Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
e-booksweb.pl - audiobooki, e-booki
.
Praca zbiorowa
Słynne śledztwa
Copyright for the Polish edition © 2011 G+J Gruner + Jahr Polska Sp. z o.o. & Co. Spółka Komandytowa.
G+J Gruner + Jahr Polska Sp. z o.o. & Co. Spółka Komandytowa.
02-674 Warszawa, ul. Marynarska 15
Korekta: Maria Dorota Talar
Projekt graficzny okładki: Michał Janicki
Zdjęcia na I stronie okładki: East News
Redakcja techniczna: Mariusz Teler
Redaktor prowadzący: Agnieszka Radzikowska
ISBN: 978-83-7778-82-4
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie,
w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych tylko za wyłącznym zezwoleniem
właściciela praw autorskich.
Konwersja do formatu EPUB:
Legimi Sp. z o.o.
P
Front afrontów
Dyplomacja II RP, kierowana przez Józefa Becka, miała nie lada orzech
do zgryzienia.
Politycy, wywołując żenujące skandale międzynarodowe, co i rusz
przysparzali pracy Ministerstwu Spraw Zagranicznych. Być może niektóre
gafy ciągną się za nami do dziś.
autor Andrzej Krajewski
o krótkiej, zakończonej tragiczną śmiercią, kadencji prezydenta Narutowicza, głową
państwa polskiego został
Stanisław Wojciechowski. Pełen dobrych chęci polityk, choć rautów nie cierpiał,
tuż po objęciu urzędu urządził na Zamku Królewskim przyjęcie dla zagranicznych
dyplomatów. Zajmujący się jego organizacją dyrektor departamentu kultury Jan
Skotnicki zadbał, by wszystko było tak, jak tego wymagał międzynarodowy protokół.
Stąd członków korpusu dyplomatycznego zamierzano posadzić przy stole wedle reguły
starszeństwa. Im ktoś dłużej przebywał w Polsce, tym siedział bliżej prezydenta. Kiedy
wszystko było już zapięte na ostatni guzik, chyłkiem do czekającej na gości sali
przemknął prezydent Wojciechowski. Tam zobaczył stojące na stole kartki
z nazwiskami zaproszonych gości i jak wspominał Skotnicki: „nie spodobało mu się
ich rozmieszczenie”, więc nic nikomu nie mówiąc, kartki pozamieniał. Najstarszego
stażem włoskiego posła Tommasiniego wyekspediował na koniec stołu, a koło siebie
posadził ambasadora Francji.
„Poseł włoski, senior korpusu dyplomatycznego, wprawdzie zajął miejsce
wyznaczone mu przez prezydenta, ale zaraz po skończonym obiedzie wyjechał z Zamku
i zażądał w Ministerstwie Spraw Zagranicznych wytłumaczenia przyczyn afrontu, jaki
go spotkał” – opisywał Skotnicki. Poinformowany o wszystkim rząd Włoch również
domagał się wyjaśnień, dlaczego jego przedstawiciela spotkał tak bolesny afront.
Krewcy Włosi grozili nawet wycofaniem z Warszawy swojego poselstwa. Polskie
MSZ musiało wielokrotnie uniżenie przepraszać za to faux pas, nim skandal ostatecznie
wyciszono. Na szczęście dla młodego państwa na arenie międzynarodowej jego
przedstawicielom wybaczano wiele niezręczności, kładąc je na karb braku obycia.
Zatuszować pijacki szał
W tych czasach – radosnej improwizacji – każda wizyta ważnego zagranicznego gościa
w Polsce groziła wieloma trudnymi do przewidzenia konsekwencjami. Jako pierwszy
z europejskich monarchów odważył się wybrać do Warszawy król Rumunii Karol II.
Nad zaplanowaną na czerwiec 1923 roku wizytą od początku zawisło jakieś fatum.
W Rzeczypospolitej rządzonej przez gabinet premiera Wincentego Witosa szalała
inflacja i wzmagały się niepokoje społeczne. Do tego jeszcze pod koniec maja doszło
na Uniwersytecie Warszawskim do zamachu bombowego, a niedługo potem policja
wytropiła magazyn ładunków wybuchowych w piwnicy budynku przy ul. Smoczej.
