Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
e-booksweb.pl - audiobooki, e-booki
.
P.C. Cast
Wybranka bogów
TOM I
Przełożyła
Hanna Hessenmüller
KSIĘGA PIERWSZA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Wreszcie hajda w drogę! Szosa prawie pusta, mały mustang mknie
radośnie, nieomalże uprzedzając moje polecenia. Skąd to się bierze,
że świeżo umyty samochód prowadzi się najlepiej? Zabawne...
Nachyliłam się i wsunęłam do odtwarzacza płytę CD. Nastawiłam od
razu na szósty kawałek, bardzo rzewną pieśń Eponiny, po czym
uruchamiając całą moc kompletnie pozbawionych słuchu płuc,
zawtórowałam solistce. Pośpiewałyśmy sobie razem o miłości, tej
nieszczęśliwej, niespełnionej, a kiedy krótki występ dobiegł końca,
wyprzedziłam brawurowo ślamazarnego chevroleta, wykrzykując mu
prosto w nos:
- Kocham być nauczycielką!
Oczywiście! Mamy przecież pierwszy dzień czerwca, przede mną
całe lato bez problemów, czyste, niewinne, urzekające. Mało tego -
wreszcie...
- Będę mogła się wyspać! Hurra!
Już samo stwierdzenie powyższych faktów i wypowiedzenie tego na
głos sprawiało mi ogromną radość. A to, że nie pomyślałam sobie
tylko o tym, nie powinno nikogo dziwić. My, nauczyciele - ten zawód
uprawiam od lat dziesięciu - tak już mamy. Gadamy do siebie. Moim
zdaniem to siła przyzwyczajenia, w końcu zarabiamy na chleb
właśnie gadaniem, dlatego głośne wyrażanie swoich uczuć nie
stanowi dla nas żadnego problemu. Więcej, daje nam komfort
psychiczny. Chociaż może też być inaczej. Mówimy do siebie,
ponieważ większość z nas jest zdrowo szurnięta, zwłaszcza ci, którzy
uczą w szkole średniej. Bo tylko ktoś z odchyleniami od normy
decyduje się na nauczanie nastolatków, prawda?
Moja najlepsza przyjaciółka, Suzanna, kiedy zdaję jej relację
z najnowszych i najciekawszych wydarzeń na moich lekcjach
angielskiego, reaguje zawsze w podobny sposób. Krzywi się i jęczy:
- Och, nie! Oni są okropni! To chyba przez te hormony!
Suzanna - typowa profesorka z college’u, czyli przede wszystkim
snobka, ale i tak ją kocham - nie potrafi docenić, że właśnie dzięki
temu, że nastolatki są, jakie są, człowiek co i rusz ma tak zwany
ubaw po pachy. Takie sympatyczne przerywniki w codziennej
harówce.
Moje rozmyślania przerwał nagle pełen dynamizmu męski głos,
tenor Jeana Valjeana, sprowadzając mnie z powrotem na ziemię.
Czyli na drogę międzystanową Oklahoma I-44 East w pierwszym dniu
czerwca.
Pozwoliłam sobie jeszcze tylko wymamrotać pod nosem:
- Na tym właśnie polega życie nauczyciela szkoły średniej,
obdarzonego poczuciem humoru. Notoryczny brak kasy, za to
komizmu aż w nadmiarze... O cholera, przecież to już mój zjazd!
Na szczęście mój mały, słodki mustang bezbłędnie wykonał manewr
i wjechał na US-412. Zgodnie z drogowskazem do Locust Grove było
trzydzieści pięć kilometrów. Teraz prowadziłam samochód kolanem
i jedną ręką, starając się jednocześnie rozłożyć folder o aukcji,
w którym zapisałam namiary, jak dojechać tam, dokąd chcę.
