CARA COLTER
DZIEDZICTWO
Nieoczekiwany spadek cz 1
PROLOG
- Jeszcze tylko chwilka, panno Blakely.
- Dziękuję - odpowiedziała cicho Abby.
Nie czuła się zbyt dobrze w tej bogato urządzonej kancelarii. Siedziała na
miękkiej, skórzanej sofie, przy stoliku kawowym z ciemnego orzecha. Jej
stopy tonęły w puszystym dywanie koloru wina burgundzkiego, światło w po-
mieszczeniu było nieco przyciemnione. Prawdę mówiąc, w kancelarii
prawniczej Abby była po raz pierwszy w życiu. Zresztą, gdyby nie to, że wraz
z listem poleconym przesłano jej bilet lotniczy, pewnie jeszcze długo nie mia-
łaby okazji do odwiedzin w tego typu miejscu.
Kto mógł jej zostawić spadek?
W liście napisano, że otrzymała sporą darowiznę, darczyńca zaś zastrzega
sobie anonimowość. Kiedy zadzwoniła pod podany numer, nie dowiedziała
się niczego więcej. Powiedziano jej jedynie, że powinna zjawić się w kan-
celarii Hamiltona, w miejscowości Miracle Harbor w stanie Oregon,
piętnastego lutego o godzinie dziesiątej rano. Punktualnie.
- Panno Blakely, na pewno nie ma pani ochoty na kawę?
Sekretarka uśmiechnęła się do niej przyjaźnie i Abby zdała sobie sprawę, że
na próżno usiłuje robić dobrą minę do złej gry. Nie pasowała po prostu do
tego luksusowego wnętrza. Jej garderoba ostatnio składała się przede wszyst-
kim z wygodnych, nie wymagających prasowania rzeczy, w których mogła
bez obaw wejść do piaskownicy albo na plac zabaw. Nie martwiła się zbytnio,
jeśli na ubraniach zostawały plamy po świeżej trawie albo ślady małych,
ubrudzonych błotem rączek. Teraz miała na sobie ciemnogranatową spódnicę,
luźną bluzkę w tym samym kolorze i marynarkę z dzianiny. Wszystko razem
nie kosztowało więcej niż pięćdziesiąt dolarów.
Zauważyła swoje odbicie w wypolerowanym blacie stolika i odruchowo
poprawiła włosy. Szczerze mówiąc, u fryzjera też nie bywała zbyt często.
Od prawie dwudziestu czterech godzin nie widziała córeczki i miała
wrażenie, że z każdą minutą coraz bardziej tęskni. Było już wpół do
jedenastej.
- Czy jest jakiś problem? - zapytała niepewnie.
Miała do siebie żal, że w ogóle dała się namówić na przyjazd tutaj. Intuicja
podpowiadała, iż ta decyzja może odmienić jej życie. A w tej chwili Abby
niczego nie pragnęła tak mocno, jak stabilizacji. Była to winna Belle, dwu-
letniej córeczce. Z drugiej strony, to właśnie ze względu na nią stawiła się na
wezwanie. Oczywiście, miała pewne wątpliwości, ale list obudził w niej także
pewne nadzieje. Może dzięki tajemniczemu spadkowi będzie w stanie za-
pewnić Belle spokojne i dostatnie życie. Mały domek, zamiast ciasnego
mieszkania, najlepiej w pobliżu parku. I kupiłaby nową maszynę do szycia,
żeby mogła przyjmować więcej zleceń.
Zreflektowała się, że dzieli skórę na niedźwiedziu. Ale przecież przysłano jej
drogi bilet lotniczy, w Portland zaś czekała na nią limuzyna, która odwiozła ją
do niezmiernie luksusowego hotelu w Miracle Harbor. Poza tym nadawca
listu wyraźnie zaznaczył, że darowizna jest znaczna.
Toteż Abby przemierzyła niemal cały kontynent, by dotrzeć do małej
mieściny w Oregonie. Miasteczko położone na wzgórzach okalających zatokę
w naturalny sposób przybrało kształt półksiężyca. Było piękne jak z
pocztówki. Równe rzędy starych, zadbanych domków krytych gontem i
okolonych białymi płotami, dziko rosnące rododendrony, ciepłe powietrze
przesycone zapachem morza.
- Czy jest jakiś problem? - zapytała ponownie.
- Nie, oczywiście, że nie. Czekamy tylko na pozostałe osoby.
- Pozostałe osoby?
Teraz sekretarka spojrzała na nią niepewnie, jakby żałując, że powiedziała
zbyt wiele.
Kiedy wreszcie otwarły się drzwi, obie odetchnęły z ulgą. Na progu pojawiła
się kobieta w ciemnych słonecznych okularach i krótkiej skórzanej kurteczce.
Długa połyskująca spódnica z jedwabiu tańczyła wokół jej smukłych nóg.
Kobieta wydała się Abby dziwnie znajoma... jakby patrzyła w lustrze na
swoje odbicie. Były tego samego wzrostu, niemal tak samo zbudowane i obie
miały blond włosy.
- Dzień dobry. Jestem Brittany Patterson. Przyjechałam. .. - Brittany kątem
oka dostrzegła Abby i głos zamarł jej w gardle. Odwróciła się i zamrugała,
otworzyła usta i znowu je zamknęła. Powoli zdjęła okulary słoneczne i w tej
chwili Abby poczuła, że zaraz zemdleje.
Twarz, którą miała przed sobą, była jej własną twarzą.
Drzwi ponownie się otworzyły i Abby odwróciła się w ich stronę z ulgą.
Musiała oderwać się na chwilę od widoku, który omal nie przyprawił jej o
palpitację serca.
Do biura weszła jeszcze jedna kobieta, zadyszana jak po długim biegu. Miała
na sobie wyblakłe dżinsowe spodnie i kurtkę, a długie włosy związane
niezbyt starannie w koński ogon.
Nieprawdopodobne, ale była podobna do Abby i Brittany jak dwie krople
wody...
Abby, jak we śnie, wstała z sofy i zrobiła krok w stronę obu kobiet. Drżała.
Usiadła wiec z powrotem na sofie, a one podeszły i usiadły obok. Wszystkie
trzy przyglądały się sobie z nie skrywanym zdumieniem.
Sekretarka przyniosła kawę. Gdyby cała sytuacja nie była tak niesamowita,
Abby z pewnością uśmiałaby się, widząc, że wszystkie trzy piły kawę w taki
sam sposób: odrobina śmietanki, trzy kostki cukru, zamieszać i lekkim
dmuchnięciem ostudzić parujący napój.
- Hmm. - Ta w skórzanej kurteczce w końcu zdecydowala się przerwać ciszę.
- Jeżeli to nie jest jakaś „Ukryta kamera", to chyba musimy być
spokrewnione.
- Może ktoś zaraz krzyknie: „uśmiechnij się!" - dodała ta w dżinsach.
Wszystkie trzy się roześmiały. Głosy dwóch pozostałych kobiet, chociaż
różniące się akcentem, miały ten sam ton i barwę, co głos Abby.
I nagle zaczęły mówić wszystkie trzy naraz.
- Wiedziałyście o tym? Ja wiedziałam, że zostałam adoptowana, ale... - głos
Abby drżał.
- Ja też wiedziałam, ale nikt mi nigdy nie powiedział, że mam rodzeństwo. -
Brittany wyglądała na bardzo oszołomioną.
- Ja nie zostałam adoptowana, przez siedem lat mieszkałam z ciotką. Od niej
wiem, że moi... nasi rodzice zginęli w wypadku samochodowym.
- To niesamowite. Jesteśmy trojaczkami! - Brittany przyglądała się uważnie
siostrom. - Mam na imię Brittany. A wy?
- A ja Abigail. Mówcie mi Abby.
- Corrine. Corrie.
W tym momencie przerwano im.
- Pan Hamilton prosi panie do siebie.
Poszły za sekretarką, wciąż przyglądając się sobie z niedowierzaniem.
Pan Hamilton był dystyngowanym człowiekiem o nienagannych manierach.
Siwizna i głębokie zmarszczki wokół oczu zdawały się świadczyć o tym, że
dawno przekroczył wiek emerytalny. Jednak i on nie krył zdumienia, kiedy
zobaczył przed sobą trzy identyczne młode kobiety.
- Panie mi wybaczą. Nie wiedziałem. Macie różne nazwiska.
Zajął się papierami na biurku, najwyraźniej próbując ukryć zakłopotanie.
- Jesteście trojaczkami - stwierdził. - Czy kiedykolwiek przedtem miałyście
okazję się spotkać?
Kiedy wszystkie trzy pokręciły przecząco głowami, jego twarz przybrała
bardzo zatroskany wyraz.
- Naprawdę mi przykro, nie wiedziałem. Nigdy nie pozwoliłbym sobie
stawiać pań w takiej dziwnej sytuacji. Nie rozumiem, co nią kierowało - dodał
po cichu, jakby do siebie, po czym odkaszlnął i powiedział: - Jak panie już
wiecie, poprosiłem was o spotkanie w dniu dzisiejszym, ponieważ moja
klientka pragnie przekazać wam pewne dobra.
- Kim jest pańska klientka? - zapytała Brittany. Abby zauważyła, że Brittany
zdecydowanie góruje nad siostrami pewnością siebie.
- Nie jestem uprawniony, by ujawnić nazwisko. Mam natomiast list, który
chciałbym paniom odczytać. - Podniósł z biurka plik papierów, odsunął je na
długość ramienia i zmrużył oczy. - „Droga Abigail, Corrine i Brittany - zaczął
czytać głębokim barytonem - wiele lat temu wasza matka tuż przed śmiercią
wymogła na mnie pewną obietnicę. Niestety aż do dnia dzisiejszego nie
miałam możliwości dotrzymać danego jej wtedy słowa. Wierzę jednak, że
dzisiejsze spotkanie odmieni wasze życie. Każdej z was zapisuję pewien dar,
który, mam nadzieję, spełni wasze oczekiwania i najskrytsze marzenia. Mój
adwokat, pan Jordan Hamilton, zapozna was ze szczegółami, przekaże
również warunki, jakie powinnyście spełnić, aby zachować prawa do spadku.
Życzę wam wszystkiego najlepszego."
- Jakąż to obietnicę dała naszej matce? - Abby była żądna informacji, które
pomogłyby odnaleźć się w nowej sytuacji.
- Obawiam się, że nie posiadam żadnych dodatkowych informacji poza tymi,
które zawarto w załączniku z warunkami.
- Ciekawa jestem, co to za warunki. Może nas pan z nimi zapozna. - W głosie
Brittany wyraźnie pobrzmiewał sceptycyzm.
- W porządku. Aby darowizny stały się waszą wyłączną własnością, musicie
zamieszkać w Miracle Harbor na okres jednego roku. - Tutaj pan Hamilton
odchrząknął z wyraźnym zakłopotaniem. - Musicie również w ciągu tego
roku wyjść za mąż.
Abby spojrzała na niego. A więc to wszystko był żart. To musiał być żart.
Jednak pan Hamilton miał zupełnie poważną minę.
Abby spojrzała ukradkiem na swoje siostry.
Na twarzy Brittany malowało się oburzenie, Corrine na pozór obojętnie
podziwiała widok za oknem, jednak Abby była prawie pewna, że wie, co
czuje siostra. Wydawało jej się, że Corrie jest śmiertelnie przestraszona.
- No dobrze. A co z tymi darowiznami? - Brittany patrzyła ostro na pana
Hamiltona, nie kryjąc zniecierpliwienia. Skrzyżowała ramiona na piersiach. -
Lepiej, żeby były coś warte.
Spojrzał na nią poważnie, a później przerzucił jakieś dokumenty na biurku i
zaczynając od Abby, poinformował siostry o tym, co przypadło w udziale
każdej z nich.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Nawet po tylu latach wciąż jeszcze spał tak czujnie, jakby spodziewał się, że
w każdej chwili ktoś może przyłożyć mu do skroni lufę pistoletu.
Nawet tutaj, w Miracle Harbor, gdzie coś takiego nigdy nie mogłoby się
zdarzyć.
Leżał na łóżku - każdy mięsień gotowy do skoku - zastanawiając się, co było
źródłem hałasu, który przed chwilą wyrwał go z głębokiego snu. Na
fosforyzującej, zielonej tarczy zegarka odczytał godzinę. Trzecia nad ranem.
Syrena przeciwmgielna, pomyślał, wydawało mi się tylko, że to furtka.
Dawno powinien ją naoliwić. Powoli rozluźnił się i zamknął oczy. Miał
nadzieję, że uda mu się zasnąć. Nienawidził tej pory przed nastaniem
poranka, kiedy utrzymanie kontroli nad myślami graniczyło z cudem, a
wspomnienia nie dawały spokoju.
Ponownie usłyszał ten sam dźwięk.
Ciche szuranie czyichś stóp na ścieżce. Chwilę później skrzypnęła
obluzowana deska w stopniach prowadzących na werandę. Poderwał się,
dopiero kiedy usłyszał, że ktoś próbuje otworzyć drzwi frontowe.
Bezszelestnie i zwinnie jak kot wyskoczył z łóżka i wyjrzał przez okno.
Na ulicy przed domem stał zaparkowany jakiś stary samochód z przyczepą.
Złodzieje? Jeśli tak, to będą rozczarowani. Nigdy nie miał upodobania do
kosztownych gadżetów. Jego mieszkanie było urządzone iście po spartańsku.
Nie było nawet telewizora ani sprzętu hi-fi, jedynie komputer.
Przypomniało mu się nagle, jak kiedyś robili zakupy... Stacey odwróciła się
do niego i pokazywała mu coś, śmiejąc się z astronomicznej ceny. Była
roześmiana, lecz w jej uśmiechu czaił się smutek. Wzdrygnął się, kiedy
przypomniał sobie, co tego dnia oglądali. Wózki dziecięce...
Zszedł po schodach i ruszył dalej ciemnym korytarzem. Jego ruchy były
ostrożne, bezszelestne i bardzo spokojne. Uchylił tylne drzwi, uważając, aby
nie skrzypnęły. Dobrze wiedział, co robić. Obejdzie dom dookoła i zaskoczy
intruza od tyłu przy drzwiach frontowych. Nie wie biedak, w co się
wpakował. Najwyraźniej pomylił domy. Tutaj mieszkał Shane McCall, były
gliniarz z brygady antynarkotykowej.
Na dworze była gęsta mgła, a betonowa ścieżka wydała mu się przeraźliwie
zimna, zwłaszcza że skradał się na bosaka. Rododendrony tworzyły istny
gąszcz, ich wilgotne liście muskały ciało Shane'a, lecz nie miało to teraz
znaczenia. Zatrzymał się dopiero przed frontem domu, skryty za zaroślami,
wytężając wzrok.
Ktoś majstrował przy drzwiach. We mgle Shane nie widział sylwetki intruza
zbyt dokładnie. Ten ktoś miał czapkę z daszkiem i był stanowczo zbyt marnie
zbudowany, by stanowić realne zagrożenie.
Dzieciak, pomyślał, i poczuł, że jego gniew topnieje. Mały wciąż bezowocnie
mocował się z zamkiem. Może należało wezwać policję? Jeśli Morgan jest na
służbie, to mogliby potem powspominać stare dzieje. To o wiele milsza
perspektywa niż bezowocna walka ze smutnymi wspomnieniami.
Wiedział jednak, że tego nie zrobi. Wyszedł z cienia i zbliżył się do schodów.
Pomyślał, że może powinien był wziąć ze sobą jakąś broń. Ktoś tak mizernej
postury musi być uzbrojony, inaczej nie ważyłby się ryzykować. Shane podjął
błyskawiczną decyzję. Uda, że też ma broń. Był w samych spodenkach, ale
zaraz coś wymyśli...
Stojąc przed schodami, spokojnie zażądał:
- Wyciągnij ręce przed siebie tak, żebym je widział. Nie odwracaj się.
Intruz podskoczył i wyprostował się.
- Nie słyszałeś? Ręce do góry!
- Nie mogę - rozległ się piskliwy głos.
- Nie możesz? Będzie lepiej, jeśli posłuchasz - wolno cedził słowa.
- Nie mogę, bo wtedy upuszczę dziecko.
Dziecko? Jakie dziecko?
Shane pokonał w kilku susach schody, położył dłoń na ramieniu intruza i siłą
okręcił go twarzą do siebie. Ją.
A właściwie je. Były dwie, jedna duża, druga mała, obie wpatrzone w niego
ogromnymi jak spodki oczyma.
Cofnął dłoń, którą przytrzymywał ramię kobiety, i przeczesał włosy.
Kiedy poczuł bolesne kopnięcie w goleń, przypomniał sobie nagle o zasadzie
numer jeden: nigdy nie pozwól się zaskoczyć.
- Pożar! Pali się! - Krzyk dziewczyny rozdarł ciszę.
Odruchowo zatkał jej usta dłonią. Był w stroju, który wykluczał spotkanie z
sąsiadami.
Zauważył, że dziewczyna jest prześliczna. Spod czapeczki wystawały jasne,
proste włosy. Miała kształtny nosek i ładnie zarysowane kości policzkowe.
Ale najpiękniejsze w jej twarzy były oczy. Ogromne. Wydawało mu się, że są
niebieskie z odcieniem brązu. Coś niesamowitego.
Zauważył, że w kącikach jej oczu zbierają się łzy. Zaklął pod nosem.
Dziewczyna drżała, a dziecko na jej rękach niespokojnie przyglądało się im
obojgu. Rozejrzał się dookoła.
- Obiecaj, że nie będziesz krzyczeć.
Skinęła głową.
Ostrożnie cofnął dłoń, a dziewczyna odsunęła się, przywierając plecami do
drzwi. Kurczowo obejmowała dziecko, jakby chroniąc je przed
niebezpieczeństwem. Zauważył, że była to dziewczynka.
- Nie waż się mnie dotykać! Zboczeniec!
- Zboczeniec? Ja? - wyjąkał.
- Włóczysz się po nocy w samej bieliźnie i napadasz na bezbronną kobietę tuż
pod jej domem.
- Pod twoim domem? - Spojrzał na nią zdumiony.
Pod ,jej domem"? Głos dziewczyny drżał, ale w oczach błyszczało
zdecydowanie. Była od niego lżejsza o co najmniej dwadzieścia kilogramów,
lecz najwyraźniej nie miała zamiaru się poddać.
Skinęła głową i nerwowo oblizała usta.
Skrzyżował ręce na piersiach.
- Tak się składa, że to jest mój dom. - Mocniej zaakcentował słowo „mój". -
Wziąłem cię za włamywacza.
Dziewczyna ze zdumienia otwarła usta.
Jakby słyszał jej myśli. Zboczeńcy są sprytnymi kłamcami, potrafią po
mistrzowsku zmylić potencjalną ofiarę. Widział też jednak, że dziewczyna
zastanawia się gorączkowo, jak wybrnąć z tej sytuacji. Rozejrzała się wokół,
a później utkwiła wzrok w tabliczce z numerem domu.
Chyba jeszcze nigdy nikt go tak nie potraktował. Wzięła go za zboczeńca,
chociaż wcale nie wyglądała na pomyloną. Raczej na bardzo wyczerpaną.
Przez dłuższą chwilę przyglądała mu się uważnie.
- Rany - powiedziała. - Chyba się pomyliłam. Jestem wykończona.
Ze zgrozą zauważył łzy na jej policzkach. Trochę irracjonalnie ucieszył się,
że nie miała pomalowanych rzęs. Zadrżała mocno, na pewno z zimna. Kiedy
mała zauważyła, że mama płacze, natychmiast jej zawtórowała.
Walcząc o zachowanie resztek godności, dziewczyna wyprostowała ramiona i
buńczucznie uniosła podbródek. Od dawna uważał, że jego serce wykute jest
z kamienia, jednak zagubienie i bezradność nieznajomej prawie go rozczuliły.
- Może w takim razie wskażesz mi drogę do najbliższego motelu?
- Mógłbym, lecz to strata czasu. Dlaczego krzyczałaś, że się pali?
- Słucham?
- Krzyczałaś: „pożar!" - przypomniał jej. - Czy to sposób na zboczeńców?
Coś jak czosnek na wampiry? Zaśmiała się nerwowo.
- Gdzieś przeczytałam, że to najlepszy sposób, by zwrócić na siebie uwagę.
Inaczej nikt nie przyjdzie ci z pomocą.
Na pewno nie pochodziła stąd. To była strategia dziewczyny wychowanej w
wielkim mieście. Miała intrygujący głos. W odróżnieniu od jej twarzy nie był
wcale słodki. Brzmiała w nim jakaś surowa nuta.
- Dlaczego w tutejszych motelach nie ma wolnych miejsc? - Szybkim ruchem
wytarła twarz wierzchem rękawa, wytarła też buzię dziecka i pocałowała je
czule w nosek.
Efekt był natychmiastowy. Dziewczynka w tym samym momencie przestała
krzyczeć. Była bardzo podobna do mamy, z tą różnicą, że jej włosy były
jaśniejsze i kręcone. Dziewczynka spojrzała groźnie w jego stronę, chyba jed-
nak nie starczyło jej pewności siebie, bo ponownie się rozpłakała. Tym razem
jeszcze głośniej.
- Na drugim końcu miasta powstaje wielki ośrodek wypoczynkowy. Zjechało
się tu mnóstwo budowlańców, stolarzy, hydraulików. Wszędzie ich pełno.
Znalezienie noclegu w mieście graniczyło z cudem. Chyba że... W jego domu
były trzy sypialnie, jedna na górze, dwie na dole. Co to, to nie, upomniał się
w duchu.
- Może wejdziesz do środka? - powiedział, jakby na przekór własnym
myślom.
Mała krzyczała teraz tak głośno, że musiał powstrzymać się, by nie otworzyć
drzwi kopniakiem.
- Nie, dziękuję. - W jej głosie znów usłyszał lęk. -Muszę jechać. Nic mi nie
będzie, jestem tylko trochę zmęczona. Bardzo długo dziś jechałyśmy. No i w
końcu pomyliłam adres.
Ruszyła w jego stronę, chcąc go wyminąć, schody jednak były zbyt wąskie, i
musiała się zatrzymać. Zauważył, że się zaczerwieniła. Nic dziwnego,
przecież miał na sobie tylko spodenki.
- Zaczekaj.
Dziewczyna wciąż spoglądała na niego nieufnie, a zarazem czujnie.
- Jestem policjantem - przyznał z wahaniem. - Właściwie to byłem, bo
odszedłem ze służby.
Musiała to przecież zauważyć. Postawa, spojrzenie,, krótko przystrzyżone
włosy.
Kiwnęła głową, lecz gdy tylko zrobił krok do tyłu, rzuciła się w stronę
swojego samochodu. Nie gonił jej. Usłyszał, jak pospiesznie blokuje drzwi.
Rozległ się zgrzytliwy i przerywany odgłos zapłonu,, kiedy przekręciła
kluczyk w stacyjce.
To nie mój problem, pomyślał. Wrócił na ścieżkę i ruszył w stronę tylnych
drzwi. Nakazał sobie w myślach i prosto do sypialni i natychmiast położyć się
z powrotem do łóżka. Był już na schodach, ale wciąż instynktownie
wyczekiwał odgłosu odjeżdżającego samochodu. Nic.
Otworzył okno w sypialni i usłyszał kolejny zgrzyt zapłonu.
- Do diabła! - mruknął i chwycił leżące na łóżku dżinsy. - Żeby to!
Jeszcze czuł rwący ból w nodze po jej kopniaku, lecz i tak był zdania, że
dziewczyna jest wyjątkowo krucha i delikatna. Miał ochotę pozostawić ją
własnemu losowi ale nie potrafił. Nie zasługiwała na to, by spędzić w
wychłodzonym samochodzie. Ani ona, ani tym bardziej dziecko.
Chwilę później, walcząc z dżinsami, zbiegł na dół, włączył światło przed
domem i otworzył drzwi. Zaproponował jej przecież nocleg. Ale nie
skorzystała z zaproszenia.
Uparta sztuka. Miała to wypisane na twarzy. Ładna owszem. Ale i uparta jak
osioł. Wyjrzał na zewnątrz. Mgła podniosła się już na tyle, że mógł dojrzeć
zarys sylwetki w samochodzie. Dziewczyna siedziała z głową opartą o
kierownicę. Chyba płakała.
Westchnął z rezygnacją i narzucił marynarkę. Wiele temu przysięgał, że
będzie służyć i ochraniać. Emerytowany czy w czynnej służbie, policjant
zawsze pozostanie policjantem. To leżało po prostu w jego naturze, było sil-
niejsze od niego. Właściwie z ulgą odkrył, że nawet osobista tragedia, którą
przeżył, nie przytłumiła tej cechy.
Nie mógł zostawić tej dziewczyny na dworze.
Nie zauważyła, jak podchodził, kiedy więc zastukał w szybę samochodu, aż
podskoczyła ze strachu.
Uchyliła odrobinę okno.
- Tak?
- Chcesz, żebym po kogoś zadzwonił? Może po pomoc drogową?
Starych zwyczajów nie da się tak łatwo wyplenić. Jej numery rejestracyjne
świadczyły o tym, że przyjechała z Illinois. Za przednią szybą wciąż leżał
kwit parkingowy z Chicago. Nie pomylił się, była bardzo daleko od domu.
- Nic mi nie będzie - powiedziała z uporem. - Na północy taka pogoda to
prawie upał.
- Tak, chyba masz rację. Mała drży tak samo jak ty? Spojrzała niespokojnie
na dziecko i w końcu zapytała niepewnie:
- Naprawdę jesteś policjantem?
- Byłem.
- Mogę zobaczyć odznakę?
- Już nie mam.
- I nie masz też żadnego dokumentu?
O mało nie zaczaj krzyczeć z wściekłości. Pomyślał, że dawno już nie przeżył
tylu emocji. Był zły, ale i przyjemnie podekscytowany.
- Panienko, czy mam cię błagać na kolanach, żebyś zechciała wejść do domu?
Przez chwile nie odpowiadała, w końcu jednak z westchnieniem otworzyła
drzwi, wysiadła i wzięła córkę na ręce. Podążyła za nim ścieżką. Przytrzymał
przed nimi drzwi. Mała, usadowiona wygodnie w objęciu matki, ssała z
zapałem kciuk. Kiedy spojrzała na Shane'a, skrzywiła się i otwarła buzię tak
szeroko, że mógłby zbadać jej migdałki. Była ubrana w sweterek z
kapturkiem i szerokie spodnie. Nagle powróciły wspomnienia... Zacisnął
zęby. Oni też spodziewali się dziewczynki, tak wykazały dania. Stacey już
kupowała ubranka. Sukieneczki, buciki.
- Dobrze się czujesz? - zapytała nieznajoma.
Nie, nie czuł się dobrze. Minęły już dwa lata, ale ból był tak samo dojmujący.
Pogodził się z tym. Pogodził się z faktem, że nigdy już nie będzie szczęśliwy,
a czas nie uleczy ran.
- Jasne - skłamał. - Wchodź. Z wahaniem przekroczyła próg. Dziewczynka na
jej j rękach wyciągnęła szyję i rozglądała się ciekawie dookoła.
- Jestem Abby Blakely.
Nie była wysoka, ale w pełnym świetle wyglądała na starszą, niż początkowo
myślał. Musiała mieć dwadzieścia kilka lat. Miała świetną figurę, smukłą z
pięknymi krągłościami wszędzie tam, gdzie trzeba. Ujął jej dłoń, zaskoczony
zaskakująco mocnym uściskiem.
- ShaneMcCall.
- I naprawdę byłeś policjantem?
- Tak ciężko w to uwierzyć?
- Nie w to, że byłeś policjantem, ale w to, że to już czas przeszły.
- A!
- Nie wyglądasz zbyt staro.
- Mam trzydzieści lat - powiedział.
- To chyba zbyt mało jak na emeryta?
- No cóż, niech będzie półemeryt. W tej chwili pracuję jako konsultant i
zajmuję się szkoleniem młodej kadry. Wejdziesz dalej? Proszę, siadaj.
Abby zauważyła na jego palcu obrączkę i zapytała:
- Nie obudzimy twojej żony?
- Jestem wdowcem.
- Przepraszam. - I dodała po chwili: - Na to też wydajesz się zbyt młody.
- Powiedz to Bogu. - Abby dosłyszała gorycz w jego głosie i zrobiło jej się
głupio. - Słuchaj, wchodzisz czy zostajesz tutaj?
Znowu się zawahała. Przyłożyła wierzch rękawa do twarzy.
- Nie wiem, co robić. Jestem taka zmęczona. - Nagle rozpromieniła się. -
Wiem, zadzwonię do siostry!