Zaniepokojone władze rumuńskie żądały, żeby nadzorowaniem prac służb specjalnych
w Warszawie zajęli się fachowcy z Bukaresztu. Oczywiście polskie Ministerstwo
Spraw Wewnętrznych kategorycznie odmówiło. Po burzliwym sporze wizyty Karola II
jednak nie odwołano. A tymczasem ciąg nieprzewidzianych wypadków trwał. 19
czerwca 1923 roku wysłano z Warszawy na granicę z Rumunią specjalny luksusowy
wagon-salonkę dla królewskiej pary. Pociągiem jechała specjalnie dobrana eskorta.
Dokonana selekcja okazała się niespecjalnie udana, skoro w drodze jeden
z konwojentów nie dość, że się upił, to jeszcze przystąpił do dewastacji salonki. „W
pijackim szale zaczął zdzierać obicia, tłuc lustra i szyby” – opisywał adiutant
prezydenta Wojciechowskiego por. Henryk Comte. „Po dłuższych dopiero wysiłkach
udało się służbie kolejowej szaleńca obezwładnić, wynieść z wagonu i umieścić
w posterunku policji w Krasnymstawie” – relacjonował Comte. Tej samej nocy
konwojent powiesił się w celi, a miejscowi rzemieślnicy w szaleńczym pośpiechu
remontowali zdewastowany wagon. Zdążyli na ostatnią chwilę, unikając
kompromitacji, gdy tymczasem już szykowała się nowa.
Mający powitać królewską parę na Dworcu Głównym w Warszawie lider PSL
„Piast” premier Witos kategorycznie odmówił założenia fraka i cylindra. „Premier
Witos zawsze chodził w swoim charakterystycznym stroju” – wspominał por. Comte. –
„Zwyczajna ciemna marynarka, pod nią kamizelka i biała koszula zapięta na guziki, bez
krawata, ciemne spodnie wpuszczone w długie buty z cholewami, filcowy kapelusz
i ciemny płaszcz”. Perspektywa, że premier RP w takim ubraniu wyjdzie powitać
króla, doprowadzała ludzi odpowiedzialnych za przebieg ceremonii powitalnej
do stanu przedzawałowego. W ostatniej chwili znaleziono kompromis i dla upartego
Witosa uszyto specjalny strój. Czekający w delegacji powitalnej na Dworcu Głównym
Henryk Comte opisał we wspomnieniach, z jakim zdziwieniem tłum ludzi obserwował
„postać Wincentego Witosa w granatowej, pięknie szamerowanej czamarze (długiej
sukmanie zapiętej po szyję, sięgającej kolan – przyp. aut.), stylizowanej na czamarkach
powstańców z 1863 roku, w długich lśniących butach, fantazyjnie narzuconym
kapeluszu”. Król Karol II nie poczuł się na szczęście urażony strojem polskiego
premiera, lecz co najwyżej zaskoczony, bo Witos „prezentował się godnie i okazale” –
co z ulgą odnotował Comte.
Twardy jak dyplomata
W pierwszych latach istnienia II RP wśród niezręczności popełnionych przez polskich
polityków najistotniejsze okazały się te dotyczące relacji ze wschodnimi sąsiadami.
Po serii zamachów bombowych w stolicy (już po wizycie króla Karola II) ujęto
sprawców, którymi okazali się oficerowie wojska polskiego Antoni Wieczorkiewicz
i Walery Bagiński. Obaj w trakcie śledztwa przyznali się do działania na zlecenie
Komunistycznej Partii Polski. Początkowo skazano ich na karę śmierci, lecz później
wyszło na jaw, że podczas procesu doszło do nieprawidłowości i za część zamachów
odpowiadał ktoś inny. Prezydent Wojciechowski zamienił więc karę śmierci
na długoletnie więzienie. Tymczasem za oboma zamachowcami wstawił się Kreml.
