background image

CARA COLTER

DZIEDZICTWO

background image

Nieoczekiwany spadek cz. 1

PROLOG

- Jeszcze tylko chwilka, panno Blakely.

- Dziękuję - odpowiedziała cicho Abby.

Nie czuła się zbyt dobrze w tej bogato urządzonej kancelarii. Siedziała na miękkiej, 

skórzanej sofie, przy stoliku kawowym z ciemnego orzecha. Jej stopy tonęły w puszystym 

dywanie  koloru  wina  burgundzkiego,  światło  w  pomieszczeniu  było nieco  przyciemnione. 

Prawdę  mówiąc,  w  kancelarii  prawniczej  Abby  była  po  raz  pierwszy  w  życiu.  Zresztą, 

gdyby nie to, że wraz z listem poleconym przesłano jej bilet lotniczy, pewnie jeszcze długo 

nie miałaby okazji do odwiedzin w tego typu miejscu.

Kto mógł jej zostawić spadek?

W  liście  napisano,  że  otrzymała  sporą  darowiznę,  darczyńca  zaś  zastrzega  sobie 

anonimowość.  Kiedy  zadzwoniła  pod  podany  numer,  nie  dowiedziała  się  niczego  więcej. 

Powiedziano  jej  jedynie,  że  powinna  zjawić  się  w  kancelarii  Hamiltona,  w  miejscowości 

Miracle Harbor w stanie Oregon, piętnastego lutego o godzinie dziesiątej rano. Punktualnie.

- Panno Blakely, na pewno nie ma pani ochoty na kawę?

Sekretarka  uśmiechnęła  się  do  niej  przyjaźnie  i  Abby  zdała  sobie  sprawę,  że  na 

próżno usiłuje robić dobrą minę do złej gry. Nie pasowała po prostu do tego luksusowego 

wnętrza.  Jej  garderoba  ostatnio  składała  się  przede  wszystkim  z  wygodnych,  nie 

wymagających prasowania rzeczy, w których mogła bez obaw wejść do  piaskownicy albo 

na  plac  zabaw.  Nie  martwiła  się  zbytnio,  jeśli  na  ubraniach  zostawały  plamy  po  świeżej 

trawie  albo  ślady  małych,  ubrudzonych  błotem  rączek.  Teraz  miała  na  sobie  ciemno-

granatową spódnicę, luźną bluzkę w tym samym kolorze i marynarkę z dzianiny. Wszystko 

razem nie kosztowało więcej niż pięćdziesiąt dolarów.

Zauważyła swoje odbicie  w wypolerowanym blacie  stolika  i  odruchowo  poprawiła 

włosy. Szczerze mówiąc, u fryzjera też nie bywała zbyt często.

Od prawie dwudziestu czterech godzin nie widziała córeczki i miała wrażenie, że z 

każdą minutą coraz bardziej tęskni. Było już wpół do jedenastej.

- Czy jest jakiś problem? - zapytała niepewnie.

Miała  do  siebie  żal,  że  w  ogóle  dała  się  namówić  na  przyjazd  tutaj.  Intuicja 

podpowiadała, iż ta decyzja może odmienić jej życie. A w tej chwili Abby niczego nie prag-

nęła tak mocno, jak stabilizacji. Była to winna Belle, dwuletniej córeczce. Z drugiej strony, 

to  właśnie  ze  względu  na  nią  stawiła  się  na  wezwanie.  Oczywiście,  miała  pewne 

wątpliwości,  ale  list  obudził  w  niej  także  pewne  nadzieje.  Może  dzięki  tajemniczemu 

spadkowi będzie w stanie zapewnić Belle spokojne i dostatnie życie. Mały domek, zamiast 

ciasnego mieszkania, najlepiej w pobliżu parku. I kupiłaby nową maszynę do szycia, żeby 

mogła przyjmować więcej zleceń.

background image

Zreflektowała się, że dzieli skórę na niedźwiedziu. Ale przecież przysłano jej drogi 

bilet  lotniczy,  w  Portland  zaś  czekała  na  nią  limuzyna,  która  odwiozła  ją  do  niezmiernie 

luksusowego  hotelu  w  Miracle  Harbor.  Poza  tym  nadawca  listu  wyraźnie  zaznaczył,  że 

darowizna jest znaczna.

Toteż  Abby  przemierzyła  niemal  cały  kontynent,  by  dotrzeć  do  małej  mieściny  w 

Oregonie.  Miasteczko  położone  na  wzgórzach  okalających  zatokę  w  naturalny  sposób 

przybrało  kształt  półksiężyca.  Było  piękne  jak  z  pocztówki.  Równe  rzędy  starych, 

zadbanych  domków  krytych  gontem  i  okolonych  białymi  płotami,  dziko  rosnące 

rododendrony, ciepłe powietrze przesycone zapachem morza.

- Czy jest jakiś problem? - zapytała ponownie.

- Nie, oczywiście, że nie. Czekamy tylko na pozostałe osoby.

- Pozostałe osoby?

Teraz  sekretarka  spojrzała  na  nią  niepewnie,  jakby  żałując,  że  powiedziała  zbyt 

wiele.

Kiedy  wreszcie  otwarły  się  drzwi,  obie  odetchnęły  z  ulgą.  Na  progu  pojawiła  się 

kobieta  w  ciemnych  słonecznych  okularach  i  krótkiej  skórzanej  kurteczce.  Długa  po-

łyskująca spódnica z jedwabiu tańczyła wokół jej smukłych nóg. Kobieta wydała się Abby 

dziwnie  znajoma...  jakby  patrzyła  w  lustrze  na  swoje  odbicie.  Były tego  samego  wzrostu, 

niemal tak samo zbudowane i obie miały blond włosy.

-  Dzień  dobry.  Jestem  Brittany  Patterson.  Przyjechałam.  ..  -  Brittany  kątem  oka 

dostrzegła  Abby  i  głos  zamarł  jej  w  gardle.  Odwróciła  się  i  zamrugała,  otworzyła  usta  i 

znowu je zamknęła. Powoli zdjęła okulary słoneczne i w tej chwili Abby poczuła, że zaraz 

zemdleje.

Twarz, którą miała przed sobą, była jej własną twarzą.

Drzwi  ponownie  się  otworzyły i  Abby  odwróciła  się  w  ich  stronę  z  ulgą.  Musiała 

oderwać się na chwilę od widoku, który omal nie przyprawił jej o palpitację serca.

Do  biura  weszła  jeszcze  jedna  kobieta,  zadyszana  jak  po  długim  biegu.  Miała  na 

sobie  wyblakłe  dżinsowe  spodnie  i  kurtkę,  a  długie  włosy  związane  niezbyt  starannie  w 

koński ogon.

Nieprawdopodobne, ale była podobna do Abby i Brittany jak dwie krople wody...

Abby, jak we śnie, wstała z sofy i zrobiła krok w stronę obu kobiet. Drżała. Usiadła 

wiec  z  powrotem  na  sofie,  a  one  podeszły  i  usiadły obok.  Wszystkie trzy  przyglądały  się 

sobie z nie skrywanym zdumieniem.

Sekretarka przyniosła kawę. Gdyby cała sytuacja nie była tak niesamowita, Abby z 

pewnością uśmiałaby się, widząc, że wszystkie trzy piły kawę w taki sam sposób: odrobina 

śmietanki, trzy kostki cukru, zamieszać i lekkim dmuchnięciem ostudzić parujący napój.

- Hmm. - Ta w skórzanej kurteczce w końcu zdecydowala się przerwać ciszę. - Jeżeli to 

nie jest jakaś „Ukryta kamera”, to chyba musimy być spokrewnione.

- Może ktoś zaraz krzyknie: „uśmiechnij się!” - dodała ta w dżinsach.

background image

Wszystkie trzy się roześmiały. Głosy dwóch pozostałych kobiet, chociaż różniące się 

akcentem, miały ten sam ton i barwę, co głos Abby.

I nagle zaczęły mówić wszystkie trzy naraz.

- Wiedziałyście o tym? Ja wiedziałam, że zostałam adoptowana, ale... - głos Abby drżał.

-  Ja  też  wiedziałam,  ale  nikt  mi  nigdy  nie  powiedział,  że  mam  rodzeństwo.  -  Brittany 

wyglądała na bardzo oszołomioną.

- Ja  nie zostałam  adoptowana, przez  siedem lat mieszkałam z  ciotką. Od niej wiem, że 

moi... nasi rodzice zginęli w wypadku samochodowym.

- To niesamowite. Jesteśmy trojaczkami! - Brittany przyglądała się uważnie siostrom. -

Mam na imię Brittany. A wy?

- A ja Abigail. Mówcie mi Abby.

- Corrine. Corrie.

W tym momencie przerwano im.

- Pan Hamilton prosi panie do siebie.

Poszły za sekretarką, wciąż przyglądając się sobie z niedowierzaniem.

Pan Hamilton był dystyngowanym człowiekiem o nienagannych manierach. Siwizna 

i głębokie zmarszczki wokół oczu zdawały się świadczyć o tym, że dawno przekroczył wiek 

emerytalny.  Jednak  i  on  nie  krył  zdumienia,  kiedy  zobaczył  przed  sobą  trzy  identyczne 

młode kobiety.

- Panie mi wybaczą. Nie wiedziałem. Macie różne nazwiska.

Zajął się papierami na biurku, najwyraźniej próbując ukryć zakłopotanie.

-  Jesteście  trojaczkami  -  stwierdził.  -  Czy  kiedykolwiek  przedtem  miałyście  okazję  się 

spotkać?

Kiedy  wszystkie  trzy  pokręciły  przecząco  głowami,  jego  twarz  przybrała  bardzo 

zatroskany wyraz.

-  Naprawdę  mi  przykro,  nie  wiedziałem.  Nigdy  nie  pozwoliłbym  sobie  stawiać  pań  w 

takiej dziwnej sytuacji. Nie rozumiem, co nią kierowało - dodał po cichu, jakby do siebie, po 

czym odkaszlnął  i  powiedział: - Jak  panie już  wiecie, poprosiłem was o spotkanie w dniu 

dzisiejszym, ponieważ moja klientka pragnie przekazać wam pewne dobra.

-  Kim  jest  pańska  klientka?  -  zapytała  Brittany.  Abby  zauważyła,  że  Brittany 

zdecydowanie góruje nad siostrami pewnością siebie.

-  Nie  jestem  uprawniony,  by  ujawnić  nazwisko.  Mam  natomiast  list,  który  chciałbym 

paniom  odczytać.  -  Podniósł  z  biurka  plik  papierów,  odsunął  je  na  długość  ramienia  i 

zmrużył oczy. - „Droga  Abigail,  Corrine  i  Brittany - zaczął  czytać  głębokim  barytonem -

wiele lat temu wasza matka tuż przed śmiercią wymogła na mnie pewną obietnicę. Niestety 

aż do dnia  dzisiejszego nie miałam możliwości dotrzymać danego jej wtedy słowa.  Wierzę 

jednak,  że  dzisiejsze  spotkanie  odmieni  wasze  życie.  Każdej  z  was  zapisuję  pewien  dar, 

który,  mam  nadzieję,  spełni  wasze  oczekiwania  i  najskrytsze  marzenia.  Mój  adwokat,  pan 

Jordan Hamilton, zapozna was ze szczegółami, przekaże również warunki, jakie powinnyście 

background image

spełnić, aby zachować prawa do spadku. Życzę wam wszystkiego najlepszego.”

- Jakąż to obietnicę dała naszej matce? - Abby była żądna informacji, które pomogłyby 

odnaleźć się w nowej sytuacji.

-  Obawiam  się,  że  nie  posiadam  żadnych  dodatkowych  informacji  poza  tymi,  które 

zawarto w załączniku z warunkami.

- Ciekawa jestem, co to za warunki. Może nas pan z nimi zapozna. - W głosie Brittany 

wyraźnie pobrzmiewał sceptycyzm.

- W porządku. Aby darowizny stały się waszą wyłączną własnością, musicie zamieszkać 

w  Miracle  Harbor  na  okres  jednego  roku.  -  Tutaj  pan  Hamilton  odchrząknął  z  wyraźnym 

zakłopotaniem. - Musicie również w ciągu tego roku wyjść za mąż.

Abby spojrzała  na niego.  A więc  to  wszystko był  żart.  To musiał  być żart.  Jednak 

pan Hamilton miał zupełnie poważną minę.

Abby spojrzała ukradkiem na swoje siostry.

Na twarzy Brittany malowało się oburzenie, Corrine na pozór obojętnie podziwiała 

widok za oknem, jednak Abby była prawie pewna, że wie, co czuje siostra. Wydawało jej 

się, że Corrie jest śmiertelnie przestraszona.

- No dobrze. A co z tymi darowiznami? - Brittany patrzyła ostro na pana Hamiltona, nie 

kryjąc zniecierpliwienia. Skrzyżowała ramiona na piersiach. - Lepiej, żeby były coś warte.

Spojrzał  na  nią  poważnie,  a  później  przerzucił  jakieś  dokumenty  na  biurku  i 

zaczynając od Abby, poinformował siostry o tym, co przypadło w udziale każdej z nich.

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Nawet po tylu latach wciąż  jeszcze spał tak czujnie, jakby spodziewał  się, że  w każdej 

chwili ktoś może przyłożyć mu do skroni lufę pistoletu.

Nawet tutaj, w Miracle Harbor, gdzie coś takiego nigdy nie mogłoby się zdarzyć.

Leżał na  łóżku  -  każdy  mięsień  gotowy do  skoku  -  zastanawiając się,  co  było  źródłem 

hałasu, który przed chwilą wyrwał go z głębokiego snu. Na fosforyzującej, zielonej tarczy 

zegarka odczytał godzinę. Trzecia nad ranem.

Syrena przeciwmgielna, pomyślał, wydawało mi się tylko, że to furtka. Dawno powinien 

ją  naoliwić.  Powoli  rozluźnił  się  i  zamknął  oczy.  Miał  nadzieję,  że  uda  mu  się  zasnąć. 

Nienawidził  tej  pory  przed  nastaniem  poranka,  kiedy  utrzymanie  kontroli  nad  myślami 

graniczyło z cudem, a wspomnienia nie dawały spokoju.

Ponownie usłyszał ten sam dźwięk.

Ciche szuranie czyichś stóp na ścieżce. Chwilę później skrzypnęła obluzowana deska w 

stopniach prowadzących na werandę. Poderwał się, dopiero kiedy usłyszał, że ktoś próbuje 

otworzyć drzwi frontowe. Bezszelestnie i zwinnie jak kot wyskoczył z łóżka i wyjrzał przez 

okno.

Na  ulicy przed  domem  stał  zaparkowany jakiś  stary samochód  z  przyczepą.  Złodzieje? 

Jeśli tak, to będą rozczarowani. Nigdy nie miał upodobania do kosztownych gadżetów. Jego 

mieszkanie było urządzone iście po spartańsku. Nie było nawet telewizora ani sprzętu hi-fi, 

jedynie komputer.

Przypomniało mu  się nagle,  jak kiedyś robili  zakupy... Stacey odwróciła  się do niego i 

pokazywała  mu  coś,  śmiejąc  się  z  astronomicznej  ceny.  Była  roześmiana,  lecz  w  jej 

uśmiechu czaił się smutek. Wzdrygnął się, kiedy przypomniał sobie, co tego dnia oglądali. 

Wózki dziecięce...

Zszedł  po  schodach  i  ruszył  dalej  ciemnym  korytarzem.  Jego  ruchy  były  ostrożne, 

bezszelestne i bardzo spokojne. Uchylił tylne drzwi, uważając, aby nie skrzypnęły. Dobrze 

wiedział,  co  robić.  Obejdzie  dom  dookoła  i  zaskoczy  intruza  od  tyłu  przy  drzwiach 

frontowych.  Nie  wie  biedak,  w  co  się  wpakował.  Najwyraźniej  pomylił  domy.  Tutaj 

mieszkał Shane McCall, były gliniarz z brygady antynarkotykowej.

Na  dworze  była  gęsta  mgła,  a  betonowa  ścieżka  wydała  mu  się  przeraźliwie  zimna, 

zwłaszcza że skradał się na bosaka. Rododendrony tworzyły istny gąszcz, ich wilgotne liście 

muskały  ciało  Shane'a,  lecz  nie  miało  to  teraz  znaczenia.  Zatrzymał  się  dopiero  przed 

frontem domu, skryty za zaroślami, wytężając wzrok.

Ktoś  majstrował  przy  drzwiach.  We  mgle  Shane  nie  widział  sylwetki  intruza  zbyt 

dokładnie.  Ten  ktoś  miał  czapkę  z  daszkiem  i  był  stanowczo  zbyt  marnie  zbudowany, by 

stanowić realne zagrożenie.

Dzieciak, pomyślał, i poczuł, że jego gniew topnieje. Mały wciąż bezowocnie mocował 

się  z  zamkiem.  Może  należało  wezwać  policję?  Jeśli  Morgan  jest  na  służbie,  to  mogliby 

potem powspominać stare dzieje. To o wiele milsza perspektywa niż bezowocna walka ze 

background image

smutnymi wspomnieniami.

Wiedział jednak, że tego nie zrobi. Wyszedł z cienia i zbliżył się do schodów. Pomyślał, 

że  może  powinien  był  wziąć  ze  sobą  jakąś  broń.  Ktoś  tak  mizernej  postury  musi  być 

uzbrojony, inaczej nie ważyłby się ryzykować. Shane podjął błyskawiczną decyzję. Uda, że 

też ma broń. Był w samych spodenkach, ale zaraz coś wymyśli...

Stojąc przed schodami, spokojnie zażądał:

- Wyciągnij ręce przed siebie tak, żebym je widział. Nie odwracaj się.

Intruz podskoczył i wyprostował się.

- Nie słyszałeś? Ręce do góry!

- Nie mogę - rozległ się piskliwy głos.

- Nie możesz? Będzie lepiej, jeśli posłuchasz - wolno cedził słowa.

- Nie mogę, bo wtedy upuszczę dziecko.

Dziecko? Jakie dziecko?

Shane pokonał w kilku susach schody, położył dłoń na ramieniu intruza i siłą okręcił go 

twarzą do siebie. Ją.

A właściwie je. Były dwie, jedna duża, druga mała, obie wpatrzone w niego ogromnymi 

jak spodki oczyma.

Cofnął dłoń, którą przytrzymywał ramię kobiety, i przeczesał włosy.

Kiedy  poczuł  bolesne  kopnięcie  w  goleń,  przypomniał  sobie  nagle  o  zasadzie  numer 

jeden: nigdy nie pozwól się zaskoczyć.

- Pożar! Pali się! - Krzyk dziewczyny rozdarł ciszę.

Odruchowo zatkał jej usta dłonią. Był w stroju, który wykluczał spotkanie z sąsiadami.

Zauważył,  że  dziewczyna  jest  prześliczna.  Spod  czapeczki  wystawały  jasne,  proste 

włosy. Miała  kształtny nosek  i  ładnie zarysowane  kości policzkowe. Ale  najpiękniejsze  w 

jej twarzy były oczy. Ogromne. Wydawało mu się, że są niebieskie z odcieniem brązu. Coś 

niesamowitego.

Zauważył, że w kącikach jej oczu zbierają się łzy. Zaklął pod nosem. Dziewczyna drżała, 

a dziecko na jej rękach niespokojnie przyglądało się im obojgu. Rozejrzał się dookoła.

- Obiecaj, że nie będziesz krzyczeć.

Skinęła głową.

Ostrożnie  cofnął  dłoń,  a  dziewczyna  odsunęła  się,  przywierając  plecami  do  drzwi. 

Kurczowo obejmowała dziecko, jakby chroniąc je przed niebezpieczeństwem. Zauważył, że 

była to dziewczynka.

- Nie waż się mnie dotykać! Zboczeniec!

- Zboczeniec? Ja? - wyjąkał.

- Włóczysz się po nocy w samej bieliźnie i napadasz na bezbronną kobietę tuż pod jej 

domem. 

- Pod twoim domem? - Spojrzał na nią zdumiony.

background image

Pod „jej domem”? Głos dziewczyny drżał, ale w oczach błyszczało zdecydowanie. Była 

od  niego  lżejsza  o  co  najmniej  dwadzieścia  kilogramów,  lecz  najwyraźniej  nie  miała 

zamiaru się poddać.

Skinęła głową i nerwowo oblizała usta.

Skrzyżował ręce na piersiach.

- Tak się składa, że to jest mój dom. - Mocniej zaakcentował słowo „mój”. - Wziąłem 

cię za włamywacza.

Dziewczyna ze zdumienia otwarła usta.

Jakby  słyszał  jej  myśli.  Zboczeńcy  są  sprytnymi  kłamcami,  potrafią  po  mistrzowsku 

zmylić  potencjalną  ofiarę.  Widział  też  jednak,  że  dziewczyna  zastanawia  się  gorączkowo, 

jak  wybrnąć  z  tej  sytuacji.  Rozejrzała  się  wokół,  a  później  utkwiła  wzrok  w  tabliczce  z 

numerem domu.

Chyba jeszcze nigdy nikt go tak nie potraktował. Wzięła go za zboczeńca, chociaż wcale 

nie wyglądała na pomyloną. Raczej na bardzo wyczerpaną.

Przez dłuższą chwilę przyglądała mu się uważnie.

- Rany - powiedziała. - Chyba się pomyliłam. Jestem wykończona.

Ze zgrozą zauważył łzy na jej policzkach. Trochę irracjonalnie ucieszył się, że nie miała 

pomalowanych rzęs. Zadrżała mocno, na pewno z zimna. Kiedy mała zauważyła, że mama 

płacze, natychmiast jej zawtórowała.

Walcząc  o  zachowanie  resztek  godności,  dziewczyna  wyprostowała  ramiona  i 

buńczucznie  uniosła  podbródek.  Od  dawna  uważał,  że  jego  serce  wykute  jest  z  kamienia, 

jednak zagubienie i bezradność nieznajomej prawie go rozczuliły.

- Może w takim razie wskażesz mi drogę do najbliższego motelu?

- Mógłbym, lecz to strata czasu. Dlaczego krzyczałaś, że się pali?

- Słucham?

-  Krzyczałaś:  „pożar!” -  przypomniał  jej.  -  Czy  to  sposób  na  zboczeńców?  Coś  jak 

czosnek na wampiry? Zaśmiała się nerwowo.

- Gdzieś przeczytałam, że to najlepszy sposób, by zwrócić na siebie uwagę. Inaczej nikt 

nie przyjdzie ci z pomocą.

Na  pewno  nie  pochodziła  stąd.  To  była  strategia  dziewczyny  wychowanej  w  wielkim 

mieście. Miała intrygujący głos. W odróżnieniu od jej twarzy nie był wcale słodki. Brzmiała 

w nim jakaś surowa nuta.

- Dlaczego w tutejszych motelach nie ma wolnych miejsc? - Szybkim ruchem wytarła 

twarz wierzchem rękawa, wytarła też buzię dziecka i pocałowała je czule w nosek.

Efekt  był  natychmiastowy.  Dziewczynka  w  tym  samym  momencie  przestała  krzyczeć. 

Była  bardzo  podobna  do  mamy,  z  tą  różnicą,  że  jej  włosy  były  jaśniejsze  i  kręcone. 

Dziewczynka  spojrzała  groźnie  w  jego  stronę,  chyba  jednak  nie  starczyło  jej  pewności 

siebie, bo ponownie się rozpłakała. Tym razem jeszcze głośniej.

background image

-  Na  drugim  końcu  miasta  powstaje  wielki  ośrodek  wypoczynkowy.  Zjechało  się  tu 

mnóstwo budowlańców, stolarzy, hydraulików. Wszędzie ich pełno.

Znalezienie noclegu w mieście graniczyło z cudem. Chyba że... W jego domu były trzy 

sypialnie, jedna na górze, dwie na dole. Co to, to nie, upomniał się w duchu.

- Może wejdziesz do środka? - powiedział, jakby na przekór własnym myślom.

Mała  krzyczała  teraz  tak  głośno,  że  musiał  powstrzymać  się,  by  nie  otworzyć  drzwi 

kopniakiem.

-  Nie,  dziękuję.  -  W  jej  głosie  znów  usłyszał  lęk.  -Muszę  jechać.  Nic  mi  nie  będzie, 

jestem  tylko  trochę  zmęczona.  Bardzo  długo  dziś  jechałyśmy.  No  i  w  końcu  pomyliłam 

adres.

Ruszyła w jego stronę, chcąc go wyminąć, schody jednak były zbyt wąskie, i musiała się 

zatrzymać.  Zauważył,  że  się  zaczerwieniła.  Nic  dziwnego,  przecież  miał  na  sobie  tylko 

spodenki.

- Zaczekaj.

Dziewczyna wciąż spoglądała na niego nieufnie, a zarazem czujnie.

-  Jestem  policjantem  -  przyznał z  wahaniem.  -  Właściwie  to  byłem, bo  odszedłem  ze 

służby.

Musiała to przecież zauważyć. Postawa, spojrzenie, krótko przystrzyżone włosy.

Kiwnęła  głową,  lecz  gdy  tylko  zrobił  krok  do  tyłu,  rzuciła  się  w  stronę  swojego 

samochodu. Nie gonił jej. Usłyszał, jak pospiesznie blokuje drzwi.

Rozległ  się  zgrzytliwy  i  przerywany  odgłos  zapłonu,,  kiedy  przekręciła  kluczyk  w 

stacyjce.

To  nie  mój  problem,  pomyślał.  Wrócił  na  ścieżkę  i  ruszył  w  stronę  tylnych  drzwi. 

Nakazał  sobie  w  myślach  i  prosto  do  sypialni  i  natychmiast  położyć  się  z  powrotem  do 

łóżka.  Był  już  na  schodach,  ale  wciąż  instynktownie  wyczekiwał  odgłosu  odjeżdżającego 

samochodu. Nic.

Otworzył okno w sypialni i usłyszał kolejny zgrzyt zapłonu.

- Do diabła! - mruknął i chwycił leżące na łóżku dżinsy. - Żeby to!

Jeszcze czuł rwący ból w nodze po jej kopniaku, lecz i tak był zdania, że dziewczyna jest 

wyjątkowo krucha i delikatna. Miał ochotę pozostawić ją własnemu losowi ale nie potrafił. 

Nie zasługiwała na to, by spędzić w wychłodzonym samochodzie. Ani ona, ani tym bardziej 

dziecko.

Chwilę  później,  walcząc  z  dżinsami,  zbiegł  na  dół,  włączył  światło  przed  domem  i 

otworzył drzwi. Zaproponował jej przecież nocleg. Ale nie skorzystała z zaproszenia.

Uparta  sztuka.  Miała  to  wypisane  na  twarzy.  Ładna  owszem.  Ale  i  uparta  jak  osioł. 

Wyjrzał  na  zewnątrz.  Mgła  podniosła  się  już  na  tyle,  że  mógł  dojrzeć  zarys  sylwetki  w 

samochodzie. Dziewczyna siedziała z głową opartą o kierownicę. Chyba płakała.

Westchnął z rezygnacją i narzucił marynarkę. Wiele temu przysięgał, że będzie służyć i 

ochraniać.  Emerytowany  czy  w  czynnej  służbie,  policjant  zawsze  pozostanie  policjantem. 

background image

To leżało  po prostu  w jego  naturze, było  silniejsze  od niego. Właściwie  z  ulgą odkrył, że 

nawet osobista tragedia, którą przeżył, nie przytłumiła tej cechy.

Nie mógł zostawić tej dziewczyny na dworze.

Nie zauważyła, jak podchodził, kiedy więc zastukał w szybę samochodu, aż podskoczyła 

ze strachu.

Uchyliła odrobinę okno.

- Tak?

- Chcesz, żebym po kogoś zadzwonił? Może po pomoc drogową?

Starych zwyczajów nie da się tak łatwo wyplenić. Jej numery rejestracyjne świadczyły o 

tym,  że  przyjechała z  Illinois.  Za przednią  szybą  wciąż  leżał  kwit  parkingowy z  Chicago. 

Nie pomylił się, była bardzo daleko od domu.

- Nic mi nie będzie - powiedziała z uporem. - Na północy taka pogoda to prawie upał.

- Tak, chyba masz rację. Mała drży tak samo jak ty? Spojrzała niespokojnie na dziecko i 

w końcu zapytała niepewnie:

- Naprawdę jesteś policjantem?

- Byłem.

- Mogę zobaczyć odznakę?

- Już nie mam.

- I nie masz też żadnego dokumentu?

O  mało  nie  zaczaj  krzyczeć  z  wściekłości.  Pomyślał,  że  dawno  już  nie  przeżył  tylu 

emocji. Był zły, ale i przyjemnie podekscytowany.

- Panienko, czy mam cię błagać na kolanach, żebyś zechciała wejść do domu?

Przez  chwile  nie  odpowiadała,  w  końcu  jednak  z  westchnieniem  otworzyła  drzwi, 

wysiadła  i  wzięła  córkę  na  ręce.  Podążyła  za  nim  ścieżką.  Przytrzymał  przed  nimi  drzwi. 

Mała,  usadowiona  wygodnie  w  objęciu  matki,  ssała  z  zapałem  kciuk.  Kiedy  spojrzała  na 

Shane'a,  skrzywiła    się  i  otwarła  buzię  tak  szeroko,  że  mógłby  zbadać  jej  migdałki.  Była 

ubrana  w  sweterek  z  kapturkiem  i  szerokie  spodnie.  Nagle  powróciły  wspomnienia... 

Zacisnął  zęby.  Oni  też  spodziewali  się  dziewczynki,  tak  wykazały  dania.  Stacey  już 

kupowała ubranka. Sukieneczki, buciki.

- Dobrze się czujesz? - zapytała nieznajoma.

Nie, nie czuł się dobrze. Minęły już dwa lata, ale ból był tak samo dojmujący. Pogodził 

się z tym. Pogodził się z faktem, że nigdy już nie będzie szczęśliwy, a czas nie uleczy ran.

-  Jasne  -  skłamał.  -  Wchodź.  Z  wahaniem  przekroczyła  próg.  Dziewczynka  na  jej  j 

rękach wyciągnęła szyję i rozglądała się ciekawie dookoła. 

- Jestem Abby Blakely.

Nie  była  wysoka,  ale  w  pełnym  świetle  wyglądała  na  starszą,  niż  początkowo  myślał. 

Musiała mieć dwadzieścia kilka lat. Miała świetną figurę, smukłą z pięknymi krągłościami 

wszędzie tam, gdzie trzeba. Ujął jej dłoń, zaskoczony zaskakująco mocnym uściskiem.

- ShaneMcCall.

background image

- I naprawdę byłeś policjantem?

- Tak ciężko w to uwierzyć?

- Nie w to, że byłeś policjantem, ale w to, że to już czas przeszły.

- A!

- Nie wyglądasz zbyt staro.

- Mam trzydzieści lat - powiedział.

- To chyba zbyt mało jak na emeryta?

-  No  cóż,  niech  będzie  półemeryt.  W  tej  chwili  pracuję  jako  konsultant  i  zajmuję  się 

szkoleniem młodej kadry. Wejdziesz dalej? Proszę, siadaj.

Abby zauważyła na jego palcu obrączkę i zapytała:

- Nie obudzimy twojej żony?

- Jestem wdowcem.

- Przepraszam. - I dodała po chwili: - Na to też wydajesz się zbyt młody.

- Powiedz  to  Bogu.  -  Abby dosłyszała gorycz w  jego  głosie i  zrobiło  jej  się  głupio. -

Słuchaj, wchodzisz czy zostajesz tutaj?

