Krwawa niedziela w Kisielinie
KISIELIN, POWIAT WŁODZIMIERSKI, WOJEWÓDZTWO WOŁYŃSKIE
Pamiętam łapy bandziora, który chwycił za parapet okna, a także reakcję Bronka Kraszewskiego, który złapał z Janaszkiem
maszynę do szycia i rzucili nią w napastnika, który zleciał w dół i został odniesiony przez swych kompanów na punkt zborny w
pobliżu cerkwi.
- Jak zobaczyłam Ukraińców, idących w stronę kościoła, to nie miałam żadnych wątpliwości, że przyszli nas wymordować - wspomina Aniela Dębska. - Od razu
tak jak wszyscy cofnęłam się do świątyni. Mój przyszły mąż, czyli Włodzimierz Sławosz Dębski jako członek konspiracji też wiedział, co się święci i zaczął
zamykać drzwi w kościele. Ludzie byli przerażeni. Niektórzy stali nieruchomo pod ścianami kościoła. Część pobiegła na chór, a nawet na strych. Po chwili
rozległ się okrzyk - otwórzcie drzwi, oni tylko kogoś szukają. Zabiorą go i pójdą sobie! – Mnie wtedy zamroziło. Okazało się, że niektórzy Polacy, ratując swe
życie byli skłonni wydać na śmierć kogoś ze swoich sąsiadów. Jak zaobserwował to mój mąż, pierwszym człowiekiem, który wezwał do otwarcia drzwi był
Tadeusz Różański, ochotnik w wojnie z bolszewikami z 1920 r. Miał on złudzenia, że Ukraińcy mają wobec Polaków dobre zamiary. Zaraz potem córka
organisty, Bronisława Janaszkówna zwróciła się do swojej stryjecznej siostry - Chodź Tereska! Otwórzmy! I poszły obie otwierać. Część ludzi, w tym ja, na
komendę mojego przyszłego męża ruszyło przejściem z kościoła na piętro plebani i tam się zabarykadowali. Ukraińcy już wtedy zaczęli do nas strzelać.
Celowali w okna w przejściu. Idący przede mną wysoki mężczyzna, którego zapamiętałam, bo bardzo ładnie śpiewał, dostał kulę i padł ranny. Nie wiem, jak
razem z siostrą zdołałyśmy go podnieść i zawlec na górę.
Napastnicy strzelali w okna
- Mój przyszły mąż w tym czasie dodatkowo wraz z innymi mężczyznami zabarykadował drzwi meblami, w rezultacie czego Ukraińcy nie mogli ich sforsować.
Pomimo, że kilkakrotnie ponawiali próby. Niektórzy mężczyźni mieli pretensje do niego, że wciągnął ich do konspiracji, a nie potrafił załatwić broni.
Banderowcy w tym czasie wyprowadzali już z kościoła Polaków sądzących, że jak w nim zostaną, to ocalą życie. Wszyscy zostali później zamordowani. Ludzie
zgromadzeni na piętrze plebani w kilku pokojach, byli bardzo przerażeni. Dopiero zdecydowane komendy mojego męża postawiły ich na nogi. Obrona zaczęła
samorzutnie się porządkować. Przy każdym oknie stanęło po trzech, czterech mężczyzn. Napastnicy strzelali początkowo w okna bezwładnie. Pociski trafiały w
sufit. Ksiądz Kowalski, znajdujący się w jednym z pokojów, chciał zasłonić okno poduszką wierząc, że kula nie przebije pierza, ale bandyta strzelił , gdy kładł
poduszkę i dostał kulę. Pocisk przebił poduszkę i trafił księdza. Przeszedł przez kość policzkową i wyszedł poza uchem, napychając pierze w ranę. Myślałam, że
nie żyje, ale okazało się, że nie. Mój przyszły mąż kazał mi się nim zająć. To był nasz pierwszy ranny. Wcześniej, co trzeba podkreślić, ksiądz wszystkim udzielił
ostatniego rozgrzeszenia i przygotował każdego z nas na śmierć! W którymś momencie zaczęły się ataki przez okna. Najpierw ostrzelali nas z broni palnej, aż
tynk zaczął się sypać. Powstał wielki kurz i rozległo się dzikie „hurra” i jeden z napastników zaczął wchodzić po drabinie. Zaczęliśmy rzucać w niego
cegłówkami, które wyjęliśmy z pieca. To poskutkowało, bandyta się cofnął. W kilki minut później ataki znowu nasiliły się. Nadal broniliśmy się, zrzucając na
głowy napastników cegły i kafle z rozbieranych pieców. Powstało duże zagrożenie, gdy jeden z bandytów wlazł na dach obory, stojącej o kilka metrów od
narożnika plebani.
