię, a nisko padające światło
zachodzącego słońca płonęło czerwonawo na gładkich, błyszczących włosach. Miała ruchy
pełne godności, lecz kiedy jej oczy napotkały oczy Pauliny, wyglądała, jakby chciała się do niej
uśmiechnąć pod jakimkolwiek pretekstem.

Paulina dała jej do tego okazję.
— Dobry wieczór, panno Cameron — zawołała wesoło. — Czy nie zatrzymałaby się pani na

momencik, żeby rzucić na mnie okiem. Chciałabym wiedzieć, czy uzna mnie pani za
odpowiednią osobę na wakacyjną znajomość.

Ada Cameron nie tylko się uśmiechnęła, ale wręcz roześmiała i podeszła do Pauliny.

Spojrzała prosto w wesołe, czarne oczy miejskiej dziewczyny, której od tygodnia trochę
zazdrościła i powiedziała z humorem: — Tak, nawet bardzo odpowiednią, ale do przyjaźni
potrzeba dwóch osób. Jeżeli ja mam być jedną, to pani musi być drugą.

— Jestem gotowa. Oto moja ręka — oświadczyła Paulina, wyciągając dłoń.
Taki był początek przyjaźni, nad którą pani Wallace ubolewała na wszystkie sposoby.

Paulina i Ada odkryły, że lubią się nawzajem nawet bardziej, niż początkowo sądziły. Chodziły
razem na spacery, wiosłowały, zbierały jagody i urządzały pikniki. Ada niezbyt często
odwiedzała dom pani Boyd — jakiś instynkt podpowiadał jej, że pani Wallace niezbyt ją lubi.
Paulina natomiast spędzała wiele czasu w małym, brązowym, okolonym sadem domku państwa
Embree na końcu bukowej alei. Nigdy jeszcze nie spotkała dziewczyny równie sympatycznej
jak Ada.

— Jest miła pod każdym względem — mówiła do nie przekonanej ciotki Oliwii. —

Inteligentna, oczytana, z poczuciem humoru i dobrze zna się na ludziach — najlepszy dowód,
że polubiła twoją siostrzenicę! Opowiada interesująco i potrafi milczeć, kiedy trzeba. Ma też
najładniejszy profil, jaki kiedykolwiek widziałam. Ciotko Oliwio, czy mogę zaprosić ją do nas
w zimie?

— Oczywiście, że nie — pani Wallace zdruzgotała ją wzrokiem. — Chyba nie zamierzasz

kontynuować tej znajomości po wakacjach?

— Będę przyjaźnić się z Adą przez całe życie — Paulina zaśmiała się z pewną nutką

stanowczości. — Och, ciotko Oliwio, czy nie rozumiesz, że Ada w bawełnianej sukience jest
taka sama, jaka byłaby w jedwabnej sukni? Jest bardziej dystyngowana niż jakakolwiek
dziewczyna z kręgu Knowlesów.

— Paulino! — wykrzyknęła ciotka Oliwią tak wstrząśnięta, jakby usłyszała bluźnierstwo.

background image

Paulina zaśmiała się raz jeszcze, ale idąc do swojego pokoju westchnęła. Pomyślała, że

ciotka Oliwią ma najlepsze w świecie serce… — Jaka szkoda, że nie potrafi widzieć spraw
takimi, jakie są naprawdę!

Moja przyjaźń z Adą nie może być doskonała, skoro nie mogę zaprosić jej do domu. To taka

kochana dziewczyna — pierwsza przyjaciółka od serca jaką mam.

Lato się kończyło, wypalił się już sierpień.
— Pewnie w przyszłym tygodniu wrócisz do miasta? Będzie mi cię brakowało —

powiedziała Ada.

Dziewczęta stały w ogrodzie państwa Embree. Paulina przygotowywała się do zrobienia

fotografii Ady, stojącej pomiędzy astrami, z ogromnym ich naręczem w ramionach. Paulina
bardzo chciała powiedzieć: „Przyjedź do mnie koniecznie w zimie”. Ponieważ jednak nie
mogła tego zrobić, musiała się zadowolić uwagą: — Mnie również będzie ciebie brakowało.
Będziemy pisać do siebie. Mam nadzieję, że ciotka Oliwią przyjedzie znów do Marwood latem.

— Nie przypuszczam, żebyś mnie zastała — westchnęła Ada. Czas, abym zaczęła zarabiać.

Ciotka Jane i wuj Robert zawsze byli dla mnie bardzo dobrzy, ale mają dużą rodzinę i nie są
zbyt zamożni. Sądzę, że tej jesieni spróbuję znaleźć posadę w którymś ze sklepów w
Remington.

— Jaka szkoda, że nie możesz pojechać do Akademii na studia nauczycielskie — narzekała

Paulina, znając ambicje Ady.

— Oczywiście, że wolałabym się uczyć — spokojnie odpowiedziała Ada. — To jednak jest

niemożliwe, trzeba więc zająć się tym, co mniej przyjemne, ale konieczne. Zmieńmy temat.
Zrobiło mi się smutno, a chcę się dobrze prezentować, skoro masz mi zrobić zdjęcie.

— Na pewno będziesz ładnie wyglądać. Tylko nie śmiej się zbyt szeroko. Chcę, żebyś

spoglądała znad astrów z odrobiną rozmarzenia w oczach. Jeśli zdjęcie okaże się tak piękne, jak
się spodziewam, włączę je do mojej kolekcji pod tytułem „Jesienne marzenie”. Tak, to będzie
właściwy tytuł. Kiedy tak stoisz, przypominasz mi kogoś, ale nie pamiętam kogo. Wszystko
gotowe, nie ruszaj się. No, kochanie, już po kłopocie.

*


Kiedy Paulina wróciła do Colchester, przez miesiąc zajmowała się przygotowaniem zdjęć na

wystawę. Natomiast ciotka Oliwią znów zabrała się do snucia towarzyskich sieci, w które miała
nadzieję złapać Morgana Knowlesa oraz inne godne uwagi osoby.

Wystawa została otwarta. Zestaw zdjęć Pauliny Palmer otrzymał pierwszą nagrodę, a za

najładniejszą fotografię uznano „Jesienne marzenie”, przedstawiające wysoką dziewczynę o
tęsknym wyrazie twarzy, w staromodnym ogrodzie, z wielkim bukietem astrów. Następnego
dnia po otwarciu wystawy przed drzwiami domu Wallace’ów zatrzymał się samochód Morgana
Knowlesa. Pani Wallace nie było w domu, ale dystyngowana pani Morganowa chciała widzieć
się z Paulina. Paulina właśnie wywoływała zdjęcia w ciemni i zbiegła do gościa, tak jak stała.
Fakt ten byłby niezmiernie żenujący dla pani Wallace, gdyby się o nim dowiedziała, lecz pani
Knowles strój dziewczyny wcale nie przeszkadzał. Podobała jej się prostolinijność Pauliny. Nie
spodziewała się tego, znając pretensjonalne maniery jej ciotki.

— Przyszłam zapytać panią, kim jest osoba, która pozowała do fotografii „Jesienne

marzenie” — odezwała się uprzejmie. — Jest uderzająco podobna do mojej ukochanej
przyjaciółki z lat dziecinnych. To nie może być przypadek.

— To fotografia Ady Cameron, z którą zaprzyjaźniłam się tego lata w Marwood — odparła

Paulina.

— Ada Cameron! Ależ w takim razie musi być córką Ady Frame — wykrzyknęła pani

Knowles podniecona. Widząc zdumioną minę Pauliny, wyjaśniła: — Wiele lat temu, jako mała

background image

dziewczynka, spędzałam wakacje w domu mojego wuja Johna Frame. Wówczas kuzynka, Ada
Frame, była mi najdroższą przyjaciółką, lecz gdy dorosłyśmy, przestałyśmy się widywać: Ja
wyjechałam z rodzicami do Europy na kilka lat, zaś Ada wyszła za mąż za syna sąsiadów,
Aleca Camerona i przeniosła się na Zachód. Odkąd umarł jej ojciec, który był moim jedynym,
poza rodzicami, krewnym, nie miałam o niej żadnych wiadomości. Dopiero siedem lat temu,
ktoś powiedział mi, że Ada nie żyje i nie zostawiła żadnej rodziny. Ostatnia część relacji nie
była prawdziwa, skoro ta dziewczyna jest jej córką.

— Sądzę, że tak — powiedziała szybko Paulina. — Ada urodziła się na Zachodzie i

mieszkała tam do ósmego roku życia. Wtedy jej rodzice umarli, a ją wysłano do przyrodniej
siostry ojca. Ada przypomina panią — zawsze przypominała mi kogoś, ale nigdy nie potrafiłam
powiedzieć kogo. Mam nadzieję, że to prawda, bo Ada jest taką kochaną dziewczyną.

— Córka Ady Frame musi być taka — stwierdziła pani Knowles. — Mój mąż zbada

natychmiast tę sprawę i jeśli owa młoda panna jest dzieckiem Ady, to mam nadzieję, że
znajdziemy w niej córkę, bo sami nie mamy dzieci.

— Co na to powie ciotka Oliwią! — pomyślała Paulina z przekornym błyskiem w oczach,

po wyjściu pani Knowles. Ciotka Oliwią była wstrząśnięta i nie powiedziała nic. Czuła się
trochę głupio, kiedy okazało się, że dziewczyna, którą tak pogardzała, jest kuzynką pani
Morganowej Knowles i ma zostać przez nią adoptowana. Rozmawiając teraz z ciotką Oliwią
można by przypuszczać, że to ona, a nie Paulina odkryła Adę.

Ada odszukała Paulinę, gdy „tylko przybyła do Colchester i wakacyjna znajomość okazała

się przyjaźnią na całe życie, a dla rodziny Wallace’ów biletem wstępu do zaczarowanego
świata Knowlesów.

— Nareszcie wszyscy zainteresowani są szczęśliwi — stwierdziła Paulina. — Ada idzie na

studia, ja też, a ciotka Oliwią jest z panią Knowles w komitecie organizacyjnym parafialnego
kiermaszu. A co teraz powiesz o moich pospolitych gustach, ciociu Oliwio?

— Ha! Kto mógł przypuszczać, że dziewczyna, która pędzi krowy na pastwisko, może być

w jakikolwiek sposób związana z Morganami Knowles — westchnęła żałośnie ciotka Oliwią.

background image

S

OBOWTÓR

M

ILLICET


Kiedy Millicent Moore i Worth Gordon spotkały się pierwszego dnia nowego semestru przy

wejściu do gimnazjum w Kinglake, stanęły ze zdziwienia jak wryte. Millicent Moore nigdy
przedtem nie spotkała Worth Gordon, lecz przecież tę twarz widziała codziennie w lustrze!

Zupełnie się nie znały, lecz gdy dwie dziewczyny są tak do siebie podobne, że mogłyby być

bliźniaczkami, wszelkie ceremonie przestają obowiązywać. Po pierwszym, zdumionym
spojrzeniu, obie nagle się roześmiały. Millicent wyciągnęła rękę.

— Powinnyśmy się zapoznać — zaproponowała szczerze. — Nazywam się Millicent

Moore, a ty?

— Worth Gordon — odparła Worth, przyjmując rękę z roześmianymi oczami. — Naprawdę

się przestraszyłam na twój widok. Przez chwilę miałam dziwne wrażenie, że jestem duchem
patrzącym na swoją cielesną powłokę. Teraz wiem, co czują bliźnięta.

— To niezwykłe, że jesteśmy tak do siebie podobne — zauważyła Millicent. — Czy sądzisz,

że istnieje między nami jakieś pokrewieństwo? Nigdy nie słyszałam o żadnych Gordonach w
rodzinie.

Worth potrząsnęła głową. — Jestem pewna, że nie ma żadnego pokrewieństwa. Nie mam

innych krewnych, oprócz przyrodniej siostry ojca, u której mieszkam od śmierci moich
rodziców. Umarli, kiedy byłam mała.

— Uważam, że od tej chwili możesz zaliczyć mnie do swojej rodziny — zaśmiała się

Millicent. — Jestem pewna, że dziewczyna tak podobna do ciebie jak ja, musi być krewną
przynajmniej w takim stopniu jak twoja ciotka, która jest przyrodnią siostrą ojca.

Od tej chwili zostały wiernymi przyjaciółkami. Ich przyjaźń stała się jeszcze bliższa przez

to, że Worth musiała wyprowadzić się z zajmowanej stancji i zamieszkała w jednym pokoju z
Millicent. Osobliwe podobieństwo dziewcząt było przedmiotem podziwu całej szkoły i
przyczyną niezliczonych, zabawnych pomyłek, bo uczniowie z trudem je odróżniali. Spotykane
osobno, rozpoznawano wyłącznie na podstawie ubrań i uczesania. Kiedy były razem, dawało
się, rzecz jasna, dostrzec wiele drobnych różnic. Obie — szczupłe i delikatne — miały
ciemnobrązowe włosy, niebieskie oczy i jasną cerę. Jednak cera Millicent była nieco
ciemniejsza. Twarz Millicent na ogół wyrażała wesołość, podczas gdy fizjonomia Worth, o ile
ta nie śmiała się, czy nie rozmawiała, miała raczej poważny wyraz. Oczy Worth były
ciemniejsze, a jej nos z profilu nieco bardziej orli. Mimo to ich podobieństwo było uderzające.
Miały też podobne usposobienia. Młode dziewczyny, przeważnie pogodne, lubiły zabawę i
żarty, choć Millicent zachowywała się bardziej lekkomyślnie. Obie zaś były impulsywne i
skłonne do mówienia wszystkiego, co tylko przyszło im do głowy, nie zastanawiając się nad
rezultatami. Pewnego październikowego wieczoru Millicent wróciła do domu z policzkami
zarumienionymi po spacerze na ostrym, jesiennym powietrzu i rzuciła na biurko dwa listy.

— Wieczór jest przepiękny. Co za uroczy spacer! Powinnaś pójść z nami zamiast wkuwać.
Worth uśmiechnęła się smutno. — Musiałam przygotować na jutro te zadania —

powiedziała. — Widzisz, kochana Millie, w pewnych sprawach zaznacza się pomiędzy nami
duża różnica. Jestem biedna. Po prostu muszę zdać egzaminy i dostać dyplom nauczycielki. Nie
mogę sobie pozwolić na ryzyko. Ty chodzisz do szkoły tylko po to, żeby zdobyć wykształcenie,
więc nie potrzebujesz tak ciężko pracować jak j a.

— Mimo to, chcę wypaść dobrze podczas egzaminów za względu na tatusia — odparła

Millicent, zrzucając pelerynę. — Nie zamierzam się jednak przemęczać studiami. Będzie na to
czas, gdy nadejdzie pora egzaminów. Na razie jest do nich jeszcze dość daleko — na szczęście.
Mam jednak pewien problem i nie wiem, jak sobie z nim poradzić. Oto dwa zaproszenia na
sobotnie popołudnie. Powinnam przyjąć oba. Jak mam to zrobić? Jesteś świetna z matematyki,
więc rozwiąż ten dylemat. Spójrz, oto kartka od pani Kirby, która zaprasza mnie na

background image

podwieczorek do Beechwood. Napisała do mnie wkrótce po rozpoczęciu semestru, ale miałam
coś do załatwienia, więc nie mogłam pójść. Pan Kirby jest przyjacielem tatusia i prowadzą
wspólne interesy. To bardzo mili ludzie. Drugie zaproszenie jest na jesienny piknik
stowarzyszenia Alfa Gamma. Och, Worth, ja po prostu muszę wziąć w nim udział! Za nic w
świecie nie chcę przepuścić tej okazji, ale obawiam się, że jeżeli jeszcze raz przełożę wizytę,
pani Kirby się obrazi. Mama nie darowałaby mi, gdyby tak się stało. O Boże, chciałabym
istnieć w dwóch osobach — jedna poszłaby na piknik, a druga z wizytą do Beechwood…
Worth!

— O co chodzi?
— Przecież istnieję w dwóch osobach! Po cóż się ma sobowtóra, jeśli nie na takie okazje?

Worth, musisz koniecznie pójść za mnie na podwieczorek do Beechwood w sobotę po
południu. Będą pewni, że to ja. Nie domyśla się nigdy, że stało się inaczej. Kochana, proszę cię,
zajmij moje miejsce!

— To niemożliwe! — wykrzyknęła Worth. — Nigdy się nie odważę! Zaraz się zorientują,

że coś jest nie w porządku.

— Nie zorientują się, to pewne. Nikt z ich rodziny nigdy mnie nie spotkał. Tylko pani Kirby

widziała mnie przez kilka minut i to o zmierzchu. Nie wiedzą, że mam sobowtóra i nie mogą
niczego podejrzewać. Proszę cię Worth, idź! Potraktujmy to jak świetny żart! Poza tym, będę ci
nieskończenie wdzięczna. Worth, tak cię proszę!

Worth nie od razu się zgodziła, ale pomysł ten podobał się jej jako śmiały i podniecający. To

będzie zwykły żart. W tym momencie widziała sprawy tylko w takim świetle. Poza tym, nie
chciała odmówić drobnej przysługi Millicent, która tak gorąco ją o to prosiła. W końcu się
zgodziła i obiecała pojechać do Beechwood.

— Jesteś kochana! — zawołała Millicent i usiadła przy stoliku, aby napisać listy z

podziękowaniami za oba zaproszenia.

*


W sobotę po południu Worth przygotowywała się do wizyty. — Pomyśl tylko, co się stanie,

jeśli mnie zdemaskują i wyrzucą z Beechwood — zaśmiała się, nakładając przed lustrem
koronkowy kołnierz.

— Nonsens — odparła Millicent, wskazując ich odbicia w lustrze. — Niczego nie będą

podejrzewać. Przecież gdyby nie włosy i sukienki ja sama z trudnością potrafiłabym stwierdzić,
która jest która.

— Co będzie, jeżeli zaczną mnie pytać o różnych członków twojej rodziny?
— Zadadzą najwyżej grzecznościowe pytania. Nie żyjemy ze sobą tak blisko, by

interesowali się szczegółami. Przeszkoliłam cię bardzo dokładnie i jestem pewna, że dasz sobie
radę.

Worth odważnie przebrnęła przez ciężką próbę przyjazdu do Beechwood i spotkanie z panią

Kirby. Gdy bez żadnych podejrzeń przyjęto ją jako Millicent Moore, odkryła, że odgrywanie tej
młodej damy, nie sprawia jej najmniejszej trudności. Nie rozmawiano na żadne niebezpieczne,
osobiste tematy, dopóki nie wszedł pan Kirby. Kiedy podawał rękę Worth, spojrzał na nią tak
badawczo, że poczuła przyśpieszone bicie serca. Czyżby coś podejrzewał?

— Słowo daję, panno Moore — powiedział uprzejmie. — W pierwszej chwili zaskoczyła

mnie pani. Jest pani bardzo podobna do mojej przyrodniej siostry, kiedy była młodą
dziewczyną. To oczywiście całkowity przypadek.

— Oczywiście — wyjąkała Worth, nie bardzo wiedząc, co mówi. Na twarzy miała

rumieniec zakłopotania i ucieszyła się, kiedy poproszono do stołu na podwieczorek.

background image

Więcej nie mówiono na ten krępujący temat. Worth wkrótce odzyskała panowanie nad sobą

i mogła przyłączyć się do rozmowy. Polubiła Kirbych, lecz w miarę przemijania wieczoru
uświadomiła sobie, że ogarnia ją jakieś dziwne, niemiłe uczucie. Nie był to strach, nie obawiała
się już zupełnie, że się czymś zdradzi. Odgrywanie tej roli okazało się nawet łatwiejsze, niż
przypuszczała. W takim razie o co chodziło? Nagle Worth oblała się rumieńcem. Już wiedziała
— to był wstyd. W domu, w którym ją goszczono, dopuściła się oszustwa! Jej postępek już nie
wydawał się zwykłym żartem. Co powiedzieliby gospodarze, gdyby się dowiedzieli? Nie miało
znaczenia, że nigdy się nie dowiedzą. Ona nie mogła o tym zapomnieć, a świadomość
kłamstwa stała się silniejsza pod wpływem serdecznej uprzejmości pani Kirby.

Worth nie potrafiła cieszyć się tym wieczorem. Zmuszała się do prowadzenia żywej

rozmowy, lecz coraz silniej odczuwała fałsz całej sytuacji. Była zadowolona, kiedy nadszedł
czas rozstania. — Musi pani nas częściej odwiedzać, panno Moore — zapraszała życzliwie pani
Kirby. — Proszę traktować Beechwood jak drugi dom, dopóki jest pani w Kinglake. Nie mamy
córki, więc uwielbiamy dbać o dzieci naszych przyjaciół.

Gdy Millicent wróciła do domu z wycieczki klubu Alfa Gamma, zastała Worth w pokoju

zapatrzoną z powagą w lustro. Coś w wyrazie twarzy przyjaciółki zaniepokoiło ją. — O co
chodzi Worth? Czy spotkała cię przykrość?

— Nie — odparła powoli Worth. — Niczego się nie domyślili. Uważali mnie za Millicent

Moore, ale żałuję, że tam pojechałam, Millie. To nie w porządku. To było złe i podłe.
Popełniłam oszustwo. Nie masz pojęcia, jak bardzo się wstydziłam, kiedy zdałam sobie z tego
sprawę.

— Nonsens — zaprzeczyła Millicent, lecz spoważniała. — Nic złego się nie stało. To był

tylko dobry żart.

— Owszem, stało się coś złego. Po pierwsze straciłam szacunek dla siebie. Nie winie ciebie,

Millie. To wszystko moja wina. Zrobiłam rzecz niegodziwą, niegodziwą.

Millicent westchnęła. — Ten piknik klubu Alfa Gamma strasznie się ciągnął. Wcale się

dobrze nie bawiłam. Żałuję, że nie pojechałam do Beechwood. Nie sądziłam, że to nieuczciwe.
Myślę teraz, że to jednak było oszustwo. A tak się zawsze chlubiłam swoją prawdomównością!
To nie twoja wina Worth, lecz moja. Teraz nie zdołamy tego cofnąć.

— Nie — rozważała powoli Worth. — Ale możemy się przyznać. Spróbujmy powiedzieć

prawdę pani Kirby i poprosić ją o wybaczenie.

— Nie zdobędę się na nic podobnego! — wykrzyknęła Millicent. — Nawet nie chcę o tym

myśleć!

Niemniej Millicent myślała o tym w nocy i przez całą niedzielę. Wciąż rozpamiętywała swój

uczynek. Nikczemne oszustwo! Ta świadomość ją dręczyła. W poniedziałek wieczorem rzuciła
książkę, z której na próżno usiłowała się uczyć.

— Worthie, nie mogę się skupić. Miałaś rację. Muszę pojechać do pani Kirby i wyjawić

prawdę. Nie odzyskam szacunku dla Millicent Moore, jeśli tego nie zrobię. Zaraz tam jadę.

— Pojedziemy razem — oznajmiła spokojnie Worth. — Jestem równie winna i muszę mieć

swój udział w tym upokorzeniu.

Kiedy dziewczęta dotarły do Beechwood, wprowadzono je do biblioteki, w której siedziała

cała rodzina. Pani Kirby podeszła z uśmiechem, aby przywitać Millicent. Jej wzrok padł na
Worth. — Coś podobnego! — zawołała. — Nie wiedziałam, że ma pani siostrę bliźniaczkę,
panno Moore!

— Bo też jej nie mam — Millicent zaśmiała się nerwowo. — To moja przyjaciółka, Worth

Gordon, która nie jest moją krewną.

Na dźwięk nazwiska Gordon pan Kirby drgnął, ale nikt tego nie zauważył. Millicent mówiła

dalej drżącym głosem. — Przyszłyśmy, aby się do czegoś przyznać, pani Kirby. Na pewno
pomyśli pani, że to straszne, ale nie chciałyśmy zrobić nic złego. Po prostu nie zdawałyśmy
sobie z tego sprawy, dopóki to się nie stało.

background image

Po czym Millicent z płonącymi policzkami opowiedziała całą historię i poprosiła o

wybaczenie. — Ja też muszę przeprosić — dodała Worth, kiedy Millicent skończyła. — Czy
może mi pani wybaczyć, pani Kirby?

Zdumiona pani Kirby słuchała w milczeniu i na koniec roześmiała się. — Oczywiście, że

wybaczam — powiedziała ciepło. — Sądzę, że nie było to zupełnie uczciwe z waszej strony,
dziewczęta. Mogę jednak wybaczyć ten szkolny żart. I ja byłam kiedyś uczennicą i to wcale nie
taką idealną. Odpokutowałyście swój błąd, przychodząc tu i tak szczerze wyznając wszystko, a
teraz zapomnijmy o wydarzeniu. Myślę, że nauczyłyście się czegoś. Musicie obie usiąść i
spędzić z nami wieczór. Boże drogi, ależ jesteście podobne!

— Chciałbym coś powiedzieć — przerwał pan Kirby. — Pani nazywa się Worth Gordon —

dodał, zwracając się do Worth. — Czy mogę zapytać, jakie było nazwisko pani matki?

— Worth Mowbray — odpowiedziała zdziwiona Worth.
— Byłem tego pewien — zawołał tryumfalnie pan Kirby. — Kiedy tylko usłyszałem, jak

panna Moore wymienia pani imię. Pani matka była moją przyrodnią siostrą, a pani jest moją
siostrzenicą.

Zrobiło się gwarno i przez kilka chwil jednocześnie mówiono i zadawano pytania. Pan Kirby

zaczął opowiadać: — Urodziłem się na północy, na wsi. Matka była wdową, gdy poślubiła ojca
i miała już córkę, Worth Mowbray, pięć lat starszą ode mnie. Kiedy skończyłem trzy łata,
matka umarła. Worth zamieszkała z ciotką, jedyną żyjącą krewną naszej matki. Ojciec
wyjechał ze mną do innej części kraju. On też wkrótce umarł, a ja zostałem wychowany przez
rodzinę wuja. Siostra przyjechała, by mnie odwiedzić, gdy miała siedemnaście lat i pamiętam,
że była bardzo podobna do ciebie. Straciłem ją z oczu i nigdy już się nie zobaczyliśmy. Wiele
lat później próbowałem się czegoś o niej dowiedzieć. Ciotka nie żyła, ludzie z jej wioski
powiedzieli mi, że siostra wyszła za mąż za człowieka o nazwisku Gordon i wyjechała. Ona i jej
mąż zmarli, jak mi powiedziano, nie zostawiając dzieci, więc nie szukałem dalej. Bez wątpienia
jest pani jej córką. No, no, to przemiła niespodzianka, odnaleźć w taki sposób siostrzenicę!

Dla Worth też była to miła niespodzianka, bo uważała dotychczas; że jest sama na świecie i

odczuwała to bardzo boleśnie. Przeżyli wspaniały wieczór, rozmawiając, zadając pytania i
wyjaśniając sobie różne sprawy. Pan Kirby oświadczył, że Worth musi zamieszkać z nimi. —
Nie mamy córki — powiedział. — Bardzo chciałbym, Worth, żebyś nam ją zastąpiła.

Pani Kirby wsparła to zaproszenie serdecznością, którą natychmiast zdobyła serce Worth.

Dziewczyna nie mogła wręcz uwierzyć w swoje szczęście.

— Czuję się jak we śnie — powiedziała do Millicent, gdy wracały do domu. — To zbyt

cudowne, żeby było prawdziwe. Nie wiesz Millie, jaka się czasem czułam samotna mimo tych
wesołych żartów i wygłupiania się. Ciotka Dełia jest dla mnie dobra, ale to nie moja prawdziwa
krewna i zawsze czułam, że traktuje mnie jak kłopotliwy obowiązek. Ale teraz jestem taka
szczęśliwa!

— Tak się cieszę z twojej radości — powiedziała ciepło Millicent. — Choć twoje szczęście

jest zarazem dla mnie stratą, bo będzie mi bardzo cię brakqwało, kiedy zamieszkasz w
Beechwood. Ależ to przedziwne zakończenie naszej przygody! Gdybyś nie poszła do
Beechwood za mnie, to nic by się nie wyjaśniło.

— Powiedz raczej, że gdybyśmy nie poszły przyznać się do winy — sprostowała łagodnie

Worth. — Bardzo, bardzo się cieszę, że odnalazłam wuja George’a i że tak serdecznie przyjął
mnie do swojego domu. Jeszcze bardziej jednak cieszę się, że odzyskałam szacunek dla siebie.
Czuję, że znów mogę spojrzeć w twarz Worth Gordon.

— Ja też dostałam niezłą nauczkę — przyznała Millicent.

background image

B

LUZKA A PRZYJĘCIE


To okropne uczucie być biedną — narzekała Penelopa. Nieczęsto jej się to zdarzało, ale

teraz, gdy siedziała, uderzając różowym paluszkiem w zaproszenie na przyjęcie u Blanche
Anderson, czuła, że tylko narzekanie przyniesie jej ulgę. Penelopa miała siedemnaście lat, a w
tym wieku, kiedy nie można pójść na przyjęcie, bo nie ma się odpowiedniej sukni, świat wydaje
się okrutną pustynią.

— Wszystko jedno, jakim sposobem, ale muszę zdobyć dla ciebie nową bluzkę —

powiedziała Doris, a na jej czole pojawiła się zmarszczka, którą siostry nazwały „piętnem
ubóstwa”. — Ta czarna spódnica byłaby odpowiednia, gdybyś ją wyprasowała na mokro i na
nowo ułożyła fałdy.

Penelopa zauważyła „piętno ubóstwa” i natychmiast gorąco pożałowała utyskiwania.

Wystarczająco często ta zmarszczka pojawiała się na czole siostry, nie trzeba jej wywoływać
dodatkowymi zmartwieniami.

— Cóż, nie ma co siedzieć i wzdychać do tego, czego nie można dostać — powiedziała,

zrywając się energicznie. — Lepiej zajmę szare komórki algebrą, zamiast wysilać je
wymyślaniem, skąd wziąć bluzkę, której i tak nie zdobędę. Czy to nie smutne, kiedy nie ma się
zdolności do algebry, a chce się zostać nauczycielką? Jakże byłoby cudownie, gdybym
potrafiła radzić sobie z algebrą i historią równie dobrze jak z muzyką! Doris, kochanie, wygładź
czoło. W przyszłym roku otrzymam królewską pensję, którą roztrwonimy na takie bluzki, na
jakie nam przyjdzie ochota; o ile do tego czasu ludzie nie przestaną nas zapraszać zniechęceni
naszymi odmowami.

Penelopa z uśmiechem zajęła się znienawidzoną algebrą, ale Doris nadal marszczyła czoło.

Chciała, żeby Penelopa poszła na to przyjęcie. Przez całą zimę Penelopa dużo się uczyła i
nigdzie nie wychodziła, myślała melancholijnie starsza siostra. Jest przygnębiona zbliżającymi
się egzaminami i do podtrzymania na duchu potrzeba jej po prostu dobrej zabawy. Gdyby tylko
udało się to załatwić!

Doris nie wiedziała jednak w jaki sposób. Niewielka pensja, którą dostawała, pracując jako

maszynistka w jednym z biur, wystarczała zaledwie na ich utrzymanie i szkolne wydatki
Penelopy, przede wszystkim książki i ubrania. W gruncie rzeczy nawet to nie byłoby możliwe,
gdyby nie miały małego domku. W przyszłym roku, kiedy Penelopa zda pomyślnie egzaminy,
będzie im łatwiej, ale teraz nie było ani jednego dodatkowego centa.

— Ciężko jest być ubogim. Żadna z nas nie robi tego, co chciałaby robić — powiedziała

Doris, uśmiechając się markotnie i myśląc o nie wykorzystanym talencie muzycznym Penelopy
i jej własnych zdolnościach do prowadzenia dużego domu.

Doris całą noc śniła o bluzkach na przyjęcie i myślała o tym cały następny dzień. To samo,

trzeba przyznać, robiła Penelopa, ale za żadne skarby świata nie zdradziłaby się przed siostrą.

Kiedy Doris wróciła do domu następnego popołudnia, zastała w pokoju Penelopę pochyloną

nad pękatą paczką.

— Cieszę się, że już jesteś — powitała ją z głębokim westchnieniem ulgi. — Sądzę, że moja

ciekawość nie zniosłaby ani chwili dalszego oczekiwania. Posłaniec przyniósł tę paczkę
godzinę temu, a tu, na półce od zegara jest do ciebie list od ciotki Adeli. List dołączony był do
paczki. Szybko, zobacz co w niej jest. Pomyśl tylko, gdyby to był… jakiś prezent!

— Uważam, że to nie może być nic innego — uśmiechnęła się Doris. Wiedziała, że

Penelopa miała na myśli nową sukienkę. Przecięła sznurek i zdjęła papier. Obie dziewczyny
patrzyły zdumione.

— To jest… ależ… Przecież to stara kołdra!
Doris rozwinęła dziwny prezent z niemiłym uczuciem rozczarowania. Nie wiedziała

dokładnie, czego się właściwie spodziewała, ale na pewno nie tego. Roześmiała się trochę

background image

drżącym głosem. — W każdym razie nie możemy teraz powiedzieć, że ciotka Adela nic nam
nigdy nie dała — powiedziała, otwierając list. — Posłuchaj Penelopo.


Moja kochana Doris.
Postanowiłam zrezygnować z zajmowania się domem i wyjechać na Zachód z Robertem.

Pozbywam się tych rodzinnych pamiątek, których nie chcą brać ze sobą. Przesyłam Warn
pocztą jedwabną kołdrą Waszej babki Hunter. To piękna rzecz i mam nadzieją, że docenicie ją
tak, jak na to zasługuje. Wasza babka pracowała nad nią przez piąć lat. Jest w niej po kawałku
ślubnej sukni każdej kobiety z naszej rodziny. Ucałowania dla Penelopy i dla Ciebie.

Wasza kochająca ciotka

Adela Hunter


— Nie jest zbyt piękna — zauważyła Penelopa z grymasem. — Może kiedyś była ładna, ale

już całkiem wypłowiała. W każdym razie jest to pomnik cierpliwości. Ten wzór nazywa się
„tysiączki”, prawda? Powiedz mi Doris, czy to świadectwo braku z mojej strony należnego
szacunku dla rodzinnego dziedzictwa, bo nie czuję wielkiego entuzjazmu z powodu tej kołdry
— szczególnie, że babka Hunter zmarła, zanim się urodziłam?

— To bardzo miłe, że ciocia Adela ją przysłała — stwierdziła Doris z poczucia obowiązku.
— Tak, bardzo — zgodziła się z komiczną miną Penelopa. — Tylko nie proś mnie, żebym

pod nią spała. Miałabym koszmarne sny! Och! Ostatni wykrzyknik był piskiem zachwytu, na
widok połyskującej lekko podszewki, która się ukazała, gdy Doris odwróciła kołdrę na drugą
stronę.

— Lewa strona jest zawsze piękniejsza od prawej! — wykrzyknęła Penelopa. — Jaka

śliczna staroć! I ani trochę nie wypłowiała podszewka rzeczywiście była prześliczna. Miękki,
kremowy jedwab pokrywał wzorek z brokatu w różowe pączki róż.

— To suknia, którą babka Hunter nosiła jako młoda dziewczyna — zauważyła z

roztargnieniem Doris. — Pamiętam, że ciocia Adela mówiła o niej. Kiedy suknia wyszła z
mody, babka użyła jej do podszycia kołdry. Słowo daję, jest jak nowa.

— Cóż, chodźmy na podwieczorek — zdecydowała Penelopa. — Jestem głodna. Poza tym

czuję, że zaraz pojawi się piętno ubóstwa. Połóż kołdrę w pokoju gościnnym. W końcu
posiadanie rodzinnych pamiątek też ma znaczenie. Daje miłe poczucie wartości rodzinnej
tradycji.

Po podwieczorku Penelopa cierpliwie mozoliła się nad lekcjami. Dość żałośnie rozmyślała o

zbliżających się egzaminach, których się obawiała i zawodzie nauczycielki, którego nie
spodziewała się polubić. Doris zaś poszła do malutkiego gościnnego pokoju, aby jeszcze raz
obejrzeć lewą stronę kołdry.

— Byłaby z niej prześliczna bluzka na przyjęcie — szepnęła do siebie. — Kremowy to kolor

Penelopy. Mogłabym użyć tego kawałka starej, czarnej koronki i aksamitnych kokardek do
wykończenia. Ciekawe, czy duch babki Hunter będzie mnie z tego powodu prześladował.

Doris wiedziała, co trzeba zrobić, gdy tylko spojrzała na tę cudowną podszewkę i przed jej

oczami pojawiła się wizja żywej buzi Penelopy i jej rudobrązowych włosów na tle bluzki z
prześlicznego starego jedwabiu. Tej nocy, kiedy Penelopa poszła spać, Doris odpruła
podszewkę z jedwabnej kołdry babki Hunter.

— Gdyby Adela teraz mnie widziała! — zaśmiała się, zabierając się do szycia.
Uszyła bluzkę w ciągu trzech następnych wieczorów. Uznała za wyjątkowo szczęśliwą

okoliczność fakt, że co wieczór Penelopa wychodziła z domu, żeby odrobić jakieś szczególnie
trudne zadanie ze szkolną koleżanką.

To będzie dla niej taka miła niespodzianka — myślała siostra z radością.
Kiedy Doris w dniu przyjęcia pokazała ślicznie wyprasowaną czarną spódnicę i

najpiękniejszą bluzkę, jaką sobie można wyobrazić, Penelopa okazała tak wielkie zdumienie,

background image

jakiego tylko czułe, siostrzane serce mogło sobie życzyć. Prawdziwą kreację z eleganckiego
jedwabiu w różyczki, z szarfą i kokardkami z czarnego aksamitu.

— Doris, jesteś prawdziwą czarodziejką! Trudno uwierzyć, że wyczarowałaś dla mnie tę

prześliczną rzecz z kołdry babki Hunter!

Tak więc Penelopa poszła na przyjęcie u Blanche i jej strój stał się przedmiotem podziwu

wszystkich dziewcząt. Pani Fairweather, która była gościem pani Anderson, uważnie się jej
przyglądała. Była to urocza, starsza pani o srebrzystych włosach, ułożonych w ładny,
staromodny koczek i ciemnych, błyszczących oczach. Penelopa była nią oczarowana.

Wygląda tak, jakby właśnie wyszła z ram jakiegoś pięknego, stylowego obrazu —

pomyślała. — Szkoda, że nie należy do mojej rodziny. Cudownie byłoby mieć taką babkę.
Ciekawa jestem, kogo ona tak mi przypomina?

Nieco później nagle uświadomiła sobie ze zdumieniem, że już wie: przecież to oczywiście

Doris! — Jeżeli moja siostra dożyje siedemdziesięciu lat, to nosząc taki koczek, będzie
wyglądała dokładnie tak jak pani Fairweather teraz.

Pani Fairweather poprosiła, aby jej przedstawiono Penelopę i kiedy znalazły się same,

odezwała się łagodnie: — Moja kochana, chciałabym ci zadać bardzo obcesowe pytanie. Czy
możesz mi powiedzieć, skąd wzięłaś materiał na tę bluzkę?

Młoda, ładna twarz Penelopy oblała się rumieńcem. Dziewczyna nie była próżna, ale nie

potrafiła po prostu zmusić się do wyznania pani Fairweather, że jej bluzka została zrobiona z
podszewki starej kołdry.

— Ciotka Adela dała mi… dała nam… materiał — wyjąkała. — Moja starsza siostra, Doris,

uszyła tę bluzkę. Ten jedwab należał kiedyś do naszej babki Hunter.

— Jak brzmiało panieńskie nazwisko twojej babki? — zapytała szybko pani Fairweather.
— Penelopa Saverne. Noszę jej imię.
Pani Fairweather czule objęła ramieniem Penelopę i przyciągnęła do siebie, a jej śliczna,

stara twarz zajaśniała zachwytem i czułością.

— W takim razie jesteś moją wnuczką — oznajmiła. — Twoja babka, to moja przyrodnia

siostra. Kiedy zobaczyłam twój strój, byłam pewna, że jesteś jej krewną. Rozpoznałabym ten
jedwab w różyczki nawet wtedy, gdybym go zobaczyła w Tybecie. Moja matka miała córkę z
pierwszego małżeństwa, właśnie Penelopę Saverne. Była cztery lata starsza ode mnie, ale
okazywałyśmy sobie wielkie przywiązanie. Tak się złożyło, że miałyśmy w ten sam dzień
urodziny i kiedy Penelopa skończyła dwadzieścia lat, a ja szesnaście, ojciec dał każdej z nas
jedwabną suknię z tego materiału. Ja przechowuję swoją do dziś.

Wkrótce potem matka umarła i nasz dom został rozbity. Penelopa zamieszkała ze swoją

ciotką, a ja wyjechałam z ojcem na Zachód. To działo się wówczas, gdy podróże i
korespondencja nie były łatwe tak jak obecnie. Po kilku latach straciłam kontakt z moją
przyrodnią siostrą. Wyszłam za mąż i mieszkałam na Zachodzie przez całe życie. Nie
dowiedziałam się nigdy, co się stało z Penelopą. Dziś wieczorem, kiedy weszłaś w tej bluzce w
różyczki, cała przeszłość stanęła mi przed oczami i znów poczułam się dziewczyną. Moja
kochana, jestem bardzo samotną kobietą i nie mam nikogo bliskiego. Nie wiesz, jak bardzo się
cieszę, że odnalazłam aż dwie wnuczki.

Penelopa słuchała opowiadania jak we śnie. Z miłością pogłaskała miękką, starą dłoń pani

Fairweather.

— To brzmi jak historia z książki — powiedziała wesoło. — Musi pani przyjść i poznać

Doris. Ona jest taką kochaną siostrą. Nie miałabym tej bluzki, gdyby nie ona. Powiem pani całą
prawdę, teraz nie wstydzę się. Doris zrobiła dla mnie tę bluzkę z podszewki starej, jedwabnej
kołdry babki Hunter, którą przysłała nam ciotka Adela.

background image

*


Pani Fairweather przyszła zobaczyć się z Doris następnego dnia i wynikły z tego cudowne

rzeczy. W mgnieniu oka zmieniły się losy oraz plany Doris i Penelopy. Obie otrzymały
zaproszenie do zamieszkania w domu ciotki Esther — pani Fairweather tak kazała się nazywać.
Penelopa miała uzyskać swoje upragnione wykształcenie muzyczne, a Doris — prowadzić
duży dom.

— Musicie zająć miejsce mojej kochanej, małej wnuczki, która umarła sześć lat temu. Od

tego czasu żyłam samotnie — powiedziała ciotka Esther.

Kiedy pani Fairweather wyszła, obie siostry popatrzyły na siebie.
— Proszę cię, uszczypnij mnie! — zawołała Penelopa. — Boję się, że się zbudzę i odkryję,

że to tylko sen. Czy życie nie jest cudowne, Doris?

Doris przytaknęła rozpromieniona. — Pomyśl, kochana Penelopo! Dla ciebie muzyka, dla

mnie ktoś o kogo będę mogła dbać i rozpieszczać, a dla nas obu taka kochana, słodka ciocia!

— Nie będziemy już musiały szyć na przyjęcie bluzek ze starych jedwabnych podszewek —

zaśmiała się Penelopą. — Szczęśliwie się jednak stało, kochana siostro, że to zrobiłaś. Od dziś
koniec z „piętnem ubóstwa” — zakończyła.

background image

G

OŚCIE

P

AY

S

ALLY


Jak tu pięknie — powiedziała zachwycona Mary Seymour, kiedy zeszły z rowerów na

szczycie wzgórza. — Kto mógł przypuszczać, że zostaniemy nagrodzone takim widokiem po
tej długiej, męczącej jeździe po kamieniach i wybojach. Czy czujesz się podobnie?

— Tak, ale mam straszne pragnienie — powiedziała Ida, która była bardziej praktyczna i nie

poddawała się entuzjazmowi tak łatwo jak Mary. Tak, ona również dostrzegła niezwykłe
piękno krajobrazu. U ich stóp rozciągało się morze, delikatnie połyskując w łagodnym świetle
słońca. Dalej, po obu stronach ciągnęły się poszarpane, brunatne klifowe zbocza i skały, to
wybiegając w morze jako zamglone, fioletowe przylądki, to zakręcając w postaci zatok i
zatoczek napełnionych słonecznym blaskiem i uroczą perłową mgiełką. Było to piękne, choć
opuszczone wybrzeże. Jedyny dom widziany z tego miejsca, był maleńki i stary, miał dziwny,
niski okap i duże kominy. Stał w dolince na prawo od nich, w miejscu, gdzie klif pękał, tworząc
małą zatoczkę i przepuszczając biegnący do morza strumyk, Na piaszczystym brzegu, o rzut
kamieniem od domu, szemrały fale, uderzając leciutko o brzeg. Po obu stronach zatoczki
wychodziły w morze zakrzywione przylądki, jakby obejmując ramionami świetlistą wodę.

— Cóż za malowniczy zakątek. — powiedziała Mary.
— Ale jakie bezludzie — zaprotestowała Ida. — W zasięgu wzroku nie ma innego domu.

Zastanawiam się, kto tu mieszka. W każdym razie, zamierzam poprosić o kubek wody.

— Ja chciałabym poprosić o porządny posiłek! — zaśmiała się Mary. — Czuję, że jestem

głodna. Piękny widok z pewnością syci duszę, ale nie zaspokaja innych pragnień. A my
przecież przejechałyśmy dziesięć mil na rowerach. Z każdą minutą jestem coraz bardziej
głodna.

Dotarły do szarego domku, idąc w dół trawiastą ścieżką. Wszystko wokół domku było

czyste i porządne. Od frontu ogród zamykało pobielone ogrodzenie, a pod osłoną domu płonęły
maki, malwy i geranium. Obramowana białymi muszlami ścieżka prowadziła przez ogród
prosto do wejścia. Przed drzwiami, zastępując schodki, leżały gładkie płyty z czerwonego
kamienia.

— Z pewnością nie ma tu żadnych dzieci — szepnęła Ida. — Te muszle są ułożone

dokładnie tak jak powinny, a ścieżka jest codziennie zamiatana. Nie ośmielimy się poprosić tu
o cokolwiek do jedzenia. Obawialiby się, że nakruszymy.

Ida podniosła rękę, aby zapukać, lecz zanim zdołała to zrobić, drzwi się otworzyły i na progu

stanęła zadyszana niska kobieta.

Miała pełną ciekawości twarz o delikatnych rysach i ciemne oczy błyszczące zza okularów

w złotej oprawie. Była ubrana w nieskazitelnie czystą, staromodną suknię z szarego jedwabiu z
białą muślinową chustką na ramionach. Jej srebrzystosiwe włosy opadały długimi, gładkimi
lokami po obu stronach twarzy, podskakując i fruwając za każdym ruchem. Z tyłu związała je
w węzeł i przykryła malutkim koronkowym czepeczkiem.

Wygląda, jakby wyszła spod igły w zeszłym stuleciu — pomyślała Mary.
— Czy jesteście córkami kuzyna Abnera? — spytała stara dama z nadzieją. W jej twarzy i

głosie było tyle wzruszenia, że zażenowane dziewczęta poczuły się niezręcznie, iż nie są
córkami kuzyna Abnera.

