Sparks Kerrelyn
Wampir z tatuażem
Wszystkim aniołom, tym na niebie i tym na ziemi,
które nad nami czuwają
Rozdział 1
Dougal Kincaid nie był w nastroju imprezowym.
Wchodząc do sali balowej w siedzibie firmy Romatech Industries, czuł, jak
żołądek skręca mu się boleśnie. Zbyt wiele osób. Harmider rozmów drażnił mu
uszy, nogi uginały się pod nim na myśl o bezsensownych pogaduszkach. Przez
setki lat unikał takich sytuacji, chowając się za dudami, ale te czasy minęły
bezpowrotnie. A zatem zostało mu już tylko jedno, by jakoś przetrwać tę noc.
Blissky.
Oby mieszkanka sztucznej krwi i whisky zdołała przytłumić jego wampirze
zmysły, zanim rozlegną się pytania, te same od czterech lat: Jak twoja proteza?
Nadal posługujesz się mieczem? A co z graniem? Zagrasz jeszcze?
Jemu na usta cisnęło się inne pytanie: w jak krótkim czasie zdoła się upić?
Skręcił w stronę barku. Przecież mają jak najlepsze intencje, upomniał się. W
ten sposób dawali mu do zrozumienia, że im zależy. Lepsze to niż obojętność,
ale do cholery, stracił rękę, nie dumę. Przecież mężczyzna to nie tylko sprawne
dłonie. A muzyka? Poczuł, jak serce ściska mu się znajomym bólem. Odkąd nie
miał muzyki, czasami czuł jedynie pustkę, a w pozostałych chwilach tylko żal za
przeszłością.
Na długim stole stały przekąski dla śmiertelników. Szedł dalej.
— Cześć, bracie, co u ciebie? — Phineas poklepał go po plecach. — Przywitaj
się z moją malutką.
Dougal zerknął na dzieciaczka, którego Phineas trzymał na ręku. Jego żona,
Brynley, pół roku temu urodziła bliźnięta. Mała miała na sobie różową
sukieneczkę z falbankami.
— Witaj. — Dougal zdał sobie nagle sprawę, że zapadła niezręczna cisza. Co
niby miał jeszcze powiedzieć? Gorączkowo szukał w pamięci imienia
dziewczynki. Gwyneth, tak. A jej braciszek to Benjamin. W skrócie — Gwyn i
Ben, co rymuje się z Phin i Bryn, przezwiskami rodziców.
Jego żołądek fiknął salto.
— Witaj, Gwyn.
Dziewczynka zapiszczała tak głośno, że Dougal skrzywił się.
— Polubiła cię — oznajmił dumnie Phineas. — Śliczna, prawda?
— Tak. — Po dłuższej chwili Dougal zorientował się, że powinien powiedzieć
coś jeszcze. — Ładna... sukienka.
— Tak, Bryn uwielbia kupować jej ciuszki. — Phineas uśmiechał się szeroko.
— Powiedz, bracie, jak twoja ręka?
Zazgrzytał zębami.
— Która?
Phineas roześmiał się.
— Niezłe! Dobra, muszę lecieć, zobaczyć, czy Bryn nie potrzebuje pomocy.
Ben dopiero co odpalił bombę w pieluchę.
Dzięki za informację. Dougal skierował się w stronę dalszego stołu z
przekąskami. Dokoła niego tłoczyła się spora grupa gości, śmiertelników i
zmiennokształtnych, głównie kobiet i dzieci. Wszyscy podziwiali pięciopiętrowy
tort. A gdzie blissky, do jasnej cholery?
— Cześć, Dougal. Poznałeś już moją małą Tarę Jean?
Tym razem Dougal wiedział już, co powiedzieć.
— Śliczna. I ma bardzo ładną sukienkę.
— Dzięki. — Ian spojrzał na niego ze smutkiem. — Pamiętam, jak na moim
wieczorze kawalerskim grałeś na dudach. Brakuje mi tego, naprawdę.
Dougal skrzywił się w duchu. Mają jak najlepsze intencje.
— A jak ta nowa wypasiona ręka? — dopytywał się Ian.
I znowu to samo.
— Cóż, jeśli koniecznie chcesz wiedzieć, zrobiono ją ze stopu tytanu, tego
samego, który wykorzystuje się przy budowie statków kosmicznych i łodzi
podwodnych schodzących na najniższe głębokości. W ciągu zaledwie trzech
sekund mógłbym rozerwać ci klatkę piersiową i wyrwać serce.
Ian szeroko otworzył oczy.
— Jezu, Dougal, weź się w garść.
— Na tyle jeszcze mnie stać. — Dougal podniósł prawą rękę i, dzięki
wampirycznej kontroli myśli, zacisnął pięść. Zrobił to płynnie, ale przy
akompaniamencie metalicznych zgrzytów. Mocarny uścisk sprawdzał się
doskonale przy wymachiwaniu mieczem, ale brak zwinności bardzo utrudniał
grę na dudach. Innymi słowy, teraz nadawał się o wiele bardziej do zabijania niż
do muzykowania.
Z trudem zdławił frustrację.
— Wiesz, gdzie jest blissky?
Ian żachnął się.
— To dziecięce przyjęcie urodzinowe. Nie ma blissky.
Nie ma blissky?
— We wrześniu Tara skończyła roczek — ciągnął Ian. — Mała Austina zaraz
obchodzi pierwsze urodziny, synek Robby’ego skończy rok w listopadzie.
Ponieważ tyle dzieci ma urodziny w tak bliskim czasie, postanowiliśmy urządzić
jedną dużą imprezę. Cieszę się, że tu jesteś.
Jakby miał w tej sprawie coś do powiedzenia. Rodzina Echarpe wybierała się
na przyjęcie, i Dougal, jako ich ochroniarz, musiał im towarzyszyć.
— Na pewno gdzieś jest tu blissky. Przecież tutaj to produkują, do cholery.
Ian przecząco pokręcił głową.
— Wyluzuj i baw się dobrze.
— A bleer?
Ian pytająco uniósł brew.
— Wiesz, czego ci trzeba? Dobrej kobiety.
Już ją miałem. I straciłem.
— I drinka. — Dougal odszedł w stronę ostatniego stołu. Tak wiele stracił w
ciągu minionych stuleci. Pierwszą i jedyną miłość. Wolność. Rodzinę.
Śmiertelność. Rękę. Muzykę. Czy to, że stracił tak wiele, stawia go już na
zawsze na przegranej pozycji?
Od razu odepchnął tę myśl od siebie. Nie przeżyłby tak długo, gdyby ulegał
takim ponurym rozmyślaniom. Miał w sobie wolę walki, wolę życia. Walczył do
końca, bez względu na wszystko.
„Odnajdę cię, bez względu na wszystko. Choćby za tysiąc lat — odnajdę cię”.
Stara obietnica rozbrzmiewała mu w uszach, przypomniała, jak tragicznie
zawiódł tę, która znaczyła dla niego najwięcej. Błądził wzrokiem po sali, patrzył
na szczęśliwe pary, roześmiane, rozgadane, wpatrzone w dzieci.
Serce ścisnęło mu się boleśnie. Strata sprzed prawie trzystu lat bolała nadal,
tak dotkliwie, jakby tragedia wydarzyła się zaledwie kilka dni temu.
Wyjął z kubełka z lodem butelkę bubbly blood i napełnił kieliszek mieszaniną
sztucznej krwi i szampana.
— Na specjalne okazje w życiu każdego wampira — mruknął pod nosem i
wypił połowę zawartości jednym haustem.
Ktoś dotknął jego ramienia. Bethany, najstarsza z dzieci państwa
Echarpe’owi. Jean-Luc adoptował ją kilka lat temu, gdy Heather była w ciąży z
bliźniętami. Dziewięciolatka spojrzała na niego lękliwie, speszona.
— Zapomniałam, gdzie jest łazienka. Zaprowadzisz mnie?
Rozejrzał się w poszukiwaniu Heather.
— A mamusia nie może?
— Pilnuje bliźniąt, a tata jest na ważnym spotkaniu z wujkiem Angusem i
Romanem.
Dougal uniósł kieliszek do ust i dopił resztkę napoju. Nikt mu nie mówił o
ważnym spotkaniu.
— Dougal! — W głosie Bethany pojawiły się rozpaczliwe nuty. — Ja naprawdę
muszę!
— Zaprowadzę cię. — Zabrał ze sobą butelkę bubbly blood. — Tędy.
Przez podwójne drzwi wyszli do holu Romatechu, skręcili w zachodni
korytarz. Łazienki znajdowały się w połowie drogi do gabinetów zajmowanych
przez firmę ochroniarską MacKaya.
Bethany wbiegła do środka, a Dougal oparł się o ścianę, sączył bubbly blood i
zastanawiał się, co się właściwie dzieje. Angus MacKay, szef firmy MacKay
Usugi Ochroniarskie i Detektywistyczne, co miesiąc wysyłał swoim podwładnym
biuletyny informacyjne, żeby wiedzieli, co w trawie piszczy, ale ani słowem nie
wspominał o dzisiejszym spotkaniu. Według ostatnich informacji, po śmierci
Casimira i Corky’ego, przywódców Malkontentów, większość ich zwolenników
uciekła do Rosji i Europy Wschodniej. Angus wysyłał tam swoje oddziały, ilekroć
wampiry posuwały się za daleko.
Mistrz Han, kolejny zły wampir, budował w Chinach własną armię i zwiększał
obszar wpływów. Do niedawna wspierało go trzech innych wampirzych lordów,
ale major Russell Hankelburg, pracownik agencji MacKay UOiD, zabił jednego z
nich, po czym usunął sobie czip lokalizacyjny i zapadł się jak pod ziemię. Mniej
więcej trzy razy do roku Angus wysyłał swoich ludzi na poszukiwanie Russella,
ale o ile Dougalowi wiadomo, były żołnierz piechoty morskiej przepadł bez
śladu.
Dougal po raz ostatni uczestniczył w misji w terenie ponad rok temu, gdy
pomagał na Alasce zmiennokształtnemu, niedźwiedziowi. A i to tylko dlatego, że
wszyscy pozostali byli w tym czasie zajęci gdzie indziej.
Upił kolejny łyk bubbly blood i skarcił się w myślach. Świetnie, inni walczą ze
złem na całym świecie, a on prowadzi do łazienki małe dziewczynki. Spójrz
prawdzie w oczy. Uważają, że nadajesz się już tylko do pilnowania dzieci.
Po tej nieszczęsnej bitwie przed czterema laty, gdy stracił rękę, cieszył się,
że w ogóle może nadal pracować w agencji MacKay UOiD. Angus załatwił mu
przeniesienie do rezydencji Jeana-Luca Echarpe’a w Teksasie, gdzie zastąpił
Robby’ego MacKaya na stanowisku szefa ochrony. Była to przyjemna, ciepła
posadka, bo Jean-Luc, najlepszy szermierz wśród wampirów, mógł sam o siebie
zadbać, ale kiedy w grę wchodziło bezpieczeństwo jego rodziny, wolał nie
ryzykować i z otwartymi ramionami powitał dodatkowe wsparcie, choćby
jednoręczne.
Dougal był mu bardzo wdzięczny. Mimo licznych zajęć Jean-Luc znalazł dość
czasu, by nauczyć go fechtunku lewą ręką. A dwa lata temu, gdy dostał pierwszą
protezę, Jean-Luc ponownie z nim trenował. Teraz Dougal walczył równie
sprawnie obiema rękami — a niewielu pracowników agencji MacKay UOiD
mogło to o sobie powiedzieć. Dlaczego więc nadal pracuje jako, powiedzmy
sobie szczerze, uzbrojona niańka? Dlaczego nie wrócił w teren? Coraz trudniej
było mu znieść nudę. Może powinien po prostu przejść na emeryturę.
I co wtedy? Miałby siedzieć w swoim domku na wyspie Isle of Skye i całymi
nocami gapić się na morze? Byłby tam całkiem sam, towarzyszyłyby mu jedynie
tęskne zawodzenia ptaków i rytmiczny szum fal, uderzających o zimny, skalisty
brzeg. Noc w noc to samo, pusty, rozpaczliwy refren ciągnący się w
nieskończoność.
Owszem, może przyjaciele dają mu w kość bolesnymi pytaniami, ale
przynajmniej im zależy. Nie zostawili go samego z wyrwą w duszy.
Uniósł butelkę do ust.
— Dougal? — Głos Angusa niósł się echem po korytarzu. — Co ty tu robisz?
Przełknął tak szybko, że oczy zaszły mu łzami. Angus i Emma, jego żona, szli
w jego stronę, zerkając to na niego, to na butelkę bubbly blood w jego dłoni.
Cholera, uznają, że pije na służbie. I właściwie będą — mieli rację.
— Szukaliśmy ciebie — zaczęła Emma z błyskiem rozbawienia w oczach.
— Aye — przyznał Angus. — Musimy pogadać. — Wskazał drzwi do gabinetu.
— Zaraz przyjdę. — Douglas spojrzał na drzwi do ubikacji i poczuł, jak się
rumieni. — Czekam na Bethany, muszę ją odprowadzić z powrotem na przyjęcie.
Emma uśmiechnęła się.
— Ja to zrobię, a wy sobie pogadajcie.
Douglas skinął głową i w ślad za Angusem wszedł do gabinetu.
Freemont, młodszy brat Phineasa, siedział za biurkiem i zajadał pączka.
Zerwał się na równe nogi i zasalutował służbiście, cały czas trzymając pączka w
dłoni, i ubrudził sobie czoło cukrem pudrem.
— W budynku wszystko pod kontrolą, sir. Dziesięć minut temu Robby
skończył obchód. Wszystko jest w porządku.
— Świetnie. — Angus szedł zamaszystym krokiem, aż jego kilt poruszał się z
cichym szelestem. — A nasz gość w piwnicy?
— W sensie, ten świr? — Freemont wskazał ścianę monitorów naprzeciwko
biurka. — Bez zmian.
Świr? Dougal uważnie patrzył na szereg monitorów.
Przyjęcie trwało w najlepsze. Na korytarzu Emma odprowadzała Bethany do
sali balowej. W holu nie było nikogo, podobnie w kafeterii laboratorium
Romana. W innym pomieszczeniu laboratoryjnym Laszlo układał coś i
porządkował. Na parkingu i przy głównym wejściu nic się nie działo.
Coś ciekawego zauważył dopiero na monitorze w dolnym rzędzie. Pochylił
się, żeby lepiej widzieć. Patrzył na srebrny pokój, pomieszczenie specjalnie
przystosowane do przetrzymywania wampirów. Na noszach leżał nieprzytomny
mężczyzna. Miał skute ręce i nogi.
— Kto to?
— Bardziej na miejscu byłoby zapytać: co to? — poprawił Angus.
Dougal wyprostował się.
— To nie wampir?
Angus przecząco pokręcił głową.
— Ale też nie człowiek, nie do końca. Trzymamy go w srebrnym pokoju, żeby
żaden z jego wampirzych kumpli nie zdołał się tu teleportować i go odbić. A
ponieważ za dnia zazwyczaj jest przytomny, obawiałem się, że pokona
strażników. Jedyny sposób, by nikomu nie zagrażał, to go uśpić.
— Żałuj, że tego nie widziałeś! — Oczy Freemonta rozbłysły. — Koleś jest tak
silny, że trzy wampiry musiały go przytrzymać, zanim Abby zdołała podać mu
zastrzyk.
Dougal gorączkowo szukał w pamięci. Zdecydowanie za długo siedział w
Teksasie, z dala od centrum wydarzeń.
— Abby to żona Gregoriego?
— Aye. I zarazem córka prezydenta Tuckera. Na nasze szczęście, ma
doktorat z biochemii i specjalizuje się właśnie w zatrzymaniu podziału komórek.
— Angus poklepał Freemonta po plecach. — Możesz już wracać na przyjęcie.
— Super! — Freemont już szedł do drzwi, zjadając po drodze ostatni kawałek
pączka. — Chyba zdążę na krojenie tortu.
Kiedy drzwi zamknęły się za nim, Angus usiadł za biurkiem.
— Przed chwilą odbyłem naradę z Jeanem-Lukiem i Romanem.
— Aye. — Dougal usiadł na krześle naprzeciwko biurka i odstawił butelkę
bubbly blood na podłogę.
— Do tej pory ochroną Romatechu kierowali Phineas i Austin — zaczął Angus
— i Austin nadal chce to robić, o ile oczywiście nie wyrusza w teren, natomiast
Phineas prosił o urlop. Ma pełne ręce roboty przy dwójce dzieciaczków i na
ranczu w Wyoming. Myślę też, że na wsi czuje się lepiej, zwłaszcza teraz, gdy co
miesiąc musi przechodzić transformację.
Dougal skinął głową. Nic dziwnego, że Phineasa kosztowało sporo wysiłku
przyzwyczajenie się do nowej formy egzystencji jako hybryda, pół wilkołak, pół
wampir. Całe szczęście, że żona, także zmiennokształtna wilczyca, mogła mu w
tym pomóc.
Angus odchylił się z krzesłem do tyłu.
— Tym samym mamy tu wakat. Pytałem Robbiego, czy byłby zainteresowany,
ale wolałby przenieść się do Teksasu. Olivia, jego żona, ma tam rodzinę i
chciałaby, żeby jej babcia pomogła im przy dzieciaczku.
Dougal doskonale to rozumiał. Zapewne śmiertelnym kobietom nie jest łatwo,
gdy ich nieumarli mężowie są martwi przez cały dzień i nie mogą im pomóc przy
dzieciach.
— Więc Robby zajmie się ochroną filii Romatechu w Teksasie?
— Tak, oraz zajmie się ochroną Jeana-Luca. — Angus pochylił się, oparł
łokcie na biurku. — Obejmie swoje stare stanowisko.
Dougal zamrugał.
— Chcesz powiedzieć...
— Aye. Że zostałeś bez pracy.
Zwalniają mnie. Dougal wstał.
— Rozumiem. Sam już myślałem o...
— Nieważne, o czym myślałeś. Jesteś mi potrzebny. — Angus gestem dał mu
znak, żeby usiadł, ale Dougal był zbyt spięty, by usłuchać. — Słyszałem od Jeana-
Luca, że fechtujesz równie dobrze obiema rękami.
— Aye.
— Według niego marnujesz się, a ja i Roman przyznajemy mu rację. Więc co
powiesz na stanowisko szefa ochrony tutaj?
Dougal usiadł, zaszokowany.
— Tutaj?
— Aye. Chciałbym też, żebyś ponownie zaczął brać udział w misjach. —
Angus przesunął wzrok na protezę i zaraz wrócił do jego twarzy. — Dasz radę?
— Aye. — Ponieważ Angus nadal przyglądał mu się badawczo, Dougal uznał,
że musi powiedzieć coś bardziej przekonującego. — Dam radę. I... bardzo tego
chcę.
Angus uśmiechnął się.
— Dobrze. — Spojrzał na butelkę na podłodze. — Może to opijemy?
— Aye. — Dougal podniósł butelkę i nalał bubbly blood do dwóch filiżanek na
kawę, które Angus wyjął z szafki. — Kiedy mam zacząć?
— Natychmiast. — Angus upił spory łyk.
Dougal zerknął na monitor, na którym widniał srebrny pokój.
— Chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej, o naszym... gościu. Kto to jest?
— Nie wiemy, jak się nazywa. Ogranicza się jedynie do steku przekleństw po
chińsku. J.L. i Rajiv pojmali go dwa tygodnie temu i wrócili do Chin, szukać
Russella.
— I znaleźli go? — zainteresował się Dougal.
— Nie. Ale sądzą, że on ich znalazł. — Angus upił kolejny łyk. — Żołnierze
Mistrza Hana zastawili na nich pułapkę. Byli naprawdę w nie lada opałach, gdy
nagle deszcz strzał pokonał połowę wroga.
— Russell?
Angus skinął głową.
— Na pewno. Ale po bitwie przeszukali okolicę i go nie znaleźli.
Dougal spojrzał na monitor.
— Więc to jeden z żołnierzy Mistrza Hana?
— Aye. Śmiertelnik, czy raczej kiedyś nim był, ale obecnie ma zdolności
zbliżone do naszych, choć to sprawka demona Darafera i specyfiku, który
wynalazł.
Dougal zmarszczył brwi. Już nieraz staczali zwycięskie boje z okrutnymi
wampirami, ale jeszcze nigdy nie zmierzyli się z demonem.
— Problem z Russellem polega na tym, że chce zabić Mistrza Hana — ciągnął
Angus. — A zatem, żeby go znaleźć, musimy też szukać Mistrza Hana.
— A co w tym złego? — zdziwił się Dougal. — Chcemy przecież zabić drania?
— Owszem, musimy to zrobić, ale bardzo trudno jest go namierzyć.
Podporządkował sobie sporą część południowych Chin, Tybet i północne obszary
Tajlandii i Myanmar, a to naprawdę ogromne tereny. J.L. i Rajiv spędzili tam
wiele miesięcy. Naliczyli około trzydziestu posterunków. Wszystkie są
doskonale strzeżone. O ile im wiadomo, Mistrz Han teleportuje się z jednego
fortu do drugiego i nigdy nie wiadomo, gdzie pojawi się następnym razem.
Dougal skrzywił się.
— Jak zabawa w trzy karty.
— Aye. Mistrz Han ma już prawie tysiąc żołnierzy, skoszarowanych w
trzydziestu fortach. J.L. i Rajiv znacznie ulegają im liczebnie i za wszelką cenę
starają się uniknąć konfrontacji. — Angus westchnął. — Rozmawiałem o tym z
Romanem i Jeanem-Lukiem. Mamy moralny dylemat.
— Jak to?
— To nasi wrogowie, ale zarazem to śmiertelnicy. — Angus wyciągnął w
stronę Dougala swoją filiżankę, żeby dolał mu bubbly blood. — Jeśli chodzi o
zabijanie Malkontentów, nigdy nie mieliśmy wyrzutów sumienia. To banda drani,
którzy od wieków zabijają śmiertelników i czerpią z tego przyjemność.
— Aye — mruknął Dougal. — Zresztą to nieumarli. Kiedy przebija ich ostrze,
obracają się w proch. — Jak jego dłoń, kiedy obcięto mu ją w walce.
Angus skinął głową.
— Ale kiedy zabijamy podwładnych Mistrza Hana, nie rozsypują się w pył. Ich
ciała zostają, a wraz z nimi nasze wyrzuty sumienia. O ile nam wiadomo, ich
dusze wędrują prosto do piekła.
Dougal skrzywił się.
— Nie wiedziałem.
— Nasi chłopcy przekonali się o tym podczas pierwszej misji w Chinach. Za
życia śmiertelnicy rozkoszują się dodatkowymi mocami od Darafera, ale po
śmierci ich dusze na zawsze trafiają w jego władanie. — Angus przeczesał włosy
dłonią. — Nie wiemy, czy śmiertelnicy godzą się na to z własnej woli, czy ulegają
wampirycznej kontroli myśli. Długo rozmawialiśmy o tym z Romanem i
wolelibyśmy z tymi ludźmi nie walczyć. Nie chcemy ich zabijać.
I skazywać ich dusz na wieczne potępienie. Dougal dopił bubbly blood i od
razu ponownie napełnił szklankę.
— A tymczasem Mistrz Han tworzy kolejnych. I skazuje kolejne dusze.
— Wiem o tym. — Angus upił kolejny łyk. — Właśnie dlatego L.J. i Rajiv
przywieźli ze sobą jednego z tych żołnierzy. Mamy tu fantastycznych
naukowców — Romana, Laszlo, Abby. Liczyliśmy, że odkryją, w jaki sposób
został zmieniony i że uda im się odwrócić ten proces.
— Bo wtedy można by ich ocalić, a nie zabijać — dokończył Dougal.
— Aye. — Angus dopił do dna i postawił kubek na stół. — Abby przebadała
próbki krwi i tkanek naszego gościa i twierdzi, że widać zmiany genetyczne, ale
to nie jej dziedzina, więc zaproponowała, żebyśmy znaleźli fachowca, który nam
z tym pomoże.
Dougal skinął głową.
— I macie kogoś?
— Doktor Lee ma. — Angus miał na myśli lekarza wampira z Houston. — Od
dawna szukał kogoś do pomocy, bo ma pod swoją opieką wiele wampirów,
zmiennokształtnych i maluchów. I znalazł lekarkę, która ma doktorat z genetyki.
To młoda śmiertelniczka. Genialna, jeśli wierzyć jego słowom. Przywiezie ją
dzisiaj.
— Dzisiaj?
— Aye. — Angus wstał, przechadzał się po pokoju. — Zatrudnił ją tydzień
temu, ale nie udało mu się opowiedzieć jej o wampirach i zmiennokształtnych.
Dougal dopił bubbly blood do końca. Czy mają prawo wciągać w to wszystko
niewinną śmiertelniczkę?
— Nie najlepiej to przyjęła?
— Delikatnie mówiąc. Zdenerwowała się tak bardzo, że od razu chciała
zrezygnować z pracy i doktor Lee musiał wymazać jej wspomnienia, żeby nie
odeszła. Przecież nie chcemy jej stracić.
Dougal skrzywił się.
— I przywiezie ją tutaj? Przecież tutaj aż się roi od nadprzyrodzonych istot.
— Uznaliśmy, że tak będzie najlepiej. Jako kobieta nauki bardzo podziwia
Romana i docenia fakt, że wynalazł sztuczną krew. Znała też dokonania Abigail i
bardzo chciała ją poznać. — Angus wskazał monitor pokazujący salę balową. —
Zresztą mamy tu przecież huczny kinderbal. Czy można się nas obawiać, skoro
tak rozpuszczamy nasze pociechy?
Dougal żachnął się.
— Czyli chcemy jej wmówić, że jesteśmy niewinni jak baranki?
Angus uśmiechnął się pod nosem.
— Taki jest plan.
— A moralny dylemat? Jak można narażać zwykłą śmiertelniczkę na tak
niebezpieczny świat? A jeśli nie będzie chciała mieć z nami nic wspólnego?
Angus spoważniał.
— Jest nam potrzebna. A ponieważ będziesz tu pracować, liczę, że pomożesz
nam przekonać ją, żeby do nas dołączyła. — Gestem dłoni uciszył protesty
Dougala. — Być może uważasz, że popełniamy błąd, wciągając ją w to wszystko,
ale pomyśl, być może będzie w stanie uwolnić tych, których zniewolił Mistrz
Han. Tym samym ocaliłaby tysiąc dusz z okładem.
A zatem szczęście wielu jest ważniejsze niż szczęście jednostki? Była w tym
brutalna logika, a jednak takie rozumowanie nie przemawiało do Dougala. Ileż
razy w przeszłości pomstował na to wszystko, co zgotował mu los, bez jego
woli? To samo mogło spotkać tę kobietę.
Głęboko zaczerpnął tchu. Kości zostały rzucone, nie miał tu nic do
powiedzenia, mógł jedynie chronić ją najlepiej, jak potrafił.
— Miejmy nadzieję, że dobrze to przyjmie.
— Jak mówiłem, będziemy łagodni jak baranki. — Angus podszedł do ściany
monitorów. — Już są.
Dougal zerknął na ekran, na którym widać było limuzynę wjeżdżającą na
parking.
— Kto jej towarzyszy?
— Abby odebrała ją dzisiaj po południu z lotniska La-Guardia i zawiozła do
apartamentu Romana. Po zachodzie słońca dołączyli do nich doktor Lee i
Gregori. Przecież to jego samochód, sam siedzi za kierownicą.
— Chcą jej powiedzieć prawdę? W niedalekiej przyszłości? — zapytał Dougal.
— Aye — przyznał Angus. — Abby najpierw pokaże jej laboratorium. Laszlo
już wszystko zorganizował.
Dougal zerknął na monitor. Laszlo porządkował stertę papierów. Zdaje się,
że nawet uczesał niesforną czuprynę i włożył nowy fartuch — ze wszystkimi
guzikami.
Dogual wrócił wzrokiem do słabo oświetlonego parkingu. Limuzyna
zatrzymała się przy głównym wejściu. Poczuł nagle, jak jego mięśnie napinają
się. Coś było nie tak. Nagle wydawało się, że nie ma czym oddychać. Sięgnął po
butelkę bubbly blood i opróżnił ją jednym haustem. Nie pomogło.
Gregori i doktor Lee wysiedli i otworzyli tylne drzwiczki, przytrzymując je
dwóm kobietom. Jedna niska, z kręconymi, rudymi włosami: Abigail Tucker
Holstein, znana w świecie nauki, córka prezydenta Stanów Zjednoczonych i
żona Gregoriego. A druga... Dougal patrzył na młodą, szczupłą kobietę, stojącą
tyłem do kamery, tak, że widział jedynie długie ciemne włosy spływające na
ramiona.
Zacisnął protezę na butelce bubbly blood.
Gregori wystukał kod i otworzył drzwi. Weszli do środka.
— Doktor Lee popełnił błąd, mówiąc jej prawdę prosto z mostu — wyjaśnił
Angus, wpatrzony w monitor. — Abby uważa, że najpierw należałoby obudzić w
niej ciekawość naukowca, dzięki temu łatwiej będzie ją przekonać.
Zatrzymali się w zalanym światłem holu. Dougal świetnie widział ją od tyłu.
Wdzięczny zarys pleców, silna linia ramion, ciekawie przechylona głowa — to
wszystko wyglądało tak... znajomo. Boleśnie znajomo.
Poczuł swędzenie na ramieniu, gdy tatuaż stawał się coraz cieplejszy.
Odwróć się do kamery, błagam.
Jej głowa drgnęła, jakby go usłyszała. Odwróć się do mnie. Ciepło narastało,
najpierw na skraju tatuażu, w okolicach smoczego ogona, i wędrowało coraz
wyżej, przez całe ciało smoka, przesuwało się wzdłuż jego barku, na klatkę
piersiową, by w końcu eksplodować ognistym oddechem, wyrytym czerwonym
atramentem na jego sercu.
Zacisnął zęby, zaskoczony przypływem bólu. Dlaczego tatuaż daje o sobie
znać akurat teraz, choć milczał od 1746 roku? Wiele wysiłku kosztowało go, by
zapytać szeptem:
— Jak ona się nazywa?
— Leah. Doktor Leah Chin — odparł Angus.
Li Lei. Krew dudniła mu w uszach, pulsowała bolesnym rytmem smutnych
wspomnień, które dręczyły go od tak dawna. „Odnajdę cię. Bez względu na
wszystko, choćby trwało to nawet tysiąc lat. Odnajdę cię”.
Minęły prawie trzy stulecia, ale odnalazł ją. Odwrócisz się, Li Lei, odwróć się
do mnie.
Odwróciła się, rozejrzała dokoła i spojrzała prosto w obiektyw kamery.
To nie ona.
Serce ścisnęło mu się boleśnie. Oczywiście, że to nie ona, jak mogłoby być
inaczej? Przecież własnymi rękami pochował ją na zboczu porośniętego trawą
pagórka nad rzeką Jangcy, tą samą, która zabrała jej życie. Stracił ją na zawsze.
Zacisnął pięść i butelka bubbly blood pękła mu w dłoni.
Rozdział 2
L eah Chin nie była w nastroju imprezowym. Poczuła, jak jej nerwy napinają się
jak postronki, gdy rozejrzała się po zatłoczonej sali balowej, Tyle roześmianych,
rozgadanych ludzi. Widać było, że dobrze się czują w swoim towarzystwie. W
college’u, na akademii medycznej i podczas studiów doktoranckich nieraz
widziała takie zgromadzenia. I nigdy nie potrafiła wtopić się w rozbawiony tłum.
Dorastała pozbawiona przyjaciół i rówieśników, nie była więc przygotowana
na towarzyskie aspekty studenckiego życia. Sprawy nie poprawiał fakt, że
zaczęła studia w wieku czternastu lat. Ludzie fascynowali ją — ale z bezpiecznej
odległości. Z przejęciem obserwowała igraszki bajecznie kolorowych ryb w
wielkim akwarium — ale przecież nie wskakiwała do wody. Skacząc,
ryzykowała, że utonie. Albo że pożrą ją rekiny.
Po raz kolejny zerknęła na kamerę monitoringu zainstalowaną w rogu koło
drzwi wejściowych. Ktoś na nią patrzył, czuła to. Przestań! Nie popadaj w
paranoję! A jednak na skórze czuła dziwne mrowienie. Tego wieczoru to nie ona
była naukowcem obserwującym dziwny okaz pod mikroskopem; dzisiaj to ona
była obiektem badań.
— Wejdziemy się przywitać? — Doktor Lee wskazał zatłoczoną salę balową.
— Ja... nie chciałabym przeszkadzać. — Przecież jechała tu przekonana, że
tylko zwiedzi laboratorium Romatech Industries i pozna słynnego naukowca,
Romana Draganesti. O przyjęciu nie było mowy. — Nie zostałam zaproszona.
— Wszyscy są mile widziani — zapewnił doktor Lee. — To przyjęcie
urodzinowe dla trójki dzieci. Wszyscy są tu bardzo przyjaźnie nastwieni.
Polubisz ich, zobaczysz.
— Nie gryzą — dodał Gregori Holstein z błyskiem w oku, aż żona zgasiła go
wzrokiem.
— Poznasz wszystkich później. — Abby Holstein serdecznym gestem dotknęła
jej ramienia. — Może najpierw pójdziemy do mojego laboratorium?
— Oczywiście. — Leah kurczowo złapała się nadziei. — Naprawdę bardzo
chciałabym zobaczyć, nad czym pracujesz.
— Poszukam Romana. — Gregori znacząco puścił oko do żony i oddalił się
korytarzem po lewej stronie holu.
Leah widziała, jak Abby odprowadza go czułym spojrzeniem. Fajnie musi być
kogoś tak bardzo kochać.
— Zaraz do was dołączę, zajrzę tylko do naszych małych jubilatów. — Doktor
Lee stanął w progu wielkiej sali pełnej rozbawionych gości. — Osobiście
sprowadziłem je na świat, rozumiesz.
Leah zamrugała ze zdumieniem.
— Chce pan powiedzieć, że ci wszyscy ludzie to pańscy pacjenci? — Tydzień
temu, gdy doktor Lee ją zatrudniał, wspominał, że osobiście otacza opieką
medyczną wybraną grupę pacjentów. Miała mu w tym czasami, w zależności od
okoliczności, pomagać, choć zaoferował jej pracę przede wszystkim ze względu
na jej biegłą znajomość genetyki.
Uśmiechnął się.
— Teraz także twoi. Dzisiaj ich poznasz. Kiedy będziesz na to gotowa.
Z trudem przełknęła ślinę, a doktor Lee wszedł do sali balowej. Tak ich
wielu. Rozejrzała się po tłumie gości. Energiczne, rozbawione dzieci. Niewielu
dorosłych wyglądało na więcej niż czterdzieści lat. Ba, większość wydawała się
w kwiecie wieku, w doskonałej formie.
— Oni są naprawdę bardzo mili — zapewniła Abby miękko.
— Wyglądają na zdrowych. — Leah wycofała się do holu, ledwie poczuła na
sobie ciekawe spojrzenia kilku osób. — Po co im dwoje lekarzy na każde
zawołanie?
Abby zawahała się, zanim odpowiedziała:
— Mają... specyficzne potrzeby. — Uśmiechnęła się pod nosem i wskazała
dwuskrzydłowe drzwi po przeciwległej stronie holu. — Moje laboratorium jest
tam.
Leah po raz ostatni spojrzała niespokojnie na rozbawiony tłum i posłusznie
poszła we wskazanym kierunku.
— Nie jesteś zbyt towarzyska, co? — Abby przytrzymała ciężkie drzwi.
Leah skręciła w kolejny korytarz.
— Od dziecka chciałam pomagać ludziom, dlatego zostałam lekarzem. Ale
przekonałam się, że najlepiej sprawdzam się w laboratorium. — Sama.
— Widziałam, jaką miałaś minę, wyglądałaś jak sarna wpatrzona w reflektory
samochodu na środku drogi. — Abby uśmiechnęła się ciepło. — Czułam się tak
samo, gdy ojciec zabierał mnie na oficjalne kolacje i imprezy dobroczynne.
Robiłam, co w mojej mocy, by nie zemdleć ze strachu.
— Naprawdę? — Leah wpatrywała się w nią z niedowierzaniem. — A
wydajesz się taka... pewna siebie.
Abby żachnęła się.
— Nauczyłam się to ukrywać, ale na dużych imprezach zawsze czułam się
bardzo nieswojo. Poza laboratorium nie miałam pojęcia, co powiedzieć. Też tak
masz?
— Tak. Zawsze byłam zdania, że na nauce można polegać bardziej niż na
ludziach.
Abby skinęła głową i uśmiechnęła się lekko.
— Też tak uważałam... póki nie poznałam mojego męża. — Skręciła w lewo.
— Tędy, proszę.
Idąc, Leah rozglądała się dokoła. Po lewej stronie mijały kolejne drzwi.
Prawa ściana była przeszklona; za szybą dostrzegła boisko do koszykówki i
jasno oświetlone patio, zastawione krzesłami i stolikami. W oddali wzrok
przykuwała altanka, opleciona sznurami drobnych lampek. Bardzo ładna.
— Chyba dobrze się tu pracuje.
Abby skinęła głową.
— Bardzo mi się tu podoba. Mam fantastyczne laboratorium.
Leah zerknęła na nią ciekawie. Czy mogłaby się zaprzyjaźnić z Abigail
Holstein? I w college’u, i na medycynie wiele osób chciało się do niej zbliżyć —
ale przyświecał im jeden cel — nadzieja, że ten dziwoląg, który zaczął college w
wieku lat czternastu, a medycynę w wieku lat siedemnastu, pomoże im w nauce.
Dziwaczysko, szeptali za jej plecami. A kiedy już nie potrzebowali jej notatek,
znikali z jej życia.
Początkowo była ufna i naiwna, ale koledzy zgotowali jej okrutną lekcję,
która nauczyła ją, że ludzie bywają nieprzewidywalni i zmienni. Przekupni i
niestali. Nigdy nie wiadomo, kiedy pozornie niewinna rybka zmieni się w rekina.
Jedyny sposób, by nie narażać się na niebezpieczeństwo, to trzymać się z
daleka.
Nauka to co innego. Nauce można zaufać. Związki chemiczne, w
przeciwieństwie do ludzi, łączą się w przewidywalny, logiczny sposób, a rozpad
nastąpi tylko wtedy, gdy to ona wprowadzi dodatkowy element. W laboratorium
to ona była królową, panią wszechświata, który reagował na każde jej skinienie.
Głęboko zaczerpnęła tchu.
— Kiedy doktor Lee mnie zatrudniał, zapewniał, że większość czasu będę
spędzała w laboratorium. Przecież jego uwagę przykuły przede wszystkim moje
badania genetyczne.
— Tak, i bardzo nas to cieszy. — Abby zatrzymała się nagle. — Nie przerażaj
się liczbą pacjentów. Miałaś rację, są bardzo zdrowi. Nie będą cię
potrzebowali, chyba że ktoś zostanie ranny. Albo dziecko będzie w drodze.
Leah dostrzegła, jak Abby instynktownie dotknęła swojego brzucha.
— Czy ty...?
Abby uśmiechnęła się szeroko i twierdząco skinęła głową.
— Tak, dowiedzieliśmy się wczorajszej nocy.
— O rany. Moje gratulacje.
Abby, rozpromieniona, pochyliła się konspiracyjnie do jej ucha.
— Ale nie mów nikomu, dobrze? Ogłosimy to na przyjęciu.
Leah skinęła głową. Ciekawe, czy zaszokowałaby Abby, gdyby przyznała, że
po raz pierwszy przyjaciółka powierza jej sekret.
— Nie pisnę ani słowa.
Abby splotła dłonie.
— Gregori jest bardzo podekscytowany. A jego mama... oszaleje z radości!
— Twoi rodzice będą pewnie zachwyceni — dodała Leah.
Abby spochmurniała.
— Mam taką nadzieję.
Czyżby jakiś problem? Leah poczuła dreszcz na plecach. Zerknęła za siebie.
Znowu kamera. Nad obiektywem migotała czerwona lampka.
— Czy ktoś nas obserwuje?
Abby zerknęła na obiektyw.
— Być może. Mamy fantastyczną ochronę.
— Słyszą nas?
— Pewnie tak, jeśli podkręcą dźwięk. — Abby wzruszyła ramionami. — Nie
zawracałabym sobie tym głowy. Od zamachu bombowego przed kilku laty nie
wydarzyło się tutaj nic podejrzanego — skrzywiła się. — Choć nawet wtedy
właściwie nic się nie stało, nikt nie odniósł poważnych ran.
Leah opadła szczęka.
— Zamachu bombowego?
— Tak, wiem, trudno w to uwierzyć, zwłaszcza że sztuczna krew ratuje
ludziom życie, ale na świecie są niestety różne... typy. — Abby poklepała ją po
ramieniu. — Nie chciałam cię przestraszyć, przepraszam.
— Nie szkodzi. — Leah ponownie zerknęła na kamerę. Słuchają ich? —
Wiem, że na świecie jest mnóstwo świrów.
Abby spojrzała na nią niespokojnie.
— Skoro tak twierdzisz. — Przeszła kilka kroków i zatrzymała się przy
kolejnych drzwiach. — Zapraszam do mojego laboratorium.
— Ejże, co to za impreza beze mnie? — Gregori wszedł do gabinetu. — Czy
mi się zdaje, czy czuję zapach bubbly blood?
— Mieliśmy mały wypadek. — Angus wskazał Dougala, częściowo niknącego
w ciemności za biurkiem, który zbierał odłamki szkła i wrzucał do kosza na
śmieci.
— Hej, bracie, kopę lat! — powitał go Gregori. — Jak ręka?
— Świetnie. — Dougal wyprostował się. — Ja... źle obliczyłem siłę nacisku. —
Za żadne skarby świata nie chciał przyznać, że stracił panowanie nad sobą.
Angus przecież mógłby zmienić zdanie i odebrać mu posadę. Albo nie pozwolić
pracować w terenie.
Na szczęście Angusa bardziej interesowało to, co się działo na monitorach
niż jego „mały wypadek”.
— Gdzie Roman? — Gregori przeczesywał wzrokiem kolejne ekrany,
wypatrując szefa.
Angus skinął w stronę monitora, na którym Roman przemierzał korytarz w
towarzystwie Jeana-Luca.
— Idą na przyjęcie.
— Zadzwonię do niego. — Gregori wybrał numer na komórce i poprosił
Romana, żeby za dziesięć minut przyszedł do laboratorium Abby.
Dougal tymczasem znalazł w szafce zmiotkę i szufelkę. Skoro to ma być jego
gabinet, zadba o niego już teraz. Zmiótł resztki szkła, wyrzucił do kosza.
— Ciekawe, o czym rozmawiają. — Angus podkręcił dźwięk pod monitorem
przedstawiającym Abby i Leah.
— „Dowiedzieliśmy się wczorajszej nocy. — Abby z uśmiechem dotknęła
swego brzucha.
— O rany. Moje gratulacje — odparła Leah”.
— A niech mnie. — Angus spojrzał na Gregoriego. — Zostaniesz ojcem?
Gregori rozpromienił się.
— A jakże, możesz się założyć o tę twoją kieckę!
Angus komicznie przewrócił oczami.
— Biedny dzieciaczek.
Gregori ze śmiechem poklepał go po ramieniu.
— Wiedziałem, że Abby nie zdoła utrzymać języka za zębami. Tak bardzo się
cieszy.
— Moje gratulacje — odezwał się Dougal. Wrócił wzrokiem do monitora i w
tej samej chwili Leah odwróciła się przez ramię. Poczuł, jak jego dłoń zaciska się
na rączce szufelki.
— „Czy ktoś nas obserwuje? — zapytała”.
A jakże. Skrzywił się, widząc, jak jego palce zostawiły wklęsłe ślady na
metalowej rączce. Skąd tak silne reakcje? Przecież to nie Li Lei.
— „Być może — odparła Abby. — Mamy fantastyczną ochronę”.
— „Słyszą nas? — znowu Leah”.
Odwrócił się, nagle targany wyrzutami sumienia, że je podsłuchuje.
Odkładając zmiotkę i szufelkę do szafki, dostrzegł do połowy opróżniona butelkę
blissky na najwyższej półce. Właśnie tego mu teraz trzeba. Postawił ją na biurku
i wyjął z szafki trzy papierowe kubeczki.
Abby opowiadała o zamachu bombowym przed kilku laty. Spojrzał na monitor
akurat w odpowiednej chwili, by dostrzec rozszerzone przerażeniem oczy Leah.
Do licha, nie mają prawa wciągać jej w ten świat. Wydawała się tak młoda, miała
dopiero dwadzieścia parę lat. Wyczuwał w niej delikatną niewinność,
niewinność, którą wkrótce zniszczą.
Nalał blissky do trzech kubeczków.
— Może po łyczku?
— Doskonale! — Gregori podniósł swój kubeczek. — Za nasze piękne żony!
— Chętnie za nie wypiję. — Angus duszkiem wychylił swojego drinka.
Gregori z rozbawieniem zerknął na Dougala.
— W twoim wypadku, za piękną przyszłą żonę.
Dougal żachnął się, spojrzał na monitor — i napotkał wzrok Leah, zupełnie
jakby i ona go widziała. Serce zamarło mu w piersi, przez całą długość tatuażu
przebiegł kolejny dreszcz, wzruszył prawym ramieniem.
— „Wiem, że na świecie jest mnóstwo świrów — powiedziała miękko”.
Och, dziewczyno, nawet nie przypuszczasz. Ale już wkrótce się dowie. Nagle
zapragnął przeteleportować się do niej i zabrać ją stąd, jak najdalej od
wampirów, zmiennokształtnych i demonów. Ale jak niby mógłby uchronić ją
przed dziwactwami tego świata, skoro sam był jednym z nich?
— Zdrówko. — Wypił blissky jednym haustem, czuł w gardle przyjemne
pieczenie alkoholu. I dobrze mu tak.
— Witaj w moim laboratorium. — Abby otworzyła drzwi zaprosiła Leah do
środka.
Angus podszedł do monitora przedstawiającego wnętrze jej gabinetu i
podkręcił dźwięk.
— Musimy je podsłuchiwać? — zapytał Dougal.
Angus westchnął.
— Tak, wiem, to nie jest zwykła procedura, ale obawiam się trochę, jak
doktor Chin przyjmie nasze rewelacje.
— „To Laszlo Veszto — przedstawiła Abby. Laszlo podszedł bliżej. —
Najgenialniejszy chemik, jakiego miałam okazję poznać.
Laszlo zarumienił się i wyciągnął rękę do Leah.
— Bardzo mi miło. — Energicznie potrząsnął jej dłonią. — Bardzo się
cieszymy, że do nas dołączyłaś. Przez cały wieczór szykowałem wszystko w
laboratorium.
— Naprawdę? — Leah oswobodziła dłoń z jego uścisku.
— Tak! — Palce Laszlo odruchowo powędrowały do poły fartucha i zacisnęły
się na guziku. — Chcemy ci pokazać kilka fascynujących przypadków.
— Brzmi ciekawie. — Leah rozglądała się po laboratorium. — Imponujące.
— Owszem. — Laszlo uśmiechał się i zarazem bawił guzikiem.
Leah zmrużyła oczy, widząc kamerę w rogu. Dougal dolał sobie blissky i
wypił jednym haustem.
Abby podeszła do długiego stołu ze stali nierdzewnej, na którym stał szereg
mikroskopów i leżały sterty papierów.
— Wszystko gotowe?
— Tak. — Laszlo nadal uśmiechał się do Leah”.
— Ha! — Gregori wskazał monitor. — Widzicie ten głupkowaty uśmiech na
twarzy Laszlo? Już się zakochał!
Dougal zacisnął pięść, miażdżąc papierowy kubeczek. Co do licha? Wyrzucił
papierowe szczątki, zanim ktokolwiek to zobaczył. Czy raczej — chciał
wyrzucić. Jego dłoń nie reagowała na polecenia. Puść, polecił w myślach. Nic z
tego, bioniczne palce nadal zaciskały się na papierowym kubeczku.
Angus pokręcił głową.
— Może zauroczony. Pogadam z nim. Nie możemy pozwolić na to, by czyjeś
uczucia pokrzyżowały nam plany.
Puszczaj, do cholery! I to już! W końcu palce usłuchały i kubeczek wpadł do
kosza.
„Leah tymczasem podeszła do stołu i patrzyła w okular pierwszego
mikroskopu”.
— Ciekawe — mruknęła i zaczęła przeglądać plik kartek leżących przy
mikroskopie.
— Oby połknęła przynętę — westchnął Angus.
Dougal podszedł bliżej do monitora.
„Leah studiowała pierwszą stronę, drugą...
Abby obserwowała ją, zagryzając usta. Laszlo kręcił guzikiem przy fartuchu.
— Wyraźne mutacje w DNA. — Leah przeniosła wzrok na trzecią stronę. —
Bardzo znaczące. Czy ten człowiek jeszcze żyje?
Abby zawahała się.
— W tej chwili tak”.
Gregori prychnął pod nosem.
„Leah odłożyła plik kartek.
— W życiu czegoś takiego nie widziałam. Część z tych mutacji teoretycznie
powinna wzmocnić jego siły, ale pozostałe... — Pokręciła głową. — Nie jestem
pewna, czy człowiek mógłby to przeżyć. Czy ma jakieś nietypowe objawy?
Usta Abby drgnęły w uśmiechu.
— Poza dziwnym zamiłowaniem do tańca disco? Nie”.
Gregori zesztywniał.
— A co w tym niby takiego dziwnego?
Angus go uciszył.
„Leah ze zdumieniem pokręciła głową.
— Gdzie jest ten pacjent? Będę mogła go zobaczyć?
— Już go widziałaś — odparła Abby. — To Gregori.
Leah głośno zaczerpnęła tchu.
— Co? — Ponownie przeglądała dokumentację medyczną. — Nic z tego nie
rozumiem. Twój mąż wydawał się okazem zdrowia.
— Bo jest — przyznała Abby. — Kiedy... nie śpi”.
Dougal skrzywił się. Zaraz szydło wyjdzie z worka.
Angus zmarszczył drzwi.
— Mam złe przeczucie. Gregori, dzwoń po doktora Lee. I niech zaraz
przyjdzie do laboratorium.
„Gregori dzwonił, Leah tymczasem położyła dłoń na pliku kartek.
— Twój mąż może mieć poważne kłopoty. Natychmiast powinien iść do
szpitala na obserwację. — Nagle szeroko otworzyła oczy. — O Boże,
spodziewasz się jego dziecka!
— Nic mi nie jest, naprawdę. Gregoriemu też nie. — Abby i Laszlo wymienili
zatroskane spojrzenia.
Chemik skinął głową, nerwowo kręcąc guzikiem.
— To wszystko ma bardzo logiczne wytłumaczenie, zapewniam.
Naprawdę? — Leah spojrzała na niego z niedowierzaniem. — A niby jakie?
Abby głęboko zaczerpnęła tchu. — Widzisz, mój mąż jest wampirem”.
Rozdział 3
L eah czuła, jak jej serce bije szybko, rytmicznie. Cofnęła się o krok i z trudem
powstrzymała odruch, by biegiem rzucić się do drzwi... Wodziła wzrokiem od
córki prezydenta do rzekomo genialnego chemika. Czy prezydent wie, że jego
córka postradała zmysły? Jezusie Nazareński, a jeśli w budynku są sami
wariaci? Nawet ci obserwujący wszystko przez oko kamery? Wstrzymała
oddech. No jasne, to kawał! Kamera wszystko rejestruje, a potem cały film trafi
do Internetu. Nie po raz pierwszy inni chcieli się zabawić jej kosztem.
W college’u była łatwym celem szczeniackich wygłupów, taka młoda i zdolna.
Kiedyś chłopcy z bractwa okrążyli żeński akademik, przebrani za zombie, a
koleżanki błagały ją, by wytężyła wybitny umysł i wymyśliła, w jaki sposób ocalić
świat przed atakiem żywych trupów.
A tym razem to nieumarli. Skrzyżowała ręce na piersi i udawała, że wcale jej
to nie poruszyło.
— Twój mąż jest wampirem? — powtórzyła.
— Tak. — Abby skinęła głową z nadzieją w oczach, jakby liczyła, że
naprawdę uwierzy w te bzdury.
Leah z ukosa zerknęła w obiektyw i ponownie skoncentrowała się na Abby.
— Jak niby doszłaś do tego wniosku? Czyżby zamienił się w nietoperza i latał
po sypialni?
Nadzieja na twarzy Abby ustąpiła rozczarowaniu.
— Myślisz, że żartuję.
— Nie spodziewałaś się chyba, że ci uwierzę — odparła Leah.
Laszlo wskazał stertę dokumentów na stole.
— Przecież pokazaliśmy ci badania. Dane...
— Dane można zmanipulować. — Leah wpadła mu w słowo. — A nawet, jak
zapewne jest w tym wypadku, sfałszować. — Groźnie spojrzała w obiektyw. —
Zabawa skończona, nie wchodzę w to. — Już szła do drzwi, które w tym
momencie stanęły otworem i w progu zjawił się doktor Lee.
— Jakiś problem?
— Tak. — Leah odparła twierdząco, podobnie jak Abby i Laszlo. Spojrzała na
nich gniewnie. — Robią mi głupi kawał.
— To nie kawał. — Abby obstawała przy swoim. — Wampiry istnieją
naprawdę.
Leah żachnęła się.
— I ty niby w to wierzysz? Dlaczego? Może mąż cię gryzie?
— Owszem, zdarzało się. I potrafi też...
— Co takiego? Skakać z gałęzi na gałąź jak małpa? — Leah uciszyła Abby
ruchem dłoni. Biedaczka ma urojenia. — Powinnaś się położyć i odpocząć. W
twoim stanie huśtawka hormonalna to normalna sprawa...
— Niczego sobie nie wmawiam — żachnęła się Abby.
— Niewykluczone też, że to skutek przepracowania. — Leah nie dawała za
wygraną. — Wiem, jak to jest. Kiedy projekt pochłonie mnie bez reszty,
zapominam o spaniu i jedzeniu. Choćby w zeszłym tygodniu do tego stopnia
zajęłam się pracą, że właściwie niewiele pamiętam z tego, co się działo.
Doktor Lee skrzywił się niespokojnie.
— Może czas na prezentację.
— Dokonały pomysł. — Abby spojrzała na Laszla. — Mógłbyś polewitować?
Pod sufit?
Laszlo zmarszczył brwi i z całej siły pociągnął za guzik.
— Jak chcecie, choć obawiam się, że kiedy to zobaczy, zacznie panikować.
— Spróbuj — nalegał doktor Lee. — Leah potrzebuje namacalnych dowodów.
Leah prychnęła pogardliwie.
— Ach, więc chemik też jest wampirem?
Guzik oderwał się od fartucha i z głośnym stuknięciem wylądował na blacie.
Laszlo spojrzał na nią przepraszająco.
— To wcale nie jest takie straszne. Potraktuj to jako... jako nietypową
mutację.
Leah pokręciła głową. Oni wszyscy poszaleli.
— Jesteś wampirem?
— Tak — przyznał Laszlo, ale pospiesznie dodał: — Bardzo przyjaznym,
zapewniam.
— Cóż, to bardzo... Pocieszające — mruknęła z przekąsem. Przyjazny
krwiopijca, dobre sobie. Brzmi równie przekonująco, jak przyjazny seryjny
zabójca. Zerknęła na Abby. — A ty? Kim jesteś? Skrzatem? Przyjaznym
duszkiem?
Abby spojrzała na nią wyrozumiale.
— Jestem śmiertelniczką, jak ty. Rozumiem, że jesteś w szoku. Ja też byłam,
kiedy się dowiedziałam. Ba, nawet zemdlałam.
— Ja nie mdleję. — Leah lekceważąco machnęła ręką. — I nie jestem w
szoku. Ja... jest mi ciebie żal. Jak mogłaś dać sobie wmówić coś tak
niewiarygodnie głu... — urwała, gdy Laszlo poszybował pod sufit. No dobra,
fakt, to nie jest normalne. Pewnie jest podwieszony na linkach. Poczuła, jak
ogarnia ją gniew. Teraz już naprawdę posuwają się za daleko. — Dość tego! Nie
wierzę, że ktokolwiek z was jest wampirem!
— No, ale ja jestem! — Laszlo skrzywił się, gdy uderzył głową w sufit.
— Ja też — odezwał się doktor Lee.
Leah odwróciła się gwałtownie. Jej szef jest wampirem?
— Ja też. — Do laboratorium wszedł ktoś jeszcze, wysoki, ciemnowłosy
przystojny mężczyzna.
Nieumarły? Przyglądała mu się uważnie.
— Kim pan jest?
Skłonił się lekko.
— Roman Draganesti, do usług. Bardzo się cieszę, że mogę panią poznać,
doktor Chin.
Naukowy geniusz, człowiek, który wynalazł sztuczną krew? Leah z trudem
przełknęła ślinę. Albo jest równie nienormalny jak wszyscy pozostali w tym
pomieszczeniu, albo to naprawdę są...
Wampiry.
Poczuła, jak jej skóra pokrywa się dreszczem. Nie, to niemożliwe. Na pewno
istnieje jakieś sensowne, logiczne, naukowe wyjaśnienie. Chociaż właściwe, po
co wyjaśnienie? Uciekaj, gdzie pieprz rośnie!
Zrobiła krok w stronę drzwi, ale doktor Lee i Roman Draganesti blokowali jej
drogę. Rozejrzała się szybko i przekonała się, że to jedyna droga ucieczki.
— Jej serce bije coraz głośniej — mruknął Draganesti.
Odwróciła się do niego. Zmrużyła oczy.
— Wampirzy słuch — wyjaśnił.
— Niby dlaczego miałabym panu uwierzyć? Można spokojnie założyć, że na
moim miejscu każdy miałby przyspieszony puls. — W tej chwili rozległo się
głuche uderzenie. Odwróciła się gwałtowne i zobaczyła, że Laszlo wylądował na
posadzce.
Podbiegła do niego, wspięła się na palce i dłonią przecięła powietrze nad jego
głową. Ani śladu linek.
— Jak to zrobiłeś? Co to jest? Specjalne buty, które unoszą cię w powietrze?
Jakieś magnesy?
— Lewitacja. — Patrzył na nią ze smutkiem. — Chcesz, żebym zrobił to
jeszcze raz?
— Nie. — Złapała go za rękę, przycisnęła palce do żyły. — Widzisz? —
Puściła jego rękę. — Masz puls. Żyjesz. Więc natychmiast daj sobie spokój z
tymi bzdurami.
— Uspokój się, Leah. — Doktor Lee zrobił krok w jej stronę.
— Nie, nie uspokoję się! — Cofnęła się. — I już u pana nie pracuję. To
okrutny żart i nie chcę mieć z tym nic wspólnego.
— Leah, na miłość boską! — Doktor Lee spojrzał na nią błagalnie. — Nie
jesteśmy okrutni, tylko uczciwi.
— Nie! — Pokręciła głową. — Nie będę tego słuchać! Wampiry nie istnieją!
Okłamuje mnie pan! Wszyscy...
— Do jasnej cholery, nie zmuszaj mnie, żebym znowu modyfikował ci pamięć!
— Doktor Lee skrzywił się i pojednawczo uniósł ręce. — Nie to miałem na myśli.
Ani przez chwilę nie chcieliśmy cię skrzywdzić, musisz mi uwierzyć.
Przeszył ją dreszcz. Zadrżała.
— Co... co pan zrobił? Z moją pamięcią?
— Miałaś atak paniki. Uznałem, że to najlepszy sposób, żeby cię uspokoić.
Leah z trudem łapała oddech. Boże, więc to dlatego ostatnie dni pamięta jak
przez mgłę! On... majstrował przy jej pamięci?
— Drogie dziecko, niechże pani usiądzie — poprosił Roman spokojnie.
— Jesteś bardzo blada — dodała Abby.
— Nie zemdleję. — Leah zatoczyła się pod najdalszą ścianę, przy której
znajdował się zlew i długi kontuar. Sama już nie wiedziała, złościć się czy... bać
do szaleństwa. Majstrowali przy jej umyśle? Doktor Lee może coś takiego
zrobić?
Zerknęła na swoje odbicie w lustrze nad umywalką i skrzywiła się, widząc
pobladłą, ściągniętą twarz. Niech ich wszystkich szlag trafi. Nie pozwoli nikomu
manipulować przy swojej pamięci. Zapamięta to sobie.
Zaraz, zaraz, ale czy to oznacza, że pogodziła się z nową rzeczywistością?
Ze światem zamieszkałym przez wampiry? Drżącymi palcami odkręciła kran.
— Pomogę ci. — Abby podeszła do niej i wyciągnęła z podajnika garść
papierowych ręczników. Odsunęła się o kilka centymetrów.
— Posłuchaj mnie, Leah — szepnęła. — Jestem śmiertelniczką, jak ty. I
podobnie jak ty nie mogłam tego pojąć. — Złożyła chusteczki, zwilżyła je pod
kranem. — Masz, przyłóż to sobie do karku.
Leah posłusznie wzięła wilgotny okład i spojrzała w lustro. W szklanej tafli
widziała siebie i Abby, i metalowy kontuar za plecami. Ale nie Laszla.
Odwróciła głowę i z krzykiem upuściła kompres na ziemię. Roman Draganesti
stał tuż za jej plecami.
— Jak? Kiedy... — Wróciła wzrokiem do lustra. Nie było go w odbiciu.
— Teraz nam wierzysz? — zapytał miękko.
Pokój zawirował. Zacisnęła dłonie na blacie. Wampiry istnieją naprawdę?
Przecież to niemożliwe, z naukowego punktu widzenia. Zacisnęła powieki. Czy
jej świat naprawdę przed chwilą stanął na głowie? Czy znalazła się w
równoległej rzeczywistości? Miała halucynacje?
— Oddychaj głęboko — szepnęła Abby. — Zobaczysz, wszystko będzie
dobrze.
Leah przecząco pokręciła głową. Nie, już nigdy nie będzie dobrze. Jej
bezpieczny, naukowy świat legł w gruzach. I na czym miała teraz polegać? Jak
mogła zdać się na instynkt, skoro on właśnie podpowiadał, że całkiem postradała
zmysły?
Oblała się zimnym potem. Włożyła dłonie pod strumienie wody i przeraziło ją,
gdy zobaczyła, że drżą. Czy to wszystko dzieje się naprawdę?
Obmyła twarz, wyprostowała się, w lustrze patrzyła, jak strumyki wody
spływają po jej twarzy. Tak, to prawda. Czy wampir nadal za nią stoi?
Pisnęła cicho. Odwróciła się. Pan Draganesti był w tym samym miejscu,
ścierał z koszuli i krawata kropelki wody.
— Moja żona też nie najlepiej przyjęła te rewelacje — oznajmił z przekąsem.
— Pańska żona? — powtórzyła Leah z niedowierzaniem. — Cóż, najwyraźniej
już się z tym pogodziła.
Skinął głową.
— Shanna bardzo chce cię poznać. Nasze dzieci też są na przyjęciu. Sofia ma
cztery latka, Constantine sześć.
— Już? — Doktor Lee podszedł do nich z uśmiechem. — Coś takiego,
mógłbym przysiąc, że urodzili się zaledwie wczoraj.
— No właśnie. — Draganesti rozpromienił się. — Tak szybko rosną.
Leah skrzywiła się, widząc koniuszki jego kłów. Ciekawe, czy wysuwają się
jak u wampirów w filmach? Ile arterii zdążył nimi przedziurawić?
Roman Draganesti najwyraźniej zobaczył przerażenie na jej twarzy, bo
spoważniał.
— Doktor Chin, nie ma pani najmniejszego powodu, by się nas obawiać.
Wynalazłem sztuczną krew, żebyśmy nie musieli wykorzystywać śmiertelników,
by przeżyć.
A zatem Romatech Industries to taki wampirzy supermarket? Odsunęła się w
bok, jak najdalej od nich.
— Ale zanim powstała sztuczna krew, piliście krew ludzką?
Draganesti skinął głową.
— Niestety tak. Piliśmy tyle, ile musieliśmy, a potem zacieraliśmy
wspomnienia żywiciela.
— Nigdy nie chciałem nikogo skrzywdzić — mruknął Laszlo i wsunął do
kieszeni urwany guzik. — Odetchnęliśmy z ulgą, gdy pojawiła się sztuczna krew.
— Staramy się nie wyrządzać krzywdy śmiertelnikom, ale są wampiry, które
nie mają takich oporów — tłumaczył doktor Lee. — Nazywamy ich
Malkontentami. Dręczenie i zabijanie śmiertelników sprawia im przyjemność.
— Walczymy z nimi od wieków, dosłownie — wtrącił Roman Draganesti.
— Oni naprawdę walczą po właściwej stronie — dodała Abby. — Nie
zakochałabym się w Gregorim, gdyby stanął po stronie zła.
Ale jak wampir może być dobry? Przecież to pasożyty z definicji. Leah
skrzyżowała ręce na piersi.
— Ile właściwie macie lat?
— Ja nieco ponad sto. — Doktor Lee uśmiechnął się złośliwie do Romana
Draganestiego. — Za to ty jesteś naprawdę stary.
Wzruszył ramionami.
— Urodziłem się w 1461 roku, w 1492 przeszedłem transformację.
— Znał pan Kolumba? — palnęła i skrzywiła się. Była w szoku, skoro
zadawała tak głupie pytania.
Draganesti uśmiechnął się.
— Syn też mnie o to pytał. To jak, pójdziemy na przyjęcie? Kiedy pani coś zje,
na pewno poczuje się lepiej.
— Macie tu prawdziwe jedzenie? — upewniła się.
— Całe mnóstwo — odparł doktor Lee. — I gigantyczny tort urodzinowy. Pięć
pięter, a każda warstwa ma inny smak. Tino twierdzi, że najpyszniejsza jest
czekoladowa.
Roman Draganesti żachnął się z przekąsem.
— Idę o zakład, że spróbował wszystkich.
— Ależ oczywiście. — Doktor Lee uśmiechał się szeroko. — Kiedy go
widziałem, miał pod nosem smugę czekoladowego lukru.
Leah odetchnęła głęboko. Mimo pozornie normalnej rozmowy o torcie nadal
nie do końca się w tym wszystkim odnajdywała. Wampiry. Wampiry z żonami i
dziećmi. Jak to możliwe? Ale tort czekoladowy kusił.
Pokręciła głową.
— Panie Draganesti...
— Roman, proszę.
Spojrzała na niego z ukosa. Oby nie uznał spoufalania się jako zaproszenia na
kolację. Z nią w roli głównej.
— Dlaczego właściwie tu jestem? Czego ode mnie chcecie?
Znacząco uniósł brwi.
— Od razu przechodzisz do rzeczy. To mi się podoba. Sytuacja wygląda
następująco: mamy dylemat moralny. Od dawna chcemy chronić śmiertelników
przed złymi wampirami, ale mamy poważny problem z pewnym Malkontentem w
Chinach. Nazywa się Mistrz Han i przysparza nam nie lada zmartwień.
— Wywołuje mutacje u śmiertelników i wysyła ich do walki — wyjaśnił doktor
Lee. — Musimy go pokonać, ale nie chcemy zabijać śmiertelników.
— To bardzo szlachetne z waszej strony — mruknęła Leah. — Ale gdzie w
tym wszystkim miejsce dla mnie?
— Śmiertelnicy mają zmutowane geny — wyjaśniła Abby. — A ponieważ
jesteś ekspertką w tej dziedzinie, liczyliśmy, że znajdziesz sposób, by cofnąć
transformację.
Leah z trudem przełknęła rozczarowanie. Zdawała sobie oczywiście sprawę,
że przybyła tu służbowo, ale przez kilka chwil łudziła się, że Abby chce się z nią
zaprzyjaźnić. Poczuła, że pieką ją oczy. Coś takiego, stoi w otoczeniu
wampirów, zapewne w niebezpieczeństwie i rozczula się nad sobą? Ależ z niej
idiotka. Ale nikt nigdy nie zwrócił się do niej bezinteresownie. Każdy czegoś
chciał — wiedzy, opinii, pomocy. Do tej pory nikt nie dostrzegł w niej zwyczajnej
osoby, z którą można miło spędzić czas.
— Bardzo się cieszyłam na naszą współpracę. — Abby posłała jej smutne
spojrzenie. — Miałam nadzieję, że się zaprzyjaźnimy.
Mówiła poważnie? Leah przyglądała się jej badawczo. Może Abby też
zaznała samotności outsiderki?
— Zrozumiemy, jeśli odmówisz — zapewnił Roman. — Prosimy tylko o chwilę
namysłu, zanim podejmiesz ostateczną decyzję. Jeśli postanowisz nam pomóc,
prawdopodobnie przyczynisz się do ocalenia tysięcy istnień ludzkich.
Ocalić tysiące osób? Nie mogła ot, tak przekreślić czegoś takiego.
— Zastanowię się. Ale potrzebuję czasu.
— Oczywiście. — Roman skinął głową. — Jak na jeden wieczór miałaś
mnóstwo niespodzianek.
— Ale świetnie sobie radzisz. — Doktor Lee uśmiechnął się. — A teraz
możemy już rozluźnić się i rozkoszować przyjęciem, tak?
Rozluźnić? W towarzystwie wampirów? Leah zerknęła na kamerę. Cały czas
czuła na sobie badawcze spojrzenie — wampira? Czy obserwował ją tak, jak
naukowiec patrzy na szczura, szukającego drogi w labiryncie? Tylko że wieczór
jeszcze się nie skończył, a ona nadal nie znalazła wyjścia. Ba, zaledwie krok
dzielił ją od załamania nerwowego.