Znowu się zawahała. Przyłożyła wierzch rękawa do twarzy.

-  Nie  wiem,  co  robić.  Jestem  taka  zmęczona.  -  Nagle  rozpromieniła  się.  -  Wiem, 

zadzwonię do siostry!

Ujęła go sposobem, w jaki wymówiła słowo „siostra”. Tyle w tym było czułości... Podała 

mu dziecko i schyliła się, by rozwiązać buty. Pomyślał nagle, że czuł się pewniej, kiedy mu 

nie  ufała.  Nie  umiał  postępować  z  dziećmi.  Trzymał  małą  z  dala  od  siebie,  na  długość 

ramienia.

- Nie ściągaj butów!

- Na tym parkiecie? Zwariowałeś?

Spojrzał  na podłogę, jakby widział  ja po raz pierwszy w życiu. Trochę  zaniedbana, ale 

rzeczywiście piękna.

Mała przyglądała mu się podejrzliwie. Jaka matka, taka córka, pomyślał.

- Ja, Belle - powiedziała w końcu dziewczynka.

- Miło mi. Cześć. - Wciąż trzymał ją w sztywno wyprostowanych ramionach.

Abby podniosła się, podszedł więc, żeby oddać dziecko.

- Czy mógłbyś jeszcze chwilę ją przytrzymać? Chciałabym skorzystać z telefonu. Nie 

wiedział, jak odmówić.

- Telefon jest tam. - Ruszył przodem w stronę kuchni. Dziewczynka w jego ramionach 

zaczęła się gwałtownie wiercić.

- Ona nie gryzie.

-  Ach.  -  Shane  nie  miał  zamiaru  zmienić  sposobu  trzymania  dziecka.  Belle  dalej  się 

wierciła.

- Zrobiła kupkę? - zapytała Abby.

- Belle, nie kupka! - zaprotestowała gniewnie mała.

background image

-  Hmm  -  Shane  rozluźnił  się  troszkę  i  przytulił  do  piersi.  Powąchał  ją.  Poczuł  to. 

Najpiękniejszy zapach pod słońcem. Zimna obręcz  bólu bez ostrzeżenia zacisnę się wokół 

jego serca.

Mała musiała jakimś szóstym zmysłem wyczuć targające nim emocje, spojrzała bowiem 

na niego szeroko otwartymi oczkami, po czym dotknęła delikatnie jego policzków i objęła 

go za szyję.

- Dobzie - oznajmiła, lokując swą główkę pod jego podbródkiem.

Usłyszał, jak dziewczynka zaczyna ssać kciuk, za chwilę poczuł na piersiach strużkę jej 

śliny. Ładnie będzie wyglądała jego marynarka.

- Telefon jest tam.

Abby  obrzuciła  jego  skromną  kuchnię  badawczym  spojrzeniem,  podeszła  do  telefonu  i 

podniosła słuchawkę. Usłyszał, że dzwoni do informacji. Jak u licha mogła nie znać numeru 

telefonu swojej siostry? Kiedy w końcu odłożyła słuchawkę, nie wyglądała na zadowoloną z 

przebiegu rozmowy.

- Jeszcze nie przyjechały. To znaczy moje siostry.

- Nie przyjechały? Dokąd miały przyjechać?

-  Tutaj!  Wszystkie  się  tu  przeprowadzamy.  To  długa  historia.  -  Wyglądała  na  coraz 

bardziej zmęczoną.

- Co to znaczy wszystkie, jest was tuzin? Zaśmiała się.

- Tylko trzy. Jesteśmy trojaczkami.

Ona razy trzy. Z powodów, nad którymi wolał się nie zastanawiać, ta myśl go przeraziła. 

Mała w tej chwili spała smacznie na jego piersi.  Czuł ciepło bijące od maleńkiego ciałka, 

odblaski  światła  igrały  na  jej  loczkach  i  Shane  musiał  wytężyć  całą  siłę  woli,  by 

przetrzymać kolejną falę nieznośnego bólu.

- Zadzwonię po pomoc drogową. - Udało mu się zapanować nad sobą. - Nie liczyłbym 

jednak, że przyjadą zbyt szybko. To nie Chicago.

Spojrzała na niego zdziwiona.

- Tablice rejestracyjne i kwit parkingowy za  szybą - wyjaśnił.

- Ty rzeczywiście jesteś policjantem.

- Byłem - poprawił ją.

Shane  wciąż  trzymał  dziecko  w  ramionach,  gdy  Abby  zaczęła  gorączkowo  przetrząsać 

wielką  podróżną  torbę.    W  końcu  znalazła  to,  czego  tak  zapamiętale  szukała  i  dała  mu 

skrawek  papieru.  Przesunął  nieco  Belle  i  wziął  do  ręki  papier.  Przyjrzał  się  i  zamrugał 

gwałtownie.  Spojrzał  jeszcze  raz.  Stanowczym  kobiecym  pismem  ktoś  zapisał  tam  jego 

adres.

- To jakaś pomyłka - powiedział w końcu.

- Dlaczego?

- To mój dom jest na Harbor Way i ma numer dwadzieścia dwa.

- W takim razie musiałam źle zapisać adres.

background image

Abby opadła na krzesło, zdjęła z głowy czapkę i czesała włosy palcami. Sterczały teraz 

na wszystkie strony. Przyjemnie było na nią patrzeć.

- I co teraz? Musimy jechać dalej, to jasne.

Tak,  to  jedno  nie  ulegało  wątpliwości.  Była  rozczochrana,  blada  i  niewyspana.  Co  nie 

przeszkadzało  dostrzec  Shane'owi,  że  jest  szalenie  atrakcyjna.  Dżinsowa  bluza  i  spodnie, 

które miała na sobie, były o kilka numerów za  duże,  co jeszcze  podkreślało jej smukłość. 

Nie powinna tu zostać. Absolutnie.

-  Słuchaj,  do  rana  pozostało  już  niewiele  czasu,  możecie  przespać  się  tutaj  -  usłyszał 

własne słowa. - Ten dom właściwie składa się z dwóch oddzielnych mieszkań. Kiedyś dolna 

część  była  wynajmowana  na  lato.  Jest  umeblowana.  W  szafach  znajdziesz  czystą  pościel. 

Sam nigdy nie używam sypialni na dole. Są tam. - Pokazał przeciwną stronę korytarza.

- Ale przecież zupełnie się nie znamy!

- No cóż, temu nie mogę zaprzeczyć. Uśmiechnęła się słabo.

- Drzwi można zamknąć od środka. To przesądziło sprawę. Poza tym była rzeczywiście 

nieludzko zmęczona, właściwie skrajnie wyczerpana.

- Bardzo ci dziękuję.

- Nie ma za co. Rano pomogę ci z samochodem i znajdziemy twój dom.

- Shane?

-  Proszę?  -  Dałby  wiele,  żeby  nie  mówiła  do  niego  po  imieniu.  Nie  miał  zamiaru 

zawierać z nią przyjaźni, choć to nie znaczyło, że powinien być niemiły.

- Bardzo mi przykro, że tak mocno cię kopnęłam.

Abby zamknęła za sobą drzwi i nasłuchiwała kroków Shane'a na schodach. Zastanawiała 

się, czy nie popełniła właśnie największego głupstwa w życiu. Nie dość, że nagle spakowała 

dorobek całego życia do przyczepy i przejechała wraz z Belle całe Stany, to u kresu tej drogi 

znalazła się pod jednym dachem z zupełnie nieznanym jej mężczyzną.

No, kilka informacji zdołała jednak z niego wycisnąć, choć nie był zbyt rozmowny.

Na przykład dowiedziała się, że był kiedyś policjantem.

Zauważyła też, że miał niesłychanie piękne oczy. Nie chodziło nawet o kolor, chociaż był 

niezwykły,  przywodził  na  myśl  pyszną  mleczną  czekoladę.  Jednak  coś  naprawdę 

szczególnego kryło się w samym spojrzeniu mężczyzny. Na pozór szczere i dobroduszne, w 

rzeczywistości przeszywało rozmówcę na wylot.

Wiedziała  jednak,  że  nie  jest  najlepszą  znawczynią  męskich  charakterów.  Historia  z 

ojcem Belle dobitnie o tym świadczyła.

A  jednak,  kilkadziesiąt  minut  temu,  kiedy  przestraszona  zastanawiała  się  gorączkowo, 

jak wyminąć Shane'a na wąskich schodach, zdążyła mimo wszystko zauważyć jego świetnie 

zbudowane  ciało,  smukłe  nogi  i  szerokie  ramiona.  Nie  powinna  być  zdziwiona,  kiedy 

usłyszała,  że  był  policjantem.  Jego  włosy  były  przystrzyżone  bardzo  krótko,  w  głosie

pobrzmiewał autorytatywny ton.  Kiedy podejmował  decyzje, w szczególny sposób  mrużył 

oczy, a każdy jego mięsień zdawał się wtedy gotowy do skoku. Shane wyraźnie ożywiał się 

background image

w trudnych sytuacjach, tak jakby uwielbiał wyzwania.

Chyba  właśnie  emanująca  z  niego  siła  sprawiła,  że  Abby  po  krótkim  wahaniu 

postanowiła mu zaufać. Intuicja podpowiadała, że obie z córeczka będą tu  absolutnie bez-

pieczne.

Abby  nie  miała  jednak  złudzeń,  że  jej  przybrana  matka  nie  pochwaliłaby  takiego 

postępowania.  Poczciwa  Judy  zawsze  wszystko  planowała  z  dużym  wyprzedzeniem,  nie 

znosiła  improwizacji  i  nie  lubiła  niespodzianek.  Pracowała  ciężko,  by  zapewnić  Abby 

godziwe warunki życia i stworzyć ciepły dom, co było tym trudniejsze, że wychowywała ją 

sama.

Według  Judy  olbrzymim  błędem  było  samo  przyjęcie  zaproszenia  na  spotkanie  z 

prawnikiem  w  Miracle  Harbor,  a  już  przyjęcie  dziwnej  darowizny  -  prawdziwą  głupotą. 

Abby wolała nawet nie zastanawiać się, co Judy powiedziałaby, widząc ją w obecnej chwili.

Czy  miała  jednak  jakiś  wybór?  Nie  mogła  przecież  spać  z  dzieckiem  w  samochodzie! 

Gdyby była sama, to co innego.

Abby przeszła  przez  umeblowane mieszkanie  na  parterze i  znalazła  się wraz z  Belle w 

pierwszej sypialni. Położyła małą na środku dużego małżeńskiego łoża, a sama podeszła do 

okna, by zasunąć zasłony. Kiedy stanęła przy oknie, zauważyła, że rozciąga się stąd widok 

na ulicę. Miracle Harbor nie wyglądało już tak samo jak miesiąc temu, gdy zawitała tu po 

raz  pierwszy.  Wówczas  urzekły  ją  rzędy  ślicznych  domków  wzdłuż  stromych  i  wąskich 

uliczek  opadających  ku  oceanowi.  Pamiętała,  że  przy  głównej  ulicy  przycupnęły  liczne 

sklepiki  z  czerwonej  cegły  z  kolorowymi  szyldami.  W  ich  dużych  oknach  wystawowych 

odbijały się wody oceanu.

Dzisiejszego  wieczoru  jednak  z  okna  sypialni  spoglądała  na  zupełnie  inne  miasteczko, 

podobne  raczej  do  planu  zdjęciowego  mrożącego  krew  w  żyłach  horroru  niż  sielskiej 

opowieści z życia prowincji.

Jak mogła źle zapisać adres odziedziczonego domu? I jak to możliwe, że to śliczne małe 

miasteczko  nocą  zamieniało  się  w  mroczne  i  ponure  miejsce?  A  jakby  tego  wszystkiego 

było  mało,  jej  zdradziecki  samochód  musiał  odmówić  posłuszeństwa  właśnie  w  chwili, 

kiedy  najbardziej  go  potrzebowała.  No  cóż,  był  już  stary  i  wysłużony,  w  dodatku 

przemierzyły nim cały kraj, co właściwie należało uznać za imponujące osiągnięcie.

Cuda  jednak  się  zdarzają,  pomyślała,  rozglądając  się  dookoła.  Zajrzała  w  kąty  i  pod 

łóżko, sprawdzając, czy nie ma tam pajęczyn ani pająków, potem nieco uspokojona położyła 

się  obok  córki.  Nie  miała  już  siły  szukać  pościeli.  Muszę  przestać  wierzyć  w  cuda, 

pomyślała  nagle.  To  właśnie  ta  wiara  przywiodła  ją  do  tego  miasteczka.  Liczyła,  że 

szczęście  uśmiechnie  się  do  niej  i  będzie  mogła  ofiarować  córce  to,  czego  pragnie  dla 

dziecka każda matka - ciepły dom i bezpieczne dzieciństwo.

Pozostawały  co  prawda  owe  dziwne  warunki  zapisane  w  testamencie...  Po  pierwsze, 

musiała  przez  rok  mieszkać  w  Miracle  Harbor.  No  cóż,  to  chyba  nic  trudnego.  Ale  drugi 

warunek?

background image

Jakaś kosmiczna bzdura. Czy można wyjść za mąż tylko po to, by otrzymać spadek? Cóż 

to  byłoby  za  małżeństwo?  W  dodatku  Abby  niezbyt  fortunnie  dobierała  sobie  partnerów 

życiowych, wystarczy wspomnieć Tysona, ojca Belle.

Dlaczego  więc  zdecydowała  się  mimo  wszystko  podjąć  wyzwanie  i  przyjechać  do 

Miracle Harbor, choć nie miała najmniejszych złudzeń, że nie uda jej się spełnić drugiego 

warunku?

Podczas krótkiego spotkania z siostrami dowiedziała się, że rozdzielono je, kiedy miały 

po trzy lata. Abby sama niczego nie pamiętała, Corrine natomiast zachowała jakieś mgliste 

wspomnienia  z  dzieciństwa.  Z  kolei  przybrani  rodzice  Britt  potwierdzili,  że  zjawiła  się  u 

nich, kiedy miała trzy lata.

Abby  przyjechała  do  Miracle  Harbor  również  dlatego,  że  była  to  jedyna  szansa,  aby 

poznać własne siostry. Kiedy spotkały się po raz pierwszy po tylu latach rozdzielenia, Abby 

miała dziwne wrażenie, że odnalazła wreszcie cząstkę samej siebie.

A  poza  tym  miasteczko  nazywało  się  Miracle  Harbor,  czyli  Przystań  Cudów,  i  Abby, 

chociaż  nie  przyznałaby  się  do  tego  nikomu,  od  razu  uwierzyła  w  magiczną  moc  tego 

miejsca.

A  może  już  zadziałało  przeznaczenie?  Może  nie  przypadkiem  samochód  zepsuł  się 

właśnie tutaj?

Tylko co z Shane'em? Czy jest dla niego miejsce w tym cudownym scenariuszu?

Nie, raczej nie, pomyślała nie bez przykrości. Zachował się w miarę opiekuńczo, bo tak 

go  wyszkolono.  Jutro  zaś  rozstaną  się  jak  nieznajomi,  być  może  będą  się  pozdrawiać, 

mijając się w przelocie.

Zresztą  nawet  jeśli  zdecydowałaby  się  spełnić  warunek  ofiarodawcy  domu,  nigdy  nie 

wybrałaby  mężczyzny  w  typie  Shane'a.  Wolałaby  kogoś  miłego,  nieskomplikowanego  i 

prostodusznego. Kogoś,  kto  byłby  dobrym tatą  dla  Belle. Niewysokiego  okularnika, nieco 

przy kości, który zawsze pamięta, by zabrać do pracy drugie śniadanie.

Najlepiej  trzymać  się  z  dala  od  przystojniaków,  westchnęła  w  duchu  i  już  po  chwili 

zapadła w sen.

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

Promień  słońca  wśliznął  się  przez  szparę  w  zasłonach  i  połaskotał  Abby  w  powieki. 

Przeciągnęła się leniwie i otworzyła oczy. Również w świetle dnia w pokoju nie zauważyła 

nigdzie ani śladu pająków.

Zgodnie  z  tym,  co  mówił  Shane,  ta  część  domu  była  wynajmowana  na  lato,  toteż 

umeblowanie  pokoju  było  dosyć  proste  i  skromne.  Mimo  to  Abby  podobało  się  tutaj. 

Podziwiała piękny parkiet i dębowe okiennice.

Ciekawe czy dom, który odziedziczyła, będzie równie ładny?

Przypomniała sobie wypadki dnia poprzedniego.

Hej,  Abby,  upomniała  się  w  duchu,  kiedy  zdała  sobie  sprawę,  że  jej  myśli  krążą 

uporczywie  wokół  Shane'a.  Wiesz  przecież,  do  czego  zdolni  są  tacy  przystojniacy, 

nieprawdaż? Nie potrzeba nam takich kłopotów, prowadziła wewnętrzny monolog.

Wyciągnęła  dłoń,  by  przytulić  do  siebie  Belle,  przez  chwilę  szukała  jej  po  omacku,  aż 

wreszcie przerażający fakt dotarł w pełni do jej świadomości. Usiadła gwałtownie na łóżku. 

W miejscu, gdzie spała Belle, pozostało jedynie ledwo wyczuwalne wgłębienie na materacu.

- Belle! - zawołała, wyskakując z łóżka. - Belle, gdzie jesteś?

Pośpiesznie  zapinała  guziki  bluzki,  całą  siłą  woli  zmuszając  się  do  opanowania 

narastającej paniki.

- Belle?

Wbiegła  do  sąsiedniego  pokoju.  Przed  otwartymi  drzwiami  stało  krzesło.  Wystarczyło 

wdrapać  się  na  nie,  nacisnąć  klamkę  i...  droga  do  kuchni  stała  otworem.  Abby  usiłowała 

sobie przypomnieć, czy drzwi wejściowe były równie łatwe do sforsowania. Nie, Belle nie 

poradziłaby sobie z zamkiem... Kiedy jednak Abby wybiegła na korytarz, serce zamarło jej 

w piersi. Frontowe drzwi były otwarte, do środka wpadała przez nie świeża morska bryza.

- Belle!

- Tutaj.

Głos należał do najwyraźniej poirytowanego Shane'a.

Wbiegła do kuchni jak burza.

Unikaj przystojniaków! - usłyszała w głowie ostrzegawcze echo.

Jednak ulga, jaką poczuła na widok córki, osłabiła jej postanowienie.

Na  widok  Shane'a  jej  policzki  przybrały  kolor  dojrzałych,  rumianych  jabłek.  Ten 

mężczyzna  najwidoczniej  nie  lubił  zbyt  wiele  na  siebie  wkładać.  Tego  ranka  ubrany  był 

jedynie  w  szorty,  odsłaniające  dobrze  umięśnione  nogi  oraz  szary  podkoszulek  bez 

rękawów. Było na czym oko zawiesić, och tak. Wokół szyi miał okręcony ręcznik, a włosy 

mokre od potu. Pomimo że były tak krótkie, ich końcówki zdawały się podkręcać.

Jego  twarz  była  wręcz  denerwująco  doskonała.  Wysoko  osadzone  kości  policzkowe, 

prosty  nos,  lekko  wysunięty  podbródek.  Jeszcze  się  dziś  nie  golił,  co  dodawało  mu  tylko 

uroku, bo wydawał się przez to bardziej męski, taki nieujarzmiony i... niebezpieczny.

background image

Abby wiedziała wystarczająco dużo o tym typie mężczyzn. Mogli mieć wszystko - i nie 

wahali  się  czerpać  z  życia  pełnymi  garściami.  A  kiedy  im  się  znudziła  kolejna  zabawka, 

rzucali ją w kąt, jak rozpieszczone dzieci.

Tylko jedna rzecz nie pasowała do tego wizerunku macho. Kiedy Shane patrzył na Belle, 

w jego niezwykłych oczach malowało się niekłamane przerażenie.

- Co to dziecko jada? Już mi się kończą pomysły!- rzucił niecierpliwie.

Abby  oderwała  wzrok  od  Shane'a.  Belle,  z  wyrazem  najwyższego  szczęścia  na  twarzy 

siedziała  na  stercie  książek  ułożonych  na  krześle,  przy  stole  zastawionym  miskami  i 

pudełkami płatków śniadaniowych.

- Chcesz powiedzieć, że dałeś jej możliwość wyboru? - zapytała, nie wierząc własnym 

oczom.

Jej  córka  łaskawie  wzięła  do  buzi  garstkę  płatków  ze  stojącej  tuż  przed  nią  miseczki. 

Pogryzła, połknęła,  po  czym  gestem  godnym  monarchini  pokazała  paluszkiem,  aby podać 

jej  następną miseczkę.  Shane  natychmiast  spełnił  jej  życzenie  i  kolejna  miseczka  znalazła 

się w zasięgu małych rączek.

- Co ty robisz? - Abby skrzyżowała ramiona na piersiach. Siłą powstrzymywała wybuch 

śmiechu na widok tego wspaniale zbudowanego atlety, spełniającego zachcianki dwuletniej 

dziewczynki.

- Widzisz chyba, że usiłuję nakarmić twoje dziecko. - Spojrzał na nią ponuro.

- Ale dlaczego?

-  Dlaczego?  Kiedy  wróciłem  z  joggingu,  ona  właśnie  wypełzła  z  pokoju,  w  którym 

nocowałyście.  Próbowałem  ją  zawrócić,  ale  to  się  jej  zdecydowanie  nie  spodobało. 

Oznajmiła, że jest głodna, i że ja mam do licha coś z tym zrobić!

- Tak powiedziała? - Abby dusiła się ze śmiechu.

- O, ona znakomicie obywa się bez słów. Wystarczy, że się skrzywi. A kiedy kazałem 

jej wracać do mamy, zaczęła wrzeszczeć!

- Belle!

-  Belle,  niedobla?  -  Belle  najwyraźniej  czuła,  że  żarty  się  skończyły  i  lepiej  nie 

przeciągać struny. Spojrzała na Shane'a z miną niewiniątka. - Belle, niedobla? - powtórzyła 

pytanie.

- Niedobra! - Dopiero kiedy dziewczynka zaczęła szybko mrugać oczkami i wykrzywiła 

buzię w żałosnym grymasie, Shane nieco się udobruchał. - No dobrze, może nie niedobra, 

ale uparta, wrzaskliwa i rozkapryszona!

- Nie jest wcale rozkapryszona. - Abby skorygowała jedyne nieprawdziwe określenie z 

listy Shane'a. - Ona tylko próbuje tobą manipulować.

-  Dwuletni  dzieciak?  -  Gwałtownie  przestał  napełniać  miseczkę  Belle  kolejną  porcją 

płatków. Wyprostował się i spojrzał na Abby z ukosa. - To chyba mało prawdopodobne.

- Naprawdę nie musiałeś jej karmić. Trzeba było mnie obudzić.

background image

- Myślałem o tym. - Shane dolał mleka do miseczki Belle, a po chwili wsypał jeszcze 

odrobinę brązowego cukru. - Nie wyglądałaś wczoraj najlepiej, pomyślałem więc, że trochę 

snu  dobrze  ci  zrobi.  Zresztą,  obiecałem  ci  bezpieczny  nocleg,  a  nie  wiedziałem,  jak 

zareagujesz, gdy do twej sypialni wtargnie jakiś obcy facet.

Abby przełknęła ślinę. Do licha, czy on musiał być taki przystojny?

W  następnej  chwili  pomyślała  zaś,  że  ona  sama  z  pewnością  nie  prezentuje  się  w  tej 

chwili  zbyt  atrakcyjnie.  Odruchowo  przygładziła  włosy  dłonią.  Tak  jak  się  spodziewała, 

sterczały każdy w inną stronę. Rzut oka w dół uświadomił jej, jak wymięte jest jej ubranie. 

Nic dziwnego, skoro położyła się w nim spać. W dodatku guziki bluzki były zapięte krzywo.

Oczywiście Shane wyglądał, jakby przed chwilą zszedł z jakiegoś plakatu reklamowego. 

Cóż za wołająca o pomstę do nieba niesprawiedliwość!

- Jedna posiniaczona goleń wystarczy mi w zupełności - dokończył ponuro.

Abby spojrzała na jego nogę, która nosiła krwisto-sine ślady wczorajszego kopniaka.

- Mam nadzieję, że nie boli zbyt mocno? - zapytała bez przekonania.

- Stary weteran zniesie wszystko - burknął, po czym westchnął. - Pewnie, że boli.

- Mama, daj mu buzi - poprosiła Belle, jakby wiedziała, że pora rozładować sytuację.

- W porządku, a co na to mama? - zapytał Shane niespotykanie spokojnie. W jego tonie 

Abby nie wyczuła nawet śladu zwykłego przekomarzania się.

Ze wszystkich sił starała się odpowiedzieć równie obojętnie.

- Buziaczki mamy są zarezerwowane dla Belle. Wyłącznie. Rozumiesz?

- Biedny tato Belle - skomentował Shane.

- Akurat jego nie ma co żałować - wyrwało się Abby mimo woli. - Wychowuję Belle 

samotnie.

Dziwne myśli przychodziły Abby do głowy, gdy tak stała w jednym pomieszczeniu z tym 

skąpo odzianym mężczyzną.

Szukam męża.

Jej siostra, Brittany, kiedy usłyszała, jakie warunki muszą spełnić, aby zachować prawa 

do  spadku,  oświadczyła  beztrosko,  że  da  takiej  właśnie  treści  ogłoszenie  do  gazety. 

Roześmiała  się  przy  tym  diabolicznie,  czym  ściągnęła  na  siebie  bardzo  niezadowolone 

spojrzenie pana Hamiltona.

Ale Abby to nie Brittany. Nawet jeśli wyglądają identycznie.

-  Chyba  już  dość  narozrabiałyśmy  -  powiedziała  spokojnie.  -  Powinnyśmy  ruszać  w 

drogę.

Zanim  zrobię  z  siebie  kompletną  idiotkę,  dodała  w  myślach.  I  to  nie  pierwszy  raz  w 

życiu...

Tak, Tyson zwiódł  ją bez  trudu swoim urokiem, galanterią i  opiekuńczością. Wzięła  to 

wszystko  za  dobrą  monetę,  żaden  mężczyzna  przed  nim  tak  się  o  nią  nie  troszczył,  nie 

zabiegał tak wytrwale o jej względy. A gdy już ją zdobył, zmienił się nie do poznania. Abby 

natomiast, w ciąży, przerażona  perspektywą samotnego macierzyństwa,  próbowała jeszcze 

background image

walczyć  o  ich  związek.  Zero  dumy,  myślała  później  o  sobie  z  obrzydzeniem.  Tyson  do 

końca utrzymywał, że jest w niej szaleńczo zakochany, nigdy jednak nie wspomniał choćby 

słówkiem o małżeństwie. Nie, nic takiego nie przeszło mu przez gardło.

- Sprawdzę, co z twoim samochodem - zaproponował Shane.

Każdy potrafi być miły i czarujący na początku, pomyślała ze złością.

-  Dziękuję,  nie  trzeba.  -  Zauważyła,  że  Shane  bacznie  przygląda  się  Belle,  która 

próbowała kolejne płatki

O,  Britt  miała  w  tej  sytuacji  wiele  do  powiedzenia.  Ciekawe,  po  co  przysłała  jej  tę 

bezsensowną książkę „Jak znaleźć idealnego partnera”. Abby przysięgła sobie, że nie zajrzy 

do tego idiotycznego poradnika, jednak ciekawość okazała się silniejsza. Ciekawe, czy Britt 

wysłała identyczną książkę także Corrine? Corrine też chyba nie była najlepsza w te klocki. 

Jaka właściwie mogła być Corrine? Spokojna? Powściągliwa? A może raczej przestraszona?

Właściwie strach nie był w ich sytuacji niczym dziwnym. Nieznana im osoba przewróciła 

ich życie do góry nogami, wymogła przeprowadzkę  do miasteczka, w którym będą mogły 

liczyć wyłącznie na siebie nawzajem. Porzuciły pracę i przyjaciół, musiały zacząć wszystko 

od nowa.

Abby  nie  mogła  pojąć,  że  są  aż  tak  różne  pomimo  niezwykłego  fizycznego 

podobieństwa. Każdym słowem i gestem Britt zdawała się mówić: „patrzcie i podziwiajcie, 

jaka jestem piękna”. I Britt rzeczywiście taka była. Dlaczego jednak nic z tej oszałamiającej 

urody  Abby  nie  potrafiła  odnaleźć  w  sobie?  Ostatnio  często  zadawała  sobie  to  pytanie, 

przyglądając  się  bezradnie  odbiciu  w  lustrze.  Może  powinna  zapuścić  trochę  włosy? 

Pozwolić im opadać w niesfornych lokach? Trochę więcej makijażu, zmiana stylu ubierania. 

No i po co właściwie to wszystko? Żeby złapać idealnego partnera? Abby skrzywiła się na 

samą myśl. Była pewna, że Britt wysłała egzemplarz tej idiotycznej książki również Corrine.

Oczywiście,  jak  to  w  tego  typu  poradnikach  bywa,  nie  wspomniano  ani  słowem,  jak 

przeciwdziałać  skutkom  nieprzespanej  nocy  lub  ujarzmić  wiecznie  sterczące  na  wszystkie 

strony włosy. Jaki pożytek z poradnika, który nie przewiduje sytuacji awaryjnych? Chyba że 

jeszcze nie dotarła do odpowiedniego rozdziału. Dziewczyno, skarciła się w myśli, przecież 

nie znosisz takich głupich książek ani postawy, jaką lansują!

Stać  mnie  na  opłacenie  mechanika  samochodowego,  kontynuowała  w  myśli.  Moja 

sytuacja  finansowa  już  niedługo  ulegnie  poprawie,  przecież  odziedziczyłam  duży  dom,  z 

dwoma  mieszkaniami  i...  porządnym,  godnym  zaufania  lokatorem  w  jednym  z  nich. 

Zgodnie z informacją, jaką jej przekazano, człowiek ten mieszkał w jej domu od blisko roku 

i nie rozglądał się za nowym lokum. Liczyła, że pieniądze za wynajem oraz to, co zarobi na 

krawiectwie, zapewni im obu z Belle odpowiedni standard. Jak na ich wymagania - bardzo 

wysoki.

A już na pewno wystarczający, by pozwolić sobie na opłacenie usług mechanika.

-  Zadzwonię  po  prostu  do  jakiegoś  warsztatu.  Już  i  tak  nieprzyzwoicie  nadużyłyśmy 

twojej życzliwości i gościnności - powiedziała.

background image

- Teraz tamto! - zażądała Belle, odsuwając energicznie kolejną miseczkę.

- Jeśli mam być szczery, to już wolę zająć się twoim samochodem niż nią - powiedział 

teatralnym szeptem.

-  Ależ  nie  musisz  zajmować  się  moją  córką,  zaraz  zabiorę  ją  do  jakiegoś  baru  na 

śniadanie. Już i tak dosyć miałeś przez nas kłopotów.

- Nieeeeee! - krzyknęła Belle co sił w płucach. - Tu! Belle lubi!

-  O,  nic  dziwnego,  ty  psotko!  I  co  to  wszystko  znaczy?  Masz  to  natychmiast  zjeść. 

Przecież uwielbiasz te płatki!

- Nie - powiedziała Belle z uporem.