Ujęła go sposobem, w jaki wymówiła słowo „siostra". Tyle w tym było
czułości... Podała mu dziecko i schyliła się, by rozwiązać buty. Pomyślał
nagle, że czuł się pewniej, kiedy mu nie ufała. Nie umiał postępować z
dziećmi. Trzymał małą z dala od siebie, na długość ramienia.
- Nie ściągaj butów!
- Na tym parkiecie? Zwariowałeś?
Spojrzał na podłogę, jakby widział ja po raz pierwszy w życiu. Trochę
zaniedbana, ale rzeczywiście piękna.
Mała przyglądała mu się podejrzliwie. Jaka matka, taka córka, pomyślał.
- Ja, Belle - powiedziała w końcu dziewczynka.
- Miło mi. Cześć. - Wciąż trzymał ją w sztywno wyprostowanych ramionach.
Abby podniosła się, podszedł więc, żeby oddać dziecko.
- Czy mógłbyś jeszcze chwilę ją przytrzymać? Chciałabym skorzystać z
telefonu. Nie wiedział, jak odmówić.
- Telefon jest tam. - Ruszył przodem w stronę kuchni. Dziewczynka w jego
ramionach zaczęła się gwałtownie wiercić.
- Ona nie gryzie.
- Ach. - Shane nie miał zamiaru zmienić sposobu trzymania dziecka. Belle
dalej się wierciła.
- Zrobiła kupkę? - zapytała Abby.
- Belle, nie kupka! - zaprotestowała gniewnie mała.
- Hmm - Shane rozluźnił się troszkę i przytulił do piersi. Powąchał ją. Poczuł
to. Najpiękniejszy zapach pod słońcem. Zimna obręcz bólu bez ostrzeżenia
zacisnę się wokół jego serca.
Mała musiała jakimś szóstym zmysłem wyczuć targające nim emocje,
spojrzała bowiem na niego szeroko otwartymi oczkami, po czym dotknęła
delikatnie jego policzków i objęła go za szyję.
- Dobzie - oznajmiła, lokując swą główkę pod jego podbródkiem.
Usłyszał, jak dziewczynka zaczyna ssać kciuk, za chwilę poczuł na piersiach
strużkę jej śliny. Ładnie będzie wyglądała jego marynarka.
- Telefon jest tam.
Abby obrzuciła jego skromną kuchnię badawczym spojrzeniem, podeszła do
telefonu i podniosła słuchawkę. Usłyszał, że dzwoni do informacji. Jak u licha
mogła nie znać numeru telefonu swojej siostry? Kiedy w końcu odłożyła
słuchawkę, nie wyglądała na zadowoloną z przebiegu rozmowy.
- Jeszcze nie przyjechały. To znaczy moje siostry.
- Nie przyjechały? Dokąd miały przyjechać?
- Tutaj! Wszystkie się tu przeprowadzamy. To długa historia. - Wyglądała na
coraz bardziej zmęczoną.
- Co to znaczy wszystkie, jest was tuzin? Zaśmiała się.
- Tylko trzy. Jesteśmy trojaczkami.
Ona razy trzy. Z powodów, nad którymi wolał się nie zastanawiać, ta myśl go
przeraziła. Mała w tej chwili spała smacznie na jego piersi. Czuł ciepło bijące
od maleńkiego ciałka, odblaski światła igrały na jej loczkach i Shane musiał
wytężyć całą siłę woli, by przetrzymać kolejną falę nieznośnego bólu.
- Zadzwonię po pomoc drogową. - Udało mu się zapanować nad sobą. - Nie
liczyłbym jednak, że przyjadą zbyt szybko. To nie Chicago.
Spojrzała na niego zdziwiona.
- Tablice rejestracyjne i kwit parkingowy za szybą - wyjaśnił.
- Ty rzeczywiście jesteś policjantem.
- Byłem - poprawił ją.
Shane wciąż trzymał dziecko w ramionach, gdy Abby zaczęła gorączkowo
przetrząsać wielką podróżną torbę. W końcu znalazła to, czego tak
zapamiętale szukała i dała mu skrawek papieru. Przesunął nieco Belle i wziął
do ręki papier. Przyjrzał się i zamrugał gwałtownie. Spojrzał jeszcze raz.
Stanowczym kobiecym pismem ktoś zapisał tam jego adres.
- To jakaś pomyłka - powiedział w końcu.
- Dlaczego?
- To mój dom jest na Harbor Way i ma numer dwadzieścia dwa.
- W takim razie musiałam źle zapisać adres.
Abby opadła na krzesło, zdjęła z głowy czapkę i czesała włosy palcami.
Sterczały teraz na wszystkie strony. Przyjemnie było na nią patrzeć.
- I co teraz? Musimy jechać dalej, to jasne.
Tak, to jedno nie ulegało wątpliwości. Była rozczochrana, blada i
niewyspana. Co nie przeszkadzało dostrzec Shane'owi, że jest szalenie
atrakcyjna. Dżinsowa bluza i spodnie, które miała na sobie, były o kilka
numerów za duże, co jeszcze podkreślało jej smukłość. Nie powinna tu
zostać. Absolutnie.
- Słuchaj, do rana pozostało już niewiele czasu, możecie przespać się tutaj -
usłyszał własne słowa. - Ten dom właściwie składa się z dwóch oddzielnych
mieszkań. Kiedyś dolna część była wynajmowana na lato. Jest umeblowana.
W szafach znajdziesz czystą pościel. Sam nigdy nie używam sypialni na dole.
Są tam. - Pokazał przeciwną stronę korytarza.
- Ale przecież zupełnie się nie znamy!
- No cóż, temu nie mogę zaprzeczyć. Uśmiechnęła się słabo.
- Drzwi można zamknąć od środka. To przesądziło sprawę. Poza tym była
rzeczywiście nieludzko zmęczona, właściwie skrajnie wyczerpana.
- Bardzo ci dziękuję.
- Nie ma za co. Rano pomogę ci z samochodem i znajdziemy twój dom.
- Shane?
- Proszę? - Dałby wiele, żeby nie mówiła do niego po imieniu. Nie miał
zamiaru zawierać z nią przyjaźni, choć to nie znaczyło, że powinien być
niemiły.
- Bardzo mi przykro, że tak mocno cię kopnęłam.
Abby zamknęła za sobą drzwi i nasłuchiwała kroków Shane'a na schodach.
Zastanawiała się, czy nie popełniła właśnie największego głupstwa w życiu.
Nie dość, że nagle spakowała dorobek całego życia do przyczepy i prze-
jechała wraz z Belle całe Stany, to u kresu tej drogi znalazła się pod jednym
dachem z zupełnie nieznanym jej mężczyzną.
No, kilka informacji zdołała jednak z niego wycisnąć, choć nie był zbyt
rozmowny.
Na przykład dowiedziała się, że był kiedyś policjantem.
Zauważyła też, że miał niesłychanie piękne oczy. Nie chodziło nawet o kolor,
chociaż był niezwykły, przywodził na myśl pyszną mleczną czekoladę.
Jednak coś naprawdę szczególnego kryło się w samym spojrzeniu mężczyzny.
Na pozór szczere i dobroduszne, w rzeczywistości przeszywało rozmówcę na
wylot.
Wiedziała jednak, że nie jest najlepszą znawczynią męskich charakterów.
Historia z ojcem Belle dobitnie o tym świadczyła.
A jednak, kilkadziesiąt minut temu, kiedy przestraszona zastanawiała się
gorączkowo, jak wyminąć Shane'a na wąskich schodach, zdążyła mimo
wszystko zauważyć jego świetnie zbudowane ciało, smukłe nogi i szerokie
ramiona. Nie powinna być zdziwiona, kiedy usłyszała, że był policjantem.
Jego włosy były przystrzyżone bardzo krótko, w głosie pobrzmiewał
autorytatywny ton. Kiedy podejmował decyzje, w szczególny sposób mrużył
oczy, a każdy jego mięsień zdawał się wtedy gotowy do skoku. Shane
wyraźnie ożywiał się w trudnych sytuacjach, tak jakby uwielbiał wyzwania.
Chyba właśnie emanująca z niego siła sprawiła, że Abby po krótkim wahaniu
postanowiła mu zaufać. Intuicja podpowiadała, że obie z córeczka będą tu
absolutnie bezpieczne.
Abby nie miała jednak złudzeń, że jej przybrana matka nie pochwaliłaby
takiego postępowania. Poczciwa Judy zawsze wszystko planowała z dużym
wyprzedzeniem, nie znosiła improwizacji i nie lubiła niespodzianek.
Pracowała ciężko, by zapewnić Abby godziwe warunki życia i stworzyć
ciepły dom, co było tym trudniejsze, że wychowywała ją sama.
Według Judy olbrzymim błędem było samo przyjęcie zaproszenia na
spotkanie z prawnikiem w Miracle Harbor, a już przyjęcie dziwnej darowizny
- prawdziwą głupotą. Abby wolała nawet nie zastanawiać się, co Judy powie-
działaby, widząc ją w obecnej chwili.
Czy miała jednak jakiś wybór? Nie mogła przecież spać z dzieckiem w
samochodzie! Gdyby była sama, to co innego.
Abby przeszła przez umeblowane mieszkanie na parterze i znalazła się wraz z
Belle w pierwszej sypialni. Położyła małą na środku dużego małżeńskiego
łoża, a sama podeszła do okna, by zasunąć zasłony. Kiedy stanęła przy oknie,
zauważyła, że rozciąga się stąd widok na ulicę. Miracle Harbor nie wyglądało
już tak samo jak miesiąc temu, gdy zawitała tu po raz pierwszy. Wówczas
urzekły ją rzędy ślicznych domków wzdłuż stromych i wąskich uliczek
opadających ku oceanowi. Pamiętała, że przy głównej ulicy przycupnęły
liczne sklepiki z czerwonej cegły z kolorowymi szyldami. W ich dużych
oknach wystawowych odbijały się wody oceanu.
Dzisiejszego wieczoru jednak z okna sypialni spoglądała na zupełnie inne
miasteczko, podobne raczej do planu zdjęciowego mrożącego krew w żyłach
horroru niż sielskiej opowieści z życia prowincji.
Jak mogła źle zapisać adres odziedziczonego domu? I jak to możliwe, że to
śliczne małe miasteczko nocą zamieniało się w mroczne i ponure miejsce? A
jakby tego wszystkiego było mało, jej zdradziecki samochód musiał odmówić
posłuszeństwa właśnie w chwili, kiedy najbardziej go potrzebowała. No cóż,
był już stary i wysłużony, w dodatku przemierzyły nim cały kraj, co
właściwie należało uznać za imponujące osiągnięcie.
Cuda jednak się zdarzają, pomyślała, rozglądając się dookoła. Zajrzała w kąty
i pod łóżko, sprawdzając, czy nie ma tam pajęczyn ani pająków, potem nieco
uspokojona położyła się obok córki. Nie miała już siły szukać pościeli. Muszę
przestać wierzyć w cuda, pomyślała nagle. To właśnie ta wiara przywiodła ją
do tego miasteczka. Liczyła, że szczęście uśmiechnie się do niej i będzie
mogła ofiarować córce to, czego pragnie dla dziecka każda matka - ciepły
dom i bezpieczne dzieciństwo.
Pozostawały co prawda owe dziwne warunki zapisane w testamencie... Po
pierwsze, musiała przez rok mieszkać w Miracle Harbor. No cóż, to chyba nic
trudnego. Ale drugi warunek?
Jakaś kosmiczna bzdura. Czy można wyjść za mąż tylko po to, by otrzymać
spadek? Cóż to byłoby za małżeństwo? W dodatku Abby niezbyt fortunnie
dobierała sobie partnerów życiowych, wystarczy wspomnieć Tysona, ojca
Belle.
Dlaczego więc zdecydowała się mimo wszystko podjąć wyzwanie i
przyjechać do Miracle Harbor, choć nie miała najmniejszych złudzeń, że nie
uda jej się spełnić drugiego warunku?
Podczas krótkiego spotkania z siostrami dowiedziała się, że rozdzielono je,
kiedy miały po trzy lata. Abby sama niczego nie pamiętała, Corrine natomiast
zachowała jakieś mgliste wspomnienia z dzieciństwa. Z kolei przybrani ro-
dzice Britt potwierdzili, że zjawiła się u nich, kiedy miała trzy lata.
Abby przyjechała do Miracle Harbor również dlatego, że była to jedyna
szansa, aby poznać własne siostry. Kiedy spotkały się po raz pierwszy po tylu
latach rozdzielenia, Abby miała dziwne wrażenie, że odnalazła wreszcie
cząstkę samej siebie.
A poza tym miasteczko nazywało się Miracle Harbor, czyli Przystań Cudów, i
Abby, chociaż nie przyznałaby się do tego nikomu, od razu uwierzyła w
magiczną moc tego miejsca.
A może już zadziałało przeznaczenie? Może nie przypadkiem samochód
zepsuł się właśnie tutaj?
Tylko co z Shane'em? Czy jest dla niego miejsce w tym cudownym
scenariuszu?
Nie, raczej nie, pomyślała nie bez przykrości. Zachował się w miarę
opiekuńczo, bo tak go wyszkolono. Jutro zaś rozstaną się jak nieznajomi, być
może będą się pozdrawiać, mijając się w przelocie.
Zresztą nawet jeśli zdecydowałaby się spełnić warunek ofiarodawcy domu,
nigdy nie wybrałaby mężczyzny w typie Shane'a. Wolałaby kogoś miłego,
nieskomplikowanego i prostodusznego. Kogoś, kto byłby dobrym tatą dla
Belle. Niewysokiego okularnika, nieco przy kości, który zawsze pamięta, by
zabrać do pracy drugie śniadanie.
Najlepiej trzymać się z dala od przystojniaków, westchnęła w duchu i już po
chwili zapadła w sen.
ROZDZIAŁ DRUGI
Promień słońca wśliznął się przez szparę w zasłonach i połaskotał Abby w
powieki. Przeciągnęła się leniwie i otworzyła oczy. Również w świetle dnia w
pokoju nie zauważyła nigdzie ani śladu pająków.
Zgodnie z tym, co mówił Shane, ta część domu była wynajmowana na lato,
toteż umeblowanie pokoju było dosyć proste i skromne. Mimo to Abby
podobało się tutaj. Podziwiała piękny parkiet i dębowe okiennice.
Ciekawe czy dom, który odziedziczyła, będzie równie ładny?
Przypomniała sobie wypadki dnia poprzedniego.
Hej, Abby, upomniała się w duchu, kiedy zdała sobie sprawę, że jej myśli
krążą uporczywie wokół Shane'a. Wiesz przecież, do czego zdolni są tacy
przystojniacy, nieprawdaż? Nie potrzeba nam takich kłopotów, prowadziła
wewnętrzny monolog.
Wyciągnęła dłoń, by przytulić do siebie Belle, przez chwilę szukała jej po
omacku, aż wreszcie przerażający fakt dotarł w pełni do jej świadomości.
Usiadła gwałtownie na łóżku. W miejscu, gdzie spała Belle, pozostało jedynie
ledwo wyczuwalne wgłębienie na materacu.
- Belle! - zawołała, wyskakując z łóżka. - Belle, gdzie jesteś?
Pośpiesznie zapinała guziki bluzki, całą siłą woli zmuszając się do
opanowania narastającej paniki.
- Belle?
Wbiegła do sąsiedniego pokoju. Przed otwartymi drzwiami stało krzesło.
Wystarczyło wdrapać się na nie, nacisnąć klamkę i... droga do kuchni stała
otworem. Abby usiłowała sobie przypomnieć, czy drzwi wejściowe były
równie łatwe do sforsowania. Nie, Belle nie poradziłaby sobie z zamkiem...
Kiedy jednak Abby wybiegła na korytarz, serce zamarło jej w piersi.
Frontowe drzwi były otwarte, do środka wpadała przez nie świeża morska
bryza.
- Belle!
- Tutaj.
Głos należał do najwyraźniej poirytowanego Shane'a.
Wbiegła do kuchni jak burza.
Unikaj przystojniaków! - usłyszała w głowie ostrzegawcze echo.
Jednak ulga, jaką poczuła na widok córki, osłabiła jej postanowienie.
Na widok Shane'a jej policzki przybrały kolor dojrzałych, rumianych jabłek.
Ten mężczyzna najwidoczniej nie lubił zbyt wiele na siebie wkładać. Tego
ranka ubrany był jedynie w szorty, odsłaniające dobrze umięśnione nogi oraz
szary podkoszulek bez rękawów. Było na czym oko zawiesić, och tak. Wokół
szyi miał okręcony ręcznik, a włosy mokre od potu. Pomimo że były tak
krótkie, ich końcówki zdawały się podkręcać.
Jego twarz była wręcz denerwująco doskonała. Wysoko osadzone kości
policzkowe, prosty nos, lekko wysunięty podbródek. Jeszcze się dziś nie golił,
co dodawało mu tylko uroku, bo wydawał się przez to bardziej męski, taki
nieujarzmiony i... niebezpieczny.
Abby wiedziała wystarczająco dużo o tym typie mężczyzn. Mogli mieć
wszystko - i nie wahali się czerpać z życia pełnymi garściami. A kiedy im się
znudziła kolejna zabawka, rzucali ją w kąt, jak rozpieszczone dzieci.
Tylko jedna rzecz nie pasowała do tego wizerunku macho. Kiedy Shane
patrzył na Belle, w jego niezwykłych oczach malowało się niekłamane
przerażenie.
- Co to dziecko jada? Już mi się kończą pomysły!- rzucił niecierpliwie.
Abby oderwała wzrok od Shane'a. Belle, z wyrazem najwyższego szczęścia
na twarzy siedziała na stercie książek ułożonych na krześle, przy stole
zastawionym miskami i pudełkami płatków śniadaniowych.
- Chcesz powiedzieć, że dałeś jej możliwość wyboru?
- zapytała, nie wierząc własnym oczom.
Jej córka łaskawie wzięła do buzi garstkę płatków ze stojącej tuż przed nią
miseczki. Pogryzła, połknęła, po czym gestem godnym monarchini pokazała
paluszkiem, aby podać jej następną miseczkę. Shane natychmiast spełnił jej
życzenie i kolejna miseczka znalazła się w zasięgu małych rączek.
- Co ty robisz? - Abby skrzyżowała ramiona na piersiach. Siłą
powstrzymywała wybuch śmiechu na widok tego wspaniale zbudowanego
atlety, spełniającego zachcianki dwuletniej dziewczynki.
- Widzisz chyba, że usiłuję nakarmić twoje dziecko. - Spojrzał na nią ponuro.
- Ale dlaczego?
- Dlaczego? Kiedy wróciłem z joggingu, ona właśnie wypełzła z pokoju, w
którym nocowałyście. Próbowałem ją zawrócić, ale to się jej zdecydowanie
nie spodobało. Oznajmiła, że jest głodna, i że ja mam do licha coś z tym
zrobić!
- Tak powiedziała? - Abby dusiła się ze śmiechu.
- O, ona znakomicie obywa się bez słów. Wystarczy, że się skrzywi. A kiedy
kazałem jej wracać do mamy, zaczęła wrzeszczeć!
- Belle!
- Belle, niedobla? - Belle najwyraźniej czuła, że żarty się skończyły i lepiej
nie przeciągać struny. Spojrzała na Shane'a z miną niewiniątka. - Belle,
niedobla? - powtórzyła pytanie.
- Niedobra! - Dopiero kiedy dziewczynka zaczęła szybko mrugać oczkami i
wykrzywiła buzię w żałosnym grymasie, Shane nieco się udobruchał. - No
dobrze, może nie niedobra, ale uparta, wrzaskliwa i rozkapryszona!
- Nie jest wcale rozkapryszona. - Abby skorygowała jedyne nieprawdziwe
określenie z listy Shane'a. - Ona tylko próbuje tobą manipulować.
- Dwuletni dzieciak? - Gwałtownie przestał napełniać miseczkę Belle kolejną
porcją płatków. Wyprostował się i spojrzał na Abby z ukosa. - To chyba mało
prawdopodobne.
- Naprawdę nie musiałeś jej karmić. Trzeba było mnie obudzić.
- Myślałem o tym. - Shane dolał mleka do miseczki Belle, a po chwili wsypał
jeszcze odrobinę brązowego cukru. - Nie wyglądałaś wczoraj najlepiej,
pomyślałem więc, że trochę snu dobrze ci zrobi. Zresztą, obiecałem ci
bezpieczny nocleg, a nie wiedziałem, jak zareagujesz, gdy do twej sypialni
wtargnie jakiś obcy facet.
Abby przełknęła ślinę. Do licha, czy on musiał być taki przystojny?
W następnej chwili pomyślała zaś, że ona sama z pewnością nie prezentuje
się w tej chwili zbyt atrakcyjnie. Odruchowo przygładziła włosy dłonią. Tak
jak się spodziewała, sterczały każdy w inną stronę. Rzut oka w dół
uświadomił jej, jak wymięte jest jej ubranie. Nic dziwnego, skoro położyła się
w nim spać. W dodatku guziki bluzki były zapięte krzywo.
Oczywiście Shane wyglądał, jakby przed chwilą zszedł z jakiegoś plakatu
reklamowego. Cóż za wołająca o pomstę do nieba niesprawiedliwość!
- Jedna posiniaczona goleń wystarczy mi w zupełności - dokończył ponuro.
Abby spojrzała na jego nogę, która nosiła krwisto-sine ślady wczorajszego
kopniaka.
- Mam nadzieję, że nie boli zbyt mocno? - zapytała bez przekonania.
- Stary weteran zniesie wszystko - burknął, po czym westchnął. - Pewnie, że
boli.
- Mama, daj mu buzi - poprosiła Belle, jakby wiedziała, że pora rozładować
sytuację.
- W porządku, a co na to mama? - zapytał Shane niespotykanie spokojnie. W
jego tonie Abby nie wyczuła nawet śladu zwykłego przekomarzania się.
Ze wszystkich sił starała się odpowiedzieć równie obojętnie.
- Buziaczki mamy są zarezerwowane dla Belle. Wyłącznie. Rozumiesz?
- Biedny tato Belle - skomentował Shane.
- Akurat jego nie ma co żałować - wyrwało się Abby mimo woli. -
Wychowuję Belle samotnie.
Dziwne myśli przychodziły Abby do głowy, gdy tak stała w jednym
pomieszczeniu z tym skąpo odzianym mężczyzną.
Szukam męża.
Jej siostra, Brittany, kiedy usłyszała, jakie warunki muszą spełnić, aby
zachować prawa do spadku, oświadczyła beztrosko, że da takiej właśnie treści
ogłoszenie do gazety. Roześmiała się przy tym diabolicznie, czym ściągnęła
na siebie bardzo niezadowolone spojrzenie pana Hamiltona.
Ale Abby to nie Brittany. Nawet jeśli wyglądają identycznie.
- Chyba już dość narozrabiałyśmy - powiedziała spokojnie. - Powinnyśmy
ruszać w drogę.
Zanim zrobię z siebie kompletną idiotkę, dodała w myślach. I to nie pierwszy
raz w życiu...
Tak, Tyson zwiódł ją bez trudu swoim urokiem, galanterią i opiekuńczością.
Wzięła to wszystko za dobrą monetę, żaden mężczyzna przed nim tak się o
nią nie troszczył, nie zabiegał tak wytrwale o jej względy. A gdy już ją
zdobył, zmienił się nie do poznania. Abby natomiast, w ciąży, przerażona
perspektywą samotnego macierzyństwa, próbowała jeszcze walczyć o ich
związek. Zero dumy, myślała później o sobie z obrzydzeniem. Tyson do
końca utrzymywał, że jest w niej szaleńczo zakochany, nigdy jednak nie
wspomniał choćby słówkiem o małżeństwie. Nie, nic takiego nie przeszło mu
przez gardło.
- Sprawdzę, co z twoim samochodem - zaproponował Shane.
Każdy potrafi być miły i czarujący na początku, pomyślała ze złością.
- Dziękuję, nie trzeba. - Zauważyła, że Shane bacznie przygląda się Belle,
która próbowała kolejne płatki
O, Britt miała w tej sytuacji wiele do powiedzenia. Ciekawe, po co przysłała
jej tę bezsensowną książkę „Jak znaleźć idealnego partnera". Abby przysięgła
sobie, że nie zajrzy do tego idiotycznego poradnika, jednak ciekawość
okazała się silniejsza. Ciekawe, czy Britt wysłała identyczną książkę także
Corrine? Corrine też chyba nie była najlepsza w te klocki. Jaka właściwie
mogła być Corrine? Spokojna? Powściągliwa? A może raczej przestraszona?
Właściwie strach nie był w ich sytuacji niczym dziwnym. Nieznana im osoba
przewróciła ich życie do góry nogami, wymogła przeprowadzkę do
miasteczka, w którym będą mogły liczyć wyłącznie na siebie nawzajem.
Porzuciły pracę i przyjaciół, musiały zacząć wszystko od nowa.
Abby nie mogła pojąć, że są aż tak różne pomimo niezwykłego fizycznego
podobieństwa. Każdym słowem i gestem Britt zdawała się mówić: „patrzcie i
podziwiajcie, jaka jestem piękna". I Britt rzeczywiście taka była. Dlaczego
jednak nic z tej oszałamiającej urody Abby nie potrafiła odnaleźć w sobie?
Ostatnio często zadawała sobie to pytanie, przyglądając się bezradnie odbiciu
w lustrze. Może powinna zapuścić trochę włosy? Pozwolić im opadać w
niesfornych lokach? Trochę więcej makijażu, zmiana stylu ubierania. No i po
co właściwie to wszystko? Żeby złapać idealnego partnera? Abby skrzywiła
się na samą myśl. Była pewna, że Britt wysłała egzemplarz tej idiotycznej
książki również Corrine.
Oczywiście, jak to w tego typu poradnikach bywa, nie wspomniano ani
słowem, jak przeciwdziałać skutkom nieprzespanej nocy lub ujarzmić
wiecznie sterczące na wszystkie strony włosy. Jaki pożytek z poradnika, który
nie przewiduje sytuacji awaryjnych? Chyba że jeszcze nie dotarła do
odpowiedniego rozdziału. Dziewczyno, skarciła się w myśli, przecież nie
znosisz takich głupich książek ani postawy, jaką lansują!
Stać mnie na opłacenie mechanika samochodowego, kontynuowała w myśli.
Moja sytuacja finansowa już niedługo ulegnie poprawie, przecież
odziedziczyłam duży dom, z dwoma mieszkaniami i... porządnym, godnym
zaufania lokatorem w jednym z nich. Zgodnie z informacją, jaką jej
przekazano, człowiek ten mieszkał w jej domu od blisko roku i nie rozglądał
się za nowym lokum. Liczyła, że pieniądze za wynajem oraz to, co zarobi na
krawiectwie, zapewni im obu z Belle odpowiedni standard. Jak na ich
wymagania - bardzo wysoki.
A już na pewno wystarczający, by pozwolić sobie na opłacenie usług
mechanika.
- Zadzwonię po prostu do jakiegoś warsztatu. Już i tak nieprzyzwoicie
nadużyłyśmy twojej życzliwości i gościnności - powiedziała.
- Teraz tamto! - zażądała Belle, odsuwając energicznie kolejną miseczkę.
- Jeśli mam być szczery, to już wolę zająć się twoim samochodem niż nią -
powiedział teatralnym szeptem.
- Ależ nie musisz zajmować się moją córką, zaraz zabiorę ją do jakiegoś baru
na śniadanie. Już i tak dosyć miałeś przez nas kłopotów.
- Nieeeeee! - krzyknęła Belle co sił w płucach. - Tu! Belle lubi!
- O, nic dziwnego, ty psotko! I co to wszystko znaczy? Masz to natychmiast
zjeść. Przecież uwielbiasz te płatki!
- Nie - powiedziała Belle z uporem.
Kiedy Abby usiłowała bezskutecznie dyskutować z brzdącem, który jeszcze
nie całkiem pojmował siłę i wymowę logicznych argumentów, Shane wziął ze
stołu kluczyki od jej samochodu. Wyszedł, gwiżdżąc pod nosem jakąś
skoczną melodię. Typowy facet, który nad wszystkim musi przejąć kontrolę,
zjeżyła się Abby.
Feministka Abby była oburzona.
Jednak mała kobietka Abby cieszyła się, że ktoś zdjął część obowiązków z jej
ramion i roztoczył nad nią opiekę. Hmm, ciekawe.
Shane miał wrażenie, że ktoś przyłożył mu czymś ciężkim w głowę. Najpierw
to małe, ledwo widoczne stworzenie okręciło go sobie wokół palca, a potem
zjawiła się ta starsza, aby dokończyć dzieła.
