Joachim Trenkner z Berlina/17.09.2006 14:02
Sąd światowy
60 lat temu zapadły wyroki w procesie norymberskim
Protokoły posiedzeń: 4 miliony słów, 16 tysięcy stron. Oskarżenie przedstawiło
2630 dokumentów dowodowych i zeznania 240 świadków.
Na 27 tysiącach metrów taśmy magnetofonowej i siedmiu tysiącach nagranych płyt
gramofonowych utrwalono każde słowo z procesu norymberskiego, trwającego 218 dni –
od listopada 1945 do października 1946 roku. To, co stało się 60 lat temu, było
wydarzeniem bezprecedensowym w historii: Międzynarodowy Trybunał Wojenny osądził
przywódców III Rzeszy. Proces ten rozsadził normy, obowiązujące dotąd w relacjach
międzynarodowych.
fot. AFP
W oświetlonej sali gimnastycznej norymberskiego więzienia stoją trzy rusztowania
pomalowane na czarno. Trzynaście stopni prowadzi w górę, na platformy, nad którymi
wznoszą się szubienice. Dolna część rusztowań jest osłonięta parawanem; to, co się za
nią rozegra, ma być niedostępne – tam, za zasłoną, dwóch amerykańskich lekarzy ma
nadzorować egzekucję i stwierdzić oficjalnie zgon skazanych.
Noc jest chłodna, październikowa, niebo zakrywają chmury. W tę noc, 60 lat temu,
1
dokonuje się finałowy akt wyjątkowego procesu. „Wszystko ma się odbyć szybko” –
notuje Joe Heydecker, jeden z niewielu niemieckich dziennikarzy dopuszczonych do
oglądania procesu norymberskiego. „Cień skrywa twarze nielicznych świadków
egzekucji: czterech alianckich generałów, ośmiu wybranych przedstawicieli prasy oraz
premiera nowo utworzonego landu Bawaria dr. Wilhelma Hoegnera, którego
sprowadzono w pośpiechu do Norymbergi jako »świadka reprezentującego naród
niemiecki«”. W sprawozdaniu, które następnego dnia czytać będą miliony w całych
Niemczech, Heydecker pisze dalej lapidarnie, że „nad całą tą scenerią unosi się zapach
whisky, rozpuszczalnej kawy neski i cygar z Wirginii”.
Na krótko przed godziną pierwszą w nocy – właśnie zaczął się nowy dzień, 16
października 1946 r. – otwierają się drzwi celi Joachima von Ribbentropa. Dwóch
żołnierzy z amerykańskiej policji wojskowej, ubranych w srebrne hełmy i białe
oporządzenie, bierze pomiędzy siebie byłego ministra spraw zagranicznych III Rzeszy i
prowadzi do sali gimnastycznej. Ribbentrop jest pierwszym z tych, którzy usłyszeli wyrok:
death by hanging. Po nim szubieniczna zapadnia będzie otwierać się jeszcze dziewięć
razy.
„Śmierć przez powieszenie”. Tej nocy umierają: feldmarszałek Wilhelm Keitel; szef policji
bezpieczeństwa Ernst Kaltenbrunner, główny ideolog ruchu narodowosocjalistycznego
Alfred Rosenberg; dr Hans Frank, tak zwany generalny gubernator w okupowanej
Polsce; minister spraw wewnętrznych Rzeszy Wilhelm Frick; wydawca antysemickiego
pisma „Der Stürmer” Julius Streicher; Fritz Sauckel, odpowiedzialny za miliony
robotników przymusowych; generał Alfred Jodl; a także Arthur Seiß-Inquart, tak zwany
komisarz Rzeszy w okupowanej Holandii. Numer dwa w hierarchii państwa
narodowosocjalistycznego, marszałek Rzeszy Hermann Göring, nie będzie prowadzony
do sali gimnastycznej, choć także on usłyszał wyrok death by hanging: poprzedniego
wieczora Göring popełnia samobójstwo, połykając kapsułkę cyjanku, którą dostarczył mu
najpewniej amerykański strażnik.
