Harrison Harry 4 Stalowy Szczur i piąta kolumna

background image

Ze zbiorów

Zygmunta Adamczyka

background image

Harry Harrison





Stalowy

Szczur

i piąta

kolumna

(Przekład: Jarosław Kotarski)




















background image

2

1

Blodgett jest pokojowo nastawioną planetą; słońce świeci tu

pomarańczowo, wiatr jest łagodny, lato miło chłodne, ciszę przerywa jedynie

niekiedy daleki odgłos silników, dochodzący z portu kosmicznego. Bardzo

odprężające miejsce. Za bardzo, jak dla kogoś takiego jak ja, kto przez cały czas

powinien być czujny, sprawny i przygotowany na wszystko.

Przyznaję, że gdy zadzwoniono do drzwi, nie byłem w żadnym z

wymienionych stanów ducha. Ciepła woda lała mi się na głowę i wyglądałem jak

lekko przytopiony kociak.

- Zajmę się tym - burknęła Angelina na tyle głośno, abym ją usłyszał

poprzez szum wody.

Wymamrotałem coś pod nosem i z niechęcią wyłączyłem prysznic.

Suszarka dmuchnęła na mnie subtelnie perfumowanym gorącym powietrzem,

powodując kolejną poprawę samopoczucia; byłem całkowicie pogodzony ze

światem i nagi jak noworodek - no, z wyjątkiem paru drobiazgów, z którymi się

nie rozstaję nigdy (dobrowolnie, znaczy się). Życie ma swoje uroki, stwierdziłem

przeglądając się w lustrze. Leciutka siwizna na skroniach dodawała mi nieco

powagi i ogólnie nie miałem żadnych powodów do zmartwień. Poza jednym,

który właśnie sobie uświadomiłem, a który zmroził mnie dokładnie,

błyskawicznie usuwając wszystkie inne bzdury: Angelina zbyt długo bawiła przy

drzwiach - coś było nie tak.

Wypadłem do hallu i przez drzwi do ogrodu - dom z przyległościami był

pusty. Po chwili byłem przy bramie - podskakując na jednej nodze na

podobieństwo różowej gazeli i wyciągając pistolet z kabury nad kostką drugiej

nogi, wpatrywałem się w Angelinę wpychaną przez dwóch niesympatycznych

typów do czarnego wozu. Zaryzykowałem tylko jeden strzał w opony; maszyna

wyrwała do przodu niknąc w dość gęstym o tej porze ruchu. Zaciskając zęby

strzeliłem w powietrze, aby podziwiający mój brak ubrania mimowolni

świadkowie czym prędzej skryli się po kątach. Udało mi się zachować tyle

rozsądku, aby zapamiętać numery odjeżdżającego wozu.

Ledwie znalazłem się z powrotem w domu, wpadło mi do głowy

zadzwonić na policję (jak na dobrego obywatela przystało), ale z uwagi na to, że

zawsze byłem bardzo złym obywatelem, uznałem ten pomysł za bezsensowny.

Sprawa należała do mnie i do nikogo innego, zająłem się więc komputerem.

Wduszając kciukiem przycisk identyfikacji, nadałem mój kod pierwszeństwa, a

następnie spytałem o właściciela czarnej maszyny. Nie było to specjalnie trudne

background image

3

zadanie dla komputera planetarnego, toteż odpowiedź pojawiła się prawie

natychmiast. Spowodowała, że osłupiałem i opadłem bezwładnie na krzesło - oni

ją mieli.

Było o wiele gorzej, niż mogłem się spodziewać. Nie jestem tchórzem, a

nawet można rzec, wręcz przeciwnie. Jako długoletni kryminalista i równie

długoletni agent Korpusu - organizacji o zasięgu galaktycznym, używającej eks-

bandytów do łapania bandytów czynnych, miałem pewne powody do takiego

mniemania o sobie. Fakt dożycia dojrzałego jednak wieku najlepiej świadczył o

moim refleksie, nie wspominając już o takim drobiazgu jak inteligencja. Te

wszystkie lata doświadczeń miały teraz zaowocować przy wyciąganiu mojej

ukochanej żony z bagna. Teraz bowiem wskazana była nie tyle natychmiastowa

akcja, ile, na początek przynajmniej, odrobina refleksji, toteż, choć nadal był

wczesny ranek, napocząłem flaszkę stuczterdziestoprocentowego katalizatora

pomysłów, aplikując sobie wspaniałomyślnie odpowiednią dawkę.

Ledwie skończyłem, stwierdziłem, że tym razem chłopcy będą

uczestniczyć w eskapadzie. Jako troskliwi rodzice, Angelina i ja chroniliśmy ich

dotąd od okrucieństw życia, ale to już się skończyło. Co prawda ukończenie

szkoły nastąpić powinno dopiero za kilka dni, nie wątpiłem jednak, że przy

odpowiednio zastosowanej i właściwej argumentacji jestem w stanie je

przyśpieszyć. Dziwnym uczuciem było uświadomienie sobie, że nie są już

dziećmi - tyle lat minęło, a Angelina nadal była piękna jak w dniu naszego

poznania. Co do własnej osoby: byłem starszy, ale nie głupszy - siwizna na głowie

wcale nie zmieniła moich zwyczajów ani trybu życia.

Nie traciłem czasu na roztkliwianie się nad sobą. Zaopatrzyłem się w

normalny zestaw zabójczych nader urządzeń i wpadłem do garażu. Mój czerwony

firebom 8000 wystrzelił na ulicę, ledwie otworzyły się drzwi. Spokojni obywatele

spokojnej planety rozpierzchli się na boki. Jedynym powodem mojego

chwilowego pobytu w tym nudnym świecie była chęć znajdowania się jak

najbliżej chłopców w czasie pobierania przez nich nauki. Wiedziałem, że

opuszczę to miejsce, nie oglądając się za siebie. Nie dość, że była toto nudna

planeta rolnicza, to w dodatku z nader rozbudowaną biurokracją. Wszelkiej maści

urzędasy i oficjele zwalili się tu tak z uwagi na łagodny klimat, jak i na centralne

położenie wśród sporej liczby systemów gwiezdnych. Co do mnie, wolałem

rolników.

W miarę jak gnałem przed siebie, pola uprawne zastąpione zostały przez

lasy, a następnie otoczyły mnie poszarpane góry. W końcu wziąłem ostatni zakręt

i droga skończyła się przed solidną bramą umieszczoną na jednej z najwyższych i

background image

4

najmniej gościnnie wyglądających grani w okolicy.

Brama znajdowała się w wysokim kamiennym murze zakończonym

pordzewiałym drutem kolczastym (pod napięciem). Nad nią znajdował się wykuty

w stalowej płycie napis:

SZKOŁA WOJSKOWA I INTERNAT PENITENCJARNY DORSKIEGO

Jako ojciec czułem uzasadnioną dumę, że moi synowie przebywają w

czymś takim. Jako obywatel powinienem był odczuwać ulgę. To, co ja skłonny

byłem uznawać za ich przymioty, reszcie świata jakoś niespecjalnie się podobało.

Przed przybyciem tu obaj zostali wyrzuceni w sumie z dwustu czternastu szkół.

Pięć z nich spłonęło w tajemniczych okolicznościach, a jedna wyleciała w

powietrze. Nigdy nie wierzyłem, żeby fala samobójstw wśród personelu jednej z

pozostałych miała cokolwiek wspólnego z moimi chłopcami, ale zawistne języki

sądziły inaczej. Koniec końców trafili na równego sobie w osobie starego

pułkownika Dorskiego. Po przymusowym przejściu na emeryturę, otworzył on ów

zakład wnosząc weń doświadczenie lat służby, w trakcie której rozwinął

wyrafinowane i nader silne skłonności do zachowań sadystycznych. Moi chłopcy

trafili tu w końcu i mimo ich usilnych starań ledwie parę dni dzieliło ich od

ceremonii zakończenia nauki i opuszczenia zakładu. Tyle tylko, że aktualnie

trzeba by to wyjście trochę przyśpieszyć.

Jak zawsze z niechęcią oddałem swoje uzbrojenie, zostałem prześwietlony

przez wszelkie aparaty zabezpieczające, zamknięty w szeregu śluz odkażających i

w końcu wprowadzony na podwórze, po którym snuły się zdesperowane postacie,

pokonane przez zabezpieczenia zakładu. Pomiędzy nimi dostrzegłem dwie

radosne i wyprostowane sylwetki nie poddające się rozpaczy. Zagwizdałem nasz

stary sygnał i obaj, rzucając książki, podbiegli, aby powitać mnie gorąco. Po

chwili podniosłem się powoli, otrzepałem ubranie i udowodniłem empirycznie, że

ja, stary, w dalszym ciągu mogę ich jeszcze pewnych rzeczy nauczyć. Trzeba

przyznać, że wyglądali świetnie. Byli ciut niżsi ode mnie - wzrost odziedziczyli

po matce - ale postawą i muskulaturą nie ustępowali mi ani na jotę. Ojcowie wielu

dziewcząt znajdą się w rozterce, gdy chłopcy opuszczą szkołę.

- Jak się nazywa ten cios ramieniem, tato? - zapytał James.

- Wyjaśnienia mogą poczekać. Jestem tu, aby przyśpieszyć wasze wyjście,

bo coś niezbyt miłego przytrafiło się waszej matce.

Uśmiechy zniknęły natychmiast i obaj pochylili się, spijając dosłownie

wyjaśnienia z moich ust i potakując ze zrozumieniem.

- Tak więc - stwierdził Bolivar, gdy skończyłem - trzeba będzie tę Starą

Świnię przekonać, żeby nas wypuścił...

background image

5

- ...i zrobić coś z tym - James dokończył zdanie za brata. Nie było w tym

nic dziwnego, często bowiem ich myśli biegły jednym torem.

Ruszyliśmy więc równym krokiem (120 stąpnięć na minutę) poprzez

wielki hall z przykutymi do ścian szkieletami, a następnie, rozpryskując wiecznie

spływającą wodą klatką schodową, dotarliśmy do biura dyrektora.

- Nie możecie tu włazić! - wrzasnął sekretarz-goryl, podrywając na nogi

swoje dwieście kilo wytrenowanych w walce mięśni.

Lekko złamaliśmy krok przechodząc przed jego nieprzytomnym ciałem.

Dorski powitał nas przekleństwem, stojąc przy biurku z bronią w ręku.

- Odłóż to - poradziłem mu. - To jest sytuacja wyjątkowa. Muszę mieć

swoich chłopców parę dni wcześniej. Mógłbyś być tak miły i wydać mi ich

świadectwa, łącznie z zezwoleniami na opuszczenie szkoły.

- Idź do diabła! Nie ma wyjątków, wynocha stąd! - zaproponował w

odpowiedzi.

Uśmiechnąłem się w stronę rozpylacza, który trzymał w dłoni i

zdecydowałem, że wyjaśnienia mogą być w tym przypadku owocniejsze od

przemocy.

- Moja żona, a ich matka, została dziś rano aresztowana i zabrana z domu -

powiedziałem.

- Zdarza się. Należało się tego spodziewać przy tak niezdyscyplinowanym

trybie życia. A teraz spierdalać - odparł.

- Słuchaj no, zakamieniały wypierdku zdrowego rozsądku i tępa pało

trepackiego zidiocenia. Nie przyszedłem tu wysłuchiwać słów współczucia czy

obrazy z twojej obsmarkanej strony. Gdyby chodziło o normalne aresztowanie, to

ci, którzy przyszli to zrobić, byliby nieprzytomni zaraz po otwarciu drzwi.

Detektywi, gliniarze, żandarmeria, celnicy, obojętnie - nikt nie zdążyłby palcem

kiwnąć przy mojej słodkiej Angelinie.

- I co dalej? - spytał wojak, nie opuszczając jednak broni.

- Poszła z nimi spokojnie, aby dać mi czas, którego będę potrzebował.

Sprawdziłem tablicę rejestracyjną tych typów. To byli agenci Międzygwiezdnego

Urzędu Skarbowego - odpowiedziałem na głębokim wdechu.

- Poborcy podatkowi! - Dorski szepnął z płonącym wzrokiem (broń

zniknęła). - James di Griz, Bolivar di Griz, wystąp! Przyjmijcie te świadectwa

jako dowód rzetelnego spędzenia czasu i przyswojenia wiedzy w tym zakładzie!

Jesteście teraz absolwentami Szkoły Dorskiego i mam nadzieję, że przed udaniem

się na spoczynek wieczny wspomnicie mnie jeszcze, jak wielu innych, choć z

przekleństwem. Uścisnąłbym was, ale moje kości są zbyt stare, by je łamać i

background image

6

wyszedłem już trochę z wprawy w walce wręcz. Idźcie ze swoim ojcem i

przyłączcie się do walki ze złem. Dajcie im po łbie i ode mnie - dodał cicho.

Minutę później byliśmy na zewnątrz i wsiadaliśmy do wozu.

- Oni nie odważą się skrzywdzić mamy? – spytał James.

- Nie pożyją długo, jeśli to zrobią - zgrzytnął zębami Bolivar.

- Oczywiście, że nic jej nie zrobią. Z uwolnieniem nie będzie żadnego

problemu - poinformowałem ich. - Jeśli uda się nam zniszczyć ich zapisy.

- Jakie zapisy? - to był Bolivar. - I dlaczego ten wieprz Dorski tak łatwo

ustąpił? To do niego niepodobne.

- Podobne, dlatego że pod patyną głupoty, przemocy i wojskowego

ogłupienia to nadal człowiek taki jak my. I tak samo jak my automatycznie uważa

on każdego faceta od podatków za naturalnego wroga gatunku ludzkiego.

- Nie rozumiem - przyznał James, łapiąc za klamkę, gdy braliśmy kolejny

zakręt nad przepaścią.

- Głupia sprawa, ale jeszcze zrozumiesz. Dotąd żyliście jakby pod

ochroną, gdyż traciliście pieniądze, nie zarabiając ich. Wkrótce będziecie

zarabiać, podobnie jak reszta ludzkości, a wraz z otrzymaniem pierwszego

kredytu - efektu waszego potu i wysiłku - pojawi się facet z urzędu podatkowego.

Będzie kręcił się coraz bliżej, aż w końcu prześlizgnie się pod waszym ramieniem

i zwinie swoimi lepkimi paluchami większość waszych pieniędzy. Nowoczesne

rządy oznaczają wielką biurokrację, a ta pociąga za sobą wielkie podatki - i nie

ma na to rady. Kiedy zetkniecie się z tym systemem, już jesteście złapani i koń-

czycie płacąc wciąż więcej i więcej podatków. Razem z matką mamy coś

odłożone na waszą przyszłość, ale to nie wystarczy. Są to pieniądze zarobione

jeszcze przed waszym urodzeniem.

- Ukradzione - poprawił mnie Bolivar. - Dochody z nielegalnych

machinacji.

- Majaczysz, nigdy nie zrobiliśmy...

- Zrobiliście, tato - poparł go James. - Włamaliśmy się do wystarczającej

liczby archiwów, aby wiedzieć, skąd są te wszystkie pieniądze.

- Te czasy się skończyły!

- Mamy nadzieję, że nie! - wrzasnęli chórem. - Co galaktyka zrobiłaby bez

paru Stalowych Szczurów ożywiających jej gospodarkę. Słuchaliśmy twoich

wykładów o tym, jak napady na banki zapewniają zajęcie znudzonej policji, zbyt

gazetom, dostarczają opinii publicznej tematów do dyskusji i narażają na wydatki

towarzystwa ubezpieczeniowe. To działalność utrzymująca pieniądz w obrocie.

- Nie. Nie pozwolę, aby moje dzieci stały się przestępcami!

background image

7

- Naprawdę?

- No, powiedzmy niech będą porządnymi przestępcami: niech biorą tylko

od tych, których stać na straty, niech nie krzywdzą nikogo, niech będą bystre,

przyjacielskie i zaradne. Niech będą przestępcami akurat tak długo, aby trafić do

Korpusu Specjalnego, gdzie mogą służyć ludzkości łapiąc prawdziwych

bandytów.

- Takich, jakich będziemy teraz ścigać?

- Tak długo, jak wraz z waszą matką uczciwie kradliśmy i traciliśmy

pieniądze, nie było problemu. Ledwie wzięliśmy ciężko zarobione wynagrodzenie

z Korpusu i zainwestowaliśmy je legalnie, nie możemy się opędzić od urzędu

podatkowego. Zrobiliśmy parę błędów...

- Jak niezgłoszenie dochodów? - spytał niewinnie James.

- Między innymi. Przyznaję, że było to nieostrożnością. Powinniśmy byli

wrócić do obrabiania banków, a teraz mają nas w kartotekach, zaplątani jesteśmy

w sprawy sądowe i inne takie. Dlatego wasza matka poszła z nimi spokojnie -

abym jako człowiek wolny mógł przygotować się do przecięcia węzła

gordyjskiego. I abym wyciągnął nas wszystkich z tego bagna.

- Co mamy zrobić? - spytali.

- Zniszczyć nasze dane w ich zapisach. Wtedy będziemy zupełnie wolni i

szczęśliwi.

9

background image

8

2

Siedzieliśmy w ciemnym samochodzie i zapamiętale skubaliśmy

paznokcie.

- Nie jest dobrze - oświadczyłem w końcu. - Nie mogę być spiritus movens

przemiany pary niewinnych dusz w kryminalistów.

Z tylnego siedzenia dobiegły mnie stłumione warknięcia, bez wątpienia

objawy silnych stanów emocjonalnych, po czym obie pary drzwi zostały

błyskawicznie otwarte i zatrzaśnięte tak szybko, że dojrzałem tylko dwie postacie

oddalające się niezbyt dobrze oświetloną ulicą. Czyżbym ich aż tak uraził, że

postanowili zrobić to sami, kładąc wszystko przez brak doświadczenia?

Walczyłem z klamką od drzwi, gdy kroki rozległy się ponownie. Ledwie wysiad-

łem, obaj byli z powrotem. Twarze poważne, bez śladu dobrego humoru.

- Mam na imię James - odezwał się jeden - a to jest mój brat Bolivar. W

myśl prawa jesteśmy pełnoletni, ukończyliśmy osiemnaście lat. Możemy

oficjalnie pić, palić, przeklinać i kochać się. Możemy też, jeśli zechcemy, złamać

każde prawo lub prawa każdej planety, wiedząc, że jeżeli zostaniemy złapani,

narażamy się na pełny wymiar kary. Słyszeliśmy z pewnego źródła, że ty, Jimie di

Griz, zamierzasz złamać prawo w szczególnie słusznej, ba, bardzo słusznej

sprawie i chcemy się do ciebie przyłączyć. Co ty na to, tato?

Co mogłem powiedzieć? Tym bardziej, że coś mi akurat siadło na struny

głosowe. Cała nadzieja, że była to grypa, a nie wzruszenie. Uczucia i przestępstwa

stanowią złą parę.

background image

9

- Dobrze - warknąłem udając złość. - Jesteście przyjęci. Stosować się do

instrukcji, zadawać pytania tylko w razie niejasności, a poza tym robić tylko to, co

każę. ZGODA?

- ZGODA! - zabrzmiało chórem.

- To powkładajcie te drobiazgi do kieszeni, nigdy nie wiadomo, kiedy coś

się może przydać. Macie rękawiczki daktyloskopijne? - Unieśli dłonie, które

lekko rozbłysły w świetle lamp. - Ślicznie. Ucieszy was wiadomość, że będziecie

zostawiali ślady palców tutejszego burmistrza i komisarza policji. Niemniej

będzie to trudna akcja. Wiecie, dokąd się udajemy? Jasne, że nie. Budowla za

rogiem, stąd nie widać, to kwatera urzędu kontrolującego banki pamięci z zapisem

ich wszystkich niegodziwych i oszukańczych machinacji. Dziś w nocy

wyrównamy rachunki z tymi panami. Nie będziemy próbowali tam wejść

bezpośrednio, gdyż systemy obronne mają znakomite; wiedzą doskonale, że nie są

kochani. Wejdziemy do budynku obok, który wybrałem nieprzypadkowo - jego

tył dochodzi prawie do naszego celu. - W trakcie rozmowy szliśmy już w wy-

znaczonym kierunku. Ledwie skręciliśmy za róg, gdy chłopcy zostali lekko

zaskoczeni serią świateł i tłumem kłębiącym się przed nami. Syreny wyły, kamery

telewizyjne warczały, reflektory biły w niebo.

- Czyż to nie cudowne? - uśmiechnąłem się radośnie i szturchnąłem obu. -

Kto brałby pod uwagę możliwość wyjścia z budowli, do której wszyscy chcą

wejść? Otwarcie sezonu - premiera nowej opery „Cohoneighs w ogniu".

- Będziemy potrzebowali biletów...

- Kupiłem po południu od konika za bluźnierczą cenę. Idziemy!

Przepchnęliśmy się przez tłum, oddaliśmy bilety i dostaliśmy się na

poddasze. Opera byłaby tu ledwie słyszalna, ale nie miałem najmniejszej ochoty

słuchać wycia i rzępolenia. Poddasze miało też inne zalety, jak np. bar, do którego

natychmiast weszliśmy. Odświeżyłem się piwem, z zadowoleniem konstatując, że

pociechy zamówiły niealkoholowe napoje. Z innej ich aktywności byłem mniej

zadowolony. Przysunąłem się do Bolivara, łapiąc go za ramię - mój palec

wskazujący nacisnął przy tym nerw paraliżujący rękę.

- Bardzo brzydko - powiedziałem łagodnie, gdy diamentowa bransoletka

wyślizgnęła mu się ze zdrętwiałych palców na dywan, i stuknąłem stojącą obok

matronę w ramię, wskazując w dół, gdy się obróciła.

- Przepraszam, madam, czy nie zsunęła się pani bransoletka?

- Tak?

- Nie, proszę mi pozwolić! Ależ skąd, cała przyjemność po mojej stronie.

Spojrzałem wymownie na Jamesa - uniósł dłonie w geście pokoju.

background image

10

- Zrozumiałem już, tatusiu. Przepraszam, po prostu dla wprawy i już

wsunąłem gościowi portfel z powrotem, ledwie zauważyłem, że Bolivar rozciera

sobie ramię.

- Pięknie, tylko żeby mi to było ostatni raz. Mamy poważne i

odpowiedzialne zadanie dziś w nocy i żadne duperele nie powinny wam się

pałętać po głowie. Dalej, ostatni dzwonek, kończyć drinki i w drogę.

- Na nasze miejsca?

- Oczywiście, że nie. Do ubikacji.

Osiągnęliśmy każdy osobną kabinę i stojąc na sedesach, aby nie było

widać nóg, poczekaliśmy, aż ucichną ludzie i okoliczny teren opustoszeje i aż

rozlegną się pierwsze przeraźliwe dźwięki oznajmiające początek spektaklu. Od-

głos spuszczanej wody był zdecydowanie bardziej melodyjny.

- No to zaczynamy - oznajmiłem.

I zaczęliśmy.

Wilgotne oko w wylocie ścieku obserwowało, jak wychodzę. Moment

później wychyliła się para czułków, które były częścią składową ciała należącego

z wyglądu do ścieku. Właściwie to nawet do czegoś gorszego - owo coś było

obrzydliwe, oślizłe i ogólnie rzecz biorąc nieprzyjemne.

- Wygląda na to, że znasz drogę - stwierdził Bolivar, gdy po przejściu

przez zamknięte drzwi z napisem OBCYM WSTĘP WZBRONIONY ruszyliśmy

ciemnym korytarzem.

- Kupiwszy bilety pozwoliłem sobie na małą wycieczkę. Jesteśmy.

Pozwoliłem chłopcom rozbroić dla wprawy alarm przeciwwłamaniowy i

podbudował mnie fakt, że nie potrzebowali wskazówek. Wlali nawet na nasze

ślady parę kropli skutecznie maskującego trop śmierdzidła. Wyjrzeliśmy na

zewnątrz. Ciemna bryła budynku majaczyła o dobre pięć jardów.

- Co dalej? - spytał Bolivar.

- To znaczy, jak się tam dostaniemy? - uściślił James.

- Za pomocą tego. - Wyciągnąłem podobny do pistoletu przedmiot z

wewnętrznej kieszeni. - Nie ma nazwy, ponieważ sam go skonstruowałem. Gdy

naciśnie się spust, wystrzeliwuje mały generator pola, ciągnący za sobą nić

molekularną, która jest nie do zerwania. Pole jest wytwarzane przez blisko

piętnaście sekund i w tym czasie może wytrzymać obciążenie tony. Proste?

- Skąd możesz wiedzieć, że trafisz w kawałek stali po ciemku? -

zdumionym głosem odezwał się Bolivar.

- Z kilku powodów, niedowiarku. Odkryłem wcześniej, że okna mają

metalowe framugi to raz, a dwa, to pole jest tak silne, że trudno jest utrzymać je z

background image

11

daleka od rzeczy metalowych. Masz linkę, James? Pięknie. Przytwierdź jeden

koniec do rury. Tylko starannie, bo pod nami jest kilka pięter. Drugi daj mi.

Macie pancerne rękawice? Ideał, trochę ćwiczeń przyda się waszym muskułom.

Gdy linka będzie przymocowana, pociągnę za nią trzy razy. No to zaczynamy!

Podtrzymywany na duchu przez własną filozofię, wkroczyłem do akcji.

- Powodzenia - doszło mnie z tyłu.

- Dzięki, uczucia doceniam, ale pomysłu nie - Stalowe Szczury muszą

mieć własne szczęście.

Pociągnąłem za spust. Pocisk pofrunął zygzakiem i przywarł do celu.

Wcisnąłem przycisk wciągarki i wyleciałem przez otwarte okno. Piętnaście

sekund to niewiele. Zgiąłem się, wysuwając nogi i lewą rękę do przodu, klnąc

zarazem na czym świat stoi. Wyszło na to, że amortyzacją spotkania ze ścianą

zajęła się tylko prawa noga. Jeśli nie była złamana, to graniczyło to z cudem. Nic

takiego nigdy się nie zdarzyło, odkąd ćwiczyłem w domu. Sekundy uciekały, a ja

wisiałem jak worek. W dodatku ciężki worek. Niefunkcjonująca noga musiała

zostać zignorowana, niezależnie od faktu, czy mi się to podobało, czy nie.

Czubkiem buta namacałem krawędź okna po lewej i używając zdrowej nogi

kopnąłem w szybę, wkładając w to wszystkie moje siły. Efekt był zerowy, co było

zrozumiałe, biorąc poprawkę na jakość szkła pancernego w dzisiejszych czasach.

Pożytkiem było to, że się nieco obsunąłem, stając czubkiem buta na dolnej listwie,

a palce lewej dłoni zacisnąłem na krawędzi górnej.

Dokładnie w tym momencie pole zniknęło i pozostałem sam ze sobą.

Trzymałem się ściany opuszkami palców lewej dłoni, wsparty na czubku buta,

upodabniając się do muchy niedojdy.

- Dobrze ci idzie, tato? - dobiegł mnie z tyłu szept.

Muszę przyznać, że sporo wewnętrznej dyscypliny kosztowała mnie

kontrola cisnących się na usta odpowiedzi. Dzieci nie powinny wysłuchiwać

czegoś takiego od własnych rodziców. Efektem tego było coś na kształt

„fiszlesloop". Palce zaczynały się męczyć, a sytuacja przestawała być zabawna.

Ostrożnie wsunąłem zbędny drobiazg za pazuchę, po czym sięgnąłem do kieszeni

po diament. Zdecydowanie nie był to czas ani miejsce na subtelności. Normalnie

wyciąłbym mały otwór wokół przyklejonej przyssawki, wyjął ostrożnie szklany

krążek, odciągnął zasuwkę i uniósł delikatnie okno. Nie teraz. Jednym

szarpnięciem wyciągnąłem go i wyciąłem kaleki owal, następnie kontynuując ów

ruch wbiłem go pięścią do środka. Diament powędrował jego śladem, ja zaś

sięgnąłem do wnętrza i złapałem za ramę.

Szkło uderzyło w podłogę z głośnym dźwiękiem, akurat gdy mój but

background image

12

ześlizgnął się z oparcia. Zawisłem na jednej ręce, starając się zignorować ostrą

krawędź wrzynającą się w ramię. Podciągnąłem się tak wysoko - oto co znaczy

stały trening - że mogłem użyć drugiej ręki do wsparcia. Dalej wszystko było już

proste jak drut, choć cieknąca z ramienia krew przeszkadzała mi jak mogła.

Ponowne oparcie buta na rynnie i otwarcie okna było dziełem chwili - po

unieszkodliwieniu alarmu, rzecz jasna. Gdy wślizgnąłem się przez otwarte okno,

usiadłem bezwładnie na podłodze.

- Myślę, że jestem już trochę za stary na takie rzeczy - powiedziałem

sobie, gdy wrócił mi oddech.

Wokół pozorna cisza - brzęk szkła, przeraźliwy dla mnie, nie zwrócił

najwyraźniej niczyjej uwagi. Do roboty. Znalazłem coś solidnego do

przymocowania liny, zrobiłem to najlepiej, jak mogłem i pociągnąłem trzy razy.

- Napędziłeś nam stracha - oświadczył James.

- Napędziłem sobie strachu - poprawiłem go. - To jest latarka, tu zaś

medpakiet. Sprawdźcie, czy można coś zrobić z moim ramieniem. Krew, jak

wiecie, jest idealnym dowodem.

Zrobili nawet sporo. Rozcięcie zostało opatrzone fachowo, a pulsujący ból

prawej nogi świadczył, że wraca ona do życia. Zmusiłem się do zrobienia paru

okrążeń po pokoju, aby przywrócić w niej krążenie.

- Dobra - oznajmiłem - teraz do zabawy.

Wyprowadziłem ich z pokoju i dalej ciemnym korytarzem, tak szybko, jak

pozwoliła mi niezdyscyplinowana kończyna. Chłopcy zostali parę kroków z tyłu,

tak że za róg wyszedłem z trzyjardową przewagą... Byli więc nadal niewidoczni,

gdy wzmocniony elektronicznie głos wykrzyknął mi w twarz:

- Nie ruszaj się, di Griz. Jesteś aresztowany!

15

background image

13

3

Życie jest pełne tego typu niespodzianek - przynajmniej moje. Za innych

trudno mi się wypowiadać. Mogą być wzruszające, zaskakujące, a nawet

śmiertelne, gdy ktoś nie jest na nie przygotowany. Szczęściem, dzięki

przewidywaniu i wiedzy fachowej, ja byłem przygotowany. Granat dymny

poleciał, zanim jeszcze przebrzmiał ów głos. Ładunek wybuchł z zadowalającym

hukiem, wypełniając cały korytarz kłębami czarnego dymu i powodując złośliwe

komentarze z kilkunastu gardeł. Aby dodać im powodów do narzekań, posłałem w

ślad za pierwszym granatem następny - trochę inny. Jest to poręczny drobiazg sam

w sobie całkowicie niewinny, wytwarzający jednakże takie ilości efektów akus-

tycznych w guście strzałów i wybuchów, że wystarczy ich na małą wojnę, i

wyrzucający na wszystkie strony kapsuły gazu usypiającego. Muszę przyznać, że

wywarł znakomity efekt psychologiczny. Ja zaś cichutko wróciłem do

zmartwiałych pociech i poprowadziłem je w głąb korytarza.

- Teraz się rozdzielimy - oznajmiłem, gdy pozwoliły mi na to cichnące

odgłosy kanonady. - Tu macie kod komputera blokującego.

Bolivar złapał go odruchowo, po czym potrząsnął głową próbując coś

background image

14

zrozumieć.

- Tato, mógłbyś nam powiedzieć...

- Oczywiście. Kiedy wykopałem szybę, wiedziałem, że odgłos tego, choć

minimalny, musiał włączyć alarm dźwiękowy. Dlatego zacząłem realizować plan

B, a nie mówiłem wam o tym, aby uniknąć protestów. Polega on na tym, że ja

robię dywersję, a wy obaj udajecie się do pomieszczenia pamięci i kończycie

robotę. Używając priorytetowych kodów Korpusu, zdołałem zebrać wszystko, co

jest do tego potrzebne. Macie instrukcję kasowania pamięci, którą coś tak

głupiego jak komputer wykona bez wahania. Zniszczy ona akta wszystkich

obywateli na paręnaście lat świetlnych wokoło, którzy mają to szczęście, że ich

nazwiska zaczynają się na literę D. Po dokonaniu tego zbożnego dzieła

wykasujecie także nazwiska na U i P w przypadku, gdyby ktoś bezpodstawnie

próbował łączyć moją obecność ze zniszczeniami. Wybór tych dwóch liter,

dodam, nie jest przypadkowy.

- Zwłaszcza, że „dup" jest jednym z większych przekleństw w tutejszym

slangu.

- Racja, James, twoje szare komórki przechodzą same siebie. Zrobiwszy

to, otworzycie grzecznie któreś z parterowych okien i zmieszacie się z tłumem.

Proste?

- Poza tym, że dasz się aresztować - mruknął Bolivar. - Na to nie

pozwolimy.

- Nie zatrzymacie mnie, choć doceniam uczucia. Bądźcie rozsądni. Krew

jest niepodważalnym dowodem, a mojej mają tam w pokoju aż nadto. Jeśli teraz

ucieknę, będę ścigany, ledwie zrobią analizy, nie wspominając o drobiazgu, że i

tak mnie już widzieli i z pewnością mają serię doskonałych zdjęć. Poza tym wasza

matka jest w więzieniu i muszę dotrzymać jej towarzystwa. Przy zniszczonych

zapisach wszystko, co mogą mi zrobić, to oskarżyć o włamanie i przysłać

rachunek za szklenie. I tak wkrótce opuszczamy tę planetę.

- Mogą potrzymać cię do rozprawy - zmartwił się James.

- No cóż, w takim przypadku wasi rodzice będą zmuszeni wyłamać się z

tutejszego kibla. Nie ma co się martwić - niespecjalnie trudne zadanie. Po

wykonaniu zadania zameldować się w domu i spać. Pogadamy później, a teraz

znikać.

Będąc rozsądnymi dziećmi, zrobili to natychmiast. Ja zaś powróciłem na

plac boju i nałożyłem gogle i filtry nosowe. Miałem jeszcze masę granatów i to w

szerokim wyborze - dymne, duszące, łzawiące, ogłuszające - a ponieważ urząd

zdenerwował mnie parokrotnie, toteż jak mogłem, tak starałem się oddać dług.

background image

15

Ktoś zaczął strzelać, co było głupim posunięciem, gdyż miał znacznie

większe szansę trafić któregoś z kumpli niż mnie. Odszukałem go w dymie,

zabrałem broń i dałem klapsa, który powinien być przyczyną sporego bólu głowy

po odzyskaniu świadomości. Prawie pełny magazynek wypróżniłem, z dużą

przyjemnością, prosto w sufit.

- Nigdy nie złapiecie Chytrego Jima! - wrzasnąłem w głąb bardzo

hałaśliwej ciemności, wiodąc tę zgraję fiskalnych piratów na trasę krajoznawczą

po budynku.

Obliczyłem, ile czasu powinno wystarczyć bliźniakom na skończenie

roboty, dodałem jeszcze kwadrans na wszelki wypadek, po czym z ulgą opadłem

na fotel dyrektora w jego gabinecie, zapaliłem jedno z jego cygar i odprężyłem się

zadowolony.

- Poddaję się, poddaję! - wrzasnąłem ku tłumowi potykających się,

kaszlących i rzewnie płaczących osobników, podążających moim tropem. -

Jesteście zbyt męczący dla mnie. Tylko musicie mi obiecać, że nie będziecie mnie

torturować.

Zbliżyli się ostrożnie - z dumą stwierdziłem, że ich przerzedzone szeregi

składały się z funkcjonariuszy miejscowej policji, która przybyła najwyraźniej po

to, aby sprawdzić, w co się tu bawimy, jak i plutonu - teraz już znacznie

uszczuplonego - wojsk lądowych z pełnym wyposażeniem.

- Tyle zachodu o moją skromną osobę - stwierdziłem z podziwem,

wypuszczając ku nim kółka dymu. - Czuję się zaszczycony. Chcę także złożyć

oświadczenie prasie o tym, jak zostałem porwany, przewieziony tu bez przytom-

ności, po czym byłem straszony i goniony po całym budynku. I CHCĘ MOJEGO

ADWOKATA!!!

Faktycznie brakowało im elementarnego poczucia humoru - ja byłem

jedynym, który się uśmiechał, gdy opuszczaliśmy budynek. Nie próbowali być

twardzi - zbyt wielu żądnych sensacji ludzi kręciło się po okolicy. Syreny wyły,

światła błyskały różnokolorowo i cały konwój (plus ja w kajdanach) ruszył z

piskiem.

Najzabawniejsze było, że nie do więzienia. Dojechaliśmy do bramy

więzienia, gdzie było trochę krzyków i groźnego wymachiwania bronią, po czym

z powrotem do miasta, gdzie ku mojemu zaskoczeniu zdjęto mi kajdanki i wpro-

wadzono do jakiegoś budynku. O tym, że dzieje się coś dziwnego, wiedziałem już

przy bramie, ale co to jest, zrozumiałem, gdy z pomocą jednego tylko kopniaka

wepchnięto mnie za nieodznaczające się niczym drzwi, które zaraz zamknięto, ja

zaś otrzepałem ubranie i przyjrzałem się znajomej postaci za biurkiem.

background image

16

- Co za przyjemna niespodzianka - oznajmiłem. - Dobrze się czujesz?

- Powinienem cię zastrzelić, di Griz - warknął Inskipp, mój osobisty szef,

główny mózg Korpusu Specjalnego, prawdopodobnie najpotężniejszy człowiek w

galaktyce we własnej osobie. Korpus powołała Liga do utrzymania pokoju i

spokoju wśród gwiazd, co ten robił w swoisty sposób, i choć nie zawsze

najuczciwszą drogą, zawsze jednak z zadowalającym wynikiem.

Dawno już stwierdzono, że złodzieja najlepiej złapać posługując się

drugim złodziejem - Korpus stosował tę właśnie maksymę. Swego czasu - przed

moim przyłączeniem się do Korpusu - Inskipp był największym i najlepszym

przestępcą w galaktyce, inspiracją dla wszystkich STALOWYCH SZCZURÓW.

Zmuszony jestem przyznać, że nie prowadziłem zbyt pomnikowego żywota przed

przymusowym nawróceniem ku dobrym mocom. Nawróceniem, jak łatwo można

stwierdzić, niezbyt całkowitym, choć przekonany jestem, że nie zrobiłem w życiu

nic, czego musiałbym żałować. Słysząc go, wyciągnąłem zza pazuchy straszak

noszony na takie okazje i przystawiłem sobie do skroni.

- Jeśli uważasz, o Wielki, że powinienem być zastrzelony, jestem gotów ci

pomóc. Żegnaj, okrutny świecie... - pociągnąłem za spust, robiąc w ten sposób

sporo huku.

- Przestań się wygłupiać, to poważna sprawa.

- Jestem zawsze z tobą, niezależnie od tego, czy wierzę w uzasadnienia,

jakie mi wciskasz. Pozwól mi zdjąć ten pyłek, który jest na twojej klapie.

Zrobiłem to, wyciągając mu przy okazji etui na cygara - był tak

zamyślony, że nie zauważył, dopóki nie zapaliłem jednego i nie poczęstowałem

go resztą. Złapał etui z warknięciem i sapnął:

- Potrzebuję twojej pomocy!

- Oczywiście - przytaknąłem. - Dla jakiego innego powodu sprawdzałbyś

to oskarżenie i robił całą resztę? Gdzie jest Angelina?

- W drodze do domu, aby okiełznać twoich występnych następców.

Tłumoki z tej planety mogą się nie zorientować, co się dzieje w ich aktach, ale ja

wiem. Zapomnijmy o tym, zwłaszcza że statek czeka na kosmodromie, aby

zawieźć cię na Kakalak 2.

- Ponura skała okrążająca ciemną gwiazdę. Co znajdę na tym zadupiu?

