Sekrety ewolucji kochania i
swawolenia
Spis treści
Sekrety ewolucji kochania i swawolenia
Tadeusz Gicgier
Marcel Achard
Stanisław Jerzy Lec
SEKRETY EWOLUCJI KOCHANIA I SWAWOLENIA
Z dr. Bogusławem Pawłowskim z Katedry Antropologii
Uniwersytetu Wrocławskiego rozmawia Artur Włodarski
Od kiedy wiadomo, skąd się biorą dzieci?
– Na dobrą sprawę dopiero od XVI wieku. Wcześniej
panowało niejasne tylko przekonanie, że stosunek i ciąża to
przyczyna i skutek. Choć jeszcze do niedawna wiele plemion
australijskich negowało zależność ciąży od aktu płciowego.
Ciążę miały sprowadzać duchy.
Kobieta i mężczyzna nie wystarczyli?
– Zadziwiające, z jakim uporem przez wieki podważano
rolę... matki. Starożytni Grecy uważali, że nie jest ona
przodkiem dziecka, lecz tylko pielęgnuje młode, zasiane w niej
życie. Egipcjanie też myśleli, że autorstwo potomstwa należy się
wyłącznie ojcu. Dopiero najwszechstronniejszy geniusz wszech
czasów, Leonardo da Vinci, postawił matkę na właściwym
miejscu. „Nasienie kobiety ma dla potomstwa taką samą siłę, jak
męskie” – pisał. Wpadł na to po obejrzeniu dzieci białej Włoszki
i etiopskiego
Murzyna. Fakt, że potomstwo mieszanych
związków ma pośredni odcień skóry, musiał być powszechnie
znany. „Najciekawsze jest nie to, że jeden człowiek ujrzał
prawdę, ale że tak wielu jej nie dostrzegało” – skomentował
Anthony Smith w książce „Ciało”.
Dlaczego ludzie uprawiają seks przez okrągły rok, a nie
– tak jak zwierzęta – okresowo?
– Choćby ze względu na stały dostęp do pokarmu. Ciąża
i laktacja pochłaniają dużo energii: ta pierwsza ogółem 50 tys.
kilokalorii, druga – tysiąc kilokalorii dziennie. Trwający tysiące
lat
sezonowy
brak
pokarmu
mógłby
doprowadzić
do sezonowego
rozrodu
także
u ludzi,
a wówczas
przychodzilibyśmy na świat w ściśle określonych porach roku.
Kobiety miałyby kilkudniową ruję, wtedy mężczyźni szaleliby
za nimi, a wcześniej i później seks niewiele by ich obchodził.
Historia zatoczyłaby koło, jako że u naszych przodków tak to
mniej więcej wyglądało: była ruja i sezonowy rozród.
A dziś jesteśmy wyjątkowi?
– Nie. Sezonowego rozrodu nie ma też u małp. Są za to
okresy większej i mniejszej aktywności seksualnej. Świadczą
o tym fluktuacje narodzin w ciągu roku, obserwowane także
u człowieka.
Kiedy rodzi się najwięcej dzieci?
– W naszej szerokości geograficznej wczesną wiosną.
Zwłaszcza w lutym i marcu. Drugi, ale już nie tak wysoki szczyt
urodzin przypada na wrzesień. Po przeciwnej stronie globu
wygląda to podobnie, tyle że wszystko przesunięte jest o pół
roku. Im bliżej równika – tym więcej dzieci rodzi się w grudniu
i styczniu, a więc najzimniejszych miesiącach. Szczyty porodów
związane są oczywiście z okresowością poczęć. Maj, czerwiec
i grudzień to miesiące najbardziej owocnych kontaktów
intymnych Polaków.
Jak bardzo seks zależy od szerokości geograficznej?
– Gdzie mamy kolebkę ludzkości? W Afryce. Gdzie mamy
największy przyrost naturalny? W strefie międzyzwrotnikowej.
Gołym okiem widać, że na kuli ziemskiej są miejsca mniej
i bardziej sprzyjające miłości. Tam gdzie zimno – trudniej
uprawiać miłość. Za kręgiem polarnym ledwie działają bodźce
zapachowe – w niskich temperaturach gorzej rozchodzą się i są
odbierane feromony. Znacznie słabsze są bodźce wzrokowe –
wszyscy chodzą opatuleni. Wśród Eskimosów odnotowano
wypadek, że „dwoje” wzięło ślub i dopiero potem odkryło,
że „oboje” są mężczyznami. Surowe warunki wymagają
konkretnych działań. Zamiast śpiewać serenady, trzeba zbierać
opał. Do mrozów najlepiej przystosowana jest odmiana żółta.
Ma najmniejszą liczbę gruczołów zapachowych, ale średnio
najwyższy iloraz inteligencji – nie 100, jak u białych, ale 110.
Wszystko to ma wpływ na kulturę. Nic dziwnego, że więcej
piosenek o tematyce miłosnej komponują Hiszpanie niż
Szwedzi. Cała kultura inspirowana miłością bogatsza jest
w krajach podzwrotnikowych.
Mówi się, że człowiek jest hiperseksualny...
– Może się wydawać, że nadużywamy seksu, że przy
znacznie mniejszej aktywności na tym polu mielibyśmy
zapewniony taki sam sukces reprodukcyjny. No bo czy to nie
przesada, że aż 500 stosunków poprzedza u nas pierwsze
zapłodnienie? A jednak nie jesteśmy rekordzistami. Są
zwierzęta, które biją nas na łeb. Szympansica do czasu pierwszej
ciąży odbywa blisko dwa tysiące stosunków. Dla porównania –
para ludzi kocha się 8–12 razy miesięcznie. U makaków
częstotliwość kopulacji określa się nie w przeliczeniu
na miesiąc, ale na godzinę. Nawet jeśli to jest 0,2, to i tak
wychodzi dwa, trzy razy na dobę i prawie sto razy na miesiąc.
Nie my zasługujemy na miano najbardziej rozwiązłych istot
na ziemi.
A kto?
– Na przykład bonobo. Samice bonobo to urodzone
nimfomanki. Wystarczy najsłabsza zachęta, by ochoczo
przystały na kopulację, nie stroniąc od stosunków oralnych
i homoseksualnych. Młoda samica, by dołączyć do stada
zrywającego owoce z drzewa, musi wpierw odbyć stosunek
z każdym
samcem
–
łącznie
z niedoświadczonymi
młodzieńcami. Dopiero potem może się zabrać do jedzenia.
Naprawdę niczym nie możemy zadziwić zwierząt?
– Niemalże. Do niedawna w literaturze podkreślano
hiperseksualność człowieka, ukrytą owulację, kopulację
brzuszno-brzuszną. Wszystko to jest u bonobo.
Ale chyba żadne zwierzę aż tak nie celebruje samego
aktu płciowego.
– Stosunek płciowy może być niebezpieczny. Odciąga
uwagę od otoczenia, ogranicza percepcję, osłabia czujność –
czyni kopulującego łatwiejszym łupem dla drapieżników. To
dlatego zwierzęta kopulują w ekspresowym tempie: u byka
i barana trwa to kilka sekund, u ogierów niewiele dłużej,
u szympansa 10, rzadko 15 sekund. Nawet u słonia – notabene
mającego członek o ruchomości niezależnej od ciała – niespełna
pół minuty. Uważam, że wcześniej i ludzie kopulowali tak
szybko. Dopiero gdy człowiek przestał żyć w ciągłym
zagrożeniu, mógł celebrować zachowania płciowe. Pośrednio
wiąże się to ze wzrostem mózgowia, bo bez sprawnego intelektu
nie mógłby uwolnić się od drapieżników, chłodu i głodu.
Coś jest w powiedzeniu, że „nuda rodzi rozpustę”.
– Raczej brak problemów. Dlatego w starożytnym Rzymie
arystokracja żyła w sposób tak rozwiązły. Dlatego w dostatnich
Stanach Zjednoczonych ilość zachowań płciowych jest znacznie
większa niż w biednym Bangladeszu. Kiedy wokół wszystkiego
w bród, sukces reprodukcyjny najłatwiej zwiększyć przez
nasilenie kontaktów seksualnych.
A co do celebrowania aktu przez człowieka, to i tu pana
rozczaruję: u makaków sama kopulacja, bez gry wstępnej, może
przekraczać dziesięć minut, u orangutana zaś zaobserwowano
stosunek trwający ponad pół godziny.
A czy menopauza nie jest cechą typowo ludzką?
– To tak, jakby pan spytał, czy typowo ludzkie są
nowotwory. Gdy większość ludzi umierała przed pięćdziesiątką,
były rzadkością. Teraz, gdy żyjemy o 30 lat dłużej, okazały się
plagą. Tak samo jest z menopauzą. Musi mieć czas, by wystąpić.
U szympansa na wolności samica zwykle jej nie dożywa, ale
na przykład w zoo – tak.
Wiadomo, czemu powstała?
– By zdążyć odchować ostatnie dziecko. Załóżmy, że kres
życia zbiega się u kobiet z kresem reprodukcji. A więc 40-letnie
kobiety rodziłyby dzieci i zaraz potem umierały. Dla wielu
sierot byłby to wyrok śmierci. A z punktu widzenia matki –
strata energii. Aby trud ciąży nie szedł na marne, kobieta musi
mieć czas na wychowanie każdego, także ostatniego dziecka.
Następne 20 lat i matka staje się babcią...
– Właśnie. Fenomen babci od lat stanowi zagadkę. Jaki jest
jego ewolucyjny sens? Chodzi pewnie o pomoc opiekującej się
potomstwem matce. W Papui-Nowej Gwinei babcia ma zakaz
rodzenia, a jeśli go złamie – musi zabić swoje dziecko.
W społecznościach zbieracko-łowieckich babcie dostarczają
ponad 50 proc. pokarmu spożywanego przez wnuki. Dlaczego to
robią? By zwiększyć swój sukces reprodukcyjny. Nie mogąc
mieć więcej własnych dzieci, inwestują w potomstwo córki.
Zważywszy, że mają z wnukami jedną czwartą genów
wspólnych, jest to całkiem opłacalna strategia.
A ukryta owulacja? Czy nie jest naszą specjalnością?
Jak pisze Matt Ridley w „Czerwonej królowej” – niezależnie
od tego, co mówią lekarze, mądrość ludowa i Kościół
rzymskokatolicki, owulacja u człowieka jest niedostrzegalna
i nieprzewidywalna.
Szympansice
różowieją,
krowy
wydzielają zapach nęcący byki, tygrysice poszukują
tygrysów
– w świecie ssaków dzień owulacji jest
obwieszczany fanfarami. Ale nie u ludzi.
– Nawet literatura naukowa podkreśla brak objawów
owulacji u człowieka. A ja powiadam: owulacja nie jest ukryta.
Chociaż brak oznak wizualnych – są sygnały węchowe
i behawioralne. Skóra kobiet staje się wtedy jędrniejsza, zapach
– intensywniejszy.
W tropikach, gdzie ludzie chodzą prawie nago i rzadko
używają kosmetyków lub nie robią tego wcale, takie sygnały
mogą być odbierane.
A w naszej – odzieżowej – kulturze?
– Obserwacje prowadzone w amerykańskich dyskotekach
wykazały, że w okresie owulacji kobiety mocniej się malują,
bardziej wyzywająco ubierają i zachowują. Nieświadomie
wysyłają sygnały, które czynią je bardziej pociągającymi dla
mężczyzn. A mężczyźni te sygnały odbierają i na przykład
wyraźnie częściej takich kobiet dotykają.
Czym tłumaczy się zanik rui, a potem tak silne
stłumienie oznak owulacji?
– Jest wiele koncepcji. Gdyby na przykład partner
orientował się, kiedy jego partnerka jest płodna, zaniedbywałby
ją w okresach bezpłodności. Zatem ukrycie owulacji mogło być
wybiegiem samic chcących utrzymać przy sobie samca.
Koncepcja
kooperacyjna:
manifestacja
płodności
doprowadziłaby do tego, że samce ignorowałyby większość
samic, walcząc o garstkę tych, które są akurat zdolne
do zapłodnienia.
Ewolucja uznała, że utrzymując samce
w niewiedzy, unika się niepotrzebnych napięć i narażenia grupy
na przegraną w starciach z innymi, bardziej skonsolidowanymi.
Tak zwany model łowiecki łączy jawność owulacji
z odżywianiem.
Samice w rui, jako najatrakcyjniejsze,
obdarzane były przez samców łowców największymi porcjami
mięsa. Aby dostawać go dużo bez względu na fazę cyklu,
samice „postanowiły” ukryć owulację. Słowem, samice utraciły
ruję, handlując seksem na „mięsnym targu” prowadzonym przez
samce.
A gdyby tak owulacja u kobiet zaczęła się „odkrywać”?
– Kiedy Jared Diamond z Uniwersytetu Stanu Kalifornia
dowiedział się, że szympansice anonsują gotowość płciową
różową opuchlizną tylnej części ciała, powiedział: „Może to
i dobrze, że u kobiet okres płodności nie jest sygnalizowany
wszem i wobec. Co by się działo, gdyby pewnego dnia obok
waszego biurka przeszła nieodparcie różowa pracownica?”.
Najwyraźniej seks jest sztuką mistyfikacji. Czyżby
jawność mogła nas kosztować zbyt dużo?
– O! Miałaby przykre konsekwencje. Zwłaszcza dla kobiet.
Wystarczy pomyśleć, co by było, gdyby mężczyźni mogli
odróżniać swoje dzieci od cudzych. Albo gdyby wiedzieli,
że ich nowa partnerka jest w ciąży z innym mężczyzną.
Zwierzęta mające taką umiejętność bezwzględnie ją
wykorzystują. Obejmujący harem samiec langura, małpy
zwierzokształtnej, z reguły wie, które samice są w ciąży.
Przejmując harem, samiec zabija wszystkie małe narodzone
w ciągu pierwszych pięciu miesięcy swego panowania, jako
że ciąża u langurów trwa siedem miesięcy. Podobną rzeź
niewiniątek urządzają samce lwów. Nieco subtelniej,
bo za pomocą feromonów, z cudzym potomstwem rozprawiają
się samce myszy. Wywołują poronienie u samic, by jak
najszybciej je zapłodnić.
Niewykluczone, że promiskuityzm samic wynika z chęci
podzielenia rodzicielstwa między wielu samców, aby zapobiec
dzieciobójstwu. Żaden z tych, którym nie skąpiła wdzięków, nie
może wykluczyć, że nie jest ojcem jej dziecka. Ten brak
pewności potrafi uratować maleństwu życie.
Dlaczego ciężarne kobiety uprawiają seks? Czy to też
mistyfikacja?
– Fakt, pozornie to bez sensu. Czyż kobiety w ciąży nie
powinny oszczędzać energii dla tak potrzebującego jej płodu?
Ale wiedzą, co robią. Gdyby wraz z zajściem w ciążę kobieta
automatycznie traciła zainteresowanie seksem, jej partner
mógłby poczynić wystarczająco precyzyjne obliczenia,
by stwierdzić, że ktoś przyprawił mu rogi. Po co miałby
wychowywać bękarta? W interesie własnych genów powinien
jak najszybciej rozejrzeć się za kobietą gotową wydać na świat
jego dziecko. A tak, uprawiając miłość w czasie ciąży, może
ona wywieść w pole wszystkich potencjalnych ojców.
Jest też inny powód – cementowanie związku. Proszę
pomyśleć,
co zrobiłby
mężczyzna
skazany
na dziewięciomiesięczny
celibat.
Najprawdopodobniej
poszukałby sobie innej partnerki. By go nie stracić, kobieta
gotowa jest uprawiać seks niemal do końca ciąży.
Ilu mężczyzn niesłusznie przypisuje sobie ojcostwo?