— Chciałabym porozmawiać z Abby. Sama.
— Oczywiście. — Roman odsunął się, żeby mogła przejść.
— Chodźmy. — Abby ruszyła do drzwi. — Przekonajmy się, jak to jest z tym
tortem.
— Jezu, ale pyszne. — Freemont wsunął w ust kawałek tortu i wszedł do
kantorka ochrony. — Nawet nie wiecie, co tracicie.
— Na oko z pięć tysięcy kalorii — mruknął Gregori.
Dougal spojrzał na talerzyk Freemonta, na którym piętrzyło się pięć
kawałków tortu. A więc, podobnie jak Tino, próbował wszystkich smaków.
Freemont z uśmiechem odstawił talerzyk na biurko.
— Kocham to ciacho!
Angus żachnął się.
— Ale w wolnej chwili rzuć łaskawie okiem na monitory, co? Zaraz wychodzę,
muszę powiedzieć Emmie, co się dzieje. Wszystko chyba układa się po naszej
myśli.
Dougal wcale nie był taki pewien. Patrząc, jak Leah idzie korytarzem, czuł,
że jest o krok od ataku paniki. A mimo to szła z dumnie uniesioną głową, z
wyprostowanymi plecami.
Dzielna dziewczyna, silna i twarda, choć bezpieczny świat legł w gruzach na
jej oczach. Postawiła się wszystkim w laboratorium, nie dała się zastraszyć.
Zaimponowała mu siłą charakteru.
— Gregori, idź na przyjęcie — polecił Angus. — Poflirtuj z żoną, pokaż doktor
Chin, jaki z ciebie czaruś.
Gregori się naburmuszył.
— To rozkaz?
— A co, nie dasz rady? — zapytał Angus.
— Skądże. — Gregori uśmiechnął się pod nosem. — Po prostu ja zawsze
jestem czarujący.
— I bardzo dobrze. Przekonaj panią doktor, że z naszej strony nic jej nie
grozi. Że jesteśmy łagodni jak baranki, jak to mówi Dougal. — Angus spojrzał na
niego. — Powinniśmy pójść razem z nim. Może poczuje się lepiej, wiedząc, kto ją
obserwował.
Dougal skrzywił się. Ilekroć zerkała w obiektyw, niespokojnie, z wyrzutem,
czuł, jak serce ściska mu się w piersi. W głębi duszy wiedział, że nie podobało jej
się, że ktoś ją obserwuje, że widzi, jak traci wszystko, co dawało jej poczucie
bezpieczeństwa.
Cały czas był wewnętrznie rozdarty. Z jednej strony chciał odwrócić głowę,
dać jej prywatność, na którą zasługiwała. Z drugiej — nie odrywał wzroku od
monitora, bo miał wrażenie, nadzieję, że tym sposobem dodaje jej sił, że dzieląc
jej ból, łagodzi go. Aż za dobrze wiedział, co to znaczy — stracić wszystko.
Obserwował, jak wraz z Abby przechodzi przez hol. Nadal nie wiedział, co
robić. Serce waliło mu jak szalone na samą myśl, że pozna ją osobiście. Od
wieków nie widział równie intrygującej kobiety. Umysł podpowiadał jednak, że
lepiej poczekać. Leah trzymała się ostatkiem sił. Jeśli się załamie, ucieknie i już
nigdy nie wróci.
— Nie jestem pewien, czy akurat teraz chciałaby poznać kolejne wampiry.
— Zadzwonię do Abby i zapytam, co o tym sądzi. — Gregori otworzył drzwi.
— No chodź, Dougal. Zabawimy się.
— Pamiętajcie, łagodni jak baranki — upomniał Angus.
— I napaleni jak kozły — dodał Gregori ze śmiechem. Poklepał Dougala po
ramieniu. — Idziemy, brachu.
Rozdział 4
L eah kamień spadł z serca, gdy przekonała się, że właściwie wszyscy dorośli
goście na przyjęciu zebrali się w najdalszym kącie sali. Do tego stopnia
pochłonęło ich obserwowanie dzieci, z przejęciem rozpakowujących prezenty,
że właściwie zapomnieli o niej i Abby.
Podeszła do stołu z przekąskami i nałożyła sobie na talerzyk kilka kawałków
sera, parę krakersów i garstkę owoców, Abby tymczasem nalała ponczu do
dwóch kubeczków. Leah wsunęła w usta kawałek ananasa i podejrzliwie
zerknęła na pozostałych gości. Ilu z nich to wampiry? I, na miłość boską, jakim
cudem wampiry mają dzieci? Czy te urocze maleństwa w najmniej
nieoczekiwanym momencie wysuwają kły i przemieniają się w krwiożercze
bestie?
Mamusiu, zabiłem nianię. Dostanę ciasteczko?
Wzdrygnęła się i rozejrzała po sali. Może powiedzieć, że chce do łazienki,
wymknąć się niepostrzeżenie drzwiami frontowymi i wezwać taksówkę? Ale
trochę czasu upłynie, zanim samochód przyjedzie. Więc może zdoła przemknąć
się obok strażnika przy bramie? A może będzie musiała przeleźć przez
ogrodzenie?
Czy w ogóle pozwolą jej odejść? Przecież poznała ich wielki sekret.
Twierdzili też, że bardzo liczą na jej pomoc.
— Proszę. — Abby podała jej kubeczek owocowego ponczu.
Leah upiła mały łyczek.
— To prawda? Jeśli wam pomogę, ocalimy tysiąc ludzkich istnień?
Abby skinęła głową.
— Tak uważamy. — Upiła łyk ponczu. — O ile pamiętasz, w laboratorium
stoją trzy mikroskopy. W pierwszym jest próbka krwi Gregoriego. W drugim —
syna Romana, Tina. A w trzecim — jednego z żołnierzy Mistrza Hana. Możesz w
każdej chwili rzucić na nie okiem, jeśli tylko poczujesz, że jesteś gotowa.
Leah westchnęła.
— Chyba nie najlepiej to wszystko przyjmuję.
— Doskonale sobie radzisz — zapewniła Abby. Poklepała ją po ramieniu i
podeszła do drugiego stołu. — Zobaczmy, jakie mają słodkości.
Leah poszła za nią, ale zamiast podziwiać gigantyczny tort, powędrowała
wzrokiem w przeciwną stronę. Co do licha? Czyżby to byli faceci w kiltach? Po
raz ostatni widziała ten strój na swoim dziadku, Irlandczyku. Ogarnęła ją fala
smutku na wspomnienie tęsknej melodii. Bardzo jej go brakowało.
Nikt nie umiał cieszyć się życiem tak bardzo jak dziadek, więc
świętokradztwem wydawało się już to, że nieumarli ubierają się tak samo jak
on. Obaj mężczyźni mieli dziecko na ręku.
— Czy wszystkie dzieci tutaj są w połowie wampirami?
— Dzieciaki takie jak Tino — owszem. Chcesz wrócić do laboratorium i
rzucić okiem na próbkę jego krwi?
Leah zerknęła na nią z ukosa.
— Od początku taki był plan, prawda? Rozbudzić we mnie ciekawość i
skłonić, żebym do was dołączyła?
Abby skrzywiła się.
— Cóż, musisz sama przyznać, że to fascynujące. Prawda?
— Niczego nie przyznam. Żeby w ogóle brać pod uwagę, że wampiry
naprawdę... Albo oszalałam, albo to wszystko mi się tylko śni. — Leah wbiła
zęby w kawałek sera. Cheddar, ostry, kremowy. Czy we śnie czułaby tak
wyraźny smak? No tak, ale jeśli nie sen, to znaczy, że zwariowała. A od tego
wniosku był już tylko krok do paniki.
Zerknęła na trzeci stół, zastawiony butelkami i pustymi kieliszkami różnych
kształtów.
— Czy to sztuczna krew?
— Tak. — Abby wbiła zęby w truskawkę oblaną czekoladą. — W kubełkach z
lodem jest bubbly blood, mieszanka sztucznej krwi i szampana. Roman stworzył
całą paletę smaków. Jest na przykład bleer, czyli piwo w połowie zmieszane ze
sztuczną krwią, blissky, czyli krew plus whisky. Rozumiesz.
— Wampiry lubią się napić?
Abby zachichotała.
— Cóż, zdarza się, że Gregori przesadzi.
Z jej kieszeni dobiegło ciche brzęczenie. Wyjęła komórkę.
— O wilku mowa. — Z uśmiechem podniosła aparat do ucha. — Cześć,
kochanie.
Leah wzdrygnęła się.
Kochanie? Do krwiopijcy?
Abby słuchała przez chwilę i spoważniała.
— Nie teraz. Dajcie nam jeszcze trochę czasu, dobrze? — rozłączyła się. —
Uznałam, że na razie nie masz ochoty na poznawanie kolejnych wampirów.
— Bo rzeczywiście nie mam. — Leah po raz kolejny spojrzała na wampiry po
przeciwnej stronie pokoju. Śmiali się i żartowali jak normalni ludzie.
Tylko że nie byli normalni. Nic już nie było normalne.
— Dlaczego niektórzy mężczyźni są w kiltach?
— Bo to Szkoci. — Abby przeczesała wzrokiem tłum. — To Robby MacKay i
Ian MacPhie. Pracownicy ochrony.
Leah odwróciła się gwałtownie i zobaczyła mrugające czerwone oko kamery.
Nadal ją obserwują? Czy jeśli biegiem rzuci się do drzwi, dogoni ją wampir w
kilcie?
— Jeśli nie przyjmę tej posady, znowu zmodyfikują mi pamięć, prawda?
Abby milczała. Leah nie dawała za wygraną.
— Tak czy nie?
Abby skrzywiła się.
— A czy naprawdę tak trudno jest uwierzyć?
Serce Leah biło jak oszalałe. Najtrudniej było pogodzić się z tym, jak się
czuła. Zapędzona w kozi róg. Schwytana w pułapkę. Miała wrażenie, że jej
umysł stał się zakładnikiem tej sytuacji. Albo zrobisz to, czego chcemy, albo
dobierzemy się do twojego umysłu. Drżącymi dłońmi odstawiła talerzyk i
kubeczek na stół.
— Leah, przecież nikt nie chce cię skrzywdzić. — Głos Abby zdawał się
dobiegać z daleka.
Leah miała mroczki przed oczami, ale potrząsnęła głową i wzięła się w garść.
Prędzej rzuci się do ucieczki, niż im tutaj zemdleje. Lepiej okazać siłę niż
słabość. Odwróciła się w stronę drzwi, desperacko szukając w sobie siły i
odwagi do rozpaczliwego biegu do wyjścia... i zastygła w bezruchu.
Gregori zatrzymał się w progu, zobaczył ją i Abby pomachał im. Po chwili
dołączył do niego ktoś jeszcze. Niski mężczyzna w kitlu laboratoryjnym. Laszlo.
Podniósł dłoń w przyjaznym geście, uśmiechnął się z nadzieją.
Leah czuła, jak krew dudni jej w uszach. Znikąd ucieczki. Mysz uwięziona w
labiryncie. Gupik w akwarium z rekinami. Witaj w nowym świecie.
Po chwili zobaczyła jeszcze jednego mężczyznę i wtedy zaparło jej dech w
piersiach. Był potężny, jego barki wypełniały framugę. I miał na sobie kilt.
Kolejny ochroniarz? Dlaczego zastawił sobą drzwi? Wiedział, że szykuje się do
ucieczki?
Omiotła wzrokiem jego potężną klatkę piersiową i niewiarygodnie szerokie
barki i spojrzała wyżej, w twarz. Oczy. Patrzył prosto na nią... przez nią, jakby
potrafił zajrzeć w jej duszę. Poruszył prawym ramieniem. Odwróciła się.
Kto to? Czuła łaskotanie na plecach, jakby jego zielone oczy nadal się w nią
wpatrywały, ostre jak szmaragdy, przecinały warstwa po warstwie jej ochronę,
aż była jak naga, całkiem obnażona pod jego spojrzeniem. Ogarnął ją dziwny
spokój, świadomość nieuniknionego losu, jakby przez całe życie dążyła
nieuchronnie do tej chwili, tego momentu. Wiedziała doskonale, kto to. Przez
cały wieczór czuła na sobie jego spojrzenie.
To mężczyzna po drugiej stronie kamery.
Dougal skrzywił się w duszy. Leah Chin ledwie rzuciła na niego okiem i zaraz
się odwróciła. Po raz kolejny poruszył barkiem, bo cholerny tatuaż nie dawał mu
spokoju, rozgrzewał się, dawał o sobie znać.
— Zdaniem Romana i doktora Lee idzie całkiem nieźle — zauważył Laszlo.
Akurat. Była gotowa do ucieczki. Widział napięcie w jej postawie, wyczuwał
płynącą od niej aurę desperacji. Owszem, dzielna z niej dziewczyna, ale dzisiaj
poddano jej odwagę bardzo ciężkiej próbie. Najchętniej zamknąłby ją w
ramionach, choć nie sądził, by chciała, żeby akurat wampir ją pocieszał.
— Nie uważasz, że popełniamy błąd, wciągając ją do naszego świata?
Laszlo nerwowo bawił się guzikiem.
— Potrzebujemy jej pomocy. Jest genialna w tym, co robi.
— I do tego zna mandaryński — dodał Gregori. — Na wypadek gdyby okazało
się, że musimy znowu udać się do Chin.
Dougal zesztywniał.
— Chcecie zabrać ją w teren? Nie powinniśmy narażać jej na
niebezpieczeństwo ze względu na nasze sprawy.
— Wyluzuj, bracie — mruknął Gregori. — Póki mamy tego kolesia w
srebrnym pokoju, może pracować tutaj.
Laszlo skinął głową.
— Bardzo się cieszę na naszą współpracę.
Gregori znacząco szturchnął go łokciem.
— Brachu, przyznaj się; zadurzyłeś się po uszy.
Laszlo spłonął rumieńcem.
— Cóż, to geniusz. Do tego śliczna.
Sztuczna dłoń Dougala zacisnęła się w pięść. Schował ją za plecami.
Rozluźnij się, do cholery! Niestety, Leah wybrała akurat tę chwilę, by na niego
spojrzeć i szybko uciekła wzrokiem, zanim starł z twarzy gniewny grymas.
Niech to szlag. Jeszcze sobie pomyśli, że jej nienawidzi, choć tak naprawdę... Co
naprawdę?
Rozpaczliwie pragnął, by była kobietą, którą utracił prawie trzysta lat
wcześniej? To niemożliwe. Co więcej, to uwłaczające dla niej — wspaniałej,
odważnej, mądrej i pięknej, jako ona, nikt inny.
— Mógłbym ci udzielić kilku wskazówek — zaproponował Gregori.
Laszlo bawił się guzikiem.
— Ja... ja nie jestem pewien, czy byłaby mną zainteresowana.
— Stary. — Gregori zmarszczył brwi. — Jeśli chcesz ją zdobyć, musisz o nią
walczyć.
Guzik odpadł i z cichym brzękiem upadł na marmurową posadzkę. Laszlo
pochylił się po niego i niesforna grzywka opadła mu na oczy. Odgarnął ją i
wsunął guzik do kieszeni.
Gregori poklepał go po plecach.
— Nic się nie martw, bracie, wyszykuję cię dla niej.
Akurat. Dougal zesztywniał, cały czas chowając zaciśniętą dłoń za plecami.
Powinien zdeklarować swoje zamiary? Właściwie jakie zamiary? Gdyby o niego
chodziło, pozwoliłby biedaczce uciec.
— Wiesz, czego ci brachu potrzeba? Metamorfozy — orzekł Gregori. —
Umówię cię z Wilsonem z Digital Vampire Network. Dzięki niemu zwykły
wampir wygląda jak gwiazda filmowa.
— I... I on sprawi, że będę przystojny? — upewnił się Laszlo.
— On mnie czesze. — Gregori musnął dłonią idealną fryzurę. — I odświeży ci
garderobę. Nie obrażaj się, ale wyglądasz jak... no cóż, jak naukowiec.
Laszlo zerknął na siebie: koszula w kratę, plastikowa osłonka na kieszeni,
drelichowe spodnie podciągnięte wysoko i ściśnięte paskiem.
— Co jest nie tak z moimi ciuchami?
Gregori westchnął ciężko.
— Brachu, potrzebujesz pomocy, to jasne. — Zerknął na Dougala. — Tobie
właściwie też by nie zaszkodziła. Od kiedy nosisz ten kilt? Od kilkuset lat, co?
Dougal naburmuszył się.
— Ten jest nowy. — Zamówił go w Glasgow kilka lat temu. No dobra,
dziesięć lat temu. W końcu udało mu się rozluźnić sztuczną dłoń.
— A ta koszula? — Gregori przyglądał mu się z ukosa. — Rękawy jak u
pirata. Skąd ty to masz? Ukradłeś któremuś?
— Nie. — Dougala co nieco łączyło z piratami, ale nie koszula.
Kąciki ust Gregoriego drgnęły w uśmiechu.
— Moglibyśmy zamiast protezy dać ci hak, do tego przepaskę na oko i
wyglądałbyś jak najprawdziwszy pirat. Rozczochrane włosy już masz.
— Nie są rozczochrane — burknął Dougal. Związał je przecież rzemykiem.
Zerknął na Leah i przekonał się, że znowu na niego patrzy. Zaraz jednak uciekła
wzrokiem. Po raz pierwszy od kilkuset lat zaintrygowało go, co widzi kobieta,
gdy na niego patrzy. Czy naprawdę widzi cholernego pirata?
— I co ja mam z wami zrobić, chłopaki? — Gregori westchnął dramatycznie.
— Laszlo wygląda jak mól książkowy, a ty... Dougal, musisz dać sobie spokój z tą
koszulą, spódnicą i włochatą torebunią, jest przerażająca.
Dougal zerknął na sporran, uszyty z futerka czarnego szczura piżmowego.
— Bardzo praktyczny. Gdzie niby miałbym trzymać pieniądze?
— W kieszeniach? — Gregori spojrzał na niego z niedowierzaniem. —
Słyszałeś o czymś takim? — Jezu, człowieku, jesteś jak ze średniowiecza.
Dougal zesztywniał.
— Nieprawda.
— Dougal, na miłość boską, nosisz na sobie martwe zwierzę!
— Nie jestem ze średniowiecza. Przemieniono mnie w 1746, po bitwie pod
Culloden. W epoce oświecenia, jakbyś nie wiedział.
Gregori prychnął pod nosem.
— Walczyłeś za Ślicznego Księcia Karolka? Też mi oświecony wybór!
Dougal zazgrzytał zębami.
— Walczyłem przeciwko brytyjskiej tyranii. Akurat ty, pieprzony Jankesie,
powinieneś to zrozumieć.
Gregori wzruszył ramionami.
— Spoko. Ale powtarzam ci, brachu, jeśli chcesz poderwać dziewczynę,
musisz się nieco unowocześnić. — Oczy mu rozbłysły. — Pewnie całkiem
wyszedłeś z wprawy. Poczekaj tutaj. — Oddalił się korytarzem po przeciwnej
stronie holu.
Laszlo majstrował przy kolejnym guziku.
— Co on kombinuje?
— Na pewno nic dobrego. — Dougal spojrzał na Leah. Skubała zębami
truskawkę i ciekawie rozglądała się po twarzach zebranych. — Myślisz o niej na
poważnie?
— Ja... nie wiem — odparł cichutko Laszlo. — Pewnie jest w szoku, więc
powinienem dać jej trochę czasu, żeby się oswoiła z sytuacją... — dywagował,
tłumacząc wszystko samemu sobie, a Dougal przyglądał się jej z oddali. Była
prawdziwą pięknością, ale założyłby się o roczne zarobki, że nie zdawała sobie
z tego sprawy. Miała długie, grube, czarne włosy, drobną, delikatną twarz,
długą, smukłą szyję. Tak bardzo przypominała Li Lei. Ta sama kremowa,
porcelanowa karnacja, to samo nachylenie głowy, ten sam malutki nosek i
pięknie wykrojone usta. Mało brakowało, a jęknąłby głośno, gdy wbiła zęby w
truskawkę i zlizała sok z warg.
Tylko jej oczy były inne. Jaśniejsze, bardziej złocistobrązowe, bardziej
zaokrąglone. I jeszcze jedna różnica, bardzo ważna. Leah Chin żyła. To nie duch
spowity żalem, ale prawdziwa kobieta z krwi i kości.
Li Lei zawsze ciasno wiązała włosy, Leah miała je rozpuszczone. Spływały jej
na plecy cudowną, lśniącą zasłoną, poruszały się przy każdym jej ruchu. Nie
mógł się doczekać, kiedy ich dotknie, kiedy poczuje pod palcami ich jedwabistą
miękkość, kiedy zatopi w nich dłonie.
Przesunął wzrok niżej. Jej ramiona zakrywała bluzka, ale nie wątpił, że są
piękne. Obcisły materiał zdradzał zarys piersi, mógł więc wyobrazić sobie...
— Pagórki... A właściwie góry — sapnął Laszlo.
— Co? — Dougal zerknął na niego czujnie.
— Roboty papierkowej — uściślił. — Góry papierów. Nie wiem, czy będę miał
czas, by uwodzić doktor Chin.
— No tak. — Dougal wrócił do niej wzrokiem. Patrzyła na niego. Gwałtownie
otworzyła oczy szerzej i odwróciła się plecami. Cholera, czyżby stanowił aż tak
przerażający widok? Gwałtowny ruch sprawił, że włosy zakołysały się wyraźnie.
Były równo obcięte, opadały tuż poniżej łopatek.
I nagle oczami wyobraźni zobaczył siebie leżącego na wznak, z Leah
siedzącą na nim okrakiem. Ujeżdżała go, długie włosy spływały luźno na plecy, a
gdy pochyliła się, by go pocałować, opadły mu na twarz, muskały ją lekko.
Otaczała go jej słodycz, jej miękkość. Na samą myśl poczuł, jak pod kiltem robi
się...
— Napięty — ciągnął Laszlo. — Bardzo napięty grafik. Tyle rzeczy do
zrobienia w tak krótkim czasie.
— Aye — mruknął Dougal. Tyle rzeczy chciałby zrobić. Chciał pieścić całe jej
ciało, poznać każdy skrawek kremowej skóry, sprawić, by jęczała i wiła się z
rozkoszy. Przesunął sporran, żeby zakryć nabrzmiałego...
— Członka — mówił Laszlo. — Na nocnych zebraniach nie może zabraknąć
żadnego członka zespołu.
— Noc w noc, aye — sapnął Dougal. Noc w noc dawałby jej rozkosz.
— O Boże, nie — szepnął Laszlo.
Dougal podążył za jego wzrokiem i zobaczył Gregoriego. Niósł Vannę w
ramionach. Po co komu sekszabawka na kinderbalu? Najwyraźniej nie przyniósł
jej tu dla małych jubilatów. A zatem...
— A niech to szlag — warknął Dougal.
Rozdział 5
I le razy poczuła na sobie jego wzrok? Patrzył na nią przez pokój. I to mniej
więcej tyle razy, ile i on przyłapał ją na tym samym. Leah poczuła, że się
rumieni. Co właściwie było w nim takiego, że ciągle wracała do niego wzrokiem?
Po pierwsze, to najprawdopodobniej wampir, więc szaleństwem było już to,
że w ogóle na niego patrzyła, a przecież to robiła, i to raz po raz. Co było
najlepszym dowodem, że niestety jej synapsy nie stykają najlepiej. Szczerze
mówiąc, była o krok od tego, by całkiem postradać zmysły.
Owszem, był przystojny — podobnie jak większość mężczyzn na tej sali.
Przez sentyment do dziadka — Irlandczyka zawsze ciepło patrzyła na mężczyzn
w kiltach, ale przecież nie on jeden miał ten strój na sobie, a na nich nie
zwracała uwagi. Poza tym, przy nim wcale nie czuła się bezpieczna, raczej
wręcz przeciwnie. Laszlo wydawał się o wiele bezpieczniejszy. I ci wszyscy
roześmiani mężczyźni z dziećmi na rękach. Może właśnie o to chodziło? Poza
facetem w progu wszyscy wydawali się rozbawieni. Czyżby pociągał ją jedyny
człowiek, który zdawał się być równie rozedrgany i poruszony, jak ona?
Czuła na sobie jego spojrzenie, czuła jak przewierca ją na wylot. Kiedy
ostatnio na niego zerknęła, wydawał się ponury i zły. Spięty. Jakby żarzący się w
nim ogień chciał wybuchnąć, jak wulkan.
Zerknęła na niego ponownie i znieruchomiała. Tyle pragnienia w jego oczach.
I bólu. Wstrząsnęło nią to, ścisnęło za serce.
Zawsze miała silną potrzebę, by pomagać innym, jakby tym sposobem chciała
zmazać cierpienia, które sama znosiła w milczeniu. Właśnie dlatego uparła się,
by iść na medycynę, mimo tego, jak źle znosiła towarzystwo innych.
Tylko że to nie był zwykły człowiek. Nie mogła sobie pozwolić, by mu ulec.
Nie jemu. Gdzieś w głębi serca wiedziała, że mógłby ją zniszczyć, zranić
bardziej, niż każdy inny mężczyzna na ziemi.
Odwróciła się do niego plecami.
— Kto to? Ten obok Laszla?
Abby zmrużyła oczy.
— To zapewne Dougal. Dougal Kincaid. Dawno go tu nie widziałam, zajmował
się ochroną rodziny Echarpe’a w Teksasie.
— Też jest ochroniarzem? — Leah upiła łyk ponczu i z trudem przełknęła, gdy
Abby potwierdziła skinieniem głowy. Oczywiście, że tak. Obserwował ją przez
cały wieczór. Nawet w tej chwili czuła, jak jego szmaragdowe oczy wwiercają
się w jej plecy. — Wampir?
— Tak.
Ma kogoś? W ostatniej chwili ugryzła się w język. Chyba już całkiem
oszalała.
— Zawsze wydawał mi się raczej nieśmiały — ciągnęła Abby. — Taki
spokojny typ.
Spokojny do czasu, jak wulkan przed erupcją. Leah była ciekawa, czy tylko
wyczuwa, że on jest o krok od wybuchu.
— Jest bardzo muzykalny. — Abby przysunęła się bliżej i uśmiechnęła się
konspiracyjnie. — Opowiedzieć ci coś zabawnego? Wiem to od Lary. Jack, jeden
z wampirów, urządził Ianowi wieczór kawalerski w hotelu. Dougal grał na
dudach, wszyscy upili się blissky i usiłowali tańczyć szkockie tańce. Zachowywali
się tak głośno, że kierownictwo hotelu wezwało policję i Jack musiał się nieźle
napocić, by się wytłumaczyć.
Leah zerknęła na rozbawiony tłum. Najwyraźniej wampiry lubią się
zabawiać.
— I co się stało? Aresztowano ich?
Abby zachichotała.
— Nie, ale Jack koniec końców ożenił się z policjantką, która wtedy
przyjechała. Lara gdzieś tu jest. — Zatoczyła łuk ręką. — Ona też jest w ciąży.
Leah głośno przełknęła ślinę. Jej uwadze nie uszedł ów typowy wzorzec.
— Czy nieumarli zawsze biorą sobie za żony zwykłe śmiertelniczki?
— Nie, nie zawsze. — Abby sięgnęła po nóż do ciasta. — Na który kawałek
masz ochotę?
Nie zawsze? Czy to oznacza, że część z tych kobiet to wampirzyce? A może
jeszcze coś innego? Serce znowu zabiło jej szybciej. A jeśli wampiry to tylko
wierzchołek góry lodowej? A jeśli to, co wydawało jej się normalnym światem, to
tylko przykrywka i tak naprawdę już nic nie jest normalne?
— Ja zacznę od różowej warstwy. — Abby nałożyła kawałek ciasta na
talerzyk. — Nie wiem, czy to masa wiśniowa czy truskawkowa. A ty? Na co
masz ochotę?
Na powrót do normalności. Leah przyglądała się poszczególnym warstwom.
Biała, cytrynowa, różowa, czerwona i czekoladowa.
— Radzę czekoladową — odezwał się młody głosik koło niej.
Drgnęła niespokojnie. Chłopczyk miał jasne kręcone włoski, niebieskie oczy i
smugę czekoladowego lukru na nosie.
— Ty jesteś... synem Romana?
Z uśmiechem skinął głową.
— Tino.
Półwampir? Leah na wszelki wypadek dyskretnie odsunęła się na bok.
— A ty? Jak się nazywasz? — zapytał.
— Ja... doktor Chin.
— Och. — Tino wziął ze stołu ciasteczko z kawałkami czekolady i przeżuwał z
namysłem. — Warstwa czekoladowa jest najlepsza.
— Jesz zwyczajne jedzenie? — upewniła się Leah.
Malec skinął głową i przełknął ciastko.
— Mama mówi, że jestem zadziwiająco zwyczajny. — Zmarszczył nosek. —
Sam nie wiem, czy to dobrze, czy źle. — Spojrzał na sufit. — Chcesz balonik?
Leah podążyła spojrzeniem za jego wzrokiem. Pod sufitem kłębiły się
wypełnione helem balony.
— Jaki chcesz kolor? — zapytał Tino.
— Ja nie...
Ale urwała w pół zdania, gdy chłopczyk wzbił się w powietrze.
— O Boże. O mój Boże. — Półkrwi wampir.
— On naprawdę jest bardzo zwyczajny — zapewniła Abby cicho. — Nie licząc
paru sztuczek, to...
— Zdajesz sobie sprawę z tego, co zrobiliście? — Leah przycisnęła rękę do
piersi. Usiłowała uspokoić oddech. — Stworzyliście nowy gatunek.
— Dzieci to właściwie ludzie, sama się o tym przekonasz, gdy obejrzysz pod
mikroskopem próbkę jego krwi.
— Właściwie ludzie? — Leah ponownie rozważała, czy jednak nie
zaryzykować sprintu do drzwi. Na jej nieszczęście potężny Dougal o
wulkanicznych tendencjach na pewno ją zatrzyma.
A może nie. Wrócił Gregori — z kobietą. Mężczyźni wycofali się do holu,
całkowicie na niej skupieni. Miała na sobie błyszczącą czerwoną sukienkę, tak
krótką, że ledwie zakrywała pośladki, i bardzo opinającą jej kobiece kształty.
Gregori obejmował ją ramieniem i uśmiechał się od ucha do ucha.
— O nie — szepnęła Abby. — To Vanna. Myślałam, że już się jej pozbył.
Leah skrzywiła się. Biedaczka Abby jest w ciąży, a jej mąż spotyka się z inną?
Gregori pchnął kobietę w ramiona Dougala. Ten skrzywił się i chciał mu ją
oddać, Gregori jednak tylko się roześmiał. Dougal zerknął na Leah i mars na
jego czole jeszcze się pogłębił. Odszedł, zabierając kobietę ze sobą.
Leah wzdrygnęła się.
— Czy tej kobiecie nic nie grozi?
— To nie...
— Proszę, oto twój balonik. — Tino nie pozwolił Abby dokończyć, wylądował
koło nich, trzymając różowy balon. — Wybrałem ten kolor, bo jesteś
dziewczynką.
— Dziękuję. — Leah odruchowo złapała różową wstążeczkę. Zerknęła w
stronę holu, ale Dougal i kobieta zniknęli z pola widzenia.
— Tylko nie pozwól, żeby Coco go dotknęła — ostrzegł Tino. — Ma za ostre
pazurki i mogłaby go przebić.
— Pazurki?
— Nałożę ci ciasta — zaproponowała Abby, podeszła do stołu, nałożyła
kawałek tortu na talerzyk. — Tino, tobie też?
— Nie, dziękuję, już się najadłem — uśmiechnął się do Leah. — Coco chciała
pomóc przy balonach, ale ma za ostre pazurki. Jak wszystkie małe panterzątka.
Leah sapnęła głośno i wypuściła balon z dłoni.
— Kto, przepraszam?
Dougal zaprotestował, gdy tylko Gregori podał mu Vannę, ale niestety
sztuczna dłoń zacisnęła się na jej ramieniu i nie chciała go puścić.
— Niech to szlag — mruknął po nosem. Nie chciał, by ktokolwiek widział, jak
traci panowanie nad protezą. Dlaczego musiało się to wydarzyć akurat dzisiaj?
Przecież dopiero co wrócił do gry. Jeśli Angus zobaczy, że nie panuje nad własną
ręką, do cholery, może mu nie dać kolejnej szansy.
Szedł korytarzem w poszukiwaniu pustego pomieszczenia i słyszał za plecami
chichot Gregoriego. Niech to szlag. Wszyscy się będą teraz zastanawiać,
dlaczego zapragnął zostać sam na sam z gumową lalką, a sądząc po rechocie
Gregoriego, nietrudno się domyślić, do jakich dojdą wniosków.
Wszedł do pierwszej z brzegu sali konferencyjnej i kopniakiem zamknął
drzwi. Pomieszczenie było puste, jedyne światło docierało przez okno, z
parkingu.
Puszczaj, polecił sztucznej dłoni. I nic.
— Puszczaj! — Potrząsnął ramieniem, chciał cisnąć Vanną przez cały pokój.
Zachwiała się energicznie — cały czas w jego zdradzieckiej dłoni. Z jej stopy
zsunął się pantofel na wysokim obcasie i z brzękiem upadł na podłogę. Blond
peruka została na głowie, choć włosy rozsypały się w nieładzie, jakby
podłączono ją do prądu.
Cholera jasna. Uderzył nią o ścianę, przycisnął na wysokości piersi lewą ręką
i usiłował wyszarpnąć prawą. Przy każdym ruchu jej ręka wędrowała wyżej, aż
zaczepiła plastikowymi palcami o jego włosy i wyciągnęła je spod rzemyka.
Puszczaj, do licha! — Szarpnął dłonią w bok. Vanna podążyła w ślad za jego
ruchem — ale nie jej sukienka. Czerwona szmatka została w jego lewej dłoni,
zdarł ją z jej ramion.
— Do bani! — warknął i upuścił sukienkę.
Zdziwiło go, że jej piersi wyglądają tak naturalnie, miała nawet nabrzmiałe
sutki, jakby ją rozpalił. Szkliste oczy patrzyły na niego zza rozczochranych
włosów. Jej usta zastygły w wiecznym idiotycznym uśmiechu. Miała nawet język.
I zęby.
Jasna cholera, żeby ze wszystkich idiotycznych sytuacji wpakować się w coś
takiego. Zamknął oczy i głęboko zaczerpnął tchu. Musi się po prostu odprężyć i
wszystko będzie dobrze. Ciśnie Vannę do gabinetu Gregoriego i zapomni, że
kiedykolwiek w ogóle ją widział.
Gregori i Laszlo wymyślili ją przed laty — miała stanowić alternatywę do
kąsania żywych kobiet. Jak na przyzwoite wampiry przystało, przeszli na
butelkowaną sztuczną krew, niektórym jednak brakowało emocji
doświadczanych przy wbijaniu kłów w ludzką szyję. Gregori kupił wtedy dwie
lalki w sex-shopie, Vannę Białą i Vannę Czarną, a Laszlo wyposażył obie w
pompkę i zbiornik ze sztuczną krwią. Pompa biła jak żywe serce i zarazem
sprawiała, że sztuczna krew krążyła w rurkach, przypominających arterie w
szyi zabawki. Gregori chyba napełnił ją krwią, bo Dougal czuł zapach krwi w jej
żyłach.
W swoim czasie Vanna wydawała się świetnym pomysłem, a jednak się nie
sprawdziła. Gumowa skóra sprawiała kłopoty przy wbijaniu kłów, do tego
stopnia, że podczas pierwszej próby Roman złamał sobie kieł.
Dougal obawiał się, że straci nie ząb, ale raczej rozum. A także pracę, jeśli
nie odzyska panowania nad cholerną ręką.
Puszczaj, polecił w myślach spokojnie. I nic.
Odetchnął głęboko i spróbował jeszcze raz. Żadnej reakcji.
Zacisnął zęby i spojrzał na protezę. Masz być mi posłuszna! Puszczaj! I nadal
nic.
— Niech to szlag! — Posadził Vannę na stole. Nogi lalki zgięły się odruchowo
w biodrach, wystrzeliły na boki, wyprostowane, szeroko rozsunięte.
Stanął między nimi.
— Nie stracę roboty przez coś takiego. Puszczaj!
Sztuczna dłoń cały czas zaciskała się na jej barku.
Wściekłość go zaślepiła. Ryknął głośno. Lewą ręką pchnął ją na stół. Opadła
na plecy, zarazem zadzierając wysoko nogi. Drugim obcasem zadarła mu kilt.
— Pieprzona dziewko z piekła rodem!
— Kto, przepraszam? — powtórzyła Leah, gdy Abby zwlekała z odpowiedzią.
— Panterzątka.
Tino patrzył, jak balonik wraca pod sufit.
— Chcesz, żebym ci go znowu ściągnął?
Leah przeszył dreszcz.
— Panterzątka? Jak: pantery? jak: wielkie, dzikie koty?
Tino zmarszczył brwi.
— Oni są bardzo mili. Moja ciocia jest panterą. Przedstawić ci ją?
Pokój zawirował. Leah przytrzymała się stołu.
— Spokojnie. — Abby podeszła powoli. — Chcieliśmy ci powiedzieć, kiedy
tylko uznamy, że zdołasz przyjąć kolejną rewelację.
Tino spochmurniał.
— Wszystko zepsułem?
— Nic się nie stało — zapewniła go Abby.
— Owszem, stało się. — Leah z trudem zaczerpnęła tchu. — W tym pokoju są
pantery?
— Zmiennokształtni przybierający postać pantery, tak — uściśliła Abby. Nie
wiem, czy jest tu Rajiv, on zmienia się w tygrysa.
— Co to ma znaczyć? — Leah przycisnęła dłoń do piersi. Serce histerycznie
trzepotało się w klatce piersiowej. — Teraz to zwyczajni ludzie. — Abby
dotknęła jej barku. — Mówimy o nich: zmiennokształtni. Najbardziej znane są
wilkołaki, które zmieniają się w wilki, ale inni stają się kotami, niedźwiedziami, a
na Hawajach poznałam nawet kogoś, kto zmieniał się w delfina. Do
transformacji dochodzi raz, dwa razy w miesiącu, podczas pełni księżyca. Jeśli
chcesz, pokażę ci całą dokumentację medyczną, żebyś mogła się zapoznać...
— Nie chcę się zapoznać! — Leah cofnęła się i uniosła ręce. — Chcę odzyskać
mój świat, mój bezpieczny świat, w którym ludzie są po prostu ludźmi!
— Przykro mi. — Abby spojrzała na nią ze współczuciem. — Zdaję sobie
sprawę, że to ogromne zaskoczenie. Ale kiedy ich wszystkich poznasz, kiedy
przekonasz się, jacy są mili...
— Nie chcę nikogo poznawać! — krzyknęła Leah. Skrzywiła się, gdy
wszystkie spojrzenia skierowały się w jej stronę. O Boże, gapią się na nią
wampiry i zmiennokształtni.
Cofnęła się o krok. Świetny ruch, Leah. Nie ma to jak rozjuszyć stado
potworów.
— Spokojnie — radziła Abby miękko. — Nikt nie zrobi ci krzywdy.
Tino przyglądał się jej ze smutkiem.
— Nie chciałem cię przestraszyć, myślałem, że już wszystko wiesz. Tata
mówił, że do nas dołączysz.
Dołączyć do nich? Leah gwałtownie zaczerpnęła tchu.
— Ja... ja muszę... — Uciekać. Ale tego przecież nie mogła powiedzieć na
głos. — Gdzie tu jest łazienka?
— Po przeciwnej stronie holu. — Abby wskazała drzwi. — Jeśli chcesz, pójdę
z tobą.
— Nic mi nie jest, po prostu chciałabym przez chwilę pobyć sama.
Leah wybiegła z sali. Dysząc ciężko, zerknęła za siebie. Nikt za nią nie
poszedł. Bogu dzięki. Ale wszyscy odprowadzali ją wzrokiem. Okryła się gęsią
skórką. Spojrzała w kamerę przy drzwiach wejściowych. Czerwona lampka
mrugała drwiąco. Stąd nie ma ucieczki. Przesunęła wzrok na dwuskrzydłowe
drzwi wejściowe. Pewnie zamknięte na klucz.
Ale okno? Może zdoła wymknąć się przez okno w jednym z pokoi? Spokojnie
pokonała hol, żeby wydawało się, że naprawdę idzie tylko do łazienki. Skręciła w
korytarz, nacisnęła klamkę pierwszych z brzegu drzwi. Zamknięte.
Natomiast w drugich klamka ustąpiła z cichym szczęknięciem. Bingo. Pchnęła
drzwi na oścież i zastygła w bezruchu.
— Pieprzona dziewko z piekła rodem!
Choć w pokoju było ciemno, widziała dość, by rozpoznać mężczyznę w kilcie.
A więc wulkan wybuchł.
Dougal przyciskał kobietę do stołu konferencyjnego. Choć stał tyłem do Leah,
widziała jego rozczochrane włosy i kilt, zadarty z przodu. Szeroko rozsunięte
nogi kobiety podskakiwały przy każdym jego pchnięciu.
— Puszczaj, do cholery! — Pchnął ją tak mocno, że uderzyła głową o blat
stołu.
Leah jęknęła.
Odwrócił się przez ramię i znieruchomiał.
— O Boże. — Cofnęła się.
— Poczekaj! — Gwałtownie odwrócił się w jej stronę i wyrwał kobiecie ramię
z barku.
Leah wrzasnęła.
Z rany buchnęła krew, plamiąc twarz i białą koszulę Dougala.
Odskoczyła w tył. Pokój zawirował, a w nim jego przerażona, zakrwawiona
twarz.
— To nie tak, jak myślisz. — Szedł w jej stronę, z jego umazanej krwią dłoni
zwisała kobieca ręka.
Krwawe plamy zatańczyły jej przed oczami i oto Leah zrobiła coś, co nie
zdarzyło jej się jeszcze nigdy dotąd.
Zemdlała.
Rozdział 6
D o jasnej cholery, człowieku, co tam się działo? — ryknął Angus w swoim
gabinecie.
Dougal wyprostował się.
— To moja wina. Wytłumaczę wszystko doktor Chin i...
— Akurat! — Angus nie dał mu dokończyć. — Już dość ją dzisiaj nastraszyłeś.
Dougal zerknął na monitor, ale nigdzie jej nie widział. Na widok pobladłej,
przerażonej twarzy Leah w końcu zdołał puścić rękę Vanny i kawałek plastiku
upadł na podłogę tuż przed tym, jak osunęła się Leah, a wraz z nią jego serce.
Czy możliwe, by jeszcze kiedyś dostrzegła w nim coś więcej niż krwiożerczego
potwora?
Jej krzyk i omdlenie przyciągnęły wszystkich dorosłych gości. I nagle stał
naprzeciwko nich w ciemnej sali konferencyjnej, w zadartym kilcie, z
rozczochranymi włosami, umazany krwią, a półnaga Vanna rozwalała się na
stole, najwyraźniej wykorzystana i sponiewierana. Oczywiście Gregori nie zdołał
się powstrzymać od komentarza, że dobrze chociaż, że nadal się uśmiecha.
— Gdzie doktor Chin? — zapytał Dougal.
— Gregori zaniósł ją do sypialni w piwnicy. Nie zobaczysz jej na monitorze,
Emma mówiła, że uparła się, żeby wyłączyć kamery.
A więc odzyskała przytomność.
— Jak się czuje?
— Upiera się, że mamy zawiadomić policję i pozwolić, by cię aresztowano za
napaść, gwałt i zabójstwo. — Angus skrzywił się kwaśno. — Wyglądało to tak,
jakbyś...
— Nie chędożyłem gumowej dziewki! — O ile to możliwe, Dougal
spochmurniał jeszcze bardziej. Czyżby Leah miała go za gwałciciela?
— Cóż, dzięki choć za to — mruknął Angus. — Ale jednak oderwałeś jej rękę.
I to ma być: łagodny jak baranek?
Dougal westchnął. Wychodził albo na niekompetentnego kretyna, albo na
zboczeńca.
— Proteza mi się zablokowała na ramieniu Vanny i nie mogłem jej puścić. Nie
chciałem, by ktokolwiek to zobaczył, więc poszedłem do pierwszego z brzegu
pustego pomieszczenia i...
— Proteza ci nie działa? — Angus nie dał mu dokończyć.
— Nie reagowała na polecenia myślowe. — Dougal zacisnął i rozluźnił pięść.
— Teraz działa świetnie, ale przez cały wieczór miałem z nią problem.
Angus spojrzał na niego gniewnie.
— Trzeba było o tym powiedzieć. Przecież Roman i Abby mogą sprawdzić
protezę, przekonać się, co nie działa, a jeśli naprawdę się popsuła, dadzą ci
nową.
Dougal ciężko opadł na krzesło.
— Obawiam się, że to nie problem protezy. Zdaję sobie sprawę, że
powinienem był ci o tym powiedzieć, ale nie chciałem okazać się
niekompetentny.
Angus oparł łokcie na biurku i wbił wzrok w protezę.
— Pięść zaciska się i nie chce się otworzyć?
— Aye. No i kiedy odwróciłem się do drzwi, ramię Vanny niejako odwróciło
się ze mną.
Angus żachnął się.
— W takim razie miecz nie wyśliznie ci się z dłoni. Nadal uważam, że
świetnie nadajesz się do ochrony Romatechu.
Dougal odetchnął z ulgą.
— Dzięki.
— Właściwie doskonale się składa, że tu zostaniesz, bo Roman i Abby będą
mogli razem z tobą zastanowić się, skąd się bierze ten problem — westchnął. —
Ale póki do tego nie dojdziecie, nie wyślę cię w teren.
Dougal stłumił jęk zawodu.
— Rozumiem.
Angus wyjął z szafki nowiutką koszulkę polo z logo firmy MacKay UOiD i
rzucił w jego stronę.
— Umyj się i włóż to. Powiem Emmie, co się stało, niech to przekaże doktor
Chin. Miejmy nadzieję, że nie zmieni zdania i nadal zechce nam pomóc w
sprawie naszego gościa z piwnicy.
Dougal zerknął na monitory. Jeniec nadal był nieprzytomny, nadal leżał w
srebrnym pokoju. Czy Leah zechce im pomóc? A może przeraził ją tak bardzo,
że teraz marzy jedynie o ucieczce?
Idąc do łazienki, przypomniał sobie swoją starą przysięgę: „Odnajdę cię bez
względu na wszystko, odnajdę cię, choćby i za tysiąc lat”.
Tatuaż po raz kolejny przeszył go ciepłym prądem. Zawinął rękaw, żeby go
schłodzić. Dlaczego odzywa się właśnie teraz, po tylu latach? Po raz ostatni czuł
go po bitwie pod Culloden, gdy wpełzł w krzaki i czekał na śmierć. Czuł, jak
wraz z krwią wypływa z niego życie i wyobrażał sobie, że koło niego siedzi Li
Lei i obiecuje, że pewnego dnia znowu będą razem. Szepnął „tak”, czując, jak z
tatuażu płynie kojące ciepło i spowija go głębokim snem śmierci.
Teraz już wiedział, że wtedy u jego boku siedział Connor, a jego „tak” uznano
za zgodę na zasilenie szeregów nieumarłych. Ocknął się już jako wampir i przez
prawie trzy stulecia tatuaż był równie zimny jak jego nieumarłe serce.
Czyżby Leah obudziła smoka? Czyżby była w stanie przywrócić jego na wpół
martwą duszę do życia? Cały pech w tym, że po prawie trzystu latach czekania
miał ją stracić, zanim w ogóle zdołał z nią porozmawiać. Jeśli zechce odejść, za
pomocą teleportacji odstawią ją do domu i zmodyfikują jej pamięć.
Musiał się z nią zobaczyć jeszcze dzisiaj, zanim straci tę szansę.
Leah zesztywniała, gdy do pokoju wszedł Gregori z kobietą przerzuconą
przez ramię jak worek kartofli.
— Nie denerwuj się. — Abby przysiadła na skraju posłania. — Poprosiłam,
żeby ją tu przyniósł, żebyś przekonała się na własne oczy, że to nie jest żywa
kobieta. To Vanna Black, siostra bliźniaczka lalki, którą widziałaś wtedy z
Dougalem.
Leah obserwowała, jak Gregori sadza naturalnej wielkości lalkę na fotelu.
— Ale dlaczego ma na sobie strój cheerleaderki?
Abby z ukosa spojrzała na męża.
— Dobre pytanie.
— Ja nie miałem z tym nic wspólnego — zaklinał się Gregori. — Pewnie
Phineas ją tak ubrał, zanim się ożenił.
Leah pokręciła głową. Kilka minut temu Abby opowiedziała jej o Vannie,
nieudanym eksperymencie, o tym, że chłopcy nadal trzymali w Romatechu
prototypy, chyba dla żartu, ale to wszystko wydawało jej się szalone.
— I ta lalka ma sprawić, że wampiry nie będą nas atakować?
— Akurat tego nie musisz się obawiać. — Emma usiadła w drugim fotelu, tym
odwróconym do łóżka. — Dobre wampiry są temu przeciwne z przyczyn
moralnych. To wbrew ich zasadom.
Leah prychnęła pogardliwie.
— Przecież to wampiry, co tu mówić o moralności.
Emma uśmiechnęła się pod nosem.
— Cóż, wiem co nieco na ten temat, bo jestem jedną z nich.
— Och. — Leah speszyła się wyraźnie. — Ja... nie chciałam cię urazić.
Emma uśmiechnęła się szerzej.
— Nie uraziłaś, bez obawy. Kiedyś sama nienawidziłam wampirów. Ale
potem naprawdę je poznałam. Widzisz, Malkontenci uwięzili mnie z Angusem w
jednym pomieszczeniu i nie dawali mu sztucznej krwi, chcieli go zmusić, by mnie
ukąsił. Głodził się na śmierć, pił własną krew, którejś nocy przyłapałam go
nawet na tym, jak właził na stół, żeby o świcie dopadło go światło słoneczne.
Abby sapnęła głośno.
— Chciał popełnić samobójstwo?
Emma skinęła głową.
— Tak, wolał umrzeć niż zrobić mi krzywdę. Musiałam go błagać, żeby mnie
ukąsił i żył dalej.
— Więc wampiry nadal rozróżniają dobro i zło? — upewniła się Leah.
— Śmierć nie zmienia charakteru człowieka — odparła Emma. — Źli ludzie
stają się złymi wampirami, a dobrzy, jak Angus... cóż, według mnie jest
bohaterem.
Choć Leah z całej siły odpychała tę myśl od siebie, musiała przyznać, że to
bardzo romantyczna historia.
— I teraz jest twoim mężem?
— Tak. Jesteśmy bardzo szczęśliwi. — Emma rozmarzyła się. — Przypomina
mi bohaterów historycznych, jest jak Rob Roy czy Braveheart. A jego sposób
mówienia... nadal chwyta mnie za serce.
Abby skinęła głową.
— Tak, zdecydowanie, facet w kilcie ma coś w sobie. Usiłuję namówić
Gregoriego, żeby sobie sprawił coś takiego.
Gregori żachnął się pogardliwie.
— Nie będę nosił spódnicy, do cholery!
Oczami wyobraźni Leah zobaczyła Dougala. Uważała, że jest bardzo
przystojny, póki nie zobaczyła, jak znęca się nad kobietą. Czy też lalką.
— Mimo wszystko nadal nie rozumiem, czemu Dougal pastwił się nad
gumową zabawką. — Wzdrygnęła się na wspomnienie strasznej chwili, gdy
oderwał zabawce całe ramię i z otworu trysnęła krew.
W pokoju zapadła cisza. Emma i Gregori wymienili zatroskane spojrzenia.
— Cóż... na pewno miał ważny powód — wyjąkała Abby.
— Na przykład taki, że jest brutalnym zboczeńcem? — podsunęła ochoczo
Leah.
Abby skrzywiła się.
— Nigdy nie sprawiał na mnie takiego wrażenia. Zawsze wydawało mi się, że
jest raczej nieśmiały.
— Szczerze mówiąc, wydaje mi się, że nie pochwala tego, że cię tu
sprowadziliśmy — dodał Gregori. — Kwestionował w ogóle to, że wciągamy cię
w nasz świat.
Leah usiadła gwałtownie. Czy to dlatego był taki spięty i zdenerwowany,
podczas gdy wszyscy inni świetnie się bawili? Czyżby był po jej stronie?
Odepchnęła tę myśl od siebie. To dziki, brutalny człowiek. Nie powinna mu ufać.
Rozdzwoniła się komórka Emmy.
— To Angus. Odbiorę na korytarzu. — Wyszła z pokoju.
Gregori podniósł Vannę i ruszył do drzwi.
— Zabiorę ją stąd.
— Tym razem na dobre, mam nadzieję — mruknęła Abby i wróciła wzrokiem
do Leah na łóżku. — Już lepiej?
— Chyba tak. — Leah wzruszyła ramionami. — Trudno ci było przyjąć do
wiadomości istnienie tego całego nadprzyrodzonego świata?
— Właściwie nie. Bardzo mi zależało, żeby poszukać w Chinach ziół, które
mogłyby pomóc mojej chorej mamie, ale nic z tego nie wychodziło, i wtedy mój
ojciec załatwił to tak, że wampiry mnie tam teleportowały.
— Miałaś więc motywację, by zaakceptować ich istnienie.
— Tak jest. — Abby uśmiechnęła się pod nosem. — Wampiry i
zmiennokształtni zabrali mnie do Chin i zaopiekowali się mną. — Spoważniała.
— W pewnym momencie porwał nas Mistrz Han. Uciekaliśmy i wtedy jeden z
napastników zamierzył się na mnie mieczem. Gregori zasłonił mnie własnym
ciałem, dostał cios w plecy. Mało brakowało, a straciłabym go. — Zamrugała,
żeby powstrzymać łzy i uśmiechnęła się. — Ostatnio ciągle płaczę, to pewnie
sprawka hormonów.
Leah zsunęła się z łóżka i przechadzała po pokoju. Jeśli wierzyć opowieściom
Abby i Emmy, ich mężowie to istni bohaterowie. Nieumarli bohaterowie
walczący z nadprzyrodzonymi siłami zła. Brzmiało to równie fantastycznie jak te
wszystkie baśnie, które opowiadał jej dziadek.
Dziadek zawsze powtarzał, że istnieje jeszcze inny świat, świat poza nauką,
świat magii, którego nie można wytłumaczyć zasadami logiki. Matka radziła, by
nie słuchała tych bzdur. A dziadek, ilekroć wędrował kamienistym brzegiem
morza, wypatrywał morskich koni, na wrzosowiskach rozglądał się za elfami i
zaklinał się, że melodia z jego dud przywabia leśne skrzaty.
Matka odrzuciła i jego, i Irlandię. Wyjechała do Stanów, na studia na MIT, i
tam zakochała się w genialnym wykładowcy fizyki, profesorze Kai Ling Chin.
Leah dorastała na surowej diecie racjonalizmu, uczona w domu przez
rodziców. Jej umysł rozkwitał, ale w sercu na zawsze pozostało jedno cudowne,
magiczne lato, które spędziła z dziadkiem. Rodziców zaproszono na kilka
prestiżowych konferencji, jej obaj nastoletni bracia już studiowali. Po namyśle
rodzice uznali, że dziewięciolatka nie może jednak zostać sama na cały miesiąc i
wysłali ją do Irlandii.
I dziadek sprawił, że czuła się kochana, a nie porzucona. I cudownie wolna.
Tańczyła boso na łące, a on akompaniował jej na dudach. Zrywała kwiatki, nie
wiedząc, jak brzmią ich łacińskie nazwy, i z zachwytem słuchała dziadkowych
opowieści, w których nic nie było takie, jak się wydawało. Gdyby żył,
roześmiałby się głośno i wypiłby za ten nowy, dziwny świat, do którego trafiła.
Co więc powinna zrobić? Wracać do spokojnego, bezpiecznego świata, w
którym wszystko ma sens i obowiązują znane zasady? Gdzie martwi pozostają
martwi, nie budzą się spragnieni ludzkiej krwi, a żywi są po prostu żywi i nie
zmieniają się w drapieżne koty?
Rodzice radziliby wracać. To logiczny wybór.
Ale dziadek pochyliłby się jej do ucha i szepnął:
— Życie to przygoda, dziecino. Żyj pełnią życia i nigdy nie oglądaj się za
siebie.
Gdyby była przesądna, jak dziadek, uznałaby, że to jego duch ją tu
sprowadził.
Przypomniała sobie dziwne uczucie, którego doświadczyła wcześniej. Jakby
całe jej życie było serią drobnych zdarzeń, które pchały ją tutaj, do tej chwili.
Przeznaczenie.
Energicznie pokręciła głową. Nie, jest zbyt racjonalna, by uwierzyć w
przeznaczenie. Sama podejmuje decyzje, jest panią własnego losu. Po prostu
przyjęła fantastyczną ofertę pracy, skierowaną zarówno do lekarza, jak i
genetyka. A doktor Lee przedstawił jej świetne warunki finansowe i bardzo
kuszące zasady zatrudnienia. Bo wampiry chciały właśnie ciebie.
Celowo sprowadzono ją do tego świata. Przeznaczenie.
Poczuła to też, gdy po raz pierwszy zobaczyła jego. Dougala. Nieumarłego
zboczeńca, który wyrywał ręce lalkom z sex-shopu. Niemal słyszała głośny
rechot dziadka.
— Dougal! — Z korytarza dobiegł głos Emmy. — Nie powinieneś tu
przychodzić.
Leah gwałtownie odwróciła się do drzwi. Serce waliło jej w piersi.
— Wiem od Angusa, że proteza sprawia ci kłopot — ciągnęła Emma. —
Wyjaśnię to Leah.
Proteza? Leah skoncentrowała się na wspomnieniach. Owszem, w pokoju
było ciemno, ale wyraźnie widziała plamy krwi na bladej twarzy i białej koszuli
Dougala. Zapamiętała też zakrwawione ramię w jego dłoni. W metalicznej,
poplamionej krwią dłoni. Wampir z protezą? I do tego zepsutą? Czyżby to
oznaczało, że ten brutalny atak to naprawdę tylko nieszczęśliwy wypadek?
Kiedy rozległ się jego niski głos, podeszła bliżej do drzwi.
— Moja wina. Powinienem przeprosić. Śmiertelnie ją przeraziłem.
Uśmiechnęła się pod nosem, słysząc jego wyraźny, szkocki akcent, i zaraz
skarciła się w myślach. Co ona sobie wyobraża? Że wampir może być
atrakcyjny? Seksowny głos i uroda nie zmienią faktu, że to krwiopijca. I niby
dlaczego tak jej zależy, by zbyć gwałt jako zwykły wypadek? Wyglądał jak
szaleniec, rycząc gniewnie i wymachując rozczochranymi włosami.
Serce stanęło jej w piersi, gdy wypełnił sobą framugę i natychmiast odnalazł
jej wzrok. Przyglądał się jej uważnie zielonymi oczami.
Z bliska wydawał się jeszcze większy. Granatowa koszulka opinała ciasno
potężną klatkę piersiową i szerokie bary. Nadal miał na sobie kilt w żywych
kolorach — dostrzegła zieleń, czerwień i czerń. Zielone wełniane skarpety
otulały muskularne łydki.
Stał na szeroko rozstawionych nogach, ze zwieszonymi rękami. Prawa,
szara, połyskiwała metalicznie i zatrzeszczała cicho, gdy zacisnął ją w pięść. Czy
ma w niej dość siły, by wyrwać ramię żywemu człowiekowi?
Cofnęła się o krok i przeniosła wzrok na jego twarz. W jego udręczone oczy.
— Nie dziwię się, że się mnie boisz — powiedział miękko. — Ale zapewniam,
nie zrobię ci krzywdy.
Dumnie wyprostowała ramiona.
— Nie boję się.
Jego spojrzenie złagodniało. Jasna cera kontrastowała z ciemnymi bakami,
podkreślającymi ostrą linię szczęki i czarnymi włosami, starannie zaczesanymi
do tyłu i związanymi w koński ogon u nasady karku.
Szerokie, wysokie czoło, silny podbródek i mięśnie wszędzie tam, gdzie
trzeba. Należał do tych mężczyzn, którzy byli zarazem i piękni, i męscy.
Szkoda tylko, że był też martwy.
A jeszcze większa, że tak bardzo jej się podobał.
Wampir, upomniała się. Na tyle silny i niepohamowany, że może wyrwać
kobiecie rękę.
Uniosła głowę.
— To ty obserwowałeś mnie przez kamerę, prawda? I co? dobrze się
bawiłeś? Okazałam się zabawna?
Ciemne brwi zbiegły się nad oczami.
— Nie, nie bawiłem się dobrze. — Wszedł do pokoju. — Ale uważałem, że
jesteś bardzo silna i dzielna.
Serce ścisnęło jej się w piersi.
Do pokoju weszła Emma, chowając komórkę do kieszonki na piersi.
— No i co? Ty wyjaśnisz czy ja mam to zrobić? — zwróciła się do Dougala.
— Ja. — Spojrzał na Leah i niespokojnie przestąpił z nogi na nogę. — Proteza
zablokowała mi się na Vannie. Nie chciałem wcale urwać jej ramienia. Zrobiłem
to niechcący.
Kamień spadł jej z serca. Częściowo. To nie zmieniało faktu, że zachowywał
się jak wariat. Wulkan chwilowo przysnął, ale kto wie, kiedy znowu się obudzi?
Spojrzała na jego protezę.
— W jaki sposób nią sterujesz?
Zawahał się.
— Siłą umysłu.
Z trudem pohamowała dreszcz; więc pewnie mógłby majstrować przy jej
wspomnieniach, jak doktor Lee.
— W takim razie co nie działa: twój umysł czy proteza?
Dougal skrzywił się boleśnie.
— Obawiam się, że umysł.
Poruszył prawym barkiem.
— Nie oszalałem, po prostu straciłem panowanie. Sam nie wiem dlaczego.
Cóż, przynajmniej szczerze się do tego przyznaje. O wiele łatwiej byłoby
obstawać przy uszkodzeniu mechanicznym.
— W jaki sposób straciłeś dłoń?
— W walce. — Przestąpił z nogi na nogę. — Niezły ze mnie szermierz, ale
przewyższali mnie liczbą. Było pięciu na jednego.
— Walczyliście na miecze?
— Aye. Zaatakowałem jednego, a drugi obciął mi dłoń. Rozsypała się w pył.
Leah skrzywiła się.
— To musiał być upiorny widok.
— I niemały ból.
— Ty... czujesz ból? Spojrzał na nią z ukosa.
— Myślisz, że nasze zmysły są martwe?
— Sama nie wiem, co myśleć. Znacząco uniósł brew.
— Odczuwam dokładnie to samo co ty. Wystarczyło jedno spojrzenie w jego
bardzo wymowne oczy, by mu uwierzyła.
Podszedł bliżej i zniżył głos.
— Czy mogę zamienić z tobą słówko, dziewczyno? Serce zabiło jej mocniej.
Dziewczyno? Ostatnio w ten sposób zwracał się do niej dziadek. Dziwne,
zważywszy że ten mężczyzna jest od niego zapewne sporo starszy, choć
wyglądał dość młodo, na zaledwie kilka lat starszego od niej.
— Na osobności — dodał.
— To kiepski pomysł — odezwała się Emma. — Nie możemy pozwolić, żebyś
znowu ją wystraszył.
Łypnął na nią z irytacją.
— No dobrze. — Ponownie wrócił wzrokiem do Leah. W zielonych oczach
malowało się pytanie. — Chcesz odejść?
Wstrzymała oddech.
— Odejść?
— Aye. Jeśli chcesz, zabiorę cię do domu.
A więc naprawdę był po jej stronie. Poczuła w piersi przyjemne ciepło. Może
wrócić do domu. Dougal jej pomoże.
— Dougal — odezwała się Emma ostrzegawczo.
— Aye, wiem, co robię. — Spojrzał na nią z irytacją. — Chcecie wciągnąć tę
biedną dziewczynę w nasz świat, w nasze problemy. A czy ktoś choć raz zapytał
ją, czy tego chce?
Pewnie wrócił wzrokiem do Leah.
— Nie mamy prawa cię tu trzymać. Jeśli chcesz, choćby w tej chwili
teleportuję cię do domu.
Zamrugała.
— Teleportujesz?
— Dougal — powtórzyła Emma ostrzejszym tonem. — Potrzebujemy jej.
— Ale ona nie potrzebuje nas.
Emma westchnęła.
— Nie możemy tak, po prostu, pozwolić jej odejść, nie teraz, gdy tak wiele o
nas wie. Są pewne procedury, których musimy się trzymać i...
— Chodzi ci o modyfikowanie pamięci? — domyśliła się Leah.
— Ja tego nie zrobię — zastrzegł Dougal.
— Co? — Emma znieruchomiała. — To wbrew zasadom i doskonale o tym
wiesz.
— Do diabła z zasadami! — warknął Dougal. — Jeśli ufasz jej na tyle, że
liczysz, że nam pomoże, możemy też założyć, że nie zdradzi naszej tajemnicy. —
Spojrzał na Leah. — Nie mylę się? Powiesz o nas komuś?
Zaprzeczyła ruchem głowy.
— Wszyscy uznaliby, że zwariowałam, a wtedy naprawdę miałabym problem
ze znalezieniem nowej pracy.
Kąciki jego ust uniosły się w uśmiechu.
— Aye, to prawda. — Podszedł bliżej. — To co, ruszamy?
Cofnęła się o krok. Uprzednia niechęć, by tu zostać, wynikała z faktu, że ją
do tego zmuszano, ale teraz, gdy miała wybór, nie była już taka pewna, czy chce
odejść. Każda inna praca wyda jej się śmiertelnie nudna w porównaniu z tym, co
mogła robić tutaj. Z drugiej strony, kilka dni do namysłu jeszcze nikomu nie
zaszkodziło.
— Na czym polega ta cała teleportacja?
— Obejmuję cię i czytam w twoich myślach, gdzie chcesz się znaleźć. A
potem ruszamy w drogę.
Intrygowała myśl, że będzie ją obejmował, natomiast niepokój budziło to
czytanie w myślach. Czy jeśli zajrzy do jej umysłu, zobaczy, że jej się podoba?
No i sama podróż wydawała się zwyczajnie niemożliwa.
— Chcesz powiedzieć, że najpierw znikamy, a potem materializujemy się
ponownie?
— Aye.
— To chyba nie jest bezpieczne. A jeśli nasze ciała przez pomyłkę się
poplączą?
Dougal pochylił się do jej ucha.
— Dziewczyno, jeśli nasze ciała się kiedyś poplączą, to na pewno nie przez
pomyłkę.
Otworzyła usta z wrażenia i odsunęła się o krok. Czy miał na myśli seks? Co
za bezczelność. Najwyraźniej wcale nie jest tak nieśmiały, jak się wszystkim
wydawało.
— Jak mogę mieć pewność, że zabierzesz mnie do domu? Możesz przecież
zawlec mnie do... do swojej podziemnej nory. — Czyż nie tak postępują
wampiry?
Jego usta drgnęły.
— Niestety, chwilowo nie dysponuję podziemną norą.
I znowu ten cudowny akcent, ale starała się nie zwracać uwagi na
przyspieszone bicie serca, ilekroć go słyszała.
— Nie ufam ci.
— Rozumiem. Nie znasz mnie.
Fakt, nie znała go. A jeśli zrezygnuje z tej pracy, nigdy nie pozna. I nagle
bardzo tego pożałowała. Ile właściwie miał lat? Kiedy i w jakich okolicznościach
stał się wampirem? Dlaczego wyglądał, jakby umierał z pragnienia, i nie chodzi
tu wcale o krew?
Właściwie co to szkodzi, że póki nie podejmie decyzji, zostanie w Nowym
Jorku? Ba, właściwie co jej szkodzi przyjąć tę pracę na próbę, na kilka dni?
Niewykluczone, że to najciekawsze zlecenie, jakie kiedykolwiek dostanie. A jeśli
okaże się, że naprawdę może im pomóc i razem zdołają ocalić tysiące ludzkich
istnień? Może wtedy wreszcie poczuje, że w jej życiu też jest miejsce na
przygodę. Może po raz pierwszy znajdzie się w środowisku, w którym znajdzie
przyjaciół. Ci ludzie przecież nie uznają jej za dziwaczkę, nie oni, którzy sami
nie są normalni.
Głęboko zaczerpnęła tchu.
— Postanowiłam zostać tutaj i zobaczyć, jak ma wyglądać moja praca.
Emma z radości klasnęła w dłonie.
— Cudownie! Dziękujemy!
Abby rzuciła się do niej z otwartymi ramionami.
— Tak się cieszę! Już nie mogę się doczekać, kiedy będziemy razem
pracować!
Leah uśmiechnęła się.
— Chyba będzie ciekawie. — Niespokojnie zerknęła na Dougala. Obserwował
ją z błyskiem w zielonych oczach. Był podekscytowany czy zły? Nie wiedziała. —
A ty? Zostaniesz tutaj?
— Aye. — Wzruszył ramionami. Przyglądał się jej jeszcze intensywniej. —
Jestem szefem ochrony Romatechu. Będę cię pilnował.
Przeszył ją dreszcz, aż okryła się gęsią skórką. On? Będzie jej pilnował?
Przecież to on stanowił największe zagrożenie.
Jeśli miała być ze sobą szczera, musiała przyznać, że decyzję o zostaniu
podjęła częściowo ze względu na niego, więc w pewnym sensie flirtowała z
niebezpieczeństwem. A co gorsza, bardzo jej się to podobało.
