Janusz ŚWITAJ:
12 oddechówna minutę:
Wydawnictwo OtwarteKraków 2008
Projekt okładki: Jarosław Kozlkowskl / Artewizja.pl
Fotografia na okładce: Ignacy Pelikan-Krupiński
Wybór i układfotografii zamieszczonych na wkładce: Arletta Kacprzak
Opieka redakcyjna: Arletta Kacprzak
Redakcja tekstu: Robert Chojnacki
Opracowanie typograficzne książki: DanielMalak
Adiustacja:Monika Buława / Wydawnictwo JAK
Korekta: Joanna Hołdys /Wydawnictwo JAK
Łamanie:Marcin Burek /Wydawnictwo JAK
Copyrighte by JanuszŚwitaj
ISBN 978-83-7S15-OS3-7
www.otwarte.
eu
Zamówienia: Dział Handlowy, ul.
Kościuszki37, 30-105 KrakówBezpłatna infolinia: 0800-130-082
Zapraszamy do księgarni internetowej WydawnictwaZnak,w której można kupić
książki Wydawnictwa Otwartego: www.
znak.
com.pl
Moim rodzicomi tym, którzy oddali Wam swoje nogi,ręcei wszystkie marzenia-
Waszym rodzicom.
Mam dwanaście oddechów na minutę.
Tylko na wydechumogę wydać głos.
Mówięz przerwami.
Wtedy respirator mawdech.
Po coWam o tym wspominam?
ś
ebyście dobrzewyobrazili sobie mój głos.
To ja opowiadam Wam tę historię.
Jestemjej bohaterem.
i narratorem.
Musicie ją słyszeć tak.
jak Wam ją.
opowiadam.
To nie jest mocny.
i dobrze postawiony.
głos lektora.
który pewnie włącza Wam się w głowie.
z pierwszymisłowamiksiążki.
To nie jest głos.
któremu towarzyszą wymowne gesty.
Nie ma miejsca na pauzy.
i podniesiony ton.
Nie da się tego zrobić.
Mójpani władca.
respirator marki Airox.
decyduje otym.
kiedy mogęsię odezwać.
Z gestami rozstałem się.
kilkanaście lat temu.
ś
eby dobrze zrozumieć.
to,co mówię.
musicie słuchaćw tempie.
dwunastu oddechów na minutę.
Musicie pamiętać.
ż
e od pewnego czasu.
jestem właśnie tym głosem.
który musi starczyć.
niemal zacałe moje istnienie.
CZĘŚĆ IZABIŁEM SIĘ WE WTOREK.
SPEED DEMON
W tę niedzielę jej rodzice mieli zaplanowany wypad doswoich znajomych, więc chata
była wolna.
Kochaliśmy się,Było miło,słodkoi namiętnie.
Wszyscy pamiętają "swójpierwszy raz".
Ja pamiętam "swójostatni raz", choć w tejkwestii akurat nie wszystko stracone.
Niedziela skończyła się wraz z powrotem do domu jej rodziców.
Wychodząc od niej,spotkałemkumpli, którzyświętowali przyjazd na przepustce kolegi z
wojska.
Przyłączyłem się, ale potem musiałem wojaka odwieźćdo Katowic.
O trzeciej w nocymiałpociąg.
Iznowu do domu wróciłem z nadejściemświtu.
Spałem ledwie godzinę, zanim powlokłem się zna wpółzamkniętymi oczami do
szkoły.
Mama biadoliła, że nanocniewracam do domu, a przecież już niepracujęw myjni,
alewykręciłem się jakoś i wyszedłem.
Zrobić interes życia.
Tego dnia okołoszesnastej zamieniłem się z kumplem namotory.
Moja jawa (jedyna, jaką miałem w życiu)nie leżałami.
Zdecydowanie wolałem MZ.
Jego maszynabyła licha,ale rocznikowe dośćmłoda.
Miałem zamiar jąpodrasować,wymienić zajechane części, korzystając ze swojegozaplecza
11.
warsztatowego, a potem "pogonić" na giełdzie za dobre pieniądze i kupić coś konkretnego.
Jeszcze w poniedziałekpojeździłem sobie na niej.
Mizeria,miała sprawny tylko jeden hamulec[tylny) i był to zwykłybęben,a nie tarczowy.
No, poszaleć na tym się niedało.
Wtorek rano.
Straszliwie niechcemi się iść na praktykę.
Jakby coś mnie trzymało inie chciało wypuścić z domu.
Trudnojednak chodzić do szkoły górniczej i niepracowaćwkopalni.
Zjazd na dół był o godzinie szóstej rano,a ja jeszcze o piątej pięćdziesiątwylegiwałem się w
łóżku.
W końcu ojciec wrzasnął: "Leniu!
Idź na praktykę!
", więczebrałemsię, wskoczyłem na jeszcze niezbyt dobrzeznaną mi maszynę i spokojnie
naczaszajechałem do kopalni.
Masakra!
Znowu mamy czyścićtaśmę na pokładzie minus siedemset!
Któryto już raz, do cholery!
Mowy nie ma!
Przebieramy się zkumplem z powrotem.
Urywamy się.
Jedziemysię kąpać nad Olzę.
Wczesny ranek, a pogoda jak żyleta!
W końcu nadszedł dzień, w którym rodzice kupili mi mójpierwszy motocykl MZ250
od starszego o sześć lat kuzynaz Wrocławia.
To było dwudziestego czwartego października1990 roku.
Kuzyn kupił motocyklnowiutki ipo pięciu latachjego przebieg wynosił ledwie siedem
tysięcykilometrów.
Tobardzo mało, od razu poznać niedzielnego kierowcę.
Była to maszynabardzo zadbana.
Garażowana, oryginalny niebieski lakier, bez zarysowań.
Krzysiek nigdy nie jeździłdłuższych kawałkówna tak zwanym przepale,czyli zgazemdodechy.
Widać tobyło, gdyżkolanko zaraz przy cylindrzenie było przyciemnione.
Z tego co wiem, raz podczas wakacjiwybrał się nadjezioro do Czech i paręrazy jechał z
Wrocławiado Jedliny Zdroju, czyli raptem sześćdziesiąt kilometrów.
Wracałem tym motoremz Wrocławia ze starszym kumplem, który już miał prawo
jazdy.
Rodzicechcieli od razu zamknąćmoją maszynęu sąsiadaw garażu idać mi ją, kiedy
12
zrobię prawo jazdy.
Taka była umowa.
Ale cóż.
Nowa rzeczi to jeszczetaka, o której marzę od dzieciństwa.
Rodzice,którzyzawsze byli ulegli wobec mnie, dali się uprosić i zgodzili się, abym sobie
trochę pojeździł.
Oczywiście miał prowadzićkolega,który przywiózł mnie z Wrocławia.
Tak, byłmoim kierowcą, ale tylko na osiedlu, a na bocznych drogach ja siadałem za
kierownicą i od razu śmigałem jak szalony.
Nigdy się nie zastanawiałem, jakie mogą być tego konsekwencje.
Pewnego dnia "Sasza", kolega z osiedla, zapytał, czy nieprzewiózłbym go.
Powiedziałem: "Wskakuj" i zakręciłem kółko poniżej mojego osiedla, wjeżdżając ostro pod
górę.
Niemiałem jeszcze dobregowyczucia codo biegów i z piątegozredukowałem od razuna
trzeci,puszczającszybko sprzęgło i dodając ostro gazu, żeby motor z nami dwoma zebrał
siępod górkę.
Przednie koło takstanęło dęba, żerura wydechowaposzorowała po asfalcie, pryskając iskrami.
Nie wiem, jakim cudem opanowałem maszynę, ale już nigdy misiętakostro stanąć nie udało i
tylko raz widziałem cośpodobnego,ale wtedy niejaki"Glusiu"wylądował na plecach, bo jego
jawa wyjechała mu spod tyłka.
Kiedy się zatrzymałem,"Sasza" prawie zsikany ze strachuposzedł piechotą pod swój
osiedlowy bloki już nigdy więcejnie wsiadł zemną namotor, a ja nieraz darłemz niego łacha.
Oczywiście, tak jak na to liczyłem, "Sasza" stanął na wysokości zadaniai opowiedział
wszystko kumplom ze szczegółami.
Ten kumpel,który przywiózł mnie z Wrocka, podarowałmiwytartą katanę bez
rękawów z napisem na plecach SPEEDDEMON.
Myślę, że pasował do mnieten napis.
Po kilku dniach moichszaleństw na motocyklu rodzice postanowili zamknąćgo u
znajomego w garażu aż dochwili,gdy dostanę prawo jazdy.
Gdyby wiedzieli, co wyrabiałem,pewnie nigdy by tego garażu nieotwarli.
13.
W lutym 1991 roku odebrałem prawo jazdy kategorii A.
Nie miałem jeszcze skończonych szesnastu lat i musiałem robić je za zgodą rodziców.
Z tyłu naprawie jazdy wbito pieczątkę, że do ukończenia siedemnastego roku życia mogę
jedynie prowadzić motocykle o pojemności skokowej silnika do125 cm sześciennych, czyli o
pojemności wynoszącej dokładnie połowę tej, którą miał mój motor.
Włożyłem prawkoładniew ciasną oprawkę i żaden policjantnie pofatygował się,aby je wyjąć i
zobaczyć, co jest z drugiej strony.
Zresztą,patrząc na mnie, a miałem wtedygrubo powyżej metraosiemdziesiąt, nie
przypuszczali, że nie mamskończonych siedemnastu lat.
Może gdyby mi je kiedyś zabrali, byłoby inaczej.
WIELKIE ZDZIWIENIE
Ogarnęło mnie wielkie zdziwienie.
Gdzie ja jestem?
Zdawałemsobie sprawęz tego, że wcześniej miałem wypadek.
Bardzo dobrze pamiętampierwsze pięć minutzaraz po zderzeniu się z naczepątira, ale potem
jużnic.
Przedewszystkim zszokowała mnie rurka intubacyjnawychodzącami zgardła,
następnie podłączone do niejprzewody i innerurki, którewychodziłyz maszyny tłoczącej mi
powietrze do płuc, czyli respiratora.
Chciałem wykonać normalny, najzwyklejszy ruch ręką, żeby tę rurę wyjąć sobie z gardła.
Moja głowa wydajepolecenie,aby ręka się podniosła, i.
nic!
Nie mogę nią w ogóle ruszyć, co gorsza nawet nie potrafięporuszyćnajmniejszymzeswoich
palców.
Panika!
Staram się cały podnieść, usiąść.
Nic.
Jakby ktośmnie przykleił do łóżka.
Nie mogę ruszyćgłową, która jest uwięziona sztywno w kołnierzu ortopedycznym i na
dodatek na wyciągu.
Zaczynamsię wściekać!
Ale jak wyładować złość, skoro nie mogę niczrobić, totalnie nic.
Zaraz, oczy!
Oczamimogłem poruszać.
Rozejrzałem się na wszystkie stronyi zauważyłem leżącegoobokmnie nieprzytomnego faceta
podłączonego do dokładnietakiej samej maszyny jak ja.
Poznałem go, mieszkał na tym
15.
samym osiedlu, jeździł tuningowanym golfem.
Wracał wieczorem pędem do domu i zabrakło mu zakrętu.
Widzę, że za szybą stoizapłakana mama.
Chcę jejpowiedzieć, żeby nie płakała, że wszystko będzie dobrze.
Nic niemogę powiedzieć!
Dostaję szału, zaczynam gryźć rurę i zamykam dopływ powietrza do swoich płuc.
Maszynawłączaalarm.
Za sekundę do pisku respiratora dołącza pulsoksymetr.
Gwałtownie skacze mitętno.
Wpadają pielęgniarki, potem lekarze.
Jedna mnie uspokaja, mówiącjakieś miłe słowa, a druga szykujebandaże i pakuje mi je do ust,
abym gryzł bandaż,a nie rurę intubacyjną.
Wypluwam bandaże, pomagając sobie językiem, i dalejgryzę rurę intubacyjną.
Nie pozwalam, aby ponowniewcisnęli mi bandaże w usta, icały czas trzymam mocno
zaciśnięte zęby.
Pielęgniarki biorą jakieś ustrojstwo i wpychająmi jemiędzy zęby.
Rozwierają mi ustai wkładają w nie bandaże,które przywiązują do głowy.
Teraz nie mamszans,żeby sięichpozbyć.
Mama wszystko obserwuje przez szybę, ponieważ tylkona to pozwolił jej ordynator.
Widzę, jak mówi, i czytam z ruchu ust: "Janusz, coś ty narobił".
Zaczynam płakać.
Wchodzipielęgniarka, aby miwstrzyknąć środek uspokajający i przeciwbólowy.
Chyba morfina.
Odlatuję.
W końcu nadeszła wiosna roku 1991.
Poprosiłem sąsiada,abymi dał klucze do garażu, oczywiściezawcześniejszą zgodą rodziców,
ale miałem jużprawo jazdy ipo kilkumiesięcznej przerwie znowu mogłem dosiąść swojego
wymarzonegostalowego rumaka.
Miał najlepszego kopa w całymJastrzębiu.
Gdyktośpróbowałsię ze mną ścigać, czy to na jawie 350 TS czy naMZ 251, nie miał szans,
choćzawsze miałem z sobą pasażera,czyli dodatkowe siedemdziesiąt, osiemdziesiąt
kilogramówbalastu.
Jazda na motorze tak bardzo mnie kręciła, że gdy
16
by tylko była taka możliwość, to wjechałbym nim do domu,anawet do kiblazałatwić
swoją potrzebę.
Dla mnie niebyło jakiegoś tam sezonu motocyklowego, dla mnie sezon trwałokrągłe
dwanaście miesięcy.
Wiosną ilatem mój liczniknabijał między 1300 a 1500kilometrów tygodniowo!
Niektórzy tyle robią przez cały rok.
Z dnia na dzieńcoraz bardziej opanowywałem technikę,ale nie tylko jazdy.
Takżepopisów i wygłupów na motorze.
Jak już zaliczyłem glebę, to wychodziłem ztego bez szwanku.
Myślałem, że jeżeli ulegnę wypadkowi, to co najwyżejzłamię rękę czy nogę lub parę żeberek.
W miesiąc, półtorawszystkosię zrośniei do tego zgarnę odszkodowanie, za które kupię sobie
jeszcze lepszą, jeszcze szybszą maszynę.
Pozagłupotą miałem jednak także kilka zasad, których nigdy niełamałem.
Na przykładnigdy nie wsiadałem na motor po pijanemu.
Nigdy?
Zdarzył się jeden wyjątek.
Opowiemo nim, bochyba wtedy nadużyłem cierpliwości mojego anioła stróża.
Na dzień przedwyjazdemdo Mielna [do mojej dziewczyny, która była tam na
wakacjach) koledzynamówilimnie,abym wyskoczył z nimi na imprezę do Ochab.
Pakowałem sięprzed wyjazdem nad morze i nie miałem na to ochoty, ale pojechałem, bo dla
jednego nie mieli miejsca namotorze.
Wiadomo, przez noc wychyliłosię trochębrowarów, a kiedy już nam zaszumiało w
głowach, zaczęliśmyz kumplamikręcić kółka, palić gumy motoremi dawać popisowe jazdy
najednym kole.
Przestawił misię zapłon, a że nikt nie miał klucza imbusowego,aby odkręcić kartery od silnika
i ten zapłonwyregulować,do domu jechałem na przestawionym zapłonie.
Maksymalna prędkość, którą mogłem osiągnąć, to sześćdziesiąt kilometrów na godzinę.
Wlokłem się więc powoli, a pewnie, gdyby wszystko z silnikiem było OK,pędziłbym jak
szalony ikto wie, co by wynikło.
Walnąłemsię w domu na dywanie i spałem, aż obudziłmnie zegar, wybijając
czternastą.
Po piętnastej miałempociąg
17.
do Katowic, a następnie do Białogardu, a stamtąd jeszcze czterdzieści minut jazdy do
Koszalina, w którym znalazłem się dopiero przed szóstą rano.
Czekała namnie moja dziewczyna zeswoim tatą i zabrali mnie z sobą doMielna.
Wpadłemdo samochoduw ostatnim momencie.
Właściwiejuż mieli odjeżdżać,gdy mnie zobaczyli.
K. rzuciła mi się na szyję z euforią,po czym przesiadła się szybko na tylne siedzenie
samochodu.
W czasie jazdytak mocno ściskała mnie zaszyję, że niemaldusiła.
To był jeden z nielicznych momentów w moim życiu,kiedy czułem się kochany.
Miałemwrócićpodwóch dniach,ale tak misię spodobało, żewróciłem podwunastu.
Po powrocie znad morza zaraz idę pojeździć na swoimmotorze z przygotowanymi
kluczami wręku, aby go wyregulować.
Odpalam silnik i stwierdzam, żecałkiem nieźle chodzi.
Zrobiłem jazdępróbną i żadnaregulacja nie była potrzebna.
Czyżby się sam naprawił.
OSTATNIA KRESKA
Skoro już urwaliśmy się i zaplanowaliśmy dzień nad wodą, trzeba było zapewnić
sobie paliwo.
Jedziemyzatankować"zupę"do Wodzisławia.
Był tam taki mały CPN, na którym"na kreskę" tankowałem dawno temu, więc nie było
niebezpieczeństwa, że mnie rozpoznają.
Podjeżdżam doCPN-u.
Bezczelnie, pod samym okienkiem,tankuję do pełna.
Potem spokojniedo kubka z miarką nalewam olej Mixol, żeby zrobić mieszankę.
Zakładam kask, odpalam maszynę i.
z pełnymbakiemodjeżdżam.
Na asfalciepod CPN-em zostaje czarna kreska zmojej opony.
To było moje hobby.
Początkowo robiłem tojedynie w nocy,potem także w biały dzień.
Nie byłbymw staniewyliczyć,ilerazy tak postąpiłem.
Miałem pieniądze, by zapłacić za "zupę", nie chodziło okasę, chodziło o adrenalinę i
poczucie, żejestem dlanich nieosiągalny.
Jak mieli mnie złapać?
Na początku lat dziewięćdziesiątych na stacjach benzynowych niebyło monitoringu, kamer
ani nawet ochroniarzy.
O pogoni zamną mogli zapomnieć.
Czy nigdy mnienie rozpoznali, nie zaczaili się na mnie?
Nie.
Zmieniałem stacje, a poza tymstosowałem kamuflaż.
19.
Z trójki na rejestracji robiłem ósemkę, wkładałem innąkurtkę, inny kask, a nawet zmieniałem
pokrywy boczne i baktak, aby miały zupełnie inne kolory niż te, które miałem na codzień.
Jak widać,ludzi łatwo oszukać,przeznaczenie nie.
Co otym myślę teraz?
Czy żałuję?
Czysię wstydzę?
Trzydziestotrzyletniemu sparaliżowanemu facetowi łatwo żałować, skoro widzi, jaksię
urządził.
Piętnaście lat, jakie upłynęło od wypadku, możebyć jednym wielkim worem żalui wierzcie
mi, krzywda, którąwyrządziłem pracownikom tychstacjibenzynowych, tonie w nim na samym
dnie.
Jest milionrzeczy, których żałujębardziej,i gdybymz tym żalem sobienie poradził, nie
czytalibyście dziś mojej książki.
Ale jeśli Was to męczy, jeśli draństwa, które popełniłem,nie dają Wam spokoju,
zapytajcie o nie tego niespełna osiemnastoletniego, wyrośniętego szpanera.
Tocałkiem możliwe!
On nie przeminął, nadaljest!
Od piętnastu latmam niespełnaosiemnaście lati nie mogę ruszyć dalej.
Gdybym w tencholerny wtorek nie wstał z łóżkai został w nim na resztężycia,wyszłoby na
tosamo.
Spytajciego.
Wiecie, co Wam odpowie, prawda?
Naprawdęniewiem,ile w sumie dostałem mandatów.
Wiem tylko, ile zapłaciłem.
Zero.
Wypisywalimi mandat kredytowy, a onwędrował gdzieś pod dywan wmoim pokoju.
Po kilka mandatów zgłosili się komornicy, ale zdecydowanawiększość uległa przedawnieniu.
Dawniej płacić można było od razu policjantowi.
Nigdytego nierobiłem, bopropozycja zawsze brzmiała tak samo:
"Kredytowydwieście złotych albo stozłotychdo ręki".
Ja nato: "Może pan wypisać nawet cztery.
Dołapy nic niedam".
Czasem wypisywał, a czasem nie.
Kiedyzabierał się dopisania, ja też wyjmowałem notes izaczynałem spisywaćnumery
radiowozu i ichodznak.
Przy tym ostentacyjnie, nagłos,dyktowałem sobie cyfry.
Nigdy nie zdarzyło mi się, że
20
by mnie któryś nie zapytał,co robię.
Odpowiadałem,że chcęwiedzieć, kto złożył mi takatrakcyjną propozycję.
Wymiękali.
Samej skargi niebali się tak, jak możliwości, że mam w rodzinie kogoś wysoko postawionego
w policji.
Takie były czasy.
Puszczali mnie i życzyli szerokiej drogi.
Tak mogłem nabierać niebieskich jedynie na trasie.
Tymz Jastrzębia byłemza dobrze znany.
Mandaty łapałem przede wszystkim za jazdę bez kasku,zaprzekroczenie dozwolonej
prędkości lub nawet za jazdębez rejestracji, którą miałem schowaną w rękawie.
"Smerfy" z Jastrzębia tak dobrzemnie znali, że łapiącmnie kolejny raz, mówili:"To
znowu ty!
". Uciekłem im parę razy,ale nawet nie próbowali mnie gonić - ichwysłużonepolonezy nie
miałyby szans na normalnej drodze, atym bardziej na chodnikach i pagórkowatych
trawnikach.
Na jakiśczas po takiej ucieczce zmieniałem kolor baku i bocznych pokryw, a potem sprawa
przysychałai jeździłem normalnie, donastępnegorazu.
Motor nie byłdlamnie jedynie maszyną służącą do jazdy.
Był moją pasją i źródłem sporych dochodów.
Handlowałemczęściami nagiełdziei w swoim garażu.
Miałem tego tyle, żepewnie bez problemu złożyłbym dwa niezłe motory.
Z tegowzględu podmiana baku czy pokryw nie stanowiła najmniejszego problemu.
Do wyboru, dokoloru.
Przemalować?
Proszębardzo.
To był drobiazg.
Z moimzaprzyjaźnionym mechanikiem zakładałem elektroniczne zapłonydo MZ 251, więc
takiepodmiany byłyjak przestawienie dziecięcych klocków.
Numerów mojej rejestracji policjanci nie mogli spisać, ponieważ zwykle była tak
ubłocona, że trzeba by zbliska się przyglądnąć, by odczytać numer.
Pewnego razujeden z policjantów, naktórego jakoś często trafiałem, zamiast wypisać mi
mandatkredytowy,kazał stawić się do siebiena komendęnastępnego dnia o godzinie piętnastej.
Pięciominutowe spóźnienie oznaczało, że będę miał kolegium.
Kiedy wszedłem,
21.
polecił mi usiąść naprzeciw siebie i wygłosił kazanie, abymprzestał tak szaleć.
Powiedziałem, żepostaram się poprawić,ale nie obiecuję efektu na sto procent.
Zapytał, gdzie chodzę doszkoły.
Kiedy mupowiedziałem,że uczę się w szkolegórniczej, znowu zostałem ukarany tylko
mandatem kredytowym w wysokości stu złotych.
W BRAMIE PIEKŁA
Mama czeka w izbie przyjęć, musi z pielęgniarką sporządzićraport mojego przyjęcia.
Pielęgniarka pyta:
- Data urodzenia syna?
Mama nic nie mówi, patrzy na nią, jakby nie rozumiałapytania.
- Kiedy syn się urodził?
- pielęgniarkamyśli, że mamaczegoś niezrozumiała.
- Proszę troszkę poczekać - szepczezakłopotana mama -muszę sobieprzypomnieć.
Jest w takim szoku, że pewnie na pytanie o moje imię teżodrazu by nie odpowiedziała.
- Toile panima tychdzieci, żeniepamięta,kiedy się synurodził?
- pielęgniarka popisuje się błyskotliwym dowcipem.
- Jedno.
- mówi mama i do tej idiotki dociera wreszcie,z kim rozmawia,bo otwiera bezgłośnie usta jak
ryba.
- Co się pani kobiecie dziwi?
Ja bym w takim szoku zapomniał, jak się nazywam!
- warczyna niązbulwersowany sąsiad,który przywiózł mamę do szpitala w Wodzisławiu.
Mijają dwie, trzy minuty i mama w końcu odpowiada.
Jest wtakim stanie, że nadaje siędo położenia na oddziale
23.
kardiologicznym.
Potem jeszcze przez pół roku będzie od czasu do czasu odczuwać pieczenie w mostku.
Tata jakoś lepiej sobie z tymporadził.
Twardy chłop.
Popierwszej rozmowie zordynatorem zdawał sobie sprawę, jakie czeka mnie życie.
O ile przeżyję.
Jakiś czas później tato, oglądającdzień po dniumojeokropne cierpienie i słuchając
moich próśb do lekarzy o odłączenie od respiratora, nie wytrzymał.
Dopadł nakorytarzupierwszego lepszego lekarza i szarpiąc się z nim, krzyczał:
- Zróbcie coś z moim synem, aby tak nie cierpiał!
Odłączciego odtej aparatury, skoroo toprosi!
Zbiegli się inni lekarze.
Uspokajajątatę.
Bez rezultatu.
W końcu trzech lekarzy i kilka pielęgniarek na siłę wyprowadza ojca z oddziału.
Ordynator udziela mu przy tymjakiejśreprymendy.
Ojciec krzyczy, że wszystkich zastrzeli, a na koniec mi ulży w cierpieniu.
Bardzo szybko trafiłem na blokoperacyjny.
Kiedyjechałem z wodzisławskiego szpitala do Jastrzębia,z erki przezradiostację dano znać,
ż
ewiozą młodegopacjenta powypadku w staniekrytycznym.
Lekarze już czekali.
Miałemszczęście, bo operację kręgosłupa przeprowadzili naprawdę dobrzy lekarze.
Wykonał ją ordynator ortopedii doktorFranciszek Chmielak, a pomagał muświetny
anestezjologHenryk Lukaszek.
Lekarze postanowili mój kręgosłup wzmocnić, wkręcającmi w kręgi śruby, aby
niedoszło do całkowitego przerwaniardzenia kręgowego.
Następnie w kościach skroniowychwywiercilimi z obu stronotwory, do nich wpięli
klamrę,potem przymocowali sześciokilogramowy ciężarek, który zwisał z tyłu mojej głowy
znajdującej się na specjalnym wyciągu,naciągającym mój kręgosłup.
Z bloku operacyjnego trafiłem na OIOM (oddział intensywnej opieki medycznej).
Odzyskałem przytomność okołogo
24
dziny czternastej, już po pierwszym zabiegu nakręgosłupie,a wypadek zdarzył
sięokoło siódmejtrzydzieści pięć.
Tak czy inaczej otworzyłem oczy w innym świecie.
Wolałbym czułepowitanie ze świętym Piotrem, ale widać nie zasłużyłem na toi trafiłem do
piekła.
Na drugi dzień przyjechała część rodziny.
Musielizdobyćspecjalne pozwolenie na wejście domnie iuzyskali tylko tyle, że mogli stanąć
w progu pokoju lub za szybą, ale przynajmniej mogłem ichzobaczyć.
Nawet ci mocni psychicznie i odporni na wstrząsającewidoki z trudem trzymali się
nanogach,widząc mnie w takimstanie.
Czy myślałem wpierwszych chwilach, że mogę umrzeć?
Stanowczo nie.
O śmierci pomyślałem, anawet przestraszyłem się jej, tylko raz, kiedy zobaczyłem księdza S.
zmojej parafii, stojącego nad moim łóżkiem i pytającego pielęgniarkiookoliczności wypadku.
Wybudziłem się właśnie popierwszejprzespanejnocy na tymoddziale i na widok księdza z
litościwą miną stojącego nad moimłóżkiem zamarłem.
Co ontu robi?
Przecież ja wcale nie mam zamiaru umierać!
Mamsporospraw do załatwienia!
Byłem tak zaskoczony, że kiedy zapytał, czy chcę
sięwyspowiadać,samymruchemwarg dałemznać, że tak.
Spowiedź była dość prowizoryczna.
Odmówiłmodlitwę izapytał, czy żałuję za wszystkie grzechy.
Zamknięciem powiekdałem znać,że tak.
Zadał mi pokutę, którą odmówiłem w myślach.
Potemzapytał, czy chciałbym, abymnie odwiedził popołudniu.
Zgodziłem się.
Ta spowiedź odbyła się z samego ranao godziniesiódmej.
Kiedy przyszła mama, opowiedziałemJejo zdarzeniu z księdzem i spowiedzi.
Pytałem, czy wzywałajakiegoś księdza, ale zarzekała się, żenie.
Cóż, wyjaśnienie było banalnie proste.
Niemiałem pojęcia, żenasz parafialny ksiądz jest jednocześnie kapelanemszpitalnym i z
samego rana odwiedza wszystkich z pytaniem,
25.
czy chcą przyjąć komunię świętą albo się wyspowiadać.
Zdrowo mnie nastraszył.
Myślałem po prostu, że w nocy mójstan tak się pogorszył, iż tylko ksiądz mógł mi się już na
cośprzydać.
Przyzwyczaiłem się do tych porannych odwiedzin.
Zawszeprzychodziłpunktualnie, choćby na dziesięć minut, przysiadał przy mnie i jak umiał,
próbował wzmocnić mnie duchowo.
Nigdy wprawdzie nie usłyszałem od niegoniczego przekonującego, alebyło mi miło, żetak mu
na tym zależy, że sięstara.
PIĘĆ MINUT
W jaki sposób K.
się dowiedziała, żejej chłopaktaksię załatwił?
Usłyszała od mamy o moim wypadku, rzuciła torbęi od razu przybiegła doszpitala.
Przyszła natychmiast po tym,jak jej powiedziano.
Stoi ze łzami w oczach przed ordynatorem i błaga, by pozwolono jej się ze mną zobaczyć.
- Kimpani jestdla chorego?
- pyta ordynatorOIOM-u doktor Andrzej Łabuś.
Wydaje się jej, że jeśli powie, iż jest moją dziewczyną,to ordynator zrobilekceważącą
minę, odwróci się na pięciei w ogóle nie będzie chciał z nią gadać.
- Siostrą.
- mówi niepewnie,ale jest tak zdenerwowana,że lekarz nie wyczuwa kłamstwa.
Amoże w tej chwili to jużnie jest kłamstwo, może tylko siostrą jest już dla mnie.
Ordynator zgadza się na wizytę, ale bardzo krótką.
K. wpadado mnie.
Nie pamiętam, co mówiła, nie pamiętam, cojamówiłem.
Może nic nie mówiliśmy.
Pamiętamtylko jej zimne dłonie na mojej głowie.
Zawsze miała zimne ręce.
Nawetmnie toirytowało.
Czułem się, jakby dotykała mnie KrólowaŚniegu.
Teraz?
Boże, co zaulga.
Ten chłód przywraca mnie dożycia, bo płonę.
Mamgorączkę, a pozatym wzdłuż kręgosłupa,
27.
po wewnętrznej stronie ud i na pośladkach pali mnie żywy ogień.
Kiedy K.
mnie dotyka, czuję się, jakbym wystawiłtwarz z pieca nachłodny podmuch wiatru.
Oczywiście następnego dnia wszystko wyszło najaw.
Ktośz rodziny powiedział:
- Ratujcie go,to jedynak!
Ordynator na to:
- Jak to jedynak?
Przecież ma siostrę.
Kiedy ordynator zrozumiał, co zaszło, wściekł się i postanowił ją ukarać.
Zakazał jej odwiedzin.
Sam nie wiem, czy po prostu jestem szczery, czy czasemplotę, co mi ślina na język
przyniesie.
Zawszemówiłem, comyślę, ale czy myślę dokładnie to, co mówię?
Nie jestem pewien.
Euforia, która towarzyszyła mi podczasjazdy na motorze,była znana K.
, a mnieodpowiadało, że mogę się przy niej zeswoją pasją wyszumieć, że nie muszę udawać,
skrywać się,tłumaczyć.
Pewnego dnia tak się rozpaliłempodczas opowieści o swoich wyczynach, że palnąłem:
- Ostra jazdana motorze kręci mnie chyba bardziejniż kochanie się.
Nie chciałem przez to powiedzieć, że mi z nią źle, ani nawet,że motorjest ważniejszy
od niej.
Chciałem poprostupowiedzieć, jakmocno mnie to kręci, ale wyszło, jakwyszło.
Zeskoczyła z moich kolan, patrząc zdumiona.
Widziałem,że ją to dotknęło, alenic nie powiedziała.
Nigdy też nie zauważyłem, żeby to coś zmieniło między nami.
Przychodziła codziennie i przesiadywała pod drzwiamiOIOM-u nawet kilkanaście
godzin.
Liczyła na wyrozumiałośćordynatora.
Przepraszała go za swoje kłamstwo, alena nic sięto zdało.
Zawziął się.
Miał bardzo sztywne zasady i swoim
28
oddziałem kierował żelazną ręką.
Dotyczyło to zarówno personelu, jak i pacjentów.
Brzydził siękłamstwem tak mocno,że kiedy ktoś go okłamał, czuł się po prostu znieważony.
Była nieustępliwa, dzień wdzień przychodziła igodzinamiwystawała pod drzwiami,
licząc na to, że w końcu uzyska pozwolenie.
Pewnego dnia, widząc, że znowunic z tego i zbierając się do domu, napisała domnie list,który
podała jednej z pielęgniarek.
Ta przyniosłami go, kiedy nie było mamy.
Poprosiłem, aby potrzymałago przed moimi oczyma.
Nie dałem radygo czytać.
Łzyzalewały mi oczy, a ja nawet nie mogłem ich otrzeć.
W końcu przeczytała gopielęgniarka i czytałamijej listy jeszcze kilka razy, gdy nie było u
mnie nikogo.
Wiedziałem, że K.
codziennieprzesiaduje na korytarzuoddziału, na którym leżałem, i wiedziałem, dlaczego nie
mamy pozwolenia,bysię zobaczyć.
Szarpałem się wewnętrznie,jakby coś mnie rozdzierało od środka, to był ból
połączonyzbezsilnością.
Codziennie kilka razy wzywałem ordynatorai niemal bezgłośnie szeptając, prosiłem, żeby w
końcu zniósłto swoje embargo na odwiedziny.
Zawsze przychodził.
Stawałobok łóżka i jakby nie mając pojęcia, o co poproszę, mówił:
- Słucham.
Kiedy kolejny razzaczynałem prosić o chociażpięciominutowe spotkanie, odpowiadał:
- Nie, nie, nie i jeszcze raz nie.
Musi ponieść konsekwencje kłamstwa.
Po jednym z odczytanych przez pielęgniarkę listów, a byłniezwykle wzruszający,
dostałemataku szału.
Tak bardzosięwkurzyłem, że wszystkie maszyny monitorujące zaczęły wariować.
Tak, tak wygląda szał człowieka z porażeniemczterokończynowym, podłączonego do
respiratora,z kupą kablinaciele, rurą w ustach i nosie.
Naszkrzyk to pisk alarmu urządzenia, które mówi, że coś jest nie w porządku, bardzo niew
porządku!
29.
Próbowali mnie uspokoić, znowu coś podając w żyłę, alechyba nie było to nic mocnego, bo
zdołałem przełamać działanie tego środka i szalałem coraz bardziej.
W końcu zjawiłsię ordynator.
Podszedł bliżej do łóżka, a jatargany spastycznością i rozpalony wysoką gorączką
wypowiedziałemjedynie trzy wyrazy,patrząc mu prosto w oczy:
- Tylko.
pięć.
minut.
Widząc, że się łamie, wyjęczałem:
- Proszę.
Ku mojemu zaskoczeniuodpowiedział:
- Dobrze,ale tylko pięć minut.
Kiedy K.
powiedziano, że może mnie odwiedzić, biegiem przygnałana moją salę.
Te obiecane pięć minut było jakpięć sekund.
Nie wiedzieliśmy, jak je najlepiej wykorzystać.
Działała na mnie jak najlepszy środek przeciwbólowy.
Kiedyleży się samotnie w czterech ścianach, mózg skupia się tylko na bólu, a kiedy byliśmy
razem, wpadałem w taką euforię,że zapominałem o bólu,ciesząc się jej obecnością.
Tylko wtedy porzucałemmyśl o tym,aby jak najszybciej z sobąskończyć,i nabierałem ochoty
dowalki zmoim urazem.
W końcu ordynator przypomniał nam, że pięć minut dawnominęło.
Powiedzieliśmy, żejeszcze tylko siępożegnamy.
ś
egnaliśmysię tak długo,że ponownie ordynator udzielił K.
reprymendy,mówiąc, iż natychmiast ma wyjść, bo następnym razem jej domnie nie wpuści.
Potem jednak ordynatorjuż więcej jej nie robił problemówzodwiedzinami.
Mijały dni, aż z czasem K.
codzienniepo południu przychodziła z moją mamą, ponieważ był to okres wakacji, którew
całości poświęciła dla mnie.
DAWCA
Wyjeżdżamy z CPN-u z pełnym bakiem.
Rafał podekscytowany całą akcją z "darmową" benzyną, dlamnienormalka.
Kierujemy się na Wodzisław.
Po chwili dojeżdżamy do drogigłównej.
Przejeżdża przez skrzyżowanie liaz z naczepą TIR.
Patrzę w lewo, wlecze się czerwony podmiejskiautobus,zanim sznur samochodów, bonikt
gonie możewyprzedzić - taki duży ruch w obie strony.
Sporoaut ciężarowych, więc nawet motorem na trzeciego sięnie zmieścimy.
Szybka decyzja,po gazie i hop - jesteśmyprzed autobusem.
Idę o zakład, żektoś z ludzi w autobusie widzących, jak wskoczyliśmy przedniego,
mruknąłpod nosem: "Kolejny dawca!
" - przecież takmówiąo pędzących motocyklistach.
Liaz, który przejechałprzed nami, rośnie w oczach.
Kurde,on hamuje!
"Stopy" ledwo mu widać.
Hamuję ostro,dymidziez opony.
ale tylko tylnej.
Przedni hamulec nie łapie!
Kurde,przecież go nie mam, zapomniałem!
Nie wyrobimy się!
- Rafał, wyskakuj, niewyhamuję!
Tak krzyknąłem, żebez słowa zsunął się z motoru i przetoczył po asfalcie.
Przede mną jużtylko naczepa.