Jeszcze we wczesnych godzinach rannych zwłoki dziesięciu powieszonych i samobójcy
Göringa załadowano na amerykańską ciężarówkę i odtransportowano do krematorium
przy miejskim Ostfriedhof, Cmentarzu Wschodnim. Popiół wsypano, przy zachowaniu jak
największej tajemnicy, do rzeki, jednego z dopływów Isary, w nobliwej monachijskiej
dzielnicy Soln. „Popiół jest niewinny – napisze potem „New York Times”. – Popiół tych,
którzy umarli bez winy, i popiół niewyobrażalnych zbrodniarzy składają się z takich
samych cząsteczek, rozwiewanych przez ten sam wiatr, rozpuszczonych w tych samych
wodach. A my, idąc naszą ciemną doliną, musimy teraz mieć nadzieję i modlić się o
narodziny nowego świata”.
W tym samym czasie siedmiu kolejnych prominentów III Rzeszy siedzi w więziennych
celach. Pozostaną w nich – niektórzy na zawsze, inni na wiele lat. Szubienicy uniknęli:
zastępca Hitlera Rudolf Hess; minister gospodarki Rzeszy Walter Funk; admirałowie
Dönitz i Raeder; przywódca młodzieży nazistowskiej von Schirach; szef tak zwanego
2
Protektoratu Czech i Moraw von Neurath oraz minister ds. zbrojeń Albert Speer. Aż do
lipca 1947 r. pozostaną oni w Norymberdze, po czym zostaną przeniesieni do więzienia
dla zbrodniarzy wojennych w berlińskiej dzielnicy Spandau. Ostatnim ze skazanych w
Norymberdze więźniem Spandau będzie Rudolf Hess; w sierpniu 1987 r. ten odsiadujący
karę dożywocia 93-latek popełni samobójstwo. Po jego śmierci Spandau wyburzono.
Trzech oskarżonych – były kanclerz Franz von Papen, prezes Banku Rzeszy Hjalmar
Schacht oraz Hans Fritsche, główny propagandysta radiowy – zostają w Norymberdze
uniewinnieni z braku dowodów.
Zanim nastała noc 16 października, International Military Tribunal ogłosił wyroki. W
porównaniu z długością całego procesu, który trwał prawie rok, odbyło się to szybko. 1
października 1946 r. o czternastej pięćdziesiąt sąd zebrał się po raz ostatni w sali nr 600
norymberskiego sądu przysięgłych. O godzinie 15.37 jest po wszystkim.
Amerykańska korespondentka wojenna Martha Gellhorn tak opisała atmosferę:
„Odczytanie wyroku trwa tylko 47 minut. Potem na salę sądową kładzie się jakby
poczucie pustki i niemoty. Sędziowie zbierają swoje akta, w pomieszczeniu robi się
cicho, proces jest skończony, sprawiedliwości uczyniono zadość. Tyle że ta
sprawiedliwość nagle wydaje się jakaś bardzo mała, rozczarowująca. Naturalnie, tak
musiało być, bo za taką winę nie było kary dostatecznie wielkiej”.
Polityczna gra wstępna
Co zrobić z niemieckimi politykami i wojskowymi po wojnie, rzecz jasna po wojnie
zwycięskiej? Nad tym alianci, zwłaszcza ci zachodni – a dokładniej: Wielka Brytania i
Stany Zjednoczone – zastanawiali się już bardzo wcześnie, gdy zwycięstwo wcale nie
było oczywiste. Już w październiku 1941 roku, a więc jeszcze przed japońskim atakiem
na Pearl Harbour i zanim – po tym ataku – Adolf Hitler oficjalnie wypowiedział wojnę
Waszyngtonowi (ku zgrozie niektórych swych generałów), brytyjski premier Winston
Churchill i wspomagający go, na razie po cichu, amerykański prezydent Franklin D.
Roosevelt podpisali deklarację, w której mowa była o tym, że sprawiedliwe ukaranie
zbrodniarzy jest jednym z celów wojny. Inicjatywa nabrała konkretów 13 stycznia 1942
roku, gdy rządy państw okupowanych, mające siedziby w Londynie – w tym rząd Polski –
sformułowały w tzw. deklaracji z St. James Place postulat pociągnięcia agresorów do
odpowiedzialności.