Rozdział 7
L eah obudziła się nagle i gwałtownie usiadła na łóżku. W pierwszej chwili nie
wiedziała, gdzie jest, zaraz jednak to sobie przypomniała — w pokoju gościnnym
w kamienicy Romana Draganesti na Upper East Side na Manhattanie.
Wspomnienia minionego wieczoru powróciły w pełnej krasie. Wampiry,
zmiennokształtni, dzieci z mieszanych związków... i on. Dougal.
Wzdrygnęła się i podciągnęła kołdrę pod szyję. Dougal dał jej okazję do
ucieczki — i zarazem był jednym z powodów, dla których została. Ten nowy,
nadprzyrodzony świat intrygował ją, praca stanowiła wyzwanie, a myśl, że być
może dzięki jej badaniom uratują niejedno życie, sprawiała zaszczyt. To
konkretne, solidne powody, w świetle których jej decyzja wydawała się o wiele
szlachetniejsza, niż wspomnienie tego, jak mocno biło jej serce, ilekroć na nią
spojrzał.
A mimo to o nim bez przerwy myślała. Kiedy znowu go zobaczy? Gdzie teraz
jest? Przez zasłony w oknach sączyło się słońce, a zatem jest już dzień. Pewnie
śpi, czy co tam wampiry robią za dnia.
Ku jej zdumieniu, zegarek przy łóżku wskazywał kilka minut po dwunastej w
południe. Zerwała się i pobiegła do łazienki. Myjąc włosy ulubionym jaśminowym
szamponem, wróciła myślami do poprzedniego wieczoru. Gdy zdecydowała, że
jednak zostaje, w towarzystwie Abby wróciła do laboratorium, żeby przyjrzeć
się dwóm pozostałym preparatom.
Abby miała rację. Tino w gruncie rzeczy był zwykłym człowiekiem.
Natomiast w trzeciej próbce, pobranej od schwytanego żołnierza Mistrza Hana,
wykryto zadziwiającą ilość mutacji. Odwrócenie ich nie będzie proste, ale już
cieszyła się na to wyzwanie.
O drugiej nad ranem była tak zmęczona, że Gregori i Abby odwieźli ją tutaj,
do kamienicy Romana, zanim udali się do siebie. Abby obiecała, że przyjedzie po
nią o wpół do czwartej po południu i razem wrócą do Romatechu, żeby jak
najszybciej zabrać się do pracy. Leah domyślała się, że pracując z wampirami,
szybko przestawi się na nietypowe godziny pracy.
Była bardzo głodna, więc nie zawracała sobie głowy układaniem mokrych
włosów, wytarła je tylko ręcznikiem, włożyła dżinsy i koszulkę i zeszła na parter,
do kuchni. Ku swemu zdumieniu, usłyszała głosy. I poczuła zapach świeżo
parzonej kawy.
Zajrzała do kuchni, w której dostrzegła dwie dorosłe kobiety i troje dzieci.
Dwa maluchy, chyba bliźnięta, siedziały w wysokich, dziecięcych fotelikach.
Młodsza z kobiet, ładny rudzielec, spojrzała na nią i uśmiechnęła się.
— Cześć, Leah. Chodź, zjedz z nami śniadanie.
Weszła do środka.
— Dzień dobry.
Poprzedniego wieczoru przedstawiono jej wszystkich gości przyjęcia, ale było
ich zbyt wielu, by zapamiętała wszystkie imiona.
— Buenos dias — odparła starsza kobieta. — Jestem Fidelia. — Położyła
grzanki z dżemem na dwa plastikowe talerzyki. — A to Jillian i Jean-Pierre.
— W skrócie John — odparła starsza dziewczynka. — Jestem Bethany.
— A ja Heather. — Matka dzieci nalała mleka do dwóch kubeczków, założyła
przykrywki i podała maluchom.
— Papa jeszcze śpi — wyjaśniła Bethany.
— Niezły eufemizm — prychnęła Fidelia. — Snem wiecznym, że tak powiem.
Umilkła, gdy Heather chrząknęła znacząco.
Snem wiecznym? Czyli nie żyje? Nie, kobieta przesadza, na pewno.
— Czyli twój mąż jest wampirem? — Leah patrzyła na dzieci. Więc to
hybrydy, jak Tino.
Heather z uśmiechem skinęła głową.
— Tak, jestem żoną Jeana-Luca Echarpe’a. Wczoraj go poznałaś.
Leah zamrugała szybko.
— Tego słynnego projektanta mody? — On też jest wampirem?
— To nasz papa! — Bethany wyprostowała się dumnie.
— Przyjechaliśmy specjalnie na przyjęcie, ale zostaniemy trochę dłużej,
chcemy się przygotować do tygodnia mody. — Heather wskazała kontuar. —
Wczoraj byliśmy na zakupach. Bierz, na co tylko masz ochotę.
— Dziękuję. — Leah podeszła do lady, przekroiła bajgla na pół, wsunęła do
tostera. Wypatrzyła też opakowanie serka, talerzyk i nożyk. — Pewnie
mieszkacie w Paryżu?
— Niedoczekanie — sapnęła Fidelia.
— W Teksasie. — Heather upiła łyk kawy. — Jean-Luc postanowił się
ukrywać, gdy w mediach zaczynały pojawiać się spekulacje, jak to się dzieje, że
wcale się nie starzeje.
— I wtedy zakochał się w mamie — wtrąciła się Bethany.
Heather uśmiechnęła się do córki.
Sprawiają wrażenie bardzo szczęśliwej rodziny, pomyślała Leah tęsknie i
nalała sobie kawy.
— Te wszystkie wampiry są bardzo macho — Fidelia wbiła zęby w bułeczkę i
badawczo przyglądała się Leah. — A ty jesteś bardzo ładna. Idę o zakład, że
teraz zainteresują się tobą.
— Fidelio, bo ją przestraszysz — szepnęła Heather.
— I dobrze, niech się boi — sapnęła Fidelia i odwróciła się w stronę Leah. —
Jeśli jeden z tych wampirów sobie ciebie upatrzy, będzie się za tobą uganiał jak
pies za kością. Albo jak buhaj. Za jałówką.
— Fidelio! — Heather posłała jej ostrzegawcze spojrzenie.
Starsza kobieta wzruszyła ramionami.
— No dobra, w sumie bardziej przypominają rakiety wykrywające źródło
ciepła. Jeśli takiemu się spodobasz, będzie cię ścigał, aż mu ulegniesz. A wtedy
buch! — Klasnęła w dłonie. — Wielka eksplozja miłości.
Bethany zachichotała.
Leah z trudem przełknęła ślinę. Czy to dlatego Dougal przyglądał się jej
takim intensywnym, rozpalonym wzrokiem? Upatrzył ją sobie?
— Są muy macho, bardzo seksowni. — Fidelia wygładziła siwe odrosty,
widoczne wśród czarnych włosów. — Robby wpadł mi w oko, ale znalazł sobie
dziewczynę o kilka lat ode mnie młodszą.
— O kilka lat? Dobre sobie! — mruknęła Heather.
— Szkoci podobają mi się najbardziej. — Oczy Fidelii rozbłysły. — I to, co
noszą pod kiltem — nada! Nic!
Bethany uśmiechnęła się.
— Ciociu Fi, możesz wyjść za Dougala. On jest sam.
Leah wstrzymała oddech. Odwróciła się, udając, że czeka na grzanki.
— Ach, Dougal — mruknęła Fidelia. — Przystojny z niego hombre. Niewiele
mówi, ale myślę, że to człowiek czynów.
— I świetnie posługuje się mieczem — dodała Bethany.
Fidelia zachichotała.
— Oj, ci Szkoci mają naprawdę długie miecze. I nie wątpię, że umieją się nimi
posługiwać.
Heather odchrząknęła.
— Niestety Dougal nie będzie już nas ochraniał. Teraz będzie koordynował
ochronę Romatechu.
A zatem będę go widywała co noc. Leah drgnęła, gdy bajgle wyskoczyły z
tostera.
— Będę za nim tęskniła — jęknęła Bethany. — A kto zadba o nasze
bezpieczeństwo?
— Nie obawiaj się, skarbie — uspokoiła ją Fidelia. — Pan Glock i pan Beretta
nie zostawią nas w opałach.
— O Boże, nie — szepnęła Heather. — Zabrałaś je?
— Oczywiście. Właśnie dlatego tak lubię teleportację z wampirami.
Przynajmniej nie odbierają mi broni.
Leah odwróciła się i zobaczyła, jak starsza kobieta czule gładzi sporą torbę.
Heather westchnęła.
— Niepotrzebnie.
— A niby jak inaczej mamy sobie zapewnić bezpieczeństwo za dnia? —
żachnęła się Fidelia. — Billy został w Teksasie, pilnuje domu, a z Dougala w tej
chwili zimny trup.
Trup? Już po raz drugi Fidelia sugerowała, że wampiry naprawdę nie żyją.
Ale jak to możliwe? Są nieumarli, owszem, ale to chyba nie to samo, co
zwyczajnie martwi? Leah posmarowała bajgiel serkiem.
— A gdzie jest Dougal?
— Pewnie w piwnicy. — Heather upiła kolejny łyk kawy. — Tam zazwyczaj
śpią ochroniarze, gdy zostają tu na dzień.
— Wiesz co? — Bethany chciała zwrócić na siebie uwagę. — Po południu
idziemy z mamą do teatru. Na Mary Poppins!
— Super. — Leah usiadła.
— Mną się nie przejmujcie, ja zostanę z maluchami — mruknęła Fidelia.
— Z Johnem i Jillian? — upewniła się Bethany.
— Nie. — Fidelia z błyskiem w oku poklepała torebkę ze smithem i
wessonem.
Leah czujnie spojrzała na torebkę. Ile ona tam ma tych pistoletów?
— Musimy się pospieszyć. — Heather wstała i wsunęła w usta ostatni
kawałek bajgla.
Leah jadła, a kobiety uwijały się po kuchni, zmywały naczynia, wycierały
roześmiane buzie bliźniaków, które umazały się dżemem winogronowym. Potem
poszły na górę, do pokoju zabaw, o którym mówiła Heather. Zaraz wybierały się
z Bethany na przedpołudniowe przedstawienie na Broadwayu.
Kiedy w kuchni zapadła cisza, Leah wróciła myślami do słów Fidelii, która
dwukrotnie zasugerowała, że Dougal nie żyje. Ale to bez sensu. Niemożliwe
przecież, żeby ciało było martwe przez ileś godzin, a potem, jak za skinieniem
czarodziejskiej różdżki, wracało do życia. Pewnie po prostu mocno śpi, może to
rodzaj śpiączki?
Im więcej o tym myślała, tym bardziej chciała poznać prawdę. Wstawiła
brudne naczynia do zmywarki i wyszła z kuchni, by poszukać piwnicy. Nie
musiała wcale daleko iść. Pierwsze drzwi, które uchyliła, prowadziły na klatkę
schodową.
Na dole zobaczyła pralkę i suszarkę. Po chwili weszła do przestronnego,
jasnego pomieszczenia ze stołem bilardowym pośrodku. Pod ścianami stały
kanapy i fotele. Mała lodówka była zastawiona butelkami napoju o nazwie bleer.
Połączenie sztucznej krwi i piwa. Wyżej, na ścianach i na półkach leżały
najrozmaitsze rodzaje broni — miecze, noże, strzelby, pistolety. Między półkami
widniały herby czterech klanów — MacKay, MacPhie, Buchananów i Kincaidów.
Wzór w tle herbu Kincaidów był taki sam jak szkocka krata na kilcie Dougala.
Dougal Kincaid.
No dobrze, ale gdzie on jest? Zobaczyła zamknięte drzwi. Uchyliła je.
Skrzywiła się, gdy zaskrzypiały. Jeśli spał, to go na pewno obudziło.
W pokoju było ciemno, więc zostawiła uchylone drzwi, by cokolwiek widzieć.
Pod ścianami stały piętrowe łóżka. Wszystkie puste, nie licząc pierwszego z
lewej.
— Halo? — szepnęła.
Cisza.
Powoli podeszła do łóżka. To był on. Dougal.
— Nie chciałam cię budzić. — Cóż, to nie do końca prawda. Spodziewała się
przecież, że lada moment zerwie się na równe nogi. Jakkolwiek by było, pracuje
w ochronie, prawda? Uczą ich chyba, by czuwali nawet podczas snu?
Wypełniał sobą posłanie tak dokładnie, że jego barki zajmowały całą
szerokość materaca, a stopy właściwie wystawały poza łóżko. Leżał na wznak, z
rękami splecionymi w pasie. Lewą dłonią nakrył prawą protezę.
Podeszła bliżej.
— Halo? — Spojrzała na niego. Co on właściwie miał na sobie? Koszulę
nocną? Wyglądała jak wyjęta z szafy Ebenezera Scrooge’a z dickensowskiej
Opowieści wigilijnej. Biała, obszerna, do pół łydki. Na stopach — niebieskie
skarpety. Koszula miała długie rękawy z mankietami na guziczki, na guziczki
zapięte też było rozcięcie. I to wysoko pod szyją.
Uśmiechnęła się. Koszula miała nawet mały żabocik. Boże, jak bardzo jest
staroświecki? Dobrze chociaż, że nie nosi szlafmycy.
— Śpisz?
Cisza. Pochyliła się nad nim, gotowa odskoczyć, gdy tylko uniesie powieki.
Rozpuszczone włosy swobodnie opadały na ramiona. Dostrzegła ciemny
zarost wokół ust i na brodzie. Jak to możliwe, że mężczyzna ma takie ładne
usta?
Wróciła wzrokiem do jego oczu. Ciągle zamknięte.
— Wiesz, że tu jestem, prawda? Tylko udajesz, że śpisz?
Ani drgnął. Ciemne brwi nie poruszyły się ani o milimetr.
Do tej pory nie przypuszczała, że brwi czy czoło mogą wyrażać tak wiele.
Uczucia matki kryły się w jej oczach i głosie, ojciec albo uśmiechał się odrobinę,
albo, co widywała znacznie częściej, zaciskał usta z dezaprobatą.
Ale Dougal... Ruchami czoła i brwi wyrażał tyle różnych emocji: gniew,
strach, ból, głód, ciekawość, aprobatę i zaciekawienie.
Bez namysłu, odruchowo, dotknęła dłonią jego czoła.
Było gładkie i zimne.
Cofnęła rękę i spojrzała na jego oczy. Ciągle zamknięte.
— Oddychasz, prawda? — Przysunęła rękę do jego nosa.
I nic.
Położyła dłoń na jego piersi. Twarda jak kamień.
Nagrobny?
— No, obudź się! — Szturchnęła go w klatkę piersiową. — Nie możesz być
martwy! To niemożliwe!
Dotknęła jego policzka. Zimny. Zarost ją łaskotał.
— Jesteś za ładny, wiesz o tym?
Znowu spojrzała na jego oczy.
— Seksowny drań. Mogę zrobić z tobą, co tylko zechcę?
Zero reakcji. Chyba każdy normalny facet w takiej sytuacji przestałby
udawać i skorzystał z okazji?
Tylko że on nie był normalny. Przycisnęła palce do jego szyi, ale ozdobny
kołnierz koszuli jej przeszkadzał.
— Może to cię w końcu obudzi. — Rozpięła trzy górne guziki jego koszuli,
wsunęła rękę w wycięcie, szukała pulsu.
Nic.
— To niemożliwe... — Sprawdziła z drugiej strony. Jezu. On naprawdę nie
miał pulsu.
Za to jej całkiem oszalał. Drżącymi palcami rozpięła dalsze guziki, rozsunęła
poły koszuli i znieruchomiała. Akurat tego w ogóle się nie spodziewała. Zielono-
fioletowy smok kulił się na jego prawym barku, spływał aż na pierś, z otwartej
paszczy buchały czerwone i pomarańczowe płomienie.
Smok z dalekiego Wschodu, barwny i groźny. Dotknęła dłonią ognia,
wytatuowanego na jego sercu.
Nic. Przyłożyła mu głowę do piersi, by posłuchać. Czuła pod policzkiem
chłodną skórę.
I nie słyszała bicia serca.
— O Boże — szepnęła. Wyprostowała się. Co robić? Zastosować sztuczne
oddychanie? Czy to w ogóle zadziała na wampira?
Dochodziła druga po południu. Mógł nie żyć od świtu.
— Dougal. — Poprawiła mu koszulę na piersi i spojrzała na piękną twarz.
Niemożliwe, żeby odszedł na zawsze. Po zachodzie słońca ocknie się, prawda?
Bo tak to jest z wampirami, może nie?
Miała łzy w oczach.
— Wrócisz, tak?
Co w nim tak bardzo ją pociągało? Przecież teraz, kiedy jest martwy, nie
rzuca na nią żadnego czaru ani nic. A zatem naprawdę jej się podoba.
— Doszczętnie oszalałam — mruknęła i zamrugała szybko, by powstrzymać
łzy. Gdyby miała choć odrobinę oleju w głowie, unikałaby go jak zarazy.
Wybiegła z pokoju, starannie zamknęła za sobą drzwi i ani razu nie obejrzała
się za siebie.
Tuż po zachodzie słońca Dougal ocknął się do życia. Jego oczy błyskawicznie
przystosowały się do mroku panującego w pokoju. To nie luksusowa piwnica pod
rezydencją Jeana-Luca w Teksasie, tylko stary, dobrze znany pokój w kamienicy
Romana. A dzisiaj zaczyna nową pracę. Jeśli los się do niego uśmiechnie, znowu
zobaczy Leah. Ba, może nawet będzie ją teleportował do Romatechu.
Nadal miał wyrzuty sumienia, że podsłuchiwał ją poprzedniego wieczoru, ale
przede wszystkim czuł podziw. Była taka silna i dzielna, gdy cały znany jej świat
legł w gruzach. A postanawiając, że tu zostaje, wykazała się jeszcze większą
odwagą. Choć bała się wampirów, była gotowa pracować z nimi, żeby ocalić
nieznanym ludziom życie.
Miała dobre, szlachetne serce. Była piękna, bystra i odważna. Na samą myśl
o niej musiał się uśmiechnąć. Od lat nie czuł podobnej ekscytacji. Od wieków.
Chciał się dowiedzieć o niej jak najwięcej. Co ją cieszy? O czym marzy? Czy
mogłaby się zainteresować kimś takim jak on?
Usiadł energicznie i zorientował się, że ma rozpiętą koszulę pod szyją. Kto to
zrobił? Rozejrzał się szybko, ale w pokoju nikogo nie było. Zajrzał do
sąsiedniego pomieszczenia — też puste. Ten ktoś musiał już wyjść.
Nagle poczuł cień zapachu. Jaśmin. Serce zabiło mu szybciej. Możliwe, że to
była Leah? Czyżby zaintrygował ją na tyle, że przyszła go... zbadać, gdy spał,
martwy dla całego świata?
Pod prysznicem rozważał innych podejrzanych. Heather Echarpe?
Niemożliwe. Fidelia? Wzdrygnął się na tę myśl. Ilekroć lewitował, usiłowała
zajrzeć mu pod kilt.
Tak, to na pewno Leah. Skrzywił się, gdy wyobraził sobie jej reakcję na
widok jego staroświeckiej koszuli nocnej. Może rzeczywiście powinien
posłuchać Gregoriego i skorzystać z usług tego stylisty z DVN. Przecież wszyscy
wiecznie z niego kpili, właśnie przez tę koszulę. Sami przystosowali się do
współczesności na tyle, że spali albo w bieliźnie, albo i bez. On jednak obstawał
przy staroświeckiej koszuli, bo zasłaniała jego tatuaż, a chciał uniknąć pytań na
jego temat.
Leah zapewne to widziała. Jęknął na samą myśl. Jak ma to jej wytłumaczyć?
Wyszedł spod prysznica, włączył kamerę cyfrową i ustawił monitor tak, żeby
widział się na ekranie, kiedy się golił. Zazwyczaj nie zawracał sobie głowy
swoim wyglądem, ale przecież możliwe, że dzisiaj znowu zobaczy Leah.
Ciekawe, czy przyzna się, że rozpięła mu koszulę? A jeśli nie, jak ma ją o to
zapytać: A tak przy okazji, dziewczyno, molestowałaś mnie, gdy byłem martwy?
Zanim wzeszło słońce, teleportował się z powrotem do domu Jeana-Luca po
swoje rzeczy — ubrania, tartan, dudy i starą harmonijkę ustną. I dlatego teraz
mógł włożyć czystą białą koszulę i kilt i związać wilgotne włosy nowiutkim
rzemykiem.
Wszedł na górę. Jean-Luc sączył sztuczną krew prosto z butelki, a jego
rodzina jadła kolację.
— Félicitations, mon ami. — Jean-Luc wyjął z lodówki butelkę sztucznej krwi
i podał mu. — Dzisiaj zaczynasz?
— Aye. — Dougal wstawił butelkę do mikrofalówki.
Bethany przyglądała mu się smutnym wzrokiem. Naburmuszyła się.
— Będzie mi ciebie brakowało.
— Och, dziecino. — Poklepał ją po ramieniu. — Poradzisz sobie.
— Mnie też. — Fidelia puściła do niego oko.
Zesztywniał. Czy to ona rozpięła mu koszulę? Wyjął butelkę z mikrofalówki,
upił łyk.
— Gdzie Leah?
— Wyszła ponad godzinę temu — odparła Heather.
— Oglądałyśmy razem film, kiedy maluchy spały — dodała Fidelia — ale
spieszyła się do pracy i nie widziała go do końca, twierdziła jednak, że widziała
go już setki razy.
Heather wstała i uściskała go serdecznie.
— Będzie nam ciebie brakowało, ale cieszę się, że awansujesz. Jestem
przekonana, że doskonale sobie poradzisz!
Dougal z uśmiechem skinął głową.
— Dzięki. — Cofnął się z butelką w dłoni. — Na mnie już czas.
Wrócił do piwnicy, wsunął sztylet do pochwy ukrytej w skarpecie. A więc
Leah oglądała po południu film, który widziała już wiele razy? Ciekawe, co za
dzieło jest jej tak bliskie?
Wrócił na górę i zajrzał do saloniku. Był pusty, telewizor wyłączony. Na
odtwarzaczu DVD zobaczył puste opakowanie. Niezapomniany romans.
Zaintrygowany, przebiegł wzrokiem streszczenie. Według niego trochę to
kiczowate, ale dobrze chociaż, że nie oglądała filmu o łowcach wampirów.
Teleportował się do bocznego wejścia do Romatechu, przycisnął dłoń do
czujnika przy drzwiach i czekał, aż się otworzą. Zainstalowany kilka lat temu
system alarmowy aktywował się, gdy ktoś teleportował się do środka, więc
wszystkie wampiry musiały wchodzić do budynku normalnie, drzwiami.
Szedł korytarzem i popijał sztuczną krew z butelki.
Pod drzwiami prowadzącymi do siedziby ochrony wystukał szyfr na panelu
przy framudze. Wszedł do środka. Austin właśnie wkładał płaszcz.
— Cześć, Dougal. — Austin poklepał go po ramieniu. — Fajnie, że wróciłeś.
— Też się cieszę. — Dougal spojrzał na monitory. Leah i Abby były w
laboratorium, pochylały się nad stertą dokumentów na stole. Jeniec nadal
przebywał w srebrnym pokoju. Tino grał w koszykówkę, z ojcem, Angusem i
Carlosem.
Dougal wrócił wzrokiem do Leah i tatuaż znowu dał o sobie znać. Dzisiaj
wydawała się jeszcze piękniejsza.
— Jak sytuacja?
— Dobrze, Freemont robi obchód. — Austin wziął kluczyki z biurka. —
Muszę lecieć, Matthew ma dzisiaj trening.
— Rozumiem.
— Do jutra. — Austin uśmiechnął się i wyszedł.
Dougal dopił płynne śniadanie, wpatrzony w monitory.
Austin wyszedł bocznymi drzwiami i szedł w stronę samochodu na parkingu.
Mieszkał tu niedaleko, w White Plains, z żoną i dziećmi.
Wydawało się, że ostatnio wszyscy wokół żenią się i mają dzieci. Dougal
wrócił wzrokiem do Leah i Abby. Nawet Abby i Gregori zdecydowali się na
dziecko.
Laszlo wszedł do laboratorium, w czyściutkim kitlu, koszuli w paski i
jasnoczerwonej muszce pod szyją. Starannie zaczesał włosy. Miał różowe
policzki, jakby zaciekle je szorował. Kobiety spojrzały na niego i uśmiechnęły
się.
Proteza zacisnęła się na butelce. Dougal łypnął na nią groźnie. Tylko znowu
nie wariuj. Dopił do końca i cisnął butelkę do kosza na śmieci.
Drzwi otworzyły się i do środka wszedł Gregori.
— Cześć, brachu. Co słychać?
Dougal skinął mu głową.
— Dobry wieczór.
Gregori zerknął na monitor przedstawiający laboratorium i uśmiechnął się
pod nosem.
— Laszlo nie wygląda dzisiaj tak tragicznie, co?
Dougal wzruszył ramionami.
— Umówiłem go z Wilsonem — ciągnął Gregori.
Dougal rozważał, czy on też powinien skorzystać z jego usług.
— I udzieliłem kilku rad, jak się zdobywa serce kobiety — mówił Gregori.
Dougal czekał, czy uchyli rąbka tajemnicy, ale uwagę Gregoriego całkowicie
pochłaniało to, co działo się na monitorze.
— Czyż Abby nie jest piękna? — szepnął. — Przecież ona wręcz promienieje.
— A jak to się robi? — zapytał Dougal. Gregori spojrzał na niego pustym
wzrokiem, więc dodał: — Jak się zdobywa serce kobiety?
— Ach, to. — Gregori zbył go machnięciem ręki. — Podstawa to poczucie
humoru. Musisz umieć ją rozbawić.
Dougal z trudem przełknął ślinę.
— Rozbawić?
— Tak, rozbawić. Zobaczymy, czy Laszlo da radę. — Gregori podkręcił
dźwięk.
— Zadziwiająca ilość mutacji genetycznych — mówiła Leah, wpatrzona w
wydruk.
Laszlo siedział koło niej na stole.
— Genetyka zawsze mnie fascynowała.
Leah skinęła głową i czytała dalej.
Laszlo nerwowo kręcił guzik przy kitlu.
— Zanim zostałem wampirem, studiowałem w Wiedniu. Kilka razy byłem na
Morawach u Gregora Mendla.
Leah spojrzała na niego z zachwytem.
— Poznałeś Mendla?
Laszlo poczerwieniał.
— Tak. Był bardzo sympatyczny. Całymi godzinami dyskutowaliśmy o jego
teoriach.
— O rany — sapnęła Leah. — Nie mieści mi się w głowie, że go znałeś.
— Super — mruknęła Abby.
— Czasami zapraszał mnie na kolację. — Laszlo zabrał się do kolejnego
guzika. — Oczywiście zawsze jedliśmy grochówkę.
Leah i Abby roześmiały się.
Pięść Gregoriego przecięła powietrze triumfalnym ciosem.
— Brawo, Laszlo!
Dougal zacisnął protezę.
Laszlo poczerwieniał jeszcze bardziej.
— Mówię poważnie. Mendel miał ponad dwadzieścia dziewięć tysięcy
sadzonek grochu.
Abby i Leah zachichotały.
Drzwi do kantorka otworzyły się i do środka wszedł Freemont.
— Co tam, chłopaki? — Zerknął na Dougala. — Obchód skończony, wszystko
w porządku.
— Dobrze. — Dougal zmusił pięść, by się rozluźniła. Usłuchała, trzeszcząc
lekko.
— Ta twoja ręka jest super. — Freemont wyjął pączka z pudełka na szafce. —
Wyglądasz jak Terminator.
Dougal skrzywił się w duszy.
— Dzięki.
— O właśnie, przypomniałeś mi — mruknął Gregori. — Abby chciała, żebyś
dzisiaj do niej zajrzał, chce obejrzeć tę twoją rękę. Chce ją prześwietlić czy coś
tam.
Dougal stłumił jęk.
— Już wszystko w porządku.
— Polecenie Angusa. — Gregori spojrzał na niego z ukosa. — A jemu nikt nie
odmawia.
Tymczasem na monitorze Abby wstała.
— Od tego gadania o grochówce zachciało mi się jeść. — Szturchnęła Leah w
bok. — Może skoczymy do kafeterii na kolację?
— Tak. — Leah wstała. — Przerwa dobrze mi zrobi.
Laszlo też zsunął się ze stołu z nadzieją na twarzy. Nerwowo bawił się
guzikiem.
— Wracamy za mniej więcej pół godziny — rzuciła Abby w drodze do drzwi.
— Cześć. — Leah poszła za nią.
Trzask. Guzik odpadł od fartucha Laszla.
— Niech to szlag, Laszlo — sapnął Gregori. — Straciłeś taką okazję. —
Poprawił krawat pod szyją. — No cóż, muszę brać się do roboty. Choć
niewykluczone, że na chwilę zajrzę do kafeterii. — Błysnął zębami w uśmiechu.
— Pójdę z tobą — rzucił Dougal. On nie zmarnuje swojej szansy. Gregori
spojrzał na niego pytająco, więc dodał pospiesznie. — I tak muszę zrobić
obchód.
— Przecież dopiero co z niego wróciłem. — Freemont wepchnął sobie do ust
resztkę pączka.
Dougal niespokojnie poruszył szczęką.
— Muszę się umówić z Abby.
— Ach, no tak. — Gregori poklepał go po plecach. — No, to idziemy.
Idąc do kawiarenki, Dougal postanowił sobie zaimponować Leah i zdobyć jej
serce. Zdaniem Gregoriego to bardzo proste. Wystarczy, że będzie czarujący i
ją rozbawi.
Proteza zacisnęła się mocno. No to już po nim.
Rozdział 8
L eah akurat polewała sosem sałatkę z grillowanym kurczakiem, gdy Abby
spojrzała na drzwi do kafeterii i rozpromieniła się.
— Gregori! — Abby odłożyła łyżkę i zerwała się na równe nogi.
— Cześć, skarbie. — Gregori uściskał ją i spojrzał znacząco na talerz zupy. —
Nie przeszkadzaj sobie. Teraz jesz za dwoje.
Leah wbiła wzrok w sałatkę, żeby dać zakochanym chwilę.
— Stęskniłam się — szepnęła Abby.
— Ja bardziej. — Gregori pocałował ją w szyję. — Ocknąłem się, a ciebie już
nie było.
Ocknął się? Więc on także był nieprzytomny? Czy Dougal też już wrócił do
żywych?
Abby poklepała go po ramieniu.
— Mówiłam ci przecież, że pojadę do pracy wcześniej i po drodze zabiorę
Leah.
Gregori chyba dopiero teraz ją zauważył.
— Jak się dzisiaj czujesz, Leah?
— Lepiej — mruknęła z ustami pełnymi sałatki.
— Och. — Abby spojrzała w stronę drzwi. — Nie zauważyłam cię, Dougal.
Leah zesztywniała. Więc żyje! Przełknęła sałatkę i popiła wodą, aż oczy
zaszły jej łzami.
Zerknęła przez ramię i widziała, jak zmierza w ich stronę. Żywy. I chyba
jeszcze przystojniejszy niż wczoraj. Odwróciła się i ponownie wbiła wzrok w
sałatkę.
— Chyba zjem coś jeszcze — stwierdziła Abby. — Zobaczę, co mają, dobrze?
— Pójdę z tobą. — Gregori ruszył za nią.
Leah grzebała w sałatce plastikowym widelcem. Czuła, że nadal jest za nią,
że na nią patrzy. Miała wrażenie, że swoją obecnością wypełnia całe
pomieszczenie.
— Dobry wieczór — odezwał się cudownym, niskim głosem, który przyprawił
ją o rozkoszny dreszcz.
— Cześć. — Podniosła wzrok, gdy stanął koło niej. Pochylił się, aż dostrzegła
jego lekko rozdęte nozdrza i wyprostował z lekkim uśmiechem na ustach.
— Jak się masz?
— Dobrze — zawahała się. — A ty?
— Bardzo dobrze, dziękuję.
Bawiła się plastikowym widelczykiem. Dlaczego nie przychodzi jej do głowy
nic błyskotliwego? Bo raczej wątpliwe, żeby chciał słuchać jej opowieści o
badaniach do pracy doktorskiej.
— Może coś zjesz?
— Dziękuję, wypiłem już butelkę, kiedy obudziłem się o zachodzie słońca.
— No tak. — Przecież on nie je, idiotko. W myślach palnęła się w czoło.
Spojrzała w okno. Na boisku nadal toczył się mecz koszykówki. — Poznaję
Angusa, Romana i Tina, ale kim jest czwarty gracz?
Dougal podążył za jej wzrokiem.
— To Carlos. Zmiennokształtny. Pantera.
— Jeszcze jeden koci zabójca?
— Jeśli chcesz, możesz go zawsze prześwietlić.
Skrzywiła się.
Dougal z westchnieniem przestąpił z nogi na nogę.
— Niestety, nie dany mi jest dar bawienia rozmową.
Więc on też nie radzi sobie w towarzystwie?
— Ja także nigdy nie przepadałam za pustą paplaniną — mruknęła.
Czas stanął w miejscu, gdy przeciągle patrzył jej w oczy. Co do licha chodziło
mu po głowie? Wypełniła niezręczną ciszę, zjadając odrobinę sałatki.
— Więc może lepiej, żeby to, co mówimy, miało treść — powiedział cicho.
Przełknęła sałatkę, choć w ogóle nie czuła jej smaku.
— Pustka jest bezpieczna.
— Uciekłabyś, gdyby bezpieczeństwo było najważniejsze. — Usiadł koło niej.
— Dlaczego zdecydowałaś się zostać?
— Z wielu powodów. — Ale przede wszystkim przez ciebie. Upiła łyk wody.
— Mogę pomóc uratować wielu ludzi. Tchórzostwem było tego nie zrobić, nie
uważasz?
— Dzielna z ciebie dziewczyna, to pewne.
Czuła, że puchnie z dumy. Nie dość, że powiedział jej komplement, to zrobił
to głosem melodyjnym jak muzyka. Złapała plastikowy nóż i zabrała się do
grillowanego kurczaka.
— Poza tym, jak prawdziwy naukowiec jestem ciekawa świata, zwłaszcza
tego nowego świata, w którym się znalazłam.
— Na tyle ciekawa, że kiedy spałem, zeszłaś do piwnicy?
Plastikowy nożyk złamał się wpół.
— To byłaś ty, aye? — Oparł łokieć na stole i odwrócił się tak, że patrzył jej w
oczy. — Rozpięłaś mi koszulę.
Wzruszyła ramionami, siląc się na obojętność mimo rozszalałego serca.
— Wiele osób mogło to zrobić.
— Poznaję twój zapach. Jaśmin. Bardzo piękny.
No, to przyłapał ją na gorącym uczynku. Zarumieniła się.
— No dobrze, tak, to byłam ja. Chciałam zobaczyć, jak się czujesz.
Martwiłam się o ciebie. No wiesz, w końcu teraz jesteś moim pacjentem.
Jego usta drgnęły w uśmiechu.
— Więc oglądałaś moją klatkę piersiową ze wskazań medycznych?
Naburmuszyła się.
— Chciałam się przekonać, czy wyczuję bicie serca. Nie wyczułam. Nie
miałam pojęcia, że można być martwym przez wiele godzin, a potem jakimś
cudem wrócić do życia tylko dlatego, że słońce już zaszło.
— Ale tak właśnie jest.
— To bez sensu.
Jego spojrzenie zmiękło, gdy pochylał się nad nią.
— A czy wszystko musi mieć sens?
Poczuła gęsią skórkę na karku. Cóż, bez sensu jest przede wszystkim to, jak
bardzo ją pociągał.
— Chciałbym spędzić z tobą trochę czasu, żebyśmy mogli się lepiej poznać.
Chciał umówić się na randkę? Ale jak mogłaby spotykać się z wampirem? To
nie wchodziło w grę, choć jakaś jej cząstka nie posiadała się z radości.
— Ja... nie uważam, by wiązanie się z kimś z pracy było rozsądnym
rozwiązaniem.
Odwrócił głowę, zmarszczył brwi i zaraz ponownie spojrzał jej w oczy.
— To jest praca, tak. W tej chwili znajdujesz się w otoczeniu wampirów,
którym nie ufasz. I nie zaufasz, póki nas lepiej nie poznasz. A kiedy mnie
poznasz, poczujesz się lepiej i będziesz mogła w pełni skoncentrować się na
pracy.
Chyba nie spodziewał się, że nabierze się na tak naciąganą logikę? Ale swoją
drogą to urocze, że tak bardzo się starał.
Przesunął wzrok na jej usta, by zaraz wrócić do oczu.
Z trudem przełknęła ślinę. Chciał ją pocałować?
— Dasz mi szansę? — szepnął. — Tak długo na ciebie czekałem.
Serce podeszło jej do gardła.
— Już jesteśmy — oznajmiła Abby. Postawiła przed sobą talerz pełen frytek i
kawałków kurczaka.
Dougal wyprostował się i spojrzał w okno.
Leah odetchnęła głęboko. Tak długo na ciebie czekałem. Czy to miało
oznaczać, że uznał, że są sobie przeznaczeni? Krew dudniła jej w uszach. Ale
jaka przyszłość czekała ją u jego boku?
Abby usiadła.
— Zazwyczaj tyle nie jem, ale jestem bardzo głodna. — Wbiła zęby w
kawałek kurczaka.
Gregori usiadł koło niej, wpatrzony w Leah i Dougala.
— No co tam? O czym z takim przejęciem rozmawialiście?
— O niczym. — Leah upiła łyk wody.
— Tłumaczyła, dlaczego właściwie zdecydowała się zostać — dodał Dougal.
— No tak. — Gregori uśmiechnął się promiennie. — Jakże mogłaby się nam
oprzeć? Jesteśmy przecież absolutnie fantastyczni.
— I skromni — mruknęła Abby.
Leah uśmiechnęła się.
— W sumie to nic dziwnego, że koniec końców wylądowałam w takim
dziwacznym świecie. Na studiach koledzy przezwali mnie Dziwaczysko.
Poczuła, jak Dougal zesztywniał.
Abby skrzywiła się.
— To okropne.
Leah jęknęła w duszy. Co ją ugryzło, że to wyznała? To wszystko wina
Dougala. Wyprowadził ją z równowagi i teraz paplała jak idiotka.
— Kiedy ja naprawdę byłam dziwadłem. Poszłam do college’u jako
czternastolatka.
Gregori oparł łokcie o stół i pochylił się ciekawie.
— Skoro byłaś taka młodziutka, tym bardziej powinni być dla ciebie mili, a nie
wredni.
— Aye — mruknął Dougal. — Podaj mi ich nazwiska, odnajdę ich i...
Spojrzała na niego, zachwycona i zarazem zirytowana jego akcentem.
— Aye, odnajdę ich — powtórzył. — Zasłużyli na to, żeby ich stuknąć w
łepetynę. Jestem szefem ochrony; moim obowiązkiem jest dbać o twoje
bezpieczeństwo.
— W przeszłości?
Gwałtowny błysk w zielonych oczach.
— Zawsze i wszędzie.
Kolejny dreszcz na ramionach, zupełnie jakby jej dotknął.
— To było dawno temu, już o tym zapomniałam.
— Czyżby?
Nie. Przez całe dwadzieścia trzy lata swojego życia była sama, bez
przyjaciół. Sama w świecie, w którym nie było dla niej miejsca.
Ile właściwie Dougal miał lat? Czy na tych szerokich barkach dźwigał setki
lat bólu i cierpienia?
Tak długo na ciebie czekałem. Czy równie rozpaczliwie jak ona pragnął
odrobiny wsparcia i otuchy?
Podczas studiów tak zwani przyjaciele zwracali się do niej, gdy potrzebowali
pomocy w nauce. Rodzice widzieli w niej żywy dowód swego geniuszu. Nawet
doktor Lee i pozostałe wampiry widzieli w niej przede wszystkim świetnego
fachowca.
A Dougal był zupełnie inny. Patrzył na nią jak na najpiękniejszą kobietę na
ziemi. Co dziwniejsze, sprawiał, że reagowała jak typowa kobieta —
przyspieszonym biciem serca, zdenerwowaniem, zmieszaniem. Chciała
dowiedzieć się wszystkiego na jego temat. I bardzo chciała go dotknąć.
Skarciła się w myślach. To wampir, krwiopijca o wybuchowym
temperamencie z ziejącym ogniem smokiem na piersi. Nie powinna się z nim
zadawać. Jej starannie zaplanowane życie stanie w ogniu.
— Naprawdę. — Wstała gwałtownie. — Wracam do pracy.
Dougal jęknął bezgłośnie. Jego jedyny żart okazał się beznadziejny, a gdy
chciał ją oczarować, zwyczajnie ją spłoszył. I teraz jakim cudem uda mu się
zostać z nią sam na sam? W jaki sposób zdoła jej zaimponować? Wrócił myślami
do filmu, który wcześniej oglądała. No jasne. Już wiedział, co robić.
Odchrząknął.
— Gregori, może zamiast odwozić Leah do domu po pracy, ja ją teleportuję?
Gregori zmrużył oczy.
— Dobrze, czemu nie.
— I jeszcze jedno: dasz mi numer telefonu do tego faceta w DVN?
— Do Wilsona? — Gregori wstał. — Poczekaj chwileczkę, dobrze? — Dotknął
barku żony.
Skinęła głową, pochłonięta jedzeniem.
Gregori skinął na Dougala, by razem z nim podszedł do okna.
— Chcesz metamorfozy? Dlaczego?
Dougal wzruszył ramionami.
— Sam mówiłeś, że wyglądam jak pirat.
— Ale do tej pory to ci nie przeszkadzało. — Gregori zmarszczył brwi. —
Gapiłeś się na Leah jak wygłodzone zwierzę.
Dougal skrzywił się. Aż tak łatwo go przejrzeć?
— A więc nie zaprzeczasz. — Gregori westchnął. — Zdajesz sobie sprawę, że
Laszlo już się w niej zadurzył?
— Aye.
— I mimo tego będziesz starał się ją zdobyć?
— Aye. — Ponieważ Gregori cały czas przyglądał mu się spod zmarszczonych
brwi, dodał: — ale jak na razie, wydaje mi się, że nie jest zainteresowana
żadnym z nas.
— Jej tętno przyspieszyło, gdy tylko tu wszedłeś.
Skinął głową.
— Wiem. Przerażam ją.
— Może. — Gregori przyglądał mu się z namysłem. — Ale chyba nie tak, jak
ci się wydaje. — Nie rozwinął tej myśli, tylko wrócił do żony. — Skarbie,
będziesz miała chwilę, żeby zerknąć na protezę Dougala?
— Oczywiście. — Umoczyła frytkę w keczupie. — Kiedy tylko uporam się z tą
porcją.
Godzinę później Dougal siedział w gabinecie Abby, która przeglądała wyniki
USG i prześwietlenia jego ręki. Prosił Gregoriego, by wyjaśnił, co miał na myśli,
on jednak tylko dał mu numer telefonu do Wilsona z DVN i mruknął:
— Niech zwycięży lepszy.
Dougal zmarszczył brwi. Lepszy okaże się pewnie Laszlo. Pod względem
intelektualnym bardziej pasował do Leah. I nie miał w przeszłości ciemnych
plam, jak on. Laszla pewnie nikt nigdy nie porwał, nie zmusił do niewolniczej
pracy. Laszlo pewnie nie był na pirackim okręcie. I pewnie nigdy nie zawiódł
ukochanej. I nie musiał jej pochować.
— Wszystko wygląda w porządku. — Abby odłożyła zdjęcie rentgenowskie i
podała mu przyrząd do ćwiczeń dłoni z uchwytem pokrytym czarną gumą. —
Czujniki pokażą, jaka jest siła nacisku. Spróbuj lekko.
Posłuchał. Na monitorze na wykresie, pojawił się czerwony słupek, wysoki na
dwa centymetry.
— Dobrze. To była siła porównywalna do siły zwykłego śmiertelnika. —
Zapisała coś w notesie. — Spróbuj jeszcze raz, odrobinę mocniej.
Zacisnął dłoń i czerwony słupek urósł o kolejne centymetry.
— Wygląda na to, że wszystko działa jak trzeba. — Przyglądała mu się
ciekawie. — Jak myślisz, dlaczego wczoraj zawiodła?
— Wydaje mi się, że wina leżała po mojej stronie — przyznał Dougal.
— Nie wiem, jak. W tej chwili przecież całkowicie doskonale nad nią
panujesz. Niby skąd miałyby się wziąć takie problemy?
Przypomniał sobie chwilę, w której zgniótł butelkę. Obserwował wtedy Leah
na monitorze. Czy to przez nią tracił panowanie nad sobą? Proteza drgnęła.
Wskaźnik na monitorze wystrzelił w górę.
— Ej, ostrożnie. — Abby spojrzała na niego czujnie. — Zrobiłeś to celowo?
Po chwili wahania przecząco pokręcił głową.
Abby zmarszczyła brwi.
— Czyli jednak mamy problem. Pamiętasz może, kiedy to się zaczęło?
Poruszył się niespokojnie.
— Wczoraj.
— A co się wczoraj stało?
Wzruszył ramionami.
— Dostałem awans.
— Zapewne bardzo się ucieszyłeś. — Abby w zadumie uderzała ołówkiem w
blat biurka. — Ciekawe zatem, czy stan emocjonalny wpływa znacząco na
kontrolę umysłu.
— Nie powinien — skrzywił się. — Ale inne wytłumaczenie nie przychodzi mi
do głowy.
— Może coś cię wczoraj zdenerwowało? — W oczach Abby pojawił się
szelmowski błysk. — A może jesteś tak stary, że drażnią cię kinderbale?
Ktoś zapukał do drzwi.
— Abby? — Leah zajrzała do gabinetu.
Proteza Dougala zacisnęła się i metalowa sztaba pękła jak zapałka, a
czerwony słupek na monitorze wyskoczył ponad maksymalną wartość. Komputer
zapiszczał ostrzegawczo.
Abby jęknęła głośno.
Dougal puścił sprzęt. Sygnał ucichł.
Abby przyglądała mu się z niedowierzaniem.
— Coś nie tak? — Leah zajrzała do pokoju i spojrzała na niego czujnie.
— Nie. — Dougal wstał. — Właśnie wychodziłem.
Leah spojrzała na Abby.
— Nie chciałam przeszkadzać, ale byłam ciekawa twojej opinii w pewnej
sprawie.
Abby szeroko otwartymi oczami wpatrywała się w monitor, przesunęła wzrok
na zmiażdżony ekspander i wróciła spojrzeniem do Dougala.
— Zrobiłeś to celowo?
— Oczywiście — kłamał. Ale za żadne skarby świata nie przyzna, że traci
panowanie nad sobą tylko wtedy, gdy Leah jest w pobliżu. A zwłaszcza gdy
znajduje się w tym samym pomieszczeniu.
Abby podejrzliwie zmrużyła oczy.
— Niech to szlag. Domyśli się prędzej czy później.
— Muszę już wracać do pracy. — Szedł do drzwi, zatrzymał się, spojrzał na
Leah. — O której dzisiaj kończysz pracę?
Wzruszyła ramionami.
— Koło wpół do drugiej. Dlaczego pytasz?
— Zabiorę cię do domu.
Otworzyła szeroko oczy, ale zanim zdążyła zaprotestować, uciekł do
bezpiecznego schronienia w kantorku ochrony.
Musiał co nieco zaplanować. Leah jeszcze o tym nie wiedziała, ale tej nocy
wybierała się z nim na małą wycieczkę.
Rozdział 9
G otowa?
Leah czuła, jak serce podchodzi jej do gardła, gdy usłyszała głos Dougala.
Podniosła głowę znad mikroskopu i zobaczyła go w progu. Przyglądał się jej
bacznie szmaragdowymi oczami. Ale właściwie dlaczego ma pod pachą koc?
— Jest wpół do drugiej nad ranem — dodał.
Zerknęła na zegar na ścianie. Do tego stopnia pochłonęła ją praca, że
całkiem straciła poczucie czasu, ale plecy i barki bolały ją od długiego
pochylania się nad mikroskopem.
Zerknęła na Abby, siedzącą obok niej.
— Będziesz zła, jeśli już pójdę?
— Skądże. Ja też zaraz będę się zbierać. Gregori zjawi się lada chwila.
— O mnie się nie martw. — Laszlo uśmiechnął się szeroko z najdalszego
krańca pokoju. — Praca przez całą noc to dla mnie normalka.
Leah wstała i podniosła swoją torebkę z podłogi.
Dougal wszedł do pokoju. Jak na tak potężnego mężczyznę poruszał się
bardzo cicho.
— Odwieziesz mnie?
— Nie.
Serce stanęło jej w piersi.
— Jeśli chcesz mnie teleportować, nie bardzo mi się to podoba.
— Zdaję sobie z tego sprawę, ale uważam, że powinnaś się do tego
przyzwyczaić. A skoro teraz z nami pracujesz, może się okazać, że czasami
będzie to niezbędne.
— Zawsze mogę wziąć taksówkę.
— Na drugi koniec świata? Naprawdę musisz się nauczyć podróżować z
nami. To część tej pracy.
Nie mogła nie przyznać mu racji, ale jednak... Przysunęła się do Abby i
zapytała szeptem:
— Czy to bezpieczne?
— Tak — odparła Abby. — A Dougal i tak nas słyszy.
Wyprostowała się z gniewnym pomrukiem. I niby co go tak rozbawiło?
— Po co ci ten koc?
— To nie koc, to mój tartan. — Przerzucił go przez szerokie ramię. Wzór na
tkaninie i jego kilcie były identyczne. — Tam, gdzie się wybieramy, może być
trochę zimno.
— Zdawało mi się, że wracamy do domu Romana.
— Tak, ale pod drodze zajrzymy jeszcze gdzie indziej.
Zmrużyła oczy.
— Znalazłeś sobie nową podziemną norę?
— Nie. — Kąciki jego ust drgnęły. — Zostaniemy na powierzchni ziemi, to ci
gwarantuję. — Wyciągnął do niej rękę. — Gotowa?
Podeszła do niego ze zmarszczonymi brwiami.
— Nie wedrzesz się do mojego umysłu?
— Nie. Dobrze wiem, dokąd się wybieramy. Przed chwilą zrobiłem próbę
generalną.
Zaintrygował ją. Zarzuciła sobie torebkę na ramię.
— Dokąd się wybieramy?
— To niespodzianka. — Złapał ją za rękę i wyprowadził na korytarz.
Serce biło jej jak szalone. Cholera. Mając tak czuły słuch, na pewno to
słyszał.
— Musisz się mnie złapać — powiedział cicho. Spojrzała mu w oczy i zastygła
w bezruchu. Był tak blisko.
Widziała plamki złota w jego zielonych oczach. Objął ją w talii i przyciągnął
do siebie.
— Obejmij mnie — szepnął. — Zaufaj mi.
Krew szumiała jej w uszach. Czy odważy się mu zaufać? Z wahaniem
dotknęła jego szerokiej klatki piersiowej.
— Gotowa?
Do teleportacji? Ogarnęła ją panika. Zarzuciła mu ręce na szyję.
Otoczyła ich ciemność, a potem, w ułamku sekundy — feeria świateł i
kolorów. Zachwiała się, Dougal podtrzymał ją i mogła rozejrzeć się dokoła.
Jej uwagę przykuła metalowa ściana pomazana graffiti. „Chcesz się zabawić?
Zadzwoń do Lorenzo”.
— Jesteśmy w toalecie? — zerknęła na muszlę klozetową. — To chciałeś mi
pokazać?
Dougal uśmiechnął się.
— To najbezpieczniejsze miejsce, żeby się zmaterializować. Pięć minut temu
zamknąłem te drzwiczki od środka. — Odsunął zasuwkę i wyprowadził ją z
kabiny.
Na ich widok jakaś kobieta jęknęła głośno.
Damska toaleta? Leah skrzywiła się, gdy szli do wyjścia.
— Gdzie my jesteśmy? — szepnęła, gdy Dougal otworzył przeszklone drzwi.
Poczuła zimny powiew wiatru.
Sapnęła głośno, niemal nie poczuła, że otula ją tartanem. Nad ich głowami
mieniły się gwiazdy, a u ich stóp Nowy Jork migotał milionami świateł,
gdziekolwiek spojrzeć.
— Empire State Building? — Podbiegła do barierki, spojrzała na Dougala,
uśmiechnięta od ucha do ucha. — Cudownie!
Odwzajemnił uśmiech.
— Podoba ci się?
— Tak! — Nieważne, że było zimno i wietrznie. Skulona pod tartanem,
podziwiała panoramę miasta.
— Zawsze chciałam tu przyjść!
— A nie byłaś jeszcze?
— Nie. — Podbiegła do barierki, wpatrzona w morze świateł. — Na którym
piętrze jesteśmy?
— Na osiemdziesiątym szóstym. — Podszedł do niej.
Prychnęła pod nosem. Nie, to z pewnością nie jest podziemna nora.
— Nie wiedziałam, że mają otwarte tak późno.
— Do drugiej.
Odwróciła się podekscytowana.
— Zupełnie jak w filmie. Właściwie mamy cały ten widok dla siebie.
— Aye.
Obeszła cały taras widokowy, zatrzymała się, wpatrzona w budynek
Chryslera.
— To cudowna niespodzianka, Dougal. Dziękuję.
— Nie ma za co, Leah.
Chyba po raz pierwszy wypowiedział na głos jej imię. Serce zabiło jej
szybciej, ciaśniej otuliła się tartanem. Poczuła, jak rumieniec rozgrzewa jej
policzki, i łudziła się, że można to złożyć na karb wiatru.
— Ja... jestem ci bardzo wdzięczna. Ale podtrzymuję to, co powiedziałam
wcześniej — nie powinniśmy się spotykać.
Skinął głową, wpatrzony w dal.
— To sprawa zawodowa. Żebyś zaczęła nam ufać.
— Jasne. — Skrzywiła się w duszy. Czyżby oszukiwali się oboje? Ale póki nie
przyzna, że jej się podoba, może udawać, że wcale tak nie jest.
Zerknęła na niego, na jego profil, i zaraz uciekła wzrokiem.
— Ile ty masz lat?
— Urodziłem się w 1721 roku, a wampirem zostałem po bitwie pod Culloden
w 1746.
— Czyli kiedy miałeś dwadzieścia pięć lat?
— Aye.
— Bardzo młody.
Kiedy na nią spojrzał, w jego oczach błyszczały iskierki rozbawienia.
— Od dawna nikt tak o mnie nie mówił. A ty? Ile masz lat?
— Dwadzieścia trzy.
— Bardzo młoda.
Dumnie uniosła podbródek.
— Ale nie — za młoda.
— Aye. — Odgarnął jej z twarzy kosmyk włosów.
Odwróciła się i podeszła do lornetek. Dougal wyłowił kilka ćwierćdolarówek
ze sporranu i włączył urządzenie.
— Dziękuję. — Pochyliła się nad lornetą, zbyt spięta by wiedzieć, na co
patrzy. Cały czas czuła go przy sobie. Sprawiał, że jej serce biło coraz szybciej,
a zarazem jego obecność niosła pewność i poczucie stabilności. Był zarazem
ekscytujący i kojący.
Podeszła do barierki.
— W jaki sposób człowiek staje się wampirem?
— Inny wampir wypija całą twoją krew, zapadasz w śpiączkę i budzisz się
dopiero, gdy napoi cię własną krwią. I wtedy budzisz się z koszmarnym
pragnieniem krwi.
Wzdrygnęła się.
— Nie wyobrażam sobie, jak można odżywiać się wyłącznie krwią.
— Bywa bardzo smakowita. — Pochylił się nad nią. — Użyczysz mi kapkę?
— Nie. — Łypnęła na niego gniewnie, gdy się uśmiechnął. — To wcale nie
było zabawne.
Westchnął ciężko.
— Zdaniem Gregoriego powinienem cię rozbawić.
— Żebym ci zaufała?
— Żebyś mnie pokochała.
Z trudem przełknęła ślinę.
— Przecież nie jesteśmy parą.
— Aye, wiem o tym.
Wiatr bawił się jej włosami. Odgarnęła je do tyłu.
— Nie zimno ci w kolana?
— Nie.
Wiatr nie dawał za wygraną Zniecierpliwiona odgarnęła długie pasma.
— Proszę. — Zdjął rzemyk ze swego kucyka i stanął za nią.
— Nie musisz... — urwała, czując jego dłonie na karku, gdy zbierał jej włosy.
Związał je w koński ogon. Odwróciła się do niego. Wiatr bawił się jego długimi
włosami. Kilka kosmyków zaczepiło się o ciemne baki.
— Głuptas, teraz ty jesteś rozczochrany. — Odgarnęła mu włosy z twarzy,
musnęła opuszkami palców wysokie kości policzkowe. Spojrzała mu w oczy i
wstrzymała oddech, widząc pożądanie w zielonym spojrzeniu.
Odwróciła się gwałtownie, wbiła wzrok w panoramę miasta. Nie jesteśmy
parą. Wcale nie tracę dla niego głowy.
— Skąd wiedziałeś, że chciałabym się tu znaleźć?
Stanął koło niej.
— Fidelia mówiła, że oglądałyście razem film. Sprawdziłem, jaki, i uznałem,
że pewnie ci się tu spodoba.
— Sprawdziłeś, że to był Niezapomniany romans?
— Aye. Na tym polega moja praca. W końcu pracuję w firmie ochroniarsko-
detektywistycznej. — Spojrzał na nią. — Opowiedz mi o sobie.
Uśmiechnęła się pod nosem.
— A teraz sprawdzasz mnie?
Odpowiedział tym samym.
— Aye. Chcę wiedzieć o tobie wszystko.
— Ale dlaczego?
Lekko przechylił głowę, szukając odpowiedzi.
— Bo to ty. Pociągasz mnie od pierwszej chwili, gdy cię zobaczyłem.
Zadrżała pod tartanem.
— Po raz pierwszy zobaczyłeś mnie na monitorze.
— Aye. — Zmarszczył brwi. — To nie był przyjemny widok. Miałem ochotę od
razu cię stamtąd zabrać, żebyś nie cierpiała. A przy okazji, moja propozycja jest
nadal aktualna. Kiedy będziesz miała dość, daj mi znać, a zabiorę cię z dala od
tego wszystkiego.
W zadumie skinęła głową.
— Doceniam to. — Na samą myśl, że stoi po jej stronie, zrobiło jej się ciepło i
przyjemnie. Byłby idealny, gdyby nie był wampirem.
— Co lubisz robić, gdy nie pracujesz?
Wzruszyła ramionami.
— Trudno powiedzieć, czasami mi się wydaje, że przez całe życie tylko
pracuję. Ale lubię moją pracę. Lubię pomagać ludziom, mimo że nie najlepiej
czuję się w ich towarzystwie.
— Pewnie było ci ciężko, gdy zaczynałaś studia w tak młodym wieku.
Skinęła głową.
— Pod względem intelektualnym byłam gotowa, ale nie pod względem
społecznym, towarzyskim. Wcześniej rodzice uczyli mnie w domu. Oboje są
naukowcami. Mam dwóch braci, sporo ode mnie starszych. I obaj zaczęli studia
w wieku lat trzynastu, więc nie miałam okazji dobrze ich poznać.
— Byłaś samotna.
Pod powiekami zapiekły dawne urazy i niewypłakane łzy. Jakim cudem jej
rodzice, tacy mądrzy i genialni, nie dostrzegali, że czasami dziecko potrzebuje
czegoś innego niż nowe zadanie, nowy podręcznik? Czasami wystarczyłby całus
i serdeczny uścisk.
Dziadek to rozumiał. I nagle ogarnęła ją fala smutku.
— Miałam dziadka w Irlandii. Nosił kilt i grał na dudach.
— Już nie żyje?
Pokręciła głową, przełknęła łzy.
— Brakuje mi go.
— Szkoda, że go nie poznałem.
— Abby mówiła, że jesteś bardzo muzykalny.
Spojrzał na protezę.
— Byłem, dawniej.
Czyżby wraz z dłonią stracił miłość do muzyki? Pewnie bardzo wtedy
cierpiał.
— Przykro mi.
Skinął głową.
— Wśród wampirów jestem znany jako ten, który stracił rękę. Przyjaciele
starają się, by brzmiało to dumnie, porównują mnie do Terminatora.
Skrzywiła się. Przez lata znana jako dziwaczysko, doskonale wiedziała, jakie
to uczucie, gdy inni postrzegają cię jednowymiarowo.
Westchnął.
— Niepotrzebnie ci to powiedziałem, nie chcę, żebyś pomyślała, że
narzekam.
— Dlaczego? Może powinieneś powiedzieć przyjaciołom, że...
— Nie! Nie chcę wyjść na rozkapryszonego dzieciaka. Powinienem przyjąć to
jak mężczyzna.
Zagryzła usta, żeby się nie uśmiechnąć. Najwyraźniej męskie ego ma się
świetnie nawet po śmierci.
Wiatr zadarł jego kilt o kilka centymetrów, odsłaniając silne, muskularne uda.
Skrzywił się i poprawił go.
Roześmiała się.
— Ależ proszę cię, przyjmij to jak mężczyzna.
Zawtórował jej.
— A więc jednak udało mi się cię rozbawić.
Skinęła głową. Ale czy to oznaczało, że zdobędzie jej serce?
Poczuła, jak strach przechodzi w panikę. Co ona właściwie robi? Powiedziała
mu tyle o sobie. I świetnie się z nim bawiła. Z wampirem. Zabójczo przystojnym
wampirem, który przyprawiał ją o szybsze bicie serca.
Tak dalej być nie może.
— Chciałabym już wracać.
Nadal się go bała. Dougal wszedł do kantorka ochrony w Romatechu,
pogrążony w rozmyślaniach, co powinien zrobić dalej, by zdobyć jej zaufanie.
Kiedy teleportował ją do domu, właściwie nawet na niego nie spojrzała.
Podziękowała mu tylko i zaraz uciekła do siebie, na górę. Był pewien, że
spodobała jej się wycieczka na Empire State Building, że udało im się poznać się
troszeczkę lepiej.
A to już jakiś postęp, prawda?
— Wróciłeś — odezwał się Freemont zza biurka.
— Aye. Dzięki, że mnie zastąpiłeś.
Dougal wpatrywał się w monitory. Abby i Gregori już wyszli. Laszlo pracował
sam. Jeniec nadal leżał w srebrnym pokoju.
— Nie ma sprawy, nie było cię przez zaledwie pół przerwy na lunch. —
Freemont wstał. — Pójdę na obchód. — Wyszedł.
— Dzięki. — Dougal wyjął butelkę sztucznej krwi z małej lodówki, wstawił do
mikrofalówki.
Jaki powinien być jego kolejny krok? Czy jutro zabrać Leah w jakieś inne
miejsce? Co właściwie robi się dzisiaj na randkach? Kino i kolacja? Kolacja to
kiepski pomysł, sam przecież nie może jeść. Zresztą Leah zaprotestuje, gdy
spotkanie będzie za bardzo przypominało randkę.
Sącząc krew prosto z butelki, przypominał sobie ich rozmowę na Empire
State Building. Była bardzo samotna, rozumiał to doskonale. Kiedy porwano go
jako czternastolatka, szybko się przekonał, że jest sam przeciwko całemu
światu.
Ale Leah nie musi już być sama. Na wyciągnięcie ręki miała kogoś, kto
podziwia jej odwagę, genialny umysł i siłę charakteru. Kogoś, kto oddałby
wszystko, byle dotknąć jej pięknej twarzy i pieścić każdy skrawek jej cudownego
ciała.
Na wyciągnięcie ręki miała jego.
Rozdział 10
N astępnego dnia Leah obudziła się koło południa i od razu pomyślała o
wycieczce na Empire State Building z Dougalem. O randce, która nie była
randką. O fascynacji, do której nie chciała się przyznać.
Ale jak mogła nie tracić głowy dla tak cudownego, troskliwego, przystojnego,
silnego i uważnego faceta? I tak nieumarłego?
Z jękiem odepchnęła od siebie tę myśl. Lepiej skoncentrować się na pracy.
Już pierwszej nocy udało jej się wyodrębnić trzy mutacje genetyczne. Dobrze, że
Abby i Laszlo, wybitni chemicy, zdołają opracować odpowiednie serum, cofające
te zmiany.
Problem w tym, że jedno antidotum nie załatwi sprawy. Cofnięcie mutacji
będzie prawdopodobnie oznaczało serię zastrzyków przez dłuższy czas, więc
chyba łudzą się, licząc, że zdołają pomóc tysiącom mutantów.
Może się okazać, że popracuje tu dłużej, niż początkowo zakładała, a to
oznaczało kolejne spotkania z Dougalem. Nawet gdyby nie chciała się z nim
widywać, zawsze będzie w pobliżu. Ba, nawet teraz pewnie był blisko, w
piwnicy. Uśmiechnęła się pod nosem. A jednak miał podziemną norę. A ona, jeśli
zechce, może go tam odwiedzić.
Wstała i po raz kolejny usiłowała myśleć o czymkolwiek innym, byle nie o
nim. Wzięła prysznic, ubrała się i zeszła na parter — i dowiedziała się, że
rodzina Echarpe’ów wybiera się na wycieczkę do Central Parku. Podziękowała
za zaproszenie, wykręciła się, mówiąc, że musi zrobić pranie. To nie tak, że ich
nie lubiła, po prostu przywykła do ciszy i samotności.
I naprawdę musiała zrobić pranie. Przecież przyjechała tu z zapasem ubrań
na trzy dni, przekonana, że to tylko krótki wyjazd służbowy. Ale praca u boku
Abby i Laszla wydawała się rozsądniejsza, zwłaszcza że obiekt jej badań był w
podziemiach Romatechu.
Co oczywiście znowu przypomniało jej o Dougalu. Czy jest teraz w piwnicy?
Nastawiła pranie, zeszła do piwnicy, zapaliła światło w pokoju bilardowym.
Pusto. Spojrzała na zamknięte drzwi.
Ze stłumionym jękiem wróciła do pralki. Jak może pielęgnować w sobie tę
fascynację? I co z tego, że jest zabójczo przystojny? Intrygujący? I że ma taki
zmysłowy, męski głos, który sprawiał, że uginały się pod nią nogi? Albo że serce
waliło jej jak młotem, gdy patrzył na nią tak, jakby była jedyną kobietą na
świecie?
Był martwy.
I był blisko. Co to szkodzi, że raz rzuci okiem? Będzie uważać, żeby nie
zostawić żadnych śladów.
Otworzyła drzwi na całą szerokość, żeby do środka docierało jak najwięcej
światła, i cicho podeszła do łóżka. Leżał na wznak. Na jego twarzy malował się
spokój. Długie ciemne rzęsy spoczywały na policzkach. Na pięknie
zarysowanych ustach błąkał się uśmieszek. Podbródek zasnuł cień zarostu.
Musnęła jego policzek palcem, rozkoszując się tym, jak miękka skóra ustępuje
szorstkości zarostu.
Opuściła wzrok niżej, na ciało zakryte białą koszulą, zapiętą pod szyję,
zasłaniającą groźnego smoka. Nic dziwnego, że ją fascynował. Za staroświecką,
dostojną fasadą skrywał zaskakujące, niebezpieczne wnętrze. Poważny, solidny
jak góra, skrywał w swoim wnętrzu istny wulkan. Piękny mężczyzna — i
zarazem wampir.
Miała gęsią skórkę na rękach. Teraz czuła się tu bezpiecznie, bo Dougal był
martwy, ale jakże ekscytujące byłoby dać się ponieść jego emocjom. Albo,
jeszcze lepiej, samej spowodować wybuch wulkanu.
Pokręciła głową. Co ona sobie myśli? Przecież taki wybuch najzwyczajniej
zmiótłby ją z powierzchni ziemi.
Już miała odejść, gdy dostrzegła coś dziwnego. W lewej dłoni trzymał złożoną
kartkę papieru. Zasnął, mając ją w ręku.
Pochyliła się, by obejrzeć ją dokładniej, i znieruchomiała, widząc duże,
drukowane litery. „Leah”. Napisał do niej liścik? Dreszcz podniecenia zaraz
ustąpił irytacji. Jak śmiał zakładać, że przyjdzie tu gapić się na niego, gdy jest
martwy?
Przecież wcale nie ma obsesji na jego punkcie.
Skrzywiła się. A jednak tu jest, prawda?
Wyszarpnęła mu kartkę z dłoni, rozłożyła i zaczęła czytać.
Droga Leah,
Pewnie nie przyjdziesz do piwnicy, żeby patrzeć na moje martwe cielsko, ale
na wypadek gdybyś jednak to zrobiła, piszę do ciebie ten list.
Nie umiem opowiadać o tym, co czuję, pomyślałem więc, że napiszę o tym,
co mi w duszy gra.
Gdybym śnił, śniłbym o tobie.
Gdybym mógł zobaczyć słońce, świeciłoby ciemniej niż ty.
Gdybym miał umrzeć tysiąc razy, wracałbym tylko po to, by ciebie odnaleźć.
Oczy zaszły jej łzami. Wiedziała, że jest nieśmiały, ale nie podejrzewała, że
jest tak romantyczny. Dlaczego los jest tak okrutny, że gdy wreszcie poznaje
idealnego mężczyznę, on jest wampirem?
Złożyła liścik i ponownie umieściła między jego palcami. Lepiej, żeby nie
wiedział, że to czytała. Wolała, by nie zorientował się, jak na nią działa.
Z jej oka spłynęła łza, spadła na jego dłoń. Wytarła ją i wyszła pospiesznie.
— Jak sytuacja? — zapytał Dougal tego wieczoru, wchodząc do kantorka
ochrony.