- Liczy się to, czego tam nie znajdziesz. Satelitarnej bazy, która była

miejscem spotkania Szefów Sztabów Floty Ligi...

- Powiedziałeś „była" z dość dużym uczuciem. Czy mam wierzyć...

- Powinieneś. Zniknęła bez śladu. Nie mamy pojęcia, co się mogło

wydarzyć.

background image

17

- Zawsze myślałem, że może to spowodować jedynie szczery entuzjazm

wśród niższych szarż...

- Oszczędzaj poczucie humoru, di Griz. Jeśli prasa złapie ślad tego

wydarzenia, wolę nie myśleć o politycznych reperkusjach. Nie mówiąc już o

dezorganizacji naszej obrony.

- To ostatnie nie powinno cię zbytnio martwić, nie widzę zwiastunów

żadnej wojny na horyzoncie. A tak w ogóle, muszę zadzwonić do domu i podać

ocenzurowaną wersję wypadków. Potem możemy pogadać.

Za kratką wentylacyjną wisiała jakaś wyposażona w okryte przylgami

macki istota. Mrugała zielonymi oczami, żując coś ostrymi jak igły zębami.

Ona również śmierdziała zgnilizną.

- Coś mi tu śmierdzi i w ogóle nie podoba mi się to - oznajmiła błyskając

oczami Angelina.

- Nic nie śmierdzi, skarbie! - zełgałem. - Nagłe zadanie, to wszystko.

Wyjazd na parę dni. Wrócę, ledwie się skończy. Teraz, po ukończeniu szkoły,

najlepiej będzie, jeśli odkurzysz foldery reklamowe i uzgodnisz z chłopcami

jakieś miejsce, gdzie moglibyśmy udać się na urlop.

- Dobrze, że sobie przypomniałeś. Obaj wrócili parę minut temu,

umorusani do obrzydzenia i zmęczeni jak reksy i nie chcą powiedzieć słowa o

tym, co się z nimi działo.

- Powiedzą ci, przekaż im tylko, że tata skończył operację i że powinni ci

opowiedzieć o nowym sposobie spędzania wieczorów. Do zobaczenia, skarbie! -

przesłałem całusa i przerwałem połączenie, nim zdążyła zaprotestować powtórnie.

Zanim usłyszy o niedawnych nonsensach, powinienem być daleko w

kosmosie, kończąc tę głupawą historię. Zresztą, to co przydarzyło się paru setkom

wojskowych osłów, nie obchodziło mnie w żadnym stopniu - interesowało mnie

tylko, jak to się stało.

Ledwie znaleźliśmy się w drodze, otworzyłem akta, zaaplikowałem sobie

uczciwą dawkę Syrian Panther Sweat i zabrałem się za lekturę. Pierwszy raz

zrobiłem to wolno i uczciwie, drugi raz trochę szybciej, trzeci zatrzymując się na

najważniejszych fragmentach. Gdy odłożyłem teczkę, dostrzegłem siedzącego

naprzeciwko Inskippa, który gapił się na mnie, żując zawzięcie wargę i bębniąc

palcami po stole.

- Nerwy? - spytałem uprzejmie. - Mam tu wspaniały uspokajacz...

- Zamknij się! Powiedz lepiej, co tam znalazłeś ciekawego i co o tym

myślisz.

- Myślę, że lecimy w złą stronę. Zmień kurs na naszą Kwaterę Główną.

background image

18

Muszę z kimś pogadać.

- Ale śledztwo...

- Nie da więcej, niż tu jest - postukałem w akta.- Już wszystko zostało

zrobione, charakterystyki porwanych typów, sprawdzenie zabezpieczeń, nagranie

radiowe wszystkich częstotliwości, próby zrozumienia okrzyku „Zęby!" itd. Twoi

wywiadowcy, w dobrze dobranym i niegłupim składzie, przybyli na miejsce,

znajdując pustą przestrzeń i ani śladu satelity czy poprzednich wydarzeń. Sądzisz,

że ja mam większe szansę niż ci eksperci? Bzdura! Dalej, lecimy do Coypu.

- Po co?

- Bo on jest mistrzem time-helixu. Aby stwierdzić, co się wydarzyło,

zamierzam wybrać się w przeszłość i obejrzeć na własne oczy przebieg

wypadków.

- Nigdy o tym nie pomyślałem - mruknął.

- Oczywiście, że nie. Płaszczysz dupę za biurkiem, a ja jestem najlepszym

agentem polowym Korpusu. Pozbawiam cię cygara, które wypłacam sobie jako

wynagrodzenie za stałą naukę niedocenianego geniusza.

Coypu był przeciwny. Przygryzł wargę imponującymi, żółtymi zębami i

potrząsnął kategorycznie głową, rozsypując na boki kosmyki siwych włosów i

machając równocześnie zaciekle rękami.

- Czy próbujesz dać nam do zrozumienia, że pomysł nie spotyka się z

twoją aprobatą? - spytałem uprzejmie.

- Szaleństwo! Nie, nigdy! Od ostatniego użycia time-helixu przez cały

czas są czasowe spięcia wzdłuż statycznych linii energii.

- Maniak! - jęknąłem. - Proszę uprzejmie potraktować mnie i mojego

obecnego tu szefa, jakbyśmy byli naukowymi imbecylami.

- Jesteście - sapnął. - Musiałem z niego skorzystać, aby uratować nas

wszystkich, po czym zostałem zmuszony do powtórnego użycia, aby wyciągnąć

ciebie z przeszłości. Masz jednak moje słowo, że nie będzie on używany, dopóki

nie zostanie dokładnie wyskalowany.

Inskipp dowiódł, że jest z twardszego surowca niż naukowiec - zrobił dwa

szybkie kroki, aż on i Coypu znaleźli się oko w oko, raczej nos w nos - obaj mieli

imponujące organy powonienia. Po czym będąc na pozycji, odpalił taką salwę

przekleństw, jakiej nie powstydziłby się zawodowy sierżant i zakończył wiązanką

wcale osobistych gróźb.

- I jako twój pracodawca, jeśli powiem ci, że masz iść, to pójdziesz! Bez

wahania! Nie powiem, że cię zabiję, nie jesteśmy okrutni, ale jeśli nie, to

skończysz ucząc na podstawowym kursie fizyki bandę cymbałów na jakimś

background image

19

zadupiu, dla których maszyna czasu oznacza to samo, co zegarek. Będziesz

współpracował?

- Nie możesz mi grozić! - obruszył się Coypu.

- Już to zrobiłem. Masz minutę do namysłu. Straż!

Para antropoidalnych osobników w kombinezonach bojowych pojawiła się

po obu stronach profesora, łapiąc go bezceremonialnie pod pachy tak, że jego

stopy zaczęły dyndać w powietrzu.

- Trzydzieści sekund - glos Inskippa wypełniony był całym ciepłem

atakującej kobry.

- Zawsze chciałem wyskalować doświadczalnie time-helix - namyślił się

Coypu.

- No. Postawcie go! To będzie proste - wyślesz go tydzień w tył,

ustawiając maszynę na sygnał powrotu. Damy ci dokładne koordynaty

czasoprzestrzenne. Nic więcej nie musisz wiedzieć. Jesteś gotów, DiGriz?

- Jak zawsze mruknąłem bez entuzjazmu, zezując na kombinezon i stertę

ekwipunku. - Tylko się ubiorę i poumieszczam to wszystko. Tak samo jak ty

gotów jestem zobaczyć, co się stało, a wrócić pragnę jeszcze bardziej niż ty!

Gotowa sprężyna time-helixu błyskała zielonkawo. Westchnąłem,

przygotowując się duchowo do podróży. Zatęskniłem niemal za spokojnym,

trupiopodobnym uściskiem poborców podatkowych.

Niemal.

23

background image

20

4

Fakt, że nie była to moja pierwsza podróż w czasie, bynajmniej nie

zmieniał związanych z nią nieprzyjemnych wrażeń. Przeciwnie, poczułem, jakby

coś mnie rozciągało, znowu były widoczne gwiazdy i znów pojawiło się poczucie

przeraźliwego zimna. Było to paskudne i trwało stanowczo za długo. W końcu

sensacje skończyły się i szarość przestrzeni zmieniła się w zdrową, pocętkowaną

gwiazdami czerń kosmosu. Byłem w stanie nieważkości; obracałem się wolniutko

i podziwiałem wygląd satelity, który właśnie pojawił się w polu widzenia. Radar

oznajmił, że jestem o piętnaście mil od tej skały - czyli tam, gdzie powinienem

być.

Satelita był uczciwych rozmiarów - opleciony antenami z mnóstwem jasno

oświetlonych okien. Jak pamiętałem, wypełniony był pałętającą się zgrają

cymbałów, zajmujących się czymś użytecznym przez minimalną cząstkę swojego

żywota. Przełączyłem radio na ich częstotliwość i stwierdziłem, że jestem o

godzinę spóźniony w stosunku do planu - Coypu będzie mocno zaintrygowany,

jak mu to oświadczę. Mimo to miałem jeszcze pięć godzin do spędzenia, zanim

się coś zacznie.

Z oczywistych powodów nie mogłem zapalić cygara, ale mogłem się

napić. Już dość dawno przedsięwziąłem odpowiednie kroki po temu,

wypuszczając wodę ze zbiornika, nalewając zaś burbona z wodą. Zalety tej

mieszanki odkryto jakieś trzydzieści dwa tysiące lat wcześniej na Planecie

background image

21

Ziemia. Planeta, co prawda, została zniszczona bardzo dawno temu, ale przepis

uratowałem osobiście po sporej ilości prób - niebezpiecznych, bo na sobie -

nauczyłem się produkować znośną imitację. Nic więc nie stało na przeszkodzie,

by złapać rurkę w zęby i zdrowo pociągnąć. Mieszanka faktycznie była dobra.

Podziwiałem okoliczne gwiazdy, jak i pobliskiego satelitę, uzupełniając

regularnie równowagę płynów w organizmie, i czas jakoś leciał.

Jakieś pięć minut przed punktem krytycznym, dostrzegłem kątem oka

nagły ruch. Odwróciłem się i zobaczyłem identyczny kombinezon próżniowy,

unoszący się opodal i siedzący na dwujardowej rakiecie. Wyciągnąłem miotacz i

wycelowałem w nowo przybyłego.

Trzymaj łapy na widoku i obróć się powoli, abym mógł cię obejrzeć.

- Odłóż, durniu, tę pukawkę - oświadczył tamten, nadal odwrócony tyłem,

grzebiąc coś przy kontrolkach rakiety. - Skoro ty nie wiesz, kim jestem, to nikt

tego nie wie.

- Mną! - stwierdziłem starając się zamknąć usta.

- Nie, sobą! Ja jestem tobą albo coś w tym guście. Gramatyka nie jest

stworzona do takich rzeczy. Schowaj spluwę, cymbale.

-- Czy mógłbyś mi wyjaśnić...

- Pewnie będę musiał, skoro ty czy ja nie mieliśmy dość inteligencji, by

pomyśleć o tym wcześniej i potrzebna była druga podróż. To jest kosmiczna

pluskwa - spojrzał na zegarek albo ja spojrzałem na zegarek, czy coś w tym stylu.

Potem on /ja?/ wskazał: - Uważaj, to naprawdę jest niezłe widowisko.

Było. Przestrzeń za satelitą była pusta - po czym nagle już nie była. Coś

wielkiego, bardzo wielkiego pojawiło się i mknęło ku satelicie. Widziałem

jedynie czarny jajowaty kształt, który niespodziewanie otwarł się z przodu.

Wnętrze było niesamowicie obszerne, rozświetlone ogniem piekielnym, zupełnie

jak gigantyczna paszczęka obramowana zębami.

- ZĘBY! - trzasnęło moje radio wiadomością z zaginionego satelity.

Biały strumień ognia przeciął pole widzenia i pluskwa runęła ku satelicie.

Zgranie było idealne, gdyż paszcza już zamknęła się po połknięciu satelity; wokół

kolosa zamigotało pole ochronne i statek, a wraz z nim pluskwa zniknęły.

- Co to było? - westchnąłem.

- Skąd niby mam wiedzieć? - odparłem. - Zabieraj się z powrotem, żebym

ja się mógł zabrać albo ty. Mam na myśli... do cholery z tym, ZNIKAJ!

- Nie pyskuj - mruknąłem - nie sądzę, żebym powinien w ten sposób

zwracać się do siebie.

Uruchomiłem mechanizm powrotny i po wszystkich wyżej opisanych

background image

22

przejściach wróciłem do punktu wyjścia.

- Co znalazłeś? - Inskipp był przy mnie ledwie otworzyłem hełm.

- Wystarczająco dużo, aby wybrać się ponownie. Potrzebuję kosmiczną

pluskwę, potem ci opowiem. - Zdejmowanie i nakładanie kombinezonu jest

gorsze od siedzenia w nim, toteż zrezygnowany oparłem się o ścianę, pociągając

solidny łyk mieszanki.

Inskipp głośno pociągnął nosem.

- Piłeś w pracy?

- Oczywiście. Jest to jedyny sposób, żeby ta robota nadawała się do

strawienia. Teraz zamknij się i słuchaj.

Coś naprawdę dużego pojawiło się z nadprzestrzeni, o milę od satelity.

Niezły kawałek nawigacji; nie sądziłem, że tak można, ale najwyraźniej się

myliłem. Cokolwiek to było, otwarło lśniącą, obramowaną zębiskami paszczę, i

połknęło admirałów wraz ze stacją satelitarną.

- Upiłeś się! Wiedziałem!

- Nie, i mogę tego dowieść, chyba że sądzisz, iż moja kamera też się

schlała. Ledwie to się stało, gość wrócił w nadprzestrzeń i zniknął.

- Musimy mu przyczepić pluskwę!

- To właśnie powiedziałem sobie... Dalej, Coypu, daj mi to i przenieś o

pięć minut przed godziną zero. Tak na marginesie - spóźniłeś się o godzinę za

pierwszym razem, oczekuję poprawy.

Coypu coś mruknął, nastawiając zegary, ja zaś złapałem pluskwę i

zniknąłem. Scenariusz był ten sam co poprzednio, tylko z innego punktu

widzenia. Gdy powtórnie wróciłem, miałem serdecznie dość podróży w czasie -

nie pragnąłem już niczego poza sporym posiłkiem z małą butelką wina i miękkim

łóżkiem. Dostałem wszystko i miałem nawet kiedy się tym nacieszyć. Prawie

tydzień minął, zanim dostaliśmy meldunek od kosmicznej pluskwy. Byłem akurat

z Inskippem, gdy go doręczono i mogę stwierdzić, że wytrzeszcz jego oczu i ilość

czasu, jaki strawił na lekturze, były imponujące.

- To niemożliwe - oznajmił w końcu.

- To właśnie w tobie lubię - nieustający optymizm. - Wyłuskałem kartkę z

bezwładnych palców, przeczytałem, sprawdziłem koordynaty na mapie i

przyznałem mu rację. Prawie.

Pluskwa spisała się znakomicie. Odpaliłem ją na czas, toteż bez trudu

przywarła do tego statku czy cokolwiek to było. Razem powędrowali w

nadprzestrzeń, możliwe zresztą, że zrobili całą serię skoków - nie było to zbyt

istotne, zwłaszcza że pluskwa była zaprogramowana na odłączenie się jedynie w

background image

23

normalnej przestrzeni i w pobliżu bądź planety z atmosferą tlenową, bądź stacji

kosmicznej. Była całkowicie niemetalowa i dopóki nie zaczęła nadawać,

praktycznie niewykrywalna.

Gdy zbliżyła się do czegoś, na co była zaprogramowana, kierowała się na

najbliższą boję świetlną Ligi i ogłaszała swoje przybycie. Nie trzeba dodawać, że

robiła zdjęcia na wszystkie możliwe i niemożliwe strony. Analizował je później

komputer, określając miejsce, z którego przybywała. Pięknie. Tyle że odpowiedź,

jakiej tym razem udzielił, była nieprawdopodobna.

- Jeśli lokalizacja jest właściwa - postukałem w mapę - mam paskudne

przeczucie, że jesteśmy w kłopotach.

- Nie myślisz, że ci admirałowie zostali porwani przypadkiem?

- A jak ci się wydaje?

- Sądziłem, że to właśnie powiesz.

Żeby zrozumieć problem, trzeba było zastanowić się nad kształtem naszej

galaktyki. Wiem, że to trudne dla wszystkich, wyłączając astrofizyków i inne

takie przypadki, ale jest to niezbędne. Ma ona kształt rozgwiazdy, której ramiona i

korpus stanowią duże skupiska gwiezdne, pomiędzy kończynami zaś znajdują się

pojedyncze gwiazdy, gaz kosmiczny i inne śmieci. Wszystkie planety Ligi usytu-

owane są w prawym górnym ramieniu. Parę poznanych, a nie skolonizowanych

jeszcze światów leży w górnym lewym i prawym dolnym. A ze zdjęć wyglądało

na to, że nasz porywacz przybył z dolnej lewej kończyny.

Cóż, jest to część tej samej galaktyki - problem w tym, że jest to część

galaktyki, w której nigdy nie byliśmy, z którą nigdy się nie kontaktowaliśmy i, z

tego co wiemy, nie ma tam zamieszkanych planet.

Zamieszkanych przez ludzi, znaczy się. Przez całe tysiąclecia ludzkość

ciskała się na lewo i prawo, aby znaleźć braci w rozumie, i nigdy, jak dotąd, jej

się to nie udało. Znaleźliśmy ślady dawno zaginionych cywilizacji, ale zniknęły

przed milionami lat. Podczas Ery Imperium Słonecznego, Gwiezdnego Lenna, czy

temu podobnych bzdur, statki latały w najrozmaitszych kierunkach. Potem

nastąpiło Załamanie i zanik komunikacji na całe tysiąclecia. Wychodzimy właśnie

z niego, napotykając planety we wszystkich możliwych stadiach rozwoju - lub też

jego braku. Zbieramy do kupy coś, co już kiedyś znaleźliśmy, może kiedyś

nastąpi dalsza ekspansja, ale nie dojdzie do tego szybko. Tyle że teraz sytuacja

cokolwiek się zmieniła.

- Co zamierzasz zrobić? - spytał Inskipp.

- Ja? Dokładnie nie wiem, ale chyba nic poza obserwowaniem, jak

wydajesz rozkazy zbadania tej ciekawostki.

background image

24

- Właśnie. Rozkazy! Rozkaz numer jeden. Polecisz tam, di Griz, i

sprawdzisz co i jak.

- Jestem przepracowany. Masz do dyspozycji zasoby tysiąca planet, całą

flotę i stada agentów. Użyj czegoś innego dla odmiany.

- Nie. Mocno mi się wydaje, że posłanie normalnego patrolowca będzie

czymś w stylu wepchnięcia nosa w stos atomowy.

- Porównanie do kitu, ale wiem, co masz na myśli.

- Mam nadzieję. Jesteś najbardziej przywiązanym do życia facetem,

jakiego znam. Opieram się na tym i na możliwościach twojego skonanego mózgu

i zakładam, że ci się uda, tak jak dotąd. Poleć tam, popatrz, co się tam tworzy, i

najważniejsze - wróć z raportem.

- Czy może mam dostarczyć jeszcze admirałów?

- Tylko jeśli chcesz. Mamy ich całą masę na miejscu.

- Jesteś pozbawionym serca brutalem o równie zboczonym umyśle, jak

mój.

- Oczywiście, a jak ci się wydaje, czy inaczej mógłbym kierować tym

cyrkiem? Kiedy nas opuszczasz i czego potrzebujesz?

Musiałem się zastanowić. Nie mogłem lecieć nie zawiadamiając Angeliny,

a kiedy ona dowie się, jak dalece wyprawa jest niebezpieczna, nie ma siły, aby

odwieść ją od udania się razem ze mną. Zgoda, jestem antyfeministą, ale potrafię

dostrzec prawdziwy talent, co musiało doprowadzić do wniosku, że wolałbym

mieć ją ze sobą zamiast całego sztabu Korpusu Specjalnego. Tylko co z

chłopcami? Odpowiedź była równie oczywista. Z ich naturalnymi zdolnościami,

pozostawały tylko dwa wyjścia - przestępstwo lub Korpus. Muszą kiedyś odbyć

chrzest i wyglądało na to, że ten czas właśnie nadszedł. Otworzyłem oczy i

zdałem sobie sprawę, że od dłuższej chwili mamroczę pod nosem, a Inskipp

przygląda mi się podejrzliwie sięgając powoli do przycisku alarmowego.

Wygrzebałem z dna pamięci pytanie, które mi zadał.

- Ach, tak, hm, oczywiście. Wylatuję wkrótce z własną załogą, potrzebny

mi w pełni wyposażony krążownik klasy Gnasher z pełnymi zapasami i

uzbrojeniem, i innymi takimi.

- Zrobione, ściągnięcie najbliższego zajmie nam dwadzieścia godzin. Masz

ten czas na spakowanie się i napisanie testamentu.

- Miło z twojej strony. Muszę też wykonać jedno połączenie psi.

Podszedłem do centrum komunikacyjnego, dostałem połączenie z

operatorem na Blodgett i w parę sekund później miałem na linii Angelinę.

- Witaj, słonko. Zgadnij, dokąd jedziemy na wakacje? - spytałem.

background image

25

29

5

- Fajny okręt, tato - oznajmił Bolivar, oglądając pulpity centralne

krążownika.

- No myślę. Krążowniki tej klasy są uważane za najlepsze w całym

wszechświecie.

- Stanowisko kierowania ogniem jest wspaniałe. - James wdusił guzik,

background image

26

zanim go zdołałem powstrzymać.

- Nie musiałeś rozwalać tego kawałka skały, nie zrobił ci nic złego -

oświadczyłem z naganą. Przełączyłem sterowanie ogniem na własny pulpit pilota,

zanim zdążył wymyślić coś nowego.

- Chłopcy muszą się wyszaleć - Angelina spojrzała na niego z matczyną

czułością.

- Mogą to robić za własne kieszonkowe. Wiesz, ile tysięcy kredytów

kosztuje salwa burtowa tego okrętu?

- Nie i nic mnie to nie obchodzi - uniosła brew. - A tak w ogóle, to od

kiedy ty się o to troszczysz, czyścicielu publicznych kieszeni?

Mruknąłem coś i odwróciłem się w stronę zegarów. Czy mnie to

obchodziło? Czy był to ojcowski klaps? Nie - to był autorytet! Jakkolwiek by

było, byłem tu DOWÓDCĄ!

- Jestem kapitanem i załoga musi mnie słuchać! - oświadczyłem.

- Możemy podyskutować na ten temat, kochanie - Angelina była słodka

jak miód.

- Jeśli będziecie tu grzecznie siedzieć - szybko zmieniłem temat - zarządzę

butelkę szampana i tort czekoladowy, żebyśmy nieco odpoczęli, zanim misja

naprawdę się zacznie i będę używał bata.

- Już nam wszystko powiedziałeś - stwierdził James. - Czy to nie może być

tort wiśniowy?

- Wiem, że wy wiecie wszystko o tym, co się stało i dokąd lecimy, ale

trzeba ustalić, co będziemy robić, gdy już się tam znajdziemy.

- Wiem, że nam o tym powiesz, gdy nadejdzie odpowiedni czas, kochanie.

A poza tym, czy nie jest trochę za wcześnie na szampana?

Znowu zająłem się zegarami; musiałem uporządkować myśli. Sami

wodzowie i ani jednego Indianina w tym zespole! Muszę być twardy.

- Porządek dnia. Startujemy dokładnie za kwadrans i udajemy się

dokładnie na pozycję określoną przez pluskwę. Wynurzamy się z nadprzestrzeni

na półtorej sekundy, co pozwoli instrumentom sprawdzić otoczenie i

automatycznie wracamy na poprzednią pozycję, aby skontrolować odczyty. Co

będzie dalej, zobaczymy. Jasne?

- Jesteśmy na twoje rozkazy - mruknęła Angelina pociągając szampana. Z

tonu jej głosu nie można było wyczuć, co chciała naprawdę powiedzieć.

Postanowiłem zignorować jej uwagę.

- No to do roboty, Bolivar - z twoich stopni wynika, że byłeś dobry w

nawigacji.

background image

27

- Musiałem być. Byliśmy przykuci do pulpitów bez jedzenia, dopóki nie

zrobiliśmy zadania.

- To wszystko jest już za tobą. Wyznacz kurs do punktu docelowego i

pozwól, że sprawdzę to, zanim wsadzisz go do komputera. James, zaprogramuj

komputer na zebranie potrzebnych danych w normalnej przestrzeni i odlot po

półtorej sekundy.

- A co ja mam robić?

- Otworzyć następną butelkę i rozkoszować się osiągnięciami własnych

pociech.

Osiągnięcia były i to bez zastrzeżeń - obaj zrobili porządną robotę.

Zabawy się skończyły - to było życie i obaj zrobili wszystko, jak mogli najlepiej.

Sprawdziłem wyniki na wszystkie możliwe sposoby i nie znalazłem ani jednej

pomyłki.

- Medal dla każdego z was - oznajmiłem - możecie wziąć sobie podwójną

porcję tortu.

- Wolelibyśmy szampana.

- Dobrze, czas na toast. Za sukces!

Trąciliśmy się kieliszkami, wypiliśmy zawartość i ja wcisnąłem guzik

startu. Podobnie jak we wszystkich podróżach, w tej nie było nic do roboty, odkąd

zaprogramowaliśmy komputer.

Bliźniaki zwiedzały statek, dopóki nie nauczyły się na pamięć działania

każdego detalu, a my z Angeliną znaleźliśmy ciekawsze sposoby spędzenia

wolnego czasu. I tak mijały dni. Wreszcie zabrzmiał alarm: byliśmy w trakcie

ostatniego skoku. Ponownie zgromadziliśmy się w sterowni.

- Tato, wiesz, że mamy na pokładzie dwie łodzie patrolowe?

- Wiem. Są gotowe do natychmiastowego startu. Gdy odskoczymy,

ubieracie się w kombinezony pancerne.

- Po co? - to był James.

- Bo macie takie polecenie - oznajmiła z mocą Angelina. - Chwila

logicznego myślenia da wam odpowiedź.

Tak wzmocniony poczułem, że mój autorytet jest trwały i niezniszczalny.

Jeśliby oczekiwały nas niespodzianki, to te kombinezony utrzymają nas przy

życiu nawet po całkowitym zniszczeniu statku.

Nic nas nie oczekiwało. Przybyliśmy, instrumenty zapiszczały i

zawirowały i zaraz wycofaliśmy się o sto lat świetlnych. Pozostaliśmy w

kombinezonach, sprawdziliśmy, czy coś za nami nie poleciało, po czym

zabraliśmy się za odczyty.

background image

28

- W pobliżu nic - oznajmiła Angelina przeglądając zapisy. - O dwa lata

świetlne jest natomiast system planetarny.

- A więc to jest nasz następny cel. Plan jest taki. Zostajemy tu, w miłym

oddaleniu od tego, co tam może być i kierujemy ku owemu systemowi szperacza,

który będzie wysyłał nam stałe i dokładne raporty poprzez umieszczonego na

orbicie satelitę. Satelitę zaprogramujemy na natychmiastowy powrót, jeśli

szperaczowi coś się stanie. Zgoda?

- Mogę zaprogramować szperacza? - zapytał o moment szybciej od brata

Bolivar.

Ochotnicy! Serce mi rosło, gdy dawałem swoją zgodę.

W ciągu paru minut oba urządzenia były gotowe i w drodze, a my

zasiedliśmy do obiadu. Zdążyliśmy go skończyć, gdy satelita oznajmił swój

powrót.

- Szybko poszło - mruknęła Angelina.

- Za szybko. Jeśli coś tak szybko wyszperało szperacza, to muszą mieć

nielichy sprzęt wykrywający. Zobaczymy, co my tam mamy.

Przyśpieszałem przegrywanie, dopóki nie doszliśmy do tego, co istotne.

Gwiazda w centrum systemu stała się słońcem, a dane na drugim ekranie

wskazywały, że system składa się z czterech planet, połączonych ze sobą stałą

komunikacją i innym hałasem, wskazującym na uprzemysłowiony charakter

całości. Szperacz skierował się ku najbliższej planecie, obniżając pułap.

- O cholera! -jęknęła Angelina. Osobiście mogłem się z nią zgodzić.

Cała planeta zdawała się jedną wielką fortecą - lufy potężnych dział

plazmowych, gigantyczne lasery, wyrzutnie rakiet balistycznych zdawały się

spoglądać we wszystkie kierunki wszechświata. Z grubsza biorąc, chyba miliardy

tego pokrywały planetę. W niekończących się szeregach stały okręty wojenne,

wypełniające aż po horyzont luki w działobitniach. Ani jeden skrawek naturalnej

powierzchni planety nie był widoczny spod potężnych i nowiutkich maszyn

bojowych.

- Spójrzcie - wskazałem. - Wygląda zupełnie jak to, co połknęło satelitę

admiralskiego. Tu jest następny, i jeszcze jeden.

- Zastanawiam się, czy są przyjaźnie nastawieni -mruknęła Angelina ze

szczątkami poczucia dobrego humoru w głosie.

Nagle na radarze pojawiły się cztery błyski, zbliżające się z zawrotną

szybkością. Potem obraz nagle znikł.

- Niezbyt przyjaźnie nastawieni - odparłem nalewając sobie niepewną ręką

drinka. - Zróbcie z tego nagranie i zacznijcie je transmitować do bazy. Znajdźcie

background image

29

najbliższą stację z psimenami, żeby streszczenie było szybciej na miejscu. Jeśli

ktoś nam nie zaproponuje czegoś mądrzejszego, to po nadaniu raportu mamy

wolne pole do działania.

- I możemy zaryzykować? - spytał Bolivar.

- Szybko się uczysz.

- Wspaniale - oznajmił entuzjastycznie James. - Wszystko własne i

żadnych rozkazów.

Niedokładnie wiedziałem, co miał na myśli, ale byłem z niego dumny. Z

obu znaczy się.

- Są jakieś propozycje? - spytałem. - Jeśli nie, to mam pomysł na plan.

- Jesteś tu kapitanem - wtrąciła Angelina; miałem nadzieję, że faktycznie

tak myśli.

- Racja. Nie wiem, czy zwróciliście uwagę, ale ten system przypomina

przepełniony kibel z kosmicznym śmieciem różnego kalibru. Proponuję poszukać

kawałka skały odpowiedniej wielkości, wydrążyć go i umieścić we wnętrzu jeden

z naszych patrolowców. Jeśli odpowiednio go zamaskujemy, nic nie będzie

wskazywało na różnice między nim a innym kosmicznym gruzem.Umieścimy go

na wyliczonej orbicie i obejrzymy spokojnie cały ten system. Zbierzemy trochę

informacji i opracujemy plan ataku. Musi być przecież miejsce, które nie jest po

zęby uzbrojone. Mam rację?

Straciliśmy trochę czasu na dyskusję, ale nikt nie wpadł na lepszy pomysł,

toteż zabraliśmy się za realizację mojego...

Ruszyliśmy z normalną szybkością światła i, pracując na pełnej mocy, po

godzinie znaleźliśmy całą chmurę skał, kamieni i innych fragmentów niegdyś

większej planety poruszającej się po eliptycznej orbicie wokół najbliższej

gwiazdy. Zająłem się pilotażem, szukając czegoś, co najbardziej by się nadawało

do naszych planów.

- Jest - oznajmiłem w końcu. Właściwy kształt, odpowiednia wielkość i

prawie samo żelazo, które dokładnie zamaskuje wszystkie echa. - Angelino, weź

stery i podleć do niego. Bolivar, ty i ja polecimy w patrolowcu, użyjemy jego

laserów, aby wytopić otwór w środku. James zajmie się łącznością. Będziecie w

pogotowiu i wyślijcie nam wyposażenie specjalne, jeśli będziemy go

potrzebować. To powinna być prosta robota.

Była. Przy minimalnym ogniu dziobowego lasera wcisnęliśmy się w

żelazo, wysyłając w przestrzeń chmury gazu. Gdy dziura wyglądała na

wystarczająco głęboką, wdziałem kombinezon i ruszyłem, by zbadać ją osobiście.

- Wygląda dobrze - oznajmiłem wracając. - Bolivar, myślisz, że możesz

background image

30

wprowadzić tu patrolowiec, nie rozbijając go i nie tracąc zbyt wielu anten?

- To proste, tato!

Faktycznie, był niezły. Patrzyłem, jak srebrzysty kształt przepływa koło

mnie i znika we wnętrzu, nie tracąc przy tym anten ani innego wyposażenia. Teraz

mogliśmy zająć się rozmieszczeniem instrumentów na powierzchni skały. Potem

trzeba podłączyć je do komputera patrolowca i poszukać odpowiedniego kawałka

do zatkania otworu...

Patrzyłem na Gnasher, układając sobie kolejność prac i podziwiając jego

smukły, oświetlony kształt, oddalony o półtorej mili, gdy pojawił się czarny cień

przysłaniający gwiazdy.

Był równie wielki jak szybki i rozświetlony poświatą bijącą z

otwierającego się dziobu. Ruszył naprzód i w mgnieniu oka pochłonął krążownik.

Dziób zamknął się i przybysz zniknął.

Wszystko to działo się błyskawicznie, podczas gdy ja stałem i gapiłem się

bezczynnie.

Wszystko - okręt, Angelina i James - zniknęło!

35

background image

31

6

Miałem wiele krytycznych chwil w życiu, ale ta była najgorsza. Unosiłem

się w przestrzeni z zaciśniętymi pięściami, wbijając przerażony wzrok w miejsce,

w którym przed chwilą znajdował się krążownik. Do tej pory spotykały mnie

różne przykre niespodzianki, ale dotyczyły one zawsze tylko mnie. Takie

zagrożenia cudownie oczyszczają umysł, a adrenalina wspaniale działa na ustrój,

gdy jest potrzebna akcja. Tym razem nic mi nie groziło, natomiast Angelina i

James byli w śmiertelnym niebezpieczeństwie. W dodatku ja czułem się zupełnie

bezradny.

Musiałem wydać jakiś dźwięk, gdy sobie to uświadomiłem i bez wątpienia

musiał być on raczej nieprzyjemny, gdyż w moich słuchawkach zadźwięczał

zaniepokojony głos Bolivara:

- Tato? Co się dzieje? Coś nie tak? Paraliż minął, ruszyłem ku niemu,

wyjaśniając, co się stało. Był trupio blady, ale panował nad sobą.

- Co robimy? - spytał stłumionym głosem.

- Jeszcze nie wiem. Lecimy za nimi oczywiście. Tylko dokąd?

Potrzebujemy planu...

Wysoki, przeraźliwy dźwięk rozległ się od strony modułu łączności,

przerywając mi skutecznie kwestię. Wytrzeszczyłem oczy w kierunku jego źródła.

- Co to jest? - zdumiał się Bolivar.

- Ogólny alarm. Czytałem o czymś takim w trakcie szkolenia, ale nie

słyszałem, aby kiedykolwiek ogłoszono go inaczej niż w celach treningowych i na

małym obszarze. Wiesz przecież, że fale radiowe podróżują z prędkością światła i

przesyłanie nimi wiadomości w kosmosie jest nonsensem. Dlatego większość z

nich przewożona jest przez statki kurierskie, sprawy najważniejsze zaś są przesy-

łane przez psimenów, bo myśli zdają się sięgać celu natychmiast. Jeden psiman

background image

32

może porozumiewać się z drugim bez względu na dzielącą ich odległość, nie

tracąc chwili czasu. Wszyscy dobrzy operatorzy pracują dla Ligi, a większość dla

Korpusu. Są urządzenia elektroniczne, które mogą wykryć tę komunikację, ale

tylko przy jej pełnym natężeniu, a i to nie dekonspiruje szczegółów. Każdy statek

Ligi ma taki wykrywacz, choć jak dotąd nigdy ich nie używano. Aby je

uruchomić, każdy żywy psiman transmituje w tym samym czasie co inni tylko

jedną wiadomość. Jedno słowo: KŁOPOTY. Kiedy taki alarm zostaje odebrany,

każdy statek udaje się natychmiast w pobliże którejś z naszych planet lub stacji,

aby dowiedzieć się, co się dzieje. Ruszamy.

- Mama i James...

- Odnalezienie ich będzie wymagało namysłu i pomocy. Możesz to

nazwać, jak chcesz, ale wydaje mi się, że ten alarm ma związek z naszą obecną

sytuacją.

Pech sprawił, że miałem rację. Wyłoniliśmy się z nadprzestrzeni w pobliżu

automatycznej radiolatarni i nagrany sygnał natychmiast zabrzmiał w naszych

odbiornikach:

- ...powrót do baz. Wszystkie jednostki zameldują się po rozkazy. W ciągu

ostatniej godziny siedemnaście planet Ligi zostało zaatakowanych przez obce siły.

Wszystkie jednostki - powrót do baz. Wszystkie...

Ustaliłem kurs, zanim jeszcze wiadomość zaczęła się powtarzać. Do

Kwatery Głównej Korpusu. Obrona z pewnością była koordynowana przez

Inskippa i tam też musiały być kierowane wszystkie informacje. Podróż była

markotna. Jedyną pociechę znajdowaliśmy z Bolivarem w powtarzaniu sobie, że

siła ognia, jaką widzieliśmy na ekranach, wskazywała bez dwóch zdań na to, że

mogli rozbić krążownik na atomy w mgnieniu oka. A nie zrobili tego. Chcieli

więc mieć załogę żywą. Nie odważyliśmy się snuć rozważań dlaczego, ale sam

fakt, że Angelina i James byli więźniami, był pocieszający: więźniów można

odbić.

Gdy wyszliśmy z nadprzestrzeni, leciałem jak wariat. Hamowanie w

ostatnim momencie, wyłączenie kontaków ledwie ujęły nas macki pola, wyjście w

chwili, gdy właz zaczął się otwierać. Mając obok Boliyara, gnałem przez

korytarze wprost do biura Inskippa. Tylko po to, aby znaleźć go chrapiącego na

biurku.

- Gadaj - zażądałem, ledwie otworzył najbardziej zaczerwienione oczy,

jakie w życiu widziałem.

- Powinienem był wiedzieć - jęknął. - Musiałeś wleźć akurat, gdy

usiłowałem zasnąć pierwszy raz od czterech dni. Czy ty wiesz...

background image

33

- Wiem, że jeden z ich statków połknął mój krążownik razem z Angelina i

Jamesem i że przez ostatnie cztery dni gnietliśmy się w patrolowcu.

- Przepraszam, nie wiedziałem - wymamrotał chwiejąc się na nogach.

Zbliżył się do szafy i wyciągnął zeń kryształową flaszkę, z której łyknął solidnie.

Powąchałem zawartość i zrobiłem to samo.

- Wyjaśnij - zakomenderowałem. - Co się dzieje?

- Inwazja obcych. Pozwól sobie powiedzieć, że oni są dobrzy. To, co

połknęło twój krążownik, to najcięższy, opancerzony polami pancernik, jaki

kiedykolwiek widziałem, a my nie mamy nic, co byłoby w stanie go ugryźć. Więc

wszystko, co możemy zrobić, to stale się wycofywać. Jak dotąd nigdzie jeszcze

nie wylądowali, ograniczając się do ostrzału naszych pozycji. Nie wiemy, jak

długo to może potrwać, ale na pewno zaczną się desanty.

- Mówiąc krótko - przegrywamy?

- W stu procentach.

- Jakie to optymistyczne. Mógłbyś mi jeszcze powiedzieć, z kim

walczymy?

- Mógłbym. Mogę ci nawet pokazać. Masz!

Wdusił przycisk i na środku pomieszczenia pojawił się holowizyjny obraz.

Macki, czułki, pazury, kleszcze, śluzowaty, zielonkawy kadłub ze zbyt wieloma

oczami wystającymi w najrozmaitszych kierunkach oraz masą innych detali,

których lepiej nie opisywać.

- Uggh - oznajmił Bolivar mówiąc za nas obu.

- Jeśli ten się nie podoba - warknął Inskipp - to co powiecie o tym... albo o

tym?

