~ 1 ~
~ 2 ~
Stwórca śmieje się z ludzkich planów...
Doktor Jeff Gleason odrzucił swoje dziedzictwo Komanczów i został
wulkanologiem, badającym olbrzymią komorę magmy pod parkiem narodowym.
Dopóki jego obecna praca i umiejętności medyczne nie przetną swoich ścieżek.
Rody, zraniony i wyrzucony ze swojej Sfory zmiennych kojotów, szuka schronienia
i pomocy medycznej u człowieka, który zatrzymał się w leśnej chałupie strażników, by
włączyć swojego nowego przyjaciela w seksualne igraszki, które prowadzą ich do
połączenia się w parę kojota i człowieka, co nie zdarzyło się od czasów, kiedy to biały
mężczyzna pojawił się w parku.
... ponieważ Stwórca ma swoje własne plany.
~ 3 ~
Rozdział 1
Niniejszym jesteś wyrzucony na resztę twojego życia!
Wspomnienie wycia lidera jego sfory wciąż groziło zniszczeniem jego kruchego
opanowania.
Rody polizał swoje rany i przełknął wycie gniewu. Jednak z dumą mógł powiedzieć,
że wszystkie jego rany są z przodu, a nie z tyłu. Nie był tchórzem. Walczył tak długo,
dopóki lider sfory nie stwierdził, że Rody został już dość ukarany, a potem wyrzucił
Rodiego. Zabawne było to, że lider z trudem oddychał i krwawił nawet gorzej, niż
Rody.
- Moje rany mogą boleć, jak diabli, Kitar, ale założę się, że cierpisz tak samo. –
Rody wpełzł ze znużeniem pod krzak i obserwował księżyc wschodzący nad górami.
Lider Sfory Kojotów z Doliny Bizona się mylił.
Rody nie obwąchiwał suki alfy. Nawet nie wiedział, jak pachnie, bo nie lubił gierek
damsko-męskich. Partnerka przywódcy była tak leniwa, podczas swojej kolejnej ciąży,
że musiał ją nawet karmić.
Rody tylko przechodził obok miejsca, gdzie się rozłożyła, bo miał zamiar się napić
wody ze stawu, kilka stóp dalej. Para jej szczeniąt, z ostatniej ciąży, szamotały się ze
sobą i wpadły na Rody’iego, popychając go wprost na Sukę Alfy, Lillet.
Lillet, naturalnie, poczuła się dotknięta, że zakłócono jej spokój. Kitar poczuł się
dotknięty, że Rody zakłócił spokój Lillet i oskarżył Rody’ego o próbę poderwania jego
wstrętnej partnerki. Zanim Rody zorientował się, o co chodzi, został wyrzucony ze
sfory. Fakt, o którym wszyscy wiedzieli, że jest jednym z tych rzadkich mężczyzn,
którzy nigdy nie poderwaliby samicy, ale woleli innych mężczyzn, nigdy nie przyszła
Kitarowi do głowy.
Ziemia pod krzakiem była chłodna i cudownie łagodziła jego rozerwane ramię.
Rody odetchnął z ulgą. Miał trudny okres podczas przystosowania się do życia poza
terenem sfory, ale wiedział, że przynajmniej jeden ze sfory obserwuje każdy jego ruch,
~ 4 ~
by upewnić się, że mu się uda. Jak tylko przepłynął przez graniczny strumień, usłyszał
jedno smutne wycie na pożegnanie i życzenie szczęścia.
Większość sfory narzekała na oddanie Kitara do Lillet, pomimo jej bezużyteczności,
jako partnera – w patrolowaniu, walce czy polowaniu. Wydawanie na świat kolejnych
miotów, nie przynosiło korzyści sforze, tylko zwiększało jej głód. Kitar nawet nie
pozwalał sforze się zmieniać i iść do miasta, jako ludzie, by coś przekąsić. Zniszczył
wszystkie ich ubrania i zakopał gdzieś ich pieniądze. Kitar nie tolerował mieszania się z
małpami.
Rody także nie był w mieście od czasu swojego dojrzewania, kiedy to Kitar doszedł
do władzy. Ćwiczył zmienianie się, by utrzymać zdrowie, ale poza nauczeniem się
mówienia ludzkim językiem i kilkoma podstawowymi umiejętnościami, Rody był nagi i
bez pieniędzy. Ranny kojot miał małą szansę na przetrwanie, ale może tak jak człowiek,
miałby szansę tej zimy.
Wszystko, co musiał zrobić, to wymyśleć, jak dołączyć do ludzi, zanim skończy się
lato.
Rody położył swój bolący pysk na miękkim mchu i zastanawiał się, co robić dalej.
Nie może zostać pod tym krzakiem przez całą noc. Nie tylko dlatego, że leżał obok
ścieżki bizonów prowadzącej do strumienia, co wystawiało go na poważne
niebezpieczeństwo zostania podeptanym, lecz także słyszał już pomruk grzmotu, który
stale się zbliżał. Normalnie, nie dbał o letnie burze, ale to był jeszcze jeden dyskomfort,
którego nie potrzebował.
Po krótkiej drzemce regenerującej siły, Rody powlókł się dalej w nadziei na
znalezienie lepszego schronienia. Może do któregoś z tych domków strażników. Był
niezbyt daleko od jednego z nich. Czasami pomagali rannym stworzeniom, ale tylko
pewnym rodzajom. Rody miał nadzieję, że był jednym z tych rodzajów.
Czując się lepiej, teraz, kiedy miał cel, Rody pokłusował dalej. Kulał tylko trochę ze
względu na swoje rany. Jego ramię i nos były najbardziej uszkodzone. Dobry sen i być
może posiłek od strażnika, było wszystkim, na co miał ochotę. Proszenie strażnika o
pomoc w ludzkiej postaci w ogóle nie wchodziło w grę. Ludzie nie musieli wiedzieć, że
park narodowy był pełen zmiennych, którzy bardziej woleli swoje futra i kły.
Prosta chata przywitała Rody’iego zapachem bekonu.
Bekon! Oh, Rody nie czuł smaku pysznego bekonu od lat. Jeśli miał wątpliwości, co
do zostania w lesie, to natychmiast wyparowały zastąpione boskim zapachem.
~ 5 ~
Zapachem bekonu. Rody nie był zdolny do niczego więcej, oprócz koślawego biegu, ale
wszystko, co zbliżało go do tego raju, było tego warte.
Drzwi były zamknięte, ale okno szeroko otwarte. Rody wskoczył na ławkę pod
oknem i, trochę się wdrapując, wpadł do środka. Co z tego, że walnął o podłogę i
zobaczył gwiazdy, gdy uderzył ramieniem o podłogę chaty? Co z tego, że trochę
krwawił? Miał ochotę na bekon w ciemnej, jednoizbowej chacie.
Musiał się skoncentrować, żeby zmienić się w człowieka. Minęły miesiące, odkąd
ośmielił się tego spróbować. Kitar bowiem stosował kary wobec każdego, kogo złapał
na próbowaniu być małpą, pomimo powszechnej wiedzy, że zmiana była ważna dla
dobrego zdrowia.
Ostatni przywódca sfory wręcz nalegał, żeby każdy, przynajmniej podczas pełni
księżyca, się zmieniał. Rody nadal pamiętał ten trick i zmienił się, dopóki nie stał się
niskim, jasnowłosym mężczyzną, kilka lata młodszym niż w jego podstawowym życiu,
mającym około trzydziestkę w ludzkich latach. Pamiętał nawet, jak umyć ręce w zlewie,
zanim zje łapczywie bekon zostawiony na talerzu do wystygnięcia.
Spróbował nie jęknąć z rozkoszy i nie przyjmował do wiadomości, żeby chociaż
jeden skraweczek tej smakowitości, zdołał mu umknąć. Rody rozważał nawet zjedzenie
papierowej serwetki, którą otarł brodę, kiedy tak stał nad talerzem, opychając się do
ostatniego kawałka. Po raz pierwszy, odkąd pamiętał, nie musiał się dzielić, a jego
żołądek był pełny.
Rody oblizał swoje wargi i palce z czystej przyjemności. Chciałby zostać tu ze
strażnikiem, ale wiedział, że kojoty nie były tym rodzajem zwierzęcia, które można
karmić i trzymać.