Po długich negocjacjach Rzeczpospolita i Związek Radziecki ustaliły, że obaj
terroryści zostaną wymienieni na przetrzymywanych w Moskwie: polskiego konsula
Łaszkiewicza i księdza Bronisława Usasa. Po zawarciu porozumienia w marcu 1925
roku pociąg ze skazańcami wyruszył z Warszawy w kierunku wschodniej granicy. Nim
jednak tam dotarł, podczas jazdy jeden z konwojentów – policjant Józef Muraszko
zastrzelił obu więźniów, w czym nie przeszkodził mu żaden z siedmiu pozostałych
członków eskorty. Przed sądem zabójca zeznał: „Przyznaję się do zabójstwa dwóch
wściekłych psów! Zabiłem ich w silnym podnieceniu”. Sąd przyjął to tłumaczenie
i wymierzył wyrok dwóch lat domu poprawczego (zakładu zamkniętego o łagodnym
rygorze). Te wydarzenia na Kremlu odebrano jako szczególny afront, podejrzewając
(być może słusznie), że jakieś wysoko postawione osoby w Polsce postanowiły
wymierzyć sprawiedliwość komunistycznym agentom. Oczywiście oskarżono
Warszawę o niedotrzymanie umowy, a konsul Łaszkiewicz i ksiądz Usas pozostali
w sowieckiej niewoli. Po zamrożeniu kontaktów na rok, w czerwcu 1926 roku minister
spraw zagranicznych RP August Zaleski przekonał Kreml do podjęcia negocjacji
na temat podpisania paktu o nieagresji. Rozmowy były trudne i kiedy wreszcie zaczęły
rysować się pierwsze nadzieje na kompromis, 7 czerwca 1927 roku młody rosyjski
emigrant Borys Kowerda zastrzelił na Dworcu Głównym w Warszawie radzieckiego
posła Piotra Wojkowa. Wprawdzie sprawcę ujęto i szybko otrzymał wyrok
dożywotniego więzienia, jednak Moskwa zerwała negocjacje. Kreml obarczył polski
rząd odpowiedzialnością za zamordowanie dyplomaty.
Wbrew przyjętym wcześniej zobowiązaniom nie położono kresu działalności
grupom „dywersyjno-białogwardyjskim” na terenie RP. Rozmowy wznowiono po kilku
miesiącach, lecz toczyły się bardzo opornie, a Moskwa nigdy nie zaniedbywała okazji,
by na Zachodzie prezentować Polskę jako kraj, w którym strzela się do zagranicznych
posłów.
Zresztą przywódcy Rzeczypospolitej uczynili wiele, żeby ich państwo zdobyło
w Europie sławę dyplomatycznego brutala. Najwięcej na ten temat miała
do powiedzenia Litwa, która w 1920 roku po tzw. buncie gen. Żeligowskiego musiała
się pogodzić z utratą stolicy i całej Wileńszczyzny. Od tego czasu litewscy politycy
odmawiali nawiązania stosunków dyplomatycznych z Rzecząpospolitą i utrzymywali,
że oba kraje znajdują się w stanie wojny.
Tymczasem z okazji siódmej rocznicy przyłączenia Wilna do Polski w październiku
1927 roku w mieście ze specjalną wizytą zjawili się gen. Lucjan Żeligowski
i marszałek Józef Piłsudski. W odpowiedzi litewski premier Augustinas Voldemaras
na forum Ligi Narodów oskarżył Rzeczpospolitą o prześladowanie Litwinów oraz chęć
pozbawienia jego ojczyzny niepodległości. Warszawie zaognione stosunki z Kownem
nie były na rękę, ponieważ z ZSRR stale płynęły sygnały, że Sowieci zamierzają
wykorzystać spór do uzależnienia Litwy od siebie. W końcu kłopotliwą sytuację
marszałek Piłsudski postanowił rozwiązać osobiście. Pojechał więc do Genewy i tam
10 grudnia 1927 roku na posiedzeniu Rady Ligi Narodów rozprawił się
z Voldemarasem. Świadek tego wydarzenia dyplomata Jan Gawroński zapisał, że
Piłsudski: „nagle wstał i przerywając mowę (litewskiego premiera – przyp. aut.)