Potem o problemie rozmawiano za każdym razem, gdy spotykali się politycy tzw. Wielkiej
Trójki – Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i ZSRR: w Teheranie w listopadzie
1943 r., a ostatecznie w Jałcie w lutym 1945 r. Churchill, Roosevelt i Stalin zgodzili się co
do tego, że ukaranie niemieckich zbrodniarzy wojennych powinno odbyć się na drodze
postępowania sądowego; szczegóły zostawiono na później. Może dlatego, że szybko
okazało się, iż przywódcy trzech największych krajów walczących z Hitlerem mają
3
całkiem różne wyobrażenia na temat tego, jakie funkcje ma spełniać powojenny trybunał.
Sowietom marzył się proces krótki – raz-dwa i pod ścianę. Być może także dlatego, że
roztrząsanie na przykład okoliczności, w jakich wojna wybuchła w 1939 r., wcale nie
leżało w interesie Stalina, przez pierwsze dwa lata wojny wiernego sojusznika Niemiec.
Amerykanie również uważali, że kary powinny być bardzo surowe, choć zróżnicowane,
stosownie do indywidualnej winy sądzonych. Odrzucali kategorycznie tezę o zbiorowej
winie niemieckich przywódców – i ostatecznie to ich demokratyczne podejście wygrało.
Amerykańscy politycy, generałowie oraz prawnicy myśleli zarazem nie tylko o tym, aby
ukarać przywódców państw (Niemiec i Japonii), winnych rozpoczęcia II wojny światowej.
Chcieli, aby przy okazji tych procesów nastąpiła również jakościowa zmiana w prawie
międzynarodowym. Nie była to myśl nowa; podobna pojawiła się już po I wojnie
światowej, naszkicowana w tzw. pakcie Brianda–Kellogga. Układ ten, nazwany od dwóch
ministrów spraw zagranicznych, francuskiego – Aristide’a Brianda i amerykańskiego –
Franka Kellogga, i podpisany latem 1927 r., zawierał postulat, aby rozpętanie wojny
napastniczej było karalne; obu politykom marzyło się, iż można ostatecznie doprowadzić
do tego, że wojna przestanie być środkiem w polityce.
II wojna światowa jeszcze trwała, gdy Harry Truman, następca zmarłego Roosevelta na
fotelu prezydenta USA, powołał Roberta H. Jacksona, sędziego w amerykańskim
federalnym Sądzie Najwyższym, na funkcję głównego organizatora instytucji, której
nazwa miała brzmieć: Międzynarodowy Trybunał Wojskowy. Decyzja ta miała charakter
strategiczny i określiła kierunek, w jakim wszystko się później potoczyło. Jackson był
bowiem człowiekiem, który oprócz zdolności organizacyjnych posiadał także siłę
przebicia oraz wizję, jak taki proces może wpłynąć na kształt prawa międzynarodowego
oraz na świadomość państw i narodów. Jackson, syn prostych farmerów ze stanu Nowy
Jork, stał się spiritus rector Międzynarodowego Trybunału Wojskowego, przy czym
zawsze kierował się podstawową zasadą prawa rzymskiego – nulla poena sine lege, nie
ma kary bez prawa (ustawy).
Oczywiście, przy takim podejściu Jacksona co chwila musiało dochodzić do sporów z
Sowietami, którzy uważali, że nie ma co w ogóle rozmawiać o winie przywódców III
Rzeszy, bo ta jest oczywista i to wystarczy. Przedmiotem kontrowersji było też
początkowo miejsce, w którym proces ma się odbyć. Rosjanie preferowali Berlin.
Amerykanie jednak, którzy stali się głównymi organizatorami (także od strony
finansowej), woleli rzecz jasna, aby miał on miejsce na terenie ich strefy okupacyjnej.
Wsparli ich w tym Brytyjczycy i Francuzi – i w ten sposób padło na Norymbergę, miasto
na terenie okupowanej przez Amerykanów Bawarii.