Byłby szczęśliwy…
Nagle na ganku rozległy się kroki. Nadchodził strażnik.
Rody rozejrzał się wkoło, jak szalony. Nie w ten sposób! Nie był gotowy. Cholera!
Zmienił się z powrotem w kojota i zaszył się pod schludnie pościelonym łóżkiem.
Strażnik przystanął na chwilę. Deski zaskrzypiały, tkanina zaszeleściła. Potem
usłyszał dzwonienie metalu. Klucze. No, tak. Ludzie używali kluczy, by wchodzić i
wychodzić. Metalowa część drzwi szczęknęła i drzwi się otworzyły.
Rody zamrugał, szczęka mu opadła.
Człowiek był nagi. Wspaniale, pięknie nagi.
~ 6 ~
Zamknął kopniakiem drzwi, zadrżał i szybko ruszył w stronę okna, żeby je
zamknąć, odcinając Rody’iemu najłatwiejszą drogę ucieczki. Coś zapiszczało w stosie
ubrań w jego lewej ręce, a po minucie szarpania się, człowiek wyciągnął małą metalową
rzecz. To zapiszczało jeszcze raz. Człowiek przeklął.
- Boże! Co znowu?
Rody cofnął się jeszcze bardziej, chowając łapę w ostatniej chwili, aż znalazł się w
najciemniejszym kącie pod łóżkiem. Nie było dobrze. Wcale nie było dobrze. Był
uzależniony od tego otwartego okna, by móc uciec. Ponadto, bekon sprawił, że był
rozpaczliwie spragniony. Musiał wyjść.
Strażnik otworzył metalową rzecz i uderzył w nią kilka razy. Potem przyłożył to do
swojego ucha. No, tak. Telefon. To był telefon. Rody pamiętał to urządzenie i odprężył
się trochę.
- Tak, tu Gleason. Co mogę dla ciebie zrobić, Kowalski? – przerwał, słuchając
drugiego głosu, przekładając telefon do drugiej ręki i wyciągając niebieskie spodnie ze
stosu odzieży. – Tak, poradzę sobie. Chata jest świetna. Będę wpadać raz w miesiącu po
zaopatrzenie. Tak, będę miał pierwsze geologiczne próbki z zachodniego grzbietu już
jutro. Do widzenia.
Dziwne, człowiek usztywnił się, jak tylko zamknął telefon i upuścił go na stół obok
reszty swoich ubrań. Co strażnik – Gleason – robił na zewnątrz i do tego nagi?
Gorzej, spojrzenie Gleasona padło na krople krwi, które skapnęły z lewego ramienia
Rody’iego. Ruszył wolno, idąc po śladach do strefy kuchennej i do pustego talerza, na
którym powinien leżeć bekon. Jego ramiona uniosły się i opadły z westchnieniem.
Obrócił się, jego oczy rozejrzały się po pokoju, ale najwyraźniej nie mógł zobaczyć
Rody’iego pod łóżkiem.
Nozdrza Gleasona się rozszerzyły, ale Rody był przekonany, że człowiek nie mógł
niczego wyczuć. Małpy nie mogły podążyć za zapachem, nawet gdyby szlak był
zrobiony z bekonu. Jednak, wargi Gleasona drgnęły, jakby czymś rozbawione.
Cholera. Rody skulił się i wcisnął w małą przestrzeń, tak mocno, jak mógł. Może
jednak małpy mogły iść za zapachem. Zamarł, gotowy do walki lub ataku, albo czego
innego. Nie wiedział, na co.
Minęła chwila. Trzask grzmotu zaskoczył ich obydwa. Rody powstrzymał swój jęk.
~ 7 ~
Gleason poruszył się i podszedł do dużej białej skrzyni, stojącej w kącie. Otworzył
drzwi, a fala zimnego powietrza przemknęła po podłodze. Lodówka, to tak nazywano to
pudło. Gleason grzebał w niej, brzękając szkłem i metalem. A potem wyciągnął tackę
przykrytą przezroczystą substancją. Cokolwiek było na tej tacy, pachniało lepiej niż
bekon. Lepiej od bizona.
Do ust Rody’iego napłynęła ślina. Właśnie zjadł talerz bekonu i najadł się lepiej, niż
kiedykolwiek. Ale cokolwiek było na tacy, chciał tego. Nie mógł się powstrzymać, żeby
krok za kroczkiem, nie wysunąć się ze swojego kąta, z drżącym nosem.
Gleason stał tyłem do łóżka, jego oczy skupione były na widoku za oknem nad
zlewem. Gwizdał sobie, całkowicie nieświadomy, że nos Rody’iego wystawał już spod
brzegu koca, który wisiał na krawędzi łóżka.
Upuścił trochę tej smakowitej substancji na podłogę. To wyglądało, jak niewielki
kawałek mięsa. Próbował zignorować poczucie, że nie obchodzi go marnowanie
jedzenia.
Rody spłaszczył swoje uszy. Jak on śmiał? Gleason zasłużył na to, żeby stracić ten
pyszny kawałek mięsa, jeśli nie chciał go strzec. Ale jak go zdobyć?
Wciąż gwiżdżąc, Gleason podszedł do zlewu i napełnił wiadro czystą wodą. Zapach
wilgoci wypełnił pokój, wywołując jeszcze większe pragnienie u Rody’iego. Strażnik
postawił wiadro na podłodze i oparł o ścianę mop. Potem wyszedł na zewnątrz, niosąc
chleb z tym pysznie pachnącym mięsem w środku. Niestety zamknął za sobą drzwi.
Rody rozumiał, co to mop i wiadro. To właśnie robiła jego matka, kiedy
powędrowała do miasta. Używała mopa i wiadra, żeby sprzątać małpie – oh, ludzkie –
mieszkania. Człowiek będzie sprzątał podłogę tą wodą. Cóż za marnotrawstwo! No cóż,
nie ubędzie mu tej wody, jeśli Rody najpierw się napije.
Człowiek stanął pod samym oknem, jedząc swój chleb z mięsem, wciąż tyłem do
Rody’iego. Jego włosy były długie i czarne, związane czerwonym sznurkiem. Zwisały
na plecach wzdłuż jego kręgosłupa, jak ogon. Jego skóra była prawie tak samo brązowa,
jak ziemia, miękka i ciepła. Wydawał się być bardzo zainteresowany okrągłą,
błyszczącą rzeczą powieszoną na jednej z belek ganku. Rody mógł widzieć rozbawione
brązowe oczy człowieka w błyszczącym kółku.
Pomimo, że Gleason miał świetny widok na wnętrze chaty, pragnienie Rody’iego
było ważniejsze. Pomknął do wiadra i napił się do oporu, spoglądając nieufnie w stronę
człowieka widocznego w oknie.
~ 8 ~
Człowiek wciąż jadł swój chleb z mięsem, wpatrując się w okrągłą rzecz. Świetnie,
niech sobie je. Rody podpełzł do mięsa leżącego na podłodze i tryumfalnie czmychnął z
powrotem pod łóżko. Mięso skończyło się bardzo szybko, ale śliczną, wypełnioną
szpikiem kość będzie mógł żuć całą noc.
Rody był w czystym raju.
Gleason skończył jeść i wrócił do środka, cały drżąc. Co on sobie myślał, stojąc tam
i jedząc? Nie wiedział, po co były ubrania? Ach, w końcu pokazał jakiś rozsądek. Otarł
swoje ręce od okruchów o niebieskie spodnie. Dżinsy. Potem założył koszulę z długimi
rękawami w innym odcieniu niebieskiego, podobnego do nieba.
Rody westchnął zazdrośnie, ale nie przestał gryźć z czystą radością tego soczystego
skarbu, z którym uciekł. Kitar zniszczył dżinsy Rody’iego i koszulę w swoim
szaleństwie niszczenia ubrań małp. To były niezwykle wygodne rzeczy do noszenia,
jeśli kiedykolwiek miałby coś na siebie włożyć.
Potem Gleason podszedł do czerwonej szafki i wyciągnął czerwone pudełko z
rączką na górze. Postawił pudełko na podłodze i usiadł obok niego przodem do łóżka.
- No więc? Wyjdziesz stamtąd wreszcie i pozwolisz mi obejrzeć swoje rany?