Jak u licha kobieta mogła wyglądać tak ślicznie zaraz po przebudzeniu?
Jej włosy były zmierzwione i nastroszone, miała krzywo zapiętą bluzkę, a jej
dżinsy były o kilka numerów za duże i niemiłosiernie wygniecione.
A mimo to wyglądała jak kandydatka na miss.
Gdyby tylko kiwnęła małym palcem, pewnie również przed nią wykonałby
taniec z płatkami!
Nad czymś takim Shane McCall absolutnie nie mógł przejść do porządku
dziennego. Nie mógł pozwolić sobie na uleganie słabościom. Zamieszkał w
tej mieścinie po to właśnie, by mieć święty spokój. Nie znał tu nikogo i tak
miało pozostać. Poprawka - nie znał żadnych kobiet. Z Morganem był
właściwie zaprzyjaźniony, ale znali się jeszcze z czasów wspólnej pracy w
brygadzie antynarkotykowej w Portland. Morgan wrócił później do swojego
rodzinnego Miracle Harbor, ożenił się, na świat przyszły dzieci. Zapraszał go
wielokrotnie, chciał przedstawić Shane'owi rodzinę, ale Shane z niezmiennym
uporem wymigiwał się od wizyty.
Nie czuł się na siłach, bał się swoich uczuć.
Mężczyźni rozmawiają o sporcie, samochodach i pracy. Dzieci to już zupełnie
inny temat...
Drew Duarte, stary znajomy z brygady antynarkotykowej, martwił się o niego
i próbował czasem coś zdziałać w tej materii. Namówił Shane'a do przyjęcia
posady konsultanta. Shane prowadził kilka szkoleń w roku, wciąż biegał i
podnosił ciężary. Żaden młodzik nie odważyłby się stawić mu czoła w ringu.
Ostatnio Drew wymyślił dla niego nowe zajęcie i teraz Shane pracował nad
rozdziałem do podręcznika dla agentów federalnych. Chodziło o procedury
wykrywania narkotyków.
Shane pomyślał, że jego życie ostatnio przypomina z góry zaplanowany
scenariusz. Wszystko było pod kontrolą. Może za bardzo?
Cóż to w końcu za życie, gdy nic nie cieszy bardziej niż nowy program
komputerowy z wyjątkowo dobrym edytorem tekstów?
Ale czy on prosił o cokolwiek? Czy czegokolwiek pragnął? Nie!
Przeprowadził się do Miracle Harbor, ponieważ musiał uciec od wspomnień.
Zostawić wszystko za sobą. Morgan, kiedy dowiedział się, co go spotkało,
przysłał ciepły list, pełen słów pocieszenia i otuchy. Zaproponował też przy-
jacielowi odpoczynek w należącym do rodziny domku letniskowym nad
oceanem.
Shane skorzystał z zaproszenia, przyjechał na weekend i nigdy już nie
wyjechał. Pierwszą zimę spędził w nieco zbyt przewiewnym domku
Morganów, a potem wynajął oba mieszkania w tym starym domu, należącym
niegdyś do rodziny holenderskich kupców. Dom był idealnie położony - w
pobliżu centrum miasteczka i oceanu. Wydawał się zbyt rozległy dla
niezamężnego mężczyzny, ale Shane lubił przestrzeń i samotność, nie szukał
wiec współlokatorów.
Dom był stary i wymagał nieustannej opieki, zupełnie jak kapryśna starsza
pani.
System grzewczy płatał figle, okna się nie zamykały albo nie otwierały,
światła niespodziewanie gasły, a Shane naprawiał wszystkie usterki,
wdzięczny losowi za możliwość zużytkowania wolnego czasu, którego
miewał w nadmiarze. Czuł się tutaj na swoim miejscu, u siebie.
Tak, ale co począć z tym małym problemem, który wczoraj wieczorem wdarł
się przemocą w spokojny rytm jego życia? Poradzi sobie, nie pozwoli
wytrącić się z równowagi. Za chwilę nie będzie śladu po wczorajszej przy-
godzie. Właściwie to załatwiał dwie sprawy za jednym zamachem. Po
pierwsze, zrobi coś pożytecznego, udzieli pomocy potrzebującemu, a to
zawsze leżało w jego naturze. Czasami żałował, że ma teraz tak niewiele
okazji, by spieszyć bliźnim z pomocą. Po drugie, odzyska upragniony spokój,
gdy tylko za Belle i Abby zamkną się drzwi.
- Bardzo dobrze - mruknął do siebie.
Otworzył drzwiczki jej samochodu i wsadził głowę do środka. Z kieszeni
podróżnej torby na przednim siedzeniu wystawała okładka książki.
Wydawało mu się, że litery tytułu świecą niczym kolorowy, jaskrawy neon.
„Jak znaleźć idealnego partnera".
Uff, a wiec to tak. Nagle wszystko zrozumiał. Te jej ogromne, proszące oczy!
Ta kobieta szuka męża! Niestety, biedaczka pomyliła adres. Tutaj nie znajdzie
idealnych kandydatów. Shane uzyskał dodatkową motywację do szybkiej
naprawy samochodu, co zresztą nie okazało się zbyt trudnym zadaniem.
Pogwizdując, wytarł brudne od smaru ręce i raźnym krokiem wrócił do domu.
Abby rozmawiała przez telefon, Belle bawiła się na podłodze jego
plastikowymi miseczkami. Poza tym jednak kuchnia była w idealnym stanie.
Wszystkie pudełka zostały pochowane, naczynia umyte i schowane do szafki.
Dziecko, uśmiechając się od ucha do ucha, pospieszyło mu na powitanie.
Czy to normalne, żeby maluch tak reagował na obcego człowieka?
McCall, uważaj na to ciepełko, które rozlewa się w okolicy serca, upomniał
się sarkastycznie.
Zrobił kilka kroków w inną stronę, żeby uniknąć spotkania z Belle, lecz mała
nie pozwoliła się wywieść w pole. Ruszyła w pościg. Robili już trzecie
okrążenie wokół kuchni, gdy Abby w końcu odłożyła słuchawkę i spojrzała
na niego wyraźnie zmartwiona.
- Kancelaria jest chyba nieczynna w soboty. Próbowałam złapać Jordana
Hamiltona, mojego prawnika, ale w domu też go nie ma.
- Jeden z jego synów, Mitch, pracuje z moim znajomym. Zadzwonię do niego
- zaproponował.
W notesie nie znalazł jednak numeru do Mitcha, zadzwonił wiec do Morgana.
Mała Belle uczepiła się jego kolana, toteż próbował strząsnąć ją delikatnie.
Zabawa spodobała się jej widocznie, bo przylgnęła do niego jeszcze mocniej.
Ze słuchawki dobiegał go śmiech bawiącego się dziecka. Dziecko uwieszone
na jego nodze, też wydawało dziwne i niepokojące bulgoczące dźwięki.
- Kupiłem dzieciakom psa - wyjaśnił Morgan, kiedy Shane zapisał już numer
Mitcha.
- Sądząc po hałasie, wesoło u was teraz.
- Nie mogłem zrobić większego głupstwa, mówię ci. Sprzątam po nim już od
sześciu dni.
Shane przez chwilę jeszcze słuchał radosnego gwaru, walcząc z falami nie do
końca zrozumiałych emocji. Czy był to żal, że jemu nigdy nie będzie dane
zaznać takich radości? Zdusił tę myśl w zarodku. Zdecydowanym ruchem
odczepił palce Belle od swojego kolana, Abby tym razem zauważyła jego
wysiłki i pospieszyła mu na odsiecz. Przy okazji spojrzała na kartkę.
- Udało się? - spytała.
Shane bez słowa wykręcił numer. Mitch Hamilton odezwał się po drugim
sygnale i spokojnie wysłuchał, o co chodzi. Tym razem Shane nie złowił
żadnych dźwięków w tle, tylko błogosławiona cisza, żadnych dziecięcych
głosików.
- Ojciec wyjechał z miasta, wróci w poniedziałek -powiedział w końcu Mitch.
- Ale nie martw się, i tak miałem iść do kancelarii, służę pomocą.
Porządny człowiek, pomyślał Shane, żadnych psów i hałasów, a w dodatku,
jaki zapracowany, skoro idzie w sobotę do pracy.
- Wielkie dzięki.
- Sprawdzę ten adres i oddzwonię. A przy okazji, która to z trojaczków?
- Abby.
- Ma długie włosy?
Cóż to, u licha, ma do rzeczy? - pomyślał mocno rozdrażniony.
- Nie.
- Dobrze.
Czy mi się zdaje, czy on naprawdę odetchnął z ulgą?
- Zadzwonię za godzinę - zakończył rozmowę Mitch. Wolałbym kwadrans,
ale i tak dobrze, że nie dłużej, pomyślał Shane, wchodząc do kuchni.
- Mniej więcej za godzinę wszystkiego się dowiemy.
Zauważył, że zdążyła się już porządnie pozapinać i uczesać włosy. Szczerze
mówiąc, bardziej podobała mu się, gdy była rozczochrana.
- Jadłaś coś?
- Nie.
Mała bawiła się w samolot. Biegała dookoła stołu z wyprostowanymi na boki
rękami. Śmiała się zupełnie bez powodu, a jej śmiech wypełniał jego
dotychczas spokojny dom aż po dach. Dotychczas cudownie spokojny dom.
- Zjedz lepiej śniadanie. Mam tony płatków. I masę roboty - dodał. - Pójdę na
górę, zająć się pracą, dopóki Mitch nie zadzwoni.
- Dobrze, dziękuję bardzo.
- I jeszcze jedno.
- Tak?
Nie jestem idealnym partnerem. Nie jestem żadnym partnerem, usłyszał w
głowie, nie przeszło mu to jednak przez gardło. Zamiast tego powiedział:
- Ekspres do kawy stoi tam. Czuj się jak u siebie.
Kiedy usłyszał własne słowa, przeniknął go dziwny dreszcz. Uciekł czym
prędzej na górę i wszedł pod prysznic. Kiedy wyszedł z łazienki, poczuł miły
aromat kawy rozchodzący się po całym domu. Miło byłoby napić się kawy,
ale nie mógł przecież spoufalać się z tak podstępną istotą jak Abby. Chcąc nie
chcąc, zasiadł przed ekranem komputera. W ciągu następnej godziny napisał
dwie linijki tekstu. Niestety, nie miały większego sensu.
Kiedy w końcu rozległ się dzwonek telefonu, podbiegł do niego, jak
skazaniec czekający na ułaskawienie. Niestety, Mitch srodze go rozczarował.
Shane odłożył słuchawkę i powoli zszedł na dół. Zatrzymał się w drzwiach
kuchennych, obserwując swoich najeźdźców. Duża siedziała na podłodze i
puszczała w kierunku małej bańki mydlane.
- Czy to był prawnik? - zapytała, nie przerywając zabawy.
Skinął głową bez słowa. Zachowywał się jak człowiek, który stanął zbyt
blisko eksplodującej bomby. Ciągle był w szoku.
Abby wstała i wytarła mokre dłonie o spodnie.
- Znalazł mój dom?
- To jest dobra wiadomość.
Zapach kawy. Udając, że nie widzi pytania w jej oczach, podszedł do
ekspresu i nalał sobie filiżankę aromatycznego płynu.
- Chcesz powiedzieć, że jest jakaś zła wiadomość?
Zerknął na nią przez ramię i zobaczył w jej oczach oznaki zaniepokojenia.
Ponownie zajął się mieszaniem kawy. Dlaczego niby ma się przejmować jej
uczuciami? Zresztą, to on miał teraz problem, nie ona.
Nadzieja, że nocni goście wkrótce opuszczą jego dom, w którym na powrót
zagości spokój i porządek, rozwiała się raz na zawsze. Mitch zapewnił go, że
pomyłka jest wykluczona. Sprawdził wszystko starannie dwa razy.
Odwrócił się wreszcie twarzą do rozmówczyni i upił duży łyk kawy.
- No, powiedz mi wreszcie, o co chodzi. - Abby mówiła rzeczowym tonem,
choć cała drżała. Czyżby chciała dodać sobie odwagi? Włożyła dłonie do
kieszeni dżinsów. - Muszę to wiedzieć. Ten dom, to jakaś rudera, tak? Nie
będę mogła w nim zamieszkać?
- Nie w rym rzecz.
- A więc w czym? Chodzi o tego lokatora? Hoduje kozy i szesnaście kotów i
nigdy się nie myje?
- Nie.
- Powiedz wreszcie - poprosiła.
- Panno Blakely, wygląda na to, że to jest właśnie pani nowy dom.
ROZDZIAŁ TRZECI
- To jest mój dom?
- Taak. - Nie uszło jego uwagi, że Abby rozgląda się po kuchni zupełnie
nowym rodzajem spojrzenia. Prawie słyszał jej myśli: „tutaj obrazek, tutaj
odmalować", na pewno planowała już, gdzie ustawić bujany fotel z wikliny.
Znał to spojrzenie i ten stan ducha...
Oto samiczka znalazła idealne miejsce, by uwić gniazdo.
Nie mógł się mylić. Stacey miała ten sam błysk w oczach, kiedy kupili stary,
chylący się ku ruinie dom. Nic nie mąciło jej szczęścia, dla niej dom wyglądał
jak pałac. Nie wiedziała, że wszystko skończy się katastrofą. Shane nigdy
więcej nie chciał przechodzić przez coś podobnego.
Oczywiście, nie był mężem tej kobiety, a ona nie miała zamiaru umierać.
Przynajmniej nic na to nie wskazywało.
Spojrzał na nią, lecz to nie pomogło mu odzyskać pogody ducha.
- Tu jest tak pięknie - szepnęła. - Spójrz tylko na te podłogi.
Shane spojrzał, ale ponownie na nią.
- Trzeba je odnowić. Inaczej twoja mała zaraz będzie miała pełno drzazg w
pupie. W tym domu nic nie działa jak należy. Ogrzewanie szwankuje, drzwi i
okna są wypaczone, stąd wieczne przeciągi. To niezdrowo dla dziecka. -
Zdawał sobie doskonale sprawę, że w jego głosie słychać desperację. I po cóż
to właściwie ukrywać? Był zdesperowany.
- Jakoś nie wyglądasz mi na eksperta od dzieci. - Ab-by była zbyt zajęta
swoimi myślami, by zwracać uwagę na jego dziwne zachowanie. Czule
pogładziła dębową okiennicę, potem parapet.
- Mogę je naprawić.
Przez bardzo krótką chwilę miał ochotę powiedzieć jej, że kiedyś o mało co
nie został ekspertem w sprawach dzieci. Wiele lat temu. Powstrzymało go
jednak coś w jej spojrzeniu. Ona wiedziałaby doskonale, co zrobić z taką
informacją. Prawie wpadł w popłoch. A zatem wystarczyło tak niewiele, by
zburzyć jego spokój, do którego z takim trudem i samozaparciem dążył.
- Cała instalacja elektryczna jest do wymiany - powiedział. - Nie
wspominając już o schodach. Oczywiście to dopiero początek.
- A czy są tu pająki?
- Pająki?
- Tak.
- Chyba nie widziałem zbyt wielu.
- No więc reszta problemów to pestka - powiedziała
wesoło i machnęła ręką, jakby chciała uciąć dalszą dyskusję.
To jest kobieta dla ciebie, pomyślał ironicznie Shane. Poważne sprawy zbywa
machnięciem dłoni. Ale pająki, o, pająki to co innego. Przyszło mu do głowy,
że gdyby jej powiedział, że na strychu i w piwnicy są gniazda pająków, już by
jej pewnie nie było. No cóż, z zasady nie uciekał się do kłamstwa. Chciał się
jej pozbyć, oczywiście, ale nie za wszelką cenę.
- Wydaje mi się, że zapominasz o pewnym dosyć poważnym problemie -
powiedział zdecydowanym tonem, usiłując przykuć jej uwagę. Nie chciał, by
sytuacja wymknęła mu się spod kontroli.
- W sieni frontowej położę tapetę ze wzorem w herbaciane róże - mruknęła
Abby rozmarzonym głosem. - A na podłodze fiński, ręcznie tkany dywanik. A
tutaj w oknach będą pasowały zasłonki w czerwoną kratę. Jak myślisz, ładnie
będzie?
- Rozmawialiśmy o poważnych sprawach - przypomniał jej, pomału tracąc
cierpliwość. Skręcało go na myśl o zasłonkach w czerwoną kratę. Ta kobieta
zrobi z domu włoską restaurację!
- O, przepraszam. Co to za poważna sprawa?
- Ja. - Skrzyżował ręce na piersiach. Jako były policjant, znał różne sposoby
„wywierania wrażenia", udawania, że się jest większym i silniejszym niż w
rzeczywistości. W sumie, biorąc pod uwagę, że miał metr dziewięćdziesiąt
wzrostu, zazwyczaj nie musiał specjalnie się wysilać.
Jednak na Abby ta groźna poza nie wywarła najmniejszego wrażenia. Jej
uwagę wciąż pochłaniały szczegóły wnętrza. Przykucnęła nawet i z uczuciem
pogładziła płytki parkietu.
- Prawdziwy dąb - szepnęła, uśmiechając się nieprzytomnie.
- Co ze mną? - przypomniał jej. Abby wstała, spojrzała na niego z uwagą i
ponownie się uśmiechnęła. Ten blask w jej oczach! Do Ucha! - pomyślał.
- Podobno jesteś bardzo dobrym lokatorem. Wydaje mi się, że nie
powinniśmy mieć problemów z dojściem do porozumienia.
- Czyżby? - nie wydawało mu się, żeby kontakty z Abby, jako właścicielką
domu, ograniczyły się do spotkania raz na miesiąc i przekazania czynszu.
- Dlaczego nie mielibyśmy mieszkać tu razem? - zapytała. - Tobie
oszczędziłoby to kłopotu szukania nowego lokum, a mnie - szukania nowego
lokatora.
- Nieźle kombinujesz, panno „Rozsądna".
- Oczywiście, że jestem rozsądna.
W sumie, jej propozycja rzeczywiście wydawała się niegłupia. Wyjąwszy
fakt, że znalazłby się pod jednym dachem z dwoma kobietami. Dużą i małą.
Nie, to nie do pomyślenia...
- Shane - powiedziała, spoglądając na niego łagodnie. - Ja nie mam dokąd
pójść.
No, moja panno, tylko bez takich numerów, pomyślał ze złością. Już to
przerabialiśmy.
- Wczoraj wieczorem nawet nie chciałaś wejść do środka, a dziś planujesz tu
zamieszkać?
- Dzisiaj wiem, że ten dom należy do mnie.
- Kobieca logika - westchnął. Znał Abby niecałe dwadzieścia cztery godziny,
a już jego spokój został doszczętnie zburzony.
- Czy masz dokąd się wyprowadzić? - zapytała.
Otworzył usta. Chciał powiedzieć, że istnieje co najmniej tuzin miejsc, gdzie
mógłby zamieszkać. Zamiast tego wymknęła mu się smutna prawda:
- Nie. - Dodał jednak szybko: - Ale zawsze mogę kupić jakiś dom.
Wolał nie myśleć, dlaczego dotąd nawet nie rozważał takiej możliwości.
Kupno domu to poważna sprawa, która wymaga zaangażowania i
poświęcenia. Tak się jednak składa, że właśnie te pojęcia Shane usunął ze
swego słownika już kilka lat temu.
- Tyle że całkiem sporo już zainwestowałem w ten dom - powiedział z
uporem.
- Przecież jakoś się dogadamy. Shane wcale nie miał zamiaru się dogadywać,
ale trudno przeczyć oczywistym faktom. To był jej dom! Zauważył, że Abby
dolewa mu kawy.
- Będzie tu trochę pracy - przyznała.
- „Trochę" to mało powiedziane. A znalezienie robotników w mieście nie
będzie sprawą łatwą, bo wszyscy są zatrudnieni przy budowie nowego
ośrodka wypoczynkowego. Życzę szczęścia - powiedział z przekąsem.
- Moglibyśmy zawrzeć układ. Zmniejszę ci czynsz, a w zamian za to
pomożesz mi przy remoncie. Co ty na to?
- Abby nalała sobie kawy i usiadła przy stole. W wyobraźni snuła już
misterne plany urządzenia swego nowego domu. Shane czuł, że jego życie
wymyka mu się spod kontroli. Dlaczego nie było tu tego cholernego praw-
nika? W sytuacji, gdy mężczyzna i kobieta planują zamieszkać pod jednym
dachem, jest mnóstwo spraw, które należy uregulować. Lepiej zawczasu
uniknąć ewentualnych komplikacji.
Shane odsunął krzesło i usiadł naprzeciwko niej. Zdążył upić łyk kawy, kiedy
na kolanie poczuł znajome paluszki. Belle znudziła się już zabawą
plastikowymi miskami. Stała przy nim i wpatrywała się z nadzieją w jego
twarz.
- Na rąćki? - zapytała.
- O nie.
Belle w czerwonej bluzeczce i spodenkach wyglądała po prostu słodko.
Włoski miała zaczesane do góry i związane w śmieszny kucyk. Shane
wiedział jednak, że jedno małe ustępstwo wobec kobiecego rodu, i...
- Plosię.
.. .i już po tobie, łamią ci serce. Spojrzał na małą, potem na Abby, westchnął
ciężko i zrezygnowany ustąpił. W końcu, kto potrafiłby odmówić dziecku?
Pochylił się, podniósł małą i posadził na swoich kolanach. Belle nie
przejmowała się jego złym humorem, uśmiechnęła się radośnie, przytuliła
główkę do jego piersi. Za chwilę jej kciuk wylądował w jego ustach.
Shane postanowił porozmawiać z Abby, wyjaśnić to i owo. Czyżby nawyk
ekspolicjanta? Może gdy ustali, jak doszło do obecnej sytuacji, łatwiej będzie
sobie z nią poradzić?
Dowiedział się, że Abby jest sierotą, która niedawno dowiedziała się o
istnieniu swych bliźniaczych sióstr. Wszystkie otrzymały spadek od
anonimowego darczyńcy. Wszystkie miały zamieszkać w Miracle Harbor.
Abby przypadł w udziale ten właśnie dom.
Wiele z jego wątpliwości zdołała wyjaśnić, nie poprawiło to jednak jego
nastroju. Nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć. Po pierwsze, nie
podobało mu się, że przyjęła spadek od nieznanej sobie osoby. Po drugie,
kiedy wysłuchał opowieści, Abby Blakely przestała być dla niego kimś
obcym i anonimowym. Teraz stała się kobietą z krwi i kości. Poznał historię
jej życia, potrafił się wczuć w jej sytuację. Chwila nieuwagi, i to wszystko
obróci się przeciwko niemu. Dziecko na jego kolanach zapewne uczestniczyło
w tym chytrym spisku...
Shane próbował być twardy. Postanowił nie okazywać współczucia ani
nadmiernego zainteresowania. Zdobył się jednak na kolejne pytanie.
- Jak to się stało, że was rozdzielono? Abby wzruszyła ramionami, ale zdążył
zauważyć wyraz bólu w jej oczach.
- Nie pamiętam. Moja siostra, Brittany, twierdzi, że została adoptowana, gdy
miała trzy lata. Corrine z kolei powiedziano, że rodzice zginęli w wypadku
samochodowym. Sądzę więc, że rozdzielono nas po śmierci rodziców.
Dlaczego? Tego jeszcze nie wiem. Ciągle brak mi kilku części tej układanki.
Mam nadzieję, że gdy wszystkie tu zamieszkamy i poznamy się bliżej,
dowiem się czegoś więcej. Na początek postanowiłam zdobyć jakieś informa-
cje na temat osoby, która podarowała mi ten dom. Jedyny sposób, żeby
czegokolwiek się dowiedzieć, to zamieszkać tutaj. Muszę wykorzystać tę
szansę.
- W całym domu jest tylko jedna kuchnia - zwrócił jej uwagę. Chciał
skierować jej myśli na inne tory, zająć ją jakimś praktycznym problemem, by
ochłonęła. Tak, ta rozmowa stawała się zbyt osobista.
Abby jednak nie użalała się nad sobą. Musiał przyznać, że ta dziewczyna była
naprawdę odważna!
- Mam podpisaną umowę najmu - zauważył.
- Na jak długo? - zapytała.
- Niestety nie na tyle, by stanowiło to problem - przyznał niechętnie.
Zorientował się, że zmieszała się, słysząc te słowa. Niech to, przecież nie miał
zamiaru robić jej przykrości. W końcu dla niego ten dom nie był taki ważny.
Ot, kolejne miejsce zamieszkania. A dla niej? Widać było wyraźnie, że od
kiedy dowiedziała się o swoim spadku, zaczęła snuć plany i marzenia. Już
zdążyła przywiązać się do myśli, że to wszystko jest jej. Znalezienie nowego
mieszkania nie powinno być wielkim problemem. Już prawie się zdecydował.
Nie mógł mieszkać z nią pod jednym dachem.
- A nie mogłabyś zamieszkać wraz z siostrami? - podjął ostatnią próbę.
Westchnął ciężko, widząc jej minę. Nie musiała odpowiadać.
- Shane, zrozum. Ja potrzebuję tego domu - powiedziała łagodnie. - Nie
potrafię tego wyjaśnić, ale jestem szczęśliwa, że ktoś pomyślał o mnie, ktoś
się o mnie zatroszczył. To jest mój dom. Jedyna rzecz, która do mnie należy.
Oprócz Belle. Potrafisz to zrozumieć?
- Nie całkiem.
Shane nie wiedział, czy nie rozumie jej dlatego, że mężczyzna nigdy nie
zrozumie kobiety, czy też dlatego, że sam pomysł przyjmowania spadku od
nieznanej osoby wydawał mu się dziwaczny, żeby nie powiedzieć podejrzany.
A ona po prostu potraktowała to jako uśmiech losu. Niesamowite.
- Dobrze więc, wyprowadzę się, kiedy tylko znajdę mieszkanie.
- Nie musisz tego robić.
- Niestety tak - powiedział stanowczo.
Przyszło mu do głowy, że nie będzie jej łatwo znaleźć porządnego lokatora,
ale to już wyłącznie jej problem i jemu nic do tego.
- Shane, przecież ty w ogóle nie używasz mieszkania na parterze. Tak mi
powiedziałeś wczoraj, pamiętasz? Miejsca jest tyle, że dla wszystkich
wystarczy. Nie widzę powodu, dla którego nie moglibyśmy wspólnie
korzystać z kuchni.
- To nie wchodzi w grę.
- Strasznie mi przykro. Czuję się winna.
Czy teraz ź kolei on miał czuć się winny, ponieważ wywołał w niej poczucie
winy? Niech no tylko pojawi się kobieta, a wszystko natychmiast się
komplikuje. Powinien jak najszybciej znaleźć sobie nowe lokum.
A co, jeśli jej następny lokator będzie hodował kozy i szesnaście kotów?
Nie jego sprawa.
Nawet jeśli będzie z tymi kozami dzieliła kuchnię.
- Wniosę twoje rzeczy. Słuchaj, dopóki nie znajdę jakiegoś mieszkania, jakoś
sobie poradzimy. W kuchni też, mam nadzieję.
No i udało jej się wzbudzić w nim poczucie winy. Odebrano mu właśnie jego
dom, usunięto mu grunt spod nóg, a on czuł się winny!
Tak właśnie działają kobiety. Zanim się obejrzysz, przewracają twój świat do
góry nogami. Trzeba działać. Jeśli nie będzie zbyt wybrzydzał, znajdzie
mieszkanie w ciągu trzech dni.
- Belle! - Abby trzymała Belle w ramionach i tańczyła z nią po kuchni. - To
jest nasz dom. Nasz, twój i mój - szeptała małej do ucha.
- A pan? - Belle śmiała się do uszczęśliwionej Abby.
- Pan? Nie wiem, kochanie.
Prawda była taka, że Abby czuła się winna. A właściwie dlaczego? To Shane
był uparty jak osioł.
- Pan fajny - obwieściła mała.
- O, moja panno. Jakże łatwo cię zdobyć! Wystarczy dać ci dobre śniadanie, i
już jesteś zakochana. Pamiętaj, nie możesz się tak nisko cenić. Zapamiętaj
sobie tę lekcję życiową raz na zawsze.
Belle roześmiała się, jakby usłyszała świetny dowcip, oczywiste było jednak,
że nic z tego nie zrozumiała.
Abby posadziła ją na podłodze i zaczęła rozglądać się po pomieszczeniu.