– Z prowadzonych we Francji badań DNA wynika, że 15
proc. dzieci zostało zrodzonych z nieprawego łoża. A więc ich
formalni ojcowie nie są ich biologicznymi ojcami. Ci pierwsi
nawet nie podejrzewają, że wychowują dzieci innego
mężczyzny. Ci drudzy często w ogóle nie wiedzą, że są ojcami.
A w Polsce?
– Nie wiem, czy były takie badania. Przypuszczalnie
wskaźnik pewności ojcostwa przekracza u nas 90 proc.
90 proc., czyli na dziesięciu mężczyzn dziewięciu może
być pewnych ojcostwa dziecka, które uważają za swoje?
– Tak. I jeśli pewność ojcostwa jest taka wysoka, nic
dziwnego się nie dzieje. Ale jeśli spada poniżej 70 proc., ma
miejsce ciekawe zjawisko – awunkulat. Zamiast w swoje
mężczyźni zaczynają inwestować w dzieci swojej siostry.
Rachunek jest taki: skoro tylko połowa dzieci mojej żony może
być moimi dziećmi, to nie opłaca mi się na nie łożyć.
Na szczęście jest ktoś, komu się to opłaca. Kto? Brat żony.
Dlaczego? Bo brat żony też nie jest pewien swoich dzieci.
Za to może być pewien, że siostrzenice i siostrzeńcy noszą jego
geny. A noszą, jako że ich matka jest jego rodzoną siostrą. A to,
że jest siostrą, wynika z tego, że mają wspólną matkę. Stąd też
towarzysząca
awunkulatowi
matrlinearność
[matrylinearność?], czyli dziedziczenie dóbr po linii matki.
I matrlinearność, i awunkulat praktykują na przykład Indianie
Nawaho oraz mieszkańcy Wysp Trobrianda i Salomona.
Skąd ta nazwa?
– Od łacińskiego „avunculus”
– wujek, bo ciężar
utrzymania dzieci bierze na siebie nie biologiczny, czy nawet
formalny, ojciec, lecz wujek. Oczywiście, mężczyzna ów miałby
z własnymi dziećmi większe pokrewieństwo niż z dziećmi
siostry, ale przynajmniej z tymi ostatnimi jest spokrewniony
na pewno. Gdyby tak u nas spadła pewność ojcostwa, awunkulat
też mógłby się rozpowszechnić.
Teraz, dzięki testom DNA, trudniej będzie mężczyzn
wywieść w pole...
– Są sposoby utwierdzania mężczyzn w przekonaniu
o ojcostwie. W plemionach tradycyjnych, jeśli dziadkowie
uznają, że ich wnuczek nie jest podobny do swego ojca, a ich
syna, to wyrzekają się takiego wnuka. Badania wykazały, że to
podobieństwo bywa iluzoryczne, bo gdy spytać postronne
osoby, do kogo podobne jest niemowlę, to tyle samo wskaże
na ojca, ile na matkę. Natomiast gdy spytać członków rodziny
owego niemowlęcia, wtedy wychodzi na jaw ewidentna
manipulacja: otóż rodzina ze strony matki upiera się, że dziecko
jest podobne do ojca. „Ależ to cały Tadeusz! Wykapany tata!” –
wykrzykują. Tymczasem rodzina ojca nie wykazuje takiego
entuzjazmu. „No może...” – bąkają. Gdyby niemowlę faktycznie
było podobne do ojca, należałoby oczekiwać podobnych reakcji
po obu stronach. Rodzina ze strony matki nie ma się czym
martwić – nie licząc rzadkich wypadków zamiany niemowląt
w szpitalu, może być pewna, że to ich potomek. Rodzina ojca
takiej pewności nie ma. Pierwsza musi więc przekonać drugą,
że mają wspólnego potomka, w którego warto inwestować.
Co więcej, zauważono, że presja wywierana na rodzinę ojca jest
najsilniejsza przy pierwszym dziecku. Przy następnych – już
mniej. Dlaczego? Bo z każdym kolejnym dzieckiem znają się
coraz lepiej. A z początku są dla siebie zagadką. A może, gdy ją
poślubił, była w ciąży z innym?
Chyba że wziął dziewicę...
– W wielu krajach dziewictwo nadal jest w cenie.
Najlepszy dowód – infibulacja. Nazwa wywodzi się
z łacińskiego słowa „infibula”, co znaczy zapinka do tuniki.
W tym wypadku oznacza zaś naturalny pas cnoty. W Sudanie,
Nowej Gwinei i paru innych krajach małym dziewczynkom
zaszywa się wargi sromowe. Zaszywa tak, by został tylko
niewielki otworek na mocz i krew menstruacyjną. Jedyny ukłon
w stronę higieny to polanie rany wrzątkiem. Co ciekawe, robią
to kobiety – matki córkom. Po co? By były cenniejsze na rynku
małżeńskim. W wianie wnoszą gwarancję, że nie są w ciąży.
Problem w tym, że zaraz po ślubie ich mężowie dobierają się
do nich... nożem. Związek jest konsumowany, nim rana zdąży
się zagoić. Po urodzeniu dziecka pochwę ponownie się zaszywa.
I tak po trzech porodach kobieta ma strzępki w okolicy krocza.
Dlaczego zaszywa się po porodzie?
– Ze względu na zakaz współżycia w okresie laktacji, który
potrafi trwać nawet dwa lata. Szacuje się, że na świecie żyje
ponad 50 mln kobiet po infibulacji.
Istnieje też zwyczaj zwężania przedsionka pochwy
specjalnymi klamrami lub cierniami. Dowodem na to, że takie
zabiegi nadal się wykonuje, był głośny przypadek opisywany
między innymi przez Anthony’ego Smitha. Do jednego
z brytyjskich szpitali trafiła pacjentka z Sudanu. Choć
ze względu
na rozmiary
pochwy
wydawało
się
niepodobieństwem, by mogła odbywać stosunki seksualne,
kobieta ta była w piątym miesiącu ciąży. Chirurdzy z Sheffield
przywrócili jej pochwę do normalnego stanu, umożliwiając tym
samym poród. Po wszystkim przyznała, że choć ów proceder
jest nielegalny, to wśród niektórych arystokratycznych rodzin
muzułmańskich kaleczenie kobiet nadal jest obowiązującym
zwyczajem.
Nie sądzę, by gdzieś z równą determinacją zapobiegano
niewierności mężczyzn...
– Bo zdrada jest asymetryczna. Niewierność męża ma
mniejsze konsekwencje – jego żona nie musi się takim
dzieckiem opiekować – natomiast niewierność żony naraża
mężczyznę na to, że będzie wychowywał nie swoje dziecko.
Historia i prawo to odzwierciedlają. W większości społeczeństw
zdrada żony była lub jest o wiele surowiej karana niż bezkarna
często niewierność męża.
Jak zapewnić sobie wierność swej wybranki?
– Jak uważa część biologów, wystarczy albo często z nią
współżyć, albo jej pilnować. Kochając się z partnerką
przynajmniej co trzy dni, utrzymuje się w jej drogach rodnych
bezpiecznie wysoki poziom nasienia.
Co do pilnowania zaś... W przeciwieństwie do zwierząt
ludzie mogą pilnować swych partnerów in absentia. On może
spytać swego sąsiada lub własną matkę, co też żona porabia, gdy
on spędza całe dnie na polowaniu. Robin Dunbar z Uniwersytetu
w Liverpoolu uważa, że ewolucyjne pochodzenie mowy
związane jest z „plotkowaniem”. Mąż mógł z dużym
powodzeniem
zniechęcić
żonę do romansu, dając jej
do zrozumienia, że nieustannie śledzi plotki.
Teraz, gdy on i ona spędzają całe dnie poza domem,
niewierność musi zbierać bogate żniwo...
– Tak. Bo czas przebywania z partnerką jest bardzo ważny.
Stwierdzono, że gdy są razem przez większość dnia, to
prawdopodobieństwo zdrady jest małe. W niektórych kulturach
kobiety są dokładnie pilnowane, najpierw przez rodzinę, potem
przez męża.
Oto przykład: niedawno spotkałem 28-letnią dziewczynę
z Azerbejdżanu. Skończyła studia w Moskwie i zajmowała się
rekonstruowaniem twarzy. Na konferencję przyjechała z mamą.
Dlaczego? Bo jest panną. Z tego względu przez pięć lat studiów
ktoś ciągle musiał jej pilnować – wujek, ciotka, matka... Niemal
na chwilę nie mogła zostać sama.
Dmuchają na zimne?
– Z pewnością. Ale na przykład w Wielkiej Brytanii aż 30
proc. kobiet przyznaje, że przynajmniej raz miały dwóch
różnych partnerów seksualnych w ciągu jednej doby. Załóżmy,
że po takim wyczynie kobieta zachodzi w ciążę. Który
z partnerów zostaje ojcem?
Pierwszy?
– To by było zbyt proste. Zapomina pan, że plemniki są
w stanie przetrwać w ciele kobiety nawet tydzień. Okazuje się,
że istotny jest termin owulacji, który z partnerów jest mężem,
a który kochankiem, kiedy ostatnio mieli wytrysk, jak dawno
kochali się z tą kobietą itd.
To, co dzieje się w drogach rodnych kobiety, określa się
mianem wojny plemników i jest przedmiotem wnikliwych
badań.
Kiedy to wykryto?
– W latach 70. biologa brytyjskiego Rogera Shorta
zastanowiła dysproporcja w wielkości jąder u małp. Dlaczego
cztery razy cięższe goryle mają jądra cztery razy mniejsze
od szympansich? Doszedł do wniosku, że rozmiar jąder idzie
w parze ze skłonnością do poligamii. Im bardziej samce są
pewne swego seksualnego monopolu, tym ich jądra są mniejsze.
Tak jest u goryli. Ale już u szympansów samica potrafi
w krótkim czasie „obsłużyć” kilku samców. Plemniki każdego
z nich starają się jak najszybciej „zaklepać sobie” komórkę
jajową. Dochodzi między nimi do bezpośredniej rywalizacji –
wojny plemników. Najlepszym sposobem na wygranie tej wojny
jest wyprodukowanie jak największej ilości nasienia i zalanie
nim konkurencji.
Dziesięć lat później dwóch brytyjskich zoologów
z Uniwersytetu w Manchesterze – Robin Baker i Mark Bellis –
zaczęło badać, ile spermy uwalnia mężczyzna podczas wytrysku
i co się z nią dzieje. Stwierdzili, że w ciele kobiety musi
dochodzić do rywalizacji plemników. Ich zdaniem około pięciu
procent ludzi zawdzięcza temu zjawisku życie. Innymi słowy,
jedna osoba na dwadzieścia żyje dzięki temu, że plemniki jej
biologicznego ojca pokonały plemniki innych partnerów
w drogach płciowych matki. Niby niewiele, ale według Bakera
znaczy to, że statystycznie każdy z nas ma przodka, którego
by nie miał, gdyby nie owo zjawisko. „Dzisiaj – pisze
w „Wojnie plemników” – jesteśmy określonymi osobami
dlatego, że jeden z naszych przodków wyprodukował porcję
nasienia na tyle walecznego, by tę wojnę wygrać”.
Ponieważ w trakcie cyklu kobieta wytwarza zwykle tylko
jedną komórkę jajową, może być tylko jeden zwycięski plemnik.
Gdy wytworzy ich dwie, a taka sytuacja ma miejsce
w przypadku
bliźniąt
dwujajowych,
wtedy
zaszczytu
zapłodnienia dostępują co prawda dwa plemniki, ale de facto
zwycięzca jest jeden, jako że oba pochodzą od jednego ojca.
I wydawało się, że inaczej być nie może. A jednak historia
wojen plemnikowych zna przypadki remisu – najbardziej
spektakularnym tego przykładem są bliźnięta dwujajowe
różnych ras, a więc i różnych ojców.
A gdyby wojny plemników nie było?
– Zdaniem Bakera ludzka seksualność straciłaby wówczas
cały swój koloryt. Nie byłoby kobiecych orgazmów,
masturbacji, marzeń sennych i fantazji seksualnych, a przez całe
życie mielibyśmy ochotę na seks może kilkadziesiąt razy –
wówczas, kiedy zapłodnienie byłoby możliwe i pożądane.
W istocie inny kształt przybrałoby wszystko: kultura, literatura
i sztuka, a całe życie społeczne miałoby odmienne oblicze.
Czy w porównaniu ze zwierzęcymi ludzkie jądra są
duże?
– Lokujemy się pośrodku. Co nie znaczy, że jesteśmy
przeciętniakami. W proporcji do całego ciała męskie jądra
zasługują na miano dużych. „No właśnie – pytają orędownicy
wojny plemników – dlaczego są aż tak duże? Do zapłodnienia
wystarczyłaby mężczyźnie jedna dziesiąta tych milionów
plemników, które traci z każdym wytryskiem”. „Właśnie
dlatego – odpowiadają – że u człowieka dochodzi do rywalizacji
spermy. W wojnie plemnikowej małe jądra, a więc produkujące
mało nasienia, stawiałyby ich właściciela na przegranej pozycji.
Ich wielkość jest o wiele bardziej istotna od rozmiarów prącia”.
Zwracają też uwagę na położenie jąder. Żaden projektant
organizmu nie byłby zadowolony z pozostawienia na zewnątrz
ciała tak ważnego narządu. Dlaczego, zamiast tkwić bezpieczne
w jamie ciała, jądra mężczyzn spoczywają w mosznie? Przecież
są tam bardziej narażone na uszkodzenia. Odpowiedź brzmi:
ze względu na żywotność plemników. W mosznie panuje nieco
niższa temperatura – u mężczyzny nagiego o sześć stopni,
a ubranego o trzy. Niższa temperatura działa konserwująco
na plemniki – dzięki temu mogą dłużej pełnić swoje funkcje.
Położenie jąder oraz ich znaczne rozmiary zdaniem wielu
jednoznacznie
wskazują
na przystosowanie
do wojny
plemników.
Ale do sukcesu reprodukcyjnego wiedzie wiele dróg. Dla
jednego będzie to uwiedzenie jak największej liczby kobiet, dla
innego – wierność jednej partnerce i otoczenie opieką jej dzieci.
Trudno ocenić, która strategia jest lepsza.
A więc sukces reprodukcyjny może mieć wielu ojców –
wiernych i niewiernych?
– Zasada jest prosta: gdyby wszyscy byli tacy sami,
premiowana byłaby każda odmienność. W społeczności
mężczyzn monogamicznych garstka poligamistów odniosłaby
ogromny sukces. Ale gdy bardzo wielu mężczyzn zdradza swe
partnerki bądź ma ich kilka, lepsze owoce daje strategia
pilnowania tej jednej. Co z tego, że ktoś utrzymuje stosunki
z dziesięcioma
kobietami, skoro one sypiają z innymi
mężczyznami i ten ktoś nie ma żadnej gwarancji, że jest ojcem
ich dzieci?
Jaka strategia jest najwłaściwsza dla naszej rasy?
– Sądząc po rozmiarze jąder – mieszana: pilnowanie stałej
partnerki przeplatane aktami małżeńskiej niewierności. O tym,
że wielkość jąder odgrywa rolę w wojnie plemników, świadczy
też pewne ciekawe spostrzeżenie. Otóż ustalono, że mężczyźni
spędzający ze swoimi żonami całe dnie, mają objętościowo
mniejszy wytrysk niż tacy, którzy widują je na przykład
wyłącznie wieczorami. Oczywiście przy założeniu, że i tu, i tu
liczba stosunków jest jednakowa.
A jak do wojny plemników przystosowani są jej
bezimienni bohaterowie?