— Nie — odparła Mary z ociąganiem. — Jesteśmy córkami Martina Seymoura.
Z twarzy małej kobietki znikło całe światło, jakby ktoś nagle zdmuchnął rozjaśniającą ją od

wewnątrz lampę. Wyglądała, jakby ugięła się pod ciężarem rozczarowania. Nazwisko Martina
Seymoura najwyraźniej nic dla niej nie znaczyło. Skąd mogła wiedzieć, że był
multimilionerem, o którym opowiadano, iż na śniadanie zjada kilka linii kolejowych, na obiad
parę drobniejszych spółek, a jego córki należą do osób chętnie przyjmowanych w każdym
domu.

background image

— Nie, oczywiście, nie jesteście córkami kuzyna Abnera — stwierdziła ze smutkiem. —

Wiedziałabym o tym, gdybym choć przez chwilę pomyślała. Macie ciemne włosy, a one
miałyby jasne, to zrozumiałe. Kuzyn Abner i jego żona są jasnowłosi. Lecz kiedy zobaczyłam,
jak idziecie ścieżką — wyglądałam przez okno na górze — byłam przekonana, że to nareszcie
Helen i Beatrice. Nic na to nie poradzę, ale nadal żałuję, że tak nie jest!

— My też, skoro pani ich oczekiwała — odezwała się z uśmiechem Mary. — Ale…
— Och, nie oczekiwałam ich właściwie — przerwała jej mała dama. — Tylko zawsze mam

nadzieję, że przyjadą. Jeszcze nigdy tego nie zrobiły, choć Trenton leży niedaleko, a tu jest
bardzo odludnie. Tęsknimy za gośćmi, ja i Juliana; sądziłam, że dziś je zobaczę. Odkąd
sprowadziłam się tu, kuzyn Abner raz mnie odwiedził i powiedział, że jego córki też przyjadą,
ale to było sześć miesięcy temu i jeszcze się nie pojawiły. Lecz nie tracimy nadziei. Wiecie,
dobrze jest mieć na kogo czekać.

Miała słodki, wesoły głos jak ptak. Dziewczęta odgadły w nim ogromnie dużo uczucia.

Jakże była urocza, kochana i romantyczna! Mary poczuła oburzenie na córki kuzyna Abnera,
kimkolwiek były, za to zaniedbywanie małej damy.

— Wybrałyśmy się na przejażdżkę rowerami — oznajmiła Ida. — Jesteśmy bardzo

spragnione. Pomyślałyśmy, że może byłaby pani uprzejma dać nam kubek wody.

— Ależ, moje kochane, co tylko chcecie. Wszystko co mam, jest do waszej dyspozycji —

zawołała mała dama z prawdziwą radością. — Jeżeli wejdziecie, poczęstuję was lemoniadą.

— Obawiam się, że to zbyt duży kłopot… — zaczęła Mary.
— Och, nie! — wykrzyknęła dama. — To przyjemność. Uwielbiam robić coś dla ludzi.

Chciałabym, aby częściej ktoś się pojawiał i dawał mi do tego okazję. Nie mam żadnego
towarzystwa, a tak mi go brak. Tu, w Złotej Bramie jest bardzo samotnie. Byłabym niezmiernie
szczęśliwa, gdybyście zostały u mnie na podwieczorku. Wszystko przygotowałam. W każdą
sobotę rano przygotowuję coś na wypadek, gdyby przyjechały córki kuzyna Abnera. Kiedy nikt
nie przyjeżdża, Juliana i ja musimy same pozjadać smakołyki. Nie służy to nam. Juliana potem
to odchorowuje. Gdybyście tak zechciały zostać!

— Zostaniemy — zgodziła się pośpiesznie Ida. — Cieszymy się, że możemy zostać. Obie

jesteśmy okropnie głodne i to miło z pani strony, że pani nas zaprosiła.

— Ależ, żaden kłopot. To mój egoizm, po prostu zwykły egoizm! Tak bardzo pragnę

towarzystwa! Wejdźcie kochane. Myślę, że najpierw muszę się przedstawić, bo mnie nie
znacie, prawda? Nazywam się Sally Tempie, a to jest Dom pod Złotą Bramą. Boże drogi! To
dopiero prawdziwe przeżycie! Trafiłyście tu chyba za zrządzeniem Opatrzności.

Przeprowadziła je szybko przez uroczy salonik, gdzie wszystko wyglądało tak elegancko,

czysto i staromodnie jak ona sama, do pokoju gościnnego, aby zdjęły kapelusze.

— Teraz pozwólcie, że opuszczę was na chwilę. Muszę powiedzieć Julianie, że będziemy

miały gości na podwieczorku. Bardzo się ucieszy, jestem pewna. Rozgośćcie się, moje drogie.

— Czyż ona nie jest rozkoszna? — zapytała Mary, gdy panna Sally wyszła lekkim krokiem.

— Chciałabym potrząsnąć tymi córkami kuzyna Abnera. To jest coś, co Dot Holliday
nazwałaby przygodą!

— Prawda?! Panna Sally i ten uroczy stary zakątek wyglądają jak rozdział w jednej z tych

powieści, nad którymi płakały nasze babki. Posłuchaj, Mary, ona jest samotna i nasza wizyta to
dla niej prawdziwa uczta. Postarajmy się, żeby tak rzeczywiście było. Potraktujmy ją jak
przyjaciółkę i opowiedzmy o sobie, naszych rozrywkach i sukienkach. To brzmi dość
powierzchownie, ale wiesz, co mam na myśli. Jej się to spodoba. Bądźmy dla niej dobrymi
przyjaciółkami.

Panna Sally wróciła w towarzystwie Juliany niosącej tacę z lemoniadą. Juliana okazała się

drobną dziewuszką lat około czternastu, a jej wesoła, piegowata twarz promieniała szerokim
uśmiechem. Widocznie Juliana tak samo lubiła towarzystwo jak jej pani. Po chwili dziewczęta
usłyszały dobiegającą z korytarza przyciszoną wymianę zdań pomiędzy panną Sally a Juliana.

background image

— Juliano, nakryj do stołu, postaw ślubną zastawę babki Tempie. Nie zapomnij jej

odkurzyć… i najlepszy obrus. Pamiętaj, żeby rozprasować zakładki… postaw na środku
pachnący groszek… tylko żeby był świeży. Chcę, aby wszystko wypadło szczególnie ładnie.

— Tak, proszę pani. Postaram się. Czy to nie wspaniałe mieć gości? — szepnęła Juliana.
Panny Seymour długo pamiętały ten podwieczorek i wspaniałości, jakie znalazły się na

stole. Nie dziwiły się, że Juliana cierpiała na niestrawność, skoro musiała sama jeść tyle potraw.
Jadły z apetytem i ku wielkiemu zadowoleniu panny Sally oddały pełną sprawiedliwość
smakołykom.

Opowiedziała im wszystko o sobie. Mieszkała w Domu pod Złotą Bramą dopiero od roku.

— Przedtem mieszkałam daleko stąd, w Millbridge, razem z kuzynką. Właścicielem Domu pod
Złotą Bramą był mój wuj Efraim, a kiedy umarł, zostawił go mnie i przyjechałam, by tu
zamieszkać. To śliczne miejsce, prawda? Widzicie te dwa przylądki? Rano, gdy wstaje słońce,
woda pomiędzy nimi wygląda jak morze złota. Dlatego wujowi przyszło na myśl nazwać dom
„Pod Złotą Bramą”. Uwielbiam tę okolicę i tak miło mieć własny dom. Byłabym zupełnie
szczęśliwa, gdybym miała jakieś towarzystwo. Ale przecież jesteście tu dzisiaj, a Beatrice i
Helen przyjadą może w przyszłym tygodniu. Tak więc, mam za co dziękować Bogu.

— Jak brzmi nazwisko kuzyna Abnera? — zapytała Mary, przypominając sobie niejasno, że

już słyszała wspomniane imiona… w Trenton.

— Reed. Abner Abimelech Reed — odparła pośpiesznie panna Sally. — Podpisuje się A.A.

Reed. Mówią, że jest zamożny i prowadzi w mieście interesy. To bardzo wytworny mężczyzna.
Nie znam jego żony.

Mary z Idą wymieniły spojrzenia. Beatrice i Helen Reed! Znały przelotnie dwie córki

nowobogackiej rodziny, która próbowała nawiązać dobre stosunki z towarzyską elitą w
Trenton. Reedów uważano za bardzo prostackich, a ich starania dołączenia do zamkniętego
kręgu, w jakim obracali się Seymourowie i im podobni, kończyły się niepowodzeniem.

— Obawiam się, że panna Sally długo poczeka na wizytę córek kuzyna Abnera —

zauważyła Mary, kiedy wróciły do salonu i panna Sally przeprosiła je na chwilę, by dopilnować
zmywania ślubnej zastawy babki Tempie. — Pewnie patrzą na nią jak na ubogą krewną, którą
można lekceważyć. Tymczasem, gdyby były do niej podobne, towarzystwo w Trenton
przyjęłoby je do swego grona już dawno.

Wizyta sprawiała dziewczętom taką samą przyjemność jak pannie Sally. Ona z chęcią

słuchała opowieści o dziewczęcym życiu i zabawach. Opowiadały o podróżach, o poznanych
sławnych ludziach, o przyjęciach, sukniach, modzie i rozrywkach swoich znajomych. Panna
Sally skwapliwie słuchała. Pozwolono również Julianie siedzieć na schodkach w korytarzu i
ona także zebrała okruchy tej duchowej uczty.

— Jesteście takimi wspaniałymi gośćmi — powiedziała panna Sally, gdy odjeżdżały.
Mary ujęła ręce małej damy i spojrzała z sympatią w jej oczy. — Czy pozwoliłaby pani,

abyśmy odwiedzały panią częściej i przyprowadzały przyjaciół? — Gdybyście tylko zechciały!
— westchnęła panna Sally.

Mary roześmiała się i ulegając nagłemu impulsowi, pochyliła się i pocałowała pannę Sally w

policzek. — A więc przyjedziemy — obiecała. — Proszę uważać nas od dzisiaj za stałych
gości.

*


Dziewczęta dotrzymały słowa. Odtąd prawie każdą sobotę lata spędzały na podwieczorku u

panny Sally w Domu pod Złotą Bramą. Czasem przyjeżdżały same, niekiedy z innymi
dziewczętami. Wkrótce wśród ich znajomych stało się modne odwiedzanie panny Sally.
Wszyscy od razu obdarzali ją sympatią. Wyjazd z Seymourami do Złotej Bramy był uważany

background image

za szczególny przywilej. Co do panny Sally, to jej radość była niemal doskonała. Miała tylu
gości, ilu tylko zapragnęła i to takich, jakich lubiła: pogodne, wesołe, lubiące żartować
dziewczęta, które zajadały jej smakołyki ze szczerym zapałem, napełniały stare urocze pokoje
śmiechem i życiem, opowiadając o swoich planach, nadziejach i figlach. Na czystym niebie
panny Sally czerniała tylko jedna chmurka.

— Gdyby tak córki kuzyna Abnera zechciały przyjechać! — westchnęła pewnego razu

tęsknie do Mary. — Nikt nie może zastąpić własnej rodziny. Bardzo pragnę je poznać.

Tego wieczora podczas powrotu do Trenton Mary była cicha i zamyślona. Dwa dni później

odbyło się garden party u pani Gardiner. Przyszły tam obie panny Reed. Były to wysokie,
jasnowłose, przystojne dziewczyny, nieco zbyt bogato i wymyślnie ubrane w drogie suknie i
kapelusze. Rzucało się w oczy, że nie należą w pełni do towarzystwa. Kiedy pani Gardiner
przyprowadziła Mary Seymour i przedstawiła je, od razu rozjaśniły się i podniosły głowy.
Jedną z rzeczy, których pragnęły najbardziej na świecie, była przyjaźń z pannami Seymour.

Po krótkiej przyjacielskiej pogawędce Mary powiedziała: — Sądzę, że mamy wspólną

przyjaciółkę w pannie Sally Tempie z Domu pod Złotą Bramą, prawda? Jestem pewna, że
słyszałam, jak wspominała o was.

Panny Reed zaczerwieniły się. Nie podobało się im, że bogate dziewczęta Seymourów

wiedzą o ich powiązaniach z dziwaczną kuzynką ojca, mieszkającą gdzieś w zapomnianym
kącie na wsi. — Och, jest naszą daleką krewną — zauważyła niedbale Beatrice. — Dotąd nigdy
jej nie poznałyśmy.

— Jakże wiele straciłyście! — powiedziała Mary szczerze. — To najbardziej czarująca i

kochana stara dama, jaką znam. Jestem dumna, mogąc zaliczyć się do jej przyjaciół. Poza tym
Złota Brama to takie prześliczne miejsce! Jeździmy tam tak często, że obawiam się nadużyć
gościnności panny Sally. Mam nadzieję, że odwiedzi nas tej zimy w mieście. Do zobaczenia na
razie. Powiem pannie Sally, że was poznałam. Będzie jej miło to usłyszeć.

— Chyba powinnyśmy wreszcie odwiedzić kuzynkę Sally — zauważyła Beatrice. — Ojciec

już dawno kazał nam tam pojechać.

— Jak ci Seymourowie ją poznali? — zastanawiała się Helen. — Oczywiście, że musimy

pojechać do niej.

Tak też zrobiły. Następnego dnia szczęście panny Sally stało się pełne, bo w końcu córki

kuzyna Abnera przyjechały do Domu pod Złotą Bramą. Były dla niej miłe. Mimo swojego
snobizmu i fałszywych poglądów na życie, miały dobre serca. Doszedł w nich do głosu jakiś
odziedziczony po ojcu zdrowy rozsądek i zrozumiały, że panna Sally jest krewną, z której
można być dumnym. Poddały się jej urokowi tak jak inni i bawiły się świetnie w jej domu.
Wyjechały, obiecując często ją odwiedzać i rzeczywiście dotrzymały słowa. Pomiędzy nimi a
panną Sally narodziła się prawdziwa przyjaźń, która dla dziewcząt uczyniła cuda nie tylko pod
względem towarzyskim i umysłowym ale i duchowym. Nauczyła je, że prawdziwa dobroć
serca i prostota obejścia są najlepszą rekomendacją do towarzystwa, zaś pretensjonalność
czymś pospolitym i trudnym do zniesienia. To, oczywiście, nie stało się od razu. Panny Reed
nie potrafiły natychmiast zrezygnować ze swojego snobizmu. W końcu jednak bardzo wiele z
niego odrzuciły.

Panna Sally nie miała o tym pojęcia. Od początku polubiła córki kuzyna Abnera i niezwykle

je podziwiała.

— Tak dobrze jest gościć kogoś z własnej rodziny — powiedziała pannom Seymour. —

Jestem w siódmym niebie. Ale wy, moje drogie, będziecie zawsze najmilej widziane przeze
mnie i Julianę. Dzięki wam mam teraz tylu przyjaciół!

— O, nie — zaprzeczyła szybko Mary. — Panno Sally, ma pani przyjaciół tylko ze względu

na siebie. Złota Brama stała się dla nas prawdziwą Mekką. Nie wie pani nawet, ile pani dla nas
zrobiła. Jest pani taka dobra, kochana i szczera, że my dziewczęta, zapragnęłyśmy stać się takie
jak pani. I wszystkie panią kochamy!

background image

— Tak się cieszę — szepnęła panna Sally z błyszczącymi wzruszeniem oczami. — I Juliana

naturalnie też.

background image

C

ZARA LALECZKA


Wieczorem miał się odbyć koncert w Hotelu pod Portowymi Światłami i wszyscy w domu

Marshallów byli bardzo podnieceni. Także mała Joyce, która nie mogła pójść na koncert,
ponieważ nie było poza nią nikogo, kto zostałby z Denise. Być może najbardziej przejęta była
Denise, umierająca powoli na suchoty w służbówce Marshallów. Nie miała innego miejsca na
świecie, gdzie mogłaby chorować i gdzie ktoś troszczyłby się o nią. Pani Roderickowa
Marshall uważała się za bardzo dobrą, robiąc aż tyle dla Denise. Rzecz jasna, nie przejmowano
się nią zbytnio, a większość posług przy chorej spełniała mała Joyce.

Przy podwieczorku nie mówiono o, niczym innym, tylko o koncercie, bo przecież w hotelu

miała wystąpić Madame Laurin, wielka francusko — kanadyjska primadonna! Taka okazja
zdarzała się raz w życiu. Marshallowie za nic by jej nie przepuścili. Na koncert wybierała się
starsza pani Marshall, przystojna i pełna godności, wuj Roderick, ciotka Isabella i oczywiście
Chrissie, którą wszędzie zabierano, gdyż była śliczna, pełna wdzięku i rozmaitych, brakujących
Joyce, zalet.

Mała Joyce chętnie poszłaby na koncert, bo bardzo lubiła muzykę, poza tym mogłaby

później opowiedzieć wszystko Denise. Była jednak nieśmiała, niezgrabna, chuda i pospolita,
więc babka postanowiła zostawić ją w domu. Tak przynajmniej uważała Joyce.

Mała Joyce dobrze wiedziała, że babka jej nie lubi. Sądziła, że dlatego, iż jest taka

bezbarwna i niezręczna — i częściowo miała rację. Babka niewiele dbała o wnuczki, które nie
przynosiły jej chluby. Matka małej Joyce poślubiła wbrew woli rodziny biednego człowieka, a
potem oboje byli na tyle nierozsądni, że umarli i zostawili małą sierotę bez grosza. Babka
ubierała i żywiła dziecko, ale co można zrobić z takiej nieśmiałej istoty bez żadnych talentów i
wdzięku? Babka nie zamierzała nawet próbować. Jej ulubienicą stała się złotowłosa i rumiana
Chrissie.

Mała Joyce wiedziała o tym. Nie zazdrościła Chrissie, ale bardzo pragnęła, aby babka ją

także choć trochę kochała! Nikt jej nie kochał z wyjątkiem Denise i czarnej laleczki. Mała
Joyce zaczynała pojmować, że Denise nie będzie już długo żyła, a czarna laleczka nie potrafiła
powiedzieć, że ją kocha, choć mała Joyce w to nie wątpiła.

Westchnęła na myśl o tym tak głęboko, że wuj Roderick uśmiechnął się do niej. Wuj nawet

uśmiechał się do niej czasem!

— O co chodzi, Joyce? — zapytał.
— Myślałam o mojej czarnej laleczce — powiedziała nieśmiało Joyce.
— Ach, o czarnej laleczce. Gdyby pani Laurin ją zobaczyła, na pewno chciałaby ją dostać.

Jej hobby to kolekcjonowanie lalek z całego świata, ale wątpię, żeby miała w swoich zbiorach
lalkę, którą bawiła się cztery tysiące lat temu dziewczynka na dworze faraona.

— Uważam, że lalka Joyce jest bardzo brzydka — stwierdziła Chrissie. — Moja woskowa

lalka z jasnymi włosami jest o wiele ładniejsza.

— Moja czarna laleczka nie jest brzydka! — krzyknęła obrażona Joyce. Mogła znieść, kiedy

ją samą nazywali brzydką, ale nie potrafiła pogodzić się z tym, że tak nazwano jej kochaną
czarną laleczkę. Tak się przejęła, że przewróciła filiżankę i wylała herbatę na obrus. Ciotka
Isabella spojrzała na nią gniewnie, a babka powiedziała ostro:

— Joyce, odejdź od stołu. Stajesz się z każdym dniem coraz bardziej niezgrabna i

bezmyślna.

Mała Joyce ze łzami w oczach wstała i poszła na górę do Denise, szukać pociechy. Lecz

Denise sama płakała. Leżała na łóżku przy niskim oknie, gdzie mogła zachwycać się blaskiem
zachodzącego słońca. Jej zapadnięte policzki płonęły od gorączki.

background image

— Ach, tak bardzo chciałabym usłyszeć, jak Madame Laurin śpiewa — szepnęła. — Czuję,

że łatwiej byłoby mi umierać, gdybym usłyszała choć jedną, króciutką piosenkę. Ona jest
Francuzką i zna wszystkie stare francuskie piosenki, nawet te, które śpiewała mi mama.

— Nie możesz ich usłyszeć Denise — powiedziała Joyce, łagodnie głaszcząc gorące czoło

Denise chłodną, szczupłą dłonią. Joyce miała śliczne ręce, lecz nikt tego nigdy nie zauważył. —
Nie jesteś dość silna, żeby pójść na koncert. Ja ci zaśpiewam, jeżeli chcesz. Oczywiście, nie
potrafię aż tak pięknie śpiewać jak ona, ale się postaram.

— Śpiewasz jak skowronek, ale nie jesteś Madame Laurin — odparła rozżalona Denise. —

Chcę usłyszeć wielką Madame. Nie pożyję długo. Wiem to, Joyce, widziałam twarz doktora.
Chciałabym usłyszeć choć jedną piosenkę, zanim umrę. Zdaję sobie sprawę, że to niemożliwe,
ale tak bardzo tego pragnę.

Denise znów zakryła twarz dłońmi. Joyce odsunęła się i usiadła przy oknie, patrząc na białe

brzozy. Jej serce pełne było bólu. Mała Joyce, mądra i dojrzała ponad swój wiek zrozumiała, że
kochana Denise już bardzo niedługo umrze. Denise chciała usłyszeć śpiew Madame Laurin.
Joyce wiele o tym myślała, a kiedy poszła spać, wzięła do łóżka swoją czarną laleczkę i płakała
tak długo, aż zasnęła.

Następnego dnia przy śniadaniu Marshallowie mówili o koncercie i o wspaniałej Madame

Laurin, Joyce słuchała tego jak zwykle w milczeniu. Nocny płacz zostawił ślady na jej buzi.
Babka pomyślała, że nigdy jeszcze Joyce nie wyglądała tak brzydko. Popatrzyła na nią z
niechęcią i zdecydowała, że nie weźmie jej ze sobą po południu na przejażdżkę z Chrissie.

Przed południem odkryto, że stan Denise się pogorszył i posłano po lekarza. Przyszedł i

potrząsnął głową: to było wszystko, co w tych okolicznościach mógł zrobić. Kiedy wychodził,
przy drzwiach czekała na niego mała dziewczynka o dużych, czarnych, poważnych oczach i
długich czarnych włosach jak cyganka.

— Czy Denise umrze? — zapytała w szczery, bezpośredni sposób, który tak denerwował

babkę.

Doktor popatrzył na nią spod krzaczastych brwi i uznał, że należy ona do tych ludzi, którzy

chcą znać prawdę, jakakolwiek by ona była. — Tak — powiedział.

— Już niedługo?
— Obawiam się, że najpóźniej za kilka dni.
— Dziękuję — powiedziała Joyce poważnie.
Poszła do swojego pokoju i wzięła czarną laleczkę. Nie płakała, ale była bardzo smutna.
Po obiedzie babka i Chrissie wyjechały, a ciotka Isabella i wuj Roderick też wyszli. Joyce

wślizgnęła się do służbówki. Denise leżała w niespokojnym śnie; na twarzy miała ślady łez.
Potem Joyce zeszła na palcach po schodach i pobiegła do hotelu.

Nie wiedziała, co powie i zrobi, kiedy się tam dostanie, ale myślała o tym bardzo

intensywnie, idąc drogą prowadzącą nad brzeg zatoki. Kiedy już doszła, spostrzegła siedzącą
na dużym kamieniu piękną damę o cudownych oczach. Joyce zatrzymała się i pomyślała, że
dobrze byłoby zapytać tę damę o radę.

— Przepraszam panią — powiedziała Joyce, która nigdy nie wstydziła się obcych. —

Chciałabym zobaczyć się w hotelu z Madame Laurin i prosić ją o wielką przysługę. Czy
mogłaby mi pani powiedzieć, co najlepiej zrobić, żeby się z nią zobaczyć? Bardzo będę pani
zobowiązana.

— O jaką przysługę chcesz prosić Madame Laurin? — zapytała dama, uśmiechając się.
— Chcę ją prosić, żeby przyszła i zaśpiewała dla Denise, zanim ona umrze — to znaczy: —

zanim Denise umrze. Denise to nasza francuska służąca. Doktor mówi, że nie będzie długo
żyła, a ona z całego serca pragnie usłyszeć, jak śpiewa Madame Laurin. Ciężko jest umierać,
kiedy chce się czegoś bardzo, a nie można tego dostać.

— Czy sądzisz, że Madame Laurin się zgodzi? — zapytała dama.

background image

— Nie wiem. Spróbuję ofiarować jej moją czarną laleczkę. Jeżeli zechce, bo nic więcej nie

mogę jej dać.

W brązowych oczach damy pojawiło się zainteresowanie. Pochyliła się do przodu. — Czy

masz laleczkę w tym pudełku? Mogę ją zobaczyć?

Mała Joyce kiwnęła głową. W milczeniu otworzyła pudełko i wyjęła czarną lalkę. Dama

wykrzyknęła ze zdumienia i zachwytu. Nieomal wyrwała lalkę z rąk Joyce. Była to naprawdę
bardzo niezwykła laleczka, wyrzeźbiona z jakiegoś polerowanego, czarnego drewna.

— Dziecko, gdzie to dostałaś? — wykrzyknęła.
— Ojciec wydobył ją z grobu w Egipcie — odparła mała Joyce. — Wuj Roderick mówi, że

została pogrzebana z mumią małej dziewczynki cztery tysiące lat temu. Musiała bardzo kochać
swoją lalkę, skoro ją razem z nią pochowano, prawda? Ale na pewno nie kochała jej bardziej
niż ja.

— Mimo to chcesz ją oddać? — zapytała dama, patrząc na nią z uwagą.
— To ze względu na Denise — wyjaśniła Joyce. — Zrobiłabym dla niej wszystko, bo ją

kocham, a ona kocha mnie. Kiedy umiera jedyna kochająca cię na świecie osoba, nie ma takiej
rzeczy, której nie chciałoby się dla niej zrobić. Denise była dla mnie taka dobra, zanim
zachorowała. Całowała mnie, bawiła się ze mną, robiła dla mnie ciasteczka i opowiadała piękne
historie.

Dama włożyła czarną laleczkę z powrotem do pudełka. Potem wstała i wyciągnęła rękę.
— Chodź — poleciła. — Ja jestem Madame Laurin i pójdę zaśpiewać dla Denise.
Joyce poprowadziła Madame Laurin do domu, przez kuchnię i kuchenne schody do

służbówki. Ciotka Isabella byłaby wstrząśnięta, gdyby wiedziała, jak to się odbyło. Madame
Laurin nie okazywała niezadowolenia, a Joyce w ogóle o tym nie pomyślała. Wbrew
zwyczajom Marshallów, chodziła wszędzie najkrótszą drogą, choćby kuchennymi schodami.

Madame Laurin stanęła w ubogim pokoiku i spojrzała na wyniszczoną, smutną twarzyczkę

na poduszce.

— Denise, to jest Madame Laurin. Będzie śpiewała dla ciebie — szepnęła Mała Joyce.
Twarz Denise rozjaśniła się. — Bardzo proszę — powiedziała słabo — o francuską

piosenkę. Starą, francuską piosenkę, taką jaką śpiewano dawno temu.

I Madame Laurin zaśpiewała. Nigdy jeszcze w tym pokoiku nie; zabrzmiała równie

wspaniała melodia. Śpiewała stare ludowe pieśni, które zapewne Denise słyszała jeszcze w
dzieciństwie.

Joyce z zachwytem utkwiła oczy w śpiewaczce. Denise leżała; z twarzą pełną radości i

wielkiego uniesienia! Joyce nie żałowała, że poświęciła swoją czarną laleczkę — nie mogła
tego żałować, gdy tak patrzyła na twarz Denise.

— Dziękuję, Madame — powiedziała Denise urywanym głosem, kiedy Madame skończyła.

— To było piękne, anioły nie mogą śpiewać piękniej. Tak bardzo kocham muzykę. Mała Joyce
często mi śpiewa — ona ślicznie śpiewa, ale nie tak jak pani.

— Joyce musi dla mnie zaśpiewać — zażądała Madame z uśmiechem, siadając przy oknie.

— Lubię słuchać świeżych, dziecięcych głosów. Zaśpiewasz Joyce?

— Oczywiście — Joyce nie czuła onieśmielenia. Chciała zrobić wszystko, co można dla tej

wspaniałej pani, która sprawiła Denise taką wielką radość. — Zaśpiewam najlepiej, jak tylko
umiem. Oczywiście nie potrafię pięknie śpiewać i znam tylko pieśni religijne. Zawsze je
śpiewam dla Denise, chociaż ona jest katoliczką, a to są pieśni protestanckie. Ale ksiądz
powiedział Denise, że to nie szkodzi, bo muzyka pochodzi od Boga. Ten ksiądz jest bardzo
miły i lubię go. Uważa, że moja… że pani… czarna laleczka jest cudowna. Zaśpiewam
„Prowadź, łagodne światło”. To ulubiona pieśń Denise.

I Joyce zaczęła śpiewać, wsunąwszy rękę w dłoń Denise. Przy pierwszej nucie Madame

Laurin, patrząca nieco obojętnie w okno, odwróciła się gwałtownie i spojrzała zdumionym
wzrokiem na Joyce. Zachwyt zastąpił zdumienie i kiedy Joyce skończyła, wielka Madame

background image

impulsywnie wstała, z błyszczącymi oczami i rozjaśnioną twarzą, podeszła szybko do Joyce i
ujęła jej chudą, ciemną buzię w swoje ręce.

— Dziecko, czy wiesz, jaki masz cudowny głos… jaki wspaniały głos? To jest… to jest…

nigdy nie słyszałam podobnego głosu u dziecka w twoim wieku. Mój nie mógł się z nim
równać… ani trochę. Będziesz pewnego dnia wielką śpiewaczką… o wiele większą ode mnie.
Ale musisz się uczyć. Gdzie są twoi rodzice? Chciałabym się z nimi zobaczyć.

— Nie mam rodziców — odparła oszołomiona Joyce. — Moją opiekunką jest babka, ale

właśnie wyjechała na przejażdżkę.

— Poczekam więc, aż wróci — oznajmiła zdecydowanie Madame Laurin.
Pół godziny później bardzo zdziwiona starsza pani wysłuchiwała entuzjastycznych słów

Madame Laurin.

— Jak to się stało, że nigdy nie słyszałam twojego śpiewu, choć jest tak dobry? — zapytała

babka, patrząc na Joyce z niezwykłym wyrazem oczu, co Joyce natychmiast odczuła swoim
wrażliwym sercem. Lecz Joyce zwiesiła tylko głowę. Nigdy nie przyszło jej do głowy, by
śpiewać przy babce.

— Dziecko powinno się wkrótce zacząć uczyć — powiedziała Madame Laurin. — Jeśli nie

może pani sobie na to pozwolić, ja się nią zajmę. Takiego głosu nie można zmarnować.

— Dziękuję pani, Madame Laurin — odparła babka z pełną wdzięku godnością. — Jestem

w stanie zapewnić mojej wnuczce wszystko co niezbędne, aby rozwinął się jej talent. Dziękuję
pani bardzo, że zwróciła mi pani na to uwagę.

Madame Laurin pochyliła się i ucałowała brązowy policzek Joyce. — Do zobaczenia,

cyganeczko. Przychodź codziennie do mnie do hotelu. Wrócę w przyszłym roku w lecie. Lubię
cię. Pewnego dnia zostaniesz wielką śpiewaczką, a dziś jesteś kochającym, pozbawionym
egoizmu dzieckiem.

— Zapomniała pani o czarnej laleczce — zauważyła Joyce z powagą.
Madame podniosła ręce i zaśmiała się — Nie, nie zabiorę twojej laleczki, co ma cztery

tysiące lat. Zatrzymaj ją jako maskotkę. Wielka śpiewaczka zawsze potrzebuje maskotki. Ale
rozkazuję ci, nie wyjmuj jej z pudełka, dopóki nie wyjdę, bo mogę nie oprzeć się pokusie.
Któregoś dnia pokażę ci swoje lalki, lecz nie ma wśród nich takiego klejnotu jak ten.

Kiedy Madame Laurin wyszła, babka spojrzała na Joyce. — Chodź do mojego pokoju,

Joyce. Chcę zobaczyć, czy nie dałoby się jakoś ładniej ułożyć twoich włosów. Są takie gęste i
długie. Nie miałam pojęcia, że tak bardzo wyrosły. Cóż, koniecznie trzeba będzie uczesać je
inaczej, nie pasuje ci ten sztywny warkocz.

Joyce poczuła się bardzo szczęśliwa, ujmując wyciągniętą rękę babki. Zrozumiała, ze ta

dziwna, dostojna starsza pani która lubiła dziewczynki tylko wtedy, kiedy były pełne wdzięku
lub inteligentne, zaczynała ją wreszcie kochać.

background image

S

TYPEDIUM

F

RASERA


Elliott Campbell zszedł głównymi schodami College’u Marwood i natychmiast ogarnął go

tłum studentów drugiego roku, cisnących się wokół tablicy informacyjnej. Ktoś klepnął go
mocno po plecach, potrząsano jego ręką wśród burzy okrzyków i gratulacji. — Brawo
Campbell! Zdobyłeś Frasera. Widzisz swoje nazwisko na początku listy, otoczone ramką?
Elliott Campbell dziewięćdziesiąt dwa punkty. Hurra dla Campbella od całej klasy, chłopcy!

Podczas gdy koledzy krzyczeli z zapałem, który mógł zagrozić konstrukcji budynku, Elliott

z zarumienioną twarzą i błyszczącymi oczami przecisnął się bliżej ogłoszenia. Tak, zdobył
stypendium Frasera. Jego nazwisko było na czele listy siedmiu konkurentów.

Roger Brooks, który stał obok, przeczytał całą listę na głos.
— Elliott Campbell — dziewięćdziesiąt dwa. Mówiłem, że ci się uda stary. Edward Stone

— dziewięćdziesiąt jeden. Staruszek Ned był bardzo blisko, ale z tym nazwiskiem nie miał
szans. Kay Milton osiemdziesiąt osiem. Kto by pomyślał, że ten powolny Kay tak dobrze
wypadnie? Seddon Brown — osiemdziesiąt siedem, Oliver Field — osiemdziesiąt cztery,
Arthur Mclntyre — osiemdziesiąt dwa — bardzo szacowne trio. Oraz Carl McLean —
siedemdziesiąt! Ależ spadek! Po prostu postanowił trzymać się z daleka! Jest na liście tylko
dzięki nazwisku!

Zanim Elliot zdołał cokolwiek odpowiedzieć, z pokoju dyrektora wyłonił się profesor,

niosąc kartki z wynikami egzaminów pierwszego roku, z zamiarem umieszczenia ich na
tablicy. Studenci rzucili się w tym kierunku, uwalniając z tłumu Elliotta i Rogera, którzy
skorzystali z okazji, aby uciec.

Elliott głęboko wciągnął powietrze, gdy przemierzali w kwietniowym słońcu tereny

należące do uczelni. Pąki nabrzmiewały na pięknych, starych kasztanowcach i wiązach
otaczających czerwone, ceglane mury Marwood.

— Czuję się, jakby mi ktoś zdjął ogromny ciężar z serca — powiedział szczerze. — Od

zdobycia tego stypendium wiele zależało. Nie mógłbym zostać na uczelni w przyszłym roku!
Te cztery setki pozwolą mi przeżyć do końca studiów!

— To świetnie! — powiedział serdecznie Roger Brooks. Lubił Elliotta Campbella tak jak i

pozostali studenci drugiego roku. Żaden z nich nie utrzymywał z nim jednak bliższych
stosunków. Elliott nie miał przyjaciół jak inni. Mieszkał sam, „kuł” z uporem i nie brał udziału
w towarzyskim życiu młodzieży. Roger Brooks był mu najbliższy, ale nawet on wiedział o
koledze bardzo mało. Elliott nigdy przedtem nie wyznał tyle o swoich osobistych sprawach co
w powyższej wypowiedzi.

— Jestem biedny, rozpaczliwie biedny — mówił dalej wesoło Elliott. Sukces stopił na

moment jego rezerwę. — Miałem tylko tyle pieniędzy, żeby przejść jakoś przez pierwsze dwa
lata i to oszczędnie gospodarując. Teraz jestem zupełnie spłukany i tylko nadzieja na to
stypendium oddzielała mnie od ponurej pewności, że będę musiał przerwać naukę w przyszłym
roku i pracować jako nauczyciel. Mógłbym wrócić dopiero za dwa, trzy lata pomiędzy nowych,
nie znanych mi studentów. Ta perspektywa wcale mi się nie podobała!

— Nie dziwię się — zauważył Roger. — Klasa żałowałaby, gdybyś musiał zrezygnować.

Chcemy zachować pełen komplet gwiazd, żeby zabłysnąć na koniec studiów. Poza tym, jak
wiesz, wszyscy cię lubią. Byłby wstyd, gdyby ten cwaniak McLean wygrał. Nikt go nie cierpi.

— Och, ja się go nie bałem — odparł Elliott. — Nie rozumiem, co sprawiło, że w ogóle

startował. Musiał wiedzieć, że nie ma szans. Bałem się Stone’a. Wiesz, to urodzony
matematyk, a ja muszę ciężko zakuwać, żeby mieć dobre wyniki.

— Ależ Stone nie mógłby ci odebrać Frasera, nawet gdybyś miał tylko siedemdziesiąt

punktów — powiedział Roger ze zdziwieniem. Musiałeś o tym wiedzieć. Mogłeś się obawiać
tylko McLeana.

background image

— Nie rozumiem cię — odrzekł obojętnie Elliott.
— Musisz przecież znać warunki Frasera! — wykrzyknął Roger.
— Oczywiście — odparł Elliott. — Stypendium Frasera, wynoszące czterysta dolarów, jest

corocznie przyznawane na drugim roku studiów. Starający się o nie studenci, zobowiązani są
do zdawania specjalnego egzaminu z matematyki, a zwycięzca otrzyma czterysta dolarów,
płatne w czterech rocznych ratach, przy czym wypłata rat uzależniona będzie od obecności
zwycięzcy na wymaganych zajęciach i od jego zadowalających postępów w studiach. Czyż nie
tak?

— Owszem, stary. Ale zapomniałeś o najważniejszej sprawie. Pierwszeństwo mają studenci

o nazwisku Fraser, Campbell lub McLean, jeżeli zdobędą przynajmniej siedemdziesiąt
punktów na egzaminie. Nie powiesz mi, że o tym nie wiedziałeś?

— Chyba żartujesz? — zapytał blady Elliott.
— To nie żart. Przecież tak jest w regulaminie.
— Nie wiedziałem o tym — rzekł powoli Elliott. — Czytałem regulamin tylko raz i na

pewno nie zauważyłem tego warunku.

— To dziwne. I nie słyszałeś, jak się o tym mówi? Chłopcy zawsze o tym dyskutują, a

szczególnie kiedy jest dwóch kandydatów o faworyzowanych nazwiskach, co się nieczęsto
zdarza.

— Nie jestem szczególnie towarzyski — uśmiechnął się słabo Elliott. — Wiesz, że

nazywają mnie „pustelnikiem”. Tak się złożyło, że z nikim nie rozmawiałem na ten temat i nie
słyszałem o niczym. Żałuję, że nie wiedziałem o tym przedtem.

— A co to za różnica? Wszystko jest w porządku, tak czy owak. Ale dziwnie jest pomyśleć,

że gdybyś nie nazywał się Campbell, stypendium dostałoby się McLeanowi, a nie tobie,
Stone’owi czy komuś innemu. Inni mogli mieć tylko nadzieję, że wy obaj nie zdobędziecie
więcej niż siedemdziesiąt punktów. To idiotyczny warunek, ale taka była wola profesora
Frasera. Był bogaty i nie miał rodziny. Zostawił wiele zapisów dla college’u na zwykłych
warunkach, więc mógł raz spełnić swój kaprys w tym warunku. Wdowa po nim jest kochaną
staruszką, która zawsze rozpieszcza tego, kto zdobył stypendium. No, to moja ulica. Cześć,
Campbell!

Elliott odpowiedział prawie nieuprzejmie i szedł dalej z twarzą, z której zniknął wyraz

rozradowania. Kiedy wszedł do swojego pokoju, wziął do ręki regulamin i wertował strony, aż
doszedł do ogłoszeń o bursach i stypendiach. Warunki otrzymania stypendium kończyły się
według niego u dołu strony. Odwrócił kartkę i rzeczywiście, u góry na drugiej stronie, był cały
paragraf poświęcony dziwnemu warunkowi: Pierwszeństwo mają kandydaci o nazwisku
Fraser, Campbell albo McLean, o ile osiągną na egzaminie co najmniej siedemdziesiąt
punktów.

Elliott rzucił się na krzesło przy biurku i objął rękami pochyloną głowę. Nie miał prawa do

stypendium Frasera! Nie nazywał się Campbell, choć nikt oprócz niego nie znał tego faktu, a i
on pamiętał o tym jakby przez mgłę.

Urodził się w prymitywnej górniczej osadzie w Brytyjskiej Kolumbii, a jego ojciec, John

Hanselpakker, zginął podczas wybuchu w kopalni, zostawiając żonę i miesięczne dziecko bez
grosza i bez przyjaciół. Jeden z górników, uczciwy i przyjazny Szkot o nazwisku Alexander
Campbell zajął się panią Hanselpakker i jej synkiem, poślubiając ją dwa lata później. Wrócili
do rodzinnej Nowej Szkocji i osiedlili się w małej wiosce. Tutaj Elliott wyrósł, nosząc
nazwisko człowieka, który był dla niego dobrym i kochającym ojcem. Jego matka umarła, gdy
miał dziesięć lat, a przybrany ojciec pięć lat później. Na łożu śmierci prosił go, żeby zachował
jego nazwisko.

— Opiekowałem się tobą niemal od urodzenia i kochałem cię — po — wiedział. — Traktuję

cię jak własnego syna i chcę zostawić ci moje nazwisko. To wszystko, co mogę ci zostawić, bo

background image

jestem biednym człowiekiem, ale to uczciwe nazwisko i zachowałem je bez skazy. Strzeż go, a
będziesz miał błogosławieństwo matki i moje.

*


Tego wiosennego wieczoru Elliott stoczył ciężką walkę.
— Trzymaj język za zębami i nie oddawaj stypendium — szeptał kusiciel. — Campbell to

twoje nazwisko. Nosiłeś je przez całe życie. Cały ten warunek jest absurdalny, to nie jest
uczciwe. Zdobyłeś najwięcej punktów i powinieneś być zwycięzcą. Wcale nie krzywdzisz
Stone’a i innych, którzy solidnie pracowali i dostali dobre stopnie. Jeżeli odrzucisz to, co
zdobyłeś w ciężkim trudzie, stypendium dostanie McLean, który ma tylko siedemdziesiąt
punktów. Poza tym potrzebujesz pieniędzy, a on nie. Ma bogatego ojca.

— Jeśli je zatrzymam, będę oszustem i nikczemnikiem — mruknął Elliott. — Campbell to

nie jest moje prawdziwe nazwisko i nie mógłbym nigdy więcej czuć, że mam do niego prawo
jako do daru miłości, gdybym je splamił nieuczciwością. Bo byłoby splamione, nawet jeśli nikt
oprócz mnie nie wiedziałby o tym. Ojciec powiedział, że zostawia je czyste i nie mogę go
zbrukać.

To nie wystarczyło, żeby uciszyć kusiciela. Elliott przeżył bezsenną noc, nie mogąc podjąć

decyzji. Następnego dnia poszedł jednak do Marwood i poprosił o prywatną rozmowę z
dyrektorem. W rezultacie umieszczono na tablicy ogłoszeń oficjalny komunikat, że przyznając
stypendium Frasera, popełniono omyłkę i że zdobywcą jego został Carl McLean.

Historia wkrótce rozniosła się po całej uczelni i powszechnie okazywano Elliottowi

współczucie, ale on nie miał wrażenia, że go potrzebuje. Zrobił to, co należało i mógł spojrzeć
sobie w oczy. Czuł się dobrze. Był młody, silny i mógł skończyć studia o własnych siłach.

— Proszę nie składać mi kondolencji — powiedział z uśmiechem do Rogera Brooksa. —

Żal mi oczywiście utraty stypendium, ale zostaje mi jeszcze mój własny mózg i ręce. Idę prosto
do siebie, żeby się uczyć, bo muszę w przyszłym tygodniu przystąpić do egzaminu dla
nauczycieli. W zimie będę u szczytu nauczycielskiej kariery w jakimś prowincjonalnym
okręgu.

Tak się jednak nie stało. Następnego popołudnia otrzymał wezwanie od dyrektora. Dyrektor

był w swoim gabinecie, a z nim pulchna kobieta około sześćdziesiątki o macierzyńskim
wyglądzie.

— Pani Fraser, oto Elliott Hanselpakker, albo Campbell, jak woli, żeby go nazywano.

Elliott, opowiedziałem wczoraj pani Fraser twoją historię i bardzo się zainteresowała, kiedy
usłyszała twoje niezwykłe nazwisko. Sama ci o tym opowie.

— Miałam kiedyś przybraną siostrę — powiedziała wzruszona pani Fraser. — Poślubiła

człowieka o nazwisku John Hanselpakker, pojechała na Zachód i jakoś straciłam z nią kontakt.
Muszę z żalem stwierdzić, że nasze stosunki ochłodziły się z powodu tego małżeństwa. Nie
pochwalałam go, ponieważ wyszła za biednego człowieka. Kiedy usłyszałam twoje nazwisko,
przyszło mi na myśl, że mógłbyś być jej synem, albo przynajmniej coś o niej wiedzieć.
Nazywała się Mary Helen Rodney i bardzo ją kochałam, mimo naszej głupiej kłótni.

Głos pani Fraser zadrżał i podobne drżenie brzmiało w głosie Elliotta, gdy odpowiedział: —

Mary Helen Rodney to nazwisko mojej ukochanej matki, a moim ojcem był John
Hanselpakker.

— Więc jesteś moim siostrzeńcem — wykrzyknęła pani Fraser. — Jestem twoją ciotką

Alice. Chłopcze, nie wiesz, ile to znaczy dla starej kobiety, że cię odnalazła. Jestem
najszczęśliwszą osobą na świecie!

Wzięła Elliotta pod ramię i spojrzała rozjaśnionym wzrokiem na dyrektora.

background image

— To mój chłopiec od dziś na zawsze, jeśli tego zechce. Niech będzie błogosławione

stypendium Frasera!

— Raczej niech będzie błogosławiony dzielny chłopiec, który nie chciał podszywać się pod

cudze nazwisko — uśmiechnął się dyrektor. — Uważam, że ma pani szczęście, odzyskawszy
takiego siostrzeńca.

Tak więc następnego roku Elliott Campbell mimo wszystko nie przerwał nauki w Marwood.

background image

W

ŁASA RODZIA


Szkoła w Taunton zamknęła swoje podwoje na czas letnich wakacji. Panna Channing i

Konstancja Foster wracały jak zwykle razem długą, ocienioną wiązami ulicą, ponieważ
mieszkały w tej samej kamienicy w centrum miasta. Konstancja była najmłodsza wśród
zatrudnionych nauczycieli i opiekowała się pierwszą klasą. Od roku uczyła w tej szkole, ale
nadal czuła się obco w zżytym, nauczycielskim gronie. Pozostali nauczyciele uważali, że jest
sztywna i nieprzystępna. Nie szukano jej towarzystwa. Wyjątkiem była panna Channing, która
zawsze starała się polubić każdego, a szczególnie tych, których nikt inny nie darzył sympatią.
Panna Channing — najstarsza nauczycielka w szkole — uczyła klasy piąte. Była niska, krępa,
wesoła i nic, nawet najbardziej lodowata rezerwa, nie było w stanie jej zrazić.

— Czy nie miło pomyśleć, że przed nami są całe dwa upragnione miesiące wolności? —

zapytała wesoło. — Dwa miesiące, aby marzyć, pozwalać sobie na lenistwo, chodzić, gdzie
tylko ma się ochotę. Żadnych sprawozdań, ćwiczeń do sprawdzania, żadnych uczniów, których
trzeba strofować. Oczywiście, bardzo ich wszystkich lubię, ale polubię jeszcze bardziej, kiedy
trochę od nich odpocznę. Czy to nie wspaniałe?