Polowanie
Zanim jednak do tego doszło i jeszcze zanim umilkły armaty, na terenie Niemiec i Austrii
zaczęło się bezprecedensowe polowanie – na przywódców III Rzeszy, cywilnych i
4
wojskowych. Przywódca „numer jeden” Adolf Hitler oraz jego prawa ręka, szef
propagandy Joseph Goebbels sami odebrali sobie życie, ale pozostali prominenci
narodowosocjalistycznego systemu władzy chcieli żyć. Dla nich jedyną drogą
pozostawała ucieczka ze zniszczonego kraju albo zmiana tożsamości. Na początkowym
etapie polowania alianci, którzy do ich ujęcia wyznaczyli specjalne oddziały, szybko
zidentyfikowali dwa obszary poszukiwań. Pierwszy na północy, między Hamburgiem a
Flensburgiem, niewielkim miastem na granicy niemiecko-duńskiej i bazą niemieckiej
marynarki, gdzie pod sam koniec wojny znalazł schronienie prowizoryczny rząd Rzeszy
admirała Dönitza. Drugi na południu, pomiędzy Monachium i Berchtesgaden, czyli tzw.
alpejską twierdzą.
Wielcy III Rzeszy wpadali po kolei w ręce aliantów w bardzo różnych okolicznościach,
czasem niezwykłych, czasem komicznych. Hermann Göring, marszałek Rzeszy i szef
Luftwaffe, wysłał swego emisariusza do dowódcy amerykańskiej 36. Dywizji, operującej
na terenie Bawarii, w przekonaniu, że Amerykanie potraktują go jako równorzędnego
partnera. Co więcej, Göring widział w Amerykanach niemal swoich... wyzwolicieli. Tuż
przed śmiercią Hitler uznał go bowiem za zdrajcę i nałożył nań areszt, tak że z rąk
esesmanów istotnie „wyzwolili” Göringa Amerykanie.
Już w pierwszej rozmowie, jaką przeprowadził z wysokim rangą amerykańskim oficerem,
Göring rozliczył się z niedawnymi kolegami: „Hitler był ograniczony, Hess ekscentryczny,
a Ribbentrop to łobuz” – oświadczył zdumionemu generałowi Johnowi Dahlquistowi, po
czym zażądał: „No więc jestem tutaj. Kiedy zawiezie mnie pan do waszej kwatery
głównej, do Eisenhowera?”. Najwyraźniej Göring wierzył, że jako przedstawiciel Niemiec
będzie teraz prowadzić negocjacje z naczelnym dowódcą wojsk alianckich w Europie,
pięciogwiazdkowym generałem (a później prezydentem USA) Dwightem D.
Eisenhowerem.
Na północy trwało to trochę dłużej. Dopiero w dziewięć dni po podpisaniu przez Niemcy
bezwarunkowej kapitulacji czołgi brytyjskiej 11. Dywizji Pancernej dotarły do uroczego
miasteczka Glücksburg w pobliżu granicy duńskiej, gdzie urzędował jeszcze ostatni rząd,
na czele z admirałem Dönitzem, który na życzenie Hitlera objął funkcję prezydenta
Rzeszy. Brytyjczycy aresztowali Dönitza i wszystkich innych obecnych na miejscu
prominentów. Był wśród nich Albert Speer, z wykształcenia architekt, z zawodu minister
do spraw zbrojeń, postać umieszczona wyjątkowo wysoko na liście poszukiwanych
zbrodniarzy.
Trzeźwo myślący Speer był w tych dniach może jedynym potrafiącym ocenić położenie
chłodno i realistycznie. „A więc to koniec – powiedział do brytyjskiego oficera, który
oznajmił mu, że jest aresztowany. – Może to dobrze. I tak było to tylko coś w rodzaju
opery”. Brytyjczyk odpowiedział pytaniem: „Opery komicznej?”. Zrezygnowany Speer
skinął głową. W obliczu milionów trupów reakcja dość cyniczna.