Istoty zmieniały się przy kolejnych wduszeniach klawisza i każda była

bardziej obrzydliwa od poprzedniej.

- Wystarczy! -wrzasnąłem w końcu. - Dobry sposób na odchudzenie,

obrzydlistwo! Nie ruszę jedzenia przez najbliższy tydzień. Który z nich jest

naszym wrogiem?

- Wszystkie. Niech ci to Coypu wyjaśni.

Wywołany profesor pojawił się na ekranie. Po tych stworach, jego

wystające zęby i belferskie maniery były przyjemną odmianą.

- Zbadaliśmy złapane okazy, zrobiliśmy sekcję zabitych i odczyty mózgów

żyjących. To, co odkryliśmy, nie jest zbyt pocieszające. Walczy przeciwko nam

duża liczba stworzeń z różnych systemów planetarnych. Z tego co mówią, a nie

mamy podstaw, aby im nie wierzyć, jest to coś w rodzaju świętej krucjaty. Ich

jedynym celem jest zniszczenie ludzkości i zmiecenie przedstawicieli naszej rasy

background image

34

z powierzchni wszechświata.

- Dlaczego? - wyrwało mi się.

- Pytacie dlaczego? - kontynuował Coypu. - Zupełnie naturalne pytanie.

Odpowiedź brzmi: bo nie mogą na nas patrzeć. Uważają, że jesteśmy zbyt

odrażający, aby istnieć. Była mowa o zbyt małej liczbie kończyn, o tym, że

jesteśmy za mało mokrzy, nasze oczy nie są na słupkach, nie wydzielamy miłego

śluzu, brak nam wielu istotnych organów. Doszli do wniosku, że nie możemy

istnieć obok siebie.

- I kto to mówi!? - zdenerwował się Bolivar. - Te wstrętne obrzydlistwa...

- Piękno jest względne - uświadomiłem go. - Co nie zmienia faktu, że

całkowicie się z tobą zgadzam. Teraz zamknij się i słuchaj profesora.

- Inwazja została dokładnie przygotowana - poinformował nas Coypu,

przeglądając jakieś papiery. - Od jej rozpoczęcia znaleźliśmy wielu ich agentów

ukrytych w zsypach, przewodach wentylacyjnych, toaletach i innych takich.

Najwyraźniej obserwowali nas od dłuższego czasu. Porwanie admirałów było

preludium do inwazji, próbą wprowadzenia zamieszania w naszych siłach poprzez

usunięcie dowódców. Faktycznie, odczuwamy pewien niedobór admirałów, ale

młodsi oficerowie objęli dowództwo oddziałów i ich efektywność w szybkim

czasie się zdublowała. Brak nam wiadomości o nieprzyjacielu, o jego organizacji,

bazach i uzbrojeniu, gdyż zdołaliśmy pochwycić jedynie małe jednostki,

dowodzone przez osobników niskiej rangi. Najważniejsze jest teraz zebranie

informacji o...

- Uch, serdeczne dzięki - warknął Inskipp wygaszając Coypu w połowie

zdania. - Sam bym na to nigdy nie wpadł.

- Mogę to załatwić - powiedziałem, z przyjemnością obserwując wygląd

białek jego oczu, czerwonych raczej, niż białych, zwracających się ku mnie i

próbujących jednoczenie wyjść z orbit.

- Ty!?

- Oczywiście, że ja! A kto niby? Przezwyciężę wrodzoną skromność i

powiem ci, że jestem tajną bronią, którą wygramy wojnę.

- Jak?

- Najpierw muszę pogadać z Coypu, potem ci wszystko wyjaśnię.

- Jedziemy za mamą i Jamesem? - spytał Bolivar.

- Możesz być pewny. A przy okazji ocalimy cywilizowany Świat przed

zniszczeniem.

- Dlaczego mi zawracacie głowę, kiedy mam kupę roboty? - Coypu

odsunął się od ekranu komputera, przełykając ślinę i spoglądając wymownie na

background image

35

Inskippa.

- Spokój - włączyłem się - rozwiążę wszystkie twoje problemy, tak jak to

wielokrotnie robiłem w przeszłości, ale potrzebna mi twoja pomoc. Ile ras obcych

odkryliście do tej pory?

- Trzysta dwanaście, ale co...

- Chwileczkę. Są one najrozmaitszych kształtów, wielkości i innych detali.

- Lepiej w to uwierz na słowo! Powinieneś zobaczyć, co mi się śni!

- Serdeczne dzięki. Musiałeś znaleźć język, jakim się one porozumiewają?

- Używasz go w tej chwili. To esperanto.

- Przestań się wygłupiać!

- Nie wrzeszcz na mnie! - pisnął histerycznie, po czym wziął jakąś pigułkę

i otrząsnął się.-Dlaczego nie? Obserwowali nas dość długo i uczyli się

wszystkiego, czego mogli, zanim nas zaatakowali. Słyszeli z pewnością całą masę

naszych języków i wybrali esperanto dla tych samych powodów, dla których my

to zrobiliśmy. Bo jest najprostsze, najłatwiejsze i najbardziej funkcjonalne ze

wszystkich języków.

- Przekonałeś mnie. Dzięki, profesorze, a teraz trochę odpocznij, bo

będziesz mi pomagał przy przedostawaniu się do ich kwatery głównej,

odkrywaniu ich tajemnic i ratowaniu mojej rodziny, a może i admirałów - to

ostatnie się zobaczy.

- O czym ty, do diabła, bredzisz! - wrzasnął Inskipp, mając w tle profesora

Coypu, mówiącego dokładnie to samo, tylko cieńszym głosem.

- To proste, przynajmniej dla mnie. Profesor zrobi mi kombinezon wraz z

urządzeniem do wydalania śluzu i całą resztą detali wzorowanych na wyglądzie

obcych. Powitają mnie w nim jak swojego. Będę przedstawicielem nowej rasy,

która dopiero dowiedziała się o świętej wojnie i zamierza się przyłączyć do nich.

Pokochają mnie - zapewniam was.

Technicy wykonali szybką i dokładną robotę. Naładowali komputer

projektujący wszystkim, co wiedzieli o wyglądzie obcych i zaprogramowali go na

wariacje, jakich dotąd nie odkryto wśród napastników.

Wysililiśmy naszą wyobraźnię i znaleźliśmy coś odpowiedniego.

Wywarło to wrażenie nawet na Bolivarze.

- Oto mój ojciec! - oświadczył obłażąc mnie w kółko i podziwiając ze

wszystkich stron.

Było co podziwiać - wyglądałem jak miniaturowy tyranozaurus dotknięty

zaawansowanym trądem, skrzyżowany z mrówką. Z oczywistych powodów

miałem dwie nogi. Potężny ogon w końcowym fragmencie przeradzał się w czułki

background image

36

z przylgami. W jego wnętrzu było dość miejsca na urządzenie wydalające,

ministos i magazyn wyposażenia. Przerośnięta szczęka aż wiła się od

żółtozielonych wypustków, przyozdabiając front uroczego pyska, który mógł się

przyśnić w koszmarnym śnie. Uszy jak u nietoperza, wąsy jak u szczura, oczy jak

u zmutowanego kota - naprawdę wyglądało to obrzydliwie. Z przodu było

wejście, którym, jak mogłem najostrożniej, wlazłem.

- Ręce są jedynie lekko wspomagane i pasują do twoich własnych -

informował mnie Coypu - nogi natomiast chodzą na serwomechanizmach, które

naśladują ruchy twoich nóg. Uważaj, jak łazisz: te pazury mogą zrobić dziury w

stalowych płytach.

- Zamierzam spróbować. Co z ogonem?

- Automatyczna przeciwwaga, kiwa się podczas chodzenia, tu masz

kontrolki. Możesz go opierać, gdy nie chodzisz lub siedzisz przez dłuższy czas,

albo włączyć toto, będzie drgał co jakiś czas, żeby wyglądało realistycznie.

Uważaj na to tutaj: to bezpiecznik automatycznej, bezodrzutowej siedemdziesiątki

piątki zamontowanej między oczami, celownik zaś masz na nosie.

- Cudownie. Co z granatami?

- Miotacz masz pod ogonem. Same granaty są zamaskowane jako wiesz

co.

- Świństwo. Widzę, że masz zboczoną wyobraźnię. Daj mi się teraz

pozapinać i odsuńcie się. Mam ochotę to wszystko wypróbować.

Trochę czasu zajęło mi dojście do wprawy w naturalnym poruszaniu się,

ale w końcu się nauczyłem. Oblazłem pomieszczenie, zostawiając śluzowaty ślad

i dziury od pazurów w podłodze oraz straty w majątku ruchomym od machania

ogonem. Wybiłem nawet parę dziur moją armatą.

Automatyczna czy nie, ale zdecydowałem się zostawić ją na faktycznie

ostatnią czarną chwilę i póki co wziąłem solidną porcję pastylek od bólu głowy.

Gdy wróciłem do laboratorium, coś jakby mały robot wyłoniło się z sąsiedniego

pomieszczenia i przejechało mi po ogonie.

- Uspokójcie to bydlę! - wrzasnąłem, widząc jak przed nosem zapala mi

się napis „Ból ogona".

Wymierzyłem robotowi kopniaka, którego z łatwością uniknął, po czym

stanął mi przed nosem. Górna część z czujnikami opadła i znalazłem się oko w

oko z uśmiechniętym Bolivarem.

- Czy mogę się dowiedzieć, co robisz w tej blaszance?

- Jasne, tato. Jadę z tobą. Służący do noszenia bagażu, czy to nie jest

logiczne?

background image

37

- Nie jest - oznajmiłem i wytoczyłem ciężkie argumenty, wiedząc z góry,

że tę dyskusję i tak przegram.

Przegrałem i uśmiechnąłem się w duchu. Mimo obawy o jego i moje

bezpieczeństwo, jakaś pomoc była z pewnością potrzebna, a zwłaszcza pomoc

kogoś, kogo możliwości dobrze znałem.

- Dokąd teraz? - zapytał Inskipp spoglądając z dużym niesmakiem na mój

kombinezon.

- Na tę uzbrojoną planetę, na którą zabrali admirałów i chyba moją żonę, i

syna. Jeśli to nie ich główna kwatera, to z całą pewnością jedna z głównych baz.

- Nie piśniesz ani słowa o tym, co knujesz?

- Będę zaszczycony. Wyruszamy w tym samym patrolowcu, ale najpierw

chcę, by rozwalono mu kadłub i byle jak załatano. We wnętrzu też powinno być

trochę uszkodzeń. Najlepiej rozwalcie jakieś mało istotne instrumenty dla dodania

autentyzmu. Potrzebuję dużo krwi, aby wszystko malowniczo pokropić. I jeszcze

jedno. Co prawda niezbyt mi się to podoba, ale cel uświęca środki: macie parę

zbędnych ciał?

- Aż za wiele - odparł ponuro szef. - Chcesz mieć w mundurach?

- Mogą mi uratować życie. Mam zamiar pojawić się, rycząc na wszystkich

częstotliwościach i mrugając wszystkimi światłami, zgłaszając ochotnicze

przystąpienie mojej osoby plus całej planety do szlachetnej sprawy.

- O której właśnie dowiedzieliście się zdobywając ten statek?

- Szybko kojarzysz, jak na swój wiek. Każ zrobić to wszystko, co

powiedziałem natychmiast, albo jeszcze szybciej, bo mam zamiar odlecieć za

jakieś pięć minut.

Ponieważ misja zdawała się naszą jedyną nadzieją, mieliśmy wszelką

możliwą pomoc. Połatany patrolowiec został załadowany na pokład krążownika,

odlot zaś był dosłownie natychmiastowy. Dostarczono nas w najbliższy, w miarę

bezpieczny rejon wrogiego systemu i serdecznie pożegnano. Pokręciłem się

wokół paru chmur śmieci, przeleciałem przez obłok pyłowy i dwie czarne dziury,

aby skuteczniej zatrzeć ślady, po czym ruszyłem ku bazie wroga.

- Gotów? - spytałem włażąc do wnętrza kombinezonu.

- Równo z tobą, tato - usłyszałem robota zatrzaskującego i blokującego

górną sekcję.

Zamknąłem kombinezon i opatrzoną w pazury łapą ująłem jego górny

chwytak. Dodatkowe światła zostały zainstalowane według mojego pomysłu na

kadłubie, teraz włączyłem je i ruszyliśmy pełnym ciągiem, niby kosmiczna

choinka transmitując na wszystkich stu trzydziestu siedmiu częstotliwościach

background image

38

pieśń mojej świeżo wymyślonej planety. Uzbrojona po zęby baza była coraz

bliżej.

44

7

- Kiu vi estas? - spytał ponury głos, jednocześnie ekran rozjaśnił się,

ukazując szczególnie ohydnego przedstawiciela napastników.

background image

39

- Kiu vi estas? Ciuj konas min, se mi ne kones un, belulo - stwierdziłem,

że odpowiedź będzie najlepsza, jeżeli doda się do niej trochę uczucia, ale

nazwanie tego straszydła przystojniaczkiem, wymagało sporego samozaparcia.

Okazało się to skuteczne - rozmówca kontynuował rozmowę w dużo

przyjemniejszym tonie.

- No, no - nie ma się co obrażać. Mogą cię dobrze znać w domu, ale teraz

jesteś daleko od niego. Poza tym jest wojna i musimy przestrzegać przepisów

bezpieczeństwa.

- Naturalnie. Wy naprawdę walczycie? Z tymi bladosuchymi?

- Robimy, co możemy, ślicznotko.

- Dopisujcie nas do tego! Złapaliśmy ich statek szpiegujący na naszej

planecie. Nie mamy własnych, ale zestrzeliliśmy ten i zrobiliśmy pranie mózgów

tym, co ocaleli. Nauczyliśmy się ich języka i odkryliśmy, że wszystkie ludy

galaktyki zjednoczyły się przeciwko nim. Chcemy się do was przyłączyć - jestem

ambasadorem i czekam na wasze rozkazy!

- Wspaniale - pojaśniał cały z wrażenia. - Wysyłamy statek, aby cię

przyprowadzić. Ale najpierw jedno pytanie, słodka.

- Pytaj, przystojniaczku.

- Z takimi oczami jak twoje... Jesteś płci żeńskiej?

- W przyszłym roku o tej porze będę. Teraz jestem w neutralnej fazie,

pomiędzy nim a nią.

- A więc za rok spotkamy się na randce!

- Zapisuję cię w notesie - obiecałem. Bolivar nalał mi szklaneczkę, którą

opróżniłem przez słomkę.

- Czy się mylę, tato - spytał - czy ten uciekinier z szamba ma na ciebie

chrapkę?

- Niestety, mój chłopcze, masz rację. W naszej ignorancji, zrobiliśmy

damski kostium i to sądząc z jego zachowania, bardzo seksowny. Musimy go

trochę zeszpecić.

- Co prawdopodobnie zrobi go jeszcze bardziej seksy.

- Cholera, masz oczywiście rację! Muszę się wobec tego przyzwyczaić do

ich amorów i wyciągnąć z nich jakieś korzyści.

Statek-pilot pojawił się na ekranach i nastawiłem auto-pilota na jego ślad.

Lecieliśmy zygzakiem przez niewidzialne pola siłowe i zapory minowe, aby w

końcu wyładować na metalowej płycie wewnątrz fortecy. Miałem nadzieję, że jest

to lądowisko dla gości, a nie wjazd do więzienia.

- Chciałbyś pewnie swój hełm, tato? - przypomniał mi Bolivar, używając

background image

40

syntetyzatora dźwięków, aby uzyskać głos maszynowy.

- Masz rację, szanowny robocie - nałożyłem pozłacany kask (z

diamentami) i przejrzałem się w lustrze. Odmieniło mnie. - I lepiej nie nazywaj

mnie ojcem. Spowodowałoby to masę niewygodnych pytań natury biologicznej.

Imponująca kolekcja pełzających, skaczących i chodzących figur

oczekiwała naszego wyjścia. Gdy wymaszerowałem z kabiny - Bolivar podążał za

mną, niosąc stertę starannie skonstruowanego, obcego z wyglądu bagażu - jeden z

nich, ze złotą obręczą na łbie, wystąpił do przodu, machając ku mnie mackami.

- Witamy, ambasadorze - stwierdziło toto. - Jestem Gar-Baj, Pierwszy

Oficer Rady Wojennej.

- Cała przyjemność po mojej stronie. Jestem Sleepery Jeem Geshtunken.

- Sleepery to twoje imię czy tytuł?

- W moim ojczystym języku oznacza to „Ten Który Stąpa po Plecach

Niewolników Ostrymi Pazurami" i oznacza, że jestem członkiem arystokracji.

- Nadzwyczajnie obrazowy język. Sleepery, musisz mi więcej o sobie

opowiedzieć prywatnie.

Sześć z jego osiemnastu czułków mrugnęło znacząco i już wiedziałem, że

stary seksapil nadal działa.

- Zawiadomię cię o moim następnym okresie, Gar. Ale do rzeczy: jest

wojna, czy jej nie ma? Powiedz mi, jak stoją sprawy i co my możemy zrobić, aby

pomóc w tym świętym boju?

- Zrobię to, ale pozwól mi najpierw zaprowadzić cię do twojej kwatery,

wyjaśnię ci wszystko po drodze. - On, ja i mój wierny robot ruszyliśmy. - Wojna

przebiega zgodnie z planem... oczywiście nie wiesz o tym, ale planowaliśmy ją

przez wiele lat. Ja i moi szpiedzy spenetrowaliśmy wszystkie ich planety i znamy

ich siłę aż do ostatniego pistoletu. Nie mogą nas zatrzymać. Mamy absolutną

kontrolę przestrzeni i teraz przygotowujemy się do drugiej fazy.

- Którą jest...?

- Inwazja planetarna. Po zniszczeniu ich floty, powybieramy ich planety

jedną po drugiej jak zgniłe jajka.

- To coś dla nas! - wrzasnąłem wybijając sporą dziurę lewą nogą. -

Jesteśmy gotowi prowadzić natarcie, nawet jeśli jest to związane ze śmiercią dla

sprawy.

- Właśnie czegoś takiego oczekiwałem od kogoś tak dobrze zbudowanego

jak ty. Statków transportowych mamy dość, ale zawsze się przydadzą

doświadczeni żołnierze. Zapraszam cię na następne posiedzenie Rady, gdzie

uzgodnimy, jak będą wyglądały zasady naszej współpracy. Teraz pewnie jesteś

background image

41

zmęczony i chcesz odpocząć.

- Nigdy! - zgrzytnąłem zębami. - Nie chcę odpoczynku, dopóki nie

zniszczymy ostatniego z tych obrzydliwców.

- Szlachetne uczucie, ale musimy kiedyś odpoczywać.

- Nie macie jakiegoś jeńca albo nawet kilku, których mógłbym osobiście

rozerwać dla propagandy?

- Mamy cały ładunek admirałów, ale potrzebujemy ich jako źródła

informacji.

- Uwielbiam wyrywać kończyny admirałom. A nie macie jakichś kobiet

albo dzieci? Bardzo melodyjnie krzyczą- było to pytanie za 64000 kredytów

ukryte wśród pozostałych bzdur. Zakręciłem ogonem, oczekując w napięciu na

odpowiedź, a Bolivar przestał brzęczeć.

- Zabawne, że pytasz. Złapaliśmy nieprzyjacielski okręt szpiegowski,

którego załogę stanowiła właśnie samica i młody samiec.

- O właśnie! - wrzasnąłem z autentycznym podnieceniem. - Gdzie oni są?

Zaprowadź mnie do nich!

- Normalnie byłbym szczęśliwy, mogąc to zrobić, ale teraz jest to

niemożliwe.

- Nie żyją? - spytałem starając się, aby zabrzmiało to jak zawód, nie

radość.

- Nie, choć życzylibyśmy sobie, żeby tak było. Do tej pory nie wiemy, co

się stało. Pięciu naszych żołnierzy, wszyscy bardzo doświadczeni, było z nimi w

zamkniętym pomieszczeniu. Wszyscy nie żyją, nie wiadomo dlaczego, a oni

zwiali i ślad po nich zaginął.

- Tragiczne - westchnąłem machając ogonem. - Czy złapaliście ich

powtórnie?

- Nie, i to jest najdziwniejsze, bo minęło już parę dni. Ale nie ma się czym

przejmować. Posłaniec przyjdzie po ciebie, kiedy Rada się zacznie. Śmierć

paskudom.

- Śmierć paskudom. Jeśli sam chcesz, spotkamy się na zebraniu. Cześć.

Drzwi zamknęły się, a Bolivar-robot odezwał się:

- Gdzie złożyć bagaże, szlachetny Sleepery?

- Gdziekolwiek, metalowy cymbale - dodałem do oświadczenia kopniaka,

którego zręcznie uniknął. - Nie zawracaj mi głowy.

Przespacerowałem się po pokoju, nucąc hymn i sprawdzając ściany

czujnikiem. W końcu otwarłem kombinezon i wyszedłem z niego dla

rozprostowania kości.

background image

42

- Możesz wyjść i pogimnastykować się - oznajmiłem. - Nasze stworki są

dość łatwowierne. W tym pomieszczeniu nie ma ani jednej pluskwy.

Bolivar opuścił powłokę robota i wykonał parę przysiadów i skłonów,

którym towarzyszyło skrzypienie kości.

- Po dłuższym czasie robi się tam ciasno - stwierdza. - Co dalej?

- Dobre pytanie, ale nie przywodzi mi na myśl nic sensownego. Wiemy, że

są żywi, zdrowi i sprawiają wrogowi kłopoty.

- Może zostawili dla nas jakąś wiadomość lub ślad.

- Można sprawdzić, ale nie sądzę. Wszystko to mogłoby być

niebezpieczne dla nich. Otwórz flaszkę Środka Dopingującego i nalej mi

szklaneczkę, o ile ją znajdziesz w tym śmietniku. Ja muszę trochę pomyśleć.

Rozmyślałem intensywnie, ale z nikłym rezultatem. Możliwe, że

powodem była nieco przygnębiająca atmosfera pomieszczenia. Ściany były

zgniłozielone. Obrusy na nich wiszące fioletowobordowe, a połowę pokoju

wypełniał obrzydliwy śmierdzący basen jakiegoś szarego błota. Bolivar udał się

na obchód reszty apartamentów, ale gdy toaleta omal go nie wciągnęła, a

zawartość kuchni przyprawiła go o równie twarzową zieleń co ta na ścianie, siadł

bez słowa i włączył telewizor. Większość programów okazała się niemożliwa do

zrozumienia i obrzydliwa nad podziw.

Żaden z nas nie pomyślał, że telewizor może być tu komunikatorem,

dopóki nie zadzwoniono i scena bombardowania bezbronnej planety znikła,

ustępując miejsca fizjonomii GarBaja. Na szczęście refleks di Grizów działał.

Bolivar przystanął za ekranem, a ja odwróciłem się dopiero po zapięciu

kombinezonu.

- Przykro mi, że muszę ci przeszkodzić, Jeem, ale Rada zbiera się i

chciałbym, abyś wzięła udział w obradach. Posłaniec wskaże ci drogę.

- Dobra, dobra - mruknąłem ku blednącemu odbiornikowi, starając się

wsadzić ręce we właściwe miejsca. Komunikator przy drzwiach wskazał gościa.

- Robot, zajmij się tym! Powiedz, że za chwilę będę gotowy i przynieś mój

tren.

Gdy wyszliśmy, potwór przysłany po mnie wytrzeszczał z tuzin oczu na

czułkach na nasz widok. Naprawdę wywarł na mnie wrażenie, jako że czułki

miały z dobre trzy stopy.

- Pokazuj drogę - poleciłem słodko.

Ruszyłem jego śladem, moim zaś ruszył robot, trzymając końce mego

przypiętego do ramion trenu. Ten wspaniały przyodziewek miał dobre trzy jardy

długości. Został wymyślony w całości przeze mnie, głównie jako pretekst, aby

background image

43

stale mieć przy sobie Bolivara. Choć przyznaję, że względy psychologiczne też

się liczyły. Była to wściekle błyszcząca purpura, ozdobiona tu i tam złotymi

gwiazdami i srebrnymi kometami oraz różowym szlaczkiem. Na szczęście nie

musiałem na to patrzeć, ale współczułem Bolivarowi - on nie miał innego wyjścia.

Rada z miejsca znalazła się pod wrażeniem mego wyglądu, jeśli uznać

ilość cmoknięć i pomruków za wyraz aprobaty. Przeszedłem pomieszczenie dwa

razy wokoło, zanim usiadłem na wyznaczonym miejscu.

- Witamy cudowną Sleepery Jeem na naszej Radzie Wojennej - zamlaskał

Gar-Baj. - Rzadko ta sala była tak zaszczycona cudowną obecnością. Jeśli

wszyscy Gesh-tunken są podobni do tej przedstawicielki, to wygramy wojnę za

pomocą samego morale!

- Film! Film dla wojska! - zagulgotało coś czarnego i galaretowego i

pojawili się filmowcy.

- Pozwólmy żołnierzom cieszyć się wraz z nami wspaniałym widokiem

naszego gościa. Nie mówiąc już o dodatkowych oddziałach, które niedługo zasilą

nasze szeregi.

- Dobrze gada! Wspaniały pomysł!

Ze wszystkich stron rozległy się okrzyki aplauzu, przy akompaniamencie

wymachiwania mackami, kleszczami, przyssawkami i innymi kończynami.

Prawie straciłem ostatni posiłek, ale rozdziawiłem pysk na całą szerokość, aby

pokazać, jak mi przyjemnie. Pojęcia nie mam, jak długo by to trwało, gdyby nie

sekretarz, walący głośno stalowym młotkiem w mosiężny dzwon.

- Szanowni zebrani, mamy parę nie cierpiących zwłoki spraw. Czy

możemy przejść do obrad?

Odpowiedzią były wściekłe krzyki dość obraźliwej treści... Sekretarzem

wstrząsnęło, co było ciekawym widokiem, jako że z wyglądu przypominał żabę

obrośniętą futrem, z mięsistym ogonem i czymś w rodzaju trąby na głowie.

Należy jednak przyznać, że sprawnie przystąpił do rzeczy.

- Otwieram 4013 zebranie Rady Wojennej. Dziś na porządku dziennym są

następujące sprawy: nowa organizacja wojsk desantowych, logistyczne plany

inwazji, usprawnienie zaopatrzenia w środki bojowe oddziałów bombardujących i

możliwości żywieniowe wysuniętych jednostek. Przed tym jednakże prosiłbym

naszego nowego członka o parę słów, które będą transmitowane w naszych

wieczornych wiadomościach. Prosimy, Sleepery Jeem.

Rozległa się salwa wrzasków - tym razem aplauzu i widowiskowego

klepania górnymi kończynami, które wziąłem za oklaski. Skłoniłem się do

kamery i zacząłem:

background image

44

- Drodzy moi - mokrzy, śluzowaci, wyłupiastoocy - nie mogę wprost

wyrazić, jaką przyjemność odczuwają moje dwa serca z powodu możliwości

przebywania wśród was. Odkąd dowiedzieliśmy się, że są inni podobni do nas na

świecie, nie mogliśmy się wprost doczekać spotkania z wami. Szczęśliwy traf

sprawił, że jestem tu dziś i mogę wam powiedzieć, że jesteśmy z wami,

zjednoczeni w wielkiej sprawie zniszczenia suchych w naszej galaktyce. Jesteśmy

dumni z naszych bojowych umiejętności - wykopałem dziurę w mównicy, przy

ogłuszającym aplauzie. - Chcemy je oddać do waszej dyspozycji. Tak jak

nakazała nasza królowa Engela Rdenrundt.

Usiadłem wśród nie milknącej owacji, mając nadzieję, że się udało.

Wydawało się, że nikt nie zwrócił specjalnej uwagi na ostatnie zdanie - co prawda

był to daleki strzał, ale jeśli Angelina miała szansę obejrzenia mojego wy-

stąpienia, to z pewnością rozpozna imię i nazwisko, pod którym spotkałem ją po

raz pierwszy parę ładnych lat temu. To był daleki strzał, ale lepsze to niż nic.

Moje współpotwory nie były zbyt zadowolone z perspektywy zabrania się

do roboty, ale sekretarz jakoś w końcu ich do tego zmusił. Zapamiętałem co

ważniejsze kwestie ich planów, a będąc nowo przybyłym, nie wtrącałem się do

ich ustalania. Odezwałem się tylko raz, spytany, ile wojsk możemy dostarczyć i

podałem dane, które ponownie wprowadziły ich w euforię. Ciągnęło się to

wszystko zdecydowanie zbyt długo i nie byłem osamotniony w głośnym

okazywaniu swej radości, gdy sekretarz ogłosił koniec spotkania. Gar-Baj położył

mi na ramionach coś, co mogę określić jako przyjacielską wypustkę.

- Dlaczego nie poszlibyśmy do mnie, słodka? Możemy się napić łyczek

czy dwa wyciągu ze zgniłych jaj. Co ty na to?

- Cudownie, ale Sleepery jest śpiąca i musi odpocząć. Spotkamy się jutro i

to koniecznie. Nie dzwoń do mnie, sama zrobię to z przyjemnością.

Ruszyłem z kopyta do kwatery, zanim zdążył odpowiedzieć, i z robotem

następującym mi na pięty, zatrzasnąłem drzwi szczęśliwy, że uciąłem prostackie

zapędy tego trędowatego durnia.

Zanim zdążyłem się odwrócić, ładunek miotacza wypalił dziurę obok

mojej nogi, a ponury głos warknął mi do ucha:

- Rusz się, a następny ładunek wyląduje wprost na twoim przegniłym łbie.

52

background image

45

8

- Jestem bezbronna! - wrzasnąłem, zastanawiając się, skąd ja znam ten

głos.

Bolivar był szybszy. Gdy robot stanął, góra odskoczyła i ukazała się jego

głowa.

- Cześć, James - zawołał radośnie. - Co się stało z twoim gardłem? Poza

tym bądź łaskaw nie strzelać do tego obrzydlistwa. Wewnątrz jest twój własny

stary.

Zaryzykowałem przesuniecie głowy i zobaczyłem Jamesa: z opuszczonym

miotaczem i szczęką. Angelina, gustownie ubrana w futrzane bikini, wyszła z

background image

46

drugiego pokoju, wkładając do kabury swój miotacz.

- Wyłaź z tego natychmiast - poleciła. Bez wahania wyswobodziłem się z

objęć plastiku, zanurzyć się w jej, co było zdecydowanie przyjemniejsze.

- Yum - westchnęła po długim a namiętnym pocałunku, przerwanym

wyłącznie z braku tlenu. - Dawno cię nie widziałam.

- Ja ciebie też. Widzę, że dostałaś moją wiadomość.

- Kiedy ten stwór wymienił to imię, wiedziałam, że maczałeś w tym palce.

Skąd miałam wiedzieć, że siedzisz wewnątrz? Dlatego zjawiliśmy się z bronią.

- Dobra, jesteście teraz tutaj i to się liczy - spojrzałem uważniej na futrzane

szaty Jamesa. - Widzę, że macie tego samego krawca.

- Zabrali nasze rzeczy - chrapliwie oznajmił James.

- Czy ta szrama na twoim gardle ma cokolwiek wspólnego ze sposobem, w

jaki mówisz?

- Dostałem przy ucieczce od tego, który nam sprezentował obecne stroje.

- Bolivar, otwórz szampana z naszej apteczki, jeśliś łaskaw. Powinniśmy

uczcić to zjednoczenie, a twoja matka, jak sądzę, będzie tak uprzejma i opowie

nam, co się działo, odkąd ostatni raz ją widzieliśmy.

- Niewiele - oświadczyła machając zawartością kieliszka. - Połknął nas

jeden z ich pancerników. Sądzę, że to widziałeś?

- Jeden z najgorszych momentów w moim życiu.

- Biedactwo. Jak możesz sobie wyobrazić, czuliśmy to samo. Strzelaliśmy

ze wszystkich dział, ale hangar wyłożony był collaporium i niewiele to dało.

Wstrzymaliśmy więc ogień czekając na obcych, ale to też nic nie dało. Strop się

opuścił i zgruchotał statek. Musieliśmy wyjść i wtedy nas rozbroili. Przynajmniej

tak im się wydawało. Przypomniałam sobie twój pobyt na Buradzie i numer z

zatrutymi paznokciami - zrobiliśmy to samo. Walczyliśmy, dopóki nie skończyły

się ładunki, potem zaciągnęli nas do więzienia czy izby tortur - nie byliśmy tam

wystarczająco długo, aby się tego dowiedzieć. Załatwiliśmy strażników i poszliś-

my sobie - tam było niezbyt przyjemnie.

- Cudownie, ale to było parę dni temu. Jak się wam powodziło od tego

czasu?

- Bardzo dobrze, dziękuję - przy pomocy tych tu Cill Airne.

Machnęła ręką i pięciu mężczyzn wyskoczyło z sąsiedniego

pomieszczenia wymachując bronią. Było to dość denerwujące, ale stałem

spokojnie widząc, że na Angelinie nie wywarło to większego wrażenia. Mieli

bladą cerę i długie czarne włosy, ich ubiór składał się zaś z fragmentów skór

obcych, połączonych ze sobą drutem. Ich topory i miecze wyglądały dość

background image

47

prymitywnie, ale ostro i użytecznie.

- Estas gvanda plezvro renkonti vin - oświadczyłem, ale nie wykazali

żadnych oznak zrozumienia. Spytałem więc Angelinę: - Jeśli nie znają esperanto,

to jak się z nimi dogadałaś?

- Ich własnym językiem, nie jest trudny. Dpo gheobhai gaii dearmand

taisco gach seoid - dodała.

Skinęli potakująco, schowali broń i wydali przenikliwy i przejmujący

okrzyk wojenny.

- Chyba się lubicie - mruknąłem.

- Powiedziałam im, że jesteś moim mężem i że przybyłeś tu, aby zniszczyć

naszych wspólnych wrogów i poprowadzić nas do zwycięstwa.

- Prawda - przytaknąłem potrząsając złączonymi dłońmi, na co

odpowiedzieli nowym okrzykiem. - Bolivar, podaj no, chłopcze, coś konkretnego

dla naszych sprzymierzeńców, a twoja mamusia będzie uprzejma powiedzieć mi,

co tu się, u diabła, wyprawia.

- Nie jestem pewna szczegółów - oznajmiła upijając szampana. - Nie znam

zbyt dobrze ich języka i całej reszty. Wydają się oryginalnymi mieszkańcami tej

planety lub jej pierwszymi kolonistami, najwyraźniej następna zapomniana

kolonia, bo bez wątpienia są ludźmi. Nieźle im się działo, dopóki nie przybyli

obcy - obustronna nienawiść od pierwszego wejrzenia. Walczyli z nimi od

początku i robią to nadal. Obcy zrobili, co mogli, aby ich wykluczyć, niszcząc

powierzchnię planety i pokrywając ją stalą. Nie poskutkowało. Ludzie

spenetrowali ich budowle i dotąd żyją w fundamentach, pustych pomieszczeniach

i podwójnych ścianach.

- Stalowe Szczury! - ucieszyłem się. - Moja sympatia do nich wzrasta

coraz bardziej.

- Wiedziałam, ze tak będzie. Po ucieczce z tego pomieszczenia, o którym

ci mówiłam, biegliśmy korytarzem, nie bardzo wiedząc dokąd, gdy otworzyły się

drzwi w podłodze i oni wyskoczyli machając rękami, abyśmy szli za nimi. Wtedy

właśnie napatoczył się strażnik, którego James załatwił. Cill Airne docenili to w

pełni wyprawiając go na nasze ubrania. To wszystko, co się wydarzyło. Odtąd

ukrywaliśmy się razem z nimi, a w wolnych chwilach planowaliśmy porwanie

jednego ze statków i uwolnienie admirałów.

- Wiesz, gdzie są?

- Oczywiście. Niedaleko stąd.

- Potrzebujemy planu, a ja potrzebuję porządnego odpoczynku. Proponuję

się przespać, a do bitwy przystąpić rano.

background image

48

- Nie ma na to czasu, a poza tym wiem, co ci się widzi w tym twoim

robaczywym umyśle. Idziemy się bić!

- Zgoda - westchnąłem. - Co dalej?

Zdecydowano za nas, gdyż drzwi otwarły się gwałtownie i do środka

wpadł mój rozamorowany Gar-Baj. Musiał być nastawiony kochliwie, jeśli u nich

różowa koszulka oznaczała to samo co u nas, i dlatego miał zdrowo stępiony

refleks.

- Jeem, kochanie... dlaczego stoisz bez ruchu? Aw-wrrruk! - to ostatnie

dodał, gdy trafił go pierwszy topór.

Nastąpiła krótka walka, którą rzecz jasna przegrał, ale za późno; gdy się

zaczęła, nie był w całości w pokoju. Jego ogon skorzystał z tego, bez wątpienia

obdarzony swoim własnym rozumem, gdy jeden z ciosów go odrąbał. Bezczelne

stworzenie ruszyło z kopyta wzdłuż korytarza.

- Lepiej wykonajmy odwrót - oświadczyłem.

- Do tunelu - zarządziła Angelina.

- Zmieszczę się w tym kombinezonie?

- Nie.

- To powstrzymajcie się z odwrotem - stwierdziłem, myśląc głęboko. -

Mam nadzieję, Angelino, że znasz drogę w tym labiryncie?

- Znam.

- Ślicznie. Bolivar, masz okazję rozprostować nogi. Wyłaź z robota i

objaśnij matce zasady poruszania tą konserwą. Obaj pójdziecie razem z nimi,

spotkamy się gdziekolwiek. James, uzgodnij to z matką.

- Co za przewidywanie - mruknęła Angelina. - Nogi mnie bolą już od paru

dni. James, spotkamy się w przejściowej rotundzie. Aha, i najlepiej wytnijcie z

tego tu trochę mięsa, tym bardziej że na obiad przyjdzie paru gości.

Że co? - zdziwiłem się.

Admirałowie. Z całym arsenałem, jaki sprowadziłeś tutaj, spokojnie

możemy ich uwolnić, a nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy być potem

głodni.

Zrozumienie było całkowite i błyskawiczne, co w rodzinie Di Griz jest

regułą, a tubylcy musieli się tego dawno uczyć, prowadząc nieustającą wojnę.

Maty podłogowe zsunięto odkrywając następne klapy w podłodze. Moja opinia o

przeciwnikach spadła o kilka stopni - nie byli zbyt dobrzy, skoro pozwalali, aby

takie rzeczy działy się pod ich nosem czy wypustką węchową, czort wie, jak to się

nazywa. Bolivar i James poszli razem z naszymi sprzymierzeńcami wśród

głośnych okrzyków wojennych.

background image

49

- Scadan! Scadan! - (cokolwiek to znaczy).

- Faktycznie trochę tu ciasno - Angelina wsunęła się wnętrza robota. -

Mamy możliwość porozumiewania przez kierunkowy obwód?

- Mamy - kanał trzynasty, przełącznik obok prawej dłoni.

- Mam - oznajmiła, po czym jej głos zabrzmiał w moim uchu: - Prowadź.

Jak będzie potrzeba, powiem ci, gdzie masz iść.

Wymaszerowałem na korytarz z robotem najeżdżającym mi na ogon,

zamykając drzwi potężnym kopniakiem, póki nie wklinowały się w metalowe

framugi. Zawsze to trochę opóźni pościg.

Ruszyliśmy przed siebie.

Była to długa i prawdę powiedziawszy, nużąca podróż. Obcy nie byli zbyt

dobrymi architektami. Budowle przeplatały się ze sobą, zupełnie jakby

dobudowywano nowe, nie patrząc na poprzednie. Przed chwilą byliśmy w opusz-

czonym i przerdzewiałym korytarzu, a zaraz potem przecięliśmy wznoszące się

metalowe pole, lśniące od świeżości. Niektóre korytarze były najwyraźniej

używane jako odpływniki - pokonywaliśmy je biegnąc. Mijaliśmy magazyny,

fabryki i lokale, których zastosowania nie podejmowałem się zgadnąć. W jednej z

fabryk pracowały stwory przypominające rozkładające się aligatory - coś z tysiąc

tych przyjemniaczków zajmowało się nitowaniem blach. Wszędzie, ilekroć się

pojawiliśmy, potwory pozdrawiały nas w esperanto i za każdym razem witały

wielką owacją. Pięknie - kląłem pod nosem odmachując pozdrowienia.

