Harry Harrison
Stalowy Szczur i piąta kolumna
(Przekład: Jarosław Kotarski)
1
Blodgett jest pokojowo nastawioną planetą;
słońce świeci tu pomarańczowo, wiatr jest łagodny,
lato miło chłodne, ciszę przerywa jedynie niekiedy
daleki odgłos silników, dochodzący z portu
kosmicznego. Bardzo odprężające miejsce. Za bardzo,
jak dla kogoś takiego jak ja, kto przez cały czas
powinien być czujny, sprawny i przygotowany na
wszystko.
Przyznaję, że gdy zadzwoniono do drzwi, nie
byłem w żadnym z wymienionych stanów ducha.
Ciepła woda lała mi się na głowę i wyglądałem jak
lekko przytopiony kociak.
- Zajmę się tym - burknęła Angelina na tyle
głośno, abym ją usłyszał poprzez szum wody.
Wymamrotałem coś pod nosem i z niechęcią
wyłączyłem prysznic. Suszarka dmuchnęła na mnie
subtelnie perfumowanym gorącym powietrzem,
powodując kolejną poprawę samopoczucia; byłem
całkowicie pogodzony ze światem i nagi jak
noworodek - no, z wyjątkiem paru drobiazgów, z
którymi się nie rozstaję nigdy (dobrowolnie, znaczy
się). Życie ma swoje uroki, stwierdziłem przeglądając
się w lustrze. Leciutka siwizna na skroniach dodawała
mi nieco powagi i ogólnie nie miałem żadnych
powodów do zmartwień. Poza jednym, który właśnie
sobie uświadomiłem, a który zmroził mnie dokładnie,
błyskawicznie usuwając wszystkie inne bzdury:
Angelina zbyt długo bawiła przy drzwiach - coś było
nie tak.
Wypadłem do hallu i przez drzwi do ogrodu -
dom z przyległościami był pusty. Po chwili byłem
przy bramie - podskakując na jednej nodze na
podobieństwo różowej gazeli i wyciągając pistolet z
kabury nad kostką drugiej nogi, wpatrywałem się w
Angelinę wpychaną przez dwóch niesympatycznych
typów do czarnego wozu. Zaryzykowałem tylko jeden
strzał w opony; maszyna wyrwała do przodu niknąc
w dość gęstym o tej porze ruchu. Zaciskając zęby
strzeliłem w powietrze, aby podziwiający mój brak
ubrania mimowolni świadkowie czym prędzej skryli
się po kątach. Udało mi się zachować tyle rozsądku,
aby zapamiętać numery odjeżdżającego wozu.
Ledwie znalazłem się z powrotem w domu,
wpadło mi do głowy zadzwonić na policję (jak na
dobrego obywatela przystało), ale z uwagi na to, że
zawsze byłem bardzo złym obywatelem, uznałem ten
pomysł za bezsensowny. Sprawa należała do mnie i do
nikogo innego, zająłem się więc komputerem.
Wduszając kciukiem przycisk identyfikacji, nadałem
mój kod pierwszeństwa, a następnie spytałem o
właściciela czarnej maszyny. Nie było to specjalnie
trudne zadanie dla komputera planetarnego, toteż
odpowiedź pojawiła się prawie natychmiast.
Spowodowała, że osłupiałem i opadłem bezwładnie na
krzesło - oni ją mieli.
Było o wiele gorzej, niż mogłem się spodziewać.
Nie jestem tchórzem, a nawet można rzec, wręcz
przeciwnie. Jako długoletni kryminalista i równie
długoletni agent Korpusu - organizacji o zasięgu
galaktycznym, używającej eks-bandytów do łapania
bandytów czynnych, miałem pewne powody do
takiego mniemania o sobie. Fakt dożycia dojrzałego
jednak wieku najlepiej świadczył o moim refleksie,
nie wspominając już o takim drobiazgu jak
inteligencja. Te wszystkie lata doświadczeń miały
teraz zaowocować przy wyciąganiu mojej ukochanej
żony z bagna. Teraz bowiem wskazana była nie tyle
natychmiastowa akcja, ile, na początek przynajmniej,
odrobina refleksji, toteż, choć nadal był wczesny
ranek, napocząłem flaszkę
stuczterdziestoprocentowego katalizatora pomysłów,
aplikując sobie wspaniałomyślnie odpowiednią
dawkę.
Ledwie skończyłem, stwierdziłem, że tym razem
chłopcy będą uczestniczyć w eskapadzie. Jako
troskliwi rodzice, Angelina i ja chroniliśmy ich dotąd
od okrucieństw życia, ale to już się skończyło. Co
prawda ukończenie szkoły nastąpić powinno dopiero
za kilka dni, nie wątpiłem jednak, że przy
odpowiednio zastosowanej i właściwej argumentacji
jestem w stanie je przyśpieszyć. Dziwnym uczuciem
było uświadomienie sobie, że nie są już dziećmi - tyle
lat minęło, a Angelina nadal była piękna jak w dniu
naszego poznania. Co do własnej osoby: byłem
starszy, ale nie głupszy - siwizna na głowie wcale nie
zmieniła moich zwyczajów ani trybu życia.
Nie traciłem czasu na roztkliwianie się nad sobą.
Zaopatrzyłem się w normalny zestaw zabójczych
nader urządzeń i wpadłem do garażu. Mój czerwony
firebom 8000 wystrzelił na ulicę, ledwie otworzyły się
drzwi. Spokojni obywatele spokojnej planety
rozpierzchli się na boki. Jedynym powodem mojego
chwilowego pobytu w tym nudnym świecie była chęć
znajdowania się jak najbliżej chłopców w czasie
pobierania przez nich nauki. Wiedziałem, że opuszczę
to miejsce, nie oglądając się za siebie. Nie dość, że
była toto nudna planeta rolnicza, to w dodatku z
nader rozbudowaną biurokracją. Wszelkiej maści
urzędasy i oficjele zwalili się tu tak z uwagi na
łagodny klimat, jak i na centralne położenie wśród
sporej liczby systemów gwiezdnych. Co do mnie,
wolałem rolników.
W miarę jak gnałem przed siebie, pola uprawne
zastąpione zostały przez lasy, a następnie otoczyły
mnie poszarpane góry. W końcu wziąłem ostatni
zakręt i droga skończyła się przed solidną bramą
umieszczoną na jednej z najwyższych i najmniej
gościnnie wyglądających grani w okolicy.
Brama znajdowała się w wysokim kamiennym
murze zakończonym pordzewiałym drutem
kolczastym (pod napięciem). Nad nią znajdował się
wykuty w stalowej płycie napis:
SZKOŁA WOJSKOWA I INTERNAT
PENITENCJARNY DORSKIEGO
Jako ojciec czułem uzasadnioną dumę, że moi
synowie przebywają w czymś takim. Jako obywatel
powinienem był odczuwać ulgę. To, co ja skłonny
byłem uznawać za ich przymioty, reszcie świata jakoś
niespecjalnie się podobało. Przed przybyciem tu obaj
zostali wyrzuceni w sumie z dwustu czternastu szkół.
Pięć z nich spłonęło w tajemniczych okolicznościach,
a jedna wyleciała w powietrze. Nigdy nie wierzyłem,
żeby fala samobójstw wśród personelu jednej z
pozostałych miała cokolwiek wspólnego z moimi
chłopcami, ale zawistne języki sądziły inaczej. Koniec
końców trafili na równego sobie w osobie starego
pułkownika Dorskiego. Po przymusowym przejściu
na emeryturę, otworzył on ów zakład wnosząc weń
doświadczenie lat służby, w trakcie której rozwinął
wyrafinowane i nader silne skłonności do zachowań
sadystycznych. Moi chłopcy trafili tu w końcu i mimo
ich usilnych starań ledwie parę dni dzieliło ich od
ceremonii zakończenia nauki i opuszczenia zakładu.
Tyle tylko, że aktualnie trzeba by to wyjście trochę
przyśpieszyć.
Jak zawsze z niechęcią oddałem swoje
uzbrojenie, zostałem prześwietlony przez wszelkie
aparaty zabezpieczające, zamknięty w szeregu śluz
odkażających i w końcu wprowadzony na podwórze,
po którym snuły się zdesperowane postacie, pokonane
przez zabezpieczenia zakładu. Pomiędzy nimi
dostrzegłem dwie radosne i wyprostowane sylwetki
nie poddające się rozpaczy. Zagwizdałem nasz stary
sygnał i obaj, rzucając książki, podbiegli, aby powitać
mnie gorąco. Po chwili podniosłem się powoli,
otrzepałem ubranie i udowodniłem empirycznie, że
ja, stary, w dalszym ciągu mogę ich jeszcze pewnych
rzeczy nauczyć. Trzeba przyznać, że wyglądali
świetnie. Byli ciut niżsi ode mnie - wzrost
odziedziczyli po matce - ale postawą i muskulaturą
nie ustępowali mi ani na jotę. Ojcowie wielu
dziewcząt znajdą się w rozterce, gdy chłopcy opuszczą
szkołę.
- Jak się nazywa ten cios ramieniem, tato? -
zapytał James.
- Wyjaśnienia mogą poczekać. Jestem tu, aby
przyśpieszyć wasze wyjście, bo coś niezbyt miłego
przytrafiło się waszej matce.
Uśmiechy zniknęły natychmiast i obaj pochylili
się, spijając dosłownie wyjaśnienia z moich ust i
potakując ze zrozumieniem.
- Tak więc - stwierdził Bolivar, gdy skończyłem -
trzeba będzie tę Starą Świnię przekonać, żeby nas
wypuścił...
- ...i zrobić coś z tym - James dokończył zdanie za
brata. Nie było w tym nic dziwnego, często bowiem
ich myśli biegły jednym torem.
Ruszyliśmy więc równym krokiem (120 stąpnięć
na minutę) poprzez wielki hall z przykutymi do ścian
szkieletami, a następnie, rozpryskując wiecznie
spływającą wodą klatką schodową, dotarliśmy do
biura dyrektora.
- Nie możecie tu włazić! - wrzasnął sekretarz-
goryl, podrywając na nogi swoje dwieście kilo
wytrenowanych w walce mięśni.
Lekko złamaliśmy krok przechodząc przed jego
nieprzytomnym ciałem. Dorski powitał nas
przekleństwem, stojąc przy biurku z bronią w ręku.
- Odłóż to - poradziłem mu. - To jest sytuacja
wyjątkowa. Muszę mieć swoich chłopców parę dni
wcześniej. Mógłbyś być tak miły i wydać mi ich
świadectwa, łącznie z zezwoleniami na opuszczenie
szkoły.
- Idź do diabła! Nie ma wyjątków, wynocha stąd!
- zaproponował w odpowiedzi.
Uśmiechnąłem się w stronę rozpylacza, który
trzymał w dłoni i zdecydowałem, że wyjaśnienia mogą
być w tym przypadku owocniejsze od przemocy.
- Moja żona, a ich matka, została dziś rano aresz-
towana i zabrana z domu - powiedziałem.
- Zdarza się. Należało się tego spodziewać przy
tak niezdyscyplinowanym trybie życia. A teraz
spierdalać - odparł.
- Słuchaj no, zakamieniały wypierdku zdrowego
rozsądku i tępa pało trepackiego zidiocenia. Nie
przyszedłem tu wysłuchiwać słów współczucia czy
obrazy z twojej obsmarkanej strony. Gdyby chodziło
o normalne aresztowanie, to ci, którzy przyszli to
zrobić, byliby nieprzytomni zaraz po otwarciu drzwi.
Detektywi, gliniarze, żandarmeria, celnicy, obojętnie -
nikt nie zdążyłby palcem kiwnąć przy mojej słodkiej
Angelinie.
- I co dalej? - spytał wojak, nie opuszczając
jednak broni.
- Poszła z nimi spokojnie, aby dać mi czas,
którego będę potrzebował. Sprawdziłem tablicę
rejestracyjną tych typów. To byli agenci
Międzygwiezdnego Urzędu Skarbowego -
odpowiedziałem na głębokim wdechu.
- Poborcy podatkowi! - Dorski szepnął z
płonącym wzrokiem (broń zniknęła). - James di Griz,
Bolivar di Griz, wystąp! Przyjmijcie te świadectwa
jako dowód rzetelnego spędzenia czasu i przyswojenia
wiedzy w tym zakładzie! Jesteście teraz absolwentami
Szkoły Dorskiego i mam nadzieję, że przed udaniem
się na spoczynek wieczny wspomnicie mnie jeszcze,
jak wielu innych, choć z przekleństwem. Uścisnąłbym
was, ale moje kości są zbyt stare, by je łamać i
wyszedłem już trochę z wprawy w walce wręcz. Idźcie
ze swoim ojcem i przyłączcie się do walki ze złem.
Dajcie im po łbie i ode mnie - dodał cicho. Minutę
później byliśmy na zewnątrz i wsiadaliśmy do wozu.
- Oni nie odważą się skrzywdzić mamy? – spytał
James.
- Nie pożyją długo, jeśli to zrobią - zgrzytnął
zębami Bolivar.
- Oczywiście, że nic jej nie zrobią. Z uwolnieniem
nie będzie żadnego problemu - poinformowałem ich. -
Jeśli uda się nam zniszczyć ich zapisy.
- Jakie zapisy? - to był Bolivar. - I dlaczego ten
wieprz Dorski tak łatwo ustąpił? To do niego
niepodobne.
- Podobne, dlatego że pod patyną głupoty,
przemocy i wojskowego ogłupienia to nadal człowiek
taki jak my. I tak samo jak my automatycznie uważa
on każdego faceta od podatków za naturalnego wroga
gatunku ludzkiego.
- Nie rozumiem - przyznał James, łapiąc za
klamkę, gdy braliśmy kolejny zakręt nad przepaścią.
- Głupia sprawa, ale jeszcze zrozumiesz. Dotąd
żyliście jakby pod ochroną, gdyż traciliście pieniądze,
nie zarabiając ich. Wkrótce będziecie zarabiać,
podobnie jak reszta ludzkości, a wraz z otrzymaniem
pierwszego kredytu - efektu waszego potu i wysiłku -
pojawi się facet z urzędu podatkowego. Będzie kręcił
się coraz bliżej, aż w końcu prześlizgnie się pod
waszym ramieniem i zwinie swoimi lepkimi
paluchami większość waszych pieniędzy. Nowoczesne
rządy oznaczają wielką biurokrację, a ta pociąga za
sobą wielkie podatki - i nie ma na to rady. Kiedy
zetkniecie się z tym systemem, już jesteście złapani i
kończycie płacąc wciąż więcej i więcej podatków.
Razem z matką mamy coś odłożone na waszą
przyszłość, ale to nie wystarczy. Są to pieniądze
zarobione jeszcze przed waszym urodzeniem.
- Ukradzione - poprawił mnie Bolivar. - Dochody
z nielegalnych machinacji.
- Majaczysz, nigdy nie zrobiliśmy...
- Zrobiliście, tato - poparł go James. -
Włamaliśmy się do wystarczającej liczby archiwów,
aby wiedzieć, skąd są te wszystkie pieniądze.
- Te czasy się skończyły!
- Mamy nadzieję, że nie! - wrzasnęli chórem. - Co
galaktyka zrobiłaby bez paru Stalowych Szczurów
ożywiających jej gospodarkę. Słuchaliśmy twoich
wykładów o tym, jak napady na banki zapewniają
zajęcie znudzonej policji, zbyt gazetom, dostarczają
opinii publicznej tematów do dyskusji i narażają na
wydatki towarzystwa ubezpieczeniowe. To
działalność utrzymująca pieniądz w obrocie.
- Nie. Nie pozwolę, aby moje dzieci stały się prze-
stępcami!
- Naprawdę?
- No, powiedzmy niech będą porządnymi
przestępcami: niech biorą tylko od tych, których stać
na straty, niech nie krzywdzą nikogo, niech będą
bystre, przyjacielskie i zaradne. Niech będą
przestępcami akurat tak długo, aby trafić do Korpusu
Specjalnego, gdzie mogą służyć ludzkości łapiąc
prawdziwych bandytów.
- Takich, jakich będziemy teraz ścigać?
- Tak długo, jak wraz z waszą matką uczciwie
kradliśmy i traciliśmy pieniądze, nie było problemu.
Ledwie wzięliśmy ciężko zarobione wynagrodzenie z
Korpusu i zainwestowaliśmy je legalnie, nie możemy
się opędzić od urzędu podatkowego. Zrobiliśmy parę
błędów...
- Jak niezgłoszenie dochodów? - spytał niewinnie
James.
- Między innymi. Przyznaję, że było to
nieostrożnością. Powinniśmy byli wrócić do
obrabiania banków, a teraz mają nas w kartotekach,
zaplątani jesteśmy w sprawy sądowe i inne takie.
Dlatego wasza matka poszła z nimi spokojnie - abym
jako człowiek wolny mógł przygotować się do
przecięcia węzła gordyjskiego. I abym wyciągnął nas
wszystkich z tego bagna.
- Co mamy zrobić? - spytali.
- Zniszczyć nasze dane w ich zapisach. Wtedy
będziemy zupełnie wolni i szczęśliwi.
2
Siedzieliśmy w ciemnym samochodzie i
zapamiętale skubaliśmy paznokcie.
- Nie jest dobrze - oświadczyłem w końcu. - Nie
mogę być spiritus movens przemiany pary
niewinnych dusz w kryminalistów.
Z tylnego siedzenia dobiegły mnie stłumione
warknięcia, bez wątpienia objawy silnych stanów
emocjonalnych, po czym obie pary drzwi zostały
błyskawicznie otwarte i zatrzaśnięte tak szybko, że
dojrzałem tylko dwie postacie oddalające się niezbyt
dobrze oświetloną ulicą. Czyżbym ich aż tak uraził, że
postanowili zrobić to sami, kładąc wszystko przez
brak doświadczenia? Walczyłem z klamką od drzwi,
gdy kroki rozległy się ponownie. Ledwie wysiadłem,
obaj byli z powrotem. Twarze poważne, bez śladu
dobrego humoru.
- Mam na imię James - odezwał się jeden - a to
jest mój brat Bolivar. W myśl prawa jesteśmy
pełnoletni, ukończyliśmy osiemnaście lat. Możemy
oficjalnie pić, palić, przeklinać i kochać się. Możemy
też, jeśli zechcemy, złamać każde prawo lub prawa
każdej planety, wiedząc, że jeżeli zostaniemy złapani,
narażamy się na pełny wymiar kary. Słyszeliśmy z
pewnego źródła, że ty, Jimie di Griz, zamierzasz
złamać prawo w szczególnie słusznej, ba, bardzo
słusznej sprawie i chcemy się do ciebie przyłączyć. Co
ty na to, tato?
Co mogłem powiedzieć? Tym bardziej, że coś mi
akurat siadło na struny głosowe. Cała nadzieja, że
była to grypa, a nie wzruszenie. Uczucia i
przestępstwa stanowią złą parę.
- Dobrze - warknąłem udając złość. - Jesteście
przyjęci. Stosować się do instrukcji, zadawać pytania
tylko w razie niejasności, a poza tym robić tylko to, co
każę. ZGODA?
- ZGODA! - zabrzmiało chórem.
- To powkładajcie te drobiazgi do kieszeni, nigdy
nie wiadomo, kiedy coś się może przydać. Macie
rękawiczki daktyloskopijne? - Unieśli dłonie, które
lekko rozbłysły w świetle lamp. - Ślicznie. Ucieszy was
wiadomość, że będziecie zostawiali ślady palców
tutejszego burmistrza i komisarza policji. Niemniej
będzie to trudna akcja. Wiecie, dokąd się udajemy?
Jasne, że nie. Budowla za rogiem, stąd nie widać, to
kwatera urzędu kontrolującego banki pamięci z
zapisem ich wszystkich niegodziwych i oszukańczych
machinacji. Dziś w nocy wyrównamy rachunki z tymi
panami. Nie będziemy próbowali tam wejść
bezpośrednio, gdyż systemy obronne mają znakomite;
wiedzą doskonale, że nie są kochani. Wejdziemy do
budynku obok, który wybrałem nieprzypadkowo -
jego tył dochodzi prawie do naszego celu. - W trakcie
rozmowy szliśmy już w wyznaczonym kierunku.
Ledwie skręciliśmy za róg, gdy chłopcy zostali
lekko zaskoczeni serią świateł i tłumem kłębiącym się
przed nami. Syreny wyły, kamery telewizyjne
warczały, reflektory biły w niebo.
- Czyż to nie cudowne? - uśmiechnąłem się
radośnie i szturchnąłem obu. - Kto brałby pod uwagę
możliwość wyjścia z budowli, do której wszyscy chcą
wejść? Otwarcie sezonu - premiera nowej opery
„Cohoneighs w ogniu".
- Będziemy potrzebowali biletów...
- Kupiłem po południu od konika za bluźnierczą
cenę. Idziemy!
Przepchnęliśmy się przez tłum, oddaliśmy bilety i
dostaliśmy się na poddasze. Opera byłaby tu ledwie
słyszalna, ale nie miałem najmniejszej ochoty słuchać
wycia i rzępolenia. Poddasze miało też inne zalety, jak
np. bar, do którego natychmiast weszliśmy.
Odświeżyłem się piwem, z zadowoleniem konstatując,
że pociechy zamówiły niealkoholowe napoje. Z innej
ich aktywności byłem mniej zadowolony.
Przysunąłem się do Bolivara, łapiąc go za ramię - mój
palec wskazujący nacisnął przy tym nerw
paraliżujący rękę.
- Bardzo brzydko - powiedziałem łagodnie, gdy
diamentowa bransoletka wyślizgnęła mu się ze
zdrętwiałych palców na dywan, i stuknąłem stojącą
obok matronę w ramię, wskazując w dół, gdy się
obróciła.
- Przepraszam, madam, czy nie zsunęła się pani
bransoletka?
- Tak?
- Nie, proszę mi pozwolić! Ależ skąd, cała
przyjemność po mojej stronie.
Spojrzałem wymownie na Jamesa - uniósł dłonie
w geście pokoju.
- Zrozumiałem już, tatusiu. Przepraszam, po
prostu dla wprawy i już wsunąłem gościowi portfel z
powrotem, ledwie zauważyłem, że Bolivar rozciera
sobie ramię.
- Pięknie, tylko żeby mi to było ostatni raz.
Mamy poważne i odpowiedzialne zadanie dziś w nocy
i żadne duperele nie powinny wam się pałętać po
głowie. Dalej, ostatni dzwonek, kończyć drinki i w
drogę.
- Na nasze miejsca?
- Oczywiście, że nie. Do ubikacji.
Osiągnęliśmy każdy osobną kabinę i stojąc na
sedesach, aby nie było widać nóg, poczekaliśmy, aż
ucichną ludzie i okoliczny teren opustoszeje i aż
rozlegną się pierwsze przeraźliwe dźwięki
oznajmiające początek spektaklu. Odgłos spuszczanej
wody był zdecydowanie bardziej melodyjny.
- No to zaczynamy - oznajmiłem.
I zaczęliśmy.
Wilgotne oko w wylocie ścieku obserwowało, jak
wychodzę. Moment później wychyliła się para czułków,
które były częścią składową ciała należącego z wyglądu
do ścieku. Właściwie to nawet do czegoś gorszego - owo
coś było obrzydliwe, oślizłe i ogólnie rzecz biorąc
nieprzyjemne.
- Wygląda na to, że znasz drogę - stwierdził
Bolivar, gdy po przejściu przez zamknięte drzwi z
napisem OBCYM WSTĘP WZBRONIONY
ruszyliśmy ciemnym korytarzem.
- Kupiwszy bilety pozwoliłem sobie na małą
wycieczkę. Jesteśmy.
Pozwoliłem chłopcom rozbroić dla wprawy
alarm przeciwwłamaniowy i podbudował mnie fakt,
że nie potrzebowali wskazówek. Wlali nawet na nasze
ślady parę kropli skutecznie maskującego trop
śmierdzidła. Wyjrzeliśmy na zewnątrz. Ciemna bryła
budynku majaczyła o dobre pięć jardów.
- Co dalej? - spytał Bolivar.
- To znaczy, jak się tam dostaniemy? - uściślił
James.
- Za pomocą tego. - Wyciągnąłem podobny do
pistoletu przedmiot z wewnętrznej kieszeni. - Nie ma
nazwy, ponieważ sam go skonstruowałem. Gdy
naciśnie się spust, wystrzeliwuje mały generator pola,
ciągnący za sobą nić molekularną, która jest nie do
zerwania. Pole jest wytwarzane przez blisko
piętnaście sekund i w tym czasie może wytrzymać
obciążenie tony. Proste?
- Skąd możesz wiedzieć, że trafisz w kawałek stali
po ciemku? - zdumionym głosem odezwał się Bolivar.
- Z kilku powodów, niedowiarku. Odkryłem
wcześniej, że okna mają metalowe framugi to raz, a
dwa, to pole jest tak silne, że trudno jest utrzymać je
z daleka od rzeczy metalowych. Masz linkę, James?
Pięknie. Przytwierdź jeden koniec do rury. Tylko
starannie, bo pod nami jest kilka pięter. Drugi daj mi.
Macie pancerne rękawice? Ideał, trochę ćwiczeń
przyda się waszym muskułom. Gdy linka będzie
przymocowana, pociągnę za nią trzy razy. No to
zaczynamy!
Podtrzymywany na duchu przez własną filozofię,
wkroczyłem do akcji.
- Powodzenia - doszło mnie z tyłu.
- Dzięki, uczucia doceniam, ale pomysłu nie -
Stalowe Szczury muszą mieć własne szczęście.
Pociągnąłem za spust. Pocisk pofrunął
zygzakiem i przywarł do celu. Wcisnąłem przycisk
wciągarki i wyleciałem przez otwarte okno. Piętnaście
sekund to niewiele. Zgiąłem się, wysuwając nogi i
lewą rękę do przodu, klnąc zarazem na czym świat
stoi. Wyszło na to, że amortyzacją spotkania ze ścianą
zajęła się tylko prawa noga. Jeśli nie była złamana, to
graniczyło to z cudem. Nic takiego nigdy się nie
zdarzyło, odkąd ćwiczyłem w domu. Sekundy
uciekały, a ja wisiałem jak worek. W dodatku ciężki
worek. Niefunkcjonująca noga musiała zostać
zignorowana, niezależnie od faktu, czy mi się to
podobało, czy nie. Czubkiem buta namacałem
krawędź okna po lewej i używając zdrowej nogi
kopnąłem w szybę, wkładając w to wszystkie moje
siły. Efekt był zerowy, co było zrozumiałe, biorąc
poprawkę na jakość szkła pancernego w dzisiejszych
czasach. Pożytkiem było to, że się nieco obsunąłem,
stając czubkiem buta na dolnej listwie, a palce lewej
dłoni zacisnąłem na krawędzi górnej.
Dokładnie w tym momencie pole zniknęło i
pozostałem sam ze sobą. Trzymałem się ściany
opuszkami palców lewej dłoni, wsparty na czubku
buta, upodabniając się do muchy niedojdy.
- Dobrze ci idzie, tato? - dobiegł mnie z tyłu
szept.
Muszę przyznać, że sporo wewnętrznej
dyscypliny kosztowała mnie kontrola cisnących się na
usta odpowiedzi. Dzieci nie powinny wysłuchiwać
czegoś takiego od własnych rodziców. Efektem tego
było coś na kształt „fiszlesloop". Palce zaczynały się
męczyć, a sytuacja przestawała być zabawna.
Ostrożnie wsunąłem zbędny drobiazg za pazuchę, po
czym sięgnąłem do kieszeni po diament.
Zdecydowanie nie był to czas ani miejsce na
subtelności. Normalnie wyciąłbym mały otwór wokół
przyklejonej przyssawki, wyjął ostrożnie szklany
krążek, odciągnął zasuwkę i uniósł delikatnie okno.
Nie teraz. Jednym szarpnięciem wyciągnąłem go i
wyciąłem kaleki owal, następnie kontynuując ów ruch
wbiłem go pięścią do środka. Diament powędrował
jego śladem, ja zaś sięgnąłem do wnętrza i złapałem
za ramę.
Szkło uderzyło w podłogę z głośnym dźwiękiem,
akurat gdy mój but ześlizgnął się z oparcia. Zawisłem
na jednej ręce, starając się zignorować ostrą krawędź
wrzynającą się w ramię. Podciągnąłem się tak wysoko
- oto co znaczy stały trening - że mogłem użyć drugiej
ręki do wsparcia. Dalej wszystko było już proste jak
drut, choć cieknąca z ramienia krew przeszkadzała
mi jak mogła. Ponowne oparcie buta na rynnie i
otwarcie okna było dziełem chwili - po
unieszkodliwieniu alarmu, rzecz jasna. Gdy
wślizgnąłem się przez otwarte okno, usiadłem
bezwładnie na podłodze.
- Myślę, że jestem już trochę za stary na takie
rzeczy - powiedziałem sobie, gdy wrócił mi oddech.
Wokół pozorna cisza - brzęk szkła, przeraźliwy
dla mnie, nie zwrócił najwyraźniej niczyjej uwagi. Do
roboty. Znalazłem coś solidnego do przymocowania
liny, zrobiłem to najlepiej, jak mogłem i pociągnąłem
trzy razy.
- Napędziłeś nam stracha - oświadczył James.
- Napędziłem sobie strachu - poprawiłem go. - To
jest latarka, tu zaś medpakiet. Sprawdźcie, czy można
coś zrobić z moim ramieniem. Krew, jak wiecie, jest
idealnym dowodem.
Zrobili nawet sporo. Rozcięcie zostało opatrzone
fachowo, a pulsujący ból prawej nogi świadczył, że
wraca ona do życia. Zmusiłem się do zrobienia paru
okrążeń po pokoju, aby przywrócić w niej krążenie.
- Dobra - oznajmiłem - teraz do zabawy.
Wyprowadziłem ich z pokoju i dalej ciemnym
korytarzem, tak szybko, jak pozwoliła mi
niezdyscyplinowana kończyna. Chłopcy zostali parę
kroków z tyłu, tak że za róg wyszedłem z trzyjardową
przewagą... Byli więc nadal niewidoczni, gdy
wzmocniony elektronicznie głos wykrzyknął mi w
twarz:
- Nie ruszaj się, di Griz. Jesteś aresztowany!
3
Życie jest pełne tego typu niespodzianek -
przynajmniej moje. Za innych trudno mi się
wypowiadać. Mogą być wzruszające, zaskakujące, a
nawet śmiertelne, gdy ktoś nie jest na nie
przygotowany. Szczęściem, dzięki przewidywaniu i
wiedzy fachowej, ja byłem przygotowany. Granat
dymny poleciał, zanim jeszcze przebrzmiał ów głos.
Ładunek wybuchł z zadowalającym hukiem,
wypełniając cały korytarz kłębami czarnego dymu i
powodując złośliwe komentarze z kilkunastu gardeł.
Aby dodać im powodów do narzekań, posłałem w ślad
za pierwszym granatem następny - trochę inny. Jest
to poręczny drobiazg sam w sobie całkowicie
niewinny, wytwarzający jednakże takie ilości efektów
akustycznych w guście strzałów i wybuchów, że
wystarczy ich na małą wojnę, i wyrzucający na
wszystkie strony kapsuły gazu usypiającego. Muszę
przyznać, że wywarł znakomity efekt psychologiczny.
Ja zaś cichutko wróciłem do zmartwiałych pociech i
poprowadziłem je w głąb korytarza.
- Teraz się rozdzielimy - oznajmiłem, gdy
pozwoliły mi na to cichnące odgłosy kanonady. - Tu
macie kod komputera blokującego.
Bolivar złapał go odruchowo, po czym potrząsnął
głową próbując coś zrozumieć.
- Tato, mógłbyś nam powiedzieć...
- Oczywiście. Kiedy wykopałem szybę,
wiedziałem, że odgłos tego, choć minimalny, musiał
włączyć alarm dźwiękowy. Dlatego zacząłem
realizować plan B, a nie mówiłem wam o tym, aby
uniknąć protestów. Polega on na tym, że ja robię
dywersję, a wy obaj udajecie się do pomieszczenia
pamięci i kończycie robotę. Używając priorytetowych
kodów Korpusu, zdołałem zebrać wszystko, co jest do
tego potrzebne. Macie instrukcję kasowania pamięci,
którą coś tak głupiego jak komputer wykona bez
wahania. Zniszczy ona akta wszystkich obywateli na
paręnaście lat świetlnych wokoło, którzy mają to
szczęście, że ich nazwiska zaczynają się na literę D. Po
dokonaniu tego zbożnego dzieła wykasujecie także
nazwiska na U i P w przypadku, gdyby ktoś
bezpodstawnie próbował łączyć moją obecność ze
zniszczeniami. Wybór tych dwóch liter, dodam, nie
jest przypadkowy.
- Zwłaszcza, że „dup" jest jednym z większych
przekleństw w tutejszym slangu.
- Racja, James, twoje szare komórki przechodzą
same siebie. Zrobiwszy to, otworzycie grzecznie
któreś z parterowych okien i zmieszacie się z tłumem.
Proste?
- Poza tym, że dasz się aresztować - mruknął
Bolivar. - Na to nie pozwolimy.
- Nie zatrzymacie mnie, choć doceniam uczucia.
Bądźcie rozsądni. Krew jest niepodważalnym
dowodem, a mojej mają tam w pokoju aż nadto. Jeśli
teraz ucieknę, będę ścigany, ledwie zrobią analizy, nie
wspominając o drobiazgu, że i tak mnie już widzieli i
z pewnością mają serię doskonałych zdjęć. Poza tym
wasza matka jest w więzieniu i muszę dotrzymać jej
towarzystwa. Przy zniszczonych zapisach wszystko,
co mogą mi zrobić, to oskarżyć o włamanie i przysłać
rachunek za szklenie. I tak wkrótce opuszczamy tę
planetę.
- Mogą potrzymać cię do rozprawy - zmartwił się
James.
- No cóż, w takim przypadku wasi rodzice będą
zmuszeni wyłamać się z tutejszego kibla. Nie ma co się
martwić - niespecjalnie trudne zadanie. Po
wykonaniu zadania zameldować się w domu i spać.
Pogadamy później, a teraz znikać.
Będąc rozsądnymi dziećmi, zrobili to
natychmiast. Ja zaś powróciłem na plac boju i
nałożyłem gogle i filtry nosowe. Miałem jeszcze masę
granatów i to w szerokim wyborze - dymne, duszące,
łzawiące, ogłuszające - a ponieważ urząd
zdenerwował mnie parokrotnie, toteż jak mogłem, tak
starałem się oddać dług.
Ktoś zaczął strzelać, co było głupim posunięciem,
gdyż miał znacznie większe szansę trafić któregoś z
kumpli niż mnie. Odszukałem go w dymie, zabrałem
broń i dałem klapsa, który powinien być przyczyną
sporego bólu głowy po odzyskaniu świadomości.
Prawie pełny magazynek wypróżniłem, z dużą
przyjemnością, prosto w sufit.
- Nigdy nie złapiecie Chytrego Jima! -
wrzasnąłem w głąb bardzo hałaśliwej ciemności,
wiodąc tę zgraję fiskalnych piratów na trasę
krajoznawczą po budynku.
Obliczyłem, ile czasu powinno wystarczyć
bliźniakom na skończenie roboty, dodałem jeszcze
kwadrans na wszelki wypadek, po czym z ulgą
opadłem na fotel dyrektora w jego gabinecie,
zapaliłem jedno z jego cygar i odprężyłem się
zadowolony.
- Poddaję się, poddaję! - wrzasnąłem ku tłumowi
potykających się, kaszlących i rzewnie płaczących
osobników, podążających moim tropem. - Jesteście
zbyt męczący dla mnie. Tylko musicie mi obiecać, że
nie będziecie mnie torturować.
Zbliżyli się ostrożnie - z dumą stwierdziłem, że
ich przerzedzone szeregi składały się z
funkcjonariuszy miejscowej policji, która przybyła
najwyraźniej po to, aby sprawdzić, w co się tu
bawimy, jak i plutonu - teraz już znacznie
uszczuplonego - wojsk lądowych z pełnym wy-
posażeniem.
- Tyle zachodu o moją skromną osobę -
stwierdziłem z podziwem, wypuszczając ku nim kółka
dymu. - Czuję się zaszczycony. Chcę także złożyć
oświadczenie prasie o tym, jak zostałem porwany,
przewieziony tu bez przytomności, po czym byłem
straszony i goniony po całym budynku. I CHCĘ
MOJEGO ADWOKATA!!!
Faktycznie brakowało im elementarnego
poczucia humoru - ja byłem jedynym, który się
uśmiechał, gdy opuszczaliśmy budynek. Nie
próbowali być twardzi - zbyt wielu żądnych sensacji
ludzi kręciło się po okolicy. Syreny wyły, światła
błyskały różnokolorowo i cały konwój (plus ja w
kajdanach) ruszył z piskiem.
Najzabawniejsze było, że nie do więzienia.
Dojechaliśmy do bramy więzienia, gdzie było trochę
krzyków i groźnego wymachiwania bronią, po czym z
powrotem do miasta, gdzie ku mojemu zaskoczeniu
zdjęto mi kajdanki i wprowadzono do jakiegoś
budynku. O tym, że dzieje się coś dziwnego,
wiedziałem już przy bramie, ale co to jest,
zrozumiałem, gdy z pomocą jednego tylko kopniaka
wepchnięto mnie za nieodznaczające się niczym
drzwi, które zaraz zamknięto, ja zaś otrzepałem
ubranie i przyjrzałem się znajomej postaci za
biurkiem.
- Co za przyjemna niespodzianka - oznajmiłem. -
Dobrze się czujesz?
- Powinienem cię zastrzelić, di Griz - warknął
Inskipp, mój osobisty szef, główny mózg Korpusu
Specjalnego, prawdopodobnie najpotężniejszy
człowiek w galaktyce we własnej osobie. Korpus
powołała Liga do utrzymania pokoju i spokoju wśród
gwiazd, co ten robił w swoisty sposób, i choć nie
zawsze najuczciwszą drogą, zawsze jednak z
zadowalającym wynikiem.
Dawno już stwierdzono, że złodzieja najlepiej
złapać posługując się drugim złodziejem - Korpus
stosował tę właśnie maksymę. Swego czasu - przed
moim przyłączeniem się do Korpusu - Inskipp był
największym i najlepszym przestępcą w galaktyce,
inspiracją dla wszystkich STALOWYCH
SZCZURÓW. Zmuszony jestem przyznać, że nie
prowadziłem zbyt pomnikowego żywota przed
przymusowym nawróceniem ku dobrym mocom.
Nawróceniem, jak łatwo można stwierdzić, niezbyt
całkowitym, choć przekonany jestem, że nie zrobiłem
w życiu nic, czego musiałbym żałować. Słysząc go,
wyciągnąłem zza pazuchy straszak noszony na takie
okazje i przystawiłem sobie do skroni.
- Jeśli uważasz, o Wielki, że powinienem być
zastrzelony, jestem gotów ci pomóc. Żegnaj, okrutny
świecie... - pociągnąłem za spust, robiąc w ten sposób
sporo huku.
- Przestań się wygłupiać, to poważna sprawa.
- Jestem zawsze z tobą, niezależnie od tego, czy
wierzę w uzasadnienia, jakie mi wciskasz. Pozwól mi
zdjąć ten pyłek, który jest na twojej klapie.
Zrobiłem to, wyciągając mu przy okazji etui na
cygara - był tak zamyślony, że nie zauważył, dopóki
nie zapaliłem jednego i nie poczęstowałem go resztą.
Złapał etui z warknięciem i sapnął:
- Potrzebuję twojej pomocy!
- Oczywiście - przytaknąłem. - Dla jakiego
innego powodu sprawdzałbyś to oskarżenie i robił
całą resztę? Gdzie jest Angelina?
- W drodze do domu, aby okiełznać twoich
występnych następców. Tłumoki z tej planety mogą
się nie zorientować, co się dzieje w ich aktach, ale ja
wiem. Zapomnijmy o tym, zwłaszcza że statek czeka
na kosmodromie, aby zawieźć cię na Kakalak 2.
- Ponura skała okrążająca ciemną gwiazdę. Co
znajdę na tym zadupiu?