Runął w dół machając rękami
- Usiadł okrakiem na kalenicy i zaczął nas ostrzeliwać. Widział nas bardzo dobrze. Gdyby jego ostrzał napastnicy skoordynowali z atakami z drabiny, to
wdarliby się na górę. Na szczęście zaczęło lać i ten siedzący na dachu, porzucił swoje stanowisko. Kolejny bandzior pojawił się nagle na daszku letniego ołtarza,
przylegającego do plebani. Strzelał z bliska wprost w nasze okna. Romuald Rodziewicz zaryzykował, wychylił się z okna i uderzył napastnika w tył głowy
cegłówką. Ten runął w dół, machając rękami. Później upowcy wzmogli ataki od strony zabarykadowanych drzwi i zaczęli strzelać w drewniany sufit
księżowskiej spiżarni kulami zapalającymi. Według mojego męża na pomysł ten wpadł pewnie Ukrainiec Iwan Fediuk, który przed laty służył u księdza i
dobrze znał ten budynek. Sufit się jednak nie zapalił. Przy obronie zabarykadowanych drzwi zginął Janek Krupiński. Dostał ukraińską kulę przez otwór
wyrąbany w drzwiach. Umarł na rękach zrozpaczonej matki. Mój przyszły mąż został ranny w nogę odłamkiem granatu. Zajęłam się nim, wykonując tampon z
grubo złożonych gazet i ciasno owinęłam, to zatamowało krwotok z przerwanej arterii. Ciężko ranny został też Władysław Kraszewski, który zmarł z upływu
krwi. Upowcy kontynuując atak, wrzucali do nas przez okna granaty, które staraliśmy się im odrzucać. Nie byli oni biegli w sztuce żołnierskiej i odbezpieczali
granaty nieprawidłowo, dzięki czemu mieliśmy czas, by je odrzucać. Czyniąc to, wiele osób spośród nas otrzymało rany postrzałowe.
Podpalili stodołę
- Późnym wieczorem Ukraińcy rozsierdzeni naszą obroną podpalili stodołę, oborę księdza, a także parter plebani i wnętrze kościoła. Chcieli sobie oświetlić plac
boju. Liczyli też, że ogień przeniesie się na dach plebani. Ten jednak nie był na tyle intensywny, żeby go ogarnąć. Byliśmy okropnie zmęczeni i wyczerpani, ale
walczyliśmy dalej. Wśród obrońców pałeczkę od mojego męża przejęli mój przyszły szwagier Jerzy Dębski, który mimo ran zachowywał się bardzo dzielnie, a
także bracia Chmielniccy, Romuald Rodziewicz i Józef Bagnecki. Mężczyzn, odpierających ataki wspierały też dziewczęta. Jedną z nich była moja siostra
Tumiła, a także Adela Ziółkowska, Teresa Świderska, Elzamina Romanowska i Teresa Masłowska. Wszyscy rzucali cegłami i czym popadnie w napastników,
którzy ponownie zaczęli po drabinach wspinać się na zajmowane przez nas piętro. Pamiętam łapy bandziora, który chwycił za parapet okna, a także reakcję
Bronka Kraszewskiego, który złapał z Janaszkiem maszynę do szycia i rzucili nią w napastnika, który zleciał w dół i został odniesiony przez swych kompanów
na punkt zborny w pobliżu cerkwi. Tam, jak się później okazało, w jednym z domów na strychu siedział Stanisław Janaszek, bratanek organisty i przez szparę
między deskami oglądał plac i rozpoznawał wszystkich Ukraińców, biorących udział w mordzie Polaków w kościele i w atakowaniu nas, broniących się w
plebani. Gdy zapadła noc, napór Ukraińców na kościół słabł. Strzelanina ustawała. W końcu około północy ktoś zauważył, że bandyci ustawiają się na rynku w
kolumnę i zbierają się do odejścia. Nie wiedzieliśmy, czy to nie jest podstęp. Czterech mężczyzn spuściło się po linie na dół, żeby udać się do Rudni, Zaturzec i
Mańkowa w celu ściągnięcia pomocy. Żaden z nich jednak nie wrócił. Rozpłyneli się we mgle. Po nich na dół po linach zjechały dwie kobiety, które rozpoznały
sytuację i kazały wszystkim zjeżdżać na dół. Ja ze Sławoszem Dębskim, jego bratem i jeszcze jednym chłopakiem zostaliśmy do rana na plebani. Całą noc
męczyłam się z moim przyszłym mężem.