Niektórzy próbowali uciekać, choćby w ostatniej chwili. Choćby popełniając samobójstwo
5
– jak Heinrich Himmler, szef SS, który rozgryzł kapsułkę z cyjankiem, albo Robert Ley,
przywódca Frontu Pracy Rzeszy. Także Hans Frank, kat okupowanej Polski, próbował
początkowo sam wymierzyć sobie sprawiedliwość, ale nieskutecznie. Co więcej, to
właśnie próba samobójcza zwróciła uwagę aliantów na tego niepozornego mężczyznę,
jednego z dwóch tysięcy niemieckich jeńców przetrzymywanych w obozie. Frankowi
szybko rozwiązał się język, chętnie podjął współpracę ze śledczymi, złożył obszerne
zeznania. Później, już podczas procesu, wyznał, że odczuwa skruchę i ma świadomość
winy, i że Międzynarodowy Trybunał Wojskowy postrzega jako „sąd światowy,
dokonywany z woli bożej”. Czy było to wyznanie szczere, czy tylko próba uniknięcia
najwyższego wymiaru kary, tego nie dowiemy się nigdy.
Jednym z ostatnich ujętych przez aliantów z grona tych, którzy potem zasiedli na ławach
oskarżonych w sali nr 600, był minister spraw zagranicznych Joachim von Ribbentrop,
który w sierpniu 1939 r. podpisał na Kremlu pakt o sojuszu niemiecko-sowieckim. Ze
zwitkami banknotów w kieszeniach, Ribbentrop, ten były handlarz szampanem,
zamierzał zniknąć, dopóki „sytuacja się nie uspokoi”. 17 czerwca 1945 r. czterej
żołnierze, trzej Brytyjczycy i Belg, wyciągnęli go z łóżka kochanki w Hamburgu.
Proces mógł się rozpocząć.
Świat patrzy na Norymbergę
Norymberga – żyli tu wielcy malarze Dürer i Cranach; to miasto producentów zabawek i
średniowiecznych pieśniarzy, opowiadających w swych utworach o dworskich historiach
miłosnych. Norymberga – miejsce rytualnych zjazdów partyjnych NSDAP, miasto
największych triumfów Hitlera i jego otoczenia. Jesienią 1945 r. Norymberga,
średniowieczny klejnot, leżała w gruzach, zniszczona przez alianckie naloty. Ona to stała
się miastem sądu światowego.
Jesień 1945. Pałac Sprawiedliwości, zbudowany w drugiej dekadzie XX w., w stylu
neorenesansowym, który nieznacznie tylko ucierpiał od bomb, jest na gwałt odnawiany.
Szczególnie pomieszczenie nr 600, przebudowane na salę posiedzeń
Międzynarodowego Trybunału, skupia uwagę świata, w tym także, rzecz jasna,
zjeżdżających tłumnie z wielu krajów dziennikarzy.
20 listopada 1945 r., w dzień rozpoczęcia procesu, Pałac Sprawiedliwości przypomina ul.
Na trybunie prasowej tłoczy się 250 korespondentów, prasowych i radiowych. Wśród
nich tak renomowane nazwiska, jak John Dos Passos (amerykański autor bestsellerów),
Erika Mann (córka Tomasza Manna, kobieta z temperamentem), Ilja Erenburg (sowiecki
propagandysta), Ernest Hemingway (noblista). Jest także niejaki Willy Brandt, niedawny
emigrant, teraz niepozorny reporter z norweską akredytacją, późniejszy kanclerz
Republiki Federalnej. Jest również niejaki Markus Wolf, młodziutki Niemiec, który wojnę
przeżył w Moskwie i teraz występuje jako dziennikarz z akredytacją sowiecką; kilka lat
6
później zostanie dyrektorem wywiadu zagranicznego NRD i będzie kierować nim przez
kilka dekad, ręka w rękę z KGB, infiltrując zwłaszcza Niemcy Zachodnie.
Ale na razie jest listopad 1945 r. i niektórym jeszcze wydaje się, że po II wojnie światowej
świat może być inny, lepszy. Przed Pałacem Sprawiedliwości stoją amerykańskie dżipy i
sztabowe limuzyny. Policja wojskowa sprawdza dokumenty. „Obok głównego wejścia
czołg z białą gwiazdą; sprawia wrażenie, jakby wsparł się w niedbałej pozie o ścianę” –
notuje John Dos Passos.
