Harry Harrison
Stalowy Szczur i piąta
kolumna
(Przekład: Jarosław Kotarski)
1
Blodgett jest pokojowo nastawioną planetą; słońce świeci tu pomarańczowo, wiatr jest
łagodny, lato miło chłodne, ciszę przerywa jedynie niekiedy daleki odgłos silników, dochodzący
z portu kosmicznego. Bardzo odprężające miejsce. Za bardzo, jak dla kogoś takiego jak ja, kto
przez cały czas powinien być czujny, sprawny i przygotowany na wszystko.
Przyznaję, że gdy zadzwoniono do drzwi, nie byłem w żadnym z wymienionych stanów
ducha. Ciepła woda lała mi się na głowę i wyglądałem jak lekko przytopiony kociak.
- Zajmę się tym - burknęła Angelina na tyle głośno, abym ją usłyszał poprzez szum wody.
Wymamrotałem coś pod nosem i z niechęcią wyłączyłem prysznic. Suszarka dmuchnęła
na mnie subtelnie perfumowanym gorącym powietrzem, powodując kolejną poprawę
samopoczucia; byłem całkowicie pogodzony ze światem i nagi jak noworodek - no, z wyjątkiem
paru drobiazgów, z którymi się nie rozstaję nigdy (dobrowolnie, znaczy się). Życie ma swoje
uroki, stwierdziłem przeglądając się w lustrze. Leciutka siwizna na skroniach dodawała mi nieco
powagi i ogólnie nie miałem żadnych powodów do zmartwień. Poza jednym, który właśnie sobie
uświadomiłem, a który zmroził mnie dokładnie, błyskawicznie usuwając wszystkie inne bzdury:
Angelina zbyt długo bawiła przy drzwiach - coś było nie tak.
Wypadłem do hallu i przez drzwi do ogrodu - dom z przyległościami był pusty. Po chwili
byłem przy bramie - podskakując na jednej nodze na podobieństwo różowej gazeli i wyciągając
pistolet z kabury nad kostką drugiej nogi, wpatrywałem się w Angelinę wpychaną przez dwóch
niesympatycznych typów do czarnego wozu. Zaryzykowałem tylko jeden strzał w opony;
maszyna wyrwała do przodu niknąc w dość gęstym o tej porze ruchu. Zaciskając zęby strzeliłem
w powietrze, aby podziwiający mój brak ubrania mimowolni świadkowie czym prędzej skryli się
po kątach. Udało mi się zachować tyle rozsądku, aby zapamiętać numery odjeżdżającego wozu.
Ledwie znalazłem się z powrotem w domu, wpadło mi do głowy zadzwonić na policję
(jak na dobrego obywatela przystało), ale z uwagi na to, że zawsze byłem bardzo złym
obywatelem, uznałem ten pomysł za bezsensowny. Sprawa należała do mnie i do nikogo innego,
zająłem się więc komputerem. Wduszając kciukiem przycisk identyfikacji, nadałem mój kod
pierwszeństwa, a następnie spytałem o właściciela czarnej maszyny. Nie było to specjalnie trudne
zadanie dla komputera planetarnego, toteż odpowiedź pojawiła się prawie natychmiast.
Spowodowała, że osłupiałem i opadłem bezwładnie na krzesło - oni ją mieli.
Było o wiele gorzej, niż mogłem się spodziewać. Nie jestem tchórzem, a nawet można
rzec, wręcz przeciwnie. Jako długoletni kryminalista i równie długoletni agent Korpusu -
organizacji o zasięgu galaktycznym, używającej eks-bandytów do łapania bandytów czynnych,
miałem pewne powody do takiego mniemania o sobie. Fakt dożycia dojrzałego jednak wieku
najlepiej świadczył o moim refleksie, nie wspominając już o takim drobiazgu jak inteligencja. Te
wszystkie lata doświadczeń miały teraz zaowocować przy wyciąganiu mojej ukochanej żony z
bagna. Teraz bowiem wskazana była nie tyle natychmiastowa akcja, ile, na początek
przynajmniej, odrobina refleksji, toteż, choć nadal był wczesny ranek, napocząłem flaszkę
stuczterdziestoprocentowego katalizatora pomysłów, aplikując sobie wspaniałomyślnie
odpowiednią dawkę.
Ledwie skończyłem, stwierdziłem, że tym razem chłopcy będą uczestniczyć w
eskapadzie. Jako troskliwi rodzice, Angelina i ja chroniliśmy ich dotąd od okrucieństw życia, ale
to już się skończyło. Co prawda ukończenie szkoły nastąpić powinno dopiero za kilka dni, nie
wątpiłem jednak, że przy odpowiednio zastosowanej i właściwej argumentacji jestem w stanie je
przyśpieszyć. Dziwnym uczuciem było uświadomienie sobie, że nie są już dziećmi - tyle lat
minęło, a Angelina nadal była piękna jak w dniu naszego poznania. Co do własnej osoby: byłem
starszy, ale nie głupszy - siwizna na głowie wcale nie zmieniła moich zwyczajów ani trybu życia.
Nie traciłem czasu na roztkliwianie się nad sobą. Zaopatrzyłem się w normalny zestaw
zabójczych nader urządzeń i wpadłem do garażu. Mój czerwony firebom 8000 wystrzelił na
ulicę, ledwie otworzyły się drzwi. Spokojni obywatele spokojnej planety rozpierzchli się na boki.
Jedynym powodem mojego chwilowego pobytu w tym nudnym świecie była chęć znajdowania
się jak najbliżej chłopców w czasie pobierania przez nich nauki. Wiedziałem, że opuszczę to
miejsce, nie oglądając się za siebie. Nie dość, że była toto nudna planeta rolnicza, to w dodatku z
nader rozbudowaną biurokracją. Wszelkiej maści urzędasy i oficjele zwalili się tu tak z uwagi na
łagodny klimat, jak i na centralne położenie wśród sporej liczby systemów gwiezdnych. Co do
mnie, wolałem rolników.
W miarę jak gnałem przed siebie, pola uprawne zastąpione zostały przez lasy, a następnie
otoczyły mnie poszarpane góry. W końcu wziąłem ostatni zakręt i droga skończyła się przed
solidną bramą umieszczoną na jednej z najwyższych i najmniej gościnnie wyglądających grani w
okolicy.
Brama znajdowała się w wysokim kamiennym murze zakończonym pordzewiałym
drutem kolczastym (pod napięciem). Nad nią znajdował się wykuty w stalowej płycie napis:
SZKOŁA WOJSKOWA I INTERNAT PENITENCJARNY DORSKIEGO
Jako ojciec czułem uzasadnioną dumę, że moi synowie przebywają w czymś takim. Jako
obywatel powinienem był odczuwać ulgę. To, co ja skłonny byłem uznawać za ich przymioty,
reszcie świata jakoś niespecjalnie się podobało. Przed przybyciem tu obaj zostali wyrzuceni w
sumie z dwustu czternastu szkół. Pięć z nich spłonęło w tajemniczych okolicznościach, a jedna
wyleciała w powietrze. Nigdy nie wierzyłem, żeby fala samobójstw wśród personelu jednej z
pozostałych miała cokolwiek wspólnego z moimi chłopcami, ale zawistne języki sądziły inaczej.
Koniec końców trafili na równego sobie w osobie starego pułkownika Dorskiego. Po
przymusowym przejściu na emeryturę, otworzył on ów zakład wnosząc weń doświadczenie lat
służby, w trakcie której rozwinął wyrafinowane i nader silne skłonności do zachowań
sadystycznych. Moi chłopcy trafili tu w końcu i mimo ich usilnych starań ledwie parę dni dzieliło
ich od ceremonii zakończenia nauki i opuszczenia zakładu. Tyle tylko, że aktualnie trzeba by to
wyjście trochę przyśpieszyć.
Jak zawsze z niechęcią oddałem swoje uzbrojenie, zostałem prześwietlony przez wszelkie
aparaty zabezpieczające, zamknięty w szeregu śluz odkażających i w końcu wprowadzony na
podwórze, po którym snuły się zdesperowane postacie, pokonane przez zabezpieczenia zakładu.
Pomiędzy nimi dostrzegłem dwie radosne i wyprostowane sylwetki nie poddające się rozpaczy.
Zagwizdałem nasz stary sygnał i obaj, rzucając książki, podbiegli, aby powitać mnie gorąco. Po
chwili podniosłem się powoli, otrzepałem ubranie i udowodniłem empirycznie, że ja, stary, w
dalszym ciągu mogę ich jeszcze pewnych rzeczy nauczyć. Trzeba przyznać, że wyglądali
świetnie. Byli ciut niżsi ode mnie - wzrost odziedziczyli po matce - ale postawą i muskulaturą nie
ustępowali mi ani na jotę. Ojcowie wielu dziewcząt znajdą się w rozterce, gdy chłopcy opuszczą
szkołę.
- Jak się nazywa ten cios ramieniem, tato? - zapytał James.
- Wyjaśnienia mogą poczekać. Jestem tu, aby przyśpieszyć wasze wyjście, bo coś niezbyt
miłego przytrafiło się waszej matce.
Uśmiechy zniknęły natychmiast i obaj pochylili się, spijając dosłownie wyjaśnienia z
moich ust i potakując ze zrozumieniem.
- Tak więc - stwierdził Bolivar, gdy skończyłem - trzeba będzie tę Starą Świnię
przekonać, żeby nas wypuścił...
- ...i zrobić coś z tym - James dokończył zdanie za brata. Nie było w tym nic dziwnego,
często bowiem ich myśli biegły jednym torem.
Ruszyliśmy więc równym krokiem (120 stąpnięć na minutę) poprzez wielki hall z
przykutymi do ścian szkieletami, a następnie, rozpryskując wiecznie spływającą wodą klatką
schodową, dotarliśmy do biura dyrektora.
- Nie możecie tu włazić! - wrzasnął sekretarz-goryl, podrywając na nogi swoje dwieście
kilo wytrenowanych w walce mięśni.
Lekko złamaliśmy krok przechodząc przed jego nieprzytomnym ciałem. Dorski powitał
nas przekleństwem, stojąc przy biurku z bronią w ręku.
- Odłóż to - poradziłem mu. - To jest sytuacja wyjątkowa. Muszę mieć swoich chłopców
parę dni wcześniej. Mógłbyś być tak miły i wydać mi ich świadectwa, łącznie z zezwoleniami na
opuszczenie szkoły.
- Idź do diabła! Nie ma wyjątków, wynocha stąd! - zaproponował w odpowiedzi.
Uśmiechnąłem się w stronę rozpylacza, który trzymał w dłoni i zdecydowałem, że
wyjaśnienia mogą być w tym przypadku owocniejsze od przemocy.
- Moja żona, a ich matka, została dziś rano aresztowana i zabrana z domu - powiedziałem.
- Zdarza się. Należało się tego spodziewać przy tak niezdyscyplinowanym trybie życia. A
teraz spierdalać - odparł.
- Słuchaj no, zakamieniały wypierdku zdrowego rozsądku i tępa pało trepackiego
zidiocenia. Nie przyszedłem tu wysłuchiwać słów współczucia czy obrazy z twojej obsmarkanej
strony. Gdyby chodziło o normalne aresztowanie, to ci, którzy przyszli to zrobić, byliby
nieprzytomni zaraz po otwarciu drzwi. Detektywi, gliniarze, żandarmeria, celnicy, obojętnie -
nikt nie zdążyłby palcem kiwnąć przy mojej słodkiej Angelinie.
- I co dalej? - spytał wojak, nie opuszczając jednak broni.
- Poszła z nimi spokojnie, aby dać mi czas, którego będę potrzebował. Sprawdziłem
tablicę rejestracyjną tych typów. To byli agenci Międzygwiezdnego Urzędu Skarbowego -
odpowiedziałem na głębokim wdechu.
- Poborcy podatkowi! - Dorski szepnął z płonącym wzrokiem (broń zniknęła). - James di
Griz, Bolivar di Griz, wystąp! Przyjmijcie te świadectwa jako dowód rzetelnego spędzenia czasu
i przyswojenia wiedzy w tym zakładzie! Jesteście teraz absolwentami Szkoły Dorskiego i mam
nadzieję, że przed udaniem się na spoczynek wieczny wspomnicie mnie jeszcze, jak wielu
innych, choć z przekleństwem. Uścisnąłbym was, ale moje kości są zbyt stare, by je łamać i
wyszedłem już trochę z wprawy w walce wręcz. Idźcie ze swoim ojcem i przyłączcie się do walki
ze złem. Dajcie im po łbie i ode mnie - dodał cicho. Minutę później byliśmy na zewnątrz i
wsiadaliśmy do wozu.
- Oni nie odważą się skrzywdzić mamy? – spytał James.
- Nie pożyją długo, jeśli to zrobią - zgrzytnął zębami Bolivar.
- Oczywiście, że nic jej nie zrobią. Z uwolnieniem nie będzie żadnego problemu -
poinformowałem ich. - Jeśli uda się nam zniszczyć ich zapisy.
- Jakie zapisy? - to był Bolivar. - I dlaczego ten wieprz Dorski tak łatwo ustąpił? To do
niego niepodobne.
- Podobne, dlatego że pod patyną głupoty, przemocy i wojskowego ogłupienia to nadal
człowiek taki jak my. I tak samo jak my automatycznie uważa on każdego faceta od podatków za
naturalnego wroga gatunku ludzkiego.
- Nie rozumiem - przyznał James, łapiąc za klamkę, gdy braliśmy kolejny zakręt nad
przepaścią.
- Głupia sprawa, ale jeszcze zrozumiesz. Dotąd żyliście jakby pod ochroną, gdyż
traciliście pieniądze, nie zarabiając ich. Wkrótce będziecie zarabiać, podobnie jak reszta
ludzkości, a wraz z otrzymaniem pierwszego kredytu - efektu waszego potu i wysiłku - pojawi
się facet z urzędu podatkowego. Będzie kręcił się coraz bliżej, aż w końcu prześlizgnie się pod
waszym ramieniem i zwinie swoimi lepkimi paluchami większość waszych pieniędzy. Nowo-
czesne rządy oznaczają wielką biurokrację, a ta pociąga za sobą wielkie podatki - i nie ma na to
rady. Kiedy zetkniecie się z tym systemem, już jesteście złapani i kończycie płacąc wciąż więcej
i więcej podatków. Razem z matką mamy coś odłożone na waszą przyszłość, ale to nie
wystarczy. Są to pieniądze zarobione jeszcze przed waszym urodzeniem.
- Ukradzione - poprawił mnie Bolivar. - Dochody z nielegalnych machinacji.
- Majaczysz, nigdy nie zrobiliśmy...
- Zrobiliście, tato - poparł go James. - Włamaliśmy się do wystarczającej liczby
archiwów, aby wiedzieć, skąd są te wszystkie pieniądze.
- Te czasy się skończyły!
- Mamy nadzieję, że nie! - wrzasnęli chórem. - Co galaktyka zrobiłaby bez paru
Stalowych Szczurów ożywiających jej gospodarkę. Słuchaliśmy twoich wykładów o tym, jak
napady na banki zapewniają zajęcie znudzonej policji, zbyt gazetom, dostarczają opinii
publicznej tematów do dyskusji i narażają na wydatki towarzystwa ubezpieczeniowe. To
działalność utrzymująca pieniądz w obrocie.
- Nie. Nie pozwolę, aby moje dzieci stały się przestępcami!
- Naprawdę?
- No, powiedzmy niech będą porządnymi przestępcami: niech biorą tylko od tych, których
stać na straty, niech nie krzywdzą nikogo, niech będą bystre, przyjacielskie i zaradne. Niech będą
przestępcami akurat tak długo, aby trafić do Korpusu Specjalnego, gdzie mogą służyć ludzkości
łapiąc prawdziwych bandytów.
- Takich, jakich będziemy teraz ścigać?
- Tak długo, jak wraz z waszą matką uczciwie kradliśmy i traciliśmy pieniądze, nie było
problemu. Ledwie wzięliśmy ciężko zarobione wynagrodzenie z Korpusu i zainwestowaliśmy je
legalnie, nie możemy się opędzić od urzędu podatkowego. Zrobiliśmy parę błędów...
- Jak niezgłoszenie dochodów? - spytał niewinnie James.
- Między innymi. Przyznaję, że było to nieostrożnością. Powinniśmy byli wrócić do
obrabiania banków, a teraz mają nas w kartotekach, zaplątani jesteśmy w sprawy sądowe i inne
takie. Dlatego wasza matka poszła z nimi spokojnie - abym jako człowiek wolny mógł
przygotować się do przecięcia węzła gordyjskiego. I abym wyciągnął nas wszystkich z tego
bagna.
- Co mamy zrobić? - spytali.
- Zniszczyć nasze dane w ich zapisach. Wtedy będziemy zupełnie wolni i szczęśliwi.
2
Siedzieliśmy w ciemnym samochodzie i zapamiętale skubaliśmy paznokcie.
- Nie jest dobrze - oświadczyłem w końcu. - Nie mogę być spiritus movens przemiany
pary niewinnych dusz w kryminalistów.
Z tylnego siedzenia dobiegły mnie stłumione warknięcia, bez wątpienia objawy silnych
stanów emocjonalnych, po czym obie pary drzwi zostały błyskawicznie otwarte i zatrzaśnięte tak
szybko, że dojrzałem tylko dwie postacie oddalające się niezbyt dobrze oświetloną ulicą.
Czyżbym ich aż tak uraził, że postanowili zrobić to sami, kładąc wszystko przez brak
doświadczenia? Walczyłem z klamką od drzwi, gdy kroki rozległy się ponownie. Ledwie wysiad-
łem, obaj byli z powrotem. Twarze poważne, bez śladu dobrego humoru.
- Mam na imię James - odezwał się jeden - a to jest mój brat Bolivar. W myśl prawa
jesteśmy pełnoletni, ukończyliśmy osiemnaście lat. Możemy oficjalnie pić, palić, przeklinać i
kochać się. Możemy też, jeśli zechcemy, złamać każde prawo lub prawa każdej planety, wiedząc,
że jeżeli zostaniemy złapani, narażamy się na pełny wymiar kary. Słyszeliśmy z pewnego źródła,
że ty, Jimie di Griz, zamierzasz złamać prawo w szczególnie słusznej, ba, bardzo słusznej
sprawie i chcemy się do ciebie przyłączyć. Co ty na to, tato?
Co mogłem powiedzieć? Tym bardziej, że coś mi akurat siadło na struny głosowe. Cała
nadzieja, że była to grypa, a nie wzruszenie. Uczucia i przestępstwa stanowią złą parę.
- Dobrze - warknąłem udając złość. - Jesteście przyjęci. Stosować się do instrukcji,
zadawać pytania tylko w razie niejasności, a poza tym robić tylko to, co każę. ZGODA?
- ZGODA! - zabrzmiało chórem.
- To powkładajcie te drobiazgi do kieszeni, nigdy nie wiadomo, kiedy coś się może
przydać. Macie rękawiczki daktyloskopijne? - Unieśli dłonie, które lekko rozbłysły w świetle
lamp. - Ślicznie. Ucieszy was wiadomość, że będziecie zostawiali ślady palców tutejszego
burmistrza i komisarza policji. Niemniej będzie to trudna akcja. Wiecie, dokąd się udajemy?
Jasne, że nie. Budowla za rogiem, stąd nie widać, to kwatera urzędu kontrolującego banki
pamięci z zapisem ich wszystkich niegodziwych i oszukańczych machinacji. Dziś w nocy
wyrównamy rachunki z tymi panami. Nie będziemy próbowali tam wejść bezpośrednio, gdyż
systemy obronne mają znakomite; wiedzą doskonale, że nie są kochani. Wejdziemy do budynku
obok, który wybrałem nieprzypadkowo - jego tył dochodzi prawie do naszego celu. - W trakcie
rozmowy szliśmy już w wyznaczonym kierunku. Ledwie skręciliśmy za róg, gdy chłopcy
zostali lekko zaskoczeni serią świateł i tłumem kłębiącym się przed nami. Syreny wyły, kamery
telewizyjne warczały, reflektory biły w niebo.
- Czyż to nie cudowne? - uśmiechnąłem się radośnie i szturchnąłem obu. - Kto brałby pod
uwagę możliwość wyjścia z budowli, do której wszyscy chcą wejść? Otwarcie sezonu - premiera
nowej opery „Cohoneighs w ogniu".
- Będziemy potrzebowali biletów...
- Kupiłem po południu od konika za bluźnierczą cenę. Idziemy!
Przepchnęliśmy się przez tłum, oddaliśmy bilety i dostaliśmy się na poddasze. Opera
byłaby tu ledwie słyszalna, ale nie miałem najmniejszej ochoty słuchać wycia i rzępolenia.
Poddasze miało też inne zalety, jak np. bar, do którego natychmiast weszliśmy. Odświeżyłem się
piwem, z zadowoleniem konstatując, że pociechy zamówiły niealkoholowe napoje. Z innej ich
aktywności byłem mniej zadowolony. Przysunąłem się do Bolivara, łapiąc go za ramię - mój
palec wskazujący nacisnął przy tym nerw paraliżujący rękę.
- Bardzo brzydko - powiedziałem łagodnie, gdy diamentowa bransoletka wyślizgnęła mu
się ze zdrętwiałych palców na dywan, i stuknąłem stojącą obok matronę w ramię, wskazując w
dół, gdy się obróciła.
- Przepraszam, madam, czy nie zsunęła się pani bransoletka?
- Tak?
- Nie, proszę mi pozwolić! Ależ skąd, cała przyjemność po mojej stronie.
Spojrzałem wymownie na Jamesa - uniósł dłonie w geście pokoju.
- Zrozumiałem już, tatusiu. Przepraszam, po prostu dla wprawy i już wsunąłem gościowi
portfel z powrotem, ledwie zauważyłem, że Bolivar rozciera sobie ramię.
- Pięknie, tylko żeby mi to było ostatni raz. Mamy poważne i odpowiedzialne zadanie dziś
w nocy i żadne duperele nie powinny wam się pałętać po głowie. Dalej, ostatni dzwonek,
kończyć drinki i w drogę.
- Na nasze miejsca?
- Oczywiście, że nie. Do ubikacji.
Osiągnęliśmy każdy osobną kabinę i stojąc na sedesach, aby nie było widać nóg,
poczekaliśmy, aż ucichną ludzie i okoliczny teren opustoszeje i aż rozlegną się pierwsze
przeraźliwe dźwięki oznajmiające początek spektaklu. Odgłos spuszczanej wody był
zdecydowanie bardziej melodyjny.
- No to zaczynamy - oznajmiłem.
I zaczęliśmy.
Wilgotne oko w wylocie ścieku obserwowało, jak wychodzę. Moment później wychyliła się
para czułków, które były częścią składową ciała należącego z wyglądu do ścieku. Właściwie to
nawet do czegoś gorszego - owo coś było obrzydliwe, oślizłe i ogólnie rzecz biorąc nieprzyjemne.
- Wygląda na to, że znasz drogę - stwierdził Bolivar, gdy po przejściu przez zamknięte
drzwi z napisem OBCYM WSTĘP WZBRONIONY ruszyliśmy ciemnym korytarzem.
- Kupiwszy bilety pozwoliłem sobie na małą wycieczkę. Jesteśmy.
Pozwoliłem chłopcom rozbroić dla wprawy alarm przeciwwłamaniowy i podbudował
mnie fakt, że nie potrzebowali wskazówek. Wlali nawet na nasze ślady parę kropli skutecznie
maskującego trop śmierdzidła. Wyjrzeliśmy na zewnątrz. Ciemna bryła budynku majaczyła o
dobre pięć jardów.
- Co dalej? - spytał Bolivar.
- To znaczy, jak się tam dostaniemy? - uściślił James.
- Za pomocą tego. - Wyciągnąłem podobny do pistoletu przedmiot z wewnętrznej
kieszeni. - Nie ma nazwy, ponieważ sam go skonstruowałem. Gdy naciśnie się spust,
wystrzeliwuje mały generator pola, ciągnący za sobą nić molekularną, która jest nie do zerwania.
Pole jest wytwarzane przez blisko piętnaście sekund i w tym czasie może wytrzymać obciążenie
tony. Proste?
- Skąd możesz wiedzieć, że trafisz w kawałek stali po ciemku? - zdumionym głosem
odezwał się Bolivar.
- Z kilku powodów, niedowiarku. Odkryłem wcześniej, że okna mają metalowe framugi
to raz, a dwa, to pole jest tak silne, że trudno jest utrzymać je z daleka od rzeczy metalowych.
Masz linkę, James? Pięknie. Przytwierdź jeden koniec do rury. Tylko starannie, bo pod nami jest
kilka pięter. Drugi daj mi. Macie pancerne rękawice? Ideał, trochę ćwiczeń przyda się waszym
muskułom. Gdy linka będzie przymocowana, pociągnę za nią trzy razy. No to zaczynamy!
Podtrzymywany na duchu przez własną filozofię, wkroczyłem do akcji.
- Powodzenia - doszło mnie z tyłu.
- Dzięki, uczucia doceniam, ale pomysłu nie - Stalowe Szczury muszą mieć własne
szczęście.
Pociągnąłem za spust. Pocisk pofrunął zygzakiem i przywarł do celu. Wcisnąłem przycisk
wciągarki i wyleciałem przez otwarte okno. Piętnaście sekund to niewiele. Zgiąłem się,
wysuwając nogi i lewą rękę do przodu, klnąc zarazem na czym świat stoi. Wyszło na to, że
amortyzacją spotkania ze ścianą zajęła się tylko prawa noga. Jeśli nie była złamana, to graniczyło
to z cudem. Nic takiego nigdy się nie zdarzyło, odkąd ćwiczyłem w domu. Sekundy uciekały, a ja
wisiałem jak worek. W dodatku ciężki worek. Niefunkcjonująca noga musiała zostać
zignorowana, niezależnie od faktu, czy mi się to podobało, czy nie. Czubkiem buta namacałem
krawędź okna po lewej i używając zdrowej nogi kopnąłem w szybę, wkładając w to wszystkie
moje siły. Efekt był zerowy, co było zrozumiałe, biorąc poprawkę na jakość szkła pancernego w
dzisiejszych czasach. Pożytkiem było to, że się nieco obsunąłem, stając czubkiem buta na dolnej
listwie, a palce lewej dłoni zacisnąłem na krawędzi górnej.
Dokładnie w tym momencie pole zniknęło i pozostałem sam ze sobą. Trzymałem się
ściany opuszkami palców lewej dłoni, wsparty na czubku buta, upodabniając się do muchy
niedojdy.
- Dobrze ci idzie, tato? - dobiegł mnie z tyłu szept.
Muszę przyznać, że sporo wewnętrznej dyscypliny kosztowała mnie kontrola cisnących
się na usta odpowiedzi. Dzieci nie powinny wysłuchiwać czegoś takiego od własnych rodziców.
Efektem tego było coś na kształt „fiszlesloop". Palce zaczynały się męczyć, a sytuacja
przestawała być zabawna. Ostrożnie wsunąłem zbędny drobiazg za pazuchę, po czym sięgnąłem
do kieszeni po diament. Zdecydowanie nie był to czas ani miejsce na subtelności. Normalnie
wyciąłbym mały otwór wokół przyklejonej przyssawki, wyjął ostrożnie szklany krążek,
odciągnął zasuwkę i uniósł delikatnie okno. Nie teraz. Jednym szarpnięciem wyciągnąłem go i
wyciąłem kaleki owal, następnie kontynuując ów ruch wbiłem go pięścią do środka. Diament
powędrował jego śladem, ja zaś sięgnąłem do wnętrza i złapałem za ramę.
Szkło uderzyło w podłogę z głośnym dźwiękiem, akurat gdy mój but ześlizgnął się z
oparcia. Zawisłem na jednej ręce, starając się zignorować ostrą krawędź wrzynającą się w ramię.
Podciągnąłem się tak wysoko - oto co znaczy stały trening - że mogłem użyć drugiej ręki do
wsparcia. Dalej wszystko było już proste jak drut, choć cieknąca z ramienia krew przeszkadzała
mi jak mogła. Ponowne oparcie buta na rynnie i otwarcie okna było dziełem chwili - po
unieszkodliwieniu alarmu, rzecz jasna. Gdy wślizgnąłem się przez otwarte okno, usiadłem
bezwładnie na podłodze.
- Myślę, że jestem już trochę za stary na takie rzeczy - powiedziałem sobie, gdy wrócił mi
oddech.
Wokół pozorna cisza - brzęk szkła, przeraźliwy dla mnie, nie zwrócił najwyraźniej
niczyjej uwagi. Do roboty. Znalazłem coś solidnego do przymocowania liny, zrobiłem to
najlepiej, jak mogłem i pociągnąłem trzy razy.
- Napędziłeś nam stracha - oświadczył James.
- Napędziłem sobie strachu - poprawiłem go. - To jest latarka, tu zaś medpakiet.
Sprawdźcie, czy można coś zrobić z moim ramieniem. Krew, jak wiecie, jest idealnym
dowodem.
Zrobili nawet sporo. Rozcięcie zostało opatrzone fachowo, a pulsujący ból prawej nogi
świadczył, że wraca ona do życia. Zmusiłem się do zrobienia paru okrążeń po pokoju, aby
przywrócić w niej krążenie.
- Dobra - oznajmiłem - teraz do zabawy.
Wyprowadziłem ich z pokoju i dalej ciemnym korytarzem, tak szybko, jak pozwoliła mi
niezdyscyplinowana kończyna. Chłopcy zostali parę kroków z tyłu, tak że za róg wyszedłem z
trzyjardową przewagą... Byli więc nadal niewidoczni, gdy wzmocniony elektronicznie głos
wykrzyknął mi w twarz:
- Nie ruszaj się, di Griz. Jesteś aresztowany!
3
Życie jest pełne tego typu niespodzianek - przynajmniej moje. Za innych trudno mi się
wypowiadać. Mogą być wzruszające, zaskakujące, a nawet śmiertelne, gdy ktoś nie jest na nie
przygotowany. Szczęściem, dzięki przewidywaniu i wiedzy fachowej, ja byłem przygotowany.
Granat dymny poleciał, zanim jeszcze przebrzmiał ów głos. Ładunek wybuchł z zadowalającym
hukiem, wypełniając cały korytarz kłębami czarnego dymu i powodując złośliwe komentarze z
kilkunastu gardeł. Aby dodać im powodów do narzekań, posłałem w ślad za pierwszym granatem
następny - trochę inny. Jest to poręczny drobiazg sam w sobie całkowicie niewinny,
wytwarzający jednakże takie ilości efektów akustycznych w guście strzałów i wybuchów, że
wystarczy ich na małą wojnę, i wyrzucający na wszystkie strony kapsuły gazu usypiającego.
Muszę przyznać, że wywarł znakomity efekt psychologiczny. Ja zaś cichutko wróciłem do
zmartwiałych pociech i poprowadziłem je w głąb korytarza.
- Teraz się rozdzielimy - oznajmiłem, gdy pozwoliły mi na to cichnące odgłosy kanonady.
- Tu macie kod komputera blokującego.
Bolivar złapał go odruchowo, po czym potrząsnął głową próbując coś zrozumieć.
- Tato, mógłbyś nam powiedzieć...
- Oczywiście. Kiedy wykopałem szybę, wiedziałem, że odgłos tego, choć minimalny,
musiał włączyć alarm dźwiękowy. Dlatego zacząłem realizować plan B, a nie mówiłem wam o
tym, aby uniknąć protestów. Polega on na tym, że ja robię dywersję, a wy obaj udajecie się do
pomieszczenia pamięci i kończycie robotę. Używając priorytetowych kodów Korpusu, zdołałem
zebrać wszystko, co jest do tego potrzebne. Macie instrukcję kasowania pamięci, którą coś tak
głupiego jak komputer wykona bez wahania. Zniszczy ona akta wszystkich obywateli na
paręnaście lat świetlnych wokoło, którzy mają to szczęście, że ich nazwiska zaczynają się na
literę D. Po dokonaniu tego zbożnego dzieła wykasujecie także nazwiska na U i P w przypadku,
gdyby ktoś bezpodstawnie próbował łączyć moją obecność ze zniszczeniami. Wybór tych dwóch
liter, dodam, nie jest przypadkowy.
- Zwłaszcza, że „dup" jest jednym z większych przekleństw w tutejszym slangu.
- Racja, James, twoje szare komórki przechodzą same siebie. Zrobiwszy to, otworzycie
grzecznie któreś z parterowych okien i zmieszacie się z tłumem. Proste?
- Poza tym, że dasz się aresztować - mruknął Bolivar. - Na to nie pozwolimy.
- Nie zatrzymacie mnie, choć doceniam uczucia. Bądźcie rozsądni. Krew jest
niepodważalnym dowodem, a mojej mają tam w pokoju aż nadto. Jeśli teraz ucieknę, będę
ścigany, ledwie zrobią analizy, nie wspominając o drobiazgu, że i tak mnie już widzieli i z
pewnością mają serię doskonałych zdjęć. Poza tym wasza matka jest w więzieniu i muszę
dotrzymać jej towarzystwa. Przy zniszczonych zapisach wszystko, co mogą mi zrobić, to
oskarżyć o włamanie i przysłać rachunek za szklenie. I tak wkrótce opuszczamy tę planetę.
- Mogą potrzymać cię do rozprawy - zmartwił się James.
- No cóż, w takim przypadku wasi rodzice będą zmuszeni wyłamać się z tutejszego kibla.
Nie ma co się martwić - niespecjalnie trudne zadanie. Po wykonaniu zadania zameldować się w
domu i spać. Pogadamy później, a teraz znikać.
Będąc rozsądnymi dziećmi, zrobili to natychmiast. Ja zaś powróciłem na plac boju i
nałożyłem gogle i filtry nosowe. Miałem jeszcze masę granatów i to w szerokim wyborze -
dymne, duszące, łzawiące, ogłuszające - a ponieważ urząd zdenerwował mnie parokrotnie, toteż
jak mogłem, tak starałem się oddać dług.
Ktoś zaczął strzelać, co było głupim posunięciem, gdyż miał znacznie większe szansę
trafić któregoś z kumpli niż mnie. Odszukałem go w dymie, zabrałem broń i dałem klapsa, który
powinien być przyczyną sporego bólu głowy po odzyskaniu świadomości. Prawie pełny
magazynek wypróżniłem, z dużą przyjemnością, prosto w sufit.
- Nigdy nie złapiecie Chytrego Jima! - wrzasnąłem w głąb bardzo hałaśliwej ciemności,
wiodąc tę zgraję fiskalnych piratów na trasę krajoznawczą po budynku.
Obliczyłem, ile czasu powinno wystarczyć bliźniakom na skończenie roboty, dodałem
jeszcze kwadrans na wszelki wypadek, po czym z ulgą opadłem na fotel dyrektora w jego
gabinecie, zapaliłem jedno z jego cygar i odprężyłem się zadowolony.
- Poddaję się, poddaję! - wrzasnąłem ku tłumowi potykających się, kaszlących i rzewnie
płaczących osobników, podążających moim tropem. - Jesteście zbyt męczący dla mnie. Tylko
musicie mi obiecać, że nie będziecie mnie torturować.
Zbliżyli się ostrożnie - z dumą stwierdziłem, że ich przerzedzone szeregi składały się z
funkcjonariuszy miejscowej policji, która przybyła najwyraźniej po to, aby sprawdzić, w co się tu
bawimy, jak i plutonu - teraz już znacznie uszczuplonego - wojsk lądowych z pełnym wy-
posażeniem.
- Tyle zachodu o moją skromną osobę - stwierdziłem z podziwem, wypuszczając ku nim
kółka dymu. - Czuję się zaszczycony. Chcę także złożyć oświadczenie prasie o tym, jak zostałem
porwany, przewieziony tu bez przytomności, po czym byłem straszony i goniony po całym
budynku. I CHCĘ MOJEGO ADWOKATA!!!
Faktycznie brakowało im elementarnego poczucia humoru - ja byłem jedynym, który się
uśmiechał, gdy opuszczaliśmy budynek. Nie próbowali być twardzi - zbyt wielu żądnych sensacji
ludzi kręciło się po okolicy. Syreny wyły, światła błyskały różnokolorowo i cały konwój (plus ja
w kajdanach) ruszył z piskiem.
Najzabawniejsze było, że nie do więzienia. Dojechaliśmy do bramy więzienia, gdzie było
trochę krzyków i groźnego wymachiwania bronią, po czym z powrotem do miasta, gdzie ku
mojemu zaskoczeniu zdjęto mi kajdanki i wprowadzono do jakiegoś budynku. O tym, że dzieje
się coś dziwnego, wiedziałem już przy bramie, ale co to jest, zrozumiałem, gdy z pomocą
jednego tylko kopniaka wepchnięto mnie za nieodznaczające się niczym drzwi, które zaraz
zamknięto, ja zaś otrzepałem ubranie i przyjrzałem się znajomej postaci za biurkiem.
- Co za przyjemna niespodzianka - oznajmiłem. - Dobrze się czujesz?
- Powinienem cię zastrzelić, di Griz - warknął Inskipp, mój osobisty szef, główny mózg
Korpusu Specjalnego, prawdopodobnie najpotężniejszy człowiek w galaktyce we własnej osobie.
Korpus powołała Liga do utrzymania pokoju i spokoju wśród gwiazd, co ten robił w swoisty
sposób, i choć nie zawsze najuczciwszą drogą, zawsze jednak z zadowalającym wynikiem.
Dawno już stwierdzono, że złodzieja najlepiej złapać posługując się drugim złodziejem -
Korpus stosował tę właśnie maksymę. Swego czasu - przed moim przyłączeniem się do Korpusu
- Inskipp był największym i najlepszym przestępcą w galaktyce, inspiracją dla wszystkich
STALOWYCH SZCZURÓW. Zmuszony jestem przyznać, że nie prowadziłem zbyt
pomnikowego żywota przed przymusowym nawróceniem ku dobrym mocom. Nawróceniem, jak
łatwo można stwierdzić, niezbyt całkowitym, choć przekonany jestem, że nie zrobiłem w życiu
nic, czego musiałbym żałować. Słysząc go, wyciągnąłem zza pazuchy straszak noszony na takie
okazje i przystawiłem sobie do skroni.
- Jeśli uważasz, o Wielki, że powinienem być zastrzelony, jestem gotów ci pomóc.
Żegnaj, okrutny świecie... - pociągnąłem za spust, robiąc w ten sposób sporo huku.
- Przestań się wygłupiać, to poważna sprawa.
- Jestem zawsze z tobą, niezależnie od tego, czy wierzę w uzasadnienia, jakie mi
wciskasz. Pozwól mi zdjąć ten pyłek, który jest na twojej klapie.
Zrobiłem to, wyciągając mu przy okazji etui na cygara - był tak zamyślony, że nie
zauważył, dopóki nie zapaliłem jednego i nie poczęstowałem go resztą. Złapał etui z
warknięciem i sapnął:
- Potrzebuję twojej pomocy!
- Oczywiście - przytaknąłem. - Dla jakiego innego powodu sprawdzałbyś to oskarżenie i
robił całą resztę? Gdzie jest Angelina?
- W drodze do domu, aby okiełznać twoich występnych następców. Tłumoki z tej planety
mogą się nie zorientować, co się dzieje w ich aktach, ale ja wiem. Zapomnijmy o tym, zwłaszcza
że statek czeka na kosmodromie, aby zawieźć cię na Kakalak 2.
- Ponura skała okrążająca ciemną gwiazdę. Co znajdę na tym zadupiu?