- Liczy się to, czego tam nie znajdziesz.
Satelitarnej bazy, która była miejscem spotkania
Szefów Sztabów Floty Ligi...
- Powiedziałeś „była" z dość dużym uczuciem.
Czy mam wierzyć...
- Powinieneś. Zniknęła bez śladu. Nie mamy
pojęcia, co się mogło wydarzyć.
- Zawsze myślałem, że może to spowodować
jedynie szczery entuzjazm wśród niższych szarż...
- Oszczędzaj poczucie humoru, di Griz. Jeśli
prasa złapie ślad tego wydarzenia, wolę nie myśleć o
politycznych reperkusjach. Nie mówiąc już o
dezorganizacji naszej obrony.
- To ostatnie nie powinno cię zbytnio martwić,
nie widzę zwiastunów żadnej wojny na horyzoncie. A
tak w ogóle, muszę zadzwonić do domu i podać
ocenzurowaną wersję wypadków. Potem możemy
pogadać.
Za kratką wentylacyjną wisiała jakaś wyposażona
w okryte przylgami macki istota. Mrugała zielonymi
oczami, żując coś ostrymi jak igły zębami.
Ona również śmierdziała zgnilizną.
- Coś mi tu śmierdzi i w ogóle nie podoba mi się
to - oznajmiła błyskając oczami Angelina.
- Nic nie śmierdzi, skarbie! - zełgałem. - Nagłe
zadanie, to wszystko. Wyjazd na parę dni. Wrócę,
ledwie się skończy. Teraz, po ukończeniu szkoły,
najlepiej będzie, jeśli odkurzysz foldery reklamowe i
uzgodnisz z chłopcami jakieś miejsce, gdzie
moglibyśmy udać się na urlop.
- Dobrze, że sobie przypomniałeś. Obaj wrócili
parę minut temu, umorusani do obrzydzenia i
zmęczeni jak reksy i nie chcą powiedzieć słowa o tym,
co się z nimi działo.
- Powiedzą ci, przekaż im tylko, że tata skończył
operację i że powinni ci opowiedzieć o nowym
sposobie spędzania wieczorów. Do zobaczenia,
skarbie! - przesłałem całusa i przerwałem połączenie,
nim zdążyła zaprotestować powtórnie.
Zanim usłyszy o niedawnych nonsensach,
powinienem być daleko w kosmosie, kończąc tę
głupawą historię. Zresztą, to co przydarzyło się paru
setkom wojskowych osłów, nie obchodziło mnie w
żadnym stopniu - interesowało mnie tylko, jak to się
stało.
Ledwie znaleźliśmy się w drodze, otworzyłem
akta, zaaplikowałem sobie uczciwą dawkę Syrian
Panther Sweat i zabrałem się za lekturę. Pierwszy raz
zrobiłem to wolno i uczciwie, drugi raz trochę
szybciej, trzeci zatrzymując się na najważniejszych
fragmentach. Gdy odłożyłem teczkę, dostrzegłem
siedzącego naprzeciwko Inskippa, który gapił się na
mnie, żując zawzięcie wargę i bębniąc palcami po
stole.
- Nerwy? - spytałem uprzejmie. - Mam tu
wspaniały uspokajacz...
- Zamknij się! Powiedz lepiej, co tam znalazłeś
ciekawego i co o tym myślisz.
- Myślę, że lecimy w złą stronę. Zmień kurs na
naszą Kwaterę Główną. Muszę z kimś pogadać.
- Ale śledztwo...
- Nie da więcej, niż tu jest - postukałem w akta.-
Już wszystko zostało zrobione, charakterystyki
porwanych typów, sprawdzenie zabezpieczeń,
nagranie radiowe wszystkich częstotliwości, próby
zrozumienia okrzyku „Zęby!" itd. Twoi wywiadowcy,
w dobrze dobranym i niegłupim składzie, przybyli na
miejsce, znajdując pustą przestrzeń i ani śladu
satelity czy poprzednich wydarzeń. Sądzisz, że ja
mam większe szansę niż ci eksperci? Bzdura! Dalej,
lecimy do Coypu.
- Po co?
- Bo on jest mistrzem time-helixu. Aby
stwierdzić, co się wydarzyło, zamierzam wybrać się w
przeszłość i obejrzeć na własne oczy przebieg
wypadków.
- Nigdy o tym nie pomyślałem - mruknął.
- Oczywiście, że nie. Płaszczysz dupę za
biurkiem, a ja jestem najlepszym agentem polowym
Korpusu. Pozbawiam cię cygara, które wypłacam
sobie jako wynagrodzenie za stałą naukę
niedocenianego geniusza.
Coypu był przeciwny. Przygryzł wargę
imponującymi, żółtymi zębami i potrząsnął
kategorycznie głową, rozsypując na boki kosmyki
siwych włosów i machając równocześnie zaciekle
rękami.
- Czy próbujesz dać nam do zrozumienia, że
pomysł nie spotyka się z twoją aprobatą? - spytałem
uprzejmie.
- Szaleństwo! Nie, nigdy! Od ostatniego użycia
time-helixu przez cały czas są czasowe spięcia wzdłuż
statycznych linii energii.
- Maniak! - jęknąłem. - Proszę uprzejmie potrak-
tować mnie i mojego obecnego tu szefa, jakbyśmy byli
naukowymi imbecylami.
- Jesteście - sapnął. - Musiałem z niego
skorzystać, aby uratować nas wszystkich, po czym
zostałem zmuszony do powtórnego użycia, aby
wyciągnąć ciebie z przeszłości. Masz jednak moje
słowo, że nie będzie on używany, dopóki nie zostanie
dokładnie wyskalowany.
Inskipp dowiódł, że jest z twardszego surowca
niż naukowiec - zrobił dwa szybkie kroki, aż on i
Coypu znaleźli się oko w oko, raczej nos w nos - obaj
mieli imponujące organy powonienia. Po czym będąc
na pozycji, odpalił taką salwę przekleństw, jakiej nie
powstydziłby się zawodowy sierżant i zakończył
wiązanką wcale osobistych gróźb.
- I jako twój pracodawca, jeśli powiem ci, że
masz iść, to pójdziesz! Bez wahania! Nie powiem, że
cię zabiję, nie jesteśmy okrutni, ale jeśli nie, to
skończysz ucząc na podstawowym kursie fizyki bandę
cymbałów na jakimś zadupiu, dla których maszyna
czasu oznacza to samo, co zegarek. Będziesz
współpracował?
- Nie możesz mi grozić! - obruszył się Coypu.
- Już to zrobiłem. Masz minutę do namysłu.
Straż!
Para antropoidalnych osobników w
kombinezonach bojowych pojawiła się po obu
stronach profesora, łapiąc go bezceremonialnie pod
pachy tak, że jego stopy zaczęły dyndać w powietrzu.
- Trzydzieści sekund - glos Inskippa wypełniony
był całym ciepłem atakującej kobry.
- Zawsze chciałem wyskalować doświadczalnie
time-helix - namyślił się Coypu.
- No. Postawcie go! To będzie proste - wyślesz go
tydzień w tył, ustawiając maszynę na sygnał powrotu.
Damy ci dokładne koordynaty czasoprzestrzenne. Nic
więcej nie musisz wiedzieć. Jesteś gotów, DiGriz?
- Jak zawsze mruknąłem bez entuzjazmu,
zezując na kombinezon i stertę ekwipunku. - Tylko
się ubiorę i poumieszczam to wszystko. Tak samo jak
ty gotów jestem zobaczyć, co się stało, a wrócić
pragnę jeszcze bardziej niż ty!
Gotowa sprężyna time-helixu błyskała
zielonkawo. Westchnąłem, przygotowując się
duchowo do podróży. Zatęskniłem niemal za
spokojnym, trupiopodobnym uściskiem poborców
podatkowych.
Niemal.
4
Fakt, że nie była to moja pierwsza podróż w
czasie, bynajmniej nie zmieniał związanych z nią
nieprzyjemnych wrażeń. Przeciwnie, poczułem, jakby
coś mnie rozciągało, znowu były widoczne gwiazdy i
znów pojawiło się poczucie przeraźliwego zimna. Było
to paskudne i trwało stanowczo za długo. W końcu
sensacje skończyły się i szarość przestrzeni zmieniła
się w zdrową, pocętkowaną gwiazdami czerń
kosmosu. Byłem w stanie nieważkości; obracałem się
wolniutko i podziwiałem wygląd satelity, który
właśnie pojawił się w polu widzenia. Radar oznajmił,
że jestem o piętnaście mil od tej skały - czyli tam,
gdzie powinienem być.
Satelita był uczciwych rozmiarów - opleciony
antenami z mnóstwem jasno oświetlonych okien. Jak
pamiętałem, wypełniony był pałętającą się zgrają
cymbałów, zajmujących się czymś użytecznym przez
minimalną cząstkę swojego żywota. Przełączyłem
radio na ich częstotliwość i stwierdziłem, że jestem o
godzinę spóźniony w stosunku do planu - Coypu
będzie mocno zaintrygowany, jak mu to oświadczę.
Mimo to miałem jeszcze pięć godzin do spędzenia,
zanim się coś zacznie.
Z oczywistych powodów nie mogłem zapalić
cygara, ale mogłem się napić. Już dość dawno
przedsięwziąłem odpowiednie kroki po temu,
wypuszczając wodę ze zbiornika, nalewając zaś
burbona z wodą. Zalety tej mieszanki odkryto jakieś
trzydzieści dwa tysiące lat wcześniej na Planecie
Ziemia. Planeta, co prawda, została zniszczona
bardzo dawno temu, ale przepis uratowałem osobiście
po sporej ilości prób - niebezpiecznych, bo na sobie -
nauczyłem się produkować znośną imitację. Nic więc
nie stało na przeszkodzie, by złapać rurkę w zęby i
zdrowo pociągnąć. Mieszanka faktycznie była dobra.
Podziwiałem okoliczne gwiazdy, jak i pobliskiego
satelitę, uzupełniając regularnie równowagę płynów
w organizmie, i czas jakoś leciał.
Jakieś pięć minut przed punktem krytycznym,
dostrzegłem kątem oka nagły ruch. Odwróciłem się i
zobaczyłem identyczny kombinezon próżniowy,
unoszący się opodal i siedzący na dwujardowej
rakiecie. Wyciągnąłem miotacz i wycelowałem w
nowo przybyłego.
Trzymaj łapy na widoku i obróć się powoli, abym
mógł cię obejrzeć.
- Odłóż, durniu, tę pukawkę - oświadczył tamten,
nadal odwrócony tyłem, grzebiąc coś przy
kontrolkach rakiety. - Skoro ty nie wiesz, kim jestem,
to nikt tego nie wie.
- Mną! - stwierdziłem starając się zamknąć usta.
- Nie, sobą! Ja jestem tobą albo coś w tym guście.
Gramatyka nie jest stworzona do takich rzeczy.
Schowaj spluwę, cymbale.
-- Czy mógłbyś mi wyjaśnić...
- Pewnie będę musiał, skoro ty czy ja nie
mieliśmy dość inteligencji, by pomyśleć o tym
wcześniej i potrzebna była druga podróż. To jest
kosmiczna pluskwa - spojrzał na zegarek albo ja
spojrzałem na zegarek, czy coś w tym stylu.
Potem on /ja?/ wskazał: - Uważaj, to naprawdę
jest niezłe widowisko.
Było. Przestrzeń za satelitą była pusta - po czym
nagle już nie była. Coś wielkiego, bardzo wielkiego
pojawiło się i mknęło ku satelicie. Widziałem jedynie
czarny jajowaty kształt, który niespodziewanie otwarł
się z przodu. Wnętrze było niesamowicie obszerne,
rozświetlone ogniem piekielnym, zupełnie jak
gigantyczna paszczęka obramowana zębami.
- ZĘBY! - trzasnęło moje radio wiadomością z
zaginionego satelity.
Biały strumień ognia przeciął pole widzenia i
pluskwa runęła ku satelicie. Zgranie było idealne,
gdyż paszcza już zamknęła się po połknięciu satelity;
wokół kolosa zamigotało pole ochronne i statek, a
wraz z nim pluskwa zniknęły.
- Co to było? - westchnąłem.
- Skąd niby mam wiedzieć? - odparłem. -
Zabieraj się z powrotem, żebym ja się mógł zabrać
albo ty. Mam na myśli... do cholery z tym, ZNIKAJ!
- Nie pyskuj - mruknąłem - nie sądzę, żebym
powinien w ten sposób zwracać się do siebie.
Uruchomiłem mechanizm powrotny i po
wszystkich wyżej opisanych przejściach wróciłem do
punktu wyjścia.
- Co znalazłeś? - Inskipp był przy mnie ledwie
otworzyłem hełm.
- Wystarczająco dużo, aby wybrać się ponownie.
Potrzebuję kosmiczną pluskwę, potem ci opowiem. -
Zdejmowanie i nakładanie kombinezonu jest gorsze
od siedzenia w nim, toteż zrezygnowany oparłem się o
ścianę, pociągając solidny łyk mieszanki.
Inskipp głośno pociągnął nosem.
- Piłeś w pracy?
- Oczywiście. Jest to jedyny sposób, żeby ta
robota nadawała się do strawienia. Teraz zamknij się
i słuchaj.
Coś naprawdę dużego pojawiło się z
nadprzestrzeni, o milę od satelity. Niezły kawałek
nawigacji; nie sądziłem, że tak można, ale
najwyraźniej się myliłem. Cokolwiek to było, otwarło
lśniącą, obramowaną zębiskami paszczę, i połknęło
admirałów wraz ze stacją satelitarną.
- Upiłeś się! Wiedziałem!
- Nie, i mogę tego dowieść, chyba że sądzisz, iż
moja kamera też się schlała. Ledwie to się stało, gość
wrócił w nadprzestrzeń i zniknął.
- Musimy mu przyczepić pluskwę!
- To właśnie powiedziałem sobie... Dalej, Coypu,
daj mi to i przenieś o pięć minut przed godziną zero.
Tak na marginesie - spóźniłeś się o godzinę za
pierwszym razem, oczekuję poprawy.
Coypu coś mruknął, nastawiając zegary, ja zaś
złapałem pluskwę i zniknąłem. Scenariusz był ten sam
co poprzednio, tylko z innego punktu widzenia. Gdy
powtórnie wróciłem, miałem serdecznie dość podróży
w czasie - nie pragnąłem już niczego poza sporym
posiłkiem z małą butelką wina i miękkim łóżkiem.
Dostałem wszystko i miałem nawet kiedy się tym
nacieszyć. Prawie tydzień minął, zanim dostaliśmy
meldunek od kosmicznej pluskwy. Byłem akurat z
Inskippem, gdy go doręczono i mogę stwierdzić, że
wytrzeszcz jego oczu i ilość czasu, jaki strawił na
lekturze, były imponujące.
- To niemożliwe - oznajmił w końcu.
- To właśnie w tobie lubię - nieustający
optymizm. - Wyłuskałem kartkę z bezwładnych
palców, przeczytałem, sprawdziłem koordynaty na
mapie i przyznałem mu rację. Prawie.
Pluskwa spisała się znakomicie. Odpaliłem ją na
czas, toteż bez trudu przywarła do tego statku czy
cokolwiek to było. Razem powędrowali w
nadprzestrzeń, możliwe zresztą, że zrobili całą serię
skoków - nie było to zbyt istotne, zwłaszcza że
pluskwa była zaprogramowana na odłączenie się
jedynie w normalnej przestrzeni i w pobliżu bądź
planety z atmosferą tlenową, bądź stacji kosmicznej.
Była całkowicie niemetalowa i dopóki nie zaczęła
nadawać, praktycznie niewykrywalna.
Gdy zbliżyła się do czegoś, na co była
zaprogramowana, kierowała się na najbliższą boję
świetlną Ligi i ogłaszała swoje przybycie. Nie trzeba
dodawać, że robiła zdjęcia na wszystkie możliwe i
niemożliwe strony. Analizował je później komputer,
określając miejsce, z którego przybywała. Pięknie.
Tyle że odpowiedź, jakiej tym razem udzielił, była
nieprawdopodobna.
- Jeśli lokalizacja jest właściwa - postukałem w
mapę - mam paskudne przeczucie, że jesteśmy w
kłopotach.
- Nie myślisz, że ci admirałowie zostali porwani
przypadkiem?
- A jak ci się wydaje?
- Sądziłem, że to właśnie powiesz.
Żeby zrozumieć problem, trzeba było zastanowić
się nad kształtem naszej galaktyki. Wiem, że to
trudne dla wszystkich, wyłączając astrofizyków i inne
takie przypadki, ale jest to niezbędne. Ma ona kształt
rozgwiazdy, której ramiona i korpus stanowią duże
skupiska gwiezdne, pomiędzy kończynami zaś
znajdują się pojedyncze gwiazdy, gaz kosmiczny i
inne śmieci. Wszystkie planety Ligi usytuowane są w
prawym górnym ramieniu. Parę poznanych, a nie
skolonizowanych jeszcze światów leży w górnym
lewym i prawym dolnym. A ze zdjęć wyglądało na to,
że nasz porywacz przybył z dolnej lewej kończyny.
Cóż, jest to część tej samej galaktyki - problem w
tym, że jest to część galaktyki, w której nigdy nie
byliśmy, z którą nigdy się nie kontaktowaliśmy i, z
tego co wiemy, nie ma tam zamieszkanych planet.
Zamieszkanych przez ludzi, znaczy się. Przez
całe tysiąclecia ludzkość ciskała się na lewo i prawo,
aby znaleźć braci w rozumie, i nigdy, jak dotąd, jej
się to nie udało. Znaleźliśmy ślady dawno zaginionych
cywilizacji, ale zniknęły przed milionami lat. Podczas
Ery Imperium Słonecznego, Gwiezdnego Lenna, czy
temu podobnych bzdur, statki latały w
najrozmaitszych kierunkach. Potem nastąpiło
Załamanie i zanik komunikacji na całe tysiąclecia.
Wychodzimy właśnie z niego, napotykając planety we
wszystkich możliwych stadiach rozwoju - lub też jego
braku. Zbieramy do kupy coś, co już kiedyś znaleź-
liśmy, może kiedyś nastąpi dalsza ekspansja, ale nie
dojdzie do tego szybko. Tyle że teraz sytuacja
cokolwiek się zmieniła.
- Co zamierzasz zrobić? - spytał Inskipp.
- Ja? Dokładnie nie wiem, ale chyba nic poza
obserwowaniem, jak wydajesz rozkazy zbadania tej
ciekawostki.
- Właśnie. Rozkazy! Rozkaz numer jeden.
Polecisz tam, di Griz, i sprawdzisz co i jak.
- Jestem przepracowany. Masz do dyspozycji
zasoby tysiąca planet, całą flotę i stada agentów. Użyj
czegoś innego dla odmiany.
- Nie. Mocno mi się wydaje, że posłanie
normalnego patrolowca będzie czymś w stylu
wepchnięcia nosa w stos atomowy.
- Porównanie do kitu, ale wiem, co masz na
myśli.
- Mam nadzieję. Jesteś najbardziej
przywiązanym do życia facetem, jakiego znam.
Opieram się na tym i na możliwościach twojego
skonanego mózgu i zakładam, że ci się uda, tak jak
dotąd. Poleć tam, popatrz, co się tam tworzy, i
najważniejsze - wróć z raportem.
- Czy może mam dostarczyć jeszcze admirałów?
- Tylko jeśli chcesz. Mamy ich całą masę na
miejscu.
- Jesteś pozbawionym serca brutalem o równie
zboczonym umyśle, jak mój.
- Oczywiście, a jak ci się wydaje, czy inaczej
mógłbym kierować tym cyrkiem? Kiedy nas
opuszczasz i czego potrzebujesz?
Musiałem się zastanowić. Nie mogłem lecieć nie
zawiadamiając Angeliny, a kiedy ona dowie się, jak
dalece wyprawa jest niebezpieczna, nie ma siły, aby
odwieść ją od udania się razem ze mną. Zgoda, jestem
antyfeministą, ale potrafię dostrzec prawdziwy talent,
co musiało doprowadzić do wniosku, że wolałbym
mieć ją ze sobą zamiast całego sztabu Korpusu
Specjalnego. Tylko co z chłopcami? Odpowiedź była
równie oczywista. Z ich naturalnymi zdolnościami,
pozostawały tylko dwa wyjścia - przestępstwo lub
Korpus. Muszą kiedyś odbyć chrzest i wyglądało na
to, że ten czas właśnie nadszedł. Otworzyłem oczy i
zdałem sobie sprawę, że od dłuższej chwili mamroczę
pod nosem, a Inskipp przygląda mi się podejrzliwie
sięgając powoli do przycisku alarmowego.
Wygrzebałem z dna pamięci pytanie, które mi zadał.
- Ach, tak, hm, oczywiście. Wylatuję wkrótce z
własną załogą, potrzebny mi w pełni wyposażony
krążownik klasy Gnasher z pełnymi zapasami i
uzbrojeniem, i innymi takimi.
- Zrobione, ściągnięcie najbliższego zajmie nam
dwadzieścia godzin. Masz ten czas na spakowanie się i
napisanie testamentu.
- Miło z twojej strony. Muszę też wykonać jedno
połączenie psi.
Podszedłem do centrum komunikacyjnego,
dostałem połączenie z operatorem na Blodgett i w
parę sekund później miałem na linii Angelinę.
- Witaj, słonko. Zgadnij, dokąd jedziemy na
wakacje? - spytałem.
5
- Fajny okręt, tato - oznajmił Bolivar, oglądając
pulpity centralne krążownika.
- No myślę. Krążowniki tej klasy są uważane za
najlepsze w całym wszechświecie.
- Stanowisko kierowania ogniem jest wspaniałe. -
James wdusił guzik, zanim go zdołałem powstrzymać.
- Nie musiałeś rozwalać tego kawałka skały, nie
zrobił ci nic złego - oświadczyłem z naganą.
Przełączyłem sterowanie ogniem na własny pulpit
pilota, zanim zdążył wymyślić coś nowego.
- Chłopcy muszą się wyszaleć - Angelina
spojrzała na niego z matczyną czułością.
- Mogą to robić za własne kieszonkowe. Wiesz,
ile tysięcy kredytów kosztuje salwa burtowa tego
okrętu?
- Nie i nic mnie to nie obchodzi - uniosła brew. -
A tak w ogóle, to od kiedy ty się o to troszczysz,
czyścicielu publicznych kieszeni?
Mruknąłem coś i odwróciłem się w stronę
zegarów. Czy mnie to obchodziło? Czy był to
ojcowski klaps? Nie - to był autorytet! Jakkolwiek by
było, byłem tu DOWÓDCĄ!
- Jestem kapitanem i załoga musi mnie słuchać! -
oświadczyłem.
- Możemy podyskutować na ten temat, kochanie
- Angelina była słodka jak miód.
- Jeśli będziecie tu grzecznie siedzieć - szybko
zmieniłem temat - zarządzę butelkę szampana i tort
czekoladowy, żebyśmy nieco odpoczęli, zanim misja
naprawdę się zacznie i będę używał bata.
- Już nam wszystko powiedziałeś - stwierdził Ja-
mes. - Czy to nie może być tort wiśniowy?
- Wiem, że wy wiecie wszystko o tym, co się stało
i dokąd lecimy, ale trzeba ustalić, co będziemy robić,
gdy już się tam znajdziemy.
- Wiem, że nam o tym powiesz, gdy nadejdzie od-
powiedni czas, kochanie. A poza tym, czy nie jest
trochę za wcześnie na szampana?
Znowu zająłem się zegarami; musiałem
uporządkować myśli. Sami wodzowie i ani jednego
Indianina w tym zespole! Muszę być twardy.
- Porządek dnia. Startujemy dokładnie za
kwadrans i udajemy się dokładnie na pozycję
określoną przez pluskwę. Wynurzamy się z
nadprzestrzeni na półtorej sekundy, co pozwoli
instrumentom sprawdzić otoczenie i automatycznie
wracamy na poprzednią pozycję, aby skontrolować
odczyty. Co będzie dalej, zobaczymy. Jasne?
- Jesteśmy na twoje rozkazy - mruknęła Angelina
pociągając szampana. Z tonu jej głosu nie można było
wyczuć, co chciała naprawdę powiedzieć.
Postanowiłem zignorować jej uwagę.
- No to do roboty, Bolivar - z twoich stopni
wynika, że byłeś dobry w nawigacji.
- Musiałem być. Byliśmy przykuci do pulpitów
bez jedzenia, dopóki nie zrobiliśmy zadania.
- To wszystko jest już za tobą. Wyznacz kurs do
punktu docelowego i pozwól, że sprawdzę to, zanim
wsadzisz go do komputera. James, zaprogramuj
komputer na zebranie potrzebnych danych w
normalnej przestrzeni i odlot po półtorej sekundy.
- A co ja mam robić?
- Otworzyć następną butelkę i rozkoszować się
osiągnięciami własnych pociech.
Osiągnięcia były i to bez zastrzeżeń - obaj zrobili
porządną robotę. Zabawy się skończyły - to było życie
i obaj zrobili wszystko, jak mogli najlepiej.
Sprawdziłem wyniki na wszystkie możliwe sposoby i
nie znalazłem ani jednej pomyłki.
- Medal dla każdego z was - oznajmiłem -
możecie wziąć sobie podwójną porcję tortu.
- Wolelibyśmy szampana.
- Dobrze, czas na toast. Za sukces!
Trąciliśmy się kieliszkami, wypiliśmy zawartość i
ja wcisnąłem guzik startu. Podobnie jak we
wszystkich podróżach, w tej nie było nic do roboty,
odkąd zaprogramowaliśmy komputer.
Bliźniaki zwiedzały statek, dopóki nie nauczyły
się na pamięć działania każdego detalu, a my z
Angeliną znaleźliśmy ciekawsze sposoby spędzenia
wolnego czasu. I tak mijały dni. Wreszcie zabrzmiał
alarm: byliśmy w trakcie ostatniego skoku. Ponownie
zgromadziliśmy się w sterowni.
- Tato, wiesz, że mamy na pokładzie dwie łodzie
patrolowe?
- Wiem. Są gotowe do natychmiastowego startu.
Gdy odskoczymy, ubieracie się w kombinezony
pancerne.
- Po co? - to był James.
- Bo macie takie polecenie - oznajmiła z mocą
Angelina. - Chwila logicznego myślenia da wam
odpowiedź.
Tak wzmocniony poczułem, że mój autorytet jest
trwały i niezniszczalny. Jeśliby oczekiwały nas
niespodzianki, to te kombinezony utrzymają nas przy
życiu nawet po całkowitym zniszczeniu statku.
Nic nas nie oczekiwało. Przybyliśmy,
instrumenty zapiszczały i zawirowały i zaraz
wycofaliśmy się o sto lat świetlnych. Pozostaliśmy w
kombinezonach, sprawdziliśmy, czy coś za nami nie
poleciało, po czym zabraliśmy się za odczyty.
- W pobliżu nic - oznajmiła Angelina
przeglądając zapisy. - O dwa lata świetlne jest
natomiast system planetarny.
- A więc to jest nasz następny cel. Plan jest taki.
Zostajemy tu, w miłym oddaleniu od tego, co tam
może być i kierujemy ku owemu systemowi
szperacza, który będzie wysyłał nam stałe i dokładne
raporty poprzez umieszczonego na orbicie satelitę.
Satelitę zaprogramujemy na natychmiastowy powrót,
jeśli szperaczowi coś się stanie. Zgoda?
- Mogę zaprogramować szperacza? - zapytał o
moment szybciej od brata Bolivar.
Ochotnicy! Serce mi rosło, gdy dawałem swoją
zgodę.
W ciągu paru minut oba urządzenia były gotowe
i w drodze, a my zasiedliśmy do obiadu. Zdążyliśmy
go skończyć, gdy satelita oznajmił swój powrót.
- Szybko poszło - mruknęła Angelina.
- Za szybko. Jeśli coś tak szybko wyszperało
szperacza, to muszą mieć nielichy sprzęt
wykrywający. Zobaczymy, co my tam mamy.
Przyśpieszałem przegrywanie, dopóki nie
doszliśmy do tego, co istotne. Gwiazda w centrum
systemu stała się słońcem, a dane na drugim ekranie
wskazywały, że system składa się z czterech planet,
połączonych ze sobą stałą komunikacją i innym
hałasem, wskazującym na uprzemysłowiony
charakter całości. Szperacz skierował się ku naj-
bliższej planecie, obniżając pułap.
- O cholera! -jęknęła Angelina. Osobiście mogłem
się z nią zgodzić.
Cała planeta zdawała się jedną wielką fortecą -
lufy potężnych dział plazmowych, gigantyczne lasery,
wyrzutnie rakiet balistycznych zdawały się spoglądać
we wszystkie kierunki wszechświata. Z grubsza
biorąc, chyba miliardy tego pokrywały planetę. W
niekończących się szeregach stały okręty wojenne,
wypełniające aż po horyzont luki w działobitniach.
Ani jeden skrawek naturalnej powierzchni planety
nie był widoczny spod potężnych i nowiutkich maszyn
bojowych.
- Spójrzcie - wskazałem. - Wygląda zupełnie jak
to, co połknęło satelitę admiralskiego. Tu jest
następny, i jeszcze jeden.
- Zastanawiam się, czy są przyjaźnie nastawieni -
mruknęła Angelina ze szczątkami poczucia dobrego
humoru w głosie.
Nagle na radarze pojawiły się cztery błyski,
zbliżające się z zawrotną szybkością. Potem obraz
nagle znikł.
- Niezbyt przyjaźnie nastawieni - odparłem nale-
wając sobie niepewną ręką drinka. - Zróbcie z tego
nagranie i zacznijcie je transmitować do bazy.
Znajdźcie najbliższą stację z psimenami, żeby
streszczenie było szybciej na miejscu. Jeśli ktoś nam
nie zaproponuje czegoś mądrzejszego, to po nadaniu
raportu mamy wolne pole do działania.
- I możemy zaryzykować? - spytał Bolivar.
- Szybko się uczysz.
- Wspaniale - oznajmił entuzjastycznie James. -
Wszystko własne i żadnych rozkazów.
Niedokładnie wiedziałem, co miał na myśli, ale
byłem z niego dumny. Z obu znaczy się.
- Są jakieś propozycje? - spytałem. - Jeśli nie, to
mam pomysł na plan.
- Jesteś tu kapitanem - wtrąciła Angelina;
miałem nadzieję, że faktycznie tak myśli.
- Racja. Nie wiem, czy zwróciliście uwagę, ale ten
system przypomina przepełniony kibel z kosmicznym
śmieciem różnego kalibru. Proponuję poszukać
kawałka skały odpowiedniej wielkości, wydrążyć go i
umieścić we wnętrzu jeden z naszych patrolowców.
Jeśli odpowiednio go zamaskujemy, nic nie będzie
wskazywało na różnice między nim a innym
kosmicznym gruzem.Umieścimy go na wyliczonej
orbicie i obejrzymy spokojnie cały ten system.
Zbierzemy trochę informacji i opracujemy plan
ataku. Musi być przecież miejsce, które nie jest po
zęby uzbrojone. Mam rację?
Straciliśmy trochę czasu na dyskusję, ale nikt nie
wpadł na lepszy pomysł, toteż zabraliśmy się za
realizację mojego...
Ruszyliśmy z normalną szybkością światła i,
pracując na pełnej mocy, po godzinie znaleźliśmy całą
chmurę skał, kamieni i innych fragmentów niegdyś
większej planety poruszającej się po eliptycznej
orbicie wokół najbliższej gwiazdy. Zająłem się
pilotażem, szukając czegoś, co najbardziej by się
nadawało do naszych planów.
- Jest - oznajmiłem w końcu. Właściwy kształt,
odpowiednia wielkość i prawie samo żelazo, które
dokładnie zamaskuje wszystkie echa. - Angelino, weź
stery i podleć do niego. Bolivar, ty i ja polecimy w
patrolowcu, użyjemy jego laserów, aby wytopić otwór
w środku. James zajmie się łącznością. Będziecie w
pogotowiu i wyślijcie nam wyposażenie specjalne, jeśli
będziemy go potrzebować. To powinna być prosta
robota.
Była. Przy minimalnym ogniu dziobowego lasera
wcisnęliśmy się w żelazo, wysyłając w przestrzeń
chmury gazu. Gdy dziura wyglądała na
wystarczająco głęboką, wdziałem kombinezon i
ruszyłem, by zbadać ją osobiście.
- Wygląda dobrze - oznajmiłem wracając. -
Bolivar, myślisz, że możesz wprowadzić tu
patrolowiec, nie rozbijając go i nie tracąc zbyt wielu
anten?
- To proste, tato!
Faktycznie, był niezły. Patrzyłem, jak srebrzysty
kształt przepływa koło mnie i znika we wnętrzu, nie
tracąc przy tym anten ani innego wyposażenia. Teraz
mogliśmy zająć się rozmieszczeniem instrumentów na
powierzchni skały. Potem trzeba podłączyć je do
komputera patrolowca i poszukać odpowiedniego
kawałka do zatkania otworu...
Patrzyłem na Gnasher, układając sobie kolejność
prac i podziwiając jego smukły, oświetlony kształt,
oddalony o półtorej mili, gdy pojawił się czarny cień
przysłaniający gwiazdy.
Był równie wielki jak szybki i rozświetlony
poświatą bijącą z otwierającego się dziobu. Ruszył
naprzód i w mgnieniu oka pochłonął krążownik.
Dziób zamknął się i przybysz zniknął.
Wszystko to działo się błyskawicznie, podczas
gdy ja stałem i gapiłem się bezczynnie.
Wszystko - okręt, Angelina i James - zniknęło!
Miałem wiele krytycznych chwil w życiu, ale ta
była najgorsza. Unosiłem się w przestrzeni z
zaciśniętymi pięściami, wbijając przerażony wzrok w
miejsce, w którym przed chwilą znajdował się
krążownik. Do tej pory spotykały mnie różne przykre
niespodzianki, ale dotyczyły one zawsze tylko mnie.
Takie zagrożenia cudownie oczyszczają umysł, a
adrenalina wspaniale działa na ustrój, gdy jest
potrzebna akcja. Tym razem nic mi nie groziło,
natomiast Angelina i James byli w śmiertelnym
niebezpieczeństwie. W dodatku ja czułem się zupełnie
bezradny.
Musiałem wydać jakiś dźwięk, gdy sobie to
uświadomiłem i bez wątpienia musiał być on raczej
nieprzyjemny, gdyż w moich słuchawkach
zadźwięczał zaniepokojony głos Bolivara:
- Tato? Co się dzieje? Coś nie tak? Paraliż minął,
ruszyłem ku niemu, wyjaśniając, co się stało. Był
trupio blady, ale panował nad sobą.
- Co robimy? - spytał stłumionym głosem.
- Jeszcze nie wiem. Lecimy za nimi oczywiście.
Tylko dokąd? Potrzebujemy planu...
Wysoki, przeraźliwy dźwięk rozległ się od strony
modułu łączności, przerywając mi skutecznie kwestię.
Wytrzeszczyłem oczy w kierunku jego źródła.
- Co to jest? - zdumiał się Bolivar.
- Ogólny alarm. Czytałem o czymś takim w
trakcie szkolenia, ale nie słyszałem, aby kiedykolwiek
ogłoszono go inaczej niż w celach treningowych i na
małym obszarze. Wiesz przecież, że fale radiowe
podróżują z prędkością światła i przesyłanie nimi
wiadomości w kosmosie jest nonsensem. Dlatego
większość z nich przewożona jest przez statki
kurierskie, sprawy najważniejsze zaś są przesyłane
przez psimenów, bo myśli zdają się sięgać celu
natychmiast. Jeden psiman może porozumiewać się z
drugim bez względu na dzielącą ich odległość, nie
tracąc chwili czasu. Wszyscy dobrzy operatorzy
pracują dla Ligi, a większość dla Korpusu. Są
urządzenia elektroniczne, które mogą wykryć tę
komunikację, ale tylko przy jej pełnym natężeniu, a i
to nie dekonspiruje szczegółów. Każdy statek Ligi ma
taki wykrywacz, choć jak dotąd nigdy ich nie
używano. Aby je uruchomić, każdy żywy psiman
transmituje w tym samym czasie co inni tylko jedną
wiadomość. Jedno słowo: KŁOPOTY. Kiedy taki
alarm zostaje odebrany, każdy statek udaje się
natychmiast w pobliże którejś z naszych planet lub
stacji, aby dowiedzieć się, co się dzieje. Ruszamy.
- Mama i James...
- Odnalezienie ich będzie wymagało namysłu i
pomocy. Możesz to nazwać, jak chcesz, ale wydaje mi
się, że ten alarm ma związek z naszą obecną sytuacją.
Pech sprawił, że miałem rację. Wyłoniliśmy się z
nadprzestrzeni w pobliżu automatycznej radiolatarni
i nagrany sygnał natychmiast zabrzmiał w naszych
odbiornikach:
- ...powrót do baz. Wszystkie jednostki
zameldują się po rozkazy. W ciągu ostatniej godziny
siedemnaście planet Ligi zostało zaatakowanych
przez obce siły. Wszystkie jednostki - powrót do baz.
Wszystkie...
Ustaliłem kurs, zanim jeszcze wiadomość zaczęła
się powtarzać. Do Kwatery Głównej Korpusu.
Obrona z pewnością była koordynowana przez
Inskippa i tam też musiały być kierowane wszystkie
informacje. Podróż była markotna. Jedyną pociechę
znajdowaliśmy z Bolivarem w powtarzaniu sobie, że
siła ognia, jaką widzieliśmy na ekranach, wskazywała
bez dwóch zdań na to, że mogli rozbić krążownik na
atomy w mgnieniu oka. A nie zrobili tego. Chcieli
więc mieć załogę żywą. Nie odważyliśmy się snuć
rozważań dlaczego, ale sam fakt, że Angelina i James
byli więźniami, był pocieszający: więźniów można
odbić.
Gdy wyszliśmy z nadprzestrzeni, leciałem jak
wariat. Hamowanie w ostatnim momencie, wyłączenie
kontaków ledwie ujęły nas macki pola, wyjście w
chwili, gdy właz zaczął się otwierać. Mając obok
Boliyara, gnałem przez korytarze wprost do biura
Inskippa. Tylko po to, aby znaleźć go chrapiącego na
biurku.
- Gadaj - zażądałem, ledwie otworzył najbardziej
zaczerwienione oczy, jakie w życiu widziałem.
- Powinienem był wiedzieć - jęknął. - Musiałeś
wleźć akurat, gdy usiłowałem zasnąć pierwszy raz od
czterech dni. Czy ty wiesz...
- Wiem, że jeden z ich statków połknął mój
krążownik razem z Angelina i Jamesem i że przez
ostatnie cztery dni gnietliśmy się w patrolowcu.
- Przepraszam, nie wiedziałem - wymamrotał
chwiejąc się na nogach. Zbliżył się do szafy i
wyciągnął zeń kryształową flaszkę, z której łyknął
solidnie.
Powąchałem zawartość i zrobiłem to samo.
- Wyjaśnij - zakomenderowałem. - Co się dzieje?
- Inwazja obcych. Pozwól sobie powiedzieć, że
oni są dobrzy. To, co połknęło twój krążownik, to
najcięższy, opancerzony polami pancernik, jaki
kiedykolwiek widziałem, a my nie mamy nic, co
byłoby w stanie go ugryźć. Więc wszystko, co możemy
zrobić, to stale się wycofywać. Jak dotąd nigdzie
jeszcze nie wylądowali, ograniczając się do ostrzału
naszych pozycji. Nie wiemy, jak długo to może
potrwać, ale na pewno zaczną się desanty.
- Mówiąc krótko - przegrywamy?
- W stu procentach.
- Jakie to optymistyczne. Mógłbyś mi jeszcze
powiedzieć, z kim walczymy?
- Mógłbym. Mogę ci nawet pokazać. Masz!
Wdusił przycisk i na środku pomieszczenia
pojawił się holowizyjny obraz. Macki, czułki, pazury,
kleszcze, śluzowaty, zielonkawy kadłub ze zbyt
wieloma oczami wystającymi w najrozmaitszych
kierunkach oraz masą innych detali, których lepiej
nie opisywać.