Dzień jest zimny, ale niebo jasne. W swoim „Norymberskim pamiętniku”, pisanym dla
nowojorskiego magazynu informacyjnego „Life”, Dos Passos pisze: „Od sklepienia
rezonuje echem filuterny stukot obcasów amerykańskich sekretarek. Obok francuskie
reporterki w upiętych wysoko paryskich turbanach. Są też Rosjanie i szepczący coś bez
przerwy Brytyjczycy. Jest też urząd pocztowy, snackbar i cafeteria, urządzone w
waszyngtońskim stylu”.
Oskarżenie
Sala nr 600 jest świeżo odnowiona, z zielonymi zasłonami i krzesłami z ciemnoczerwoną
wyściółką. „Podczas gdy odczytywany jest akt oskarżenia, który świat rzuca w twarz
mężczyznom z ławy oskarżonych, na sali jest niemal cicho, ciszy nie mącą głosy
tłumaczy, ich przekład wypowiadanych kwestii na kilka języków dociera do uszu za
pośrednictwem słuchawek. Głos oskarżyciela dobiega jakby z oddali. Tłumacze mruczą
do mikrofonów, schowani za szklanymi szybami. Oczy wszystkich kierują się na
oskarżonych...” – notuje znany niemiecki pisarz Erich Kästner, który z powodu
opozycyjnej postawy miał w III Rzeszy zakaz publikowania.
Oskarżające mocarstwa – Amerykanie, Brytyjczycy, Sowieci i Francuzi – zgodzili się
wcześniej, że zastosowana będzie procedura z angloamerykańskich procesów karnych.
Punkty oskarżenia obejmują: udział w planie, względnie w spisku, w celu dokonania
zbrodni przeciw pokojowi, czyli planowanie, przygotowanie i prowadzenie wojny
agresywnej lub wojny prowadzonej z pogwałceniem umów międzynarodowych. Dalej:
zbrodnie wojenne, czyli pogwałcenie praw i zwyczajów wojny. Dalej: zbrodnie przeciwko
ludzkości, czyli „mordowanie, eksterminacja, ujarzmianie, deportacja i inne nieludzkie
czyny popełnione na ludności cywilnej przed i podczas wojny”, a także „prześladowanie z
przyczyn politycznych, rasowych i religijnych”.
Podczas pierwszego dnia procesu przedstawiciele delegacji z krajów oskarżających
przedstawiają siedmiostronicowy akt oskarżenia, w którym oprócz wymienionych wyżej
punktów podane jest także wyliczenie najbardziej okrutnych zbrodni. Procedura trwa
około siedmiu godzin. „Serce mnie boli po tym wszystkim, czego wysłuchałem” – notuje
Erich Kästner w korespondencji, która następnie ukaże się w gazecie „Neue Zeitung”,
wydawanej w Monachium za zgodą (czyli, jak wtedy mówiono: na licencji) i pod kontrolą
7
amerykańskich władz okupacyjnych.
Następnego dnia, 21 listopada, po raz pierwszy odzywają się oskarżeni: zgodnie i po
kolei oznajmiają, że nie czują się winni.
Następnie głos zabiera amerykański główny oskarżyciel Robert Jackson; będzie mówić
długo, jego mowa zajmie cały kolejny dzień. Wystąpienie nie ogranicza się do zarzutów.
Jackson rozróżnia pomiędzy dyktaturą narodowosocjalistyczną i jej reprezentantami oraz
tymi, którzy realizowali jej politykę, a tymi, którzy ulegli fascynacji reżimem. Amerykanin
widzi proces w szerszym kontekście. Chce, aby stał się on kamieniem węgielnym
lepszego porządku światowego, opartego na pokoju.