- Liczy się to, czego tam nie znajdziesz. Satelitarnej bazy, która była miejscem spotkania
Szefów Sztabów Floty Ligi...
- Powiedziałeś „była" z dość dużym uczuciem. Czy mam wierzyć...
- Powinieneś. Zniknęła bez śladu. Nie mamy pojęcia, co się mogło wydarzyć.
- Zawsze myślałem, że może to spowodować jedynie szczery entuzjazm wśród niższych
szarż...
- Oszczędzaj poczucie humoru, di Griz. Jeśli prasa złapie ślad tego wydarzenia, wolę nie
myśleć o politycznych reperkusjach. Nie mówiąc już o dezorganizacji naszej obrony.
- To ostatnie nie powinno cię zbytnio martwić, nie widzę zwiastunów żadnej wojny na
horyzoncie. A tak w ogóle, muszę zadzwonić do domu i podać ocenzurowaną wersję wypadków.
Potem możemy pogadać.
Za kratką wentylacyjną wisiała jakaś wyposażona w okryte przylgami macki istota.
Mrugała zielonymi oczami, żując coś ostrymi jak igły zębami.
Ona również śmierdziała zgnilizną.
- Coś mi tu śmierdzi i w ogóle nie podoba mi się to - oznajmiła błyskając oczami
Angelina.
- Nic nie śmierdzi, skarbie! - zełgałem. - Nagłe zadanie, to wszystko. Wyjazd na parę dni.
Wrócę, ledwie się skończy. Teraz, po ukończeniu szkoły, najlepiej będzie, jeśli odkurzysz foldery
reklamowe i uzgodnisz z chłopcami jakieś miejsce, gdzie moglibyśmy udać się na urlop.
- Dobrze, że sobie przypomniałeś. Obaj wrócili parę minut temu, umorusani do
obrzydzenia i zmęczeni jak reksy i nie chcą powiedzieć słowa o tym, co się z nimi działo.
- Powiedzą ci, przekaż im tylko, że tata skończył operację i że powinni ci opowiedzieć o
nowym sposobie spędzania wieczorów. Do zobaczenia, skarbie! - przesłałem całusa i przerwałem
połączenie, nim zdążyła zaprotestować powtórnie.
Zanim usłyszy o niedawnych nonsensach, powinienem być daleko w kosmosie, kończąc
tę głupawą historię. Zresztą, to co przydarzyło się paru setkom wojskowych osłów, nie
obchodziło mnie w żadnym stopniu - interesowało mnie tylko, jak to się stało.
Ledwie znaleźliśmy się w drodze, otworzyłem akta, zaaplikowałem sobie uczciwą dawkę
Syrian Panther Sweat i zabrałem się za lekturę. Pierwszy raz zrobiłem to wolno i uczciwie, drugi
raz trochę szybciej, trzeci zatrzymując się na najważniejszych fragmentach. Gdy odłożyłem
teczkę, dostrzegłem siedzącego naprzeciwko Inskippa, który gapił się na mnie, żując zawzięcie
wargę i bębniąc palcami po stole.
- Nerwy? - spytałem uprzejmie. - Mam tu wspaniały uspokajacz...
- Zamknij się! Powiedz lepiej, co tam znalazłeś ciekawego i co o tym myślisz.
- Myślę, że lecimy w złą stronę. Zmień kurs na naszą Kwaterę Główną. Muszę z kimś
pogadać.
- Ale śledztwo...
- Nie da więcej, niż tu jest - postukałem w akta.- Już wszystko zostało zrobione,
charakterystyki porwanych typów, sprawdzenie zabezpieczeń, nagranie radiowe wszystkich
częstotliwości, próby zrozumienia okrzyku „Zęby!" itd. Twoi wywiadowcy, w dobrze dobranym
i niegłupim składzie, przybyli na miejsce, znajdując pustą przestrzeń i ani śladu satelity czy
poprzednich wydarzeń. Sądzisz, że ja mam większe szansę niż ci eksperci? Bzdura! Dalej, lecimy
do Coypu.
- Po co?
- Bo on jest mistrzem time-helixu. Aby stwierdzić, co się wydarzyło, zamierzam wybrać
się w przeszłość i obejrzeć na własne oczy przebieg wypadków.
- Nigdy o tym nie pomyślałem - mruknął.
- Oczywiście, że nie. Płaszczysz dupę za biurkiem, a ja jestem najlepszym agentem
polowym Korpusu. Pozbawiam cię cygara, które wypłacam sobie jako wynagrodzenie za stałą
naukę niedocenianego geniusza.
Coypu był przeciwny. Przygryzł wargę imponującymi, żółtymi zębami i potrząsnął
kategorycznie głową, rozsypując na boki kosmyki siwych włosów i machając równocześnie
zaciekle rękami.
- Czy próbujesz dać nam do zrozumienia, że pomysł nie spotyka się z twoją aprobatą? -
spytałem uprzejmie.
- Szaleństwo! Nie, nigdy! Od ostatniego użycia time-helixu przez cały czas są czasowe
spięcia wzdłuż statycznych linii energii.
- Maniak! - jęknąłem. - Proszę uprzejmie potraktować mnie i mojego obecnego tu szefa,
jakbyśmy byli naukowymi imbecylami.
- Jesteście - sapnął. - Musiałem z niego skorzystać, aby uratować nas wszystkich, po
czym zostałem zmuszony do powtórnego użycia, aby wyciągnąć ciebie z przeszłości. Masz
jednak moje słowo, że nie będzie on używany, dopóki nie zostanie dokładnie wyskalowany.
Inskipp dowiódł, że jest z twardszego surowca niż naukowiec - zrobił dwa szybkie kroki,
aż on i Coypu znaleźli się oko w oko, raczej nos w nos - obaj mieli imponujące organy
powonienia. Po czym będąc na pozycji, odpalił taką salwę przekleństw, jakiej nie powstydziłby
się zawodowy sierżant i zakończył wiązanką wcale osobistych gróźb.
- I jako twój pracodawca, jeśli powiem ci, że masz iść, to pójdziesz! Bez wahania! Nie
powiem, że cię zabiję, nie jesteśmy okrutni, ale jeśli nie, to skończysz ucząc na podstawowym
kursie fizyki bandę cymbałów na jakimś zadupiu, dla których maszyna czasu oznacza to samo, co
zegarek. Będziesz współpracował?
- Nie możesz mi grozić! - obruszył się Coypu.
- Już to zrobiłem. Masz minutę do namysłu. Straż!
Para antropoidalnych osobników w kombinezonach bojowych pojawiła się po obu
stronach profesora, łapiąc go bezceremonialnie pod pachy tak, że jego stopy zaczęły dyndać w
powietrzu.
- Trzydzieści sekund - glos Inskippa wypełniony był całym ciepłem atakującej kobry.
- Zawsze chciałem wyskalować doświadczalnie time-helix - namyślił się Coypu.
- No. Postawcie go! To będzie proste - wyślesz go tydzień w tył, ustawiając maszynę na
sygnał powrotu. Damy ci dokładne koordynaty czasoprzestrzenne. Nic więcej nie musisz
wiedzieć. Jesteś gotów, DiGriz?
- Jak zawsze mruknąłem bez entuzjazmu, zezując na kombinezon i stertę ekwipunku. -
Tylko się ubiorę i poumieszczam to wszystko. Tak samo jak ty gotów jestem zobaczyć, co się
stało, a wrócić pragnę jeszcze bardziej niż ty!
Gotowa sprężyna time-helixu błyskała zielonkawo. Westchnąłem, przygotowując się
duchowo do podróży. Zatęskniłem niemal za spokojnym, trupiopodobnym uściskiem poborców
podatkowych.
Niemal.
4
Fakt, że nie była to moja pierwsza podróż w czasie, bynajmniej nie zmieniał związanych z
nią nieprzyjemnych wrażeń. Przeciwnie, poczułem, jakby coś mnie rozciągało, znowu były
widoczne gwiazdy i znów pojawiło się poczucie przeraźliwego zimna. Było to paskudne i trwało
stanowczo za długo. W końcu sensacje skończyły się i szarość przestrzeni zmieniła się w zdrową,
pocętkowaną gwiazdami czerń kosmosu. Byłem w stanie nieważkości; obracałem się wolniutko i
podziwiałem wygląd satelity, który właśnie pojawił się w polu widzenia. Radar oznajmił, że
jestem o piętnaście mil od tej skały - czyli tam, gdzie powinienem być.
Satelita był uczciwych rozmiarów - opleciony antenami z mnóstwem jasno oświetlonych
okien. Jak pamiętałem, wypełniony był pałętającą się zgrają cymbałów, zajmujących się czymś
użytecznym przez minimalną cząstkę swojego żywota. Przełączyłem radio na ich częstotliwość i
stwierdziłem, że jestem o godzinę spóźniony w stosunku do planu - Coypu będzie mocno
zaintrygowany, jak mu to oświadczę. Mimo to miałem jeszcze pięć godzin do spędzenia, zanim
się coś zacznie.
Z oczywistych powodów nie mogłem zapalić cygara, ale mogłem się napić. Już dość
dawno przedsięwziąłem odpowiednie kroki po temu, wypuszczając wodę ze zbiornika, nalewając
zaś burbona z wodą. Zalety tej mieszanki odkryto jakieś trzydzieści dwa tysiące lat wcześniej na
Planecie Ziemia. Planeta, co prawda, została zniszczona bardzo dawno temu, ale przepis
uratowałem osobiście po sporej ilości prób - niebezpiecznych, bo na sobie - nauczyłem się
produkować znośną imitację. Nic więc nie stało na przeszkodzie, by złapać rurkę w zęby i
zdrowo pociągnąć. Mieszanka faktycznie była dobra. Podziwiałem okoliczne gwiazdy, jak i
pobliskiego satelitę, uzupełniając regularnie równowagę płynów w organizmie, i czas jakoś
leciał.
Jakieś pięć minut przed punktem krytycznym, dostrzegłem kątem oka nagły ruch.
Odwróciłem się i zobaczyłem identyczny kombinezon próżniowy, unoszący się opodal i siedzący
na dwujardowej rakiecie. Wyciągnąłem miotacz i wycelowałem w nowo przybyłego.
Trzymaj łapy na widoku i obróć się powoli, abym mógł cię obejrzeć.
- Odłóż, durniu, tę pukawkę - oświadczył tamten, nadal odwrócony tyłem, grzebiąc coś
przy kontrolkach rakiety. - Skoro ty nie wiesz, kim jestem, to nikt tego nie wie.
- Mną! - stwierdziłem starając się zamknąć usta.
- Nie, sobą! Ja jestem tobą albo coś w tym guście. Gramatyka nie jest stworzona do takich
rzeczy. Schowaj spluwę, cymbale.
-- Czy mógłbyś mi wyjaśnić...
- Pewnie będę musiał, skoro ty czy ja nie mieliśmy dość inteligencji, by pomyśleć o tym
wcześniej i potrzebna była druga podróż. To jest kosmiczna pluskwa - spojrzał na zegarek albo ja
spojrzałem na zegarek, czy coś w tym stylu.
Potem on /ja?/ wskazał: - Uważaj, to naprawdę jest niezłe widowisko.
Było. Przestrzeń za satelitą była pusta - po czym nagle już nie była. Coś wielkiego, bardzo
wielkiego pojawiło się i mknęło ku satelicie. Widziałem jedynie czarny jajowaty kształt, który
niespodziewanie otwarł się z przodu. Wnętrze było niesamowicie obszerne, rozświetlone ogniem
piekielnym, zupełnie jak gigantyczna paszczęka obramowana zębami.
- ZĘBY! - trzasnęło moje radio wiadomością z zaginionego satelity.
Biały strumień ognia przeciął pole widzenia i pluskwa runęła ku satelicie. Zgranie było
idealne, gdyż paszcza już zamknęła się po połknięciu satelity; wokół kolosa zamigotało pole
ochronne i statek, a wraz z nim pluskwa zniknęły.
- Co to było? - westchnąłem.
- Skąd niby mam wiedzieć? - odparłem. - Zabieraj się z powrotem, żebym ja się mógł
zabrać albo ty. Mam na myśli... do cholery z tym, ZNIKAJ!
- Nie pyskuj - mruknąłem - nie sądzę, żebym powinien w ten sposób zwracać się do
siebie.
Uruchomiłem mechanizm powrotny i po wszystkich wyżej opisanych przejściach
wróciłem do punktu wyjścia.
- Co znalazłeś? - Inskipp był przy mnie ledwie otworzyłem hełm.
- Wystarczająco dużo, aby wybrać się ponownie. Potrzebuję kosmiczną pluskwę, potem ci
opowiem. - Zdejmowanie i nakładanie kombinezonu jest gorsze od siedzenia w nim, toteż
zrezygnowany oparłem się o ścianę, pociągając solidny łyk mieszanki.
Inskipp głośno pociągnął nosem.
- Piłeś w pracy?
- Oczywiście. Jest to jedyny sposób, żeby ta robota nadawała się do strawienia. Teraz
zamknij się i słuchaj.
Coś naprawdę dużego pojawiło się z nadprzestrzeni, o milę od satelity. Niezły kawałek
nawigacji; nie sądziłem, że tak można, ale najwyraźniej się myliłem. Cokolwiek to było, otwarło
lśniącą, obramowaną zębiskami paszczę, i połknęło admirałów wraz ze stacją satelitarną.
- Upiłeś się! Wiedziałem!
- Nie, i mogę tego dowieść, chyba że sądzisz, iż moja kamera też się schlała. Ledwie to
się stało, gość wrócił w nadprzestrzeń i zniknął.
- Musimy mu przyczepić pluskwę!
- To właśnie powiedziałem sobie... Dalej, Coypu, daj mi to i przenieś o pięć minut przed
godziną zero. Tak na marginesie - spóźniłeś się o godzinę za pierwszym razem, oczekuję
poprawy.
Coypu coś mruknął, nastawiając zegary, ja zaś złapałem pluskwę i zniknąłem. Scenariusz
był ten sam co poprzednio, tylko z innego punktu widzenia. Gdy powtórnie wróciłem, miałem
serdecznie dość podróży w czasie - nie pragnąłem już niczego poza sporym posiłkiem z małą
butelką wina i miękkim łóżkiem. Dostałem wszystko i miałem nawet kiedy się tym nacieszyć.
Prawie tydzień minął, zanim dostaliśmy meldunek od kosmicznej pluskwy. Byłem akurat z
Inskippem, gdy go doręczono i mogę stwierdzić, że wytrzeszcz jego oczu i ilość czasu, jaki
strawił na lekturze, były imponujące.
- To niemożliwe - oznajmił w końcu.
- To właśnie w tobie lubię - nieustający optymizm. - Wyłuskałem kartkę z bezwładnych
palców, przeczytałem, sprawdziłem koordynaty na mapie i przyznałem mu rację. Prawie.
Pluskwa spisała się znakomicie. Odpaliłem ją na czas, toteż bez trudu przywarła do tego
statku czy cokolwiek to było. Razem powędrowali w nadprzestrzeń, możliwe zresztą, że zrobili
całą serię skoków - nie było to zbyt istotne, zwłaszcza że pluskwa była zaprogramowana na
odłączenie się jedynie w normalnej przestrzeni i w pobliżu bądź planety z atmosferą tlenową,
bądź stacji kosmicznej. Była całkowicie niemetalowa i dopóki nie zaczęła nadawać, praktycznie
niewykrywalna.
Gdy zbliżyła się do czegoś, na co była zaprogramowana, kierowała się na najbliższą boję
świetlną Ligi i ogłaszała swoje przybycie. Nie trzeba dodawać, że robiła zdjęcia na wszystkie
możliwe i niemożliwe strony. Analizował je później komputer, określając miejsce, z którego
przybywała. Pięknie. Tyle że odpowiedź, jakiej tym razem udzielił, była nieprawdopodobna.
- Jeśli lokalizacja jest właściwa - postukałem w mapę - mam paskudne przeczucie, że
jesteśmy w kłopotach.
- Nie myślisz, że ci admirałowie zostali porwani przypadkiem?
- A jak ci się wydaje?
- Sądziłem, że to właśnie powiesz.
Żeby zrozumieć problem, trzeba było zastanowić się nad kształtem naszej galaktyki.
Wiem, że to trudne dla wszystkich, wyłączając astrofizyków i inne takie przypadki, ale jest to
niezbędne. Ma ona kształt rozgwiazdy, której ramiona i korpus stanowią duże skupiska
gwiezdne, pomiędzy kończynami zaś znajdują się pojedyncze gwiazdy, gaz kosmiczny i inne
śmieci. Wszystkie planety Ligi usytuowane są w prawym górnym ramieniu. Parę poznanych, a
nie skolonizowanych jeszcze światów leży w górnym lewym i prawym dolnym. A ze zdjęć
wyglądało na to, że nasz porywacz przybył z dolnej lewej kończyny.
Cóż, jest to część tej samej galaktyki - problem w tym, że jest to część galaktyki, w której
nigdy nie byliśmy, z którą nigdy się nie kontaktowaliśmy i, z tego co wiemy, nie ma tam
zamieszkanych planet.
Zamieszkanych przez ludzi, znaczy się. Przez całe tysiąclecia ludzkość ciskała się na lewo
i prawo, aby znaleźć braci w rozumie, i nigdy, jak dotąd, jej się to nie udało. Znaleźliśmy ślady
dawno zaginionych cywilizacji, ale zniknęły przed milionami lat. Podczas Ery Imperium
Słonecznego, Gwiezdnego Lenna, czy temu podobnych bzdur, statki latały w najrozmaitszych
kierunkach. Potem nastąpiło Załamanie i zanik komunikacji na całe tysiąclecia. Wychodzimy
właśnie z niego, napotykając planety we wszystkich możliwych stadiach rozwoju - lub też jego
braku. Zbieramy do kupy coś, co już kiedyś znaleźliśmy, może kiedyś nastąpi dalsza ekspansja,
ale nie dojdzie do tego szybko. Tyle że teraz sytuacja cokolwiek się zmieniła.
- Co zamierzasz zrobić? - spytał Inskipp.
- Ja? Dokładnie nie wiem, ale chyba nic poza obserwowaniem, jak wydajesz rozkazy
zbadania tej ciekawostki.
- Właśnie. Rozkazy! Rozkaz numer jeden. Polecisz tam, di Griz, i sprawdzisz co i jak.
- Jestem przepracowany. Masz do dyspozycji zasoby tysiąca planet, całą flotę i stada
agentów. Użyj czegoś innego dla odmiany.
- Nie. Mocno mi się wydaje, że posłanie normalnego patrolowca będzie czymś w stylu
wepchnięcia nosa w stos atomowy.
- Porównanie do kitu, ale wiem, co masz na myśli.
- Mam nadzieję. Jesteś najbardziej przywiązanym do życia facetem, jakiego znam.
Opieram się na tym i na możliwościach twojego skonanego mózgu i zakładam, że ci się uda, tak
jak dotąd. Poleć tam, popatrz, co się tam tworzy, i najważniejsze - wróć z raportem.
- Czy może mam dostarczyć jeszcze admirałów?
- Tylko jeśli chcesz. Mamy ich całą masę na miejscu.
- Jesteś pozbawionym serca brutalem o równie zboczonym umyśle, jak mój.
- Oczywiście, a jak ci się wydaje, czy inaczej mógłbym kierować tym cyrkiem? Kiedy nas
opuszczasz i czego potrzebujesz?
Musiałem się zastanowić. Nie mogłem lecieć nie zawiadamiając Angeliny, a kiedy ona
dowie się, jak dalece wyprawa jest niebezpieczna, nie ma siły, aby odwieść ją od udania się
razem ze mną. Zgoda, jestem antyfeministą, ale potrafię dostrzec prawdziwy talent, co musiało
doprowadzić do wniosku, że wolałbym mieć ją ze sobą zamiast całego sztabu Korpusu
Specjalnego. Tylko co z chłopcami? Odpowiedź była równie oczywista. Z ich naturalnymi
zdolnościami, pozostawały tylko dwa wyjścia - przestępstwo lub Korpus. Muszą kiedyś odbyć
chrzest i wyglądało na to, że ten czas właśnie nadszedł. Otworzyłem oczy i zdałem sobie sprawę,
że od dłuższej chwili mamroczę pod nosem, a Inskipp przygląda mi się podejrzliwie sięgając
powoli do przycisku alarmowego. Wygrzebałem z dna pamięci pytanie, które mi zadał.
- Ach, tak, hm, oczywiście. Wylatuję wkrótce z własną załogą, potrzebny mi w pełni
wyposażony krążownik klasy Gnasher z pełnymi zapasami i uzbrojeniem, i innymi takimi.
- Zrobione, ściągnięcie najbliższego zajmie nam dwadzieścia godzin. Masz ten czas na
spakowanie się i napisanie testamentu.
- Miło z twojej strony. Muszę też wykonać jedno połączenie psi.
Podszedłem do centrum komunikacyjnego, dostałem połączenie z operatorem na Blodgett
i w parę sekund później miałem na linii Angelinę.
- Witaj, słonko. Zgadnij, dokąd jedziemy na wakacje? - spytałem.
5
- Fajny okręt, tato - oznajmił Bolivar, oglądając pulpity centralne krążownika.
- No myślę. Krążowniki tej klasy są uważane za najlepsze w całym wszechświecie.
- Stanowisko kierowania ogniem jest wspaniałe. - James wdusił guzik, zanim go zdołałem
powstrzymać.
- Nie musiałeś rozwalać tego kawałka skały, nie zrobił ci nic złego - oświadczyłem z
naganą. Przełączyłem sterowanie ogniem na własny pulpit pilota, zanim zdążył wymyślić coś
nowego.
- Chłopcy muszą się wyszaleć - Angelina spojrzała na niego z matczyną czułością.
- Mogą to robić za własne kieszonkowe. Wiesz, ile tysięcy kredytów kosztuje salwa
burtowa tego okrętu?
- Nie i nic mnie to nie obchodzi - uniosła brew. - A tak w ogóle, to od kiedy ty się o to
troszczysz, czyścicielu publicznych kieszeni?
Mruknąłem coś i odwróciłem się w stronę zegarów. Czy mnie to obchodziło? Czy był to
ojcowski klaps? Nie - to był autorytet! Jakkolwiek by było, byłem tu DOWÓDCĄ!
- Jestem kapitanem i załoga musi mnie słuchać! - oświadczyłem.
- Możemy podyskutować na ten temat, kochanie - Angelina była słodka jak miód.
- Jeśli będziecie tu grzecznie siedzieć - szybko zmieniłem temat - zarządzę butelkę
szampana i tort czekoladowy, żebyśmy nieco odpoczęli, zanim misja naprawdę się zacznie i będę
używał bata.
- Już nam wszystko powiedziałeś - stwierdził James. - Czy to nie może być tort
wiśniowy?
- Wiem, że wy wiecie wszystko o tym, co się stało i dokąd lecimy, ale trzeba ustalić, co
będziemy robić, gdy już się tam znajdziemy.
- Wiem, że nam o tym powiesz, gdy nadejdzie odpowiedni czas, kochanie. A poza tym,
czy nie jest trochę za wcześnie na szampana?
Znowu zająłem się zegarami; musiałem uporządkować myśli. Sami wodzowie i ani
jednego Indianina w tym zespole! Muszę być twardy.
- Porządek dnia. Startujemy dokładnie za kwadrans i udajemy się dokładnie na pozycję
określoną przez pluskwę. Wynurzamy się z nadprzestrzeni na półtorej sekundy, co pozwoli
instrumentom sprawdzić otoczenie i automatycznie wracamy na poprzednią pozycję, aby
skontrolować odczyty. Co będzie dalej, zobaczymy. Jasne?
- Jesteśmy na twoje rozkazy - mruknęła Angelina pociągając szampana. Z tonu jej głosu
nie można było wyczuć, co chciała naprawdę powiedzieć.
Postanowiłem zignorować jej uwagę.
- No to do roboty, Bolivar - z twoich stopni wynika, że byłeś dobry w nawigacji.
- Musiałem być. Byliśmy przykuci do pulpitów bez jedzenia, dopóki nie zrobiliśmy
zadania.
- To wszystko jest już za tobą. Wyznacz kurs do punktu docelowego i pozwól, że
sprawdzę to, zanim wsadzisz go do komputera. James, zaprogramuj komputer na zebranie
potrzebnych danych w normalnej przestrzeni i odlot po półtorej sekundy.
- A co ja mam robić?
- Otworzyć następną butelkę i rozkoszować się osiągnięciami własnych pociech.
Osiągnięcia były i to bez zastrzeżeń - obaj zrobili porządną robotę. Zabawy się skończyły
- to było życie i obaj zrobili wszystko, jak mogli najlepiej. Sprawdziłem wyniki na wszystkie
możliwe sposoby i nie znalazłem ani jednej pomyłki.
- Medal dla każdego z was - oznajmiłem - możecie wziąć sobie podwójną porcję tortu.
- Wolelibyśmy szampana.
- Dobrze, czas na toast. Za sukces!
Trąciliśmy się kieliszkami, wypiliśmy zawartość i ja wcisnąłem guzik startu. Podobnie
jak we wszystkich podróżach, w tej nie było nic do roboty, odkąd zaprogramowaliśmy komputer.
Bliźniaki zwiedzały statek, dopóki nie nauczyły się na pamięć działania każdego detalu, a
my z Angeliną znaleźliśmy ciekawsze sposoby spędzenia wolnego czasu. I tak mijały dni.
Wreszcie zabrzmiał alarm: byliśmy w trakcie ostatniego skoku. Ponownie zgromadziliśmy się w
sterowni.
- Tato, wiesz, że mamy na pokładzie dwie łodzie patrolowe?
- Wiem. Są gotowe do natychmiastowego startu. Gdy odskoczymy, ubieracie się w
kombinezony pancerne.
- Po co? - to był James.
- Bo macie takie polecenie - oznajmiła z mocą Angelina. - Chwila logicznego myślenia da
wam odpowiedź.
Tak wzmocniony poczułem, że mój autorytet jest trwały i niezniszczalny. Jeśliby
oczekiwały nas niespodzianki, to te kombinezony utrzymają nas przy życiu nawet po całkowitym
zniszczeniu statku.
Nic nas nie oczekiwało. Przybyliśmy, instrumenty zapiszczały i zawirowały i zaraz
wycofaliśmy się o sto lat świetlnych. Pozostaliśmy w kombinezonach, sprawdziliśmy, czy coś za
nami nie poleciało, po czym zabraliśmy się za odczyty.
- W pobliżu nic - oznajmiła Angelina przeglądając zapisy. - O dwa lata świetlne jest
natomiast system planetarny.
- A więc to jest nasz następny cel. Plan jest taki. Zostajemy tu, w miłym oddaleniu od
tego, co tam może być i kierujemy ku owemu systemowi szperacza, który będzie wysyłał nam
stałe i dokładne raporty poprzez umieszczonego na orbicie satelitę. Satelitę zaprogramujemy na
natychmiastowy powrót, jeśli szperaczowi coś się stanie. Zgoda?
- Mogę zaprogramować szperacza? - zapytał o moment szybciej od brata Bolivar.
Ochotnicy! Serce mi rosło, gdy dawałem swoją zgodę.
W ciągu paru minut oba urządzenia były gotowe i w drodze, a my zasiedliśmy do obiadu.
Zdążyliśmy go skończyć, gdy satelita oznajmił swój powrót.
- Szybko poszło - mruknęła Angelina.
- Za szybko. Jeśli coś tak szybko wyszperało szperacza, to muszą mieć nielichy sprzęt
wykrywający. Zobaczymy, co my tam mamy.
Przyśpieszałem przegrywanie, dopóki nie doszliśmy do tego, co istotne. Gwiazda w
centrum systemu stała się słońcem, a dane na drugim ekranie wskazywały, że system składa się z
czterech planet, połączonych ze sobą stałą komunikacją i innym hałasem, wskazującym na
uprzemysłowiony charakter całości. Szperacz skierował się ku najbliższej planecie, obniżając
pułap.
- O cholera! -jęknęła Angelina. Osobiście mogłem się z nią zgodzić.
Cała planeta zdawała się jedną wielką fortecą - lufy potężnych dział plazmowych,
gigantyczne lasery, wyrzutnie rakiet balistycznych zdawały się spoglądać we wszystkie kierunki
wszechświata. Z grubsza biorąc, chyba miliardy tego pokrywały planetę. W niekończących się
szeregach stały okręty wojenne, wypełniające aż po horyzont luki w działobitniach. Ani jeden
skrawek naturalnej powierzchni planety nie był widoczny spod potężnych i nowiutkich maszyn
bojowych.
- Spójrzcie - wskazałem. - Wygląda zupełnie jak to, co połknęło satelitę admiralskiego.
Tu jest następny, i jeszcze jeden.
- Zastanawiam się, czy są przyjaźnie nastawieni -mruknęła Angelina ze szczątkami
poczucia dobrego humoru w głosie.
Nagle na radarze pojawiły się cztery błyski, zbliżające się z zawrotną szybkością. Potem
obraz nagle znikł.
- Niezbyt przyjaźnie nastawieni - odparłem nalewając sobie niepewną ręką drinka. -
Zróbcie z tego nagranie i zacznijcie je transmitować do bazy. Znajdźcie najbliższą stację z
psimenami, żeby streszczenie było szybciej na miejscu. Jeśli ktoś nam nie zaproponuje czegoś
mądrzejszego, to po nadaniu raportu mamy wolne pole do działania.
- I możemy zaryzykować? - spytał Bolivar.
- Szybko się uczysz.
- Wspaniale - oznajmił entuzjastycznie James. - Wszystko własne i żadnych rozkazów.
Niedokładnie wiedziałem, co miał na myśli, ale byłem z niego dumny. Z obu znaczy się.
- Są jakieś propozycje? - spytałem. - Jeśli nie, to mam pomysł na plan.
- Jesteś tu kapitanem - wtrąciła Angelina; miałem nadzieję, że faktycznie tak myśli.
- Racja. Nie wiem, czy zwróciliście uwagę, ale ten system przypomina przepełniony kibel
z kosmicznym śmieciem różnego kalibru. Proponuję poszukać kawałka skały odpowiedniej
wielkości, wydrążyć go i umieścić we wnętrzu jeden z naszych patrolowców. Jeśli odpowiednio
go zamaskujemy, nic nie będzie wskazywało na różnice między nim a innym kosmicznym
gruzem.Umieścimy go na wyliczonej orbicie i obejrzymy spokojnie cały ten system. Zbierzemy
trochę informacji i opracujemy plan ataku. Musi być przecież miejsce, które nie jest po zęby
uzbrojone. Mam rację?
Straciliśmy trochę czasu na dyskusję, ale nikt nie wpadł na lepszy pomysł, toteż
zabraliśmy się za realizację mojego...
Ruszyliśmy z normalną szybkością światła i, pracując na pełnej mocy, po godzinie
znaleźliśmy całą chmurę skał, kamieni i innych fragmentów niegdyś większej planety
poruszającej się po eliptycznej orbicie wokół najbliższej gwiazdy. Zająłem się pilotażem,
szukając czegoś, co najbardziej by się nadawało do naszych planów.
- Jest - oznajmiłem w końcu. Właściwy kształt, odpowiednia wielkość i prawie samo
żelazo, które dokładnie zamaskuje wszystkie echa. - Angelino, weź stery i podleć do niego.
Bolivar, ty i ja polecimy w patrolowcu, użyjemy jego laserów, aby wytopić otwór w środku.
James zajmie się łącznością. Będziecie w pogotowiu i wyślijcie nam wyposażenie specjalne, jeśli
będziemy go potrzebować. To powinna być prosta robota.
Była. Przy minimalnym ogniu dziobowego lasera wcisnęliśmy się w żelazo, wysyłając w
przestrzeń chmury gazu. Gdy dziura wyglądała na wystarczająco głęboką, wdziałem kombinezon
i ruszyłem, by zbadać ją osobiście.
- Wygląda dobrze - oznajmiłem wracając. - Bolivar, myślisz, że możesz wprowadzić tu
patrolowiec, nie rozbijając go i nie tracąc zbyt wielu anten?
- To proste, tato!
Faktycznie, był niezły. Patrzyłem, jak srebrzysty kształt przepływa koło mnie i znika we
wnętrzu, nie tracąc przy tym anten ani innego wyposażenia. Teraz mogliśmy zająć się
rozmieszczeniem instrumentów na powierzchni skały. Potem trzeba podłączyć je do komputera
patrolowca i poszukać odpowiedniego kawałka do zatkania otworu...
Patrzyłem na Gnasher, układając sobie kolejność prac i podziwiając jego smukły,
oświetlony kształt, oddalony o półtorej mili, gdy pojawił się czarny cień przysłaniający gwiazdy.
Był równie wielki jak szybki i rozświetlony poświatą bijącą z otwierającego się dziobu.
Ruszył naprzód i w mgnieniu oka pochłonął krążownik. Dziób zamknął się i przybysz zniknął.
Wszystko to działo się błyskawicznie, podczas gdy ja stałem i gapiłem się bezczynnie.
Wszystko - okręt, Angelina i James - zniknęło!
Miałem wiele krytycznych chwil w życiu, ale ta była najgorsza. Unosiłem się w
przestrzeni z zaciśniętymi pięściami, wbijając przerażony wzrok w miejsce, w którym przed
chwilą znajdował się krążownik. Do tej pory spotykały mnie różne przykre niespodzianki, ale
dotyczyły one zawsze tylko mnie. Takie zagrożenia cudownie oczyszczają umysł, a adrenalina
wspaniale działa na ustrój, gdy jest potrzebna akcja. Tym razem nic mi nie groziło, natomiast
Angelina i James byli w śmiertelnym niebezpieczeństwie. W dodatku ja czułem się zupełnie
bezradny.
Musiałem wydać jakiś dźwięk, gdy sobie to uświadomiłem i bez wątpienia musiał być on
raczej nieprzyjemny, gdyż w moich słuchawkach zadźwięczał zaniepokojony głos Bolivara:
- Tato? Co się dzieje? Coś nie tak? Paraliż minął, ruszyłem ku niemu, wyjaśniając, co się
stało. Był trupio blady, ale panował nad sobą.
- Co robimy? - spytał stłumionym głosem.
- Jeszcze nie wiem. Lecimy za nimi oczywiście. Tylko dokąd? Potrzebujemy planu...
Wysoki, przeraźliwy dźwięk rozległ się od strony modułu łączności, przerywając mi
skutecznie kwestię. Wytrzeszczyłem oczy w kierunku jego źródła.
- Co to jest? - zdumiał się Bolivar.
- Ogólny alarm. Czytałem o czymś takim w trakcie szkolenia, ale nie słyszałem, aby
kiedykolwiek ogłoszono go inaczej niż w celach treningowych i na małym obszarze. Wiesz
przecież, że fale radiowe podróżują z prędkością światła i przesyłanie nimi wiadomości w
kosmosie jest nonsensem. Dlatego większość z nich przewożona jest przez statki kurierskie,
sprawy najważniejsze zaś są przesyłane przez psimenów, bo myśli zdają się sięgać celu
natychmiast. Jeden psiman może porozumiewać się z drugim bez względu na dzielącą ich
odległość, nie tracąc chwili czasu. Wszyscy dobrzy operatorzy pracują dla Ligi, a większość dla
Korpusu. Są urządzenia elektroniczne, które mogą wykryć tę komunikację, ale tylko przy jej
pełnym natężeniu, a i to nie dekonspiruje szczegółów. Każdy statek Ligi ma taki wykrywacz,
choć jak dotąd nigdy ich nie używano. Aby je uruchomić, każdy żywy psiman transmituje w tym
samym czasie co inni tylko jedną wiadomość. Jedno słowo: KŁOPOTY. Kiedy taki alarm zostaje
odebrany, każdy statek udaje się natychmiast w pobliże którejś z naszych planet lub stacji, aby
dowiedzieć się, co się dzieje. Ruszamy.
- Mama i James...
- Odnalezienie ich będzie wymagało namysłu i pomocy. Możesz to nazwać, jak chcesz,
ale wydaje mi się, że ten alarm ma związek z naszą obecną sytuacją.
Pech sprawił, że miałem rację. Wyłoniliśmy się z nadprzestrzeni w pobliżu automatycznej
radiolatarni i nagrany sygnał natychmiast zabrzmiał w naszych odbiornikach:
- ...powrót do baz. Wszystkie jednostki zameldują się po rozkazy. W ciągu ostatniej
godziny siedemnaście planet Ligi zostało zaatakowanych przez obce siły. Wszystkie jednostki -
powrót do baz. Wszystkie...
Ustaliłem kurs, zanim jeszcze wiadomość zaczęła się powtarzać. Do Kwatery Głównej
Korpusu. Obrona z pewnością była koordynowana przez Inskippa i tam też musiały być
kierowane wszystkie informacje. Podróż była markotna. Jedyną pociechę znajdowaliśmy z
Bolivarem w powtarzaniu sobie, że siła ognia, jaką widzieliśmy na ekranach, wskazywała bez
dwóch zdań na to, że mogli rozbić krążownik na atomy w mgnieniu oka. A nie zrobili tego.
Chcieli więc mieć załogę żywą. Nie odważyliśmy się snuć rozważań dlaczego, ale sam fakt, że
Angelina i James byli więźniami, był pocieszający: więźniów można odbić.
Gdy wyszliśmy z nadprzestrzeni, leciałem jak wariat. Hamowanie w ostatnim momencie,
wyłączenie kontaków ledwie ujęły nas macki pola, wyjście w chwili, gdy właz zaczął się
otwierać. Mając obok Boliyara, gnałem przez korytarze wprost do biura Inskippa. Tylko po to,
aby znaleźć go chrapiącego na biurku.
- Gadaj - zażądałem, ledwie otworzył najbardziej zaczerwienione oczy, jakie w życiu
widziałem.
- Powinienem był wiedzieć - jęknął. - Musiałeś wleźć akurat, gdy usiłowałem zasnąć
pierwszy raz od czterech dni. Czy ty wiesz...
- Wiem, że jeden z ich statków połknął mój krążownik razem z Angelina i Jamesem i że
przez ostatnie cztery dni gnietliśmy się w patrolowcu.
- Przepraszam, nie wiedziałem - wymamrotał chwiejąc się na nogach. Zbliżył się do szafy
i wyciągnął zeń kryształową flaszkę, z której łyknął solidnie.
Powąchałem zawartość i zrobiłem to samo.
- Wyjaśnij - zakomenderowałem. - Co się dzieje?
- Inwazja obcych. Pozwól sobie powiedzieć, że oni są dobrzy. To, co połknęło twój
krążownik, to najcięższy, opancerzony polami pancernik, jaki kiedykolwiek widziałem, a my nie
mamy nic, co byłoby w stanie go ugryźć. Więc wszystko, co możemy zrobić, to stale się
wycofywać. Jak dotąd nigdzie jeszcze nie wylądowali, ograniczając się do ostrzału naszych
pozycji. Nie wiemy, jak długo to może potrwać, ale na pewno zaczną się desanty.
- Mówiąc krótko - przegrywamy?
- W stu procentach.
- Jakie to optymistyczne. Mógłbyś mi jeszcze powiedzieć, z kim walczymy?
- Mógłbym. Mogę ci nawet pokazać. Masz!
Wdusił przycisk i na środku pomieszczenia pojawił się holowizyjny obraz. Macki, czułki,
pazury, kleszcze, śluzowaty, zielonkawy kadłub ze zbyt wieloma oczami wystającymi w
najrozmaitszych kierunkach oraz masą innych detali, których lepiej nie opisywać.