Kiedy Abby usiłowała bezskutecznie dyskutować z brzdącem, który jeszcze nie całkiem 

pojmował  siłę  i  wymowę  logicznych  argumentów,  Shane  wziął  ze  stołu  kluczyki  od  jej 

samochodu. Wyszedł, gwiżdżąc pod nosem jakąś skoczną melodię. Typowy facet, który nad 

wszystkim musi przejąć kontrolę, zjeżyła się Abby.

Feministka Abby była oburzona.

Jednak mała kobietka Abby cieszyła się, że ktoś zdjął część obowiązków z jej ramion i 

roztoczył nad nią opiekę. Hmm, ciekawe.

Shane miał wrażenie, że ktoś przyłożył mu czymś ciężkim w głowę. Najpierw to małe, 

ledwo widoczne stworzenie okręciło  go sobie wokół  palca, a potem zjawiła  się ta starsza, 

aby dokończyć dzieła.

Jak u licha kobieta mogła wyglądać tak ślicznie zaraz po przebudzeniu?

Jej włosy były zmierzwione i nastroszone, miała krzywo zapiętą bluzkę, a jej dżinsy były 

o kilka numerów za duże i niemiłosiernie wygniecione.

A mimo to wyglądała jak kandydatka na miss.

Gdyby  tylko  kiwnęła  małym  palcem,  pewnie  również  przed  nią  wykonałby  taniec  z 

płatkami!

Nad czymś takim Shane McCall absolutnie nie mógł przejść do porządku dziennego. Nie 

mógł pozwolić sobie na uleganie słabościom. Zamieszkał w tej mieścinie po to właśnie, by 

mieć święty spokój. Nie znał tu nikogo i tak miało pozostać. Poprawka - nie znał żadnych 

kobiet. Z Morganem był właściwie zaprzyjaźniony, ale znali się jeszcze z czasów wspólnej 

pracy  w  brygadzie  antynarkotykowej  w  Portland.  Morgan  wrócił  później  do  swojego 

rodzinnego Miracle Harbor, ożenił się, na świat przyszły dzieci. Zapraszał go wielokrotnie, 

chciał przedstawić Shane'owi rodzinę, ale Shane z niezmiennym uporem wymigiwał się od 

wizyty.

Nie czuł się na siłach, bał się swoich uczuć.

Mężczyźni  rozmawiają  o  sporcie,  samochodach  i  pracy.  Dzieci  to  już  zupełnie  inny 

temat...

Drew Duarte, stary znajomy z brygady antynarkotykowej, martwił się o niego i próbował 

czasem coś zdziałać w tej materii. Namówił Shane'a do przyjęcia posady konsultanta. Shane 

prowadził  kilka  szkoleń  w  roku,  wciąż  biegał  i  podnosił  ciężary.  Żaden  młodzik  nie 

background image

odważyłby się stawić mu czoła w ringu. Ostatnio Drew wymyślił dla niego nowe zajęcie i 

teraz Shane pracował nad rozdziałem do podręcznika dla agentów federalnych. Chodziło o 

procedury wykrywania narkotyków.

Shane  pomyślał,  że  jego  życie  ostatnio  przypomina  z  góry  zaplanowany  scenariusz. 

Wszystko było pod kontrolą. Może za bardzo?

Cóż to w końcu za życie, gdy nic nie cieszy bardziej niż nowy program komputerowy z 

wyjątkowo dobrym edytorem tekstów?

Ale czy on prosił o cokolwiek? Czy czegokolwiek pragnął? Nie!

Przeprowadził  się  do  Miracle Harbor,  ponieważ  musiał  uciec  od  wspomnień.  Zostawić 

wszystko za sobą. Morgan, kiedy dowiedział się, co go spotkało, przysłał ciepły list, pełen 

słów  pocieszenia  i  otuchy.  Zaproponował  też  przyjacielowi  odpoczynek  w  należącym  do 

rodziny domku letniskowym nad oceanem.

Shane  skorzystał  z  zaproszenia,  przyjechał  na  weekend  i  nigdy  już  nie  wyjechał. 

Pierwszą zimę spędził w nieco zbyt przewiewnym domku Morganów, a potem wynajął oba 

mieszkania  w  tym  starym  domu,  należącym  niegdyś  do  rodziny  holenderskich  kupców. 

Dom  był  idealnie  położony  -  w  pobliżu  centrum  miasteczka  i  oceanu.  Wydawał  się  zbyt 

rozległy  dla  niezamężnego  mężczyzny, ale  Shane  lubił  przestrzeń  i  samotność,  nie  szukał 

wiec współlokatorów.

Dom był stary i wymagał nieustannej opieki, zupełnie jak kapryśna starsza pani.

System  grzewczy  płatał  figle,  okna  się  nie  zamykały  albo  nie  otwierały,  światła 

niespodziewanie  gasły,  a  Shane  naprawiał  wszystkie  usterki,  wdzięczny  losowi  za  możli-

wość zużytkowania wolnego czasu, którego miewał w nadmiarze. Czuł się tutaj na swoim 

miejscu, u siebie.

Tak,  ale  co  począć  z  tym  małym  problemem,  który  wczoraj  wieczorem  wdarł  się 

przemocą  w  spokojny  rytm  jego  życia?  Poradzi  sobie,  nie  pozwoli  wytrącić  się  z  rów-

nowagi. Za chwilę nie będzie śladu po wczorajszej przygodzie. Właściwie to załatwiał dwie 

sprawy  za  jednym  zamachem.  Po  pierwsze,  zrobi  coś  pożytecznego,  udzieli  pomocy 

potrzebującemu,  a  to  zawsze  leżało  w  jego  naturze.  Czasami  żałował,  że  ma  teraz  tak 

niewiele okazji, by spieszyć bliźnim z pomocą. Po drugie, odzyska upragniony spokój, gdy 

tylko za Belle i Abby zamkną się drzwi.

- Bardzo dobrze - mruknął do siebie.

Otworzył drzwiczki jej samochodu i wsadził głowę do środka. Z kieszeni podróżnej torby 

na przednim siedzeniu wystawała okładka książki. Wydawało mu się, że litery tytułu świecą 

niczym kolorowy, jaskrawy neon.

„Jak znaleźć idealnego partnera”.

Uff, a wiec to tak. Nagle wszystko zrozumiał. Te jej ogromne, proszące oczy! Ta kobieta 

szuka męża! Niestety, biedaczka pomyliła adres. Tutaj nie znajdzie idealnych kandydatów. 

Shane  uzyskał  dodatkową  motywację  do  szybkiej  naprawy  samochodu,  co  zresztą  nie 

okazało się zbyt trudnym zadaniem.

background image

Pogwizdując, wytarł brudne od smaru ręce i raźnym krokiem wrócił do domu.

Abby  rozmawiała  przez  telefon,  Belle  bawiła  się  na  podłodze  jego  plastikowymi 

miseczkami.  Poza tym jednak  kuchnia była w idealnym stanie. Wszystkie pudełka zostały 

pochowane,  naczynia  umyte  i  schowane  do  szafki.  Dziecko,  uśmiechając  się  od  ucha  do 

ucha, pospieszyło mu na powitanie.

Czy to normalne, żeby maluch tak reagował na obcego człowieka?

McCall,  uważaj  na  to  ciepełko,  które  rozlewa  się  w  okolicy  serca,  upomniał  się 

sarkastycznie.

Zrobił  kilka  kroków  w  inną  stronę,  żeby  uniknąć  spotkania  z  Belle,  lecz  mała  nie 

pozwoliła się wywieść w pole. Ruszyła w pościg. Robili już trzecie okrążenie wokół kuchni, 

gdy Abby w końcu odłożyła słuchawkę i spojrzała na niego wyraźnie zmartwiona.

-  Kancelaria  jest  chyba  nieczynna  w  soboty.  Próbowałam  złapać  Jordana  Hamiltona, 

mojego prawnika, ale w domu też go nie ma.

-  Jeden  z  jego  synów,  Mitch,  pracuje  z  moim  znajomym.  Zadzwonię  do  niego  -

zaproponował.

W notesie nie znalazł jednak numeru do Mitcha, zadzwonił wiec do Morgana. Mała Belle 

uczepiła  się  jego  kolana,  toteż  próbował  strząsnąć  ją  delikatnie.  Zabawa  spodobała  się  jej 

widocznie,  bo  przylgnęła  do  niego  jeszcze  mocniej.  Ze  słuchawki  dobiegał  go  śmiech 

bawiącego  się  dziecka.  Dziecko  uwieszone  na  jego  nodze,  też  wydawało  dziwne  i 

niepokojące bulgoczące dźwięki.

- Kupiłem dzieciakom psa - wyjaśnił Morgan, kiedy Shane zapisał już numer Mitcha.

- Sądząc po hałasie, wesoło u was teraz.

- Nie mogłem zrobić większego głupstwa, mówię  ci. Sprzątam  po nim  już od sześciu 

dni.

Shane  przez  chwilę  jeszcze  słuchał  radosnego  gwaru,  walcząc  z  falami  nie  do  końca 

zrozumiałych emocji. Czy był to żal, że jemu nigdy nie będzie dane zaznać takich radości? 

Zdusił tę myśl w zarodku. Zdecydowanym ruchem odczepił palce Belle od swojego kolana, 

Abby tym razem zauważyła jego wysiłki i pospieszyła mu na odsiecz. Przy okazji spojrzała 

na kartkę.

- Udało się? - spytała.

Shane  bez  słowa  wykręcił  numer.  Mitch  Hamilton  odezwał  się  po  drugim  sygnale  i 

spokojnie wysłuchał, o  co  chodzi.  Tym razem Shane  nie  złowił  żadnych dźwięków w tle, 

tylko błogosławiona cisza, żadnych dziecięcych głosików.

- Ojciec wyjechał z miasta, wróci w poniedziałek -powiedział w końcu Mitch. - Ale nie 

martw się, i tak miałem iść do kancelarii, służę pomocą.

Porządny  człowiek,  pomyślał  Shane,  żadnych  psów  i  hałasów,  a  w  dodatku,  jaki 

zapracowany, skoro idzie w sobotę do pracy.

- Wielkie dzięki.

- Sprawdzę ten adres i oddzwonię. A przy okazji, która to z trojaczków?

background image

- Abby.

- Ma długie włosy?

Cóż to, u licha, ma do rzeczy? - pomyślał mocno rozdrażniony.

- Nie.

- Dobrze.

Czy mi się zdaje, czy on naprawdę odetchnął z ulgą?

-  Zadzwonię  za  godzinę  -  zakończył  rozmowę  Mitch.  Wolałbym  kwadrans,  ale  i  tak 

dobrze, że nie dłużej, pomyślał Shane, wchodząc do kuchni.

- Mniej więcej za godzinę wszystkiego się dowiemy.

Zauważył,  że  zdążyła  się  już  porządnie  pozapinać  i  uczesać  włosy.  Szczerze  mówiąc, 

bardziej podobała mu się, gdy była rozczochrana.

- Jadłaś coś?

- Nie.

Mała  bawiła  się  w  samolot.  Biegała  dookoła  stołu  z  wyprostowanymi  na  boki  rękami. 

Śmiała się zupełnie bez powodu, a jej śmiech wypełniał jego dotychczas spokojny dom aż 

po dach. Dotychczas cudownie spokojny dom.

-  Zjedz  lepiej  śniadanie.  Mam  tony  płatków.  I  masę  roboty  -  dodał.  -  Pójdę  na  górę, 

zająć się pracą, dopóki Mitch nie zadzwoni.

- Dobrze, dziękuję bardzo.

- I jeszcze jedno.

- Tak?

Nie  jestem  idealnym  partnerem.  Nie  jestem  żadnym  partnerem,  usłyszał  w  głowie,  nie 

przeszło mu to jednak przez gardło. Zamiast tego powiedział:

- Ekspres do kawy stoi tam. Czuj się jak u siebie.

Kiedy usłyszał własne słowa, przeniknął go dziwny dreszcz. Uciekł czym prędzej na górę 

i wszedł pod prysznic. Kiedy wyszedł z łazienki, poczuł miły aromat kawy rozchodzący się 

po  całym  domu.  Miło  byłoby  napić  się  kawy,  ale  nie  mógł  przecież  spoufalać  się  z  tak 

podstępną  istotą  jak  Abby.  Chcąc  nie  chcąc,  zasiadł  przed  ekranem  komputera.  W  ciągu 

następnej godziny napisał dwie linijki tekstu. Niestety, nie miały większego sensu.

Kiedy w końcu rozległ się dzwonek telefonu, podbiegł do niego, jak skazaniec czekający 

na ułaskawienie. Niestety, Mitch srodze go rozczarował.

Shane odłożył słuchawkę i powoli zszedł na dół. Zatrzymał się w drzwiach kuchennych, 

obserwując swoich  najeźdźców.  Duża siedziała na podłodze  i  puszczała w kierunku małej 

bańki mydlane.

- Czy to był prawnik? - zapytała, nie przerywając zabawy.

Skinął  głową  bez  słowa.  Zachowywał  się  jak  człowiek,  który  stanął  zbyt  blisko 

eksplodującej bomby. Ciągle był w szoku.

Abby wstała i wytarła mokre dłonie o spodnie.

- Znalazł mój dom?

background image

- To jest dobra wiadomość.

Zapach  kawy. Udając,  że  nie  widzi  pytania  w  jej  oczach,  podszedł  do  ekspresu  i  nalał 

sobie filiżankę aromatycznego płynu.

- Chcesz powiedzieć, że jest jakaś zła wiadomość?

Zerknął  na  nią  przez  ramię  i  zobaczył  w  jej  oczach  oznaki  zaniepokojenia.  Ponownie 

zajął się mieszaniem kawy. Dlaczego niby ma się przejmować jej uczuciami? Zresztą, to on 

miał teraz problem, nie ona.

Nadzieja,  że  nocni  goście  wkrótce  opuszczą  jego  dom,  w  którym  na  powrót  zagości 

spokój  i  porządek,  rozwiała  się  raz  na  zawsze.  Mitch  zapewnił  go,  że  pomyłka  jest 

wykluczona. Sprawdził wszystko starannie dwa razy.

Odwrócił się wreszcie twarzą do rozmówczyni i upił duży łyk kawy.

- No, powiedz mi wreszcie, o co chodzi. - Abby mówiła rzeczowym tonem, choć cała 

drżała. Czyżby chciała dodać sobie odwagi? Włożyła dłonie do kieszeni dżinsów. - Muszę 

to wiedzieć. Ten dom, to jakaś rudera, tak? Nie będę mogła w nim zamieszkać?

- Nie w rym rzecz.

- A więc w czym? Chodzi o tego lokatora? Hoduje kozy i szesnaście kotów i nigdy się 

nie myje?

- Nie.

- Powiedz wreszcie - poprosiła.

- Panno Blakely, wygląda na to, że to jest właśnie pani nowy dom.

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

- To jest mój dom?

-  Taak.  -  Nie  uszło  jego  uwagi,  że  Abby  rozgląda  się  po  kuchni  zupełnie  nowym 

rodzajem spojrzenia. Prawie słyszał jej myśli: „tutaj obrazek, tutaj odmalować”, na pewno 

planowała już, gdzie ustawić bujany fotel z wikliny.

Znał to spojrzenie i ten stan ducha...

Oto samiczka znalazła idealne miejsce, by uwić gniazdo.

Nie mógł się mylić. Stacey miała ten sam błysk w oczach, kiedy kupili stary, chylący się 

ku ruinie dom. Nic nie mąciło jej szczęścia, dla niej dom wyglądał jak pałac. Nie wiedziała, 

że  wszystko  skończy  się  katastrofą.  Shane  nigdy  więcej  nie  chciał  przechodzić  przez  coś 

podobnego.

Oczywiście, nie był mężem tej kobiety, a ona nie miała zamiaru umierać. Przynajmniej 

nic na to nie wskazywało.

Spojrzał na nią, lecz to nie pomogło mu odzyskać pogody ducha.

- Tu jest tak pięknie - szepnęła. - Spójrz tylko na te podłogi.

Shane spojrzał, ale ponownie na nią.

- Trzeba je odnowić. Inaczej twoja mała zaraz będzie miała pełno drzazg w pupie. W 

tym  domu  nic  nie  działa  jak  należy.  Ogrzewanie  szwankuje,  drzwi  i  okna  są  wypaczone, 

stąd wieczne przeciągi. To niezdrowo dla dziecka. - Zdawał sobie doskonale sprawę, że w 

jego głosie słychać desperację. I po cóż to właściwie ukrywać? Był zdesperowany.

-  Jakoś  nie  wyglądasz  mi  na  eksperta  od  dzieci.  -  Ab-by  była  zbyt  zajęta  swoimi 

myślami,  by  zwracać  uwagę  na  jego  dziwne  zachowanie.  Czule  pogładziła  dębową 

okiennicę, potem parapet.

- Mogę je naprawić.

Przez  bardzo krótką  chwilę  miał  ochotę  powiedzieć  jej, że  kiedyś  o mało  co nie  został 

ekspertem w sprawach dzieci. Wiele lat temu. Powstrzymało go jednak coś w jej spojrzeniu. 

Ona wiedziałaby doskonale, co zrobić z taką informacją. Prawie wpadł w popłoch. A zatem 

wystarczyło  tak  niewiele,  by  zburzyć  jego  spokój,  do  którego  z  takim  trudem  i 

samozaparciem dążył.

-  Cała  instalacja  elektryczna  jest  do  wymiany  -  powiedział.  -  Nie  wspominając  już  o 

schodach. Oczywiście to dopiero początek.

- A czy są tu pająki?

- Pająki?

- Tak.

- Chyba nie widziałem zbyt wielu.

-  No  więc  reszta  problemów  to  pestka  –  powiedziała wesoło  i  machnęła  ręką,  jakby 

chciała uciąć dalszą dyskusję.

To  jest  kobieta  dla  ciebie,  pomyślał  ironicznie  Shane.  Poważne  sprawy  zbywa 

machnięciem dłoni. Ale pająki, o, pająki to co innego. Przyszło mu do głowy, że gdyby jej 

background image

powiedział, że na strychu i w piwnicy są gniazda pająków, już by jej pewnie nie było. No 

cóż,  z  zasady  nie  uciekał  się  do  kłamstwa.  Chciał  się  jej  pozbyć,  oczywiście,  ale  nie  za 

wszelką cenę.

-  Wydaje  mi  się,  że  zapominasz  o  pewnym  dosyć  poważnym  problemie  -  powiedział 

zdecydowanym tonem, usiłując przykuć jej uwagę. Nie chciał, by sytuacja wymknęła mu się 

spod kontroli.

-  W  sieni  frontowej  położę  tapetę  ze  wzorem  w  herbaciane  róże  -  mruknęła  Abby 

rozmarzonym głosem. - A na podłodze fiński, ręcznie tkany dywanik. A tutaj w oknach będą 

pasowały zasłonki w czerwoną kratę. Jak myślisz, ładnie będzie?

- Rozmawialiśmy o poważnych sprawach - przypomniał jej, pomału tracąc cierpliwość. 

Skręcało  go  na  myśl  o  zasłonkach  w  czerwoną  kratę.  Ta  kobieta  zrobi  z  domu  włoską 

restaurację!

- O, przepraszam. Co to za poważna sprawa?

-  Ja.  -  Skrzyżował  ręce  na  piersiach.  Jako  były  policjant,  znał  różne  sposoby 

„wywierania wrażenia”, udawania, że się jest większym i silniejszym niż w rzeczywistości. 

W sumie, biorąc pod uwagę, że miał metr dziewięćdziesiąt wzrostu, zazwyczaj nie musiał 

specjalnie się wysilać.

Jednak  na  Abby  ta  groźna  poza  nie  wywarła  najmniejszego  wrażenia.  Jej  uwagę wciąż 

pochłaniały szczegóły wnętrza. Przykucnęła nawet i z uczuciem pogładziła płytki parkietu.

- Prawdziwy dąb - szepnęła, uśmiechając się nieprzytomnie.

- Co ze mną? - przypomniał jej. Abby wstała, spojrzała na niego z uwagą i ponownie się 

uśmiechnęła. Ten blask w jej oczach! Do Ucha! - pomyślał.

-  Podobno  jesteś  bardzo  dobrym  lokatorem.  Wydaje  mi  się,  że  nie  powinniśmy  mieć 

problemów z dojściem do porozumienia.

-  Czyżby?  -  nie  wydawało  mu  się,  żeby  kontakty  z  Abby,  jako  właścicielką  domu, 

ograniczyły się do spotkania raz na miesiąc i przekazania czynszu.

-  Dlaczego  nie  mielibyśmy  mieszkać  tu  razem?  -  zapytała.  -  Tobie  oszczędziłoby  to 

kłopotu szukania nowego lokum, a mnie - szukania nowego lokatora.

- Nieźle kombinujesz, panno „Rozsądna”.

- Oczywiście, że jestem rozsądna.

W  sumie,  jej  propozycja  rzeczywiście  wydawała  się  niegłupia.  Wyjąwszy  fakt,  że 

znalazłby  się  pod  jednym  dachem  z  dwoma  kobietami.  Dużą  i  małą.  Nie,  to  nie  do 

pomyślenia...

- Shane - powiedziała, spoglądając na niego łagodnie. - Ja nie mam dokąd pójść.

No, moja panno, tylko bez takich numerów, pomyślał ze złością. Już to przerabialiśmy.

-  Wczoraj  wieczorem  nawet  nie  chciałaś  wejść  do  środka,  a  dziś  planujesz  tu 

zamieszkać?

- Dzisiaj wiem, że ten dom należy do mnie.

background image

- Kobieca logika - westchnął. Znał Abby niecałe dwadzieścia cztery godziny, a już jego 

spokój został doszczętnie zburzony.

- Czy masz dokąd się wyprowadzić? - zapytała.

Otworzył  usta.  Chciał  powiedzieć,  że  istnieje  co  najmniej  tuzin  miejsc,  gdzie  mógłby 

zamieszkać. Zamiast tego wymknęła mu się smutna prawda:

- Nie. - Dodał jednak szybko: - Ale zawsze mogę kupić jakiś dom.

Wolał nie myśleć, dlaczego dotąd nawet nie rozważał takiej możliwości. Kupno domu to 

poważna  sprawa,  która  wymaga  zaangażowania  i  poświęcenia.  Tak  się  jednak  składa,  że 

właśnie te pojęcia Shane usunął ze swego słownika już kilka lat temu.

- Tyle że całkiem sporo już zainwestowałem w ten dom - powiedział z uporem.

- Przecież jakoś się dogadamy. Shane wcale nie miał zamiaru się dogadywać, ale trudno 

przeczyć oczywistym faktom. To był jej dom! Zauważył, że Abby dolewa mu kawy.

- Będzie tu trochę pracy - przyznała.

- „Trochę” to mało powiedziane. A znalezienie robotników w mieście nie będzie sprawą 

łatwą, bo wszyscy są zatrudnieni  przy budowie nowego ośrodka wypoczynkowego.  Życzę 

szczęścia - powiedział z przekąsem.

- Moglibyśmy zawrzeć układ. Zmniejszę ci czynsz, a w zamian za to pomożesz mi przy 

remoncie. Co ty na to?

- Abby nalała  sobie kawy i  usiadła przy stole.  W  wyobraźni  snuła już misterne plany 

urządzenia swego nowego domu. Shane czuł, że jego życie wymyka mu się spod kontroli. 

Dlaczego  nie  było  tu  tego  cholernego  prawnika?  W  sytuacji,  gdy  mężczyzna  i  kobieta 

planują  zamieszkać  pod  jednym  dachem,  jest  mnóstwo  spraw,  które  należy  uregulować. 

Lepiej zawczasu uniknąć ewentualnych komplikacji.

Shane odsunął krzesło i usiadł naprzeciwko niej. Zdążył upić łyk kawy, kiedy na kolanie 

poczuł znajome paluszki. Belle znudziła  się już zabawą plastikowymi miskami. Stała przy 

nim i wpatrywała się z nadzieją w jego twarz.

- Na rąćki? - zapytała.

- O nie.

Belle  w  czerwonej  bluzeczce  i  spodenkach  wyglądała  po  prostu  słodko.  Włoski  miała 

zaczesane  do  góry  i  związane  w  śmieszny  kucyk.  Shane  wiedział  jednak,  że  jedno  małe 

ustępstwo wobec kobiecego rodu, i...

- Plosię.

.. .i już po tobie, łamią ci serce. Spojrzał na małą, potem na Abby, westchnął ciężko i 

zrezygnowany  ustąpił.  W  końcu,  kto  potrafiłby  odmówić  dziecku?  Pochylił  się,  podniósł 

małą  i  posadził  na  swoich  kolanach.  Belle  nie  przejmowała  się  jego  złym  humorem, 

uśmiechnęła się radośnie, przytuliła główkę do jego piersi. Za chwilę jej kciuk wylądował w 

jego ustach.

Shane postanowił porozmawiać z Abby, wyjaśnić to i owo. Czyżby nawyk ekspolicjanta? 

Może gdy ustali, jak doszło do obecnej sytuacji, łatwiej będzie sobie z nią poradzić?

background image

Dowiedział się, że Abby jest sierotą, która niedawno  dowiedziała się o istnieniu  swych 

bliźniaczych  sióstr.  Wszystkie  otrzymały  spadek  od  anonimowego  darczyńcy.  Wszystkie 

miały zamieszkać w Miracle Harbor. Abby przypadł w udziale ten właśnie dom.

Wiele  z  jego  wątpliwości  zdołała  wyjaśnić,  nie  poprawiło  to  jednak  jego  nastroju.  Nie 

wiedział, co o tym wszystkim myśleć. Po pierwsze, nie podobało mu się, że przyjęła spadek 

od  nieznanej  sobie  osoby.  Po  drugie,  kiedy  wysłuchał  opowieści,  Abby  Blakely  przestała 

być  dla  niego  kimś  obcym  i  anonimowym.  Teraz  stała  się  kobietą  z  krwi  i  kości.  Poznał 

historię jej życia, potrafił się wczuć w jej sytuację. Chwila nieuwagi, i to wszystko obróci 

się  przeciwko  niemu.  Dziecko  na  jego  kolanach  zapewne  uczestniczyło  w  tym  chytrym 

spisku...

Shane  próbował  być  twardy.  Postanowił  nie  okazywać  współczucia  ani  nadmiernego 

zainteresowania. Zdobył się jednak na kolejne pytanie.

- Jak to się stało, że was rozdzielono? Abby wzruszyła ramionami, ale zdążył zauważyć 

wyraz bólu w jej oczach.

- Nie pamiętam. Moja siostra, Brittany, twierdzi, że została adoptowana, gdy miała trzy 

lata.  Corrine  z  kolei  powiedziano,  że  rodzice  zginęli  w  wypadku  samochodowym.  Sądzę 

więc, że rozdzielono nas po śmierci rodziców.

Dlaczego?  Tego  jeszcze  nie  wiem.  Ciągle  brak  mi  kilku  części  tej  układanki.  Mam 

nadzieję, że gdy wszystkie tu zamieszkamy i poznamy się bliżej, dowiem się czegoś więcej. 

Na początek postanowiłam zdobyć jakieś informacje na temat osoby, która podarowała mi 

ten  dom.  Jedyny  sposób,  żeby  czegokolwiek  się  dowiedzieć,  to  zamieszkać  tutaj.  Muszę 

wykorzystać tę szansę.

-  W  całym  domu  jest  tylko  jedna  kuchnia  -  zwrócił  jej  uwagę.  Chciał  skierować  jej 

myśli na inne tory, zająć ją jakimś praktycznym problemem, by ochłonęła. Tak, ta rozmowa 

stawała się zbyt osobista.

Abby jednak nie użalała się nad sobą. Musiał przyznać, że ta dziewczyna była naprawdę 

odważna!

- Mam podpisaną umowę najmu - zauważył.

- Na jak długo? - zapytała.

- Niestety nie na tyle, by stanowiło to problem - przyznał niechętnie.

Zorientował się, że zmieszała się, słysząc te słowa. Niech to, przecież nie miał zamiaru 

robić  jej  przykrości.  W  końcu  dla  niego  ten  dom  nie  był  taki  ważny.  Ot,  kolejne  miejsce 

zamieszkania.  A  dla  niej?  Widać  było  wyraźnie,  że  od  kiedy  dowiedziała  się  o  swoim 

spadku, zaczęła snuć plany i marzenia. Już zdążyła przywiązać się do myśli, że to wszystko 

jest jej. Znalezienie nowego mieszkania  nie powinno  być wielkim  problemem.  Już  prawie 

się zdecydował. Nie mógł mieszkać z nią pod jednym dachem.

-  A  nie  mogłabyś  zamieszkać  wraz  z  siostrami?  -  podjął  ostatnią  próbę.  Westchnął 

ciężko, widząc jej minę. Nie musiała odpowiadać.

background image

- Shane, zrozum. Ja  potrzebuję tego domu  - powiedziała  łagodnie. - Nie potrafię tego 

wyjaśnić, ale  jestem szczęśliwa,  że  ktoś pomyślał o mnie, ktoś się o mnie zatroszczył. To 

jest mój dom. Jedyna rzecz, która do mnie należy. Oprócz Belle. Potrafisz to zrozumieć?

- Nie całkiem.

Shane  nie  wiedział,  czy  nie  rozumie  jej  dlatego,  że  mężczyzna  nigdy  nie  zrozumie 

kobiety, czy też dlatego, że sam pomysł przyjmowania spadku od nieznanej osoby wydawał 

mu się dziwaczny, żeby nie powiedzieć podejrzany. A ona po prostu potraktowała to jako 

uśmiech losu. Niesamowite.

- Dobrze więc, wyprowadzę się, kiedy tylko znajdę mieszkanie.

- Nie musisz tego robić.

- Niestety tak - powiedział stanowczo.

Przyszło  mu  do  głowy,  że  nie  będzie  jej  łatwo  znaleźć  porządnego  lokatora,  ale  to  już 

wyłącznie jej problem i jemu nic do tego.

- Shane, przecież ty w ogóle nie używasz mieszkania na parterze. Tak mi powiedziałeś 

wczoraj, pamiętasz? Miejsca jest tyle, że dla wszystkich wystarczy. Nie widzę powodu, dla 

którego nie moglibyśmy wspólnie korzystać z kuchni.

- To nie wchodzi w grę.

- Strasznie mi przykro. Czuję się winna.

Czy  teraz  ź  kolei  on  miał  czuć  się  winny,  ponieważ  wywołał  w  niej  poczucie  winy? 

Niech  no  tylko  pojawi  się  kobieta,  a  wszystko  natychmiast  się  komplikuje.  Powinien  jak 

najszybciej znaleźć sobie nowe lokum.

A co, jeśli jej następny lokator będzie hodował kozy i szesnaście kotów?

Nie jego sprawa.

Nawet jeśli będzie z tymi kozami dzieliła kuchnię.

-  Wniosę  twoje  rzeczy.  Słuchaj,  dopóki  nie  znajdę  jakiegoś  mieszkania,  jakoś  sobie 

poradzimy. W kuchni też, mam nadzieję.

No  i  udało  jej  się  wzbudzić  w  nim  poczucie  winy.  Odebrano  mu  właśnie  jego  dom, 

usunięto mu grunt spod nóg, a on czuł się winny!

Tak  właśnie  działają  kobiety.  Zanim  się  obejrzysz,  przewracają  twój  świat  do  góry 

nogami.  Trzeba  działać.  Jeśli  nie  będzie  zbyt  wybrzydzał,  znajdzie  mieszkanie  w  ciągu 

trzech dni.

