Copyright © by AGORA SA 2013
Copyright © by Agnieszka Jucewicz Copyright © by Katarzyna Surmiak-Domańska Copyright © by Katarzyna Klukowska
Copyright © by Leszek K. Talko
PROJEKT
GRAFICZNY OKŁADKI: Urszula Pągowska – Kreacja Pro, dyrektor artystyczny – Andrzej Pągowski
KOREKTA:
Emilia Niedzielak
ISBN
978-832-681-450-1
Wydanie
elektroniczne 2013
Teksty były publikowane w Gazecie Wyborczej i jej dodatkach
Spis
treści
Dziecko po szwedzku
AGNIESZKA
JUCEWICZ
Witajcie w raju, dzieci! Tutaj wszyscy bez względu na wiek są sobie równi. Do
policjanta, nauczyciela, nawet do premiera możecie zwracać się po imieniu.
Tematy tabu? Brak. Seks, depresja, śmierć, nawet robienie kupy – nic, co ludzkie, nie
będzie wam obce.
Płeć? Tutaj to archaizm. Już maluchy wiedzą, że słowo „gender” lepiej brzmi. Oboje
macie takie samo prawo bawić się lalkami, jak kopać piłkę.
Architekci, projektując budynek, uwzględnią waszą perspektywę, a urzędnicy zapytają
o opinię przy modyfikowaniu kodeksu bezpieczeństwa.
Gdziekolwiek się wybierzecie, będzie widać, że świat o was pomyślał. W każdej
publicznej toalecie jest przewijak, w muzeach – parkingi dla wózków, a w hotelach i
urzędach – kącik z zabawkami.
Bicie dzieci od ponad 30 lat jest tutaj przestępstwem. Podniesiony głos, agresywna
postawa – to powód do społecznego napiętnowania. Kiedy dorośli będą chcieli wam coś
powiedzieć, powinni ukucnąć.
Ten
raj wcale nie jest daleko. Wystarczy przepłynąć promem Bałtyk.
Matematyka
dla początkujących
W Szwecji żyje 9,5 mln ludzi, z tego 2 mln to dzieci w wieku 0–17 lat.
W 2011 roku rząd szwedzki wydał 70 mld koron na politykę rodzinną – na urlopy
rodzicielskie, zasiłki chorobowe, rozmaite dodatki na dzieci, bonusy równościowe i inne.
Większość Szwedów ze zrozumieniem płaci astronomiczne podatki, bo wiedzą, czego
mogą spodziewać się w zamian. Instytucje publiczne cieszą się ogromnym zaufaniem –
Szwedzi wierzą, że ich pieniądze zostaną dobrze spożytkowane.
Budżet rodzinny
Ulrika ma 35 lat, trzy miesiące temu urodziła pierwsze dziecko. Ponieważ pracowała,
jej i jej partnerowi należy się w sumie 480 dni płatnego urlopu rodzicielskiego (390 dni w
wysokości 80 proc. jej pensji, czyli około 500 koron dziennie, pozostałe 90 dni – na
poziomie podstawowym, czyli 180 koron dziennie).
Ojciec dziecka musi wykorzystać co najmniej dwa miesiące urlopu, inaczej te dni mu
przepadną.
Coraz więcej par decyduje się dzielić urlopem rodzicielskim równo, po siedem
miesięcy, najpierw matka, potem ojciec. Ulrika i jej partner dostaną za takie rozwiązanie
od państwa dodatkowo 13,5 tys. koron.
To nagroda za równy podział obowiązków.
Jak wszyscy rodzice w Szwecji (nawet rodzina królewska) otrzymają też „dodatek na
dziecko” – 1050 koron miesięcznie, do czasu aż ich córka skończy 16 lat.
Jeśli zdecydują się na drugie dziecko, dostaną dodatek „dla rodziny wielodzietnej”. A
przy trójce na ich konto co miesiąc wpłynie w sumie 3750 koron.
Kiedy Ulrika wróci do pracy, będzie mogła przejść na 70, 80 albo 90 proc. etatu do
czasu, kiedy córka skończy 12 lat. Większość Szwedek pracuje na niepełnym etacie, póki
dzieci nie pójdą do szkoły.
Szwedka przeciętnie rodzi 1,94 dziecka (piąte miejsce w Europie). Polki mają po 1,4
dziecka (24. miejsce). Ponad 80 proc. szwedzkich matek pracuje (czwarte miejsce w
Europie). Aktywność zawodowa Polek to niewiele ponad 50 proc.
Roger Mörtvik z Konfederacji Związków Zawodowych Pracowników Umysłowych
(TCO), która zrzesza kilkanaście związków zawodowych: – Im bardziej kobietom
umożliwia się łączenie wychowywania dzieci z pracą (co jest jednoznaczne z włączeniem
mężczyzn w opiekę nad dziećmi), tym chętniej decydują się na kolejne.
Równi i równiejsi
Siedzimy w Baby Revolution Café w Kungsholmen – modnej dzielnicy Sztokholmu.
To raj dla rodziców na wychowawczym. Parter zajmuje przestronny sklep, w którym
można kupić rzeczy pierwszej potrzeby – śpiochy z ekologicznego bambusa, ekopieluchy,
sztućce z nietoksycznego materiału i smoczki z kauczuku. Jest duży wybór śpiworków z
„oddychającej” tkaniny i paleta kombinezonów (1,5 tys. koron za sztukę). W piwnicy
mieści się kawiarenka (z żywnością bio i kawą fair trade). Co nie dziwi – podobno
szwedzkie dzieci szybciej uczą się segregować śmieci, niż chodzić.
Jest też salka, w której odbywają się zajęcia z jogi dla ciężarnych, „baby-salsa” i pilates
z niemowlęciem. Jest kącik z zabawkami dla dzieci i duża, wygodna kanapa.
Siadamy.
Teresa, 36-latka, pracuje jako urzędniczka. Stefan ma 39 lat i jest komputerowcem.
Wyglądają na o dziesięć lat młodszych. Ich syn Erik ma 16 miesięcy. To ich pierwsze
dziecko. Trochę się spóźnili, bo średnia krajowa wynosi nieco ponad 30.
– Problemy? Niech pomyślę – Stefan pociąga latte. – Chyba najtrudniejsze było to,
że Erik przez pół roku budził się w nocy po kilkanaście razy. Byliśmy bardzo niewyspani.
– Kłopoty finansowe? Praca?
– W sumie nie mamy – mówi Teresa. – Byłam z Erikiem w domu przez siedem
miesięcy. Potem zaczęłam pracować raz w tygodniu, wtedy zajmował się nim mąż.
Stopniowo zwiększałam liczbę godzin pracy. Dzisiaj pracuję trzy razy w tygodniu, a Stefan
– dwa. W styczniu Erik idzie do przedszkola, a my oboje wrócimy do pracy na 80 proc.
etatu, tak żeby móc odbierać Erika o 16.
– Przełożeni nie kręcą nosem?
– Niby dlaczego? Przecież wiedzą, że kiedy pracownikowi rodzi się dziecko, nabiera
nowych kompetencji. Uczy się lepszej organizacji pracy, ustalania priorytetów. Zakładając
rodzinę, udowadnia, że jest odpowiedzialny – tłumaczy Stefan.
– Nie wolelibyście pracować na pełnym etacie i zatrudnić nianię?
Teresa: – Nie ma takiego zwyczaju. Większość dzieci po urlopie rodzicielskim idzie od
razu do przedszkola.
– Babcia, dziadek?
Teresa: – Wszyscy są na emeryturze. Ojciec Stefana jest chory i jego mama się nim
opiekuje. Moja mama ma artretyzm i nie może zajmować się Erikiem. Ale widujemy się z
nimi raz w tygodniu.
Z broszury adresowanej do szefów działów kadr, wydanej przez TCO:
„Kiedy pracownik podzieli się z tobą dobrą nowiną, uczcijcie to wspólnie – herbatą,
ciastem, toastem, czymkolwiek, co uważacie za stosowne do okazji. Świętujcie nie mniej,
jeśli to będzie drugie albo trzecie z rzędu dziecko tegoż pracownika”.
Roger Mörtvik z TCO: – Wszelka dyskryminacja wobec rodziców jest prawnie
zakazana. Czy żyjemy w utopii? Oczywiście, że nie. Kobiety nadal zarabiają mniej od
mężczyzn. Wciąż większość z nich idzie na urlopy rodzicielskie. Zdarza się też, że kobieta
zostaje zwolniona, kiedy chce wrócić do pracy, albo przesuwa się ją na gorsze stanowisko,
albo nie przedłuża kontraktu, kiedy jest w ciąży. I są to nasze priorytety w walce z
nierównością.
Supertat
a
Są wszędzie – na ulicy, w sklepach, kawiarniach, muzeach. Chodzące reklamy
ojcostwa. Wysportowani, zadbani, uśmiechnięci – z malutkimi dziećmi na rękach. Lekko
poplamiony markowy T-shirt tylko rozczula.
– To nowy trend? – pytam Stefana.
– E tam, nowy. Mój ojciec 38 lat temu wziął rok urlopu wychowawczego, bo byłem
chorowity. Był pionierem, ale dzisiaj to normalne. Przynajmniej w moim środowisku.
Gdybym nie zajmował się dzieckiem w równym stopniu co Teresa, byłbym jakiś
„dziwny”.
– Co jest najtrudniejsze?
Stefan: – Najgorsza jest izolacja. Kiedy Teresa urodziła Erika, od razu trafiła do
dzielnicowej przychodni małego dziecka, gdzie poznała siedem innych matek dzieci w
tym samym wieku. Spotykały się na spacery, na kawę, gadały o kolkach, kupkach, a jak
przyszła moja kolej – nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Wtedy wymyśliłem, że będę
chodzić do Domu Kultury. I tam poznałem kilku fajnych ojców.
Kultura
raczkowania
Dom Kultury (Kulturhuset) to kilkupiętrowy szklany budynek w centrum Sztokholmu.
Jest finansowany przez państwo. Mieści bibliotekę publiczną, mediatekę, galerię, teatr,
sale kinowe i koncertowe. Tutaj na wieczorki literackie przyjeżdżają znani pisarze z całego
świata. W zeszłym roku byli: Umberto Eco, Jonathan Franzen i Olga Tokarczuk.
Kulturhuset to również miejsce pielgrzymek młodych rodziców. Dla nastolatków jest
multimedialne centrum Kidzone, dla najmłodszych zaaranżowano tzw. Rum för Barn
(pokój dla dzieci). W części dla niemowlaków 20 rodziców (dziesięciu ojców i dziesięć
matek) kłębi się wokół dziewczyny, która brzdąka na gitarze znane piosenki.
Ktoś
karmi
piersią, ktoś przewija, ktoś próbuje rozmontować barierkę zabezpieczającą,
obficie się przy tym śliniąc.
W części dla kilkulatków jest mały plac zabaw wkomponowany w bibliotekę.
Wszędzie książki – gumowe, obrazkowe, bez słów, trójwymiarowe, te z brzydkimi
słowami i cała klasyka szwedzkiej literatury dla dzieci.
Na końcu usadowiła się pracownia malarska dla wszystkich, którzy potrafią utrzymać
się na nogach. Przy sztalugach stoją trzyletni Pollockowie, Picassowie i Kahlo. Z
głośników rozbrzmiewa muzyka klasyczna.
Kiedy dziecko odkrywa tajemnice mieszania barw, ojciec może zagłębić się w
bestseller – Martina Melina (znanego szwedzkiego policjanta, a prywatnie męża bardzo
znanej autorki kryminałów Camilli Läckberg) „Coola Pappor”. To podręcznik dla tych,
którzy chcieliby zostać „superojcami”, tylko nie bardzo wiedzą jak. Uwaga! Martin Melin
wygląda lepiej od Ryana Goslinga.
Logistyka
przedszkolna
Teresa i Stefan zapisali Erika na listę oczekujących do przedszkola, kiedy miał sześć
miesięcy, typując kilka placówek blisko domu. Ale ze względu na dużą liczbę chętnych
zabrakło dla nich miejsc. Urząd zaproponował im inne przedszkole, oddalone o kilka
przystanków metra (gdyby tego nie zrobił, mogliby wnieść pozew). Ponieważ nie chcą
tracić czasu na dojazdy, zdecydowali się na opiekunkę, która zajmuje się trójką dzieci u
siebie w mieszkaniu niedaleko od nich.
Ta
forma opieki będzie ich kosztować dokładnie tyle samo.
W Szwecji nie ma znaczenia, czy to prywatne przedszkole Montessori, czy państwowe
– czesne zależy od dochodu rodziców. Są tacy, co płacą 200 koron miesięcznie, na
przykład studenci. Maksymalnie z portfela trzeba wyjąć 1,2 tys. koron. Opłata zawiera
cztery posiłki dziennie, pieluchy i środki pielęgnacyjne.
– Trochę się obawiamy – mówi Teresa – czy Erikowi spodoba się nowe miejsce. Czy
się łatwo zaadaptuje? Na razie chodzimy z nim do opiekunki na godzinę dziennie. Mamy
na to miesiąc. Może za rok przeniesiemy go do przedszkola, żeby miał więcej kolegów.
Z broszury dla szefa kadr:
„Powiedz pracownikowi, że zdajesz sobie sprawę z tego, że przedszkole oznacza katar
i częste przeziębienia. Poinformuj go, jakie są zasady dotyczące brania zwolnień (…).
Zaleca się, żeby wszystkie zebrania i spotkania organizować między 9 a 16, tak żeby
wszyscy mogli w nich uczestniczyć”.
Bez
skarpetek, bez ciśnienia
Täppan to wzorcowe przedszkole państwowe w południowym Sztokholmie. Działa od
1987 roku, zajmuje parter i podziemie w bloku mieszkalnym.
800 m kw., 77 dzieci w wieku od jednego do pięciu i pół roku w czterech grupach
wiekowych. 14 nauczycielek i opiekunek. Kilka lat temu część nowych lokatorów
narzekała na hałas. Dyrekcja zaprosiła przedstawicieli wspólnoty. Na stół wjechały
pierniczki i kawa. Podano sobie ręce. Dzisiaj sąsiedzi, zamiast wyrzucać starą kanapę na
śmietnik, najpierw pytają w przedszkolu, czy im się nie przyda.
Jest czwartek, więc pachnie naleśnikami. W czwartki cała Szwecja je naleśniki i zupę z
żółtego grochu – w stołówkach w szkołach, urzędach i innych instytucjach. W Täppan
dzieci zażyczyły sobie, by naleśniki jeść na drugie śniadanie, a zupę później. Życzenie
spełniono.
Część dzieci bawi się na dworze, mimo że wieje wiatr, jest zimno i ciemno. Spędzą tu
dwie, trzy godziny. Grupa trzylatków jak co tydzień wyjechała na cały dzień do lasu – tam
zjedzą wałówkę. Jeśli przemarzną na kość, pójdą po południu do któregoś z licznych
muzeów, które organizują zajęcia dla dzieci.
Ogródek nie zachwyca – górka, gdzie zimą można jeździć na sankach, mały zagajnik
do siania kwiatów i warzyw, piaskownica, zjeżdżalnia i domek do zabawy. Nie ma
huśtawek, drabinek, przyrządów do wspinania się – ze względów bezpieczeństwa. Ale i
tak dzieci twierdzą, że to najlepszy plac zabaw w Sztokholmie.
Nad każdym wieszakiem wisi zdjęcie właściciela, w koszyczku – ulubiona przytulanka.
Na ścianie – kolaże dzieci z najważniejszymi członkami rodziny. Na wielu jest tylko
mama, tata i brat.
Każda z grup ma kilka sal do dyspozycji: do zajęć plastycznych, do odpoczynku,
jeszcze inną do organizowania przedstawień i do zabawy. Kilkoro dwulatków stoi na
bosaka i maluje.
– Te bose stopy to sposób na hartowanie? – dopytuję Yvonne, nauczycielkę, która
oprowadza nas po Täppan.
– Nie, dzieciaki za żadne skarby świata nie chcą zakładać skarpetek ani kapci, więc nie
zmuszamy.
W sali Wiewiórek, stojąc na scenie, Yvonne robi miniwykład ze szwedzkiej
pedagogiki:
– Najważniejsza dla nas jest perspektywa dziecka. Pytamy, czego chce. Czy ma
ochotę bawić się w grupie, wyjść na dwór, porysować? Staramy się iść za dzieckiem. O,
tutaj, widzą państwo, jest domek z kotarą, w którym raz w miesiącu prosimy dzieci, żeby
opowiedziały nam jakąś historyjkę. Te najmłodsze powiedzą na przykład: „Mamma, dija,
guga, kika”, i my to zapisujemy na kartce. Miesiąc później może dojdzie jakieś nowe
słowo. Aktualizujemy postępy i wywieszamy je na tablicy. To dla rodziców namacalny
dowód, że ich dziecko się rozwija. Naszym celem nie jest nauka. Dzieci nie uczą się w
przedszkolu drugiego języka, matematyki, pisania czy czytania. Na to jest czas w zerówce.
Teraz ich zadaniem jest nabranie kompetencji społecznych i zabawa. Ważne jest też to,
aby nie dzielić dzieci na chłopców i dziewczynki. Zabawki powinny być uniwersalne –
żadnych zestawów małego inżyniera czy różowych bobasów.
Różowy
to
niebezpieczny kolor
Rzeczywiście, nie widzę żadnych landrynkowych kuchenek ani koparek. Są za to
szmaciane kukiełki, puste pudełka po kawie i kakao, stare puszki pełne guzików, które służą
do zabawy w sklep, drewniane wózki przypominające taczki, kostiumy przerobione z
niepotrzebnych ubrań.
– Chłopcy są tak samo zachęcani do wyszywania i gotowania jak dziewczynki. I
odwrotnie – jeśli dziewczynki chcą bawić się w piratów, proszę bardzo.
W grupie czterolatków kilkoro dziewczynek i chłopców nawleka koraliki. Inni lepią z
gliny. Na stole stworzyli coś w rodzaju miasta. Ta konstrukcja powstaje od tygodni i nikt
jej nie zniszczył. Podobno dlatego, że wszystkie decyzje dzieci podejmują wspólnie i czują
się za nie odpowiedzialne.
W sali zabaw z motywem marynistycznym jest domek piratów, drewniana łódź i
skrzynia pełna łupów (zbudowała ją jedna z nauczycielek).
– Kiedy planowaliśmy remont tej sali, zapytaliśmy dzieci, co by chciały tu zmienić –
opowiada Yvonne. – Byli po wizycie w Muzeum Wasy i zainspirowali się życiem na
morzu.
To dzieci zdecydowały również, żeby w jednej z sal odwzorować klasę ze starej
szwedzkiej szkoły – są ławki z zagłębieniem na kałamarze, tablica do pisania kredą, podest
dla nauczyciela. Tutaj pięciolatki oswajają lęki przed debiutem w szkolnej zerówce.
– Problemy? – pytam Yvonne.
– Zdarzają się, ale nie ma takich, z którymi byśmy sobie nie radzili.
– A jeśli jest konflikt między dziećmi? Agresywne zachowania?
– To się dzieje niezwykle rzadko.
– A jeśli jednak się zdarzy?
– Jeśli dziecko kogoś uderzy albo wpadnie w histerię, przytulamy je i odchodzimy w
bezpieczne miejsce, z dala od grupy, żeby mogło ochłonąć. Nigdy nie krzyczymy, nie
wołamy dziecka po imieniu: „Lars! Dlaczego znowu tak się zachowałeś?!” – to
niedopuszczalne. Nie piętnujemy, nie karzemy. Kiedy się uspokoi, wraca do grupy i wtedy
rozmawiamy ze wszystkimi, nie adresując tego szczególnie do winowajcy: „Jak myślicie,
jak się ktoś czuje, kiedy ktoś inny go uderzy? Co wtedy powinno się zrobić?”. Taka
metoda naprawdę działa.
– System nagród?
– Jeśli komuś coś wyjdzie, to chwalimy, ale nie dajemy plusów ani punktów. Nam nie
chodzi o to, żeby dzieci ze sobą rywalizowały – chodzi o to, żeby znały swoją wartość,
żeby wierzyły w siebie.
Najfajniejsza
szkoła pod słońcem
Grupa 15-latków, którą poznaję w jednej z największych szkół podstawowych w
Sztokholmie – Eriksdalsskolan (1375 uczniów, 200 osób personelu) – wydaje się bardzo
pewna siebie.
To ochotnicy, którzy zgłosili się do oprowadzania wizytujących dziennikarzy. Uczą się
w klasie z rozszerzonym angielskim i mówią rzeczywiście świetnie (za to oprowadzenie
dyrektorka obiecała im po dwa bilety do kina). Jedna dziewczynka chce w przyszłości
zostać dziennikarką, druga graficzką, trzecia myśli o akademii sztuk pięknych (360
uczniów wybrało klasę o profilu artystycznym), chłopaka interesuje reżyseria dźwięku.
Wszyscy chcą podróżować. Niektórzy myślą o studiach za granicą.
Powodów do narzekania nie zgłaszają: „Szkoła jest fajna”, „Ludzie są w porządku”,
„Nauczyciele też są OK, chociaż wyjątki się zdarzają”.
Fanny: – Mieliśmy pana od muzyki, który wiecznie się spóźniał, był nerwowy i myliło
mu się, w której jesteśmy klasie. Złożyliśmy na niego skargę i został zwolniony.
Co ich najbardziej stresuje?
– Oceny i egzaminy – mówią zgodnie.
Są w dziewiątej klasie. W tym roku przechodzą do gimnazjów, więc muszą mieć jak
najlepsze wyniki. A wprawy specjalnie nie mają, bo w Szwecji oceny są dopiero w ósmej
klasie (przedtem nauczyciel opisuje tylko stan wiedzy ucznia).
Lekcje najpóźniej kończą o 15. Co potem? Statystyki mówią, że 68 proc. szwedzkich
nastolatków należy do klubów sportowych. Najwidoczniej ci należą do pozostałych 32
proc.
Fanny: – Najczęściej chodzę do galerii handlowej na zakupy. Spotykam się z
koleżankami. Oglądam seriale. Uwielbiam „Friendsów”. „Zmierzch”? Przereklamowany!
Elsa: – Słucham muzyki, czasem czytam. Rysuję. Dużo siedzę w necie.
– Facebook?
Osjan:
– Oczywiście. Przecież jesteśmy tylko ludźmi.
Większość od dwóch lat dostaje kieszonkowe w wysokości 1050 koron, czyli cały
dodatek na dziecko, który rodzice dostają od państwa.
Elsa: – Za to muszę kupić ciuchy, pójść do fryzjera, do kina, kupić coś po lekcjach do
jedzenia.
Nauka, materiały do nauki, lunch w stołówce są za darmo.
I to nie byle jaki lunch.
Trzy lata temu stołówka w Eriksdalsskolan została uznana za najlepszą szkolną
stołówkę w Szwecji. Szefowa kuchni, 50-letnia Ann Charlotte Strömbäck, pracowała
wcześniej w najlepszych restauracjach, w kraju i za granicą. – Jestem szwedzkim Jamiem
Oliverem – śmieje się. – Kocham dobre jedzenie i kocham te dzieci. Chcę, żeby dostały
ode mnie wszystko to, co najlepsze. Bo nie wystarczy stosować się do odgórnych zaleceń
(tu macha broszurą wydaną przez ministerstwo zdrowia) – trzeba mieć jeszcze wizję! I ja
ją mam!
Od lipca 2012 roku rząd jeszcze bardziej podniósł poprzeczkę szkolnym stołówkom.