– Spotykane w podręcznikach ilustracje niezupełnie
odpowiadają rzeczywistości. Duża główka, wąski tułów i długa
witka – tak wygląda tylko część plemników. Inne przypominają
hantle, cygaro, gruszkę albo nie kojarzą się z niczym. Różne też
odgrywają role:
– blokerzy robią za bramkarzy – bronią wstępu plemnikom
następcy. Są rosłej postury, mają poskręcane witki, a niektóre –
niczym hydry – nie jedną, ale kilka główek;
– zabójcy – jak sama nazwa mówi – likwidują plemniki
innych partnerów. Są naszpikowane trucizną. Wyrok śmierci
wykonują po sprawdzeniu składu chemicznego powierzchni
główek potencjalnych ofiar;
– zdobywcy są jak sportowcy, którzy niosą DNA niczym
pochodnię mającą rozpalić znicz olimpijski. To im przypadła
rola mistrzów ceremonii – tylko one zapładniają komórkę
jajową. Można by powiedzieć, że pomagać im muszą wszystkie
inne, gdyby nie:
– plemniki planowania rodziny. Te zaprogramowane są
na niszczenie bratnich zdobywców. Pozornie bez sensu.
A jednak bywają nieocenione. Uaktywniają się, gdy mężczyzna
przeżywa długotrwały stres bądź podejrzewa, że jest zdradzany.
W pierwszym wypadku zabezpieczają go przed posiadaniem
dzieci, w drugim – wspomagają własnych zabójców w walce
przeciwko zdobywcom kochanka. Gdyby reakcją na stres była
całkowita utrata zainteresowania seksem, plemniki planowania
rodziny najprawdopodobniej w ogóle by się nie wykształciły.
Zdaniem Bakera i Bellisa proporcje poszczególnych plemników
potrafią zmieniać się z godziny na godzinę, w zależności
od sytuacji.
Czy wojna plemników to domena mężczyzn?
– Kobiety mają w niej spory, a według niektórych nawet
decydujący udział. Kobieta współżyjąca na przemian z dwoma
mężczyznami może trojako wpływać na to, który z nich zostanie
ojcem: świadomie – stosując antykoncepcję, na wpół świadomie
– kochając się z jednym w płodnej, a z drugim w bezpłodnej
fazie cyklu, oraz nieświadomie – zachowując w sobie liczniejszą
armię plemników jednego z kochanków.
A to ostatnie w jaki sposób?
– Kwestia orgazmu. Gdy szczytuje, zatrzymuje ponoć
50–90 proc. plemników, gdy nie – poniżej połowy. Reszta
wypływa.
Czyżbyśmy
wreszcie poznali funkcję kobiecego
orgazmu?
– Zasysanie ejakulatu – tak twierdzą Baker i Bellis.
Następujące wówczas skurcze jajowodów, macicy i pochwy
miały działać jak pompa ssąca.
A czy orgazm zwiększa szanse zajścia w ciążę?
– Według niektórych – tak. Ale tylko wtedy, gdy następuje
na minutę przed ejakulacją. Jeśli wcześniej lub później – nie ma
takiego znaczenia. Z tego punktu widzenia najlepiej, gdy partner
szczytuje minutę przed partnerką, a nie jak na filmach –
równocześnie.
I jak sądzę, orgazm nie jest wyłącznie naszą domeną...
–
Kiedyś sądzono, że jest. Wiązano to z naszą
dwunożnością.
Wszechogarniające
uczucie
orgastycznej
błogości miało skłaniać kobietę do pozostania w pozycji leżącej.
Gdyby zaraz po stosunku zerwała się na nogi, nasienie mogłoby
z niej wyciec, zmniejszając szanse na zapłodnienie. Ja stawiam
na jeszcze inną koncepcję. Nie mechaniczną, lecz raczej
hormonalną. U kobiety orgazm wiąże się z wydzielaniem
oksytocyny. Wiadomo, że hormon ten uczestniczy w akcji
porodowej. Najciekawszy jest jednak wpływ oksytocyny
na zachowanie. Wstrzyknięcie jej samicy ssaka sprawi,
że zaakceptuje ona cudze dziecko, które w innych warunkach
niechybnie by odrzuciła. Problem w tym, że oksytocyna szybko
się rozkłada i już po dwóch godzinach jej stężenie we krwi
spada do poziomu wyjściowego. Jeśli dopiero co powite młode
oderwie się od matki przed upływem tego czasu, to może ona
traktować je potem jako cudze. Jeśli jednak pozostawimy matce
noworodka, to będzie mu bezgranicznie oddana. Całkiem
niedawno, tłumacząc to zasadami higieny, w szpitalach
położniczych jak najszybciej odcinano pępowinę, po czym
umyte i ubrane dziecko przynoszono matce po kilkudziesięciu
godzinach. Potem się okazało, jak bardzo taka separacja osłabia
relację matka – dziecko. Te matki, którym pozwolono przytulić
noworodka, po roku miały z nim o wiele lepszy kontakt niż te,
które odseparowano od swych pociech.
Dlaczego o tym mówię? Bo kiedy w trakcie orgazmu
poziom oksytocyny rośnie, to może następować podobna
sytuacja: kobieta zaczyna się wiązać z mężczyzną, tak jak
ze swoim dzieckiem. Innymi słowy, partner doprowadzający
swą partnerkę do orgazmu zyskuje gwarancję, że będzie mu
wierniejsza i silniej doń przywiązana. Aż trzykrotnie redukuje
ryzyko zdrady. Oksytocyna staje się mocnym spoiwem takiego
związku. Sądzę nawet, że tłumaczy fenomen miłości platońskiej.
Nie platonicznej?
– Miłość platońska i platoniczna to zupełnie co innego.
Platon uważał, że na początku miłości jako takiej jest miłość
fizyczna i dopiero po niej dochodzi się do miłości duchowej.
A w średniowieczu wyrzucono to pierwsze, wyeksponowano to
drugie i tak już zostało. Mówiąc „miłość platońska”, myślimy
dziś o związku duchowym, bezdotykowym. Platon pewnie się
w grobie przewraca.
Ale jak widać – miał nosa...
– Wydaje się, że kobietę można przywiązać seksem.
Psycholodzy pytają, jak to jest, że niektóre maltretowane
kobiety, choć nienawidzą swych ciemiężycieli, nie potrafią
od nich odejść. Co je trzyma? Może właśnie oksytocyna?
Bo jaki hormon powinien najmocniej uzależniać od innej osoby?
Ten, którego najwięcej jest w momencie porodu. Zresztą czyż
mógłby to być hormon wydzielany przy jakiejś innej okazji?
Nie. Bez sensu byłoby bronić na zabój kogoś, od kogo
uzależnienie się jest kwestią innych, przypadkowych
okoliczności. Za to obrona własnego dziecka ma sens, jako
że ono właśnie jest spadkobiercą naszych genów.
Czy uzależniająca moc orgazmu dotyczy tylko kobiet?
– Tak. W odniesieniu do mężczyzn nie miałoby to sensu.
W jego interesie nie leży uzależnianie się od jednej, lecz
posiadanie jak największej liczby partnerek. Dlatego niemal
każdy stosunek jest u mężczyzn nagradzany orgazmem.
Czy kobietom i mężczyznom seks smakuje inaczej?
– O! Pod względem rozpiętości doznań seksualnych
kobiety biją mężczyzn na głowę. Choćby właśnie orgazm:
można zaryzykować twierdzenie, że nie ma dwóch kobiet,
których zakres, częstość i wzór orgazmu są identyczne.
Świadczą o tym dane o mieszkankach Wielkiej Brytanii.
Niektóre (2–4 proc.) nie doświadczają go wcale, innym (10
proc.) zdarza się, ale nigdy podczas stosunku, a są i takie (10
proc.), które szczytują za każdym razem. Według Bakera
kobiety przeżywają orgazm w około 60 proc. rutynowych
epizodów seksualnych, z tego 35 proc. podczas gry wstępnej,
a tylko 10–20 proc. w czasie penetracji. Wreszcie blisko połowa
doświadcza bezwiednych orgazmów nocnych, podczas gdy
druga połowa nawet nie jest w stanie czegoś takiego sobie
wyobrazić. W sumie zaledwie co 20. kobieta przeżywa całe
spektrum właściwych swej płci doznań seksualnych.
Jakże inaczej wygląda to u mężczyzn! Właściwie wszyscy
doznają bezwiednych orgazmów podczas snu, a stosunek bez
orgazmu jest w ich wypadku jak „i” bez kropki. Ponieważ męski
orgazm
równoznaczny
jest
z wytryskiem,
mężczyzna
niedoświadczający szczytowania nie ma w zasadzie szans
na wydanie potomka. W przeciwieństwie do niego kobieta
znająca orgazm tylko z opowiadań może dochować się
gromadki dzieci. Szczytowanie nie jest u niej warunkiem
niezbędnym do zapłodnienia. A mimo to wiele kobiet symuluje
orgazm
– tak wynika ze statystyk. Przeszło połowa
ankietowanych przyznała, że zdarza jej się udawać orgazm,
a jedna czwarta, że robi
to często. I – co istotne –
z powodzeniem.
Mężczyźni o wiele częściej informują
o większej liczbie orgazmów równoległych niż kobiety. Dotyczy
to nawet takich przypadków, gdy ich partnerki – jak same
przyznały w ankietach – w ogóle nie doświadczają orgazmu. Jak
widać, kobiety do perfekcji opanowały sztukę wywodzenia
mężczyzn w pole.
Co może być przyczyną tych różnic?
– Jeśli jakaś cecha jest słabo zróżnicowana u danego
gatunku, tak jak doznania seksualne mężczyzn, to świadczy o jej
dużym znaczeniu ewolucyjnym. Innymi słowy, dobór naturalny
selekcjonował naszych przodków pod kątem tej cechy. A jeśli
jest duże zróżnicowanie – nie było silnej selekcji. A to świadczy
o jej niewielkim znaczeniu.
Wniosek: doznania seksualne kobiet nie były ewolucyjnie
istotne, a już na pewno nie w takim stopniu jak u mężczyzn.
A czy wojna plemników jest rzeczywiście tak istotna,
jak chcą tego Baker i Bellis?
– Mogą dopuszczać się nadinterpretacji. Twierdzą choćby,
że u człowieka bardzo często dochodzi do rywalizacji spermy.
Czyżby? Bo jeśli byłoby to prawdą, monogamiczność kobiet
stanęłaby pod znakiem zapytania. Oznaczałoby to, że kobiety są
znacznie
bardziej
skłonne
do ryzykownych
zachowań
seksualnych, niż się zakłada. A zakłada się, że są z natury
ostrożne, bo zbyt dużo mają do stracenia: utrata reputacji może
dla nich oznaczać utratę partnera i warunków do wychowania
potomstwa. Skórka za wyprawkę.
Wielkość
jąder,
objętość
ejakulatu,
budowa
plemników...
Czyżby rozmiary członka były obojętne dla sukcesu
reprodukcyjnego?
– Niezupełnie. Zwolennicy wojny plemników twierdzą,
że ewolucja wyprofilowała go tak, by działał jak tłok
wysysający wraz ze śluzem zalegające w drogach rodnych
kobiety plemniki rywala. A co do długości – o niczym to nie
świadczy. A na pewno nie wpływa na prawdopodobieństwo
zapłodnienia kobiety. Desmond Morris uważa, że ludzki członek
jest nadwymiarowy. „Homo sapiens chwali się wielkim
mózgiem, a skrzętnie ukrywa fakt, że ma najdłuższy członek” –
pisze w „Nagiej małpie”. Okazuje się jednak, że w proporcji
do wielkości ciała szympans nie ustępuje nam pod względem
wielkości członka. Z tym że u niego jest to raczej związane
z obrzmieniem okolic genitalnych samicy. Szympansica
magazynuje tam około półtora litra wody, a długość jej pochwy
wydłuża się nawet dwukrotnie. Aby więc doszło do prawidłowej
penetracji, członek musi być odpowiednio długi.
Homo sapiens zaś zwiększenie długości prącia może
zawdzięczać dwunożności. Przyjęcie postawy wyprostowanej
spowodowało ukrycie żeńskich narządów płciowych między
nogami. Przy kopulacji grzbietowo-brzusznej wymagało to
wydłużenia członka. Inaczej penetracja byłaby niepełna.
Obrzmienie okolic genitalnych pewnie było, ale nie tak duże jak
u szympansa. I dobrze, bo jak byśmy chodzili z takim
półtorakilogramowym balastem?
Czy wiadomo, jak długie członki mieli nasi przodkowie
milion lat temu? Chyba nie dysponujemy żadnymi
kopalnymi szczątkami?
– O właśnie! Wszystkie mięsożerne, począwszy od psów
i kotów, mają baculum, czyli kość prącia. Z paroma wyjątkami
mają ją też inne naczelne. A my nie. Szkoda, bo wtedy łatwiej
byłoby rozróżnić płeć znalezisk. Dlaczego jej nie mamy?
Ułatwiałaby kopulację, wydłużałaby erekcję... Nie wiadomo.
Gdyby teraz pojawili się mężczyźni z czymś takim – czy
nie mieliby przewagi?
– I nawet się pojawiają, ale rzadko. Ich znikomy odsetek
dowodzi, że baculum to atawizm. „Uzbrojeni” w kość prącia
mężczyźni najwyraźniej nie mieli z tego żadnych ewolucyjnych
korzyści. Zresztą, jak pokazują badania, zaledwie co setna
kobieta zwraca uwagę na rozmiary członka, podczas gdy
na przykład co trzecia na pośladki. Morfologiczne cechy
mężczyzn coraz rzadziej decydują o sukcesie reprodukcyjnym.
A czemu łechtaczka, kobiecy odpowiednik prącia, jest
tak dziwnie umiejscowiona? Bardzo trudno pobudzić ją
podczas stosunku. Baker pisał, że w tej sytuacji pełni ona
funkcję jedynie przycisku do masturbacji.
– I tak dobrze, bo gdybyśmy kochali się – jak większość
ssaków – od tyłu, łechtaczka w ogóle nie byłaby pobudzana.
A mówiąc poważniej, nie widzę powodu, żeby przypisywać jej
jakąś
nadzwyczajną
rolę.
To
narząd
resztkowy,
nieprzyczyniający się do sukcesu reprodukcyjnego.
A jednak w kulturach tradycyjnych łechtaczce poświęca
się dużo uwagi.
– Ale w jakim celu? W jednym z australijskich plemion
usuwa się łechtaczkę dojrzewającym dziewczętom, a potem
wszyscy mężczyźni mają stosunki z nowo obrzezanymi. Nieco
inne znaczenie ma kliteroktomia w krajach muzułmańskich czy
północnoafrykańskich. Łechtaczkę obcina się tam po to,
by pozbawić kobietę przyjemności czerpanej z seksu.
Żeby nie była wodzona na pokuszenie?
– Właśnie. Niech to, co dla mężczyzny jest przyjemnością,
dla kobiety będzie obowiązkiem. Kobiety, ale – podkreślmy –
stałej partnerki. Co innego takiej, którą mężczyzna ma dopiero
zdobyć. Ta lepiej niech łechtaczkę ma, bo inaczej w ogóle nie
będzie zainteresowana „tymi sprawami”. I żeby nie było
nieporozumień: to nie mężczyźni usuwają kobietom łechtaczki,
tylko inne kobiety – najczęściej matki dbające o to, by ich córki
miały wzięcie.
Ciekawe, czy bardziej wyeksponowana łechtaczka
cokolwiek zmieniłaby w sferze ludzkiej seksualności...
– Opowiem panu o fenomenie obserwowanym u niektórych
mieszkańców Dominikany. Rodzą się tam chłopcy, u których
nie wykształca się prącie, a jądra nie zstępują do moszny.
Okazało się, że przyczyną jest brak enzymu zmieniającego
nieaktywny testosteron w aktywny dihydrotestosteron. Widząc
brak prącia i moszny, miejscowi biorą takich chłopców
za dziewczynki, tyle że o powiększonych łechtaczkach. I tak też
je wychowują. Na zajęciach ze studentami z lubością podaję to
jako przykład przewagi czynników biologicznych nad
społecznymi w kształtowaniu tożsamości płciowej.