- Belle! - Abby trzymała Belle w ramionach i tańczyła z nią po kuchni. - To jest nasz 

dom. Nasz, twój i mój - szeptała małej do ucha.

- A pan? - Belle śmiała się do uszczęśliwionej Abby.

- Pan? Nie wiem, kochanie.

Prawda była taka, że Abby czuła się winna. A właściwie dlaczego? To Shane był uparty 

jak osioł.

- Pan fajny - obwieściła mała.

background image

- O, moja panno. Jakże łatwo cię zdobyć! Wystarczy dać ci dobre śniadanie, i już jesteś 

zakochana. Pamiętaj, nie możesz się tak nisko cenić. Zapamiętaj sobie tę lekcję życiową raz 

na zawsze.

Belle  roześmiała  się,  jakby  usłyszała  świetny  dowcip,  oczywiste  było  jednak,  że  nic  z 

tego nie zrozumiała.

Abby  posadziła  ją  na  podłodze  i  zaczęła  rozglądać  się  po  pomieszczeniu.  Wymagało 

gruntownego remontu. Szafki nadawały się do wymiany, podłoga i okna do renowacji. Na 

razie  jednak  nowe  zasłonki  i  kilka  puszek  farby  będzie  musiało  wystarczyć.  Zasłony 

oczywiście uszyje sama.

Hmm...  A  może  Shane  miał  mimo  wszystko  rację?  Może  nie  powinna  zbytnio 

przywiązywać się do tego  miejsca? Przecież,  jeśli nie wyjdzie za  mąż  w ciągu roku, i  tak 

straci ten dom.

Nie  będę  sobie  tym  na  razie  zaprzątać  głowy,  postanowiła  Należy  myśleć  pozytywnie. 

Zalety  obecnej  sytuacji?  Całe  mnóstwo!  Mieszkając  tutaj,  nie  musiała  myśleć  o  kupnie 

nowego  samochodu,  bo  do  centrum  można  było  dojść  spacerkiem  w  ciągu  pięciu  minut. 

Plaża blisko.

- Abby!

To  był  głos  Shane'a.  I to  Shane'a  wyraźnie  poirytowanego.  Zdążyła już  dowiedzieć  się 

kilku  rzeczy  o  tym  mężczyźnie.  Sądząc  po  idealnym  porządku,  jaki  panował  w  jego 

kuchennych szafkach, był pedantem pierwszej wody i nie znosił tracić kontroli nad sytuacją.

Autorytatywny styl bycia, przyzwyczajenie do wydawania rozkazów...

Wcale  nie  była  pewna,  czy  będzie  się  przyjemnie  mieszkać  z  kimś  takim  pod  jednym 

dachem, ale z drugiej strony, czy miała szukać lokatora w całkiem obcym mieście pełnym 

przyjezdnych sezonowych  robotników?  Będzie, co będzie, martwienie się na zapas nic mi 

teraz nie pomoże, pomyślała rozsądnie.

- Abby!

Wzięła Belle pod pachę i wyszła z kuchni.

Shane  stał  w  sieni,  odziany  znów  bardzo  skąpo,  podobnie  jak  poprzedniego  wieczora. 

Miał na sobie tylko szorty, a jego koszulka, jak zauważyła Abby, wisiała na rododendronie 

przed  wejściem.  Na  ramieniu  dźwigał  jej  maszynę  do  szycia.  Mięśnie  jego  ramion  były 

napięte, po szyi spływała strużka potu.

- Gdzie mam to postawić? - zapytał. Wydawało jej się, że Shane najchętniej wystawiłby 

maszynę z powrotem przed furtkę.

- Jeśli mógłbyś pod oknem...

- Swoją drogą, ciekaw jestem, cóż to jest. Cegły?

- Maszyna do szycia.

- Co?

W  tym  właśnie  momencie  urwał  się  uchwyt  futerału,  maszyna  o  mały  włos  nie 

wylądowała na podłodze, jednak Shane w ostatniej chwili zdołał ją złapać. Nie udało mu się 

background image

niestety  w  porę  odsunąć  stopy...  Abby  nie  była  pewna,  czy  kiedykolwiek  przedtem  miała 

okazję słyszeć wiązankę tak kwiecistych przekleństw.

Postawiła małą na podłodze i kazała jej iść bawić się do kuchni, po czym zwróciła się do 

Shane'a.

- Wolałabym, żeby moja córka nie uczyła się takich słów. Wyglądał na zmieszanego i 

rozzłoszczonego równocześnie. Spojrzał na nią.

- Chyba sobie trochę za dużo wyobrażasz.

- Co niby sobie wyobrażam?

- Że mnie oswoisz.

- Że cię oswoję?

-  Słuchaj,  ja  się  wyprowadzam.  Jak  najszybciej.  Nie  jestem  kandydatem  na  idealnego 

partnera.

O  mało  nie  podskoczyła.  Czy  to  możliwe,  żeby  Shane  przez  przypadek  użył  takiego 

właśnie  sformułowania?  Przecież  nie  znalazł  chyba  jej  książki?  A  może  ten  prawnik 

poinformował go przez telefon, że ona szuka męża, podobnie jak jej siostry?

-  Nie  powinieneś  się  obawiać.  Trudno  byłoby  cię  wziąć  za  idealnego  kandydata  na 

partnera życiowego. Wydął wargi, jakby poczuł się urażony.

- Z mojego doświadczenia wynika zresztą, że idealnego partnera spotkać można jedynie 

na kartach powieści - dodała Abby pośpiesznie.

- Jeszcze dziś zacznę szukać nowego mieszkania.

- Jak uważasz. Chociaż muszę przyznać, że gdybyś został, czułabym się tu bezpieczniej. 

Prychnął niezadowolony.

- Życzę powodzenia w szukaniu nowego lokum - Abby nie traciła rezonu. - Wiesz co, 

piękny jest ten pokój. Tam mogę postawić kwiaty w donicach, a obok zmieści się manekin.

- Manekin - powtórzył bezmyślnie, przesuwając sofę pod ścianę.

- Jestem krawcową - wyjaśniła. - Muszę szybko wywiesić szyld.

- Szyld? Zakład krawiecki? Nie zapominaj, że ja też tutaj pracuję, i do pracy potrzebuję 

spokoju! - Założył swoim zwyczajem ręce na piersi i stanął w lekkim rozkroku, jak podczas 

przesłuchania  krnąbrnego  podejrzanego.  Tak,  sprawiał  wrażenie  silnego  i  niezłomnego. 

Musieli ich tego uczyć w szkole policyjnej.

- Shane, ty chyba nie wiesz nic o szyciu.

- A co powinienem wiedzieć?

-  Że  to  nie  powoduje  wiele  hałasu.  Większość  prac  nadal  wykonuje  się  ręcznie.  A 

zresztą  ta  maszyna  jest  bardzo  cicha.  Wypróbowałam  wiele  modeli  i  w  końcu  znalazłam 

taką, przy której nawet dziecko może spać spokojnie.

- Ale klienci? Te ciągłe dzwonki i procesje obcych ludzi?

-  Shane,  nie  mam  zamiaru  zakładać  małej  manufaktury.  Zresztą,  dopóki  Belle  nie 

podrośnie, nie mogę przyjmować zbyt wielu zleceń. Przekonasz się, nawet nie będziesz wie-

dział, że tu jesteśmy. Będziemy cichutko jak myszki.

background image

- Dasz mi to na piśmie?

Zanim  jednak  Abby  zdążyła  odpowiedzieć,  z  kuchni  dobiegł  ich  straszny  huk,  a  zaraz 

potem krzyk Belle. Abby wybiegła z pokoju, zauważyła jednak, jak Shane podniósł oczy do 

góry i mruknął niby do siebie:

- Rzeczywiście, w ogóle nie słychać, że tu jesteście!

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY

- Nie słyszę pani! - krzyczał Shane w słuchawkę. -Co to jest? Pokój z wyżywieniem? W 

ogłoszeniu było nieco inaczej. Zniżka za co? Nie może pani tego przyciszyć? Prawie nic nie 

słyszę! Co, nie da się przyciszyć, bo dzieci to nie radio? Zniżka za opiekę nad dziećmi?

Nie  czekając  na  dalsze  wyjaśnienia,  rzucił  słuchawkę  i  energicznie  wykreślił  kolejny 

numer z dziani ogłoszeń porannego wydania „Miracle Harbor News”.

Z dołu  dobiegł go głos  Abby. Znowu śpiewała.  Kiedy remontowano tę ruderę, nikt  nie 

pomyślał o  wyciszeniu  ścian.  A  ona,  odkąd  wczoraj wieczorem  wniósł  wreszcie do  domu 

wszystkie jej  graty, rozśpiewała się jak  skowronek  na wiosnę.  Mógłby  krzyknąć,  żeby  się 

przymknęła, gdyby śpiewała na całe gardło, ale ona nuciła spokojne ballady.

Śpiewanie  zresztą  nie  było  jeszcze  najgorsze.  Wczoraj  wieczorem,  kiedy  mała  Belle 

usnęła już  w swojej kołysce,  a on odetchnął wreszcie  z  ulgą i  zaczął  wierzyć, że  w domu 

choć na chwilę zapanuje błoga cisza, z łazienki na parterze dobiegł go szum nalewanej do 

wanny wody. Jakąś chwilę później wydało mu się, że słyszy, jak Abby wchodzi do kąpieli. 

Wystarczyły  dwadzieścia  cztery  godziny,  by  całkowicie  stracił  kontrolę  nad  własnym 

życiem. Abby na dole pluskała  się w wodzie  i  nuciła beztrosko,  podczas gdy on na  górze 

przeżywał katusze. Zdecydował, że musi dać wytchnienie skołatanym nerwom i wybrał się 

na długi spacer. I wszystko byłoby dobrze, gdyby tylko w drodze powrotnej nie spojrzał w 

górę  i  nie  ujrzał  migotliwego  odblasku  płomienia  świecy  w  oknie  jej  łazienki.  Jego 

wyobraźnia natychmiast zaczęła pracować. Abby w wannie, okryta jedynie pianą...

Zawstydził się własnych myśli. Pokonał schody w kilku susach, zastanawiając się, czy te 

wybryki wyobraźni nie są skutkiem samotniczego trybu życia.

Co się z nim działo?

O północy, kiedy  na dole  dawno  już  zapadła cisza,  zdołał  napisać cztery  strony tekstu. 

Przeczytał  go  i  stwierdził  z  przerażeniem,  że  dawno  nie  widział  takich  bzdur.  Wyłączył 

komputer,  nie  zachowując  zmian  w  dokumencie.  Wściekły  położył  się  do  łóżka  i  przez 

ponad godzinę bezskutecznie usiłował zasnąć.

W końcu zszedł na dół i zajrzał do lodówki. Powinno tu gdzieś być opakowanie lasagne. 

Nie było. Powinna być otwarta puszka sardynek. Nie znalazł. Lodówka była zapakowana po 

brzegi zdrową żywnością:  warzywami, owocami,  kiełkami... Gdzieś  za  brokułami, sałatą i 

szparagami, kartonem mleka i kawałkiem wędzonego sera znalazł puszkę toniku. Nareszcie 

coś mojego, pomyślał ponuro. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie zrobić sobie kanapki z 

serem,  ale  przyszła  mu  do  głowy  pewna  myśl.  Jeśli  mają  zamiar  przetrwać  jakoś  w  tym 

domu, trzeba wprowadzić surowe zasady.

Pierwsza z nich: nie będziesz tykał lasagne bliźniego twego. Ani jego sardynek.

Ponieważ  i  tak  już  by  nie  zasnął,  ponownie  zasiadł  przed  komputerem  i  zredagował 

„Regulamin korzystania z kuchni”, zaopatrzony w stosowny grafik. O świcie zszedł na dół i 

poszedł pobiegać. Wracając, zabrał sprzed progu gazetę. Zazwyczaj nie był zbyt pobożnym 

człowiekiem,  dzisiaj  jednak z  całego serca  prosił  niebiosa  o  jakieś  rozsądne  ogłoszenie  w 

background image

dziale „nieruchomości”.

Jest!  Dom,  do  wynajęcia,  dla  samotnego  mężczyzny.  Doskonała  oferta!  Coś  jednak 

mówiło mu, że musiał przeoczyć jakiś haczyk. Przez telefon powiedziano mu, że dom jest 

mały, ale czysty. Adres? Te miłe szeregowe domki na Cannery Street. Po raz kolejny Shane 

odwiesił  słuchawkę  bez  pożegnalnych  uprzejmości.  Na  Cannery  Street  nie  było  żadnych 

miłych domków. Na Cannery Street stały baraki. Za sztachetami warczały budzące respekt 

rottweilery, a na tyłach ruder rdza pożerała powoli wraki starych samochodów. W tej części 

miasta  nie  chciał  mieszkać  nikt.  Mieszkańcy  Miracle  Harbor  nie  przyjmowali  do  wiado-

mości, że ten zakątek w ogóle istnieje.

Głęboko  rozczarowany  przejrzał  jeszcze  raz  regulamin kuchenny. Tak,  przynajmniej  to 

było  w  porządku.  Zdecydował,  że  wcześnie  rano  kuchnia  będzie  należała  do  niego.  Abby 

zresztą o tej porze będzie pewnie jeszcze spać.

W  ciągu  dnia  będzie  potrzebował  jedynie  około  czterdziestu  minut  na  przyrządzenie  i 

zjedzenie  lunchu.  Powiedzmy  o  dwunastej  trzydzieści.  Kolację  może  jeść  późnym 

wieczorem, pomiędzy siódmą a ósmą. Gdyby poza tymi godzinami chciał się czegoś napić, 

bezprzewodowy czajnik powinien załatwić sprawę.

Pomyślał z zadowoleniem, że tak precyzyjnie opracowany plan na pewno sprawdzi się w 

praktyce. No i do minimum ograniczał możliwość widywania nowej właścicielki domu i jej 

małej latorośli, bez żenady wdrapującej się obcym ludziom na kolana. Takie rzeczy mogły 

wytrącić z równowagi najspokojniejszego mężczyznę.

Pełen  radości  głos  Abby  dobiegł  go  nagle  z  dołu,  z  łatwością  przedostając  się  przez 

szczeliny w podłodze, wędrując rurami i pustymi ścianami.

- Doliną, ścieżyną idzie kaczka, sama jedna nieboraczka, gdyby jeszcze jedna szła, nie 

byłaby taka zła.

Mała Belle zwijała się ze śmiechu.

Shane  ze  złością  przekreślił  ostatnie  ogłoszenie  w  gazecie  i  sięgnął  po  książkę 

telefoniczną. Znalazł w niej całą sekcję poświęconą mieszkaniom do wynajęcia. Pomimo iż 

kiedyś przysiągł sobie, że nie zamieszka już nigdy w bloku, ze zdwojoną energią sięgnął po 

telefon. I tutaj czekało go rozczarowanie. Od dawna nigdzie nie było wolnych mieszkań.

Ktoś dzwonił do drzwi.

Zmarszczył  brwi,  zastanawiając  się,  czy  to  rzeczywisty  dźwięk,  czy  może  omam 

słuchowy. Czekał, aż Abby pójdzie otworzyć. Cisza. Po chwili kolejny dzwonek. Była tutaj 

dopiero od wczoraj, czy to możliwe, by już ktoś składał jej wizytę?

Znowu dzwonek.

Jeśli to jakiś komiwojażer, to zaraz pożałuje, że się urodził.

Energicznie  ruszył  schodami  w  dół.  O  ułamek  sekundy  za  późno  dostrzegł  barierkę 

zamontowaną  u  stóp  schodów.  Spróbował  przeskoczyć  tę  ponad  półmetrową  przeszkodę, 

niestety  zawadził  o  nią  stopą  i  runął  jak  długi  na  podłogę,  boleśnie  tłukąc  śródstopie  i 

kolano.  Chyba  rzepka  poszła.  Leżąc,  zaklął  siarczyście  i  głośno,  równocześnie  badając 

background image

dłonią stan kolana. Kości zdawały się być całe. Przypomniał sobie o Belle, klął więc dalej 

już  tylko  w  duchu,  na  zewnątrz  wydostawały  się  jedynie  bolesne  jęki  i  gniewne 

posapywania.

Ktoś znowu nacisnął dzonek.

Z trudem podniósł się i pokuśtykał w stronę drzwi. Niech no tylko dorwie tego upartego 

intruza!

Kiedy  jednak  otworzył  drzwi,  od  razu  zrozumiał,  że  w  żadnym  przypadku  nie  będzie 

mógł  dać  ujścia  nagromadzonej  wściekłości.  Na  progu  stała  drobna  starsza  pani.  Jej  siwe 

włosy  upięte  były  w  misterny  kok.  Miała  niesamowicie  niebieskie  oczy,  które  wyglądały 

nad wyraz młodo i wesoło.

Jak tu wyrzucić starszą panią?

- Dzień dobry młodzieńcze - powiedziała starsza pani, rozbrajając go do reszty.

- Dzień dobry - odpowiedział niepewnie.

- Nie wyglądasz mi na krawca - zachichotała. - Czy ja dobrze trafiłam?

Shane przez chwilę patrzył na nią niezbyt przytomnie.

- Krawca? Nie, nie jestem.

Nagle  przypomniał  mu  się  ciężki  przedmiot,  który  prawie  zmiażdżył  mu  stopę.  Gdyby 

wiedział, że to dopiero początek bolesnych obrażeń...

- Ach, tak. Ona jest krawcową.

Drzwi  od  mieszkania  Abby  otworzyły  się  i  wyłoniła  się  z  nich  krawcowa  we  własnej 

osobie. Belle, jeszcze mokra po kąpieli, zawinięta w duży ręcznik, wierciła się niespokojnie 

w  ramionach  mamy.  Zawsze  inaczej  wyobrażał  sobie  krawcowe.  Abby  miała  na  sobie  o 

kilka numerów za duże dżinsy, które trzymały się na jej biodrach, a na górze obcisły top, nie 

zasłaniający pępka. W dodatku była cała mokra i nie trzeba było zbytnio wysilać wyobraźni, 

by domyślić się, jak wspaniałą miała figurę.

- Upadłeś? - zapytała Abby. - Słyszałam jakiś potworny huk.

W odpowiedzi spojrzał wymownie na barierkę.

-  O  rany  -  jęknęła.  -  Zamocowałam  ją  godzinę  temu.  Nie  chciałam,  żeby  Belle  ci 

przeszkadzała. Byłam pewna, że zauważysz. Nic ci nie jest?

Starsza pani przyglądała im się z zainteresowaniem.

Shane czuł, jak puchnie mu kolano, postanowił jednak nie urządzać sceny.

- Masz gościa.

- Szukam krawcowej - powiedziała starsza pani.

- Naprawdę? - W głosie Abby zabrzmiała prawdziwa radość. - Proszę wejść.

Shane przepuścił starszą panią, która uśmiechnęła się do niego promiennie.

- Dziękuję, młodzieńcze. A niektórzy mówią, że szarmanckich mężczyzn już nie ma.

- Hmm - mruknął Shane i nagle przyszła mu do głowy niespodziewana myśl. - Czy pani 

czasem nie szuka  mieszkania do wynajęcia?  Tu na górze jest akurat wolne. Miłe, czyste i 

przytulne.

background image

- Oj, ja niestety nie dałabym rady pokonywać kilka razy dziennie tych schodów. Poza 

tym, ty przecież tam mieszkasz, prawda?

Zmarszczył brwi i spojrzał na nią nieufnie. Skąd wiedziała? Musiała słyszeć, jak zbiegał 

z góry, i jak... spadał i klął.

- Ale już niedługo.

Chciałby jednak, by Abby znalazła właśnie taką lokatorkę jak ta miła, starsza pani. Skoro 

jednak starsze panie nie lubią maszerować w tę i z powrotem po schodach, nie będzie łatwo 

znaleźć odpowiednią osobę. Chyba powinien pomóc w poszukiwaniach.

Odwrócił się i podniósł z ziemi „regulamin korzystania z kuchni”.

- Tu jest napisane, w jakich  godzinach będę  korzystał z  kuchni. Grafik przyczepię do 

drzwi lodówki.

Nie czekając na jej odpowiedź, wszedł do kuchni. Na lodówce znalazł kilka magnesów w 

kształcie gruszek i brzoskwiń.

- To akurat się przyda - powiedział głośno, przyczepiając kartkę.

Kiedy  wyszedł  na  korytarz,  drzwi  do  jej  mieszkania  były  zamknięte.  Przekroczył 

ostrożnie barierkę, lecz nie udało mu się uniknąć bólu w nadwyrężonych stawach, i wrócił 

do  swojego  biura.  Zamknął  drzwi  trochę  głośniej,  niż  wypadało,  wziął  kawałek  czystego 

papieru i napisał:

„Wynajmę mieszkanie na piętrze w uroczym domu. Kuchnia i wejście wspólne”.

Zamyślił się na chwilę, po czym zaczął od nowa:

„Spokojnej pani wynajmę”.

Następnie dopisał swój numer telefonu i zadzwonił do redakcji „Miracle Harbor News”.

Starsza  pani  weszła  za  Abby  do  mieszkania.  Dłonią,  która  nosiła  ślady  artretyzmu, 

pogłaskała czule policzek Belle.

- Jak miło ze strony tego młodzieńca, że informuje cię, kiedy będzie korzystać z kuchni 

-  powiedziała,  zerkając  na  Abby  znad  okularów.  -  Najwyraźniej  lubi  przebywać  w  twoim 

towarzystwie.

-  Zaręczam  pani,  że  jest  dokładnie  na  odwrót  -  mruknęła  Abby  i  przypomniała  sobie 

spojrzenie, jakim obrzucił ją Shane, gdy wyszła na korytarz.

Nagle wstrząsnęła nią pewna myśl. Spojrzała na siebie i zobaczyła, jak ściśle przylega do 

ciała jej mokra bluzka.

Zaczerwieniła  się  i  czym  prędzej  okryła  ręcznikiem.  Usiłowała  skupić  myśli  na  swoim 

gościu.

- Jestem Abby Blakely. Pani ma do mnie jakąś sprawę?

-  A  ja  jestem  Angela  Pondergrove.  Szukam  krawcowej.  Muszę  przyznać,  że  się 

zdziwiłam,  kiedy  ten  młody  człowiek  otworzył  mi  drzwi.  Prawdę  mówiąc,  moje  serce 

dawno już nie uderzyło tak mocno na widok męskich nóg. Nie wydaje ci się, moje dziecko, 

że on ma całkiem niezłe nogi?

Abby i tak już zbyt często myślała o nogach swojego lokatora.

background image

-  Jakim  sposobem  dowiedziała  się  pani,  że  jestem  krawcową?  -  zapytała,  unikając 

odpowiedzi na krępujące pytanie. - Dopiero co się tu sprowadziłam.

- Jordan mi powiedział. Och, Jordan Hamilton. Nasz prawnik.

-  To  bardzo  miło  z  jego  strony,  ale  skąd  on  wiedział?  Nie  mówiłam  mu,  że  jestem 

krawcową. Starsza pani wyciągnęła kruche ramiona.

-  Mogę  potrzymać  małą?  Musiałaś  coś  powiedzieć,  nawet  błaha  uwaga  nie  uniknie 

takiemu człowiekowi jak Jordan.

Starsza  pani  miała  więcej  siły,  niż  mogło  się  wydawać  na  pierwszy  rzut  oka.  A  Belle, 

która  wcale  nie  do  wszystkich  obcych  garnęła  się  tak  chętnie,  jak  do  Shane'  a  McCalla, 

obdarzyła zaufaniem również tę miłą staruszkę.

-  Proszę,  niech  pani  siada.  -  Abby  wskazała  sofę.  Pani  Pondergrove  przez  chwilę 

jeszcze  bawiła  się  z  Belle,  usadowioną  teraz  pomiędzy nimi  na  sofie,  po  czym  z  kieszeni 

podniszczonego płaszcza wyjęła jakiś kawałek papieru.

- Chodziłoby mi o coś takiego - powiedziała, podając go Abby.

Zdziwienie  na  chwilę  odebrało  jej  mowę.  To  był  rysunek  przepięknej  sukni  ślubnej,  z 

wysokim kołnierzem i pięknym dekoltem w kształcie łzy. Suknia była zarazem seksowna i 

skromna. Gorset miał być ściśle dopasowany w talii, rozszerzająca się spódnica podkreślała 

kształt bioder. Prosta i długa aż do ziemi. Do tego długi tren.

- Piękna! - powiedziała z podziwem Abby. Prawdę mówiąc, zawsze marzyła właśnie o 

takiej  sukni  dla  siebie.  Oczywiście  zanim  urodziła  Belle.  Zanim  jej  głupie  marzenia  nie 

zostały podeptane przez Tysona. A niech to!

- Coś nie tak? - zapytała starsza pani.

- Ależ nie - odpowiedziała pospiesznie i odłożyła rysunek.

- Ale możesz uszyć taką suknię? - pani Pondergrove zapytała z niepokojem.

Abby  spojrzała  jeszcze  raz  na  rysunek.  Czy  mogła  ją  uszyć?  Oczywiście,  że  mogła. 

Szycie takiej sukni było jej marzeniem! Prawie czuła pod palcami wspaniały materiał... To 

musi być jedwab, nic innego się nie nadawało. Tylko że podczas pracy będzie nieustannie 

myślała o swoich utraconych marzeniach.

Spojrzała na starszą panią kątem oka i pomyślała, że to zlecenie przekracza możliwości 

finansowe klientki.

Płaszcz  pani  Pondergrove  był  może  kiedyś  szykowny,  ale  jego  najlepsze  dni 

zdecydowanie już minęły. Również stan wciąż eleganckiego kapelusika świadczył o długim 

użytkowaniu tej ozdoby kobiecych głów.

-  Taka  suknia  to  prawie  miesiąc  pracy  -  powiedziała  Abby  łagodnie.  -  Sam  materiał 

będzie kosztował majątek. Wykończenie trzeba będzie robić ręcznie.

- Ale mogłabyś ją uszyć? - zapytała starsza pani niecierpliwie.

-  Mogłabym  ją  uszyć.  Oczywiście  -  powiedziała  Abby  powoli.  -  Ale  myślę,  że 

naprawdę lepiej byłoby kupić jakąś gotową suknię. Wypadłoby znacznie taniej.

background image

- Miło, że się martwisz, moje dziecko, o finanse starszej pani. - Staruszka uśmiechnęła 

się ujmująco.

- Prawda jest taka, że ta suknia naprawdę będzie bardzo droga.

- Drogie dziecko, pieniądze są po to, by sprawiać ludziom radość.

Abby podała orientacyjny koszt  sukni,  wliczając  w to  materiał  i  swoją  robociznę.  Była 

pewna, że pani Pondergrove jęknie ze zgrozą, a tymczasem starsza pani uśmiechnęła się do 

niej szeroko.

- To kiedy możesz zacząć?

- Chce pani, żebym ją szyła? Za taką cenę?

- Oczywiście, że tak. Kiedy możesz zacząć?

-  No  cóż,  to  byłoby  moje  pierwsze  zamówienie.  Mogę  zacząć  właściwie  od  dzisiaj  -

wyjąkała Abby.

- Pozwól, że wypiszę od razu czek.

- Jest pani pewna? Przecież nawet pani nie wie, jak szyję.

- Człowiek w moim wieku, drogie dziecko, potrafi poznać się na ludziach. Wystarczy 

zajrzeć  komuś  w  oczy...  Na  przykład  ten  młody  człowiek,  który  otworzył  mi  drzwi.  Ma 

wypisane na twarzy, że jest samotny jak palec.

- Co pani powie. - Abby raczej sceptycznie odniosła się do tej diagnozy.

-  Oj,  drogie  dziecko,  nie  mam  najmniejszych  wątpliwości.  Ten  biedny  chłopiec  ma 

złamane serce i cierpi okrutnie.

Kto,  jak  kto,  ale  Shane  McCall  nie  zasługiwał,  by  nazywano  go  „biednym  chłopcem”. 

Był gruboskórny, pozbawiony kompleksów i lubił dyrygować innymi.

Przypomniało jej się nagle, jak owej pierwszej nocy wyznał, że jest wdowcem. Wówczas 

w jego głosie brzmiała prawdziwa gorycz. Może rzeczywiście miał złamane serce?

- Jemu się wydaje, że serce leczy się okładem z lodu. No cóż, nic bardziej błędnego.

-  To  chyba  jednak  zbyt  daleko  idące  wnioski,  zwłaszcza  że  zamieniła  z  nim  pani 

zaledwie kilka słów.

- Tak, tak, pewnie masz rację - zgodziła się starsza pani. - Więc jak się umówimy co do 

tej sukni? Wypisać od razu całą sumę?

-  O  nie,  wystarczy  jeśli  da  mi  pani  teraz  zaliczkę,  kolejną  w  trakcie  pracy  i  ostatnią, 

trzecią  ratę przy odbiorze.  Jeśli  będzie  pani zadowolona,  oczywiście.  Dla  kogo ma  być  ta 

suknia? Będę musiała się z tą panią skontaktować i umówić.

- Obawiam się, że to nie będzie możliwe.

- Jak to?

- Widzisz dziecko, to ma być dla niej niespodzianka.

- Przecież nie mogę szyć sukni, nie znając wymiarów tej osoby!

- Wiesz co, tak się składa, że ta dziewczyna ma dokładnie taką figurę jak ty. Szyj jak na 

siebie.

background image

-  Niemożliwe  -  mruknęła  Abby,  coraz  bardziej  zdezorientowana.  Może  nie  powinna 

podejmować się tego zlecenia?

Starsza pani wydawała się bardzo miła, ale była chyba dosyć ekscentryczna. O co w tym 

wszystkim chodzi? Czy w ogóle istnieje jakaś panna młoda?

- To chyba prezent dla kogoś, kogo pani bardzo kocha?

- To prezent dla kogoś, komu jestem bardzo wiele winna - odpowiedziała starsza pani 

poważnie  i  dodała:  -  A,  jeszcze  jedno.  Biel  jest  taka  staromodna,  uszyj  ją  z  jedwabiu  w 

kolorze kości słoniowej.

Abby  pomyślała,  że  sama  również  wybrałaby  taki  kolor.  Odpędziła  myśl,  by 

zrezygnować z dziwacznego zlecenia. Bo czy mogła z powodu swoich przeczuć i humorów 

pozbawiać siebie i Belle środków do życia?

- Na kiedy będzie ją pani potrzebowała?

-  O,  oni  jeszcze  nie  ustalili  daty  ślubu,  ale  sądzę,  że  niedługo.  Wpadnę  od  czasu  do 

czasu zobaczyć, jak postępuje praca, dobrze?

- Będzie mi bardzo miło.

Pani Pondergrove skinęła głową z zadowoleniem.

- Tak myślałam. Z twoich oczu, moje dziecko, także bardzo wiele można wyczytać.

- Co na przykład?

- O, i tak chyba za bardzo się rozgadałam. Lepiej już sobie pójdę.

Kiedy starsza pani wyszła, Abby wzięła Belle i poszła do kuchni. W drugiej dłoni wciąż 

trzymała  rysunek  od  pani  Pondregrove,  który  po  chwili  położyła  na  stole.  Na  lodówce 

zauważyła przyczepiony magnesem regulamin i grafik.

Były  tam  także  zasady  korzystania  z  lodówki.  Według  pierwszej  z  nich,  miała 

podpisywać swoje jedzenie wkładane do wspólnej lodówki.

- Jeść! - zażądała zniecierpliwiona Belle. Oderwała się na chwilę od lektury regulaminu.