- Uggh - oznajmił Bolivar mówiąc za nas obu.
- Jeśli ten się nie podoba - warknął Inskipp - to
co powiecie o tym... albo o tym?
Istoty zmieniały się przy kolejnych wduszeniach
klawisza i każda była bardziej obrzydliwa od
poprzedniej.
- Wystarczy! -wrzasnąłem w końcu. - Dobry
sposób na odchudzenie, obrzydlistwo! Nie ruszę
jedzenia przez najbliższy tydzień. Który z nich jest
naszym wrogiem?
- Wszystkie. Niech ci to Coypu wyjaśni.
Wywołany profesor pojawił się na ekranie. Po
tych stworach, jego wystające zęby i belferskie
maniery były przyjemną odmianą.
- Zbadaliśmy złapane okazy, zrobiliśmy sekcję
zabitych i odczyty mózgów żyjących. To, co
odkryliśmy, nie jest zbyt pocieszające. Walczy
przeciwko nam duża liczba stworzeń z różnych
systemów planetarnych. Z tego co mówią, a nie mamy
podstaw, aby im nie wierzyć, jest to coś w rodzaju
świętej krucjaty. Ich jedynym celem jest zniszczenie
ludzkości i zmiecenie przedstawicieli naszej rasy z
powierzchni wszechświata.
- Dlaczego? - wyrwało mi się.
- Pytacie dlaczego? - kontynuował Coypu. -
Zupełnie naturalne pytanie. Odpowiedź brzmi: bo nie
mogą na nas patrzeć. Uważają, że jesteśmy zbyt
odrażający, aby istnieć. Była mowa o zbyt małej
liczbie kończyn, o tym, że jesteśmy za mało mokrzy,
nasze oczy nie są na słupkach, nie wydzielamy miłego
śluzu, brak nam wielu istotnych organów. Doszli do
wniosku, że nie możemy istnieć obok siebie.
- I kto to mówi!? - zdenerwował się Bolivar. - Te
wstrętne obrzydlistwa...
- Piękno jest względne - uświadomiłem go. - Co
nie zmienia faktu, że całkowicie się z tobą zgadzam.
Teraz zamknij się i słuchaj profesora.
- Inwazja została dokładnie przygotowana -
poinformował nas Coypu, przeglądając jakieś
papiery. - Od jej rozpoczęcia znaleźliśmy wielu ich
agentów ukrytych w zsypach, przewodach
wentylacyjnych, toaletach i innych takich.
Najwyraźniej obserwowali nas od dłuższego czasu.
Porwanie admirałów było preludium do inwazji,
próbą wprowadzenia zamieszania w naszych siłach
poprzez usunięcie dowódców. Faktycznie, odczuwamy
pewien niedobór admirałów, ale młodsi oficerowie
objęli dowództwo oddziałów i ich efektywność w
szybkim czasie się zdublowała. Brak nam wiadomości
o nieprzyjacielu, o jego organizacji, bazach i
uzbrojeniu, gdyż zdołaliśmy pochwycić jedynie małe
jednostki, dowodzone przez osobników niskiej rangi.
Najważniejsze jest teraz zebranie informacji o...
- Uch, serdeczne dzięki - warknął Inskipp
wygaszając Coypu w połowie zdania. - Sam bym na to
nigdy nie wpadł.
- Mogę to załatwić - powiedziałem, z
przyjemnością obserwując wygląd białek jego oczu,
czerwonych raczej, niż białych, zwracających się ku
mnie i próbujących jednoczenie wyjść z orbit.
- Ty!?
- Oczywiście, że ja! A kto niby? Przezwyciężę
wrodzoną skromność i powiem ci, że jestem tajną
bronią, którą wygramy wojnę.
- Jak?
- Najpierw muszę pogadać z Coypu, potem ci
wszystko wyjaśnię.
- Jedziemy za mamą i Jamesem? - spytał Bolivar.
- Możesz być pewny. A przy okazji ocalimy
cywilizowany Świat przed zniszczeniem.
- Dlaczego mi zawracacie głowę, kiedy mam kupę
roboty? - Coypu odsunął się od ekranu komputera,
przełykając ślinę i spoglądając wymownie na
Inskippa.
- Spokój - włączyłem się - rozwiążę wszystkie
twoje problemy, tak jak to wielokrotnie robiłem w
przeszłości, ale potrzebna mi twoja pomoc. Ile ras
obcych odkryliście do tej pory?
- Trzysta dwanaście, ale co...
- Chwileczkę. Są one najrozmaitszych kształtów,
wielkości i innych detali.
- Lepiej w to uwierz na słowo! Powinieneś
zobaczyć, co mi się śni!
- Serdeczne dzięki. Musiałeś znaleźć język, jakim
się one porozumiewają?
- Używasz go w tej chwili. To esperanto.
- Przestań się wygłupiać!
- Nie wrzeszcz na mnie! - pisnął histerycznie, po
czym wziął jakąś pigułkę i otrząsnął się.-Dlaczego
nie? Obserwowali nas dość długo i uczyli się
wszystkiego, czego mogli, zanim nas zaatakowali.
Słyszeli z pewnością całą masę naszych języków i
wybrali esperanto dla tych samych powodów, dla
których my to zrobiliśmy. Bo jest najprostsze,
najłatwiejsze i najbardziej funkcjonalne ze
wszystkich języków.
- Przekonałeś mnie. Dzięki, profesorze, a teraz
trochę odpocznij, bo będziesz mi pomagał przy
przedostawaniu się do ich kwatery głównej,
odkrywaniu ich tajemnic i ratowaniu mojej rodziny, a
może i admirałów - to ostatnie się zobaczy.
- O czym ty, do diabła, bredzisz! - wrzasnął
Inskipp, mając w tle profesora Coypu, mówiącego
dokładnie to samo, tylko cieńszym głosem.
- To proste, przynajmniej dla mnie. Profesor
zrobi mi kombinezon wraz z urządzeniem do
wydalania śluzu i całą resztą detali wzorowanych na
wyglądzie obcych. Powitają mnie w nim jak swojego.
Będę przedstawicielem nowej rasy, która dopiero
dowiedziała się o świętej wojnie i zamierza się
przyłączyć do nich. Pokochają mnie - zapewniam
was.
Technicy wykonali szybką i dokładną robotę.
Naładowali komputer projektujący wszystkim, co
wiedzieli o wyglądzie obcych i zaprogramowali go na
wariacje, jakich dotąd nie odkryto wśród
napastników.
Wysililiśmy naszą wyobraźnię i znaleźliśmy coś
odpowiedniego.
Wywarło to wrażenie nawet na Bolivarze.
- Oto mój ojciec! - oświadczył obłażąc mnie w
kółko i podziwiając ze wszystkich stron.
Było co podziwiać - wyglądałem jak miniaturowy
tyranozaurus dotknięty zaawansowanym trądem,
skrzyżowany z mrówką. Z oczywistych powodów
miałem dwie nogi. Potężny ogon w końcowym
fragmencie przeradzał się w czułki z przylgami. W
jego wnętrzu było dość miejsca na urządzenie
wydalające, ministos i magazyn wyposażenia.
Przerośnięta szczęka aż wiła się od żółtozielonych
wypustków, przyozdabiając front uroczego pyska,
który mógł się przyśnić w koszmarnym śnie. Uszy jak
u nietoperza, wąsy jak u szczura, oczy jak u
zmutowanego kota - naprawdę wyglądało to
obrzydliwie. Z przodu było wejście, którym, jak
mogłem najostrożniej, wlazłem.
- Ręce są jedynie lekko wspomagane i pasują do
twoich własnych - informował mnie Coypu - nogi
natomiast chodzą na serwomechanizmach, które
naśladują ruchy twoich nóg. Uważaj, jak łazisz: te
pazury mogą zrobić dziury w stalowych płytach.
- Zamierzam spróbować. Co z ogonem?
- Automatyczna przeciwwaga, kiwa się podczas
chodzenia, tu masz kontrolki. Możesz go opierać, gdy
nie chodzisz lub siedzisz przez dłuższy czas, albo
włączyć toto, będzie drgał co jakiś czas, żeby
wyglądało realistycznie. Uważaj na to tutaj: to
bezpiecznik automatycznej, bezodrzutowej siedem-
dziesiątki piątki zamontowanej między oczami,
celownik zaś masz na nosie.
- Cudownie. Co z granatami?
- Miotacz masz pod ogonem. Same granaty są
zamaskowane jako wiesz co.
- Świństwo. Widzę, że masz zboczoną
wyobraźnię. Daj mi się teraz pozapinać i odsuńcie się.
Mam ochotę to wszystko wypróbować.
Trochę czasu zajęło mi dojście do wprawy w
naturalnym poruszaniu się, ale w końcu się
nauczyłem. Oblazłem pomieszczenie, zostawiając
śluzowaty ślad i dziury od pazurów w podłodze oraz
straty w majątku ruchomym od machania ogonem.
Wybiłem nawet parę dziur moją armatą.
Automatyczna czy nie, ale zdecydowałem się
zostawić ją na faktycznie ostatnią czarną chwilę i póki
co wziąłem solidną porcję pastylek od bólu głowy.
Gdy wróciłem do laboratorium, coś jakby mały robot
wyłoniło się z sąsiedniego pomieszczenia i przejechało
mi po ogonie.
- Uspokójcie to bydlę! - wrzasnąłem, widząc jak
przed nosem zapala mi się napis „Ból ogona".
Wymierzyłem robotowi kopniaka, którego z
łatwością uniknął, po czym stanął mi przed nosem.
Górna część z czujnikami opadła i znalazłem się oko
w oko z uśmiechniętym Bolivarem.
- Czy mogę się dowiedzieć, co robisz w tej
blaszance?
- Jasne, tato. Jadę z tobą. Służący do noszenia
bagażu, czy to nie jest logiczne?
- Nie jest - oznajmiłem i wytoczyłem ciężkie ar-
gumenty, wiedząc z góry, że tę dyskusję i tak
przegram.
Przegrałem i uśmiechnąłem się w duchu. Mimo
obawy o jego i moje bezpieczeństwo, jakaś pomoc
była z pewnością potrzebna, a zwłaszcza pomoc
kogoś, kogo możliwości dobrze znałem.
- Dokąd teraz? - zapytał Inskipp spoglądając z
dużym niesmakiem na mój kombinezon.
- Na tę uzbrojoną planetę, na którą zabrali
admirałów i chyba moją żonę, i syna. Jeśli to nie ich
główna kwatera, to z całą pewnością jedna z
głównych baz.
- Nie piśniesz ani słowa o tym, co knujesz?
- Będę zaszczycony. Wyruszamy w tym samym
patrolowcu, ale najpierw chcę, by rozwalono mu
kadłub i byle jak załatano. We wnętrzu też powinno
być trochę uszkodzeń. Najlepiej rozwalcie jakieś mało
istotne instrumenty dla dodania autentyzmu.
Potrzebuję dużo krwi, aby wszystko malowniczo
pokropić. I jeszcze jedno. Co prawda niezbyt mi się to
podoba, ale cel uświęca środki: macie parę zbędnych
ciał?
- Aż za wiele - odparł ponuro szef. - Chcesz mieć
w mundurach?
- Mogą mi uratować życie. Mam zamiar pojawić
się, rycząc na wszystkich częstotliwościach i mrugając
wszystkimi światłami, zgłaszając ochotnicze
przystąpienie mojej osoby plus całej planety do
szlachetnej sprawy.
- O której właśnie dowiedzieliście się zdobywając
ten statek?
- Szybko kojarzysz, jak na swój wiek. Każ zrobić
to wszystko, co powiedziałem natychmiast, albo
jeszcze szybciej, bo mam zamiar odlecieć za jakieś
pięć minut.
Ponieważ misja zdawała się naszą jedyną
nadzieją, mieliśmy wszelką możliwą pomoc. Połatany
patrolowiec został załadowany na pokład krążownika,
odlot zaś był dosłownie natychmiastowy. Dostarczono
nas w najbliższy, w miarę bezpieczny rejon wrogiego
systemu i serdecznie pożegnano. Pokręciłem się wokół
paru chmur śmieci, przeleciałem przez obłok pyłowy i
dwie czarne dziury, aby skuteczniej zatrzeć ślady, po
czym ruszyłem ku bazie wroga.
- Gotów? - spytałem włażąc do wnętrza
kombinezonu.
- Równo z tobą, tato - usłyszałem robota zatrzas-
kującego i blokującego górną sekcję.
Zamknąłem kombinezon i opatrzoną w pazury
łapą ująłem jego górny chwytak. Dodatkowe światła
zostały zainstalowane według mojego pomysłu na
kadłubie, teraz włączyłem je i ruszyliśmy pełnym
ciągiem, niby kosmiczna choinka transmitując na
wszystkich stu trzydziestu siedmiu częstotliwościach
pieśń mojej świeżo wymyślonej planety. Uzbrojona po
zęby baza była coraz bliżej.
- Kiu vi estas? - spytał ponury głos, jednocześnie
ekran rozjaśnił się, ukazując szczególnie ohydnego
przedstawiciela napastników.
- Kiu vi estas? Ciuj konas min, se mi ne kones un,
belulo - stwierdziłem, że odpowiedź będzie najlepsza,
jeżeli doda się do niej trochę uczucia, ale nazwanie
tego straszydła przystojniaczkiem, wymagało sporego
samozaparcia.
Okazało się to skuteczne - rozmówca
kontynuował rozmowę w dużo przyjemniejszym
tonie.
- No, no - nie ma się co obrażać. Mogą cię dobrze
znać w domu, ale teraz jesteś daleko od niego. Poza
tym jest wojna i musimy przestrzegać przepisów
bezpieczeństwa.
- Naturalnie. Wy naprawdę walczycie? Z tymi
bladosuchymi?
- Robimy, co możemy, ślicznotko.
- Dopisujcie nas do tego! Złapaliśmy ich statek
szpiegujący na naszej planecie. Nie mamy własnych,
ale zestrzeliliśmy ten i zrobiliśmy pranie mózgów tym,
co ocaleli. Nauczyliśmy się ich języka i odkryliśmy, że
wszystkie ludy galaktyki zjednoczyły się przeciwko
nim. Chcemy się do was przyłączyć - jestem
ambasadorem i czekam na wasze rozkazy!
- Wspaniale - pojaśniał cały z wrażenia. -
Wysyłamy statek, aby cię przyprowadzić. Ale
najpierw jedno pytanie, słodka.
- Pytaj, przystojniaczku.
- Z takimi oczami jak twoje... Jesteś płci
żeńskiej?
- W przyszłym roku o tej porze będę. Teraz
jestem w neutralnej fazie, pomiędzy nim a nią.
- A więc za rok spotkamy się na randce!
- Zapisuję cię w notesie - obiecałem. Bolivar nalał
mi szklaneczkę, którą opróżniłem przez słomkę.
- Czy się mylę, tato - spytał - czy ten uciekinier z
szamba ma na ciebie chrapkę?
- Niestety, mój chłopcze, masz rację. W naszej ig-
norancji, zrobiliśmy damski kostium i to sądząc z
jego zachowania, bardzo seksowny. Musimy go trochę
zeszpecić.
- Co prawdopodobnie zrobi go jeszcze bardziej
seksy.
- Cholera, masz oczywiście rację! Muszę się
wobec tego przyzwyczaić do ich amorów i wyciągnąć
z nich jakieś korzyści.
Statek-pilot pojawił się na ekranach i nastawiłem
auto-pilota na jego ślad. Lecieliśmy zygzakiem przez
niewidzialne pola siłowe i zapory minowe, aby w
końcu wyładować na metalowej płycie wewnątrz
fortecy. Miałem nadzieję, że jest to lądowisko dla
gości, a nie wjazd do więzienia.
- Chciałbyś pewnie swój hełm, tato? -
przypomniał mi Bolivar, używając syntetyzatora
dźwięków, aby uzyskać głos maszynowy.
- Masz rację, szanowny robocie - nałożyłem po-
złacany kask (z diamentami) i przejrzałem się w
lustrze. Odmieniło mnie. - I lepiej nie nazywaj mnie
ojcem. Spowodowałoby to masę niewygodnych pytań
natury biologicznej.
Imponująca kolekcja pełzających, skaczących i
chodzących figur oczekiwała naszego wyjścia. Gdy
wymaszerowałem z kabiny - Bolivar podążał za mną,
niosąc stertę starannie skonstruowanego, obcego z
wyglądu bagażu - jeden z nich, ze złotą obręczą na
łbie, wystąpił do przodu, machając ku mnie mackami.
- Witamy, ambasadorze - stwierdziło toto. -
Jestem Gar-Baj, Pierwszy Oficer Rady Wojennej.
- Cała przyjemność po mojej stronie. Jestem
Sleepery Jeem Geshtunken.
- Sleepery to twoje imię czy tytuł?
- W moim ojczystym języku oznacza to „Ten
Który Stąpa po Plecach Niewolników Ostrymi
Pazurami" i oznacza, że jestem członkiem
arystokracji.
- Nadzwyczajnie obrazowy język. Sleepery,
musisz mi więcej o sobie opowiedzieć prywatnie.
Sześć z jego osiemnastu czułków mrugnęło
znacząco i już wiedziałem, że stary seksapil nadal
działa.
- Zawiadomię cię o moim następnym okresie,
Gar. Ale do rzeczy: jest wojna, czy jej nie ma?
Powiedz mi, jak stoją sprawy i co my możemy zrobić,
aby pomóc w tym świętym boju?
- Zrobię to, ale pozwól mi najpierw zaprowadzić
cię do twojej kwatery, wyjaśnię ci wszystko po
drodze. - On, ja i mój wierny robot ruszyliśmy. -
Wojna przebiega zgodnie z planem... oczywiście nie
wiesz o tym, ale planowaliśmy ją przez wiele lat. Ja i
moi szpiedzy spenetrowaliśmy wszystkie ich planety i
znamy ich siłę aż do ostatniego pistoletu. Nie mogą
nas zatrzymać. Mamy absolutną kontrolę przestrzeni
i teraz przygotowujemy się do drugiej fazy.
- Którą jest...?
- Inwazja planetarna. Po zniszczeniu ich floty,
powybieramy ich planety jedną po drugiej jak zgniłe
jajka.
- To coś dla nas! - wrzasnąłem wybijając sporą
dziurę lewą nogą. - Jesteśmy gotowi prowadzić
natarcie, nawet jeśli jest to związane ze śmiercią dla
sprawy.
- Właśnie czegoś takiego oczekiwałem od kogoś
tak dobrze zbudowanego jak ty. Statków
transportowych mamy dość, ale zawsze się przydadzą
doświadczeni żołnierze. Zapraszam cię na następne
posiedzenie Rady, gdzie uzgodnimy, jak będą
wyglądały zasady naszej współpracy. Teraz pewnie
jesteś zmęczony i chcesz odpocząć.
- Nigdy! - zgrzytnąłem zębami. - Nie chcę od-
poczynku, dopóki nie zniszczymy ostatniego z tych
obrzydliwców.
- Szlachetne uczucie, ale musimy kiedyś
odpoczywać.
- Nie macie jakiegoś jeńca albo nawet kilku,
których mógłbym osobiście rozerwać dla
propagandy?
- Mamy cały ładunek admirałów, ale
potrzebujemy ich jako źródła informacji.
- Uwielbiam wyrywać kończyny admirałom. A
nie macie jakichś kobiet albo dzieci? Bardzo
melodyjnie krzyczą- było to pytanie za 64000
kredytów ukryte wśród pozostałych bzdur.
Zakręciłem ogonem, oczekując w napięciu na
odpowiedź, a Bolivar przestał brzęczeć.
- Zabawne, że pytasz. Złapaliśmy
nieprzyjacielski okręt szpiegowski, którego załogę
stanowiła właśnie samica i młody samiec.
- O właśnie! - wrzasnąłem z autentycznym
podnieceniem. - Gdzie oni są? Zaprowadź mnie do
nich!
- Normalnie byłbym szczęśliwy, mogąc to zrobić,
ale teraz jest to niemożliwe.
- Nie żyją? - spytałem starając się, aby
zabrzmiało to jak zawód, nie radość.
- Nie, choć życzylibyśmy sobie, żeby tak było. Do
tej pory nie wiemy, co się stało. Pięciu naszych
żołnierzy, wszyscy bardzo doświadczeni, było z nimi
w zamkniętym pomieszczeniu. Wszyscy nie żyją, nie
wiadomo dlaczego, a oni zwiali i ślad po nich zaginął.
- Tragiczne - westchnąłem machając ogonem. -
Czy złapaliście ich powtórnie?
- Nie, i to jest najdziwniejsze, bo minęło już parę
dni. Ale nie ma się czym przejmować. Posłaniec
przyjdzie po ciebie, kiedy Rada się zacznie. Śmierć
paskudom.
- Śmierć paskudom. Jeśli sam chcesz, spotkamy
się na zebraniu. Cześć. Drzwi zamknęły się, a Bolivar-
robot odezwał się:
- Gdzie złożyć bagaże, szlachetny Sleepery?
- Gdziekolwiek, metalowy cymbale - dodałem do
oświadczenia kopniaka, którego zręcznie uniknął. -
Nie zawracaj mi głowy.
Przespacerowałem się po pokoju, nucąc hymn i
sprawdzając ściany czujnikiem. W końcu otwarłem
kombinezon i wyszedłem z niego dla rozprostowania
kości.
- Możesz wyjść i pogimnastykować się - oznajmi-
łem. - Nasze stworki są dość łatwowierne. W tym
pomieszczeniu nie ma ani jednej pluskwy.
Bolivar opuścił powłokę robota i wykonał parę
przysiadów i skłonów, którym towarzyszyło
skrzypienie kości.
- Po dłuższym czasie robi się tam ciasno - stwier-
dza. - Co dalej?
- Dobre pytanie, ale nie przywodzi mi na myśl nic
sensownego. Wiemy, że są żywi, zdrowi i sprawiają
wrogowi kłopoty.
- Może zostawili dla nas jakąś wiadomość lub
ślad.
- Można sprawdzić, ale nie sądzę. Wszystko to
mogłoby być niebezpieczne dla nich. Otwórz flaszkę
Środka Dopingującego i nalej mi szklaneczkę, o ile ją
znajdziesz w tym śmietniku. Ja muszę trochę
pomyśleć.
Rozmyślałem intensywnie, ale z nikłym
rezultatem. Możliwe, że powodem była nieco
przygnębiająca atmosfera pomieszczenia. Ściany były
zgniłozielone. Obrusy na nich wiszące
fioletowobordowe, a połowę pokoju wypełniał
obrzydliwy śmierdzący basen jakiegoś szarego błota.
Bolivar udał się na obchód reszty apartamentów, ale
gdy toaleta omal go nie wciągnęła, a zawartość kuchni
przyprawiła go o równie twarzową zieleń co ta na
ścianie, siadł bez słowa i włączył telewizor. Większość
programów okazała się niemożliwa do zrozumienia i
obrzydliwa nad podziw.
Żaden z nas nie pomyślał, że telewizor może być
tu komunikatorem, dopóki nie zadzwoniono i scena
bombardowania bezbronnej planety znikła, ustępując
miejsca fizjonomii GarBaja. Na szczęście refleks di
Grizów działał. Bolivar przystanął za ekranem, a ja
odwróciłem się dopiero po zapięciu kombinezonu.
- Przykro mi, że muszę ci przeszkodzić, Jeem, ale
Rada zbiera się i chciałbym, abyś wzięła udział w
obradach. Posłaniec wskaże ci drogę.
- Dobra, dobra - mruknąłem ku blednącemu
odbiornikowi, starając się wsadzić ręce we właściwe
miejsca. Komunikator przy drzwiach wskazał gościa.
- Robot, zajmij się tym! Powiedz, że za chwilę
będę gotowy i przynieś mój tren.
Gdy wyszliśmy, potwór przysłany po mnie
wytrzeszczał z tuzin oczu na czułkach na nasz widok.
Naprawdę wywarł na mnie wrażenie, jako że czułki
miały z dobre trzy stopy.
- Pokazuj drogę - poleciłem słodko.
Ruszyłem jego śladem, moim zaś ruszył robot,
trzymając końce mego przypiętego do ramion trenu.
Ten wspaniały przyodziewek miał dobre trzy jardy
długości. Został wymyślony w całości przeze mnie,
głównie jako pretekst, aby stale mieć przy sobie
Bolivara. Choć przyznaję, że względy psychologiczne
też się liczyły. Była to wściekle błyszcząca purpura,
ozdobiona tu i tam złotymi gwiazdami i srebrnymi
kometami oraz różowym szlaczkiem. Na szczęście nie
musiałem na to patrzeć, ale współczułem Bolivarowi -
on nie miał innego wyjścia.
Rada z miejsca znalazła się pod wrażeniem mego
wyglądu, jeśli uznać ilość cmoknięć i pomruków za
wyraz aprobaty. Przeszedłem pomieszczenie dwa razy
wokoło, zanim usiadłem na wyznaczonym miejscu.
- Witamy cudowną Sleepery Jeem na naszej
Radzie Wojennej - zamlaskał Gar-Baj. - Rzadko ta
sala była tak zaszczycona cudowną obecnością. Jeśli
wszyscy Gesh-tunken są podobni do tej
przedstawicielki, to wygramy wojnę za pomocą
samego morale!
- Film! Film dla wojska! - zagulgotało coś
czarnego i galaretowego i pojawili się filmowcy.
- Pozwólmy żołnierzom cieszyć się wraz z nami
wspaniałym widokiem naszego gościa. Nie mówiąc już
o dodatkowych oddziałach, które niedługo zasilą
nasze szeregi.
- Dobrze gada! Wspaniały pomysł!
Ze wszystkich stron rozległy się okrzyki aplauzu,
przy akompaniamencie wymachiwania mackami,
kleszczami, przyssawkami i innymi kończynami.
Prawie straciłem ostatni posiłek, ale rozdziawiłem
pysk na całą szerokość, aby pokazać, jak mi
przyjemnie. Pojęcia nie mam, jak długo by to trwało,
gdyby nie sekretarz, walący głośno stalowym
młotkiem w mosiężny dzwon.
- Szanowni zebrani, mamy parę nie cierpiących
zwłoki spraw. Czy możemy przejść do obrad?
Odpowiedzią były wściekłe krzyki dość
obraźliwej treści... Sekretarzem wstrząsnęło, co było
ciekawym widokiem, jako że z wyglądu przypominał
żabę obrośniętą futrem, z mięsistym ogonem i czymś
w rodzaju trąby na głowie. Należy jednak przyznać,
że sprawnie przystąpił do rzeczy.
- Otwieram 4013 zebranie Rady Wojennej. Dziś
na porządku dziennym są następujące sprawy: nowa
organizacja wojsk desantowych, logistyczne plany
inwazji, usprawnienie zaopatrzenia w środki bojowe
oddziałów bombardujących i możliwości żywieniowe
wysuniętych jednostek. Przed tym jednakże
prosiłbym naszego nowego członka o parę słów, które
będą transmitowane w naszych wieczornych
wiadomościach. Prosimy, Sleepery Jeem.
Rozległa się salwa wrzasków - tym razem
aplauzu i widowiskowego klepania górnymi
kończynami, które wziąłem za oklaski. Skłoniłem się
do kamery i zacząłem:
- Drodzy moi - mokrzy, śluzowaci, wyłupiastoocy
- nie mogę wprost wyrazić, jaką przyjemność
odczuwają moje dwa serca z powodu możliwości
przebywania wśród was. Odkąd dowiedzieliśmy się,
że są inni podobni do nas na świecie, nie mogliśmy się
wprost doczekać spotkania z wami. Szczęśliwy traf
sprawił, że jestem tu dziś i mogę wam powiedzieć, że
jesteśmy z wami, zjednoczeni w wielkiej sprawie
zniszczenia suchych w naszej galaktyce. Jesteśmy
dumni z naszych bojowych umiejętności - wykopałem
dziurę w mównicy, przy ogłuszającym aplauzie. -
Chcemy je oddać do waszej dyspozycji. Tak jak
nakazała nasza królowa Engela Rdenrundt.
Usiadłem wśród nie milknącej owacji, mając
nadzieję, że się udało. Wydawało się, że nikt nie
zwrócił specjalnej uwagi na ostatnie zdanie - co
prawda był to daleki strzał, ale jeśli Angelina miała
szansę obejrzenia mojego wystąpienia, to z pewnością
rozpozna imię i nazwisko, pod którym spotkałem ją
po raz pierwszy parę ładnych lat temu. To był daleki
strzał, ale lepsze to niż nic.
Moje współpotwory nie były zbyt zadowolone z
perspektywy zabrania się do roboty, ale sekretarz
jakoś w końcu ich do tego zmusił. Zapamiętałem co
ważniejsze kwestie ich planów, a będąc nowo
przybyłym, nie wtrącałem się do ich ustalania.
Odezwałem się tylko raz, spytany, ile wojsk możemy
dostarczyć i podałem dane, które ponownie
wprowadziły ich w euforię. Ciągnęło się to wszystko
zdecydowanie zbyt długo i nie byłem osamotniony w
głośnym okazywaniu swej radości, gdy sekretarz
ogłosił koniec spotkania. Gar-Baj położył mi na
ramionach coś, co mogę określić jako przyjacielską
wypustkę.
- Dlaczego nie poszlibyśmy do mnie, słodka?
Możemy się napić łyczek czy dwa wyciągu ze zgniłych
jaj. Co ty na to?
- Cudownie, ale Sleepery jest śpiąca i musi
odpocząć. Spotkamy się jutro i to koniecznie. Nie
dzwoń do mnie, sama zrobię to z przyjemnością.
Ruszyłem z kopyta do kwatery, zanim zdążył
odpowiedzieć, i z robotem następującym mi na pięty,
zatrzasnąłem drzwi szczęśliwy, że uciąłem prostackie
zapędy tego trędowatego durnia.
Zanim zdążyłem się odwrócić, ładunek miotacza
wypalił dziurę obok mojej nogi, a ponury głos
warknął mi do ucha:
- Rusz się, a następny ładunek wyląduje wprost
na twoim przegniłym łbie.
8
- Jestem bezbronna! - wrzasnąłem,
zastanawiając się, skąd ja znam ten głos.
Bolivar był szybszy. Gdy robot stanął, góra
odskoczyła i ukazała się jego głowa.
- Cześć, James - zawołał radośnie. - Co się stało z
twoim gardłem? Poza tym bądź łaskaw nie strzelać do
tego obrzydlistwa. Wewnątrz jest twój własny stary.
Zaryzykowałem przesuniecie głowy i zobaczyłem
Jamesa: z opuszczonym miotaczem i szczęką.
Angelina, gustownie ubrana w futrzane bikini, wyszła
z drugiego pokoju, wkładając do kabury swój
miotacz.
- Wyłaź z tego natychmiast - poleciła. Bez
wahania wyswobodziłem się z objęć plastiku,
zanurzyć się w jej, co było zdecydowanie
przyjemniejsze.
- Yum - westchnęła po długim a namiętnym
pocałunku, przerwanym wyłącznie z braku tlenu. -
Dawno cię nie widziałam.
- Ja ciebie też. Widzę, że dostałaś moją
wiadomość.
- Kiedy ten stwór wymienił to imię, wiedziałam,
że maczałeś w tym palce. Skąd miałam wiedzieć, że
siedzisz wewnątrz? Dlatego zjawiliśmy się z bronią.
- Dobra, jesteście teraz tutaj i to się liczy -
spojrzałem uważniej na futrzane szaty Jamesa. -
Widzę, że macie tego samego krawca.
- Zabrali nasze rzeczy - chrapliwie oznajmił
James.
- Czy ta szrama na twoim gardle ma cokolwiek
wspólnego ze sposobem, w jaki mówisz?
- Dostałem przy ucieczce od tego, który nam
sprezentował obecne stroje.
- Bolivar, otwórz szampana z naszej apteczki,
jeśliś łaskaw. Powinniśmy uczcić to zjednoczenie, a
twoja matka, jak sądzę, będzie tak uprzejma i opowie
nam, co się działo, odkąd ostatni raz ją widzieliśmy.
- Niewiele - oświadczyła machając zawartością
kieliszka. - Połknął nas jeden z ich pancerników.
Sądzę, że to widziałeś?
- Jeden z najgorszych momentów w moim życiu.
- Biedactwo. Jak możesz sobie wyobrazić,
czuliśmy to samo. Strzelaliśmy ze wszystkich dział,
ale hangar wyłożony był collaporium i niewiele to
dało. Wstrzymaliśmy więc ogień czekając na obcych,
ale to też nic nie dało. Strop się opuścił i zgruchotał
statek. Musieliśmy wyjść i wtedy nas rozbroili.
Przynajmniej tak im się wydawało. Przypomniałam
sobie twój pobyt na Buradzie i numer z zatrutymi
paznokciami - zrobiliśmy to samo. Walczyliśmy,
dopóki nie skończyły się ładunki, potem zaciągnęli
nas do więzienia czy izby tortur - nie byliśmy tam
wystarczająco długo, aby się tego dowiedzieć.
Załatwiliśmy strażników i poszliśmy sobie - tam było
niezbyt przyjemnie.
- Cudownie, ale to było parę dni temu. Jak się
wam powodziło od tego czasu?
- Bardzo dobrze, dziękuję - przy pomocy tych tu
Cill Airne.
Machnęła ręką i pięciu mężczyzn wyskoczyło z
sąsiedniego pomieszczenia wymachując bronią. Było
to dość denerwujące, ale stałem spokojnie widząc, że
na Angelinie nie wywarło to większego wrażenia.
Mieli bladą cerę i długie czarne włosy, ich ubiór
składał się zaś z fragmentów skór obcych,
połączonych ze sobą drutem. Ich topory i miecze
wyglądały dość prymitywnie, ale ostro i użytecznie.
- Estas gvanda plezvro renkonti vin -
oświadczyłem, ale nie wykazali żadnych oznak
zrozumienia. Spytałem więc Angelinę: - Jeśli nie
znają esperanto, to jak się z nimi dogadałaś?
- Ich własnym językiem, nie jest trudny. Dpo
gheobhai gaii dearmand taisco gach seoid - dodała.
Skinęli potakująco, schowali broń i wydali
przenikliwy i przejmujący okrzyk wojenny.
- Chyba się lubicie - mruknąłem.
- Powiedziałam im, że jesteś moim mężem i że
przybyłeś tu, aby zniszczyć naszych wspólnych
wrogów i poprowadzić nas do zwycięstwa.
- Prawda - przytaknąłem potrząsając złączonymi
dłońmi, na co odpowiedzieli nowym okrzykiem. -
Bolivar, podaj no, chłopcze, coś konkretnego dla
naszych sprzymierzeńców, a twoja mamusia będzie
uprzejma powiedzieć mi, co tu się, u diabła,
wyprawia.
- Nie jestem pewna szczegółów - oznajmiła
upijając szampana. - Nie znam zbyt dobrze ich języka
i całej reszty. Wydają się oryginalnymi mieszkańcami
tej planety lub jej pierwszymi kolonistami,
najwyraźniej następna zapomniana kolonia, bo bez
wątpienia są ludźmi. Nieźle im się działo, dopóki nie
przybyli obcy - obustronna nienawiść od pierwszego
wejrzenia. Walczyli z nimi od początku i robią to
nadal. Obcy zrobili, co mogli, aby ich wykluczyć,
niszcząc powierzchnię planety i pokrywając ją stalą.
Nie poskutkowało. Ludzie spenetrowali ich budowle i
dotąd żyją w fundamentach, pustych pomieszczeniach
i podwójnych ścianach.
- Stalowe Szczury! - ucieszyłem się. - Moja
sympatia do nich wzrasta coraz bardziej.
- Wiedziałam, ze tak będzie. Po ucieczce z tego
pomieszczenia, o którym ci mówiłam, biegliśmy
korytarzem, nie bardzo wiedząc dokąd, gdy
otworzyły się drzwi w podłodze i oni wyskoczyli
machając rękami, abyśmy szli za nimi. Wtedy właśnie
napatoczył się strażnik, którego James załatwił. Cill
Airne docenili to w pełni wyprawiając go na nasze
ubrania. To wszystko, co się wydarzyło. Odtąd
ukrywaliśmy się razem z nimi, a w wolnych chwilach
planowaliśmy porwanie jednego ze statków i
uwolnienie admirałów.
- Wiesz, gdzie są?
- Oczywiście. Niedaleko stąd.
- Potrzebujemy planu, a ja potrzebuję
porządnego odpoczynku. Proponuję się przespać, a
do bitwy przystąpić rano.
- Nie ma na to czasu, a poza tym wiem, co ci się
widzi w tym twoim robaczywym umyśle. Idziemy się
bić!
- Zgoda - westchnąłem. - Co dalej?
Zdecydowano za nas, gdyż drzwi otwarły się
gwałtownie i do środka wpadł mój rozamorowany
Gar-Baj. Musiał być nastawiony kochliwie, jeśli u
nich różowa koszulka oznaczała to samo co u nas, i
dlatego miał zdrowo stępiony refleks.
- Jeem, kochanie... dlaczego stoisz bez ruchu?
Aw-wrrruk! - to ostatnie dodał, gdy trafił go pierwszy
topór.
Nastąpiła krótka walka, którą rzecz jasna
przegrał, ale za późno; gdy się zaczęła, nie był w
całości w pokoju. Jego ogon skorzystał z tego, bez
wątpienia obdarzony swoim własnym rozumem, gdy
jeden z ciosów go odrąbał. Bezczelne stworzenie
ruszyło z kopyta wzdłuż korytarza.
- Lepiej wykonajmy odwrót - oświadczyłem.
- Do tunelu - zarządziła Angelina.
- Zmieszczę się w tym kombinezonie?
- Nie.
- To powstrzymajcie się z odwrotem -
stwierdziłem, myśląc głęboko. - Mam nadzieję,
Angelino, że znasz drogę w tym labiryncie?
- Znam.
- Ślicznie. Bolivar, masz okazję rozprostować
nogi. Wyłaź z robota i objaśnij matce zasady
poruszania tą konserwą. Obaj pójdziecie razem z
nimi, spotkamy się gdziekolwiek. James, uzgodnij to z
matką.
- Co za przewidywanie - mruknęła Angelina. -
Nogi mnie bolą już od paru dni. James, spotkamy się
w przejściowej rotundzie. Aha, i najlepiej wytnijcie z
tego tu trochę mięsa, tym bardziej że na obiad
przyjdzie paru gości.
Że co? - zdziwiłem się.
Admirałowie. Z całym arsenałem, jaki
sprowadziłeś tutaj, spokojnie możemy ich uwolnić, a
nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy być potem
głodni.
Zrozumienie było całkowite i błyskawiczne, co w
rodzinie Di Griz jest regułą, a tubylcy musieli się tego
dawno uczyć, prowadząc nieustającą wojnę. Maty
podłogowe zsunięto odkrywając następne klapy w
podłodze. Moja opinia o przeciwnikach spadła o kilka
stopni - nie byli zbyt dobrzy, skoro pozwalali, aby
takie rzeczy działy się pod ich nosem czy wypustką
węchową, czort wie, jak to się nazywa. Bolivar i
James poszli razem z naszymi sprzymierzeńcami
wśród głośnych okrzyków wojennych.
- Scadan! Scadan! - (cokolwiek to znaczy).
- Faktycznie trochę tu ciasno - Angelina wsunęła
się wnętrza robota. - Mamy możliwość
porozumiewania przez kierunkowy obwód?
- Mamy - kanał trzynasty, przełącznik obok
prawej dłoni.
- Mam - oznajmiła, po czym jej głos zabrzmiał w
moim uchu: - Prowadź. Jak będzie potrzeba, powiem
ci, gdzie masz iść.
Wymaszerowałem na korytarz z robotem
najeżdżającym mi na ogon, zamykając drzwi
potężnym kopniakiem, póki nie wklinowały się w
metalowe framugi. Zawsze to trochę opóźni pościg.
Ruszyliśmy przed siebie.
Była to długa i prawdę powiedziawszy, nużąca
podróż. Obcy nie byli zbyt dobrymi architektami.
Budowle przeplatały się ze sobą, zupełnie jakby
dobudowywano nowe, nie patrząc na poprzednie.