— Bez zmian. — Austin włożył płaszcz. — Dzisiaj Emma i Angus wracają do
Londynu, więc zostajecie we dwóch z Freemontem. A, i jeszcze Abby prosiła,
żebyś zajrzał do niej jutro wieczorem, koło wpół do szóstej.
— Dobrze. — Dougal miał nadzieję, że nie chodzi o dalsze testy protezy. Upił
łyk sztucznej krwi i przebiegł wzrokiem poszczególne monitory. Na terenie
Romatechu było jeszcze sporo śmiertelników, jak zawsze jesienią i zimą, gdy
słońce wcześniej zachodziło. Wypatrzył Freemonta w kafeterii, zapewne w
trakcie obchodu, choć wyglądało to raczej na flirt ze śliczną kelnerką.
Wrócił spojrzeniem do obrazu z laboratorium.
— Kiedy przyszły Leah i Abby?
— Mniej więcej dwie godziny temu. — Austin wsunął do kieszeni kluczyki od
samochodu. — Musiały zbadać jeńca, więc poszedłem tam z nimi. Leah
potrzebowała więcej próbek krwi i tkanek. Abby podała mu kolejny zastrzyk
usypiający.
Dougal zerknął na zapis ze srebrnego pokoju.
— I żadnych problemów?
— Nie. — Austin był już w drzwiach. — Do jutra.
— Aye. Miłego wieczoru. — Dougal obserwował Leah i Abby pogrążone w
pracy.
Czy Leah zajrzała do niego w ciągu dnia? Czy przeczytała liścik? Kiedy się
ocknął, zdawało mu się, że wyczuł w powietrzu nutę jaśminu, ale może to tylko
jego pobożne życzenia, nie wiedział.
Zawibrowała jego komórka w sporranie, wyjął więc ją i przeczytał
wiadomość od Angusa. Wracali z Emmą do swego domu w Londynie i życzyli mu
powodzenia na nowym stanowisku. Kiedy tylko Abby uzna, że ręka sprawuje się
bez zarzutu, Angus dołączy go do grupy agentów pracujących także w terenie.
Dougal podziękował i dopił pierwszą tej nocy butelkę krwi, wpatrzony w
monitory. Po kilku minutach do laboratorium wszedł Laszlo, tym razem w
muszce w fioletowe grochy. Dougal zmrużył oczy i bacznie obserwował Leah,
ciekaw, jak reaguje na Laszla. Uśmiechnęła się przyjaźnie, ale nie zerkała na
niego ukradkiem, nie rumieniła się, nie wysyłała żadnych sygnałów sugerujących,
że odwzajemnia jego uczucie.
I Bogu dzięki. Dougal odetchnął z ulgą. Wolał nie mieć wrażenia, że komuś ją
odbiera. A na dzisiaj zaplanował kolejną wycieczkę. Kiedy Freemont wróci,
zrealizuje pierwszy etap swego planu.
Kilka minut po siódmej patrzył, jak Abby i Leah, pogrążone w rozmowie, idą
do kafeterii. Szybkim krokiem wyszedł im na spotkanie. Na jego widok serce
Leah zabiło szybciej, nie wiedział, ze strachu czy podniecenia.
— Dobry wieczór — skłonił się lekko. — Możemy porozmawiać na osobności?
Zerknęła na Abby.
— Idziemy na kolację.
— Zaraz mnie dogonisz. — Abby łypnęła na niego podejrzliwie i ustawiła się
w kolejce do kasy.
— Coś się stało? — Leah wyraźnie unikała jego wzroku.
— Nie. Ja... — Był na siebie wściekły, że tak nieporadnie mu to wychodzi. —
Chciałbym cię zaprosić na kolację.
Przewróciła oczami.
— Przecież ty nie jesz.
— Ale ty tak. I chyba spodoba ci się to miejsce, do którego chciałbym cię
zabrać.
Skrzywiła się.
— Nie sądzę, że to dobry pomysł, byś mnie gdzieś zabierał.
Zabolało.
— Wydawało mi się, że wczoraj dobrze się bawiłaś.
Jej twarz wykrzywił bolesny grymas.
— Tak.
— Ja też. I dobrze mi się z tobą rozmawiało.
— Dougal... — Wskazała ustronny kącik. — Zrozum, nie chcę się wiązać z
nikim z pracy.
Zmarszczył brwi.
— Przerażam cię?
Jej oczy zalśniły łzami. Odwróciła wzrok.
— Leah, nigdy cię nie skrzywdzę.
— Ja... słuchaj, wiem, że tak myślisz, ale nie mogę...
Myślał, że serce mu pęknie.
— Nie możesz spotykać się z wampirem?
Spojrzała na niego błagalnie.
— Postaraj się mnie zrozumieć. Zaledwie dwa dni temu dowiedziałam się, że
wampiry w ogóle istnieją, nadal usiłuję sobie to wszystko poukładać. Potrzebuję
więcej czasu.
Czy to cień nadziei? Czy jeśli wszystko sobie poukłada, zmieni zdanie?
Westchnęła.
— Dokąd chciałeś mnie zabrać?
— Nad Niagarę. Byłem tam już, żeby wszystko sprawdzić.
Zamknęła oczy.
— Byłoby cudownie. Zawsze chciałam zobaczyć ten wodospad.
— Nadal możemy się wybrać. Jako przyjaciele. Jest tam taka przytulna
knajpka, w której coś zjesz, a potem popłyniemy stateczkiem i...
— Nie! — Cofnęła się, blada jak ściana. — Nie zrobię tego.
— Nie chciałem cię przestraszyć...
— Tu nie chodzi o ciebie. Ja... boję się statków. Zawsze mi się wydaje, że
lada chwila zatoną. Wiem, że to głupie.
Zesztywniał. Powróciły wspomnienia: sztorm na rzece Jangcy prawie trzysta
lat wcześniej, przewrócona łódź i jego rozpaczliwe wysiłki, by uratować Li Lei.
— Przepraszam — Leah była wyraźnie speszona. — Wiem, że chciałbyś się ze
mną spotykać i... i bardzo mi to pochlebia, ale na razie nie mogę. Bardzo mi
przykro. — Szybkim krokiem dołączyła do Abby.
Dostał kosza. Serce ściskało mu się w piersi. A zatem uszanuje jej uczucia i
da jej spokój. Ale nie tracił nadziei. Może kiedyś zmieni zdanie.
Zerknął na nią. Boi się statków? Tego się nie spodziewał.
Wrócił do kantorka. Kiedy zobaczył ją po raz pierwszy, od tyłu, przypominała
mu Li Lei. To, jak się poruszała, jak pochylała głowę... Szybko jednak
uświadomił sobie, że Leah jest inna, pełna życia, piękna. Podziwiał jej siłę i
odwagę, gdy bezpieczny, znajomy świat legł w gruzach. Samotność i ból, których
doświadczyła, przypomniały mu dawne cierpienia, sprawiły, że chciał ją
pocieszać i chronić. Leah zafascynowała go tak bardzo, że od tamtego
pierwszego wieczoru ani razu nie pomyślał o Li Lei. Całkiem o niej zapomniał.
Teraz jednak zastanawiał się, czy to możliwe, by dusza Li Lei znalazła
sposób, by do niego wrócić? Przez prawie trzysta lat zagryzał się, że nie zdołał
jej ocalić, że ją zawiódł. Z całego serca błagał ją o wybaczenie. Skoro Li Lei
wróciła, czy to oznacza, że chce mu wybaczyć?
Na tę myśl serce wezbrało mu w piersi. Jeśli okaże się, że to prawda,
wreszcie będzie mógł zostawić bolesną przeszłość za sobą. Duch Li Lei
odnajdzie spokój, a on zajmie się wreszcie swoim życiem.
Może wtedy mógłby być z Leah. Pragnął jej. Tym razem nie zawiodę kobiety,
którą kocham, obiecał sobie. Będę ją chronił do końca.
Tatuaż zaswędział. Potarł ramię, tam, gdzie stare blizny przypominały o
wypalonym dawno na skórze piętnie niewolnika. To Li Lei wymyśliła, by dowód
hańby zakryć symbolem mocy. Zapewniała, że smok da mu siłę, by przetrwać. I
dawał. Na wiele setek lat.
Teraz czas pójść dalej. Pod warunkiem, że Leah zechce dać mu szansę.
Rozdział 11
N astępnego dnia o wpół do szóstej po południu Dougal przyszedł do gabinetu
Abby.
— Pracuję nad tym preparatem od pół roku — zaczęła, pokazując mu fiolkę
ze złowrogo wyglądającym zielonym płynem. — Założenie jest takie, że dzięki
niemu wampir jest w stanie zapanować nad umysłem drugiego wampira. Nie
musielibyście z nimi walczyć, gdyby wystarczyło nakazać im złożyć broń i
poddać się.
Dougal skinął głową.
— Doskonały pomysł. — Cztery lata temu nie straciłby dłoni, gdyby zdołał
wtedy narzucić tamtym Malkontentom swoją wolę.
— Nadal nad tym pracujemy — ciągnęła Abby. — Ale pomyślałam sobie, że
może w słabszym stężeniu ten preparat pomoże też tobie. Zwiększając władze
umysłu, zwiększysz panowanie nad protezą. Chcesz spróbować?
— A właściwie powinienem? Wczoraj z ręką było wszystko w porządku.
— Ale poprzedniej nocy już nie. — Podniosła probówkę z zieloną cieczą. — To
mogłoby ci pomóc. Przetestujesz to na sobie?
Zmarszczył brwi.
— Chcesz powiedzieć, że do tej pory jeszcze tego nie testowaliście?
— Niestety nie. — Spojrzała na niego z ukosa. — Widzisz tu gdzieś może
wampirze króliki doświadczalne? Ale przecież, nawet jeśli ci zaszkodzi, umrzesz
i jutro ockniesz się zdrów jak ryba, prawda?
— W sprzedaży chyba nie zaszłabyś zbyt wysoko.
Uśmiechnęła się.
— Mówię, jak jest. I naprawdę uważam, że ten preparat wzmocni siłę
twojego umysłu i udoskonali kontrolę nad protezą.
Zawahał się.
— Jeśli się uda, uznam, że nadajesz się do pracy w terenie i powiem
Angusowi, żeby wpisał cię na grafik akcji — dodała.
Uczyła się szybko.
— Podasz mi mniejsze stężenie?
— Tak. Nie chcę, żebyś zapanował nad wszystkimi wampirami w okolicy,
tylko nad protezą.
Ciągle się wahał.
Abby oparła się łokciami o biurko i pochyliła w jego stronę.
— Z tego, co wiem, proteza działa bez zarzutu, problem wiąże się z twoim
nad nią panowaniem, co z kolei wiąże się z tym, co czujesz. Może wolisz
pogadać z Olivią, naszą psycholog...
— Wolę to. — Pod żadnym pozorem nie będzie rozmawiał o swoich uczuciach
z żoną Robby’ego. Uczucia to sprawa osobista. Jego przeszłość to tylko jego
sprawa. Nikomu o niej nie mówił.
— No, dobrze. — Abby napełniła strzykawkę zielonym płynem. — Trochę
potrwa, zanim zauważysz działanie preparatu, jakieś dwadzieścia-trzydzieści
minut — uśmiechnęła się lekko. — Co wolisz, zakasać kilt czy rękaw?
Mruknął coś niezrozumiale pod nosem, rozpiął mankiet, zawinął rękaw.
Zdezynfekowała skórę i wbiła w nią igłę.
— I już. — Zakleiła ślad plastrem. — Rób to, co zwykle, i daj znać, gdy
zauważysz pierwsze efekty. A także gdybyś zaobserwował dziwne efekty
uboczne.
— Efekty uboczne? Dopiero teraz mi o tym mówisz?
Uśmiechnęła się promiennie.
— Muszę wracać do pracy. Powodzenia! — Pospiesznie wyszła z gabinetu.
Już na korytarzu odwinął rękaw koszuli. To, co zwykle. No, dobra. Zajrzał do
kantorka. Freemont siedział za biurkiem, więc Dougal zaproponował, że pójdzie
na obchód.
Wyszedł z budynku bocznymi drzwiami i przechadzał się po parkingu. Za
kilka godzin, gdy wszyscy śmiertelnicy pójdą do domu, będzie poruszał się
błyskawicznie, jak wampir, na razie jednak szedł normalnie. Śmiertelnicy
rozchodzili się powoli, niektórzy już wsiadali do samochodów.
Skręcił w stronę lasu. Rześkie jesienne powietrze chłodziło mu przyjemnie
twarz. Lada dzień spadnie pierwszy śnieg — i nie mógł już się tego doczekać. W
ciągu czterech lat w Teksasie nie widział śniegu ani razu.
Czyżby preparat zaczynał już działać? Zacisnął protezę w pięść, otworzył.
Nie dostrzegał żadnej różnicy, ale naprawdę przekona się o tym dopiero, kiedy
spróbuje zapanować nad ręką w obecności Leah.
Zawrócił do głównego budynku, minął altanę, oświetloną białymi lampkami
świątecznymi. Nagle poczuł przenikliwy ból głowy, zaskakująco intensywny.
Pokręcił głową. Ból ustąpił.
Szedł przez boisko do koszykówki, kiedy ból głowy powrócił, przeszywał
czaszkę od skroni do nasady karku. Zatrzymał się, zacisnął powieki.
Niech to szlag. Czy to te cholerne efekty uboczne? Jeśli tak, nigdy więcej nie
pozwoli sobie podać tego paskudztwa.
Oddychał głęboko, czekał, aż ból ustąpi. Kiedy w końcu uniósł powieki,
zobaczył grupę kobiet w kafeterii. Same śmiertelniczki. Co najmniej dziesięć.
Obserwował je przez okno. Najwyraźniej po pracy zostały dłużej, żeby się
zabawić.
Któraś miała urodziny, sądząc po wielkim torcie, naszpikowanym
świeczkami. Sąsiedni stolik uginał się pod ciężarem kolorowych torebek z
prezentami. Kobiety śmiały się tak głośno, że słyszał je nawet przez grube szkło.
Czasami doskonały wampirzy słuch to prawdziwy problem.
Jedna z nich zapaliła świeczki. Zaczęły śpiewać Happy Birthday i w tej chwili
jego czaszkę przeszyła kolejna fala bólu.
„Och!” Z całej siły zacisnął powieki. „Dość!”
Śpiew ucichł.
Otworzył oczy i zobaczył, że kobiety patrzą po sobie ze zdumieniem.
Czy to jego sprawka? Kolejny efekt uboczny? Kobiety cały czas przyglądały
się sobie, a małe świeczki płonęły monotonnie, wosk spływał na lukier. „Trzeba
je zdmuchnąć!”
Cała dziesiątka zaczęła dmuchać.
Skrzywił się. Co jak co, ale Abby z pewnością udało się spotęgować siłę jego
umysłu. Świeczki zgasły. Kobiety stały dokoła tortu, wpatrzone w ciasto. Czyżby
czekały na polecenia?
„Możecie pokroić tort”.
Wszystkie rzuciły się do noża, a gdy złapała go jedna, pozostałe sięgnęły po
plastikowe nożyki i nimi zaczęły pastwić się nad tortem.
Skrzywił się. Co za bałagan. „Zachowujcie się jak zawsze, normalnie”.
Znieruchomiały i z przerażeniem spojrzały na zmaltretowane ciasto.
Wszedł do środka. Kobiety spojrzały na niego podejrzliwie.
— Przepraszam, chcę przejść. — Podszedł do drzwi.
W połowie długiego korytarza zaczął się zastanawiać, jaki właściwie zasięg
ma siła jego umysłu. Dokąd sięga?
„Zapiej jak kogut”.
Wampirycznym słuchem wychwycił kogucie piania dobiegające z całego
kompleksu.
„A niech to!” Pianie nie ucichło. „Dość tego!” Cisza.
Skręcił do laboratorium. Może Abby poda mu antidotum.
Wszedł do środka. Leah siedziała koło Abby i Laszla. Na jej widok jego serce
fiknęło salto i po raz kolejny zastanawiał się, czy przeczytała jego liścik.
— Tak — odparła i skrzywiła się.
A więc czytała. Proteza zacisnęła się. „Rozluźnij się”, polecił i dłoń usłuchała.
I wtedy zobaczył, że Leah i Abby siedzą nonszalancko rozparte. One też się
rozluźniły!
Z zaskoczeniem uświadomił sobie, że jeśli zechce, może teraz rozkazywać
Leah. Mógłby na przykład polecić jej, by rzuciła mu się na szyję i go pocałowała.
Kiedy poderwała się na równe nogi, z niejakim wysiłkiem odepchnął te myśli
od siebie. „Nie ruszaj się”.
— Abby, coś jest nie tak.
— Myślisz, że o tym nie wiem? — Laszlo nerwowo bawił się guzikiem. —
Zaledwie dwie godziny temu obie piały jak koguty. Podobnie jak cały budynek.
— To moja wina. — Dougal patrzył na Abby. — Możemy porozmawiać na
osobności?
I ona, i Leah ruszyły do drzwi.
— Nie, ty nie. — Spojrzał na Leah, ale zatrzymały się obie. A więc były też
posłuszne jego słowom? W sumie to logiczne; przecież żeby coś powiedzieć,
musiał najpierw pomyśleć.
— Ty, Abby. — Wskazał ją palcem. — Chcę z tobą porozmawiać. W
gabinecie. — Ruszył do drzwi.
— A ty... — Spojrzał na Leah. Mój Boże, ależ jesteś piękna. „Mógłbym cię
całować całą...” Szeroko otworzyła oczy.
Odepchnął te myśli od siebie.
— Usiądź.
Usiadła na podłodze.
— Nie! Na krześle. Możesz teraz zająć się pracą. Jeśli chcesz.
Podeszła do krzesła i pochyliła się nad biurkiem.
Laszlo zmarszczył brwi.
— W jaki sposób nad nimi panujesz? I dlaczego?
Dougal skrzywił się.
— To długa historia. Załatwię to. — Poszedł do gabinetu Abby i zastał ją przy
biurku, wpatrzoną w probówkę z zielonym płynem. W zadumie zmarszczyła
brwi.
Podniosła głowę.
— Czyli chyba już poznaliśmy jeden z efektów ubocznych.
Skinął głową.
— Na Laszla nie podziałało?
— Nie. — Spojrzała na niego z irytacją. — Tylko śmiertelnicy zaczęli piać.
Poproszę Gregoriego, żeby zminimalizował szkody i zmodyfikował pamięć
wszystkim, którzy tu dzisiaj byli.
— Możesz to jakoś zatrzymać?
Westchnęła.
— Na ten środek nie ma antidotum, ale podałam ci małą dawkę. Za kilka
godzin powinno przestać działać. Większość śmiertelników zaraz pójdzie do
domu, więc...
— Ale ty i Leah nadal tu będziecie.
Abby skinęła głową.
— Lepiej, żebyś trzymał się od nas z daleka. I nie myśl o nas. Zajmij się czymś
innym na kilka godzin.
Jęknął. Każe mu nie myśleć o Leah? To najlepszy sposób, by zagwarantować,
że właśnie to będzie robił.
— A jak proteza? — zainteresowała się Abby. — Spróbuj może napisać nią
sprawozdanie czy coś takiego. Zajmiesz czymś umysł i zarazem sprawdzisz, jak
działa ręka.
— Coś wymyślę. — Wyszedł z gabinetu i starał się nie myśleć o Leah. Czym
jeszcze mógłby zająć umysł? I jak sprawdzić sprawność manualną?
I nagle wiedział. Dudy. Zostawił je w domu.
Błyskawicznie teleportował się do piwnicy, zabrał dudy i wrócił do
Romatechu.
„Nie myśl o Leah”.
Dźwięk dud wypełnił powietrze, ich jękliwe zawodzenie niosło się po
zagajniku. Jezu, jakże mu tego brakowało. Taka smutna melodia. Na tym polegał
problem z wolnymi melodiami. Są tak smutne, że od razu pęka ci serce.
„Leah, tak długo na ciebie czekałem”.
Rozdział 12
„ N ie myśl o Leah”.
Leah zamrugała, wpatrzona w okular mikroskopu. Głos Dougala niósł się
echem w jej głowie. Nie sposób nie rozpoznać tego dźwięcznego głosu i
charakterystycznego akcentu.
Kilka minut wcześniej Abby wróciła do laboratorium i opowiadała o dziwnych
skutkach ubocznych, których doświadczał Dougal po spróbowaniu nowego
specyfiku, który mu podała. Zwiększona kontrola myśli wpływała na wszystkich
śmiertelników w budynku.
Jak przez mgłę pamiętała to nieszczęsne pianie. Abby zapewniła, że Gregori
zadba o to, by pozostali śmiertelnicy o wszystkim zapomnieli, ale na szczęście z
umysłem Leah nikt nie zamierzał majstrować. Musiała pamiętać wszystko,
czego tej nocy dokonała w pracy. I chciała zapamiętać myśli Dougala. „Mój
Boże, ależ jesteś piękna. Mógłbym całować cię...” Urwał nagle. Wielka szkoda,
bo teraz nie wiedziała, gdzie tak bardzo chciał ją całować. Po twarzy? Po całym
ciele? Ciepły, rozkoszny dreszcz przeszył ją od stóp do głów.
„Nie myśl o Leah”. Jego głos ponownie rozległ się w jej głowie. Uśmiechnęła
się pod nosem. Biedak bardzo się starał, ale niewiele mu z tego przychodziło.
Jej zresztą też. Właściwie w ogóle nie mogła skupić się na pracy.
„Leah, tak długo na ciebie czekałem”.
W jego głosie było tyle bólu, że czuła go niemal fizycznie. Jak długo właściwie
czekał? Całe życie? Dłużej? Czy nigdy dotąd nie kochał? Czy naprawdę czekał
właśnie na nią? Jak bardzo uraziła go poprzedniej nocy? Czuła, jak narasta w
niej pragnienie, potrzeba, by go zobaczyć, pocieszyć, dotknąć. Udusi się,
zostając tu choćby chwilę dłużej.
Wstała gwałtownie.
— Muszę odpocząć.
— Zjemy coś? — zapytała Abby nieśmiało. — Ostatnio jestem ciągle głodna.
— Chętnie do was dołączę — rzucił Laszlo z nadzieją w głosie.
— Może później — odparła Leah. — Chciałabym zaczerpnąć świeżego
powietrza. Żeby oczyścić umysł.
Abby skinęła głową.
— Altanka jest bardzo przyjemna, tu zaraz jest boczne wyjście.
— Dzięki. — Wzięła sweter, wyszła z laboratorium i zobaczyła znak wyjścia
nieco dalej. Przeszklone drzwi prowadziły na patio.
Ledwie znalazła się na zewnątrz, orzeźwiło ją chłodne powietrze. W oddali,
w kafeterii zaczynała się impreza. Kobieta rozpakowywała prezenty, goście
śmiali się i rozmawiali.
Z oddali docierała smętna melodia. Odwróciła się w tamtą stronę. Brzmiała
dziwnie znajomo, była jak stare wspomnienie. Przeszył ją dreszcz. Ciaśniej
otuliła się swetrem.
Minęła boisko do koszykówki i skręciła w stronę altanki. Muzyka przybrała
na sile, stawała się coraz piękniejsza. Zatrzymała się gwałtownie. Przecież to
dudy. Właśnie tak grał dziadek tamtego magicznego lata. Wtedy uznała, że dudy
to najwspanialszy instrument na świecie.
Zamknęła oczy i słuchała. Tęskna melodia otulała ją, przenikała przez skórę,
znajdowała drogę do jej serca. Tyle emocji. Nie wiedziała do tej pory, że na
dudach można tak smutno zawodzić.
Poczuła łzy pod powiekami, gdy nagle wróciły wspomnienia sprzed czternastu
lat. Zielone pola Irlandii. Śpiewny głos dziadka i jego serdeczne objęcia. Nie
musiała mieć samych piątek, by ją przytulił. Kochał ją za to, że była, po prostu.
Ta muzyka przypadłaby mu do gustu.
Czy to Dougal? Na pewno. Jak mogłaby mu się oprzeć? Jego uroda poruszała
jej serce, jego muzyka — jej duszę. Idąc za smutną melodią, poczuła, jak
przeszywa ją dreszcz. Czy szła ku swemu przeznaczeniu?
„Leah, tak długo na ciebie czekałem”.
Jego szept wypełniał jej umysł. Cały czas o niej myślał, cały czas jej pragnął.
Minęła altankę i skręciła w stronę lasu. W oddali dostrzegła białą koszulę.
To on. Nie chciała mu przeszkadzać, więc zatrzymała się za drzewem.
Siedział na ławeczce ze schyloną głową, skoncentrowany na grze. Lewa dłoń
poruszała się szybko i zwinnie, ale palce protezy były sztywne i powolne.
Jej serce wyrywało się do niego. Pewnie bardzo cierpiał, nie mogąc grać.
Skończył smutną melodię i westchnął głośno.
— Dość już smutku — szepnął. — Potrzebuję radości w życiu. — Potrzebuję
Leah.
Wstrzymała oddech. Powiedzieć mu, że tu jest? Odważy się na to? W ułamku
sekundy zrozumiała, że jeżeli teraz do niego podejdzie, jej życie zmieni się na
zawsze. Straci głowę dla wampira, a on nigdy nie pozwoli jej odejść.
Znieruchomiała, niezdolna zrobić nawet kroku.
Zagrał skoczną melodię, ale po kilku akordach proteza nie wytrzymała
tempa. Skrzywiła się, słysząc, jak muzyka urywa się gwałtownie.
— Niech to szlag! — Cisnął dudy na ziemię. Jęknęły rozpaczliwie, tęsknie. —
Niech to wszystko szlag trafi. — Szedł w stronę budynku, aż kilt kołysał się
rytmicznie.
Zatrzymała się, odprowadzała go wzrokiem, a potem spojrzała na dudy,
ciśnięte na stertę suchych liści. Wiatr przygnał kolejne. Za godzinę całkiem
zakryją instrument. Pogrzebią go.
Przeszyła ją fala gniewu. Jak on śmiał, tak po prostu się poddać! Przecież
grał z głębi duszy. Jak jego dusza mogłaby przetrwać bez muzyki?
Nie pozwoli mu na to. Podeszła do instrumentu, podniosła z ziemi i tym
samym wycisnęła z dud resztki powietrza. Zaprotestowały głośnym jękiem.
— Co ty wyprawiasz? — zapytał miękko.
Odwróciła się gwałtownie.
— Pomyślałam, że nie powinny leżeć na dworze.
Zmarszczył brwi.
— Od dawna tu jesteś?
— Wystarczająco długo. — Uniosła podbródek. — Bardzo szybko wróciłeś.
— Poruszam się bardzo szybko. — Zacisnął usta. — W każdym razie moje
nogi.
— Wiem, że nie najlepiej ci poszło z szybką melodią, ale nie rezygnuj. Ta
wolna muzyka była bardzo...
— Smutna — wpadł jej w słowo.
— Chciałam powiedzieć: piękna.
— Nie. To melancholia. Rozpacz. Czy do końca mojego ponurego żywota
mam mieć w duszy tylko smętną muzykę?
— Lepsza dusza smutna niż żadna. — Podała mu dudy. — Musisz uwierzyć, że
będzie lepiej. Nie możesz się poddawać.
— A zatem martwisz się o moją duszę? — Wyrwał jej dudy. — Uważasz, że
wampir może mieć duszę?
Skrzywiła się. Najwyraźniej poprzedniego wieczoru uraziła jego uczucia.
Jakimś cudem w ciągu zaledwie kilku dni z nieumarłego potwora stał się
udręczonym wrażliwcem, który ją intrygował. Pociągał ją. Była boleśnie
świadoma pożądania, któremu nie chciała ulec.
— Rozumiem, że to znaczy: nie. — Uniósł dudy. — Co chciałaś z nimi zrobić?
— Oddać ci. Z liścikiem dodającym otuchy.
— Chciałaś mi je przynieść do kantorku? — Milczała. Zmrużył oczy. — A
może zamierzałaś znowu odwiedzić mnie w piwnicy?
Skinęła głową.
— Tak.
Odłożył dudy na ławkę.
— Dlaczego przychodzisz do mnie, gdy jestem martwy? Zdaję sobie sprawę,
że kiepski ze mnie rozmówca, ale kiedy żyję, radzę sobie jednak trochę lepiej.
Z trudem przełknęła ślinę.
— Czuję się bezpieczniej, gdy śpisz...
— Snem śmiertelnym — podkreślił, patrząc na nią z ukosa. — Czyli na jawie
jestem taki straszny?
Tak. Skrzyżowała ręce na piersi.
— Może.
— Nigdy cię nie skrzywdzę.
Piekły ją oczy. Mógł przecież złamać jej serce. Już bolało.
— Jak mam ci udowodnić, że nie jestem bezdusznym potworem?
— Wiem, że masz serce i duszę. Włożyłeś je w muzykę. — Zamrugała, żeby
opanować łzy. — Pięknie.
Podszedł bliżej.
— Więc czemu musisz ciągle widzieć we mnie wampira?
Serce waliło jej jak oszalałe. Balansowała na skraju przepaści, lada chwila
runie w otchłań i, na miłość boską, tak bardzo tego chciała.
— Nie możesz dostrzec we mnie mężczyzny? Nie pójdę z tobą na kolację, nie
zaproszę na spacer w blasku słońca. Nie zasnę jak zwykły człowiek. Ale ja też
czuję. — Lewą dłonią dotknął jej twarzy tak delikatnie, że ścisnęło jej się serce,
a po policzku spłynęła łza.
Starł ją kciukiem.
— Potrafię kochać jak mężczyzna. — Pochylił się jeszcze niżej. — I całować.
Z trudem zaczerpnęła tchu i wtedy ją pocałował. Lekko, ale stanowczo.
Odsunął się i spojrzał na nią pytająco, jakby chciał zapytać, czy może
kontynuować. Pod jej powiekami gromadziło się więcej łez. Nie wiedziała, co
powiedzieć, wiedziała jedynie, że chce więcej.
Jedną dłoń położył jej na karku, drugą, tę sztuczną, u nasady jej pleców i
przyciągnął do siebie. Dotknęła ręką jego koszuli, pod miękką bawełną czuła
twardość mięśni.
— Leah — szepnął. Podniosła na niego oczy.
Płomień w zielonym spojrzeniu topił resztki jej oporu.
— Tak — odparła szeptem.
Pocałował ją znowu. Długo, zmysłowo, łaskotał ją ustami, smakował, pieścił.
Po jej ciele rozlało się ciepło, gromadziło między jej nogami. Jęknęła, gdy
pogłębił pocałunek, wypełniając jej usta językiem.
Jej zmysły oszalały, po głowie snuła się jedna niewyraźna myśl. Do tej pory
nikt nie całował jej do utraty zmysłów. Myślała, że to niemożliwe, a tymczasem
spadała w przepaść, stawała się kłębkiem zakończeń nerwowych, rozpalonych
do czerwoności. Wędrowała dłońmi po jego barkach, na kark, przyciągnęła go
bliżej, wplotła mu palce w długie, miękkie włosy. Jęknęła cicho, ulegle.
Odpowiedział głośnym pomrukiem.
— Leah. — Obsypywał pocałunkami jej policzki i czoło. — Pragnę cię. Bardzo
cię pragnę.
Myślała, że serce pęknie jej z pożądania. Odsunęła się, by dotknąć jego
twarzy. Błyszczące, czerwone oczy.
Odskoczyła z krzykiem.
Wypuścił ją i podniósł ręce.
— Nie denerwuj się.
Cofnęła się.
— Masz czerwone oczy!
— Aye. Pragnę cię.
— Na kolację? — Cofnęła się o kolejny krok.
— Nay. Pragnie cię moje serce. — Skrzywił się i poprawił sporran. — I moje
ciało.
Z trudem przełknęła ślinę. Co ona właściwie wyrabia? Szaleństwem byłoby
zadać się nawet ze śmiertelnikiem, którego znałaby zaledwie cztery dni, a co
dopiero z wampirem! Jak na kobietę, która zawsze tak bardzo szczyciła się
swoją inteligencją, postępowała bardzo głupio. Co ona właściwie o nim wie? Czy
będzie po niej, gdy straci dla niego głowę?
— Ja... nie mogę. — Biegiem wróciła do głównego gmachu.
Następnego dnia obudziła się tuż przed południem, jęknęła głośno i zwinęła
się w kłębek w nadziei, że uda jej się ponownie zasnąć. Po niespokojnej nocy
nadal była zmęczona.
Niemal nie zmrużyła oka, bo ilekroć zapadała w sen, powracało wspomnienie
pocałunku i wszystko zaczynało się od nowa. Cudownie władczy nacisk jego ust
na jej wargach. Delikatna pieszczota na policzkach i czole.
A wtedy wracało pragnienie, tęsknota w sercu, bolesna pustka między
nogami. Głowiła się, czy jednak nie popełniła błędu. Może powinna porozmawiać
z Abby albo Heather. Przecież obie były szczęśliwymi żonami wampirów.
Z jękiem potarła dłonią twarz. Dość tych bzdur. Jak jakakolwiek zdrowa na
umyśle kobieta mogłaby w ogóle brać pod uwagę małżeństwo z wampirem?
„Leah, tak długo na ciebie czekałem”.
— Nie! — Gwałtownie usiadła na łóżku. Nie pozwoli, by jego słowa
prześladowały ją bez końca. Jak mógł tak długo na nią czekać, skoro znali się od
zaledwie czterech nocy? Owszem, może i czekał na miłość, ale to nie znaczy, że
konkretnie na nią.
Facet nie dawał jej pracować. Wczoraj, po pocałunku, wróciła do
laboratorium, żeby trochę popracować, ale niewiele jej z tego przyszło. Cały
czas wracała myślami do pocałunku, nie mogła się skoncentrować. Tamta scena,
co chwila przeżywana na nowo w wyobraźni, nabierała coraz większego
znaczenia, aż miała wrażenie, że całe jej życie można by podzielić na dwie
części, przed pocałunkiem i po. Życie przed pocałunkiem zmierzało krok po
kroku ku tej pamiętnej chwili. Poznanie Dougala. Pocałunek.
Pokręciła głową. Nie pozwoli mydlić sobie oczu naiwnymi teoriami o
przeznaczeniu. Sama o wszystkim decyduje. Sama, osobiście.
Dzisiaj na przykład zdecyduje, że nie pójdzie do piwnicy. Nawet jeśli znowu
napisał do niej liścik... nie podejdzie do niego. Zachowa dystans. Zrobi, co do
niej należy w Romatechu, a potem odejdzie.
I nigdy więcej nie zobaczy Dougala. Bo jest przecież zbyt logiczna i
racjonalna, by zakochać się w wampirze.
Rozdział 13
N ie przeczytała jego liściku, był tego prawie pewien.
Następnego wieczoru stał w kantorku ochrony, sączył sztuczną krew z
butelki i obserwował monitory. Jeniec nadal leżał w srebrnym pokoju, pogrążony
w śpiączce. Leah i Abby pracowały w laboratorium. Leah ani razu nie podniosła
głowy, żeby zerknąć w kamerę. Kiedy ocknął się ze śmiertelnego snu, w piwnicy
nie było zapachu jaśminu. Liścik, który ściskał w dłoni, wydawał się
nienaruszony.
Upił spory łyk sztucznej krwi. Nie chciała go. Poprzedniej nocy włożył w
pocałunek całe swoje pragnienie, łudził się, że jakoś do niej dotrze, ale
najwyraźniej to nie podziałało.
Wzgardziła nim.
Czyżby przeraziły ją czerwone oczy? Cóż, nic nie mógł na to poradzić.
Ilekroć wampir odczuwał podniecenie, jego oczy automatycznie lśniły
czerwonym blaskiem. Może za bardzo nalegał? Czekał na nią od prawie trzystu
lat, ale z punktu widzenia Leah znali się od zaledwie pięciu dni, czy raczej nocy.
Musi zwolnić. Dać jej szansę, żeby do tego przywykła. I zaufała mu.
Może pomoże, kiedy nie będzie już wyglądał jak cholerny pirat. Po
wczorajszym fiasku zadzwonił pod numer, który dostał od Gregoriego. Stylista z
DVN zgodził się przyjąć go po Laszlu, za dwie noce.
Dopił sztuczną krew, a tymczasem jego myśli wypełniły wspomnienia
pocałunku. Dałby sobie rękę uciąć, że jej się podobało. Zarzuciła mu ręce na
szyję, jęczała i tuliła się do niego. Wystarczyło kilka minut, by oczy mu
poczerwieniały i nabrzmiał.
Odepchnął te myśli od siebie, usiadł za biurkiem i napisał sprawozdanie dla
Angusa. Freemont miał wolny wieczór, więc Dougal sam wychodził na obchód.
Kilka godzin później uznał, że los daje mu drugą szansę. Leah i Abby szły do
kafeterii na kolację. Idealna chwila na kolejny obchód.
Błyskawicznie obszedł teren, zwolnił dopiero przy boisku do koszykówki. O
tej porze Leah i Abby miały kafeterię dla siebie. Otworzył drzwi.
Leah podniosła głowę i szerzej otworzyła oczy, zaraz jednak ponownie zajęła
się szarlotką.
— O, cześć, Dougal. — Abby powitała go uśmiechem. — Co tam?
— Nic nowego. — Podszedł do ich stolika.
Abby zajadała lody.
— Wzmożona kontrola myśli już ustąpiła, prawda? Nie słyszałam, żeby ktoś
tu dzisiaj piał.
— Nay. — Patrzył, jak Leah widelcem popycha kawałek szarlotki po całym
talerzu. — Nie robię najmniejszego wrażenia na żadnym śmiertelniku. Ani
śmiertelniczce.
Podniosła głowę. Słyszał, że jej serce zabiło szybciej.
Uśmiechnął się leciutko. Mam cię.
Zarumieniła się. Zaatakowała szarlotkę plastikowym widelcem.
— Fajnie, że do nas zajrzałeś. — Abby skończyła lody i tęsknie oblizała
łyżeczkę. — Lada dzień opracujemy serum, które przetestujemy na naszym
gościu w srebrnym pokoju. Jutro wieczorem pójdziesz z nami do niego, żeby
sprawdzić, jak działa?
— Aye. — Zerknął na Leah. — Gratulacje. Świetnie wam idzie.
Wzruszyła ramionami. Unikała jego wzroku.
— Od tej chwili koncentruję się tylko i wyłącznie na pracy.
— To na pewno rozsądna decyzja.
Poczerwieniała jeszcze bardziej.
Dougal odetchnął głęboko, chciał, by zapach jej krwi i jaśminu uderzyły mu do
głowy.
Abby wstała i zerknęła w stronę korytarza.
— Mogę z tobą chwileczkę porozmawiać?
Aye — razem z nią wyszedł z kafeterii.
— Musiałam wysłać Angusowi sprawozdanie na temat twojej protezy —
szepnęła. — Napisałam, że kłopoty z opanowaniem protezy wynikają z
chwilowych zaburzeń emocjonalnych. — Zerknęła na Leah. — Ale nie wdawałam
się w szczegóły.
A zatem domyślała się, że to Leah jest źródłem jego emocji.
— Powiedziałaś komuś?
— Gregoriemu. Zgodził się ze mną. — Zmarszczyła brwi. — Twierdzi, że
chcesz walczyć o Leah. To prawda?
Dougal skrzyżował ręce na piersi.
— A co? Uważasz, że to zły pomysł?
— Sama nie wiem. — Abby wróciła wzrokiem do Leah. — Jest genialna, ale
zarazem młodziutka i naiwna. W ogóle nie dostrzega, że Laszlo wpatruje się w
nią jak zakochany szczeniak, ale ty... wydaje mi się, że poświęca ci dużo uwagi.
Poczuł przypływ nadziei.
— Myślisz, że mam u niej szanse?
Abby skrzywiła się.
— Słuchaj, Dougal, ja ją naprawdę lubię. Nie chcę, żeby cierpiała.
— Nie skrzywdzę jej.
Spojrzała na niego z powątpiewaniem.
— Wy, faceci, zawsze tak mówicie. Po prostu uważaj, dobrze?
Abby wracała do stolika, a on zerknął na Leah. Ich spojrzenia spotkały się i
przez jej twarz przemknął grymas bólu, zanim uciekła wzrokiem.
Cholera. Abby miała rację. Już teraz sprawiał jej ból. Odszedł ze stłumionym
westchnieniem.
Następnego wieczoru Dougal gniewnie wpatrywał się w monitory. Jak długo
jeszcze zamierzała go ignorować? Zapadł w sen śmiertelny, ściskając w garści
ten cholerny liścik, ale Leah do niego nie przyszła. A teraz uwijały się z Abby w
laboratorium, szykowały serum dla jeńca.
Nerwowo przechadzał się po gabinecie, by po chwili udać się na obchód
terenu.
W końcu Abby zadzwoniła po niego i umówiła się z nim w srebrnym pokoju.
Zbiegł do podziemi, wystukał kod dostępu na panelu.
Otworzyły się drzwi windy. Ze środka wysiedli Abby, Laszlo, Leah i Gregori.
Laszlo niósł tacę.
— Dobry wieczór. — Dougal skłonił się Leah, ale nie patrzyła na niego.
— Cześć, brachu. — Gregori poklepał go po plecach. — Nie chciałem
przepuścić takiej imprezy. — Dumnie spojrzał na Abby. — Moja żona zna się na
rzeczy.
Abby żachnęła się.
— Nie gwarantuję, że serum zadziała, a nawet jeśli, to dopiero pierwszy krok
w długim procesie.
— Ale to dobry początek. — Laszlo wniósł tacę do pomieszczenia i postawił
na stoliku obok posłania.
Dougal stanął z drugiej strony, żeby z bliska przyjrzeć się jeńcowi. Młody,
muskularny mężczyzna z ogoloną na łyso głową.
Laszlo stanął u jego stóp, Leah i Abby znajdowały się naprzeciwko Dougala.
Gregori obszedł posłanie, upewnił się, że więzy są nienaruszone.
— Na pewno chcecie go wybudzić?
Dougal zesztywniał.
— Nie radzę.
Abby napełniła strzykawkę.
— Serum zadziała lepiej, kiedy będzie przytomny. W śpiączce funkcje
życiowe są tak spowolnione, że czekalibyśmy całe wieki na jakąś reakcję. Poza
tym, w takim stanie nie można się z nim porozumieć...
— Liczysz, że zechce z wami współpracować? — zdziwił się Dougal.
— Mam taką nadzieję, kiedy wyjaśnimy, co robimy — odparła Abby.
Laszlo z przejęciem kręcił guzikiem przy kitlu i z zachwytem wpatrywał się w
Leah.
— Mamy wielkie szczęście, że Leah jest z nami. Zna mandaryński.
Skinęła głową.
— Powiem mu, że pomagamy mu wrócić do normalności.
Gregori skrzywił się.
— A jeśli on nie chce być normalny? Przecież zawarł pakt z Daraferem.
Dostał supermoce, a w zamian oddał mu się ciałem i duszą.
Leah zdumiona podniosła głowę.
— Zdawało mi się, że to żołnierz Mistrza Hana.
— Owszem. — Abby zerknęła na Gregoriego. — Moim zdaniem zechce stać
się normalny. Kiedy mu wyjaśnimy, że Darafer dostanie jego duszę...
— Co? — Leah nie wierzyła własnym uszom.
Dougal z irytacją spojrzał na Abby i Gregoriego.
— Nie powiedzieliście jej o Daraferze?
— Powiedziałam — zapewniła Abby. — Wytłumaczyłam, że te mutacje to jego
sprawka, że szykuje żołnierzy dla Mistrza Hana.
— Ale jakim cudem dostaje ich dusze? — dopytywała się Leah. — Jak w ogóle
można komuś oddać swoją duszę?
Dougal żachnął się.
— Najwyraźniej nie powiedzieli ci, że to demon. I że kiedy żołnierze
umierają, ich dusze trafiają do piekła.
Leah szeroko otworzyła oczy.
— Mówisz poważnie?
Abby skrzywiła się.
— Może powinniśmy wyjaśnić to bardziej szczegółowo, ale nie chciałam cię
jeszcze bardziej przerazić. I bez tego miałaś dość stresów i...
Leah prychnęła.
— Przeraziłoby mnie to jeszcze bardziej, gdybym w to uwierzyła. Piekła nie
ma. Demonów też nie. To nielogiczne. — Zerknęła na jeńca. — Nie będę mu
opowiadała takich bzdur.
Dougal lekko przechylił głowę.
— Nie wierzysz w piekło?
Leah wzruszyła ramionami.
— Ludzie sami sobie robią piekło na ziemi.
— To akurat prawda — przyznał Dougal. — Ale życie to coś więcej niż to, co
widzimy. Przecież zaledwie kilka dni temu nie wierzyłaś w istnienie wampirów i
zmiennokształtnych. — Widział, jak skrzywiła się lekko. Czy żałowała, że trafiła
do ich świata? Że go poznała? Czy ich pocałunek budził w niej jedynie złe
wspomnienia? — Zdaję sobie sprawę, że nasze istnienie przeczy logice. Nie
powinno nas tu być, ale to nie znaczy, że jesteśmy źli.
Spojrzała mu w oczy, zajrzała głęboko, jakby chciała zobaczyć jego duszę.
Usiłował pokazać jej, co czuje, a gdy jej oczy zaszły łzami, pomyślał, że może mu
się udało.
Na chwilę opuściła powieki i odwróciła się.
Abby westchnęła głośno.
— Kiedyś też uważałam, że demony nie istnieją. Ale Darafer jest prawdziwy.
Widziałam, jak zepchnął kogoś z klifu jednym ruchem ręki.
— To przez niego mama Abby zachorowała — dodał Gregori. — Sam
przyznał, że to on wymyślił różne choroby. Widok ludzkiego cierpienia sprawia
mu przyjemność.
Abby wzdrygnęła się.
— Jest przerażający. To on stał za zamachem na mojego ojca.
Leah zamrugała szybko.
— Ktoś chciał zabić twojego ojca?
Abby skinęła głową.
— Nic o tym nie wiesz, bo ojciec to zatuszował. Uznał, że zamachowiec
pragnął rozgłosu, więc dopilnował, żeby akurat tego nie dostał — skrzywiła się.
— Darafer o tym wiedział. Przechwalał się, że to on zmanipulował myśli
zamachowca.
Leah szeroko otworzyła oczy.
— Więc to prawdziwy...
— Demon — dokończył Gregori. — Tak.
Pobladła.
Dougal podszedł bliżej. Cofnęła się.
— Nic mi nie jest.
— Naprawdę? — odparł miękko.
Przecząco pokręciła głową.
— Zawsze wiedziałam, że zło istnieje, ale wydawało mi się, że to coś
ulotnego, mrocznego, przypadkowego, coś, co zjawia się nagle, bez celu, i
sprawia, że przypadkowi ludzie dopuszczają się strasznych rzeczy. Nigdy nie
przyszło mi do głowy, że źródłem zła jest jedna potężna istota z określonym
planem działania. — Wzdrygnęła się. — Świat okazuje się coraz dziwniejszy. I
coraz bardziej niebezpieczny.
— Tak, dziewczyno. Ale nie musisz mierzyć się z tym sama.
Ich spojrzenia znowu się spotkały. Skrzywił się, widząc ból w jej
złotobrązowych oczach.
— No właśnie — włączył się Laszlo. — Możesz na nas liczyć.
Westchnęła.
— Akurat kiedy już mi się wydawało, że wszystko sobie poukładałam, że już
wszystko zrozumiałam, los stawia mnie w takiej sytuacji.
— Nie przejmuj się tym — poradził Gregori. — Są małe szanse, byś
kiedykolwiek spotkała Darafera.
Leah wzdrygnęła się i głęboko zaczerpnęła tchu.
— Miejmy to już za sobą.
— Dzielna dziewczyna — szepnął Dougal.
Skrzywiła się.
— Wcale nie taka dzielna. — Podeszła do posłania.
Czyżby odpychała go ze strachu? Dougal zacieśnił więzy, Abby umieściła na
ciele jeńca czujniki i podłączyła je do monitora.
— No, to zaczynamy. — Abby zrobiła jeńcowi zastrzyk.
Po kilku minutach jego powieki zatrzepotały, palce drgnęły.
Nagle otworzył oczy i zacisnął pięści, gwałtownie naciągając więzy.
Krzyknął coś po chińsku, mierząc zebranych wrogim spojrzeniem. Miotał się
na posłaniu, szarpał więzy.
Leah odezwała się cicho. Zmrużył oczy lśniące gniewem i skoncentrował się
na niej.
Mówiła dalej, uśmiechnęła się z otuchą, poklepała go po ramieniu.
— Niby dlaczego miałbym ci uwierzyć, suko? — warknął. — Śmierdząca
dziwka!
— Ty durniu. — Dougal złapał go za szyję. Proteza zacisnęła się. — Przecież
ona chce cię uratować. Jeszcze raz tak się do niej odezwiesz, a zabiję cię.
— Dougal? — Leah wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami.
— Dougal! — krzyknęła Abby. — Puszczaj! Zabijesz go!
Jego dłoń zaciskała się. Jeniec był czerwony jak burak.
— Dougal! — Gregori złapał go za ramię. — Co ty wyprawiasz? Potrzebujemy
go żywego!
Polecił protezie rozluźnić się — i ręka usłuchała.
Jeniec chciwie chwytał powietrze. Pozostali odetchnęli z ulgą.
— O rany. — Laszlo nerwowo bawił się guzikiem. — Dlaczego go
zaatakowałeś?
Dougal cofnął się o krok. Niech to szlag. Co on narobił?
— Mówiłeś do niego po chińsku — szepnęła Leah.
— To był chiński? — zdziwił się Gregori. — Myślałem, że celtycki. Jakim
cudem Szkot zna chiński?
Dougal zacisnął powieki. Cholera! Nie zdawał sobie sprawy z tego, co robi!
Usłyszał, jak jeniec obraża Leah, i ani się obejrzał, a już dusił drania.
— Ja... to było niechcący.
— Niechcący mówiłeś po chińsku? — rzuciła Abby z przekąsem.
Skrzywił się.
— Nie chciałem. — Zerknął na jeńca. — Dajcie mu zastrzyk. Jest już spokojny
i gotów do współpracy.
— No jasne, bo cudem uszedł z życiem — Gregori żachnął się. — Dlaczego
nagle się na niego rzuciłeś?
— Obrażał mnie — wyjaśniła Leah i spojrzała znacząco na Dougala. — A ty to
zrozumiałeś.
Z jękiem przeczesał włosy palcami. Jego sekret wyszedł na jaw.
— A to ciekawe. — Laszlo bawił się guzikiem. — Kiedy nauczyłeś się
chińskiego?
— Nie chcę o tym rozmawiać. — Dougal szedł do drzwi. — Będę u siebie,
gdybyście mnie potrzebowali.
Rozdział 14
S kąd on znał chiński, na Boga? Leah zastygła w bezruchu. Myślała jedynie o
Dougalu. Dlaczego nigdy nie wspomniał o tym przyjaciołom? Trzymał to w
tajemnicy od kilkuset lat? Co jeszcze ukrywał? Co miał na myśli, mówiąc, że tak
długo na nią czekał?
— Leah? — Abby dotknęła jej ramienia. Drgnęła.
— Tak?
— Prosiłam, żebyś z nim porozmawiała. — Wskazała jeńca. — Ciśnienie
ciągle mu rośnie. Postaraj się go uspokoić. Wolałabym nie podawać mu teraz
środka uspokajającego.
— Oczywiście. — Zresztą inne leki mogłyby zakłócić działanie serum. Leah
pochyliła się nad jeńcem i zagaiła po chińsku: — Nazywam się Leah Chin, a ty?
— Nie twoja sprawa!
— Chcemy ci pomóc.
— Bzdura! — Łypnął na nią groźnie. — Chcecie mnie torturować.
— Nie, my tylko chcemy cofnąć mutację. — Choć to nie lada zadanie. — A
kiedy nam się to uda, będziesz mógł wrócić do normalnego życia.
Żachnął się z pogardą.
— Jak miliardy innych? Ja nie chcę być normalny! — Szarpał się nerwowo. —
Dlaczego jestem tak cholernie słaby? Co mi zrobiliście?
— Przez pewien czas byłeś w śpiączce, masz osłabione mięśnie. Kiedy
przywrócimy cię do normalnego stanu...
— Nie! Do cholery, nie macie prawa odwracać zmian! Chcę być superszybki i
supermocny!
— Ma niebezpiecznie podwyższony puls — rzuciła ostrzegawczo Abby,
wpatrzona w monitor.
— Mówi, że nie chce, żebyśmy cofali mutację — przetłumaczyła Leah.
— Tego się obawiałem — mruknął Gregori.
Laszlo pokręcił głową.
— Przeszedł pranie mózgu. Może po pewnym czasie...
— Nie doczeka tego, serce może mu nie wytrzymać — mruknęła Abby.
— Postaram się go przekonać. — Leah przeszła na chiński. — Podobno
zmienił cię demon. W zamian za dodatkowe moce oddałeś mu duszę.
Jeniec patrzył na nią z pogardą.
— I co w związku z tym?
— Jeśli umrzesz...
— Ja nie umrę, idiotko! Nie zabiją mnie nawet twoje tortury! Sprawił, że
jestem niepokonany.
— Nikt nie jest niepokonany.
— Owszem, Darafer! I my także. Kiedy Mistrz Han zapanuje nad światem,
my będziemy jego królami!
Leah jęknęła głośno. Dlaczego źli zawsze chcą panować nad światem?
— Słuchaj, niewiele wiem o Mistrzu Hanie czy demonach, ale moim zdaniem
to bardzo prawdopodobne, że was okłamują. Wykorzystują. Naprawdę
wierzysz, że demon jest uczciwy? A Mistrz Han zechce podzielić się z wami
władzą nad światem?
W oczach jeńca pojawił się błysk zwątpienia, ale zaraz zniknął. Łypnął
gniewnie na Leah.
— Mylisz się. Mistrz Han jest lojalny wobec swoich ludzi. Przyjdzie po mnie,
uratuje mnie, a ciebie zniszczy.
— O ile mi wiadomo, wampiry nie mogą się teleportować do tego
pomieszczenia. To czyste srebro.
Jeniec syknął głośno i pociągnął za więzy.
— Nie zostawią mnie! Zobaczycie! Mistrz Han mnie ocali! — Poczerwieniał,
krzycząc na całe gardło: — Mistrz Han! Mistrz Han!
— Podam mu środek uspokajający. — Abby zrobiła mu zastrzyk.
Leah skrzywiła się.
— Przepraszam, tylko pogorszyłam sytuację.
Laszlo kręcił guzikiem i ze smutkiem patrzył na nieprzytomnego jeńca.
— Niełatwo jest uratować kogoś, kto wcale tego nie chce.
Leah westchnęła. Czy mają prawo cofnąć mutację wbrew woli jeńców? Ale
jeśli tego nie zrobią, przyczynią się do tego, by zły wampir i demon przejęli
władzę nad światem.
Jeśli nie zdołają cofnąć mutacji w żołnierzach Mistrza Hana, będą musieli z
nimi walczyć, a dusza każdego zabitego trafi prosto do piekła. Leah nie była do
końca przekonana, czy wierzy w piekło, ale rozumiała, dlaczego wampiry nie
chcą mieć na sumieniu dusz śmiertelników. Nie dziwiło jej więc, że tak bardzo
zależało im na jej pomocy.
Wiedziała od Abby, że wojsko Mistrza Hana znacznie przewyższało ich
liczebnie. Jeśli uda jej się odwrócić mutację, nie dojdzie do wojny, w której
polegnie też wielu wampirów.
Coś ścisnęło ją za serce.
Po raz pierwszy w pełni do niej dotarło, jak heroiczną walkę prowadzą
wampiry. Chronili przecież świat śmiertelników, którzy nawet tnie mieli pojęcia
o ich istnieniu. Poświęcali się, mając świadomość, że nie mogą liczyć na
wdzięczność i chwałę. Walczyli, bo tak trzeba, bo to właściwa decyzja.
Tym samym miała twardy orzech do zgryzienia, problem, który mógł zaważyć
na całym jej życiu: jakim cudem odrzucenie tak szlachetnego mężczyzny jak
Dougal ma być właściwym wyborem?
— Dlaczego nigdy nie wspomniałeś, że znasz chiński? — zapytał Angus przez
telefon.
Dougal zerknął na zegar na biurku. Minęło zaledwie dziesięć minut, a Angus
w Londynie już się o wszystkim dowiedział. Przypomniał sobie, że widział na
monitorze, jak Gregori znika z kadru.
— Gregori ci powiedział?
— Tak, wspomniał też, że mało brakowało, a urwałbyś jeńcowi głowę.
Dlaczego? Znowu masz kłopoty z ręką?
— Nay.
Cisza. Angus sapnął gniewnie.
— Powiesz mi, o co chodzi?
— Obrażał Leah.
— I to wystarczający powód, by chcieć go zabić?
Dougal zacisnął pięść.
— Wtedy wydawało mi się, że tak.
— Abby miała rację. Pozwalasz, by emocje wzięły górę.
— Panuję nad sytuacją — zapewnił Dougal. — Przecież go nie zabiłem. —
Zerknął na monitor pokazujący srebrny pokój. — Jeńcowi nic nie jest, Abby i
Leah go obserwują.
— Jakim cudem nigdy nie przyznałeś się, że znasz chiński? Przejrzałem twoje
podanie o pracę z 1928 roku. Ani słowa na ten temat.
— Wtedy wydawało się to nieistotne. Wówczas naszą uwagę skupiali
Malkontenci z Europy Wschodniej i Rosji.
— A kiedy zjawił się Mistrz Han? Nie uznałeś za stosowne, że warto o tym
wspomnieć? W kółko wysyłałem w teren Rajiva i J.L., bo sądziłem, że tylko oni
znają język. O wiele wcześniej włączyłbym cię do czynnych oddziałów. Dlaczego
mi nie powiedziałeś?
Dougal zazgrzytał zębami.
— To sprawa osobista.
Angus żachnął się.
— Domyślam się, ale weź się w garść, cokolwiek to jest. Wracasz do pracy
operacyjnej.
— Wracam w teren?
— Co prawda nadal mam pewne wątpliwości co do twojej protezy, ale jesteś
nam potrzebny. Czeka nas misja w Chinach i...
— Nie. — Dougal nie dał mu dokończyć. Właśnie dlatego do tej pory o tym nie
wspominał. — Wszędzie, tylko nie tam. Nie wrócę tam.
Angus zawahał się i zapytał cicho:
— Co się tam stało?
Dougal skrzywił się.
— Kiedy tam byłeś? — dopytywał Angus. — Znamy się od Culloden, czyli to
miało miejsce, zanim zostałeś wampirem.
Dougal zacisnął pięść i zaraz ją rozluźnił.
— Nie chcę do tego wracać.
— Do diaska, człowieku. Może się okazać, że wszyscy wylądujemy w
Chinach, walcząc z Mistrzem Hanem. To nasz największy wróg. Więc uporaj się
z tym, co cię gryzie, i to szybko. — Angus rozłączył się.
Dougal z westchnieniem odłożył słuchawkę na widełki. Od prawie trzystu lat
usiłował się z tym uporać. Stracił wtedy wszystko. Ojczyznę, dom, rodzinę,
wolność.
Potarł bliznę na prawym barku, pamiątkę po tym, jak wypalono mu znamię
niewolnika, gdy miał siedemnaście lat. Inni młodzi mężczyźni dopiero wkraczali
w życie, a on myślał, że jego już dobiegło końca. Jak mógł przyznać, że
traktowano go jak przedmiot, pozbawiono człowieczeństwa i bito, aż stracił
wszelką nadzieję?
Uratowała go Li Lei. W jej oczach ponownie stał się człowiekiem.
Ryzykowała życiem, by go uratować. A kiedy go potrzebowała, zawiódł ją.
Tatuaż dał o sobie znać, najpierw łaskotał, potem eksplodował falą ciepła w
płomieniach na jego sercu. Skrzywił się z bólu. A jeśli Li Lei znalazła sposób, by
znowu go ocalić? A jeśli jej dusza powróciła, by uwolnić go od bólu, który
zniewolił jego serce?
Zamrugał szybko, żeby powstrzymać łzy. Nawet jeśli dusza Li Lei wróciła,
Leah o tym nie wiedziała. I kompletnie go ignorowała.
I może tak właśnie powinno być. Jeśli ma zasłużyć na przebaczenie, musi na
nie zapracować. Musi od nowa zdobywać jej miłość i zaufanie.
„Odnajdę cię, bez względu na wszystko. Choćby za tysiąc lat — odnajdę cię”.
Druga szansa. Im więcej o tym myślał, tym bardziej w to wierzył. Po prawie
trzystu latach los dawał mu drugą szansę.
I tym razem nie zawiedzie Leah, gdy będzie go potrzebowała.
Rozdział 15
N astępnego wieczoru Dougal teleportował się do holu stacji DVN i zapytał
recepcjonistkę, jak dotrzeć do salonu Wilsona.
— Prosto korytarzem za tymi drzwiami. — wskazała za siebie. — A potem w
lewo, mijasz garderoby i już.
— Dziękuję. — Już szedł do drzwi.
— Chyba nie zetniesz tych włosów, co? — zawołała za nim. Zatrzymał się z
dłonią na klamce.
— Wyglądam jak pirat.
Westchnęła tęsknie.
— Wiem.
Czy to dobrze? Szedł korytarzem, skręcił w lewo, gdy mijał garderoby,
wampirycznym słuchem wychwycił głos Laszla.
— Dwieście dolarów? Za strzyżenie?
— Myślisz, że to takie proste? — odparł męski głos. — Kiedy tu wszedłeś,
wyglądałeś, jakby ostatnio strzygł cię psi fryzjer!
— To się zdarzyło tylko raz — mruknął Laszlo.
Mężczyzna żachnął się.
— Wiedziałem! I jeszcze rachunek za nowe ciuchy.
— Pięćset dolarów? — jęknął Laszlo.
Dougal skrzywił się. Najwyraźniej transformacja nie jest tania.
— Wyluzuj, bracie — poradził Gregori. — Super wyglądasz!
— Ja... nie jestem taki pewien — sapnął Laszlo.
Dougal doszedł do otwartych drzwi i zajrzał do środka.
Laszlo miał na sobie eleganckie szare spodnie, czerwoną koszulę o dziwnym,
nowoczesnym kroju i czarną dwurzędową wojskową marynarkę z mnóstwem
guzików, a zatem wprost dla niego stworzoną, ale to jego fryzura sprawiła, że
Dougal zatrzymał się w pól kroku. Długie strąki zniknęły. Laszlo był ostrzyżony
na krótko.
Dougal z trudem przełknął ślinę.
— Zaufaj mi — przekonywał Gregori. — Leah uzna, że super wyglądasz.
— Co? — nieznajomy przycisnął rękę do piersi.
To na pewno Wilson, pomyślał Dougal. Był szczupły, miał burzę jasnych
włosów i bystre niebieskie oczy.
— Chodzi o kobietę? Dlaczego od razu tak nie mówiłeś? — Wilson sięgnął po
nożyczki, odciął kołnierzyk przy koszuli Laszla, rozerwał ją do połowy. — Teraz!
Rewelacja!
— Co? Właśnie zniszczyłeś... — Laszlo zerknął na rachunek. — Koszulę za
sto dolarów!
— Ale jaki efekt! — Wilson rozchylił poły koszuli, odsłaniając białą klatkę
piersiową Laszla. — Teraz wręcz krzyczysz: chodź, laleczko, mamy dla siebie
całą noc!
Laszlo głośno przełknął ślinę i zaczął bawić się guzikiem przy marynarce.
— Przestań! — Wilson uderzył go w dłoń. — Psujesz całą aurę pewności
siebie!
— Nie mam aury pewności siebie.
Wilson jęknął głośno i spojrzał na Gregoriego.
— Chcesz, żebym z kapusty zrobił kawior?
— Świetnie się spisałeś — zapewnił Gregori. — Laszlo jeszcze nigdy nie
wyglądał tak dobrze.
— Laszlo? — powtórzył Wilson dramatycznie. — O Boże, nie, musimy to
zmienić.
— Co? — Laszlo nie posiadał się z oburzenia. — Ale... ale...
— Cicho bądź. — Wilson klepnął go w ramię, cofnął się, w zadumie dotknął
palcem ust. — Może Lance?
Gregori pokręcił przecząco głową.
— Za mało męskie.
— Masz rację — Wilson pogardliwie machnął ręką. — Znalem kiedyś
pewnego Lance’a, ale stracił głowę dla wilkołaka. Wyobrażacie to sobie?
Wybrał futrzaka, choć mógł mieć mnie?
— Nie do wiary — mruknął Gregori.
— Już wiem! — Wilson pstryknął palcami i wskazał na Laszla. — Laser!
— Gdzie? — Laszlo zerknął za siebie.
— Nie, nie! Ty! Laser! — Wilson poprawił mu poły marynarki. — I jeszcze
dobra rada, za darmo. Zapisz się do całodobowej siłowni i popracuj nad
muskulaturą. Dziewczyny uwielbiają faceta z ładną klatą.
— Och. No tak. — Laser naciągał poły porwanej koszuli.
— Daj spokój! — Wilson klepnął go w dłoń. — Nie chcesz wyglądać seksy?
— Ja... pomyślałem sobie, że zaimponuję jej umysłem.
Wilson żachnął się.
— Chyba żartujesz. Kobiety lecą na przystojniaków. Silnych, władczych i... —
Spojrzał na drzwi i właśnie w tej chwili Dougal stanął w progu. — O Boże.
Gregori uśmiechnął się.
— To Dougal. Ten drugi, którego masz doprowadzić do porządku.
— Och, tak. — Wilson zbliżał się powoli, szacował go wzrokiem. — Tak.
Dougal lekko przechylił głowę.
— Dzień dobry.
— Tak — Wilson w zadumie muskał palec ustami. — Tak.
Laszlo nic już z tego nie rozumiał.
— Też chcesz się ostrzyc?
Dougal wzruszył ramionami.
— Wyglądam jak pirat.
— Och. — Laszlo zmarszczył brwi i złapał za guzik marynarki.
— Hm. — Wilson powoli obchodził Dougala dokoła, przyglądał mu się, dotknął
jego białej koszuli. — Nie. — Spojrzał na kilt. — Nie. — Na widok sporranu
szeroko otworzył oczy. — Nie. — Przesunął spojrzenie na jego włosy. — O Boże,
nie!
— Może jakieś: tak? — mruknął Dougal.
Wilson zbył go machnięciem ręki.
— Wyglądasz fantastycznie, ale... — skrzywił się. — Na miłość boską, co ty
wyprawiasz z włosami?
— No... myję je.
— Niby czym? — Wilson zmarszczył nos. — Szarym mydłem?
— Ostatnio nie.
— A kiedy ostatnio używałeś odżywki?
Dougal zawahał się. Myślał intensywnie nad odpowiedzią.
— O Boże. — Wilson z ukosa spojrzał na Gregoriego. — Ile twoim zdaniem
cudów mam dokonać jednej nocy?
Gregori zachichotał.
— Jeśli ktoś może tego dokonać, to tylko ty.
— To akurat prawda. — Wilson dotknął włosów Dougala i syknął głośno. —
Masz rozdwojone końcówki, które same się rozdwajają! Czym ty je obcinasz,
toporem?
Dougal żachnął się.
— Nie jestem barbarzyńcą. — Wyjął sgian dubh z pochwy na łydce. — To
malutkie ostrze.
— O Boże! — Wilson odskoczył w tył. — To straszne. — Z przechyloną głową
patrzył, jak Dougal chowa sztylet. — Ale i seksowne. Co masz na ręku?
Metalową rękawicę?
— Protezę — mruknął Dougal. Wyprostował się. — Straciłem dłoń w walce.
— O rany. Wydaje się silna. Potężna. — Oczy Wilsona rozbłysły. — Już wiem!
Metal będzie motywem przewodnim w twoim nowym wizerunku! Podkreślimy
protezę!
Dougal skrzywił się.
— Musimy?
— Tak! — Wilson triumfalnie wyrzucił pięść w powietrze. — Już wiem! Dużo
czerni, suwaków, łańcuchów... i kajdanki!
Dougal zmarszczył brwi.
— Nie wydaje mi się, żeby łańcuchy i kajdanki sprawiły, że kobieta mi zaufa.
— Żartujesz sobie! — prychnął Wilson. — Oszaleje z zachwytu!
Gregori zachichotał.
— Jak dla mnie to trochę za dużo.
Laszlo kręcił guzikiem.
— Robisz to wszystko dla kobiety? Dla której?
— Daj spokój! — Wilson uderzył go żartobliwie. — Cicho teraz, muszę
pomyśleć. — Wrócił do Dougala. — Wyrzucimy staroświecką koszulę i kieckę.
— To jest kilt — mruknął Dougal.
— A co to za paskudztwo? — Wilson nachylił się, żeby lepiej widzieć.
Dougal zazgrzytał zębami.
— Sporran — tradycyjny, męski element szkockiego stroju.
Wilson uśmiechnął się pod nosem.
— Włochaty worek między nogami... Tak, to bardzo męskie. — Wyciągnął
rękę, żeby dotknąć sporranu.
Dougal cofnął się o krok.
— Nie dotykaj mojego szczura!
Wilson wyprostował się i przycisnął dłonie do piersi.
— O Boże, zakochałem się w szczurze!
Gregori uśmiechnął się pod nosem.
— Pamiętam to dobrze.
Dougal łypnął na nich podejrzliwie.
— Co?
— Nieważne, przystojniaku. Do roboty. — Wilson wskazał szereg umywalek i
rozkładanych foteli pod ścianą.
