Przekrój, nr 21/2003
MISS MARTWEGO PODKOSZULKA
Tam pod spodem coś się kręci, coś bulgocze, asfalt na ulicy rozchodzi się w najbardziej nieoczekiwanych
punktach, ze studzienek jak płożące rośliny wychodzą brązowe oddechy. Ludzie wypadają z telewizora
na dywan i pękają, zostawiając mokre ślady. Na rynku grzmi orkiestra parafialna, czerwoni starcy, opici
jak pchły, bębnią w swoje rozdęte brzuchy, na murach pojawiają się linie papilarne pęknięć, drżą szyby
w oknach, w kącikach oczu mieszkańców rosną drzewa popękanych żyłek. Kościół pęcznieje w oczach, za
chwilę rozrośnie się na całe miasto, szwadrony uzbrojonych zakonnic będą wieszać nam na szyjach
różańce, zalepią nas tysiącami warstw ogłoszeń parafialnych, Wanda szepcze z samego dna gardła:
Uciekajmy! Uciekajmy!
Biegniemy, stada czarnych, wrzeszczących z bólu ptaków lecą za nami, pokrywając gównem wszystkie
dachy. Wzdłuż płotów biegają oszalałe psy, ciągnąc za sobą metry czerwonych, kopcących języków. Na
ulicę wyślizguje się z okien blask telewizorów, wszystkie tętnią tym samym rytmem, wszyscy oglądają to
samo, kobieta z drugiej strony ekranu pierze sobie majtki z krwi menstruacyjnej. Upierze majtki i zaraz
pójdzie z tamtym mężczyzną, będą kopulować szybciej i szybciej, aż wybuchną i odłamki szkła trysną w
oczy wszystkim telewidzom. Będą procesy sądowe śledzone przez wszystkie znaczące gazety. Uciekajmy!
Uciekajmy!
Wtedy okazuje się, że miasto nie kończy się nigdzie. Mimo że biegniemy bez tchu, wiją się przed nami
wciąż te same ulice. Wtedy rękami wygrzebujemy sobie płytkie groby. Grzebiemy się w tej robaczywej
ziemi. Pod język wkładamy sobie aviomarin. Zasypiamy.
Następnego dnia wiosna ma podkrążone oczy. Upiła się wczoraj jak świnia, spaliła mnóstwo papierosów,
rozwaliła się na ławce w parku, pozwalała psom pieprzyć swoje nogi, pozwalała się całować i obgryzać
pijanym mężczyznom o twarzach świecących jak wściekłe, czerwone żarówki. Dzisiaj rano otworzyła
jedno spuchnięte, sine oko. Na miasto spadł czarny deszcz. Śmierdzi. Znajduję kawałek mięsa z kością
na chodniku i idę, kopiąc go jak kamień. Nie kop kamieni, nie kop kamieni, myślisz, że ich to nie boli? Idę
w ziemi, coraz wolniej i głębiej, aż nad chodnik wystaje mi tylko jedno oko i czubek kaptura. Idę w
kamieniach wzdłuż torów i gdy pociąg przejeżdża, zawodząc, dzisiaj niskie ciśnienie, więc wydobywa się
z niego skowyt, jakby ktoś nadepnął mu na żelazny ogon, jest jakby on przeze mnie przejeżdżał, przez
sam środek mnie, a ja wstawałabym, otrzepywała się ze strzępów siebie i szła dalej. Mnie to wszystko
boli, samochody rozjeżdżają mnie, ludzie roznoszą mnie pod butami, idą, mamrocząc złośliwie moje
słowa wyrwane z kontekstu. Bolą mnie palone papierosy i jedzenie staje mi w przełyku, obrastając
różowymi tkankami.
Dlaczego jesteś taka smutna? Dlaczego jesteś taka smutna dzisiaj? Czy coś się stało, czy urodziłaś
dziecko? – wkładają mi w usta papierosa i okręcają mnie szalikiem dokoła, dokoła, po same buty, aż nie
mogę się ruszyć. Nic, nic, po prostu jestem ostatnio bardzo zajęta, zamierzam podłożyć bombę pod
świat, zamierzam to wszystko wysadzić.