Wymagało gruntownego remontu. Szafki nadawały się do wymiany, podłoga
i okna do renowacji. Na razie jednak nowe zasłonki i kilka puszek farby
będzie musiało wystarczyć. Zasłony oczywiście uszyje sama.
Hmm... A może Shane miał mimo wszystko rację? Może nie powinna zbytnio
przywiązywać się do tego miejsca? Przecież, jeśli nie wyjdzie za mąż w ciągu
roku, i tak straci ten dom.
Nie będę sobie tym na razie zaprzątać głowy, postanowiła Należy myśleć
pozytywnie. Zalety obecnej sytuacji? Całe mnóstwo! Mieszkając tutaj, nie
musiała myśleć o kupnie nowego samochodu, bo do centrum można było
dojść spacerkiem w ciągu pięciu minut. Plaża blisko.
- Abby!
To był głos Shane'a. I to Shane'a wyraźnie poirytowanego. Zdążyła już
dowiedzieć się kilku rzeczy o tym mężczyźnie. Sądząc po idealnym porządku,
jaki panował w jego kuchennych szafkach, był pedantem pierwszej wody i nie
znosił tracić kontroli nad sytuacją.
Autorytatywny styl bycia, przyzwyczajenie do wydawania rozkazów...
Wcale nie była pewna, czy będzie się przyjemnie mieszkać z kimś takim pod
jednym dachem, ale z drugiej strony, czy miała szukać lokatora w całkiem
obcym mieście pełnym przyjezdnych sezonowych robotników? Będzie, co
będzie, martwienie się na zapas nic mi teraz nie pomoże, pomyślała
rozsądnie.
- Abby!
Wzięła Belle pod pachę i wyszła z kuchni.
Shane stał w sieni, odziany znów bardzo skąpo, podobnie jak poprzedniego
wieczora. Miał na sobie tylko szorty, a jego koszulka, jak zauważyła Abby,
wisiała na rododendronie przed wejściem. Na ramieniu dźwigał jej maszynę
do szycia. Mięśnie jego ramion były napięte, po szyi spływała strużka potu.
- Gdzie mam to postawić? - zapytał. Wydawało jej się, że Shane najchętniej
wystawiłby maszynę z powrotem przed furtkę.
- Jeśli mógłbyś pod oknem...
- Swoją drogą, ciekaw jestem, cóż to jest. Cegły?
- Maszyna do szycia.
- Co?
W tym właśnie momencie urwał się uchwyt futerału, maszyna o mały włos
nie wylądowała na podłodze, jednak Shane w ostatniej chwili zdołał ją złapać.
Nie udało mu się niestety w porę odsunąć stopy... Abby nie była pewna, czy
kiedykolwiek przedtem miała okazję słyszeć wiązankę tak kwiecistych
przekleństw.
Postawiła małą na podłodze i kazała jej iść bawić się do kuchni, po czym
zwróciła się do Shane'a.
- Wolałabym, żeby moja córka nie uczyła się takich słów. Wyglądał na
zmieszanego i rozzłoszczonego równocześnie. Spojrzał na nią.
- Chyba sobie trochę za dużo wyobrażasz.
- Co niby sobie wyobrażam?
- Że mnie oswoisz.
- Że cię oswoję?
- Słuchaj, ja się wyprowadzam. Jak najszybciej. Nie jestem kandydatem na
idealnego partnera.
O mało nie podskoczyła. Czy to możliwe, żeby Shane przez przypadek użył
takiego właśnie sformułowania? Przecież nie znalazł chyba jej książki? A
może ten prawnik poinformował go przez telefon, że ona szuka męża,
podobnie jak jej siostry?
- Nie powinieneś się obawiać. Trudno byłoby cię wziąć za idealnego
kandydata na partnera życiowego. Wydął wargi, jakby poczuł się urażony.
- Z mojego doświadczenia wynika zresztą, że idealnego partnera spotkać
można jedynie na kartach powieści - dodała Abby pośpiesznie.
- Jeszcze dziś zacznę szukać nowego mieszkania.
- Jak uważasz. Chociaż muszę przyznać, że gdybyś został, czułabym się tu
bezpieczniej. Prychnął niezadowolony.
- Życzę powodzenia w szukaniu nowego lokum - Abby nie traciła rezonu. -
Wiesz co, piękny jest ten pokój. Tam mogę postawić kwiaty w donicach, a
obok zmieści się manekin.
- Manekin - powtórzył bezmyślnie, przesuwając sofę pod ścianę.
- Jestem krawcową - wyjaśniła. - Muszę szybko wywiesić szyld.
- Szyld? Zakład krawiecki? Nie zapominaj, że ja też tutaj pracuję, i do pracy
potrzebuję spokoju! - Założył swoim zwyczajem ręce na piersi i stanął w
lekkim rozkroku, jak podczas przesłuchania krnąbrnego podejrzanego. Tak,
sprawiał wrażenie silnego i niezłomnego. Musieli ich tego uczyć w szkole
policyjnej.
- Shane, ty chyba nie wiesz nic o szyciu.
- A co powinienem wiedzieć?
- Że to nie powoduje wiele hałasu. Większość prac nadal wykonuje się
ręcznie. A zresztą ta maszyna jest bardzo cicha. Wypróbowałam wiele modeli
i w końcu znalazłam taką, przy której nawet dziecko może spać spokojnie.
- Ale klienci? Te ciągłe dzwonki i procesje obcych ludzi?
- Shane, nie mam zamiaru zakładać małej manufaktury. Zresztą, dopóki Belle
nie podrośnie, nie mogę przyjmować zbyt wielu zleceń. Przekonasz się, nawet
nie będziesz wiedział, że tu jesteśmy. Będziemy cichutko jak myszki.
- Dasz mi to na piśmie?
Zanim jednak Abby zdążyła odpowiedzieć, z kuchni dobiegł ich straszny huk,
a zaraz potem krzyk Belle. Abby wybiegła z pokoju, zauważyła jednak, jak
Shane podniósł oczy do góry i mruknął niby do siebie:
- Rzeczywiście, w ogóle nie słychać, że tu jesteście!
ROZDZIAŁ CZWARTY
- Nie słyszę pani! - krzyczał Shane w słuchawkę. -Co to jest? Pokój z
wyżywieniem? W ogłoszeniu było nieco inaczej. Zniżka za co? Nie może
pani tego przyciszyć? Prawie nic nie słyszę! Co, nie da się przyciszyć, bo
dzieci to nie radio? Zniżka za opiekę nad dziećmi?
Nie czekając na dalsze wyjaśnienia, rzucił słuchawkę i energicznie wykreślił
kolejny numer z dziani ogłoszeń porannego wydania „Miracle Harbor News".
Z dołu dobiegł go głos Abby. Znowu śpiewała. Kiedy remontowano tę ruderę,
nikt nie pomyślał o wyciszeniu ścian. A ona, odkąd wczoraj wieczorem
wniósł wreszcie do domu wszystkie jej graty, rozśpiewała się jak skowronek
na wiosnę. Mógłby krzyknąć, żeby się przymknęła, gdyby śpiewała na całe
gardło, ale ona nuciła spokojne ballady.
Śpiewanie zresztą nie było jeszcze najgorsze. Wczoraj wieczorem, kiedy mała
Belle usnęła już w swojej kołysce, a on odetchnął wreszcie z ulgą i zaczął
wierzyć, że w domu choć na chwilę zapanuje błoga cisza, z łazienki na
parterze dobiegł go szum nalewanej do wanny wody. Jakąś chwilę później
wydało mu się, że słyszy, jak Abby wchodzi do kąpieli. Wystarczyły
dwadzieścia cztery godziny, by całkowicie stracił kontrolę nad własnym
życiem. Abby na dole pluskała się w wodzie i nuciła beztrosko, podczas gdy
on na górze przeżywał katusze. Zdecydował, że musi dać wytchnienie
skołatanym nerwom i wybrał się na długi spacer. I wszystko byłoby dobrze,
gdyby tylko w drodze powrotnej nie spojrzał w górę i nie ujrzał migotliwego
odblasku płomienia świecy w oknie jej łazienki. Jego wyobraźnia natychmiast
zaczęła pracować. Abby w wannie, okryta jedynie pianą...
Zawstydził się własnych myśli. Pokonał schody w kilku susach,
zastanawiając się, czy te wybryki wyobraźni nie są skutkiem samotniczego
trybu życia.
Co się z nim działo?
O północy, kiedy na dole dawno już zapadła cisza, zdołał napisać cztery
strony tekstu. Przeczytał go i stwierdził z przerażeniem, że dawno nie widział
takich bzdur. Wyłączył komputer, nie zachowując zmian w dokumencie.
Wściekły położył się do łóżka i przez ponad godzinę bezskutecznie usiłował
zasnąć.
W końcu zszedł na dół i zajrzał do lodówki. Powinno tu gdzieś być
opakowanie lasagne. Nie było. Powinna być otwarta puszka sardynek. Nie
znalazł. Lodówka była zapakowana po brzegi zdrową żywnością: warzywami,
owocami, kiełkami... Gdzieś za brokułami, sałatą i szparagami, kartonem
mleka i kawałkiem wędzonego sera znalazł puszkę toniku. Nareszcie coś
mojego, pomyślał ponuro. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie zrobić sobie
kanapki z serem, ale przyszła mu do głowy pewna myśl. Jeśli mają zamiar
przetrwać jakoś w tym domu, trzeba wprowadzić surowe zasady.
Pierwsza z nich: nie będziesz tykał lasagne bliźniego twego. Ani jego
sardynek.
Ponieważ i tak już by nie zasnął, ponownie zasiadł przed komputerem i
zredagował „Regulamin korzystania z kuchni", zaopatrzony w stosowny
grafik. O świcie zszedł na dół i poszedł pobiegać. Wracając, zabrał sprzed
progu gazetę. Zazwyczaj nie był zbyt pobożnym człowiekiem, dzisiaj jednak
z całego serca prosił niebiosa o jakieś rozsądne ogłoszenie w dziale
„nieruchomości".
Jest! Dom, do wynajęcia, dla samotnego mężczyzny. Doskonała oferta! Coś
jednak mówiło mu, że musiał przeoczyć jakiś haczyk. Przez telefon
powiedziano mu, że dom jest mały, ale czysty. Adres? Te miłe szeregowe
domki na Cannery Street. Po raz kolejny Shane odwiesił słuchawkę bez
pożegnalnych uprzejmości. Na Cannery Street nie było żadnych miłych
domków. Na Cannery Street stały baraki. Za sztachetami warczały budzące
respekt rottweilery, a na tyłach ruder rdza pożerała powoli wraki starych
samochodów. W tej części miasta nie chciał mieszkać nikt. Mieszkańcy
Miracle Harbor nie przyjmowali do wiadomości, że ten zakątek w ogóle
istnieje.
Głęboko rozczarowany przejrzał jeszcze raz regulamin kuchenny. Tak,
przynajmniej to było w porządku. Zdecydował, że wcześnie rano kuchnia
będzie należała do niego. Abby zresztą o tej porze będzie pewnie jeszcze
spać.
W ciągu dnia będzie potrzebował jedynie około czterdziestu minut na
przyrządzenie i zjedzenie lunchu. Powiedzmy o dwunastej trzydzieści.
Kolację może jeść późnym wieczorem, pomiędzy siódmą a ósmą. Gdyby
poza tymi godzinami chciał się czegoś napić, bezprzewodowy czajnik
powinien załatwić sprawę.
Pomyślał z zadowoleniem, że tak precyzyjnie opracowany plan na pewno
sprawdzi się w praktyce. No i do minimum ograniczał możliwość widywania
nowej właścicielki domu i jej małej latorośli, bez żenady wdrapującej się
obcym ludziom na kolana. Takie rzeczy mogły wytrącić z równowagi
najspokojniejszego mężczyznę.
Pełen radości głos Abby dobiegł go nagle z dołu, z łatwością przedostając się
przez szczeliny w podłodze, wędrując rurami i pustymi ścianami.
- Doliną, ścieżyną idzie kaczka, sama jedna nieboraczka, gdyby jeszcze jedna
szła, nie byłaby taka zła.
Mała Belle zwijała się ze śmiechu.
Shane ze złością przekreślił ostatnie ogłoszenie w gazecie i sięgnął po książkę
telefoniczną. Znalazł w niej całą sekcję poświęconą mieszkaniom do
wynajęcia. Pomimo iż kiedyś przysiągł sobie, że nie zamieszka już nigdy w
bloku, ze zdwojoną energią sięgnął po telefon. I tutaj czekało go
rozczarowanie. Od dawna nigdzie nie było wolnych mieszkań.
Ktoś dzwonił do drzwi.
Zmarszczył brwi, zastanawiając się, czy to rzeczywisty dźwięk, czy może
omam słuchowy. Czekał, aż Abby pójdzie otworzyć. Cisza. Po chwili kolejny
dzwonek. Była tutaj dopiero od wczoraj, czy to możliwe, by już ktoś składał
jej wizytę?
Znowu dzwonek.
Jeśli to jakiś komiwojażer, to zaraz pożałuje, że się urodził.
Energicznie ruszył schodami w dół. O ułamek sekundy za późno dostrzegł
barierkę zamontowaną u stóp schodów. Spróbował przeskoczyć tę ponad
półmetrową przeszkodę, niestety zawadził o nią stopą i runął jak długi na
podłogę, boleśnie tłukąc śródstopie i kolano. Chyba rzepka poszła. Leżąc,
zaklął siarczyście i głośno, równocześnie badając dłonią stan kolana. Kości
zdawały się być całe. Przypomniał sobie o Belle, klął więc dalej już tylko w
duchu, na zewnątrz wydostawały się jedynie bolesne jęki i gniewne
posapywania.
Ktoś znowu nacisnął dzonek.
Z trudem podniósł się i pokuśtykał w stronę drzwi. Niech no tylko dorwie
tego upartego intruza!
Kiedy jednak otworzył drzwi, od razu zrozumiał, że w żadnym przypadku nie
będzie mógł dać ujścia nagromadzonej wściekłości. Na progu stała drobna
starsza pani. Jej siwe włosy upięte były w misterny kok. Miała niesamowicie
niebieskie oczy, które wyglądały nad wyraz młodo i wesoło.
Jak tu wyrzucić starszą panią?
- Dzień dobry młodzieńcze - powiedziała starsza pani, rozbrajając go do
reszty.
- Dzień dobry - odpowiedział niepewnie.
- Nie wyglądasz mi na krawca - zachichotała. - Czy ja dobrze trafiłam?
Shane przez chwilę patrzył na nią niezbyt przytomnie.
- Krawca? Nie, nie jestem.
Nagle przypomniał mu się ciężki przedmiot, który prawie zmiażdżył mu
stopę. Gdyby wiedział, że to dopiero początek bolesnych obrażeń...
- Ach, tak. Ona jest krawcową.
Drzwi od mieszkania Abby otworzyły się i wyłoniła się z nich krawcowa we
własnej osobie. Belle, jeszcze mokra po kąpieli, zawinięta w duży ręcznik,
wierciła się niespokojnie w ramionach mamy. Zawsze inaczej wyobrażał so-
bie krawcowe. Abby miała na sobie o kilka numerów za duże dżinsy, które
trzymały się na jej biodrach, a na górze obcisły top, nie zasłaniający pępka. W
dodatku była cała mokra i nie trzeba było zbytnio wysilać wyobraźni, by
domyślić się, jak wspaniałą miała figurę.
- Upadłeś? - zapytała Abby. - Słyszałam jakiś potworny huk.
W odpowiedzi spojrzał wymownie na barierkę.
- O rany - jęknęła. - Zamocowałam ją godzinę temu. Nie chciałam, żeby Belle
ci przeszkadzała. Byłam pewna, że zauważysz. Nic ci nie jest?
Starsza pani przyglądała im się z zainteresowaniem.
Shane czuł, jak puchnie mu kolano, postanowił jednak nie urządzać sceny.
- Masz gościa.
- Szukam krawcowej - powiedziała starsza pani.
- Naprawdę? - W głosie Abby zabrzmiała prawdziwa radość. - Proszę wejść.
Shane przepuścił starszą panią, która uśmiechnęła się do niego promiennie.
- Dziękuję, młodzieńcze. A niektórzy mówią, że szarmanckich mężczyzn już
nie ma.
- Hmm - mruknął Shane i nagle przyszła mu do głowy niespodziewana myśl.
- Czy pani czasem nie szuka mieszkania do wynajęcia? Tu na górze jest
akurat wolne. Miłe, czyste i przytulne.
- Oj, ja niestety nie dałabym rady pokonywać kilka razy dziennie tych
schodów. Poza tym, ty przecież tam mieszkasz, prawda?
Zmarszczył brwi i spojrzał na nią nieufnie. Skąd wiedziała? Musiała słyszeć,
jak zbiegał z góry, i jak... spadał i klął.
- Ale już niedługo.
Chciałby jednak, by Abby znalazła właśnie taką lokatorkę jak ta miła, starsza
pani. Skoro jednak starsze panie nie lubią maszerować w tę i z powrotem po
schodach, nie będzie łatwo znaleźć odpowiednią osobę. Chyba powinien
pomóc w poszukiwaniach.
Odwrócił się i podniósł z ziemi „regulamin korzystania z kuchni".
- Tu jest napisane, w jakich godzinach będę korzystał z kuchni. Grafik
przyczepię do drzwi lodówki.
Nie czekając na jej odpowiedź, wszedł do kuchni. Na lodówce znalazł kilka
magnesów w kształcie gruszek i brzoskwiń.
- To akurat się przyda - powiedział głośno, przyczepiając kartkę.
Kiedy wyszedł na korytarz, drzwi do jej mieszkania były zamknięte.
Przekroczył ostrożnie barierkę, lecz nie udało mu się uniknąć bólu w
nadwyrężonych stawach, i wrócił do swojego biura. Zamknął drzwi trochę
głośniej, niż wypadało, wziął kawałek czystego papieru i napisał:
„Wynajmę mieszkanie na piętrze w uroczym domu. Kuchnia i wejście
wspólne".
Zamyślił się na chwilę, po czym zaczął od nowa:
„Spokojnej pani wynajmę".
Następnie dopisał swój numer telefonu i zadzwonił do redakcji „Miracle
Harbor News".
Starsza pani weszła za Abby do mieszkania. Dłonią, która nosiła ślady
artretyzmu, pogłaskała czule policzek Belle.
- Jak miło ze strony tego młodzieńca, że informuje cię, kiedy będzie korzystać
z kuchni - powiedziała, zerkając na Abby znad okularów. - Najwyraźniej lubi
przebywać w twoim towarzystwie.
- Zaręczam pani, że jest dokładnie na odwrót - mruknęła Abby i przypomniała
sobie spojrzenie, jakim obrzucił ją Shane, gdy wyszła na korytarz.
Nagle wstrząsnęła nią pewna myśl. Spojrzała na siebie i zobaczyła, jak ściśle
przylega do ciała jej mokra bluzka.
Zaczerwieniła się i czym prędzej okryła ręcznikiem. Usiłowała skupić myśli
na swoim gościu.
- Jestem Abby Blakely. Pani ma do mnie jakąś sprawę?
- A ja jestem Angela Pondergrove. Szukam krawcowej. Muszę przyznać, że
się zdziwiłam, kiedy ten młody człowiek otworzył mi drzwi. Prawdę mówiąc,
moje serce dawno już nie uderzyło tak mocno na widok męskich nóg. Nie
wydaje ci się, moje dziecko, że on ma całkiem niezłe nogi?
Abby i tak już zbyt często myślała o nogach swojego lokatora.
- Jakim sposobem dowiedziała się pani, że jestem krawcową? - zapytała,
unikając odpowiedzi na krępujące pytanie. - Dopiero co się tu sprowadziłam.
- Jordan mi powiedział. Och, Jordan Hamilton. Nasz prawnik.
- To bardzo miło z jego strony, ale skąd on wiedział? Nie mówiłam mu, że
jestem krawcową. Starsza pani wyciągnęła kruche ramiona.
- Mogę potrzymać małą? Musiałaś coś powiedzieć, nawet błaha uwaga nie
uniknie takiemu człowiekowi jak Jordan.
Starsza pani miała więcej siły, niż mogło się wydawać na pierwszy rzut oka.
A Belle, która wcale nie do wszystkich obcych garnęła się tak chętnie, jak do
Shane' a McCalla, obdarzyła zaufaniem również tę miłą staruszkę.
- Proszę, niech pani siada. - Abby wskazała sofę. Pani Pondergrove przez
chwilę jeszcze bawiła się z Belle, usadowioną teraz pomiędzy nimi na sofie,
po czym z kieszeni podniszczonego płaszcza wyjęła jakiś kawałek papieru.
- Chodziłoby mi o coś takiego - powiedziała, podając go Abby.
Zdziwienie na chwilę odebrało jej mowę. To był rysunek przepięknej sukni
ślubnej, z wysokim kołnierzem i pięknym dekoltem w kształcie łzy. Suknia
była zarazem seksowna i skromna. Gorset miał być ściśle dopasowany w talii,
rozszerzająca się spódnica podkreślała kształt bioder. Prosta i długa aż do
ziemi. Do tego długi tren.
- Piękna! - powiedziała z podziwem Abby. Prawdę mówiąc, zawsze marzyła
właśnie o takiej sukni dla siebie. Oczywiście zanim urodziła Belle. Zanim jej
głupie marzenia nie zostały podeptane przez Tysona. A niech to!
- Coś nie tak? - zapytała starsza pani.
- Ależ nie - odpowiedziała pospiesznie i odłożyła rysunek.
- Ale możesz uszyć taką suknię? - pani Pondergrove zapytała z niepokojem.
Abby spojrzała jeszcze raz na rysunek. Czy mogła ją uszyć? Oczywiście, że
mogła. Szycie takiej sukni było jej marzeniem! Prawie czuła pod palcami
wspaniały materiał... To musi być jedwab, nic innego się nie nadawało. Tylko
że podczas pracy będzie nieustannie myślała o swoich utraconych
marzeniach.
Spojrzała na starszą panią kątem oka i pomyślała, że to zlecenie przekracza
możliwości finansowe klientki.
Płaszcz pani Pondergrove był może kiedyś szykowny, ale jego najlepsze dni
zdecydowanie już minęły. Również stan wciąż eleganckiego kapelusika
świadczył o długim użytkowaniu tej ozdoby kobiecych głów.
- Taka suknia to prawie miesiąc pracy - powiedziała Abby łagodnie. - Sam
materiał będzie kosztował majątek. Wykończenie trzeba będzie robić ręcznie.
- Ale mogłabyś ją uszyć? - zapytała starsza pani niecierpliwie.
- Mogłabym ją uszyć. Oczywiście - powiedziała Abby powoli. - Ale myślę, że
naprawdę lepiej byłoby kupić jakąś gotową suknię. Wypadłoby znacznie
taniej.
- Miło, że się martwisz, moje dziecko, o finanse starszej pani. - Staruszka
uśmiechnęła się ujmująco.
- Prawda jest taka, że ta suknia naprawdę będzie bardzo droga.
- Drogie dziecko, pieniądze są po to, by sprawiać ludziom radość.
Abby podała orientacyjny koszt sukni, wliczając w to materiał i swoją
robociznę. Była pewna, że pani Pondergrove jęknie ze zgrozą, a tymczasem
starsza pani uśmiechnęła się do niej szeroko.
- To kiedy możesz zacząć?
- Chce pani, żebym ją szyła? Za taką cenę?
- Oczywiście, że tak. Kiedy możesz zacząć?
- No cóż, to byłoby moje pierwsze zamówienie. Mogę zacząć właściwie od
dzisiaj - wyjąkała Abby.
- Pozwól, że wypiszę od razu czek.
- Jest pani pewna? Przecież nawet pani nie wie, jak szyję.
- Człowiek w moim wieku, drogie dziecko, potrafi poznać się na ludziach.
Wystarczy zajrzeć komuś w oczy... Na przykład ten młody człowiek, który
otworzył mi drzwi. Ma wypisane na twarzy, że jest samotny jak palec.
- Co pani powie. - Abby raczej sceptycznie odniosła się do tej diagnozy.
- Oj, drogie dziecko, nie mam najmniejszych wątpliwości. Ten biedny
chłopiec ma złamane serce i cierpi okrutnie.
Kto, jak kto, ale Shane McCall nie zasługiwał, by nazywano go „biednym
chłopcem". Był gruboskórny, pozbawiony kompleksów i lubił dyrygować
innymi.
Przypomniało jej się nagle, jak owej pierwszej nocy wyznał, że jest
wdowcem. Wówczas w jego głosie brzmiała prawdziwa gorycz. Może
rzeczywiście miał złamane serce?
- Jemu się wydaje, że serce leczy się okładem z lodu. No cóż, nic bardziej
błędnego.
- To chyba jednak zbyt daleko idące wnioski, zwłaszcza że zamieniła z nim
pani zaledwie kilka słów.
- Tak, tak, pewnie masz rację - zgodziła się starsza pani. - Więc jak się
umówimy co do tej sukni? Wypisać od razu całą sumę?
- O nie, wystarczy jeśli da mi pani teraz zaliczkę, kolejną w trakcie pracy i
ostatnią, trzecią ratę przy odbiorze. Jeśli będzie pani zadowolona, oczywiście.
Dla kogo ma być ta suknia? Będę musiała się z tą panią skontaktować i
umówić.
- Obawiam się, że to nie będzie możliwe.
- Jak to?
- Widzisz dziecko, to ma być dla niej niespodzianka.
- Przecież nie mogę szyć sukni, nie znając wymiarów tej osoby!
- Wiesz co, tak się składa, że ta dziewczyna ma dokładnie taką figurę jak ty.
Szyj jak na siebie.
- Niemożliwe - mruknęła Abby, coraz bardziej zdezorientowana. Może nie
powinna podejmować się tego zlecenia?
Starsza pani wydawała się bardzo miła, ale była chyba dosyć ekscentryczna.
O co w tym wszystkim chodzi? Czy w ogóle istnieje jakaś panna młoda?
- To chyba prezent dla kogoś, kogo pani bardzo kocha?
- To prezent dla kogoś, komu jestem bardzo wiele winna - odpowiedziała
starsza pani poważnie i dodała: - A, jeszcze jedno. Biel jest taka staromodna,
uszyj ją z jedwabiu w kolorze kości słoniowej.
Abby pomyślała, że sama również wybrałaby taki kolor. Odpędziła myśl, by
zrezygnować z dziwacznego zlecenia. Bo czy mogła z powodu swoich
przeczuć i humorów pozbawiać siebie i Belle środków do życia?
- Na kiedy będzie ją pani potrzebowała?
- O, oni jeszcze nie ustalili daty ślubu, ale sądzę, że niedługo. Wpadnę od
czasu do czasu zobaczyć, jak postępuje praca, dobrze?
- Będzie mi bardzo miło.
Pani Pondergrove skinęła głową z zadowoleniem.
- Tak myślałam. Z twoich oczu, moje dziecko, także bardzo wiele można
wyczytać.
- Co na przykład?
- O, i tak chyba za bardzo się rozgadałam. Lepiej już sobie pójdę.
Kiedy starsza pani wyszła, Abby wzięła Belle i poszła do kuchni. W drugiej
dłoni wciąż trzymała rysunek od pani Pondregrove, który po chwili położyła
na stole. Na lodówce zauważyła przyczepiony magnesem regulamin i grafik.
Były tam także zasady korzystania z lodówki. Według pierwszej z nich, miała
podpisywać swoje jedzenie wkładane do wspólnej lodówki.
- Jeść! - zażądała zniecierpliwiona Belle. Oderwała się na chwilę od lektury
regulaminu.
- Kochana, chyba nie powinno nas tu teraz być.
- Jeść! - powtórzyło kochane maleństwo.
W myśl regulaminu była właśnie pora lunchu Shane'a. Trudno, regulamin
wejdzie w życie od jutra. W tym właśnie momencie usłyszała kroki na
schodach. Kiedy kuśtykając wszedł do kuchni, od razu się naburmuszył.
Abby zauważyła, że jego kolano przybrało rozmiar piłki do koszykówki.
- Czytałaś regulamin? - zapytał przez zaciśnięte zęby.
- Przed chwilą skończyłam. Czy to się stało z powodu mojej barierki?
- Niestety.
- Naprawdę bardzo mi przykro.
- To był mój błąd. Chciałbym zapytać, czy zamierzasz przestrzegać
regulaminu?
- Wynika z niego, że ja mam prawie nieograniczony dostęp do kuchni. A jeśli
ty będziesz miał ochotę przekąsić coś w ciągu dnia? Albo wypić filiżankę
kawy?