Drwiący uśmieszek przebiegł przez posępną, niezadowoloną twarz Konstancji Foster. Jej

ponurość podkreślał kontrast z różowym, rozjaśnionym obliczem panny Channing.

— To bardzo miłe, jeśli ma się gdzie pojechać, jeśli jest ktoś, kogo interesuje, gdzie

pojedziemy — powiedziała z goryczą. — Co do mnie, to żałuję, że szkoła się skończyła.
Wolałabym uczyć przez całe lato.

— Cóż za herezje! — zawołała panna Channing. — Zupełne herezje! Co zamierza pani

robić podczas wakacji?

— Nie mam żadnych planów — powiedziała ze znużeniem Konstancja. — Odkładałam

myślenie o wakacjach tak długo, jak tylko się dało. Pani nazwałaby to też herezją?

— Nawet gorzej — odparła starsza koleżanka. — Tu potrzeba lekarstwa na chandrę, ot co.

Ma pani chory umysł i duszę, moje dziecko. Żadnych planów wakacyjnych! Ależ, jestem
pewna, że ma pani jakieś plany. Z pewnością gdzieś pani jedzie.

— Och, pewnie znajdę jakiś pokój do wynajęcia gdzieś na wsi. Pojadę tam i pogrążę się w

ponurych rozmyślaniach aż do września.

— Konstancjo, czy pani nie ma przyjaciół?
— Nie, nie mam nikogo na świecie i nienawidzę wakacji. Nie mogę słuchać, jak pani i inni

rozmawiają na temat swoich wakacyjnych projektów. Wy macie do kogo pojechać. Kiedy o
tym myślę, nienawidzę własnego życia.

Panna Channing zdławiła w sobie przerażenie tym stanem ducha.
— Niech mi pani opowie o sobie Konstancjo. Często chciałam panią zapytać o przeszłość,

ale zawsze obawiałam się to zrobić. Sprawiała pani wrażenie osoby zamkniętej w sobie, jakby
nie chciała pani, żeby ją pytano o osobiste sprawy.

— Wiem. Wiem, że jestem sztywna i nikt mnie nie lubi i że to moja wina. Nie, proszę nie

starać się tego złagodzić. To bolesna prawda, ale nie potrafię nic zmienić. Z każdym dniem
staję się coraz bardziej zgorzkniała, pełna pesymizmu i niezdrowych uczuć. Czasem wydaje mi
się, że nienawidzę całego świata, tak bardzo czuję się na nim samotna. Jestem nikim. Moja
matka umarła, kiedy się urodziłam, a ojciec? Och, nie wiem. Nie powinno się mówić nic złego
o swoim ojcu, ale miałam ciężkie dzieciństwo, albo raczej nie miałam go wcale. Zawsze się
gdzieś przeprowadzaliśmy, brakowało nam przyjaciół. Być może matka miała jakichś
krewnych lecz nigdy o nich nie słyszałam. Nie wiem nawet, gdzie był jej dom rodzinny. Ojciec
nie chciał o niej rozmawiać. Umarł dwa lata temu i odtąd jestem zupełnie sama.

— Biedna dziewczyno — powiedziała cicho panna Channing.

background image

— Chciałabym mieć przyjaciół — ciągnęła Konstancja, której, gdy już zaczęła mówić, to

otwarte wyznanie sprawiło przyjemność.

— Zawsze tęskniłam do tego, żeby mieć kogoś, kogo mogłabym kochać. Nikogo nie

kocham, panno Channing, a kiedy dziewczyna jest w takim stanie, to bardzo źle. Staje się
surowa, zgorzkniała i pełna żalu. W każdym razie ze mną tak jest. Początkowo z tym
walczyłam, ale to jest silniejsze i zatruwa mi życie. Nie ma na świecie nikogo, kto dbałby o to,
czy istnieję, czy nie.

— Ależ jest ktoś taki — powiedziała panna Channing łagodnie.
— Bóg troszczy się o panią, Konstancjo.
Konstancja zaśmiała się nieprzyjemnym śmieszkiem. — Zupełnie jakbym słyszała pannę

Williams. Ona jest taka religijna. Bóg nic dla mnie nie znaczy, panno Channing. Mam do niego,
jeśli w ogóle istnieje, tyle samo żalu, co do świata. Cóż, teraz rzeczywiście przeżyła pani szok.
Powinna pani zostawić mnie samą.

— Bóg nic dla pani nie znaczy, bo nikt nie przełożył go dla pani na język ludzkiej miłości,

Konstancjo — powiedziała panna Channing z powagą. — Nie, nie zaszokowała mnie, pani,
przynajmniej nie tak jak pani myśli. Jest mi tylko strasznie pani żal.

— Proszę się mną nie przejmować — powiedziała Konstancja, ponownie zastygając w

postawie rezerwy, jakby żałowała swych zwierzeń. — Dam sobie doskonale radę. To tylko
jeden z moich złych dni, kiedy wszystko widzę w czarnych barwach.

Panna Channing szła dalej w milczeniu. Musi pomóc Konstancji, choć Konstancja nie

pozwala sobie tak łatwo pomóc. Kiedy szkoła znów będzie otwarta, może uda się zrobić dla
dziewczyny coś więcej, ale teraz jedyne, co mogła dla niej uczynić, to dać jej szansę
przyjemnych wakacji.

— Wspomniała pani o wynajęciu pokoju — zaczęła mówić, gdy Konstancja zatrzymała się

przy drzwiach domu, w którym wynajmowała mieszkanie. — Czy ma pani na uwadze jakieś
szczególne miejsce? Nie? Znam miejscowość, która z pewnością spodobałaby się pani. Byłam
tam dwa lata temu. To wieś, jakieś sto mil stąd. Nazywa się Sosnowa Dolina. Jest spokojna,
swojska i ludzie są tam mili. Jeśli pani chce, dam pani adres rodziny, u której mieszkałam.

— Dziękuję — odparła obojętnie Konstancja. — Równie dobrze mogę jechać tam, jak

gdziekolwiek indziej.

— Tak, ale proszę mnie posłuchać, kochanie. Niech pani nie zabiera ze sobą swojej choroby.

Należy otworzyć serce na lato i wpuścić słońce, a kiedy wróci pani w jesieni, trzeba pozwolić,
abyśmy się wszyscy stali pani przyjaciółmi. Chcielibyśmy tego i chociaż przyjaźń nie może
zastąpić rodzinnej miłości, jest piękna i dobra. Poza tym na świecie są inni nieszczęśliwi ludzie.
Jeśli pani ich spotka, proszę im pomóc, a zapomni pani o sobie. Do zobaczenia na razie i mam
nadzieję, że mimo wszystko będą to przyjemne wakacje.

*


Konstancja pojechała do Sosnowej Doliny, ale zabrała również swojego złego ducha. Nie

mogło go z niej wygonić ani piękno doliny z jej balsamicznymi sosnami, ani weseli i przyjaźni
ludzie.

Mimo to miejscowość spodobała się jej i znajdowała prawdziwą przyjemność w długich

wędrówkach sosnowymi dróżkami.

— Zobaczyłam śliczne miejsce podczas spaceru dziś po południu — powiedziała któregoś

wieczoru do swojej gospodyni. — Jakieś trzy mile stąd, przy końcu doliny. Taki malowniczy
domek z niskim okapem, cały pokryty kapryfolium. Jest położony pomiędzy dużym sadem a
staromodnym, kwiatowym ogrodem, z wielkimi sosnami z tyłu.

background image

— Dom pod Bratkiem — odgadła od razu pani Hewitt. — Dzięki Bogu, jest w tej okolicy

tylko jedno miejsce odpowiadające temu opisowi. Mieszkają tam państwo Bruce, wuj Karol i
ciocia Flora, jak ich nazywamy. To najmilsza para staruszków na świecie. Powinna pani ich
odwiedzić, będą zachwyceni. Ciocia Flora uwielbia towarzystwo. Czasami są naprawdę
samotni.

— Nie mają żadnych dzieci? — zapytała obojętnie Konstancja. Interesował ją dom, a nie

ludzie.

— Nie. Mieli kiedyś siostrzenicę, którą wychowali i wręcz uwielbiali — Uciekła z jakimś

nicponiem, nie pamiętam, jak się nazywał, jeśli w ogóle wiedziałam. Bardzo przystojny i ładnie
mówił… ale to był łobuz. Umarła wkrótce potem, łamiąc im serca. Nie wiedzą nawet, gdzie jest
pochowana i nie mieli żadnych wieści od jej męża. Słyszałam, że ciocia Flora osiwiała w ciągu
miesiąca. Zabiorę tam panią któregoś dnia, kiedy będę miała czas.

Pani Hewitt nie znalazła czasu, ale od tej pory Konstancja tak planowała swoje wędrówki,

żeby często tamtędy przechodzić. Ten śliczny, stary dom czymś ją przyciągał. Odkryła, że
zaczyna go bardzo lubić, a tak odzwyczaiła się od kochania czegokolwiek, że sama śmiała się
ze swojej słabości.

Pewnego wieczoru, dwa tygodnie później, Konstancja właśnie wyszła z sosnowego lasu w

pobliżu Domu pod Bratkiem z naręczem paproci i leśnych lilii, gdy spadły pierwsze, ciężkie
krople deszczu. Nierozsądnie przedłużyła spacer, tymczasem zbliżała się już noc i to z
pewnością noc deszczowa. Konstancja była trzy mile od domu i nie miała czym się okryć od
deszczu.

Pośpiesznie ruszyła drogą, ale zanim doszła do głównego traktu, kilka kropli zamieniło się w

ulewę. Musiała znaleźć jakieś schronienie. Dom pod Bratkiem był najbliżej. Pchnęła furtkę i
pobiegła przez wznoszące się lekko podwórze pomiędzy żywopłotami z kolczastych róż. Nie
musiała się trudzić pukaniem, bo gdy tylko zatrzymała się bez tchu na progu z czerwonego
piaskowca, drzwi się otworzyły i stojąca w nich mała, białowłosa kobieta o rozradowanej
twarzy, chwyciła ją za rękę. Zanim Konstancja zdołała powiedzieć cokolwiek, została
wciągnięta do środka.

— Zobaczyłam z piętra, jak nadchodzisz — powitała ją zadowolona ciocia Flora — i

zbiegłam jak najszybciej na dół. Ajajaj! Ależ zmokłaś! Zaraz cię osuszymy. Chodź tu bliżej,
rozpaliłam ogień w kominku, bo zrobiło się chłodno pod wieczór. Śmieją się ze mnie, że tak
lubię ogień, ale nie ma nic lepszego od jego trzasku i iskier. Zostaniesz u nas na noc i bardzo
mnie to cieszy. Wiem, kim jesteś, jesteś panna Foster. Ja jestem ciocia Flora, a to jest wuj
Karol.

Konstancja z niezwykłą przyjemnością pozwoliła, aby posadzono ją w miękkim fotelu i

obsługiwano. Deszcz lał strumieniami i z pewnością zostanie tu na noc. Była z tego
zadowolona. Pani Hewitt miała rację: ciocia Flora jest kochana. Wuj Karol był dużym,
wesołym mężczyzną o rumianej cerze i serdecznym obejściu. Potrząsnął ręką Konstancji, aż ją
zabolała, dorzucił kilka sosnowych polan do ognia i powiedział, że mogłoby lać co noc, skoro
deszcz sprowadził do nich taką miłą dziewczynę jak ona.

Konstancja poczuła, że lubi tę parę staruszków. Nazwa domu doskonale odpowiadała

panującej tu atmosferze, w której zimne serce Konstancji tajało. Gawędziła wesoło i po
dziewczęcemu, jakby znała ich przez całe życie.

Kiedy nadszedł czas, żeby pójść spać, ciotka Flora zaprowadziła ją do małego pokoiku na

poddaszu.

— W gościnnym pokoju jest straszny bałagan, kochanie, właśnie malujemy tam podłogę.

Będziesz spała w pokoju Jeannie. Trochę mi ją przypominasz i masz tyle lat, ile ona, kiedy nas
opuściła. Gdyby nie to, nie sądzę, bym pozwoliła ci spać w jej pokoju, nawet gdybyśmy
malowali podłogi we wszystkich innych. Ten pokój, to dla mnie świętość. Jest w nim wszystko
tak, jak wtedy gdy wyjechała, nic nie zmieniłam. Dobranoc kochanie, przyjemnych snów.

background image

Kiedy Konstancja znalazła się sama w pokoju, rozejrzała się z ciekawością. Na podłodze

leżały plecione dywaniki. Dwa kwadratowe okna o małych szybkach przesłaniały muślinowe
białe zasłonki. W jednym rogu znajdowało się okryte białą kapą również białe łóżko, a na nim
poduszki z falbankami. W drugim stała toaletka z lustrem w złoconej ramie. Na wierzchu leżały
różne przedmioty, których zwykle używa młoda dziewczyna do toalety. Był też bujany błękitny
fotel i otomana, na której stał koszyk z robótkami, z widocznym kawałkiem nie dokończonej
starej koronki z wbitym szydełkiem. Pod skośnym sufitem wisiała półeczka z książkami.

Konstancja wzięła do ręki jedną z nich i otworzyła. Wydała lekki okrzyk zdumienia. Na

pożółkłej stronie tytułowej napisane było subtelnym, eleganckim pismem nazwisko jej matki
— Jean Konstancja Irving!

Przez chwilę Konstancja stała nieruchomo. Potem nagle się obróciła i pobiegła na dół.

Państwo Bruce siedzieli jeszcze w salonie przy ciepłym kominku i rozmawiali.

— Och! — zawołała podniecona Konstancja. — Muszę wiedzieć, muszę zapytać o to

państwa! Jean Konstancja Irving, to nazwisko mojej matki. Czy to ona była waszą małą
Jeannie?

Dwa tygodnie później panna Channing otrzymała długi list od Konstancji.

Taka jestem szczęśliwa — pisała. — Och, Panno Channing, znalazłam swoją rodzinę, a

Dom pod Bratkiem będzie odtąd moim własnym domem na zawsze.

To był bardzo dziwny przypadek, ciocia Flora mówi, że to Opatrzność i ja też w to wierzę.

Przyszłam tu w pewien deszczowy wieczór i ciocia umieściła mnie w pokoju mojej matki, a ja
znalazłam jej nazwisko w książce. Tak więc tajemnica się wyjaśniła i jesteśmy bardzo
szczęśliwi.

Wszystko jest tu kochane i piękne, a niemal najpiękniejsze jest to, że poznaję swoją matkę,

której nigdy nie znałam. Już nie czuję, że umarła. Czuję, że żyje i kocha mnie. Poznaję ją coraz
lepiej każdego dnia. Mieszkam w jej pokoju i mam jej książki i różne dziewczęce drobiazgi.
Kiedy czytam fragmenty przez nią zaznaczone, mam wrażenie, że mówi do mnie. Była bardzo
dobra i kochana, mimo tego jednego głupiego błędu w swoim życiu. Chciałabym być do niej
podobna!

Powiedziałam, że to prawie najpiękniejsza i najdroższa rzecz. 3ajpiękniejsze i najdroższe

jest to, że Bóg stał się dla mnie ważny. Bardzo ważny! Pamiętam, jak mi Pani powiedziała, że
Bóg nic dla mnie nie znaczy, bo nie mam w sercu ludzkiej miłości, która przełożyłaby dla mnie
znaczenie miłości Boga. Teraz ją mam i ona zaprowadziła mnie do 3iego.

3ie wrócę już do Taunton. Przesłałam swoją rezygnację. Chcę zostać w domu z ciocią i

wujkiem. Tak cudownie jest powiedzieć „dom”, kiedy się wie, co to znaczy. Ciocia mówi, że
musi Pani przyjechać i spędzić z nami całe przyszłe wakacje. Widzi Pani, mam teraz mnóstwo
planów wakacyjnych, nawet na rok naprzód. 3ie potrzeba już lekarstwa na chandrę!

Czuję się jak zupełnie nowa istota, o całkowicie odmienionym sercu i duszy. Ze wstydem i

skruchą myślę o dawnej Konstancji. Chciałabym, aby Pani o niej zapomniała i pamiętała tylko
wdzięczną przyjaciółkę, nową Konstancję.

background image

P

AA

C

YTHIA


Zastanawiam się, czy dodać waniliowy, czy cytrynowy olejek do ciasta. To najbardziej

zawikłana sprawa, z jaką miałam do czynienia w życiu!

Panna Cynthia ze zmarszczonymi brwiami postawiła buteleczki. Jej zmartwienie nie miało

nic wspólnego z dodawaniem zapachów do złocistej masy w makutrze. Pani John Joe wiedziała
o tym. Wpadła na chwilkę, pałając ciekawością z powodu chłopca, którego od dwóch dni
widziała w pobliżu domu panny Cynthii. Była z nią Kitty, jej córka. Obie siedziały tuż przy
sobie na kuchennej kanapce.

— To niedobrze — powiedziała pani John Joe za współczuciem. — Nie dziwię się, że nie

wiesz co zrobić. To wszystko jest takie nieoczekiwane! Kiedy przyjechał?

— We wtorek wieczorem — powiedziała panna Cynthia. Zdecydowała się wybrać olejek

waniliowy i energicznie uderzała trzepaczką, żeby go wymieszać z ciastem. — Zobaczyłam,
jak wóz z chłopcem i jego kufrem wjeżdża na podwórze. Wyszłam z domu właśnie w
momencie, kiedy wysiadał. — Czy pani jest moją ciocią Cynthia? — zapytał. — Kim ty, na
Boga jesteś? — odparłam. — A on mówi: Jestem Wilbur Merrivale, a moim ojcem był John
Merrivale. Zmarł trzy tygodnie temu. Mówił, żebym przyjechał do pani, bo jest pani jego
siostrą.

— Mało mi oko nie zbielało!
— Z pewnością — powiedziała pani John Joe. — Nie wiedziałam, że miałaś brata. Nazywał

się — Merrivale?

— Właściwie nie był żadnym krewnym. Miałam około sześciu lat, kiedy mój ojciec poślubił

jego matkę, wdowę Merrivale. John był w moim wieku i wychowywaliśmy się razem, jak brat i
siostra. Muszę przyznać, że był naprawdę sympatyczny. Wyjechał do Kalifornii i nie miałam
od niego wiadomości przez piętnaście lat, nie wiedziałam nawet, czy żyje. Z tego, co mówi
chłopiec, wynika, że jego matka umarła, kiedy był niemowlęciem. On i John radzili sobie we
dwójkę, chyba niezbyt dobrze do czasu, gdy John zachorował i umarł. Kazał swoim
przyjaciołom posłać chłopca do mnie, bo nie miał żadnych krewnych i grosza przy duszy.
Dzieciak przyjechał sam aż z Kalifornii. Odkąd tu jest, stale doprowadza mnie do szału. Nie
przywykłam do dzieci, a ciągły harmider w domu, to więcej, niż potrafię znieść. Ma około
dwunastu lat i strasznie psoci. Biega po pokojach brudnymi nogami, zbił jeden z niebieskich
wazonów, rozdarł zasłony i z pół tuzina razy poszczuł Towsera na kota — bardzo mnie to
denerwuje. Kazałam mu teraz łuskać groszek, żeby choć przez chwilę był spokój.

— Bardzo mi przykro — powiedziała pani John Joe. — Ale pewnie nikt nigdy nie zajmował

się biedakiem. Skoro przyjechał tu sam aż z Kalifornii, to musi być z niego bystry chłopak.

— Aż nazbyt bystry, obawiam się. Musi być podobny do matki, bo nie ma w nim nic z

Merrivale’a. Został wychowany w bardzo prymitywnych warunkach.

— Spoczywa na tobie ogromna odpowiedzialność Cynthio, to oczywiste. Ale dzięki niemu

nie będziesz się czuła samotna, może też przydać się na różne posyłki…

— Nie zamierzam zatrzymać go u siebie w domu — oświadczyła zdecydowanie panna

Cynthia. Zacisnęła cienkie usta, a jej głos zabrzmiał twardo.

— Nie zamierzasz go zatrzymać? — zapytała bez wyrazu w głosie pani John Joe. — Nie

możesz go przecież odesłać do Kalifornii!

— Nie mam takiego zamiaru. Nie chcę tylko zamartwiać się nieustannie z jego powodu i żyć

w ciągłym zdenerwowaniu. Nie myślisz chyba, że w moim wieku będę zajmować się dziećmi?
A ile kosztowałoby jego ubranie i szkoła! Nie mogę sobie na to pozwolić. Nie sądzę, żeby jego
ojciec tego oczekiwał. Po prostu chciał, żebym trochę się nim zajęła — i oczywiście to zrobię.
Tak czy owak, chłopiec w tym wieku powinien umieć na siebie zarobić. Znajdę mu jakieś

background image

miejsce, gdzie będzie mógł wykonywać dorywcze prace i pójść do szkoły od jesieni. Myślę, że
nikt nie może ode mnie więcej oczekiwać, skoro nie jestem z nim nawet spokrewniona.

Ostatnie zdanie panna Cynthia rzuciła wyzywająco w stronę pani John Joe, której wyraz

twarzy zupełnie się jej nie podobał.

— Myślę, że nikt nie mógłby oczekiwać więcej, Cynthio — powiedziała pani John Joe. —

Jestem pewna, że sprawiałby ci mnóstwo kłopotu, a ty żyłaś tak długo sama, że nie
wiedziałabyś, co z nim robić.

Chłopcy zawsze coś spsocą. Ile ja się nabiegam przy mojej czwórce. Mimo to, żal mi go,

biedaczyny! Bez ojca i matki — to ciężki los.

Twarz panny Cynthii była surowsza niż zwykle, kiedy odprowadzała swoich gości do drzwi

i patrzyła, jak idą ścieżką przez ogród.

Gdy tylko pani John Joe zobaczyła, że drzwi się zamykają, ulżyła sobie, mówiąc do córki:

— Słyszałaś coś podobnego? Sądziłam, że znam Cynthię Henderson tak dobrze jak nikt w
Wilmot, ale tego się nie spodziewałam! Tylko pomyśl! Jest bogata, Bóg wie jak bardzo, nie ma
przy sobie nikogo bliskiego i nie chce wziąć do domu dziecka swojego brata. Musi być okrutną
kobietą. To po prostu skąpstwo, czyste skąpstwo. Żałuje tego, co musiałaby mu kupić do
jedzenia i ubrania. Nie wygląda na to, aby biedaczyna wiele potrzebował. Cynthia nigdy taka
nie była, ale teraz widzę, że staje się twarda jak kamień.

Po południu panna Cynthia zaprzęgła osobiście szarego, spasionego kucyka do powoziku.

Nie zatrudniała żadnego służącego ani pokojówki. Mieszkała zupełnie sama w wielkim,
nienagannie czystym domu. Odjechała zakurzoną drogą, porośniętą po obu stronach
kaczeńcami, zostawiając Wilbura na werandzie. Wróciła po godzinie i wjechała na podwórze,
zatrzaskując za sobą energicznym ruchem bramę. Wilbura nie było widać, więc w obawie, że
coś psoci, szybko przywiązała konika i poszła szukać chłopca. Znalazła go siedzącego przy
studni, był blady i miał czerwone oczy. Panna Cynthia postanowiła być nieugięta i zabrała go
do domu.

— Widziałam się dziś z panem Robinsem — aby uniknąć patrzenia na niego, udała, że

strzepuje niewidzialny pyłek z rąbka ładnej czarnej, kaszmirowej spódnicy. — Zgodził się
wziąć cię na próbę. To świetna okazja, lepsza niż mogłeś się spodziewać. Powiedział, że
będziesz u niego mieszkał i pozwoli ci pójść jesienią do szkoły.

Chłopiec jakby się skurczył. — Tatuś mówił, że zostanę z panią — powiedział prosząco. —

Mówił, że jest pani dobra i miła i że będzie mnie pani kochała ze względu na niego.

Przez chwilę wydawało się, że panna Cynthia ustąpi. Bardzo lubiła swojego przyrodniego

brata. Jakby słyszała jego głos błagający ją zza grobu o litość nad chłopcem, ale skorupa, która
narosła przez wiele lat, nie dała się tak łatwo skruszyć.

— Twój ojciec miał nadzieję, że zaopiekuję, się tobą — powiedziała. — Zamierzam to

zrobić, lecz nie mogę sobie pozwolić na to, żeby cię tu trzymać. Jeżeli zachowasz się grzecznie,
będzie ci dobrze u pana Robinsa. Postanowiłam zawieźć cię tam od razu, nie wyprzęgając
kucyka, więc idź, umyj twarz, a ja załaduję twoje rzeczy. Nie bądź taki nieszczęśliwy, na
miłość boską! Nie zabieram cię do więzienia.

Wilbur odwrócił się i poszedł bez słowa do kuchni. Pannie Cynthii wydawało się, że słyszy

szloch. Stanowczym krokiem weszła do małej sypialni i wyjęła torebkę z szuflady.

— Chyba powinnam to zrobić — pomyślała z powątpiewaniem. — Nie przypuszczam, żeby

miał przy sobie choć centa. Głowę dam, że zgubi je, albo zmarnuje.

Starannie odliczyła siedemdziesiąt pięć centów. Kiedy wyszła, Wilbur stał przy drzwiach.

Niezgrabnie włożyła mu pieniądze do ręki.

— Masz, uważaj, żeby nie wydać ich na głupstwa.

background image

*


Czyn panny Cynthii odbił się echem w Wilmot. Kobiety, z panią John Joe na czele, potępiły

ją. Pani John Joe opowiadała za plecami panny Cynthii to, czego nie odważyła się powiedzieć
jej w oczy.

Mężczyźni śmiali się i mówili, że panna Cynthia potrafi pilnować swojej sakiewki. Sama

panna Cynthia była też niezadowolona. Nie mogła zapomnieć smutnych oczu Wiłbura, w
dodatku słyszała, że pan Robins jest bardzo surowy.

W tydzień później zobaczyła chłopca w sklepie. Przenosił ciężkie worki na wóz. Praca była

ponad jego siły, twarz miał zaczerwienioną i dyszał ze zmęczenia. Panna Cynthia poczuła
wyrzuty sumienia. Kupiła paczkę dropsów i podała mu je. Podziękował jej nieśmiało i szybko
odjechał.

— Robins nie powinien dawać dziecku takiej pracy — powiedziała do siebie z oburzeniem.

— Porozmawiam z nim o tym.

Zrobiła to i dostała taką odpowiedź, że zapiekły ją uszy. Pan Robins oznajmił jej wprost, że

sam wie, co ma robić ze swoimi służącymi. Nie jest nadzorcą niewolników. Jeżeli coś się jej nie
podoba, niech zabiera chłopaka, kiedy chce.

Tego lata pannie Cynthii życie nie przynosiło żadnej radości. Niemal wszędzie gdzie szła,

spotykała Wilbura zajętego jakąś ciężką pracą. Nie mogła nie zauważyć, że stał się okropnie
blady i chudy. Wyrzuty sumienia odbiły się na jej zachowaniu. Sąsiedzi twierdzili, że stała się
jeszcze bardziej zjadliwa. Wizyty w kościele też miała zatrute. Zawsze lubiła iść nawą,
szeleszcząc bogatą jedwabną suknią. Na jej ramionach leżał starannie ułożony kaszmirowy
szal, a na cienkich, błyszczących, ufryzowanych włosach pysznił się koronkowy kapelusz. Nie
mogła jednak odczuwać przyjemności ani z tego powodu, ani z kazania, kiedy naprzeciw niej,
pomiędzy Robinsem o twardych rysach i jego posępną żoną, siedział Wilbur. Oczy chłopca
stały się zbyt duże w chudej twarzy.

Serce panny Cynthii miękło bardzo powoli i proces ten osiągnął punkt kulminacyjny

pewnego wrześniowego poranka, kiedy do jej kuchni weszła pani John Joe z poważnym
wyrazem twarzy. Panna Cynthia właśnie robiła zaprawy ze śliwek.

— Nie, dziękuję, nie usiądę. Wpadłam tylko, żeby… myślę, że już słyszałaś. Mówią, że ten

mały chłopak Merrivale dostał okropnej gorączki. Tego lata zapracował się niemal na śmierć.
Wszyscy wiedzą, jaki jest Robins dla swoich pracowników. Mówią też, że bardzo cierpiał z
powodu braku ojca i tęsknoty za domem i jest u kresu sił. W każdym razie Robins zawiózł go
do szpitala w Stanford wczoraj wieczorem. Boże drogi! Cynthio, czy jesteś chora?

Panna Cynthia, zataczając się, podeszła do krzesła przy stole, jej twarz była biała jak płótno.

— Nie, to tylko ta wiadomość… przyszła tak nagle… nie wiedziałam.

— Muszę się pośpieszyć, żeby dopilnować obiadu dla moich mężczyzn. Pomyślałam, że

wstąpię i powiem ci, choć nie wiedziałam, czy cię to zainteresuje…

Ostatni cios nie został zauważony przez pannę Cynthię. Ukryła twarz w dłoniach. — To sąd

nade mną — jęknęła. — On umrze, a ja jestem jego morderczynią. Będę musiała zdać sprawę
przed Johnem Merrivale z tego, co zrobiłam z jego synem. Byłam nikczemną, samolubną
kobietą i poniosę słuszną karę.

Kiedy po południu panna Cynthia zjawiła się u doktora w szpitalu, była to już osoba dużo

pokorniejsza. Na jej pośpieszne pytania doktor potrząsnął głową.

— To ciężki przypadek. Chłopiec jest bardzo wyczerpany. Nie sposób teraz go przenosić.

Przewiezienie tutaj bardzo mu zaszkodziło. Może go pani zobaczyć, ale on pani nie pozna. Ma
wysoką gorączkę i bredzi o ojcu i Kalifornii.

background image

Doktor poprowadził pannę Cynthię długim korytarzem. Kiedy zatrzymał się przy jednym z

łóżek, przecisnęła się obok niego. Wilbur niespokojnie rzucał się na poduszce. Był chudy,
wycieńczony, miał purpurowe policzki i płonące gorączką oczy.

Panna Cynthia pochyliła się i ujęła jego rozpalone, suche ręce. — Wilbur — załkała. — Nie

poznajesz mnie, cioci Cynthii?

— Ty nie jesteś moją ciocią Cynthia. Tatuś powiedział, że ciocia Cynthia jest dobra i miła, a

ty jesteś złą kobietą. Chcę do tatusia. Dlaczego on nie przyjeżdża? Dlaczego nie przyjeżdża do
swojego Wilbura?

Panna Cynthia wstała i spojrzała lekarzowi prosto w oczy. — On musi wyzdrowieć —

powiedziała z zaciętością. — Proszę nie szczędzić wydatków i starań. Jeśli on umrze, będę
morderczynią. On musi żyć i dać mi szansę poprawy.

Przeżył, ale była to ciężka, długa walka. Nastąpiły takie dni, kiedy wydawało się, że śmierć

musi zwyciężyć. Panna Cynthia tak wychudła i zmizerniała, że nawet pani John Joe było jej żal.

W dniu, kiedy lekarze uznali, że niebezpieczeństwo minęło, wydało się pannie Cynthii, że

cała ziemia śmieje się do niej radośnie. Wzgórza wyglądały tak spokojnie, na zboczach
spoczywał ciepły październikowy blask, a na szczytach delikatne, błękitne mgiełki! Jak
wspaniale klony powiewały purpurowymi flagami! Jakie miłe i przyjazne były wszystkie
spotykane twarze! Panna Cynthia powiedziała później, że tego dnia narodziła się na nowo.

Wilbur dochodził do zdrowia powoli. Panna Cynthia codziennie przyjeżdżała do szpitala z

jakimś przysmakiem i było jej bardzo ładnie z tym wyrazem miłości i łagodności na twarzy,
choć był on u niej czymś nowym. Wilbur zaczął oczekiwać jej i witać z radością. Kiedy już
można było bezpiecznie go przewieźć, panna Cynthia przyjechała do szpitala powozikiem
wysłanym pledami i poduszkami. — Przyszłam cię zabrać — oznajmiła.

Wilbur zadrżał. — Tylko nie do pana Robinsa — powiedział żałośnie. — Tylko nie tam,

ciociu Cynthio!

background image

D

WIE DAMY


Gdy tylko obiad w sierocińcu dobiegł końca, Charlotta popędziła do dziury w płocie z

północno — zachodniej strony ogrodu. Płot sierocińca wyglądał nędznie. Była też dziura w
płocie po południowo — wschodniej stronie, ale mniej interesująca i robiło się tam ciekawie
tylko po podwieczorku.

Charlotta biegła tak szybko, jak tylko mogła. Nie życzyła sobie, żeby inne dzieci ją widziały.

Lubiła ich towarzystwo i była przez nie bardzo lubiana, ale jakoś nie chciała, żeby ktokolwiek
wiedział o dziurach. Miała pewność, że nikt tego nie zrozumie.

Odkryła je dopiero tydzień temu. Nie było ich jeszcze w jesieni, ale przez całą zimę śnieżne

zaspy przygniatały płot swoim ciężarem. Pewnego dnia wiosną, Charlotta przeciskała się przez
krzewy w północno — zachodnim rogu ogrodu, w poszukiwaniu małych żółtych żonkili,
rosnących tam zawsze o tej porze roku. Znalazła prześliczne miejsce, gdzie brakowało deski w
płocie i można było popatrzeć na kawałeczek lesistej drogi, obok której, wzdłuż płotu, pod
szeroko rozgałęzionymi konarami drzew sierocińca, wiła się wąska ścieżka. Charlotta poczuła
szaloną chęć wyślizgnięcia się tamtędy na zewnątrz i pobiegnięcia prędko tą piękną, słoneczną,
nie ogrodzoną drogą. To jednak byłoby złe, bo sprzeciwiało się przepisom sierocińca, a
Charlotta, choć z całego serca nie cierpiała większości z nich, nigdy im się nie sprzeciwiała, ani
ich nie łamała. Z westchnieniem więc opanowała tęsknotę do wędrowania i usiadła pomiędzy
żonkilami, aby tęsknie wyglądać przez dziurę i sycić oczy widokiem świata bez ceglanych
murów, wymuskanych alejek i niezmiennych reguł.

Gdy tak patrzyła, na ścieżce pojawiła się Śliczna Niebieskooka Dama. Charlotta nigdy

przedtem jej nie widziała i nie miała najmniejszego pojęcia, kim ona jest, ale od pierwszego
spojrzenia] tak właśnie zaczęła ją nazywać. Dama był śliczna, miała przepiękne niebieskie,
smutne oczy, lecz patrząc na nią, czuło się, że te oczy umiałyby śmiać się wesoło. Tak
przynajmniej pomyślała Charlotta i od razu nabrała ochoty, żeby to sprawić. Dama miała też
złote włosy i najpiękniejsze w świecie różowe policzki. Charlotta, która sama miała włosy
mysiego koloru i mnóstwo piegów, czuła niezmierny podziw dla złotych loków i różanej cery.
Dama była ubrana na czarno, co nie podobało się Charlotcie głównie dlatego, że tak ubierała się
dyrektorka sierocińca, której nie darzyła wielką sympatią.

Kiedy Śliczna Niebieskooka Dama przeszła, Charlotta głęboko westchnęła. — Gdybym

miała wybierać sobie matkę, chciałabym, żeby tak właśnie wyglądała.

Miłe rzeczy często następują tuż po sobie, nawet w sierocińcu. Toteż tego samego wieczoru

Charlotta odkryła południowo–wschodnią dziurę i zobaczyła najpiękniejszy ogród, jaki można
sobie wyobrazić. Ogród, w którym żonkile i tulipany rosły na długich jak wstążki grządkach,
gdzie były żywopłoty z liliowych i białych bzów oraz ścieżki wijące się pod kwitnącymi
drzewami.

Taki właśnie ogród Charlotta widywała w pięknych snach, lecz nie spodziewała się, że

zobaczy go kiedykolwiek w rzeczywistości. A przecież istniał tu cały czas oddzielony jedynie
wysokim płotem z desek.

Nigdy bym nie przypuszczała, że tak blisko sierocińca może być taki piękny ogród —

dumała. — To najcudowniejsze miejsce, jakie kiedykolwiek widziałam. Jakże bym chciała
przespacerować się po nim. Słowo daję, jest tam jakaś dama!

Rzeczywiście była tam dama, która starała się skierować niesforną gałązkę winorośli tak,

żeby zaczepiła o małą altankę. Charlotta natychmiast nazwała ją Wysoką Czarnooką Damą.
Nie była tak młoda ani ładna jak Śliczna Niebieskooka Dama, ale wyglądała na wesołą i miłą.

Chciałabym, żeby była moją ciocią. Nie matką, ale ciotką. Byłaby doskonałą ciotką. Och,

ależ ma wspaniałego kota!

background image

Charlotta patrzyła zachłannie na zwierzątko. Uwielbiała koty, ale w sierocińcu nie wolno

było ich trzymać, choć czasem Charlotta zastanawiała się, czy nie ma na świecie kocich sierot,
które nadawałyby się do takiego zakładu.

Kot Wysokiej Damy był wielki, miał gęste futro w eleganckie pręgi i wspaniały ogon.

Bardzo Przystojny Kot, nazwała go w myślach, widząc duże litery wyraźnie jak wydrukowane.
Swędziały ją dłonie, żeby pogłaskać jego lśniące futro, ale stanowczo je zacisnęła.

— Wiesz, że ci nie wolno — powiedziała do siebie z wyrzutem. — Więc dlaczego tego

chcesz, Charlotto Turner? Powinnaś być zadowolona, że możesz spoglądać na ten ogród i
Bardzo Przystojnego Kota.

Charlotta patrzyła na Damę i Kota, dopóki nie weszli do eleganckiego, dużego domu w głębi

ogrodu. Westchnęła i poszła z powrotem przez wiśniowy sad na podwórko sierocińca, gdzie
bawiły się dzieci. Zabawy straciły jednak dla niej urok w porównaniu z tymi fascynującymi
dziurami w płocie.

Szybko odkryła, że Śliczna Dama spacerowała obok północno–wschodniej dziury

codziennie tylko około godziny pierwszej, a przynajmniej nie w innym czasie, kiedy Charlotta
mogłaby ją obserwować. Wysoka Dama była prawie zawsze w ogrodzie o piątej po południu, w
towarzystwie Bardzo Przystojnego Kota i ścinała kwiaty. Charlotta, kiedy tylko się dało, tkwiła
przy dziurach, a jej myśli ciągle krążyły wokół obu pań. Pozostałe dzieci uznały jednak, że
zrobiła się nudna, a dyrektorka zauważyła roztargnienie i kurowała ją gorzkimi ziołami z
melasą. Charlotta bez protestu przyjmowała lekarstwo, tak jak przyjmowała wszystko, co było
częścią życia w sierocińcu.

— Gdyby Śliczna Dama była moją matką, nie kazałaby mi brać tego okropnego lekarstwa

— westchnęła. — Nawet Wysoka Dama nie zrobiłaby tego, choć może tak, bo ciotki nie są tak
dobre jak matki.

— Czy wiesz — zapytała Maggie Brunt, podchodząc do Charlotty w tym właśnie momencie

— że Lizzie Parker będzie adoptowana? Jakaś dama chce ją do siebie wziąć.

— Och! — wykrzyknęła bez tchu Charlotta. W sierocińcu adopcja zawsze była cudownym,

choć raczej rzadkim wydarzeniem.

— Prawda? — powiedziała z zazdrością Maggie. — Wybrała Lizzie, bo jest ładna i ma loki.

To niesprawiedliwe.

Charlotta westchnęła. — Mnie nikt nie zaadoptuje, bo mam mysi kolor włosów i piegi. Ale

ciebie ktoś może kiedyś zechce. Masz takie śliczne, czarne włosy.

— Ale nie kręcone — zauważyła smutno Maggie. — A dyrektorka nie pozwala mi zakładać

na noc papilotów. Chciałabym być na miejscu Lizzie.

Charlotta potrząsnęła głową. — Chciałabym bardzo, żeby mnie ktoś zaadoptował, ale nie

chciałabym być nikim innym, tylko sobą, nawet jeśli jestem pospolita. Lepiej być sobą z
mysimi włosami i piegami niż kimś innym, choćby nie wiem jak pięknym. Ale zazdroszczę
Lizzie, choć dyrektorka mówi, że to niegodziwe komuś zazdrościć.

Lecz zazdrość nie zajęła na długo serca Charlotty, bo tego dnia w południe przy północno —

zachodniej dziurze zdarzyła się cudowna rzecz. Charlotta zawsze bardzo uważała, żeby Śliczna
Dama jej nie spostrzegła, lecz dziś, gdy Dama przeszła obok, Charlotta wychyliła się, aby
dłużej na nią patrzeć. W tym właśnie momencie Śliczna Dama obejrzała się i zobaczyła, jak z
dziury w płocie sierocińca patrzy na nią mała, niepozorna dziewuszka z włosami mysiego
koloru, piegami i słodką, inteligentną, ujmującą buzią. Dama natychmiast uśmiechnęła się do
Charlotty i przez chwileczkę jej oczy wyglądały tak, jak według Charlotty powinny. W głębi
serca Charlotta przestraszyła się trochę, ale dzielnie uśmiechnęła się w odpowiedzi.

— Czy zamierzasz uciec? — zapytała Śliczna Dama. Och, jaki miała piękny głos! Słodki i

czuły jak prawdziwa matka.

— Nie — odparła Charlotta z powagą, potrząsając głową. — Chciałabym uciec, ale nie mam

dokąd, więc to bez sensu.

background image

— Dlaczego chciałabyś uciec? — zapytała Śliczna Dama, ciągle się uśmiechając. — Czy

nie podoba ci się tutaj?

Charlotta otworzyła szeroko oczy. — Przecież to sierociniec! — wykrzyknęła. — Nikomu

nie może się tutaj podobać! Ale oczywiście, sieroty powinny być wdzięczne, że mają
jakikolwiek dom, więc jestem wdzięczna. Mimo to, byłabym jeszcze bardziej wdzięczna,
gdyby dyrektorka nie kazała mi pić gorzkich ziół i melasy. Czy gdyby pani miała córeczkę,
kazałaby pani jej pić gorzkie zioła i melasę?

— Nie kazałam — odparła Śliczna Dama i jej oczy znowu stały się smutne.
— Więc miała pani kiedyś córeczkę ? — zapytała cicho Charlotta.
— Tak, ale umarła — powiedziała Śliczna Dama drżącym głosem.
— Tak mi przykro — odezwała się Charlotta jeszcze ciszej. — Czy miała złote włosy i

różowe policzki tak jak pani?

— Nie. — Śliczna Dama znów się uśmiechnęła, choć był to smutny uśmiech. — Nie, miała

włosy mysiego koloru i piegi.

— Och! I nie było pani przykro z tego powodu?
— Nie, cieszyłam się, bo była dzięki temu podobna do swojego ojca. Odtąd zawsze

podobały mi się dziewczynki z włosami mysiego koloru i piegami. Cóż, muszę już iść. Jestem
spóźniona, a w szkołach panuje okropny zwyczaj zaczynania zajęć bardzo punktualnie. Jeżeli
przyjdziesz tu jutro, zatrzymam się dłużej i zapytam cię o imię.

Następnego dnia Charlotta oczywiście była przy dziurze i odbyły bardzo miłą rozmowę. Nie

minął tydzień, jak zostały przyjaciółkami.

Charlotta wkrótce odkryła, że potrafi sprawić, aby oczy Ślicznej Damy wyglądały tak jak

powinny, przynajmniej przez chwilę. Więc cały swój wolny czas i noce spędzała, wymyślając
zabawne przemówienia, aby ją rozśmieszyć.

Zdarzyła się też inna cudowna rzecz. Pewnego wieczoru, kiedy Charlotta poszła do

południowo — wschodniej dziury, Wysokiej Damy, jak sądziła, nie było w ogrodzie. Był
jednak Bardzo Przystojny Kot. Siedział z powagą pod krzewem i wyglądał na bardzo
zadowolonego z faktu, że jest kotem.

— Bardzo Przystojny Kocie — odezwała się Charlotta. — Może przyszedłbyś do mnie i

pozwolił się pogłaskać?

I kot przyszedł, jakby rozumiał, co do niego mówi. Zamruczał z rozkoszą, kiedy Charlotta

wzięła go na ręce i zatopiła twarz w jego futrze. Wtedy miała wrażenie, że się zapadnie pod
ziemię, bo zza krzewu bzu wyszła Wysoka Dama i stanęła naprzeciw dziury.

— Przepraszam panią — wyjąkała Charlotta, umierając ze wstydu.!
— Nie chciałam zrobić krzywdy pani Bardzo Przystojnemu Kotu. Chciałam go tylko

pogłaskać. Bardzo… bardzo lubię koty, a w sierocińcu nie wolno ich trzymać.

— Zawsze uważałam, że sierocińce są prowadzone na niewłaściwych zasadach —

zauważyła z ożywieniem Wysoka Dama, — Na Boga, dziecko, nie patrz z takim strachem!
Możesz głaskać kota, kiedy tylko masz ochotę. Wejdź, dam ci trochę kwiatów.

— Dziękuję, ale nie wolno mi wychodzić poza teren sierocińca powiedziała Charlotta

stanowczo. — Nie chcę też kwiatów, bo dyrektorka zapytałaby, skąd je mam i wtedy kazałaby
naprawić dziurę. I tak żyję w śmiertelnym strachu, że dziura zostanie zamknięta. To okropnie
męczące — życie w śmiertelnym strachu.

Dama zaśmiała się bardzo wesoło. — Tak, sądzę, że masz rację — zgodziła się. — Ja nie

mam podobnego doświadczenia.

Potem wesoło porozmawiały i odtąd co wieczór Charlotta przychodziła tu, głaskała Bardzo

Przystojnego Kota i gawędziła z Wysoką Damą.

— Czy mieszka pani sama w tym dużym domu? — zastanawiała się Charlotta pewnego

dnia.

— Zupełnie sama.

background image

— Czy zawsze mieszkała pani sama?
— Nie, kiedyś mieszkała ze mną siostra. Ale nie chcę o niej rozmawiać, zrobisz mi

uprzejmość, jeśli nigdy o niej nie wspomnisz.

— Nie będę — zgodziła się Charlotta. — Rozumiem, dlaczego czasami ludzie nie chcą, aby

mówiono o ich siostrach. Lily Mitchell ma siostrę, która siedzi w więzieniu za kradzież. To
zrozumiałe, że Lily nie lubi o niej mówić.

Wysoka Dama zaśmiała się gorzko. — Moja siostra nie kradła. Ona tylko poślubiła

człowieka, którego nie znosiłam.

— Czy on pił? — zapytała Charlotta z powagą. — Mąż dyrektorki pił i dlatego go zostawiła

i zajęła się prowadzeniem sierocińca. Myślę, że raczej wolałabym znosić pijanego męża, niż
mieszkać w sierocińcu.

— Mąż mojej siostry nie pił — oznajmiła posępnie Wysoka Dama. — Po prostu nie był jej

godny, to wszystko. Powiedziałam siostrze, że nigdy jej tego nie wybaczę i tak już zostanie. On
już nie żyje, zmarł w rok po ślubie, a ona zarabia na swoje utrzymanie. Sądzę, że nie uważa tego
za przyjemność. Nie została wychowana do ciężkiej pracy. Charlotto, weź te paszteciki,
zrobiłam je specjalnie dla ciebie. Jedz i powiedz, czy nie doskonała ze mnie kucharka? Jestem
spragniona komplementów. Nikt mi ich nie mówi, od kiedy się postarzałam. To straszna rzecz,
kiedy człowiek się starzeje i nikt go nie kocha oprócz kota.

— Myślę, że równie okropnie jest, kiedy jest się młodym i nikt człowieka nie kocha, nawet

kot — westchnęła Charlotta, zajadając mimo to ze smakiem pasztecik.