Jedzenie ma być wysokiej jakości, nieprzetworzone, bez cukru, nadmiaru soli, jak
najbardziej ekologiczne, sezonowe i lokalne. W Eriksdalsskolan 20 proc. żywności jest
organiczne. Pani Strömbäck od rządu dostaje 1 euro na osobę i tym ma gospodarować.
Na stole ląduje sałatka z buraków, brokuły, sałatka z pszenicy, z kapusty kiszonej,
surowe warzywa. Do wyboru: kurczak, ryba, zapiekanka z ziemniaków. Do picia woda i
mleko. W nieograniczonej ilości – chlebek Wasa i masło.
Pytam szefową kuchni, co robią z tym, co zostaje.
– Półprodukty się zamraża i wykorzystuje następnego dnia, a nadwyżkę przerabia na
biopaliwo, na którym jeździ część sztokholmskich autobusów.
Raz w tygodniu kuchnia serwuje też „życzenie tygodnia” zamówione przez uczniów w
anonimowym głosowaniu.
– Często proszą o sushi – pani Strömbäck przewraca oczami. – Wyobraża sobie pani
sushi dla półtora tysiąca osób?! Chcą też pizzy, frytek i hot dogów. Po moim trupie!
Kuchnia uwzględnia specjalne życzenia alergików, wegetarian, uczniów innych
wyznań i dwóch dziewczynek chorych na anoreksję.
Problem?
Jaki problem?
Pytam Elsę, do kogo by się zgłosiła, gdyby miała jakiś poważny kłopot – na przykład
byłaby prześladowana przez koleżanki.
– W szkole jest dwóch psychologów i pedagog. Ale nie znam nikogo, kto by się do
nich zgłaszał. Jak mam problem, to rozmawiam z przyjaciółmi.
– Myślę, że do psychologa chodzą ci, którzy nie mogą podzielić się swoimi
zmartwieniami z rodzicami – wtrąca Anna.
– A ty się dzielisz? – pytam.
– Niektórymi…
Osjan razem z młodszym bratem przez tydzień mieszka z mamą, a kolejny – z tatą.
Rodzicie rozstali się dwa lata temu. Jak to znosi?
– Normalnie. Lepiej tak, niż żebym któregoś z nich miał nie widzieć.
Opieka naprzemienna to najczęstsze rozwiązanie w Szwecji w przypadku rozstania.
Osjan nie należy do wyjątków. 72 proc. dzieci mieszka z obojgiem rodziców, a ponad 27
proc. – z macochą albo ojczymem i z przyrodnim rodzeństwem.
Dorosłych nie ma w domu
Taksówkarz, emigrant, od ponad 20 lat w Sztokholmie, ojciec dwójki nastolatków: –
Szwedzkie dzieci są rozpuszczone. Wydaje im się, że wszystko im wolno.
Marie, mama 16-latka: – Syn ciągle mi mówi, że jestem surowa, że inni dużo więcej
mogą, a ja ciągle mu czegoś zabraniam. Ale przyznam, że czuję się dumna, kiedy to słyszę.
Jorge Rivera z biura rzecznika praw dziecka: – Szwedzcy rodzice mają problem z
mówieniem „nie”. Bardziej chcą być przyjaciółmi swoich dzieci niż ich rodzicami.
Ewa Thorslund z Surfa Lugnt, organizacji, która zajmuje się bezpieczeństwem w
internecie: – Stawianie granic to nie jest nasza mocna strona. Pięć lat temu przeciętny
„częsty użytkownik internetu” miał 13 lat, dzisiaj definicja ta obejmuje 50 proc.
trzylatków.
Cecilia Naucler z BRIS, największej organizacji pozarządowej, która stoi na straży
praw dziecka w Szwecji: – Dzieci dzwonią do nas, bo nie mają z kim porozmawiać o
swoich problemach.
Numer, który każdy zna
Zimą 1970 roku ojczym pobił swoją trzyletnią córkę na śmierć. Rodzina była znana
opiece społecznej. Ta sprawa wstrząsnęła Szwecją. Rozpoczęto debatę na temat
przemocy wobec dzieci. Dziennikarka i autorka książek zorganizowały w Domu Kultury
wystawę, na której pokazano zdjęcia bitych i wykorzystywanych dzieci. Rok później
zainicjowały powstanie BRIS.
To dzięki tej fundacji parlament w 1979 roku zdecydowaną większością głosów
zakazał w Szwecji przemocy fizycznej wobec dzieci, w tym klapsów. W 1980 roku ruszył
telefon zaufania, dzisiaj równie popularnym kanałem komunikacyjnym jest mail, chat i
forum.
Cecilia Naucler: – Kontaktuje się z nami około 80 tys. dzieci rocznie, ale część z nich
tylko dzwoni i odkłada słuchawkę. Wspierających kontaktów, kiedy rozmowa rzeczywiście
się odbyła, jest około 50 tys.
– Z jakimi problemami zgłaszają się najczęściej?
– Począwszy od problemów w szkole, z przyjaciółmi, po poważne, jak znęcanie się
przez rówieśników i rodziców, przemoc domowa – fizyczna i psychiczna, molestowanie,
konflikty w rodzinie. W ostatnich latach wzrasta liczba dzieci, które zgłaszają problemy
lękowe, depresyjne, związane ze stresem i złym samopoczuciem psychicznym.
– Interweniujecie?
– Tylko na wyraźną prośbę dziecka. Kontakt z nami jest anonimowy. Jeśli ktoś do nas
dzwoni – numer nie wyświetla się potem w billingach (nasza strona nie pokazuje się w
historii komputera). Naszym zadaniem jest być, słuchać, wspierać. Pełnimy funkcję
dorosłej osoby, której można zaufać, a której w ich otoczeniu zabrakło.
– Z jakich środowisk pochodzą dzieci, które do was dzwonią?
– Nie wiemy. Możemy tylko ocenić te środowiska, gdzie ingerowaliśmy. Są różne.
Pamiętam 11-latka, który zadzwonił z ekskluzywnej dzielnicy Sztokholmu i płacząc,
powiedział, że ojciec wyjechał na tydzień na golfa, mama na narty i że zostawili mu
jedzenie w lodówce i kazali zająć się dziewięcioletnim i siedmioletnim rodzeństwem. Był
przerażony i błagał, żeby ktoś przyjechał.
– Co robicie, kiedy dzieci proszą was o interwencję?
– Zwykle kontaktujemy się z organami najbliższymi miejsca zamieszkania dziecka –
policją, opieką społeczną, opisujemy, co się dzieje, i oni wkraczają do akcji.
– Jak rozwiązano sytuację tego chłopca?
– Rodzicom odebrano prawa, a dzieci trafiły do rodziny zastępczej.
– Tak od razu?
– Tam musiało być coś więcej. Nie znam dokładnie historii. Ale tak, nasz system ma
mankamenty. Odbieramy wiele telefonów od dzieci, które narzekają na kontakt z
przedstawicielami władz. Wielu policjantów, przedstawicieli opieki społecznej nie jest
przeszkolonych w rozmowach z dziećmi. Brakuje kompleksowej opieki nad rodziną,
jakiegoś wsparcia psychologicznego – często rozwiązaniem jest odebranie praw
rodzicielskich. Z tego powodu dzieci często boją się powiedzieć o swoich problemach
komukolwiek, bo wiedzą, jakie za to grożą konsekwencje. Brakuje sądów rodzinnych.
Sprawy rodzinne są często źle prowadzone. Walczymy o zmianę tego systemu.
Dzieci dzwonią do BRIS
Dziewczynka, lat 13: – Tylko mój tata ma pracę, więc nie mogę na niego donieść za
znęcanie się nade mną i rodzeństwem. Jeśli coś mu się stanie, nie będziemy mieć
pieniędzy na jedzenie i ubrania.
Dziewczynka, lat 17: – Mój ojczym sprawia, że czuję się jako zero. Mam dosyć
mieszkania z nim, ale do kogo mogę pójść? Mama mnie nie słucha i nikt nie traktuje mnie
poważnie.
Chłopiec, lat 14: – Tata krzyczy na mnie i grozi mi codziennie. Często myślałem o
tym, żeby go sprowokować, tak żeby mnie uderzył. Wtedy mógłbym na niego donieść i
pozbyć się go.
Wszystko
pięknie, ale...
Pytam Paulę, Polkę, która mieszkała wiele lat we Francji, a od roku pracuje na
Uniwersytecie w Lund w Szwecji i wychowuje dwójkę małych dzieci: – Jak to jest z tym
rajem?
Paula: – Mnie się podoba tutejsze podejście do dzieci. Dorośli naprawdę traktują je
jak równych sobie i potrafią się wczuć w ich położenie. Moja trzyletnia córeczka będzie
miała niedługo zakładaną plombę, ale zanim to nastąpi, mamy wyznaczonych kilka wizyt
przygotowawczych, podczas których oswaja się z gabinetem, narzędziami i zabiegiem.
Kiedy rozcięła sobie brodę i wylądowałyśmy na dyżurze, pani doktor, zamiast wydać
komendę: „Proszę dziecku podnieść brodę”, wyjęła z fartucha zestaw do robienia baniek,
puściła kilka i Lutka naturalnie zadarła głowę, a pani doktor mogła obejrzeć ranę.
Gdy starszy synek chodzi na zajęcia z piłki nożnej, mała może sobie biegać obok i
kopać swoją piłkę – nikomu to nie przeszkadza, nie rujnuje zajęć.
Minusy? Odczuwam lekką ingerencję państwa w moje decyzje dotyczące wychowania
dzieci. Nie umiem powiedzieć, na czym to polega. Moja koleżanka poprosiła niedawno
nauczycielkę o to, żeby córka nie brała prysznica po wuefie, bo była chora. Wezwano ją
do szkoły na rozmowę, żeby sprawdzić, czy nie jest to przypadkiem wymówka do
ukrywania śladów po biciu.
Z jednej strony może dobrze, że to tak się odbywa, a z drugiej...
Wypalen
i
KATARZYNA
SURMIAK-DOMAŃSKA
Mówią, że dotarli do ściany. Że nie mogą chodzić do pracy. Dostają zwolnienia od lekarzy.
Nawet na pięć lat
KATARZYNA SURMIAK-DOMAŃSKA: Mój pierwszy kontakt ze Szwecją był
bardzo typowy dla Polaków – „Dzieci z Bullerbyn” Astrid Lindgren przeczytane w
wieku lat sześciu oraz zespół Abba, którego byłam fanką w wieku lat dziesięciu.
JUANITA FORSSELL, psychoterapeutka: Kiedyś mieszkałam w Sztokholmie tuż
obok domu pani Lindgren, a z Bennym Anderssonem z Abby chodziłam do szkoły!
Gruby chłopak, który bardzo dobrze grał na pianinie i występował często w szkolnych
przedstawieniach. Pamiętam, jak byłam w szoku, kiedy Benny przyszedł na zabawę z
kobietą, która w moich oczach mogła być jego matką. W rzeczywistości miała 19 lat. Ale
on miał wtedy 15. A ja 13.
Inna rzecz, która mi się kojarzy z waszym krajem, to okropne podatki, sięgające
nawet 105 proc. W ten sposób karano tych, którzy pracowali ponad normę. Właśnie
Lindgren i Abba przekroczyli ten próg.
– Teraz na szczęście nie zdarza się nam dopłacać. To między innymi dzięki Astrid
Lindgren, która pisała napastliwe publikacje w tej sprawie. Ale nadal często oddajemy
państwu większość tego, co zarabiamy. Mnie na przykład z każdych zarobionych 100
koron po zapłaceniu podatków zostaje 25.
I jeszcze jedno mocne skojarzenie. Ustawa o przymusowej sterylizacji jednostek
„chorych psychicznie, niedorozwiniętych i nieprzystosowanych społecznie”, która
obowiązywała w Szwecji do 1976 roku.
– Znałam osobiście kobietę, która została wysterylizowana jako 16-latka. Miała wielu
narzeczonych, problemy z alkoholem i narkotykami. Trafiła do domu opieki dla młodych
dziewczyn i tam wbrew swojej woli została wysterylizowana.
Socjaldemokratyczni ideolodzy, którzy objęli władzę w Szwecji w latach 30., widzieli
obywatela jako śrubkę w maszynie.
– Sympatyzowali z marksizmem...
Ale za to stworzyli państwo, które do dziś zapewnia tym obywatelom najtroskliwszą
opiekę od kołyski po trumnę.
– Nawet do przesady. Ostatnio zaczynamy się nieco wycofywać z roli państwa
nadopiekuńczego.
Z
jakimi problemami przychodzą pani pacjenci?
– Najczęściej mówią, że dotarli już do ściany, że są zestresowani albo wypaleni. I że z
tego powodu nie mogą chodzić do pracy.
Co
to znaczy wypaleni? Czy to jakaś nowość?
– Myślę, że człowiekowi zdarzało się odczuwać wewnętrzne wypalenie nawet w
czasach prehistorycznych. Tylko że kiedyś było to inaczej nazywane albo w ogóle
nienazywane. Pomysł nazwania pewnego stanu psychicznego wypaleniem wziął się z
Ameryki. Jedną z pierwszych osób, które zajęły się tym zjawiskiem naukowo, jest prof.
Christina Maslach z University of California w Berkeley. W 1997 roku wydała wspólnie z
Michaelem Leiterem książkę „The Truth about Burnout” („Prawda o wypaleniu
zawodowym”).
Dawniej do internisty przychodziła kobieta i skarżyła się na dokuczliwy ból w
ramionach. Lekarz badał ją, nie zawsze uważnie, i mówił: „Kości i mięśnie w porządku,
nic pani nie jest”. Dziś wiemy, że ból w ramionach może być objawem poważnego
problemu psychosomatycznego. Może oznaczać, że pacjent nie daje sobie rady ze swoim
życiem i jego organizm stara się to jakoś wyrazić.
Co ramiona mają wspólnego z psychiką?
– Kiedy siedzimy długo przy komputerze, maszynie do pisania czy do szycia, mięśnie
ramion są stale napięte. Gdy coś się nie układa w naszym życiu, ból psychiczny wchodzi
w najbardziej napięte mięśnie, przekładając się na dolegliwość fizyczną. Jest na to nawet
termin medyczny, po szwedzku „fibromyalgia”, co oznacza mniej więcej ból tkanek.
Nowe jest to, że dzisiaj dobry lekarz, jeśli nie stwierdzi u takiej pacjentki problemu z
mięśniami czy stawami, odsyła ją do psychiatry. Z drugiej strony dzisiejsza pacjentka
często w ogóle nie wspomina o bólu w ramionach, tylko od razu mówi, że jest wypalona.
To powszechne zjawisko. Z powodu wypalenia coraz więcej Szwedów przebywa na
płatnych urlopach zdrowotnych.
Można dostać zwolnienie lekarskie dlatego, że ktoś sobie nie radzi z życiem?
– Oczywiście.
Jeżeli człowiek ma w pracy problem, na przykład nie może się dogadać z szefem albo
pokłóci się z kimś, albo przerasta go jakieś zadanie, albo czuje się skrzywdzony czy
niedoceniany, dzwoni do ubezpieczeń, mówi, że źle się czuje, i zostaje w domu.
Potem idzie do internisty i mówi, że jest wypalony. Lekarz w takich wypadkach
zwykle stwierdza: „To poważna sprawa, daję pani (panu) miesiąc zwolnienia”.
Po miesiącu pacjent wraca, a doktor stwierdza: „To poważniejsze, niż myślałem,
proszę się przygotować, że to potrwa rok”.
Rok?!
– W skrajnych przypadkach nawet pięć lat. Ale przeciętnie takie zwolnienie trwa
około roku.
Niezwykłe dla mnie jest to, że internista może dać zwolnienie na wypalenie. U nas
pacjent musiałby mieć konkretną chorobę.
– Wypalenie to konkretna choroba!
Którą można wyleczyć zwykłym zwolnieniem?
– Niestety, samo zwolnienie zwykle wcale pacjentom nie służy. Ludziom jest
potrzebna praca. Dobrze jest się spotykać z innymi, rozmawiać, coś musi się dziać.
Oczywiście gdy pacjent ma rodzinę, przyjaciół, miesiąc odpoczynku wśród bliskich może
zrobić bardzo dobrze. Ale wypaleni to najczęściej ludzie samotni.
Co robią po całych dniach, skoro nie chodzą do pracy?
– Zaczynają wieść życie emeryta. Można spotkać ich w naszych parkach, błąkających
się bez celu. Są bardzo nieszczęśliwi, bo dookoła wszyscy chodzą do pracy, sąsiedzi
wypytują: „Co się stało? Dlaczego pan nie w pracy?”. Trudno jest to ciągle tłumaczyć. W
końcu więc przestają wychodzić z domu. Dzień zaczynają od gazety. Czytają dokładnie
strona po stronie, artykuł po artykule, ogłoszenie po ogłoszeniu i tak aż do wieczora. Są
strasznie pasywni. Coraz bardziej się izolują i w rezultacie coraz trudniej jest im wrócić do
pracy.
A nie ma takich, którzy biorą zwolnienie na wypalenie i bawią się, jadą na Majorkę
albo całymi dniami grają w golfa?
– Zawsze gdy jest okazja do oszukania, znajdzie się ktoś, kto ją wykorzysta. Ale tacy
pacjenci nie przychodzą do mnie.
A ci, którzy zdecydują się na pomoc psychoterapeuty, płacą z własnej kieszeni czy w
ramach ubezpieczenia?
– Czasem te wizyty pokrywa ubezpieczenie – albo państwowe, albo prywatne. Ale
ponieważ, tak jak powiedziałam, nasza nadopiekuńczość ostatnio nieco słabnie, państwo
ukróciło refundacje psychoterapii. Pojawia się więc nowa tendencja – za wizyty
pracownika u psychoterapeuty płaci jego pracodawca. Jeżeli urlop zdrowotny się
przedłuża, lekarz w firmie kieruje pracownika do specjalisty. I tak wypaleni trafiają do
mnie. Firmy coraz chętniej wysyłają pracowników do psychoterapeutów, bo to kosztuje
mniej niż utrzymywanie latami bezproduktywnego miejsca pracy. Pracownik wraca
szybciej.
Kto choruje na wypalenie? Domyślam się, że głównie ludzie z wielkich miast –
handlowcy, copywriterzy, artyści, dziennikarze.
– Wielu, owszem. Ale są to również prości ludzie. Ostatnio prowadzę terapię pewnego
robotnika wykwalifikowanego. To elektryk zajmujący się instalowaniem przewodów
wysokiego napięcia w lasach. Człowiek, który do niedawna nie miał pojęcia, że istnieje
coś takiego jak psychoterapia. Wszedł do mojego gabinetu i powiedział, że musi
natychmiast z kimś porozmawiać. Wyznał, że od wielu lat tego nie robił. Pracuje w
kompletnej samotności. Mieszka w głębokim lesie, porusza się firmowym samochodem,
ale do siedziby firmy nigdy nie zagląda. Nie spotyka się z ludźmi.
Nie
ma rodziny?
– Ma, ale z rodziną też nie rozmawia. Sam wychował się w domu, w którym rodzice
nie rozmawiali z dziećmi, mimo że je kochali i troszczyli się o nie. On nie powiedział mi
oczywiście, że jest wypalony, ale wyznał: „Boję się, że tracę rozum”. To mnie zresztą
bardzo uspokoiło, bo ludzie, którzy naprawdę tracą rozum, są przekonani, że z nimi jest
wszystko w porządku.
Dlaczego on się bał, że wariuje?
– Pewnego dnia jak zwykle pojechał w głąb lasu, stanął przed swoim urządzeniem
elektrycznym i nie mógł zabrać się do pracy. Pół dnia chodził dookoła niego i nie był w
stanie nic zrobić. Opanowało go, jak twierdzi, obezwładniające poczucie samotności.
Wystraszył się. Wrócił do domu i powiedział do żony: „Nie daję sobie rady”. Ona podała
mu termometr i kazała zmierzyć gorączkę. Nie było gorączki. Następnego dnia nie
wyjechał w ogóle do lasu. Zadzwonił do firmy i opowiedział o wszystkim szefowi. Dzięki
jego szybkiej interwencji elektryk następnego dnia był już u mnie.
W Polsce szef by go pewnie najpierw upomniał, a potem przypomniał, że na jego
miejsce ma kilku innych.
– Podejrzewam, że ten szef wystraszył się, że elektryk może sobie coś zrobić. On
zachowywał się bardzo dziwnie. Załatwili to rzeczywiście sprawnie. Najpierw skierowali
go do lekarza zakładowego, a ten natychmiast odesłał go do mnie.
I wrócił do pracy?
– Tak. To dość nietypowy przypadek, bo on wrócił do pracy już po pierwszym
naszym spotkaniu. Rozmowa, której tak pragnął, zapaliła mu chyba światełko w tunelu.
Ale nadal odwiedza mnie regularnie raz w tygodniu. Podróż samochodem trwa ponad
godzinę. Tak więc połowę dnia pracy ma z głowy. Firma płaci mu jednak jak za pełny
dzień i oczywiście płaci również mnie za jego terapię.
On wypalił się z powodu izolacji. A pacjenci z miast na co się skarżą?
– Ich wypalenie związane jest z różnego rodzaju zmianami w ich zakładach pracy,
których ostatnio jest bardzo dużo. Ludzie, którzy pracowali przez wiele lat w dużych
państwowych firmach i czuli, że wiedzą o swojej pracy wszystko, nagle zorientowali się, że
nie wiedzą nic. Mój typowy pacjent to człowiek w średnim wieku, czyli po pięćdziesiątce,
na kierowniczym stanowisku, który przez wiele lat pracował bez komputera i który
pewnego dnia zauważył z przerażeniem, że jego młodszy podwładny lepiej się we
wszystkim orientuje od niego. Ale to on jest szefem. Co ma robić? Bierze nadgodziny,
przesiaduje w firmie do późnej nocy, żeby oswoić się, douczyć. Nie może spać w nocy, ale
nie przyzna się, że zmiany go przerosły, że czegoś nie rozumie. Boi się.
Czego?
Chyba nie utraty pracy?
– Nie, oczywiście, że nie utraty pracy, ale kompromitacji, upokorzenia, utraty
autorytetu.
Mam pacjentkę, która przez wiele lat była nauczycielką w publicznej szkole
podstawowej. W pewnym okresie przeszła szkolenie i została inspektorem szkolnym.
Bardzo lubiła to nowe zadanie, jeździła po szkołach w swoim regionie, uczyła nauczycieli,
jak uczyć dzieci. Jak twierdzi, była uważana za dobrą inspektorkę. To trwało kilka lat. Aż
przyszedł czas zmian. Władze regionu uznały, że teraz inspektorzy muszą starać się o
swoją pracę i złożyć podania. Ustaliły, że w regionie potrzeba sześciu inspektorów. A do
tej pory było ośmiu... Moja pacjentka była jedną z dwóch osób, których podanie
odrzucono.
Poczuła się obrażona, skrzywdzona. Doszła do wniosku, że jest bezużyteczna, nic
niewarta, stara. A przecież ma zaledwie 50 lat i wiele lat zawodowej aktywności przed
sobą! Myśl, że miałaby powrócić do pracy zwykłej nauczycielki w szkole, w której nadal
ma etat, była dla niej nie do zniesienia. Zaczęły ją dręczyć kłopoty ze snem, myśli
samobójcze. Pozostawała na zwolnieniu przez dziewięć miesięcy. W tym czasie spotykała
się ze mną. Tym razem koszt terapii pokrywało ubezpieczenie.
Niedługo ma się odbyć spotkanie z udziałem dyrekcji szkoły, przedstawiciela
ubezpieczeń, lekarza rodzinnego, jej oraz mnie. Będziemy się zastanawiać, jak rozwiązać
jej problem, jakie możliwości ma dyrekcja szkoły, żeby zagospodarować nauczycielkę w
bardziej satysfakcjonujący dla niej sposób. Zresztą ona czuje się już lepiej, jest duża
szansa, że wróci.