Nauki społeczne chcą widzieć decydującą rolę czynników
wychowawczych: dziewczynkom dajemy do zabawy lalki,
chłopcom samochody i tak oto kształtujemy w nich a to kobiecą,
a to męską psychikę. A to oczywiście bzdura, bo płeć
determinują przede wszystkim czynniki biologiczne. A więc
takich chłopców od najmłodszych lat traktuje się i wychowuje
jak dziewczynki, przygotowuje do roli żon i matek. Kiedy te
„dziewczynki” wchodzą w okres dojrzewania, wychodzi szydło
z worka. Ich „łechtaczki” powiększają się nagle do rozmiarów
prącia. Jądra zstępują do moszny i z dziewczęcia robi się
chłopiec. Tacy chłopcy są z reguły bezpłodni – jądra za długo
tkwiły w jamie ciała i po prostu się „przegrzały”. Mało,
że wyglądają jak mężczyźni, to jeszcze po męsku się zachowują:
stają się agresywni, zaczynają rywalizować, podrywać
dziewczyny...
I proszę!
Wystarczy
parę
miesięcy
podwyższonego poziomu androgenów, by przekreślić 12 lat
silnego treningu wychowawczego.
No
właśnie, dlaczego mężczyźni są agresywni
i zdobywczy, a kobiety ostrożne i wybredne? I to niezależnie
od wychowania?
– Obie płcie kształtują się nawzajem. Kobiety nie mogą
mieć do mężczyzn pretensji o to, jacy są, bo jest to zasługą
kobiet. Mężczyźni są z natury agresywni, bo raz – musieli
rywalizować o kobiety, dwa – bo zwycięzcy w tej rywalizacji
bardziej podobali się kobietom, a ściślej, ponieważ przodkinie
dzisiejszych kobiet pozwalały takim mężczyznom na więcej.
Kobiety są delikatniejsze, bo takie woleli przodkowie
dzisiejszych mężczyzn.
Czyli mężczyźni zachowują się jak selekcjonerzy kobiet,
a kobiety – jak hodowcy mężczyzn?
– W pewnym sensie tak. Rozmnażanie płciowe jest
po prostu genetyczną spółką typu joint venture, gdzie obie
strony mogą mieć różne preferencje, ale zawsze ten sam cel –
jak największe rozprzestrzenienie genów.
Wiadomo, że samce i samice mają odmienne strategie
zachowań
płciowych.
Płeć,
która
więcej
inwestuje
w wychowanie potomstwa – na przykład nosząc płód w brzuchu
przez dziewięć miesięcy – nie odnosi korzyści z posiadania
dodatkowych partnerów. Płeć, która inwestuje mniej, ma czas
na ich poszukiwanie. Dlatego, mówiąc najogólniej, osobniki
męskie dążą do zdobycia większej liczby partnerek, a osobniki
żeńskie – jakościowo lepszych partnerów. Z czysto
technicznych względów mężczyzna może zostawić stukrotnie
liczniejsze
potomstwo
od najbardziej
płodnej kobiety.
Wystarczy, by zapłodnił kobietę, ta zaś sama musi urodzić
swoje dzieci. Spójrzmy na rekordzistów: władca Maroka
spłodził 888 pociech, podczas gdy pewna mieszkanka
w XIX-wiecznej Rosji wydała ich 69, i to tylko dlatego,
że miała skłonność do ciąż mnogich. Założę się, że Casanova
zostawił więcej potomków niż Nierządnica Babilońska.
Zresztą różnice w strategiach płciowych kobiet i mężczyzn
widać już na poziomie komórek rozrodczych. Komórka jajowa
jest tysiące razy większa od plemnika. Tych ostatnich jest za to
dużo więcej. Pod tym względem mężczyznę można porównać
do fabryki, kobietę – do zakładu rzemieślniczego. Podczas gdy
z męskiej linii produkcyjnej schodzą miliony plemników
dziennie, żeński zakładzik opuszcza jedno jajo na miesiąc.
Od początku ona inwestuje w jakość, a on w ilość. A to,
że plemniki są aktywne, a komórki jajowe bierne, Darwin
skomentował słowami: „Świat tak już jest urządzony, że samce
zdobywają, a samice są zdobywane”.
No właśnie, dlaczego mężczyźni tak różnią się
od kobiet?
– Głównie za sprawą doboru płciowego.
Czym dobór płciowy różni się od naturalnego?
– To, że człowiek różni się od meduzy czy lwa, jest zasługą
doboru naturalnego. A to, jak bardzo różni się samiec
od samicy, głównie wynika z doboru płciowego.
Mówi się, że człowiek nie podlega już prawom doboru
naturalnego, bo uniezależnił się od wpływu środowiska.
Naturalne czynniki selekcyjne, jeszcze sto lat temu
zagrażające
życiu
jednostek,
a tysiące
lat
temu
unicestwiające całe gatunki, dziś na nas nie działają. Słowem
– nie musimy się już zmieniać, a jednak się zmieniamy.
Dlaczego?
– To nieprawda, że ewolucja człowieka się zatrzymała.
Nieprawdą jest też, że selekcja naturalna nas nie dotyczy.
Dotyczy, choć w różnym stopniu na różnych kontynentach.
Najsilniej oczywiście w rejonach, których nie skaziła
cywilizacja. W Etiopii ludzie z głodu umierają tysiącami.
W całej Afryce są miliony nosicieli wirusa HIV. Kiedy umrą –
pozostawią miliony sierot. Większość z tych dzieci nie przeżyje.
Czy to nie jest selekcja naturalna?
Ale mamy też kraje uprzemysłowione – z inkubatorami,
lekami, odżywkami – gdzie lekarze ratują półkilogramowe
wcześniaki,
a średnia
długość
życia
zbliża
się
do osiemdziesiątki.
– Cywilizacja nie usuwa nacisku selekcji naturalnej, lecz
tylko go zmniejsza. Poza tym przybiera on inną postać.
Wcześniej mężczyźni nie umierali tak często na choroby układu
krążenia. A teraz tak, bo nie wytrzymują rywalizacji na rynku
pracy. A podatność na choroby zakaźne? Osoba odporna
na żółtaczkę czy nawet wirusa HIV – a w Stanach wykryto takie
– ma przewagę nad innymi. A płodność? W Europie co piąte
małżeństwo nie może mieć dzieci. Cóż to jest, jak nie selekcja
naturalna?
Według
Ridleya dobór płciowy jest silniejszy
od naturalnego, bo celem organizmu jest nie tyle przeżycie,
ile reprodukcja. W efekcie wszędzie tam, gdzie rozmnażanie
i przetrwanie wchodzą ze sobą w konflikt, pierwszeństwo ma
rozmnażanie. Łosoś na przykład głodzi się na śmierć
podczas tarła...
– Tak, tak... Agawa, jak się rozmnoży, to umiera. Jętka żyje
jeden dzień, akurat tyle, by złożyć jaja. Aby odbyć tarło, węgorz
płynie aż do Morza Sargassowego, strasznie się przy tym
męcząc. Nawiasem mówiąc – niepotrzebnie, bo gdyby wiedział
o istnieniu kanału La Manche, nie opływałby Wysp Brytyjskich
od północy. Wiele zwierząt zostawia potomstwo, przypłacając
to życiem. Ludzie jednak robią inaczej: będąc w opałach,
większość myśli o ratowaniu skóry, a rozmnażanie zostawia
na lepsze czasy. Tak było od zawsze. Chęć prokreacji nigdy nie
brała u nas góry nad instynktem samozachowawczym. Nie
znaczy to, że nie ulegaliśmy wpływom doboru płciowego.
Nastawiona na współzawodnictwo natura mężczyzny jest
właśnie wynikiem selekcji płciowej. To ona sprawia,
że mężczyzna skłania się ku niebezpiecznemu życiu, ponieważ
zwycięstwo w walce czy rywalizacji prowadzi zwykle
do częstszych i cenniejszych podbojów seksualnych oraz
zwiększa liczbę potomków. A kobiety, które decydują się
na takie życie, narażają na szwank swoje dzieci.
Słowem, to dobór płciowy uczynił mężczyzn niestałymi,
a kobiety wiernymi?
–
Kiedyś był taki dowcip: Co mężczyźni robią
po stosunku? 5 proc. pali papierosy, 5 proc. odwraca się i śpi,
a 90 proc. wraca do domu.
Ponieważ mężczyźni mogą zwiększać swój sukces
reprodukcyjny dzięki romansom, a kobiety nie, to głównie oni,
a nie one, uciekają się do poligamii. Męską poligamię
poskramiają przede wszystkim żony, które odmawiając
dzielenia się mężem, sprzeciwiają się rozpraszaniu jego
zasobów i energii na obce kobiety i dzieci.
Czy mężczyzna wierny jest niemęski?
– Nie. Jest mężczyzną, który obrał inną strategię osiągania
sukcesu reprodukcyjnego. Co nie znaczy, że mniej skuteczną.
Tak jak drobny przedsiębiorca, który dostrzegł rynkową lukę
i stara się ją zapełnić. Ale są sytuacje, gdy w nawet najbardziej
zatwardziałym monogamiście może się odezwać natura
poligamisty.
Na przykład?
– Na przykład gdy w jego życiu pojawia się nowa kobieta.
Zastanawiające jest to, co się dzieje z mężczyzną w stałym
związku, a ściślej – z jego libido. Dlaczego tak gwałtownie
słabnie? Już w ciągu pierwszego roku małżeństwa częstość
zachowań płciowych spada o połowę.
Czyż mężczyzna nie powinien jednakowo często współżyć
ze swą partnerką w ciągu całego okresu jej płodności? Ale tak
nie jest. To, że atrakcyjność kobiety szybko maleje w oczach jej
stałego
partnera,
dowodzi,
że mężczyzna
nie
jest
predestynowany do monogamii. Ale wystarczy, by tylko zmienił
partnerkę, a jego libido gwałtownie odżywa. Nazwano to
efektem Coolidge’a, od pewnej anegdotycznej historii
z udziałem prezydenta Stanów Zjednoczonych Johna Calvina
Coolidge’a. Kiedyś zwiedzał fermę drobiu wraz z żoną. Ta
na wieść, że kogut może odbywać dziesiątki stosunków
dziennie, rzekła: „Proszę powtórzyć to panu Coolidge’owi!”.
Gdy to zrobiono, prezydent spytał: „A czy za każdym razem z tą
samą kurą?”. Usłyszawszy: „Nie – ciągle z innymi”, polecił:
„Proszę szybko powtórzyć to pani Coolidge!”.
Jeszcze
bardziej
za męską
poligamią
przemawia
porównanie gejów z lesbijkami. Lesbijki nie dają upustu
rozwiązłości. Wręcz przeciwnie, są nadzwyczaj monogamiczne.
Mają do dziesięciu partnerek w ciągu życia. To dlatego,
że wchodzą w trwałe układy partnerskie. Co innego geje.
Większość jest zainteresowana znalezieniem partnera na jedną
noc. Badania Instytutu Kinseya nad homoseksualistami
z zachodniego wybrzeża USA wykazały, że aż 75 proc. z nich
miało więcej niż stu partnerów, z czego 25 proc. – więcej niż
tysiąc partnerów! Zszokowane takimi wynikami autorytety
moralne grzmiały, że wyzwolona z okowów moralności natura
mężczyzn w pełni daje się poznać dopiero w publicznych
łaźniach San Francisco.
Jeśli dobór płciowy rzeczywiście działa z taką żelazną
konsekwencją, to homoseksualiści nie powinni istnieć.
Zgodnie z zasadą, że można odziedziczyć wszystko prócz
bezpłodności.
– W większości państw odsetek homoseksualistów nie
przekracza dwóch procent. Ale są wyjątki. W Holandii
na przykład wśród mężczyzn urodzonych w czasie wojny lub
tuż po niej aż co 20. był homoseksualistą. Próbą wytłumaczenia
tego fenomenu jest koncepcja Doernera. Według niej zaburzenia
w gospodarce hormonalnej kobiety spowodowane na przykład
stresem potrafią „przeprogramować” ośrodek orientacji
seksualnej u kilkutygodniowego płodu. Faktycznie, te kobiety,
które we wczesnym okresie ciąży doświadczyły silnego stresu,
częściej
rodzą
chłopców
o orientacji
homoseksualnej.
Przykładem mogą być Oskar Wilde czy Marcel Proust. Ich
matki, będąc w ciąży, przeżywały gehennę związaną z ciężkimi
warunkami życia.
Przyczyną homoseksualizmu mogą być też spontaniczne
mutacje. Zdarzają się przecież przypadki homoseksualizmu
w rodzinach od pokoleń heteroseksualnych. W każdym razie
homoseksualiści częściej się tacy rodzą, niż później kształtują –
tak wynika z najnowszych danych. I jak tylko je upubliczniono,
amerykańscy homoseksualiści zmienili swe nastawienie
do naukowców. Kiedyś za żadne skarby nie chcieli, by ich
badać. Teraz wręcz odwrotnie. „Badajcie nas – zachęcają. –
Przekonacie się, że homoseksualizm nie jest kwestią
świadomego wyboru dokonanego na złość społeczeństwu.
Wtedy może się od nas odczepicie”.
Czy naprawdę czynniki środowiskowe nie mają tu nic
do rzeczy?
–
A owszem.
U mężczyzny
prawdopodobieństwo,
że zostanie homoseksualistą, może zależeć od tego, ilu ma
starszych braci i który jest w kolejności – każdy kolejny brat
będzie statystycznie bardziej obciążony tą cechą. A więc
w rodzinie liczącej pięciu chłopców będzie ono większe niż tam,
gdzie jest ich trzech, a w obu największe będzie u najmłodszego.
Być może działa tu mechanizm eliminacji konkurentów wśród
najbliższych krewnych – natura postarała się, by młodszy brat
nie odbił partnerki starszemu.
Ale przyczyna może być bardziej prozaiczna – wiek matki.
Kobieta, która rodzi piątego syna, jest z reguły starsza od tej,
która rodzi trzeciego. Jej komórki jajowe są obciążone większą
liczbą mutacji, a homoseksualizm może być efektem jednej
z nich.
Homoseksualizm może też wynikać z przegęszczenia
i mieć podłoże chemiczne. Możliwe, że natłok mężczyzn
żyjących pod jednym dachem nieraz tak dalece podnosi poziom
męskich feromonów, że zaburza gospodarkę hormonalną
organizmu matki i „odwraca” ośrodek orientacji seksualnej.
Okazuje się, że w dużych metropoliach, jak Londyn czy
Amsterdam, homoseksualistów jest więcej nie tylko dlatego,
że się w nich osiedlają, lecz także dlatego, że względnie więcej
się ich tam rodzi. Dlaczego? Czyż nie jest to potwierdzenie tezy
o czynnikach działających na kobietę w ciąży, jak na przykład
stres wynikający z przegęszczenia?
Efekt
Coolidge’a, homoseksualizm... A myślałem,
że sztandarowym przykładem męskiej poligamii jest
prostytucja...
– Bo jest.
Ale nie powie pan, że prostytucja przyczynia się
do sukcesu reprodukcyjnego?
– Oczywiście, że może. Jeśli nie ma innych źródeł
utrzymania, które chroniłyby kobietę na przykład przed nędzą?
Gdyby prostytucja nie miała żadnego biologicznego
uzasadnienia, nie byłoby jej u zwierząt. A jednak. Pojawia się
tam, gdzie samce gromadzą więcej dóbr, niż są w stanie
przejeść. U bonobo i szympansów samice, eksponując swoje
narządy
rodne,
zachęcają
samce
do kopulacji.