— Na pewno masz rację — zgodziła się Wysoka Dama, patrząc tak, jakby uderzyła ją jakaś

nowa, niezwykła myśl.

Bardzo lubię Wysoką Czarnooką Damę — myślała Charlotta, leżąc w nocy w łóżku — ale

kocham Śliczną Damę. Lepiej się bawię w towarzystwie Wysokiej Damy i Bardzo
Przystojnego Kota, ale jest milej przebywać ze Śliczną Damą. Tak się cieszę, że jej córeczka
miała włosy mysiego koloru.

Potem zaś wydarzyła się rzecz najwspanialsza. Pewnego dnia, tydzień później, Śliczna

Dama zapytała: — Czy nie zechciałabyś ze mną zamieszkać, Charlotto?

Charlotta spojrzała na nią. — Czy naprawdę chce pani tego? — szepnęła cichutko.
— Naprawdę. Chcę, żebyś była moją córeczką i jeśli zechcesz, tak się stanie. Jestem uboga,

bardzo uboga, ale postaram się, żeby moja pensja wystarczyła dla nas obu, a nasza miłość załata
wszystkie braki w budżecie. Czy się zgadzasz?

— Z całego serca! — wykrzyknęła z uczuciem Charlotta. — Och, to chyba nie jest sen! Tak

panią kocham! Bardzo chciałabym być pani córeczką!

— Świetnie, kochanie. Przyjdę jutro po południu. W soboty mam zawsze wolne — i

porozmawiam z dyrektorką w tej sprawie. Och, będzie nam ze sobą bardzo dobrze! Szkoda, że
nie poznałam cię wcześniej.

Charlotta przez resztę dnia jadła, bawiła się i uczyła, przestrzegając wszystkich przepisów,

lecz nic z tego nie zostało w jej pamięci. Poruszała się jak we śnie, więc dyrektorka
zdecydowała, że potrzeba jej czegoś więcej niż gorzkich ziół i melasy i postanowiła
porozmawiać z lekarzem. Nie zrobiła tego jednak, ponieważ po południu pojawiła się jakaś
dama, mówiąc, że chce adoptować Charlottę.

Charlotta przyjęła wezwanie do pokoju dyrektorki z dreszczem podniecenia. Kiedy jednak

weszła, zobaczyła tylko dyrektorkę i Wysoką Czarnooką Damę. Zanim Charlotta mogła się
rozejrzeć w poszukiwaniu Ślicznej Damy, dyrektorka powiedziała: — Charlotto, ta pani, panna
Herbert, chciałaby cię zaadoptować. To dla ciebie wspaniała okazja i powinnaś być bardzo
wdzięczna.

Charlotcie zakręciło się w głowie. Załamała ręce i łzy stanęły jej w oczach.

background image

— Bardzo lubię Wysoką Damę — szepnęła. — Ale kocham Śliczną Damę i obiecałam jej,

że będę jej córeczką. Nie mogę złamać obietnicy. — O czym to dziecko mówi? — zdumiała się
dyrektorka.

W tym momencie służąca wprowadziła Śliczną Damę. Charlotta podbiegła do niej i objęła ją

ramionami.

— Och, proszę powiedzieć im, że jestem pani córeczką! — powiedziała błagalnie. — Proszę

powiedzieć, że już to pani obiecałam. Nie chcę zrobić przykrości Wysokiej Damie, bo
naprawdę ją lubię, ale chcę być pani córeczką.

Śliczna Dama spojrzała na Wysoką Damę i zaczerwieniła się. Wysoka Dama natomiast

zbladła. Dyrektorka poczuła się nieswojo. Wszyscy wiedzieli, że panna Herbert i pani Bond od
lat nie rozmawiają ze sobą, mimo że są siostrami i nie mają na świecie nikogo oprócz siebie.

Pani Bond zwróciła się do dyrektorki: — Przyszłam prosić o pozwolenie zaadoptowania tej

dziewczynki.

— Bardzo mi przykro — wyjąkała dyrektorka. — Ale panna Herbert właśnie o nią prosiła i

zgodziłam się.

Charlotta stłumiła łzy rozczarowania, lecz nagle Śliczna Dama odwróciła się i spojrzała

Wysokiej Damie prosto w twarz. Usta jej drżały i oczy napełniły się łzami.

— Nie zabieraj mi jej, Almo — poprosiła z pokorą. — Ona… ona tak mi przypomina moje

dziecko, a ja jestem bardzo samotna. Mogłabyś zaadoptować jakieś inne dziecko.

— Nic podobnego — powiedziała szorstko Wysoka Dama. — Wcale tak nie jest. Żadne

inne dziecko nie wchodzi w grę. Mogę zapytać, z czego zamierzasz ją utrzymać? Wiem, że
twoja pensja ledwie ci wystarcza.

— To moja sprawa — powiedziała dumnie Śliczna Dama.
— Ha! — Wysoka Dama wzruszyła ramionami. — Jak zawsze niezależna! Rozumiem.

Dziecko, a ty co powiesz? Którą wybierzesz? Pamiętaj, że to ja mam kota, a Anna nie potrafi
robić takich dobrych pasztecików jak ja. Pamiętaj o tym.

— Och, bardzo panią lubię — wyjąkała Charlotta. — Chciałabym mieszkać z wami

dwiema, ale ponieważ nie mogę, muszę wybrać Śliczną Damę, bo jej obiecałam i pokochałam
ją najpierw.

— 1 bardziej? — zapytała Wysoka Dama.
— I bardziej — przyznała Charlotta, gotowa mówić prawdę, nawet jeśli sprawi tym

przykrość Wysokiej Damie. — Ale panią też lubię zaraz po niej. Lecz pani nie potrzebuje mnie
tak bardzo, bo ma pani Bardzo Przystojnego Kota, a ona nie ma nic.

— Kot nie wypełni bolesnej pustki w moim sercu — upierała się Wysoka Dama. — Nic jej

nie zapełni, oprócz piegowatej dziewczynki z włosami mysiego koloru. Nie Anno, ja muszę
mieć Charlottę. Myślę jednak, że ona z właściwą sobie przenikliwością już rozwiązała za nas
ten problem, mówiąc, że chciałaby mieszkać razem z nami. Dlaczego nie? Po prostu wróć do
domu i zapomnijmy o wszystkim, co było. Obie musimy sobie wybaczyć, a ja byłam uparta i
głupia przez tyle lat, choć nigdy nie przyznałam się do tego nikomu, z wyjątkiem kota.

Śliczna Dama poczuła, że jej serce mięknie, zadrżała i uśmiechnęła się. Podeszła prosto do

Wysokiej Damy i zarzuciła jej ręce na szyję.

— Tak bardzo chciałam, żebyśmy znów były przyjaciółkami — załkała. — Myślałam, że

nigdy mi nie przebaczysz, a ja czułam się taka samotna.

— No, już dobrze — szepnęła Wysoka Dama. — Nie płacz przy dyrektorce. Poczekaj, aż

wrócimy do domu. Wtedy i ja sobie popłaczę. Charlotto, weź swój kapelusz i chodź razem z
nami. Później możemy podpisać potrzebne papiery, ale ciebie musimy zabrać od razu. Kot
czeka na werandzie, a na oknie w spiżarni stygną paszteciki.

— Taka jestem szczęśliwa — oświadczyła Charlotta — że chyba się rozpłaczę.

background image

L

ALKA

B

ESSIE


Spacerując ulicą, Tommy Puffer zatrzymał się, żeby spojrzeć na geranium panny Oktawii.

Tommy nigdy nie mógł się oprzeć pokusie patrzenia na kwiaty, mimo że samej właścicielki nie
znosił z całego serca. Dziś z pewnością warte były uwagi. Panna Oktawia wystawiła wszystkie
na werandę — rząd za rzędem spływały w dół po schodkach falami przeróżnych barw.
Geranium panny Oktawii było słynne w całej okolicy i stanowiło przedmiot jej dumy.
Prawdziwą radością jej serca był jednak ogród. Panna Oktawia miała zawsze najpiękniejszy
ogród w Arundel, szczególnie piękne były jednoroczne rośliny. Teraz istniały one jedynie jako
zapowiedź tego, co będzie w przyszłości. Na brunatnych grządkach wśród trawnika zasiała
maki, nasturcje, balsaminę, powój i pachnący groszek, które jeszcze nie zaczęły wschodzić.

Tommy wciąż jeszcze karmił oczy widokiem geranium, gdy panna Oktawia wyszła zza rogu

domu. Jej twarz zachmurzyła się, gdy tylko zobaczyła chłopca. Tak reagowała większość ludzi.
Tommy miał opinię łobuza. Był biedny i obszarpany, a panna Oktawia z zasady potępiała biedę
i niechlujstwo. Nikt nie musi być biedny ani obszarpany, nawet dwunastoletni chłopiec, jeśli
chce mu się pracować.

— Hej, idź stąd — powiedziała ostro. — Nie życzę sobie, byś wisiał na moim płocie.
— Przecież nie zniszczę pani starego płotu — odparł ponuro Tommy. — Tak sobie

patrzyłem na kwiaty.

— Taak i zastanawiałeś się, w którą doniczkę tym razem rzucić kamieniem — zauważyła

zjadliwie panna Oktawia. — To ty zniszczyłeś wczoraj moje duże purpurowe geranium.

— To nie ja… ja nigdy nie cisnąłem kamieniem w pani kwiaty.
— Nie opowiadaj mi tu łgarstw. Na pewno ty. Czy nie złapała cię setki razy na celowaniu

kamieniem w mojego kota?

— Może rzucałem w kocura, ale nie tknąłbym kwiatów — przysiągł Tommy śmiało.
Cynicznie, pomyślała panna Oktawia. — Uciekaj stąd, bo pożałujesz — ostrzegła go.
Panna Oktawia nieraz natarła Tommy’emu uszu. Nie miał ochoty na to ponownie. Wystawił

więc język i pomaszerował dalej ulicą, z rękami w kieszeniach, pogwizdując beztrosko.

— To najbezczelniejszy nicpoń, jakiego widziałam w życiu — mruknęła gniewnie panna

Oktawia. Pomiędzy nią a chłopcami; z Arundel trwała bezustanna walka, ale Tommy stanowił
szczególny obiekt jej niechęci.

Serce Tommy’ego przepełniały gniew i gorycz, kiedy stamtąd odchodził. Nienawidził

panny Oktawii, chciał, żeby coś złego przydarzyło się każdemu z jej kwiatów. Wiedział, że to
Ned Williams rzucił kamieniem i miał nadzieję, że rzuci jeszcze kilkoma i roztrzaska je
wszystkie. Tommy szalał tak z wściekłości, idąc ulicą, dopóki nie doszedł do sklepu pana
Blacklocka i nie zobaczył na wystawie czegoś, co zupełnie wypędziło z jego płowowłosej
głowy myśli o pannie Oktawii i jej przykrych uwagach.

Była to, ni mniej ni więcej, tylko lalka. Tommy nie należał oczywiście do znawców lalek i

nie interesował się nimi, ale uważał, że ta jest bardzo ładna. Była duża, ubrana w niebieską
jedwabną sukienkę, w niebieskim jedwabnym kapeluszu ozdobionym koronką. Miała śliczne
długie, złociste włosy, duże brązowe oczy i różowe policzki i stała prosto w gablocie,
wyciągając z wdziękiem ręce.

— Jezu, ale piękna! — z podziwem wykrzyknął Tommy. — Wygląda jak żywa i jest duża

jak dziecko. Muszę przyprowadzić Bessie, żeby ją zobaczyła.

Tommy natychmiast pośpieszył na nędzną uliczkę, gdzie znajdował się jego „dom”. Dom

Tommy’ego w niczym nie przypominał domu. Była to najmniejsza, najbardziej niechlujna i
brudna rudera na ulicy znanej z takich budynków. Zamieszkiwała go zaniedbana matka,
wiecznie pijany ojciec i Tommy. Ani matka, ani ojciec nie zwracali na Tommy’ego specjalnej
uwagi, z wyjątkiem odpowiednich okazji, żeby na niego krzyknąć, czy szturchnąć. Trudno się

background image

więc dziwić, że Tommy był chłopcem, na którego krzywo patrzyli szanujący się mieszkańcy
miasta.

Mimo to, na jałowej pustyni życia Tommy’ego zakwitł mały, biały kwiatek czystego

uczucia. Poprzedniej jesieni do Arundel przybyła nowa rodzina i wprowadziła się do
maleńkiego domu obok Pufferów. Domek ten był tak samo niechlujny jak i reszta, ale w
niedługim czasie zaszła w nim ogromna zmiana. Nowa rodzina była oszczędna i pracowita,
chociaż biedna. Domek został pobielony, ogrodzenie naprawione, a podwórko uprzątnięte ze
śmieci. W oknach pojawiły się muślinowe zasłonki, a rząd puszek z kwitnącymi roślinami
ozdobił parapet.

W rodzinie Knoxów były tylko trzy osoby — chuda, niewysoka matka, która najmowała się

do sprzątania domów i przyjmowała bieliznę do prania, dziesięcioletni chłopczyk, sprzedający
gazety i biegający na posyłki oraz Bessie.

Bessie miała osiem lat i chodziła o kulach, ale była mądrą dziewczynką. Potrafiła utrzymać

mieszkanie w porządku i czystości, gdy matka wychodziła z domu. Kiedy zobaczyła
Tommy’ego po raz pierwszy, uśmiechnęła się do niego miło i powiedziała: „Dzień dobry”. Od
tego momentu Tommy stał się jej oddanym niewolnikiem. Nikt jeszcze tak do niego nie mówił,
nikt tak się nie uśmiechnął. Tommy oddałby swoje życie za Bessie i odtąd każdą chwilę wolną
od planowania psoty, spędzał na sprawianiu Bessie drobnych przyjemności. Był zachwycony,
mogąc wywołać uśmiech na jej bladej twarzyczce i sprawić, by jej duże łagodne oczy wyrażały
radość. Inni chłopcy z ulicy próbowali początkowo dokuczać Bessie i krzyczeli „kaleka!”, jeśli
kuśtykając, wychodziła na ulicę, ale wkrótce przestali. Tommy jednemu po drugim sprawił
lanie i Bessie zostawiono w spokoju. Gdyby nie Tommy, życie dziewczynki byłoby bardzo
smutne, bo nie mogła bawić się z innymi dziećmi. Tommy jednak był wart tuzina towarzyszy
zabaw i Bessie uważała go za najlepszego chłopca na świecie. Nieważne, jaki był dla innych.
Tommy bardzo się pilnował, by w obecność Bessie zachowywać się grzecznie. Nigdy nie
powiedział brzydkie go słowa w jej towarzystwie i traktował ją jak małą księżniczkę Panna
Oktawia byłaby niezmiernie zdziwiona, gdyby zobaczyła, jak czuły, uważny, dobry i rycerski
potrafił być ten zaniedbany łobuz.

*


Tommy zastał Bessie w kuchni. Siedziała, patrząc z rozmarzeniem w okno. Przez chwilę

pomyślał niespokojnie, że Bessie jest] bardzo blada i chuda tej wiosny.

— Bessie, chodź ze mną na spacer do sklepu pana Blacklocka — powiedział z zapałem. —

Jest tam coś, co chcę ci pokazać.

— Co to jest? — pragnęła dowiedzieć się Bessie. Tommy jednak tylko tajemniczo mrugnął

okiem. — Nie powiem ci. Ale to coś prześlicznego. Zobaczysz.

Bessie sięgnęła po kule i we dwójkę poszli do sklepu. Tommy pilnował, żeby iść tak powoli

jak Bessie. Zanim doszli do samego sklepu, kazał jej zamknąć oczy i poprowadził ostrożnie do
wystawy.

— Teraz, patrz! — rozkazał dramatycznym tonem.
Bessie spojrzała i Tommy został nagrodzony. Zaróżowiła się z zachwytu i zacisnęła piąstki.
— Och, Tommy, czyż ona nie jest piękna? — szepnęła. — To najpiękniejsza lalka, jaką

kiedykolwiek widziałam. Och, Tommy!

— Wiedziałem, że ci się spodoba — wykrzyknął Tommy. — Czy chciałabyś mieć taką lalkę

na własność?

Bessie spojrzała nieomal karcąco, jakby Tommy zapytał ją, czy nie chciałaby królewskiej

korony albo pałacu.

background image

— Oczywiście, nigdy nie dostanę takiej lalki — powiedziała. — Musi kosztować mnóstwo

pieniędzy. Wystarczy, że mogę ją widzieć. Tommy, czy będziesz mnie tu przyprowadzał co
dzień, żebym mogła na nią popatrzeć?

— Jasne.
Bessie mówiła o lalce w błękitnym jedwabiu przez całą drogę do domu i śniła o niej w nocy.

— Nazwę ją Rosella Geraldyna — powiedziała. Od tej chwili chodziła co dzień, aby
przyglądać się Roselli Geraldynie w niemym zachwycie. Tommy niemal stał się o nią
zazdrosny. Pomyślał, że Bessie lubi lalkę bardziej niż jego.

To nieważne, nawet jeśli tak jest — stwierdził lojalnie, pokonując zazdrość. — Jeśli lubi ją

bardziej, to w porządku.

Czasami jednak Tommy czuł niepokój. Widać było wyraźnie, że Bessie przywiązała się

bardzo do tej lalki. Co się stanie, jeżeli lalka zostanie sprzedana, co pewnie wkrótce nastąpi?
Tommy pomyślał, że Bessie bardzo się zmartwi, a on będzie temu winien.

To, czego się obawiał, rzeczywiście nastąpiło. Kiedy pewnego popołudnia poszli do sklepu,

zobaczyli, że lalka zniknęła z wystawy.

— Och — Bessie wybuchnęła płaczem. — Nie ma jej, nie ma Roselli Geraldyny.
— Może jej nie sprzedali — pocieszał ją Tommy. — Może tylko zabrali lalkę z wystawy,

żeby nie spłowiał błękitny jedwab. Wejdę i zapytam.

W chwilę później Tommy wyszedł z poważną twarzą. — Tak, sprzedali ją — oznajmił. —

Wczoraj kupiła ją jakaś dama. Nie płacz Bessie, może niedługo postawią na wystawie jakąś
nową lalkę.

— Ale ona nie będzie moja — łkała Bessie. — To nie będzie Rosella Geraldyna. Nie będzie

miała błękitnego, jedwabnego kapelusza i takich pięknych brązowych oczu.

Przez całą drogę do domu Bessie cicho płakała, a Tommy nie mógł jej pocieszyć. Żałował,

że w ogóle kiedykolwiek pokazał jej lalkę na wystawie.

Od tego dnia Bessie zaczęła opadać z sił, a Tommy patrzył na to z bólem. Stawała się

bledsza i chudsza. Była zbyt zmęczona, aby wyjść na spacer i wykonywać drobne domowe
prace, które tak lubiła. Nigdy nie mówiła o Roselli Geraldynie, ale Tommy wiedział, że tęskni
za nią. Pani Knox nie wiedziała, co jej dolega.

— Niczym się nie interesuje — narzekała w rozmowie z pani Puffer. — Je tyle co ptaszek.

Doktor mówi, że jest z nią wszystko w porządku, ale ona po prostu marnieje.

Tommy usłyszał to i poczuł, jak coś ściska go w gardle. Przestraszył się, że on, Tommy

Puffer, za chwilę się rozpłacze. Żeby temu zapobiec, zaczął głośno gwizdać. Nie był to jednak
udany gwizdy w niczym nie przypominał dawnego gwizdu Tommy’ego. Bessie zachorowała i
to była jego wina. Tak sądził. Gdyby jej nie pokazał tej wstrętnej lalki w błękitnym jedwabiu,
nigdy nie polubiłaby jej tak, żeby cierpieć z powodu sprzedaży.

Gdybym był bogaty — pomyślał smutno Tommy — kupiłbym jej cały wagon lalek z

brązowymi oczami, ubranych w błękitne jedwabie. Ale nic nie mogę zrobić.

Właśnie w tym momencie Tommy dotarł do ogrodzenia przed trawnikiem panny Oktawii i

siłą przyzwyczajenia zatrzymał się, żeby popatrzeć. Tym razem nie było wiele do obejrzenia,
tylko zielone rowki i kółka na brązowych, wypielonych grządkach i długie półkola sadzonek
dalii, które panna Oktawia wkopała kilka dni wcześniej. Doniczki z geranium zostały zabrane
do domu, a rolety były opuszczone. Tommy wiedział, że panna Oktawia wyjechała. Widział,
jak wsiadała do pociągu dziś rano i słyszał, gdy mówiła do przyjaciółki, że jedzie do Chelton,
odwiedzić rodzinę brata, a wróci dopiero następnego dnia.

Tommy nadal opierał się w zamyśleniu o ogrodzenie, kiedy pani Jenkins i pani Reid również

zatrzymały się przed ogrodem, przechodząc obok. — Wielkie nieba, jak zimno! — zatrzęsła się
pani Reid. — Dziś w nocy będzie przymrozek. Kwiaty Oktawii przemarzną, to pewne.
Zdumiewające, że zdecydowała się zostać na noc poza domem, kiedy tak jej na nich zależy.

background image

— Żona jej brata jest chora — odparła pani Jenkins. — Nie było mrozu tej wiosny, więc

przypuszczam, że Oktawia nie przewidziała tego. Bardzo się zmartwi, jeśli przemarzną…
szczególnie dalie. Przywiązuje do nich tyle wagi.

Pani Jenkins i pani Reid odeszły, zostawiając Tommy’ego przy ogrodzeniu. Było zimno,

zbliżał się mróz i rośliny, a szczególnie kwiaty panny Oktawii, z pewnością zostaną zniszczone.
Tommy pomyślał, że powinien się z tego ucieszyć, ale nie czuł radości. Było mu żal, nie panny
Oktawii lecz kwiatów. W swoim zepsutym małym sercu Tommy ukrywał prawdziwą miłość do
kwiatów. To skandal, żeby przemarzły i to purpurowe, fioletowe i złociste piękno ukryte w
zielonych rowkach i kółeczkach nie miało szansy wspaniale rozkwitnąć. Tommy nie potrafiłby
tej myśli ubrać w słowa, ale była ona w jego duszy. Chciałby ocalić kwiaty. Czy to jest
możliwe? Tommy wiedział, że rozłożenie na grządkach i wokół dalii gazet ocaliłoby je.
Widział, jak panna Oktawia robiła to w poprzednich latach. Słyszał, że w składziku na
podwórku jest całe pudło gazet. Powiedział mu o tym Ned Williams, jak i o tym, że składzik nie
był zamykany.

Tommy szybko pobiegł do .domu i spośród swoich skarbów wydobył kłębek szpagatu.

Potem wrócił do ogrodu panny Oktawii.

*


Następnego ranka panna Oktawia wysiadła z pociągu na stacji w Arundel z posępną miną.

W nocy, niespodziewanie jak na tę porę roku, chwycił nadzwyczaj silny mróz. Wszędzie po
drodze panna Oktawia widziała zmarznięte i oszronione ogrody. Wiedziała, co zobaczy, kiedy
dotrze do swojego: zwiędnięte, czarne, miękkie łodygi dalii, zniszczone i opadłe nasturcje,
balsaminy, maki i bratki.

Lecz tak nie było. Zamiast obrazu zniszczenia zobaczyła troskliwie owinięte w gazety dalie,

a wszędzie na grządkach rozpostarte gazety, porządnie przytrzymane kamykami. Panna
Oktawia wbiegła do swojego ogrodu z rozpromienioną twarzą. Wszystko było zabezpieczone,
nic nie przemarzło.

Kto mógł to zrobić? Panna Oktawia była zdumiona. Po jednej stronie sąsiadowała z panią

Kennedy, która właśnie się wprowadziła i jako zupełnie obca osoba na pewno nie myślała o jej
kwiatach. Po drugiej stronie mieszkała panna Matheson, która nie mogła wychodzić z domu i
cały czas spędzała na kanapie. Do niej właśnie poszła panna Oktawia.

— Rachelo, czy wiesz, kto nakrył moje rośliny wczoraj wieczorem?
Panna Matheson skinęła głową. — Tak, to Tommy Puffer. Widziałam, jak pracował,

używając gazet i szpagatu. Myślałam, że to ty mu kazałaś.

— Wielkie nieba! — wykrzyknęła panna Oktawia. — Tommy Puffer! Naprawdę dzieją się

cuda!

Panna Oktawia wróciła do domu zawstydzona na myśl o tym, jak zawsze traktowała

Tommy’ego Puffera.

— Musi być w tym dziecku coś dobrego, inaczej nie zrobiłby tego — pomyślała. — Byłam

dla niego niesprawiedliwa, ale naprawię to.

Panna Oktawia nie widziała Tommy’ego tego dnia, lecz następnego ranka, kiedy

przechodził obok jej domu, zawołała go. — Tommy, chodź tu!

Tommy podszedł niechętnie. Nadal nie lubił panny Oktawii ani trochę i nie wiedział, czego

od niego chce. Lecz panna Oktawia powiedziała, nie tracąc słów:

— Tommy, panna Matheson powiedziała mi, że to ty ocaliłeś moje kwiaty przed

wczorajszym mrozem. Jestem ci bardzo zobowiązana. Jak to się stało, że o tym pomyślałeś?

— Nie mogłem znieść myśli, że kwiaty się zmarnują — mruknął Tommy. Czuł się tak

nieswojo, jak jeszcze nigdy w życiu.

background image

— To bardzo uprzejme z twojej strony. Przykro mi, że byłam dla ciebie taka surowa. Wierzę

teraz, że nie rzuciłeś kamieniem w moje purpurowe geranium. Czy mogę zrobić coś dla ciebie,
czy chciałbyś coś dostać? Dam ci, jeśli będzie możliwe wszystko, czego zapragniesz, aby
spłacić mój dług.

Tommy wpatrywał się w pannę Oktawie, czując, że przychodzi mu do głowy świetny

pomysł. — Och, panno Oktawio! — krzyknął z zapałem. — Czy kupi mi pani lalkę?

— Coś podobnego! — panna Oktawia nie wierzyła własnym uszom.
— Lalkę! Na cóż ci potrzebna lalka?
— To dla Bessie — wyjaśniał z przejęciem Tommy. — To było tak:
I Tommy opowiedział pannie Oktawii całą historię. Panna Oktawia słuchała w milczeniu,

czasem kiwając głową. Kiedy skończył, wyszła z pokoju i wkrótce wróciła, przynosząc lalkę z
wystawy pana Blacklocka.

— Chyba chodzi o tę lalkę. Kupiłam ją dla mojej małej siostrzenicy, ale mogę dać jej inną.

Weź tę dla Bessie.

Nie sposób wręcz opisać radości Bessie, kiedy Tommy przybiegł bez tchu i podał jej Rosellę

Geraldynę, opowiadając przy tym cudowną historię. Od tego momentu Bessie poczuła się
lepiej i wkrótce była zdrowsza niż kiedykolwiek. Stała się najszczęśliwszą dziewczynką w
Arundel!

*


Po upływie tygodnia panna Oktawia znów zawołała Tommy’ego. Tym razem przyszedł z

większą ochotą. Zaczynał lubić pannę Oktawię. Dama obejrzała Tommy’ego uważnie i
krytycznie. Był bardzo obdarty i rozczochrany. Panna Oktawia dostrzegła jednak to, czego nie
widziała nigdy przedtem: jego oczy były jasne i szczere, miał sympatyczny podbródek i
uśmiech, w którym było coś przyjemnego.

— Lubisz kwiaty, prawda? — zapytała.
— Jasne — odparł niezbyt elegancko, ale z całego serca.
— Dobrze — powoli ciągnęła panna Oktawia. — Mam w Chelton brata, który sprzedaje

kwiaty. Potrzebuje chłopca w twoim wieku do różnych prac na posyłki, ale chciałby kogoś, kto
lubi kwiaty i pragnie się nauczyć, jak prowadzić firmę. Poprosił mnie, żebym mu kogoś
poleciła i obiecałam poszukać odpowiedniego chłopca. Czy przyjmiesz tę posadę Tommy? Czy
obiecasz, że będziesz grzecznym chłopcem i nauczysz się dobrze zachowywać, jeśli poproszę
brata, by przyjął cię na próbę i dał ci szansę zdobycia zawodu?

— Och, panno Oktawio — odparł z zachwytem Tommy, zastanawiając się, czy to mu się po

prostu nie śni.

Ale to nie był sen. Wkrótce wszystko zostało załatwione. Nikt nie cieszył się z sukcesu

Tommy’ego bardziej od Bessie.

— Ale będzie mi cię bardzo brakować, Tommy — powiedziała zadumana.
— Och, będę przyjeżdżał co tydzień w sobotę wieczorem i będziemy spędzać razem

niedzielę. Zacznę też chodzić do szkółki niedzielnej. Panna Oktawia mówi, że muszę. Na resztę
czasu masz Rosellę Geraldynę.

— Tak — Bessie czule pocałowała lalkę. — Jest prześliczna. Ale nie jest tak miła jak ty,

Tommy.

Tommy poczuł, że niczego mu nie brakuje do szczęścia. Jego radość była absolutna.

background image

U

CIECZKA

C

HESTERA


Tego wieczoru Chester spełniał wszystkie swoje codzienne obowiązki z niezwykłą

gorliwością. Miał zaciśnięte usta, a na małej, piegowatej twarzyczce malowało się
zdecydowanie. Jego krzątanina nie uszła uwagi pani Elwell, której surowa twarz przybrała
jeszcze bardziej ponury wyraz niż zwykle.

— Coś dzisiaj Ches jest nazbyt żwawy — mruknęła. — Pewnie spieszno mu do robienia

nowych głupstw z Henry Wilsonem. Lepiej, żeby przestał o tym marzyć. Nigdzie nie pójdzie.

Lige Barton, najemny robotnik, też uważał, że taki jest cel Chestera, ale był bardziej

wyrozumiały od pani Elwell.

— Małemu dziś się śpieszy. Pewnie chce się pobawić z chłopakiem Wilsonów.
Chester nie planował jednak niczego związanego z Henry Wilsonem, swoim jedynym

kolegą, mieszkającym po drugiej stronie stawu. Po skończonej pracy przez pewien czas snuł się
jeszcze między budynkami, zbierając w sercu odwagę.

Chester Stephens był sierotą. Nie miał nikogo na świecie z wyjątkiem przyrodniej siostry

ojca, pani Harriet Elwell, o ile można było ją nazwać krewną. Chester stracił rodziców w
dzieciństwie i pani Elwell wzięła go na wychowanie. Była kobietą szorstką, o gwałtownym
usposobieniu. Krzyczała na chłopca i nie dawała mu spokoju, odkąd u niej przebywał.
Mieszkańcy Upton uważali to za godne ubolewania, ale nikt nie czuł się powołany do wtrącania
się w tę sprawę. Nikt nie miał odwagi zrobić sobie wroga z pani Elwell.

Pani Elwell przyglądała się Chesterowi niechętnym wzrokiem. Spodziewała się, że poprosi

ją o pozwolenie wyjścia z Henrym i była zdecydowana stanowczo mu odmówić.

— Ciociu Harriet — odezwał się nagle Chester. — Czy mogę pójść do szkoły? Jutro jest

początek roku.

— Nie — odparła, ochłonąwszy ze zdziwienia wywołanego nieoczekiwanym pytaniem. —

Uczyłeś się już wystarczająco dużo, dłużej niż ja i nie zamierzam pozwolić na nic więcej!

— Ależ, ciociu Harriet — nalegał Chester z buzią zaczerwienioną z przejęcia. — Mam

prawie trzynaście lat, a ledwie umiem trochę czytać i pisać. Inni chłopcy potrafią już dużo
więcej. Ja nic nie umiem.

— Umiesz za to okazać brak szacunku — wykrzyknęła pani Elwell. — Chcesz iść do szkoły

tylko po to, żeby tracić czas tak samo jak w domu, ty leniwy nicponiu!

Chester pomyślał o ciężkiej pracy, która przez dotychczasowe, krótkie życie była jego

powinnością. Mimo żalu do ciotki, że nazwała go leniwym, chociaż nie brakowało mu chęci do
pracy, poprosił ją jeszcze raz.

— Nie zamierzam nic więcej wysłuchiwać na ten temat. To nonsens — oznajmiła pani

Elwell, zdejmując z półki butelkę z miną osoby zamykającej dyskusję. — Masz, biegnij do
sklepu Jacoba i przynieś butelkę octu. Pośpiesz się, słyszysz? Nie życzę sobie, żebyś marnował
tam czas! Jeśli nie wrócisz za dwadzieścia minut, będzie z tobą źle!

Chester wypełnił polecenie z sercem pełnym gniewu i gorzkiego zawodu.
— Nie będę tego dłużej znosił — mruczał. — Ucieknę, nieważne dokąd, byle daleko od

niej! Gdybym tak mógł wyruszyć jesienią na Zachód!

Zmierzchało już, gdy wracał ze sklepu. Przechodząc przez podwórko, potknął się i upadł.

Butelka octu wysunęła mu się z rąk i rozbiła na progu domu. Pani Elwell obserwowała ten
wypadek z okna. Wybiegła i szarpnęła chłopca, stawiając go na nogi.

— A masz, ty nieznośny szczeniaku! — wykrzyknęła, targając go mocno za uszy. — Już ja

cię nauczę tłuc butelki i rozlewać ich zawartość! Zrobiłeś to naumyślnie. Idź natychmiast do
łóżka!

background image

Chester powlókł się do swojego pokoju na piętrze z nachmurzoną twarzą. Choć czuł głód,

nie przejął się zbytnio tym, że posłano go do łóżka bez kolacji. Zdążył już do tego przywyknąć.
Cała jego istota burzyła się na niesprawiedliwość, którą mu wyrządzono.

— Nie zniosę tego! — mruczał w kółko. — Ucieknę, nie zostanę tutaj . — Łatwo było

mówić o ucieczce, ale trudniej to zrobić bez grosza w kieszeni i miejsca, dokąd można by uciec.

Chester potrafił być bardzo zdecydowany, gdy raz coś postanowił. Twarde wychowanie

sprawiło, że stał się nad wiek sprytny. Tej nocy leżał, nie śpiąc i wynajdując sposoby
osiągnięcia celu, ale nie znalazł zadowalającego rozwiązania.

Następnego dnia pani Elwell powiedziała: — Ches, Abner Stearns chce, żebyś był u niego

przez dwa tygodnie, kiedy Tom Bixby wyjedzie. Masz rozwozić mleko rano i pomagać w domu
pani Stearns. Możesz równie dobrze spędzić czas przed żniwami w ten sposób, więc pośpiesz
się i pamiętaj, żeby się przyzwoicie zachowywać.

Chester przyjął tę wiadomość z zadowoleniem. Nie wymyślił jeszcze żadnego sposobu

ucieczki, a zawsze lubił pracować w domu Stearnsów. Oczywiście, pani Elwell dostawała
wszystkie zarobione przez niego pieniądze, ale pani Stearns była dla niego miła i choć musiał
pracować ciężko i bez przerwy, był dobrze odżywiany i traktowany.

Następne dwa tygodnie były dla chłopca dość szczęśliwe. Nie zapomniał jednak, że

zamierza raz na zawsze pożegnać się z Upton, jak tylko stanie się to możliwe i wysilał umysł
nad znalezieniem jakiegoś sposobu.

Tego popołudnia, gdy opuszczał gospodarstwo Stearnsów, pan Stearns zapłacił mu za dwa

tygodnie pracy. Chester zdziwił się, bo pani Elwell zawsze nalegała, żeby wszystkie pieniądze
były wypłacane bezpośrednio jej. Chester został posiadaczem czterech dolarów. Był to
oszałamiający majątek. W całym swoim życiu Chester nie miał dla siebie więcej niż dziesięć
centów na raz. Wędrując do domu, trzymał cały czas rękę w kieszeni i ściskał pieniądze, jakby
z obawy, że mogą się rozwiać w powietrzu.

Był zdecydowany uciec raz na zawsze. Pieniądze mu się należą, zarobił je co do grosza.

Starczą mu do czasu, kiedy znajdzie gdzieś pracę. W każdym razie odejdzie i nawet gdyby miał
głodować, nie wróci nigdy do ciotki Harriet!

Kiedy dotarł do domu, pani Elwell była niezwykle zdenerwowana, bo Lige uprzedził ją, że

odejdzie i to jeszcze przed żniwami!

— Czy Stearns mówił coś o tym, że przyjdzie mi jutro zapłacić za twoją pracę? — zapytała.
— Nie, proszę cioci. Nic o tym nie mówił — odpowiedział odważnie Chester.
— No cóż, mam nadzieję, że przyjdzie. Idź do łóżka, Ches. Niedobrze mi się robi, kiedy

patrzę, jak przestępujesz z nogi na nogę jak gąsior.

Chester kręcił się niespokojnie. Zdawał sobie sprawę, że jeżeli jego plan się powiedzie, nie

zobaczy już nigdy ciotki i zmiękło mu nieco serce. Choć taka szorstka, była jedyną opiekunką,
jaką kiedykolwiek miał. Tliło się w nim niejasne pragnienie, aby zabrać z sobą jakieś dobre
słowo czy spojrzenie. Nie doczekawszy się niczego podobnego, Chester wypełnił jej polecenie
i poszedł na piętro. Tutaj usiadł i rozmyślał o swoich planach.

Musi odejść jeszcze tej nocy. Jeśli pan Stearns nie pojawi się rano, pani Elwell z pewnością

pójdzie do niego i zażąda zapłaty za jego pracę. Wtedy wszystko wyjdzie na jaw. Straciłby
swoje pieniądze i na pewno zostałby surowo ukarany.

Przygotowania nie zajęły mu wiele czasu. Nie miał nic do zabrania. Posiadał tylko jedno

przyzwoite, choć znoszone niedzielne ubranie. Włożył je, a do kieszeni schował cenne cztery
dolary.

Musiał czekać. Około jedenastej uznał, że ciotka już śpi i cichutko zszedł na dół. Serce

drżało mu w piersiach, kiedy wychodził przez okno na ganek. Gdy znalazł się sam pośród jasno
oświetlonej księżycowym światłem sierpniowej nocy, jego przerażone serduszko napełniło
uniesienie. Jest wolny i już nigdy tutaj nie wróci!

background image

— Szkoda, że nie mogę pożegnać się z Henrym — mruknął, rzucając tęskne spojrzenie na

duży dom po drugiej stronie stawu, gdzie twardo spał Henry, w którego kędzierzawej głowie
nie zaświtała nawet myśl o tym, że można gdzieś nocą uciekać.

Chester zamierzał przejść pieszo dziesięć mil do stacji w Roxbury. Nikt go tam nie znał,

mógł też złapać poranny pociąg. Choć było już bardzo późno, trzymał się pól i leśnych dróg,
żeby nikt go nie zobaczył i nie rozpoznał. O trzeciej rano dotarł do Roxbury. Wiedział, że
pociąg będzie dopiero o szóstej. Z filozoficznym podejściem kogoś, kto zamierza znaleźć
swoje miejsce na świecie i postanawia zrobić wszystko co w jego mocy, zwinął się w kłębek w
wolnym miejscu pomiędzy kłodami drewna złożonymi w stos za budynkiem stacji. Był tak
zmęczony, że w ciągu kilku minut już spał.

*


Zbudził go ostry gwizd ekspresu na ostatnim przejeździe przed stacją. W panice wygramolił

się pośpiesznie spośród bali drewna i pognał do domku na stacji, gdzie za okienkiem kasy stał
zaspany, zły kasjer. Spojrzał uważnie na piegowatego chłopca o kwadratowym zarysie brody,
kupującego bilet drugiej klasy do Belltown. Przez głowę Chestera przebiegła myśl, że kasjer go
rozpoznał. Zadrżał. Miał przerażającą wizję siebie pochwyconego bezceremonialnie i
odstawionego z powrotem prosto do ciotki Harriet. Gdy tylko kasjer przysunął mu bilet i resztę,
Chester porwał je i nieomal odbiegł od okienka.

— Uciekł, jakby goniła go policja — pomyślał kasjer, który sprzedając niewiele biletów,

miał czas na osobiste zainteresowanie kupującymi. — Widziałem już gdzieś tego młodzieńca,
ale nie pamiętam gdzie. Musi być bardzo zdeterminowany.

Kiedy pociąg ruszył ze stacji, Chester głośno odetchnął z ulgą. Był już w drodze i czuł, że

potrafi stawić czoła nawet kolejowym urzędnikom.

Nie była to jego pierwsza podróż pociągiem. Pani Elwell zabrała go kiedyś do Belltown, aby

wyrwano mu bolący ząb. Po raz pierwszy jednak podróżował w równie podniecających
okolicznościach, zamierzał więc cieszyć się tym bez ograniczeń. Był oczywiście bardzo
głodny, ale pomyślał, że pewnie nieraz jeszcze odczuje głód, zanim dorobi się majątku, więc
lepiej od razu się do tego przyzwyczaić. Tymczasem należało mieć oczy otwarte. Niewiele było
rzeczy na drodze z Roxbury do Belltown, które umknęły uwadze Chestera tego poranka.

— Wszyscy tak mówią o moim toffi. Nikt w naszej okolicy nie potrafi mi dorównać, choć

Bóg mi świadkiem, wielu się o to stara. Ten przepis wymyśliła moja prababka — przepis jest w
naszej rodzinie od jej czasów. Cieszę się, że ci smakują. — Uśmiechnęła się znowu do niego,
jakby to, że mu smakowało, stworzyło między nimi przyjacielską więź. Nic o tym nie wiedząc,
dama napełniała serce zrozpaczonego uciekiniera nadzieją, odwagą i ufnością. Jeśli istnieją na
świecie tacy dobrzy ludzie, to jakoś sobie poradzi. Uśmiech damy i jej toffi, bardziej nawet
uśmiech niż toffi, zdziałały wiele, aby usunąć z jego serca zatwardziałość i żal do ludzi,
zaszczepione w nim przez złe traktowanie ciotki Harriet. Chester niezwłocznie postanowił, że
kiedy tylko będzie okrągły i różowy, i będzie mu się dobrze powodzić, zacznie rozdawać
uśmiechy, toffi i słowa pocieszenia wszystkim opuszczonym chłopcom na statkach i w
pociągach.

Było już prawie ciemno, kiedy dotarli do Montrose. Chester stracił z oczu różową damę, gdy

tylko opuścili statek. Poczuł się osamotniony, lecz nie mógł długo oddawać się temu uczuciu.
Oto był u celu: w ciemnym, obcym mieście, sto mil od domu.

— Po pierwsze, muszę znaleźć jakieś miejsce do spania — postanowił, dzielnie opierając się

lękowi.

Montrose nie było właściwie dużym miastem. Było to tylko ruchliwe miasteczko z

dwudziestoma tysiącami mieszkańców. W oczach Chestera wyglądało jak metropolia. Nigdy

background image

nie był w miejscowości większej od Belltown, gdzie z każdego miejsca było widać co najmniej
jeden jej koniec. Dla Chestera Montrose wydawało się nie mieć końca, gdy tak stał u wylotu
Water Street i oszołomiony spoglądał na jedną z najruchliwszych ulic handlowych w mieście.
Było to miejsce ogromne, pełne świateł, mały chłopiec mógł się w nim łatwo zgubić, zginąć bez
śladu.

Po opłaceniu biletu do Montrose, kupnie sera i sucharów Chesterowi pozostało jedynie

sześćdziesiąt centów. To musiało mu wystarczyć, dopóki nie znajdzie jakiejś pracy. Luksus
wynajęcia jakiegoś pokoju na noc był więc zupełnie wykluczony, nawet gdyby wiedział, gdzie
go szukać. Tuż przed nim, na miejskim placu stały co prawda ławki, lecz Chester obawiał się,
że gdy się ułoży na którejś z nich, podejdzie do niego policjant i zacznie zadawać mu jakieś
pytania, na które on nie znajdzie zadowalającej odpowiedzi.

Rozważając ten dylemat, pomyślał nagle o zacisznym kącie wśród kłód drewna na stacji w

Roxbury. Przypomniał sobie, że wysiadając na ląd, dostrzegł obok nabrzeża duży plac
składowy, wypełniony stosami drewna. Wrócił więc na to miejsce i wkrótce udało mu się
znaleźć kącik odpowiedni do przenocowania. Ostatnia jego myśl przed zaśnięciem była taka, że
musi jutro od wczesnego rana zacząć energicznie szukać pracy oraz, że odkąd zszedł cicho po
schodach i wyskoczył przez okno na ganek w domu ciotki Harriet w Upton, upłynęły już ponad
dwadzieścia cztery godziny.

*


W świetle dnia Montrose nie było tak niepokojące, jak przy drżącym blasku elektrycznych

żarówek. Chester wstał wcześnie, zjadł resztę sucharów z serem i natychmiast rozpoczął
poszukiwanie pracy. Postanowił być dokładny i wchodził wszędzie, gdzie prowadzono jakiś
interes, od warsztatu kowala po dom towarowy. Wszędzie pytał pierwszą napotkaną osobę, czy
nie potrzebują chłopca do pomocy. Były jednak takie miejsca, których zdecydowanie unikał.
Nigdy nie wszedł do szynku. W zeszłym roku pozwolono mu chodzić do szkoły w Upton, a
jego nauczycielka, blada, cierpliwa kobieta, z całej duszy nienawidziła handlu alkoholem.
Sama wiele wycierpiała z powodu alkoholu i wpoiła odrazę do niego swoim uczniom. Chester
wybrałby raczej śmierć głodową, niż szukał zatrudnienia w szynku. Wydawało się jednak, że
nie ma dla niego miejsca nigdzie. Nikt nie potrzebował chłopca. Odpowiadano mu zawsze
„nie”. W miarę, jak dzień mijał, nadzieja i odwaga opuszczały Chestera. Ciągle jednak chodził
wytrwale z miejsca na miejsce. Z pewnością w tak dużym mieście, gdzie wszyscy byli tacy
zajęci, musi znaleźć się coś do roboty dla niego.

Raz niemal mu się udało. Wszedł do dużego sklepu spożywczego i zapytał sprzedawcę za

ladą, czy nie potrzebują chłopca.

— Owszem, potrzebujemy — odparł sprzedawca, patrząc na niego krytycznie. — Wątpię

jednak, czy będziesz się nadawał. Wejdź, niech szef z tobą porozmawia.

Zaprowadził Chestera do małego, ciemnego, ponurego biura, gdzie gruby, przysadzisty

mężczyzna trzymał nogi na blacie biurka, przy którym siedział.

— Co takiego, hę? — odezwał się, gdy sprzedawca wyjaśnił, o co chodzi. — Szukasz pracy?

Ależ synku, jesteś o połowę za mały.

— Jestem o wiele większy, niż wyglądam — wykrzyknął Chester bez tchu. — To znaczy,

mam na myśli proszę pana, że jestem o wiele silniejszy, niż wyglądam. Będę pracował
najciężej, jak potrafię i urosnę.

Gruby, niski jegomość ryknął śmiechem. To co dla Chestera stanowiło rzecz

najpoważniejszą w świecie, dla niego było po prostu żartem.

background image

— Z pewnością urośniesz, mój chłopcze — powiedział dobrodusznie. — Obawiam się

jednak, że nie dość szybko na nasze potrzeby. Chłopcy to nie drożdże. Nie, nasz chłopak musi
być dużym, silnym osiemnasto– lub dziewiętnastolatkiem. Będzie musiał nosić sporo ciężarów.

Chester wyszedł ze sklepu, czując dziwny ucisk w gardle. Przez jedną okropną chwilę czuł,

że się rozpłacze. On, Chester Stephens, który uciekł z domu, aby dokonać wspaniałych
czynów! To dopiero byłoby zakończenie cudownych marzeń! Energicznie włożył ręce do
kieszeni i ruszył dalej, zagryzając mocno wargi. Nie, nie będzie płakał! Znajdzie jakąś pracę.