Mówi: „Zbrodnie, za które mamy tutaj sądzić i karać, były tak perfidne, tak złe i o tak
niszczycielskiej sile, że ludzka cywilizacja nie może sobie pozwolić na to, aby przejść
nad nimi do porządku dziennego. Inaczej nie przetrwa ona, jeśli coś takiego miałoby się
znowu powtórzyć. (...) Poprzez to postępowanie sądowe cztery z potężnych narodów
chcą (...) w praktyce wcielić w życie prawo międzynarodowe i postawić w ten sposób
tamę największemu zagrożeniu naszych czasów: wojnie napastniczej”. Swoją mowę
Jackson kończy słowami: „Prawdziwym oskarżycielem na tej sali jest nasza cywilizacja”.
William Shirer, błyskotliwy korespondent polityczny radia CBS, a później autor klasycznej
książki „Wzlot i upadek III Rzeszy”, tak skomentował wystąpienie Jacksona: „Czy jest
możliwe, że proces ten przyczyni się w większym stopniu do zlikwidowania zjawiska
wojny niż wszelkie minione rezolucje pokojowe, niż wszystkie konwencje haskie [z 1899,
1904 i 1907 r. miały regulować sposób prowadzenia wojen – red.], a także niż ta nowa
światowa organizacja Narodów Zjednoczonych? Frapujące to pytanie! (...) Tak więc
znajdujemy się tutaj, w Norymberdze (...), w owej niezwykłej chwili, gdy myślenie i
obyczaje narodów świata zostały wstrząśnięte wydarzeniami wojny światowej i jej
skutkami dla życia nieprzeliczonych milionów ludzi. Takie okazje zdarzają się bardzo
rzadko i bardzo szybko przemijają”.
Niemcy patrzą na Norymbergę
Proces trwa 218 dni. W pierwszych tygodniach zespół oskarżycieli wyjaśnia, jak należy
rozumieć cztery główne punkty oskarżenia i jak przyporządkować prawnie zbrodnie
dokonane przez narodowych socjalistów. Oskarżyciele przedstawiają również
niezliczone dokumenty oraz zeznania świadków.
Oskarżeni początkowo zachowują się pasywnie i są raczej przedmiotem postępowania,
w którym dominuje strona oskarżająca; na zarzuty reagują najpierw chłodno, bez emocji.
Dönitz sili się na ironię: „To typowo amerykański humor” – rzuca. Keitlowi nie przychodzi
nic innego do głowy jak tylko rytualne zdanie: „Dla żołnierza rozkaz to rozkaz”.
Ribbentrop odsuwa od siebie wszelką winę: „Oskarżenie jest skierowane przeciwko
8
niewłaściwym osobom”. Hess nie może sobie nic przypomnieć, sprawia wrażenie
psychicznie niezrównoważonego. Göring ripostuje bezczelnie: „Zwycięzca zawsze
będzie sędzią, a zwyciężony zawsze oskarżonym”.
Dopiero kiedy na sali wyświetlony zostaje film, nakręcony w obozie koncentracyjnym,
mający dowieść okrucieństwa i zbrodni przeciw ludzkości, niektórzy z oskarżonych
okazują emocje. Materiał filmowy pochodzi częściowo z archiwów SS, a częściowo
został nakręcony przez aliantów zaraz po wyzwoleniu kacetów. W protokołach procesu
czytamy, że projekcja wstrząsnęła oskarżonymi bardziej niż wystąpienie Jacksona,
jednak zaprzeczyli oni, jakoby ponosili za to, co zobaczyli, jakąkolwiek odpowiedzialność.
Frank okazuje przygnębienie: „Kiedy człowiek uprzytomni sobie, że żyliśmy jak królowie i
wierzyliśmy w tę bestię...”. Von Schirach zdaje się nie dowierzać: „Nie wiem, naprawdę
nie wiem, jak Niemcy mogli robić takie rzeczy”. Göring uważa, że film to „propagandowy
show”.
A co myślą w tych dniach zwykli Niemcy, w kraju zniszczonym i okupowanym? Jak
zwykły obywatel reaguje na proces przywódców państwa? Otóż zwykły Niemiec jest
najczęściej albo niezainteresowany, albo jeśli już się interesuje tym, co dzieje się w
Norymberdze, to nie dowierza. Zwykły Niemiec ma inne zmartwienia, natury
egzystencjalnej: jak przeżyć zimę; gdzie znaleźć dach nad głową? Skąd wziąć opał,
jedzenie, ubranie dla dzieci? Gdzie znaleźć pracę? W zniszczonym kraju panuje głód,
brakuje wody i prądu, zima jest wyjątkowo ostra, po drogach przemieszczają się miliony
ludzi, jedni z Zachodu na Wschód, inni ze Wschodu na Zachód.