- Kochana, chyba nie powinno nas tu teraz być.

- Jeść! - powtórzyło kochane maleństwo.

W  myśl  regulaminu  była  właśnie  pora  lunchu  Shane'a.  Trudno,  regulamin  wejdzie  w 

życie  od  jutra.  W  tym  właśnie  momencie  usłyszała  kroki  na  schodach.  Kiedy  kuśtykając 

wszedł  do  kuchni,  od  razu  się  naburmuszył.  Abby  zauważyła,  że  jego  kolano  przybrało 

rozmiar piłki do koszykówki.

- Czytałaś regulamin? - zapytał przez zaciśnięte zęby.

- Przed chwilą skończyłam. Czy to się stało z powodu mojej barierki?

- Niestety.

- Naprawdę bardzo mi przykro.

- To był mój błąd. Chciałbym zapytać, czy zamierzasz przestrzegać regulaminu?

-  Wynika  z  niego,  że  ja  mam  prawie  nieograniczony  dostęp  do  kuchni.  A  jeśli  ty 

będziesz miał ochotę przekąsić coś w ciągu dnia? Albo wypić filiżankę kawy?

- W ciągu dnia nie podjadam, a jeśli chodzi o kawę, to kupię czajnik bezprzewodowy.

background image

- Jestem pod wrażeniem. A co z twoim kolanem?

- Kawałek lodu, i jakoś to będzie.

- Chyba lepiej byłoby pójść do lekarza?

- Umówmy się, że dopóki tu mieszkam, nie będziesz mi udzielała żadnych rad.

- Bardzo przepraszam - powiedziała z udawaną skruchą. - Dopiszę to do twojego spisu 

zasad, nakazów i zakazów.

- Nie widzę przeciwwskazań. - Shane jakby pobladł, po czym usiadł ciężko na krześle.

-  Przygotuję  ci  lunch  -  zaproponowała.  -  Na  co  masz  ochotę?  Robię  całkiem  niezłe 

omlety.

-  Wolałbym,  żebyś  nie  wtrącała  się  do  mojego  jedzenia.  I  doceniłbym,  gdybyś 

przestrzegała wyznaczonych godzin.

- Przeczytałam to dopiero przed chwilą. Nie wiedziałam, że to twój czas.

- Ale teraz już wiesz.

- Racja. Belle, wychodzimy! Belle była zajęta wyjmowaniem misek z szafki. Spojrzała 

na mamę przerażona i wrzasnęła:

- Belle, jeść!

- Teraz kolej na pana McCalla. Przyjdziemy później.

- Na miłość boską, nakarm  to dziecko  - rzucił Shane pełnym irytacji głosem. -  I przy 

okazji będę wdzięczny, jeśli zrobisz coś i dla mnie. Mam w lodówce paczkę lasagne.

Czy on z niej przypadkiem nie kpił?

- Nie masz.

- Nie mam?

- Była już zupełnie zielona!

- Następnym razem, bądź tak uprzejma i nie wyrzucaj mojego jedzenia.

Spojrzała  na  niego  i  nagle  przypomniała  sobie,  co  powiedziała  pani  Pondergrove. 

Samotny jak palec. Złamane serce.

- Hmm.

- Słucham?

- Nic, nic.

Przyrządziła  dla  całej  trójki  omlety.  Kiedy  usiadła  przy  stole,  zauważyła,  że  Shane 

przygląda się rysunkowi od pani Pondergrove.

- Co to jest?

- Moje nowe zadanie.

- Zadanie? Szukasz męża?

- Nie nadążam za tą logiką. Nie, to jest zlecenie od pani Pondergrove.

- Nie jest trochę za stara na taką sukienkę? Abby zabrała mu rysunek i warknęła:

- Ludzie nigdy nie są za starzy na marzenia!

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY

- Przecież to nie jest odpowiednia suknia dla starszej pani - upierał się Shane.

Wyobraźnia podsunęła mu obraz Abby ubranej w taką suknię. Przypomniała mu się inna 

suknia, a potem krocząca ku niemu młoda i piękna kobieta, patrząca na niego z miłością.

-  Oczywiście,  że  to  nie  dla  niej  -  powiedziała  Abby  lekko  poirytowanym  tonem. 

Zmienił temat.

- Omlet jest całkiem niezły.

Prawda była taka, że po miesiącach jedzenia byle czego, taki domowy lunch smakował 

jak  poezja.  Do  tego  jednak  Shane  nigdy  by  się  nie  przyznał.  Stacey robiła  kiedyś  pyszne 

banany zapiekane w cieście. Tęsknił teraz za nimi.

- Dla kogo więc jest ta suknia?

- To przesłuchanie?

- Nie.

- To dobrze.

- Ale dla kogo?

Widział, jak zwężają jej się oczy, za chwilę pewnie powie mu, żeby pilnował własnych 

spraw. I będzie miała rację, powinien dodać ten punkt do regulaminu. Zamiast tego jednak 

Abby odpowiedziała radośnie:

- Dla jej córki!

Zbyt długo był gliniarzem, żeby dać się tak łatwo oszukać. Zresztą widać było, że Abby 

absolutnie nie potrafi kłamać.

- Coś takiego, chcesz powiedzieć, że jej córka ma mniej niż osiemdziesiąt lat?

- Pani Pondergrove nie jest taka stara!

- Nawet jeśli nie jest, to jej dzieci muszą mieć co najmniej pięćdziesiątkę.

- Może w takim razie zamówiła ją dla wnuczki?

Abby wydawała się całkowicie pochłonięta wycieraniem buzi Belle, musiała czymś zająć 

ręce.  Shane  był  pewien,  że  szyła  tę  suknię  dla  siebie.  Pewnie  korzystała  z  porad 

zamieszczonych  w  swojej  idiotycznej  książce.  Pani  Pondergrove  mogła  co  najwyżej 

przynieść jakiś ciuszek do przeróbki.

Shane  podziękował  za  lunch,  podniósł  się  i  wyszedł.  Następnego  ranka  kuchnia 

wyglądała zupełnie inaczej. Szafki podzielone były na dwie podpisane części, na rzeczach w 

lodówce  Abby  przykleiła  karteczki.  Znalazł  podpisane  swoim  imieniem  paczkę  lasagne  i 

puszkę sardynek.

Poczuł się głupio.

No cóż, teraz przynajmniej nie będą już z Abby wchodzić sobie w drogę i dzięki temu 

unikną  wielu  kłopotów.  Nie  będzie  też  musiał  słuchać  jej  śpiewu.  Kupił  sobie  przenośny 

odtwarzacz  płyt  kompaktowych  oraz  kilka  płyt  z  muzyką  rock'n'rollową,  za  którą  kiedyś 

wprost przepadał.

background image

Zjadł na śniadanie dwa nadpalone tosty, słuchając rockowej kapeli. Chyba wydoroślał od 

czasu,  gdy  lubił  te  przeboje,  bo  teraz  tylko  działały  mu  na  nerwy.  Beznadziejne  słowa, 

niezbyt skomplikowana linia melodyczna.

Kuchnia wyglądała dziś jakoś inaczej. Czysto jak zwykle, ale... Zaraz, zaraz, wcześniej 

nie było na stole obrusa.

Wyjął z odtwarzacza uprzykrzoną płytę, przełamał ją na pół i wrzucił do kosza. Zaległa 

miła cisza. Za moment jednak dobiegł go jednostajny szum. To musiała być jej maszyna do 

szycia.  Równocześnie  słychać  było  rozmowę  Abby  z  małą.  Mimo  woli  zaczął  się 

zastanawiać, czy i dzisiaj Abby ma na sobie taki krótki top, spod którego wystaje pępek?

Na górze rozdzwonił się jego telefon. Miał nadzieję, że to przyszły lokator. I nie pomylił 

się. Harvey, robotnik sezonowy, od razu na wstępie wyraził nadzieję, że termin „spokojna 

pani”  jest  bardziej  pojemny,  niż  mogłoby  się  wydawać  na  pierwszy  rzut  oka.  Po 

siedemnastym  telefonie  od  siedemnastego  robotnika  wyłączył  telefon  i  wyjrzał  markotny 

przez okno.

Mała  Belle  siedziała  na  ziemi  przed  domem.  Za  chwilę  pojawiła  się  Abby,  ciągnąc  za 

sobą pudło z zabawkami. Dobiegały go ich wesołe głosy, kiedy kopały w ziemi jakieś dołki. 

Po chwili Abby zrzuciła bluzę z kapturem i Shane poczuł, że zasycha mu w gardle. W takiej 

obcisłej bluzeczce nie musiała nawet pokazywać pępka, by mężczyzna... Pomyślał, że musi 

dopisać  kolejną  zasadę  do  regulaminu:  „Nie  będziesz  pokazywał  pępka  ani  chodził  w 

obcisłym ubraniu”. Nagle przypomniał sobie, że sam także musiałby zastosować się do tej 

zasady, a przecież lubił chodzić po domu w samych tylko szortach.

Shane czym prędzej opuścił żaluzje, odszedł od okna i ponownie włączył telefon.

Kątem oka Abby dostrzegła opadające żaluzje w jego oknie. Zaczynało ją to irytować. Ile 

razy wychodziły z małą na dwór, Shane opuszczał żaluzje. Dlaczego miała wrażenie, że jej 

obecność  działa  mu  na  nerwy?  Chociaż,  może  to  światło  pada  na  ekran  jego  komputera? 

Abby wzięła  głęboki oddech.  Jaki  świeży, przyjemnie ciepły powiew!  W  Chicago jeszcze 

długo musiałaby czekać na wiosnę. A tutaj nawet zimą panują łagodne warunki. Po pięciu 

dniach  spędzonych  w  mieście,  była  zakochana  po  uszy.  Ale  nie  w  lokatorze  z  piętra,  to 

okolica  ją  zauroczyła.  Co  do  mężczyzn  zaś,  zdecydowanie  nie  potrzebowała  kolejnego 

playboya.  A  wystarczyło  spojrzeć  na  reakcję  pani  Pondergrove,  żeby  wiedzieć,  jakie 

wrażenie na kobietach wywiera Shane.

Tyson traktował kobiety w specyficzny sposób. Zachowywał się jak łakomy malec, który 

nagle znalazł się bez opieki w sklepie ze słodyczami. Brał, co mógł. Czasem nawet czuł się 

winny, ale nie potrafił oprzeć się pokusom.. „Kochanie, ja po prostu nie mam kręgosłupa”

powiedział  jej  z  tym  swoim  uśmieszkiem,  gdy  znalazła  go  w  objęciach  kobiety,  którą 

uważała  za  swoją  przyjaciółkę.  Była  wtedy  w  szóstym  miesiącu  ciąży.  Tak,  pod  wieloma 

względami Tyson nie dorastał Shane'owi do pięt. Ale właściwie, jakie to miało znaczenie?

Miasteczko było śliczne, czyste i w dodatku zamieszkane przez przemiłych ludzi. Abby 

zachwycała się pięknem okolicy. Przed jej domem kwitło już mnóstwo kwiatów, a gałązki 

background image

miniaturowej wierzby aż uginały się od kosmatych kotków. Niedaleko domu znajdowała się 

plaża miejska, na którą uwielbiały chodzić z Belle na spacery. Mała lubiła grzebać w piasku 

i wpatrywać się we wciąż zmieniające barwy morze. Chociaż pogoda nie sprzyjała jeszcze 

kąpielom, Belle zawsze jakoś udawało się zamoczyć buciki, zanim Abby zdążyła ją złapać.

Obawiała  się  z  początku,  że  w  miasteczku  nie  ma  dobrego  sklepu  z  materiałami,  ale 

znalazła  aż  dwa,  i  to  całkiem  nieźle  zaopatrzone.  Zakupiła  kilka  metrów  bawełny  w 

czerwoną kratę i uszyła zasłonki i serwetki do kuchni. Kupiła także jedwab w kolorze kości 

słoniowej  na  sukienkę  dla  pani  Pondergrove.  Był  delikatny  i  zwiewny  niczym  skrzydła 

motyla.

Abby zawsze lubiła szyć, wszystkie ubranka dla lalek, jakie miała w dzieciństwie, były 

jej własnej roboty. Jako nastolatka zaczęła szyć również dla siebie. Później zarabiała nieźle 

jako krawcowa, nigdy jednak nie dostała tak trudnego zlecenia, jak to od pani Pondergrove. 

Gdy zabierała się do roboty, zapominała o upływie czasu.

Nawet w tej chwili, kiedy bawiły się z Belle w piachu, jej myśli wędrowały do sukienki.

Gdy minęła pierwsza, Abby udało się zaciągnąć Belle do domu. W kuchni nie było śladu 

czyjejkolwiek  bytności,  wszędzie  idealny  porządek.  Dopiero  po  otwarciu  lodówki 

przekonała  się,  że  Shane  zjadł  już  lunch,  ponieważ  jego  paczka  lasagne  była  otwarta  i 

prawie pusta.  Przyrządziła  szybki lunch dla siebie  i  Belle, po czym położyła  małą spać,  a

sama siadła przy maszynie.

Nie  zdając  sobie  z  tego  sprawy,  zaczęła  nucić.  Nagle  igła  maszyny  znieruchomiała. 

Lampka umieszczona  na obudowie zamigała i  zgasła.  Abby odruchowo  cofnęła rękę  spod 

igły i  spojrzała  na  połyskujący materiał.  Spróbowała  włączyć  stojącą  obok  lampę,  światło 

jednak nie zapaliło się.

Z góry dobiegły ją  gniewne  przekleństwa i  Abby zrozumiała, że  to  nie jej maszyna się 

zepsuła.  No  cóż,  widocznie  wysiadły  bezpieczniki.  Chwilę  później  spotkała  w  korytarzu 

Shane'a.  Widzieli  się  pierwszy  raz  od  kilku  dni,  ostatnio  Shane  unikał  jej  bardzo 

skrupulatnie. Oczywiście swoim zwyczajem miał na sobie krótkie spodenki, choć tym razem 

przynajmniej włożył jeszcze jakąś bluzę z kapturem. W ręku trzymał małą latarkę.

- Wszystko w porządku? Wydawało mi się, że...

- Ty śpiewasz, a ja wrzeszczę.

- Słyszałeś, jak śpiewam? - Abby zaczerwieniła się.

- Czasem. Zazwyczaj słucham swojej muzyki.

- Nigdy nie zauważyłam, żebyś włączał muzykę.

- Bo używam słuchawek.

- Ach tak. A czego słuchasz?

- Różnie, ostatnio trochę klasyki.

- Polecam Mozarta. To mój ulubiony kompozytor. I dobry na humory.

- Ja nie miewam humorów. Uśmiechnęła się sceptycznie.

- Straciłem pracę całego ranka. Przepadła w wirtualnej przestrzeni.

background image

- Nigdy nie zachowujesz tekstu w trakcie pisania?

-  Robię  to,  kiedy  sobie  przypomnę,  to  znaczy  zazwyczaj  pod  koniec  pracy.  A 

powinienem się już przyzwyczaić do tych ciągłych awarii. Cała instalacja w tym domu na-

daje  się  do  wymiany.  To  musiał  być  bezpiecznik.  Może  zejdziesz  ze  mną  do  piwnicy, 

pokażę ci, co i jak...

- Chyba poradzisz sobie beze mnie.

Abby raz tylko ośmieliła się zajrzeć pod klapę skrywającą schody do piwnicy. Wionęło 

stamtąd chłodem i wilgocią, w powietrzu wirowały drobiny kurzu. Była pewna, że tam na 

dole po prostu roi się od pająków. A ona aż drżała na samo wyobrażenie tych dziwacznych 

stworzeń.  Piwnica  zdecydowanie  nie  należała  do  miejsc,  które  chciałaby  odwiedzić  z 

własnej i nieprzymuszonej woli.

Shane skrzyżował ramiona na piersi. Już znała ten gest.

- Chyba jednak sobie nie poradzę.

- Słucham?

-  Abby,  przyjmij  do  wiadomości,  że  nie  będę  tu  mieszkał  wiecznie,  już  szukam  dla 

ciebie  nowego  lokatora.  Skoro  to  jest  twój  dom,  musisz  wiedzieć,  gdzie  są  bezpieczniki. 

Przy okazji pokaże ci także piec i inne przydatne rzeczy.

- Ach tak - powiedziała słabo Abby. Prawdę mówiąc, była przekonana, że Shane mimo 

wszystko  zostanie.  Przeglądała  przecież  gazety  i  wiedziała,  że  w  mieście  nie  ma  wielu 

domów do wynajęcia. - A więc znalazłeś sobie nowe lokum?

- Znalazłem na razie kilka ciekawych ofert.

- A co do mojego lokatora, nie musisz się martwić, sama się tym zajmę.

- Mimo wszystko uznałem, że powinienem ci w tej sprawie pomóc. To miasto jest pełne 

robotników sezonowych, i lepiej, żeby nie zamieszkał  tu nikt, kto będzie urządzał szalone 

przyjęcia i wodził maślanym wzrokiem za twoim pępkiem.

- Słucham?

- Czy ty nie masz żadnej normalnej bluzki?

- A ty nie masz żadnych długich spodni? Zapanowała pełna napięcia cisza.

- Chodźmy do tej piwnicy. Proszę. - Shane chciał przepuścić ją przodem, ale Abby za

nic nie skorzystałaby z tej uprzejmości. Jeśli Shane pójdzie pierwszy, przynajmniej omiecie 

większość  pajęczyn.  Zstępując  w  dół,  starała  się  nie  odrywać  wzroku  od  jego  łopatek. 

Piwnica była potworna, już sam zapach przyprawiał ją o mdłości.

- Tu są bezpieczniki. - Poświecił na skrzynkę latarką.

- Powinnaś przygotować się na co najmniej kilka takich wizyt w miesiącu.

- O nie. - Abby zadrżała mimo woli i rozejrzała się ostrożnie dookoła. Nie było tak źle. 

Betonowe ściany, trochę pustych drewnianych półek. Da się wytrzymać.

- Widziałaś już kiedyś takie bezpieczniki?

- Tak, tak, oczywiście.

- Abby, nie zobaczysz ich, chowając się za moimi plecami.

background image

Abby  zmusiła  się,  żeby  podejść  i  spojrzeć  dokładniej  na  skrzynkę  z  bezpiecznikami, 

którą  Shane  wciąż  oświetlał  latarką.  Nad  skrzynką  zwieszała  się  z  sufitu,  połyskując  w 

promieniu  światła  latarki,  ogromna  pajęczyna.  Abby  próbowała  skupić  się  na 

bezpiecznikach, ale kątem oka wciąż zerkała niespokojnie na sufit.

- Spójrz tutaj, wszystkie wyłączniki są opisane: sypialnie na piętrze i na dole, kuchnia.

W pajęczynie coś się poruszyło. Na niewidzialnej nitce opuszczał się powoli wprost na nią 

ogromny,  kosmaty  pająk.  Abby  krzyknęła  panicznie  i  odruchowo  przylgnęła  do  Shane'a. 

Drżała.

- P-p-przepraszam, jjja sssię bbboję pppappajjąków. Była na siebie wściekła i czuła się 

upokorzona.

- Ciii, już dobrze. - Zajrzał jej w oczy.

W jego wzroku dostrzegła zainteresowanie i troskę.

Wzięła  głęboki  oddech,  przerwany  kolejnym  atakiem  czkawki.  W  ramionach  Shane'a 

czuła się bezpiecznie. Dobrze. I kobieco. Była przy nim taka mała.

- Już w porządku. - Odwrócił wzrok od jej twarzy, rozglądając się wokół. - Nic ci tu nie 

grozi. Wyjdziemy teraz na górę. Grzeczna dziewczynka. Oddychaj równomiernie.

Abby posłusznie oddychała. Zdała sobie sprawę, że wciąż tuli się do niego i niechętnie 

postąpiła krok do tyłu.

W  tym  momencie  pająk  wylądował  na  jej  ramieniu.  Wszystko  wokół  zawirowało, 

poczuła, że odpływa, jeszcze chwila i... tylko nie zemdlej, zdążyła pomyśleć i... zemdlała.

Shane odruchowo podtrzymał dziewczynę. W pierwszej chwili pomyślał, że to jakiś trik 

z tej głupiej książki, jednak głowa Abby opadła bezwładnie do tyłu, twarz pobladła. Wziął ją 

na  ręce,  jakby  nic  nie  ważyła.  Wyniósł  na  górę  i  ułożył  na  kanapie.  Sprawdził  puls  -  w 

normie.

Abby najnormalniej w świecie zemdlała.

Przeszedł  przez  jej  mieszkanie  do  łazienki,  rozglądając  się  ciekawie  wokół.  Wszędzie 

panował  idealny  porządek.  Dużo  kwiatów,  zabawek,  obrazki  na  ścianach.  Sprawiła,  że 

wnętrze stało  się ciepłe i  przytulne. Zmoczył mały ręcznik  w zlewie, usiłując nie zwracać 

uwagi na koronkowe biustonosze suszące się na wieszaku.

Wrócił  do  pokoju  i  przyklęknął  obok  kanapy,  delikatnie  zwilżając  ręcznikiem  czoło 

Abby.  Poruszyła  się  i  otworzyła  oczy.  Spojrzała  na  niego  przerażona,  zamknęła  oczy  i 

westchnęła głośno.

- Powiedz, proszę, że nie zemdlałam.

-  Jeśli  nie  zemdlałaś,  to  znaczy,  że  miałaś  właśnie  poważny  atak  serca.  Lepiej  więc 

chyba upierać się przy tej pierwszej wersji, co?

- Ja naprawdę nie mdleję z byle powodu!

- Tak, tak, przekonałaś mnie.

-  Ja  po  prostu  cierpię  na  arachnofobię.  Nie  wiem  dlaczego,  ale  panicznie  boję  się 

pająków. Uh, paskudztwo.

background image

Nie  rokowało  to  zbyt  pomyślnie  dla  Abby  jako  właścicielki  domu.  Kto  będzie  się 

zajmował tymi wszystkimi sypiącymi się instalacjami? Jak ona poradzi sobie z piecem? No 

cóż, może uda się znaleźć lokatorkę, która wyręczy ją w tego rodzaju sprawach. W końcu 

mamy  nową  epokę,  równouprawnienie  i  tak  dalej.  Teraz  kobiety  wiedzą  wszystko  o 

bezpiecznikach. No i nie wszystkie boją się pająków.

- Czuję się jak idiotka - powiedziała. Spróbowała wstać, ale przytrzymał ją delikatnie.

-  Nie  musisz  nic  udowadniać.  Poleź  lepiej  chwilę.  Ten  dom,  u  licha,  potrzebował 

mężczyzny. Ta kobieta również.

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

- Kiedy mogłabym się wprowadzić? Chciałabym rzucić okiem na mieszkanie...

Abby nie śmiała spojrzeć na Shane'a. Nie chciała także w sposób zbyt jawny przyglądać 

się kolejnej kandydatce na lokatorkę, która siedziała teraz przy stole naprzeciw niej. Wraz z 

Shane'em od tygodnia prowadzili tego typu przesłuchania podczas popołudniowej drzemki 

Belle.

Lola  miała  wygoloną  czaszkę,  tylko  na  samym  czubku  głowy sterczał  dumnie  kosmyk 

czerwonych włosów. Na jej dolnej wardze i w uszach było aż gęsto od kolczyków.

- Czy mówiłam, że mam zwierzaka? - zapytała Lola, nie doczekawszy się odpowiedzi 

na poprzednie pytania.

- Niestety nie wspominała pani o tym przez telefon - powiedział Shane zimnym głosem. 

Lola jednak zdawała się zupełnie nie zauważać jego wrogości.

-  Och,  to  właściwie  nic  wielkiego,  żaden  pies  ani  kot.  Nie  śmierdzi,  nie  brudzi,  nie 

zostawia nigdzie sierści. Iguana. Bardzo przyjacielska.

Abby omal się nie zakrztusiła, a Shane rzucił jej wściekłe spojrzenie.

- Niestety nie możemy się zgodzić na żadne zwierzęta.

- To niesprawiedliwe!

- Samo życie.

Lola podniosła swoją torbę, spojrzała na nich wyniośle i rzekła:

-  Dyskryminujecie  mnie  jedynie  ze  względu  na  wiek.  Mój  Iggy  to  tylko  wymówka. 

Myślę,  że  mogłabym  podać  was  do  sądu,  bo  w  myśl  prawa  iguana  nie  jest  zwierzęciem 

domowym.

- Prawdę mówiąc,  nie obchodzi  nas, ile masz  lat. Jedynym powodem  odmowy jest to 

urocze  zwierzątko.  Ten  dom  ma  wspólne  wejście  i  kuchnię,  a  córeczka  Abby jest  jeszcze 

bardzo mała. Nie powinna pełzać po podłodze razem z twoją iguaną.

- Dziecko? - W głosie Loli zabrzmiał wstręt. - Ja nie znoszę małych dzieci! Dzięki, że 

zmarnowaliście mój czas. Zegnam. - Z tymi słowy wymaszerowała z kuchni.

Abby trzymała się dzielnie, dopóki nie trzasnęły drzwi wejściowe.

- Nie! - ostrzegł ją Shane, ale ona już śmiała się do rozpuku, obiema rękami trzymając 

się za brzuch. Omal nie spadła z krzesła.

-  Och,  Shane,  kiedy  ona  powiedziała  o  paleniu  marihuany  w  celach  .leczniczych, 

myślałam, że zaraz wpakujesz ją do aresztu!

- To nie jest mój teren - powiedział ponuro i dodał: - Poza tym pomyślałem, że może

jakoś to przebolejesz, jeśli tylko będzie wiedziała, co to jest bezpiecznik.

- No cóż, chyba nie wiedziała. - Abby wciąż krztusiła się ze śmiechu.

Shane  także  w  końcu  dał  za  wygraną  i  śmiali  się  teraz  oboje.  Aż  przyjemnie  było 

posłuchać.

Abby pomyślała, że pierwszy raz słyszy jego śmiech.

background image

-  I pomyśleć, że  to  była najlepsza kandydatka do  tej pory! - wykrztusił.  - De spotkań 

odbyliśmy już w tym tygodniu?

- Szesnaście. Mnie osobiście najbardziej przypadła do gustu ta starsza pani z okropnym 

kaszlem.

- Pomyśl o dziecku

- Shane, a przy okazji, po co to całe zamieszanie? Dokąd zamierzasz się wyprowadzić? 

Przecież  nie  znajdziesz  tak  łatwo  dobrego  mieszkania.  Widzisz  sam,  że  bywają  gorsze 

sublokatorki niż ja i Belle.

- Nie chodzi o ciebie ani o Belle. Nigdy nie chciałem, byś tak sobie pomyślała.

- To dlaczego unikasz mnie jak ognia?

- Abby, nie w tym rzecz, zrozum.

- Nie? O co więc chodzi?

Spojrzał gdzieś w bok, a uśmiech zamarł mu na twarzy.

- O mnie. Chodzi o mnie.

Czekała cierpliwie na dalsze słowa. Wiedziała, że do- |j tknęła jakiegoś czułego miejsca. 

W  ciągu  ostatniego  tygodnia  mieli  okazję  spędzić  ze  sobą  trochę  czasu,  spotykając  się  z 

różnymi ludźmi i zaczynała się między nimi nawiązywać wątła nić porozumienia.

-  Abby,  po  śmierci  Stacey,  mojej  żony,  po  prostu  nie  zależy  mi  już  na  towarzystwie 

innych ludzi. Nie chcę już nic odczuwać, tak jest bezpieczniej.

Spojrzała na niego, tak nagle bezbronnego wobec własnych przeżyć i uczuć.

- Kiedy to się stało?

- Ponad dwa lata temu. Tylko mi nie mów, że czas leczy rany.

- Shane, chcesz spędzić resztę życia samotnie?

- Tak mi się wydaje.

- A jeśli ci obiecam, że nie naruszę twojego spokoju? Co ty na to?

- Nie możesz tego obiecać.

- Dlaczego?

- Bo ja już utraciłem spokój.

- Co masz na myśli?

- Wolałbym nie mówić.  W  każdym razie nie możemy razem mieszkać. Słuchaj, mam 

świetny pomysł!

- Jaki?

- Wiem, gdzie szukać dla ciebie lokatora!

- Gdzie?

- W kościele! - oznajmił triumfalnie. - Pakuj małą do wózka.

Shane  włączył  komputer  i  zredagował  kolejną  wersję  ogłoszenia,  tym  razem  nie 

określając  płci  ewentualnego  lokatora.  No  cóż,  może  znajdzie  się  jakiś  miły,  pobożny 

chłopiec, który nie będzie zagrożeniem dla Abby. Spotkali się na dole, obie były już gotowe 

do wyjścia.

background image

Belle na jego widok oszalała z radości. Czemu to dziecko reaguje tak żywiołowo na jego 

widok? Przecież brzdące w jej wieku bywają na ogół bardzo nieufne w stosunku do obcych.

- Do goły? - zapytała z nadzieją, wyciągając do niego rączki.

- Belle, usiądź, zanim się przewrócisz - powiedziała Abby. - Proszę do wózka.

Belle jednak wiedziała swoje i uparcie czekała z wyciągniętymi rączkami.

Jak można się było spodziewać, doczekała się. Shane schylił się i wziął ją w ramiona.

-  Poniosę  Belle.  Nie  trzeba  będzie  brać  wózka.  Belle  objęła  go  za  szyję  i  głośno 

cmoknęła w policzek.

- Ona jest cięższa, niż ci się wydaje.

- Spokojnie.

Wyszli  z  domu  we  trójkę.  Shane  pomyślał,  że  wyglądają  jak  rodzina  wyruszająca  na 

spacer. Belle zapiszczała i śmiała się do rozpuku, pokazując przemykającego wzdłuż płotu 

kota.

- Kto? - zawołała.

- Kot - odpowiedział nieco zdziwiony.

Abby zaśmiała się i wyjaśniła mu, że to gra, w której należy wymyślać różne imiona dla 

pokazywanych przedmiotów i zwierząt.

- Niech no pomyślę. Pan Krzywaśnołapy!

- Nie ty, mama! On! - zażądała Belle.

- O, no dobrze. Może Puszek? - spróbował Shane.

Belle skrzywiła się, a Abby szepnęła, że im dłuższe imię, tym lepsze.

-  Tak,  to  w  takim  razie  Przemykalski.  Co  ty  na  to?  Belle  nagrodziła  go  tym  razem 

ślicznym uśmiechem.

- Pójdzie - zasygnalizowała chęć odbycia spaceru na własnych nóżkach.

Shane zapytał Abby o zgodę, po czym postawił Belle na ziemi. Przez głowę przeszła mu 

myśl, że droga do kościoła nie będzie takim krótkim spacerkiem, jak się spodziewał. Belle 

zatrzymywała  się,  kucając  dosłownie  co  sekundę.  Interesowały  ją  martwe  dżdżownice, 

patyczki  po  lodach,  suche  liście  i  kamyki.  Z  zacięciem  godnym  szacownego  badacza 

domagała się wyjaśnień i prowadziła drobiazgowe obserwacje.

Fala bólu, która go zalała, przyszła bez ostrzeżenia.

Gdyby Stacey żyła, być może tak wyglądałoby teraz jego życie. Ich dziecko byłoby teraz 

w tym samym wieku co Belle. Pełne życia, ciekawe świata.