Chester nie rozpłakał się, lecz niestety nie znalazł też żadnej pracy. Rozstał się z

dziesięcioma drogocennymi centami, za które kupił suchary i znów spędził noc na placu z
drewnem.

Może jutro będę miał więcej szczęścia — pomyślał z nadzieją. Wyglądało jednak na to, że

prześladował go pech. Mijał dzień za dniem i choć Chester dzielnie maszerował ulicami i
wstępował wszędzie, gdzie mogłaby pojawić się jakaś okazja, nie dostał żadnej pracy. Mimo
całej dzielności, odwaga zaczynała go opuszczać.

Pod koniec tygodnia Chester obudził się na swoim drewnianym legowisku i zdał sobie

sprawę, że nie ma już środków do życia.

Z czterech dolarów, które miały stać się podstawą zdobycia fortuny, zostało mu pięć centów.
W posępnym nastroju usiadł na ścianie swojej sypialni, mieląc w ustach ostatniego suchara.

Jeśli nie dostanie pracy, ten suchar musi mu wystarczyć na cały dzień. Pięć centów trzeba
zachować na czarną godzinę.

Poszedł w kierunku centrum miasta bez szczególnego celu. Podczas całotygodniowych

wędrówek poznał miasto bardzo dobrze i nie czuł się zagubiony w jego ruchu i tłoku.
Zazdrościł każdemu spotkanemu chłopcu, który miał zajęcie. Kiedy był w Upton, miał czasem
za złe, że kazano mu bez przerwy pracować, rzadko tylko dając wolną godzinę. Teraz ciążył mu
nadmiar wolnego czasu. Pomyślał, że to niesprawiedliwe i nagle przestał myśleć o
czymkolwiek, bo poczuł dziwny szum w głowie. Miał takie zawroty już kilka razy w ciągu
ostatnich trzech dni. Czuł się tak, jakby coś pękło mu w głowie i zaczęło szaleńczo wirować.
Ludzie, domy, drzewa pochylały się i tańczyły wokół niego. Chester zastanawiał się mętnie,
czy nie spotkało go to, co ciotka Harriet nazywała „karą bożą”. Nie zrobił jednak nic, co
zasługiwałoby na karę. Tak przynajmniej sądził. Z pewnością nie ma nic złego w tym, że ucieka
się z domu, w którym cię źle traktują i w ogóle im na tobie nie zależy. Chester myślał o ciotce
Harriet z goryczą.

Znalazł się na rynku. Był dzień targowy i na placu zgromadził się tłum ludzi z okolicznych

miejscowości. Chester miał nadzieję, że uda mu się zarobić parę centów za przytrzymanie
konia lub krowy, albo niesienie koszyka z towarem, ale żadna okazja tego rodzaju mu się nie
trafiła. Wdrapał się na kloce prasowanej słomy stojące w kącie placu. Z przygnębieniem
machał nogami zwisającymi ze stogu. Odkrył to, co już niejeden chłopiec przed nim: dużo
łatwiej siedzieć i marzyć o zdobyciu majątku, niż pójść w świat i rzeczywiście go zdobywać…

W pobliżu rozmawiali ze sobą dwaj mężczyźni. Z początku Chester nie zwracał uwagi na

ich słowa, lecz jedno zdanie sprawiło, że nadstawił uszu.

— Tak, tak, w Hopedale zbiory są całkiem niezłe — mówił jeden z nich. — Czy jednak uda

się je zachować w dobrym stanie, to zupełnie inna sprawa. Cholernie trudno znaleźć kogoś do
roboty. Wszyscy


mężczyźni zdolni do pracy wyruszyli na zachód. Salome Whitney z farmy Mount Hope jest

w trudnej sytuacji. Ma wynajętego człowieka, ale on sam nie zbierze całego zboża. Wczoraj
spędziła cały dzień, jeżdżąc po okolicznych gospodarstwach i próbując wynająć jakichś
mężczyzn czy chłopców, ale nie wiem, czy udało jej się kogoś zdobyć. W tym momencie
mężczyźni znaleźli się poza zasięgiem uszu Chestera, lecz on zeskoczył ze stosu słomy ze
zdecydowanym wyrazem twarzy. Jeżeli w Hopedale potrzebowano robotników, było to

background image

miejsce dla niego. Rok temu w czasie żniw w Upton pracował równie dobrze jak dorośli
mężczyźni. Tak powiedział sam Ligę Barton. Chesterowi przybyło nagle odwagi i nadziei.
Zaczepił pierwszego napotkanego człowieka, pytając go o drogę do Hopedale.

— Pewnie, że wiem, synku. Mieszkam w sąsiedztwie. Chcesz tam iść? Jeżeli poczekasz do

wieczora, mogę cię podwieźć przez część drogi. To pięć mil stąd.

— Dziękuję, proszę pana — odparł stanowczo Chester. — Lecz muszę iść natychmiast.

Proszę wskazać mi drogę. To ważne.

— Cóż, droga jest prosta. Dojdziesz ulicą Albemarle do skraju miasta, a potem będziesz

szedł cały czas prosto, aż trafisz do pomalowanego na biało i żółto kościoła. Skręć w prawo.
Hopedale znajduje się za wzgórzem. Lepiej jednak poczekaj na mnie. Nie wyglądasz na to,
żebyś mógł iść pięć mil.

Ale Chestera już nie było. Iść pięć mil! Pni! Mógł przejść i dwadzieścia, kiedy przyświecała

mu nadzieja. Ulica Albemarle w końcu zmieniła się w prawdziwą, wiejską drogę. Chester był
zadowolony, że jest znowu na wsi, z jej złocistymi polami wygrzewającymi się w słońcu po
obu stronach drogi i zalesionym, otoczonym fioletową mgiełką, wzgórzem na horyzoncie.
Znienawidził miasto z zimnymi, obojętnymi twarzami ludzi. Dobrze było znów wdychać
czyste powietrze i czuć pod zmęczonymi stopami miękką, sprężystą ziemię zarośniętego
paprociami pobocza.

Na długo przed końcem drogi Chester zaczął się zastanawiać, czy wytrzyma do końca tych

pięciu mil. Musiał się często zatrzymywać i odpoczywać, bo dostawał zawrotów głowy. Stopy
ciążyły mu, jakby były z ołowiu, lecz wytrwale szedł dalej. Nie podda się teraz!

Widok biało–żółtego kościoła był dla niego najmilszym widokiem na świecie!
Za wzgórzem spotkał mężczyznę, którego zapytał o drogę do farmy Mount Hope. Na

szczęście nie była daleko. Przy bramie Chester znów musiał przystanąć i poczekać, aż minie
zawrót głowy.

Podobało mu się tu. Obszerne, wygodne stodoły, duży, ładny stary dom, otoczony

czworobokiem porządnie przyciętych buków i drzew owocowych. Całe gospodarstwo miało
spokojny, dostatni wygląd.

Gdyby tylko panna Salome Whitney zechciała mnie wynająć, pomyślał tęsknie Chester,

wspinając się powoli stokiem. Obawiam się, że powie, iż jestem za mały. Chciałbym urosnąć
naraz o trzy cale! Chciałbym nie mieć tych zawrotów głowy! Chciałbym…

Jakie było trzecie życzenie Chestera, nigdy się nie dowiemy, bo gdy tylko dotarł na próg

kuchennych drzwi, nastąpił najsilniejszy zawrót głowy. Drzewa, stodoły, żuraw studzienny
zawirowały wokół niego z prędkością wiatru. Zachwiał się i jego bezwładne ciałko upadło na
szeroki, czysty, wykuty z piaskowca próg domu panny Salome Whitney.

*


W kuchni na farmie Mount Hope panna Salome Whitney była właśnie zajęta ważną

rozmową ze swoją „pomocą”, Klementyną Bosworth, na temat przyrządzania powideł. Panna
Salome twierdziła, że powinny być gotowane, Klementyna nalegała, aby je włożyć do pieca.
Klementyna miała ustalone przekonania. Od lat rządziła panną Salome i obie wiedziały, że
powidła zostaną w końcu wsadzone do pieca, lecz dyskusja musiała się odbyć ze względów
prestiżowych.

— Kiedy wkłada się je do pieca, stają się kwaśne — sprzeciwiła się panna Salome.
— Przecież powidła nie powinny być słodkie, prawda? — odparowała pogardliwie

Klementyna. — Ich urok polega właśnie na cierpkości. Po wyjęciu z pieca trzymają się dużo
lepiej, wiesz, że tak jest. Moja babka zawsze tak robiła i mogła je przechowywać przez trzy lata.

background image

Panna Salome wiedziała, że kiedy Klementyna powołuje się w jakiejś sprawie na babkę,

należy się poddać. Dalsze argumentowanie dowodziłoby już nie godności lecz uporu. Nie
miało sensu twierdzenie, że nie chce trzymać powideł trzy lata, lecz zjeść je i zdać się na
opatrzność w kwestii przyszłorocznych zbiorów.

— Wobec tego wsadź je do pieca — powiedziała ze spokojem. — Sądzę, że to nieistotne,

jak zrobisz, tak czy inaczej! Chciałabym tylko, żeby… Klementyno, cóż to za hałas? To
brzmiało, jak uderzenie w drzwi od ganku.

— Pewnie znów ten okropny pies Martina — odpowiedziała Klementyna, chwytając za

szczotkę z groźnym wyrazem twarzy, który źle wróżył psu. — Znowu zapaskudzi mi schody
brudnymi łapami. Już ja go urządzę!

Klementyna wyskoczyła na ganek i jednym szarpnięciem otworzyła drzwi. Przez moment

było zupełnie cicho. Potem panna Salome usłyszała: „Na miłość Boską, Salome chodź tutaj!”

Kiedy panna Salome wybiegła z pokoju, zobaczyła rozciągniętego u stóp Klementyny

chłopca ze zbielałą twarzą.

— Czy on nie żyje? — szepnęła.
— Nie żyje?! — parsknęła Klementyna. — Po prostu zemdlał, ot co. Skąd on się tu wziął, u

licha? To nie jest chłopak z Hopedale.

— Trzeba go wnieść do środka — wykrzyknęła zdenerwowana panna Salome. — Przecież

on może umrzeć. Musi być ciężko chory.

— Wygląda mi raczej na to, że zemdlał z głodu — odparła szorstko Klementyna, unosząc go

w swoich szczupłych, muskularnych ramionach. — Sama skóra i kości. Nie jest dużo cięższy
od małego dziecka. To jakaś tajemnicza sprawa. Gdzie mam go położyć?

— Na kanapie — powiedziała panna Salome, gdy się otrząsnęła z przerażenia na myśl o

umierającym z głodu dziecku na progu jej własnego domu! — Co się robi, kiedy ktoś mdleje?

— Zwilża się twarz, unosi nogi do góry i rozluźnia kołnierzyk — Klementyna energicznie

wykonywała po kolei wszystko, o czym mówiła. — A do nosa przytyka się amoniak. Biegnij po
amoniak Salome. Tylko popatrz, sama skóra i kości!

Ale panna Salome poszła już po amoniak. Wyraz malujący się na chudej i bladej twarzy

chłopca boleśnie przeszywał jej serce.

Gdy dzięki ostremu zapachowi amoniaku Chester odzyskał przytomność, zauważył, że leży

na mięciutkich poduszkach w dużej, białej, słonecznej, olśniewająco czystej kuchni. Pochylała
się nad nim wysoka, chuda kobieta o pociągłej, stanowczej twarzy i bystrych, czarnych oczach.
Za nią, z parującym talerzem w rękach stała miła, różowa dama, która dała mu toffi na statku!

Kiedy otworzył oczy, panna Salome rozpoznała go. — Ależ to ten chłopiec, którego

widziałam na statku! — wykrzyknęła.

— No, jesteś już przytomny — Klementyna spojrzała surowo na Chestera. — Teraz może

nam wyjaśnisz, dlaczego mdlejesz na progu domu i straszysz ludzi do utraty zmysłów?

Chester pomyślał, że musi to być właścicielka Mount Hope i pośpieszył ją ułagodzić.
— Przepraszam — wyjąkał słabo. — Nie chciałem…
— Nic nie mów, zanim czegoś nie zjesz — niekonsekwentnie mruknęła Klementyna. — No,

otwórz usta i połknij łyżkę rosołu. Ładne rzeczy, kto to widział!

Klementyna mówiła równie szorstko jak ciotka Harriet, lecz Chester jakoś nie bał się ani jej,

ani jej czarnych oczu. Usiadła przy nim i karmiła go gorącym rosołem, z delikatnością, która
dziwnie kłóciła się z surowym wyrazem twarzy.

Chester pomyślał, że nic w życiu jeszcze mu tak nie smakowało jak ten rosół. Był

rzeczywiście strasznie wygłodzony. Wypił wszystko do ostatniej kropli. Klementyna
chrząknęła z zadowoleniem, wręczając milczącej i uśmiechniętej pannie Salome pusty talerz i
łyżkę.

— A teraz, kim jesteś i czego chcesz? — zapytała.

background image

Chester spodziewał się tego pytania i idąc drogą do Hopedale, wymyślił, jak na nie odpowie.

Zaczął mówić powoli, zatrzymując oddech, jakby recytował pośpiesznie wyuczoną lekcję.

— Nazywam się Chester Benson. Pochodzę z północy, z Upton. Moja rodzina nie żyje i

przyjechałem do Montrose, żeby szukać pracy. Jestem tu od tygodnia i nie znalazłem nic do
roboty. Słyszałem, jak jakiś mężczyzna powiedział, że tu potrzeba chłopca do pomocy przy
żniwach, więc przyszedłem zobaczyć, czy ktoś nie zechce mnie nająć.

Mimo osłabienia twarz Chestera stała się bardzo czerwona, zanim jeszcze skończył swoje

przemówienie. Nie potrafił kłamać. Ściśle mówiąc, nie było w tym ani słowa nieprawdy. Co do
nazwiska, to nazywał się Chester Benson Stephens. Mimo to czuł się tak winny, jakby łgał
wierutnie od początku do końca.

— Hm! — mruknęła Klementyna z niezadowoleniem. — Cóż ty sobie wyobrażasz, co taki

malec jak ty, może robić przy żniwach? Poza tym nie potrzebujemy pomocy. Mamy dość
robotników.

Chester poczuł się okropnie nieszczęśliwy i rozczarowany. Wtedy przemówiła panna

Salome. — Wcale nie, Klementyno. Potrzebujemy jeszcze jednego pomocnika. Najmę cię,
Chester — tak masz na imię, prawda? Dostaniesz dobre wynagrodzenie.

— Ależ Salome! — zaprotestowała Klementyna.
Klementyna wiedziała, że gdy panna Salome podjęła decyzję i ogłosiła to tym swoim

spokojnym, dobrze znanym jej tonem, była panią sytuacji i nie zamierzała się poddać.

— Bardzo dobrze — dodała. — Oczywiście, zrobisz co zechcesz. Myślę jednak, że lepiej

poczekać, aż dowiem się o nim czegoś więcej. — A tymczasem będzie głodował na schodach
domów? — zapytała surowo Salome.

— Świetnie — odparła Klementyna tonem osoby umywającej ręce od wątpliwej decyzji. —

Tylko nie wiń mnie, jeśli będziesz tego żałować.

Chester zdążył w tym czasie pojąć, że jego kłopoty na razie w sposób cudowny się

skończyły. Uniósł się i oparł na łokciu, patrząc z wdzięcznością na pannę Salome.

— Dziękuję pani — powiedział. — Będę dobrze pracował. Przywykłem do ciężkiej pracy.
— Dobrze, dobrze — panna Salome delikatnie poklepała jego ramię. — Połóż się i

odpocznij. Niedługo będzie obiad. Sądzę, że chętnie go zjesz.

Cicho i łagodnie zwróciła się do Klementyny: — Coś w jego twarzy przypomina mi

Johnniego. Kiedy się podniósł, podobieństwo było przez chwilę tak silne, że miałam ochotę się
rozpłakać Nie uważasz?

— Nie wydaje mi się — odparła energiczna osoba, poruszając się po kuchni z prędkością,

która zupełnie oszołomiła Chestera, gdy próbował nadążyć za nią wzrokiem. — Widzę tylko
piegi i kości, ale jeżeli jesteś zadowolona to i ja będę. Na Boga, Salome, nie denerwuj mnie.
Mam tysiąc spraw do załatwienia w tym momencie. Ta zabawa zrujnowała mi całą
przedpołudniową pracę.

Po obiedzie Chester zdecydował, że czas na coś się przydać.
— Czy mogę od razu zacząć pracę? — zapytał.
— Żniwa zaczynamy jutro — odparła panna Salome. — Dziś sobie odpocznij.
— Czuję się świetnie — nalegał Chester. — Już wszystko w porządku. Proszę kazać mi coś

zrobić.

— Możesz narąbać mi drzewa do pieca na popołudnie — odezwała się Klementyna. —

Pamiętaj, żeby było ucięte dość krótko. Każdy chłopiec, który dotąd tego próbował, ucinał je o
prawie dwa cale za długie.

Kiedy Chester wyszedł, Klementyna odezwała się do panny Salome z pogardą. — Czegóż to

spodziewasz się po tym malcu przy żniwach na polu?

— Być może zrobi niewiele — odpowiedziała łagodnie panna Salome. — Ale cóż miałam

począć? Nie chciałabyś przecież, żebym pozwoliła chłopcu znowu błąkać się po świecie.

Klementyna nie raczyła na to odpowiedzieć. Z brzękiem wrzuciła naczynia do balii.

background image

— Gdzie chcesz go położyć? — zapytała. — Nasi robotnicy będą zajmować pokój przy

kuchni. Pozostaje więc tylko jeden wolny pokój. Chyba tam go nie umieścisz? Twoja
filantropia nie zaprowadzi cię chyba tak daleko.

Kiedy Klementyna stosowała jednocześnie sarkazm i wielkie słowa, efekt był

zdumiewający. Panna Salome jednak tym razem nie ustąpiła. — Dlaczego jesteś do niego taka
uprzedzona? — zapytała z ciekawością.

— Nie jestem uprzedzona, ale ta jego historyjka nie brzmi prawdziwie. Pracowałam kiedyś

w Upton i nie było tam żadnych Bensonów. Nie powiedział nam wielu rzeczy. Nie brałabym go
do domu, zanim nie dowiedziałabym się, jak była jego przeszłość. Ale uprzedzona nie jestem!

— Dobrze, dobrze — odparła Salome uspokajająco. — Musimy zrobić dla niego wszystko

co się da. To nasz obowiązek. A co do pokoju, to dam mu pokój Johnniego.

Klementyna otworzyła usta i znów je zamknęła. Wiedziała, że dalsza rozmowa jest stratą

czasu. Jeśli Salome postanowiła umieścić tego rezolutnego, piegowatego włóczęgę, który spadł
Bóg wie skąd na próg jej domu, w pokoju Johnniego, nie było o czym dyskutować.

— Po tym nic mnie już nie zdziwi — mruczała, zanosząc naczynia do spiżarni. — Najpierw

ten chudy łobuz przychodzi i mdleje na jej progu. Potem zostaje najęty do pracy i umieszczony
w pokoju Johnniego. W jego pokoju! Salome, czego ty właściwie chcesz?

Być może, Salome sama nie wiedziała. Jej serce lgnęło do tego chłopca. Mimo ironicznego

parsknięcia Klementyny dalej uważała, że był podobny do Johnniego. Johnny był jej małym
bratankiem. Po śmierci jego rodziców wzięła go na wychowanie i bardzo kochała. Johnny
zmarł cztery lata temu i od tego czasu nikt nie zajmował pokoiku, w którym wszystko pozostało
tak, jak w dniu jego śmierci. Panna Salome nie pozwoliła niczego ruszać, choć pedantycznie
dbała, żeby było tu czysto. A teraz jakiś obdarty chłopak, nie wiadomo skąd, miał tu
zamieszkać. Nic dziwnego, że Klementyna z dezaprobatą kiwała głową, kiedy panna Salome
poszła na górę przewietrzyć pokój.

Nawet Klementyna musiała przyznać, że Chester był chętny do pracy. Rąbał drewno, dopóki

nie zawołała, żeby skończył. Potem przyniósł całą skrzynkę narąbanych szczapek i poukładał je
tak porządnie, że nawet wymagająca Klementyna była zadowolona. Później posłała go do
ogrodu, by zebrał zieloną fasolę. Wieczorem wydoił krowy i wykonał gospodarskie prace, z
łatwością dostosowując się do zwyczajów domu. Wszystko to sprawiło, że serce Klementyny
musiało nieco zmięknąć.

— Nauczono go gdzieś pracy — przyznała niechętnie. — Jest bardzo grzeczny i układny,

ale zbyt sprytny. W dodatku taki z niego Benson jak i ja. Kiedy zawołałam go „Benson”, przez
dobrą chwilę patrzył na mnie tak, jakbym nazwała go Nabuchodonozorem.

Kiedy nadeszła pora spania, panna Salome zabrała Chestera do białego i eleganckiego

pokoiku, który zrobił głębokie wrażenie na chłopcu przyzwyczajonym do sypiania na strychach
i w byle jakich komórkach. Po jakimś czasie panna Salome zajrzała do pokoju, aby zobaczyć,
czy jest mu wygodnie. Stanęła nad łóżkiem ze świecą w ręku, patrząc z życzliwością na chudą,
bystrą buzię na poduszce.

— Mam nadzieję, że będzie ci się tu dobrze spało — powiedziała. — Przypominasz mi

chłopczyka, który kiedyś tu sypiał. Dobranoc.

Pochyliła się i pocałowała go w czoło. Nikt dotychczas nie całował Chestera, jak daleko

sięgał pamięcią. Poczuł, że coś go dusi w gardle. Żałował, że nie powiedział pannie Salome
całej prawdy o sobie. Może powiem jej rano, pomyślał, patrząc jak panna Salome wychodzi z
pokoju.

Po chwili zdecydował jednak, że tego nie zrobi. Był pewien, że nie pochwaliłaby jego

ucieczki. Pewnie nalegałaby, żeby wrócił natychmiast do Upton, albo powiadomił ciotkę, gdzie
przebywa i co robi. Nie, nie może jej powiedzieć.

Klementyna wstawała zwykle wcześnie. Kiedy rano weszła do kuchni, zastała ogień

rozpalony, a Chester był na podwórzu. Trzy spośród pięciu krów były już wydojone.

background image

— Hm! — mruknęła Klementyna z zadowoleniem. — Każda nowa miotła dobrze zamiata!
Tego ranka dała mu do owsianki tłuste mleko, choć najemnicy dostawali zwykle chude.
Zatrudniony na stałe robotnik Salome mieszkał w małym domku w dolinie. Wkrótce się

pojawił, nadeszli też dwaj inni mężczyźni, zatrudnieni przez Salome do żniw. Martin, stały
robotnik, spojrzał na Chestera z rozbawieniem.

— Jak myślisz synku, co mógłbyś robić?
— Wszystko — odpowiedział Chester dzielnie. — Jestem przyzwyczajony do pracy.
— To prawda — szepnęła Klementyna na boku. — Jest cwany jak lis. Nie spuszczaj go z

oczu.

Chester wkrótce udowodnił, że potrafi również dobrze pracować w polu. W ciągu

następnych pracowitych trzech tygodni nawet Klementyna musiała przyznać, że Chester
zarabia uczciwie każdego centa swojej zapłaty. Jego niezmordowane nogi zawsze były w
ruchu, a silne ramiona potrafiły dorównać w robieniu widłami najlepszym robotnikom. Po
skończonej pracy w polu pomagał doić krowy i zbierał jajka. Sam podjął się obchodzenia
budynków gospodarskich. Dbał, żeby zwierzęta miały ciepło na noc.

— Piegowaty chudzielec został gdzieś dobrze przeszkolony — znów zauważyła

Klementyna.

Wzmianka o chudości już nie pasowała do Chestera, bo przybyło mu na wadze. Nigdy w

życiu nie był tak szczęśliwy. Ciężka praca w Upton i okropny tydzień spędzony w Montrose
wydawały mu się złym snem. Tutaj, na złocistych polach Mount Hope pracował dobrowolnie.
Mężczyźni polubili go i wkrótce stał się ich pupilem. Nawet Klementyna nieco złagodniała.
Nie przestała być surowa i nadal ciskała w niego słowami jak pociskami. Chester szybko
jednak zauważył, że Klementyna miała ostry język, ale złote serce. Była dla niego bardzo dobra
i karmiła go obficie, oświadczając, że powinien nabrać ciała.

— Razi mnie, kiedy widzę, że komuś sterczą kości. Dzięki Bogu, nie przywykliśmy do tego

w Mount Hope. Możesz się uśmiechać Salome. Lubię go i przyznaję, że potrafi być użyteczny,
ale nadal mu nie ufam. Starannie ukrywa swoją przeszłość. Tyle można z niego wycisnąć, ile
wody z kamienia. Wiem coś o tym, bo próbowałam.

Serce Chestera należało jednak w całości do panny Salome. Nikogo dotychczas nie kochał w

swoim smutnym, krótkim życiu. Pokochał ją z całkowitym oddaniem. Zapomniał, że pracuje,
aby zarobić pieniądze. Pracował, chcąc sprawić przyjemność pannie Salome. Była dla niego
dobra i łagodna. W cieple atmosfery, którą tworzyła, odtajało jego serce. Co wieczór
przychodziła pocałować go na dobranoc; byłby bardzo rozczarowany, gdyby kiedyś tego nie
zrobiła.

Panna Salome była wstrząśnięta, kiedy odkryła, że Chester nie modli się przed spaniem.

Postanowiła nauczyć go prostej modlitwy, którą sama odmawiała jako dziecko. Chester
odmawiał ją każdego wieczoru, odkąd dostrzegł, że sprawia jej tym przyjemność. Zrobiłby dla
niej wszystko.

Opowiadała mu często o Johnnym i dała mu w prezencie scyzoryk, który kiedyś był jego

własnością.

— Należał do dobrego, dzielnego chłopca — powiedziała. — A teraz, jak sądzę, jest w

posiadaniu kogoś podobnego.

— Nie jestem bardzo dobry — powiedział ze skruchą Chester. — Ale spróbuję być, panno

Salome. Słowo daję, że spróbuję.

Pewnego dnia Chester usłyszał, że panna Salome mówi o kimś, kto uciekł z domu. Nazwała

go „niegodziwym, niewdzięcznym chłopcem”. Chester zaczerwienił się tak mocno, że jego
piegi utonęły w morzu rumieńców i Klementyna oczywiście to zauważyła. Czy coś mogło
umknąć tym jej srogim, czarnym oczom?

— Czy myśli pani, że to zawsze jest złe, kiedy ktoś ucieka, panno Salome? — zapytał cicho.
— To nigdy nie jest dobre — odparła zdecydowanie panna Salome.

background image

— Ale jeżeli był źle traktowany, krzyczano na niego i nie pozwalano mu chodzić do szkoły?

— błagalnie zapytał Chester.

Klementyna rzuciła pannie Salome, spojrzenie mówiące: „Jesteś ślepa jak kret, jeśli nie

potrafisz właściwie tego odczytać”. Lecz panna Salome pozostała w błogiej nieświadomości.
Nie przypuszczała ani przez chwilę, że Chester ma na myśli coś więcej niż ogólniki.

— Nawet wtedy — odparła stanowczo. — Nic nie usprawiedliwia ucieczki z domu,

szczególnie w przypadku Jarvisa Colemena. Nie zostawił nawet wiadomości, dokąd pojechał.
Jego ciotka myślała, że utopił się w rzece.

— Nie sądzę, żeby bardzo cierpiała, gdyby tak się stało — wtrąciła z sarkazmem

Klementyna, nie spuszczając z Chestera oczu. Chester czuł się tak, jakby te oczy świdrowały w
jego sercu i jakby wiedziała o nim wszystko.

Kiedy sezon żniwny zbliżał się do końca, w serce naszego bohatera zaczął wkradać się

niepokój. Gdzie teraz pójdzie? Nie mógł znieść myśli o opuszczeniu Mount Hope i panny
Salome. Byłby zadowolony, gdyby mógł tu zostać i pracować, chociażby tak ciężko jak w
Upton, tylko w zamian za dach nad głową i wyżywienie. Marzenia o zdobyciu majątku wydały
mu się mało warte w porównaniu z mieszkaniem u panny Salome.

— Myślę, że będę musiał ruszyć w drogę — powiedział sobie ze smutkiem.
Pewnego dnia panna Salome odbyła z Klementyną naradę. Na koniec Klementyna

oświadczyła tonem, jakiego się używa wobec rozkapryszonego dziecka: „Rób co chcesz.
Gdybyś jednak skorzystała z mojej rady — choć nie spodziewam się tego — napisałabyś
najpierw do kogoś w Upton i zebrała o nim jakieś informacje. To co mówi, wydaje się
prawdziwe i nie można go na niczym przyłapać, bo zawsze trzyma się tego samego. Coś jednak
za tym się kryje — zapamiętaj moje słowa Salome — za tym coś się kryje”.

— Jest taki podobny do Johnniego — westchnęła panna Salome.
— Według ciebie, jak sądzę, to go całkowicie usprawiedliwia — powiedziała Klementyna z

pogardą.

*


W dniu, kiedy ostatnie, szeleszczące, złociste snopy zostały wniesione do wielkiej stodoły i

ułożone pod sam dach, panna Salome wezwała Chestera do kuchni. Chester posłuchał
wezwania z sercem pełnym rozpaczy.

Czas jego pracy się skończył, teraz mu zapłacą i zostanie odprawiony. Co prawda, dziś rano

Martin powiedział mu o pewnym gospodarzu z East Hopedale, który potrzebuje na jakiś czas
chłopca do pomocy. Martin obiecał dopilnować, by Chester dostał tę pracę, jeżeli będzie chciał.
To jednak nie wystarczyło, żeby Chester pogodził się z myślą o opuszczeniu Mount Hope.

Panna Salome siedziała w swoim ulubionym, nasłonecznionym kącie kuchni. Klementyna

poruszała się po całym pomieszczeniu ze zdwojoną energią, aż furkotała perkalowa spódnica.
Jej cienkie, zaciśnięte usta wyrażały niezadowolenie.

— Chester — odezwała się łagodnie panna Salome. — Dziś kończy się twoja praca.
Chester skinął głową. Przez chwilę poczuł się tak, jak po wyjściu ze sklepu w Montrose,

kiedy zachciało mu się płakać. Nie chciał jednak, żeby Klementyna zobaczyła jego łzy, choć
nie miałby nic przeciwko temu, by je widziała panna Salome.

— Co zamierzasz robić dalej? — zapytała panna Salome.
— W East Hopedale jest człowiek, który potrzebuje kogoś do pracy. Martin uważa, że

nadawałbym się.

— To Jonas Smallman — powiedziała z namysłem panna Salome. — Mówią, że to surowy

pracodawca. Być może nie powinnam tak mówić, bo za mało go znam. Czy nie zechciałbyś
raczej zostać tu z nami na zimę?

background image

— Proszę pani, panno Salome — wyjąkał Chester. W tej samej chwili usłyszał, jak za jego

plecami Klementyna parska i mruczy niezrozumiałe dla niego słowa: — Z a u r o c z o n a .
Zupełnie zauroczona.

— Właściwie potrzebujemy chłopca do pomocy przez cały rok mówiła dalej panna Salome.

— Martin ma za dużo ciężkiej pracy. Trzeba też zebrać jabłka. Jeżeli zechcesz zostać, będziesz
miał mieszkanie, wyżywienie i ubranie w zamian za różne domowe prace i możesz pójść do
szkoły. Na wiosnę zobaczymy, co będzie dalej.

Jeżeli zechce zostać?!! Chester miał ochotę roześmiać się w głos. Oczy jaśniały mu radością,

kiedy odpowiedział: — Och, panno Salome! Bardzo chętnie zostanę! Nie chciałem wcale
odchodzić! Będę starał się robić wszystko, co pani zechce. Będę bardzo ciężko pracował.

— Hm! — To oczywiście była Klementyna, która postawiła rondel z jabłkami na piecu z

wymownym stuknięciem. — Nikt nigdy nie wątpił w twoją chęć do pracy. Szkoda tylko, że
wszystko inne, co ciebie dotyczy, nie jest równie zadowalające.

— Klementyno! — zawołała z wyrzutem panna Salome. — Objęła Chestera i przyciągnęła

do siebie. — A więc wszystko ustalone, Chester. Teraz jesteś moim chłopcem i spodziewam
się, że będziesz grzeczny.

Jeszcze żaden chłopiec zapewne tak zdecydowanie nie postanowił być grzeczny jak Chester.

Ten dzień był dla niego początkiem nowego życia. W następnym tygodniu zaczął chodzić do
szkoły w Hopedale. Panna Salome dała mu wszystkie stare książki Johnniego i osobiście
interesowała się jego nauką.

Chester powinien czuć się bardzo szczęśliwy i z początku tak było, lecz gdy przeszły

łagodne, jasne dni jesieni, jego szczęście przesłonił cień. Ciągle nurtowała go myśl, że oszukał
pannę Salome, i która tak mu ufała. Nie był tym, za którego się podawał. Uważał, że panna
Salome byłaby tym wstrząśnięta. Gdy w miarę upływu czasu coraz lepiej poznawał, ile wagi
przywiązuje do honoru i prawdy, rosło jego zawstydzenie. Kiedy patrzyła na niego ufnymi
oczami, Chester czuł się tak winny, jakby tym oszustwem umyślnie chciał jej wyrządzić
krzywdę. Pragnął zdobyć się na odwagę, żeby powiedzieć o sobie całą prawdę.

Co więcej, zaczął też uważać, że może mimo wszystko nie zrobił dobrze, uciekając od ciotki

Harriet. Według zasad moralnych panny Salome, to co nieuczciwe, nie może być dobre. A
Chester odtąd patrzył na świat oczami panny Salome. Był pewien, że Johnny nigdy by tak nie
postąpił, a teraz główną ambicją Chestera było stać się równie dobrym i dzielnym chłopcem jak
Johnny. To zaś było niemożliwe tak długo, jak długo ukrywał prawdę o sobie przed panną
Salome.

— Ten chłopak czymś się trapi — orzekła ta okropna Klementyna, która według Chestera

potrafiłaby przejrzeć na wylot kamienny mur.

— Nonsens! Co mogłoby go trapić? — zaprzeczyła panna Salome. Czuła się jednak

odrobinę zaniepokojona. Ona też zauważyła, że Chester zamyśla się i często bywa nieobecny
duchem.

— No cóż, nie mam pojęcia. Nie sądzę, żeby obrabował bank, albo kogoś zamordował, ale

czymś się martwi, to pewne.

— W szkole idzie mu bardzo dobrze — zastanawiała się panna Salome. — Tak mówi

nauczyciel. Poza tym bardzo chętnie się uczy. Nie mam pojęcia, czym mógłby się zamartwiać.

Los chciał, że musiała pozostać w niepewności jeszcze przez dwa tygodnie. W tym czasie

Chester walczył ze sobą, aż w końcu zwyciężył obawy. Zdecydował z ciężkim westchnieniem,
że powie pannie Salome prawdę. Wiedział, że oznacza to powrót do Upton, do ciotki Harriet i
do poprzedniego ciężkiego życia, ale nie chciał już dłużej niczego ukrywać.

Pewnego popołudnia, po powrocie ze szkoły Chester wszedł do kuchni. Miał zaciśnięte usta,

a jego szczęka wyglądała jeszcze bardziej kanciasto niż zwykle. Panna Salome robiła właśnie
swoje słynne toffi, a Klementyna przędła na kołowrotku.

background image

— Panno Salome — zaczął Chester z rozpaczą. — Jeśli nie jest pani zbyt zajęta, to

chciałbym pani coś powiedzieć.

— O co chodzi? — zapytała panna Salome pogodnie, odwracając się do niego z łyżką

zawieszoną w powietrzu nad kamiennym garnkiem.

— Chodzi o mnie. Panno Salome ja… ja… nie powiedziałem pani całej prawdy o sobie.

Muszę to teraz powiedzieć. Tak naprawdę to ja… nie nazywam się… Benson… i uciekłem z
domu.

— O Boże! — zawołała słabo panna Salome. Wrzuciła łyżkę do garnka i w ogóle tego nie

zauważyła. — O Boże, Chester!

— Wiedziałam — powiedziała triumfalnie Klementyna. — Wiedziałam i zawsze to

mówiłam. Uciekłeś, tak?

— Tak, proszę pani. Nazywam się Chester Benson Stephens i mieszkałem w Upton z ciotką

Harriet Elwell. Ona nie jest właściwie moją krewną, tylko przyrodnią siostrą ojca. Ona… nie
była dla mnie dobra i nie pozwalała mi chodzić do szkoły, więc uciekłem.

— Ale, na miłość boską, Chester, czy nie wiedziałeś, że to jest bardzo złe? — zapytała

zdumiona panna Salome.

— Nie, wtedy tego nie wiedziałem. Ostatnio zacząłem myśleć, że może to nie było dobre.

Jest mi naprawdę… przykro.

— Więc jak brzmi twoje prawdziwe nazwisko? — zapytała Klementyna.
— Stephens, proszę pani.
— A nazwisko panieńskie twojej matki?
— Mary Morrow — odpowiedział Chester, zastanawiając się, o co chodzi.
Klementyna zwróciła się do panny Salome tonem osoby zmuszonej zmienić opinię, do

której bardzo się przywiązała.

— Cóż, proszę pani, sądzę, że miała pani rację co do tego, że on przypomina Johnniego.

Nigdy nie zauważyłam podobieństwa, ale możliwe, że ono istnieje, bo ten chłopak i Johnny są
kuzynami. Ich matki były siostrami.

— Ach, Klementyno! — wykrzyknęła panna Salome.
— Proszę bardzo, może pani wykrzykiwać „Klementyno”. To niezwykły zbieg

okoliczności. Nie robi to z was żadnych krewnych, bo kuzynostwo jest od strony matki. Fakt
jest jednak faktem. Mary Morrow urodziła się i wychowała w Hopedale. Pojechała do Upton w
tym samym czasie co ja i poślubiła tam Oliwiera Stephensa. Znałam jego ojca równie dobrze
jak panią.

— To cudowne — odparła panna Salome. Potem dodała jednak ze smutkiem. — To nie

zmienia jednak faktu, że twoja ucieczka była czymś złym, Chester.

— Opowiedz nam o tym — zażądała Klementyna, siadając na skrzyni z drewnem. — Siadaj

chłopcze. Nie stój jak skazaniec. Opowiedz nam wszystko.

Chester posłuchał wezwania i opowiedział o wszystkim po kolei. O ucieczce w nocy i o

przygodach w Montrose. Panna Salome wydała pełen grozy okrzyk, kiedy usłyszała, że spał
przez siedem nocy na stosie drewna, ale Klementyna słuchała w milczeniu, nie spuszczając
oczu z bladej twarzy chłopca. Kiedy skończył, skinęła głową.

— A więc znamy całą historię. Teraz już niczego nie ukrywasz. Lepiej było to opowiedzieć

nam od razu, młody człowieku.

Chester wiedział o tym, więc nie znalazł odpowiedzi. Panna Salome spojrzała na niego ze

smutkiem.

— Mimo wszystko nie zrobiłeś dobrze, uciekając — powiedziała stanowczo. — Z

pewnością ciotka była surowa dla ciebie, ale dodawanie jednego zła do drugiego nie czyni
dobra.

— Tak, proszę pani.
— Musisz wrócić do swojej ciotki — ze smutkiem ciągnęła panna Salome.

background image

Chester skinął głową. Bał się odezwać, żeby nie zawiódł go głos. Wówczas oburzona

Klementyna uniosła się gniewem.

— Cóż to za nonsens, Salome Whitney! Gdzie chcesz go odesłać? Znałam Harriet Elwell

przed laty. Jeśli nic się nie zmieniła, to nie dziwię się, że Chester od niej uciekł. Sama bym mu
to poradziła. Wracać, też coś! Zatrzymaj go tu, bo powinnaś to zrobić, a Harriet Elwell niech
sobie szuka kogo innego do sztorcowania!

— Klementyno! — zaprotestowała panna Salome.
— Och, muszę powiedzieć, co myślę, Salome. Nikt inny się za Chesterem nie ujmie, jak

widać. Masz do niego takie same prawa jak Harriet Elwell. Ona też nie jest jego krewną.

Panna Salome była zakłopotana. Być może było coś w tym, co mówiła Klementyna. Z

przykrością myślała też o wyjeździe Chestera. Gdy tak stał z zaczerwienioną twarzą i smutnym
spojrzeniem, przypominał jej Johnniego bardziej niż kiedykolwiek.

— Chester — odezwała się z powagą. — Pozostawiam decyzję tobie. Jeżeli uznasz, że

powinieneś wracać do ciotki, to dobrze. Jeśli nie — zostaniesz tutaj.

To było najcięższe ze wszystkiego. Chester wolałby, by nie kazano mu wybierać. Było to

tak, jakby miał sam odciąć sobie rękę. Odezwał się jednak dzielnie.

— Myślę, że powinienem wracać, panno Salome. Chcę też zwrócić pieniądze.
— Ja też tak myślę, chociaż jest mi bardzo przykro. Pojadę z tobą do Upton. Wyjedziemy

jutro. Jeżeli twoja ciotka zgodzi się, żebyś ze mną został, możesz tu wrócić.

— Rzeczywiście! — odezwała się kwaśno Klementyna. — Kto zgodzi się zrezygnować z

takiego chłopca jak Chester, dobrego robotnika, tak grzecznego i uprzejmego jak nikt? Już to
widzę. Toffi się przypaliło i przywarło do garnka, ale co tam! Mam tylko nadzieję, Salome
Whitney, że kiedy znów zechcesz przyjąć jakiegoś chłopca, to zanim pozwolisz, żeby ktoś się
do niego przywiązał, najpierw upewnisz się, że rzeczywiście chcesz go mieć. Nie znoszę, kiedy
ktoś rozdziera mi serce.

Klementyna porwała garnek i znikła w spiżarni w oparach ostrego, gryzącego dymu.
Tej nocy Mount Hope było bardzo smutnym miejscem. Panna Salome ciężko wzdychała,

przygotowując się do jutrzejszej podróży. Klementyna chodziła z twarzą jeszcze bardziej
posępną niż zwykle.

Chester natomiast poszedł do swojego pokoiku i płakał długo w poduszkę. Nie dbał już o

dumę, płakał i nawet nie udawał, że jest inaczej, kiedy panna Salome weszła, żeby trochę z nim
posiedzieć i porozmawiać. Ta rozmowa pocieszyła Chestera. Zrozumiał, że cokolwiek się
stanie, zawsze będzie miał przyjaciół w pannie Salome i — tak, to prawda — również w
Klementynie.

Chester nie wiedział, że gdy zasnął ze śladami łez na brązowych policzkach, Klementyna

weszła ze świecą w ręce i pochyliła się nad nim z wyrazem niemal macierzyńskiej czułości na
twarzy. Było późno i unosił się wokół niej zapach toffi. Długo po tym, jak panna Salome poszła
do łóżka, Klementyna siedziała jeszcze w kuchni, żeby przyrządzić nową porcję toffi dla
Chestera na drogę.

— Biedne, kochane dziecko — powiedziała, delikatnie ujmując jeden z jego mocno

zakręconych loków. — Ona nie wie, gdzie cię posyła, bo inaczej nie zrobiłaby tego. Nie
mówiłeś nic złego o swojej ciotce i Salome pomyślała, że ona jest tylko trochę nerwowa, ale ja
się wszystkiego domyśliłam.

Panna Salome i Chester wyruszyli wcześnie rano. Mieli jechać do Montrose końmi,

zostawić tam wóz i wsiąść na statek do Belltown. Chester pożegnał się serdecznie z pokoikiem,
długą, białą kuchnią oraz gospodarskimi budynkami. Kiedy wsiadał na wóz, Klementyna
włożyła mu do rąk dużą torbę pełną toffi.

— Do widzenia, Chester. Pamiętaj, że cokolwiek się stanie, jestem twoją przyjaciółką.
Potem wróciła do kuchni i rozpłakała się. Dobra Klementyna o czułym sercu i

niewyparzonej gębie usiadła i rozpłakała się.

background image

Był wspaniały dzień na podróż. Rześki, jasny i słoneczny. Ale ani Chester, ani panna Salome

nie byli w stanie się nim cieszyć. Podróżowali tą samą trasą, którą Chester uciekał i wieczorem
dotarli do Belltown.

Tu zanocowali i rano wsiedli do pociągu jadącego do stacji Roxbury, gdzie panna Salome

wynajęła konie od właściciela sklepu, aby dostać się do Upton.

Kiedy wjechali na dziedziniec Elwellów, Chester poczuł ucisk w sercu. Jakże dobrze znał to

miejsce!

Panna Salome przywiązała wynajęte konie i wzięła Chestera za rękę. Podeszli do drzwi i

zapukali. Drzwi otworzyły się gwałtownie i stanęła przed nimi pani Elwell. Pewnie widziała
ich wcześniej z okna, bo nie okazała żadnego zdziwienia na widok Chestera. Nie powiedziała
słowa, tylko stała nieruchomo przed nimi.

Jak ta kobieta okropnie wygląda! — pomyślała panna Salome. Odezwała się jednak

uprzejmie: — Czy mam przyjemność z panią Elwell?

— Tak, to ja — odparła nieprzyjaźnie dama.
— Przywiozłam pani bratanka — ciągnęła panna Salome, kładąc rękę na skulonym

ramieniu Chestera, aby dodać mu odwagi. — Zatrudniałam go przez jakiś czas w moim
gospodarstwie w Hopedale, ale do wczoraj nie wiedziałam, że uciekł od pani. Kiedy powiedział
mi o tym, pomyślałam, że powinien zaraz wrócić i oddać pani te cztery dolary. On też tak
uważał. A więc przywiozłam go.

— W takim razie mogła sobie pani oszczędzić kłopotu! — krzyknęła przenikliwie pani

Elwell. Jej czarne oczy zabłysły gniewem. — Skończyłam z nim i nie chcę żadnych pieniędzy.
Uciekł, jak była robota i myśli, że może teraz wrócić, kiedy wszystko jest zrobione, by
leniuchować całą zimę, tak? Nie przekroczy progu mojego domu!

— Na pewno nie przekroczy! — krzyknęła panna Salome, dochodząc do głosu. Jej łagodna

natura doznała silnego wstrząsu wobec braku serca widocznego w twarzy i głosie pani Elwell.
— Na pewno nie! — krzyknęła ponownie. — Nie zabraknie mu domu, jak długo będę go miała.
Chodź Chester, wracamy do domu.

— Wszystkiego najlepszego — pożegnała ich z sarkazmem pani Elwell.
Panna Salome pożałowała swojej ostrej odpowiedzi. Obawiała się, że nie wypadła zbyt

godnie. Mimo to przez moment było jej żal, że nie ma tu Klementyny. Pomyślała nieco
złośliwie, że z przyjemnością posłuchałaby wymiany zdań między panią Elwell a swoją starą
służącą.

— Przepraszam pani Elwell, jeśli użyłam jakichś niestosownych słów — powiedziała z

godnością. — Sprowokowała mnie pani do tego swoimi uwagami. Życzę dobrego dnia.

Pani Elwell zatrzasnęła drzwi.
Panna Salome poprowadziła Chestera do bramy, mając policzki bardziej zaróżowione niż

zwykle, odwiązała konie i wyjechała z podwórza. Nie ośmieliła się odezwać do oszołomionego
chłopca, zanim nie wyjechali na główną drogę.

— Co za okropna kobieta! — zawołała w końcu. — Nie dziwię się doprawdy, Chester, że

uciekłeś! Choć pamiętaj, mimo wszystko uważam, że to nie było dobre. Bardzo się cieszę, że
nie chciała cię przyjąć. Teraz jesteś mój. Mów do mnie ciociu Salome. Wio, koniki!