A więc gdzieś w połowie drogi między Locust Grove (co za okropna
nazwa!) a Siloam Springs powinien być duży, rzucający się w oczy
drogowskaz z informacją o drodze bocznej. Skręcam w nią, jadę do
następnego drogowskazu, znów droga boczna, znów do drogowskazu
i tak trzymam, aż dojadę do celu, czyli na Aukcję Przedmiotów
Unikalnych - Rzeczy Niezwykłych - Wszystkie Oferty Brane Pod
Uwagę - Wszystko Musi Być Sprzedane.
- A ja kocham wszelkiego rodzaju dziwne starocie - wyznałam,
oczywiście na głos - Tanie uwielbiam.
Moją pracownię w szkole uczniowie nazywają obłędną pętlą czasu.
Fakt, że ściany i szafy są pozawieszane dosłownie wszystkim, od
reprodukcji obrazów Waterhouse’a i plakatów z Mighty Mouse
począwszy, a na modelach ze „Star Treka” oraz dzwonkach
skończywszy. Dzwonkach w ilościach zatrważających (mają przecież
dobre qi). Moim mieszkaniem uczniowie nie byliby więc zszokowani.
Chociaż nie, z jednego powodu na pewno by ich przytkało. Bo ja
u siebie, w swoich czterech ścianach, mam kompletnego bzika na
punkcie porządku, pracownia szkolna natomiast znajduje się w stanie
permanentnego nieporządku. Z tym że panujący tu bałagan jest
w pewnym sensie uzasadniony. Bo i po co robić porządek, skoro
wszystko znajduje się bez najmniejszego problemu?
No właśnie. A poza tym...
- Muszę przestać kląć!
Krótkie zdanko wypowiedziane zostało bardzo głośno i bardzo
dobitnie, postanowiłam bowiem zastosować metodę opartą na
odruchu Pawłowa. Powtarzać sobie i powtarzać. Wbijać do głowy aż
do skutku, czyli do tej upragnionej chwili, kiedy faktycznie przestanę
używać tak zwanych brzydkich wyrazów.
- Niestety, dziś nie mogę zabrać pana ze sobą, Javert!
Pstryk i koniec z „Nędznikami”. Teraz rozgłośnia jazzowa z Tulsy.
Że też udało mi się ją złapać na tym odludziu! Super. Jazz dla uszu,
a dla oczu informacja na tablicy, że właśnie mijam miasto Locust
Grove. Zwolniłam, zdążyłam raz zamrugać i miasto zostało w tyle.
No, może z tym jednym mrugnięciem przesadziłam, bo aż tak
mikroskopijne nie było. W każdym razie zostało w tyle, ale ja dalej
jechałam powoli, żeby rozkoszować się urodą i zapachami Zielonej
Krainy. Oklahoma na początku lata czaruje kolorami. Podczas
studiów na Uniwersytecie Illinois zawsze mnie wkurzało, gdy komuś
Oklahoma jawiła się jako gigantyczna niecka wypełniona rdzawym
piachem albo coś biało-czarnego, tragicznego, w stylu „Gron
gniewu”. A kiedy zaczynałam gorąco zapewniać, że Oklahoma
nazywana jest Krainą Zieleni, ten ktoś z reguły obruszał się lub
spoglądał na mnie tak, jakbym nażarła się na przykład solanki
kolczastej. Takiej biednej roślinki, którą po urodzeniu nasionek wiatr
wyrywa z korzeniami i niesie, dokąd chce (rozsiewając przy okazji
nasionka).
Minęłam Leach (następna mieścina o niefortunnej nazwie). Droga
biegła teraz w górę, przez wzgórze. Kiedy mały mustang wwiózł
mnie na szczyt, nagle moja Oklahoma, tam w dole, wydała mi się
trochę inna. Piękna jak zawsze, ale i trochę dzika, nie do końca
ujarzmiona. A ja lubię takie klimaty. Lubię wyobrażać sobie, jak się
tu działo przed wielu, wielu laty, kiedy zamiast dróg były tylko
dróżki, a cywilizacja nie nabrała jeszcze takiej pewności siebie.