Nie
bezinteresownie – w zamian dostają mięso. U ludzi rolę mięsa
przejęły na przykład pieniądze. Im bogatsze społeczeństwo, tym
mniej powszechna prostytucja. W Wielkiej Brytanii dotyczy
zaledwie 0,5 proc. kobiet. A jeszcze niedawno w biednej Etiopii
z nierządu żyła co czwarta kobieta. W latach 40. aż 69 proc.
Amerykanów przynajmniej raz miało do czynienia z prostytutką.
Proszę zauważyć, że prostytucja doskonale wpisuje się
w schemat relacji między płciami. Kto komu daje prezenty?
Czekoladki, kwiaty, wystawna kolacja, biżuteria, kluczyki
do samochodu?
Mężczyźni kobietom. Jednym słowem,
seksualność człowieka jest rynkiem rządzonym przez prawo
popytu i podaży. To kobieta jest zdobywana przez mężczyznę
zdobywcę. To ona stawia opór, który on przełamuje. To ona jest
wybredna, a on wytrwały. Wreszcie to kobieta ponosi większe
ryzyko wzajemnych stosunków, a mężczyzna jest tym, który
musi jej to ryzyko wynagrodzić. Niektórzy antropolodzy
kulturowi pytają wręcz, jaka jest różnica między prostytutką
biorącą pieniądze a kochanką lub żoną, która co prawda
pieniędzy nie bierze, ale jest na jego utrzymaniu. Coś w tym
jest, skoro zaledwie jeden procent żon zdradza mężczyzn
o bardzo wysokim statusie i ponad 20 proc. przyprawia rogi
swoim mniej wpływowym i zasobnym mężom. Widać wierność
kosztuje.
Jeszcze chwila i obalimy mit kobiecej monogamii. No
właśnie, skoro mężczyźni są tacy poligamiczni, to dlaczego
trwają w monogamicznych związkach?
– Z wielu powodów: nie stać ich na utrzymywanie kilku
żon, większość nie znalazłaby więcej niż jednej kandydatki
i wreszcie, bo tak chce społeczeństwo i skodyfikowane przez nie
prawo. Można zaryzykować twierdzenie, że u podstaw
narzuconej społecznie monogamii legł pogląd, iż ojciec też
powinien ponosić ciężar opieki i wychowania dzieci. A skoro
tak, to obecny model rodziny służy bardziej kobiecie niż
mężczyźnie. Zmusza mężczyznę, by poskramiał swoje samcze
popędy. Wystarczy tylko złagodzić przepisy i poligamia
kwitnie.
A zwierzęta?
– Z czterech rodzajów małp człekokształtnych – gibonów,
goryli, orangutanów i szympansów – tylko te pierwsze zawierają
coś w rodzaju małżeństw.
Czyżby życie w parach było naszą specjalnością?
– Ale rzadko są to związki ściśle monogamiczne – takie,
w których partnerzy w zasadzie się nie zdradzają. Te, jak się
okazuje, przeważają zaledwie w 135 spośród 849 ludzkich
społeczeństw. W ponad 700 dopuszczalna jest poligynia, czyli
związek mężczyzny z kilkoma kobietami. Dopuszczalna, co nie
znaczy, że powszechnie praktykowana. Społeczności, w których
występuje poliandria, gdzie kobiety mają po kilku mężczyzn,
znamy tylko cztery. Jedną z nich jest, czy może raczej była,
elitarna warstwa Treba z Tybetu, w której kobietom zdarza się
poślubić dwóch braci jednocześnie. Większość ludzi żyje więc
w związkach monogamicznych, co między innymi wynika
ze stosunku płci 1:1. Ale nie musiało tak być zawsze. O tym,
że poligamia jest głęboko wpisana w historię naszego gatunku,
świadczy dymorfizm płciowy – mężczyźni są o średnio o 10
proc. więksi od kobiet. Gdybyśmy byli tak monogamiczni jak
gibony, mielibyśmy ten sam wzrost i ważyli tyle samo.
Ridley zauważa, że monogamiczna więź małżeńska
przetrwała despotyczny Babilon, lubieżną Grecję, rozpustny
Rzym
i cudzołożne
chrześcijaństwo,
aby
stać
się
podstawowym modelem rodziny w erze przemysłowej. Jak
to możliwe, skoro monogamia tak kłóci się z męską naturą?
– Po pierwsze, mężczyzna może w majestacie prawa mieć
dzieci z kilkoma kobietami: wystarczy, by parę razy ożenił się
i rozwiódł, stając się tzw. seryjnym monogamistą.
Po drugie,
monogamia
prawie
nigdzie
nie
jest
egzekwowana z całą surowością. Do niedawna w żadnym
społeczeństwie nie karano za zdradę mężczyzn. Jeszcze
w XVIII-wiecznej Francji pan domu mógł wprowadzić pod swój
dach konkubinę. Dopiero potem Napoleon ustanowił,
że „owszem, ale za zgodą żony”.
A dziś?
–
Prawo
powinno być tak konstruowane, aby
odzwierciedlać różne dyspozycje natury ludzkiej. Ale
ustawodawcy nie zawsze o tym pamiętają. Ten rozziew między
prawem
pisanym
a naturalnym
doprowadził do swoistej
hipokryzji. Dziś przymyka się oczy na równoległe związki
mężczyzn, by zbytnio się nie frustrowali. Niedawno we Francji
odkryto nowe zjawisko – ukrytą bigamię. Coraz więcej
zamożnych mężczyzn ma dwie rodziny, jedną z żoną, drugą
z kochanką. Przyznają się tylko do pierwszej – prawnie
usankcjonowanej,
a ukrywają
tę drugą – nieoficjalną.
Utrzymywanie dwóch rodzin i towarzysząca temu konspiracja
naraża ich na wydatki i stres. Jeśli nawet przypłacają to paroma
latami życia, to i tak odnoszą ewolucyjną korzyść, przekazując
następnemu pokoleniu większą liczbę swych genów.
Inny przykład, też z Francji. Pojawił się tam problem
nierówności
prawa
wobec
na przykład
chrześcijan
i muzułmanów. Choć prawo zabrania bigamii, muzułmanie
mogą mieć tam cztery żony. Mormoni w USA – nawet więcej.
A przecież prawo nie powinno wartościować wyznań – jednym
pozwalać na więcej, innym na mniej. Przynajmniej w sferze
wzajemnych relacji płci.
Widząc, w jakim kierunku prawo ewoluowało w ciągu
ostatnich 200 lat, trudno oprzeć się wrażeniu, że z naszego –
samczego – punktu widzenia świat schodzi na psy. A gdyby
tak usankcjonować poligamię?
– Też niedobrze. Obrońcy obecnego porządku twierdzą,
że zalegalizowanie poligamii szybko obróciłoby się przeciw
samym mężczyznom, a na ziemi zaroiłoby się od starych
kawalerów. Dlaczego? Bo jeśli wiele kobiet zostałoby drugimi,
a potem trzecimi żonami bogatych, zabrakłoby ich dla biednych.
Zalegalizowanie poligamii, zwłaszcza w tak rozwarstwionym
społeczeństwie jak nasze, mogłoby mieć przykre skutki.
Spowodowałoby wzrost przestępczości na niespotykaną skalę.
Świadczy o tym tragiczna historia załogi statku „Bounty”.
W roku 1790 na maleńkiej, zagubionej na Pacyfiku wyspie
Pitcairn osiedliło się 15 mężczyzn – w większości buntowników
z „Bounty”. Towarzyszyło im 13 Polinezyjek. Po 18 latach,
kiedy odkryto tę kolonię, zastano na niej dziesięć kobiet
i zaledwie jednego mężczyznę. Z pozostałych tylko jeden zmarł
śmiercią naturalną, inny popełnił samobójstwo, a 12 zostało
zamordowanych. Byli ofiarami krwawej rywalizacji seksualnej
o kobiety. Ocalały szybko zapragnął małżeńskiej monotonii
i „nawrócił się” na monogamię.
„Gdyby nie było płciowego pociągu, toby nie było
dalszego ciągu”.
TADEUSZ GICGIER
Na jakiej zasadzie dobieramy się w pary?
– Teraz to już nauka. A wcześniej wszystko było takie
proste. O wiele więcej mężczyzn brało pierwszą wolną.
Znacznie więcej kobiet zostawało z pierwszym chętnym.
Przynajmniej do czasów nowożytnych.
Nie byliśmy wybredni?
–
Nie
mieliśmy
wyjścia.
Żyliśmy
w kilkudziesięcioosobowych grupach. Liczba potencjalnych
partnerów była ograniczona. Często zdarzało się, że młody
chłopak „miał do wyboru” tylko jedną dziewczynę, bo z innymi,
niezajętymi, był spokrewniony. Wybrzydzając, mógłby stracić
i tę jedyną szansę. Dlatego mężczyźni są o wiele mniej
wybredni niż kobiety.
Od kiedy mężczyźni mogą wybrzydzać?
– Od niedawna. Jeszcze przed odkryciem uprawy roli
wszystkich ludzi było tyle, ile teraz mieszka w Polsce. Ćwierć
miliarda witało nadejście naszej ery, a pełny miliard pękł
dopiero w roku 1600. To znaczy, że większość ludzi miesiącami
nie widziała obcych. Życie w aglomeracjach jest dla nas całkiem
nowym doświadczeniem. I trudnym. Szczególnie dla mężczyzn.
Kobiety z ewolucyjnych względów mają większą łatwość
wyboru. Poeta Paul Géraldy nie bez słuszności mawiał, że to
kobieta wybiera mężczyznę, który ją wybierze.
Dlaczego mężczyznom jest trudniej?
– Za duża podaż. To proste. Proszę postawić się w sytuacji
mieszkańca Bieszczad. Ma co najwyżej kilka dziewczyn
do wyboru, spotyka je często i wie o nich wszystko. Przyjeżdża
do miasta, na przykład Rzeszowa, a tu wszędzie nowe twarze.
Tyle kobiet i co jedna, to atrakcyjniejsza. Którą wybrać?
Instynkt podpowiada mu: „Bierz tę i tę oraz tę. Nie możesz
zmarnować żadnej okazji!”. A on jest skołowany, bo znalazł się
w sytuacji, do której nie przywykł. Po trosze cały gatunek męski
przeżył taką ewolucyjną wyprawę z Bieszczad do Rzeszowa.
Zbyt mocno pobrzmiewa w nas jeszcze echo dawnych czasów.
Może dlatego wciąż tak dużo mężczyzn żeni się
z dziewczynami z sąsiedztwa, jakby nie można było gdzieś
dalej poszukać sobie osoby na całe życie.
– Po sąsiedzku dobierają się nie tylko w małych wsiach
i miasteczkach. Kiedy przebadano mieszkańców miast leżących
nad Renem, to okazało się, że prawdopodobieństwo związania
się z kimś zza rzeki jest znacznie mniejsze. U progu XXI wieku
rzeka nie powinna stanowić żadnej przeszkody. A jednak.
Skoro tak, to najwięcej małżeństw powinno zawiązywać
się w piaskownicy, między tymi, co mieszkają tuż-tuż,
a znają się ho, ho!
– Nie, nie! Jeśli znamy kogoś zbyt długo, nic z tego nie
wyjdzie. Na przeszkodzie stoi efekt Westermarcka. Chodzi
o uniknięcie kazirodztwa. Przeszło sto lat temu Edward
Westermarck postawił zaskakującą tezę: ludzi nie podniecają
osoby,
z którymi
się
wychowali.
W przeciwieństwie
do przepiórek poznających rodzeństwo nawet wtedy, gdy
chowało się oddzielnie, nie umiemy wyczuć nieznanych nam
krewnych. Owszem, życie zna przypadki, gdy siostra i brat, nic
nie wiedząc o swoim pokrewieństwie, zakochują się w sobie
na zabój. Pod jednym wszakże warunkiem – wychowywali się
oddzielnie. Natura wymyśliła bowiem bardzo prostą i skuteczną
regułę psychologiczną zapobiegającą wsobności. Można ją
zawrzeć w zdaniu: „Nie będziesz pożądał tych, z którymi się
wychowujesz”.
Założyła,
że towarzyszące
nam
do trzeciego-piątego roku życia osoby to najpewniej bliscy
krewni. Z krewnymi lepiej nie mieć potomstwa, a skoro tak, to
lepiej nie uprawiać z nimi seksu. W ten sposób tworzy się
awersja seksualna do najbliższych krewnych.
Jak silna?
– Małżeństwa Sim-pua na Tajwanie: panna młoda jako
niemowlę trafia do rodziny pana młodego i pozostaje w niej
aż do zaślubin. W zasadzie więc poślubia przyrodniego brata.
Takie związki zwie się też minor. Ich przeciwieństwem są
małżeństwa major, gdzie przyszli małżonkowie poznają się
dopiero na ślubnym kobiercu. Ciekawe wyniki dało porównanie
minor z major: w pierwszych było o jedną trzecią dzieci mniej,
za to dwa i pół razy więcej rozwodów. Mężczyźni minor trzy
razy częściej odwiedzali prostytutki, za co kobiety minor
odpłacały się im trzykrotnie większą liczbą zdrad. Bywało,
że teściowie takich kobiet, a ściślej – ojcowie mężów, musieli
siłą zapędzać synowe do małżeńskiego łoża. Pytane, dlaczego
nie chcą ze sobą sypiać, pary minor odpowiadały: „To tak, jakby
po raz setny oglądać ten sam film”.
Inny, klasyczny już przykład, to kibuce. Na 2780
przebadanych par, gdzie i on, i ona wychowywali się razem,
tylko kilkanaście zdecydowało się na potomstwo. Wyjątki?
Pozorne, bo jak się okazało, w każdym z tych przypadków
doszło do rozdzielenia dzieci przynajmniej na rok.
Wreszcie małżeństwa Bint’amm w Libanie. Zawierają je
kuzyni z kuzynkami, a ściślej – dzieci braci prowadzących
wspólne
gospodarstwo.
Tradycja
chce,
by biegające
po wspólnym podwórku kuzynostwo kontynuowało wspólnotę
rodzinną. A więc pobierają się. Ale tak jak w pozostałych
przypadkach – nie są to udane małżeństwa.
Do niedawna podręczniki nie rozpisywały się o efekcie
Westermarcka...
– Trochę przez Freuda. Efekt Westermarcka musiał czekać
na akceptację całe 60 lat, nim przebił się przez mocno
zakorzenione
w świadomości
antropologów kulturowych
freudowskie kompleksy Edypa i Elektry. Autor psychoanalizy
głosił, że najatrakcyjniejszym obiektem seksualnym jest dla
chłopca mama, a dla dziewczynki tata, i że tylko silne tabu
społeczne może okiełznać drzemiące w każdym z nas
kazirodcze popędy. Ale czy właśnie kompleks Edypa nie
potwierdza efektu Westermarcka? Edyp dlatego pożądał matki,
bo długo nie miał z nią kontaktu. Podobnie z molestowaniem
córek. Nieprzypadkowo ojcowie przybrani molestują je
siedmiokrotnie
częściej
niż
biologiczni.
A jeśli
już
biologiczni, to głównie ci, którzy spędzali z dzieckiem niewiele
czasu.
A dlaczego homoseksualni bracia nie uprawiają ze sobą
miłości? Przecież w dobie AIDS rodzony brat czy siostra byliby
najbezpieczniejszymi partnerami seksualnymi. To jednak nie
wchodzi w grę. Właśnie dlatego, że efekt Westermarcka istnieje
i jest tak silny.
Równie silny u obu płci?
– Silniejszy u kobiet. Kobiety żywią większą awersję
do osób znanych od kołyski. To zresztą zrozumiałe: zachodzą
w ciążę, rodzą, a potem karmią, a więc płacą większą cenę
za ewentualne
niepowodzenie.
A jak
duże jest ryzyko
niepowodzenia, pokazały badania prowadzone w Czechach.
U 161 spokrewnionych par doliczono się aż 17 proc. ciąż
zakończonych poronieniem, a wśród pomyślnie urodzonych
dzieci aż co czwarte miało poważną wadę genetyczną.