— Muszę wracać do pracy — mruknął Laszlo.
— Dozo, Laser. — Wilson pomachał mu na pożegnanie. — Możesz zapłacić w
recepcji.
Gregori poklepał go po plecach.
— Powodzenia, bracie. Powiedz Abby, że zaraz wrócę.
Laszlo spojrzał niespokojnie na Dougala i wyszedł.
Dougal westchnął. Powinien był powiedzieć mu, że chodzi o Leah, ale uznał,
że to bez sensu, skoro jak dotąd nie miał żadnych sukcesów w tej dziedzinie.
Wilson zdjął pelerynkę z wieszaka.
— Zdejmij koszulę i owiń się tym.
Dougal zawahał się.
— A nie mogę założyć tego na wierzch?
— Masz za wysoki kołnierzyk. — Wilson machnął ręką. — No, szybko,
rozbieraj się.
Dougal skrzywił się w duszy i rozpiął koszulę. Może jeśli zdejmie ją z
wampirzą szybkością...
— Co to jest? — Wilson pociągnął go za kołnierz. — Tatuaż?
— Nic. — Dougal szybko ściągnął koszulę i sięgnął po pelerynkę.
Wilson odskoczył, trzymając ją poza jego zasięgiem.
— O Boże! Cudowny!
— Rany! — sapnął Gregori. — Przecież to wielki smok!
Dougal odwrócił się, żeby zabrać Wilsonowi pelerynkę i usłyszał, jak Gregori
głośno nabiera tchu.
Cholera! Szybko okrył się pelerynką. Gregori pewnie widział jego blizny, a
jako mały szpicel zaraz doniesie o nich Angusowi. I swojej żonie.
— Co... co ci się stało? — zapytał szeptem.
— Nic. — Dougal otulił się pelerynką.
— Dougal, brachu... twoje plecy... o rany. — Gregori skrzywił się. — To się
pewnie stało przed transformacją?
— Tak. — Dougal podszedł do fotela przy umywalce. — Możemy mieć to już
za sobą?
— Coś mnie ominęło? — dopytywał się Wilson. — Jeszcze jeden tatuaż?
Gregori westchnął.
— To sprawa osobista.
— No właśnie — sapnął Dougal.
— Hm... — Wilson podniósł palec do ust. — Skoro o sprawach osobistych
mowa. Wbijemy cię w superobcisłe czarne spodnie. Co masz teraz na sobie?
Bokserki czy slipy?
Dougal zamrugał.
— Chodzi ci o... o...
Gregori żachnął się.
— Jeśli to prawdziwy Szkot, nie ma pod spodem nic.
— Naprawdę? — Wilson z szerokim uśmiechem podszedł do stanowiska. —
No to jak, jesteś prawdziwym Szkotem? — sięgnął po suszarkę do włosów. — Bo
czuję, że trochę tu wieje.
Dougal jęknął głośno. Zanosiło się na długą noc.
Leah była w laboratorium, analizowała próbkę DNA. Abby szturchnęła ją w
bok.
— Ej! Popatrz! Laszlo wrócił!
— Cześć. — Leah nawet nie podniosła głowy.
Abby szturchnęła ją mocniej.
— Co? — Leah podniosła wzrok i zobaczyła Laszla w progu, z nadzieją na
twarzy. Po raz pierwszy widziała jego czoło.
— Byłeś u fryzjera.
— Tak. — Laszlo nerwowo bawił się guzikiem.
— Super! — zapewniła Abby. — Nie uważasz, że Laszlo ma super fryzurę,
Leah?
— Jasne. — W każdym razie krótką. — Teraz możesz patrzeć w okular
mikroskopu i grzywa nie zasłania ci oczu.
Laszlo skinął głową.
— Tak.
— To chyba nowa marynarka? — ciągnęła Abby i nadepnęła Leah na stopę.
Co tu się dzieje? Leah spojrzała pytająco na Abby i przeniosła wzrok na
Laszla.
— Tak, bardzo ci w niej ładnie.
— Naprawdę? — Spojrzał na nią z nadzieją w oczach.
— Co się stało z twoją koszulą? — zapytała.
Spochmurniał, przytrzymując rozdarte poły.
— Miałem mały wypadek.
— Co za szkoda — uśmiechnęła się współczująco.
— Gregori wrócił z tobą? — zapytała Abby.
— Nie, nadal tam jest — Laszlo złapał za guzik przy marynarce. — Z
Dougalem.
Leah zesztywniała.
— Dougal tam jest? Dlaczego?
Laszlo zmarszczył brwi, nerwowo kręcąc guzikiem.
— Powiedział, że wygląda jak pirat.
A więc chce ściąć włosy? Leah zerwała się na równe nogi. Serce biło jej
coraz szybciej.
— Masz jego telefon?
— Dougala? — Laszlo pokręcił głową. — Chyba nie.
— Abby? — Leah spojrzała na nią błagalnie.
Wzruszyła ramionami.
— Nie, nie mam numeru komórki, zazwyczaj dzwonię do pracy.
— Więc dzwoń do Gregoriego! — zawołała Leah. — I to już!
— Co się dzieje? O, cześć, skarbie — powiedziała do słuchawki.
— Co z Dougalem?! — dopytywała Leah. Abby słuchała przez chwilę.
— Gregori mówi, że właśnie usiadł w fotelu fryzjerskim i... Leah wyrwała jej
słuchawkę.
— Gregori, musisz go powstrzymać!
— Leah? — zdziwił się. — Co się dzieje?
— Niech nie ścina włosów! Niech niczego nie zmienia! Lubię go takiego, jaki
jest!
— Co? — Guzik Laszla z brzękiem potoczył się po podłodze.
— Ja... — Leah urwała, widząc jego zrozpaczoną minę. O nie! ta
transformacja była dla niej?
— Dougal, co ty wyprawiasz? — krzyknął Gregori. — O rany. Leah? On cię
słyszał.
Głośno przełknęła ślinę.
— I co robi?
— Zrzucił pelerynkę i wkłada swoją koszulę. Rzucił pieniądze na ladę —
informował Gregori.
— Dougal! — ze słuchawki dobiegł obcy głos. — Wracaj! Obetnę chociaż te
końcówki!
— Zniknął — poinformował Gregori. — pewnie wraca do Romatechu.
Serce Leah fiknęło salto. O rany! I co ona najlepszego narobiła? Dougal
wiedział, co do niego czuje. I był już w drodze.
— Powiedz Abby, że zaraz tam będę. — Gregori się rozłączył. Leah jak
nieprzytomna oddała aparat Abby.
— Dougal ci się podoba — wyszeptał Laszlo. Smutek na jego twarzy łamał jej
serce.
— Przykro mi. Ja nie wiedziałam, że ty... Przykro mi. Drzwi do laboratorium
stanęły otworem. Dougal wpadł do środka. Zatrzymał się gwałtownie. Miał
rozpiętą koszulę, wilgotne, rozczochrane włosy. Wpatrywał się w nią
rozpalonym spojrzeniem szmaragdowych oczu.
Serce zatrzepotało jej w piersi.
Dougal.
Podszedł do niej i złapał ją za rękę.
— Chodź ze mną.
Rozdział 16
L eah starała się dotrzymać mu kroku, co nie było łatwe, biorąc pod uwagę jego
długie nogi.
— Poczekaj.
Wziął ją na ręce i ruszył jeszcze szybciej.
Objęła go za szyję. Korytarz mignął jej przed oczami. Zanim się obejrzała,
byli na zewnątrz, zbliżali się do altany.
Postawił ją na ziemi.
— Tutaj będziemy sami, bez kamer.
Rozejrzała się dokoła. Ktoś włączył drobne świąteczne lampki, więc miała
wrażenie, że znajdują się w szkatułce pełnej brylantów. Był to magiczne,
romantyczne... I niebezpieczne, bo najchętniej rzuciłaby się wampirowi w
ramiona. Skuliła się i wsunęła dłonie w kieszenie fartucha.
— Jeśli ci zimno, możemy poszukać cieplejszego zakątka.
— Nie, w porządku. — Pod kitlem miała sweter.
Powędrowała wzrokiem do jego koszuli, rozpiętej pod szyją. Wyglądał spod
niej smok. Czaił się na szerokiej klatce piersiowej, ział czerwono-
pomarańczowym ogniem na jego sercu. Zapragnęła go dotknąć, poznać
wszystkie jego tajemnice, sprawić, żeby wulkan wybuchł dla niej. A jeśli się
sparzy, słuchając głosu serca?
Odeszła w najdalszy zakątek altanki i udawała, że podziwia widok, choć było
zbyt ciemno, by dostrzec odległy las.
— Nie musiałeś się aż tak spieszyć.
— Słyszałem cię w słuchawce — odezwał się miękko za jej plecami. — Nie
chciałaś, żebym ściął włosy.
Serce zabiło jej szybciej.
— Oczywiście, że nie. — Lekceważąco machnęła ręką i odwróciła się do
niego. — Ty z krótkimi włosami? To do ciebie nie pasuje.
— Nie chciałaś, żebym się zmienił.
— Nie doszukuj się...
— Powiedziałaś, że lubisz mnie takiego, jaki jestem. — Podszedł o krok.
Serce dudniło jej w uszach.
— Lubię wiele rzeczy. Sałatkę. Szarlotkę. Wszystko, co jest logiczne i spójne.
— W takim razie masz szczęście, bo ja jestem bardzo logiczny.
— Ale twój puls nie jest spójny. Urywa się o świcie.
— Owszem, i tak dzień w dzień. Można według mnie regulować zegarki.
Moje uczucia też są spójne. Nie zmienią się, choćby nie wiem co. Jestem też
bardzo logiczny.
Jak również słodki i seksowny, choć o tym starała się nie myśleć.
— A co niby jest takie logiczne w byciu nieumarłym?
— Pozwolisz, że wytłumaczę. — Jego oczy rozbłysły. — Po latach szukania
znalazłem wreszcie najpiękniejszą kobietę na świecie, do tego inteligentną i
dzielną, i czuję, że tracę dla niej głowę. Czy to nie jest logiczne?
Było. Co więcej, chwytało ją za serce, choć nie chciała się do tego przyznać.
Skrzyżowała ręce na piersi.
— Nie jesteś taki głupi jak na kogoś, kogo mózg przez pół dnia jest martwy.
Kąciki jego ust drgnęły w uśmiechu. Podszedł bliżej.
— Jesteś taka jak ja.
Cofnęła się o krok i wpadła na słupek podtrzymujący dach.
— Ale tylko cię... lubię. Nic więcej.
— Och. — Podszedł bliżej. — Powiedz mi w takim razie, czy twoje serce
zawsze bije tak szybko dla tego, co lubisz?
Szlag by trafił jego świetny słuch. Dumnie uniosła głowę.
— Tak, jestem znana z tego, że podnieca mnie czekolada.
Uśmiechnął się lekko.
— A co jeszcze lubisz? — Przesunął palcem po jej policzku. — A to lubisz? I
to? — Gładził ją po karku.
O Boże, tak. Zagryzła usta, żeby nie jęknąć głośno.
— A wiesz, co ja lubię? — Jego palce zawędrowały na jej podbródek. — Lubię
dotykać twoją słodką, miękką skórę.
Objął ją i przyciągnął do siebie.
— Lubię mieć cię w ramionach. Lubię to, jak na mnie reagujesz. Twoje serce
szaleje jak wiatr podczas burzy.
Zacisnęła dłonie na jego koszuli. Jak mogłaby mu się oprzeć?
— Lubię twój smak. — Potarł kciukiem jej dolną wargę. — Och, dziewczyno,
tak bardzo chciałbym cię pocałować.
Boże drogi, zaraz się tutaj rozpłynie. Spojrzała mu w oczy.
Płonęły czerwonym blaskiem.
Odskoczyła, wyrwała się z jego objęć. Akurat kiedy była o krok od tego, by
oddać mu serce, rzeczywistość ściągnęła ją na ziemię. Traciła głowę dla
wampira.
— Nie bój się. — Patrzył na nią ze smutkiem. — Moje oczy zawsze stają się
czerwone, gdy cię pragnę. Więc jeszcze nieraz to zobaczysz.
Odchrząknęła.
— Bez urazy, ale mógłbyś wyrażać się odrobine jaśniej, chyba nie masz na
myśli pragnienia w sensie dosłownym? Chodzi ci o to, że nagła zmiana koloru
oczu oznacza podniecenie seksualne?
Kąciki jego ust uniosły się w uśmiechu.
— Właśnie tak, pani doktor. To trafna diagnoza.
Zmrużyła oczy.
— Czy ty się ze mnie nabijasz?
— Skądże. — Spojrzał na nią z komiczną urazą, czerwony blask w oczach
ustąpił zieleni.
— Chyba zepsułam nastrój. — Niewinnie zatrzepotała rzęsami. — Tak mi
przykro.
Uśmiechnął się.
— Bez obaw, wszystko zaraz wróci do normy.
Spojrzała na niego z powątpiewaniem.
— Tak myślisz?
— Tak. A póki czekamy, pozwól, że coś wyjaśnię. Myślałem o tym, żeby cię
chędożyć, ale nie schrupać.
— Chędożyć?
— Za staroświeckie? Postaram się to unowocześnić — pochylił się z lekkim
uśmiechem na ustach. — Chcę cię bzyknąć, nie skubnąć.
— Bzyknąć? — Zagryzła usta, czując dziwną ochotę, żeby się roześmiać. — I
pomyśleć, że sądziłam, że jesteś romantyczny.
Zmrużył oczy.
— Czy ty się ze mnie nabijasz?
— Skądże. — Przybrała równie niewinną minkę.
Z cichym śmiechem przyciągnął ją do siebie. Uległa mu. Jak mogłaby się go
bać, skoro jest taki uroczy, kochany, honorowy.
Siedem dni, uświadomiła sobie. Minęło zaledwie siedem dni, a ona pokonała
długą drogę — wtedy mdlała na jego widok, teraz się do niego tuliła.
Odwróciła głowę, przywarła policzkiem do jego nagiej piersi. Słyszała bicie
jego serca, czuła, jak klatka piersiowa wznosi się i opada w rytm oddechu.
— Jesteś cieplejszy, niż się spodziewałam.
— W tej chwili żyję.
I to bardzo. Przesunęła dłonią po jego brzuchu.
— Masz fantastyczne mięśnie, jak tabliczka czekolady.
— Tak? — Jego oddech muskał jej włosy. — Co to znaczy?
— Sześciopak, który wygląda jak tabliczka czekolady. — Przywarła ustami do
jego piersi. — I tak też smakuje.
— Och, dziewczyno. — Potarł podbródkiem o jej włosy.
Musnęła palcami tatuaż, obrysowała głowę smoka, dotknęła płomieni.
— Starałam się nie zwracać na ciebie uwagi, bo bałam się, że się sparzę.
— Wiem. Ja też się trochę boję.
— Dlaczego?
— Tak długo czekałem. Nie zniósłbym myśli, że mógłbym cię stracić.
Serce zabiło jej szybciej.
— A jak długo czekałeś?
— Prawie trzysta lat.
— Nieźle się trzymasz. — Przesunęła dłonią po umięśnionej piersi,
zatrzymała się na sutku.
Odetchnął głęboko.
— Och, dziewczyno, znowu mi oczy poczerwieniały.
Szybko reagował. Uśmiechnęła się, wiedząc, że to jej sprawka.
Całował jej czoło.
— Przepraszam, że używałem słów takich jak chędożyć i bzykać.
Powiedziałem to żartem, nie chciałem cię obrazić.
Uśmiechnęła się szerzej.
— Słyszałam o wiele gorsze określenia. Podczas stażu pracowałam też na
ostrym dyżurze i pacjenci obrzucali mnie naprawdę strasznymi określeniami.
— Naprawdę? — Zmarszczył brwi i odchylił się odrobinę. — Powiedz mi, jak
się nazywali, a odnajdę ich i nakładę im oleju do głowy.
Roześmiała się. Nie wiedziała już, co ujmuje ją bardziej, jego opiekuńczość
czy cudowny akcent.
— I co ja mam z tobą zrobić?
Spojrzał na nią poważnie.
— Daj mi szansę z tobą być. — Objął ją mocniej. — Kiedy o świcie po raz
ostatni nabieram tchu, myślę o tobie. I kiedy ponownie budzę się do życia, myślę
o tobie. Wypełniasz moje myśli. I moje serce.
Zapiekły ją oczy. A jednak jest romantyczny. Przedtem zastanawiała się, czy
zdoła mu się oprzeć, ale wtedy jeszcze nie chciała spojrzeć prawdzie w oczy.
Nie zdoła. Czuła, że traci dla niego głowę, kompletnie, całkowicie.
— Dougal... — szepnęła.
Dotknął jej czoła swoim.
— Leah.
Musnęli się nosami. Ich usta były coraz bliżej.
— Tak. — Zarzuciła mu ręce na szyję.
Musnął ustami jej wargi. I jeszcze raz, chwilę dłużej.
A potem nagle objął ją mocniej, przyciągnął do siebie i pocałował mocno,
łapczywie.
Wulkan wybuchł, porwał ją za sobą, sprawił, że rozpływała się w jego żarze.
Penetrował językiem jej usta, błądził dłońmi po jej ciele.
Jęknął gardłowo i jego głos przyprawiał ją o cudowny dreszcz, który
przenikał całe ciało i kumulował się rozkosznie między jej nogami.
Chciała mieć go bliżej. Wplątała dłonie w jego długie, mokre włosy.
— Leah. — Obsypywał pocałunkami jej twarz i szyję.
Marzyła, by dotknął jej piersi, wtuliła się jego twardą klatkę piersiową. Za
mało. Pragnęła go całą sobą. Jęknęła głośno.
Rozsunął poły jej kitla, nakrył dłonią jej pierś.
— Leah. — Muskał kciukiem nabrzmiały sutek.
— Proszę. — Sweter był zdecydowanie za gruby.
Zachowywał się, jakby ją usłyszał, wsunął dłoń pod tkaninę i odnalazł pierś.
Głośno zaczerpnęła tchu. Teraz dzielił ich jedynie jedwab staniczka.
Zadrżała, kiedy jej sutek nabrzmiał pod jego dotykiem.
— Leah — szepnął jej do ucha, lekko zaciskając palce.
Nogi się pod nią ugięły, czuła wilgoć między udami.
— Pragnę cię. — Obrysował językiem płatek jej ucha. — Chcę...
Nagle znieruchomiał, odwrócił głowę w stronę budynku.
— Co się stało?
Wziął ją na ręce i ruszył w stronę bocznego wejścia.
— Włączył się alarm. Ktoś teleportował się do środka.
Kantorek ochrony był pusty. Dougal postawił Leah na ziemi.
— Tu będziesz bezpieczna.
— Co się dzieje? — dopytywała się.
Dobre pytanie. Wystukał kod, żeby wyłączyć alarm, i przeczesywał wzrokiem
monitory. Zobaczył Freemonta w srebrnym pokoju, koło pustego posłania.
Jeniec zniknął.
Do kantorka wpadli Laszlo i Roman, za nimi szedł Gregori z Abby na rękach.
Postawił ją obok Leah.
— Co wywołało alarm? — zapytał Roman.
— Ja niczego nie słyszałam — mruknęła Leah.
Abby pochyliła się do jej ucha.
— Bo ma częstotliwość, którą słyszą tylko wampiry.
Dougal wcisnął guzik interkomu obok monitora przedstawiającego obraz ze
srebrnego pokoju.
— Freemont, co tam się działo?
Freemont skrzywił się do kamery.
— Właściwie sam nie wiem. Wszystko działo się tak szybko. Włączył się
alarm, wydawało mi się, że kogoś widziałem, ale zaraz zniknął. I zabrał ze sobą
jeńca.
— O, nie — sapnęła Abby.
— Przeszukajcie podziemia i cały budynek — polecił Dougal.
— Tak jest, sir.
Dougal wrócił do komputera na biurku i cofnął nagranie monitoringu ze
srebrnego pokoju. Jeniec spał. Więzy były nienaruszone.
Pozostali gromadzili się wokół monitora, czekali, aż coś się wydarzy.
— Jest! — Roman wskazał postać, która nagle zjawiła się w pokoju.
Abby sapnęła głośno.
— O cholera — mruknął Gregori.
— Nie rozumiem — odezwała się Leah. — Wydawało mi się, że wampiry nie
mogą teleportować się do tego pomieszczenia.
Dougal zmrużył oczy. Intruz okazał się wysokim mężczyzną o długich
ciemnych włosach, ubranym na czarno od stóp do głów. Skinął ręką i kajdanki
otworzyły się. Uśmiechnął się krzywo do kamery, złapał jeńca za rękę i zniknął.
— Ojej. — Laszlo nerwowo bawił się guzikiem. — To chyba nie był wampir.
— Nie. — Gregori objął wyraźnie roztrzęsioną Abby. — To był Darafer.
Demon.
Rozdział 17
W szystko działo się błyskawicznie, w mgnieniu oka.
Roman natychmiast zadzwonił do Angusa MacKaya w Londynie; ponieważ w
Europie jeszcze było ciemno, Angus i Emma teleportowali się prosto do
Romatechu.
— Jesteście pewni, że to Darafer? — dopytywał Angus, ledwie wszedł do
gabinetu.
— Aye — odparł Dougal zza biurka. — Rozpoznali go Gregori i Abby.
Angus przechadzał się nerwowo.
— Musimy dopilnować, żeby to się nie powtórzyło.
— To demon. — Abby żachnęła się. — Może być tam, gdzie tylko zapragnie.
Angus zatrzymał się w pół kroku.
— Jesteśmy tego pewni?
— Może zapytamy Marielle? — zaproponował Dougal. Jako były anioł
wiedziała o demonach więcej niż ktokolwiek inny.
Angus skinął głową.
— Skontaktujcie się z nią. Emma ściągnie posiłki z Dragon Nest, ja
zadzwonię do Coven House w San Francisco i ściągnę tutaj J.L. Wanga. —
Wyszedł na korytarz z Emmą i Romanem.
Akademia Dragon Nest to prywatna szkoła z internatem, w której
przebywały dzieci nadprzyrodzonych istot, pracowało więc tam też kilku
pracowników agencji MacKay UOiD. Na monitorze pokazującym boczne wejście
Dougal wypatrzył Iana MacPhie w towarzystwie wilkołaka Phila Jonesa. Roman
wyszedł im na spotkanie, żeby pokrótce przedstawić sytuację.
Następnie zjawił się J.L. Wang, szef ochrony Coven z Zachodniego Wybrzeża
w San Francisco. Wraz z nim przybył zmiennokształtny tygrysi, Rajiv.
Atak Darafera wszystko zmienił. Jeniec zniknął, zapewne był już z Mistrzem
Hanem i innymi żołnierzami w Chinach. Czy Angus zdecyduje przenieść tam całą
operację? Czy dlatego posłał po J.L. i Rajiva?
Dougal wolał nawet nie myśleć, że będzie musiał się tam udać. Albo Leah. Na
samą myśl zaciskała mu się proteza.
Rozluźnił ją siłą woli i zadzwonił do Szkocji, do starego przyjaciela. Connora
Buchanana. Connor właściwie wycofał się z czynnej pracy w agencji MacKay
UOiD, i rzadko wyruszał w teren — nie chciał rozstawiać się z żoną i dzieckiem.
Kilka lat wcześniej poznał i poślubił Marielle, upadłego anioła.
Gdy podniósł słuchawkę, Dougal pokrótce streścił sytuację.
— Tak, wiemy na pewno, że to był Darafer, rozpoznali go Gregori i Abby, już
przedtem się z nim spotkali.
— Nie sposób go zapomnieć — mruknął Connor. — Mało brakowało, a przez
niego trafiłbym do piekła.
— Musimy ustalić, czy można w jakiś sposób uniemożliwić mu przenikanie do
Romatechu — stwierdził Dougal.
— Nie sądzę, żeby to było możliwe, ale zapytam Marielle. Chwileczkę.
— Oczywiście. — Dougal odłożył słuchawkę na biurko, a Connor rozmawiał z
żoną.
Gregori pochylił się nad Abby. Siedziała na fotelu przy biurku.
— Dobrze się czujesz? Zabrać cię do domu?
— Zważywszy na nadciągające posiłki, kobiety najbezpieczniejsze będą tutaj
— zauważył Dougal i spojrzał na Leah, także siedzącą koło biurka. Blada jak
ściana, wbiła wzrok w swoje zaciśnięte dłonie na kolanach.
— Więc może coś do jedzenia? — Gregori nie dawał za wygraną.
— Nic mi nie jest. — Abby machnęła ręką. — Chociaż właściwie... może małe
lody...
— Tak jest! — Gregori wyprostował się. — A ty, Leah? Masz na coś ochotę?
— Lubi szarlotkę — poinformował Dougal. — I szaleje za czekoladą.
Leah zerknęła na niego i ich spojrzenia spotkały się po raz pierwszy, odkąd
rozdzwonił się alarm. Zarumieniła się lekko.
— Tak, bardzo chętnie, dziękuję.
— Ja pójdę. — Laszlo rzucił się do drzwi. — Panowie, wy musicie strzec dam.
— Dougal? — W słuchawce rozległ się głos Connora.
Podniósł słuchawkę.
— Aye.
— Jestem ci potrzebny?
Dougal poczuł falę wdzięczności. Wiedział, że wystarczy jedno słowo, a
Connor zjawi się tu natychmiast. To on go przemienił i zawsze poważnie
traktował swoją rolę twórcy.
Tamtej nocy, gdy Dougal stracił rękę, Connor został z nim, ściskał kikut
mocniej niż najciaśniejszy temblak, by zatamować krwawienie. Wytrzymał tak
przez kilka godzin, choć zapewne bolała go ręka.
— Dzięki — mruknął w odpowiedzi. — Czego dowiedziałeś się od Marielle o
Daraferze?
Connor westchnął.
— Złe wieści. W tej chwili Darafer jest wolny, nie musi przebywać w
czeluściach piekła. A to oznacza, że może podróżować po całym wszechświecie,
poza niebem.
Dougal z trudem przełknął ślinę. A więc w Romatechu nikt nie jest już
bezpieczny.
— Czy jeśli przeniesiemy się gdzie indziej, będzie automatycznie wiedział,
gdzie jesteśmy?
— Dobre pytanie — mruknął Connor. — Zapytam.
Dougal opuścił słuchawkę.
— Gregori, przekaż to Angusowi.
Gregori uchylił drzwi. Angus, Roman i Emma stali w korytarzu, rozmawiali z
nowo przybyłymi wampirami i zmiennokształtnymi.
Angus wysłuchał ponurych słów Marielle i wszedł do gabinetu.
— Jeśli Darafer zechce pokrzyżować nam szyki, może zaatakować naszych
naukowców. — Zerknął na Abby i Leah. — Musimy umieścić je w bezpiecznym
miejscu.
Abby i Leah wymieniły zatroskane spojrzenia. Dougal zacisnął protezę i
schował ją za biurkiem, żeby nikt tego nie widział. Słysząc głos Connora, lewą
dłonią włączył głośnik.
— Connor, przełączam cię na głośnik, żeby Angus też nas słyszał.
— Dobrze — odparł Connor. — Według Marielle demon nie wie wszystkiego,
na świecie jest zbyt wielu śmiertelników, by jednocześnie czytał w myślach
wszystkich ludzi. Jeśli się ukryjecie, będziecie bezpieczni przez mniej więcej
tydzień. Może krócej, zależy, jak bardzo będzie mu zależało na tym, żeby was
znaleźć.
Angus skinął głową.
— Więc przenosimy się. Emma, Roman i ja zdecydujemy, dokąd. Gregori,
zabierz stąd żonę na kilka dni.
— Tylko nie do chaty Howarda w górach Adirondacks — uprzedził Connor
przez telefon. — Darafer zna to miejsce.
— Muszę dowiedzieć się więcej o demonach — zdecydował Dougal. — Mogę
odwiedzić was w domu?
— Bracie, zawsze jesteś tu mile widziany — zapewnił Connor.
— Dzięki. — Dougal zerknął na Leah. — Chciałabyś zobaczyć Szkocję?
Otworzyła szeroko oczy.
— Od dziecka.
— Świetnie. — Angus klasnął w dłonie. — A więc wszystko ustalone. Laszlo
zostanie tutaj i pomoże nam w przeprowadzce.
Dougal zerknął na zegar na biurku. Różnica czasu wynosiła pięć godzin, więc
do wschodu słońca zostało jeszcze trochę czasu.
— Będę za godzinę, Connor. I przyprowadzę jeszcze kogoś.
— Nie ma sprawy. Do zobaczenia. — Connor rozłączył się.
Angus zaprosił wampiry i zmiennokształtnych do sali konferencyjnej po
drugiej stronie korytarza.
Dougal poruszył protezą. Działała bez zarzutu, gdy upewnił się, że Leah
będzie bezpieczna.
— Teleportuję cię do kamienicy, żebyś mogła się spakować.
Skinęła głową.
— Kim jest Connor?
— To mój twórca. — Widząc jej pytające spojrzenie, wyjaśnił: — To on mnie
przemienił.
— Och. — Zmarszczyła brwi. — Więc to wampir.
— I mąż anielicy — dodała Abby. — No dobra, byłej anielicy.
Leah otworzyła usta z wrażenia.
— Co? Naprawdę? Anielica jest żoną wampira?
— Może jednak wcale nie jesteśmy tacy źli. — Dougal spojrzał na nią z ukosa.
Prychnęła.
— Albo może ta anielica jest przesadnie naiwna i ufna.
— Już nie jest anielicą — uściśliła Abby — teraz jest zwykłym człowiekiem.
Dougal skinął głową, choć w głębi serca wątpił, by Marielle była zupełnie
zwyczajną kobietą.
— Muszę dowiedzieć się jak najwięcej o Daraferze. Musi być jakiś sposób, by
go pokonać.
Abby wzdrygnęła się.
— Jest okrutny. Nawet nie próbuj z nim walczyć.
Dougal poruszył się niespokojnie. Może się okazać, że nie będą mieli innego
wyjścia.
— Już jestem. — Wrócił Laszlo z tacą, na której miał pucharek lodów dla
Abby i talerzyk z szarlotką dla Leah. — Co się działo, kiedy mnie nie było?
— Angus wysyła mnie i Gregoriego na wycieczkę. — Abby zajadała lody. — A
Dougal wybiera się do Szkocji, do Connora i Marielle.
— Ja też. — Leah wbiła zęby w kawałek szarlotki.
— Ty tu zostajesz, bracie. — Gregori spojrzał na Laszla. — Angus chce
przenieść operację i potrzebna nam twoja pomoc.
Laszlo bawił się guzikiem przy kitlu.
— Przeprowadzamy się?
— Tak. — Dougal zerknął na zegar. Lada chwila zjawi się Angus i poda,
dokąd przeniosą laboratorium. — Leah, chciałbym z tobą porozmawiać. Na
osobności.
Otworzyła szeroko oczy.
— Teraz?
— Tak.
Nagle z ogromnym zainteresowaniem wpatrywała się w szarlotkę.
— Ja... nie jestem gotowa, by cokolwiek... omawiać.
Czyli nie chciała rozmawiać o ich związku.
— Tu chodzi o pracę.
— Och. — Odprężyła się wyraźnie. — A zatem nie musimy rozmawiać na
osobności.
— Owszem, musimy. — Spojrzał na nią znacząco. — To ważne.
— Co się dzieje? — Oczy Gregoriego rozbłysły. — Czyżby kłótnia
zakochanych?
— Nie! — krzyknęła Leah, a Dougal w tej samej chwili mruknął:
— Nay.
Abby uśmiechnęła się do męża.
— Widzisz, jak się dogadują? Na pewno coś się święci.
— Nie! — powtórzyła Leah, a Dougal w tej samej chwili odparł:
— Aye.
Łypnęła na niego groźnie.
— Nic się nie święci.
— Ale wybierasz się ze mną w podróż. Nastroszyła się.
— To sprawa służbowa. Dougal uniósł brew.
— Ale i przyjemność. Gregori uśmiechnął się.
— No więc jak to jest? Praca czy przyjemność? Leah łypnęła groźnie na
Dougala.
— Praca.
W odpowiedzi uśmiechnął się leniwie.
— Ale dla mnie praca to przyjemność.
Gregori roześmiał się głośno. Abby zachichotała.
— Zdecydowanie coś się święci. Dougal pochylił się i powiedział cicho:
— Leah, musimy porozmawiać, zanim wróci Angus. Wzruszyła ramionami i
zjadła kawałek szarlotki.
— Proszę, słucham.
Dougal westchnął głośno. A więc będzie musiał zrobić to przy świadkach.
— Nie zdziwiłbym się, gdyby Angus przeniósł całą operację do Chin.
Leah zesztywniała.
— Och.
— Myślisz, że pojedziemy do Chin? — włączyła się Abby.
— Ty nigdzie nie pojedziesz — mruknął Gregori. — Nie w ciąży. To zbyt
niebezpieczne.
— To niebezpieczne dla wszystkich śmiertelników — poprawił Dougal. —
Leah, powinnaś odmówić, kiedy Angus cię poprosi, żebyś wzięła udział w tej
wyprawie.
Zmarszczyła brwi.
— Ale zrobiliśmy już spore postępy.
— Nie słyszałaś, co mówił Angus? Bardzo możliwe, że nasz wróg upatrzył
sobie ciebie jako kolejny cel. A nasz wróg to okrutny wampir Mistrz Han, jego
dwaj zastępcy, armia mutantów i demon!
Pobladła.
— Przecież nie chcę z nimi walczyć. Moja praca ogranicza się do
laboratorium. Potrafisz zadbać o moje bezpieczeństwo w laboratorium,
prawda?
— Zrobię, co w mojej mocy, by cię uchronić, ale Darafer może wedrzeć się
wszędzie. Najrozsądniej byłoby, żebyś wycofała się, zanim w ogóle się dowie, że
bierzesz w tym udział.
Skrzywiła się.
— Powiedziałam jeńcowi, jak się nazywam.
Dougal syknął głośno. A więc już za późno. Obszedł biurko i przykucnął przy
jej krześle.
— Ochronię cię. Bez względu na wszystko.
— Kim jest dziewczyna, którą ze sobą przywiozłeś? — zapytał Connor
godzinę później.
Dougal puścił pytanie mimo uszu. Nerwowo przechadzał się po bibliotece.
Connor oparł się o biurko i skrzyżował ręce na piersi.
— Bardzo mocno cię obejmowała.
Dougal żachnął się.
— Denerwuje się podczas teleportacji.
Na samym początku, gdy tylko zjawili się w Szkocji, Marielle objęła ją na
powitanie i Leah uspokoiła się od razu. Dougal podejrzewał, że dotyk Marielle
nadal miał moc uzdrawiania. Connora na pewno uleczyła.
— Dom wygląda lepiej niż ostatnio.
Connor uśmiechnął się.
— Aye. Remontujemy go, żeby był bardziej przytulny.
Dougal skinął głową.
— Bardzo ładnie.
Connor przez ponad sto lat nie zawracał sobie głowy wiekową posiadłością.
Jakkolwiek by było, wampirowi niewiele trzeba — wystarczy mu sztuczna krew i
bezpieczne miejsce na śmiertelny sen.
Teraz jednak, gdy miał żonę i dziecko, ponura ruina zmieniła się w ciepły,
przytulny dom.
Zaraz po ich przybyciu Marielle uparła się, że ich oprowadzi. W tej chwili
była na piętrze z Leah i obie zachwycały się śpiącym Gabrielem.
Connor otworzył barek i wyjął butelkę blissky.
— I co? Angus zdecydował, co robimy?
Dougal czuł, jak proteza zaciska mu się machinalnie, ale udało mu się nad nią
zapanować.
— Tak, powiedział nam, zanim wyruszyliśmy.
Connor obserwował go uważnie.
— Więc musicie wybrać się do Chin?
— Aye. Zabieram J.L. i Rajiva.
Connor nalał blissky do dwóch szklaneczek i podał mu jedną z nich.
— Wiem, że nie chciałeś tam wracać.
Dougal upił spory łyk i rozkoszował się pieczeniem alkoholu w gardle. Nie,
nie chciał wracać, ale skoro Leah uparła się pracować dalej, musiał jej pomóc w
każdy możliwy sposób.
— Sztab misji będzie w Japonii, tamtejszy Mistrz Klanu, Kyo, kupił starą
szkołę na odległej wyspie. W jednej sali urządzimy nowoczesne laboratorium dla
Abby, Leah i Laszla, w pozostałych będą sypialnie, nie tylko dla pracowników,
ale też dla wszelkich jeńców, których pojmiemy w Chinach.
— Chcecie ich trzymać w starej szkole? — zdziwił się Connor.
— Aye. Będą uśpieni. Okazuje się, że cofnięcie mutacji trochę potrwa. Jeden
zastrzyk nie wystarczy.
Connor zmarszczył brwi.
— Skąd pewność, że Darafer i Mistrz Han nie pospieszą im na ratunek?
— Będziemy ich pilnować dwadzieścia cztery godziny na dobę. No i będą
nieprzytomni, więc nie będą mogli siłą myśli wezwać Darafera. — Dougal
westchnął. — Ale przyznaję, to najsłabszy punkt tego planu. — Wzruszył
ramionami. — Co innego możemy robić? Nie możemy urządzić bazy w Chinach,
bo albo zaatakuje nas Mistrz Han, albo zainteresuje się nami tamtejszy rząd. W
Romatechu nie jest już bezpiecznie. Zresztą to za daleko, by teleportować
większe liczby jeńców.
Connor skinął głową.
— Trudna sytuacja, to jasne. — Upił łyk blissky. — Ta Leah, która jest z tobą,
jest naukowcem, tak?
— Tak, to lekarka. Doktor Lee zatrudnił ją jako swoją asystentkę, ale ma też
doktorat z genetyki, więc to ona pracuje nad środkiem cofającym mutacje
Darafera.
— Jesteś z niej dumny — Connor uśmiechnął się pod nosem — choć wydaje mi
się, że jest dla ciebie za mądra.
Dougal prychnął i napił się blissky.
— Czy to ta jedna jedyna?
Dougal przełknął alkohol tak szybko, że łzy stanęły mu w oczach.
— Nie wiem, o czym... — urwał. Po co udawać?
Wraz z ostatnią kroplą jego krwi Connor wchłonął także jego wspomnienia, a
pojąc Dougala swoją wampirzą krwią, przekazał mu całą swoją wiedzę i pamięć.
Wiedzieli o sobie wszystko, znali swoje tajemnice, żale, grzechy,
przyjemności.
Nie działo się tak podczas każdej transformacji. Od tamtego czasu Dougal
zdążył się dowiedzieć, że większość wampirów ma dość siły, by ukryć swoje
wspomnienia podczas transformacji. Connor nie był wyjątkiem, ale kiedy
zobaczył bolesną przeszłość Dougala, postanowił podzielić się z nim tym, co sam
przeżył.
Bez słów wiedzieli, że to temat tabu, nigdy do tego nie wracali i nie mówili
innym tego, co o sobie wiedzą. Przez prawie trzysta lat strzegli siebie i swoich
tajemnic.
— Znalazłeś przebaczenie? — zapytał Dougal.
Connor uśmiechnął się lekko.
— Aye.
Dougal z trudem przełknął ślinę.
— To dobrze. Cieszę się.
— To wspaniałe uczucie. Powinieneś spróbować.
Dougal westchnął. Ale czy zasłuży kiedyś na przebaczenie? Na miłość Leah?
— To jej szukałeś? — zapytał Connor cicho.
Dougal skinął głową.
— Chyba tak.
— To dobrze. — Connor dopił blissky i odstawił szklaneczkę na stół. — Już
dość się wycierpiałeś.
Dougal skrzywił się. Miał przykre przeczucie, że czekają go dalsze
cierpienia. Oby tylko jego, nie Leah. Zrobi wszystko, by była bezpieczna.
— Nie zawiodę jej jak Li Lei.
Connor poklepał go po plecach.
— Wszystko będzie dobrze. Koniec końców wszystko się ułoży.
Dougal łypnął na niego z ukosa.
— A niby od kiedy taki z ciebie optymista?
Uśmiechnął się.
— Nauczyłem się wierzyć. No, chodź — ruszył do drzwi — chciałbym lepiej
poznać tę dziewczynę zdecydowanie dla ciebie za mądrą.
Rozdział 18
J est piękny — szepnęła Leah, wpatrzona w chłopczyka śpiącego w kołysce.
Jasne włoski opadały na różowe policzki, gdy leżał w niebieskiej pościeli. —
Bardzo do ciebie podobny.
— Dziękuję. — Marielle z uśmiechem spojrzała na synka. — Ale kiedy się
przy czymś uprze, czyli prawie ciągle, bardziej przypomina ojca.
— Mogę zadać osobiste pytanie? — Gdy Marielle twierdząco skinęła głową,
Leah brnęła dalej: — Jak to jest... no wiesz, być żoną wampira?
Marielle uśmiechnęła się lekko.
— Czyżbyś rozważała podobny związek?
— Och, nie. — Leah zbyła ją machnięciem ręki. — Jestem po prostu ciekawa.
— Rozumiem. — Oczy Marielle nadal błyszczały z rozbawieniem. — Cóż,
niewiele wiem o innych małżeństwach, ale nasze jest bardzo udane. Nawet
nasza gospodyni mówi, że między nami wszystko układa się doskonale.
— Wie, że twój mąż jest wampirem?
— Tak, i powiedziała, że chciałaby mieć takiego samego, a wiesz, dlaczego?
Bo byłby cudowny, seksowny i słodki jak Dougal? Leah pokręciła głową.
— Nie mam pojęcia?
— Bo nie trzeba im gotować. I nie chrapią.
— No tak. — Bo śpią jak zabici.
— Nie wyobrażam sobie bycia z kimś innym niż Connor. A Gabriel... —
Marielle zerknęła na śpiącego synka. — Do tej pory nie mieści mi się w głowie,
że naprawdę go urodziłam. Że czułam, jak rośnie we mnie życie, a potem
miałam go w ramionach, zobaczyłam go. Mam w sobie tyle miłości, że chwilami
wydaje mi się, że mnie rozsadzi.
Leah spojrzała na malca i nagle oczami wyobraźni ujrzała innego chłopca, o
ciemnych lokach i zielonych oczach. Odepchnęła tę wizję od siebie. Dougal
naprawdę bez przerwy wypełniał jej myśli.
— Czy to prawda, że byłaś anielicą?
Marielle skinęła głową i wyszła z pokoju dziecinnego.
— Niestety, nie najlepszą. Nie zawsze wykonywałam polecenia. Jako
Uzdrowicielka uzdrowiłam dwoje dzieci, czego nie powinnam była robić.
— Uratowałaś im życie? — Leah w ślad za nią wyszła z pokoju. — Ale co w
tym złego?
— Jeden z nich wyrósł na seryjnego mordercę.
Leah skrzywiła się.
Marielle szła w stronę schodów.
— Potem znowu okazałam nieposłuszeństwo, więc pozbawiono mnie skrzydeł
i zepchnięto na ziemię. I wtedy znalazł mnie Connor. Zakochałam się w nim.
— Ale jako anielica chyba już zaznałaś miłości?
— Owszem. — Marielle zatrzymała się u szczytu schodów. — Przez tysiące
lat trwałam w Zastępach Niebieskich, stanowiłam część całości. Byliśmy
jednością, porozumiewaliśmy się bez słów, śpiewaliśmy hymny ku chwale Ojca
Niebieskiego. Cały czas czuliśmy jego obecność, otaczała nas miłość,
przepełniała miłość do Jego dzieci.
Leah przeszył dreszcz.
— To brzmi... niebiańsko.
— I tak było. — Marielle uśmiechnęła się melancholijnie. — To była ciepła,
pogodna miłość, miłość do wszystkiego, do całego świata. A potem wszystko się
zmieniło, kiedy poznałam Connora. Nagle miłość stała się osobista i...
gwałtowna. Tak rozpaczliwa, że nie mogłam bez niego żyć.
— I dla niego porzuciłaś niebo?
Marielle westchnęła i weszła na schody.
— Kiedy ukarano mnie za nieposłuszeństwo, bałam się, że jestem aniołem
upadłymi, i że skazano mnie na piekło. Ale teraz już wiem, że moja buntownicza
natura nie oznaczała wcale, że jestem z gruntu zła, tylko że jestem człowiekiem.
— Wzruszyła ramionami. — I jestem przekonana, że znalazłam się tam, gdzie
moje miejsce. Connor potrzebował mnie bardziej niż niebiosa. A niezbadane są
wyroki Ojca Niebieskiego.
— Rozumiem.
Marielle uśmiechnęła się do niej.
— Pewnie już masz mnie dosyć. Tutaj rzadko kiedy mamy towarzystwo. Jak
długo zostaniecie?
— Pewnie dzień lub dwa.
Marielle dotknęła jej ramienia.
— Zajmiemy się tobą. A jeśli chcesz, zabiorę cię jutro na wycieczkę —
uśmiechnęła się dumnie. — Nauczyłam się prowadzić samochód.
— Fajnie, ale muszę zapytać Dougala.
Marielle zbyła ją machnięciem ręki.
— W tym czasie będzie martwy. Proszę, zgódź się. Pojedziemy do Inverness
na zakupy. Kupisz sobie kilt! A po drodze pokażę ci Loch Ness i zamek
Urquhart.
Leah uśmiechnęła się.
— Bardzo chętnie.
— Super! — Marielle uściskała ją serdecznie.
— A teraz chodźmy do kuchni na kawałek placka. Uczę się też gotować!
Leah szła za nią z uśmiechem. Tydzień temu nie uwierzyłaby, że zdobędzie
dwie przyjaciółki — Abby i Marielle. I wielbiciela, który tak się składa, że jest
wampirem.
— Tu jesteś. — Dougal wszedł do kuchni wraz z Connorem i powitał Leah
uśmiechem. Odpowiedziała tym samym i otuliła dłonią fajansowy kubek z
rysunkiem potwora z Loch Ness. Siedziała naprzeciwko Marielle przy
podłużnym stole, na którym, oprócz kubków z herbatą, stał półmisek z ciastem.
Connor wyjął z lodówki dwie butelki bleera i postawił na blacie.
— Placek wygląda bardzo smakowicie.
— Jest pyszny — zapewniła Leah.
— Dziękuję. — Marielle spojrzała na męża. Connor usiadł koło niej. — Jutro
wybieramy się z Leah i Gabrielem na wycieczkę do Inverness!
— Super. — Rozbawiony Connor zerknął na Dougala. — Najwyraźniej trochę
tu posiedzicie.
— Nie szkodzi. — Dougal usiadł koło Leah i otworzył swoją butelkę mieszanki
piwa i sztucznej krwi. — Mamy trochę czasu, zanim wyruszymy do Japonii.
Leah skinęła głową.
— Angus mówił, że miną co najmniej dwa tygodnie, zanim przygotują szkołę, i
to pod warunkiem, że niewielka armia robotników będzie pracować na okrągło,
siedem dni w tygodniu.
Marielle spojrzała na nią niespokojnie.
— Uważaj na siebie.
— Nic mi nie będzie — zapewniła Leah. — Będę pracowała w laboratorium,
tyle że gdzieś na małej wysepce u wybrzeży Japonii.
Dougal zmarszczył brwi. Praca w terenie ma to do siebie, że wszystko może
się nagle zmienić w zależności od ruchu przeciwnika.
Marielle także spoważniała.
— Błędem byłoby lekceważenie Darafera. Wystarczy mu jedno spojrzenie, by
wiedzieć o tobie wszystko. Będzie wiedział, jak tobą manipulować, jakie rany
rozdrapać, co zrobić, by cię złamać.
— Aye. — Connor pogłaskał żonę po dłoni. — Mieliśmy szczęście, że udało
nam się wyjść bez szwanku ze starcia z nim.
Marielle skinęła głową.
— Jest piekielnie silny i szybki. Diabelsko inteligentny. Pojawia się i znika,
gdzie tylko zapragnie. A jeśli chce, może nawet zatrzymać czas.
Leah szeroko otworzyła oczy.
— Naprawdę?
Marielle upiła łyk.
— Może zatrzymać czas lokalny, tak, że nikt tego nawet nie zauważy. Poza
Ojcem Niebieskim.
— Można go jakoś pokonać? — zapytał Dougal.
Marielle westchnęła.
— Taką moc ma tylko Ojciec Niebieski, a nie słyszałam jeszcze, by unicestwił
anioła, choćby upadłego. Zapewne ponowne wysłanie Darafera do piekieł,
byłoby najlepszym sposobem, ale taką moc ma tylko Ojciec Niebieski albo Boży
Wojownik.
— Kto? — zdziwiła się Leah.
— Boży Wojownik, anielski rycerz — wyjaśniła Marielle. — Widzicie, anioły
dzielą się na różne typy i są wśród nich także wojownicy, którzy latają
rydwanami ognia, a ich miecze zmieniają się w żywy płomień, jeśli tylko tego
zapragną.
— O ja cię... — szepnęła Leah.
Dougal pochylił się nad stołem.
— I nikt, ani śmiertelnik, ani wampir nie zdoła pokonać demona?
Marielle skrzywiła się.
— Jedyne, na co możesz liczyć, to to, że przeżyjesz.
Leah wzdrygnęła się.
Pod stołem, z dala od wzroku pozostałych, Dougal wziął ją za rękę.
— A czy jest jakiś sposób, byśmy przekonali tych Bożych Wojowników, by
stanęli po naszej stronie?
Marielle zamyśliła się.
— Owszem, ale tylko jeśli rzeczony demon złamał zasadę wolnej woli.
Widzicie, Ojciec Niebieski zdecydował, że wszystkie jego dzieci mają wolną
wolę. Z punktu widzenia śmiertelników to cudowna sprawa, ale dla aniołów to
denerwująca przeszkoda, która znacznie ogranicza ich władzę. Jeśli śmiertelnik
zdecyduje, że chce sprzymierzyć się z demonem, nic nie mogą na to poradzić.
Śmiertelnik ma prawo dokonywać własnych wyborów.
Leah jęknęła.
— Żołnierz zgodził się na mutację z własnej woli.
Marielle smutno skinęła głową.
— Jeśli najemnicy Mistrza Hana zgadzają się na to, co robi z nimi Darafer,
Boży Wojownik ma związane ręce.
— Nawet jeśli armia Mistrza Hana zapanuje nad światem? — Leah nie
wierzyła własnym uszom. — Będą tylko siedzieć bezczynnie i patrzeć?
Marielle westchnęła.
— Zło będzie triumfowało, póki ludzie będą dokonywali niewłaściwych
wyborów, a Lucyfer będzie śmiał się w głos, słysząc, jak obwiniają o to Ojca
Niebieskiego. Jednak nawet gdy na świecie zapanuje cierpienie, Ojciec
Niebieski nie pozbawi ludzi wolnej woli. Chce, żeby sami wybierali dobro i zło.
Nie zmusi nikogo, by wybrał dobro.
— Bo narzucanie swojej woli jest... złe? — zapytała Leah.
Marielle skinęła głową.
— Tak. Oczywiście demony pokroju Darafera to zło wcielone, więc czasami
zdarza się, że kogoś do czegoś zmuszą, że pozbawią człowieka wyboru. A kiedy
to nastąpi, łamią zasadę i Boży Wojownicy mogą wkroczyć do akcji.
— Niby skąd będą o tym wiedzieli?
— Może już do tego doszło, a oni nie mają o tym pojęcia — dodał Dougal.
— Będą wiedzieli. — Marielle spojrzała w kąt pokoju. — Powie im Anioł Stróż
danej osoby.
— Anioł Stróż? — Dougal spojrzał w tę samą stronę, ale niczego nie widział.
— Tak. — Marielle uśmiechnęła się. — Wszyscy śmiertelni mają co najmniej
jednego Anioła Stróża, który pozostaje w ciągłym kontakcie z Zastępami
Niebieskimi.
Leah zerknęła za siebie.
— Ja też mam Anioła Stróża?
— Tak. To Josephine. — Marielle ze smutkiem spojrzała na męża. — Ty
straciłeś swego, gdy umarłeś.
— Nie szkodzi. — Connor objął ją czule. — Mam ciebie.
Leah rozejrzała się po pokoju.
— Mówisz poważnie? Mam Anioła Stróża o imieniu Josephine?
— Tak. Josephine bardzo cię kocha. — Marielle spojrzała ze współczuciem na
Dougala. — Wampiry nie mają swoich aniołów.
Wzruszył ramionami. Wcale go to nie zdziwiło.
Leah spojrzała na niego i zarumieniła się.
— Czy mój Anioł Stróż widzi wszystko, co robię?
Marielle uśmiechnęła się.
— Anioły nie mają ciał, chyba że są im potrzebne w konkretnym celu, więc nie
ingerują w aspekty fizyczne ludzkiego życia, a kiedy ich podopieczny... kiedy
coś... robi, odwracają się i śpiewają hymny w Zastępach Niebieskich. —
Wędrowała spojrzeniem od Dougala do Leah.
Dougal uśmiechnął się, widząc rumieniec na twarzy Leah i uścisnął jej dłoń
pod stołem.
Odchrząknęła.
— Ale skoro każdy ma swojego Anioła Stróża, dlaczego tyle ludzi cierpi?
— Anioł Stróż strzeże swego podopiecznego, najlepiej, jak może — wyjaśniła
Marielle. — Ale niewiele może zrobić, gdy w grę wchodzi wolna wola i człowiek,
na przykład, po alkoholu siada za kierownicą albo sięga po narkotyki. Cierpimy,
widząc, jak dusza, którą kochamy, sama się niszczy. A najgorzej, gdy pociąga za
sobą inne, niewinne dusze.
Dougal upił spory łyk bleera. Marielle i Leah dalej snuły filozoficzne
rozważania. A zatem póki Darafer znajdzie chętnych śmiertelników, nie ma co
liczyć na wsparcie od Bożych Wojowników. O ile wiedział, wampiry i
zmiennokształtni poradzą sobie z Mistrzem Hanem i jego zastępcami. Gorzej z
armią, która ich zwyczajnie przewyższała liczebnie. To trudne, ale nie
niemożliwe. Kiedy jednak chodziło o samego Darafera, byli w kropce.
Rozdział 19
A u! — Leah potknęła się na nierównym chodniku.
— W porządku? — Marielle zatrzymała się z wózkiem.
Leah stąpnęła na lewą stopę i skrzywiła się.
— Skręciłam sobie nogę.
— Niech spojrzę. — Marielle pochyliła się, dotknęła jej kostki i Leah poczuła
natychmiastową ulgę.
— Chyba już lepiej. — Zrobiła kilka kroków i skrzywiła się. — Ale nie bardzo.
Marielle westchnęła.
— Niestety, moja moc uzdrawiania nie jest już taka jak dawniej, w każdym
razie jeśli chodzi o dolegliwości fizyczne. Musimy wezwać Bunny’ego.
— Bunny’ego?
Marielle uśmiechnęła się.
— Buniela. To Uzdrowiciel. Chodź, wejdziemy do pubu, musisz odpocząć.
Leah pokuśtykała w stronę rogu ulicy, tam, gdzie mieścił się pub. Miała ręce
pełne zakupów i nie zauważyła pęknięcia w chodniku, ale czy mogłaby odmówić
sobie kiltu? A do kiltu pasował szal, czerwony beret, podkolanówki i biała bluzka
z żabotem. Ba, zaszalała i kupiła nawet mały sporran ze sztucznego futerka.
Marielle także rzuciła się w wir zakupów i dziecinny wózek uginał się pod
ciężarem paczek. Wstawiła go do pubu i podeszła do stolika.
Leah ułożyła zakupy na krześle i usiadła.
— Wiesz co? — Marielle pochyliła się nad torbą z pieluchami. —
Odpoczniemy chwilę, a potem pójdę po samochód, podjadę po ciebie i nie
będziesz musiała tyle iść.
— Dobrze. — Leah położyła nogę na ławce. Kostka już spuchła. Rozejrzała
się. W pubie było pusto, nie licząc grupki staruszków przy kominku. Pili piwo i
grali w karty.
— Proszę. — Marielle podała Gabrielowi pluszowego tygryska. Roześmiał
się, wymachując zabawką, a ona buszowała dalej w przepastnej torbie.
— Czym mogę służyć?
Leah podniosła głowę i zamrugała z wrażenia.
Kelner był jasnowłosy, wysoki i zabójczo przystojny.
— Poproszę lemoniadę.
Uśmiechnął się lekko.
— Proszę bardzo. I może troszkę ciepłego mleka dla Gabriela.
Marielle wyprostowała się gwałtownie.
— Bunny! Jesteś!
Leah otworzyła usta z wrażenia. Owszem, wyglądał niebiańsko, choć jej
zdaniem nikt, nawet anioł, nie mógł się równać z pewnym ciemnowłosym
wampirem w kilcie.
Serdecznie uściskał Marielle i położył dłoń na główce Gabriela.
— Niech ci Bóg błogosławi, dziecino.
Gabriel spojrzał na niego i puścił bańkę śliny.
Anioł roześmiał się i zwrócił się do Leah.
— Podobno skręciłaś nogę w kostce.
— Skąd wiesz?
Machnął ręką w nieokreślonym kierunku.
— Powiedziała mi Josephine, a Marielle chciała się ze mną zobaczyć. —
Spojrzał na nią. — Napijesz się czegoś?
Zachichotała.
— I do tego jeszcze przyjmujesz zamówienia? Więc ja też poproszę
lemoniadę.
— Proszę bardzo. — Skłonił się lekko. — Niech wam wszystkim Bóg
błogosławi. — Uśmiechnął się do Leah, odwrócił się na pięcie i odszedł w stronę
kuchni.
— Chyba zapomniał o... — Leah urwała, gdy zdała sobie sprawę że nie czuje
już bólu. — O Boże — szepnęła, pochyliła się, by obejrzeć kostkę. Po opuchliźnie
nie było nawet śladu.
— Lepiej? — zapytała Marielle, siadając naprzeciwko.
— Doskonale. — Leah opuściła nogę. — Jak on to zrobił? Przecież nawet
mnie nie dotknął.
— Skręcona kostka to dla Bunny’ego naprawdę drobiazg.
Do ich stolika podszedł ciemnowłosy kelner z tacą i ustawił na stoliku dwie
szklanki lemoniady i kubek mleka. Marielle przelała je do butelki i założyła
smoczek.
— A gdzie Buniel? — zapytała Leah. Kelner spojrzał na nią pytająco, więc
wyjaśniła: — Ten drugi kelner? Ten blondyn?
Kelner przecząco pokręcił głową.
— Poza mną nie ma tu nikogo. Proszę dać znać, gdyby miały panie ochotę na
coś jeszcze. — Odwrócił się i odszedł do kuchni.
Leah przeszył dreszcz.
— Dziwne. A gdzie Bunny?
Marielle wzruszyła ramionami.
— Spełnił swoje zadanie.
— Ale chciałam mu podziękować.
Marielle z uśmiechem podała mleko synkowi.
— Właśnie to zrobiłaś. Będzie o tym wiedział.
Leah zerknęła za siebie. Czy Josephine tu jest? Dziwnie się czuła na myśl, że
przez te wszystkie lata, gdy czuła się taka samotna, towarzyszył jej anioł stróż.
Ba, przecież zaledwie tydzień temu nie uwierzyłaby w istnienie ani aniołów, ani
demonów. A wampiry uważała za stek bzdur.
A teraz traciła głowę dla wampira w kilcie. Uśmiechnęła się pod nosem. Nie
mogła się doczekać jego miny, gdy wieczorem zobaczy, co dzisiaj kupiła.
— W Nowym Jorku już zaszło słońce. — Dougal wsunął telefon komórkowy do
sporranu. Przed chwilą skończył rozmawiać z Freemontem. — Muszę dzisiaj
wracać.
— Marielle powiedziała, że zaraz przyjdą. Podobno mają dla nas
niespodziankę. — Connor podszedł do barku i nalał dwie szklaneczki blissky. —
Dziękuję, że tu jesteście. Marielle świetnie się dzisiaj bawiła z Leah.
Dougal skinął głową.
— Dziękuję, że pożyczyłeś mi koszulę i czyste skarpety.
— Nie ma za co. — Connor podał mu szklaneczkę. — Zawsze jesteś tu mile
widziany.
Dougal upił łyk whisky ze sztuczną krwią.
— Trudno jest być mężem śmiertelnej kobiety? No wiesz, jesteśmy przy nich
tylko w nocy.
Connor zmarszczył brwi.
— Czasami mam wyrzuty sumienia, że nie pomagam jej bardziej, ale
zapewnia mnie, że niepotrzebnie się gryzę, bo jest bardzo szczęśliwa. —
Wzruszył ramionami. — Zresztą, jaka jest alternatywa? W ogóle z nią nie być?
Wtedy oboje bylibyśmy nieszczęśliwi.
Dougal skrzywił się. Cóż, na pewno byłby nieszczęśliwy, gdyby musiał
zrezygnować z Leah.
— Wolę spędzać z nią połowę czasu niż nic. — Connor wypił spory łyk. —
Mamy tylko noce dla siebie, ale to są cudowne noce.
— Już jesteśmy! — zawołała Marielle.
Dougal i Connor wyszli do holu i spojrzeli na schody.
Dougal poczuł, jak serce staje mu w gardle.
Connor zachichotał.
— Ależ z ciebie piękna dziewczyna.
Marielle szła przodem. Miała na sobie galowy kilt w barwach klanu
Buchanan, choć Dougal prawie jej nie zauważył. Widział jedynie Leah,
schodzącą ze schodów z uśmiechem na ustach.
Jeśli naśladownictwo to dowód sympatii, chyba bardzo go polubiła. Wszystko
w jej stroju — kilt, podkolanówki, koszula i sporran bardzo przypominały to, co
miał na sobie. Z tą różnicą, że na sobie ten strój wydawał mu się po prostu
wygodny, ale na niej wyglądał uroczo. Seksownie. Intrygowało go, czy w swoim
naśladownictwie posunęła się tak daleko, że pod kiltem nie ma bielizny. Na
samą myśl poczuł, że nabrzmiewa.
Leah zatrzymała się na najniższym stopniu. Podszedł bliżej, tak, że ich oczy
znajdowały się na tej samej wysokości.
Zarumieniła się i uśmiechnęła.
— I co ty na to?
— Wyglądasz cudownie. Jeszcze nigdy nie widziałem tak pięknej kobiety. —
Złapał ją za ramiona i spojrzał na jej kilt. — Od kiedy należysz do klanu Stewart?
— W sklepie nie było tartanu Kincaidów, trzeba go specjalnie zamawiać i
czekać kilka tygodni. — Opuściła wzrok. — Ale kolory są te same.
Po tym, jak oddał życie za Ślicznego Księcia Karolka nie przepadał za klanem
Stewartów, ale nie chciał psuć jej zabawy. Zapamiętał sobie, żeby zamówić jej
kilt w barwach Kincaidów, kiedy tylko będzie to możliwe.
— Piękny czerwony czepek.
— Beret? — uśmiechnęła się. — Tobie też taki kupiłam, żebyśmy do siebie
pasowali.
— Och. — Przysunął się bliżej. — I myślisz, że teraz do siebie pasujemy?
Skinęła głową i poczerwieniała jeszcze bardziej.
Pocałował ją w czoło. Uniosła głowę, więc ich usta dzieliły zaledwie
centymetry.
— Mamy takie same sporrany — oznajmiła głośno Marielle. — Widzicie? O,
przepraszam.
Dougal spojrzał w ich stronę i przekonał się, że Marielle i Connor przyglądają
się im z szerokimi uśmiechami na twarzach. Cofnął się o krok i udawał, że
podziwia sporran Leah, za mały, jak na jego gust, ale dla niej idealny. Całe
szczęście, że jego był na tyle duży, że zasłaniał problem nabrzmiewający pod
kiltem.
— Co to za skóra? — Connor dotknął sporranu żony.
— Teoretycznie bóbr — odparła Marielle. — Ale sztuczny. Żadna z nas nie
chciała nosić na sobie martwego zwierzaka.
Connor zachichotał.
— Jakie macie dobre serca.
— Niestety na nas już czas — orzekł Dougal.
Kiedy żegnał się z Connorem i Marielle, Leah pobiegła na górę, po torbę, z
którą zjawiła się tu poprzedniej nocy.
— Kupiłam tyle rzeczy, że nie mieszczą się w torbie — wyjaśniła, wskazując
tobołek z szala we wzór taki sam jak na kilcie. Pożegnała się Connorem,
uściskała serdecznie Marielle, obiecała, że tu wróci i wyszła z Dougalem na
zewnątrz.
— Tędy. — Wziął od niej torbę i poprowadził pod górę. — Uważaj. — Mimo
blasku księżyca nie widziała nawet w połowie tak dobrze jak on.
Zerknęła na niego z ukosa.
— Wracamy na piechotę?
— Nie, chciałbym ci coś pokazać.
— Znalazłeś sobie nową podziemną norę?
Zachichotał.
— Nay. — Zatrzymał się na szczycie wzgórza.
— O ja cię... — szepnęła.
U stóp wzgórza w świetle księżyca jaśniał kamienny krąg.
— Pięknie. — Puściła się biegiem, tuląc do piersi zawiniątko z szala. —
Cudownie! — Wbiegła do kamiennego kręgu.
Dougal ruszył jej śladem i zerwał kilka kwiatów wrzosu.
— Proszę — podał jej. — Na pamiątkę twojej pierwszej wizyty w Szkocji.
— Dziękuję. — Majstrowała przy sporranie, by schować w nim bukiecik. —
Nigdy tego nie zapomnę.
Jedną ręką trzymał jej torbę, drugą przyciągnął ją do siebie.
— Może kiedy następnym razem wybierzesz się do Szkocji, zechcesz
zobaczyć mój dom na Isle of Skye?
— Bardzo chętnie.
— A więc jesteśmy umówieni.
Uśmiechnęła się.
— Chyba tak.
— Aye. — Pocałował ją w czoło. — Gotowa do powrotu?
— Tak. — Wspięła się na palce, by objąć go za szyję. Węzełek z ubraniami
utkwił między ich ciałami. — Nie upuść mnie.
— Nigdy. — Pocałował ją i teleportował ich na ganek przed rezydencją
Romana.
Odetchnęła z ulgą.
— Udało się. — Złapała swój tobołek, cofnęła o krok i zachwiała się.
Podtrzymał ją.
— To normalne, że trochę kręci ci się w głowie.
Kiedy odwrócił się, żeby otworzyć drzwi, runęła w przód.
— O rany, chyba jesteśmy połączeni.
— Co? — pisnęła. — O Boże! Obawiałam się, że...
— Spokojnie! Chodzi o nasze sporrany!
— Co? — Cofnęła się o krok i jego sporran uniósł się, połączony z jej. — Jak to
się stało?
— Twój łańcuszek zaczepił się o mój chwościk.
Pociągnął za łańcuszek, ale ten ani drgnął.
— Najwyraźniej mój szczur bardzo polubił twojego bobra.
Prychnęła głośno.
— Trzymaj się mnie. — Otworzył drzwi, weszli do kuchni, chwiejąc się
niezdarnie jak pingwiny.
— Bardzo tu ciemno. — Po omacku szukała na ścianie włącznika, Dougal
tymczasem zamykał drzwi.
— Ja widzę. — Postawił jej torbę na podłodze i usiłował odczepić jej frędzelki
od swego haczyka. — O rany, ależ jestem niezdarny. Ale nie chcę uszkodzić ci
bobra.
Nastroszyła się.
— Nie przejmuj się, jest sztuczny.
— A kiedy zobaczę prawdziwego?
— Ha! — Szturchnęła go w ramię. Przyciągnął ją do siebie.
Węzełek z ubraniami upadł na ziemię. Położyła dłonie na jego piersi.
— W ten sposób się nie rozdzielimy.
— Ale ten sposób bardzo mi się podoba. — Pocałował ją w szyję, jego dłonie
tymczasem zawędrowały na jej pośladki.
— Szukasz czegoś?
— Byłem ciekaw, jak daleko posunęłaś się w tym przebraniu. Prawdziwy
Szkot w życiu nie włożyłby bielizny. Och — namacał jej majteczki. — Co za
szkoda.
— Cóż, przykro mi, że cię zawiodłam. — Pogładziła go po policzku. — Ale
zawsze mogę je zdjąć.
Serce stanęło mu w gardle.
— Chciałabyś... — Oczy mu poczerwieniały. Leah głośno zaczerpnęła tchu. —
Boisz się? — szepnął, wiedząc, że bardzo możliwe, iż w ciemnym pokoju widzi
czerwony blask jego oczu.
Przesunęła dłoń na jego usta.
— Tracę dla ciebie głowę.
Serce zabiło mu szybciej.
— Leah. — Przyciągnął ją do siebie, pocałował mocno, zaborczo. Jej beret
spadł na podłogę, gdy wplątał dłonie w jej długie włosy. Otoczył go zapach
jaśminu, gdy pogłębił pocałunek.
Językiem penetrował jej usta, dłońmi poznawał jej ciało, krągłe biodra, wąską
talię, miękkie piersi. Z jękiem wygięła się w łuk, gdy je pieścił. Były dość duże,
by wypełnić jego dłoń, tak seksowne, że nabrzmiał. Lekko ścisnął sutek. Jęknęła
w odpowiedzi.
— Dziewczyno. — Rozpiął jej sporran, wyzwolił się ze swojego, cisnął je na
ziemię, i kiedy znowu przyciągnął ją do siebie, jęknęła jeszcze głośniej. Poczuła
jego erekcję.
Złapała go za ramiona, przyciągnęła bliżej, spragniona pocałunku. Ich języki
splatały się, podobnie jak ich jęki. Zadarł jej kilt, wsunął dłonie pod materiał.