- Uggh - oznajmił Bolivar mówiąc za nas obu.
- Jeśli ten się nie podoba - warknął Inskipp - to co powiecie o tym... albo o tym?
Istoty zmieniały się przy kolejnych wduszeniach klawisza i każda była bardziej
obrzydliwa od poprzedniej.
- Wystarczy! -wrzasnąłem w końcu. - Dobry sposób na odchudzenie, obrzydlistwo! Nie
ruszę jedzenia przez najbliższy tydzień. Który z nich jest naszym wrogiem?
- Wszystkie. Niech ci to Coypu wyjaśni.
Wywołany profesor pojawił się na ekranie. Po tych stworach, jego wystające zęby i
belferskie maniery były przyjemną odmianą.
- Zbadaliśmy złapane okazy, zrobiliśmy sekcję zabitych i odczyty mózgów żyjących. To,
co odkryliśmy, nie jest zbyt pocieszające. Walczy przeciwko nam duża liczba stworzeń z różnych
systemów planetarnych. Z tego co mówią, a nie mamy podstaw, aby im nie wierzyć, jest to coś w
rodzaju świętej krucjaty. Ich jedynym celem jest zniszczenie ludzkości i zmiecenie
przedstawicieli naszej rasy z powierzchni wszechświata.
- Dlaczego? - wyrwało mi się.
- Pytacie dlaczego? - kontynuował Coypu. - Zupełnie naturalne pytanie. Odpowiedź
brzmi: bo nie mogą na nas patrzeć. Uważają, że jesteśmy zbyt odrażający, aby istnieć. Była
mowa o zbyt małej liczbie kończyn, o tym, że jesteśmy za mało mokrzy, nasze oczy nie są na
słupkach, nie wydzielamy miłego śluzu, brak nam wielu istotnych organów. Doszli do wniosku,
że nie możemy istnieć obok siebie.
- I kto to mówi!? - zdenerwował się Bolivar. - Te wstrętne obrzydlistwa...
- Piękno jest względne - uświadomiłem go. - Co nie zmienia faktu, że całkowicie się z
tobą zgadzam. Teraz zamknij się i słuchaj profesora.
- Inwazja została dokładnie przygotowana - poinformował nas Coypu, przeglądając jakieś
papiery. - Od jej rozpoczęcia znaleźliśmy wielu ich agentów ukrytych w zsypach, przewodach
wentylacyjnych, toaletach i innych takich. Najwyraźniej obserwowali nas od dłuższego czasu.
Porwanie admirałów było preludium do inwazji, próbą wprowadzenia zamieszania w naszych
siłach poprzez usunięcie dowódców. Faktycznie, odczuwamy pewien niedobór admirałów, ale
młodsi oficerowie objęli dowództwo oddziałów i ich efektywność w szybkim czasie się
zdublowała. Brak nam wiadomości o nieprzyjacielu, o jego organizacji, bazach i uzbrojeniu,
gdyż zdołaliśmy pochwycić jedynie małe jednostki, dowodzone przez osobników niskiej rangi.
Najważniejsze jest teraz zebranie informacji o...
- Uch, serdeczne dzięki - warknął Inskipp wygaszając Coypu w połowie zdania. - Sam
bym na to nigdy nie wpadł.
- Mogę to załatwić - powiedziałem, z przyjemnością obserwując wygląd białek jego oczu,
czerwonych raczej, niż białych, zwracających się ku mnie i próbujących jednoczenie wyjść z
orbit.
- Ty!?
- Oczywiście, że ja! A kto niby? Przezwyciężę wrodzoną skromność i powiem ci, że
jestem tajną bronią, którą wygramy wojnę.
- Jak?
- Najpierw muszę pogadać z Coypu, potem ci wszystko wyjaśnię.
- Jedziemy za mamą i Jamesem? - spytał Bolivar.
- Możesz być pewny. A przy okazji ocalimy cywilizowany Świat przed zniszczeniem.
- Dlaczego mi zawracacie głowę, kiedy mam kupę roboty? - Coypu odsunął się od ekranu
komputera, przełykając ślinę i spoglądając wymownie na Inskippa.
- Spokój - włączyłem się - rozwiążę wszystkie twoje problemy, tak jak to wielokrotnie
robiłem w przeszłości, ale potrzebna mi twoja pomoc. Ile ras obcych odkryliście do tej pory?
- Trzysta dwanaście, ale co...
- Chwileczkę. Są one najrozmaitszych kształtów, wielkości i innych detali.
- Lepiej w to uwierz na słowo! Powinieneś zobaczyć, co mi się śni!
- Serdeczne dzięki. Musiałeś znaleźć język, jakim się one porozumiewają?
- Używasz go w tej chwili. To esperanto.
- Przestań się wygłupiać!
- Nie wrzeszcz na mnie! - pisnął histerycznie, po czym wziął jakąś pigułkę i otrząsnął się.-
Dlaczego nie? Obserwowali nas dość długo i uczyli się wszystkiego, czego mogli, zanim nas
zaatakowali. Słyszeli z pewnością całą masę naszych języków i wybrali esperanto dla tych
samych powodów, dla których my to zrobiliśmy. Bo jest najprostsze, najłatwiejsze i najbardziej
funkcjonalne ze wszystkich języków.
- Przekonałeś mnie. Dzięki, profesorze, a teraz trochę odpocznij, bo będziesz mi pomagał
przy przedostawaniu się do ich kwatery głównej, odkrywaniu ich tajemnic i ratowaniu mojej
rodziny, a może i admirałów - to ostatnie się zobaczy.
- O czym ty, do diabła, bredzisz! - wrzasnął Inskipp, mając w tle profesora Coypu,
mówiącego dokładnie to samo, tylko cieńszym głosem.
- To proste, przynajmniej dla mnie. Profesor zrobi mi kombinezon wraz z urządzeniem do
wydalania śluzu i całą resztą detali wzorowanych na wyglądzie obcych. Powitają mnie w nim jak
swojego. Będę przedstawicielem nowej rasy, która dopiero dowiedziała się o świętej wojnie i
zamierza się przyłączyć do nich. Pokochają mnie - zapewniam was.
Technicy wykonali szybką i dokładną robotę. Naładowali komputer projektujący
wszystkim, co wiedzieli o wyglądzie obcych i zaprogramowali go na wariacje, jakich dotąd nie
odkryto wśród napastników.
Wysililiśmy naszą wyobraźnię i znaleźliśmy coś odpowiedniego.
Wywarło to wrażenie nawet na Bolivarze.
- Oto mój ojciec! - oświadczył obłażąc mnie w kółko i podziwiając ze wszystkich stron.
Było co podziwiać - wyglądałem jak miniaturowy tyranozaurus dotknięty
zaawansowanym trądem, skrzyżowany z mrówką. Z oczywistych powodów miałem dwie nogi.
Potężny ogon w końcowym fragmencie przeradzał się w czułki z przylgami. W jego wnętrzu
było dość miejsca na urządzenie wydalające, ministos i magazyn wyposażenia. Przerośnięta
szczęka aż wiła się od żółtozielonych wypustków, przyozdabiając front uroczego pyska, który
mógł się przyśnić w koszmarnym śnie. Uszy jak u nietoperza, wąsy jak u szczura, oczy jak u
zmutowanego kota - naprawdę wyglądało to obrzydliwie. Z przodu było wejście, którym, jak
mogłem najostrożniej, wlazłem.
- Ręce są jedynie lekko wspomagane i pasują do twoich własnych - informował mnie
Coypu - nogi natomiast chodzą na serwomechanizmach, które naśladują ruchy twoich nóg.
Uważaj, jak łazisz: te pazury mogą zrobić dziury w stalowych płytach.
- Zamierzam spróbować. Co z ogonem?
- Automatyczna przeciwwaga, kiwa się podczas chodzenia, tu masz kontrolki. Możesz go
opierać, gdy nie chodzisz lub siedzisz przez dłuższy czas, albo włączyć toto, będzie drgał co jakiś
czas, żeby wyglądało realistycznie. Uważaj na to tutaj: to bezpiecznik automatycznej,
bezodrzutowej siedemdziesiątki piątki zamontowanej między oczami, celownik zaś masz na
nosie.
- Cudownie. Co z granatami?
- Miotacz masz pod ogonem. Same granaty są zamaskowane jako wiesz co.
- Świństwo. Widzę, że masz zboczoną wyobraźnię. Daj mi się teraz pozapinać i odsuńcie
się. Mam ochotę to wszystko wypróbować.
Trochę czasu zajęło mi dojście do wprawy w naturalnym poruszaniu się, ale w końcu się
nauczyłem. Oblazłem pomieszczenie, zostawiając śluzowaty ślad i dziury od pazurów w
podłodze oraz straty w majątku ruchomym od machania ogonem. Wybiłem nawet parę dziur
moją armatą.
Automatyczna czy nie, ale zdecydowałem się zostawić ją na faktycznie ostatnią czarną
chwilę i póki co wziąłem solidną porcję pastylek od bólu głowy. Gdy wróciłem do laboratorium,
coś jakby mały robot wyłoniło się z sąsiedniego pomieszczenia i przejechało mi po ogonie.
- Uspokójcie to bydlę! - wrzasnąłem, widząc jak przed nosem zapala mi się napis „Ból
ogona".
Wymierzyłem robotowi kopniaka, którego z łatwością uniknął, po czym stanął mi przed
nosem. Górna część z czujnikami opadła i znalazłem się oko w oko z uśmiechniętym Bolivarem.
- Czy mogę się dowiedzieć, co robisz w tej blaszance?
- Jasne, tato. Jadę z tobą. Służący do noszenia bagażu, czy to nie jest logiczne?
- Nie jest - oznajmiłem i wytoczyłem ciężkie argumenty, wiedząc z góry, że tę dyskusję i
tak przegram.
Przegrałem i uśmiechnąłem się w duchu. Mimo obawy o jego i moje bezpieczeństwo,
jakaś pomoc była z pewnością potrzebna, a zwłaszcza pomoc kogoś, kogo możliwości dobrze
znałem.
- Dokąd teraz? - zapytał Inskipp spoglądając z dużym niesmakiem na mój kombinezon.
- Na tę uzbrojoną planetę, na którą zabrali admirałów i chyba moją żonę, i syna. Jeśli to
nie ich główna kwatera, to z całą pewnością jedna z głównych baz.
- Nie piśniesz ani słowa o tym, co knujesz?
- Będę zaszczycony. Wyruszamy w tym samym patrolowcu, ale najpierw chcę, by
rozwalono mu kadłub i byle jak załatano. We wnętrzu też powinno być trochę uszkodzeń.
Najlepiej rozwalcie jakieś mało istotne instrumenty dla dodania autentyzmu. Potrzebuję dużo
krwi, aby wszystko malowniczo pokropić. I jeszcze jedno. Co prawda niezbyt mi się to podoba,
ale cel uświęca środki: macie parę zbędnych ciał?
- Aż za wiele - odparł ponuro szef. - Chcesz mieć w mundurach?
- Mogą mi uratować życie. Mam zamiar pojawić się, rycząc na wszystkich
częstotliwościach i mrugając wszystkimi światłami, zgłaszając ochotnicze przystąpienie mojej
osoby plus całej planety do szlachetnej sprawy.
- O której właśnie dowiedzieliście się zdobywając ten statek?
- Szybko kojarzysz, jak na swój wiek. Każ zrobić to wszystko, co powiedziałem
natychmiast, albo jeszcze szybciej, bo mam zamiar odlecieć za jakieś pięć minut.
Ponieważ misja zdawała się naszą jedyną nadzieją, mieliśmy wszelką możliwą pomoc.
Połatany patrolowiec został załadowany na pokład krążownika, odlot zaś był dosłownie
natychmiastowy. Dostarczono nas w najbliższy, w miarę bezpieczny rejon wrogiego systemu i
serdecznie pożegnano. Pokręciłem się wokół paru chmur śmieci, przeleciałem przez obłok
pyłowy i dwie czarne dziury, aby skuteczniej zatrzeć ślady, po czym ruszyłem ku bazie wroga.
- Gotów? - spytałem włażąc do wnętrza kombinezonu.
- Równo z tobą, tato - usłyszałem robota zatrzaskującego i blokującego górną sekcję.
Zamknąłem kombinezon i opatrzoną w pazury łapą ująłem jego górny chwytak.
Dodatkowe światła zostały zainstalowane według mojego pomysłu na kadłubie, teraz włączyłem
je i ruszyliśmy pełnym ciągiem, niby kosmiczna choinka transmitując na wszystkich stu
trzydziestu siedmiu częstotliwościach pieśń mojej świeżo wymyślonej planety. Uzbrojona po
zęby baza była coraz bliżej.
- Kiu vi estas? - spytał ponury głos, jednocześnie ekran rozjaśnił się, ukazując szczególnie
ohydnego przedstawiciela napastników.
- Kiu vi estas? Ciuj konas min, se mi ne kones un, belulo - stwierdziłem, że odpowiedź
będzie najlepsza, jeżeli doda się do niej trochę uczucia, ale nazwanie tego straszydła
przystojniaczkiem, wymagało sporego samozaparcia.
Okazało się to skuteczne - rozmówca kontynuował rozmowę w dużo przyjemniejszym
tonie.
- No, no - nie ma się co obrażać. Mogą cię dobrze znać w domu, ale teraz jesteś daleko od
niego. Poza tym jest wojna i musimy przestrzegać przepisów bezpieczeństwa.
- Naturalnie. Wy naprawdę walczycie? Z tymi bladosuchymi?
- Robimy, co możemy, ślicznotko.
- Dopisujcie nas do tego! Złapaliśmy ich statek szpiegujący na naszej planecie. Nie mamy
własnych, ale zestrzeliliśmy ten i zrobiliśmy pranie mózgów tym, co ocaleli. Nauczyliśmy się ich
języka i odkryliśmy, że wszystkie ludy galaktyki zjednoczyły się przeciwko nim. Chcemy się do
was przyłączyć - jestem ambasadorem i czekam na wasze rozkazy!
- Wspaniale - pojaśniał cały z wrażenia. - Wysyłamy statek, aby cię przyprowadzić. Ale
najpierw jedno pytanie, słodka.
- Pytaj, przystojniaczku.
- Z takimi oczami jak twoje... Jesteś płci żeńskiej?
- W przyszłym roku o tej porze będę. Teraz jestem w neutralnej fazie, pomiędzy nim a
nią.
- A więc za rok spotkamy się na randce!
- Zapisuję cię w notesie - obiecałem. Bolivar nalał mi szklaneczkę, którą opróżniłem
przez słomkę.
- Czy się mylę, tato - spytał - czy ten uciekinier z szamba ma na ciebie chrapkę?
- Niestety, mój chłopcze, masz rację. W naszej ignorancji, zrobiliśmy damski kostium i to
sądząc z jego zachowania, bardzo seksowny. Musimy go trochę zeszpecić.
- Co prawdopodobnie zrobi go jeszcze bardziej seksy.
- Cholera, masz oczywiście rację! Muszę się wobec tego przyzwyczaić do ich amorów i
wyciągnąć z nich jakieś korzyści.
Statek-pilot pojawił się na ekranach i nastawiłem auto-pilota na jego ślad. Lecieliśmy
zygzakiem przez niewidzialne pola siłowe i zapory minowe, aby w końcu wyładować na
metalowej płycie wewnątrz fortecy. Miałem nadzieję, że jest to lądowisko dla gości, a nie wjazd
do więzienia.
- Chciałbyś pewnie swój hełm, tato? - przypomniał mi Bolivar, używając syntetyzatora
dźwięków, aby uzyskać głos maszynowy.
- Masz rację, szanowny robocie - nałożyłem pozłacany kask (z diamentami) i przejrzałem
się w lustrze. Odmieniło mnie. - I lepiej nie nazywaj mnie ojcem. Spowodowałoby to masę
niewygodnych pytań natury biologicznej.
Imponująca kolekcja pełzających, skaczących i chodzących figur oczekiwała naszego
wyjścia. Gdy wymaszerowałem z kabiny - Bolivar podążał za mną, niosąc stertę starannie
skonstruowanego, obcego z wyglądu bagażu - jeden z nich, ze złotą obręczą na łbie, wystąpił do
przodu, machając ku mnie mackami.
- Witamy, ambasadorze - stwierdziło toto. - Jestem Gar-Baj, Pierwszy Oficer Rady
Wojennej.
- Cała przyjemność po mojej stronie. Jestem Sleepery Jeem Geshtunken.
- Sleepery to twoje imię czy tytuł?
- W moim ojczystym języku oznacza to „Ten Który Stąpa po Plecach Niewolników
Ostrymi Pazurami" i oznacza, że jestem członkiem arystokracji.
- Nadzwyczajnie obrazowy język. Sleepery, musisz mi więcej o sobie opowiedzieć
prywatnie.
Sześć z jego osiemnastu czułków mrugnęło znacząco i już wiedziałem, że stary seksapil
nadal działa.
- Zawiadomię cię o moim następnym okresie, Gar. Ale do rzeczy: jest wojna, czy jej nie
ma? Powiedz mi, jak stoją sprawy i co my możemy zrobić, aby pomóc w tym świętym boju?
- Zrobię to, ale pozwól mi najpierw zaprowadzić cię do twojej kwatery, wyjaśnię ci
wszystko po drodze. - On, ja i mój wierny robot ruszyliśmy. - Wojna przebiega zgodnie z
planem... oczywiście nie wiesz o tym, ale planowaliśmy ją przez wiele lat. Ja i moi szpiedzy
spenetrowaliśmy wszystkie ich planety i znamy ich siłę aż do ostatniego pistoletu. Nie mogą nas
zatrzymać. Mamy absolutną kontrolę przestrzeni i teraz przygotowujemy się do drugiej fazy.
- Którą jest...?
- Inwazja planetarna. Po zniszczeniu ich floty, powybieramy ich planety jedną po drugiej
jak zgniłe jajka.
- To coś dla nas! - wrzasnąłem wybijając sporą dziurę lewą nogą. - Jesteśmy gotowi
prowadzić natarcie, nawet jeśli jest to związane ze śmiercią dla sprawy.
- Właśnie czegoś takiego oczekiwałem od kogoś tak dobrze zbudowanego jak ty. Statków
transportowych mamy dość, ale zawsze się przydadzą doświadczeni żołnierze. Zapraszam cię na
następne posiedzenie Rady, gdzie uzgodnimy, jak będą wyglądały zasady naszej współpracy.
Teraz pewnie jesteś zmęczony i chcesz odpocząć.
- Nigdy! - zgrzytnąłem zębami. - Nie chcę odpoczynku, dopóki nie zniszczymy ostatniego
z tych obrzydliwców.
- Szlachetne uczucie, ale musimy kiedyś odpoczywać.
- Nie macie jakiegoś jeńca albo nawet kilku, których mógłbym osobiście rozerwać dla
propagandy?
- Mamy cały ładunek admirałów, ale potrzebujemy ich jako źródła informacji.
- Uwielbiam wyrywać kończyny admirałom. A nie macie jakichś kobiet albo dzieci?
Bardzo melodyjnie krzyczą- było to pytanie za 64000 kredytów ukryte wśród pozostałych bzdur.
Zakręciłem ogonem, oczekując w napięciu na odpowiedź, a Bolivar przestał brzęczeć.
- Zabawne, że pytasz. Złapaliśmy nieprzyjacielski okręt szpiegowski, którego załogę
stanowiła właśnie samica i młody samiec.
- O właśnie! - wrzasnąłem z autentycznym podnieceniem. - Gdzie oni są? Zaprowadź
mnie do nich!
- Normalnie byłbym szczęśliwy, mogąc to zrobić, ale teraz jest to niemożliwe.
- Nie żyją? - spytałem starając się, aby zabrzmiało to jak zawód, nie radość.
- Nie, choć życzylibyśmy sobie, żeby tak było. Do tej pory nie wiemy, co się stało. Pięciu
naszych żołnierzy, wszyscy bardzo doświadczeni, było z nimi w zamkniętym pomieszczeniu.
Wszyscy nie żyją, nie wiadomo dlaczego, a oni zwiali i ślad po nich zaginął.
- Tragiczne - westchnąłem machając ogonem. - Czy złapaliście ich powtórnie?
- Nie, i to jest najdziwniejsze, bo minęło już parę dni. Ale nie ma się czym przejmować.
Posłaniec przyjdzie po ciebie, kiedy Rada się zacznie. Śmierć paskudom.
- Śmierć paskudom. Jeśli sam chcesz, spotkamy się na zebraniu. Cześć. Drzwi zamknęły
się, a Bolivar-robot odezwał się:
- Gdzie złożyć bagaże, szlachetny Sleepery?
- Gdziekolwiek, metalowy cymbale - dodałem do oświadczenia kopniaka, którego
zręcznie uniknął. - Nie zawracaj mi głowy.
Przespacerowałem się po pokoju, nucąc hymn i sprawdzając ściany czujnikiem. W końcu
otwarłem kombinezon i wyszedłem z niego dla rozprostowania kości.
- Możesz wyjść i pogimnastykować się - oznajmiłem. - Nasze stworki są dość
łatwowierne. W tym pomieszczeniu nie ma ani jednej pluskwy.
Bolivar opuścił powłokę robota i wykonał parę przysiadów i skłonów, którym
towarzyszyło skrzypienie kości.
- Po dłuższym czasie robi się tam ciasno - stwierdza. - Co dalej?
- Dobre pytanie, ale nie przywodzi mi na myśl nic sensownego. Wiemy, że są żywi,
zdrowi i sprawiają wrogowi kłopoty.
- Może zostawili dla nas jakąś wiadomość lub ślad.
- Można sprawdzić, ale nie sądzę. Wszystko to mogłoby być niebezpieczne dla nich.
Otwórz flaszkę Środka Dopingującego i nalej mi szklaneczkę, o ile ją znajdziesz w tym
śmietniku. Ja muszę trochę pomyśleć.
Rozmyślałem intensywnie, ale z nikłym rezultatem. Możliwe, że powodem była nieco
przygnębiająca atmosfera pomieszczenia. Ściany były zgniłozielone. Obrusy na nich wiszące
fioletowobordowe, a połowę pokoju wypełniał obrzydliwy śmierdzący basen jakiegoś szarego
błota. Bolivar udał się na obchód reszty apartamentów, ale gdy toaleta omal go nie wciągnęła, a
zawartość kuchni przyprawiła go o równie twarzową zieleń co ta na ścianie, siadł bez słowa i
włączył telewizor. Większość programów okazała się niemożliwa do zrozumienia i obrzydliwa
nad podziw.
Żaden z nas nie pomyślał, że telewizor może być tu komunikatorem, dopóki nie
zadzwoniono i scena bombardowania bezbronnej planety znikła, ustępując miejsca fizjonomii
GarBaja. Na szczęście refleks di Grizów działał. Bolivar przystanął za ekranem, a ja odwróciłem
się dopiero po zapięciu kombinezonu.
- Przykro mi, że muszę ci przeszkodzić, Jeem, ale Rada zbiera się i chciałbym, abyś
wzięła udział w obradach. Posłaniec wskaże ci drogę.
- Dobra, dobra - mruknąłem ku blednącemu odbiornikowi, starając się wsadzić ręce we
właściwe miejsca. Komunikator przy drzwiach wskazał gościa.
- Robot, zajmij się tym! Powiedz, że za chwilę będę gotowy i przynieś mój tren.
Gdy wyszliśmy, potwór przysłany po mnie wytrzeszczał z tuzin oczu na czułkach na nasz
widok. Naprawdę wywarł na mnie wrażenie, jako że czułki miały z dobre trzy stopy.
- Pokazuj drogę - poleciłem słodko.
Ruszyłem jego śladem, moim zaś ruszył robot, trzymając końce mego przypiętego do
ramion trenu. Ten wspaniały przyodziewek miał dobre trzy jardy długości. Został wymyślony w
całości przeze mnie, głównie jako pretekst, aby stale mieć przy sobie Bolivara. Choć przyznaję,
że względy psychologiczne też się liczyły. Była to wściekle błyszcząca purpura, ozdobiona tu i
tam złotymi gwiazdami i srebrnymi kometami oraz różowym szlaczkiem. Na szczęście nie
musiałem na to patrzeć, ale współczułem Bolivarowi - on nie miał innego wyjścia.
Rada z miejsca znalazła się pod wrażeniem mego wyglądu, jeśli uznać ilość cmoknięć i
pomruków za wyraz aprobaty. Przeszedłem pomieszczenie dwa razy wokoło, zanim usiadłem na
wyznaczonym miejscu.
- Witamy cudowną Sleepery Jeem na naszej Radzie Wojennej - zamlaskał Gar-Baj. -
Rzadko ta sala była tak zaszczycona cudowną obecnością. Jeśli wszyscy Gesh-tunken są podobni
do tej przedstawicielki, to wygramy wojnę za pomocą samego morale!
- Film! Film dla wojska! - zagulgotało coś czarnego i galaretowego i pojawili się
filmowcy.
- Pozwólmy żołnierzom cieszyć się wraz z nami wspaniałym widokiem naszego gościa.
Nie mówiąc już o dodatkowych oddziałach, które niedługo zasilą nasze szeregi.
- Dobrze gada! Wspaniały pomysł!
Ze wszystkich stron rozległy się okrzyki aplauzu, przy akompaniamencie wymachiwania
mackami, kleszczami, przyssawkami i innymi kończynami. Prawie straciłem ostatni posiłek, ale
rozdziawiłem pysk na całą szerokość, aby pokazać, jak mi przyjemnie. Pojęcia nie mam, jak
długo by to trwało, gdyby nie sekretarz, walący głośno stalowym młotkiem w mosiężny dzwon.
- Szanowni zebrani, mamy parę nie cierpiących zwłoki spraw. Czy możemy przejść do
obrad?
Odpowiedzią były wściekłe krzyki dość obraźliwej treści... Sekretarzem wstrząsnęło, co
było ciekawym widokiem, jako że z wyglądu przypominał żabę obrośniętą futrem, z mięsistym
ogonem i czymś w rodzaju trąby na głowie. Należy jednak przyznać, że sprawnie przystąpił do
rzeczy.
- Otwieram 4013 zebranie Rady Wojennej. Dziś na porządku dziennym są następujące
sprawy: nowa organizacja wojsk desantowych, logistyczne plany inwazji, usprawnienie
zaopatrzenia w środki bojowe oddziałów bombardujących i możliwości żywieniowe wysuniętych
jednostek. Przed tym jednakże prosiłbym naszego nowego członka o parę słów, które będą
transmitowane w naszych wieczornych wiadomościach. Prosimy, Sleepery Jeem.
Rozległa się salwa wrzasków - tym razem aplauzu i widowiskowego klepania górnymi
kończynami, które wziąłem za oklaski. Skłoniłem się do kamery i zacząłem:
- Drodzy moi - mokrzy, śluzowaci, wyłupiastoocy - nie mogę wprost wyrazić, jaką
przyjemność odczuwają moje dwa serca z powodu możliwości przebywania wśród was. Odkąd
dowiedzieliśmy się, że są inni podobni do nas na świecie, nie mogliśmy się wprost doczekać
spotkania z wami. Szczęśliwy traf sprawił, że jestem tu dziś i mogę wam powiedzieć, że jesteśmy
z wami, zjednoczeni w wielkiej sprawie zniszczenia suchych w naszej galaktyce. Jesteśmy dumni
z naszych bojowych umiejętności - wykopałem dziurę w mównicy, przy ogłuszającym aplauzie. -
Chcemy je oddać do waszej dyspozycji. Tak jak nakazała nasza królowa Engela Rdenrundt.
Usiadłem wśród nie milknącej owacji, mając nadzieję, że się udało. Wydawało się, że nikt
nie zwrócił specjalnej uwagi na ostatnie zdanie - co prawda był to daleki strzał, ale jeśli Angelina
miała szansę obejrzenia mojego wystąpienia, to z pewnością rozpozna imię i nazwisko, pod
którym spotkałem ją po raz pierwszy parę ładnych lat temu. To był daleki strzał, ale lepsze to niż
nic.
Moje współpotwory nie były zbyt zadowolone z perspektywy zabrania się do roboty, ale
sekretarz jakoś w końcu ich do tego zmusił. Zapamiętałem co ważniejsze kwestie ich planów, a
będąc nowo przybyłym, nie wtrącałem się do ich ustalania. Odezwałem się tylko raz, spytany, ile
wojsk możemy dostarczyć i podałem dane, które ponownie wprowadziły ich w euforię. Ciągnęło
się to wszystko zdecydowanie zbyt długo i nie byłem osamotniony w głośnym okazywaniu swej
radości, gdy sekretarz ogłosił koniec spotkania. Gar-Baj położył mi na ramionach coś, co mogę
określić jako przyjacielską wypustkę.
- Dlaczego nie poszlibyśmy do mnie, słodka? Możemy się napić łyczek czy dwa wyciągu
ze zgniłych jaj. Co ty na to?
- Cudownie, ale Sleepery jest śpiąca i musi odpocząć. Spotkamy się jutro i to koniecznie.
Nie dzwoń do mnie, sama zrobię to z przyjemnością.
Ruszyłem z kopyta do kwatery, zanim zdążył odpowiedzieć, i z robotem następującym mi
na pięty, zatrzasnąłem drzwi szczęśliwy, że uciąłem prostackie zapędy tego trędowatego durnia.
Zanim zdążyłem się odwrócić, ładunek miotacza wypalił dziurę obok mojej nogi, a
ponury głos warknął mi do ucha:
- Rusz się, a następny ładunek wyląduje wprost na twoim przegniłym łbie.
8
- Jestem bezbronna! - wrzasnąłem, zastanawiając się, skąd ja znam ten głos.
Bolivar był szybszy. Gdy robot stanął, góra odskoczyła i ukazała się jego głowa.
- Cześć, James - zawołał radośnie. - Co się stało z twoim gardłem? Poza tym bądź łaskaw
nie strzelać do tego obrzydlistwa. Wewnątrz jest twój własny stary.
Zaryzykowałem przesuniecie głowy i zobaczyłem Jamesa: z opuszczonym miotaczem i
szczęką. Angelina, gustownie ubrana w futrzane bikini, wyszła z drugiego pokoju, wkładając do
kabury swój miotacz.
- Wyłaź z tego natychmiast - poleciła. Bez wahania wyswobodziłem się z objęć plastiku,
zanurzyć się w jej, co było zdecydowanie przyjemniejsze.
- Yum - westchnęła po długim a namiętnym pocałunku, przerwanym wyłącznie z braku
tlenu. - Dawno cię nie widziałam.
- Ja ciebie też. Widzę, że dostałaś moją wiadomość.
- Kiedy ten stwór wymienił to imię, wiedziałam, że maczałeś w tym palce. Skąd miałam
wiedzieć, że siedzisz wewnątrz? Dlatego zjawiliśmy się z bronią.
- Dobra, jesteście teraz tutaj i to się liczy - spojrzałem uważniej na futrzane szaty Jamesa.
- Widzę, że macie tego samego krawca.
- Zabrali nasze rzeczy - chrapliwie oznajmił James.
- Czy ta szrama na twoim gardle ma cokolwiek wspólnego ze sposobem, w jaki mówisz?
- Dostałem przy ucieczce od tego, który nam sprezentował obecne stroje.
- Bolivar, otwórz szampana z naszej apteczki, jeśliś łaskaw. Powinniśmy uczcić to
zjednoczenie, a twoja matka, jak sądzę, będzie tak uprzejma i opowie nam, co się działo, odkąd
ostatni raz ją widzieliśmy.
- Niewiele - oświadczyła machając zawartością kieliszka. - Połknął nas jeden z ich
pancerników. Sądzę, że to widziałeś?
- Jeden z najgorszych momentów w moim życiu.
- Biedactwo. Jak możesz sobie wyobrazić, czuliśmy to samo. Strzelaliśmy ze wszystkich
dział, ale hangar wyłożony był collaporium i niewiele to dało. Wstrzymaliśmy więc ogień
czekając na obcych, ale to też nic nie dało. Strop się opuścił i zgruchotał statek. Musieliśmy
wyjść i wtedy nas rozbroili. Przynajmniej tak im się wydawało. Przypomniałam sobie twój pobyt
na Buradzie i numer z zatrutymi paznokciami - zrobiliśmy to samo. Walczyliśmy, dopóki nie
skończyły się ładunki, potem zaciągnęli nas do więzienia czy izby tortur - nie byliśmy tam
wystarczająco długo, aby się tego dowiedzieć. Załatwiliśmy strażników i poszliśmy sobie - tam
było niezbyt przyjemnie.
- Cudownie, ale to było parę dni temu. Jak się wam powodziło od tego czasu?
- Bardzo dobrze, dziękuję - przy pomocy tych tu Cill Airne.
Machnęła ręką i pięciu mężczyzn wyskoczyło z sąsiedniego pomieszczenia wymachując
bronią. Było to dość denerwujące, ale stałem spokojnie widząc, że na Angelinie nie wywarło to
większego wrażenia. Mieli bladą cerę i długie czarne włosy, ich ubiór składał się zaś z
fragmentów skór obcych, połączonych ze sobą drutem. Ich topory i miecze wyglądały dość
prymitywnie, ale ostro i użytecznie.
- Estas gvanda plezvro renkonti vin - oświadczyłem, ale nie wykazali żadnych oznak
zrozumienia. Spytałem więc Angelinę: - Jeśli nie znają esperanto, to jak się z nimi dogadałaś?
- Ich własnym językiem, nie jest trudny. Dpo gheobhai gaii dearmand taisco gach seoid -
dodała.
Skinęli potakująco, schowali broń i wydali przenikliwy i przejmujący okrzyk wojenny.
- Chyba się lubicie - mruknąłem.
- Powiedziałam im, że jesteś moim mężem i że przybyłeś tu, aby zniszczyć naszych
wspólnych wrogów i poprowadzić nas do zwycięstwa.
- Prawda - przytaknąłem potrząsając złączonymi dłońmi, na co odpowiedzieli nowym
okrzykiem. - Bolivar, podaj no, chłopcze, coś konkretnego dla naszych sprzymierzeńców, a twoja
mamusia będzie uprzejma powiedzieć mi, co tu się, u diabła, wyprawia.
- Nie jestem pewna szczegółów - oznajmiła upijając szampana. - Nie znam zbyt dobrze
ich języka i całej reszty. Wydają się oryginalnymi mieszkańcami tej planety lub jej pierwszymi
kolonistami, najwyraźniej następna zapomniana kolonia, bo bez wątpienia są ludźmi. Nieźle im
się działo, dopóki nie przybyli obcy - obustronna nienawiść od pierwszego wejrzenia. Walczyli z
nimi od początku i robią to nadal. Obcy zrobili, co mogli, aby ich wykluczyć, niszcząc
powierzchnię planety i pokrywając ją stalą. Nie poskutkowało. Ludzie spenetrowali ich budowle
i dotąd żyją w fundamentach, pustych pomieszczeniach i podwójnych ścianach.
- Stalowe Szczury! - ucieszyłem się. - Moja sympatia do nich wzrasta coraz bardziej.
- Wiedziałam, ze tak będzie. Po ucieczce z tego pomieszczenia, o którym ci mówiłam,
biegliśmy korytarzem, nie bardzo wiedząc dokąd, gdy otworzyły się drzwi w podłodze i oni
wyskoczyli machając rękami, abyśmy szli za nimi. Wtedy właśnie napatoczył się strażnik,
którego James załatwił. Cill Airne docenili to w pełni wyprawiając go na nasze ubrania. To
wszystko, co się wydarzyło. Odtąd ukrywaliśmy się razem z nimi, a w wolnych chwilach
planowaliśmy porwanie jednego ze statków i uwolnienie admirałów.
- Wiesz, gdzie są?
- Oczywiście. Niedaleko stąd.
- Potrzebujemy planu, a ja potrzebuję porządnego odpoczynku. Proponuję się przespać, a
do bitwy przystąpić rano.
- Nie ma na to czasu, a poza tym wiem, co ci się widzi w tym twoim robaczywym umyśle.
Idziemy się bić!
- Zgoda - westchnąłem. - Co dalej?
Zdecydowano za nas, gdyż drzwi otwarły się gwałtownie i do środka wpadł mój
rozamorowany Gar-Baj. Musiał być nastawiony kochliwie, jeśli u nich różowa koszulka
oznaczała to samo co u nas, i dlatego miał zdrowo stępiony refleks.
- Jeem, kochanie... dlaczego stoisz bez ruchu? Aw-wrrruk! - to ostatnie dodał, gdy trafił
go pierwszy topór.
Nastąpiła krótka walka, którą rzecz jasna przegrał, ale za późno; gdy się zaczęła, nie był
w całości w pokoju. Jego ogon skorzystał z tego, bez wątpienia obdarzony swoim własnym
rozumem, gdy jeden z ciosów go odrąbał. Bezczelne stworzenie ruszyło z kopyta wzdłuż
korytarza.
- Lepiej wykonajmy odwrót - oświadczyłem.
- Do tunelu - zarządziła Angelina.
- Zmieszczę się w tym kombinezonie?
- Nie.
- To powstrzymajcie się z odwrotem - stwierdziłem, myśląc głęboko. - Mam nadzieję,
Angelino, że znasz drogę w tym labiryncie?
- Znam.
- Ślicznie. Bolivar, masz okazję rozprostować nogi. Wyłaź z robota i objaśnij matce
zasady poruszania tą konserwą. Obaj pójdziecie razem z nimi, spotkamy się gdziekolwiek.
James, uzgodnij to z matką.
- Co za przewidywanie - mruknęła Angelina. - Nogi mnie bolą już od paru dni. James,
spotkamy się w przejściowej rotundzie. Aha, i najlepiej wytnijcie z tego tu trochę mięsa, tym
bardziej że na obiad przyjdzie paru gości.
Że co? - zdziwiłem się.
Admirałowie. Z całym arsenałem, jaki sprowadziłeś tutaj, spokojnie możemy ich uwolnić,
a nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy być potem głodni.
Zrozumienie było całkowite i błyskawiczne, co w rodzinie Di Griz jest regułą, a tubylcy
musieli się tego dawno uczyć, prowadząc nieustającą wojnę. Maty podłogowe zsunięto
odkrywając następne klapy w podłodze. Moja opinia o przeciwnikach spadła o kilka stopni - nie
byli zbyt dobrzy, skoro pozwalali, aby takie rzeczy działy się pod ich nosem czy wypustką
węchową, czort wie, jak to się nazywa. Bolivar i James poszli razem z naszymi
sprzymierzeńcami wśród głośnych okrzyków wojennych.
- Scadan! Scadan! - (cokolwiek to znaczy).
- Faktycznie trochę tu ciasno - Angelina wsunęła się wnętrza robota. - Mamy możliwość
porozumiewania przez kierunkowy obwód?
- Mamy - kanał trzynasty, przełącznik obok prawej dłoni.
- Mam - oznajmiła, po czym jej głos zabrzmiał w moim uchu: - Prowadź. Jak będzie
potrzeba, powiem ci, gdzie masz iść.
Wymaszerowałem na korytarz z robotem najeżdżającym mi na ogon, zamykając drzwi
potężnym kopniakiem, póki nie wklinowały się w metalowe framugi. Zawsze to trochę opóźni
pościg.
Ruszyliśmy przed siebie.