Może
na wszelki wypadek lepiej dobierać się
na zasadzie przeciwieństw? Przynajmniej jeśli chodzi
o wygląd...
– To zależy, w jak licznej populacji żyjemy. Jeśli do 500
osób, bardziej podobają się nam osoby do nas niepodobne.
W populacjach większych – odwrotnie: wolimy podobnych, i to
nie tylko zewnętrznie. Status społeczny, inteligencja,
wykształcenie, zasobność – jeśli sobie nie odpowiadają, to
dochodzi do mezaliansu.
Pod względem istotnych ewolucyjnie cech swój ciągnie
do swego. I tak jest w niemal wszystkich kulturach. Większość
z nas wiąże się z partnerem „z tej samej półki”. Jeśli sięgniemy
wyżej
–
najpewniej
dostaniemy
po łapach.
Drobny
przedsiębiorca nawet nie będzie próbował usidlić słynnej
modelki, ale już u kelnerki czy sekretarki nie jest bez szans.
Skąd wiemy, z jakiej „półki” jesteśmy?
– Instynktownie znamy swoją wartość. Już jako nastolatki
podświadomie rejestrujemy reakcję otoczenia. Gdy chcemy
podbić serce piękności klasowej lub kapitana szkolnej drużyny
i spotyka nas zawód, minimalnie opuszczamy poprzeczkę.
I czynimy tak aż do momentu, gdy nasze oczekiwania zaczną
odzwierciedlać naszą faktyczną atrakcyjność. Dopiero wówczas
możemy być pewni sukcesu. I odwrotnie – nieprzerwane pasmo
sukcesów sprawia, że nieustannie podnosimy poprzeczkę.
Ilustruje to doświadczenie przeprowadzone na jednym
z uniwersytetów
amerykańskich. 60 osób obojga płci
ponumerowano, przyklejając każdej numerek na czole. Polecono
im dobrać się w pary z partnerem o możliwie najwyższym
numerze. Tyle że nikt nie wiedział, jak został oceniony. Wokół
osób o najwyższych numerach szybko zgromadził się tłumek.
Oni też najszybciej znaleźli partnerów. Osoby jednocyfrowe
najdłużej się dobierały. Okazało się, że w obrębie wszystkich
par różnica między numerkami nie przekraczała pięciu.
W żadnym przypadku nie doszło do numerkowego mezaliansu.
W naturze jest tak samo – jeśli trzeba, obniżamy pułap naszych
oczekiwań. Potwierdzają to obserwacje poczynione w barach dla
samotnych. Mężczyźni i kobiety przychodzą tam na łów.
Okazywało się, że z każdą godziną spadały ich wymagania. Pod
koniec byli w stanie zaakceptować tych, których z początku
ignorowali. Nazwano to efektem zamknięcia pubu. Zasada jest
prosta: jeśli dalej będę wybrzydzać, to pójdę do domu sam. Jeśli
nie obniżę poprzeczki, to mogę nie związać się z nikim i nie
doczekać potomków.
Na co zwracamy uwagę, gdy szukamy partnera?
– Oczekiwania obu płci nie pokrywają się. Szukając
partnera na całe życie, kobiety wolą mężczyzn starszych
od siebie. Tacy mieli bowiem więcej czasu, by sprawdzić się,
zdobyć wyższą pozycję w hierarchii społecznej i zgromadzić
środki pomocne w utrzymaniu dzieci. Co do kochanka zaś... tu
wychodzi dwoistość kobiet. Bo okazjonalny partner może być
zupełnym
zaprzeczeniem
stałego.
Bohaterem
fantazji
seksualnych żony o dziesięć lat starszego, statecznego
intelektualisty prędzej będzie o dziesięć lat młodszy instruktor
tenisa niż ktoś pokroju jej męża safanduły. A mężczyzna –
przeciwnie: stosuje jednakowe kryteria zarówno przy wyborze
kochanki, jak i partnerki na całe życie. W obu przypadkach liczy
się wiek i wygląd. Wiek – bo im młodsza, tym więcej zdąży
urodzić mu dzieci, a wygląd, bo atrakcyjnym synom i córkom
łatwiej będzie znaleźć atrakcyjnych partnerów. I tu, i tu chodzi
o pozostawienie po sobie jak największej liczby genów. Poza
tym zdrowy wygląd świadczy o zdrowym genotypie.
Zacznijmy od kobiet. Dlaczego kobiety piękne są
atrakcyjne?
– Ponieważ przodkowie zostawili nam geny stawiające
znak równości pomiędzy pięknem a atrakcyjnością. A mamy
takie geny, bo ludzie, którzy stosowali kryteria piękna, zostawili
więcej potomków niż ci, którzy ich nie stosowali.
Mimo to piękno nie jest arbitralne...
– Całe szczęście. Inaczej wszystkie piękne kobiety byłyby
podobne do siebie jak siostry.
Poczucie piękna jest bardzo względne, co potwierdzi każdy
więzień, który od miesięcy nie widział kobiety. Świadczy też
o tym dość przygnębiający w swej wymowie przykład
podawany przez Darwina. Opisuje on afrykańskie plemię Jollof,
w którym mężczyźni niczym hodowcy selekcjonowali kobiety
pod względem urody. Poślubiali tylko najatrakcyjniejsze,
pozostałe zaś sprzedawali. Tym sposobem liczba pięknych
kobiet w plemieniu co prawda się zwiększyła, ale równie szybko
wzrosły oczekiwania kolejnych pokoleń mężczyzn. Płynie
z tego niewesoły wniosek, że piękno nie może istnieć bez
brzydoty, a piękność zaczyna błyszczeć dopiero na tle szarzyzny
tłumu. Każdy z nas chciałby możliwie jak najbardziej
atrakcyjnego
partnera.
Ale
na rynku
piękności popyt
zdecydowanie przewyższa podaż. Stąd tak dużo miłosnych
dramatów. Atrakcyjni mogą liczyć na atrakcyjnych, przeciętni
na przeciętnych, brzydcy – hm... im najtrudniej znaleźć partnera.
Nie tylko im. Miss Węgier popełniła samobójstwo, bo –
jak napisała w pożegnalnym liście – przez całe życie była
bardzo samotna. Zwłaszcza po tym, gdy okrzyknięto ją
najpiękniejszą. Prawie wszyscy mężczyźni sądzili, że jest
poza ich zasięgiem. Podobne problemy miewają niektóre
modelki i aktorki.
– Sugeruje pan, że boimy się zbyt wysoko ustawić
poprzeczkę? A może sama była winna swej samotności? Miała
zbyt wysokie wymagania? Czekała na ideał, który się nie
zjawił? Trudno uwierzyć, by nikt nie składał jej propozycji. Nie
traktowałbym wybitnej urody w kategoriach upośledzenia.
Wszystkie badania potwierdzają, że osoby urodziwe łatwiej
dostają pracę i awansują. Mają mnóstwo handicapów nad mniej
atrakcyjnymi.
I gdzie tu sprawiedliwość?
– Nigdzie. Z biologicznego punktu widzenia wcale nie
jesteśmy równi. Są wśród nas wygrani i przegrani. Deklaracja
niepodległości Jeffersona odnosiła się do równości względem
prawa, a nie do równości biologicznej.
Dlaczego mężczyźni wolą młodsze?
– Wiek jest jedną z trzech – obok figury i twarzy –
determinant urody kobiecej.
Ciekawe, że u innych ssaków nie jest tak istotny: dla
szympansa dużo starsza samica będzie równie atrakcyjna jak
młoda, pod warunkiem że obie są w okresie rui. A dla
mężczyzny – nie. Może to wynikać ze stałości związków
partnerskich; najprawdopodobniej już od plejstocenu mężczyźni
postępowali tak, jak robią to dziś – żenili się na całe życie.
A czy nie powinno być odwrotnie? Przecież to kobiety
powinny wiązać się z młodszymi, skoro przeżywają
mężczyzn średnio o dziesięć lat.
– Liczy się nie długość życia, ale okres zdolności
do reprodukcji.
U kobiet
kres marzeń o macierzyństwie
wyznacza menopauza, przypadająca na 45.–50. rok życia.
U mężczyzn nie ma tak wyraźnej granicy i bywa, że ojcami
zostają nawet osiemdziesięciolatkowie. Szacuje się, że ponad 70
proc. siedemdziesięciolatków wciąż jest płodnych. Czyli wiek
mężczyzn nie ma takiego znaczenia. A kobiet tak. Ktoś, kto
poślubia 35-latkę, ma mało czasu na zostanie ojcem, a jeśli
już, to nie więcej niż dwójki dzieci. Jeśli zaś weźmie
dziewczynę
18-letnią,
ma
na to
30
lat.
Dlatego
w społeczeństwach tradycyjnych kałym, czyli opłata uiszczana
przez mężczyznę lub jego rodzinę, zależy od wieku oblubienicy.
Im młodsza, tym kałym wyższy.
Odnoszę wrażenie, że coraz więcej jest małżeństw,
w których małżonkowie należą do różnych pokoleń.
– Małżeństwa międzypokoleniowe stają się modne
w kręgach establishmentu. Tam, gdzie w grę wchodzi sława,
władza lub fortuna, mężczyźni często poślubiają kobiety mogące
być nawet ich wnuczkami. Zależy też od kultury. U Hindusów
różnica wieku między partnerami jest duża na początku. Sporo
25-latków żeni się tam z 16-latkami. Później nożyce wiekowe
rozwierają się nieznacznie. Inaczej na Zachodzie. Tu, zwłaszcza
wśród studentów, powszechne są małżeństwa rówieśnicze. Ale
później różnica wieku się zwiększa. 40-latek często żeni się
z kobietą o 15 lat młodszą, a 50-latek – nawet o 20 lat młodszą.
I nikogo to specjalnie nie dziwi.
Dlaczego kobiety na to idą?
– Ponieważ o atrakcyjności mężczyzny bardziej nawet
od wieku decyduje status i zasoby materialne. Im starszy, tym
często zamożniejszy i lepiej ustawiony. I mimo że jego
sprawność fizyczna spada, akcje na rynku seksualnym mogą
rosnąć. Proporcjonalnie do grubości portfela.
Ale kiedyś nikt nikogo o wiek nie pytał. Ewolucja nie
selekcjonowała kobiet tak, jak to robią mężczyźni w ofertach
matrymonialnych.
– Owszem, nasi praprapradziadowie nie znali wprawdzie
kalendarzy, za to byli czuli na atrybuty młodości – gładkość
i barwę skóry czy długość i jedwabistość włosów. Wszystkie
morfologiczne wyznaczniki atrakcyjności są skorelowane
z wiekiem. Dlatego mężczyźni zawsze woleli młode i ładne.
A więc i szczupłe.
– Tak. I nie bez powodu. Gdy porówna się rozkładówki
„Playboya” z ostatnich 40 lat, widać, że mimo różnic
we wzroście i masie ciała wszystkie sfotografowane na nich
kobiety mają identyczny WHR, czyli wskaźnik obwodu talii
do bioder (ang. Waist to Hip Ratio). Przypadek? Nie. W roku
1993 w Holandii na dużą skalę przeprowadzano program
sztucznych zapłodnień. Okazało się, że prawdopodobieństwo
zapłodnienia wyraźnie maleje wraz ze wzrostem WHR. A więc
im relatywnie szersza talia, tym gorzej. Idealny okazał się
wskaźnik
0,7.
Wzrost
do wartości
0,8
oznaczał
aż 40-procentowy spadek skutecznych, czyli zakończonych
urodzeniem dziecka, zapłodnień. Kobiety, które mają wiotką
kibić, rzadziej zapadają na niektóre choroby, prędzej dojrzewają
i są lepiej predestynowane do macierzyństwa.
Jest też inne, bardziej prozaiczne wytłumaczenie. Kiedyś
wysoka śmiertelność dzieci i częste poronienia skazywały
kobiety na życie od ciąży do ciąży. Pomiędzy nimi były okresy
karmienia piersią, w czasie których młoda matka pozostawała
bezpłodna. Ponieważ płodna kobieta była rzadkością,
natychmiast zachodziła w ciążę. Chcąc uniknąć konieczności
chowania nie swoich dzieci, mężczyźni rozwinęli w sobie
awersję do najmniejszego nawet poszerzenia w talii, biorąc je
za objaw wczesnej ciąży. Dlatego kobiety z godnym podziwu
uporem ściskały talię gorsetem. Dlatego w wielu kulturach,
także w naszej, poszerza się biodra, jak nie liściastymi
spódnicami, to
pumpiastymi
spodniami.
A tam,
gdzie
seksualność chce się stłumić, wdziewa się habity, suknie i stroje
maskujące talię. Zakonnice i muzułmanki nie powinny przecież
wyglądać prowokująco.
Ale kiedyś nie było też takiej obfitości pokarmu
i ochrony przed zimnem. Równie dobrze ewolucja mogła
premiować tkankę tłuszczową, jako swego rodzaju
energetyczną polisę ubezpieczającą od głodu i chłodu.
– Owszem, tam, gdzie brakowało jedzenia, tusza była
pożądana. Jeszcze do niedawna w niektórych plemionach panny
na wydaniu
wtrącało się do klatek i dokarmiało. Ich
beczułkowata
sylwetka
miała
symbolizować
dostatek
i płodność. A dziś? Dziś raczej oznacza kłopoty. Kiedy pokarmu
jest w bród, nie ma powodu, by kobieta odkładała kalorie
w postaci tłuszczu. Jeśli jednak je magazynuje, to niedobrze,
bo oznacza, że albo ma zły metabolizm, albo większą podatność
na choroby układu krążenia, albo wręcz cukrzycę. Ergo, jej
potencjał reprodukcyjny jest niższy. Dziś więc szczupła znaczy
zdrowa.
Ale jak bardzo szczupła? Jak daleko to wahadło może
się wychylić w drugą stronę?
– To, co robią anorektyczki, ma znamiona autodestrukcji.
Kiedy kobieta się głodzi, w jej organizmie zachodzą
niepokojące zmiany: zaczyna być produkowany progesteron,
częstość owulacji się zmniejsza, może w ogóle ustać
miesiączkowanie.
Patrząc na modelki, łatwo dojść do wniosku, że obecnie
lansuje się kobiety, które z biologicznego punktu widzenia
nie są najlepszymi matkami.
– To faktycznie zastanawiające. Teoretycznie mężczyźni
powinni przedkładać krągłości Marilyn Monroe nad kanciastość
Kate Moss. Jest kilka koncepcji wyjaśniających, dlaczego
odeszliśmy od rubensowskich kanonów piękna.
Jedna mówi, że obsesja kobiet na punkcie odchudzania
bierze się z podświadomej chęci uniknięcia zbyt wczesnej ciąży.
Według innej anoreksja jest reakcją na przegęszczenie:
kiedy wybucha bomba demograficzna, stopniowo włączają się
mechanizmy eliminujące część kobiet i mężczyzn z puli
reprodukcyjnej. Trochę jak u lemingów, które – gdy jest ich
za dużo – pędzą na oślep, spadają ze skały i zabijają się.
Z kolei mój przyjaciel z Liverpoolu ma na to własny
pogląd. Uważa, że winny jest... obraz dwuwymiarowy. Zrobił
badania, z których wynika, że taki obraz powiększa obiekt
o 10–15 proc. Kobiety patrzące na fotografie modelek myślą:
„Och, jakie one zgrabne!”. Nie wiedzą, że kobiety z magazynów
mody w rzeczywistości są za chude. Same widzą siebie
dwuwymiarowo – przed lustrem – i wydają się sobie za grube.
Nie pasują do standardów narzuconych przez media. Szał
odchudzania się może więc być pochodną upowszechnienia
telewizji oraz kolorowych pism. Wcześniej tego nie było.