Przed chwilą byliśmy w opuszczonym i
przerdzewiałym korytarzu, a zaraz potem prze-
cięliśmy wznoszące się metalowe pole, lśniące od
świeżości. Niektóre korytarze były najwyraźniej
używane jako odpływniki - pokonywaliśmy je
biegnąc. Mijaliśmy magazyny, fabryki i lokale,
których zastosowania nie podejmowałem się zgadnąć.
W jednej z fabryk pracowały stwory przypominające
rozkładające się aligatory - coś z tysiąc tych
przyjemniaczków zajmowało się nitowaniem blach.
Wszędzie, ilekroć się pojawiliśmy, potwory
pozdrawiały nas w esperanto i za każdym razem
witały wielką owacją. Pięknie - kląłem pod nosem
odmachując pozdrowienia.
- Zaczyna mnie to męczyć - zwierzyłem się
Angelinie.
- Odwagi, już prawie jesteśmy. Jeszcze z trzy
mile.
W końcu przed nami pojawiła się zamknięta i
odrutowana na szczycie brama, pilnowana przez
stwory, mające coś, co wyglądało na samopały
laserowe sprzed paru stuleci. Oczywiście na mój
widok podniosły ogłuszającą wrzawę.
- Jeem, Jeem! Niech żyje Geshtunken! Witamy! -
krzyczały. Uniosłem łapy i poczekałem, aż się
uspokoją.
- Dziękuję! - wrzasnąłem. - To wielka
przyjemność służyć z kimś takim jak wy, dzieci
zakazanego świata pod rozkładającym się słońcem. -
Wrzawa dowodziła, że dzieci są zachwycone i
domagają się więcej. – Podczas mego tu pobytu
widziałem stworzenia, które pełzają, skaczą i chodzą,
ale muszę przyznać, że jesteście najlepsi z nich
wszystkich. My na Geshtunken widzieliśmy tylko
kilku blado-suchych, których zabiliśmy od ręki.
Rozumiem, że macie tu ich cały ładunek. Czy to
prawda?
- W samej rzeczy, Jeem - odparł jeden. Teraz
dopiero zauważyłem, że ma złotą kometę po bokach
kasku, co bez wątpienia oznaczać miało jakąś tam
rangę.
- Wspaniała nowina - oznajmiłem. - Są tutaj?
-Są.
- Nie macie jakiegoś, który nie jest niezbędny,
aby można go było rozerwać lub zjeść?
- Gdyby to ode mnie zależało, dałbym któregoś
komuś tak znanemu jak ty, ale niestety, wszyscy są
potrzebni w celach wywiadowczych. Poza tym lista
ochotników do uśmiercania jest już pełna - same
szarże.
- Bardzo źle. Jest jakaś szansa, abym mógł ich
obejrzeć?
- Nikt nie może tam wejść bez upoważnienia, ale
przesuń oko albo dwa między kratami, to obejrzysz
ich wszystkich.
Jedno oko miałem na szypułce - była w nim
kamera tv. Zrobiłem, jak mi powiedział, dostrajając
jednocześnie ostrość. Oni, czyli obiekty mego
zainteresowania, leżeli na dziedzińcu lub gadali w
małych grupach - brudni, obrośnięci, w strzępach
mundurów. Mogli być admirałami, ale i tak zrobiło
mi się ich żal - nawet admirałowie byli kiedyś ludźmi.
- Serdeczne dzięki - odparłem chowając
szypułkę. - Będę o tobie pamiętał w moim wystąpieniu
na Radzie Wojennej.
Pomachałem odchodząc, oni pomachali do mnie i
zrobiło się nagle sielsko - jakby eksplodowała kolonia
ośmiornic.
- Jestem załamany - zwierzyłem się żonie. - Jeśli
jest tu niższy poziom, to dostaniemy się do nich od
dołu.
- Geniuszu, nie przejmuj się, tak się do nich nie
dostaniemy.
- Geniuszu - powiedziałem, kładąc z uczuciem
łapę na obudowie. - Tak właśnie zrobimy, i coś mi się
zdaje, że przed nami są schody, ale skąd będziemy
wiedzieć, kiedy staniemy we właściwym miejscu?
- Stąd, że zostawiłam tam nadajnik
ultradźwiękowy, gdy wygłaszałeś swoje polityczne
przemówienie do tych robali.
- Oczywiście, gdyby był to ktoś inny, zapadłbym
się pod ziemię ze wstydu, a tak mogę pogratulować
sobie, mając taką żonę.
- Następnym razem postaraj się, aby to nie
brzmiało tak dumnie. Zupełnie jakby... było twoją
zasługą.
- Spokojnie, zaczynasz być przewrażliwiona.
Zjechaliśmy pokrytą śluzem i śmieciami klatką
schodową w całkowitą ciemność. Angelina włączyła
reflektory i ujrzeliśmy przed sobą metalowe drzwi.
- Spalić je? - spytała, wysuwając się z obudowy.
- Nie - zrobiłem się podejrzliwy. - Spróbuj swoich
detektorów i zobaczymy, czy za tym metalem toczy
się jakieś elektroniczne życie.
- Aktywnie - oświadczyła po chwili - co najmniej
tuzin alarmów. Zneutralizować?
- Szkoda wysiłku - sprawdź tę ścianę. Powinna
być czysta. Była. Toteż przeszliśmy przez nią. Ci obcy
byli faktycznie naiwni. Znaleźliśmy się w magazynie,
z którego przeszliśmy do pomieszczenia, które miały
chronić owe drzwi. Operacja prosta nawet dla
początkującego włamywacza - znowu straciłem
trochę wiarę w inteligencję przeciwnika.
- Więc dlatego nie chcieli, aby ktoś się tu dostał -
westchnęła Angelina, omiatając salę reflektorem.
- Miejski skarbiec - mruknąłem - musimy tu
wpaść przy okazji.
Góry monet piętrzyły się ze wszystkich stron,
złoto, platynowe sztaby jako przerywnik, do tego
szlifowane diamenty i inne kamienie. Wystarczająca
ilość, aby zbudować z nich bank, a co dopiero
otworzyć jakiś. Zaczynałem odczuwać kompleks
mniejszości - w życiu nie widziałem tyle gotówki, nie
mówiąc o jej kradzieży i w dodatku nikt tego nie
pilnował. Kopnąłem w najbliższą stertę - posypał się
deszcz monet.
- Wiem, że to ci pomogło - łagodnie powiedziała
Angelina. - Ale powinniśmy chyba zająć się pracą.
- Oczywiście - zgodziłem się z nią. Przeszliśmy
przez skarbiec, przebiliśmy się przez parę następnych
ścian i drzwi, osiągając w końcu miejsce, nad którym
był nadajnik.
- Brama powinna być tutaj - mruknąłem mierząc
krokami odległość. - Tu były jakieś śmieci, więc
zaczynając stąd, będziemy osłonięci w razie czego.
Świder udarowy gotów?
- Warczy i brzęczy.
- No to zaczynamy.
Ramię ze świdrem wysunęło się w górę i zagłębiło
w zardzewiały metal. Angelina wyłączyła reflektor, a
gdy wyjęła świder, z góry spłynął promień światła
słonecznego. Czekaliśmy w napięciu, ale nie było
żadnego alarmu.
- Czekaj, wysunę kamerę.
Wspiąłem się na palce i czubek ogona, aż udało
mi się wysunąć oko z kamerą przez otwór. Okręciłem
je o trzysta sześćdziesiąt stopni i schowałem.
- Wspaniale. Śmiecie naokoło, nikogo w pobliżu,
żadnej straży w zasięgu wzroku. Podaj mi
dezintegrator.
Wylazłem z kombinezonu, wspiąłem się na jego
barki, skąd z łatwością mogłem sięgnąć sufitu i
zabrałem się do roboty. To bardzo przyjemne
narzędzie ten dezintegrator, cechuje go możliwość
niwelacji wiązań międzycząsteczkowych, co prowadzi
do zamiany praktycznie każdego materiału w szary
pyłek. Wyciąłem spory otwór, starając się nie kichnąć
w tumanie pyłu, po czym podałem wycięty dysk
Angelinie i wystawiłem głowę przez otwór na
zewnątrz. Wszystko zgodnie z planem - nikt na mnie
nie patrzył, niedaleko zaś siedział admirał ze
szklanym okiem. Obraz nędzy i rozpaczy. Wysunąłem
się jeszcze kawałek.
- Psst, admirale - syknąłem.
Odwrócił się, a jego zdrowe oko rozszerzyło się
ze zdumienia.
- Proszę głośno nie mówić, jestem tu, aby was
uratować. Jasne? Proszę tylko skinąć głową.
Tyle o dzielnym admirale - nie dość, że nie skinął
głową, to w dodatku skoczył na równe nogi i wrzasnął
ile sił w płucach:
- Straż! Pomocy! Jesteśmy uwalniani!!!
Nie oczekiwałem zbytniej wdzięczności,
szczególnie od wyższego oficera, ale to było doprawdy
zaskakujące. Przelecieć tysiące lat świetlnych,
pokonując niebezpieczeństwa i wrogów zbyt licznych,
aby ich wymieniać, ścierpieć lubieżne zapędy Gar-
Baja, i teraz ratować bandę starych ramoli tylko po
to, aby oni, ledwie się o tym dowiedziawszy, starali się
oddać człowieka w łapy wroga. Za dużo tego dobrego
jak na mnie!
Nie żebym wiele więcej oczekiwał, ale zawsze to
przykre, gdy się człowiek utwierdza w pesymizmie.
Miałem w dłoni pistolet igłowy, oczekując problemów
ze strony strażników, spodziewając się lekkich także
ze strony więźniów. Przestawiłem broń z trucizny na
sen, co było sporym wysiłkiem z mojej strony i
wsadziłem trepowi stalową igłę w kark. Osunął się,
malowniczo wyciągając ku mnie ramiona, jakby w
ostatnim wysiłku chciał złapać swego oswobodziciela.
Brr! Zamarłem, widząc, co znajduje się na jego
nadgarstkach.
- Co się dzieje? - zaszeptała z dołu Angelina.
- Nic dobrego - odszepnąłem. - Całkowita cisza.
Wolno wycofałem się tak, że tylko oczy pozostały
w otworze otoczonym połamanymi meblami, różnymi
opakowaniami i innym śmieciem, zastanawiając się,
czy straż coś usłyszała i obserwując zbliżających się
paru dziadków przyglądających się leżącemu
kumplowi.
- Co mu się stało? - spytał jeden głos. - Słyszałeś,
co on krzyczał?
- Nie bardzo, wyłączyłem wzmacniacz, aby
oszczędzać akumulator. Coś jakby Sfton Gnory,
Łesemy Oknaronliami.
- To bez sensu. Może krzyczał coś w ojczystym
języku?
- Chyba nie. Stary Schimrasch pochodzi z
Deshnik, a to nic po ichniemu nie znaczy.
- Przewrócę go na plecy i zobaczę, czy jeszcze
oddycha.
Zrobili to i skinąłem zadowolony głową widząc,
jak igła wypada z karku. Dowody zostały usunięte, a
zatem miałem parę godzin spokoju, zanim stary
dojdzie do siebie i rozpowie, co mu się przytrafiło. A
to było wszystko, czego potrzebowałem - plan rodził
się już w mojej głowie.
Pochyliłem się, biorąc podany Angelinie przed
chwilą stalowy dysk, przesmarowałem brzegi
lepikiem trzymającym mocniej niż cement i
wtłoczyłem go z powrotem na miejsce. Trzasnęło, gdy
klej łączył się z otoczeniem i po chwili podłoga na
górze i sufit na dole były równie nierozerwalną
całością, jak przed rozpoczęciem moich ćwiczeń.
Zlazłem na dół i westchnąłem ciężko.
- Angelino, bądź tak dobra, zapal jakieś światło i
otwórz butelkę, najlepiej whisky, jeśli jest w apteczce.
Światło rozbłysło i rozległ się dźwięk
przestawianych butelek, po czym cierpliwa Angelina
poczekała, aż odejmę pustą szklaneczkę od ust.
- Nie sądzisz, że już najwyższa pora, abyś
wtajemniczył swą kochającą żonę w to, co się tam
wyprawia?
- Wybacz mi, światło mego życia, ale właśnie
przeżyłem szok. Gdy chciałem porozumieć się z
najbliższym admirałem - uśmiechnąłem się słabo -
zerknął na mnie i poleciał po straż. Zastrzeliłem go.
- Jeden mniej do uratowania - stwierdziła z sa-
tysfakcją.
- Nie całkiem, uśpiłem go. Nikt dokładnie nie
usłyszał, co wołał, toteż wymknąłem się chyłkiem i
zatkałem otwór, ale nie to mnie zmartwiło.
- Wiem, że nie jesteś pijany, ale nie mówisz zbyt
rozsądnie.
- Przepraszam, ale to ten admirał. Gdy upadł, zo-
baczyłem jego ręce, wokół nadgarstków miał ślady
jakby sznurów.
- I co? - Była zaskoczona, po czym nagle zbladła.
- Nie, to nie może być to!
Przytaknąłem powoli stwierdzając, że nie mogę
się uśmiechnąć.
- Szarzy, ich rękodzieło rozpoznam zawsze i
wszędzie.
Szarzy ludzie - samo myślenie o nich
powodowało, że coś zimnego lało mi się po plecach.
Jestem dość odważny i wytrzymały na zagrożenia
stwarzane przez życie co do kwestii fizycznych, lecz
podobnie jak większość ludzi, bezpośrednie ataki na
szare komórki przyjmuję dość niechętnie. Umysł nie
ma żadnej obrony, gdy impulsy płynące z ciała
zostaną odłączone. Wystarczy królikowi
doświadczalnemu wszczepić elektrodę w ośrodek
rozkoszy i trzymać włączony prąd, a zwierzę - czy z
głodu, czy z pragnienia - umrze szczęśliwe.
Parę ładnych lat temu, gdy zajmowałem się
kwestią międzyplanetarnych inwazji, miałem
wątpliwy zaszczyt wystąpić w roli królika
doświadczalnego. Zostałem schwytany, potem zresztą
uwolniony, ale tymczasem widziałem, jak odrąbano
mi dłonie w przegubach. Straciłem przytomność, a
gdy ją odzyskałem, zobaczyłem, że przyszyto mi obie
dłonie. Szramy były akurat dokładnie takie same,
jakie dostrzegłem na rękach owego admirała.
Tyle że nikt nigdy nie odciął mi dłoni - scena ta
została umieszczona bezpośrednio w moim umyśle.
Jednak dla mnie to się zdarzyło i było jedną z
najgorszych rzeczy, jakie przytrafiły mi się w życiu.
- Oni muszą tu być - stwierdziłem. -
Współpracują z obcymi. Nic dziwnego, że
admirałowie nie dość, że mówią wszystko, o co ich się
pyta, to jeszcze wykazują inicjatywę we współpracy.
Przez prawie całe życie przebywali w świecie głupoty i
rozkazów doprowadzonych do absurdu. Są idealnym
celem dla kuracji, jaką im zaaplikowano.
- Musisz mieć rację - tylko jak to możliwe? Obcy
nienawidzą wszystkich ludzi bez wyjątków, nie współ-
pracowaliby z żadnym z nich. Szarzy są obrzydliwi,
ale są ludźmi.
Ledwie to powiedziała, a rozwiązanie pojawiło
się przed moimi oczami jasne i czyste. Uśmiechnąłem
się, łapiąc ją w ramiona i całując, co podobało się nam
obojgu. Odsunąłem ją później na długość ramienia,
gdyż zbytnia jej bliskość zawsze powodowała dziwny
zwrot w moim umyśle.
- Posłuchaj, kotku. Sądzę, że widzę rozwiązanie
tego bałaganu. Detale nie są zbyt ważne, ale wiem, co
trzeba zrobić. Możesz tu sprowadzić chłopców i
parunastu Cill Airne, po czym przebić się przez
podłogę, zlikwidować straże, uśpić admirałów i
wynieść ich w pobliże kosmodromu?
- Mogę się postarać, ale to nie będzie łatwe. Jak
się stąd wydostaniemy?
- Tym ja się zajmę. Jeśli dokładnie wszędzie
będzie zamieszanie i nikt nie będzie wiedział, co się
dzieje, kogo gonić, a kogo słuchać - czy to nie
pomoże?
- Z pewnością uprości sprawę. Co zamierzasz?
- Gdybym ci powiedział, mogłabyś uznać to za
zbyt niebezpieczne i przekonać mnie, że tak jest.
Powiedzmy, że to musi zostać zrobione, a ja jestem
jedynym, który może się tym zająć. Idź po aliantów, a
ja włażę w kombinezon. Jak zacznie się ogólny bajzel
- ruszaj. Wrócę do mojej kwatery tak szybko, jak
będę mógł. Niech czeka tam na mnie przewodnik.
Tylko upewnij się, czy będzie wiedział, na co czeka i
żeby sterczał tam nie dłużej niż godzinę od
rozpoczęcia zamieszania. Powinienem być tam grubo
wcześniej, ale jeśliby coś się skomplikowało, to niech
się zgłosi do ciebie. Wiesz, że umiem się o siebie
troszczyć, a nie możemy wszystkiego zarywać dla
jednej osoby. Gdy on wróci, ze mną czy beze mnie -
ruszajcie na kosmodrom, złapcie statek, co nie
powinno być zbyt trudne, jeśli uda się to, co planuję,
wyrywajcie stąd na pełnym ciągu.
- Czekam na ciebie - ucałowała mnie, ale nie wy-
glądała na zbyt szczęśliwą. - Nie powiesz mi, co chcesz
zrobić?
- Masz na mnie destrukcyjny wpływ, mógłbym
się rozmyślić, tym bardziej że samemu mi się to
niezbyt podoba. Muszę zrobić trzy rzeczy: znaleźć
szarych, oddać ich naszym przyjaciołom i wydostać
się z tego.
- Dokonasz tego, tylko uważaj, żebyś gdzieś nie
przedobrzył, szczególnie na końcu.
Przebraliśmy się w kombinezony i wsparci na
duchu wymianą poglądów, podążyliśmy każde w
swoją stronę. Sądziłem, że znam drogę, ale okazało się
to całkowitym złudzeniem. Idąc gdzieś na skróty,
wlazłem na jakąś przerdzewiałą płytę i znalazłem się
w podskórnym bagnie, z którego wylazłem z wielkim
trudem, znajdując przejście za jakąś stalową
przegrodą. Utorowałem sobie drogę, wypuszczając
spod ogona granat, który przymocowałem do
przeszkody celnym ruchem ogona, po czym przedo-
stałem się przez dymiący otwór na światło dzienne.
Zaraz ujrzałem oficera z patrolem potworków
zbliżającego się, aby sprawdzić co to za hałasy.
- Pomocy! - jęknąłem, chwiejąc się na nogach. Na
szczęście oficer był także wielbicielem popołudnio-
wych audycji tv.
- Słodka Sleepery, co się stało? - wrzasnął
uczuciowo, pokazując jakieś pięć tysięcy zepsutych
zębów i jard albo dwa różowego gardła.
- Zdrada! - wrzasnąłem jeszcze głośniej. - Wyślij
wiadomość do swego dowódcy, aby zwołał
nadzwyczajne posiedzenie Rady Wojennej. I zabierz
mnie stąd natychmiast.
Zajął się wszystkim równocześnie. Złapali mnie
w pięćdziesiąt macek, czułków, łap i innych
podobnych odnóży i pognali niosąc w objęciach.
Ułatwiało to podróż, a poza tym był to mile widziany
odpoczynek, toteż nie protestowałem. W końcu
postawili mnie na podłodze przed salą Rady.
- Jesteście wspaniali - oznajmiłem im. - Nigdy
was nie zapomnę.
Odpowiedzią był zgodny wrzask radości i mniej
zgodne tupanie. Pogalopowałem do środka
wrzeszcząc na całe gardło.
- Zdrada! Oszustwo! Fałsz!
- Zajmij swoje miejsce i wyjaśnij sprawę we
właściwy sposób, gdy posiedzenie zostanie należycie
otwarte - przerwał mi sekretarz.
Na szczęście stwór przypominający różowego
wieloryba w ostatnim stadium owrzodzenia był
bardziej współczujący.
- Wyglądasz na wzburzoną, droga Jeem.
Słyszeliśmy, że coś dziwnego stało się w twojej
kwaterze, ale wszystko, co znaleźliśmy z szacownego
Gar-Baja, to jego ogon, który nie był w stanie wiele
nam powiedzieć. Mogłabyś to wyjaśnić?
- Mogę i wyjaśnię, jeżeli tylko sekretarz da mi
dojść do głosu.
- Och, załatwmy to wreszcie - sapnął ten ostatni
ze zniechęceniem, z każdą chwilą wyglądając na coraz
bardziej zdenerwowaną żabę. - Spotkanie zwołane
przez Sleepery Jeem, która ma głos w jakiejś nader
istotnej sprawie.
- Najpierw muszę wyjaśnić, że my, Geshtunken,
mamy parę możliwości, nie wspominając o
nadzwyczajnym seksapilu - zwróciłem się do
słuchającej Rady, która oświadczenie to przyjęła
owacją gwizdów i mlaśnięć. - Dziękuję. Do rzeczy:
mój zmysł węchu naprowadził mnie na to, że coś tu
jest nie tak. Wąchałam na prawo i lewo i w końcu
wywąchałem ludzi!
Poprzez okrzyki zgrozy i oburzenia usłyszałem:
- Cill Airne!
Skwitowałem to lekceważącym machnięciem:
- Nie Cill Airne, tych wyczułem od razu, to są
myszy, którymi zajmują się oddziały pomocnicze.
Mam na myśli to, że ludzie są tutaj, wśród nas!
Zostaliśmy spenetrowani!
Wstrząsnęło nimi lepiej, niż się spodziewałem.
Poczekałem spokojnie, aż uniesienie minie, po czym
uniosłem łapy prosząc o ciszę. Miałem ją prawie
natychmiast. Każde oko - czerwone, zielone, białe,
normalne czy na wypustkach, duże, małe czy
wyłupiaste, wpatrywało się we mnie.
- Tak, ludzie są wśród nas i robią wszystko, aby
przeszkodzić nam w świętej misji. Mam zamiar
pokazać wam jednego i to natychmiast!
Serwomechanizmy cichutko zabrzęczały, gdy
skoczyłem z przysiadu, lecąc około dwudziestu
jardów niezłym stylem i lądując, z dużym trzaskiem
rozbijanych mebli i szarpnięciem amortyzatorów na
stole prezydialnym. Ledwie wylądowałem, a już
trzymałem w łapie wyrywającego się i wrzeszczącego
sekretarza, wymachując nim nad głową.
- Zgłupiałeś!? Puszczaj mnie natychmiast! Nie
jestem bardziej człowiekiem niż ty!
To mnie do reszty przekonało - jak dotąd były to
jedynie przypuszczenia. Oni tu byli - tego już byłem
pewny, a jedynym stworzeniem o czterech
kończynach poza mną był on. Był ponadto w stanie
wpływać na różnorodne decyzje i miał dojście do
wszystkich informacji. Poza tym był jedynym
pedantem postępującym według zwyczajów
urzędniczych w tym całym towarzystwie. Rycząc z
radości wbiłem mu pazury drugiej łapy w gardło.
Trysnęło jakąś ciemną cieczą, sekretarz zaś
zaczął ryczeć jak zarzynane prosię.
Omal nie przerwałem jatki, takie to było
realistyczne. Nie miałem jednak wyboru, i tak omal
nie urwałem łba sekretarzowi na oczach całej Rady.
Jeśli była to pomyłka, to nie mogłem liczyć na
wdzięczność, pozostawało więc tylko jedno. Urwać
mu ten łeb do końca.
Nastąpiła ogólna cisza, gdy głowa sekretarza
poturlała się po podłodze, po czym zewsząd rozległy
się westchnienia.
Wewnątrz odgłowionego korpusu znajdowała się
druga głowa.
Blada i wykrzywiona wściekle twarz człowieka!
Rada wychodziła z szoku, ale on w nim już nie
był - wyciągnął zza pazuchy broń, czekałem właśnie
na coś takiego. Wydaje mi się, że trochę mu
nadwerężyłem ścięgna. Nie byłem tak szybki, gdy
złapał mikrofon wykrzykując coś w obcym języku.
Nie byłem, bo właśnie chciałem, aby to zrobił. Dałem
mu wystarczająco dużo czasu, aby zdołał podnieść
alarm, po czym odebrałem mu mikrofon. Kopnął
mnie złośliwie w brzuch, co spowodowało, że go
puściłem i zwinięty wpół na podłodze patrzyłem, jak
znika w zamaskowanych w podłodze drzwiach.
- Nie przejmujcie się mną! - jęknąłem opędzając
się od prób pomocy. - I tak zaraz umrę. Pomścijcie
mnie!
Ogłoście alarm i złapcie go i resztę! Nie pozwólcie
nikomu uciec.
Zrobili grzecznie, co kazałem, i to tak
energicznie, że musiałem odturlać się pod ścianę, aby
mnie nie stratowali. Pozwijałem się w agonii na
użytek spóźnialskich, po czym znieruchomiałem i
zerknąłem na świat przez na wpół przymknięte oko.
Pusto - wszyscy pognali łapać, co się dało.
Zerwałem się na równe nogi i ruszyłem śladem
sekretarza.
Profilaktycznie w czasie szamotaniny przypiąłem
mu do futra generator neutrino. Neutrino jako takie
ma minimalne problemy przy przenikaniu przez całą
planetę. Metal tego miasta był dla niego przeszkodą, o
której nie warto w ogóle wspominać. Nie warto też
wspominać, że miałem wykrywacz w kombinezonie.
Zawsze mówiłem: nie ma to jak szeroko rozwinięta
profilaktyka.
Fosforyzująca igła wskazywała drogę. Byłem
mocno ciekaw, co oni tu robią i miałem nadzieję, że
zdołam coś wymyślić, aby dowiedzieć się, gdzie jest
ich planeta. Imć sekretarz był moim przewodnikiem.
Gdy zobaczyłem z przodu światło, zwolniłem, po
czym dyskretnie wyjrzałem zza muru. Olbrzymia
jaskinia wypełniona była w całości korpusem ich
statku, do którego ze wszystkich stron zbiegali się
współplemieńcy mojego przewodnika. Niektórzy w
kombinezonach, inni w ich fragmentach lub
normalnych strojach. Szczury opuszczają tonący
okręt. Zamieszanie na planecie musiało sięgnąć
szczytu, czyli wszystko przebiegało zgodnie z planem.
Przyznaję, że mnie zaskoczyli. Liczyłem na
odkrycie ich kryjówki, a nie statku, i to w sytuacji, w
której wykonywali odwrót strategiczny na pełną
skalę. Istniały rzecz jasna sposoby i sposobiki, aby ich
wyśledzić - wystarczyło przyczepić im do burty
urządzenie w stylu kosmicznej pluskwy, tyle że
akurat nie miałem żadnego – najlżejsze ważyło
dziewięćdziesiąt kilogramów i miało objętość
dziesięciolitrowego wiadra. Okazja była zbyt dobra,
aby ją przegapić, ale zanim zdołałem pomyśleć, co by
tu zrobić, na łeb spadła mi metalowa sieć, a od tych
przyjemniaczków aż się zaroiło.
Dawałem sobie wcale dobrze radę mimo sieci,
zdaje się, że dwóch czy trzech z nich nigdy już
nikomu nie zrobi przykrości, gdy któryś przyłożył mi
całkiem porządnie metalową sztabą w ucho. Nie
zdołałem się uchylić i poczułem, jak głowa
kombinezonu idzie w drzazgi.
Moja zresztą też - tylko chwilę później.
10
Obudziłem się z uczuciem duszności, spowity w
coś nieustępliwego i w dodatku ślepy. Na dokładkę z
największym bólem głowy, który potęgował sam
siebie w postępie geometrycznym, aż mi się od tych
doznań nieco we łbie rozjaśniło. Kawałek po kawałku
opanowałem panikę i zacząłem analizować sytuację.
Okazało się, że nikt mnie w nic nie owinął, tylko jakiś
fragment wyściółki kombinezonu zwisał zaklejając mi
twarz.
Gdy spokojnie przesunąłem głowę w bok,
mogłem oddychać zupełnie swobodnie. W końcu
poprzez falę bólu zaczęła wracać mi pamięć. Szarzy!
Złapali mnie w sieć, przyłożyli po łbie, po czym
zapadła ciemność. Co dalej? Dokąd mnie zabrali?
Gdy doszedłem do tego miejsca, zaczęła wracać
zdolność logicznego i praktycznego myślenia. Ciągle
byłem w kombinezonie. Moje ręce były uwięzione w
kończynach przebrania, ale zdołałem, delikatnie i
powolutku, oswobodzić prawą, mając przy tym
wrażenie, że pęknie mi czaszka. Odsunąłem
zawadzający fragment plastiku i stwierdziłem, że
głowę mam w szyi kombinezonu. Dalsze
spazmatyczne ruchy przybliżyły mnie do zestawu
optycznego: dojrzałem metalową podłogę. Próby
poruszenia drugim ramieniem i nogami zakończyły
się fiaskiem. Wszystko to było deprymujące, a w
dodatku chciało mi się pić i wciąż bolała mnie głowa.
Jakiś szósty zmysł kazał mi kiedyś zamontować w
kombinezonie dodatkowy zbiorniczek obok
pojemnika na wodę.
Znalazłem rurkę doprowadzającą, napiłem się
wody, po czym przełączyłem mały za worek,
zmieniając płyn na życiodajną stuprocentową whisky.
Obudziła mnie wystarczająco szybko i choć nie
zlikwidowała bólu głowy, to jednak pozwoliła mi
jakoś do niego przywyknąć. Zająłem się kamerą i po
długich staraniach wysunąłem wypustkę, obracając ją
o trzysta sześćdziesiąt stopni.
Interesujące. Nie mogłem się ruszyć, gdyż ciężkie
łańcuchy przymocowywały mnie do podłogi,
przytwierdzone do niej tak solidnie, że nie było co
marzyć o ich wyrwaniu. Pomieszczenie było
niewielkie i idealnie pozbawione czegokolwiek, z tym
że sufit był lekko półkolisty. To mi coś przypominało.
Okręt! Byłem w kosmolocie, który widziałem,
zanim zgasili mi światło. Ich okręt i do tego będący w
ruchu. Cel tej podróży był oczywisty, ale nie miałem
najmniejszej ochoty poddać się pesymizmowi akurat
teraz. Były ważniejsze sprawy: na przykład, dlaczego
zamknęli mnie w kombinezonie?
- Dlatego, durniu, że nie wiedzieli o tym -
oznajmiłem na głos, żałując tego prawie natychmiast,
bo we łbie zahuczało mi jak w studni.
Tak właśnie musiało być. Przebranie było dobre i
pomyślane tak, aby wytrzymać bliższe oględziny.
Zaatakowali mnie i pokonali błyskawicznie, a nie
mieli podstaw, by przypuszczać, że jestem
kimkolwiek innym, niż wyglądam. Musieli się zresztą
trochę śpieszyć, o czym dobitnie świadczył sposób
zamocowania łańcuchów. Nie wydaje mi się, żeby
mieli ochotę wpaść w łapy obcych, mających
sadystyczno-spożywcze inklinacje co do nich.
Zapakowali mnie na pokład w celu przyszłego
śledztwa i ruszyli w drogę.
To już było znacznie lepsze. Nie tracąc czasu
zabrałem się do wyczołgiwania na świeże powietrze.
Nie było to proste, ale w końcu udało mi się wydostać
przez częściowo otwarte wyjście. Poczułem się
znacznie lepiej, a samopoczucie wróciło prawie do
normy, gdy wydobyłem pistolet igłowy. Poprzez płytę
pokładu czułem leciutkie drżenie: bez wątpienia
byliśmy w podróży. A gdzież mogli się kierować moi
mili gospodarze po nieudanej misji i pośpiesznej
ewakuacji, jeśli nie do domu?
Nie było to zbyt pocieszające, ale istniała duża
szansa, że będę miał coś do powiedzenia w tej kwestii.
Najprawdopodobniej upłynęło niezbyt dużo czasu od
startu, toteż zmęczona i zestresowana paniką załoga
powinna zaznać zasłużonego odpoczynku. A więc, do
roboty. Przesunąłem kontrolkę pistoletu z
„wybuchowe" na „trujące", po namyśle ustawiłem ją
jednak na „sen". Choć zasłużyli wielokrotnie na
śmierć, nie byłem katem, który byłby w stanie
uśmiercać śpiących. Jeśli opanuję statek, to zajmą się
nimi inni, a jeśli mi się nie uda, to liczba pozostałych
przy życiu nie miała znaczenia.
- Naprzód, di Griz, zbawicielu ludzkości! - mruk-
nąłem dodając sobie otuchy, która prawie
natychmiast mi się przydała, gdyż drzwi okazały się
solidnie zamknięte. Czego zresztą należało się
spodziewać. Wróciłem do kombinezonu i zabrałem się
za wyrzutnik. Granat wypadł na pokład z głośnym
plaśnięciem. Dalej sprawa była już prosta.
Przylepiłem go do drzwi i zdetonowałem. Łupnęło
niegłośno i rozszedł się wokół gryzący dym.
Starając się ze wszech miar nie ulec atakowi
ostrego, wściekłego kaszlu, wykopałem zamek i
wyturlałem się na korytarz, rozglądając się na
wszystkie strony, tak oczyma jak i lufą pistoletu. Nic.
Pustka i cisza. Lufą pistoletu zamknąłem ciepłe
jeszcze drzwi. Poza osobliwą dziurą w zamku były
całe, a fakt, że są zamknięte, mógł dać mi parę
decydujących sekund.
Na drzwiach był numer. Jeśli ten statek
zbudowano zgodnie z regułami konstrukcji takich
jednostek, to numery powinny maleć w kierunku
dziobu i sterowni. Ruszyłem w tamtą stronę, kierując
się powyższą zasadą, gdy otwarły się jedne z bocznych
drzwi. Wyszedł stamtąd facet i oczywiście od razu
mnie dostrzegł. Oczy mu się zaokrągliły, szczęka
opadła... i to by było na tyle, ponieważ igła trafiła go
prosto w gardło. Osunął się miękko na ziemię. Poza
nim w zasięgu wzroku nie było nikogo. Póki co nie
miałem powodów do narzekań.
Wciągnąłem go do środka i zamknąłem za nim
drzwi. Cofnąłem się i otworzyłem najbliższe z
kolejnym numerem. Cudownie. Na łóżkach chrapał
dobry tuzin szarych. Sądzę, że spało im się znacznie
lepiej, gdy poczęstowałem każdego igłą.
Zadowolony z dobrze spełnionego obowiązku,
zamknąłem drzwi i ruszyłem w dalszą drogę.
Zdecydowałem, że próba uśpienia wszystkich
członków załogi byłaby zbyt niebezpieczna, ponieważ
nawet nie wiedziałem, ilu ich jest. O wiele lepiej było
opanować sterownię, skierować statek ku najbliższej
stacji Ligi i wezwać pomoc.
Ruszyłem więc w stronę dziobu z bronią w
pogotowiu. Po drodze napotkałem jeszcze drzwi
oznaczone „Łączność" i położyłem spać operatora.
Następne drzwi, jakie ujrzałem, były tymi
właściwymi. Tył i flanki miałem zabezpieczone, toteż
wziąłem głęboki oddech i ostrożnie je uchyliłem.
Ostatnią rzeczą, której chciałem, to strzelanina,
zwłaszcza że przewaga liczebna nie była po mojej
stronie. Wsunąłem się cicho do środka i zamknąłem
za sobą drzwi. Było ich czterech, wszyscy w fotelach
przed konsolami sterowniczymi. Dwa karki były
odsłonięte, toteż posłałem każdemu igłę i zająłem się
pozostałymi. Facet przy kontroli silników musiał coś
usłyszeć. Odwrócił się i dostał igłę w grdykę. Pozostał
jeden: komendant. Chcąc uzyskać określone
informacje, nie miałem ochoty go usypiać. Schowałem
broń i na paluszkach podszedłem do fotela, sięgając
dłońmi ku szyi siedzącego.
Odwrócił się w ostatniej chwili, ostrzeżony diabli
wiedzą przez co, ale trochę się spóźnił. Złapałem go i
nie zamierzałem puścić. Oczy wyszły mu z orbit, pięty
zaś całkiem przyjemnie zabębniły o pokład.
Poczekałem chwilę, słuchając tych miłych dla ucha
dźwięków, zanim go puściłem.
- Mecz zakończony wynikiem szesnaście do zera!
- powiedziałem głośno i z zadowoleniem. - Ale
najpierw należy dokończyć zbożne dzieło!
Miałem rację i jak zwykle dałem sobie dobrą
radę. Szuflada przy konsoli napędu zawierała szpulkę
mocnego drutu, którego użyłem do związania
dowódcy jako takiego, jak i do przytwierdzenia go do
fotela, aby uniemożliwić mu grzebanie w
przyrządach. Pozostałą trójkę ułożyłem za jego
fotelem i zabrałem się za komputer.
Było to miłe urządzenie i bardzo się starało, aby
dobrze ze mną współpracować. Najpierw podał mi
aktualny kurs i cel podróży, które zapamiętałem i
zapisałem po wewnętrznej stronie nadgarstka. Na
wszelki wypadek. Jeśli cel był tym, czym sądziłem, że
był, to Korpus nader chętnie złoży tam wizytę. Z
pewnością przydadzą się takie porządki w rodzinnym
świecie moich przymusowych współpasażerów. Nie
miałem nic przeciw temu, aby im w nich pomóc.
Potem spytałem o najbliższe bazy Ligi, wyznaczyłem
kurs do jednej z nich i odprężyłem się.
- Dwie godziny, Jim - powiedziałem sobie –
potem będziemy w kontakcie z bazą, jedna krótka
wiadomość i kawaleria pojawi się na horyzoncie.
Coś zamrowiło mnie w karku, zupełnie tak,
jakby ktoś mi się nachalnie przyglądał. Odwróciłem
się i dostrzegłem, że dowódca tej zgrai odzyskał
przytomność i gapi się na mnie.
- Słyszałeś, co mówiłem, czy mam powtórzyć? -
spytałem uprzejmie.
- Słyszałem - głos był szorstki i wyprany z
jakichkolwiek emocji.
- To dobrze. Nazywam się Jim di Griz - cisza. -
No, dalej, przedstaw się, albo będę musiał to z ciebie
wyciągnąć.
- Jestem Kome. Twoje nazwisko jest nam znane.
Przeszkodziłeś już nam. Zginiesz.
- Jak to miło być sławnym. Ale, ale, nie sądzisz,
że to pusta groźba?
- W jaki sposób nas odkryłeś? - spytał ignorując
moje pytanie.
- Skoro tak bardzo chcesz wiedzieć, to sami się
skończyliście. Jesteście pojętni, ale macie mało
wyobraźni. Rytuał obcinania rąk znam z autopsji, a
nadal go używacie. Zobaczyłem ślady u jednego z
admirałów.
- Zrobiłeś to sam?
Kto, u diabła, kogo pyta? Rozumiejąc jednak
całokształt sytuacji, mogłem być bardziej uprzejmy.
- Teraz jestem sam, ale za parę godzin będzie tu
dość tłoczno od wojsk Ligi. Tam było nas czworo,
pozostali wraz z admirałami są aktualnie bezpieczni i
sądzę, że przygotują wam serdeczne powitanie. Nie
wiem, czy wiesz, ale nie jesteście za bardzo lubiani w
galaktyce.
- Mówisz prawdę?
Straciłem cierpliwość i palnąłem mu kilka słów
prawdy, jakich dotąd chyba nie miał okazji usłyszeć
pod swoim adresem.
- Nie mam powodu kłamać, durniu, skoro
trzymam wszystkie karty - zakończyłem. - Teraz
zamknij się i odpowiadaj tylko na moje pytania.
Jasne?
- Nie sądzę!
Lekko zwątpiłem, gdyż po raz pierwszy uniósł
głos. Nie był to krzyk i nie było w nim złości, po
prostu głośno wyrażony rozkaz.
- Zabawa skończona. Wiemy, co chcieliśmy
wiedzieć. Możecie wstać! - rzucił za siebie.