Miała cudownie miękką, jedwabistą skórę, niebiańsko zarysowane pośladki.
Jego dłonie zawędrowały pod jedwabne majteczki. Zacisnęły się na pośladkach,
przyciągały ją bliżej. Był gotowy, wystarczyło, by zadarł kilt i... Przez szparę
pod drzwiami zobaczył światło w przedpokoju.
W holu rozległy się kroki, gdy szli w stronę kuchni.
— Nie jesteśmy sami — szepnął i zapalił światło.
— Co? — Leah zamrugała gwałtownie. Wyglądała cudownie, rozczochrana, w
potarganym ubraniu, z ustami opuchniętymi od jego pocałunków.
— Kto tam? — zawołał Angus z holu.
Dougal skrzywił się. Jak mógł zapomnieć, że będą tutaj Angus i Emma?
Wyrównał kilt Leah, podniósł z podłogi jej beret i wsunął jej na głowę.
Drzwi stanęły otworem. Angus zajrzał do środka.
— A, wróciliście już. — Wszedł do pokoju.
— Tak, przed chwilą — odparł Dougal.
Angus rozejrzał się i zobaczył sporrany na podłodze.
— Kto to? — Emma wsadziła głowę do pokoju. Szeroko otworzyła oczy. —
Leah, bardzo ładny kilt.
— Dziękuję. — Leah schyliła się po tobołek na podłodze, ale szal rozwinął się
i jej brudne ciuchy rozsypały się po pokoju.
— Pomogę ci. — Dougal schylił się, by coś podnieść i nagle zorientował się, że
to czerwone majteczki. Leah wyrwała mu je szybko. Wyprostował się i zobaczył,
że Angus i Emma przyglądają się im z rozbawieniem.
Odchrząknął.
— Rozmawiałem z Marielle o tym demonie, Daraferze.
Angus skinął głową.
— Zaraz mi wszystko opowiesz. Urządziliśmy z Laszlem przenośne
laboratorium w piwnicy. Póki nowa baza w Japonii nie będzie gotowa,
zostaniemy wszyscy tutaj.
— Ilu mamy strażników? — zapytał Dougal.
— Dwoje, Emmę i mnie. Robby, J.L. i Ian zostaną tutaj aż do wyjazdu.
Howard, Phil i Rajiv staną na straży za dnia. System alarmowy mamy tu równie
dobry jak w Romatechu, więc od razu będę wiedział, gdy ktoś wedrze się do
środka.
Dougal odetchnął głęboko. Jeśli Mistrz Han i jego wampiry zechcą
zaatakować dom, mogą to zrobić tylko pod osłoną nocy; złe wampiry, podobnie
jak dobre, za dnia spały snem śmiertelnym.
Ale Darafer nie miał takich ograniczeń. Czy Howard, Phil i Rajiv wystarczą,
by powstrzymać go za dnia? Byłaby to ciekawa walka, pomyślał. Chętnie
przekonałby się na własne oczy, jak skończy się starcie demona z wilkołakiem i
zmiennokształtnymi — niedźwiedziem i tygrysem.
Chyba że oznaczałoby to niebezpieczeństwo dla Leah.
Rozdział 20
K olejny tydzień przyniósł Dougalowi ciągłe frustracje. Ze względu na liczbę
lokatorów nie miał szans na sam na sam z Leah. Pracowała ciężko u boku
Romana i Laszla, tworząc serum, które cofnie mutacje genetyczne wywołane
przez Darafera.
Po kilku nocach wrócili Gregori i Abby. Oni także zatrzymali się w domu.
Abby szykowała kolejne dawki swego środka usypiającego pojmanych żołnierzy.
Zmiennokształtni, Howard, Phil i Rajiv, mieszkali na tym samym piętrze co
Leah, urządzili też centrum dowodzenia z monitorami, na których widzieli
obrazy ze wszystkich kamer. Dougal nadal spędzał dnie w piwnicy, teraz jednak
towarzyszyli mu J.L., Ian, Robby i Laszlo. Pary małżeńskie, Angus i Emma oraz
Gregori i Abby mieszkali na trzecim piętrze. Roman co noc, tuż przed świtem,
teleportował się do swego domu niedaleko Dragon Nest, żeby spędzić choć
chwilę z rodziną.
Właściwie tylko podczas kolacji mieli z Leah chwilę dla siebie. Dougal
teleportował się do kafeterii w Romatechu, przynosił jej z powrotem to, na co
miała ochotę, i pił butelkę krwi, patrząc, jak je. Ale nigdy tak naprawdę nie byli
sami, nie w domu pełnym ludzi.
— Angus prosił, żebym nauczył ciebie, Abby i Laszla podstaw samoobrony,
zanim wyruszymy w teren — poinformował, gdy zjadała resztkę szarlotki.
— Po co? Przecież przy was nic nam nie grozi?
— Przezorny zawsze ubezpieczony. Pierwsza lekcja za godzinę, w piwnicy
Romatechu.
Otworzyła szeroko oczy.
— Wydawało mi się, że tam nie jest już bezpiecznie.
— Freemont i Austin nadal pilnują terenu i twierdzą, że nic się nie dzieje.
Będziemy się tam teleportować tylko na treningi. Musimy mieć dostęp do sali
treningowej i strzelnicy.
— Strzelnicy?
— Tak. A jeśli zjawi się ktoś z naszych wrogów, posłuży nam za cel.
Skrzywiła się.
— Mam się uczyć strzelać?
— Tak. I miotać nożem.
— Nie lubię przemocy.
— Kiedy twoje życie znajdzie się w niebezpieczeństwie, będziesz
zadowolona, że wiesz, jak się bronić.
Zaniosła naczynia do zlewu.
— Jestem przeciwna zabijaniu. Jestem lekarką, mam ratować życie, a nie je
odbierać. Przecież właśnie dlatego robię to wszystko — żeby ocalić
zmutowanych żołnierzy. Żebyście nie musieli ich zabijać.
— Ale jeśli ktoś cię zaatakuje, chciałbym wiedzieć, że umiesz się obronić.
— Wydawało mi się, że to ty masz mnie bronić.
— Owszem! Ale czy to znaczy, że ty nie możesz zabijać, za to ja — owszem?
Myślisz, że sprawia mi to przyjemność?
Skrzywiła się.
— Nie chciałam, żeby to zabrzmiało jak hipokryzja. Ja... ja po prostu nie
jestem pewna, czy jestem do tego zdolna.
— Jesteś bardzo dzielna. Dasz radę.
Z jękiem opłukała talerze i wstawiła je do zmywarki.
— Zanim wybierzemy się do Japonii, będzie listopad — ciągnął Dougal. — Nie
wiem, jak wygląda ogrzewanie w tym budynku. Może powinnaś wybrać się na
zakupy i kupić trochę zimowych ciuchów.
Spojrzała na niego rozbawiona i wytarła dłonie w ściereczkę.
— Najpierw martwisz się o moje bezpieczeństwo, a teraz o to, że zmarznę?
— Aye. Dużo o tobie myślę.
Wróciła do stolika i usiadła koło niego.
— Mam trochę zimowych rzeczy u siebie, w Houston. Pozostałości po
studiach w Bostonie.
— Mógłbym cię tam teleportować. — I bylibyśmy w końcu sami.
Skinęła głową.
— Dobrze, przyda mi się więcej ubrań — uśmiechnęła się smutno. — W kółko
noszę te same ubrania. Kiedy tu przyjeżdżałam, myślałam, że to podróż na dwa
dni.
A tymczasem minęły już dwa tygodnie.
Położyła mu rękę na koszuli, na sercu.
— Czasami, kiedy się nad tym zastanawiam, nie mogę się nadziwić, że tak
szybko straciłam dla ciebie głowę. A kiedy indziej, gdy wydaje mi się to
właściwe, mam wrażenie, że czekałam na ciebie całą wieczność. — Spojrzała na
niego zdumiona. — Nie wydaje ci się to dziwne?
— Nie. — Nakrył jej dłoń swoją. — Czekaliśmy na siebie prawie trzysta lat.
Szturchnęła go żartobliwie.
— Może znaliśmy się w poprzednim życiu.
Gwałtownie zaczerpnął tchu.
Leah wstała.
— Muszę wracać do pracy. Mam jeszcze sporo do zrobienia, zanim
zaciągniesz mnie na strzelnicę.
Wyszła, a on został w kuchni z rozszalałym sercem. Czyżby przypominała
sobie Li Lei? Sam nie wiedział, czy tego chce, bo wtedy mogłaby sobie
przypomnieć, że ją zawiódł.
— I jak? — zapytała Leah godzinę później. Byli w podziemnej strzelnicy w
siedzibie Romatechu. Wpatrywała się w papierowego napastnika po przeciwnej
stronie pomieszczenia, ale nie dostrzegła żadnych śladów po kulach.
Dougal zsunął jej z ucha słuchawkę, żeby go lepiej słyszała.
— Uderzyłaś w sufit. Chyba będzie lepiej, jeśli nie będziesz tak mocno
zaciskała oczu.
Spojrzała na niego zirytowana.
— Nic na to nie poradzę, to mnie przeraża. — Drgnęła, gdy na sąsiednim
stanowisku Laszlo pociągnął za spust. Trafił papierowego wroga w klatkę
piersiową.
Freemont, który go uczył, triumfalnie podniósł pięść.
Po prawej stronie Gregori szkolił Abby. Ona także trafiła w cel.
Leah skrzywiła się.
— Nie nadaję się do tego.
Dougal pochylił się nad jej uchem.
— Owszem, jeśli będziesz regularnie ćwiczyć.
— Niby jakim cudem mam trafić demona czy wampira, skoro mogą w każdej
chwili rozpłynąć się w powietrzu?
— Wampira można zaskoczyć, a srebrne kule sprawią mu piekielny ból. Nie
wiem, jak się sprawa ma z demonami, ale w ten sposób możesz się bronić
przeciwko żołnierzom Mistrza Hana.
— Ale...
— Żadnych ale. — Stanął za nią, wziął za ręce. — Szerzej nogi.
Posłuchała, boleśnie świadoma jego męskości na swoich pośladkach.
Zaskoczył ją, gdy trzeba było wracać do Romatechu. Jego kilt i staroświecka
koszula ustąpiły miejsca czarnej obcisłej koszulce i spodniom. Na udzie miał
sztylet w pochwie. Wyglądał nowocześnie, niebezpiecznie i cholernie zmysłowo.
Kusiło ją, by otrzeć się pośladkami o jego męskość.
— Jeszcze raz. — Słuchawki wróciły na miejsce. Przytrzymał jej nadgarstki,
by je unieruchomić.
Tym razem trafiła w papierowego wroga, w okolice jamy brzusznej. Żywy
pacjent trafiłby po takim postrzale na stół operacyjny i zapewne straciłby część
jelita.
Za drugim razem pozbawiła go prawego płuca, ale kiedy Dougal puścił jej
ręce, znowu spudłowała. Z niesmakiem odłożyła pistolet.
— Jutro znowu poćwiczymy. — Dougal wyprowadził ją ze strzelnicy i odłożył
jej słuchawki na półkę w korytarzu.
Abby, Gregori, Freemont i Laszlo poszli za nimi do siłowni, pełnej worków
treningowych i manekinów. Na stole czekały noże, podłogę wyłożono matami.
Pozostali stanęli w progu, a Dougal wyjął sztylet z pochwy i cisnął w manekin
po drugiej stronie pokoju. Ostrze ze świstem przecięło powietrze i z głuchym
odgłosem wbiło się w klatkę piersiową manekina.
Leah skrzywiła się.
Dougal odwrócił się w ich stronę.
— Pewnie się zastanawiasz, po co ci umiejętność miotania nożem czy
strzelania, więc w kółko będę podkreślał, jak ważne jest, byś była w stanie
zranić albo zabić przeciwnika, zanim cię dopadnie. Nie chcesz przecież walczyć
z żołnierzami Mistrza Hana, zwłaszcza jeśli trafisz na mutanta. Musimy
dopilnować, żeby ani Mistrz Han, ani jego podwładni nie zbliżyli się do ciebie, bo
jeśli dopadną cię i teleportują, możemy mieć nie lada problem, by cię odnaleźć.
— Mam w ramieniu czip. — Laszlo zerknął na Leah i Abby. — Może i panie
powinniśmy wyposażyć w coś takiego?
— Może i tak. — Gregori objął Abby ramieniem. — Jeśli nie macie nic
przeciwko temu.
— Ale w Japonii chyba nic nam nie grozi? — zauważyła Abby.
— Nie do końca — sapnął Gregori. — Właśnie dlatego będę towarzyszył ci na
każdym kroku.
— Nie zapominajcie, że Darafer był tutaj. Zarówno on, jak i Mistrz Han mogą
teleportować się do Japonii i cię porwać. I dlatego musisz znać podstawy
samoobrony.
Leah zerknęła na manekina z nożem w sercu. Czy gdy przyjdzie co do czego,
byłaby zdolna do zabójstwa? Nie wiedziała, więc może lepiej zgodzić się na czip
pod skórą. Tak na wszelki wypadek.
— Zgadzam się na czip. Do końca misji.
Dougal z widoczną ulgą pokiwał głową.
— Dobrze — powiedziała Abby. — Ja też.
Trzy noce później Leah stała pod drzwiami kantorka ochrony w rezydencji
Romana. Umówiła się z Dougalem, że o północy teleportuje ją do jej mieszkania.
Zawahała się, zanim zapukała — usiłowała przypomnieć sobie, w jakim stanie
zostawiła mieszkanko, zanim wyruszyła do Nowego Jorku dwa tygodnie
wcześniej. Czy Dougalowi przeszkadzają brudne naczynia? Spieszyła się na
lotnisko i nawet przez myśl jej nie przeszło, że wróci tu za pomocą teleportacji,
z wampirycznym ukochanym.
Drzwi otworzyły się. Dougal dał znak, by weszła do środka. Wyglądał
zabójczo jak zawsze, w kilcie i staroświeckiej koszuli.
— Gotowa?
— Tak. — Weszła do środka i uśmiechnęła się do Howarda i Rajiva, którzy
zajadali pączki. — Dzięki, że go zastąpicie.
— Nie ma sprawy. — Howard zaśmiał się pod nosem. — Nie musicie się
spieszyć.
— Damy sobie radę z misiem. — Rajiv roześmiał się, gdy szturchnięcie
Howarda prawie zepchnęło go z krzesła.
— No, chodź. — Dougal pociągnął ją na korytarz i zamknął za nimi drzwi.
— Jak na tygrysa i niedźwiedzia grizzly nie wydają się jakoś przesadnie
groźni — zauważyła.
— Wobec drani potrafią być bardzo groźni — zapewnił.
— Nie będzie ci przeszkadzało, jeśli się okaże, że mam w domu trochę
bałaganu...? — Zawahała się, gdy przytrzymał jej drzwi do sypialni.
— Nie ma tu żadnych kamer. — Pchnął ją delikatnie.
— No dobrze, tak jest lepiej. — Weszła do środka i wyjęła z kieszeni fartucha
złożoną karteczkę. — Proszę.
— Co to? — Wziął karteczkę. — List miłosny?
Żachnęła się.
— Chciałbyś.
— Chciałbym. — Spojrzał na nią z komicznym smutkiem. — Napisałem ci taki
list kilka tygodni temu, ale nigdy nie przyszłaś do piwnicy, żeby go przeczytać.
Skrzywiła się.
— Ja... wolałam cię unikać.
— Zauważyłem.
Szturchnęła go w ramię.
— Przecież już cię nie unikam. Ja cię bardzo... lubię.
— Lubisz? A czy to jest list o lubieniu?
— Nie, to mój adres. Żebyś mógł nas tam teleportować.
— Adres? — uśmiechnął się lekko, rozkładając arkusik. — Co ty myślisz, że
jestem systemem GPS?
Zamrugała. Nie chciała, żeby czytał w jej myślach.
— A jest jakiś inny sposób?
— Muszę mieć wskazówkę, drogowskaz zmysłowy. Albo na chwilę zajrzę do
twojego genialnego umysłu i sprawdzę, dokąd się wybieramy. — Podszedł bliżej.
Dostrzegła błysk w jego oczach. — A kiedy już tam będę, przekonam się
osobiście, jak bardzo mnie lubisz.
Cofnęła się o krok.
— Nie zrobiłbyś tego.
— Ależ owszem. — Podszedł bliżej. Kąciki jego ust uniosły się w leniwym
uśmiechu. — Oczywiście nie musiałbym tego robić, gdybyś mi powiedziała, co do
mnie czujesz.
Najeżyła się.
— Nie zmusisz mnie do żadnych miłosnych wyznań...
— Miłosnych?
Skrzywiła się.
— Nie zgadzam się, żebyś majstrował mi w głowie.
— Bez obaw. Ostatnio o wiele bardziej interesuje mnie inwazja twojego ciała.
— Przyciągnął ją do siebie.
Zagryzła usta, żeby się nie roześmiać. Właśnie dlatego nie chciała, by zajrzał
do jej umysłu. Obawiała się, że zobaczy te wszystkie grzeszne myśli i sny, które
ostatnio nie dawały jej spokoju.
— Więc co masz na myśli?
— Mogę się teleportować, gdzie tylko zechcę, pod warunkiem, że widzę albo
słyszę to miejsce. Gdyby ktoś odebrał telefon...
— Sekretarka automatyczna?
— Aye. — Spojrzał na nią smutno — to wystarczy.
— Świetnie. — Wyjęła komórkę z kieszeni i wybrała numer stacjonarny. —
Zaraz powinna się włączyć. — Przysunęła mu aparat do ucha.
— Trzymaj się mnie. — Objął ją mocno i głęboko zajrzał jej w oczy. — Miłości
moja.
Uśmiechnęła się szeroko.
— Chciałbyś.
— Chciałbym.
Wspięła się na palce, objęła go za szyję i pocałowała lekko.
— Och, dziewczyno. — Oczy mu pociemniały.
W słuchawce odezwała się sekretarka automatyczna. Otoczyła ich ciemność.
Rozdział 21
L edwie przybyli na miejsce, Leah rozejrzała się niespokojnie.
Nie było tak źle. Owszem, brudne naczynia, ale przynajmniej w zlewie.
— Trochę tu brudno.
— Na pewno nie gorzej niż w moim domu na Isle of Skye. Nie byłem tam od
pól roku.
Nagle do niej dotarło, że nadal ją obejmuje.
— Puścisz mnie czy jednak niechcący zlaliśmy się w jedno?
Uśmiechnął się lekko.
— Zapewniam cię, że jeśli się złączymy, to nie przypadkiem.
Prychnęła głośno i położyła mu dłoń na piersi.
— To samo powiedziałeś pierwszego wieczoru, gdy się poznaliśmy.
— Aye, i od tego czasu cię pragnę — westchnął tęsknie. — Od osiemnastu dni.
— Ależ z ciebie manipulator.
Pytająco uniósł brwi.
— Słucham?
— Manipulator. Jakim cudem zdołałeś przekonać mnie do siebie w ciągu
zaledwie osiemnastu dni? Zwłaszcza że połowę czasu jesteś martwy.
Spojrzał na nią z wyrzutem.
— A czy to moja wina? Spałem snem śmiertelnym, niewinny jak baranek, gdy
zaczęłaś mnie molestować. I kto tu kim manipuluje?
— Słucham?
— Rozpięłaś mi koszulę i dotykałaś mojej klatki piersiowej.
— Sprawdzałam, czy wyczuję bicie serca i tyle.
Jego oczy rozbłysły.
— A więc nie podziwiałaś mojej męskiej urody?
— Chciałbyś.
— Chciałbym. — Powoli rozpinał koszulę. — Serce bije mi bardzo szybko.
Może teraz mnie zbadasz?
Poklepała go po klatce piersiowej.
— Manipulant. Muszę się spakować. — Weszła do sypialni.
— Mogę cię rozpakować — mruknął.
Stłumiła śmiech i rozejrzała się po sypialni. Zgarnęła z łóżka piżamę,
poprawiła narzutę.
— Pomóc ci? — Leniwym krokiem wszedł do pokoju.
— Dam sobie radę. — Brudne ciuchy cisnęła do koszyka na pranie, wyjęła z
szafy sporą walizkę. — Dasz radę teleportować taki duży bagaż?
— Aye. — Przysiadł na łóżku i spojrzał na nią z nadzieją. — Mogę się
rozgościć?
— Jasne. — Wyjęła z szafy kilka par dżinsów i naręcze koszulek. Kiedy
układała je w walizce, usłyszała dwa głuche stuknięcia. Podniosła głowę. Dougal
zdjął buty, ściągał skarpety. Poczuła, jak serce bije jej szybciej. Jak daleko
zamierzał się posunąć?
Odłożył na bok swój sporran, poprawił poduszki i usiadł, wygodnie wsparty o
wezgłowie.
— Bardzo tu wygodnie. Może chcesz spróbować?
Zagryzła usta, żeby się nie roześmiać.
— Już próbowałam, dziękuję. — Ściągnęła z półki kilka swetrów i ułożyła w
walizce.
Pakowała się, ale cały czas czuła na sobie jego wzrok, wiedziała, że
obserwuje każdy jej ruch. Czuła jego pożądanie, tak namacalne, że wydawało jej
się, że muska jej skórę pieszczotą. Raz za razem przeszywał ją dreszcz. Piersi
nabrzmiały. Kiedy schyliła się po kozaki, jęknął głośno.
Podniosła głowę. Oczywiście, wpatrywał się w jej pośladki. Odruchowo
zacisnęła uda. Na myśl, że porwie ją wybuch wulkanu, zaparło jej dech w
piersiach i nagle stała się boleśnie świadoma pustki między nogami.
Szybko umieściła buty w osobnej części walizki i podeszła do komódki z
bielizną, cisnęła do otwartej walizki kilka par majteczek i staników, a także parę
ocieplanych koszulek.
Błyskawicznie znalazł się przy niej, dotknął pary majteczek.
— Jakie malutkie. — Przyglądał się skrawkowi jedwabiu. — Chyba ledwie
zakrywa twój skarb.
Z tłumionym śmiechem wyrwała mu kawałek materiału. Skarb? Zagryzła usta
i wepchnęła bieliznę do kieszeni walizki. Otworzyła kolejną szufladę i
wyciągnęła rękę po najcieplejszą flanelową piżamę.
— O, jaka ładna. — Wyciągnął z szuflady długą czerwoną koszulę nocną. —
Zabierz ją.
Cisnęła ją z powrotem do szuflady.
— Za zimna.
— Nie zdążysz w niej zmarznąć.
Z uśmiechem pokręciła głową, ten facet naprawdę myślał tylko o jednym.
— To podróż służbowa, przypominam.
Poszła od łazienki po kosmetyki, a gdy wróciła, by ułożyć je w walizce,
zobaczyła czerwoną koszulę nocną wciśniętą między dwa grube swetry.
— To twoja rodzina? — Zdjął zdjęcie w ramce z toaletki.
— Tak. — Podeszła bliżej i pokazywała po kolei: — To moi rodzice, Kathleen i
Kai Ling. Profesorowie fizyki, oboje.
— Wspominałaś, że miałaś dziadka — Irlandczyka. Czyli twoja mama
pochodzi z Irlandii?
— Tak. Kiedy miałam mniej więcej pięć lat, zapytałam, czemu nie mam
zielonych oczu jak ona i od tej pory fascynowała mnie genetyka.
— Podobają ci się zielone oczy? — Spojrzał na nią ciekawie.
Uśmiechnęła się.
— Tak. I gra na dudach też. Mój dziadek grywał — westchnęła. — Tamto lato
z nim to jedno z moich najpiękniejszych wspomnień.
— Zadbamy, żeby było ich więcej. — Spojrzał na zdjęcie. — Byłaś ładniutkim
dzieckiem.
Żachnęła się. Na fotografii nie widać było jej nieśmiałości i wstydliwości.
— Miałam wtedy jedenaście lat. Byłam nieplanowanym dodatkiem do rodziny,
albo, jak mawiał mój ojciec, przypadkiem o kosmicznych konsekwencjach.
Dougal skrzywił się.
— Chyba raczej cudem. W każdym razie dla mnie.
Wzruszyło ją to. W dzieciństwie oddałaby wszystko, by usłyszeć takie słowa.
A tymczasem cały czas słyszała tylko porównania z braćmi — na jej niekorzyść.
Uczyła się w domu, pozbawiona towarzystwa rówieśników, póki nie trafiła na
studia, między rekiny.
— A to twoi bracia? — domyślił się.
— Tak, to jest Albert, miał wtedy osiemnaście lat, a ten w todze to Isaac.
Miał szesnaście lat i kończył studia.
— W tym wieku?
Leah skinęła głową.
— Obaj zaczęli studia w wieku trzynastu lat, a zanim skończyli
dziewiętnaście, obronili doktoraty. Ja wyjechałam do college’u jako
czternastolatka, a doktorat zrobiłam dopiero, mając dwadzieścia jeden lat —
skrzywiła się. — Oberwało mi się z tego powodu. Wszyscy uważali, że powinnam
była obronić doktorat przed dwudziestym rokiem życia.
Dougal zmarszczył brwi.
— Naprawdę?
Wzruszyła ramionami.
— Moi rodzice nie byli zachwyceni, gdy zdecydowałam się na medycynę. Do
dzisiaj uważają, że genetyka to marnowanie czasu. Liczyli, że podobnie jak
Albert i Isaac zrobię doktorat z fizyki kwantowej. Niby czemu zawracam sobie
głowę marnymi śmiertelnikami, skoro mam na wyciągnięcie ręki cały
wszechświat?
Dougal przyglądał się jej z niedowierzaniem.
— Czy oni nie zdają sobie sprawy, jaka ty jesteś genialna?
— Uczyłam się wolniej niż bracia.
Żachnął się.
— Powiedz, gdzie mieszkają twoi rodzice, a odnajdę ich i nakładę rozumu do
głowy.
Uśmiechnęła się.
— Nie ma co, to byłby fantastyczny początek znajomości z przyszłymi... — W
ostatniej chwili ugryzła się w język, by nie powiedzieć: teściami. Przecież
Dougal jeszcze ani razu nie wyznał jej miłości, więc zdecydowanie uprzedzała
bieg wypadków. — To nie tak, że źle mnie traktowali. Płacili za moją edukację i
jestem im za to bardzo wdzięczna.
— Ale sprawiali, że czułaś się nieudacznicą — mruknął. — Jesteś
najmądrzejszą osobą, jaką kiedykolwiek poznałem, a trochę już pożyłem.
Wzruszył ją. Jak mogłaby się w nim nie zakochać?
— Dziękuję.
Zerknął na nią z ukosa.
— Connor uważa, że jesteś dla mnie za mądra.
— No cóż, w takim razie będę musiała go odwiedzić i nakłaść mu oleju do
głowy.
Dougal zachichotał.
— Czyli twoi bracia... noszą imiona na cześć Isaaca Newtona i...
— Alberta Einsteina, tak. — Odstawiła fotografię na toaletkę. — Leah to tylko
zdrobnienie. Rodzice chcieli dać mi imię po Galileuszu, więc tak naprawdę
nazywam się GaliLeah.
Drgnął.
— Tak, wiem, to dziwne imię.
— Ga-li-Leah? — zapytał powoli.
— Tak. — Zastanawiało ją, czemu wydawał się tak tym poruszony. — Nie
podoba ci się?
— Ja... nie pojmuję, jak...
— Co?
— Ka-li-lei — szepnął, podszedł do posłania, przysiadł na skraju materaca.
Poruszył prawym barkiem ze wzrokiem wbitym w podłogę.
— Coś nie tak? — Podeszła bliżej.
— Nay. Wszystko jest bardzo... bardzo w porządku. — Znowu poruszył
barkiem. — Czasami tatuaż mnie piecze.
— Wdała ci się infekcja? — Wyciągnęła rękę, żeby rozpiąć mu koszulę. —
Pokaż.
Zmarszczył brwi, ale nie przeszkadzał jej.
— Myślisz, że zdołasz zaakceptować mnie takim, jaki jestem? Bo nie jestem
idealny.
— Chodzi ci o to, że jesteś wampirem? — Rozpięła mu koszulę. — Nie
rozumiem tego, ale nie mam z tym problemu. — Przesunęła dłonią po tatuażu.
Wyglądał w porządku, bez śladu infekcji.
— Ja też odszedłem z domu, gdy miałem czternaście lat.
— Pojechałeś na studia? Do szkoły z internatem?
— Nay. — Głęboko zaczerpnął tchu. — Porwano mnie. Trafiłem na brytyjski
statek handlowy. Harowałem jak niewolnik.
— O Boże! — Przysiadła koło niego na posłaniu. — Naprawdę? To straszne!
— Chciałem uciec. Za pierwszym razem dostałem tylko dziesięć batów,
uznali, że byłem młody i głupi. Za drugim było ich już dwadzieścia pięć. —
Ściągnął koszulę i rzucił na podłogę. — Uważam, że powinnaś wiedzieć, w co się
pakujesz, zadając się ze mną.
Jęknęła głośno, gdy odwrócił się tak, że widziała jego plecy, pocięte bliznami.
— O Boże, Dougal. — Biedak nosił te znamiona przez prawie trzysta lat. Ze
łzami w oczach dotknęła ich opuszkami palców. — Co za okrucieństwo. —
Czternastolatek, porwany z domu i tak nieludzko traktowany. — Jak to
wytrzymałeś?
— Na pokładzie był kucharz, stary Irlandczyk. Zlitował się nade mną.
Powiedział, że największe szanse na przeżycie mają ci, których cenią
członkowie załogi. Jego lubili, bo im gotował i grał na dudach. Najpierw nauczył
mnie grać na organkach, a kiedy okazało się, że mam słuch, zaczęliśmy lekcje
gry na dudach.
— I nauczyłeś się grać? — Dotykała każdej blizny po kolei.
— Aye. Po kilku latach przywykłem do nowego życia, aż kiedyś gdy
wypływaliśmy z Indii, napadli nas indonezyjscy piraci. Pojmali mnie i zabrali do
Szanghaju. I sprzedali.
Wstrzymała oddech.
— Sprzedali?
— Aye. Kilka lat później, gdy odzyskałem wolność, wybrałem smoka jako mój
symbol, by pokazać, jaki jestem silny i zarazem zamaskować blizny. — Odwrócił
się do niej prawym barkiem. — Tutaj wypalono mi znamię niewolnika, gdy
miałem siedemnaście lat.
Skrzywiła się i dotknęła nagiej skóry. Ten, kto go tatuował, sprawił, że blizny
wyglądały jak smocze łuski.
— Tak mi przykro.
— W końcu wróciłem do Szkocji, ale moi bliscy już nie żyli.
— A potem zginąłeś w bitwie pod Culloden — dokończyła ze łzami w oczach.
— Och, Dougal. — Dotknęła dłonią jego policzka — tak mi przykro.
— Nie trzeba, to było dawno temu. — Zamknął jej dłonie w swoich. —
Powiedziałem ci o bliznach, bo nie chciałem, żebyś się przeraziła albo
pomyślała, że jestem kryminalistą.
— Jak mogłabym tak o tobie pomyśleć? — Po jej policzku spływała łza.
Starł ją kciukiem.
— Niepotrzebnie ci powiedziałem. Nie chcę twojej litości.
— A czego chcesz?
— Nie wiesz? — Spojrzał na nią z rozpaczą. — Dziewczyno, zostałem w
samym kilcie, a jego mogę się pozbyć w sekundę.
Uśmiechnęła się, choć czuła, że twarz jej płonie.
— Chcesz, żebym cię pragnęła?
— Tak.
Czuła mrowienie na całym ciele. Ciekawe, jak szybko zdoła sprawić, że
poczerwienieją mu oczy. Opuszkami palców muskała smoka, wijącego się na
jego piersi.
— Chcesz, żebym czuła nieodparte pożądanie?
— Aye.
Jego oczy były ciągle zielone. Potarła sutek.
— Chcesz, żebym się z tobą namiętnie kochała?
— Aye. Bardzo proszę.
Nadal żadnych zmian w jego oczach. Podniosła dłoń do jego twarzy.
— Chcesz, żebym wyznała, że całkiem straciłam dla ciebie głowę?
Jego oczy zapłonęły czerwienią.
Bingo. Po jej policzku spłynęła kolejna łza.
— Czekałeś, aż ci powiem, że się w tobie zakochałam?
— Aye. — Zamknął jej twarz w dłoniach. — Modliłem się o to, żebyś zdołała
mnie pokochać. Bo ja kocham cię całym sercem i duszą.
— Och, Dougal. — Z jej oczu cały czas płynęły łzy. Otarła je.
— Leah. — Pocałował ją czule, opadł na łóżko, przytrzymał poły jej kitla. —
Mogę?
— Tak. — W przeciągu sekundy kitel wylądował na podłodze.
Pocałował ją ponownie, jego palce znalazły skraj jej koszulki, zatrzymały się
na piersiach, zacisnęły się na skraju koszulki.
— Mogę?
Uśmiechnęła się.
— Tak. — Podniosła ręce nad głowę i Dougal ściągnął jej koszulkę i cisnął na
podłogę.
Znowu ją całował i błądził dłońmi po jej staniku. Czuł, jak pod cienkim
jedwabiem nabrzmiewają jej sutki.
— Coś takiego — szepnął, masując twardy guziczek kciukiem.
Głośno zaczerpnęła tchu. Poczuła wilgoć między nogami.
Dotknął zapięcia stanika.
— Mogę?
— O Boże, tak! Proszę!
Rozpiął jej stanik i cisnął w przeciwny kąt pokoju.
— Cudowne. — Zamknął jej piersi w dłoniach, pieścił ich wierzchołki
kciukami. Jego oczy zapłonęły jaśniejszym odcieniem czerwieni.
Zacisnęła uda.
— Nie wytrzymam dłużej. — Rozpięła dżinsy, rozsunęła suwak.
— Właśnie miałem to zrobić.
— Jesteś za wolny! — Wierciła się, ściągając obcisłe spodnie.
— Już narzekasz? Dopiero co zaczęliśmy. — Wstał, pociągnął za pasek jej
dżinsów, ściągnął je tak energicznie, że opadła na plecy. — Zdajesz sobie
sprawę, że uraziłaś moją męskość?
Wsparła się na łokciach.
— Jeszcze nawet jej nie widziałam. Bo jesteś za wolny!
Uśmiechnął się lekko, złapał ją za kostki u nóg, podniósł je do ust.
— Jako poszkodowany mam prawo oczekiwać zadośćuczynienia. — Ugryzł ją
w duży palec u nogi.
Poczuła, jak wilgotnieje jeszcze bardziej.
— Co masz na myśli?
— To, czego zapragnę. — Łaskotał ją językiem w podbicie. Zadrżała.
— Chciałbyś.
— Chciałbym. — Przesunął dłońmi wzdłuż jej nóg, aż do bioder, i dotknął
majteczek. Ściągnął je szybko i ponownie złapał ją za kostki.
Serce biło jej jak szalone, nie mogła oddychać.
Powoli rozsunął jej nogi i popatrzył na nią. Zadrżała.
— Och, dziewczyno, jesteś ogolona jak owca. — Położył sobie jej stopy na
barkach, dotykając gładkiej skóry i wąskiego pasemka włosów.
— Dougal. — Wbiła stopy w jego ramiona, uniosła biodra. — Proszę cię.
Szybciej.
— Jeśli będziesz bez przerwy narzekać, doprowadzę cię do krzyku.
Syknęła, czując jego palce w sobie.
— Ja... tak, narzekam.
— Jesteś taka mokra, widzę to. Czuję. Słodka jak miód.
— Narzekam!
— Czyżby? — Leciutko uszczypnął jej łechtaczkę. Serce stanęło jej w piersi.
— Chcesz krzyczeć, dziewczyno?
— Tak — wychrypiała.
Ukląkł przy łóżku i przyciągnął ją do siebie.
Wierciła się i miotała pod naporem jego ust i języka. Łaskotał, drażnił, gryzł,
aż rozpaczliwie chwytała ustami powietrze i jęczała z rozkoszy. Było tego zbyt
wiele, zbyt cudownie, zbyt intensywnie.
Krzyknęła głośno, gdy przywarł wargami do jej łechtaczki i zaczął ssać.
Napięcie narastało, aż orgazm sprawił, że rozprysła się na tysiąc kawałków i
krzyczała na całe gardło.
Znużona, leżała z zamkniętymi oczami, rozkoszując się błogim drżeniem,
nasycona i szczęśliwa, z rozszalałym sercem. Gdy odzyskała oddech, uniosła
powieki i zobaczyła go koło łóżka, nagiego i wspaniałego.
— O ja cię — sapnęła. Był wielki. Ogromny i nabrzmiały. Odsunęła się
odruchowo. — O rany.
Zmarszczył brwi.
— Znowu marudzisz?
Uśmiechnęła się lekko.
— O tak, zdecydowanie jesteś za duży.
— Czyżby? — Ukląkł na posłaniu.
— Tak. I za piękny.
Pchnął ją plecy i przesunął się tak, że znalazł się między jej nogami.
— W takim razie domagam się zadośćuczynienia.
— Dzięki Bogu.
— Nie wiedziałam, że jesteś taki wymagający, Znowu narzekam, jakbyś się
nie domyślił.
Kąciki jego ust uniosły się lekko.
— Dziewczyno, chcę tylko dać ci tyle rozkoszy, ile możesz wytrzymać.
— Mogę. — Opuściła rękę, by dotknąć jego nabrzmiałego członka. — A ty?
— Niewiele. — Wstrzymał oddech. — Zaraz eksploduję. — Przesunął jej dłoń
na swoją pierś. — Później będziesz mnie molestować.
— Chciałbyś.
— Chciałbym. — Ułożył się między jej nogami. — Gotowa?
— Tak. — Oplotła go udami, zarzuciła mu ręce na szyję.
— Leah. — Wszedł w nią odrobinę i jego oczy zapłonęły czerwienią. — Nigdy
więcej cię nie stracę.
Więcej? Chciała o to zapytać, ale jęknęła, gdy wszedł głębiej. Był tak wielki,
że cieszyła się, że dawał jej chwilę, by przywykła do jego rozmiarów.
— W porządku? — szepnął, muskając oddechem jej ucho.
— Tak. — Zaplotła mu ręce na karku, przesunęła dłonie niżej, na blizny
przecinające skórę.
— Kocham cię. — Błądził ustami po jej szyi.
— Ja ciebie też.
— Leah. — Muskał wargami jej piersi, zamknął usta na twardym koniuszku,
zaczął ssać.
Z jęknięciem wbiła pięty w jego barki i otarła się o niego.
W odpowiedzi wysunął się prawie całkiem i wszedł z nią z nową siłą.
— Dougal. — Objęła go mocniej.
Pocałował ją i znowu wysunął się boleśnie powoli.
— O Boże, szybciej, błagam.
— Narzekasz? — Pocałował jej skroń. — Mam sprawić, że zaczniesz
krzyczeć?
— Tak! — jęknęła, gdy wszedł w nią i poruszał się coraz szybciej. Coraz
głębiej.
Orgazm nadszedł nagle, z obezwładniającą siłą. Gwiazdy stanęły jej przed
oczami. Dougal z jękiem przyspieszył i opadł na nią.
— O ja cię — szepnęła. Nie miała pojęcia, że seks może być aż tak wspaniały.
No ale z drugiej strony nigdy dotąd nie była zakochana.
Poczuła w sercu ukłucie strachu. Im bardziej kochasz, tym więcej ryzykujesz,
tym bardziej będzie cierpiała, gdyby cokolwiek... odepchnęła tę myśl od siebie.
Wybiegała myślami za daleko, uprzedzała bieg wydarzeń.
Mocniej splotła dłonie na jego szyi. Kochał ją, a ona jego, i byli dla siebie
stworzeni. Tylko o tym będzie myślała. Teraz jest czas na uczucia, nie
rozważania. A jeszcze nigdy nie czuła się tak kochana, tak pożądana.
Zsunął się z niej i wziął ją w ramiona.
— Dobrze się czujesz?
— Mhm. — Przesunęła dłonią po jego umięśnionym brzuchu, spojrzała w
rozpromienione zielone oczy i rozczochrane ciemne włosy. — Było cudownie.
— Cudownie to dopiero będzie. — Podniósł głowę, żeby ją pocałować. —
Masz tu coś do jedzenia?
— Frytki i mrożoną pizzę. — Wsparła się na łokciu i spojrzała na niego. —
Czemu pytasz? Przecież ty nic nie jesz.
— Mam butelkę sztucznej krwi w sporranie. — Odgarnął jej włosy z czoła. —
Nie chcę, żebyś opadła z sił. Za kilka minut będę gotowy.
— Naprawdę?
— Aye. Czekałem na ciebie prawie trzysta lat. Myślisz, że jeden raz mi
wystarczy?
Uśmiechnęła się. Dobrze, że mają całą wieczność.
— Zresztą, teraz jesteś z wampirem. — Dotknął jej piersi. — A my możemy
przez całą noc.
— Hm. — Wsunęła dłoń między jego nogi. — Jako naukowiec chciałabym
sprawdzić twoją teorię w praktyce.
Głośno wciągnął powietrze, gdy go pieściła.
— Nie sprawię ci zawodu. — Nabrzmiał w jej dłoni.
— O rany. Miałeś rację.
Oczy mu poczerwieniały.
— Dopiero zaczynam.
Rozdział 22
N ajbliższe noce niosły coraz większą frustrację. Wszyscy mieszkańcy
rezydencji szykowali się do przeprowadzki, o chwili prywatności nie było mowy.
A jedna noc to za mało. Ilekroć ją widział, pragnął jej dotknąć. Pożądał jej,
siedząc koło niej w kuchni.
Po tamtej cudownej nocy w łóżku znał każdy skrawek jej ciała, znał jej dotyk i
smak, pamiętał miękkość jej piersi zwieńczonych twardymi sutkami i smak jej
kobiecości, gdy wilgotniała z pożądania.
Wiedział, jak sprawić, by jęczała i krzyczała z rozkoszy, wiedział, jak
doprowadzić ją na skraj orgazmu, pamiętał wyraz jej twarzy, gdy dzięki jego
zabiegom leniwa przyjemność przechodziła we wszechogarniającą, rozpaczliwą
rozkosz. I to wszystko mu nie wystarczało. Chciał więcej.
Minęły trzy noce. Siedzieli razem w kuchni. Leah jadła sałatkę z grillowanym
kurczakiem, którą przyniósł jej z kafeterii w Romatechu.
— Mamy dość serum dla pięćdziesięciu żołnierzy — oznajmiła, krojąc
kurczaka. — Choć wolałabym, żebyśmy dokładniej je przetestowali.
— Wkrótce będziesz miała ku temu okazję.
— Najpierw chciałabym przetestować środek na dwóch, trzech osobach,
żeby przekonać się, jak działa, żebyśmy mogli wprowadzić ewentualne
modyfikacje, zanim podamy jej większej grupie. — Z westchnieniem odłożyła
plastikowy widelec. — Kurczak jest dzisiaj trochę twardy.
Pochylił się do jej ucha.
— Narzekasz?
Spojrzała na niego, zarumieniona.
— Niestety. Świetnie sobie radzisz ze skargami.
Ścisnął jej nogę pod stołem.
— W tej chwili najważniejsze to dopilnować, żebyś była bezpieczna. Niepokoi
mnie, że nie zawsze będę przy tobie. — Według planu, Leah zostanie na wyspie
z Abby i Laszlem, a on i J.L. wyprawią się do Chin po kilku żołnierzy Mistrza
Hana.
— Nic nam nie będzie. — Poklepała jego dłoń, sięgnęła po widelec i jadła
dalej. — Przecież zostaną z nami Gregori, Angus i zmiennokształtni.
Dougal skinął głową.
— Będzie też Kyo i jego ludzie.
Leah wbiła zęby w sałatkę.
— Kim właściwie jest Kyo? To wampir, tak?
— Aye. Ma ogromną posiadłość pod Tokio, finansuje remont i przebudowę
starej szkoły.
— Dlaczego tak chętnie nam pomaga?
— Jeśli Mistrz Han zrealizuje swój plan podboju Chin, później zapewne
zainteresuje się Japonią. Kyo stoi na czele klanu w Japonii, więc ochrona
terytorium i podwładnych to jego obowiązek.
Leah upiła łyk wody.
— Wydaje się, że wampiry bardzo sobie pomagają.
— Chronimy tych, na którym nam zależy.
Spojrzeli sobie w oczy. Z trudem stłumił jęk. Tak bardzo jej pragnął.
— Och, dziewczyno, będzie mi ciebie brakowało.
— Zaraz wyjeżdżacie?
— Tak, kiedy tylko w San Francisco zajdzie słońce. Bagaże i sprzęt
laboratoryjny gotowe?
Skinęła głową.
— Kto oprócz ciebie?
— J.L., Angus, Gregori i ja. Rajiv zabiera się z nami, zostanie na wyspie,
będzie strzegł budynku.
— Czyli będziecie teleportować się na zachód, póki nie dotrzecie do Japonii?
— Aye. W San Francisco poczekamy, aż słońce zajdzie na Hawajach, na
Hawajach odczekamy, aż będziemy mogli teleportować się do Japonii. Kiedy
urządzimy wszystko na miejscu, będziemy dalej teleportować się na zachód —
aż wrócimy tutaj. Nazywamy to ściganiem księżyca.
— Zobaczymy się jutro wieczorem?
— Tak. Jutro zabierzemy was — ciebie, Abby, Phila i Howarda. Masz być
gotowa.
Ścisnęła go za rękę.
— Uważaj na siebie.
Uniósł jej dłoń do ust i pocałował. Jej groziło o wiele większe
niebezpieczeństwo. Po zaledwie tygodniu treningów nadal była nowicjuszką w
sztukach walki. Martwił go jej sprzeciw wobec krzywdzenia innych. Mógł
jedynie liczyć, że Gregori, Angus i zmiennokształtni zadbają o jej
bezpieczeństwo.
Dwanaście godzin później Dougal był już na Hawajach z Angusem, Gregorim,
J.L. i Rajivem. Od kilku godzin czekali w domu zmiennokształtnego delfina, aż w
Japonii zajdzie słońce. W końcu zadzwonił Kyo.
— Włączam zestaw głośnomówiący — uprzedził Angus. — Kyo, gotowy?
— Tak — odparł Kyo i mówił dalej, żeby wszyscy go słyszeli.
Dougal zarzucił sobie na ramię swój podróżny worek, wziął walizkę Leah i
sporą paczkę ze sprzętem, który chciała mieć w laboratorium. Angus i Gregori
także zabrali sporo bagaży, J.L. objął Rajiva i po chwili wszyscy znaleźli się na
małej japońskiej wysepce.
Dougal zacisnął zęby, gdy przenikły go podmuchy lodowatego wiatru.
Rozejrzał się. Jego oczy błyskawicznie przywykły do ciemności. Nic dziwnego,
że szkoła opustoszała. Było to smutne, zapominane miejsce — skały, żwir i błoto,
przetykane płatami zamarzniętego śniegu, więc dominowały odcienie czerni i
szarości ze smugami srebra. Od strony kamienistej plaży wiał wschodni wiatr.
Nisko na niebie wisiał srebrny księżyc, odbijał się w ciemnym, wzburzonym
morzu. Fale rozbijały się monotonnie o przybrzeżne skały.
Skuta lodem ziemia chrzęściła mu pod nogami, gdy odwrócił się, by spojrzeć
na zachód. Szkoła, jednopiętrowy budynek, stała na urwisku, na wypadek, gdyby
morze podeszło zbyt blisko podczas sztormu. Stary, zaniedbany plac zabaw
trzeszczał i skrzypiał złowieszczo, gdy wiatr hulał wśród zardzewiałych
huśtawek i przemykał po zniszczonej zjeżdżalni.
— Witajcie! — Kyo skłonił się nisko.
Angus poklepał go po plecach.
— Super, Kyo. Na końcu świata.
— Właśnie o to nam chodziło, prawda? Z sąsiedniej wioski właściwie nikt nie
został, nie licząc kilku staruszków. Młodzi chcą mieszkać w miastach. — Kyo
uśmiechnął się i ciekawie spojrzał na Dougala. — Ty jesteś tym Szkotem, który
zna chiński?
— Tak. Dougal Kincaid — przedstawił się i skłonił.
— Witaj. — Kyo wskazał szkołę. — Wejdźmy do środka, panowie.
W ślad za nim weszli stromą ścieżką na urwisko, pokonali zasypane śniegiem
podwórko i zatrzymali się przy kamiennych schodkach prowadzących do drzwi.
— Yoshi, mój przyjaciel — przedstawił potężnego mężczyznę stojącego na
straży.
Yoshi skłonił się i przytrzymał drzwi, gdy wchodzili do środka.
— Ciepło tutaj. — Rajiv wszedł jako ostatni.
— Tak, zainstalowaliśmy nowy piec. — Kyo wskazał ściany. — Świeżo
malowane. Chodźcie, pokażę wam laboratorium, zostawimy tam część rzeczy.
— Dougal i pozostali skręcili wraz z nim w korytarz po prawej stronie. — W tej
części szkoły jest centrum ochrony, laboratorium i sala dla jeńców. Yuki! — Z
jednego z pokoi wyszedł mężczyzna. Skłonił się uprzejmie.
— Instaluję kamery i monitory.
— Świetnie — ucieszył się Angus. — Dziękuję.
Yuki skłonił się ponownie i zniknął za drzwiami.
— Następne jest laboratorium. — Kyo wszedł do środka.
Dougal i pozostali ustawiali wyposażenie laboratorium.
Było małe. Na czarnych blatach stały mikroskopy i sprzęt laboratoryjny. Pod
dwiema ścianami ustawiono stanowiska komputerowe. Pod oknem wychodzącym
na ocean ciągnęły się półki z książkami.
Kyo wskazał przestronne pomieszczenie po drugiej stronie holu.
— Tutaj mamy klinikę dla jeńców.
Dougal zajrzał do środka i zobaczył szereg łóżek z pasami do krępowania i
stanowiskami do kroplówek. Wyglądało na to, że Kyo nie żałował środków.
Zawrócili, minęli hol i skręcili w korytarz po lewej stronie.
— Tutaj mamy sypialnie i łazienki dla mieszkańców.
— A wampiry? — zainteresował się J.L.
— Przyszykowaliśmy pomieszczenie w piwnicy, zabiliśmy okna deskami. —
Kyo uchylił drzwi i pokazał schody prowadzące na niższą kondygnację.
— Ktoś coś gotuje. — Rajiv uniósł głowę i pociągnął nosem. — Pachnie
smakowicie.
— Tak, to nasza dzienna strażniczka robi sobie kolację. Gu Mina.
Zmiennokształtna z Korei. — Kyo pchnął dwuskrzydłowe drzwi na końcu
korytarza. — Oto kuchnia i jadalnia.
Weszli do środka. Jadalnia była mała — sześć kwadratowych stolików,
plastikowe krzesła, okna wychodzące na ocean. Kuchnia nikła za długim
kontuarem. Na stoliczku koło lodówki stała mikrofalówka.
— Pełna krwi. — Kyo wyjął z lodówki kilka butelek sztucznej krwi i podał
wampirom. Zdjęli nakrętki i wstawili butelki do mikrofalówki.
Rajiv pociągnął nosem.
— Czuję wołowinkę.
Kyo uśmiechnął się.
— Pewnie jesteś głodny. Poproszę Gu Minę, żeby podzieliła się z tobą
kolacją. Mina! — krzyknął coś po japońsku. Odpowiedział mu kobiecy głos.
Rajiv uśmiechnął się.
— W co się zmienia? W tygrysa, jak ja?
— Nie, ale świetnie sprawdza się w walce — zapewnił Kyo po angielsku. —
Pracuje u mnie od roku.
W okienku nad kontuarem pojawiła się młoda kobieta. Dougal zakładał, że
jest drobniutka, bo widzieli jedynie jej głowę. Z uśmiechem postawiła na ladzie
tacę, na której znajdowała się miseczka parującej wołowiny z makaronem,
pałeczki i łyżka na długim trzonku.
Rajiv odpowiedział uśmiechem i wziął tacę.
— Dziękuję.
Z błyskiem w oku wrócił do stolika.
— Ładniutka — szepnął.
Angus zachichotał, wyjmując butelki ze sztuczną krwią z mikrofalówki.
— W co się zmienia?
— W lisa. — Kyo upił łyk prosto z butelki — o dziewięciu ogonach.
Rajiv sapnął głośno i odstawił tacę na stół.
— Lisica o dziewięciu ogonach?
— O kilka za dużo — mruknął Gregori.
Rajiv z przerażeniem kręcił głową.
— Lisice o dziewięciu ogonach są złe. Bardzo złe!
— Ona nie — zapewniał Kyo. — Jest świetna w sztukach walki i doskonale
posługuje się białą bronią.
— Oczywiście! — Rajiv wzdrygnął się. — Żeby sprawniej wyciąć nam
wątroby! Lisice o dziewięciu ogonach nienawidzą mężczyzn! Wyżerają nam
wątroby! — Podejrzliwie łypnął na miseczkę z jedzeniem. — Ugotowała sobie
męską wątrobę?
— To jest wołowina — zapewnił zirytowany Kyo. — Osobiście teleportowałem
tu zapasy. Bardzo droga, ale to jej ulubione danie.
— Nie wierzysz mi? — Rajiv spojrzał na J.L. — Znasz historię Gumiho,
prawda?
J.L. wzruszył ramionami.
— Jeśli wierzyć legendzie, to zmiennokształtna, lisica, która uwodzi
mężczyzn, a potem zjada ich wątrobę. Ale to tylko legenda.
Zmiennokształtna weszła do jadalni z tacą w rękach. Była niska i szczupła,
miała długie ciemne włosy i srebrzystoszare oczy. Postawiła tacę obok Rajiva i
spojrzała na niego z rozbawieniem.
— Tchórz.
Odskoczył i syknął głośno.
— Och, zapomniałem. — Kyo zachichotał. — Gu Mina bardzo dobrze mówi po
angielsku.
Rajiv zabrał swoją tacę i usiadł w przeciwnym kącie pokoju.
— Kiedy dotrą tu Misio i Phil?
— Jutro wieczorem. — J.L. zajął miejsce obok niego. — Nie panikuj, bracie,
mogłoby być gorzej.
— Niby jak? — Rajiv obserwował Minę spod zmarszczonych brwi. Nie
zwracała na nich uwagi, pochłonięta jedzeniem.
— Mogłaby na przykład gustować w mięsie tygrysów — odparł J.L. z
uśmiechem.
Kyo i Angus usiedli z Miną, żeby dotrzymać jej towarzystwa.
Dougal wypił swoją porcję sztucznej krwi i zaniósł walizkę Leah do kobiecej
sypialni.
Gregori wszedł za nim i położył bagaż Abby na szerokim posłaniu.
— Pewnie przez jakiś czas nie będę mógł sypiać z własną żoną — burknął.
— No. — Dougal patrzył na łóżko, które wybrał dla Leah. Jak niby mógłby
liczyć na chwile sam na sam? Z westchnieniem wziął swoją torbę i poszedł do
piwnicy, do sypialni wampirów.
Z czasem dołączyli do niego pozostali, ciskali swoje bagaże na wąskie
posłania.
Kyo wskazał trzy łóżka, które zajmował wraz z Yoshi i Yuki.
Angus ułożył się wygodnie.
— Mamy kilka godzin, zanim przeniesiemy się do Michaiła do Rosji.
Rajiv zbiegł za nimi ze schodów.
— Ej, chłopaki, nie zostawiajcie mnie samego z lisicą!
— Nic ci nie grozi — mruknął Kyo.
Rajiv podszedł do J.L. i Angusa.
— Pozwól mi wyskoczyć do Tiger Town, żebym zobaczył się z dziadkiem.
— Tiger Town? — zdziwił się Gregori.
— To wioska w Chinach, nad rzeką Mekong, zamieszkana przez
zmiennokształtne tygrysy — wyjaśnił J.L. — Po chińsku nazywa się inaczej, ale
żaden z was nie byłby w stanie tego wymówić, więc nazywamy ją z Rajivem
Tiger Town.
— Dougal mógłby spróbować. — Angus spojrzał na niego z ukosa. — Nie
powiedziałeś nam jeszcze, skąd znasz chiński.
Dougal wzruszył ramionami.
— Mogę wybrać się do Tiger Town? — powtórzył Rajiv. — Bardzo chciałbym
zobaczyć się z dziadkiem. A jutro wieczorem znowu mnie tu sprowadzicie.
Angus westchnął.
— Chyba tak, do naszego powrotu i tak nic się tu nie będzie działo.
Rajiv rozpromienił się.
— Dziękuję. — Złapał się J.L. — W drogę!
Obaj zniknęli.
Dougal tak długo szperał w swoim worku, aż znalazł puzderko z wisiorkiem i
łańcuszkiem, które kupił w chińskiej dzielnicy w San Francisco.
— Co to? — Gregori ciekawie zajrzał mu przez ramię, gdy unosił wieczko.
Dougal jęknął w duszy. O nie, podczas tej misji nie ma co liczyć na odrobinę
prywatności.
— Prezent dla Leah.
— Więc masz wobec niej poważne zamiary? — upewnił się Gregori.
— Aye. — Chciał kupić pierścionek zaręczynowy, ale obawiał się, że to za
szybko. Związek z wampirem to sprawa na całą wieczność, jeśli zgodzi się na
transformację.
Musnął palcem smoka z jadeitu i poruszył barkiem, czując mrowienie w
tatuażu. Kiedy będzie to nosić, każde z nich będzie miało smoka. Oby jej zdołał
ją ochronić.
Rozdział 23
C iekawe, czy śpi. Leah spojrzała na Dougala. Leżał na kanapie plażowego
domku na Hawajach. Na pewno był wyczerpany. Wraz z pozostałymi wampirami
wrócił do rezydencji w Nowym Jorku dwanaście godzin temu, po błyskawicznej
podróży dokoła świata.
Kiedy przyszła pora, by wyruszyć do San Francisco, Angus zabrał
zmiennokształtnego niedźwiedzia Howarda, J.L. podrzucił wilkołaka Phila,
Gregori wziął swoją żonę, a Leah zabrała się z Dougalem. Laszlo, jak wampir,
podróżował o własnych siłach, a za to zabrał dodatkowy sprzęt do laboratorium.
Emma, żona Angusa, została na miejscu, żeby nadzorować pracę agencji
MacKay UOiD.
Gdy przybyli na miejsce, Dougal zabrał Leah do Chinatown na pyszną kolację,
a sam sączył krew z butelki, którą wyciągnął ze sporranu.
Kilka godzin później wylądowali na Hawajach, w domu Finna Graysona.
Urządził im luau, hawajski grill na plaży, choć tylko zmiennokształtni i ludzie
mogli objadać się pieczonym prosięciem, ryżem i owocami. Wampiry były tak
zmęczone, że pożegnały się szybko i wróciły do domu, by poszukać miejsca do
odpoczynku.
Leah przysiadła na niskim stoliczku i patrzyła na Dougala. Impreza na plaży
skończyła się godzinę temu. Finn, Phil, Laszlo i Howard siedzieli na werandzie.
Abby i Gregori wymknęli się do sypialni.
Leah spojrzała na jego sfatygowane buty, przesunęła wzrok na muskularne
łydki opięte skarpetami, nagie kolana, silne uda, widoczne pod kiltem, gdy spał.
Nic prostszego niż teraz sięgnąć pod kilt i zamknąć go w dłoni. To go na pewno
obudzi. Uśmiechnęła się do siebie.
— Chcesz mnie molestować? — zapytał miękko.
Drgnęła.
— Myślałem, że śpisz.
— Odpoczywam. — Spojrzał na nią sennie zielonymi oczami. — Wydaje mi
się, że zamierzałaś zajrzeć mi pod kilt.
Nadąsała się.
— Chciałbyś.
— Chciałbym. — Sięgnął do sporranu. — Mam coś dla ciebie.
— Wiem o tym. To stary numer.
Zachichotał.
— Nie to. — Wstał, podał jej rękę. — Może przejdziemy się po plaży?
— Dobrze. — Złapała jego dłoń i razem wyszli na patio. Minęli basen.
— Brawo, Dougal! — zawołał Howard z leżaka na werandzie.
Phil zawył jak wilk. Pozostali roześmiali się głośno.
— Odwalcie się — burknął Dougal, na co zareagowali jeszcze głośniejszym
śmiechem.
Leah uśmiechnęła się, zadowolona, że nawet Laszlo wydawał się rozbawiony.
Wędrowali plażą. Z zachwytem obserwowała, jak księżyc odbija się w
oceanie. Wiała tylko lekka bryza, powietrze wypełniał zapach kwiatów.
— Szkoda, że nie zobaczysz tego wszystkiego za dnia. — Dougal zatrzymał
się i spojrzał na nią.
— I tak jest pięknie.
— Mam coś dla ciebie. — Sięgnął do sporranu i wyjął malutkie pudełeczko.
Serce stanęło jej w gardle. Czy to pierścionek? Chciał się oświadczyć?
Miała gonitwę myśli. Co powiedzieć? To wszystko działo się tak szybko. Ile to
w sumie trwało, trzy tygodnie czy to dość czasu, by odpowiedzieć na pytanie,
które wpłynie na całą resztę jej życia?
Uniósł wieczko. Znieruchomiała, zaglądając do środka. Nie pierścionek. Nie
oświadczyny.
Odetchnęła głośno. Co za ulga. Bo to ulga, tłumaczyła sobie. Więc skąd to
ukłucie rozczarowania?
— To wisiorek?
— Nay, pod spodem jest łańcuszek. — Spojrzał na nią czujnie. — Nie podoba
ci się?
— Jest piękny. — Przesunęła palcem po jadeitowym smoku. Był pięknie
rzeźbiony, artysta zadbał o najmniejsze szczegóły. — Cudowny.
Dougal odetchnął z ulgą.
— To dobrze.
Wyjęła naszyjnik z pudełeczka, założyła sobie na szyję. Smok spoczął między
jej piersiami.
— Teraz nas obojga strzegą smoki.
Podniosła na niego wzrok.
— Nadal się o mnie martwisz.
— Tak. — Puste puzderko trafiło do sporranu. — Nie chcę sprawić ci zawodu.
— Nie jestem bezbronna. — Dotknęła jego twarzy. — Kocham cię.
— Och, dziewczyno, ja ciebie też. — Objął ją mocno. — Bardzo mnie kusiło,
żeby kupić ci pierścionek, ale nie byłem pewien, czy już jesteś na to gotowa.
Po rozczarowaniu nie było już śladu. Podniosła na niego wzrok.
— Na pierścionek zaręczynowy?
Przyglądał się jej bacznie.
— Tak.
Serce biło jej jak oszalałe.
— Prosisz mnie o rękę?
— Jeśli jesteś na to gotowa, jeśli nie, udamy, że nic się nie stało.
Jej usta drgnęły.
— Boisz się odrzucenia?
— Nay. — Objął ją mocniej. — Że mi serce pęknie.
— Och. — Przytuliła się do niego. — Nie możemy do tego dopuścić, bo moje
też by pękło.
Milczał przez chwilę, a potem szepnął:
— Czy to było: tak?
Było?
— Ja... potrzebuję więcej czasu. Jestem pewna tak mniej więcej na
dziewięćdziesiąt procent. — Jakoś będzie musiała wytłumaczyć rodzinie
nieumarłego narzeczonego. Pewnie uznają, że całkiem postradała rozum.
— Dziewięćdziesiąt procent to całkiem nieźle.
Spojrzała na niego i serce puchło jej z dumy. Taki słodki, uczciwy, lojalny i
przystojny. Jak mogłaby go odrzucić.
— Raczej dziewięćdziesiąt dwa procent.
— To mi się podoba. — Pochylił się i pocałował ją tak mocno, że ugięły się pod
nią kolana.
Odetchnęła z trudem.
— Dochodzimy do dziewięćdziesięciu pięciu procent.
Zachichotał i ścisnął jej pośladki.
— Czy moje szanse wzrosną, gdy dobiorę się do twoich majteczek?
Uśmiechnęła się.
— Nie sądziłam, że kiedykolwiek powiem to do faceta, ale chciałabym zajrzeć
ci pod spódnicę.
— To się chyba da załatwić. — W tej chwili rozdzwonił się jego telefon. Z
jękiem sięgnął do sporranu. — Tak, już idziemy. — Rozłączył się. — To Angus. W
Japonii zaszło słońce. Możemy ruszać.
Różnica była kolosalna. W ciągu zapewne kilku sekund Leah trafiła z pięknej,
romantycznej plaży ze złotym piaskiem i bujną roślinnością na zimny, posępny
brzeg smagany lodowatym wiatrem. Dougal ją uprzedził i miała na sobie sweter
i ciepłą kurtkę, ale nagła zmiana i tak szokowała.
Dougal objął ją mocno.
— Wejdźmy do środka.
Lód chrzęścił im pod nogami.
— Brr... — Abby wzdrygnęła się, więc Gregori wziął ją na ręce i
błyskawicznie wspiął się na urwisko.
— Jeśli chcesz, możemy teleportować się do środka — zaproponował Dougal.
— Nic mi nie będzie. — Leah odwróciła się na pięcie. To jej pierwsza wizyta
w Japonii, więc rozglądała się ciekawie. Może jutro, w świetle dziennym trochę
się rozejrzy po okolicy.
Rozdzwonił się telefon.
— Mój. — J.L. spojrzał na wyświetlacz. — Widomość od Rajiva. — W Tiger
Town słońce jeszcze nie zaszło. I rada, żebyśmy trzymali się z dala od lisicy.
— Lisicy? — zdziwił się Phil. — Jakiej lisicy?
— Tej zmiennokształtnej, o której wam wspominałem — wyjaśnił Angus. — Gu
Mina pracuje u Kyo.
Rozległ się dźwięk kolejnego telefonu.
— To mój. — Howard zerknął na wyświetlacz. — Rajiv nie daje za wygraną.
Radzi, żebyśmy trzymali się z dala od lisicy.
J.L. roześmiał się.
— Obawia się, że chce pożreć nam wątroby.
— Wątroby? — Laszlo wybałuszył oczy.
J.L. wzruszył ramionami.
— Nie przejmuj się, to tylko legenda.
Phil i Howard wymienili znaczące spojrzenia.
— Cóż, znam przynajmniej jedną legendę, która okazała się prawdziwa.
Howard uśmiechnął się.
— Co nie znaczy, że teraz będzie tak samo. Zresztą, takiego liska
schrupalibyśmy na śniadanie.
Phil skinął głową.
— Fakt.
Angus westchnął i ruszył pod górę, do szkoły.
— Bądźcie dla niej mili. Pracuje z Kyo, a jego wsparcie jest nam potrzebne.
Kiedy weszli do środka, Kyo powitał ich i z dumą oprowadzał po niedużym
budynku. Jego ludzie, Yoshi i Yuki, instalowali kamery w szkole i na zewnątrz.
Dougal pokazał Leah jej walizki przy jednym z łóżek w kobiecej sypialni.
— Będzie ci tu wygodnie?
— Oczywiście. Sypiałam w o wiele mniejszych pokojach.
Sypialnia nadal wyglądała jak szkolna klasa. Pod oknami wychodzącymi na
plażę ciągnęła się półka na książki. Zasłony miały zapewnić im odrobinę
prywatności. W najdalszym krańcu stały trzy szerokie łóżka, oddzielone od
siebie nocnymi stolikami z lampkami na blatach. Domyśliła się, że trzecią
lokatorką jest zmiennokształtna lisica, która tak przeraziła Rajiva.
Na starej tablicy, na ścianie naprzeciwko wejścia, ktoś napisał: „Witajcie!”
Lisica? Jeśli tak, nie miała chyba złych zamiarów.
— Łazienki są po drugiej stronie holu — tłumaczył Dougal. — A jadalnia na
końcu. Jesteś głodna?
— Nie. — Leah rzuciła kurtkę, czapkę i rękawiczki na łóżko. — Chciałabym
już zabrać się do pracy.
Dougal skinął głową.
— Kiedy tylko słońce zajdzie w Tiger Town, wyruszamy z J.L., ale najpierw
wpadniemy do laboratorium po środki usypiające.
— Mamy strzałki usypiające, żebyście nie zawracali sobie głowy zastrzykami.
— Pojmani żołnierze nie mogli się ocknąć za dnia, żeby nie zdołali wezwać
Darafera na pomoc.
— Dobrze. — Dougal podszedł do drzwi. — Muszę przygotować się do drogi.
— Chwileczkę. — Podbiegła do niego. W tej chwili byli sami, a nie liczyła, by
taka okazja miała się powtórzyć w ciągu najbliższych tygodni. Zarzuciła mu ręce
na szyję. — Uważaj na siebie.
— Dobrze. — Przyciągnął ją do siebie. — Będę tęsknił.
Zakryła dłonią wisiorek ze smokiem.
— Dziękuję.
— Proszę bardzo. I co, czy moje szanse nadal wynoszą dziewięćdziesiąt pięć
procent?
— Tak, posłuchaj, zastanawiałam się nad czymś i...
— Kiedy znowu będziemy się kochać?
Uśmiechnęła się. Nadal myślał tylko o jednym.
— Mówiłeś, że napisałeś mi liścik, którego nie przeczytałam?
— Aye, bo mnie unikałaś — westchnął smutno. — Niewykluczone, że byłem
tak załamany, że go spaliłem.
— A spaliłeś?
— Nay — uśmiechnął się. — Chciałabyś go przeczytać?
Klepnęła go w ramię.
— Tak.
Z cichym śmiechem wyjął ze sporranu złożony arkusik.
— Może to podbije moje szanse do dziewięćdziesięciu siedmiu procent. —
Pocałował ją w czoło, podając karteczkę. — Do zobaczenia.