Głuchyhuk!
Walę głową w naczepę.
Całymotor zmieścił się pod nią,
31.
nie miała (wtedy nie było takiego obowiązku) tylnej atrapy,która zatrzymuje na sobie
osobowe auta i motory.
Pełen impet uderzenia ląduje więc na moim kasku.
Upadamna asfalt.
Jeśli straciłem świadomość, to nasekundy.
Widzęnad sobą ludzi z autobusu.
Próbują podnieśćmi głowę.
Chcą zdjąć kask, ale nie odpięli paska!
Zaraz miurwą łeb!
Kierowca liaza wyskakuje i krzyczy w szoku:
- To niemoja wina!
To nie mojawina!
Patrzę na Rafała, podchodzi do mnie,wyszedł bez szwanku.
- Gdzie motor?
- pytam.
Pokazuje na chodnik.
Stoi.
Ledwie zadrapany.
- Rafał.
- mówię - ja.
umieram.
Tracę przytomność.
Jakimś cudem podnoszę się.
Robię kilka kroków.
Siadam na krawężniku.
Jest mi słabo.
Zatapiamtwarz w rękach, przewracam się na bok.
Nie wiem dlaczego, ale czuję, że jest ze mną bardzo źle.
Pewien młody lekarz nasamym początku bardzo interesował się moimprzypadkiemi
nieraz,kiedy miał nocny dyżur,przychodził do mnie, aby pogawędzić o tym i owym lub
poprostu zapytać, jak się czuję.
Kiedymnie coś bolało (a bolałociągle, tyletylko że razmniej, raz bardziej, a czasem nie
dowytrzymania), zawsze mi cośskutecznego zaaplikował.
Przytym robiłto chętnie, bez ociągania się, bezkazań o szkodliwości tych leków i w takiej
dawce, że naprawdę czułem ulgę.
Wydawałomi się, że potrafi wczuć się w moje położenie,wmój sposób myślenia.
Zaufałem mu dotego stopnia, żedwa tygodniepo wypadku, kiedy obchodziłem
osiemnasteurodziny (stałem się wreszcie pełnoletni.
), odkryłem przednim swoje najgłębsze marzenie.
W pierwszych dniach po wypadku nie dopuszczałem dosiebie myśli nie tylkoo tym, że
nie będę mógł sięsamodzielnie poruszać, ale nawet o tym, że nie wyzdrowieję zupeł
32
nie. Jednak co się odwlecze, to nie uciecze.
W dniu swoichosiemnastych urodzin wiedziałem już, jaki los mnie czeka.
Wyglądało na to, że raczejnigdy nie wyjdę ze szpitala, że nigdy,choćby w kilkuprocentach,
nie będę samodzielny,żenajprawdopodobniejpożyję kilka lat w koszmarnych męczarniach,
poczym, oddychając żywym ogniem, umrę na zapalenie płuc.
Od szyi do stóp nękała mnie złośliwa spastyczność, która,kiedy byłem niespokojny,
miotałamną jak epilepsja po całymłóżku.
Wystarczy(nadal tak jest!
) zdenerwować mnie albo dotknąć znienacka, a moje ciało wyginapotworny skurcz mięśni.
Jest tak gwałtownyi silny, że gdyby chciećwtedy na przykładwyprostowaćmi palce, trzeba by
jepołamać i pozrywać ścięgna.
To jestkilkanaścienaprawdę upiornych sekund!
Najczęściej wzruszenie lub inne emocje wywołująu mniespastyczność.
Czasem jest to niespodziewany telefon, czasemradość na czyjś widok, alereakcjamojego ciała
jest zwykletaka sama.
Przekonała sięo tym K.
, kiedy swoimi chłodnymi dłońmi dotknęła na pożegnanie mojej ręki.
Byłem rozdarty, chciałem się do niej przytulać, pocałować, ale sprawiałomi to okrutny ból.
K. nie wiedziała, jak się zachować.
Czy darować sobiegesty czułości, których tak bardzo byliśmy spragnieni, czy wykonywaćje
pomimo wszystko?
To była dlanasnaprawdębolesna przyjemność.
Jedno jest pewne - nie można mnie było nie dotykać!
Codwie godziny rotacja przeciwodleżynowa,codzienna toaleta,posiłki.
Do tego trzebadołożyć odparzenia od plastrówi upiorne cewnikowanie.
Ludzie myślą, że człowiek sparaliżowany nie odczuwa bólu.
Nic bardziejmylnego, aleo tym zdążyciesię jeszcze nasłuchać.
Kiedy przyszedł ów młody lekarz, przedstawiłem mu prośbę, która zresztą do dziś jest
aktualna.
Powiedziałem mu, żejakojuż dorosły człowiek mam życzenie, aby przekazać swoje
33.
organy, zdrowe i jeszcze niezniszczone lekami oraz wiekiem,ludziom oczekującym na
przeszczep.
Chcę im uratować życie.
Chcędaćswoje życie komuś, kto naprawdę będzie żył,a nie wegetowałprzywiązany do
kilkuset kilo złomu.
Miałbymwielką satysfakcję, gdyby moje serce, nerki i cokolwiek jeszcze innego uratowały
komuśżycie, skoro swoje zmarnowałem.
Może żyjąc w innym człowieku, poprzezten przeszczepiony mu kawałek siebie,
odczuwałbym jego radość życia,szczęście i dziękował Bogu, zamiast mu złorzeczyć,
kiedymój wewnętrzny demon spastyczności ma ochotę rozerwaćmoje ścięgna i połamać
stawy.
W zamian poprosiłem tylkoo podanie środków nasennych i definitywneodłączenie mnieod
respiratora, co zresztą zdarzałosię i nadal zdarza samoistnie, kiedy skurcz wyszarpie rurkęz
mojej tchawicy.
O rany, jak on mnie zjechał!
W życiu nie słyszałem takiejreprymendy!
Wydarł się na mnie, zmieszał mnie z błotem.
Pienił się.
Plótłtrzy po trzy, bo co miał powiedzieć, skoro jedynąprzyczyną jego reakcjibyło to, że lękał
się dopuścić tenproblem do siebie.
ś
e w głębi serca czuł, iż nieznajdzie mocnego argumentu, by odmówić mej prośbie.
Nakoniec stwierdził, że mam sporo szczęścia, bo trafiłemna ten oddział!
Gdybym znalazł się nainnym, to dopiero bym się przekonał,coto znaczy prawdziwe
cierpienie.
No tak, cóż jamogęwiedzieć o cierpieniu.
CZĘŚĆ IIZAŚWIATY.
GOLONKA Z MUSZTARDĄ
Fatalnie wybrałem sobie partnera do rozmowy.
Pewniezordynatorem teżnic bym nie wskórał, ale na pewno poziomkomunikacji byłby inny.
Trudno.
Od tego dnia jednak miałemjużjasność.
Nato, żeby ktoś skończył to piekło (a nie mamwątpliwości, że piekło mieści się na ziemi), nie
ma szans.
Wydobyć sięz niego, czylichoć trochę wyzdrowieć, też raczejnie zdołam.
Co zatem?
Wykorzystaćwszystkie możliwesposoby, żeby swój stanpoprawić.
Zauważyłem, że na tymoddziale ludzie przebywająna ogół kilkanaście dni,
najwyżejdwa, trzy tygodnie.
Potem opuszczajągo o własnych siłach lub są przenoszeni na inny oddział.
Znajomy facet, którego spotkałem w pierwszymdniu pobytu na OIOM-ie (ten od
golfa), już na drugi dzień zostałwybudzony, a następnie zaczął wstawać z łóżka (oczywiście
rozintubowali go).
Po przeniesieniu go na oddział rehabilitacji pewnego dniawczesnymrankiem uciekł
zoddziałuw piżamie, choć ledwo dowlókł się do naszego osiedla, które znajduje się około
czterystu metrów od szpitala.
Oczywiście byli jeszczeci, którzy wyjeżdżali stąd przykryci Prześcieradłem, nogami
do przodu.
Jak widać, moje losy
37.
ciągle się ważyły, ale raczej wyglądało na to, że w przeciwieństwie do innych zamieszkam tu
na dłużej.
Trzeba byłozatem odnaleźć się w tych warunkach.
Pierwsza rzecz, którą zdołaliśmywraz z rodzicami zmienić, to plastry icewniki.
Miałem bądź ile wenflonów na ciele zabezpieczonych potężnymi plastrami ze względu na
skurcze spastyczne, a do tego jeszcze same przewody musiałybyć jakoś przyczepione.
Najgorzej było z sondą wprowadzonąprzez nos (odżywiano mnie w ten sposób), bo od
plastra,który ją przytwierdzał, zrobiła mi sięrana na nosie.
Wszędziemiałemodparzenia, bo te plastrynie przepuszczały powietrza.
Rodzice dowiedzieli się, że mogą kupować inne, oczywiście droższe, ale "oddychające", i
przynosićje dla mnie.
Bardzo mi to pomogło.
Odparzenia to było jednaknicw porównaniu z cewnikowaniem.
Ten niby drobny zabieg był wykonywany wkażdąśrodę.
Od samego początku bardzo źle go znosiłem.
Penis bolał mnie po tym okropnie.
Już wponiedziałek na samą myślo zbliżającej się środzie zaczynałemsię denerwować.
Niedość, że mój przewód moczowybył jakoś z natury trudny docewnikowania, to jeszcze
moje psychicznenastawienie powodowało spastycznośći takie napięcie całego ciała, że trzeba
było cewnik wpychać na siłę.
Jeśli jeszcze robili to urolodzy, to przynajmniej było sprawnie i szybko.
Najgorszy był w tymów młody lekarz,o którymwspomniałem wcześniej.
Ten potrafił torturować mnie pół godziny, wrzeszcząc na mnie i powodując takie obrażenia,
ż
epo prostu krwawiłem.
To z kolei powodowało zrostyi następny raz był jeszcze gorszy,bo trzeba było się przez nie
przebić.
Gehenna!
W końcu mama, widząc mnie po raz kolejny zakrwawionego,powiedziała, żebycoś
wreszcie z tym zrobili i przestalimnie męczyć.
Któryśz urologów się zlitował, powiedział rodzicom, że w Cezalu można kupować znacznie
lepsze cewni
38
ki, których od założenia można używać przez miesiąc,a jeśli nie ma żadnych
chorobowych zmian, to nawet dłużej.
Tobyło to!
ś
eby zobrazować różnicę,powiem, że obecnie stosujemytak dobre cewniki, że bez
większego problemuod siedmiu latzakładają je sami rodzice i robią to najlepiej ze wszystkich.
Pomagam sobie przy tym trzydziestoma miligramami dormicum, ale na tym cała zabawa się
kończy.
Taka dawka możepowalić konia, a mnie błogo rozluźnia.
Oczywiście, gdyby nierespirator, taksilne zwiotczenie mięśni uniemożliwiłoby mioddychanie.
Sporą różnicę sprawiła też tracheotomia.
Rurkę intubacyjną (czyli tę, która zostaje wprowadzona do tchawicy przezusta, a następnie
podłączona do respiratora) wyjęto mimniejwięcej po dwóch tygodniach.
Zamiast niej założono mi(podnarkozą) rurkętracheotomijną,którą przez nacięciew krtani
podłącza się do respiratora.
Tak więc oddycham w zasadzie w ten sam sposób, tyle że powietrze zostaje wprowadzone do
tchawicy nie ustami, ale przez dolną część szyi.
Oczywiście, wskutek tego zabiegu odczuwam ból wdolnejczęści gardła, ale wstosunku do
innych dolegliwości mogęna niego machnąćręką.
Jest jeden wielki plus tego rozwiązania.
Mogę mówić pełnym głosem, a nie jedynie szeptem.
Na początku, rzecz jasna,ledwo wydobywałem z siebie dźwięki, ale stosunkowoszybko moje
narządy mowy wróciły dosprawności i mogęnormalnie mówić.
Oczywiście, kiedy łaskawie pozwala na tomój respirator.
Prawdziwy przełom nastąpił jednak pół roku po wypadku.
Od samegopoczątkubyłem odżywiany przez sondę.
W efekcie po trzech miesiącach leżała w łóżku połowa mnie.
To, co podawano mi przez tę sondę, dodziś wzbudza weMnie dreszcz obrzydzenia.
Wstrętne zupy wyglądające jakbrudna woda, w której zatopiono kawałek marchewki czy
39
ziemniaka.
Kaszki smakujące jak mąka rozpuszczona w wodzie.
Lekarstwa zmiażdżonei rozbełtane w wodzie, które miw ten sam sposób podawano.
Tragedia.
Kiedy zbliżała się do mnie pielęgniarka ze słoikiem takiej"zupy", jeśli nie byłem
bardzo głodny, mówiłem, że nie chcemi się jeść, i zawartość słoika lądowała w zlewie.
Mamapróbowałaratowaćsytuację, ale ze względu na konieczność podawania mi wszystkiego
sondą możliwości miałaograniczone.
Teoretycznie mogłem jeść ustami, ale ze względu na kołnierzortopedyczny usta mogłem
rozchylić minimalnie.
Z powodu tej uwięzionejszyi czułem siętak, jakby moja twarz byłazamknięta wkagańcu.
Wkońcu problem się rozwiązał.
Miałem od tej okropnej sondy odparzony nos na całej długościi poprosiłem, żeby mi ją
wyjęli.
Wiedzieli, że próbujęjeśćustami i przełykam.
Zapytano, czybędę jadł sam i przyjmował wszystkie leki.
Odpowiedziałem, że tak.
Wyjęto sondęi zdjęto górnączęść kołnierza, by nieblokowała mi żuchwy.
Wszystko tak się zastało, że ruszanie żuchwą sprawiało mitaki ból, jakbymją sobieza
każdym razem łamał.
Rodzicenamówilimnie na banana.
Nie umiałem go pogryźć!
Musiałemsięnauczyć jeść od nowa.
Było warto!
Kuchnia mojej mamysprawiała i sprawia, że została mi jeszczenamiastka radościżycia.
Pewnie już niezaszaleję na nartach, niezobaczę na własne oczy świtu nad Saharą ani
zorzy polarnej, ale jest jednarzecz, wobec której Wy i ja jesteśmy równi: golonka z
musztardą.
U NAS NA OIOM-IE
Dla człowieka w moim stanie, leżącego na oddzialeintensywnej opiekimedycznej,
największym przeciwnikiem jestczas.
Nie chodzi mi tu o wyścig zczasem, oczekanie na poprawę zdrowia i tak dalej.
Chodzi o.
bezczynność.
Kiedy dochodzi siędo jakiej takiejstabilizacji,człowiekzaczyna boleśnie odczuwać
pustkę,która wynika ztego, że nic sięniedzieje i samemunicz sobą nie możnazrobić.
A co można?
Można jedynie myśleć, ale trudno, aby myślenie sprawiało satysfakcję, kiedy jestsię
całkowicie odciętym od świata.
Myślećo sobie?
Tego właśnie chciałemuniknąć.
Jest jedno lekarstwo na czas, pusty czas człowieka uwięzionego w samymsobie:ludzie.
Mojełóżko było obstawione zegarkami, żebym niezależnieod tego,w jakiej pozycji
jestem ułożony, mógł widzieć, która godzina.
Dlaczego?
Co dwie godziny była rotacja przeciwodleżynowa.
Z jednej stronymęka spastycznych skurczów,z drugiej jedyna odmiana, rozrywka wręcz, jaką
mogłem sobie zapewnić.
Do tej pory mam taką małą obsesję zegarów.
Ci,którzy odwiedzili moją stronę internetową, widzieli, jakeksponowane miejsce na niej
zajmuje zegar.
Niektórzy
41.
zżymają się na to i radzą, by go usunąć.
Nie.
Dlaczego?
Mógłbym mnożyćrozmaite teoriena temat mojego odbierania czasu i w ogóle tego, jak to jest
z osobą niepełnosprawną, ale odpowiem inaczej, słowami piosenki Waglewskiego:
"W zegarach płynie krew.
" A teraz wróćmy do ludzi.
Spotkałem, leżącw rozmaitych szpitalach (przede wszystkim w Jastrzębiu), bardzo
różnych ludzi, głównie oczywiście personel szpitalny.
Mogę śmiało powiedzieć, że z jednymwyjątkiem, o którym wspomniałem, lekarze byli
naprawdęw porządku.
Z większością pielęgniarekkontakt miałem bardzodobry.
Chętnie i bezniepotrzebnej zwłokispełniały moje prośby.
Pogadały,wykazały troskę izrozumienie.
Spora ichczęść miała do swej pracy stosunek rutynowy i wykonywałająrzetelnie, choć bez
specjalnego entuzjazmu.
Jednaz nichnawet wyrażała głośno zdziwieniena widok zapału, z jakimrodzice
przejmowaliich obowiązki takie jak toaleta, masaż,oklepywanie.
Byli codziennie!
Niestety, zdarzały się teżczarne owce.
Pielęgniarki takzgorzkniałe, wściekle na swójlos i sam faktistnienia chorych,że za
sukcesmożna byłouznać,jeśli nie sprawiły przy nadarzającej się okazjijakiejś przykrości
pacjentowi.
Na szczęściebyły to pojedyncze przypadki, ale z naturyrzeczy tak zapadające w pamięć, że
psująobraz całości.
Szkoda jednak dla nichnawet skrawka papieru.
Poza odwiedzinami prawdziwą atrakcjąbyły ćwiczeniarehabilitacyjne.
Byłem pierwszym i jedynym takim przypadkiem na tym oddziale, więc ordynatorrobił
wszystko, cow jegomocy, aby zakres opieki nade mną był możliwie największy.
Nigdy nie zapomnę Janka.
Był masażystą, którego przydzielił mi ordynator.
Tenczłowiek przychodził do mnie nie tylkow wyznaczonych godzinach, ale także między
dziesiątą a jedenastą, kiedy miał przerwę.
Wpadał nibyto pogawędzić, ale
42
nigdy przy tymnie siedziałbezczynnie(a praca masażysty jestpracą fizyczną i
odpoczynek dobrze bymu zrobił),tylko zarazbrał się do ćwiczeń.
Gadaliśmyprzy tym na najróżniejsze tematy ibardzo często były to kwestiereligijne.
Dla mnie w ogóle to są jakieś bardzo trudne tematy.
Prosta wiara niedlamnie,nie dane mi to.
On byłewangelikiem i naprawdę wiedział, w cowierzy.
To, co mówił, zgadzało się z tym, co robił.
Miał rodzinę i pewnie nierazz trudemwiązał koniec z końcem, ale nigdynie narzekał.
Nieustannie pomagał innym, zwłaszcza dzieciomz patologicznych rodzin.
Do dziś o mnie pamięta.
Pyta o zdrowie, kiedy spotka rodziców, interesuje się moim losem.
Myślęsobie, że jeśli chodzi orehabilitację, to taksamojakwiedza i umiejętności liczy
się zaangażowanie.
Z tego pewniewzględu w żadnym szpitalu nieczułem się tak dobrze rehabilitowany jak w tym,
w którym miałem ćwiczenia z panią Krystyną.
Zajmowała się mną trzylata i nigdy przez tenczasnie zlekceważyła swoich obowiązków.
Choćby sam fakt,że zawsze ćwiczyłaze mnąbitą godzinę, nie wyszłaani niespóźniła się
choćby pięć minut, o tym świadczy.
To ona nauczyła wszystkiego mojego tatę, a żeuczniembył zdolnym, ponadto jest
bardzosprawnyi zaangażowanynajbardziej, jak można, to efekty są imponujące.
Pomniej więcej pięciu miesiącach pobytu naOIOM-ie ordynator zaproponowałmoim
rodzicom, aby przynieśli mi telewizor.
Ponieważ w sali pełnej masy urządzeń, w samym środku szpitala, odbiór był naprawdę
kiepski, postarali się o dobrynowy telewizor.
Różnie było z jakościąodbioru, ale łapałemna przykład czeską telewizję Nova.
W oglądaniutelewizji niebyłobynic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że stała się onadla mnie
nie tylko źródłem rozrywki, ale podstawą wieczornego życia towarzyskiego.
Szczególnie wtedy, gdy obok telewizora pojawiło się wideo.
Moim stałym kompanem filmowym był kierowca erki,Tomek.
Z biegiem czasu dołączały doniego także pielęgniarki
43.
z nocnych dyżurów i pokój zamieniał się w małe kino.
Nawetniewiecie, coto za radość patrzećnato samo, myśleć o tymsamym co inni ludzie, móc z
nimi porozmawiać o tym, co sięwłaśnie razem przeżyło.
Całe szczęście,że moi rodzice poznali właścicielkę wypożyczalni, która udostępniała
imfilmyw nieustającej"promocji", bo poszliby z torbami.
Z tego oglądania filmów zrodziła się swoista paczkatowarzyska.
A to ktoś miał urodziny i zapraszał, a to czymś poczęstowali, a to dali łyczka piwaalbo
dymka.
Czasem robiliśmyzrzute napizzę i była kolacja, jak się patrzy.
Dało się żyć.
Ale najlepsze były sylwestry.
Dużo wcześniej prosiłem mamę okupienie szampana, bo bez niego sylwesterjest nieważny,
aswój wkład też chciałem mieć.
Wyjeżdżałem więc z łóżkiem do dyżurki i bawiliśmy się razem.
Była muzyka, tańce,ale alkohol kończył się na tejlampce szampana, bo jednaknocny dyżur to
poważnasprawa.
Tak bardzo zaprzyjaźniłem się zniektórymi ludźmi, że oddział nie był już tylko
miejscemw szpitalu, byłem tam u siebie.
Jedna rzecz z tego całego okresu utkwiłami w pamięciszczególnie.
Była wśród tych osób pielęgniarka Kasia, która napowitanie albo na pożegnaniedawała mi
buziaczka.
Nibynic,ale to znaczyło wiele.
Dla niej nie byłem pacjentem.
Byłem jejznajomym ze szpitala.
BALLADA O JANUSZKU
W miaręjak przybywałonowych znajomych, ubywało starych.
Zaraz po moim wypadku w ciągu kilku dni zjechała się cała moja rodzina od strony
mamy.
Potem regularnie wydzwanialido naszej sąsiadki.
Nie mieliśmy telefonu, więc był to jedyny sposób, żeby się czegoś o mniedowiedzieć.
Sąsiadkacierpliwie znosiła te telefony i za każdym razem przychodziła mamie dać znać, że
ktoś dzwoni.
Najwięcej pomogła ipomagająnamnajmłodsza siostramamy Maria i jej najstarszy
bratTadeusz.
Ciocia przyjeżdżado nas od czasu do czasu i przyjeżdżała dawniej, żeby daćnieco
wytchnąćmoim rodzicom.
To wytchnienie polega czasem po prostu natym, że mogą nachwilę wyjść zdomu, odpocząć,
zająć się czymś innymniż opieką nade mną.
WujekTadeusz zWrocławia przyjeżdżał raz na miesiąc, na jedendzień, ale dzięki rozmaitym
swoim kontaktom (był zawodowym wojskowym) bardzo wiele nam pomógł i dalej o nas
pamięta.
Reszta z biegiem czasu straciła zainteresowanie, jakbyfakt, że jestem w takimstanie, stał
sięoczywisty.
45.
Jedno mnie tylko czasem irytuje - kiedy czytam na kartce: "pozdrowienia dla Januszka".
"Januszek" ma już 33 lata!
Tamten niesforny młodzian istnieje jużtylko wichpamięci.
Niestety, istnieje tylko on, bo dorosłego Janusza, z któregozdaniem trzebasię liczyć, który ma
im coś do powiedzenia,znać nie chcą.
Widać boją się.
Moi koledzyzaraz powypadku pamiętali jak najbardziejoswoim kompanie.
Parę razy zbierali się w grupy liczące około dziesięciu osób i chcieli odwiedzić kumpla na
OIOM-ie.
Myśleli, że te wizyty wyglądajątak jak na innych oddziałach,gdzie podczas godzin
przeznaczonych do odwiedzin możeprzyjść nieograniczona liczba osób.
Niestety OIOMjest oddziałem zamkniętym iobowiązują tam sztywne zasady.
Kiedy ordynator zobaczył sporą grupę dziwnie wyglądających młodych ludzi (od
łysych i panków pozagorzałych metali z długimi włosami), natychmiast odprawił ich z
kwitkiem.
Próbowali nadal, ale z tym samym rezultatem i grupa powolisię wykruszała.
Pewnego dnia trafili na innego lekarza, którypozwolił im wchodzić po dwóch.
Weszli zminami pod tytułem: "stary, nieźle się urządziłeś".
Popytali o toi owo, ale niewiele mieli dopowiedzenia.
Co nimi kierowało?
Ciekawość?
Poczucie obowiązku?
Niewiem.
Większość widziałem wtedy ostatni raz,kilku pojawiło się po mniejwięcej roku sprawdzić, co
się zmieniło.
Cinajbardziej żarliwie zapewniali, że będą mnie odwiedzać.
Odwiedzali, ale tylko ci, którzy najbardziej sięzastrzegali,żezrobią to,jeślisię uda, jeśliznajdą
chwilę itp.
Wielu z nichpojawiało się regularnie i na swój sposób dbali o mnie,przynosząc na przykład
kasetyz najmodniejszą muzyką.
Przezlata ci odwiedzającyteż się wykruszyli.
Poprzenosilisię do innych miast albo wyjechaliza granicę, pozakładali rodziny, zanurzyli się
we własnych problemach.
46
Kilka dni po wypadku ojciec powiedział mi, żebym niemiał złudzeń, że za pewien
czas zaangażowanie K.
zaczniesłabnąć i żejeśli pozostanę w tym stanie, to tenzwiązek niema szans i ona ode mnie
odejdzie.
Dziś zadziwia mnie przenikliwość, wrażliwość i odwagatego człowieka.
Widział jasno, jak to się skończy, i na swójsposób chciał mi skrócićto cierpienie, oszczędzić
złudzeń.
Naraził się na straszną furię, ale chybazrobił to świadomie.
Dostałem takiego szału,że naubliżałem mu jak nikomuw całym życiu, a potem
wyrzuciłem go za drzwi.
Przez tygodnie zabraniałem mu zbliżać się do mojegołóżka.
Wzywałemlekarzy, by go wyprowadzali, a moja wściekłość powodowała taką spastyczność,
ż
e niemal wypadałemz łóżka.
Mimo toprzychodził,nigdy mnie nie opuścił, choć długo musiał czekać, aż ochłonę, a jeszcze
dłużej na to, żebym zrozumiał, żema rację.
Po wakacjach K.
miała już stałą przepustkę domniei mogła przychodzić sama, nie z mamą.
Przychodziła, ale już niecodziennie.
Najpierw co drugidzień, potem co dwa, cotrzy.
Na ogół przychodziła prosto zeszkoły, ale już po kilkunastuminutach zaczynała co chwila
spoglądać na zegarek.
Droga K.
To wszystko, co mogę dla Ciebie zrobić.
Urwaćtę opowieść w chwili, gdy spoglądasz nazegarek.
Gdybymnapisał, co było dalej, część by nie uwierzyła, a reszta nigdyby Ciebie nie
zrozumiała.
Widzisz, czasemtrzeba umieć powiedzieć "do widzenia".
BÓG UROJONY
Mama wierzyła w cudowne uzdrowienie aż do granicyobłędu.
Nienadeszło,więc terazpogrąża się w goryczy i rezygnacji.
Pomaga jej w tymaparat słuchowy.
Kiedy go zdejmie, możeuciec w swój zamknięty,dla wszystkich niedostępny świat.
Nie dostała tego,o co się modliła,zostało tylko to,co sama dla mnie zrobiła.
Zdążyliściesię zorientować, że uzupełniłapersonel szpitalny jako osoba przydzielona
specjalniei tylko do mnie, a to dopiero początek i jeszcze wiele Wam o niej opowiem.
Tak samo ojciec, który przejąłpałeczkę, kiedypojawiłem się w domu.
Zorganizowali sobie wokół mnie rodzaj sztafety, ale ile jeszcze zdołają zrobić okrążeń?
Ojciec nie ma problemu z Panem Bogiem.
Z religiądał sobie spokój dawno temu.
Twierdzi, że jeszcze wtedy, gdybył ministrantem.
Nie wygląda mi jednak na niewierzącego.
Możejakoś dogadał się z Bogiem po swojemu, bez pośrednictwa Kościoła i księży.
Zaraz po wypadku mojamama poszła zamówić mszę w intencji mojego wyzdrowienia.
Proboszcz wysłuchał jej i zapytał, kiedy była ostatnio u spowiedzi.
Mama nie umie kłamać,więcpowiedziała, żeprzedślubem.
48
- Jaktrwoga, to do Boga - mruknął.
Mama podziękowała i zebrała się do wyjścia.
Zatrzymał jąjednaki łaskawie udzielił spowiedzi, po czymwycenił mszęw intencjimojego
zdrowia.
Te msze tyle mi pomogły co umarłemu kadzidło.
Takich mszy mama zamówiła jeszcze kilka,ale wobec moich stanowczych protestów w końcu
zrozumiała, że jest to stratapieniędzy, a byłomnóstwo innych, niezbędnychwydatków.
Mama w każdej wolnej chwili chwytała za różaniec imodliła się żarliwie.
Wielki wpływna to miała pewna nawiedzona kobieta, która przychodziła do naszegodomu,
ż
eby sięwrazz nią modlić.
Kazałamamie kłaśćsię krzyżem na podłodzei tak modliły się godzinami.
Przychodziła do mnieześwięconą wodą, obstawiała obrazkamii relikwiami.
Kilka razy mama była z pielgrzymką w Częstochowie, żebymodlić się przed
cudownym obrazem Matki Bożej, apierwszedwa razy towarzyszyła jej teżK.
Tak, wierzę w Boga.
Uważam sięnawet za katolika, choćmoże bardziej jest to kwestia niektórych moichpraktyk
niżgłębokiegoprzekonania, że nauka Kościoła w całej rozciągłości jest słuszna.
Z drugiej jednak strony, choć nie przeszkadzają mi dogmaty i katechizm, to wydaje mi się, że
Boga odczuwam jakbypoza nimi, może nawet bez nich.
Odpowiada mi określenie "Bóg urojony".
Książkę Dawkinsaprzejrzałem, ale jest dla mnie za trudna, więc mój "Bógurojony" chyba
niema z niąwiele wspólnego.
Bóg urojony towedług mnie taki, któryistnieje,bo większość rzeczy na tymświeciebez niego
byłaby nie dozniesienia.
Mnóstwo ludzibez niego nie jestw stanie zrobić kroku.
Na pewno jest onw ludzkichumysłach, a czy pozanimi, to jużkwestia, którąkażdy
musirozstrzygnąć sam.
Beztego Boga moja mama pewnie nie przeżyłaby mojego szczęścia.
Ten Bóg musi istnieć,bo inaczej nie byłoby nas.
Skoro ludzie działają i myślą tak, jakby onbył, to on istnieje.
49.
Skoro jest tęsknota za Bogiem, to jest i Bóg.
Ale czy ten Bógdał komuś władzę rozporządzania sobą, udzielania do siebiedostępu lub nie,
tego nie jestem pewien.
Czyten Bóg gotówjest nanasze zawołanie zrobić"czary-mary" i uratować każdą sytuację?
Nie wydajemi się.
Mamwrażenie,że w religiii nauczaniu Kościoła pewne rzeczysązbyt dosłowne, ale nieznam
się na tym.
Nie jestem teologiem.
Skądzatem mój katolicyzm?
Po pierwsze, urodziłem sięw nim i wychowałem.
Nieumiałbymżyć bez tego.
A po drugie - co mi szkodzi?
Jeślijest to jednakprawda, to zyskam bardzo wiele,jeśli nie, toostatecznie niewiele stracę.
Mieć własne zdanie na tematosób i instytucji zawsze mi wolno, zwłaszcza żenie
wrzucamwszystkich do jednego worka.
Parafie jakowspólnoty,rodziny wiernych, zawiodły na całej linii.
Moja "rodzina" zupełnie się mną nie interesuje.
Gdybynie medialny szum,który zupełnie nieoczekiwanie eksplodował wokół mnie, pewnie
zaledwie kilkaosób wiedziałoby o moim istnieniu.
Księża też, jak wiadomo, są różni.
Spotkałemw życiu kilku ananasów, ale też i zacnych duchownych, możejeszcze będzie okazja
o nich wspomnieć.
Chyba jednak najbardziej uduchowionym człowiekiem,jakiego poznałem, jestpan Władysław,
nadzwyczajny szafarz komunii świętej, któryodwiedza mnie od 2000 roku.
Prawie zawsze zatrzyma się nachwilę, porozmawia (bywa, żei dwie godziny) narozmaite
religijne tematy, któremnie interesują.
Nigdy nie zdarzyło mi się,żeby zbył moje pytanie, wykręciłsię albo się uniósł.
Największyszacunek mamjednak dla osoby Jana Pawła II.
Nie będę tu wyliczał jego zasługdla Kościoła i świata, bopewnie popadłbym w śmieszność.
Powiem tylko o dwóchsprawach: jegonieprzejednanej postawie jako rzecznika ludzichorych i
cierpiących oraz świadectwie ostatnich dni.
Jednąidrugą sprawę mogę zamknąć w dwóch zdaniach wypowiedzianych przez Papieża.
50
"Nikt nie maprawa przejść obojętnie obokłóżka chorego", w tym streszczasię
wszystko.
Dla człowieka, który jestcałkowicie zdany na łaskę innych, kwestia obojętności, ciągłego
dopominania się ouwagę, o wykonanie najprostszejczynności jest absolutnie kluczowa.
To jednoznacznie łączysię dla mnie z kwestią podtrzymywania mnie przy życiu.
Dotej sprawy jeszcze wrócę, tu chcę powiedzieć jedynie, że toprzede wszystkim problem
odpowiedzialności.
Jeśliktoś decyduje, w pewnym sensieza mnie, żemam żyć wtakim stanie, to bierze
odpowiedzialność za mój los i mojecierpienie.
Skoro nie chcesz pozwolić mi być tam, gdzie moje miejsce, tomusisz zrobić wszystko, co
tylko możliwe, by poprawić mójlos na tym świecie.
"Pozwólcie mi odejść do domuOjca".
Czy trzeba więcejsłów?
Przy standardzie opieki medycznej dostępnej Papieżowimożna było walkę o jego biologiczne
ż
ycie prowadzić jeszczecałkiemdługo.
A jednak Papież doszedłdo wniosku, że jegodni dobiegły końca, jego życie sięwypaliło.
Nie chciał zostaćw szpitalu, nie zgodził się na kolejne zabiegi przedłużające jego życie.
Nigdy nie chciałemniczego więcej.
Chyba wiem, jak jest po drugiej stronie.
W pierwszychpięciu,sześciu latach wiele razybyłem w takzwanej sytuacji podbramkowej.
Konałem.
Ni stąd, ni zowąd dostawałemtakiego skoku ciśnienia, że zaczynało brakować podziałki na
ciśnieniomierzu.
Miałem nagłe zapaści, które z względnie ustabilizowanego stanu wiodły mniena skraj śmierci.
Byłem reanimowany i nie odzyskiwałem świadomości przezkilka dni.
Podczas tych niespodziewanych atakówodchodziłemwkrainę ciemności, błogiego
spokoju i ciszy.
Nazwałbym tenświat próżnią lub nicością.
Bo po tamtej stronie naprawdę nicnie dostrzegłem.
Nie było żadnego tunelu, żadnego światła,nikt na mnienie czekał.
Może niebyłem ażtak daleko?
Nigdy
51.
Bóg nie dawał mi znaków swego istnienia.
Ba, nie wiedziałem, żejestemgdzieś tam.
Najważniejsze jest to, że w tej krainie nie rozmyślaszo niespełnionych marzeniach,
niedokończonych sprawach,nie masz wspomnień, a przede wszystkim nie czujesz żadnego
cholernego bólu.
Powiem krótko- jesteś i cięnie ma.
Tak właśnie powinno być, kiedy na człowieka przychodzikoniec.
Odchodzi zeświata żywychtam, gdzie panuje nicość.
A może to właśnieBóg.
RĘCZNICZEK
Pierwszy rok, a może nawet półtora,przeleżałem przykryty samym tylko ręcznikiem,
który zasłaniał mi tyłek i intymneczęści ciała.
W wyjątkowych sytuacjach,na przykład podczasodwiedzin znajomych czydalszej rodziny,
przykrywanomnieprześcieradłem.
Temperatura mojego ciała rzadko spadała poniżej 38 stopni, a 40stopni to dla mnie nie było
nic szczególnego.
Przytomnośćtraciłem, kiedy przekraczałem 41 stopni.
Ciekawe, że w takiej gorączce pozostawałem na ogół świadomy, do momentu aż mierząca
mitemperaturę pielęgniarka z przerażeniem w głosie mówiła: "O rany!
41,6 stopnia!
".Wtedy natychmiast traciłem przytomność!
Niebywałe, nigdybym nie przypuszczał, że takwielką rolę odgrywa psychikaczłowieka,bo, jak
rozumiem, uciekałemw ten sposób przedkolejnym cierpieniem.
Niektóre pielęgniarki, widząc, że na termometrze prawiebrakuje podziałki, szły bez słowa do
dyżurki lekarza, który zaraz przychodził do mnie i sprawdzał, czy przy tak wysokiej
temperaturze jestem w pełni świadom.
O dziwo, za każdym razem logicznieodpowiadałem nazadane mi pytanie, ale też przy
okazji podkreślałem, że jest mibardzo gorąco i prosiłem o cośna obniżenie temperatury.
Na
53.
ogół dostawałem coś bardzo skutecznego, po czym zasypiałem na kilkanaście godzin, a
budziłem się obłożony zimnymitermoforami i okładami.
Ze mną było tak, żeprzy temperaturze 38stopni czułemsię jak zdrowy człowiek mający
36,6.
Rozkładałomnie od39,5 do 40 stopni i więcej.
Kiedy rodzice zrobilimi orzeźwiającątoaletę całego ciała, a następnie tatamnie porządnie
rehabilitował, to nieraz udawało sięzbić temperaturę poniżej 38 stopni.
Wystarczyły jednak dwie, trzy godziny po ichodejściu i z powrotem wracałem do swej stałej
podwyższonej temperatury, do której z biegiem czasumój organizm sięprzyzwyczaił.
Lekarze zastanawiali się,dlaczego mam aż taką gorączkę.
Robili mi różne badania, pobierali płyn mózgowo-rdzeniowy,ale dlaczego tak
gorączkowałem, nie wiem do dziś.
Właściwienie pytałem, ponieważ uważałem, że ta informacja nie jestdlamnieaż tak istotna.
Miałem większe zmartwienia.