Czułem się, jakbym brał udział w horrorze.
Drzwi otworzyły się i powoli zaczęli przez nie
wchodzić jego ludzie. Strzelałem do nich, a oni nadal
szli. Dwóch spośród postrzelonych oficerów także
wstało i ruszyło w moją stronę. Cisnąłem w nich
pistoletem i wpadłem w depresję.
Tym razem mnie mieli.
Jestem niezły w walce wręcz i temu podobnych
przydających się w życiu sztukach, istnieją jednak
granice możliwości. Tym razem granicą był
praktycznie niewyczerpany kontyngent napastników,
a żeby było jeszcze gorzej, oni tak naprawdę nie
umieli walczyć. Było ich jednak wielu i ciągle
dochodzili nowi. Przetrąciłem parę karków,
połamałem trochę żeber i zmiażdżyłem nieco krtani,
ale w końcu zalali mnie masą. Obalili na pokład,
związali mi ręce i nogi i zostawili na podłodze. Po
czym zabrali się za zmianę mojego kursu, co mnie
jeszcze bardziej wpędziło w depresję. Gdy się z tym
uporali i posprzątali ofiary, Kome odwrócił się do
mnie.
- Oszukałeś mnie - oświadczyłem. Nie było to
zbyt mądre, ale podtrzymywało rozmowę.
- Oczywiście.
Lakoniczność. To było jedyne właściwe
określenie. Nigdy nie używaj dwóch słów, gdy
wystarczy jedno.
- Nie miałbyś ochoty powiedzieć mi dlaczego?
- Sądziłem, że to oczywiste. Moglibyśmy
oczywiście użyć normalnych technik kontroli umysłu,
co i tak zresztą planowaliśmy. Ale to zajmuje trochę
czasu, a odpowiedzi potrzebowaliśmy natychmiast.
Byliśmy wśród obcych przez lata i nie podejrzewali
niczego, więc musieliśmy wiedzieć, jak nas odkryłeś.
Przygotowaliśmy się właśnie do sprawdzenia
zawartości twego umysłu, gdy odkryliśmy twoje
przebranie. Metalowe czaszki nie istnieją w
przyrodzie, a twoja twarz bardzo przypominała mi
kogoś, kogo szukałem od lat. Kiedy sobie o tym
przypomniałem, zorganizowałem to małe
przedstawienie. Wiedzieliśmy, że twoje ego nie
pozwoli ci pomyśleć, że dałeś się oszukać.
- Skurwysyn - warknąłem, co było dość
prymitywną odpowiedzią, ale jedyną, jaką chwilowo
dysponowałem. Miał gnojek rację i to od początku do
końca.
- Wiedziałem, że gdy będziesz sądził, że jesteś
górą, odpowiesz dobrowolnie na pytania, które
chcieliśmy ci zadać. Więc załadowaliśmy ci pistolet
sterylnymi igłami. Wszyscy zagrali swoje role
znakomicie, a ty byłeś najlepszy.
- Popatrzcie na cwaniaka - warknąłem.
- Jestem nim. Organizowałem operacje polowe
przez wiele lat i nie udało mi się tylko wtedy, gdy ty
mi przeszkodziłeś. Teraz cię złapaliśmy i przeszkody
się skończyły.
Na dany znak dwaj z załogi pozbierali mnie.
- Zamknijcie go aż do lądowania. Nie mam
ochoty go więcej widzieć.
Nigdy jeszcze nie byłem tak przybity.
Przypuszczam, że byłem wówczas tylko o włos od
samobójstwa. Wiedziałem, co mnie czeka i nie miałem
żadnej możliwości, aby temu zaradzić. Już samo to
było przygnębiające, a myśl o przyszłości wpędzała
mnie w czarną depresję.
Na dokładkę oni byli za dobrzy: zawiesili moje
skute ręce na umieszczonym w ścianie haku, pocięli
całą odzież i wyczyścili dokładnie moją skromną
osobę ze wszystkiego. Po czym zabrali się za mnie z
fluoskopem i wykrywaczami metali równie
metodycznie, tylko wolniej. Efektem tych starań było
to, że byłem o parę kilogramów lżejszy i pozbawiony
całej pomocnej techniki, jaką ze sobą zawsze nosiłem.
To było upokarzające, zwłaszcza że zostawili mnie
gołego na zimnych płytach pokładu. Które, jak po
chwili odkryłem, stawały się coraz zimniejsze, do tego
stopnia, że szczękałem zębami sinozielony od mrozu.
Z braku innych możliwości zacząłem wyć i walić w
drzwi, co mnie lekko rozgrzało i sprowadziło
strażnika.
- Zamarzam na śmierć! - wykrztusiłem przez
dzwoniące zęby. - Specjalnie to robicie, żeby mnie
torturować!
- Nie - odparł obojętnie. - Okręt był nagrzany,
gdy luki były otwarte, teraz wraca do normalnej
temperatury.
- Zamarzam! Może takie bałwany jak wy mogą
żyć w tej temperaturze, ale ja nie! Albo mi dajcie
ubranie, albo ze mną skończcie!
Pomyślał chwilę nad zagadnieniem i poszedł.
Wrócił z czterema pomagierami i futrzanym
przyodziewkiem. Ubrali mnie, bez gestu czy słowa z
mojej strony. Wylot miotacza, ustawionego przez cały
czas ubierania dokładnie na wprost moich oczu, był
wystarczającym argumentem, aby nic nie robić.
Osiągniecie celu zajęło wiele dni, a moi strażnicy
byli najgorszymi rozmówcami w galaktyce. Nie
odpowiadali nawet na najwulgarniejsze z bogatego
repertuaru moich obelg. Jedzenie było pożywne, ale
całkowicie wyprane z jakiegokolwiek smaku, a
jedynym napojem była woda. W końcu
wylądowaliśmy.
- Gdzie jesteśmy? - zapytałem strażnika, gdy
przyszli po mnie. - No, nie wygłupiaj się. Zastrzelą
cię, jak mi powiesz?
Pomyślał chwilę nad tą możliwością, po czym
oznajmił:
- Kekkonshiki.
- Grzeczny chłopiec. Tylko nie wpadnij w dumę z
tego powodu.
Szczytem ironii było, że wiedziałem to, co (po
informacji, jak wygrać wojnę) było najbardziej
poszukiwaną przez Ligę wiadomością i nie mogłem
zrobić z tego użytku. Gdybym posiadał jakieś
zdolności psi, to za parę godzin byłaby tu połowa
wojsk Ligi, ale za pomocą rozmaitych testów dawno
już stwierdziłem, że nie mam żadnych.
Było jednak coś, co wyrwało mnie z odrętwienia.
Nadeszła pora, by zaplanować ucieczkę. Wkrótce
opuścimy statek, a na planecie znajdą mi z pewnością
jakieś przytulne i dobrze pilnowane miejsce, z
którego na pewno nie będę w stanie uciec. Nie
wspominając już o tym, co w tymże miejscu by ze
mną wyprawiali. Co prawda dokładnie nie
wiedziałem, co zamierzają ze mną zrobić, ale byłem
pewien, że lepiej się tego nie dowiadywać. Jedyną
moją szansą pozostało dać nogę ze statku.
Moi strażnicy, co było do przewidzenia, zrobili
wszystko, aby mi utrudnić ewentualną ucieczkę.
Starałem się nie drżeć, kiedy uwalniali mnie z
łańcucha i nakładali mi na szyję znaną już skądinąd
metalową obróżkę, ale nie bardzo mi się udało.
Obroża połączona była cienkim kablem z trzymanym
przez jednego ze strażników w ręku pudełkiem.
- Nie musisz mi pokazywać - oznajmiłem
pośpiesznie. - Nosiłem już coś takiego i twój kumpel
Kraj, pamiętasz go pewnie, pokazał mi, jak to działa;
nieźle się zresztą przy tym nade mną napracował.
- Mogę zrobić coś takiego - odpowiedział osobnik
zbliżając palec do jednego z przycisków.
- Już to znam! - wrzasnąłem. - Przyciśniesz go i...
Płonąłem, ślepy, głuchy i otępiały. Każdy nerw
skręcał się pod wpływem prądów generowanych
przez pudełko. Wiedziałem o tym, ale i tak nic to nie
zmieniało.
Kiedy się skończyło, stwierdziłem, że leżę
zwinięty w kłębek, całkiem wyprany z energii i
prawie bezbronny. Dwóch strażników złapało mnie
pod pachy i praktycznie wyniosło na korytarz, a ten z
pudełkiem, idąc z tyłu, od czasu do czasu pociągał za
kabel, aby przypomnieć mi, kto tu jest górą. Nie
sprzeczałem się z nim. Zacząłem nieporadnie
przebierać nogami, ale i tak większość ciała
spoczywała na strażnikach.
Bardzo mi się to podobało i musiałem ciężko się
wysilać, by nie zacząć się uśmiechać. Byli pewni, że
nie ucieknę!
- Oziębiło się? - spytałem, widząc, że nakładają
w śluzie rękawice i futrzane czapy. - A moje
rękawiczki?
Zostałem zignorowany. Kiedy otwarto drzwi, do
wnętrza wpadł tuman śniegu i prawdziwie arktyczne
powietrze, co momentalnie odebrało mi oddech. Na
zewnątrz z pewnością nie było lato, ale moim
opiekunom nie sprawiało to widać różnicy. Pociągnęli
mnie za sobą bez chwili zwłoki. Fala śniegu pokryła
nas i przeszła w ciągu sekundy. Słabiutkie słoneczko
oświetlało oślepiająco biały krajobraz rozciągający
się monotonnie we wszystkich kierunkach. Moment
później przed nami zamajaczyło coś ciemnego:
kamienny mur albo jakiś niewysoki budynek.
Kierowaliśmy się ku niemu na tyle szybko, na ile
pozwalał sypki śnieg. Mieliśmy jeszcze około dwustu
jardów przed sobą, a moja twarz i dłonie zaczynały
tracić czucie w zastraszającym tempie. Byliśmy gdzieś
w połowie drogi, gdy dopadła nas kolejna zadymka.
Tuż przed nią potknąłem się malowniczo, padając
wraz z jednym ze strażników. Nie miałem żadnych
zastrzeżeń, chociaż idący z tyłu sadysta poczęstował
mnie sekundową dawką bólu. Nie protestowałem,
gdyż zdołałem okręcić kabel dookoła ramienia, a
zaraz potem złapać go w zęby i przegryźć.
Nie było to wcale takie trudne, zwłaszcza że pod
emalią na przednich zębach miałem wstawione
koronki z węglika krzemu, który przy prześwietleniu
daje obraz identyczny jak naturalne zęby, a
twardością dorównuje stali. Wirujący wokół śnieg
dokładnie zasłonił moje poczynania w ciągu tych paru
najistotniejszych sekund. Ludzkie szczęki mogą
wywierać nacisk około trzydziestu pięciu kilogramów
każda. Wydaje mi się, że byłem bliski tej granicy, ale
kabel puścił. Ledwie to się stało, wykonałem ćwierć
obrotu i wsadziłem kolano w krocze tego po prawej.
Stęknąt i zwalił się na Ziemię puszczając moją rękę.
Zrobiłem półobrót w drugą stronę i trzasnąłem jego
koleżkę w krtań. Nawet nie jęknął. Mając wolne boki
odwróciłem się do przeciwnika trzymającego w ręku
pudełko.
Ten zaś stracił najcenniejsze sekundy wierząc w
technikę, a nie w refleks. Załatwiłem jego kumpli
mając plecy zwrócone kuniemu, a on przez cały czas
nic nie robił. To znaczy nic poza wściekłym
naciskaniem guzików w swoim pudełku. Nadal
zresztą to robił, gdy moja noga spotkała się z jego
splotem słonecznym. Ktoś zaczął krzyczeć, ja zaś
złapałem padającego i ruszyłem z kopyta w prawo -
był to jedyny kierunek, jaki mogłem wybrać. W
chwili przerwy w pamięci wydało mi się, że nie ma
tam żadnych budynków, a zataczając się w tym
kierunku z ładunkiem na plecach i tak nic nie
widziałem. Możliwe, że to było szaleństwo, ale według
mnie większym błędem byłoby pozostanie w ich
łapach. Nie zapominałem oczywiście i o tym istotnym
drobiazgu, że będąc wolnym miałem przynajmniej
szansę zaszkodzenia im w jakiś sposób. Zresztą nie
byłem wcale taki słaby, jak mogłoby się wydawać
komuś obserwującemu moje wyjście ze statku. To
była gra właśnie dla obserwujących, choć słabłem z
każdym krokiem, zamarzając powoli, a w dodatku
gość, którego i niosłem, ważył tyle co ja. W pewnym
momencie potknąłem się i runąłem głową naprzód w
jakąś zaspę. Twarz i dłonie miałem tak zamarznięte,
że nic nie czułem. Wokoło słychać było krzyki, ale jak
na razie nic nie pojawiło się w zasięgu mego wzroku.
Zgrabiałymi palcami udało mi się zdjąć czapkę z
głowy nieprzytomnego i umieścić ją na własnej.
Rozpięcie ubrania i zdjęcie rękawic było zadaniem o
wiele trudniejszym, ale w końcu mi się udało.
Poczułem piekący ból, gdy do zdrętwiałych kończyn
zaczęło wracać krążenie. Nowy przyodziewek
skutecznie zatrzymywał ciepło.
Albo rąbnąłem go za słabo, albo było tu zimniej,
niż sądziłem, w każdym razie mój podopieczny zaczął
zdradzać objawy świadczące o powrocie do
świadomości. Poczekałem, aż otworzy oczy, po czym
rąbnąłem go pięścią w szczękę. Poprawa była
widoczna natychmiast: znów spał. Przeczekałem, aż
okrzyki trochę się oddalą, po czym ruszyłem biegiem,
zapadając się w śnieg i wywracając co paręnaście
kroków. Jedyną pociechą było to, że przestało mi być
zimno. Gdy zaczęło mi brakować tchu, padłem w
najbliższą zaspę, czując, jak uspokaja i normuje się
oddech, a pot zamarza na twarzy. Krzyki były
znacznie przygłuszone i o wiele rzadsze.
Następny bieg doprowadził do zderzenia z
wysoką metalową siatką, ciągnącą się jak okiem
sięgnąć w obu kierunkach. Jeśli był do niej
podłączony alarm, to zdążyłem go i tak uruchomić,
toteż nie zwlekając zacząłem się wspinać.
Po chwili namysłu zeskoczyłem jednak w dół.
Jeśli był alarm, to kierują się ku miejscu, w którym
byłem. Po co im ułatwiać życie? Biegłem wzdłuż
ogrodzenia może z dziesięć minut, nie dostrzegając
nikogo, po czym wspiąłem się na nie, zeskoczyłem po
drugiej stronie i skierowałem się w śnieżnobiały i
niezmierzony bezkres rozciągającej się przede mną
gładzi. Biegłem tak długo, aż straciłem oddech, a nogi
odmówiły mi posłuszeństwa, po czym znowu
wylądowałem w zaspie.
Odpocząłem nieco i ostrożnie rozejrzałem się
wokoło. Jak okiem sięgnąć - pustka. Żadnych
budowli, żadnych śladów, nikogo. Podniesiony na
duchu zebrałem się w sobie i ruszyłem w szalejącą
śnieżycę.
12
- Jesteś wolny, Jim! Wolny jak ptak! - mówiłem
sobie, podtrzymując się na duchu. Tyle że tu nie było
ptaków. Tu nie było nic poza zamarzniętą pustką i
mną.
Z tego co widziałem, w okolicy nie było nic
żywego. Życie, jak to pamiętałem z wypowiedzi
Krają, to tylko ryby w oceanie. Poza mną nie miało tu
prawa kręcić się nic żywego. Ja zaś miałem szansę
pozostać żywy tak długo, jak długo byłem w stanie
maszerować.
Ubranie było dobre, ale musiało mieć jakieś
ciepło do utrzymania, a ciepło mogło pochodzić
jedynie z ruchu mojego ciała. Widziałem jeden
budynek - powinny być inne. Powinno tu w ogóle być
coś jeszcze oprócz śniegu.
Było. Prawie w to coś wpadłem. Przy kolejnym
kroku poczułem, jak podłoże ustępuje mi spod nóg i
jedynie refleks spowodował, że nie wpadłem w dziurę;
rzuciłem się w tył, lądując na śniegu. Około jarda
przede mną, kawał lodu osunął się gdzieś w dół i
spojrzałem na ciemną powierzchnię wody. Od otworu
rozchodziły się promieniste pęknięcia. Byłem na
zamarzniętym morzu, a nie na stałym lądzie.
Przy tej temperaturze wystarczyłoby zamoczyć
stopę, a zagłada przyszłaby szybko i nieubłaganie.
Pomysł nie wydał mi się zbyt pociągający, toteż
rozpłaszczyłem się jak żaba i ruszyłem w tył, byle
dalej od przerębli. Jakieś pięćset jardów od niej
wstałem i czym prędzej podążyłem z powrotem po
znikających już w sypiących płatkach śniegu
własnych śladach. Śnieg przestawał padać, ale wiatr
nie słabł ani na chwilę, podrywając leżący na ziemi
puch w miniaturowe zawieje. Uważnie rozejrzałem
się wokoło: pustka i biel. Teraz, gdy wiedziałem czego
szukać, ciemny wał lodu wyraźnie wskazywał linię
brzegową. Rozciągał się w lewo i prawo jak okiem
sięgnąć, dokładnie na przecięciu linii, którą
maszerowałem tutaj.
Tamtędy nie idę - zdecydowałem. Sądząc po
paralitycznym śladzie, stamtąd właśnie przybyłem i
wracać nie ma sensu, tym bardziej że na
kosmodromie już ostrzą noże na moje powitanie.
Wobec tego trzeba iść brzegiem, w stronę przeciwną
niż kosmodrom.
Tak też zrobiłem, starając się ignorować fakt
coraz niższego położenia słońca. Gdy zapadnie noc,
zapadnie też kurtyna za niejakim Jimem di Griz.
Chyba że znajdę jakieś schronienie, na co na razie się
nie zanosiło.
W miarę zachodzenia słońca, gasła nadzieja na
znalezienie czegokolwiek. Byłem zmęczony, a do
powłóczenia nogami mobilizowała mnie tylko
perspektywa zbliżającej się śmierci. Prosta czynność
marszu była wszystkim i musiało minąć całkiem
sporo czasu, zanim rozpoznałem, co oznaczają
poruszające się na tle horyzontu ciemne kształty. To
byli ludzie, którzy na dodatek szli w moim kierunku.
Wraz ze zrozumieniem tego faktu, wylądowałem na
śniegu; zastygłem w bezruchu patrząc, jak trzy
postacie przemykają cicho jakieś dwieście jardów ode
mnie. Przemieszczali się z wprawą zawodowych
narciarzy.
Zmusiłem się do bezruchu, zanim nie zniknęli z
pola widzenia, po czym wstałem z nową nadzieją w
sercu. Wiatr ucichł, śnieg ustał i ślady były doskonale
widoczne. Ci narciarze zmierzali gdzieś, gdzie zdążą
przed nocą, nie mieli bowiem ze sobą żadnego sprzętu
czy prowiantu. Skoro oni zdążą, to ja też!
Nie było to jednak takie łatwe. Choć drogę
miałem w miarę przetartą, nogi to nie to, co narty,
przynajmniej w tych warunkach.
Teoria była słuszna, ale w praktyce omal nie
zawiodła. Miałem już naprawdę dość, gdy goniąc
resztkami sił w przedwieczornym zmroku,
zobaczyłem przed sobą czarny kształt budynku. Mój
umysł nadal był w stanie hibernacji, toteż dopiero po
paru sekundach dotarło do mnie, co właściwie widzę.
- Czarne jest piękne! - wykrzyknąłem zataczając
się we właściwym kierunku.
Ciemny kształt rozpadł się na parę mniejszych. A
więc nie jeden, lecz grupa budynków. Małe drzwi,
kamienne ściany, dwuspadowe dachy. Ogólne
brzydactwo, dla mnie jednakże piękne. Tylko, do
cholery, co tak skrzypi?
Ja nie, bo szedłem po świeżym śniegu. Ledwie to
zrozumiałem, a już znalazłem się na brzuchu.
Skrzypienie ubitego śniegu zbliżało się. Niejedna
osoba, lecz całe stado defilowało o rzut kamieniem
ode mnie. Do dziś zresztą nie wiem, jakim cudem
mnie nie dostrzegli. Fakt, że tego nie zrobili. Kroki
maszerowały obok, skręciły za róg i ścichły.
Desperackim wysiłkiem zerwałem się na nogi i
podążyłem za nimi. Wyjrzałem zza rogu, gdy ostatni z
nich znikał w pierwszym z budynków. Potężne drzwi
zamknęły się z hukiem, a ja szyłem ku nim, pchany
jakimiś rozkazami mego organizmu, których to
rozkazów istnieniu dotąd nie miałem pojęcia.
Dopadłem drzwi wykonanych z szarego metalu i
naparłem na klamkę. I ani drgnęły.
Życie ma takie chwile, które potem wydają się i
częstokroć rzeczywiście są zabawne, ale gdy się
dzieją, są tragiczne. Szarpanie, ciągnięcie, próba
obrócenia klamki nie dały absolutnie żadnych
rezultatów. Nowe zapasy siły odpłynęły równie
błyskawicznie, jak się pojawiły. Oparłem się o drzwi,
aby nie upaść. Ustąpiły z lekkim zgrzytem.
Pierwszy i ostatni raz w życiu nie sprawdziłem,
co jest za nimi. Na pół wszedłem, na pół wpadłem do
środka, pozwalając im zamknąć się za sobą. Ciepło,
rozkoszne ciepło ze wszystkich stron. Oparłem się o
ścianę i rozkoszowałem się tym pięknym doznaniem.
Byłem w długim i słabo oświetlonym korytarzu. Sam,
ale znajdowało się tu wiele drzwi, a z każdych mógł
ktoś wyjść. I nie było dokładnie nic, co mógłbym
wtedy zrobić. Gdyby jakaś złośliwość losu zabrała
ścianę, o którą się opierałem, po prostu padłbym na
pysk i nie pozbierał się już o własnych siłach. Stałem
więc na podobieństwo żywej zmarzliny, tworząc
wokół siebie rosnącą kałużę z topniejącego śniegu.
Najbliższe drzwi, jakieś dwa jardy ode mnie,
otwarły się i na korytarz wyszedł mężczyzna.
Wszystko co musiałby zrobić, by mnie dostrzec, to
obrócić głowę. Widziałem go doskonale, mimo
parszywego oświetlenia, więc i on nie miałby żadnych
problemów. Facet zamknął drzwi, wsadził klucz w
zamek, przekręcił go i poszedł, jakby mnie celowo
ignorował.
Najwyższy czas przestać się wygłupiać. Raz
miałem więcej szczęścia niż rozumu, ale liczyć na coś
takiego ponownie byłoby głupotą. Trzeba zniknąć z
korytarza, biorąc poprawkę na fakt, że drzwi dopiero
co zamknięte dawały dużą szansę, iż nikt się nimi w
najbliższym czasie nie zainteresuje. Zdjąłem
rękawice, wsuwając je wraz z czapką za pazuchę,
czując, jak do moich fioletowych palców wraca życie
(wraz z mniej przyjemnymi odczuciami), po czym za
pomocą przeżutych na miazgę drutów z prze-
gryzionego kabla zabrałem się za zamek.
Był to prosty zamek, z wielką dziurką, a ja mam
wspaniałe uzdolnienia. Mówiąc krótko, uśmiechnęło
się do runie szczęście. Wewnątrz była ciemność, w
którą błyskawicznie wsiąkłem, zamykając za sobą te
cholerne drzwi. I Po raz pierwszy od chwili podjęcia
ucieczki, miałem szansę na sukces. Z westchnieniem
ulgi osunąłem się na podłogę i zapadłem w drzemkę.
Znaczy, prawie zapadłem, gdyż mimo senności,
wyczerpania i otumanienia, dotarło jednak do mnie,
że nie jest to najwłaściwsze miejsce na sen. Dokonać
tyle, co ja ostatnio i dać się złapać z powodu zaśnięcia,
to byłoby naprawdę niesmaczne, toteż czym prędzej
ugryzłem się w język. Przeszyła mnie fala bólu -
zapomniałem, że te cholerne koronki są na wierzchu i
omal nie odgryzłem sobie języka. Za to senność
przeszła jak ręką odjął. Zacząłem macać drogę w
ciemnościach i ruszyłem przed siebie. Był to ciasny
pokoik albo średnio szeroki korytarz. Stanie tutaj
niczego nie dawało, toteż ruszyłem przed siebie. Tuż
za najbliższym załomem muru zobaczyłem poświatę.
Ostrożnie wystawiłem głowę. W ścianie było okno. Po
drugiej stronie stał dziesięcioletni może brzdąc i gapił
się na mnie.
Zmartwiałem. Starałem się uśmiechnąć, ale nie
sądzę, żeby mi się udało. Chłopczyna przeciągnął
dłońmi po włosach, potrząsnął głową i poszedł sobie.
- Idioto! - jęknąłem pod własnym adresem. -
Weneckie lustro!
Skąd się ta nazwa wzięła, diabli wiedzą, w
każdym razie było to z pewnością weneckie lustro: z
mojej strony szyba, z jego lustro. Nikt go tu nie
umieścił przypadkowo. Ciekawe więc po co?
Wiadomo, dla obserwacji, tylko kogo i czego?
Podszedłem bliżej i zajrzałem do czegoś, co bez
wątpienia było klasą.
Chłopak, wraz z parunastoma rówieśnikami,
siedział w ławce i słuchał nauczyciela. Indywiduum
wygłaszało coś z kamienną twarzą. Wtedy dopiero
dotarło do mnie, że oblicza dzieciaków cechuje ten
sam pusty wyraz. Żadnych uśmiechów, szturchańców
czy gumy do żucia. Nic poza skupioną uwagą. Jak na
moje doświadczenia szkolne, było to dość
nienormalne. Za plecami nauczyciela wisiała opra-
wiona w ramki kartka, na której czarnymi wołami
napisano:
NIE ŚMIAĆ SIĘ
Z drugiej strony była następna z ciągiem
dalszym:
NIE KRZYWIĆ SIĘ
Co to za zboczona szkoła? W miarę jak wzrok
przyzwyczajał się do ciemności, rozróżniałem coraz
więcej szczegółów. Przy oknie był głośnik i
przełącznik, których zastosowanie było zrozumiałe.
Wcisnąłem przełącznik i rozległ się obojętny głos
wykładowcy:
- Filozofia Moralna. Ten kurs jest obowiązkowy,
każdy z was musi go zdać. Jeśli nie uda wam się to w
normalnym terminie, będziecie uczyli się tak długo,
aż osiągniecie perfekcyjną znajomość tematu.
Filozofia Moralna jest tym, co czyni nas wielkimi i
dlatego nie może być innych ocen niż perfekt.
Filozofia Moralna czyni z nas wielkich. Czytaliście
podręczniki do historii, wiecie, jak zostaliśmy opusz-
czeni, jak marliśmy z głodu i zimna, jak tylko tysiąc
pozostało przy życiu. Ginęliśmy, gdy byliśmy słabi,
ginęliśmy, gdy pozwalaliśmy kierować się uczuciom.
Jesteśmy dziś tutaj dlatego, że oni przeżyli. Filozofia
Moralna pozwoliła im przeżyć i pozwolić żyć wam.
Żyć i dorastać, a gdy dorośniecie, opuścić ten świat,
wprowadzić nasze rządy pośród słabych i miękkich
ras. My jesteśmy najwyżsi, gdyż mamy do tego
prawo. Teraz powiedzcie mi: - Jeśli jesteście słabi...?
- Umrzemy - odparł chór pozbawionych wyrazu
głosów.
- Jeśli poddacie się uczuciom...?
- Zginiemy.
- Jeśli...
Wyłączyłem głośnik z uczuciem, że usłyszałem
więcej niż dość jak na początek. Przez wszystkie te
lata, gdy miałem do czynienia z szarymi, nigdy nie
zadałem sobie trudu, by zastanowić się, dlaczego są
tym, czym są. Przyjmowałem ich obcość i
obrzydliwość, ale dopiero te podsłuchane kwestie
uzmysłowiły mi, że ich bezduszność i brutalność nie
są przypadkowe. Ta osada, założona z pewnością z
uwagi na surowce naturalne, gdyż nikt nie mógł być
na tyle szalony, aby próbować skolonizować coś
takiego, nie była przystosowana do samodzielnego
przetrwania.
Gdy w wyniku lokalnej wojny, czy może
załamania, została odcięta od reszty świata i
zapomniana, spowodowało to wymarcie większości
mieszkańców. Przeżyła garść, o ile można mówić o
przeżyciu, i to kosztem porzucenia tego co ludzkie w
człowieku, koncentrując się na przetrwaniu. Wygrali,
ale tracąc człowieczeństwo. Stali się umysłowymi
kalekami, czymś co pisarze SF określali mianem
androidów białkowych - organizmami obdarzonymi
inteligencją, ale nie znającymi uczuć. Filozofia
Moralna ma sens jedynie na tej planecie. Wszędzie
indziej musi zostać uznana za jedną wielką bzdurę.
Choć z ich punktu widzenia w stu procentach słuszna,
bo dla nich cała reszta świata to słabeusze i głupcy
kierujący się uczuciami, a nie rozsądkiem. Oni byli
faktycznie najlepszą rasą zdobywców, jaką wymyślił
wszechświat, a ponieważ nie było ich wielu,
posługiwali się innymi. Zorganizowali inwazyjne
imperium. Korpus rozbił je w puch, w czym miałem
swój udział. Teraz powtórnie wlazłem im w łapy. Ta
szkoła zaś była ich obozem treningowym, w którym
dzieciaki przekształcano w miniaturowe kopie
dorosłych. To miejsce, w którym z perwersyjną
zaciekłością uprawiano sadystyczne praktyki na całej
rasie, fascynowało mnie. Równocześnie zrobiło mi się
przyzwoicie ciepło, toteż zacząłem przemyśliwać,
czym by tu się zająć, poza chowaniem się po ciemnych
korytarzach.
Następna szyba ukazała wnętrze pracowni, w
której przebywała starsza grupa uczniów
zajmujących się jakimiś sprzętami.
Jakimiś? Znów coś zimnego lazło mi po plecach.
Połówkę takiego urządzenia miałem jeszcze na sobie.
Metalowe pudełko z guziczkami plus kabel
zakończony obrożą. Powolutku włączyłem głośnik.
- ...różnica jest w zastosowaniu, nie w teorii.
Składacie i testujecie te axion feeds, aby zaznajomić
się z ich zastosowaniem. Gdy przejdziecie do pracy z
nimi, mieli wiedzę praktyczną, która jest bardzo
pomocna, otwórzcie diagramy na stronie trzydziestej.
Axion feeds. O tym powinienem wiedzieć więcej.
Było to jedynie przypuszczenie, ale wydawało mi się,
że tego drobiazgu nie zapamiętałem, choć widywałem
go dość często. Krasnoludek w żelaznych kapciach,
który spacerował po moim umyśle według własnego
widzimisię, zmieniając moje wspomnienia i pamięć.
Miałem wielką ochotę dostać coś takiego w swoje
ręce.
Wszystko to świadczyło o wyższym niż zwykle
zidioceniu. Stać tu, jak sadysta przeżywający
najpiękniejsze chwile swego życia i nie myśleć o
flankach. Ponieważ włączyłem głośnik, nie byłem w
stanie usłyszeć zbliżających się kroków.
Nadchodzącego dostrzegłem dopiero, gdy wyłonił się
zza rogu i prawie wpadł na mnie.
13
W takich sytuacjach akcję ceniłem zawsze wyżej
niż myślenie: najpierw uspokoić gościa, potem
dopiero się zastanawiać. Złapałem go za gardło, on
natomiast zamiast się uciszyć, przemówił:
- Witamy w Szkole Yuu Bavete, Jamesie di Griz.
Miałem nadzieję, że trafisz tutaj.
Miał pomarszczoną skórę i dopiero po tym
zorientowałem się, że jest stary, bardzo stary. Przez
cały czas, gdy moje palce ściskały jego krtań, nie
poruszył się, spokojnie patrząc mi w oczy.
Jestem dobrze wyszkolony, przyzwyczajony do
walki wręcz i do zabijania, ale duszenie spokojnie
obserwujących ten zabieg pradziadków nie jest moją
mocną stroną. Palce rozluźniły się same, spojrzałem
mu w oczy i warknąłem ostro:
- Piśnij o pomoc i jesteś trupem.
- To ostatnie na co mam ochotę. Nazywam się
Hanasu i chciałem cię spotkać od chwili twej ucieczki.
Zrobiłem co mogłem, aby cię tu sprowadzić.
- Czy nie miałbyś nic przeciw temu, aby to trochę
uściślić?
- Oczywiście. Ledwo usłyszałem przez radio o
ucieczce, starałem się wejść w twoje położenie. Jeśli
poszedłbyś w stronę wschodu lub południa,
skończyłbyś w zabudowaniach miasta, w których
szybko by cię złapali. Na północy miałeś morze, a
więc jedynie idąc na zachód miałeś szansę, a zachód
to tu. Opierając się na tym, zmieniłem dzisiejsze
zajęcia i zdecydowałem, że chłopcy potrzebują więcej
ćwiczeń. Teraz wszyscy, co do jednego, zamiast spać,
muszą odrabiać stracone godziny, a mają w nogach
niezłą liczbę mil, za co zresztą serdecznie mnie
nienawidzą. Ich narciarskie trasy nieprzypadkowo
zresztą biegły na południe, potem na wschód i z
powrotem tu, dość sporym łukiem. Wszystko to w
tym celu, abyś podążył ich śladem, jeśli ich spotkasz.
Zrobiłeś tak?
- Owszem - nie widziałem powodu, aby kłamać. -
Co teraz zamierzasz zrobić?
- Co? Porozmawiać oczywiście. Nie widziano ci
jak dotąd?
- Nie.
- Jest lepiej, niż sądziłem. Spodziewałem się, że
będę musiał użyć axion feeds. Powinienem pamiętać,
że jesteś specem w tych sprawach. Drugie wyjście z
tego korytarza obserwacyjnego jest w moim
gabinecie. Pozwolisz?
- Po co? Czekają tam na mnie?
- Nie, chcę z tobą spokojnie porozmawiać.
- Nie wierzę ci.
- Rozumiem, ale wybór masz niewielki. Jeśli nie
zabiłeś mnie od razu, to jest wątpliwe, abyś chciał to
uczynić teraz. Idź za mną - po czym najspokojniej
odwrócił się i odszedł.
Jedyne co mogłem zrobić, to udać się za nim i
trzymać się jak najbliżej. Możliwe, że nie byłem w
stanie go udusić, ale z pewnością byłem w stanie
zrobić mu coś innego, jeśli tylko ogłosiłby jakiś alarm.
W korytarzu było sporo okien, ale przy żadnym
nie miałem ani okazji, ani chęci przystanąć. Zresztą
dość szybko wspięliśmy się na krótkie schodki i
dotarliśmy do drzwi. Powstrzymałem go, gdy dotykał
klamki.
- Co tam jest?
- Jak już mówiłem, mój gabinet.
- Jest tam ktoś?
- Wątpię. Nikomu nie wolno tam przebywać pod
moją nieobecność.
- Jeśli pozwolisz, to sprawdzę osobiście.
Zrobiłem to i okazało się, że miał rację.
Przeszukując pokój czułem, jak dostaję zeza patrząc
jednym okiem na kąty, a drugim cały czas na niego.
Wąskie okno otwierało się na głęboką czerń, ściany
pokryte były regałami pełnymi książek, w kącie zaś
stało biurko i parę krzeseł. Kazałem mu usiąść
możliwie daleko od biurka, gdzie były umieszczone
wszystkie przyciski. Zrobił to bez protestu i trzymał
ręce na widoku. Widząc karafkę z wodą,
stwierdziłem, że bardzo chce mi się pić. Wysuszyłem
ją do dna, opadłem z westchnieniem na fotel i
umieściłem nogi na biurku.
- I naprawdę chcesz mi pomóc? - spytałem
sceptycznie.
- Chcę.
- To na początek pokaż mi, jak zdjąć tę obrożę.
- Proszę. W prawej górnej szufladzie znajdziesz
klucz. Dziurka jest pod złączem kabla z metalem.
Zajęło mi to trochę czasu, ale w końcu
otworzyłem ją i z zadowoleniem cisnąłem w kąt.
- Ty kierujesz tym interesem?
- Jestem kierownikiem szkoły. Zostałem tu
zesłany za karę. Mieliby ochotę mnie zabić, ale jak
dotąd nie stało im odwagi.
- Nie mam bladego pojęcia, o czym mówisz.
Mógłbyś wyrażać się trochę jaśniej?
- Mógłbym. Planetą kieruje Komitet Dziesięciu,
byłem w nim przez wiele lat, a do fiaska operacji na
Cliaandzie, którą organizowałem, byłem Pierwszym
w Komitecie. Wtedy spróbowałem zmienić nasz
program i za karę znalazłem się w... szkole. Nie mogę
jej opuścić, nie mogę nawet zmienić ani jednego słowa
w programie nauczania. To doskonale i bezpieczne
więzienie.
- Jakie zmiany chciałeś wprowadzić?
- Radykalne. Zacząłem wątpić we wszystkie
nasze cele, bo widziałem inne kultury. Oceniono, że
zostałem przez nie skorumpowany, a kiedy
spróbowałem wprowadzić moje pomysły w życie,
znalazłem się tutaj. Nie może być nowych idei.
Drzwi otwarły się nagle i wjechał wózek na
kółkach popychany przez dziesięcioletniego brzdąca.
- Przyniosłem obiad, kierowniku - powiedział i
zobaczył za biurkiem mnie. Nie zmieniając wyrazu
twarzy stwierdził: - To jest więzień, który uciekł.
Zmęczenie zatrzymało mnie na fotelu, a poza
tym, co mogłem zrobić? Zabić dziecko?
- Masz rację, Yan - odparł Hanasu. - Popilnuj go,
a ja pójdę po pomoc.
To mnie postawiło na nogi, ale Hanasu nigdzie
nie poszedł. Stanął za chłopcem, zamknął drzwi i
zdjął z półki czarny przyrząd, który przytknął
malcowi do karku. Ten otworzył szeroko oczy i
zamarł w bezruchu.
- Nie ma już niebezpieczeństwa - oznajmił gospo-
darz. - Muszę tylko usunąć parę minut z jego pamięci.
Poczułem, jak wzbiera we mnie obrzydzenie
zmieszane ze strachem.
- Co to jest, to co trzymasz w ręku?
- Axion feeds. Widziałeś je wielokrotnie, tylko
rzecz jasna nie pamiętasz o tym. Stań teraz za
drzwiami, aby cię nie zobaczył, gdy wejdzie z kolacją.
Może to widok tej maszynki do kasowania
pamięci spowodował, że przyjąłem bierną postawę, a
może rzeczywiście nie miałem wyboru. Zrobiłem, co
mi kazał, zostawiając uchylone drzwi, aby
obserwować, co się dzieje. Hanasu pomajstrował przy
skali urządzenia i ponownie przytknął je brzdącowi
do karku, po czym spokojnie zasiadł za biurkiem. Po
dwóch czy trzech sekundach, chłopak drgnął i
popchnął wózek w głąb pokoju.
- Przyniosłem obiad, kierowniku.
- Zostaw go i nie wracaj dziś w nocy. Nie chcę, by
mi przeszkadzano.
- Tak, kierowniku - obrócił się i wyszedł, ja zaś
wyszedłem zza drzwi.
- Ta maszynka jest najwstrętniejszą rzeczą, jaką
w życiu widziałem.
- To tylko maszyna - odparł obojętnie. - Nie
jestem głodny, a sądzę, że tobie przyda się posiłek.
Częstuj się.
Zbyt wiele się działo i zbyt szybko, abym mógł
myśleć o apetycie, ale gdy o tym wspomniano,
stwierdziłem, że byłbym w stanie zjeść konia. Na
surowo. Zabrałem się więc za posiłek - równie
bezsmakową papkę jak na statku, ale w tym
momencie smakowała mi ona jak najprzedniejsze
same delicje. Jadłem starając się słuchać, co mówi
Hanasu.