Chester był zbyt szczęśliwy, żeby mówić. Nigdy w życiu nie czuł się tak szczęśliwy i

przepełniony wdzięcznością.

Dotarli do domu wieczorem następnego dnia, gdy czerwone słońce zachodziło za wielkie

klonowe drzewa na wzgórzu. Gdy wjechali na podwórko, w drzwiach obory stała Klementyna.
Chester pomachał jej radośnie ręką.

— Chwała Bogu! — powiedziała Klementyna. Postawiła wiadro i wybiegła na drogę.

Chwyciła Chestera, gdy zeskakiwał z wozu i mocno go uścisnęła.

— Tak się cieszę, że znowu cię widzę.

background image

— Wrócił już na zawsze — oznajmiła panna Salome. — Chester, idź na górę i zabierz się do

lekcji na jutro.

background image

S

EKRET

D

OVIE


Wiem coś, wiem coś, wiem coś… ale nie powiem — zanuciła Dovie Johnson, kołysząc się

na samej krawędzi nabrzeżnej skarpy.

Jane, widząc to, zadrżała, jednak ewolucje Dovie były dla niej w jakiś sposób fascynujące.

Obawiała się, że Dovie pewnego dnia spadnie i co wtedy? Dovie jednak nigdy nie spadała.
Szczęście jej nie opuszczało.

Jane fascynowało wszystko, co Dovie robiła i mówiła. Zazwyczaj te dwie rzeczy różniły się

od siebie, lecz niedoświadczona i łatwowierna Jane nie miała o tym pojęcia. Dovie wiedziała
dużo więcej od Jane, bo miała jedenaście lat i spędziła w Bartibog całe życie, a ośmioletnia Jane
mieszkała tu dopiero od roku. Dovie uważała, że tylko w Bartibog ludzie coś wiedzą. Co można
wiedzieć o życiu, kiedy jest się zamkniętym w mieście?

Poza tym Dovie znała tyle sekretów i nigdy ich nie zdradzała, a Jane usychała wręcz z

ciekawości. Sekrety muszą być takie cudowne, tajemnicze i piękne. Jane nie miała żadnego. O
wszystkim co wiedziała, wiedzieli również inni: mama, ciocia Helena i wuj George. Sekret nie
jest sekretem, jeśli wie o nim więcej niż dwoje ludzi. Tak przynajmniej twierdziła Dovie.
Gdyby tylko Dovie zdradziła jej ten jeden jedyny, to by wystarczyło. Chociaż jednak prosiła i
błagała, Dovie nie chciała się zgodzić. Marszczyła swój gruby nos, robiła ważną minę i
oświadczała, że Jane jest za młoda, aby mieć tajemnice. Doprowadzało to Jane do szału.

— Powiedziałabyś komuś, nie mogłabyś wytrzymać — szydziła Dovie.
— Na pewno nie! Wytrzymałabym! — krzyknęła Jane. — Och Dovie, proszę cię, zdradź mi

tylko jeden jedyny. Znasz ich tak wiele. Mogłabyś mi jakiś odstąpić.

Nagle coś przyszło Jane do głowy: — Jeśli powiesz mi sekret, dam ci sześć jabłek.
Tajemnicze, bursztynowe oczka Dovie zabłysły. Jabłka miały swoją cenę w Bartibog, gdzie

jest niewiele sadów. Lawrence’owie mieli mały sad, w którym sierpniowe jabłka dojrzewały
wcześniej niż pozostałe w okolicy.

— Sześć żółtych jabłek z tego drzewa w południowo–zachodnim rogu? — próbowała dobić

interesu Dovie.

Jane skinęła głową i zaczęła szybko oddychać z emocji. Czy możliwe, by Dovie naprawdę

zdradziła jej cudowną tajemnicę?

— Czy ciocia ci pozwoli? — chciała wiedzieć Dovie.
Wszyscy w Bartibog wiedzieli, że pani Lawrence jest skąpa i żałuje nie tylko jabłek. Jane

znów skinęła głową, lecz z widocznym wahaniem. Nie była tego wcale pewna. Ciocia Helena
dawała jej jedno jabłko dziennie dla zdrowia. Ale sześć na raz, to co innego. Dovie wyczuła
niezdecydowanie.

— Będziesz musiała przynieść mi te jabłka wcześniej, zanim powiem ci cokolwiek —

oznajmiła stanowczo. — Jeśli nie, nie będzie żadnych sekretów.

— Być może nie dostanę ich od razu — powiedziała Jane z zapałem — ale zdobędę je za

tydzień.

Jane wpadła na następujący pomysł. Nie będzie jadła swoich jabłek „dla zdrowia”. Postara

się je odkładać, aż uzbiera sześć. Może zachoruje, ale co z tego? Lubiła doktora Nicholasa,
który przychodził do niej, kiedy była chora. Był rumiany, wesoły i miał iskrzące się humorem
oczy. Powiedział mamie i cioci Helenie — szczególnie cioci Helenie, że Jane powinna
przebywać na słońcu całe lato, a do jesieni będzie zdrowa.

— No cóż, przemyślę to — powiedziała z powątpiewaniem Dovie — Nie miej wielkich

nadziei. Chyba, mimo wszystko, nie zdradzę ci żadnego sekretu. Jesteś za młoda, już ci
mówiłam tysiąc razy.

— Jestem starsza, niż byłam w zeszłym tygodniu — odparła błagalnie Jane. — Och, Dovie,

masz tak wiele ślicznych sekretów. Możesz podarować mi jeden. Nie bądź taka skąpa.

background image

— Mam chyba prawo do sekretów — zauważyła Dovie zdecydowanie. — Znajdź sobie

sama jakiś, skoro chcesz go tak bardzo mieć. — Nie wiem jak — krzyknęła zrozpaczona Jane.
— To takie cudowne mieć sekret.

— O tak, to wspaniałe — zgodziła się Dovie. — Mówię ci Jane, życie jest nic niewarte bez

sekretów. Sześć jabłek to niewielka zapłata za jeden sekret. Gdybyś mi dała ten złoty
łańcuszek…

— Nie mogę — powiedziała żałośnie Jane. — Nie jest właściwie mój. Należy do mamy,

choć pozwala mi go czasami nosić. Dostała go od ojca, krótko przed jego śmiercią. To niemal
wszystko co ma z biżuterii.

— Pewnie. Wiem, że twoja matka i ty jesteście biedne jak myszy kościelne — zgodziła się

Dovie. — Mama mówi, że nie ma pojęcia, co by się z wami stało, gdyby ciocia Helena nie
zabrała was, kiedy twoja mama zachorowała. O rany, ależ ona była wściekła, że musiała to
zrobić. Powiedziała mamie, że ona i George mają zaledwie tyle, aby starczyło dla nich.
Powiedziała, że kiedy tylko Hester — to znaczy twoja matka…

— Wiem, jak moja mama ma na imię — zauważyła Jane, nieco urażona. Sekret to sekret, ale

są pewne granice.

— No więc ciotka Helena powiedziała, że kiedy tylko Hester wyzdrowieje, będzie musiała

wrócić do pracy. Gdzie twoja mama pracowała w mieście?

— Uczyła w szkole — odparła Jane — i robiła to dobrze. Ale co z sekretem? Zdradzisz mi

go, prawda, Dovie?

— Zobaczymy, kiedy przyniesiesz te jabłka — tyle tylko raczyła powiedzieć Dovie.
Skoro dotychczas Jane nawet tyle nie mogła od niej uzyskać, teraz więc nie traciła nadziei.
Kiedy Dovie odeszła, Jane długo jeszcze siedziała na nabrzeżu. Lubiła tak siedzieć i patrzeć,

jak rybackie łodzie wchodzą i wychodzą z portu. Czasami jakiś statek wypływał w morze do
dalekich, pięknych krajów. Daleko, daleko… Jane powtarzała te słowa z zachwytem. Brzmiały
czarodziejsko. Czuła, że sama chciałaby popłynąć statkiem. Przez błękitny port, obok
tajemniczej ławy piaszczystych wydm i punktu widokowego, który o zachodzie słońca stawał
się tajemniczym strażnikiem zatoki; daleko, daleko, poprzez błękitne i zamglone letnie morze.
Siedząc tak na starym zapadającym się klifie, Jane przelatywała na skrzydłach wyobraźni cały
świat.

Tego popołudnia Jane nie mogła jednak myśleć o niczym poza sekretem. Odkąd przyjechała

do Bartibog, Jane i Dovie bawiły się razem. Gdy Jane spotkała Dovie po raz pierwszy, ta
szepnęła:

— Ja coś wiem.
To najbardziej intrygujące zdanie w świecie. Od tego momentu Jane stała się pokorną i pełną

podziwu nieodłączną towarzyszką Dovie. Dovie nawet dość ją lubiła.

— Jest nieszkodliwa, choć trochę głupiutka — mówiła do innych dziewcząt w Bartibog,

które Jane niewiele obchodziła.

Czy Dovie rzeczywiście zdradzi jej swój sekret? I jaki on będzie? Oczywiście piękny.

Sekrety zawsze są piękne. Może Dovie przeszła na drugą stronę lustra jak Alicja, albo widziała
maleńką wróżkę, leżącą w kwiecie lilii na stawie, który należy do jej ojca. Może widziała łódź
płynącą rzeką, ciągniętą na srebrnych łańcuszkach przez białe, majestatyczne łabędzie. Albo
było to coś, co powiedziały jej ptaki, albo może była na księżycu…

Biały i delikatny księżyc wisiał nad piaszczystymi wydmami. Niedługo zacznie jaskrawo

błyszczeć. Jane uwielbiała księżyc. Uwielbiała o nim marzyć. Był to srebrny świat wyobraźni,
w którym prowadziła tajemnicze, wyśnione życie. Nigdy nie mówiła o tym nikomu, nawet
mamie, a więc i ona miała swój cudowny sekret, gdyby tylko potrafiła to dostrzec.

Może Dovie poznała księżniczkę, albo zwykłą dziewczynkę — księżniczki były raczej

rzadkością w Bartibog — która została zamieniona przez czarownicę w ropuchę. Ale nie, Jane
zadrżała, to nie byłoby piękne, a sekrety zawsze są piękne. Dovie na pewno zdradzi jej jakiś.

background image

Ależ to cudowne! Była szczęśliwa na samą myśl o tym, tak że nawet gniewna mina ciotki
Heleny, gdy Jane spóźniła się na kolację, nie mogła tego szczęścia przyćmić.

Ciotka Helena gniewała się zawsze. Jane pomyślała, że ciotka będzie miała wiele powodów

do zadowolenia, kiedy mama na tyle wyzdrowieje, żeby wrócić do miasta i uczyć. Jane czuła,
że mamę też to zadowoli. Zawsze była miła i nigdy nie odpowiadała, kiedy ciotka Helena
mówiła coś nieprzyjemnego. Jane niezbyt przejmowała się, gdy ciotka mówiła nieprzyjemne
rzeczy do niej, ale nie cierpiała, jak mówiła je do matki. Mama była taka kochana, śliczna i
droga, i słaba. Ciotka Helena zawsze szydziła z niej z tego powodu. Słabość to chyba coś złego,
choć Jane nie wiedziała dlaczego. Sama też nie czuła się silna.

— Ale jak może być inaczej? — słyszała ciotkę Helenę mówiącą do wuja George’a. — Jej

matka nie ma silnej budowy. Beverly nie powinien się z nią ożenić. A jakie dziewczyny mógł
mieć!

Jane lubiła wyobrażać sobie dziewczyny, które ojciec mógł mieć. Jedna z nich zostałaby

pewnie jej matką. Ależ to okropne, nikt nie mógł być jej matką z wyjątkiem mamy! To po
prostu nie do pomyślenia.

— Chyba Dovie Johnson zdradzi mi jakiś sekret — zwierzyła się mamie tej nocy, kiedy

kładziono ją do łóżka. — Oczywiście nie będę mogła ci go powtórzyć, bo sekret powinny znać
tylko dwie osoby. Czy zgadzasz się?

— Oczywiście — powiedziała mama bardzo rozbawiona. Dovie Johnson zawsze ją

śmieszyła. George mówił, że to mała diablica, a Helena nie zgadzała się, żeby Jane z nią się
zadawała, choć uważała, że Johnsonowie to bardzo przyzwoita rodzina.

Nie było jednak nikogo innego do zabawy z Jane, a ona tak bardzo poszukiwała towarzystwa

Dovie.

Przez tydzień Jane odmawiała sobie codziennie jabłka. Kiedy ciotka dawała jej jabłko —

niechętnie jak wszystko — Jane wychodziła, pozornie po to, żeby je zjeść. W rzeczywistości
chowała je do pudełka w spichlerzu. Sprawdzała, czy nie mają jakiejś skazy albo plamki —
takie jabłka nie trzymały się długo. Kiedy w następną sobotę rano spotkała się z Dovie na
nabrzeżu, miała sześć jabłek bez żpdnej plamki.

— Oto jabłka — powiedziała bez tchu. — Teraz zdradź mi sekret.
Dovie spojrzała pogardliwie na jabłka. — Są małe — zauważyła.
Nadzieja Jane osłabła. — Wszystkie są małe w tym roku — powiedziała drżącym głosem.
Dovie zacisnęła usta. — Powiem ci sekret innym razem.
— Nie chcę innym razem — krzyknęła Jane. — Miała taki charakter, że nic nie drażniło jej

bardziej niż niesprawiedliwość.

— Umowa jest umową. Chciałaś sześć jabłek za sekret. Oto jabłka, ale nie ugryziesz nawet

kawałeczka, jeżeli nie powiesz mi sekretu.

— Bardzo dobrze — powiedziała Dovie znudzonym głosem. — Tylko nie wiń mnie, jeżeli

ci się nie spodoba. Przysięgnij, że jak Boga kochasz, nigdy nikomu nie powtórzysz.

— Oczywiście, że nie. Inaczej cóż to byłby za sekret.
— Więc słuchaj… — zaczęła Dovie.
Jane zamieniła się w słuch. Słuchała woda unosząca się wokół molo, słuchały wzgórza

wokół portu — tak — przynajmniej wydawało się Jane. Słuchał cały świat. Drżała z zachwytu:
— nareszcie usłyszy sekret.

— Czy znasz Thomasów znad Ujścia? — zapytała Dovie. — Rodzinę Sześciopalczastego

Thomasa?

Jane przytaknęła. Oczywiście, że znała, albo raczej słyszała o nich. Wuj George kupował

tam ryby. Co oni mieli wspólnego z sekretem?

— I znasz Ellen Thomas? — ciągnęła Dovie.

background image

Jane widziała raz Ellen, kiedy Sześciopalczasty przywiózł ją kiedyś na wozie z rybami.

Niezbyt ją lubiła. Ellen była mniej więcej w jej wieku, miała czarne jak smoła włosy uczesane
w ogon i zuchwałe, czarne oczy. Pokazała Jane język.

— A więc — Dovie zaczerpnęła powietrza — oto sekret. Ty jesteś Ellen Thomas, a ona jest

Jane Lawrence.

Jane wpatrywała się w Dovie osłupiała. Nie miała najmniejszego pojęcia, o co Dovie chodzi.

To, co powiedziała, nie miało sensu.

— Ja?… co masz na myśli?
— To proste — Dovie uśmiechnęła się z politowaniem. — Ty i ona urodziłyście się tej

samej nocy. To było wtedy, kiedy twój tata i twoja mama mieszkali w domku na cyplu koło
portu, a tata pracował dla Billigów. Niania zabrała cię do Thomasów i włożyła do kołyski Ellen,
a Ellen zaniosła do twojej mamy. Nikt nie dostrzegł różnicy. Zrobiła to, bo nienawidziła twojej
mamy. Chciała twojego tatę dla siebie. W ten sposób zemściła się. Nikt oprócz niej o tym nie
wiedział. Dlatego tak naprawdę jesteś Ellen Thomas i powinnaś mieszkać przy Ujściu, a biedna
Jane Lawrence powinna przebywać u wuja George’a zamiast u swojej macochy, która ją bije.

Jane uwierzyła w każde słowo tej nieprawdopodobnej bajdy. Ani przez moment nie wątpiła

w prawdziwość historyjki Dovie. Patrzyła na Dovie wzrokiem pełnym bólu i rozczarowania.
To… to był ten piękny sekret!

— Jak się o tym dowiedziałaś? — szepnęła suchymi wargami.
— Niania powiedziała mi na łożu śmierci — oznajmiła uroczyście Dovie. — Przypuszczam,

że dręczyły ją wyrzuty sumienia. Nigdy nie powtórzyłam tego nikomu. Kiedy potem spotkałam
Ellen Thomas, to znaczy Jane Lawrence, dobrze się jej przyjrzałam. Ma takie same uszy jak
twoja mama i taką samą ciemną cerę. Ty masz niebieskie oczy i jasne włosy. Nie sądzę, żeby
teraz można było coś na to poradzić. Często myślałam jednak, że to nie w porządku. Masz takie
łatwe życie, twoja mama rozpieszcza cię jak lalkę, a biedna El… Jane nosi łachmany i często
nie ma co jeść. Sześciopalczasty bije ją, kiedy przychodzi do domu pijany. Słowo daję, te jabłka
są pyszne. — Dovie ugryzła potężny kawał jabłka. — Jeżeli dasz mi następnych sześć w
przyszłym tygodniu, zdradzę ci jeszcze jeden sekret.

— Nie chcę słyszeć nic więcej — krzyknęła z wściekłością Jane. Nie mogła zapomnieć tego,

co usłyszała. Ból był dla niej nie do zniesienia. — Nienawidzę cię za to, że mi to powiedziałaś.

Dovie wzruszyła ramionami. — Powiedziałam, że może ci się nie spodobać. Dokąd idziesz?
Jane, blada i oszołomiona, wstała. — Do domu, powiedzieć mamie — wymamrotała

żałośnie.

— Nie wolno ci, nie możesz. Pamiętaj! Przysięgłaś, że nikomu nie powiesz! — krzyknęła

Dovie. — Jeśli to zrobisz, dopadnie cię Czarny Człowiek!

Jane nie wiedziała, kim jest Czarny Człowiek i nic ją to nie obchodziło. Ale to prawda,

obiecała zachować tajemnicę, a mama mówiła, że nie wolno łamać obietnic.

— Chyba też pójdę do domu — rzekła Dovie, której nie podobał się wyraz twarzy Jane.
Zabrała jabłka i oddaliła się biegiem, a jej gołe, zakurzone nogi migały na starym nabrzeżu.

Zostawiła za sobą dziecko o złamanym sercu, siedzące na ruinach swojego małego świata.
Dovie to nie obchodziło. Jane była tak głupia, że nabieranie jej nie stanowiło żadnej frajdy.

Jane siedziała na nabrzeżu bardzo długo. Oślepła od łez, zmiażdżona, zrozpaczona. Nie była

dzieckiem mamy, lecz dzieckiem Sześciopalczastego Jimmiego, którego zawsze w głębi serca
okropnie się bała, z powodu jego sześciu palców. Nie mogła już mieszkać z mamą, być przez
nią kochana. Och! Jane żałośnie jęknęła. Mama nie kochałaby jej, gdyby się dowiedziała. Całe
jej serce należałoby do Ellen Thomas. A przecież to ona, ona, — Jane Lawrence, była Ellen
Thomas.

Jane przyłożyła rękę do czoła. — Kręci mi się w głowie — jęknęła.
— Dlaczego nic nie jesz? — zapytała ostro ciotka Helena przy obiedzie.

background image

— Czy nie byłaś za długo na słońcu, kochanie? — indagowała ją zaniepokojona mama. —

Boli cię głowa?

— Ta…ak — odpowiedziała Jane. Coś strasznie ją bolało, ale to nie była głowa. Czy

kłamała? A jeśli to było kłamstwo, to ile razy jeszcze będzie musiała skłamać? Jane wiedziała,
że nie będzie już w stanie nigdy jeść — nigdy, dopóki będzie ukrywać ten straszny sekret.
Wiedziała też, że nie mogłaby powiedzieć nic mamie. Nie tyle z powodu obietnicy; słyszała,
jak ciotka Helena mówi, że złej obietnicy lepiej nie dotrzymać, ale ponieważ złamałaby mamie
serce. Miała pewność, że to bardzo by ją zabolało. Przypomniała sobie, jak kiedyś słyszała
mamę płaczącą w nocy. Nie mogła tego zapomnieć. Nie wolno jej nigdy zdradzić tego nikomu.

Ale przecież była jeszcze Ellen Thomas. Jane nie chciała nazywać jej Jane Lawrence.

Myślenie o niej w ten sposób sprawiało, że czuła się okropnie. Jakby zupełnie przestawała
istnieć. Jeśli nie była Jane Lawrence, to była nikim. Nie chciała być Ellen Thomas.

Lecz myśl o Ellen Thomas jej nie opuszczała. Przez tydzień Jane czuła się przez nią

osaczona. Okropny tydzień, podczas którego mama zamartwiała się na śmierć, ponieważ Jane
nie chciała jeść ani bawić się z Dovie Johnson tylko — jak powiedziała z pogardą ciotka Helena
— snuła się z miejsca na miejsce. Mama chciała posłać po doktora Nicholasa, ale on wyjechał
na wakacje. Jego praktykę przejął jakiś obcy lekarz, wynajmujący pokój w Hotelu Portowym, a
ciotka Helena nie pochwalała wizyt obcych lekarzy.

Jane często przedtem zastanawiała się, dlaczego doktor Nicholas wyjeżdżał na wakacje,

skoro tylu ludzi przyjeżdżało do Bartibog, aby je tu spędzić. Teraz jednak Jane nie zastanawiała
się nad niczym poza jednym, okropnym pytaniem, które zaprzątało jej skołataną głowę. Czyż
Ellen Thomas nie powinna odzyskać tego, do czego ma prawo? Czy to sprawiedliwe, aby ona,
Jane Lawrence — Jane zapamiętale trwała przy swojej tożsamości — posiadała wszystkie te
rzeczy, które odebrano Ellen? Jane była rozpaczliwie pewna, że to niesprawiedliwe. Gdzieś w
głębi jej duszy tkwiło silne poczucie sprawiedliwości i uczciwości. Zaczynała jej coraz bardziej
ciążyć myśl, że należy powiedzieć o wszystkim Ellen. Nie sądziła, że mamie zrobi to aż tak
wielką różnicę. Oczywiście, zdenerwuje się na początku, ale gdy tylko się dowie, że to właśnie
Ellen jest jej własnym dzieckiem, pokocha ją całym sercem, a Jane przestanie się dla niej
liczyć. Będzie całowała Ellen, a kiedy o zmierzchu znad morza nadciągnie mgła, zaśpiewa jej
ulubioną piosenkę Jane:

Widziałam w dali statek, wiatr w jego żagle wiał,
Prezenty na pokładzie prześliczne dla mnie miał.


Jane często rozmawiała z mamą o tym, jak ich statek wejdzie do portu. Lecz teraz prezenty

dostanie Ellen Thomas.

Nadszedł dzień, kiedy Jane nie mogła już tego dłużej znieść. Musiała zrobić to, co należało.

Pójdzie do Ujścia — to tylko mila drogi — i powie Thomasom prawdę. Oni powiedzą wszystko
mamie. Jane czuła, że sama po prostu nie jest w stanie tego zrobić.

Poczuła się odrobinę lepiej, gdy podjęła tę decyzję, lecz było jej bardzo, bardzo smutno.

Próbowała zjeść coś na kolację, ponieważ to miał być ostatni posiłek, który jadła z mamą.

— Zawsze będę nazywać ją mamą — pomyślała z rozpacz — A Sześciopalczastego

Jimmiego nigdy nie nazwę ojcem. Będę prostu mówić do niego z szacunkiem: Panie Thomas. Z
pewnością nie będzie miał nic przeciw temu.

Miała jednak tak ściśnięte gardło, że nie mogła jeść. Mama znowu nadmieniła nieśmiało, że

chciałaby zawołać lekarza z hotelu.

— Doktor Nicholas wraca w przyszłym tygodniu — oznajmiła ciotj ka Helena. — Nic nie

wiemy o tym lekarzu z hotelu, nie znamy nawę jego nazwiska. Poza tym z pewnością wystawi
nam bardzo wysoki rachunek. Nie ma pośpiechu. Zawsze zamartwiasz się z powodu Jane. Ona
za dużo biega. Jest przemęczona, nic więcej.

background image

— Ostatnio wcale dużo nie biegała — zauważyła mama, przeciw?] stawiając się ciotce

Helenie, co należało do rzadkości.

Jej oczy błyszczały, a na miękkich, okrągłych policzkach, taks długo bladych, pojawiły się

rumieńce. Jane spojrzała na mamę, jakby dostrzegła ją po raz pierwszy. Przedtem widziała w
niej po prostu matkę — kogoś, kto cię przytula, całuje, opiekuje się tobą i pociesza. Nagle stała
się zupełnie inną osobą. Przecież mama jest ładna, bardzo ładna. Ma piękne, łagodne, ciemne
oczy o długich rzęsach, piękne czarne włosy układające się w małe fale wokół twarzy. Czarne
włosy! Serce Jane przeszył kolejny ból. Ellen Thomas miała czarne włosy. To oczywiste. Czyż
nie była córką mamy? Jane miała jasne włosy — jak Beverly. Tak mawiała ciotka Helena, ale
niestety, nigdy w obecności Jane.

Nic nie wynikło z tego drobnego sprzeciwu mamy. Ciotka Helena nie ustąpiła. Jane

wiedziała, że mama musi zachować cierpliwość do momentu, kiedy będzie tak silna, by wrócić
do pracy.

*


Jane wyszła zaraz po kolacji. Musi pójść, zanim się ściemni, bo inaczej opuści ją odwaga.

Mama i ciotka Helena myślały, że idzie na nabrzeże, aby pobawić się z Dovie. Lecz dzielna,
nieugięta Jane minęła nabrzeże i ruszyła drogą do portu. Nie czuła się wcale jak bohaterka.
Przeciwnie, wstydziła się bardzo, ponieważ tak trudno przychodziło jej zrobić to, co właściwe i
uczciwe, tak trudno przestać nienawidzić Ellen Thomas i nie bać się Sześciopalczastego
Jimmiego, tak trudno powstrzymać się od zawrócenia biegiem do mamy.

Wieczór był ciemny. Nad morzem wisiały ciężkie, czarne chmury. Od czasu do czasu nad

portem i ciemnymi, zalesionymi wzgórzami poza nim, pojawiały się błyskawice. Wioska
rybacka przy Ujściu zalana była czerwonawym światłem, wymykającym się spod nisko
zawieszonych chmur. Na piasku bawiło się kilkoro dzieci. Popatrzyły ciekawie na Jane, kiedy
przystanęła, aby zapytać o dom Sześciopalczastego Jimmiego.

— To ten, tam — wskazał chłopiec. — Czego chcesz od niego?
— Dziękuję — powiedziała Jane i odwróciła się.
— Co to za maniery! — wrzasnęła jakaś dziewczyna. — Tak zadziera nosa, że nie odpowie

na grzeczne pytanie!

Chłopak zastąpił jej drogę. — Widzisz ten dom, za domem Thomasów? Jest pełen szczurów.

Zamknę cię tam, jeżeli nie powiesz mi, czego chcesz od Sześciopalczastego Jimmiego.

— No, zachowuj się jak dama — powiedziała wyzywająco dziewczynka. — Jesteś z

Bartibog, a tam wszyscy mają się za Bóg wie co. Odpowiedz na pytanie Billa.

— Jeśli nie, to uważaj — odezwał się inny chłopak. — Będę topić kocięta i ciebie też mogę

wrzucić do wody.

— Jeżeli dasz mi dziesiątaka, sprzedam ci ząb — wyszczerzyła zęby rudowłosa dziewczyna.

— Wyrwali mi wczoraj.

— Nie mam dziesiątaka i nie potrzebuję twojego zęba — odparła Jane, zbierając się na

odwagę. — Zostawcie mnie w spokoju.

— Nie mam zamiaru cię słuchać! — powiedziała rudowłosa.
Jane zaczęła biec. Chłopak od szczurów wystawił stopę i podciął jej nogi. Upadła na

pofałdowany przypływem piasek. Pozostali wyli za śmiechu. Nagle ktoś wykrzyknął. —
Wchodzi łódź Smutnego Jacka.

Wszyscy pobiegli w tamtą stronę. Jane podniosła się. Jej sukienka była oblepiona piaskiem,

a pończochy brudne. Lecz prześladowcy zniknęli. Czy to będą kiedyś jej koledzy do zabawy?

Nie wolno płakać, nie wolno. Wdrapała się na rozklekotane drewniane stopnie, prowadzące

do domu Jimmiego. Tak jak wszystkie portowe domy, dom Jimmiego wzniesiono na

background image

drewnianych klocach, z powodu niezwykle wysokich przypływów, a przestrzeń pod nim
wypełniał stos połamanych naczyń, pustych puszek, starych sieci na homary i różnych innych
rupieci. Drzwi były otwarte i Jane mogła zajrzeć do kuchni, jakiej jeszcze w życiu nie widziała.
Naga, zadeptana podłoga, zlew pełen brudnych naczyń. Na starym, drewnianym, kulawym
stole stały resztki posiłku, a ponad nim unosiła się chmara ohydnych, wielkich, czarnych much.
Na bujanym fotelu siedziała kobieta z siwiejącymi włosami, związanymi w niechlujną kitę.
Usypiała szare z brudu dziecko.

— Moja siostra — pomyślała Jane.
Nie było śladu Ellen ani Sześciopalczastego Jimmiego, co Jane przyjęła z ulgą.
— Kim jesteś i czego chcesz? — zapytała nieuprzejmie kobieta. Nie poprosiła jej do środka,

ale Jane weszła. Na dworze zaczynało padać, a dom zatrząsł się od uderzenia pioruna. Jane
wiedziała, że musi powiedzieć, to co ma do powiedzenia, zanim opuści ją odwaga, bo inaczej
odwróci się i ucieknie z tego okropnego domu, od paskudnego dzieciaka i wstrętnych much.

— Chciałabym zobaczyć się z Ellen — powiedziała. — Mam jej coś ważnego do

powiedzenia.

— Doprawdy? — odparła kobieta. — To musi być rzeczywiście ważne, sądząc po twoim

wieku! Ellen nie ma w domu. Tatuś zabrał ją do Zachodniego Bartibog na przejażdżkę, ale przy
tej burzy nie wiadomo, kiedy wrócą. Usiądź.

Jane usiadła na połamanym krześle. Wiedziała, że ludzie z portu są biedni, ale nie znała

nikogo, kto byłby aż tak biedny. Była kiedyś w domu pani Fitch z wujem Georgem, lecz tam
było czysto i porządnie jak u ciotki Heleny. Oczywiście wszyscy wiedzieli, że Sześciopalczasty
Jimmy przepija wszystko, co zarobi. I to miał być jej dom na zawsze!

— W każdym razie spróbuję tu posprzątać — pomyślał zrozpaczona, a serce miała jak z

ołowiu. Zniknął ogień poświęcenia, który dotychczas w niej płonął.

— Po co ci Ellen? — zapytała z ciekawością pani Sześciopalczasta.
— Jeśli chodzi o piknik w niedzielę, to nic z tego. Ona nie może iść — nie ma żadnego

porządnego ciucha. Skąd mam go wziąć, może mi powiesz?

— Nie, nie chodzi o piknik — odezwała się ponuro Jane. Równie dobrze może opowiedzieć

całą historię pani Thomas. I tak będzie musiała ją poznać. — Przyszłam powiedzieć jej, że ona
jest mną, a ja nią.

Można wybaczyć pani Thomas, że nie uznała tego oświadczenia za dość jasne. — Czy ty

zwariowałaś? — wykrzyknęła. — Co masz właściwie na myśli?

Jane podniosła głowę. Najgorsze już miała za sobą. — Chcę powiedzieć, że Ellen i ja

urodziłyśmy się tej samej nocy i… i niania nas zamieniła, bo miała złość do mamy i… i Ellen
powinna mieszkać z mamą… i… i mieć wszystkie przywileje.

Było to wyrażenie ciotki Heleny, ale Jane uważała, że w ten sposób zakończy niezgrabne

przemówienie w sposób dystyngowany.

Pani Sześciopalczasta wlepiła w nią wzrok. — Czy to ja oszalałam, czy ty? To, co mówisz,

jest zupełnie bez sensu. Kto ci opowiedział taką brednię? — Dovie Johnson.

Pani Sześciopalczasta odrzuciła do tyłu rozczochraną głowę i wybuchnęła śmiechem. Była

może brudna i niechlujna, ale jej śmiech był bardzo miły. — Mogłam się domyśleć. To cała
Dovie, mała diablica. A więc, panno jak ci na imię, lepiej nie wierz we wszystkie bajdy Dovie,
bo będziesz miała kłopoty!

— Chce pani powiedzieć, że to nieprawda? — zapytała Jane z zapartym tchem.
— To zupełnie nieprawdopodobne. Musisz być strasznie naiwna, żeby tak się dać nabrać.

Ellen jest jakieś sześć miesięcy starsza od ciebie. Kim ty w ogóle jesteś?

— Nazywam się Jane Lawrence. — Och, cóż za piękna rzecz, ona jest Jane Lawrence.
— Jane Lawrence! Córeczka Beverly Lawrence’a? Pamiętam tę noc, kiedy się urodziłaś.

Pracowałam jako pomoc na Stacji Biologicznej. Nie byłam wtedy jeszcze żoną
Sześciopalczastego — szkoda, że nią kiedykolwiek zostałam — a matka Ellen żyła jeszcze i

background image

była zdrowa. Dobrze znałam twojego ojca. Był miłym, młodym człowiekiem — szkoda, że żył
tak krótko. Jesteś do niego podobna, masz jego włosy i oczy. Pomyśleć tylko, że nie miałaś
dość rozumu, aby nie uwierzyć w tę zwariowaną historię Dovie!

— Zazwyczaj wierzę ludziom — powiedziała Jane, podnosząc się z godnością, lecz zbyt

szczęśliwa, żeby dać pani Sześciopalczastej ostrzejszą odprawę.

— Lepiej oducz się tego, kiedy obcujesz z kimkolwiek z rodziny Johnsonów — oświadczyła

pani Sześciopalczasta. — Usiądź dziecko. Nie możesz iść do domu, dopóki nie skończy się
burza. Leje jak z cebra.

Ale Jane znikła już za strumieniami ulewy. Tylko szalona radość, zrodzona ze słów pani

Sześciopalczastej, mogła przeprowadzić ją przez tę burzę. Uderzał w nią wiatr, lały się po niej
strumienie deszczu. Jedynie błyskawice pokazywały jej drogę. Ciągle potykała się i upadała.
Raz rozcięła sobie nadgarstek na kawałku porzuconego szkła. W końcu jednak, zataczając się,
umazana błotem, krwią, ociekająca wodą weszła do kuchni w domu wuja George’a, gdzie blada
jak ściana mama nerwowo chodziła tam i z powrotem. Nawet ciotka Helena była przejęta.

Mama podbiegła i chwyciła Jane w ramiona. — Kochanie, ale nas przestraszyłaś! Gdzie ty

byłaś?

— Mam nadzieję, że wuj George nie przeziębi się śmiertelnie, szukając ciebie w tym

deszczu — odezwała się ciotka Helena, ale w jej swarliwym tonie brzmiała nuta ulgi.

Jane nie mogła otworzyć ust, oddychała tylko ciężko, wtulona w kochające ramiona mamy.
— Och, mamo, jestem sobą, naprawdę, a nie Ellen Thomas.
— To dziecko bredzi — powiedziała ciotka Helena. — No cóż, zachorowała w bardzo

nieodpowiednim czasie.

Sporo wody upłynęło pod mostem w Bartibog, zanim pewnego październikowego dnia

Dovie Johnson czarowała grupę dziewcząt na szkolnym podwórzu, opowiadając im sekret.

— Oczywiście, niedługo wszyscy będą o tym wiedzieć. Matka Jane wychodzi za mąż za

doktora Oswalda Kinga. To bardzo romantyczna historia. Kiedy Jane ciężko zachorowała rano
po tej okropnej burzy w lipcu, jej matka po prostu dostała bzika i postanowiła za wszelką cenę
zawołać doktora z hotelu, cokolwiek powie pani Helena. Nie wiedziały nawet, jak on się
nazywa, ale kiedy przyszedł — jak myślicie, co się okazało? Był dawnym adoratorem pani
Lawrence. Bardzo jej się podobał, choć nie tak bardzo jak Bev Lawrence. Doktor nigdy nie
zakochał się w kim innym i nie ożenił się. A teraz zamierzają się pobrać w przyszłym tygodniu.
Głowę dam, że ona ucieszy się, że może wreszcie uciec od Pani Skąpiradło!

— A co na to Jane? — zapytała jakaś dziewczynka. — Ona tak kocha swoją mamę.
— Och, Doktor King był dla niej taki dobry, kiedy miała zapalenie płuc, że wręcz za nim

szaleje. Zamierzają ją zabrać w podróż poślubną do Europy. Kiedy wrócą, Jane pójdzie do
bardzo drogiej prywatnej szkoły w Halifaksie. Cieszę się z jej powodzenia. Zawsze lubiłam
Jane, choć jest taka głupiutka! Ten dzieciak gotów uwierzyć we wszystko, co się mu powie!

background image

AGRODA

M

ARCELLI


Doktor Clark z powagą potrząsnął głową. — Nie wraca do zdrowia tak szybko, jak

chciałbym — powiedział. — Nie widzę u niej poprawy. Musi pani wysłać siostrę na wieś,
panno Langley. Ten upał tutaj za bardzo ją wyczerpuje.

Doktor Clark równie dobrze mógł powiedzieć: — Powinna ją pani posłać na księżyc — z

goryczą pomyślała Marcella. Ogarnęła ją rozpacz, gdy patrzyła na bladą twarz, przezroczyste
ręce Patty i słuchała rady lekarza. Choroba Patty pochłonęła skromne oszczędności trzech lat.
Marcella nie miała już pieniędzy, żeby zrobić dla Patty coś więcej.

Nie odpowiedziała doktorowi — nie mogła. Poza tym, co miała rzec, gdy duże, błękitne

oczy Patty, które wydawały się jeszcze większe w wychudłej twarzy, patrzyły na nią z takim
smutkiem. Nie śmiała powiedzieć, że to niemożliwe. Ciotka Emma nie miała jednak takich
skrupułów. Zabrała się do wynoszenia naczyń Patty, na których leżał prawie nie tknięty obiad,
trzaskając nimi, hałasując i mówiąc cały czas w takt energicznych ruchów.

— Na miłość boską, doktorze, czy pan myśli, że mówi pan do milionerek? A skąd mamy

wziąć pieniądze, by wysłać Patty na wieś, jak pan myśli? Ja nie mogę tyle wydać, to pewne. 1
tak robię wiele dobrego, dając Marcelli i Patty bezpłatne wyżywienie. Urabiam sobie ręce do
łokci, żeby to było możliwe. Poza tym, jeśli chodzi o Patty, to zupełny nonsens. Powinna się po
prostu bardziej starać, aby wyzdrowieć. Tymczasem ona tego nie robi — pogrąża się tylko w
czarnych myślach i wzdycha. Nie chce jeść niczego, co jej ugotuję. Jak można się spodziewać,
że będzie zdrowa, skoro nie je?

Ciotka Emma rzuciła doktorowi wyzywające spojrzenie, pełna tryumfalnej pewności, że

postawiła pytanie, na które nie ma odpowiedzi.

Na twarzy Marcelli pojawił się matowy rumieniec.
— Och, ciociu Emmo, ja nie mogę jeść! — powiedziała Patty ze znużeniem. — Nie chodzi o

to, że nie chcę, ale naprawdę nie mogę.

— Pewnie moja kuchnia nie jest dla ciebie dość wyszukana i w tym cały kłopot. Nie mam

niestety czasu na wyczynianie cudów. Wystarczy, że wam usługuję, mimo całej masy rzeczy,
które muszę zrobić. Niektórym jednak wydaje się, że się urodzili po to, żeby im usługiwano.

Ciotka Emma porwała ostatni talerz ze stołu i wyszła z pokoju, trzaskając drzwiami.
Doktor wzruszył ramionami. Podczas choroby Patty przyzwyczaił się do tyrad panny

Gibson. Marcella jednak nie mogła się z nimi pogodzić, choć mieszkała z ciotką trzy lata.
Wciąż tak samo dotykały ją do żywego, jak na początku. Tego ranka wydawały się nie do
zniesienia. Marcella zmobilizowała wszystkie siły, by nie wypowiedzieć głośno swych
gorzkich myśli. Opanowała się tylko ze względu na Patty. Również ze względu na nią nie
rozpłakała się, gdy tylko doktor wyszedł. Zamiast tego z dzielnym uśmiechem spojrzała
siostrzyczce w oczy.

— Teraz rozczeszę ci włosy i umyję twarz.
— Czy masz czas? — zapytała Patty z niepokojem.
— Tak sądzę.
Patty odetchnęła z zadowoleniem. — Jak to dobrze! Ciotka Emma zawsze sprawia mi ból,

kiedy mnie czesze, bo tak się śpieszy. Ty Marcello jesteś taka delikatna, że nigdy nie boli mnie
głowa. Tak bardzo jestem zmęczona chorowaniem. Chciałabym szybciej wracać do zdrowia.
Marcy, czy myślisz, że mogłabym pojechać na wieś?

— Nie wiem, kochanie. Pomyślę, czy nie dałoby się tego załatwić — odparła Marcella,

starając się, żeby zabrzmiało to optymistycznie.

Patty głęboko odetchnęła. — Och, Marcy! Cudownie byłoby zobaczyć znów zielone pola,

lasy i strumyki, tak jak tego lata, które spędziliśmy na wsi przed śmiercią taty. Chciałabym
zawsze mieszkać na wsi. Jestem pewna, że wkrótce wyzdrowiałabym, gdybym tylko mogła tam

background image

pojechać choć na krótko. Tutaj jest za gorąco i fabryka robi tyle hałasu. Kręci mi się w głowie
cały czas. W dodatku ciotka Emma tak na nas krzyczy.

— Nie możesz mieć jej tego za złe, kochanie — odpowiedziała Marcella. — Wiesz, że ona

nie myśli nic złego. Po prostu ma taki zwyczaj. Kiedy ciężko zachorowałaś, była dla ciebie
bardzo dobra. Siedziała przy tobie co noc i kazała mi iść do łóżka. Teraz, skoro już się
odświeżyłaś, muszę pędzić do sklepu. Spróbuj się przespać, a ja przyniosę ci wieczorem
pomarańczę.

Marcella pocałowała Patty w policzek, nałożyła kapelusz i wyszła. Gdy tylko znalazła się na

dworze, przyśpieszyła kroku, prawie biegła. Bała się spóźnić, bo to oznaczało utratę dziesięciu
centów. Dziesięć centów majaczyło przed oczami Marcelli jak dziesięć dolarów, odkąd każda
dziesięciocentówka stała się dla niej cenna. Chociaż jednak szła szybko, jej myśli biegły
jeszcze szybciej. Nie może wysłać Patty na wieś. Nie ma na to sposobu, choćby nie wiem, jak
wiele myśleć, planować i martwić się. A skoro nie można? Marcella przypomniała sobie twarz
Patty i spojrzenie doktora. Serce zaciążyło jej niby ołów. Patty słabła z każdym dniem, zamiast
stawać się silniejsza, a lato było coraz gorętsze. Gdyby tak Patty miała… miała… Marcella nie
potrafiła dokończyć zdania nawet w myślach.

Gdyby tylko nie były tak rozpaczliwie ubogie! Duszę Marcelli zalała gorycz na tę myśl.

Wszędzie wokół widziała znamiona bogactwa — bogactwa, którym często rozrzutnie
gospodarowano — a ona nie może znikąd zdobyć pieniędzy, żeby uratować życie swojej
siostrze! Czuła, że prawie nienawidzi tych uśmiechniętych, dobrze ubranych ludzi, którzy
tłoczyli się na ulicy. Zanim doszła do sklepu, czuła, że jej serce przepełnia gorycz.

*


Trzy lata temu, kiedy Marcella miała szesnaście lat, a Patty dziewięć, ich rodzice umarli,

zostawiając je całkowicie same na świecie z wyjątkiem przybranej siostry ojca, panny Gibson.
Ta mieszkała w Canning, zarabiając praniem i reperacją odzieży robotników zatrudnionych w
pobliskiej fabryce. Panna Gibson z niechęcią ofiarowała im mieszkanie u siebie, a Marcella
zgodziła się na to, ponieważ musiała. Dostała posadę w jednym ze sklepów w Canning i
zarabiała trzy dolary tygodniowo, za co musiała ubrać siebie i Party oraz posłać małą do szkoły.
Podczas tych trzech lat jej życie było całkowicie wypełnione ciężką, niewdzięczną pracą.
Mimo to nie traciła dotąd odwagi, lecz dzielnie walczyła, mając nadzieję, że nadejdą lepsze
czasy, kiedy dostanie awans, a Party będzie starsza i zacznie uczyć w szkole.

Teraz jednak cała odwaga i optymizm Marcelli ulotniły się jak kamfora. Spóźniła się, a to

oznaczało, że potrącą jej z pensji. Bolała ją głowa i nogi ciążyły jak ołów, gdy wchodziła po
schodach do swojego działu: dusznego, gorącego, ciemnego kąta za ladą z bluzkami. Ciepło i
parno było tu o każdej porze, ale dziś można się było udusić. Zgromadził się już tłum klientów,
bo był to dzień wyprzedaży. Upał, hałas i rozmowy okropnie podziałały na nerwy Marcelli.
Miała ochotę krzyczeć, lecz zamiast tego zwróciła się spokojnie do oczekującej klientki:
wysokiej, ładnej, bogato ubranej kobiety. Z rosnącą goryczą Marcella zauważyła, że kobieta
ma na sobie koronkowy kołnierz, którego cena wystarczyłaby na zapłacenie pobytu Party na
wsi.

Była to pani Liddell. Marcella znała ją z widzenia. Miała bardzo zły humor, ponieważ

zmuszona była czekać. Przez następne pół godziny zadręczała Marcellę, doprowadzając ją
niemal do szału. Nic jej nie odpowiadało. Marcella podawała jej stosy bluzek, otwierała pudło
za pudłem, lecz ona odrzucała każdą sztukę z jakąś sarkastyczną uwagą. Pani Liddell
zachowywała się tak, jakby Marcella była osobiście odpowiedzialna za brak w sklepie bluzek,
które mogłyby się pani Liddell podobać. Jej język stawał się coraz ostrzejszy, a uwagi coraz

background image

bardziej przykre. Potem zapodziała gdzieś torebkę i dopóki jej nie odnaleziono, wypowiedziała
wiele przykrych uwag.

Marcella zacisnęła usta, aż zbielały, żeby nie wymknęła się jej jakaś cierpka uwaga. Dla

wrażliwej, dumnej dziewczyny wyniosłość niektórych klientów zawsze była czymś przykrym,
dziś zaś po prostu wydawała się nie do zniesienia. Bolała ją strasznie głowa. Ból zdawał się
wciąż narastać… Co to mówiła dama po prawej stronie do swojej przyjaciółki? — Tak, miała
tyfus, ciężką odmianę. Wyszła jakoś z tego, ale była tak wyczerpana, że nie mogła wrócić do
zdrowia i lekarz powiedział…

— Doprawdy — usłyszała ostry głos pani Liddell. — Czy mogłabym łaskawie prosić, aby

się pani mną zajęła? Z pewnością plotki są bardzo dla pani zajmujące, ale przywykłam do tego,
że sprzedawczyni poświęca moim prośbom choć trochę uwagi. Jeśli nie potrafi się pani zająć
swoją pracą, pójdę do kogoś z nadzoru i poproszę, aby skierowano mnie do osoby zdolnej mnie
obsłużyć. Lenistwo i nieużyteczność dziewcząt w tym sklepie nie dają się dłużej tolerować.