A
są tacy, którzy nie wracają?
– Bywa, że zwolnienie lekarskie na wypalenie przechodzi we wcześniejszą emeryturę.
W Szwecji można przejść na wcześniejszą emeryturę nawet w wieku trzydziestu paru lat...
W Polsce, jeżeli w wieku 30 lat przestanę przychodzić do pracy, staję się bezrobotną,
a nie emerytką!
– Ale jeżeli uzależni się pani od narkotyków albo alkoholu, próbuje pracy tu i tam i
nigdzie nie potrafi pani zagrzać miejsca, dla państwa najlepszym rozwiązaniem jest
skierować panią na wcześniejszą emeryturę. I tak jest pani bezużyteczna na rynku pracy.
Oczywiście pani świadczenia nie są wysokie, nie pozwalają na życie w luksusie, bo nie
zdążyła pani uzbierać dostatecznej ilości składek na koncie, ale pozwalają godziwie żyć.
Jako młoda emerytka-rencistka jest pani jednak odsunięta od swoich rówieśników, a to
nie jest dobre.
Wynika z tego, że w Szwecji można nie pracować i całkiem dobrze żyć.
– To, niestety, prawda. Czy wie pani, że u nas można przez pięć dni nie przychodzić
do pracy z powodów zdrowotnych bez żadnej konsultacji lekarskiej? Po prostu dzwoni
pani rano do pracy, mówi, że źle się czuje i że w tym tygodniu pani nie będzie.
Największa absencja jest w poniedziałki, gdy Szwedzi leczą kaca. A u was co robi
pracownik, gdy ma kaca?
Idzie do pracy. Nawet pijany, ale przyjść musi.
– Sama pani widzi, że to też nie jest najlepiej... Prawo do pięciu dni chorobowego bez
wizyty u lekarza bywa wykorzystywane jako szantaż. Niedawno czytałam artykuł, że 40
robotników jakiejś firmy budującej okręty rozpoczęło tego samego dnia pięciodniowe
zwolnienie chorobowe. Oficjalnie mówią, że się źle czują, ale ich szef wie doskonale, że
chodzi o zmuszenie go do ustępstw, na przykład do podniesienia płacy.
Czyli
takie zwolnienie to nic innego jak strajk.
– Tak, strajk, za który muszą płacić podatnicy. To nadużywanie prawa.
Czy w Szwecji nie można nikogo po prostu zwolnić?
– Trzeba by mu zapłacić taką odprawę, że to się raczej nie opłaca. Czasami jest tak, że
firma ogłasza przeprowadzkę do innego miasta. Oczywiście każdy pracownik może
wyjechać razem z siedzibą, ale jeśli nie ma ochoty, to... odchodzi. No, ale to nie jest takie
prawdziwe zwolnienie.
Czy w Szwecji w ogóle są biedni ludzie?
– Myślę, że część imigrantów.
A
Szwedzi?
– Raczej nie... To musiałby być właśnie narkoman na wcześniejszej emeryturze albo
wdowa po takim narkomanie, która była tylko gospodynią domową... Ale na pewno nie
brakuje im środków do życia. Po prostu nie mają dobrych samochodów, nie jeżdżą na
zagraniczne wakacje.
Co się zmieniło, odkąd jesteście w Unii?
– Zawsze uważaliśmy, że jesteśmy oddzieleni od reszty świata, że to, co się dzieje na
zewnątrz, nas nie dotyczy. Odkąd jesteśmy we Wspólnocie, przyjeżdżają imigranci,
zwiększa się przestępczość, czujemy się trochę mniej bezpieczni. Choć, jak sądzę, nadal
jest u nas bezpieczniej niż gdzie indziej. Ja nigdy nie zamykam drzwi domu, gdy jestem w
środku, mimo że wychodzą bezpośrednio na podwórko. A moja znajoma z Mexico City
powiedziała mi niedawno, że nie pozwala swojemu siedmioletniemu dziecku bawić się
samemu z dala od domu, bo się boi, że ktoś je porwie. Dla mnie to jest jednak coś nie do
pomyślenia.
Tak więc jesteśmy w tej Unii, ale udajemy, że nie jesteśmy. Nie przyjęliśmy euro, a jak
są wybory do Parlamentu Europejskiego, to mało kto na nie chodzi. Chociaż na wybory
dotyczące Szwecji stawiamy się karnie w 80–90 proc.
Wróćmy do pacjentów. Na co jeszcze się skarżą?
– Na konieczność ustawicznego dokonywania wyborów.
Taki na przykład internet. Jest niewyczerpanym źródłem informacji i dla
współczesnego człowieka nie jest już problemem, co czytać, ale czego nie czytać. Moi
pacjenci mają problem z tym, że nie mogą zakończyć poszukiwań informacji w internecie.
Wyłączają komputer z poczuciem winy, że nie dowiedzieli się wszystkiego, co było
przecież w zasięgu ręki.
Na każdym kroku, czy to kupując w sklepie kawę, czy wybierając firmę, która będzie
dostarczać prąd do domu, musimy podejmować decyzje. Kiedyś mieliśmy w Szwecji
jedną państwową firmę dostarczającą prąd. Nie było się nad czym zastanawiać. Mogłam
się tylko zdecydować, czy chcę w ogóle mieć prąd, czy nie. Teraz mamy co najmniej 40
prywatnych firm od prądu. A ja muszę wybrać tę jedną, najlepszą.
W dodatku strasznie trudno jest porównywać te oferty. Jedna firma podaje cenę z
VAT-em, druga bez, inna proponuje upust, jak podpiszesz umowę na trzy lata z góry.
Zanim sprowadzisz wszystkie te oferty do jednego mianownika...
Ile czasu zajęło pani wybranie firmy od prądu?
– Dobre pytanie. Przesiedziałam w internecie chyba cały dzień. A to samo przecież
jest, gdy wybieram bank, w którym chcę zaciągnąć kredyt, firmę telekomunikacyjną,
telefon komórkowy, samochód, wczasy... Gdyby tak obliczyć ten czas, ciekawe, ile by
wyszło w ciągu roku. Podpisałam umowę na prąd na trzy lata i poczułam ulgę, że mam to
z głowy. Ale ludzie, którzy do mnie przychodzą, zadręczają się, że dokonali niewłaściwych
wyborów, że zmarnowali pieniądze. Szczególnie przeżywają te wybory, gdy mają związek
z pracą.
A 20 lat temu, kiedy się tak nie chodziło do psychoterapeutów i wypalenie nie było
uznaną chorobą, jak ludzie radzili sobie z problemami w pracy?
– Pewnie szli do związków zawodowych i problem był rozwiązywany, że tak powiem,
drogą naturalną. Rozmawiali o nim z innymi, integrowali się. Teraz zamykają się ze
swoimi zmartwieniami, powierzają je psychoterapeucie, czyli komuś kompletnie obcemu.
Bardzo często pacjenci przychodzą do mnie w tajemnicy przed własnym mężem czy
żoną. To paradoksalne, bo przecież szukamy życiowego partnera po to, żeby móc się na
nim oprzeć w trudnych chwilach. A gdy te chwile nadchodzą, wolimy je przeżyć z obcą
osobą. Boimy się okazać słabość przed partnerem, żeby go nie stracić. Przecież powinno
być tak, że nasze problemy najpierw próbujemy rozwiązać z rodziną i przyjaciółmi.
W niektórych krajach chodzenie do psychoterapeuty należy do dobrego tonu.
– U nas czasem też. Pewien bardzo ważny człowiek w naszej okolicy umawia się ze
mną na sesje za pośrednictwem swojej sekretarki. Ona umawia mu ciurkiem wizyty u
dentysty, u fryzjera, u psychoterapeuty. To już patologia. To jednak powinno pozostać
nieco intymne.
Jakimi
ludźmi są Szwedzi?
– Raczej depresyjnymi. Wystarczy nas obserwować na międzynarodowych
konferencjach. Siedzimy cicho w kącie. Ostatnio wypowiadamy coraz więcej słów – to
pewnie zasługa telewizji – ale ciągle na bardzo powierzchownym poziomie. Nie lubimy
rozmawiać. Nie bez znaczenia jest ten ustawiczny brak słońca i wielkie odległości, które
sprawiają, że mamy tak mało kontaktów z innymi, więc gdzieś genetycznie jesteśmy
przygotowani na bycie tylko ze sobą. Kiedy pracowałam na północy, miałam pacjentów,
którzy przyjeżdżali do mnie samochodem 400 km na 50-minutową sesję.
Do pani przychodzą tylko ludzie nieszczęśliwi. Jak to na panią wpływa?
– Na życie towarzyskie na pewno nie najlepiej. Inni ludzie nawiązują w pracy
znajomości. Ja dla ludzi, z którymi pracuję, muszę pozostać obca. Moi pacjenci nic o
mnie nie wiedzą. Przyjmuję ich w pokoju na parterze mojego domu, ale nawet nie mówię
im, że ten dom jest mój i że mieszka tu moja rodzina.
Mnie uczono, że nie powinnam żadnym szczegółem zdradzać, jaką osobą jestem
prywatnie. W gabinecie nie trzymam nawet książek, bo moja książka mówi coś o mnie. A
tam ważny jest tylko pacjent. Musi mieć pewność, że w czasie spotkania myślę wyłącznie
o nim, a nie zerkam na zdjęcie córek.
Nie wolno wam zaprzyjaźniać się z pacjentami nawet po zakończeniu terapii?
– To niemożliwe. Ostatnio spotkałam na konferencji swojego dawnego pacjenta.
Trochę rozmawialiśmy, czułam, że nadal jestem dla niego ważną osobą, że chce pogadać.
Ale nie przyjęłam zaproszenia na lunch.
Dlaczego
?
– Bo nie czułabym się swobodnie. Ja wiedziałam o nim wszystko, on o mnie nic. Po
tym, o czym mówiliśmy w gabinecie, rozmawianie o codziennych sprawach byłoby...
dziwne.
Musi się pani czuć szczególnie w mieście liczącym zaledwie 85 tys. mieszkańców.
Swoich pacjentów ciągle spotyka pani w sklepach, w urzędach.
– Kłaniamy się sobie. Bardzo pilnuję, żeby nie mieszać życia prywatnego z
zawodowym. Kiedyś zgłosił się do mnie ojciec koleżanki z klasy mojego syna. Nie
zgodziłam się. Co będzie, gdy któregoś dnia Anton przedstawi mi ją jako swoją
dziewczynę? Ja będę wiedziała o wszystkim, co się dzieje w tamtym domu, i nie będę
mogła z tego zrobić użytku. Zrobiłam ustępstwo dla znajomego z pracy męża, ale nigdy z
mężem nawet słowem o nim nie wspominamy. A wracając do samotności
psychoterapeuty, warunkiem, żeby móc uprawiać ten zawód, jest posiadanie udanego
życia osobistego. Inaczej jest ryzyko, że zaczniesz wykorzystywać pacjentów do swoich
celów. A to jest niedopuszczalne.
Czy
leczy pani także młodych ludzi?
– Jestem psychoterapeutą dla dorosłych, więc najmłodsi pacjenci to 19-, 20-latkowie.
Po co przychodzą?
– Najczęściej, by pożalić się na rodziców. Szwedzcy rodzice coraz częściej nie
przyjmują do wiadomości, że są od swoich dzieci starsi. Słuchają tej samej muzyki,
ubierają się w podobne ubrania. Swoje dzieci starają się jak najszybciej usamodzielnić, a
problem w tym, że dzieci wcale nie mają ochoty dorastać.
Jak
wygląda to usamodzielnianie?
– Sześcioletnie dziewczynki ubiera się w stringi, w spodnie z cekinami, bluzeczki z
dekoltami. Podświadomie tworzy się z nich obiekt seksualnego zainteresowania. Kiedy
mają 15 lat, matki wręczają im prezerwatywy. A gdy mają 19 lat, wypychają je z domu,
żeby same mogły bez skrępowania dalej odgrywać rolę nastolatek.
I
kontakty się urywają?
– Nie, wręcz przeciwnie, matka i córka zostają przyjaciółkami. Przychodzi do mnie
kobieta po pięćdziesiątce w skórzanej kurtce, której nie zdejmuje w pokoju wzorem
nastolatek, i mówi: „Moja córka jest fantastyczna, jest moją najlepszą przyjaciółką. W
ogóle nie czujemy różnicy wieku, razem chodzimy do klubów, razem podrywamy
facetów”. A innym razem przychodzi do mnie 20-letnia dziewczyna i mówi, że ma
problem z matką, która konkuruje z nią na rynku damsko-męskim. Bo zarówno ona, jak i
jej matka szukają partnera. I nie ma w tym nic złego, ale powinny to robić na innych
terytoriach, a tu matka wychodzi z córką na noc do baru jak z koleżanką. To wszystko jest
konsekwencją kultu młodości. To zafiksowanie, że być młodym od razu oznacza być
szczęśliwym, to traktowanie swojego ciała, jakby było samochodem. Jak się popsuje,
trzeba go zreperować, wymienić części, zmienić lakier i znów jestem idealna. Kiedy ja
dorastałam, moja babcia była starą kobietą i miała prawo być stara. To było dla mnie w
jakiś sposób odprężające, budujące. To ja uczyłam się od niej. Dziś babcia stara się
naśladować wnuczkę. I tak tworzy się wrażenie uczestnictwa w jakimś wyścigu, konkursie,
ucieczce. Ucieczce przed starzeniem się. Starzenie się jest wypierane.
Ale
dlaczego młodzi nie chcą dorastać?
– Bo dorosłość nie kojarzy im się z żadną atrakcją, z żadnym zakazanym owocem.
Wszystko jest dozwolone bardzo wcześnie. Weźmy chociażby seks. Edukacja seksualna w
szkole za moich czasów zaczynała się od 14. roku życia, teraz od 12.
Czasem dzieci uciekają z domu przed przemocą.
– U nas od kilkudziesięciu lat istnieje specjalna linia telefoniczna dla ofiar przemocy
w rodzinie. Każde dziecko wie, że gdy ojciec podniesie na nie rękę, wystarczy telefon na
policję i ojciec zostanie skazany. Kiedy bijesz swoje dziecko, to tak, jakbyś napadał na
bank. Nikt normalny tego nie robi. Dorosłość niesie więcej kłopotów niż przyjemności.
Młoda pacjentka żali mi się, że matka opowiada jej o swoich perypetiach z mężczyznami,
o porażkach, upokorzeniach, lękach. A ona nie chce tego słuchać. Matka traktuje ją jak
koleżankę, a ona nie chce być dla matki koleżanką. Chce, żeby mama była mamą, żeby
dawała jej poczucie bezpieczeństwa, żeby była autorytetem. Ale matka nie ma zamiaru
być autorytetem, bo ta rola ją postarza. Czyniąc z córki partnerkę, nie reaguje na jej
potrzeby, myśli wyłącznie o własnych.
Bo
jest samotna...
– Tak, bo jest samotna. Przyszła do mnie kiedyś kobieta koło pięćdziesiątki. Okazało
się, że jest żoną znanego polityka o bardzo dobrej reputacji. Często widuję jego twarz w
gazetach i w telewizji. Opowiedziała mi historię swojej rodziny. Mają dwoje dzieci, syna i
córkę. Syn jest homoseksualistą. Nikt jednak o tym nie wie, bo to mogłoby zrujnować
karierę męża. Tak więc ten temat był zawsze w domu ignorowany. Kiedy syn chciał o
tym porozmawiać, zbywało się go. Chłopak w końcu się wyprowadził, mieszka w innym
mieście ze swoim przyjacielem. Rodzice opowiadają, że z dziewczyną. On coraz rzadziej
ich odwiedza.
Któregoś dnia córka poskarżyła się matce, że ojciec molestuje ją seksualnie. Miała 15
lat. Matka także nie przyjęła tego do wiadomości, po prostu nie chciała o tym słyszeć. Po
paru latach dziewczyna skończyła szkołę i wyjechała za granicę, gdzie przeszła leczenie u
psychoterapeuty. Postanowiła namówić matkę, żeby też poddała się takiemu leczeniu.
Miałam wrażenie, że matka sama nie odczuwała głęboko takiej potrzeby. Po prostu
obiecała córce. Problem, że żyje z człowiekiem, który współżył z ich własnym dzieckiem,
nie był dla niej najgorszy. Nie chcę powiedzieć, że to dla niej nie miało w ogóle
znaczenia, ale najwięcej mówiła o tym, że nie może pogodzić się ze świadomością, iż mąż
uznał córkę za bardziej atrakcyjną seksualnie od niej.
I
jak się skończyła terapia?
– W pewnym momencie moja pacjentka zdała sobie sprawę, że nasze spotkania
powinny doprowadzić do zmiany jej sposobu życia. Tego nie mogła zaakceptować.
Któregoś dnia powiedziała, że rezygnuje, że już nie potrzebuje. Przyszła na ostatnie
spotkanie i rozstałyśmy się. Nadal chyba mieszkają razem. Jej męża ciągle widuję w
telewizji.
Juanita
Forssell
Szwedzka psycholog i psychoterapeuta, wykształcenie zdobyła na uniwersytetach w Sztokholmie
i w Umeå. Przez wiele lat pracowała w szpitalu psychiatrycznym blisko koła podbiegunowego. Od
1989 roku prowadzi prywatną praktykę psychoterapeutyczną. Jest córką hiszpańskiego imigranta,
który przybył do Szwecji w latach 30. Mieszka w Halmstad na południowo-zachodnim wybrzeżu z
mężem lekarzem pediatrą i trójką dzieci.
Wmawiamy sobie raj
KATARZYNA KLUKOWSKA
Odkąd Szwecja i Norwegia zakazały prostytucji, tamtejsi panowie ciągną do Danii jak
pszczoły do miodu
KATARZYNA KLUKOWSKA: Czy Dania to burdel Europy?
JENS HØVSGAARD, pisarz i reporter: Może nie całej, bo są jeszcze inne kraje w
Europie, gdzie prostytucja jest legalna, ale z pewnością burdel Północy. Odkąd Szwecja i
Norwegia zakazały prostytucji, tamtejsi panowie ciągną do Danii jak pszczoły do miodu.
Nigdzie w Skandynawii nie ma takiej swobody korzystania z domów publicznych jak w
Danii. Prostytutek jest u nas do wyboru, do koloru. Każdy może znaleźć coś dla siebie. W
jednym z wysokonakładowych duńskich tabloidów codziennie jest pięć, sześć stron
ogłoszeń o usługach seksualnych. Klient dostaje ofertę razem z cennikiem usług.
Dlaczego duński rząd nie walczy z prostytucją?
– Bo nasi politycy uważają, że każdy człowiek ma prawo do swobody, dobrego
samopoczucia i zadowolenia z życia. „Jeśli niektórzy mogą to osiągnąć jedynie w burdelu,
powinniśmy być dla nich wyrozumiali – mówią. – Precz z konwenansami,
ograniczeniami i zakazami!”.
Politycy też korzystają z usług prostytutek, więc trudno oczekiwać, że nagle zmienią
front i cały ten seksprzemysł uznają za niemoralny i niegodny nas, Duńczyków.
Poza tym nikomu nie przyjdzie do głowy pomagać prostytutkom, bo zdaniem naszego
establishmentu te kobiety robią to, co potrafią najlepiej. Politycy nie walczą z prostytucją,
bo taka walka nie niesie żadnych korzyści politycznych – prostytutki i alfonsi rzadko
chodzą głosować, a i splendor z takiego działania mizerny.
Żeby nakręcić film o rumuńskiej 16-latce przemocą zmuszanej do prostytucji, kupiłem
ją na własność, za 1,5 tys. euro. Alfons, który mi ją sprzedał, powiedział: „Możesz z nią
zrobić, co zechcesz. Jest twoja”. Moja prowokacja miała udowodnić, że w cywilizowanej
Europie w biały dzień odbywa się handel żywym towarem.
Film wyemitowała duńska telewizja. Po projekcji odbyła się dyskusja w studiu.
Jednym z zaproszonych gości była duńska minister sprawiedliwości. Bardzo się wzruszyła,
oglądając mój reportaż, nawet łza pociekła jej po policzku, ale na pytanie, co zrobić z
prostytucją w Danii, odpowiedziała: „Nic. To najstarsza kobieca profesja”. Minister
sprawiedliwości nie zauważyła, że rumuńska nastolatka została prostytutką z przymusu, a
nie z wyboru. Szczycimy się, że niemal z mieczem w dłoni walczymy o prawa człowieka, a
z drugiej strony pozwalamy, by na ulicach naszych miast prostytuowały się kobiety, które
nie mają żadnych praw.
Co zrobiłeś ze „swoją” rumuńską prostytutką?
– Namówiłem ją, by zgłosiła się na policję i o wszystkim opowiedziała. Pomogłem jej
znaleźć schronienie w azylu dla kobiet, ale jej alfons szybko się dowiedział, gdzie się
ukrywa. Wyciągnął ją ze schroniska i ponownie zmusił do wyjścia na ulicę. Dopiero gdy
dziewczyna postraszyła swego oprawcę, że wkrótce razem z innymi europejskimi
dziennikarzami przyjadę jej pomóc, dał jej spokój. Dziewczyna znalazła pracę jako
recepcjonistka w hotelu, poznała chłopaka, wyszła za niego za mąż.
Czy prawdą jest, że niepełnosprawni dostają dofinansowanie z gminy, jeśli przyjdzie
im ochota na seks z prostytutką?
– Kryzys wymusił oszczędności. Gminy nie dofinansowują już usług seksualnych dla
niepełnosprawnych, ale pracownicy socjalni nadal mają obowiązek pomóc
niepełnosprawnym znaleźć prostytutkę, która zgodzi się ich obsłużyć. Gdy
niepełnosprawny klient zdecyduje się na usługę, musi za nią zapłacić z własnej kieszeni, a
nie – jak kiedyś – na spółkę z gminą.
Na szczęście w wielu gminach zaczyna się dostrzegać problem. Że prostytutki często
mają za sobą straszne przeżycia. Że niektóre są zmuszane do nierządu siłą. Urzędnicy
gminni zaczynają dostrzegać w prostytutkach ludzi i coraz częściej zadają sobie pytanie,
czy to moralne napędzać im klientów. Problem nie wyszedł jednak poza fazę dyskusji. Do
zmiany przepisów daleka droga.
Tym bardziej że swoboda dostępu do usług seksualnych ma silne lobby. Jest to Forum
Polityki Seksualnej (Seksualpolitisk Forum), które skupia ludzi światłych, przedstawicieli
różnych zawodów: pisarzy, aktorów, położne, nauczycieli. Mam zaszczyt być ich
naczelnym wrogiem. Oni uważają, że mężczyzna ma prawo do zadowolenia seksualnego,
czyli mówiąc wprost: do wytrysku. A ja pytam: dlaczego musi w tym celu kupować ciało
kobiety? Może to załatwić inaczej, prawą lub lewą ręką…
Wstydzisz się za swój kraj?
– Często. Prostytucja to niejedyny „wstydliwy” temat w Danii.
Ponad dwa miliony kobiet i dzieci rocznie trafia w łapy handlarzy żywym towarem.
To wielki wstyd ludzkości. To mój osobisty wstyd, że Dania bierze w tym udział.
Dlaczego więc od 30 lat Dania niezmiennie otwiera listę najszczęśliwszych krajów na
świecie?