- Próbuję zrozumieć to, co powiedziałeś o tym
urządzeniu. Chodzi ci o to, że jego zastosowanie jest
wstrętne? - Skinąłem głową. - Mogę cię zrozumieć i to
jest właśnie mój problem. Jestem inteligentny
bardziej i inaczej niż większość moich
współplemieńców. Są głupi i pozbawieni wyobraźni.
Wyobraźnia i ciekawość są tym, co świadomie
wytrzebiliśmy wiele lat temu. A to oznacza, że jestem
nienormalny. Jestem mutantem. Z początku się to nie
ujawniało; wierzyłem we wszystko, co mi mówiono.
Teraz dręczą mnie pytania. Wiem, że nie jesteśmy
lepsi niż reszta ludzi. Jesteśmy po prostu inni. Nasze
próby władania resztą są złe, a nasza pomoc w
inwazji obcych jest największą zbrodnią ze
wszystkich.
- To prawda - oświadczyłem przełykając ostatni
kęs.
Miałem ochotę powtórzyć spektakl z nową
zawartością talerza.
- Gdy odkryłem te fakty, starałem się zmienić
nasze cele, ale to jest niemożliwe. Nie mogę nawet
zmienić jednego słowa w treningu tych dzieci. A
ponoć kieruję tą szkołą.
- Ja mogę zmienić wszystko - poinformowałem go
uprzejmie.
- Oczywiście - jego nieruchoma twarz drgnęła,
kąciki ust powędrowały w górę. Leciutko, ale jednak
uśmiechnął się. - A jak sądzisz, dlaczego chciałem,
abyś tu przybył? Ty możesz zrobić to, co ja starałem
się osiągnąć przez całe życie. Możesz uratować
mieszkańców tej planety.
- Wystarczy jedna wiadomość: koordynaty tego
globu i mój podpis.
- I twoja Liga przybędzie, by nas zniszczyć.
Tragiczne, ale prawdziwe.
- Włos wam z głowy nie spadnie.
- Tak, bo spadnie głowa! To jest kłamstwo i nie
podoba mi się, że kłamiesz!
- To jest prawda! Po prostu nie wiecie, jak
reagują cywilizowane społeczeństwa. Przyznaję, że
wielu ludzi, wiedząc, gdzie was szukać, rozerwałoby
was na kawałki i to powoli. Liga po prostu będzie na
was uważać i pilnować, żebyście nie wpadli na kolejny
głupi pomysł. Natomiast we wprowadzeniu zmian, o
których mówisz, może wam tylko pomóc.
- Nie rozumiem tego - był wyraźnie zaskoczony. -
Oni muszą nas zabić.
- Przestań z tym zabijaniem, bo już mi się rzygać
chce. To jest wasz główny problem: życie albo śmierć,
zabić lub być zabitym. Ta filozofia należy do historii.
Do mrocznej historii, która na szczęście jest już
dawno za nami. Możliwe, że nie mamy najlepszego
systemu etycznego, ale przynajmniej zakazuje on
przemocy zinstytucjonalizowanej. Jak sądzisz,
dlaczego waszym oślizłym koleżkom tak dobrze idzie?
Bo nie ma czegoś takiego jak Flota czy Armia Ligi.
Nie mamy wojen, nie mówiąc o jakichś lokalnych
konfliktach. To co walczy z obcymi, to zbieranina Flot
i Policji różnych planet. Nie ma potrzeby, aby rząd
używał zabijania jako narzędzia, chyba że znajdą aż
coś takiego, jak na Cliaandzie, gdzie próbowaliście
cofnąć zegar o jakieś dwadzieścia tysięcy lat.
- Musi istnieć prawo. Kto zabija, sam musi być
zabity.
- Bez sensu. To nie wskrzesi zabitego, a
społeczeństwo dokonujące zabójstwa samo staje się
mordercą. Już widzę co chcesz powiedzieć. Przemoc
rodzi przemoc. Kara śmierci jest urzędową wendetą,
a nie żadnym rozwiązaniem.
Maszerował w tę i z powrotem po pokoju,
starając się zrozumieć tę obcą filozofię. Tymczasem
wylizałem do czysta naczynie i łyżeczkę. W końcu
opadł na swoje krzesło.
- To co mi powiedziałeś, wykracza poza nasze
rozumienie. Muszę to przeanalizować, ale nie w tym
rzecz. Pewien jestem, że plany Kekkonshiki muszą
zostać pokrzyżowane, było już zbyt wiele
niepotrzebnych zabójstw. To może się skończyć
jedynie śmiercią nas wszystkich. Trzeba wysłać tę
wiadomość do Ligi.
- Jak?
- To ty musisz mi powiedzieć. Nie uważasz, że
zrobiłbym to, gdybym wiedział?
- Pewnie - teraz ja wydeptywałem podłogę. - Nie
ma poczty, nie ma psimenów, zresztą to i tak
nieistotne. Jeśli są, to tej wiadomości na pewno nie
wyślą. Radio?
- Najbliższa baza Ligi jest o czterysta trzydzieści
lat świetlnych.
- Nie będę tyle czekał. Muszę znaleźć sposób, by
dostać się na statek.
- To zbliżone do niemożliwości.
- Jestem tego pewien, ale musi istnieć jakiś
sposób. Najlepiej będzie przespać całą sprawę. Jest tu
jakieś miejsce, gdzie mógłbym się zdrzemnąć?
Przerwał mi wysoki pisk.
- Komunikator - poinformował mnie Hanasu. -
Połączenie zewnętrzne. Stań w tym miejscu. Będziesz
poza zasięgiem kamery.
Usiadł za biurkiem i włączył urządzenie.
- Hanasu - oznajmił obojętnym tonem z
kamiennym wyrazem twarzy.
- Za parę minut będzie u ciebie grupa
poszukiwawcza, która zamknie wszystkie wyjścia ze
szkoły. Ślady obcego zostały wykryte w tych
okolicach. Musi ukrywać się w budynkach. W drodze
jest transport z dalszymi sześcioma jednostkami.
Szkoła zostanie przeszukana, a on znaleziony.
- Jakie macie dowody na to, że on jest tutaj?
- Ślady na śniegu zmierzają w waszą stronę. Albo
ukrył się w szkole, albo jest martwy.
- Uczniowie pomogą w poszukiwaniach, znają
dobrze zabudowania.
- Wydaj rozkazy.
Wyłączył komunikator i spojrzał na mnie zimno.
- Mimo wszystko nie zrealizujemy naszych
planów. Gdy cię złapią, użyją axion feeds i odkryją,
co się stało w tym pokoju. Wolisz popełnić
samobójstwo, czy chcesz, żebym ja cię zabił? -
Wszystko to zostało powiedziane tak obojętnym
tonem, że mimo chłodu panującego w pokoju oblałem
się potem.
- Zaraz! Chwila! Jeszcze nie wszystko stracone.
Zostawmy samobójstwo na koniec. Musi tu być, do
cholery, jakieś miejsce, gdzie mnie nie znajdą.
- Nie. Będą szukać wszędzie.
- A tutaj? W twoim pokoju? Powiesz im, że
sprawdziłeś, że mnie tu nie ma.
- Nie rozumiesz. Mogę powiedzieć, co chcę, a
rewizja zostanie przeprowadzona zgodnie z planem.
Jesteśmy bardzo dokładną rasą.
- Ale bez wyobraźni; czekaj, coś mi świta - poza
adrenaliną wydzielaną na samą myśl o samobójstwie
nic mi nie świtało. - Okno...
- Nie otwiera się.
- Nawet w lecie?
- To jest lato.
- Tego się właśnie spodziewałem. Mam. Jeśli nie
wewnątrz, to ukryję się na zewnątrz. Dach. Musi tu
być wyjście awaryjne dla dokonywania napraw.
- Nie ma napraw.
- Słuchaj no, nie bądź taki drobiazgowy, musi
istnieć jakaś droga na dach. Nigdy nie wiadomo, co
może się wydarzyć, a wy nie jesteście pozbawieni
daru przewidywania.
- Może masz rację.
- Gdzie są plany szkoły?
- W tej teczce.
- No to dawaj je tu! - praktycznie wydarłem mu
teczkę z ręki. Przerzucałem ją gorączkowo, starając
się nie słuchać jego mamrotania.
- To strata czasu, nie ma ucieczki, a ja nie chcę
być przesłuchiwany za pomocą axion feeds. Dlatego
jeśli ty nie...
- Przestań pieprzyć! - warknąłem. - Co to jest?
Co oznacza ten symbol?
- To są drzwi.
- No! - klepnąłem go w plecy. - A teraz zrób, co ci
powiem, zgoda? Zbierz ich do kupy, resztę wyjaśnię
ci później. Oficjalnie mają pomóc w poszukiwaniach.
Dobra stara dyscyplina... Posłuchał natychmiast.
Zanim skończył mówić, miałem już w głowie dalszy
ciąg.
- Nie mogę ryzykować, że ktoś mnie zobaczy,
więc musisz mi przynieść z warsztatu następujące
rzeczy: z pięćdziesiąt jardów liny o wytrzymałości
pięciuset kilogramów, dziesięć długich mocnych
gwoździ i młotek molekularny oraz latarkę i
śrubokręt. Gdzie mogę bezpiecznie poczekać na
ciebie?
- Tu. Nie wiem, co planujesz, ale pomogę ci. Na
samobójstwo zawsze będzie czas.
- Wciąż ten budujący optymizm!
Poszedł, a ja zacząłem obgryzać paznokcie.
Podskoczyłem, gdy komunikator znowu zadzwonił,
ale trzymałem się od niego z daleka. Hanasu wrócił po
czterech minutach.
- Ktoś do ciebie - poinformowałem go, odbierając
wyposażenie i rozkładając je po kieszeniach.
- Wszyscy są w hallu, a pierwszy oddział już
przyjechał - oznajmił.
- Ślicznie. Idź na dół i pomóż im, żeby zaczęli od
piwnicy. Potrzebuję całego czasu, jaki mogę mieć, bo
diabli wiedzą, co spotkam na drodze.
- Wychodzisz na dach?
- Tego czego nie wiesz, nigdy nie powiesz. Pa.
- Masz oczywiście rację - podszedł do drzwi i
obrócił się. - Powodzenia. Tak się chyba mówi w
podobnych sytuacjach.
- Się mówi. Dzięki. Już ja dopilnuję, żeby ci
wyszły z głowy głupoty o samobójstwie.
Byłem tuż za nim, tyle że on schodził w dół, a ja
gnałem schodami w górę z planem budynku w dłoni.
Zanim dotarłem na strych, zdążyłem się zdrowo
zasapać - to był dość długi dzień. Drzwi, do których
tak biegłem, były zamknięte. Użyłem jednego z
gwoździ i zaatakowałem olbrzymi zamek. Puścił ze
straszliwym zgrzytem. Zanim ucichł, byłem już
wewnątrz i na najlepszej z możliwych dróg do
zablokowania zamku. Powietrze nie było zbyt
przyjemne: wokół unosiła się woń kurzu i stęchlizny,
a w dodatku nie było nigdzie światła. Użyłem więc
latarki i rozejrzałem się wśród otaczających mnie
pudeł i starych akt. Drzwi, których szukałem, były o
cztery jardy w górze, a w pobliżu nie było drabiny.
- Ślicznie.
Zebrałem co solidniej wyglądające pudła,
tworząc z nich piramidę. Zajęło mi to trochę czasu,
gdyż z uwagi na kurz nie mogłem ich ciągnąć po
podłodze. Gdy zakończyłem prace budowlane, nie
odczuwałem już żadnego zimna. Prawdę mówiąc było
mi gorąco. Myśl o zbliżającym się pościgu dodawała
mi skrzydeł.
Drzwi o trzystopowej średnicy, a raczej klapa w
dachu, umieszczone tuż przy górnym wierzchołku
dachu, były zamknięte na głucho, ale na szczęście nie
miały zamka. Gdy je otworzyłem, posypała się
całkiem niezła ilość rdzy. Ostrożnie zdrapałem ją
śrubokrętem, po czym starłem z krawędzi. W
przeciwnym razie ślepy by zobaczył, że były ostatnio
otwierane. Miałem nadzieję, że tutejszy woźny nie
będzie się fatygował na strych. Uchyliłem klapę
szerzej i wytknąłem głowę na zewnątrz. Oczywiście
na całym dachu nie było ani jednego miejsca, za
którym lub w którym mógłbym się schować.
Nie przejąłem się zbytnio tym wszystkim.
Wbiłem przy drzwiach duży gwóźdź i obwiązałem go
liną. Tę o wytrzymałości pięciuset kilogramów,
mającą odpowiednią średnicę. Dlatego też taką
wybrałem.
Po tym zabiegu spokojnie pozanosiłem pudła na
miejsca, po czym uważnie zbadałem podłogę,
zacierając ślady mojej działalności. Przy jednym z
pudeł był śliczny odcisk mojej stopy, przewróciłem je
więc na bok. Zamaskowałem parę mniej wyraźnych
śladów w podobny sposób, po czym złapałem linę
zwisającą z dachu. Wyłączyłem światło upewniwszy
się uprzednio, czy młotek i gwoździe są na miejscu i
usłyszałem jak ktoś z tyłu w ciemnościach dobiera się
do zamka.
Nie wiem, czy gdziekolwiek uwzględniają
rekordy we wspinaczce na czterojardową linę, ale
jestem pewien, że osiągnąłem jeden z lepszych
czasów. W jednej chwili byłem na górze, a w
następnej leżałem płasko na dachu wyciągając linę.
Zamykałem klapę, gdy na dole zabłysło światło.
- Przeszukaj prawą stronę, Bukai - usłyszałem
bezbarwny głos. - Zaglądaj za pudła, otwieraj te, w
których może się ukryć człowiek.
Ostrożnie spuściłem klapę, omal nie tracąc przy
tym palców. To, że wlezą na dach, nie ulegało
wątpliwości. Wejdą wszędzie tam, gdzie może wejść
człowiek. Toteż ja musiałem być tam, gdzie nie może.
Odkryta powierzchnia dachu nie była zbyt
sprzyjającym miejscem do ukrycia się, a w odległości
pięciu jardów znajdowała się jego krawędź.
Postanowiłem zbadać, co jest po drugiej stronie i
odkryłem, że metal powleczony jest cienką warstwą
lodu. Poślizg był gwałtowny i po chwili zatrzymałem
się z nogami dyndającymi poza dachem. Pamiętając,
że moment otwarcia klapy jest coraz bliższy, powoli
podciągnąłem się do szczytu i wyjrzałem.
Oczywiście druga strona dachu była równie
beznadziejnie gładka jak tamta. Odwiązałem linę i
ruszyłem pełznąc po szczycie i robiąc co się da, aby
nie zjechać na krawędź, bo oznaczało to pewny, acz
niezbyt przyjemny sposób skręcenia karku.
Ślizgawica na dachu dawała mi do wiwatu, aż
dach się skończył, a ja, spoglądając przez ramię,
widziałem klapę doskonale, co znaczyło, że sam byłem
równie dobrze widoczny. Lina pomogła mi
poprzednio i będzie to musiała zrobić ponownie.
Powoli wyciągnąłem młotek i wsunąłem gwóźdź w
zaczep. Jeśli dach był cienki, to mógł zadziałać jak
pudło rezonansowe, ale musiałem ryzykować. Jednym
muśnięciem wbiłem gwóźdź w szczyt dachu i
okręciłem linę grabiejącymi palcami. Zawiązałem na
niej pętlę, w której umieściłem nogę i zsunąłem się z
dachu.
Klapa odskoczyła z głośnym hukiem. Wisiałem
cicho, słysząc wyraźnie rozmowę.
- Widzisz kogoś, Bukai?
- Nie. Mogę wracać?
Świetnie, di Griz! Znowu ich przechytrzyłeś!
- Nie. Przejdź się po dachu i sprawdź.
To były automaty nie ludzie! Żaden inteligentny
człowiek nie wylazłby na ten dach. Wiedziałby, co go
może spotkać. Te cymbały wypełniają instrukcje na
ślepo.
Odgłosy sapania i skrzypienia przybliżały się, a
moja lina drgnęła, gdy ktoś za nią pociągnął.
Spojrzałem w górę i zobaczyłem pozbawione wyrazu
oblicze, wychylające się nad krawędź dachu jakieś pół
jarda nad moją głową.
15
Jego oczy malowniczo się rozszerzyły, gdy mnie
zobaczył. Obrócił głowę i krzyknął:
- Ahiru!
Wyciągnąłem rękę, aby się go pozbyć, ale w tym
momencie się poślizgnął. Pierwszy raz zobaczyłem
jakikolwiek wyraz na twarzy tubylca - autentyczne
przerażenie. Drapiąc dach zjechał za krawędź i
zniknął. Poza odgłosem uderzenia ciała o ziemię nie
było żadnego innego dźwięku.
Wisiałem na linie czekając, co będzie dalej.
Poprzez uchylone drzwi doszło mnie przyciszone
pytanie.
- Czy Bukai powiedział coś?
- Moje imię.
- Gdy się ześlizgiwał?
- Tak.
- To niedobrze.
- Nie, lepiej, że jest martwy. Człowiek, który
okazuje emocje... - Drzwi zamknęły się.
Przyjemniaczki. Bukai miał miłych kumpli.
Zanim do reszty przymarzłem do liny, zdecydowałem,
że pora się ruszyć - przy pustym dachu i zamkniętych
drzwiach z pewnością na górze było bezpieczniej i
przyjemniej niż tu. Zrobiłem to jeszcze ostrożniej niż
schodząc, przed oczyma miałem twarz Bukai i to było
wystarczającym powodem.
Na dachu spędziłem długie jak wieczność dziesięć
minut. Po czym, szczękając zębami, zabrałem się do
zejścia na strych. Miałem nadzieję, że jest pusty, ale
tak właściwie to zaczynało mi być wszystko jedno.
Na szczęście był pusty.
Są granice wysiłku i napięcia, jakie może znieść
człowiek. Ja swoją osiągnąłem na strychu. Ledwie
zamknąłem klapę, zwaliłem się na podłogę i zasnąłem.
Nie wiem, jak długo spałem. Kiedy się obudziłem, nie
wiedziałem, jak się mają sprawy za drzwiami i jaką
właściwie mamy porę doby. Pozostawało jedynie
sprawdzić. Ostrożnie uchyliłem drzwi. Korytarz był
pusty, a za oknem nadal panowała noc.
Miałem więc ponownie szczęście, a ponieważ sen
mnie odświeżył, ruszyłem do gabinetu Hanasu,
uważając na wszystko dookoła jak za najlepszych
czasów. Wszędzie panowała cisza i ciemność, jednak
spod drzwi gabinetu widać było smugę światła.
Sam Hanasu siedział za biurkiem, najwyraźniej
czekając na mnie. Wślizgnąłem się do wnętrza.
- To ty - odezwał się odstawiając szklankę z
wodą.
- Pić mi się chce - oznajmiłem sięgając po nią.
- To trucizna - stwierdził beznamiętnie. - Nie
miałem pojęcia, kto pierwszy wejdzie przez te drzwi.
Chwilę trwało, zanim się oswoiłem z tą nowiną.
- Wszyscy poszli?
- Wszyscy, niczego nie znaleźli, a jeden spadł z
dachu i zabił się. Jesteś za to odpowiedzialny?
- Pośrednio. Przestraszyłem go i widziałem, jak
leciał.
- Przyjęli, że zamarzłeś w śniegu, rano zaczną po-
szukiwania. Nie będą zbyt dokładni, gdyż są
przypuszczenia, że utopiłeś się w przerębli na morzu.
- Omal mi się to udało. Ale do rzeczy: zabawa się
skończyła i czas wrócić do naszych problemów.
- Przesłania wiadomości do Ligi.
- Właśnie. W spokojniejszych chwilach trochę
nad tym myślałem tej nocy. Jesteś zmęczony?
- Nie bardzo.
- Dobra. Musimy trochę popracować w
warsztacie elektronicznym. Czy to możliwe bez
natrętów?
- Da się zrobić, a co chcesz tam zdziałać?
- Zadzwoń do biblioteki i postaraj się o schemat
detektora napędu nadprzestrzennego. Zakładam, że
masz tu części, z których można go sklecić.
- Mam nawet cały detektor. Jest częścią
szkolenia.
- Jeszcze lepiej. Idziemy. Na miejscu pokażę ci, o
co mi chodzi.
Muszę przyznać, że poszło nam nadspodziewanie
dobrze. Metalowa tuba, długa na trzy stopy i
zamknięta z góry, mająca po bokach dwie metalowe
prowadnice, nie wyglądała okazale, ale była
dokładnie tym, czym miała być.
- Co to robi? - zainteresował się Hanasu.
- To musi być przymocowane do jednego z
waszych statków. I to właśnie jest nasz następny
problem. Jeśli założę go gdzie trzeba, nikt tego nie
znajdzie, wygląda bowiem jak standardowy miotacz
flar - pokazałem mu plastikowy pojemnik. - Ten
natomiast wystrzeliwuje to: jest to solidna bateria i
nadajnik. Zrobiłem ich dziesięć, powinno wystarczyć.
Za każdym razem, gdy statek wyjdzie z
nadprzestrzeni i napęd zostanie wyłączony, detektor
w czubku wyrzutni wykryje to i wystrzeli jeden z
pojemników z radiem. Mają wbudowany opóźniacz
trzydziestominutowy, tak że zaczną nadawać, gdy
statek będzie znów w nadświetlnej. Transmitowany
sygnał zawiera mój kod identyfikacyjny, lokalizację
tej planety i wezwanie o pomoc. Gdy to wystartuje,
pozostanie nam jedynie czekać na kawalerię.
- A co będzie, gdy statek nie wynurzy się z
nadświetlnej w pobliżu odbiornika?
- Zwykły rachunek prawdopodobieństwa.
Większość pilotów używa określonego punktu
nawigacyjnego, a więc, większość z nich leży w
pobliżu stacji Ligi. Prawie każda podróż wymaga
trzech do czterech sprawdzianów w normalnej
przestrzeni. Któryś z nadajników powinien zostać
przechwycony.
- Lepsze to niż nic, ale samobójstwo jest nadal
możliwe - mruknął Hanasu.
- Mówiłem ci już, że jesteś niepoprawnym
optymistą? Hanasu wrócił do zasadniczego tematu:
- Jak przymocujesz go do statku?
- Młotkiem! Dobra, nie pora na żarty. Muszę
znaleźć sposób, aby zbliżyć się do któregoś. Samo
przymocowanie zabiera zaledwie parę minut. Czy
kosmodrom jest pilnowany?
- Jest wokół niego siatka, o czym doskonale wiesz
Strażnicy, z tego co wiem, stoją tylko przy bramie.
- Więc nie powinno to być zbyt trudne.
Potrzebuję twojej pomocy w dwóch kwestiach: w
zorientowaniu się, kiedy odlatuje jakiś statek i w
kwestii transportu na kosmodrom.
- Informacja nie jest problemem. Biuletyn podał,
że „Takai Cha" startuje dziś o szóstej czterdzieści
pięć.
- Która jest teraz?
- Trzecia jedenaście - odparł studiując cyferblat.
- Możesz mnie tam jakoś podrzucić na czas?
Chwilę zastanowił się, po czym skinął głową.
- Normalnie nie mógłbym, bo nie mam powodu,
by wyjeżdżać ze szkoły, ale dziś mogę. Zamelduję, że
chcę pomóc w poszukiwaniach. Powinni się zgodzić.
Zgodzili się i w ciągu dziesięciu minut
podskakiwaliśmy po zlodowaciałym polu w
elektrycznym i zaopatrzonym w płozy urządzeniu,
służącym do wytrząsania z człowieka flaków. W tym
czymś nie było foteli, ogrzewania i hermetyzacji
kabiny. Ci ludzie naprawdę przesadzali w
samoumartwianiu się. Pod pachą dzierżyłem
metalową rurę, między nogami miałem skrzynkę z
narzędziami, a obydwoma rękami trzymałem się
metalowej rury obciągniętej brezentem, a udającej
siedzenie, aby nie rozbić sobie głowy o boki i dach
skaczącego pojazdu.
- Jak blisko ogrodzenia możesz podjechać?
- Jak blisko zechcesz. Nie mamy dróg czy
oznaczonych tras. Poruszamy się na radiolatarnie
kierunkowe, a trasa zależy od wyboru kierunku.
- Pierwsza dobra wiadomość. Słuchaj, wysadź
mnie przy ogrodzeniu i pojedź dalej, tylko zapamiętaj
miejsce. Wróć po godzinie. Jeśli usłyszysz coś, ale
dostrzeżesz zamieszanie, jedź do szkoły.
- Dobrze, będę miał czas zażyć truciznę.
- Smacznego, tylko nie śpiesz się za bardzo. Zrób
to jedynie wtedy, gdy faktycznie mnie złapią. Może
być zamieszanie, ale to wcale nie będzie jeszcze
równoważne z tym, że mnie mają.
Po obu stronach drogi pojawiły się niewyraźne
kształty, po czym z boku wyskoczyło ogrodzenie,
wzdłuż którego Hanasu jechał z zacięciem kierowcy
rajdowego.
- Wysiadam! - wrzasnąłem, gdy w oddali
zamajaczyła brama. - Zapamiętaj czas i do
zobaczenia.
Wyturlałem się z całym ekwipunkiem, zanim
dobrze zwolnił i znalazłem się w centrum
miniaturowej śnieżycy. Wyjąłem ze skrzynki detektor
i zbliżyłem się do ogrodzenia.
Nic. Żadnego alarmu. Przecięcie płotu było
zadaniem dla średnio ruchliwego paralityka.
Zrobiłem to jedną ręką i z zamkniętymi oczami, i to
dosłownie! Przepchnąłem przez otwór siebie i rurę i
załatałem dziurę. Zadowolony założyłem narty i
ruszyłem w ciemność. Sypiący śnieg zacierał moje
ślady, tak że miałem wszelkie powody do
zadowolenia.
Odnalezienie okrętu nie było żadnym
problemem: wszystko wokoło spowijał mrok, kadłub
zaś był zalany światłem reflektorów.
Wokół kręciły się maszyny obsługiwane przez
ubranych w kombinezony techników.
Trzymając się cienia, zastanawiałem się, jak, do
cholery, mam tam podejść i przymocować mój
drobiazg nie wywołując alarmu.
16
Problem ten miał tylko jedno rozwiązanie:
musiałem wyglądać tak jak ci, którzy się kręcili przy
statku. Mówiąc krótko, potrzebowałem kombinezonu
technika. Tak więc musiałem któregoś z nich
rozebrać.
Znalezienie ciemnego kąta za jakimiś beczkami,
żeby złożyć bagaże nie było problemem, ale
postaranie się o kombinezon to zupełnie inna sprawa.
Krążyłem w ciemności w tę i z powrotem, bez
żadnych rezultatów. Łazili parami lub w większych
grupach. Czas uciekał i godzina, jaką dałem Hanasu,
dawno minęła.
Moja cierpliwość topniała, rozważałem jeden
samobójczy plan po drugim, gdy w końcu któregoś
ruszyło. Zlazł z dźwigu i ruszył ku budynkom.
Oczywiście dokładnie po przeciwnej stronie, niż
byłem, ale to już drobiazg. Zobaczyłem, jak wchodzi
w drzwi oznaczone „Benjo" i ruszyłem tam,
wykorzystując każdą możliwą osłonę.
Będąc zwolennikiem określonych praw
osobistych, poczekałem przy wyjściu, aż załatwi
interes z muszlą klozetową, po czym go rąbnąłem.
Było to o tyle łatwiejsze, że ręce nadal miał zajęte
przy rozporku i guzikach; najprawdopodobniej
nawet nie wiedział, co się zdarzyło. Ja wiedziałem.
Kant prawej dłoni bolał mnie jeszcze przez pół
godziny. Rozebrałem go starannie, związałem jakimś
drutem i zakneblowałem, zamykając w jednej z
kabin. Nie powinien zostać znaleziony przed odlotem.
Jego kombinezon był lekko przyciasny, ale i tak
nikt tu nie zwracał uwagi na elegancję, a ochronny
kask twarzowo zakrywał mi fizjonomię.
Zabrałem, co moje, i ruszyłem wolno ku
statkowi. Właśnie ten wolny marsz był najtrudniejszy
ze wszystkiego. Nikt się za mną nie oglądał, nikt za
mną nie krzyczał, wyglądało na to, że tutaj nic nikogo
poza własnymi zajęciami nie interesuje. Mimo to
odetchnąłem z ulgą, gdy doszedłem do dźwigu i
wrzuciłem do środka manatki.
Obsługa urządzenia była jednym z prostszych
zadań, więc bez problemów ruszyłem statecznie ku
jednemu z ciemnych miejsc przy płetwie ogonowej.
Ku silnikom.
Cała zabawa z przymocowaniem rury przy
komorze silnika poszła łatwiej, niż należało się
spodziewać. Dodatkową ciekawostką była
nieobecność normalnej wyrzutni i to, że nic nie było
widać z ziemi.
Wracając nie ryzykowałem marszu przez
oświetlony plac. Zamiast tego odstawiłem dźwig w
cień najbliższego budynku. Do odlotu zostało dziesięć
minut. Była już nawet załoga, która przytupywała
zawzięcie.
- Dlaczego ten dźwig tu stoi? - spytał głos z tyłu.
- Ramstmo? - wymamrotałem nie odwracając się.
- Nie słyszę cię. Powtórz! - głos się przybliżył.
- Teraz lepiej? - spytałem odwracając się na
pięcie i łapiąc go za gardło.
Wybałuszył oczy, potem zresztą zamknął, gdy
jego głowa zetknęła się parę razy z kabiną dźwigu.
W tej właśnie chwili usłyszałem odlot statku.
Jeden z najprzyjemniejszych dźwięków w moim
życiu.
- Udało się - pogratulowałem sobie półgłosem. -
Niezliczone generacje będą błogosławić twoje imię,
Jamesie di Griz.
Wciągnąłem mojego podopiecznego głębiej do
jednego z budynków, przy okazji stwierdziłem, że
jedne z drzwi mają nader porządny i skomplikowany
zamek. Napis nad nimi wyjaśnił wszystko, a w
dodatku podsunął mi pomysł. Napis bowiem głosił:
ZBROJOWNIA
Idealny schowek, ale po małej rozrywce. Zdjąłem
kombinezon, założyłem narty i pojechałem na
oświetlony teren, starając się, żeby ktoś mnie
zobaczył.
Byli największymi łamagami, jakich w życiu
widziałem.
Pętałem się przeszło pięć minut, bez żadnego
rezultatu. W końcu przejechałem parę jardów przed
najbliższą dwójką i zdążyłem wlecieć w jakieś beczki,
zanim zwrócili na mnie uwagę. Gdy wreszcie to się
stało, zakryłem twarz rękami i ruszyłem z kopyta w
ciemność. Miałem nadzieję, że zapamiętali kierunek
mojej ucieczki - prosto do płotu.
Tym razem zrobiłem dziurę wystarczającą dla
czołgu i nie trudziłem się z jej maskowaniem.
Ruszyłem w ciemność, szukając okazji do
zamaskowania wyraźnego śladu. Nie było to takie
trudne: prawie po stycznej zbliżał się jeden z
tutejszych pojazdów. Dogonienie go nie wchodziło w
rachubę, ponieważ był znacznie szybszy, ale zostawiał
piękny ślad. Zmieszałem z nim swoje, posuwając się
lekkim zygzakiem, po czym wbiłem kije w ubity śnieg
i zrobiłem obrót o sto osiemdziesiąt stopni, z którego
byłby dumny nawet mój instruktor. Trafiłem prosto
we własne ślady i ruszyłem z powrotem nie używając
kijków. Prosto do bezpiecznego i zacisznego miasta.
Muszę przyznać, że nie przesadzali tu z godziną
pobudki: na ulicach dostrzegłem ledwie parę osób.
Nie sądzę, aby ktoś zwrócił na mnie uwagę, w każdym
razie na pewno nikt nie podniósł alarmu. Zbliżyłem
się do portu kosmicznego. Tu także panowała cisza i
spokój, żadnych śladów nagłej aktywności. Z
pobliskiego okna dochodził miły blask, toteż nie
omieszkałem tam zajrzeć. Sprawa stała się bardziej
atrakcyjna, gdy odpowiednio zaokrąglona
autochtonka odwróciła się do okna. Angelina zawsze
urządza mi awantury o flirty, toteż musiałem w
końcu dać jej jakieś po temu podstawy. Nawet to, że
marnowałem cały wysiłek włożony w zacieranie
fałszywych śladów, nie zmieniło mojego
postanowienia. Zdjąłem narty, postawiłem je w
śniegu i otworzyłem drzwi.
- Dzień dobry. Wygląda na to, że nadal mamy
mróz - oznajmiłem.
Spojrzała na mnie w milczeniu. Była młoda i
atrakcyjna, choć zupełnie pozbawiona makijażu i
ubrana tak, że każdą normalną kobietą by zatrzęsło.
- Jesteś tym, którego szukają - stwierdziła bez
śladu emocji w głosie. - Muszę iść ich zaalarmować.
- Nie pójdziesz i nie zrobisz tego - skurczyłem się,
gotów ją zatrzymać.
- Tak, panie - odparła i wróciła do garów.
Panie! Te przyjemniaczki musiały być
antyfeministami wszech czasów. Uznając brak uczuć
za cnotę, kobiety musieli traktować jak bydło i
niewolników. Na to zresztą wskazywał stojący przede
mną dowód. Po setkach lat tresury wyhodowali z całą
pewnością perfekcyjne służące.
- Co gotujesz, kwiatuszku?
- Tu jest wrzątek, tu zupa rybna, a tutaj
okraszona ryba, a tu...
- Ślicznie. Poproszę porcję każdej z tych rzeczy, z
wyjątkiem wrzątku, rzecz jasna.
Podała mi parę metalowych misek i kościaną
łyżkę. Jedzenie było równie bezbarwne jak do tej
pory, ale i tak dwukrotnie opróżniłem talerz, zanim
stwierdziłem, że wystarczy.
- Nazywam się Jim - stwierdziłem skończywszy. -
A ty?
- Kaem.
- Dobre jedzenie, Kaem. Trochę niedoprawione,
ale to nie twoja wina. Zadowolona jesteś z tego
zajęcia?
- Nie wiem, co to znaczy: zadowolona.
- Tak myślałem. W jakich godzinach tu
pracujesz?
- Nie wiem, o co chodzi. Wstaję, pracuję, idę
spać. Zawsze tak jest.
- Bez weekendów, wakacji i świąt. Tu faktycznie
potrzeba dużych zmian. Mam nadzieję, że to już
niedługo. Tej kultury nie trzeba niszczyć. Sama się
rozpadnie, ledwie dotrze tu trochę cywilizacji.
Historycy będą za parę lat nieźle łapali się za głowy
nad waszymi zwyczajami. O której podajecie tu
śniadanie?
- Za parę minut, gdy zadzwoni dzwon - odparła
spoglądając na zegar.
- Kto tu jada?
- Mężczyźni, żołnierze.
Byłem na nogach, zanim wymówiła ostatnią
sylabę i nakładałem rękawice.
- Jedzenie było wspaniałe, ale mam niewiele
czasu. Muszę zdążyć, zanim wzejdzie słońce. Mam
trochę spraw do załatwienia. Przepraszam, nie
będziesz bardzo zachwycona, gdy cię zwiążę?
- Zrób ze mną, co zechcesz, panie - odparła
opuszczając oczy.
Po raz pierwszy w życiu wstydziłem się, że jestem
płci męskiej.
- Wkrótce będzie lepiej, Kaem. Przyrzekam ci.
Jeśli się stąd wydostanę, to obiecuję ci przysłać jakieś
stroje, szminki i parę publikacji ruchu
emancypacyjnego. Gdzie tu jest magazyn?
Grzecznie pokazała mi kierunek, więc
pocałowałem ją na pożegnanie i z ledwością zdołałem
przeszkodzić w rozebraniu się. Już widzę, jakimi
czułymi kochankami są ci tutaj! Romantycy,
psiakrew! Następny kwiatek do listy. Kaem zupełnie
nie protestowała, gdy ją wiązałem i zamykałem. I tak
znajdą ją, ledwie śniadanie się spóźni, ale wszystko,
czego potrzebowałem, to parominutowe
wyprzedzenie.
Narty przypiąłem dopiero na lodzie, żeby nie
zostawiać śladów; po czym ruszyłem przed siebie
starając się, o ile to było możliwe, krzyżować swoją
drogę ze śladami innych nart.
Przedostałem się przez płot, co robiło się już
nudną rutyną i uśmiechnąłem się, słysząc po drugiej
stronie syreny i inne oznaki aktywności. Chyba w
końcu dostrzegli moją poprzednią wizytę. Najwyższy
czas. Nie dość, że chciało mi się spać, to jeszcze
zaczynało świtać. Zamaskowałem dziurę i ruszyłem
ku zbrojowni.
Oczywiście, nikt mnie nie widział, a facet,
którego tu przywlokłem, zdążył zniknąć, jak zresztą
wszyscy inni w zasięgu wzroku.
Sforsowałem zamek, uziemiłem alarm bez
większych trudności, po czym podłączyłem wszystko
na miejsce i na ołowianych nogach obszedłem
pomieszczenie. Ułożyłem się na skrzynkach granatów
odłamkowych mając nadzieję, że nie mają nic przeciw
temu i zasnąłem prawie natychmiast.
Cudowne uczucie - byłem pewien, że mogę robić
to całą wieczność, tyle że coś mi, cholera, nie dało.
Obudziłem się momentalnie, gdy zrozumiałem, co.
Było zupełnie jasno, a ktoś majstrował przy zamku.
Pretensje mogłem mieć tylko do siebie.
Zapomniałem, z kim mam do czynienia. Ledwie ci
tutaj dowiedzieli się o moim zmartwychwstaniu, po
prostu zarządzili przeszukanie całego miasta. Zabawa
się skończyła.
17
Drzemka mnie odświeżyła, a wściekłość dodała
sił. Wściekły byłem głównie na siebie, za głupie
postępowanie, rzecz oczywista. Jak każdy normalny
człowiek miałem wielką ochotę wyładować się na
kimś innym, a zatem oberwał ten, który wszedł
pierwszy. Przeszkodziły mi w tym trochę narty, o
które się potknąłem, zapominając o ich istnieniu, ale i
tak nie miało to większego znaczenia. Klient,
podobnie jak wszyscy przedstawiciele jego rasy, nie
miał pojęcia o walce wręcz.
Zebrałem narty i kijki i wyjrzałem na korytarz.
Wszędzie pełno było zapalonych poszukiwaczy mojej
skromnej osoby, ale dopiero przy drzwiach
wyjściowych jeden z nich mnie dojrzał. Zdążyłem
zrobić całe trzy kroki, zanim zdobył się na reakcję.
- On jest tutaj, próbuje uciekać - oznajmił
monotonnym tonem.
- Nawet to robi! - wrzasnąłem wypadając na
dwór, prosto na najbliższego z nich. Po dwóch
sekundach pozostało mi jedynie zapiąć narty i ruszać
w drogę.
To wszystko było i tak odwlekaniem
nieuniknionego.
Bramę strzegła wzmocniona warta, a ze
wszystkich stron widać było zbliżające się sylwetki
tutejszych pojazdów. Mógłbym może dostać się do
miasta i szukać tam kryjówki, ale jeden człowiek
przeciw całej planecie ma minimalne szansę. Może
Hanasu miał filozoficzną odpowiedź na ten problem,
ale osobiście zdecydowanie nie nadaję się na
samobójcę.
Rzecz jasna, moje rozmyślanie nie przeszkadzało
mi w poruszaniu się. Za mną zresztą podążała pogoń i
obie te kwestie tak zaabsorbowały moją wyobraźnię,
że silniki rakiety usłyszałem dopiero, gdy była nad
moją głową. Podobnie jak reszta przytomnych
stanąłem, popatrzyłem i osłupiałem.
Spoza nisko wiszących chmur opuszczał się na
strumieniach odrzutu niewielki statek zwiadowczy.