Była to długa i prawdę powiedziawszy, nużąca podróż. Obcy nie byli zbyt dobrymi
architektami. Budowle przeplatały się ze sobą, zupełnie jakby dobudowywano nowe, nie patrząc
na poprzednie. Przed chwilą byliśmy w opuszczonym i przerdzewiałym korytarzu, a zaraz potem
przecięliśmy wznoszące się metalowe pole, lśniące od świeżości. Niektóre korytarze były
najwyraźniej używane jako odpływniki - pokonywaliśmy je biegnąc. Mijaliśmy magazyny,
fabryki i lokale, których zastosowania nie podejmowałem się zgadnąć. W jednej z fabryk
pracowały stwory przypominające rozkładające się aligatory - coś z tysiąc tych przyjemniaczków
zajmowało się nitowaniem blach. Wszędzie, ilekroć się pojawiliśmy, potwory pozdrawiały nas w
esperanto i za każdym razem witały wielką owacją. Pięknie - kląłem pod nosem odmachując
pozdrowienia.
- Zaczyna mnie to męczyć - zwierzyłem się Angelinie.
- Odwagi, już prawie jesteśmy. Jeszcze z trzy mile.
W końcu przed nami pojawiła się zamknięta i odrutowana na szczycie brama, pilnowana
przez stwory, mające coś, co wyglądało na samopały laserowe sprzed paru stuleci. Oczywiście na
mój widok podniosły ogłuszającą wrzawę.
- Jeem, Jeem! Niech żyje Geshtunken! Witamy! - krzyczały. Uniosłem łapy i poczekałem,
aż się uspokoją.
- Dziękuję! - wrzasnąłem. - To wielka przyjemność służyć z kimś takim jak wy, dzieci
zakazanego świata pod rozkładającym się słońcem. - Wrzawa dowodziła, że dzieci są
zachwycone i domagają się więcej. – Podczas mego tu pobytu widziałem stworzenia, które
pełzają, skaczą i chodzą, ale muszę przyznać, że jesteście najlepsi z nich wszystkich. My na
Geshtunken widzieliśmy tylko kilku blado-suchych, których zabiliśmy od ręki. Rozumiem, że
macie tu ich cały ładunek. Czy to prawda?
- W samej rzeczy, Jeem - odparł jeden. Teraz dopiero zauważyłem, że ma złotą kometę po
bokach kasku, co bez wątpienia oznaczać miało jakąś tam rangę.
- Wspaniała nowina - oznajmiłem. - Są tutaj?
-Są.
- Nie macie jakiegoś, który nie jest niezbędny, aby można go było rozerwać lub zjeść?
- Gdyby to ode mnie zależało, dałbym któregoś komuś tak znanemu jak ty, ale niestety,
wszyscy są potrzebni w celach wywiadowczych. Poza tym lista ochotników do uśmiercania jest
już pełna - same szarże.
- Bardzo źle. Jest jakaś szansa, abym mógł ich obejrzeć?
- Nikt nie może tam wejść bez upoważnienia, ale przesuń oko albo dwa między kratami,
to obejrzysz ich wszystkich.
Jedno oko miałem na szypułce - była w nim kamera tv. Zrobiłem, jak mi powiedział,
dostrajając jednocześnie ostrość. Oni, czyli obiekty mego zainteresowania, leżeli na dziedzińcu
lub gadali w małych grupach - brudni, obrośnięci, w strzępach mundurów. Mogli być
admirałami, ale i tak zrobiło mi się ich żal - nawet admirałowie byli kiedyś ludźmi.
- Serdeczne dzięki - odparłem chowając szypułkę. - Będę o tobie pamiętał w moim
wystąpieniu na Radzie Wojennej.
Pomachałem odchodząc, oni pomachali do mnie i zrobiło się nagle sielsko - jakby
eksplodowała kolonia ośmiornic.
- Jestem załamany - zwierzyłem się żonie. - Jeśli jest tu niższy poziom, to dostaniemy się
do nich od dołu.
- Geniuszu, nie przejmuj się, tak się do nich nie dostaniemy.
- Geniuszu - powiedziałem, kładąc z uczuciem łapę na obudowie. - Tak właśnie zrobimy,
i coś mi się zdaje, że przed nami są schody, ale skąd będziemy wiedzieć, kiedy staniemy we
właściwym miejscu?
- Stąd, że zostawiłam tam nadajnik ultradźwiękowy, gdy wygłaszałeś swoje polityczne
przemówienie do tych robali.
- Oczywiście, gdyby był to ktoś inny, zapadłbym się pod ziemię ze wstydu, a tak mogę
pogratulować sobie, mając taką żonę.
- Następnym razem postaraj się, aby to nie brzmiało tak dumnie. Zupełnie jakby... było
twoją zasługą.
- Spokojnie, zaczynasz być przewrażliwiona.
Zjechaliśmy pokrytą śluzem i śmieciami klatką schodową w całkowitą ciemność.
Angelina włączyła reflektory i ujrzeliśmy przed sobą metalowe drzwi.
- Spalić je? - spytała, wysuwając się z obudowy.
- Nie - zrobiłem się podejrzliwy. - Spróbuj swoich detektorów i zobaczymy, czy za tym
metalem toczy się jakieś elektroniczne życie.
- Aktywnie - oświadczyła po chwili - co najmniej tuzin alarmów. Zneutralizować?
- Szkoda wysiłku - sprawdź tę ścianę. Powinna być czysta. Była. Toteż przeszliśmy przez
nią. Ci obcy byli faktycznie naiwni. Znaleźliśmy się w magazynie, z którego przeszliśmy do
pomieszczenia, które miały chronić owe drzwi. Operacja prosta nawet dla początkującego
włamywacza - znowu straciłem trochę wiarę w inteligencję przeciwnika.
- Więc dlatego nie chcieli, aby ktoś się tu dostał - westchnęła Angelina, omiatając salę
reflektorem.
- Miejski skarbiec - mruknąłem - musimy tu wpaść przy okazji.
Góry monet piętrzyły się ze wszystkich stron, złoto, platynowe sztaby jako przerywnik,
do tego szlifowane diamenty i inne kamienie. Wystarczająca ilość, aby zbudować z nich bank, a
co dopiero otworzyć jakiś. Zaczynałem odczuwać kompleks mniejszości - w życiu nie widziałem
tyle gotówki, nie mówiąc o jej kradzieży i w dodatku nikt tego nie pilnował. Kopnąłem w
najbliższą stertę - posypał się deszcz monet.
- Wiem, że to ci pomogło - łagodnie powiedziała Angelina. - Ale powinniśmy chyba zająć
się pracą.
- Oczywiście - zgodziłem się z nią. Przeszliśmy przez skarbiec, przebiliśmy się przez parę
następnych ścian i drzwi, osiągając w końcu miejsce, nad którym był nadajnik.
- Brama powinna być tutaj - mruknąłem mierząc krokami odległość. - Tu były jakieś
śmieci, więc zaczynając stąd, będziemy osłonięci w razie czego. Świder udarowy gotów?
- Warczy i brzęczy.
- No to zaczynamy.
Ramię ze świdrem wysunęło się w górę i zagłębiło w zardzewiały metal. Angelina
wyłączyła reflektor, a gdy wyjęła świder, z góry spłynął promień światła słonecznego.
Czekaliśmy w napięciu, ale nie było żadnego alarmu.
- Czekaj, wysunę kamerę.
Wspiąłem się na palce i czubek ogona, aż udało mi się wysunąć oko z kamerą przez
otwór. Okręciłem je o trzysta sześćdziesiąt stopni i schowałem.
- Wspaniale. Śmiecie naokoło, nikogo w pobliżu, żadnej straży w zasięgu wzroku. Podaj
mi dezintegrator.
Wylazłem z kombinezonu, wspiąłem się na jego barki, skąd z łatwością mogłem sięgnąć
sufitu i zabrałem się do roboty. To bardzo przyjemne narzędzie ten dezintegrator, cechuje go
możliwość niwelacji wiązań międzycząsteczkowych, co prowadzi do zamiany praktycznie
każdego materiału w szary pyłek. Wyciąłem spory otwór, starając się nie kichnąć w tumanie
pyłu, po czym podałem wycięty dysk Angelinie i wystawiłem głowę przez otwór na zewnątrz.
Wszystko zgodnie z planem - nikt na mnie nie patrzył, niedaleko zaś siedział admirał ze
szklanym okiem. Obraz nędzy i rozpaczy. Wysunąłem się jeszcze kawałek.
- Psst, admirale - syknąłem.
Odwrócił się, a jego zdrowe oko rozszerzyło się ze zdumienia.
- Proszę głośno nie mówić, jestem tu, aby was uratować. Jasne? Proszę tylko skinąć
głową.
Tyle o dzielnym admirale - nie dość, że nie skinął głową, to w dodatku skoczył na równe
nogi i wrzasnął ile sił w płucach:
- Straż! Pomocy! Jesteśmy uwalniani!!!
Nie oczekiwałem zbytniej wdzięczności, szczególnie od wyższego oficera, ale to było
doprawdy zaskakujące. Przelecieć tysiące lat świetlnych, pokonując niebezpieczeństwa i wrogów
zbyt licznych, aby ich wymieniać, ścierpieć lubieżne zapędy Gar-Baja, i teraz ratować bandę
starych ramoli tylko po to, aby oni, ledwie się o tym dowiedziawszy, starali się oddać człowieka
w łapy wroga. Za dużo tego dobrego jak na mnie!
Nie żebym wiele więcej oczekiwał, ale zawsze to przykre, gdy się człowiek utwierdza w
pesymizmie. Miałem w dłoni pistolet igłowy, oczekując problemów ze strony strażników,
spodziewając się lekkich także ze strony więźniów. Przestawiłem broń z trucizny na sen, co było
sporym wysiłkiem z mojej strony i wsadziłem trepowi stalową igłę w kark. Osunął się,
malowniczo wyciągając ku mnie ramiona, jakby w ostatnim wysiłku chciał złapać swego
oswobodziciela. Brr! Zamarłem, widząc, co znajduje się na jego nadgarstkach.
- Co się dzieje? - zaszeptała z dołu Angelina.
- Nic dobrego - odszepnąłem. - Całkowita cisza.
Wolno wycofałem się tak, że tylko oczy pozostały w otworze otoczonym połamanymi
meblami, różnymi opakowaniami i innym śmieciem, zastanawiając się, czy straż coś usłyszała i
obserwując zbliżających się paru dziadków przyglądających się leżącemu kumplowi.
- Co mu się stało? - spytał jeden głos. - Słyszałeś, co on krzyczał?
- Nie bardzo, wyłączyłem wzmacniacz, aby oszczędzać akumulator. Coś jakby Sfton
Gnory, Łesemy Oknaronliami.
- To bez sensu. Może krzyczał coś w ojczystym języku?
- Chyba nie. Stary Schimrasch pochodzi z Deshnik, a to nic po ichniemu nie znaczy.
- Przewrócę go na plecy i zobaczę, czy jeszcze oddycha.
Zrobili to i skinąłem zadowolony głową widząc, jak igła wypada z karku. Dowody zostały
usunięte, a zatem miałem parę godzin spokoju, zanim stary dojdzie do siebie i rozpowie, co mu
się przytrafiło. A to było wszystko, czego potrzebowałem - plan rodził się już w mojej głowie.
Pochyliłem się, biorąc podany Angelinie przed chwilą stalowy dysk, przesmarowałem
brzegi lepikiem trzymającym mocniej niż cement i wtłoczyłem go z powrotem na miejsce.
Trzasnęło, gdy klej łączył się z otoczeniem i po chwili podłoga na górze i sufit na dole były
równie nierozerwalną całością, jak przed rozpoczęciem moich ćwiczeń. Zlazłem na dół i
westchnąłem ciężko.
- Angelino, bądź tak dobra, zapal jakieś światło i otwórz butelkę, najlepiej whisky, jeśli
jest w apteczce.
Światło rozbłysło i rozległ się dźwięk przestawianych butelek, po czym cierpliwa
Angelina poczekała, aż odejmę pustą szklaneczkę od ust.
- Nie sądzisz, że już najwyższa pora, abyś wtajemniczył swą kochającą żonę w to, co się
tam wyprawia?
- Wybacz mi, światło mego życia, ale właśnie przeżyłem szok. Gdy chciałem porozumieć
się z najbliższym admirałem - uśmiechnąłem się słabo - zerknął na mnie i poleciał po straż.
Zastrzeliłem go.
- Jeden mniej do uratowania - stwierdziła z satysfakcją.
- Nie całkiem, uśpiłem go. Nikt dokładnie nie usłyszał, co wołał, toteż wymknąłem się
chyłkiem i zatkałem otwór, ale nie to mnie zmartwiło.
- Wiem, że nie jesteś pijany, ale nie mówisz zbyt rozsądnie.
- Przepraszam, ale to ten admirał. Gdy upadł, zobaczyłem jego ręce, wokół nadgarstków
miał ślady jakby sznurów.
- I co? - Była zaskoczona, po czym nagle zbladła. - Nie, to nie może być to!
Przytaknąłem powoli stwierdzając, że nie mogę się uśmiechnąć.
- Szarzy, ich rękodzieło rozpoznam zawsze i wszędzie.
Szarzy ludzie - samo myślenie o nich powodowało, że coś zimnego lało mi się po
plecach. Jestem dość odważny i wytrzymały na zagrożenia stwarzane przez życie co do kwestii
fizycznych, lecz podobnie jak większość ludzi, bezpośrednie ataki na szare komórki przyjmuję
dość niechętnie. Umysł nie ma żadnej obrony, gdy impulsy płynące z ciała zostaną odłączone.
Wystarczy królikowi doświadczalnemu wszczepić elektrodę w ośrodek rozkoszy i trzymać
włączony prąd, a zwierzę - czy z głodu, czy z pragnienia - umrze szczęśliwe.
Parę ładnych lat temu, gdy zajmowałem się kwestią międzyplanetarnych inwazji, miałem
wątpliwy zaszczyt wystąpić w roli królika doświadczalnego. Zostałem schwytany, potem zresztą
uwolniony, ale tymczasem widziałem, jak odrąbano mi dłonie w przegubach. Straciłem przytom-
ność, a gdy ją odzyskałem, zobaczyłem, że przyszyto mi obie dłonie. Szramy były akurat
dokładnie takie same, jakie dostrzegłem na rękach owego admirała.
Tyle że nikt nigdy nie odciął mi dłoni - scena ta została umieszczona bezpośrednio w
moim umyśle. Jednak dla mnie to się zdarzyło i było jedną z najgorszych rzeczy, jakie przytrafiły
mi się w życiu.
- Oni muszą tu być - stwierdziłem. - Współpracują z obcymi. Nic dziwnego, że
admirałowie nie dość, że mówią wszystko, o co ich się pyta, to jeszcze wykazują inicjatywę we
współpracy. Przez prawie całe życie przebywali w świecie głupoty i rozkazów doprowadzonych
do absurdu. Są idealnym celem dla kuracji, jaką im zaaplikowano.
- Musisz mieć rację - tylko jak to możliwe? Obcy nienawidzą wszystkich ludzi bez
wyjątków, nie współpracowaliby z żadnym z nich. Szarzy są obrzydliwi, ale są ludźmi.
Ledwie to powiedziała, a rozwiązanie pojawiło się przed moimi oczami jasne i czyste.
Uśmiechnąłem się, łapiąc ją w ramiona i całując, co podobało się nam obojgu. Odsunąłem ją
później na długość ramienia, gdyż zbytnia jej bliskość zawsze powodowała dziwny zwrot w
moim umyśle.
- Posłuchaj, kotku. Sądzę, że widzę rozwiązanie tego bałaganu. Detale nie są zbyt ważne,
ale wiem, co trzeba zrobić. Możesz tu sprowadzić chłopców i parunastu Cill Airne, po czym
przebić się przez podłogę, zlikwidować straże, uśpić admirałów i wynieść ich w pobliże
kosmodromu?
- Mogę się postarać, ale to nie będzie łatwe. Jak się stąd wydostaniemy?
- Tym ja się zajmę. Jeśli dokładnie wszędzie będzie zamieszanie i nikt nie będzie
wiedział, co się dzieje, kogo gonić, a kogo słuchać - czy to nie pomoże?
- Z pewnością uprości sprawę. Co zamierzasz?
- Gdybym ci powiedział, mogłabyś uznać to za zbyt niebezpieczne i przekonać mnie, że
tak jest. Powiedzmy, że to musi zostać zrobione, a ja jestem jedynym, który może się tym zająć.
Idź po aliantów, a ja włażę w kombinezon. Jak zacznie się ogólny bajzel - ruszaj. Wrócę do mojej
kwatery tak szybko, jak będę mógł. Niech czeka tam na mnie przewodnik. Tylko upewnij się, czy
będzie wiedział, na co czeka i żeby sterczał tam nie dłużej niż godzinę od rozpoczęcia
zamieszania. Powinienem być tam grubo wcześniej, ale jeśliby coś się skomplikowało, to niech
się zgłosi do ciebie. Wiesz, że umiem się o siebie troszczyć, a nie możemy wszystkiego zarywać
dla jednej osoby. Gdy on wróci, ze mną czy beze mnie - ruszajcie na kosmodrom, złapcie statek,
co nie powinno być zbyt trudne, jeśli uda się to, co planuję, wyrywajcie stąd na pełnym ciągu.
- Czekam na ciebie - ucałowała mnie, ale nie wyglądała na zbyt szczęśliwą. - Nie powiesz
mi, co chcesz zrobić?
- Masz na mnie destrukcyjny wpływ, mógłbym się rozmyślić, tym bardziej że samemu mi
się to niezbyt podoba. Muszę zrobić trzy rzeczy: znaleźć szarych, oddać ich naszym przyjaciołom
i wydostać się z tego.
- Dokonasz tego, tylko uważaj, żebyś gdzieś nie przedobrzył, szczególnie na końcu.
Przebraliśmy się w kombinezony i wsparci na duchu wymianą poglądów, podążyliśmy
każde w swoją stronę. Sądziłem, że znam drogę, ale okazało się to całkowitym złudzeniem. Idąc
gdzieś na skróty, wlazłem na jakąś przerdzewiałą płytę i znalazłem się w podskórnym bagnie, z
którego wylazłem z wielkim trudem, znajdując przejście za jakąś stalową przegrodą. Utorowałem
sobie drogę, wypuszczając spod ogona granat, który przymocowałem do przeszkody celnym
ruchem ogona, po czym przedostałem się przez dymiący otwór na światło dzienne. Zaraz
ujrzałem oficera z patrolem potworków zbliżającego się, aby sprawdzić co to za hałasy.
- Pomocy! - jęknąłem, chwiejąc się na nogach. Na szczęście oficer był także wielbicielem
popołudniowych audycji tv.
- Słodka Sleepery, co się stało? - wrzasnął uczuciowo, pokazując jakieś pięć tysięcy
zepsutych zębów i jard albo dwa różowego gardła.
- Zdrada! - wrzasnąłem jeszcze głośniej. - Wyślij wiadomość do swego dowódcy, aby
zwołał nadzwyczajne posiedzenie Rady Wojennej. I zabierz mnie stąd natychmiast.
Zajął się wszystkim równocześnie. Złapali mnie w pięćdziesiąt macek, czułków, łap i
innych podobnych odnóży i pognali niosąc w objęciach. Ułatwiało to podróż, a poza tym był to
mile widziany odpoczynek, toteż nie protestowałem. W końcu postawili mnie na podłodze przed
salą Rady.
- Jesteście wspaniali - oznajmiłem im. - Nigdy was nie zapomnę.
Odpowiedzią był zgodny wrzask radości i mniej zgodne tupanie. Pogalopowałem do
środka wrzeszcząc na całe gardło.
- Zdrada! Oszustwo! Fałsz!
- Zajmij swoje miejsce i wyjaśnij sprawę we właściwy sposób, gdy posiedzenie zostanie
należycie otwarte - przerwał mi sekretarz.
Na szczęście stwór przypominający różowego wieloryba w ostatnim stadium owrzodzenia
był bardziej współczujący.
- Wyglądasz na wzburzoną, droga Jeem. Słyszeliśmy, że coś dziwnego stało się w twojej
kwaterze, ale wszystko, co znaleźliśmy z szacownego Gar-Baja, to jego ogon, który nie był w
stanie wiele nam powiedzieć. Mogłabyś to wyjaśnić?
- Mogę i wyjaśnię, jeżeli tylko sekretarz da mi dojść do głosu.
- Och, załatwmy to wreszcie - sapnął ten ostatni ze zniechęceniem, z każdą chwilą
wyglądając na coraz bardziej zdenerwowaną żabę. - Spotkanie zwołane przez Sleepery Jeem,
która ma głos w jakiejś nader istotnej sprawie.
- Najpierw muszę wyjaśnić, że my, Geshtunken, mamy parę możliwości, nie wspominając
o nadzwyczajnym seksapilu - zwróciłem się do słuchającej Rady, która oświadczenie to przyjęła
owacją gwizdów i mlaśnięć. - Dziękuję. Do rzeczy: mój zmysł węchu naprowadził mnie na to, że
coś tu jest nie tak. Wąchałam na prawo i lewo i w końcu wywąchałem ludzi!
Poprzez okrzyki zgrozy i oburzenia usłyszałem:
- Cill Airne!
Skwitowałem to lekceważącym machnięciem:
- Nie Cill Airne, tych wyczułem od razu, to są myszy, którymi zajmują się oddziały
pomocnicze. Mam na myśli to, że ludzie są tutaj, wśród nas! Zostaliśmy spenetrowani!
Wstrząsnęło nimi lepiej, niż się spodziewałem. Poczekałem spokojnie, aż uniesienie
minie, po czym uniosłem łapy prosząc o ciszę. Miałem ją prawie natychmiast. Każde oko -
czerwone, zielone, białe, normalne czy na wypustkach, duże, małe czy wyłupiaste, wpatrywało
się we mnie.
- Tak, ludzie są wśród nas i robią wszystko, aby przeszkodzić nam w świętej misji. Mam
zamiar pokazać wam jednego i to natychmiast!
Serwomechanizmy cichutko zabrzęczały, gdy skoczyłem z przysiadu, lecąc około
dwudziestu jardów niezłym stylem i lądując, z dużym trzaskiem rozbijanych mebli i
szarpnięciem amortyzatorów na stole prezydialnym. Ledwie wylądowałem, a już trzymałem w
łapie wyrywającego się i wrzeszczącego sekretarza, wymachując nim nad głową.
- Zgłupiałeś!? Puszczaj mnie natychmiast! Nie jestem bardziej człowiekiem niż ty!
To mnie do reszty przekonało - jak dotąd były to jedynie przypuszczenia. Oni tu byli -
tego już byłem pewny, a jedynym stworzeniem o czterech kończynach poza mną był on. Był
ponadto w stanie wpływać na różnorodne decyzje i miał dojście do wszystkich informacji. Poza
tym był jedynym pedantem postępującym według zwyczajów urzędniczych w tym całym
towarzystwie. Rycząc z radości wbiłem mu pazury drugiej łapy w gardło.
Trysnęło jakąś ciemną cieczą, sekretarz zaś zaczął ryczeć jak zarzynane prosię.
Omal nie przerwałem jatki, takie to było realistyczne. Nie miałem jednak wyboru, i tak
omal nie urwałem łba sekretarzowi na oczach całej Rady. Jeśli była to pomyłka, to nie mogłem
liczyć na wdzięczność, pozostawało więc tylko jedno. Urwać mu ten łeb do końca.
Nastąpiła ogólna cisza, gdy głowa sekretarza poturlała się po podłodze, po czym zewsząd
rozległy się westchnienia.
Wewnątrz odgłowionego korpusu znajdowała się druga głowa.
Blada i wykrzywiona wściekle twarz człowieka!
Rada wychodziła z szoku, ale on w nim już nie był - wyciągnął zza pazuchy broń,
czekałem właśnie na coś takiego. Wydaje mi się, że trochę mu nadwerężyłem ścięgna. Nie byłem
tak szybki, gdy złapał mikrofon wykrzykując coś w obcym języku. Nie byłem, bo właśnie
chciałem, aby to zrobił. Dałem mu wystarczająco dużo czasu, aby zdołał podnieść alarm, po
czym odebrałem mu mikrofon. Kopnął mnie złośliwie w brzuch, co spowodowało, że go
puściłem i zwinięty wpół na podłodze patrzyłem, jak znika w zamaskowanych w podłodze
drzwiach.
- Nie przejmujcie się mną! - jęknąłem opędzając się od prób pomocy. - I tak zaraz umrę.
Pomścijcie mnie!
Ogłoście alarm i złapcie go i resztę! Nie pozwólcie nikomu uciec.
Zrobili grzecznie, co kazałem, i to tak energicznie, że musiałem odturlać się pod ścianę,
aby mnie nie stratowali. Pozwijałem się w agonii na użytek spóźnialskich, po czym
znieruchomiałem i zerknąłem na świat przez na wpół przymknięte oko. Pusto - wszyscy pognali
łapać, co się dało.
Zerwałem się na równe nogi i ruszyłem śladem sekretarza.
Profilaktycznie w czasie szamotaniny przypiąłem mu do futra generator neutrino.
Neutrino jako takie ma minimalne problemy przy przenikaniu przez całą planetę. Metal tego
miasta był dla niego przeszkodą, o której nie warto w ogóle wspominać. Nie warto też
wspominać, że miałem wykrywacz w kombinezonie. Zawsze mówiłem: nie ma to jak szeroko
rozwinięta profilaktyka.
Fosforyzująca igła wskazywała drogę. Byłem mocno ciekaw, co oni tu robią i miałem
nadzieję, że zdołam coś wymyślić, aby dowiedzieć się, gdzie jest ich planeta. Imć sekretarz był
moim przewodnikiem.
Gdy zobaczyłem z przodu światło, zwolniłem, po czym dyskretnie wyjrzałem zza muru.
Olbrzymia jaskinia wypełniona była w całości korpusem ich statku, do którego ze wszystkich
stron zbiegali się współplemieńcy mojego przewodnika. Niektórzy w kombinezonach, inni w ich
fragmentach lub normalnych strojach. Szczury opuszczają tonący okręt. Zamieszanie na planecie
musiało sięgnąć szczytu, czyli wszystko przebiegało zgodnie z planem.
Przyznaję, że mnie zaskoczyli. Liczyłem na odkrycie ich kryjówki, a nie statku, i to w
sytuacji, w której wykonywali odwrót strategiczny na pełną skalę. Istniały rzecz jasna sposoby i
sposobiki, aby ich wyśledzić - wystarczyło przyczepić im do burty urządzenie w stylu
kosmicznej pluskwy, tyle że akurat nie miałem żadnego – najlżejsze ważyło dziewięćdziesiąt
kilogramów i miało objętość dziesięciolitrowego wiadra. Okazja była zbyt dobra, aby ją
przegapić, ale zanim zdołałem pomyśleć, co by tu zrobić, na łeb spadła mi metalowa sieć, a od
tych przyjemniaczków aż się zaroiło.
Dawałem sobie wcale dobrze radę mimo sieci, zdaje się, że dwóch czy trzech z nich nigdy
już nikomu nie zrobi przykrości, gdy któryś przyłożył mi całkiem porządnie metalową sztabą w
ucho. Nie zdołałem się uchylić i poczułem, jak głowa kombinezonu idzie w drzazgi.
Moja zresztą też - tylko chwilę później.
10
Obudziłem się z uczuciem duszności, spowity w coś nieustępliwego i w dodatku ślepy.
Na dokładkę z największym bólem głowy, który potęgował sam siebie w postępie
geometrycznym, aż mi się od tych doznań nieco we łbie rozjaśniło. Kawałek po kawałku
opanowałem panikę i zacząłem analizować sytuację. Okazało się, że nikt mnie w nic nie owinął,
tylko jakiś fragment wyściółki kombinezonu zwisał zaklejając mi twarz.
Gdy spokojnie przesunąłem głowę w bok, mogłem oddychać zupełnie swobodnie. W
końcu poprzez falę bólu zaczęła wracać mi pamięć. Szarzy! Złapali mnie w sieć, przyłożyli po
łbie, po czym zapadła ciemność. Co dalej? Dokąd mnie zabrali? Gdy doszedłem do tego miejsca,
zaczęła wracać zdolność logicznego i praktycznego myślenia. Ciągle byłem w kombinezonie.
Moje ręce były uwięzione w kończynach przebrania, ale zdołałem, delikatnie i powolutku,
oswobodzić prawą, mając przy tym wrażenie, że pęknie mi czaszka. Odsunąłem zawadzający
fragment plastiku i stwierdziłem, że głowę mam w szyi kombinezonu. Dalsze spazmatyczne
ruchy przybliżyły mnie do zestawu optycznego: dojrzałem metalową podłogę. Próby poruszenia
drugim ramieniem i nogami zakończyły się fiaskiem. Wszystko to było deprymujące, a w
dodatku chciało mi się pić i wciąż bolała mnie głowa. Jakiś szósty zmysł kazał mi kiedyś
zamontować w kombinezonie dodatkowy zbiorniczek obok pojemnika na wodę.
Znalazłem rurkę doprowadzającą, napiłem się wody, po czym przełączyłem mały za
worek, zmieniając płyn na życiodajną stuprocentową whisky. Obudziła mnie wystarczająco
szybko i choć nie zlikwidowała bólu głowy, to jednak pozwoliła mi jakoś do niego przywyknąć.
Zająłem się kamerą i po długich staraniach wysunąłem wypustkę, obracając ją o trzysta
sześćdziesiąt stopni.
Interesujące. Nie mogłem się ruszyć, gdyż ciężkie łańcuchy przymocowywały mnie do
podłogi, przytwierdzone do niej tak solidnie, że nie było co marzyć o ich wyrwaniu.
Pomieszczenie było niewielkie i idealnie pozbawione czegokolwiek, z tym że sufit był lekko
półkolisty. To mi coś przypominało.
Okręt! Byłem w kosmolocie, który widziałem, zanim zgasili mi światło. Ich okręt i do
tego będący w ruchu. Cel tej podróży był oczywisty, ale nie miałem najmniejszej ochoty poddać
się pesymizmowi akurat teraz. Były ważniejsze sprawy: na przykład, dlaczego zamknęli mnie w
kombinezonie?
- Dlatego, durniu, że nie wiedzieli o tym - oznajmiłem na głos, żałując tego prawie
natychmiast, bo we łbie zahuczało mi jak w studni.
Tak właśnie musiało być. Przebranie było dobre i pomyślane tak, aby wytrzymać bliższe
oględziny. Zaatakowali mnie i pokonali błyskawicznie, a nie mieli podstaw, by przypuszczać, że
jestem kimkolwiek innym, niż wyglądam. Musieli się zresztą trochę śpieszyć, o czym dobitnie
świadczył sposób zamocowania łańcuchów. Nie wydaje mi się, żeby mieli ochotę wpaść w łapy
obcych, mających sadystyczno-spożywcze inklinacje co do nich. Zapakowali mnie na pokład w
celu przyszłego śledztwa i ruszyli w drogę.
To już było znacznie lepsze. Nie tracąc czasu zabrałem się do wyczołgiwania na świeże
powietrze. Nie było to proste, ale w końcu udało mi się wydostać przez częściowo otwarte
wyjście. Poczułem się znacznie lepiej, a samopoczucie wróciło prawie do normy, gdy
wydobyłem pistolet igłowy. Poprzez płytę pokładu czułem leciutkie drżenie: bez wątpienia
byliśmy w podróży. A gdzież mogli się kierować moi mili gospodarze po nieudanej misji i
pośpiesznej ewakuacji, jeśli nie do domu?
Nie było to zbyt pocieszające, ale istniała duża szansa, że będę miał coś do powiedzenia w
tej kwestii. Najprawdopodobniej upłynęło niezbyt dużo czasu od startu, toteż zmęczona i
zestresowana paniką załoga powinna zaznać zasłużonego odpoczynku. A więc, do roboty.
Przesunąłem kontrolkę pistoletu z „wybuchowe" na „trujące", po namyśle ustawiłem ją jednak na
„sen". Choć zasłużyli wielokrotnie na śmierć, nie byłem katem, który byłby w stanie uśmiercać
śpiących. Jeśli opanuję statek, to zajmą się nimi inni, a jeśli mi się nie uda, to liczba pozostałych
przy życiu nie miała znaczenia.
- Naprzód, di Griz, zbawicielu ludzkości! - mruknąłem dodając sobie otuchy, która prawie
natychmiast mi się przydała, gdyż drzwi okazały się solidnie zamknięte. Czego zresztą należało
się spodziewać. Wróciłem do kombinezonu i zabrałem się za wyrzutnik. Granat wypadł na
pokład z głośnym plaśnięciem. Dalej sprawa była już prosta. Przylepiłem go do drzwi i
zdetonowałem. Łupnęło niegłośno i rozszedł się wokół gryzący dym.
Starając się ze wszech miar nie ulec atakowi ostrego, wściekłego kaszlu, wykopałem
zamek i wyturlałem się na korytarz, rozglądając się na wszystkie strony, tak oczyma jak i lufą
pistoletu. Nic. Pustka i cisza. Lufą pistoletu zamknąłem ciepłe jeszcze drzwi. Poza osobliwą
dziurą w zamku były całe, a fakt, że są zamknięte, mógł dać mi parę decydujących sekund.
Na drzwiach był numer. Jeśli ten statek zbudowano zgodnie z regułami konstrukcji takich
jednostek, to numery powinny maleć w kierunku dziobu i sterowni. Ruszyłem w tamtą stronę,
kierując się powyższą zasadą, gdy otwarły się jedne z bocznych drzwi. Wyszedł stamtąd facet i
oczywiście od razu mnie dostrzegł. Oczy mu się zaokrągliły, szczęka opadła... i to by było na
tyle, ponieważ igła trafiła go prosto w gardło. Osunął się miękko na ziemię. Poza nim w zasięgu
wzroku nie było nikogo. Póki co nie miałem powodów do narzekań.
Wciągnąłem go do środka i zamknąłem za nim drzwi. Cofnąłem się i otworzyłem
najbliższe z kolejnym numerem. Cudownie. Na łóżkach chrapał dobry tuzin szarych. Sądzę, że
spało im się znacznie lepiej, gdy poczęstowałem każdego igłą.
Zadowolony z dobrze spełnionego obowiązku, zamknąłem drzwi i ruszyłem w dalszą
drogę.
Zdecydowałem, że próba uśpienia wszystkich członków załogi byłaby zbyt
niebezpieczna, ponieważ nawet nie wiedziałem, ilu ich jest. O wiele lepiej było opanować
sterownię, skierować statek ku najbliższej stacji Ligi i wezwać pomoc.
Ruszyłem więc w stronę dziobu z bronią w pogotowiu. Po drodze napotkałem jeszcze
drzwi oznaczone „Łączność" i położyłem spać operatora. Następne drzwi, jakie ujrzałem, były
tymi właściwymi. Tył i flanki miałem zabezpieczone, toteż wziąłem głęboki oddech i ostrożnie je
uchyliłem.
Ostatnią rzeczą, której chciałem, to strzelanina, zwłaszcza że przewaga liczebna nie była
po mojej stronie. Wsunąłem się cicho do środka i zamknąłem za sobą drzwi. Było ich czterech,
wszyscy w fotelach przed konsolami sterowniczymi. Dwa karki były odsłonięte, toteż posłałem
każdemu igłę i zająłem się pozostałymi. Facet przy kontroli silników musiał coś usłyszeć.
Odwrócił się i dostał igłę w grdykę. Pozostał jeden: komendant. Chcąc uzyskać określone
informacje, nie miałem ochoty go usypiać. Schowałem broń i na paluszkach podszedłem do
fotela, sięgając dłońmi ku szyi siedzącego.
Odwrócił się w ostatniej chwili, ostrzeżony diabli wiedzą przez co, ale trochę się spóźnił.
Złapałem go i nie zamierzałem puścić. Oczy wyszły mu z orbit, pięty zaś całkiem przyjemnie
zabębniły o pokład. Poczekałem chwilę, słuchając tych miłych dla ucha dźwięków, zanim go
puściłem.
- Mecz zakończony wynikiem szesnaście do zera! - powiedziałem głośno i z
zadowoleniem. - Ale najpierw należy dokończyć zbożne dzieło!
Miałem rację i jak zwykle dałem sobie dobrą radę. Szuflada przy konsoli napędu
zawierała szpulkę mocnego drutu, którego użyłem do związania dowódcy jako takiego, jak i do
przytwierdzenia go do fotela, aby uniemożliwić mu grzebanie w przyrządach. Pozostałą trójkę
ułożyłem za jego fotelem i zabrałem się za komputer.
Było to miłe urządzenie i bardzo się starało, aby dobrze ze mną współpracować. Najpierw
podał mi aktualny kurs i cel podróży, które zapamiętałem i zapisałem po wewnętrznej stronie
nadgarstka. Na wszelki wypadek. Jeśli cel był tym, czym sądziłem, że był, to Korpus nader
chętnie złoży tam wizytę. Z pewnością przydadzą się takie porządki w rodzinnym świecie moich
przymusowych współpasażerów. Nie miałem nic przeciw temu, aby im w nich pomóc. Potem
spytałem o najbliższe bazy Ligi, wyznaczyłem kurs do jednej z nich i odprężyłem się.
- Dwie godziny, Jim - powiedziałem sobie – potem będziemy w kontakcie z bazą, jedna
krótka wiadomość i kawaleria pojawi się na horyzoncie.
Coś zamrowiło mnie w karku, zupełnie tak, jakby ktoś mi się nachalnie przyglądał.
Odwróciłem się i dostrzegłem, że dowódca tej zgrai odzyskał przytomność i gapi się na mnie.
- Słyszałeś, co mówiłem, czy mam powtórzyć? - spytałem uprzejmie.
- Słyszałem - głos był szorstki i wyprany z jakichkolwiek emocji.
- To dobrze. Nazywam się Jim di Griz - cisza. - No, dalej, przedstaw się, albo będę musiał
to z ciebie wyciągnąć.
- Jestem Kome. Twoje nazwisko jest nam znane. Przeszkodziłeś już nam. Zginiesz.
- Jak to miło być sławnym. Ale, ale, nie sądzisz, że to pusta groźba?
- W jaki sposób nas odkryłeś? - spytał ignorując moje pytanie.
- Skoro tak bardzo chcesz wiedzieć, to sami się skończyliście. Jesteście pojętni, ale macie
mało wyobraźni. Rytuał obcinania rąk znam z autopsji, a nadal go używacie. Zobaczyłem ślady u
jednego z admirałów.
- Zrobiłeś to sam?
Kto, u diabła, kogo pyta? Rozumiejąc jednak całokształt sytuacji, mogłem być bardziej
uprzejmy.
- Teraz jestem sam, ale za parę godzin będzie tu dość tłoczno od wojsk Ligi. Tam było
nas czworo, pozostali wraz z admirałami są aktualnie bezpieczni i sądzę, że przygotują wam
serdeczne powitanie. Nie wiem, czy wiesz, ale nie jesteście za bardzo lubiani w galaktyce.
- Mówisz prawdę?
Straciłem cierpliwość i palnąłem mu kilka słów prawdy, jakich dotąd chyba nie miał
okazji usłyszeć pod swoim adresem.
- Nie mam powodu kłamać, durniu, skoro trzymam wszystkie karty - zakończyłem. -
Teraz zamknij się i odpowiadaj tylko na moje pytania. Jasne?
- Nie sądzę!
Lekko zwątpiłem, gdyż po raz pierwszy uniósł głos. Nie był to krzyk i nie było w nim
złości, po prostu głośno wyrażony rozkaz.
- Zabawa skończona. Wiemy, co chcieliśmy wiedzieć. Możecie wstać! - rzucił za siebie.