– Statystykami łatwo manipulować. Duńczycy sami sobie wmawiają, że są
najszczęśliwsi na świecie. Jeśli od kołyski do grobu słyszysz, że żyjesz w najszczęśliwszym
kraju na ziemi, w końcu zaczniesz w to wierzyć. Ale to nieprawda.
Duńczycy piją, palą, łykają antydepresanty, masowo się rozwodzą.
Jak popatrzysz na przechodniów na ulicy, zobaczysz smutnych, milczących ludzi.
Ulegamy propagandzie szczęścia, bo jest nam na rękę.
Najlepsze lata Dania ma już za sobą. Między 1950 a 1970 rokiem przekształciła się z
kraju typowo rolniczego w kraj wysoko rozwinięty. Było się czym pochwalić: szkolnictwo,
opieka medyczna, przedszkola i żłobki, domy opieki dla seniorów. Wszystko na
najwyższym poziomie. Duńczycy chcą wierzyć, że nic się nie zmieniło. Ale to nieprawda.
Jeżdżę po świecie i widzę: dzieci w Finlandii lepiej radzą sobie w szkole, we Włoszech
jest lepszy system opieki nad starymi ludźmi. Nie jesteśmy już najszczęśliwsi na świecie,
tylko to sobie wmawiamy. I nie potrafimy przestać. Prawda by nas zabiła. Dlatego
mydlimy sobie oczy.
Ale pracujecie 37 godzin tygodniowo, macie sześć tygodni urlopu w roku i wysokiej
jakości opiekę medyczną. Znajoma Polka, od 30 lat mieszkająca w Danii, zachorowała
na raka piersi. Od diagnozy do operacji minęły dwa tygodnie. Jak tylko rana się zagoiła,
dostała skierowanie na chemioterapię. Zanim wyłysiała, przeszła specjalny kurs
makijażu, zakończony wręczeniem toreb z kosmetykami o wartości ponad tysiąca
złotych. Dla chorych w Polsce to bajki.
– Przez sto lat partia socjaldemokratyczna i związki zawodowe walczyły, by stworzyć
jak najlepsze warunki pracy dla Duńczyków. Udało im się. Ale kilkuletnie rządy prawicy
cały ten stuletni wysiłek zaprzepaściły.
Nasz słynny 37-godzinny tydzień pracy to przywilej na papierze. Jeżeli chcesz zrobić
karierę, osiągnąć sukces, musisz pracować 50–60 godzin tygodniowo. I stale być w
gotowości, pod telefonem, przy komputerze. Małżeństwa się rozpadają, dzieci są
zaniedbane, bo rodzice stale pracują.
Wpływ związków na rynek pracy słabnie. Przybywa bezrobotnych, mnóstwo ludzi
tkwi w długach po uszy, nie mają z czego spłacać kredytów. Liberalizm źle się kończy dla
społeczeństwa.
Pomyśl o swoim kraju. Zachodnie firmy wykupiły w Polsce przedsiębiorstwa za
bezcen, skorzystały z taniej siły roboczej. Wycisnęli was jak cytrynę, a jak przyszedł kryzys,
to nikt się nie interesuje, jak pomóc zwalnianym ludziom, ocalić firmę. Wprost przeciwnie
– spekuluje się polską walutą, by zarobić na jej wahaniach. Nie ma moralności, jest wolny
rynek.
Zauważyłam, że Duńczycy nie mogą żyć bez alkoholu, papierosów i niezdrowej
żywności. Czy to one czynią ich szczęśliwymi?
– W naszej kulturze jest zakorzenione, że aby poczuć się naprawdę dobrze, trzeba
uciec od rzeczywistości. Jedna z dróg ucieczki wiedzie przez używki. Jest prosta –
wystarczy wlać w siebie kilka carlsbergów, zagryźć tłustymi chipsami i wypalić pół paczki
papierosów. To jedyny sposób, by Duńczyk się wyluzował i poczuł szczęśliwy.
Jesteśmy jednym z najbardziej rozpitych narodów na świecie.
Nigdy nie przestaliśmy być zakompleksionymi chłopami ze wsi, którzy muszą sobie – z
pomocą używek, bo na trzeźwo nie da rady – wmawiać, że są najlepsi. Choć nie są, bo
Szwedzi są zdrowsi i zdolniejsi, Norwegowie bogatsi, a Niemcy lepiej zorganizowani. Do
tego jest nas mało, czujemy się osaczeni, dlatego mydlimy sobie oczy: „Robimy wspaniałe
meble!”, „Jesteśmy dobrzy w futbolu!”. Żeby w to uwierzyć, czasami potrzebna jest
pomoc w postaci alkoholu.
Żeby zrozumieć, jak ważny w życiu Duńczyka jest alkohol, opowiem o pewnym
zdarzeniu.
Co roku w przedszkolu mojej córki odbywa się letnia impreza dla dzieci i rodziców.
Zwykle przychodziło stu rodziców, jedliśmy wspólnie posiłek, dorośli pili wino lub piwo.
Ostatnio zabroniono przynosić alkohol. Chodziło o to, że podpici rodzice mieli kłopot z
bezpiecznym odwiezieniem dzieci do domu, pociechy zaś miały wątpliwą przyjemność
oglądania rodziców na tzw. cyku. Wiesz, co się stało? Przyszła tylko połowa rodziców. Nie
robiłem badań tego zjawiska, ale mogę się domyślać powodów tak niskiej frekwencji.
Duńczyk wie, że żeby było miło, musi być alkohol. Co to za przyjemność siedzieć wśród
wrzeszczących dzieciaków i nie móc uspokoić skołatanych nerwów porządną dawką
wina?
Pamiętaj jednak, że my, Duńczycy, nie mamy się za ochlapusów. To wy, Polacy,
Rosjanie, leżycie z pustą butelką po wódce w rynsztoku. My nie mamy takiego problemu.
Żartujesz…
– Trochę tak, a trochę nie. Nam się wydaje, że panujemy nad naszym nałogiem, że
mamy alkohol pod kontrolą. Wy – nie. Wy tam, w Europie Wschodniej, będziecie pili, aż
zobaczycie dno w butelce, a potem uśniecie pod stołem. My, Duńczycy, tak się nie
upijamy.
A dlaczego Dania przoduje, gdy chodzi o liczbę rozwodów? Co czwarte duńskie
dziecko ma rozwiedzionych rodziców.
– Rodzina to biznesplan, który zakłada: żonę, dzieci, ale też porządny telewizor, dwa
samochody w garażu, latem urlop w egzotycznych krajach, zimą narty w Szwajcarii. To
wszystko kosztuje. Trzeba na to zarobić, co oznacza po 60 godzin pracy tygodniowo dla
każdego z rodziców. Dzieci siedzą w żłobkach i przedszkolach od 7 rano do 17–18.
Rodzice są dla siebie jak obcy, praktycznie się nie widzą. Dzieci się rodzą, bo to jest część
biznesplanu, ale nie starcza sił i czasu, by ten biznesplan zrealizować do końca.
A przeciętny Duńczyk nie potrafi się odstresować, bo jak przychodzi do domu, to
widzi te wszystkie dobra, na które musi tak ciężko harować. Zamyka się więc w łazience,
która nie jest już zwykłą łazienką, tylko pokojem kąpielowym, i próbuje się zrelaksować.
(O ile nie przypomni sobie, ile go ten pokój kąpielowy kosztował…).
Rodzina nie daje wytchnienia, bo wiecznie czegoś chce, brakuje czasu dla siebie. I
ludzie się rozwodzą.
Kryzys finansowy może przyczyni się do tego, że będzie lepiej w duńskich rodzinach,
bo skończy się wyścig szczurów po jeszcze jeden telewizor, dom czy samochód. Kryzys
zmusi ludzi, by docenili to, co w życiu najcenniejsze.
Parę lat temu głośno było o pastorze, który brał pensję za szerzenie wiary i
jednocześnie przyznał publicznie, że nie wierzy w Boga, zmartwychwstanie i życie
wieczne. Biskup najpierw zawiesił go w obowiązkach, ale pod naciskiem lokalnej
społeczności przywrócił do pracy. Wiernym nie przeszkadzało, że ich pasterz nie wierzy
w dogmaty wiary chrześcijańskiej?
– My nie jesteśmy tak religijni jak wy, Polacy. Religia nie ma dla nas wielkiego
znaczenia. Mamy swój Kościół narodowy, ale on nie wtrąca się w nasze życie.
No i mamy pastora, który mówi: „Nie wierzę w Boga”. Nie przeszkadza mi to.
Wystarcza mi w zupełności, że pastor kompetentnie opowiada wiernym, kim był Jezus i co
czynił za życia. Nie opowiada bajek o stworzeniu świata, raju i takich tam. W to trudno
uwierzyć. Powtarza za Jezusem: „Szanuj bliźniego swego jak siebie samego”. Namawia
ludzi, by stali się lepsi.
Ale chyba go nie słuchają. W czasie ulicznych zamieszek duński policjant zwrócił się
do demonstranta o ciemnej skórze „perker”, czyli „brudasie”. Potem co prawda
zapewniał, że powiedział „perler”, czyli „perełko”, ale nikogo nie przekonał. A
kierowca autobusu nie chciał zabrać kobiety w tradycyjnym stroju muzułmańskim.
Twierdził, że nie może przewozić zamaskowanych osób, bo kojarzą mu się z
demonstracjami i zamieszkami. Został zwolniony z pracy, ale nie za rasizm, tylko za
głupotę.
– Języka naszej debaty publicznej nie zawaham się porównać do języka w Niemczech
sprzed II wojny światowej. Skrajnie prawicowe partie polityczne, na przykład Dansk
Folkeparti, pozwalają sobie na używanie nazistowskiej terminologii. Można usłyszeć na
przykład, że przybysze z Bliskiego Wschodu rozmnażają się jak szczury. Nikt nie pozywa
za to polityków do sądu, nie piętnuje, nie grzmi z oburzenia. Naziści w latach 30. zeszłego
wieku też mówili o Żydach „szczury”.
Czy Duńczycy to rasiści i ksenofobowie?
– Ekstremalni.
Policjantowi, który znieważył duńskiego demonstranta o innym kolorze skóry, włos
nie spadł z głowy. Nie ucierpieli też jego przełożeni. Każda partia, która poważnie myśli o
wejściu do parlamentu, musi w swoim programie mieć jakieś pomysły na rozwiązanie
„problemu cudzoziemców” w Danii.
Mówimy „muzułmanin”, myślimy „kryminalista”. Na ulicach Kopenhagi walczą ze
sobą „etniczni” Duńczycy z „nowymi” Duńczykami, czyli takimi, których rodzice przybyli
tutaj jako uciekinierzy albo za pracą. Banda „nowych” Duńczyków liczy 100 przestępców.
Banda „etnicznych” Duńczyków to 240 gangsterów. Kiedyś podsłuchałem dyskusję
starszych panów. Tylko jeden był zdania, że obie bandy to kryminaliści. Wszyscy
pozostali uważali, że bandytami są tylko muzułmanie.
Cudzoziemcy stanowią już osiem procent społeczeństwa duńskiego. Może Duńczycy
mają powody, by się ich obawiać, zwłaszcza muzułmanów? Na basenie w Kopenhadze
zaczepił mnie Palestyńczyk, który kiedyś studiował w Polsce. Zapytałam go, dlaczego,
choć mieszka w Danii już dziewięć lat, lepiej mówi po polsku niż po duńsku. „Po co
mam się uczyć duńskiego? Niedługo Duńczycy będą się musieli uczyć arabskiego”.
– Nie wierzę, że wszyscy muzułmanie, którzy do nas przyjeżdżają, chcą stworzyć
kalifat, a drogi brukować naszymi kośćmi. Chcą żyć we własnej kulturze, ale to nie
znaczy, że równocześnie chcą stłamsić naszą kulturę.
To my zaprosiliśmy Turków, Jugosłowian, by chcieli pracować dla nas. Nie wierzę w
żadne ich złe zamiary. Oni nie przyjechali tu robić rewolucji, tylko pracować.
Uważam, że to nie w porządku, że bierzemy udział w wojnie w Iraku, wypędzamy
miliony ludzi z domów, a potem nie dajemy im schronienia u siebie. Szwecja, która nie
wysłała ani jednego żołnierza do Iraku, przyjęła bardzo wielu uchodźców. My umyliśmy
ręce.
Cudzoziemcy to nie problem, to dobrodziejstwo. Przyczyniają się do tego, że nasze
społeczeństwo dobrze funkcjonuje i rozwija się. Palestyńczyk, z którym byłaś na basenie,
nie był przykładem „nowego” Duńczyka. Jest leniwy, nie chce mu się uczyć języka. Nie
znaczy to jednak, że jest niebezpieczny.
Czy jesteś dumny z tego, że jesteś Duńczykiem?
– Kiedyś, jak opowiadałem cudzoziemcom o moim kraju, to wpadali w przerażenie,
słysząc, jak horrendalne podatki płacimy. Zawsze wtedy mówiłem, że te pieniądze służą
mnie i mojej rodzinie: moje dziecko chodzi do dobrej szkoły, moi rodzice mają
zapewnioną świetną opiekę na starość, opieka medyczna jest bezpłatna. Teraz tego nie
mogę powiedzieć. Podatki się nie zmieniły – nadal są horrendalne, 50 proc. i więcej, ale
gdybym chciał posłać dziecko do dobrej szkoły, muszę dopłacić. Gdy zależy mi na
komforcie rodziców – muszę dopłacać do opieki nad nimi. Nie kręci mi się już łezka w
oku na widok duńskiej flagi. Teraz duńska flaga kojarzy mi się z nacjonalizmem,
ksenofobią i rasizmem. Robi mi się niedobrze na jej widok.
Jens Hřvsgaard
Pisarz, dziennikarz telewizyjny i prasowy. Przygotowywał reportaże dla duńskiej telewizji, ale
także dla CNN World Report. Zajmował się między innymi zanieczyszczaniem środowiska przez
fermy świńskie zakładane przez Duńczyków w Polsce. W książce „Sprzedane dla seksu” opisał
międzynarodowy proceder zmuszania kobiet do prostytucji. Jest autorem kryminalnej trylogii („Martwe
księżniczki nie śnią”, Czarna Owca 2012) o prostytutkach w Kopenhadze, gangsterach z zagranicy,
żołnierzach sił pokojowych i skorumpowanych politykach.
Lekcja fińskiego
KATARZYNA SURMIAK-DOMAŃSKA
Jeśli jesteś prezesem wielkiej firmy albo znanym aktorem i chciałbyś posłać swoje dziecko do
szkoły, która by podkreślała twój prestiż, to w Finlandii nie masz jak
Przyjeżdżają do nas ludzie z innych krajów i pytają: „Jak wy to robicie?”. A my
patrzymy po sobie i mówimy: „Jak to, do cholery, jest możliwe?” – mówi Ulla Simonen, z
zawodu kierownik produkcji filmowej, prywatnie matka dwóch nastolatek. – Jeśli od
małego wbija nam się do głowy, że nie jesteś lepszy niż inni, jak tu nagle uwierzyć, że to
nasze dzieci mają być najmądrzejsze w Europie?
Przyjechałam do Helsinek, żeby zadać to samo pytanie. Na czym polega sekret
cudownych fińskich szkół.
Supermani
To, że fińskie szkoły odstają wyraźnie od reszty Europy, zauważono na początku tego
tysiąclecia. W 2000 roku po raz pierwszy ogłoszono wyniki PISA (Programme for
International Students Assessment), badającego poziom uczniów na całym świecie.
Już w pierwszej edycji fińskie 15-latki zdobyły złoty medal w kategorii „czytanie i
interpretacja” oraz brąz w kategorii „rozumowanie przyrodnicze”. W 2003 roku były już
dwa złota: w czytaniu i w przyrodzie, oraz drugie miejsce z „rozwiązywania problemów
matematycznych”. W 2006 – pierwsi z przyrody, drudzy z matematyki. W 2009 roku
drudzy z przyrody.
Żaden inny kraj europejski nigdy nie znalazł się na podium w żadnej z kategorii.
„Nie jesteśmy chyba aż takimi matołkami?” – pytał retorycznie w 2001 roku brytyjski
„The Times”. „Francja – średniak w klasie OECD”, „Kiepskie noty niemieckich
uczniów” – skonstatowały „Le Monde” i „Frankfurter Allgemeine Zeitung”. „Hiszpańska
edukacja zrobiła w tył zwrot” – przyznał w 2007 roku „El País”, „Ekonomiczna bomba
zegarowa zaczyna tykać. Nasze nastolatki najgorsze z matmy” – alarmował w 2004
amerykański „Wall Street Journal”, a reżysera Davisa Guggenheima złe wyniki młodych
Amerykanów zainspirowały do nakręcenia głośnego dokumentu „Czekając na
Supermana”.
Szczególnie upokarzające dla mocarstw jest to, że program, za pomocą którego
OECD ocenia poziom światowego szkolnictwa, nie bada stanu wiedzy uczniów, ale
umiejętność posługiwania się nią. Co trzy lata sprawdza 15-latków pod kątem zdolności
rozwiązywania problemów, analizowania, argumentowania i interpretowania. Bada ich
umiejętność myślenia i przygotowanie do dorosłego życia.
Kaczor Donald uczy
Ulla Simonen upiera się, że w fińskich szkołach nie ma nic rewelacyjnego. Ja się
upieram, żebyśmy znalazły choć kilka dobrych stron.
– Dobre jest to, że nauka zaczyna się stosunkowo późno – przyznaje Ulla. – Nie tak
jak we Francji, gdzie już w przedszkolu dzieci uczy się czytać i liczyć. My pozwalamy im
jak najdłużej się bawić. Pierwszy język obcy wchodzi dopiero w trzeciej klasie.
– To jakim cudem wszystkie dzieci tak szybko mówią po angielsku?
– To zasługa telewizji. Nie ma dubbingu ani lektorów w zagranicznych filmach. Tylko
napisy.
– Pewnie dlatego też tak dobrze rozumieją to, co czytają.
– A to również zasługa Kaczora Donalda. Wszyscy uczyliśmy się czytać z komiksów o
Donaldzie. Trzeba przyznać, że w tych dymkach jest bardzo bogaty fiński język. Rodzice
czytali mi „Donalda”, my z mężem czytaliśmy go córkom. Wciąż mnóstwo ludzi
prenumeruje te komiksy. U nas wszyscy czytają dzieciom. Mamy niezłe publiczne
biblioteki. To takie miejsce, gdzie możesz zostawić dziecko na dwie godziny i polecieć coś
załatwić. Ono siedzi i czyta. Moje córki czytają więcej ode mnie. Na pewno ze dwie
książki miesięcznie, i to nie te obowiązkowe, do szkoły. Czytanie dla przyjemności jest
zawsze na pierwszym miejscu.
– Rewelacja!
– Doceniam też to, że szkoła jest całkowicie bezpłatna – Ulla śmielej odgina drugi
palec. – Nawet obiady są bezpłatne, a w podstawówce także podręczniki.
– A jest coś takiego jak ranking szkół podstawowych?
– A co to takiego? Jak jakaś szkoła ma świeżo wyremontowany budynek albo rośnie
koło niej więcej drzew, to mówi się: „O, wy macie szczęście”. Zasadniczo każdy posyła
dziecko do szkoły, która jest najbliżej domu.
– A szkoły prywatne?
– Jest kilka, ale one realizują ten sam program co publiczne i też są za darmo.
– Jak to za darmo?
– Finansowane z podatków. Przecież konstytucja gwarantuje bezpłatną naukę
każdemu.
– No to wyobrażam sobie, ile musicie płacić tych podatków.
– Ja płacę 22 proc. – odpowiada Ulla. – I szczerze mówiąc, uważam, że to za mało.
Prawo Jante
„Nie sądź, że jesteś kimś”, „Nie sądź, że jesteś czymś więcej niż inni”... Mówi się, że
„prawo Jante”, pojęcie wymyślone przez norweskiego pisarza Aksela Sandemose na
potrzeby powieści „Uciekinier w labiryncie” z 1933 roku, jest w rzeczywistości spisaniem
zasad, które od wieków tkwią głęboko w mentalności Skandynawów i – jak podpowiada
mi Ulla – przypominane są ciągle przez Kościół luterański. Zdają się też pasować do
systemu edukacyjnego Finlandii, który za swój główny cel stawia zniwelowanie podziału
na lepszych i gorszych.
W latach 70., kiedy Ulla zaczynała chodzić do szkoły, wprowadzono w Finlandii
obowiązkową dziewięcioklasową podstawówkę dla dzieci od 7. do 16. roku życia. Jest
tych szkół prawie cztery tysiące i są właściwie identyczne. Jeśli jesteś w Finlandii
prezesem wielkiej firmy albo znanym aktorem i nawet chciałbyś posłać swoje dziecko do
szkoły, która by podkreślała twój prestiż, to nie masz jak.
Podstawówka w centrum stolicy, którą odwiedzam, jest monumentalna i – jak
większość tutejszych budynków – przytłaczająca swoim ascetyzmem.
Ponure wrażenie rozwiewa jej dyrektor Tuomo Säävälä. Prawdę mówiąc, wzięłam go
najpierw za kogoś z personelu technicznego, bo jest ogolony na łyso, ubrany w dżinsy,
koszulkę polo, a w uchu ma kolczyk. Tylko że tu wszyscy ubierają się w tym stylu. Strój
nie powinien wskazywać na różnice hierarchiczne ani też zbytnio manifestować różnic
płci (po fińsku „on” i „ona” to to samo słowo).
Dziwnie jest w tej szkole. Nikt nie wrzeszczy, nie biega. Do dyrektora dzieci mówią
„Tuomo” albo „dyrektorku”. – Nie chcę, żeby się mnie bali – wyjaśnia Säävälä.
Fińscy geniusze zostali uformowani w takiej szkole jak ta. Staram się więc wyłapać
każdy szczegół, który różni ją od szkoły, do jakiej w Warszawie chodzi moja 12-letnia
córka.
Oczywiście, dobrze byłoby, gdyby szkoła Julki była równie duża, a w każdej klasie
tylko kilkunastu uczniów. Każde dziecko ma tutaj swoje biurko, gdzie może zostawiać
większość podręczników i zeszytów.
Kurtki i worki z kostiumami na wuef zostawia się na wieszakach przed klasą. Pod
spodem stawia się buty, a do sali wchodzi w skarpetkach. Codziennie rano podłogi czyści
firma zewnętrzna.
– Dzieci powinny mieć swobodny dostęp do swoich rzeczy. Zwłaszcza że na każdej
przerwie wychodzą na dwór – mówi Tuomo.
Cudownie byłoby też, gdyby klasy w warszawskiej szkole publicznej były tak
wyposażone jak chociażby tutejsza sala do wychowania muzycznego. Gdzie specjalnie dla
mnie dzieci wykonały piosenkę. Chłopiec usiadł przy jednej perkusji, dziewczynka przy
drugiej, nauczycielka przy pianinie, kilka osób dostało przeszkadzajki, reszta
akompaniamentu leciała z magnetofonu, a cała klasa śpiewała tekst z promptera.
Pamiętajmy jednak, że Finlandia przeznacza na edukację 7,7 proc. PKB, inne kraje –
średnio 4–5 proc.
Zaskakuje mnie, że dzieci, pomimo luzackiego kontaktu z nauczycielem, są tak
zdyscyplinowane. Na boisku na dźwięk dzwonka wszyscy błyskawicznie ustawili się w
pary. Na lekcji historii w V klasie każde dziecko brało aktywnie udział w dyskusji, wszyscy
podnosili ręce. A rekordzista trzymał rękę w górze przez pięć minut – patrzyłam na
zegarek – zanim nauczyciel udzielił mu głosu. Chciał zapytać, czy może podejść z
ołówkiem do zlewu, przy którym leżały temperówki.