W tamtych czasach życie musiało być bardzo ekscytujące, oczywiście
nie aż tak ekscytujące, jak stawanie twarzą w twarz z dyrektorem
szkoły, któremu właśnie oburzony rodzic przekazał, że nazwałam
Ginewrę suką. Na pewno jednak ekscytujące na swój prymitywny,
szorstki sposób, coś w stylu „nie kąpiemy się - nie myjemy zębów -
żeby zjeść, trzeba zabić - a wody samemu nanosić”. Uff... Bo jednak
jak się nad tym głębiej zastanowić... Ale pomarzyć zawsze można
o czasach kowbojów, rycerzy czy smoków. Wcale nie ukrywam, że
moją ukochaną epoką literacką jest romantyzm. Moja prawdziwa
obsesja. Chociaż jestem w pełni świadoma, że ludziska w tamtych
czasach obywali się bez penicyliny i pasków wybielających zęby
firmy Crest. Moi uczniowie te braki skwitowaliby lakonicznym: No
i co z tego?
- A to, że skręcaj, kobieto! Nie widzisz?! Napisano wołami! O rany,
co za idiotka! I ty się dziwisz, że twoja randka w ciemno, co zapukała
do twych drzwi, miała granatowe spodnie w kancik i baaardzo
wysokie już czoło!
Wszystko jasne. AUKCJA PRZEDMIOTÓW UNIKALNYCH
i strzałeczka wskazująca na boczną drogę z lewej strony.
Ta droga była o wiele mniej uczęszczana. Taka żałosna
dwupasmówka z dziurami, pobocze wysypane żwirem. Ale
jednocześnie tak ładnie wiła się do przodu, że natychmiast w głowie
zadźwięczała mi miła pioseneczka z filmu „Jedziemy do babci”. To
znaczy tylko jej początek. Jak szło dalej, za Boga nie mogłam sobie
przypomnieć, choć starałam się usilnie przez dobrych kilka
kilometrów.
Znów napis wołami AUKCJA PRZEDMIOTÓW UNIKALNYCH
i strzałeczka wskazująca boczną drogę. Było tu o wiele więcej żwiru,
natomiast oba pasma zdecydowanie węższe, co miało też i swoje
dobre strony. To, że aukcję zorganizowano na takim odludziu, może
zniechęci do przyjazdu handlarzy antykami. Oby. Bo moim zdaniem
przy nich inni uczestnicy nie mają szans.
Stacja jazzowa zamilkła, jednocześnie w moim wewnętrznym radiu
piosenka o wyjeździe do babci zastąpiona została piosenką
z „Wieśniaków z Beverly”. (Tu, jak się okazało, nie miałam żadnego
problemu z przypomnieniem sobie słów tej piosenki, co było dla mnie
jednak trochę zastanawiające).
A skoro już mowa o ludziach z gór, lasów, łąk i pól, czyli ogólnie
rzecz biorąc tych, co mieszkają z dala od miasta, to ja osobiście nie
bardzo się orientuję, jak wyglądają ich domy. Domów w plenerze
zdarzyło mi się oglądać naprawdę niewiele, dlatego teraz miałam
cichą nadzieję, że budynek, do którego jadę, okaże się prawdziwą
ranczerską siedzibą, od pokoleń należącą do ludzi podobnych do tych
z „Bonanzy”. Ci ludzie jednak powymierali bezapelacyjnie
i bezpotomnie, dlatego olbrzymie połacie ziemi podzielono na małe
działki, nabywane przez przedstawicieli wyższej klasy średniej,
którzy tu się osiedlają i stąd dojeżdżają... dokąd tam sobie chcą.
Wspomnianą klasę społeczną traktuję jako gwarancję zatrudnienia.
Statystycznie na jedną rodzinę z tej klasy społecznej przypada dwa
i pół dziecka plus półtora dziecka z poprzedniego małżeństwa.
Wszystkie te dzieci muszą w szkole średniej zaliczyć angielski. Boże,
pobłogosław Amerykę!