Skoropo badaniach dalej gorączkowałem, to podejrzewam, żepewnej odpowiedzi nie znali
nawet sami lekarze.
Mniej więcej po półtora roku wszystko zaczęło się samostabilizować i do przykrycia
był już niezbędny koc, a zimą nawet dwa.
Wcześniej, kiedy zimą tak sobie leżałem przykrytytylko ręcznikiem, a pielęgniarkitrzęsły się
z zimna, mając nasobie grube swetry, pytały:
- Czy naprawdę nie jest cizimno?
Odpowiadałem, że jest mi ciągle za gorąco, a im robiło sięchyba jeszcze zimniej, bo
szczelnieowijały się swetrami namój widok.
Zdrowemu człowiekowi trudno sobie wyobrazić,jakfatalnie można się czuć,będąc
właściwie nagim i wystawionymna widok wszystkich osób, czasem tych, przed którymi
nagość chciałoby się szczególnie ukryć.
Leżyciesobie pod skąpym ręczniczkiem, łażą przypadkowiludzie, a wy nie możecie zrobićnic,
totalnie nic.
54
A toaleta?
Pomagała ją robić moja mama i całe szczęście,bo była robiona tak starannie, żenigdy nie
miałem żadnychprzypadłości wynikających z braku higieny, niemniej byłpewien przykry
problem.
Nie dość, że czułem się jakszmatawrękach innych, że targała mną przy
każdymdotknięciuspastyczność, to jeszcze zawsze przy dotknięciu w okolicypodbrzusza
miałem mimowolną erekcję.
Czyli jest tak: matkamnie myje, a mnie staje.
Co zaupokorzenie!
Cieszę się jednak, że w tych okolicach pozostało mi czucie.
Osłabionewprawdzie, już nietakie jak dawniej.
Normalnie odczuwam wszystko do szyi (powiedziałbymnawet, żetwarz jest bardziej
wyczulona niż kiedyś).
Od ramiondo splotusłonecznego i w rękach zostało mi jakieś siedemdziesiąt-osiemdziesiąt
procent czucia, ale temperatury nieodczuwam jak kiedyś.
Odpasa w dół jest już zupełnie źle.
Stopę można by mi spalić w piecu i bym nie poczuł.
Do tego całkowity bezwładod szyi w dół.
Jednocześnie odczuwam ból wgłębiciała [skurcze mięśni, bólwewnętrznychorganów),
paraliżnie uwalnia od bólu.
Kiedy mój stan jako tako się poprawił i skończyła się gorączka, mogłem pomyśleć o
założeniujakiejś koszulki i zrobieniuczegokolwiek,by poprawić swój wygląd.
Po ściągnięciu kołnierza ortopedycznego (spod którego notabeneulatniał się przykry zapach)
mogłemna przykładobciąć włosy, które urosły mido ramion.
Mama zamawiałafryzjerkę,która przychodziła naoddział.
Bynajmniej nie chodziło mi o to, by jakkolwiek mnieobcięła.
Mówiłem, jak ma mnie strzyc,i tak robiła.
Zawszeprzed zapłatą sprawdzałem fryzurę, a byłem wymagający i zakażdymrazem
znajdowałem coś do poprawienia.
Obecnie obcina mnie mama.
Mam krótkie włosy,więc dobrą maszynką robito całkiem sprawnie.
Kiedyś miałem takdługie włosy, że spinałem je z tyłufrotką w kucyka.
Przeddrugim zabiegiem musiałemje obciąć i podarowałem byłejdziewczynie.
WALKA O ODDECH
Nigdynie zapomnę tego dnia ani imienia tej pielęgniarki, która przeprowadzała wtedy
zabieg odsysania.
Aby usunąć co jakiś czas wydzielinę zpłuc, trzeba odłączyć pacjentaod respiratora.
Tego dnia zauważyłem, żepotrafię w naturalnym odruchu, będąc odłączonym od respiratora,
samodzielnie wciągnąć do płuc niewielką ilość powietrza.
Akurat w tymdniu nocny dyżur miał ordynator ijeszcze jeden bardzo dobrylekarz.
Zauważywszy po raz pierwszy to nieoczekiwane zjawisko, poprosiłempielęgniarkę, aby
mniejeszcze nachwilkę odłączyła odrespiratora.
Poprosiłem,abyobserwowała mojezachowanie, bomoże tylkowydaje mi się, że wciągam w
płuca tę odrobinę powietrza.
Brzmiało to bardzo dziwnie, ale spełniła tę prośbę.
Rzeczywiście!
Sama po trzydziestu sekundach stwierdziła, że wyraźnie widzi, jak wciągampowietrze.
Pyta, czy mnie już podłączyć.
Ja, będącpod przeogromnym wrażeniem, poprosiłem o jeszcze chwilkę.
Minęłaminuta, a ja dalej nie odczuwałem duszności.
Jednak chwilępóźniej poczułem okropne zmęczenie i poprosiłem o podłączenie do maszyny.
56
Pielęgniarka powiadomiła ordynatora, który zarazprzyszedł do mnie z drugim
lekarzem i chciał na własne oczyzobaczyćto, o czym usłyszał.
Zanim jednak mnie odłączyłod respiratora,odkrył mój brzuch,żeby przepona była widoczna.
Zostałem ponownieodłączony irzeczywiście lekarzejednoznacznie stwierdzili, żemoja klatka
piersiowa się podnosi.
Jednocześnie jednak przepona pozostawałanieruchoma.
W jaki więc sposób oddychałem?
Na tyle wyrobiłem sobie mięśnie szyjne częstym podnoszeniem głowy i ruszaniemnią (a tylko
to mogłem robić), że to właśnie dzięki mocnemunaprężaniu szyi, aż unosiła mi się lekko
głowa, zasysałemw płuca niewielką ilość powietrza.
Niemniej było to dla mniewielkim sukcesem!
Ordynator dodatkowo podbudował mniepsychicznie, proponując,abym od jutra stopniowo na
corazdłużej był odłączany od respiratora.
Następnegodnia podczas codziennej porannej wizyty pielęgniarce, która przez
najbliższedwanaście godzinmiała miećmnie pod opieką, polecił, aby co kwadransna minutę
odłączała mnieod respiratora, w tym czasie bacznie obserwując moje zachowanie.
W wypadku jakichkolwiek dusznościczy złego samopoczucia miałemnatychmiast być z
powrotempodłączony do maszyny.
Początki nie były łatwe,trzymałem siędzielnie do późnegopopołudnia, ale pogodzinie
siedemnastej byłem jużwyczerpany i sam stwierdziłem, że nadzisiaj mam dość.
Jeszcze gorszy był drugi dzień, ponieważ mięśnieszyjne były już zmęczone treningiem z
poprzedniego dnia.
Można toporównać do sytuacji zdrowego człowieka, który dawno niećwiczyłi nagle w jeden
dzień chcenadrobić wszystkie zaległości.
Po prostu dostałem zakwasów.
Ordynatorzrozumiał,kiedy zgłosiłem mu, że dziś oddychanie idzie mi bardzo opornie i
przeokropnie boli mnie szyja.
Zaproponował, abym zatemstarał sięoddychać samodzielnie co godzinęi nie forsował się.
57.
W trzecim dniu oddychania szyja bolała mnie także, aleból był zdecydowanie łagodniejszy.
Mięśnie zaczęły się przyzwyczajać do wysiłku.
Spokojnie oddychałem sobie w zaleconych przerwachdo dziewiętnastej, dwudziestej.
Każde mojeoddychanie było zapisywane w dobowej karcie pacjenta.
Podczas rutynowej porannej wizyty ordynatordokładniesprawdzał, ile i do której oddychałem.
Czwartego dnia zaproponował:
- Spróbujdziś oddychać po dwie minuty co kwadrans,a jeżeli daszradę, to nawet trzy.
Odpowiedziałem:
- Dobrze, postaram się.
Wtym wypadku "postaram się" znaczyło dlamnie tyle, co"będęoddychał, ilestarczy mi
sił".
Swójoddech początkowo ćwiczyłem tylko za dnia, spoglądając na specjalny medyczny
zegar, który znajdował sięprzy każdym łóżku.
Mając z rana świeży zapas sił i widząc,że upływa druga i trzecia minuta, a ja ciągle
jeszczemogę samodzielnie oddychać, mówiłem sobie w myślach: wytrzymajpięć minut!
Dasz radę!
Ordynator, spoglądając w moją kartę i widząc, że poprzedniego dnia zrobiłemskok od
razu na pięć minut, chwaliłmniei mobilizował do corazdłuższegooddychania.
Robiłem sporepostępy w oddychaniu,ale cały proces trwał prawie dwa lata, aż
całkowicieusamodzielniłemsię oddechowo.
Pomyślcie- dwa lata dzień po dniu coraz więcej i więcejoddychać.
Najpierw przez minuty, potem całe godziny i dnie,ciągle podciągającgłowę i napinając
mięśnie szyi za każdym oddechem,czyli od trzydziestu do czterdziestu razy na minutę.
Tylko nanoc podłączano mniedo maszyny.
Później oddychałem jużi w nocy, i w dzień.
Całą dobę.
Jedną, drugą, a potem kilkanaściedób non stop.
Oddychałem jużsamodzielnie i nagle przyplątała się choroba.
Straciłemprzytomność na kilka dni.
Złapałem kolejne
58
zapaleniepłuc.
To mnie wyłączało z samodzielnego oddychania przynajmniej na trzy tygodnie, ponieważ
brałemantybiotyk, miałem gorączkę i byłem osłabionyPo takiej przerwieznowu zaczynałem
niemal od nowa.
Byłem wściekły i rozżalony, ale chyba każdy byłby zły, gdybynaglestracił to, naco tak ciężko
i z taką determinacją pracował.
Cóż, życie płataróżne figlei trzeba się z tym pogodzić.
Największym naszymwrogiem jest zniechęcenie -jeżeli sobie z tym nie poradzisz,od
razuznajdujesz się na przegranej pozycji.
Byłem tak zdeterminowany, że pozwalczonej chorobiez powrotemwziąłem się do
treningu.
Teraz już widziałem, żewarto i że mogę.
To tylko kwestia czasu.
Udało się!
Wyrobiłem sobie oddech na tyle, że oddychałem samodzielnie przez pełnedwalata.
Na jastrzębskim OIOM-iebyła jeżdżąca na kółkach wanna,specjalnie przystosowana
dla takich jak mój przypadków.
Odlat nieużywana, bo podziurawiona.
Wykorzystywałem ją doinnego celu, bardzo przyjemnego.
Mama najpierw wytarła jąz kurzu, pościeliła dwa koce, a następnie wraz z pielęgniarkami
kładła mnie do niej.
Tym to wehikułem wyjeżdżałemna taras szpitala, widzącw końcu niebo i chmurki.
Czułemna twarzy powiew świeżego powietrza, a kiedy skoszono trawę,tosię tym zapachem
poprostu delektowałem.
Cóż, na sali wdychałemco najwyżej fizjologiczny smród kupska robionego przez
współpacjenta.
Jakbytego kabaretu było mało [wyobraźcie sobie facetaJeżdżącego w wannie po
tarasie), nogi niemieściły mi sięw wannie i wystawały z niej.
Trochę to było niewygodne, ale1 na to znaleźliśmy sposób, podkładając poduchę.
Mama całyczas była ze mną i czuwała, siedząc oboki czytając gazety.
A ja sobie oddychałem.
Nie było to przesadnie wygodne legowisko i wracałempotrzech,czterech godzinach,
ale na przykład zjadałem sobie
59.
obiadek na świeżym powietrzu.
Parę razyzłapała nas burzai musieliśmy wracać na salę, ale zawsze te kilkanaście
kroplimogłem poczuć na twarzy.
Dopiero wtedy doceniłem, jakie toprzyjemne uczucie.
KOŁYSANIE DO SNU
Pierwszy rokmojego życia nie został mile zapamiętanyprzez domowników,ponieważ
pierwszych dziesięć miesięcypłakałem zarówno w dzień, jak i w nocy.
Moja mama zamawiała prywatnewizyty u najlepszychspecjalistów pediatrów.
Sprawdzali wszystko i niczego niemogli się dopatrzyć.
Nic nie wskazywało najakąś dolegliwośćlub chorobę.
Po prostu chyba lubiłem płakać i tyle.
Płakałem w dzień i w nocy.
Podobno płacz noworodkawzmacnia płuca, więc ostatecznie wyszło mi to na dobre.
Dziwne, ale przestawałem płakać jedyniewtedy, kiedy rodzice brali mnie na spacer i jeździli
wózkiem po polnychwyboistych drogach.
Wózek telepał się, a wraz z nim mojagłówka.
Czując takie drgania, natychmiast zasypiałembłogimsnem.
Kiedy tylko rodzice wyjechali na drogę asfaltową, momenfalnie się budziłem i
zaczynałem grymasić.
Brakowało mitych wstrząsów.
Największy problem był nocami, ponieważ spałem jedynie wtedy, gdy mój wózeksię kołysałi
niestetyktośtymwózkiem przez całąnoc musiał ruszać.
61.
Kiedy moja mama była już naprawdę okropnie zmęczonai musiała się trochę przespać, by
pójść rano do pracy, kołysaniem wózka zajmowała się babcia Emilia lub najmłodsza siostra
mamy, ciocia Marysia.
Opowiadam Wam to, aby wyjaśnić, na czym dokładniepolegało moje oddychanie po
wypadku, skoro napisałem, żesamodzielnie oddychałem ponim przez dwa lata.
Każdy zdrowy człowiek pomyśli: co wtym takiego dziwnego?
A jednak temu, do czego doszedłem, dziwili się najlepsi specjaliści.
Po pierwsze, zastąpiłemzupełnie niefunkcjonującą przeponę mięśniami szyi.
Wpadlibyściena to, żemożna za ich pomocą unieść klatkę piersiową tak, by rozszerzyły się
płuca?
Po drugie, to nie był normalny, samoistny oddech.
Jaoddychałem świadomie: to tak,jakbyście musieli zakażdym razem pomyśleć, że
musiciewziąć oddech.
Aby oddychać, nie mogłem pod żadnym pozorem popaść w głębokisen.
Mogłem jedynie przymknąćoczyi odpoczywać w ciąglekontrolowanej lekkiej drzemce.
Organizm jednak potrzebował konkretnego,twardego snu.
Zawsze miałem sto pomysłów na minutę, więc znalazłem i na to sposób.
Oczywiścieprzy pomocy rodziców.
Może to zabrzminiewiarygodnie, ale miałem dwa sposobynatwardysen bez respiratora
i resuscytatora Ambu.
Po niegosięgaliśmy w ostateczności.
Pierwszy sposób byłmniej skuteczny, a w końcowym rezultacie dośćbolesny.
Do tegorozwiązania bardziej nadawałasię mama.
Siadała na krawędzi łóżka, a ja, leżąc na plecach,lekko podniesiony do góry, wczuwałem się
w rytm naciskanych przez mamę żeber.
Będąc rozluźniony, czułem,jak podczas nacisku wydycham powietrze, akiedy mama zwalnia
nacisk, płuca samoczynnie zasysająpowietrze.
Najważniejszebyło utrzymanie stałego rytmu nacisku.
Nacisk, puszczamyi liczymy wolno do trzech, nacisk i znowu.
Bardzo nudnei wyczerpującezajęcie.
Na miejscu mamy chyba nigdy bym
62
się tego nie podjął.
Dla mnie było najważniejsze, abym przezte trzy, cztery godzinki twardo sobie pospał
izregenerował organizm.
Ból - to chybadla mnie był najmniejszy problem, bo odchwili przebudzenia się z
narkozy jest moim nieodłącznym towarzyszem.
Zawsze mnie coś boli,z tątylko różnicą, że mniejalbo bardziej, albo cholerniemocno.
Po takdługim uciskaniużebra bolały mnieprzez dwa dni.
Wtedy korzystałem z drugiego sposobu, w którym zkolei wyspecjalizował się tata.
Było to jeszcze nudniejsze zajęcie.
Obracał mnie na lewybok, stawał za moimi plecami, układał mnie wygodnie irytmicznie, z
wyczuciem kiwał mnie do przodu i w tył.
Naciskna żebra następował w analogiczny sposób i dzięki temu powietrze było zasysanei
wydychane z płuc.
Potrafiłtak mniekołysać pięć, sześć godzin.
Ja bym chyba wrósł w podłogę!
Przy tym kiwaniu, rzecz jasna, kiwała mi się także głowa, a touwielbiałem odnoworodka.
Ciekawe, chyba większość ludziza nicby nie zasnęła, gdyby ktoś nimi tak turlał non stop.
Kiedy tata miałjuż dość, przez pięć, dziesięć minut musiałmnie wybudzać,abym
załapał swój wyrobiony oddech.
Ależ mi się spało podczas kiwania!
Trzebajednak przyznać,żetego rodzaju praktyki byływielkim ryzykiem.
Wystarczyłostracić rytm na trzy, cztery minuty i nie dość, że mieliby synakalekę, to na
dodatek roślinę.
Dobrze to wiedzieli i co chwilaprzykładali dłoń do mojej rurki, sprawdzając, czy te wdechyi
wydechy naprawdę są.
MOśNA POMARZYĆ
Rodzice przy ogromnym wsparciu prezesa FundacjiOchrony Zdrowia i Pomocy
Społecznej w Jastrzębiu-Zdroju,pana Edwarda Herbana, załatwili mi pobyt w
GórnośląskimCentrum Rehabilitacyjnym w Reptach Śląskich.
Masa ludzistara się dostać dotego ośrodka albo do jego odpowiednikaw Konstanciniekoło
Warszawy.
Ludzie myślą, że w tych miejscachlekarze i rehabilitanci poprzez specjalistyczne
zabiegidokonują cudów, żepo kilkutygodniowym pobyciepostawiąichna nogi, a potem
wyjeżdżają rozczarowani, ponieważ nienastąpił oczekiwany cud.
Tam jest naprawdę świetnie, ale ludzie iurządzenia mogą zrobić tylko tyle, na ile
pozwalająmożliwości ludzkiego organizmu.
Pewnych rzeczy zrobić sięnie da, a na inne potrzeba lati najważniejsze jest samozaparcie,
pomysłowość, długi czas i sporo szczęścia, czego najlepiej dowodzi moja walka o oddech.
Jestem bardzo zadowolony z pobytuw tymośrodku, jego wymiernym skutkiem była
pionizacja i jazda na wózku- dośćprymitywnym wporównaniu z moimobecnym
wehikułem,ale jednak.
To rodzice sprawili, żepolatach leżeniausiadłem w końcu na specjalnymwózkuz podparciem
szyi
64
i znów zobaczyłem świat z normalnej perspektywy.
Ważnebyło, że mogłem sięprzemieszczać, ale to niezawszebyło łatwe do zrealizowania.
Trzeba było odbyć prawdziwą walkęo jedyny dostępny na oddziale wózekz zagłówkiem.
Mamawyszorowała wózek, przygotowała dla mnie, a żona innego pacjenta bezceremonialnie
zabierała nam go sprzed nosa.
Mama się tak wściekała,że raz nieomal doszło między nimido rękoczynów, walczyły o wózek
i żadna nie chciała ustąpić.
Ech,charakterek mojej mamy, która potrafi być jak lwica, gdybroni mojego interesu.
Kiedy mama przechodziła przez oddział, zewsząd słyszała krzyki: "Proszę pani, może
panituprzyjść?
". Nie potrafiłaodmawiać innym pacjentom i spełniała różnego typu prośby- od zrobienia
herbaty po obtarcie tyłka.
To była dla nich jedynanadzieja, a mamatokobieta o wielkim sercu.
Przez lata leżenia nauczyłem się czekać, ćwicząc cierpliwość i wolę.
Ś
miałem się więc w duchu, patrząc na innych"początkujących"pacjentów, którzy nie potrafili
ani na chwilę zapomnieć o swoim bólu, niewygodzie i ciągle o coś prosili personel.
Gdyby nie hojnośćprezesa, nigdy bym się tam nie dostał.
Gdyby nie moje przypadkowe odkrycie, pomysłowośćordynatora, katorżnicze ćwiczenia i
poświęcenie rodziców,nie mógłbymo tym marzyć, bo na przenośny respirator niebyło wtedy
cienia szansy.
Musiałem oddychać i tyle.
Pieniądzenie dają szczęścia, ale zdecydowanie ułatwiajążycie.
Amen.
Za odpowiednią łapówkę znalazłosię dla mniemiejsce na oddziale paraplegii i to nie na dwa
tygodnie, ale dowłasnego odwołania.
Przebywałem tam od pierwszego majadodwudziestego czwartego października, czyliprzez
najlepszyokres.
W tym czasie przebywało tam bardzo dużo młodzieży.
Było gwarno iwesoło, a przede wszystkim ciągle coś się działo.
Mieszkałem w pokoju z młodszym ode mnieMirkiem,który był sprawnym
ogólniechłopakiem,tyle że po operacji
65.
wydłużenia ścięgna Achillesa.
Przez dwamiesiąceleżał z nami Leszek, z którym do dzisiaj utrzymuję kontakt - chłopakpo
wypadku motocyklowym.
Potemzastąpił go Paweł, którymiał wypadek w Niemczech na autostradzie i którego
przetransportowali aż z Pomorza helikopterem.
Rodziców miał zamożnych,byli właścicielamisklepów meblowych w Katowicach.
Przyleciał wfatalnym stanie, był takosłabiony, że nie bardzomógł podnieść rękę i
samodzielnie siępoprawić.
W Niemczech zrobili mu pierwsze niezbędne operacje, następnie w Polsce trafił doszpitala
wojskowego, ale doszedł do siebie dopiero w Reptach.
Co najważniejsze, nie doszło dourazu kręgosłupa aninawet do złamań kończyn
dziękipoduszce powietrznej.
Miał za to liczneobrażenia ikrwotokiwewnętrzne.
Postawili go jednak na nogi.
Ze mną można było robićwszystko i zawieźć do najlepszych klinik na świecie,a mój
stan ciągle byłby bez zmian.
Tozniechęcało dowszystkiego całąnaszą osamotnioną i zmęczoną psychicznie trójkę.
Cóż mogli ze mną zrobić?
Z większościzabiegów musiałem zrezygnować, ponieważtrzebabyło się na niesamemu
stawiać.
Poza tym marne były szansę nawsadzenie mnie do basenu czy wirówki(coby to zresztą dało?
). Trochęjednakpopracowali nade mną, stopniowocałkowicie mnie pionizując
iprzyzwyczajając powoli do siedzenia na specjalnymwózku z podwyższonym zagłówkiem.
Dzięki temu tata brał mniena spacer.
Ponieważ byłem dużyiciężki,mógł sobie ze mną poradzić jedynie sprawny mężczyzna,
słabsząosobę pociągnąłbym za sobą z górki.
Leszka,który był w lepszej sytuacji ode mnie, bo oddychał normalnie itrochę ruszał rękami,
zabierała moja mama, ponieważjego rodzice przyjeżdżali raz na miesiąc.
Wybieraliśmysięna spacery do pobliskiego parku, który należał do ośrodka.
Prawie w każdą sobotę czyniedzielę w muszli koncertowej były festyny, imprezy
rozrywkowe, przygrywały kapele,było miło.
66
Nie zapomnę codziennego prawie godzinnego prysznica, który robiła mi mama,
mieszkając ze mną przez pięć dniw tygodniu.
Normalnie przysługiwała mi jedna kąpiel w tygodniu robiona przezpielęgniarki, a
pozatymtoaleta w łóżku,ale ponieważ były tamspecjalnie przystosowane łazienki, tomogłem
się kąpać nawet godzinę, o ile ktoś (wtedy mama) miw tym pomógł.
Byłem myty codziennie przez prawie godzinę,pięć dni w tygodniu.
Uwielbiałem to.
ś
yjąc przez prawie półroku wśród osób mniej lub bardziej pokrzywdzonych przez los,
nie czułem sięjakimś wyjątkiem.
Kiedy z rodzicamilub z kolegą wjechałem dorestauracji, kina, salonu muzykoterapii, nasalę
ć
wiczeń czywybrałem się na najnormalniejszy spacer, nikt nie patrzyłnamnie jak
nadziwoląga.
Ludzie, których w takich sytuacjach spotykałem, byli jużprzyzwyczajeni do różnych
widoków,a kiedy zostałem ubrany w dres, buty i czapkę, wyglądałemjak zdrowy człowiek.
Pewnegorazu jakaśkobietazapytała moją mamę, co mi dolega, ponieważ przyglądając się,
widziała zdrowego faceta.
Te wszystkie obiekty, z którychmogłem korzystać,przystosowane do moich potrzeb, dawały
mi komfort i poczuciepewnejswobody.
Dowodziły, że jednak mogę oderwać się od łóżka.
Niestety, z takiej możliwości przez całe swoje drugie, łóżkowe życie miałem okazję tylko raz
skorzystać.
Tamteż mogłem coś dać innym i może to najbardziej mnie cieszy.
Paweł po raz pierwszymógł zobaczyć na moim wideoswojąnowo narodzoną córeczkę i żonę
po porodzie.
Oglądałte taśmę chyba kilkadziesiąt razy, za każdym razem mocno się wzruszając.
Leszek, bardzo skromny chłopak, mieszkał we wsi Zalasowa, jego rodzice byli rolnikami.
Jego marzeniem było mieć mały kolorowy telewizor, kiedy wróci.
Gdy byłw Reptach, mógł do woli korzystać z mojego.
Kiedy dziś rozmawiam zLeszkiemtelefonicznie, opowiada,że do najbliższej
67.
biblioteki ma ponad dwadzieścia kilometrów, nie wspominając już o Internecie, który mógłby
uzyskać od telekomuny, aleniestety go nie stać.
Poznałem wiele dziewczyn z rehabilitacji, zktórymi bardzo długokorespondowałem.
Co mogło być bardziej przyjemne dla takiego połamańca jak ja niż rehabilitacja
wykonywanaprzez dwie urocze laski, które można było podrywać?
Pobyt w Reptach był najlepszym okresem w moim łóżkowymżyciu.
Czy chciałbym tam jeszcze razpowrócići spędzićparę tygodni?
Samnie wiem.
Jestemjuż zmęczony życiem,więc towarzyskie aspektynie pociągają mnie tak jak wtedy.
Przyzwyczaiłem siędo domowego życia.
Mam swój grafik dnia, już nielubię hałasu i zamieszania.
Ciężko by mi było przyzwyczaić siędo panujących tam zasad, być potulnymprzy
naburmuszonych pielęgniarkach.
A z drugiej strony dobrze by mi to zrobiło.
Są tam dwa,trzy miejsca, które chciałbym jeszcze raz zobaczyć i w których chciałbym
kilkanaścieminut pobyć w samotności.
Pomarzyć można,prawda?
Z DESZCZUPOD RYNNĘ
Pierwszy razna przepustkędo domu wypuszczono mniepo dziewiętnastu miesiącach
ciągłego przebywania na szpitalnym oddziale.
Były święta Bożego Narodzenia 1994 roku.
W tym wypadku i wewszystkich następnych odbywałosię to na odpowiedzialność moich
rodziców.
Przywiezionomnie do domu około piętnastej w Wigilię(tuż przed wieczerzą!
), a dwudziestegosiódmegogrudnia rano już byłem naoddziale.
Wtedy jeszcze nie oddychałem na tyle samodzielnie,abym mógł wytrwać bez
wspomagania choćby godzinę.
Przedwyjazdemz OIOM-u oddziałowa przygotowała całąreklamówkę niezbędnych
medycznychgadżetów, bez których nie mógłbym się obejść.
Przede wszystkim były tamtrzy resuscytatory ręczne Ambu.
Używaliśmy ich non stop.
Nie mieliśmy respiratora, więcktoś cały czasmusiał wdmuchiwać mi powietrze do płuc,
ś
ciskając samorozprężalny worek.
Oczywiście sami tylko rodzice niedaliby rady robić tegoPrzezcałe święta.
Przyjechała więc do nas moja chrzestna[wspomniana wcześniej siostra mamy)ze
swoimidziećmi.
trzy osoby więcej - czylipięcioosobowy domowy zespół
69.
reanimacyjny - były w stanie to robić we względnym komforcie.
Resuscytator Ambu tourządzenieprzeznaczone do podtrzymywania oddechu przez kilka,
kilkanaście minut, podczastransportu do karetki albo co najwyżej w drodze do szpitala.
W szpitalu używanotego urządzenia wyłączniew szczególnych wypadkach, na przykład
wdrodze na rentgen albo podczas szybkiej konserwacji respiratora.
Taka ręczna wentylacja to zarówno okropna nuda, jak i spory wysiłek.
Weźciegumową dziecięcąpiłkę, zróbcie w niej dziurę i ściskajcie naprzykład przez godzinę,
potem godzinaprzerwy i znowu.
Jeśli nie zwariujecie i dłonie wam nie omdleją z wysiłku,to po tygodniu będzieciemieć
przedramiona jak Pudzian.
Gwarantuję.
Każda z moich przepustek wymagała więcobecności odpowiedniego zespołu.
Tatapracowałjeszcze wtedy jako górnik dołowy, a mimo to angażował się w każdej wolnej
chwili.
Drużynę uzupełniła nasza sąsiadka z dziewiątegopiętra.
Nigdy jej tego nie zapomnę.
Co ciekawe, najbardziej zaangażowana w to dmuchanie i wytrwała była najmłodsza,
dwunastoletnia kuzynka.
Potrafiła ściskać resuscytator nawetprzezkilka godzin, nigdy się nie skarżąc, nie nudząc i
chętnie proponując swą pomoc.
Jej dwa lata starszy brat też był pełen zapału, ale był tak żywotny,że czasemz trudem udawało
musię przy mniewysiedzieć swój dyżur.
Zupełnie mnie to niedziwi.
Sam miałbym identyczny problem.
Trzeba też pamiętać, żesamo urządzenie również nie wytrzymywało takiegomaratonu.
W czasie przepustkiprzynajmniej jedenresuscytatorzarzynaliśmy kompletnie.
Po prostumateriał nie wytrzymywał i przecierał się.
Wykonywaliśmypewnie wciągu doby więcej jego skurczów, niż zaliczał w ciągu całej reszty
swegożywota.
Poza tym cała operacja byłamożliwa tylko dlatego, że mieszkamy okołoczterystu metrówod
szpitala, więc w razie kłopotów karetka dotarłaby w ciągu pięciu minut.
70
Ordynator, widząc, że zpierwszej przepustki wróciłemzdrowy i zadowolony, zgodził
się, abym także sylwestrai Nowy Rok spędził w domu.
Poza wentylowaniemtrzeba mnie było jeszcze odsysać(usuwać wydzielinę zalegającą
w drogach oddechowych).
Wypożyczyliśmy ssak nożny (działałna takiej zasadzie jakpompka do materaca, tyle że
tworzył podciśnienie).
Słaboodsysał,ale dało się wytrzymać.
Tamten sprzęt w porównaniu z tym, czym teraz dysponuję, był antykiem, ale spełniłswoje
zadanie.
Cóż, nie mogęnarzekać, jestem wyjątkiem.
Przeztylelat pobytu na OIOM-ienie spotkałem pacjenta który, nie mając własnego oddechu,w
ciągu półtora tygodniabyłbywypuszczony dwa razy dodomu.
Nie da się ukryć, że stwarzałem dodatkowy kłopot lekarzom ipielęgniarkom takimi
przepustkami, bo rozbijałem pewien rytm, który dla mnie ustanowili.
Ordynatorjednak wychodził mi naprzeciw, widząc,że rodzice robią wszystko, abyuprzyjemnić
mi to kuriozalne życie.
Przychodziłem dodomu również na Wielkanoc, swojeurodziny czy po prostu ot tak.
Po dwóch, trzech miesiącachna oddziale chciałem pobyć wdomu, odpocząćod
klimatuszpitalnego.
Potem, niestety,trudno było się przyzwyczaićdo szpitalnego regulaminu.
Jestembutnym typem, któryniełatwo się podporządkowuje ustalonym regułom, żadenszpital
nie nauczył mnie pokory wobec białych fartuchów.
Wchodziłem w regularne konflikty zpielęgniarkami i lekarzami, może był tomój krzyk
rozpaczy, a może próba zwrócenia uwagi.
Nie wiem,w każdym razie nie ma czym się chwalić.
Czasem wychodzi ze mnierozpieszczony, niewdzięczny Jedynak.
Nauczyłem się myśleć, że ludzie, którzy mnieotaczają, są po to, żeby spełniać moje
oczekiwania.
Tak, jakby musieli miwynagradzaćkrzywdę, którą wyrządziłmi los.
Muszęmieć kozła ofiarnego, emocjonalny worek treningowy, żeby wytrzymać moją
codzienną beznadzieję.
Zwykle to
71.
ojciec jest osobą, na której wyładowuję frustrację.
Nie wiem,jak dajesobie radęze mną, bo chyba doprowadzam go dorozpaczy graniczącej z
obłędem.
Pewnego razu,kiedy już oddychałem owłasnych siłach,w czasieprzepustki
wpakowałem sięjednak w kłopoty.
Byłoupalne lato, więcoddychałem suchym powietrzem iwydzieliny było bardzo mało.
Problem jednak wtym, że choć nie gromadziła się przesadnie, zasychała w różnych miejscach,
ograniczając milimetr po milimetrze drogę dla powietrza.
Ssak,o którym pisałem, miał zbytsłabą moc, aby temu zaradzić,a my nieprzypuszczaliśmy
nawet, co się szykuje.
Już od godzinyosiemnastej zgłaszałem rodzicom, że mamcoraz większetrudności z
oddychaniem.
Sugerowałem nawet,że cośmi przytykarurkę.
Rodzice przeprowadzili wszystkiezabiegi, jakich ich nauczono i jakie sami
wypraktykowali,aleniewiele to dało.
Czop, który się utworzył, stawiał corazwiększy opór.
O godzinie trzeciej w nocy już nie byłem w stanie samodzielnieoddychać.
Wtedy rodzice zrozumieli, że popełnili błąd, nie dzwoniąc na oddział.
Tata przez dwie godziny wentylował mnie za pomocą Ambu, ale po tym czasiezauważył, że
coraz mocniej musi go wciskaći że przy wtłaczaniu powietrza słychać dziwny odgłos.
Chcieliśmydoczekać do siódmej i w miaręnormalnie wrócićna oddział,żeby nie było
potemszlabanu na kolejneprzepustki.
O szóstejtrzydzieści mama, widząc, że robię się siny z niedotlenienia,zadzwoniła do szpitala.
Erka z ordynatorem przyjechała w ciągupięciuminut.
Kiedy ordynator mnie zobaczył,natychmiast stwierdził,żetrzeba mnie szybko zabrać do
szpitala.
Złapali za prześcieradło, na którym leżałem, i wynieśli mniedo windy, którajuż czekała i przy
której stał wózek.
Na dół i do karetki, która na sygnale ruszyła do szpitala.
Było na tyle źle, żepierwsze polecenia ordynatorwydał jeszcze przez krótkofalówkę.
72
Tomek, kierowca karetki, wykazał się wtedy iście rajdowymstylem jazdy.
Kiedy wpadliśmyna oddział i ordynator zaczął wymieniać zatkaną rurkę, tak się
spieszył,żepominął całeznieczulenie i inneczynności, któremają ułatwić zabieg.
Zrobiłto jednak tak pewniei fachowo,że niespecjalnie to odczułem.
Podłączono mniedo respiratora i zacząłem dochodzićdosiebie.
Po kwadransie przyszedł do mnie zapytać, jak się czuję.
Wyszeptałem, że o wielelepiej.
Powiedział mi jeszcze wtedy:
- Janusz, byłonaprawdęniebezpiecznie!
Pięć minut później nie byłbym ci w stanie pomóc.
Był wyraźnie szczęśliwy, że znów musię udało.
Kiedy wyszedł, jedna z pielęgniarek, ta "najsympatyczniejsza z sympatycznych", pani U.
, stwierdziła:
-Zżarła coś cholera i się zadławiła,robiąc nam zamieszanie!
Miałem tak poturbowaną krtań, że nic nie powiedziałem,ale zdążyłem pożałować, że
jednak nie czekaliśmy do siódmej.
MOJE PODRÓśĘ SZPITALNE
Mój oddział należał do tych, które co dwa, trzy lata powinny być remontowane.
Ponieważ prawie tam mieszkałem, doczekałem w końcu remontu i - jak łatwo się domyślić -
konieczności znalezienia się na innym OIOM-ie.
W Jastrzębiubyłwówczas jeszcze jeden szpital, ale ze względów,którenie są mido końca
znane, mój ordynator nie zdecydował sięmnie tam przenieść.
Czy chodziło o zbyt niski standard opieki, czy o brak sprzętu (podobnomieli tam jedynie trzy
respiratory), czy o obawę tamtejszego ordynatora, że jak przyjdę,to już zostanę - nie wiem.
Trafiłem w końcu na czas remontu doszpitalaw śorach.
Miałem fajne miejsce przy oknie,które wychodziło na podwórze otoczone
dziesięciopiętrowymi mrówkowcami.
Mającbardzodużo czasu, wpatrywałem się w okna poszczególnychmieszkań.
Widziałem też ludzi chodzących po chodnikach,jeżdżące samochody i motocykle.
Mogłem pooglądać sobierealny świat, który już wyraźnie zostawiłmnie za plecami.
Zmieniłsię, co wtedy sobie uświadomiłem.
Zauważyłem,że wieczorem z jednego z okien przez dziesięć-piętnaście minut wygląda
jakaś dziewczyna w wieku
74
około dwudziestu lat.
Starałem się zawsze o tej porze obrócićwstronęokna i sprawdzić, czy dziśrównież przez parę
minutbędzie oglądaćswoje osiedle.
Codziennie powtarzał się tensamschemat.
Czekałem na jej rytualnegesty: najpierw patrzyła przez okno, a potem wychodziłaz psemna
spacer.
Niewiem dlaczego, ale ten widok poprawiał mi humor.
Być możepozwalał mi się na moment oderwaćod wegetacji szpitalnej.
Boże, jak ja tęskniłem za normalnością.
Zazdrościłemtym zdrowym ludziom, że tak swobodniekręcąsię czasami bezpotrzeby
tami z powrotem, nie mającpojęcia, że za oknem tego szpitala leżyczłowiek, który
spoglądając nanich, marzy o zrobieniu samodzielnie chociaż kilkunastu kroków.
W śorach pielęgniarki były świetne.
Jedna mi tylko niebardzo pasowała, ponieważ zawsze miałamocno spocone ręce.
Kiedymnie obracała, a szczególnie dotykała mojej twarzy,było to nieprzyjemne.