wbrew obowiązującym w Genewie i ściśle przestrzeganym manierom, powiedział
zebranym, że nie ma czasu na długie dyskusje – i że przyjechał tu tylko, by się
dowiedzieć, czy szef litewskiego rządu chce z Polską wojny, czy pokoju”. Na sali
zapadło głuche milczenie. „Waldemaras (Voldemaras – przyp. aut.) zahukany,
zażenowany, zakłopotany nieprzewidzianym dylematem, wyjąkał: »Pokoju«,
na to Piłsudski: »To mi wystarczy. Wobec tego nie będę tu już potrzebny. Do widzenia
panom«” – opisywał Gawroński. Po takim „wdeptaniu” premiera Litwy w ziemię
marszałek spokojnie opuścił salę. „Teatralna ta scena zrobiła oczywiście ogromne
wrażenie na obecnych dyplomatach, nie nawykłych do gwałtownych odruchów” –
relacjonował Jan Gawroński. Niestety pokaz siły nie zyskał Polsce sympatii
na Zachodzie, zaś poniżeni Litwini jeszcze mocniej zacięli się w swoim uporze i przez
następne 10 lat odmawiali nawiązania jakichkolwiek stosunków dyplomatycznych
z Polską.
Wróg publiczny: Józef Beck
Tymczasem w 1932 roku marszałek Piłsudski uznał, że w najbliższych latach
w Europie skutecznie polską politykę zagraniczną będzie potrafił prowadzić człowiek,
który umie grać va banque i potrafi postawić się przywódcom mocarstw. Odwołał
więc ze stanowiska ugodowego ministra spraw zagranicznych Augusta Zaleskiego
i zastąpił go „jastrzębiem” płk. Józefem Beckiem. Na wieść o tym francuskie służby
dyplomatyczne wpadły dosłownie w histerię. W Paryżu natychmiast przypomniano
sobie o krzywdach, jakie pułkownik wyrządził Francji. Już dziesięć lat wcześniej szef
francuskiej misji militarnej w Polsce gen. Henri Niessel w specjalnym raporcie skarżył
się zwierzchnikom : „Mjr Beck był i pozostał jedną z tych osób, które w sposób jawny
lub z ukrycia służą polityce wrogiej wpływom francuskim (w Polsce – przyp. aut.).
On właśnie był sprawcą aresztowania agentów francuskiej Służby Informacyjnej,
w czasie którego skonfiskowano posiadane przez nich dokumenty, a w kilku
przypadkach także pieniądze”. Dalej generał donosił: „Dopóki Beck miał wpływ
na działalność Drugiego Biura Sztabu Generalnego (wywiad wojskowy – przyp. aut.),
nasza Służba Informacyjna napotykała trudności nie do pokonania, podważano sens jej
istnienia, czyniono wszystko, aby uczynić ją bezużyteczną”. Pamiętliwi Francuzi, chcąc
pokazać Polakom, gdzie ich miejsce, zadbali, by pierwsza oficjalna wizyta Becka
w Paryżu miała specjalną, upokarzającą oprawę. Polskiego ministra spraw
zagranicznych na paryskim dworcu powitali podrzędni urzędnicy, a nie szef
francuskiego MSZ Louis Barthou. Następnie prezydent republiki Albert Lebrun ugościł
Becka bardzo skromnym podwieczorkiem, a nie – jak się spodziewał pułkownik –
wystawnym śniadaniem. Zaś na pożegnanie polskiego ministra nie pofatygował się nikt.
Pracownicy francuskiego MSZ przesłali jedynie informację, że z powodu awarii
samochodu nie zdążą dotrzeć na dworzec. Beck z kamiennym spokojem zniósł
upokorzenia i poczekał, aż Barthou zjawił się w Warszawie z rewizytą. Wówczas
zadbał, aby potraktowano go identycznie. Nic dziwnego, że nad Sekwaną w latach 30.
ukazywało się najwięcej prasowych artykułów atakujących szefa polskiego MSZ.