- W ciągu dnia nie podjadam, a jeśli chodzi o kawę, to kupię czajnik
bezprzewodowy.
- Jestem pod wrażeniem. A co z twoim kolanem?
- Kawałek lodu, i jakoś to będzie.
- Chyba lepiej byłoby pójść do lekarza?
- Umówmy się, że dopóki tu mieszkam, nie będziesz mi udzielała żadnych
rad.
- Bardzo przepraszam - powiedziała z udawaną skruchą. - Dopiszę to do
twojego spisu zasad, nakazów i zakazów.
- Nie widzę przeciwwskazań. - Shane jakby pobladł, po czym usiadł ciężko na
krześle.
- Przygotuję ci lunch - zaproponowała. - Na co masz ochotę? Robię całkiem
niezłe omlety.
- Wolałbym, żebyś nie wtrącała się do mojego jedzenia. I doceniłbym, gdybyś
przestrzegała wyznaczonych godzin.
- Przeczytałam to dopiero przed chwilą. Nie wiedziałam, że to twój czas.
- Ale teraz już wiesz.
- Racja. Belle, wychodzimy! Belle była zajęta wyjmowaniem misek z szafki.
Spojrzała na mamę przerażona i wrzasnęła:
- Belle, jeść!
- Teraz kolej na pana McCalla. Przyjdziemy później.
- Na miłość boską, nakarm to dziecko - rzucił Shane pełnym irytacji głosem. -
1 przy okazji będę wdzięczny, jeśli zrobisz coś i dla mnie. Mam w lodówce
paczkę lasagne.
Czy on z niej przypadkiem nie kpił?
- Nie masz.
- Nie mam?
- Była już zupełnie zielona!
- Następnym razem, bądź tak uprzejma i nie wyrzucaj mojego jedzenia.
Spojrzała na niego i nagle przypomniała sobie, co powiedziała pani
Pondergrove. Samotny jak palec. Złamane serce.
- Hmm.
- Słucham?
- Nic, nic.
Przyrządziła dla całej trójki omlety. Kiedy usiadła przy stole, zauważyła, że
Shane przygląda się rysunkowi od pani Pondergrove.
- Co to jest?
- Moje nowe zadanie.
- Zadanie? Szukasz męża?
- Nie nadążam za tą logiką. Nie, to jest zlecenie od pani Pondergrove.
- Nie jest trochę za stara na taką sukienkę? Abby zabrała mu rysunek i
warknęła:
- Ludzie nigdy nie są za starzy na marzenia!
ROZDZIAŁ PIĄTY
- Przecież to nie jest odpowiednia suknia dla starszej pani - upierał się Shane.
Wyobraźnia podsunęła mu obraz Abby ubranej w taką suknię. Przypomniała
mu się inna suknia, a potem krocząca ku niemu młoda i piękna kobieta,
patrząca na niego z miłością.
- Oczywiście, że to nie dla niej - powiedziała Abby lekko poirytowanym
tonem. Zmienił temat.
- Omlet jest całkiem niezły.
Prawda była taka, że po miesiącach jedzenia byle czego, taki domowy lunch
smakował jak poezja. Do tego jednak Shane nigdy by się nie przyznał. Stacey
robiła kiedyś pyszne banany zapiekane w cieście. Tęsknił teraz za nimi.
- Dla kogo więc jest ta suknia?
- To przesłuchanie?
- Nie.
- To dobrze.
- Ale dla kogo?
Widział, jak zwężają jej się oczy, za chwilę pewnie powie mu, żeby pilnował
własnych spraw. I będzie miała rację, powinien dodać ten punkt do
regulaminu. Zamiast tego jednak Abby odpowiedziała radośnie:
- Dla jej córki!
Zbyt długo był gliniarzem, żeby dać się tak łatwo oszukać. Zresztą widać
było, że Abby absolutnie nie potrafi kłamać.
- Coś takiego, chcesz powiedzieć, że jej córka ma mniej niż osiemdziesiąt lat?
- Pani Pondergrove nie jest taka stara!
- Nawet jeśli nie jest, to jej dzieci muszą mieć co najmniej pięćdziesiątkę.
- Może w takim razie zamówiła ją dla wnuczki?
Abby wydawała się całkowicie pochłonięta wycieraniem buzi Belle, musiała
czymś zająć ręce. Shane był pewien, że szyła tę suknię dla siebie. Pewnie
korzystała z porad zamieszczonych w swojej idiotycznej książce. Pani
Pondergrove mogła co najwyżej przynieść jakiś ciuszek do przeróbki.
Shane podziękował za lunch, podniósł się i wyszedł. Następnego ranka
kuchnia wyglądała zupełnie inaczej. Szafki podzielone były na dwie
podpisane części, na rzeczach w lodówce Abby przykleiła karteczki. Znalazł
podpisane swoim imieniem paczkę lasagne i puszkę sardynek.
Poczuł się głupio.
No cóż, teraz przynajmniej nie będą już z Abby wchodzić sobie w drogę i
dzięki temu unikną wielu kłopotów. Nie będzie też musiał słuchać jej śpiewu.
Kupił sobie przenośny odtwarzacz płyt kompaktowych oraz kilka płyt z
muzyką rock'n'rollową, za którą kiedyś wprost przepadał.
Zjadł na śniadanie dwa nadpalone tosty, słuchając rockowej kapeli. Chyba
wydoroślał od czasu, gdy lubił te przeboje, bo teraz tylko działały mu na
nerwy. Beznadziejne słowa, niezbyt skomplikowana linia melodyczna.
Kuchnia wyglądała dziś jakoś inaczej. Czysto jak zwykle, ale... Zaraz, zaraz,
wcześniej nie było na stole obrusa.
Wyjął z odtwarzacza uprzykrzoną płytę, przełamał ją na pół i wrzucił do
kosza. Zaległa miła cisza. Za moment jednak dobiegł go jednostajny szum. To
musiała być jej maszyna do szycia. Równocześnie słychać było rozmowę
Abby z małą. Mimo woli zaczął się zastanawiać, czy i dzisiaj Abby ma na
sobie taki krótki top, spod którego wystaje pępek?
Na górze rozdzwonił się jego telefon. Miał nadzieję, że to przyszły lokator. I
nie pomylił się. Harvey, robotnik sezonowy, od razu na wstępie wyraził
nadzieję, że termin „spokojna pani" jest bardziej pojemny, niż mogłoby się
wydawać na pierwszy rzut oka. Po siedemnastym telefonie od siedemnastego
robotnika wyłączył telefon i wyjrzał markotny przez okno.
Mała Belle siedziała na ziemi przed domem. Za chwilę pojawiła się Abby,
ciągnąc za sobą pudło z zabawkami. Dobiegały go ich wesołe głosy, kiedy
kopały w ziemi jakieś dołki. Po chwili Abby zrzuciła bluzę z kapturem i
Shane poczuł, że zasycha mu w gardle. W takiej obcisłej bluzeczce nie
musiała nawet pokazywać pępka, by mężczyzna... Pomyślał, że musi dopisać
kolejną zasadę do regulaminu: „Nie będziesz pokazywał pępka ani chodził w
obcisłym ubraniu". Nagle przypomniał sobie, że sam także musiałby
zastosować się do tej zasady, a przecież lubił chodzić po domu w samych
tylko szortach.
Shane czym prędzej opuścił żaluzje, odszedł od okna i ponownie włączył
telefon.
Kątem oka Abby dostrzegła opadające żaluzje w jego oknie. Zaczynało ją to
irytować. Ile razy wychodziły z małą na dwór, Shane opuszczał żaluzje.
Dlaczego miała wrażenie, że jej obecność działa mu na nerwy? Chociaż,
może to światło pada na ekran jego komputera? Abby wzięła głęboki oddech.
Jaki świeży, przyjemnie ciepły powiew! W Chicago jeszcze długo musiałaby
czekać na wiosnę. A tutaj nawet zimą panują łagodne warunki. Po pięciu
dniach spędzonych w mieście, była zakochana po uszy. Ale nie w lokatorze z
piętra, to okolica ją zauroczyła. Co do mężczyzn zaś, zdecydowanie nie
potrzebowała kolejnego playboya. A wystarczyło spojrzeć na reakcję pani
Pondergrove, żeby wiedzieć, jakie wrażenie na kobietach wywiera Shane.
Tyson traktował kobiety w specyficzny sposób. Zachowywał się jak łakomy
malec, który nagle znalazł się bez opieki w sklepie ze słodyczami. Brał, co
mógł. Czasem nawet czuł się winny, ale nie potrafił oprzeć się pokusom..
„Kochanie, ja po prostu nie mam kręgosłupa" powiedział jej z tym swoim
uśmieszkiem, gdy znalazła go w objęciach kobiety, którą uważała za swoją
przyjaciółkę. Była wtedy w szóstym miesiącu ciąży. Tak, pod wieloma
względami Tyson nie dorastał Shane'owi do pięt. Ale właściwie, jakie to
miało znaczenie?
Miasteczko było śliczne, czyste i w dodatku zamieszkane przez przemiłych
ludzi. Abby zachwycała się pięknem okolicy. Przed jej domem kwitło już
mnóstwo kwiatów, a gałązki miniaturowej wierzby aż uginały się od
kosmatych kotków. Niedaleko domu znajdowała się plaża miejska, na którą
uwielbiały chodzić z Belle na spacery. Mała lubiła grzebać w piasku i
wpatrywać się we wciąż zmieniające barwy morze. Chociaż pogoda nie
sprzyjała jeszcze kąpielom, Belle zawsze jakoś udawało się zamoczyć buciki,
zanim Abby zdążyła ją złapać.
Obawiała się z początku, że w miasteczku nie ma dobrego sklepu z
materiałami, ale znalazła aż dwa, i to całkiem nieźle zaopatrzone. Zakupiła
kilka metrów bawełny w czerwoną kratę i uszyła zasłonki i serwetki do
kuchni. Kupiła także jedwab w kolorze kości słoniowej na sukienkę dla pani
Pondergrove. Był delikatny i zwiewny niczym skrzydła motyla.
Abby zawsze lubiła szyć, wszystkie ubranka dla lalek, jakie miała w
dzieciństwie, były jej własnej roboty. Jako nastolatka zaczęła szyć również
dla siebie. Później zarabiała nieźle jako krawcowa, nigdy jednak nie dostała
tak trudnego zlecenia, jak to od pani Pondergrove. Gdy zabierała się do
roboty, zapominała o upływie czasu.
Nawet w tej chwili, kiedy bawiły się z Belle w piachu, jej myśli wędrowały
do sukienki.
Gdy minęła pierwsza, Abby udało się zaciągnąć Belle do domu. W kuchni nie
było śladu czyjejkolwiek bytności, wszędzie idealny porządek. Dopiero po
otwarciu lodówki przekonała się, że Shane zjadł już lunch, ponieważ jego
paczka lasagne była otwarta i prawie pusta. Przyrządziła szybki lunch dla
siebie i Belle, po czym położyła małą spać, a sama siadła przy maszynie.
Nie zdając sobie z tego sprawy, zaczęła nucić. Nagle igła maszyny
znieruchomiała. Lampka umieszczona na obudowie zamigała i zgasła. Abby
odruchowo cofnęła rękę spod igły i spojrzała na połyskujący materiał.
Spróbowała włączyć stojącą obok lampę, światło jednak nie zapaliło się.
Z góry dobiegły ją gniewne przekleństwa i Abby zrozumiała, że to nie jej
maszyna się zepsuła. No cóż, widocznie wysiadły bezpieczniki. Chwilę
później spotkała w korytarzu Shane'a. Widzieli się pierwszy raz od kilku dni,
ostatnio Shane unikał jej bardzo skrupulatnie. Oczywiście swoim zwyczajem
miał na sobie krótkie spodenki, choć tym razem przynajmniej włożył jeszcze
jakąś bluzę z kapturem. W ręku trzymał małą latarkę.
- Wszystko w porządku? Wydawało mi się, że...
- Ty śpiewasz, a ja wrzeszczę.
- Słyszałeś, jak śpiewam? - Abby zaczerwieniła się.
- Czasem. Zazwyczaj słucham swojej muzyki.
- Nigdy nie zauważyłam, żebyś włączał muzykę.
- Bo używam słuchawek.
- Ach tak. A czego słuchasz?
- Różnie, ostatnio trochę klasyki.
- Polecam Mozarta. To mój ulubiony kompozytor. I dobry na humory.
- Ja nie miewam humorów. Uśmiechnęła się sceptycznie.
- Straciłem pracę całego ranka. Przepadła w wirtualnej przestrzeni.
- Nigdy nie zachowujesz tekstu w trakcie pisania?
- Robię to, kiedy sobie przypomnę, to znaczy zazwyczaj pod koniec pracy. A
powinienem się już przyzwyczaić do tych ciągłych awarii. Cała instalacja w
tym domu nadaje się do wymiany. To musiał być bezpiecznik. Może
zejdziesz ze mną do piwnicy, pokażę ci, co i jak...
- Chyba poradzisz sobie beze mnie.
Abby raz tylko ośmieliła się zajrzeć pod klapę skrywającą schody do piwnicy.
Wionęło stamtąd chłodem i wilgocią, w powietrzu wirowały drobiny kurzu.
Była pewna, że tam na dole po prostu roi się od pająków. A ona aż drżała na
samo wyobrażenie tych dziwacznych stworzeń. Piwnica zdecydowanie nie
należała do miejsc, które chciałaby odwiedzić z własnej i nieprzymuszonej
woli.
Shane skrzyżował ramiona na piersi. Już znała ten gest.
- Chyba jednak sobie nie poradzę.
- Słucham?
- Abby, przyjmij do wiadomości, że nie będę tu mieszkał wiecznie, już
szukam dla ciebie nowego lokatora. Skoro to jest twój dom, musisz wiedzieć,
gdzie są bezpieczniki. Przy okazji pokaże ci także piec i inne przydatne
rzeczy.
- Ach tak - powiedziała słabo Abby. Prawdę mówiąc, była przekonana, że
Shane mimo wszystko zostanie. Przeglądała przecież gazety i wiedziała, że w
mieście nie ma wielu domów do wynajęcia. - A więc znalazłeś sobie nowe
lokum?
- Znalazłem na razie kilka ciekawych ofert.
- A co do mojego lokatora, nie musisz się martwić, sama się tym zajmę.
- Mimo wszystko uznałem, że powinienem ci w tej sprawie pomóc. To miasto
jest pełne robotników sezonowych, i lepiej, żeby nie zamieszkał tu nikt, kto
będzie urządzał szalone przyjęcia i wodził maślanym wzrokiem za twoim
pępkiem.
- Słucham?
- Czy ty nie masz żadnej normalnej bluzki?
- A ty nie masz żadnych długich spodni? Zapanowała pełna napięcia cisza.
- Chodźmy do tej piwnicy. Proszę. - Shane chciał przepuścić ją przodem, ale
Abby za nic nie skorzystałaby z tej uprzejmości. Jeśli Shane pójdzie
pierwszy, przynajmniej omiecie większość pajęczyn. Zstępując w dół, starała
się nie odrywać wzroku od jego łopatek. Piwnica była potworna, już sam
zapach przyprawiał ją o mdłości.
- Tu są bezpieczniki. - Poświecił na skrzynkę latarką.
- Powinnaś przygotować się na co najmniej kilka takich wizyt w miesiącu.
- O nie. - Abby zadrżała mimo woli i rozejrzała się ostrożnie dookoła. Nie
było tak źle. Betonowe ściany, trochę pustych drewnianych półek. Da się
wytrzymać.
- Widziałaś już kiedyś takie bezpieczniki?
- Tak, tak, oczywiście.
- Abby, nie zobaczysz ich, chowając się za moimi plecami.
Abby zmusiła się, żeby podejść i spojrzeć dokładniej na skrzynkę z
bezpiecznikami, którą Shane wciąż oświetlał latarką. Nad skrzynką zwieszała
się z sufitu, połyskując w promieniu światła latarki, ogromna pajęczyna.
Abby próbowała skupić się na bezpiecznikach, ale kątem oka wciąż zerkała
niespokojnie na sufit.
- Spójrz tutaj, wszystkie wyłączniki są opisane: sypialnie na piętrze i na dole,
kuchnia.
W pajęczynie coś się poruszyło. Na niewidzialnej nitce opuszczał się powoli
wprost na nią ogromny, kosmaty pająk. Abby krzyknęła panicznie i
odruchowo przylgnęła do Shane'a. Drżała.
- P-p-przepraszam, jjja sssię bbboję pppappajjąków. Była na siebie wściekła i
czuła się upokorzona.
- Ciii, już dobrze. - Zajrzał jej w oczy.
W jego wzroku dostrzegła zainteresowanie i troskę.
Wzięła głęboki oddech, przerwany kolejnym atakiem czkawki. W ramionach
Shane'a czuła się bezpiecznie. Dobrze. I kobieco. Była przy nim taka mała.
- Już w porządku. - Odwrócił wzrok od jej twarzy, rozglądając się wokół. -
Nic ci tu nie grozi. Wyjdziemy teraz na górę. Grzeczna dziewczynka.
Oddychaj równomiernie.
Abby posłusznie oddychała. Zdała sobie sprawę, że wciąż tuli się do niego i
niechętnie postąpiła krok do tyłu.
W tym momencie pająk wylądował na jej ramieniu. Wszystko wokół
zawirowało, poczuła, że odpływa, jeszcze chwila i... tylko nie zemdlej,
zdążyła pomyśleć i... zemdlała.
Shane odruchowo podtrzymał dziewczynę. W pierwszej chwili pomyślał, że
to jakiś trik z tej głupiej książki, jednak głowa Abby opadła bezwładnie do
tyłu, twarz pobladła. Wziął ją na ręce, jakby nic nie ważyła. Wyniósł na górę i
ułożył na kanapie. Sprawdził puls - w normie.
Abby najnormalniej w świecie zemdlała.
Przeszedł przez jej mieszkanie do łazienki, rozglądając się ciekawie wokół.
Wszędzie panował idealny porządek. Dużo kwiatów, zabawek, obrazki na
ścianach. Sprawiła, że wnętrze stało się ciepłe i przytulne. Zmoczył mały
ręcznik w zlewie, usiłując nie zwracać uwagi na koronkowe biustonosze
suszące się na wieszaku.
Wrócił do pokoju i przyklęknął obok kanapy, delikatnie zwilżając ręcznikiem
czoło Abby. Poruszyła się i otworzyła oczy. Spojrzała na niego przerażona,
zamknęła oczy i westchnęła głośno.
- Powiedz, proszę, że nie zemdlałam.
- Jeśli nie zemdlałaś, to znaczy, że miałaś właśnie poważny atak serca. Lepiej
więc chyba upierać się przy tej pierwszej wersji, co?
- Ja naprawdę nie mdleję z byle powodu!
- Tak, tak, przekonałaś mnie.
- Ja po prostu cierpię na arachnofobię. Nie wiem dlaczego, ale panicznie boję
się pająków. Uh, paskudztwo.
Nie rokowało to zbyt pomyślnie dla Abby jako właścicielki domu. Kto będzie
się zajmował tymi wszystkimi sypiącymi się instalacjami? Jak ona poradzi
sobie z piecem? No cóż, może uda się znaleźć lokatorkę, która wyręczy ją w
tego rodzaju sprawach. W końcu mamy nową epokę, równouprawnienie i tak
dalej. Teraz kobiety wiedzą wszystko o bezpiecznikach. No i nie wszystkie
boją się pająków.
- Czuję się jak idiotka - powiedziała. Spróbowała wstać, ale przytrzymał ją
delikatnie.
- Nie musisz nic udowadniać. Poleź lepiej chwilę. Ten dom, u licha,
potrzebował mężczyzny. Ta kobieta również.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
- Kiedy mogłabym się wprowadzić? Chciałabym rzucić okiem na
mieszkanie...
Abby nie śmiała spojrzeć na Shane'a. Nie chciała także w sposób zbyt jawny
przyglądać się kolejnej kandydatce na lokatorkę, która siedziała teraz przy
stole naprzeciw niej. Wraz z Shane'em od tygodnia prowadzili tego typu
przesłuchania podczas popołudniowej drzemki Belle.
Lola miała wygoloną czaszkę, tylko na samym czubku głowy sterczał dumnie
kosmyk czerwonych włosów. Na jej dolnej wardze i w uszach było aż gęsto
od kolczyków.
- Czy mówiłam, że mam zwierzaka? - zapytała Lola, nie doczekawszy się
odpowiedzi na poprzednie pytania.
- Niestety nie wspominała pani o tym przez telefon - powiedział Shane
zimnym głosem. Lola jednak zdawała się zupełnie nie zauważać jego
wrogości.
- Och, to właściwie nic wielkiego, żaden pies ani kot. Nie śmierdzi, nie
brudzi, nie zostawia nigdzie sierści. Iguana. Bardzo przyjacielska.
Abby omal się nie zakrztusiła, a Shane rzucił jej wściekłe spojrzenie.
- Niestety nie możemy się zgodzić na żadne zwierzęta.
- To niesprawiedliwe!
- Samo życie.
Lola podniosła swoją torbę, spojrzała na nich wyniośle i rzekła:
- Dyskryminujecie mnie jedynie ze względu na wiek. Mój Iggy to tylko
wymówka. Myślę, że mogłabym podać was do sądu, bo w myśl prawa iguana
nie jest zwierzęciem domowym.
- Prawdę mówiąc, nie obchodzi nas, ile masz lat. Jedynym powodem odmowy
jest to urocze zwierzątko. Ten dom ma wspólne wejście i kuchnię, a córeczka
Abby jest jeszcze bardzo mała. Nie powinna pełzać po podłodze razem z
twoją iguaną.
- Dziecko? - W głosie Loli zabrzmiał wstręt. - Ja nie znoszę małych dzieci!
Dzięki, że zmarnowaliście mój czas. Zegnam. - Z tymi słowy wymaszerowała
z kuchni.
Abby trzymała się dzielnie, dopóki nie trzasnęły drzwi wejściowe.
- Nie! - ostrzegł ją Shane, ale ona już śmiała się do rozpuku, obiema rękami
trzymając się za brzuch. Omal nie spadła z krzesła.
- Och, Shane, kiedy ona powiedziała o paleniu marihuany w celach
.leczniczych, myślałam, że zaraz wpakujesz ją do aresztu!
- To nie jest mój teren - powiedział ponuro i dodał: - Poza tym pomyślałem,
że może jakoś to przebolejesz, jeśli tylko będzie wiedziała, co to jest
bezpiecznik.
- No cóż, chyba nie wiedziała. - Abby wciąż krztusiła się ze śmiechu.
Shane także w końcu dał za wygraną i śmiali się teraz oboje. Aż przyjemnie
było posłuchać.
Abby pomyślała, że pierwszy raz słyszy jego śmiech.
- I pomyśleć, że to była najlepsza kandydatka do tej pory! - wykrztusił. - De
spotkań odbyliśmy już w tym tygodniu?
- Szesnaście. Mnie osobiście najbardziej przypadła do gustu ta starsza pani z
okropnym kaszlem.
- Pomyśl o dziecku
- Shane, a przy okazji, po co to całe zamieszanie? Dokąd zamierzasz się
wyprowadzić? Przecież nie znajdziesz tak łatwo dobrego mieszkania. Widzisz
sam, że bywają gorsze sublokatorki niż ja i Belle.
- Nie chodzi o ciebie ani o Belle. Nigdy nie chciałem, byś tak sobie
pomyślała.
- To dlaczego unikasz mnie jak ognia?
- Abby, nie w tym rzecz, zrozum.
- Nie? O co więc chodzi?
Spojrzał gdzieś w bok, a uśmiech zamarł mu na twarzy.
- O mnie. Chodzi o mnie.
Czekała cierpliwie na dalsze słowa. Wiedziała, że do- |j tknęła jakiegoś
czułego miejsca. W ciągu ostatniego tygodnia mieli okazję spędzić ze sobą
trochę czasu, spotykając się z różnymi ludźmi i zaczynała się między nimi
nawiązywać wątła nić porozumienia.
- Abby, po śmierci Stacey, mojej żony, po prostu nie zależy mi już na
towarzystwie innych ludzi. Nie chcę już nic odczuwać, tak jest bezpieczniej.
Spojrzała na niego, tak nagle bezbronnego wobec własnych przeżyć i uczuć.
- Kiedy to się stało?
- Ponad dwa lata temu. Tylko mi nie mów, że czas leczy rany.
- Shane, chcesz spędzić resztę życia samotnie?
- Tak mi się wydaje.
- A jeśli ci obiecam, że nie naruszę twojego spokoju? Co ty na to?
- Nie możesz tego obiecać.
- Dlaczego?
- Bo ja już utraciłem spokój.
- Co masz na myśli?
- Wolałbym nie mówić. W każdym razie nie możemy razem mieszkać.
Słuchaj, mam świetny pomysł!
- Jaki?
- Wiem, gdzie szukać dla ciebie lokatora!
- Gdzie?
- W kościele! - oznajmił triumfalnie. - Pakuj małą do wózka.
Shane włączył komputer i zredagował kolejną wersję ogłoszenia, tym razem
nie określając płci ewentualnego lokatora. No cóż, może znajdzie się jakiś
miły, pobożny chłopiec, który nie będzie zagrożeniem dla Abby. Spotkali się
na dole, obie były już gotowe do wyjścia.
Belle na jego widok oszalała z radości. Czemu to dziecko reaguje tak
żywiołowo na jego widok? Przecież brzdące w jej wieku bywają na ogół
bardzo nieufne w stosunku do obcych.
- Do goły? - zapytała z nadzieją, wyciągając do niego rączki.
- Belle, usiądź, zanim się przewrócisz - powiedziała Abby. - Proszę do wózka.
Belle jednak wiedziała swoje i uparcie czekała z wyciągniętymi rączkami.
Jak można się było spodziewać, doczekała się. Shane schylił się i wziął ją w
ramiona.
- Poniosę Belle. Nie trzeba będzie brać wózka. Belle objęła go za szyję i
głośno cmoknęła w policzek.
- Ona jest cięższa, niż ci się wydaje.
- Spokojnie.
Wyszli z domu we trójkę. Shane pomyślał, że wyglądają jak rodzina
wyruszająca na spacer. Belle zapiszczała i śmiała się do rozpuku, pokazując
przemykającego wzdłuż płotu kota.
- Kto? - zawołała.
- Kot - odpowiedział nieco zdziwiony.
Abby zaśmiała się i wyjaśniła mu, że to gra, w której należy wymyślać różne
imiona dla pokazywanych przedmiotów i zwierząt.
- Niech no pomyślę. Pan Krzywaśnołapy!
- Nie ty, mama! On! - zażądała Belle.
- O, no dobrze. Może Puszek? - spróbował Shane.
Belle skrzywiła się, a Abby szepnęła, że im dłuższe imię, tym lepsze.
- Tak, to w takim razie Przemykalski. Co ty na to? Belle nagrodziła go tym
razem ślicznym uśmiechem.
- Pójdzie - zasygnalizowała chęć odbycia spaceru na własnych nóżkach.
Shane zapytał Abby o zgodę, po czym postawił Belle na ziemi. Przez głowę
przeszła mu myśl, że droga do kościoła nie będzie takim krótkim spacerkiem,
jak się spodziewał. Belle zatrzymywała się, kucając dosłownie co sekundę.
Interesowały ją martwe dżdżownice, patyczki po lodach, suche liście i
kamyki. Z zacięciem godnym szacownego badacza domagała się wyjaśnień i
prowadziła drobiazgowe obserwacje.
Fala bólu, która go zalała, przyszła bez ostrzeżenia.
Gdyby Stacey żyła, być może tak wyglądałoby teraz jego życie. Ich dziecko
byłoby teraz w tym samym wieku co Belle. Pełne życia, ciekawe świata.
Nie chciał ponownie zagłębiać się w labirynt wspomnień i uczuć. Kobieta,
która teraz szła obok niego, potrzebowała mężczyzny, a jej córeczka
potrzebowała ojca. Im obu potrzebny był ktoś, kto nie dźwigał na barkach
bagażu przeszłości. Mężczyzna, który troszczyłby się o nie, zamiast
rozpamiętywać wiecznie własną żałobę.
Przy kościele znajdował się budynek parafialny. Na murze Shane znalazł
tablicę, na której przypiął ogłoszenie.
- Wejdziemy na chwilę? - zapytała Abby.
- Do kościoła? Po co?
- Nie wiem, zawsze lubiłam kościoły. Tak specyficznie pachną, i panuje w
nich błogi spokój. Kiedy byłam mała, pamiętam, że często prosiłam Boga, by
opiekował się moją prawdziwą mamą. Czasem próbowałam sobie wyobrazić,
jak jest w raju.