Nawet razzapytałem:
- Czy siostra ma świeżo umyte i niewytarte ręce?
Odpowiedziała, że nie iże niestety tak ma,że jej się ciągleręce pocą.
Trudno.
Zaprzyjaźniłem się zdwiema pielęgniarkami.
Wyróżniały sięhumorem i urodą.
Przez trzylata mieliśmyz sobą kontakt i zawsze na święta wysyłałem do nichkartki.
Specjalnie na oddział, nie naadres domowy.
Mieli tamfajny zwyczaj, którego nigdzie indziej nie spotkałem.
Na ścianie powieszono dużą zieloną wykładzinę, do której przyczepianoprzysłane przez
pacjentów kartki.
Osobną grupę wśródautorów tych kartek stanowili niedoszli samobójcy.
Po kilku miesiącach od pobytu wśorach znalazłem sięw Piekarach Śląskich.
Tam jeden z lepszych specjalistów odurazów kręgosłupa szyjnego, doktor Doniec,poprzez
gardło dostał się do miejscauszkodzenia kręgosłupa i usunąłmi złamany wczasie wypadku i
zbędny już ząb obrotnika.
Powinno się go usunąćw pierwszych dobach powypadku,
75.
bo to wydatnie zwiększa szansę regeneracji rdzenia kręgowego, ale mój stan był na tyle
fatalny, że nie dało się tegozrobić.
Niestety, z tym zabiegiem wiąże się niemiłe wspomnienie.
Nie chodzi nawet o ból gardła czy przymusową głodówkę pozabiegu, ale o to,że przed samym
zabiegiemuparli się mnieprzecewnikować.
Protestowałem, bocewnik był całkiem nowy, ale co mogłem zrobić.
Oczywiście zrobili to fatalnie.
Moczciekł mi po ciele, a kiedy zwracałem uwagę pielęgniarce, towmawiała mi,że mi się
zdaje.
Kiedy przyjechali rodzice, leżałem już wkałużyi zgniłbym pewnie we własnym moczu.
Rzecz jasna wszystko skończyło się awanturą, alei tak problem rozwiązał siędopiero wtedy,
kiedy ten wspaniały szpital opuściłem po dziewięciu dniach pobytu.
Uff.
Jeszcze bardziej oryginalnym miejscem był szpitalw Pszczynie.
Trafiłem tam z powodu kolejnego remontu najastrzębskim OIOM-ie, na który wróciłempo
półtorarocznympobycie w domu, bowtedy już samodzielnie oddychałem.
Zaczęło się od tego, że źle poczułem sięw Nowy Rok 1998.
Robiłem, comogłem, żebynie wrócić doszpitala, ale dziewiętnastego stycznia skapitulowałem.
Miałem okropne bólew okolicach nerek i problemy z oddychaniem - ostatecznieokazało się,
ż
e to zapalenie płuc.
Dostałem antybiotyk, ale niestety po trzech dniachprzestałem samodzielnie oddychać.
Znowu doszło do kryzysowejsytuacji.
Zaczęło się od scysji z pielęgniarką, któranie chciała mniepodciągnąć wyżej na łóżku.
Mam w tej chwili 198cmwzrostu (co zresztą przysparza rozmaitych problemów)i wtedyteż
napewno było to już tyle.
Stopyzwisały mi za łóżko, a tow moim stanie potwornie boli, gdyż po pewnym czasie
wyginają się tak, jakby przywiązano do nichciężki odważnik.
Przyszedł ordynatorz interwencją.
Odpowiadałem mujeszcze całkiem logicznie, ale już wtedy miałem wrażenie, że
76
głos wydobywasię ze mnie jak z płyty na zwolnionych obrotach.
Po godzinie straciłem przytomność.
Oddychałem wtedy o własnych siłach, alecoraz wolnieji wolniej.
Byłem bardzo zmęczony, więc zamknąłem oczyinatychmiast zasnąłem.
Gdybynie alarm maszynymonitorującej, zdołałbym wzbić się do lotu i pofrunąć do krainy, o
której marzyłem i nadal marzę.
Obudziłemsię popełnych czterech dobach podłączonydo respiratora.
W pierwszejchwili byłem zdziwiony, coprzymnie znowu robi ta maszyna, ale kiedyzapytałem
pielęgniarkę, jak długo byłem nieprzytomny,wszystko zrozumiałem.
Najbardziej jednakżałowałem, że ominęła mnie kolejnaokazja, aby odejść.
Myślałem wcześniej, żeby spisać jakieśoświadczenie zalecające,aby mnie nie ratowano, jeśli
akcjaoddechowa, którą prowadziłem samoczynnie, się zatrzyma.
Nie wiem,czy to by coś dało, alemiałem wrażenie, żeprzegapiłem okazję.
Z drugiej strony nie miałempojęcia, jak siędo tego zabrać.
Skoro się nie udało, chciałem jak najszybciej odłączyćsię od respiratora, bo krążyły
plotkio remoncie.
Oczywiściechciałem wrócić dodomu, a nie być wysłanym do kolejnegoszpitala.
Miałem duże szansę, bo takie remonty przeprowadzane są wiosną, a ja za każdym razem,
kiedy traciłem zdolność samodzielnego oddychania, wracałem do niej szybciejniż poprzednio.
Niestety, ordynator powiedział mi od razu, że po takmocnym niedotlenieniu będępod
respiratorem co najmniej dwa,trzy tygodnie, aby się porządnie wyleczyć.
Trudno.
Po tym okresie zabrałem się dorobotyi szłodobrze.
Pomiesiącu jednak zgłosiłem problem z zębem mądrości.
Bolał mniei wchodziły mi do niegoresztki jedzenia.
Pani stomatolog przyszła tego samego dnia w południe.
Stwierdziła, żetrzeba go usunąć, alew tych warunkach nie zdoła tego zrobić.
Ordynator sprowadził więc na konsultację chirurgów szczękowych.
Stwierdzili, że
77.
mogą to zrobić, ale na bloku operacyjnym pod narkozą i najlepiej usunąć od razu obydwa
górne zęby mądrości.
Usunęlimi te zęby, a na bloku spotkałem jeszcze tegosamego anestezjologa,
któryusypiałmnie podczas pierwszegozabiegu po wypadku.
Obudziłem się z opuchniętą iobłożonąokładami twarzą.
Kiedy zobaczyłem się w lusterku, sam sięnie poznałem.
To jednak było nic.
Najgorsze, że znowu musiałem leżeć pod respiratorem.
W połowie kwietnia znów zacząłem samodzielne oddychanie.
Czas mnie okropnie gonił.
Dowiedziałem się, że remont zaczyna się na początku maja.
Doszedłem wprawdziedo samodzielnegooddychania całą dobę, ale ostatecznienieudało się.
Trzeciegomaja, kiedy już w szpitalu tłukli się robotnicy, ordynator zdecydował, że jadę do
Pszczyny.
Pojechałem tam na własnymoddechu, ale na drugi dzieńjuż podłączyli mnie do
respiratora.
Po niespełna tygodniu byłem w staniekrytycznym.
Pakowali we mnie antybiotyki,które kompletnie nie działały [pytanie, czy w ogóle
wiedzieli,co mi jest), podłączyli do kroplówki, a pompa tłoczyła midopaminę, bo miałem
zejściowe ciśnienie.
Tabletkipodawanedoustnie wydalałemw całości.
Bolała mnie głowa, nic niemogłem jeść i złapałem gronkowca.
Ponieważ namoje prośbypielęgniarki reagowały zamknięciem drzwi od pokoju, dostawałem
ataków szału i niemal traciłem przytomność.
ś
ebymsięnie skarżył, tuż przed przyjściem rodziców dawali mi środki nasenne i budziłem
się,kiedy wychodzili.
Kiedy wchodzili na salę, nie wiedzieli, doczego sięnajpierw zabrać.
Czy sprzątać chlew, jaki tam był, czy karmićmnie, czy odsysać, czy interweniować u lekarzy.
Jaktylko pojawiała się moja mama,ludzie leżący nasalizaczynaliprosićją o pomoc.
To była dla nich jedyna nadzieja.
Po tych trzech miesiącach rodzice byli tak zmęczeni, jak poroku w Jastrzębiu.
Wstawali o szóstej rano,aby przed siódmą
78
złapać autobus do śor, a następnieprzesiąść się na pociąg doPszczyny.
Potemmusieli jeszcze dojść do szpitala na piechotę (około dwudziestu minut).
Byli u mnie przed jedenastą, poprawie trzech godzinach podróży.
Kiedywychodzili, miałem temperaturę poniżej 37 stopni.
Po dwóch godzinach "opieki" w szpitalu już 41!
Najgorszejednak było to, że kiedy byli, spałem, a więcmijała szansa naporządny obiad albo
napicie się do syta.
Budziłem się głodny
l i spragniony, tylko po to by na moje wezwanie przyszedł ktoś
zamknąć drzwi od pokoju.
Pewnego dnia wieczorem jakaś dziwna siła zaczęła wykręcaćmoje gałki oczne w
stronę czoła, jakby jecoś ciągnęło dogóry.
Myślałem, że oszalejęz bólu.
Ordynatoroddziału kompletnie nie wiedziała, co ma robić.
Przesuwała tylko przedemną wskazującym palcem,żebym wodził za nim wzrokiem.
Siedziała przy mnie, głaskała po ręce ipewnie w duchu modliła się,żebym nie umarł w czasie
pobytu u niej.
W końcu namoją prośbę dała mi mocny środek nasenny ikiedy się obudziłem, wszystko było
OKi nigdyjuż się nie powtórzyło.
Niewiem, co się stało.
Sądzę, że wynikło to z przedawkowanialeków, które pakowali wemnie bez opamiętania.
Ordynator zresztą robiła, co mogła, by wyprowadzićmnie
z tych wszystkich dolegliwości.
Sprowadzała drogie leki, robiłabadania, ale po prostu nie potrafiła sobie poradzić.
W końcu nadszedł dzień, kiedy mioznajmiła, że dwudziestego siódmego sierpnia
wracam na OIOMw swoim szpitalu.
Kiedy mnie zobaczyły pielęgniarki z Jastrzębia, pytały:
- Co oni tam z tobą robili, Janusz?
Przyjechałapołowa ciebie!
Po powrocie z tegopiekła już nigdy więcej nie starałem sięsam oddychać.
Miałem takosłabione płuca, że nawet nie podjąłem takiej próby.
Od tego czasu zacząłem intensywnie myśleć, jak zdobyć nastałe respirator domowy.
NA BRZEGU RZEKI
Przez wszystkie lata pobytu na OIOM-ie, a będzie tegołącznie około czterech i pół
roku, zmarło przy mnie dziewiętnastu pacjentów.
To dziwne uczucie.
Trochę tak, jakby stanąć na brzegu rzekii patrzeć, jak inniprzechodzą.
Jestemtak blisko tej granicy, jak to tylko możliwe.
Oni przekraczająją, choć możenie chcą.
Ja chcę, ale nikt mi niepozwala.
Stoję więc w wodzie po kostki, a oni mnie mijają i idą na drugą stronę.
Ale nad tą rzeką unosi się mgła.
Robią kilka krokówi już ich nie widać.
Najbardziej bałem się pierwszegozgonu przy mnie.
Nadomiar złego stałosię to w środku nocy.
Niby żadna różnica, alebyłtoszczególny strach.
Coś jak dziecięcy lęk przedciemnością.
To był facet po sześćdziesiątce, po kilku zawałach.
Lekarzei pielęgniarki po zakończonej porażką reanimacji zostawilimnie sam nasam ze
zwłokami iposzli na kawę.
Przerażonyzwróciłem się do jednej z pielęgniarek, z którą bardzo sięprzyjaźniłem (po
skończonym dyżurze dawała mi buziaka nadobranoc), i prawie wykrzyczałem:
- Kasia!
Zostawicie mnie z tym umarlakiem!
80
Odpowiedziała miz uśmiechem:
- Nie pękaj, Janusz, bój się żywych,a nie umarłych.
Cóż, święte słowa.
Zawsze miała poczucie humoru i świetnie się razem bawiliśmy, aletym razem wcale nie było
mi dośmiechu.
Po godzinie,kiedy gość ostygł,przyszli powyciągaćz niego cewniki i wkłucia.
Zawinęli w prześcieradło, przerzucili na wózek i zawieźli do miejsca, gdzie zawożą
wszystkichsztywnych,a z samegorana około godziny siódmej przyszłopo niego dwóch
sanitariuszy, którzy transportowali zwłoki dokostnicy.
Przez tę pierwszą godzinę ja, który naogół ziewałem w kościele, odmówiłem
kilkadziesiąt zdrowasiek, aby mnie gośćnie nawiedzał nocami.
Tak było jednak tylko zatym pierwszym razem.
Dowiedziałem się później, że od razu po stwierdzeniuzgonu nie wyciąga się z ciała niczego,
bo będzie krwawić.
Rzeczywiście.
We wszystkich podobnych przypadkachbyłotak samo.
Najpierw więcmiałem wrażenie, że wszyscyodtego umarlaka zwiali.
Potem tatechniczna obojętnośćpozwoliła mi nabrać dystansu.
Oswoić śmierć.
Wiedziałem, jakonisobie z tym radzą, więcuczestniczyłem myślami w tymrytuale, bo
rozumiałem, co on oznacza.
Oznaczał, że ktoś zamienił się w coś.
Drugi, trzecii wszyscy kolejni ludzie, którzy umierali przymnie,nie robili
jużspecjalnego wrażenia.
Przyzwyczaiłemsię do tego, ale coś jednak straciłem.
Ś
mierć przestała byćczymś podniosłym, tajemniczym, wielkim czy niezwykłym.
Przestałem traktować ją uroczyście, z czcią.
Wraz z lękiemuszedłze mnie cały nabożny stosunek do niej.
Przestałamnie obchodzić.
Gdybym chciałją tak celebrować za każdymrazem, oszalałbym.
Potem umarlak mógł leżeć koło mnie, a ja w najlepsze zajadałem się kanapką
przyniesioną przez mamę.
Nie przeszkadzałomi to ani nie zrażało mnie.
Leży sobie, to niech leży, zaraz go zabiorą.
Ważniejsze,że teraz jest u mnie mama, więc
81.
może mnie nakarmić, umyć, możemy pogadać.
Szkoda by było tych odwiedzin na martwienie się zwłokami.
Umierali przy mnie ludzie w różnym wieku.
Niektórzy zestarości.
Niby na jakąś chorobę, aletak naprawdę pokonał ichczas i życie, z którym się dziesiątki lat
szarpali.
Umierali ludzie w średnim wieku, którzy prowadzili niezdrowy trybżycia.
Wypalalisię na popiół w połowie drogi, a główną przyczyną zgonu był poważny zawał serca,
często nie pierwszy.
Umarło przy mnie też kilku młodych ludzi między szesnastyma trzydziestym piątym rokiem
ż
ycia.
Tu z koleigłównąprzyczynąbyły wypadki komunikacyjne lub wypadki w pracy[górnicy!
). Notrudno, mieli pecha, tak jak ja.
Ale najbardziej utkwił miw pamięci szesnastoletni chłopak, którykupił za grosze starą
zdezelowaną emzetkę 250.
Wyremontował jąsobie wraz z kolegami w piwnicy.
Gdy już ją jako takoposkładali, chciałsprawdzić, jak jego maszynajeździ.
Podkonieclistopada zaszalał podobrze mu znanychdrogach osiedlowych.
Zapewne chciał siępopisać przed kolegami brawurową jazdą na nie do końca sprawnym
sprzęciei oczywiście bez kasku.
Przewrócił sięprzy sporejprędkościi na dodatek uderzył głową w krawężnik.
Kiedy leżałem naboku, odwrócony w jegokierunku, było widać po twarzy, żeto jeszcze
dzieciak.
Przytomności nigdy nie odzyskał.
Rodzice, a ściśle mówiąc ojciec, polewał go chyba wodąświeconą.
Podkładałmu pod głowę jakąś watę (później siędowiedziałem z autopsji,co toza wata i skąd
pochodziła).
Jego matka ani razu nie podeszła do niego,chociaż bardzochciała.
Musiała być słaba psychicznie.
W godzinachodwiedzin wraz z mężem,cała we łzach,przekraczała próg sali i odrazu mdlała.
Trzeba było ją wynieść i cucić.
Ani raz jejsięnie udało wytrzymać, więc przy synu widziałem tylkoojca.
Straszliwie przykry widok - uwierzcie mi.
Chłopak się męczyłprzez prawie półtora miesiąca.
Zresztą, czy ja wiem, czy się
82
męczył?
Był całyczasnieprzytomny,a mózg miał tak uszkodzony, że niebyło żadnych szans na ratunek.
Wróciłem z drugiej przepustki, rano trzeciego stycznia,aon chybaczekał na mnie, bo
zmarł tego samego dnia wieczorem.
Naprawdę było mi go szkoda, choć wsumie załatwiłem się tak samo, przytwierdzając się
dokońcażycia dołóżka.
Chłodno kalkulując.
to dobrze, że zmarł, bo jeślibyczekało go to, co mnie,byłoby jeszcze gorzej.
Lekarze mówili mi wprost, że z tak poważnym jak mój urazem umierasięna miejscu
wypadku.
Dlaczego więc ja przeżyłem iwciążżyję?
To jest dla mnienajwiększazagadka.
Jeżeli faktyczniewszystko zależy od Boga, to pewniema wobec mnie jeszczejakieśplany.
A jeśli to przypadek?
A czy miał jakieś plany wobec dziecka trzydziestoparoletniejkobiety w ciąży, którą w
pechowym dla mnie Wodzisławiupotrącił czerwony podmiejski autobus?
Umarła, araczej umarlioboje,na łóżkumetr ode mnie.
Widziałem, jak dosłowniewycieka z niej życie.
GOŚCIE
Leżałem przez te wszystkie lata z tyloma pacjentami, żeprzynajmniej połowy z nich
nie pamiętam.
Pewnieniczymszczególnym się nie wyróżniali.
Ale było paru oryginałów.
Na przykład więzień, który wypiłtak mocny czaj, że dostał zapaści izatrzymała mu się
akcja serca.
Reanimacjasiępowiodła i to dwa razy, bo za jakiś czas odwiedził mnie ponownie
ztegosamegopowodu.
Był to zwykły szary więzień,nigdy nie zostałby grypsiarzem, nawet nie mógł z
innymirozmawiać.
Dostałodsiadkę za alimenty, to znaczymiał najniższy stopieńw hierarchii więziennej.
Dla współwięźniówbył cwelem.
Podczas obu jego wizyt na OIOM-ie towarzyszył mu specjalnie oddelegowany klawisz.
Kręcił się po oddziale, co chwilęzaglądając na salę i spoglądając na niego,czy przypadkiem
nie kręci sznura z prześcieradła i nie wieje
oknem.
Z jednym z nich miałem okazję porozmawiać.
Pokazałmipistolet i rozłożyłgo na części.
Dla faceta to zawsze rozrywka.
Ten alimenciarz był całkiem sympatyczny.
Wiadomo, niktgo nie odwiedzał, więc mama nieraz poczęstowała go jakimśowocem.
Nie jadłod razu.
Trzymał banana na taborecie tak
84
długo, aż mu sczerniał.
Dlaczego?
Myślę, że mając przy sobieowoce, sam przed sobąchciał sprawiać wrażenie, jakbygoktoś
odwiedzał.
Był bardzo uczynny.
Zmieniał płyty, kiedy gopoprosiłem.
Lubił słuchać tego, co ja proponowałem.
Kolejny szczególny rezydent to młody, dwudziestoparoletni kawaler.
ś
egnałw pracy z kumplami świeżo upieczonegoemeryta, który postawił tyle,że mój nowy
znajomy upił siędonieprzytomności i miał we krwi 6,2 promila alkoholu.
W izbie przyjęć zrobili mu od razu płukanie żołądka i pozbawili radości trawienia
reszty alkoholui zakąski.
Tacy goście sązabawni.
Najpierw leżą nieprzytomni, podłączeni dokroplówekalbo dializatora, ale jak zaczynają
trzeźwieć, toprzeważnie robią sięagresywni i trzeba ich przywiązywać dołóżka tak samo jak
w izbie wytrzeźwień.
Po dwudziestuczterech godzinach są uratowani i jeżeli przytrafiło im się toprzypadkowo i po
raz pierwszy, to po wytrzeźwieniu sąbardzo zawstydzeni.
Można z nimi pogadać,ale znajomośćz nimi jestkrótka.
Po siedmiu, ośmiu dniachsą wypisywani dodomu.
Bardziej fascynującą grupą byli niedoszli samobójcy.
Rekordzista robił toczteryrazy i nigdy bym nie powiedział,że bez powodu.
Wystarczyło zapytać: dlaczegosię trułeś?
Czyżycie ciaż tak niemiłe?
Kiedy się ichcierpliwie słucha, a jatam nic innego do roboty nie miałem,to się otwierająi
gadająjak najęci.
Gdy się człowiek tego wszystkiegowreszcie dowie,zaczyna inaczej myśleć o tym, dlaczego
ktoś tak robi.
Ichproblemy nie są jakieś nietypowe.
Można by powiedzieć, że sąwręcz banalne.
To zwolnienie z pracy, brak środków do życiai utrzymania rodziny, a nadodatekkłopoty
małżeńskie, którez tegowszystkiego wynikają.
Czasem trudno sobie wyobrazić, do jakich intryg zdolnisą ludzie.
Wydaje się, że takie coś można zobaczyćjedyniew brazylijskim serialu, ale to nieprawda.
Jeden z niedoszłychsamobójców miał niepracującążonę, która wycięła mutakito numer.
Ona widziała, że zakład pracymęża ma problemy
85.
i będzie krucho, a on żył złudzeniami.
Nakłoniła go dowzięcia kredytu, a potem zniknęła z pieniędzmi.
Został bez pracy,
bez żony i z kredytem.
Takie przypadki uświadamiały mi,żeprawdziwe ludzkiedramaty na ogół nie mają w
sobie nic szczególnego.
Nawetwydają się tak zwyczajne, że nie widzimy w nich nic godnegorozdzieraniaszat.
Wystarczy jednak popatrzeć na świat oczami niedoszłego samobójcy, by zrozumieć, żeżycie
jest pełnesytuacji bez wyjścia, być może niewiele brakuje, a sami znajdziemy się w potrzasku.
Byli też tacy, których nigdy nie udało mi się zrozumieć.
Pewien chłopaknajadł się środkówspowalniających akcjęserca i popiłszampanem, bo,jak
mówił, rozbił swój sportowysamochód,nie układało mu się z dziewczyną, a rodzice,bardzo
zamożni, nie zwracali na niego uwagi.
Wychodzili rano zarabiać wielkie pieniądze, a wracali wieczorem.
Mogli gonie widzieć tygodniami.
Mogę założyć, że czuł się samotnyw tym świecie poukładanym za niego, ale w tym gościu
niebyło nic prawdziwego, żadnego odruchu, współczucia,złości, czegokolwiek.
Był ordynarnyw stosunku do pielęgniarek i całej reszty.
Rodzice, którzy, jak twierdził, kompletnienie zwracali naniegouwagi, teraz latali do
niego dwarazydziennie.
Czasemaż miało się ochotę im powiedzieć: "Zostawcie go!
Dajcie mu
pocierpieć, niech poczuje,że żyje!
".
Z samobójcami teżnie udawałomi się nawiązać głębszychi trwalszych relacji.
Po tygodniu,dwóch wychodzili do domualbo przynajmniejopuszczali moją salę.
Potem czekała ich
jeszcze rozmowa z psychiatrą.
Najbliżsi byli miludzie po wypadkach komunikacyjnych.
Było ich bez liku, ale opowiem o dwóch przypadkach, bo obydwa coś zmieniły w moimżyciu.
Pierwszym był Marek.
Uległwypadkowi, jadącz kolegamina uczelnię fiatem 125p.
Spośródcałej piątki w aucie on najbardziejucierpiał.
Przyleciał heli86
kopterem, trafiając prosto na OIOM.
Samodzielnie oddychał,za to nigdy nie odzyskał przytomności i prawdopodobnieżyje w
ś
piączce do dziś.
Po miesiącu zabrali go dodomu, alejakiś czas potem jego mamapostanowiła mnie
odwiedzić.
Przyszła zjego siostrą, która, jak twierdziła, znała mnie z widzenia, bo jesteśmy rówieśnikami.
Kiedy weszły, przywitaliśmy się.
Zapytały,jak się czuję, więc opisałem krótko swój stan.
Wtedy ta panirozpłakałasię bardzo: "Jak ja bym chciała, abymój syn mógłrozmawiać ze mną!
". Pomyślałem, że dla niej jestem szczęściarzem, że dałaby wszystko, żeby jej synmógł być w
moim stanie.
Jednemu z pacjentów, Jarkowi o ksywie Lopez, którymieszkałw Jastrzębiu naosiedlu
Zofiówka, udałosię dopisaćepilog do mojej motocyklowej historii.
Jechałnamotorze dokoleżankipożyczyć książkę.
Jak twierdzi, jechał prawidłowoi całkiem wolno w porównaniu ze mną, ale znienacka
wyjechał mu na drogę stary żuk.
W jednej sekundzie do połowyciała znalazł się w tym żuku, wbijając się przez boczną szybę.
Kask pękł mu na pół, jak orzeszek.
Złamał paskudnie obydwieręce, miał niebezpieczny krwotok wewnętrzny
brzuchaizłamanąnogę w udzie.
Naliczyliśmy u niego 176 szwów!
Poskładali go, postawili na nogi i wyszedł ze szpitala, apo rehabilitacji doszedł do siebie i
obecnie prowadzi takieżycie,najakie ma ochotę.
Bardzo długo utrzymywałem z nimkontakt,odwiedzał mnie w domu.
Sprzedałem muswój motor zadwa browarki, które razemwypiliśmy.
I tak zakończyłem mojąprzygodę z motocyklami, choć miłość do nich pozostała.
Siemanko, Jarku zosiedla Zofiówka!
DRUGI ODDECH
W sprawach technicznych absolutnie niekwestionowanymautorytetem w naszej
rodzinie jest wuj Tadeusz.
Po całej tejsmutnej historii z moim samodzielnym oddychaniem doszedłchyba do wniosku,że
trzeba mnie mocno wesprzeć w "walceo oddech".
Przypuszczam, że bał się, iżzniweczenie w szpitalu w Pszczynie tak wielkiegomojego sukcesu
załamie mniecałkowicie.
W rzeczywistościwyszło tona dobre.
Wuj zapoczątkował akcję poszukiwania respiratora, a ja?
Ja wyszedłemz tejcałej historii wzmocniony.
Miałem poczucie, że zafundowałem sobie rodzaj cudu.
Nie mamowy, żebyktoś oddychałbezudziału przepony i z tego rodzaju urazem rdzenia.
A jednak!
Doszedłem do wniosku, że skoro wykręciłem taki numer,to irespirator uda się zdobyć.
Oczywiście wpływ na rozwój wypadków miałem pośredni, bomogłem jedynie zabiegać o
pomoc u innych, ale to, co osiągnąłem, dałomi takiego kopa, żeani przez moment nie
wątpiłem w sukces.
Czasem sobie myślę,że mojeosiągnięcie zrobiło też szczególne wrażeniena innych,dało
imimpuls i determinację, aby ten respirator zdobyć.
Trzeba też sobie szczerze powiedzieć, że od wypadku minęło już prawie sześć lat.
Polska i świat trochę się zmieniły.
88
Powstały nowe urządzenia, obniżyły się nieco ceny, utworzono wiele dobrze
funkcjonujących fundacji, które stały się jakąś wyspą nadziei na oceanie hańby,jaki rozlewają
wokółsiebie państwowe instytucje od kas chorych po PFRON.
Miałemteż nauwadze, że mój poprzedni oddechowy sukces zawierałwięcej młodzieńczej
fantazji niż sensu.
Bez możliwości podłączeniamnie do respiratora na noc rodzice po prostu by sięwykończyli
nocnymkołysaniem.
Tak więc pewnego dnia wuj Tadeusz zawitał z pierwszymkatalogiem respiratorów,
który dumnie przedstawiłem ordynatorowi.
Zesmutkiem pokręcił głową.
Nie o to chodziło.
To musi być małe urządzenie przeznaczone dociągłej pracyprzez lata i w warunkach
domowych,a więc o odpowiednioprostej obsłudze.
No i zaczęło się poszukiwanie metodą próbi błędów, zarówno respiratora, jak i
ewentualnegoźródła sfinansowania jego zakupu.
Mójbardzo honorowy ojciec musiał niezliczone razy czapkowaćrozmaitym
osobom,prosić, dopytywać, tłumaczyć,a wszystko pod presją, którą na niego wywierałem.
W 1998roku udało się nawet zrobić audycję radiową w tej sprawie.
Nie będę tego szczegółowo opisywał, bo po dziesięciuprawielatach te partyzanckie
wspomnienia nikomu nic nie dadzą,powiem tylko,że na początku 1999 roku znaleźliśmy
dwieodpowiedniemaszyny: francuską zapięćdziesiąt tysięcy złotych i amerykańską za prawie
siedemdziesiąt tysięcy.
Wybórpadł naten pierwszymodel: Home-2.
Fajnie, ale skąd wziąćtyle pieniędzy?
I wtedy,nie pierwszy i nie ostatni raz, pojawił się w naszym życiu pan Edward Herban,
prezesFundacji OchronyZdrowia i Pomocy Społecznej w Jastrzębiu-Zdroju.
Przekonałzarząd i fundacja w ogromnej części dofinansowała zakup respiratora.
Co tu dużo mówić,dał mi Pan drugi oddech.
PanieEdwardzie!
Resztę pieniędzy zdobyli rodzice.
Trochęz własnychoszczędności, trochę pożyczyli od rodziny.
89.
Trzydziestego pierwszego marca 1999 roku mój respirator
zawitał do Jastrzębia.
To był pierwszy sprzedany przez tę firmęrespirator dla indywidualnego odbiorcy.
Dopiero się rozwijali, nie mieli nawetsłużbowego auta.
Pracownik firmy przywiózł respirator pociągiem ina plecach przytaszczył go do naszego
domu.
Z ZielonejGóry podróżował.
dobę.
Przyjechał przed południem.
Straszniesię niecierpliwiłem, chciałem go od razu wypróbować.
Niestety.
Pracownik potrafił tylko wyciągnąć respiratorz pudełka, poskładać stojaki powiesić na nim
urządzenie.
Musiałem uzbroić się w cierpliwośći poczekać do następnego dnia na próbę
podłączenia go.
Ordynator wraz z innymi lekarzami musiał dobrzezapoznać się z instrukcją, a następnie w
praktyce wypróbować wszystkie funkcje i opcje, podłączając go do sztucznego płuca.
Wyglądałona to, że jest OK!
Był pierwszykwietnia 1999 roku i miałem nadzieję, że respirator nie zrobijakiegoś
kawału.
Naszczęście wszystko było dobrze.
Został tylko problemdobrego wyregulowania urządzenia, tak abymsię przypadkiem nie
przewentylował lub niebył niedotleniony.
Zaczęła się cała seria badań krwi.
W końcuustawili odpowiednią liczbę oddechów [dwanaście!
) na minutę, przepływ powietrza i wszystkie inne istotne parametry.
Droga do domu znów stała otworem,a jednak ordynator wypuścił mnie dopiero dwudziestego
trzeciego kwietnia, kiedyostatecznie upewnił się, że wszystko działa, jak należy.
A jednakprzeoczylijedną sprawę.
Westchnienia, czyligłębsze oddechy od czasu do czasu, ustawiono na maksymalną
częstotliwość.
Następowały one więc co piętnaścieminut.
Po kilku tygodniach zauważyłem, że od czasudo czasuleciutko szarpie respiratorem, ale nie
zwracałem na touwagi.
W końcu,po siedemdziesięciu pięciudniach pobytu w domu, respiratorem zaczęło szarpać na
całego.
Tata go wyłączył, zaczął mnie wentylowaćza pomocąAmbu izadzwoniłdo szpitala.
90
Co zazbieg okoliczności!
Przyjechał szybko doktorHenrykLukaszek, który asystował przy moichoperacjach i
ustawiałrespirator.
Włączył go, spojrzał na tabelę, gdzie coś było napisanepo angielsku, i powiedział:
- Musimycię zabrać naoddział, a respiratorodesłać donaprawy.
Od zbyt częstych westchnień zaczął nawalać silnik.
Miałem wiele szczęścia.
Na oddzialebył wolny respirator, jeszcze godzinę temu obsługujący pacjenta, który zmarł.
Lekarz zadzwonił do dostawcy respiratora i na drugi dzieńprzyjechał ten sam chłopak, który
go przywiózł, i zabrał respirator do ZielonejGóry.
A jakże, pociągiem, na plecach.
Potrzydziestu dniach przywiózł go z powrotempo naprawie.
Westchnienia ustawiliśmy na najniższy poziom.
Po tej zmianie respirator spisuje się bardzo dobrze do dziś.
Oby tak dalej.
Niestety, samo zdobycie respiratora tojeszczenie konieczabiegów wokół niego.
Taki sprzęt wymaga przeglądów, a tokosztuje teoretycznie sześć-siedem tysięcy.
W praktyce razzapłaciliśmy cztery tysiące, a następnym razem rachunekopiewał na trzynaście
tysięcy.
Za pierwszym razem na okresprzeglądu dostaliśmy bardzodobry sprzęt zastępczy, ale
zadrugimjuż prawdziwyzłom, w którym non stopwłączał sięalarm, cośnawalałoi tak dalej.
Naliście wymienionychczęści były te,których nawet nie tknięto, a obudowa respiratora, który
od nas wyjeżdżałjak nowy,robiła wrażenie,jakbyspadłon z pierwszego piętra.
Ponieważ spędzam niemal całeżyciew łóżku, jego funkcjonalność jest dla mnie
szalenie ważna.
Mogę nawet powiedzieć wprost - mam do łóżka stosunek osobisty.
Przestrzeńżyciowa o wymiarach dwa metry na dziewięćdziesiąt centymetrów.
Nowe łóżko niby wygląda bardziej estetycznie,jednak nigdy nie będzie tak praktycznejak
pierwsze łóżko,które dostałem ze Szwecji z darów i które sprawowało sięświetnie przez
dwanaście lat.
91.
Nowe elektryczne łóżko załatwiła pani Grażyna Kaperczak.
To ciekawa postać, która wniosławieledobrego do mojej domowej egzystencji.
Przegadałem z niągodziny przez telefon, a ona motywowała mnie do dalszych działań,
mówiąc:
"Niepełnosprawny nie musiprosić, niepełnosprawny powinienżądać".
Do listy rzeczy, które zorganizowała, dopisaćjeszcze można wannę nałóżkową.
Nakłoniła mnie także dozakupu pionizatora, na który jeszcze czekam.
Dziękuję zawszystko.
Pani Grażynko!
Bardzo przydatny okazał się też podnośnik hydrauliczny,dzięki któremu mogę
sprawnielądować na wózku, co zdarza się teraz coraz częściej.
Oszczędzamy w ten sposób kręgosłup ojca,mocno wyeksploatowany po latach opieki
nademną.
Muszę wspomnieć również o koncentratorze tlenu, który sprowadziła dla mnie pewna firma
medyczna, przywożącgo z Hamburga.
Pomaga mi on w normalnym oddychaniu,zwłaszcza wupalnedni, gdy odczuwam duszności.
Zapłaciłza niego Narodowy Fundusz Zdrowia, podobnie jak za lampę Bioptron, którą z kolei
zorganizowała dla mnie pani doktor Mirosława Świerkosz.
Jak widać,sprzętu mi nie brakuje.
Zawsze miałem zamiłowaniedo technicznych gadżetów.
Dziśnaprawdęnie mogę się bez nich obejść.
CZĘŚĆ IIIśYCIE PO śYCIU.
ALERGIA NA DRUGIEGO CZŁOWIEKA
Dość niedawno pewnapani, matka dwudziestojednoletniego chłopaka po wypadku
samochodowym, który jest całkowicie sparaliżowany, podłączony do respiratora i z
którymmożna nawiązać tylko częściowy kontakt, zwierzyła mi sięz planów zabrania swojego
syna do domu.
Jest w stabilnymstanie,a ta pani już jakiś czas temu zrezygnowałaz pracyzawodowej,
ż
ebymóc się nimopiekować.
Byłapełna entuzjazmu, szukała wsparcia, myślała, że zdecydowanie przyklasnę jej decyzji.
Poprosiłem, żeby się nad tym dobrze zastanowiła.
Problemem nie jest funkcjonować w takiej sytuacji tydzień, miesiącczy nawetrok.
To decyzja, którejskutki widać polatach,i niema raczej sposobu, żeby temu wtedy zaradzić.
Jestem w domu nieprzerwanie jużkilka lat: od dwudziestego trzeciego kwietnia 1999
roku.
Spełniło sięmoje wielkiemarzenie, żeby być u siebie, mieć dostęp do rozmaitych domowych
"wygód" (na przykład dobrego obiadu), pędzić życie, któremu sam wyznaczę rytm,a nie
podporządkowane szpitalnemu rygorowi.
Tu może mnie odwiedzić, kto chce, mogę o dowolnej porze oglądać telewizję, być w sieci czy
95.
kontynuować naukę.
Przede wszystkim wyszedłem ze szpitala, odbiłem się od dna zarówno zdrowotnego, jak i
psychicznego.
Ale towszystko ma swoją cenę.
Jestem całkowicie zdany na opiekę rodziców.
Trzeba jasno powiedzieć, że nie wyobrażam sobielepszej, ale jednocześnie jestemod nich
uzależniony.
Samodzielniemogędziałać w naprawdę wąskimzakresie.
Reszta zależy od akceptacji rodziców.
Zarazem sam niemal całkowicie zabieramim prywatne życie.
Non stop muszą byćprzy mnie.
Po długim czasie zauważyłem, że to, co dawniej spełniali natychmiast, z ochotą, anawetz
inicjatywą, coraz bardziej ich nuży.
Słyszałem i corazczęściej słyszę: "Za chwilę", "A poleż jeszcze trochę","Jak skończę to czy
to".
Co to znaczy?
Zmęczeniew sensie fizycznym i psychiczne znużenie.
Oni po prostu chcą"kraść" te krótkie chwile dla siebie.
Choćbypo to, żeby bezczynnieposiedzieć.
ś
eby to wszystko zmienić, musiałbym mieć specjalną opiekę przynajmniej na
dwanaście godzin dziennie,a przecież toniemożliwe.
Wizytypielęgniarki na kilka godzintygodniowo,rehabilitantki czy nawetregularny pobyt
moich opiekunekfinansowanych z urzędu miasta nic tu nie zmienią.