I jak te dzieci są ubrane?! Gdzie zmora naszych szkół: różowe lolitki, malowane
paznokcie i wiszące do ramion kolczyki? Tutaj wszyscy: dżinsy i bluza. Ale nawet gdyby
fińskie dzieci miały potrzebę krzykliwego stroju, nie miałyby gdzie go kupić. Wystawy
helsińskich sklepów są tak samo szare jak budynki, w których się znajdują.
Ulla Simonen potwierdza, że Finowie – choć wychowanie seksualne mają już w
podstawówce – nie są zbyt „sexy”.
– Nasze poczucie stylu kształtowały fińskie firmy odzieżowe, wśród których szczytem
szaleństwa jest Marimekko. Stroje Marimekko bywają kolorowe, zdarzy się nawet wzór w
kwiaty. Ale nigdy nie są sexy. My, Finki, mamy zakodowane, że jeśli ubierzemy się
kobieco, nikt nas nie będzie traktował serio – mówi Ulla.
Boks z Azją
Co takiego jest w tej Finlandii, że jej dzieciaki są takie mądre? System edukacji w całej
Skandynawii jest w gruncie rzeczy podobny. A jednak Szwecja, Norwegia i Dania ciągle
są w tyle w rankingach PISA, choć każde z tych państw ma wyższy od Finlandii PKB na
głowę mieszkańca.
Prof. Hannu Simola z uniwersytetu w Helsinkach w swojej pracy „Fiński cud w
PISA” („The Finnish miracle of PISA”, 2005) zwraca uwagę na fakt, że Finowie mają
silnie zakorzenione posłuszeństwo, poczucie obowiązku i wspólnoty. Nie bez znaczenia
jest fakt, że naród fiński zawdzięcza swoje odrodzenie zaborcom, czyli carom Rosji. Car
Aleksander II ma do dziś w Helsinkach pomnik. Przedtem – w niewoli szwedzkiej –
Finowie nie mieli nic do gadania.
„Fińska socjaldemokracja w porównaniu z innymi nordyckimi jest przesączona
wpływami wschodnimi, a nawet totalitarnymi” – pisze prof. Simola. Wraz z gwałtownym
przeskokiem z gospodarki rolnej do przemysłowej równie prędko nastąpił rozwój
szkolnictwa. Finowie co prawda dopiero w 1921 roku ustanowili obowiązek szkolny, za to
szybko nadrobili stracony czas. Dzisiejszy, tak dobrze sprawdzający się system wdrażany
był z totalitarną konsekwencją. Jeszcze w latach 60. 70 proc. obywateli zadowalało się
wykształceniem podstawowym, dziś tyle samo wybiera się na studia. „Finlandia zawsze
była krajem na pograniczu Zachodu i Wschodu. Wielu badaczy znajduje analogie
pomiędzy rozwojem Finlandii a Korei Południowej i Japonii” – pisze Hannu Simola.
I to by się zgadzało, gdy patrzy się na rankingi PISA, w których z Finlandią
najzacieklej boksują się państwa Azji. Jakkolwiek jednak da się porównać determinację
Finów z determinacją tygrysów Wschodu, styl dochodzenia do sukcesu jest kompletnie
inny.
Zadupie Europy
„My nie wiemy, co to jest stres w szkole – 16-latka z Helsinek Vilma Juusonen, która
właśnie zaczęła liceum, uważa, że to jest powód ich sukcesu w PISA. – Nie dzieli się nas
na lepszych i gorszych. Jak ktoś gorzej sobie daje radę z jakimś przedmiotem, natychmiast
wszyscy starają się mu pomóc. Wiem, że zupełnie inaczej jest w Azji. Pasjonuje mnie
azjatycka popkultura, azjatyckie miasta, ale nie zamieniłabym się z tamtymi dziećmi na
szkołę. One uczą się całymi dniami i ciągle się ze sobą ścigają, a to przecież grozi depresją
i przemęczeniem” – pisze mi w mailu.
Uczula mnie też, żebym nie dała się zwieść pozornej grzeczności dzieci w
podstawówce. Podobno w szkole średniej jest gorzej. Na pytanie, co jej się nie podoba w
szkole, Vilma odpowiada: „Postawa wielu moich kolegów. Nie szanują tego, co dostają za
darmo. Na przykład nie jedzą szkolnych obiadów, bo im nie smakują. Zawracają się
niegrzecznie do nauczycieli i mówią, że szkoła jest bez sensu”.
Vilma chce być nauczycielką, ale nie w Finlandii: „Fajnie by było, gdybym mogła
przenieść fińską perspektywę do szkół w Azji. Na wszelki wypadek zaczęłam się już uczyć
japońskiego. Wybierając pracę nauczycielki za granicą, strasznie sobie komplikuję życie,
ale bardzo mi zależy na tym, żeby zobaczyć trochę świata. Poza tym pogoda jest u nas
okropna”.
– Imponuje im, że azjatycka młodzież jest taka pełna energii. Non stop oglądają w
internecie koreańską telewizję. Narodowe poczucie wartości naszej młodzieży jest bardzo
niskie. Najbardziej boją się tego, że utkną w Finlandii. Nasz kraj to – cytując moje córki –
zadupie Europy – mówi mi Ulla.
– Wychowujecie dzieci w duchu patriotyzmu? – pytam dyrektora Säävälä, kiedy
siadamy w jego gabinecie przy kawie i eklerkach.
– Patriotyzmu? – Tuomo prawie dławi się ciastkiem. – Świętujemy 6 grudnia, Dzień
Niepodległości. To chyba wszystko... Mamy naukę historii Europy i tam jest też o
Finlandii. Dlaczego miałoby być o Finlandii więcej niż o innych krajach? – pyta mnie
zakłopotany.
Wyrównywanie
Finowie pozbawieni są ducha rywalizacji – wyczytuję w pracy Hannu Simoli. W 1995
roku zrobiono w Finlandii badania, jak oceniają szkołę rodzice uczniów. Okazało się, że
większość osób z wyższych warstw społecznych bardziej martwiła się o niedostateczne
znoszenie różnic w szkołach pomiędzy ich dziećmi a dziećmi z uboższych rodzin niż o
rynkową orientację edukacji i poziom. Rodzice z klasy robotniczej nie mieli natomiast
żadnych zastrzeżeń.
Potwierdzają to badania PISA. Jeśli nawet młodym Chińczykom udało się ostatnio
prześcignąć Finlandię w punktacji, o klasie Finów świadczy fakt, że wśród ich uczniów
notuje się najmniejsze różnice w wynikach pomiędzy uczniami najlepszymi i
najsłabszymi.
I z tego Tuomo Säävälä jest najbardziej dumny.
– Jeśli któryś z naszych uczniów ma z czymś problem, w klasie pojawia się drugi
nauczyciel, który się do niego dosiada, ewentualnie zostaje z nim po lekcjach, aż problem
zostanie zażegnany. Jeżeli dziecko ma ustawiczne problemy, pomoc drugiego pedagoga
staje się systematyczna – opowiada.
Dla dzieci z jeszcze poważniejszymi problemami, autystycznych czy z głęboką
dysleksją, organizowane są osobne klasy. Szkoła Tuomo przyjmuje dzieci autystyczne i
dysleksyjne z całej okolicy. Autystycy uczą się osobnym trybem w sześcioosobowych
grupach – dyslektycy w ośmioosobowych – pod opieką dwóch wyspecjalizowanych
nauczycieli na grupę. Ale uczestniczą też w wybranych zajęciach ze wszystkimi dziećmi.
Oprócz 23 zwykłych nauczycieli zatrudnionych jest 12 od zadań specjalnych.
– Wprowadzamy teraz eksperyment polegający na łączeniu klas – dodaje Tuomo. –
Polega to na tym, że dwie klasy mają wspólną lekcję z dwoma nauczycielami naraz.
Podejrzewamy, że zmiana osoby wykładającej ten sam temat bardzo dobrze robi.
Nauczyciele – zawód wymarzony
Kiedy jednak proszę Tuomo, żeby wybrał najważniejszą rzecz, która składa się na
sukces uczniów w PISA, odpowiada bez namysłu: – Nauczyciele. Doskonale
przygotowani i cieszący się wysokim statusem społecznym. W Finlandii każdy chce być
nauczycielem, a zostają nimi tylko najlepsi.
Hannu Simola pisze w „Fińskim cudzie w PISA”, że nacisk na doedukowanie długo
zaniedbywanego narodu zaowocował nieporównywalnie wyższym prestiżem nauczycieli
niż w innych krajach rozwiniętych, choć ich pensje są całkiem przeciętne. Najwięcej
maturzystów w roku 2005 chciało być nauczycielami. W tyle zostały takie kariery jak
dziennikarz, prawnik, lekarz, psycholog czy inżynier.
Nauczyciele fińscy, tak jak w Polsce, muszą mieć wyższe studia, różnica polega jednak
na nacisku na specjalistów od nauczania początkowego, które w Finlandii trwa aż sześć
lat. Do szóstej klasy uczniowie mają jednego profesora od większości przedmiotów.
Egzamin dyplomowy sprawdza nie tyle wiedzę kandydata, ile jego umiejętność
zainteresowania ucznia i dostosowanie się do jego sposobu myślenia.
Zaufanie, które rodzi zaufanie
Kiedy kandydat staje się już nauczycielem, w pracy w szkole nie podlega już
praktycznie żadnej weryfikacji. Nie ma wizytatorów, międzyszkolnych testów
porównujących wyniki uczniów. O dostaniu się do liceum decyduje średnia z
podstawówki. Jeśli masz słabą, możesz zrobić sobie dodatkową, dziesiątą klasę, by ją
podciągnąć.
– Ostatnio odwiedziła mnie kuzynka, która jest nauczycielką w Grecji. Powiedziała:
„Niesamowite, jakie wy macie zaufanie do tych dzieciaków”. U niej co chwila te biedne
dzieci sprawdzają, oceniają, ciągle im każą zaliczać jakiś materiał. My stawiamy im oceny
od 4 do 10, ale one mają przede wszystkim charakter orientacyjny. Nie ma czerwonych
pasków, „wzorowych uczniów”, nie można też nie zdać do następnej klasy – dowiaduję
się od Mari Kuuteri, nauczycielki nauczania początkowego w innej helsińskiej szkole.
Mari pracuje w szkolnictwie od 20 lat, mieszka z mężem i najmłodszym synem na
obrzeżach stolicy, w domu z pięknym ogrodem.
Uważa, że zaufanie nauczycieli do dzieci jest rezultatem zaufania, jakim państwo
darzy nauczycieli.
– Ale masz przecież program, który musisz zrealizować – dociekam.
– Bardzo ogólny. Na przykład na geografii: „Azja”. Ja decyduję, jakie wybiorę
podręczniki, na których krajach się skupię, czy więcej powiem o stosunkach społecznych,
czy o przyrodzie, jaki film pokażę uczniom. Wreszcie, jak chcę, to mogę o Azji zrobić im
tylko kilka lekcji, a zaoszczędzony czas przeznaczę na Afrykę, bo o niej wiemy mniej. To
ja decyduję, ile i jakie lektury dzieci przeczytają w ciągu roku na fińskim.
– A twoja największa satysfakcja zawodowa?
– Byłam kiedyś nową nauczycielką bardzo trudnej klasy. Tam był jeden szczególnie
agresywny chłopiec, dziesięcioletni. Doszło między nami do konfliktu, bo nie odrobił
pracy domowej. Krzyczał: „Walnę cię! Normalnie zaraz cię walnę!”. A ja na to spokojnie:
„Jeśli to zrobisz, będziesz miał duże problemy. A mnie wtedy będzie cię bardzo żal”. I
uwierzysz? Z chłopca uszło powietrze. Powiedział: „Przepraszam”, i nigdy więcej nie
sprawiał kłopotów – Mari opowiada ze łzami w oczach. – Poczuł, że jest dla kogoś ważny.
Jego mama była zajętą bizneswoman. To zresztą jest coraz częstsze. Ludzie gonią za
pieniędzmi, rośnie liczba rozwodów, a problemy w rodzinie natychmiast odbijają się na
zachowaniu dzieci i ich wynikach w nauce. Dlatego tak ważne jest, żeby im pokazać, że
my, nauczyciele, jesteśmy zawsze po ich stronie.
To stwierdzenie zapewne zirytowałoby Ullę Simonen, która właśnie ma za złe
nauczycielom, że są za dobrzy: – Za dużo z dziećmi dyskutują, wszystko im tłumaczą,
chcą się przypodobać i im, i rodzicom. Nauczyciel powinien wymagać, żeby jego decyzje
były respektowane. Uwierzysz, że potrafią zostawić dzieciom swój prywatny numer?
School shooting
7 listopada 2007 roku rano w portalu YouTube ukazało się zdjęcie gmachu pewnego
liceum 20 km od Helsinek. Fotografia zanikała i w jej miejscu pojawiała się sylwetka
mężczyzny celującego z broni do kamery. Pod nagraniem widniał podpis: „Masakra –
11/7/2007”. Kilka godzin później masakra stała się faktem. Napastnikiem był uczeń tej
szkoły. „Wydawało się to zupełnie nierzeczywiste; chłopiec, którego uczyłem, biegł w
moją stronę z pistoletem w dłoni” – relacjonował nauczyciel. 18-latek zabił osiem osób, w
tym dyrektorkę szkoły. Na końcu strzelił do siebie.
Niecały rok później pewien 22-latek wszedł do zespołu szkół zawodowych na
zachodzie kraju i zaczął strzelać do kolegów piszących sprawdzian. Razem ze sobą zabił
11 osób.
Obaj zabójcy byli w przeszłości ofiarami „bullyingu”, czyli znęcania się ze strony
szkolnych kolegów.
– Jak można mówić, że mamy dobre szkoły, skoro dzieją się w nich takie rzeczy! –
denerwuje się Ulla. – Oni się porównują w internecie. Zawsze następny zabija więcej. W
Finlandii jest mnóstwo broni, bo jesteśmy narodem myśliwych. Bardzo łatwo jest o
pozwolenie.
Ulla przyznaje jednak, że rząd właściwie zdiagnozował problem. Uruchomiono w
internecie stronę „police online” dla osób będących ofiarą lub świadkiem przemocy w
szkole. Podobno policjanci reagują błyskawicznie.
– Jednak wszyscy zrozumieliśmy, że nasz wiek niewinności minął – konstatuje Ulla.
Kolejny problem, na który zwraca mi uwagę, to wysoki odsetek bezrobotnej
młodzieży, ponad 20 proc., choć ogólnie w kraju bezrobocie nie przekracza 7 proc.: –
Najlepszy dowód, że nasze szkoły nie przygotowują do życia. Młodzi rwą się na studia, a
nie ma fachowców, rzemieślników. Pełno jest kursów dla ludzi, którzy chcą pracować w
mediach – to nieuczciwe, bo w tym sektorze nie ma pracy. Ale nie każdy chce być
hydraulikiem.
Ulla cieszy się, że jej córka zrezygnowała z planów zostania artystką tatuażu i
postanowiła zdawać na prawo.
– Mnie ten problem za bardzo nie dotyczy – mówi Mari Kuuteri. – Mój najmłodszy
syn nie za bardzo lubi książki, więc poszedł po podstawówce do zawodówki i uczy się na
sanitariusza. Wiesz, pomoc osobom starszym czy niepełnosprawnym uczniom w szkole.
To doskonały fach, dobrze płatny. O niego jestem spokojna. Drugi syn będzie
prawdopodobnie pracował w budownictwie, a najstarszy studiuje geografię, oczywiście
kierunek nauczycielski. Tak więc nikt z nas nie musi bać się bezrobocia. Jeśli do tego
dołączymy mojego męża, który jest szefem kuchni w sieci restauracji, to faktycznie
jesteśmy szczęściarzami.
Jest jeszcze jedna rzecz w fińskich szkołach, która budzi niezadowolenie obu mam.
Mają zastrzeżenia do lekcji religii, obowiązkowych. Niby istnieje opcja etyka, ale mało kto
na nią chodzi.
– Musiałabyś oficjalnie wyrejestrować się ze swojego Kościoła. Mnie nigdy nie
chciało się do tego zabrać – mówi Ulla. – Ponad 80 proc. Finów oficjalnie należy do
Kościoła luterańskiego, choć prawie nikt dziś już nie praktykuje.
– A jeżeli ktoś po prostu powie, że jest niewierzący?
– Tak się nie da. Jesteś w systemie i automatycznie dziecko zapisane jest na religię.
Jednak religia w szkole fińskiej wygląda inaczej niż u nas. Zabroniona jest na przykład
modlitwa i jakakolwiek indoktrynacja. Do szóstej klasy dziecko poznaje zasady wiary i
historię swojego Kościoła. Po szóstej klasie uczy się o innych wyznaniach.
– I to mi się bardzo nie podoba! – Ullę popiera Mari. – Siódma klasa to
zdecydowanie za późno, żeby poznawać inne religie. Przecież mieszkają u nas dzieci
arabskie i nie mają pojęcia, co dla nas znaczy choinka! Z kolei nasze dzieci nie rozumieją,
dlaczego ich koledzy nie jedzą nic w ramadan.
Ulla i Mari niepokoją się, że w ten sposób może rodzić się rasizm.
Depresja
– No a wasze szkoły jakie są? – pyta mnie na koniec Ulla.
– Wiesz, u nas też nie jest różowo – pocieszam ją. – Wyścig zaczyna się już w
przedszkolu, zanika czytelnictwo, nauczyciele są mało zmotywowani, za wszystko trzeba
płacić.
– Ale wasze dzieci jakie są? Mają jakąś nadzieję? Wiarę, że przyszłość leży w ich
rękach?
– Chyba tak. Są raczej wesołe.
– A u naszych coraz częściej diagnozuje się depresję. Wiesz, co mnie bardzo
zaszokowało, gdy zaczęłam podróżować po Europie? To, że za granicą samobójstwo
traktowane jest jako coś ekstremalnego. Mówi się o tym przyciszonym głosem. U nas to
jeden z normalnych sposobów zakończenia życia. Są regiony, gdzie samobójstwa są
jednym z najczęstszych przyczyn zgonów. Każdy z nas znał osobiście kogoś, kto popełnił
samobójstwo.
– Mówi się, że to z powodu pogody.
– Chciałabym w to wierzyć – mówi smutno Ulla. – Tylko że Szwecja ma taką samą
pogodę, ale nie jest tak depresyjna. My chyba po prostu nie umiemy się cieszyć życiem.
PS
Największym sukcesem polskich uczniów w testach PISA było zajęcie dziewiątego miejsca na 56
w kategorii „czytanie i interpretacja” w 2006 roku. W 2009 roku pierwsze miejsca we wszystkich trzech
kategoriach zdobył Szanghaj.
Biskup les
KATARZYNA SURMIAK-DOMAŃSKA
Misją mojej posługi kapłańskiej jest pomoc ludziom nieakceptowanym ze względu na
orientację seksualną
KATARZYNA SURMIAK-DOMAŃSKA: Dla tradycyjnego Polaka wybór lesbijki
na biskupa Sztokholmu był szokiem. Na forach internetowych znalazłam komentarze w
rodzaju: „Czy jesteśmy na Marsie?h oraz „Luter przewraca się w grobieh. Co pani
czuje, gdy słyszy takie uwagi? Jest pani przykro? A może uważa pani, że to zabawne?
EVA BRUNNE, biskup Sztokholmu w Kościele ewangelicko-luterańskim: To w ogóle
nie jest zabawne. Przykro mi z powodu takiej reakcji, a przecież tak żyje wielu ludzi.
W Sztokholmie to nic wielkiego. Zostałam wybrana przez księży oraz przez laikat nie
dlatego, że jestem lesbijką. Z innych powodów. Pytają mnie o to wyłącznie zagraniczni
dziennikarze.
Jak próbowałaby pani wytłumaczyć tradycyjnemu katolikowi, że homoseksualizm
nie jest grzechem?
– Zapytałabym go, gdzie znalazł passus mówiący o tym, że nim jest.
Chociażby w Księdze Kapłańskiej Starego Testamentu jest mowa o tym, że
mężczyzna nie będzie obcował z mężczyzna, bo to obrzydliwość. Ale najbardziej
rozpowszechnionym argumentem przeciwko homoseksualizmowi jest chyba historia
Sodomy i Gomory.
– W Biblii można znaleźć argument na prawie wszystko. Również na to, że dobrze
jest mieć niewolników. Albo żeby nie akceptować ludzi o innym kolorze skóry.
W Księdze Rodzaju jest mowa o mieszkańcach Sodomy, którzy wtargnęli do domu
Lota i chcieli uprawiać seks z jego gośćmi. Tylko że kilka linijek niżej jest także mowa o
tym, że Lot proponuje im swoje córki. To miało być według niego lepsze. Ten fragment
jednak już jest pomijany w dyskusjach.
Dla mnie ta historia nie traktuje o tym, co dzisiaj rozumiemy przez homoseksualizm.
Nie ma nic wspólnego ze związkiem osób tej samej płci, który ostatnio zaakceptował
szwedzki Kościół. Związkiem dorosłych ludzi, którzy się kochają i chcą razem spędzić
życie.
Powinniśmy być krytyczni wobec Pisma Świętego?
– Biblia to nie jest książka, która spadła z nieba. To nie zbiór przepisów. Nie można
jej używać jak książki kucharskiej: trochę tego, szczyptę tego, dużo tego.
To księga napisana przez zwykłych ludzi, którzy opowiadają w niej o tym, jak wierzą w
Boga, jak go sobie wyobrażają.
My w Kościele luterańskim mieliśmy duży problem ze Starym Testamentem. Były
czasy, że w ogóle nie czytaliśmy go podczas mszy. Teraz czytamy. Cieszę się z tego, ale i
tak uważam, że na pewno nie wszystko należy czytać ze Starego Testamentu. Tak samo
zresztą jak z Nowego.
Nawet w Nowym Testamencie można znaleźć stwierdzenie, że ważne jest, żeby mieć
niewolników. Nowy Testament też nie został napisany przez Chrystusa.
Ja wierzę w Chrystusa, nie w Biblię.
Czy to prawda, że pani biskup nie wierzy w Niepokalane Poczęcie?
– To nie jest coś, w co musimy wierzyć. W Biblii jest powiedziane, że młoda kobieta
spotkała anioła, który oznajmił jej, że będzie matką Boga. A ona powiedziała: „Tak”.
Ten sam anioł mówi następnie Józefowi, żeby nie wahał się przyjąć Maryi, bo jej
ciąża pochodzi od Boga, a nie od innego mężczyzny.
– Owszem, tak jest napisane, ale my, luteranie, nie uważamy tych zdań za
równoważne z wiarą w Chrystusa. Nie wiemy dokładnie, co się tam wydarzyło, nikt nie
wie. Wiemy jednak, że narodził się Bóg. I to jest w tej historii istotne.
Nie przywiązujecie wagi do szczegółów.
– Nigdy nie można mieć pewności co do szczegółów. Biblia nam ich zresztą nie
podaje. Nie pisze, jak możliwe było Niepokalane Poczęcie, tak jak nie tłumaczy, jak
można było przejść suchą stopą po wodzie. Nie powiem, że jestem osobą, która wierzy, że
można chodzić po wodzie. Tak samo w przypadku Marii – nie wiem, w jaki sposób zaszła
w ciążę. Wiem, że w niej była.
Wiem, że woda stała się winem. Ale nie wiem dokładnie jak.
Wierzę w rezultat.
To kwestia różnych poziomów.
Dogmat o Niepokalanym Poczęciu ma w Kościele katolickim ścisły związek z
naciskiem, jaki kładzie się na czystość przedmałżeńską. Dla młodych to jest czasem
decydująca rzecz, która odsuwa od wiary.