Zdążyli wyskoczyć przez okno
- Co pewien czas musiałam mu luzować opaskę uciskową, żeby krew dopływała do nogi. Sławosz Dębski miał przestrzeloną pod kolanem tętnicę co
powodowało, zę przy każdym popuszczeniu opaski strasznie krwawił. Jakoś dotrwaliśmy do rana. Wtedy spuściliśmy mojego przyszłego męża na dół i
ukryliśmy go w malinach. Następnie ja ogrodami zaczęłam przekradać się do naszego domu po konie. Szłam wolno uważając, czy nie kręcą się w pobliżu jacyś
upowcy. Gdy dotarłam do naszego domostwa, nie zastałam nikogo. Rodzice nie byli w kościele. Grupa upowców szła ich zamordować, ale ojciec w porę ich
zobaczył i wraz z mamą zdążyli wyskoczyć przez okno i schronić się w zbożu, a później na cmentarzu żydowskim. Przesiedzieli w nim całe niedzielne
popołudnie, noc i wyszli z ukrycia dopiero, gdy zaczęłam się kręcić po podwórku. Zwierzęta były nie nakarmione, krowy nie wydojone. Ja założyłam konie do
wozu i z tatusiem pojechaliśmy pod kościół. Tam już było kilku Ukraińców - przeciwników mordów. Pomogli nam przenieść rannego na wóz. Przywieźliśmy go
do nas do domu, a ja poszłam szukać Dębskich. Jak ich znalazłam, przyszli i zrobili synowi profesjonalny opatrunek. Na wieczór zawieźliśmy go do Ukraińca
zaprzyjaźnionego z Dębskimi. Nazywał się Parfeniuk. Ukrył on go w swojej stodole. Tu był najbezpieczniejszy. Doglądali go tu razem ze mną ojciec i matka. Po
dwóch dniach musiał zostać przewieziony do szpitala w Łokaczach. Mój ojciec dał konie, a Ukrainka Paraska Padlewska podjęła się zawiezienia go. Tu
amputowano mu nogę. Później przetransportowano go do Włodzimierza i dzięki pomocy kolegów z konspiracji dostał się do szpitala.
Ostrzeżenie Ukraińca
- Moja rodzina ukrywała się u Ukraińca Sawy Kowtoniuka, który przechowywał nas w stodole i w zbożu. Nocami widać było łuny płonących, mordowanych
przez upowców kolejnych polskich wsi. W dzień przez Kisielin bandyci pędzili stada krów zrabowane u polskich gospodarzy, które czując, że idą na rzeź
strasznie ryczały. Na trzeci dzień Sawa przyszedł rano do ojca i powiedział, że upowcy chcą z nim rozmawiać. On poszedł. Gdy wrócił, poinformował nas, że
przekonywali go, że atak na kościół był nieporozumieniem, że to się już nie powtórzy, sugerowali też ojcu, by z rodziną wracał do domu, bo nic jej nie grozi.