Tłumaczenie: panda68
~ 9 ~
Rozdział 2
Jeff Gleason usiadł na podłodze, mając nadzieję, że zgadł prawidłowo, iż kojot
kulący się pod jego łóżkiem, jest zmiennym. Potwierdzały to subtelne znaki w
inteligentnych działaniach i oceniające spojrzenie. Na wszelki wypadek, nie uśmiechnął
się, żeby nie pokazać zębów, i nie wystraszyć stworzenia. Trzymał swoje ręce
swobodnie w zasięgu jego wzroku, jego głos był niski i spokojny, tak jak nauczył go
jego dziadek.
Dwoje oczu zamrugało w cieniu, pysk wciąż był zaciśnięty na resztkach kości. O
rany, ale ten samiec musiał być głodny. Słyszał, że jednej ze sfor w okolicy nie wiedzie
się zbyt dobrze, ale to był zdrowy samiec. Powinien polować ze swoją sforą, a nie być
ranny i samotny.
Jeff spróbował jeszcze raz. Mrugnięcie zachęcało go do działania.
- Nazywam się Jeff Gleason. Z przyjemnością podzielę się z tobą moim stekiem.
Wszystko, co chcę zrobić to wyleczyć twoje rany.
Mrugnięcie. Ku uldze Jeffa, kojot upuścił kość i przemknął ostrożnie do brzegu,
żeby wyjrzeć spod koca. Każdy mięsień na jego ciele drżał, jak naprężona cięciwa łuku,
gotowy do skoczenia z powrotem do kryjówki, albo, jeśli to będzie konieczne, na Jeffa.
Jeff wezwał swoje uzdrowicielskie moce Komanczów tak, jak nauczył go dziadek.
Będzie po części kojotem. Będzie bratem dla tego dzikiego. Nie przywiąże go, ani nie
skrzywdzi, będzie tylko przyjacielem. Spróbował starego języka.
- Chodź, bracie. – Łagodnie poklepał chodnik, na którym siedział.
Pysk kojota i górna połowa jego ciała w końcu wysunęły się spod fałd koca. Jego
rany nie były zbyt groźne i da się je wyleczyć, ale musieli zadać mu ból, szczególnie
tam, gdzie był rozdarty płat skóry, od jego lewego oka prawie do czubka jego czarnego
nosa. Jednak gorsza była rana na barku. Jeff był pewny, że będzie potrzebował
antybiotyku. Rana już była opuchnięta.
Jeff skrzywił się we współczuciu.
~ 10 ~
Kojot zamarł na miejscu, gotowy odskoczyć. Spojrzał na czerwone pudełko i,
prawdopodobnie, nadzieja zabłysła w jego ciemnych oczach.
- Przepraszam, bracie, że cię wystraszyłem. – Jeff mówił miękkim, ale
przekonywującym tonem, ostrożnie robiąc ruch, by otworzyć pudełko i wyjąć tubkę z
antybiotycznym kremem. – Twój bark musi cię okropnie boleć. Pomogę ci.
Uszy stanęły na sztorc, zainteresowanie zabłysło w ciemnych oczach. Czarne
spojrzenie kojota skupiło się na białej tubce.
- Rozumiesz mój język Komanczów, młodszy bracie? – wyszeptał łagodnie Jeff.
Prawie wymuszone, chociaż Jeff nie chciał narzucać swojej woli w tym pytaniu,
głowa kojota niechętnie kiwnęła głową na tak.
- W takim razie wiesz, że cię nie skrzywdzę, ani nie zamknę w klatce.
Spojrzenie kojota przemknęło do zamkniętych drzwi, jakby kwestionował to
stwierdzenie.
Jeff kiwnął głową.
- Masz rację, młodszy bracie. Zamknąłem drzwi. Obawiałem się, że nie pozwolisz
mi obejrzeć swoich urazów. Teraz otworzę drzwi, więc możesz uciec, jeśli czujesz się
zagrożony.
Kojot usiadł na zadzie, wpatrując się w oczy Jeffa. A potem kiwnął głową jeszcze
raz.
Jeff poruszał się bardzo wolno i rozważnie, wstając ze swojego miejsca na chodniku
i otwierając drzwi na chłodne nocne powietrze.
Deszcz spadał łagodnie z dachu ganku – przelotny deszcz, który zapowiadał
pogorszenie się pogody.
Huk pioruna podkreślił tą prognozę. Pogoda nie będzie zbyt życzliwa dziś w nocy,
ale złożył ofertę wolności i podparł otwarte drzwi, żeby wiatr ich nie zatrzasnął.
Kojot odprężył się wyraźnie i poczekał, dopóki Jeff ponownie nie usiadł na
chodniku. Potem, przez dłuższą chwilę, patrzył na Jeffa ostrożnymi oczami, zanim
zaczął się powolutku zbliżać. Usiadł ze swoim zranionym barkiem akurat w zasięgu
ręki.
Jeff zachichotał łagodnie.
~ 11 ~
- Jeszcze mi nie ufasz, co, młodszy bracie? Nie mogę cię o to winić. Więc najpierw,
twój bark. – Obejrzał rozdartą ranę delikatnymi palcami. Było źle, ale szwy nie będą
potrzebne. Jeff uważał, że miał wyjątkowe szczęście. Był pewny, że ten mały samczyk
nie zaufałby mu na tyle. – Dobrze to oczyściłeś. Dobra robota.
Kojot wzdrygnął się tylko raz podczas badania, co było bardziej ostrzeżeniem przed
bólem, a nie strachem. Kiedy antybiotyk i środek znieczulający zostały już nałożone,
jego pysk otworzył się w psim uśmiechu. Nawet odetchnął z ulgą i przysunął się bliżej,
żeby Jeff mógł zająć się jego pyskiem bez potrzeby rozciągania. Jedyną rzeczą, która
mogła wyleczyć tę ranę był okład z lekarstwem. To prawdopodobnie wyleczyłoby ranę
bez zostawienia blizny.
Jeff zdziwił się gotowością swojego nowego przyjaciela do zaryzykowania. Kojot
był młody, ale w pełni dorosły. Może to było powodem. Jeff wepchnął apteczkę pod
mały stolik, który służył mu, jako stolik nocny w tej jednoizbowej chacie.
- Robi się późno i wieje zimny wiatr. Możesz u mnie przenocować, ale tylko, jeśli
pozwolisz mi zamknąć drzwi. Nie mam na sobie futra i łatwo się przeziębiam.
W odpowiedzi, kojot zwinął się w kłębek przed grzejnikiem i schował nos w ogon.
Jednak, jego czarne oczy wciąż wpatrywały się w Jeffa,.
- W takim razie, okej. – Jeff wstał i zamknął drzwi. Temperatura w pokoju wzrosła
o kilka stopni.
Jeff zaczął się rozciągać, dopóki każdy z jego kręgów nie trzasnął. To był długi
dzień, ponieważ wspinał się na jeden z grzbietów południowego zbocza w parku, by
pobrać sejsmiczne próbki i zainstalował jeszcze dziewiętnaście następnych, by tępi
jajogłowi na uniwersytecie mieli, co badać.
- Przynajmniej jesteś cichym współlokatorem. Doceniam to, że mi ufasz.
Jeff ziewnął i ściągnął swoje dżinsy, zdając sobie sprawę, że jeśli jego partner z
chaty miał jakieś problemy ze współmieszkańcen, nigdy nie zdecydowałby się na
zostanie.
- Jak chcesz, to możemy pogadać rano. Może zdradzisz mi swoje imię. Nawet
byłbyś mile widziany, byś do mnie dołączył, gdy będę zakładał następne sejsmiczne
stanowiska. – Jeff wpełzł do łóżka i naciągnął na siebie nakrycie. Westchnął, czując się
jakoś przytulniej i jakoś bardziej komfortowo przez obecność milczącego gościa. –
Fajnie, że jesteś tu ze mną, w każdym razie. Dobranoc.
~ 12 ~
Puknął w wyłącznik i w pokoju zrobiło się ciemno. Ostatnią rzeczą, jaką widział,
były dwa świecące oczy kojota, wpatrujące się w niego. Chyba był szalony pozwalając
grasującemu gatunkowi, znanemu ze sporadycznych ataków na człowieka, zostać w
swoim domu? Może tak, jeśli jednak przeczucie go nie myliło, ktoś musiał zaufać
pierwszy, by dać początek przyjaźni.