- Zaczyna mnie to męczyć - zwierzyłem się Angelinie.

- Odwagi, już prawie jesteśmy. Jeszcze z trzy mile.

W końcu przed nami pojawiła się zamknięta i odrutowana na szczycie

brama, pilnowana przez stwory, mające coś, co wyglądało na samopały laserowe

sprzed paru stuleci. Oczywiście na mój widok podniosły ogłuszającą wrzawę.

- Jeem, Jeem! Niech żyje Geshtunken! Witamy! - krzyczały. Uniosłem

łapy i poczekałem, aż się uspokoją.

- Dziękuję! - wrzasnąłem. - To wielka przyjemność służyć z kimś takim

jak wy, dzieci zakazanego świata pod rozkładającym się słońcem. - Wrzawa

dowodziła, że dzieci są zachwycone i domagają się więcej. – Podczas mego tu

pobytu widziałem stworzenia, które pełzają, skaczą i chodzą, ale muszę przyznać,

że jesteście najlepsi z nich wszystkich. My na Geshtunken widzieliśmy tylko

kilku blado-suchych, których zabiliśmy od ręki. Rozumiem, że macie tu ich cały

ładunek. Czy to prawda?

- W samej rzeczy, Jeem - odparł jeden. Teraz dopiero zauważyłem, że ma

złotą kometę po bokach kasku, co bez wątpienia oznaczać miało jakąś tam rangę.

background image

50

- Wspaniała nowina - oznajmiłem. - Są tutaj?

-Są.

- Nie macie jakiegoś, który nie jest niezbędny, aby można go było

rozerwać lub zjeść?

- Gdyby to ode mnie zależało, dałbym któregoś komuś tak znanemu jak ty,

ale niestety, wszyscy są potrzebni w celach wywiadowczych. Poza tym lista

ochotników do uśmiercania jest już pełna - same szarże.

- Bardzo źle. Jest jakaś szansa, abym mógł ich obejrzeć?

- Nikt nie może tam wejść bez upoważnienia, ale przesuń oko albo dwa

między kratami, to obejrzysz ich wszystkich.

Jedno oko miałem na szypułce - była w nim kamera tv. Zrobiłem, jak mi

powiedział, dostrajając jednocześnie ostrość. Oni, czyli obiekty mego

zainteresowania, leżeli na dziedzińcu lub gadali w małych grupach - brudni,

obrośnięci, w strzępach mundurów. Mogli być admirałami, ale i tak zrobiło mi się

ich żal - nawet admirałowie byli kiedyś ludźmi.

- Serdeczne dzięki - odparłem chowając szypułkę. - Będę o tobie pamiętał

w moim wystąpieniu na Radzie Wojennej.

Pomachałem odchodząc, oni pomachali do mnie i zrobiło się nagle sielsko

- jakby eksplodowała kolonia ośmiornic.

- Jestem załamany - zwierzyłem się żonie. - Jeśli jest tu niższy poziom, to

dostaniemy się do nich od dołu.

- Geniuszu, nie przejmuj się, tak się do nich nie dostaniemy.

- Geniuszu - powiedziałem, kładąc z uczuciem łapę na obudowie. - Tak

właśnie zrobimy, i coś mi się zdaje, że przed nami są schody, ale skąd będziemy

wiedzieć, kiedy staniemy we właściwym miejscu?

- Stąd, że zostawiłam tam nadajnik ultradźwiękowy, gdy wygłaszałeś

swoje polityczne przemówienie do tych robali.

- Oczywiście, gdyby był to ktoś inny, zapadłbym się pod ziemię ze

wstydu, a tak mogę pogratulować sobie, mając taką żonę.

- Następnym razem postaraj się, aby to nie brzmiało tak dumnie. Zupełnie

jakby... było twoją zasługą.

- Spokojnie, zaczynasz być przewrażliwiona.

Zjechaliśmy pokrytą śluzem i śmieciami klatką schodową w całkowitą

ciemność. Angelina włączyła reflektory i ujrzeliśmy przed sobą metalowe drzwi.

- Spalić je? - spytała, wysuwając się z obudowy.

- Nie - zrobiłem się podejrzliwy. - Spróbuj swoich detektorów i

zobaczymy, czy za tym metalem toczy się jakieś elektroniczne życie.

background image

51

- Aktywnie - oświadczyła po chwili - co najmniej tuzin alarmów.

Zneutralizować?

- Szkoda wysiłku - sprawdź tę ścianę. Powinna być czysta. Była. Toteż

przeszliśmy przez nią. Ci obcy byli faktycznie naiwni. Znaleźliśmy się w

magazynie, z którego przeszliśmy do pomieszczenia, które miały chronić owe

drzwi. Operacja prosta nawet dla początkującego włamywacza - znowu straciłem

trochę wiarę w inteligencję przeciwnika.

- Więc dlatego nie chcieli, aby ktoś się tu dostał - westchnęła Angelina,

omiatając salę reflektorem.

- Miejski skarbiec - mruknąłem - musimy tu wpaść przy okazji.

Góry monet piętrzyły się ze wszystkich stron, złoto, platynowe sztaby jako

przerywnik, do tego szlifowane diamenty i inne kamienie. Wystarczająca ilość,

aby zbudować z nich bank, a co dopiero otworzyć jakiś. Zaczynałem odczuwać

kompleks mniejszości - w życiu nie widziałem tyle gotówki, nie mówiąc o jej

kradzieży i w dodatku nikt tego nie pilnował. Kopnąłem w najbliższą stertę -

posypał się deszcz monet.

- Wiem, że to ci pomogło - łagodnie powiedziała Angelina. - Ale

powinniśmy chyba zająć się pracą.

- Oczywiście - zgodziłem się z nią. Przeszliśmy przez skarbiec,

przebiliśmy się przez parę następnych ścian i drzwi, osiągając w końcu miejsce,

nad którym był nadajnik.

- Brama powinna być tutaj - mruknąłem mierząc krokami odległość. - Tu

były jakieś śmieci, więc zaczynając stąd, będziemy osłonięci w razie czego.

Świder udarowy gotów?

- Warczy i brzęczy.

- No to zaczynamy.

Ramię ze świdrem wysunęło się w górę i zagłębiło w zardzewiały metal.

Angelina wyłączyła reflektor, a gdy wyjęła świder, z góry spłynął promień światła

słonecznego. Czekaliśmy w napięciu, ale nie było żadnego alarmu.

- Czekaj, wysunę kamerę.

Wspiąłem się na palce i czubek ogona, aż udało mi się wysunąć oko z

kamerą przez otwór. Okręciłem je o trzysta sześćdziesiąt stopni i schowałem.

- Wspaniale. Śmiecie naokoło, nikogo w pobliżu, żadnej straży w zasięgu

wzroku. Podaj mi dezintegrator.

Wylazłem z kombinezonu, wspiąłem się na jego barki, skąd z łatwością

mogłem sięgnąć sufitu i zabrałem się do roboty. To bardzo przyjemne narzędzie

ten dezintegrator, cechuje go możliwość niwelacji wiązań międzycząsteczkowych,

background image

52

co prowadzi do zamiany praktycznie każdego materiału w szary pyłek. Wyciąłem

spory otwór, starając się nie kichnąć w tumanie pyłu, po czym podałem wycięty

dysk Angelinie i wystawiłem głowę przez otwór na zewnątrz. Wszystko zgodnie z

planem - nikt na mnie nie patrzył, niedaleko zaś siedział admirał ze szklanym

okiem. Obraz nędzy i rozpaczy. Wysunąłem się jeszcze kawałek.

- Psst, admirale - syknąłem.

Odwrócił się, a jego zdrowe oko rozszerzyło się ze zdumienia.

- Proszę głośno nie mówić, jestem tu, aby was uratować. Jasne? Proszę

tylko skinąć głową.

Tyle o dzielnym admirale - nie dość, że nie skinął głową, to w dodatku

skoczył na równe nogi i wrzasnął ile sił w płucach:

- Straż! Pomocy! Jesteśmy uwalniani!!!

61

background image

53

9

Nie oczekiwałem zbytniej wdzięczności, szczególnie od wyższego oficera,

ale to było doprawdy zaskakujące. Przelecieć tysiące lat świetlnych, pokonując

niebezpieczeństwa i wrogów zbyt licznych, aby ich wymieniać, ścierpieć lubieżne

zapędy Gar-Baja, i teraz ratować bandę starych ramoli tylko po to, aby oni, ledwie

się o tym dowiedziawszy, starali się oddać człowieka w łapy wroga. Za dużo tego

dobrego jak na mnie!

Nie żebym wiele więcej oczekiwał, ale zawsze to przykre, gdy się

człowiek utwierdza w pesymizmie. Miałem w dłoni pistolet igłowy, oczekując

problemów ze strony strażników, spodziewając się lekkich także ze strony

więźniów. Przestawiłem broń z trucizny na sen, co było sporym wysiłkiem z

mojej strony i wsadziłem trepowi stalową igłę w kark. Osunął się, malowniczo

wyciągając ku mnie ramiona, jakby w ostatnim wysiłku chciał złapać swego

oswobodziciela. Brr! Zamarłem, widząc, co znajduje się na jego nadgarstkach.

- Co się dzieje? - zaszeptała z dołu Angelina.

- Nic dobrego - odszepnąłem. - Całkowita cisza.

Wolno wycofałem się tak, że tylko oczy pozostały w otworze otoczonym

połamanymi meblami, różnymi opakowaniami i innym śmieciem, zastanawiając

się, czy straż coś usłyszała i obserwując zbliżających się paru dziadków

przyglądających się leżącemu kumplowi.

- Co mu się stało? - spytał jeden głos. - Słyszałeś, co on krzyczał?

- Nie bardzo, wyłączyłem wzmacniacz, aby oszczędzać akumulator. Coś

jakby Sfton Gnory, Łesemy Oknaronliami.

- To bez sensu. Może krzyczał coś w ojczystym języku?

- Chyba nie. Stary Schimrasch pochodzi z Deshnik, a to nic po ichniemu

nie znaczy.

- Przewrócę go na plecy i zobaczę, czy jeszcze oddycha.

Zrobili to i skinąłem zadowolony głową widząc, jak igła wypada z karku.

Dowody zostały usunięte, a zatem miałem parę godzin spokoju, zanim stary

dojdzie do siebie i rozpowie, co mu się przytrafiło. A to było wszystko, czego

background image

54

potrzebowałem - plan rodził się już w mojej głowie.

Pochyliłem się, biorąc podany Angelinie przed chwilą stalowy dysk,

przesmarowałem brzegi lepikiem trzymającym mocniej niż cement i wtłoczyłem

go z powrotem na miejsce. Trzasnęło, gdy klej łączył się z otoczeniem i po chwili

podłoga na górze i sufit na dole były równie nierozerwalną całością, jak przed

rozpoczęciem moich ćwiczeń. Zlazłem na dół i westchnąłem ciężko.

- Angelino, bądź tak dobra, zapal jakieś światło i otwórz butelkę, najlepiej

whisky, jeśli jest w apteczce.

Światło rozbłysło i rozległ się dźwięk przestawianych butelek, po czym

cierpliwa Angelina poczekała, aż odejmę pustą szklaneczkę od ust.

- Nie sądzisz, że już najwyższa pora, abyś wtajemniczył swą kochającą

żonę w to, co się tam wyprawia?

- Wybacz mi, światło mego życia, ale właśnie przeżyłem szok. Gdy

chciałem porozumieć się z najbliższym admirałem - uśmiechnąłem się słabo -

zerknął na mnie i poleciał po straż. Zastrzeliłem go.

- Jeden mniej do uratowania - stwierdziła z satysfakcją.

- Nie całkiem, uśpiłem go. Nikt dokładnie nie usłyszał, co wołał, toteż

wymknąłem się chyłkiem i zatkałem otwór, ale nie to mnie zmartwiło.

- Wiem, że nie jesteś pijany, ale nie mówisz zbyt rozsądnie.

- Przepraszam, ale to ten admirał. Gdy upadł, zobaczyłem jego ręce, wokół

nadgarstków miał ślady jakby sznurów.

- I co? - Była zaskoczona, po czym nagle zbladła. - Nie, to nie może być

to!

Przytaknąłem powoli stwierdzając, że nie mogę się uśmiechnąć.

- Szarzy, ich rękodzieło rozpoznam zawsze i wszędzie.

Szarzy ludzie - samo myślenie o nich powodowało, że coś zimnego lało mi

się po plecach. Jestem dość odważny i wytrzymały na zagrożenia stwarzane przez

życie co do kwestii fizycznych, lecz podobnie jak większość ludzi, bezpośrednie

ataki na szare komórki przyjmuję dość niechętnie. Umysł nie ma żadnej obrony,

gdy impulsy płynące z ciała zostaną odłączone. Wystarczy królikowi

doświadczalnemu wszczepić elektrodę w ośrodek rozkoszy i trzymać włączony

prąd, a zwierzę - czy z głodu, czy z pragnienia - umrze szczęśliwe.

Parę ładnych lat temu, gdy zajmowałem się kwestią międzyplanetarnych

inwazji, miałem wątpliwy zaszczyt wystąpić w roli królika doświadczalnego.

Zostałem schwytany, potem zresztą uwolniony, ale tymczasem widziałem, jak

odrąbano mi dłonie w przegubach. Straciłem przytomność, a gdy ją odzyskałem,

zobaczyłem, że przyszyto mi obie dłonie. Szramy były akurat dokładnie takie

background image

55

same, jakie dostrzegłem na rękach owego admirała.

Tyle że nikt nigdy nie odciął mi dłoni - scena ta została umieszczona

bezpośrednio w moim umyśle. Jednak dla mnie to się zdarzyło i było jedną z

najgorszych rzeczy, jakie przytrafiły mi się w życiu.

- Oni muszą tu być - stwierdziłem. - Współpracują z obcymi. Nic

dziwnego, że admirałowie nie dość, że mówią wszystko, o co ich się pyta, to

jeszcze wykazują inicjatywę we współpracy. Przez prawie całe życie przebywali

w świecie głupoty i rozkazów doprowadzonych do absurdu. Są idealnym celem

dla kuracji, jaką im zaaplikowano.

- Musisz mieć rację - tylko jak to możliwe? Obcy nienawidzą wszystkich

ludzi bez wyjątków, nie współpracowaliby z żadnym z nich. Szarzy są obrzydliwi,

ale są ludźmi.

Ledwie to powiedziała, a rozwiązanie pojawiło się przed moimi oczami

jasne i czyste. Uśmiechnąłem się, łapiąc ją w ramiona i całując, co podobało się

nam obojgu. Odsunąłem ją później na długość ramienia, gdyż zbytnia jej bliskość

zawsze powodowała dziwny zwrot w moim umyśle.

- Posłuchaj, kotku. Sądzę, że widzę rozwiązanie tego bałaganu. Detale nie

są zbyt ważne, ale wiem, co trzeba zrobić. Możesz tu sprowadzić chłopców i

parunastu Cill Airne, po czym przebić się przez podłogę, zlikwidować straże,

uśpić admirałów i wynieść ich w pobliże kosmodromu?

- Mogę się postarać, ale to nie będzie łatwe. Jak się stąd wydostaniemy?

- Tym ja się zajmę. Jeśli dokładnie wszędzie będzie zamieszanie i nikt nie

będzie wiedział, co się dzieje, kogo gonić, a kogo słuchać - czy to nie pomoże?

- Z pewnością uprości sprawę. Co zamierzasz?

- Gdybym ci powiedział, mogłabyś uznać to za zbyt niebezpieczne i

przekonać mnie, że tak jest. Powiedzmy, że to musi zostać zrobione, a ja jestem

jedynym, który może się tym zająć. Idź po aliantów, a ja włażę w kombinezon.

Jak zacznie się ogólny bajzel - ruszaj. Wrócę do mojej kwatery tak szybko, jak

będę mógł. Niech czeka tam na mnie przewodnik. Tylko upewnij się, czy będzie

wiedział, na co czeka i żeby sterczał tam nie dłużej niż godzinę od rozpoczęcia

zamieszania. Powinienem być tam grubo wcześniej, ale jeśliby coś się

skomplikowało, to niech się zgłosi do ciebie. Wiesz, że umiem się o siebie

troszczyć, a nie możemy wszystkiego zarywać dla jednej osoby. Gdy on wróci, ze

mną czy beze mnie - ruszajcie na kosmodrom, złapcie statek, co nie powinno być

zbyt trudne, jeśli uda się to, co planuję, wyrywajcie stąd na pełnym ciągu.

- Czekam na ciebie - ucałowała mnie, ale nie wyglądała na zbyt

szczęśliwą. - Nie powiesz mi, co chcesz zrobić?

background image

56

- Masz na mnie destrukcyjny wpływ, mógłbym się rozmyślić, tym bardziej

że samemu mi się to niezbyt podoba. Muszę zrobić trzy rzeczy: znaleźć szarych,

oddać ich naszym przyjaciołom i wydostać się z tego.

- Dokonasz tego, tylko uważaj, żebyś gdzieś nie przedobrzył, szczególnie

na końcu.

Przebraliśmy się w kombinezony i wsparci na duchu wymianą poglądów,

podążyliśmy każde w swoją stronę. Sądziłem, że znam drogę, ale okazało się to

całkowitym złudzeniem. Idąc gdzieś na skróty, wlazłem na jakąś przerdzewiałą

płytę i znalazłem się w podskórnym bagnie, z którego wylazłem z wielkim

trudem, znajdując przejście za jakąś stalową przegrodą. Utorowałem sobie drogę,

wypuszczając spod ogona granat, który przymocowałem do przeszkody celnym

ruchem ogona, po czym przedostałem się przez dymiący otwór na światło

dzienne. Zaraz ujrzałem oficera z patrolem potworków zbliżającego się, aby

sprawdzić co to za hałasy.

- Pomocy! - jęknąłem, chwiejąc się na nogach. Na szczęście oficer był

także wielbicielem popołudniowych audycji tv.

- Słodka Sleepery, co się stało? - wrzasnął uczuciowo, pokazując jakieś

pięć tysięcy zepsutych zębów i jard albo dwa różowego gardła.

- Zdrada! - wrzasnąłem jeszcze głośniej. - Wyślij wiadomość do swego

dowódcy, aby zwołał nadzwyczajne posiedzenie Rady Wojennej. I zabierz mnie

stąd natychmiast.

Zajął się wszystkim równocześnie. Złapali mnie w pięćdziesiąt macek,

czułków, łap i innych podobnych odnóży i pognali niosąc w objęciach. Ułatwiało

to podróż, a poza tym był to mile widziany odpoczynek, toteż nie protestowałem.

W końcu postawili mnie na podłodze przed salą Rady.

- Jesteście wspaniali - oznajmiłem im. - Nigdy was nie zapomnę.

Odpowiedzią był zgodny wrzask radości i mniej zgodne tupanie.

Pogalopowałem do środka wrzeszcząc na całe gardło.

- Zdrada! Oszustwo! Fałsz!

- Zajmij swoje miejsce i wyjaśnij sprawę we właściwy sposób, gdy

posiedzenie zostanie należycie otwarte - przerwał mi sekretarz.

Na szczęście stwór przypominający różowego wieloryba w ostatnim

stadium owrzodzenia był bardziej współczujący.

- Wyglądasz na wzburzoną, droga Jeem. Słyszeliśmy, że coś dziwnego

stało się w twojej kwaterze, ale wszystko, co znaleźliśmy z szacownego Gar-Baja,

to jego ogon, który nie był w stanie wiele nam powiedzieć. Mogłabyś to

wyjaśnić?

background image

57

- Mogę i wyjaśnię, jeżeli tylko sekretarz da mi dojść do głosu.

- Och, załatwmy to wreszcie - sapnął ten ostatni ze zniechęceniem, z każdą

chwilą wyglądając na coraz bardziej zdenerwowaną żabę. - Spotkanie zwołane

przez Sleepery Jeem, która ma głos w jakiejś nader istotnej sprawie.

- Najpierw muszę wyjaśnić, że my, Geshtunken, mamy parę możliwości,

nie wspominając o nadzwyczajnym seksapilu - zwróciłem się do słuchającej

Rady, która oświadczenie to przyjęła owacją gwizdów i mlaśnięć. - Dziękuję. Do

rzeczy: mój zmysł węchu naprowadził mnie na to, że coś tu jest nie tak.

Wąchałam na prawo i lewo i w końcu wywąchałem ludzi!

Poprzez okrzyki zgrozy i oburzenia usłyszałem:

- Cill Airne!

Skwitowałem to lekceważącym machnięciem:

- Nie Cill Airne, tych wyczułem od razu, to są myszy, którymi zajmują się

oddziały pomocnicze. Mam na myśli to, że ludzie są tutaj, wśród nas! Zostaliśmy

spenetrowani!

Wstrząsnęło nimi lepiej, niż się spodziewałem. Poczekałem spokojnie, aż

uniesienie minie, po czym uniosłem łapy prosząc o ciszę. Miałem ją prawie

natychmiast. Każde oko - czerwone, zielone, białe, normalne czy na wypustkach,

duże, małe czy wyłupiaste, wpatrywało się we mnie.

- Tak, ludzie są wśród nas i robią wszystko, aby przeszkodzić nam w

świętej misji. Mam zamiar pokazać wam jednego i to natychmiast!

Serwomechanizmy cichutko zabrzęczały, gdy skoczyłem z przysiadu,

lecąc około dwudziestu jardów niezłym stylem i lądując, z dużym trzaskiem

rozbijanych mebli i szarpnięciem amortyzatorów na stole prezydialnym. Ledwie

wylądowałem, a już trzymałem w łapie wyrywającego się i wrzeszczącego

sekretarza, wymachując nim nad głową.

- Zgłupiałeś!? Puszczaj mnie natychmiast! Nie jestem bardziej

człowiekiem niż ty!

To mnie do reszty przekonało - jak dotąd były to jedynie przypuszczenia.

Oni tu byli - tego już byłem pewny, a jedynym stworzeniem o czterech

kończynach poza mną był on. Był ponadto w stanie wpływać na różnorodne

decyzje i miał dojście do wszystkich informacji. Poza tym był jedynym pedantem

postępującym według zwyczajów urzędniczych w tym całym towarzystwie.

Rycząc z radości wbiłem mu pazury drugiej łapy w gardło.

Trysnęło jakąś ciemną cieczą, sekretarz zaś zaczął ryczeć jak zarzynane

prosię.

Omal nie przerwałem jatki, takie to było realistyczne. Nie miałem jednak

background image

58

wyboru, i tak omal nie urwałem łba sekretarzowi na oczach całej Rady. Jeśli była

to pomyłka, to nie mogłem liczyć na wdzięczność, pozostawało więc tylko jedno.

Urwać mu ten łeb do końca.

Nastąpiła ogólna cisza, gdy głowa sekretarza poturlała się po podłodze, po

czym zewsząd rozległy się westchnienia.

Wewnątrz odgłowionego korpusu znajdowała się druga głowa.

Blada i wykrzywiona wściekle twarz człowieka!

Rada wychodziła z szoku, ale on w nim już nie był - wyciągnął zza

pazuchy broń, czekałem właśnie na coś takiego. Wydaje mi się, że trochę mu

nadwerężyłem ścięgna. Nie byłem tak szybki, gdy złapał mikrofon wykrzykując

coś w obcym języku. Nie byłem, bo właśnie chciałem, aby to zrobił. Dałem mu

wystarczająco dużo czasu, aby zdołał podnieść alarm, po czym odebrałem mu

mikrofon. Kopnął mnie złośliwie w brzuch, co spowodowało, że go puściłem i

zwinięty wpół na podłodze patrzyłem, jak znika w zamaskowanych w podłodze

drzwiach.

- Nie przejmujcie się mną! - jęknąłem opędzając się od prób pomocy. - I

tak zaraz umrę. Pomścijcie mnie!

Ogłoście alarm i złapcie go i resztę! Nie pozwólcie nikomu uciec.

Zrobili grzecznie, co kazałem, i to tak energicznie, że musiałem odturlać

się pod ścianę, aby mnie nie stratowali. Pozwijałem się w agonii na użytek

spóźnialskich, po czym znieruchomiałem i zerknąłem na świat przez na wpół

przymknięte oko. Pusto - wszyscy pognali łapać, co się dało.

Zerwałem się na równe nogi i ruszyłem śladem sekretarza.

Profilaktycznie w czasie szamotaniny przypiąłem mu do futra generator

neutrino. Neutrino jako takie ma minimalne problemy przy przenikaniu przez całą

planetę. Metal tego miasta był dla niego przeszkodą, o której nie warto w ogóle

wspominać. Nie warto też wspominać, że miałem wykrywacz w kombinezonie.

Zawsze mówiłem: nie ma to jak szeroko rozwinięta profilaktyka.

Fosforyzująca igła wskazywała drogę. Byłem mocno ciekaw, co oni tu

robią i miałem nadzieję, że zdołam coś wymyślić, aby dowiedzieć się, gdzie jest

ich planeta. Imć sekretarz był moim przewodnikiem.

Gdy zobaczyłem z przodu światło, zwolniłem, po czym dyskretnie

wyjrzałem zza muru. Olbrzymia jaskinia wypełniona była w całości korpusem ich

statku, do którego ze wszystkich stron zbiegali się współplemieńcy mojego prze-

wodnika. Niektórzy w kombinezonach, inni w ich fragmentach lub normalnych

strojach. Szczury opuszczają tonący okręt. Zamieszanie na planecie musiało

sięgnąć szczytu, czyli wszystko przebiegało zgodnie z planem.

background image

59

Przyznaję, że mnie zaskoczyli. Liczyłem na odkrycie ich kryjówki, a nie

statku, i to w sytuacji, w której wykonywali odwrót strategiczny na pełną skalę.

Istniały rzecz jasna sposoby i sposobiki, aby ich wyśledzić - wystarczyło

przyczepić im do burty urządzenie w stylu kosmicznej pluskwy, tyle że akurat nie

miałem żadnego – najlżejsze ważyło dziewięćdziesiąt kilogramów i miało

objętość dziesięciolitrowego wiadra. Okazja była zbyt dobra, aby ją przegapić, ale

zanim zdołałem pomyśleć, co by tu zrobić, na łeb spadła mi metalowa sieć, a od

tych przyjemniaczków aż się zaroiło.

Dawałem sobie wcale dobrze radę mimo sieci, zdaje się, że dwóch czy

trzech z nich nigdy już nikomu nie zrobi przykrości, gdy któryś przyłożył mi

całkiem porządnie metalową sztabą w ucho. Nie zdołałem się uchylić i poczułem,

jak głowa kombinezonu idzie w drzazgi.

Moja zresztą też - tylko chwilę później.

69

background image

60

10

Obudziłem się z uczuciem duszności, spowity w coś nieustępliwego i w

dodatku ślepy. Na dokładkę z największym bólem głowy, który potęgował sam

siebie w postępie geometrycznym, aż mi się od tych doznań nieco we łbie

rozjaśniło. Kawałek po kawałku opanowałem panikę i zacząłem analizować

sytuację. Okazało się, że nikt mnie w nic nie owinął, tylko jakiś fragment

wyściółki kombinezonu zwisał zaklejając mi twarz.

Gdy spokojnie przesunąłem głowę w bok, mogłem oddychać zupełnie

swobodnie. W końcu poprzez falę bólu zaczęła wracać mi pamięć. Szarzy! Złapali

mnie w sieć, przyłożyli po łbie, po czym zapadła ciemność. Co dalej? Dokąd mnie

zabrali? Gdy doszedłem do tego miejsca, zaczęła wracać zdolność logicznego i

praktycznego myślenia. Ciągle byłem w kombinezonie. Moje ręce były uwięzione

w kończynach przebrania, ale zdołałem, delikatnie i powolutku, oswobodzić

prawą, mając przy tym wrażenie, że pęknie mi czaszka. Odsunąłem zawadzający

fragment plastiku i stwierdziłem, że głowę mam w szyi kombinezonu. Dalsze

spazmatyczne ruchy przybliżyły mnie do zestawu optycznego: dojrzałem

metalową podłogę. Próby poruszenia drugim ramieniem i nogami zakończyły się

fiaskiem. Wszystko to było deprymujące, a w dodatku chciało mi się pić i wciąż

bolała mnie głowa. Jakiś szósty zmysł kazał mi kiedyś zamontować w

kombinezonie dodatkowy zbiorniczek obok pojemnika na wodę.

Znalazłem rurkę doprowadzającą, napiłem się wody, po czym

przełączyłem mały za worek, zmieniając płyn na życiodajną stuprocentową

whisky. Obudziła mnie wystarczająco szybko i choć nie zlikwidowała bólu

głowy, to jednak pozwoliła mi jakoś do niego przywyknąć. Zająłem się kamerą i

po długich staraniach wysunąłem wypustkę, obracając ją o trzysta sześćdziesiąt

stopni.

Interesujące. Nie mogłem się ruszyć, gdyż ciężkie łańcuchy

przymocowywały mnie do podłogi, przytwierdzone do niej tak solidnie, że nie

było co marzyć o ich wyrwaniu. Pomieszczenie było niewielkie i idealnie

background image

61

pozbawione czegokolwiek, z tym że sufit był lekko półkolisty. To mi coś

przypominało.

Okręt! Byłem w kosmolocie, który widziałem, zanim zgasili mi światło.

Ich okręt i do tego będący w ruchu. Cel tej podróży był oczywisty, ale nie miałem

najmniejszej ochoty poddać się pesymizmowi akurat teraz. Były ważniejsze

sprawy: na przykład, dlaczego zamknęli mnie w kombinezonie?

- Dlatego, durniu, że nie wiedzieli o tym - oznajmiłem na głos, żałując

tego prawie natychmiast, bo we łbie zahuczało mi jak w studni.

Tak właśnie musiało być. Przebranie było dobre i pomyślane tak, aby

wytrzymać bliższe oględziny. Zaatakowali mnie i pokonali błyskawicznie, a nie

mieli podstaw, by przypuszczać, że jestem kimkolwiek innym, niż wyglądam.

Musieli się zresztą trochę śpieszyć, o czym dobitnie świadczył sposób

zamocowania łańcuchów. Nie wydaje mi się, żeby mieli ochotę wpaść w łapy

obcych, mających sadystyczno-spożywcze inklinacje co do nich. Zapakowali

mnie na pokład w celu przyszłego śledztwa i ruszyli w drogę.

To już było znacznie lepsze. Nie tracąc czasu zabrałem się do

wyczołgiwania na świeże powietrze. Nie było to proste, ale w końcu udało mi się

wydostać przez częściowo otwarte wyjście. Poczułem się znacznie lepiej, a

samopoczucie wróciło prawie do normy, gdy wydobyłem pistolet igłowy. Poprzez

płytę pokładu czułem leciutkie drżenie: bez wątpienia byliśmy w podróży. A

gdzież mogli się kierować moi mili gospodarze po nieudanej misji i pośpiesznej

ewakuacji, jeśli nie do domu?

Nie było to zbyt pocieszające, ale istniała duża szansa, że będę miał coś do

powiedzenia w tej kwestii. Najprawdopodobniej upłynęło niezbyt dużo czasu od

startu, toteż zmęczona i zestresowana paniką załoga powinna zaznać zasłużonego

odpoczynku. A więc, do roboty. Przesunąłem kontrolkę pistoletu z „wybuchowe"

na „trujące", po namyśle ustawiłem ją jednak na „sen". Choć zasłużyli

wielokrotnie na śmierć, nie byłem katem, który byłby w stanie uśmiercać

śpiących. Jeśli opanuję statek, to zajmą się nimi inni, a jeśli mi się nie uda, to

liczba pozostałych przy życiu nie miała znaczenia.

- Naprzód, di Griz, zbawicielu ludzkości! - mruknąłem dodając sobie

otuchy, która prawie natychmiast mi się przydała, gdyż drzwi okazały się solidnie

zamknięte. Czego zresztą należało się spodziewać. Wróciłem do kombinezonu i

zabrałem się za wyrzutnik. Granat wypadł na pokład z głośnym plaśnięciem.

Dalej sprawa była już prosta. Przylepiłem go do drzwi i zdetonowałem. Łupnęło

niegłośno i rozszedł się wokół gryzący dym.

Starając się ze wszech miar nie ulec atakowi ostrego, wściekłego kaszlu,

background image

62

wykopałem zamek i wyturlałem się na korytarz, rozglądając się na wszystkie

strony, tak oczyma jak i lufą pistoletu. Nic. Pustka i cisza. Lufą pistoletu

zamknąłem ciepłe jeszcze drzwi. Poza osobliwą dziurą w zamku były całe, a fakt,

że są zamknięte, mógł dać mi parę decydujących sekund.

Na drzwiach był numer. Jeśli ten statek zbudowano zgodnie z regułami

konstrukcji takich jednostek, to numery powinny maleć w kierunku dziobu i

sterowni. Ruszyłem w tamtą stronę, kierując się powyższą zasadą, gdy otwarły się

jedne z bocznych drzwi. Wyszedł stamtąd facet i oczywiście od razu mnie

dostrzegł. Oczy mu się zaokrągliły, szczęka opadła... i to by było na tyle,

ponieważ igła trafiła go prosto w gardło. Osunął się miękko na ziemię. Poza nim

w zasięgu wzroku nie było nikogo. Póki co nie miałem powodów do narzekań.

Wciągnąłem go do środka i zamknąłem za nim drzwi. Cofnąłem się i

otworzyłem najbliższe z kolejnym numerem. Cudownie. Na łóżkach chrapał

dobry tuzin szarych. Sądzę, że spało im się znacznie lepiej, gdy poczęstowałem

każdego igłą.

Zadowolony z dobrze spełnionego obowiązku, zamknąłem drzwi i

ruszyłem w dalszą drogę.

Zdecydowałem, że próba uśpienia wszystkich członków załogi byłaby

zbyt niebezpieczna, ponieważ nawet nie wiedziałem, ilu ich jest. O wiele lepiej

było opanować sterownię, skierować statek ku najbliższej stacji Ligi i wezwać

pomoc.

Ruszyłem więc w stronę dziobu z bronią w pogotowiu. Po drodze

napotkałem jeszcze drzwi oznaczone „Łączność" i położyłem spać operatora.

Następne drzwi, jakie ujrzałem, były tymi właściwymi. Tył i flanki miałem

zabezpieczone, toteż wziąłem głęboki oddech i ostrożnie je uchyliłem.

Ostatnią rzeczą, której chciałem, to strzelanina, zwłaszcza że przewaga

liczebna nie była po mojej stronie. Wsunąłem się cicho do środka i zamknąłem za

sobą drzwi. Było ich czterech, wszyscy w fotelach przed konsolami sterow-

niczymi. Dwa karki były odsłonięte, toteż posłałem każdemu igłę i zająłem się

pozostałymi. Facet przy kontroli silników musiał coś usłyszeć. Odwrócił się i

dostał igłę w grdykę. Pozostał jeden: komendant. Chcąc uzyskać określone

informacje, nie miałem ochoty go usypiać. Schowałem broń i na paluszkach

podszedłem do fotela, sięgając dłońmi ku szyi siedzącego.

Odwrócił się w ostatniej chwili, ostrzeżony diabli wiedzą przez co, ale

trochę się spóźnił. Złapałem go i nie zamierzałem puścić. Oczy wyszły mu z orbit,

pięty zaś całkiem przyjemnie zabębniły o pokład. Poczekałem chwilę, słuchając

tych miłych dla ucha dźwięków, zanim go puściłem.

background image

63

- Mecz zakończony wynikiem szesnaście do zera! - powiedziałem głośno i

z zadowoleniem. - Ale najpierw należy dokończyć zbożne dzieło!

Miałem rację i jak zwykle dałem sobie dobrą radę. Szuflada przy konsoli

napędu zawierała szpulkę mocnego drutu, którego użyłem do związania dowódcy

jako takiego, jak i do przytwierdzenia go do fotela, aby uniemożliwić mu

grzebanie w przyrządach. Pozostałą trójkę ułożyłem za jego fotelem i zabrałem

się za komputer.

Było to miłe urządzenie i bardzo się starało, aby dobrze ze mną

współpracować. Najpierw podał mi aktualny kurs i cel podróży, które

zapamiętałem i zapisałem po wewnętrznej stronie nadgarstka. Na wszelki

wypadek. Jeśli cel był tym, czym sądziłem, że był, to Korpus nader chętnie złoży

tam wizytę. Z pewnością przydadzą się takie porządki w rodzinnym świecie

moich przymusowych współpasażerów. Nie miałem nic przeciw temu, aby im w

nich pomóc. Potem spytałem o najbliższe bazy Ligi, wyznaczyłem kurs do jednej

z nich i odprężyłem się.

- Dwie godziny, Jim - powiedziałem sobie – potem będziemy w kontakcie

z bazą, jedna krótka wiadomość i kawaleria pojawi się na horyzoncie.

Coś zamrowiło mnie w karku, zupełnie tak, jakby ktoś mi się nachalnie

przyglądał. Odwróciłem się i dostrzegłem, że dowódca tej zgrai odzyskał

przytomność i gapi się na mnie.

- Słyszałeś, co mówiłem, czy mam powtórzyć? - spytałem uprzejmie.

- Słyszałem - głos był szorstki i wyprany z jakichkolwiek emocji.

- To dobrze. Nazywam się Jim di Griz - cisza. - No, dalej, przedstaw się,

albo będę musiał to z ciebie wyciągnąć.

- Jestem Kome. Twoje nazwisko jest nam znane. Przeszkodziłeś już nam.

Zginiesz.

- Jak to miło być sławnym. Ale, ale, nie sądzisz, że to pusta groźba?

- W jaki sposób nas odkryłeś? - spytał ignorując moje pytanie.

- Skoro tak bardzo chcesz wiedzieć, to sami się skończyliście. Jesteście

pojętni, ale macie mało wyobraźni. Rytuał obcinania rąk znam z autopsji, a nadal

go używacie. Zobaczyłem ślady u jednego z admirałów.

- Zrobiłeś to sam?

Kto, u diabła, kogo pyta? Rozumiejąc jednak całokształt sytuacji, mogłem

być bardziej uprzejmy.

- Teraz jestem sam, ale za parę godzin będzie tu dość tłoczno od wojsk

Ligi. Tam było nas czworo, pozostali wraz z admirałami są aktualnie bezpieczni i

sądzę, że przygotują wam serdeczne powitanie. Nie wiem, czy wiesz, ale nie

background image

64

jesteście za bardzo lubiani w galaktyce.

- Mówisz prawdę?

Straciłem cierpliwość i palnąłem mu kilka słów prawdy, jakich dotąd

chyba nie miał okazji usłyszeć pod swoim adresem.

- Nie mam powodu kłamać, durniu, skoro trzymam wszystkie karty -

zakończyłem. - Teraz zamknij się i odpowiadaj tylko na moje pytania. Jasne?

- Nie sądzę!

Lekko zwątpiłem, gdyż po raz pierwszy uniósł głos. Nie był to krzyk i nie

było w nim złości, po prostu głośno wyrażony rozkaz.

- Zabawa skończona. Wiemy, co chcieliśmy wiedzieć. Możecie wstać! -

rzucił za siebie.

Czułem się, jakbym brał udział w horrorze. Drzwi otworzyły się i powoli

zaczęli przez nie wchodzić jego ludzie. Strzelałem do nich, a oni nadal szli.

Dwóch spośród postrzelonych oficerów także wstało i ruszyło w moją stronę.

Cisnąłem w nich pistoletem i wpadłem w depresję.

Tym razem mnie mieli.

75

background image

65

11

Jestem niezły w walce wręcz i temu podobnych przydających się w życiu

sztukach, istnieją jednak granice możliwości. Tym razem granicą był praktycznie

niewyczerpany kontyngent napastników, a żeby było jeszcze gorzej, oni tak

naprawdę nie umieli walczyć. Było ich jednak wielu i ciągle dochodzili nowi.