Nie  chciał  ponownie  zagłębiać  się  w  labirynt  wspomnień  i  uczuć.  Kobieta,  która  teraz 

szła  obok  niego,  potrzebowała  mężczyzny,  a  jej  córeczka  potrzebowała  ojca.  Im  obu 

potrzebny  był  ktoś,  kto  nie  dźwigał  na  barkach  bagażu  przeszłości.  Mężczyzna,  który 

troszczyłby się o nie, zamiast rozpamiętywać wiecznie własną żałobę.

Przy  kościele  znajdował  się  budynek  parafialny.  Na  murze  Shane  znalazł  tablicę,  na 

której przypiął ogłoszenie.

- Wejdziemy na chwilę? - zapytała Abby.

background image

- Do kościoła? Po co?

- Nie wiem, zawsze lubiłam kościoły. Tak specyficznie pachną, i panuje w nich błogi 

spokój.  Kiedy  byłam  mała,  pamiętam,  że  często  prosiłam  Boga,  by  opiekował  się  moją 

prawdziwą mamą. Czasem próbowałam sobie wyobrazić, jak jest w raju.

Jej słowa przypomniały mu, że nie on jeden kogoś stracił.

Kiedy tylko przekroczył próg kościoła, wiedział, że nie powinien był doń wchodzić. Od 

dawna unikał takich miejsc. W ciągu ostatnich kilku lat był w kościele tylko dwa razy.

Najpierw wziął ślub.

A potem pochował żonę.

Niepewnie  podążał  za  Abby,  pogrążony  w  myślach.  W  końcu  usiadła  w  ławce,  potem 

opadła  na  kolana  i  westchnęła.  Pochyliła  głowę,  opierając  ją  na  dłoniach.  Shane  został  z 

tyłu. Zamknął oczy. Abby miała rację, to było bardzo spokojne miejsce.

Może zbyt spokojne. Głowa opadła mu na piersi. I wtedy ją zobaczył. Była taka piękna! 

Jej lśniące, czarne włosy opadały na ramiona, biała i zwiewna sukienka spływała miękkimi 

fałdami do samej ziemi. Poczuł się szczęśliwy.

Stacey jednak nie wyglądała na zadowoloną.

- Jesteś naprawdę okropny - szepnęła.

Nie takiego powitania oczekiwał. Chciał coś powiedzieć, ale słowa nie przechodziły mu 

przez gardło. Stacey spojrzała na niego.

- Słuchaj, nie podoba mi się to, co robisz. Wiecznie się nad sobą użalasz, zamykasz na 

innych, myślisz wyłącznie o sobie.

Chciał zaprotestować, ale znowu nie udało mu się wykrztusić ani słowa.

- Ta dziewczyna jest tutaj zupełnie nowa, nie zna nikogo w mieście. Jej siostry jeszcze 

nie przyjechały. Z oddaniem opiekuje się córeczką, nie oczekując od nikogo pomocy. Nie 

jest jej łatwo, zaręczam ci. A ty nie chcesz ofiarować jej nawet przyjaźni?

Stacey w końcu spojrzała na niego nieco łagodniej.

-  Shane,  kochałam  cię  za  to,  że  bez  namysłu  spieszyłeś  z  pomocą  wszystkim 

potrzebującym, miałeś niezłomne zasady i ceniłeś uczciwość.

Podeszła do niego, jej biała sukienka zafalowała na wietrze. Stacey odgarnęła włosy do 

tyłu, uśmiechnęła się i chwyciła go za ramiona.

- Obudź się! - powiedziała.

- Co? - mruknął i ujrzał nad sobą twarz Abby. Wstał.

- Możemy iść.

-  Chyba  się  zdrzemnąłem  -  powiedział  z  wahaniem,  wciąż  nieco  zdezorientowany.  -

Przepraszam.

- Za co?

- Właściwie nie mówiłem do ciebie.

Abby  spojrzała  na  niego  zdziwiona.  Shane  potrząsnął  głową,  chcąc  się  pozbyć  resztek 

senności. Wziął Belle na ręce i skierował się do wyjścia.

background image

Kiedy byli już na zewnątrz, Abby spojrzała na niego badawczo.

- Mówiłam ci, że w kościołach panuje spokój, ale nie wiedziałam, że aż tak na ciebie 

podziała.

-  Taaak.  -  Nie  będzie  jej  przecież  wyjaśniał,  że  wcale  nie  czuł  się  uspokojony.  -

Czasami ucinam sobie drzemkę po południu. Niezbyt dobrze sypiam w nocy.

- Od kiedy się wprowadziłyśmy?

- Nie.

- Od śmierci żony?

- Chyba tak.

- Shane, jak ona zmarła?

- Spadła ze schodów. Kiedy mnie nie było w domu. Była w ósmym miesiącu ciąży.

Umilkł, wiedząc, że powiedział zbyt wiele. W oczach Abby dostrzegł łzy. Wolał to niż 

słowa pociechy, które i tak nigdy nie przynosiły ulgi. Odchrząknął, zdecydowany skierować 

rozmowę na jakiś weselszy temat.

- Masz tu już jakichś znajomych?

-  Nie  za  bardzo.  -  Abby  trochę  się  zmieszała.  -  Wiesz,  nie  mam  wiele  czasu  na 

nawiązywanie znajomości.

- Nie poznałaś w parku innych mam z maluchami? Abby odwróciła od niego twarz, a 

kiedy znów na niego spojrzała, uśmiechała się.

-  Spotykam  się  z  panią  Pondergrove,  a  poza  tym  niedługo  przyjedzie  Brittany,  moja 

siostra. Rozmawiałam z nią kilka dni temu przez telefon i zgadnij, czego się dowiedziałam?

- Czego?

- Ona panicznie boi się pająków!

- Żartujesz.

- Nie masz pojęcia, co poczułam, gdy to usłyszałam! Domyślał się, poczuła, że nie jest 

sama na tym świecie.

- Słuchaj, a może wstąpimy gdzieś i coś przekąsimy? Nie był pewien, czy zasługuje na 

ten promienny uśmiech.

Szli  we  troje,  Belle  usadowiona  wygodnie  na  ramionach  Shane'a  i  zadowolona 

niezmiernie z szerokiej panoramy, jaka się stamtąd roztaczała. Abby zaś czuła się radosna 

jak rzadko kiedy.

Takie  mogłoby  być  jej  życie,  gdyby  została  z  Tysonem.  Chodziliby  razem  na  spacery, 

żartowali, śmiali się...

Nie miała złudzeń co do tego, że Tyson nie pasował do takiego obrazka. Powiedział jej 

kiedyś, że monogamia nie leży w jego naturze. A jeśli jakiś mężczyzna kiedykolwiek będzie 

tak twierdził, to na pewno jest kłamcą.

Na to wspomnienie odsunęła się nagle od idącego obok niej mężczyzny, po chwili jednak 

wróciła do rzeczywistości. Przecież z Shane'em nic ją nie łączy.

Czy możliwa jest prawdziwa przyjaźń między mężczyzną i kobietą?

background image

Tyson by ją wyśmiał.

Ale  przecież  nie  ma  nic  złego,  gdy  człowiek  cieszy  się  chwilą.  Lepiej nie  bawić  się  w 

takie filozoficzne rozważania, to tylko może popsuć nastrój.

Zbliżyli się do małej kafejki nad oceanem. Wciąż jeszcze było zbyt chłodno, żeby usiąść 

na zewnątrz, weszli więc do środka. Zamówili dla siebie po kanapce, a dla Belle hot doga.

Nie był to zbyt dobry pomysł. Belle wyciągnęła parówkę z bułki, ugryzła, skrzywiła się, i 

parówka wylądowała na ziemi. Następnie mała przeszła do miażdżenia bułki w paluszkach, 

smarując  się  przy  tym  dokładnie  keczupem.  Dopiero  kiedy  bulka  zaczęła  przypominać 

niejadalną miazgę, mała z pełną buzią oświadczyła:

- Picha!

Shane wybuchnął śmiechem. Do twarzy mu było z wesołością. Wydawał się o dziesięć 

lat młodszy.

Po posiłku Shane kupił mały latawiec w sklepiku z zabawkami i poszli na plażę.

Biegli  wzdłuż  linii  wody,  puszczając  latawiec,  przekrzykując  szum  wiatru  i  łoskot  fal. 

Abby  dawno  już  tak  świetnie  się  nie  bawiła.  Później,  kiedy  wracali  do  domu,  Belle 

zmęczona zabawą zasnęła na rękach Shane'a.

Już w korytarzu Shane zatrzymał się i podał jej śpiące dziecko. Spojrzał na nią dziwnie i 

przez chwilę Abby miała wrażenie, że ją pocałuje.

W końcu jednak tylko się uśmiechnął i pomaszerował schodami do siebie.

background image

ROZDZIAŁ  SIÓDMY

Tego  dnia  wcześniej  niż  zwykle  dobiegły  go  ich  głosy  z  ogrodu.  Shane  wyjrzał  przez 

okno i zobaczył, że Abby niesie łopatę. Z początku wyglądało to całkiem zabawnie.

Abby  próbowała  wykopać  dół,  ale  z  dość  opłakanym  skutkiem.  Nie  starczało  jej  sił. 

Shane nie był pewien, co Abby zamierza osiągnąć, ale wiedział, że w takim tempie zajmie 

jej to sporo czasu. Belle plastikową łopatką kopała dołek tuż obok. Szło jej znacznie lepiej.

Abby zrzuciła już dżinsową bluzę. Miała teraz na sobie dżinsy i męski podkoszulek, a na 

głowie  czapkę  z  daszkiem  przekręconym  do  tyłu.  Wyglądała  jak  nastolatka,  zupełnie  jak 

pierwszego dnia, kiedy wziął ją za włamywacza. Miał nadzieję, że nie zrobi sobie krzywdy.

Pokręcił głową i wrócił do komputera. Przeczytał kilka zdań, owoc dzisiejszego poranka i 

ponownie wyjrzał przez okno. Udało jej się skopać spory kawałek ziemi i teraz próbowała 

rozdrobnić ją rękami. Wrócił do pracy. Napisał następne zdanie. Westchnął, wykasował je i 

zszedł na dół.

- Pomóc ci? - zapytał.

- Nie, dziękuję - wysapała.

- Co robisz?

- Chcę powiększyć ten klomb, dlatego trzeba usunąć stąd trawę.

- Mogę ci pomóc. Nie zajmie mi to więcej niż dziesięć minut.

- Nie trzeba, poradzę sobie.

- Jeszcze sobie zrobisz krzywdę.

- Nic sobie... Belle! Nie waż się tego zjadać! - Abby rzuciła łopatę i podbiegła do małej, 

która właśnie wkładała do buzi dżdżownicę.

Shane podniósł łopatę i zaczął kopać. Rzeczywiście, po dziesięciu minutach uporał się z 

zadaniem.

- Nie jestem przeciwnikiem równouprawnienia, ale do niektórych prac potrzeba męskiej 

siły - powiedział, oddając jej łopatę.

- To niesprawiedliwe, że poszło ci tak szybko. - Pokręciła głową z niedowierzaniem.

- Jest za to wiele rzeczy, które tobie idą znacznie lepiej.

- Co na przykład?

- Na przykład w kuchni po twoim wyjściu unoszą się wokół fantastyczne zapachy.

-  Wiesz  co,  mam  pomysł,  w  zamian  za  przekopanie  klombu  przygotuję  lunch,  OK? 

Lepiej nie, pomyślał.

- Czemu nie? - powiedział. - Może chcesz, żebym zrobił coś jeszcze?

Momentalnie  pożałował  swojego  pytania.  Miała  plany  zagospodarowania  chyba  z 

połowy ogrodu. Warzywnik tu, grządka kwiatów tam i jeszcze ziółka.

- Ale oczywiście nie musisz  robić tego wszystkiego, właściwie  lepiej, żebym sama to 

zrobiła. Tak, zdecydowanie lepiej.

- Dobrze. Powiedzmy, że zajmę się tym i zrobię tyle, ile zdążę do lunchu, OK?

Przez chwilę zastanawiała się nad tym, po czym zgodziła się i zawołała Belle.

background image

- Chodź mała, idziemy gotować!

- Belle i pan tutaj! - oświadczyło dziecko zdecydowanym tonem.

- Mogę jej przypilnować.

Abby otworzyła usta ze zdumienia.

- To trudniejsze, niż ci się wydaje. Nie wolno ani na chwilę spuścić jej z oczu.

- Zaufaj mi. Zajmowałem się wieloma gagatkami, dużymi i złymi. Może i z Belle jakoś 

sobie poradzę. Abby uśmiechnęła się.

- Tak, chyba sobie poradzisz. Zawołam was w takim razie, kiedy lunch będzie gotów.

Skinął głową i zabrał się do pracy, kątem oka obserwując Belle. Po kwadransie czuł się 

jak zepsuta płyta. Ciągle musiał powtarzać tę samą kwestię: „Nie jedz tego!”. Jeśli chodzi o 

upór,  mała  Belle  nie  miała  sobie  równych.  Oprócz  prób  organoleptycznego  badania 

dżdżownic,  kamyków  i  innych  znalezionych  w  ziemi  przedmiotów,  trzy  razy  spróbowała 

samowolnie się oddalić. Za każdym razem, kiedy udało jej się zmusić go do rzucenia się za 

nią w pogoń, wybuchała radosnym i perlistym śmiechem.

W  końcu  usadowił ją  tuż  przed sobą  i  stanowczo nakazał  tkwić  nieruchomo  w  jednym 

miejscu.  To  tak,  jakby  rzece  powiedzieć:  nie  płyń.  Mała  była  jak  żywe  srebro.  W  końcu 

domyślił się, że dziecko oczekuje od niego niepodzielnej uwagi.

Odłożył łopatę i usiadł na trawie. Po chwili Belle pod pełzła do niego. Z wielką radością 

pokazała  mu  właśnie  wykopaną  dżdżownicę  i  zbutwiały  liść.  Przez  chwilę  z  ożywieniem 

gaworzyła  i  choć  nie  zrozumiał  ani  słowa,  posłusznie  przytakiwał.  Najwyraźniej 

usatysfakcjonowana, Belle wróciła do swojej łopatki i ponowiła kopanie. Usłyszał znajomą 

melodię:

- Łoziną, sieziną idzie kaćka, siama jena niebolaćka.

Przez kolejne pół godziny Shane pracował, a Belle umilała mu czas, przynosząc coraz to 

nowe znaleziska. Kamyk, ślimak, jakieś gałązki, a Shane wszystko wolno obracał w palcach 

i  oglądał  z  niekłamanym  zainteresowaniem.  Belle  uczyła  go  zupełnie  nowego  sposobu 

patrzenia na świat. Przypomniał sobie przy okazji, że kiedyś bardzo lubił zapach ziemi. Że 

praca w ogrodzie też kiedyś należała do jego ulubionych zajęć. Nagle poczuł się przyjemnie 

zmęczony.

- Lunch! - usłyszeli głos Abby.

Shane wziął Belle na ręce, Abby przejęła ją w drzwiach.

-  Czy  pod  tym  brudem  ukrywa  się  mała  dziewczynka?  -  zapytała  Abby  na  widok 

córeczki.

- Nie! - Belle była szczęśliwa, że udało jej się tak dobrze schować, mniej jednak jej się 

podobało, kiedy została natychmiast zaniesiona do łazienki.

Shane także poszedł się odświeżyć. Kiedy wrócił do kuchni, Abby jeszcze nie było, a z 

jej mieszkania dochodziły go piskliwe protesty i szum wody. W kuchni pachniało bosko -

ziołami i czosnkiem. Na stole leżała otwarta gazeta. Shane zastanowił się, czy było tam coś, 

co szczególnie zwróciło uwagę Abby. Tak, to musiało być to. Kolorowa reklama ogrodowej 

background image

huśtawki dla dzieci. Zamknął gazetę, zanim Abby i Belle pojawiły się w kuchni.

Lunch smakował jeszcze lepiej, niż pachniał, co wydawało się prawie niemożliwe.

- To nic takiego, tylko sałatka  cesarska  i  zapiekanka.  - Abby zaczerwieniła  się, kiedy 

pochwalił potrawę.

- Żartujesz sobie? To ma być nic takiego? Nic takiego to mrożonka i sardynki z puszki!

Abby zaśmiała się. Wyglądała ślicznie w swoich za dużych dżinsach. Miała zaróżowione 

policzki i lekko zmierzwione włosy.

Belle  chciała  wiedzieć,  dlaczego  nie  wolno  jeść  dżdżownic,  czy  mleko  jest  naprawdę 

zdrowe, jak smakują ślimaki... Shane bawił się coraz lepiej.

Nagle przypomniał sobie jednak, że  umówił  się  na spotkanie, które miało  się odbyć za 

pięć  minut.  Punktualność  zawsze  była  jego  mocną  stroną.  Przynajmniej  do  tej  pory,  gdyż 

dotychczas nic nie było w stanie zakłócić rytmu jego spokojnych dni.

Umówił  się  z  młodym  mężczyzną,  który  odpowiedział  na  ogłoszenie  zostawione  w 

kościele. Shane zdecydował, że na razie nie będzie w to wciągać Abby. Mieli dwa odmienne 

punkty  widzenia.  Najpierw  zamierzał  się  upewnić,  że  ktoś,  kto  zamieszka  w  tym  domu, 

będzie wiedział, jak naprawić wszystkie usterki.

- Dzięki za lunch, był wyśmienity. Muszę już lecieć, bo właśnie przypomniało mi się, 

że jestem umówiony.

- Dzięki za pomoc w ogrodzie.

- Polecam się na przyszłość.

Ponieważ  nie chciał  się  spóźnić,  zdecydował się  pojechać samochodem.  Z kandydatem 

na lokatora umówił się w tej samej kafejce, w której jedli lunch razem z Abby i Belle. Miał 

wrażenie, że wokół wciąż pobrzmiewa echo ich rozmów i niepohamowanego śmiechu.

Waśnie podano mu kawę, gdy nadszedł młody człowiek w wieku około dwudziestu lat.

- Pan McCall?

- To ja.

- David Hathoway.

Był schludnym blondynem w okularach. Wyglądał jak pilny uczeń szkółki parafialnej.

- Witaj, Davidzie, napijesz się kawy?

- Dziękuję, nie. Unikam kofeiny. To słabsza postać narkotyku.

Wyśmienicie! Shane pociągnął solidny łyk niezdrowego cappuccino.

- Więc znalazłeś ogłoszenie przy kościele?

-  Tak.  Mieszkam  tam  teraz  z  braku  innego  lokum.  Uczestniczę  w  przykościelnym 

kursie. Pragnę nauczyć się prawidłowo odczytywać i rozumieć Biblię.

Kurs biblijny! Doskonale.

- Czy lubisz majsterkować?

- Co takiego?

-  Na  parterze  mieszka  właścicielka,  samotna  kobieta.  Ogród  wymaga  pielęgnacji, 

czasami trzeba będzie pomóc coś zasadzić, skopać ziemię...

background image

- Nie mam nic przeciwko pracy w ogrodzie. Zawsze to lubiłem.

- Dom jest dosyć stary. Często wysiadają bezpieczniki, okna są wypaczone, szwankuje 

ogrzewanie.  Abby  nie  powinna  sama  schodzić  do  piwnicy,  bo  panicznie  boi  się  pająków. 

Czy podjąłbyś się naprawy drobnych usterek?

Chłopak uśmiechnął się wyrozumiale.

- Proszę się nie martwić, to dla mnie pestka. Nasz dom ma przeszło sto lat, a w rodzinie 

nazywają mnie złotą rączką.

- A jak nazywa cię twoja dziewczyna? Czemu u licha o to zapytał?

- Nie mam dziewczyny, proszę pana, a nawet gdybym miał, to nie zapraszałbym jej do 

domu. Nie należy ulegać pokusom, trzeba zachować czystość aż do ślubu.

-  Ach  tak.  -  Skromny,  wstydliwy,  uczciwy  chłopiec.  Uczynny  i  chyba  zupełnie 

niegroźny.

- Czynsz musi być płacony regularnie. David spojrzał na niego urażony.

- Proszę pana, zbierałem pieniądze na ten cel przez cały rok, proszę się nie martwić o 

płatności.

W  takim  razie  sprawa  była  przesądzona.  Jednak  Shane  zamiast  zadowolenia  odczuwał 

coraz większą irytację. Dlaczego? Może warto się zastanowić, czy w głębi duszy naprawdę 

chciał się wyprowadzić?

-  Tak  jak  powiedziałem,  właścicielka  mieszka  na  dole,  wejście  i  kuchnia  są  wspólne. 

Trzeba starannie zamykać drzwi frontowe, żeby Belle nie wydostała się sama na zewnątrz.

- Belle?

- Córeczka właścicielki.

- Czy ta kobieta jest zamężna? Shane spojrzał na niego gniewnie. Niech się dzieciakowi 

nie wydaje, że będzie romansował z właścicielką!

- Dlaczego cię to interesuje?

-  Żyję  w  zgodzie  z  określonymi  zasadami  moralnymi.  -  Twarz  chłopca  lekko 

poczerwieniała.

- Abby nie jest mężatką.

- Mam nadzieję w takim razie, że wdową?

- To dosyć specyficzna nadzieja, powiedziałbym.

- Rozwiedziona?

-  Nie.  -  Shane  odpowiadał  coraz  bardziej  opryskliwie,  lecz  David  zupełnie  tego  nie 

zauważał.

-  No  cóż,  przykro  mi,  ale  nie  mogę  mieszkać  pod  jednym  dachem  z  kobietą  lekkich 

obyczajów.

- Rozumiem - powoli powiedział Shane głosem zimnym jak lód.

- Nie szanuję kobiet utrzymujących stosunki pozamałżeńskie.

-  Rozumiem  -  powtórzył  Shane.  -  Cóż,  ja  nie  jestem ekspertem w  tych sprawach,  ale 

wydaje mi się, że gdzieś kiedyś czytałem o człowieku, który chciał rzucić kamieniem...

background image

Gwałtownie  wstał,  obrócił  się  na  pięcie  i  wyszedł.  Udało  mu  się  poskromić  własną 

wściekłość i nie dołożyć temu kretynowi, zgrywającemu się na świętoszka. Gdy wsiadł do 

samochodu, zauważył, że sklep z artykułami żelaznymi jest jeszcze otwarty. To chyba ten 

sam, który zamieścił w gazecie reklamę ogrodowych huśtawek? Nie zawadzi sprawdzić.

Wyszedł ze sklepu z wielką paczką na ramieniu. Kiedy już się trochę uspokoił, doszedł 

do  wniosku,  że  nie  ma potrzeby tak  upierać  się  przy szukaniu  nowego  lokatora.  To  może 

zaczekać, zwłaszcza że on sam do tej pory nie znalazł przyzwoitego lokum.

A to, nie ma co ukrywać, trochę potrwa.

-  Co  robisz?  -  zapytała  Abby,  z  zaciekawieniem  obserwując  poczynania  Shane'a.  Na 

trawie  leżały  porozrzucane  części  huśtawki  oraz  zestaw  narzędzi.  Przejrzał  pobieżnie 

instrukcję, zmiął ją i zatarł ręce. Każdy głupi wie, jak złożyć huśtawkę.

- Nic - odpowiedział, łącząc krzyżak z ramą.

- Huśtawka? - zapytała, wskazując napis na pudle.

- Całkiem niezła, co?

Shane przytwierdził drugi krzyżak i krytycznie zlustrował swoje dzieło.

- Coś tu nie gra - skomentowała Abby z uśmiechem.

Spojrzał  jeszcze  raz.  Do  licha,  chyba  miała  rację.  Nie  zamierzał  przyznawać  się  do 

porażki i korzystać ze zlekceważonej wcześniej instrukcji. Zwłaszcza teraz, kiedy Abby tak 

badawczo mu się przyglądała.

- Shane, dla kogo jest ta huśtawka?

-  Dla  Belle,  oczywiście  -  odpowiedział  bez  zająknięcia.  Ciekawe,  czy  się  ucieszy?  -

Możesz mi podać tamtą rurkę? A teraz postawmy to, OK?

- Shane, czuję się zażenowana. To stanowczo za droga impreza.

- Ale chciałaś jej kupić coś takiego, prawda?

- Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. - Abby wyglądała na zdziwioną.

Shane zmarszczył brwi. Musiała zatem oglądać w gazecie zupełnie coś innego.

- Ale myślisz, że będzie zadowolona?

- O, co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości.

- Dobrze, może więc podasz mi wreszcie tę część?

Zmagał  się  z  tym  żelaznym  potworem  przez  trzy  godziny,  a  potem  przez  kolejne  pół 

musiał jeszcze huśtać zachwyconą Belle. Jednak dawno już nie był taki wesoły i szczęśliwy. 

Tak, nie można inaczej określić stanu, w jaki wprawiła go mała dziewczynka.

Tej nocy spał lepiej niż kiedykolwiek w ciągu ostatnich kilku lat. A rano zauważył, że na 

jego  biurku  wciąż  leży  gazeta  z  reklamą  huśtawki.  Z  ciekawości  przejrzał  wszystkie 

ogłoszenia  i  artykuły,  ale  nic  ciekawego  nie  znalazł.  Dopiero  na  samym  końcu  dojrzał 

zapowiedź  zbliżającej  się  premiery  w  miejskim  teatrze.  Czy  to  przykuło  uwagę  Abby?  A 

może by ją zaprosić? Biedaczka nigdzie nie wychodzi.

- Teatr? W piątek? - Abby starała się ukryć zaskoczenie i radość.

- No, co powiesz?

background image

- Uwielbiam teatr, ale chyba nie mogę. Nie mogę zostawić Belle.

- A ta pani, dla której szyjesz? Nie mogłabyś jej poprosić o pomoc? Jestem pewien, że 

się zgodzi.

- Nie Shane, to nie wypada.

- Abby, kiedy ostatnio byłaś gdzieś sama, bez Belle? Pamiętasz?

- Ale... Nie, naprawdę nie mogę. - Abby było bardzo przykro, jednak musiała odmówić.

- Abby, proszę, wybierz się tam ze mną.

Abby  zamknęła  oczy.  Domyślała  się,  ile  kosztowało  Shane'a  wypowiedzenie  tych  na 

pozór błahych słów. Myślała gorączkowo. O nim, o sobie, o Tysonie. O braku zaufania, o 

tęsknotach, o zwykłych ludzkich odruchach.

- Shane, prawda jest taka, że mam wielką ochotę skorzystać z twojego zaproszenia.

Gdy otworzyła oczy, zauważyła, że Shane uśmiecha się szeroko.

- W takim razie w piątek. Wychodzimy koło siódmej.

- Zgoda. - Abby zaczęła się z niepokojem zastanawiać, w co się ubierze.

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

- O rany! - westchnęła pani Pondergrove na widok Abby. - To dopiero jest suknia.

- Zbyt śmiała? - zapytała Abby nieco zdenerwowana.

Uszyła  tę  suknię  jakiś  czas  temu,  ot,  taki  chwilowy  kaprys.  Góra  na  szerokich 

ramiączkach,  podwyższony  stan,  suto  marszczona  spódnica,  uszyta  z  dwóch  warstw 

materiału.

Suknia była czerwona.

Abby  nigdy  jej  nie  włożyła.  Uszycie  kreacji  sprawiło  jej  wiele  radości,  później  uznała 

jednak, że jest to strój na specjalne okazje, a ona przecież prawie nie wychodziła  z domu. 

Czerwone cudo wylądowało na dnie szafy.

Dlaczego wybrała ją na dzisiejszy wieczór?

- Nie jest zbyt śmiała? - zapytała jeszcze raz.

- O nie, miałam kiedyś podobną suknię, tylko że moja była błękitna. Chodziłam w niej 

na tańce z Alfredem.

- To pani mąż?

-  Tak,  najlepszy  człowiek  pod  słońcem.  Spędziliśmy  razem  tyle  cudownych  lat.  Ale 

każdy kiedyś odchodzi.

- Tak mi przykro. Kiedy to było?

- Już dobrych kilka lat temu. Ale niech ci nie będzie przykro. Kiedy widzę,  jak wiele 

związków  kończy  się  rozwodem,  czuję  się  naprawdę  uprzywilejowana,  że  dane  mi  było 

zaznać i doświadczyć tak wielkiej miłości. To daje szczęście, radość i poczucie siły. Nie ma 

nic piękniejszego niż spotkać człowieka, który cię szczerze pokocha, a w dodatku możesz z 

nim  rozmawiać  jak  z  prawdziwym  przyjacielem.  -  Pani  Pondergrove  zakończyła  nieco 

smutnym  tonem.  A  więc  to  się  naprawdę  zdarza,  pomyślała  Abby.  Prawdziwa  miłość 

istnieje nie tylko w książkach.

- Czy wyjdzie pani za mąż ponownie?

-  Oj,  moje  dziecko,  raczej  nie.  Choć  Jordan  Hamilton  ma  chyba  inne  zdanie  na  ten 

temat. Jednak w naszym wieku, nie sądzę, by był to dobry pomysł.

-  A  cóż  tu  ma  wiek  do  rzeczy?  -  zaprotestowała  Abby  łagodnie.  -  Według  mnie  pan 

Hamilton jest bardzo przystojnym i dystyngowanym dżentelmenem.

- No już  dobrze, dobrze - powiedziała pani Ponder-grove, ale Abby wydawało się, że 

zauważyła  lekki  rumieniec  na  jej  twarzy.  -  My  tu  sobie  przyjemnie  gawędzimy,  a  pan 

McCall już czeka - ucięła dyskusję pani Pondergrove.

Abby obróciła się i ujrzała Shane'a opartego niedbale o framugę drzwi.

- Dobry wieczór paniom - powiedział.

Abby  otworzyła  usta  ze  zdumienia.  Czy  to  naprawdę  Shane?  Wyglądał  teraz  tak 

elegancko. Biała koszula, jedwabny krawat i czarny, świetnie skrojony garnitur. Aż trudno 

było  uwierzyć,  że  to  ten  sam  mężczyzna,  który  zazwyczaj  biegał  po  domu  w  samych 

szortach.

background image

Jego oczy spoczęły na niej. Jedna brew powędrowała wysoko do góry.

- Wyglądasz szałowo.

Ha, a jednak zrobiła na nim wrażenie. Na początek dobre i to.

-  Dziękuję  -  powiedziała  nieco  sztywno.  -  Pani  Pon-dergrove,  jeśli  Belle  się  obudzi, 

proszę dać jej smoczek.

- Już  ja się tu wszystkim  zajmę, bez obaw. Mam nadzieję, że będziecie się wspaniale 

bawić.

Shane spojrzał z obawą na wysokie obcasy Abby, a potem poprowadził ją ostrożnie do 

samochodu.

- Raczej nie będziemy dziś spacerować - powiedział z uśmiechem.

Chciała zaprotestować, ale zdradziły ją jej własne buty. Płaciła wysoką cenę za dziesięć 

centymetrów więcej, niż ofiarował jej Stwórca...

Shane  otworzył  przed  nią  drzwi,  co  Tysonowi  nigdy  nie  przyszłoby  do  głowy. 

Zawieszenie samochodu było dość wysokie i Abby z trudem wsiadła do środka, gdyż suknia 

nieco  krępowała  jej  ruchy.  Przez  chwilę  nawet  poczuła  się  głupio  i  nie  na  miejscu.  Jakby 

udawała kogoś innego.

- Nie wyglądasz na osobę, która kilka dni temu zabroniła Belle jeść dżdżownice.

Jego uwaga rozbawiła ją i Abby trochę się rozluźniła.

- Ty też wyglądasz dzisiaj jakoś inaczej. Prawdę mówiać, chyba po raz pierwszy mam 

okazję zobaczyć cię w długich spodniach.