– W mojej tradycji to nie jest zabronione. Ważne jest, że oboje tego pragną, kochają
się, nie krzywdzą się wzajemnie. Nie sądzę, żeby dla takiego związku dzień ślubu miał być
jakimś momentem dzielącym: teraz możesz, a wcześniej jeszcze nie.
Oczywiście, że chcę, żeby ludzie brali śluby. Bo wtedy mogą powiedzieć sobie
wzajemnie: „Chcę być z tobą”, a zarazem mogą zwrócić się do Boga ze słowami:
„Chcemy być ze sobą, proszę, pomóż nam”.
Myślę, że to jest ważne.
Akceptuje pani rozwody?
– Muszę akceptować, ponieważ one istnieją. Oczywiście nie jestem szczęśliwa, że
ludzkie drogi się rozchodzą. Ale czasem tak musi być.
Gdy małżonkowie ranią się nawzajem, gdy krzywdzą swoje dzieci, lepiej, żeby się
rozstali.
W Nowym Testamencie Jezus mówi bardzo wyraźnie: jeśli mężczyzna opuści żonę,
zwiąże się z inną, to popełni cudzołóstwo.
– Ten fragment w Biblii został napisany w społeczeństwie, w którym kobieta
porzucona przez męża pozostawała bez środków do życia. Zakaz opuszczania żony był
wtedy bardzo ważny z punktu widzenia kobiety.
Jezus mówi, że żona również nie może zostawić męża. Mimo że on przecież by sobie
poradził.
– Nie wiadomo, jak by sobie poradził.
Tego nauczono mnie, gdy przygotowywałam się do bycia księdzem. Patrz zawsze na
efekt. Gdy Jezus zakazywał rozwodów, chodziło mu o ochronę człowieka. Co
powiedziałby dzisiaj, 2000 lat później, gdy społeczeństwo funkcjonuje zupełnie inaczej,
ażeby uzyskać ten sam efekt?
To co zostaje z Biblii? Co jest najważniejsze?
– „Będziesz miłował bliźniego swego”. Miłość do ludzi, do najbliższych, ale także do
obcych.
Druga bardzo ważna dla mnie rzecz to łaska. Kimkolwiek jestem, cokolwiek zrobię,
mogę otrzymać łaskę, wybaczenie, szansę na rozpoczęcie wszystkiego od nowa.
Jaka jest dla pani najważniejsza różnica między Kościołem katolickim i luterańskim?
– Dla Marcina Lutra bardzo ważne było przetłumaczenie Biblii i odprawianie
nabożeństw w języku zrozumiałym dla ludzi. Bo Bóg przemawia do ludzi.
Luter chciał, żeby każdy mógł czytać Biblię samodzielnie i zastanawiać się, co jej
słowa znaczą dla niego osobiście.
O ile się orientuję, dla katolików nie to jest najważniejsze. Ważniejsze jest, co mówi
autorytet.
Kiedy pani biskup odkryła swój homoseksualizm?
– Miałam mniej więcej 19 lat.
Późno.
– Znam ludzi, którzy odkryli go w wieku 62 lat.
A kiedy odkryła pani w sobie powołanie kapłańskie?
– Mniej więcej w tym samym czasie.
Pochodzę z bardzo przeciętnej szwedzkiej rodziny. Mój ojciec miał firmę zajmującą
się tekstyliami, mama była sekretarką.
Od czasu mojej konfirmacji byłam bardzo związana z Kościołem, działałam w
rozmaitych młodzieżowych grupach przykościelnych.
Najpierw studiowałam teologię. Ale wtedy jeszcze nie wiedziałam, że będę księdzem.
Teologia po prostu mnie interesowała. Stopniowo odkrywałam, co Bóg chciałby, żebym
uczyniła ze swoim życiem.
Czy z racji orientacji seksualnej spotkała panią kiedykolwiek jakaś przykrość?
– Właściwie nie. Nie miałam z tym nigdy problemów, ani w rodzinie, ani w Kościele.
Dopiero od listopada ubiegłego roku szwedzki Kościół udziela ślubów parom
homoseksualnym. Czy pani też w zeszłym roku wzięła ślub?
– Nie. Ja i moja partnerka zarejestrowałyśmy nasz związek osiem lat temu w urzędzie
stanu cywilnego, a w kościele zostałyśmy pobłogosławione. Tak to się wtedy odbywało.
Po ślubie cywilnym osoby homoseksualne szły do kościoła na nabożeństwo modlitewne,
gdzie dostawały błogosławieństwo.
Od 1 listopada 2009 roku możemy iść w obu sprawach od razu do kościoła. Tak jak
wszyscy.
To co się właściwie takiego ważnego wydarzyło 1 listopada?
– Zmieniła się jakość. Teraz widać, że wszyscy, niezależnie od orientacji, mają równe
prawa.
Podczas chrztu mówimy: „Jesteś równy wobec Boga”. Nie możemy potem traktować
go [kogo?] jako członka Kościoła niższej kategorii.
Ja tego ślubu już nie potrzebuję, ale fakt, że teraz odbywa się to w ten sposób, ma dla
mnie szczególne znaczenie. Misją mojej posługi kapłańskiej jest bowiem pomoc ludziom
nieakceptowanym ze względu na swoją orientację seksualną.
Czy w Szwecji istnieje jeszcze nietolerancja wobec homoseksualistów?
– Tak, na przykład wobec uchodźców z takich krajów jak Irak, którzy musieli
wyemigrować ze względu na swoją orientację seksualną. Dla naszego rządu to nie jest
powód, żeby im udzielić azylu.
W Szwecji, mimo że Kościół jest liberalny, coraz mniej osób praktykuje. Dlaczego?
– Było już gorzej. Starsza sporo ode mnie moja przyjaciółka pamięta, że w latach 50.
kościoły w Sztokholmie były naprawdę puste.
50 lat temu Kościół mówił ostro wiernym: „Musisz wierzyć w ten sposób, inaczej nie
jesteś tu mile widziany”. Tego Kościół już nie robi. Dzisiaj mówi: „Przyjdź i zobacz”. Tak
samo mówił Jezus.
Dlaczego ludzie dziś nie chcą wierzyć w Boga?
– Na to pytanie nie umiem odpowiedzieć. Myślę, że ma to także jakiś związek z tym,
że jeśli wychowujesz się w rodzinie niewierzącej, jest mniej prawdopodobne, że wstąpisz
do Kościoła. Jeden ateista to kilku nowych ateistów w następnych pokoleniach.
Co Kościół chrześcijański może oferować młodym dzisiaj?
– Pokazać im, że życie jest czymś więcej niż chwilą obecną.
Pokazać, że wiara w Boga to coś więcej niż nasz Kościół. Nastolatki dzisiaj mają
kontakt z wieloma religiami i uczą się od nich wiele.
Chciałabym pomóc młodym być dobrymi ludźmi.
Rola Kościoła to nie bycie megafonem. Powinniśmy być wzorem.
Ja nie jestem w Kościele po to, by mówić ludziom, co mają robić, co myśleć, w co
wierzyć. Jestem po to, by z nimi rozmawiać. Wierzę w Jezusa i mogę opowiedzieć innym
dlaczego. Nigdy nikomu nie powiem: „Musisz wierzyć dokładnie tak jak ja”.
Dla mnie największą satysfakcją jest, gdy ktoś przychodzi i mówi: „Przez pięć lat
słucham pani kazań, pani argumentów i teraz myślę tak jak pani”.
Nie ma straszenia piekłem?
– Po co? Ja sama nie wiem nic o piekle.
Eva Brunne
Ma 59 lat. 8 listopada 2009 roku objęła urząd biskupa Sztokholmu w ewangelicko-luterańskim
Kościele Szwecji. Wcześniej przez trzy lata w tejże diecezji pełniła urząd dziekana. Jej poprzednikiem
na stanowisku biskupa była także kobieta, Caroline Krook, która przeszła na emeryturę. Jednak Eva
Brunne jest pierwszym na świecie biskupem kobietą żyjącym w oficjalnym związku homoseksualnym.
Jej partnerką jest pastor Gunilla Linden. Wiadomo, że wychowują wspólnie trzyletniego syna, jednak
na jego temat nie rozmawiają z prasą.
Waliłem prosto z mostu
KATARZYNA KLUKOWSKA
WSPÓŁPRACA PAWEŁ CZADO, ALEKSANDER KLUKOWSKI
Prędzej bym się śmierci spodziewał niż tego, że własna żona poleci na mnie na policję. To jest
nie do wybaczenia
Przez 11 lat grał w barwach Danii. Kibice go kochali, trenerzy szanowali, w 2000 roku
zdobył tytuł najlepszego bramkarza tego kraju. I pewnie mieszkałby tam nadal, gdyby nie
wydarzenia pewnej marcowej soboty 2009 roku. Pobił żonę. Został skazany i wyleciał z
drużyny. Koledzy się odwrócili, fani zaczęli wieszać na nim psy. Nie lubi być dłużny, więc
napisał książkę „Fucking Polak”. Tak wkurzył tym Duńczyków, że kazali mu się wynosić.
– Niektórzy radzili, żebym zaczekał z książką, aż skończę karierę. Jakbym ich
posłuchał, to inni by powiedzieli, że jestem tchórz! Skończył karierę, a teraz wszystkich
obrzuca błotem! Ja miałem na tyle, za przeproszeniem, jaj, że w najlepszym momencie
mojej kariery piłkarskiej napisałem książkę i powiedziałem rzeczy, które od dawna leżały
mi na sercu.
Dania – wielki zawód
„W sezonie 2000 zostałem najlepszym piłkarzem duńskiej Superligi. Wydawało mi się,
że to spore osiągnięcie. Byłem ciekaw, jaką dostanę nagrodę. Mam kolegę, który gra w
Rosji. Kiedy został bramkarzem roku, sprezentowali mu samochód marki Hummer. Też
bym takim nie pogardził. Jakie było moje zaskoczenie, gdy dostałem czek na 5 tys. koron
duńskich i kubek do parzenia kawy. W pierwszej chwili myślałem, że jaja sobie robią.
Albo że ten kubek jest ze złota. Jak można najlepszego bramkarza w Danii obdarować
pieprzonym kubkiem?
Jak czytam, co napisałem, to wychodzi, że w moim sercu jest wielka nienawiść do
Danii. To nieprawda. W Danii wiele rzeczy jest lepszych niż w Polsce. Weźmy dla
przykładu nastroje społeczne. W Polsce ludzie narzekają, są pesymistami. W Danii poziom
zadowolenia z życia jest dużo wyższy. W Polsce nawet nie próbuj wracać przez miasto
sam o czwartej nad ranem. To zbyt ryzykowne. W Danii nic ci nie grozi. (…)
Duńczycy celebrują jedzenie. (…) Pewnego razu pojechaliśmy na mecz z drużyną z
Frederikshavn. Na miejscu okazało się, że boisko jest pokryte lodem, więc postanowiliśmy
wracać i potrenować u siebie. Piłkarze postawili jednak warunek: najpierw lunch, potem
trening.
Wściekłem się. »Opanujcie się! Czy, do cholery, jedzenie nie może poczekać?«.
Wrzeszczałem w autobusie. Zatrzymaliśmy się na jakiejś stacji benzynowej, żeby głodni
Duńczycy mogli sobie kupić coś do jedzenia. (…)
Gdy chodzi o Polaków, Duńczycy dzielą się na dwa obozy. Jedni uważają, że Polacy
to cygański naród, który kradnie i żebrze. Drudzy zaś, że jesteśmy pracowici i zdolni.
Wielu Duńczyków boli dupa, że polscy fachowcy przyjeżdżają i zabierają im pracę.
Ale przecież oni nie chodzą od drzwi do drzwi i nie proszą o robotę. To sami Duńczycy
wolą polskich zamiast duńskich robotników. Są szybsi, tańsi i lepiej znają się na robocie
niż ich duńscy koledzy.
Uprzedzenia Duńczyków biorą się stąd, że oni myślą, że jesteśmy zacofanym
społeczeństwem: jeździmy furmankami, jemy byle co i wszyscy pracujemy na roli. Dlatego
jak odwiedzą Kraków czy Warszawę, są w szoku, że tylu Polaków jeździ mercedesami,
rolls-royce’ami i porsche. Podatki na samochody w Polsce nie są tak wysokie jak w Danii,
dlatego stać nas na jeżdżenie porządnymi autami” (fragment książki „Fucking Polak”).
– Na samą myśl o Danii dostaję gęsiej skórki. Nie chciałbym drugi raz tego przeżywać.
Moja noga tam więcej nie postanie!
Wszystko zaczęło się na jesieni 1998 roku. Ryszard Kowenicki, były piłkarz Widzewa
Łódź, mieszkał w Viborgu na Jutlandii. Zapytali go, czy nie zna jakiegoś dobrego
bramkarza w Polsce. Powiedział, że zna, i tak pewnego październikowego wieczoru
wylądowałem na lotnisku w Viborgu. Mrok ogarniał ziemię, wiał silny wiatr, zbierało się
na deszcz. „Gdzie podziali się wszyscy ludzie? – myślałem. – Dlaczego tu nie ma
samochodów?”. Było zupełnie jak w horrorze.
Wkrótce miałem się przekonać, że tak jest przez większą część roku. Pogoda mnie
dobijała. Wpadłem w depresję, nie jadłem, nie piłem. Siedziałem w pokoju i dzwoniłem
do żony. Pierwszy rachunek za telefon i od razu 7 tys. koron, czyli 3,5 tys. zł.
Prosto z lotniska Kowenicki zawiózł mnie na trening. Po treningu prysznic.
Kilkunastu gołych facetów w jednej łaźni. Ledwo zdążyłem opasać się ręcznikiem, gdy
drzwi się otworzyły i wszedł fizjoterapeuta. Doznałem szoku. To była kobieta! W Polsce
nigdy nie widziałem kobiety w pobliżu boiska piłkarskiego. A już na pewno nie w męskiej
łaźni. „Co robić?” – myślę gorączkowo. Rozglądam się i widzę, że większość chłopaków
jest goła. Stoją, jak ich Pan Bóg stworzył, i w najlepsze rozmawiają z fizjoterapeutą. „Witaj
w Danii!” – pomyślałem i cisnąłem ręcznik na posadzkę.
Póki graliśmy dobrze, nie musiałem się uczyć duńskiego. Ale kiedy przyszło parę
gorszych spotkań, to obrońcy od razu zaczęli chodzić i narzekać, że nie mają ze mną
kontaktu. Mówiłem tylko po polsku, ani be, ani me po angielsku. Wysłali mnie do szkoły.
Miałem to szczęście, że kiedy przyszedłem do Viborga, byłem tam jedynym
profesjonalnym zawodnikiem. Wszyscy inni pracowali do południa. Miałem więc czas,
żeby się uczyć języka. Kilka godzin dziennie. Do tego byłem jedynym Polakiem w tej
szkole, więc nie miałem wyjścia, musiałem się szybko uczyć. Ale pomogło mi to. Już po
trzech miesiącach było dużo lepiej.
Im więcej rozumiałem po duńsku, tym mniej lubiłem Duńczyków.
Duńczycy kochają, jak się o nich dobrze mówi. Ale absolutnie nie znoszą krytyki. Im
się wydaje, że Dania jest pępkiem świata i wszyscy o niej wiedzą. A prawda jest taka, że
wielu ludzi poza Danią nie wie nawet, że taki kraj istnieje. Nie znoszą nawet słowa krytyki
o Danii, a z nas, Polaków, się śmieją, że pracujemy za grosze, że śmierdzimy… OK jest
śmiać się z Arabów, publikować rysunki, które obrażają cudzą religię. Ale jak ty im
zwrócisz uwagę, to już nie jest OK.
Jakby w Danii wybuchła wojna, to nie byłoby komu bronić ojczyzny. Faceci są
zniewieściali, a o gejach to szkoda gadać. Wystarczy popatrzeć, jak oni się ubierają:
wycięcia do pępka, nasmarowani kremami opalającymi, wyżelowani. Wyglądają jak
kobiety, słowo daję! Wystarczy tupnąć, żeby wszyscy pouciekali. Ale co się dziwić! W
wojsku nie byli, skąd mają wiedzieć, jak to jest być mężczyzną?
W Danii wszystko jest na pokaz. Jak masz pieniądze, samochód, to ludzie cię szanują.
A to, czy jesteś dobrym człowiekiem, masz dobre serce – to się tam nie liczy. Jak wynikły
te problemy z żoną, myślałem, że wyniki sportowe i dobra gra mnie obronią. A tu
żadnych sentymentów. Godzinę po ogłoszeniu wyroku wyrzucili mnie z klubu. Jeszcze
oszukali mnie na pieniądzach.
Żona – krwawe rozstanie
„Anna i ja byliśmy dobrym, ale wyjątkowo temperamentnym małżeństwem. Na
wiosnę 2009 roku mieliśmy za sobą ponad 15 lat małżeństwa i dwóch synów.
Pomagaliśmy sobie, ale też kłóciliśmy się, z rzucaniem w siebie różnymi rzeczami
włącznie. Myślę, że to typowo polskie. U Duńczyków wystarczy, że jedno powie: »Stul
pysk«, i koniec kłótni. »Stul pysk« na Polaków nie działa. Polacy kłócą się, aż iskry lecą.
(…)
Zacząłem bywać w mieście sam. Bawiłem się. Także z innymi kobietami. Nie jestem z
tego dumny, ale każdemu może się zdarzyć. (…) W końcu uznaliśmy, że dobrze nam
zrobi separacja. Wyprowadziłem się.
Pewnego wieczoru zobaczyłem ją w mieście. To było tak, jakbym ujrzał ją pierwszy
raz. Albo spojrzał na nią nowymi oczami. Szła z koleżankami pewna siebie. Miała krótką
obcisłą spódniczkę i długie czarne buty. Jej makijaż był perfekcyjny.
»Na co czekasz, do cholery! – pomyślałem. – Masz najpiękniejszą żonę na świecie«.
(…) Zacząłem do niej wydzwaniać. Słać SMS-y. Prawić komplementy. Z wzajemnością.
Poszedłem z wizytą. Przygotowała dla mnie jedzenie. I powiedziała, że może znowu
będziemy razem, ale potrzebuje więcej czasu. Nie przeszkadzało nam to uprawiać seks.
Było naprawdę dobrze, jak za starych dobrych czasów. Aż do tej fatalnej soboty.
Wybrałem się z synami po zakupy. Miałem ochotę podarować Annie prezent.
Kupiłem zegarek Dolce & Gabbana za 3 tys. DKK. Była tego warta. Zaprosiłem ją do
siebie na wieczór. Wyglądała na zainteresowaną.
O wpół do dziewiątej wieczorem zacząłem wysyłać do niej SMS-y. (…) Około 3.30
napisała: »Dlaczego jeszcze nie śpisz?«. »Bo czekam na ciebie i wierzę, że przyjdziesz«.
Bip, bip. Nowa wiadomość. »Nie przyjdę. Cha, cha, cha«.
Nie mogłem spać. Rano zadzwoniłem. Telefon odebrał syn, Oskar. »Mamy nie ma w
domu« – powiedział. (…) Pojechałem prosto do jej mieszkania. Przyjechała taksówką.
Była wstawiona. Zapytałem taksówkarza, skąd ją zabrał. Nie chciał powiedzieć.
Spojrzałem na Annę. Siedziała na tylnym siedzeniu i śmiała się ze mnie. Byłem dla niej
śmieciem. Wysiadła z taksówki i szła do domu. Rzuciłem się za nią. Kopnąłem.
Uderzyłem i krzyknąłem: »Dlaczego mi to zrobiłaś?«. Złapałem za włosy i rzuciłem na
podłogę. (…) Zaczęła płakać. Kiedy teraz piszę te słowa, sam jestem bliski płaczu. Jest mi
cholernie przykro, że to się stało. Zacząłem przeglądać jej telefon, choć wiedziałem, że nie
mam prawa. (…) Nagle usłyszałem metaliczny dźwięk i obejrzałem się. Za mną stała Anna
z nożem kuchennym w ręku. Najpierw przejechała mi po brzuchu, potem po ramieniu.
Musiałem się cofnąć, inaczej nóż wbiłby się głębiej.
Wyrwałem jej nóż, chwyciłem za nadgarstek i wciągnąłem do łazienki. Nie chciałem,
żeby dzieci widziały, co się dzieje. (…) Nagle Anna zaczęła krzyczeć, że pójdzie na policję.
»W porządku« – powiedziałem. »Zrób to«. Trzasnąłem drzwiami, wsiadłem do mojego
audi i odjechałem”. (Z książki „Fucking Polak”).
– Prędzej bym się śmierci spodziewał niż tego, że własna żona poleci na mnie na
policję. To jest nie do wybaczenia. Nie mam z nią żadnego kontaktu i do końca życia nie
będę miał. W sumie ja też mogłem donieść na nią na policję. Były ze dwa takie momenty,
że bałem się o życie. Ale tego się nie robi.
Dostałem miesiąc bezwarunkowego więzienia i dwa miesiące w zawieszeniu.
Poprosiłem o zamianę kary odsiadki na obrożę na nogę. Motywowałem to tym, że nie
będę mógł wykonywać zawodu i stracę pracę. Dzięki obroży mogłem normalnie
trenować, tylko poza treningami musiałem siedzieć w domu. Gdyby zobaczyli, że tak
dotkliwie pobiłem moją żonę jak Chris Brown pobił Rihannę, to na pewno poszedłbym
siedzieć. Ale zeznania mojej żony nie trzymały się kupy, a obdukcja niewiele wykazała.
Oskarżyli mnie o usiłowanie zabójstwa, bo krzyczałem: „Zajebię cię”. Według
duńskiego sądu „zajebię” znaczy to samo co „zamorduję”. Wiecie, jak to jest, w nerwach
mówi się różne rzeczy. Jakbym mógł zabić matkę moich dzieci? No ludzie, zastanówmy
się. Nawet w największych nerwach coś takiego nie mogłoby się zdarzyć. Nie zostałem
skazany za to, że podniosłem rękę na żonę, ale za to, że używałem gróźb karalnych.
Według takiej sprawiedliwości wszystkie kobiety w Polsce po kłótniach z małżonkami
powinny lecieć na policję, a parę milionów by siedziało. Bo jak jest awantura w Polsce, to
różne epitety lecą. My mamy inną mentalność, jesteśmy porywczym narodem. U nas w
czasie kłótni wszystko fruwa w powietrzu. A tam tylko „for helvede” (do cholery), „for
satan” (do diabła). Ale za to co drugie małżeństwo w Danii się rozpada. Mały problem i
ona mówi „farvel” (do widzenia). Jako rozwódka ma lepiej niż w małżeństwie. Komuna
dopłaca jej do mieszkania, rachunków za telefon. Jeżeli w Polsce dążymy do tego samego,
to pogratulować!
Zgarnęli mnie następnego dnia po meczu z Kopenhagą. Policjanci byli w porządku,
nie mogę powiedzieć. Tylko zrobili z tego przedstawienie. Mogli poczekać, aż wrócę do
domu. Pewno bali się, że ucieknę. Ale gdzie miałbym uciekać, skoro nawet nie
wiedziałem, że taka sytuacja jest?
Zawieźli mnie na dołek. Spędziłem tam noc. Nawet dobrze mi się spało, taki byłem
zmęczony. Wcześniej, jak jechaliśmy na mecz, przyznałem się jednemu koledze, co
zrobiłem. Powiedział, że będzie ze mną. Jak sprawa trafiła do sądu i na czołówki gazet,
wszyscy się odwrócili oprócz sąsiada i jeszcze jednego kolegi. Przyszedł wieczorem,
walnąłem sobie zdrowego kielicha, żeby ochłonąć, a on zrobił mi zupę. Bardzo miły gest
jak na Duńczyka.