Jej słowa przypomniały mu, że nie on jeden kogoś stracił.
Kiedy tylko przekroczył próg kościoła, wiedział, że nie powinien był doń
wchodzić. Od dawna unikał takich miejsc. W ciągu ostatnich kilku lat był w
kościele tylko dwa razy.
Najpierw wziął ślub.
A potem pochował żonę.
Niepewnie podążał za Abby, pogrążony w myślach. W końcu usiadła w
ławce, potem opadła na kolana i westchnęła. Pochyliła głowę, opierając ją na
dłoniach. Shane został z tyłu. Zamknął oczy. Abby miała rację, to było bardzo
spokojne miejsce.
Może zbyt spokojne. Głowa opadła mu na piersi. I wtedy ją zobaczył. Była
taka piękna! Jej lśniące, czarne włosy opadały na ramiona, biała i zwiewna
sukienka spływała miękkimi fałdami do samej ziemi. Poczuł się szczęśliwy.
Stacey jednak nie wyglądała na zadowoloną.
- Jesteś naprawdę okropny - szepnęła.
Nie takiego powitania oczekiwał. Chciał coś powiedzieć, ale słowa nie
przechodziły mu przez gardło. Stacey spojrzała na niego.
- Słuchaj, nie podoba mi się to, co robisz. Wiecznie się nad sobą użalasz,
zamykasz na innych, myślisz wyłącznie o sobie.
Chciał zaprotestować, ale znowu nie udało mu się wykrztusić ani słowa.
- Ta dziewczyna jest tutaj zupełnie nowa, nie zna nikogo w mieście. Jej
siostry jeszcze nie przyjechały. Z oddaniem opiekuje się córeczką, nie
oczekując od nikogo pomocy. Nie jest jej łatwo, zaręczam ci. A ty nie chcesz
ofiarować jej nawet przyjaźni?
Stacey w końcu spojrzała na niego nieco łagodniej.
- Shane, kochałam cię za to, że bez namysłu spieszyłeś z pomocą wszystkim
potrzebującym, miałeś niezłomne zasady i ceniłeś uczciwość.
Podeszła do niego, jej biała sukienka zafalowała na wietrze. Stacey odgarnęła
włosy do tyłu, uśmiechnęła się i chwyciła go za ramiona.
- Obudź się! - powiedziała.
- Co? - mruknął i ujrzał nad sobą twarz Abby. Wstał.
- Możemy iść.
- Chyba się zdrzemnąłem - powiedział z wahaniem, wciąż nieco
zdezorientowany. - Przepraszam.
- Za co?
- Właściwie nie mówiłem do ciebie.
Abby spojrzała na niego zdziwiona. Shane potrząsnął głową, chcąc się pozbyć
resztek senności. Wziął Belle na ręce i skierował się do wyjścia.
Kiedy byli już na zewnątrz, Abby spojrzała na niego badawczo.
- Mówiłam ci, że w kościołach panuje spokój, ale nie wiedziałam, że aż tak na
ciebie podziała.
- Taaak. - Nie będzie jej przecież wyjaśniał, że wcale nie czuł się uspokojony.
- Czasami ucinam sobie drzemkę po południu. Niezbyt dobrze sypiam w
nocy.
- Od kiedy się wprowadziłyśmy?
- Nie.
- Od śmierci żony?
- Chyba tak.
- Shane, jak ona zmarła?
- Spadła ze schodów. Kiedy mnie nie było w domu. Była w ósmym miesiącu
ciąży.
Umilkł, wiedząc, że powiedział zbyt wiele. W oczach Abby dostrzegł łzy.
Wolał to niż słowa pociechy, które i tak nigdy nie przynosiły ulgi.
Odchrząknął, zdecydowany skierować rozmowę na jakiś weselszy temat.
- Masz tu już jakichś znajomych?
- Nie za bardzo. - Abby trochę się zmieszała. - Wiesz, nie mam wiele czasu na
nawiązywanie znajomości.
- Nie poznałaś w parku innych mam z maluchami? Abby odwróciła od niego
twarz, a kiedy znów na niego spojrzała, uśmiechała się.
- Spotykam się z panią Pondergrove, a poza tym niedługo przyjedzie Brittany,
moja siostra. Rozmawiałam z nią kilka dni temu przez telefon i zgadnij, czego
się dowiedziałam?
- Czego?
- Ona panicznie boi się pająków!
- Żartujesz.
- Nie masz pojęcia, co poczułam, gdy to usłyszałam! Domyślał się, poczuła,
że nie jest sama na tym świecie.
- Słuchaj, a może wstąpimy gdzieś i coś przekąsimy? Nie był pewien, czy
zasługuje na ten promienny uśmiech.
Szli we troje, Belle usadowiona wygodnie na ramionach Shane'a i
zadowolona niezmiernie z szerokiej panoramy, jaka się stamtąd roztaczała.
Abby zaś czuła się radosna jak rzadko kiedy.
Takie mogłoby być jej życie, gdyby została z Tysonem. Chodziliby razem na
spacery, żartowali, śmiali się...
Nie miała złudzeń co do tego, że Tyson nie pasował do takiego obrazka.
Powiedział jej kiedyś, że monogamia nie leży w jego naturze. A jeśli jakiś
mężczyzna kiedykolwiek będzie tak twierdził, to na pewno jest kłamcą.
Na to wspomnienie odsunęła się nagle od idącego obok niej mężczyzny, po
chwili jednak wróciła do rzeczywistości. Przecież z Shane'em nic ją nie łączy.
Czy możliwa jest prawdziwa przyjaźń między mężczyzną i kobietą?
Tyson by ją wyśmiał.
Ale przecież nie ma nic złego, gdy człowiek cieszy się chwilą. Lepiej nie
bawić się w takie filozoficzne rozważania, to tylko może popsuć nastrój.
Zbliżyli się do małej kafejki nad oceanem. Wciąż jeszcze było zbyt chłodno,
żeby usiąść na zewnątrz, weszli więc do środka. Zamówili dla siebie po
kanapce, a dla Belle hot doga.
Nie był to zbyt dobry pomysł. Belle wyciągnęła parówkę z bułki, ugryzła,
skrzywiła się, i parówka wylądowała na ziemi. Następnie mała przeszła do
miażdżenia bułki w paluszkach, smarując się przy tym dokładnie keczupem.
Dopiero kiedy bulka zaczęła przypominać niejadalną miazgę, mała z pełną
buzią oświadczyła:
- Picha!
Shane wybuchnął śmiechem. Do twarzy mu było z wesołością. Wydawał się
o dziesięć lat młodszy.
Po posiłku Shane kupił mały latawiec w sklepiku z zabawkami i poszli na
plażę.
Biegli wzdłuż linii wody, puszczając latawiec, przekrzykując szum wiatru i
łoskot fal. Abby dawno już tak świetnie się nie bawiła. Później, kiedy wracali
do domu, Belle zmęczona zabawą zasnęła na rękach Shane'a.
Już w korytarzu Shane zatrzymał się i podał jej śpiące dziecko. Spojrzał na
nią dziwnie i przez chwilę Abby miała wrażenie, że ją pocałuje.
W końcu jednak tylko się uśmiechnął i pomaszerował schodami do siebie.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Tego dnia wcześniej niż zwykle dobiegły go ich głosy z ogrodu. Shane
wyjrzał przez okno i zobaczył, że Abby niesie łopatę. Z początku wyglądało
to całkiem zabawnie.
Abby próbowała wykopać dół, ale z dość opłakanym skutkiem. Nie starczało
jej sił. Shane nie był pewien, co Abby zamierza osiągnąć, ale wiedział, że w
takim tempie zajmie jej to sporo czasu. Belle plastikową łopatką kopała dołek
tuż obok. Szło jej znacznie lepiej.
Abby zrzuciła już dżinsową bluzę. Miała teraz na sobie dżinsy i męski
podkoszulek, a na głowie czapkę z daszkiem przekręconym do tyłu.
Wyglądała jak nastolatka, zupełnie jak pierwszego dnia, kiedy wziął ją za
włamywacza. Miał nadzieję, że nie zrobi sobie krzywdy.
Pokręcił głową i wrócił do komputera. Przeczytał kilka zdań, owoc
dzisiejszego poranka i ponownie wyjrzał przez okno. Udało jej się skopać
spory kawałek ziemi i teraz próbowała rozdrobnić ją rękami. Wrócił do pracy.
Napisał następne zdanie. Westchnął, wykasował je i zszedł na dół.
- Pomóc ci? - zapytał.
- Nie, dziękuję - wysapała.
- Co robisz?
- Chcę powiększyć ten klomb, dlatego trzeba usunąć stąd trawę.
- Mogę ci pomóc. Nie zajmie mi to więcej niż dziesięć minut.
- Nie trzeba, poradzę sobie.
- Jeszcze sobie zrobisz krzywdę.
- Nic sobie... Belle! Nie waż się tego zjadać! - Abby rzuciła łopatę i podbiegła
do małej, która właśnie wkładała do buzi dżdżownicę.
Shane podniósł łopatę i zaczął kopać. Rzeczywiście, po dziesięciu minutach
uporał się z zadaniem.
- Nie jestem przeciwnikiem równouprawnienia, ale do niektórych prac
potrzeba męskiej siły - powiedział, oddając jej łopatę.
- To niesprawiedliwe, że poszło ci tak szybko. - Pokręciła głową z
niedowierzaniem.
- Jest za to wiele rzeczy, które tobie idą znacznie lepiej.
- Co na przykład?
- Na przykład w kuchni po twoim wyjściu unoszą się wokół fantastyczne
zapachy.
- Wiesz co, mam pomysł, w zamian za przekopanie klombu przygotuję lunch,
OK? Lepiej nie, pomyślał.
- Czemu nie? - powiedział. - Może chcesz, żebym zrobił coś jeszcze?
Momentalnie pożałował swojego pytania. Miała plany zagospodarowania
chyba z połowy ogrodu. Warzywnik tu, grządka kwiatów tam i jeszcze ziółka.
- Ale oczywiście nie musisz robić tego wszystkiego, właściwie lepiej, żebym
sama to zrobiła. Tak, zdecydowanie lepiej.
- Dobrze. Powiedzmy, że zajmę się tym i zrobię tyle, ile zdążę do lunchu,
OK?
Przez chwilę zastanawiała się nad tym, po czym zgodziła się i zawołała Belle.
- Chodź mała, idziemy gotować!
- Belle i pan tutaj! - oświadczyło dziecko zdecydowanym tonem.
- Mogę jej przypilnować.
Abby otworzyła usta ze zdumienia.
- To trudniejsze, niż ci się wydaje. Nie wolno ani na chwilę spuścić jej z oczu.
- Zaufaj mi. Zajmowałem się wieloma gagatkami, dużymi i złymi. Może i z
Belle jakoś sobie poradzę. Abby uśmiechnęła się.
- Tak, chyba sobie poradzisz. Zawołam was w takim razie, kiedy lunch będzie
gotów.
Skinął głową i zabrał się do pracy, kątem oka obserwując Belle. Po
kwadransie czuł się jak zepsuta płyta. Ciągle musiał powtarzać tę samą
kwestię: „Nie jedz tego!". Jeśli chodzi o upór, mała Belle nie miała sobie
równych. Oprócz prób organoleptycznego badania dżdżownic, kamyków i
innych znalezionych w ziemi przedmiotów, trzy razy spróbowała samowolnie
się oddalić. Za każdym razem, kiedy udało jej się zmusić go do rzucenia się
za nią w pogoń, wybuchała radosnym i perlistym śmiechem.
W końcu usadowił ją tuż przed sobą i stanowczo nakazał tkwić nieruchomo w
jednym miejscu. To tak, jakby rzece powiedzieć: nie płyń. Mała była jak
żywe srebro. W końcu domyślił się, że dziecko oczekuje od niego nie-
podzielnej uwagi.
Odłożył łopatę i usiadł na trawie. Po chwili Belle pod-pełzła do niego. Z
wielką radością pokazała mu właśnie wykopaną dżdżownicę i zbutwiały liść.
Przez chwilę z ożywieniem gaworzyła i choć nie zrozumiał ani słowa,
posłusznie przytakiwał. Najwyraźniej usatysfakcjonowana, Belle wróciła do
swojej łopatki i ponowiła kopanie. Usłyszał znajomą melodię:
- Łoziną, sieziną idzie kaćka, siama jena niebolaćka.
Przez kolejne pół godziny Shane pracował, a Belle umilała mu czas,
przynosząc coraz to nowe znaleziska. Kamyk, ślimak, jakieś gałązki, a Shane
wszystko wolno obracał w palcach i oglądał z niekłamanym zainteresowa-
niem. Belle uczyła go zupełnie nowego sposobu patrzenia na świat.
Przypomniał sobie przy okazji, że kiedyś bardzo lubił zapach ziemi. Że praca
w ogrodzie też kiedyś należała do jego ulubionych zajęć. Nagle poczuł się
przyjemnie zmęczony.
- Lunch! - usłyszeli głos Abby.
Shane wziął Belle na ręce, Abby przejęła ją w drzwiach.
- Czy pod tym brudem ukrywa się mała dziewczynka? - zapytała Abby na
widok córeczki.
- Nie! - Belle była szczęśliwa, że udało jej się tak dobrze schować, mniej
jednak jej się podobało, kiedy została natychmiast zaniesiona do łazienki.
Shane także poszedł się odświeżyć. Kiedy wrócił do kuchni, Abby jeszcze nie
było, a z jej mieszkania dochodziły go piskliwe protesty i szum wody. W
kuchni pachniało bosko - ziołami i czosnkiem. Na stole leżała otwarta gazeta.
Shane zastanowił się, czy było tam coś, co szczególnie zwróciło uwagę Abby.
Tak, to musiało być to. Kolorowa reklama ogrodowej huśtawki dla dzieci.
Zamknął gazetę, zanim Abby i Belle pojawiły się w kuchni.
Lunch smakował jeszcze lepiej, niż pachniał, co wydawało się prawie
niemożliwe.
- To nic takiego, tylko sałatka cesarska i zapiekanka. - Abby zaczerwieniła
się, kiedy pochwalił potrawę.
- Żartujesz sobie? To ma być nic takiego? Nic takiego to mrożonka i sardynki
z puszki!
Abby zaśmiała się. Wyglądała ślicznie w swoich za dużych dżinsach. Miała
zaróżowione policzki i lekko zmierzwione włosy.
Belle chciała wiedzieć, dlaczego nie wolno jeść dżdżownic, czy mleko jest
naprawdę zdrowe, jak smakują ślimaki... Shane bawił się coraz lepiej.
Nagle przypomniał sobie jednak, że umówił się na spotkanie, które miało się
odbyć za pięć minut. Punktualność zawsze była jego mocną stroną.
Przynajmniej do tej pory, gdyż dotychczas nic nie było w stanie zakłócić
rytmu jego spokojnych dni.
Umówił się z młodym mężczyzną, który odpowiedział na ogłoszenie
zostawione w kościele. Shane zdecydował, że na razie nie będzie w to
wciągać Abby. Mieli dwa odmienne punkty widzenia. Najpierw zamierzał się
upewnić, że ktoś, kto zamieszka w tym domu, będzie wiedział, jak naprawić
wszystkie usterki.
- Dzięki za lunch, był wyśmienity. Muszę już lecieć, bo właśnie przypomniało
mi się, że jestem umówiony.
- Dzięki za pomoc w ogrodzie.
- Polecam się na przyszłość.
Ponieważ nie chciał się spóźnić, zdecydował się pojechać samochodem. Z
kandydatem na lokatora umówił się w tej samej kafejce, w której jedli lunch
razem z Abby i Belle. Miał wrażenie, że wokół wciąż pobrzmiewa echo ich
rozmów i niepohamowanego śmiechu.
Waśnie podano mu kawę, gdy nadszedł młody człowiek w wieku około
dwudziestu lat.
- Pan McCall?
- To ja.
- David Hathoway.
Był schludnym blondynem w okularach. Wyglądał jak pilny uczeń szkółki
parafialnej.
- Witaj, Davidzie, napijesz się kawy?
- Dziękuję, nie. Unikam kofeiny. To słabsza postać narkotyku.
Wyśmienicie! Shane pociągnął solidny łyk niezdrowego cappuccino.
- Więc znalazłeś ogłoszenie przy kościele?
- Tak. Mieszkam tam teraz z braku innego lokum. Uczestniczę w
przykościelnym kursie. Pragnę nauczyć się prawidłowo odczytywać i
rozumieć Biblię.
Kurs biblijny! Doskonale.
- Czy lubisz majsterkować?
- Co takiego?
- Na parterze mieszka właścicielka, samotna kobieta. Ogród wymaga
pielęgnacji, czasami trzeba będzie pomóc coś zasadzić, skopać ziemię...
- Nie mam nic przeciwko pracy w ogrodzie. Zawsze to lubiłem.
- Dom jest dosyć stary. Często wysiadają bezpieczniki, okna są wypaczone,
szwankuje ogrzewanie. Abby nie powinna sama schodzić do piwnicy, bo
panicznie boi się pająków. Czy podjąłbyś się naprawy drobnych usterek?
Chłopak uśmiechnął się wyrozumiale.
- Proszę się nie martwić, to dla mnie pestka. Nasz dom ma przeszło sto lat, a
w rodzinie nazywają mnie złotą rączką.
- A jak nazywa cię twoja dziewczyna? Czemu u licha o to zapytał?
- Nie mam dziewczyny, proszę pana, a nawet gdybym miał, to nie
zapraszałbym jej do domu. Nie należy ulegać pokusom, trzeba zachować
czystość aż do ślubu.
- Ach tak. - Skromny, wstydliwy, uczciwy chłopiec. Uczynny i chyba
zupełnie niegroźny.
- Czynsz musi być płacony regularnie. David spojrzał na niego urażony.
- Proszę pana, zbierałem pieniądze na ten cel przez cały rok, proszę się nie
martwić o płatności.
W takim razie sprawa była przesądzona. Jednak Shane zamiast zadowolenia
odczuwał coraz większą irytację. Dlaczego? Może warto się zastanowić, czy
w głębi duszy naprawdę chciał się wyprowadzić?
- Tak jak powiedziałem, właścicielka mieszka na dole, wejście i kuchnia są
wspólne. Trzeba starannie zamykać drzwi frontowe, żeby Belle nie wydostała
się sama na zewnątrz.
- Belle?
- Córeczka właścicielki.
- Czy ta kobieta jest zamężna? Shane spojrzał na niego gniewnie. Niech się
dzieciakowi nie wydaje, że będzie romansował z właścicielką!
- Dlaczego cię to interesuje?
- Żyję w zgodzie z określonymi zasadami moralnymi. - Twarz chłopca lekko
poczerwieniała.
- Abby nie jest mężatką.
- Mam nadzieję w takim razie, że wdową?
- To dosyć specyficzna nadzieja, powiedziałbym.
- Rozwiedziona?
- Nie. - Shane odpowiadał coraz bardziej opryskliwie, lecz David zupełnie
tego nie zauważał.
- No cóż, przykro mi, ale nie mogę mieszkać pod jednym dachem z kobietą
lekkich obyczajów.
- Rozumiem - powoli powiedział Shane głosem zimnym jak lód.
- Nie szanuję kobiet utrzymujących stosunki pozamałżeńskie.
- Rozumiem - powtórzył Shane. - Cóż, ja nie jestem ekspertem w tych
sprawach, ale wydaje mi się, że gdzieś kiedyś czytałem o człowieku, który
chciał rzucić kamieniem...
Gwałtownie wstał, obrócił się na pięcie i wyszedł. Udało mu się poskromić
własną wściekłość i nie dołożyć temu kretynowi, zgrywającemu się na
świętoszka. Gdy wsiadł do samochodu, zauważył, że sklep z artykułami
żelaznymi jest jeszcze otwarty. To chyba ten sam, który zamieścił w gazecie
reklamę ogrodowych huśtawek? Nie zawadzi sprawdzić.
Wyszedł ze sklepu z wielką paczką na ramieniu. Kiedy już się trochę
uspokoił, doszedł do wniosku, że nie ma potrzeby tak upierać się przy
szukaniu nowego lokatora. To może zaczekać, zwłaszcza że on sam do tej
pory nie znalazł przyzwoitego lokum.
A to, nie ma co ukrywać, trochę potrwa.
- Co robisz? - zapytała Abby, z zaciekawieniem obserwując poczynania
Shane'a. Na trawie leżały porozrzucane części huśtawki oraz zestaw narzędzi.
Przejrzał pobieżnie instrukcję, zmiął ją i zatarł ręce. Każdy głupi wie, jak
złożyć huśtawkę.
- Nic - odpowiedział, łącząc krzyżak z ramą.
- Huśtawka? - zapytała, wskazując napis na pudle.
- Całkiem niezła, co?
Shane przytwierdził drugi krzyżak i krytycznie zlustrował swoje dzieło.
- Coś tu nie gra - skomentowała Abby z uśmiechem.
Spojrzał jeszcze raz. Do licha, chyba miała rację. Nie zamierzał przyznawać
się do porażki i korzystać ze zlekceważonej wcześniej instrukcji. Zwłaszcza
teraz, kiedy Abby tak badawczo mu się przyglądała.
- Shane, dla kogo jest ta huśtawka?
- Dla Belle, oczywiście - odpowiedział bez zająknięcia. Ciekawe, czy się
ucieszy? - Możesz mi podać tamtą rurkę? A teraz postawmy to, OK?
- Shane, czuję się zażenowana. To stanowczo za droga impreza.
- Ale chciałaś jej kupić coś takiego, prawda?
- Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. - Abby wyglądała na zdziwioną.
Shane zmarszczył brwi. Musiała zatem oglądać w gazecie zupełnie coś
innego.
- Ale myślisz, że będzie zadowolona?
- O, co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości.
- Dobrze, może więc podasz mi wreszcie tę część?
Zmagał się z tym żelaznym potworem przez trzy godziny, a potem przez
kolejne pół musiał jeszcze huśtać zachwyconą Belle. Jednak dawno już nie
był taki wesoły i szczęśliwy. Tak, nie można inaczej określić stanu, w jaki
wprawiła go mała dziewczynka.
Tej nocy spał lepiej niż kiedykolwiek w ciągu ostatnich kilku lat. A rano
zauważył, że na jego biurku wciąż leży gazeta z reklamą huśtawki. Z
ciekawości przejrzał wszystkie ogłoszenia i artykuły, ale nic ciekawego nie
znalazł. Dopiero na samym końcu dojrzał zapowiedź zbliżającej się premiery
w miejskim teatrze. Czy to przykuło uwagę Abby? A może by ją zaprosić?
Biedaczka nigdzie nie wychodzi.
- Teatr? W piątek? - Abby starała się ukryć zaskoczenie i radość.
- No, co powiesz?
- Uwielbiam teatr, ale chyba nie mogę. Nie mogę zostawić Belle.
- A ta pani, dla której szyjesz? Nie mogłabyś jej poprosić o pomoc? Jestem
pewien, że się zgodzi.
- Nie Shane, to nie wypada.
- Abby, kiedy ostatnio byłaś gdzieś sama, bez Belle? Pamiętasz?
- Ale... Nie, naprawdę nie mogę. - Abby było bardzo przykro, jednak musiała
odmówić.
- Abby, proszę, wybierz się tam ze mną.
Abby zamknęła oczy. Domyślała się, ile kosztowało Shane'a wypowiedzenie
tych na pozór błahych słów. Myślała gorączkowo. O nim, o sobie, o Tysonie.
O braku zaufania, o tęsknotach, o zwykłych ludzkich odruchach.
- Shane, prawda jest taka, że mam wielką ochotę skorzystać z twojego
zaproszenia.
Gdy otworzyła oczy, zauważyła, że Shane uśmiecha się szeroko.
- W takim razie w piątek. Wychodzimy koło siódmej.
- Zgoda. - Abby zaczęła się z niepokojem zastanawiać, w co się ubierze.
ROZDZIAŁ ÓSMY
- O rany! - westchnęła pani Pondergrove na widok Abby. - To dopiero jest
suknia.
- Zbyt śmiała? - zapytała Abby nieco zdenerwowana.
Uszyła tę suknię jakiś czas temu, ot, taki chwilowy kaprys. Góra na szerokich
ramiączkach, podwyższony stan, suto marszczona spódnica, uszyta z dwóch
warstw materiału.
Suknia była czerwona.
Abby nigdy jej nie włożyła. Uszycie kreacji sprawiło jej wiele radości,
później uznała jednak, że jest to strój na specjalne okazje, a ona przecież
prawie nie wychodziła z domu. Czerwone cudo wylądowało na dnie szafy.
Dlaczego wybrała ją na dzisiejszy wieczór?
- Nie jest zbyt śmiała? - zapytała jeszcze raz.
- O nie, miałam kiedyś podobną suknię, tylko że moja była błękitna.
Chodziłam w niej na tańce z Alfredem.
- To pani mąż?
- Tak, najlepszy człowiek pod słońcem. Spędziliśmy razem tyle cudownych
lat. Ale każdy kiedyś odchodzi.
- Tak mi przykro. Kiedy to było?
- Już dobrych kilka lat temu. Ale niech ci nie będzie przykro. Kiedy widzę,
jak wiele związków kończy się rozwodem, czuję się naprawdę
uprzywilejowana, że dane mi było zaznać i doświadczyć tak wielkiej miłości.
To daje szczęście, radość i poczucie siły. Nie ma nic piękniejszego niż
spotkać człowieka, który cię szczerze pokocha, a w do-. datku możesz z nim
rozmawiać jak z prawdziwym przyjacielem. - Pani Pondergrove zakończyła
nieco smutnym tonem. A więc to się naprawdę zdarza, pomyślała Abby. Pra-
wdziwa miłość istnieje nie tylko w książkach.
- Czy wyjdzie pani za mąż ponownie?
- Oj, moje dziecko, raczej nie. Choć Jordan Hamilton ma chyba inne zdanie
na ten temat. Jednak w naszym wieku, nie sądzę, by był to dobry pomysł.
- A cóż tu ma wiek do rzeczy? - zaprotestowała Abby łagodnie. - Według
mnie pan Hamilton jest bardzo przystojnym i dystyngowanym dżentelmenem.
- No już dobrze, dobrze - powiedziała pani Ponder-grove, ale Abby wydawało
się, że zauważyła lekki rumieniec na jej twarzy. - My tu sobie przyjemnie
gawędzimy, a pan McCall już czeka - ucięła dyskusję pani Pondergrove.
Abby obróciła się i ujrzała Shane'a opartego niedbale o framugę drzwi.
- Dobry wieczór paniom - powiedział.
Abby otworzyła usta ze zdumienia. Czy to naprawdę Shane? Wyglądał teraz
tak elegancko. Biała koszula, jedwabny krawat i czarny, świetnie skrojony
garnitur. Aż trudno było uwierzyć, że to ten sam mężczyzna, który zazwyczaj
biegał po domu w samych szortach.
Jego oczy spoczęły na niej. Jedna brew powędrowała wysoko do góry.
- Wyglądasz szałowo.
Ha, a jednak zrobiła na nim wrażenie. Na początek dobre i to.
- Dziękuję - powiedziała nieco sztywno. - Pani Pon-dergrove, jeśli Belle się
obudzi, proszę dać jej smoczek.
- Już ja się tu wszystkim zajmę, bez obaw. Mam nadzieję, że będziecie się
wspaniale bawić.
Shane spojrzał z obawą na wysokie obcasy Abby, a potem poprowadził ją
ostrożnie do samochodu.
- Raczej nie będziemy dziś spacerować - powiedział z uśmiechem.
Chciała zaprotestować, ale zdradziły ją jej własne buty. Płaciła wysoką cenę
za dziesięć centymetrów więcej, niż ofiarował jej Stwórca...
Shane otworzył przed nią drzwi, co Tysonowi nigdy nie przyszłoby do głowy.
Zawieszenie samochodu było dość wysokie i Abby z trudem wsiadła do
środka, gdyż suknia nieco krępowała jej ruchy. Przez chwilę nawet poczuła
się głupio i nie na miejscu. Jakby udawała kogoś innego.
- Nie wyglądasz na osobę, która kilka dni temu zabroniła Belle jeść
dżdżownice.
Jego uwaga rozbawiła ją i Abby trochę się rozluźniła.
- Ty też wyglądasz dzisiaj jakoś inaczej. Prawdę mówiać, chyba po raz
pierwszy mam okazję zobaczyć cię w długich spodniach.
- To są właśnie uroki stanu kawalerskiego. Wystarczy znaleźć sobie coś
wygodnego i potem nosić to, dopóki z ciebie nie spadnie.