Właśnie zaczął zasypiać, gdy wiatr uderzył w okna, a lodowaty podmuch podkradł
się pod drzwi. Jeff zanotował sobie w pamięci, żeby podłożyć na noc pod drzwi coś
grubszego, by temu zapobiec. Zatrzymał spojrzenie na szparze i debatował sam ze sobą,
czy aby nie zrolować ręcznika i podłożyć pod drzwi, by ograniczyć do minimum
podmuchy wiatru, przynajmniej na tę noc.
Kojot zaskomlał i zadrżał, kiedy chłodne powietrze podwiało pod chodnik. Bez
wątpienia, lodowata temperatura nie pomoże pyskowi w wyleczeniu. O dziwo, kojot
spojrzał na stos drewna, zerknął z powrotem na Jeffa i zaczął się zmieniać.
Jeff znieruchomiał i skoncentrował się na trzymaniu swojego spokojnego oddechu,
nawet udawać zrelaksowanego. Nikt, oprócz uzdrowicieli, nie widział zmiany kojota od
dwustu lat. Dziadek byłby uszczęśliwiony.
Po trzydziestu latach, Komancze umieścili wreszcie jednego ze swoich na
właściwym miejscu, by sprawdzić, czy Zmienni Bracia wciąż żyją, nawet gdyby to był
tylko jeden kojot. Jeff poczuł potwierdzenie swojego słusznego buntu, żeby nie stać się
uzdrowicielem swoich Ludzi, za to studiując i ucząc się umiejętności, które będą
współgrać zarówno z potrzebami nowoczesnego mężczyzny, jak też jego duszą
Komancza.
Zmienny zakończył swoją zmianę i wyprostował się, ukazując się, jako szczupły,
opalony blondyn grubo po dwudziestce. Te ciemnozłote włosy nie widziały nożyczek
od lat i opadały w prostych kosmykach przez plecy, aż do pośladków młodzieńca.
Naturalnie, kojot był całkowicie nagi. Duchy uznały za stosowne przeszczepić futro i
pióra innym stworzeniom, więc nie widziały powodu do noszenia ubrań. I był
wyposażony, jak koń ze stadniny.
Jeff przełknął swoją żądzę i przyjął, że Duchy bawią się nim, dając mu ponętnie
zbudowanego młodego zmiennego do opieki, wiedząc, że niewielu z dzikich braci
będzie gejami. To naprawdę były bardzo rzadkie przypadki, ale prawdopodobieństwo,
że ten zmienny będzie gejem było takie, jak spadająca z nieba gwiazda do jego stóp.
Wszystko, co mógł zrobić, to być wdzięcznym, że koc okrywa jego reakcję.
~ 13 ~
Mężczyzna-kojot rzucił ostrożne spojrzenie w stronę Jeffa i podkradał się cicho do
stosu polan. Czy chociaż wiedział, jak podsycić ogień? Najwyraźniej tak, ponieważ
wybrał jedną ze szczap, które Jeff ułożył kilka dni wcześniej, i położyć ją dokładnie i
cicho na palenisku.
Zadrżał i potarł swoje ramiona, szczególnie to zranione. Najwyraźniej legenda, że
zmiana leczyła ich rany, nie był prawdziwa. Ze swoim ciałem, rysującym się na tle
ognia, które starał się rozgrzać, przypominał młodego bożka wysłanego na ziemię, żeby
dręczył śmiertelnika – to było cholernie pewne.
Jeff przygryzł wargę i zdecydował, że śmiertelnikowi nie podoba się, ani trochę, ta
gierka Duchów. Zastanawiał się nad przewróceniem się na drugi bok, okręceniem się
kocem i wyrzuceniem kojota na zewnątrz, żeby radził sobie sam. Niech sobie idzie
kusić kogoś innego.
Mężczyzna-kojot uniósł swoją głowę i wciągnął powietrze. Obrócił się
błyskawicznie i spojrzał na Jeffa, na jego twarzy malowało się raczej zaskoczenie, a nie
oburzenie. Przekrzywił głowę na jedną stronę. Otworzył swoje usta, ale jego głos był
ochrypły od zbyt długiego nieużywania.
- Brat Jeff pożąda Rody’iego?
Wstyd pojawił się na twarzy Jeffa, ponieważ został złapany. Powinien wiedzieć, że
zmienny ma wrażliwsze zmysły. Lepiej będzie, jak odpowie szczerze.
- Tak. Masz na imię Rody?
Rody kiwnął głową i zadrżał jeszcze raz. Jego uśmiech był tak dziki, jak jego psia
postać.
- Dzielić koc?
Jeff usiadł i zaczął ściągać jeden z koców z łóżka, żeby mógł dać go Rody’iemu.
Chciał, jak diabli, zaproponować zmiennemu trochę miejsca w swoim łóżku. Byłoby
trochę ciasno, ale Jeff również byłby zbyt mocno kuszony do…
Ręka zacisnęła się na jego przedramieniu. Rody wyglądał na zdziwionego.
- Nie, bracie Jeff. Dzielić koc w ten sposób. – Wspiął się na łóżko do Jeffa i
naciągnął wszystkie nakrycia na nich dwóch. – Zimno. Tak?
Położył swoją głowę, jakby mimochodem, na jednej z dwóch poduszek, które leżały
na łóżku. Jego głos był wciąż ochrypły i mamrotał swoje słowa tak, jak nigdy nie
~ 14 ~
nauczył się dobrze mówić, ale wiadomość była oczywista. Rody chciał dzielić się
ciepłem koca… i ciała.
Jeff leżał na plecach i próbował się nie wzdrygnąć, gdy jego ramię dotknęło
lodowatego ciała Rody’iego. W kółko, w swojej głowie, powtarzał nie dotykać, nie
dotykać...
Co więcej, bardziej rozwinięte zmysły Rody’iego pracowały na jego korzyść.
- Przepraszam, bracie Jeff. Bardzo zimno bez futra. – Kojot uśmiechnął się i obrócił
twarzą do Jeffa. Tak można było to opisać, gdy jego szczęka opadała i ukazały się zęby
i język. Jego ciemne oczy przesłoniły Jeff’owi widok.
- Ja też pożądać. Jeff jest ładniejszy od księżyca.
Jeff zamrugał, a jego usta się otworzyły. Niestety, wszystkie słowa, zarówno te
angielskie, jak i w języku Komanczów, uleciały z jego mózgu. Wszystko, co mógł
zrobić, to tylko mało inteligentny bulgot, zanim wargi Rody’iego dotknęły jego.
Dobrze, że chociaż ciało wiedziało, jak właściwie zareagować na zostanie
pocałowanym przez pożądanego mężczyznę i gładko przeszedł na autopilota.
Rody nie kłamał, jeśli jego gruba, twarda długość, obecnie uciskająca udo Jeffa,
była niczym więcej, jak imponującym kutasem. Tak, można było powiedzieć, że obaj
się pożądali. I mogli, jak cholera, się całować!
Jednak Jeff nigdy nie leżał pod żadnym mężczyzną, a już szczególnie nie – nie mógł
uwierzyć, że to mówi – pod kojotem. Czy nie mieli pewnego rodzaju układu sfory w
swoim systemie społecznym? Będąc pod spodem na tej randce, nie będzie dobre dla
pierwszego wrażenia.
Niech to szlag, jego specjalnością była wulkanologia, nie biologia, ani zoologia.
Będzie musiał iść za swoimi instynktami, a w tej chwili, każdy nerw i mięsień krzyczał,
żeby wypieprzyć tego kojota, jak dziwkę za dwa dolce na nadbrzeżu w San Francisco.
Tak, mógł na to pójść.
Rody całował jego usta dłużej, niż Jeff by to zrobił, ale samotność wewnątrz Jeffa
nie była usatysfakcjonowana. Jak dawno temu czuł się zaspokojony? W collegu? Tak.
Poza bardzo nijakimi wizytami w łaźni w Denver. Ale ci się nie liczyli, nie w książce
Jeffa.