Rodzicemusieliby nauczyć się samodzielnie żyć na nowo.
Kiedyś zadzwoniono z "Dziennika" i zapytano, co myślę o ideispecjalnych osiedli,
wiosek dlaniepełnosprawnych.
Cóż..
może dla tych, którzy zachowaliresztki sprawnościi samodzielności, taki świat wyrównanych
szans byłby dobrym miejscem do integracji, związków, własnego życia, poddyskretną opieką
medyczną, ale mnie się to kojarzy z gettem, z próbą wyrzucenia na margines społeczeństwa.
Mojepragnieniepolega na życiu w społeczeństwie, a nie w sztucznej enklawie.
Chcę uczestniczyć w życiu ludzizdrowych.
Najlepszy do tego jest rodzinny dom.
Ale tak jakw rodziniekażdy ma kawałek swojego życia, którym czasem dzieli sięz innymi, tak
i jachciałbym, aby choć częśćpieniędzy,
96
które państwozaoszczędza natym, że sami bierzemy na siebie odpowiedzialność, była
przeznaczona na to, by przynajmniej przez kawałek dnia i spokojną noc każde znas mogłobyć
wolne od drugiego.
Już dawno wyczerpaliśmy tematy do rozmów, już dawnoprzestała nas ożywiać
perspektywa jakiejś nowości w naszymżyciu.
Nikogo znas nic nowegojuż niespotka.
Każdego dniawykonujemy tesame niewolnicze czynności i jesteśmy skazani na te same
twarze.
Wiemy, że nic się nie zmieni,i mamy siebie serdeczniedość.
Pewna pani anestezjolog nazwałato alergią na drugiego człowieka.
Każda z czynności wykonywanych przy mnie przypominarodzicom o nieszczęściu,
które nas wszystkich dotknęło.
Odtegonie da sięuciec, ani nachwilę niemożna o tym zapomnieć.
Gdyby piętnaście lat temu moje życie się zakończyło,dziś, po takim czasie,wszyscy pewnie
pogodziliby się z tym.
Gdyby spojrzeć nato zboku,możnaby zapytać, jaki planmiał Bóg wobec moich
rodziców,że nie zabrał im syna, tylkouczyniłich częścią jego choroby.
Może kiedy szukamy ratunku dla najbliższejukochanejosoby, szukamy ratunku dla
samychsiebie?
MOI SZAMANI
Wiadomo, pomocy i ratunku w sytuacjach podbramkowychszuka się wszędzie.
Niestety, kiedy lekarze rozkładają ręce,otwiera się worek z pieniędzmi dla wszystkich
oferujących usługi w zakresie tak zwanej medycyny niekonwencjonalnej.
Jedną z pierwszych rzeczy, jaką zrobili rodzice,zapewnez inicjatywy mamy, kiedy
jednoznacznie powiedzianoim, coze mną będzie, była wizyta u jakiegoś wróżbity
(oczywiściebez mojej wiedzy), który ze zdjęcia potrafił odczytać i przewidzieć, czy dana
osoba wyzdrowieje, czy nie.
Powiedział:
- Państwa syn nigdy nie wyzdrowieje, a co gorsza, czekago długie życie w
cierpieniach.
Nie pytałem nigdy, czy pokazali mu moje zdjęcie zlegitymacji szkolnej,czy rtg.
Jeśli to drugie, to specjalnieodkrywczy nie był.
Jeślipierwsze, to owszem, trafił, ale żeby to cośkonstruktywnego wniosłodo mojego życia,
niezauważyłem.
Fakt, żyję jak na człowieka pod respiratorem ipo takiejkontuzji wyjątkowo długo i
wyglądana to, że to jeszcze trochę potrwa.
Kolejną osobą,którą rodzicechcieli przyprowadzićdomnie, była wróżbiarka, która
przez jakieś"cudowne" szkieł-
98
ko patrzyła w źrenice i z oczu potrafiła wyczytać dalsze losyczłowieka.
Oczywiścierodzice chcieli siędowiedzieć, kiedywyzdrowieję, a może po prostu usłyszeć, że
jest jakakolwieknadzieja.
Byli tak zdesperowani, żebyliby pewnie gotowi ekstra dopłacić za "pozytywnądiagnozę".
Trudno tego nie zrozumieć, szukali czegokolwiek, czego mogliby się uczepić.
Kiedyusłyszałemod mamy, coplanuje,stanowczo odmówiłem i tego spotkania udało mi się
uniknąć.
Mama poznała pewnąpanią,panią Wandzię, mieszkającąna naszym osiedlu, która
jeździła regularnieraz w miesiącudo dość słynnego bioenergoterapeuty, jakdla mnie
szamana,Bąka, który przyjmowałw Pszczynie.
Byłem u niego aż dziesięć razy przez kolejne dziesięćmiesięcy.
Podjeżdżałemspecjalnie wynajętą karetką podjego lokal, a on przychodził do mnie dokaretki.
Podobno robiłto wyjątkowo, przez znajomość z panią Wandzią.
Zależałonam, żeby podróż trwała jak najkrócej, raz- ze względu namój stan zdrowia, dwa - ze
względu na koszt wynajmu karetki.
Na początek kładł ręce namojej głowie i pogrążał sięw głębokiejkoncentracji.
Po chwili jego dłoniezaczynałydziwnie wibrować.
W tym czasie dokonywał procesu uzdrawiania, czyli ściągania z mojej osoby złej energii, a
przekazywania swojej pozytywnej.
Przynajmniejtak mi mówił.
Zapierwszym razem robiłem zdziwioną minę, apotem ledwopowstrzymywałem sięod
ś
miechu.
Gdyby zaczął śpiewać,czułbym się jak "tańczący zwilkami".
Potemprzykładał ręce na inneobolałe miejsca.
Za każdym razemkazałprzywozić worekwaty, któryteatralnym gestem rozrywał, anastępnie
chuchał na tę watęi kazałją podkładać w miejsce urazu.
O rany, jak się spieniałem, kiedy rodzicedyskretnie próbowaliPodłożyć mi tę watę pod szyję.
Waty mieliśmy tyle, że kuzynka spożytkowała ją na waciki.
Niestety, niewiem, czymiałana jakiś korzystny wpływ na jej trądzik młodzieńczy.
99.
Byłem stanowczym przeciwnikiem takich metod, nigdyw to nie wierzyłem, zwłaszcza że w
kolejnej odsłonie Bąk kazał kupić swoje zdjęcie.
Byłana nim jegopostać z rozłożonymi rękami.
Gdyby miałna nim nocną koszulę swojej żony,wyglądałbyjak żywcem wzięty z religijnego
obrazu.
To zdjęcie miałobyć jak najbliżej mnie, miało emitować wmoją stronę jegopozytywną
energię.
Niebywałe, do czego ślepa determinacja jest w stanieprzywieśćdorosłych rozsądnych
ludzi, którzy za worek wychuchanej waty gotowi są dać ostatni grosz.
Jeśli komukolwiek coś się po takiej wizycie poprawiło, to jedynie za sprawą autosugestii.
ś
e tomożliwe, dowiedziononaukowo.
Cóż,psychika człowieka to potężna siła.
Wiara uzdrawia.
Tylkoskąd wziąć taką wiarę?
Zapewne ciśnie się wam na usta pytanie: po co tam jeździłem tyle razy, skorow
zabiegi Bąka nie wierzyłem.
Ech.
Pierwszy raz pojechałem zczystej ciekawości, wysłuchawszy wcześniej
entuzjastycznych opowieścipani Wandzi, alepotem miałem już innycel.
Minął rok, odkąd wróciłem z ośrodka w Reptach.
Całytenczas spędziłem w domu.
Gdybym poprosił mamę,aby zamówiła karetkę, bo chcę odbyćwycieczkę krajoznawczą, to
nigdy by się na to niezgodziła,a tak wystarczyło wytrzymaćinie roześmiać się Bąkowi w nos,
i miałem, co chciałem.
Zaprzyjaźniony kierowca wpowrotnejdrodze jechał tak, jakgo o to prosiłem.
Chciałem, żeby wracał przez Studzienkęizatrzymał się przyposiadłości masażysty Janka, o
którymwcześniej wspominałem.
Zrobił to, więc mogłem sobie jązobaczyć na własne oczy.
Kazałem muzahaczyć o JezioroOtmuchowskie izatrzymać się w miejscu, gdzie często
przyjeżdżałem jeszcze na rowerze, później na motorze i gdziekąpałem się pomimo zakazu
kąpieli.
Jastrzębie, w którymmieszkałem, podczas mojego pobytu na zamkniętym oddziale zmieniło
się, i to bardzo.
Rosły jak grzyby po deszczu skle100
py wielkopowierzchniowe i.
kościoły, więc miałem okazję
i zobaczyć, jakto mojemiasto się zmienia.
Kiedy wyjeżdżaliśmy lub przyjeżdżaliśmy, pod blokiem robiło się zbiegowisko gapiów.
Miałem świadomość, że tym wszystkim ludziomprzypominam o swojejosobie, o tym, że
choćmnie nie widzą
: na codzień, to jajednak ciągle żyję!
\Innym razem pojechaliśmyna stację benzynową, na którejsobie
tankowałem"gratisowo".
Ona też sięrozbudowała i byłem ciekaw, jak wyglądała obecnie.
Przejeżdżaliśmy tuż obokbalkonu i oknamojej byłej dziewczyny.
Kazałem zwolnići spojrzałem w okna jej pokoju.
Na balkonie wisiała jej wyprana koszulka.
Oczywiście w jej ulubionym żółtym kolorze.
Ta karetka,żeby była jasność, to był zwykły polonez truck.
Kierowca swoje siedzenie przesuwał maksymalnie do przodu, abym się zmieścił i aby mógł
zamknąćtylną klapę.
Nogimi wprawdzie nie wystawały, ale trzęsło jak diabli.
Nie szkodzi, zawsze jakaś rozrywka.
Dwa, trzy dni po wizycie u Bąkaczułem się naprawdę lepiej.
Tylenowych rzeczy, o którychmożna myśleć.
Tak, uzdrawiał mnie,ale nie watą,zdjęciem ani paprociami (takie "cudowne" paprocie też
sprzedawał!
). Jeszcze bardziej by mnie uzdrawiał, gdyby mieszkałw Szczecinie.
Chyba miałem szczęście, że nigdy nie wierzyłem w jegoczary-mary.
Gdybym bardzo wierzył,że ten klientmi pomoże,a pewnie skończyłoby się niczym, to
mógłbym się załamaćpsychicznie.
Słyszałem o kobiecie, która tak się uzależniłaoduzdrowiciela, że kiedy kazał jejprowadzić
głodówkę jako najlepszelekarstwo na jej dolegliwości, to popadła w obłęd i zabroniła jeść
swojemu dorastającemu synowi.
Kto wie, możegdybym nie jadł tydzień, a potem położyliby przede mną golonkę zrobioną
przez moją mamę, tobym do niej dotarło własnych siłach.
Był jednak ktoś, ktowywarł namnie bardzopozytywnewrażenie.
101.
Zdzisław był kolegą mamy z dzieciństwa.
Nie wiedziała, że ma jakieś szczególne zdolności.
On zresztą teżnie.
Dowiedział się przypadkiem.
Mieszkał na wsi.
Pewnegodnia zachorowała mu owca.
Przewróciła się na trawę.
On chciał jej dotknąć i sprawdzić,co jej jest, wyciągnął rękę i wtedy zaiskrzyły jego dłonie.
Podwóch, trzech sekundach owca lekkosię ożywiła, a po minuciewstała owłasnych
siłach,zupełnie zdrowa.
Zaczął siętym nietypowym zjawiskiem interesować i w końcu stwierdzono u niegoszczególne
predyspozycje.
Postanowił rozkręcić własny interesi otworzył gabinet; przychodzili do niegoludzie, dając mu
za uzdrowicielską terapię dowolne datki.
W Raciborzubyły organizowanekursy dlabioenergoterapeutów, na które się zapisał.
Taka sesja trwała przeważnie trzydni, piątek, sobotę i niedzielę,więczatrzymywali się z
ż
onąna dwa dni u nas.
Rewanżował się namdarmową terapią dla mnie.
Wtedycoś zauważyłem.
Czułem jakiś dziwny wzrost ciepłoty ciała.
Było to przyjemne uczucie.
Jednocześnie przez te dziesięćminutwysikiwałem ogromnąilość moczu bardzo
ciemnegokoloru.
Twierdził, że na terapię mój organizm reaguje oczyszczaniemsię z toksyn.
Zadawałem mu mnóstwo pytań o przebieg kursu i w ogóle ten rodzaj terapii.
Odpowiedzi brzmiałylogicznie i doszedłem do wniosku,że są ludzie, którzy mają pewien
rodzaj daru.
Jednakże bardzo trudno obiektywnie stwierdzić, na jakiejzasadzie odbywa się ewentualne
uzdrowienie.
Jednocześniedo branży tej przeniknęła niebywała liczba oszustów.
KiedyZdzisław skończył swój kurs, skończyła siętakże moja terapia, ale nie skończyła się
moja udręka zszamanami.
Kolejnym był rodowity Hindus, który mieszkałw blokuobok.
Na studiachmedycznych w Moskwie poznał swojążonę Polkę i przyjechał donaszego kraju.
Pracował jako lekarzwkopalni.
Pamiętałem goz dzieciństwa, zawsze miał na so-
102
bie melonik, długi do ziemi płaszczi fajkę w ustach.
Ten z koleizaatakował mnieakupunkturą.
Pakował mi po sześćdziesiąt igieł w plecyi z przodu.
Najgorzej było, kiedy kłuł mniew głowę i wtwarz.
Raz wbił mi igłę do ust i to jeszcze prostow nerw zęba.
Omal wtedy nie wstałem z łóżka.
Pozaigłamikatował mniejeszcze kolczastym wałkiem,po którym wyglądałem, jakbymmiał
różyczkę.
Apogeum okrucieństwa osiągnął, stosując pioruny chińskie, czyli po prostu przypalając
mikościbiodrowe.
Każdego dnia kazał miwypijać szklankę naparu z żeń-szenia,po którym, gdybym nie
był przykuty do łóżka, chodziłbym po Jastrzębiu, mordując, gwałcąc, łamiąc latarnie i gryząc
płyty chodnikowe.
Na szczęściew trakcie jednejz wizyt wszpitalu ordynator zauważył moje poparzenia i
rany i kategorycznie zabroniłkontaktów z tym monstrum.
W ostatnim kręgu piekła szamanów umieściłbym "profesoramedycyny", który
zapewniał mnie,żebędę zdrowy i będę chodził, a nawet zaproszę go na swoje wesele.
Co do wesela, to jeszcze nic nie wiadomo, jedno jest pewne, "profesora"Czaplińskiego na
swoje weselicho nigdy nie zaproszę,ponieważ zmarł w 1999roku na zawał serca.
Spotkałem go podczas pobytu w Reptach.
Leczył preparatem z grasicypobieranej z młodychbyczków.
Po te zastrzyki zgrasicy trzeba byłojechać aż do Zabrza, a skoro rodzice nie jeżdżą
samochodem, tylko środkami komunikacji publicznej, podróż w jednąi drugą stronę
zajmowała półdnia.
Tezastrzyki oraz specjalne czopki były okropnie drogie.
Miesięczna porcja - osiemsetzłotych.
Już dokładnie niepamiętam, jak wyglądał proces podawania, ale wyglądało to mniej więcej
tak: jeden dzień zastrzyk, drugi dzień czopek do odbytui tak przez całe pięć dniroboczych.
W sobotę i niedzielę przerwa.
Ten człowiek nawet nie wiedział dokładnie, jaki mam uraz,a już polecał swójlek.
W pełni wykorzystałem tylko pierwszą kupioną serię.
Tak
103.
byłem naładowany zbędną energią, że spastyczność mnierozrywała.
Kiedy tata ubierał się, aby pojechać po kolejnądawkę, ze łzami w oczach prosiłem, aby nie
kupował więcej
tego dziadostwa.
Najlepsze było to, że "profesor" Czapliński był.
okulistą.
I właściwie sprawdził się w swoim fachu.
Przejrzałemna oczy.
SECOND LIFE
Unoszęsię w powietrzu.
Jestem bardzo, bardzo wysoko.
Patrzę z oddalina mojeosiedle, zabudowania kopalni i drogę na Wodzisław.
Mam postać człowieka.
Nogi, ręce, żadnychskrzydeł.
Latamsamoistnie, szybuję, jakbym wykorzystywałprądypowietrza.
Jestem szczęśliwy.
Nie czuję zimna, zmęczenia.
ś
adnego bólu.
A jednak po pewnym czasie jestemznużony.
Nie, nieznużony, po prostu chcę dotknąć stopami ziemi,pochodzić sobie.
Fajnie widzieć zdaleka, ale fajnie też wyciągnąć rękę i dotknąć.
Chcę wylądować.
Powoli obniżam lot i zbliżam się do ziemi, ale im bardziej się zniżam, tym bardziej nabieram
prędkości.
Nie wyląduję!
Roztrzaskam się!
Muszę sięwzbić znowuw powietrze.
Udałosię!
Wyszedłem z tego pikowania w dół.
Wyrównałem lot.
Uff.
To teraz już ostrożnie, powoli.
Podchodzę dolądowania, kołując.
Znów jakby coś mnieporwało; kiedy za bardzo zbliżam się doziemi, zaczynam gwałtownie
przyspieszać.
Ciągnie mnie ku sobie z taką siłą, jakbychciała mnie rozgnieść.
Spróbuję jeszcze raz.
Nic z tego.
Nigdy nie wylądowałem.
Byłem coraz bardziej zmęczony,musiałem jednak dalej unosić się wpowietrzu, bo
mogłemsięJedynie roztrzaskać.
Doprowadzało mnie todo rozpaczy!
10S.
Ten sen mnie przerażał.
Bałem się go.
Gdybym zostałw tym śnie, nie obudził się, to.
To takwyobrażam sobie senne piekło.
O ile z tego tu, na ziemi, była ucieczka w inny senlub niebyt, o tyle utknięcie w tamtym było
czymś niewyobrażalnym.
Ten sen zaczął mnie nawiedzać pokilkunastu tygodniachodwypadku i trwało to
przezdobre cztery lata.
Potem nagleznikł.
Kiedy byłem zdrowy,miałem snypewnie typowedla nastolatka.
Trochę szalone, trochę naiwne.
Częstoerotyczne.
Pierwszy okres po wypadku, kiedy byłem na środkach przeciwbólowych i nasennych, to czas
bez snów.
Zapadałem wtedy w czarną otchłań, z której budziłem się tylko po to, by poraz kolejny się
dowiedzieć, że jestem sparaliżowany.
Potemchoroba zaczęła sięsączyć także do krainy snów.
Minął rok, może półtora od wypadku.
Mój stan się ustabilizował.
Z medycznegopunktu widzenia było lepiej, poprostu stabilnie, alepo okresie gwałtownejwalki
o każdą godzinę życia, choć bywało, że byłem do niej zmuszony, wkroczyłem w czas, kiedy
kurz po bitwie zaczął opadać i corazmocniej docierało do mnie, że jestem jednym wielkim
pobojowiskiem.
Cmentarzem własnych marzeń,nadziei i planów.
Zacząłem dramatycznie stawiać pytanie: ile to jeszcze potrwa?
I dostałem odpowiedź.
Ś
niło mi się to tylko trzy razy.
Za to trzy noce pod rząd.
Identyczne sny, jakby ktoś cofnął taśmę wideo.
Byłem w jakiejśpustynnej przestrzeni.
Nibystep, skały,goła ziemia.
Nie wiedziałem, gdzie jestem.
W oddali widziałem raz krzyż naturalnych rozmiarów zwiszącym na nimJezusem, raz samego
Jezusa z rozpostartymi ramionami.
Byłbardzo poraniony, krwawił.
Zewsząd, jakbym był wnim zanurzony, dobiegał mniegłos, mówiący, że będę żył
trzydzieścitrzy lata.
Pamiętam
106
swoje potworne przerażenie.
Dlaczego aż tyle?
Dlaczegotakdługo mam cierpieć?
Trzydzieści trzylata.
Nigdy nie zapomnę tego głosu.
To, co widziałem, mogłosię składaćz religijnych obrazów, jakieoglądałem wcześniej,ale
głosbył absolutnie niesamowity!
Dziśmamtrzydzieścitrzy lata.
Nie wiem, co dokładnieoznaczało to trzydzieści trzy.
Czyznaczyło to, że umrę w tymwieku, czy że od dnia snu będę żył jeszczetrzydzieści trzy
lata,a może to jakiś symbol, nie wiem.
Dostałem odpowiedź,ale jej nie rozumiem.
Może właśnie o to chodziło.
Kiedyś, parę lat temu, ale już w domu, przyśniło misię,że jestemdorosłym facetem.
Mam żonę, dzieci, chodzę dopracy.
Senbył tak piękny, że postanowiłem poprzebudzeniunie otwierać oczu, tylko przeciągnąć go
jeszcze trochę w wyobraźni.
Początkowoszło opornie, ale w końcu udało mi sięstworzyć i uruchomić ten obraz.
Kiedy zbliżalisię ojciec czymama, żeby zrobić zabieg odsysania lub mnie obrócić, prosiłem o
jeszcze chwilę zwłoki.
Następnego dnia postanowiłem zamknąć oczy i spróbowaćwrócić do przerwanego
"snu".
Przez pewien czas się męczyłem, aleudałosię.
Bardzo mi się to spodobało.
Przyszłomi dogłowy, że w ten sposób mogę przeżywać rozmaite historie, niekoniecznie
będącsobą.
Zacząłem zatem przenosićsię w rozmaite światy i przybierać najróżniejsze postacie.
Mogłem wejść w rolę kogokolwiek, spotkać, kogochciałem,i przeżyć wydarzenia, jakie sobie
wymyśliłem.
Fajne to było,ale doszedłem do wniosku, że najlepiej będzie być sobą, spróbować
sobie stworzyć nowe życia iprzeżywać je każdego dnia.
Niemal na półtoraroku pogrążyłem się w alternatywnymświecie.
Zarazpo przebudzeniuzamykałem oczy,aby odegrać poranny rytuał wstawania, jedzenia
ś
niadania, rozmowyz żoną i dziećmi, a potem wychodzenia do pracy.
Pracowałem
107.
w kopalni, więc czasem wstawałem w środku nocy, by tamiść.
Wtedy onioczywiście spali.
Do minimum ograniczałemaktywność w "realu".
Chodziło oto tylko, by zjeść, poddaćsię niezbędnym zabiegom i znów wrócić do lepszego
ś
wiata.
Po pracywracałem dodomu.
Zajmowałem się dziećmi,odrabiałem z nimi lekcje.
Potem wieczór.
Kolacja, dzieci dołóżek, a my z żoną do sypialni.
Pamiętam, jak uparcie tłumaczyłem dzieciom, że nienależy wchodzić do sypialni rodziców
bez pukania.
Tak dzień w dzień przez prawie osiemnaście miesięcy.
Myślę, żebyłem wtedy bliski, żeby raz na zawsze oderwaćsię od rzeczywistości, żeby
zostać wświecie swojej wyobraźni, która, wierzę w to, mogła stać się rzeczywistością.
A możeto, co przeżywam "naprawdę", tylko mi się wydaje?
Nie wiem już,co sprawiło, że jednakpowróciłem dotego świata.
Może poprostu życie mimowszystko jest piękniejsze?
Nazwałem sobietę moją skłonność do realistycznej fantazji "syndromem Janusza",
aleteraz, w dobie najnowszychinternetowych manii, nazwałbym ją pewnie second life.
GÓRZYCE
Tak zwana popularnośćma swoje dobre strony.
Pewna pani z Górzyc poobejrzeniu wtelewizji reportażu namój temat zadzwoniła do nas i
zaprosiłado swojej posiadłości nawakacje.
Ogromnie mnie to ucieszyło, ale jednocześnie tata postanowił tak spektakularną operację
przeprowadzić przyzastosowaniu wszelkich możliwych technik rozpoznania operacyjnego.
Działania wywiadowcze na terenie planowanegodesantu rozpoczęły się od udziału mojej
koleżanki mieszkającej w Górzycach.
Wybrała się z dzieckiem na spacer w kierunku interesującego nas obiektu.
Raport,jakinam złożyła,brzmiał bardzo optymistycznie, dlatego ojciec
postanowiłkontynuować rozpoznanie, wizytując miejsce operacji osobiście.
Wrócił zachwycony.
Miły letniskowy dom na dużej posesji z sadem!
Do ustalenia pozostałykwestie logistyczne.
Po pierwsze: na jak długi pobyt możemy liczyć?
(Jeśli tydzieńczy dwa, to całezamieszanie nie ma sensu).
Okazało się, że właściwie ile chcemy, to znaczydopóki aura pozwoli,bo domek jest
nieogrzewany.
Po drugie: ktomoże jechać?
Wszyscy idowolna liczbagości.
109.
Po trzecie: jak zorganizować transport?
Godzina wynajętej karetki, abez tego nie mogłem sięprzemieszczać, to dwieście
pięćdziesiąt złotych.
Tyle to kosztowało w instytucjach innych niż szpital, które mogły ją udostępnić.
Karetkętrzeba wziąć na minimum dwie godziny.
Tu z pomocą przyszedł nam posełKrzysztof Gadowski.
Niewiem, jak to zrobił, ale my nie zapłaciliśmy nic.
Oprócz mnie jeszcze dwa autaze sprzętem i całą resztą.
Tu na wysokości zadaniastanęlikoledzy motocykliści i zorganizowalidwaduże samochody.
Operacja przebiegła pomyślnie i dwudziestego czerwcazeszłego roku wylądowaliśmy
w Górzycach.
Kiedy przyjechaliśmy na miejsce, gospodarze mieszkającyw domu obok
przygotowaliogromne ognisko.
Patrzyłem jakzahipnotyzowany nabłyskający ogień, nie mogąc oderwać odniego wzroku.
Jakże różniło się to od smętnego widoku pokoju, na który patrzyłemprzez lata, znając każdy
jego szczegół na pamięć!
W Górzycach spędziliśmy ponad dwamiesiące i byłytojedne znajlepszych chwil
mojego powypadkowego życia.
Piękna, zielona okolica, równo skoszona trawa, drzewa uginające się od czereśni.
Przebywałem wiele godzin przed domem, pożerając zmysłami wszystko dookoła.
Górzyce tętniły życiem towarzyskim, ponieważ ciągle ktośnas odwiedzał, jak nie
koledzy motocykliści, to krewni, znajomi.
W pewnym momencie było tam naraz trzydzieści osób.
W związkuz tą liczbą gości mama iB.
nie nadążałyz pieczeniem ciasti przygotowywaniem poczęstunku.
Szczerzemówiąc, była to jedna wielka feta.
Pojawili się także dziennikarze, żeby przeprowadzić wywiad na temat moichwakacyjnych
wrażeń.
To był dla mnie wyjątkowy czas przede wszystkim zewzględu na B.
, z którą tuż przed wyjazdem zaczęło iskrzyć.
Na początku była dla mnie kolejną internetową znajomą,
110
z czasem jednak nasze rozmowy wydłużały się i.
Jeżeli ktośma wątpliwość, czy można pokochać niepełnosprawnego faceta pod respiratorem,
odpowiadam - można.
Odwiedzali nasnie tylko znajomi.
Przychodzili ludzie,którzy przypadkiem się tam wtedy znaleźli albo dowiedzieli się, że
przyjechałem,i postanowili wpaść, żeby sprawić miradość.
Najbardziej zapamiętałem pewnego pana, który przyjechał kupić od naszego
gospodarza bryczkę.
Jej właściciel miałw planach urządzićw Górzycach stadninę koni,ale nic z tegonie wyszło.
Jedną z pozostałościtego pomysłu była bryczka,którą chciał nabyć właściciel firmy
transportowej.
Przyjechałją obejrzeć, kiedy tambyliśmy, i postanowił przywitać sięz nami iporozmawiać.
Wyznał mi, żejego syn zamierza sobie kupić crossowymotor i zapytał, co on ma mu
powiedzieć.
Zgodnie zmoimprzekonaniem poradziłem mu, żeby nie próbował mu zabraniać,bo to nic nie
da.
Najważniejsze to zrobić wszystko, bydo młodego człowieka dotarło, z czym ma do czynienia
i żebezmyślne popisywanie się przed kolegamimoże się skończyć źle.
Mnie do tego,by zmienićswe podejście do motorów,brakło albo czasu, albo porządnego
ostrzegawczego dzwonu.
Gdybym złamał rękę na motorze, to może potem nie stałobysię to, co się stało.
Posłuchał i kiedy siężegnaliśmy, powiedział z naciskiem:
"Do zobaczenia".
Zadzwonił w ostatni dzień naszego pobytu.
Bardzo sięucieszył, że jeszcze jesteśmy, ipojawił się z całą rodziną.
Przyjechał także młody motocyklista na swojej maszynie.
Mam nadzieję, żezapamięta to spotkanie.
Ś
WITAJ Z TELEWIZJI
Jestemprawdopodobnie jedyną osobą udzielającą wywiadów w czasie oddawania
stolca.
Ogromnie przepraszam cowrażliwszych czytelników, ale jeśli to,co powiem o
moimmedialnym życiu, ma być choć trochę prawdziwe, to muszęuczynić to wyznanie.
Chciałbym jednak zapewnić, że nie było to moje marzenie.
Ba, nie czułem się w tej sytuacjikomfortowo, ale co miałempocząćz natarczywym
dziennikarzem,którymiał"wejście na żywo", nie słuchał żadnych tłumaczeńani wyjaśnień?
Tego typu czynnościom oddaję się w ściśleokreślonych porach, co wynika z megostanu
zdrowia.
Jeśliwięcktoś nie chce tego zrozumieć.
Od ponad roku coraz lepiej poznaję światek dziennikarski.
Zauważam, żeśrodowisko dziennikarzy możnapodzielić zasadniczo na dwie grupy: pierwsza z
nich to profesjonaliści,którzy po prostu wykonują swoją pracę, druga toludzie, którzy potrafią
pochylić się nad człowiekiem.
Z niektórymi nawiązałem przyjacielskie relacje, trwające już lata.
Ludzie tacy jak BrygidaFrosztęga i Sławek Cichypamiętająo życzeniach na święta, dzwonią,
ż
eby podzielić sięnowinami, opowiadają,co u nichsłychać, a nie tylko wy112
ciągająnowe "rewelacje".
W apogeum szumu medialnegoprzyjmowałem tak wielu dziennikarzy, że byliśmy z rodzicami
zmęczeni ich ciągłą obecnością.
Moje życie przebiegazgodnie z pielęgniarskim rytmem, a w trakcie
zamieszaniadziennikarskiego trudno było dbać o fizyczną stronę mojejosoby.
Leżałem nieraz obolały, targany niekontrolowanymi skurczami, i udzielałem
wywiadów.
Z drugiej strony wiedziałem,żeim głośniej będzieo moim problemie, tym większa szansana
pomoc.
Jestem dziennikarzom bardzo wdzięczny!
W pewnym momencie w moim życiu rozpętało się medialne pandemonium.
Mimo żez trudem jeznosiliśmy,nie będęnanie narzekał,bo wiele zawdzięczam dziennikarzom.
Nieodmówię sobie natomiast kilkuanegdot.
Po pierwsze: nic za darmo.
Wróciłem z Górzyc.
Było kilkawizyt dziennikarzy (tam zresztą też).
Jestpóźny wieczór.
Jesteśmy skonani.
Telefon.
Wywiad, koniecznie, teraz zaraz,już.
Mama odpowiada:
- Miejcie litość, Janusz jest już zmęczony.
Proszę zadzwonićjutro.
Po tamtej stronie:
- Ładnie to tak?
Jak pomagaliśmy i pisaliśmy o Januszu,to było dobrze, a teraz nawet o wakacjach nie
możemy napisać!
Po drugie: na kłopoty - Świtaj.
Wtrakcie ożywionej wymiany zdań z ojcem ktoś dzwoni.
Telefon: Widział pan w telewizjimaszynę do autoeutanazji?
Ja: Nie.
Telefon: Wynalazł jąniemiecki naukowiec, umożliwia podanie sobie trucizny poprzez
sterowanie ustami, językiem lubnaciskiem szczęki.
Ja: To dać mu Nobla.
Sygnałprzerwanego połączenia.
Usłyszał, co chciał.
Niewiem, z kim gadałem i po co.
To dla tego dziennikarzaniema
113.
znaczenia.
Ważne, że się dodzwonił.
Cokolwiekbym powiedział, to potnie i ułoży tak, jak mu pasuje.
Dzwonią z jednego z brukowców, co myślę o pewnymciężko chorym człowieku, który
domaga się eutanazji, przestał zażywać leki i jeść.
Mówię:
- Nic o nim nie wiem.
Mogędoniego zadzwonić.
Dajcienumer.
Dzwonię.
Rozmawiam.
Oddzwaniam do nich.
- Słuchajcie, to nie tak, on nie bierzeleków, bo nie ma pieniędzy, trzeba ratować
człowieka, zająć się nim.
To krzyk rozpaczy.
Następnego dnia artykuł zmoim wielkim zdjęciem: Świtajprzekonał go, żeby żył!
Pod spodem mójlist do tego człowieka.
Fatalny stylistyczniei.
przeze mnie własnoręcznie napisany!
Telewizja [typowe):
- Może pan się uśmiechnąć?
-A po co?
-pytam.
Albo na odwrót:
- Niechsię pan nie uśmiecha, to poważny temat!
Wszelkie rekordy pobiła reportażystka zTVN, aleto byłotak szalone, że ażfajne.
Przyjechała z ekipą w sobotę ranoi przez cały weekend kręciła.
Na noc przymocowalikamerę dodrążka, na którympodciągasię tata, żeby kręciła mnieprzez
całą noc.
Mój własny prywatny Big Brother.
Umiałasię odwdzięczyć!
Zorganizowała grupę motocyklistów, którzy przejechali przez Jastrzębie pod mój blok, i
zrobiłaz tego transmisję na żywo.
Oni jechali kawalkadą, a samochód z kamerą towarzyszył im, zmieniał ujęcia, super.
Ja towszystko na żywo obserwowałem na ekranie małego telewizorka.
W medialnym apogeum - żeby zakończyć miłym, budującymakcentem - na mojej
stronie rejestrowało się ośmiusetnowychużytkownikówtygodniowo.
Na forum sto osób było
114
aktywnychkażdego dnia.
Dostawałem siedem maili na minutę.
Błyskawicznie zapchała sięskrzynka i pojawił się cały szeregproblemów.
W efekcie część tej korespondencjiprzepadła.
Tego najbardziej miżal, ale dziękuję jeszcze razwszystkim, którzy napisali.
K. M.
B.
K.
To dziwne, ale ten sen pojawia się zawsze na początkui na końcu roku, tak jakby od
niego wszystko miało się zaczynać i na nim kończyć.
Widzę K.
Jest u nas naosiedlu.
Idziealejką albo stoi gdzieś przyławce lub obok bloku.
Wołam jąpo imieniu.
Głośno, bojestem w pewnej odległości od niej.
Odwraca się, zauważa mnie i zaczyna uciekać.
Wołam dalej,żeby się niebała, bo chcę tylko porozmawiać.
Nie słucha, oddala się.
Ruszam za nią.
Tak, wiem, że jestem po wypadku,jakbypamiętam, co się stało, ale mogę chodzić,nawet biec.
Przemieszczam się przez to osiedle, niby w normalnym tempie, ale jej nie mogę dogonić.
W końcu znika gdzieś za rogiem.
Tu sen się urywa, ale to jeszcze nie koniec, bo prawiezawsze jest częśćdruga.
Jestem w szkole.
Stoimy z kumplamiprzyoknie i rozmawiamy.
Czuję nasobie czyjś wzrok,wiem, że to ktoś znajomy.
Odwracam się:K.
Co ona tu robi, nigdy nie była w mojej szkole!
Zauważa mój wzrok i zaczyna biecpo schodach.
Wołam ją.
Nie słucha,znika zazakrętemschodów.
116
Budzę się z uczuciem, że po naszym związku pozostał jakiś nieład, coś, co wymaga
naprawy, uporządkowania.
Jakbyrodzaj klątwy, którą wzajemnie na siebie rzuciliśmy.
K. w tymśnie wraca do mnie jak duchkogoś zmarłego nawiedzającyżywych,abydokończyli
ważnąsprawę, której on nie zdołał.
M.
Zobaczyłem jąpierwszy raz mniejwięcej po roku leżenia na OIOM-ie.
Przyszła w grupie pielęgniarek, które miałyodbyć staż przed ostatecznym egzaminem.
Jak każdy mamrozmaite upodobania co do urody kobiet ijak każdy nie przywiązuję do nich
specjalnej wagi, szczególnie gdy ktośjestmiły, urodziwy albo pełen wdzięku.
Wtedy wszystkie wydumane kryteria nie mają znaczenia.
Prawie wszystkie, bo jakoś nigdy nie mogłem się przekonać do kobiet.
rudych.
M. była ruda.
Zauważyłem, że jakoś tak częściejdo mnie przychodzi, żepoświęca mi znacznie
więcejuwagii że chętnie zaczyna zemną rozmowę.
Naturalne,że po pewnym czasie także i podsuwane przez nią tematy stały sięnieco ciekawsze
niż zdawkowe "cosłychać.
" i "jak się czujesz".
Normalnie, jak między ludźmi,którzysię lepiej znają.
M. była w ciąży.
Miało toznaczenie o tyle, że we wrześniujej koleżankizdały egzamin i zniknęły zoddziału, a
M.
niei została dłużej.
Wtedy poczuła się znacznie swobodniej.
Niktnie zwracał specjalnejuwagi na to, ile poświęca mi czasu aninie analizował jej
zachowania.
Było jasne, że zaczyna się do
mnie przywiązywać.
Odpowiadało mi to.
Mieliśmy zsobą niezły kontakt iw tejprzerażającej nudzie na OIOM-iebyła naprawdę
promykiemnadziei.
Może i wtedy docierało do mnie, że chciałaby czegoświęcej, ale nie przywiązywałem do tego
wagi; poza tym trudno mi było sobie wyobrazić jakąś jej szczególną determinację,
117.
gdybym ja dał jej do zrozumienia, że nie mam ochoty zacieśniać znajomości.
Zacząłem wychodzić na przepustki,więc odwiedzałamnie w domu.
Dawałemjej jednakdo zrozumienia, że nicwięcej z tego nie będzie.
Moje uczucia do K.
byływtedy jeszcze bardzo żywe, mimotego, co sięstało, i nie chciałem wybijać klina klinem.