Czułem się, jakbym brał udział w horrorze. Drzwi otworzyły się i powoli zaczęli przez nie
wchodzić jego ludzie. Strzelałem do nich, a oni nadal szli. Dwóch spośród postrzelonych
oficerów także wstało i ruszyło w moją stronę. Cisnąłem w nich pistoletem i wpadłem w
depresję.
Tym razem mnie mieli.
Jestem niezły w walce wręcz i temu podobnych przydających się w życiu sztukach,
istnieją jednak granice możliwości. Tym razem granicą był praktycznie niewyczerpany
kontyngent napastników, a żeby było jeszcze gorzej, oni tak naprawdę nie umieli walczyć. Było
ich jednak wielu i ciągle dochodzili nowi. Przetrąciłem parę karków, połamałem trochę żeber i
zmiażdżyłem nieco krtani, ale w końcu zalali mnie masą. Obalili na pokład, związali mi ręce i
nogi i zostawili na podłodze. Po czym zabrali się za zmianę mojego kursu, co mnie jeszcze
bardziej wpędziło w depresję. Gdy się z tym uporali i posprzątali ofiary, Kome odwrócił się do
mnie.
- Oszukałeś mnie - oświadczyłem. Nie było to zbyt mądre, ale podtrzymywało rozmowę.
- Oczywiście.
Lakoniczność. To było jedyne właściwe określenie. Nigdy nie używaj dwóch słów, gdy
wystarczy jedno.
- Nie miałbyś ochoty powiedzieć mi dlaczego?
- Sądziłem, że to oczywiste. Moglibyśmy oczywiście użyć normalnych technik kontroli
umysłu, co i tak zresztą planowaliśmy. Ale to zajmuje trochę czasu, a odpowiedzi
potrzebowaliśmy natychmiast. Byliśmy wśród obcych przez lata i nie podejrzewali niczego, więc
musieliśmy wiedzieć, jak nas odkryłeś. Przygotowaliśmy się właśnie do sprawdzenia zawartości
twego umysłu, gdy odkryliśmy twoje przebranie. Metalowe czaszki nie istnieją w przyrodzie, a
twoja twarz bardzo przypominała mi kogoś, kogo szukałem od lat. Kiedy sobie o tym
przypomniałem, zorganizowałem to małe przedstawienie. Wiedzieliśmy, że twoje ego nie
pozwoli ci pomyśleć, że dałeś się oszukać.
- Skurwysyn - warknąłem, co było dość prymitywną odpowiedzią, ale jedyną, jaką
chwilowo dysponowałem. Miał gnojek rację i to od początku do końca.
- Wiedziałem, że gdy będziesz sądził, że jesteś górą, odpowiesz dobrowolnie na pytania,
które chcieliśmy ci zadać. Więc załadowaliśmy ci pistolet sterylnymi igłami. Wszyscy zagrali
swoje role znakomicie, a ty byłeś najlepszy.
- Popatrzcie na cwaniaka - warknąłem.
- Jestem nim. Organizowałem operacje polowe przez wiele lat i nie udało mi się tylko
wtedy, gdy ty mi przeszkodziłeś. Teraz cię złapaliśmy i przeszkody się skończyły.
Na dany znak dwaj z załogi pozbierali mnie.
- Zamknijcie go aż do lądowania. Nie mam ochoty go więcej widzieć.
Nigdy jeszcze nie byłem tak przybity. Przypuszczam, że byłem wówczas tylko o włos od
samobójstwa. Wiedziałem, co mnie czeka i nie miałem żadnej możliwości, aby temu zaradzić.
Już samo to było przygnębiające, a myśl o przyszłości wpędzała mnie w czarną depresję.
Na dokładkę oni byli za dobrzy: zawiesili moje skute ręce na umieszczonym w ścianie
haku, pocięli całą odzież i wyczyścili dokładnie moją skromną osobę ze wszystkiego. Po czym
zabrali się za mnie z fluoskopem i wykrywaczami metali równie metodycznie, tylko wolniej.
Efektem tych starań było to, że byłem o parę kilogramów lżejszy i pozbawiony całej pomocnej
techniki, jaką ze sobą zawsze nosiłem. To było upokarzające, zwłaszcza że zostawili mnie gołego
na zimnych płytach pokładu. Które, jak po chwili odkryłem, stawały się coraz zimniejsze, do
tego stopnia, że szczękałem zębami sinozielony od mrozu. Z braku innych możliwości zacząłem
wyć i walić w drzwi, co mnie lekko rozgrzało i sprowadziło strażnika.
- Zamarzam na śmierć! - wykrztusiłem przez dzwoniące zęby. - Specjalnie to robicie,
żeby mnie torturować!
- Nie - odparł obojętnie. - Okręt był nagrzany, gdy luki były otwarte, teraz wraca do
normalnej temperatury.
- Zamarzam! Może takie bałwany jak wy mogą żyć w tej temperaturze, ale ja nie! Albo
mi dajcie ubranie, albo ze mną skończcie!
Pomyślał chwilę nad zagadnieniem i poszedł. Wrócił z czterema pomagierami i futrzanym
przyodziewkiem. Ubrali mnie, bez gestu czy słowa z mojej strony. Wylot miotacza, ustawionego
przez cały czas ubierania dokładnie na wprost moich oczu, był wystarczającym argumentem, aby
nic nie robić.
Osiągniecie celu zajęło wiele dni, a moi strażnicy byli najgorszymi rozmówcami w
galaktyce. Nie odpowiadali nawet na najwulgarniejsze z bogatego repertuaru moich obelg.
Jedzenie było pożywne, ale całkowicie wyprane z jakiegokolwiek smaku, a jedynym napojem
była woda. W końcu wylądowaliśmy.
- Gdzie jesteśmy? - zapytałem strażnika, gdy przyszli po mnie. - No, nie wygłupiaj się.
Zastrzelą cię, jak mi powiesz?
Pomyślał chwilę nad tą możliwością, po czym oznajmił:
- Kekkonshiki.
- Grzeczny chłopiec. Tylko nie wpadnij w dumę z tego powodu.
Szczytem ironii było, że wiedziałem to, co (po informacji, jak wygrać wojnę) było
najbardziej poszukiwaną przez Ligę wiadomością i nie mogłem zrobić z tego użytku. Gdybym
posiadał jakieś zdolności psi, to za parę godzin byłaby tu połowa wojsk Ligi, ale za pomocą
rozmaitych testów dawno już stwierdziłem, że nie mam żadnych.
Było jednak coś, co wyrwało mnie z odrętwienia. Nadeszła pora, by zaplanować ucieczkę.
Wkrótce opuścimy statek, a na planecie znajdą mi z pewnością jakieś przytulne i dobrze
pilnowane miejsce, z którego na pewno nie będę w stanie uciec. Nie wspominając już o tym, co
w tymże miejscu by ze mną wyprawiali. Co prawda dokładnie nie wiedziałem, co zamierzają ze
mną zrobić, ale byłem pewien, że lepiej się tego nie dowiadywać. Jedyną moją szansą pozostało
dać nogę ze statku.
Moi strażnicy, co było do przewidzenia, zrobili wszystko, aby mi utrudnić ewentualną
ucieczkę. Starałem się nie drżeć, kiedy uwalniali mnie z łańcucha i nakładali mi na szyję znaną
już skądinąd metalową obróżkę, ale nie bardzo mi się udało. Obroża połączona była cienkim
kablem z trzymanym przez jednego ze strażników w ręku pudełkiem.
- Nie musisz mi pokazywać - oznajmiłem pośpiesznie. - Nosiłem już coś takiego i twój
kumpel Kraj, pamiętasz go pewnie, pokazał mi, jak to działa; nieźle się zresztą przy tym nade
mną napracował.
- Mogę zrobić coś takiego - odpowiedział osobnik zbliżając palec do jednego z
przycisków.
- Już to znam! - wrzasnąłem. - Przyciśniesz go i...
Płonąłem, ślepy, głuchy i otępiały. Każdy nerw skręcał się pod wpływem prądów
generowanych przez pudełko. Wiedziałem o tym, ale i tak nic to nie zmieniało.
Kiedy się skończyło, stwierdziłem, że leżę zwinięty w kłębek, całkiem wyprany z energii
i prawie bezbronny. Dwóch strażników złapało mnie pod pachy i praktycznie wyniosło na
korytarz, a ten z pudełkiem, idąc z tyłu, od czasu do czasu pociągał za kabel, aby przypomnieć
mi, kto tu jest górą. Nie sprzeczałem się z nim. Zacząłem nieporadnie przebierać nogami, ale i
tak większość ciała spoczywała na strażnikach.
Bardzo mi się to podobało i musiałem ciężko się wysilać, by nie zacząć się uśmiechać.
Byli pewni, że nie ucieknę!
- Oziębiło się? - spytałem, widząc, że nakładają w śluzie rękawice i futrzane czapy. - A
moje rękawiczki?
Zostałem zignorowany. Kiedy otwarto drzwi, do wnętrza wpadł tuman śniegu i
prawdziwie arktyczne powietrze, co momentalnie odebrało mi oddech. Na zewnątrz z pewnością
nie było lato, ale moim opiekunom nie sprawiało to widać różnicy. Pociągnęli mnie za sobą bez
chwili zwłoki. Fala śniegu pokryła nas i przeszła w ciągu sekundy. Słabiutkie słoneczko
oświetlało oślepiająco biały krajobraz rozciągający się monotonnie we wszystkich kierunkach.
Moment później przed nami zamajaczyło coś ciemnego: kamienny mur albo jakiś niewysoki
budynek. Kierowaliśmy się ku niemu na tyle szybko, na ile pozwalał sypki śnieg. Mieliśmy
jeszcze około dwustu jardów przed sobą, a moja twarz i dłonie zaczynały tracić czucie w
zastraszającym tempie. Byliśmy gdzieś w połowie drogi, gdy dopadła nas kolejna zadymka. Tuż
przed nią potknąłem się malowniczo, padając wraz z jednym ze strażników. Nie miałem żadnych
zastrzeżeń, chociaż idący z tyłu sadysta poczęstował mnie sekundową dawką bólu. Nie
protestowałem, gdyż zdołałem okręcić kabel dookoła ramienia, a zaraz potem złapać go w zęby i
przegryźć.
Nie było to wcale takie trudne, zwłaszcza że pod emalią na przednich zębach miałem
wstawione koronki z węglika krzemu, który przy prześwietleniu daje obraz identyczny jak
naturalne zęby, a twardością dorównuje stali. Wirujący wokół śnieg dokładnie zasłonił moje
poczynania w ciągu tych paru najistotniejszych sekund. Ludzkie szczęki mogą wywierać nacisk
około trzydziestu pięciu kilogramów każda. Wydaje mi się, że byłem bliski tej granicy, ale kabel
puścił. Ledwie to się stało, wykonałem ćwierć obrotu i wsadziłem kolano w krocze tego po
prawej. Stęknąt i zwalił się na Ziemię puszczając moją rękę. Zrobiłem półobrót w drugą stronę i
trzasnąłem jego koleżkę w krtań. Nawet nie jęknął. Mając wolne boki odwróciłem się do
przeciwnika trzymającego w ręku pudełko.
Ten zaś stracił najcenniejsze sekundy wierząc w technikę, a nie w refleks. Załatwiłem
jego kumpli mając plecy zwrócone kuniemu, a on przez cały czas nic nie robił. To znaczy nic
poza wściekłym naciskaniem guzików w swoim pudełku. Nadal zresztą to robił, gdy moja noga
spotkała się z jego splotem słonecznym. Ktoś zaczął krzyczeć, ja zaś złapałem padającego i
ruszyłem z kopyta w prawo - był to jedyny kierunek, jaki mogłem wybrać. W chwili przerwy w
pamięci wydało mi się, że nie ma tam żadnych budynków, a zataczając się w tym kierunku z
ładunkiem na plecach i tak nic nie widziałem. Możliwe, że to było szaleństwo, ale według mnie
większym błędem byłoby pozostanie w ich łapach. Nie zapominałem oczywiście i o tym
istotnym drobiazgu, że będąc wolnym miałem przynajmniej szansę zaszkodzenia im w jakiś
sposób. Zresztą nie byłem wcale taki słaby, jak mogłoby się wydawać komuś obserwującemu
moje wyjście ze statku. To była gra właśnie dla obserwujących, choć słabłem z każdym krokiem,
zamarzając powoli, a w dodatku gość, którego i niosłem, ważył tyle co ja. W pewnym momencie
potknąłem się i runąłem głową naprzód w jakąś zaspę. Twarz i dłonie miałem tak zamarznięte, że
nic nie czułem. Wokoło słychać było krzyki, ale jak na razie nic nie pojawiło się w zasięgu mego
wzroku. Zgrabiałymi palcami udało mi się zdjąć czapkę z głowy nieprzytomnego i umieścić ją na
własnej. Rozpięcie ubrania i zdjęcie rękawic było zadaniem o wiele trudniejszym, ale w końcu
mi się udało. Poczułem piekący ból, gdy do zdrętwiałych kończyn zaczęło wracać krążenie.
Nowy przyodziewek skutecznie zatrzymywał ciepło.
Albo rąbnąłem go za słabo, albo było tu zimniej, niż sądziłem, w każdym razie mój
podopieczny zaczął zdradzać objawy świadczące o powrocie do świadomości. Poczekałem, aż
otworzy oczy, po czym rąbnąłem go pięścią w szczękę. Poprawa była widoczna natychmiast:
znów spał. Przeczekałem, aż okrzyki trochę się oddalą, po czym ruszyłem biegiem, zapadając się
w śnieg i wywracając co paręnaście kroków. Jedyną pociechą było to, że przestało mi być zimno.
Gdy zaczęło mi brakować tchu, padłem w najbliższą zaspę, czując, jak uspokaja i normuje się
oddech, a pot zamarza na twarzy. Krzyki były znacznie przygłuszone i o wiele rzadsze.
Następny bieg doprowadził do zderzenia z wysoką metalową siatką, ciągnącą się jak
okiem sięgnąć w obu kierunkach. Jeśli był do niej podłączony alarm, to zdążyłem go i tak
uruchomić, toteż nie zwlekając zacząłem się wspinać.
Po chwili namysłu zeskoczyłem jednak w dół. Jeśli był alarm, to kierują się ku miejscu, w
którym byłem. Po co im ułatwiać życie? Biegłem wzdłuż ogrodzenia może z dziesięć minut, nie
dostrzegając nikogo, po czym wspiąłem się na nie, zeskoczyłem po drugiej stronie i skierowałem
się w śnieżnobiały i niezmierzony bezkres rozciągającej się przede mną gładzi. Biegłem tak
długo, aż straciłem oddech, a nogi odmówiły mi posłuszeństwa, po czym znowu wylądowałem w
zaspie.
Odpocząłem nieco i ostrożnie rozejrzałem się wokoło. Jak okiem sięgnąć - pustka.
Żadnych budowli, żadnych śladów, nikogo. Podniesiony na duchu zebrałem się w sobie i
ruszyłem w szalejącą śnieżycę.
12
- Jesteś wolny, Jim! Wolny jak ptak! - mówiłem sobie, podtrzymując się na duchu. Tyle
że tu nie było ptaków. Tu nie było nic poza zamarzniętą pustką i mną.
Z tego co widziałem, w okolicy nie było nic żywego. Życie, jak to pamiętałem z
wypowiedzi Krają, to tylko ryby w oceanie. Poza mną nie miało tu prawa kręcić się nic żywego.
Ja zaś miałem szansę pozostać żywy tak długo, jak długo byłem w stanie maszerować.
Ubranie było dobre, ale musiało mieć jakieś ciepło do utrzymania, a ciepło mogło
pochodzić jedynie z ruchu mojego ciała. Widziałem jeden budynek - powinny być inne. Powinno
tu w ogóle być coś jeszcze oprócz śniegu.
Było. Prawie w to coś wpadłem. Przy kolejnym kroku poczułem, jak podłoże ustępuje mi
spod nóg i jedynie refleks spowodował, że nie wpadłem w dziurę; rzuciłem się w tył, lądując na
śniegu. Około jarda przede mną, kawał lodu osunął się gdzieś w dół i spojrzałem na ciemną
powierzchnię wody. Od otworu rozchodziły się promieniste pęknięcia. Byłem na zamarzniętym
morzu, a nie na stałym lądzie.
Przy tej temperaturze wystarczyłoby zamoczyć stopę, a zagłada przyszłaby szybko i
nieubłaganie. Pomysł nie wydał mi się zbyt pociągający, toteż rozpłaszczyłem się jak żaba i
ruszyłem w tył, byle dalej od przerębli. Jakieś pięćset jardów od niej wstałem i czym prędzej
podążyłem z powrotem po znikających już w sypiących płatkach śniegu własnych śladach. Śnieg
przestawał padać, ale wiatr nie słabł ani na chwilę, podrywając leżący na ziemi puch w
miniaturowe zawieje. Uważnie rozejrzałem się wokoło: pustka i biel. Teraz, gdy wiedziałem
czego szukać, ciemny wał lodu wyraźnie wskazywał linię brzegową. Rozciągał się w lewo i
prawo jak okiem sięgnąć, dokładnie na przecięciu linii, którą maszerowałem tutaj.
Tamtędy nie idę - zdecydowałem. Sądząc po paralitycznym śladzie, stamtąd właśnie
przybyłem i wracać nie ma sensu, tym bardziej że na kosmodromie już ostrzą noże na moje
powitanie. Wobec tego trzeba iść brzegiem, w stronę przeciwną niż kosmodrom.
Tak też zrobiłem, starając się ignorować fakt coraz niższego położenia słońca. Gdy
zapadnie noc, zapadnie też kurtyna za niejakim Jimem di Griz. Chyba że znajdę jakieś
schronienie, na co na razie się nie zanosiło.
W miarę zachodzenia słońca, gasła nadzieja na znalezienie czegokolwiek. Byłem
zmęczony, a do powłóczenia nogami mobilizowała mnie tylko perspektywa zbliżającej się
śmierci. Prosta czynność marszu była wszystkim i musiało minąć całkiem sporo czasu, zanim
rozpoznałem, co oznaczają poruszające się na tle horyzontu ciemne kształty. To byli ludzie,
którzy na dodatek szli w moim kierunku. Wraz ze zrozumieniem tego faktu, wylądowałem na
śniegu; zastygłem w bezruchu patrząc, jak trzy postacie przemykają cicho jakieś dwieście jardów
ode mnie. Przemieszczali się z wprawą zawodowych narciarzy.
Zmusiłem się do bezruchu, zanim nie zniknęli z pola widzenia, po czym wstałem z nową
nadzieją w sercu. Wiatr ucichł, śnieg ustał i ślady były doskonale widoczne. Ci narciarze
zmierzali gdzieś, gdzie zdążą przed nocą, nie mieli bowiem ze sobą żadnego sprzętu czy
prowiantu. Skoro oni zdążą, to ja też!
Nie było to jednak takie łatwe. Choć drogę miałem w miarę przetartą, nogi to nie to, co
narty, przynajmniej w tych warunkach.
Teoria była słuszna, ale w praktyce omal nie zawiodła. Miałem już naprawdę dość, gdy
goniąc resztkami sił w przedwieczornym zmroku, zobaczyłem przed sobą czarny kształt
budynku. Mój umysł nadal był w stanie hibernacji, toteż dopiero po paru sekundach dotarło do
mnie, co właściwie widzę.
- Czarne jest piękne! - wykrzyknąłem zataczając się we właściwym kierunku.
Ciemny kształt rozpadł się na parę mniejszych. A więc nie jeden, lecz grupa budynków.
Małe drzwi, kamienne ściany, dwuspadowe dachy. Ogólne brzydactwo, dla mnie jednakże
piękne. Tylko, do cholery, co tak skrzypi?
Ja nie, bo szedłem po świeżym śniegu. Ledwie to zrozumiałem, a już znalazłem się na
brzuchu. Skrzypienie ubitego śniegu zbliżało się. Niejedna osoba, lecz całe stado defilowało o
rzut kamieniem ode mnie. Do dziś zresztą nie wiem, jakim cudem mnie nie dostrzegli. Fakt, że
tego nie zrobili. Kroki maszerowały obok, skręciły za róg i ścichły. Desperackim wysiłkiem
zerwałem się na nogi i podążyłem za nimi. Wyjrzałem zza rogu, gdy ostatni z nich znikał w
pierwszym z budynków. Potężne drzwi zamknęły się z hukiem, a ja szyłem ku nim, pchany
jakimiś rozkazami mego organizmu, których to rozkazów istnieniu dotąd nie miałem pojęcia.
Dopadłem drzwi wykonanych z szarego metalu i naparłem na klamkę. I ani drgnęły.
Życie ma takie chwile, które potem wydają się i częstokroć rzeczywiście są zabawne, ale
gdy się dzieją, są tragiczne. Szarpanie, ciągnięcie, próba obrócenia klamki nie dały absolutnie
żadnych rezultatów. Nowe zapasy siły odpłynęły równie błyskawicznie, jak się pojawiły.
Oparłem się o drzwi, aby nie upaść. Ustąpiły z lekkim zgrzytem.
Pierwszy i ostatni raz w życiu nie sprawdziłem, co jest za nimi. Na pół wszedłem, na pół
wpadłem do środka, pozwalając im zamknąć się za sobą. Ciepło, rozkoszne ciepło ze wszystkich
stron. Oparłem się o ścianę i rozkoszowałem się tym pięknym doznaniem. Byłem w długim i
słabo oświetlonym korytarzu. Sam, ale znajdowało się tu wiele drzwi, a z każdych mógł ktoś
wyjść. I nie było dokładnie nic, co mógłbym wtedy zrobić. Gdyby jakaś złośliwość losu zabrała
ścianę, o którą się opierałem, po prostu padłbym na pysk i nie pozbierał się już o własnych siłach.
Stałem więc na podobieństwo żywej zmarzliny, tworząc wokół siebie rosnącą kałużę z
topniejącego śniegu.
Najbliższe drzwi, jakieś dwa jardy ode mnie, otwarły się i na korytarz wyszedł
mężczyzna. Wszystko co musiałby zrobić, by mnie dostrzec, to obrócić głowę. Widziałem go
doskonale, mimo parszywego oświetlenia, więc i on nie miałby żadnych problemów. Facet
zamknął drzwi, wsadził klucz w zamek, przekręcił go i poszedł, jakby mnie celowo ignorował.
Najwyższy czas przestać się wygłupiać. Raz miałem więcej szczęścia niż rozumu, ale
liczyć na coś takiego ponownie byłoby głupotą. Trzeba zniknąć z korytarza, biorąc poprawkę na
fakt, że drzwi dopiero co zamknięte dawały dużą szansę, iż nikt się nimi w najbliższym czasie nie
zainteresuje. Zdjąłem rękawice, wsuwając je wraz z czapką za pazuchę, czując, jak do moich
fioletowych palców wraca życie (wraz z mniej przyjemnymi odczuciami), po czym za pomocą
przeżutych na miazgę drutów z przegryzionego kabla zabrałem się za zamek.
Był to prosty zamek, z wielką dziurką, a ja mam wspaniałe uzdolnienia. Mówiąc krótko,
uśmiechnęło się do runie szczęście. Wewnątrz była ciemność, w którą błyskawicznie wsiąkłem,
zamykając za sobą te cholerne drzwi. I Po raz pierwszy od chwili podjęcia ucieczki, miałem
szansę na sukces. Z westchnieniem ulgi osunąłem się na podłogę i zapadłem w drzemkę.
Znaczy, prawie zapadłem, gdyż mimo senności, wyczerpania i otumanienia, dotarło
jednak do mnie, że nie jest to najwłaściwsze miejsce na sen. Dokonać tyle, co ja ostatnio i dać się
złapać z powodu zaśnięcia, to byłoby naprawdę niesmaczne, toteż czym prędzej ugryzłem się w
język. Przeszyła mnie fala bólu - zapomniałem, że te cholerne koronki są na wierzchu i omal nie
odgryzłem sobie języka. Za to senność przeszła jak ręką odjął. Zacząłem macać drogę w
ciemnościach i ruszyłem przed siebie. Był to ciasny pokoik albo średnio szeroki korytarz. Stanie
tutaj niczego nie dawało, toteż ruszyłem przed siebie. Tuż za najbliższym załomem muru
zobaczyłem poświatę. Ostrożnie wystawiłem głowę. W ścianie było okno. Po drugiej stronie stał
dziesięcioletni może brzdąc i gapił się na mnie.
Zmartwiałem. Starałem się uśmiechnąć, ale nie sądzę, żeby mi się udało. Chłopczyna
przeciągnął dłońmi po włosach, potrząsnął głową i poszedł sobie.
- Idioto! - jęknąłem pod własnym adresem. - Weneckie lustro!
Skąd się ta nazwa wzięła, diabli wiedzą, w każdym razie było to z pewnością weneckie
lustro: z mojej strony szyba, z jego lustro. Nikt go tu nie umieścił przypadkowo. Ciekawe więc
po co? Wiadomo, dla obserwacji, tylko kogo i czego? Podszedłem bliżej i zajrzałem do czegoś,
co bez wątpienia było klasą.
Chłopak, wraz z parunastoma rówieśnikami, siedział w ławce i słuchał nauczyciela.
Indywiduum wygłaszało coś z kamienną twarzą. Wtedy dopiero dotarło do mnie, że oblicza
dzieciaków cechuje ten sam pusty wyraz. Żadnych uśmiechów, szturchańców czy gumy do żucia.
Nic poza skupioną uwagą. Jak na moje doświadczenia szkolne, było to dość nienormalne. Za
plecami nauczyciela wisiała oprawiona w ramki kartka, na której czarnymi wołami napisano:
NIE ŚMIAĆ SIĘ
Z drugiej strony była następna z ciągiem dalszym:
NIE KRZYWIĆ SIĘ
Co to za zboczona szkoła? W miarę jak wzrok przyzwyczajał się do ciemności,
rozróżniałem coraz więcej szczegółów. Przy oknie był głośnik i przełącznik, których
zastosowanie było zrozumiałe. Wcisnąłem przełącznik i rozległ się obojętny głos wykładowcy:
- Filozofia Moralna. Ten kurs jest obowiązkowy, każdy z was musi go zdać. Jeśli nie uda
wam się to w normalnym terminie, będziecie uczyli się tak długo, aż osiągniecie perfekcyjną
znajomość tematu. Filozofia Moralna jest tym, co czyni nas wielkimi i dlatego nie może być
innych ocen niż perfekt. Filozofia Moralna czyni z nas wielkich. Czytaliście podręczniki do
historii, wiecie, jak zostaliśmy opuszczeni, jak marliśmy z głodu i zimna, jak tylko tysiąc
pozostało przy życiu. Ginęliśmy, gdy byliśmy słabi, ginęliśmy, gdy pozwalaliśmy kierować się
uczuciom. Jesteśmy dziś tutaj dlatego, że oni przeżyli. Filozofia Moralna pozwoliła im przeżyć i
pozwolić żyć wam. Żyć i dorastać, a gdy dorośniecie, opuścić ten świat, wprowadzić nasze rządy
pośród słabych i miękkich ras. My jesteśmy najwyżsi, gdyż mamy do tego prawo. Teraz
powiedzcie mi: - Jeśli jesteście słabi...?
- Umrzemy - odparł chór pozbawionych wyrazu głosów.
- Jeśli poddacie się uczuciom...?
- Zginiemy.
- Jeśli...
Wyłączyłem głośnik z uczuciem, że usłyszałem więcej niż dość jak na początek. Przez
wszystkie te lata, gdy miałem do czynienia z szarymi, nigdy nie zadałem sobie trudu, by
zastanowić się, dlaczego są tym, czym są. Przyjmowałem ich obcość i obrzydliwość, ale dopiero
te podsłuchane kwestie uzmysłowiły mi, że ich bezduszność i brutalność nie są przypadkowe. Ta
osada, założona z pewnością z uwagi na surowce naturalne, gdyż nikt nie mógł być na tyle
szalony, aby próbować skolonizować coś takiego, nie była przystosowana do samodzielnego
przetrwania.
Gdy w wyniku lokalnej wojny, czy może załamania, została odcięta od reszty świata i
zapomniana, spowodowało to wymarcie większości mieszkańców. Przeżyła garść, o ile można
mówić o przeżyciu, i to kosztem porzucenia tego co ludzkie w człowieku, koncentrując się na
przetrwaniu. Wygrali, ale tracąc człowieczeństwo. Stali się umysłowymi kalekami, czymś co
pisarze SF określali mianem androidów białkowych - organizmami obdarzonymi inteligencją, ale
nie znającymi uczuć. Filozofia Moralna ma sens jedynie na tej planecie. Wszędzie indziej musi
zostać uznana za jedną wielką bzdurę. Choć z ich punktu widzenia w stu procentach słuszna, bo
dla nich cała reszta świata to słabeusze i głupcy kierujący się uczuciami, a nie rozsądkiem. Oni
byli faktycznie najlepszą rasą zdobywców, jaką wymyślił wszechświat, a ponieważ nie było ich
wielu, posługiwali się innymi. Zorganizowali inwazyjne imperium. Korpus rozbił je w puch, w
czym miałem swój udział. Teraz powtórnie wlazłem im w łapy. Ta szkoła zaś była ich obozem
treningowym, w którym dzieciaki przekształcano w miniaturowe kopie dorosłych. To miejsce, w
którym z perwersyjną zaciekłością uprawiano sadystyczne praktyki na całej rasie, fascynowało
mnie. Równocześnie zrobiło mi się przyzwoicie ciepło, toteż zacząłem przemyśliwać, czym by tu
się zająć, poza chowaniem się po ciemnych korytarzach.
Następna szyba ukazała wnętrze pracowni, w której przebywała starsza grupa uczniów
zajmujących się jakimiś sprzętami.
Jakimiś? Znów coś zimnego lazło mi po plecach. Połówkę takiego urządzenia miałem
jeszcze na sobie. Metalowe pudełko z guziczkami plus kabel zakończony obrożą. Powolutku
włączyłem głośnik.
- ...różnica jest w zastosowaniu, nie w teorii. Składacie i testujecie te axion feeds, aby
zaznajomić się z ich zastosowaniem. Gdy przejdziecie do pracy z nimi, mieli wiedzę praktyczną,
która jest bardzo pomocna, otwórzcie diagramy na stronie trzydziestej.
Axion feeds. O tym powinienem wiedzieć więcej. Było to jedynie przypuszczenie, ale
wydawało mi się, że tego drobiazgu nie zapamiętałem, choć widywałem go dość często.
Krasnoludek w żelaznych kapciach, który spacerował po moim umyśle według własnego
widzimisię, zmieniając moje wspomnienia i pamięć. Miałem wielką ochotę dostać coś takiego w
swoje ręce.
Wszystko to świadczyło o wyższym niż zwykle zidioceniu. Stać tu, jak sadysta
przeżywający najpiękniejsze chwile swego życia i nie myśleć o flankach. Ponieważ włączyłem
głośnik, nie byłem w stanie usłyszeć zbliżających się kroków. Nadchodzącego dostrzegłem
dopiero, gdy wyłonił się zza rogu i prawie wpadł na mnie.
13
W takich sytuacjach akcję ceniłem zawsze wyżej niż myślenie: najpierw uspokoić gościa,
potem dopiero się zastanawiać. Złapałem go za gardło, on natomiast zamiast się uciszyć,
przemówił:
- Witamy w Szkole Yuu Bavete, Jamesie di Griz. Miałem nadzieję, że trafisz tutaj.
Miał pomarszczoną skórę i dopiero po tym zorientowałem się, że jest stary, bardzo stary.
Przez cały czas, gdy moje palce ściskały jego krtań, nie poruszył się, spokojnie patrząc mi w
oczy.
Jestem dobrze wyszkolony, przyzwyczajony do walki wręcz i do zabijania, ale duszenie
spokojnie obserwujących ten zabieg pradziadków nie jest moją mocną stroną. Palce rozluźniły się
same, spojrzałem mu w oczy i warknąłem ostro:
- Piśnij o pomoc i jesteś trupem.
- To ostatnie na co mam ochotę. Nazywam się Hanasu i chciałem cię spotkać od chwili
twej ucieczki. Zrobiłem co mogłem, aby cię tu sprowadzić.
- Czy nie miałbyś nic przeciw temu, aby to trochę uściślić?
- Oczywiście. Ledwo usłyszałem przez radio o ucieczce, starałem się wejść w twoje
położenie. Jeśli poszedłbyś w stronę wschodu lub południa, skończyłbyś w zabudowaniach
miasta, w których szybko by cię złapali. Na północy miałeś morze, a więc jedynie idąc na zachód
miałeś szansę, a zachód to tu. Opierając się na tym, zmieniłem dzisiejsze zajęcia i
zdecydowałem, że chłopcy potrzebują więcej ćwiczeń. Teraz wszyscy, co do jednego, zamiast
spać, muszą odrabiać stracone godziny, a mają w nogach niezłą liczbę mil, za co zresztą
serdecznie mnie nienawidzą. Ich narciarskie trasy nieprzypadkowo zresztą biegły na południe,
potem na wschód i z powrotem tu, dość sporym łukiem. Wszystko to w tym celu, abyś podążył
ich śladem, jeśli ich spotkasz. Zrobiłeś tak?
- Owszem - nie widziałem powodu, aby kłamać. - Co teraz zamierzasz zrobić?
- Co? Porozmawiać oczywiście. Nie widziano ci jak dotąd?
- Nie.
- Jest lepiej, niż sądziłem. Spodziewałem się, że będę musiał użyć axion feeds.
Powinienem pamiętać, że jesteś specem w tych sprawach. Drugie wyjście z tego korytarza
obserwacyjnego jest w moim gabinecie. Pozwolisz?
- Po co? Czekają tam na mnie?
- Nie, chcę z tobą spokojnie porozmawiać.
- Nie wierzę ci.
- Rozumiem, ale wybór masz niewielki. Jeśli nie zabiłeś mnie od razu, to jest wątpliwe,
abyś chciał to uczynić teraz. Idź za mną - po czym najspokojniej odwrócił się i odszedł.
Jedyne co mogłem zrobić, to udać się za nim i trzymać się jak najbliżej. Możliwe, że nie
byłem w stanie go udusić, ale z pewnością byłem w stanie zrobić mu coś innego, jeśli tylko
ogłosiłby jakiś alarm.
W korytarzu było sporo okien, ale przy żadnym nie miałem ani okazji, ani chęci
przystanąć. Zresztą dość szybko wspięliśmy się na krótkie schodki i dotarliśmy do drzwi.
Powstrzymałem go, gdy dotykał klamki.
- Co tam jest?
- Jak już mówiłem, mój gabinet.
- Jest tam ktoś?
- Wątpię. Nikomu nie wolno tam przebywać pod moją nieobecność.
- Jeśli pozwolisz, to sprawdzę osobiście.
Zrobiłem to i okazało się, że miał rację. Przeszukując pokój czułem, jak dostaję zeza
patrząc jednym okiem na kąty, a drugim cały czas na niego. Wąskie okno otwierało się na
głęboką czerń, ściany pokryte były regałami pełnymi książek, w kącie zaś stało biurko i parę
krzeseł. Kazałem mu usiąść możliwie daleko od biurka, gdzie były umieszczone wszystkie
przyciski. Zrobił to bez protestu i trzymał ręce na widoku. Widząc karafkę z wodą, stwierdziłem,
że bardzo chce mi się pić. Wysuszyłem ją do dna, opadłem z westchnieniem na fotel i
umieściłem nogi na biurku.
- I naprawdę chcesz mi pomóc? - spytałem sceptycznie.
- Chcę.
- To na początek pokaż mi, jak zdjąć tę obrożę.
- Proszę. W prawej górnej szufladzie znajdziesz klucz. Dziurka jest pod złączem kabla z
metalem.
Zajęło mi to trochę czasu, ale w końcu otworzyłem ją i z zadowoleniem cisnąłem w kąt.
- Ty kierujesz tym interesem?
- Jestem kierownikiem szkoły. Zostałem tu zesłany za karę. Mieliby ochotę mnie zabić,
ale jak dotąd nie stało im odwagi.
- Nie mam bladego pojęcia, o czym mówisz. Mógłbyś wyrażać się trochę jaśniej?
- Mógłbym. Planetą kieruje Komitet Dziesięciu, byłem w nim przez wiele lat, a do fiaska
operacji na Cliaandzie, którą organizowałem, byłem Pierwszym w Komitecie. Wtedy
spróbowałem zmienić nasz program i za karę znalazłem się w... szkole. Nie mogę jej opuścić, nie
mogę nawet zmienić ani jednego słowa w programie nauczania. To doskonale i bezpieczne
więzienie.
- Jakie zmiany chciałeś wprowadzić?
- Radykalne. Zacząłem wątpić we wszystkie nasze cele, bo widziałem inne kultury.
Oceniono, że zostałem przez nie skorumpowany, a kiedy spróbowałem wprowadzić moje
pomysły w życie, znalazłem się tutaj. Nie może być nowych idei.
Drzwi otwarły się nagle i wjechał wózek na kółkach popychany przez dziesięcioletniego
brzdąca.
- Przyniosłem obiad, kierowniku - powiedział i zobaczył za biurkiem mnie. Nie
zmieniając wyrazu twarzy stwierdził: - To jest więzień, który uciekł.
Zmęczenie zatrzymało mnie na fotelu, a poza tym, co mogłem zrobić? Zabić dziecko?
- Masz rację, Yan - odparł Hanasu. - Popilnuj go, a ja pójdę po pomoc.
To mnie postawiło na nogi, ale Hanasu nigdzie nie poszedł. Stanął za chłopcem, zamknął
drzwi i zdjął z półki czarny przyrząd, który przytknął malcowi do karku. Ten otworzył szeroko
oczy i zamarł w bezruchu.
- Nie ma już niebezpieczeństwa - oznajmił gospodarz. - Muszę tylko usunąć parę minut z
jego pamięci.
Poczułem, jak wzbiera we mnie obrzydzenie zmieszane ze strachem.
- Co to jest, to co trzymasz w ręku?
- Axion feeds. Widziałeś je wielokrotnie, tylko rzecz jasna nie pamiętasz o tym. Stań teraz
za drzwiami, aby cię nie zobaczył, gdy wejdzie z kolacją.
Może to widok tej maszynki do kasowania pamięci spowodował, że przyjąłem bierną
postawę, a może rzeczywiście nie miałem wyboru. Zrobiłem, co mi kazał, zostawiając uchylone
drzwi, aby obserwować, co się dzieje. Hanasu pomajstrował przy skali urządzenia i ponownie
przytknął je brzdącowi do karku, po czym spokojnie zasiadł za biurkiem. Po dwóch czy trzech
sekundach, chłopak drgnął i popchnął wózek w głąb pokoju.
- Przyniosłem obiad, kierowniku.
- Zostaw go i nie wracaj dziś w nocy. Nie chcę, by mi przeszkadzano.
- Tak, kierowniku - obrócił się i wyszedł, ja zaś wyszedłem zza drzwi.
- Ta maszynka jest najwstrętniejszą rzeczą, jaką w życiu widziałem.
- To tylko maszyna - odparł obojętnie. - Nie jestem głodny, a sądzę, że tobie przyda się
posiłek. Częstuj się.
Zbyt wiele się działo i zbyt szybko, abym mógł myśleć o apetycie, ale gdy o tym
wspomniano, stwierdziłem, że byłbym w stanie zjeść konia. Na surowo. Zabrałem się więc za
posiłek - równie bezsmakową papkę jak na statku, ale w tym momencie smakowała mi ona jak
najprzedniejsze same delicje. Jadłem starając się słuchać, co mówi Hanasu.