Podeszła do łóżka, zapaliła lampkę i rozłożyła arkusik.
Najdroższa Leah,
Wiem, że cię przerażam, ale zarazem modlę się, byś dała mi szansę. Zdaję
sobie sprawę, że małe jest prawdopodobieństwo, by tak się stało, jesteś
przecież taka mądra i piękna. Nie jestem ciebie godny.
Jesteś bezcennym skarbem, jesteś najsłodsza melodią.
Twoje światło rozjaśnia moje ciemne noce i ogrzewa moje zimne serce.
Dajesz mi nadzieję, że wszystko jest możliwe, nawet wieczność pełna
miłości.
Dougal
Starała się powstrzymać łzy, składając liścik. Pomylił się, jeśli chodzi o jego
skutek. Jego szanse wzrosły do dziewięćdziesięciu dziewięciu procent.
Westchnęła głośno i rozejrzała się w poszukiwaniu bezpiecznego schowka, w
którym mogłaby ukryć liścik. Szafką między łóżkami będzie pewnie musiała
podzielić się z Abby, więc na wszelki wypadek wsunęła liścik pod materac.
Otarła oczy, wyszła z sypialni i skierowała się do laboratorium. Abby już się
tam krzątała, mówiła mężowi, gdzie co położyć. O ile Leah wiedziała, nie było
potrzeby, by Gregori towarzyszył im na tej wyprawie. Po prostu nie chciał
rozstawać się z Abby.
Uśmiechnęła się pod nosem. Bycie żoną wampira nie jest chyba takie złe.
Szanse Dougala wzrosły do dziewięćdziesięciu dziewięciu i pół.
Laszlo także pracował, instalował komputery i mikroskopy.
Leah znalazła pudło ze strzałkami i przygotowała tuzin dla Dougala i J.L.
Żołnierze Mistrza Hana byli tak silni, że jedna strzałka może nie wystarczyć.
Drzwi otworzyły się i do środka weszła drobna młoda kobieta, niosąc wielkie
pudło, które zasłaniało jej prawie całą twarz. Wyjrzała zza niego i uśmiechnęła
się do Abby i Leah:
— Cześć. Mam tu wasze rzeczy. Od Kyo.
— Pomogę. — Gregori wziął od niej pudło i postawił na stole i zaraz zaczął
wypakowywać jego zawartość wraz z Abby.
— Super. — Abby wyjmowała probówki i fiolki. — Dziękujemy.
Młoda kobieta skłoniła się.
— Nazywam się Gu Mina, ale wszyscy nazywają mnie Mina. — Uśmiechnęła
się, odwróciła i zobaczyła Laszla, który z wielkim przejęciem kalibrował ważne
urządzenie. Otworzyła usta z wrażenia i szeroko otworzyła oczy.
Leah podeszła bliżej.
— Bardzo mi miło. Jestem Leah.
— A ja Abby, a to mój mąż, Gregori.
Zero reakcji. Leah i Abby wymieniły porozumiewawcze spojrzenia. Jakby
młoda kobieta zapomniała, że są w tym samym pomieszczeniu.
Mina powoli podeszła do Laszla.
— Dzień dobry.
Spojrzał na nią, otrząsnął się, poderwał się na równe nogi. Leah nawet z
drugiego końca pokoju słyszała, jak głośno przełknął ślinę.
— Jesteś... naukowcem? — zapytała Mina.
Laszlo skinął głową i złapał za guzik kitla.
Mina oblizała usta.
— Moim zdaniem inteligentni mężczyźni są bardzo atrakcyjni.
— Naprawdę? — Laszlo kręcił guzik.
Mina była coraz bliżej.
— Podobają mi się też niscy mężczyźni. Bo ja sama jestem niska.
— Ale nie za niska.
Zarumieniła się.
— Dziękuję. — Odrzuciła długie ciemne włosy na plecy. Laszlo znowu
przełknął głośno. — Podoba mi się twoja fryzura. Bardzo modna.
— Dziękuję. — Nerwowo skubał guzik. — Muszę być z tobą szczery. Jestem
wampirem.
Uśmiechnęła się.
— Uwielbiam szczerych mężczyzn. I uwielbiam wampiry. W Korei znam
kilku. Jeden jest prokuratorem.
Laszlo zmarszczył brwi.
— To twój chłopak?
Machnęła ręką.
— An-ni-o! Nie mam chłopaka!
— Nie masz? A przecież jesteś taka... ładna. — Poczerwieniał.
Przysunęła się bliżej.
— Jak masz na imię?
— Ja... Laser.
— Podoba mi się.
Leah, Abby i Gregori wymienili rozbawione spojrzenia.
Laszlo złapał się za guzik.
— A ty jak masz na imię?
— Gu Mina. Ale mów do mnie...
— Jesteś lisicą? — odskoczył. Zwiesiła smętnie ramiona.
— Nie lubisz lisów?
— Cóż... zazwyczaj mi się podobają. Są śliczne. — Szarpnął guzik. — I mają
piękne ogony.
Rozpromieniła się.
— Ja mam ich dziewięć! Odpadł mu guzik.
— Dziewięć?
Pochyliła się, by podnieść guzik.
— Ja to zrobię. — Wyciągnął rękę po guzik i prostując się, zderzył się z nią
głowami. — Och, przepraszam.
— Mogłabym ci go przyszyć — zaproponowała, masując czoło.
— Ja... sam nie wiem. — Odsunął się od niej. Westchnęła głośno.
— Czy ten głuptas tygrys coś ci o mnie mówił? Nie rzucam się na mężczyzn i
nie pożeram ich wątroby.
— Nie?
— Nie! Już dawno dałam sobie z tym spokój! Laszlo pobladł jeszcze bardziej.
— Ja... muszę coś sprawdzić. — Wybiegł z laboratorium. Mina z jękiem
przysiadła na stołku, który zajmował Laszlo. Leah skrzywiła się. Świetnie, więc
miała dzielić pokój ze zmiennokształtną ludożerczynią?
— Przepraszam bardzo. — Gregori pomachał, żeby zwrócić uwagę Miny.
Spojrzała na niego. — Powiedziałaś, że od dawna już tego nie robisz. Co
rozumiesz przez: od dawna? Miesiąc? Dwa?
Mina w zadumie przechyliła głowę.
— Trzysta lat.
Leah, Abby i Gregori jednocześnie odetchnęli z ulgą.
Mina zmarszczyła brwi.
— O, przepraszam, raz się skusiłam. Od dwustu pięćdziesięciu.
Rozdział 24
M imo postanowienia, że nigdy więcej jego noga tu nie postanie, Dougal
ponownie znalazł się w Chinach. Odetchnął głęboko i czekał, aż ustąpi napięcie.
Zaciśnięta proteza rozluźniła się; dam radę, powtarzał sobie. Już nikt nie wypali
mu znamienia hańby, nikt batem nie zmusi go do posłuszeństwa.
Zmarszczył brwi na myśl o Li Lei, pochowanej na brzegu rzeki Jangcy,
kilkaset kilometrów stąd na północny wschód. Dzięki Bogu za obecność Leah w
jego życiu, za drugą szansę na miłość.
Odwrócił się, by spojrzeć na Tiger Town. Trzysta lat temu nie uwierzyłby, że
w prowincji Yunnan jest cała wioska zamieszkała przez zmiennokształtne
tygrysy. Ale wtedy nie uwierzyłby też w istnienie wampirów.
Wioska składała się z mniej więcej pięćdziesięciu domów, w większości
usytuowanych nad rzeką Mekong, na palach. Przed niemal każdym kołysała się
łódka, przywiązana do drabinki. Najwyraźniej zmiennokształtne tygrysy lubią
łowić ryby. Wysoko na brzegu stały rusztowania, na których suszyły się
złowione ryby.
W pobliżu było niewiele osób. Było ciemno, więc Dougal zakładał, że siedzą w
domach, zajęci kolacją. W domkach płonęły światła, z metalowych kominów snuł
się dym. Na wzgórzu górowała imponująca budowla z drewna i z kamienia, w
chińskim stylu. Potężne kolumny i dach pomalowano na zielono, złoto i
czerwono. Schodów prowadzących do budynku strzegły dwa posągi tygrysów.
Po obu stronach głównej budowli przycupnęły mniejsze. Na zewnątrz rozciągał
się brukowany dziedziniec. Trzy kamienne stopnie schodziły nad rzekę.
— Jest Rajiv. — J.L. wskazał przyjaciela, gdy ten zbiegał nad rzekę.
— Co jest w tej wielkiej budowli? — zapytał Dougal, idąc w tamtym kierunku.
— Pałac — wyjaśnił J.L. — Dziadek Rajiva jest ich przywódcą. Mówią o nim:
Wielki Tygrys.
Dougal uśmiechnął się pod nosem.
— Dostaje największą miseczkę śmietanki?
J.L. zachichotał.
— Są bardzo dumni ze swego dziedzictwa. Musisz się pokłonić — ściszył głos.
— To nasi najważniejsi sojusznicy w tym regionie. Zawsze możesz się tu
teleportować, gdy szukasz schronienia. To nasz dom z dala od domu.
Dougal skinął głową. To tłumaczyło, dlaczego J.L. upierał się, by zabrali dwie
przenośne lodówki pełne butelek sztucznej krwi i dwa plecaki zapasowej broni i
amunicji. Nie wiedząc, gdzie znajduje się Tiger Town, Dougal podczas podróży
trzymał się J.L., teraz jednak, gdy położenie wioski wryło się w jego wampirzą
pamięć, mógł w każdej chwili wrócić tu sam.
Podszedł od nich Rajiv. Skłonił się. Zamiast, jak zwykle, w koszulce i
dżinsach, miał na sobie haftowaną szatę i czapeczkę. Za szerokim, bogato
zdobionym złoto-zielonym pasem tkwił mały sztylet w złotej pochwie.
— Witajcie — uśmiechnął się do Dougala. — Opowiadałem o tobie dziadkowi.
O Szkocie, który zna chiński. Bardzo chce cię poznać.
Dougal skinął głową.
— To będzie dla mnie zaszczyt.
— Pokażę wam wasze pokoje. — Rajiv poszedł przodem. Gdy przechodzili
przez plac, zatoczył łuk ręką. — Tu odbywają się nasze uroczystości.
W ślad za nim szli wąską uliczką między dwoma kamiennymi budynkami.
— To nasz domek dla gości. — Rajiv zatrzymał się przed schodami
prowadzącymi na drewnianą werandę. Przed drzwiami poszczególnych pokoi
wisiały papierowe lampiony, rozjaśniały mrok ciepłym blaskiem. Wskazał pokój
po lewej stronie. — Tutaj zazwyczaj zatrzymuje się Jin Long — wyjaśnił, mając
na myśli J.L., a potem spojrzał na prawo. — A tu zamieszkasz ty, Dougal. Okna
zabito deskami, więc możesz spokojnie zapaść w sen śmiertelny.
— Dzięki, Rajiv. — J.L. wbiegł na schody.
— Nie ma za co. Wkrótce wrócę i zaprowadzę was do dziadka.
Dougal z uśmiechem odprowadzał go wzrokiem. Nie miał pojęcia, że to
tygrysi książę.
Wszedł do swego pokoju. Nie zamykał drzwi, żeby blask lampionu rozjaśnił
mrok. Pod ścianą stała mała toaletka, na której leżał zwinięty gruby materac i
jedwabna pościel. Przy najodleglejszej ścianie na podłodze leżała kwadratowa
poduszka, koło której stał niziutki stoliczek, a obok niego — wysoki świecznik.
Rozejrzał się dokoła. Nigdzie nie dostrzegł gniazdka elektrycznego. A więc
będzie pił krew na zimno.
Oparł o ścianę przenośną lodówkę i plecak, zdjął miecz z pleców. Okazałby
brak szacunku, idąc na spotkanie z Wielkim Tygrysem w pełni uzbrojony.
Jeszcze zanim opuścili szkołę, przebrał się w czarne drelichy, czarną koszulkę i
kurtkę. Oprócz miecza na plecach miał też noże na łydkach i pistolet w kaburze
na biodrach. W kieszeniach spodni miał zapasowe magazynki i strzałki ze
środkiem usypiającym od Leah.
Ciężko było mu się z nią rozstać, choć przecież jeśli wszystko pójdzie zgodnie
z planem, wróci do niej za kilka godzin. Zostawił jej swój sgian dubh, gdy
obiecała, że posłuży się nim w sytuacji zagrożenia.
Nic jej nie grozi, tłumaczył sobie. Angus zdawał sobie sprawę z tego, jak
niebezpieczna jest ta misja, i dlatego postanowił wziąć w niej udział osobiście,
razem z Howardem, Philem i Gregorim. Kyo też przysłał swoich najlepszych
ludzi — Yoshi, Yuki i tę lisicę.
— Gotowy? — zawołał J.L. od progu.
— Tak. — Dougal położył na stole pistolet i noże.
J.L. z aprobatą skinął głową.
— Chodźmy, Rajiv czeka na zewnątrz.
W ślad za nim szli do pałacu, mijając po drodze posągi tygrysów przy
schodach.
Rajiv zatrzymał się przy dwuskrzydłowych drzwiach.
— Mój dziadek lubi, gdy tytułuje się go Jego Eminencją — powiedział po
chińsku. — Musisz też pozwolić mówić mu najpierw.
— Rozumiem — odparł Dougal.
Rajiv uśmiechnął się.
— Ty naprawdę znasz chiński.
J.L. także przeszedł na chiński.
— Jego Eminencja to bardzo miły człowiek, kiedy się go lepiej pozna —
zapewnił.
Rajiv roześmiał się.
— Blissky już czeka, chodźcie. — Przeprowadził ich koło dwóch strażników
trzymających długie, zakrzywione miecze. Szli przez wielką salę kolumnową,
zmierzali do podwyższenia, na którym, na drewnianym tronie inkrustowanym
złotymi tygrysami, siedział siwowłosy mężczyzna.
Rajiv i J.L. skłonili się głęboko, więc Dougal poszedł w ich ślady i razem z
nimi podszedł do trzech poduszek na podłodze. Rajiv i J.L. uklękli, więc zrobił to
samo. Pokłonili się nisko, dotykając łokciami i nosami posadzki.
— Witajcie, szanowni goście — odezwał się Wielki Tygrys. — Podnieście się.
— Jego Eminencja jest bardzo łaskawy. — J.L. usiadł po turecku na poduszce.
Dougal zrobił to samo i ukradkiem zerknął na tron. Wielki Tygrys władczo
patrzył na nich z góry. Czy to naprawdę o nim J.L. mówił, że jest fajny?
Jego Eminencja miał na sobie szatę z czerwonego jedwabiu, haftowaną w
złote tygrysy. Długie siwe włosy spinała złota obręcz i szpila ozdobiona
tygrysem wysadzanym klejnotami. Długą siwą brodę także spinał złoty
pierścień.
Łypnął na J.L.
— Cieszę się, że znowu cię widzę, Jin Long.
— Cała przyjemność po mojej stronie, Wasza Eminencjo. — J.L. skłonił się.
Wielki Tygrys zmrużył oczy.
— Ty jesteś Dou Gal, Szkot, który mówi po chińsku?
— Tak, Wasza Eminencjo.
Przez twarz Wielkiego Tygrysa przemknął grymas zawodu.
— Myślałem, że będziesz w spódnicy. Chciałem zobaczyć cię w spódnicy.
Dougal pochylił głowę.
— Proszę o wybaczenie, Wasza Eminencjo. Następnym razem będzie inaczej,
o ile Wasza Eminencja pozwoli mi na zaszczyt kolejnych odwiedzin.
Wielki Tygrys zamruczał.
— Pięknie mówisz. Skąd znasz chiński?
Dougal zawahał się. Nie planował opowiadać o swojej przeszłości
komukolwiek innemu niż Leah, ale niegrzecznie byłoby odmówić prośbie
Wielkiego Tygrysa. Spojrzał na Rajiva i J.L. którzy przyglądali mu się ciekawie.
Zapewne przekażą jego opowieść dalej i jego wstydliwy sekret stanie się
tajemnicą poliszynela.
Wielki Tygrys chrząknięciem dał znak, że się niecierpliwi.
— Przez kilka lat mieszkałem w Szanghaju — powiedział w końcu Dougal.
— Kiedy? — Jego Eminencja nie dawał za wygraną. — Jak tu trafiłeś?
— To długa historia.
Wielki Tygrys żachnął się.
— A spieszy ci się gdzieś?
Dougal głęboko zaczerpnął tchu.
— Wszystko zaczęło się w roku 1735, gdy miałem czternaście lat. Porwano
mnie wtedy ze szkockiego miasta Glasgow. Znalazłem się na pokładzie
brytyjskiego statku handlowego.
— Porwano? — Oczy Wielkiego Tygrysa rozbłysły. — Opowiadaj.
— Dwukrotnie usiłowałem uciec. — Wolał nie mówić o otrzymanych razach.
Ani o beznadziejnym upokorzeniu, gdy w końcu pogodził się z nowym życiem.
— Doskonale! — Wielki Tygrys zsunął się na skraj tronu. — Schwytali cię?
Ukarali? Czy to wtedy straciłeś dłoń? — Spojrzał znacząco na protezę.
— Nie, to się stało cztery lata temu, w walce.
— Ale nadal walczysz?
— Tak, Wasza Eminencjo.
— Doskonale. A teraz opowiadaj. Bardzo cierpiałeś na statku?
— Początkowo tak, ale kiedy nauczyłem się grać na dudach, załoga była ze
mnie zadowolona.
— Bardzo dobrze. — Wielki Tygrys skinął głową. — Chcę usłyszeć, jak grasz.
Dougal skłonił się.
— Następnym razem zabiorę je ze sobą.
— Doskonale! Mów, co było dalej!
— Kiedy wypływaliśmy z Indii, zaatakowali nas piraci.
— Piraci? — Wielki Tygrys zerwał się na równe nogi, ściągnął poduszkę z
tronu, zbiegł z podwyższenia, rzucił ją na ziemię i usiadł koło Dougala. — I co
dalej?
Dougal skrzywił się w duszy. Jego wstydliwy sekret zaraz wyjdzie na jaw.
Wszyscy się dowiedzą, że bat złamał jego wolę, że rozpacz złamała jego ducha
walki.
— Sprzedano mnie w niewolę.
J.L. wzdrygnął się. Rajiv syknął. Wielki Tygrys był wyraźnie wstrząśnięty.
— Rajiv! Przynieś napoje!
— Tak jest, Wasza Eminencjo. — Rajiv poderwał się z miejsca i przy pomocy
służącego wniósł okrągły stoliczek na krótkich nóżkach. Ustawili go między
Dougalem i Wielkim Tygrysem.
Inna służąca przyniosła tacę. Na stoliczku znalazły się dwie butelki i cztery
miseczki, a służąca skłoniła się i wyszła.
— Proszę. — Wielki Tygrys gestem zaprosił wszystkich do stolika. — Musimy
pomóc Dou Galowi zapomnieć o doznanych cierpieniach.
— Tak jest, Wasza Eminencjo. — Rajiv nalał najpierw dziadkowi, potem sobie
przezroczystego płynu o silnym zapachu alkoholu. — A tu mamy blissky dla
gości. — Napełnił miseczki J.L. i Dougala.
— Za Dou Gala. — Wielki Tygrys uniósł czarkę. Pozostali poszli w jego ślady.
— Gun bei! — Stuknęli się czarkami. Staruszek wypił do dna.
— Gun bei! — zawtórowali mu Rajiv i L.J. i wychylili swoje czarki.
Dougal ledwie umoczył usta, nie chcąc pić za dużo przed akcją. Ku jego
zdumieniu, alkohol był rozcieńczony. Spojrzał z wdzięcznością na Rajiva i
wychylił czarkę do dna.
Rajiv z uśmiechem dolał im do pełna.
— Żałuję, że nie wiedziałem o twoim cierpieniu — oznajmił Wielki Tygrys. —
Pospieszyłbym do Szanghaju, żeby ci pomóc.
— To bardzo wielkoduszne ze strony Waszej Eminencji — odparł Dougal,
choć poczuł się nieswojo, widząc współczucie w oczach towarzyszy. Wolałby
raczej być tajemniczym gburem niż obiektem litości.
— Od czego są przyjaciele? Bo jesteś moim przyjacielem, prawda? — Wielki
Tygrys uniósł czarkę. — Za przyjaźń! Gun bei!
— Gun bei. — Wszyscy wypili. Rajiv ponownie napełnił czarki.
— Czy to znaczy, że Wasza Eminencja żył w osiemnastym wieku? — zapytał
J.L.
— Tak. Mam czterysta sześćdziesiąt dwa lata. — Wielki Tygrys dumnie uniósł
czarkę. — Za dziewięć żyć! Gun bei!
— Gun bei! — Wypili. Rajiv znowu zajął się dolewką.
Wielki Tygrys przysunął się bliżej do Dougala.
— Powiedz, jak udało ci się uciec?
— Przebiłeś mieczem swojego pana? — domyślił się Rajiv.
Dougal przecząco pokręcił głową. Ile razy w życiu ocaliła go muzyka? A teraz
przez protezę mógł grać jedynie smętne melodie.
— Miałem ze sobą małe organki i wieczorami grałem sobie dla otuchy.
Wielki Tygrys poklepał go po ramieniu.
— Bardzo chciałbym to usłyszeć.
— Tak jest, Wasza Eminencjo. Muzyka zwróciła uwagę córki mojego pana.
Co wieczór przychodziła posłuchać i zaczęliśmy rozmawiać.
— I zakochaliście się w sobie? — Oczy Wielkiego Tygrysa rozbłysły.
— Tak. — Dougal skinął głową. — To ona pomogła mi uciec.
Wielki Tygrys sięgnął po czarkę.
— Za prawdziwą miłość! Gun bei!
— Gun bei! — zawtórowali J.L. i Rajiv.
Dougal ledwie umoczył usta. Nie chciał opowiadać o Li Lei. Wystarczająco
bolesne było przyznać się, że był niewolnikiem, nie chciał opowiadać jeszcze i o
tym, jak zawiódł kobietę, która go ocaliła.
— Wasza Eminencjo, byłbym zaszczycony, mogąc poznać twoją historię.
— Oczywiście. — Wielki Tygrys objął go ramieniem. — Wiesz, to moje
dziewiąte życie. Kiedy tym razem umrę, już po mnie.
Dougal wzniósł czarkę.
— A zatem życzę ci kolejnych czterystu sześćdziesięciu dwóch lat!
— Wypiję za to. — Wielki Tygrys złapał swoją czarkę. —Gun bei!
— Gun bei! — Wypili wszyscy czterej.
— Miałem sześć pięknych córek i dwunastu wspaniałych synów. — Wielki
Tygrys zatoczył łuk ręką. — Dwóch z moich synów zabili myśliwi, niech ich
dusze na wieki płoną w piekle. Trzech innych zabił Mistrz Han i jego wampirzy
lordowie.
— Niech zgniją w piekle! — warknął Rajiv, dolewając alkoholu do czarek.
Wielki Tygrys skinął głową i ponownie spojrzał na Dougala.
— Szósty syn wyprawił się w dół Mekongu i założył kolonię tygrysów w
Tajlandii. Doskonale sobie radził i byłem z niego bardzo dumny. I wtedy ten
drań, wampir lord Qing, zabił go i pociął na strzępy, tak, że nie mógł zacząć
nowego życia. Na czele wioski stanął jego najstarszy syn, Raghu. Rajiv to jego
młodszy brat.
Rajiv położył sobie rękę na sercu.
— Nie spocznę, póki nie pomszczę naszej rodziny, Wasza Eminencjo.
Dougal poruszył się niespokojnie. Nie przypuszczał, że Rajiv ma osobiste
powody, by wspierać wampiry.
Wielki Tygrys czule spojrzał na Rajiva.
— To mój najmłodszy wnuk, jedyny, który nauczył się angielskiego i znalazł
sprzymierzeńca, który pomoże nam pokonać Mistrza Hana. Bystry z niego
chłopak.
Rajiv skłonił się.
— Dobroć Waszej Eminencji jest niezmierzona.
— To dla nas zaszczyt, że Wasza Eminencja jest naszym sprzymierzeńcem —
dodał J.L.
— Za przyjaźń! — Wielki Tygrys wzniósł kolejny toast. —Gun bei!
— Gun bei! — Wypili. Rajiv rozlał do czarek resztkę alkoholu.
Wielki Tygrys osunął się na bok, oparł się o Dougala.
— Jestem bardzo dumny z wnuka.
Rajiv miał łzy w oczach.
— Dziękuję, dziadku.
— Dopilnujemy, żeby nic mu się nie stało — zapewnił Dougal.
Wielki Tygrys poklepał go po ramieniu.
— Dobry z ciebie przyjaciel, Dou Gal. Musisz dla mnie zagrać, a ja dla ciebie
zaśpiewam. I zatańczę taniec tygrysa.
— Chętnie to zobaczę, Wasza Eminencjo!
— W takim razie zatańczę już teraz! — Wielki Tygrys usiłował wstać, ale
runął jak długi na ziemię.
— Wasza Eminencjo? — Dougal pochylił się nad nim. — Wszystko w
porządku?
Wielki Tygrys zachrapał głośno.
Rajiv podbiegł do dziadka i z uśmiechem spojrzał na wampiry.
— Zasnął, ale przez wiele miesięcy będzie wspominał ten wieczór. Bardzo
wam dziękuję.
J.L. wstał.
— Na nas już czas. Nad większością obozów Mistrza Hana już zaszło słońce.
Rajiv wyprostował się.
— Chcecie, żebym wam towarzyszył?
J.L. przecząco pokręcił głową.
— Będziemy musieli zabrać jeńców, nie damy rady teleportować i ciebie.
Później po ciebie wpadniemy.
Rajiv smętnie skinął głową.
— No dobrze, ale dajcie znać, gdybyście potrzebowali wsparcia.
Kolejne godziny Dougal spędził, teleportując się wraz z J.L. do
poszczególnych obozowisk wroga, żeby znać drogę do wszystkich baz Mistrza
Hana. W obozach panował spokój, za palisadami paliło się zaledwie kilka
latarni. J.L. mówił, że żołnierze trenują za dnia, w nocy śpią, nie licząc małej
grupki strażników. W ciągu ostatnich lat ich czujność osłabła, bo miejscowi nie
śmieli zbliżać się do miejsca, w którym mógł znajdować się wygłodniały wampir.
Właściwie przychodzili tylko ci, którzy chcieli zasilić armię Mistrza Hana.
Znajdowali się na terenie Birmy. Dougal wspiął się na spory głaz i z góry
spojrzał na ostatnie obozowisko.
— Widzisz kogoś znajomego?
— Nie. — J.L. opuścił lornetkę. — Czasami widuję Wu Shena. To jeden z ich
dowódców, więc są spore szanse, że tam, gdzie jest on, będzie i Mistrz Han i
jego lordowie.
— Jest strażnik. — Dougal wskazał żołnierza, który sam oddalał się od
obozowiska. Szedł w stronę pobliskiego wąwozu.
— Pewnie chce się wysikać — mruknął J.L. — Bierzemy go?
— Jasne. — Dougal wyjął z kieszeni strzałki ze środkiem usypiającym.
Wcześniej zdecydowali, że tym razem ograniczą się do dwóch jeńców, z dwóch
różnych baz. Dzięki temu dowódcy po prostu uznają ich za dezerterów. Mistrz
Han nie przejmie się ucieczką dwóch, skoro miał armię liczącą tysiąc osób.
Teleportowali się do wąwozu, skradali się za żołnierzem, a kiedy zapinał
rozporek, zaatakowali. J.L. zakrył mu usta dłonią, a Dougal wbił strzałkę w jego
szyję. Żołnierz szamotał się, więc Dougal sięgnął po drugą strzałkę.
Jeniec osunął się nieprzytomny. J.L. przerzucił go sobie przez ramię.
— Idziemy.
Dougal zabrał karabin żołnierza i teleportował się z nim na japońską
wysepkę, a gdy dołączył do niego J.L. z jeńcem, weszli do starej szkoły i ułożyli
go na posłaniu w pokoju dla jeńców.
Kiedy założyli mu więzy, do pokoju zajrzał Gregori.
— Yoshi mówił, że wróciliście. Macie kogoś?
— Tak — odparł J.L. — Musimy dopilnować, żeby nie odzyskał przytomności.
Weszli Abby, Leah i Laszlo, a za nimi wbiegła lisica. Dougal odetchnął z ulgą,
widząc, że Leah jest cała i zdrowa.
— Wszystko w porządku? — Zmierzyła go wzrokiem, zanim wbiła strzykawkę
w ramię jeńca.
— Tak. Co się działo podczas naszej nieobecności?
— Nic, spokój.
— Nie obawiaj się, nie pozwolę, by naukowcom włos spadł z głowy —
zapewniła lisica. Uśmiechnęła się do Laszla, który nieśmiało odpowiedział tym
samym.
Dougal sam miał ochotę się uśmiechnąć, gdy zobaczył, że Laszlo ma na sobie
czerwoną koszulę, którą Wilson rozerwał, żeby odsłonić jego klatkę piersiową.
— Musimy ruszać po następnego żołnierza.
Leah skinęła głową.
— Uważaj na siebie.
Pół godziny później Dougal i J.L. wrócili z kolejnym jeńcem. Naukowcy zajęli
się nim, Dougal w jadalni zdawał sprawozdanie Angusowi, a J.L. wrócił do Tiger
Town po Rajiva.
— Dobry początek — stwierdził Angus, gdy J.L. i Rajiv weszli do jadalni.
Rajiv usiadł przy stoliku z Angusem i Dougalem.
— Dajcie znać, gdyby tygrysy mogły wam jakoś pomóc.
J.L. wyjął z lodówki butelkę bleera.
— Na razie nie możemy brać kolejnych jeńców, żeby nie wzbudzać
podejrzeń.
— To prawda — mruknął Angus. — Najpierw przekonajmy się, czy nasi
naukowcy poradzą sobie z tą dwójką, a kiedy upewnimy się, że serum działa,
zaczniemy działać na szerszą skalę.
Dougal upił łyk piwa ze sztuczną krwią.
— Nie wiem, czy to wystarczy. Nawet jeśli cofniemy mutację u setki
żołnierzy... przecież Darafer po prostu przemieni kolejną setkę. Albo dwie.
Zostaniemy tu na zawsze, uwikłani w beznadziejną walkę bez końca.
J.L. usiadł koło niego.
— Nie zgodzę się, że bez końca. Kiedy Darafer i Mistrz Han zorientują się,
co robimy, zaplanują kontratak.
Angus w zadumie potarł podbródek.
— Mają w sumie trzy wampiry: Mistrza Hana, lorda Qinga i lorda Liao. A to
oznacza, że za jednym razem mogą teleportować tylko trzech żołnierzy.
— Nie wiemy do końca, do czego jest zdolny Darafer — zauważył Dougal. —
Być może jest w stanie teleportować wielu żołnierzy jednocześnie. Zresztą,
nawet gdyby zjawił się sam, mógłby nas pokonać, zwłaszcza bez Bożego
Wojownika.
Przy stole zapadła cisza. Dougal upił kolejny łyk piwa ze sztuczną krwią.
— Jeśli mamy cofnąć mutację, musimy też dopilnować, żeby Darafer nie
przemieniał kolejnych śmiertelników. — Spojrzał na J.L. — Wiesz, jak to robi?
J.L. wzruszył ramionami.
— To pewnie jakieś czary, w których pomaga mu pewna roślina. Ziele
demona.
— Och, tak, pamiętam! — Rajiv usiadł gwałtownie. — Uprawiali to w wiosce
zombie.
— Zombie? — zdziwił się Dougal.
— No, nie takich prawdziwych zombie — zapewnił J.L.
— Ale ruszają się jak zombie. — Rajiv nie dawał za wygraną. — Ich umysły
nie funkcjonują normalnie.
J.L. skinął głową.
— Darafer zrobił z nich niewolników.
Dougal poczuł, jak proteza zaciska się odruchowo. Ukrył ją pod stołem.
Niewolników.
— Bije ich?
— Nie — odparł J.L. — Panuje nad ich umysłami. Za dnia są nieprzytomni, w
nocy pracują w polu. Widzieliśmy ich, jak zbierali to cholerne ziele, po które
później przyszli żołnierze Mistrza Hana.
Angus upił łyk bleera.
— Może nasi naukowcy będą w stanie wyrwać ich spod władzy Darafera?
Rajiv skinął głową.
— Właśnie, może przywrócą zombie do życia!
Dougal rozluźnił zaciśniętą protezę.
— Właśnie to musimy zrobić. Cofnąć zmiany w zombie i spalić pola tej
rośliny, żeby Darafer nie mógł przeprowadzić dalszych mutacji.
J.L. gwizdnął cicho.
— To go naprawdę wkurzy. Jeśli uzna, że wieśniacy go zdradzili, może
wszystkich zabić.
— Ewakuujemy ich. — Dougal spojrzał na Rajiva. — Może tygrysy pomogą?
Rajiv skinął głową.
— Tak.
— A kiedy żołnierze Mistrza Hana przyjdą po plony, zaatakujemy ich, żeby
nie przekazali mu złych wieści — ciągnął Dougal. — To da nam dość czasu, by
ewakuować mieszkańców.
Angus pochylił się.
— O ilu wieśniakach mówimy?
— Mniej więcej trzydziestu — odparł J.L. — Sami starcy, kobiety i dzieci.
Młodych mężczyzn nie ma, pewnie służą w armii Mistrza Hana.
Angus pokręcił głową.
— Nie wiem, czy to się uda. Jeśli teleportujemy się do wioski w nocy, żeby
ściągnąć tu wieśniaków i spróbować im pomóc, zobaczą nas żołnierze Mistrza
Hana. Wystarczy, by tylko jeden skontaktował się z Daraferem i nasze plany
legną w gruzach.
— Więc musimy zrobić to za dnia — zdecydował J.L. — wtedy nie ma tam
żołnierzy, a zombie są nieprzytomni. Nasi naukowcy będą mieli dość czasu, by
nad nimi popracować i nikt się o niczym nie dowie.
Dougal usiadł ciężko. Kiedy ten pomysł przyszedł mu do głowy, nie sądził, że
to będzie oznaczało, że Leah trafi do Chin.
— Laszlo nie może pracować w ciągu dnia, Gregori zapewne nie puści Abby.
— A zatem Leah będzie sama. Proteza zacisnęła się ponownie. — Nie możemy
zrobić tego za dnia.
— Musimy. — J.L. obstawał przy swoim. — Tylko w ten sposób mamy
pewność, że Darafer się nie dowie. A zmiennokształtni mogą zadbać o
bezpieczeństwo.
Angus zerknął na zegarek.
— Wkrótce wzejdzie tu słońce. Macie czterdzieści minut, by sprowadzić
jednego z zombie. Zobaczymy, czy nasi naukowcy przywrócą go do życia. Jeśli
tak, realizujemy nowy plan.
Dougal z trudem przełknął ślinę. Liczył, że Leah będzie bezpieczna tutaj, na
wyspie, a tymczasem zanosiło się, że trafi na terytorium wroga. I to za dnia, gdy
nie zdoła jej chronić.
Rozdział 25
D oktor Chin? Pobudka!
Ktoś dotknął jej ramienia i Leah poderwała się gwałtownie. W pierwszej
chwili wydawało jej się, że znowu odbywa staż w bostońskim szpitalu, zaraz
jednak zobaczyła Abby na sąsiednim łóżku i pochylonego nad nią
zmiennokształtnego niedźwiedzia Howarda.
— Przepraszam, że cię budzę — szepnął. — Ale mała zombie odzyskuje
przytomność.
— Och, oczywiście. — Usiadła na łóżku. Ciągle była we wczorajszym ubraniu.
— Obudziłem Rajiva — powiedział Howard. — Usiłuje porozumieć się z nią po
chińsku.
— Zaraz przyjdę. — Leah pobiegła do łazienki po drugiej stronie holu, umyła
ręce i zerknęła na zegarek. Kwadrans po jedenastej. Udało jej się przespać
prawie pięć godzin.
Tuż przed świtem J.L. i Dougal sprowadzili do starej szkoły młodziutką
dziewczynę, nazywali ją małą zombie. Wyjaśnili, że pochodzi z wioski, której
mieszkańcy są we władzy Darafera. O ile J.L. wiedział, odżywiali się jedynie
naparem, który Darafer sporządzał z uprawianej przez nich rośliny.
Leah szybko ustaliła, że dziewczyna jest niedożywiona i znajduje się pod
wpływem działania dziwnego narkotyku. Patrzyła przed siebie tępym wzrokiem,
gdy Leah myła ją, ubrała w szpitalną piżamę i podłączyła do kroplówki. Abby
zaproponowała, żeby podać jej rozcieńczony środek potęgujący kontrolę myśli,
ten sam, który testowała na Dougalu, żeby przekonać się, czy dzięki temu uda
cię wytrącić dziewczynę z odrętwienia i przywrócić ją do normalnego życia.
Wtedy jednak wzeszło już słońce i wampiry schroniły się w piwnicy, by zapaść
w sen śmiertelny. Obudzili się za to Howard i Phil, którzy przespali całą noc i
zaczęli swój dyżur. Leah i Abby, wyczerpane całonocną pracą, poszły spać, ale
Howard obiecał, że obudzi je, gdyby coś się działo z jeńcami albo dziewczyną.
A teraz Leah pobiegła do laboratorium po stetoskop i aparat do mierzenia
ciśnienia i wpadła do sali chorych. Jedno spojrzenie wystarczyło, by się upewnić,
że jeńcy nadal są nieprzytomni, dziewczyna natomiast ocknęła się i sądząc po
panice na jej twarzy, nie była już w odrętwieniu.
Rajiv siedział obok niej i cicho przemawiał po chińsku.
— Już dobrze. — Chciał dotknąć jej dłoni, ale szybko cofnęła rękę.
Przyglądała mu się podejrzliwie.
— Nie bój się. — Leah powoli podeszła do łóżka. — Jestem lekarką, chcę ci
pomóc.
Dziewczyna przyglądała jej się czujnie.
— Dzięki Bogu, że jesteś. — Rajiv wstał. — Niczego nie udało mi się
osiągnąć.
Leah przyjrzała się dziewczynie. Nie była już tak blada, ale nadal miała
wyschnięte, popękane usta.
— Przynieś jej wody.
— Tak jest, pani doktor. — Rajiv wybiegł.
Leah położyła stetoskop na stoliku.
— Już dobrze, chcemy ci pomóc. — Wyciągnęła rękę do dziewczyny. —
Chciałabym zmierzyć ci puls. Mogę?
Dziewczyna zmarszczyła brwi i skinęła głową.
Leah zerknęła na zegarek, mierząc jej puls. Trochę za szybki, ale to nic
dziwnego, zważywszy na jej poruszenie. Ale był mocny i wyraźny, a nie słaby,
jak poprzednio.
Wrócił Rajiv.
— Woda! — Zdjął zakrętkę i podał butelkę dziewczynie.
Piła chciwie.
Leah uśmiechała się do niej.
— To jest Rajiv, a ja jestem Leah. Jak masz na imię?
— Yu Jie. — Piła dalej. — Gdzie ja jestem? Gdzie moja rodzina?
— Twoja rodzina jest nadal w wiosce, a ty — w naszej klinice, chcemy ci
pomóc.
— Muszę się zobaczyć z rodziną. I... jestem bardzo głodna.
— Na pewno. — Leah zerknęła na Rajiva. — Przyniesiesz nam coś do
jedzenia? Coś lekkostrawnego.
— Tak jest, pani doktor. — Wybiegł.
Leah założyła stetoskop na szyję.
— Zmierzę ci ciśnienie, dobrze?
Kiedy dziewczyna skinęła twierdząco głową, Leah dokończyła badanie i
wpisała wynik w kartę, którą założyła sześć godzin wcześniej.
— Robisz ogromne postępy. Odłączę ci teraz kroplówkę, a kiedy tylko
staniesz na nogi, zabierzemy cię do domu. Pamiętasz, co się wydarzyło w twojej
wiosce?
Yu Jie napiła się wody.
— Mój starszy brat chciał dołączyć od armii Mistrza Hana. Jak wszyscy
młodzi mężczyźni w naszej wiosce. Płacił dobrze i zarabiali tyle, że przysyłali
pieniądze do domu. Mistrz Han zapewnił, że zatrudni wszystkich chętnych, jeśli
będziemy uprawiać pewne ziele dla jego przyjaciela, Darafera. Wioskowa
starszyzna zgodziła się. — Zmarszczyła brwi, wpatrzona w butelkę wody. — Do
tej pory nie widziałam mojego brata.
Leah zakleiła plastrem malutką rankę po igle kroplówki.
— Pamiętasz, kiedy twój brat wyjechał?
Yu Jie zamyśliła się na chwilę.
— W marcu 2011 roku.
Leah skrzywiła się. Dziewczyna straciła prawie dwadzieścia miesięcy życia.
— Teraz mamy listopad 2012.
Yu Jie otworzyła usta z wrażenia.
— Co? Jak to?
— Byłaś pod wpływem narkotyków, prawdopodobnie jak cała wioska. — Leah
dotknęła jej ramienia. — Bardzo mi przykro.
W oczach Yu Jie zabłysły łzy.
— Mam szesnaście lat? Niczego nie pamiętam. Jak to możliwe?
— Możemy chyba spokojnie założyć, że Darafer was oszukał. Myślałaś, że
pomagasz bratu, a tymczasem Darafer zrobił z was wszystkich bezmyślnych
niewolników...
— Nie! — Butelka pękła, Yu Jie tak mocno zacisnęła na niej dłonie. — Muszę
tam wracać! Pomóc rodzinie!
— Spokojnie. — Leah poklepała ją po ramieniu. — Pomożemy ci. Skoro
uzdrowiliśmy ciebie, uratujemy także twoją wioskę.
Po policzku dziewczyny spływała łza.
— Naprawdę?
— Tak. — Leah uścisnęła jej ramię. — Pomożemy im. A ty teraz musisz
odzyskać siły, żeby nam pomóc, dobrze?
Yu Jie skinęła głową. Cały czas płakała.
Do pokoju wszedł Rajiv. Przyniósł tacę z miseczką makaronu i czarkę
herbaty.
— Cudownie. Dziękuję. — Leah postawiła wszystko na stoliku, który
przysunęła do łóżka Yu Jie.
Dziewczyna sięgnęła po pałeczki i z apetytem zabrała się do makaronu.
— Nie za szybko — uprzedziła Leah. — Twój organizm odwykł od jedzenia.
Jedz powoli, żebyś się nie pochorowała.
Yu Jie skinęła głową i zaczęła jeść powoli.
— Bardzo dobrze. — Leah uśmiechnęła się. — Zajrzę do ciebie za pół
godziny, dobrze?
Yu Jie skinęła głową i jadła dalej.
— Możesz z nią zostać, na wypadek gdyby czegoś potrzebowała? — Leah
zwróciła się do Rajiva.
— Oczywiście. — Usiadł koło niej i patrzył, jak je. — Mam dwadzieścia dwa
lata, a ty?
Leah poszła do pokoju po czyste ubrania, wykąpała się i przebrała. Po
szybkim śniadaniu w jadalni poczuła się o wiele lepiej.
Wracała właśnie do sali chorych, gdy wyszedł Rajiv z tacą.
Zatrzymał się koło niej.
— Yu Jie znowu zasnęła.
— Dobrze.
— Ty też mogłabyś się przespać — podsunął.
Uśmiechnęła się.
— Jestem już całkiem przytomna, więc trochę popracuję. Dziękuję.
Pobrała próbki krwi od jeńców, żeby zobaczyć, czy serum zaczyna działać.
Czekając na wynik testów, zajrzała do kantorka ochrony na końcu korytarza.
— Jak tam? — zagaiła. Howard wpatrywał się w monitory, Rajiv ślęczał nad
mapami.
— W porządku. — Howard zajadał pączka.
Rajiv uśmiechnął się.
— Misio się cieszy, bo Kyo załatwił mu pączki z Tokio.
— Phil rozgląda się na zewnątrz. — Howard wskazał monitor pokazujący
obraz z wybrzeża. — Gratuluję uleczenia tej małej zombie.
Rajiv skinął głową.
— Chcemy uratować całą wioskę.
— Kiedy wyruszycie? — zainteresowała się Leah.
— Pewnie jutro. — Howard wytarł dłonie w papierową serwetkę. — Dzisiaj
wieczorem wampiry teleportują nas i sprzęt. Wkroczymy do wioski, kiedy
zombie zapadną w dzienne odrętwienie.
Leah skinęła głową.
— Dobrze, zastanowię się, co mi będzie potrzebne. Aha, i będziemy musieli
nakarmić mieszkańców wioski. Kiedy oprzytomnieją, będą bardzo głodni.
— Zabierzemy coś do jedzenia. — Howard sięgnął po kolejnego pączka. — A
Rajiv ma dobre wieści, jeśli chodzi o ewakuację.
— To prawda! — Wskazał mapę. — Wioska zombie znajduje się zaledwie dwa
kilometry od Mekongu. Dziadek wyśle naszych rybaków w łodziach, żeby ich
przejęli.
— Cudownie. W takim razie wracam do pracy. — Leah pobiegła do
laboratorium, żeby pakować zapasy.
Po południu dopadło ją zmęczenie. Abby akurat wstała i obiecała, że będzie
miała oko na jeńców i pomoże Yu Jie przygotować się do wyprawy.
Leah włożyła flanelową piżamę i zasnęła jak kamień.
— Leah, obudź się. — Dougal przycupnął na skraju jej posłania i dotknął jej
ramienia.
— Mhm — mruknęła. — Co jest, Howard?
— Howard? Śni ci się Howard?
Gwałtownie uniosła powieki.
— Dougal?
— Owszem, twoja największa miłość. Dougal.
Uśmiechnęła się sennie.
— To akurat prawda.
— To dobrze. — Przysunął się bliżej. — Skoro to już ustaliliśmy, pozwól, że ci
powiem...
— Która godzina? — Usiadła gwałtownie i oparła się o wezgłowie.
— Minęła północ. Leah, nie chcę, żebyś brała udział w wyprawie do wioski
zombie, to zbyt niebezpieczne. Nie powinniśmy wysyłać cię na terytorium
wroga.
Przetarła oczy.
— Muszę tam być. Obiecałam Yu Jie, że uratuję jej rodzinę. Są wycieńczeni,
w takim stanie długo nie pożyją. Darafer zabija ich powoli.
— Doceniam, że chcesz im pomóc. Ale mamy tu w sumie ośmiu wampirów.
Obrócimy kilka razy i teleportujemy wszystkich mieszkańców wioski.
— W nocy są przytomni i mogą stawiać opór. O wiele łatwiej będzie ich
przetransportować za dnia, gdy są nieprzytomni. Zresztą w nocy powstrzymają
was żołnierze Mistrza Hana, tak naprawdę będzie najlepiej.
Dougal z westchnieniem przeczesał włosy palcami. Wiedział, że to
rzeczywiście najlepszy plan, ale nie dawało mu spokoju, że nie będzie go tam, by
czuwać nad Leah.
Pochyliła się i dotknęła jego ramienia.
— Będą ze mną Howard, Phil i Rajiv. Niedźwiedź grizzly, wilkołak i tygrys.
Kto śmiałby z nimi zadrzeć?
Dougal jęknął. Nie był w stanie ich powstrzymać. Angus dał im zielone
światło i osobiście, razem z J.L. teleportował się w okolice wioski, by znaleźć
dobrą kryjówkę.
— Dobrze, zgadzam się.
— Większe niebezpieczeństwo będzie groziło tobie — ciągnęła Leah. — Ja
będę bezpieczna w Tiger Town kiedy zajdzie słońce, a ciebie czeka starcie z
żołnierzami Mistrza Hana, gdy zjawią się w wiosce.
— Nic mi nie będzie. — Dougal zamknął jej dłoń w swojej. — Teleportujemy
was tam tuż przed świtem, odczekacie pół godziny i wejdziecie do wioski.
— A słońce jeszcze nie wzejdzie? Jak wrócicie?
— Nie wrócimy. Jest tam obozowisko, w którym J.L. spał już nieraz, nieco
ponad kilometr od wioski. — Będzie blisko Leah, choć za dnia nie zdoła jej
pomóc.
Uścisnęła jego dłoń.
— Nadal się martwisz.
— Czy nadal mogę liczyć na dziewięćdziesiąt pięć procent?
Uśmiechnęła się.
— Twoje szanse wzrosły do dziewięćdziesięciu dziewięciu.
— Cudownie. Co mam zrobić, żeby zdobyć ten ostatni?
Zarzuciła mu ręce na szyję.
— Coś wymyślę.
— Może seks?
Żachnęła się.
— Chciałbyś.
— Chciałbym. — Pocałował ją najpierw w czoło, potem w nos. Gdy ich usta
dzieliły zaledwie milimetry, rozległo się pukanie do drzwi.
— Dougal? — zawołał J.L. — Jesteś tam? Ruszamy!
Jęknął głośno.
Leah pocałowała go w policzek.
— Czas ocalić świat.
Przez najbliższych kilka godzin Dougal i J.L. teleportowali sprzęt. Przenosili
lekarstwa i dziesięć stanowisk do kroplówek, które naszykowała Leah,
przenośną lodówkę i skrzynie z żywnością, które spakował Rajiv. Angus znalazł
niewielką grotę na wzgórzu nad wioską i stał tam na straży, gdy segregowali
zapasy.
Kiedy skończyli, J.L. zabrał Dougala do jaskini, w której wampiry zapadną w
sen śmiertelny.
Doskonała lokalizacja obronna, ocenił Dougal. Jaskinia znajdowała się na
niewielkiej wysepce pośrodku jeziora. Godzinę trwało, zanim przenieśli tam
sprzęt.
Dopiero wtedy wrócili do Angusa i razem podeszli do wioski, żeby zobaczyć,
co się tam dzieje.
Dokoła pola płonęły pochodnie. Żołnierze przechadzali się leniwie, a
wieśniacy ścinali ziele demona i znosili naręcza rośliny do jutowych worków.
— Naliczyłem dziesięciu strażników i dwudziestu dziewięciu wieśniaków —
szepnął Dougal.
— Poprzednio było ich więcej — mruknął J.L. ledwie widoczny wśród
krzaków.
— Część jest pewnie w wiosce, zbyt słaba, by pracować. Albo umarli. Leah
mówiła, że są umierający.
J.L. westchnął.
— Powinniśmy byli zająć się tym wiele miesięcy temu. Kiedy tu ostatnio
byliśmy, mieli kury i krowę, teraz nie mają nic. A ich domy to rudery.
Wrócili do Angusa, kory zamaskował gałęziami wejście do jaskini. Zerknął na
zegarek.
— Czas sprowadzić pozostałych. Daję wam pięć minut.
Dougal i J.L. wrócili do starej szkoły.
Leah już czekała, opatulona ciepłym swetrem i kurtką, obok niej stała
wykąpana Yu Jie w pożyczonym ubraniu. Kyo, jego wampiry i wszyscy
zmiennokształtni byli gotowi i uzbrojeni po zęby. Abby i Laszlo mieli zostać z
Gregorim i Gu Miną w roli strażników.
Zadzwonił Angus. Dougal włączył głośnik, żeby Japończycy mogli kierować
się jego głosem podczas teleportacji. Zabrali ze sobą Yu Jie i
zmiennokształtnych.
— Gotowa? — Dougal wziął Leah w ramiona.
— Tak. — Objęła go za szyję.
Pocałował ją i teleportował na wzgórze, gdzie już czekali pozostali.
Angus pokazywał, gdzie znajdują się zapasy.
— Powodzenia. Widzimy się jutro wieczorem w Tiger Town.
Dougal dotknął policzka Leah.
— Uważaj na siebie.
Skinęła głową.
— Ty też.
Wraz z innymi wampirami teleportował się na wysepkę na jeziorze. Ledwie
weszli do środka, zobaczył postać z jutowym workiem. Nieznajomy napełniał go
ich zapasami.
— Kto tam? — Angus zapalił latarkę.
Nieznajomy spojrzał w ich stronę.
— Russell — szepnął J.L.
Odskoczył do tyłu, położył dłoń na rękojeści miecza.
Angus pojednawczo uniósł ręce.
— Russell, nie przyszliśmy tu po ciebie.
A więc to jest ten major piechoty morskiej, który ponad rok temu zaginął w
akcji. Był to potężny mężczyzna w stroju wieśniaka, choć Dougal dostrzegł
miecz i strzelbę pod podartym płaszczem. Włosy urosły mu na tyle, że zbierał je
w kucyk. Jedną ręką przyciskał do piersi jutowy worek, druga spoczywała na
rękojeści miecza.
— Nie wrócę, póki nie zabiję Mistrza Hana — powiedział dziwnym
zachrypniętym głosem, jakby nie posługiwał się nim od wielu miesięcy.
— Nie musisz z nami wracać — Angus podszedł bliżej. — Ale dzisiaj
przydałaby się nam twoja pomoc.
— Chcemy uratować mieszkańców wioski zombie — wyjaśnił J.L. — Jutro w
nocy zaatakujemy strażników. Jest ich dziesięciu, więc przewyższają nas liczbą.
Russell zmarszczył brwi.
— Chcecie tu zapaść w sen śmiertelny?
— Tak. — Angus skinął głową. — Jeśli chcesz, możesz z nami zostać. Chętnie
się dowiemy, co porabiałeś.
Russell przyjrzał się im uważnie, szczególnie ich broni.
— Może wrócę. A może nie. — Zniknął.
Rozdział 26
N astępnego dnia, w miarę upływu czasu, Leah ogarniała dziwna mieszanka
satysfakcji i niesmaku. Satysfakcji, że bezbłędnie realizowali plan, niesmaku na
widok tego, w jakich warunkach przyszło żyć wieśniakom. Oszołomieni
narkotykiem, przesypiali całe dnie, a nocami pracowali w polu, tak, że cała
wioska przypominała chlew.
Owoce i warzywa leżały w gnijących stosach. Brak higieny sprawił, że wieś
właściwie nie nadawała się do zamieszkania. Biedna Yu Jie zalała się łzami,
widząc ruiny tego, co dawniej było jej domem, i nieprzytomnych krewnych
leżących na brudnej podłodze. Leah uściskała ją serdecznie i zapewniła, że
niedola bliskich już zaraz dobiegnie końca.
Yu Jie, pełna nadziei, okazała się doskonałą asystentką. Zmiennokształtni
znieśli ze wzgórza i rozstawili sprzęt medyczny, a Leah w towarzystwie Yu Jie
chodziła od chatki do chatki, aż podłączyły do kroplówek wszystkich
mieszkańców wioski i podały im specyfik Abby, wzmagający moc umysłu.
Leah szacowała, że najzdrowsi wieśniacy przebudzą się za cztery-pięć
godzin. Dwie starsze kobiety były w bardzo złym stanie i zapewne trzeba będzie
zanieść je do łodzi, a po powrocie do Tiger Town przewieźć do szpitala.
Zmiennokształtni tymczasem znieśli też zapasy jedzenia i dwa wielkie kotły,
urządzili kuchnię polową, rozpalili ogień. Rajiv zdecydował, że przygotują rosół
z makaronem i ryżem. Osobiście doglądał potraw, Howard i Phil tymczasem
zajęli się uprawami ziela demona. Ścięli całe pole i ułożyli roślinę na środku
pola.
W południe połowa mieszkańców wioski, co młodsi i silniejsi, była przytomna.
Z apetytem zajadali lekkostrawny posiłek. Leah odłączała kroplówki, a Yu Jie
tłumaczyła, co się właściwie stało. Godzinę później ocknęli się nawet najbardziej
osłabieni. Silniejsi mieszkańcy wioski pomagali dwóm kobietom w najgorszym
stanie.
Przytomni i najedzeni, mieszkańcy zgromadzili się na placu koło paleniska.
Kobiety, przerażone wszechobecnym brudem, pompowały wodę ze studni i
kazały wszystkim się myć. Starsi mężczyźni zaprotestowali.
— Jak śmiesz wtrącać się w sprawy naszej wioski! — Jeden ze starszych
wygrażał Leah powykręcanym palcem.
Yu Jie odkrzyknęła, zanim Leah zdążyła zareagować:
— Jak śmiałeś zrobić z nas niewolników!
Większość mieszkańców potakiwała jej, wygrażając członkowi starszyzny.
Nie dawał za wygraną, zwłaszcza że wspierał go drugi, zapewne także jeden ze
starszych.
— Spokój! — krzyknęła Leah po chińsku, ale nikt nie zwracał na nią uwagi.
Rajiv zagwizdał tak przeraźliwie, że wszyscy umilkli. Wskazał Leah.
— Posłuchajcie lekarki, która uratowała wam życie.
— To ona zniszczyła naszą wioskę. — Pierwszy starszy wskazał pole, na
którym Howard i Phil ścięli rośliny. — Kiedy Darafer dowie się, że zniszczyliście
jego uprawy, zabije nas wszystkich!
Kobiety z krzykiem tuliły do siebie dzieci. Howard i Phil podbiegli do nich.
— Posłuchajcie mnie! — Leah podniosła głos. — Darafer zniewolił was
narkotykiem, który powoli was zabijał. Dwie z was są o krok od śmierci. Za rok
nie żylibyście już wszyscy.
W tłumie rozległy się pomruki. Większość osób twierdząco kiwała głowami.
— Minęło dwadzieścia miesięcy — ciągnęła Leah. — Straciliście prawie dwa
lata życia.
Kobiety zaczęły płakać i obejmować dzieci.
— Darafer wróci i nas wszystkich pozabija! — krzyknął członek starszyzny.
— I właśnie dlatego musimy stąd odejść. — Rajiv wskazał pięciu mężczyzn
zbliżających się do wioski. — To rybacy z mojej wsi, którzy zabiorą was w
bezpieczne miejsce.
— Nie możecie nas zmusić, byśmy porzucili nasze domy! — krzyknął
pierwszy mężczyzna.
— Spójrzcie na nie — poradziła Leah. — Mieszkacie w brudzie, nie
odżywiacie się właściwie, stopniowo umieracie za życia. Jeśli chcecie żyć,
musicie stąd odejść.
— Nie masz prawa mówić nam, co robić! — krzyknął drugi członek
starszyzny.
— Na miłość boską, zamknijcie się, staruchy! — Starsza kobieta pogroziła im
pięścią. — To wy zgodziliście się w imieniu nas wszystkich, że będziemy
pracowali dla Darafera. I zobaczcie, co nam z tego przyszło! Popatrzcie na
nasze dzieci.
— Nie zapłacili nam tego, co obiecali — zauważyła inna.
— Powinniśmy zabić Darafera za to, co nam zrobił! — zawołała trzecia
kobieta.
— Jeśli naprawdę chcecie mu dokuczyć, spalcie uprawy — doradził Rajiv.
Połowa mieszkańców wioski z gniewnym krzykiem wyrywała deski ze
zrujnowanych domów i podpalała je w palenisku. Howard i Phil pobiegli z nimi
na pole, by dopilnować, żeby ogień nie wymknął się spod kontroli.
Uprawy stanęły w płomieniach. Tymczasem zmiennokształtni Rajiva
sporządzili prowizoryczne nosze, by na nich przetransportować najbardziej
osłabione kobiety. Leah i Yu Jie zwróciły się o pomoc do pozostałych wieśniaków
i wkrótce cały sprzęt wrócił do bezpiecznej kryjówki w jaskini na wzgórzu.
Howard i Phil szybko obiegli całą wioskę, by się upewnić, że nie został żaden
ślad po tych, którzy wybudzili zombie z transu.
Droga do Mekongu zajęła im pół godziny. Tam, przy dziesięciu łodziach
czekało pięć tygrysów. Gdy wszyscy weszli na pokład, wyruszyli do Tiger Town.
Leah pomachała Yu Jie, która wraz z rodziną płynęła w sąsiedniej łodzi.
Dziewczyna odmachała z uśmiechem.
Dwie godziny później dotarli do Tiger Town. Na mieszkańców wioski zombie
czekały wanny z gorącą wodą i czyste ubrania.
— To bardzo uprzejme z waszej strony — powiedziała Leah do Rajiva po
angielsku.
Uśmiechnął się.
— Robimy to też dla siebie. Tygrysy mają bardzo czuły węch i nie znosimy
smrodu.
Howard zmarszczył nos.
— Philowi i mnie też nie było łatwo.
W Tiger Town było kilkanaście dżipów. Mieszkańcy obiecali, że następnego
dnia odwiozą wieśniaków do pobliskiego miasteczka. Większość z nich miała
krewnych w innych wioskach i cieszyli się już na powrót do rodziny.
Rajiv prowadził Leah i zmiennokształtnych w górę schodów.
— Dostaniecie oddzielne pokoje i własne łazienki.
— Och, wielkie dzięki. — Leah nie mogła się już doczekać, kiedy zmyje z
siebie smród z wioski zombie.
— Służba wypierze ci ubrania — dodał Rajiv. — A póki co damy ci czyste
ciuchy.
— Dzięki. — Phil rozglądał się po dziedzińcu. — Świetne miejsce.
Leah skinęła głową, wpatrzona w pałac.
— Cudowne.
— Widzę, że wam, tygrysom, nieźle się powodzi — mruknął Howard.
Rajiv uśmiechnął się.
— Poczekaj do wieczora. To dopiero będzie zabawa!
— A z jakiej okazji? — zapytała Leah.
— Dzisiaj świętujemy! Będzie uczta, muzyka i tańce. — Pięść Rajiva przecięła
powietrze. — Będzie super!
Phil zachichotał.
— Co za entuzjazm.
Howard prychnął pod nosem.
— Mogę jeść i pić, ale nie łudź się, że zatańczę.
— No, chodź. — Rajiv szturchnął go w bok. — Już nie mogę się doczekać, jak
Misio zatańczy Taniec Tygrysa.
Leah uśmiechnęła się mimo narastającego strachu. Pierwsza część planu, ta
za dnia, poszła jak z płatka, ale po zachodzie słońca wampiry czekała przeprawa
z żołnierzami Mistrza Hana, gdy zobaczą opustoszałą wioskę i spalone uprawy
ziela demona. Niewykluczone, że Dougala czeka walka o życie.
Dougal kucał wśród krzaków na skraju spalonego pola, obok Angusa i J.L. Po
drugiej stronie pola byli Kyo i jego ludzie. Dym z tlących się łodyg ziela demona
wzbijał się w nocne niebo.
Angus rozdał wszystkim strzałki ze środkiem usypiającym i dał jasno do
zrozumienia, że w miarę możliwości mają brać jeńców żywcem. Później
teleportują ich do starej szkoły.
Wcześniej dostali wiadomość od Rajiva, że wieśniacy szczęśliwie dotarli do
Tiger Town, więc Dougal liczył na szybkie spotkanie z Leah.
— Darafer się wkurzy — powiedział ktoś cicho za ich plecami. Odwrócił się i
zobaczył Russella stojącego jakieś trzy metry od niego.
— Fajnie, że z nami jesteś. — Angus wstał i wyciągnął do niego rękę, ale
Russell udał, że jej nie widzi. Nie podszedł bliżej.
— Nie powinniście go drażnić — sapnął. — Jest od nas potężniejszy i będzie
się mścił.
— Właśnie dlatego tu jesteśmy. — J.L. dal mu znak, by kucnął. —
Dopilnujemy, żeby żołnierze niczego mu nie powiedzieli.
Russell kucnął.
— To wam da najwyżej jedną noc.
Angus także przykucnął.
— Mamy środek, który przywróci żołnierzy Mistrza Hana do normalnego
stanu. Leczymy ich w polowej klinice w Japonii.
Russell żachnął się.
— To wrogowie. Zabijmy ich i już.
— Ich dusze trafią do piekła — zauważył Dougal.
— A my już w nim jesteśmy — odciął się Russell. — Zresztą, sami dokonali
takiego wyboru.
— Cicho. — J.L. uniósł dłoń. — Słyszę silnik.
— W miarę możliwości bierzcie ich żywcem — szepnął Angus.
Na skraju pola zatrzymały się dwa dżipy, z których wyskoczyli uzbrojeni
strażnicy. Po chwili zaskoczenia podzielili się na dwie grupy — jedna została na
polu, druga pobiegła do wioski.
Angus skinął na swoich ludzi, by poszli za nim w stronę chatek. Ukryli się
wśród zarośli na wzgórzu nad wioską, zbiegli niżej i rozdzielili się.
Żołnierze uwijali się wśród domków.
Dougal ustawił się przy drzwiach. Gdy jeden z żołnierzy wychodził, wbił mu w
szyję strzałkę ze środkiem uspokajającym i na wszelki wypadek poprawił drugą.
Żołnierz osunął się na ziemię. Dougal zarzucił go sobie na ramię i zaniósł na
umówione miejsce. Angus także już wrócił z nieprzytomnym jeńcem, nadchodził
także J.L. z trzecim.
— Gdzie Russell? — zapytał Angus, gdy ułożyli jeńców obok siebie.
W pobliżu rozległ się jęk bólu. Rzucili się w tamtą stronę. U stóp Russella
leżały dwa trupy, ostrze miecza ociekało krwią.
— Niech to szlag. — Angus łypnął gniewnie. — Mówiłem przecież, że
bierzemy ich żywcem.
— Prosiliście mnie o pomoc. — Russell wytarł ostrze o mundur martwego
żołnierza. — I ją macie. — Zniknął.
Angus zmełł pod nosem przekleństwo i wrócił do trzech pojmanych żołnierzy.
J.L. westchnął głośno.
Russell zbyt długo przebywał wśród wrogów.
Dougal skinął głową i ruszył za J.L. Doskonale wiedział, jak bardzo można
zgorzknieć, stwardnieć, walcząc o przetrwanie. Podczas czterech lat w niewoli
widział tyle bólu i tortur, że z czasem stał się zimny i nieczuły.
Jego duszę ocaliła muzyka. Muzyka, która sprowadziła do niego Li Lei. Gdyby
nie ona, zapewne umarłby w niewoli. A tymczasem to Li Lei zginęła młodo.
Wybacz mi. Zasłuży na jej przebaczenie, pilnując, by Leah nic się nie stało, by
na wieki była cała i zdrowa.
Kyo zbliżył się do nich błyskawicznie.
— Musieliśmy jednego zabić, ale mamy trzech.
— Zabierzmy ich do szkoły — rzucił Angus.
Kilka minut później przywiązywali jeńców do posłań w starej szkole. Abby i
Laszlo uśpili ich, a Gregori zapewniał, że tu, na miejscu, nie działo się nic
niezwykłego.
Dougal nie mógł doczekać się spotkania z Leah, najpierw jednak musieli
wrócić po zapasy pozostawione na wzgórzu. Nie chcieli zostawiać żadnych
śladów, zabrali nawet trzech martwych żołnierzy. Na wyspie pochowają ich z
należytym szacunkiem.
Kiedy było już po wszystkim, Dougal wziął prysznic, włożył kilt i białą
koszulę. A potem sięgnął po dudy. Spełni obietnicę daną Wielkiemu Tygrysowi, a
resztę nocy spędzi z Leah.
Rozdział 27
L eah klaskała w rytm bębnów, gdy Howard i Phil próbowali swoich sił w Tańcu
Tygrysa. Początkowo, co prawda, nie byli zbyt chętni, ale po kilku czarkach
lokalnej wódki nabrali ochoty.
Na dziedzińcu świętowali mieszkańcy Tiger Town i większość ich gości z
wioski zombie. Wzdłuż granicy dziedzińca poustawiano pochodnie, na niebie
lśnił księżyc w drugiej kwadrze. Ustawione z boku stoły uginały się pod
ciężarem pieczonych ryb, ryżu, owoców i czegoś, co Rajiv nazywał tygrysim
eliksirem.
Rytm wybijany na wielkich bębnach hipnotyzował, porywał. Wszyscy rwali się
do tańca, co jeszcze potęgował lokalny bimber. Leah wypiła zaledwie pół czarki
i to wystarczyło, by denerwowała się znacznie mniej na myśl o Dougalu. A kiedy
dowiedziała się od Rajiva, że także wampiryczna część planu przebiegła bez
problemów, z radości podskoczyła i zatańczyła Taniec Tygrysa.
Nie był zbyt skomplikowany. Stanąć naprzeciwko partnera, cztery razy
tupnąć prawą nogą, przyczaić się i skoczyć, półobrót w powietrzu i wszystko od
początku z kolejnym partnerem. A potem chwycić się pod łokcie, obrócić,
zasyczeć i pokazać wyimaginowane pazury. Oczywiście miejscowi
zmiennokształtni rywalizowali między sobą, który skoczy wyżej. Pozakładali
tygrysie maski i skakali wysoko nad głowami pozostałych. Co jakiś czas
dochodziło do zderzenia w powietrzu, ale wszyscy zbywali to śmiechem i wracali
do stolika po kolejną czarkę tygrysiego eliksiru.
— Czy to Howard tańczy? — J.L. starał się przekrzyczeć zgiełk. — I Phil?
Leah podniosła głowę. Zjawili się J.L. i Angus. Zaraz jednak spochmurniała,
widząc, że nie ma z nimi Dougala.
J.L. postawił przenośną lodówkę.
— Obaj na mnie warczeli.
Angus z uśmiechem podał mu schłodzoną butelkę bleera.
— Świetnie się spisałaś — pochwalił Leah.
— Dzięki. Słyszałam, że wam też poszło dobrze.
Angus skinął głową i sięgnął po bleer.
— Mamy sześciu uśpionych jeńców.
Leah nie mogła dłużej czekać.
— Gdzie Dougal?