„Kromka chleba i dwa komplementy całkowicie wystarczą
kobiecie, by przeżyć dzień”.
MARCEL ACHARD
Pod względem wzrostu i tuszy, a raczej jej braku,
modelki znacznie odstają od średniej.
– Zupełnie inaczej z twarzą – o ile tam popłacało
odstępstwo od przeciętności, o tyle tu premiowana jest
przeciętność do kwadratu. Już w roku 1883 Francis Galton
zauważył, że nałożenie na siebie fotografii różnych twarzy daje
twarz uśrednioną, znacznie atrakcyjniejszą niż jakakolwiek
wyjściowa. A im więcej twarzy wyjściowych, tym lepszy efekt
końcowy. Regułę Galtona potwierdziły przeprowadzone
niedawno komputerowe symulacje z udziałem zdjęć studentek.
Przy okazji wyjaśniło się, dlaczego o wiele łatwiej
rozpoznajemy polityków niż modelki. Twarze tych pierwszych
są o wiele bardziej charakterystyczne.
Skoro średniość jest najatrakcyjniejsza, to dlaczego
każdą kobiecą twarz można upiększyć przez powiększenie
oczu lub uwydatnienie ust?
– Znamienne, że dotyczy to głównie kultur odzieżowych.
Podkreślają twarz, szyję i dłonie, czyli to, co prawie zawsze
wystaje spod ubrania. Nie tylko biżuterią i makijażem.
Powiększający źrenice wyciąg z belladonny, czyli wilczej
jagody, święcił triumfy już w renesansie. Do dziś używają jej
aktorzy. Okazuje się, że ludzie o większych źrenicach wydają
się atrakcyjniejsi. Układ wegetatywny sterujący szerokością
źrenic zwęża je, gdy widzimy coś nieprzyjemnego, i rozszerza
na widok czegoś miłego. Kiedy ktoś wpatruje się w nas
rozszerzonymi źrenicami, odczytujemy to jako akceptację naszej
osoby. To sygnał zachęty: „Podobasz mi się, podejdź bliżej,
porozmawiajmy”. Rozszerzone źrenice są jak zielone światło.
Odwrotnie, gdy źrenice są zwężone. Nawiązywanie
rozmowy z kimś takim to jak przejeżdżanie skrzyżowania
na czerwonym świetle. Może się udać, ale może też dojść
do groźnej kolizji.
Sygnały
źrenic odbieramy całkiem podświadomie.
Podobnie mimowolny, trwający jedną trzecią sekundy ruch brwi
w momencie spotkania znajomej osoby. Jeśli jej brwi drgnęły
do góry, to dobrze – najwyraźniej nasz widok ją cieszy. Jeśli nie
– raczej nie darzy nas sympatią. I choćby nawet wykrzyknęła:
„Edek? Jak miło cię widzieć!”, czujemy, że więcej w tym
kurtuazji niż sympatii i tak naprawdę myśli sobie: „No nie!
Musiał się napatoczyć akurat teraz?”. Okazuje się, że jest to
przekaz uniwersalny dla wszystkich kultur. I miarodajny
wskaźnik żywionej dla nas sympatii. Da się zafałszować słowa,
uśmiech, a tego gestu nie.
A więc przysłowiowym zwierciadłem duszy są nie tyle
całe oczy, ile źrenice?
– Naukowcy mogą wyczytać z nich najróżniejsze rzeczy.
Jak to, że mężczyźni w większości nie lubią dzieci, a kobiety –
tak. Odkryli nawet, że te, które nie mają potomstwa, zapatrują
się na nie inaczej niż matki. O ile zdjęcia dzieci powodują
u bezdzietnych mężczyzn zwężenie źrenic, o tyle kobiety
zawsze reagują ich rozszerzeniem: bezdzietne mniejszym, matki
– większym. W ten sposób ocenia się też preferencje seksualne:
mężczyźnie oglądającemu zdjęcie kobiety oczy się powiększają,
zwłaszcza wtedy, gdy jest naga. Ale gdy źrenice rozszerzają mu
się na widok innego nagiego mężczyzny – niewykluczone,
że jest homoseksualistą.
Mówi się, że kobiety malują się dla innych kobiet.
– I tak, i nie. Malują się, by nie zginąć w tłumie, by być
atrakcyjniejszymi od innych. Bardziej dbając o wygląd, stosując
lepsze kosmetyki czy zdrowszą dietę, kobiety nieustannie
podnoszą poprzeczkę atrakcyjności. Makijaż podkreśla urodę
i tuszuje jej braki. Wydawałoby się, że mężczyźni powinni być
za. A jednak ich stosunek jest ambiwalentny. Odważny makijaż
najbardziej podoba się im u nieznajomych kobiet, znacznie
mniej u narzeczonej, a najmniej u własnej żony. Mężczyzna
niechętnie odnosi się do prób eksponowania urody przez
kobietę, którą zdobył i uważa za swoją. Skoro są razem, to
po co nadal chce błyszczeć? By zwrócić uwagę innych?
Przyciągnąć rywala?
Czy męskie twarze podlegają podobnym regułom?
– I kobiece, i męskie powinny być symetryczne. Z badań
wynika,
że symetryczni
bardziej
nam
się
podobają.
Wytłumaczenie może być takie: symetria jest gwarancją jakości
genotypu. Jeżeli pomimo różnych niekorzystnych czynników
środowiska, czy to w okresie pre- czy postnatalnym, ciału udaje
się zachować symetrię, to dobrze świadczy o jego witalności.
Jeśli nasz organizm byłby słabszy, to zaniedbałby symetrię,
koncentrując się na walce z infekcją czy ze skutkami
niedożywienia.
Dlatego
osoby
o regularnych
rysach
i proporcjonalnej sylwetce mają wyższe notowania u płci
przeciwnej.
Wydaje mi się, że kanony męskiej urody są bardziej
rozciągliwe. Za przystojnego uchodzi zarówno Joey
Tempest, obdarzony niemal kobiecą twarzą wokalista grupy
Europe, jak i męski do granic negroidalności Arnold
Schwarzenegger. Odległość dzieląca delikatną Sophie
Marceau od Grace Jones (najbardziej męskiej z modelek)
nie jest tak przepastna.
– Najwyraźniej mężczyźni nie gustują w chłopczycach.
Od kobiet oczekują kobiecości, czyli tego, czego sami nie mają
lub mają niewiele. W drugą stronę to nie działa.
A co do mężczyzn typu macho – miewają czasem przewagę.
Przekonało się o tym dwóch badaczy – Miller i Muller – gdy
porównali twarze o łagodnych i o ostrych rysach. Okazywało
się, że mężczyźni tacy jak generał Lebiedź – by nie szukać
daleko – częściej docierali do generalskich szarż i zostawiali
więcej potomków. Może dlatego, że silniej zarysowane szczęki
i rysy świadczą o wyższym poziomie androgenów, a może
dlatego, że wzbudzają po prostu większy respekt.
Uderzające, jak wiele kobiet, zwłaszcza z kręgów
menedżerskich, też chce wzbudzać respekt. Właśnie po to
przywdziewają stroje akcentujące ramiona. Szerokie ramiona to
cecha typowo męska. Ich poszerzanie pagonami, piórami czy
epoletami miało podkreślać wysoki status społeczny.
Eksponując ramiona, kobiety sygnalizują: „Pod względem
wiedzy i zdolności wcale nie ustępujemy mężczyznom.
Potrafimy być twarde jak oni i tak samo skuteczne”.
Z podobnych przyczyn, choć na znacznie większą skalę,
rozpowszechniły się wysokie obcasy. Nie jest przypadkiem,
że noszą je kobiety. W ten sposób pragną zatrzeć różnice
wzrostu między sobą a mężczyznami. To równanie do mężczyzn
wynika z chęci wyrównania szans.
Czy gdy patrzymy na kogoś, możemy ocenić, jaki ma
temperament seksualny?
– Od kilkuset lat próbuje się korelować różne cechy
morfologiczne z różnymi typami temperamentu i zachowań.
Na przykład Lombroso, włoski psychiatra i antropolog, usiłował
z kształtu męskich czaszek wyczytać, czy badany jest
urodzonym
zabójcą,
złodziejem,
czy
gwałcicielem,
a z kobiecych – czy ma skłonności do prostytucji. Oczywiście
bez efektu. Co nie zmienia faktu, że do dziś podejmuje się próby
morfologicznej
klasyfikacji
behawioru.
Sam
zresztą
uczestniczyłem w takich badaniach. Chodziło o sprawdzenie,
czy istnieje związek pomiędzy zmianami poziomu hormonów
w ciągu doby a asymetrią ciała. Mogę powiedzieć, że złożyłem
ofiarę na ołtarzu nauki. Zobaczyłem, co to znaczy być królikiem
doświadczalnym. W jednym z brytyjskich szpitali co pół
godziny pobierano mi krew – w sumie 48 razy. Także co pół
godziny mierzono mnie dokładnie. Wszystkie pomiary
na wszelki wypadek dublowano – więc w zasadzie mierzono
mnie cały czas.
I co się okazało?
– Między innymi to, że stosunek długości serdecznego
palca
do wskazującego
świadczy
o poziomie
męskich
hormonów – androgenów. A więc im mężczyzna ma dłuższy
czwarty palec względem drugiego, tym wyższy ma również
poziom androgenów i tym silniejszy temperament seksualny.
U kobiet palce są mniej więcej równe albo drugi jest dłuższy
od czwartego. Taki sposób oceny poziomu hormonów
płciowych zwany jest testem Manninga.
A na co patrzą kobiety?
– Jeśli już, to na wzrost. Ktoś nawet obliczył, że każdy cal
wzrostu jest dziś w Ameryce wart 600 dol. rocznej pensji. Ale ja
nie widziałem tych danych. Zasadniczo cechy morfologiczne nie
są dla kobiet istotne, zwłaszcza gdy szukają partnera stałego,
na lata. Co innego, gdy chodzi o krótkotrwały romans. W ogóle
im bardziej przelotny związek, tym cechy morfologiczne
ważniejsze. Jeśli kobieta zdradza, to z reguły z mężczyzną
inteligentniejszym, przystojniejszym albo zamożniejszym
od męża. W przypadku mężczyzn jest inaczej – kochanki są
z reguły młodsze od żon, ale nie muszą być atrakcyjniejsze.
Czy muskulatura pomaga?
– Nie sądzę, by w XXI wieku wyznacznikiem sukcesu
i statusu ekonomicznego mężczyzny miała być budowa ciała.
A na pewno nie szerokość ramion. W ciągu kilku ostatnich
stuleci znaczenie siły fizycznej bardzo zmalało. Mężczyźni nie
toczą ze sobą bójek o kobiety i nie uganiają się za dziką
zwierzyną. Krzepa przestała być potrzebna.
Skąd w takim razie rosnąca popularność siłowni?
– Wystarczy spojrzeć, gdzie narodził się kult ciała –
zachodnie wybrzeże Stanów Zjednoczonych. Ogromna
koncentracja bogactwa. Dużo zamożnych mężczyzn. Trudny
wybór. Co robią kobiety? Szukają pierwszej różnicującej cechy.
Zaczyna działać zasada zmiennego priorytetu. Coś, co do tej
pory nie miało większego znaczenia, naraz staje się języczkiem
u wagi.
Sylwetka kulturysty zaczyna być atrybutem
wyróżniającym mężczyznę z tłumu innych, a tym samym
podnoszącym jego atrakcyjność. Ale nie tak bardzo, jak oni
sami by tego chcieli. Otóż badania wykazały, że i mężczyźni,
i kobiety mylą się co do gustów płci przeciwnej: panowie sądzą,
iż panie wolą potężniej zbudowanych mężczyzn niż
w rzeczywistości, panie za najbardziej pociągające dla panów
uznają kobiety szczuplejsze niż te, jakie naprawdę podobają się
mężczyznom. Najwyraźniej więc przypisujemy płci przeciwnej
własne preferencje.
A czy zapach może być kryterium wyboru partnera?
– Owszem, zapach partnera nie jest dla nas obojętny. Inna
sprawa, że jak nigdy dotąd możemy maskować swoje naturalne
zapachy, tłumić je aromatem syntetycznych kosmetyków. Choć
brzmi to paradoksalnie, przemysł kosmetyczny zmarginalizował
znaczenie naturalnego zapachu ludzkiego ciała.
Zmarginalizował, ale nie wyeliminował...
– Kilka lat temu Wedekind i Füri wykazali, że za pomocą
zapachu kobieta potrafi zorientować się, na ile mężczyzna ma
różne od jej własnych geny zgodności tkankowej. A im bardziej
różne, tym lepiej dla ich dzieci. Bo im większe zróżnicowanie
genetyczne rodziców, tym większa żywotność potomstwa.
A że kobieta zmienną jest, to w okresie ciąży lub laktacji jej
upodobania zapachowe zmieniają się o 180 stopni. Wtedy górę
bierze podobieństwo. Wybierając podobne, a nie odmienne geny
zgodności, kobieta oczekuje wsparcia ze strony osób z nią
spokrewnionych.
Dlaczego akurat takich?
– Ponieważ im głównie powinno zależeć na pomyślności
jej dziecka – jeśli dorośnie, poniesie w świat nie tylko swoje,
lecz także ich geny.
Preferencje kobiet zmieniają się też w różnych fazach cyklu
– w płodnej jest o wiele mniej wybredna niż w niepłodnej.
Przykładem jest obecny w pocie androstenon. Panowie
wydzielający dużo androstenonu pachną dość odpychająco
zarówno dla większości kobiet, jak i innych mężczyzn. Nie bez
przyczyny – zapach ten, nieco podobny do moczu, ma trzymać
innych mężczyzn na dystans. Reakcje kobiet na androstenon
zależą zaś od fazy cyklu: gdy są niepłodne – działa na nie
odpychająco, a gdy są płodne – nie działa wcale; zwiększa się
ich tolerancja na androstenon, a tym samym na wydzielających
go mężczyzn. Dlaczego? By przypadkiem nie zmarnować
szansy na zapłodnienie.
Nieco inaczej wygląda to u kobiet biorących pigułki
antykoncepcyjne. Takie pigułki, mówiąc krótko, imitują proces
ciąży. Najnowsze, tzw. trzeciej generacji, robią to bardziej
subtelnie. Ale poprzednie – zawierające znacznie więcej
hormonów – nie tylko znosiły reakcję kobiety na zapach
mężczyzny, lecz także naturalną cykliczność jej seksualności.
Biorąca je miała na przykład stałe, a nie zmienne libido przez
cały okres cyklu i mniejszą ochotę na seks.
Być może to pytanie tłumaczy się samo, lecz jednak je
zadam: dlaczego zależy nam na możliwie najbardziej
atrakcyjnym partnerze?
– Atrakcyjny, a więc ogólnie pożądany. Wiążąc się z kimś
takim, zwiększamy swoje szanse na sukces reprodukcyjny
i atrakcyjne potomstwo. Jednym słowem, taki partner daje
naszym genom widoki na nieśmiertelność.
Czy atrakcyjność można mierzyć?
– Są różne kryteria oceny. Jedno z nich to długość
stosunku. Im samica dla samca atrakcyjniejsza, tym czas
kopulacji krótszy. Świetnie to wychodzi u makaków. Atrakcyjna
samica pobudza samca bardzo szybko: cztery, pięć minut,
i po wszystkim. A gdy jest taka sobie – kopulacja trwa kwadrans
i dłużej. Fizyczna atrakcyjność jest bardzo subiektywna i wprost
proporcjonalna do okresu abstynencji.
Jacy mężczyźni są najbardziej atrakcyjni?