Marcella miała na końcu języka porywczą odpowiedź. Na jej twarzy i w oczach pojawiły się

gorycz, cierpienie i żal. Przez chwilę zamierzała odezwać się i odpłacić pani Liddell za jej
butne słowa tą samą monetą. Odpowiedź sama się narzucała. Wszyscy wiedzieli, że pani
Liddell była dziewczyną pracującą, zanim wyszła bogato za mąż. Cóż łatwiejszego niż
powiedzieć z pogardą: — Pani potrafi najlepiej ocenić grzeczność i kwalifikacje
sprzedawczyni, bo przecież sama pani kiedyś nią była.

Cóż stałoby się jednak, gdyby to powiedziała? Natychmiast zostałaby zwolniona. A Patty?

Myśl o siostrzyczce uspokoiła burzę w sercu Marcelli. Ze względu na Patty musi opanować
gniew. Tak też zrobiła. Pohamowała ostre słowa i odezwała się spokojnie: — Przepraszam pani
Liddell. Nie chciałam pani zaniedbać. Proszę pozwolić pokazać sobie naszą nową bieliznę.
Sądzę, że spodoba się pani.

Pani Liddell nie spodobała się jednak nowa bielizna, którą Marcella przyniosła w trzęsących

się rękach. Przez następne pół godziny oglądała ją, wynajdywała w niej wady i robiła kąśliwe
uwagi. Potem zabrała się i poszła, oświadczając z pogardą, że nie znalazła tu ani jednej rzeczy,
którą można by na siebie włożyć. Pójdzie do braci Markwell zobaczyć, czy nie mają czegoś
godnego obejrzenia.

Kiedy wyszła, Marcella oparła się o ladę, blada i wyczerpana. Będzie musiała trochę

odetchnąć. Ależ bolała ją głowa! Jakże było tu gorąco, duszno i strasznie! Tęskniła za wsią.
Och, gdyby tak mogły z Patty wyjechać tam, gdzie są zielone łąki koniczyny, chłodny powiew
wiatru i rozległe wzgórza, a powietrze jest słodkie i czyste!

Przez cały ten czas na krześle przy ladzie z przeceną siedziała kobieta w średnim wieku.

Kiedy ktoś ze sprzedawców zapytał ją, czy chce, żeby ją obsłużono, odparła: — Nie, po prostu
czekam na kogoś kto ma się tu ze mną spotkać.

Była wysoka, chuda i siwowłosa. Miała kwadratową szczękę chłodne, szare oczy i

agresywny nos, ale w jej pospolitej twarzy było coś pociągającego: połączenie rozsądku i
dobroci. Obserwowa bystro Marcellę i panią Liddell i nic, co zostało powiedziane i zrobione z
obu stron, nie uszło jej uwagi. Od czasu do czasu uśmiechała się posępnie i kiwała głową.

Kiedy pani Liddell wyszła, siwowłosa pani podniosła się i oparła o ladę. Marcella

opanowała się pomimo zmęczenia i zapytała:

— Czym mogę pani służyć?
— Niczym. Nie zależy mi na tym, żeby mnie obsługiwano. Wydaje; mi się raczej, sądząc po

pani wyglądzie, że to pani potrzebuje pomocy. Wygląda pani na osobę śmiertelnie wyczerpaną.
Czy nie jest pani straszliwie zmęczona? Słyszałam, jak ta kobieta się do pani odnosi i miałam
ochotę wstać i powiedzieć bez ogródek, co o niej myślę. Nie mam pojęcia, jak udało się pani
zachować cierpliwość, ale jestem pełna podziwu i postanowiłam pani o tym powiedzieć.

background image

Dobroć i życzliwość w jej tonie sprawiły, że coś się w Marcelli załamało. Łzy napłynęły jej

do oczu. Ukryła twarz w dłoniach i łkając, powiedziała: — Och, tak, jestem bardzo zmęczona!
Ale nie w tym rzecz. Dręczy mnie okropny kłopot.

— Wiedziałam — kobieta skinęła głową. — Ma to pani wypisane na twarzy. Wie pani, co

sobie pomyślałam: Ta dziewczyna ma w domu kogoś bardzo chorego. Czy nie mam racji?

— Tak, rzeczywiście tak jest — odparła Marcella.
— Byłam pewna! — kobieta powtórnie z tryumfem skinęła głową. Proszę mi o tym

opowiedzieć. Zwierzenie dobrze pani zrobi. No, dalej. Będę udawała, że oglądam bluzki, żeby
nikt nie zaczął krzyczeć. Będzie mnie równie trudno zadowolić jak tamtą klientkę, więc nie
musi się pani śpieszyć. Kto jest chory i na czym polega kłopot?

Marcella opowiedziała całą historię, powstrzymując łkanie i zmuszając się do spokojnego

mówienia, z obawy przed zwierzchnikami.

— W dodatku nie mogę sobie pozwolić na to, żeby wysłać Patty na wieś. Nie mogę, a wiem,

że nie wyzdrowieje, jeśli nie pojedzie — zakończyła.

— Oj, oj, to źle! Coś trzeba zrobić. Chwileczkę… niech trochę pomyślę. Jak się pani

nazywa?

— Marcella Langley.
Starsza pani upuściła bluzkę, którą trzymała, udając, że ją ogląda i utkwiła wzrok w

Marcelli.

— Coś podobnego! A jak brzmi panieńskie nazwisko pani matki?
— Mary Carvell.
— Słyszałam, że zdarzają się niezwykłe zbiegi okoliczności, ale to przekracza wszelkie

wyobrażenie! Czy pani matka opowiadała kiedyś o dziewczynie nazwiskiem Josephine
Draper?

— Nie sądzę. Chce pani powiedzieć, że…
— Ależ tak. To ja jestem Josephine Draper. Pani matka i ja chodziłyśmy razem do szkoły i

byłyśmy dla siebie jak siostry, dopóki nie wyszła za mąż. Potem ona wyjechała i po kilku latach
straciłam z nią kontakt. Nie wiedziałam nawet, że nie żyje. Biedna Mary! Cóż, mój obowiązek
jest oczywisty, ale to również przyjemność. Pani siostra przyjedzie do Dalesboro, do mnie. I
pani również — na całe lato. Proszę nie zaprzeczać — przyjedziecie na pewno. Ja to mówię. W
Domku pod Jodłami jest miejsce dla was obu. Tak, w Domku pod Jodłami. Domyślam się, że
pani matka mówiła o nim! Jest tam pokój, w którym zawsze spałyśmy, kiedy przychodziła do
mnie na noc. Czeka gotowy na wasze przyjęcie. O co chodzi? Nie może pani pozwolić sobie na
utratę pracy tutaj? Ależ, drogie dziecko, nie utraci jej pani! Właścicielem tego sklepu jest mój
siostrzeniec, który zrobi dla mnie wszystko co w jego mocy, pamiętając, że to ja go
wychowałam. Pomyśleć, że córka Mary Carvell pracuje w tym sklepie od trzech lat, a ja nawet
nie podejrzewałam tego! Nigdy bym się nie dowiedziała, gdyby nie była pani taka cierpliwa
wobec tej kobiety. Gdyby pani jej coś szorstko odpowiedziała, pomyślałabym, że na to
zasłużyła i nie winiłabym pani ani trochę, ale też nie zadawałabym sobie trudu, by z panią
rozmawiać. No, no, no! Niech pani nie płacze, dziecko! Proszę się ubrać i iść do domu. Powiem
Tomowi, o co chodzi. Jest pani niemal u kresu sił, to widać. Lato w Domku pod Jodłami,
mnóstwo śmietany i jajek oraz moja kuchnia, wkrótce zrobią z pani kogoś zupełnie innego.
Tylko proszę nie dziękować. To przyjemność, zrobić coś dla córek Mary. Bardzo ją kochałam.

Rezultat całej sprawy był taki, że Marcella i Patty pojechały w dwa dni później do

Dalesboro, gdzie panna Draper powitała je gorąco w swoim Domku pod Jodłami —
atrakcyjnym, ślicznym domku, otoczonym wielkimi, szkockimi jodłami i porośniętym winem.
Patty szybko wróciła do zdrowia i sił. Co do Marcelli, to spełniła się przepowiednia panny
Draper: Wkrótce wyglądała i czuła się jak ktoś zupełnie inny. Ponure lata ciężkiej pracy poszły
w zapomnienie jak zły sen. Żyła wyłącznie w pięknej teraźniejszości, wśród alejek i ustroni,

background image

kwiatów i zarośniętych trawą zboczy, wśród przyjemnych, domowych obowiązków, które
dzieliła z panną Draper.

— Uwielbiam prace domowe — wykrzyknęła pewnego wrześniowego dnia. — Wcale nie

podoba mi się, że muszę już wracać do sklepu.

— Nie wrócisz tam — spokojnie odparła panna Draper, która miała zwyczaj wyręczania

innych w pewnych sprawach, co byłoby uciążliwe, gdyby nie jej głęboka przenikliwość,
rozsądek i dobre serce.

— Zostaniesz ze mną — ty i Patty. Nie chcę umrzeć w samotności. Poza tym, potrzebuję

kogoś do pomocy w domu. Przemyślałam to wszystko. Będziecie mnie nazywać ciotką
Josephine, a Patty pójdzie do szkoły. Miałam taki plan od początku, ale pomyślałam, że zanim
coś powiem, zobaczę, jak będzie się nam razem mieszkało pod jednym dachem i jak wam się
tutaj spodoba. Tym razem też nie chcę podziękowań. Robię to w takim samym stopniu dla
siebie, jak dla was. A więc, wszystko ustalone. Patty nie będzie miała nic przeciw temu,
kochane maleństwo o różowych policzkach!

— Och! — westchnęła Marcella, a jej oczy pełne łez zabłysły.
— Taka jestem szczęśliwa, panno Draper. To znaczy, ciotko Josephine. Będzie nam tu

cudownie — i… oczywiście, że ci podziękuję!

— Też coś! — fuknęła panna Draper czując, że sama jest bliska łez.
— Idź i zbierz kosz złotych renet. Chcę zrobić galaretkę dla Pattv!

background image

D

OBRY ITERES


Wskakuj Ned, mogę cię podwieźć, jeśli zmierzasz w moją stronę — pan Rogers ściągnął

cugle stającego dęba, siwego konia i Ned Allen wskoczył lekko do wygodnych sań. Po chwili
mknęli długą, iskrzącą się, białoróżową w świetle zachodzącego słońca drogą. Nadszedł
pierwszy śnieg i jazda była, jak mówił Ned, „morowa”.

— Wybierasz się do Windsor, jak sądzę — pan Rogers rzucił okiem na łyżwy przewieszone

przez ramię Neda.

— Tak, proszę pana, jadą tam dziś wszyscy chłopcy z Carleton. Świeci księżyc i lód jest

twardy. Musimy jechać całą paczką, bo chłopaki z Windsor nie dają nam spokoju. W grupie jest
bezpieczniej.

— To przykre, kiedy chłopcy muszą robić sześć mil, aby sobie pojeździć — zauważył pan

Rogers.

— Lepsze to niż nic — zaśmiał się Ned. — Nie ma ani kawałeczka lodu bliżej, z wyjątkiem

małego stawu na polu Starego Dutchera, za jego stodołą. Ale wie pan przecież, że Stary
Dutcher nie pozwoli żadnemu chłopakowi postawić tam nogi. Mówi, że rozwalą mu płot, kiedy
zaczną przez niego przechodzić i na pewno podpalą mu stodołę,

— Stary Dutcher zawsze był zwariowany — wtrącił pan Rogers. — Taki już pozostanie do

końca. A przy okazji, słyszałem pogłoski, że zamierzasz rozpocząć kurs w szkole
ekonomicznej w Trenton. Mam nadzieję, że to prawda.

Szczera twarz Neda zachmurzyła się. — Nie sądzę, proszę pana. Prawdę mówiąc, mama nie

ma na to dość pieniędzy. Co prawda ciocia Ella była tak dobra, że zaofiarowała mi bezpłatne
mieszkanie i wyżywienie przez cały semestr, ale opłaty za naukę, książki i tak dalej wyniosłyby
przynajmniej pięćdziesiąt dolarów. Straciłem nadzieję na wyjazd.

— Szkoda. Czy sam nie mógłbyś zarobić tych pieniędzy?
Ned potrząsnął głową. — Nie ma na to wielkich szans w Carleton. Od miesiąca

bezskutecznie próbuję coś wymyśleć. Oto skrzyżowanie dróg, muszę wysiąść. Dziękuję za
przejażdżkę.

— Myśl dalej Ned — poradził pan Rogers, gdy chłopiec wyskoczył z sań. — Być może

jeszcze wpadniesz na jakiś pomysł, a jeśli tak się stanie, wówczas udowodnisz, że masz
charakter.

— To nie będzie łatwe — zaśmiał się Ned, idąc z trudem naprzód. — Spokojna, rolnicza

wioska w zimie, to niezbyt obiecujące miejsce do robienia interesów.

W Winterby Corners czekało na Neda kilkunastu chłopców. Po chwili znalazł się w

towarzystwie swojego przyjaciela, Jima Slocuma. Jim jak zwykle narzekał, że muszą iść taki
kawał drogi do Windsor, żeby pojeździć.

— To murowane, że czeka nas walka z windsorczykami, gdy tylko się pojawimy. Na pewno

przegonią nas z lodowiska — narzekał. Pomiędzy chłopcami z Windsor i Carleton istniała
długotrwała i zażarta rywalizacja.

— Dziś powinniśmy się obronić — powiedział Ned. — Będzie nas trzydziestu.
— Gdybyśmy tak przekonali Starego Dutchera, aby nam pozwolił jeździć na swoim stawie.

Nie zrobilibyśmy krzywdy temu bajorku. Jest na nim zawsze świetny lód. Dałbym wiele, by się
tam dostać.

Ned milczał. Wpadł mu do głowy pewien pomysł. Zastanawiał się, czy jest możliwy do

zrealizowania. — W każdym razie spróbuję szepnął do siebie. — Porozmawiam jutro ze
Starym Dutcherem.

Tego wieczoru jazda nie należała do zbyt udanych. Mały staw w Windsor był zatłoczony,

przyszło mnóstwo miejscowych chłopaków i chociaż nie wywołali żadnej awantury, starali się

background image

uprzykrzyć życie chłopcom z Carleton, którzy wracali markotnie do domu. Większość z nich
oświadczyła, że wolą w ogóle nie jeździć na łyżwach, niż znowu iść do Windsor.

Następnego dnia Ned Allen poszedł na rozmowę do pana Dutchera, Starego Dutchera, jak

go wszyscy w Carleton nazywali.

Ned nie spodziewał się, by ta rozmowa należała do przyjemnych. Stary Dutcher był

zwariowany, na pewno. Od czasu do czasu zdarzał mu się dobry dzień i wówczas był, jak na
niego, dość przyjazny. „Ned nie miał powodu przypuszczać, że właśnie trafi na taki dzień.

Stary Dutcher nie miał żony. Dom prowadziła mu owdowiała siostra. Ta biedna kobieta żyła

bardzo samotnie, ponieważ Stary Dutcher umyślnie zniechęcał gości. Jego pragnienie
samotności przewyższała tylko gorliwość w zarabianiu pieniędzy i oszczędzaniu ich. Choć
zamożny — kłócił się o każdy cent i był postrachem wszystkich, którzy prowadzili z nim
interesy.

Na szczęście dla Neda i jego planu Dutcher miał akurat jeden z dobrych dni. Właśnie

zakończył korzystną transakcję ze sprzedawcą bydła z Windsor i dlatego przywitał Neda w
sposób, który można by nazwać wylewnie serdecznym. Poza tym, choć Stary Dutcher z zasady
nie lubił chłopców, Neda nie lubił w mniejszym stopniu, ponieważ chłopiec zawsze traktował
go z szacunkiem i nigdy nie robił mu takich kawałów jak inni w Halloween czy prima aprilis.

— Przyszedłem do pana w sprawie pewnego interesu, panie Dutcher — zaczął odważnie i z

pośpiechem „Ned. Nie opłacało się niczego owijać w bawełnę ze Starym Dutcherem. Trzeba
było od razu przejść do rzeczy. — Chciałbym się dowiedzieć, czy nie wynająłby mi pan stawu
za stodołą na lodowisko.

Mina Starego Dutchera nie była zachęcająca. — Nie, nie wynajmę. Powinieneś wiedzieć o

tym. Nigdy nie pozwalam nikomu tam się ślizgać. Nie życzę sobie, żeby banda
rozwrzeszczanych, ryczących młodzików przełaziła przez moje ogrodzenia, zakłócała mi sen
po nocach i podpalała moje stodoły, O nie! Nie zamierzam wynająć

tego stawu na żadne lodowisko.
Ned stłumił uśmiech. — Tylko chwileczkę, proszę pana — powiedział z szacunkiem. —

Chciałbym, żeby wysłuchał pan mojej propozycji, zanim stanowczo pan odmówi. Po pierwsze,
dam panu dziesięć dolarów za wynajęcie stawu. Zobaczy pan, że nie będzie żadnego biegania
po pana polach, przełażenia przez płot, rozpalania ognisk, żadnych wrzasków i ryczenia po
nocach. Moje lodowisko będzie otwarte tylko od drugiej do szóstej po południu i od siódmej do
dziesiątej wieczorem. W tym czasie będę zawsze na miejscu, żeby utrzymywać porządek.
Łyżwiarze mogliby przychodzić i odchodzić ścieżką wiodącą od stodoły do drogi. Sądzę, że
jeżeli zgodzi się pan na moją propozycję, nie pożałuje pan.

— Dlaczego sam nie miałbym prowadzić lodowiska? — zapytał gburowato Stary Dutcher.
— To by się panu nie opłacało — odparł spiesznie Ned. — Chłopcy z Carleton nie

odwiedzaliby lodowiska prowadzonego przez pana.

Oczy Starego Dutchera zabłysły. Nie sprawiało mu przykrości, że chłopcy z Carleton nie

lubią go. Właściwie to mu się podobało.

— Poza tym — ciągnął Ned. — Nie mógłby pan poświęcić tyle czasu. Musiałby pan

przebywać na lodowisku przez osiem godzin dziennie do dziesiątej wieczór. Ja mogę, bo nie
mam właśnie nic innego do roboty. Gdybym miał, nie próbowałbym zarobić pieniędzy,
prowadząc lodowisko.

Stary Dutcher popatrzył na Neda spode łba. Dziesięć dolarów to dziesięć dolarów, a jak

powiedział Ned, on sam nie mógł prowadzić lodowiska. — Dobrze — powiedział niechętnie.
— Pozwolę ci spróbować. Pamiętaj jednak, że będziesz odpowiadał, jeśli coś się przydarzy.

Ned wrócił do domu w świetnym nastroju. Następnego dnia porozwieszał afisze w

miejscach, gdzie rzucały się w oczy: Na budynku szkoły, kuźni, w sklepie pana Rogersa, w
Winterby Corners, ogłaszając, że wynajął staw pana Dutchera na lodowisko i że bilety w cenie

background image

dwudziestu pięciu centów na tydzień za każdego łyżwiarza, można kupić u niego po złożeniu
zamówienia.

Ned niedługo trwał w niepewności co do powodzenia swojego pomysłu. Od razu zdobył

sobie popularność. W Carleton i Winterby było około pięćdziesięciu chłopców, którzy stali się
częstymi gośćmi na lodowisku. Z początku Neda spotkało trochę kłopotów ze strony dwóch
czy trzech awanturników, którzy próbowali ominąć jego przepisy. Miał jednak poparcie w
reputacji Starego Dutchera i opinii innych chłopców, a także w swoich mięśniach i wkrótce
doprowadził wszystko do porządku. Lodowisko kwitło i wszyscy, nawet Stary Dutcher, byli
zadowoleni.

Po zakończeniu sezonu Ned oddał Staremu Dutcherowi dziesięć dolarów i zostało mu

jeszcze mnóstwo pieniędzy na opłacenie nauki w szkole ekonomicznej w Trenton i na książki.
W przeddzień wyjazdu pan Rogers, który śledził przedsięwzięcie Neda, znów podwiózł go
drogą.

— A więc znalazłeś w końcu jakiś sposób, Ned — zagadnął go dobrodusznie. —

Wiedziałem, że tak będzie. Kiedy skończysz szkołę, ode mnie odejdzie księgowy. Będę
potrzebował na jego miejsce młodego człowieka z głową do interesów i myślę, że ty będziesz
tym człowiekiem. Co ty na to?

— Dziękuję panu — wyjąkał Ned, ledwo wierząc własnym uszom: Posada w sklepie pana

Rogersa oznaczała dobrą pensję i awans. Nie śmiał nawet marzyć o takim powodzeniu. — Jeśli
uważa pan, że mogę zadowolić…

— Zdołałeś przekonać Starego Dutchera i zarobiłeś tyle, by wystarczyło ci na cały semestr

nauki w szkole. Uważam, że jesteś takim człowiekiem, jakiego szukam. Lubię pomagać tym,
którzy mają smykałkę do radzenia sobie w życiu, więc możemy zawrzeć umowę, Ned.

background image

IEOCZEKIWAE ZAPROSZEIE


Był pochmurny sobotni ranek w Oaklawn. Wiatr targał drzewami i ciskał pożółkłymi,

zmokniętymi liśćmi w szyby biblioteki, w której ponad tuzin dziewcząt czekało, aż dyrektorka
przyniesie pocztę.

Duże pomieszczenie rozbrzmiewało dziewczęcymi głosami i przyciszonym śmiechem: za

dwa tygodnie szkoła zostanie zamknięta na lato. Rozmawiano więc o wakacyjnych planach i
spodziewanych przyjemnościach.

Tylko Ruth Mannering jak zwykle siedziała samotnie w pobliżu okna i patrzyła na

przesłonięty mgłą trawnik. Była bladą, szczupłą dziewczyną o smutnej twarzy, ubraną w
podniszczoną, czarną suknię. Nie miała w Oaklawn żadnej przyjaciółki i pozostałe dziewczęta
niewiele o niej wiedziały. Gdyby w ogóle kiedykolwiek o tym myślały, prawdopodobnie
zdecydowałyby, że jej nie lubią. Przede wszystkim jednak, po prostu jej nie dostrzegały.

Nie była to wyłącznie ich wina. Ruth była biedna i w sposób widoczny pozbawiona

przyjaciół. Lecz to nie brak pieniędzy działał na jej niekorzyść. Lou Scott, przyznająca się do
tego, że jest uboga jak mysz kościelna, była najpopularniejszą dziewczyną w seminarium i
lubianą towarzyszką najbogatszych dziewcząt. Lou jednak była wesoła, szczera i
bezceremonialna, podczas gdy Ruth straszliwie nieśmiała i powściągliwa. Tu właśnie krył się
cały sekret.

Dziewczęta nie znajdowały w niej nic „wesołego”, tak przynajmniej mawiały; została więc

wyłączona z towarzyskich spotkań i żyła w Oaklawn tak samotnie, jakby była tu jedyną
studentką. Przyjechała studiować muzykę i chciała po skończeniu szkoły zarabiać dawaniem
lekcji. Uważała, że właśnie dlatego dziewczęta patrzą na nią z góry. Było to oczywiście
niesprawiedliwe, ale Ruth nie zdawała sobie sprawy, że to jej własny chłód i rezerwa tworzą
dystans pomiędzy nią i pozostałymi dziewczętami.

Po drugiej stronie sali rej wodziła Carol Golden, nazywana przez swych przyjaciół

Złotowłosą Carol, z powodu prześlicznych, złocistych loków. Carol należała do pupilek
seminarium i — jak myślała Ruth Mannering — miała w życiu to wszystko, czego brakowało
Ruth.

Wniesiono pocztę i dziewczęta rzuciły się w stronę stołu. Zabrzmiały okrzyki zadowolenia i

rozczarowania. Po kilku minutach pokój prawie opustoszał. Zostały w nim tylko dwie
dziewczyny; Carol Golden, która siadła w fotelu, żeby przeczytać wszystkie listy do siebie oraz
Ruth Mannering, która nie dostała żadnego listu i wróciła na dawne miejsce przy oknie.

Carol nagle wykrzyknęła z radości. Matka napisała, że Carol może zaprosić jedną z

przyjaciółek na wakacje. Carol prosiła kiedyś o takie pozwolenie i teraz, kiedy nadeszło,
gotowa była skakać z radości. Od razu wiedziała, kogo zaprosi. Oczywiście musi to być jej
przyjaciółka, Maud Russell, najmądrzejsza i najładniejsza dziewczyna w Oaklawn, jak
twierdzili jej wielbiciele. Na pewno była najbogatsza i uznawano w niej „przywódczynię”.
Dziewczęta nazywały ją z sympatią księżniczką, a Carol kochała ją romantycznym uczuciem
spotykanym wyłącznie wśród młodych dziewcząt. Carol była pewna, że Maud przyjmie jej
zaproszenie, bo Maud nie zamierzała jechać do własnego domu. Jej rodzice podróżowali po
Europie, miała więc spędzić święta z jakimiś kuzynami, którzy byli dla niej prawie obcy.

Carol była tak ucieszona, że poczuła chęć porozmawiania z kimś, zwróciła się więc do Ruth.
— Czyż to nie cudowne, że już za dwa tygodnie wszystkie wyjedziemy do domów?
— Tak, bardzo. Dla tych, które mają dokąd pojechać — odparła posępnie Ruth.
Carol poczuła nagłe ściśnięcie serca i wyrzut sumienia. — A ty nie masz?
Ruth potrząsnęła głową. Poczuła, że wbrew jej woli miły ton, jakim odezwała się Carol,

sprawił, że łzy same napłynęły jej do oczu.

background image

— Moja mama umarła rok temu — powiedziała drżącym głosem. — Odtąd nie mam

prawdziwego domu. Mama i ja byłyśmy na świecie całkiem same i teraz nie mam nikogo.

— Ach, jakże mi cię żal! — zawołała Carol impulsywnie. Pochyliła się i łagodnie wzięła

Ruth za rękę. — Czy chcesz powiedzieć, że będziesz musiała siedzieć tu przez całe święta?
Ależ to okropne!

— Och, nie będzie tak źle — szybko powiedziała Ruth. — Będę uczyć się i ćwiczyć prawie

cały czas. To tylko teraz, kiedy wszyscy mówią o wyjeździe, przykro mi, że sama nie mam
dokąd wyjechać.

Carol nagle puściła rękę Ruth, gdyż wpadła jej do głowy pewna myśl.
Jakaś dziewczyna przeszła korytarzem i zawołała: „Ruth, panna Siviter chce cię widzieć w

jakiejś sprawie w sali C”.

Ruth zerwała się skwapliwie, bo zaczynała się obawiać, że się całkowicie załamie.
Carol Golden prawie nie zauważyła jej odejścia. Zebrała listy i w zamyśleniu poszła do

swojego pokoju, nie zwracając uwagi na wesołe głosy dziewcząt na korytarzu wołających
Złotowłosą Carol. Maud Russell nie było w pokoju i Carol cieszyła się z tego powodu. Chciała
zostać sama, żeby móc walczyć z tą nieoczekiwaną myślą.

— To śmieszne — powiedziała na głos z rozdrażnieniem nietypowym dla niej, ponieważ

miała usposobienie równie pogodne jak wygląd. — Po prostu nie mogę. Miałam zamiar
zaprosić do siebie Maud, a teraz, kiedy nadarza się okazja, nie mogę się jej wyrzec. Oczywiście,
jest mi bardzo żal Ruth. To okropne, że jest tak zupełnie sama, ale to nie moja wina. W dodatku
ona jest taka okropnie cicha i źle ubrana. Co pomyśleliby o niej w domu? Frank i Jack śmialiby
się z niej. Zaproszę Maud, gdy tylko przyjdzie. Maud rzeczywiście zaraz weszła, ale Carol nie
zaprosiła jej. Zamiast tego zachowała się prawie opryskliwie wobec swojej uwielbianej
koleżanki i księżniczka szybko wyszła urażona.

— O Boże! — wykrzyknęła Carol. — Obraziłam ją! Co we mnie wstąpiło? Cóż za

nieznośna rzecz to sumienie, choć właściwie nie mam pojęcia, dlaczego miałoby mnie tak
dręczyć! Nie chcę zaprosić Ruth Mannering do domu na święta, choć czuję, że nie będę miała
ani chwili spokoju, jeśli tego nie zrobię. Mama oczywiście uważałaby, że wszystko jest w
porządku. Nie miałaby nic przeciwko, nawet gdyby Ruth ubierała się w perkal i nie potrafiła
powiedzieć nic oprócz tak i nie. Ale chłopcy na pewno bardzo by się śmiali! Nie zrobię tego i
już, nawet jeśli będę miała wyrzuty sumienia.

Wobec tej decyzji było nieco dziwne, że następnego ranka Carol Golden poszła do

samotnego pokoiku Ruth Mannering w korytarzu numer dwa i powiedziała: — Ruth, czy
pojedziesz ze mną do domu na wakacje? Mama mi napisała, że mogę zaprosić, kogo chcę. Nie
mów, że nie, bo po prostu musisz ze mną pojechać.

Carol do końca życia nie zapomniała wyrazu twarzy Ruth w tym momencie.
— Była zupełnie przemieniona — opowiadała potem. — Nigdy nie widziałam nikogo

równie szczęśliwego.

Dwa tygodnie później niezwykła cisza zapanowała w Oaklawn. Dziewczęta rozjechały się

do domów, a Ruth Mannering i Carol Golden były w domu Carol.

Carol była przyjemnie zdziwiona. Pod wpływem życzliwego traktowania i przyjemnych

przeżyć, Ruth zmieniła się w zupełnie inną osobę. Jej nieśmiałość i rezerwa stopniały w
słonecznej atmosferze domu Goldenów. Pani Golden od razu otworzyła przed nią swoje
macierzyńskie serce, a Frank i Jack, których zdania Carol tak się obawiała, orzekli, że Ruth jest
„w dechę”. Rzeczywiście była z nimi w dobrych stosunkach i choć nie sprawiła takiej sensacji,
jaką mogła zrobić śliczna Maud Russell, Goldenowie polubili ją i Carol czuła się zadowolona.

— Jeszcze cztery dni — westchnęła pewnego popołudnia Carol. — i musimy wracać do

Oaklawn, pomyśl tylko Ruth!

Ruth spojrzała na nią znad książki i uśmiechnęła się. Zmieniła się nawet pod względem

wyglądu. Jej policzki delikatnie się zaróżowiły i w oczach pojawiły się wesołe ogniki.

background image

— Nie będzie mi smutno wracać do szkoły — powiedziała. — Spędziłam tu czas tak

przyjemnie, że nie obawiam się przyszłego semestru. Uważam, że będzie inny od
poprzedniego. Zaczynam przypuszczać, że za bardzo się izolowałam i zadręczałam urazami,
które istniały tylko w mojej wyobraźni.

— Poza tym zamieszkasz ze mną w pokoju, bo Maud nie wraca dodała Carol. — Będzie

nam wesoło. Czy kiedykolwiek opiekałaś korzenie prawoślazu? Popatrz, pan Swift idzie prosto
do nas! To najbogatszy człowiek w Westleigh.

Ruth zerknęła przez okno zza pleców Carol.
— Przypomina mi kogoś — powiedziała z roztargnieniem — ale nie wiem kogo.

Oczywiście, nie widziałam go nigdy przedtem. Jaką ma dobrą twarz!

— On jest dobry! — zawołała z entuzjazmem Carol. — Pan Swift jest najmilszym

człowiekiem na świecie po ojcu. Zawsze bardzo mnie lubił. Jego żona i jedyna córeczka nie
żyją. Ona była śliczną dziewczynką — zmarła zaledwie dwa lata temu. To niemal złamało serce
panu Swiftowi. Od tego czasu mieszka sam w tym wielkim, wspaniałym domu na początku
Warner Street, który tak ci się spodobał, kiedy poszłyśmy ostatnio do miasta. Dzwoni już drugi
raz. Na pewno Mary nie słyszała, pójdę sama otworzyć.

Gdy Carol wprowadziła gościa do pokoju, Ruth podniosła się, żeby wyjść i stanęła z nim

twarzą w twarz. Pan Swift przyjrzał się jej uważnie.

— Panie Swift, to jest moja szkolna przyjaciółka panna Mannering.
Pan Swift był dziwnie poruszony, ujmując nieśmiało wyciągniętą rękę Ruth.
— Moja droga młoda damo — odezwał się z jakimś dziwnym pośpiechem. — Chciałbym

zadać pewne pytanie, które może wyda ci się dziwne. Jak nazywała się twoja matka?

— Agnes Hastings — odpowiedziała zdumiona Ruth.
I wtedy Carol pomyślała, że pan Swift naprawdę zwariował, bo wziął Ruth w ramiona i

pocałował ją.

— Wiedziałem — szepnął. — Byłem pewien, że jesteś córką Agnes, bo jesteś żywym

obrazem jej takiej, jaką była, kiedy ją widziałem ostatni raz. Dziecko, nie znasz mnie, ale ja
jestem twoim wujem Robertem. Twoja matka była moją przyrodnią siostrą.

— Och, panie Swift! — wykrzyknęła Carol i pobiegła po matkę. Ruth zbladła i opadła na

krzesło, a pan Swift usiadł obok niej.

— Pomyśleć tylko, że w końcu cię znalazłem! Wyglądasz na zdumioną. Czy matka nigdy ci

o mnie nie mówiła? Jak ona się miewa? Gdzie jest?

— Umarła w zeszłym roku — odparła Ruth.
— Biedna Agnes! Nic o tym nie wiedziałem! Nie płacz, dziecko. Chcę, żebyś mi wszystko

opowiedziała. Agnes była ode mnie znacznie młodsza i kiedy nasza matka umarła, ojczym
wyjechał i zabrał ją ze sobą. Ja zostałem z rodziną mojego ojca i w końcu zupełnie straciłem
ślad siostry. Byłem wtedy biednym chłopcem, ale kiedy moja sytuacja się poprawiła, często
próbowałem odnaleźć Agnes.

Tymczasem wróciła Carol z matką i ojcem. Nastąpiła wzruszająca scena: płacz, śmiech i

wyjaśnienia. Nie wiem doprawdy, która z dwóch dziewcząt była bardziej przejęta — Carol czy
Ruth. Co do pana Swifta, to bardzo uradował się, że odnalazł siostrzenicę i natychmiast chciał
ją zabrać ze sobą, ale pani Golden nalegała, żeby Ruth odbyła u nich wizytę do końca. Kiedy
powstała kwestia powrotu do Oaklawn, z początku pan Swift w ogóle nie chciał o tym słyszeć,
ale w końcu uległ prośbom Carol i pragnieniom samej Ruth.

— W przyszłym roku kończę szkołę, wujku i wtedy mogę zamieszkać z tobą na stałe.
Tego wieczoru kiedy Ruth została sama w pokoju, próbując zebrać myśli, zrozumiała, że w

końcu będzie miała własny dom i miłość, której tak bardzo pragnęła. Złotowłosa Carol
siedziała z matką w pokoju na dole, omawiając całą sprawę.

— Tylko pomyśl mamo, że to by się nie zdarzyło, gdybym nie zaprosiła Ruth do nas. A ja

nie chciałam jej zaprosić. Tak bardzo pragnęłam, żeby Maud przyjechała i byłam okropnie

background image

rozczarowana, gdy nie mogłam jej zaprosić. Po prostu nie mogłam. Nie potrafiłam zapomnieć
tego spojrzenia Ruth, kiedy powiedziała, że nie ma domu, do którego mogłaby pojechać. Więc
zaprosiłam ją zamiast Maud. Jakie to byłoby okropne, gdybym tego nie zrobiła!

background image

W

YPRAWA

C

HARLOTTY


Charlotta zdecydowała, że w tej sprawie uda się do czarownicy Penny. Być może Pan Bóg

po prostu nie zauważył, jak bardzo czuła się nieszczęśliwa w domu swoich radośnie
rozbrykanych i hałaśliwych kuzynów (z całego serca nie znosiła hałasu i brykania), którzy
nieustannie rzucali się na nią, głaskali ją i obcałowywali, czego nie cierpiała. Ciotka Florence,
kuzynka Edith, albo pani Barrett (babka) uwielbiały stroić ją niczym lalkę, a tego nienawidziła.
Nawet przez chwilę nie była w tym domu sama. Lubiła być sama i tęskniła do tego, bo nigdy
nie czuła się wtedy samotna. Tak, to bardzo prawdopodobne, pomyślała po krótkim
zastanowieniu. Pan Bóg nie potrafił uwierzyć w to, że ona jest nieszczęśliwa. Jedyna nadzieja
w czarownicy Penny. O czarownicach wiedziała tylko tyle, że konszachty z nimi były niezbyt
bezpieczne i niezupełnie legalne. Pragnęła jednak matki tak gorąco, że posunęłaby się bardzo
daleko, aby ją zdobyć.

O czarownicy Penny dowiedziała się od Jima, wkrótce po przyjeździe do ciotki Florence.
— Czarownica Penny leci zaraz na sabat, a jej stary, czarny kot usiądzie za nią na miotle —

powiedział Jim do Charlotty pewnego jesiennego wieczoru. Ciągnął zagmatwaną ale
fascynującą opowieść o jeździe na miotle ponad domami i wzgórzami. Jim wcale nie zamierzał
oczarować Charlotty, tylko tak wystraszyć, żeby włosy stanęły jej dęba na głowie. Charlotta
jednak nie należała do bojaźliwych, a włosy na jej głowie spoczywały bardzo układnie.
Historyjki Jima były emocjonujące, choć wolałaby, żeby dotyczyły raczej latania na grzbiecie
jaskółki. Przecież i to można osiągnąć, jeśli jest się czarownicą. Jeśli zamieniała się w szarego
kota — Jim twierdził, że czarownica Penny robi to bez najmniejszej trudności — potrafi na
pewno stać się kimś tak maleńkim, żeby latać na jaskółce. Na myśl o szybkiej jeździe w
powietrzu zadrżała z emocji.

Charlotta bardzo pragnęła mieć matkę. Wiedziała, że jest to zupełnie realne. Nita Gresham

dostała nową mamę, Charlotta słyszała o tym w szkole, jeszcze przed wyjazdem ojca i swoim
przybyciem do domu ciotki Florence. Jeśli Nita mogła, to dlaczego ona nie? Mieć matkę, która
przytulałaby ją; opowiadała historyjki! Matkę, do której mogłaby należeć. Odczuwała boleśnie
to, że dotąd nie należała do jakiegoś konkretnego miejsca, ani do żadnej osoby. Nawet do ojca.
Jak można należeć do ojca, kiedy patrzy na ciebie jak na przeszkodę w uprawianiu wspinaczek?
Wiedziała doskonale, że tak uważał, choć ani on, ani nikt inny tego jej nie powiedział. Dawała
się nabrać na głupiutką historię o czarownicach i miotłach, ale w pewnych sprawach nie można
jej było oszukać: posiadała niezwykłą mądrość.

Drugim pragnieniem Charlotty było znaleźć spokojne miejsce, gdzie mogłaby pobyć sama,

kiedy tylko zapragnie, by słuchać tajemniczych opowieści wiatru. Lubiła też trzymać przy uchu
dużą nakrapianą muszlę, szepczącą o morzu, albo rozmawiać z różami w ogrodzie, albo po
prostu siedzieć nieruchomo, myśleć i nic nie mówić. Jeśli w domu ciotki Florence ktoś
zachowywał się cicho, prędzej czy później pytano, czy wszystko z nim w porządku. Jeśli zaś
takie milczenie trwało dłużej, nazywano go ponurakiem. Kiedy mieszkała z ojcem i starszą
panią Beckwith w domu (od biedy można było uznać to za dom), nie było tak źle, bo
przynajmniej zostawiali ją w spokoju. Skoro nie darzą cię miłością, to nieźle, jeśli masz
przynajmniej spokój. U ciotki Florence nigdy nie mogła być sama. Wiedziała też dobrze, że jej
nie kochają. Całowali ją, głaskali i żartowali po prostu dlatego, że taki mieli zwyczaj. Jimmy
uważał ją za ciamajdę, a Edith i Susette za głuptasa. Pani Barrett sądziła, że jest „dziwna”, a
ciotka Florence nie potrafiła pogodzić się z jej wyglądem.

— Na miłość boską, dziecko, czy ty musisz być taka kanciasta? — wykrzykiwała

niecierpliwie, gdy sukienka nie chciała prawidłowo leżeć na Charlotcie. Ciotka Florence nie
uznawała osób kanciastych. Nie znajdowała też w dziewczynce nic takiego, co by się jej
podobało.

background image

Miała zbyt ciemne włosy, zbyt szare i za duże oczy, brwi za gęste, a cerę zupełnie śniadą.
— Skąd się u niej wzięła taka karnacja? — rozpaczała ciotka Florence.
— Nie wiesz? A ja wiem! — powiedziała pani Barrett znacząco. — To żywe odbicie

Wiadomej Osoby!

— Nigdy jej nie widziałam — odparła ciotka Florence — Lecz jeśli Charlotta jest do niej

podobna, to nie dziwię się, że Edward jej nie lubi.

A więc ojciec jej nie lubi! Charlotta westchnęła. Zawsze to podejrzewała, ale gorzko było

wiedzieć o tym na pewno. Myślała, że po prostu nie był w stanie interesować się niczym oprócz
górskich wspinaczek. Teraz wyglądało na to, że miała z tym związek Wiadoma Osoba!

Charlotta wiedziała, że nie jest podobna do swojej matki. Nie widziała żadnej fotografii

mamy, ale słyszała, że była mała, drobna i złotowłosa. Charlotta chciałaby tak wyglądać. Nie
pamiętała jej właściwie. Przechowała w pamięci tylko sen o niej. Był to piękny sen, w którym
znajdowała się wraz z matką w jakimś cudownym miejscu. Charlotta nigdy nie zapomniała
tego miejsca — zawsze za nim tęskniła. Stary dom zwracał się frontem ku morzu, po którym
przepływały statki. Były tam również jodłowe lasy i wzgórza otulone mgłą. Od morza wiało
słone, chłodne powietrze. Odpoczynek, spokój, cisza. Na półce siedziała śliczna porcelanowa
dama w błękitnych pantofelkach, ze złoconą szarfą i czerwoną różą w złotych, porcelanowych
włosach.

Matka była tam razem z nią. Charlotta miała co do tego absolutną pewność, choć wszystko

inne, jak to bywa ze snami, pamiętała jak przez mgłę. Charlotta miała dziwne uczucie, że gdyby
tylko trafiła w to miejsce, odnalazłaby również matkę. Jednak to nieprawdopodobne, aby nawet
czarownica Penny potrafiła przenieść się w miejsce ze snu.

Postanowiła wymknąć się tego popołudnia, kiedy wszyscy szykowali się na przyjęcie.

Ciągle urządzali przyjęcia. Zasadą rodziny Laurence’ów było: „Jedzmy, pijmy i weselmy się”.
Charlotta nienawidziła przyjęć w ogóle, a tego właśnie szczególnie, ponieważ zapowiedziano
żywe obrazy, w których miała wziąć udział i nosić na głowie błyszczącą, papierową koronę.
Nie wiadomo czemu, myśl o tej błyszczącej, papierowej koronie budziła w niej
nieprzezwyciężoną odrazę.

Miała nadzieję, że uda jej się zniknąć niepostrzeżenie wśród zwykłej w takich wypadkach

bieganiny i rozgardiaszu, ale pani Barrett odkryła te zamiary i zapytała, dokąd idzie.

— Na poszukiwanie szczęścia — odpowiedziała z powagą i prostotą. Musiała wyznać

prawdę. Pani Barrett wpatrywała się w nią ze zdumieniem.

— Nie wiem, skąd bierzesz takie pomysły. Każde inne dziecko chciałoby pomagać w

przygotowaniach do przyjęcia. Spójrz tylko, jak wspaniale bawią się przy tym twoi kuzynowie.

Zapewne tak było. Wszyscy biegali gorączkowo tam i z powrotem, ciągnąc i przesuwając

meble.

Tak działo się nieprzerwanie. Nic nie pozostawało na swoim miejscu dłużej niż tydzień. Gdy

tylko przywykło się do tego, że jakaś rzecz gdzieś stoi, ciotka Florence albo Susette wpadały na
pomysł, że będzie lepiej przenieść ją w jakieś inne miejsce i po hałaśliwej wymianie zdań
dokonywały zmiany. Każde przyjęcie stanowiło świetny pretekst do tego, żeby wszystko
poprzestawiać.

Charlotta jak zwykle nic nie odpowiedziała na uwagi pani Barrett. To jeszcze jeden z jej

niemiłych zwyczajów. Po prostu otworzyła drzwi i zamknęła je cicho za sobą. Nie było łatwo
dokonać tego bez hałasu, bo wszystkie drzwi w tym domu zamykały się z głośnym trzaskiem.
Jakoś jednak się udało.

Przez moment stała na ganku, oddychając z ulgą. Zostawiła za sobą hałas i ruch. Edith i

Susette kłóciły się głośno na korytarzu, w bibliotece grało na cały regulator radio, Jim walił w
pianino, żeby zmusić do wycia grubego psa, co mu się powiodło. Charlotta zatkała uszy
palcami i pobiegła ścieżką. Ponad nią rozpościerało się szare, spokojne, jesienne niebo, a przed

background image

nią szara, rzadko uczęszczana droga. Charlotta nagle poczuła się lekko, jakby ktoś ją zamienił
w jaskółkę. Wyruszyła z domu, była sama i zamierzała odnaleźć matkę.

*


Dom czarownicy Penny — mały i szary — stał pół mili na zachód od miasteczka, przytulony

do stromego wzgórza, które wznosiło się tuż za stawem. Brama wisiała luźno na zawiasach.
Dom był stary i zaniedbany, miał połatany dach i wypaczone parapety. Charlotta pomyślała, że
zawód czarownicy nie jest zbyt opłacalny.

Na moment się zawahała. Nie należała do nieśmiałych, ale czuła odrobinę strachu. Potem

pomyślała o pani Barrett, bujającej się energicznie w fotelu i trajkoczącej wiecznie wysokim,
wesołym tonem. — Matka jest zawsze taka pogodna — mawiała ciotka Florence. Charlotta
zadrżała. Żadna czarownica nie może być gorsza. Zastukała do drzwi.

Wewnątrz domku ustał turkot. Czy przeszkodziła czarownicy w jakimś zaklęciu? Usłyszała

kroki kogoś schodzącego po schodach. Potem otworzyły się drzwi i stanęła w nich czarownica
Penny. Charlotta utkwiła w niej badawczy wzrok.

Czarownica była siwa jak gołąb, miała szeroką, różową twarz i maleńkie czarne oczka

tkwiące głęboko w fałdkach tłuszczu. Dziewczynce wydawało się, że wygląda zbyt wesoło jak
na czarownicę. Bez wątpienia istniały jednak różne rodzaje czarownic. Wielki czarny kocur o
ognistych, złotych oczach siedzący za nią na schodkach z pewnością wyglądał tak, jak
powinien.

— A więc, kim jesteś i czego chcesz ode mnie? — odezwała się nieco ochryple czarownica.
Charlotta nie traciła słów ani czasu: — Nazywam się Charlotta Laurence i przyszłam prosić,

by pani znalazła mi matkę. O ile pani jest czarownicą. Czy to prawda, że pani nią jest?