- Próbuję zrozumieć to, co powiedziałeś o tym urządzeniu. Chodzi ci o to, że jego
zastosowanie jest wstrętne? - Skinąłem głową. - Mogę cię zrozumieć i to jest właśnie mój
problem. Jestem inteligentny bardziej i inaczej niż większość moich współplemieńców. Są głupi i
pozbawieni wyobraźni. Wyobraźnia i ciekawość są tym, co świadomie wytrzebiliśmy wiele lat
temu. A to oznacza, że jestem nienormalny. Jestem mutantem. Z początku się to nie ujawniało;
wierzyłem we wszystko, co mi mówiono. Teraz dręczą mnie pytania. Wiem, że nie jesteśmy lepsi
niż reszta ludzi. Jesteśmy po prostu inni. Nasze próby władania resztą są złe, a nasza pomoc w
inwazji obcych jest największą zbrodnią ze wszystkich.
- To prawda - oświadczyłem przełykając ostatni kęs.
Miałem ochotę powtórzyć spektakl z nową zawartością talerza.
- Gdy odkryłem te fakty, starałem się zmienić nasze cele, ale to jest niemożliwe. Nie
mogę nawet zmienić jednego słowa w treningu tych dzieci. A ponoć kieruję tą szkołą.
- Ja mogę zmienić wszystko - poinformowałem go uprzejmie.
- Oczywiście - jego nieruchoma twarz drgnęła, kąciki ust powędrowały w górę. Leciutko,
ale jednak uśmiechnął się. - A jak sądzisz, dlaczego chciałem, abyś tu przybył? Ty możesz zrobić
to, co ja starałem się osiągnąć przez całe życie. Możesz uratować mieszkańców tej planety.
- Wystarczy jedna wiadomość: koordynaty tego globu i mój podpis.
- I twoja Liga przybędzie, by nas zniszczyć. Tragiczne, ale prawdziwe.
- Włos wam z głowy nie spadnie.
- Tak, bo spadnie głowa! To jest kłamstwo i nie podoba mi się, że kłamiesz!
- To jest prawda! Po prostu nie wiecie, jak reagują cywilizowane społeczeństwa.
Przyznaję, że wielu ludzi, wiedząc, gdzie was szukać, rozerwałoby was na kawałki i to powoli.
Liga po prostu będzie na was uważać i pilnować, żebyście nie wpadli na kolejny głupi pomysł.
Natomiast we wprowadzeniu zmian, o których mówisz, może wam tylko pomóc.
- Nie rozumiem tego - był wyraźnie zaskoczony. - Oni muszą nas zabić.
- Przestań z tym zabijaniem, bo już mi się rzygać chce. To jest wasz główny problem:
życie albo śmierć, zabić lub być zabitym. Ta filozofia należy do historii. Do mrocznej historii,
która na szczęście jest już dawno za nami. Możliwe, że nie mamy najlepszego systemu
etycznego, ale przynajmniej zakazuje on przemocy zinstytucjonalizowanej. Jak sądzisz, dlaczego
waszym oślizłym koleżkom tak dobrze idzie? Bo nie ma czegoś takiego jak Flota czy Armia Ligi.
Nie mamy wojen, nie mówiąc o jakichś lokalnych konfliktach. To co walczy z obcymi, to
zbieranina Flot i Policji różnych planet. Nie ma potrzeby, aby rząd używał zabijania jako
narzędzia, chyba że znajdą aż coś takiego, jak na Cliaandzie, gdzie próbowaliście cofnąć zegar o
jakieś dwadzieścia tysięcy lat.
- Musi istnieć prawo. Kto zabija, sam musi być zabity.
- Bez sensu. To nie wskrzesi zabitego, a społeczeństwo dokonujące zabójstwa samo staje
się mordercą. Już widzę co chcesz powiedzieć. Przemoc rodzi przemoc. Kara śmierci jest
urzędową wendetą, a nie żadnym rozwiązaniem.
Maszerował w tę i z powrotem po pokoju, starając się zrozumieć tę obcą filozofię.
Tymczasem wylizałem do czysta naczynie i łyżeczkę. W końcu opadł na swoje krzesło.
- To co mi powiedziałeś, wykracza poza nasze rozumienie. Muszę to przeanalizować, ale
nie w tym rzecz. Pewien jestem, że plany Kekkonshiki muszą zostać pokrzyżowane, było już
zbyt wiele niepotrzebnych zabójstw. To może się skończyć jedynie śmiercią nas wszystkich.
Trzeba wysłać tę wiadomość do Ligi.
- Jak?
- To ty musisz mi powiedzieć. Nie uważasz, że zrobiłbym to, gdybym wiedział?
- Pewnie - teraz ja wydeptywałem podłogę. - Nie ma poczty, nie ma psimenów, zresztą to
i tak nieistotne. Jeśli są, to tej wiadomości na pewno nie wyślą. Radio?
- Najbliższa baza Ligi jest o czterysta trzydzieści lat świetlnych.
- Nie będę tyle czekał. Muszę znaleźć sposób, by dostać się na statek.
- To zbliżone do niemożliwości.
- Jestem tego pewien, ale musi istnieć jakiś sposób. Najlepiej będzie przespać całą
sprawę. Jest tu jakieś miejsce, gdzie mógłbym się zdrzemnąć?
Przerwał mi wysoki pisk.
- Komunikator - poinformował mnie Hanasu. - Połączenie zewnętrzne. Stań w tym
miejscu. Będziesz poza zasięgiem kamery.
Usiadł za biurkiem i włączył urządzenie.
- Hanasu - oznajmił obojętnym tonem z kamiennym wyrazem twarzy.
- Za parę minut będzie u ciebie grupa poszukiwawcza, która zamknie wszystkie wyjścia
ze szkoły. Ślady obcego zostały wykryte w tych okolicach. Musi ukrywać się w budynkach. W
drodze jest transport z dalszymi sześcioma jednostkami. Szkoła zostanie przeszukana, a on
znaleziony.
- Jakie macie dowody na to, że on jest tutaj?
- Ślady na śniegu zmierzają w waszą stronę. Albo ukrył się w szkole, albo jest martwy.
- Uczniowie pomogą w poszukiwaniach, znają dobrze zabudowania.
- Wydaj rozkazy.
Wyłączył komunikator i spojrzał na mnie zimno.
- Mimo wszystko nie zrealizujemy naszych planów. Gdy cię złapią, użyją axion feeds i
odkryją, co się stało w tym pokoju. Wolisz popełnić samobójstwo, czy chcesz, żebym ja cię
zabił? - Wszystko to zostało powiedziane tak obojętnym tonem, że mimo chłodu panującego w
pokoju oblałem się potem.
- Zaraz! Chwila! Jeszcze nie wszystko stracone. Zostawmy samobójstwo na koniec. Musi
tu być, do cholery, jakieś miejsce, gdzie mnie nie znajdą.
- Nie. Będą szukać wszędzie.
- A tutaj? W twoim pokoju? Powiesz im, że sprawdziłeś, że mnie tu nie ma.
- Nie rozumiesz. Mogę powiedzieć, co chcę, a rewizja zostanie przeprowadzona zgodnie z
planem. Jesteśmy bardzo dokładną rasą.
- Ale bez wyobraźni; czekaj, coś mi świta - poza adrenaliną wydzielaną na samą myśl o
samobójstwie nic mi nie świtało. - Okno...
- Nie otwiera się.
- Nawet w lecie?
- To jest lato.
- Tego się właśnie spodziewałem. Mam. Jeśli nie wewnątrz, to ukryję się na zewnątrz.
Dach. Musi tu być wyjście awaryjne dla dokonywania napraw.
- Nie ma napraw.
- Słuchaj no, nie bądź taki drobiazgowy, musi istnieć jakaś droga na dach. Nigdy nie
wiadomo, co może się wydarzyć, a wy nie jesteście pozbawieni daru przewidywania.
- Może masz rację.
- Gdzie są plany szkoły?
- W tej teczce.
- No to dawaj je tu! - praktycznie wydarłem mu teczkę z ręki. Przerzucałem ją
gorączkowo, starając się nie słuchać jego mamrotania.
- To strata czasu, nie ma ucieczki, a ja nie chcę być przesłuchiwany za pomocą axion
feeds. Dlatego jeśli ty nie...
- Przestań pieprzyć! - warknąłem. - Co to jest? Co oznacza ten symbol?
- To są drzwi.
- No! - klepnąłem go w plecy. - A teraz zrób, co ci powiem, zgoda? Zbierz ich do kupy,
resztę wyjaśnię ci później. Oficjalnie mają pomóc w poszukiwaniach.
Dobra stara dyscyplina... Posłuchał natychmiast. Zanim skończył mówić, miałem już w
głowie dalszy ciąg.
- Nie mogę ryzykować, że ktoś mnie zobaczy, więc musisz mi przynieść z warsztatu
następujące rzeczy: z pięćdziesiąt jardów liny o wytrzymałości pięciuset kilogramów, dziesięć
długich mocnych gwoździ i młotek molekularny oraz latarkę i śrubokręt. Gdzie mogę
bezpiecznie poczekać na ciebie?
- Tu. Nie wiem, co planujesz, ale pomogę ci. Na samobójstwo zawsze będzie czas.
- Wciąż ten budujący optymizm!
Poszedł, a ja zacząłem obgryzać paznokcie. Podskoczyłem, gdy komunikator znowu
zadzwonił, ale trzymałem się od niego z daleka. Hanasu wrócił po czterech minutach.
- Ktoś do ciebie - poinformowałem go, odbierając wyposażenie i rozkładając je po
kieszeniach.
- Wszyscy są w hallu, a pierwszy oddział już przyjechał - oznajmił.
- Ślicznie. Idź na dół i pomóż im, żeby zaczęli od piwnicy. Potrzebuję całego czasu, jaki
mogę mieć, bo diabli wiedzą, co spotkam na drodze.
- Wychodzisz na dach?
- Tego czego nie wiesz, nigdy nie powiesz. Pa.
- Masz oczywiście rację - podszedł do drzwi i obrócił się. - Powodzenia. Tak się chyba
mówi w podobnych sytuacjach.
- Się mówi. Dzięki. Już ja dopilnuję, żeby ci wyszły z głowy głupoty o samobójstwie.
Byłem tuż za nim, tyle że on schodził w dół, a ja gnałem schodami w górę z planem
budynku w dłoni. Zanim dotarłem na strych, zdążyłem się zdrowo zasapać - to był dość długi
dzień. Drzwi, do których tak biegłem, były zamknięte. Użyłem jednego z gwoździ i
zaatakowałem olbrzymi zamek. Puścił ze straszliwym zgrzytem. Zanim ucichł, byłem już
wewnątrz i na najlepszej z możliwych dróg do zablokowania zamku. Powietrze nie było zbyt
przyjemne: wokół unosiła się woń kurzu i stęchlizny, a w dodatku nie było nigdzie światła.
Użyłem więc latarki i rozejrzałem się wśród otaczających mnie pudeł i starych akt. Drzwi,
których szukałem, były o cztery jardy w górze, a w pobliżu nie było drabiny.
- Ślicznie.
Zebrałem co solidniej wyglądające pudła, tworząc z nich piramidę. Zajęło mi to trochę
czasu, gdyż z uwagi na kurz nie mogłem ich ciągnąć po podłodze. Gdy zakończyłem prace
budowlane, nie odczuwałem już żadnego zimna. Prawdę mówiąc było mi gorąco. Myśl o
zbliżającym się pościgu dodawała mi skrzydeł.
Drzwi o trzystopowej średnicy, a raczej klapa w dachu, umieszczone tuż przy górnym
wierzchołku dachu, były zamknięte na głucho, ale na szczęście nie miały zamka. Gdy je
otworzyłem, posypała się całkiem niezła ilość rdzy. Ostrożnie zdrapałem ją śrubokrętem, po
czym starłem z krawędzi. W przeciwnym razie ślepy by zobaczył, że były ostatnio otwierane.
Miałem nadzieję, że tutejszy woźny nie będzie się fatygował na strych. Uchyliłem klapę szerzej i
wytknąłem głowę na zewnątrz. Oczywiście na całym dachu nie było ani jednego miejsca, za
którym lub w którym mógłbym się schować.
Nie przejąłem się zbytnio tym wszystkim. Wbiłem przy drzwiach duży gwóźdź i
obwiązałem go liną. Tę o wytrzymałości pięciuset kilogramów, mającą odpowiednią średnicę.
Dlatego też taką wybrałem.
Po tym zabiegu spokojnie pozanosiłem pudła na miejsca, po czym uważnie zbadałem
podłogę, zacierając ślady mojej działalności. Przy jednym z pudeł był śliczny odcisk mojej stopy,
przewróciłem je więc na bok. Zamaskowałem parę mniej wyraźnych śladów w podobny sposób,
po czym złapałem linę zwisającą z dachu. Wyłączyłem światło upewniwszy się uprzednio, czy
młotek i gwoździe są na miejscu i usłyszałem jak ktoś z tyłu w ciemnościach dobiera się do
zamka.
Nie wiem, czy gdziekolwiek uwzględniają rekordy we wspinaczce na czterojardową linę,
ale jestem pewien, że osiągnąłem jeden z lepszych czasów. W jednej chwili byłem na górze, a w
następnej leżałem płasko na dachu wyciągając linę. Zamykałem klapę, gdy na dole zabłysło
światło.
- Przeszukaj prawą stronę, Bukai - usłyszałem bezbarwny głos. - Zaglądaj za pudła,
otwieraj te, w których może się ukryć człowiek.
Ostrożnie spuściłem klapę, omal nie tracąc przy tym palców. To, że wlezą na dach, nie
ulegało wątpliwości. Wejdą wszędzie tam, gdzie może wejść człowiek. Toteż ja musiałem być
tam, gdzie nie może.
Odkryta powierzchnia dachu nie była zbyt sprzyjającym miejscem do ukrycia się, a w
odległości pięciu jardów znajdowała się jego krawędź. Postanowiłem zbadać, co jest po drugiej
stronie i odkryłem, że metal powleczony jest cienką warstwą lodu. Poślizg był gwałtowny i po
chwili zatrzymałem się z nogami dyndającymi poza dachem. Pamiętając, że moment otwarcia
klapy jest coraz bliższy, powoli podciągnąłem się do szczytu i wyjrzałem.
Oczywiście druga strona dachu była równie beznadziejnie gładka jak tamta. Odwiązałem
linę i ruszyłem pełznąc po szczycie i robiąc co się da, aby nie zjechać na krawędź, bo oznaczało
to pewny, acz niezbyt przyjemny sposób skręcenia karku.
Ślizgawica na dachu dawała mi do wiwatu, aż dach się skończył, a ja, spoglądając przez
ramię, widziałem klapę doskonale, co znaczyło, że sam byłem równie dobrze widoczny. Lina
pomogła mi poprzednio i będzie to musiała zrobić ponownie. Powoli wyciągnąłem młotek i
wsunąłem gwóźdź w zaczep. Jeśli dach był cienki, to mógł zadziałać jak pudło rezonansowe, ale
musiałem ryzykować. Jednym muśnięciem wbiłem gwóźdź w szczyt dachu i okręciłem linę
grabiejącymi palcami. Zawiązałem na niej pętlę, w której umieściłem nogę i zsunąłem się z
dachu.
Klapa odskoczyła z głośnym hukiem. Wisiałem cicho, słysząc wyraźnie rozmowę.
- Widzisz kogoś, Bukai?
- Nie. Mogę wracać?
Świetnie, di Griz! Znowu ich przechytrzyłeś!
- Nie. Przejdź się po dachu i sprawdź.
To były automaty nie ludzie! Żaden inteligentny człowiek nie wylazłby na ten dach.
Wiedziałby, co go może spotkać. Te cymbały wypełniają instrukcje na ślepo.
Odgłosy sapania i skrzypienia przybliżały się, a moja lina drgnęła, gdy ktoś za nią
pociągnął. Spojrzałem w górę i zobaczyłem pozbawione wyrazu oblicze, wychylające się nad
krawędź dachu jakieś pół jarda nad moją głową.
15
Jego oczy malowniczo się rozszerzyły, gdy mnie zobaczył. Obrócił głowę i krzyknął:
- Ahiru!
Wyciągnąłem rękę, aby się go pozbyć, ale w tym momencie się poślizgnął. Pierwszy raz
zobaczyłem jakikolwiek wyraz na twarzy tubylca - autentyczne przerażenie. Drapiąc dach zjechał
za krawędź i zniknął. Poza odgłosem uderzenia ciała o ziemię nie było żadnego innego dźwięku.
Wisiałem na linie czekając, co będzie dalej. Poprzez uchylone drzwi doszło mnie
przyciszone pytanie.
- Czy Bukai powiedział coś?
- Moje imię.
- Gdy się ześlizgiwał?
- Tak.
- To niedobrze.
- Nie, lepiej, że jest martwy. Człowiek, który okazuje emocje... - Drzwi zamknęły się.
Przyjemniaczki. Bukai miał miłych kumpli. Zanim do reszty przymarzłem do liny,
zdecydowałem, że pora się ruszyć - przy pustym dachu i zamkniętych drzwiach z pewnością na
górze było bezpieczniej i przyjemniej niż tu. Zrobiłem to jeszcze ostrożniej niż schodząc, przed
oczyma miałem twarz Bukai i to było wystarczającym powodem.
Na dachu spędziłem długie jak wieczność dziesięć minut. Po czym, szczękając zębami,
zabrałem się do zejścia na strych. Miałem nadzieję, że jest pusty, ale tak właściwie to zaczynało
mi być wszystko jedno.
Na szczęście był pusty.
Są granice wysiłku i napięcia, jakie może znieść człowiek. Ja swoją osiągnąłem na
strychu. Ledwie zamknąłem klapę, zwaliłem się na podłogę i zasnąłem. Nie wiem, jak długo
spałem. Kiedy się obudziłem, nie wiedziałem, jak się mają sprawy za drzwiami i jaką właściwie
mamy porę doby. Pozostawało jedynie sprawdzić. Ostrożnie uchyliłem drzwi. Korytarz był
pusty, a za oknem nadal panowała noc.
Miałem więc ponownie szczęście, a ponieważ sen mnie odświeżył, ruszyłem do gabinetu
Hanasu, uważając na wszystko dookoła jak za najlepszych czasów. Wszędzie panowała cisza i
ciemność, jednak spod drzwi gabinetu widać było smugę światła.
Sam Hanasu siedział za biurkiem, najwyraźniej czekając na mnie. Wślizgnąłem się do
wnętrza.
- To ty - odezwał się odstawiając szklankę z wodą.
- Pić mi się chce - oznajmiłem sięgając po nią.
- To trucizna - stwierdził beznamiętnie. - Nie miałem pojęcia, kto pierwszy wejdzie przez
te drzwi. Chwilę trwało, zanim się oswoiłem z tą nowiną.
- Wszyscy poszli?
- Wszyscy, niczego nie znaleźli, a jeden spadł z dachu i zabił się. Jesteś za to
odpowiedzialny?
- Pośrednio. Przestraszyłem go i widziałem, jak leciał.
- Przyjęli, że zamarzłeś w śniegu, rano zaczną poszukiwania. Nie będą zbyt dokładni,
gdyż są przypuszczenia, że utopiłeś się w przerębli na morzu.
- Omal mi się to udało. Ale do rzeczy: zabawa się skończyła i czas wrócić do naszych
problemów.
- Przesłania wiadomości do Ligi.
- Właśnie. W spokojniejszych chwilach trochę nad tym myślałem tej nocy. Jesteś
zmęczony?
- Nie bardzo.
- Dobra. Musimy trochę popracować w warsztacie elektronicznym. Czy to możliwe bez
natrętów?
- Da się zrobić, a co chcesz tam zdziałać?
- Zadzwoń do biblioteki i postaraj się o schemat detektora napędu nadprzestrzennego.
Zakładam, że masz tu części, z których można go sklecić.
- Mam nawet cały detektor. Jest częścią szkolenia.
- Jeszcze lepiej. Idziemy. Na miejscu pokażę ci, o co mi chodzi.
Muszę przyznać, że poszło nam nadspodziewanie dobrze. Metalowa tuba, długa na trzy
stopy i zamknięta z góry, mająca po bokach dwie metalowe prowadnice, nie wyglądała okazale,
ale była dokładnie tym, czym miała być.
- Co to robi? - zainteresował się Hanasu.
- To musi być przymocowane do jednego z waszych statków. I to właśnie jest nasz
następny problem. Jeśli założę go gdzie trzeba, nikt tego nie znajdzie, wygląda bowiem jak
standardowy miotacz flar - pokazałem mu plastikowy pojemnik. - Ten natomiast wystrzeliwuje
to: jest to solidna bateria i nadajnik. Zrobiłem ich dziesięć, powinno wystarczyć. Za każdym
razem, gdy statek wyjdzie z nadprzestrzeni i napęd zostanie wyłączony, detektor w czubku
wyrzutni wykryje to i wystrzeli jeden z pojemników z radiem. Mają wbudowany opóźniacz
trzydziestominutowy, tak że zaczną nadawać, gdy statek będzie znów w nadświetlnej.
Transmitowany sygnał zawiera mój kod identyfikacyjny, lokalizację tej planety i wezwanie o
pomoc. Gdy to wystartuje, pozostanie nam jedynie czekać na kawalerię.
- A co będzie, gdy statek nie wynurzy się z nadświetlnej w pobliżu odbiornika?
- Zwykły rachunek prawdopodobieństwa. Większość pilotów używa określonego punktu
nawigacyjnego, a więc, większość z nich leży w pobliżu stacji Ligi. Prawie każda podróż
wymaga trzech do czterech sprawdzianów w normalnej przestrzeni. Któryś z nadajników
powinien zostać przechwycony.
- Lepsze to niż nic, ale samobójstwo jest nadal możliwe - mruknął Hanasu.
- Mówiłem ci już, że jesteś niepoprawnym optymistą? Hanasu wrócił do zasadniczego
tematu:
- Jak przymocujesz go do statku?
- Młotkiem! Dobra, nie pora na żarty. Muszę znaleźć sposób, aby zbliżyć się do któregoś.
Samo przymocowanie zabiera zaledwie parę minut. Czy kosmodrom jest pilnowany?
- Jest wokół niego siatka, o czym doskonale wiesz Strażnicy, z tego co wiem, stoją tylko
przy bramie.
- Więc nie powinno to być zbyt trudne. Potrzebuję twojej pomocy w dwóch kwestiach: w
zorientowaniu się, kiedy odlatuje jakiś statek i w kwestii transportu na kosmodrom.
- Informacja nie jest problemem. Biuletyn podał, że „Takai Cha" startuje dziś o szóstej
czterdzieści pięć.
- Która jest teraz?
- Trzecia jedenaście - odparł studiując cyferblat.
- Możesz mnie tam jakoś podrzucić na czas? Chwilę zastanowił się, po czym skinął
głową.
- Normalnie nie mógłbym, bo nie mam powodu, by wyjeżdżać ze szkoły, ale dziś mogę.
Zamelduję, że chcę pomóc w poszukiwaniach. Powinni się zgodzić.
Zgodzili się i w ciągu dziesięciu minut podskakiwaliśmy po zlodowaciałym polu w
elektrycznym i zaopatrzonym w płozy urządzeniu, służącym do wytrząsania z człowieka flaków.
W tym czymś nie było foteli, ogrzewania i hermetyzacji kabiny. Ci ludzie naprawdę przesadzali
w samoumartwianiu się. Pod pachą dzierżyłem metalową rurę, między nogami miałem skrzynkę
z narzędziami, a obydwoma rękami trzymałem się metalowej rury obciągniętej brezentem, a
udającej siedzenie, aby nie rozbić sobie głowy o boki i dach skaczącego pojazdu.
- Jak blisko ogrodzenia możesz podjechać?
- Jak blisko zechcesz. Nie mamy dróg czy oznaczonych tras. Poruszamy się na
radiolatarnie kierunkowe, a trasa zależy od wyboru kierunku.
- Pierwsza dobra wiadomość. Słuchaj, wysadź mnie przy ogrodzeniu i pojedź dalej, tylko
zapamiętaj miejsce. Wróć po godzinie. Jeśli usłyszysz coś, ale dostrzeżesz zamieszanie, jedź do
szkoły.
- Dobrze, będę miał czas zażyć truciznę.
- Smacznego, tylko nie śpiesz się za bardzo. Zrób to jedynie wtedy, gdy faktycznie mnie
złapią. Może być zamieszanie, ale to wcale nie będzie jeszcze równoważne z tym, że mnie mają.
Po obu stronach drogi pojawiły się niewyraźne kształty, po czym z boku wyskoczyło
ogrodzenie, wzdłuż którego Hanasu jechał z zacięciem kierowcy rajdowego.
- Wysiadam! - wrzasnąłem, gdy w oddali zamajaczyła brama. - Zapamiętaj czas i do
zobaczenia.
Wyturlałem się z całym ekwipunkiem, zanim dobrze zwolnił i znalazłem się w centrum
miniaturowej śnieżycy. Wyjąłem ze skrzynki detektor i zbliżyłem się do ogrodzenia.
Nic. Żadnego alarmu. Przecięcie płotu było zadaniem dla średnio ruchliwego paralityka.
Zrobiłem to jedną ręką i z zamkniętymi oczami, i to dosłownie! Przepchnąłem przez otwór siebie
i rurę i załatałem dziurę. Zadowolony założyłem narty i ruszyłem w ciemność. Sypiący śnieg
zacierał moje ślady, tak że miałem wszelkie powody do zadowolenia.
Odnalezienie okrętu nie było żadnym problemem: wszystko wokoło spowijał mrok,
kadłub zaś był zalany światłem reflektorów.
Wokół kręciły się maszyny obsługiwane przez ubranych w kombinezony techników.
Trzymając się cienia, zastanawiałem się, jak, do cholery, mam tam podejść i
przymocować mój drobiazg nie wywołując alarmu.
16
Problem ten miał tylko jedno rozwiązanie: musiałem wyglądać tak jak ci, którzy się
kręcili przy statku. Mówiąc krótko, potrzebowałem kombinezonu technika. Tak więc musiałem
któregoś z nich rozebrać.
Znalezienie ciemnego kąta za jakimiś beczkami, żeby złożyć bagaże nie było problemem,
ale postaranie się o kombinezon to zupełnie inna sprawa. Krążyłem w ciemności w tę i z
powrotem, bez żadnych rezultatów. Łazili parami lub w większych grupach. Czas uciekał i
godzina, jaką dałem Hanasu, dawno minęła.
Moja cierpliwość topniała, rozważałem jeden samobójczy plan po drugim, gdy w końcu
któregoś ruszyło. Zlazł z dźwigu i ruszył ku budynkom. Oczywiście dokładnie po przeciwnej
stronie, niż byłem, ale to już drobiazg. Zobaczyłem, jak wchodzi w drzwi oznaczone „Benjo" i
ruszyłem tam, wykorzystując każdą możliwą osłonę.
Będąc zwolennikiem określonych praw osobistych, poczekałem przy wyjściu, aż załatwi
interes z muszlą klozetową, po czym go rąbnąłem. Było to o tyle łatwiejsze, że ręce nadal miał
zajęte przy rozporku i guzikach; najprawdopodobniej nawet nie wiedział, co się zdarzyło. Ja wie-
działem. Kant prawej dłoni bolał mnie jeszcze przez pół godziny. Rozebrałem go starannie,
związałem jakimś drutem i zakneblowałem, zamykając w jednej z kabin. Nie powinien zostać
znaleziony przed odlotem.
Jego kombinezon był lekko przyciasny, ale i tak nikt tu nie zwracał uwagi na elegancję, a
ochronny kask twarzowo zakrywał mi fizjonomię.
Zabrałem, co moje, i ruszyłem wolno ku statkowi. Właśnie ten wolny marsz był
najtrudniejszy ze wszystkiego. Nikt się za mną nie oglądał, nikt za mną nie krzyczał, wyglądało
na to, że tutaj nic nikogo poza własnymi zajęciami nie interesuje. Mimo to odetchnąłem z ulgą,
gdy doszedłem do dźwigu i wrzuciłem do środka manatki.
Obsługa urządzenia była jednym z prostszych zadań, więc bez problemów ruszyłem
statecznie ku jednemu z ciemnych miejsc przy płetwie ogonowej. Ku silnikom.
Cała zabawa z przymocowaniem rury przy komorze silnika poszła łatwiej, niż należało się
spodziewać. Dodatkową ciekawostką była nieobecność normalnej wyrzutni i to, że nic nie było
widać z ziemi.
Wracając nie ryzykowałem marszu przez oświetlony plac. Zamiast tego odstawiłem
dźwig w cień najbliższego budynku. Do odlotu zostało dziesięć minut. Była już nawet załoga,
która przytupywała zawzięcie.
- Dlaczego ten dźwig tu stoi? - spytał głos z tyłu.
- Ramstmo? - wymamrotałem nie odwracając się.
- Nie słyszę cię. Powtórz! - głos się przybliżył.
- Teraz lepiej? - spytałem odwracając się na pięcie i łapiąc go za gardło.
Wybałuszył oczy, potem zresztą zamknął, gdy jego głowa zetknęła się parę razy z kabiną
dźwigu.
W tej właśnie chwili usłyszałem odlot statku. Jeden z najprzyjemniejszych dźwięków w
moim życiu.
- Udało się - pogratulowałem sobie półgłosem. - Niezliczone generacje będą błogosławić
twoje imię, Jamesie di Griz.
Wciągnąłem mojego podopiecznego głębiej do jednego z budynków, przy okazji
stwierdziłem, że jedne z drzwi mają nader porządny i skomplikowany zamek. Napis nad nimi
wyjaśnił wszystko, a w dodatku podsunął mi pomysł. Napis bowiem głosił:
ZBROJOWNIA
Idealny schowek, ale po małej rozrywce. Zdjąłem kombinezon, założyłem narty i
pojechałem na oświetlony teren, starając się, żeby ktoś mnie zobaczył.
Byli największymi łamagami, jakich w życiu widziałem.
Pętałem się przeszło pięć minut, bez żadnego rezultatu. W końcu przejechałem parę
jardów przed najbliższą dwójką i zdążyłem wlecieć w jakieś beczki, zanim zwrócili na mnie
uwagę. Gdy wreszcie to się stało, zakryłem twarz rękami i ruszyłem z kopyta w ciemność.
Miałem nadzieję, że zapamiętali kierunek mojej ucieczki - prosto do płotu.
Tym razem zrobiłem dziurę wystarczającą dla czołgu i nie trudziłem się z jej
maskowaniem. Ruszyłem w ciemność, szukając okazji do zamaskowania wyraźnego śladu. Nie
było to takie trudne: prawie po stycznej zbliżał się jeden z tutejszych pojazdów. Dogonienie go
nie wchodziło w rachubę, ponieważ był znacznie szybszy, ale zostawiał piękny ślad. Zmieszałem
z nim swoje, posuwając się lekkim zygzakiem, po czym wbiłem kije w ubity śnieg i zrobiłem
obrót o sto osiemdziesiąt stopni, z którego byłby dumny nawet mój instruktor. Trafiłem prosto
we własne ślady i ruszyłem z powrotem nie używając kijków. Prosto do bezpiecznego i
zacisznego miasta.
Muszę przyznać, że nie przesadzali tu z godziną pobudki: na ulicach dostrzegłem ledwie
parę osób. Nie sądzę, aby ktoś zwrócił na mnie uwagę, w każdym razie na pewno nikt nie
podniósł alarmu. Zbliżyłem się do portu kosmicznego. Tu także panowała cisza i spokój, żadnych
śladów nagłej aktywności. Z pobliskiego okna dochodził miły blask, toteż nie omieszkałem tam
zajrzeć. Sprawa stała się bardziej atrakcyjna, gdy odpowiednio zaokrąglona autochtonka
odwróciła się do okna. Angelina zawsze urządza mi awantury o flirty, toteż musiałem w końcu
dać jej jakieś po temu podstawy. Nawet to, że marnowałem cały wysiłek włożony w zacieranie
fałszywych śladów, nie zmieniło mojego postanowienia. Zdjąłem narty, postawiłem je w śniegu i
otworzyłem drzwi.
- Dzień dobry. Wygląda na to, że nadal mamy mróz - oznajmiłem.
Spojrzała na mnie w milczeniu. Była młoda i atrakcyjna, choć zupełnie pozbawiona
makijażu i ubrana tak, że każdą normalną kobietą by zatrzęsło.
- Jesteś tym, którego szukają - stwierdziła bez śladu emocji w głosie. - Muszę iść ich
zaalarmować.
- Nie pójdziesz i nie zrobisz tego - skurczyłem się, gotów ją zatrzymać.
- Tak, panie - odparła i wróciła do garów.
Panie! Te przyjemniaczki musiały być antyfeministami wszech czasów. Uznając brak
uczuć za cnotę, kobiety musieli traktować jak bydło i niewolników. Na to zresztą wskazywał
stojący przede mną dowód. Po setkach lat tresury wyhodowali z całą pewnością perfekcyjne
służące.
- Co gotujesz, kwiatuszku?
- Tu jest wrzątek, tu zupa rybna, a tutaj okraszona ryba, a tu...
- Ślicznie. Poproszę porcję każdej z tych rzeczy, z wyjątkiem wrzątku, rzecz jasna.
Podała mi parę metalowych misek i kościaną łyżkę. Jedzenie było równie bezbarwne jak
do tej pory, ale i tak dwukrotnie opróżniłem talerz, zanim stwierdziłem, że wystarczy.
- Nazywam się Jim - stwierdziłem skończywszy. - A ty?
- Kaem.
- Dobre jedzenie, Kaem. Trochę niedoprawione, ale to nie twoja wina. Zadowolona jesteś
z tego zajęcia?
- Nie wiem, co to znaczy: zadowolona.
- Tak myślałem. W jakich godzinach tu pracujesz?
- Nie wiem, o co chodzi. Wstaję, pracuję, idę spać. Zawsze tak jest.
- Bez weekendów, wakacji i świąt. Tu faktycznie potrzeba dużych zmian. Mam nadzieję,
że to już niedługo. Tej kultury nie trzeba niszczyć. Sama się rozpadnie, ledwie dotrze tu trochę
cywilizacji. Historycy będą za parę lat nieźle łapali się za głowy nad waszymi zwyczajami. O
której podajecie tu śniadanie?
- Za parę minut, gdy zadzwoni dzwon - odparła spoglądając na zegar.
- Kto tu jada?
- Mężczyźni, żołnierze.
Byłem na nogach, zanim wymówiła ostatnią sylabę i nakładałem rękawice.
- Jedzenie było wspaniałe, ale mam niewiele czasu. Muszę zdążyć, zanim wzejdzie
słońce. Mam trochę spraw do załatwienia. Przepraszam, nie będziesz bardzo zachwycona, gdy
cię zwiążę?
- Zrób ze mną, co zechcesz, panie - odparła opuszczając oczy.
Po raz pierwszy w życiu wstydziłem się, że jestem płci męskiej.
- Wkrótce będzie lepiej, Kaem. Przyrzekam ci. Jeśli się stąd wydostanę, to obiecuję ci
przysłać jakieś stroje, szminki i parę publikacji ruchu emancypacyjnego. Gdzie tu jest magazyn?
Grzecznie pokazała mi kierunek, więc pocałowałem ją na pożegnanie i z ledwością
zdołałem przeszkodzić w rozebraniu się. Już widzę, jakimi czułymi kochankami są ci tutaj!
Romantycy, psiakrew! Następny kwiatek do listy. Kaem zupełnie nie protestowała, gdy ją
wiązałem i zamykałem. I tak znajdą ją, ledwie śniadanie się spóźni, ale wszystko, czego
potrzebowałem, to parominutowe wyprzedzenie.
Narty przypiąłem dopiero na lodzie, żeby nie zostawiać śladów; po czym ruszyłem przed
siebie starając się, o ile to było możliwe, krzyżować swoją drogę ze śladami innych nart.
Przedostałem się przez płot, co robiło się już nudną rutyną i uśmiechnąłem się, słysząc po
drugiej stronie syreny i inne oznaki aktywności. Chyba w końcu dostrzegli moją poprzednią
wizytę. Najwyższy czas. Nie dość, że chciało mi się spać, to jeszcze zaczynało świtać.
Zamaskowałem dziurę i ruszyłem ku zbrojowni.
Oczywiście, nikt mnie nie widział, a facet, którego tu przywlokłem, zdążył zniknąć, jak
zresztą wszyscy inni w zasięgu wzroku.
Sforsowałem zamek, uziemiłem alarm bez większych trudności, po czym podłączyłem
wszystko na miejsce i na ołowianych nogach obszedłem pomieszczenie. Ułożyłem się na
skrzynkach granatów odłamkowych mając nadzieję, że nie mają nic przeciw temu i zasnąłem
prawie natychmiast.
Cudowne uczucie - byłem pewien, że mogę robić to całą wieczność, tyle że coś mi,
cholera, nie dało. Obudziłem się momentalnie, gdy zrozumiałem, co. Było zupełnie jasno, a ktoś
majstrował przy zamku.
Pretensje mogłem mieć tylko do siebie. Zapomniałem, z kim mam do czynienia. Ledwie
ci tutaj dowiedzieli się o moim zmartwychwstaniu, po prostu zarządzili przeszukanie całego
miasta. Zabawa się skończyła.
17
Drzemka mnie odświeżyła, a wściekłość dodała sił. Wściekły byłem głównie na siebie, za
głupie postępowanie, rzecz oczywista. Jak każdy normalny człowiek miałem wielką ochotę
wyładować się na kimś innym, a zatem oberwał ten, który wszedł pierwszy. Przeszkodziły mi w
tym trochę narty, o które się potknąłem, zapominając o ich istnieniu, ale i tak nie miało to
większego znaczenia. Klient, podobnie jak wszyscy przedstawiciele jego rasy, nie miał pojęcia o
walce wręcz.
Zebrałem narty i kijki i wyjrzałem na korytarz. Wszędzie pełno było zapalonych
poszukiwaczy mojej skromnej osoby, ale dopiero przy drzwiach wyjściowych jeden z nich mnie
dojrzał. Zdążyłem zrobić całe trzy kroki, zanim zdobył się na reakcję.
- On jest tutaj, próbuje uciekać - oznajmił monotonnym tonem.
- Nawet to robi! - wrzasnąłem wypadając na dwór, prosto na najbliższego z nich. Po
dwóch sekundach pozostało mi jedynie zapiąć narty i ruszać w drogę.
To wszystko było i tak odwlekaniem nieuniknionego.
Bramę strzegła wzmocniona warta, a ze wszystkich stron widać było zbliżające się
sylwetki tutejszych pojazdów. Mógłbym może dostać się do miasta i szukać tam kryjówki, ale
jeden człowiek przeciw całej planecie ma minimalne szansę. Może Hanasu miał filozoficzną
odpowiedź na ten problem, ale osobiście zdecydowanie nie nadaję się na samobójcę.
Rzecz jasna, moje rozmyślanie nie przeszkadzało mi w poruszaniu się. Za mną zresztą
podążała pogoń i obie te kwestie tak zaabsorbowały moją wyobraźnię, że silniki rakiety
usłyszałem dopiero, gdy była nad moją głową. Podobnie jak reszta przytomnych stanąłem,
popatrzyłem i osłupiałem.
Spoza nisko wiszących chmur opuszczał się na strumieniach odrzutu niewielki statek
zwiadowczy.