– Męscy. Kobiety zawsze oczekiwały od mężczyzn, by byli
męscy, cokolwiek to miało znaczyć. Z czym innym kojarzono
męskość w epoce jaskiniowej, z czym innym kojarzona jest
teraz. Kiedyś przynosili zwierzynę, teraz pieniądze. Kiedyś latali
z włóczniami, teraz z kartami kredytowymi. Zmieniły się
atrybuty męskości. Mężczyźni, którzy tracą pracę, władzę lub
pieniądze, tracą też libido. Postrzegają siebie jako mniej
atrakcyjnych. Wzrost poziomu kortyzolu, nazywanego też
hormonem stresu, obniża poziom androgenów, a co za tym idzie
– potencji i samooceny.
Czy pieniądze są afrodyzjakiem?
– Bywają nim. Dobrobyt materialny może być jednym
z atrybutów
atrakcyjności.
W Stanach
Zjednoczonych
obliczono, że dochody młodych, ale już żonatych mężczyzn są
półtora raza większe niż dochody ich nieżonatych rówieśników.
Zarabiają więcej nie dlatego, że mają żony, ale dlatego, że mają
cechy wyróżniające ich zarówno na rynku pracy, jak
i matrymonialnym.
Okazało się też, że atrakcyjność fizyczna żony stanowi
bardzo miarodajne kryterium pozycji męża. Szybko rosnące
dochody i wpływy mężczyzny podbijają jego akcje na rynku
seksualnym. Awansując, może liczyć na coraz młodsze
i ładniejsze partnerki. Czasem nie najlepiej rokuje to jego
dotychczasowemu związkowi. Liczba rozwodów wywołanych
awansem społecznym mężczyzny jest szczególnie wysoka
w państwach takich jak Polska, które dopiero zdążają
do gospodarki wolnorynkowej.
W „Czerwonej królowej” Matt Ridley pisze, że kobiety
bardzo szybko przyswajają sobie zewnętrzne atrybuty
statusu.
Gotów
się
nawet
zakładać,
że potencjał
reprodukcyjny kierowców bmw jest wyższy niż posiadaczy
aut pośledniejszych marek. Kobiety myślą tak: „Skoro bmw
są takie drogie, to jeżdżący nimi mężczyźni muszą być
sprytniejsi od innych, a skoro są tacy sprytni, to potrafią też
zatroszczyć się o potomstwo”.
– Z ewolucyjnego punktu widzenia takie bmw niczym nie
różni się od dziesięciu krów, które ma Buszmen czy Kypsygis.
Drogi samochód w Europie jest tym samym co stado bydła
w Afryce czy pole ryżu w Azji. Wyznacznikiem możliwości
mężczyzny lub po prostu... wabikiem.
Ta elastyczność kobiet jest trochę niepokojąca. Łapiąc
się na takie wabiki, łatwo mogą porzucać dotychczasowych
partnerów dla coraz bogatszych mężczyzn.
– Tak, ale im wyżej, tym trudniej. Możni tego świata nie
skarżą się na brak powodzenia. Zdobyć ich nie jest łatwo.
A nawet jeśli się uda, to nie wiadomo, na jak długo. Za rok czy
dwa ledwie wygrzane miejsce w małżeńskim łożu może zająć
inna. W takiej sytuacji najlepszym rozwiązaniem jest wierność.
Uderzające, jak silny jest związek między statusem męża
a wiernością jego partnerki. Kobiety, które mają partnerów
z kręgu finansowych elit, mogą stanowić wzór moralności –
najwyżej co setna dopuszcza się zdrady. Partnerki mężczyzn
o niższym statusie – wręcz przeciwnie – aż do 30 proc. miewa
skoki w bok. Odwrotnie mężczyźni – im biedniejsi, tym
wierniejsi. Ci, którzy znajdują się na dole drabiny społecznej,
zdradzają sporadycznie, ci z wyższych jej szczebli –
notorycznie. W sumie, spoglądając na wykres obrazujący
zależność stałości partnerskiej od statusu społecznego, widać
jakby dwie piramidy: kobiecą zwężającą się ku górze i męską –
taką samą, tyle że skierowaną czubkiem do dołu.
„Istnieją ekonomiczne bodźce seksualne”.
STANISŁAW JERZY LEC
A czy zamożność podnosi atrakcyjność kobiet?
– Może i tak, ale to bez znaczenia. Wic w tym, że to
mężczyzna chętniej zwiąże się z ubogą, ale ładną kobietą niż
odwrotnie. Dla mężczyzny kryterium statusu jest mniej ważne
od atrakcyjności.
Woli
zdrową
chłopkę
od chorowitej
arystokratki.
Co innego kobiety – zamożne nie chcą wiązać się
z ubogimi mężczyznami. Ponieważ przywiązują znacznie
większą wagę do zasobności potencjalnych wybranków niż
kobiety o niskich dochodach – wybiorą sobie kogoś równie
zamożnego jak one same. David Buss z Uniwersytetu Michigan
oświadczył, że „seksualne gusty kobiet stają się bardziej
wybiórcze, dyskryminujące i wysublimowane, w miarę jak
wzrasta ich bogactwo, znaczenie i pozycja społeczna”.
A więc małżeństwo może być dla kobiet trampoliną
wynoszącą je na wyżyny społeczne?
– W każdym razie ułatwiającą szybki ekonomiczny awans.
Córki ubogich mają większą szansę na dostatnie życie niż ich
synowie. Ci raczej pozostaną kawalerami niż wżenią się
w wyższą klasę, podczas gdy biedne córki mają realne szanse
na małżeństwo z bogatym mężczyzną. Dlatego w niektórych,
silnie rozwarstwionych społecznościach wyróżniane są córki.
W Kenii lud Mukogodo chętniej zawozi do szpitala chorą córkę
niż chorego syna i w rezultacie więcej dziewcząt niż chłopców
dożywa czterech lat. Nie dziwmy się rodzicom – zakładają,
że ich córki mogą po ślubnym kobiercu trafić do domostw
bogatych Samburu i Masajów, podczas gdy synowie i tak
pewnie odziedziczą biedę Mukogodo.
Z tego wniosek, że bogaci powinni faworyzować synów.
– I tak jest. Niedawno w dość pomysłowy sposób
Amerykanie wykazali, że dochody faktycznie przekładają się
na różnice w traktowaniu chłopców i dziewczynek. Notowali
długość czasu karmienia oraz odstępy między narodzinami
kolejnych dzieci w rodzinach o niskim i o wysokim statusie
materialnym. Wyszli z założenia, że każde następne dziecko
ogranicza inwestycje w już posiadane.
O ile rodziny uboższe troskliwiej traktowały dziewczynki,
o tyle bogatsze – chłopców. Przyszłych dziedziców rodzinnych
dóbr nie tylko dłużej karmiono, lecz także bardziej zwlekano
po nich z kolejnym dzieckiem.
Niemałym
zaskoczeniem było odkrycie, że status
materialny rodzin wpływa też na proporcje płci dzieci:
w biednych
na świat
przychodzi
statystycznie
więcej
dziewczynek, a w bogatych – chłopców. Przykładem są głowy
amerykańskiego państwa. Podczas gdy na 100 dziewczynek
rodzi się średnio 105 chłopców, to prezydenci USA płodzą
znacznie więcej synów. Proporcja 148 do 100 wyklucza
przypadek. Zgodnie z koncepcją Triversa-Willarda inwestycja
w syna jest dla lepiej sytuowanych ewolucyjnie korzystniejsza.
Ale i bardziej kosztowna dla matki. Noworodek płci męskiej jest
z reguły większy i taki też ma apetyt.
Czym to wytłumaczyć?
– Ewolucja premiuje kobiety, które stawiają na płeć
dostosowaną do swych możliwości. Chłopiec o małej masie
urodzeniowej
najpewniej
będzie
wątlejszy
od swych
rówieśników, a w związku z tym jego szanse na ojcostwo też
będą mniejsze. Zbyt duże prawdopodobieństwo klęski
w rywalizacji z wyżej notowanymi osobnikami może skazać go
na bezdzietność.
Z córką nie ma takiego ryzyka –
prawdopodobieństwo, że nie znajdzie amatora, jest znacznie
mniejsze. A więc lepiej urodzić dziewczynkę, bo w jej
przypadku postura nie przekłada się na powodzenie u płci
przeciwnej. Wystarczy, że ma prawidłowe proporcje ciała.
Czy tylko status materialny odbija się na proporcji płci?
– Inne czynniki też – to wiadomo. Ale jak? Możemy się
tylko domyślać. Weźmy efekt powracającego żołnierza:
w trakcie
wielkich wojen albo bezpośrednio po nich
w walczących krajach rodzi się więcej synów, tak jakby mieli
zastąpić poległych mężczyzn – oczywiście nie dosłownie,
wdowy są dla nich za stare. Fenomen ten próbuje się tłumaczyć
częstością współżycia i względami hormonalnymi.
Okazuje się, że im większa liczba zachowań płciowych,
tym większe prawdopodobieństwo spłodzenia chłopca. Dobrze
to
widać
na przykładzie
młodych
małżeństw,
które
w pierwszych miesiącach po ślubie mają największe szanse
na poczęcie męskiego potomka. Także pary chcące nadrobić
zaległości po długim okresie wojennej abstynencji zbierają
głównie męskie owoce swej namiętności. Podobne przykłady
można mnożyć. Więcej synów mają te pary, gdzie różnica
wieku między partnerami przekracza pięć lat. Tak samo kobiety
o szerokiej talii oraz mężczyźni mający kłopoty z prostatą.
Więcej córek mają za to żony pilotów oblatywaczy, nurków
głębinowych czy pastorów.
Zaraz... Czyżby mężczyźni mogli wpływać na płeć
plemników?
– Najprawdopodobniej mogą nieświadomie wpływać
na proporcje lub żywotność, a to „męskich”, a to „żeńskich”
plemników. Niewykluczone, że obniżony poziom androgenów –
męskich hormonów płciowych – w jakiś sposób sprzyja
„żeńskim” plemnikom.
A u kobiet?
– Może przez selektywny sposób ronienia w pierwszych
tygodniach ciąży? A może przez selektywną implantację
embrionu męskiego lub żeńskiego? Albo zmianę konsystencji
błony śluzowej macicy? Lub pH płynu pochwowego?
Cokolwiek by to było, odbywa się poza świadomością kobiety.
W tym przypadku jej organizm zachowuje się, można by rzec,
racjonalnie.
A może zachowywać się inaczej?
– Czasem nietrudno odnieść wrażenie, że fizjologia
z premedytacją wyrządza kobietom krzywdę. Wie pan, co mam
na myśli?
Pojęcia nie mam.
– Gwałt. Wiele dowodów przemawia za tym, że kobiety
łatwiej zachodzą w ciążę po gwałcie niż po rutynowym stosunku
płciowym.
Co ciekawe,
u zgwałconych
do zapłodnienia
dochodzi też w najmniej płodnej fazie cyklu menstruacyjnego –
podczas menstruacji i w trzy tygodnie po niej, a więc dokładnie
wtedy, kiedy kobieta najmniej się tego spodziewa. Przyczyną
może być nagłe pobudzenie owulacji przez silny uraz
psychiczny.
Dlaczego jedni ludzie gwałcą drugich?
– Dziewięć na dziesięć zgwałconych to kobiety w okresie
reprodukcji. A to oznacza, że główną przyczyną gwałtu jest
nieuświadomiona chęć zwiększenia sukcesu reprodukcyjnego.
Taki gwałciciel oszczędza życie gwałconej. Co innego, gdy jego
ofiarą jest mała dziewczynka czy starsza kobieta – wtedy często
morduje.
Szczególnie sprzyjające warunki stwarza gwałcicielom
wojna. I to nie dlatego, że urodzeni gwałciciele gwałcą wtedy
więcej, tylko gwałcą ci, którzy w innych warunkach nigdy by się
tego nie dopuścili. A robią to z kilku powodów: nie ma innych
mężczyzn na podbitym terenie, gwałciciel jest pewien swojej
bezkarności, ale nie ma pewności, czy nazajutrz nie polegnie
na froncie – to może być jego ostatni raz.
Poza tym gwałt to droga na skróty. Tyle mówimy
o cechach, pod kątem których oceniają nas potencjalni partnerzy
– uroda, sylwetka, status... Gwałciciel wszystko to ma za nic!
Może zapłodnić kobietę, nic o niej nie wiedząc, nie znając jej
imienia, nie widząc jej wcześniej na oczy. Kobietę, której
inaczej nigdy by nie zdobył lub zbyt wiele by go to kosztowało.
To dlaczego organizm ofiary pomaga mu w tym?
– Nie wiadomo. Zastanawiająco wysoki jest też odsetek
ciąż u kobiet, które z konieczności widują się z ukochanym
krótko
i rzadko.
Żołnierz na przepustce czy więzień
na warunkowym zwolnieniu mają znacznie większe szanse,
by zostać ojcem już po jednym razie, niż stali partnerzy.
Podejrzewa się, że we wszystkich tych sytuacjach stosunek
wyzwala owulację.
Podobnie rzecz się ma z kochankiem. Baker i Bellis
z Uniwersytetu
w Manchester
zwrócili uwagę na pewną
osobliwość stosunków pozamałżeńskich: nie dość, że wypływ
ejakulatu z pochwy mężatki jest wówczas mniejszy, to jeszcze
dwukrotnie bardziej prawdopodobne jest, że do zdrady dojdzie
w płodnej fazie cyklu. Seksuolog powie, że pobudliwość, a więc
i skłonność
do niewierności, jest wówczas największa.
A ewolucjonista, że zdradzając, kobieta podświadomie dąży
do posiadania
możliwie
najbardziej
zróżnicowanego
genetycznie potomstwa. Bo takie potomstwo łatwiej przetrwa
trudne czasy.
Nie chce mi się wierzyć, że niemal wszystko robimy dla
potomstwa. Skoro tak, to po co mężczyznom prezerwatywy?
Przecież to skierowanie trudu reprodukcji w ślepy zaułek...
– Choć brzmi to absurdalnie, są tacy, którzy twierdzą,
że prezerwatywa zwiększa sukces reprodukcyjny stosujących je
mężczyzn. Po pierwsze, świadczy o tym, że hołduje on zasadom
bezpiecznego seksu, po drugie, proponuje ochronę przed
poczęciem. Jedno i drugie ułatwia mężczyźnie zdobycie
zaufania kobiety – nie obawiając się zarażenia i niepożądanej
ciąży, szybciej przystanie na propozycję wspólnej nocy
z nieznajomym. W rzeczywistości, idąc na ustępstwa podczas
pierwszych kontaktów, mężczyzna może liczyć na stosunki
„bez” w przyszłości. Ale jest jeszcze trzeci powód:
prezerwatywa może być rekwizytem umożliwiającym
zapłodnienie partnerki podstępem. Dwie liczby: prawidłowo
używana prezerwatywa jest bardzo skutecznym środkiem
antykoncepcyjnym – zabezpiecza 97 par na 100. W praktyce jej
skuteczność nie przekracza 70–80 proc. – a więc spośród 100
stosujących ją w ciągu roku par aż 20–30 zostaje rodzicami
wbrew swej woli. Trudno oprzeć się wrażeniu, że przyczyną tak
dużej rozbieżności jest świadoma nieostrożność mężczyzn
w obchodzeniu się z prezerwatywą.
Czy naprawdę za wszystkimi naszymi poczynaniami
stoi reprodukcja?
– Na pewno za większością tych, które wiążą się z seksem.
Żaden organizm, nawet człowiek, pomimo że posiada tak dużą
korę, nawet nie podejrzewa, że to, co robi, a co przyjmuje
za wolną wolę, ma w domyśle zwiększyć jego sukces
reprodukcyjny. W 99 proc. przypadków idziemy z kimś
do łóżka, by mieć z tego przyjemność, a nie dzieci. To natura
postarała się, by połączyć jedno z drugim.
Czy chcemy tego, czy nie, realizując własne cele,
uczestniczymy
w ewolucyjnym
dziele
obliczonym
na nieśmiertelność naszych genów.