Wielu Niemców za swoje uważa zdanie, które pojawia się wówczas: że Norymberga to
„trybunał zwycięzców”, służący interesom mocarstw. Jeden z niemieckich adwokatów
broniących oskarżonych napisał w tamtych dniach list do Roberta Kempnera (niemiecko-
żydowskiego emigranta i pracownika amerykańskiego zespołu oskarżycieli), w którym
realistycznie oceniał reakcje rodaków. Pisał, że po licznych rozmowach, jakie prowadził
w różnych okolicznościach, odniósł wrażenie, iż niewielu Niemców wierzy w informacje
radia i prasy o okrucieństwach Wehrmachtu i SS, zwłaszcza tych, które miały być
popełnione w Europie Wschodniej; że traktowane są one raczej jako antyniemiecka
propaganda.
Prawo, nie zemsta
Opinie na temat prawomocności procesu norymberskiego pojawiały się już podczas jego
trwania, a tym bardziej w następnych latach. Pytania sprowadzały się do zasadniczej
kwestii: czy nie zastosowano aby zasady vae victis (biada zwyciężonym), ale normę
nulla poena sine lege? Czy to była zemsta zwycięzców nad zwyciężonymi, czy uczciwy
proces przeprowadzony zgodnie z normami prawa?
Przez długi czas pozostało kwestią sporną, czy cztery główne zarzuty – spisek przeciw
9
pokojowi, wojna napastnicza, złamanie prawa wojennego oraz zbrodnie przeciw
ludzkości – dawały dostateczną podstawę prawną do skazania oskarżonych, było nie
było przywódców suwerennego państwa.
Socjaldemokrata i przeciwnik Hitlera Wilhelm Hoegner – którego w październikową noc
1946 r. ściągnięto do sali gimnastycznej, by w imieniu narodu niemieckiego był
świadkiem egzekucji – powtarzał trzy lata później: „Pozostaję przy zdaniu, że proces był
złamaniem zasady, iż nie można wymierzyć kary, jeśli nie ma po temu podstawy
prawnej. Ale zgadzam się, że okoliczności były wyjątkowe i że proces ten był jedynym
możliwym sposobem rozliczenia się z tą zbrodniczą nazistowską bandą”.
Nawet w kręgach aliantów pojawiały się czasem zastrzeżenia natury prawnej (bo
zastrzeżeń o charakterze politycznym czy moralnym nie było). Oskarżyciel ze strony
brytyjskiej sir Hartley Shawcross pisał latem 1967 r.: „Najmądrzejsze argumenty prawne
bledną, a nawet stają się nieistotne w obliczu faktów, których dowiedziono, także
posługując się oficjalnymi dokumentami nazistowskimi. To, co się działo [w czasach III
Rzeszy], dotykało sumienia wszystkich cywilizowanych narodów, włącznie z narodem
niemieckim, i krzyczało wręcz o osąd i karę”.
Dziś, po 60 latach, mało kto ma wątpliwości co do tego, że proces został
przeprowadzony niezwykle uczciwie – dzięki temu, że zastosowano podczas niego
angloamerykańskie normy prawne. I że miał on także znaczenie polityczne, tworząc
precedens w prawie międzynarodowym. Do odpowiedzialności pociągnięto w
Norymberdze nie tylko państwo, ale również ludzi, którzy nim kierowali, oceniając ich
postępowanie wedle prawa międzynarodowego.
Już w grudniu 1946 r. Zgromadzenie Ogólne Narodów Zjednoczonych potwierdziło
zasady, na jakich opierał się Międzynarodowy Trybunał Wojskowy oraz jego wyroki,
sankcjonując je jako obowiązujące normy prawa międzynarodowego.
Przełożył
WP
10