Z połączonymi pierścieniami Ligi na kadłubie!
- Udało się! - wrzasnąłem ruszając z kopyta ku podskakującej na amortyzatorach
jednostce.
Nie ma potrzeby dodawać, że biegłem samotnie. Tubylcy nie byli równie entuzjastycznie
nastawieni do tego, co przybyło. W każdym razie byłem na miejscu, gdy otworzył się właz.
- Witamy na Kekkonshiki - oznajmiłem facetowi stojącemu w otworze. - Przyłącz tę
planetę do Ligi, o zdobywco!
- Nic nie wiem o żadnym zdobywaniu - odparł obdarzony nader bujną fryzurą młodzian w
nieporządnym nad wyraz kombinezonie. - Dostałem polecenie zabrania stąd niejakiego Jamesa
Bolivara di Griz.
- Masz go przed sobą.
- Podobnie jak tubylcy, tylko że oni mają jeszcze całą masę broni. Właź na pokład.
- Najpierw uświadomię tym typom, jakiej wiekopomnej chwili są świadkami.
Z radością zobaczyłem znajomą gębę na czele całej zgrai. To był Kome, kapitan mojej
ostatniej podróży.
- Rzuć broń - poleciłem. Zamiast tego ją uniósł.
- Pójdziecie ze mną. Obaj - rozkazał.
Czerwone płatki zawirowały mi przed oczami. Ci ludzie byli tak tępi, że aż mnie
zemdliło. To, że przez ich durnotę zginęło już tak wiele istnień, tylko pogłębiało to uczucie.
- Błagam, nie strzelaj! - wrzasnąłem wyrzucając w górę ręce i skacząc ku niemu.
Wykręciłem mu rękę, przechwyciłem pistolet i z całej siły wepchnąłem mu lufę w kark.
- Posłuchajcie, bałwany! - wykrzyknąłem. - Wszystko się skończyło. Przegraliście! Nie
zdziałacie już nic złego w galaktyce. Jedyną podstawą waszej siły i władzy była nieznana
lokalizaga tej planety, tak że mogliście się tu kryć jak karaluchy, ale to już przeszłość. Widzicie
ten emblemat na burcie. To statek Ligi. Wiedzą, gdzie jesteście, kim jesteście i co z wami zrobić!
Sprawiedliwość przybyła w postaci tego oto młodzieńca, który właśnie ogłosił przyłączenie
waszej planety do Ligi.
- Zrobiłem to? - sapnął z niedowierzaniem.
- Zamknij się, palancie, i bierz się do roboty.
- Moją robotą jest zabranie ciebie.
- Dostałeś awans. Zabierz im broń - byłem lekko zdesperowany, bo reszta zaczęła
podnosić spluwy do oka, a znając ich zwyczaje, wiedziałem, że spokojnie zastrzelą Kome, byle
mnie dostać. - No, Kome, powiedz kumplom, żeby się poddali. Jeśli ktoś tu wystrzeli, to wam
wszystkim nogi z dupy powyrywam.
Rozmyślał chwilę na swój pokręcony sposób, po czym podjął decyzję:
- Obecność tego statku może być przypadkowa.
- Nie jest - wtrącił się pilot. - Pokażę ci wiadomość, jaką otrzymałem wraz z ogólnym
alarmem, kierującym wszystkie jednostki ku tej planecie. Szukaliśmy was od jakiegoś czasu. Idę
po wiadomość.
- Zabijcie ich obu - rozkazał Kome. - Jeśli zełgali, to będzie po problemie, a jeśli nie, to i
tak nie ma żadnej różnicy. Wszyscy jesteśmy martwi.
- Odsuń się - polecił mu najbliższy. - Albo będę musiał cię zastrzelić.
- Strzelaj - padła spokojna odpowiedź.
- Stać! - wrzasnąłem, pakując gościowi kulę w ramię i wytrącając broń - To nie ma sensu!
Myśleli inaczej. Paru wzięło mnie na cel, gdy pilot doręczył wiadomość, o której
wspominał. Nie taką zresztą, jakiej oczekiwali. Nie był na tyle głupi, zwiadowcy rzadko kiedy są
imbecylami.
Dziobowa wieżyczka artyleryjska obróciła się łagodnie, siejąc pociskami na wszystkie
strony. Nie tracąc czasu dałem mojemu więźniowi po łbie, żeby grzecznie szedł za mną i
ruszyłem do śluzy. Wdusiłem przycisk uszczelniania, a Kome okazał oznaki żywotności, o które
go nie podejrzewałem. Zdrowy kopniak w bok głowy załatwił tę sprawę, rozciągając go na
śniegu. Normalnie nie lubię takich rzeczy, ale tym razem sprawiło mi to czystą, nieskalaną
przyjemność.
- Lepiej się połóż. To będzie pięciogeowy start - poinformował mnie pilot.
Był. Dzięki niemu szybko pokonałem ostatnie cale dzielące mnie od podłogi. Gdy
przestałem widzieć jedynie rozmazane plamy, unosiłem się już w stanie nieważkości.
- Serdeczne dzięki - mruknąłem.
- Cała przyjemność po mojej stronie. Masz dość natrętnych kumpli.
- Kumpli! Te cymbały wymyśliły całą tę wojnę! A tak na marginesie, jak wam idzie?
- Nadal przegrywamy - warknął - i nic nie możemy na to poradzić.
- Nie opowiadaj bzdur - to tylko pech. Leć do najbliższej stacji z psimenami, mam masę
zaległej korespondencji. Nie wiesz przypadkiem, czy obcym odbito jeńców?
- Masz na myśli admirałów? Wrócili biedacy. Wiesz, normalnie nikogo nie obchodzi, co
się przytrafia starszym rangom oficerom, ale tym razem to naprawdę nie było przyjemne.
- Wyleczą ich. Wybacz, że się cieszę, ale moja żona i synowie byli odpowiedzialni za tę
ucieczkę, a to, co powiedziałeś oznacza, że im się udało.
- Masz niezłą rodzinkę.
- Możesz to powtórzyć?
- Masz niezłą rodzinkę.
- Miło to słyszeć. Wyduś trochę życia z tego mebla. Musimy się pośpieszyć.
Zanim dolecieliśmy do najbliższej stacji, miałem już wszystko rozpisane. Z pewnością
stać było flotę na wyłączenie ze swojego składu paru jednostek z oddziałami desantowymi, a
więcej nie było tu potrzeba, a zatem Kekkonshiki powinna być niedługo normalnym, cywilizo-
wanym światem. Do ogólnego planu dołączyłem jeszcze dokładne instrukcje, gdzie znaleźć
Hanasu i co z nim zrobić. Najważniejszą sprawą było spacyfikowanie planety i osłonięcie w ten
sposób tyłów. Wojna była nadal do wygrania. W trakcie drogi przestudiowałem wszystkie
możliwe raporty, toteż gdy dotarłem wreszcie do Kwatery Głównej Korpusu, miałem gotowych
parę planów. Wszystkie zresztą zostały wymiecione z mojej głowy na widok ukochanej osoby.
- Powietrza... - jęknąłem po nieskończenie długim uścisku. - Miło być w domu.
- Mam coś więcej w zapasie, ale sądzę, że najpierw chciałbyś trochę przyjrzeć się wojnie.
- Jeśli nie masz nic przeciwko, najdroższa. Miałaś jakieś problemy z admirałami?
- Żadnych, tak pięknie wszystko zamieszałeś, że mogło to służyć za lekcję poglądową dla
chłopców. Aktualnie są wraz z flotą i usiłują wygrać wojnę. Bałam się o ciebie.
- Miałaś rację, ale to już skończone. Czy nie zabrałaś przypadkiem paru upominków w
drodze przez ich skarbiec?
- Zostawiłam to bliźniakom. Sporo odziedziczyli po tatusiu. Jestem pewna, że zabrali
sobie sporo, ale i tak to, co zostało, wystarczy nam na niezależne życie. Jeśli przeżyjemy wojnę,
oczywiście.
- Co się tam właściwie dzieje?
- Nic dobrego. Co prawda, gdy obcy pozostali sami, okazało się, że są dość głupimi i
prymitywnymi przeciwnikami. Jednak muszą mieć paru dowódców trochę mniej durnych od
reszty. Opuścili bazę i rozpoczęli frontalny, zmasowany atak. Poddaliśmy więc tyły i robimy to
nadal, sprawiając jedynie czasami wrażenie, że stajemy do bitwy. Nie ma co się dziwić. Ich
przewaga w uzbrojeniu i liczebności wynosi coś koło dziewięciuset do jednego.
- Jak długo to może potrwać?
- Niedługo. Już prawie skończyły nam się przestrzenie międzyplanetarne. Wkrótce
wejdziemy w pustkę międzygwiezdną, a tam nie ma już gdzie uciekać. Nawet te cymbały będą w
stanie to przewidzieć. Wszystko, co muszą zrobić, to zostawić połowę swoich sił na jej skraju,
aby nas nie wpuścić z powrotem i powybierać nasze planety na drodze desantów.
- To nie brzmi zbyt optymistycznie.
- Bo nie jest optymistyczne.
- Nie martw się, słonko. Twój kochany Jim uratuje galaktykę.
- Znowu! To miłe - pocałowała mnie.
- Kazano mi tu przyjść - oznajmił z tyłu znajomy głos - tylko po to, żebym zobaczył, jak
się całujecie? Jestem zajętym człowiekiem i nie mam...
- Nie tak zajętym, jak wkrótce będziesz, profesorze.
- Co ty znowu wymyśliłeś?
- Wymyśliłem, że zrobisz broń, dzięki której uratujesz nas wszystkich. Twoje imię będzie
pisane złotem we wszystkich podręcznikach historii. „Coypu, Zbawiciel Galaktyki".
- Zidiociałeś do końca!
- Nie myśl, że jesteś oryginalny. Wszyscy geniusze nazywani byli idiotami. Albo jeszcze
gorzej. No, ale do pracy: czytałem ściśle tajne raporty, w których było napisane, że wierzysz w
światy równoległe...
- Cicho, durniu! Nikt nie miał o tym wiedzieć! A zwłaszcza ty!!!
- Przypadek... hm... prawda... -westchnąłem. - Szafa się otworzyła, gdy przechodziłem i
wypadła twoja teczka. Z tymi światami to prawda?
- Prawda, prawda - westchnął ciężko. - Na ślad naprowadziły mnie twoje eskapady z
time-helixem, gdy trafiłeś do historii, której nie było.
- Dla mnie była!
- Oczywiście, właśnie ci to powiedziałem. Jeśli istnieje jedna odmienna przeszłość, to
może ich istnieć nieskończona liczba, to chyba logiczne?
- Oczywiście - zgodziłem się natychmiast. - Poeksperymentowałeś więc?
- Owszem. Uzyskałem dostęp do światów równoległych i przeprowadziłem obserwacje.
Tylko co to ma wspólnego z ocaleniem galaktyki?!
- Jeszcze tylko jedno pytanie i zaraz ci powiem. Jest możliwe przejście do takiego świata?
- Pewnie, że jest. Jak inaczej mógłbym poczynić obserwacje? Wysłałem tam robota.
- Jak dużego?
- Miało być jedno pytanie. Z tobą tak zawsze. No dobra; wielkości małego słonia. A w
ogóle, to wszystko zależy od rozmiarów pola.
- Otóż i mamy odpowiedź.
- Masz dla siebie - oznajmiła Angelina - ale dla mnie ma to niewiele sensu.
- Pomyśl trochę, skarbie. Montujesz to urządzenie na krążowniku, wraz z odpowiednio
dużymi generatorami, po czym wysyłasz go, aby dołączył do naszej floty i wydajesz obcym
bitwę. Nasza flota ucieka, krążownik zostaje w tyle, wróg nas goni i włączamy pole.
- I wyślemy te obrzydlistwa wraz z ich armatami do sąsiedniego wszechświata i mamy
spokój!
- Właśnie coś takiego chciałem powiedzieć - zauważyłem. - Możemy tego dokonać,
Coypu?
- To możliwe, całkiem możliwe...
- No, prowadź nas do laboratorium i pokaż to urządzenie!
Najnowszy wynalazek Coypu nie wyglądał zbyt okazale; masa skrzynek, kabli i innych
takich, porozstawianych po całym pomieszczeniu. Tym niemniej wynalazek istniał był realnie.
- Nazwałem to parallelilizer - oświadczył.
- Nie chciałbym powtarzać tego trzy razy szybciej - mruknąłem.
- Nie błaznuj, di Griz! To urządzenie zmieni losy naszego wszechświata i przynajmniej
jednego nie znanego tobie.
- Nie udawaj zgryźliwego - powiedziałem ugodowo. - Bądź tak miły i pokaż nam, jak to
działa.
Pomrukując coś pod nosem, wziął się do roboty przerzucając przełączniki, stukając w
zegary i wiążąc jakieś druty. Nie mając żadnego konkretnego zajęcia, zabrałem się za całowanie
Angeliny, czemu ta ostatnia nie była przeciwna. Coypu, nieświadom niczego, udzielał nam kursu
teoretycznego.
- Precyzja jest najważniejsza. Różne światy równoległe są oddzielone od siebie nader
cienkim tohtonem, jak sobie sami zresztą możecie wyobrazić. Najtrudniejsze jest wybranie
jednego z nieskończoności, a szczególnie tego nabliższego nam. Oczywiście jest to także
najprostsze z uwagi na energię, jaka jest potrzebna do tego celu. Dlatego też teraz znajdziemy się
w najbliższym... O!
Światła przygasły, gdy wdusił ostatni guzik, urządzenie zaczęło melodyjnie buczeć, w
powietrzu zaś można było wyczuć zapach ozonu. Puściłem Angelinę i rozejrzałem się wokoło.
- Wiesz, profesorze, z tego co widzę, to nic się nie stało.
- Kretyn! Spójrz przez ten generator pola.
Spojrzałem przez żarzącą się ramę z miedzianego drutu i nadal nic nie widziałem, o czym
nie omieszkałem go poinformować. Spróbował wyrwać sobie dla dramatycznego efektu parę
włosów, ale było to zadanie z góry skazane na niepowodzenie, jako że był prawie łysy.
- Spójrz przez pole, a zobaczysz sąsiedni świat.
- Wszystko, co widzę, to to samo laboratorium.
- Debil! To nie jest to laboratorium, tylko tamto, z tamtego świata. Istnieje tam, tak jak
nasze istnieje tutaj.
- Cudownie - uśmiechnąłem się, nie chcąc go obrazić. - Rozumiem, że wystarczy przejść
przez ten drut i już tam będę.
- Przypuszczalnie, ale równie dobrze możesz być trupem. Jak dotąd nie robiłem
doświadczeń z żywymi stworzeniami.
- Czy nie czas na nie? - spytała uprzejmie Angelina. - Tylko nie z moim mężem.
Ciągle mrucząc Coypu wyszedł, by wrócić po chwili z białą myszką. Obwiązał ją drutem,
przywiązał do kija i powoli przesunął przez ekran. Nie stało się dokładnie nic, poza tym że mysz
wyślizgnęła się z pętli i spadła na podłogę, po czym pozbierała się i zniknęła z naszego pola
widzenia.
- Gdzie to polazło? - zdumiałem się.
- W świat równoległy.
- Biedactwo, wyglądała na przestraszoną - zauważyła Angelina. - Ale nie wydaje się, żeby
doznała jakichś obrażeń.
- Trzeba zrobić test, puścić więcej myszy i sprawdzić dokładnie ich...
- Normalnie, owszem - przerwałem mu wyliczankę - ale mamy wojnę i brak nam czasu.
Jest jeden sposób, aby mieć całkowitą pewność od razu...
- Nie! - Angelina była szybsza w kojarzeniu od profesora, ale i tak się spóźniła.
Albowiem mówiąc to przeszedłem przez ekran.
18
Jedyne, co poczułem, to lekkie mrowienie, choć i ono mogło być wytworem mojej
wyobraźni. Rozejrzałem się wokoło. Wszystko wyglądało niby tak samo, choć rzecz jasna
paralleliłizera nie było w pokoju.
- Jamesie di Griz! Wracaj natychmiast, albo pójdę po ciebie! - usłyszałem głos Angeliny.
- To przełomowy moment w dziejach nauki i nie zamierzam zmarnować okazji.
Spojrzenie na drugą stronę ekranu spowodowało, że poczułem się osobliwie: ten sam
pokój i to w dodatku z Angelina i profesorem, tyle że znikający. Od tej strony pole było
niewidoczne, ale gdy obszedłem je z tyłu, zobaczyłem czarną płaszczyznę unoszącą się w
powietrzu
Zanim wróciłem, wyjąłem pisak i aby uwiecznić wydarzenie napisałem na ścianie: TU
BYŁ STALOWY SZCZUR. Niech ci tutaj też mają trochę zajęcia umysłowego. W tym
momencie drzwi do pokoju zaczęły się otwierać, toteż dałem nura w ekran.
- Bardzo interesujące - oznajmiłem wysuwając się z objęć Angeliny.
Coypu wyłączył maszynę i przyglądał się nam pobłażliwie,
- Jak duży ekran możesz zrobić?
- Teoretycznie nie ma ograniczeń. Może być tak duży, że od razu wyślesz ich całą flotę do
diabła.
- Właśnie o to mi chodziło. Zabierz się za robotę, ja zaś rozpowszechnię dobre wieści w
naszych szeregach.
Zebranie wszystkich wodzów Indian do kupy nie było proste, gdyż byli zajęci
przegrywaniem wojny (i to na dużą skalę). W końcu zaprzęgnąłem do tego Inskippa, a ponieważ
używali naszej bazy jako Kwatery Głównej, trudno im było nie przybyć. Oczekiwałem ich w
odświętnym mundurze z baretkami na piersiach. Pomamrotali do siebie, zapalili potężne cygara i
gapili się na mnie. Gdy wszyscy usiedli, zastukałem w stół, by zyskać ich uwagę.
- Panowie, aktualnie przegrywamy wojnę - oznajmiłem -
- Nie przyszliśmy tu po to, żebyś był łaskaw nam o tym powiedzieć - warknął Inskipp. - O
co chodzi, di Griz?
- Zebrałem was tu, aby oznajmić, że koniec wojny jest bliski. Wygramy ją! - to w końcu
zwróciło ich uwagę;. Wszyscy jak jeden mąż wybałuszyli na mnie oczy. - Zostanie to dokonane
za pomocą urządzenia zwanego parallelilizerem, które pośle flotę obcych do równoległego
wszechświata.
- O czym mówi ten szaleniec? - zdumiał się jeden z admirałów.
- Mówię o pomyśle tak nowym, że mój umysł z trudem go rozumie i nie oczekuję, że
wasze zwapniałe szczątki szarych komórek byłyby w stanie to zrobić, ale zawsze możecie
próbować - odpowiedzią był wściekły pomruk. - Teoria jest taka: możemy podróżować w
przeszłość, ale nile możemy jej zmieniać. Jednakże takie zmiany zostały poczynione, a nie
odczuliśmy ich w naszej teraźniejszości. Wniosek jest prosty: zmieniliśmy nie naszą przeszłość,
tylko przeszłość jakiegoś innego świata, zbliżonego do naszego. Wynalazek profesora Coypu
pozwala nam przechodzić do tych równoległych wszechświatów. Mając wystarczająco duży
ekran możemy wysłać całą nieprzyjacielską flotę w inny wymiar. Są pytania?
Było dużo. Po półgodzinie wyjaśniania zdołałem ich przekonać, że po pierwsze nie jestem
idiotą, po drugie to, co mówię, jest wykonalne. Morale zebranych wyraźnie uległo poprawie. Gdy
Inskipp przemówił, jasne było, że mówi w imieniu ich wszystkich:
- Możemy to zrobić! Skończyć tę wojnę i posłać ich do innego świata!
- Całkiem słusznie - zgodziłem się.
- TO JEST ZABRONIONE - rozległ się głęboki głos promieniujący najwyraźniej z
pustego powietrza nad stołem.
Przynajmniej jeden z obecnych złapał się za pierś. Czy to ze względów religijnych, czy
też z uwagi na awarię stymulatora.
Z Inskippem nie poszło tak łatwo:
- Kto to powiedział? Który dowcipniś ma projektor głosu?
Rozległy się głośne zapewnienia o niewinności i okrzyki oburzenia. Zapanowało
zamieszanie i ogólne szukanie projektora. Uspokoiło się, gdy głos przemówił ponownie.
- Jest to zabronione, gdyż jest to niemoralne. Powiedzieliśmy.
- Kto powiedział? - syknął Inskipp.
- My. Korpus Moralności - tym razem głos doszedł od drzwi, co było kolejnym
zaskoczeniem.
Po kolei głowy zgromadzonych odwracały się w tym kierunku, tak że wchodzący skupił
na sobie całą uwagę. Trzeba przyznać, że robił wrażenie: wysoki, z długimi białymi włosami i
takąż brodą, ubrany w powłóczystą białą szatę. Inskipp jednak nie zwrócił na to większej uwagi.
- Jesteś aresztowany. Nigdy nie słyszałem o jakimś tam Korpusie Moralności.
- Oczywiście, że nie - odparł spokojnie nowo przybyły. - Jesteśmy zbyt utajnieni, byś
mógł cokolwiek o nas wiedzieć.
- Utajnienie - warknął Inskipp. - Mój Korpus Specjalny jest tak tajny, że większość ludzi
sądzi, że to tylko plotki.
- Wiem. To żadna tajność. Mój Korpus Moralności jest tak tajny, że nie ma o nim nawet
plotek.
Inskipp zaczynał czerwienieć i najwyraźniej brakowało mu powietrza. Szybko stanąłem
między nimi, zanim zdołał wybuchnąć.
- Interesujące, ale chcielibyśmy jakiegoś dowodu, no nie?
- Proszę - nawet nie drgnęła mu powieka. - Jaki jest wasz najtajniejszy kod?
- Może mam ci powiedzieć?
- Oczywiście, że nie. Ja ci powiem. Szyfr Yasarnap, zgadza się?
- Niewykluczone - przyznałem.
- Jim, idź do komputera i podaj w tym kodzie następujące polecenie: wszystkie dane o
Korpusie Moralności.
- Ja to zrobię - sapnął Inskipp. - Agent di Griz nie jest wtajemniczony.
Wszyscy mu się przyglądali, gdy uruchamiał komputer, (a ja przez grzeczność nie
protestowałem). Wyjął z kieszeni taśmę z szyfrem, podłączył ją i wypisał polecenie.
- Kto pyta? - zachrypiał głośnik.
- Ja, Inskipp, szef Korpusu Specjalnego.
- Korpus Moralności jest tajną siłą Ligi o bezwzględnym pierwszeństwie. Jego rozkazy
muszą być wykonywane natychmiast. Aktualnie jego szefem jest Jay Hovah.
- Jestem Jay Hovah - oznajmił nowo przybyły. - I powtarzam: zakazane jest wysyłanie
najeźdźców do innego wszechświata.
- Dlaczego? - spytałem. - Nie masz nic przeciwko temu, żeby ich powystrzelać,
powywieszać, zgwałcić, jeśli komuś z nas przyjdzie ochota, nie?
- Walka w obronie własnej nie jest niemoralna. To jest obrona czyjegoś domu, bliskich i
samych obrońców.
- Skoro nie masz nic przeciwko temu, aby do nich strzelać, to co ci przeszkadza wysłanie
ich gdzie indziej? Nie będzie ich to bolało nawet w połowie tak jak przy strzelaniu.
- Ich w ogóle nie będzie bolało, ale wysyłając tę gigantyczną flotę wojenną do świata, w
którym dotąd nie istniała, stajesz się odpowiedzialny za wszystkich ludzi, którzy mieszkają tam
i... zginą. Trzeba znaleźć sposób, aby wyeliminować obcych, nie skazując nikogo niepotrzebnie
na uśmiercenie.
- Nie zatrzymasz nas - zapomniał się któryś z admirałów.
- Mogę to zrobić. Powiedziane jest w Konstytucji Ligi Zjednoczonych Planet, że żadne
niemoralne akcje nie będą podejmowane przez planety członkowskie. W aneksie podpisanym
przez członków założycieli Ligi znajdziecie decyzję powołania Korpusu Moralności, do którego
zadań należy ustalenie, co jest, a co nie jest moralne. Jesteśmy w tej kwestii zgodni i jeśli
mówimy „nie", to musicie znaleźć sobie inny plan.
Podczas tej przerwy w mojej głowie kręciły się wszystkie możliwe kółka i gdy skończył,
miałem już wygrywający numer.
- Skończ z pierdołami - oznajmiłem, po czym wrzasnąłem to samo jeszcze raz i w końcu
zostałem usłyszany. - Mamy nowy plan. Powiadasz, że niemoralne jest posłanie ich do
równoległego wszechświata, w którym mogliby zabijać ludzi, tak?
- Zbrutalizowane, ale masz rację.
- A wiec, nie powinno cię obchodzić wysłanie ich do równoległego świata, w którym nie
ma ludzi, prawda?
Szczęka mu opadła, zamknął ją z trzaskiem, po czym powtórzył parę razy ten zabieg i
zmarszczył się. Uśmiechnąłem się szeroko i zapaliłem cygaro. Admirałowie - niezbyt lotni
umysłowo - inaczej nie wstąpiliby do wojska, zaczęli mamrotać między sobą.
- Muszę przeprowadzić konsultację - oznajmił w końcu.
- Proszę uprzejmie, tylko się pośpiesz.
Posłał mi krzywe spojrzenie, ale wyciągnął z kieszeni jakieś złote pudełko i poszeptał z
nim trochę, by po chwili skinąć głową.
- Nie jest niemoralne przesłanie obcych do świata, w którym nie ma ludzi. Powiedziałem.
- Co tu się dzieje? - spytał jeden z ogłupiałych oficerów.
- Proste: są miliardy, a prawdopodobnie nieskończoność światów równoległych -
oświeciłem go. - Pomiędzy nimi muszą istnieć takie, w których homo sapiens nigdy nie istniał.
Może nawet istnieć taki, w którym żyją wyłącznie obcy, gdzie powitają naszych wrogów z
otwartymi ramionami, czy jak to się tam u nich anatomicznie nazywa.
- Właśnie zgłosiłeś się na ochotnika, żeby któryś znaleźć - zarządził Inskipp. - Ruszaj się,
di Griz, i znajdź coś porządnego.
- Nie pojedzie sam - wtrącił się Jay Hovah. - Obserwujemy tego agenta od dawna, gdyż
jest on najniemoralniejszym osobnikiem w całym Korpusie Specjalnym.
- Nader miło mi to słyszeć - stwierdziłem z dumą.
- Dlatego też jego słowo nie jest dla nas dowodem. W poszukiwaniach będzie mu
towarzyszył jeden z naszych agentów.
- Dobra, tylko nie zapominaj, że jest wojna i nie chcę, żeby któryś z twoich płaczliwych i
mruczących hymny maminsynków wisiał mi na plecach.
Jay znowu poszeptał z pudełkiem.
Nie odezwałem się, gdy agent wszedł. Jeśli brać długość koszuli za oznakę stażu, to miał
niewielki, a raczej miała. Jej okrycie ukazywało nader interesujące krągłości, które w połączeniu
ze złocistymi lokami i błyszczącymi oczami stanowiło bardzo atrakcyjną całość.
- To agent Incuba, która będzie ci towarzyszyć - oznajmił Jay.
- Cóż, wycofuję zastrzeżenia. Wygląda na zdolnego oficera.
- Naprawdę? - rozległo się nad stołem, tyle że tym razem głos był żeński i doskonale mi
znany. - Jeśli sadzisz, że będziesz się szlajał po świecie z tą małpą, Jamesie di Griz, to się grubo
mylisz. Lepiej zamów trzy bilety!
19
- I to ma być tajna narada? - zawył Inskipp. - Twoja żona jest na podsłuchu, Jamesie di
Griz!!!
- Wygląda, jakby była - zgodziłem się. - Proponowałbym, żebyś sprawdził
zabezpieczenia, ale będziesz musiał zrobić to osobiście, bo jak wiesz, ja mam trochę roboty gdzie
indziej. Wkrótce otrzymacie mój raport, panowie.
Wyszedłem, mając o parę kroków z tyłu Incubę. Angelina czekała na nas w korytarzu z
płonącymi oczami i postawą wyrażającą gotowość na wszystko. Ledwie na mnie spojrzała,
koncentrując się na Incubie.
- Zamierzasz latać w tej nocnej koszuli cały czas? - spytała z ciepłem w głosie zbliżonym
do zera absolutnego.
Zapytana przyjrzała się jej z kamiennym wyrazem twarzy, po czym nozdrza jej się lekko
rozszerzyły, jakby doleciał ją nader niemiły odór.
- Prawdopodobnie nie, ale cokolwiek bym włożyła, będzie to z pewnością ponętniejsze od
tego, co ty masz na sobie.
Zanim nastąpiła eskalacja wrogości, wypuściłem granat dymny. Był to skuteczny sposób,
aby zwrócić na siebie ich uwagę.
- Mamy pół godziny na przygotowanie - powiedziałem szybko. - Jestem w laboratorium z
profesorem Coypu. Jeśli któraś nie przyjdzie na czas, lecimy bez niej.
Angelina była gotowa od razu; wczepiła się w moje ramię i posykiwała mi do ucha:
- Jedna próba, jedno spojrzenie czy dotknięcie i jesteś trupem, stary świntuchu - po czym,
dla dodania wagi swojej wypowiedzi, ugryzła mnie w ucho.
- A co z zasadą „niewinny do czasu udowodnienia winy"? - jęknąłem masując małżowinę.
- Kocham tylko ciebie i wiesz o tym. A teraz skończmy te nonsensy i złapmy Coypu.
Nie było to takie trudne.
- Masz tylko jedną możliwość - poinformował mnie, gdy wprowadziłem go w
zagadnienie.
- Że co? Mówiłeś o nieskończonej liczbie światów!
- Owszem, tyle ich jest, ale dla czegoś tak dużego jak pancernik, istnieje możliwość
przejścia tylko do sześciu. Energia wymagana do przejścia do innych umożliwia otwarcie ekranu
o średnicy dwóch jardów. Przez taką dziurę niewielu obcych tam wypchniesz.
- No to już zawsze jest coś. Dlaczego powiedziałeś, że tylko jeden?
- Bo w pozostałych pięciu to laboratorium istnieje i miałem okazję obserwować w nim
siebie i innych. W szóstym ekran wychodzi w kosmos.
- Ten więc musimy sprawdzić - rozległ się z tyłu złocisty głos; Incubę weszła do
laboratorium.
Ubrana była w obcisły kombinezon, którego wolałem dokładnie nie oglądać, jako że
Angelina była tuż za mną.
Odwróciłem się do Coypu i zawiesiłem wzrok na profesorze. Było to mniej przyjemne,
ale bezpieczniejsze.
- Musimy więc spróbować szóstego - oświadczyłem.
- Tak też sądziłem. Na zewnątrz mam gotowy ekran o średnicy stu jardów. Sądzę, że
zwiadowca powinien się zmieścić.
- Wspaniale. Klasa Lancer ma nawet mniejszą średnicę.
Wszystkie sprawdziany gotowości robiłem mając Angelinę u swego boku. Incuba jak
dotąd nie pojawiła się w sterowni, co znacznie ułatwiało życie.
- Lećcie kursem cztery sześć - oznajmił głos Coypu w słuchawkach. - Zobaczycie
pierścień latarń: to jest brama. Proponuję też, żebyście dokładnie oznaczyli pozycję po przejściu,
najlepiej zostawcie tam nadajnik.
- Serdeczne dzięki za radę. Może kiedyś będziemy chcieli wrócić.
Przejście odbyło się bez problemów. Z tej strony pole wyglądało jak czarne koło na tle
mroków kosmosu.
- Pozycja zanotowana, nadajnik na miejscu - zameldowała Angelina.
- Jesteś wspaniała. Jakieś pięćdziesiąt lat świetlnych stąd, jeśli wierzyć tej skrzynce -
wskazałem na komputer - jest miłe małe słoneczko klasy G-2, a radio twierdzi, że pół wieku
temu jego okolice były bardzo rozmowne.
- No to na co czekamy? I jeszcze raz cię ostrzegam: trzymaj się z daleka od tego
umoralnionego kurczaka!
- Nie ma obaw! Jestem zbyt zajęty ponownym ocaleniem galaktyki!!!
20
Incuba dołączyła do nas, gdy wyszliśmy z nadprzestrzeni.
- Zdaje mi się, że są tu dwie zamieszkane planety? - spytała.
- Tak twierdzi ten elektroniczny oszust. Sprawdzimy najbliższą.
Zbliżyliśmy się do niej bez straty czasu i weszliśmy w atmosferę. Błękitne niebo, białe
obłoczki, jednym słowem całkiem przyjemne miejsce. Radio wyło jakimiś kretyńskimi
melodyjkami i przypadkowym zlepkiem dźwięków nie znanego mi i całkiem niezrozumiałego
języka. Powierzchnia planety zaś zbliżała się coraz bardziej.
- Domy - oznajmiła nieszczęśliwa Angelina. - I pola. Zupełnie jak w domu.
- Niezupełnie - skorygowałem jej stwierdzenie, zmieniając powiększenie.
- Ślicznie! - westchnęła. I miała rację.
Coś o paru tuzinach odnóży ciągnęło pług, którym kierował mniej okazały, lecz równie
odrażający stwór. Oba mogłyby uścisnąć macki z naszymi wrogami.
- Obcy wszechświat! - ucieszyłem się. - Mogą tu przylecieć. Będą ich oczekiwać kumple i
szczęśliwa przyszłość. Wracamy z dobrymi nowinami.
- Sprawdźmy tę drugą planetę - wtrąciła się Incuba. - Z tego co wiemy, mogą tu żyć także
ludzie.
Angelina spojrzała na nią jak na karalucha, a ja westchnąłem:
- Pewnie, tylko żebyś tego nie powiedziała w złą godzinę.
Wykrakała. Następna planeta zamieszkana była przez najbardziej człekopodobnych ludzi,
jakich widziałem.
- Może są obcy wewnętrznie? - zaryzykowałem nieśmiało.
- Możemy paru rozpruć i sprawdzić - oświadczyła poważnie Angelina.
- Rozpruwanie obcych stworzeń, tak ludzkich jak i jakichkolwiek innych, jest zakazane
przez Korpus Moralności... - resztę jej wypowiedzi przerwała nagła aktywność radia, warczącego
coś niezbyt zrozumiale. Jednocześnie cała masa czujników rozbłysła radośnie. Podszedłem do
ekranu i natychmiast się cofnąłem.
- Mamy towarzystwo! - oznajmiłem. - Zrywamy się?
- Nie robiłabym niczego w pośpiechu - oświadczyła z namysłem Angelina.
Miała sporo racji, gdyż w naszym pobliżu znajdował się niezbyt przyjemnie wyglądający
okręt wojenny czarnej barwy z działami raczej nieprzypadkowo skierowanymi w nasza stronę.
- Myślę, że trzeba z nimi pogadać - oznajmiłem wstając. - Pilnujcie gospodarstwa, dopóki
nie wrócę.
- Idę z tobą - oświadczyła Angelina stanowczo.
- Nie tym razem, światło mego żywota. I jest to rozkaz. Jeśli nie wrócę, to postaraj się
przekazać nasze spostrzeżenia.
Tym treściwym zdaniem zakończyłem dyskusję, wymykajać się do śluzy i wylatując w
przestrzeń. W kadłubie okrętu otworzył się właz, toteż skierowałem się ku niemu. Nastrój
poprawił mi się na widok komitetu powitalnego złożonego w całości z ludzi: dość twardych,
sądząc po gębach, typów wystrojonych w czarne uniformy.
- Kny piclin stimfbc! - wrzasnął do mnie ten z największą liczbą złotych odznak.
- Pewien jestem, że to wspaniały język, ale ni cholery go nie rozumiem - odparłem
uprzejmie.
Posłuchał, po czym warknął coś i jeden z obstawy kopnął się do wnętrza, wracając po
chwili z metalową skrzynką połączoną drutami z nieprzyjemnie wyglądającym hełmem.
Odsunąłem się od tego, ale jeszcze mniej przyjemnie wyglądająca broń zatrzymała mnie na
miejscu lekkim puknięciem w żebra. Wsadzili mi ten garnek na głowę, pokręcili coś przy
pudełku i ozdobiony złotem osobnik zagadał powtórnie:
- Rozumiesz mnie w końcu, natręcie?!
- I owszem, a poza tym nie ma najmniejszej potrzeby mnie obrażać. Przebyłem daleką
drogę i nie mam ochoty wysłuchiwać obelg od byle pajaca.
Wyszczerzyłem zęby, tak że zacząłem się obawiać o swoje gardło. Reszta obecnych zaś
zawrzała z oburzenia.
- Wiesz, kim jestem!? - ryknął.
- Nie, i nic mnie to nie obchodzi, bo ty też nie wiesz, kim ja jestem. Masz zaszczyt
spotkać pierwszego ambasadora z sąsiedniego wszechświata. Możesz mi uścisnąć dłoń.
- On mówi prawdę - oświadczył jeden z pozostałych, obserwując jakiś instrument.
- Cóż, to zmienia postać rzeczy - oficer uspokoił się dość wyraźnie. - Nie możesz znać
przepisów kwarantanny. Nazywam się Kongg. Chodź na drinka i powiedz mi, co tu robisz.
Alkohol był niezły, a całe audytorium zafascynowane moją opowieścią. Zanim
skończyłem, posłali kuter po damy, tak że reszta opowieści popłynęła już w pełnym gronie.
- Powodzenia - oświadczył Kongg unosząc kielich. - Nie zazdroszczę ci zajęcia. Jak
widzisz, nasz problem z obcymi rozwiązaliśmy i ostatnią rzeczą, jakiej nam potrzeba, to nowa
inwazja. Nasza wojna skończyła się jakieś tysiąc lat temu. Roznieśliśmy ich pancerniki, a teraz
pilnujemy, żeby trzymali się swoich planet. Są gotowi rzucić się nam do gardeł przy lada okazji,
dlatego też wykonujemy od czasu do czasu takie patrole jak ten.
- Musimy wrócić i zameldować, że niemoralnie byłoby wysyłać tu obcych - oznajmiła
Incuba.
- Możemy wam pożyczyć parę pancerników, ale niewiele ich zostało.
- Zamelduję o twojej propozycji i dzięki, ale obawiam się, że potrzebujemy czegoś
bardziej drastycznego. Dzięki za gościnę, musimy już lecieć. Mamy niewiele czasu.
- Mam nadzieję, że im dołożycie. Potrafią być bardzo kłopotliwi.
Na statek wróciliśmy w nie najlepszych nastrojach i wzięliśmy kurs na pole. Tutejszy
alkohol musiał mieć dość dziwne właściwości albo też moje szare komórki robiły nadgodziny. W
każdym razie wpadłem na dość ciekawą myśl.
- Mam! -wrzasnąłem z radością. -Mam odpowiedź na nasze problemy!
Wpadliśmy do naszego świata i zacumowaliśmy przy najbliższej śluzie. Ruszyłem
biegiem z dziewczętami depczącymi mi po piętach i akurat w chwili, gdy całe towarzystwo
zebrało się już w komplecie wezwane sygnałem alarmowym, znalazłem się w sali obrad.
- Możemy ich tam wysłać? - spytał Inskipp.
- Nie da rady. Mają tam własne kłopoty.
- To co zrobimy? - jęknął jeden z admirałów.