Geje – nie żałuję
„Nienawidzę gejów. To są fucking klamt. Niedobrze się człowiekowi robi, jak ich
słucha. Zachowują się jak dziewczyny. Nie przysiądę się do towarzystwa, w którym są
geje. Żeby patrzeć, jak się całują? Nigdy nie spotkałem geja na boisku, choć mówi się, że
statystycznie jeden albo dwóch zawodników w drużynie to geje” (fragment z książki
„Fucking Polak”).
– Myślę, że to, co napisałem o gejach, bardzo mi zaszkodziło. Starałem się o transfer
do ligi angielskiej. Angielscy kibice by mnie polubili, z moim temperamentem,
zachowaniem i wyglądem. Ale nie udało się. Poleciałem raz na testy do Plymouth, ale
dotarłem tylko na halę przylotów. Nikt tam na mnie nie czekał. Podobno jeden ze
sponsorów czy wpływowych członków klubu był gejem i nie życzył sobie, żebym dla nich
grał po tym, gdy powiedziałem, że nienawidzę gejów. Jacyś duńscy redaktorzy zadzwonili
do nich i powiedzieli, że straszny ze mnie skandalista. No i Anglicy chyba się wystraszyli.
Ale nie żałuję napisania tej książki, jak Boga kocham. Tu, w Polsce, mam się dużo lepiej
niż w Danii.
Kibice – fuck you!
„W sierpniu 2009 roku grałem w barwach FC Midtjylland przeciwko dawnej
drużynie OB na jej stadionie i w obecności dawnych kibiców. (…) Nie miałem szans
obronić gola. Było 1:0 dla OB. Na trybunach zaczął narastać krzyk. Najpierw
»Aaaaaaarek-uuuuuuuh-uuuuuuuuh-uuh«, a potem »Twoja matka jest dziwką w Polsce« i
»Arek do więzienia«.
Krew się we mnie wzburzyła. Pokazałem im gest Kozakiewicza. (…) Sądzę, że fani
odebrali to jako prowokację z mojej strony, zaczęli rzucać czymś w stronę bramki i
wrzeszczeć: »Arek bije tylko dziewczyny« i »Będziemy p...ć twoją żonę«.
Byłem w szoku. Nie liczyłem na oklaski, ale nie spodziewałem się też wyzwisk. To
pokazuje, że fani mogą być odrażający. (…)
Po meczu kilku kolegów z drużyny podeszło do mnie i powiedziało, że moje
zachowanie było w porządku, skoro tamci mi ubliżali. (…) Ale jeden z duńskich trenerów
był innego zdania: »Sądzę, że to źle, że Onyszko gra, zamiast odsiadywać swój wyrok.
Sądzę, że to bardzo zły przykład«.
Kolejny raz się wkurzyłem. Dlaczego mnie się karze dotkliwiej tylko dlatego, że jestem
znanym piłkarzem? Jeśliby wyrzucać z pracy wszystkich facetów, którzy biją swoje żony,
poziom bezrobocia wzrósłby o kilka tysięcy.
Słyszałem, że około 200 tys. kobiet w Danii dostaje lanie od swoich mężów. To 10
proc. wszystkich. Z tego wniosek, że z 10 tys. fanów na stadionie tysiąc to tacy, którzy bili
albo biją swoje żony i dziewczyny” (z książki „Fucking Polak”).
– Zebrała się taka grupa w Odense, która przychodziła na mecze w garniturach i
krawatach. Patrzyłem na nich i myślałem: „Jakbyś tak przyszedł jeden z drugim w
Poznaniu na Lecha w garniturze i szefa odgrywał, toby cię na pierwszym drzewie za
krawat powiesili”. Pewnego razu ci kibice wymyślili, żeby zamówić striptizerkę na trening.
Przegraliśmy cztery mecze z rzędu i chcieli nam humory poprawić. Wkurzyłem się, bo
czemu oni mają decydować, jak mi humor poprawiać? Co, on jest lepszy ode mnie, bo
ma garnitur i krawat? Miałem ochotę wziąć panienkę za fraki i wyrzucić z boiska. Ale inni
się cieszyli i mówili, że super. Uważam, że to brak szacunku w stosunku do nas, piłkarzy.
Gdyby był poprzedni trener, Bruce Rioch, to on by ją sam wytargał za kudły i wywalił, bo
dla niego boisko to rzecz święta. Ale nowy trener był Duńczykiem. Bał się zareagować,
żeby nie podpaść piłkarzom i kibicom. Striptizerka podchodziła do każdego i tańczyła
wokół niego, a oni bili brawo i robili zdjęcia.
Nie mogłem na to patrzeć. Powiedziałem, że to jest nie w porządku, i wyszedłem. Nie
życzę sobie, żeby mnie syn oglądał na zdjęciu w gazecie z jakąś cizią, która z gołym
tyłkiem lata koło mnie. Jakbym chciał, tobym z usług takiej skorzystał, żeby nikt nie
widział.
Blondynki – precz z boiska
„Duńscy dziennikarze przysyłali mi kwiaty albo butelkę wina. Ja też zawsze miałem
coś dla nich: wypowiedź albo cytat. Nigdy nie powiedziałem: »Bez komentarza«. (…)
Jednego nie mogłem zrozumieć – dlaczego wśród dziennikarzy sportowych jest tak wiele
kobiet? Z pewnością lepiej się prezentują w telewizji. Ale reszta to nieporozumienie. To
tak, jakby mnie posadzili w studiu i kazali komentować mecz piłki ręcznej – jak powinni
grać albo jaką taktykę zastosować. To samo z kobietami. Nigdy nie grały w futbol.
Dlaczego więc, do cholery, mają o tym rozmawiać? (…) Kiedy krytykuje mnie prawdziwy
ekspert piłkarski – jak Michael Laudrup dla przykładu – mogę się z tym zgodzić. Ale nie
mogę na poważnie brać słów jakiejś głupiej blondynki” (z książki „Fucking Polak”).
– Media mnie lubiły, bo waliłem prosto z mostu, niczego nie ukrywałem i z nikim się
nie patyczkowałem. Ale to, że wysyłali dziennikarki na wywiady pomeczowe, bo wiedzieli,
że kobietom się nie odmawia – to mnie wkurzało. Nie było w tym żadnego
profesjonalizmu. Przychodzi taka pani ekspert i zaczyna o taktyce gry na boisku. Patrzę na
nią i myślę: „O czym my rozmawiamy?”.
To, że one mówią obcymi językami, wcale nie znaczy, że są bardziej inteligentne ode
mnie. To taki problem języków się nauczyć? Tylko dlatego, że Duńczycy uczą się
angielskiego od dziecka, są lepsi od nas, Polaków? U nas młodzi ludzie też znają języki, ci
starsi, wychowani w komunizmie, oczywiście nie. Taka dziennikarka myśli, że jak zna
angielski i ma markowe ciuchy, to jest lepsza.
Dom rodzinny – twardy wychów
„Dwupokojowe mieszkanie w bloku na czwartym piętrze. W jednym pokoju stały dwa
łóżka, w drugim tv, szafa i łóżko. Lustro na ścianie, palma na podłodze. Malutka kuchenka
w rogu. Stare, wysłużone meble.
W jednym pokoju rodzice, ja i młodszy brat, w drugim dziadkowie. Sześć osób na 50
m kw. Miałem swój maleńki kąt z radiem, gdzie słuchałem heavy metalu. Słuchałbym
głośniej, ale rodzice spali i nie można im było przeszkadzać. Miałem też malutkie
akwarium. Stale kupowałem nowe rybki, bo szybko zdychały. Chyba źle je karmiłem. (…)
Ojciec pracował jako kierowca ciężarówki. Często wyjeżdżał za granicę. Tęskniłem za
nim. Siadałem na krawężniku i wypatrywałem, czy nie nadjeżdża. Zawsze miał dla mnie
jakiś prezent, coca-colę albo modny ciuch. (…)
Pamiętam, jak dostałem pierwsze rękawice bramkarskie. Jeden z moich kolegów z
podwórka miał ojca w USA. Ubłagałem go, żeby poprosił ojca o rękawice dla mnie. Jak
szedłem na pocztę po przesyłkę, byłem nieprzytomny ze szczęścia. Rękawice były
używane, miały wielkie dziury, skóra z nich zlazła, ale można było przeczytać napis
»Puma«. Moje prawdziwe rękawice bramkarza.
Dużo czasu spędzałem z dziadkiem. To on nauczył mnie jeździć na rowerze i łyżwach.
Był mechanikiem w tej samej firmie co tata. Mama pracowała w mleczarni. Domem
zajmowała się babcia. Gotowała i prała. W domu zawsze pachniało świeżo upraną
bielizną albo podsmażaną cebulą. To zapachy mojego dzieciństwa.
Miałem 12, może 13 lat, jak wdałem się w bójkę z chłopakiem. Byliśmy na dyskotece.
Ten chłopak wyśmiewał się z mojego kolegi. Próbowałem mu odpowiedzieć tym samym,
ale on dalej prowokował. Zaczęliśmy się bić. Tak naprawdę, nie dla żartu. Złamałem mu
nos. Krew była wszędzie. Mój biały T-shirt był cały czerwony.
Jak wszedłem do domu, ojciec czytał gazetę. Spojrzał znad niej na mnie i spytał:
»Wygrałeś?«. Uśmiechnąłem się, wytarłem krew z twarzy i odpowiedziałem z dumą w
głosie: »Tak, tato. Wygrałem«. »Dobrze – powiedział. – Zuch chłopak«.
Nie spytał, z kim ani o co się biłem. Widział, że jestem szczęśliwy. Nie było powodu,
żeby o tym rozmawiać ani tym bardziej dzwonić na policję. Tak się w Polsce nie robi. To
dyshonor” (fragment książki „Fucking Polak”).
– Mój ojciec był surowy. Tak dla mnie, jak i dla swojej żony. Wychowywałem się w
takiej atmosferze i sam też chciałem taki być. Jestem mu wdzięczny za jego twardą rękę,
za to, że nie pozwalał mi chodzić na dyskoteki, pić, palić. Dzięki temu coś w życiu
osiągnąłem, zwiedziłem pół świata. Kiedy przyjeżdżam do Lublina i patrzę na moich
dawnych kolegów, to płakać się chce. Czuję wtedy, że jestem szczęściarzem, że to zasługa
ojca.
Jak miałem 15 lat, zacząłem grać w wojskowych klubach dla juniorów. To też była
twarda szkoła. Nie to, co w Danii. W Viborgu, pierwszym klubie, do którego trafiłem,
zawodnicy mówili do trenera: „Zamknij się”. Jakbyś tak powiedział do polskiego trenera,
toby ci wp… i z klubu wyrzucił.
Rodzice tylko czekają, żeby dziecko skończyło 16 lat i się wyprowadziło. Bo to
problem i pieniądze trzeba płacić. My, Polacy, mamy jakieś zasady. Do mamy mówi się
„mamo”, a nie po imieniu. A w Danii mówią, jak chcą.
Arkadiusz Onyszko
Ma 39 lat. Wychowanek KS Lublinianka, były bramkarz reprezentacji Polski, trener bramkarzy
Motoru Lublin. Przez 11 lat grał na boiskach Danii, między innymi w barwach Odense Boldklub,
czołowego zespołu ligi duńskiej. Po wyroku za pobicie żony został wyrzucony z drużyny. Trafił do FC
Midtjylland. Stamtąd też został wyrzucony, gdy opublikował książkę „Fucking Polak”.
Fin robi talkoo
LESZEK K. TALKO
Matti rzucił wszystko. Dawno temu picie, potem palenie i przeprowadził się do drewnianego
domku w centrum niczego
Pierwszy Matti wyjrzał przez okno. Ani śladu śniegu. Dziwne. Śnieg już dawno
powinien leżeć wszędzie. Robiło się ciemno już o 16, więc kiedy leżał śnieg i odbijało się
światło księżyca, przynajmniej nocą było coś widać. Teraz miał za oknem tylko ciemność.
Gdzieś tam był las, dalej jezioro z czarnymi, bezgłośnymi falami. Nawet wiatr był
bezgłośny.
No tak, bez śniegu jest trochę łatwiej. Ale nawet gdyby spadł, przyjechałby drugi
Matti traktorem i odgarnął. A w nocy byłoby trochę jaśniej, bo teraz nie sposób ruszyć się
bez latarki.
Pierwszy Matti jeszcze raz pokręcił głową i poszedł do garażu. Miał przecież
wyskoczyć do Kouvola po tego dziennikarza, który się tak śmiesznie nazywa.
Strasznie się ten dziennikarz zdziwił, kiedy Matti powiedział mu przez telefon, że go
przywiezie. Dziennikarz mówił, że to strasznie uprzejmie i bardzo dziękuje, ale po co się
fatygować i może sam dojedzie. Ciekawe jak. Z Helsinek do Kouvola jest 200 km.
Pociągiem to dwie godziny. Ale z Kouvola do Halmeniemi jest jeszcze 60 km. Trochę
dobrą drogą, no a potem już lasami i leśnymi dróżkami. Więc niby jak miałby się tu
dostać?
Matti wyjechał z lasów, minął bar pod helikopterem i skręcił w lewo na niemal pustą
szosę. Po godzinie zaparkował pod dworcem w Kouvola. Miał jeszcze kwadrans, nie lubił
się spóźniać. Zadzwonił telefon. To Leena, zapraszała na zebranie wieczorem. – I
przyprowadź dziennikarza – powiedziała.
Matti kiwnął głową.
Nadjechał pociąg. Wysiadało kilku pasażerów i dziennikarz ze śmiesznym nazwiskiem.
Wracali do Halmeniemi tą samą drogą. Nikt nie przekraczał 80 kilometrów na godzinę.
Dziennikarz powiedział, że to dziwne.
– No, jest świetna, szeroka, sucha. U nas każdy by pruł 150 na godzinę albo więcej.
Matti zdumiał się. Przecież w zimie można jeździć najwyżej 80. No tak, zimy wciąż
jeszcze nie ma, ale po co łamać przepis?
– Może policja często łapie radarem? – dociekał dziennikarz.
Matti zamyślił się. Po co policja miałaby stać z radarem przy drodze? Przecież ma
inne sprawy na głowie.
Dziennikarz znowu strasznie się zdziwił. W jego kraju policjanci czają się za drzewami
i łapią tych, co prują 150. Mówił, że prawie wszyscy prują 150. Ciekawe, jak w takim razie
policja sobie radzi, żeby złapać wszystkich.
– Nie radzi sobie – westchnął dziennikarz.
Matti opowiedział, że jak tutaj złapią takiego, co łamie przepisy, to dostaje mandat –
biedny kilkanaście euro, a bogaty nawet kilkanaście tysięcy euro.
Zagraniczny dziennikarz znowu się zdziwił, w ogóle on strasznie często się dziwił, aż
Mattiemu zrobiło się głupio. W końcu opowiadał o najzwyklejszych rzeczach pod
słońcem. Przecież to normalne, że sto euro to dla jednego majątek, a dla drugiego tyle co
nic.
Nie można każdego karać tak samo.
Ostatnio policjanci złapali milionera, który pruł swoim sportowym wozem. W całej
Finlandii milionerów jest może kilkudziesięciu. Jakoś tak wyszło. Mało jest naprawdę
bogatych, ale i prawie nie ma naprawdę biednych – tłumaczył Matti. Ot, wszyscy mają
po prostu w sam raz, a ci, co mają więcej, płacą duże podatki. Ale akurat ten ze
sportowym wozem naprawdę był milionerem, więc zapłacił kilkadziesiąt tysięcy euro.
Dziennikarz znowu się zdziwił i powiedział, że to przecież jakiś wariat z tego
milionera, że się przyznał do pieniędzy. U niego w kraju każdy by udawał biedaka.
No pewnie, można by sobie wyobrazić, że w Finlandii skłamie się policjantowi, choć
to przecież zabronione. Ale policjant i tak następnego dnia dostanie dane z twojego
urzędu skarbowego i jak się okaże, że skłamałeś, a jesteś milionerem, to mandat będzie
jeszcze wyższy.
W Finlandii prawie nie ma korupcji, co roku wygrywa w rankingu Transparency
International najmniej skorumpowanych krajów świata. Może to dlatego, że Finów jest
tak mało? Ledwo pięć milionów. Urzędnik, który by wziął łapówkę, nie miałby czego
szukać w administracji. A może to wiekowa tradycja wspólnego decydowania i unikania
niedopowiedzeń? Do dziś każdy może sprawdzić, co, jak i dlaczego zadecydowali
urzędnicy – lokalni albo i premier. Bo to przecież też urzędnik.
Dziennikarz tylko westchnął i zapatrzył się na lasy. Zapytał, jak to się dzieje, że takie
czyste i dlaczego tyle ich jest. Przecież co chwila widać ciężarówki wiozące wycięte pnie.
Matti znowu się zdziwił. No a od czego lasy mają być brudne? Przecież zwierzęta nie
zabrudzą, a jak ludzie zauważą jakieś śmieci, to wyniosą. Właściciele się troszczą o lasy, a
jak wytną kawałek, to zaraz muszą posadzić tyle samo drzewek, ile wycięli.
– I sadzą? – zapytał dziennikarz nieswoim głosem.
– Pewnie, że sadzą. Gdyby 50 lat temu ich dziadkowie nie posadzili nowych drzew,
toby teraz lasów nie było. A jak teraz my nie posadzimy, to za 50 lat nie będzie.
– Jasne – westchnął dziennikarz i zamilkł na dobre.
Gospodyni domowa Leena liczy domy
Leena ma 70 lat, w Halmeniemi mieszka od urodzenia i sprowadziła do wioski jedną
trzecią mieszkańców.
Wiele lat temu obudziła się z mocnym postanowieniem, że musi uratować
Halmeniemi. Pamiętała jeszcze dawne czasy, kiedy do kościoła w Mäntyharju wyruszało
się w sobotę, a w niedzielę dopływało na miejsce i spało pod daszkiem, czekając na mszę.
Ale pewnego dnia Leena zrozumiała, że wioska umiera. Pozostawało coraz więcej pustych
domów, których właściciele mówili, że wyjadą tylko na chwilę, potem, że będą
przyjeżdżać na weekendy, a wreszcie znikali całkowicie w wielkim świecie.
„Nie pozwolę na to” – myślała sobie Leena, wędrując przez las. Wracała do domu, w
którym coraz częściej milczał telefon.
– Nasza wioska umrze na dobre, kiedy zniknie szkoła – powiedziała do męża.
Kiedy Leena chodziła do szkoły, w klasie uczyło się 20 dzieci. Tylko w jej klasie.
A teraz w całym Halmeniemi nie udało się zebrać 20 dzieci do jednej, zbiorczej klasy.
To oznaczało koniec szkoły.
– A gdyby sprowadzić nowych ludzi z dziećmi? – pomyślała Leena.
Zaczęła objeżdżać Halmeniemi i liczyć puste domy. Potem wróciła i otworzyła książkę
telefoniczną. Gdzie są ci ludzie, którzy w nich mieszkali? Byli daleko, a kiedy do nich
telefonowała, mówili, że pewnie już nie wrócą.
– To sprzedajcie dom – proponowała Leena.
– Ale komu? – dziwili się. – Kto by chciał kupić dom na końcu świata? W Finlandii są
przecież tysiące takich wiosek, dlaczego ktoś by chciał kupić dom akurat w Halmeniemi?
– Znajdę kogoś – odpowiadała Leena i znowu brała telefon i dawała ogłoszenia do
gazet. Pierwsi chętni zjawili się szybko, wielu było oczarowanych. Kupowali domy, a
Leena stawiała kolejne krzyżyki na swojej liście. Tego dnia, kiedy przyjechał dziennikarz,
miała na liście już tylko jeden dom. I była też para młodych ludzi z Helsinek, którzy myślą
o przeprowadzce.
„15 domów i 47 osób – to całkiem niezły wynik, ale i tak brakuje siedmiorga dzieci.
Gdyby ta ostatnia para się zdecydowała, brakowałoby tylko pięciorga. To znaczy być
może tylko dwóch rodzin – jakby dobrze poszło” – myślała sobie Leena.
Komputerowiec Matti w Twin Peaks
Pierwszy Matti siedział na zebraniu i sączył kawę. Drugi Matti krzątał się w kuchni i
przygotowywał więcej kawy, a jego żona na dywanie bawiła się z trzymiesięczną Leeną
juniorką. Marity nie było, nie miała czasu, pojechała pomagać w Centrum Sztuki, więc
Leena, która jest matką drugiego Mattiego, opowiadała, co Maricie udało się załatwić w
Helsinkach.
Pierwszy Matti siedział w kąciku i od czasu do czasu tłumaczył szeptem
dziennikarzowi co ciekawsze wiadomości.
Marita uważa, że są szanse, żeby w Halmeniemi ruszył program budowy nowych
domów. Jest porozumienie z dwiema innymi wioskami, które też walczą o przetrwanie.
Jedna jest nad morzem, a druga w Laponii, hen, na północy. Razem zrobiły biznesplan.
Potem wszyscy piją kawę i umawiają się na jutro. Dzwoni Mika, mąż Marity. Też dziś
nie przyjdzie, bo organizuje koncert w pubie w Mikkeli i zbiórkę pieniędzy dla szkoły.
Matti pierwszy odwozi dziennikarza do domku nad jeziorem, w którym w sezonie
mieszkają letnicy, i opowiada, skąd się tu wziął.
Całe życie mieszkał w Helsinkach. Helsinki nie są może wielkim miastem, trochę
ponad pół miliona ludzi, i jeśli ktoś przyjechał z Paryża, czy nawet z Warszawy, może mu
się wydawać, że są puste. Tak jakby większość mieszkańców wyjechała, a ci, co zostali,
byli tylko grupą statystów, usilnie, ale bez powodzenia starających się zrobić wrażenie, że
miasto jest zamieszkane i pełne spieszących się ludzi.
W Halmeniemi było zupełnie inaczej. Może 150 mieszkańców, a żeby przejechać z
jednego końca na drugi, trzeba prawie objechać jezioro. Od pierwszego Mattiego do
drugiego jest ze dwa kilometry, do Marity jeszcze kilometr, a Leena mieszka tuż nad
brzegiem, kilometr dalej. Na piechotę to całe godziny błądzenia. Jakby ktoś sobie nie
życzył, mógłby latami nie oglądać ludzi. Ciemno, pusto i absolutnie cicho.
Raz w tygodniu przyjeżdża objazdowy sklep w autobusie i biblioteka na kółkach z
książkami, które można zamówić przez internet (żaden problem, bo tu każdy ma internet,
a ostatnie badania pokazały, że siedmiu na dziesięciu Finów używa go codziennie).
„Tu jest jak w Twin Peaks – pomyślał Matti, kiedy tu przyjechał ściągnięty przez
Leenę. – Zaraz z tego lasu wylezie coś ogromnego i nas wszystkich zje”.
Matti rzucił wszystko. Dawno temu picie, potem palenie. Wreszcie rzucił
fotografowanie, którym zajmował się ponad 20 lat, i nauczył się czegoś innego –
zarządzania siecią.
Potem adoptował z żoną dwóch chłopców: Aarona i Roniego, a jeszcze potem rzucił
wielkie miasto i przeprowadził się do małego drewnianego domku w centrum niczego.