Jeszcze jedno wdzięczne zakole tej niby-drogi, potem pagórek
i wreszcie moim oczom ukazał się cel podróży. Dom, który wedle
moich wyobrażeń faktycznie musiał
być starym domem na ranczu. Poza tym...
- Przecież to wypisz, wymaluj dom z „Zagłady domu Usherów”!
O kurde! (Niestety, lato nie jest najlepszą porą na pracę nad sobą
w zakresie zwalczania złych nawyków).
Zwolniłam. Tak, to tutaj. Świadczy o tym kolejna tablica AUKCJA
PRZEDMIOTÓW UNIKALNYCH na słupku wbitym obok wysypanej
żwirem wąskiej drogi prowadzącej do posiadłości. Kilka samochodów
(głównie ciężarówki, jesteśmy przecież w Oklahomie) zaparkowało
w miejscu, które kiedyś na pewno było bardzo starannie
utrzymanym... zaraz, jak to nazwać? Podwórzem? Nie, to brzmi zbyt
prymitywnie w odniesieniu do czegoś, co jest tak rozległe. Czyli po
prostu czyjaś ziemia. Tak, właśnie tak. Ziemia zielona, bo porośnięta
trawą. A wzdłuż drogi dojazdowej rosły naprawdę duże drzewa,
podobnie jak w „Przeminęło z wiatrem”, tylko nie tak omszałe.
Nagle dotarło do mnie, że kiedy tak się gapię na prawo i na lewo,
jakiś starszawy już gość w czarnych spodniach i białej koszuli
z wysokim kołnierzykiem gapi się na mnie. Gapi się i wyraźnie
wkurzony macha do mnie latarką z pomarańczowym światełkiem.
Informacja była jasna: Przestań wybałuszać oczy, kobieto, tylko
podjeżdżaj tutaj!
Więc podjechałam, a on dał mi znak, żebym opuściła szybę
w samochodzie.
- Dzień dobry, panienko!
Gdy to mówił, pochylił się, dzięki czemu jego twarz znalazła się na
poziomie okna samochodu z opuszczoną szybą. I przez to wraz z jego
słowami do przyjemnego klimatyzowanego wnętrza wtargnął
obrzydliwy smrodliwy oddech, co zdecydowanie zmniejszyło moją
radość z faktu, że nazwał mnie „panienką”. Zabrzmiało to przecież
zdecydowanie młodziej, niż gdyby zwrócił się do mnie per pani.
Był znacznie wyższy, niż wydawało mi się w pierwszej chwili. Miał
twarz o zgrubiałych rysach, jak ktoś, kto dużo pracuje na świeżym
powietrzu. Ta twarz jednak nie była wcale ogorzała, tylko ziemista...
Wielki Boże! Przecież on wygląda jak Tatusiek z „Dzieci
kukurydzy”!
- Dzień dobry! Jaki dzisiaj piękny, ciepły dzień! - powiedziałam,
starając się być miła i uprzejma.
- Tak, panienko... - O nie, znów ten smrodek! - Proszę wjechać na
błonia, od frontu. Aukcja rozpoczyna się punktualnie o drugiej.
- Tak, dziękuję.
Uśmiechnęłam się naprawdę z wielkim trudem, zamknęłam szybę
i posłusznie skierowałam samochód do wskazanego przez gościa
miejsca. Gościa śmierdzącego. Co za obrzydliwy zapach! Trupi...
Chwileczkę, przecież on jest właśnie trupioblady!
Najprawdopodobniej bardzo chory, stąd cuchnący oddech i koszula
z długimi rękawami, chociaż mamy czerwiec. A ja robię sobie żarty
z chorego człowieka, nazywając go w duchu Tatuśkiem z „Dzieci
kukurydzy”. Czyli jestem wredna... Tak... Zaraz, zaraz, jak on
nazwał tę trawkę od frontu? Błoniami! No cóż, codziennie zdobywaj
nową wiedzę!