Belle zaśmiała się.
W ciągu kilku minut dotarli do teatru, który znajdował się przy głównej ulicy
Miracle Harbor i był zwrócony w stronę oceanu. Stary gmach został
niedawno odnowiony. Abby podziwiała marmurowe schody i wielkie kry-
ształowe żyrandole. Zauważyła także, że dziś zebrała się tu cała śmietanka
towarzyska miasteczka. Wszyscy prezentowali się nadzwyczaj wytwornie.
- Nie wiedziałem, że w tym mieście jest aż tyle garniturów - mruknął Shane. -
Widziałaś tu kiedyś kogoś w czymś lepszym niż nowa para dżinsów?
Co tam garnitury, pomyślała Abby. W tej chwili była zadowolona, że ubrała
się w tak elegancką suknię. Wokół dostrzegła sporo naprawdę wyśmienitych
kreacji, jak również kilka naprawdę pięknych kobiet.
Zachowanie Shane było dla niej zagadką. Za każdym razem, kiedy mijała ich
piękna kobieta, Abby ukradkiem obserwowała jego twarz. Shane jakby
nikogo nie dostrzegał! O, Tyson czułby się tutaj w swoim żywiole! Witałby
się ze wszystkimi, prawił pochlebstwa, obrzucał znaczącym spojrzeniem
mijane kobiety.
Shane prowadził ją pod rękę, zmierzając szybko w stronę wejścia na
widownię.
- Przepraszam - mruknął, kiedy znaleźli swoje miejsca. - Nie czuję się zbyt
dobrze w tłumie.
- Nie lubisz obserwować elegancko ubranych ludzi? - zapytała.
- A po co miałbym to robić? - odpowiedział pytaniem, wyraźnie zdziwiony. -
Wszyscy mężczyźni wyglądają dokładnie tak samo, a kobiety? Po cóż
miałbym się im przyglądać, kiedy u mego boku kroczy najpiękniejsza z nich?
Ciekawy jestem, która wyglądałaby ponętnie w za dużych dżinsach i
ubrudzona ziemią - powiedział szarmancko najspokojniejszym w świecie
tonem, po czym zabrał się do czytania programu.
Abby patrzyła na niego jak zamurowana. Przed chwilą powiedział jej, że jest
piękna, najpiękniejsza w mieście, a teraz spokojnie studiuje program! Co to
ma znaczyć? Co on tak naprawdę chciał jej powiedzieć?
Westchnęła i ujęła dłoń Shane'a, unikając jednocześnie jego wzroku. Patrzyła
na scenę. To było takie proste, takie piękne i takie przerażające. Byli dla
siebie stworzeni. Tylko czy on też tak myśli?
Sztuka okazała się lekką, bezpretensjonalną komedią. Sądząc po wybuchach
śmiechu na widowni, była raczej niezła. Prawdę mówiąc, Shane nie był w
stanie skupić się na przedstawieniu. Jego myśli krążyły wokół siedzącej obok
kobiety. Kątem oka obserwował Abby, podziwiając jej suknię, a kiedy
zrzuciła w pewnym momencie szal, podziwiał także gładkie ramiona.
W dodatku powiedział jej, że jest piękna. Cóż, nie kłamał, ale chyba lepiej
było milczeć. Dopiero kiedy zobaczył błysk w jej oczach, zrozumiał, jak
bardzo spragniona jest uznania.
Dlaczego w siebie nie wierzyła?
Widział, że z niepokojem przyglądała się każdej zbliżającej się do nich
kobiecie. Dlaczego czuła się taka zagrożona?
Pogrążony w rozmyślaniach, zupełnie przestał dostrzegać, co się dzieje na
scenie.
- Podobało ci się? - zapytała Abby, zarzucając szal na ramiona i wstając z
miejsca, gdy przebrzmiały ostatnie oklaski.
- Owszem. A tobie?
- Bardzo.
Tłum rozproszył się już, kiedy niemal jako ostatni wyszli wreszcie na
zewnątrz.
- Masz ochotę na lekką kolację? - zapytał. - Może na drinka?
Jej dłoń wciąż spoczywała w jego dłoni. Miał wrażenie, że tak właśnie być
powinno.
- Spójrz na fale, są aż srebrne od poświaty księżyca. Spojrzał na drugą stronę
ulicy, gdzie rozciągała się plaża i bezkresny ocean.
- Tak, jest pięknie.
Bez słowa poprowadził ją w stronę plaży. Na piasku Abby zdjęła buty i
ściągnęła pończochy. Odchyliła głowę, żeby popatrzeć na niebo. Miał
ogromną ochotę pocałować ją w szyję.
- Opowiedz mi o ojcu Belle. - Obudził się w nim policjant. Nagle zapragnął
poznać przyczynę jej zadziwiająco niskiej samooceny. Skąd ten brak poczucia
bezpieczeństwa? Brak pewności siebie?
Otuliła się szalem i ruszyła wzdłuż linii wody. Shane szedł krok za nią. Po
chwili on również zdjął buty. Kiedy myślał już, że jego niedyskretne pytanie
pozostanie bez odpowiedzi, Abby powiedziała:
- On nigdy nie był zainteresowany Belle. Prawdę mówiąc, chyba nigdy nie
był szczerze zainteresowany mną. To znaczy, kochał wszystkie kobiety, jedna
mu nie wystarczała.
- Padalec - mruknął Shane. Tak, to by wyjaśniało jej brak pewności siebie.
- Sporo jest takich padalców na tym świecie.
- Niestety, to prawda. I tylko czyhają na naiwne dziewczyny...
- Ale ty nie jesteś jednym z nich? Zauważył, że w jej ogromnych pięknych
oczach odbija się księżyc.
- Nie, w takim sensie, o jakim mowa.
- Shane, ty na pewno nie jesteś jednym z nich.
- Ale może jestem równie niebezpieczny? Przecież prawie mnie nie znasz -
próbował kpić.
- Nie, ja ufam mojej intuicji, a ona podpowiada mi, że jesteś kimś zupełnie
niezwykłym. Tobie można zaufać.
Poczuł, jak coś drapie go w gardle. Zrozumiał, że teraz będzie musiał jej
powiedzieć, jaki jest naprawdę. Powinna jak najszybciej pozbyć się iluzji.
- Chyba bierzesz mnie za kogoś innego - szepnął.
- Nie wydaje mi się - obstawała przy swoim.
- Pamiętasz, mówiłem ci kiedyś, że moja żona zmarła po upadku ze schodów?
- Pamiętam, oczywiście.
- Tamtego dnia powinienem być w domu. Ale wezwano mnie do pracy.
Stacey nie chciała mnie puścić. Była taka zdenerwowana. Bała się, że coś mi
się stanie, że urodzi dziecko, kiedy mnie nie będzie. Chodziliśmy razem na te
kursy, wiesz, do szkoły rodzenia. - Zaśmiał się gorzko. - Jak ja ich nie
lubiłem! W każdym razie nie potraktowałem wtedy jej obaw poważnie,
wydawało mi się, że histeryzuje. W końcu to był dopiero ósmy miesiąc.
Abby zdjęła szal, rozłożyła go na piasku i usiadła na nim. Poklepała dłonią
miejsce obok siebie. Shane zrozumiał ten gest i usiadł obok.
- Gdybym tam wtedy był... - powiedział. - Gdybym został w domu, jak
prosiła. Może Stacey miała jakieś przeczucie? Może wiedziała coś i usiłowała
mi o tym powiedzieć, a ja nie słuchałem?
Abby oparła głowę na jego ramieniu. Poczuł, że drży. Wiedział, że płakała.
- Pewnie nie pomoże, jeśli powiem, że to nie była twoja wina? - wyszeptała.
- Nie. Milczała.
- Tylu rzeczy żałuję. Nawet tego, że nie lubiłem tych zajęć w szkole rodzenia.
Gdyby ludzie zdawali sobie sprawę, że ich czas jest policzony, cieszyliby się
z każdej danej im minuty.
- Och, Shane, mogę tylko powiedzieć, że doskonale cię rozumiem - szepnęła,
ocierając łzy rąbkiem szala. -Nie jesteś doskonały, to prawda. Popełniasz
pomyłki, jak każdy, ale jesteś silny. Na tyle silny, żeby pewnego dnia
wybaczyć sobie samemu. Mam nadzieję.
Ona płakała nad nim, współczuła mu i rozumiała go. Wiedziała, że cierpi.
- Nie płacz.
- To takie smutne, Shane. Ale tak samo byś się obwiniał, gdyby Stacey
wpadła pod samochód albo gdyby coś stało się podczas porodu, nie mam
racji?
Zastanowił się.
- Chyba masz rację.
- Widzisz, taki właśnie jesteś. To dlatego zostałeś policjantem. Chcesz się
opiekować ludźmi, ochraniać ich, czujesz się za nich odpowiedzialny. Ale
widzisz, Shane, są rzeczy, na które nie mamy wpływu. Jak życie i śmierć...
- Pewnie masz rację - przyznał niechętnie.
- Shane?
- Hmm?
- Myślisz, że ona chciałaby, żebyś żył z poczuciem
winy?
- Dobry Boże, pewnie byłaby na mnie wściekła.
- Może więc jedynym sposobem uczczenia jej pamięci byłby powrót do
normalnego życia? Jestem pewna, że chciałaby, byś był szczęśliwy. Otwarty
na to, co niesie z sobą każdy nowy dzień.
- A jestem nieszczęśliwym i zamkniętym w sobie cynikiem.
Nie musiała już nic dodawać. Przejrzała go na wylot.
Czym zasłużył sobie na takie szczęście? Drugi raz w życiu spotkał kobietę,
która go w pełni rozumiała.
Dlaczego właśnie jemu los dał drugą szansę? Znowu coś czuł! Jakby obudził
się z letargu...
Pocałował ją w czubek głowy. Miała takie jedwabiste, miękkie włosy.
Podniosła głowę. Dotknął jej ust. Nie wierzył, że mogą być takie słodkie.
Szum morza oddalił się, przytłumiony oszalałym biciem ich serc. Jego dłonie
powędrowały wzdłuż jej krągłych ramion, wzdłuż pięknej linii szyi. Miał
ochotę śmiać się i płakać, biegać po piasku, pochwycić Abby w ramiona i
tańczyć z nią do utraty tchu. Zrobić coś szalonego i zapomnieć o
samokontroli, która zniszczyła jego życie. Chciał być wolny i szczęśliwy,
chciał się otworzyć. Chciał się z nią kochać.
Ale nie, nie tutaj. W domu, gdzie będzie mógł delikatnie zdjąć z niej tę piękną
sukienkę i zanieść ją do łóżka.
- Wracajmy do domu.
Wstali, chwycili się za ręce, i ruszyli plażą wprost przed siebie.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Droga do domu pozwoliła mu trochę ochłonąć, otrząsnąć się, wytrzeźwieć po
pocałunkach składanych na ustach i szyi Abby.
Rzeczywistość upomniała się o swe prawa w dość podły sposób. Ach, te
zatruwające życie drobiazgi... Czy pościel jest sprzątnięta? Czy na krześle nie
wiszą jakieś brudne ciuchy? Ostatnio znajomy, w dobrej wierze, przysłał mu
numer jakiegoś czasopisma dla panów. Shane nie miał nawet czasu zajrzeć do
środka, ale czy nie zostawił go gdzieś na widoku? Wolałby, żeby Abby nie
znalazła u niego takich rzeczy.
Uświadomił sobie jeszcze jeden problem. Jak u licha miał ją przemycić pod
czujnym okiem pani Pondergrove? Mieli zachowywać się jak para
napalonych nastolatków? Przemykać się ukradkiem do pokoju?
Czy właśnie tego pragnął? Wewnętrzny głos ostrzegał, by nie działać pod
wpływem nagłego impulsu. Abby zasługiwała na coś więcej. Miał ochotę
zetrzeć tego gościa, który ją skrzywdził, na proch. Mało brakowało, a zacho-
wałby się tak samo podle...
Rozsądek podsuwał kolejne pytania. Co dalej? Co będzie jutro? Zamieszkają
razem? Kupi jej pierścionek? Poprosi o rękę?
W tej samej jednak chwili, w której zatrzymał samochód i spojrzał na Abby,
przestał się wahać. Wszelkie wątpliwości znikły jak za dotknięciem
czarodziejskiej różdżki. Abby nie przejmie się takimi drobiazgami jak brudne
ciuchy na krześle czy nie sprzątnięta pościel. A panią Pon-dergrove po prostu
odeślą do domu. Miał tylko nadzieję, że nie będzie musiał jej odwozić.
A jutro? Czyż nie powiadają, że jutro samo się o siebie zatroszczy?
Obszedł samochód i otworzył drzwiczki z jej strony. Wyślizgnęła się z
wdziękiem i wpadła prosto w jego ramiona. Znów złączyli usta w słodkim
pocałunku.
Stali w ciemności przed drzwiami, jego niecierpliwe usta wędrowały wzdłuż
linii jej dekoltu, coraz śmielsze, coraz bardziej głodne. Głos rozsądku dawno
już sczezł w pożarze, który trawił ich ciała.
I nagłe zalało ich ostre światło, zdecydowanie zbyt ostre, a drzwi domu
otworzyły się przed nimi z taką energią, o jaką trudno byłoby podejrzewać
drobną starszą panią. I zaiste, to wcale nie pani Pondergrove uśmiechała się w
tej chwili na ich widok.
- Cześć siostrzyczko - rozległo się. - Jestem.
Rany! To była ona. Abby! Tylko trochę inna. Włosy były długie i splątane,
makijaż bardzo staranny, a oczy... Abby nigdy nie patrzyła w taki sposób. I
nigdy się tak nie ubierała. Strojna bluzka z białego jedwabiu wycięta w
głęboki dekolt, a w uszach i na każdym palcu błysk biżuterii.
Abby rozejrzała się nieprzytomnie, a Shane odsunął się gwałtownie.
- Brittany - powiedziała, usiłując wykrzesać z siebie nieco entuzjazmu.
Skutek był raczej mizerny.
Spojrzała z nie skrywanym żalem na Shane'a, po czym mocno uściskała
siostrę.
- Brittany - powiedziała wreszcie względnie spokojnie. - Tak się cieszę, że
przyjechałaś.
Shane chciałby powiedzieć to samo. Tyle że nie potrafił. Wcale się nie
cieszył, że Brittany przyjechała. Musiała właśnie dzisiaj?
- Przyjechałam chyba trochę nie w porę, co? - zapytała Brittany, wciąż
ściskając Abby.
- Ojej, Brittany, pozwól, to jest Shane McCall.
- I pomyśleć, że wysłałam ci książkę o szukaniu idealnego partnera. Cóż za
marnotrawstwo, skoro tobie, jak widzę, nie są potrzebne żadne wskazówki!
Abby poruszyła bezgłośne ustami, śląc nieme prośby do siostry. Na próżno.
- Dlatego szyjesz tę suknię ślubną? Jest po prostu fantastyczna!
- Nie! - krzyknęła Abby.
- Fantastyczna, słowo, zupełnie jak twój wybranek. Szybko się uwinęłaś.
Abby wpatrywała się w swoje stopy, kompletnie zdruzgotana. Shane miał
ochotę przyłożyć jej gruboskórnej i nietaktownej siostrze.
Lecz jej następne słowa uderzyły go jak obuchem.
- Więc to za niego masz zamiar wyjść za mąż, żeby zatrzymać ten śliczny
domek?
- Brittany, proszę cię - głos Abby był słaby, a oczy pełne łez.
- Rany boskie, to on nie wie? Zapadła ciężka cisza.
- Nie wie czego?
- Niczego - powiedziała szybko Brittany.
- Abby? - zapytał.
Abby najchętniej zapadłaby się pod ziemię. Ale nie było dokąd uciec...
Shane'owi wydało się, że Abby szepcze jakąś modlitwę. Żadne zaklęcia
jednak nie mogły cofnąć czasu ani nieprzemyślanych słów Brittany. Abby w
końcu podniosła twarz i spojrzała na niego.
- Ten dom otrzymałam jako darowiznę. Postawiono jednak jeden warunek,
który muszę spełnić, o ile chcę zatrzymać dom na stałe.
Błagała go oczyma, żeby nie pytał o więcej.
Teraz ma być wyrozumiały, kiedy sprawy zaszły tak daleko?
- Jaki to warunek?
- Nigdy nie wyszłabym za mąż po to tylko, by zatrzymać dom - szepnęła. -
Nigdy!
- Wyjść za mąż? - Jeszcze nie wierzył. Jeszcze się łudził... - Ktoś podaruje ci
ten dom, pod warunkiem, że wyjdziesz za mąż?
Skinęła głową, zawstydzona i upokorzona. Nie śmiała podnieść oczu.
- Kto ci zrobił coś takiego? - Był wściekły i nie zamierzał tego ukrywać. Nie
tylko na nią, chociaż na nią też.
- Nie wiem.
- Cóż, wydaje mi się, że nie jest to czyste zagranie wobec kogoś, kto ma pod
opieką dziecko. - Kiedy na nią spojrzał, zrozumiał, jak musiała się czuć. Jaki
miała wybór? Widział ją z Belle. Dziecko było dla niej najważniejsze, było jej
całym światem. Szanował ją za to.
Do tej pory.
A co jeśli próbowała go oczarować, bo chciała za wszelką cenę zatrzymać
spadek? Dobry Boże, jeśli te pocałunki kłamały, nigdy już nie będzie w stanie
zaufać żadnej kobiecie!
Korytarzem podeszła do całej trójki pani Pondergrove. Stanęła obok, jakby
wyczuwając napięcie.
- Co jest nieczystym zagraniem? Shane zorientował się, że musiała usłyszeć
choćby część ich rozmowy.
- Dać komuś dom, stawiając jednocześnie tak idiotyczny warunek, jak
wyjście za mąż.
- Wielkie nieba, ale może ten ktoś chciał dobrze? - pani Pondergrove
spojrzała na nich wyraźnie zaszokowana.
- Śmiem wątpić - rzucił. - To jakiś rodzaj umowy handlowej. Dom za męża.
Miał wrażenie, że zaraz wybuchnie, one chyba też to dostrzegły, sądząc po
niespokojnych spojrzeniach, jakimi go wszystkie obrzucały.
- Pani Pondergrove, odwiozę panią do domu.
- Bardzo ci dziękuję, to miło z twojej strony, ale chętnie się przejdę.
- Proszę nie protestować. Nie pozbyłem się nawyków policjanta. Kobieta nie
powinna spacerować nocą bez opieki.
- No dobrze - zgodziła się potulnie. - Tylko pozwól, że wezmę najpierw mój
płaszcz. Moi drodzy, gdzie jest mój płaszcz?
Po chwili płaszcz się odnalazł, Shane przytrzymał go, 'i by mogła się ubrać,
po czym poprowadził ją do samochodu. Nie tak miał się zakończyć dzisiejszy
wieczór. Gdyby v nie rozsadzała go wściekłość, uznałby pewnie zaistniałą j
sytuację za szalenie zabawną.
- Nie złość się na nią - powiedziała już w samochodzie pani Pondergrove. -
Ten warunek to nie jej wymysł.
- Ale mogła mi o tym powiedzieć.
- Myślę, że sama jest tym dosyć zakłopotana.
- Ona jest taka naiwna - powiedział ze złością, sam| nie do końca w to
wierząc.
Zdał sobie sprawę, że w jego myśli wdarł się chaos. Nie ] wiedział, jak się
zachować i co o tym wszystkim sądzić J Dawno nie czuł się tak
wyprowadzony z równowagi.
- Myślę, że nie masz racji - powiedziała spokojnie] pani Pondergrove.
Coś w jej głosie zastanowiło go. Spojrzał na starszą panią podejrzliwie. Co
ona mogła o tym wszystkim wiedzieć? Pani Pondergrove przeszukiwała
spokojnie swoją torebkę. W końcu wydobyła kilka listków gumy do żucia.
- Chcesz jedną?
- Nie, dziękuję.
- Tutaj skręć w lewo, drogi chłopcze. Jesteśmy na miejscu, dziękuję ci.
Zatrzymał się przed ładnie utrzymanym domem i wysiadł, żeby pomóc swojej
pasażerce. Musiał właściwie ją podnieść, inaczej sama by nie wysiadła. Przy
tej okazji spojrzał w jej twarz w świetle lamp ulicznych. Miała minę
winowajcy.
Cóż takiego mogła zrobić? Zaraz, przecież nie na darmo był autorem kilku
rozdziałów na temat metod przesłuchiwania podejrzanych. Wiedział, jak
wyciągać z opornych cenne informacje. Tym razem nie miał zamiaru zo-
stawić tak tej sprawy. Od jutra zacznie zadawać pytania i nie spocznie, dopóki
nie pozna całej prawdy.
Musi chronić Abby.
Nawet jeśli ona na to nie zasługuje.
Kiedy jednak wrócił do domu, jego postanowienie mocno osłabło. Czuł się
fatalnie.
Otworzył główne drzwi. Drzwi do mieszkania Abby były lekko uchylone.
Chciał prześliznąć się koło nich po cichu, nie zauważony. Nie miał teraz
ochoty na żadne rozmowy i wyjaśnienia.
- A pan dokąd się wybiera? - zabrzmiał nagle władczy głos Brittany.
- Ja tu mieszkam - odpowiedział chłodno.
- Tutaj? Z moją siostrą?
- Wynajmuję mieszkanie na górze.
- Lokator - powiedziała Brittany, po czym zaśmiała się i dodała, odwracając
się od Shane'a: - To ja dostaję jakąś głupią piekarnię, a ty dom z takim
lokatorem? Ciekawe, gdzie można składać zażalenia?
Drzwi za nią w końcu się zamknęły.
Shane wolno wchodził po schodach. Do kostek ktoś chyba przywiązał mu
pięćdziesięciokilogramowe ciężarki.
Wszedł do pokoju, żywiąc nadzieję, że w otoczeniu znajomych sprzętów
odzyska spokój. Nie udało się. Oczywiście pościel była porządnie sprzątnięta,
żadnych brudnych ubrań na krześle, a kompromitujące czasopismo jakby się
zapadło pod ziemię. Zamknął za sobą drzwi, usiadł na ziemi i wlepił ponury
wzrok w swoje dłonie.
- Uspokój się, Shane - mruknął do siebie. - Dlaczego jesteś taki zaskoczony?
Ty, stary wyga? Już pierwszego dnia wiedziałeś, że ona czyha na zdobycz,
widziałeś przecież tę książkę. Wiedziałeś, że ona potrzebuje kogoś na stałe.
Niespodzianką było jedynie, że z zimną krwią zastawiła pułapkę, gotowa za
wszelką cenę złowić męża.
Niespodzianką był fakt, że pozwolił się okpić, wystrychnąć na dudka...
Wydawało mu się, że zjadł już wszystkie rozumy, a tu proszę...
Ha, ha, „twardziel" Shane McCall.
Niestety, tego nie przewidział nawet w najgorszych snach.
Zamknął oczy i złożył głowę w dłoniach. Gdyby tak choć przez chwilę nie
myśleć. Choć przez chwilę całkowicie się wyłączyć. Tak, w tym przynajmniej
był dobry.
- Wielkie nieba! - krzyknęła Brittany, zamykając za sobą drzwi. - Niezłego
masz lokatora! Jest po prostu rewelacyjny! Chyba umrę z zazdrości!
- Nie masz o co być zazdrosna. Jesteśmy tylko przyjaciółmi. - A raczej
byliśmy przyjaciółmi, dodała w myśli Abby. - Możemy zmienić temat?
- Jasne, masz przepiękną sukienkę. Ta czerwień! Gdzieś ty ją znalazła? Po
prostu cudo!
- Uszyłam - powiedziała Abby bez cienia entuzjazmu.
Starała się ze wszystkich sił okazać radość z przybycia siostry, ale jedyne, na
czym mogła się skoncentrować, to wyraz oczu Shane'a, gdy dowiedział się
prawdy o jej dziwnym spadku.
- Mogłabyś uszyć dla mnie taką samą? Powiedzmy, w kolorze
brzoskwiniowym? Bardzo mi do twarzy w tym odcieniu. - Brittany zaśmiała
się. - Oczywiście, skoro mnie w nim do twarzy, tobie na pewno również.
Abby uśmiechnęła się słabo.
- A moja siostrzenica jest boska. Od razu się polubiłyśmy. Ta starsza pani
uważała, że nie powinnam jej budzić, ale to chyba jej nie zaszkodziło, co? Już
nie mogę się doczekać, żeby opowiedzieć ci o moich planach. Piekarnia to
niezupełnie to, o czym zawsze marzyłam, ale poczekaj tylko, zobaczysz, co
wymyśliłam.
Brittany spojrzała na siostrę i nagle gwałtownie zamilkła, na serio
przestraszona.
- Abby, ty jesteś przeraźliwie blada! Rany, powiedziałam coś nie tak? Oj,
Abby, tak mi przykro, powinnam była trzymać język za zębami, prawda?
Przepraszam cię najmocniej. Jestem gruboskórna jak nosorożec. On po pro- J
stu... Byłam pod takim wrażeniem, że... gadałam, co mi f ślina na język
przyniosła. Nie chciałam cię zranić!
- Nic się nie stało - powiedziała szybko Abby. - Miałyśmy do tego nie wracać.
- Abby, naprawdę strasznie mi przykro. Jestem okropna, wiem o tym. Kiedy
moi rodzice wyrzucili mnie wreszcie z domu, powiedzieli, że jestem zepsutą
bogatą dziew- ^ czyną, która nie ma pojęcia o prawdziwym życiu i już |
najwyższy czas, żeby to się zmieniło.
- Twoi rodzice cię wyrzucili? - Abby na chwilę udało i; się zapomnieć o
własnych niepowodzeniach. Wyczuła, że j pod maską nonszalancji Britt coś
ukrywa. Jakiś bolesny ] sekret.
- Tak, kiedy rozbiłam samochód. Trochę przesadzili, i powiedziałabym.
Nawet jeśli to był już drugi skasowany j samochód.
- Drugi? Jak tego dokonałaś?
- Zbyt duża prędkość na zakręcie. Uwielbiam szybką j jazdę. Ty nie?
- Nie.
- Hmm, a wracając do tego faceta... Jak długo się znacie?
- Niedługo - powiedziała Abby, choć miała wrażenie, że zna Shane'a całe
wieki. - Miałaś mi opowiedzieć o samochodzie.
- No tak, rozbiłam drugi samochód. Matka pokłóciła się z ojcem, w końcu
wzięli mnie na dywanik i powiedzieli, że czują się winni, bo zawsze wszystko
podtykali mi pod nos i nieludzko mnie rozpuścili. Przecięli pępowinę, tak po
prostu.
Po raz kolejny Abby wydało się, że jej siostra jest o wiele bardziej wrażliwą
osobą, niż chciałaby to okazać.
- W każdym razie trochę się wystraszyłam. Na początek sprzedałam część
biżuterii, żeby mieć za co żyć. Wysyłałam życiorysy i podania do
najróżniejszych firm, ale nikt nigdy nie zaprosił mnie na rozmowę.
Tym razem, bez najmniejszych wątpliwości, w głosie siostry Abby wyczuła
ból i zranioną dumę.
- Ale pamiętasz, Abby, co powiedział nam prawnik? Że te prezenty mają w
zamierzeniu ofiarować nam to, czego najbardziej potrzebujemy. Wydaje mi
się, że mnie najbardziej potrzebna była praca. I dostałam pracę. Naprawdę,
cóż za szczęśliwy zbieg okoliczności. Tylko czy potrafisz sobie wyobrazić,
jak wyrabiam ciasto?
Abby roześmiała się. Brittany w fartuchu ubielonym mąką... Tak, to na pewno
będzie świetna zabawa.
- Ale dość już o mnie. Musisz mi teraz opowiedzieć wszystko o sobie. Zacznij
od mojej ślicznej siostrzenicy. Nie, lepiej cofnijmy się jeszcze wcześniej w
czasie. Dowiedziałaś się, dlaczego nas rozdzielono?
- Nie, kilka razy próbowałam rozmawiać z moją mamą, z moją przybraną
mamą, ale nawet jeśli coś wie, nie chce mi powiedzieć.
- Hm, przecież nie znalazła cię w kapuście.
- Mówi, że ciocia Ella wszystko zorganizowała.
- Powinnaś więc ją zapytać!
- Niestety, od trzynastu lat nie żyje. Moja mama była pielęgniarką w szpitalu
w Minnesocie. Tam mnie zobaczyła i dowiedziała się, że nie mam rodziców.