Z połączonymi pierścieniami Ligi na kadłubie!
- Udało się! - wrzasnąłem ruszając z kopyta ku
podskakującej na amortyzatorach jednostce.
Nie ma potrzeby dodawać, że biegłem samotnie.
Tubylcy nie byli równie entuzjastycznie nastawieni do
tego, co przybyło. W każdym razie byłem na miejscu,
gdy otworzył się właz.
- Witamy na Kekkonshiki - oznajmiłem facetowi
stojącemu w otworze. - Przyłącz tę planetę do Ligi, o
zdobywco!
- Nic nie wiem o żadnym zdobywaniu - odparł
obdarzony nader bujną fryzurą młodzian w
nieporządnym nad wyraz kombinezonie. - Dostałem
polecenie zabrania stąd niejakiego Jamesa Bolivara di
Griz.
- Masz go przed sobą.
- Podobnie jak tubylcy, tylko że oni mają jeszcze
całą masę broni. Właź na pokład.
- Najpierw uświadomię tym typom, jakiej
wiekopomnej chwili są świadkami.
Z radością zobaczyłem znajomą gębę na czele
całej zgrai. To był Kome, kapitan mojej ostatniej
podróży.
- Rzuć broń - poleciłem. Zamiast tego ją uniósł.
- Pójdziecie ze mną. Obaj - rozkazał.
Czerwone płatki zawirowały mi przed oczami. Ci
ludzie byli tak tępi, że aż mnie zemdliło. To, że przez
ich durnotę zginęło już tak wiele istnień, tylko
pogłębiało to uczucie.
- Błagam, nie strzelaj! - wrzasnąłem wyrzucając
w górę ręce i skacząc ku niemu.
Wykręciłem mu rękę, przechwyciłem pistolet i z
całej siły wepchnąłem mu lufę w kark.
- Posłuchajcie, bałwany! - wykrzyknąłem. -
Wszystko się skończyło. Przegraliście! Nie zdziałacie
już nic złego w galaktyce. Jedyną podstawą waszej
siły i władzy była nieznana lokalizaga tej planety, tak
że mogliście się tu kryć jak karaluchy, ale to już
przeszłość. Widzicie ten emblemat na burcie. To
statek Ligi. Wiedzą, gdzie jesteście, kim jesteście i co z
wami zrobić! Sprawiedliwość przybyła w postaci tego
oto młodzieńca, który właśnie ogłosił przyłączenie
waszej planety do Ligi.
- Zrobiłem to? - sapnął z niedowierzaniem.
- Zamknij się, palancie, i bierz się do roboty.
- Moją robotą jest zabranie ciebie.
- Dostałeś awans. Zabierz im broń - byłem lekko
zdesperowany, bo reszta zaczęła podnosić spluwy do
oka, a znając ich zwyczaje, wiedziałem, że spokojnie
zastrzelą Kome, byle mnie dostać. - No, Kome,
powiedz kumplom, żeby się poddali. Jeśli ktoś tu
wystrzeli, to wam wszystkim nogi z dupy
powyrywam.
Rozmyślał chwilę na swój pokręcony sposób, po
czym podjął decyzję:
- Obecność tego statku może być przypadkowa.
- Nie jest - wtrącił się pilot. - Pokażę ci
wiadomość, jaką otrzymałem wraz z ogólnym
alarmem, kierującym wszystkie jednostki ku tej
planecie. Szukaliśmy was od jakiegoś czasu. Idę po
wiadomość.
- Zabijcie ich obu - rozkazał Kome. - Jeśli zełgali,
to będzie po problemie, a jeśli nie, to i tak nie ma
żadnej różnicy. Wszyscy jesteśmy martwi.
- Odsuń się - polecił mu najbliższy. - Albo będę
musiał cię zastrzelić.
- Strzelaj - padła spokojna odpowiedź.
- Stać! - wrzasnąłem, pakując gościowi kulę w
ramię i wytrącając broń - To nie ma sensu!
Myśleli inaczej. Paru wzięło mnie na cel, gdy
pilot doręczył wiadomość, o której wspominał. Nie
taką zresztą, jakiej oczekiwali. Nie był na tyle głupi,
zwiadowcy rzadko kiedy są imbecylami.
Dziobowa wieżyczka artyleryjska obróciła się
łagodnie, siejąc pociskami na wszystkie strony. Nie
tracąc czasu dałem mojemu więźniowi po łbie, żeby
grzecznie szedł za mną i ruszyłem do śluzy. Wdusiłem
przycisk uszczelniania, a Kome okazał oznaki
żywotności, o które go nie podejrzewałem. Zdrowy
kopniak w bok głowy załatwił tę sprawę, rozciągając
go na śniegu. Normalnie nie lubię takich rzeczy, ale
tym razem sprawiło mi to czystą, nieskalaną
przyjemność.
- Lepiej się połóż. To będzie pięciogeowy start -
poinformował mnie pilot.
Był. Dzięki niemu szybko pokonałem ostatnie
cale dzielące mnie od podłogi. Gdy przestałem widzieć
jedynie rozmazane plamy, unosiłem się już w stanie
nieważkości.
- Serdeczne dzięki - mruknąłem.
- Cała przyjemność po mojej stronie. Masz dość
natrętnych kumpli.
- Kumpli! Te cymbały wymyśliły całą tę wojnę! A
tak na marginesie, jak wam idzie?
- Nadal przegrywamy - warknął - i nic nie
możemy na to poradzić.
- Nie opowiadaj bzdur - to tylko pech. Leć do
najbliższej stacji z psimenami, mam masę zaległej
korespondencji. Nie wiesz przypadkiem, czy obcym
odbito jeńców?
- Masz na myśli admirałów? Wrócili biedacy.
Wiesz, normalnie nikogo nie obchodzi, co się
przytrafia starszym rangom oficerom, ale tym razem
to naprawdę nie było przyjemne.
- Wyleczą ich. Wybacz, że się cieszę, ale moja
żona i synowie byli odpowiedzialni za tę ucieczkę, a
to, co powiedziałeś oznacza, że im się udało.
- Masz niezłą rodzinkę.
- Możesz to powtórzyć?
- Masz niezłą rodzinkę.
- Miło to słyszeć. Wyduś trochę życia z tego
mebla. Musimy się pośpieszyć.
Zanim dolecieliśmy do najbliższej stacji, miałem
już wszystko rozpisane. Z pewnością stać było flotę na
wyłączenie ze swojego składu paru jednostek z
oddziałami desantowymi, a więcej nie było tu
potrzeba, a zatem Kekkonshiki powinna być niedługo
normalnym, cywilizowanym światem. Do ogólnego
planu dołączyłem jeszcze dokładne instrukcje, gdzie
znaleźć Hanasu i co z nim zrobić. Najważniejszą
sprawą było spacyfikowanie planety i osłonięcie w ten
sposób tyłów. Wojna była nadal do wygrania. W
trakcie drogi przestudiowałem wszystkie możliwe
raporty, toteż gdy dotarłem wreszcie do Kwatery
Głównej Korpusu, miałem gotowych parę planów.
Wszystkie zresztą zostały wymiecione z mojej głowy
na widok ukochanej osoby.
- Powietrza... - jęknąłem po nieskończenie długim
uścisku. - Miło być w domu.
- Mam coś więcej w zapasie, ale sądzę, że
najpierw chciałbyś trochę przyjrzeć się wojnie.
- Jeśli nie masz nic przeciwko, najdroższa.
Miałaś jakieś problemy z admirałami?
- Żadnych, tak pięknie wszystko zamieszałeś, że
mogło to służyć za lekcję poglądową dla chłopców.
Aktualnie są wraz z flotą i usiłują wygrać wojnę.
Bałam się o ciebie.
- Miałaś rację, ale to już skończone. Czy nie
zabrałaś przypadkiem paru upominków w drodze
przez ich skarbiec?
- Zostawiłam to bliźniakom. Sporo odziedziczyli
po tatusiu. Jestem pewna, że zabrali sobie sporo, ale i
tak to, co zostało, wystarczy nam na niezależne życie.
Jeśli przeżyjemy wojnę, oczywiście.
- Co się tam właściwie dzieje?
- Nic dobrego. Co prawda, gdy obcy pozostali
sami, okazało się, że są dość głupimi i prymitywnymi
przeciwnikami. Jednak muszą mieć paru dowódców
trochę mniej durnych od reszty. Opuścili bazę i
rozpoczęli frontalny, zmasowany atak. Poddaliśmy
więc tyły i robimy to nadal, sprawiając jedynie
czasami wrażenie, że stajemy do bitwy. Nie ma co się
dziwić. Ich przewaga w uzbrojeniu i liczebności
wynosi coś koło dziewięciuset do jednego.
- Jak długo to może potrwać?
- Niedługo. Już prawie skończyły nam się
przestrzenie międzyplanetarne. Wkrótce wejdziemy
w pustkę międzygwiezdną, a tam nie ma już gdzie
uciekać. Nawet te cymbały będą w stanie to
przewidzieć. Wszystko, co muszą zrobić, to zostawić
połowę swoich sił na jej skraju, aby nas nie wpuścić z
powrotem i powybierać nasze planety na drodze
desantów.
- To nie brzmi zbyt optymistycznie.
- Bo nie jest optymistyczne.
- Nie martw się, słonko. Twój kochany Jim
uratuje galaktykę.
- Znowu! To miłe - pocałowała mnie.
- Kazano mi tu przyjść - oznajmił z tyłu znajomy
głos - tylko po to, żebym zobaczył, jak się całujecie?
Jestem zajętym człowiekiem i nie mam...
- Nie tak zajętym, jak wkrótce będziesz,
profesorze.
- Co ty znowu wymyśliłeś?
- Wymyśliłem, że zrobisz broń, dzięki której
uratujesz nas wszystkich. Twoje imię będzie pisane
złotem we wszystkich podręcznikach historii. „Coypu,
Zbawiciel Galaktyki".
- Zidiociałeś do końca!
- Nie myśl, że jesteś oryginalny. Wszyscy
geniusze nazywani byli idiotami. Albo jeszcze gorzej.
No, ale do pracy: czytałem ściśle tajne raporty, w
których było napisane, że wierzysz w światy
równoległe...
- Cicho, durniu! Nikt nie miał o tym wiedzieć! A
zwłaszcza ty!!!
- Przypadek... hm... prawda... -westchnąłem. -
Szafa się otworzyła, gdy przechodziłem i wypadła
twoja teczka. Z tymi światami to prawda?
- Prawda, prawda - westchnął ciężko. - Na ślad
naprowadziły mnie twoje eskapady z time-helixem,
gdy trafiłeś do historii, której nie było.
- Dla mnie była!
- Oczywiście, właśnie ci to powiedziałem. Jeśli
istnieje jedna odmienna przeszłość, to może ich istnieć
nieskończona liczba, to chyba logiczne?
- Oczywiście - zgodziłem się natychmiast. -
Poeksperymentowałeś więc?
- Owszem. Uzyskałem dostęp do światów
równoległych i przeprowadziłem obserwacje. Tylko
co to ma wspólnego z ocaleniem galaktyki?!
- Jeszcze tylko jedno pytanie i zaraz ci powiem.
Jest możliwe przejście do takiego świata?
- Pewnie, że jest. Jak inaczej mógłbym poczynić
obserwacje? Wysłałem tam robota.
- Jak dużego?
- Miało być jedno pytanie. Z tobą tak zawsze. No
dobra; wielkości małego słonia. A w ogóle, to
wszystko zależy od rozmiarów pola.
- Otóż i mamy odpowiedź.
- Masz dla siebie - oznajmiła Angelina - ale dla
mnie ma to niewiele sensu.
- Pomyśl trochę, skarbie. Montujesz to
urządzenie na krążowniku, wraz z odpowiednio
dużymi generatorami, po czym wysyłasz go, aby
dołączył do naszej floty i wydajesz obcym bitwę.
Nasza flota ucieka, krążownik zostaje w tyle, wróg
nas goni i włączamy pole.
- I wyślemy te obrzydlistwa wraz z ich armatami
do sąsiedniego wszechświata i mamy spokój!
- Właśnie coś takiego chciałem powiedzieć -
zauważyłem. - Możemy tego dokonać, Coypu?
- To możliwe, całkiem możliwe...
- No, prowadź nas do laboratorium i pokaż to
urządzenie!
Najnowszy wynalazek Coypu nie wyglądał zbyt
okazale; masa skrzynek, kabli i innych takich,
porozstawianych po całym pomieszczeniu. Tym
niemniej wynalazek istniał był realnie.
- Nazwałem to parallelilizer - oświadczył.
- Nie chciałbym powtarzać tego trzy razy
szybciej - mruknąłem.
- Nie błaznuj, di Griz! To urządzenie zmieni losy
naszego wszechświata i przynajmniej jednego nie
znanego tobie.
- Nie udawaj zgryźliwego - powiedziałem ugodo-
wo. - Bądź tak miły i pokaż nam, jak to działa.
Pomrukując coś pod nosem, wziął się do roboty
przerzucając przełączniki, stukając w zegary i wiążąc
jakieś druty. Nie mając żadnego konkretnego zajęcia,
zabrałem się za całowanie Angeliny, czemu ta ostatnia
nie była przeciwna. Coypu, nieświadom niczego,
udzielał nam kursu teoretycznego.
- Precyzja jest najważniejsza. Różne światy
równoległe są oddzielone od siebie nader cienkim
tohtonem, jak sobie sami zresztą możecie wyobrazić.
Najtrudniejsze jest wybranie jednego z
nieskończoności, a szczególnie tego nabliższego nam.
Oczywiście jest to także najprostsze z uwagi na
energię, jaka jest potrzebna do tego celu. Dlatego też
teraz znajdziemy się w najbliższym... O!
Światła przygasły, gdy wdusił ostatni guzik,
urządzenie zaczęło melodyjnie buczeć, w powietrzu
zaś można było wyczuć zapach ozonu. Puściłem
Angelinę i rozejrzałem się wokoło.
- Wiesz, profesorze, z tego co widzę, to nic się nie
stało.
- Kretyn! Spójrz przez ten generator pola.
Spojrzałem przez żarzącą się ramę z miedzianego
drutu i nadal nic nie widziałem, o czym nie
omieszkałem go poinformować. Spróbował wyrwać
sobie dla dramatycznego efektu parę włosów, ale było
to zadanie z góry skazane na niepowodzenie, jako że
był prawie łysy.
- Spójrz przez pole, a zobaczysz sąsiedni świat.
- Wszystko, co widzę, to to samo laboratorium.
- Debil! To nie jest to laboratorium, tylko tamto,
z tamtego świata. Istnieje tam, tak jak nasze istnieje
tutaj.
- Cudownie - uśmiechnąłem się, nie chcąc go
obrazić. - Rozumiem, że wystarczy przejść przez ten
drut i już tam będę.
- Przypuszczalnie, ale równie dobrze możesz być
trupem. Jak dotąd nie robiłem doświadczeń z żywymi
stworzeniami.
- Czy nie czas na nie? - spytała uprzejmie
Angelina. - Tylko nie z moim mężem.
Ciągle mrucząc Coypu wyszedł, by wrócić po
chwili z białą myszką. Obwiązał ją drutem,
przywiązał do kija i powoli przesunął przez ekran.
Nie stało się dokładnie nic, poza tym że mysz
wyślizgnęła się z pętli i spadła na podłogę, po czym
pozbierała się i zniknęła z naszego pola widzenia.
- Gdzie to polazło? - zdumiałem się.
- W świat równoległy.
- Biedactwo, wyglądała na przestraszoną -
zauważyła Angelina. - Ale nie wydaje się, żeby
doznała jakichś obrażeń.
- Trzeba zrobić test, puścić więcej myszy i
sprawdzić dokładnie ich...
- Normalnie, owszem - przerwałem mu
wyliczankę - ale mamy wojnę i brak nam czasu. Jest
jeden sposób, aby mieć całkowitą pewność od razu...
- Nie! - Angelina była szybsza w kojarzeniu od
profesora, ale i tak się spóźniła. Albowiem mówiąc to
przeszedłem przez ekran.
18
Jedyne, co poczułem, to lekkie mrowienie, choć i
ono mogło być wytworem mojej wyobraźni.
Rozejrzałem się wokoło. Wszystko wyglądało niby tak
samo, choć rzecz jasna paralleliłizera nie było w
pokoju.
- Jamesie di Griz! Wracaj natychmiast, albo
pójdę po ciebie! - usłyszałem głos Angeliny.
- To przełomowy moment w dziejach nauki i nie
zamierzam zmarnować okazji.
Spojrzenie na drugą stronę ekranu
spowodowało, że poczułem się osobliwie: ten sam
pokój i to w dodatku z Angelina i profesorem, tyle że
znikający. Od tej strony pole było niewidoczne, ale
gdy obszedłem je z tyłu, zobaczyłem czarną
płaszczyznę unoszącą się w powietrzu
Zanim wróciłem, wyjąłem pisak i aby uwiecznić
wydarzenie napisałem na ścianie: TU BYŁ
STALOWY SZCZUR. Niech ci tutaj też mają trochę
zajęcia umysłowego. W tym momencie drzwi do
pokoju zaczęły się otwierać, toteż dałem nura w
ekran.
- Bardzo interesujące - oznajmiłem wysuwając
się z objęć Angeliny.
Coypu wyłączył maszynę i przyglądał się nam
pobłażliwie,
- Jak duży ekran możesz zrobić?
- Teoretycznie nie ma ograniczeń. Może być tak
duży, że od razu wyślesz ich całą flotę do diabła.
- Właśnie o to mi chodziło. Zabierz się za robotę,
ja zaś rozpowszechnię dobre wieści w naszych
szeregach.
Zebranie wszystkich wodzów Indian do kupy nie
było proste, gdyż byli zajęci przegrywaniem wojny (i
to na dużą skalę). W końcu zaprzęgnąłem do tego
Inskippa, a ponieważ używali naszej bazy jako
Kwatery Głównej, trudno im było nie przybyć.
Oczekiwałem ich w odświętnym mundurze z
baretkami na piersiach. Pomamrotali do siebie,
zapalili potężne cygara i gapili się na mnie. Gdy
wszyscy usiedli, zastukałem w stół, by zyskać ich
uwagę.
- Panowie, aktualnie przegrywamy wojnę -
oznajmiłem -
- Nie przyszliśmy tu po to, żebyś był łaskaw nam
o tym powiedzieć - warknął Inskipp. - O co chodzi, di
Griz?
- Zebrałem was tu, aby oznajmić, że koniec
wojny jest bliski. Wygramy ją! - to w końcu zwróciło
ich uwagę;. Wszyscy jak jeden mąż wybałuszyli na
mnie oczy. - Zostanie to dokonane za pomocą
urządzenia zwanego parallelilizerem, które pośle flotę
obcych do równoległego wszechświata.
- O czym mówi ten szaleniec? - zdumiał się jeden
z admirałów.
- Mówię o pomyśle tak nowym, że mój umysł z
trudem go rozumie i nie oczekuję, że wasze zwapniałe
szczątki szarych komórek byłyby w stanie to zrobić,
ale zawsze możecie próbować - odpowiedzią był
wściekły pomruk. - Teoria jest taka: możemy
podróżować w przeszłość, ale nile możemy jej
zmieniać. Jednakże takie zmiany zostały poczynione,
a nie odczuliśmy ich w naszej teraźniejszości.
Wniosek jest prosty: zmieniliśmy nie naszą
przeszłość, tylko przeszłość jakiegoś innego świata,
zbliżonego do naszego. Wynalazek profesora Coypu
pozwala nam przechodzić do tych równoległych
wszechświatów. Mając wystarczająco duży ekran
możemy wysłać całą nieprzyjacielską flotę w inny
wymiar. Są pytania?
Było dużo. Po półgodzinie wyjaśniania zdołałem
ich przekonać, że po pierwsze nie jestem idiotą, po
drugie to, co mówię, jest wykonalne. Morale
zebranych wyraźnie uległo poprawie. Gdy Inskipp
przemówił, jasne było, że mówi w imieniu ich
wszystkich:
- Możemy to zrobić! Skończyć tę wojnę i posłać
ich do innego świata!
- Całkiem słusznie - zgodziłem się.
- TO JEST ZABRONIONE - rozległ się głęboki
głos promieniujący najwyraźniej z pustego powietrza
nad stołem.
Przynajmniej jeden z obecnych złapał się za
pierś. Czy to ze względów religijnych, czy też z uwagi
na awarię stymulatora.
Z Inskippem nie poszło tak łatwo:
- Kto to powiedział? Który dowcipniś ma
projektor głosu?
Rozległy się głośne zapewnienia o niewinności i
okrzyki oburzenia. Zapanowało zamieszanie i ogólne
szukanie projektora. Uspokoiło się, gdy głos
przemówił ponownie.
- Jest to zabronione, gdyż jest to niemoralne.
Powiedzieliśmy.
- Kto powiedział? - syknął Inskipp.
- My. Korpus Moralności - tym razem głos
doszedł od drzwi, co było kolejnym zaskoczeniem.
Po kolei głowy zgromadzonych odwracały się w
tym kierunku, tak że wchodzący skupił na sobie całą
uwagę. Trzeba przyznać, że robił wrażenie: wysoki, z
długimi białymi włosami i takąż brodą, ubrany w
powłóczystą białą szatę. Inskipp jednak nie zwrócił na
to większej uwagi.
- Jesteś aresztowany. Nigdy nie słyszałem o
jakimś tam Korpusie Moralności.
- Oczywiście, że nie - odparł spokojnie nowo
przybyły. - Jesteśmy zbyt utajnieni, byś mógł
cokolwiek o nas wiedzieć.
- Utajnienie - warknął Inskipp. - Mój Korpus
Specjalny jest tak tajny, że większość ludzi sądzi, że
to tylko plotki.
- Wiem. To żadna tajność. Mój Korpus
Moralności jest tak tajny, że nie ma o nim nawet
plotek.
Inskipp zaczynał czerwienieć i najwyraźniej
brakowało mu powietrza. Szybko stanąłem między
nimi, zanim zdołał wybuchnąć.
- Interesujące, ale chcielibyśmy jakiegoś dowodu,
no nie?
- Proszę - nawet nie drgnęła mu powieka. - Jaki
jest wasz najtajniejszy kod?
- Może mam ci powiedzieć?
- Oczywiście, że nie. Ja ci powiem. Szyfr
Yasarnap, zgadza się?
- Niewykluczone - przyznałem.
- Jim, idź do komputera i podaj w tym kodzie
następujące polecenie: wszystkie dane o Korpusie
Moralności.
- Ja to zrobię - sapnął Inskipp. - Agent di Griz
nie jest wtajemniczony.
Wszyscy mu się przyglądali, gdy uruchamiał
komputer, (a ja przez grzeczność nie protestowałem).
Wyjął z kieszeni taśmę z szyfrem, podłączył ją i
wypisał polecenie.
- Kto pyta? - zachrypiał głośnik.
- Ja, Inskipp, szef Korpusu Specjalnego.
- Korpus Moralności jest tajną siłą Ligi o
bezwzględnym pierwszeństwie. Jego rozkazy muszą
być wykonywane natychmiast. Aktualnie jego szefem
jest Jay Hovah.
- Jestem Jay Hovah - oznajmił nowo przybyły. - I
powtarzam: zakazane jest wysyłanie najeźdźców do
innego wszechświata.
- Dlaczego? - spytałem. - Nie masz nic przeciwko
temu, żeby ich powystrzelać, powywieszać, zgwałcić,
jeśli komuś z nas przyjdzie ochota, nie?
- Walka w obronie własnej nie jest niemoralna.
To jest obrona czyjegoś domu, bliskich i samych
obrońców.
- Skoro nie masz nic przeciwko temu, aby do
nich strzelać, to co ci przeszkadza wysłanie ich gdzie
indziej? Nie będzie ich to bolało nawet w połowie tak
jak przy strzelaniu.
- Ich w ogóle nie będzie bolało, ale wysyłając tę
gigantyczną flotę wojenną do świata, w którym dotąd
nie istniała, stajesz się odpowiedzialny za wszystkich
ludzi, którzy mieszkają tam i... zginą. Trzeba znaleźć
sposób, aby wyeliminować obcych, nie skazując
nikogo niepotrzebnie na uśmiercenie.
- Nie zatrzymasz nas - zapomniał się któryś z ad-
mirałów.
- Mogę to zrobić. Powiedziane jest w Konstytucji
Ligi Zjednoczonych Planet, że żadne niemoralne
akcje nie będą podejmowane przez planety
członkowskie. W aneksie podpisanym przez członków
założycieli Ligi znajdziecie decyzję powołania
Korpusu Moralności, do którego zadań należy
ustalenie, co jest, a co nie jest moralne. Jesteśmy w tej
kwestii zgodni i jeśli mówimy „nie", to musicie
znaleźć sobie inny plan.
Podczas tej przerwy w mojej głowie kręciły się
wszystkie możliwe kółka i gdy skończył, miałem już
wygrywający numer.
- Skończ z pierdołami - oznajmiłem, po czym
wrzasnąłem to samo jeszcze raz i w końcu zostałem
usłyszany. - Mamy nowy plan. Powiadasz, że
niemoralne jest posłanie ich do równoległego
wszechświata, w którym mogliby zabijać ludzi, tak?
- Zbrutalizowane, ale masz rację.
- A wiec, nie powinno cię obchodzić wysłanie ich
do równoległego świata, w którym nie ma ludzi,
prawda?
Szczęka mu opadła, zamknął ją z trzaskiem, po
czym powtórzył parę razy ten zabieg i zmarszczył się.
Uśmiechnąłem się szeroko i zapaliłem cygaro.
Admirałowie - niezbyt lotni umysłowo - inaczej nie
wstąpiliby do wojska, zaczęli mamrotać między sobą.
- Muszę przeprowadzić konsultację - oznajmił w
końcu.
- Proszę uprzejmie, tylko się pośpiesz.
Posłał mi krzywe spojrzenie, ale wyciągnął z
kieszeni jakieś złote pudełko i poszeptał z nim trochę,
by po chwili skinąć głową.
- Nie jest niemoralne przesłanie obcych do
świata, w którym nie ma ludzi. Powiedziałem.
- Co tu się dzieje? - spytał jeden z ogłupiałych
oficerów.
- Proste: są miliardy, a prawdopodobnie nieskoń-
czoność światów równoległych - oświeciłem go. - Po-
między nimi muszą istnieć takie, w których homo
sapiens nigdy nie istniał. Może nawet istnieć taki, w
którym żyją wyłącznie obcy, gdzie powitają naszych
wrogów z otwartymi ramionami, czy jak to się tam u
nich anatomicznie nazywa.
- Właśnie zgłosiłeś się na ochotnika, żeby któryś
znaleźć - zarządził Inskipp. - Ruszaj się, di Griz, i
znajdź coś porządnego.
- Nie pojedzie sam - wtrącił się Jay Hovah. -
Obserwujemy tego agenta od dawna, gdyż jest on
najniemoralniejszym osobnikiem w całym Korpusie
Specjalnym.
- Nader miło mi to słyszeć - stwierdziłem z dumą.
- Dlatego też jego słowo nie jest dla nas
dowodem. W poszukiwaniach będzie mu towarzyszył
jeden z naszych agentów.
- Dobra, tylko nie zapominaj, że jest wojna i nie
chcę, żeby któryś z twoich płaczliwych i mruczących
hymny maminsynków wisiał mi na plecach.
Jay znowu poszeptał z pudełkiem.
Nie odezwałem się, gdy agent wszedł. Jeśli brać
długość koszuli za oznakę stażu, to miał niewielki, a
raczej miała. Jej okrycie ukazywało nader
interesujące krągłości, które w połączeniu ze
złocistymi lokami i błyszczącymi oczami stanowiło
bardzo atrakcyjną całość.
- To agent Incuba, która będzie ci towarzyszyć -
oznajmił Jay.
- Cóż, wycofuję zastrzeżenia. Wygląda na
zdolnego oficera.
- Naprawdę? - rozległo się nad stołem, tyle że
tym razem głos był żeński i doskonale mi znany. -
Jeśli sadzisz, że będziesz się szlajał po świecie z tą
małpą, Jamesie di Griz, to się grubo mylisz. Lepiej
zamów trzy bilety!
19
- I to ma być tajna narada? - zawył Inskipp. -
Twoja żona jest na podsłuchu, Jamesie di Griz!!!
- Wygląda, jakby była - zgodziłem się. - Propono-
wałbym, żebyś sprawdził zabezpieczenia, ale będziesz
musiał zrobić to osobiście, bo jak wiesz, ja mam
trochę roboty gdzie indziej. Wkrótce otrzymacie mój
raport, panowie.
Wyszedłem, mając o parę kroków z tyłu Incubę.
Angelina czekała na nas w korytarzu z płonącymi
oczami i postawą wyrażającą gotowość na wszystko.
Ledwie na mnie spojrzała, koncentrując się na
Incubie.
- Zamierzasz latać w tej nocnej koszuli cały czas?
- spytała z ciepłem w głosie zbliżonym do zera
absolutnego.
Zapytana przyjrzała się jej z kamiennym
wyrazem twarzy, po czym nozdrza jej się lekko
rozszerzyły, jakby doleciał ją nader niemiły odór.
- Prawdopodobnie nie, ale cokolwiek bym
włożyła, będzie to z pewnością ponętniejsze od tego,
co ty masz na sobie.
Zanim nastąpiła eskalacja wrogości, wypuściłem
granat dymny. Był to skuteczny sposób, aby zwrócić
na siebie ich uwagę.
- Mamy pół godziny na przygotowanie -
powiedziałem szybko. - Jestem w laboratorium z
profesorem Coypu. Jeśli któraś nie przyjdzie na czas,
lecimy bez niej.
Angelina była gotowa od razu; wczepiła się w
moje ramię i posykiwała mi do ucha:
- Jedna próba, jedno spojrzenie czy dotknięcie i
jesteś trupem, stary świntuchu - po czym, dla dodania
wagi swojej wypowiedzi, ugryzła mnie w ucho.
- A co z zasadą „niewinny do czasu
udowodnienia winy"? - jęknąłem masując małżowinę.
- Kocham tylko ciebie i wiesz o tym. A teraz
skończmy te nonsensy i złapmy Coypu.
Nie było to takie trudne.
- Masz tylko jedną możliwość - poinformował
mnie, gdy wprowadziłem go w zagadnienie.
- Że co? Mówiłeś o nieskończonej liczbie
światów!
- Owszem, tyle ich jest, ale dla czegoś tak dużego
jak pancernik, istnieje możliwość przejścia tylko do
sześciu. Energia wymagana do przejścia do innych
umożliwia otwarcie ekranu o średnicy dwóch jardów.
Przez taką dziurę niewielu obcych tam wypchniesz.
- No to już zawsze jest coś. Dlaczego
powiedziałeś, że tylko jeden?
- Bo w pozostałych pięciu to laboratorium
istnieje i miałem okazję obserwować w nim siebie i
innych. W szóstym ekran wychodzi w kosmos.
- Ten więc musimy sprawdzić - rozległ się z tyłu
złocisty głos; Incubę weszła do laboratorium.
Ubrana była w obcisły kombinezon, którego
wolałem dokładnie nie oglądać, jako że Angelina była
tuż za mną.
Odwróciłem się do Coypu i zawiesiłem wzrok na
profesorze. Było to mniej przyjemne, ale
bezpieczniejsze.
- Musimy więc spróbować szóstego -
oświadczyłem.
- Tak też sądziłem. Na zewnątrz mam gotowy
ekran o średnicy stu jardów. Sądzę, że zwiadowca
powinien się zmieścić.
- Wspaniale. Klasa Lancer ma nawet mniejszą
średnicę.
Wszystkie sprawdziany gotowości robiłem mając
Angelinę u swego boku. Incuba jak dotąd nie
pojawiła się w sterowni, co znacznie ułatwiało życie.
- Lećcie kursem cztery sześć - oznajmił głos
Coypu w słuchawkach. - Zobaczycie pierścień latarń:
to jest brama. Proponuję też, żebyście dokładnie
oznaczyli pozycję po przejściu, najlepiej zostawcie
tam nadajnik.
- Serdeczne dzięki za radę. Może kiedyś
będziemy chcieli wrócić.
Przejście odbyło się bez problemów. Z tej strony
pole wyglądało jak czarne koło na tle mroków
kosmosu.
- Pozycja zanotowana, nadajnik na miejscu -
zameldowała Angelina.
- Jesteś wspaniała. Jakieś pięćdziesiąt lat
świetlnych stąd, jeśli wierzyć tej skrzynce -
wskazałem na komputer - jest miłe małe słoneczko
klasy G-2, a radio twierdzi, że pół wieku temu jego
okolice były bardzo rozmowne.
- No to na co czekamy? I jeszcze raz cię
ostrzegam: trzymaj się z daleka od tego
umoralnionego kurczaka!
- Nie ma obaw! Jestem zbyt zajęty ponownym
ocaleniem galaktyki!!!
20
Incuba dołączyła do nas, gdy wyszliśmy z
nadprzestrzeni.
- Zdaje mi się, że są tu dwie zamieszkane
planety? - spytała.
- Tak twierdzi ten elektroniczny oszust.
Sprawdzimy najbliższą.
Zbliżyliśmy się do niej bez straty czasu i
weszliśmy w atmosferę. Błękitne niebo, białe obłoczki,
jednym słowem całkiem przyjemne miejsce. Radio
wyło jakimiś kretyńskimi melodyjkami i
przypadkowym zlepkiem dźwięków nie znanego mi i
całkiem niezrozumiałego języka. Powierzchnia
planety zaś zbliżała się coraz bardziej.
- Domy - oznajmiła nieszczęśliwa Angelina. - I
pola. Zupełnie jak w domu.
- Niezupełnie - skorygowałem jej stwierdzenie,
zmieniając powiększenie.
- Ślicznie! - westchnęła. I miała rację.
Coś o paru tuzinach odnóży ciągnęło pług,
którym kierował mniej okazały, lecz równie
odrażający stwór. Oba mogłyby uścisnąć macki z
naszymi wrogami.
- Obcy wszechświat! - ucieszyłem się. - Mogą tu
przylecieć. Będą ich oczekiwać kumple i szczęśliwa
przyszłość. Wracamy z dobrymi nowinami.
- Sprawdźmy tę drugą planetę - wtrąciła się
Incuba. - Z tego co wiemy, mogą tu żyć także ludzie.
Angelina spojrzała na nią jak na karalucha, a ja
westchnąłem:
- Pewnie, tylko żebyś tego nie powiedziała w złą
godzinę.
Wykrakała. Następna planeta zamieszkana była
przez najbardziej człekopodobnych ludzi, jakich
widziałem.
- Może są obcy wewnętrznie? - zaryzykowałem
nieśmiało.
- Możemy paru rozpruć i sprawdzić -
oświadczyła poważnie Angelina.
- Rozpruwanie obcych stworzeń, tak ludzkich jak
i jakichkolwiek innych, jest zakazane przez Korpus
Moralności... - resztę jej wypowiedzi przerwała nagła
aktywność radia, warczącego coś niezbyt zrozumiale.
Jednocześnie cała masa czujników rozbłysła radośnie.
Podszedłem do ekranu i natychmiast się cofnąłem.
- Mamy towarzystwo! - oznajmiłem. - Zrywamy
się?
- Nie robiłabym niczego w pośpiechu -
oświadczyła z namysłem Angelina.
Miała sporo racji, gdyż w naszym pobliżu
znajdował się niezbyt przyjemnie wyglądający okręt
wojenny czarnej barwy z działami raczej
nieprzypadkowo skierowanymi w nasza stronę.
- Myślę, że trzeba z nimi pogadać - oznajmiłem
wstając. - Pilnujcie gospodarstwa, dopóki nie wrócę.
- Idę z tobą - oświadczyła Angelina stanowczo.
- Nie tym razem, światło mego żywota. I jest to
rozkaz. Jeśli nie wrócę, to postaraj się przekazać
nasze spostrzeżenia.
Tym treściwym zdaniem zakończyłem dyskusję,
wymykajać się do śluzy i wylatując w przestrzeń. W
kadłubie okrętu otworzył się właz, toteż skierowałem
się ku niemu. Nastrój poprawił mi się na widok
komitetu powitalnego złożonego w całości z ludzi:
dość twardych, sądząc po gębach, typów
wystrojonych w czarne uniformy.
- Kny piclin stimfbc! - wrzasnął do mnie ten z
największą liczbą złotych odznak.
- Pewien jestem, że to wspaniały język, ale ni
cholery go nie rozumiem - odparłem uprzejmie.
Posłuchał, po czym warknął coś i jeden z obstawy
kopnął się do wnętrza, wracając po chwili z metalową
skrzynką połączoną drutami z nieprzyjemnie
wyglądającym hełmem. Odsunąłem się od tego, ale
jeszcze mniej przyjemnie wyglądająca broń
zatrzymała mnie na miejscu lekkim puknięciem w
żebra. Wsadzili mi ten garnek na głowę, pokręcili coś
przy pudełku i ozdobiony złotem osobnik zagadał
powtórnie:
- Rozumiesz mnie w końcu, natręcie?!
- I owszem, a poza tym nie ma najmniejszej
potrzeby mnie obrażać. Przebyłem daleką drogę i nie
mam ochoty wysłuchiwać obelg od byle pajaca.
Wyszczerzyłem zęby, tak że zacząłem się obawiać
o swoje gardło. Reszta obecnych zaś zawrzała z
oburzenia.
- Wiesz, kim jestem!? - ryknął.
- Nie, i nic mnie to nie obchodzi, bo ty też nie
wiesz, kim ja jestem. Masz zaszczyt spotkać
pierwszego ambasadora z sąsiedniego wszechświata.
Możesz mi uścisnąć dłoń.
- On mówi prawdę - oświadczył jeden z
pozostałych, obserwując jakiś instrument.
- Cóż, to zmienia postać rzeczy - oficer uspokoił
się dość wyraźnie. - Nie możesz znać przepisów
kwarantanny. Nazywam się Kongg. Chodź na drinka
i powiedz mi, co tu robisz.
Alkohol był niezły, a całe audytorium
zafascynowane moją opowieścią. Zanim skończyłem,
posłali kuter po damy, tak że reszta opowieści
popłynęła już w pełnym gronie.
- Powodzenia - oświadczył Kongg unosząc
kielich. - Nie zazdroszczę ci zajęcia. Jak widzisz, nasz
problem z obcymi rozwiązaliśmy i ostatnią rzeczą,
jakiej nam potrzeba, to nowa inwazja. Nasza wojna
skończyła się jakieś tysiąc lat temu. Roznieśliśmy ich
pancerniki, a teraz pilnujemy, żeby trzymali się
swoich planet. Są gotowi rzucić się nam do gardeł
przy lada okazji, dlatego też wykonujemy od czasu do
czasu takie patrole jak ten.
- Musimy wrócić i zameldować, że niemoralnie
byłoby wysyłać tu obcych - oznajmiła Incuba.
- Możemy wam pożyczyć parę pancerników, ale
niewiele ich zostało.
- Zamelduję o twojej propozycji i dzięki, ale
obawiam się, że potrzebujemy czegoś bardziej
drastycznego. Dzięki za gościnę, musimy już lecieć.
Mamy niewiele czasu.
- Mam nadzieję, że im dołożycie. Potrafią być
bardzo kłopotliwi.
Na statek wróciliśmy w nie najlepszych
nastrojach i wzięliśmy kurs na pole. Tutejszy alkohol
musiał mieć dość dziwne właściwości albo też moje
szare komórki robiły nadgodziny. W każdym razie
wpadłem na dość ciekawą myśl.
- Mam! -wrzasnąłem z radością. -Mam
odpowiedź na nasze problemy!
Wpadliśmy do naszego świata i zacumowaliśmy
przy najbliższej śluzie. Ruszyłem biegiem z
dziewczętami depczącymi mi po piętach i akurat w
chwili, gdy całe towarzystwo zebrało się już w
komplecie wezwane sygnałem alarmowym, znalazłem
się w sali obrad.
- Możemy ich tam wysłać? - spytał Inskipp.
- Nie da rady. Mają tam własne kłopoty.
- To co zrobimy? - jęknął jeden z admirałów.