Ojciec wahał się, ale Ukrainiec ostrzegł go, by nie wierzył w zapewnienia upowców. Jego zdaniem chcą oni wszystkich Polaków wymordować. 15 lipca 1944 r.
przeprowadził on nas do Zaturzec. Najpierw wziął kosę na plecy i poszedł przez swoje pole i łąkę do lasu i sprawdził, czy droga jest wolna. Po godzinie powrócił
i powiedział, że można iść. Szybko ruszyliśmy do Zaturzec, dźwigając na plecach różne tobołki z resztkami rzeczy, które udało się nam zabrać z domu. Tak jak
my, postąpiło większość mieszkańców Kisielina i innych okolicznych wsi. Dębscy zostali w Kisielinie. Ojciec mojego przyszłego męża Leopold nie chciał się
nigdzie ruszać. Wierzył, że jako lekarz jest potrzebny Ukraińcom i ci go nie ruszą. Upowcy zabrali go z domu w końcu lipca i powieźli drogą do Twerdyń.
Więcej go nikt nie widział. Jego żona zginęła wraz z nim. Według Ukrainek Anny Parfeniuk i Ahniji Sidłowskiej, gdy Ukraińcy zabierali Dębskiego, jego żonie
powiedzieli - a ty idź, gdzie chcesz. - Miała bowiem wpisaną w dowodzie narodowość ukraińską. Wpisał ją jej szef rejonu. Ona odpowiedziała, ze miejsce żony
jest przy mężu i razem z nim dobrowolnie poszła na śmierć.
Uratowały się 82 osoby
- Ukraińcy zamordowali jeszcze Wincentego i Józefa Biesiagów, Rudolfa Nowickiego i Salomeę Ziółkowską. Jak po latach ustalił to mój mąż, Ukraińcy
zamordowali w kościele w Kisielinie 17 osób, pochodzących z Kisielina, dwie osoby z Kisielina-Zielonej, dziewięć z Adamówki, jedną z Jachimówki, pięć z
Janowca, trzy z Dunaju, dwie z Leonówki, jedną z Niedźwiedzich Jan, osiem z Rudni, dwie z Trystaku, dwie z Twerdynia, dziesięć z Warszawki, pięć z
Woroszczyna, osiem z Zapustu, siedem z Żurawca. Łącznie zamordowali 82 osoby. Cztery osoby poległy w obronie świątyni. Dzięki obronie uratowało się zaś
osiemdziesiąt osób. Mord w kościele był oczywiście dopiero początkiem czystki etnicznej, przeprowadzonej przez UPA w całej okolicy. W Rudni zamordowali
75 osób. Praktycznie wszystkich Polaków, którzy nie zdołali wcześniej uciec. 12 lipca 1943 r. wieś przestała istnieć, bo jej zabudowania po obrabowaniu
podpalono. W Zapuście upowcy zamordowali jedenaście osób, w Twerdyniach trzydzieści. W tej miejscowości mordami Polaków, jak ustalił mąż na podstawie
relacji świadków, zajmowali się miejscowi Ukraińcy, kierowani przez niejakiego Sieńkę, przezywanego „Załupa” i „Makar”. W Wysokiej Ukraińcy zamordowali
siedem osób, w Kurancie cztery, w Antonówce siedemnaścioro, w Dunaju szesnaścioro, w Studyniach jedną, w Helenowie dwie, w Łukowie cztery, w Makowie
cztery, w Beresku cztery, w Żurawcu trzydzieści siedem, w Trystaku cztery, w Woronczynie czterdzieści osiem, w Aleksandrówce dziewięćdziesiąt jeden, w
Adamówce pięćdziesiąt sześć, w Jasińcu osiemnaście, w Janowie Oździutyckim dziewięcioro, w kolonii Zielonej dwoje, w Warszawce-Zabarze dwadzieścia, w
Zaborcach jedenaście, w Jachimówce osiemnaścioro. W sumie UPA wymordowała 624 osoby z okolic Kisielina i należących do kisielińskiej parafii.
Niepełna lista
- Lista ta nie jest pełna, obejmuje tylko nazwiska osób, które z całą pewnością dało się mężowi ustalić. Mordy Polaków trwały przez cały lipiec i przeciągnęły się
do końca sierpnia. Ukraińcy prowadzili ją aż do wymordowania wszystkich Polaków, którzy nie uciekli. Robili to w ramach tzw. „oczyszczuwalnoj akciji” , w
wyniku której Ukraina miała być „czysta jak łza” lub „szklanka wody bez żadnych domieszek” Polaków i innych narodowości. Mieszkańcy Kisielina i okolic,
którzy ocaleli z pogromu chronili się tak jak my w samoobronach w Zaturcach, Lipniku, Chobułotowej, Wodiznowie Bielinie, Zasmykach, Kopaczówce koło
Rożyszcz i Aleksandrówce Torczyńskiej. Weszli w ich skład i bronili się, gdy zaistniała taka konieczność i robili „wycieczki” po żywność do swoich
miejscowości. Nasza rodzina przez całe lato mieszkała w Zaturcach w folwarku Lipińskich. Formalnie administrował nim Niemiec, ale jego prawą ręką był syn
właściciela Jan Lipiński. W majątku działał dobrze zorganizowany i uzbrojony oddział samoobrony.