Przetrąciłem parę karków, połamałem trochę żeber i zmiażdżyłem nieco krtani,

ale w końcu zalali mnie masą. Obalili na pokład, związali mi ręce i nogi i

zostawili na podłodze. Po czym zabrali się za zmianę mojego kursu, co mnie

jeszcze bardziej wpędziło w depresję. Gdy się z tym uporali i posprzątali ofiary,

Kome odwrócił się do mnie.

- Oszukałeś mnie - oświadczyłem. Nie było to zbyt mądre, ale

podtrzymywało rozmowę.

- Oczywiście.

Lakoniczność. To było jedyne właściwe określenie. Nigdy nie używaj

dwóch słów, gdy wystarczy jedno.

- Nie miałbyś ochoty powiedzieć mi dlaczego?

- Sądziłem, że to oczywiste. Moglibyśmy oczywiście użyć normalnych

technik kontroli umysłu, co i tak zresztą planowaliśmy. Ale to zajmuje trochę

czasu, a odpowiedzi potrzebowaliśmy natychmiast. Byliśmy wśród obcych przez

lata i nie podejrzewali niczego, więc musieliśmy wiedzieć, jak nas odkryłeś.

Przygotowaliśmy się właśnie do sprawdzenia zawartości twego umysłu, gdy

odkryliśmy twoje przebranie. Metalowe czaszki nie istnieją w przyrodzie, a twoja

twarz bardzo przypominała mi kogoś, kogo szukałem od lat. Kiedy sobie o tym

przypomniałem, zorganizowałem to małe przedstawienie. Wiedzieliśmy, że twoje

ego nie pozwoli ci pomyśleć, że dałeś się oszukać.

background image

66

- Skurwysyn - warknąłem, co było dość prymitywną odpowiedzią, ale

jedyną, jaką chwilowo dysponowałem. Miał gnojek rację i to od początku do

końca.

- Wiedziałem, że gdy będziesz sądził, że jesteś górą, odpowiesz

dobrowolnie na pytania, które chcieliśmy ci zadać. Więc załadowaliśmy ci

pistolet sterylnymi igłami. Wszyscy zagrali swoje role znakomicie, a ty byłeś

najlepszy.

- Popatrzcie na cwaniaka - warknąłem.

- Jestem nim. Organizowałem operacje polowe przez wiele lat i nie udało

mi się tylko wtedy, gdy ty mi przeszkodziłeś. Teraz cię złapaliśmy i przeszkody

się skończyły.

Na dany znak dwaj z załogi pozbierali mnie.

- Zamknijcie go aż do lądowania. Nie mam ochoty go więcej widzieć.

Nigdy jeszcze nie byłem tak przybity. Przypuszczam, że byłem wówczas

tylko o włos od samobójstwa. Wiedziałem, co mnie czeka i nie miałem żadnej

możliwości, aby temu zaradzić. Już samo to było przygnębiające, a myśl o przy-

szłości wpędzała mnie w czarną depresję.

Na dokładkę oni byli za dobrzy: zawiesili moje skute ręce na

umieszczonym w ścianie haku, pocięli całą odzież i wyczyścili dokładnie moją

skromną osobę ze wszystkiego. Po czym zabrali się za mnie z fluoskopem i

wykrywaczami metali równie metodycznie, tylko wolniej. Efektem tych starań

było to, że byłem o parę kilogramów lżejszy i pozbawiony całej pomocnej

techniki, jaką ze sobą zawsze nosiłem. To było upokarzające, zwłaszcza że

zostawili mnie gołego na zimnych płytach pokładu. Które, jak po chwili

odkryłem, stawały się coraz zimniejsze, do tego stopnia, że szczękałem zębami

sinozielony od mrozu. Z braku innych możliwości zacząłem wyć i walić w drzwi,

co mnie lekko rozgrzało i sprowadziło strażnika.

- Zamarzam na śmierć! - wykrztusiłem przez dzwoniące zęby. - Specjalnie

to robicie, żeby mnie torturować!

- Nie - odparł obojętnie. - Okręt był nagrzany, gdy luki były otwarte, teraz

wraca do normalnej temperatury.

- Zamarzam! Może takie bałwany jak wy mogą żyć w tej temperaturze, ale

ja nie! Albo mi dajcie ubranie, albo ze mną skończcie!

Pomyślał chwilę nad zagadnieniem i poszedł. Wrócił z czterema

pomagierami i futrzanym przyodziewkiem. Ubrali mnie, bez gestu czy słowa z

mojej strony. Wylot miotacza, ustawionego przez cały czas ubierania dokładnie

na wprost moich oczu, był wystarczającym argumentem, aby nic nie robić.

background image

67

Osiągniecie celu zajęło wiele dni, a moi strażnicy byli najgorszymi

rozmówcami w galaktyce. Nie odpowiadali nawet na najwulgarniejsze z bogatego

repertuaru moich obelg. Jedzenie było pożywne, ale całkowicie wyprane z

jakiegokolwiek smaku, a jedynym napojem była woda. W końcu wylądowaliśmy.

- Gdzie jesteśmy? - zapytałem strażnika, gdy przyszli po mnie. - No, nie

wygłupiaj się. Zastrzelą cię, jak mi powiesz?

Pomyślał chwilę nad tą możliwością, po czym oznajmił:

- Kekkonshiki.

- Grzeczny chłopiec. Tylko nie wpadnij w dumę z tego powodu.

Szczytem ironii było, że wiedziałem to, co (po informacji, jak wygrać

wojnę) było najbardziej poszukiwaną przez Ligę wiadomością i nie mogłem

zrobić z tego użytku. Gdybym posiadał jakieś zdolności psi, to za parę godzin

byłaby tu połowa wojsk Ligi, ale za pomocą rozmaitych testów dawno już

stwierdziłem, że nie mam żadnych.

Było jednak coś, co wyrwało mnie z odrętwienia. Nadeszła pora, by

zaplanować ucieczkę. Wkrótce opuścimy statek, a na planecie znajdą mi z

pewnością jakieś przytulne i dobrze pilnowane miejsce, z którego na pewno nie

będę w stanie uciec. Nie wspominając już o tym, co w tymże miejscu by ze mną

wyprawiali. Co prawda dokładnie nie wiedziałem, co zamierzają ze mną zrobić,

ale byłem pewien, że lepiej się tego nie dowiadywać. Jedyną moją szansą

pozostało dać nogę ze statku.

Moi strażnicy, co było do przewidzenia, zrobili wszystko, aby mi utrudnić

ewentualną ucieczkę. Starałem się nie drżeć, kiedy uwalniali mnie z łańcucha i

nakładali mi na szyję znaną już skądinąd metalową obróżkę, ale nie bardzo mi się

udało. Obroża połączona była cienkim kablem z trzymanym przez jednego ze

strażników w ręku pudełkiem.

- Nie musisz mi pokazywać - oznajmiłem pośpiesznie. - Nosiłem już coś

takiego i twój kumpel Kraj, pamiętasz go pewnie, pokazał mi, jak to działa; nieźle

się zresztą przy tym nade mną napracował.

- Mogę zrobić coś takiego - odpowiedział osobnik zbliżając palec do

jednego z przycisków.

- Już to znam! - wrzasnąłem. - Przyciśniesz go i...

Płonąłem, ślepy, głuchy i otępiały. Każdy nerw skręcał się pod wpływem

prądów generowanych przez pudełko. Wiedziałem o tym, ale i tak nic to nie

zmieniało.

Kiedy się skończyło, stwierdziłem, że leżę zwinięty w kłębek, całkiem

wyprany z energii i prawie bezbronny. Dwóch strażników złapało mnie pod pachy

background image

68

i praktycznie wyniosło na korytarz, a ten z pudełkiem, idąc z tyłu, od czasu do

czasu pociągał za kabel, aby przypomnieć mi, kto tu jest górą. Nie sprzeczałem

się z nim. Zacząłem nieporadnie przebierać nogami, ale i tak większość ciała

spoczywała na strażnikach.

Bardzo mi się to podobało i musiałem ciężko się wysilać, by nie zacząć się

uśmiechać. Byli pewni, że nie ucieknę!

- Oziębiło się? - spytałem, widząc, że nakładają w śluzie rękawice i

futrzane czapy. - A moje rękawiczki?

Zostałem zignorowany. Kiedy otwarto drzwi, do wnętrza wpadł tuman

śniegu i prawdziwie arktyczne powietrze, co momentalnie odebrało mi oddech.

Na zewnątrz z pewnością nie było lato, ale moim opiekunom nie sprawiało to

widać różnicy. Pociągnęli mnie za sobą bez chwili zwłoki. Fala śniegu pokryła

nas i przeszła w ciągu sekundy. Słabiutkie słoneczko oświetlało oślepiająco biały

krajobraz rozciągający się monotonnie we wszystkich kierunkach. Moment

później przed nami zamajaczyło coś ciemnego: kamienny mur albo jakiś

niewysoki budynek. Kierowaliśmy się ku niemu na tyle szybko, na ile pozwalał

sypki śnieg. Mieliśmy jeszcze około dwustu jardów przed sobą, a moja twarz i

dłonie zaczynały tracić czucie w zastraszającym tempie. Byliśmy gdzieś w

połowie drogi, gdy dopadła nas kolejna zadymka. Tuż przed nią potknąłem się

malowniczo, padając wraz z jednym ze strażników. Nie miałem żadnych

zastrzeżeń, chociaż idący z tyłu sadysta poczęstował mnie sekundową dawką

bólu. Nie protestowałem, gdyż zdołałem okręcić kabel dookoła ramienia, a zaraz

potem złapać go w zęby i przegryźć.

Nie było to wcale takie trudne, zwłaszcza że pod emalią na przednich

zębach miałem wstawione koronki z węglika krzemu, który przy prześwietleniu

daje obraz identyczny jak naturalne zęby, a twardością dorównuje stali. Wirujący

wokół śnieg dokładnie zasłonił moje poczynania w ciągu tych paru

najistotniejszych sekund. Ludzkie szczęki mogą wywierać nacisk około

trzydziestu pięciu kilogramów każda. Wydaje mi się, że byłem bliski tej granicy,

ale kabel puścił. Ledwie to się stało, wykonałem ćwierć obrotu i wsadziłem

kolano w krocze tego po prawej. Stęknąt i zwalił się na Ziemię puszczając moją

rękę. Zrobiłem półobrót w drugą stronę i trzasnąłem jego koleżkę w krtań. Nawet

nie jęknął. Mając wolne boki odwróciłem się do przeciwnika trzymającego w ręku

pudełko.

Ten zaś stracił najcenniejsze sekundy wierząc w technikę, a nie w refleks.

Załatwiłem jego kumpli mając plecy zwrócone kuniemu, a on przez cały czas nic

nie robił. To znaczy nic poza wściekłym naciskaniem guzików w swoim pudełku.

background image

69

Nadal zresztą to robił, gdy moja noga spotkała się z jego splotem słonecznym.

Ktoś zaczął krzyczeć, ja zaś złapałem padającego i ruszyłem z kopyta w prawo -

był to jedyny kierunek, jaki mogłem wybrać. W chwili przerwy w pamięci wydało

mi się, że nie ma tam żadnych budynków, a zataczając się w tym kierunku z

ładunkiem na plecach i tak nic nie widziałem. Możliwe, że to było szaleństwo, ale

według mnie większym błędem byłoby pozostanie w ich łapach. Nie

zapominałem oczywiście i o tym istotnym drobiazgu, że będąc wolnym miałem

przynajmniej szansę zaszkodzenia im w jakiś sposób. Zresztą nie byłem wcale

taki słaby, jak mogłoby się wydawać komuś obserwującemu moje wyjście ze

statku. To była gra właśnie dla obserwujących, choć słabłem z każdym krokiem,

zamarzając powoli, a w dodatku gość, którego i niosłem, ważył tyle co ja. W

pewnym momencie potknąłem się i runąłem głową naprzód w jakąś zaspę. Twarz

i dłonie miałem tak zamarznięte, że nic nie czułem. Wokoło słychać było krzyki,

ale jak na razie nic nie pojawiło się w zasięgu mego wzroku. Zgrabiałymi palcami

udało mi się zdjąć czapkę z głowy nieprzytomnego i umieścić ją na własnej.

Rozpięcie ubrania i zdjęcie rękawic było zadaniem o wiele trudniejszym, ale w

końcu mi się udało. Poczułem piekący ból, gdy do zdrętwiałych kończyn zaczęło

wracać krążenie. Nowy przyodziewek skutecznie zatrzymywał ciepło.

Albo rąbnąłem go za słabo, albo było tu zimniej, niż sądziłem, w każdym

razie mój podopieczny zaczął zdradzać objawy świadczące o powrocie do

świadomości. Poczekałem, aż otworzy oczy, po czym rąbnąłem go pięścią w

szczękę. Poprawa była widoczna natychmiast: znów spał. Przeczekałem, aż

okrzyki trochę się oddalą, po czym ruszyłem biegiem, zapadając się w śnieg i

wywracając co paręnaście kroków. Jedyną pociechą było to, że przestało mi być

zimno. Gdy zaczęło mi brakować tchu, padłem w najbliższą zaspę, czując, jak

uspokaja i normuje się oddech, a pot zamarza na twarzy. Krzyki były znacznie

przygłuszone i o wiele rzadsze.

Następny bieg doprowadził do zderzenia z wysoką metalową siatką,

ciągnącą się jak okiem sięgnąć w obu kierunkach. Jeśli był do niej podłączony

alarm, to zdążyłem go i tak uruchomić, toteż nie zwlekając zacząłem się wspinać.

Po chwili namysłu zeskoczyłem jednak w dół. Jeśli był alarm, to kierują

się ku miejscu, w którym byłem. Po co im ułatwiać życie? Biegłem wzdłuż

ogrodzenia może z dziesięć minut, nie dostrzegając nikogo, po czym wspiąłem się

na nie, zeskoczyłem po drugiej stronie i skierowałem się w śnieżnobiały i

niezmierzony bezkres rozciągającej się przede mną gładzi. Biegłem tak długo, aż

straciłem oddech, a nogi odmówiły mi posłuszeństwa, po czym znowu

wylądowałem w zaspie.

background image

70

Odpocząłem nieco i ostrożnie rozejrzałem się wokoło. Jak okiem sięgnąć -

pustka. Żadnych budowli, żadnych śladów, nikogo. Podniesiony na duchu

zebrałem się w sobie i ruszyłem w szalejącą śnieżycę.

81

12

- Jesteś wolny, Jim! Wolny jak ptak! - mówiłem sobie, podtrzymując się

background image

71

na duchu. Tyle że tu nie było ptaków. Tu nie było nic poza zamarzniętą pustką i

mną.

Z tego co widziałem, w okolicy nie było nic żywego. Życie, jak to

pamiętałem z wypowiedzi Krają, to tylko ryby w oceanie. Poza mną nie miało tu

prawa kręcić się nic żywego. Ja zaś miałem szansę pozostać żywy tak długo, jak

długo byłem w stanie maszerować.

Ubranie było dobre, ale musiało mieć jakieś ciepło do utrzymania, a ciepło

mogło pochodzić jedynie z ruchu mojego ciała. Widziałem jeden budynek -

powinny być inne. Powinno tu w ogóle być coś jeszcze oprócz śniegu.

Było. Prawie w to coś wpadłem. Przy kolejnym kroku poczułem, jak

podłoże ustępuje mi spod nóg i jedynie refleks spowodował, że nie wpadłem w

dziurę; rzuciłem się w tył, lądując na śniegu. Około jarda przede mną, kawał lodu

osunął się gdzieś w dół i spojrzałem na ciemną powierzchnię wody. Od otworu

rozchodziły się promieniste pęknięcia. Byłem na zamarzniętym morzu, a nie na

stałym lądzie.

Przy tej temperaturze wystarczyłoby zamoczyć stopę, a zagłada przyszłaby

szybko i nieubłaganie. Pomysł nie wydał mi się zbyt pociągający, toteż

rozpłaszczyłem się jak żaba i ruszyłem w tył, byle dalej od przerębli. Jakieś

pięćset jardów od niej wstałem i czym prędzej podążyłem z powrotem po

znikających już w sypiących płatkach śniegu własnych śladach. Śnieg przestawał

padać, ale wiatr nie słabł ani na chwilę, podrywając leżący na ziemi puch w

miniaturowe zawieje. Uważnie rozejrzałem się wokoło: pustka i biel. Teraz, gdy

wiedziałem czego szukać, ciemny wał lodu wyraźnie wskazywał linię brzegową.

Rozciągał się w lewo i prawo jak okiem sięgnąć, dokładnie na przecięciu linii,

którą maszerowałem tutaj.

Tamtędy nie idę - zdecydowałem. Sądząc po paralitycznym śladzie,

stamtąd właśnie przybyłem i wracać nie ma sensu, tym bardziej że na

kosmodromie już ostrzą noże na moje powitanie. Wobec tego trzeba iść brzegiem,

w stronę przeciwną niż kosmodrom.

Tak też zrobiłem, starając się ignorować fakt coraz niższego położenia

słońca. Gdy zapadnie noc, zapadnie też kurtyna za niejakim Jimem di Griz. Chyba

że znajdę jakieś schronienie, na co na razie się nie zanosiło.

W miarę zachodzenia słońca, gasła nadzieja na znalezienie czegokolwiek.

Byłem zmęczony, a do powłóczenia nogami mobilizowała mnie tylko

perspektywa zbliżającej się śmierci. Prosta czynność marszu była wszystkim i

musiało minąć całkiem sporo czasu, zanim rozpoznałem, co oznaczają

poruszające się na tle horyzontu ciemne kształty. To byli ludzie, którzy na

background image

72

dodatek szli w moim kierunku. Wraz ze zrozumieniem tego faktu, wylądowałem

na śniegu; zastygłem w bezruchu patrząc, jak trzy postacie przemykają cicho

jakieś dwieście jardów ode mnie. Przemieszczali się z wprawą zawodowych

narciarzy.

Zmusiłem się do bezruchu, zanim nie zniknęli z pola widzenia, po czym

wstałem z nową nadzieją w sercu. Wiatr ucichł, śnieg ustał i ślady były doskonale

widoczne. Ci narciarze zmierzali gdzieś, gdzie zdążą przed nocą, nie mieli

bowiem ze sobą żadnego sprzętu czy prowiantu. Skoro oni zdążą, to ja też!

Nie było to jednak takie łatwe. Choć drogę miałem w miarę przetartą, nogi

to nie to, co narty, przynajmniej w tych warunkach.

Teoria była słuszna, ale w praktyce omal nie zawiodła. Miałem już

naprawdę dość, gdy goniąc resztkami sił w przedwieczornym zmroku,

zobaczyłem przed sobą czarny kształt budynku. Mój umysł nadal był w stanie

hibernacji, toteż dopiero po paru sekundach dotarło do mnie, co właściwie widzę.

- Czarne jest piękne! - wykrzyknąłem zataczając się we właściwym

kierunku.

Ciemny kształt rozpadł się na parę mniejszych. A więc nie jeden, lecz

grupa budynków. Małe drzwi, kamienne ściany, dwuspadowe dachy. Ogólne

brzydactwo, dla mnie jednakże piękne. Tylko, do cholery, co tak skrzypi?

Ja nie, bo szedłem po świeżym śniegu. Ledwie to zrozumiałem, a już

znalazłem się na brzuchu. Skrzypienie ubitego śniegu zbliżało się. Niejedna

osoba, lecz całe stado defilowało o rzut kamieniem ode mnie. Do dziś zresztą nie

wiem, jakim cudem mnie nie dostrzegli. Fakt, że tego nie zrobili. Kroki

maszerowały obok, skręciły za róg i ścichły. Desperackim wysiłkiem zerwałem

się na nogi i podążyłem za nimi. Wyjrzałem zza rogu, gdy ostatni z nich znikał w

pierwszym z budynków. Potężne drzwi zamknęły się z hukiem, a ja szyłem ku

nim, pchany jakimiś rozkazami mego organizmu, których to rozkazów istnieniu

dotąd nie miałem pojęcia.

Dopadłem drzwi wykonanych z szarego metalu i naparłem na klamkę. I

ani drgnęły.

Życie ma takie chwile, które potem wydają się i częstokroć rzeczywiście

są zabawne, ale gdy się dzieją, są tragiczne. Szarpanie, ciągnięcie, próba

obrócenia klamki nie dały absolutnie żadnych rezultatów. Nowe zapasy siły

odpłynęły równie błyskawicznie, jak się pojawiły. Oparłem się o drzwi, aby nie

upaść. Ustąpiły z lekkim zgrzytem.

Pierwszy i ostatni raz w życiu nie sprawdziłem, co jest za nimi. Na pół

wszedłem, na pół wpadłem do środka, pozwalając im zamknąć się za sobą.

background image

73

Ciepło, rozkoszne ciepło ze wszystkich stron. Oparłem się o ścianę i roz-

koszowałem się tym pięknym doznaniem. Byłem w długim i słabo oświetlonym

korytarzu. Sam, ale znajdowało się tu wiele drzwi, a z każdych mógł ktoś wyjść. I

nie było dokładnie nic, co mógłbym wtedy zrobić. Gdyby jakaś złośliwość losu

zabrała ścianę, o którą się opierałem, po prostu padłbym na pysk i nie pozbierał

się już o własnych siłach. Stałem więc na podobieństwo żywej zmarzliny, tworząc

wokół siebie rosnącą kałużę z topniejącego śniegu.

Najbliższe drzwi, jakieś dwa jardy ode mnie, otwarły się i na korytarz

wyszedł mężczyzna. Wszystko co musiałby zrobić, by mnie dostrzec, to obrócić

głowę. Widziałem go doskonale, mimo parszywego oświetlenia, więc i on nie

miałby żadnych problemów. Facet zamknął drzwi, wsadził klucz w zamek,

przekręcił go i poszedł, jakby mnie celowo ignorował.

Najwyższy czas przestać się wygłupiać. Raz miałem więcej szczęścia niż

rozumu, ale liczyć na coś takiego ponownie byłoby głupotą. Trzeba zniknąć z

korytarza, biorąc poprawkę na fakt, że drzwi dopiero co zamknięte dawały dużą

szansę, iż nikt się nimi w najbliższym czasie nie zainteresuje. Zdjąłem rękawice,

wsuwając je wraz z czapką za pazuchę, czując, jak do moich fioletowych palców

wraca życie (wraz z mniej przyjemnymi odczuciami), po czym za pomocą

przeżutych na miazgę drutów z przegryzionego kabla zabrałem się za zamek.

Był to prosty zamek, z wielką dziurką, a ja mam wspaniałe uzdolnienia.

Mówiąc krótko, uśmiechnęło się do runie szczęście. Wewnątrz była ciemność, w

którą błyskawicznie wsiąkłem, zamykając za sobą te cholerne drzwi. I Po raz

pierwszy od chwili podjęcia ucieczki, miałem szansę na sukces. Z westchnieniem

ulgi osunąłem się na podłogę i zapadłem w drzemkę.

Znaczy, prawie zapadłem, gdyż mimo senności, wyczerpania i

otumanienia, dotarło jednak do mnie, że nie jest to najwłaściwsze miejsce na sen.

Dokonać tyle, co ja ostatnio i dać się złapać z powodu zaśnięcia, to byłoby

naprawdę niesmaczne, toteż czym prędzej ugryzłem się w język. Przeszyła mnie

fala bólu - zapomniałem, że te cholerne koronki są na wierzchu i omal nie

odgryzłem sobie języka. Za to senność przeszła jak ręką odjął. Zacząłem macać

drogę w ciemnościach i ruszyłem przed siebie. Był to ciasny pokoik albo średnio

szeroki korytarz. Stanie tutaj niczego nie dawało, toteż ruszyłem przed siebie. Tuż

za najbliższym załomem muru zobaczyłem poświatę. Ostrożnie wystawiłem

głowę. W ścianie było okno. Po drugiej stronie stał dziesięcioletni może brzdąc i

gapił się na mnie.

Zmartwiałem. Starałem się uśmiechnąć, ale nie sądzę, żeby mi się udało.

Chłopczyna przeciągnął dłońmi po włosach, potrząsnął głową i poszedł sobie.

background image

74

- Idioto! - jęknąłem pod własnym adresem. - Weneckie lustro!

Skąd się ta nazwa wzięła, diabli wiedzą, w każdym razie było to z

pewnością weneckie lustro: z mojej strony szyba, z jego lustro. Nikt go tu nie

umieścił przypadkowo. Ciekawe więc po co? Wiadomo, dla obserwacji, tylko

kogo i czego? Podszedłem bliżej i zajrzałem do czegoś, co bez wątpienia było

klasą.

Chłopak, wraz z parunastoma rówieśnikami, siedział w ławce i słuchał

nauczyciela. Indywiduum wygłaszało coś z kamienną twarzą. Wtedy dopiero

dotarło do mnie, że oblicza dzieciaków cechuje ten sam pusty wyraz. Żadnych

uśmiechów, szturchańców czy gumy do żucia. Nic poza skupioną uwagą. Jak na

moje doświadczenia szkolne, było to dość nienormalne. Za plecami nauczyciela

wisiała oprawiona w ramki kartka, na której czarnymi wołami napisano:

NIE ŚMIAĆ SIĘ

Z drugiej strony była następna z ciągiem dalszym:

NIE KRZYWIĆ SIĘ

Co to za zboczona szkoła? W miarę jak wzrok przyzwyczajał się do

ciemności, rozróżniałem coraz więcej szczegółów. Przy oknie był głośnik i

przełącznik, których zastosowanie było zrozumiałe. Wcisnąłem przełącznik i roz-

legł się obojętny głos wykładowcy:

- Filozofia Moralna. Ten kurs jest obowiązkowy, każdy z was musi go

zdać. Jeśli nie uda wam się to w normalnym terminie, będziecie uczyli się tak

długo, aż osiągniecie perfekcyjną znajomość tematu. Filozofia Moralna jest tym,

co czyni nas wielkimi i dlatego nie może być innych ocen niż perfekt. Filozofia

Moralna czyni z nas wielkich. Czytaliście podręczniki do historii, wiecie, jak

zostaliśmy opuszczeni, jak marliśmy z głodu i zimna, jak tylko tysiąc pozostało

przy życiu. Ginęliśmy, gdy byliśmy słabi, ginęliśmy, gdy pozwalaliśmy kierować

się uczuciom. Jesteśmy dziś tutaj dlatego, że oni przeżyli. Filozofia Moralna

pozwoliła im przeżyć i pozwolić żyć wam. Żyć i dorastać, a gdy dorośniecie,

opuścić ten świat, wprowadzić nasze rządy pośród słabych i miękkich ras. My

jesteśmy najwyżsi, gdyż mamy do tego prawo. Teraz powiedzcie mi: - Jeśli

jesteście słabi...?

- Umrzemy - odparł chór pozbawionych wyrazu głosów.

- Jeśli poddacie się uczuciom...?

- Zginiemy.

- Jeśli...

Wyłączyłem głośnik z uczuciem, że usłyszałem więcej niż dość jak na

początek. Przez wszystkie te lata, gdy miałem do czynienia z szarymi, nigdy nie

background image

75

zadałem sobie trudu, by zastanowić się, dlaczego są tym, czym są. Przyjmowałem

ich obcość i obrzydliwość, ale dopiero te podsłuchane kwestie uzmysłowiły mi, że

ich bezduszność i brutalność nie są przypadkowe. Ta osada, założona z pewnością

z uwagi na surowce naturalne, gdyż nikt nie mógł być na tyle szalony, aby

próbować skolonizować coś takiego, nie była przystosowana do samodzielnego

przetrwania.

Gdy w wyniku lokalnej wojny, czy może załamania, została odcięta od

reszty świata i zapomniana, spowodowało to wymarcie większości mieszkańców.

Przeżyła garść, o ile można mówić o przeżyciu, i to kosztem porzucenia tego co

ludzkie w człowieku, koncentrując się na przetrwaniu. Wygrali, ale tracąc

człowieczeństwo. Stali się umysłowymi kalekami, czymś co pisarze SF określali

mianem androidów białkowych - organizmami obdarzonymi inteligencją, ale nie

znającymi uczuć. Filozofia Moralna ma sens jedynie na tej planecie. Wszędzie

indziej musi zostać uznana za jedną wielką bzdurę. Choć z ich punktu widzenia w

stu procentach słuszna, bo dla nich cała reszta świata to słabeusze i głupcy

kierujący się uczuciami, a nie rozsądkiem. Oni byli faktycznie najlepszą rasą

zdobywców, jaką wymyślił wszechświat, a ponieważ nie było ich wielu,

posługiwali się innymi. Zorganizowali inwazyjne imperium. Korpus rozbił je w

puch, w czym miałem swój udział. Teraz powtórnie wlazłem im w łapy. Ta szkoła

zaś była ich obozem treningowym, w którym dzieciaki przekształcano w

miniaturowe kopie dorosłych. To miejsce, w którym z perwersyjną zaciekłością

uprawiano sadystyczne praktyki na całej rasie, fascynowało mnie. Równocześnie

zrobiło mi się przyzwoicie ciepło, toteż zacząłem przemyśliwać, czym by tu się

zająć, poza chowaniem się po ciemnych korytarzach.

Następna szyba ukazała wnętrze pracowni, w której przebywała starsza

grupa uczniów zajmujących się jakimiś sprzętami.

Jakimiś? Znów coś zimnego lazło mi po plecach. Połówkę takiego

urządzenia miałem jeszcze na sobie. Metalowe pudełko z guziczkami plus kabel

zakończony obrożą. Powolutku włączyłem głośnik.

- ...różnica jest w zastosowaniu, nie w teorii. Składacie i testujecie te axion

feeds, aby zaznajomić się z ich zastosowaniem. Gdy przejdziecie do pracy z nimi,

mieli wiedzę praktyczną, która jest bardzo pomocna, otwórzcie diagramy na

stronie trzydziestej.

Axion feeds. O tym powinienem wiedzieć więcej. Było to jedynie

przypuszczenie, ale wydawało mi się, że tego drobiazgu nie zapamiętałem, choć

widywałem go dość często. Krasnoludek w żelaznych kapciach, który spacerował

po moim umyśle według własnego widzimisię, zmieniając moje wspomnienia i

background image

76

pamięć. Miałem wielką ochotę dostać coś takiego w swoje ręce.

Wszystko to świadczyło o wyższym niż zwykle zidioceniu. Stać tu, jak

sadysta przeżywający najpiękniejsze chwile swego życia i nie myśleć o flankach.

Ponieważ włączyłem głośnik, nie byłem w stanie usłyszeć zbliżających się

kroków. Nadchodzącego dostrzegłem dopiero, gdy wyłonił się zza rogu i prawie

wpadł na mnie.

88

background image

77

13

W takich sytuacjach akcję ceniłem zawsze wyżej niż myślenie: najpierw

uspokoić gościa, potem dopiero się zastanawiać. Złapałem go za gardło, on

natomiast zamiast się uciszyć, przemówił:

- Witamy w Szkole Yuu Bavete, Jamesie di Griz. Miałem nadzieję, że

trafisz tutaj.

Miał pomarszczoną skórę i dopiero po tym zorientowałem się, że jest

stary, bardzo stary. Przez cały czas, gdy moje palce ściskały jego krtań, nie

poruszył się, spokojnie patrząc mi w oczy.

Jestem dobrze wyszkolony, przyzwyczajony do walki wręcz i do zabijania,

ale duszenie spokojnie obserwujących ten zabieg pradziadków nie jest moją

mocną stroną. Palce rozluźniły się same, spojrzałem mu w oczy i warknąłem

ostro:

- Piśnij o pomoc i jesteś trupem.

- To ostatnie na co mam ochotę. Nazywam się Hanasu i chciałem cię

spotkać od chwili twej ucieczki. Zrobiłem co mogłem, aby cię tu sprowadzić.

- Czy nie miałbyś nic przeciw temu, aby to trochę uściślić?

- Oczywiście. Ledwo usłyszałem przez radio o ucieczce, starałem się

wejść w twoje położenie. Jeśli poszedłbyś w stronę wschodu lub południa,

skończyłbyś w zabudowaniach miasta, w których szybko by cię złapali. Na

północy miałeś morze, a więc jedynie idąc na zachód miałeś szansę, a zachód to

tu. Opierając się na tym, zmieniłem dzisiejsze zajęcia i zdecydowałem, że chłopcy

potrzebują więcej ćwiczeń. Teraz wszyscy, co do jednego, zamiast spać, muszą

odrabiać stracone godziny, a mają w nogach niezłą liczbę mil, za co zresztą

serdecznie mnie nienawidzą. Ich narciarskie trasy nieprzypadkowo zresztą biegły

na południe, potem na wschód i z powrotem tu, dość sporym łukiem. Wszystko to

w tym celu, abyś podążył ich śladem, jeśli ich spotkasz. Zrobiłeś tak?

- Owszem - nie widziałem powodu, aby kłamać. - Co teraz zamierzasz

zrobić?

- Co? Porozmawiać oczywiście. Nie widziano ci jak dotąd?

- Nie.

- Jest lepiej, niż sądziłem. Spodziewałem się, że będę musiał użyć axion

feeds. Powinienem pamiętać, że jesteś specem w tych sprawach. Drugie wyjście z

tego korytarza obserwacyjnego jest w moim gabinecie. Pozwolisz?

- Po co? Czekają tam na mnie?

- Nie, chcę z tobą spokojnie porozmawiać.

background image

78

- Nie wierzę ci.

- Rozumiem, ale wybór masz niewielki. Jeśli nie zabiłeś mnie od razu, to

jest wątpliwe, abyś chciał to uczynić teraz. Idź za mną - po czym najspokojniej

odwrócił się i odszedł.

Jedyne co mogłem zrobić, to udać się za nim i trzymać się jak najbliżej.

Możliwe, że nie byłem w stanie go udusić, ale z pewnością byłem w stanie zrobić

mu coś innego, jeśli tylko ogłosiłby jakiś alarm.

W korytarzu było sporo okien, ale przy żadnym nie miałem ani okazji, ani

chęci przystanąć. Zresztą dość szybko wspięliśmy się na krótkie schodki i

dotarliśmy do drzwi. Powstrzymałem go, gdy dotykał klamki.

- Co tam jest?

- Jak już mówiłem, mój gabinet.

- Jest tam ktoś?

- Wątpię. Nikomu nie wolno tam przebywać pod moją nieobecność.

- Jeśli pozwolisz, to sprawdzę osobiście.

Zrobiłem to i okazało się, że miał rację. Przeszukując pokój czułem, jak

dostaję zeza patrząc jednym okiem na kąty, a drugim cały czas na niego. Wąskie

okno otwierało się na głęboką czerń, ściany pokryte były regałami pełnymi

książek, w kącie zaś stało biurko i parę krzeseł. Kazałem mu usiąść możliwie

daleko od biurka, gdzie były umieszczone wszystkie przyciski. Zrobił to bez

protestu i trzymał ręce na widoku. Widząc karafkę z wodą, stwierdziłem, że

bardzo chce mi się pić. Wysuszyłem ją do dna, opadłem z westchnieniem na fotel

i umieściłem nogi na biurku.

- I naprawdę chcesz mi pomóc? - spytałem sceptycznie.

- Chcę.

- To na początek pokaż mi, jak zdjąć tę obrożę.

- Proszę. W prawej górnej szufladzie znajdziesz klucz. Dziurka jest pod

złączem kabla z metalem.

Zajęło mi to trochę czasu, ale w końcu otworzyłem ją i z zadowoleniem

cisnąłem w kąt.

- Ty kierujesz tym interesem?

- Jestem kierownikiem szkoły. Zostałem tu zesłany za karę. Mieliby

ochotę mnie zabić, ale jak dotąd nie stało im odwagi.

- Nie mam bladego pojęcia, o czym mówisz. Mógłbyś wyrażać się trochę

jaśniej?

- Mógłbym. Planetą kieruje Komitet Dziesięciu, byłem w nim przez wiele

lat, a do fiaska operacji na Cliaandzie, którą organizowałem, byłem Pierwszym w

background image

79

Komitecie. Wtedy spróbowałem zmienić nasz program i za karę znalazłem się w...

szkole. Nie mogę jej opuścić, nie mogę nawet zmienić ani jednego słowa w

programie nauczania. To doskonale i bezpieczne więzienie.

- Jakie zmiany chciałeś wprowadzić?

- Radykalne. Zacząłem wątpić we wszystkie nasze cele, bo widziałem inne

kultury. Oceniono, że zostałem przez nie skorumpowany, a kiedy spróbowałem

wprowadzić moje pomysły w życie, znalazłem się tutaj. Nie może być nowych

idei.

Drzwi otwarły się nagle i wjechał wózek na kółkach popychany przez

dziesięcioletniego brzdąca.

- Przyniosłem obiad, kierowniku - powiedział i zobaczył za biurkiem

mnie. Nie zmieniając wyrazu twarzy stwierdził: - To jest więzień, który uciekł.

Zmęczenie zatrzymało mnie na fotelu, a poza tym, co mogłem zrobić?

Zabić dziecko?

- Masz rację, Yan - odparł Hanasu. - Popilnuj go, a ja pójdę po pomoc.

To mnie postawiło na nogi, ale Hanasu nigdzie nie poszedł. Stanął za

chłopcem, zamknął drzwi i zdjął z półki czarny przyrząd, który przytknął malcowi

do karku. Ten otworzył szeroko oczy i zamarł w bezruchu.

- Nie ma już niebezpieczeństwa - oznajmił gospodarz. - Muszę tylko

usunąć parę minut z jego pamięci.

Poczułem, jak wzbiera we mnie obrzydzenie zmieszane ze strachem.

- Co to jest, to co trzymasz w ręku?

- Axion feeds. Widziałeś je wielokrotnie, tylko rzecz jasna nie pamiętasz o

tym. Stań teraz za drzwiami, aby cię nie zobaczył, gdy wejdzie z kolacją.

Może to widok tej maszynki do kasowania pamięci spowodował, że

przyjąłem bierną postawę, a może rzeczywiście nie miałem wyboru. Zrobiłem, co

mi kazał, zostawiając uchylone drzwi, aby obserwować, co się dzieje. Hanasu

pomajstrował przy skali urządzenia i ponownie przytknął je brzdącowi do karku,

po czym spokojnie zasiadł za biurkiem. Po dwóch czy trzech sekundach, chłopak

drgnął i popchnął wózek w głąb pokoju.

- Przyniosłem obiad, kierowniku.

- Zostaw go i nie wracaj dziś w nocy. Nie chcę, by mi przeszkadzano.

- Tak, kierowniku - obrócił się i wyszedł, ja zaś wyszedłem zza drzwi.

- Ta maszynka jest najwstrętniejszą rzeczą, jaką w życiu widziałem.

- To tylko maszyna - odparł obojętnie. - Nie jestem głodny, a sądzę, że

tobie przyda się posiłek. Częstuj się.

Zbyt wiele się działo i zbyt szybko, abym mógł myśleć o apetycie, ale gdy

background image

80

o tym wspomniano, stwierdziłem, że byłbym w stanie zjeść konia. Na surowo.

Zabrałem się więc za posiłek - równie bezsmakową papkę jak na statku, ale w tym

momencie smakowała mi ona jak najprzedniejsze same delicje. Jadłem starając się

słuchać, co mówi Hanasu.

- Próbuję zrozumieć to, co powiedziałeś o tym urządzeniu. Chodzi ci o to,

że jego zastosowanie jest wstrętne? - Skinąłem głową. - Mogę cię zrozumieć i to

jest właśnie mój problem. Jestem inteligentny bardziej i inaczej niż większość

moich współplemieńców. Są głupi i pozbawieni wyobraźni. Wyobraźnia i

ciekawość są tym, co świadomie wytrzebiliśmy wiele lat temu. A to oznacza, że

jestem nienormalny. Jestem mutantem. Z początku się to nie ujawniało;

wierzyłem we wszystko, co mi mówiono. Teraz dręczą mnie pytania. Wiem, że

nie jesteśmy lepsi niż reszta ludzi. Jesteśmy po prostu inni. Nasze próby władania

resztą są złe, a nasza pomoc w inwazji obcych jest największą zbrodnią ze

wszystkich.