- Wyślemy ich gdzie indziej - odparłem. - Coypu
twierdzi, że to możliwe i pracuje właśnie nad
projektem.
- Gdzie? - Inskipp domagał się wyjaśnień.
- Używaliśmy już podróży w czasie. Wyślemy ich
tam.
- W przeszłość?
- Nie, czekaliby na nas i ledwie byśmy powstali,
zniszczyliby nas. Wyślemy ich w przyszłość.
- Zdurniałeś, di Griz? Co to da?
- Słuchaj, wyślemy ich sto lat w przyszłość, a gdy
będą w drodze, zapędzimy najlepsze umysły
galaktyki, aby znalazły na nich sposób. Sto lat
powinno wystarczyć, żeby coś wymyślić, a za sto lat
będziemy na nich czekać. Gdy się pojawią, dostaną to,
na co zasługują, i po sprawie.
- Cudownie - ucieszyła się Angelina. - Mój mąż to
geniusz. Zabieramy się do roboty.
- TO ZABRONIONE - oznajmił głęboki głos
znad stołu.
21
Absolutna cisza, która nastąpiła po tym
zaskakującym oświadczeniu trwała parę sekund, po
czym została drastycznie przerwana przez Inskippa:
mój szef wyciągnął spluwę i zaczął dziurawić sufit.
- Tajne zebranie! Najwyższe bezpieczeństwo!
Dlaczego nie transmitujemy tego w telewizji? - Miał
pianę na ustach.
Wszelkie wysiłki pragnących go uspokoić
podstarzałych admirałów, spełzły na niczym.
Przewróciłem więc na niego stół, a to celem
rozbrojenia. Przy okazji lekko oberwał, toteż w końcu
opadł na krzesło z dość tępym wyrazem twarzy.
- Kto to powiedział?! - wrzasnąłem.
- Ja - przy akompaniamencie głośnego puknięcia
ponad stołem pojawiła się jakaś męska postać. Facet
opadł na blat, po czym zeskoczył zręcznie na podłogę.
- Zaiste, jako rzekłem, czcigodni waszmościowie.
Ja, Ga Binetto.
Był dość oryginalny, trzeba przyznać: w
obszernym jedwabnym stroju, wysokich butach i
olbrzymim kapeluszu z jeszcze większym piórem.
Prawą dłoń oparł na gardzie szpady, lewą dłonią
podkręcał wąsy.
Ponieważ Inskipp był na etapie pomrukiwania
do siebie, honory gospodarza spadły na mnie.
- Nie interesuje nas, jak... Jak się nazywasz?
- Moje imię brzmi Ga Binetto.
- Co cię upoważnia do włażenia z butami na
tajną naradę?
- Nie ma sekretów przed Policją Czasu.
- Policja Czasu? - to było coś nowego. - Z
przeszłości? Ten wniosek zaskoczył mnie samego.
- Ależ skąd! Dlaczegóż to wpadliście na ów
pomysł?
- Dlategóż to, że ten język wyszedł z mody
trzydzieści dwa tysiące lat temu.
Posłał mi niezbyt życzliwe spojrzenie i
pomajstrował coś przy rękojeści szpady.
- Nie bądź taki ważny - warknął. - Spróbuj
skakać w tę i nazad po różnych epokach, ucząc się
kretyńskich dialektów, to nie będzie ci się wydawało...
- Możemy wrócić do tego tematu innym razem
przerwałem mu. - Jesteś Gliniarzem Czasu. Nie z
przeszłości, to znaczy, że z przyszłości. Zgadza się?
Skiń głową, jeśli nie wolno ci mówić. - Usłuchał. -
Wspaniale. Powiedz nam więc, dlaczego nie możemy
wysłać obcych te marne sto lat naprzód?
- Dlatego, że jest to zakazane.
- Już to mówiłeś, podaj jakieś sensowne powody.
- Nie muszę - odparł nieuprzejmie. - Mogliśmy tu
wysłać małą bombkę zamiast mnie, więc proszę się
nie stawiać.
- On ma rację - wtrącił jeden z admirałów. -
Witamy w naszych czasach, zacny podróżniku. Jeśli
byłbyś tak uprzejmy, to powiedz, co mamy robić?
- Tak już lepiej. Szacunek tam gdzie się należy.
Wszystko, co powinniście wiedzieć to to, że robotą
Policji Czasu jest pilnowanie porządku w tymże
czasie. Pilnujemy, aby nie zdarzały się paradoksy i
inne nadużycia podróży w czasie, takie jak wasz plan.
Coś takiego najprawdopodobniej naruszyłoby
strukturę czasu. Dlatego jest zakazane.
Odpowiedzią była pełna przygnębienia cisza. Ja
tymczasem myślałem gorączkowo.
- Powiedz mi, Ga Binetto - spytałem w końcu -
jesteś człowiekiem czy obcym w przebraniu?
- Jestem takim samym człowiekiem jak ty -
odparł zdenerwowany. - Może nawet lepszym.
- Ślicznie. Skoro jesteś człowiekiem z przyszłości,
to znaczy, że obcym nie udało się zniszczyć ludzkości.
Zgadza się?
- Zgadza się.
- To jak wygraliśmy tę wojnę?
- Wygraliśmy dzięki... - przerwał i spąsowiał. -
Ta informacja jest zastrzeżona. Sam sobie odpowiedz
na to pytanie.
- Nie opowiadaj pierdoł - warknął Inskipp,
odzyskawszy najwyraźniej dar mowy. -
Uniemożliwiłeś nam realizację jedynego planu,
mogącego uratować ludzkość. Zgoda, zaniechamy go,
jeżeli nam powiesz, co innego możemy zrobić.
- Nie wolno mi tego powiedzieć.
- Nie możesz chociaż naprowadzić nas na trop? -
zaproponowałem.
Pomyślał przez chwilę i uśmiechnął się. Ten
uśmieszek wcale, ale to wcale mi się nie podobał.
- Rozwiązanie powinno być oczywiste dla kogoś o
twojej inteligencji, di Griz. Mieści się w całości w
umyśle - podskoczył, strzelił obcasami i zniknął.
- Co on chciał przez to powiedzieć? - Inskipp aż
się zmarszczył z wysiłku.
Właśnie, co? Powiedział to do mnie i ja
powinienem to wiedzieć. Początek był po to, aby mnie
ogłupić, ale to „w całości w umyśle"... Moim? Czyim?
Jaki to pomysł, na który dotąd nie wpadliśmy? Nie
miałem bladego pojęcia.
Incuba wpatrywała się tępo w przestrzeń, bez
wątpienia rozważała jakieś głęboko moralne
zagadnienie. Natomiast Angelina uśmiechnęła się
nagle. Gdy zobaczyła, że na nią patrzę, uśmiech stał
się momentalnie szerszy, po czym mrugnęła.
Uniosłem brwi, a ona skinęła leciutko głową. Jeśli
właściwie zrozumiałem tę niemą konwersację, to
najwyraźniej znalazła rozwiązanie. Skoro tak, to nie
musiałem się wysilać. I tak wszystko zostawało w
rodzinie.
- Skoro wiesz, to powiedz - nachyliłem się ku niej.
- Nie czas teraz na zabawy.
- Dorastasz jak widzę - mruknęła, po czym
podniosła głos: - Panowie, odpowiedź jest oczywista.
- Nie dla mnie - warknął Inskipp.
- „W całości w umyśle", powiedział, a to po
prostu oznacza kontrolę umysłu.
- Szarzy! - wrzasnąłem.
- Nadal nie... - zaczął Inskipp.
- Bo masz przed oczami fizyczną bitwę - poinfor-
mowałem go. - To, co powiedział ten przebieraniec,
faktycznie oznacza całkowite zakończenie wojny.
- Jak?
- Poprzez zmuszenie ich do zmiany zapatrywań.
Przez nauczenie ich, że ludzi należy kochać i że trzeba
zakończyć tę bezsensowną rąbaninę. Zapewniam cię,
że specjaliści z Kekkonshiki są w stanie przekonać
cię, że mnie kochasz, uwierzysz w to i gotów będziesz
założyć się o głowę, że sam na to wpadłeś, i jest to
sama święta prawda. Powiedzieli mi, że w ten właśnie
sposób wywołali tę wojnę. Niech ją teraz zakończą.
Piąta kolumna zadziała wreszcie we właściwy sposób.
- Jak niby mają to zrobić? - zaciekawił się któryś
z obecnych.
- Detale potem - i tak nie miałem o tym zielonego
pojęcia. - Potrzebny mi krążownik z pełną obsadą i
wzmocnionym oddziałem abordażowym. Lecę
przygotować zwycięstwo.
- Nie jestem tego taka pewna - odezwała się
Incuba. - Manipulacja ludzkim umysłem jest
poważnym zagadnieniem i ma rozliczne aspekty
moralne...
Ciągu dalszego nie było, gdyż osunęła się miękko
na podłogę.
- Zemdlała, biedactwo - oznajmiła Angelina. - Te
wszystkie stresy... Zabiorę ją do pokoju.
Zemdlała! Widziałem już przedtem moją ślubną
w akcji, i znałem jej możliwości. Zemdlała zresztą czy
nie, głupio byłoby tracić uzyskany w ten sposób czas.
- Krążownik do śluzy i to natychmiast! -
zarządziłem.
- Zgadza się - potwierdził Inskipp, równie jak ja
świadomy, co się wydarzyło i równie mocno pragnący
wykorzystać niedyspozycję obserwatora Korpusu
Moralności.
Podróż była tyle błyskawiczna, co cicha. Na
wszelki wypadek zarządziłem ciszę radiową i
wysłałem psimana na urlop. Dzięki temu osiągnęliśmy
lodowy świat bez przeszkód.
Teraz nadszedł czas aktywności.
- Przerwać ciszę radiową i złapać oddział
desantowy - zarządziłem.
- Są na linii, tyle że nie wylądowali.
- Co tu się porobiło?
- Dowódca na łączu, sir.
Na ekranie pojawił się oficer z obandażowaną
głową; na widok wszystkich tych świecidełek, które
miałem na sobie, stanął momentalnie na baczność.
- Oni uparli się, żeby walczyć - zameldował. -
Dostałem rozkaz: „uporządkować tę planetę", a nie
„wystrzelać tubylców", toteż wycofałem się po
zniszczeniu ich floty.
- Wiedzą, że nie mogą wygrać!
- Pan to wie i ja to wiem. Proszę tylko jeszcze
powiedzieć to tym durniom.
Powinienem był się tego spodziewać! Ta banda
cymbałów wybrała śmierć zamiast poddania się.
Niewykluczone zresztą, że nawet nie znali tego
pojęcia. Była tylko jedna osoba tam w dole, o ile
jeszcze żyła rzecz jasna, która mogła coś w tej kwestii
zaradzić.
- Proszę pozostać na orbicie i czekać na rozkazy.
Usłyszycie je, gdy przyjdzie pora na desant.
Wydałem odpowiednie polecenia i zabrałem
potencjalnie przydatne wyposażenie. Wbity w
kombinezon ruszyłem w dół. Grawitator opuścił mnie
łagodnie na znajomy dach. Było tu jak zwykle zimno i
nieprzyjemnie, ale pocieszała mnie myśl, że po raz
ostatni mam wątpliwą przyjemność oglądania tego
świata.
W zasadzie powinienem wylądować na podwórzu
z plutonem wsparcia i baterią ciężkiej artylerii, ale
stwierdziłem, że cichy kontakt za Hanasu będzie
korzystniejszy. Ponieważ było już porządnie ciemno,
nie powinno być z tym większych problemów.
Otworzyłem drzwi i po wielu trudach udało mi się
przez nie przecisnąć wraz z kombinezonem.
Ruszyłem potem znajomą trasą z mocnym
przekonaniem, że to faktycznie ostatni raz.
- Jesteś nieprzyjacielem i musisz zginąć -
oznajmił mi bezbarwnym głosem jakiś malec rzucając
się energicznie w moją stronę.
Odskoczyłem, a on wykopyrtnał się, zmieniając
się w doskonały cel. Igła wbiła się w pewną wypukłość
poniżej pleców i już było po sprawie. Wziąłem go pod
pachę i ruszyłem dalej tak cicho, jak tylko umiałem.
Gdy dotarłem do drzwi gabinetu Hanasu,
miałem czterech pasażerów na gapę i zaczynałem się
obawiać, czy nie skończy się to przepukliną.
Gospodarz podniósł głowę znad biurka i tym
razem prawie udało mu się uśmiechnąć.
- Wszystko odbyło się tak, jak planowałeś"-
powiedział. - Wiadomość dotarła do celu i udało ci się
uciec.
- Owszem, a teraz wróciłem, razem z paroma
malcami, którzy niezbyt się ucieszyli na mój widok.
- Słuchali komunikatów Kome i nie bardzo
wiedzą, komu wierzyć. Są wytrąceni z równowagi.
- Chwilowo są uspokojeni, czekaj, niech ich
wreszcie gdzieś poukładam.
- Użyję axion feeds. Nie będą nic pamiętać.
- Nie tym razem. Będą spali wystarczająco długo,
żeby nam nie przeszkadzać. Powiedz mi najpierw, co
tu się działo, jak mnie nie było?
- Zamieszanie. W Filozofii Moralnej nie ma
słowa o tym, jak postępować w takich przypadkach,
dlatego też, gdy Kome zarządził walkę do śmierci,
posłuchali go automatycznie. Takie stanowisko jest
tutaj w stanie zrozumieć dokładnie każdy, a ja nie
miałem żadnej możliwości, aby mu się sprzeciwić,
toteż niczego nie robiłem. Czekałem na rozwój
wypadków.
- Przezorne postępowanie. Ale teraz ja tu jestem i
istnieje parę istotnych drobiazgów, które możesz dla
mnie załatwić.
- Co na przykład?
- Przekonać swoich, aby ponownie udali się do
obcych i zajęli się kontrolowaniem ich posunięć.
- Nie rozumiem. Chcesz, aby ponownie
zagrzewali ich do walki?
- Dokładnie odwrotnie. Chcę, by ich do niej
zniechęcali.
- Możesz mi to wyjaśnić? Nic nie rozumiem.
- Odpowiedz mi najpierw na jedno pytanie. Czy
generator synoptyczny może być użyty w stosunku do
obcych? Czy może ich przekonać, że w gruncie rzeczy
nie jesteśmy tacy obrzydliwi? Mamy wilgotne oczy i
pocimy się całkiem obficie. Czy to da się zrobić?
- Z łatwością. Musisz zrozumieć, że oni powstali z
prymitywnych kultur i łatwo jest nimi sterować. Gdy
zaczęliśmy działać wśród nich, byli nastawieni do
ludzi neutralnie. Wobec tego przywódcy zostali
wyszkoleni tak, aby nas nienawidzić, potem dzięki
propagandzie przekonali resztę. Zajęło to sporo
czasu, ale wyniki były całkiem zadowalające.
- Czy ten proces można odwrócić?
- Tak myślę, ale jak zamierzasz skłonić moich
rodaków, aby się na to zdecydowali?
- Po to właśnie przybyłem. Muszę się z tobą
naradzić. Możemy to osiągnąć jedynie za pomocą tej
waszej Filozofii Moralnej. Myliłem się, gdy
powiedziałem ci, że wasza kultura ulegnie
zniszczeniu. Tak naprawdę, jest ona potrzebna
wszystkim ludziom, gdyż zawiera elementy istotne dla
całej ludzkości. Czy jest w niej cokolwiek, co na-
kazywałoby wam zostać gwiezdnymi zdobywcami?
- Nie. Nauczyliśmy się nienawidzić tych, którzy
nas opuścili, gdyż nie mogliśmy pozwolić sobie na
wiarę w to, że wrócą, by nas uratować. Musieliśmy
ratować się sami. Początkiem i końcem jest
przetrwanie, wszystko co działa przeciwko niemu, jest
sprzeczne z Filozofią Moralną.
- W takim razie Kome i jego nawoływania do
samobójczej walki są błędem! Jak na szarego był
mocno wstrząśnięty.
- Oczywiście - stwierdził po dłuższej chwili. -
Jego postępowanie jest sprzeczne z Mądrością.
Trzeba o tym powiedzieć innym.
- Dobra, ale to jeszcze nie koniec. Posłuchaj i
pomyśl o zasadach Filozofii. Przetrwaliście, jesteście
lepsi niż reszta ludzkości. Nienawidzicie tych, którzy
was opuścili, ale to było dawno. Ludzie żyjący dziś nie
wiedzą nawet o tym zdarzeniu, a w żadnym wypadku
nie są za nie odpowiedzialni. Dlatego też nienawiść
wymierzona przeciwko nim jest bezsensowna. Idąc
dalej: skoro wy jesteście lepsi i dojrzalsi niż reszta
ludzi, to jesteście moralnie zobowiązani, by pomóc im
przetrwać w razie zagrożenia. Jak to pasuje do zasad
Filozofii Moralnej?
Hanasu wyglądał, jakby go piorun strzelił. Po
chwili wolno skinął głową.
- Jest dokładnie tak, jak powiedziałeś. Nigdy
dotąd nie odwoływano się do zasad Filozofii Moralnej
w nowej i nieznanej sytuacji, bo nie było takich
sytuacji. Teraz jest. Myliliśmy się i dopiero teraz
widzę, jak dalece. Po prostu reagowaliśmy jak inni
ludzie: pozwoliliśmy, aby kierowały nami emocje.
Gdy wyjaśnię, że naruszyliśmy podstawowe zasady
Filozofii Moralnej, wszyscy to zrozumieją. Ocalimy
ludzi. Dzięki ci. Uratowałeś nas przed nami samymi.
Wyrządziliśmy wiele zła, ale spróbujemy je naprawić.
Idę do nich przemówić.
- Zaraz, zaraz! Najpierw trzeba się zabezpieczyć,
żeby przypadkiem Kome nie zaczął najpierw strzelać.
Jeśli go uspokoimy, sądzisz, że jesteś w stanie
poprowadzić ludzi?
- Bez wątpienia. Gdy wyjawię im właściwą treść
zasad, których uczyli się od najmłodszych lat, nikt nie
będzie się sprzeciwiał.
Jakby na zamówienie, drzwi otworzyły się
gwałtownie i wpadła przez nie cała banda tych
właśnie najmłodszych, pod przewodnictwem jednego
z nauczycieli, który wycelował wprost we mnie jakiś
rozpylacz.
- Odłóż broń! - rozkazał. - Jeśli tego nie zrobisz,
zabiję cię!
22
Wypowiedź była spowodowana faktem, że mój
pistolet mierzył prosto w nowo przybyłych. Refleks
nadal miałem wyśmienity. Powoli podniosłem się z
przysiadu i opuściłem broń. Nauczyciel mnie nie
martwił, martwiła mnie cała masa różnorakich
samopałów w nerwowych dłoniach towarzyszących
mu dzieciaków.
- Co to ma znaczyć? - spytał Hanasu podchodząc
do drzwi. - Opuścić broń! To rozkaz!
Chłopcy posłuchali go natychmiast: wiedzieli, kto
tu żądzi. Z nauczycielem nie poszło tak łatwo.
- Kome powiedział...
- Kome tu nie ma, Kome się myli. Rozkazuję ci
po raz ostatni: opuść broń! -- nauczyciel zawahał się i
Hałasu rócił się do mnie: - Zastrzel go!
Oczywiście nie miałem nic przeciwko i gość
rozciągnął się na podłodze z igłą w barku. Igła była
nasączona środkiem nasennym, ale chłopcy o tym nie
wiedzieli, i nie sądzę, żeby dla Hanasu stanowiło to
jakąś różnicę.
- Daj mi broń - polecił najbliższemu. - I zwołaj
natychmiast zbiórkę całej szkoły.
Po kolei i bez wahania oddawali mu broń i
znikali jeden po drugim.
Położyłem nauczyciela obok jego podopiecznych,
Hanasu zaś, pogrążony w rozmyślaniach, zamknął
drzwi.
- Zrobimy tak - oznajmił po chwili. - Wyjaśnię
im wszystkim różnicę w kwestiach interpretacji
Filozofii Moralnej. Dotąd mieli kłopoty ze
zrozumieniem, o co w ogóle chodzi. Teraz problem
mamy rozwiązany. Gdy zrozumieją, pojedziemy na
kosmodrom. Tam jest Kome i jego poplecznicy.
Wyjaśnię im to samo i przyłączą się do nas. Wtedy
będziesz mógł kazać lądować swoim jednostkom i
zabierzemy się za ciąg dalszy programu.
- Brzmi to nieźle. A co będzie, jeśli się nie
zgodzą?
- Będą musieli, gdyż nie zgadzając się ze mną, nie
popadliby w konflikt z Filozofią Moralną. Gdy tylko
zrozumieją tę kwestię, z pewnością będą posłuszni;
rzecz nie polega na wyborze, tylko na posłuszeństwie -
sprawiał wrażenie pewnego siebie i mogłem jedynie
mieć nadzieję, że wie, co robi.
- Może powinienem iść z tobą? W razie gdyby
były jakieś problemy...
- Poczekaj tutaj. Jakby co, to przyślę po ciebie.
Uparł się przy swoim, więc pozwoliłem mu iść.
Przebywanie w towarzystwie nieprzytomnych
tubylców wpływało dość deprymująco na moje
samopoczucie, toteż włączyłem radio i
poinformowałem oczekującą na orbicie kawalerię o
dotychczasowym przebiegu wypadków. Słysząc
pukanie do drzwi przerwałem połączenie.
- Chodź! - polecił mi obojętnie wyglądający
nastolatek.
Hanasu czekał wraz z uczniami i kadrą przed
budynkiem. - Udajemy się na kosmodrom - oznajmil -
Będziemy tam przed świtem.
- Żadnych problemów?
- Skądże, mógłbym nawet powiedzieć, że
odczuwają ulgę, gdyż przestał ich dręczyć problem
interpretacji zasad Filozofii Moralnej. Moi ludzie są
silni, ale siłę czerpią z posłuszeństwa. Teraz są
silniejsi niż dotąd.
Hanasu kierował jedynym pojazdem w okolicy,
toteż bytem zadowolony, mogąc trząść się obok niego.
Reszta kadry i uczniowe podążali na nartach. Fakt, że
godzinę temu wszyscy smacznie spali, nie miał
żadnego znaczenia; to tyle na temat dyscypliny.
Choć podróż była wolniejsza z uwagi na
narciarzy (dzięki czemu trzęsło o wiele mniej), mimo
to byłem szczęśliwy, gdy o świcie przybyliśmy pod
bramę portu kosmicznego.
Z pobliskiego budynku wyszło dwóch
strażników, spoglądając na całą procesję tak
spokojnie, jakby całe to zgromadzenie było czymś
całkiem normalnym i zdarzało się codziennie.
- Powiedz Kome, że chcę się z nim widzieć -
polecił Hanasu jednemu ze strażników.
- Nikt nie ma pozwolenia na wejście, tak rozkazał
Kome. Wszyscy wrogowie mają być zabici. W twoim
wozie jest wróg. Zabij go.
- Czternasta zasada posłuszeństwa głosi, że każdy
musi słuchać poleceń kogoś z Dziesięciu - głos Hanasu
był lodowato autorytatywny. - Wydałem ci polecenie.
Nie ma żadnej zasady, która głosi, że należy zabijać
wrogów. Odsuń się!
Twarz strażnika przez mgnienie oka prawie
wyrażała ślad emocji, po czym zamarła, a jej
właściciel zrobił dwa kroki w tył.
- Wchodźcie. Poinformuję Kome.
Uszeregowane w dwie równe kolumny siły
inwazyjne przemierzyły teren kosmodromu. Obsługa
dział przeciwlotniczych i wyrzutni rakiet
obserwowała nas spokojnie, nie próbując nawet
interweniować.
Hanasu zatrzymał wóz przed wejściem do
budynku administracyjnego i zdążył wysiąść, gdy
drzwi otworzyły się, ukazując Kome i tuzin innych,
wszystkich z bronią w ręku. Na wszelki wypadek
pozostałem w pojeździe udając, że wcale mnie tu nie
ma.
Mróz musiał przytępić moje procesy myślowe,
gdyż dopiero teraz dotarło do mnie, że jestem
jedynym z całej wycieczki, który ma broń.
- Wracaj do szkoły, Hanasu, nie jesteś tu
potrzebny! - oznajmił Kome.
Hanasu zignorował go całkowicie, podchodząc
tak blisko, aż stanął z nim twarzą w twarz.
- Nakazuję wam odłożyć broń, gdyż to, co
robicie, jest sprzeczne z zasadami Filozofii Moralnej -
odezwał się tak głośno, że wszyscy wokół doskonale go
słyszeli. - Zgodnie z nimi musimy pomagać słabszym
rasom. Nie wolno nam popełniać samobójstwa,
walcząc z tymi, którzy nas przewyższają milion do
jednego. Jeśli będziecie walczyć - zginiemy, a to jest
sprzeczne ze wszystkim, czego naucza nas Filozofia
Moralna. Musicie...
- Musisz się stąd wynieść! - zawołał Kome. - To ty
złamałeś zasady. Odejdź lub zginiesz.
Uniósł broń mierząc do Hanasu. Na ten widok
wysunąłem się z wozu.
- Na twoim miejscu nie robiłbym tego -
powiedziałem unosząc moją kieszonkową armatę.
- Sprowadziłeś tu obcego! - Kome nie panował
nad głosem. - On zginie i ty też!
Przerwał, gdyż Hanasu zrobił krok do przodu i
trzasnął go w zęby.
- Jesteś wyjęty spod prawa! - oświadczył przy
wtórze zdumionego jęku wszystkich obecnych. -
Złamałeś zasady! Jesteś skończony!
- Skończony? To ty jesteś skończony! - wrzasnął
Kome z wściekłością.
Skoczyłem w bok, starając się dostać go na
muszkę, ale Hanasu ciągle był między nami. Napiętą
ciszę przerwały serie z broni maszynowej.
Hanasu stał spokojnie, a sflaczały nagle Kome
osunął się na ziemię. Wszyscy stojący za nim nacisnęli
spusty w tym samym momencie. I to właściwie był
koniec sprawy. Spokojny Hanasu wyjaśnił wszystkim
obecnym nową interpretację prawa. Starali się
zachować kamienne twarze, ale widać było na nich
ulgę: życie znów oparte było na solidnych
podstawach. Zwinięty trup Komę był jedynym
powodem tego, że istniała kiedyś schizma, a sądząc z
zachowania obecnych, nikt nie miał ochoty o tym
pamiętać.
- Możecie lądować - rzuciłem do mikrofonu.
- Nie możemy. Nadeszły nowe rozkazy.
- Co?!!! - ryknąłem. - Ściągaj te pudła z orbity i
to Inatychmiast, albo każę cię postawić pod mur.
- Nie mogę. Za trzy minuty wyląduje statek
zwiadowy. - Połączenie przerwano i mogłem tylko
czekać. Coraz więcej mężczyzn przyłączało się do
słuchających. W zasadzie wszystko było w porządku,
tyle że sytuacja znowu wymykała mi się z rąk. W
końcu kuter zwiadowczy przebił chmury i osiadł na
płycie lądowiska. Na trapie pojawiła się dziwnie
znajoma postać; zupełnie wiedzieć czemu, dłoń sama
powędrowała mi do kabury; Ledwie ją
powstrzymałem. Ty! - warknąłem.
Tak, ja, i to na czas, aby przeszkodzić w
naruszaniu moralności.
Rzecz jasna, był to Jay Hovah, szef Korpusu
Moralności, a ja, niestety, wiedziałem, czemu
zawdzięczam przyjemność ponownego spotkania.
- Nikt cię tu nie potrzebuje, a poza tym nie jesteś
ubrany odpowiednio do pogody. Proponuję, abyś
wrócił na statek.
- Moralność jest ważniejsza - odparł drżącym
głosem. Nikt nie poinformował go o tutejszym
klimacie, toteż ubrany był w swoją służbową nocną
koszulę.
- Próbowałam mu przemówić do rozsądku, ale
nie chciał słuchać - rozległ się jeszcze bardziej
znajomy głos i w luku ukazała się Angelina.
- Kochanie! - pocałunek przerwał nam
oczywiście nasz zakładowy świętoszek.
- Rozumiem, że celem twojej wyprawy jest
przekonanie tych ludzi, aby użyli techniki
kontrolującej umysły obcych tak, abyśmy mogli
wygrać wojnę? Te techniki są niemoralne i nie mogą
zostać użyte.
- Kto to jest? - spytał Hanasu lodowato.
- Ma na imię Jay - odparłem. - Jest szefem
Korpusu Moralności. Pilnuje, żebyśmy nie robili
rzeczy sprzecznych z naszą moralnością.
Hanasu zmierzył go spojrzeniem, które ja
rezerwuję dla szczególnie obrzydliwego robactwa, po
czym obrócił się do niego plecami i poinformował
mnie:
- Obejrzałem go. Możesz go zabrać. Sprowadź
statki, zaczynamy operację przeciw obcym.
- Nie sądzę, abyś mnie usłyszał - wykrztusił Jay
dzwoniąc zębami. - Ta operacja jest zabroniona, ona
jest niemoralna.
Hanasu obrócił się powoli wpatrując się weń
arktycznym zgoła spojrzeniem.
- Nie opowiadaj mi o moralności. Jestem stróżem
Filozofii Moralnej i interpretatorem prawa. To co
zrobiliśmy, nakłaniając obcych do wojny, było złe,
teraz użyjemy tych samych technik, aby zatrzymać to
zło.
- Dwa przestępstwa nie dają dobrego uczynku.
To zabronione.
- Nie masz tu żadnej władzy i nie próbuj nas
zatrzymać. Możesz jedynie kazać nas zabić, jeśli
chcesz nas powstrzymać. Jeśli nie zostaniemy zabici,
zrobimy to, co uważamy za moralne.
- Zostaniecie zatrzymani...
- Tylko poprzez śmierć. Jeśli nie możesz kazać
nas zabić, to wynoś się i nie przeszkadzaj - odwrócił
się i odszedł.
Jay chyba próbował coś powiedzieć, ale
najwyraźniej miał z tym kłopoty. Poza tym zaczął
sinieć. Skinąłem na dwóch najbliższych chłopców:
- Pomóżcie staruszkowi dostać się do statku. Jak
się rozgrzeje, niech pomyśli nad starym problemem
filozoficznym, który można określić: „trafiła kosa na
kamień".
Nadal próbował coś rzec, ale młodzieńcy dali mu
kuksańca, kierując na właściwą drogę i
odtransportowali do wnętrza statku.
- I co teraz? - spytała Angelina.
- Szarzy mają zakończyć wojnę. Korpus
Moralności w żaden sposób nie będzie w stanie
uzasadnić zabicia ich, aby uniemożliwić to działanie,
którego celem jest uwolnienie nas. Przypuszczam, że
nie będzie nawet w stanie umotywować nakazu
nieudzielania im pomocy.
- Pewna jestem, że masz rację, a co dalej?
- Dalej? Jak to co? Ocalenie galaktyki. Ponowne.
- Oto mój skromny jak zawsze małżonek! -
odparła i całując mnie głośno.
- Wygląda imponująco, nie sądzisz? - spytałem.
- Sądzę, że wygląda obrzydliwie - Angelina
skrzywiła nos. - W dodatku śmierdzi.
- Innowacja pierwotnego modelu. Pamiętaj, że
tam gdzie jedziemy, to co obrzydliwe, uznawane jest
za piękne. Ogólnie rzecz biorąc miała rację:
wyglądało obrzydliwie, co było bardzo, ale to bardzo
korzystne. Staliśmy w sali odpraw krążownika
oddelegowanego do misji. Przed nami rozciągało się
pięćset solidnych (i opancerzonych) siedzeń
ustawionych w rzędy, a na każdym rozwalało się,
przykucnęło lub rozsiadło dość obrzydliwe
stworzenie.
Większość z nich była przedstawicielami
Geshtunken, ale były rozmaite też innowacje
wzorowane na projekcie mojego dawnego
kombinezonu.
Co nie ucieszyłoby naszych gospodarzy, to fakt,
że wewnątrz każdego stworzenia siedział
trójwymiarowy i całkiem realny szary, a w każdy
ogon czy odwłok wbudowany był generator
synoptyczny.
Nasza pokojowa krucjata wchodziła w ostatnią
fazę. Nie mogę powiedzieć, żeby łatwo poszło z jej
organizacją. Korpus Moralności robił, co mógł, aby
zapobiec praniu mózgów. Pierwszy raz byłem
wdzięczny biurokracji. Musieli przepychać się przez
nią, zanim mogli podjąć jakiekolwiek działanie, a w
dodatku my ze swej strony też robiliśmy, co tylko się
dało, żeby pogłębić panujący bałagan i zamieszanie:
technicy zaginęli, ich ślady zaś rozpłynęły się w
papierach; protestujący Coypu został wyrwany z
łóżka w środku nocy i zanim zdołał naciągnąć
spodnie, znalazł się w głębokiej przestrzeni; pewna
wysoce zautomatyzowana planetoida przemysłowa
wypadła z orbity opanowana przez naszych ludzi...
Równocześnie produkowano przebrania, a
Hanasu przeprowadzał programowanie technik
psychokontrolnych. Zdążyliśmy w ostatniej chwili,
odlatując parę godzin przed flotyllą, którą wysłał po
nas Korpus Moralności. I tak polecieli za nami, ale na
widok parunastu pancerników obcych sił okazali
dobrze rozwinięty instynkt samozachowawczy.
- Jesteśmy w zasięgu łączności - oznajmiłem. -
Wszyscy gotowi?
- Gotowi - odparło pięćset obojętnych głosów.
- A więc powodzenia! - Obróciłem się włączając
ekran komunikatora. Angelina i para
zrobotyzowanych pociech stali obok mnie.
Moja droga Sleepery Jeem wróciła! - wrzasnęło
jakieś paskudztwo widoczne na ekranie.
- Nie znam pana - odburknąłem. - Ale musi
chodzić panu o moją bliźniaczą siostrę. Jestem
Sleepery Bolivar - uruchomiłem przycisk, dzięki
któremu po policzku spłynęła mi wielka, oleista łza
rozbijając się z pluskiem o pokład. – Słyszeliśmy o jej
bohaterskiej śmierci i przybywamy, by ją pomścić.
Witamy serdecznie - za gulgotało w głośniku. - Jestem
SessPula, nowy dowódca zjednoczonych sił. Zaraz
dajemy bal na waszą cześć. Przyłączcie się.
Połączyliśmy okręty rękawem i udałem się do nich
wraz z Angeliną. Musiałem się nieco odsunąć, aby
uniknąć sparszywiałego uścisku tego gada i zamiast
mnie uściskał podłogę.
- To Ann-geel, mój szef sztabu, a te roboty
przyniosły napoje na dzisiejszy bankiet.
Przyjęcie rozkręciło się błyskawicznie. Coraz to
nowi oficerowie przyłączali się do zabawy, aż zaczęło
mnie zastanawiać, kto kieruje flotą. Prawdopodobnie
nikt.
- Jak tam wojna? - spytałem.
- Strasznie! - jęknął Sess, wychylając flaszkę
jakiegoś zielonkawego obrzydlistwa. - Uciekają przed
nami, to fakt, ale nie chcą się bić. Morale upada,
wojsko mruczy po kątach o powrocie do domu. Ale
myślę, że musimy walczyć dalej.
- Pomoc jest w drodze! - krzyknąłem, klepiąc go
w plecy, po czym wytarłem mackę starannie w obrus.
- Mam na pokładzie kilku spragnionych krwi i zemsty
ochotników. Oprócz tego, że są świetnymi
żołnierzami, są też wspaniałymi nawigatorami i
kucharzami.
- A dużo ich jest? - spytał z nadzieją.
- Cóż, wystarczy po jednym na pancernik. Każdy
z nich może przewodzić flotylli, a oficerowie floty
mogą zgłaszać się do nich po radę czy wsparcie
moralne.
- Jesteśmy uratowani! - wrzasnął w zachwycie.
W pewnym sensie, oczywiście... dodałem w
myślach, uśmiechając się szeroko na prawo i lewo,
błyskając zębiskami przebrania i zastanawiając się,
ile czasu zajmie moim umysłowym sabotażystom
załatwienie problemu.
Byli szybsi, niż się spodziewałem. Zaraza
rozprzestrzeniała się błyskawicznie. Cztery dni
później Sess odwiedził mnie w sterowni, gdzie
używając wszystkich możliwych chwytów, robiłem, co
się tylko dało, aby uniemożliwić doścignięcie floty
Ligi. Popatrzył smętnie pół tuzinem przekrwionych
oczu na ekrany i westchnął.
- Nie sypiasz zbyt dobrze? - spytałem uprzejmie.
- Wszystko jest takie przygnębiające...
Chciałbym być w domu i zająć się wylęgiem dzieci.
Zapytuję sam siebie, co ja tu właściwie robię.
- A co tu robisz?
- Nie wiem. Straciłem serce do tej wojny.
- Zabawne. Ja stwierdziłam to samo ostatniej
nocy. Zauważyłeś, że oni nie są tacy wstrętni? Mają
mokre oczy i pocą się całkiem, całkiem.
- Masz rację - westchnął. - Między nami mówiąc,
nigdy o tym nie pomyślałem. Co możemy zrobić?
- Cóż...
Dziesięć godzin później, po lawinie radiogramów,
największa armada wojenna, jaką kiedykolwiek
widziała galaktyka, wykonała twarzowy zakręt o 180
stopni wracając do rodzinnych bagien i śmietników.
Podczas pijackiej orgii, która miała miejsce tego
wieczoru z okazji zwycięskiego zakończenia wojny -
musieli biedacy to jakoś nazwać - stałem z boku,
trzymając w objęciach Angelinę.
- Wiesz, oni są całkiem mili, gdy się do nich
człowiek przyzwyczai - powiedziała.
- Nie poszedłbym tak daleko, ale są całkiem
nieszkodliwi, gdy zaprzestali wojny.
- Bogaci też są - oznajmił James, nalewając
czegoś obrzydliwego do kieliszka.
- Trochę się tu pokręciliśmy - dodał Bolivar,
podtaczając się z drugiej strony. - Podczas swoich
operacji wojennych złupili sporo rożnych banków,
które wymietli do czysta, wiedząc, jak ceniona jest ich
zawartość, choć zupełnie nie rozumiejąc, dlaczego.
Oni nie używają pieniędzy.
- Lepiej nie wnikaj w ich zasady płatności! -
mruknąłem.
- Wszystko to złożyli w ładowniach flagowego
pancernika - wtrącił James. - Zamierzali zastanowić
się nad tym w przyszłości.
- Pozwólcie mi zgadnąć - to była Angelina -
ładownie są puste?
- Zawsze masz rację, mamusiu. Za to
transportowiec jest nieco przeładowany.
- Musimy zwrócić to właścicielom -
postanowiłem, z przyjemnością widząc zaszokowane
spojrzenia dwóch robotów i jednej poczwary.
- Jim! - jęknęła Angelina.
- Spokojnie, jestem przy zdrowych zmysłach.
Musimy oddać to, co znaleźliśmy...
- ...a że nie udało się znaleźć zbyt dużo... -
dokończyła za mnie.
Coś ciężkiego, sraczkowatej barwy, opatrzone
mackami i przyssawkami zwaliło się obok na podłogę.
- Za zwycięssstwo!!! Hick!!! Ciiiisza!
Ciszszszsza!!! Cudowna Sleepery wzniesie toaaaast!
Wszystkie oczy, aparaty wzrokowe, błony
optyczne i różne takie, nie licząc trzech par
normalnych oczu, skierowały się na mnie, gdy
wstałem.
- TOAST!!! - wrzasnąłem entuzjastycznie,
unosząc zamaszyście kielich i rozlewając przy okazji
połowę zawartości. Wylało się na dywan, wypalając
sporą dziurę. - Piję zdrowie wszystkich stworzeń
żyjących w naszej galaktyce: dużych i małych,
kształtnych i rozlazłych, wszystkich! Niech pokój i
miłość trwają wiecznie. Za życie, wolność i przeciwną
płeć!!!
I tak lecieliśmy, przemierzając lata świetlne, ku
nowej o wiele lepszej przyszłości.
Przynajmniej taką miałem nadzieję.