Pewnego dnia M.
wyjechała z Jastrzębiabez słowa pożegnania.
Ni stąd, ni zowąd odezwałasię w Dzień Zaduszny 2000 roku.
Zadzwoniłado rodziców.
Zapytała o mnie.
Mieliśmywrażenie, że myśli, iżumarłem, ale nie ma pewności.
Dlategodzwoni w Dzień Zaduszny, ale jednakpróbujesię upewnić, coi jak.
Pytała, czy ją pamiętamy.
Potem znowu kontakt się urwał i odezwała się w kwietniu2005 roku.
Przysłała SMS, znów z pytaniem, czy ją pamiętami czy wspominam jądobrze.
Skąd miała mójnumer?
Okazałosię, że nic prostszego.
Nie był zastrzeżony, znała adres, więcw biurze numerów wyśpiewali jej wszystko.
Zaczęło się od SMS-ów.
Najpierw zwyczajnych, potem niecocieplejszych.
Wyznała mi miłość.
Miłość od dziesięciu lat.
W końcuM.
zaczęła mnie odwiedzać.
Niemal dzieńw dzień.
Zostałamoją pielęgniarką.
Miała już wtedy dwójkę dzieci, alenie żyła z mężem.
Kiedyudało mi się zorganizowaćjej opiekę do dzieci, zostawała na noc.
To były noce.
słodko-gorzkie.
Znów ktoś mnie dotykał jakmężczyznę, znów ktoś mniecałował, znówktoś kochał sięze mną.
Mojeczucie, bardzo znacznie osłabione w okolicachgenitaliów, pozostało jednak na tyle silne,
by bez najmniejszego kłopotu umożliwić mi seks.
To jednak okazało się pułapką.
W relacjach zdrowych ludzi każdy z partnerów możezakończyć akt miłosny, kiedyjużna
niego niema ochoty albokiedy poczuje się spełniony.
Ja byłem w tym wszystkim bezwolny,a mój stanneurologiczny umożliwiał jej wielogodzinne
miłosnemaratony, które dla mnie byłyudręką.
Nie prote-
118
stowałem w ogóle albo tylko delikatnie, bo bałem się utratytego wszystkiego, co mnie
spotkało.
Jej olbrzymie ichybanietypowe potrzebyseksualneszływ parze z jakąś szaloną determinacją.
W moim pokojunie ma drzwi.
Ointymności można więc mówić dopiero wtedy, gdy rodzice zamkną sięw swejsypialni i
zasną.
Nigdy nie udało jej się dotrwać do tego momentu.
Z dniana dzień czułem się coraz bardziejuprzedmiotowiony, ale nie przyznawałem się
do tego przed sobą.
Pewnego dnia zaczęła snućzaskakujące plany.
Chciałamnienamówić,abym jako niepełnosprawny poprosił o przyznanie mieszkaniaze
specjalnej puliprezydenta miasta,dlaktórego nie byłem osobą anonimową.
Mówiła, że możemytam zamieszkać razem, że się mną zaopiekuje, że rodzice będą mogli
sobie odpocząć.
Od razupowiedziałem,że to głupipomysł i że nie mam takich planów.
Nie odpuściła.
Wręczprzeciwnie, w tejkwestii stała sięwłaściwie namolna.
Wtedyczar prysł.
Naszą rozmowę na dodatek usłyszał ojciec.
Dlaniego nie było żadnych wątpliwości.
Jeśli kiedyśzastanawiał się, czemu M.
tak do mnie lgnie, a wspomnienie historiiz K.
powstrzymywało go odjakichkolwiek działań,to terazukryte cele M.
były dla niegooczywiste.
Swojerzeczy zabierała ode mnie na dwa razy.
B.
B. poznałemprzez Internet.
To było i nadaljest moje oknona świat.
Ci, z którymi udajemi się nawiązać bliższy kontakt, na ogół przechodzą na spotkaniaw realu.
Takbyło teżz B.
, która mieszka w Jastrzębiu.
To wyjątkowa osoba.
Niejest mojąrówieśniczką jak K.
czy M.
Ma dwoje dzieci.
Córkajest już samodzielna, asyn kończy edukację.
Kilka lattemusię rozwiodła.
Od pierwszych chwil, kiedy pojawiła się u nasw mieszkaniu, kiedy zobaczyłem jej
autentyczną, spontanicznątroskę i poświęcenie, wiedziałem, że jest kimś zupełnie
119.
innym niż większość odwiedzających mnie ludzi.
Miała przytym jakiś niezwykły, naturalny talent do wykonywania czynności pielęgnacyjnych.
Była w tym bez zarzutu.
Nasza znajomość nabrała szczególnej intensywności w Górzycach,gdzieniemal codziennie
mnie odwiedzała, gdzie nocowała, gdzieangażowała się bardzo we wszystkie prace związane
z moimniezwykłym życiem towarzyskim, które tam po prostu eksplodowało.
Najważniejsze jednak, że tam mieliśmy też czasdlasiebie.
Sprzyjały temu przedewszystkim długie, bezsenne,przegadane noce oraz otoczenie.
Piękne lato, zieleń, chmuryi wiatr.
Zanim wróciłem stamtąd, byłojuż wiadomo, że to niejest taka sobie znajomość.
B. wielokrotniewyręczałamoich rodziców w obowiązkach.
Rwała się do tego, ponieważ wtedy mieliśmy czas dlasiebie, mogliśmy spędzać razem całe
godziny, a nawet dnie.
Była gotowa przejąćopiekę nade mną.
Proponowała moim rodzicom kilkudniowe wyjazdy, odpoczynek.
Byłem zachwyconytak bardzo, że przy każdej okazji wspominałem, jak świetniesobie radzii
jak mi z nią dobrze.
Perspektywa zmianytrybu życia,być może związku i wyprowadzeniasię od rodziców zaczęła
mnie szalenie pociągać.
To nas zgubiło.
Jest ktoś, kto jest o mnie niebywale zazdrosny.
Ktoś, ktopoświęciłmiswe życie, ktoś, kto utożsamił się tak bardzoz rolą mego
najdoskonalszego opiekuna, że zabranie mu jejpozbawiłobygo sensu życia.
Mój ojciec.
Wyczuwała to, a on corazbardziej dawał jej to do zrozumienia.
Pewnego dniazapytała, czy gdybytrzebabyłowalczyćo nasz związek, zabiegać o nią, stać po
jej stronie, czy zrobiłbym to.
Nie do końca wiedziałem, do czego zmierza, więc powiedziałem, że tak, choćz pewnością są
jakieś granice zabieganiao względy innych.
Samniewiem, czemu to powiedziałem.
Może po prostu przyszła mi na myśl K.
albochciałemwyrazić swój ogólny pogląd na takiesytuacje.
Nabrała chybawtedy wątpliwości,zmieniła spojrzenie na niektóre rzeczy.
120
Zaczęła dostrzegać,że nie poświęcam odpowiedniej uwagijejsprawom, uczuciom, że z
byle powodu przerywam jej wynurzenia, jeślicoś mi się przypomni.
Uczucia jednak były na tyle mocne,że nasz związek trwał.
Niestetynarastał teżniepokójojca.
Wziął ją na spacer i zapytał wprost o jejukryte cele.
Była w szoku.
Oczywiście zaprzeczyła tym podejrzeniom i niby wszystko wróciło do normy, alejednak coś
pękło.
Przy ojcu była jeszczebardziejsztywna niżprzedtem.
Naturalnie zachowywała się tylkoprzy mamie.
Cokolwiek zrobiła lub powiedziała albo cokolwiek zrobiłczy powiedział ojciec, stawało się
dwuznaczne.
Ojciec zawsze zasłaniał się rzekomymi spotkaniamii opowieściami innychludzi, którzy
zwracają mu uwagę na to czyowo, ale moim zdaniem przede wszystkim sam się buzował.
Wielkim cieniem kładła się na ten związek cała nieszczęsnasytuacja z M.
Niezależnie odtego, czy służy ona ojcu jedyniejako casus belli, czyteż wzbudza jego
autentyczny niepokój,nie możnasię od niej oderwać.
Myślę, że zachowanie ojca zaczęłoB.
przypominać udrękę zjej byłym mężem i postanowiła nigdy więcej do tegonie wracać.
Niestety, gwóźdź dotrumny tegozwiązku wbiłem ja.
Pewnej marcowej niedzieli2008 roku kategorycznie postanowiłem zasiąść na wózku i odbyć
nim pierwszy spacer.
Stał już prawie pół roku w mieszkaniu i ciągleludzie z firmy A.
, która sprowadziła wózek,nie mogli go ostatecznie do mnie dostosować.
Uparłem się i bez asysty lekarza, badań i paru ważnych rozwiązań w wózku nalegałem naB.
i ojca,by mniena niego posadzili.
Zrobili to.
Ubrali mnie, zamocowali, jaksię dało, na wózkui pojechaliśmy.
Dalekie to było od ideału.
Głowa latała mi na wszystkie strony, najmniejszaprzeszkoda była niedo przejścia i generalnie
bez asysty kogośsterującego wózkiem z tyłu niebyłem w staniejechać, ale wyruszyliśmy.
"Wymarzonym" celem był Lidlna moim osiedlu.
Spełniał wszystkie kluczowe warunkicelu pielgrzymki: miał
121.
równą podłogę, sporą przestrzeń, był pod dachem i dawałnamiastkę normalności.
Cóż bardziej normalnego niż "samodzielne" zakupy?
Po wizycie w Lidlu zrobiliśmy jeszcze małyspacerek.
Opanowałemjuż trochę sterowanie, więcmogłem ruszyćw dowolnie wybranym kierunku.
Popędziłem moim bolidemw stronępewnego balkonu, naktórym kiedyś widywałemulubione
ż
ółte rzeczy K.
Ojciec widział, co planuję, i nawet on uznał, żeto będzienie w porządku.
Najpierw marudził, że już zimno i trzebawracać, apotem:
- Janusz!
Nie jedź tam - wołał za mną.
- Janusz, nie róbtego, będzieszżałował.
B.w końcu doszła do miejsca, w którym się zatrzymałem.
- Które to okno?
- zapytała.
Teraz jesteśmy już tylko znajomymi.
ŁOWCYDUSZ
Największy problemz ludźmi żarliwie religijnymi i księżmi toten, że nie potrafią
podejśćdo człowieka bezinteresownie.
Ta "interesowność"nie polega oczywiście na wyciąganiuręki po korzyści materialne.
Takie przypadki też są i wspomniałem już nawet o jednym, alenad marginesem szkodasię
rozwodzić.
Chodzi o szczególnyrodzaj nastawienia nazałatwienie własnego religijnego interesu, na
wepchanie sięz własnym wytłumaczeniem czegoś, co tak naprawdę jestniewytłumaczalne.
A najlepiej na skorzystanie z okazji,by
Ś
witaja nawrócić.
To trochę tak, jak z tymi ludźmi, którzy odwiedzają biblijnego Hioba i każdy ma mu
do zaoferowania swoje własne
wyjaśnienie przyczynjego tragedii.
Dowcip polega jednak na tym, że nie wiemy, czemu jednych ludzidotykajątragedie,a
innych nie.
Z drugiej stronyuporczywe nadawanie sensucierpieniu wydaje mi się bezcelowe, jeśli polega
na tym,że wmawiają nam to inni.
Naogół zdrowi.
Czasemmam wrażenie, że ten i ów chciałbywykorzystaćmoje położenie, moją bezradność,
aby moja
123.
religijność była bardziej intensywna, abym więcej się modlił,aby zarobić jakieś punkty u Pana
Boga i tak dalej.
Typowym tego przykładem jest zachowanie pani psycholog z KUL-u, jak o sobie
mówi, która psychologię pomyliłaz katechezą i zamiast nauczyć mnie, jak sobie radzić z
pewnymi sytuacjami, próbuje nadać metafizyczny sens mojemu stanowi zdrowia.
Takichduchownych doradców jest jednak więcej, co widać główniew mailach przesłanych
domojej skrzynki.
Standardowe teksty brzmiały: "Będę się zaCiebie modlić".
"Bóg dał życie, tylko Bóg może je zabrać".
"Bóg dajetylko taki krzyż,jaki jesteśmy w stanieudźwignąć".
"Wiara w Boga uzdrawia".
Pamiętam, jakkiedyś umówiłem się z proboszczem mojejparafii na spotkanie.
Cała rodzina została postawionaw stangotowości, mama wysprzątała mieszkanie jak na
ś
więta, przygotowania szły pełną parą, szkodaże nie rozłożyła czerwonego dywanu.
Czekamy, nasłuchującdomofonu, a tu jak nazłość co chwila dzwoni ktoś inny, jak niekurier,
to bezdomnyczysąsiadka.
O dwudziestej pierwszej zadzwonił proboszczi powiedział:"Przepraszam, zapomniałem".
Dla niego pewnie niewiele to znaczyło.
Tymczasemja nabrałem jeszczebardziej sceptycznego nastawienia do księży katolickich.
Ostatecznie czara goryczy przelała się podczas kolędy.
Odwiedził nas ksiądz, który natychmiast po odprawieniu religijnych rytuałów zaczął się
zbierać do wyjścia.
Tata niewytrzymał i rzucił:
- Niezamieni ksiądz choć słowa z synem?
On:
- Przecież to normalny człowiek,taki jak my.
Ma, czegochciał.
Zabolało mnie to, więcpowiedziałem:
- Słucham czasem mszy świętej w radio i mam wrażenie,że co innego robicie, a co
innegomówicie.
Popatrzyłna mniez wyrazem wyższości iwysyczał:
124
- Na tym polega sztuka.
Mamapróbowała ratować sytuację, bo atmosfera była ażgęsta od wzajemnej niechęci.
Zapytała, czy ksiądznas jeszcze odwiedzi.
On:
- Raczej nie.
Byłbym jednak bardzo niesprawiedliwy, gdybympowiedział, że są tylko tacy.
Po tej całejzawierusze z tak zwaną eutanazją otrzymałem wiele wiadomości z treścią
wyrażającąnajgłębsze współczuciei deklaracją, że ktoś będzie się modlił,bym swą decyzję
zmienił.
Tobardzo szlachetne.
Wyczuwamw tym głębokieprzekonanie kogoś o słuszności swych poglądów i
jednocześnieszacunek dla mnie.
Myślę sobie, że tak drastyczne doświadczenia jak te, które wynikają zespotkania z
człowiekiem wmoim stanie, wyzwalająw ludziach najdziwniejsze postawy.
Chyba po prostustrasznie trudno sobie z tymporadzić.
Szczególne miejsce zajmuje wśródtakichosób wspomniany wcześniej ksiądz S.
Zaczął odtego, żenaopowiadał namkiedyś o ojcu Ricardo z Włoch,który odkrył swojąmoc
uzdrawiania i niedawnoprzyjechał do Polski.
S. miał mu pokazaćmoje zdjęcie, a tamten, dotknąwszy go, powiedział: "Przekażmu,
ż
ewyzdrowieje,ale szybko to nie nastąpi".
Ojciec pojechał do śorna spotkanie z ojcem Ricardo iwrócił wstrząśnięty.
To byłjakiś tani spektakl, groteska,jak tookreślił, i na tymtemat się zakończył.
Pewnego dniaS.
naprawdę mnie zaskoczył.
Zapytał,czygdy wyzdrowieję, chciałbym zostać sługą Bożym, zakonnikiem, księdzem.
Zatkało mnie iwybąkałem, żenie wiem.
Jak rozumiem,miała to byćsugestia, abym kupiłsobie odPana Boga zdrowie w zamian za
dożywotnią służbę.
Mogęsobie nawet wyobrazić sytuację, w której takie "przymierze"ma sens,ale ja jako
duchowny?
Z moim charakterem, z moimi
125.
poglądami na temat Kościoła?
Cóż, bywająsytuacje, w którychludzie diametralnie zmieniają poglądy, ale ja niestety nie
mam do tego podstaw.
A jednak zapał "łowcy dusz" miał u S.
swoje dobre strony.
Kiedyśspecjalnie dla mnie,na mojej sali na OIOM-ie, odprawiłmszę świętą.
Zbudował ołtarz, zorganizował służbę liturgiczną.
To było wyjątkowe i bardzo dla mnie ważne.
Trzebateż uczciwie powiedzieć,że taka religijna nachalność bywacałkiem znośna, jeśliidzie za
tym cokolwiek więcej.
S. odwiedzał mnie,rozmawiał ze mną, zostawił jakieś miejsce specjalniedla mniew swojej
pamięci.
Jeśli ktoś odwiedzi, pogada,pomoże w jakimkolwiek drobiazgu, to jest zupełnie inaczejniż
wtedy, kiedy tylko prawi morały, mówi mi kazania.
Na pewno lepsze to niż wyczyny księdza L.
, alkoholika.
Nie chciał mnie wyspowiadać, tłumacząc, że niedosłyszy, a potemzbył mnie pytaniem: "Jakie
ty masz grzechy?
"Tłumaczyłem mu,że wobec tegonie mogę przyjąć komuniiświętej, ale tego też nie słyszał i
pchał mi w zaciśnięte ustakomunikant, który się pokruszył i rozsypał.
W końcu nawet ślepy i głuchy z urzędubiskup doszedł downiosku, żetrzeba gozabrać z
parafii, i tyle go widziałem.
Najważniejsząjednakpostacią jest ksiądz J.
Poznałem go,kiedy w zastępstwiepierwszego kapelana, który byłnieobecny, roznosił
komunię.
Znałem go wcześniejz widzenia, ześlizgawek na lodowisku ijako ministranta.
J. w tym czasiejeszcze nie byłksiędzem i był chyba na czwartym lub piątymroku seminarium.
Mieliśmywyjątkowy, koleżeński kontakt.
Z początku, parę tygodni po wypadku, zadawałem mu mnóstwo trudnych,dramatycznych
pytań.
Często dawał nanieprzekonujące odpowiedzi, ale, jak przyznawał, po takiej seriipytań
podczasodwiedzin wychodził ode mnie mocno zmęczony.
Dużo wnosił w moje buntowniczeżycie powypadkowe.
Nie ukrywam, miałem ogromny żal zarówno do siebie,za to, że popełniłem taki fatalny błąd,
jak i do samego Boga,
126
który nie uchronił mnie przed tym nieszczęściem i niewybawiłod jego skutków.
Ale to wszystko miało jeszczeinnysens.
Ksiądz J.
prowadził grupę modlitewną, na którą chodziła moja dziewczyna.
Był więc wtym odpoczątku, odpierwszych dni, kiedy wszyscy modlili się o cud.
Wiem, że K.
, widząc,iż mój stan się niepoprawia, radziła sięgo, co ma dalej począć.
J. nigdy się nieprzyznał, że coś K.
doradzał, jednak zawsze, gdygo oto pytałem, zachowywałsiętrochędziwnie, uciekając
wzrokiemi dając wymijające odpowiedzi.
Kilka razy w przypływie gniewupoprosiłem go, żeby już nie przychodził.
Robiłdłuższąprzerwę, a potem znowu udawało mu sięnakłonićmnie dospotkań.
Ostatni rok mojego pobytu w szpitalu spędziliśmyna technicznych dyskusjach dotyczących
możliwościwykorzystania przeze mnie Internetu.
Nie ukrywam, że taperspektywa wiele mi dała.
Kiedy już byłem w domu ze swoim respiratorem, robiliśmy przymiarki, jak wysoko
potrafięusiąść i jakie urządzeniedla mnie skonstruować, abym mógł wykorzystać ruchy
języka, uścisk szczęki i ruchy głowy do obsługi komputera.
Dałkilkaogłoszeńw Internecie, kilkanaście osób odpowiedziało, ale podsuwali tylko same
nierealne pomysły.
Z najbardziejkonkretną propozycją zgłosiłsię facet z Kanady, który zaoferował specjalny kask
umożliwiający obsługęcałego komputera zapomocą ruchów gałek ocznych.
Był jednak zwykłym naciągaczem i kiedy zapytaliśmygoo możliwość przetestowaniakasku,
jego pierwszy telefonokazał się ostatnim.
Potem J.
wynalazł jakiegoś kumpla, który twierdził, że jest w stanie zrobić klawiaturę ekranową, że
będzie to trwało, aleza dwa, trzymiesiące powinno się udać.
Od tego momentu każde spotkaniez J.
, aprzychodził między czternastą a piętnastą, zaczynałem od pytania: "Co z tą klawiaturą?
".
Najwyraźniej ktoś sięprzeliczył z siłami albocoś w tym stylu, bo J.
dawał corazbardziej pokrętne odpowiedzi.
W końcu
127.
skończyły mu się pomysły na wyjaśnienia.
Przeprosił mnie,że rok mnie zwodził.
Obiecał, że wpadnie w najbliższy wtorek, i po prostu przestał przychodzić.
Tak bardzo dla mnieważne były tewizyty, żenawet kazałem się na tę okazję ustawiać w
pozycji półsiedzącej.
Podciąganomniewięc każdegodnia około czternastej, a J.
nie przychodził.
Byłem tak bardzo zawiedziony, że popadłem w depresję, przestałem jeść,zamknąłem sięw
sobie.
Odmawiałem piciai prawdopodobniebrak płynówspowodował, że zacząłmnie potwornie
bolećnabrzmiały gruczoł krokowy.
Prawie żadne środki przeciwbólowe nato nie działały, askutki odczuwam do dziś.
W 2004 roku, w czasie odpustu w naszej parafii, J.
spotkał moichrodziców.
Obiecałmnie odwiedzić.
Przyszedł.
Wysłuchał mojej reprymendy i przeprosił mnie.
Sprawił mitym wielką ulgę.
Widziałem, żenadal mu na mnie zależy,że być może niejest jużw stanie daćmi tyle co
dawniej, aleo mnie nie zapomniał.
Wymieniliśmy się adresamie-mailowymi i numerami telefonu.
Kontakt mamy teraz dość rzadki, alemamy.
Nie uciekłprzede mną, nie rozpłynął się we mgle.
Czasem myślę, że w tymwszystkim najgorsze jest to, żeludzie przychodzą i odchodzą,
a ja nie mogę za nimi podążyć.
Nie uczestniczęw tym ruchu, który dziejesię dookołamnie, który jest treścią ich życia.
To inni muszą domnieprzychodzić.
Tocałkowicie zmienia perspektywę.
Nieobecność,rozłąkę odbieram zupełnie inaczej, bardziej gwałtownie,boleśniej.
W bezruchu niemal wszystko jest wyczekiwaniem,a bardzo ograniczone możliwości
uczestniczenia w takzwanym normalnym życiu, zanurzenia się w swoje sprawy, problemy i
plany przewrażliwiają na nieuwagę czy nieobecnośćinnych.
Tak jak respirator uwolniłmnie od OIOM-u, tak wózek może uwolnić mnie od siebie.
Zawsze to jakaś możliwośćucieczki.
14. Z przyjaciółką Anią Kanik.
Aniapoprawia ustawienie wyświetlacza, którypokazuje funkcje wózka i dzięki temu
umożliwia Januszowi sterowanie
ś
YCIE PO śYCIU
Tak to się zaczęło:
SądRejonowyw Jastrzębiu-ZdrojuSąd Rodzinnyul.
Staszica 3
Jastrzębie-Zdrój, dnia 02.
02.2007
Wnioskodawca: Janusz Świtajul.
Marusarzówny23/3544-335 Jastrzębie-Zdrój
WNIOSEK
W imieniu własnym wnoszę:
1. o wyrażenie zgody na przerwanie mojej uporczywej terapii,
2.o przesłuchanie wnioskodawcy przez Sądw miejscu zamieszkania.
UZASADNIENIE
Jestem osobą niepełnosprawną, uległem wypadkowi 18.
05.1993 roku, na skutek którego doznałem urazu kręgosłupa szyjnegonawysokościC-2i C-3
ze złamaniem zęba obrotnika, co oznacza, że mam porażenieczterokończynowe z
niewydolnością oddechową.
Od chwili ratowania
129.
mi życia aż po odzyskanie przytomności na zamkniętym oddziale intensywnej terapii i po
przebytych operacjach byłem wentylowany mechanicznie, moje funkcje życiowe
podtrzymywał i do dziś podtrzymuje respirator.
Moja uporczywaterapia trwa już 14 lat,pierwsza pomocbardzo niefachowa nadeszła w
miejscu wypadku w Wodzisławiu Śląskim.
Jeszczetego samego dnia zostałemprzewieziony do szpitala w miejscu zamieszkania, czyli
Jastrzębiu-Zdroju na oddział intensywnej opieki medyczneji tylko na tych oddziałach w
późniejszym czasie ta uporczywa terapia,niedająca cienia szansy na poprawę stanu zdrowia,
była kontynuowana, z różnych przyczyn, najczęściej z powodu remontu jastrzębskiegoOIOM-
u, w miejscowościach śory lub Pszczyna.
Na zabieg usunięciazłamanego zęba obrotnika na 9 dni odwiedziłem Piekary Śląskiei miło
wspominam tylko półroczny pobyt w ReptachŚląskich w GórnośląskimCentrum
Rehabilitacyjnym na oddziale paraplegii, chociaż i tam cud sięnie zdarzył, gdyż uraz
jestnieodwracalny nawet na tak bardzo zaawansowany postęp medyczny w XXIwieku.
Pierwsze lata uporczywej terapii spędziłem głównie w obecnymWojewódzkim
Szpitalu Specjalistycznym nr 2w Jastrzębiu-Zdroju.
W 1998 roku bardzo poważnie rozważałem szansę zakupurespiratora.
Udało się mi go zakupić 31.
03.1999 dzięki pomocy prężnie działającejfundacji w miejscu zamieszkania.
Fundacji Zdrowia i Opieki Społecznej,do której należę.
Po przetestowaniu respiratora w domu przebywambezżadnych medycznych zabiegów
szpitalnych (pobyt w mieszkaniu rodziców od 23.
04.1999 roku).
Rodzicez upływem czasu starzeją się imają coraz mniej siły nasprawowanie
całodobowej opieki dzień w dzień, praktyczniebezwytchnienia, wolnego weekendu czy
urlopu.
Podpisując dokument izabierając mnie na stałe do domu rodzinnego, stalisię odpowiedzialni
za moje życie.
Przez to, że Mama ma duży ubytek słuchui nic niesłyszy, niemając założonego aparatu
słuchowego, zdecydowana część wszystkichobowiązków ciążyna 63-letnim Ojcu.
Wybiegającw przyszłość, nie wyobrażam sobie dalszego, wedługmnie
bezsensownego, przedłużania uporczywej terapii w szpitalach,
130
DPS czy hospicjach.
Trudnoznosiłem pobyty w szpitalu i pielęgniarkidobrze mnie pamiętają, szczególnie te,
któretraktowały chorego,kalekęponiżej godności człowieka, a zdarzało się to często, i dlatego
biały personel działa na mnie jak czerwona płachta na byka.
Proszę o poważne potraktowanie mojego wniosku, w którym apeluję głośnoi z
rozpacząo zgodę na przerwanie terapii.
Wyczerpałem niemalże wszystkie możliwości, prosząc o to w listach różne osoby, na czele z
prezydentem RP Lechem Kaczyńskim,który nieodpisywał na korespondencję.
27.05 kobieta z Kancelarii przedzwoniła, nie chcącsięprzedstawić.
Tylkoraz pracownik Kancelarii odpisał jednymzdaniemna rozpaczliwe prośby o pomoc w
usprawnieniu opieki pielęgniarskiej.
W TVP2 nagrywając reportaż, również obiecali pomoc niena 100, leczna 200%- "obiecaćnie
grzech".
Jest to mocno przemyślana decyzja.
Pierwszy razwyraziłem jąw dwa tygodnie po wypadkuw dniuosiągnięcia przezemnie
pełnoletniości, prosząc lekarza dyżurującego o odłączenie od respiratora.
Zadeklarowałem w zamian wszystkie zdatne organy do przeszczepu,aby ratowały życie
innych ludzi.
Lekarz wpadł w furię, obrażając mniei zastraszając, i od tego czasu już nigdy nie traktował
mnie jak poprzednio, a jedyniesłużbowo.
Do dziśpodtrzymuję tę samą decyzję, choć już nie mam18lat, tylko jestem dojrzałym
mężczyzną,32-letnim, inteligentnym, wrażliwymi w pełnizdrowym na umyśle.
Nie chcę zatrudniać do mojej sprawyadwokata z urzędu, sam osobiście chcę
wystąpićw tej roli.
Tędecyzję motywujęnastępująco: nieznam adwokata, który tak jak ja mógłby opowiedzieć o
mojej codziennej monotonii, bólu fizycznymi psychicznymbeznadziei na lepsze jutro i
wszystkim, co przeżywami przeżyłem.
Wniosek podbijam pieczątką, którą na codzień się posługuję,a następnie przy pomocy
osóbtrzecich odbijam linie papilarne prawegokciuka, co w Polsce jest równoznaczne z
własnoręcznym podpisem.
Wnioseksam napisałem na komputerze przy pomocy ust i nikogo nie angażuję w moją
bardzo poważną i chyba pierwszą taką sprawę w Polsce.
131.
śą
dam skrócenia swego życia.
Sensutrzymywania przy nim istnieje tylko pod pewnymi warunkami, kiedy człowiek
względnie dobrzefunkcjonuje biologicznie, psychicznie, społecznie i ekonomicznie.
Jatych kryteriównie spełniam.
Janusz Świtaj
Na trzech egzemplarzach pisma sądowego powodai natrzech egzemplarzach wniosku
do sądu oraz na jednym egzemplarzu oświadczenia majątkowego zrobiłem tuszowyodcisk
palca i tata obok wpisał moje imię i nazwisko orazczytelnie się podpisał.
Ito jestpotwierdzenie mojegowiarygodnego podpisu.
Dalsza historia tego pozwu i całej "Świtajgate" jest
pewniewiększościczytelnikommniejlub bardziej znana.
Szczerzemówiąc, rozmaite szczegóły niewiele wnoszą tu do sprawy,a kwestie najistotniejsze
jeszcze wiele razy w tej książce powrócą, szczególnie kiedy przyjdziemoment, aby
rozprawićsię z takzwanąeutanazją.
Najważniejsze jest jednak co innego.
Pisząc ów wniosek, nie zdawałem sobie sprawy, że myśląc ogodnym końcu swojego
ż
ycia, zaczynam właśnie drugie życie.
Kiedyprzez niemalpiętnaście lat leżałem przykuty do łóżka, media interesowały się mną
sporadycznie.
Pozewdo sądu oraz list do Prezydenta RPdały im -co nigdy by midogłowy nie przyszło -
sensację.
Nie mamzłudzeń: JanuszŚwitaj jest dla nich ważny tylko dlatego, że zupełnie niechcący stał
się medialny, kontrowersyjny, łatwy do wciągnięcianasztandary.
Kiedy w polityce w miarę spokojnie, kiedy gospodarka gładko sięrozwija, a piłkarze nie grają
akurat meczu o wszystko, gazety wypuszczają swoje dwie wypróbowane bestie: aborcję i
eutanazję.
Ponieważ w kwestiiaborcji nie
132
było nic ciekawego, to skwapliwie skorzystały z okazji, którą
dał im mój pozew.
Czymedialność mnie męczy?
Nie jestem hipokrytą!
Owszem, czasami jestem bliski obłędu z powoduilości wywiadów, wystąpień,telefonów,
maili itp.
Do rozpaczy doprowadza mnie też "profesjonalizm" niektórych gwiazd najlepszych
polskichmediów, ale przynajmniej mam pewność,żektoś na tym świecie choć przez moment
zastanowi sięnad losem ludzi takich jak ja.
Ustalmy więckilka podstawowych faktów.
Jeśli ktoś jestniemal całkowicie lub częściowo sparaliżowany, potrzebujecałodobowej opieki.
Cała doba oznacza dwadzieścia czterygodziny.
Od Świtaja nie ma"czasu wolnego", urlopu, świąti dni wolnych od pracy.
Ponieważ przebywam w domu, całodobowa opieka oznaczapermanentnezaangażowanie
rodziców.
Wystarczy, że ojciecsię poślizgnie, złamie rękę i nie będzie mógł wykonywać wokół mnie
niezbędnychczynności,i wszystko zaczyna sięwalić.
Co zapewnia mi państwo polskie, które zażyczyłosobie,abym żył?
Pielęgniarkę na półtorej godziny dziennie.
Automatycznie?
Ależ skąd!
Trzeba sobieto wychodzić, wynudzić pismami, wydręczyć.
PFRON,NFZczy opieka społeczna - bez różnicy.
Instytucje powołane, byszukaćsposobu na pomoc ludziom niepełnosprawnym, robiąabsolutnie
wszystko, by udawać, że o nichnic nie wiedzą.
Jeśli jednak jakiś bezczelny typ zaczniesię czegoś od nichdomagać, to mają w odwodzie las
przepisów ikilometry absurdalnych, trudnych do rozgryzienia nawet dla prawnika formularzy.
Chciwi i pazerni niepełnosprawni mają nieprawdopodobne fanaberie:respirator?
(a po comu oddychać?
), materac przeciwodleżynowy?
(niech się tetraplegik przewracaz boku na bok, dobrze mu to zrobi!
), łóżko z wanną?
(a pocomasię kąpać, skoro cały czas leży?
), podnośnik?
(każdyma Pudziana wrodzinie.
), wózek?
(a co się będzie plątał,nie może w domu siedzieć?
), rehabilitacja?
(a po co, przecież
133.
nie wyzdrowieje!
). Taką listę mógłbym ciągnąć w nieskończoność.
Dowcippolegana tym, że takierzeczy należą sięautomatycznie!
Jeśli państwa polskiego nie stać na utrzymywanie Świtaja przy życiu, to ja to oczywiście
rozumiem, niemam żalu.
Proszę o dużądawkę środka nasennegoi wyłączenie respiratora.
Ś
rodeknasenny chętnie zakupię z własnychoszczędności, a jeśliktoś maproblem zpodjęciem
decyzji codo respiratora, to bardzo proszę się tym nie przejmować, tylko zrobić remont stacji
trafo na osiedlu.
Baterie respiratorapodtrzymują napięcie do trzydziestu minut.
Hospicjum?
Zaraz, przecież państwu polskiemu zależy natym, żebym żył, dlaczego więc chce mnie
umieścić tam, gdzietylko czeka się na koniec?
Szpital?
Bardzo przepraszam, niemówiąc jużo istocie słowa "życie", pobyt takiego człowieka jak ja
kosztuje szpital zapewneponad dwadzieścia tysięcy miesięcznie, plus zajęte łóżko i respirator.
Uważamzatem,że wdrożyłem prywatną reformę służbyzdrowia iprzynoszęwielkie
oszczędności wgotówce.
Do czego zmierzam?
Drugie życie ma sens tylko wtedy,gdy człowiek w takim stanie jak ja może zdobyć kilka
niezbędnychrzeczy.
Mam je, ale niestojąza nimi państwowe instytucje, tylko wspaniali ludziedobrej woli,
prywatne fundacje w rodzaju "MimoWszystko" i FundacjiZdrowia i OpiekiSpołecznej w
Jastrzębiu-Zdroju, a także stosy pism, któryminękam PFRON-y i inne NFZ-y.
Gdybym chciał je wydać, wyszedłby osobny gruby tom.
Za tymwszystkim stoją moi rodzice.
Ich determinacja i całkowite poświęcenie.
Cała awantura o Świtaja będziebez sensu, jeśli skończysięna nierozstrzygalnym sporze
oeutanazjęlub łzawym zachwycie nad dzielnym motocyklistą z Jastrzębia.
Tu chodzio konsekwencję, o odpowiedzialność za moje życie, którąpaństwo wzięło na siebie.
Nie miejcie złudzeń, te parę wywiadów w mediach nierobi żadnego wrażenia na
naszym"opiekuńczym państwie".
Wywiady mogą być jedynie hasłem
134
do boju dla tych,którzy chcą walczyć oto, by je zmienić.
Mnie udało się zdobyć kilka rzeczy dla siebie, choć nie mogęruszyć żadną z kończyn.
Razem możemy zrobić coś więcej.
ś
eby było jasne: chcę żyć!
Ponieważnie pozwolono miumrzeć, postanowiłem jakośurządzić się w moim życiu i niepo to
przez te wszystkie lata mordowaliśmy się wraz z rodzicami, bym teraz zmarnował to w
efektownym stylu.
Chcęjednak jeszcze dwóch rzeczy.
Kawałka życia dla nich, bez tejudręki, którąmają od lat, igodnejśmierci dlasiebie,
zanimobcyludzie, od którychzawsze będę absolutniezależny, odwiozą mnie wnajciemniejszy
kąt szpitalnej sali, a mój głosutonie w morzu jęków i westchnień innych nieszczęśników.
HENRYK CYRENEJCZYK
Ojciecpodciąga się na drążku.
Drzwi są naprzeciw mojego łóżka, więc widzę to wyraźnie.
Nie wie,że ja też liczę.
Dawno temu,jeszczeprzed wypadkiem, robił spokojnie trzydzieści powtórzeń w serii.
Potem, kiedy już byłemw domu,przez długi czas robił dwanaście, ale teraz musi już
zacieklewalczyć o dziesięć.
Po co górnikdołowy na emeryturze podciąga sięna drążku?
Poco regularnie biega, jeździ narowerzei wchodzi po schodach na ósme piętro?
W jego wieku pije siępiwko, dyskutuje o ostatnich wynikach kolejki ligowej i zasypia przed
telewizorem.
Każde dotknięcie brodą drążka oznacza,żejeszcze bezproblemubędzie mógł
mnieunieść i odwrócić, z częstotliwością co dwie godziny.
To dzięki ostremu treningowisześćdziesięcioparolatka nie mam odleżyn.
Nie mam nawet zaczerwienień.
Codzienne ćwiczenia wszystkich kończyn, oklepywanie,masaż.
Jest w tym niezrównany.
Nauczono go tego kilkanaście lat temu.
Specjalnie dla mnie.
Osiągnął wtym prawdziwe mistrzostwo, a ja przyzwyczaiłem siędo tego tak, jakbymsamto
sobie robił.
136
Coraz częściejjest zmęczony.
W jego wieku na ogół zaczyna się cierpiećna bezsenność, a on jest ciągleniewyspany.
Ś
piczujnie nastawiony na wychwytywanie najmniejszego niepokojącego sygnału respiratora.
Już kilka razy ratował mi życie.
A tow czasie spastycznego skurczu wypadła rurka tracheotomijna, a to respirator
zaszwankował albo trzeba było poradzić sobie z brakiem prądu.
To onpodpisał dokument, wktórym przejmujecałkowitąodpowiedzialność za mnie od
momentu opuszczeniaszpitala.