Mimo woli skrzywiłam się, bo właśnie takie frazesy są zabójcze dla
edukacji ludzkości.
Zanim wysiadłam z samochodu, odczekałam kilka minut.
(Niezbędnych minut. Pewien facet powiedział mi kiedyś, że ilość tych
właśnie minut jest wprost proporcjonalna do atrakcyjności kobiety
wysiadającej z samochodu. Dlatego staram się robić to jak
najdłuuużej!). Minuty te wykorzystałam na pociągnięcie ust szminką
i bardziej wnikliwe spojrzenie na dom. Nie, skreśl to. Na prawdziwy
dwór.
Pierwsze wrażenie nie myliło. Olbrzymi, rozłożysty dom w stylu
wiktoriańskim istotnie kojarzył się z Poem i Hawthornem. Lubię
niezwykłe domostwa, to jednak nie wydało mi się specjalnie
pociągające. O nie! Nieco zsunęłam okulary przeciwsłoneczne, żeby
przyjrzeć się lepiej. Dziwny jakiś ten dom... Dlaczego? Po chwili
zaskoczyłam. Dziwny, bo nie stanowi zwartej całości, tylko jest
zlepkiem różnych elementów. Budynek główny, od frontu idealny
kwadrat, upiększony został dwoma całkiem odmiennymi gankami.
Pierwszy z nich był prostokątny, z okazałymi, pretensjonalnymi
stopniami, prowadzącymi szerokim łukiem do frontowych drzwi.
Drugi natomiast, kilka metrów niżej od pierwszego, przypominał
okrągłą, przyklejoną do budynku altankę, przy której ustawiono
kratownicę oplecioną powykręcanymi ze starości krzewami róż. Na
jednej z bocznych ścian budynku wyrosło, jak jakaś narośl, coś
w rodzaju baszty, a zza drugiego końca budowli wyłaniało się
skrzydło ze spadzistym dachem. Całość pomalowano na szaro,
wybrano okropny odcień. Ta brzydka już sama w sobie szarość była
dodatkowo popękana ze starości i pomarszczona, w rezultacie
wszystko to razem przypominało cerę palacza po wielu latach
współżycia z nałogiem.
- Czyli faktycznie w czymś takim mogą być tylko przedmioty
unikalne - mruknęłam, zamierzając oderwać oczy od ponurego
domostwa Usherów. I dokładnie w tym momencie poczułam na
plecach lodowaty dreszcz. Czy dlatego, że słońce na moment
zasłoniła ogromna chmura? Nie wiem, ale poczułam się bardzo
nijako, mało tego, moja belferska pamięć podsunęła mi nagle cytat
z „Medei”:
Już późno? Światło dnia zdaje się gasnąć...
Cytat z greckiej tragedii przesyconej zemstą, zdradą i śmiercią. I to
właśnie, nie wiadomo dlaczego, bardzo mi do tego miejsca pasowało.
Tytuł oryginału:
Divine by Mistake
Pierwsze wydanie:
LUNA Books, 2006
Opracowanie graficzne okładki:
Kuba Magierowski
Redaktor prowadzący:
Grażyna Ordęga
Opracowanie redakcyjne:
Władysław Ordęga
Korekta:
Ewa Popławska, Władysław Ordęga
© 2006 by P.C. Cast
© for the Polish edition by Arlekin - Wydawnictwo Harlequin Enterprises sp. z o.o.,
Warszawa 2012
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła
w jakiejkolwiek formie.
Wydanie niniejsze zostało opublikowane w porozumieniu z Harlequin Enterprises II B.V.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne.
Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych - żywych lub umarłych - jest
całkowicie przypadkowe.
Arlekin - Wydawnictwo Harlequin Enterprises sp. z o.o.
00-975 Warszawa, ul. Starościńska 1B lokal 24-25
www.harlequin.pl
ISBN 978-83-238-9236-6
Konwersja do postaci elektronicznej:
Legimi Sp. z o.o.
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
e-booksweb.pl - audiobooki, e-booki
.