Ręce Jeffa pogłaskały bok Rody’iego, od biodra do piersi i z powrotem, w długich,
zmysłowych dotknięciach. Miał trochę owłosienia, ale nie był włochaty. Jeff był za to
~ 15 ~
wdzięczny, ponieważ nie był fanem niedźwiedzi. Gdyby chciał nici dentystycznej w
swoich zębach, miał ich cały dostatek w łazience.
Rody trzymał ręce przy sobie, był na tyle miły, by wcześniej przeprosić za swoje
chłodne ciało. Ale rozgrzał się pod kocem z Jeffem dość szybko. A potem, nagle,
zmienny przerwał swój pocałunek. Jego ciemne oczy zalśniły i przypomniały Jeffowi o
świętym Czarnym Napoju.
1
- Nie chcesz walczyć o bycie Alfą? Jestem ranny, więc wygrasz.
Tłumaczenie: panda68
1
Czarny Napój to rodzaj rytualnego napoju warzonego przez Indian w południowo-wschodniej części USA
~ 16 ~
Rozdział 3
Rody roześmiał się do siebie, gdy człowiek umiejętnie przerzucił ich obu, bez
wywołania jeszcze większego bólu w stłuczonym ramieniu Rody’iego. W końcu, miał
znowu towarzysza zabaw. Od czasu, kiedy umarł jego przyjaciel Harel, Rody nie miał
nikogo, kto zmniejszyłby potrzebę instynktu parowania. Teraz był tutaj z pociągającym
człowiekiem, zbudowanym nawet lepiej od Harela.
Ruchome usta człowieka wygięły się na końcówkach do góry, jako wersja
szczęśliwego ogona naczelnych. Biedactwo bez ogona. No, ale za to robili użytek ze
swoich twarzy i rąk. Człowiek Jeff przytrzymał ramiona Rody’iego, wciąż ostrożnie,
żeby nie wywołać u niego bólu.
- No. Teraz cię mam. Wygrałem, prawda?
Rody się roześmiał. Sprawdzą swoje siły, gdy Rody już się wyleczy. W tej chwili,
obrócił swoją głowę, obnażając gardło.
- Tak, wygrałeś dziś wieczorem. Ja na dole. Ty do góry. To uczciwe?
Jeff Gleason kiwnął głową, jego pociemniałe oczy błyszczały humorem. Jego palce
pogłaskały włosy Rodiego.
- Uczciwe. Jesteś pewien, że wolisz mężczyzn? To jest dość rzadkie, prawda?
Ręce strażnika były takie łagodne na jego włosach, że Rody przymknął oczy. Długie
pociągnięcia były bardzo pocieszające. Tak bardzo, że Rody westchnął radośnie i
odprężył się całkowicie. Człowiek go nie skrzywdzi, bo tak zachowywali się Bracia.
- Odkąd umarł mój przyjaciel, jestem jedynym takim w sforze. Teraz, kiedy mnie
wyrzucili, nie ma żadnego. Dobrze czuć twoje ręce, Jeff Gleason.
- Mów do mnie Jeff. Tak będzie prościej. – Jego ręka głaskała teraz włosy i twarz
Rody’iego. Wydawało się, jakby zachwycał się każdym centymetrem skóry i włosów
Rody’iego, nawet zranionymi miejscami. – Powiesz mi później, dlaczego zostałeś
wygnany, jeśli będziesz chciał.
~ 17 ~
- Tak. Gdy ustalimy dudnienie. – Rody nadstawił swoją szczękę na więcej
pieszczot.
Ręka Jeffa zatrzymała się na bicie serca, a potem na nowo podjęła głaskanie.
- Dudnienie? Słyszysz, gdzie ziemia dudni, Rody?
- Biedny człowiek. A ty nie słyszysz? – Rody współczuł człowiekowi tak bardzo, że
wyciągnął rękę i pogłaskał włosy Jeffa, oddając mu pocieszające pieszczoty. – Pokażę
ci gdzie. Czasami złe dudnienie. – Zacisnął rękę w ciemnych włosach człowieka i
szarpnął. – Później. Teraz pieprzyć.
Jeff zachichotał tak dziwnie, jak to potrafią ludzie. Ten czarujący dźwięk zasłużył
sobie, żeby się go nauczyć. To było lepsze od szumu potoku.
- Wywyższanie się z dołu? Niegrzeczna beta. – Szybko przyłożył swoje wargi do
gardła Rodiego i liznął.
Rody jęknął i zwinął się. Strażnik miał rację. Rody nie był dobrym członkiem sfory
kojotów. Nie był Alfą, ale był niegrzeczną betą. Mimo to, liźnięcia zamiast ugryzień, na
które zasłużył, były bardzo erotyczne. Obrócił swoją głowę, by dać człowiekowi lepszy
dostęp.
- Podoba ci się, jak karzesz niegrzeczną betę Rody’iego. Więcej, proszę. – Chciał
znać więcej ludzkich słów. Tak głupio gadał.
W odpowiedzi, dostał następny zdławiony chichot, a ruchome wargi człowieka
zsunęły się niżej, liżąc i lekko przygryzając, co tylko podniosło odczucie twardej,
pikantnej męskiej skóry na drugiej męskiej skórze. Wargi małpy były takie cudowne,
szczególnie, kiedy zawinęły się wokół jednego z sutków Rody’iego i drażniły go, aż stał
się twardy.
- Tak, są takie. – Zęby Jeffa otarły się o ciało Rodiego, wywołując drżenie podobne
do dudnienia, które jutro pokaże człowiekowi.
- Powiedziałem to głośno? Przepraszam. – Rody wił się pod jego ustami. –
Nazywanie człowieka małpą jest złe. Nie gryź.
- Nie, nie ugryzę. Skubanie, może. Nie skrzywdzę cię, Rody. – Jeff podniósł swoją
głowę i otworzył niewielką szufladę przy łóżku. Wyjął stamtąd niewielką tubkę, słodko
pachnącą butelkę i błyszczący gruby kwadrat, wyglądający jak poduszka. – Poczekaj
chwilę, mały bracie. Ułatwię nam to. Nie ma sensu psuć tej chwili. – Położył tubkę i
błyszczącą poduszkę na blacie małego stoliczka, żeby łatwiej mógł po nie sięgnąć.
~ 18 ~
Butelkę pokazał Rodiemu. – To jest dodatek smakowy. Nałożę go trochę na twojego
fiuta. Okej?
Rody wyciągnął węszący nos w stronę butelki i zmarszczył go.
- Śmiesznie pachnie. – Nie mógł określić zapachu.
Jeff zachichotał jeszcze raz.
- To cynamon. – Wycisnął maleńką kroplę na koniec swojego palca. – Chcesz
spróbować?
Jak miło ze strony człowieka, że tak chciał uspokoić Rody’iego, pokazując mu, że
nie próbował żadnego podstępu. Jednak podejrzany zapach, zmusił Rody’iego do jego
spróbowania. Liznął delikatnie zaoferowany palec. Smak eksplodował na jego języku,
jednocześnie gorący i słodki. Wywiesił język ze swoich ust, niepewny czy mu się
podoba, czy nie. Ale, żeby wygłosić opinię, musiał wytrzeć język o podniebienie i
posmakować warg, jakby miał kęs masła orzechowego w buzi. Pamiętał masło
orzechowe.
- Śmiesznie smakuje. Nieźle, ale śmiesznie. Masło orzechowe lepsze.
Wargi Jeffa drgnęły, a kąciki jego ust się uniosły. Jego oczy wypełniły się łzami i
wydawało się, jakby miał trudności z oddychaniem. Wydawał z siebie zduszone
dźwięki, dopóki nie zaświtało Rody’iemu, że człowiek próbował powstrzymać śmiech.
Po dłużej chwili, Jeff zdołał powiedzieć.
- Okej, Rody. Masło orzechowe jest lepsze. Ale nie będziesz miał nic przeciwko,
jeśli użyję tego na tobie?
Rody prawie jęknął z potrzeby. Jego fiut zadrżał z własnej woli, jakby chciał
warknąć i zawyć do księżyca. Rody na pewno chciał w lepszy sposób się wyrazić. Ten
ostrożny człowiek wpędzał go w gorączkę głodu.
- Lubisz to, smakujesz to. Okej, jak dla mnie.