Tego dnia, a może już kilka latwcześniej, wziął na siebie krzyż,którego zawszelką cenę, jak
każdy ojciec, chciałby uniknąć.
Tatonajgorzej znosi całe medialne zamieszanie.
Ciągle jacyśludziekręcąmu się podomu.
Nie dość, że większość czasu poświęcał mnie, to jeszcze w chwilach na relaks musi znosić
wizyty dziennikarzy, obecność kamer.
Na dodatek wszystko kręci się wokół mnie i zapewne nierazczuł się zepchniętyna
margines,niepotrzebny.
Łatwo dać się ponieść emocjom,którewywołują ludzkie zainteresowanie i popularność,
łatwozamknąć się na krytyczny głos najbliższych, aprzecież imchodzi jedynie o nas.
Zaniedbałem go.
Nie ma co ukrywać, każdy, kto nas odwiedza, wie, że nasze relacje sądalekie od
serdeczności i pełnego zrozumienia.
Po takwielu latachnagromadziło się tyle emocji, rani żalów, że ład, który mimowszystko
panuje, zakrawa na cud.
Jesteśmy w trójkę zamknięci sami zsobą niemal cały czas.
Już dawno wyczerpaliśmy tematy do rozmów, za to różnicezdańmiędzy nami i zadry
pozostały nietknięte.
Taksamo jak kiedyś z K.
, tak iw kilku innych przypadkachojciec reagował podobnie.
Czasem miał rację, aczasemnie miał i skutki tego były opłakane.
Niemniej skoro razokazał się proroczy w swoich słowach, bardzo rzadkopoddajesię
kontrargumentom.
W wielu osobach zupełnieniepotrzebniewidzi wrogów, naciągaczy,manipulatorów.
Nie potrafimyo tym rozmawiać.
Niemal zawsze takispór kończy się jatką.
137.
Pewnie większość synów musi się spod ojcowskiego wpływu wyzwolić, dowieść sobie i ojcu,
ż
e sami stoją na nogach.
U nas przestrzeń, w której sam za siebie odpowiadam, jestbardzo ulotna, aojciecuważa, że
skoro jest za mnie odpowiedzialny, to powinienem generalnie postępować według jego
zdania.
Nie mogę wyjść i trzasnąć drzwiami jak dorosły facet.
Niemogęzrobićgow konia jak nastolatek.
Siłą rzeczy ma nade mną całkowitą kontrolę i każdą próbę stworzenia sobiemałej prywatności
traktuje jak wotum nieufności.
Rodzi sięmiędzy nami rodzaj bezsilnej agresji.
Ja nic nie mogęzrobić poza znieważeniem go.
Onnic nie może zrobić, bo ja sięnie mogę bronić.
Tkwimy więc w klinczu,upiornym pacie,w którym emocje ni stąd, ni zowąd narastają, by za
chwilę
przycichnąć.
Wiem, że mnie kocha.
Nie musi tego mówić, bo żadne słowa nie mają większej siły niż to, co dla mnie robi.
Ja też gokocham.
ś
aden syn nie otrzymał od ojca więcej.
Pamiętam, kiedy pierwszy ichybajedyny raz poszliśmy nanarty.
Zawsze byłem uzależniony od prędkości, ale nie zdawałem sobie z tego sprawy.
Weszliśmy nagórę, pamiętam,żedość stromą.
Ojciec poinstruował mnie, żeby jechał albopługiem, albozakosamiw poprzek stoku.
Gdzie tam.
Nie miałem pojęcia o technice jazdy, więc puściłemsię na tak zwanąkreskę.
Prułem tak, że wiatrzapierał mi dech.
Miałemmocnenogi, bo próbowałem swoich siłw kolarstwie, więc szczęśliwie dojechałem do
końca.
Ojciec blady jak ściana ze strachu o mnie zbiegł z góryi wycedził tylko przez zęby:
- Ostatni raz byłeś ze mnąna nartach.
Gdyby mógł zabrać mi motor, pewnie by to zrobił.
Wątpię,czy skutecznie, alenie o to chodzi.
Nie rozumieliśmy się ichyba dalej nie rozumiemy.
Próbował dbać o mnie, stawiając rozmaite tamy, i zapewne od wielu rzeczy mnie uchronił,
tyle że
138
na krótko.
Nie umiał wniknąć w mój świat ipomóc mi sobieporadzić z sobą samym, zniszczyćmojej
pewności,że jestemniezniszczalny.
Nic by sięnie stało,gdybym niewsiadł na niesprawny motor.
Problem w tym, iż byłem przekonany,że skoro wiem,jakon działa, nic mi się nie stanie.
Nie przyszło mi do głowy, żesą rzeczyi sytuacje, któreza nic mają moją wiedzęi umiejętności.
ś
e tak banalna sytuacja na drodze możemnie przerosnąć.
Właściwie to jakaś częśćmnie rozumie tatę, jest najbardziej
opiekuńczymfacetem,jakiego znam.
Wszechmocnaręka ojca nierazwyciągała mniez zapaści chorobowej.
Gdybynie on, umarłbym już kilkadziesiąt razy.
W moim stanie zapalenie płuc może zakończyć się dramatycznie, ale ojciec strzeże mniejak
oka wgłowie.
Od piętnastu lat jest strażnikiemmojego zdrowia.
W żadnych rękachnie czuję się tak bezpieczny, ale to uzależnieniema też drugą stronę.
Chciałbymmu powiedzieć, jak bardzo go kocham,ale nieprzechodzi mitoprzez usta.
Nawet gdybymnie jutro miałonie być.
Kiedy przychodzilato, ojciec stoi przyoknie i mimowolniewymienia znajomych,
którzy idą naspacer z wnukami.
Onsię tego raczej nigdy niedoczeka.
TO NIE TAKIE PROSTE.
Pewnego dniadowiedziałem się, że zostałem bohaterem książki.
Ś
ciślemówiąc, bohateremzostał J.
Ś
., który nosiwszelkie cechy podobieństwado mnie.
Nie przypominamsobie,aby sąd zakazał publikowania mojego imienia i nazwiska w pełnej
wersji, ale z drugiej strony A.
Sz. w swojejksiążce wszystkich określa inicjałami,więc trudno mieć o topretensje.
O tonie mam, ale odwie inne sprawy tak.
ś
ebyjednak wszystko było jasne, powiem już precyzyjnie, że chodzio książkę Korę profesora
AndrzejaSzczeklika.
Drogi PanieProfesorze!
Kłopot przede wszystkim wtym, żew analizie mojego
przypadku oparł się Panna doniesieniach prasowych.
Jakbardzo są one wiarygodne, pewnie już się Pan przekonał,czytającjeden z wcześniejszych
rozdziałów.
Niestety,na podstawie nieprawdziwych informacjiwyciągnął Pan fałszywewnioski.
Już w pierwszym zdaniu pisze Pan: "trafił do sąduwnioseko eutanazję".
Nieprawda!
To był wniosek o zgodę
A.Szczeklik, Korę.
O chorych, chorobach i poszukiwaniu duszymedycyny,wstęp A.
Zagajewski, Kraków 2007, s.
261.
140
na zaprzestanie "uporczywej terapii".
Różnica jest ogromnai dobrze Pan o tym wie.
Nawet Kościół podchodzi inaczej dotychdwóch sytuacji.
Dalej: "chce żyć tylko dotąd, dopóki żyją jego rodzice".
Znowu nie tak.
Po pierwsze, rodzice mogążyć długo [oby jak najdłużej), ale już bardzo niedługo mogąnie być
w stanie opiekować się mną.
Podrugie, jeśli zdołamzapewnić sobie opiekę, która umożliwimi życie, anie oczekiwanie
ś
mierci, bez udziału rodziców, to chcę żyć.
Co oznaczataka opieka i jakie w Polsce są szansę na to, by zdobyć dofinansowanie na
zatrudnienie choćby asystenta dowózka, samPan powinien najlepiej wiedzieć.
Jeśli nie, to chyba po lekturzetej książki wszystkojestjasne.
Najbardziejjednak zadziwia mnie Pan, kiedy pisze: "W kilkanaście dni po
opublikowaniu przezprasę codzienną wniosku chorego do sądu czytaliśmy w nagłówkach
gazet: J.
Ś
.zapomina o śmierci, chce żyć".
Czy człowiek Pańskiegopokroju czerpie wiedzę o świecie z nagłówkówgazet?
Czygdyby przeczytał Pan tam odręcznienapisany przeze mnielist, też wziąłbygo Pan na
poważnie?
Skąd ta przemożna potrzeba taniego happy endu?
Z Fundacją "Mimo Wszystko" i panią Anną Dymną miałem kontakt już dużo
wcześniej iwiele pomocy od nich otrzymałem przed całym medialnym zamieszaniem.
Historia wózka,o którym Panwspomina, to długi bój trwający do dziś.
Ilość modyfikacji, którym trzeba go byłopoddać, była ogromna, a ciągle jeszcze nie ma tego,
co powinno być.
Tak czyowak fundacja spełniła mojemarzenie i to w pewnym sensiez nawiązką.
Niemniej tonie "czary-mary", a właśnie udręka ichi moja w zdobywaniu najprostszych rzeczy
jest tym,o co mi chodzi.
Teraz mam telefon jako pracownik fundacji.
Wcześniej jednak też miałem.
Tamże, s.
262.
Tamże.
141.
Wyszarpałem go od jednego z operatorów komórkowych, który miał w swojej ofercie
specjalne zniżki dla osóbniepełnosprawnych.
Cały problem w tym, że dostęp do tego"luksusu" byłobwarowany takim korowodem
przepisów, warunków i procedur, iż przez długie miesiące musiałem zaciekle walczyć, aby
rozliczano mnie według specjalnej stawkiprzewidzianej w przepisach, a nie normalnie.
Ponieważ skrupulatnie liczę każdy grosz, pilnuję również naliczania punktów w
programielojalnościowym i dzięki temu wiem, że, jakkażdy zresztą, jestem robiony wkonia.
O korowodach związanych ze zdobywaniem każdej niezbędnejrzeczy już wspominałem, więc
nie będę się powtarzał.
Zmierzam do tego, że PanProfesor, posługując się wyczytanymi w prasie
"newsami",tworzy obraz niepełnosprawnegoczłowieka, którego życie w cudownysposób
nabiera nowego, wspaniałego wymiaru.
Tak, otrzymałem kilka rzeczy, które od państwa powinny należeć się bezdyskusyjnie
każdemu wpodobnym stanie.
Mam jakieś zajęcie, dzięki któremumojeciągłe przebywanie na tym świecie komuś jest do
czegoś potrzebne, ale nadal jestem całkowicie sparaliżowanymJanuszem Świtajem,
podłączonym do respiratora.
Nieda sięod tego uciec.
Moim największymmarzeniem jest koniec tej
udręki.
To nie jest tak, że mam pracę, która pozwalałaby choćbynasiebie zarobić.
Nigdynie będę miałopieki, która wyręczymoich rodziców.
Nie jesttak, że moja historia odmieniła podejście państwowych pasożytów
udzielającychłaskawie niepełnosprawnym środków do życia (rozumiem przez nie
podstawowe urządzenia czy opłacenie pielęgniarki).
Najważniejsze: mnie się jakimścudem i tak wiele udało,a co z resztą?
Nie jestem przypadkiemreprezentatywnym!
Kiedy czytam maile, odbieram telefony od niektórych ludzi,chce mi się płakać.
Mogęnajwyżej przekazać informację o ichistnieniu ipotrzebach.
A ilu jest takich, o których niktnigdy
142
nie usłyszy?
Proszę pomyśleć: respirator - kilkadziesiąt tysięcy złotych, wózek -prawie dwieście tysięcy, i
wszystko jedynie po to,by utrzymać przy życiu jednego Janusza Świtaja.
Ile ludzkiego wysiłku jest wtych pieniądzach!
Gdyby państwopolskie,któreżyczy sobie, abym żył, konsekwentnie zapewniło mite
dwie rzeczy [ażtak wyrafinowanego sprzętu potrzebująna szczęście nieliczni), zapieniądze,
które by dla mnie zebrano, można by wyleczyć niejednodziecko z nowotworu.
"Sielanka", którą Pan opisuje,zabieracoś innym.
Nie, nie jest fajnie,nie jest sensownie,niejest OK!
"Mężczyzna J. Ś. niewątpliwie żyje dzięki aparatom medycznym, ale na Boga, po to je
wymyśliliśmy!
^'.
Nie! Respiratory wynaleziono po to, by ratowałyludzkieżycie przez krótki czas, zanim
człowiek nie odzyska samodzielnegooddechu.
Niepo to, aby ktoś taszczyłje za sobąprzez resztę życia.
Pies od budy może się oddalićbardziejniż ja od respiratora.
Czy Pannaprawdę nie widzi, że faktyczniejestemjuż po drugiej stronie?
Zakotwiczono mnie natym świecie za pomocą kilku plastikowychrurek i wentylatora.
To, co się dzieje, ma swoje w pełni uzasadnioneokreślenie: "uporczywa terapia"!
I tegosię trzymajmy.
Ja nigdy niebyłem i nie będę zwolennikiem eutanazji.
O życie trzeba walczyć,swój kielich trzeba wypić do końca.
Ale zawsze będęprzeciwnikiem bezsensownej udręki.
Godna śmierć jest równie ważna.
Na upartego możnatrzymaćczłowieka przy życiuaż do momentu rozkładu.
Nie chcę tego.
Pewnego dnia mój ojciec nie będziemiał już siły, abyo mniedbać, a już dawno wiele
czynności przerosło możliwości starszej kobiety, jaką jest moja mama.
Nie masię co łudzić, nie będzie zastępu pielęgniarzyoddelegowanych specjalnie dla mnie.
Wywiozą mniez domu.
Zawioząw miejsce,
Tamże, s.
263.
143.
gdzie takich jak ja będą dziesiątki.
Będziemy gasnąćpowoli,
ale najpierw umrą nasze dusze.
Proszę się nie gniewać.
Wiem,że niezliczoną ilość razy ratował Pan ludzkie życie, ale z mojej perspektywy jego
wartość wygląda zupełnie inaczej.
Naprawił Pan wiele ludzkichserc i ci ludzie, mówiąc "życie", wciągająteraz głęboko
powietrze idelikatnie, krok po kroku wyruszają z dziećmi naspacer.
Ja nie wciągnę powietrza, nie zrobiękroku.
Wiem, teraz Pan powie, żepo to są respiratory i wózki.
To w takim razie wytłumaczęto Panu bardziej obrazowo.
Mam niemaldwametry wzrostu (co zresztą rodzi wiele komplikacji), a z tychdwóch metrów
ż
yje tylko głowa.
Tylko ona wystaje zza zasłony śmierci.
ZNISZCZYĆ,ALE NIE POKONAĆ
Jak się zaczęła moja przygoda z pracą?
Annę Dymną poznałemkilka lattemu, kiedy zadzwoniłem do niej z prośbąo ssak.
Już po kilku dniach był u mnie, aja zostałem zapisany w telefonie u Ani jako Janusz Ssak.
Kontakt trwał, Aniawysyłała mi "dymne anioły" w SMS-ach, pojawiały się życzenia na
ś
więta,od czasu do czasu dzwoniliśmydo siebie.
Zaraz potym, jak wysłałem dosądu wniosek o zaprzestanie uporczywej terapii,
zaproponowano mi pracę w Fundacji"Mimo Wszystko".
Praca miaław zamierzeniunadać nowy sensmojemu życiu.
Miałauczynićmnie wolnym.
AniaDymna powiedziała: "Jak zacznie pracować,to mu wszystkiegłupoty wyjdą z głowy".
To trochębardziej skomplikowane,aleniech będzie.
Zostałem internetowym analitykiem rynkuosób niepełnosprawnych w Polsce.
Brzmi dumnie, a w istocie oznacza, że mam kontakt telefoniczny oraz internetowyz
niepełnosprawnymi w naszym kraju.
Gdy rozmawiam z nimi, nie czuję sięboleśnie wyalienowany.
Wiem, że inni też się zmagają,czasem z czymś nieporównywalnie mniejszym, czasem
większym.
Ale jak możnato zmierzyć?
Każdy niesie własny ciężar.
W jakimś sensie
145.
jesteśmy rodziną, połączoną prywatnym cierpieniem.
Nikt lepiej nie zrozumie niepełnosprawnego niż osoba, która samatego doświadcza.
Bywa, że łatwiej jest pomóc komuś obcemuniż samemu sobie, niejednokrotnie największą
potrzebą niepełnosprawnych jest cierpliwe wysłuchanie ich.
Ciągle uświadamiam sobie, jak wiele osób doświadcza walkiz własnymciałem,nie tracąc przy
tym hartu ducha.
Niektóre rozmowy poruszająmniew takim stopniu, żejużnic niejest takie samo.
Zresztąto chybatransakcja wymienna, bo nawzajem czujemy się zbudowani.
Kiedyś rozmawiałem z pewnym mężczyzną,jak się okazało ojcemdwóchchłopców.
Początkowo był zablokowany,niezbyt uprzejmyi zbywający.
Odpowiadałna moje pytania zdawkowo; kiedyzapytałem o jego potrzeby, stwierdził, że już
niczego niepotrzebuje, jedynie świętegospokoju.
Byłem zdumiony jego postawą, właściwie już chciałem zakończyć rozmowę, gdy zaczął się
otwierać.
Osiemnastoletni synjest od dziecka chory nazanik mięśni, ojciec poświęcił dla niego
wszystko.
Młodszegosyna czeka dokładnie takisam los, a więc najpierw wózek,potem łóżko,a w końcu
respirator, czyli permanentna zależność od innych osób.
Zatkało mnie,nie wiedziałem, co odpowiedziećwobectakiego ogromu cierpienia.
Mojemu tacie,który stał obok, zaszkliły się oczy, on wienajlepiej, co znaczy
mieć syna w takim stanie.
Aledwóch?
Inna sytuacja.
Rozmawiam z niepełnosprawną dziewczyną,która jestpodekscytowana, że sam JanuszŚwitaj
do niej zadzwonił.
Zastanawiamsię, skąd ten entuzjazm.
Czy dlatego,że widziała mnie kilka razy w telewizji?
Dziewczyna szaleniesympatyczna, stara siężyć pełnią życia, pomimo niepełnosprawności.
W pewnym momencie woła swoją siostrę,któraspecjalnie dla mnie grana gitarze i śpiewa
anielskim głosemZatańcz ze mną Edyty Bartosiewicz.
Rozkołysała mnie.
Pamiętam teżżonę marynarza, która sama opiekuje siędwudziestoletnim synem
przykutym do łóżka.
Mieszkają
146
w domu, chłopak leży na piętrze, a na dole znajduje się pub,który prowadzi jego
matka.
Zamontowała dzwonek, żebybyć nakażdewezwanie syna,i jak trzeba, biegnie
szybkoposchodach, żebymu pomóc.
Potrafi teżsama wziąć go na ręcei wpakować do samochodu, żeby pojechać na zakupy.
Silnakobieta, wkońcu żona marynarza.
Mógłbym mnożyćprzykłady, które sprawiają, że serce rośnie.
Szacunek i podziw dla ludzkiego ducha, tylemogę powiedzieć.
Człowieka można zniszczyć, ale nie pokonać, jakstwierdził Hemingway.
Nie jesteśmy stworzeni do klęski.
Tylko jak przekuć największą życiową porażkęw zwycięstwo?
Ciągle się tego uczę.
Niestety, ten medal ma też drugą, smutną stronę.
Myślętutaj owyuczonejbezradności, gdy niepełnosprawni znajdujący się wfatalnym położeniu
nie robią kompletnie nic, żebytozmienić.
Narzekają,wpadają w depresję i wtórnąwegetację, a jednocześnie nie są w staniewykonać
nawet najmniejszego gestu, by poprawić swój los.
Mówią: "Janusz, jakmożna załatwić tę rzecz?
". Ja na to, że trzeba napisać wniosek,wysłać go, i objaśniam całą procedurę.
Odpowiedź: "Słuchaj,anie mógłbyś mi takiego gotowego wnioskuwysłać, bo janie wiem, jak
to zrobić".
Najlepiej byłoby wykonaćza nichcałąrobotę ipodstawićpod sam nos, a to i tak nie dałobyim
satysfakcji.
Przecież człowiek najbardziej się cieszy,jaksam do czegoś dochodzi, czasem w bólach,
alemając przytym świadomośćsprawstwa i własnej aktywności.
Biernośći pasywność jako postawa jest mi obca, przecież sam musiałem poruszyć niebo i
ziemię,żeby cośosiągnąć.
Swoją drogąw Polscebrakuje instytucjizajmujących się doradztwem dlaosób
niepełnosprawnych, gdzie mogliby się dowiedzieć krokpo kroku, co zrobić, by poprawić
swoją egzystencję.
Myślę,że istota sprawy tkwi w przełamaniu bariernatury mentalnej,że to pozwoli nie
tworzyćsztywnej granicy między światem
147.
ludzi zdrowych i chorych oraz mówić o pełnej integracji społecznej i wyrównywaniu szans.
Najczęściej okaleczeni życiowo ludzie zostają sami ze swoim problemem: albo zawalcząi
wypłyną na powierzchnię, albo ich ta niepełnosprawność
pochłonie bez reszty.
Tak było z Leszkiem, którego poznałem w Reptach
Ś
ląskich.
W wyniku wypadku komunikacyjnego cierpi na porażenie czterokończynowe.
Nie znamosoby, która z równąpokorą przyjmowałaby swój los.
Leszek uważa bowiem,żenic nie jestmu potrzebne do szczęścia, no może z wyjątkiem nowego
telewizora [to było jego największe marzenie).
Mieszkana wsizabitej dechami, a opiekują się nim mocnostarsi,umęczeniżyciem rodzice.
Parę lattemu zaproponowałem mudrobną pomoc,chciałem mu wysłać wieżę z odtwarzaczem
CD, żeby miał kontakt z muzyką.
Jednak Leszekw swojej prostocie stwierdził, że sam jejnie włączy, apłytyCD są na tyle
drogie, żeto przekracza jego możliwości finansowe.
Na moje inne propozycje odpowiadał podobnymi argumentami,więc zrezygnowałem
zuszczęśliwienia go nasiłę.
Pokora to jedno, a pasywność to drugie.
On i jemu podobnimogliby naprawdę wiele dla siebie zrobić, ale to oznacza
zmaganie, trud, być może porażkę.
W takich momentach,gdybyręce mogłyby mi opaść, topewnie by opadły.
Pomagając ludziom, nieraz można spotkaćsię z czarną niewdzięcznością, egocentryzmem czy
pasywnością.
Sztuka polega na tym, żeby pomagać mimo wszystko.
Co zyskuję dziękipracy?
Przede wszystkim satysfakcję, kontakt zludźmi i poszerzenie własnego pola widzenia.
Szczerze mówiąc,nie jestem łatwym pracownikiem,bywa, że mójupór dajesię wszystkim we
znaki.
Czasem jestemjak miód, a czasem jak gwóźdź.
Charakterek nieraz przysparza mi wielu kłopotów, jednakw ostatnim czasie jestem
spokojniejszy i bardziej wyciszony, co zauważają ludzie znający mnie od lat.
Tutaj ukłonw stronę Mai, dyrektor Fundacji
148
"Mimo Wszystko", która jest prawdziwym aniołem.
Z niebywałą cierpliwością wysłuchuje mnie i tłumaczy jakdziecku różnego rodzajuzawiłości.
Mała kobieta o wielkim sercu.
Czuję się szczęściarzem, gdyż poznałem naswojej drodzewyjątkowych ludzi, którym wiele
zawdzięczam.
Moje życienie miałoby takiegowymiaru jak obecnie, gdyby nie ludzkażyczliwość, zktórą
nieprzerwanie się spotykam.
Osobaniepełnosprawna może się czuć mniej wartościowa, a ja doskonale znam to
uczucie.
Praca uświadamia mi,że jednak cośznaczę, o czymś decyduję.
W moim stanie nieustannie szukam samopotwierdzenia, muszę sobie udowadniać własną
wartość na różnesposoby.
Wydobywam z siebie nowe pokłady energii, kiedy przełamujęfizyczną słabośćiból, który
jestmoim nieodłącznym towarzyszem.
Zagłębiamsię w metafizykę człowieczego bólu.
Uśmiecham się do telefonu, zapominająco skurczach spastycznych targającychmoimciałem.
Mój duch jestsilniejszy niż fizyczność.
Z perspektywy doświadczeniawiem, że optymizm jestzaraźliwy,a pozytywne nastawienie
może zdziałać cuda.
No właśnie,dalej wierzę w cuda (w cudaków nie wierzę, pamiętam, coo cudach pisałem,
aletutaj chodzi o coś innego).
Trzeba wierzyć, żeby żyć.
W pracy czuję się pełnosprawny.
Pracuję, żebyposzerzyć swój horyzont, żeby więcej widzieć, wiedzieći czuć.
Poza tympóki pracuję, nie muszę głęboko spoglądaćżyciu w oczy.
PERPETUUM MOBILE
Wózek to moje trzecie życie, które już od dawna nie było tak aktywne.
Zawsze byłemhiperaktywny, chyba miałemADHD, a pojazd zaspokaja zepchniętą do
podświadomości potrzebę ruchu.
Dziękiczterem kółkom będęmógł jeszcze pełniejfunkcjonować.
Chwytam każdąchwilę dnia, żeby nie mieć poczucia straconego czasu.
Odnoszęwrażenie,że przeleżałembezczynnie znacznączęść mojego istnienia.
Wózek daje wiele możliwości, bo otwiera mój świat, dotąd zamknięty w jednym pokoju.
Sprawia, że czuję się wolnyi gotowy nanowedoświadczenia.
Czekałemna to bardzodługo, ale nigdy nie jest za późno na godne życie.
To dzięki Wam, moi drodzy, możliwe są rzeczy, które zpozoru wyglądają nierealnie.
Alez wózkiem wcale nie było łatwo.
Nikt tego jednak nieobiecywał.
Przez kilka miesięcy stał bezużytecznie, zagracając ciasne mieszkanie.
Przystosowanie go domoichpotrzebbyło prawdziwym wyzwaniem.
W końcu to dość pionierskipojazd, zważywszy na mój respirator.
Po długichpróbachi przymiarkach zaczyna spełniać zadanie, do jakiego zostałprzeznaczony.
150
Wózek jest zaprojektowany dla ludzi, których wzrost mieścisięw granicach
przeciętnej.
Specjalnie dla mnie trzebagobyło wydłużać.
Trudno mi powiedzieć, czy jakaś inna firma niż A.
poradziłaby sobie z tym lepiej,ale im szłonaprawdęmarnie.
Próbowali wszystkieprzeróbki zrobić wnaszymmieszkaniu.
Po kolejnych ponagleniach przyjeżdżali na kilkagodzin, rozkręcali wózek, coś przy nim
dłubali, skręcali z powrotem.
Poich wizytach mama znajdowała różne drobiazgiz wózka na podłodze, pod dywanem, pod
łóżkiem.
To zawszeniepokojące, kiedy pomontażu zostaje jakaś część.
Potem znowu nie dawaliznaku życia, a wózek stał bezczynnie i pokrywał się kurzem.
Zaczynało się robić nerwowo,bo ludzie zrzucilisię na ten wózek, ogłoszono jego zakup,
alenikt mnie na tymwózku jeszcze nie widział.
ś
adna informacja o tym nie została podana.
W końcu udało sięwsadzić mnie na niego i umożliwićmisterowanie.
Niestety, dodziś nie wyglądato tak, jakpowinno.
Wózek jeststerowany podmuchem powietrza z moich ust,lecz to sprawdza się jedynie w
przestrzeni"laboratoryjnej".
Przy minimalnych nierównościach, a chodnikom w Polscedalekodo ideału, wstrząsy
powodują łamanie się końcówkiustnika (kosztuje sto złotych), obijanie się mojej głowy o
rozmaite części wózka, a czasem nawet kłopoty z małym respiratorem zamontowanym w
wózku.
Mojeciało musi się wtopić w siedzisko wózka;tak jak niegdyś tworzyłemcałość z
motorem, tak teraz muszę poczućswój wehikuł.
Mam ogromną potrzebę wypraw, odkrywaniawszystkiegona nowo,z pozycji
trzydziestotrzylatka,którynieco inaczej patrzy na życie niż ten szalony siedemnastolatek.
Alemuszę przyznać szczerze, że ten dziki nastolatekwciąż wemnie drzemie, zwłaszcza gdy
wrzucam piąty biegi wózek mknie z szybkościąpiętnastu kilometrów na godzinę.
To doprowadza mojego tatę do furii, biegnie za mną, krzyczy cośna temat bezpieczeństwa.
Siedemnastolatek we mnie
151.
wścieka się, że ktoś próbuje ograniczać jego wolność osobistą.
Wiecie, skłonność do adrenaliny nadal we mnie tkwi.
Jestem spragniony wolności i nowych wrażeń po tylu latach spędzonych w łóżku.
W końcu czuję wiatr na twarzy,dotyk słońca iprędkość.
Wózek nie ma klasycznych hamulców, zatrzymuje się w jednej sekundzie.
Moja głowa odczuwa wówczas gwałtowne szarpnięcie.
To działa jak strzał z bicza.
Dzięki temu ćwiczę mięśnie szyi i karku, które po tychwyprawach stały się mocne jak nigdy
dotąd.
Myślę o tym, żeby ubezpieczyć swoje zęby, o któredbam od lat zeskrupulatnością.
Metalowy ustnik może je uszkodzić, zwłaszcza gdy
pokonuję wysokiekrawężniki.
Obserwuję zmiany, które dokonały się w otaczającej rzeczywistości.
Odwiedzam najciekawszemiejsca iwidzę postępw architekturze naszego miasta, na ulicach
jeżdżą ciekawesamochody, motocykle, moda ewoluowała, więc strój niektórych pań jest dla
mnie zaskakujący.
Atrakcyjne mamusiez małymi brzdącamito często moje rówieśniczki.
Teraz kobiety mające dzieci są dużo bardziej zadbane niż kiedyś, spoglądamna nie z
utęsknieniem, myśląc o tym,że mógłbym miećgromadkę dzieci i jedną z tych
uroczychmamuś.
Kultura kierowców i przechodniów znajduje się obecnie nawyższym poziomie niżkilkanaście
lat temu.
Mam nadzieję, że wszyscyniepełnosprawni to zauważają,a kierowcynie robiądla
mniewyjątkuze względu na rozpoznawalność medialną.
Byćmoże dzięki nagłaśnianiu naszych problemów widać postęp, jeślichodzi o postrzeganie
niepełnosprawności w Polsce.
W każdym raziechciałbym, żeby tak było.
Inna mojaobserwacja dotyczy chodników obwarowanychwysokimi krawężnikami.
Moja maszyna nie jest przeznaczona do ekstremalnych jazd i stawia opór.
Ale z drugiej stronywidzę coraz więcej podjazdów dla wózków, co bardzo mniecieszy.
Na razie mojespostrzeżenia są dosyć chaotyczne, potrzebuję czasu, żebyna nowo ogarnąć
ś
wiat.
152
Niedawno miałem okazję poczuć przez chwilę magiękina.
Wtoczyłem się do ciemnej sali kinowej wózkiem i nie byłoważne, jaki to film, liczyła się
tylko siła dźwięku, obrazu i atmosfera.
Przez lata pasjami oglądałem filmy naodtwarzaczuDVD, które wyjaławiałymój umysł, a
terazmiałempoczucie,że dotykam czegoś wyższego.
Potemzaproponowanomi, żebyśmy udali się do galerii (byłem wtedy z całą swoją "świtą") .
Jak wielkie było mojezdziwienie, kiedy znaleźliśmysięw pasażu handlowym.
Cóżpocząć, to tylko Jastrzębie, miastogórnicze, na kontakt zesztuką trzeba jeszcze poczekać.
Jak ludzie reagują na moją niepełnosprawność?
Jedni zachowują się tak, jakby mnie nie widzieli, inni patrzą z zainteresowaniem isympatią.
Jeszcze inni komentują, rzucając uwagi z rodzaju:"Dostał wózek i teraz musi za niego
tylezapłacić" albo "To ten Janusz ztelewizji".
Starsi ludzie chętniej nawiązująze mnąkontakt, wdając się w grzecznościowąrozmowę,
natomiast młodzi wydają mi się mniej kontaktowi.
Generalnie ludzie nie są zaskoczeni, mam wrażenie, że społeczeństwo było przygotowane na
ten widok, a nawetoswojone z moim kalectwem.
Cieszą się, że wkońcu widzą mnie nawózku, a nie na szklanym ekranie, w łóżku.
Media wykonałykawał dobrej roboty, wykorzystując swoją siłęw szlachetnym celu.
SZKOŁA PRZETRWANIA
W zeszłym roku rozpocząłem edukację w liceum dla dorosłych.
Nauka w moim stanie i wieku to nielada wyzwanie.
Przez kilkanaście lat mój umysłskostniał, pojawił się trudny do przebicia lód.
Musisię roztopićprzez regularną gimnastykę i podgrzewanie zwojów.
Przez wiele lat karmiłemmózg wyłącznie filmami, często bardzo kiepskimi.
Były bardziej skuteczne niż morfina.
To skrajne odmóżdżenie pozostawiło ślady na mojej psychice.
Naprawdę się staram, aleniejednokrotnie czuję taki opór materii, że muszę odpuścić.
Nauczyciele podchodządo mnie bardzo indywidualnie, dostosowując tempo nauki do
możliwości.
Mam nadzieję, żez biegiem czasu będzie łatwiej i że w jakimś momencie nastąpicudowny
przełom.
Mogę jeszcze dodać, że "ścisłowcem"niejestem izdecydowanie bardziej pociągają mnie język
polski i historia.
Angielski natomiastspędza mi sen z powiek,a moje lekcje przypominają scenę z Dnia
ś
wira,gdy bohatergrany przez Marka Kondrata sprawdza znajomość tegoż języka u swojego
syna.
No, rozpacz.
Tutaj muszę wspomnieć o Dinie, czyli mojej nauczycielce angielskiego pochodzącej
zKazachstanu.
Jak ją pozna154
łem?Dyrektor szkoły Callan w śorach,jadąc autobusem,przeczytał w gazecie, że
potrzebuję nauczycieli.
Od razuzadzwonił do mnie i wkrótce miałem listę kilkunastu anglistów do wyboru.
Usłyszałem jednak: "Polecam ci Dinę, która posługuje się głównie angielskim.
Ona jest najlepsza".
Odpoczątku zrobiła na mnie wrażenie jej orientalna uroda, lekko skośne oczy i filigranowa
figura.
Lubię patrzeć, gdyz wyrazem bezsilnościusiłuje przetłumaczyć coś na polski albogdy z
zaangażowaniem przyczepiakarteczki samoprzylepne z angielskimi słówkami.
Jak wiadomo, moje pole widzenia jest ograniczone, karteczki odpadają, więcjest to niezbyt
praktyczne.
Doceniam jednak jej starania.
Obserwuję,jak rośnie jej znajomość polskiego, czego niestety nie mogępowiedzieć omoim
angielskim.
W każdym razie corazlepiej się dogadujemy, mamy opracowany kod porozumiewania za
pomocą uśmiechów i półsłówek.
Dina jest naprawdęświetną nauczycielką i chylę przed nią czoła, że tak dzielnieze mną
wytrzymuje.
Fizyka nabrała dla mnie nowego wymiaru,odkąd przychodzi do mnie pani Basia.
Zaglądam w jej niebieskie oczy,zastanawiając się, czy lepiej jej w okularach, czybez.
Lekkorozproszony staram się skupić na fizycznych zjawiskach.
Niezapomnę, gdy po raz pierwszy podczas lekcji fizyki siedziałemnawózku.
Pani Basia,która wydaje się konkretną kobietą o ścisłym umyśle, zupełnie nie mogła się
skoncentrować nafizyce.
Powtarzała się, krążyławokół tematu, czerwieniła się,w końcu przyznała, że to wszystkoprzez
wózek, na którymwyglądam zupełnie inaczejniż w pozycji leżącej.
Czyżbymwyglądałbardziej jak facet?
- pomyślałem, w duchu przeklinając swoje kalectwo.
Wdalszym ciągu czarowałem jąuśmiechem, wdzięcząc się, aż miło.
W pewnejchwiliwspomniała o narzeczonym, co ostatecznie przekreśliło moje itakmarne
nadzieje.
Nie chciałem pokazać, jak dotknęła mnieta
155.
informacja, w moim stanie to normalka, trzeba się przyzwyczaić do uczucia odrzucenia.
Moi nauczyciele totygiel oryginalnych typów ludzkich.
Tutaj przypomina mi się historia, jakmój nauczyciel postanowiłzostać budowlańcem.
Henryk Śmieszekto nauczycielhistorii, informatyki i WOS-u, czyli trzy w jednym.
Na samojego wspomnienie uśmiecham sięlekko ironicznie.
Stary kawaler, z rozwiniętym mięśniem piwnym i problemami gastrycznymi,które objawiały
się nieustannymi szarpnięciamiżołądka.
Miał nietypowehobby, uwielbiał zabawymilitarne.
W parku pod Pszczyną z kolegamibawił się w wojnę.
Mieliwypożyczone samochody, munduryz czasu drugiej wojny światowej i broń [chyba nie
była prawdziwa).
Ś
mieszeknie tylko miał nietypowe zainteresowania, równienietypowopodchodził też do
wykładania przedmiotu.
W kwartał omówił cały materiał zhistorii, czyli dzieje człowieka od starożytności niemal po
współczesność.
Nie wiem,jak to uczynił.
Tonie lada sztuka, prawda?
Kiedyś zapytał grzecznie, czy możerobić mi klasówki, żeby sprawdzić, czy nadążam za
jegotempem.
W tym roku stwierdził, żeprzekazał już wszystko, coma do powiedzeniaz tych wszystkich
przedmiotów, i już nicwięcej dodać nie może.
Następnie wyznał, że zamierza związać swoją przyszłość zbranżą budowlaną.
Może nie dał radyze mną, zadręczałem go pytaniami, na które nie znał odpowiedzi.
Wykończyłem biednego faceta.
Muszę wykrzesać z siebie jeszcze odrobinę mobilizacji i zaangażowania.
W gruncie rzeczyjestem ambitnymtypem i mocno przeżywamniepowodzenia.
Mój wychowawcatwierdzi, że żaden jego uczeń tak jak ja nie martwi się trójką.
Chociaż wiem, że najważniejsza jest wiedza iedukacjakontynuowana przezcałe życie,
przejmuję się ocenami.
Nic natonie poradzę.