Marek A. Koprowski
Ukraińcy mówili, że jestem bardzo podobny do swojego dziadka Leopolda, który leczył ich za darmo. Mama wtedy nie wytrzymała i zapytała: „To dlaczego go zabiliście?” Odpowiadali: „Tak
trzeba było. Takie czasy były.” Mama zapytała: „A gdyby teraz trzeba było?” Usłyszała: „To też” – mówi w wywiadzie dla “Polska The Times” kompozytor Krzesimir Dębski.
– Pierwsze informacje, jakie się w ogóle pojawiały w gazetach na temat Wołynia, zwłaszcza w „Gazecie Wyborczej”, opowiadały o polskich krzywdzicielach; pisano o polskich kolonistach i
polskich przewinach wobec Ukraińców. Ojciec zwykle z tymi faktami polemizował. Natychmiast wysyłał listy, na przykład właśnie do „Gazety Wyborczej”. Nigdy nie dostał żadnej
odpowiedzi – mówi w wywiadzie dla „Polska The Times” znany kompozytor Krzesimir Dębski, autor książki “Nic nie jest w porządku. Wołyń – moja rodzinna historia”, którego rodzina pochodzi z
Wołynia. Jego rodzice poznali się podczas ataku UPA na kościół w rodzinnym Kisielinie 11 lipca 1943 roku.
PRZECZYTAJ: Krwawa niedziela w Kisielinie
– Pisał też do ukraińskiej prasy, bo tam czasem publikowano kłamliwe artykuły, w wołyńskich gazetach – dodaje kompozytor. – Ci Ukraińcy, banderowcy w dalszym ciągu są bardzo aktywni.
Raz napisali, że miasteczko Kisielin sterroryzował mój stryj Jerzy, już świętej pamięci, który zresztą też został ranny, podczas owego pamiętnego ataku na kościół. A mój stryj od dziecka był
inwalidą, miał gruźlicę kości, był bardzo niewielkiego wzrostu, z trudem w ogóle chodził. Jak więc mógł, jak napisano, z nożem biegać po miasteczku i zabijać Ukraińców? Ojciec na swoje
listy wysyłane na Ukrainę też nigdy nie dostał odpowiedzi.
Ojciec Krzesimira, Włodzimierz Sławosz Dębski, przed śmiercią napisał i wydał kilka książek o Wołyniu. Potem robił to Krzesimir Dębski. – Ale nie dało się zauważyć zmiany stosunku w Polsce. Media,
dziennikarze nie dotykali tego problemu. Co roku obserwowałem, jakie informacje pojawiały się w lipcu. Oto 9 lipca na paskach w telewizyjnych programach informacyjnych, w gazetach
informowano: „Rocznica mordu w Srebrenicy, 7 tysięcy muzułmanów zamordowanych”. Potem 10 lipca – Jedwabne. „Zamordowano żydów, spalono ich w stodole”.
Kompozytor zaznacza, że to dobrze, że zajmowano się tymi tematami, ale gdy przychodził dzień 11 lipca, następowała w temacie Wołynia cisza:
– Rozmawiałem ze znajomymi dziennikarzami, wiele razy mówiłem im: „Słuchajcie, żadnych informacji na temat rzezi wołyńskiej?” Wystarczy popatrzeć na proporcje – 60 tysięcy zabitych na
samym Wołyniu. Zajmujemy się innymi zdarzeniami, czcimy pamięć, świętujemy, powstają na ten temat filmy, a taka tragedia, jaka wydarzła się na Wołyniu nie zasługuje na żadną informację?