- W takim razie dobrze. Nie ruszaj się, a ja ci pokażę, dlaczego to lubię. – Jeff dał
nura pod koce, chowając się w ciepłej jaskini materiału. Jego długie włosy połaskotały
udo Rody’iego. – O to chodzi.
Z początku, to coś było zimne na rozgrzanym fiucie Rody’iego. Rody nie mógł
powstrzymać dreszczu, który przebiegł wzdłuż jego kręgosłupa, ale szybko to uczucie
ustąpiło. Potem ciepło ogarnęło jego pulsującego, drżącego fiuta. Gdziekolwiek Jeff
~ 19 ~
dmuchnął, rozchodziło się ciepło. A potem gorąco. Krzyczące, cudowne gorąco. Rody
wessał gwałtownie powietrze.
Usta Jeffa przykryły erekcję Rody’iego innym rodzajem gorąca – ciepłym i
wilgotnym, z doskonałym wyczuciem ciśnienia. Jego wargi zacisnęły się przy
podstawie, a potem pociągnął głową wolno w górę, wzmagając ssanie, dopóki Rody nie
pomyślał, że umrze z czystej przyjemności. Dlaczego futrzana społeczność opuściła
Braci, gdy to było nagrodą? W sekundzie jego koncentracja się rozwiała, jego biodra
drgnęły, instynktownie chcąc pieprzyć to ciepłe, cudowne miejsce.
Palce Jeffa łagodnie przytrzymały jego biodra, nie pozwalając mu brykać i się
napinać. Bez bólu, tylko stanowczo. Jego głowa poruszała się w górę i w dół, a jego
język robił niesamowite rzeczy, na które Rody nie miał żadnego opisu. Za każdym
razem, jak Rody się napiął, stanowczość wzrastała, dopóki Rody ponownie się nie
odprężył.
Rody surowo siebie upominał, że to Jeff jest Alfą dziś wieczorem. Wygrał uczciwie,
dopóki Rody był ranny. Rody obiecał się poddać. Rody wygra następnym razem, był
tego pewny. Ludzie nie potrafili walczyć. Musieli używać rzeczy, żeby za nich
walczyły, ponieważ byli tak powolni i słabi. Przynajmniej, tak mówili im Kitar i Lillet.
A teraz nie był pewny już niczego, oprócz wspaniałych ust Jeffa.
I tak, jakby Jeff usłyszał jego myśli, ludzki strażnik zmienił swoją taktykę na
rozkosznie szybsze tempo. Puścił biodra Rody’iego i pozwolił mu brykać i pieprzyć te
mokre, ciepłe usta.
Ciepło cynamonowego płynu zaczęło coraz bardziej grzać, jak jedno z gorących
źródeł w parku, z którego nikt nie mógł pić, ponieważ paliło język i obrzydliwie
smakowało. Tylko, że tym razem, uczucie nie stawało się bolesne, tylko podnosiło
przyjemność. Całe ciało Rody’iego zaczęło drżeć, a jego jądra się zacisnęły z
nieuchronnym wybuchem gejzeru.
Jeff połknął całego fiuta Rody’iego jednym szybkim ruchem i pchnął w dół biodra
zmiennego, dopóki nie docisnął Rody’iego do miękkiego materaca. Człowiek warknął
zachłannie w głębi swojego gardła, tak jak partner Rody’iego, i Rody nie mógł się już
powstrzymać, by nie odpowiedzieć takim samym warknięciem.
To warknięcie szybko zmieniło się w wycie z niezmąconej radości i uwolnienia.
Rody zaśpiewał do księżyca i poddał się, czując, jakby naprawdę był jednym z
najgorętszych, najwyższych gejzerów w wielkim parku. Cała jego świadomość skupiła
się na pulsowaniu jego tryskającego fiuta. Był w niebie, jeśli było coś takiego.
~ 20 ~
Ze swojej strony, Jeff połknął każdą kroplę jego spermy, liżąc go jak niedźwiedź,
który znalazł cały płat miodu, i nic nie mogło go powstrzymać od cieszenia się tym, aż
do ostatniej drobiny. Jego długie włosy wysunęły się z opaski i rozpostarły, jak nocna
mgła na biodrach i udach Rody’iego. Westchnął z zadowoleniem i oparł głowę na
prawym udzie Rody’iego.
Całe ciało Rody’iego drżało i trzęsło się po takim spełnieniu. Jego fiut był w pełni
świadomy nocnego chłodu, a deszcz na zewnątrz zmienił się w późny letni
kapuśniaczek, uderzając w metalowy dach, jak letnie owady. Po raz pierwszy od lat,
Rody czuł, jak jego umysł się odprężył, jakby przestał żuć bawole ścięgno, które tylko
go irytowało. Czuł się tak zadowolony, jak za młodu, śpiący i chroniony przez swoich
partnerów ze sfory.
Partner ze sfory. Zrobił z człowieka swojego partnera ze sfory. Kitar nie będzie zły,
jak gniazdo os, gdy się o tym dowie? No cóż, opinia Kitar już się nie liczyła. Rody nie
był już członkiem jego sfory.
Jeff, zupełnie nieświadomy kierunku myśli Rody’iego, leniwie sięgnął po
błyszczące opakowanie i małą tubkę. Rozerwał opakowanie i wyciągnął dziwny,
okrągły kształt. Ostry zapach, nieznany Rodiemu, rozszedł się z okrągłej rzeczy.
- Prezerwatywa. Wiem, że to jest mniej zabawne, ale chcę cię chronić.
Rody patrzył w zdumieniu, jak Jeff naciągał to półprzezroczyste coś na
imponującego człowieczego kutasa. Rody nie tylko był pod wrażeniem tego, jak Jeff
przejął cechy sfory, by chronić Rody’iego – przed czym, to było niejasne – ale też, jak
taka cienka rzecz miała chronić, skoro była następnym dziwnym ludzkim narzędziem.
- Jak to ma chronić?
Jeff się uśmiechnął.
- To zapobiegnie dostaniu się do wnętrza twojego ciała jakichkolwiek moich
płynów ustrojowych, na wypadek, gdybym był chory i o tym nie wiedział.
Rody się zaciągnął. Człowiek pachniał czystością, nawet nieznacznie czymś
słodkim. Pysznym zapachem mięsa, ale nie do ugryzienia.
- Jeff nie jest chory. Poza tym, połknąłeś mnie, uh… moją powódź.
- Płyny. – Jeff, jego kutas był teraz okryty prezerwatywą, a potem nawilżony
wilgotną zawartością tubki, stoczył się ostrożnie z łóżka, a następnie klęknął między
stopami Rody’iego. – Tak, połknąłem twoje płyny. Naraziłem siebie, ale nie narażę
~ 21 ~
ciebie. – Wzruszył ramionami, a kąciki jego ust ponownie się uniosły. – Jesteś taki
czysty i niewinny.
Nie mówiłby tak, gdyby wiedział, ile razy Kitar z radością wyprowadził sforę z
parku do pobliskich gospodarstw. Tam znajdowali młody inwentarz i ptaki, jako łatwe
ofiary. Rody zawsze zostawał, zbyt wystraszony, żeby dołączyć, nawet gdy był głodny.
Jedyne, co robił, to przewracanie kubłów ze śmieciami w poszukiwaniu jedzenia,
którego ludzie nie chcieli. To wydawało mu się nieprzyzwoite, żeby polować na
ogrodzone zwierzęta, które nie miały szansy uciec. Rody po tym zawsze czuł się źle, ale
Kitar wydawał się wiedzieć lepiej, że należy chwytać okazję raz na jakiś czas.
Jeff poklepał kostki Rody’iego, żeby przyciągać jego uwagę.
- Hej, nie chciałem, żebyś się martwił. Nie jesteś chyba obrażony, prawda?
Zamiast odpowiedzi, Rody uniósł swoje kostki do góry i złapał je dłońmi. Jego tyłek
wystawił się teraz dla Jeffa w sposób, który nie pozostawiał wątpliwości.
- Nieobrażony. Złe wspomnienia. Nie jestem taki niewinny, Jeff. Wierz mi.
Widzisz? Wiem, co robić.