- To są właśnie uroki stanu kawalerskiego. Wystarczy znaleźć sobie coś wygodnego i 

potem nosić to, dopóki z ciebie nie spadnie.

Belle zaśmiała się.

W  ciągu  kilku  minut  dotarli  do  teatru,  który  znajdował  się  przy  głównej  ulicy  Miracle 

Harbor  i  był  zwrócony  w  stronę  oceanu.  Stary  gmach  został  niedawno  odnowiony.  Abby 

podziwiała  marmurowe schody i  wielkie  kryształowe  żyrandole.  Zauważyła  także,  że  dziś 

zebrała się tu cała śmietanka towarzyska miasteczka. Wszyscy prezentowali się nadzwyczaj 

wytwornie.

-  Nie  wiedziałem,  że  w  tym  mieście  jest  aż  tyle  garniturów  -  mruknął  Shane.  -

Widziałaś tu kiedyś kogoś w czymś lepszym niż nowa para dżinsów?

Co  tam  garnitury, pomyślała Abby. W  tej  chwili  była zadowolona,  że  ubrała  się  w  tak 

elegancką  suknię.  Wokół  dostrzegła  sporo  naprawdę  wyśmienitych  kreacji,  jak  również 

kilka naprawdę pięknych kobiet.

Zachowanie  Shane  było  dla  niej  zagadką.  Za  każdym  razem,  kiedy  mijała  ich  piękna 

kobieta, Abby ukradkiem  obserwowała jego  twarz.  Shane jakby nikogo  nie dostrzegał! O, 

Tyson czułby  się  tutaj  w  swoim  żywiole! Witałby  się  ze  wszystkimi,  prawił  pochlebstwa, 

obrzucał znaczącym spojrzeniem mijane kobiety.

Shane prowadził ją pod rękę, zmierzając szybko w stronę wejścia na widownię.

background image

- Przepraszam - mruknął,  kiedy znaleźli  swoje miejsca. - Nie czuję się zbyt dobrze w 

tłumie.

- Nie lubisz obserwować elegancko ubranych ludzi? - zapytała.

- A po co miałbym to robić? - odpowiedział pytaniem, wyraźnie zdziwiony. - Wszyscy 

mężczyźni  wyglądają  dokładnie  tak  samo,  a  kobiety?  Po  cóż  miałbym  się  im  przyglądać, 

kiedy  u  mego  boku  kroczy  najpiękniejsza  z  nich?  Ciekawy  jestem,  która  wyglądałaby 

ponętnie  w  za  dużych  dżinsach  i  ubrudzona  ziemią  -  powiedział  szarmancko 

najspokojniejszym w świecie tonem, po czym zabrał się do czytania programu.

Abby  patrzyła  na  niego  jak  zamurowana.  Przed  chwilą  powiedział  jej,  że  jest  piękna, 

najpiękniejsza w mieście, a teraz spokojnie studiuje program! Co to ma znaczyć? Co on tak 

naprawdę chciał jej powiedzieć?

Westchnęła i ujęła dłoń Shane'a, unikając jednocześnie  jego wzroku. Patrzyła na scenę. 

To było takie proste, takie piękne i takie przerażające. Byli dla siebie stworzeni. Tylko czy 

on też tak myśli?

Sztuka okazała się lekką, bezpretensjonalną komedią. Sądząc po wybuchach śmiechu na 

widowni,  była  raczej  niezła.  Prawdę  mówiąc,  Shane  nie  był  w  stanie  skupić  się  na 

przedstawieniu. Jego myśli krążyły wokół siedzącej obok kobiety. Kątem  oka obserwował 

Abby, podziwiając jej suknię, a kiedy zrzuciła w pewnym momencie szal, podziwiał także 

gładkie ramiona.

W dodatku powiedział jej, że jest piękna. Cóż, nie kłamał, ale chyba lepiej było milczeć. 

Dopiero kiedy zobaczył błysk w jej oczach, zrozumiał, jak bardzo spragniona jest uznania.

Dlaczego w siebie nie wierzyła?

Widział,  że  z  niepokojem  przyglądała  się  każdej  zbliżającej  się  do  nich  kobiecie. 

Dlaczego czuła się taka zagrożona?

Pogrążony w rozmyślaniach, zupełnie przestał dostrzegać, co się dzieje na scenie.

- Podobało ci się? - zapytała Abby, zarzucając szal na ramiona i wstając z miejsca, gdy 

przebrzmiały ostatnie oklaski.

- Owszem. A tobie?

- Bardzo.

Tłum rozproszył się już, kiedy niemal jako ostatni wyszli wreszcie na zewnątrz.

- Masz ochotę na lekką kolację? - zapytał. - Może na drinka?

Jej dłoń wciąż spoczywała w jego dłoni. Miał wrażenie, że tak właśnie być powinno.

-  Spójrz  na  fale,  są  aż  srebrne  od  poświaty  księżyca.  Spojrzał  na  drugą  stronę  ulicy, 

gdzie rozciągała się plaża i bezkresny ocean.

- Tak, jest pięknie.

Bez  słowa  poprowadził  ją  w  stronę  plaży.  Na  piasku  Abby  zdjęła  buty  i  ściągnęła 

pończochy. Odchyliła głowę, żeby popatrzeć na niebo. Miał ogromną ochotę pocałować ją 

w szyję.

background image

-  Opowiedz  mi  o  ojcu  Belle.  -  Obudził  się  w  nim  policjant.  Nagle  zapragnął  poznać 

przyczynę  jej  zadziwiająco  niskiej  samooceny.  Skąd  ten  brak  poczucia  bezpieczeństwa? 

Brak pewności siebie?

Otuliła  się  szalem  i  ruszyła  wzdłuż  linii  wody.  Shane  szedł  krok  za  nią.  Po  chwili  on 

również  zdjął  buty.  Kiedy  myślał  już,  że  jego  niedyskretne  pytanie  pozostanie  bez 

odpowiedzi, Abby powiedziała:

- On nigdy nie był zainteresowany Belle. Prawdę mówiąc, chyba nigdy nie był szczerze 

zainteresowany mną. To znaczy, kochał wszystkie kobiety, jedna mu nie wystarczała.

- Padalec - mruknął Shane. Tak, to by wyjaśniało jej brak pewności siebie.

- Sporo jest takich padalców na tym świecie.

- Niestety, to prawda. I tylko czyhają na naiwne dziewczyny...

-  Ale  ty  nie  jesteś  jednym  z  nich?  Zauważył,  że  w  jej  ogromnych  pięknych  oczach 

odbija się księżyc.

- Nie, w takim sensie, o jakim mowa.

- Shane, ty na pewno nie jesteś jednym z nich.

- Ale może  jestem równie niebezpieczny? Przecież  prawie mnie nie znasz  - próbował 

kpić.

- Nie, ja ufam mojej intuicji, a ona podpowiada mi, że jesteś kimś zupełnie niezwykłym. 

Tobie można zaufać.

Poczuł, jak coś drapie go w gardle. Zrozumiał, że teraz będzie musiał jej powiedzieć, jaki 

jest naprawdę. Powinna jak najszybciej pozbyć się iluzji.

- Chyba bierzesz mnie za kogoś innego - szepnął.

- Nie wydaje mi się - obstawała przy swoim.

- Pamiętasz, mówiłem ci kiedyś, że moja żona zmarła po upadku ze schodów?

- Pamiętam, oczywiście.

-  Tamtego  dnia  powinienem  być  w  domu.  Ale  wezwano  mnie  do  pracy.  Stacey  nie 

chciała  mnie  puścić.  Była  taka  zdenerwowana.  Bała  się,  że  coś  mi  się  stanie,  że  urodzi 

dziecko, kiedy mnie nie będzie. Chodziliśmy razem na te kursy, wiesz, do szkoły rodzenia. -

Zaśmiał się gorzko. - Jak ja ich nie lubiłem! W każdym razie nie potraktowałem wtedy jej 

obaw poważnie, wydawało mi się, że histeryzuje. W końcu to był dopiero ósmy miesiąc.

Abby zdjęła  szal,  rozłożyła  go na  piasku  i  usiadła  na  nim.  Poklepała  dłonią miejsce  obok 

siebie. Shane zrozumiał ten gest i usiadł obok.

- Gdybym tam wtedy był... - powiedział. - Gdybym został w domu, jak prosiła. Może 

Stacey miała jakieś przeczucie? Może wiedziała coś i usiłowała mi o tym powiedzieć, a ja 

nie słuchałem?

Abby oparła głowę na jego ramieniu. Poczuł, że drży. Wiedział, że płakała.

- Pewnie nie pomoże, jeśli powiem, że to nie była twoja wina? - wyszeptała.

- Nie. Milczała.

background image

- Tylu rzeczy żałuję. Nawet tego, że nie lubiłem tych zajęć w szkole rodzenia. Gdyby 

ludzie  zdawali  sobie  sprawę,  że  ich  czas  jest  policzony,  cieszyliby  się  z  każdej  danej  im 

minuty.

- Och, Shane, mogę tylko powiedzieć, że doskonale cię rozumiem - szepnęła, ocierając 

łzy  rąbkiem  szala.  -Nie  jesteś  doskonały,  to  prawda.  Popełniasz  pomyłki,  jak  każdy,  ale 

jesteś silny. Na tyle silny, żeby pewnego dnia wybaczyć sobie samemu. Mam nadzieję.

Ona płakała nad nim, współczuła mu i rozumiała go. Wiedziała, że cierpi.

- Nie płacz.

-  To  takie  smutne,  Shane.  Ale  tak  samo  byś  się  obwiniał,  gdyby  Stacey  wpadła  pod 

samochód albo gdyby coś stało się podczas porodu, nie mam racji?

Zastanowił się.

- Chyba masz rację.

-  Widzisz,  taki  właśnie  jesteś.  To  dlatego  zostałeś  policjantem.  Chcesz  się  opiekować 

ludźmi, ochraniać ich, czujesz się za nich odpowiedzialny. Ale widzisz, Shane, są rzeczy, na 

które nie mamy wpływu. Jak życie i śmierć...

- Pewnie masz rację - przyznał niechętnie.

- Shane?

- Hmm?

- Myślisz, że ona chciałaby, żebyś żył z poczuciem winy?

- Dobry Boże, pewnie byłaby na mnie wściekła.

-  Może  więc  jedynym  sposobem  uczczenia  jej  pamięci  byłby  powrót  do  normalnego

życia?  Jestem  pewna,  że  chciałaby,  byś  był  szczęśliwy.  Otwarty  na  to,  co  niesie  z  sobą 

każdy nowy dzień.

- A jestem nieszczęśliwym i zamkniętym w sobie cynikiem.

Nie musiała już nic dodawać. Przejrzała go na wylot.

Czym zasłużył sobie na  takie szczęście? Drugi raz w życiu spotkał kobietę, która go w 

pełni  rozumiała. Dlaczego  właśnie  jemu  los  dał  drugą  szansę?  Znowu  coś  czuł!  Jakby 

obudził się z letargu...

Pocałował ją w czubek głowy. Miała takie jedwabiste, miękkie włosy. Podniosła głowę. 

Dotknął  jej  ust.  Nie  wierzył,  że  mogą  być  takie  słodkie.  Szum  morza  oddalił  się, 

przytłumiony  oszalałym  biciem  ich  serc.  Jego  dłonie  powędrowały  wzdłuż  jej  krągłych 

ramion,  wzdłuż  pięknej  linii  szyi.  Miał  ochotę  śmiać  się  i  płakać,  biegać  po  piasku, 

pochwycić  Abby  w  ramiona  i  tańczyć  z  nią  do  utraty  tchu.  Zrobić  coś  szalonego  i 

zapomnieć  o  samokontroli,  która  zniszczyła  jego  życie.  Chciał  być  wolny  i  szczęśliwy, 

chciał się otworzyć. Chciał się z nią kochać.

Ale nie, nie tutaj. W domu, gdzie będzie mógł delikatnie zdjąć z niej tę piękną sukienkę i 

zanieść ją do łóżka.

- Wracajmy do domu.

Wstali, chwycili się za ręce, i ruszyli plażą wprost przed siebie.

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Droga  do  domu  pozwoliła  mu  trochę  ochłonąć,  otrząsnąć  się,  wytrzeźwieć  po 

pocałunkach składanych na ustach i szyi Abby.

Rzeczywistość  upomniała  się  o  swe  prawa  w  dość  podły  sposób.  Ach,  te  zatruwające 

życie  drobiazgi...  Czy  pościel  jest  sprzątnięta?  Czy  na  krześle  nie  wiszą  jakieś  brudne 

ciuchy?  Ostatnio  znajomy,  w  dobrej  wierze,  przysłał  mu  numer  jakiegoś  czasopisma  dla 

panów.  Shane  nie  miał  nawet  czasu  zajrzeć  do  środka,  ale  czy  nie  zostawił  go  gdzieś  na 

widoku? Wolałby, żeby Abby nie znalazła u niego takich rzeczy.

Uświadomił  sobie  jeszcze  jeden  problem.  Jak  u  licha  miał  ją  przemycić  pod  czujnym 

okiem  pani  Pondergrove?  Mieli  zachowywać  się  jak  para  napalonych  nastolatków? 

Przemykać się ukradkiem do pokoju?

Czy  właśnie  tego  pragnął?  Wewnętrzny  głos  ostrzegał,  by  nie  działać  pod  wpływem 

nagłego impulsu. Abby zasługiwała na coś więcej. Miał ochotę zetrzeć tego gościa, który ją 

skrzywdził, na proch. Mało brakowało, a zachowałby się tak samo podle...

Rozsądek  podsuwał  kolejne  pytania.  Co  dalej?  Co  będzie  jutro?  Zamieszkają  razem? 

Kupi jej pierścionek? Poprosi o rękę?

W tej samej jednak chwili, w której zatrzymał samochód i spojrzał na Abby, przestał się 

wahać. Wszelkie  wątpliwości znikły jak za  dotknięciem  czarodziejskiej  różdżki.  Abby nie 

przejmie się takimi drobiazgami jak brudne ciuchy na krześle czy nie sprzątnięta pościel. A 

panią Pondergrove po prostu odeślą do domu. Miał tylko nadzieję, że nie będzie musiał jej 

odwozić.

A jutro? Czyż nie powiadają, że jutro samo się o siebie zatroszczy?

Obszedł  samochód  i  otworzył  drzwiczki  z  jej  strony.  Wyślizgnęła  się  z  wdziękiem  i 

wpadła prosto w jego ramiona. Znów złączyli usta w słodkim pocałunku.

Stali  w  ciemności  przed  drzwiami,  jego  niecierpliwe  usta  wędrowały  wzdłuż  linii  jej 

dekoltu, coraz śmielsze, coraz bardziej głodne. Głos rozsądku dawno już sczezł w pożarze, 

który trawił ich ciała.

I  nagłe  zalało  ich  ostre  światło,  zdecydowanie  zbyt  ostre,  a  drzwi  domu  otworzyły  się 

przed nimi z taką energią, o jaką trudno byłoby podejrzewać drobną starszą panią. I zaiste, 

to wcale nie pani Pondergrove uśmiechała się w tej chwili na ich widok.

- Cześć siostrzyczko - rozległo się. - Jestem.

Rany!  To  była  ona.  Abby!  Tylko  trochę  inna.  Włosy  były  długie  i  splątane,  makijaż 

bardzo  staranny,  a  oczy...  Abby  nigdy  nie  patrzyła  w  taki  sposób.  I  nigdy  się  tak  nie 

ubierała.  Strojna  bluzka  z  białego  jedwabiu  wycięta  w  głęboki  dekolt,  a  w  uszach  i  na 

każdym palcu błysk biżuterii.

Abby rozejrzała się nieprzytomnie, a Shane odsunął się gwałtownie.

-  Brittany  -  powiedziała,  usiłując  wykrzesać  z  siebie  nieco  entuzjazmu.  Skutek  był 

raczej mizerny.

Spojrzała z nie skrywanym żalem na Shane'a, po czym mocno uściskała siostrę.

background image

- Brittany - powiedziała wreszcie względnie spokojnie. - Tak się cieszę, że przyjechałaś.

Shane  chciałby  powiedzieć  to  samo.  Tyle  że  nie  potrafił.  Wcale  się  nie  cieszył,  że 

Brittany przyjechała. Musiała właśnie dzisiaj?

- Przyjechałam chyba trochę nie w porę, co? - zapytała Brittany, wciąż ściskając Abby.

- Ojej, Brittany, pozwól, to jest Shane McCall.

-  I  pomyśleć,  że  wysłałam  ci  książkę  o  szukaniu  idealnego  partnera.  Cóż  za 

marnotrawstwo, skoro tobie, jak widzę, nie są potrzebne żadne wskazówki!

Abby poruszyła bezgłośne ustami, śląc nieme prośby do siostry. Na próżno.

- Dlatego szyjesz tę suknię ślubną? Jest po prostu fantastyczna!

- Nie! - krzyknęła Abby.

- Fantastyczna, słowo, zupełnie jak twój wybranek. Szybko się uwinęłaś.

Abby  wpatrywała  się  w  swoje  stopy,  kompletnie  zdruzgotana.  Shane  miał  ochotę 

przyłożyć jej gruboskórnej i nietaktownej siostrze.

Lecz jej następne słowa uderzyły go jak obuchem.

- Więc to za niego masz zamiar wyjść za mąż, żeby zatrzymać ten śliczny domek?

- Brittany, proszę cię - głos Abby był słaby, a oczy pełne łez.

- Rany boskie, to on nie wie? Zapadła ciężka cisza.

- Nie wie czego?

- Niczego - powiedziała szybko Brittany.

- Abby? - zapytał.

Abby najchętniej zapadłaby się pod ziemię. Ale nie było dokąd uciec...

Shane'owi wydało się, że Abby szepcze jakąś modlitwę. Żadne zaklęcia jednak nie mogły 

cofnąć czasu ani nieprzemyślanych słów Brittany. Abby w końcu podniosła twarz i spojrzała 

na niego.

- Ten dom otrzymałam jako darowiznę. Postawiono jednak jeden warunek, który muszę 

spełnić, o ile chcę zatrzymać dom na stałe.

Błagała go oczyma, żeby nie pytał o więcej.

Teraz ma być wyrozumiały, kiedy sprawy zaszły tak daleko?

- Jaki to warunek?

- Nigdy nie wyszłabym za mąż po to tylko, by zatrzymać dom - szepnęła. - Nigdy!

- Wyjść za mąż? - Jeszcze nie wierzył. Jeszcze się łudził... - Ktoś podaruje ci ten dom, 

pod warunkiem, że wyjdziesz za mąż?

Skinęła głową, zawstydzona i upokorzona. Nie śmiała podnieść oczu.

- Kto ci zrobił coś takiego? - Był wściekły i nie zamierzał tego ukrywać. Nie tylko na 

nią, chociaż na nią też.

- Nie wiem.

-  Cóż,  wydaje  mi  się,  że  nie  jest to  czyste zagranie  wobec kogoś, kto  ma  pod  opieką 

dziecko. - Kiedy na nią spojrzał, zrozumiał, jak musiała się czuć. Jaki miała wybór? Widział 

ją z Belle. Dziecko było dla niej najważniejsze, było jej całym światem. Szanował ją za to.

background image

Do tej pory.

A co jeśli próbowała go oczarować, bo chciała za wszelką cenę zatrzymać spadek? Dobry 

Boże, jeśli te pocałunki kłamały, nigdy już nie będzie w stanie zaufać żadnej kobiecie!

Korytarzem podeszła do całej trójki pani Pondergrove. Stanęła obok, jakby wyczuwając 

napięcie.

-  Co  jest  nieczystym  zagraniem?  Shane  zorientował  się,  że  musiała  usłyszeć  choćby 

część ich rozmowy.

- Dać komuś dom, stawiając jednocześnie tak idiotyczny warunek, jak wyjście za mąż.

- Wielkie nieba, ale może ten ktoś chciał dobrze? - pani Pondergrove spojrzała na nich 

wyraźnie zaszokowana.

- Śmiem wątpić - rzucił. - To jakiś rodzaj umowy handlowej. Dom za męża.

Miał  wrażenie,  że  zaraz  wybuchnie,  one  chyba  też  to  dostrzegły,  sądząc  po 

niespokojnych spojrzeniach, jakimi go wszystkie obrzucały.

- Pani Pondergrove, odwiozę panią do domu.

- Bardzo ci dziękuję, to miło z twojej strony, ale chętnie się przejdę.

- Proszę nie protestować. Nie pozbyłem się nawyków policjanta. Kobieta nie powinna 

spacerować nocą bez opieki.

- No dobrze - zgodziła się potulnie. - Tylko pozwól,  że wezmę najpierw mój płaszcz. 

Moi drodzy, gdzie jest mój płaszcz?

Po  chwili  płaszcz  się  odnalazł,  Shane  przytrzymał  go,  'i  by  mogła  się  ubrać,  po  czym 

poprowadził ją do samochodu. Nie tak miał się zakończyć dzisiejszy wieczór. Gdyby v nie 

rozsadzała go wściekłość, uznałby pewnie zaistniałą j sytuację za szalenie zabawną.

-  Nie  złość  się  na  nią  -  powiedziała  już  w  samochodzie  pani  Pondergrove.  -  Ten 

warunek to nie jej wymysł. 

- Ale mogła mi o tym powiedzieć.

- Myślę, że sama jest tym dosyć zakłopotana.

- Ona jest taka naiwna - powiedział ze złością, sam nie do końca w to wierząc.

Zdał sobie sprawę, że w jego myśli wdarł się chaos. Nie wiedział, jak się zachować i co o 

tym wszystkim sądzić. Dawno nie czuł się tak wyprowadzony z równowagi.

- Myślę, że nie masz racji - powiedziała spokojnie] pani Pondergrove.

Coś w jej głosie zastanowiło go. Spojrzał na starszą panią podejrzliwie. Co ona mogła o 

tym  wszystkim  wiedzieć?  Pani  Pondergrove  przeszukiwała  spokojnie  swoją  torebkę.  W 

końcu wydobyła kilka listków gumy do żucia.

- Chcesz jedną?

- Nie, dziękuję.

- Tutaj skręć w lewo, drogi chłopcze. Jesteśmy na miejscu, dziękuję ci.

Zatrzymał się przed ładnie utrzymanym domem i wysiadł, żeby pomóc swojej pasażerce. 

Musiał właściwie ją podnieść, inaczej sama by nie wysiadła. Przy tej okazji spojrzał w jej 

twarz w świetle lamp ulicznych. Miała minę winowajcy.

background image

Cóż takiego mogła zrobić? Zaraz, przecież nie na darmo był autorem kilku rozdziałów na 

temat  metod  przesłuchiwania  podejrzanych.  Wiedział,  jak  wyciągać  z  opornych  cenne 

informacje. Tym razem nie miał zamiaru zostawić tak tej sprawy. Od jutra zacznie zadawać 

pytania i nie spocznie, dopóki nie pozna całej prawdy.

Musi chronić Abby.

Nawet jeśli ona na to nie zasługuje.

Kiedy jednak wrócił do domu, jego postanowienie mocno osłabło. Czuł się fatalnie.

Otworzył  główne  drzwi.  Drzwi  do  mieszkania  Abby  były  lekko  uchylone.  Chciał 

prześliznąć się koło nich po cichu, nie zauważony. Nie miał teraz ochoty na żadne rozmowy 

i wyjaśnienia.

- A pan dokąd się wybiera? - zabrzmiał nagle władczy głos Brittany.

- Ja tu mieszkam - odpowiedział chłodno.

- Tutaj? Z moją siostrą?

- Wynajmuję mieszkanie na górze.

-  Lokator  -  powiedziała  Brittany,  po  czym  zaśmiała  się  i  dodała,  odwracając  się  od 

Shane'a: - To ja dostaję jakąś głupią piekarnię, a ty dom z takim lokatorem? Ciekawe, gdzie 

można składać zażalenia?

Drzwi za nią w końcu się zamknęły.

Shane  wolno  wchodził  po  schodach.  Do  kostek  ktoś  chyba  przywiązał  mu 

pięćdziesięciokilogramowe ciężarki.

Wszedł do pokoju, żywiąc nadzieję, że w otoczeniu znajomych sprzętów odzyska spokój. 

Nie  udało  się.  Oczywiście  pościel  była  porządnie  sprzątnięta,  żadnych  brudnych  ubrań  na 

krześle,  a  kompromitujące  czasopismo  jakby  się  zapadło  pod  ziemię.  Zamknął  za  sobą 

drzwi, usiadł na ziemi i wlepił ponury wzrok w swoje dłonie.

- Uspokój się, Shane - mruknął do siebie. - Dlaczego jesteś taki zaskoczony? Ty, stary 

wyga?  Już  pierwszego  dnia  wiedziałeś,  że  ona  czyha  na  zdobycz,  widziałeś  przecież  tę 

książkę. Wiedziałeś, że ona potrzebuje kogoś na stałe.

Niespodzianką było jedynie, że z zimną krwią zastawiła pułapkę, gotowa za wszelką cenę 

złowić męża.

Niespodzianką był fakt, że pozwolił się okpić, wystrychnąć na dudka... Wydawało mu 

się, że zjadł już wszystkie rozumy, a tu proszę...

Ha, ha, „twardziel” Shane McCall.

Niestety, tego nie przewidział nawet w najgorszych snach.

Zamknął oczy i złożył głowę w dłoniach. Gdyby tak choć przez chwilę nie myśleć. Choć 

przez chwilę całkowicie się wyłączyć. Tak, w tym przynajmniej był dobry.

-  Wielkie  nieba!  -  krzyknęła  Brittany,  zamykając  za  sobą  drzwi.  -  Niezłego  masz 

lokatora! Jest po prostu rewelacyjny! Chyba umrę z zazdrości!

-  Nie  masz  o  co  być  zazdrosna.  Jesteśmy  tylko  przyjaciółmi.  -  A  raczej  byliśmy 

przyjaciółmi, dodała w myśli Abby. - Możemy zmienić temat?

background image

- Jasne, masz przepiękną sukienkę. Ta czerwień! Gdzieś ty ją znalazła? Po prostu cudo!

- Uszyłam - powiedziała Abby bez cienia entuzjazmu.

Starała  się  ze  wszystkich  sił  okazać  radość  z  przybycia  siostry,  ale  jedyne,  na  czym 

mogła się skoncentrować, to wyraz oczu Shane'a, gdy dowiedział się prawdy o jej dziwnym 

spadku.

- Mogłabyś uszyć dla mnie taką samą? Powiedzmy, w kolorze brzoskwiniowym? Bardzo 

mi do twarzy w tym odcieniu. - Brittany zaśmiała się. - Oczywiście, skoro mnie w nim do 

twarzy, tobie na pewno również.

Abby uśmiechnęła się słabo.

- A moja siostrzenica jest boska. Od razu się polubiłyśmy. Ta starsza pani uważała, że 

nie powinnam jej budzić, ale to chyba jej nie zaszkodziło, co? Już nie mogę się doczekać, 

żeby  opowiedzieć  ci  o  moich  planach.  Piekarnia  to  niezupełnie  to,  o  czym  zawsze 

marzyłam, ale poczekaj tylko, zobaczysz, co wymyśliłam.

Brittany spojrzała na siostrę i nagle gwałtownie zamilkła, na serio przestraszona.

- Abby, ty jesteś przeraźliwie blada! Rany, powiedziałam coś nie tak? Oj, Abby, tak mi 

przykro,  powinnam  była  trzymać  język  za  zębami,  prawda?  Przepraszam  cię  najmocniej. 

Jestem  gruboskórna  jak  nosorożec.  On  po  prostu...  Byłam  pod  takim  wrażeniem,  że... 

gadałam, co mi f ślina na język przyniosła. Nie chciałam cię zranić!

- Nic się nie stało - powiedziała szybko Abby. - Miałyśmy do tego nie wracać.

-  Abby,  naprawdę  strasznie  mi  przykro.  Jestem  okropna,  wiem  o  tym.  Kiedy  moi 

rodzice wyrzucili mnie wreszcie z domu, powiedzieli, że jestem zepsutą bogatą dziewczyną, 

która nie ma pojęcia o prawdziwym życiu i już najwyższy czas, żeby to się zmieniło.

-  Twoi  rodzice  cię  wyrzucili?  -  Abby  na  chwilę  udało  i;  się  zapomnieć  o  własnych 

niepowodzeniach.  Wyczuła,  że  j  pod  maską  nonszalancji  Britt  coś  ukrywa.  Jakiś  bolesny 

sekret.

- Tak, kiedy rozbiłam samochód. Trochę przesadzili, i powiedziałabym. Nawet jeśli to 

był już drugi skasowany j samochód.

- Drugi? Jak tego dokonałaś?

- Zbyt duża prędkość na zakręcie. Uwielbiam szybką j jazdę. Ty nie?

- Nie.

- Hmm, a wracając do tego faceta... Jak długo się znacie?

-  Niedługo  -  powiedziała  Abby,  choć  miała  wrażenie,  że  zna  Shane'a  całe  wieki.  -

Miałaś mi opowiedzieć o samochodzie.

- No tak, rozbiłam drugi samochód. Matka pokłóciła się z ojcem, w końcu wzięli mnie 

na dywanik i  powiedzieli,  że  czują się winni, bo zawsze  wszystko podtykali  mi  pod nos i 

nieludzko mnie rozpuścili. Przecięli pępowinę, tak po prostu.

Po raz kolejny Abby wydało się, że jej siostra jest o wiele bardziej wrażliwą osobą, niż 

chciałaby to okazać.

background image

-  W  każdym  razie  trochę  się  wystraszyłam.  Na  początek  sprzedałam  część  biżuterii, 

żeby mieć za co żyć. Wysyłałam życiorysy i podania do najróżniejszych firm, ale nikt nigdy 

nie zaprosił mnie na rozmowę.

Tym  razem,  bez  najmniejszych  wątpliwości,  w  głosie  siostry  Abby  wyczuła  ból  i 

zranioną dumę.

- Ale pamiętasz, Abby, co powiedział nam prawnik? Że te prezenty mają w zamierzeniu 

ofiarować  nam  to,  czego  najbardziej  potrzebujemy.  Wydaje  mi  się,  że  mnie  najbardziej 

potrzebna  była  praca.  I  dostałam  pracę.  Naprawdę,  cóż  za  szczęśliwy  zbieg  okoliczności. 

Tylko czy potrafisz sobie wyobrazić, jak wyrabiam ciasto?

Abby  roześmiała  się.  Brittany  w  fartuchu  ubielonym  mąką...  Tak,  to  na  pewno  będzie 

świetna zabawa.

- Ale dość już o mnie. Musisz mi teraz opowiedzieć wszystko o sobie. Zacznij od mojej 

ślicznej siostrzenicy. Nie, lepiej cofnijmy się jeszcze wcześniej w czasie. Dowiedziałaś się, 

dlaczego nas rozdzielono?

-  Nie,  kilka  razy  próbowałam  rozmawiać  z  moją  mamą,  z  moją  przybraną  mamą,  ale 

nawet jeśli coś wie, nie chce mi powiedzieć.

- Hm, przecież nie znalazła cię w kapuście.

- Mówi, że ciocia Ella wszystko zorganizowała.

- Powinnaś więc ją zapytać!

-  Niestety,  od  trzynastu  lat  nie  żyje.  Moja  mama  była  pielęgniarką  w  szpitalu  w 

Minnesocie. Tam mnie zobaczyła i dowiedziała się, że nie mam rodziców. Zawsze chciała 

mieć dziecko. No i zaadoptowała mnie. Miałam wtedy trzy lata.