Naprawdę, bardzo mnie to denerwowało.
Dziadkowie Krzesimira Dębskiego, Leopold i Aninsja (która była Kozaczką), którzy jakiś czas po zbrodni wrócili do Kisielina, zostali porwani i zamordowani.
– Nigdy ich nie znaleziono – mówi kompozytor w wywiadzie. – Zwodzili nas, oszukiwali, że je znajdą. Chodziło, myślę, o wyciągnięcie pieniędzy.
Tablicę pamiątkową ku pamięci rodziców ufundował ojciec Krzesimira Dębskiego. – Ale zmieniali mu napisy –zaznacza. – Cały czas są próby ukrycia tego, co tam naprawdę się wydarzyło, i to na
poziomie administracyjnym, państwowym.
Zdaniem kompozytora, Polacy mają odnośnie Ukraińców złudzenia:
– Weźmy na przykład wizytę na Ukrainie prezydenta Komorowskiego. Brałem w niej udział, zaprosili mnie. Widziałem, że na poziomie państwowym nie ma woli pojednania. Oszukujemy się, że
jak spotykają się dwaj prezydenci, to jest to znaczące. Ale kiedy przyleciał tam prezydent Komorowski, to witał go wicegubernator. Prezydent Ukrainy nie przyjechał. Na głównych
uroczystościach w katedrze była wiceprzewodnicząca komisji kultury miasta Łucka. Nawet wiceburmistrz nie przyszedł. To pokazuje tę asymetrię, absolutną nierównowagę.
PRZECZYTAJ: Polski kompozytor powiedział Ukraińcom o ludobójstwie na Polakach przed koncertem we Lwowie
Krzesimir Dębski zwraca uwagę, że za zbrodnie odpowiedzialna jest ideologia nacjonalizmu, zwłaszcza ukraińskiego, lecz sam krytycznie odnosi się do tego nurtu, m.in. w przedwojennej Polsce. Mówi
również, że wszystko zaczęło się od okupacji sowieckiej, a w oddziałach UPA obecni byli sowiecki, pełniący rolę instruktorów. Zaznacza jednak, że „Ukraińcy sami się podkładają rosyjskiej
propagandzie szerząc kult UPA”.
Przeczytaj: Prezydent Ukrainy uczcił Ukraińską Powstańczą Armię
Kompozytor uważa, że na ukraińskiej ludności Wołynia bardzo negatywnie odbiły się czasy I wojny światowej i wojna pozycyjna. – I później każda, pozytywna nawet działalność ze strony polskiej była
tam odbierana jako wrogie działanie. Budowa sławojek, melioracja, budowa dróg – Ukraińcy to wszystko traktowali jako działanie przeciwko nim, żeby ich zgnębić – mówi Dębski.
Przeczytaj: Polityka II Rzeczypospolitej wobec Ukraińców
W 2003 roku kompozytor wraz z matką udał się do Kisielina. Spotkali się tam jednak z nienawiścią ze strony Ukraińców. – Ludzie tam wciąż nie przetrawili tego, co się stało. A przecież wiadomo, że
na wsi nic się nie ukryje, wszyscy wszystko wiedzą. Dokładnie wiedzą, kto mordował, kto rabował, bo element rabunkowy też był bardzo istotny. Pewnie niektórzy do tej pory mają nasze
rzeczy. Do domów nas nie wpuszczali. Ale wiedzą, że my wiemy – mówi kompozytor.
– Mówili, że jestem bardzo podobny do swojego dziadka Leopolda, który leczył ich za darmo. Mama wtedy nie wytrzymała i zapytała: „To dlaczego go zabiliście?” Odpowiadali: „Tak trzeba
było. Takie czasy były.” Mama zapytała: „A gdyby teraz trzeba było?” Usłyszała: „To też”. Ale dlaczego teraz mieliby mordować? Czy my im teraz coś zabieramy? U nas legenda mówi, że jak
Wanda nie chciała Niemca, to się rzuciła do Wisły. U nich – że syn Tarasa Bulby, kiedy zakochał się w Polce, to ojciec zabił i jego, i ją. To straszna legenda – mówi Krzesimir Dębski.
Polskatimes.pl / Kresy.pl...........
http://www.bibula.com................