- Wyślemy ich gdzie indziej - odparłem. - Coypu twierdzi, że to możliwe i pracuje
właśnie nad projektem.
- Gdzie? - Inskipp domagał się wyjaśnień.
- Używaliśmy już podróży w czasie. Wyślemy ich tam.
- W przeszłość?
- Nie, czekaliby na nas i ledwie byśmy powstali, zniszczyliby nas. Wyślemy ich w
przyszłość.
- Zdurniałeś, di Griz? Co to da?
- Słuchaj, wyślemy ich sto lat w przyszłość, a gdy będą w drodze, zapędzimy najlepsze
umysły galaktyki, aby znalazły na nich sposób. Sto lat powinno wystarczyć, żeby coś wymyślić,
a za sto lat będziemy na nich czekać. Gdy się pojawią, dostaną to, na co zasługują, i po sprawie.
- Cudownie - ucieszyła się Angelina. - Mój mąż to geniusz. Zabieramy się do roboty.
- TO ZABRONIONE - oznajmił głęboki głos znad stołu.
21
Absolutna cisza, która nastąpiła po tym zaskakującym oświadczeniu trwała parę sekund,
po czym została drastycznie przerwana przez Inskippa: mój szef wyciągnął spluwę i zaczął
dziurawić sufit.
- Tajne zebranie! Najwyższe bezpieczeństwo! Dlaczego nie transmitujemy tego w
telewizji? - Miał pianę na ustach.
Wszelkie wysiłki pragnących go uspokoić podstarzałych admirałów, spełzły na niczym.
Przewróciłem więc na niego stół, a to celem rozbrojenia. Przy okazji lekko oberwał, toteż w
końcu opadł na krzesło z dość tępym wyrazem twarzy.
- Kto to powiedział?! - wrzasnąłem.
- Ja - przy akompaniamencie głośnego puknięcia ponad stołem pojawiła się jakaś męska
postać. Facet opadł na blat, po czym zeskoczył zręcznie na podłogę.
- Zaiste, jako rzekłem, czcigodni waszmościowie. Ja, Ga Binetto.
Był dość oryginalny, trzeba przyznać: w obszernym jedwabnym stroju, wysokich butach i
olbrzymim kapeluszu z jeszcze większym piórem. Prawą dłoń oparł na gardzie szpady, lewą
dłonią podkręcał wąsy.
Ponieważ Inskipp był na etapie pomrukiwania do siebie, honory gospodarza spadły na
mnie.
- Nie interesuje nas, jak... Jak się nazywasz?
- Moje imię brzmi Ga Binetto.
- Co cię upoważnia do włażenia z butami na tajną naradę?
- Nie ma sekretów przed Policją Czasu.
- Policja Czasu? - to było coś nowego. - Z przeszłości? Ten wniosek zaskoczył mnie
samego.
- Ależ skąd! Dlaczegóż to wpadliście na ów pomysł?
- Dlategóż to, że ten język wyszedł z mody trzydzieści dwa tysiące lat temu.
Posłał mi niezbyt życzliwe spojrzenie i pomajstrował coś przy rękojeści szpady.
- Nie bądź taki ważny - warknął. - Spróbuj skakać w tę i nazad po różnych epokach, ucząc
się kretyńskich dialektów, to nie będzie ci się wydawało...
- Możemy wrócić do tego tematu innym razem przerwałem mu. - Jesteś Gliniarzem
Czasu. Nie z przeszłości, to znaczy, że z przyszłości. Zgadza się? Skiń głową, jeśli nie wolno ci
mówić. - Usłuchał. - Wspaniale. Powiedz nam więc, dlaczego nie możemy wysłać obcych te
marne sto lat naprzód?
- Dlatego, że jest to zakazane.
- Już to mówiłeś, podaj jakieś sensowne powody.
- Nie muszę - odparł nieuprzejmie. - Mogliśmy tu wysłać małą bombkę zamiast mnie,
więc proszę się nie stawiać.
- On ma rację - wtrącił jeden z admirałów. - Witamy w naszych czasach, zacny
podróżniku. Jeśli byłbyś tak uprzejmy, to powiedz, co mamy robić?
- Tak już lepiej. Szacunek tam gdzie się należy. Wszystko, co powinniście wiedzieć to to,
że robotą Policji Czasu jest pilnowanie porządku w tymże czasie. Pilnujemy, aby nie zdarzały się
paradoksy i inne nadużycia podróży w czasie, takie jak wasz plan. Coś takiego najprawdopodob-
niej naruszyłoby strukturę czasu. Dlatego jest zakazane.
Odpowiedzią była pełna przygnębienia cisza. Ja tymczasem myślałem gorączkowo.
- Powiedz mi, Ga Binetto - spytałem w końcu - jesteś człowiekiem czy obcym w
przebraniu?
- Jestem takim samym człowiekiem jak ty - odparł zdenerwowany. - Może nawet
lepszym.
- Ślicznie. Skoro jesteś człowiekiem z przyszłości, to znaczy, że obcym nie udało się
zniszczyć ludzkości. Zgadza się?
- Zgadza się.
- To jak wygraliśmy tę wojnę?
- Wygraliśmy dzięki... - przerwał i spąsowiał. - Ta informacja jest zastrzeżona. Sam sobie
odpowiedz na to pytanie.
- Nie opowiadaj pierdoł - warknął Inskipp, odzyskawszy najwyraźniej dar mowy. -
Uniemożliwiłeś nam realizację jedynego planu, mogącego uratować ludzkość. Zgoda,
zaniechamy go, jeżeli nam powiesz, co innego możemy zrobić.
- Nie wolno mi tego powiedzieć.
- Nie możesz chociaż naprowadzić nas na trop? - zaproponowałem.
Pomyślał przez chwilę i uśmiechnął się. Ten uśmieszek wcale, ale to wcale mi się nie
podobał.
- Rozwiązanie powinno być oczywiste dla kogoś o twojej inteligencji, di Griz. Mieści się
w całości w umyśle - podskoczył, strzelił obcasami i zniknął.
- Co on chciał przez to powiedzieć? - Inskipp aż się zmarszczył z wysiłku.
Właśnie, co? Powiedział to do mnie i ja powinienem to wiedzieć. Początek był po to, aby
mnie ogłupić, ale to „w całości w umyśle"... Moim? Czyim? Jaki to pomysł, na który dotąd nie
wpadliśmy? Nie miałem bladego pojęcia.
Incuba wpatrywała się tępo w przestrzeń, bez wątpienia rozważała jakieś głęboko moralne
zagadnienie. Natomiast Angelina uśmiechnęła się nagle. Gdy zobaczyła, że na nią patrzę,
uśmiech stał się momentalnie szerszy, po czym mrugnęła. Uniosłem brwi, a ona skinęła leciutko
głową. Jeśli właściwie zrozumiałem tę niemą konwersację, to najwyraźniej znalazła rozwiązanie.
Skoro tak, to nie musiałem się wysilać. I tak wszystko zostawało w rodzinie.
- Skoro wiesz, to powiedz - nachyliłem się ku niej. - Nie czas teraz na zabawy.
- Dorastasz jak widzę - mruknęła, po czym podniosła głos: - Panowie, odpowiedź jest
oczywista.
- Nie dla mnie - warknął Inskipp.
- „W całości w umyśle", powiedział, a to po prostu oznacza kontrolę umysłu.
- Szarzy! - wrzasnąłem.
- Nadal nie... - zaczął Inskipp.
- Bo masz przed oczami fizyczną bitwę - poinformowałem go. - To, co powiedział ten
przebieraniec, faktycznie oznacza całkowite zakończenie wojny.
- Jak?
- Poprzez zmuszenie ich do zmiany zapatrywań. Przez nauczenie ich, że ludzi należy
kochać i że trzeba zakończyć tę bezsensowną rąbaninę. Zapewniam cię, że specjaliści z
Kekkonshiki są w stanie przekonać cię, że mnie kochasz, uwierzysz w to i gotów będziesz
założyć się o głowę, że sam na to wpadłeś, i jest to sama święta prawda. Powiedzieli mi, że w ten
właśnie sposób wywołali tę wojnę. Niech ją teraz zakończą. Piąta kolumna zadziała wreszcie we
właściwy sposób.
- Jak niby mają to zrobić? - zaciekawił się któryś z obecnych.
- Detale potem - i tak nie miałem o tym zielonego pojęcia. - Potrzebny mi krążownik z
pełną obsadą i wzmocnionym oddziałem abordażowym. Lecę przygotować zwycięstwo.
- Nie jestem tego taka pewna - odezwała się Incuba. - Manipulacja ludzkim umysłem jest
poważnym zagadnieniem i ma rozliczne aspekty moralne...
Ciągu dalszego nie było, gdyż osunęła się miękko na podłogę.
- Zemdlała, biedactwo - oznajmiła Angelina. - Te wszystkie stresy... Zabiorę ją do pokoju.
Zemdlała! Widziałem już przedtem moją ślubną w akcji, i znałem jej możliwości.
Zemdlała zresztą czy nie, głupio byłoby tracić uzyskany w ten sposób czas.
- Krążownik do śluzy i to natychmiast! - zarządziłem.
- Zgadza się - potwierdził Inskipp, równie jak ja świadomy, co się wydarzyło i równie
mocno pragnący wykorzystać niedyspozycję obserwatora Korpusu Moralności.
Podróż była tyle błyskawiczna, co cicha. Na wszelki wypadek zarządziłem ciszę radiową i
wysłałem psimana na urlop. Dzięki temu osiągnęliśmy lodowy świat bez przeszkód.
Teraz nadszedł czas aktywności.
- Przerwać ciszę radiową i złapać oddział desantowy - zarządziłem.
- Są na linii, tyle że nie wylądowali.
- Co tu się porobiło?
- Dowódca na łączu, sir.
Na ekranie pojawił się oficer z obandażowaną głową; na widok wszystkich tych
świecidełek, które miałem na sobie, stanął momentalnie na baczność.
- Oni uparli się, żeby walczyć - zameldował. - Dostałem rozkaz: „uporządkować tę
planetę", a nie „wystrzelać tubylców", toteż wycofałem się po zniszczeniu ich floty.
- Wiedzą, że nie mogą wygrać!
- Pan to wie i ja to wiem. Proszę tylko jeszcze powiedzieć to tym durniom.
Powinienem był się tego spodziewać! Ta banda cymbałów wybrała śmierć zamiast
poddania się. Niewykluczone zresztą, że nawet nie znali tego pojęcia. Była tylko jedna osoba tam
w dole, o ile jeszcze żyła rzecz jasna, która mogła coś w tej kwestii zaradzić.
- Proszę pozostać na orbicie i czekać na rozkazy. Usłyszycie je, gdy przyjdzie pora na
desant.
Wydałem odpowiednie polecenia i zabrałem potencjalnie przydatne wyposażenie. Wbity
w kombinezon ruszyłem w dół. Grawitator opuścił mnie łagodnie na znajomy dach. Było tu jak
zwykle zimno i nieprzyjemnie, ale pocieszała mnie myśl, że po raz ostatni mam wątpliwą
przyjemność oglądania tego świata.
W zasadzie powinienem wylądować na podwórzu z plutonem wsparcia i baterią ciężkiej
artylerii, ale stwierdziłem, że cichy kontakt za Hanasu będzie korzystniejszy. Ponieważ było już
porządnie ciemno, nie powinno być z tym większych problemów. Otworzyłem drzwi i po wielu
trudach udało mi się przez nie przecisnąć wraz z kombinezonem. Ruszyłem potem znajomą trasą
z mocnym przekonaniem, że to faktycznie ostatni raz.
- Jesteś nieprzyjacielem i musisz zginąć - oznajmił mi bezbarwnym głosem jakiś malec
rzucając się energicznie w moją stronę.
Odskoczyłem, a on wykopyrtnał się, zmieniając się w doskonały cel. Igła wbiła się w
pewną wypukłość poniżej pleców i już było po sprawie. Wziąłem go pod pachę i ruszyłem dalej
tak cicho, jak tylko umiałem.
Gdy dotarłem do drzwi gabinetu Hanasu, miałem czterech pasażerów na gapę i
zaczynałem się obawiać, czy nie skończy się to przepukliną.
Gospodarz podniósł głowę znad biurka i tym razem prawie udało mu się uśmiechnąć.
- Wszystko odbyło się tak, jak planowałeś"- powiedział. - Wiadomość dotarła do celu i
udało ci się uciec.
- Owszem, a teraz wróciłem, razem z paroma malcami, którzy niezbyt się ucieszyli na mój
widok.
- Słuchali komunikatów Kome i nie bardzo wiedzą, komu wierzyć. Są wytrąceni z
równowagi.
- Chwilowo są uspokojeni, czekaj, niech ich wreszcie gdzieś poukładam.
- Użyję axion feeds. Nie będą nic pamiętać.
- Nie tym razem. Będą spali wystarczająco długo, żeby nam nie przeszkadzać. Powiedz
mi najpierw, co tu się działo, jak mnie nie było?
- Zamieszanie. W Filozofii Moralnej nie ma słowa o tym, jak postępować w takich
przypadkach, dlatego też, gdy Kome zarządził walkę do śmierci, posłuchali go automatycznie.
Takie stanowisko jest tutaj w stanie zrozumieć dokładnie każdy, a ja nie miałem żadnej
możliwości, aby mu się sprzeciwić, toteż niczego nie robiłem. Czekałem na rozwój wypadków.
- Przezorne postępowanie. Ale teraz ja tu jestem i istnieje parę istotnych drobiazgów,
które możesz dla mnie załatwić.
- Co na przykład?
- Przekonać swoich, aby ponownie udali się do obcych i zajęli się kontrolowaniem ich
posunięć.
- Nie rozumiem. Chcesz, aby ponownie zagrzewali ich do walki?
- Dokładnie odwrotnie. Chcę, by ich do niej zniechęcali.
- Możesz mi to wyjaśnić? Nic nie rozumiem.
- Odpowiedz mi najpierw na jedno pytanie. Czy generator synoptyczny może być użyty w
stosunku do obcych? Czy może ich przekonać, że w gruncie rzeczy nie jesteśmy tacy obrzydliwi?
Mamy wilgotne oczy i pocimy się całkiem obficie. Czy to da się zrobić?
- Z łatwością. Musisz zrozumieć, że oni powstali z prymitywnych kultur i łatwo jest nimi
sterować. Gdy zaczęliśmy działać wśród nich, byli nastawieni do ludzi neutralnie. Wobec tego
przywódcy zostali wyszkoleni tak, aby nas nienawidzić, potem dzięki propagandzie przekonali
resztę. Zajęło to sporo czasu, ale wyniki były całkiem zadowalające.
- Czy ten proces można odwrócić?
- Tak myślę, ale jak zamierzasz skłonić moich rodaków, aby się na to zdecydowali?
- Po to właśnie przybyłem. Muszę się z tobą naradzić. Możemy to osiągnąć jedynie za
pomocą tej waszej Filozofii Moralnej. Myliłem się, gdy powiedziałem ci, że wasza kultura
ulegnie zniszczeniu. Tak naprawdę, jest ona potrzebna wszystkim ludziom, gdyż zawiera
elementy istotne dla całej ludzkości. Czy jest w niej cokolwiek, co nakazywałoby wam zostać
gwiezdnymi zdobywcami?
- Nie. Nauczyliśmy się nienawidzić tych, którzy nas opuścili, gdyż nie mogliśmy
pozwolić sobie na wiarę w to, że wrócą, by nas uratować. Musieliśmy ratować się sami.
Początkiem i końcem jest przetrwanie, wszystko co działa przeciwko niemu, jest sprzeczne z
Filozofią Moralną.
- W takim razie Kome i jego nawoływania do samobójczej walki są błędem! Jak na
szarego był mocno wstrząśnięty.
- Oczywiście - stwierdził po dłuższej chwili. - Jego postępowanie jest sprzeczne z
Mądrością. Trzeba o tym powiedzieć innym.
- Dobra, ale to jeszcze nie koniec. Posłuchaj i pomyśl o zasadach Filozofii. Przetrwaliście,
jesteście lepsi niż reszta ludzkości. Nienawidzicie tych, którzy was opuścili, ale to było dawno.
Ludzie żyjący dziś nie wiedzą nawet o tym zdarzeniu, a w żadnym wypadku nie są za nie
odpowiedzialni. Dlatego też nienawiść wymierzona przeciwko nim jest bezsensowna. Idąc dalej:
skoro wy jesteście lepsi i dojrzalsi niż reszta ludzi, to jesteście moralnie zobowiązani, by pomóc
im przetrwać w razie zagrożenia. Jak to pasuje do zasad Filozofii Moralnej?
Hanasu wyglądał, jakby go piorun strzelił. Po chwili wolno skinął głową.
- Jest dokładnie tak, jak powiedziałeś. Nigdy dotąd nie odwoływano się do zasad Filozofii
Moralnej w nowej i nieznanej sytuacji, bo nie było takich sytuacji. Teraz jest. Myliliśmy się i
dopiero teraz widzę, jak dalece. Po prostu reagowaliśmy jak inni ludzie: pozwoliliśmy, aby
kierowały nami emocje. Gdy wyjaśnię, że naruszyliśmy podstawowe zasady Filozofii Moralnej,
wszyscy to zrozumieją. Ocalimy ludzi. Dzięki ci. Uratowałeś nas przed nami samymi.
Wyrządziliśmy wiele zła, ale spróbujemy je naprawić. Idę do nich przemówić.
- Zaraz, zaraz! Najpierw trzeba się zabezpieczyć, żeby przypadkiem Kome nie zaczął
najpierw strzelać. Jeśli go uspokoimy, sądzisz, że jesteś w stanie poprowadzić ludzi?
- Bez wątpienia. Gdy wyjawię im właściwą treść zasad, których uczyli się od
najmłodszych lat, nikt nie będzie się sprzeciwiał.
Jakby na zamówienie, drzwi otworzyły się gwałtownie i wpadła przez nie cała banda tych
właśnie najmłodszych, pod przewodnictwem jednego z nauczycieli, który wycelował wprost we
mnie jakiś rozpylacz.
- Odłóż broń! - rozkazał. - Jeśli tego nie zrobisz, zabiję cię!
22
Wypowiedź była spowodowana faktem, że mój pistolet mierzył prosto w nowo
przybyłych. Refleks nadal miałem wyśmienity. Powoli podniosłem się z przysiadu i opuściłem
broń. Nauczyciel mnie nie martwił, martwiła mnie cała masa różnorakich samopałów w
nerwowych dłoniach towarzyszących mu dzieciaków.
- Co to ma znaczyć? - spytał Hanasu podchodząc do drzwi. - Opuścić broń! To rozkaz!
Chłopcy posłuchali go natychmiast: wiedzieli, kto tu żądzi. Z nauczycielem nie poszło tak
łatwo.
- Kome powiedział...
- Kome tu nie ma, Kome się myli. Rozkazuję ci po raz ostatni: opuść broń! -- nauczyciel
zawahał się i Hałasu rócił się do mnie: - Zastrzel go!
Oczywiście nie miałem nic przeciwko i gość rozciągnął się na podłodze z igłą w barku.
Igła była nasączona środkiem nasennym, ale chłopcy o tym nie wiedzieli, i nie sądzę, żeby dla
Hanasu stanowiło to jakąś różnicę.
- Daj mi broń - polecił najbliższemu. - I zwołaj natychmiast zbiórkę całej szkoły.
Po kolei i bez wahania oddawali mu broń i znikali jeden po drugim.
Położyłem nauczyciela obok jego podopiecznych, Hanasu zaś, pogrążony w
rozmyślaniach, zamknął drzwi.
- Zrobimy tak - oznajmił po chwili. - Wyjaśnię im wszystkim różnicę w kwestiach
interpretacji Filozofii Moralnej. Dotąd mieli kłopoty ze zrozumieniem, o co w ogóle chodzi.
Teraz problem mamy rozwiązany. Gdy zrozumieją, pojedziemy na kosmodrom. Tam jest Kome i
jego poplecznicy. Wyjaśnię im to samo i przyłączą się do nas. Wtedy będziesz mógł kazać
lądować swoim jednostkom i zabierzemy się za ciąg dalszy programu.
- Brzmi to nieźle. A co będzie, jeśli się nie zgodzą?
- Będą musieli, gdyż nie zgadzając się ze mną, nie popadliby w konflikt z Filozofią
Moralną. Gdy tylko zrozumieją tę kwestię, z pewnością będą posłuszni; rzecz nie polega na
wyborze, tylko na posłuszeństwie - sprawiał wrażenie pewnego siebie i mogłem jedynie mieć
nadzieję, że wie, co robi.
- Może powinienem iść z tobą? W razie gdyby były jakieś problemy...
- Poczekaj tutaj. Jakby co, to przyślę po ciebie.
Uparł się przy swoim, więc pozwoliłem mu iść. Przebywanie w towarzystwie
nieprzytomnych tubylców wpływało dość deprymująco na moje samopoczucie, toteż włączyłem
radio i poinformowałem oczekującą na orbicie kawalerię o dotychczasowym przebiegu
wypadków. Słysząc pukanie do drzwi przerwałem połączenie.
- Chodź! - polecił mi obojętnie wyglądający nastolatek.
Hanasu czekał wraz z uczniami i kadrą przed budynkiem. - Udajemy się na kosmodrom -
oznajmil - Będziemy tam przed świtem.
- Żadnych problemów?
- Skądże, mógłbym nawet powiedzieć, że odczuwają ulgę, gdyż przestał ich dręczyć
problem interpretacji zasad Filozofii Moralnej. Moi ludzie są silni, ale siłę czerpią z
posłuszeństwa. Teraz są silniejsi niż dotąd.
Hanasu kierował jedynym pojazdem w okolicy, toteż bytem zadowolony, mogąc trząść
się obok niego. Reszta kadry i uczniowe podążali na nartach. Fakt, że godzinę temu wszyscy
smacznie spali, nie miał żadnego znaczenia; to tyle na temat dyscypliny.
Choć podróż była wolniejsza z uwagi na narciarzy (dzięki czemu trzęsło o wiele mniej),
mimo to byłem szczęśliwy, gdy o świcie przybyliśmy pod bramę portu kosmicznego.
Z pobliskiego budynku wyszło dwóch strażników, spoglądając na całą procesję tak
spokojnie, jakby całe to zgromadzenie było czymś całkiem normalnym i zdarzało się codziennie.
- Powiedz Kome, że chcę się z nim widzieć - polecił Hanasu jednemu ze strażników.
- Nikt nie ma pozwolenia na wejście, tak rozkazał Kome. Wszyscy wrogowie mają być
zabici. W twoim wozie jest wróg. Zabij go.
- Czternasta zasada posłuszeństwa głosi, że każdy musi słuchać poleceń kogoś z
Dziesięciu - głos Hanasu był lodowato autorytatywny. - Wydałem ci polecenie. Nie ma żadnej
zasady, która głosi, że należy zabijać wrogów. Odsuń się!
Twarz strażnika przez mgnienie oka prawie wyrażała ślad emocji, po czym zamarła, a jej
właściciel zrobił dwa kroki w tył.
- Wchodźcie. Poinformuję Kome.
Uszeregowane w dwie równe kolumny siły inwazyjne przemierzyły teren kosmodromu.
Obsługa dział przeciwlotniczych i wyrzutni rakiet obserwowała nas spokojnie, nie próbując
nawet interweniować.
Hanasu zatrzymał wóz przed wejściem do budynku administracyjnego i zdążył wysiąść,
gdy drzwi otworzyły się, ukazując Kome i tuzin innych, wszystkich z bronią w ręku. Na wszelki
wypadek pozostałem w pojeździe udając, że wcale mnie tu nie ma.
Mróz musiał przytępić moje procesy myślowe, gdyż dopiero teraz dotarło do mnie, że
jestem jedynym z całej wycieczki, który ma broń.
- Wracaj do szkoły, Hanasu, nie jesteś tu potrzebny! - oznajmił Kome.
Hanasu zignorował go całkowicie, podchodząc tak blisko, aż stanął z nim twarzą w twarz.
- Nakazuję wam odłożyć broń, gdyż to, co robicie, jest sprzeczne z zasadami Filozofii
Moralnej - odezwał się tak głośno, że wszyscy wokół doskonale go słyszeli. - Zgodnie z nimi
musimy pomagać słabszym rasom. Nie wolno nam popełniać samobójstwa, walcząc z tymi,
którzy nas przewyższają milion do jednego. Jeśli będziecie walczyć - zginiemy, a to jest
sprzeczne ze wszystkim, czego naucza nas Filozofia Moralna. Musicie...
- Musisz się stąd wynieść! - zawołał Kome. - To ty złamałeś zasady. Odejdź lub zginiesz.
Uniósł broń mierząc do Hanasu. Na ten widok wysunąłem się z wozu.
- Na twoim miejscu nie robiłbym tego - powiedziałem unosząc moją kieszonkową armatę.
- Sprowadziłeś tu obcego! - Kome nie panował nad głosem. - On zginie i ty też!
Przerwał, gdyż Hanasu zrobił krok do przodu i trzasnął go w zęby.
- Jesteś wyjęty spod prawa! - oświadczył przy wtórze zdumionego jęku wszystkich
obecnych. - Złamałeś zasady! Jesteś skończony!
- Skończony? To ty jesteś skończony! - wrzasnął Kome z wściekłością.
Skoczyłem w bok, starając się dostać go na muszkę, ale Hanasu ciągle był między nami.
Napiętą ciszę przerwały serie z broni maszynowej.
Hanasu stał spokojnie, a sflaczały nagle Kome osunął się na ziemię. Wszyscy stojący za
nim nacisnęli spusty w tym samym momencie. I to właściwie był koniec sprawy. Spokojny
Hanasu wyjaśnił wszystkim obecnym nową interpretację prawa. Starali się zachować kamienne
twarze, ale widać było na nich ulgę: życie znów oparte było na solidnych podstawach. Zwinięty
trup Komę był jedynym powodem tego, że istniała kiedyś schizma, a sądząc z zachowania
obecnych, nikt nie miał ochoty o tym pamiętać.
- Możecie lądować - rzuciłem do mikrofonu.
- Nie możemy. Nadeszły nowe rozkazy.
- Co?!!! - ryknąłem. - Ściągaj te pudła z orbity i to Inatychmiast, albo każę cię postawić
pod mur.
- Nie mogę. Za trzy minuty wyląduje statek zwiadowy. - Połączenie przerwano i mogłem
tylko czekać. Coraz więcej mężczyzn przyłączało się do słuchających. W zasadzie wszystko było
w porządku, tyle że sytuacja znowu wymykała mi się z rąk. W końcu kuter zwiadowczy przebił
chmury i osiadł na płycie lądowiska. Na trapie pojawiła się dziwnie znajoma postać; zupełnie
wiedzieć czemu, dłoń sama powędrowała mi do kabury; Ledwie ją powstrzymałem. Ty! -
warknąłem.
Tak, ja, i to na czas, aby przeszkodzić w naruszaniu moralności.
Rzecz jasna, był to Jay Hovah, szef Korpusu Moralności, a ja, niestety, wiedziałem,
czemu zawdzięczam przyjemność ponownego spotkania.
- Nikt cię tu nie potrzebuje, a poza tym nie jesteś ubrany odpowiednio do pogody.
Proponuję, abyś wrócił na statek.
- Moralność jest ważniejsza - odparł drżącym głosem. Nikt nie poinformował go o
tutejszym klimacie, toteż ubrany był w swoją służbową nocną koszulę.
- Próbowałam mu przemówić do rozsądku, ale nie chciał słuchać - rozległ się jeszcze
bardziej znajomy głos i w luku ukazała się Angelina.
- Kochanie! - pocałunek przerwał nam oczywiście nasz zakładowy świętoszek.
- Rozumiem, że celem twojej wyprawy jest przekonanie tych ludzi, aby użyli techniki
kontrolującej umysły obcych tak, abyśmy mogli wygrać wojnę? Te techniki są niemoralne i nie
mogą zostać użyte.
- Kto to jest? - spytał Hanasu lodowato.
- Ma na imię Jay - odparłem. - Jest szefem Korpusu Moralności. Pilnuje, żebyśmy nie
robili rzeczy sprzecznych z naszą moralnością.
Hanasu zmierzył go spojrzeniem, które ja rezerwuję dla szczególnie obrzydliwego
robactwa, po czym obrócił się do niego plecami i poinformował mnie:
- Obejrzałem go. Możesz go zabrać. Sprowadź statki, zaczynamy operację przeciw
obcym.
- Nie sądzę, abyś mnie usłyszał - wykrztusił Jay dzwoniąc zębami. - Ta operacja jest
zabroniona, ona jest niemoralna.
Hanasu obrócił się powoli wpatrując się weń arktycznym zgoła spojrzeniem.
- Nie opowiadaj mi o moralności. Jestem stróżem Filozofii Moralnej i interpretatorem
prawa. To co zrobiliśmy, nakłaniając obcych do wojny, było złe, teraz użyjemy tych samych
technik, aby zatrzymać to zło.
- Dwa przestępstwa nie dają dobrego uczynku. To zabronione.
- Nie masz tu żadnej władzy i nie próbuj nas zatrzymać. Możesz jedynie kazać nas zabić,
jeśli chcesz nas powstrzymać. Jeśli nie zostaniemy zabici, zrobimy to, co uważamy za moralne.
- Zostaniecie zatrzymani...
- Tylko poprzez śmierć. Jeśli nie możesz kazać nas zabić, to wynoś się i nie przeszkadzaj
- odwrócił się i odszedł.
Jay chyba próbował coś powiedzieć, ale najwyraźniej miał z tym kłopoty. Poza tym
zaczął sinieć. Skinąłem na dwóch najbliższych chłopców:
- Pomóżcie staruszkowi dostać się do statku. Jak się rozgrzeje, niech pomyśli nad starym
problemem filozoficznym, który można określić: „trafiła kosa na kamień".
Nadal próbował coś rzec, ale młodzieńcy dali mu kuksańca, kierując na właściwą drogę i
odtransportowali do wnętrza statku.
- I co teraz? - spytała Angelina.
- Szarzy mają zakończyć wojnę. Korpus Moralności w żaden sposób nie będzie w stanie
uzasadnić zabicia ich, aby uniemożliwić to działanie, którego celem jest uwolnienie nas.
Przypuszczam, że nie będzie nawet w stanie umotywować nakazu nieudzielania im pomocy.
- Pewna jestem, że masz rację, a co dalej?
- Dalej? Jak to co? Ocalenie galaktyki. Ponowne.
- Oto mój skromny jak zawsze małżonek! - odparła i całując mnie głośno.
- Wygląda imponująco, nie sądzisz? - spytałem.
- Sądzę, że wygląda obrzydliwie - Angelina skrzywiła nos. - W dodatku śmierdzi.
- Innowacja pierwotnego modelu. Pamiętaj, że tam gdzie jedziemy, to co obrzydliwe,
uznawane jest za piękne. Ogólnie rzecz biorąc miała rację: wyglądało obrzydliwie, co było
bardzo, ale to bardzo korzystne. Staliśmy w sali odpraw krążownika oddelegowanego do misji.
Przed nami rozciągało się pięćset solidnych (i opancerzonych) siedzeń ustawionych w rzędy, a na
każdym rozwalało się, przykucnęło lub rozsiadło dość obrzydliwe stworzenie.
Większość z nich była przedstawicielami Geshtunken, ale były rozmaite też innowacje
wzorowane na projekcie mojego dawnego kombinezonu.
Co nie ucieszyłoby naszych gospodarzy, to fakt, że wewnątrz każdego stworzenia siedział
trójwymiarowy i całkiem realny szary, a w każdy ogon czy odwłok wbudowany był generator
synoptyczny.
Nasza pokojowa krucjata wchodziła w ostatnią fazę. Nie mogę powiedzieć, żeby łatwo
poszło z jej organizacją. Korpus Moralności robił, co mógł, aby zapobiec praniu mózgów.
Pierwszy raz byłem wdzięczny biurokracji. Musieli przepychać się przez nią, zanim mogli podjąć
jakiekolwiek działanie, a w dodatku my ze swej strony też robiliśmy, co tylko się dało, żeby
pogłębić panujący bałagan i zamieszanie: technicy zaginęli, ich ślady zaś rozpłynęły się w
papierach; protestujący Coypu został wyrwany z łóżka w środku nocy i zanim zdołał naciągnąć
spodnie, znalazł się w głębokiej przestrzeni; pewna wysoce zautomatyzowana planetoida
przemysłowa wypadła z orbity opanowana przez naszych ludzi...
Równocześnie produkowano przebrania, a Hanasu przeprowadzał programowanie technik
psychokontrolnych. Zdążyliśmy w ostatniej chwili, odlatując parę godzin przed flotyllą, którą
wysłał po nas Korpus Moralności. I tak polecieli za nami, ale na widok parunastu pancerników
obcych sił okazali dobrze rozwinięty instynkt samozachowawczy.
- Jesteśmy w zasięgu łączności - oznajmiłem. - Wszyscy gotowi?
- Gotowi - odparło pięćset obojętnych głosów.
- A więc powodzenia! - Obróciłem się włączając ekran komunikatora. Angelina i para
zrobotyzowanych pociech stali obok mnie.
Moja droga Sleepery Jeem wróciła! - wrzasnęło jakieś paskudztwo widoczne na ekranie.
- Nie znam pana - odburknąłem. - Ale musi chodzić panu o moją bliźniaczą siostrę.
Jestem Sleepery Bolivar - uruchomiłem przycisk, dzięki któremu po policzku spłynęła mi wielka,
oleista łza rozbijając się z pluskiem o pokład. – Słyszeliśmy o jej bohaterskiej śmierci i
przybywamy, by ją pomścić. Witamy serdecznie - za gulgotało w głośniku. - Jestem SessPula,
nowy dowódca zjednoczonych sił. Zaraz dajemy bal na waszą cześć. Przyłączcie się.
Połączyliśmy okręty rękawem i udałem się do nich wraz z Angeliną. Musiałem się nieco
odsunąć, aby uniknąć sparszywiałego uścisku tego gada i zamiast mnie uściskał podłogę.
- To Ann-geel, mój szef sztabu, a te roboty przyniosły napoje na dzisiejszy bankiet.
Przyjęcie rozkręciło się błyskawicznie. Coraz to nowi oficerowie przyłączali się do
zabawy, aż zaczęło mnie zastanawiać, kto kieruje flotą. Prawdopodobnie nikt.
- Jak tam wojna? - spytałem.
- Strasznie! - jęknął Sess, wychylając flaszkę jakiegoś zielonkawego obrzydlistwa. -
Uciekają przed nami, to fakt, ale nie chcą się bić. Morale upada, wojsko mruczy po kątach o
powrocie do domu. Ale myślę, że musimy walczyć dalej.
- Pomoc jest w drodze! - krzyknąłem, klepiąc go w plecy, po czym wytarłem mackę
starannie w obrus. - Mam na pokładzie kilku spragnionych krwi i zemsty ochotników. Oprócz
tego, że są świetnymi żołnierzami, są też wspaniałymi nawigatorami i kucharzami.
- A dużo ich jest? - spytał z nadzieją.
- Cóż, wystarczy po jednym na pancernik. Każdy z nich może przewodzić flotylli, a
oficerowie floty mogą zgłaszać się do nich po radę czy wsparcie moralne.
- Jesteśmy uratowani! - wrzasnął w zachwycie.
W pewnym sensie, oczywiście... dodałem w myślach, uśmiechając się szeroko na prawo i
lewo, błyskając zębiskami przebrania i zastanawiając się, ile czasu zajmie moim umysłowym
sabotażystom załatwienie problemu.
Byli szybsi, niż się spodziewałem. Zaraza rozprzestrzeniała się błyskawicznie. Cztery dni
później Sess odwiedził mnie w sterowni, gdzie używając wszystkich możliwych chwytów,
robiłem, co się tylko dało, aby uniemożliwić doścignięcie floty Ligi. Popatrzył smętnie pół
tuzinem przekrwionych oczu na ekrany i westchnął.
- Nie sypiasz zbyt dobrze? - spytałem uprzejmie.
- Wszystko jest takie przygnębiające... Chciałbym być w domu i zająć się wylęgiem
dzieci. Zapytuję sam siebie, co ja tu właściwie robię.
- A co tu robisz?
- Nie wiem. Straciłem serce do tej wojny.
- Zabawne. Ja stwierdziłam to samo ostatniej nocy. Zauważyłeś, że oni nie są tacy
wstrętni? Mają mokre oczy i pocą się całkiem, całkiem.
- Masz rację - westchnął. - Między nami mówiąc, nigdy o tym nie pomyślałem. Co
możemy zrobić?
- Cóż...
Dziesięć godzin później, po lawinie radiogramów, największa armada wojenna, jaką
kiedykolwiek widziała galaktyka, wykonała twarzowy zakręt o 180 stopni wracając do
rodzinnych bagien i śmietników.
Podczas pijackiej orgii, która miała miejsce tego wieczoru z okazji zwycięskiego
zakończenia wojny -musieli biedacy to jakoś nazwać - stałem z boku, trzymając w objęciach
Angelinę.
- Wiesz, oni są całkiem mili, gdy się do nich człowiek przyzwyczai - powiedziała.
- Nie poszedłbym tak daleko, ale są całkiem nieszkodliwi, gdy zaprzestali wojny.
- Bogaci też są - oznajmił James, nalewając czegoś obrzydliwego do kieliszka.
- Trochę się tu pokręciliśmy - dodał Bolivar, podtaczając się z drugiej strony. - Podczas
swoich operacji wojennych złupili sporo rożnych banków, które wymietli do czysta, wiedząc, jak
ceniona jest ich zawartość, choć zupełnie nie rozumiejąc, dlaczego. Oni nie używają pieniędzy.
- Lepiej nie wnikaj w ich zasady płatności! -mruknąłem.
- Wszystko to złożyli w ładowniach flagowego pancernika - wtrącił James. - Zamierzali
zastanowić się nad tym w przyszłości.
- Pozwólcie mi zgadnąć - to była Angelina - ładownie są puste?
- Zawsze masz rację, mamusiu. Za to transportowiec jest nieco przeładowany.
- Musimy zwrócić to właścicielom - postanowiłem, z przyjemnością widząc zaszokowane
spojrzenia dwóch robotów i jednej poczwary.
- Jim! - jęknęła Angelina.
- Spokojnie, jestem przy zdrowych zmysłach. Musimy oddać to, co znaleźliśmy...
- ...a że nie udało się znaleźć zbyt dużo... - dokończyła za mnie.
Coś ciężkiego, sraczkowatej barwy, opatrzone mackami i przyssawkami zwaliło się obok
na podłogę.
- Za zwycięssstwo!!! Hick!!! Ciiiisza! Ciszszszsza!!! Cudowna Sleepery wzniesie
toaaaast!
Wszystkie oczy, aparaty wzrokowe, błony optyczne i różne takie, nie licząc trzech par
normalnych oczu, skierowały się na mnie, gdy wstałem.
- TOAST!!! - wrzasnąłem entuzjastycznie, unosząc zamaszyście kielich i rozlewając przy
okazji połowę zawartości. Wylało się na dywan, wypalając sporą dziurę. - Piję zdrowie
wszystkich stworzeń żyjących w naszej galaktyce: dużych i małych, kształtnych i rozlazłych,
wszystkich! Niech pokój i miłość trwają wiecznie. Za życie, wolność i przeciwną płeć!!!
I tak lecieliśmy, przemierzając lata świetlne, ku nowej o wiele lepszej przyszłości.
Przynajmniej taką miałem nadzieję.