Wygląd czarownicy Penny nagle się zmienił. Stała się bardziej tajemnicza.
— Sza, dziecko! — szepnęła. — Nie mów o czarownicach w świetle dnia. Nie wiadomo, co

może się przytrafić!

— Ale czy to prawda? — nalegała Charlotta. Jeżeli Penny nie jest czarownicą, nie warto

dalej z nią rozmawiać.

— Oczywiście, że jestem czarownicą. Ale wejdź, wejdź. Nie znajdę ci przecież matki na

progu. Najlepiej chodź prosto na górę. Tkam właśnie obrus dla elfów. Wszystkie czarownice z
okolicy obiecały zrobić po kawałku. Biedne, małe, nieporadne stworzenia zostawiły w zeszły
wtorek obrusy na mrozie i zupełnie je zniszczyły. Ale nie mogę tracić ani chwili, jestem w tyle
za innymi czarownicami! Wybacz, że będę pracować, podczas gdy ty opowiesz mi o swoich
kłopotach. Tkam materiał dla samej królowej elfów. Jej wysokość będzie miała kwaśną minę,
jeśli nie skończę na czas.

Charlotta pomyślała, że warsztat tkacki czarownicy Penny jest zbyt wielki i niezgrabny, aby

tkać na nim obrusy dla elfów, a tkanina przypomina pospolitą flanelę. Z pewnością jednak
czarownice mają swoje sposoby, by omamić wzrok zwykłych śmiertelników. Kiedy Penny
skończy robotę, wypowie nad nią zaklęcie i flanela stanie się prześliczną materią o pajęczej
lekkości.

Czarownica wróciła do pracy, a Charlotta usiadła na stołeczku obok niej. Znajdowały się na

pięterku, z jednym zasnutym pajęczynami oknem i brudnym sufitem, z którego zwisał suszony
wrotycz i krwawniki. Kot powędrował za nimi i usiadł na najwyższym stopniu schodów, skąd
wpatrywał się w Charlottę. Jego oczy lśniły niesamowicie w półmroku.

— No, opowiedz swoją historię — odezwała się Penny. — Mówisz, że nazywasz się

Charlotta Laurence i chcesz mieć matkę. Twoim ojcem jest, jak przypuszczam, Edward
Laurence.

background image

— Tak, ale on wyjechał na Zachód, aby wędrować po górach — wyjaśniła Charlotta. —

Zawsze tego chciał, lecz mama umarła, kiedy miałam trzy lata, i dopóki byłam mała, nie mógł
mnie zostawić. Teraz skończyłam osiem lat, więc pojechał.

— I zostawił cię z wujem Tomem i ciotką Florence. Tak, słyszałam o tym. Kot twojej ciotki

Florence opowiedział mi tę historię na ostatnich tańcach czarownic. Twoja ciotka jest zbyt
dystyngowana, żeby zadawać się z nami i nie wie nawet, gdzie bywa jej kot. Nie jesteś podobna
do rodziny Laurence’ów. Nie masz takich roześmianych ust jak twój ojciec. Twoje usta są
dumne jak u babki Jasper. Czy widziałaś ją kiedyś?

Charlotta potrząsnęła głową. Nie wiedziała nic o babce Jasper oprócz tego, że istnieje, ale

usłyszała wreszcie, kim jest Wiadoma Osoba.

— Nie, na pewno jej nie widziałaś. Była wściekła na twoją matkę, że wyszła za Neda

Laurence’a. Mówiono, że nie zamierzała jej tego nigdy wybaczyć i nigdy nie postawiła nogi w
domu córki. Ty jednak masz jej usta, czarne włosy i duże oczy. A jakie małe uszy! I znamię na
szyi. To znamię czarownic. Posłuchaj no, dziecko, czy nie chciałabyś zostać czarownicą? To o
wiele łatwiejsza praca niż ta, którą dałaś mi do wykonania. Zastanów się, jak przyjemnie
byłoby polatać na miotle.

Charlotta już myślała o lataniu ponad wieżami i wierzchołkami jodeł w nocy, ale odparła: —

Uważam, że jestem za młoda na czarownicę.

Oczy Penny zabłysły. — Ależ dziecko, to właśnie młode czarownice mają najwięcej mocy.

Nie każda może być czarownicą. Jest nas tak niewiele, że aż nie do wiary. Nie będę jednak
nalegać. Chcesz, żebym znalazła ci matkę?

— Bardzo proszę. Nita Gresham ma nową matkę, więc i ja mogłabym mieć!
— Prawdziwą matkę trudno znaleźć. Może jednak da się coś załatwić. Masz szczęście, że

jest teraz właściwa faza księżyca. W przyszłym tygodniu nie mogłabym nic dla ciebie zrobić.
Pamiętaj jednak dziecko, że nie obiecuję ci niczego na pewno. Jest niewielka szansa… skoro
masz usta takie jak twoja babka. Gdybyś była podobna do ojca, Penny nie pomogłaby ci zdobyć
matki. Podobieństwo do niego na nic by się nie przydało.

Penny zachichotała — Jaką matkę chciałabyś mieć?
— Spokojną. Taką, która nie śmieje się zbyt wiele i nie zadaje za dużo pytań.
Czarownica potrząsnęła głową.
— To rzadkość. Trzeba trochę poczarować. Zaraz… — Penny rzuciła czółenko, pochyliła

się i wyjęła garść rodzynków z pudełka obok warsztatu tkackiego. — Wrzuć je do brzuszka, a ja
tymczasem trochę pomyślę…

Charlotta z rozkoszą zajadała rodzynki, podczas gdy czarownica tkała powoli i z namysłem.

Nie odezwała się, dopóki Charlotta nie skończyła ostatniego rodzynka.

— Przyszło mi do głowy — powiedziała czarownica — że gdybyś tak weszła na to rozległe

wzgórze, a potem zeszła z niego i obróciła się trzy razy wokół siebie, ani mniej, ani więcej,
znajdziesz drogę prowadzącą na zachód. Idź nią prosto, kierując się węchem, aż dojdziesz do
bramy, za którą jest ścieżka do portowego nabrzeża. Obróć się jeszcze trzy razy… Jeśli o tym
zapomnisz, możesz wypatrzyć sobie oczy, a i tak żadnej matki nie zobaczysz. Potem zejdź
ścieżką do kamiennego domku z drzwiami czerwonymi jak koci języczek. Zastukaj trzy razy do
drzwi. Jeśli jest dla ciebie jakaś matka na tym świecie, to tam ją znajdziesz. To wszystko, co
mogę dla ciebie zrobić. Charlotta zerwała się szybko.

— Bardzo dziękuję. Wygląda na to, że trzeba będzie przejść dobry kawał drogi, więc

powinnam już wyruszyć. Ile mam pani zapłacić?

Penny znów zachichotała: widocznie coś bardzo ją rozbawiło.
— A ile masz? — zapytała.
— Jednego dolara.
— Skąd go masz?

background image

Charlotta pomyślała, że czarownice nie są zbyt uprzejme. Jeśli jednak już weszło się z nimi

w konszachty…

— Pani Beckwith dała mi przed wyjazdem.
— Jak to się stało, że nie wydałaś go na lody i słodycze?
— Lubię wiedzieć, że mam parę groszy w rezerwie — powiedziała z powagą Charlotta.
Penny zachichotała po raz trzeci. — Jakbym słyszała twoją babkę. Jesteś Laurence tylko z

nazwiska, nic więcej z nich w tobie nie ma. Zatrzymaj sobie tego dolara. Masz na szyi znamię.
Nie możemy brać pieniędzy od nikogo ze znamieniem. To jest sprzeczne z naszymi regułami.
A teraz biegnij, bo robi się późno.

— Bardzo jestem pani wdzięczna — odparła Charlotta, wrzucając pieniądz z powrotem do

kieszeni i wyciągając szczupłą, brązową rękę.

— Jesteś dobrze wychowanym dzieckiem, nie ma co — zauważyła czarownica.
Penny stała na zapadniętym progu domu i patrzyła, jak mała, smukła figurka znika na

horyzoncie.

— Zastanawiam się, czy postąpiłam właściwie, ale ona nigdy nie przystosuje się do

Laurence’ów z tym ich ciągłym terkotaniem. Niech tylko stara pani ją zobaczy!

Kiedy Charlotta znikła za zakrętem drogi, Penny powiedziała coś dziwnego jak na

czarownicę: — Niech cię Bóg błogosławi, maleńka!

*


Charlotta szła wytrwale, nie tracąc nadziei. Gdy wchodziła na wzgórze, niebo poszarzało i

wiatr stał się chłodniejszy. Ze szczytu nieoczekiwanie roztoczył się przed nią zapierający dech
widok wielkiej, szarej zatoki, po której ścigały się przykryte białymi grzywami fale. Za
piaszczystą łachą znajdowała się jeszcze rozleglejsza szarość. Wiedziała, że to musi być morze.
Przez chwilę stała zachwycona. Nigdy wcześniej nie widziała portu, choć mówiono, że jest w
pobliżu. Czy na pewno nie widziała? Nagle świat zawirował wokół niej i przypomniała sobie
sen. We śnie widziała ten port, wielkie fale pędzące do brzegu, czarne kruki przycupnięte na
płotach wokół pól i białego ptaka na tle ciemnego nieba.

Charlotta zeszła ze wzgórza i z powagą obróciła się trzy razy wokół siebie. Pachnący

morzem wiatr dmuchnął od drogi po lewej stronie. Pewnie o to chodziło czarownicy, kiedy
mówiła o kierowaniu się węchem. I rzeczywiście, po chwili trafiła do bramy i trawiastej,
wyboistej dróżki wiodącej wzdłuż łagodnego zbocza w dół do portu. Charlotta znów obróciła
się trzy razy. Jeśli nie znajdzie matki na końcu tej drogi, to na pewno nie z tej przyczyny, że nie
dopełniła skrupulatnie jakiejś części rytuału.

W połowie drogi napotkała szary, kamienny dom z drzwiami jak koci języczek, dom tak

stary i szary, że stał się prawie częścią wzgórza. Miał wygląd pełen godności i spokoju, jakby
nie obawiał się niczego ze strony wiatru i deszczu.

Charlotta poczuła drżenie kolan. Dotarła do celu — czy w tym domu jest dla niej matka?

Czarownica nie była wcale o tym przekonana. Powiedziała tylko, że jest pewna szansa.
Zaczynało padać, port widziała niewyraźnie jak za mgłą. Wkrótce zrobi się ciemno. Zadrżała,
zebrała całą odwagę i zapukała do czerwonych drzwi.

Nie usłyszała odpowiedzi. Poczekała chwilę, obeszła dom i stanęła przed kuchennymi

drzwiami. Też były czerwone. Znów zapukała.

Drzwi się otworzyły. Charlotta poczuła bolesne rozczarowanie. To nie matka — zbyt stara

na matkę. Wysoka, chuda, o sympatycznej twarzy, która mogłaby być twarzą mężczyzny.
Miała siwiejące włosy, gęste brwi i jasne, szare oczy. Charlotta nigdy jej nie widziała, ale miała
dziwne wrażenie, że tę twarz już skądś zna.

background image

— Kim jesteś? — zapytała staruszka, ani uprzejmie, ani nieuprzejmie, lecz w prosty,

bezpośredni sposób, który sprawił, że Charlotta odpowiedziała szczerze. — Jestem Charlotta
Laurence. Byłam u Penny, czarownicy, żeby zapytać, czy nie mogłaby znaleźć dla mnie matki i
kazała mi tu przyjść.

Staruszka stała nieruchomo przez długą chwilę, tak się przynajmniej Charlotcie zdawało.

Potem cofnęła się i powiedziała: — Wejdź.

Charlotta rozejrzała się po wybielonej kuchence. Z rozczarowaniem spostrzegła, że nie było

w niej nikogo. Na podłodze leżał duży, ciemnoczerwony chodnik z trzema czarnymi kotami.
Koty patrzyły żółtymi oczami z wełny, które mimo deptania po nich przez wiele lat miały wciąż
koci wyraz i żywy kolor. Piec był wielki, a jego drzwiczki otwierały się tak szeroko, że mógł
służyć jako kominek. Szerokie, niskie okno wychodziło na port. Na stole leżał obrus w biało —
czerwoną kratkę i półmisek pełen czegoś, co dziewczynce po długim spacerze cudownie
zapachniało.

— Właśnie siadałam do kolacji — powiedziała starsza pani. — Coś mi mówiło, że będę

miała towarzystwo, więc ugotowałam trochę więcej. Zdejmij czapkę i płaszcz i siądź przy stole.

Charlotta usiadła w milczeniu. Starsza pani odmówiła modlitwę. Charlotcie się to

spodobało. Dostała ogromną porcję dobrze przysmażonego bekonu i naleśników polanych
syropem klonowym i zabrała się do jedzenia. Jeszcze nigdy w życiu nie była tak głodna i nic tak
jej nie smakowało jak ten bekon i naleśniki. Deszcz i wiatr rozhulały się na dobre, piec żarzył
się czerwienią w półmroku, a spokój i ciepło starej kuchni cudownie kontrastowały z szalejącą
na zewnątrz wichurą. Niebiańsko było tak jeść w ciszy, nie być zmuszoną do rozmowy i
śmiechu, skoro nie ma się na to właśnie ochoty. Charlotta pomyślała o hałaśliwych posiłkach w
domu ciotki Florence, gdzie wszyscy bez końca rozmawiali i śmiali się… Ciotka Florence
lubiła „wesołe posiłki”.

Jak dotąd nie znalazła co prawda matki, ale trzeba okazać cierpliwość. W tym domu nie było

to trudne. Charlotta poczuła, że lubi ten dom i czuje się w nim u siebie. Nie była tu obca i ta
kobieta nie wydawała się kimś obcym. Charlotta zastanawiała się, gdzie widziała już takie
oczy. Widywała je wielokrotnie, lecz przed wielu laty. Chciała zobaczyć wszystko, co się kryje
w tym domu. Nie chodziło jej o meble ani dywany, ale o listy w starych pudłach na strychu,
wypłowiałe fotografie i ubrania w starych kufrach. Westchnęła ze szczęścia. Stara pani nie
zapytała jej, dlaczego westchnęła i to też było cudowne.

Po kolacji starsza pani — Charlotta spostrzegła, że nie jest bardzo stara, tylko siwe włosy

sprawiają takie wrażenie — usadowiła Charlottę w fotelu przy piecu, żeby ogrzała sobie stopy
na ciepłej podłodze, a sama zabrała się do zmywania naczyń. Jej cień skakał to tu, to tam po
suficie i ścianach kuchni. Wyglądała bardziej na czarownicę niż Penny. Ta kobieta nie była
jednak czarownicą. Charlotta nie miała co do tego żadnych wątpliwości.

Kiedy starsza pani odstawiła naczynia do narożnej szafki z oszklonymi drzwiczkami i

półkami wyłożonymi białym, wycinanym jak koronka papierem, zapaliła lampę, wyjęła druty,
wełnę i usiadła przy stole.

— Więc nazywasz się Charlotta Laurence. Twoim ojcem jest zapewne Edward Laurence.
Charlotta kiwnęła twierdząco głową.
— Gdzie on jest?
— Wyjechał do Brytyjskiej Kolumbii, by wspinać się po górach, a mnie posłał do ciotki

Florence, żebym u niej mieszkała, kiedy jego nie będzie.

— Na jak długo wyjechał?
— Na całe lata — odpowiedziała Charlotta obojętnie.
Starsza pani zrobiła dwa rządki pończochy, zanim znów zaczęła rozmawiać.
— Czy podoba ci się u ciotki Florence?

background image

— Nie. Jest zbyt głośno i uczuciowo — odparła z powagą Charlotta. Starsza pani odłożyła

robótkę i uważnie wpatrywała się w dziewczynkę. Na jej twarzy pojawił się dziwny wyraz,
jakby miała się roześmiać, a gęste, czarne brwi drgnęły.

— Czy twoja ciotka wie, gdzie jesteś?
Charlotta potrząsnęła głową.
— Nie sądzisz, że będzie się martwić? Dziś na pewno nie wrócisz z powodu burzy.
— Ona zawsze jest czymś zmartwiona — zauważyła Charlotta tak, jakby to niewiele

znaczyło. Nikt się nią zbytnio nie przejmował. Ponadto w tym domu było jej bardzo dobrze.
Nigdy jeszcze nie znalazła się w miejscu i towarzystwie, które tak bardzo by jej odpowiadały.
Brakowało tylko matki. Było cicho, ciepło i spokojnie. W piecu trzaskało drewno, szyby
skrapiał deszczyk, wiatr groźnie pomrukiwał i warczał, lecz nie mógł dostać się do wnętrza
dzielnego domku.

— Jakoś żadna z nas nie ma ochoty dziś wiele mówić — powiedziała starsza pani.
— Nie, ale myślę, że stanowimy dla siebie miłe towarzystwo — odparła Charlotta.
Tym razem starsza pani otwarcie wybuchnęła śmiechem. — Też o tym pomyślałam!
Minęła długa, cudowna chwila, po której Charlotcie zaczęła się kiwać głowa, a wytarte

stopami czarne koty zaczęły truchtem biegać w kółko po dywaniku.

— Prawie zasypiasz. Lepiej idź do łóżka. Czy boisz się spać sama? Bać się?! Charlotta

uwielbiała spać sama, a nigdy jej na to nie pozwalano u ciotki Florence. Nie miała nawet
stałego pokoju, bo przenoszono ją ciągle z miejsca na miejsce. Tutaj chrapała pani Barrett, tam
była kopiąca Jenny, gdzie indziej Edith albo Susette, które się nad nią rozczulały.

— Lubię spać sama — odparła.
Starsza pani napełniła niebieską gumową butelkę gorącą wodą z parującego czajnika i

zapaliła świecę w niebieskim porcelanowym świeczniku. Poprowadziła Charlottę przez duży
pokój, w którym stało tylko kilka prostych mebli. Można było się w nim poruszać bez
potrącania czegokolwiek. Nie był zagracony pluszowymi kanapami czy złoconymi bibelotami,
lecz pełno w nim było roztańczonych, przyjaznych cieni rzucanych przez świece. Charlotta
miała wrażenie, że ten pokój nigdy się nie śpieszył. Potem weszły po czarnych, błyszczących
stopniach na górę, do sypialni z łóżkiem przykrytym różową kapą z falbanką. Starsza pani
postawiła świecę na biurku, odkryła pościel i włożyła do łóżka błękitną butelkę.

— Mam nadzieję, że będzie ci ciepło. Dobranoc — powiedziała.
W jej twarzy była jakaś łagodność. Charlotta odważyła się zadać pytanie: — Mogłaby mi

pani powiedzieć, czy znajdę tutaj matkę?

— Zajmiemy się tym rano — odparła starsza pani, wychodząc i zamykając brązowe drzwi

na wielką, mosiężną klamkę.

Charlotta rozejrzała się po pokoju. Bardzo jej się spodobał. Był to pokój, który dał się lubić.

Tego była pewna. Na podłodze leżał pluszowy dywanik w wielkie, miękkie róże i paprocie, w
oknach wisiały perkalowe zasłony w kwiatki, był też biało — niebieski dzbanek na wodę i
miska do mycia. Wszystko w tym pokoju jej odpowiadało.

Na ścianie ponad stołem wisiała fotografia dziewczynki w staromodnej sukience —

dziewczynki niewiele starszej od Charlotty. Wyglądała bardzo słodko i niewinnie, z bufiastymi
rękawami i wielką kokardą we włosach. Charlotta czuła, że ją zna.

I wtedy zobaczyła ją, porcelanową damę w niebieskich pantofelkach i złotej szarfie, z

niewiędnącą, czerwoną różą w złotych włosach, siedzącą na maleńkiej zdobionej falbankami
półeczce w rogu… porcelanową damę ze snu. Nie mogło być żadnej wątpliwości. Przebywała
tu już kiedyś i to nie we śnie, ale w rzeczywistości. I była z nią matka.

Charlotta położyła się do łóżka, czując się jak u siebie w domu. Kiedy rano obudziły ją

potoki słonecznego światła padające na łóżko, starsza pani stała pochylona nad nią.

— Czy to fotografia mamy? — były to pierwsze słowa, które Charlotta wypowiedziała.

background image

— Tak, to jej pokój. Nie jesteś tu po raz pierwszy, dziecko. Czy pozostało ci jakieś

wspomnienie?

— Tak, ale aż do wczorajszego wieczoru sądziłam zawsze, że to był sen. Mama

przychodziła tu ze mną, prawda?

— Tak. Jestem twoją babką. Nazywam się Elizabeth Jasper. Nie mogłam zaakceptować

człowieka, którego poślubiła twoja matka. Ludzie powiedzą ci, że nigdy jej nie wybaczyłam.
To nonsens. Prawda, że nigdy nie przekroczyłam progu domu Laurence’ów. Ona jednak
odwiedzała i przyprowadzała ciebie. Po okresie oddalenia znów się zbliżyłyśmy. Wkrótce
potem zmarła. Nie potrafiłam zmusić się do tego, żeby nawiązać kontakt z twoim ojcem.
Widzę, że popełniłam błąd. Nie powinnam pozwolić, żeby wychował cię w nienawiści do
mnie.

— Ależ on tego nie zrobił. Po prostu nigdy o tobie nie mówił —powiedziała Charlotta,

siadając na łóżku. Wiedziała już, że nie znajdzie nowej matki, ale nie była rozczarowana. Czuła
bliskość swojej własnej matki. Pokój, dom, były jej pełne.

— Judyta Penny posłała cię tu, żebyś znalazła matkę. Nie na darmo nazywają ją czarownicą.

Przykro mi, że nie mam dla ciebie matki. Czy myślisz, że babka ci wystarczy?

Charlotta nagle zrozumiała, gdzie tak często widywała oczy babki. W lustrze. Poczuła się

tak szczęśliwa, że mogłaby skakać.

— Czy mogę zamieszkać z tobą tutaj? — szepnęła. Babka skinęła głową.
— Dzwoniłam wczoraj do twojej ciotki, kiedy poszłaś spać i powiedziałam jej, gdzie jesteś.

Powiedziałam, że być może tu zostaniesz. Nie wyglądało na to, by miała coś przeciw temu.

— O, z pewnością nie. Babciu, tu jest tak cicho!
Babka skinęła głową. — Jesteśmy do siebie podobne nie tylko wyglądem. Ależ mnie

przestraszyłaś wczoraj wieczorem, gdy otworzyłam ci drzwi. Sądziłam, że widzę ducha
dziecka, którym byłam pięćdziesiąt lat temu.

— Babciu — zapytała ciekawie Charlotta. — Czy Penny jest rzeczywiście czarownicą?
— Jeżeli nie, to powinna nią zostać — odparła babka.

background image

H

ISTORIA PEWEGO PRZESTĘPSTWA


Było bezwietrzne, upalne przedpołudnie. Dan Phillips łowił pstrągi w jednej z zatoczek

stawu Carleton. Tutaj, w zatoczce było nieco chłodniej niż na środku lustra wody. Wysokie
brzozy i wierzby rosnące na spadzistych brzegach rzucały chłodne, zielone cienie,
odgradzające go od palącego blasku słońca. Przez zadrzewione zbocza od czasu do czasu
przebiegały zabłąkane powiewy wietrzyka, brzozowe listki szeleściły lekko i przyjemnie.

Na środku stawu szklista woda połyskiwała w gorącym słońcu. Nie marszczył jej najlżejszy

powiew wiatru. Po drugiej stronie stawu, delikatne, perłowe odcienie horyzontu, zamazywał
dym z wysokich kominów fabryki. Jej właścicielem był pan Walters, do którego należał staw i
przylegające doń tereny.

Pan Walters był nieomal obcy w Carleton. Dopiero niedawno odkupił fabrykę od

spadkobierców poprzedniego właściciela, lecz kierował nią już wystarczająco długo, aby
zyskać opinię człowieka surowego i nieugiętego w interesach.

Kilku pracowników, zwolnionych przez niego z niewystarczających, według nich,

powodów, przyczyniło się do stworzenia przekonania, że jest człowiekiem niesprawiedliwym,
samowolnym, bezlitosnym dla wszystkich, którzy dopuścili się jakiegoś uchybienia i
nietołerancyjnym wobec najlżejszych przejawów naruszenia jego żelaznych reguł.

Dan Phillips był nad stawem od wschodu słońca. Pstrągi dobrze brały wcześnie rano, lecz w

miarę upływu dnia, gdy robiło się coraz goręcej, przestały brać przynętę i od pół godziny Dan
nie złowił ani jednego.

Miał ich jednak sporą wiązkę i z satysfakcją patrzył na ryby, wiosłując do brzegu w swojej

małej, niezbyt szczelnej łódeczce.

— Niezła zdobycz — monologował. — Najlepsza tego lata. Ten duży cętkowany musi

ważyć prawie funt. Ależ z niego okaz. W hotelach dostanę na pewno dobrą cenę. Wrócę na
obiad do domu i zaraz potem pójdę je sprzedać. Zdążę jeszcze raz spróbować przed zachodem
słońca. Uff, jak gorąco! Muszę zerwać bukiet niebieskich irysów dla Elli May. Są naprawdę
prześliczne!

Przywiązał swoją łódeczkę pod kępą olch, zebrał bukiet fioletowych lilii o jedwabistych

płatkach i ruszył do domu, wesoło gwiżdżąc i krocząc energicznie leśną ścieżką, wijącą się
wśród dywanów paproci, pod bukami i świerkami, zboczem wzgórza pod górę.

Był piegowatym, opalonym trzynastoletnim chłopcem. Wszyscy sąsiedzi twierdzili, że jest

kuty na cztery nogi, dodając, że nie wiadomo, skąd mu się to wzięło — na pewno nie po ojcu!

Każdy, kto prowadził interesy ze starszym Phillipsem w jego pechowym życiu, określał go

jako niezaradnego i niedbałego. Jednego z tych nieobrotnych lekkoduchów, co to z
zadowoleniem siadają do śniadania, mając bardzo mętne wyobrażenie o tym, skąd wezmą na
obiad.

Kiedy umarł, nikt nie odczuwał jego braku, chyba tylko cierpliwa żona o smutnych oczach.

Dzielnie przyjęła ciężki los i bez wytchnienia trudziła się, żeby utrzymać dwójkę dzieci —
Dana i dziewczynkę dwa lata od niego młodszą, która była bezradną kaleką, cierpiącą na jakąś
odmianę choroby kręgosłupa.

Dan, dojrzały jak na swoje lata, energicznie zaczął rozglądać się za pracą, aby pomóc matce.

Choć wszystkie jego wysiłki, żeby dostać stałą pracę, skończyły się niepowodzeniem, ciągle
był gotowy do usług i zarabiał wiele drobnych kwot, wykonując różne prace we wsi oraz
pomagając rolnikom w Carleton w siewie i zbiorach.

Od dwóch lat jednak najlepsze dochody miał ze stawu z pstrągami. Poprzedni właściciel

pozwolił łowić w nim wszystkim, którzy chcieli. Dan uczynił z tego prawdziwy interes,
sprzedając pstrągi w wielkich hotelach w Mosąuito Lakę. Miasteczko to, mimo nieatrakcyjnej

background image

nazwy, kojarzącej się z komarami, było popularną miejscowością wypoczynkową, więc Dan
zawsze znajdował gotowy rynek dla swojej zdobyczy.

Kiedy pan Walters odkupił posiadłość, jakoś nigdy nie przyszło Danowi do głowy, że nowy

właściciel może nie być zadowolony z tego, że wszyscy korzystają z prawa połowu w
najlepszym stawie rybnym w okolicy.

Rzecz jasna, Dan często zastanawiał się, dlaczego staw był tak opuszczony tego lata. Nie

mógł sobie przypomnieć, żeby widział nad nim kogokolwiek oprócz siebie. Mimo wszystko nie
przyszło mu na myśl, że był ku temu jakiś określony powód.

Zawsze łowił w chłodnych, cienistych zatoczkach, które, jak pouczało go doświadczenie,

były dla pstrągów najlepsze. Przychodził i odchodził leśną ścieżką, ale nie po to, żeby się
ukrywać. Nie miałby nic przeciw temu, aby widziało go całe Carleton.

Jak dotąd połowy mu się udawały, a ceny w Lakę rosły każdego dnia. Dan był

przedsiębiorczym chłopcem i właściciele hoteli lubili go. Wiedzieli, że zawsze można na nim
polegać. Pani Phillips powitała go na progu domu.

— Zobacz mamo — powiedział z uniesieniem Dan, podnosząc rybę do góry. — Tylko

spójrz na tego! Powinienem dostać dobrą cenę. Zjadłbym teraz obiad, a potem pójdę z nimi do
Lakę.

— To szmat drogi — zauważyła z troską matka. — Jest za gorąco, żeby iść taki kawał.

Możesz dostać udaru. Lepiej poczekaj, aż zrobi się chłodniej. Jesteś blady i chudy.

— Wszystko w porządku mamo — zapewnił Dan wesoło. — Nie przeszkadza mi upał.

Trzeba umieć znosić niewygody. Tylko poczekaj, aż przyniosę pieniądze za te ryby.
Zamierzam łowić dziś jeszcze raz. To ty wyglądasz na zmęczoną. Chciałbym, żebyś nie
musiała tak dużo pracować. Gdybym dostał jakąś stałą pracę, mogłabyś trochę odpocząć. Sam
French powiedział, że pan Walters potrzebuje chłopca do fabryki, ale ja na pewno nie nadałbym
się. Nie jestem dość duży. Może coś się wkrótce pojawi. Kiedy się wzbogacimy, nastaną dla
nas dobre czasy.

Zabrał kwiaty i wszedł do pokoju, w którym leżała jego siostra.
— Zobacz, co ci przyniosłem! — powiedział, wciskając mokre, chłodne pąki w jej

skwapliwie wyciągnięte ręce. — Widziałaś kiedykolwiek coś tak pięknego?

— Och, Dan, są śliczne! Bardzo ci dziękuję! Jeśli wybierasz się dzisiaj do Lakę, proszę,

wstąp do pani Henny i weź dla mnie te szczepki geranium, które mi obiecała. Tylko zobacz, jak
rosną te, które już mam! To różowe będzie niedługo kwitło.

— Przyniosę ci wszystkie szczepki z Lakę, jeśli sobie życzysz. Kiedy będę bogaty, zbuduję

ci wielką cieplarnię i sprowadzę wszystkie kwiaty z całego świata. Będziesz mieszkać i sypiać
wśród bratków. Czy obiad już gotowy, mamo? Łowienie pstrągów wzbudza wilczy apetyt! Co
to za gazeta?

Podniósł ze stołu złożoną gazetę.
— To tylko stary numer gazety Lakę Mosquito — odpowiedziała pani Phillips, stawiając na

stole garnek z ziemniakami i wycierając wilgotną, rozgrzaną twarz rogiem kraciastego,
bawełnianego fartucha. — Letty Mills przyniosła dziś paczkę zawiniętą w nią. Gazeta jest
sprzed czterech tygodni, ale zatrzymałam ją, żeby poczytać, jeśli znajdę czas. Rzadko
widujemy teraz jakieś gazety. Nie przeglądałam jej jeszcze. Danny, co się stało na miłość
boską?

Dan otworzył gazetę, nagle wydał stłumiony okrzyk i zbladł, wpatrując się osłupiały w kartę

przed sobą.

— Popatrz, mamo — powiedział zdławionym głosem, kiedy zaniepokojona podeszła i

spojrzała mu przez ramię. Oto co przeczytali:


Ogłoszenie

background image

Każdy, kto od daty ogłoszenia spróbuje łowić ryby w stawie będącym moją własnością,

będzie ścigany sądownie. i lipca

H. C. Walters


— Och, Danny, co to oznacza?
Danny podszedł do drzwi od pokoju Elli May i zamknął je, zanim udzielił odpowiedzi. Jego

twarz była blada, a głos drżał.

— Co znaczy? No cóż, mamo, to tylko znaczy, że przez całe lato kradłem pstrągi pana

Waltersa. Kradłem. Właśnie tak.

— Och, Danny, ale przecież ty nie wiedziałeś.
— Nie, ale powinienem pamiętać, że on jest nowym właścicielem i zapytać go. Nie

pomyślałem o tym. Mamo, co znaczy „ścigany sądownie”?

— Nie wiem dokładnie, ale jeśli tak jest, to trzeba zrobić jedno: musisz pójść prosto do pana

Waltersa i opowiedzieć mu o tym.

— Nie mam odwagi. To strasznie surowy człowiek. Ojciec Sama Frencha mówi…
— Nie wierzyłabym ani w jedno słowo ojca Sama o panu Waltersie! — oświadczyła

stanowczo pani Phillips. — Ma do niego urazę, bo został zwolniony przezeń z pracy. Poza tym,
Danny, to jedyna słuszna rzecz, jaką można zrobić. Wiesz o tym. Jesteśmy biedni, ale nigdy nie
oszukiwaliśmy nikogo.

— Tak, wiem — powiedział Dan odważnie. — Oczywiście, pójdę zaraz po obiedzie.

Przestraszyłem się w pierwszej chwili. Powiem ci, co zrobię. Oczyszczę ładnie te pstrągi,
zabiorę je do pana Waltersa i powiem, że jeśli tylko da mi czas, zwrócę mu do centa to, co
zyskałem na sprzedaży pstrągów tego lata. Może mi daruje, kiedy się dowie, że nie wiedziałem
o ogłoszeniu.

— Pójdę z tobą, Danny.
— Nie, mamo, pójdę sam. Nie musisz iść ze mną — powiedział bohatersko. Pomyślał, że

jego matka ma dość kłopotów. Nie będzie narażał jej na ciężką przeprawę z surowym
właścicielem fabryki. Sam stawi czoła lwu w jego jaskini.

— Nie mów nic Elli May o tym. To by ją zmartwiło. Nie płacz mamo, wszystko będzie

dobrze. Zjem obiad i zaraz wyruszę.

Zjadł szybko obiad, potem dokładnie oczyścił pstrągi, włożył je do długiego koszyka,

przykrył liśćmi rabarbaru i wyruszył w drogę z udawaną wesołością, daleką od jego
rzeczywistego nastroju.

Ledwo minął bramę, gdy nadszedł, powłócząc nogami, wysoki, grubokościsty młodzieniec,

o przymilnym uśmiechu i chytrym spojrzeniu. Nowo przybyły poufale skinął głową Danowi.

— Cześć, synku. Idziesz do Lakę ze zdobyczą, co? Usmażysz się, zanim tam dotrzesz.

Zostanie z ciebie tylko skwarek.

— Nie idę do Lakę. Idę do fabryki, zobaczyć się z panem Waltersem.
Sam French gwizdnął przeciągle ze zdziwienia.
— Co cię tam niesie? Nie myślisz chyba, że dostaniesz tę posadę, co? Walters nawet by na

ciebie nie spojrzał. Nie chciał widzieć nawet mnie! Nie masz cienia szansy.

— Nie po to idę. Sam, czy ty wiedziałeś, że pan Walters dał ogłoszenie do gazety, że nikomu

nie wolno łowić w stawie tego lata?

— Oczywiście, że tak — stary kutwa! Jest obrzydliwym sknerą, ot co! Sam nigdy nie zbliża

się do stawu. Zupełny pies ogrodnika! Tata mówi…

— Sam, dlaczego nie powiedziałeś mi o tym ogłoszeniu?
— O, rany! To ty nie wiedziałeś? Myślałem, że wszyscy wiedzą, a ciebie uważałem za

najsprytniejszego gościa na tej półkuli. Łowiłeś w zatoczce, gdzie nikt cię nie mógł widzieć i
szedłeś do domu na skróty przez las. Chcesz powiedzieć, że nie wiedziałeś o ogłoszeniu?

— Nie wiedziałem. Czy myślisz, że zbliżyłbym się do tego stawu, gdybym wiedział? Nie

widziałem aż do dzisiaj tej gazety i idę prosto do pana Waltersa, aby wszystko wyjaśnić.

background image

Sam French stanął jak wryty na zakurzonej drodze i wlepił wzrok w Dana z nieukrywanym

zdumieniem.

— Danie Phillips — wykrzyknął. — Czy zupełnie straciłeś rozum? Nie musisz się obawiać,

że cię sypnę. Za bardzo mnie cieszy, kiedy ktoś wyprowadza w pole starego Waltersa, który
uważa się za takiego mądrego.

O rany! Pójść do niego i powiedzieć, że łowiłeś ryby w jego stawie! Przecież on cię wsadzi

do ciupy. Nie wiesz, co to za człowiek. Tata mówi…

— Nieważne, co mówi twój tata. Już się zdecydowałem.
— Dan, ty głupia pało, posłuchaj mnie. Ogłoszenie mówi o ściganiu przez prawo. Danny, on

cię wsadzi do więzienia, albo każe zapłacić grzywnę, albo coś równie okropnego.

— Nic na to nie poradzę — odparł chłopiec zdecydowanie. — Idź stąd i nie próbuj mnie

przestraszyć. Chcę być uczciwy, a jak mogę nim być, jeśli nie powiem panu Waltersowi, że
przez całe lato kradłem jego pstrągi?

— Kradłeś! Trele morele! Myślałem, że rozsądny z ciebie gość, ale widzę, że się myliłem.

Nie zrobiłeś nic złego. Waltersowi nie zabraknie jego pstrągów. Jeżeli jesteś taki skrupulatny,
że nie chcesz więcej łowić, nie musisz, ale teraz zostaw tę sprawę w spokoju i trzymaj język za
zębami. Taka jest moja rada.

— Lecz nie mojej matki. Zamierzam postąpić według jej rady. Nie dyskutuj więcej, muszę

tam pójść.

— Więc idź! — Sam znowu zatrzymał się, pełen obrzydzenia. — Jesteś głupcem, Dan i

dobrze ci tak, jak cię Walters wsadzi do paki, ale ja ci źle nie życzę. Zrobię, co będę mógł dla
twojej rodziny, gdy cię wezmą i zapewnię twoim szczątkom chrześcijański pogrzeb — jeżeli w
ogóle zostaną jakieś szczątki! Cześć, stary! Ucałowania dla Waltersa!

Ta rozmowa nie dodała Danowi odwagi. Jeszcze bardziej wzdragał się na myśl o spotkaniu z

surowym właścicielem fabryki. Kiedy wszedł do biura fabrycznego i drżącym głosem zapytał o
pana Waltersa, jego odwaga wyparowała niemal całkowicie.

— Jest u siebie w biurze — odparł urzędnik — ale bardzo zajęty. Lepiej zostaw u mnie

wiadomość.

— Muszę widzieć się z panem Waltersem osobiście — oznajmił Dan stanowczo, choć drżał

wewnętrznie.

Urzędnik niecierpliwie podniósł się z krzesła i wprowadził Dana do prywatnego biura pana

Waltersa.

— Chłopiec do pana — powiedział krótko i zamknął za sobą drzwi z matową szybą.
Oszołomiony Dan stanął, drżąc przed przerażającym człowiekiem.
Pan Walters pisał przy stole pokrytym stosem pism i papierów. Gdy urzędnik zniknął,

odłożył pióro i zmarszczył brwi. Twarz miał surową, gładko ogoloną, podbródek kwadratowy i
głęboko osadzone, szare oczy. Nie było na nim grama zbędnego ciała, a zachowanie i głos
zdradzały stanowczego, władczego człowieka interesu.

Wskazał na głęboki skórzany fotel i zapytał zwięźle: — Jaki masz do mnie interes,

chłopcze?

Dan wcześniej obmyślił sposób przedstawienia sprawy, ale teraz wszystkie słowa uleciały

mu z pamięci. Miał tylko niejasną, rozpaczliwą świadomość, że musi przyznać się do kradzieży
i powinien zrobić to jak najprędzej. Nie usiadł.

— Proszę pana — zaczął z rozpaczą. — Przyszedłem powiedzieć panu… pana ogłoszenie…

nie widziałem go przedtem… Łowiłem na pana stawie przez całe lato… ale nie wiedziałem…
słowo daję… przyniosłem wszystko, co złowiłem dzisiaj, zapłacę za wszystko… kiedyś.

Przez nieprzeniknioną twarz pana Waltersa przebiegł wyraz zdziwienia i rozbawienia.

Pchnął skórzany fotel do przodu.

background image

— Usiądź chłopcze — powiedział uprzejmie. — Niezupełnie rozumiem twoją nieco

zagmatwaną opowieść. Mówisz, że łowiłeś na moim stawie. Nie widziałeś ogłoszenia w
gazecie?

Dan usiadł nieco bardziej opanowany. Wyznanie zostało zrobione, a on ciągle jeszcze żył.
— Nie, proszę pana. Rzadko widujemy tę gazetę, a nikt mi nie powiedział. Przywykłem do

łowienia tutaj i wydawało mi się, że mogę dalej to robić. Wiem, że powinienem pamiętać o tym,
aby zapytać o pozwolenie, ale naprawdę, nie chciałem kraść pana ryb. Sprzedawałem je w
hotelach. Dziś zobaczyliśmy z mamą ogłoszenie i zaraz przyszedłem. Przyniosłem panu
pstrągi, które złowiłem dziś rano i… proszę nie podawać mnie do sądu, oddam każdego centa
za wszystkie inne… jeśli da mi pan czas.

Pan Walters przycisnął rękę do ust, aby ukryć coś w rodzaju uśmiechu.
— Nazywasz się Dan Phillips, tak? — zapytał pozornie bez związku. — i mieszkasz z matką

wdową Phillips w Carleton Corners, jak słyszałem.

— Tak, proszę pana — odpowiedział Dan, zastanawiając się, skąd pan Walters wie tyle o

nim i czy był to wstęp do postępowania sądowego.

Pan Walters wziął pióro i przysunął do siebie czystą kartkę papieru.
— Cóż, Dan. Dałem to ogłoszenie, ponieważ wielu ludzi łowiących na stawie, nie dbając o

pozwolenie, urządzało obozowiska i pikniki na moim terenie i robiło niemałe szkody. Ja nie
łowię pstrągów, za mało mam na to czasu. Myślę jednak, że ty nie zrobisz żadnych szkód.
Możesz tam dalej łowić. Dam ci pisemne pozwolenie, żeby nie przeszkadzali ci moi ludzie,
jeśli cię kiedyś zobaczą. Co do tych pstrągów tutaj, kupię je od ciebie po cenach
obowiązujących w Mosquito Lake, i nie będziemy o tym więcej wspominać, dobrze?

— Dziękuję panu — wyjąkał Dan. Nie mógł uwierzyć własnym uszom. Wziął od pana

Waltersa karteczkę, którą ten mu wręczył i wstał.

— Chwileczkę, Dan. Jak to się stało, że przyszedłeś z takim wyznaniem? Mogłeś zaprzestać

tego procederu, a ja bym o niczym nie wiedział.

— To nie byłoby uczciwe, proszę pana — powiedział Dan, patrząc mu prosto w oczy.
Zapadło krótkie milczenie. Pan Walters w zamyśleniu bębnił palcami po stole. Dan czekał,

zastanawiając się, o co chodzi.

W końcu właściciel fabryki powiedział nagle: — Jest tu wolne miejsce pracy dla chłopca.

Chcę, żeby ktoś je zajął jak najprędzej. Czy zajmiesz je?

— Panie Walters, ja?! — Danowi wydawało się, że świat przewraca się do góry nogami.
— Tak, ty. Jesteś dość młody, ale obowiązki nie są ciężkie ani zbyt trudne. Uważam, że się

szybko nauczysz. Zdecydowałem, że nie zatrudnię nikogo, dopóki nie znajdę chłopca w pełni
godnego zaufania i uczciwego. Sądzę, że oto go znalazłem. Zwolniłem poprzedniego chłopca,
ponieważ nie przyznał się do drobnego uchybienia, które darowałbym mu, gdyby wyznał
prawdę. Mogę znieść brak kompetencji, ale fałszu lub oszustwa nie będę tolerował —
powiedział tak surowo, że Dan zbladł. — Jestem przekonany, że ty nie będziesz do nich zdolny.
Czy przyjmiesz tę posadę?

— Skoro pan uważa, że mogę, to bardzo chętnie. Będę się starał.
— Wierzę ci. Może więcej wiem o tobie, niż myślisz. Ludzie interesu muszą mieć oczy

otwarte. Możemy więc uznać sprawę za załatwioną. Przyjdź jutro o ósmej rano. Jeszcze jedno.
Pewnie słyszałeś, że jestem niesprawiedliwym i twardym pracodawcą. To pierwsze jest
nieprawdą, a nigdy nie przekonasz się o drugim, jeżeli zawsze będziesz tak prawdomówny i
bezkompromisowy jak dzisiaj. Mogłeś mnie bez trudu oszukać w tej sprawie. To, że tego nie
zrobiłeś, jest najlepszą i jedyną rekomendacją, jakiej mi potrzeba. Zanieś te pstrągi do mojego
domu i zostaw je tam. To wszystko. Do widzenia.

Dan jakoś zdołał, mimo oszołomienia, przejść przez oszklone drzwi i wydostać się na dwór.

Cała rozmowa była dla niego taką niespodzianką, że nie był pewien, czy to wszystko mu się nie
śniło.

background image

— Czuję się, jakbym był kimś innym — powiedział sam do siebie, ruszając rozgrzaną białą

drogą. — Lecz mama miała rację. Będę i trzymał się jej zasad. Ciekawe, co Sam na to powie.

background image

Nota edytorska

Opowiadania zamieszczone w tym zbiorze były po raz pierwszy drukowane w

czasopismach i gazetach kanadyjskich, dziś trudno dostępnych. Poniżej podajemy tytuły
oryginalne, daty i miejsca pierwodruków — w kolejności przyjętej w tomie.


The Girl Who Drove the Cows, „Presbyterian Banner”, October 1908.
Millicent’s Double, „East and West”, December 1905.
Penelope’s Party Waist, „Designer”, March 1904.
Miss Sally’s Company, „Forward”, October 1904.
The Little Black Doll, „Zion’s Herald”, August 1909.
The Fraser Scholarship, „Boys’ World”, April 1905.
Her Own People, „American Messenger”, August 1905, —
The Softening of Miss Cynthia, „Living church”, July 1904.
Charlotte’s Ladies, „Epworth Herald”, February 1911.
Bessie’s Doll, „Western Christian Advocate”, February 1914.
The Running Away of Chester, „Boys’ World”, November 1904.
I Know a Secret, „Good Housekeeping”, August 1935.
Marcellas Reward, „Zion’s Herald”, August 1907.
3ed’s Stroke of Business, „Farm and Fireside”, January 1903.
An hwitation Given on Impulse, „Philadelfia Times”, April 1900.
Charlotte’s Quest, „Family Herald”, January 1933.
A Case of Trespass, „King’s Own”, May 1909.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Montgomery Lucy Maud Takie Jak Ania
Lucy Maud Montgomery Takie jak Ania
LU IV VI Montgomery Lucy Maud Ania 10 Pożegnanie z Avonlea
LU IV VI Montgomery Lucy Maud Ania 09 Opowieści z Avonlea
Montgomery Lucy Maud Ania 10 Pozegnanie z Avonlea
Montgomery Lucy Maud Święta z Anią i inne opowiadania na Boże Narodzenie
Montgomery Lucy Maud Ania Z Avonlea 2
Montgomery Lucy Maud 02 Ania z Avonlea
Montgomery Lucy Maud Blekitny Zamek
Montgomery Lucy Maud Panna młoda czeka
Montgomery Lucy Maud Dziewcze Z Sadu
Montgomery Lucy Maud Czarodziejski Swiat Marigold
Montgomery Lucy Maud Jana ze Wzgórza Latarni
Montgomery Lucy Maud Emilka 02 Emilka dojrzewa
Montgomery Lucy Maud Pat ze srebrnego gaju 02 Pani na srebrnym gaju
Montgomery Lucy Maud Emilka 03 Dorosłe życie Emilki

więcej podobnych podstron