Zawsze chciała mieć dziecko. No i zaadoptowała mnie. Miałam wtedy trzy
lata.
- Moi rodzice również twierdzą, że adoptowali mnie, gdy miałam niecałe trzy
lata. Ale jak to się stało, że znalazłaś się w szpitalu?
- Nie mam pojęcia. Myślałam o tym, co mówiła Cór-
;
rine, że nasi rodzice
zginęli w wypadku samochodowym. Może ja też z nimi jechałam? A jak ty
znalazłaś się u swoich rodziców? Wiesz coś na ten temat?
- Tylko się nie śmiej. Podejrzewam, że oni mnie! kupili.
- Co?
- Serio. Nielegalny handel dziećmi... Oni niezbyt chętnie mówią na ten temat,
ale coś mi tu brzydko pachnie. Wiesz, moi rodzice należą do tego typu ludzi,
którzy nie i lubią czekać. Jeśli pieniądze mogą im coś ułatwić, to skrzętnie
korzystają z takiej okazji. Płacą i wymagają. Wcale nie twierdzę, że to źli
ludzie, nic podobnego. Ale wiedzą, że pieniądze dają władzę, dlatego nie
wahają się ich używać.
- Jakiekolwiek były przyczyny naszego rozstania, cieszę się, że ponownie się
odnalazłyśmy - powiedziała Abby. - Jakoś nie mogę uwierzyć, że ktoś, kto
zadał sobie tyle trudu, by nas znów połączyć, mógł mieć złe zamiary lub
nieczyste intencje.
- Jeśli ma złe zamiary, to niech uważa, trafił swój na swego. Choć nie wiem,
jak z tobą. Ty jesteś taka słodka - Brittany zaśmiała się. - Ja jestem ta
jędzowata, ty jesteś ta słodka. Jak myślisz, jaka jest Corrine?
- Nie mam zielonego pojęcia, rozmawiałam z nią tak krótko. Wydaje się...
- Powściągliwa? - zasugerowała Brittany.
- Dokładnie - Abby nie wypowiedziała słowa, które cisnęło jej się na usta.
Według niej Corinne była wręcz przerażona.
- Powiedziała mi, że spaliła książkę, którą jej posłałam. Mogła ją chociaż
oddać do biblioteki. Stwierdziła, że to byłoby jak zatruwanie studni. Lekka
przesada, jak sądzisz?
Abby znowu się roześmiała. To było niesamowite, jeszcze kwadrans temu
wierzyła, że już nigdy w życiu nie zazna radości.
- Prawdę mówiąc, miała rację. Mówiła ci, kiedy przyjedzie?
- Ma jakieś zobowiązania, wiec trochę to potrwa. Napisała książkę i sama ją
zilustrowała, czy to nie wspaniałe?
- Obiecała że przyśle mi egzemplarz, wprost nie mogę się doczekać! -
powiedziała Abby.
- Hej, mam świetny pomysł - oznajmiła nagle Brittany, jakby jej myśli już
poszybowały w zupełnie innym kierunku.
Abby pomyślała, że będzie musiała przyzwyczaić się do tych
nieoczekiwanych zwrotów w rozmowie. Oczy Britt spoczęły na manekinie.
- Mogę ją przymierzyć?
Abby obróciła się i spojrzała na suknię. Dwa dni temu rozpoczęła żmudne
prace wykończeniowe. Nie chciała, by ktokolwiek przymierzał suknię.
Dlaczego? Nie potrafiła podać żadnego rozsądnego uzasadnienia. Sama
dotychczas też jej nie mierzyła. Po prostu nie mogła.
- Proszę. Abby, ona jest taka piękna!
Abby podeszła i delikatnie zdjęła suknię z manekina.
- Chodź tutaj.
Bez cienia skrupułów Brittany wyskoczyła z ubrania. Abby przełożyła suknię
nad głową Brittany, która wśliznęła się w nią gładko. Pasowała idealnie.
- I jak wyglądam? - zapytała Brittany.
Abby jakoś nie mogła się zmusić, by na nią spojrzeć. Zamiast tego przyniosła
duże lustro i postawiła je przed siostrą.
Brit spojrzała na swoje odbicie i po chwili uśmiech znikł z jej twarzy. Uniosła
do góry brew.
- Czy to nie dziwne? - powiedziała. - Ta suknia jest po prostu niesamowita,
piękna jak marzenie. Ale zupełnie na mnie nie leży. Nie czuję się w niej
dobrze. Może jest zbyt słodka? Ty ją przymierz!
- Nie, daj spokój. - Abby poczuła, że się czerwieni.
- No, nie daj się prosić. To tylko zabawa.
Jakimś cudem suknia znalazła się z powrotem w rękach Abby, która powoli
poszła się przebrać do łazienki.
Doznała uczucia, że ta suknia jest dla niej wprost stworzona.
Wolała na siebie nie patrzeć, ale Brittany bardzo chciała zobaczyć siostrę w
ślubnej kreacji.
Wzięła głęboki oddech i wyszła.
- O rany! Moja siostra jest aniołem! Chyba się rozpłaczę. Nigdy nie
widziałam nikogo równie pięknego! - Chwyciła Abby za łokieć i
poprowadziła ją w stronę lustra.
- Otwórz oczy, głuptasie!
Abby otworzyła jedno oko. Natychmiast potem otworzyła drugie.
Przeczuwała to od początku... Ta suknia była jej marzeniem, pasowała na nią
idealnie, zmieniając ją w księżniczkę. Magia, czary? A może po prostu
spełnienie marzeń. W lustrze widziała przepiękną kobietę, gotową ofiarować i
przyjąć dar miłości.
Ale, przypomniała sobie, do szczęścia trzeba dwojga.
A ostatnie spojrzenie, jakie wymienili z Shane'em tego wieczoru, nie wróżyło
nic dobrego.
Odwróciła się i ruszyła w stronę łazienki. Piekły ją oczy. Czuła się w tej sukni
wspaniale. Tak kobieco i pięknie. Na krótką chwilę znów pozwoliła sobie
marzyć.
Tylko że jej marzenia nigdy się nie ziszczą.
Rzeczywistość lubi dawać nam w kość.
Kiedy wyszła ponownie z łazienki, na jej twarzy nie było już śladu łez.
Brittany czekała na nią.
- No więc zanim zobaczyłam tę suknię, chciałam ci powiedzieć, jaki mam
świetny pomysł. Daj mi jakąś piżamę. Zostawiłam torbę w hotelu. Urządzimy
sobie dziś nocne rozmowy. Jak prawdziwe siostry. Muszę się wszystkiego o
tobie dowiedzieć!
Ta propozycja brzmiała o niebo lepiej niż perspektywa spędzenia bezsennej
nocy na rozmyślaniach.
Brittany śmiesznie zmarszczyła nos na widok bawełnianej piżamy, którą
podała jej Abby.
- Dziewczyno, czy ty nie wiesz, że istnieje coś takiego jak seksowna bielizna
nocna?
- Hej, ja jestem z Chicago. Tam są bardzo chłodne noce. Nie da się spać w
koronkach.
- Nie wiedziałam, że w Chicago śpi się pod gołym niebem - odparowała Britt,
błyskawicznie przebierając się w piżamę. Po chwili siedziały już obie w łóżku
Abby, szeptały i śmiały się po cichu.
- Nie mogę uwierzyć, że boisz się pająków - rzekła Brittany. - To po prostu
niesamowite.
- Zawsze się ich bałam.
- Ja też, w szkole kiedyś zdarzyło mi się zemdleć, bo czarny pająk
przemaszerował po kołnierzyku chłopca siedzącego przede mną. Zwaliłam
winę na gorąco, oczywiście. Tylko pomyśleć, co by było, gdyby się
dowiedzieli, że taka łobuzica jak ja umiera ze strachu na widok pająka.
- Myślisz, że coś się nam przydarzyło, zanim nas rozdzielono? Może Corrine
też boi się pająków?
- Zadzwońmy do niej!
- Britt, jest już bardzo późno.
- Na pewno nie będzie miała nic przeciwko temu!
- Możemy zadzwonić do niej jutro.
- No dobrze, niech ci będzie, ale chciałabym wiedzieć od razu.
Abby pomyślała, że Brittany mogłaby sobie zadać trochę trudu i wczuć się
czasem w sytuację drugiego człowieka. A dla niej liczyły się tylko jej
pragnienia i zachcianki.
Pomimo to jednak trudno było jej nie lubić. Entuzjazm i poczucie humoru
siostry były zaraźliwe. Abby miała wrażenie, że znają od zawsze.
Było jednak coś, o czym nie wiedziała. Otwór w suficie nad jej łóżkiem
wykuto wiele lat temu, by płynęło nim ciepłe powietrze. Obecnie z instalacją
grzewczą nie łączyło go już nic.
Shane McCall, dzielnie, aczkolwiek bezskutecznie walczący z bezsennością,
słyszał każde słowo, jakie padło tej nocy z ust obu sióstr. Poznał całą historię
życia Abby.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Po wielu godzinach, głosy Abby i Brittany zaczęły stopniowo cichnąć, a
potem zamilkły zupełnie.
Powinien się wstydzić, ale co niby miał zrobić? Zacząć tupać nogami w
podłogę?
Niby dlaczego miałby się czuć winny? Dlatego tylko, że leżał grzecznie we
własnym łóżku?
Prawda była taka, że poczucie winy nie opuszczało go, odkąd zmarła Stacey.
Miał sobie za złe, że tamtego dnia zostawił ją samą w domu. A przecież
wymagała opieki...
Przypomniał sobie, co Abby powiedziała mu wczoraj na plaży. Ona go
rozumiała. Wiedziała, że bez względu na to, w jaki sposób zmarłaby Stacey,
on i tak czułby się winien jej śmierci. A potem domyśliła się jeszcze jednej
rzeczy.
Stacey nigdy nie zaaprobowałaby takiego życia, jakie teraz wiódł. Byłoby jej
przykro, że stał się zgorzkniałym samotnikiem. Nie takim go zapamiętała.
Tak, był przeraźliwie samotny.
Nie pamiętał już, jak to jest coś czuć.
Ale ostatnio zaczął się budzić z letargu. Abby wniosła w jego życie wiele
radości, dzięki niej znów potrafił się śmiać. Na nowo odkrył urodę świata.
Teraz, w pogrążonym w ciemnościach pokoju, kiedy wskazówki zegara
odmierzały miarowo minuty nocy, a za oknem rozlegał się przytłumiony
dźwięk syreny przeciw-mgielnej, musiał zdobyć się na spojrzenie prawdzie w
oczy. I po cóż dłużej zaprzeczać, oszukiwać siebie samego?
Nie chciał przyjąć tego do wiadomości, ale nadszedł czas, by odważnie
przyznać, że Abby roztopiła lód, który skuwał jego serce.
On się nią opiekował.
I to nie dlatego, że ona tego potrzebowała.
Roztoczył nad nią opiekę, ponieważ sprawiało mu to przyjemność. Ponieważ
miło było czuć się potrzebnym.
Pozostało jeszcze jedno słowo, którego jednak nie miał odwagi
wypowiedzieć, nawet w samotności i ciszy swego pokoju. Nigdy się do tego
nie przyzna. Nigdy.
Następnego ranka obudził się zmęczony i rozdrażniony. Spojrzał na zegar
koło łóżka. Zgodnie z jego własnym regulaminem, zostało mu zaledwie
dziesięć minut na przygotowanie śniadania.
Włożył szorty i koszulkę, błyskawicznie zbiegł na dół. Po lekkim śniadaniu
pójdzie pobiegać. Będzie biegał dopóty, dopóki nie uspokoi rozedrganych
nerwów. Dopóki nie oczyści głowy z niewłaściwych myśli. A potem, już na
spokojnie, bez głupich emocji, zajmie się zbadaniem całej tej podejrzanej
sprawy ze spadkiem.
Szczegóły, które poznał do tej pory, jakoś zupełnie nie chciały się ułożyć w
logiczną całość. Siostra Abby wspomniała wczoraj coś o piekarni. Czy i ona
dostała ją pod warunkiem, że wyjdzie za mąż?
Pomyślał, że Brittany z pewnością czułaby się o niebo lepiej w jakimś
eleganckim butiku albo w salonie kosmetycznym niż w małomiasteczkowej
piekarni. Wczoraj nie uszło jego uwagi, że miała niesamowicie długie,
zadbane paznokcie, pomalowane lakierem w krzykliwym kolorze.
Zatrzymał się na progu kuchni. Ona była w środku, mimo iż wiedziała, że to
jego czas. Stała odwrócona do niego tyłem, w swoich za dużych dżinsach i
czapce z daszkiem. Czyżby chciała wystawić jego cierpliwość na próbę?
Jeśli tak, to odniosła sukces.
Ponieważ to słowo, którego bał się wypowiedzieć w ciszy swego pokoju
nocą, nagle rozbłysło mu w głowie kolorowym neonem: MIŁOŚĆ.
Kochał ją.
Niech to. Nawet jeśli nim manipulowała, nawet jeśli wyprowadziła go w
pole...
Nie wchodź do kuchni, natychmiast ruszaj biegać! -nakazywał sobie w duchu.
Zjesz śniadanie w jakiejś kawiarni. Kupisz przy okazji gazetę. Znajdziesz
jakiś wolny pokój, choćby w skromnym motelu. Natychmiast się stąd
wyprowadź.
Jego serce jednak zupełnie zignorowało te rozkazy.
Wszedł na palcach do kuchni, złapał Abby za ramiona i okręcił twarzą do
siebie. Nie zdążył nawet spojrzeć w jej oczy. Pocałował ją, mocno i
namiętnie, jakby chciał zagłuszyć wszystkie wątpliwości, obawy, lęki i
smutki. Karał się tym pocałunkiem za swoją słabość. Karał również Abby, za
to, że obudziła w nim nadzieję.
Nagle zdał sobie sprawę, że coś tutaj wyraźnie nie gra.
Coś było nie tak.
Czuł się dziwnie. Czuł fałsz.
Miał wrażenie, że całuje tygrysa, a pocałunki Abby były przecież takie
słodkie. Zauważył wbijające mu się w ramię paznokcie.
To nie ona!
Tylko że olśnienie przyszło o kilka sekund za późno.
Zza pleców dobiegł go zduszony okrzyk, wyrwał się z przytrzymujących go
objęć i obrócił.
W drzwiach kuchni zobaczył Abby, przyciskała do ust pięść, a w oczach
szkliły się łzy. Okręciła się na pięcie i wybiegła.
Zaklął i spojrzał na jej siostrę.
- Jak śmiałaś!
- Jak śmiałam? To nie ja zaczęłam!
- Tak, ale wcale nie kwapiłaś się, by przestać! Myślałem, że to ona!
- Co ty powiesz?
- Masz na sobie jej ciuchy!
- Bo moje zostały w hotelu.
- Czemu miałbym cię całować? W ogóle cię nie znam.
- Jej ostatniemu facetowi coś takiego nie robiłoby różnicy. I miedzy nami
mówiąc, dlatego właśnie nie odepchnęłam cię od razu. Chciałam wiedzieć,
czy nie jesteś taki sam jak on. Drugiego takiego Abby by już nie przeżyła. -
Nagle gniew na jej twarzy zelżał. - Ale ty nie jesteś taki jak on, prawda?
- Jak kto?
- Ten drań, który ją wykorzystał. Tyson czy jak mu tam. Kiedy zacząłeś mnie
całować, przyznaję, pomyślałam w pierwszej chwili, że znowu trafiła na
łajdaka, który nie widzi, że znalazł prawdziwy skarb.
- Nonsens.
- Sam jej to powiedz.
- Ona mnie wykorzystała. Wszystko po to, by zatrzymać ten cholerny dom.
- Ty chyba jesteś skończonym kretynem. Hmm, a wyglądasz całkiem
inteligentnie...
Nie zareagował na ten wątpliwy komplement.
- Po prostu chcesz wierzyć w to, co sobie ubrdałeś - powiedziała cicho
Brittany.
Znowu to samo. Znowu ktoś go przejrzał na wylot. Miłość to ryzyko, brak
gwarancji, bezwarunkowe otwarcie się na drugą osobę. To uczucie, które
wypala piętno na twej duszy, a to może się skończyć tragicznie. Najsilniejszy
mężczyzna pod wpływem uczucia zamienia się w bezmózgiego niewolnika i
staje się zupełnie bezbronny. Rozpaczliwie próbował chwycić się każdej
myśli, chroniącej go przed wybuchem uczuć.
Brittany jednak nie miała zamiaru go oszczędzać.
- Myślisz, że gdyby chciała tylko tego domu, to przed chwilą, widząc nasz
niewinny pocałunek, zareagowałaby tak gwałtownie?
Shane wybiegł z kuchni.
- Abby! - Uderzył pięścią w jej drzwi. - Abby, proszę, wpuść mnie! Cisza.
Spróbował nacisnąć klamkę. Ustąpiła.
- Abby?
Nic, żadnej odpowiedzi. Przebiegł jej pokoje, ale wszędzie panowała cisza.
Abby nie było.
Wybiegł na ulicę i rozejrzał się dookoła. Zobaczył ją, prawie biegła, pchając
przed sobą wózek, właśnie miała zniknąć za zakrętem. Puścił się za nią
szaleńczym sprintem i po chwili był już przy niej.
Jej policzki były mokre od łez.
- Abby!
- Zostaw mnie w spokoju!
- Wszystko ci wyjaśnię.
- Różne rzeczy mi już tłumaczono. Mam tego dość. Zobaczyłam, co miałam
zobaczyć, za więcej dziękuję.
Belle także płakała żałośnie, popatrując wciąż niepewnie na matkę.
- Abby!
- Nie dotykaj mnie! Małomiasteczkowy playboy! Coraz głośniejszy płacz
Belle ściągał na nich uwagę przechodniów.
- Myślałem, że to ty. Myślałem, że ona to ty.
Spojrzała na niego wreszcie, ale nie zwolniła kroku.
- Abby, ona miała na sobie twoje rzeczy. I jesteście takie podobne, na miłość
boską, jesteście prawie identyczne! Może zaprzeczysz?
Abby zatrzymała się.
- Brittany ma długie włosy.
- Ale miała je schowane pod czapką. Wyglądała dokładnie tak samo, jak ty. -
Wziął głęboki oddech. - Tylko nie smakowała tak samo.
- Co?
Zaraz pewnie oberwie w twarz.
- Abby, kiedy ją pocałowałem, zorientowałem się, że coś jest nie tak. Nie
czułem tego, co czułem przy tobie. Teraz wreszcie go słuchała.
- Przy tobie moje serce skacze z radości, czuję, że żyję, czuję, że to właśnie
to. Nawet Belle przestała płakać.
- Kiedy ją pocałowałem, to nie było to. Czułem fałsz. Wczoraj wieczorem, z
tobą, poczułem, że znowu żyję, że mogę jeszcze...
- Shane, co ty mówisz?
- Chcę ci powiedzieć, że... że cię kocham. Przez jej twarz przemknął promień
światła, który jednak zgasł tak szybko, jak się pojawił.
- Mylisz się, znowu zachowujesz się jak skaut. Chcesz mi pomóc, tak?
Chcesz, bym zatrzymała ten dom, mam rację? To głupota, Shane, przestań się
wreszcie w to bawić.
- O czym ty mówisz?
- Mówię o tym, że traktujesz mnie jak młodszą, wymagającą opieki siostrę.
Nie jesteś moim bratem.
- Oczywiście, że nie jestem. Nigdy tak się nie czułem.
- Nie? To dlaczego tak mnie traktowałeś? Boisz się, że odbiorą mi dom?
- Co mnie obchodzi twój dom?
- Mnie też on nie obchodzi! Spojrzał na nią.
- Nie ukrywam, że czuję się tu bardzo dobrze. Polubiłam to miejsce.
Chciałabym też, żeby Belle miała taki dom, żeby mogła dorastać w spokojnej,
pięknej okolicy. Ale jeśli ci się zdaje, że zakochałam się w tobie, by zacho-
wać spadek, to jesteś w błędzie. Mogę od razu odstąpić go pierwszej lepszej
osobie. Nawet tej czerwonowłosej dziewczynie z iguaną.
- Co ty powiedziałaś?
- Że oddałabym dom nawet tej czerwonowłosej dziewczynie z iguaną.
- Ale przedtem?
- Że mogłabym go oddać komukolwiek.
- Jeszcze wcześniej.
Abby próbowała uciec spojrzeniem.
- Wcale nie miałam zamiaru zakochiwać się w tobie. I nigdy nie miałam
zamiaru łapać męża dla spadku!
- Ale zakochałaś się?
Abby spojrzała na niego bezradnie.
Uśmiechnął się do niej.
- Kochanie!
- Shane, pocałuj mnie.
- Nie, nie teraz. To musi być naprawdę. I na zawsze.
- Co masz na myśli?
- Że nie będę już myślał o przemycaniu cię ukradkiem do mojego pokoju na
górze. Przyjdziesz do mnie sama, wzdłuż szpaleru przystrojonych kwiatami
ławek, w pięknej sukni i z bukietem kwiatów w ręku.
- Shane, przecież...
- Co?
- Przecież ty nie znosisz tłumu!
- Tego dnia nie będę widział nikogo oprócz jednej osoby. Niech sobie
wszyscy patrzą. Wyjdź za mnie, Abby. Będę szczęśliwym człowiekiem, jeśli
będę mógł budzić się obok ciebie każdego ranka. Będę wiedział, że śpiewasz
z radości, w której mam swój udział. Będę mógł starzeć się z radością,
patrząc, jak Belle dorasta. I może nie tylko Belle?
Abby podeszła i zarzuciła mu ręce na szyję. Obsypała pocałunkami jego
twarz, oczy, brodę.
- Ostrzegałem cię - mruknął, po czym oddał jej pocałunki.
Belle usiłowała wydostać się z wózka. Shane podszedł do niej, wziął na ręce,
drugim ramieniem objął Abby.
- Wybaczysz mi, że poprosiłem cię o rękę właśnie w takim dniu?
- Cóż tu jest do wybaczania?
- Widzisz, dzisiaj mamy pierwszy kwietnia. Ale to nie był żart.
- Wiem.
- Pobierzmy się, im szybciej, tym lepiej.
Wrócili do domu, trzymając się za ręce. Shane niósł Belle, a Abby pchała
pusty wózek. Brittany czekała niespokojnie na progu. Kiedy stanęli przed nią,
spojrzała na nich badawczo i zapytała, uśmiechając się:
- Czy dobrze się domyślam? Abby westchnęła cichutko.
- Shane poprosił mnie o rękę.
- Oh! - pisnęła Brittany. - To cudownie! We wszystkim wam pomogę. Będzie
wspaniale!
Zbiegła ze schodów i przycisnęła do serca siostrę, Shane'a i Belle. Shane
objął teraz je wszystkie. Swoją nową rodzinę. Swój nowy świat.
EPILOG
Abby stała przed lustrem. Łzy radości piekły ją pod powiekami. Jej własne
odbicie w lustrze mówiło, że marzenia się spełniły. Chociaż ciągle nie mogła
w to uwierzyć. Po raz pierwszy przymierzała całkowicie wykończoną suknię.
- Pani Pondergrove, jak ja się pani odwdzięczę? Pani Pondergrove
podarowała Abby suknię. Jej, zupełnie obcej osobie.
- Oczywiście zwrócę pani pieniądze. Starsza pani spojrzała na nią z
niesmakiem.
- Wystarczy mi wyraz twoich oczu, podziękowałaś mi już wystarczająco.
Poza tym w miarę upływu czasu nabierałam przeświadczenia, że i tak nie
będzie pasowała na tę osobę, o której myślałam. Wpadnę kiedyś, kiedy już
będziesz miała trochę więcej czasu, i przyniosę zdjęcie innej sukni, które
znalazłam w pewnym czasopiśmie. Jest równie śliczna.
- Nie mogę się doczekać - powiedziała Abby.
- Abby! - Brittany wpadła z impetem do pokoju. -Włożyłaś ją?
Zatrzymała się nagle i jej oczy wypełniły się łzami na widok siostry.
- Niesamowite! - szepnęła, jakby do siebie. - Jeszcze nigdy nie widziałam
takiego cudeńka! Abby uśmiechnęła się.
- Spójrz w lustro, siostrzyczko.
Do pokoju weszła Corrine. Jak zawsze milcząca. Brzoskwiniowa suknia
podkreślała jej nienaganną figurę. Kiedy zobaczyła Abby, w jej oczach także
pojawiły się łzy.
- Natychmiast przestańcie, obie! - powiedziała poważnie Abby. - Jeśli nie
przestaniecie, to zniszczę sobie sukienkę. Tusz do rzęs nie jest łaskawy dla
jedwabiu!
- Muszę to z siebie wyrzucić! - upierała się Brittany. - Inaczej będę płakać
podczas całej ceremonii. I na wszystkich zdjęciach będę miała czerwone
oczy. Nie mogę uwierzyć, że to już w sobotę! Jak ten czas szybko zleciał!
Jestem strzępkiem nerwów. Abby, jak możesz być taka spokojna?
- Bo ty się wszystkim zajęłaś. Po prostu nie musiałam się o nic martwić.
- Corrine, to mi przypomniało, że powinnyśmy jeszcze ozdobić kwiatami
wózek Belle. No, a jak my sobie poradzimy z małą, żeby nie ubrudziła się,
zanim dotrzemy do kościoła? W dodatku Belle nie pozwoli sobie wpleść
kwiatów we włosy!
- Za dużo się martwisz - powiedziała Corrine z wyrozumiałym uśmiechem.
- Nieprawda! Ktoś musi się o wszystko martwić. Żeby inni mogli być
spokojni!
Abby roześmiała się i zauważyła z radością, że Corrine też się uśmiecha.
- Moje panie, koniec tego pokazu mody! - zarządziła Brittany. - Biegnę do
kościoła, żeby sprawdzić, jak tam dekoracje. Mam pomysł na śliczne
bukieciki ze stokrotek. W każdym z nich umieszczę po jednej czerwonej róży.
W wyobraźni Abby na moment przeniosła się do kościoła. Wydawało jej się,
że widzi siebie przechodzącą przez próg. Szła teraz wzdłuż rzędów ław, w
swojej długiej białej sukni, tren z cichym szelestem sunął za nią po podłodze.
Każda ławka była udekorowana bukietem ze stokrotek i róż. Ze stopni ołtarza
opadała kaskada kwiatów.
Oprócz niej, w kościele nie było nikogo.
Tylko Shane.
Stał przed ołtarzem. Kiedy zbliżyła się do niego, wydało jej się, że on z kimś
rozmawia, ale nikogo więcej nie dostrzegła. Wtedy ją usłyszał.
Odwrócił się.
W jego twarzy było tyle światła! Ból i cierpienie ustąpiły miejsca sile i
zdecydowaniu. Nie wiedziała, jaki był kiedyś, zanim się poznali, wiedziała
jednak, że teraz nie załamie go byle niepowodzenie.
Był mądrzejszy, czulszy. I silniejszy.
Był jednym z tych niewielu mężczyzn, którzy wiedzą, że każda chwila jest
cudem. Zrozumiała, ujmując jego dłoń, że stoją w obliczu największego cudu.
Miłości.
- Wydawało mi się, że mówiłaś coś o niebezpiecznych! łzach. Chcesz
zniszczyć swoją sukienkę? - powiedziała! Britt, wycierając jej delikatnie
twarz chusteczką. Abby spojrzała na swoją siostrę i dostrzegła w jej oczach
pierwsze oznaki przemiany. Otwarła przed nią ramiona.
Trzy siostry stały, obejmując się ciasno, płacząc cicho i śmiejąc się
bezgłośnie do siebie, ocierając sobie nawzajem łzy.
Abby spojrzała na swoje siostry i po raz kolejny poczuła, że w jej życiu
wydarzyło się ostatnio mnóstwo cudownych rzeczy.
- .Britt, miałaś rację. Świetnie ci w brzoskwiniowym kolorze. I miałaś rację,
że nasze suknie powinny się od siebie trochę różnić. Każda z nas jest przecież
inna. Już widzę, jak tańczymy do białego rana.
- O nie -jęknęła Brittany. - Nie mogę w to uwierzyć. Organizując całe to
wesele i do tego przygotowując się do przejęcia mojej piekarni, zupełnie o
tym zapomniałam! Nie do wiary! Nie mam z kim pójść na wesele!
Abby wymieniła porozumiewawcze spojrzenie z Corrine ponad głową
Brittany.
- A jak myślisz, od czego są siostry? - zapytała łagodnie. Ponownie wszystkie
trzy padły sobie w ramiona. Jutro będzie piękny dzień. I nie tylko jutro!