- To prawda - oświadczyłem przełykając ostatni kęs.

Miałem ochotę powtórzyć spektakl z nową zawartością talerza.

- Gdy odkryłem te fakty, starałem się zmienić nasze cele, ale to jest

niemożliwe. Nie mogę nawet zmienić jednego słowa w treningu tych dzieci. A

ponoć kieruję tą szkołą.

- Ja mogę zmienić wszystko - poinformowałem go uprzejmie.

- Oczywiście - jego nieruchoma twarz drgnęła, kąciki ust powędrowały w

górę. Leciutko, ale jednak uśmiechnął się. - A jak sądzisz, dlaczego chciałem,

abyś tu przybył? Ty możesz zrobić to, co ja starałem się osiągnąć przez całe życie.

Możesz uratować mieszkańców tej planety.

- Wystarczy jedna wiadomość: koordynaty tego globu i mój podpis.

- I twoja Liga przybędzie, by nas zniszczyć. Tragiczne, ale prawdziwe.

- Włos wam z głowy nie spadnie.

- Tak, bo spadnie głowa! To jest kłamstwo i nie podoba mi się, że

kłamiesz!

- To jest prawda! Po prostu nie wiecie, jak reagują cywilizowane

społeczeństwa. Przyznaję, że wielu ludzi, wiedząc, gdzie was szukać, rozerwałoby

was na kawałki i to powoli. Liga po prostu będzie na was uważać i pilnować,

żebyście nie wpadli na kolejny głupi pomysł. Natomiast we wprowadzeniu zmian,

o których mówisz, może wam tylko pomóc.

- Nie rozumiem tego - był wyraźnie zaskoczony. - Oni muszą nas zabić.

- Przestań z tym zabijaniem, bo już mi się rzygać chce. To jest wasz

główny problem: życie albo śmierć, zabić lub być zabitym. Ta filozofia należy do

background image

81

historii. Do mrocznej historii, która na szczęście jest już dawno za nami. Możliwe,

że nie mamy najlepszego systemu etycznego, ale przynajmniej zakazuje on

przemocy zinstytucjonalizowanej. Jak sądzisz, dlaczego waszym oślizłym

koleżkom tak dobrze idzie? Bo nie ma czegoś takiego jak Flota czy Armia Ligi.

Nie mamy wojen, nie mówiąc o jakichś lokalnych konfliktach. To co walczy z

obcymi, to zbieranina Flot i Policji różnych planet. Nie ma potrzeby, aby rząd

używał zabijania jako narzędzia, chyba że znajdą aż coś takiego, jak na

Cliaandzie, gdzie próbowaliście cofnąć zegar o jakieś dwadzieścia tysięcy lat.

- Musi istnieć prawo. Kto zabija, sam musi być zabity.

- Bez sensu. To nie wskrzesi zabitego, a społeczeństwo dokonujące

zabójstwa samo staje się mordercą. Już widzę co chcesz powiedzieć. Przemoc

rodzi przemoc. Kara śmierci jest urzędową wendetą, a nie żadnym rozwiązaniem.

Maszerował w tę i z powrotem po pokoju, starając się zrozumieć tę obcą

filozofię. Tymczasem wylizałem do czysta naczynie i łyżeczkę. W końcu opadł na

swoje krzesło.

- To co mi powiedziałeś, wykracza poza nasze rozumienie. Muszę to

przeanalizować, ale nie w tym rzecz. Pewien jestem, że plany Kekkonshiki muszą

zostać pokrzyżowane, było już zbyt wiele niepotrzebnych zabójstw. To może się

skończyć jedynie śmiercią nas wszystkich. Trzeba wysłać tę wiadomość do Ligi.

- Jak?

- To ty musisz mi powiedzieć. Nie uważasz, że zrobiłbym to, gdybym

wiedział?

- Pewnie - teraz ja wydeptywałem podłogę. - Nie ma poczty, nie ma

psimenów, zresztą to i tak nieistotne. Jeśli są, to tej wiadomości na pewno nie

wyślą. Radio?

- Najbliższa baza Ligi jest o czterysta trzydzieści lat świetlnych.

- Nie będę tyle czekał. Muszę znaleźć sposób, by dostać się na statek.

- To zbliżone do niemożliwości.

- Jestem tego pewien, ale musi istnieć jakiś sposób. Najlepiej będzie

przespać całą sprawę. Jest tu jakieś miejsce, gdzie mógłbym się zdrzemnąć?

Przerwał mi wysoki pisk.

- Komunikator - poinformował mnie Hanasu. - Połączenie zewnętrzne.

Stań w tym miejscu. Będziesz poza zasięgiem kamery.

Usiadł za biurkiem i włączył urządzenie.

- Hanasu - oznajmił obojętnym tonem z kamiennym wyrazem twarzy.

- Za parę minut będzie u ciebie grupa poszukiwawcza, która zamknie

wszystkie wyjścia ze szkoły. Ślady obcego zostały wykryte w tych okolicach.

background image

82

Musi ukrywać się w budynkach. W drodze jest transport z dalszymi sześcioma

jednostkami. Szkoła zostanie przeszukana, a on znaleziony.

95

14

- Jakie macie dowody na to, że on jest tutaj?

- Ślady na śniegu zmierzają w waszą stronę. Albo ukrył się w szkole, albo

background image

83

jest martwy.

- Uczniowie pomogą w poszukiwaniach, znają dobrze zabudowania.

- Wydaj rozkazy.

Wyłączył komunikator i spojrzał na mnie zimno.

- Mimo wszystko nie zrealizujemy naszych planów. Gdy cię złapią, użyją

axion feeds i odkryją, co się stało w tym pokoju. Wolisz popełnić samobójstwo,

czy chcesz, żebym ja cię zabił? - Wszystko to zostało powiedziane tak obojętnym

tonem, że mimo chłodu panującego w pokoju oblałem się potem.

- Zaraz! Chwila! Jeszcze nie wszystko stracone. Zostawmy samobójstwo

na koniec. Musi tu być, do cholery, jakieś miejsce, gdzie mnie nie znajdą.

- Nie. Będą szukać wszędzie.

- A tutaj? W twoim pokoju? Powiesz im, że sprawdziłeś, że mnie tu nie

ma.

- Nie rozumiesz. Mogę powiedzieć, co chcę, a rewizja zostanie

przeprowadzona zgodnie z planem. Jesteśmy bardzo dokładną rasą.

- Ale bez wyobraźni; czekaj, coś mi świta - poza adrenaliną wydzielaną na

samą myśl o samobójstwie nic mi nie świtało. - Okno...

- Nie otwiera się.

- Nawet w lecie?

- To jest lato.

- Tego się właśnie spodziewałem. Mam. Jeśli nie wewnątrz, to ukryję się

na zewnątrz. Dach. Musi tu być wyjście awaryjne dla dokonywania napraw.

- Nie ma napraw.

- Słuchaj no, nie bądź taki drobiazgowy, musi istnieć jakaś droga na dach.

Nigdy nie wiadomo, co może się wydarzyć, a wy nie jesteście pozbawieni daru

przewidywania.

- Może masz rację.

- Gdzie są plany szkoły?

- W tej teczce.

- No to dawaj je tu! - praktycznie wydarłem mu teczkę z ręki.

Przerzucałem ją gorączkowo, starając się nie słuchać jego mamrotania.

- To strata czasu, nie ma ucieczki, a ja nie chcę być przesłuchiwany za

pomocą axion feeds. Dlatego jeśli ty nie...

- Przestań pieprzyć! - warknąłem. - Co to jest? Co oznacza ten symbol?

- To są drzwi.

- No! - klepnąłem go w plecy. - A teraz zrób, co ci powiem, zgoda? Zbierz

ich do kupy, resztę wyjaśnię ci później. Oficjalnie mają pomóc w

background image

84

poszukiwaniach.

Dobra stara dyscyplina... Posłuchał natychmiast. Zanim skończył mówić,

miałem już w głowie dalszy ciąg.

- Nie mogę ryzykować, że ktoś mnie zobaczy, więc musisz mi przynieść z

warsztatu następujące rzeczy: z pięćdziesiąt jardów liny o wytrzymałości pięciuset

kilogramów, dziesięć długich mocnych gwoździ i młotek molekularny oraz

latarkę i śrubokręt. Gdzie mogę bezpiecznie poczekać na ciebie?

- Tu. Nie wiem, co planujesz, ale pomogę ci. Na samobójstwo zawsze

będzie czas.

- Wciąż ten budujący optymizm!

Poszedł, a ja zacząłem obgryzać paznokcie. Podskoczyłem, gdy

komunikator znowu zadzwonił, ale trzymałem się od niego z daleka. Hanasu

wrócił po czterech minutach.

- Ktoś do ciebie - poinformowałem go, odbierając wyposażenie i

rozkładając je po kieszeniach.

- Wszyscy są w hallu, a pierwszy oddział już przyjechał - oznajmił.

- Ślicznie. Idź na dół i pomóż im, żeby zaczęli od piwnicy. Potrzebuję

całego czasu, jaki mogę mieć, bo diabli wiedzą, co spotkam na drodze.

- Wychodzisz na dach?

- Tego czego nie wiesz, nigdy nie powiesz. Pa.

- Masz oczywiście rację - podszedł do drzwi i obrócił się. - Powodzenia.

Tak się chyba mówi w podobnych sytuacjach.

- Się mówi. Dzięki. Już ja dopilnuję, żeby ci wyszły z głowy głupoty o

samobójstwie.

Byłem tuż za nim, tyle że on schodził w dół, a ja gnałem schodami w górę

z planem budynku w dłoni. Zanim dotarłem na strych, zdążyłem się zdrowo

zasapać - to był dość długi dzień. Drzwi, do których tak biegłem, były zamknięte.

Użyłem jednego z gwoździ i zaatakowałem olbrzymi zamek. Puścił ze

straszliwym zgrzytem. Zanim ucichł, byłem już wewnątrz i na najlepszej z

możliwych dróg do zablokowania zamku. Powietrze nie było zbyt przyjemne:

wokół unosiła się woń kurzu i stęchlizny, a w dodatku nie było nigdzie światła.

Użyłem więc latarki i rozejrzałem się wśród otaczających mnie pudeł i starych

akt. Drzwi, których szukałem, były o cztery jardy w górze, a w pobliżu nie było

drabiny.

- Ślicznie.

Zebrałem co solidniej wyglądające pudła, tworząc z nich piramidę. Zajęło

mi to trochę czasu, gdyż z uwagi na kurz nie mogłem ich ciągnąć po podłodze.

background image

85

Gdy zakończyłem prace budowlane, nie odczuwałem już żadnego zimna. Prawdę

mówiąc było mi gorąco. Myśl o zbliżającym się pościgu dodawała mi skrzydeł.

Drzwi o trzystopowej średnicy, a raczej klapa w dachu, umieszczone tuż

przy górnym wierzchołku dachu, były zamknięte na głucho, ale na szczęście nie

miały zamka. Gdy je otworzyłem, posypała się całkiem niezła ilość rdzy.

Ostrożnie zdrapałem ją śrubokrętem, po czym starłem z krawędzi. W przeciwnym

razie ślepy by zobaczył, że były ostatnio otwierane. Miałem nadzieję, że tutejszy

woźny nie będzie się fatygował na strych. Uchyliłem klapę szerzej i wytknąłem

głowę na zewnątrz. Oczywiście na całym dachu nie było ani jednego miejsca, za

którym lub w którym mógłbym się schować.

Nie przejąłem się zbytnio tym wszystkim. Wbiłem przy drzwiach duży

gwóźdź i obwiązałem go liną. Tę o wytrzymałości pięciuset kilogramów, mającą

odpowiednią średnicę. Dlatego też taką wybrałem.

Po tym zabiegu spokojnie pozanosiłem pudła na miejsca, po czym

uważnie zbadałem podłogę, zacierając ślady mojej działalności. Przy jednym z

pudeł był śliczny odcisk mojej stopy, przewróciłem je więc na bok.

Zamaskowałem parę mniej wyraźnych śladów w podobny sposób, po czym

złapałem linę zwisającą z dachu. Wyłączyłem światło upewniwszy się uprzednio,

czy młotek i gwoździe są na miejscu i usłyszałem jak ktoś z tyłu w ciemnościach

dobiera się do zamka.

Nie wiem, czy gdziekolwiek uwzględniają rekordy we wspinaczce na

czterojardową linę, ale jestem pewien, że osiągnąłem jeden z lepszych czasów. W

jednej chwili byłem na górze, a w następnej leżałem płasko na dachu wyciągając

linę. Zamykałem klapę, gdy na dole zabłysło światło.

- Przeszukaj prawą stronę, Bukai - usłyszałem bezbarwny głos. - Zaglądaj

za pudła, otwieraj te, w których może się ukryć człowiek.

Ostrożnie spuściłem klapę, omal nie tracąc przy tym palców. To, że wlezą

na dach, nie ulegało wątpliwości. Wejdą wszędzie tam, gdzie może wejść

człowiek. Toteż ja musiałem być tam, gdzie nie może.

Odkryta powierzchnia dachu nie była zbyt sprzyjającym miejscem do

ukrycia się, a w odległości pięciu jardów znajdowała się jego krawędź.

Postanowiłem zbadać, co jest po drugiej stronie i odkryłem, że metal powleczony

jest cienką warstwą lodu. Poślizg był gwałtowny i po chwili zatrzymałem się z

nogami dyndającymi poza dachem. Pamiętając, że moment otwarcia klapy jest

coraz bliższy, powoli podciągnąłem się do szczytu i wyjrzałem.

Oczywiście druga strona dachu była równie beznadziejnie gładka jak

tamta. Odwiązałem linę i ruszyłem pełznąc po szczycie i robiąc co się da, aby nie

background image

86

zjechać na krawędź, bo oznaczało to pewny, acz niezbyt przyjemny sposób

skręcenia karku.

Ślizgawica na dachu dawała mi do wiwatu, aż dach się skończył, a ja,

spoglądając przez ramię, widziałem klapę doskonale, co znaczyło, że sam byłem

równie dobrze widoczny. Lina pomogła mi poprzednio i będzie to musiała zrobić

ponownie. Powoli wyciągnąłem młotek i wsunąłem gwóźdź w zaczep. Jeśli dach

był cienki, to mógł zadziałać jak pudło rezonansowe, ale musiałem ryzykować.

Jednym muśnięciem wbiłem gwóźdź w szczyt dachu i okręciłem linę

grabiejącymi palcami. Zawiązałem na niej pętlę, w której umieściłem nogę i

zsunąłem się z dachu.

Klapa odskoczyła z głośnym hukiem. Wisiałem cicho, słysząc wyraźnie

rozmowę.

- Widzisz kogoś, Bukai?

- Nie. Mogę wracać?

Świetnie, di Griz! Znowu ich przechytrzyłeś!

- Nie. Przejdź się po dachu i sprawdź.

To były automaty nie ludzie! Żaden inteligentny człowiek nie wylazłby na

ten dach. Wiedziałby, co go może spotkać. Te cymbały wypełniają instrukcje na

ślepo.

Odgłosy sapania i skrzypienia przybliżały się, a moja lina drgnęła, gdy

ktoś za nią pociągnął. Spojrzałem w górę i zobaczyłem pozbawione wyrazu

oblicze, wychylające się nad krawędź dachu jakieś pół jarda nad moją głową.

100

background image

87

15

Jego oczy malowniczo się rozszerzyły, gdy mnie zobaczył. Obrócił głowę

i krzyknął:

- Ahiru!

Wyciągnąłem rękę, aby się go pozbyć, ale w tym momencie się poślizgnął.

Pierwszy raz zobaczyłem jakikolwiek wyraz na twarzy tubylca - autentyczne

przerażenie. Drapiąc dach zjechał za krawędź i zniknął. Poza odgłosem uderzenia

ciała o ziemię nie było żadnego innego dźwięku.

Wisiałem na linie czekając, co będzie dalej. Poprzez uchylone drzwi

doszło mnie przyciszone pytanie.

- Czy Bukai powiedział coś?

- Moje imię.

- Gdy się ześlizgiwał?

- Tak.

- To niedobrze.

- Nie, lepiej, że jest martwy. Człowiek, który okazuje emocje... - Drzwi

zamknęły się.

Przyjemniaczki. Bukai miał miłych kumpli. Zanim do reszty przymarzłem

do liny, zdecydowałem, że pora się ruszyć - przy pustym dachu i zamkniętych

drzwiach z pewnością na górze było bezpieczniej i przyjemniej niż tu. Zrobiłem to

background image

88

jeszcze ostrożniej niż schodząc, przed oczyma miałem twarz Bukai i to było

wystarczającym powodem.

Na dachu spędziłem długie jak wieczność dziesięć minut. Po czym,

szczękając zębami, zabrałem się do zejścia na strych. Miałem nadzieję, że jest

pusty, ale tak właściwie to zaczynało mi być wszystko jedno.

Na szczęście był pusty.

Są granice wysiłku i napięcia, jakie może znieść człowiek. Ja swoją

osiągnąłem na strychu. Ledwie zamknąłem klapę, zwaliłem się na podłogę i

zasnąłem. Nie wiem, jak długo spałem. Kiedy się obudziłem, nie wiedziałem, jak

się mają sprawy za drzwiami i jaką właściwie mamy porę doby. Pozostawało

jedynie sprawdzić. Ostrożnie uchyliłem drzwi. Korytarz był pusty, a za oknem

nadal panowała noc.

Miałem więc ponownie szczęście, a ponieważ sen mnie odświeżył,

ruszyłem do gabinetu Hanasu, uważając na wszystko dookoła jak za najlepszych

czasów. Wszędzie panowała cisza i ciemność, jednak spod drzwi gabinetu widać

było smugę światła.

Sam Hanasu siedział za biurkiem, najwyraźniej czekając na mnie.

Wślizgnąłem się do wnętrza.

- To ty - odezwał się odstawiając szklankę z wodą.

- Pić mi się chce - oznajmiłem sięgając po nią.

- To trucizna - stwierdził beznamiętnie. - Nie miałem pojęcia, kto pierwszy

wejdzie przez te drzwi. Chwilę trwało, zanim się oswoiłem z tą nowiną.

- Wszyscy poszli?

- Wszyscy, niczego nie znaleźli, a jeden spadł z dachu i zabił się. Jesteś za

to odpowiedzialny?

- Pośrednio. Przestraszyłem go i widziałem, jak leciał.

- Przyjęli, że zamarzłeś w śniegu, rano zaczną poszukiwania. Nie będą

zbyt dokładni, gdyż są przypuszczenia, że utopiłeś się w przerębli na morzu.

- Omal mi się to udało. Ale do rzeczy: zabawa się skończyła i czas wrócić

do naszych problemów.

- Przesłania wiadomości do Ligi.

- Właśnie. W spokojniejszych chwilach trochę nad tym myślałem tej nocy.

Jesteś zmęczony?

- Nie bardzo.

- Dobra. Musimy trochę popracować w warsztacie elektronicznym. Czy to

możliwe bez natrętów?

- Da się zrobić, a co chcesz tam zdziałać?

background image

89

- Zadzwoń do biblioteki i postaraj się o schemat detektora napędu

nadprzestrzennego. Zakładam, że masz tu części, z których można go sklecić.

- Mam nawet cały detektor. Jest częścią szkolenia.

- Jeszcze lepiej. Idziemy. Na miejscu pokażę ci, o co mi chodzi.

Muszę przyznać, że poszło nam nadspodziewanie dobrze. Metalowa tuba,

długa na trzy stopy i zamknięta z góry, mająca po bokach dwie metalowe

prowadnice, nie wyglądała okazale, ale była dokładnie tym, czym miała być.

- Co to robi? - zainteresował się Hanasu.

- To musi być przymocowane do jednego z waszych statków. I to właśnie

jest nasz następny problem. Jeśli założę go gdzie trzeba, nikt tego nie znajdzie,

wygląda bowiem jak standardowy miotacz flar - pokazałem mu plastikowy

pojemnik. - Ten natomiast wystrzeliwuje to: jest to solidna bateria i nadajnik.

Zrobiłem ich dziesięć, powinno wystarczyć. Za każdym razem, gdy statek wyjdzie

z nadprzestrzeni i napęd zostanie wyłączony, detektor w czubku wyrzutni wykryje

to i wystrzeli jeden z pojemników z radiem. Mają wbudowany opóźniacz

trzydziestominutowy, tak że zaczną nadawać, gdy statek będzie znów w

nadświetlnej. Transmitowany sygnał zawiera mój kod identyfikacyjny, lokalizację

tej planety i wezwanie o pomoc. Gdy to wystartuje, pozostanie nam jedynie

czekać na kawalerię.

- A co będzie, gdy statek nie wynurzy się z nadświetlnej w pobliżu

odbiornika?

- Zwykły rachunek prawdopodobieństwa. Większość pilotów używa

określonego punktu nawigacyjnego, a więc, większość z nich leży w pobliżu stacji

Ligi. Prawie każda podróż wymaga trzech do czterech sprawdzianów w normalnej

przestrzeni. Któryś z nadajników powinien zostać przechwycony.

- Lepsze to niż nic, ale samobójstwo jest nadal możliwe - mruknął Hanasu.

- Mówiłem ci już, że jesteś niepoprawnym optymistą? Hanasu wrócił do

zasadniczego tematu:

- Jak przymocujesz go do statku?

- Młotkiem! Dobra, nie pora na żarty. Muszę znaleźć sposób, aby zbliżyć

się do któregoś. Samo przymocowanie zabiera zaledwie parę minut. Czy

kosmodrom jest pilnowany?

- Jest wokół niego siatka, o czym doskonale wiesz Strażnicy, z tego co

wiem, stoją tylko przy bramie.

- Więc nie powinno to być zbyt trudne. Potrzebuję twojej pomocy w

dwóch kwestiach: w zorientowaniu się, kiedy odlatuje jakiś statek i w kwestii

transportu na kosmodrom.

background image

90

- Informacja nie jest problemem. Biuletyn podał, że „Takai Cha" startuje

dziś o szóstej czterdzieści pięć.

- Która jest teraz?

- Trzecia jedenaście - odparł studiując cyferblat.

- Możesz mnie tam jakoś podrzucić na czas? Chwilę zastanowił się, po

czym skinął głową.

- Normalnie nie mógłbym, bo nie mam powodu, by wyjeżdżać ze szkoły,

ale dziś mogę. Zamelduję, że chcę pomóc w poszukiwaniach. Powinni się

zgodzić.

Zgodzili się i w ciągu dziesięciu minut podskakiwaliśmy po

zlodowaciałym polu w elektrycznym i zaopatrzonym w płozy urządzeniu,

służącym do wytrząsania z człowieka flaków. W tym czymś nie było foteli,

ogrzewania i hermetyzacji kabiny. Ci ludzie naprawdę przesadzali w

samoumartwianiu się. Pod pachą dzierżyłem metalową rurę, między nogami

miałem skrzynkę z narzędziami, a obydwoma rękami trzymałem się metalowej

rury obciągniętej brezentem, a udającej siedzenie, aby nie rozbić sobie głowy o

boki i dach skaczącego pojazdu.

- Jak blisko ogrodzenia możesz podjechać?

- Jak blisko zechcesz. Nie mamy dróg czy oznaczonych tras. Poruszamy

się na radiolatarnie kierunkowe, a trasa zależy od wyboru kierunku.

- Pierwsza dobra wiadomość. Słuchaj, wysadź mnie przy ogrodzeniu i

pojedź dalej, tylko zapamiętaj miejsce. Wróć po godzinie. Jeśli usłyszysz coś, ale

dostrzeżesz zamieszanie, jedź do szkoły.

- Dobrze, będę miał czas zażyć truciznę.

- Smacznego, tylko nie śpiesz się za bardzo. Zrób to jedynie wtedy, gdy

faktycznie mnie złapią. Może być zamieszanie, ale to wcale nie będzie jeszcze

równoważne z tym, że mnie mają.

Po obu stronach drogi pojawiły się niewyraźne kształty, po czym z boku

wyskoczyło ogrodzenie, wzdłuż którego Hanasu jechał z zacięciem kierowcy

rajdowego.

- Wysiadam! - wrzasnąłem, gdy w oddali zamajaczyła brama. - Zapamiętaj

czas i do zobaczenia.

Wyturlałem się z całym ekwipunkiem, zanim dobrze zwolnił i znalazłem

się w centrum miniaturowej śnieżycy. Wyjąłem ze skrzynki detektor i zbliżyłem

się do ogrodzenia.

Nic. Żadnego alarmu. Przecięcie płotu było zadaniem dla średnio

ruchliwego paralityka. Zrobiłem to jedną ręką i z zamkniętymi oczami, i to

background image

91

dosłownie! Przepchnąłem przez otwór siebie i rurę i załatałem dziurę.

Zadowolony założyłem narty i ruszyłem w ciemność. Sypiący śnieg zacierał moje

ślady, tak że miałem wszelkie powody do zadowolenia.

Odnalezienie okrętu nie było żadnym problemem: wszystko wokoło

spowijał mrok, kadłub zaś był zalany światłem reflektorów.

Wokół kręciły się maszyny obsługiwane przez ubranych w kombinezony

techników.

Trzymając się cienia, zastanawiałem się, jak, do cholery, mam tam podejść

i przymocować mój drobiazg nie wywołując alarmu.

105

background image

92

16

Problem ten miał tylko jedno rozwiązanie: musiałem wyglądać tak jak ci,

którzy się kręcili przy statku. Mówiąc krótko, potrzebowałem kombinezonu

technika. Tak więc musiałem któregoś z nich rozebrać.

Znalezienie ciemnego kąta za jakimiś beczkami, żeby złożyć bagaże nie

było problemem, ale postaranie się o kombinezon to zupełnie inna sprawa.

Krążyłem w ciemności w tę i z powrotem, bez żadnych rezultatów. Łazili parami

lub w większych grupach. Czas uciekał i godzina, jaką dałem Hanasu, dawno

minęła.

Moja cierpliwość topniała, rozważałem jeden samobójczy plan po drugim,

gdy w końcu któregoś ruszyło. Zlazł z dźwigu i ruszył ku budynkom. Oczywiście

dokładnie po przeciwnej stronie, niż byłem, ale to już drobiazg. Zobaczyłem, jak

wchodzi w drzwi oznaczone „Benjo" i ruszyłem tam, wykorzystując każdą

możliwą osłonę.

Będąc zwolennikiem określonych praw osobistych, poczekałem przy

wyjściu, aż załatwi interes z muszlą klozetową, po czym go rąbnąłem. Było to o

tyle łatwiejsze, że ręce nadal miał zajęte przy rozporku i guzikach; najpraw-

dopodobniej nawet nie wiedział, co się zdarzyło. Ja wiedziałem. Kant prawej

dłoni bolał mnie jeszcze przez pół godziny. Rozebrałem go starannie, związałem

jakimś drutem i zakneblowałem, zamykając w jednej z kabin. Nie powinien zostać

znaleziony przed odlotem.

Jego kombinezon był lekko przyciasny, ale i tak nikt tu nie zwracał uwagi

na elegancję, a ochronny kask twarzowo zakrywał mi fizjonomię.

Zabrałem, co moje, i ruszyłem wolno ku statkowi. Właśnie ten wolny

marsz był najtrudniejszy ze wszystkiego. Nikt się za mną nie oglądał, nikt za mną

nie krzyczał, wyglądało na to, że tutaj nic nikogo poza własnymi zajęciami nie

interesuje. Mimo to odetchnąłem z ulgą, gdy doszedłem do dźwigu i wrzuciłem

do środka manatki.

Obsługa urządzenia była jednym z prostszych zadań, więc bez problemów

ruszyłem statecznie ku jednemu z ciemnych miejsc przy płetwie ogonowej. Ku

silnikom.

Cała zabawa z przymocowaniem rury przy komorze silnika poszła łatwiej,

niż należało się spodziewać. Dodatkową ciekawostką była nieobecność normalnej

background image

93

wyrzutni i to, że nic nie było widać z ziemi.

Wracając nie ryzykowałem marszu przez oświetlony plac. Zamiast tego

odstawiłem dźwig w cień najbliższego budynku. Do odlotu zostało dziesięć

minut. Była już nawet załoga, która przytupywała zawzięcie.

- Dlaczego ten dźwig tu stoi? - spytał głos z tyłu.

- Ramstmo? - wymamrotałem nie odwracając się.

- Nie słyszę cię. Powtórz! - głos się przybliżył.

- Teraz lepiej? - spytałem odwracając się na pięcie i łapiąc go za gardło.

Wybałuszył oczy, potem zresztą zamknął, gdy jego głowa zetknęła się

parę razy z kabiną dźwigu.

W tej właśnie chwili usłyszałem odlot statku. Jeden z najprzyjemniejszych

dźwięków w moim życiu.

- Udało się - pogratulowałem sobie półgłosem. - Niezliczone generacje

będą błogosławić twoje imię, Jamesie di Griz.

Wciągnąłem mojego podopiecznego głębiej do jednego z budynków, przy

okazji stwierdziłem, że jedne z drzwi mają nader porządny i skomplikowany

zamek. Napis nad nimi wyjaśnił wszystko, a w dodatku podsunął mi pomysł.

Napis bowiem głosił:

ZBROJOWNIA

Idealny schowek, ale po małej rozrywce. Zdjąłem kombinezon, założyłem

narty i pojechałem na oświetlony teren, starając się, żeby ktoś mnie zobaczył.

Byli największymi łamagami, jakich w życiu widziałem.

Pętałem się przeszło pięć minut, bez żadnego rezultatu. W końcu

przejechałem parę jardów przed najbliższą dwójką i zdążyłem wlecieć w jakieś

beczki, zanim zwrócili na mnie uwagę. Gdy wreszcie to się stało, zakryłem twarz

rękami i ruszyłem z kopyta w ciemność. Miałem nadzieję, że zapamiętali kierunek

mojej ucieczki - prosto do płotu.

Tym razem zrobiłem dziurę wystarczającą dla czołgu i nie trudziłem się z

jej maskowaniem. Ruszyłem w ciemność, szukając okazji do zamaskowania

wyraźnego śladu. Nie było to takie trudne: prawie po stycznej zbliżał się jeden z

tutejszych pojazdów. Dogonienie go nie wchodziło w rachubę, ponieważ był

znacznie szybszy, ale zostawiał piękny ślad. Zmieszałem z nim swoje, posuwając

się lekkim zygzakiem, po czym wbiłem kije w ubity śnieg i zrobiłem obrót o sto

osiemdziesiąt stopni, z którego byłby dumny nawet mój instruktor. Trafiłem

prosto we własne ślady i ruszyłem z powrotem nie używając kijków. Prosto do

bezpiecznego i zacisznego miasta.

Muszę przyznać, że nie przesadzali tu z godziną pobudki: na ulicach

background image

94

dostrzegłem ledwie parę osób. Nie sądzę, aby ktoś zwrócił na mnie uwagę, w

każdym razie na pewno nikt nie podniósł alarmu. Zbliżyłem się do portu

kosmicznego. Tu także panowała cisza i spokój, żadnych śladów nagłej

aktywności. Z pobliskiego okna dochodził miły blask, toteż nie omieszkałem tam

zajrzeć. Sprawa stała się bardziej atrakcyjna, gdy odpowiednio zaokrąglona

autochtonka odwróciła się do okna. Angelina zawsze urządza mi awantury o

flirty, toteż musiałem w końcu dać jej jakieś po temu podstawy. Nawet to, że

marnowałem cały wysiłek włożony w zacieranie fałszywych śladów, nie zmieniło

mojego postanowienia. Zdjąłem narty, postawiłem je w śniegu i otworzyłem

drzwi.

- Dzień dobry. Wygląda na to, że nadal mamy mróz - oznajmiłem.

Spojrzała na mnie w milczeniu. Była młoda i atrakcyjna, choć zupełnie

pozbawiona makijażu i ubrana tak, że każdą normalną kobietą by zatrzęsło.

- Jesteś tym, którego szukają - stwierdziła bez śladu emocji w głosie. -

Muszę iść ich zaalarmować.

- Nie pójdziesz i nie zrobisz tego - skurczyłem się, gotów ją zatrzymać.

- Tak, panie - odparła i wróciła do garów.

Panie! Te przyjemniaczki musiały być antyfeministami wszech czasów.

Uznając brak uczuć za cnotę, kobiety musieli traktować jak bydło i niewolników.

Na to zresztą wskazywał stojący przede mną dowód. Po setkach lat tresury

wyhodowali z całą pewnością perfekcyjne służące.

- Co gotujesz, kwiatuszku?

- Tu jest wrzątek, tu zupa rybna, a tutaj okraszona ryba, a tu...

- Ślicznie. Poproszę porcję każdej z tych rzeczy, z wyjątkiem wrzątku,

rzecz jasna.

Podała mi parę metalowych misek i kościaną łyżkę. Jedzenie było równie

bezbarwne jak do tej pory, ale i tak dwukrotnie opróżniłem talerz, zanim

stwierdziłem, że wystarczy.

- Nazywam się Jim - stwierdziłem skończywszy. - A ty?

- Kaem.

- Dobre jedzenie, Kaem. Trochę niedoprawione, ale to nie twoja wina.

Zadowolona jesteś z tego zajęcia?

- Nie wiem, co to znaczy: zadowolona.

- Tak myślałem. W jakich godzinach tu pracujesz?

- Nie wiem, o co chodzi. Wstaję, pracuję, idę spać. Zawsze tak jest.

- Bez weekendów, wakacji i świąt. Tu faktycznie potrzeba dużych zmian.

Mam nadzieję, że to już niedługo. Tej kultury nie trzeba niszczyć. Sama się

background image

95

rozpadnie, ledwie dotrze tu trochę cywilizacji. Historycy będą za parę lat nieźle

łapali się za głowy nad waszymi zwyczajami. O której podajecie tu śniadanie?

- Za parę minut, gdy zadzwoni dzwon - odparła spoglądając na zegar.

- Kto tu jada?

- Mężczyźni, żołnierze.

Byłem na nogach, zanim wymówiła ostatnią sylabę i nakładałem rękawice.

- Jedzenie było wspaniałe, ale mam niewiele czasu. Muszę zdążyć, zanim

wzejdzie słońce. Mam trochę spraw do załatwienia. Przepraszam, nie będziesz

bardzo zachwycona, gdy cię zwiążę?

- Zrób ze mną, co zechcesz, panie - odparła opuszczając oczy.

Po raz pierwszy w życiu wstydziłem się, że jestem płci męskiej.

- Wkrótce będzie lepiej, Kaem. Przyrzekam ci. Jeśli się stąd wydostanę, to

obiecuję ci przysłać jakieś stroje, szminki i parę publikacji ruchu

emancypacyjnego. Gdzie tu jest magazyn?

Grzecznie pokazała mi kierunek, więc pocałowałem ją na pożegnanie i z

ledwością zdołałem przeszkodzić w rozebraniu się. Już widzę, jakimi czułymi

kochankami są ci tutaj! Romantycy, psiakrew! Następny kwiatek do listy. Kaem

zupełnie nie protestowała, gdy ją wiązałem i zamykałem. I tak znajdą ją, ledwie

śniadanie się spóźni, ale wszystko, czego potrzebowałem, to parominutowe

wyprzedzenie.

Narty przypiąłem dopiero na lodzie, żeby nie zostawiać śladów; po czym

ruszyłem przed siebie starając się, o ile to było możliwe, krzyżować swoją drogę

ze śladami innych nart.

Przedostałem się przez płot, co robiło się już nudną rutyną i uśmiechnąłem

się, słysząc po drugiej stronie syreny i inne oznaki aktywności. Chyba w końcu

dostrzegli moją poprzednią wizytę. Najwyższy czas. Nie dość, że chciało mi się

spać, to jeszcze zaczynało świtać. Zamaskowałem dziurę i ruszyłem ku zbrojowni.

Oczywiście, nikt mnie nie widział, a facet, którego tu przywlokłem, zdążył

zniknąć, jak zresztą wszyscy inni w zasięgu wzroku.

Sforsowałem zamek, uziemiłem alarm bez większych trudności, po czym

podłączyłem wszystko na miejsce i na ołowianych nogach obszedłem

pomieszczenie. Ułożyłem się na skrzynkach granatów odłamkowych mając

nadzieję, że nie mają nic przeciw temu i zasnąłem prawie natychmiast.

Cudowne uczucie - byłem pewien, że mogę robić to całą wieczność, tyle

że coś mi, cholera, nie dało. Obudziłem się momentalnie, gdy zrozumiałem, co.

Było zupełnie jasno, a ktoś majstrował przy zamku.

Pretensje mogłem mieć tylko do siebie. Zapomniałem, z kim mam do

background image

96

czynienia. Ledwie ci tutaj dowiedzieli się o moim zmartwychwstaniu, po prostu

zarządzili przeszukanie całego miasta. Zabawa się skończyła.

110

17

Drzemka mnie odświeżyła, a wściekłość dodała sił. Wściekły byłem

głównie na siebie, za głupie postępowanie, rzecz oczywista. Jak każdy normalny

background image

97

człowiek miałem wielką ochotę wyładować się na kimś innym, a zatem oberwał

ten, który wszedł pierwszy. Przeszkodziły mi w tym trochę narty, o które się

potknąłem, zapominając o ich istnieniu, ale i tak nie miało to większego

znaczenia. Klient, podobnie jak wszyscy przedstawiciele jego rasy, nie miał

pojęcia o walce wręcz.

Zebrałem narty i kijki i wyjrzałem na korytarz. Wszędzie pełno było

zapalonych poszukiwaczy mojej skromnej osoby, ale dopiero przy drzwiach

wyjściowych jeden z nich mnie dojrzał. Zdążyłem zrobić całe trzy kroki, zanim

zdobył się na reakcję.

- On jest tutaj, próbuje uciekać - oznajmił monotonnym tonem.

- Nawet to robi! - wrzasnąłem wypadając na dwór, prosto na najbliższego

z nich. Po dwóch sekundach pozostało mi jedynie zapiąć narty i ruszać w drogę.

To wszystko było i tak odwlekaniem nieuniknionego.

Bramę strzegła wzmocniona warta, a ze wszystkich stron widać było

zbliżające się sylwetki tutejszych pojazdów. Mógłbym może dostać się do miasta

i szukać tam kryjówki, ale jeden człowiek przeciw całej planecie ma minimalne

szansę. Może Hanasu miał filozoficzną odpowiedź na ten problem, ale osobiście

zdecydowanie nie nadaję się na samobójcę.

Rzecz jasna, moje rozmyślanie nie przeszkadzało mi w poruszaniu się. Za

mną zresztą podążała pogoń i obie te kwestie tak zaabsorbowały moją

wyobraźnię, że silniki rakiety usłyszałem dopiero, gdy była nad moją głową.

Podobnie jak reszta przytomnych stanąłem, popatrzyłem i osłupiałem.

Spoza nisko wiszących chmur opuszczał się na strumieniach odrzutu

niewielki statek zwiadowczy.

Z połączonymi pierścieniami Ligi na kadłubie!

- Udało się! - wrzasnąłem ruszając z kopyta ku podskakującej na

amortyzatorach jednostce.

Nie ma potrzeby dodawać, że biegłem samotnie. Tubylcy nie byli równie

entuzjastycznie nastawieni do tego, co przybyło. W każdym razie byłem na

miejscu, gdy otworzył się właz.

- Witamy na Kekkonshiki - oznajmiłem facetowi stojącemu w otworze. -

Przyłącz tę planetę do Ligi, o zdobywco!

- Nic nie wiem o żadnym zdobywaniu - odparł obdarzony nader bujną

fryzurą młodzian w nieporządnym nad wyraz kombinezonie. - Dostałem

polecenie zabrania stąd niejakiego Jamesa Bolivara di Griz.

- Masz go przed sobą.

- Podobnie jak tubylcy, tylko że oni mają jeszcze całą masę broni. Właź na

background image

98

pokład.