- Moi rodzice również twierdzą, że adoptowali mnie, gdy miałam niecałe trzy lata. Ale 

jak to się stało, że znalazłaś się w szpitalu?

-  Nie  mam  pojęcia.  Myślałam  o  tym,  co  mówiła  Cór-

rine,  że  nasi  rodzice  zginęli  w 

wypadku  samochodowym.  Może  ja  też  z  nimi  jechałam?  A  jak  ty  znalazłaś  się  u  swoich 

rodziców? Wiesz coś na ten temat?

- Tylko się nie śmiej. Podejrzewam, że oni mnie! kupili.

- Co?

- Serio. Nielegalny handel dziećmi... Oni niezbyt chętnie mówią na ten temat, ale coś mi 

tu brzydko pachnie.  Wiesz, moi rodzice należą do tego typu ludzi, którzy nie i lubią czekać. 

Jeśli  pieniądze  mogą  im  coś  ułatwić,  to  skrzętnie  korzystają  z  takiej  okazji.  Płacą  i 

wymagają. Wcale  nie  twierdzę,  że  to  źli  ludzie,  nic  podobnego.  Ale  wiedzą,  że  pieniądze 

dają władzę, dlatego nie wahają się ich używać.

-  Jakiekolwiek  były  przyczyny  naszego  rozstania,  cieszę  się,  że  ponownie  się 

odnalazłyśmy - powiedziała Abby. - Jakoś nie mogę uwierzyć, że ktoś, kto zadał sobie tyle 

trudu, by nas znów połączyć, mógł mieć złe zamiary lub nieczyste intencje.

- Jeśli ma złe zamiary, to niech uważa, trafił swój na swego. Choć nie wiem, jak z tobą. 

Ty jesteś taka słodka - Brittany zaśmiała się. - Ja jestem ta jędzowata, ty jesteś ta słodka. Jak 

background image

myślisz, jaka jest Corrine?

- Nie mam zielonego pojęcia, rozmawiałam z nią tak krótko. Wydaje się...

- Powściągliwa? - zasugerowała Brittany.

- Dokładnie - Abby nie wypowiedziała słowa, które cisnęło jej się na usta. Według niej 

Corinne była wręcz przerażona.

-  Powiedziała  mi,  że  spaliła  książkę,  którą  jej  posłałam.  Mogła  ją  chociaż  oddać  do 

biblioteki. Stwierdziła, że to byłoby jak zatruwanie studni. Lekka przesada, jak sądzisz?

Abby znowu  się roześmiała. To było niesamowite,  jeszcze kwadrans temu  wierzyła, że 

już nigdy w życiu nie zazna radości.

- Prawdę mówiąc, miała rację. Mówiła ci, kiedy przyjedzie?

-  Ma  jakieś  zobowiązania,  wiec  trochę  to  potrwa.  Napisała  książkę  i  sama  ją 

zilustrowała, czy to nie wspaniałe?

-  Obiecała  że  przyśle  mi  egzemplarz,  wprost  nie  mogę  się  doczekać!  -  powiedziała 

Abby.

- Hej, mam świetny pomysł - oznajmiła nagle Brittany, jakby jej myśli już poszybowały 

w zupełnie innym kierunku.

Abby pomyślała, że będzie musiała przyzwyczaić się do tych nieoczekiwanych zwrotów 

w rozmowie. Oczy Britt spoczęły na manekinie.

- Mogę ją przymierzyć?

Abby  obróciła  się  i  spojrzała  na  suknię.  Dwa  dni  temu  rozpoczęła  żmudne  prace 

wykończeniowe.  Nie  chciała,  by  ktokolwiek  przymierzał  suknię.  Dlaczego?  Nie  potrafiła 

podać  żadnego  rozsądnego  uzasadnienia.  Sama  dotychczas  też  jej  nie  mierzyła.  Po  prostu 

nie mogła.

- Proszę. Abby, ona jest taka piękna!

Abby podeszła i delikatnie zdjęła suknię z manekina.

- Chodź tutaj.

Bez cienia skrupułów Brittany wyskoczyła z ubrania. Abby przełożyła suknię nad głową 

Brittany, która wśliznęła się w nią gładko. Pasowała idealnie.

- I jak wyglądam? - zapytała Brittany.

Abby jakoś nie mogła się zmusić, by na nią spojrzeć. Zamiast tego przyniosła duże lustro 

i postawiła je przed siostrą.

Brit spojrzała na swoje odbicie i po chwili uśmiech znikł z jej twarzy. Uniosła do góry 

brew.

- Czy to nie dziwne? - powiedziała. - Ta suknia jest po prostu niesamowita, piękna jak 

marzenie. Ale zupełnie na mnie nie leży. Nie czuję się w niej dobrze. Może jest zbyt słodka? 

Ty ją przymierz!

- Nie, daj spokój. - Abby poczuła, że się czerwieni.

- No, nie daj się prosić. To tylko zabawa.

background image

Jakimś  cudem suknia znalazła  się z  powrotem w  rękach Abby,  która powoli  poszła  się 

przebrać do łazienki.

Doznała uczucia, że ta suknia jest dla niej wprost stworzona.

Wolała  na  siebie  nie  patrzeć,  ale  Brittany  bardzo  chciała  zobaczyć  siostrę  w  ślubnej 

kreacji.

Wzięła głęboki oddech i wyszła.

- O rany! Moja siostra jest aniołem! Chyba się rozpłaczę. Nigdy nie widziałam nikogo 

równie pięknego! - Chwyciła Abby za łokieć i poprowadziła ją w stronę lustra.

- Otwórz oczy, głuptasie!

Abby otworzyła jedno oko. Natychmiast potem otworzyła drugie.

Przeczuwała  to  od  początku...  Ta  suknia  była  jej  marzeniem,  pasowała  na  nią  idealnie, 

zmieniając ją w księżniczkę. Magia, czary? A może po prostu spełnienie marzeń. W lustrze 

widziała przepiękną kobietę, gotową ofiarować i przyjąć dar miłości.

Ale, przypomniała sobie, do szczęścia trzeba dwojga.

A  ostatnie  spojrzenie,  jakie  wymienili  z  Shane'em  tego  wieczoru,  nie  wróżyło  nic 

dobrego.

Odwróciła się i ruszyła w stronę łazienki. Piekły ją oczy. Czuła się w tej sukni wspaniale. 

Tak kobieco i pięknie. Na krótką chwilę znów pozwoliła sobie marzyć.

Tylko że jej marzenia nigdy się nie ziszczą.

Rzeczywistość lubi dawać nam w kość.

Kiedy wyszła ponownie z łazienki, na jej twarzy nie było już śladu łez. Brittany czekała 

na nią.

-  No  więc  zanim  zobaczyłam  tę  suknię,  chciałam  ci  powiedzieć,  jaki  mam  świetny 

pomysł.  Daj  mi  jakąś  piżamę.  Zostawiłam  torbę  w  hotelu.  Urządzimy  sobie  dziś  nocne 

rozmowy. Jak prawdziwe siostry. Muszę się wszystkiego o tobie dowiedzieć!

Ta  propozycja  brzmiała  o  niebo  lepiej  niż  perspektywa  spędzenia  bezsennej  nocy  na 

rozmyślaniach.

Brittany śmiesznie zmarszczyła nos na widok bawełnianej piżamy, którą podała jej Abby.

- Dziewczyno, czy ty nie wiesz, że istnieje coś takiego jak seksowna bielizna nocna?

- Hej, ja jestem z Chicago. Tam są bardzo chłodne noce. Nie da się spać w koronkach.

-  Nie  wiedziałam,  że  w  Chicago  śpi  się  pod  gołym  niebem  -  odparowała  Britt, 

błyskawicznie  przebierając  się  w  piżamę.  Po  chwili  siedziały  już  obie  w  łóżku  Abby, 

szeptały i śmiały się po cichu.

-  Nie  mogę  uwierzyć,  że  boisz  się  pająków  -  rzekła  Brittany.  -  To  po  prostu 

niesamowite.

- Zawsze się ich bałam.

- Ja też, w szkole kiedyś zdarzyło mi się zemdleć, bo czarny pająk przemaszerował po 

kołnierzyku chłopca siedzącego przede mną.  Zwaliłam winę na gorąco, oczywiście. Tylko 

pomyśleć, co by było,  gdyby się dowiedzieli, że taka łobuzica jak ja umiera ze strachu na 

background image

widok pająka.

- Myślisz, że coś się nam przydarzyło, zanim nas rozdzielono? Może Corrine też boi się 

pająków?

- Zadzwońmy do niej!

- Britt, jest już bardzo późno.

- Na pewno nie będzie miała nic przeciwko temu!

- Możemy zadzwonić do niej jutro.

- No dobrze, niech ci będzie, ale chciałabym wiedzieć od razu.

Abby  pomyślała,  że  Brittany  mogłaby  sobie  zadać  trochę  trudu  i  wczuć  się  czasem  w 

sytuację drugiego człowieka. A dla niej liczyły się tylko jej pragnienia i zachcianki.

Pomimo  to jednak trudno było jej nie lubić. Entuzjazm  i  poczucie humoru siostry były 

zaraźliwe. Abby miała wrażenie, że znają od zawsze.

Było jednak coś, o czym nie wiedziała. Otwór w suficie nad jej łóżkiem wykuto wiele lat 

temu, by płynęło nim ciepłe powietrze. Obecnie z instalacją grzewczą nie łączyło go już nic.

Shane  McCall,  dzielnie,  aczkolwiek  bezskutecznie  walczący  z  bezsennością,  słyszał 

każde słowo, jakie padło tej nocy z ust obu sióstr. Poznał całą historię życia Abby.

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Po wielu godzinach, głosy Abby i Brittany zaczęły stopniowo cichnąć, a potem zamilkły 

zupełnie.

Powinien się wstydzić, ale co niby miał zrobić? Zacząć tupać nogami w podłogę?

Niby  dlaczego  miałby  się  czuć  winny?  Dlatego  tylko,  że  leżał  grzecznie  we  własnym 

łóżku?

Prawda była taka, że poczucie winy nie opuszczało go, odkąd zmarła Stacey. Miał sobie za 

złe, że tamtego dnia zostawił ją samą w domu. A przecież wymagała opieki...

Przypomniał  sobie,  co  Abby  powiedziała  mu  wczoraj  na  plaży.  Ona  go  rozumiała. 

Wiedziała, że bez względu na to, w jaki sposób zmarłaby Stacey, on i tak czułby się winien 

jej śmierci. A potem domyśliła się jeszcze jednej rzeczy.

Stacey nigdy nie zaaprobowałaby takiego życia, jakie teraz wiódł. Byłoby jej przykro, że 

stał się zgorzkniałym samotnikiem. Nie takim go zapamiętała.

Tak, był przeraźliwie samotny.

Nie pamiętał już, jak to jest coś czuć.

Ale ostatnio zaczął się budzić z letargu. Abby wniosła w jego życie wiele radości, dzięki 

niej znów potrafił się śmiać. Na nowo odkrył urodę świata.

Teraz,  w  pogrążonym  w  ciemnościach  pokoju,  kiedy  wskazówki  zegara  odmierzały 

miarowo  minuty  nocy,  a  za  oknem  rozlegał  się  przytłumiony  dźwięk  syreny  przeciw-

mgielnej, musiał  zdobyć  się  na  spojrzenie  prawdzie  w  oczy.  I po  cóż  dłużej  zaprzeczać, 

oszukiwać siebie samego?

Nie chciał przyjąć tego do wiadomości, ale nadszedł czas, by odważnie przyznać, że Abby 

roztopiła lód, który skuwał jego serce.

On się nią opiekował.

I to nie dlatego, że ona tego potrzebowała.

Roztoczył  nad  nią  opiekę,  ponieważ  sprawiało  mu  to  przyjemność.  Ponieważ  miło  było 

czuć się potrzebnym.

Pozostało  jeszcze  jedno  słowo,  którego  jednak  nie  miał  odwagi  wypowiedzieć,  nawet  w 

samotności i ciszy swego pokoju. Nigdy się do tego nie przyzna. Nigdy.

Następnego  ranka  obudził  się  zmęczony  i  rozdrażniony.  Spojrzał  na  zegar  koło  łóżka. 

Zgodnie  z  jego  własnym  regulaminem,  zostało  mu  zaledwie  dziesięć  minut  na  przy-

gotowanie śniadania.

Włożył  szorty  i  koszulkę,  błyskawicznie  zbiegł  na  dół.  Po  lekkim  śniadaniu  pójdzie 

pobiegać.  Będzie  biegał  dopóty,  dopóki  nie  uspokoi  rozedrganych  nerwów.  Dopóki  nie 

oczyści  głowy  z  niewłaściwych  myśli.  A  potem,  już  na  spokojnie,  bez  głupich  emocji, 

zajmie się zbadaniem całej tej podejrzanej sprawy ze spadkiem.

Szczegóły,  które  poznał  do  tej  pory,  jakoś  zupełnie  nie  chciały  się  ułożyć  w  logiczną 

całość.  Siostra  Abby  wspomniała  wczoraj  coś  o  piekarni.  Czy  i  ona  dostała  ją  pod 

warunkiem, że wyjdzie za mąż?

background image

Pomyślał, że Brittany z pewnością czułaby się o niebo lepiej w jakimś eleganckim butiku 

albo w salonie kosmetycznym niż w małomiasteczkowej piekarni. Wczoraj nie uszło jego 

uwagi,  że  miała  niesamowicie  długie,  zadbane  paznokcie,  pomalowane  lakierem  w 

krzykliwym kolorze.

Zatrzymał się  na  progu  kuchni.  Ona  była  w  środku,  mimo  iż  wiedziała, że  to  jego czas. 

Stała  odwrócona  do  niego  tyłem,  w  swoich  za  dużych  dżinsach  i  czapce  z  daszkiem. 

Czyżby chciała wystawić jego cierpliwość na próbę?

Jeśli tak, to odniosła sukces.

Ponieważ  to  słowo,  którego  bał  się  wypowiedzieć  w  ciszy  swego  pokoju  nocą,  nagle 

rozbłysło mu w głowie kolorowym neonem: MIŁOŚĆ.

Kochał ją.

Niech to. Nawet jeśli nim manipulowała, nawet jeśli wyprowadziła go w pole...

Nie  wchodź  do  kuchni,  natychmiast  ruszaj  biegać!  -nakazywał  sobie  w  duchu.  Zjesz 

śniadanie  w  jakiejś  kawiarni.  Kupisz  przy  okazji  gazetę.  Znajdziesz  jakiś  wolny  pokój, 

choćby w skromnym motelu. Natychmiast się stąd wyprowadź.

Jego serce jednak zupełnie zignorowało te rozkazy.

Wszedł  na  palcach  do  kuchni,  złapał  Abby  za  ramiona  i  okręcił  twarzą  do  siebie.  Nie 

zdążył nawet spojrzeć w jej oczy. Pocałował ją, mocno i namiętnie, jakby chciał zagłuszyć 

wszystkie wątpliwości, obawy, lęki i smutki. Karał się tym pocałunkiem za swoją słabość. 

Karał również Abby, za to, że obudziła w nim nadzieję.

Nagle zdał sobie sprawę, że coś tutaj wyraźnie nie gra.

Coś było nie tak.

Czuł się dziwnie. Czuł fałsz.

Miał wrażenie, że całuje tygrysa, a pocałunki Abby były przecież takie słodkie. Zauważył 

wbijające mu się w ramię paznokcie.

To nie ona!

Tylko że olśnienie przyszło o kilka sekund za późno.

Zza  pleców  dobiegł  go  zduszony  okrzyk,  wyrwał  się  z  przytrzymujących  go  objęć  i 

obrócił.

W  drzwiach kuchni zobaczył Abby, przyciskała  do ust  pięść, a w oczach  szkliły się łzy. 

Okręciła się na pięcie i wybiegła.

Zaklął i spojrzał na jej siostrę.

- Jak śmiałaś!

- Jak śmiałam? To nie ja zaczęłam!

- Tak, ale wcale nie kwapiłaś się, by przestać! Myślałem, że to ona!

- Co ty powiesz?

- Masz na sobie jej ciuchy!

- Bo moje zostały w hotelu.

- Czemu miałbym cię całować? W ogóle cię nie znam.

background image

- Jej ostatniemu facetowi coś takiego nie robiłoby różnicy. I miedzy nami mówiąc, dlatego 

właśnie nie odepchnęłam cię od razu. Chciałam wiedzieć, czy nie jesteś taki sam jak on. 

Drugiego takiego Abby by już nie przeżyła. - Nagle gniew na jej twarzy zelżał. - Ale ty nie 

jesteś taki jak on, prawda?

- Jak kto?

-  Ten  drań,  który  ją  wykorzystał. Tyson  czy jak  mu  tam.  Kiedy  zacząłeś  mnie  całować, 

przyznaję, pomyślałam w pierwszej chwili, że znowu trafiła na łajdaka, który nie widzi, że 

znalazł prawdziwy skarb.

- Nonsens.

- Sam jej to powiedz.

- Ona mnie wykorzystała. Wszystko po to, by zatrzymać ten cholerny dom.

- Ty chyba jesteś skończonym kretynem. Hmm, a wyglądasz całkiem inteligentnie...

Nie zareagował na ten wątpliwy komplement.

- Po prostu chcesz wierzyć w to, co sobie ubrdałeś - powiedziała cicho Brittany.

Znowu  to  samo.  Znowu  ktoś  go  przejrzał  na  wylot.  Miłość  to  ryzyko,  brak  gwarancji, 

bezwarunkowe  otwarcie  się  na  drugą  osobę.  To  uczucie,  które  wypala  piętno  na  twej 

duszy, a to może się skończyć tragicznie. Najsilniejszy mężczyzna pod wpływem uczucia 

zamienia  się  w  bezmózgiego  niewolnika  i  staje  się  zupełnie  bezbronny.  Rozpaczliwie 

próbował chwycić się każdej myśli, chroniącej go przed wybuchem uczuć.

Brittany jednak nie miała zamiaru go oszczędzać.

-  Myślisz,  że  gdyby  chciała  tylko  tego  domu,  to  przed  chwilą,  widząc  nasz  niewinny 

pocałunek, zareagowałaby tak gwałtownie?

Shane wybiegł z kuchni.

-  Abby!  -  Uderzył  pięścią  w  jej  drzwi.  -  Abby,  proszę,  wpuść  mnie!  Cisza.  Spróbował 

nacisnąć klamkę. Ustąpiła.

- Abby?

Nic, żadnej odpowiedzi. Przebiegł jej pokoje, ale wszędzie panowała cisza. Abby nie było.

Wybiegł na ulicę  i  rozejrzał  się dookoła.  Zobaczył  ją, prawie  biegła, pchając  przed sobą 

wózek,  właśnie  miała  zniknąć  za  zakrętem.  Puścił  się  za  nią  szaleńczym  sprintem  i  po 

chwili był już przy niej.

Jej policzki były mokre od łez.

- Abby!

- Zostaw mnie w spokoju!

- Wszystko ci wyjaśnię.

- Różne rzeczy mi już tłumaczono. Mam tego dość. Zobaczyłam, co miałam zobaczyć, za 

więcej dziękuję.

Belle także płakała żałośnie, popatrując wciąż niepewnie na matkę.

- Abby!

- Nie dotykaj mnie! Małomiasteczkowy playboy! Coraz głośniejszy płacz Belle ściągał na 

background image

nich uwagę przechodniów.

- Myślałem, że to ty. Myślałem, że ona to ty.

Spojrzała na niego wreszcie, ale nie zwolniła kroku.

-  Abby,  ona  miała  na  sobie  twoje  rzeczy.  I  jesteście  takie  podobne,  na  miłość  boską, 

jesteście prawie identyczne! Może zaprzeczysz?

Abby zatrzymała się.

- Brittany ma długie włosy.

-  Ale  miała  je  schowane  pod  czapką.  Wyglądała  dokładnie  tak  samo,  jak  ty.  -  Wziął 

głęboki oddech. - Tylko nie smakowała tak samo.

- Co?

Zaraz pewnie oberwie w twarz.

- Abby, kiedy ją pocałowałem, zorientowałem się, że coś jest nie tak. Nie czułem tego, co 

czułem przy tobie. Teraz wreszcie go słuchała.

-  Przy  tobie  moje  serce  skacze  z  radości,  czuję,  że  żyję,  czuję,  że  to  właśnie  to.  Nawet 

Belle przestała płakać.

-  Kiedy  ją  pocałowałem,  to  nie  było  to.  Czułem  fałsz.  Wczoraj  wieczorem,  z  tobą, 

poczułem, że znowu żyję, że mogę jeszcze...

- Shane, co ty mówisz?

-  Chcę  ci  powiedzieć,  że...  że  cię  kocham.  Przez  jej  twarz  przemknął  promień  światła, 

który jednak zgasł tak szybko, jak się pojawił.

-  Mylisz  się,  znowu  zachowujesz  się  jak  skaut.  Chcesz  mi  pomóc,  tak?  Chcesz,  bym 

zatrzymała ten dom, mam rację? To głupota, Shane, przestań się wreszcie w to bawić.

- O czym ty mówisz?

-  Mówię  o  tym,  że  traktujesz  mnie  jak  młodszą,  wymagającą  opieki  siostrę.  Nie  jesteś 

moim bratem.

- Oczywiście, że nie jestem. Nigdy tak się nie czułem.

- Nie? To dlaczego tak mnie traktowałeś? Boisz się, że odbiorą mi dom?

- Co mnie obchodzi twój dom?

- Mnie też on nie obchodzi! Spojrzał na nią.

- Nie ukrywam, że czuję się tu bardzo dobrze. Polubiłam to miejsce. Chciałabym też, żeby 

Belle miała taki dom,  żeby mogła dorastać w spokojnej,  pięknej okolicy. Ale jeśli  ci się 

zdaje, że zakochałam się w tobie, by zachować spadek, to jesteś w błędzie. Mogę od razu 

odstąpić go pierwszej lepszej osobie. Nawet tej czerwonowłosej dziewczynie z iguaną.

- Co ty powiedziałaś?

- Że oddałabym dom nawet tej czerwonowłosej dziewczynie z iguaną.

- Ale przedtem?

- Że mogłabym go oddać komukolwiek.

- Jeszcze wcześniej.

Abby próbowała uciec spojrzeniem.

background image

-  Wcale  nie  miałam  zamiaru  zakochiwać  się  w  tobie.  I  nigdy nie  miałam  zamiaru  łapać 

męża dla spadku!

- Ale zakochałaś się?

Abby spojrzała na niego bezradnie.

Uśmiechnął się do niej.

- Kochanie!

- Shane, pocałuj mnie.

- Nie, nie teraz. To musi być naprawdę. I na zawsze.

- Co masz na myśli?

-  Że  nie  będę  już  myślał  o  przemycaniu  cię  ukradkiem  do  mojego  pokoju  na  górze. 

Przyjdziesz  do  mnie  sama,  wzdłuż  szpaleru  przystrojonych  kwiatami  ławek,  w  pięknej 

sukni i z bukietem kwiatów w ręku.

- Shane, przecież...

- Co?

- Przecież ty nie znosisz tłumu!

-  Tego  dnia  nie  będę  widział  nikogo  oprócz  jednej  osoby.  Niech  sobie  wszyscy  patrzą. 

Wyjdź  za  mnie,  Abby.  Będę szczęśliwym  człowiekiem,  jeśli  będę  mógł  budzić  się  obok 

ciebie  każdego  ranka.  Będę  wiedział,  że  śpiewasz  z  radości,  w  której  mam  swój  udział. 

Będę mógł starzeć się z radością, patrząc, jak Belle dorasta. I może nie tylko Belle?

Abby  podeszła  i  zarzuciła  mu  ręce  na  szyję.  Obsypała  pocałunkami  jego  twarz,  oczy, 

brodę.

- Ostrzegałem cię - mruknął, po czym oddał jej pocałunki.

Belle  usiłowała  wydostać  się  z  wózka.  Shane  podszedł  do  niej,  wziął  na  ręce,  drugim 

ramieniem objął Abby.

- Wybaczysz mi, że poprosiłem cię o rękę właśnie w takim dniu?

- Cóż tu jest do wybaczania?

- Widzisz, dzisiaj mamy pierwszy kwietnia. Ale to nie był żart.

- Wiem.

- Pobierzmy się, im szybciej, tym lepiej.

Wrócili  do  domu,  trzymając  się  za  ręce. Shane  niósł  Belle, a  Abby  pchała  pusty  wózek. 

Brittany  czekała  niespokojnie  na  progu.  Kiedy  stanęli  przed  nią,  spojrzała  na  nich 

badawczo i zapytała, uśmiechając się:

- Czy dobrze się domyślam? Abby westchnęła cichutko.

- Shane poprosił mnie o rękę.

- Oh! - pisnęła Brittany. - To cudownie! We wszystkim wam pomogę. Będzie wspaniale!

Zbiegła  ze  schodów  i  przycisnęła  do  serca  siostrę,  Shane'a  i  Belle.  Shane  objął  teraz  je 

wszystkie. Swoją nową rodzinę. Swój nowy świat.

EPILOG

background image

Abby  stała  przed  lustrem.  Łzy  radości  piekły  ją  pod  powiekami.  Jej  własne  odbicie  w 

lustrze mówiło, że marzenia się spełniły. Chociaż ciągle nie mogła w to uwierzyć. Po raz 

pierwszy przymierzała całkowicie wykończoną suknię.

-  Pani  Pondergrove,  jak  ja  się  pani  odwdzięczę?  Pani  Pondergrove  podarowała  Abby 

suknię. Jej, zupełnie obcej osobie.

- Oczywiście zwrócę pani pieniądze. Starsza pani spojrzała na nią z niesmakiem.

-  Wystarczy  mi  wyraz  twoich  oczu,  podziękowałaś  mi  już  wystarczająco.  Poza  tym  w 

miarę upływu czasu nabierałam przeświadczenia, że i tak nie będzie pasowała na tę osobę, 

o  której  myślałam.  Wpadnę  kiedyś,  kiedy  już  będziesz  miała  trochę  więcej  czasu,  i 

przyniosę zdjęcie innej sukni, które znalazłam w pewnym czasopiśmie. Jest równie śliczna.

- Nie mogę się doczekać - powiedziała Abby.

- Abby! - Brittany wpadła z impetem do pokoju. -Włożyłaś ją?

Zatrzymała się nagle i jej oczy wypełniły się łzami na widok siostry.

-  Niesamowite!  -  szepnęła,  jakby  do  siebie.  -  Jeszcze  nigdy  nie  widziałam  takiego 

cudeńka! Abby uśmiechnęła się.

- Spójrz w lustro, siostrzyczko.

Do  pokoju  weszła  Corrine.  Jak  zawsze  milcząca.  Brzoskwiniowa  suknia  podkreślała  jej 

nienaganną figurę. Kiedy zobaczyła Abby, w jej oczach także pojawiły się łzy.

- Natychmiast przestańcie, obie! - powiedziała poważnie Abby. - Jeśli nie przestaniecie, to 

zniszczę sobie sukienkę. Tusz do rzęs nie jest łaskawy dla jedwabiu!

- Muszę to z siebie wyrzucić! - upierała się Brittany. - Inaczej będę płakać podczas całej 

ceremonii. I na wszystkich zdjęciach będę miała czerwone oczy. Nie mogę uwierzyć, że to 

już w sobotę! Jak ten czas szybko zleciał! Jestem strzępkiem nerwów. Abby, jak możesz 

być taka spokojna?

- Bo ty się wszystkim zajęłaś. Po prostu nie musiałam się o nic martwić.

- Corrine, to mi przypomniało, że powinnyśmy jeszcze ozdobić kwiatami wózek Belle. No, 

a jak my sobie poradzimy z małą, żeby nie ubrudziła się, zanim dotrzemy do kościoła? W 

dodatku Belle nie pozwoli sobie wpleść kwiatów we włosy!

- Za dużo się martwisz - powiedziała Corrine z wyrozumiałym uśmiechem.

- Nieprawda! Ktoś musi się o wszystko martwić. Żeby inni mogli być spokojni!

Abby roześmiała się i zauważyła z radością, że Corrine też się uśmiecha.

- Moje panie, koniec tego pokazu mody! - zarządziła Brittany. - Biegnę do kościoła, żeby 

sprawdzić, jak tam dekoracje. Mam pomysł na śliczne bukieciki ze stokrotek. W każdym z 

nich umieszczę po jednej czerwonej róży.

W  wyobraźni  Abby  na  moment  przeniosła  się  do  kościoła.  Wydawało  jej  się,  że  widzi 

siebie  przechodzącą  przez  próg.  Szła  teraz  wzdłuż  rzędów  ław,  w  swojej  długiej  białej 

sukni, tren z cichym szelestem sunął za nią po podłodze. Każda ławka była udekorowana 

bukietem ze stokrotek i róż. Ze stopni ołtarza opadała kaskada kwiatów.

background image

Oprócz niej, w kościele nie było nikogo.

Tylko Shane.

Stał przed ołtarzem. Kiedy zbliżyła się do niego, wydało jej się, że on z kimś rozmawia, 

ale nikogo więcej nie dostrzegła. Wtedy ją usłyszał.

Odwrócił się.

W jego twarzy było tyle światła! Ból i cierpienie ustąpiły miejsca sile i zdecydowaniu. Nie 

wiedziała, jaki był kiedyś, zanim się poznali, wiedziała jednak, że teraz nie załamie go byle 

niepowodzenie.

Był mądrzejszy, czulszy. I silniejszy.

Był  jednym  z  tych  niewielu  mężczyzn,  którzy  wiedzą,  że  każda  chwila  jest  cudem. 

Zrozumiała, ujmując jego dłoń, że stoją w obliczu największego cudu.

Miłości.

-  Wydawało  mi  się,  że  mówiłaś  coś  o  niebezpiecznych!  łzach.  Chcesz  zniszczyć  swoją 

sukienkę? - powiedziała! Britt, wycierając jej delikatnie twarz chusteczką. Abby spojrzała 

na swoją siostrę i dostrzegła w jej oczach pierwsze oznaki przemiany. Otwarła przed nią 

ramiona.

Trzy siostry stały, obejmując się ciasno, płacząc cicho i śmiejąc się bezgłośnie do siebie, 

ocierając sobie nawzajem łzy.

Abby  spojrzała  na  swoje  siostry  i  po  raz  kolejny  poczuła,  że  w  jej  życiu  wydarzyło  się 

ostatnio mnóstwo cudownych rzeczy.

-  .Britt,  miałaś  rację.  Świetnie  ci  w  brzoskwiniowym  kolorze.  I  miałaś  rację,  że  nasze 

suknie powinny się od siebie trochę różnić. Każda z nas jest przecież inna. Już widzę, jak 

tańczymy do białego rana.

- O nie -jęknęła Brittany. - Nie mogę w to uwierzyć. Organizując całe to wesele i do tego 

przygotowując  się  do  przejęcia  mojej  piekarni,  zupełnie  o  tym  zapomniałam!  Nie  do 

wiary! Nie mam z kim pójść na wesele!

Abby wymieniła porozumiewawcze spojrzenie z Corrine ponad głową Brittany.

- A jak myślisz, od czego są siostry? - zapytała łagodnie. Ponownie wszystkie trzy padły 

sobie w ramiona. Jutro będzie piękny dzień. I nie tylko jutro!