Oskarżano go w nich o wszelkie możliwe kompleksy, posądzano o chęć zawarcia
sojuszu z Hitlerem, a nawet o współpracę z wywiadem III Rzeszy. Doszło do tego, że
podejrzewano Rzeczpospolitą o chęć odebrania Francji Madagaskaru przez akcję
osiedlania tam polskich Żydów. Faktycznie w maju 1937 roku na wyspę pojechała tzw.
Komisja Studiów pod kierownictwem mjr. Mieczysława Lepeckiego. Po pięciu
miesiącach sporządziła raport, uznający że wyspa nadaje się na przyjęcie polskich
i żydowskich osadników. Wówczas we francuskiej prasie rozpętała się burza,
a na pierwszych stronach gazet królował tytuł: „Nie chcemy polskich Żydów”.
Francuski minister spraw zagranicznych Ivon Delbos, goszczący wówczas
w Warszawie, został dla poprawienia wzajemnych relacji zaproszony na nieoficjalne
śniadanie przygotowane przez Jadwigę Beck. Nieświadoma panujących napięć żona
pułkownika, chcąc zrobić niespodziankę uwielbiającemu żeglarstwo mężowi, ułożyła
przekąski na naczyniach wyglądających jak żaglówki. „Wśród nich, po jednej lub
grupami, rozrzucone były (na niewidocznych spodeczkach z wodą) pąsowe gwiazdy
kwiatu poncji” – zapisała we wspomnieniach pani Beck. Na widok stołu,
wyglądającego jak reda portu, Delbos popadł w zupełną konsternację, bo uznał, że
w ten sposób pułkownik postanowił mu zademonstrować polskie roszczenia
kolonialne.
W Paryżu w latach 30. ukazywało się najwięcej prasowych artykułów
atakujących szefa polskiego MSZ. Oskarżano go w nich o wszelkie
możliwe kompleksy, posądzano o chęć zawarcia sojuszu z Hitlerem,
a nawet o współpracę z wywiadem III Rzeszy
„Chcąc od początku zwrócić uwagę na polskie ambicje, użyto dość
nieoczekiwanego sposobu. Na śniadaniu wydanym przez państwa Becków dla naszego
ministra tylko okręty i morskie emblematy znajdowały się na stole” – napisał
w raporcie świadek tej sceny ambasador Francji w Warszawie Leon Noël. Dodając, że
szef polskiego MSZ znów wykazał się brutalnością i brakiem taktu. Jednym słowem,
w relacjach z Francją nawet najlepsze chęci obracały się przeciw pułkownikowi.
A przecież, jak uważał podwładny ministra, urzędnik z MSZ Jan Meysztowicz, Beck
po prostu: „nie znosił protekcyjnego stosunku do Polski”. Inna rzecz, że wierny
wskazówkom Piłsudskiego, nawet po śmierci marszałka nie zamierzał zmienić sposobu
działania polskiej dyplomacji. Istotę tej doktryny najlepiej oddawała instrukcja dla
członków delegacji na Zgromadzenie Ligi Narodów we wrześniu 1937 roku.
Pułkownik zalecał w niej: „Ponieważ skłopotany obecnie świat boi się państw
dynamicznych i chętnie się z nimi układa, by nie dopuścić do awantury – podkreślajmy
te elementy, które świadczą i czynią wrażenie, że jesteśmy dynamiczni”. W praktyce
zdaniem Jana Gawrońskiego, podwładnego Becka: „Antypatia, jaką wszędzie
wzbudzał (Beck – przyp. aut.), mściła się na żywotnych interesach kraju. Najzagorzalsi
polonofile tracili ochotę służenia Polsce, byle upokorzyć jej antypatycznego ministra”.
Kiedy bowiem języka siły używały mocarstwa, budził on respekt; gdy jednak czyniła
to słaba Polska, owocowało to zwykle skandalami lub narażało państwo
na śmieszność.
Andrzej Krajewski
Historyk, publicysta.
Autor książkiMiędzy oporem a współpracą.
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
e-booksweb.pl - audiobooki, e-booki
.