Gdyby do Halmeniemi przybył jakiś światowiec, mógłby zanudzić się na śmierć. No
bo jeśli ktoś nie lubi łowić ryb, siedzieć nad jeziorem, łazić po lesie i wsłuchiwać się w
ciszę, to może co najwyżej pojechać do baru pod helikopterem, zjeść risotto z kurczakiem
i napić się domowego piwa (które różni się od zwykłego tym, że jest bezalkoholowe).
A gdyby ktoś chciał jeszcze szukać wrażeń, może pojechać kilkadziesiąt kilometrów
dalej, do Ristiiny. W Ristiinie jest i sklep, i apteka, i nawet salon odzieżowy, i wzgórze, na
którym zostały fundamenty zamku wzniesionego przez hrabiego Brahe.
Gdyby to nie wystarczyło, można pojechać aż do Mäntyharju, gdzie mają nawet
własną gazetę, która wychodzi dwa razy w tygodniu, i zakłady produkujące kijki do
chodzenia, czyli ostatni krzyk mody. W Mäntyharju jest jeszcze galeria sztuki, prawie
największy drewniany kościół w Finlandii, no i szkoła, do której chodziłyby dzieci z
Halmeniemi, gdyby nie udało się namówić Juhy na talkoo.
Szkoła, do której będą musiały dojeżdżać, jeśli nie uda się znaleźć siedmiorga
dodatkowych dzieci w Halmeniemi, bo właśnie tak brzmi ultimatum lokalnych władz,
które naprzód chciały szkołę po prostu zamknąć, a potem dały się przekonać lobbowaniu
Marity, telefonom Leeny, argumentom drugiego Mattiego.
– Jak znajdziecie jeszcze siedmioro dzieci, to zostawimy szkołę.
Rybak Matti i Rosjanie
Matti drugi siedział przy łódce i rozplątywał sieć.
Wyglądało na to, że to będzie dobry dzień na połów. Po cichu marzył o łososiu takim
jak ten, którego złowił w zeszłym roku. Dziesięć kilogramów, niezła sztuka. „No nie –
odgonił myśli. – Dobrze by było, żeby złowiło się cokolwiek”. Wiatr nie był zbyt silny, ale
na wszelki wypadek dał temu dziennikarzowi sztormiak, kalesony i dodatkowy sweter. Na
wodzie potrafi nieźle wiać i dobrze pamiętał, jak całkiem niedawno przyjechał do niego
turysta z Rosji i poprosił, żeby go zabrać na jezioro. Matti powiedział mu, że trzeba się
ciepło ubrać, ale turysta wiedział lepiej i przyszedł w mokasynach i zwykłych skarpetkach.
Nogi zsiniały mu z zimna.
Matti ma dwa spostrzeżenia. Pierwsze jest takie, że Rosjanie, którzy przyjeżdżają z
Petersburga, są potwornie bogaci. Drugie to takie, że ci, którzy przyjeżdżają z Moskwy, są
jeszcze bogatsi.
Matti chwali rosyjskich gości. Wszyscy płacą, więc zarabia duże pieniądze na
wynajmowaniu swoich domków. Rosjanie są bardzo grzeczni, chyba że popiją, ale kto w
Finlandii nie lubi popić? No, akurat w Halmeniemi trudno takiego znaleźć, sami
abstynenci, i dziennikarz jest trochę zawiedziony, bo przywiózł butelkę polskiej wódki z
trawką w środku i chciał ją komuś ofiarować, ale nie bardzo miał komu.
W ogóle ten dziennikarz taki jakiś zagubiony. Matti dał mu jeden z domków nad
jeziorem do zamieszkania. Domek jak domek, zwyczajny. Drewniany, trzy sypialnie,
salon, sauna. A dziennikarz taki zachwycony. I zdziwiony, że Matti nie kazał mu zamykać
drzwi na klucz.
– A sprzęt wideo, telewizor, radio, kuchenka mikrofalowa – nikt nie zabierze?
– Eee, nie. Specjalnie nie zamykam – zadziwił się Matti. – Może ktoś będzie szedł
sobie drogą, będzie chciał się ogrzać, napić się herbaty, to co?
Dziennikarz znowu jakoś tak zagulgotał, aż Matti się przestraszył, że ochlapała go fala.
Zapytał tylko, czy często ktoś wpada się ogrzać. Matti pomyślał chwilę i powiedział, że
nie. Przecież to pustkowie. Ale zawsze może się przecież tak zdarzyć.
Dziennikarz pyta, czy często tak się wyprawia łódką na jezioro, żeby połowić, a Matti
zamyśla się i mówi, że nie, teraz rzadko. Przynajmniej od chwili, kiedy kilka miesięcy
temu urodziła mu się córeczka Leena. Więc teraz urywa się tylko raz na tydzień, a może i
rzadziej. Ale chce zrobić koło starego młyna miejsce dla wędkarzy. Ureguluje bieg
wpadającej do jeziora rzeczki, bo teraz to jedno wielkie bagnisko. Będą przyjeżdżali ludzie
łowić ryby.
– Będą z tego jakieś pieniądze? – zainteresował się dziennikarz.
– Nie – dziwi się Matti. – To po prostu takie talkoo. Przyjadą ludzie i będą mieli
frajdę. A może przy okazji uda się odnowić stary młyn? Sto lat temu postawili go
mieszkańcy i zawsze był wspólny. Teraz rosną tam chaszcze, ale w środku wciąż stoją
maszyny. Odnowimy – wspólne, rzecz jasna – wyjaśnia, bo już wie, że dziennikarza
strasznie takie rzeczy interesują, choć naprawdę trudno mu zrozumieć, że tu ktoś chce
włożyć dużo pieniędzy i pracy tylko po to, żeby inni mieli frajdę.
Wiking Juha zmienia życie
Juha siedział za biurkiem w swojej czerwonej koszuli z wielkim logo Citroena i
wyglądał jeszcze bardziej na wikinga niż zwykle.
Co prawda nietrudno wyglądać jak wiking, jeśli ma się dwa metry wzrostu, 120 kilo
wagi, długie włosy spięte w ogon i wielką rudą brodę.
Juha miał pasję. A właściwie kilka pasji, ale zaczniemy od tej, która widniała na jego
koszuli.
Juha kocha citroeny. Nie samochody po prostu, ale właśnie citroeny. Sam nie wie
dlaczego. Może dlatego, że jego rodzice mieli citroena i to zapach dzieciństwa?
Mniejsza z tym. Ma teraz citroeny – około 20 – i szkołę.
Szkoła w Halmeniemi to takie dziwne miejsce, o którym marzą chyba wszystkie
dzieci. Właściwie toby marzyły, gdyby wiedziały, że jest. Jedyna sala ma chyba ze 150
metrów i każdy stawia sobie swój stolik, gdzie chce. Pod oknem, pod tablicą, a
zmarzluchy pod kaloryferem.
W mniejszej sali jest biblioteka i sala komputerowa jednocześnie, a Juha właśnie siedzi
tam przy wielkim stole ze wszystkimi dzieciakami i sobie gadają.
Juha wyskoczył do kuchni po kawę i dziennikarz, który właśnie wpadł zobaczyć szkołę,
pyta go, co to za lekcja. Juha tłumaczy, że to nie lekcja. Każdego dnia rano siada sobie z
dzieciakami w bibliotece, pogryzają ciasteczka, piją herbatę i opowiadają, jak minął dzień,
co nowego w domu albo co widzieli w telewizji. Czasem ktoś opowie, jaki miał sen, ktoś
inny o swoim pomyśle, a Juha właśnie opowiedział, że wpadł mu w oko fajny citroen.
Szkoda, że jest aż za kołem polarnym. Może uda się namówić Mattiego pierwszego, żeby
go sprowadził.
W wielkiej kuchni dwie mamy już gotują obiad i co chwila ktoś do szkoły wpada. O,
właśnie wpadł pierwszy Matti zobaczyć, jak leci, i zamienić słówko z Juhą. Dzieci biegają
po korytarzu i naprawdę trudno wytłumaczyć dziennikarzowi, czy teraz jest lekcja, czy jej
nie ma. A w szkole jest 13 dzieci i każde w innym wieku.
W Finlandii to nie dziwi nawet w dużej szkole. Tak samo jak nie dziwi, że w szkole
uczy się nie tylko liczenia i pisania, lecz także życia. Jak rozwiązać problem w domu, jak
załatwić sprawę z kolegami. Jak naprawić coś, co się zepsuło.
Może dlatego fińskie szkoły są najlepsze na świecie i w rankingach PISA, gdzie bada
się nastolatków z całego świata, wychodzi, że Finowie są najlepsi w matematyce,
rozumieniu tekstu, naukach ścisłych, a w rozwiązywaniu problemów wyprzedzili ich tylko
obywatele Korei Południowej.
No i nic dziwnego, że Finowie mają czwarte miejsce na świecie, jeśli chodzi o liczbę
patentów na głowę mieszkańca.
No więc Juha siedzi za biurkiem i sprawdza właśnie, jak Aaron zrobił ćwiczenia z
angielskiego, Riita w tym czasie robi rysunki na plastykę, a reszta czeka, aż Juha będzie
miał wolną chwilę, i szuka sobie czegoś w internecie albo bawi się w Indian.
Juha był kiedyś dyrektorem wielkiego gimnazjum w Helsinkach. Kilkuset uczniów,
kilkudziesięciu nauczycieli i poczucie, że coś umyka. Wszystkiego było za dużo, szkoła też
była za duża i klasy za duże. Uczniów też było za dużo i niedobrze, kiedy jest ich tylu, że
nie można zapamiętać wszystkich imion i twarzy.
Pewnego dnia powiedział żonie, że może by się wynieśli.
Żona Juhy Kaija jest reżyserem, czasem ma pracę tu, a czasem tam, i może przecież
mieszkać gdziekolwiek. Kiedy się przeprowadzali, zaczynała kręcić film „Valo” i musiała
zobaczyć trzy tysiące kandydatów do głównej roli – małego chłopca imieniem Valo.
Ze szkołą wszystko być może potoczyłoby się zupełnie inaczej, gdyby nie córeczka,
która pojawiła się trochę przypadkiem. W każdym razie Juha tego nie planował, a reszta
dzieci jest już dorosła i na swoim. A oni nagle znaleźli się daleko od miasta, w którym
przeżyli całe życie, daleko od pracy, którą znali, ludzi, z którymi się spotykali, i z małym
dzieckiem.
Juha wziął więc urlop tacierzyński i wtedy do drzwi ich domku zapukał pierwszy
Matti.
– Hej – powiedział. – Podobno jesteś nauczycielem. Nie chciałbyś uczyć w naszej
szkole?
– Chętnie – ucieszył się Juha. – Ale co mam zrobić z córeczką?
– O, nie martw się – uśmiechnął się Matti. – Zajmiemy się nią.
Juha nie namyślał się wcale, bo wiedział, że w życiu taka propozycja nie trafia się dwa
razy. Mógł wreszcie uczyć w szkole, o jakiej marzył, i wypróbować coś, czym pasjonował
się od dawna – uczenie dzieci w różnym wieku równocześnie.
– Jest tylko jeden problem – nie możemy ci płacić – zmartwił się Matti. – To szkoła
talkoo.
– Nie ma sprawy – machnął ręką Juha.
Dziennikarka Heli Maki obchodzi rocznicę
Mamy robiące w szkolnej kuchni obiad wydają talerze.
Matti pierwszy wrzuca kilka euro do skarbonki i też nakłada sobie porcję. Dziennikarz
podpatruje i też wrzuca.
Miała być Marita, ale znowu jest zajęta. Dziś imieniny premiera Mattiego
Vanhanena. To miły facet o śnieżnobiałym uśmiechu. Właśnie się rozwiódł i zbudował
sobie nowy dom.
– Zbudował? – dziwi się dziennikarz.
– No tak, kupił drewna, zbudował – kiwa głową Juha. – Każdy mężczyzna powinien
sobie zbudować dom.
– Hmm – powiedział dziennikarz. – A te imieniny...
– Taki zwyczaj – wyjaśnił Juha. – Marita należy do jego partii, więc napiekła
ciasteczek, zaparzyła kawy i częstuje wszystkich w supermarkecie.
– Macie niedługo wybory? – zdziwił się dziennikarz.
– Nie, dlaczego? – tym razem to Juha otworzył szeroko oczy. – Po prostu taki zwyczaj.
Przecież nie można się ludźmi interesować tylko wtedy, kiedy zbliżają się wybory.
Zaskrzypiały drzwi i do szkoły weszła Heli Maki z lokalnego pisma „Pitäjän Uutiset” w
Mäntyharju.
Heli uwielbia Halmeniemi, bo tu wciąż się coś dzieje – dziś na przykład szkołę
wizytuje dziennikarz z Polski. Natychmiast zdecydowali się poświęcić temu całą stronę.
Trzeba jakoś zapełnić miejsce w gazecie, a na prowincji to trudne. Czasem uda się
napisać o ciekawym człowieku. Takim jak weteran wojenny, który postanowił
zrekonstruować ziemiankę z wojny fińsko-radzieckiej. Zwołał kilku innych weteranów i
zrobili talkoo. Ziemianka jest, i to razem z okopami, tablicą informacyjną i eksponatami.
Młodzież może się dowiedzieć, jak było, a było ciężko. Rosjanie mieli samoloty, czołgi i
transportery, a Finowie karabiny, fuzje i narty, na których przemykali jak duchy,
atakowali radzieckie kolumny i jak duchy znikali.
Rosjanie postawili ultimatum, chcieli kawałka Finlandii, a Finowie powiedzieli „nie”.
Generalissimus Stalin był pod wrażeniem. „To dzielni ludzie ci Finowie” – powiedział.
Teraz starzy weterani opowiadają o tym, jak tygodniami leżeli zagrzebani w śniegu,
czekając na Rosjan. O tym, że kiedy się tu żyło, trzeba było pomagać innym, a inni
musieli pomagać tobie. Potem wsiadają do swoich nowych volvo i citroenów C4 i
odjeżdżają z piskiem opon.
– Zacznijmy może od tego, skąd dziennikarz dowiedział się o Halmeniemi – zaczyna
Heli Maki.
Dziennikarz mówi, że właściwie to był przypadek, ot, taki pomysł na miłą opowieść o
niezwykłej wiosce.
– Ale dlaczego niezwykłej? – dziwi się Heli Maki.
– No jak to? – zdziwił się dziennikarz. – Wszyscy tak sobie pomagają.
– Ale to przecież normalne – kiwa głową Heli Maki.
– No cóż – dziennikarz kręci się na stołku. – Nie do końca.
– To znaczy, że u was ludzie sobie nie pomagają – naciska Heli Maki.
– Różnie to bywa – brnie dziennikarz. – Weźmy na przykład takiego Juhę. Pracuje tu
za darmo.
– No tak – przyznaje Heli Maki. – Ale co w tym dziwnego? Przecież to lubi.
– A Matti opiekuje się jego córeczką.
– No przecież ktoś musi – teraz dziwi się dziennikarka. – Jak Juha miałby uczyć dzieci,
jeśli musiałby latać za córeczką?
– No tak – wzdycha dziennikarz. – No a Marita jeździ do Helsinek załatwiać sprawy
wioski za własne pieniądze.
– No i co? – nie rozumie Heli Maki.
– No, nikt jej za to nie płaci.
– Ale ona też to lubi – marszczy brwi Heli Maki.
Dziennikarz, zgnębiony, pyta, czy zdarzają się w okolicy jakieś sprawy kryminalne.
– Niestety, nie – wyznała Heli. – Nie pamiętam ani jednej, ale pracuję dopiero trzy
lata.
Dziennikarz wtedy zaniemówił i nie miał już żadnego pytania, więc reporterce zrobiło
się go żal.
– Ale pisałam raz o sprawie kryminalnej. Akurat była rocznica zuchwałej kradzieży na
poczcie. Wszedł facet z pistoletem i pogroził kasjerce.
– O – ucieszył się dziennikarz. – A więc jednak. A która to rocznica?
– 50. – uśmiechnęła się reporterka. – Ludzie do dziś to pamiętają.
Farmerka Marita wymyśla święto
Z Maritą bardzo trudno jest rozmawiać nieznajomemu. Czasami zdarza się, że
nieznajomy chce naciągnąć Maritę na zwierzenia. Marita chętnie opowie, jaki wspaniały
jest Matti, i pierwszy, i drugi. I o tym, ile pracy w rozwój wioski włożyła Leena. Albo
pokazuje zeszyt, w którym każdy zapisywał, ile się napracował przy remoncie wspólnego
domu. Wspólny dom stoi przy głównej drodze, w piątki i soboty gra się tu w softball, a
miejscową drużynę trenuje oczywiście za darmo Mika, mąż Marity.
W lecie wszyscy się zebrali i odnowili dom. W sumie trzy tysiące godzin pracy i
Marita jest bardzo dumna, że nikt się nie wyłamał. Przyszli Asplundowie, którym trudno
znaleźć czas, bo mają jedyny w Finlandii objazdowy teatrzyk kukiełkowy. Rick Asplund
występował kiedyś w największym w Finlandii cyrku swojego ojca, a teraz z żoną mieszka
w Halmeniemi i jeździ na tournée. Przyszedł Raimo Nikki, który był oficerem w armii i
połowę życia spędził w dalekich krajach. Parę lat w Kambodży, kilka lat w Etiopii, trochę
czasu w Nowym Jorku jako oficer łącznikowy Narodów Zjednoczonych. Mieszkał w 36
krajach, a teraz mieszka w małym domku nad jeziorem, bo tu mu jest najlepiej.
Przyszła Paiivi, córka Leeny, która teraz mieszka i pracuje w Mäntyharju, ale w każdej
wolnej chwili przyjeżdża do swojego małego domku nad jeziorem.
Niestety, Marita nadal nie mówi nic o sobie. Ma farmę, uprawia kminek. Nuda, nie
ma o czym wspominać.
Ten dziennikarz potem się dowie, że to największa farma kminku w Finlandii, że
Marita zaprasza nieznajome dzieci z całej Finlandii na kilkutygodniowe pobyty w swoim
domu. Kto inny powie, że trenuje dziewczęcy zespół taneczny i jeździ z nim za własne
pieniądze po Europie. Dziennikarz naturalnie znowu wytrzeszczy oczy, bo Marita nie
uważa za stosowne nawet o tym wspomnieć. Przecież to normalne, że skoro kiedyś
trenowała taniec i gimnastykę, to teraz trenuje dziewczyny – po prostu talkoo.
Dziewczyny też same zarabiają na bilety. Rodzice uznali, że tak będzie sprawiedliwie.
W końcu jednych stać, żeby wysłać dziecko za granicę, innych nie stać. Więc wszystkie
dziewczyny latem pracują w ośrodku kultury, pieką ciasta, roznoszą ulotki.
Dziesięć lat temu Marita pomyślała sobie, że przydałoby się jakieś święto, które
zjednoczyłoby mieszkańców.
I zrobiła wielką imprezę w małej dolince koło wioski. Wszyscy przyszli.
Przynieśli małe rybki, które obtacza się w cieście i smaży, grzane wino i dużo kawy.
Było fajnie. Więc powtórzyli to latem i potem rok po roku.
Na co dzień Marita przygotowuje plany rozwoju Halmeniemi, zarządza finansami.
Mika, jej mąż, gra społecznie w miejscowym zespole. Właśnie wydali trzecią płytę. Leci z
głośników. Fajny rock.
– O czym jest ta piosenka? – zainteresował się dziennikarz.
Mika uśmiecha się spod wąsa.
– Nic nadzwyczajnego. O tym, jak się starzeję.
Ale to wszystko według Marity jest normalne i niewarte wzmianki talkoo.
Matti po prostu włazi bez pytania
Matti pierwszy na początku trochę się dziwił. Przywiózł ze sobą z Helsinek trochę
miastowych zwyczajów. Czasem chciał wpaść do drugiego Mattiego. Dzwonił i pytał, czy
można. W końcu drugi Matti mu powiedział: „Chcesz, to wpadaj, ale nie dzwoń za
każdym razem”.
Matti pierwszy zajeżdżał i pukał. Wreszcie Matti drugi powiedział: „Po prostu właź, do
cholery, i już, i nie pukaj”.
I teraz wpadają do siebie.
– Matti pierwszy czasem trzy razy dziennie, bo akurat przejeżdża obok. Wejdzie,
naleje sobie kawy, wypije i znika – mówi Matti drugi, a dziennikarz słucha i zapisuje.
Rozgląda się po malutkim salonie. Może 15 m kw., na których krząta się żona, biega
sześcioro dzieci, z czego dwójka Mattiego drugiego, a reszta podrzuconych na chwilę
przez sąsiadów. Za to zrobią mu zakupy w mieście. Jak się mieszka na końcu świata, to
trzeba sobie pomagać.
Dom jak każdy inny w okolicy. Drewniany z zewnątrz, drewniany w środku, z wielkim
piecem i małymi pokojami, w sumie może ze sto metrów.
Dziennikarz zdziwił się, że wszystkie domy są takie podobne i nikt nie buduje sobie
wielkich rezydencji. Choć drugiego Mattiego albo Maritę na pewno byłoby stać.
Albo dlaczego wszyscy jeżdżą zwykłymi, starymi samochodami i nikt nie ma wielkiego
terenowca z napędem na cztery koła? Może to luterańska tradycja skromności? Chociaż
dziennikarzowi wydają się bogaci. Każdy ma albo kawał lasu, albo domki do wynajęcia,
albo farmę, a starsi duże emerytury. Na wakacje jeżdżą w ciepłe kraje – bo trzeba
wypocząć. W domach mają nowe komputery i laptopy – bo to się przydaje do pracy. Ale
po co komu wielki, drogi dom z marmurami i egzotycznymi posadzkami?
– Nie mam pojęcia – zdumiał się Matti. – Taki wystarczy. Nam po prostu podobają
się małe, drewniane domy.
Dziennikarz już się nawet nie dziwi, bo trochę przywykł. W jego kraju Wszystkich
Świętych obchodzono przez kilka dni i wszyscy pojechali na bardzo długi weekend. W
Finlandii jak zwykle święto przeniesiono na sobotę, żeby nie tracić dnia pracy.
*
Dziennikarz nie dziwi się i już wyjeżdża.
Para z dziećmi z Helsinek zadzwoniła. Biorą ten domek. A więc wystarczy znaleźć
piątkę dzieci, żeby uratować szkołę.
*
Matti właśnie sprowadził citroena dla Juhy. – Dobry rocznik – 1982 – uśmiecha się. –
Trochę zepsuty, ale Juha się ucieszy. Uwielbia je naprawiać.
*
Leena jedzie do Helsinek. Uniwersytet zaprosił ją, żeby wygłosiła wykład o tym, jak
integrować lokalną społeczność.
– Ja? Wykład? Przecież jestem tylko gospodynią domową. No to może opowiem po
prostu, jak to się wszystko zaczęło – stropiła się Leena.
– O to właśnie nam chodzi – ucieszył się profesor po drugiej stronie linii. –
Zatytułujemy go tak: „Co zrobiła jedna kobieta z telefonem”.
*
– Widzisz sam – uśmiechnął się Matti pierwszy, kiedy jechali siedemdziesiątką na
dworzec w Mäntyharju. – Mamy tu dużo talkoo.
– Uhm, przyznał dziennikarz, któremu właściwie w ogóle nie chciało się wyjeżdżać. –
A co to dokładnie znaczy?
– To takie fińskie słowo – zastanowił się Matti. – Wspólna praca większej grupy osób
pracujących dla osiągnięcia wspólnego celu, wspólnego dobra. Talkoo.
– Tak – zgodził się dziennikarz, który się już nie dziwił.
– I mamy prośbę: przetłumacz naszą stronę internetową na polski – powiedział Matti.
– Takie talkoo? – domyślił się Talko.