- Najpierw uświadomię tym typom, jakiej wiekopomnej chwili są

świadkami.

Z radością zobaczyłem znajomą gębę na czele całej zgrai. To był Kome,

kapitan mojej ostatniej podróży.

- Rzuć broń - poleciłem. Zamiast tego ją uniósł.

- Pójdziecie ze mną. Obaj - rozkazał.

Czerwone płatki zawirowały mi przed oczami. Ci ludzie byli tak tępi, że aż

mnie zemdliło. To, że przez ich durnotę zginęło już tak wiele istnień, tylko

pogłębiało to uczucie.

- Błagam, nie strzelaj! - wrzasnąłem wyrzucając w górę ręce i skacząc ku

niemu.

Wykręciłem mu rękę, przechwyciłem pistolet i z całej siły wepchnąłem

mu lufę w kark.

- Posłuchajcie, bałwany! - wykrzyknąłem. - Wszystko się skończyło.

Przegraliście! Nie zdziałacie już nic złego w galaktyce. Jedyną podstawą waszej

siły i władzy była nieznana lokalizaga tej planety, tak że mogliście się tu kryć jak

karaluchy, ale to już przeszłość. Widzicie ten emblemat na burcie. To statek Ligi.

Wiedzą, gdzie jesteście, kim jesteście i co z wami zrobić! Sprawiedliwość

przybyła w postaci tego oto młodzieńca, który właśnie ogłosił przyłączenie waszej

planety do Ligi.

- Zrobiłem to? - sapnął z niedowierzaniem.

- Zamknij się, palancie, i bierz się do roboty.

- Moją robotą jest zabranie ciebie.

- Dostałeś awans. Zabierz im broń - byłem lekko zdesperowany, bo reszta

zaczęła podnosić spluwy do oka, a znając ich zwyczaje, wiedziałem, że spokojnie

zastrzelą Kome, byle mnie dostać. - No, Kome, powiedz kumplom, żeby się

poddali. Jeśli ktoś tu wystrzeli, to wam wszystkim nogi z dupy powyrywam.

Rozmyślał chwilę na swój pokręcony sposób, po czym podjął decyzję:

- Obecność tego statku może być przypadkowa.

- Nie jest - wtrącił się pilot. - Pokażę ci wiadomość, jaką otrzymałem wraz

z ogólnym alarmem, kierującym wszystkie jednostki ku tej planecie. Szukaliśmy

was od jakiegoś czasu. Idę po wiadomość.

- Zabijcie ich obu - rozkazał Kome. - Jeśli zełgali, to będzie po problemie,

a jeśli nie, to i tak nie ma żadnej różnicy. Wszyscy jesteśmy martwi.

- Odsuń się - polecił mu najbliższy. - Albo będę musiał cię zastrzelić.

- Strzelaj - padła spokojna odpowiedź.

background image

99

- Stać! - wrzasnąłem, pakując gościowi kulę w ramię i wytrącając broń -

To nie ma sensu!

Myśleli inaczej. Paru wzięło mnie na cel, gdy pilot doręczył wiadomość, o

której wspominał. Nie taką zresztą, jakiej oczekiwali. Nie był na tyle głupi,

zwiadowcy rzadko kiedy są imbecylami.

Dziobowa wieżyczka artyleryjska obróciła się łagodnie, siejąc pociskami

na wszystkie strony. Nie tracąc czasu dałem mojemu więźniowi po łbie, żeby

grzecznie szedł za mną i ruszyłem do śluzy. Wdusiłem przycisk uszczelniania, a

Kome okazał oznaki żywotności, o które go nie podejrzewałem. Zdrowy kopniak

w bok głowy załatwił tę sprawę, rozciągając go na śniegu. Normalnie nie lubię

takich rzeczy, ale tym razem sprawiło mi to czystą, nieskalaną przyjemność.

- Lepiej się połóż. To będzie pięciogeowy start - poinformował mnie pilot.

Był. Dzięki niemu szybko pokonałem ostatnie cale dzielące mnie od

podłogi. Gdy przestałem widzieć jedynie rozmazane plamy, unosiłem się już w

stanie nieważkości.

- Serdeczne dzięki - mruknąłem.

- Cała przyjemność po mojej stronie. Masz dość natrętnych kumpli.

- Kumpli! Te cymbały wymyśliły całą tę wojnę! A tak na marginesie, jak

wam idzie?

- Nadal przegrywamy - warknął - i nic nie możemy na to poradzić.

- Nie opowiadaj bzdur - to tylko pech. Leć do najbliższej stacji z

psimenami, mam masę zaległej korespondencji. Nie wiesz przypadkiem, czy

obcym odbito jeńców?

- Masz na myśli admirałów? Wrócili biedacy. Wiesz, normalnie nikogo nie

obchodzi, co się przytrafia starszym rangom oficerom, ale tym razem to naprawdę

nie było przyjemne.

- Wyleczą ich. Wybacz, że się cieszę, ale moja żona i synowie byli

odpowiedzialni za tę ucieczkę, a to, co powiedziałeś oznacza, że im się udało.

- Masz niezłą rodzinkę.

- Możesz to powtórzyć?

- Masz niezłą rodzinkę.

- Miło to słyszeć. Wyduś trochę życia z tego mebla. Musimy się

pośpieszyć.

Zanim dolecieliśmy do najbliższej stacji, miałem już wszystko rozpisane.

Z pewnością stać było flotę na wyłączenie ze swojego składu paru jednostek z

oddziałami desantowymi, a więcej nie było tu potrzeba, a zatem Kekkonshiki

powinna być niedługo normalnym, cywilizowanym światem. Do ogólnego planu

background image

100

dołączyłem jeszcze dokładne instrukcje, gdzie znaleźć Hanasu i co z nim zrobić.

Najważniejszą sprawą było spacyfikowanie planety i osłonięcie w ten sposób

tyłów. Wojna była nadal do wygrania. W trakcie drogi przestudiowałem

wszystkie możliwe raporty, toteż gdy dotarłem wreszcie do Kwatery Głównej

Korpusu, miałem gotowych parę planów. Wszystkie zresztą zostały wymiecione z

mojej głowy na widok ukochanej osoby.

- Powietrza... - jęknąłem po nieskończenie długim uścisku. - Miło być w

domu.

- Mam coś więcej w zapasie, ale sądzę, że najpierw chciałbyś trochę

przyjrzeć się wojnie.

- Jeśli nie masz nic przeciwko, najdroższa. Miałaś jakieś problemy z

admirałami?

- Żadnych, tak pięknie wszystko zamieszałeś, że mogło to służyć za lekcję

poglądową dla chłopców. Aktualnie są wraz z flotą i usiłują wygrać wojnę. Bałam

się o ciebie.

- Miałaś rację, ale to już skończone. Czy nie zabrałaś przypadkiem paru

upominków w drodze przez ich skarbiec?

- Zostawiłam to bliźniakom. Sporo odziedziczyli po tatusiu. Jestem pewna,

że zabrali sobie sporo, ale i tak to, co zostało, wystarczy nam na niezależne życie.

Jeśli przeżyjemy wojnę, oczywiście.

- Co się tam właściwie dzieje?

- Nic dobrego. Co prawda, gdy obcy pozostali sami, okazało się, że są

dość głupimi i prymitywnymi przeciwnikami. Jednak muszą mieć paru dowódców

trochę mniej durnych od reszty. Opuścili bazę i rozpoczęli frontalny, zmasowany

atak. Poddaliśmy więc tyły i robimy to nadal, sprawiając jedynie czasami

wrażenie, że stajemy do bitwy. Nie ma co się dziwić. Ich przewaga w uzbrojeniu i

liczebności wynosi coś koło dziewięciuset do jednego.

- Jak długo to może potrwać?

- Niedługo. Już prawie skończyły nam się przestrzenie międzyplanetarne.

Wkrótce wejdziemy w pustkę międzygwiezdną, a tam nie ma już gdzie uciekać.

Nawet te cymbały będą w stanie to przewidzieć. Wszystko, co muszą zrobić, to

zostawić połowę swoich sił na jej skraju, aby nas nie wpuścić z powrotem i

powybierać nasze planety na drodze desantów.

- To nie brzmi zbyt optymistycznie.

- Bo nie jest optymistyczne.

- Nie martw się, słonko. Twój kochany Jim uratuje galaktykę.

- Znowu! To miłe - pocałowała mnie.

background image

101

- Kazano mi tu przyjść - oznajmił z tyłu znajomy głos - tylko po to, żebym

zobaczył, jak się całujecie? Jestem zajętym człowiekiem i nie mam...

- Nie tak zajętym, jak wkrótce będziesz, profesorze.

- Co ty znowu wymyśliłeś?

- Wymyśliłem, że zrobisz broń, dzięki której uratujesz nas wszystkich.

Twoje imię będzie pisane złotem we wszystkich podręcznikach historii. „Coypu,

Zbawiciel Galaktyki".

- Zidiociałeś do końca!

- Nie myśl, że jesteś oryginalny. Wszyscy geniusze nazywani byli

idiotami. Albo jeszcze gorzej. No, ale do pracy: czytałem ściśle tajne raporty, w

których było napisane, że wierzysz w światy równoległe...

- Cicho, durniu! Nikt nie miał o tym wiedzieć! A zwłaszcza ty!!!

- Przypadek... hm... prawda... -westchnąłem. - Szafa się otworzyła, gdy

przechodziłem i wypadła twoja teczka. Z tymi światami to prawda?

- Prawda, prawda - westchnął ciężko. - Na ślad naprowadziły mnie twoje

eskapady z time-helixem, gdy trafiłeś do historii, której nie było.

- Dla mnie była!

- Oczywiście, właśnie ci to powiedziałem. Jeśli istnieje jedna odmienna

przeszłość, to może ich istnieć nieskończona liczba, to chyba logiczne?

- Oczywiście - zgodziłem się natychmiast. - Poeksperymentowałeś więc?

- Owszem. Uzyskałem dostęp do światów równoległych i

przeprowadziłem obserwacje. Tylko co to ma wspólnego z ocaleniem galaktyki?!

- Jeszcze tylko jedno pytanie i zaraz ci powiem. Jest możliwe przejście do

takiego świata?

- Pewnie, że jest. Jak inaczej mógłbym poczynić obserwacje? Wysłałem

tam robota.

- Jak dużego?

- Miało być jedno pytanie. Z tobą tak zawsze. No dobra; wielkości małego

słonia. A w ogóle, to wszystko zależy od rozmiarów pola.

- Otóż i mamy odpowiedź.

- Masz dla siebie - oznajmiła Angelina - ale dla mnie ma to niewiele sensu.

- Pomyśl trochę, skarbie. Montujesz to urządzenie na krążowniku, wraz z

odpowiednio dużymi generatorami, po czym wysyłasz go, aby dołączył do naszej

floty i wydajesz obcym bitwę. Nasza flota ucieka, krążownik zostaje w tyle, wróg

nas goni i włączamy pole.

- I wyślemy te obrzydlistwa wraz z ich armatami do sąsiedniego

wszechświata i mamy spokój!

background image

102

- Właśnie coś takiego chciałem powiedzieć - zauważyłem. - Możemy tego

dokonać, Coypu?

- To możliwe, całkiem możliwe...

- No, prowadź nas do laboratorium i pokaż to urządzenie!

Najnowszy wynalazek Coypu nie wyglądał zbyt okazale; masa skrzynek,

kabli i innych takich, porozstawianych po całym pomieszczeniu. Tym niemniej

wynalazek istniał był realnie.

- Nazwałem to parallelilizer - oświadczył.

- Nie chciałbym powtarzać tego trzy razy szybciej - mruknąłem.

- Nie błaznuj, di Griz! To urządzenie zmieni losy naszego wszechświata i

przynajmniej jednego nie znanego tobie.

- Nie udawaj zgryźliwego - powiedziałem ugodowo. - Bądź tak miły i

pokaż nam, jak to działa.

Pomrukując coś pod nosem, wziął się do roboty przerzucając przełączniki,

stukając w zegary i wiążąc jakieś druty. Nie mając żadnego konkretnego zajęcia,

zabrałem się za całowanie Angeliny, czemu ta ostatnia nie była przeciwna.

Coypu, nieświadom niczego, udzielał nam kursu teoretycznego.

- Precyzja jest najważniejsza. Różne światy równoległe są oddzielone od

siebie nader cienkim tohtonem, jak sobie sami zresztą możecie wyobrazić.

Najtrudniejsze jest wybranie jednego z nieskończoności, a szczególnie tego

nabliższego nam. Oczywiście jest to także najprostsze z uwagi na energię, jaka

jest potrzebna do tego celu. Dlatego też teraz znajdziemy się w najbliższym... O!

Światła przygasły, gdy wdusił ostatni guzik, urządzenie zaczęło

melodyjnie buczeć, w powietrzu zaś można było wyczuć zapach ozonu. Puściłem

Angelinę i rozejrzałem się wokoło.

- Wiesz, profesorze, z tego co widzę, to nic się nie stało.

- Kretyn! Spójrz przez ten generator pola.

Spojrzałem przez żarzącą się ramę z miedzianego drutu i nadal nic nie

widziałem, o czym nie omieszkałem go poinformować. Spróbował wyrwać sobie

dla dramatycznego efektu parę włosów, ale było to zadanie z góry skazane na

niepowodzenie, jako że był prawie łysy.

- Spójrz przez pole, a zobaczysz sąsiedni świat.

- Wszystko, co widzę, to to samo laboratorium.

- Debil! To nie jest to laboratorium, tylko tamto, z tamtego świata. Istnieje

tam, tak jak nasze istnieje tutaj.

- Cudownie - uśmiechnąłem się, nie chcąc go obrazić. - Rozumiem, że

wystarczy przejść przez ten drut i już tam będę.

background image

103

- Przypuszczalnie, ale równie dobrze możesz być trupem. Jak dotąd nie

robiłem doświadczeń z żywymi stworzeniami.

- Czy nie czas na nie? - spytała uprzejmie Angelina. - Tylko nie z moim

mężem.

Ciągle mrucząc Coypu wyszedł, by wrócić po chwili z białą myszką.

Obwiązał ją drutem, przywiązał do kija i powoli przesunął przez ekran. Nie stało

się dokładnie nic, poza tym że mysz wyślizgnęła się z pętli i spadła na podłogę, po

czym pozbierała się i zniknęła z naszego pola widzenia.

- Gdzie to polazło? - zdumiałem się.

- W świat równoległy.

- Biedactwo, wyglądała na przestraszoną - zauważyła Angelina. - Ale nie

wydaje się, żeby doznała jakichś obrażeń.

- Trzeba zrobić test, puścić więcej myszy i sprawdzić dokładnie ich...

- Normalnie, owszem - przerwałem mu wyliczankę - ale mamy wojnę i

brak nam czasu. Jest jeden sposób, aby mieć całkowitą pewność od razu...

- Nie! - Angelina była szybsza w kojarzeniu od profesora, ale i tak się

spóźniła. Albowiem mówiąc to przeszedłem przez ekran.

119

background image

104

18

Jedyne, co poczułem, to lekkie mrowienie, choć i ono mogło być

wytworem mojej wyobraźni. Rozejrzałem się wokoło. Wszystko wyglądało niby

tak samo, choć rzecz jasna paralleliłizera nie było w pokoju.

- Jamesie di Griz! Wracaj natychmiast, albo pójdę po ciebie! - usłyszałem

głos Angeliny.

- To przełomowy moment w dziejach nauki i nie zamierzam zmarnować

okazji.

Spojrzenie na drugą stronę ekranu spowodowało, że poczułem się

osobliwie: ten sam pokój i to w dodatku z Angelina i profesorem, tyle że

znikający. Od tej strony pole było niewidoczne, ale gdy obszedłem je z tyłu,

zobaczyłem czarną płaszczyznę unoszącą się w powietrzu

Zanim wróciłem, wyjąłem pisak i aby uwiecznić wydarzenie napisałem na

ścianie: TU BYŁ STALOWY SZCZUR. Niech ci tutaj też mają trochę zajęcia

umysłowego. W tym momencie drzwi do pokoju zaczęły się otwierać, toteż dałem

nura w ekran.

- Bardzo interesujące - oznajmiłem wysuwając się z objęć Angeliny.

Coypu wyłączył maszynę i przyglądał się nam pobłażliwie,

- Jak duży ekran możesz zrobić?

- Teoretycznie nie ma ograniczeń. Może być tak duży, że od razu wyślesz

ich całą flotę do diabła.

- Właśnie o to mi chodziło. Zabierz się za robotę, ja zaś rozpowszechnię

dobre wieści w naszych szeregach.

Zebranie wszystkich wodzów Indian do kupy nie było proste, gdyż byli

zajęci przegrywaniem wojny (i to na dużą skalę). W końcu zaprzęgnąłem do tego

background image

105

Inskippa, a ponieważ używali naszej bazy jako Kwatery Głównej, trudno im było

nie przybyć. Oczekiwałem ich w odświętnym mundurze z baretkami na piersiach.

Pomamrotali do siebie, zapalili potężne cygara i gapili się na mnie. Gdy wszyscy

usiedli, zastukałem w stół, by zyskać ich uwagę.

- Panowie, aktualnie przegrywamy wojnę - oznajmiłem -

- Nie przyszliśmy tu po to, żebyś był łaskaw nam o tym powiedzieć -

warknął Inskipp. - O co chodzi, di Griz?

- Zebrałem was tu, aby oznajmić, że koniec wojny jest bliski. Wygramy ją!

- to w końcu zwróciło ich uwagę;. Wszyscy jak jeden mąż wybałuszyli na mnie

oczy. - Zostanie to dokonane za pomocą urządzenia zwanego parallelilizerem,

które pośle flotę obcych do równoległego wszechświata.

- O czym mówi ten szaleniec? - zdumiał się jeden z admirałów.

- Mówię o pomyśle tak nowym, że mój umysł z trudem go rozumie i nie

oczekuję, że wasze zwapniałe szczątki szarych komórek byłyby w stanie to

zrobić, ale zawsze możecie próbować - odpowiedzią był wściekły pomruk. -

Teoria jest taka: możemy podróżować w przeszłość, ale nile możemy jej

zmieniać. Jednakże takie zmiany zostały poczynione, a nie odczuliśmy ich w

naszej teraźniejszości. Wniosek jest prosty: zmieniliśmy nie naszą przeszłość,

tylko przeszłość jakiegoś innego świata, zbliżonego do naszego. Wynalazek

profesora Coypu pozwala nam przechodzić do tych równoległych wszechświatów.

Mając wystarczająco duży ekran możemy wysłać całą nieprzyjacielską flotę w

inny wymiar. Są pytania?

Było dużo. Po półgodzinie wyjaśniania zdołałem ich przekonać, że po

pierwsze nie jestem idiotą, po drugie to, co mówię, jest wykonalne. Morale

zebranych wyraźnie uległo poprawie. Gdy Inskipp przemówił, jasne było, że

mówi w imieniu ich wszystkich:

- Możemy to zrobić! Skończyć tę wojnę i posłać ich do innego świata!

- Całkiem słusznie - zgodziłem się.

- TO JEST ZABRONIONE - rozległ się głęboki głos promieniujący

najwyraźniej z pustego powietrza nad stołem.

Przynajmniej jeden z obecnych złapał się za pierś. Czy to ze względów

religijnych, czy też z uwagi na awarię stymulatora.

Z Inskippem nie poszło tak łatwo:

- Kto to powiedział? Który dowcipniś ma projektor głosu?

Rozległy się głośne zapewnienia o niewinności i okrzyki oburzenia.

Zapanowało zamieszanie i ogólne szukanie projektora. Uspokoiło się, gdy głos

przemówił ponownie.

background image

106

- Jest to zabronione, gdyż jest to niemoralne. Powiedzieliśmy.

- Kto powiedział? - syknął Inskipp.

- My. Korpus Moralności - tym razem głos doszedł od drzwi, co było

kolejnym zaskoczeniem.

Po kolei głowy zgromadzonych odwracały się w tym kierunku, tak że

wchodzący skupił na sobie całą uwagę. Trzeba przyznać, że robił wrażenie:

wysoki, z długimi białymi włosami i takąż brodą, ubrany w powłóczystą białą

szatę. Inskipp jednak nie zwrócił na to większej uwagi.

- Jesteś aresztowany. Nigdy nie słyszałem o jakimś tam Korpusie

Moralności.

- Oczywiście, że nie - odparł spokojnie nowo przybyły. - Jesteśmy zbyt

utajnieni, byś mógł cokolwiek o nas wiedzieć.

- Utajnienie - warknął Inskipp. - Mój Korpus Specjalny jest tak tajny, że

większość ludzi sądzi, że to tylko plotki.

- Wiem. To żadna tajność. Mój Korpus Moralności jest tak tajny, że nie

ma o nim nawet plotek.

Inskipp zaczynał czerwienieć i najwyraźniej brakowało mu powietrza.

Szybko stanąłem między nimi, zanim zdołał wybuchnąć.

- Interesujące, ale chcielibyśmy jakiegoś dowodu, no nie?

- Proszę - nawet nie drgnęła mu powieka. - Jaki jest wasz najtajniejszy

kod?

- Może mam ci powiedzieć?

- Oczywiście, że nie. Ja ci powiem. Szyfr Yasarnap, zgadza się?

- Niewykluczone - przyznałem.

- Jim, idź do komputera i podaj w tym kodzie następujące polecenie:

wszystkie dane o Korpusie Moralności.

- Ja to zrobię - sapnął Inskipp. - Agent di Griz nie jest wtajemniczony.

Wszyscy mu się przyglądali, gdy uruchamiał komputer, (a ja przez

grzeczność nie protestowałem). Wyjął z kieszeni taśmę z szyfrem, podłączył ją i

wypisał polecenie.

- Kto pyta? - zachrypiał głośnik.

- Ja, Inskipp, szef Korpusu Specjalnego.

- Korpus Moralności jest tajną siłą Ligi o bezwzględnym pierwszeństwie.

Jego rozkazy muszą być wykonywane natychmiast. Aktualnie jego szefem jest

Jay Hovah.

- Jestem Jay Hovah - oznajmił nowo przybyły. - I powtarzam: zakazane

jest wysyłanie najeźdźców do innego wszechświata.

background image

107

- Dlaczego? - spytałem. - Nie masz nic przeciwko temu, żeby ich

powystrzelać, powywieszać, zgwałcić, jeśli komuś z nas przyjdzie ochota, nie?

- Walka w obronie własnej nie jest niemoralna. To jest obrona czyjegoś

domu, bliskich i samych obrońców.

- Skoro nie masz nic przeciwko temu, aby do nich strzelać, to co ci

przeszkadza wysłanie ich gdzie indziej? Nie będzie ich to bolało nawet w połowie

tak jak przy strzelaniu.

- Ich w ogóle nie będzie bolało, ale wysyłając tę gigantyczną flotę wojenną

do świata, w którym dotąd nie istniała, stajesz się odpowiedzialny za wszystkich

ludzi, którzy mieszkają tam i... zginą. Trzeba znaleźć sposób, aby wyeliminować

obcych, nie skazując nikogo niepotrzebnie na uśmiercenie.

- Nie zatrzymasz nas - zapomniał się któryś z admirałów.

- Mogę to zrobić. Powiedziane jest w Konstytucji Ligi Zjednoczonych

Planet, że żadne niemoralne akcje nie będą podejmowane przez planety

członkowskie. W aneksie podpisanym przez członków założycieli Ligi

znajdziecie decyzję powołania Korpusu Moralności, do którego zadań należy

ustalenie, co jest, a co nie jest moralne. Jesteśmy w tej kwestii zgodni i jeśli

mówimy „nie", to musicie znaleźć sobie inny plan.

Podczas tej przerwy w mojej głowie kręciły się wszystkie możliwe kółka i

gdy skończył, miałem już wygrywający numer.

- Skończ z pierdołami - oznajmiłem, po czym wrzasnąłem to samo jeszcze

raz i w końcu zostałem usłyszany. - Mamy nowy plan. Powiadasz, że niemoralne

jest posłanie ich do równoległego wszechświata, w którym mogliby zabijać ludzi,

tak?

- Zbrutalizowane, ale masz rację.

- A wiec, nie powinno cię obchodzić wysłanie ich do równoległego świata,

w którym nie ma ludzi, prawda?

Szczęka mu opadła, zamknął ją z trzaskiem, po czym powtórzył parę razy

ten zabieg i zmarszczył się. Uśmiechnąłem się szeroko i zapaliłem cygaro.

Admirałowie - niezbyt lotni umysłowo - inaczej nie wstąpiliby do wojska, zaczęli

mamrotać między sobą.

- Muszę przeprowadzić konsultację - oznajmił w końcu.

- Proszę uprzejmie, tylko się pośpiesz.

Posłał mi krzywe spojrzenie, ale wyciągnął z kieszeni jakieś złote pudełko

i poszeptał z nim trochę, by po chwili skinąć głową.

- Nie jest niemoralne przesłanie obcych do świata, w którym nie ma ludzi.

Powiedziałem.

background image

108

- Co tu się dzieje? - spytał jeden z ogłupiałych oficerów.

- Proste: są miliardy, a prawdopodobnie nieskończoność światów

równoległych - oświeciłem go. - Pomiędzy nimi muszą istnieć takie, w których

homo sapiens nigdy nie istniał. Może nawet istnieć taki, w którym żyją wyłącznie

obcy, gdzie powitają naszych wrogów z otwartymi ramionami, czy jak to się tam

u nich anatomicznie nazywa.

- Właśnie zgłosiłeś się na ochotnika, żeby któryś znaleźć - zarządził

Inskipp. - Ruszaj się, di Griz, i znajdź coś porządnego.

- Nie pojedzie sam - wtrącił się Jay Hovah. - Obserwujemy tego agenta od

dawna, gdyż jest on najniemoralniejszym osobnikiem w całym Korpusie

Specjalnym.

- Nader miło mi to słyszeć - stwierdziłem z dumą.

- Dlatego też jego słowo nie jest dla nas dowodem. W poszukiwaniach

będzie mu towarzyszył jeden z naszych agentów.

- Dobra, tylko nie zapominaj, że jest wojna i nie chcę, żeby któryś z

twoich płaczliwych i mruczących hymny maminsynków wisiał mi na plecach.

Jay znowu poszeptał z pudełkiem.

Nie odezwałem się, gdy agent wszedł. Jeśli brać długość koszuli za oznakę

stażu, to miał niewielki, a raczej miała. Jej okrycie ukazywało nader interesujące

krągłości, które w połączeniu ze złocistymi lokami i błyszczącymi oczami

stanowiło bardzo atrakcyjną całość.

- To agent Incuba, która będzie ci towarzyszyć - oznajmił Jay.

- Cóż, wycofuję zastrzeżenia. Wygląda na zdolnego oficera.

- Naprawdę? - rozległo się nad stołem, tyle że tym razem głos był żeński i

doskonale mi znany. - Jeśli sadzisz, że będziesz się szlajał po świecie z tą małpą,

Jamesie di Griz, to się grubo mylisz. Lepiej zamów trzy bilety!

125

background image

109

19

- I to ma być tajna narada? - zawył Inskipp. - Twoja żona jest na

podsłuchu, Jamesie di Griz!!!

- Wygląda, jakby była - zgodziłem się. - Proponowałbym, żebyś sprawdził

zabezpieczenia, ale będziesz musiał zrobić to osobiście, bo jak wiesz, ja mam

trochę roboty gdzie indziej. Wkrótce otrzymacie mój raport, panowie.

Wyszedłem, mając o parę kroków z tyłu Incubę. Angelina czekała na nas

w korytarzu z płonącymi oczami i postawą wyrażającą gotowość na wszystko.

Ledwie na mnie spojrzała, koncentrując się na Incubie.

- Zamierzasz latać w tej nocnej koszuli cały czas? - spytała z ciepłem w

głosie zbliżonym do zera absolutnego.

Zapytana przyjrzała się jej z kamiennym wyrazem twarzy, po czym

nozdrza jej się lekko rozszerzyły, jakby doleciał ją nader niemiły odór.

- Prawdopodobnie nie, ale cokolwiek bym włożyła, będzie to z pewnością

ponętniejsze od tego, co ty masz na sobie.

Zanim nastąpiła eskalacja wrogości, wypuściłem granat dymny. Był to

background image

110

skuteczny sposób, aby zwrócić na siebie ich uwagę.

- Mamy pół godziny na przygotowanie - powiedziałem szybko. - Jestem w

laboratorium z profesorem Coypu. Jeśli któraś nie przyjdzie na czas, lecimy bez

niej.

Angelina była gotowa od razu; wczepiła się w moje ramię i posykiwała mi

do ucha:

- Jedna próba, jedno spojrzenie czy dotknięcie i jesteś trupem, stary

świntuchu - po czym, dla dodania wagi swojej wypowiedzi, ugryzła mnie w ucho.

- A co z zasadą „niewinny do czasu udowodnienia winy"? - jęknąłem

masując małżowinę. - Kocham tylko ciebie i wiesz o tym. A teraz skończmy te

nonsensy i złapmy Coypu.

Nie było to takie trudne.

- Masz tylko jedną możliwość - poinformował mnie, gdy wprowadziłem

go w zagadnienie.

- Że co? Mówiłeś o nieskończonej liczbie światów!

- Owszem, tyle ich jest, ale dla czegoś tak dużego jak pancernik, istnieje

możliwość przejścia tylko do sześciu. Energia wymagana do przejścia do innych

umożliwia otwarcie ekranu o średnicy dwóch jardów. Przez taką dziurę niewielu

obcych tam wypchniesz.

- No to już zawsze jest coś. Dlaczego powiedziałeś, że tylko jeden?

- Bo w pozostałych pięciu to laboratorium istnieje i miałem okazję

obserwować w nim siebie i innych. W szóstym ekran wychodzi w kosmos.

- Ten więc musimy sprawdzić - rozległ się z tyłu złocisty głos; Incubę

weszła do laboratorium.

Ubrana była w obcisły kombinezon, którego wolałem dokładnie nie

oglądać, jako że Angelina była tuż za mną.

Odwróciłem się do Coypu i zawiesiłem wzrok na profesorze. Było to

mniej przyjemne, ale bezpieczniejsze.

- Musimy więc spróbować szóstego - oświadczyłem.

- Tak też sądziłem. Na zewnątrz mam gotowy ekran o średnicy stu jardów.

Sądzę, że zwiadowca powinien się zmieścić.

- Wspaniale. Klasa Lancer ma nawet mniejszą średnicę.

Wszystkie sprawdziany gotowości robiłem mając Angelinę u swego boku.

Incuba jak dotąd nie pojawiła się w sterowni, co znacznie ułatwiało życie.

- Lećcie kursem cztery sześć - oznajmił głos Coypu w słuchawkach. -

Zobaczycie pierścień latarń: to jest brama. Proponuję też, żebyście dokładnie

oznaczyli pozycję po przejściu, najlepiej zostawcie tam nadajnik.

background image

111

- Serdeczne dzięki za radę. Może kiedyś będziemy chcieli wrócić.

Przejście odbyło się bez problemów. Z tej strony pole wyglądało jak

czarne koło na tle mroków kosmosu.

- Pozycja zanotowana, nadajnik na miejscu - zameldowała Angelina.

- Jesteś wspaniała. Jakieś pięćdziesiąt lat świetlnych stąd, jeśli wierzyć tej

skrzynce - wskazałem na komputer - jest miłe małe słoneczko klasy G-2, a radio

twierdzi, że pół wieku temu jego okolice były bardzo rozmowne.

- No to na co czekamy? I jeszcze raz cię ostrzegam: trzymaj się z daleka

od tego umoralnionego kurczaka!

- Nie ma obaw! Jestem zbyt zajęty ponownym ocaleniem galaktyki!!!

128

background image

112

20

Incuba dołączyła do nas, gdy wyszliśmy z nadprzestrzeni.

- Zdaje mi się, że są tu dwie zamieszkane planety? - spytała.

- Tak twierdzi ten elektroniczny oszust. Sprawdzimy najbliższą.

Zbliżyliśmy się do niej bez straty czasu i weszliśmy w atmosferę. Błękitne

niebo, białe obłoczki, jednym słowem całkiem przyjemne miejsce. Radio wyło

jakimiś kretyńskimi melodyjkami i przypadkowym zlepkiem dźwięków nie

znanego mi i całkiem niezrozumiałego języka. Powierzchnia planety zaś zbliżała

się coraz bardziej.

- Domy - oznajmiła nieszczęśliwa Angelina. - I pola. Zupełnie jak w

domu.

- Niezupełnie - skorygowałem jej stwierdzenie, zmieniając powiększenie.

- Ślicznie! - westchnęła. I miała rację.

Coś o paru tuzinach odnóży ciągnęło pług, którym kierował mniej okazały,

lecz równie odrażający stwór. Oba mogłyby uścisnąć macki z naszymi wrogami.

- Obcy wszechświat! - ucieszyłem się. - Mogą tu przylecieć. Będą ich

oczekiwać kumple i szczęśliwa przyszłość. Wracamy z dobrymi nowinami.

- Sprawdźmy tę drugą planetę - wtrąciła się Incuba. - Z tego co wiemy,

mogą tu żyć także ludzie.

Angelina spojrzała na nią jak na karalucha, a ja westchnąłem:

- Pewnie, tylko żebyś tego nie powiedziała w złą godzinę.

Wykrakała. Następna planeta zamieszkana była przez najbardziej

człekopodobnych ludzi, jakich widziałem.

- Może są obcy wewnętrznie? - zaryzykowałem nieśmiało.

- Możemy paru rozpruć i sprawdzić - oświadczyła poważnie Angelina.

- Rozpruwanie obcych stworzeń, tak ludzkich jak i jakichkolwiek innych,

jest zakazane przez Korpus Moralności... - resztę jej wypowiedzi przerwała nagła

aktywność radia, warczącego coś niezbyt zrozumiale. Jednocześnie cała masa

czujników rozbłysła radośnie. Podszedłem do ekranu i natychmiast się cofnąłem.

- Mamy towarzystwo! - oznajmiłem. - Zrywamy się?

- Nie robiłabym niczego w pośpiechu - oświadczyła z namysłem Angelina.

Miała sporo racji, gdyż w naszym pobliżu znajdował się niezbyt

background image

113

przyjemnie wyglądający okręt wojenny czarnej barwy z działami raczej

nieprzypadkowo skierowanymi w nasza stronę.

- Myślę, że trzeba z nimi pogadać - oznajmiłem wstając. - Pilnujcie

gospodarstwa, dopóki nie wrócę.

- Idę z tobą - oświadczyła Angelina stanowczo.

- Nie tym razem, światło mego żywota. I jest to rozkaz. Jeśli nie wrócę, to

postaraj się przekazać nasze spostrzeżenia.

Tym treściwym zdaniem zakończyłem dyskusję, wymykajać się do śluzy i

wylatując w przestrzeń. W kadłubie okrętu otworzył się właz, toteż skierowałem

się ku niemu. Nastrój poprawił mi się na widok komitetu powitalnego złożonego

w całości z ludzi: dość twardych, sądząc po gębach, typów wystrojonych w czarne

uniformy.

- Kny piclin stimfbc! - wrzasnął do mnie ten z największą liczbą złotych

odznak.

- Pewien jestem, że to wspaniały język, ale ni cholery go nie rozumiem -

odparłem uprzejmie.

Posłuchał, po czym warknął coś i jeden z obstawy kopnął się do wnętrza,

wracając po chwili z metalową skrzynką połączoną drutami z nieprzyjemnie

wyglądającym hełmem. Odsunąłem się od tego, ale jeszcze mniej przyjemnie

wyglądająca broń zatrzymała mnie na miejscu lekkim puknięciem w żebra.

Wsadzili mi ten garnek na głowę, pokręcili coś przy pudełku i ozdobiony złotem

osobnik zagadał powtórnie:

- Rozumiesz mnie w końcu, natręcie?!

- I owszem, a poza tym nie ma najmniejszej potrzeby mnie obrażać.

Przebyłem daleką drogę i nie mam ochoty wysłuchiwać obelg od byle pajaca.

Wyszczerzyłem zęby, tak że zacząłem się obawiać o swoje gardło. Reszta

obecnych zaś zawrzała z oburzenia.

- Wiesz, kim jestem!? - ryknął.

- Nie, i nic mnie to nie obchodzi, bo ty też nie wiesz, kim ja jestem. Masz

zaszczyt spotkać pierwszego ambasadora z sąsiedniego wszechświata. Możesz mi

uścisnąć dłoń.

- On mówi prawdę - oświadczył jeden z pozostałych, obserwując jakiś

instrument.

- Cóż, to zmienia postać rzeczy - oficer uspokoił się dość wyraźnie. - Nie

możesz znać przepisów kwarantanny. Nazywam się Kongg. Chodź na drinka i

powiedz mi, co tu robisz.

Alkohol był niezły, a całe audytorium zafascynowane moją opowieścią.

background image

114

Zanim skończyłem, posłali kuter po damy, tak że reszta opowieści popłynęła już

w pełnym gronie.

- Powodzenia - oświadczył Kongg unosząc kielich. - Nie zazdroszczę ci

zajęcia. Jak widzisz, nasz problem z obcymi rozwiązaliśmy i ostatnią rzeczą,

jakiej nam potrzeba, to nowa inwazja. Nasza wojna skończyła się jakieś tysiąc lat

temu. Roznieśliśmy ich pancerniki, a teraz pilnujemy, żeby trzymali się swoich

planet. Są gotowi rzucić się nam do gardeł przy lada okazji, dlatego też

wykonujemy od czasu do czasu takie patrole jak ten.

- Musimy wrócić i zameldować, że niemoralnie byłoby wysyłać tu obcych

- oznajmiła Incuba.

- Możemy wam pożyczyć parę pancerników, ale niewiele ich zostało.

- Zamelduję o twojej propozycji i dzięki, ale obawiam się, że

potrzebujemy czegoś bardziej drastycznego. Dzięki za gościnę, musimy już

lecieć. Mamy niewiele czasu.

- Mam nadzieję, że im dołożycie. Potrafią być bardzo kłopotliwi.

Na statek wróciliśmy w nie najlepszych nastrojach i wzięliśmy kurs na

pole. Tutejszy alkohol musiał mieć dość dziwne właściwości albo też moje szare

komórki robiły nadgodziny. W każdym razie wpadłem na dość ciekawą myśl.

- Mam! -wrzasnąłem z radością. -Mam odpowiedź na nasze problemy!

Wpadliśmy do naszego świata i zacumowaliśmy przy najbliższej śluzie.

Ruszyłem biegiem z dziewczętami depczącymi mi po piętach i akurat w chwili,

gdy całe towarzystwo zebrało się już w komplecie wezwane sygnałem alar-

mowym, znalazłem się w sali obrad.

- Możemy ich tam wysłać? - spytał Inskipp.

- Nie da rady. Mają tam własne kłopoty.

- To co zrobimy? - jęknął jeden z admirałów.

- Wyślemy ich gdzie indziej - odparłem. - Coypu twierdzi, że to możliwe i

pracuje właśnie nad projektem.

- Gdzie? - Inskipp domagał się wyjaśnień.

- Używaliśmy już podróży w czasie. Wyślemy ich tam.

- W przeszłość?

- Nie, czekaliby na nas i ledwie byśmy powstali, zniszczyliby nas.

Wyślemy ich w przyszłość.

- Zdurniałeś, di Griz? Co to da?

- Słuchaj, wyślemy ich sto lat w przyszłość, a gdy będą w drodze,

zapędzimy najlepsze umysły galaktyki, aby znalazły na nich sposób. Sto lat

powinno wystarczyć, żeby coś wymyślić, a za sto lat będziemy na nich czekać.

background image

115

Gdy się pojawią, dostaną to, na co zasługują, i po sprawie.

- Cudownie - ucieszyła się Angelina. - Mój mąż to geniusz. Zabieramy się

do roboty.

- TO ZABRONIONE - oznajmił głęboki głos znad stołu.