156
Dziennikarzeczęsto zadają mi pytanie, co wyzwala wemnie chęć do nauki, pracy i
szeroko rozumianej aktywności pomimouwięzieniaw ciele i uzależnienia od aparatury.
Spodziewają się nadzwyczajnej odpowiedzi, a tymczasemjest ona banalnieprosta.
Każdego z nas motywują pozytywne wydarzenia, świadomość bycia potrzebnym
orazbezinteresowna ludzka dobroć.
Kiedy jestem zajęty pracą, nauką,życiem, niemyślę o absurdziewłasnej egzystencji, chociażw
głębi duszy ciągle pamiętam o tym,jak bardzo skrzywdziłmnie los.
Usiłuję osiągnąć wewnętrzną harmonię przez robienierzeczy dających uczucie spełnienia i
radości.
Nie chcę jużprzeżywać niepotrzebnegobólu emocjonalnego.
Wykonujętewszystkie zajęcia z tytanicznym wysiłkiem, rozwijając pokoręwobec cielesności.
Usiłuję wznieść sięjak ptakponad własnekalectwo.
Cóż, taka moja karma.
Zastanawiam się, czy mójekshibicjonizm to wynik niepełnosprawności, w każdym razie
uwielbiam gadać i obnażać swoje wnętrze.
TOWARZYSZE PODRÓśY
Zauważyłem, że bezruch spowodował kilka zmian w moimsposobie postrzegania
ś
wiata.
Jestem przekonany, żeuważniej niż inniwszystkoobserwuję.
Dotyczy to szczególnie ludzi.
Tuż przy łóżku mam akwarium, w którym - nawet jeśliwokół jest to samo - zawsze coś się
zmienia.
Powiedziałbym,że na życie wokół, na ludzi, którzy się koło mnie kręcą, patrzę tak samo,
jakby byli w akwarium.
To świat, którego niemogędotknąć, wktórym w ograniczony sposób mogę uczestniczyć.
Uważna obserwacja bardzo się przydaje.
Prawie zawszewiem, kiedy ktoś kłamie albocoś ukrywa.
Nauczyłem się teżztym żyć i polega to głównie na tym, że większość tej wiedzy
pozostawiam dla siebie.
Przez moje trzydziestotrzyletnie życieprzewinęło się wielu ludzi, często niebanalnych,
znacznie wyrastających ponadprzeciętność.
Niektórych z nich wspominam z nostalgią i sympatią.
Ubolewam nadtym, że sporo wartościowychznajomości umarło pod wpływem tempa życia
czy innych czynników.
Niepielęgnowane relacje rozmywają się w czasie i przestrzeni.
To oczywiste, przyjaźńnie jest dana raz na zawsze.
Ale
158
przeszłości już nie ma, nie można w niejw kółko grzebać, boto hamuje rozwój.
Skupmy sięzatem naludziach, którzysą"tu i teraz".
Tata, zpozoru gruboskórny, ajednocześnieniebywalewrażliwy i troskliwy.
Urodził się w obozie niemieckim, gdzieprzebywał z rodzicami przez rok.
Dzień wdzień szli dopracy, zostawiając go samemu sobie.
To nieuniknione zaniedbanie i opuszczeniemusiałosię na nim odbić.
Sprawiło, żejest zamknięty w sobie i niechętnie mówi ouczuciach, choćwszystko
bardzoprzeżywa.
Ma silnierozwinięty instynktsamozachowawczy, a zarazem jest nieufny wobec innych ludzi.
Tata pomimo wieku jest postawnym i przystojnym mężczyzną, a kondycjimógłbymu
pozazdrościć niejeden pięćdziesięciolatek.
Takjak mocno potrafi kochać, tak mocno okazujegniew i frustrację.
W tym naszymdziwacznym domowym życiu nie traci racjonalizmu.
Wgruncie rzeczy jest to mądry życiowo człowiek.
Indywidualista o tytanicznej woli, nie skarżysię i nie narzeka, choć czasemma
serdeczniedosyć tejcałodobowej opieki.
Muszę to powiedzieć: najlepszy rehabilitant,lekarzi pielęgniarzw jednym.
Mama -rubaszna kobieta o silnejosobowości i prostymspojrzeniu na życie.
Mimo swej prostoduszności ma niebywałą intuicję.
Tuż przedwypadkiem zdarzyło się kilka historii,po których miałazłe przeczuciaco do
przyszłości.
Może tozabrzmi naiwnie, może próbuję do tego dorobić ideologię, alemama wspomina ten
splot wydarzeń z całą powagą.
Najpierwktoś zadzwonił przezdomofon i krzyknął: "Usługi pogrzebowe!
". Nie było mnie w domu, więc mamę ogarnęła takapanika, że chodziła po osiedlu i pytała
wszystkich znajomych,czy nie wiedzą, gdzie jest Janusz.
Kiedyw końcu mniezobaczyła całegoi zdrowego, zaczęła płakać, powtarzając, żebymuważał
na siebie.
Była pewna, że miałem wypadek na motorze.
I faktycznie miałem, tylko kilkatygodni później.
Tegoferalnego dnia mamie śnił się straszliwy koszmar, pełny krwi
159.
i strzępów ciała ludzkiego.
To było tak przerażające, że obudziła się przed siódmą rano i nie mogła zasnąć.
O siódmejtrzydzieści pięćmiałem wypadek.
Intuicja matki nie uchroniła mnie przed przeznaczeniem.
Do mamy długo nie docierało, że będzie miała syna kalekę.
Napoczątku zależało jej tylko na tym, żeby za wszelką cenęuratowaćmoje życie.
Mówiła dolekarzy: "Róbcie wszystko,żeby tylko żył.
To jedynak".
Nocóż, żyję, ale w sposób, któryprzerasta moją mamę.
Nie tak to sobiewyobrażała.
Podbijaserca innych serdecznością i gościnnością.
Ma przy tym niewyparzony język, czym wprawia otoczenie w konsternację.
Właśnie po niej odziedziczyłem szczerość do bólu.
Jest typową kobieta spełniającą się w gotowaniu i sprzątaniu.
Bardzorodzinna i ciepła, przywiązuje wagę do utrzymywania relacjirodzinnych.
W całej sytuacjinie traci poczucia humorui dystansu.
Rozpieszcza mnie kulinarnie i nie tylko.
Ma problemze słuchem, co sprawia,że czasami jest zamknięta w swoimświecie.
Trzeba mówićprzy niejgłośno i wyraźnie i nie zasłaniać twarzy, bo czyta z ruchu warg.
Jestempewien, żebyłabydobrąbabcią i teściową, bo drzemią w niej niewykorzystanepokłady
miłości.
Nie wyobrażamsobie życia bez mamy.
Monika - motocyklistka, przyjaciółka, od paru dobrych latjest świadkiem moich
wzlotów iupadków.
Rewelacyjna organizatorka, potrafi poruszyć środowisko motocyklistów izaangażować ich w
szczytnym celu.
Sama jeździna motorzeod szesnastego roku życia, nazywają ją babcią motocyklową.
Jest urodzoną optymistką, nie traci przy tym zdrowego rozsądku, łącząc motocyklowynałóg z
prowadzeniem własnegointeresu.
Potrafi być prawdziwą przyjaciółką; to jedna z nielicznych osób, do których mam zaufanie.
W tym miejscu muszę wspomnieć takżeo Grzesiu, mężu Moniki,który teżjesturokliwym
facetem o dobrej duszy.
Motocyklista i instruktorsnowboardu w jednym,bo oczywiście kręci go magia szybkości pod
różnymi postaciami.
160
Dragon - zawszemożna na niego liczyć, jego słowoznaczy więcej
niżwszystkiepieniądze świata.
Ma jeden z najszybszych motocykli naŚląsku (suzuki hayabusa).
Był ze mnąw różnych ważnych momentach mojego życia.
Kiedyśprzednagraniem telewizyjnym dziennikarka zapytała, czy mógłby pojawić się jakiś
motocyklista.
Zadzwoniłem do Dragona,przyjechałprosto z pracy.
Rezygnując ze swoich spraw, zrobił mi przysługę.
Jedną z wielu.
W takich momentach nawetdeszcz niejest w stanie mu przeszkodzić.
Łapie mnie za serce to, jaki potrafi byćopiekuńczyi troskliwy wobecswojejżony.
Monika, rehabilitantka, dba ofizycznąstronę mojej egzystencji,ćwicząc oporne ciało
innowacyjnymi metodami.
Lubię wniej to, że jestodważna i nie boi się wyzwań.
Maw sobie ten rodzaj energii,żejak tylko się pojawia, wszystkosię zmienia.
Silna aura.
Monika zarażaoptymizmem i radościążycia.
Jednocześnie to mądra dziewczyna; gdy coś mówi, starasię
zachowaćmaksymalnyobiektywizm i neutralność.
Jej pomoc w rehabilitacji i przygotowaniudo spacerówjestnieoceniona.
Renata, czyli osoba, dla której nie ma rzeczy niemożliwych.
Pielęgniarkaz prawdziwego zdarzenia.
Typ kobietyenergicznej, zaradnej i spontanicznej.
Ma ogromne serce, empatię i wrażliwość.
Wiem, że mogę na nią liczyćnie tylko napoziomie zawodowym, ale również prywatnie.
Bez jej zaangażowania nie byłbym w stanie załatwić wielu sprawzwiązanych z moim
funkcjonowaniem.
To dzięki niej doszłydo skutku moje pierwsze kąpiele w wannie nałóżkowej, co sprawiłomi
niebotyczną przyjemność.
BYĆ ALBO NIE BYĆ
Z perspektywy czasu wiem, że rodziny, które decydująsię na zabranie chorego do
domu, są naznaczone piętnempoświęcenia.
Właściwie niemal całe domowe życie jest podporządkowane szpitalnemu rytmowi.
Tak, dom staje się szpitalem, lekko oswojonym, ale jednak.
ś
elazne,zimne specjalistycznełóżko plus respiratorna zawsze odmieniły charaktermojego
pokoju.
Domownicy z czasem przyzwyczajają siędoświadomości, że teraz wszystkozależy od
aparatury.
Podejmowaniedecyzji, czy zabrać chorego do domu, czynie,to tragiczny wybór: żadne
rozwiązanie nie jest dobre na dłuższą metę.
Oczywiście, można spróbować ułożyć sobie domowefunkcjonowanie, wejść w
codziennąrutynę i stabilizację.
Jednak w moim przypadku trudno mówić o bezpiecznym bycie, raczej o nędznej namiastce
normalności.
Moi rodzice toprawdziwi altruiści, ale pewnie niejednokrotnie żałują, że nieleżę gdzieś na
OIOM-ie.
Zwłaszcza kiedy odzywa się we mnienieznośna bestia, zaczynająmyśleć nad tym, co
byłoby,gdyby mnie nie było.
Wyobrażają sobie, jak mogłobywyglądaćich życie, gdyby nie całodobowa opieka,jaką od lat
sprawują.
Ojciec krzyczy, żemógłby mieć normalną rodzinę, że chciał162
by odejść, zaszyć się gdzieś głęboko.
Mama wyciąga aparatzucha, żeby niczego nie słyszeć, i zamyka się we
własnymświecie,obrażona na wszystko i wszystkich.
Wiem, że obojemarzą o zupełnieinnym życiu.
A tymczasem codzienność przypomina niekończący siękierat, obfitującyw
powtarzalne rytuały z rodzaju: odwrócić, poklepać, poćwiczyć, odessać, nakarmić, napoić,
umyć.
To są moje słowa klucze, każde wypowiadane w rytmie respiratora.
Czasem czuję, jak zapadam sięw przepaść fizjologii, bez której nie mogę egzystować.
Mam mieszane uczucia odnośnie do decyzji dotyczącejdomowej opieki.
Teraz jużnietylko jamam schrzanione życie, ale cała nasza trójka.
Jest mi wygodniej w domu, czuję się bardziej komfortowo,ale odbywa się to straszliwym
kosztem.
Chcę to powiedziećgłośnoi wyraźnie, żeby każda rodzina mająca tego typu dylemat
wiedziała, czego się podejmuje.
To jestmój apel dorodzin chorych czy niepełnosprawnych, zastanówcie sięnadtym po
tysiąckroć!
Jeżeli wspólne życie ma być koszmarem,to nie jest tego warte.
Zrozumiałe jest, że na całokształt relacji rodzinnych wpływają niezałatwione sprawy z
przeszłości.
Przyszłość jest zawsze uzależniona od dawnozapomnianejprzeszłości.
Nieprzepracowane problemy w takiej sytuacji odzywają się ze zdwojoną siłą.
Jeżeli przed wypadkiem nie czułem miłości wrodzinie,nie stanie się cud i niezaczniemynagle
mówić sobie, jak bardzo się potrzebujemy.
Już nieraz podejmowałemdramatycznedziałania, żebyulżyć naszemu
rodzinnemucierpieniu.
Szukałem dla siebiehospicjum.
Rodzice orazinne bliskie osoby próbowali mniepowstrzymać przed tym szalonym
posunięciem.
Byłem wtedy rozdarty, jak nigdy wcześniej, a może tylko próbowałemcoś zademonstrować.
,. Wszyscy wiemy, że ztej umieralninie wyjechałbymżywy.
Rozmawiałem o tym zBartkiem, który odwiedza różne domy opieki i hospicja, powiedział
jedno:
163.
"Chłopie, ty tu się masz wspaniale.
Zostań tu, jakdługo możesz".
Staramsię docenić tę domową opiekę, wiedząc, że nigdzie nie będzie mi lepiej, ale wiem, że
rodziców zaczyna toprzerastać.
Chcielibybawić wnuki, żyć spokojniena emeryturze, a nietargać mojeciężkie ciało zboku na
bok.
A terazchodzą na palcach wokół mojegołóżka, dającmirozgrzeszenie z powodumoich
prywatnych fanaberii.
Pozwalają mi odreagowywać, bo mój stan w jakiś sposób to usprawiedliwia.
Nie twierdzę,że nikt nie może zrugać biednego Janusza,niejednokrotnie sam mam
ś
wiadomość tego, jak głupio się zachowuję.
Dopóki potrafię sięprzyznać do błędu i przeprosić,jest szansa na porozumienie.
W tej sytuacji zrozumiałe jest,że pomoc z zewnątrz jest absolutnie niezbędna.
Moje miasto,rozumiejąc tępotrzebę, zorganizowało środkina wynagrodzenie za opiekę.
Prezydent Jastrzębia-Zdroju okazałsię ludzkimi życzliwym człowiekiem, za co chciałbym mu
szczerzepodziękować.
Ale dosyćtego melodramatycznego tonu,decyzjacodo mojej bytności w domu została podjęta,
więc pozostajepogodzić się z istniejącym stanem rzeczy.
FIRMA A.
Z firmą A.
nawiązałem kontakt prawie dziesięć lat temu, kupowałemod nich materace, które spisują się
całkiemdobrze.
Znając ichod tej strony, zdecydowałem się naichpropozycję sprowadzenia dla mnie wózkaze
Szwecji.
Zresztąinnych ofert nie było, więc nie miałem wyboru.
Specjaliściz firmy,jeżeli można ich tak nazwać, pomierzyli mnie od stópdo głów,zapewnili o
cudownych możliwościachwózka, którymiał się okazać sprzętem tyleż wielofunkcyjnym, co
uniwersalnym.
Cena wózka była równie kosmiczna jak sam pojazd,ale tłumaczyłemsobie, że przy takim
stopniu niepełnosprawności jest uzasadniona.
Pierwsze kilometry własnym wehikułemmiałem pokonać w wakacje 2007 roku; niestety
terminy odwlekały się z miesiąca na miesiąc, aż przyszła zima.
Wózek ostatecznie dotarł domnie szóstego listopada w śniegu ideszczu, conie wzbudziło
mojej szalonej radości, bowiedziałem, żena wyprawy będę musiał poczekać.
Pierwszewrażeniebyło zaskakujące, szefowa firmy usiadła nawózku i zaczęła demonstrować
jego różne pozycje i ułożenia.
Myślałem, że skoro jestem dokładnie pomierzony, usiądęnanim, będzie kilka poprawek i
regulacji i wkońcu zacznę
165.
przystosowywać ciało do jazdy.
Czekałem na to tak długo, żeczułem coraz większe rozczarowanie, kiedy poprawki zdawały
się nie mieć końca.
Okazało się, że problem tkwi w moichnietypowych gabarytach (mamniemaldwa
metrywzrostu),dlategosprzęt był kilkakrotnie rozkręcany, wydłużany i składany na nowo.
Szefowafirmyz zadowoloną miną patrzyła namnie, kiedy mówiła: "Typowy chłop śląski, w
barach szeroki,w dupie wąski".
Według niej wózek jest genialnym urządzeniem, to ja jestem nieproporcjonalny.
Komunikacjamiędzynami od początku nie przebiegała najlepiej, bowiem pani E.
była zainteresowana wszystkim oprócz dostosowywania wózka.
Sugerowała zatem modernizację mieszkania, zamontowanie podnośnika, wanny,
burzenieścian w przedpokoju.
Miałamnóstwo pomysłów na każdy temat, niewiedziała tylko, jakprzystosowaćwózek do
potężnego Świtaja.
Stwierdziła autorytatywnie, żepojazd nigdy nie będzie do mnie dopasowany,bo ciągle się
zmieniam.
Na temat ich niesłowności, spychologii oraz niedotrzymywania terminów mógłbym wiele
pisać,ale szkoda na to papieru.
Rozumiemkonieczność kompromisów, ale trudnomi pojąć brak kompetencji czy
profesjonalnego podejścia.
Największym jednak problemem jestustne sterowanie,wydawałoby się - drobiazg, ale
to on determinuje moją samodzielność na wózku.
Kiedy ustnik nie działa, ktoś z tyłu możekierować moim wózkiem,ale oczywiście nie mamjuż
poczucia, że coś zależy odemnie.
Szkopuł tkwiw trzycentymetrowymkawałku plastikowej rurki, która pod wpływem wstrząsów
i wibracji zużywa się i albo wypada, albo się łamie.
Niesposób naturalnie przewidzieć, kiedy to się stanie, może sięto zdarzyć na
przykładnaśrodku skrzyżowania.
To stawiapo znakiem zapytania moje bezpieczeństwo.
Nie chciałbym,żeby ktoś powiedział, że cierpię na chorobę roszczeniowąi nie potrafię cieszyć
się z tego, co mam, ale strasznie mnietowkurza.
Informowałem o tymfirmęA.
, niestety nie można na
166
nich liczyć.
Zasadniczo nie mająochoty na współpracę i umywająręce od serwisowania wózka.
Próba rozmowy o zmianiesposobu sterowaniazostała zduszona w zarodku, oczekiwanie na
dwie dodatkowerurki trwało miesiąc, a tylko tydzieńwystarczył, abystraciły swoją
funkcjonalność.
Firmanie jestw stanie zaproponować mi innego rozwiązania,przysyła jedynie kolejne ustniki,
zaznaczając,że każdy z nich kosztujesto złotych, więc powinienem jeszanować.
Z szacunku dlaustników powinienem zapomnieć o spacerach.
Właśnie tak.
OKRUCHY DOBRA
Każdegodnia spotykam się z ludzką życzliwością.
Możeuruchomiłem w ludziach coś dobrego.
Wiem, że dotknąłemproblemu, o którym wcześniej nie mówiono głośno.
To jestpytanie o godne życie i o godną śmierć.
Coz setkami niepełnosprawnych zamkniętych we własnych domach, przykutych do łóżka?
Przecież nie jesteśmy ludźmi drugiej kategorii, mamy pełne prawo do normalnego
funkcjonowania.
Gdymój problem zostałnagłośniony medialnie, ruszyła lawina,dostawałem setki e-maili o
różnej treści.
Było tego tak wiele, że po paru dniach zapchała mi się skrzynka, o czym jużwspominałem.
Większośće-maili była ciepła i wspierająca.
Często ludzie opowiadali poruszające historie ich własnego życia.
Inni udzielali rad z rodzaju, co powinienem zrobić, a czego zrobićnie mogę.
Pojawiały się też listy z prośbąo pomoc finansową, dotyczące na przykład zakupu nowego
mieszkania czy spłaty kredytu.
Wielu mówiło,że mojapostawa jest krzepiąca i stanowi dla nich źródło siły.
Co wtedy czułem?
Tobyło rozgrzewające ciepłona duszy połączone z satysfakcją.
Nie chcę tu podkreślać własnych zasług, bobrzmito nieskromnie, ale zauważyłem, że
poruszyłem jakąś
168
czułą strunę.
Również na spacerach zdarzają się takiehistorie, po których mięknęw środku.
Nieznajomakobieta w średnim wiekupodeszła do mnie, mówiąc, jak bardzo się cieszy,że mnie
spotyka.
Następnie obdarowała mnie bukietem kwiatów urwanych z działki i tomikiem własnej poezji.
Szła kołomojego wózka i recytowaławiersze,trzymającmnie za rękę.
Pożegnała mnie najbardziej poetycko, jak się dało, mówiąc:
"Janusz, kurwa, trzymaj się".
Kiedy zachorowała na raka, jejmąż zasadził dla niej cały ogród kwiatów, żeby mogła na
niepatrzyć.
Niezwykle energetyczna postać.
Wśród tych wzruszeń usłyszałem dwie nastolatki: "O,zobacz, to ten reklamowany w telewizji
Ś
witaj!
".
Moje plany na przyszłość związane sąz podjęciem współpracy z fundacją dla ofiar
wypadków komunikacyjnych.
Nigdynie wiadomo, co cię spotka,a kiedy jeździsz na motorze, ryzyko rośnie.
No cóż, życiem rządzi czas i przypadek.
Chciałbympomagać poszkodowanym i ich rodzinom, bo wiem, że po wypadku
człowiekzostaje sam z własnym cierpieniem.
W naszym społeczeństwie panujeobiegowa opinia,że motocykliści- zwani inaczej dawcami -
samisą sobiewinni.
Jeżdżą szybko,więc prowokują los.
Mentalnie utożsamiam się z nimi, dlategodoskonale rozumiem, coprzeżywa motocyklista
powypadku.
Z jednej strony poczucie winy, a z drugiej beznadzieja, frustracja i rozpacz z powodu tego, co
się wydarzyło.
Szczególnie pamiętam przypadek młodej kobiety w ciąży,której mąż i bratzginęli, jadąc
razem na motorze.
Została zupełnie sama.
Lostakich rodzinosobiście mnieporusza, dlatego to właśnie imchciałbym pomóc.
Poza tym marzę o tym, żeby zostało cośwymiernego po mojejśmierci, żeby pamiętano, że był
kiedyśJanusz Świtaj i zrobił coś dobrego dla innych.
Pewnie będączdrowy, nigdy bym o tym nie pomyślał, ale od czasu wypadkumój system
wartości się zmienił.
Wcześniej zgrywałemchojraka icwaniaka, teraz mam dużowięcej pokory wobec życia.
Chcę żyć najlepiej, jak mogę- w tym stanie.
KU POKRZEPIENIU SERC
Pewnego dnia w telewizji w czasie transmisji Tour deFrance komentatorzy,
korzystając z tego, że był akurat mało ciekawy moment w wyścigu, zaczęli opowiadać
historięLance'a Armstronga i wspomnieli o jego książce Mój powrót
do życia.
Bardzo mnie tozaintrygowało, nie tylko z tego względu,że to wybitny kolarz (sam w
dzieciństwie uprawiałem krótko kolarstwo), aleprzede wszystkim ze względuna jego
niezwykłą walkę z nowotworem, którą, jak dla mnie, wygrałw dwójnasób.
Pokonał chorobę i wrócił dowielkiego sportu.
Poprosiłem tatę,żeby kupił mi jego książkę.
Jej lektura sprawiła mi niezwykłąprzyjemność.
Przesłanie tej książki skwitowałbym jednym zdaniem.
Może się ono wydawać banalne, ale tak naprawdę jest kluczemdo wszystkiego,co udało mi
się osiągnąć: nie wolnoodpuszczać.
Kiedy walczy się o życie, nie można popadaćw zniechęcenie, zrażać się niepowodzeniami,
rozmyślać, cobędzie, jak się nie uda.
Co będzie, to będzie; to w gruncie rzeczy nie nasza sprawa.
Naszą sprawą jest walczyć.
Jeślijeden lekarzmówi, że już nic nie da się zrobić, to szukaj inne170
go; jeśli jedna terapianiepomogła,spróbujinnej.
Atakuj zewszystkich stron, wszelkimi dostępnymi metodami.
To walkana śmierć iżycie, nie opuszczaj rąk.
Comasz innego do roboty?
Wielu zniechęca perspektywa porażki.
Nie warto się nadtym zastanawiać.
Po pierwsze, zawsze jakiś sukces osiągniemy (naprzykład prezydent RP nie wsparł mnie
wmoich wysiłkach, ale jegokancelaria przysłała mi fajny materac przeciwodleżynowy, dobre i
to!
), a po drugie chodzi o to, by walczyć, by umrzeć na polu bitwy.
Patrzcie, iluzdrowych umierapokonanychprzez życie!
Lance jeździł po całych Stanach, pukał do najrozmaitszychdrzwi.
Kiedy okazało się, że jakiś wpływ na jego nowotwórmogą mieć brokuły,żarłje tonami.
Nie odpuszczał najmniejszego szczegółu.
Niby był wielkim, bogatym sportowcem,a kiedy zachorował, jego pierwsza grupa kolarska
pozbyła sięgo jak śmiecia, a potem rękę wyciągnęli do niego zupełnie inni ludzie.
Gdybynie choroba, byłby poprostu wybitnym kolarzem,a dzięki niej stał się legendą,
herosem.
Teraz każdy jegosukcesma zupełnie inny sens.
Każdarzecz,którą zrobi, na cośsięprzydaje ludziom chorym.
Co by nam przyszło z jego zwycięstw, gdyby nie to?
Armstrong jest jak gwiazda, według której możnasięorientować, ale jest też ktoś, kto
jest mi bliski niemal jak brat:
Vincent Humbert, autor książki Proszę o prawo do śmierci.
Dostałem ją od internetowego znajomego (allegrowicza), który słysząc, że żyję pod
respiratorem, postanowiłmi ją podarować.
O Vincenciestało się głośno,kiedy napisał list do prezydentaChiraca zprośbą ozgodę
na odłączenie go od respiratora.
Jego postać jest kamieniem milowym we francuskiejdyskusji o eutanazji.
Vincent miał dziewiętnaście lat, był strażakiem.
Uległ wypadkowi komunikacyjnemu,wskutek którego
171.
stracił wzrok i został sparaliżowany.
Pozostał mu jedynie słuchi władza w jednym kciuku, którym mógł się porozumiewać
zeświatem.
Cóż, Chiracnie wykazał zrozumienia dla niego, dlatego udręka Vincenta skończyłasię
samoistnie.
Vincent w momencie wypadku był nastolatkiem, tak jak ja.
Nie zdążył nasycićsię życiem.
Był prostym chłopakiem, dlatego to, co pisał, jest proste i może niewyszukane, aleza to
niezwykle prawdziwe.
Jestem do niego bardzo podobny,takżei pod tymwzględem.
Nie potrafię się wyrażać w sposób wyszukany, czasem coś chlapnę i sam się dziwię,
ż
etakwyszło.
Właściwie mógłbymsię podpisać pod tym, co pisze Vincent.
Ja przy nim jestem szczęściarzem.
Nie tylko ze względu nazakres urazu, aleteż naopiekę.
Jest tam taki wstrząsającyopis, kiedy pielęgniarki myją Vincentowi twarz i mydło,którym mu
ją namydliły, wyżera mu oczy, a on nie może ich zamknąć, bo jest przecież sparaliżowany.
Dzięki opiecerodziców (mamy w okresieszpitalnym i taty obecnie) nigdy mnieto nie
spotkało,alewidziałem takich ludzi mytychna łóżkachobok mnie.
Vincent jest ich głosem.
Jego przypadek tojednocześnie opis pułapki, w jakąpakuje się człowiek w swojej
szalonej pogoni za nieśmiertelnościączy podtrzymaniem życia za wszelką cenę.
Stan Vincentawynikał tyle samo z obrażeń, coz reanimacji, którą przeprowadzano przez
pięćdziesiąt minut!
To tak, jakby jego dusza byłajużpo drugiej stronie, ale ktoś wbił szpilkę w
miejscu,gdzieprzenikała jego kciuk, i przyszpilił ją natym świecie na pewien czas.
Poco?
Jest absolutnie normalne i wspaniałe, że nauka zdobywacoraz większą wiedzęi środki
do ratowania nas z opresji, alezawsze częśćz nich pozostaniepółśrodkami.
Musimy jakośnauczyć sięz tym sobie radzić, botakie historie jak Vincenta
są nie do przyjęcia.
Podobny do mojego przypadku jest też los Jean-Dominique'a Bauby'ego,
autoraksiążkiSkafander i motyl, ale je172
go osoba nie jestmi tak bliska jak Vincent.
Bauby to człowiekdojrzały, z rodziną, "po przejściach".
To człowiek z wielką kulturąpisania, redaktor, esteta.
Mam wrażenie,że nie wszystkorozumiemz jego książki, że ślizgam się po powierzchni,
alemożekiedyś się uda.
Zacząłem pisać swojąksiążkę zupełnie przypadkowo.
Wiele lat temuordynator zachęcił moich rodziców do zbierania pieniędzyna wózek lub
respirator, ale z tych wysiłkówwyszłoniewiele, więc poradził, żeby kupili mi za
uzbieranepieniądze komputer.
Zadbał oto, by szpitalni stolarze zrobili do niego specjalny pulpit.
Kiedy minąłmi bezmyślny zachwyt nad możliwością ciupania w głupie gierki,
zaleciłmipisanie pamiętnika.
Nie widziałemw tym żadnego sensu, alez nudów pstrykałem ołówkiem trzymanym w zębach
w klawiaturę.
Długi czas potem pojawiła się u mnie dziennikarkaSylwiaHoleksa, która pisałao mnie artykuł.
W trakcie pracynad nim przekonywała mnie, że mam coś do opowiedzenia,że warto, abyinni
to przeczytali.
Bardzo pomogła mi zorganizować sobie tę pracę.
Cóż ja mogę innym ważnego powiedzieć?
Tylkojednoprzychodzi mi do głowy.
Mój niebywały upór, który w sumie jest przyczynąmegonieszczęścia, sprawia, że w
sytuacji,w jakiej się znalazłem, daję sobie jakoś radę, udaje mi sięcośwywalczyć,poprawić
swój los.
Mamnadzieję, że to kogośzainspiruje.
Nie jestem wprawdzie Lance'em Armstrongiem,tylko facetem z Jastrzębia, alemoże to i
lepiej.
EPILOG
Zakopane.
Patrzę na Morskie Oko otoczone szczytami górskimi.
Czuję wszechmoc Stwórcy - jegosiła dosłownie unosisię w powietrzu.
Staram się chłonąć każdy szczegół tego krajobrazu.
Góry nie są po to,by zasłaniały, lecz po to, by możnabyło z ich wysokości dojrzeć jeszcze
piękniejszy horyzont.
Kieruję głowę wstronęstrzelistegoMnicha, który kształtemprzypomina siedzącego zakonnika
w kapturze.
Jedna z legend głosi, że zakochał się, ale dosięgła go kara niebios i PanBógzamienił go w
skałę.
Tyle nowych wspomnień, którymibędę siękarmił przez wiele dni.
Czy to jestostateczny cel,czy wyżej wspiąć się jużnie mogę?
Nadal oddycham w tempie dwunastu oddechów na minutę, nie mogę ruszyć niczymoprócz
głowy, a jednak czuję się zwycięzcą.
Silniejszym niżkiedykolwiek.
Szczęście, nie opuszczaj mnie, dobrze?
174
Pro memoria
Ja,Janusz Świtaj po długim namyśle i rozpatrzeniu sprawy,w pełni władzumysłowych
proszę, aby na wypadek mojej śmierci:
a) moje ciało uległo kremacji
b)odbyło się nabożeństwo żałobne wkościele katolickim
c) prochy moje rozsypać nad jeziorem Darlin w miejscowościHarsz "Kolonia"
Prośbę mątraktuję poważnie i proszę,aby została spełniona.
Prawdziwość powyższego tekstu potwierdzam, z uwagi na mój stanchorobowy,
odbiciem mojegokciuka prawej ręki.
Odcisk kciuka
Jastrzębie-Zdrój 20.09.2000r.
Podpis osoby piszącej(ftanoto.
"(tAcU.
PODZIĘKOWANIA
Lista ludzi, którym mógłbym podziękować, zdaje się ciągnąć w nieskończoność.
Bez ich zaangażowania, serca, a czasem heroizmu nie byłoby mowy o mojej aktywności,
rozwoju, działaniu.
Nadal tkwiłbym w czterech ścianach naszegomieszkania w bloku z wielkiejpłyty.
Dzięki wielu ztych ludzi jestem jeszcze ciągle na tym świecie i choć zdarzało się,że nie byłem
z tego powodu zachwycony, jestem im wdzięczny, bo walczyli o mnie tak, jak umieli
najlepiej.
O kilku osobach chciałbym wspomnieć szczególnie, bo stały siękamieniami milowymi w
mojejhistorii.
Najbardziej chciałbym podziękować pani Ani Dymnej, czyli osobie, która potrafi
każdego "zaczarować miłością" - nawetmnie,a do kochania jestem trudny.
Od półtoraroku nie mogęwyjść z podziwu dla Mai Jaworskiej.
Nigdy nie spotkałem równie wrażliwej, a jednocześnie pracowiteji mądrej kobiety.
Przytakiej pszczółce Mai mogę być co najwyżej Guciem.
Moim stałymwspółpracownikiem wfundacji jest PiotrPogoń, mój pierwszy i jak do tej
poryjedyny "kolega z pracy".
Dziękuję mu za cierpliwość, wyrozumiałość iwkład w mojeprzyuczenie do zawodu.
176
Jest taki człowiek, który nie lubi ze mnąrozmawiać,bo czas to dla niego
możliwośćpomagania innym.
EdwardHerban i Fundacja Ochrony Zdrowia i Opieki SpołecznejwJastrzębiu-Zdroju
podarowali mi mechaniczny oddech i to,że odponad dziewięciu lat jestem w domu.
Każdy, kto przeczytał moją książkę, wie, jakie to dla mnie ważne.
Poseł Tadeusz Motowidło i dyrektor biura poselskiegoMarian Sójkowski od lat
wykorzystują swoje wpływy i możliwości we wspieraniu mnie na różnych poziomach.
Stanowiądla mnie oazę mądrości i doświadczenia, a swoją pracę wykonująz prawdziwym
poczuciem misji.
Cieszę się,że znamtakwyjątkowychludzi.
Bez mojej przyjaciółki Moniki, jej faceta Dragona i całejekipymotocyklistów z
Podbeskidzia nie mógłbym zrealizowaćwielu marzeń, w tymjednego z największych,
wyjazdudoGórzyc.
DziękujęWam, przyjaciele, nawet nie wiecie, ileznaczy dla mnie nie tylko Wasza pomoc, ale i
sama obecnośćprzy mnie przez tylelat.
Zszywak - prawdziwy brat łata, potrafił na lata zaangażowaćsię wmojeproblemy,
wejść w mój świat, kiedy byłemjeszcze bardzo, bardzo sam.
Kropka - jedna z tych osób, bez którychniebyłoby tejksiążki.
To ona nadałapierwszy kształt mojej książce i nawiązała kontakt z wydawnictwem.
DziękiCi za to, Liliano!
Maria Michalska - pojawia się w mojej książce jako ciociaMarysia.
Jestdodatkową parą rąk dla mojej mamy.
Jest z nami od samego początku, dlatego chcęjej podziękować po prostu za to, że jest.
TadeuszGicala [wujek Tadeusz) jest w naszej rodziniekimś w rodzaju ojca
chrzestnego.
Ze wszystkimi problemamimojamama zawsze zwraca się do niego.
Można więc powiedzieć, iż to jego rady sprawiły, że znalazłem sięw tymmiejscu, w którym
jestem.
177.
Dziękuję B.
, którejuczucie uskrzydlało mnie przez długiemiesiące, dając mi siłę do podjęcia decyzji, o
których wcześniej nie śniłem.
Nigdy Cię nie zapomnę, droga B.
Dziękuję również Ani Kanik i RobertowiChojnackiemu,których uwagi, rady i
pomysłysprawiły,żeksiążka jest taka,jakąją sobie wymarzyłem.
Moja prawdziwa przygoda z mediami zaczęła się przedlaty odreportaży Brygidy
Frosztęgi z katowickiego oddziałuTYP.
Dziś to już pewnie dziesiątki godzin nakręconego przeznią materiału.
Za to nieprzerwanezainteresowanie i pamięćo mnie, nie tylko na zawodowej niwie, należąsię
jej szczególnie gorące słowa podziękowania.
WYKAZ ŹRÓDEŁ FOTOGRAFII
Fotografie 1-5, 11, 12: z archiwumautoraFotografia6: Anna KaczmarzFotografia 13:
Katarzyna JataFotografie 7-10,14: Ignacy Pelikan-Kmpiński.
SPIS TREŚCI
Część I ZABIŁEM SIĘ WE WTOREK 9Speed demon 11Wielkie zdziwienie
15Ostatnia kreska 19W bramie piekła 23Pięć minut 27Dawca 31
CzęśćIIZAŚWIATY35
Golonka z musztardą37Unas na OIOM-ie41Ballada o Januszku 45
181.
Bóg urojony 48
Ręczniczek 53
Walka o oddech 56
Kołysanie do snu 61
Można pomarzyć 64
Z deszczu pod rynnę 69
Moje podróże szpitalne 74
Na brzegu rzeki 80
Goście 84
Drugi oddech 88
CzęśćIII śYCIE PO śYCIU 93
Alergia na drugiego człowieka 95
Moi szamani 98
Secondlife 105
Górzyce 109
Ś
witaj z telewizji 112
Łowcy dusz 123śycie po życiu 129Henryk Cyrenejczyk 136To nie takie proste.
140Zniszczyć, ale niepokonać 145Perpetuum mobile 150Szkoła przetrwania 154Towarzysze
podróży 158Być albo nie być 162Firma A.
165Okruchy dobra 168Ku pokrzepieniu serc 170
Epilog 174
Podziękowania 176Wykaz źródeł fotografii 179
K. M.B. 116
182.
Wydawnictwo Otwarte sp.
z o.
o"ul.
Kościuszki37, 30-105 Kraków.
Wydanie I, 2008.
Druk i oprawa: Drukarnia Wydawnictwa "Bernardinum" sp.
z o.
o., Pelplin.