Człowiek namyślał się przez chwilę, a potem potrząsnął głową. Spoglądał na ciało
Rody’iego z uznaniem, pieszcząc lewe udo Rody’iego od kolana do pośladka.
- Jest wiele rodzajów niewinności, mój przyjacielu. Ale twoją lubię. – Pochylił się
do przodu, dopóki jego kutas nie nacisnął łagodnie na chętny tyłek Rody’iego.
Rody urósł na słowo przyjaciel. W jego świecie, przyjaciel znaczył partner ze sfory.
Pragnął Jeffa, jako partnera ze sfory. Kogoś, z kim można pobiegać, i kim można być,
na kogo można będzie liczyć w czasie głodu.
- Będę walczył dla ciebie z borsukiem, Jeff. Ale teraz, pieprzmy się. Tak? – Jego
tyłek się odprężył i pozwolił wsunąć się Jeffowi.
Z początku nie było jasne, czy Jeff słyszał Rody’iego. Wypuścił długi oddech, który
był na pół jękiem przyjemności.
- Tak, Rody. Pieprzmy się. – Wysunął się odrobinę, a potem pchnął do przodu,
dopóki ciało Rody’iego go nie powstrzymało.
Palący ból dobrego kutasa w jego tyłku był tak cudowny, że Rody dołączył do Jeffa
w jęku. Tak dawno. To było tak dawno, odkąd czuł się tak pełny i nigdy bardziej
doceniany, niż w tym momencie.
~ 22 ~
- Tak. Więcej, Jeff. Więcej.
Jednym niewielkim pchnięciem, Jeff wśliznął się cały do wnętrza Rodiego.
Człowiek zadrżał w tym momencie, mając swoje ciemne oczy zamknięte. Odrzucił do
tyłu głowę.
- Boże, tak dobrze się czuć. – Z bolesną powolnością, wysunął się i pchnął
ponownie. Przesunął jedną rękę, żeby użyć lewej nogi Rody’iego, jako punktu
równowagi.
- Nie. Jeffa jest dobrze czuć. – Rody wyciągnął lewą ręke i podrażnił wrażliwy i
twardy brązowy sutek człowieka. – Pieprz mnie, Jeff. Teraz. Zacznij się ruszać.
- Tak! – Jeff drgnął, gdy Rody uszczypnął jego sutek, a potem zaczął pieprzyć
Rody’iego tak, jak kojot sobie życzył.
Mocno.
Szybko.
Głowa Rody’iego uderzała o wezgłowie łóżka, ochroniona tylko jedną z wąskich
poduszek. Ale nie dbał o to. Kto mógł ich usłyszeć? Parę nocnych owadów, wydający
chór teraz, kiedy deszcz przeszedł w mżawkę albo mgłę? Nikt, kto by się liczył. Jedyny,
który się teraz liczył, pompował i dyszał nad Rodym, dając mu najlepsze pieprzenie
jego życia. To wystarczyło, by kojot zaczął śpiewać księżycowi z radością.
Chrząknięcia i sapania wydawane przez człowieka, wskazywały na to, że on
również cieszył się tą jazdą. Cienki połysk potu lśnił w blasku księżyca, omywając ciało
Jeffa srebrem i cieniem. Był absolutnie wspaniałym Alfą.
Rody przysiągł sobie przegrywać wszystkie zapasy z Jeffem. Podąży za
człowiekiem gdziekolwiek on pójdzie i zamieszka wśród małp, byle być ze swoją Alfą.
Będą sforą złożoną z ich dwóch, przynajmniej na razie.
Ale co to było? Jego ciało zasygnalizowało następne uwolnienie. Pchnięcia Jeffa
dotknęły tego tajemniczego miejsca wewnątrz, co wywoływało samcze wycie i śpiew.
Oddech Rody’iego stał się bardziej ostry i szybszy. Zmierzał do…
Jeff odrzucił do tyłu swoją głowę i wykrzyknął radośnie. Krążyły legendy o
ludziach, którzy mogli wzywać tak, jak kojoty śpiewały do księżyca i do siebie
nawzajem. Gdyby kiedykolwiek znalazł się dowód, że Jeff był kojotem urodzonym w
ludzkim ciele, to on tam był. Naznaczył swoją dominację nad Rodym przez wylanie
swojej powodzi – płynów – wewnątrz Rody’iego.
~ 23 ~
Rody dołączył do niego w swojej piosence do księżyca, wyjąc i skamląc, jak dobra
beta, podążająca za swoją Alfą pod każdym względem, nawet orgazmów. Przyjemność
wydawała się trwać dłużej, niż którykolwiek z nich miał oddech, żeby śpiewać.
W końcu, Jeff stoczył się z Rody’iego, opadając na swój bok i kładąc się na plecach
obok swojego równie wyczerpanego kojota bety. Przez jakiś czas, nic nie zakłócało ich
ostrego dyszenia, kiedy ich ciała walczyły o powietrze, nawet nocne owady i ptaki. Cały
świat milczał.
Jeff podniósł omdlewającą rękę i usunął prezerwatywę. Wrzucił ją do kosza obok
łóżka. Nagle, jego oczy otworzyły się szeroko, a jego całe ciało zesztywniało. Usiadł,
jego oczy uważnie się rozejrzały. Sięgnął ręką pod poduszkę i wyjął nóż. Głosem tak
swobodnym i pogodnym, jako jego ciało było napięte, zachichotał.
- Dziękuję. To było wspaniałe. – Przycisnął jedną rękę do ust Rody’iego tak, że
kojot nie mógł mówić.
Rody wstrzymał oddech. Czyżby zaufał niewłaściwemu człowiekowi? Co on sobie
myślał?
Tłumaczenie: panda68
~ 24 ~
Rozdział 4
Jeff wierzył, że jego młody przyjaciel posiada zmysł rozpoznawania
niebezpieczeństwa. Kojoty zazwyczaj miały dobrze rozwinięte zmysły samoobrony.
Jeff ponownie wsłuchał się w ciszę. Kiedy nocne stworzenia umilkły, coś złego się
obudziło. Tego nauczył go jego dziadek.
Pomimo szeroko otwartych oczu, Rody leżał cicho. Po chwili, w jego oczach także
pojawił się ten domyślny wyraz i nawet przekrzywił głowę. Jego górna warga odchyliła
się i wydał z siebie lekkie psie warknięcie, jego uwaga skupiła się na tym, co działo się
za ścianą małej chatki.
Jeff zabrał swoją rękę z ust Rodiego i sprawdził możliwości zagrożenia. Drzwi
mogły bezpiecznie wytrzymać. Były wystarczająco grube, by powstrzymać wkurzonego
grizzly. Nie, to okna, z szybą cienką, jak mokra gazeta. Nie było żadnego światła na
zewnątrz, które pomogłoby mu coś zobaczyć, ale coś ciemnego poruszało się w świetle
księżyca, co zauważył w lusterku do golenia, przez które wcześniej szpiegował
Rody’iego. Powolnymi, ostrożnymi, cichymi ruchami, Jeff wyplątał swoje stopy z
koców i postawił na lodowatej podłodze.
Ciemny, futrzany kształt uderzył w okno, które roztrzaskało się na milion
kawałków. Świetnie. Coś dla jego bosej nogi, by w to wdepnąć.
Jeff wsunął swoje stopy w buty i okręcił się, żeby stanąć przed ciemnym kojotem na
podłodze. To mógł być następny zmienny, ale warczał, jak wściekły pies.
Rody na pewno rozpoznał intruza. Pozostał w swojej ludzkiej postaci, ale zdołał
wiarygodnie warknąć. Skoczył na swoje nogi, ugiął do połowy kolana, jakby chciał się
zmienić i momentalnie zaatakował. Mały drań był naprawdę szybki. Prawdopodobnie
taki był.
- Kitar! Czego chcesz? Zjeżdżaj!
Ciemny kojot płynnie podniósł się do góry, jego futro i pysk zaczęły się redukować,
dopóki brudny, zaniedbany mężczyzna nie stanął pośrodku roztrzaskanego szkła z okna.
Odsunął włosy ze swoich oczu i przyjrzał się pogardliwie Rody’iemu.
~ 25 ~
- Nie. Nie wyjdę. Jestem tu by skończyć to, co zacząłem. Zabiję cię, bo jesteś dla
mnie odrażający za to, kim jesteś. I tego żałosnego człowieka, również.