132

21

background image

116

Absolutna cisza, która nastąpiła po tym zaskakującym oświadczeniu

trwała parę sekund, po czym została drastycznie przerwana przez Inskippa: mój

szef wyciągnął spluwę i zaczął dziurawić sufit.

- Tajne zebranie! Najwyższe bezpieczeństwo! Dlaczego nie transmitujemy

tego w telewizji? - Miał pianę na ustach.

Wszelkie wysiłki pragnących go uspokoić podstarzałych admirałów,

spełzły na niczym. Przewróciłem więc na niego stół, a to celem rozbrojenia. Przy

okazji lekko oberwał, toteż w końcu opadł na krzesło z dość tępym wyrazem

twarzy.

- Kto to powiedział?! - wrzasnąłem.

- Ja - przy akompaniamencie głośnego puknięcia ponad stołem pojawiła

się jakaś męska postać. Facet opadł na blat, po czym zeskoczył zręcznie na

podłogę.

- Zaiste, jako rzekłem, czcigodni waszmościowie. Ja, Ga Binetto.

Był dość oryginalny, trzeba przyznać: w obszernym jedwabnym stroju,

wysokich butach i olbrzymim kapeluszu z jeszcze większym piórem. Prawą dłoń

oparł na gardzie szpady, lewą dłonią podkręcał wąsy.

Ponieważ Inskipp był na etapie pomrukiwania do siebie, honory

gospodarza spadły na mnie.

- Nie interesuje nas, jak... Jak się nazywasz?

- Moje imię brzmi Ga Binetto.

- Co cię upoważnia do włażenia z butami na tajną naradę?

- Nie ma sekretów przed Policją Czasu.

- Policja Czasu? - to było coś nowego. - Z przeszłości? Ten wniosek

zaskoczył mnie samego.

- Ależ skąd! Dlaczegóż to wpadliście na ów pomysł?

- Dlategóż to, że ten język wyszedł z mody trzydzieści dwa tysiące lat

temu.

Posłał mi niezbyt życzliwe spojrzenie i pomajstrował coś przy rękojeści

szpady.

- Nie bądź taki ważny - warknął. - Spróbuj skakać w tę i nazad po różnych

epokach, ucząc się kretyńskich dialektów, to nie będzie ci się wydawało...

- Możemy wrócić do tego tematu innym razem przerwałem mu. - Jesteś

Gliniarzem Czasu. Nie z przeszłości, to znaczy, że z przyszłości. Zgadza się? Skiń

głową, jeśli nie wolno ci mówić. - Usłuchał. - Wspaniale. Powiedz nam więc,

dlaczego nie możemy wysłać obcych te marne sto lat naprzód?

- Dlatego, że jest to zakazane.

background image

117

- Już to mówiłeś, podaj jakieś sensowne powody.

- Nie muszę - odparł nieuprzejmie. - Mogliśmy tu wysłać małą bombkę

zamiast mnie, więc proszę się nie stawiać.

- On ma rację - wtrącił jeden z admirałów. - Witamy w naszych czasach,

zacny podróżniku. Jeśli byłbyś tak uprzejmy, to powiedz, co mamy robić?

- Tak już lepiej. Szacunek tam gdzie się należy. Wszystko, co powinniście

wiedzieć to to, że robotą Policji Czasu jest pilnowanie porządku w tymże czasie.

Pilnujemy, aby nie zdarzały się paradoksy i inne nadużycia podróży w czasie,

takie jak wasz plan. Coś takiego najprawdopodobniej naruszyłoby strukturę czasu.

Dlatego jest zakazane.

Odpowiedzią była pełna przygnębienia cisza. Ja tymczasem myślałem

gorączkowo.

- Powiedz mi, Ga Binetto - spytałem w końcu - jesteś człowiekiem czy

obcym w przebraniu?

- Jestem takim samym człowiekiem jak ty - odparł zdenerwowany. - Może

nawet lepszym.

- Ślicznie. Skoro jesteś człowiekiem z przyszłości, to znaczy, że obcym nie

udało się zniszczyć ludzkości. Zgadza się?

- Zgadza się.

- To jak wygraliśmy tę wojnę?

- Wygraliśmy dzięki... - przerwał i spąsowiał. - Ta informacja jest

zastrzeżona. Sam sobie odpowiedz na to pytanie.

- Nie opowiadaj pierdoł - warknął Inskipp, odzyskawszy najwyraźniej dar

mowy. - Uniemożliwiłeś nam realizację jedynego planu, mogącego uratować

ludzkość. Zgoda, zaniechamy go, jeżeli nam powiesz, co innego możemy zrobić.

- Nie wolno mi tego powiedzieć.

- Nie możesz chociaż naprowadzić nas na trop? - zaproponowałem.

Pomyślał przez chwilę i uśmiechnął się. Ten uśmieszek wcale, ale to wcale

mi się nie podobał.

- Rozwiązanie powinno być oczywiste dla kogoś o twojej inteligencji, di

Griz. Mieści się w całości w umyśle - podskoczył, strzelił obcasami i zniknął.

- Co on chciał przez to powiedzieć? - Inskipp aż się zmarszczył z wysiłku.

Właśnie, co? Powiedział to do mnie i ja powinienem to wiedzieć. Początek

był po to, aby mnie ogłupić, ale to „w całości w umyśle"... Moim? Czyim? Jaki to

pomysł, na który dotąd nie wpadliśmy? Nie miałem bladego pojęcia.

Incuba wpatrywała się tępo w przestrzeń, bez wątpienia rozważała jakieś

głęboko moralne zagadnienie. Natomiast Angelina uśmiechnęła się nagle. Gdy

background image

118

zobaczyła, że na nią patrzę, uśmiech stał się momentalnie szerszy, po czym

mrugnęła. Uniosłem brwi, a ona skinęła leciutko głową. Jeśli właściwie

zrozumiałem tę niemą konwersację, to najwyraźniej znalazła rozwiązanie. Skoro

tak, to nie musiałem się wysilać. I tak wszystko zostawało w rodzinie.

- Skoro wiesz, to powiedz - nachyliłem się ku niej. - Nie czas teraz na

zabawy.

- Dorastasz jak widzę - mruknęła, po czym podniosła głos: - Panowie,

odpowiedź jest oczywista.

- Nie dla mnie - warknął Inskipp.

- „W całości w umyśle", powiedział, a to po prostu oznacza kontrolę

umysłu.

- Szarzy! - wrzasnąłem.

- Nadal nie... - zaczął Inskipp.

- Bo masz przed oczami fizyczną bitwę - poinformowałem go. - To, co

powiedział ten przebieraniec, faktycznie oznacza całkowite zakończenie wojny.

- Jak?

- Poprzez zmuszenie ich do zmiany zapatrywań. Przez nauczenie ich, że

ludzi należy kochać i że trzeba zakończyć tę bezsensowną rąbaninę. Zapewniam

cię, że specjaliści z Kekkonshiki są w stanie przekonać cię, że mnie kochasz,

uwierzysz w to i gotów będziesz założyć się o głowę, że sam na to wpadłeś, i jest

to sama święta prawda. Powiedzieli mi, że w ten właśnie sposób wywołali tę

wojnę. Niech ją teraz zakończą. Piąta kolumna zadziała wreszcie we właściwy

sposób.

- Jak niby mają to zrobić? - zaciekawił się któryś z obecnych.

- Detale potem - i tak nie miałem o tym zielonego pojęcia. - Potrzebny mi

krążownik z pełną obsadą i wzmocnionym oddziałem abordażowym. Lecę

przygotować zwycięstwo.

- Nie jestem tego taka pewna - odezwała się Incuba. - Manipulacja

ludzkim umysłem jest poważnym zagadnieniem i ma rozliczne aspekty moralne...

Ciągu dalszego nie było, gdyż osunęła się miękko na podłogę.

- Zemdlała, biedactwo - oznajmiła Angelina. - Te wszystkie stresy...

Zabiorę ją do pokoju.

Zemdlała! Widziałem już przedtem moją ślubną w akcji, i znałem jej

możliwości. Zemdlała zresztą czy nie, głupio byłoby tracić uzyskany w ten sposób

czas.

- Krążownik do śluzy i to natychmiast! - zarządziłem.

- Zgadza się - potwierdził Inskipp, równie jak ja świadomy, co się

background image

119

wydarzyło i równie mocno pragnący wykorzystać niedyspozycję obserwatora

Korpusu Moralności.

Podróż była tyle błyskawiczna, co cicha. Na wszelki wypadek zarządziłem

ciszę radiową i wysłałem psimana na urlop. Dzięki temu osiągnęliśmy lodowy

świat bez przeszkód.

Teraz nadszedł czas aktywności.

- Przerwać ciszę radiową i złapać oddział desantowy - zarządziłem.

- Są na linii, tyle że nie wylądowali.

- Co tu się porobiło?

- Dowódca na łączu, sir.

Na ekranie pojawił się oficer z obandażowaną głową; na widok wszystkich

tych świecidełek, które miałem na sobie, stanął momentalnie na baczność.

- Oni uparli się, żeby walczyć - zameldował. - Dostałem rozkaz:

„uporządkować tę planetę", a nie „wystrzelać tubylców", toteż wycofałem się po

zniszczeniu ich floty.

- Wiedzą, że nie mogą wygrać!

- Pan to wie i ja to wiem. Proszę tylko jeszcze powiedzieć to tym durniom.

Powinienem był się tego spodziewać! Ta banda cymbałów wybrała śmierć

zamiast poddania się. Niewykluczone zresztą, że nawet nie znali tego pojęcia.

Była tylko jedna osoba tam w dole, o ile jeszcze żyła rzecz jasna, która mogła coś

w tej kwestii zaradzić.

- Proszę pozostać na orbicie i czekać na rozkazy. Usłyszycie je, gdy

przyjdzie pora na desant.

Wydałem odpowiednie polecenia i zabrałem potencjalnie przydatne

wyposażenie. Wbity w kombinezon ruszyłem w dół. Grawitator opuścił mnie

łagodnie na znajomy dach. Było tu jak zwykle zimno i nieprzyjemnie, ale

pocieszała mnie myśl, że po raz ostatni mam wątpliwą przyjemność oglądania

tego świata.

W zasadzie powinienem wylądować na podwórzu z plutonem wsparcia i

baterią ciężkiej artylerii, ale stwierdziłem, że cichy kontakt za Hanasu będzie

korzystniejszy. Ponieważ było już porządnie ciemno, nie powinno być z tym

większych problemów. Otworzyłem drzwi i po wielu trudach udało mi się przez

nie przecisnąć wraz z kombinezonem. Ruszyłem potem znajomą trasą z mocnym

przekonaniem, że to faktycznie ostatni raz.

- Jesteś nieprzyjacielem i musisz zginąć - oznajmił mi bezbarwnym

głosem jakiś malec rzucając się energicznie w moją stronę.

Odskoczyłem, a on wykopyrtnał się, zmieniając się w doskonały cel. Igła

background image

120

wbiła się w pewną wypukłość poniżej pleców i już było po sprawie. Wziąłem go

pod pachę i ruszyłem dalej tak cicho, jak tylko umiałem.

Gdy dotarłem do drzwi gabinetu Hanasu, miałem czterech pasażerów na

gapę i zaczynałem się obawiać, czy nie skończy się to przepukliną.

Gospodarz podniósł głowę znad biurka i tym razem prawie udało mu się

uśmiechnąć.

- Wszystko odbyło się tak, jak planowałeś"- powiedział. - Wiadomość

dotarła do celu i udało ci się uciec.

- Owszem, a teraz wróciłem, razem z paroma malcami, którzy niezbyt się

ucieszyli na mój widok.

- Słuchali komunikatów Kome i nie bardzo wiedzą, komu wierzyć. Są

wytrąceni z równowagi.

- Chwilowo są uspokojeni, czekaj, niech ich wreszcie gdzieś poukładam.

- Użyję axion feeds. Nie będą nic pamiętać.

- Nie tym razem. Będą spali wystarczająco długo, żeby nam nie

przeszkadzać. Powiedz mi najpierw, co tu się działo, jak mnie nie było?

- Zamieszanie. W Filozofii Moralnej nie ma słowa o tym, jak postępować

w takich przypadkach, dlatego też, gdy Kome zarządził walkę do śmierci,

posłuchali go automatycznie. Takie stanowisko jest tutaj w stanie zrozumieć

dokładnie każdy, a ja nie miałem żadnej możliwości, aby mu się sprzeciwić, toteż

niczego nie robiłem. Czekałem na rozwój wypadków.

- Przezorne postępowanie. Ale teraz ja tu jestem i istnieje parę istotnych

drobiazgów, które możesz dla mnie załatwić.

- Co na przykład?

- Przekonać swoich, aby ponownie udali się do obcych i zajęli się

kontrolowaniem ich posunięć.

- Nie rozumiem. Chcesz, aby ponownie zagrzewali ich do walki?

- Dokładnie odwrotnie. Chcę, by ich do niej zniechęcali.

- Możesz mi to wyjaśnić? Nic nie rozumiem.

- Odpowiedz mi najpierw na jedno pytanie. Czy generator synoptyczny

może być użyty w stosunku do obcych? Czy może ich przekonać, że w gruncie

rzeczy nie jesteśmy tacy obrzydliwi? Mamy wilgotne oczy i pocimy się całkiem

obficie. Czy to da się zrobić?

- Z łatwością. Musisz zrozumieć, że oni powstali z prymitywnych kultur i

łatwo jest nimi sterować. Gdy zaczęliśmy działać wśród nich, byli nastawieni do

ludzi neutralnie. Wobec tego przywódcy zostali wyszkoleni tak, aby nas

nienawidzić, potem dzięki propagandzie przekonali resztę. Zajęło to sporo czasu,

background image

121

ale wyniki były całkiem zadowalające.

- Czy ten proces można odwrócić?

- Tak myślę, ale jak zamierzasz skłonić moich rodaków, aby się na to

zdecydowali?

- Po to właśnie przybyłem. Muszę się z tobą naradzić. Możemy to

osiągnąć jedynie za pomocą tej waszej Filozofii Moralnej. Myliłem się, gdy

powiedziałem ci, że wasza kultura ulegnie zniszczeniu. Tak naprawdę, jest ona

potrzebna wszystkim ludziom, gdyż zawiera elementy istotne dla całej ludzkości.

Czy jest w niej cokolwiek, co nakazywałoby wam zostać gwiezdnymi

zdobywcami?

- Nie. Nauczyliśmy się nienawidzić tych, którzy nas opuścili, gdyż nie

mogliśmy pozwolić sobie na wiarę w to, że wrócą, by nas uratować. Musieliśmy

ratować się sami. Początkiem i końcem jest przetrwanie, wszystko co działa

przeciwko niemu, jest sprzeczne z Filozofią Moralną.

- W takim razie Kome i jego nawoływania do samobójczej walki są

błędem! Jak na szarego był mocno wstrząśnięty.

- Oczywiście - stwierdził po dłuższej chwili. - Jego postępowanie jest

sprzeczne z Mądrością. Trzeba o tym powiedzieć innym.

- Dobra, ale to jeszcze nie koniec. Posłuchaj i pomyśl o zasadach Filozofii.

Przetrwaliście, jesteście lepsi niż reszta ludzkości. Nienawidzicie tych, którzy was

opuścili, ale to było dawno. Ludzie żyjący dziś nie wiedzą nawet o tym zdarzeniu,

a w żadnym wypadku nie są za nie odpowiedzialni. Dlatego też nienawiść

wymierzona przeciwko nim jest bezsensowna. Idąc dalej: skoro wy jesteście lepsi

i dojrzalsi niż reszta ludzi, to jesteście moralnie zobowiązani, by pomóc im

przetrwać w razie zagrożenia. Jak to pasuje do zasad Filozofii Moralnej?

Hanasu wyglądał, jakby go piorun strzelił. Po chwili wolno skinął głową.

- Jest dokładnie tak, jak powiedziałeś. Nigdy dotąd nie odwoływano się do

zasad Filozofii Moralnej w nowej i nieznanej sytuacji, bo nie było takich sytuacji.

Teraz jest. Myliliśmy się i dopiero teraz widzę, jak dalece. Po prostu

reagowaliśmy jak inni ludzie: pozwoliliśmy, aby kierowały nami emocje. Gdy

wyjaśnię, że naruszyliśmy podstawowe zasady Filozofii Moralnej, wszyscy to

zrozumieją. Ocalimy ludzi. Dzięki ci. Uratowałeś nas przed nami samymi.

Wyrządziliśmy wiele zła, ale spróbujemy je naprawić. Idę do nich przemówić.

- Zaraz, zaraz! Najpierw trzeba się zabezpieczyć, żeby przypadkiem Kome

nie zaczął najpierw strzelać. Jeśli go uspokoimy, sądzisz, że jesteś w stanie

poprowadzić ludzi?

- Bez wątpienia. Gdy wyjawię im właściwą treść zasad, których uczyli się

background image

122

od najmłodszych lat, nikt nie będzie się sprzeciwiał.

Jakby na zamówienie, drzwi otworzyły się gwałtownie i wpadła przez nie

cała banda tych właśnie najmłodszych, pod przewodnictwem jednego z

nauczycieli, który wycelował wprost we mnie jakiś rozpylacz.

- Odłóż broń! - rozkazał. - Jeśli tego nie zrobisz, zabiję cię!

140

background image

123

22

Wypowiedź była spowodowana faktem, że mój pistolet mierzył prosto w

nowo przybyłych. Refleks nadal miałem wyśmienity. Powoli podniosłem się z

przysiadu i opuściłem broń. Nauczyciel mnie nie martwił, martwiła mnie cała

masa różnorakich samopałów w nerwowych dłoniach towarzyszących mu

dzieciaków.

- Co to ma znaczyć? - spytał Hanasu podchodząc do drzwi. - Opuścić

broń! To rozkaz!

Chłopcy posłuchali go natychmiast: wiedzieli, kto tu żądzi. Z

nauczycielem nie poszło tak łatwo.

- Kome powiedział...

- Kome tu nie ma, Kome się myli. Rozkazuję ci po raz ostatni: opuść broń!

-- nauczyciel zawahał się i Hałasu rócił się do mnie: - Zastrzel go!

Oczywiście nie miałem nic przeciwko i gość rozciągnął się na podłodze z

igłą w barku. Igła była nasączona środkiem nasennym, ale chłopcy o tym nie

wiedzieli, i nie sądzę, żeby dla Hanasu stanowiło to jakąś różnicę.

- Daj mi broń - polecił najbliższemu. - I zwołaj natychmiast zbiórkę całej

szkoły.

Po kolei i bez wahania oddawali mu broń i znikali jeden po drugim.

Położyłem nauczyciela obok jego podopiecznych, Hanasu zaś, pogrążony

w rozmyślaniach, zamknął drzwi.

- Zrobimy tak - oznajmił po chwili. - Wyjaśnię im wszystkim różnicę w

kwestiach interpretacji Filozofii Moralnej. Dotąd mieli kłopoty ze zrozumieniem,

o co w ogóle chodzi. Teraz problem mamy rozwiązany. Gdy zrozumieją,

pojedziemy na kosmodrom. Tam jest Kome i jego poplecznicy. Wyjaśnię im to

samo i przyłączą się do nas. Wtedy będziesz mógł kazać lądować swoim

jednostkom i zabierzemy się za ciąg dalszy programu.

- Brzmi to nieźle. A co będzie, jeśli się nie zgodzą?

- Będą musieli, gdyż nie zgadzając się ze mną, nie popadliby w konflikt z

Filozofią Moralną. Gdy tylko zrozumieją tę kwestię, z pewnością będą posłuszni;

rzecz nie polega na wyborze, tylko na posłuszeństwie - sprawiał wrażenie

pewnego siebie i mogłem jedynie mieć nadzieję, że wie, co robi.

- Może powinienem iść z tobą? W razie gdyby były jakieś problemy...

- Poczekaj tutaj. Jakby co, to przyślę po ciebie.

Uparł się przy swoim, więc pozwoliłem mu iść. Przebywanie w

towarzystwie nieprzytomnych tubylców wpływało dość deprymująco na moje

samopoczucie, toteż włączyłem radio i poinformowałem oczekującą na orbicie

background image

124

kawalerię o dotychczasowym przebiegu wypadków. Słysząc pukanie do drzwi

przerwałem połączenie.

- Chodź! - polecił mi obojętnie wyglądający nastolatek.

Hanasu czekał wraz z uczniami i kadrą przed budynkiem. - Udajemy się

na kosmodrom - oznajmil - Będziemy tam przed świtem.

- Żadnych problemów?

- Skądże, mógłbym nawet powiedzieć, że odczuwają ulgę, gdyż przestał

ich dręczyć problem interpretacji zasad Filozofii Moralnej. Moi ludzie są silni, ale

siłę czerpią z posłuszeństwa. Teraz są silniejsi niż dotąd.

Hanasu kierował jedynym pojazdem w okolicy, toteż bytem zadowolony,

mogąc trząść się obok niego. Reszta kadry i uczniowe podążali na nartach. Fakt,

że godzinę temu wszyscy smacznie spali, nie miał żadnego znaczenia; to tyle na

temat dyscypliny.

Choć podróż była wolniejsza z uwagi na narciarzy (dzięki czemu trzęsło o

wiele mniej), mimo to byłem szczęśliwy, gdy o świcie przybyliśmy pod bramę

portu kosmicznego.

Z pobliskiego budynku wyszło dwóch strażników, spoglądając na całą

procesję tak spokojnie, jakby całe to zgromadzenie było czymś całkiem

normalnym i zdarzało się codziennie.

- Powiedz Kome, że chcę się z nim widzieć - polecił Hanasu jednemu ze

strażników.

- Nikt nie ma pozwolenia na wejście, tak rozkazał Kome. Wszyscy

wrogowie mają być zabici. W twoim wozie jest wróg. Zabij go.

- Czternasta zasada posłuszeństwa głosi, że każdy musi słuchać poleceń

kogoś z Dziesięciu - głos Hanasu był lodowato autorytatywny. - Wydałem ci

polecenie. Nie ma żadnej zasady, która głosi, że należy zabijać wrogów. Odsuń

się!

Twarz strażnika przez mgnienie oka prawie wyrażała ślad emocji, po czym

zamarła, a jej właściciel zrobił dwa kroki w tył.

- Wchodźcie. Poinformuję Kome.

Uszeregowane w dwie równe kolumny siły inwazyjne przemierzyły teren

kosmodromu. Obsługa dział przeciwlotniczych i wyrzutni rakiet obserwowała nas

spokojnie, nie próbując nawet interweniować.

Hanasu zatrzymał wóz przed wejściem do budynku administracyjnego i

zdążył wysiąść, gdy drzwi otworzyły się, ukazując Kome i tuzin innych,

wszystkich z bronią w ręku. Na wszelki wypadek pozostałem w pojeździe udając,

że wcale mnie tu nie ma.

background image

125

Mróz musiał przytępić moje procesy myślowe, gdyż dopiero teraz dotarło

do mnie, że jestem jedynym z całej wycieczki, który ma broń.

- Wracaj do szkoły, Hanasu, nie jesteś tu potrzebny! - oznajmił Kome.

Hanasu zignorował go całkowicie, podchodząc tak blisko, aż stanął z nim

twarzą w twarz.

- Nakazuję wam odłożyć broń, gdyż to, co robicie, jest sprzeczne z

zasadami Filozofii Moralnej - odezwał się tak głośno, że wszyscy wokół

doskonale go słyszeli. - Zgodnie z nimi musimy pomagać słabszym rasom. Nie

wolno nam popełniać samobójstwa, walcząc z tymi, którzy nas przewyższają

milion do jednego. Jeśli będziecie walczyć - zginiemy, a to jest sprzeczne ze

wszystkim, czego naucza nas Filozofia Moralna. Musicie...

- Musisz się stąd wynieść! - zawołał Kome. - To ty złamałeś zasady.

Odejdź lub zginiesz.

Uniósł broń mierząc do Hanasu. Na ten widok wysunąłem się z wozu.

- Na twoim miejscu nie robiłbym tego - powiedziałem unosząc moją

kieszonkową armatę.

- Sprowadziłeś tu obcego! - Kome nie panował nad głosem. - On zginie i

ty też!

Przerwał, gdyż Hanasu zrobił krok do przodu i trzasnął go w zęby.

- Jesteś wyjęty spod prawa! - oświadczył przy wtórze zdumionego jęku

wszystkich obecnych. - Złamałeś zasady! Jesteś skończony!

- Skończony? To ty jesteś skończony! - wrzasnął Kome z wściekłością.

Skoczyłem w bok, starając się dostać go na muszkę, ale Hanasu ciągle był

między nami. Napiętą ciszę przerwały serie z broni maszynowej.

Hanasu stał spokojnie, a sflaczały nagle Kome osunął się na ziemię.

Wszyscy stojący za nim nacisnęli spusty w tym samym momencie. I to właściwie

był koniec sprawy. Spokojny Hanasu wyjaśnił wszystkim obecnym nową

interpretację prawa. Starali się zachować kamienne twarze, ale widać było na nich

ulgę: życie znów oparte było na solidnych podstawach. Zwinięty trup Komę był

jedynym powodem tego, że istniała kiedyś schizma, a sądząc z zachowania

obecnych, nikt nie miał ochoty o tym pamiętać.

- Możecie lądować - rzuciłem do mikrofonu.

- Nie możemy. Nadeszły nowe rozkazy.

- Co?!!! - ryknąłem. - Ściągaj te pudła z orbity i to Inatychmiast, albo każę

cię postawić pod mur.

- Nie mogę. Za trzy minuty wyląduje statek zwiadowy. - Połączenie

przerwano i mogłem tylko czekać. Coraz więcej mężczyzn przyłączało się do

background image

126

słuchających. W zasadzie wszystko było w porządku, tyle że sytuacja znowu

wymykała mi się z rąk. W końcu kuter zwiadowczy przebił chmury i osiadł na

płycie lądowiska. Na trapie pojawiła się dziwnie znajoma postać; zupełnie

wiedzieć czemu, dłoń sama powędrowała mi do kabury; Ledwie ją

powstrzymałem. Ty! - warknąłem.

Tak, ja, i to na czas, aby przeszkodzić w naruszaniu moralności.

Rzecz jasna, był to Jay Hovah, szef Korpusu Moralności, a ja, niestety,

wiedziałem, czemu zawdzięczam przyjemność ponownego spotkania.

- Nikt cię tu nie potrzebuje, a poza tym nie jesteś ubrany odpowiednio do

pogody. Proponuję, abyś wrócił na statek.

- Moralność jest ważniejsza - odparł drżącym głosem. Nikt nie

poinformował go o tutejszym klimacie, toteż ubrany był w swoją służbową nocną

koszulę.

- Próbowałam mu przemówić do rozsądku, ale nie chciał słuchać - rozległ

się jeszcze bardziej znajomy głos i w luku ukazała się Angelina.

- Kochanie! - pocałunek przerwał nam oczywiście nasz zakładowy

świętoszek.

- Rozumiem, że celem twojej wyprawy jest przekonanie tych ludzi, aby

użyli techniki kontrolującej umysły obcych tak, abyśmy mogli wygrać wojnę? Te

techniki są niemoralne i nie mogą zostać użyte.

- Kto to jest? - spytał Hanasu lodowato.

- Ma na imię Jay - odparłem. - Jest szefem Korpusu Moralności. Pilnuje,

żebyśmy nie robili rzeczy sprzecznych z naszą moralnością.

Hanasu zmierzył go spojrzeniem, które ja rezerwuję dla szczególnie

obrzydliwego robactwa, po czym obrócił się do niego plecami i poinformował

mnie:

- Obejrzałem go. Możesz go zabrać. Sprowadź statki, zaczynamy operację

przeciw obcym.

- Nie sądzę, abyś mnie usłyszał - wykrztusił Jay dzwoniąc zębami. - Ta

operacja jest zabroniona, ona jest niemoralna.

Hanasu obrócił się powoli wpatrując się weń arktycznym zgoła

spojrzeniem.

- Nie opowiadaj mi o moralności. Jestem stróżem Filozofii Moralnej i

interpretatorem prawa. To co zrobiliśmy, nakłaniając obcych do wojny, było złe,

teraz użyjemy tych samych technik, aby zatrzymać to zło.

- Dwa przestępstwa nie dają dobrego uczynku. To zabronione.

- Nie masz tu żadnej władzy i nie próbuj nas zatrzymać. Możesz jedynie

background image

127

kazać nas zabić, jeśli chcesz nas powstrzymać. Jeśli nie zostaniemy zabici,

zrobimy to, co uważamy za moralne.

- Zostaniecie zatrzymani...

- Tylko poprzez śmierć. Jeśli nie możesz kazać nas zabić, to wynoś się i

nie przeszkadzaj - odwrócił się i odszedł.

Jay chyba próbował coś powiedzieć, ale najwyraźniej miał z tym kłopoty.

Poza tym zaczął sinieć. Skinąłem na dwóch najbliższych chłopców:

- Pomóżcie staruszkowi dostać się do statku. Jak się rozgrzeje, niech

pomyśli nad starym problemem filozoficznym, który można określić: „trafiła kosa

na kamień".

Nadal próbował coś rzec, ale młodzieńcy dali mu kuksańca, kierując na

właściwą drogę i odtransportowali do wnętrza statku.

- I co teraz? - spytała Angelina.

- Szarzy mają zakończyć wojnę. Korpus Moralności w żaden sposób nie

będzie w stanie uzasadnić zabicia ich, aby uniemożliwić to działanie, którego

celem jest uwolnienie nas. Przypuszczam, że nie będzie nawet w stanie

umotywować nakazu nieudzielania im pomocy.

- Pewna jestem, że masz rację, a co dalej?

- Dalej? Jak to co? Ocalenie galaktyki. Ponowne.

- Oto mój skromny jak zawsze małżonek! - odparła całując mnie głośno.

146

background image

128

23

- Wygląda imponująco, nie sądzisz? - spytałem.

- Sądzę, że wygląda obrzydliwie - Angelina skrzywiła nos. - W dodatku

śmierdzi.

- Innowacja pierwotnego modelu. Pamiętaj, że tam gdzie jedziemy, to co

obrzydliwe, uznawane jest za piękne. Ogólnie rzecz biorąc miała rację: wyglądało

obrzydliwie, co było bardzo, ale to bardzo korzystne. Staliśmy w sali odpraw

krążownika oddelegowanego do misji. Przed nami rozciągało się pięćset

solidnych (i opancerzonych) siedzeń ustawionych w rzędy, a na każdym

rozwalało się, przykucnęło lub rozsiadło dość obrzydliwe stworzenie.

Większość z nich była przedstawicielami Geshtunken, ale były rozmaite

też innowacje wzorowane na projekcie mojego dawnego kombinezonu.

Co nie ucieszyłoby naszych gospodarzy, to fakt, że wewnątrz każdego

stworzenia siedział trójwymiarowy i całkiem realny szary, a w każdy ogon czy

odwłok wbudowany był generator synoptyczny.

Nasza pokojowa krucjata wchodziła w ostatnią fazę. Nie mogę

powiedzieć, żeby łatwo poszło z jej organizacją. Korpus Moralności robił, co

mógł, aby zapobiec praniu mózgów. Pierwszy raz byłem wdzięczny biurokracji.

Musieli przepychać się przez nią, zanim mogli podjąć jakiekolwiek działanie, a w

dodatku my ze swej strony też robiliśmy, co tylko się dało, żeby pogłębić

panujący bałagan i zamieszanie: technicy zaginęli, ich ślady zaś rozpłynęły się w

papierach; protestujący Coypu został wyrwany z łóżka w środku nocy i zanim

background image

129

zdołał naciągnąć spodnie, znalazł się w głębokiej przestrzeni; pewna wysoce

zautomatyzowana planetoida przemysłowa wypadła z orbity opanowana przez

naszych ludzi...

Równocześnie produkowano przebrania, a Hanasu przeprowadzał

programowanie technik psychokontrolnych. Zdążyliśmy w ostatniej chwili,

odlatując parę godzin przed flotyllą, którą wysłał po nas Korpus Moralności. I tak

polecieli za nami, ale na widok parunastu pancerników obcych sił okazali dobrze

rozwinięty instynkt samozachowawczy.

- Jesteśmy w zasięgu łączności - oznajmiłem. - Wszyscy gotowi?

- Gotowi - odparło pięćset obojętnych głosów.

- A więc powodzenia! - Obróciłem się włączając ekran komunikatora.

Angelina i para zrobotyzowanych pociech stali obok mnie.

Moja droga Sleepery Jeem wróciła! - wrzasnęło jakieś paskudztwo

widoczne na ekranie.

- Nie znam pana - odburknąłem. - Ale musi chodzić panu o moją

bliźniaczą siostrę. Jestem Sleepery Bolivar - uruchomiłem przycisk, dzięki

któremu po policzku spłynęła mi wielka, oleista łza rozbijając się z pluskiem o

pokład. – Słyszeliśmy o jej bohaterskiej śmierci i przybywamy, by ją pomścić.

Witamy serdecznie - za gulgotało w głośniku. - Jestem SessPula, nowy dowódca

zjednoczonych sił. Zaraz dajemy bal na waszą cześć. Przyłączcie się.

Połączyliśmy okręty rękawem i udałem się do nich wraz z Angeliną. Musiałem się

nieco odsunąć, aby uniknąć sparszywiałego uścisku tego gada i zamiast mnie

uściskał podłogę.

- To Ann-geel, mój szef sztabu, a te roboty przyniosły napoje na dzisiejszy

bankiet.

Przyjęcie rozkręciło się błyskawicznie. Coraz to nowi oficerowie

przyłączali się do zabawy, aż zaczęło mnie zastanawiać, kto kieruje flotą.

Prawdopodobnie nikt.

- Jak tam wojna? - spytałem.

- Strasznie! - jęknął Sess, wychylając flaszkę jakiegoś zielonkawego

obrzydlistwa. - Uciekają przed nami, to fakt, ale nie chcą się bić. Morale upada,

wojsko mruczy po kątach o powrocie do domu. Ale myślę, że musimy walczyć

dalej.

- Pomoc jest w drodze! - krzyknąłem, klepiąc go w plecy, po czym

wytarłem mackę starannie w obrus. - Mam na pokładzie kilku spragnionych krwi i

zemsty ochotników. Oprócz tego, że są świetnymi żołnierzami, są też

wspaniałymi nawigatorami i kucharzami.

background image

130

- A dużo ich jest? - spytał z nadzieją.

- Cóż, wystarczy po jednym na pancernik. Każdy z nich może przewodzić

flotylli, a oficerowie floty mogą zgłaszać się do nich po radę czy wsparcie

moralne.

- Jesteśmy uratowani! - wrzasnął w zachwycie.

W pewnym sensie, oczywiście... dodałem w myślach, uśmiechając się

szeroko na prawo i lewo, błyskając zębiskami przebrania i zastanawiając się, ile

czasu zajmie moim umysłowym sabotażystom załatwienie problemu.

Byli szybsi, niż się spodziewałem. Zaraza rozprzestrzeniała się

błyskawicznie. Cztery dni później Sess odwiedził mnie w sterowni, gdzie

używając wszystkich możliwych chwytów, robiłem, co się tylko dało, aby

uniemożliwić doścignięcie floty Ligi. Popatrzył smętnie pół tuzinem

przekrwionych oczu na ekrany i westchnął.

- Nie sypiasz zbyt dobrze? - spytałem uprzejmie.

- Wszystko jest takie przygnębiające... Chciałbym być w domu i zająć się

wylęgiem dzieci. Zapytuję sam siebie, co ja tu właściwie robię.

- A co tu robisz?

- Nie wiem. Straciłem serce do tej wojny.

- Zabawne. Ja stwierdziłam to samo ostatniej nocy. Zauważyłeś, że oni nie

są tacy wstrętni? Mają mokre oczy i pocą się całkiem, całkiem.

- Masz rację - westchnął. - Między nami mówiąc, nigdy o tym nie

pomyślałem. Co możemy zrobić?

- Cóż...

Dziesięć godzin później, po lawinie radiogramów, największa armada

wojenna, jaką kiedykolwiek widziała galaktyka, wykonała twarzowy zakręt o 180

stopni wracając do rodzinnych bagien i śmietników.

Podczas pijackiej orgii, która miała miejsce tego wieczoru z okazji

zwycięskiego zakończenia wojny -musieli biedacy to jakoś nazwać - stałem z

boku, trzymając w objęciach Angelinę.

- Wiesz, oni są całkiem mili, gdy się do nich człowiek przyzwyczai -

powiedziała.

- Nie poszedłbym tak daleko, ale są całkiem nieszkodliwi, gdy zaprzestali

wojny.

- Bogaci też są - oznajmił James, nalewając czegoś obrzydliwego do

kieliszka.

- Trochę się tu pokręciliśmy - dodał Bolivar, podtaczając się z drugiej

strony. - Podczas swoich operacji wojennych złupili sporo rożnych banków, które

background image

131

wymietli do czysta, wiedząc, jak ceniona jest ich zawartość, choć zupełnie nie

rozumiejąc, dlaczego. Oni nie używają pieniędzy.

- Lepiej nie wnikaj w ich zasady płatności! -mruknąłem.

- Wszystko to złożyli w ładowniach flagowego pancernika - wtrącił James.

- Zamierzali zastanowić się nad tym w przyszłości.

- Pozwólcie mi zgadnąć - to była Angelina - ładownie są puste?

- Zawsze masz rację, mamusiu. Za to transportowiec jest nieco

przeładowany.

- Musimy zwrócić to właścicielom - postanowiłem, z przyjemnością

widząc zaszokowane spojrzenia dwóch robotów i jednej poczwary.

- Jim! - jęknęła Angelina.

- Spokojnie, jestem przy zdrowych zmysłach. Musimy oddać to, co

znaleźliśmy...

- ...a że nie udało się znaleźć zbyt dużo... - dokończyła za mnie.

Coś ciężkiego, sraczkowatej barwy, opatrzone mackami i przyssawkami

zwaliło się obok na podłogę.

- Za zwycięssstwo!!! Hick!!! Ciiiisza! Ciszszszsza!!! Cudowna Sleepery

wzniesie toaaaast!

Wszystkie oczy, aparaty wzrokowe, błony optyczne i różne takie, nie

licząc trzech par normalnych oczu, skierowały się na mnie, gdy wstałem.

- TOAST!!! - wrzasnąłem entuzjastycznie, unosząc zamaszyście kielich i

rozlewając przy okazji połowę zawartości. Wylało się na dywan, wypalając sporą

dziurę. - Piję zdrowie wszystkich stworzeń żyjących w naszej galaktyce: dużych i

małych, kształtnych i rozlazłych, wszystkich! Niech pokój i miłość trwają

wiecznie. Za życie, wolność i przeciwną płeć!!!

I tak lecieliśmy, przemierzając lata świetlne, ku nowej o wiele lepszej

przyszłości.

Przynajmniej taką miałem nadzieję.

background image

132


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Harrison Harry 6 Stalowy szczur i piąta kolumna
Harrison Harry SSR 07 Stalowy Szczur i piata kolumna (rtf)
Harry Harrison Stalowy Szczur i Piąta Kolumna
Harry Harrison Stalowy Szczur i piata kolumna
Harrison Harry Stalowy szczur 04 Stalowy Szczur i piata kolumna
Harrison Harry Stalowy szczur 04 Stalowy Szczur I Piata Kolumna 2
Harrison Harry SSz 06 Stalowy Szczur i piąta kolumna
Harrison Harry Stalowy Szczur 04 Stalowy Szczur i piąta kolumna
Harrison Harry Stalowy Szczur 06 Stalowy Szczur I Piata Kolumna
07 Stalowy Szczur i piąta kolumna
Harrison Harry Stalowy Szczur wstępuje do cyrku
Harrison Harry 2 Stalowy Szczur
Harrison Harry Stalowy szczur 11 Zlote lata Stalowego Szczura
Harrison Harry Stalowy szczur 08 Stalowy szczur ocala swiat
Harrison Harry Stalowy Szczur 09 Zlote Lata Stalowego Szczura
Harrison Harry Stalowy szczur 03 Stalowy szczur ocala swiat

więcej podobnych podstron