Jego chropawy głos działał Jeffowi na nerwy, tak jakby słuchał taśmy wariatów
takich, jak Charles Manson. Obłęd wypływał zarówno z jego słów, jak i z tonu. Jeff
trzymał nóż schowany za plecami, mając nadzieję, że Kitar nie zauważy blasku metalu
w świetle księżyca. Rody umiał świetnie go rozproszyć, ale co mówił ten stary pewnik?
Coś o tym, żeby nie sprzeczać się z pijakiem, ani z wariatem?
- Dlaczego, Kitar? Nie jesteś już przywódcą mojego stada! Co cię obchodzi, co ja
robię? Lubię Jeffa. To on jest teraz moją nową Alfą. – Nagi i wkurzony, Rody wciąż
stał przed, najwyraźniej swoim byłym, przywódcą sfory.
Kitar warknął i uniósł jedną wargę.
- Zabijam pedałów. Nauczyłem się nienawidzić małpich pedałów. Małpie pedały
skrzywdziły Kitara! – Jego pięści się zacisnęły. – To ja zabiłem Harela. A teraz zabiję
ciebie i małpiego pedała! – Skoczył przez Rody’iego, jednocześnie się zmieniając,
lądując na rannym ramieniu Rody’iego, i używając go, jako odskoczni, żeby dostać się
do Jeffa.
Rody krzyknął z bólu, a ciężar Kitara posłał go na materac, skutecznie eliminując
Rody’iego, jak możliwe wsparcie dla Jeffa.
To był jego błąd. Zmiana nie tylko spowolniła Kitara, ale teraz waga była po stronie
Jeffa. Kitar był wyraźnie lżejszy od Jeffa o dobre czterdzieści kilogramów. Jeff nie miał
nawet wiele do roboty, oprócz tego, żeby spróbować nadziać obłąkanego kojota na swój
nóż, chociaż zarobił brzydkie ugryzienie w swoje przedramię. Jeff wierzył, że
wilkołactwo nie było wirusem, tak jak pokazywały filmy. Zęby łajdaka go zraniły, a
jego oddech był tak wstrętny, jak kanał ściekowy.
Kitar wydał głośny okrzyk, a siła jego skoku wybiła go wprost na ścianę. Zsunął się
w dół ściany i przewrócił się, żeby spojrzeć na nóż wystającym z jego czarnego futra.
Jego myśl rozbrzmiała echem, w zarówno w głowie Rodiego, jak i Jeffa.
- Ludzie zawsze oszukują. Zawsze.
Rody warknął i podpełzł do krawędzi łóżka, by spojrzeć na leżącego byłego lidera
sfory.
- Biedactwa nie mają ani futra, ani kłów. Czego od nich chcesz? Obnażyć ich
gardła, czy walczyć z nimi tym, co mają? Głupi kojot.
~ 26 ~
Kitar zamknął oczy i leżał nieruchomo.
Jeff założył dżinsy, zanim poszedł po miotłę.
- Zostań na łóżku, Rody. Zmiotę to szkło, bo poranisz sobie stopy.
Jasnowłosy młodzieniec usiadł na łóżku, jego twarz była ponura, kiedy się odwrócił.
Westchnął.
- Tak, Alfo Jeff. Jestem bardzo zły w tej chwili. Kitar zabił Harela.
Jeff znalazł miotłę i zaczął długi i nużący proces zamiatania szkła z podłogi. Bez
odkurzacza, on i Rody musieliby założyć buty. Jeff zerknął na młodego zmiennego,
siedzącego obecnie ze zwieszoną głowy na znak żałoby bezsensownej śmierci dawnego
kochanka. Będzie się martwił później o buty na mniejsze stopy Rody’iego.
Zaryzykował pytanie i miał nadzieję, że to nie będzie zbyt wścibskie pytać o dynamikę
sfory.
- Zakładam, że liderzy sfory nie mają pozwolenia na zabijanie jej członków?
Inny głos – kobiecy – odpowiedział od strony okna.
- Nie. Nie mają. To jest coś bardzo złego.
- Bardzo, bardzo złego. – Rody pokiwał głową. – Niech reszta sfory z Doliny
Bizona zobaczy nieżyjącego Kitara?
Zaskoczony Jeff wstrzymał oddech. Ze szkłem na podłodze, grupa nagich
zmiennych wewnątrz maleńkiego domku mógł być problematyczny.
- Pozwólcie mi najpierw sprzątnąć to szkło, Rody. Nie chcę, żeby ktoś się zranił.
- Stąd też dobrze widzimy, Rody. – Kobieta, szaro włosa i szczupła, ale czysta,
pojawiła się w oknie. Jej ciemne oczy wwierciły się w Rody’iego. – Zabiłeś Kitara.
Teraz ty jesteś przywódcą naszej sfory. Chodź.
Inny głos, tym razem męski, się odezwał.
- A co z Lillet?
Stara kobieta prychnęła z pogardą.
- Bez Kitara, który stale robił jej brzuch, będzie mogła polować z tymi, którzy
stracili swoich partnerów.
~ 27 ~
Rody, którego usta otwierały się i zamykały bez wydania dźwięku, w końcu zdołał
coś powiedzieć.
- Ja nie zabiłem Kitara, Rena. Człowiek Jeff zabił Kitara.
Rena, stara samica, spojrzała na Jeffa swoim czarnym spojrzeniem.
- Człowiek nie może być przywódcą sfory. Wybierzemy innego.
- Tylko Bracia mogą być ludzkim Przywódcą Sfory! – Wykrzyknął młody
mężczyzna gdzieś z tyłu.
Jeff zamarł w pół ruchu. Nikt, oprócz uzdrowicieli, nie był tak przyjacielsko
potraktowany przez sforę, od czasu przybycia tu białych ludzi. Jego mózg odmówił
obliczenia takich konsekwencji. Był tylko normalnym starym Komanczem. Nie może
tego zrobić.
W swoich myślach usłyszał głos dziadka, mówiący mu – Stwórca często daje
interesującą pracę tym, których uważa za wartych tego, bez względu na to, co pomyślą
ludzie.
Rody uniósł swoją brodę z dumą.
- Jeff jest Bratem. Jestem jego partnerem.
Stara Rena kiwnęła głową, uznając za prawdę oba oświadczenia.
- W takim razie Jeff jest Przywódcą Sfory. A teraz idziemy polować. Los sfory leży
teraz w ludzkich rękach. – Rena uśmiechnęła się do Jeffa. – Witamy w naszym świecie,
Jeff. Twoja edukacja – i nasza – zacznie się rano.
Zanim Jeff nawet mógł pomyśleć logicznie, kojoty zawyły i uciekły, a potem
pozostała już tylko cisza. Jego sfora poszła polować, a jego partner ostrożnie przeszedł
przez prawie zamiecioną podłogę, żeby go pocałować.
- Będzie okej, Jeff. Nauczymy cię, jak być kojotem. A ty nauczysz nas, jak być
człowiekiem. Dobra wymiana, nie? Wszyscy znajdziemy dudnienie i wszystkich
uratujemy. – Rody zachichotał i opuścił wzrok.
- Jest więcej zmiennych, niż ta jedna sfora? – Jeff rozstrzygnął, że Stwórca
rzeczywiście mógł uderzyć w człowieka tą naprawdę wielką robotą od razu. Nawet nie
poczekał na kiwnięcie głową Rody’iego. Jęknął i włożył twarz w swoje ręce. - Niech
zgadnę. Cały park, prawda?
~ 28 ~
Przez chwilę była cisza. Potem, w niewytłumaczalny sposób, Jeff poczuł drżenie
mocy, jakby zadrżało powietrze. Popatrzył na swojego nieśmiałego, młodego kochanka.
Rody uśmiechnął się jak człowiek, ale jego oczy błyszczały.
- Tak. A ty zapomniałeś o swoich legendach, Bracie Dzikich Rzeczy. Oszust
przyjdzie w postaci Kojota, żeby przemówić do Braci i przekazać im wolę Stwórcy.
Żeby chronić dzikie rzeczy, Jeff Gleason. Wypatrywaliśmy go.
Tłumaczenie: panda68