— Musiał dotrzymać obietnicy złożonej Wielkiemu Tygrysowi. — J.L. upił łyk
piwa ze sztuczną krwią. — Obiecał mu, że zjawi się tu w spódnicy i zagra mu na
dudach. Jest w pałacu.
— Dobra, dzięki. — Leah już biegła w tamtą stronę.
Ledwie zamknęła grube drzwi, muzyka bębnów stała się jedynie cichym
dudnieniem, a powietrze wypełniło smętne zawodzenie dud.
Strażnik skinął głową i wpuścił ją do sali tronowej. Szła wzdłuż ściany, za
kolumnami. I wtedy ich zobaczyła.
Dougal siedział na skraju podwyższenia z pochyloną głową i w skupieniu grał
powolną, smętną melodię. Dziadek Rajiva siedział na tronie z zamkniętymi
oczami i kołysał się w rytm muzyki.
Łzy zapiekły ją pod powiekami. Jak mogłaby spędzić resztę życia bez
Dougala?
Muzyka ucichła. Wyszła zza kolumny.
Dougal odłożył dudy i wstał.
— Leah.
Coś ścisnęło ją za serce, gdy zobaczyła wyraz jego twarzy. Tyle czułości i
miłości.
— Ach. — Wielki Tygrys obserwował ich bacznie. — Czy znowu znalazłeś
miłość, Dou Gal?
— Tak, Wasza Eminencjo. — Nie odrywał od niej oczu.
Zerknęła na dziadka Rajiva, zaintrygowana słowem: znowu.
— Prawdziwą miłość — szepnął Wielki Tygrys ze łzami w oczach.
Dougal skłonił się.
— Proszę Waszą Eminencję o wybaczenie. Nie chciałem zasmucić Waszej
Eminencji, ale teraz mogę grać tylko smutne pieśni.
— Jest piękna. — Wielki Tygrys wskazał drzwi. — Możesz odejść. Chciałbym
zostać sam, ze wspomnieniem żony, która odeszła przede mną.
— Tak jest, Wasza Eminencjo. — Dougal wziął Leah za rękę i pociągnął w
stronę dwuskrzydłowych drzwi.
Odwróciła się i zobaczyła, jak po policzku Wielkiego Tygrysa spływa łza.
Zapewne bardzo kochał żonę.
Dougal pchnął drzwi i powietrze wypełniło się hukiem bębnów. Na dziedzińcu
roiło się od roześmianych, roztańczonych ludzi. Poczuła łzy pod powiekami, gdy
uświadomiła sobie, jak wiele miała szczęścia.
— Życie to przygoda, dziewczyno — mawiał jej dziadek. — Czerp z niego
pełnymi garściami i nigdy nie oglądaj się za siebie.
Obiecuję, dziadku. Zamrugała, żeby powstrzymać łzy i uśmiechnęła się do
Dougala.
— Zatańczymy?
Pociągnął ją na skraj dziedzińca.
— Miałem na myśli raczej coś innego.
Weszła za nim w zaułek między dwoma budynkami.
— Dokąd idziemy?
— Mam tu pokój.
— Poczekaj. — Zatrzymała się.
Przycisnął ją do kamiennego muru.
— Dlaczego miałbym czekać? Pragnę cię każdej nocy.
— Mam ci coś ważnego do powiedzenia.
Błądził ustami po jej szyi.
— To powiedz to, zanim zedrę z ciebie tę szatę.
— Ładna, prawda? Pożyczyła mi ją Jia, kuzynka Rajiva. To bardzo miła
dziewczyna.
Dougal odsunął się i łypnął na nią zniecierpliwiony.
— To chciałaś mi powiedzieć?
— Nie. — Rytm bębnów narastał. Jej serce także biło coraz szybciej. —
Bardzo się o ciebie martwiłam.
— Ja o ciebie też. — Złapał ją za rękę i pociągnął w stronę schodków.
— Poczekaj — zawahała się. — Tak bardzo się martwiłam, że w tym czasie
dotarło do mnie coś bardzo ważnego.
— Co? Że za bardzo się martwisz?
— Nie. Że nie chcę bez ciebie żyć. — Dotknęła jego policzka. — Jestem
twoja, Dougal. W stu procentach.
Jego czy zapłonęły czerwienią. W ciągu sekundy porwał ją na ręce i zaniósł
do pokoju, a chwilę później odpalił świece od lampionu na zewnątrz. Leah zdjęła
materac z toaletki i rozłożyła na podłodze.
Jego skarpety, buty i sporran padły na ziemię.
— Poczekaj — szepnęła, gdy ściągał koszulę.
— Co znowu?
— Jest coś, co od dawna chciałam zrobić. Właściwie kilka rzeczy.
— Aye, ja też. — Zaczął rozpinać kilt.
— Nie, poczekaj! — wskazała posłanie. — Połóż się.
Prychnął zniecierpliwiony, ale jej posłuchał.
— I co teraz?
Zsunęła pantofle.
— Patrz i ciesz się.
Powoli rozwiązała pasek przytrzymujący jej szatę. Pod bosymi stopami czuła,
jak podłoga wibruje od rytmicznych uderzeń w bębny na pobliskim dziedzińcu.
Poza jedwabną szatą była naga, czuła się rozkosznie dekadencka. Sutki jej
nabrzmiały, gdy cienki materiał spływał z jej ramion. Pozwoliła, by suknia
osunęła się na podłogę u jej stóp i stanęła przed nim naga, jedynie z jadeitowym
smokiem na piersi.
Głośno zaczerpnął tchu. Oczy mu poczerwieniały.
— Jesteś taka piękna. — Wyciągnął do niej ręce. — Chodź do mnie.
Z uśmiechem wyśliznęła się z jego objęć.
— Jeszcze nie skończyłam. Od dawna chciałam zrobić coś jeszcze.
— Co?
Uklękła u jego stóp.
— To. — Uniosła skraj kiltu i zadarła wysoko.
Kąciki jego ust drgnęły.
— Chciałaś dobrać się do mojego kiltu?
— Tak. — Wystarczył jego widok, by poczuła, jak wilgotnieje. Był cudownie
twardy, ona jednak przesunęła wzrok niżej i przebiegła palcami po
muskularnych łydkach i udach.
— Dziewczyno, jeśli chcesz mnie molestować, zajechałaś za daleko na
południe.
Uśmiechnęła się.
— Narzekasz?
Odpowiedział uśmiechem.
— Tak. Bo jesteś bardzo powolna.
— Gdzie ja to już słyszałam? — Zamknęła go w dłoni. Głośno zaczerpnął tchu.
— Domagam się rekompensaty.
— Zrobię, co zechcesz — szepnął ochryple. — Ale pospiesz się.
Poruszyła dłonią na jego męskości.
— Poproszę to.
Na czubku pojawiła się kropelka wilgoci. Pochyliła się, by ją zlizać i wzięła go
w usta. Zamknęła oczy, skoncentrowała się na jego dotyku i smaku. Bębny na
dziedzińcu grały coraz szybciej, coraz głośniej. Jeszcze nigdy nie czuła się tak
dzika, tak wyzwolona.
— Dosyć! — Pchnął ja na plecy i ułożył się między jej nogami.
Pieszczota jego warg i języka doprowadzała ją do szaleństwa. Wierzgała
rozpaczliwie, więc zacisnął dłonie na jej biodrach i przyciągnął ją bliżej, by dalej
ją dręczyć. Wstrząsnął nią potężny orgazm. Jeszcze nie do końca doszła do
siebie, a wszedł w nią i ponownie doprowadził na szczyt. Poruszał się coraz
szybciej, a Leah zatraciła się w muzyce bębnów i skurczach mięśni. Dougal
skończył i ciężko osunął się na posłanie obok niej. Przytulił ją mocno.
Przywarła do niego, potarła dłonią smoka na jego piersi. Rytm jego ser
przypominał bicie bębnów na dziedzińcu.
— Leah — dotknął jej włosów. — Jesteś moja. Na zawsze.
Uśmiechnęła się. Jej życie nie mogło ułożyć się lepiej.
Z westchnieniem zadowolenia zmrużyła oczy.
Ale jak długo to potrwa, zastanawiał się cichy głosik w jej głowie. Uniosła
powieki. Spalili pole ziela demona. Równie dobrze mogli otwarcie wypowiedzieć
wojnę Daraferowi. Było oczywiste, że szykuje kontratak.
Następnego dnia po południu Leah wróciła do pracy w laboratorium. Tuż
przed świtem wszyscy wrócili z wampirami do starej szkoły, po czy nieumarli
udali się do piwnicy, by spędzić tam dzień.
Leah, wyczerpana miłosną nocą, zdrzemnęła się trochę i wstała o wpół do
drugiej. Pobrała próbki krwi od nowych jeńców i poszła z nimi do laboratorium.
Abby analizowała wyniki dwóch poprzednio pojmanych żołnierzy. Wszystko
wskazywało na to, że robią postępy.
— A co powiecie o Laserze? — zapytała Gu Mina i przysiadła na krzesełku
Laszla.
— Jest kochany — mruknęła Leah, szykując próbkę.
Mina zbyła ją ruchem ręki.
— To już wiem. Co jeszcze mi o nim powiecie?
— O ile wiem, pochodzi z Węgier — odezwała się Abby pochylona nad
mikroskopem.
— To też już wiem. — Mina odwróciła się zniecierpliwiona. — Ale dlaczego
tak bardzo się przy mnie denerwuje? Powtarzam mu, że jest słodki i że nigdy w
życiu nie zrobiłabym mu krzywdy, ale i tak ciągle bawi się guzikami.
Leah uśmiechnęła się.
— Zawsze to robi.
— Dlaczego?
Leah wzruszyła ramionami.
— Pewnie się denerwuje.
— Ale dlaczego?
Leah westchnęła. Niełatwo się pracowało z ciekawską lisicą w pokoju.
— Nie wiem. Chyba sama będziesz musiała go zapytać.
— Już to zrobiłam. Urwał sobie guzik.
Leah z uśmiechem pochyliła się nad mikroskopem.
Zaraz jednak podniosła głowę, słysząc charakterystyczny zgrzyt miecza
wydobywanego z pochwy. Mina zamierzała się na nieznajomego. Ubrany na
czarno, miał ciemne włosy do ramion i błyszczące zielone oczy. Jak Dougal,
pomyślała, ale o ile jej Szkot był cudownie przystojny, nieznajomy było lodowato
zły.
Abby sapnęła głośno i zerwała się na równe nogi.
— Darafer.
Ledwie na nią spojrzał.
— Nie po ciebie przyszedłem. — Ponownie wrócił wzrokiem do Leah. Zrobił
krok w jej stronę. — To ty krzyżujesz mi szyki, prawda?
— Stój! — Mina rzuciła się na niego, ale Darafer skinął ręką i uderzyła w
ścianę tak mocno, że w powietrze wzbił się obłok gipsowego pyłu.
Nieprzytomna osunęła się na ścianę.
— Mina! — Leah rzuciła się w jej stronę i zawahała się. Zerknęła na sztylet
na stole. Będzie musiała się bronić.
Abby wyjęła broń z szuflady. W tej samej chwili do pokoju wpadli Howard i
Phil, celując do demona z pistoletów. Zaraz za nimi biegł Rajiv z mieczem w
dłoni.
Darafer machnął ręką ze znudzoną miną i wszyscy zastygli w bezruchu.
Leah dopiero po chwili zorientowała się, co zrobił. Marielle uprzedzała, że
jest w stanie zatrzymać czas. Sprawił, że stanął dla wszystkich, poza nią.
Chwyciła sztylet i cisnęła najmocniej, jak umiała. Zawisł w powietrzu.
— Doktor GaliLeah Chin. Genialny zawód całej rodziny. — Darafer podszedł
do niej i wytrącił zastygły sztylet. — Oni, w przeciwieństwie do mnie, nigdy cię
nie doceniali. — Dotknął ostrza. — Zastanawia mnie, czy rodzice będą cię
opłakiwali tak samo jak opłakiwaliby twoich braci?
Z trudem przełknęła ślinę. Marielle uprzedzała, że Daraferowi wystarczy
jedno spojrzenie, by wiedzieć, które rany rozdrapać, do których lęków się
odwołać. W panice rozglądała się w poszukiwaniu innej broni. Może skalpel?
Zrobiła krok w jego stronę.
— Na twoim miejscu bym tego nie robił. — W ułamku sekundy zbliżył się do
Abby. — Szkoda byłoby zabić ją w ciąży, nie uważasz?
Leah zacisnęła pięści.
— Czego chcesz?
— Zemsty, ma się rozumieć. — Cisnął sztylet na ziemię. — A ty mi ją
zapewnisz.
Ruszył w jej stronę, przybrał postać ciemnej chmury. Rzuciła się do ucieczki,
ale już po chwili otoczył ją mrok. Chciwie chwytała ustami powietrze. Wpadła w
panikę, zesztywniała ze strachu, a potem wszystko spowiła ciemność.
Rozdział 28
D ougal wiedział, że coś jest nie tak, gdy tylko ocknął się ze śmiertelnego snu.
Howard i Phil stali w piwnicy i obserwowali go z ponurymi minami. Rajiv był na
schodach. Niósł plecak.
— Zagrzałem im krew.
— Co jest? — zapytał Angus.
— Leah — szepnął Dougal. Widząc miny zmiennokształtnych, czuł, jak
boleśnie ściska mu się serce.
Pobiegł na górę, do jej pokoju. Jej łóżko było puste. Abby szlochała na łóżku.
Gu Mina starała się ją uspokoić.
Abby podniosła głowę i na jego widok rozpłakała się jeszcze głośniej.
— Tak mi przykro. Staraliśmy się ją chronić...
— Abby! — Gregori gwałtownie zatrzymał się przy niej. — Nic ci nie jest?
— Był tu Darafer. — Rzuciła mu się w ramiona. — Zabrał Leah.
Dougal zatoczył się do tyłu. Leah... porwana? Pobiegł do laboratorium.
Pusto. Na podłodze, pod popękaną ścianą, leżał miecz Miny. Sgian dubh, który
dał Leah, poniewierał się na posadzce koło stanowiska Abby.
— Staraliśmy się ją chronić — odezwał się Howard cicho za jego plecami. —
Wpadliśmy tu z bronią gotową do strzału, ale ani się obejrzeliśmy, zniknął, a po
Leah nie było śladu.
— Zatrzymał czas — dodał Phil. — Widzieliśmy nagranie, nie mogliśmy
zrozumieć, jak to się stało.
— Chcę to zobaczyć. — Angus wszedł do pokoju.
Dougal podszedł do stolika Leah, do jej pustego krzesła. Dostrzegł szkiełko
pod mikroskopem. A więc pracowała. A teraz zniknęła.
Przeszył go ból, tak dotkliwy, że wyrwał go z odrętwienia. Leah zniknęła.
Porwał ją Darafer. Wszytko dlatego, że jej nie ustrzegł.
Sztuczna dłoń zacisnęła się. A więc był jeszcze cień nadziei.
— A jej czip? — Spojrzał na Howarda. — Namierzyliście ją?
Howard skrzywił się.
— Nie odpowiada. Próbujemy od trzech godzin.
Dougal poczuł zimny dreszcz na plecach. I jak ją teraz odnajdzie? Zawiódł ją.
— Skontaktowałem się ze wszystkimi, kiedy tylko w ich części świata zapadł
zmierzch — ciągnął Howard. — Michaił w Moskwie, Zoltan w Budapeszcie, Jack
w Wenecji, Connor w Szkocji — wszyscy wiedzą i teleportują się na zachód.
Emma zgarnęła kilku starszych wilkołaków. Ian, Carlos, Robby, Jean-Luc,
Phineas, Nate i Finn zgłosili się na ochotnika, więc mamy na Hawajach
piętnastoosobowy oddział.
— Skontaktuj się z nimi — polecił Angus. — I z trójką naszych w Australii.
Musimy mieć jak najwięcej ludzi.
— Proszę. — Rajiv wyjął z plecaka butelkę sztucznej krwi i podał Angusowi.
— Musicie mieć dużo siły.
Dougal wyszedł z pomieszczenia, nie zwracając uwagi na butelkę, którą Rajiv
usiłował podać i jemu. Jak mógł tak bardzo ją zawieść? Od pierwszej chwili
ślubował ją chronić.
W holu było tłoczno od wampirów. Wszyscy pili poranne butelki i zerkali na
niego ze współczuciem. Cholerny świat, zachowajcie współczucie dla kogoś, kto
na nie zasłużył. Wybiegł z budynku.
W połowie drogi na plażę zorientował się, że ma skarpety mokre od
brodzenia w śniegu. Zatrzymał się gwałtownie, wpatrzony w czarną toń. Chłód
boleśnie przenikał mu stopy.
I dobrze mu tak. Lodowaty wiatr szarpał koszulą i kiltem, przenikał do szpiku
kości. I dobrze mu tak. Nawet najdotkliwszy ból fizyczny nie mógł się równać z
tym, co działo się w jego sercu. Zawiódł ją.
Gdzie ona jest? Czy w ogóle jeszcze żyje? Przy odrobinie szczęścia Darafer
zachowa ją przy życiu, choć tylko po to, by się nią posłużyć. Czy ją torturuje?
Katuje, by mu uległa i została jego niewolnicą?
Przeszyła go kolejna fala bólu, tak dotkliwa, że zgiął się wpół. Wina i głód,
przy czym poczucie winy było gorsze. Na głód sobie zasłużył.
— Tu jesteś — odezwał się Connor za jego plecami. Żwir chrzęścił pod
podeszwami jego butów. — Masz. — Podał Dougalowi butelkę sztucznej krwi.
Dougal nawet nie drgnął.
Connor westchnął.
— Wiem, że cierpisz...
— Daj mi spokój.
— Nay.
Ciało Dougala przeszyła kolejna fala bólu.
— Weź to. — Connor szturchnął go butelką.
Dougal cofnął się o krok.
— Do cholery. — Connor zdjął zakrętkę. — Twoje cierpienie jej nie pomoże.
Dougal wbił wzrok w ciemne fale rozbijające się o brzeg.
— Zawiodłem ją. — Łzy piekły go pod powiekami. — Znowu.
Connor odezwał się po chwili wahania.
— Zawiedziesz ją dopiero wtedy, gdy się poddasz.
Dougal nie odpowiadał. Jeśli Leah choćby włos spadł z głowy, zawiódł ją.
Connor westchnął.
— No dobrze. Daję ci jeszcze trzy sekundy na użalanie się nad sobą, a potem
rozwalę ci łeb.
— Użalanie się nad sobą? — Dougal odwrócił się gwałtownie. — Myślisz, że
tu chodzi o mnie? Przecież on może ją torturować w tej chwili!
— Aye. — Connor łypnął na niego groźnie. — I co zamierzasz w związku z
tym?
Dougal zacisnął protezę.
— Muszę ją uratować.
— Tak już lepiej. — Connor skinął w stronę szkoły. — Na twoje szczęście
masz mnóstwo przyjaciół i wszyscy chcą ci pomóc.
Dougal zamrugał szybko, by powstrzymać łzy i wyrwał mu butelkę sztucznej
krwi.
— Tak już lepiej. — Connor pchnął go w kierunku budynku. — Wracajmy,
zanim odmrozisz sobie stopy. Chciałbyś mieć jeszcze protezę nogi?
Pięć godzin później, w Tiger Town, Dougal był na skraju wybuchu. Wszyscy
mu powtarzali, że sprawa posuwa się do przodu. Głowa do góry, radzili z
wymuszonymi uśmiechami. Niech to szlag.
Nie znaleźli jej.
Dwudziestu sześciu poszukiwaczy podzieliło się na dziesięć zespołów. Laszlo,
Gregori i Gu Mina zostali na wyspie razem z Abby. Dougal i J.L. teleportowali
się do wszystkich trzydziestu znanych baz Mistrza Hana i dzwonili do
pozostałych z telefonów satelitarnych, by ci mogli podążać za ich głosem. Po
godzinie wszyscy znali położenie wszystkich baz. Ograniczono zasięg
poszukiwań do dziesięciu najbardziej prawdopodobnych i wyznaczono jedno
miejsce każdemu zespołowi. Wampir z każdej ekipy teleportował się do
wyznaczonego sobie obozu w poszukiwaniu śladów Leah.
A teraz wszyscy ponownie wrócili do Tiger Town na szybką naradę. Udało im
się nie zwrócić na siebie uwagi wroga i gratulowali sobie wzajemnie doskonale
wykonanego zadania.
Niech to szlag. Dougal łypał na nich gniewnie. Nikt nic nie wiedział o Leah.
Angus ograniczył zakres poszukiwań do pięciu najbardziej prawdopodobnych
lokalizacji. Przydzielił każdemu z pięciu zmiennokształtnych, Howardowi,
Philowi, Rajivowi, Carlosowi i Finnowi jedno miejsce do przeszukania. Rajiv,
Finn i Phil dostali też wsparcie wilkołaków. Za dnia przeszukają wybrane
miejsca, teraz jednak mieli trochę odpocząć.
Wampiry teleportowały się w wyznaczone miejsca, żeby szukać Leah. Tuż
przed świtem wszyscy wrócili do Tiger Town. Bez żadnych wieści. Obudzono
zmiennokształtnych i teleportowano w wyznaczone okolice.
Słońce miało pojawić się lada chwila. Dougal wrócił do pokoju, tego samego,
w którym kochał się z Leah poprzedniej nocy. Poduszka nadal pachniała
jaśminem, jak ona. Wtulił w nią twarz, usiłując zachować przytomność.
Jak mógłby odpoczywać, wiedząc, że Leah nadal jest w niebezpieczeństwie?
Może cierpi? Nie bój się, Leah, odnajdę cię.
Jednak mimo jego wysiłków, śmiertelny sen otulał go, wciągał w ciemność.
Resztką przytomności powtarzał starą obietnicę: „Odnajdę cię, bez względu na
wszystko, odnajdę cię, choćby za tysiąc lat, odnajdę cię”.
Leah ocknęła się gwałtownie. I znowu ciemność. Oddychała głęboko, starając
się zachować spokój, gdy wracały wspomnienia. Mroczna chmura. Lodowaty
dotyk Darafera. Narastająca panika, utrata przytomności.
Alle żyje, powtarzała sobie. A póki żyje, jest nadzieja.
Więc gdzie jest teraz? Rozejrzała się dyskretnie, starała się nie ruszać,
wolała udawać, że nadal jest nieprzytomna, na wypadek gdyby ktoś ją
obserwował. Leżała na boku, coś szorstkiego drapało jej policzek. Powoli
rozluźniła zaciśniętą dłoń, żeby tego dotknąć. Siano na kamiennej posadzce.
Leżała w półmroku, nieco dalej płonęła pochodnia, chybotliwy płomień
sprawiał, że dokoła tańczyły złowrogie cienie. Kraty. Drewniane pręty. Klatka?
Spojrzała w górę i zobaczyła wysoko sklepiony sufit. Nie, raczej cela więzienna.
Sufit zatrzeszczał pod ciężarem kroków. A zatem wyżej znajdowała się
podłoga. Dyskretnie poruszyła głową. Nie dostrzegła okien. Za plecami miała
mur, z pozostałych trzech stron drewniane kraty, żadnych okien. Czyżby była
pod ziemią?
Przesunęła dłoń do góry i zacisnęła na jadeitowym smoku. Czy to noc? Jeśli
tak, Dougal już jej szuka. Dougal i pozostali. Dobrze, że miała czip na ramieniu.
Odetchnęła z ulgą. Na pewno wkrótce do niej dotrą.
— Wiem, że nie śpisz — warknął ktoś po chińsku. — Nikogo tu nie
nabierzesz.
Serce stanęło jej w piersi. Czy to strażnik? Usiadła i rozejrzała się dokoła.
Ktoś wyszedł z cienia, podszedł do drewnianej kraty po jej prawej stronie.
Więzień w sąsiedniej celi. Kiedy znalazł się w kręgu światła, rozpoznała go.
Jeniec przetrzymywany niedawno w podziemiach Romatechu.
Przecież do końca był lojalny wobec Mistrza Hana. Dlaczego go tu
zamknięto?
— Dlaczego tu jesteś?
Żachnął się.
— A więc mnie pamiętasz. To wszystko twoja wina, suko. — Wskazał
przednią część jej celi. — Jesz to czy nie? Jeśli nie, daj mi.
Wstała powoli.
— Jesteśmy tu sami?
— Chwilowo. — Ponownie spojrzał w tę samą stronę. — To jak, suko?
Przeszła do przedniej części celi. Pomieszczenie po lewej stronie było chyba
puste. Wzdłuż trzech cel prowadził wąski korytarzyk; po prawej stronie kończył
się ślepym murem, po lewej — wąskimi schodami.
— Jesteśmy pod ziemią?
Więzień roześmiał się pogardliwie.
— A co, planujesz ucieczkę? Z lochów Darafera jest tylko jedno wyjście. No,
powiedzmy, że dwa.
Spojrzała na niego.
— Jakie?
— Przechodzisz na jego stronę. Albo umierasz. — Wskazał jej jedzenie. — No
dalej, dziwko, jestem głodny.
Koło zamkniętych drzwi dostrzegła zwinięty koc, obok niego — tacę, a na niej
— miseczkę, łyżkę i aluminiowy kubek wody. Zanurzyła łyżkę w misce. Był w
niej zimny, rzadki ryżowy kleik. Uniosła kubek, powąchała wodę, upiła malutki
łyk. Nic, żadnego dziwnego posmaku. Po tym, co widziała w wiosce zombie,
podejrzliwie odnosiła się do wszystkiego, co ludziom serwował Darafer.
Z drugiej strony, bez jedzenia i picia długo nie pociągnie, a musiała
oszczędzać siły. Wypiła połowę zawartości kubka i zjadła łyżkę kleiku, zanim
przesunęła tacę w stronę sąsiedniej celi. Niech sąsiad o niewyparzonym języku
zje resztę, a przekona się, czy w jedzeniu był środek odurzający.
On jednak zamiast na jedzenie, rzucił się na nią. Odskoczyła instynktownie.
Roześmiał się złośliwie.
— Chciałem wyrządzić ci przysługę, suko. Nie wolałabyś umrzeć z moich rąk
niż czekać, aż Darafer zabierze się do ciebie?
— Dlaczego chcesz mnie zabić? Przecież usiłowałam ci pomóc.
— Pomóc? — Splunął na nią przez kraty. — Przez ciebie straciłem moc, a
Darafer twierdzi, że jestem do niczego. Zniszczyłaś mnie, suko, i teraz za to
zapłacisz!
— Dość tego, Guang — rozległ się głos u szczytu schodów. — Chciałbym
osobiście przywitać naszego gościa.
Leah z trudem pohamowała dreszcz, słysząc lodowaty głos. Darafer
przyszedł się zemścić.
Był już na dole, wszedł w krąg światła. Cofnęła się odruchowo. Guang, jej
sąsiad, osunął się na kolana.
— Panie, zlituj się nade mną, przywróć mi dawną chwałę, zaklinam cię,
żebym mógł ci nadal służyć.
Darafer spojrzał na niego z irytacją.
— Niby jak mam to zrobić, skoro doktor Chin i jej przyjaciele spalili nasze
uprawy ziela demona?
— Pozwól więc, bym ją dla ciebie zabił!
— I pozbawił mnie całej radości? — Darafer prychnął pogardliwie. — O nie.
— Skrzyżował ręce na piersi. Obserwował Leah ze złośliwym uśmieszkiem na
ustach. — Szkoda byłoby zabić kogoś tak inteligentnego. Wolałbym wykorzystać
cię inaczej.
Leah milczała. Zabawa w kotka i myszkę nie pójdzie mu tak łatwo, jeśli
odmówi w niej udziału.
Darafer podszedł do krat i oparł się o poziomy pręt.
— Jak ci się podoba nowe mieszkanie?
Milczała.
— Mogłabyś zamieszkać w luksusie i mieć wszystko, czego tylko zapragniesz.
— Wzruszył ramionami. — Musisz tylko przejść na moją stronę. Udowodnij
rodzicom, jaka naprawdę jesteś mądra. Jeśli dołączysz do mnie, zapanujesz nad
światem. Będziesz lepsza od braci. A ci wszyscy kretyni, którzy dokuczali ci na
studiach... Mogłabyś się na nich zemścić.
Milczała uparcie.
— Naprawdę wierzysz, że twoi przyjaciele mają choćby cień szansy?
Widziałaś przecież, co się stało. Zmiennokształtni nie mogli mnie powstrzymać.
Wampiry też nie dadzą rady. Przejdź na stronę zwycięzcy.
Skrzyżowała ręce na piersi. Przejść na stronę zła? Nigdy.
— Będziesz stawiała opór, prawda? — Darafer uśmiechnął się powoli. —
Miałem taką nadzieję. Nie ma to jak porządne wyzwanie.
Z trudem przełknęła ślinę. Odruchowo zacisnęła dłoń na jadeitowym smoku
na piersi. Nie daj się. Dougal wkrótce tu będzie.
Darafer zachichotał.
— Właściwie może powinienem ci powiedzieć. W końcu okrucieństwem z
mojej strony byłoby pozwolić, byś nabrała nadziei. — Spoważniał nagle. — Bo
dla ciebie już nie ma nadziei. Znaleźliśmy i zniszczyliśmy to idiotyczne
urządzenie, które miałaś pod skórą. Nie ma dla ciebie ratunku.
Przeszył ją dreszcz. Mocniej zacisnęła dłoń na smoku. Jak Dougal ją
znajdzie?
Darafer przyglądał się jej z lekko przekrzywioną głową.
— Nadal myślisz, że ukochany pospieszy ci na ratunek? I jak niby cię
znajdzie?
Poczuła pieczenie pod powiekami. Nie podda się. Dougal ją uratuje. Przecież
ją kocha.
Darafer prychnął pogardliwie.
— Myślisz, że będzie ci wierny? Nie wiesz, że dla niego jesteś tylko marną
repliką?
Wzdrygnęła się. Nie chciała tego słuchać. Marielle uprzedzała przecież, że
demon będzie wiedział, jak nią manipulować.
— Ma na imię Dougal, prawda? — prychnął Darafer. — Swoją pierwszą,
prawdziwą miłość poznał prawie trzysta lat temu. Ty jesteś tylko tandetną
namiastką, łatwo przyszło, łatwo poszło. No, pomyśl tylko. Bez trudu zaciągnął
cię do łóżka, prawda?
Cofnęła się o krok. Nie będzie tego słuchać, to zbyt okrutne, zbyt
prymitywne, zbyt... Prawdziwe? Przecząco pokręciła głową. Nie. Dougal ją
kocha.
— Dam ci trochę czasu do namysłu. — Darafer wchodził na schody. — A przy
okazji, odwiedził nas lord Qing. Być może przyprowadzę go tutaj, do ciebie, do
piwnicy. Gdyby zgłodniał.
Roześmiał się cicho i zniknął z jej pola widzenia. Trzasnęły drzwi i po chwili
rozległ się zgrzyt klucza przekręcanego w zamku.
Guang z głośnym śmiechem wyciągnął ręce przez kraty, żeby dosięgnąć jej
kleiku.
— Będziesz jego kolacją, suko.
Rozdział 29
Z nikąd ratunku? I skończy jako kolacja wampira? Leah osunęła się na
posadzkę. Rozdygotana oplotła kolana ramionami.
Weź się w garść, powtarzała sobie. Nie panikuj. Darafer właśnie tego chce.
Oddychała głęboko, żeby się uspokoić. Musi to przemyśleć, logicznie i
chłodno, racjonalnie. Darafer jej nie zabije. Chciał mieć ją żywą, żeby się nią
posłużyć, chciał zatem, żeby wpadła w panikę, bo wtedy łatwiej mu będzie nią
manipulować. Bądź rozsądna. Skoncentruj się.
Wstała, podeszła do przedniej części celi i zaczęła metodycznie, jeden po
drugim, sprawdzać, czy wszystkie pręty są mocno umocowane.
Z celi po prawej dobiegł pogardliwy śmiech.
— Myślisz, że zdołasz uciec, suko?
Może nie, ale chciała być przygotowana na wszystko.
Obejrzała zamek w drzwiach. Solidny.
Nie śmiała zbliżać się za bardzo do sąsiada, więc zajęła się kratą dzielącą ją
od pustej celi po lewej stronie. Marielle miała rację, Darafer wiedział doskonale,
które rany rozdrapać, które lęki obudzić, by łatwiej nią manipulować.
Najdziwniejsze jednak, że jego uwagi na temat jej rodziny i znajomych ze
studiów wcale nie zrobiły na niej wrażenia. To dobry znak; te rany zdążyły już
się zagoić. Odkąd podjęła pracę u boku wampirów, stała się twardsza i bardziej
pewna siebie.
Zatrzymała się w pól kroku, przypomniała sobie, że Darafer twierdził, jakoby
usunęli jej czipa naprowadzającego. Niby dlaczego miałaby uwierzyć
demonowi? Podciągnęła rękaw swetra, żeby obejrzeć przedramię. W mdłym
świetle niewiele widziała, nie dostrzegła jednak śladu nacięcia. Przesunęła
palcami po miejscu, w którym znajdował się czip. Gładkie. Zniknęło niewielkie
wybrzuszenie.
Strach ścisnął ją za serce. A więc Darafer mówił prawdę. Co jeszcze, z tego,
co jej powiedział, było prawdą? „Jesteś tylko namiastką”.
Potrząsnęła głową, chcąc odepchnąć od siebie tę myśl. Darafer chciał zbić ją
z tropu, zaplątać w głowie, pozbawić nadziei i tym samym skłonić, by przeszła
na jego stronę.
Wróciła do muru, żeby go obejrzeć. Cieniutki trzcinowy parawan osłaniał kąt,
w którym ustawiono nocnik. Cudownie. Skrzywiła się. Cóż, przynajmniej nie
będzie musiała iść za potrzebą na oczach sąsiada.
Guang już wcześniej owinął się kocem, chcąc spać. Czy to naturalne
zmęczenie, czy w kleiku był środek nasenny? Westchnęła. Nie sposób tego
sprawdzić.
Ponownie zajęła się badaniem muru w tylnej części celi. Napierała na każdy
kamień. „Namiastka. Tani substytut. Łatwa i szybka”. Pokręciła przecząco
głową. Nie myśl o tym. Ale przecież tak szybko poszła z Dougalem do łóżka.
Kiedy kochali się po raz pierwszy w jej mieszkaniu, znali się niecały miesiąc.
I nagle znieruchomiała. Co takiego powiedział Dougal? „Nigdy więcej cię nie
stracę”. A zaledwie wczoraj, w Tiger Town, w pałacu, dziadek Rajiva pytał go,
czy znowu znalazł miłość. A Dougal odpowiedział twierdząco.
Przechadzała się nerwowo. Dougal miał kilkaset lat. To jasne, że w jego życiu
były inne kobiety. Czy naprawdę liczyła, że jest jego pierwszą miłością?
„Jego pierwsza i jedyna miłość była prawie trzysta lat temu”, przypomniała
sobie słowa Darafera. Pierwsza i jedyna?
„Tak długo na ciebie czekałem”. Ile razy słyszała to z ust Dougala? Sam
przyznawał, że czekał prawie trzysta lat.
Na namiastkę. Tani substytut.
Zacisnęła dłoń na jadeitowym smoku. Dougal ją kochał. Musiała w niego
wierzyć. Przecież właśnie w ten sposób Darafer uwielbiał dręczyć swoje ofiary.
Jak mogłaby uwierzyć słowom demona?
Łzy piekły ją pod powiekami. A jeśli Dougala zdradzało to, co sam
powiedział? „Już nigdy więcej cię nie stracę”.
Skuliła się, oplotła kolana rękami. Nie panikuj, Darafer właśnie tego chce.
W gonitwie myśli usiłowała przypomnieć sobie wszystko, czego dowiedziała
się od Marielle. Ma wolną wolę, a zatem Darafer nie może jej zmusić. Choć to
oczywiście nie oznaczało, że nie może się nad nią znęcać albo dać jej wampirom
na pożarcie.
Oddychała głęboko. Nie trać nadziei. Na pewno jest jakiś sposób.
I nagle przypomniała sobie coś jeszcze, co słyszała od Marielle. Zerwała się
na równe nogi i rozejrzała dokoła.
— Josephine?
Żadnej odpowiedzi.
Zmrużyła oczy, wypatrując swego Anioła Stróża.
— Josephine? Jesteś tu, prawda? Pomożesz mi?
— Z kim ty rozmawiasz, do cholery? — mruknął Guang po chińsku.
Skuliła się w sobie. Nigdzie nie widziała śladów anielskiej obecności.
— Zamknij się, suko. Usiłuję spać.
— Panienko, halo. Proszę się obudzić, panienko.
Zamrugała i szybko wróciła do przytomności. Nie wiedziała, ile czasu
upłynęło, w końcu jednak zmęczenie kazało jej ułożyć się na posłaniu. Jednak
nawet wtedy była zbyt spięta, by zasnąć głęboko.
— Panienko — szept po chińsku nie ustawał.
Usiadła i odruchowo zacisnęła dłoń na jadeitowym smoku. Guang chrapał w
sąsiedniej celi, a przy drzwiach do jej więzienia kuliła się drobna postać.
Podeszła bliżej, choć nie za blisko, na wypadek gdyby chciał się na nią rzucić,
jak przedtem Guang.
— Czy panienka to doktor Chin? — szepnął nieznajomy. Był to mężczyzna w
czarnym ubraniu, z kapturem zasłaniającym górną część twarzy.
— Tak, nazywam się Leah Chin.
— Uratowała pani mieszkańców wioski, w której uprawiano ziele demona.
Choć zabrzmiało to jak stwierdzenie, nie jak pytanie, odparła twierdząco.
— Mieszka tam moja siostra z rodziną. Yu Jie twierdzi, że umarliby, gdyby
nie ty.
— Znasz Yu Jie?
— To moja siostrzenica. — Mężczyzna odwrócił się.
— Chwileczkę! — Leah podeszła bliżej. — Pomożesz mi? Uwolnisz mnie stąd?
Mężczyzna wbiegł na schody.
— Poczekaj! — Leah krzyczała coraz głośniej.
Zaskrzypiały drzwi.
— Ratunku!
— Zamknij się, suko — warknął Guang. — Usiłuję się zdrzemnąć!
O zachodzie słońca Dougal obudził się gwałtownie. Zaczerpnął tchu i
pierwsze, co poczuł, to jaśminowy zapach Leah. Znajdę cię. Nie sprawię ci
zawodu.
Po pospiesznym śniadaniu wszyscy teleportowali się w wyznaczone miejsca.
Dougal skradał się po obozowisku, podsłuchiwał strzępy rozmów. Ani słowa o
uwięzionej kobiecie i Daraferze. Tutaj jej nie było.
Nie zwracając uwagi na swój oddział, sam teleportował się do kolejnych
obozów. I nic. Zadzwonił Angus, by go skarcić za niesubordynację. Dougal
rozłączył się i dalej szukał sam.
Dwie godziny później zadzwonił do Angusa z telefonu satelitarnego.
— Nie ma jej w żadnym z obozów!
— Pewnie trzymają ją w ukryciu — odparł Angus.
— A ja ci mówię, że przetrzymują ją gdzie indziej, w miejscu, o którym nie
wiemy! Moim zdaniem powinniśmy zebrać jak najliczniejsze siły i zaatakować
jeden z obozów, pojmać komendanta i zmusić go, by powiedział nam, gdzie ją
trzymają.
— Wolałbym uniknąć ataku na obóz — sapnął Angus. — W takiej sytuacji
musielibyśmy zabijać żołnierzy, a przecież głównym celem tej misji było
uniknięcie właśnie takiej sytuacji.
— Myślisz, że mnie to obchodzi?
Angus błyskawicznie znalazł się u jego boku i złapał go za ramię.
— Dougal, weź się w garść.
Oczy mu płonęły.
— Nie mogę jej zawieść, rozumiesz?
— Aye. Wiem, co czujesz. Byłem gotów umrzeć, byle ocalić Emmę. Damy
sobie radę. Musimy w to uwierzyć.
Dougal żachnął się, wciskając guzik na telefonie satelitarnym.
— Wolałbym załatwić sprawę mieczem.
— Rozumiem.
Dougal głęboko zaczerpnął tchu.
— Mają obozy, o których nie wiemy. — Potrzebowali więcej informacji.
Działań wywiadowczych. — Musimy mieć szpiegów.
Angus w zadumie przechylił głowę.
— To musiałby być ktoś miejscowy. Może ktoś z tygrysów?
— Albo z wioski zombie — podsunął Dougal.
Angus skinął głową.
— Wracajmy do Tiger Town, żeby wszystko zaplanować.
Obudziło ją skrzypienie drzwi. Usiadła i odruchowo zacisnęła dłoń na
jadeitowym smoku. Z bijącym sercem wypatrywała, kto pojawi się w kręgu
światła pochodni.
Kobiety. Służące, domyśliła się obserwując ich skulone sylwetki. Cały czas
miały spuszczone głowy. Jedna z nich wniosła tacę, którą wsunęła między pręty
dzielące dwie zajęte cele.
— Dziękuję — odezwała się Leah po chińsku. Uśmiechnęła się, ale kobieta
uparcie odwracała wzrok. — Możesz mi powiedzieć, która jest godzina? —
zapytała. — Czy już zapadł zmrok?
Żadnej odpowiedzi. Kobiety wróciły na schody, drzwi zamknęły się z cichym
zgrzytem.
Leah posmakowała wodę, upiła kilka łyków, zjadła też część gorącego kleiku.
W sąsiedniej celi Guang błyskawicznie uporał się ze swoją porcją.
Darafer twierdził, że nie mógł mu pomóc, bo zabrakło mu magicznego ziela
demona, a zatem teoretycznie była bezpieczna. W każdym razie była głodna,
dlatego jadła.
Czy to już noc? Nie miała pojęcia, ile czasu minęło od porwania. Jeśli słońce
już zaszło, Dougal na pewno jej szuka. I pozostałe wampiry. No tak, ale jeśli to
noc, ocknął się także lord Qing.
Odepchnęła tę myśl od siebie. Nie ma sensu nakręcać się bez powodu. I bez
tego jest wystarczająco przerażona. I wtedy zaskrzypiały drzwi.
Cofnęła się, zabierając łyżkę ze sobą. Wcześniej przeszukała celę i niestety
nie znalazła niczego, co mogłoby posłużyć za broń, chyba że walnęłaby kogoś w
głowę nocnikiem.
Po schodach schodziły dwie osoby. Jedna cała w czerni — Darafer. Jego
towarzysz miał na sobie szatę z czerwonego haftowanego jedwabiu. Długie
ciemne włosy splótł w warkocz z tyłu głowy, pożółkłe paznokcie zawijały się jak
szpony.
Darafer zszedł z ostatniego stopnia i odwrócił się w jej stronę, wyginając usta
w złośliwym uśmiechu.
— Kolacja!
Guang zachichotał.
— Pozwól, że przedstawię ci mojego towarzysza. — Darafer wskazał
drugiego mężczyznę. — Lord Qing.
Wampir spojrzał na nią i uśmiechnął się, odsłaniając pożółkłe, zakrzywione
kły.
Leah cofnęła się o krok i ukryła łyżkę w rękawie swetra. Może jeśli zada cios
z wystarczającą siłą, zabije wampira łyżką, jak kołkiem.
Lord Qing teleportował się do jej celi i powoli szedł w jej stronę.
— Oczywiście wiesz, że mógłbym go powstrzymać. — Darafer oparł się
nonszalancko o kraty. — Wystarczy, żebyś przeszła na moją stronę.
Leah zebrała się w sobie, przygotowała na atak, który miał zaraz nastąpić.
Dougal byłby zawiedziony, gdyby nie starała się bronić.
Lord Qing podszedł do niej. Błyskawicznie wysunęła łyżkę z rękawa i
wycelowała w jego pierś i nagle runęła na podłogę, a łyżka szybowała w
powietrzu. Ze zdumieniem patrzyła, jak ląduje w dłoni Darafera.
Roześmiał się, machając do niej łyżką.
— Chciałaś mnie tym pokonać?
Wstała z trudem.
Z twarzy Darafera zniknął uśmiech; wykrzywił ją lodowaty grymas gniewu.
— Zaraz się na ciebie rzuci. Możesz tego uniknąć tylko w jeden sposób —
przejść na moją stronę.
Lord Qing rzucił się na nią z wampirzą prędkością, ponownie pchnął ją na
ziemię. Walczyła, ale nie dawała mu rady. Wysunął długie, ostre, zabójcze kły.
— Ukąś ją, ukąś, ukąś, ukąś! — Guang chichotał szaleńczo.
Leah gorączkowo rzucała głową na boki, ale lord Qing przycisnął ją do ziemi
swoim ciężarem i unieruchomił jej głowę.
Zacisnęła zęby. Od tego nie umrze. Potraktuj to jak krwiodawstwo. Robiła to
już nieraz. To nic takiego.
— Mogę go powstrzymać — szepnął Darafer. — Wiesz, co musisz zrobić.
Zagryzła usta. Darafer nie pozwoli jej zabić. Chciał mieć ją żywą.
Kły musnęły jej szyję.
— Dość — krzyknął demon.
Lord Qing z sykiem rozchylał usta, chcąc wbić w nią kły.
— Powiedziałem: dość — warknął Darafer. Nagle znalazł się w celi, skinął
ręką i lord Qing runął na ziemię.
Darafer spojrzał na nią gniewnie.
— Nie dołączysz do mnie nawet za cenę własnego życia?
Lord Qing wstał. Oczy błyszczały mu gniewnie.
— Obiecałeś mi krew — syknął przez zęby.
Darafer wskazał sąsiednią celę.
— Masz jego, możesz wycisnąć go do sucha, jeśli chcesz.
Guang sapnął i krzyknął głośno, gdy wampir teleportował się do jego celi.
— Nie! Panie, daruj mi życie!
Wampir rzucił się na niego i wbił zęby w jego szyję.
Leah poczuła, jak żołądek podchodzi jej do gardła i odwróciła głowę, ale i tak
słyszała odgłosy ssania.
— On umrze, wiesz o tym — Darafer skrzyżował ręce na piersi. — Skoro nie
zależy ci na własnym życiu, może obchodzi cię życie innych. Jeśli mnie o to
poprosisz, każę wampirowi przestać. Ale musisz do mnie dołączyć.
Leah zacisnęła powieki. Jak mogłaby z własnej woli przejść na stronę zła?
— Sama wiesz, że to beznadziejne — szepnął. — Jeśli pozwolisz mu umrzeć,
po prostu sprowadzę następnych. Może dzieci sprawią, że zmienisz zdanie?
— Przestań.
— Hm, dla Guanga już chyba za późno, już po nim.
— Przestań! — Wstała.
Darafer uśmiechnął się.
— A więc do mnie dołączysz?
— Nie pozwolę ci zabić nikogo więcej. — Uniosła głowę. — Ale zapamiętaj
jedno, demonie. Może zmusisz mnie do czynienia zła, ale nigdy nie wyrażę na to
zgody. Mam wolną wolę i tego mi nigdy nie odbierzesz.
Darafer zmrużył oczy.
— Tak myślisz? — Jego twarz wykrzywił paskudny grymas. — Myślisz, że
zdołasz mnie przechytrzyć? Że twoja wolna wola jest taka cenna? Udowodnię ci,
jaka jesteś słaba i żałosna!
Zmienił się w wielkiego czarnego wilka z błyszczącymi czerwonymi ślepiami i
zbliżał do niej, warcząc groźnie.
Chciała uciekać, ale nie miała dokąd. Zapędził ją w kąt. Boże dopomóż,
pomyślała, gdy zaatakował.
Krzyknęła, czując wilcze kły na barku.
Rozdział 30
D ougal nerwowo przechadzał się po dziedzińcu przed pałacem Wielkiego
Tygrysa. Mężczyźni z wioski zgodzili się pomóc im w ataku na wojska Mistrza
Hana, ale nie spodobała im się myśl o szpiegowaniu. Żaden nie chciał rozstawać
się z rodziną na wiele miesięcy, a tego wymagałoby to zadanie. Zgłosiła się
jedynie Jia, kuzynka Rajiva.
— Nie ma mowy! — Rajiv skarcił ją po chińsku. — To zbyt niebezpieczne.
— I tak pójdę! — Jia weszła na stopień prowadzący do pałacu, żeby patrzeć
kuzynowi w oczy jak równy z równym. — Mistrz Han zabił moich rodziców, więc
mam takie same prawo do zemsty jak ty!
Rajiv oparł ręce na biodrach.
— Jesteś za młoda, za ładna. Wampiry będą chciały pić twoją krew.
— Niech tylko spróbują! — Jia wyjęła sztylet zza paska.
— Są od ciebie silniejsi! — krzyknął Rajiv. — Zmuszą cię, byś została ich
konkubiną!
Jia pobladła.
Dougal jęknął głośno. Choć za wszelką cenę chciał odnaleźć Leah, nie mógł
pozwolić, by niewinna dziewczyna ryzykowała życiem.
— Jia — zawołał ktoś od strony pałacu. Wielki Tygrys schodził ze schodów. —
Ty nie pójdziesz, lecz ja to zrobię.
— Nie, dziadku! — zawołał Rajiv.
Wielki Tygrys spojrzał na niego surowo.
— Pójdę. Nie będą podejrzewali starca, który będzie błagał, by przyjęli go na
służbę.
— Ale Wasza Eminencjo... — zaczął Rajiv, ale dziadek uciszył go gestem.
— Nudzi mnie ciągłe siedzenie na tronie — ciągnął. — Chciałbym pod koniec
życia zrobić coś dobrego dla mojego ludu. — Spojrzał na Dougala i wskazał
Angusa. — Powiedz swojemu dowódcy, że przeniknę do obozu Mistrza Hana i
będę waszym szpiegiem.
— O co chodzi? — zapytał Angus po angielsku.
— Jego Eminencja chce zostać naszym szpiegiem. — Dougal zacisnął protezę.
— Ale to się nie uda, przecież zanim nasz człowiek zdobędzie zaufanie wroga i
jakiekolwiek przydatne informacje, minie kilka tygodni, a my musimy działać
teraz, natychmiast!
— Rozumiem twoje... — Angus urwał w połowie zdania, gdy nocne niebo
rozświetlił nagły blask. — Co do licha?
— To znak z niebios! — krzyknął Wielki Tygrys. Biegiem pokonał ostatnie
stopnie i na dziedzińcu osunął się na kolana.
Rajiv podbiegł do niego. Jia poszła w jego ślady, cały czas trzymając sztylet w
dłoni.
Dougal zasłonił oczy dłonią, bo światło przybierało na sile.
Tygrysy gromadziły się na brzegu rzeki, wpatrzeni w niebo.
Światło rozdzieliło się na siedem ognistych kul, które zawisły zaledwie kilka
centymetrów nad dziedzińcem i po chwili każda z nich przybrała postać
mężczyzny. Wysokiego mężczyzny z mieczem skierowanym w niebo. Migotali w
płomieniach, aż nagle, z cichym sykiem, ogień zniknął, skrył się w ich ciałach,
wędrował po rękach, aż w końcu tylko miecze jarzyły się ognistym blaskiem.
Mieli na sobie błękitne spodnie i tuniki, złote obręcze na nadgarstkach i
ramionach, złote zbroje na piersiach, złote opaski na czołach przytrzymujące
długie do ramion włosy.
Jeden stał na czele, i gdy odwrócił swój ognisty miecz ostrzem do ziemi,
pozostali poszli w jego ślady. Opuścili ręce i gdy ostrza dotknęły ziemi, płomienie
zgasły z cichym sykiem.
Rajiv i Jia osunęli się na kolana u boku dziadka. Wszyscy troje skłonili się
nisko.
Dougal pochylił się i zapytał po chińsku:
— To się tu często zdarza?
Rajiv przecząco pokręcił głową.
— Nigdy.
— Jesteśmy błogosławieni — szepnął Wielki Tygrys.
Angus odchrząknął.
— Witajcie.
Ich przywódca przyglądał się im ciekawie.
— Nie bójcie się, moi drodzy. Ojciec Niebeski bardzo was wszystkich kocha.
Dougal i Angus wymienili znaczące spojrzenia.
— To na pewno anioły.
Przywódca schylił głowę.
— Nie mylisz się. Jestem Briathos, dowódca Epsilonów, piątego oddziału
Bożych Wojowników.
Dougal poczuł, jak wzbiera w nim nadzieja.
— A więc przybywacie, żeby nam pomóc?
Briathos wsunął miecz do pochwy.
— Celem naszej misji jest demon Darafer.
— Wspaniale! — Dougal ruszył w ich stronę. — Chodźmy więc, musimy
uratować Leah.
Briathos powstrzymał go ruchem dłoni i spojrzał na Angusa.
— Zgromadź tutaj wasze siły, żebyśmy mogli zaatakować.
— Tak jest. — Angus sięgnął do sporranu po telefon. — Rajiv, obudź
zmiennokształtnych.
Rajiv odszedł w stronę domu dla gości, a Angus szybko wybierał kolejne
numery.
Co chwila teleportował się kolejny wampir. Wszyscy ciekawie zerkali na
anioły, a Angus pospiesznie tłumaczył, kim są. Dogual także nie odrywał od nich
wzroku. Im dłużej im się przyglądał, tym bardziej namacalni się wydawali, tym
więcej szczegółów dostrzegał. Briathos miał niebieskie oczy i złotobrązowe
włosy, czupryny pozostałych były różne, od blondu po kruczoczarne.
Dougala najbardziej dziwiło to, że gdy odwracał wzrok i wracał do nich
spojrzeniem, przez chwilę zdawali się drżeć, zanim ponownie nabierali ostrości.
Jakby tu byli, a zarazem wcale ich nie było. Usiłował przypomnieć sobie
wszystko, co Marielle mówiła na ich temat. Zapewne nie zabiją Darafera, tylko
ześlą go do piekła. I to mu wystarczyło, pod warunkiem że Leah będzie
bezpieczna.
W jego stronę szedł rozpromieniony Connor.
— Teraz znajdziemy Leah.
Dougal skinął głową i podszedł do aniołów.
— Co z nią? Co z Leah?
Briathos zawahał się. Epsilony za jego plecami wymieniły znaczące
spojrzenia, zanim ich przywódca zabrał głos.
— Jesteśmy w kontakcie z jej Aniołem Stróżem. Ona... żyje.
Serce Dougala zamarło. Coś było nie tak. I to bardzo nie tak.
— Czy wasza obecność tutaj oznacza, że Darafer złamał zasadę?
— Złamano zasadę wolnej woli — potwierdził Briathos cicho. — Jedno z
dzieci bożych zostało siłą zmuszone do zła.
Dougala przeszył dreszcz.
— Kto?
Briathos spojrzał na niego smutno.
— Doktor Leah Chin.
— Nie! — ryknął Dougal. Zacisnął pięści i wykrzyczał niebu swój gniew.
Krew dudniła mu w uszach, aż bał się, że rozerwie go na strzępy. Krzyknął po
raz drugi i uderzył protezą w posąg tygrysa, strącając mu głowę.
— Dougal! — Connor złapał go za rękę. — Musimy być silni.
Odepchnął go.
— Dlaczego nie wziął mnie? — Pieprzony demon powinien był wziąć jego, nie
Leah. Przecież ona nie chciała nawet uczyć się strzelać, tak bardzo obawiała
się, że zrobi komuś krzywdę. Jak zdoła przeżyć otoczona złem? Jak mógł tak
bardzo ją zawieść?
— Przygotować się — rozkazał Angus. — Szykujemy się do walki.
Wampiry i zmiennokształtni pospieszyli do budynku, w którym
przechowywano zapasową broń i amunicję.
Dougal szedł w stronę Bożego Wojownika.
— Jak mogę uchronić ją od zła?
Briathos westchnął.
— Na ukąszenie demona nie ma lekarstwa.
Proteza Dougala zacisnęła się gwałtownie.
— Ukąsił ją?
— Przybrał postać wilka i zaatakował. Przepełnił ją złem. Można ją ocalić
tylko w jeden sposób — zsyłając Darafera z powrotem do piekła. Wtedy będzie
taka jak dawniej.
— Zróbmy to więc! — Dougal chwycił za miecz. — Gdzie ona jest?
Zaprowadź mnie do niej!
Briathos przyglądał mu się spokojnie.
— Wszystko w swoim czasie.
— Co? Co to ma znaczyć, do diabła?
Briathos uniósł brew.
— To znaczy, że wszystko wydarzy się w swoim czasie.
— Ale ja chcę działać już teraz, do cholery!
— Dougal — szepnął Connor. — Okaż aniołowi szacunek.
— Oszaleję zaraz! — krzyknął Dougal i ponownie zwrócił się do Briathosa: —
Gdzie ona jest?
— Odpowiedź poznasz...
— Kiedy?
Briathos zmarszczył brwi.
— Wkrótce.
Dougal oddalił się, krzycząc gniewnie. Wkrótce? Co to właściwie znaczy dla
anioła? Tysiąc lat?
Wampiry i zmiennokształtni gromadzili się na dziedzińcu, uzbrojeni po zęby.
Dołączyła do nich Jia, kuzynka Rajiva, uzbrojona w trzy sztylety i miecz.
Światła reflektorów lśniły w mroku, gdy do wioski zbliżał się samochód.
Mieszkańcy Tiger Town otoczyli dżipa, który zatrzymał się na brzegu rzeki.
— Ciesz się, Dougalu. — Briathos wskazał samochód. — Oto twoja
odpowiedź. I nagroda za dobre uczynki Leah.
Zmiennokształtni eskortowali kierowcę samochodu do schodów
prowadzących na dziedziniec. Mężczyzna miał na sobie długą, czarną pelerynę z
kapturem, zasłaniającym twarz. Gdy go zdjął, J.L. głośno zaczerpnął tchu.
— Wu Shen? — Podszedł do niego. — Co ty tu robisz?
— Kto to? — zapytał Angus.
— Jeden z głównodowodzących Mistrza Hana — wyjaśnił Dougal.
Wu Shen przyglądał się im bacznie.
— Liczę, że mnie nie zabijecie, bo przynoszę ważne informacje. Wiem, gdzie
przetrzymują doktor Leah Chin.
— Niby dlaczego mielibyśmy ci zaufać? — zdziwił się J.L. — Równie dobrze
możesz wabić nas w pułapkę.
Wu Shen rozłożył ręce.
— Nie mam broni, zdaję się na waszą łaskę. Moja siostra i jej rodzina
mieszkają w wiosce, której mieszkańców uratowała doktor Chin. Yu Jie,
siostrzenica, opowiedziała mi, co tam się działo. Zaprowadzę was do
obozowiska Darafera.
— Ilu ma żołnierzy? — zapytał J.L.
— Czterdziestu pięciu — odparł Wu Shen. — I kilkunastu służących. W obozie
jest też lord Qing.
Rajiv gwałtownie zaczerpnął tchu.
— Słyszałeś, dziadku? Pomszczę śmierć ojca.
— Idę z wami — zdecydował Wielki Tygrys.
— Ja też — zawtórowała Jia.
— Daleko to? — zapytał Dougal po chińsku.
— Jakieś trzy godziny samochodem — odparł Wu Shen.
— Albo trzy sekundy z nami — wtrącił się Briathos i spojrzał z ukosa na
Dougala: — Wystarczająco szybko?
Leah obudziła się gwałtownie. Jej wzrok spowijała czerwona mgła, głowa
pulsowała wściekłością. Nienawiść. Nienawiść. Nienawiść.
W jej żyłach płynął gniew, złość, gorąca, zapiekła, paliła skórę. Śmierć.
Zniszczenie. Ból. Tego chciała.
Wstała, przeciągnęła się. Czuła moc w mięśniach. Była silna. Niezwyciężona.
Serce biło równym rytmem, pulsowało tak samo jak krew w uszach. Nienawiść.
Nienawiść. Nienawiść.
Zerknęła na sąsiednią celę. Guang leżał bez życia z rozerwanym gardłem w
zakrwawionym ubraniu.
Uśmiechnęła się.
— Tak jest, moja dziewczynka. — Darafer wyszedł z cienia. Jego oczy
błyszczały dumnie.
— Panie. — Rozpoznała go i skłoniła nisko głowę. Tylko jej pan mógłby być
tak piękny. — Co mogę dla ciebie zrobić?
Otworzył drzwi celi.
— Czeka nas dużo pracy. Razem stworzymy nową rasę.
— Tak. — Wyszła z celi. Będzie niezwyciężona. Niepokonana.
— Zapanujemy nad światem.
— Tak! — Miała wielkie szczęście, że jej pan wybrał właśnie ją. — Dziękuję
ci, panie. Dla ciebie zrobię wszystko.
— Umrzesz dla mnie?
— Z rozkoszą — uśmiechnęła się krzywo. — Choć wolałabym dla ciebie
zabijać.
Z chichotem prowadził ją do schodów.
— Zaprowadzę cię do twojej nowej kwatery. Ubierzemy cię w najdroższe
jedwabie i damy najlepszą broń. Na wypadek gdybyś chciała kogoś dla mnie
zabić.
— Tak, panie. — Szła w górę schodów u jego boku, a każdy krok wybijał rytm
słowa w jej głowie. Nienawiść. Nienawiść. Nienawiść.
Dougal przyglądał się drewnianej palisadzie otaczającej obóz Darafera.
Oprócz niego i dwudziestu sześciu wampirów i zmiennokształtnych w akcji
wzięło udział dziesięć tygrysów, w tym Wielki Tygrys i jego wnuczka Jia.
Briathos przeniósł tu wszystkich jednym skinieniem ręki. Stał nieco dalej w
towarzystwie swego oddziału.
Wu Shen twierdził, że w obozie jest czterdziestu pięciu żołnierzy, więc siły
były mniej więcej wyrównane. Sam Wu Shen towarzyszył im, ale wolał podczas
bitwy trzymać się na uboczu. Angus zgodził się ochoczo, bo dzięki temu
komendant nie straci zaufania Mistrza Hana i być może przysłuży się im jeszcze
kiedyś w przyszłości.
— Możemy się tam teleportować — podsunął Angus. — Zaatakować z
zaskoczenia.
Dougal przecząco pokręcił głową.
— Owszem, zaskoczymy żołnierzy, ale tym samym niejako ostrzeżemy
Darafera i lorda Qinga i zdążą teleportować się w bezpieczne miejsce. — I być
może zabiorą Leah ze sobą.
— Darafer nie może wiedzieć, że nadchodzimy — orzekł Briathos. — Kiedy
otoczymy go siedmioma mieczami ognia, nie zdoła uciec.
— Mamy z Jią pewien pomysł. — Rajiv szybko streścił ich plan. — J.L. chce
nam pomóc.
— Wasz plan ma wiele zalet — ocenił Briathos. — Zrealizujcie go zatem.
Angus spojrzał z ukosa na Rajiva.
— Przegłosowaliście mnie. Dobrze, więc do dzieła. Będziemy czekać na znak.
Rajiv i J.L. wyszli spomiędzy drzew, ciągnąc między sobą Jię. Zbliżali się do
obozu. Dziewczyna opierała się co sił, ubliżała im głośno, ale mimo jej sprzeciwu
zaciągnęli ją pod główną bramę obozu.
— Czego tu szukacie? — zawołał żołnierz z wieżyczki przy bramie.
— Mój przyjaciel i ja chcemy dołączyć do armii Mistrza Hana. — Rajiv
wskazał siebie i J.L.
Żołnierz żachnął się.
— A czemu przyprowadziliście ze sobą dziewczynę?
— To prezent — wyjaśnił J.L. — Żebyście nas przyjęli.
Rajiv pchnął Jię, aż upadła na kolana.
— Podobno macie tu wampira, który lubi młode dziewczyny.
Żołnierz zawahał się, szepnął coś do drugiego, który oddalił się szybko.
— Poinformujemy lorda Qinga o waszym darze. Czekajcie na jego odpowiedź.
— Dziękujemy. — Rajiv przytrzymał Jię, która chciała ukradkiem odejść.
Kilka minut później brama otworzyła się i zjawił się lord Qing.
— Nie! — krzyknęła Jia, ale Rajiv i J.L. trzymali ją mocno.
Lord Qing wysunął kły i z sykiem pochylił się na dziewczyną. Z całej siły
kopnęła go w podbrzusze. Zgiął się wpół, wyjąc z bólu. A J.L. zarzucił mu na
szyję srebrny łańcuch, żeby nie zdołał się teleportować.
— Za mojego ojca! — Rajiv wyjął sztylet, pchnął lorda Qinga w samo serce i
patrzył, jak tamten obraca się w proch.
Z bramy wybiegli z krzykiem żołnierze. Jia dźgała ich sztyletem, J.L. i Rajiv
wyciągnęli ukryte pod pelerynami miecze. Wampiry i zmiennokształtni rzucili się
do ataku z mieczami w dłoniach i rozgorzała bitwa, powietrze przecinał szczęk
mieczy i krzyki rannych i umierających.
Dougal w towarzystwie kilku wampirów minął bramę i walczył z żołnierzami
na dziedzińcu. Briathos i jego oddział zmierzał prosto do głównego budynku.
Pewnie szukają Darafera, domyślił się Dougal, przebijając się w tę samą stronę.
Jemu zależało jedynie na Leah. Czy właśnie tam ją trzymał?
Podniósł głowę i zastygł w bezruchu. Wyszła z budynku spowita w czerwony
jedwab, z dwoma sztyletami w dłoniach. Najbardziej szokujący był jednak nie
widok broni w jej rękach, lecz wyraz nienawiści na jej twarzy.
Darafer stał u jej boku. Pogardliwie wykrzywił usta.
— Ci żołnierze są za słabi. Stworzymy o wiele silniejszą armię!
Leah skinęła głową. Jej oczy błyszczały.
— Wracasz do piekła — oznajmił Briathos. Nagle zjawił się u boku Darafera.
Jego miecz płonął.
Darafer odskoczył i pobladł gwałtownie, gdy zorientował się, że otacza go
siedmiu Bożych Wojowników z ognistymi mieczami.
Zasłonił się Leah.
— Nie! — Dougal rzucił się do schodów, niestety jednak drogę torowało mu
kilku żołnierzy. Odepchnął ich bezceremonialnie i dopadł schodów.
Darafer zobaczył go i odepchnął Leah od siebie.
— Zabij go dla mnie.
— Zabij. Zabij — powtórzyła, schodząc ze schodów.
Dougal opuścił miecz. Oczy zaszły mu łzami na widok nienawiści w jej
spojrzeniu. To wszystko jego wina, nie zdołał jej ochronić.
— Zabij go! — krzyknął Darafer. — Skoro ja muszę wracać do piekła, ty
znajdziesz się w nim już za życia!
Leah z krzykiem rzuciła się na Dougala.
— Nie! — Wielki Tygrys zasłonił go własnym ciałem, gdy padał cios.
Zesztywniał z głośnym jękiem i osunął się na Dougala.
— Nie! — Dougal złapał go i delikatnie ułożył na ziemi. Z rany tryskała krew.
— Dlaczego...?
Wielki Tygrys z trudem chwytał powietrze, wpatrzony w niego.
— W imię prawdziwej miłości. — Powieki mu opadły.
— Nie! — Rajiv podbiegł od nich.
Nagle powietrze przeciął głośny, przeciągły krzyk. Dougal podniósł głowę i
zobaczył, jak Darafera przeszywa siedem ognistych ostrzy. Jego ciało zadrżało i
nagle znikło.
Leah zachwiała się na schodach, sztylety wysunęły się z jej dłoni, z brzękiem
upadły na kamienne stopnie. Patrzyła na Dougala, Wielkiego Tygrysa, na krew
na ostrzu. Przerażona, szeroko otworzyła oczy.
— Coś ty zrobiła? — krzyknął do niej Rajiv.
Osunęła się na kolana i zaczęła krzyczeć.
Rozdział 31
D ougal niósł talerz zupy do pokoju Leah w starej szkole na japońskiej wysepce.
Siedziała na łóżku z podciągniętymi kolanami, z oczami czerwonymi i
zapuchniętymi od płaczu.
Nie odezwała się ani słowem, gdy wszedł. Nawet na niego nie spojrzała, ale
przynajmniej przestała krzyczeć. Rozpacz w jej głosie łamała mu serce. Nawet
Rajiv i Jia zapomnieli o gniewie, widząc ogrom jej rozpaczy.
Po bitwie wampiry teleportowały tygrysy i ich martwego przywódcę z
powrotem do Tiger Town, a pozostali wrócili na japońską wysepkę.
Briathos pojawił się jeszcze na chwilę i poinformował, że będzie obserwował
rozwój sytuacji. Co prawda Darafer trafił do piekła, ale jeśli dwunastu jego
uczniów utworzy krąg i go wezwie, być może uda mu się uciec. Briathos uważał
jednak, że Darafer był zbyt arogancki i przekonany o tym, że jest niepokonany, i
bardzo możliwe, że nie zdradził swoim wyznawcom, jak przywołać go z
piekielnej otchłani. Dougal miał nadzieję, że to prawda i że już nigdy więcej nie
zobaczą demona, który tak bardzo skrzywdził Leah.
— Przyniosłem ci zupę. — Postawił tacę na stoliku przy łóżku i przysiadł na
skraju posłania. — I lemoniadę. Lubisz lemoniadę, prawda? — Podał jej
szklankę.
Nie spojrzała na niego, nie wzięła naczynia.
— Leah, musisz być silna, żeby wrócić do zdrowia.
Żadnej reakcji.
Z westchnieniem odstawił szklankę.
— Czeka cię tu jeszcze sporo pracy. Abby mówi, że serum działa i mutacje
ustępują. Darafer już nam nie przeszkodzi, przecież go nie ma. Możemy
sprowadzić tu kolejne oddziały jego żołnierzy i przywrócić ich do normalności.
Zmarszczyła brwi i zapytała głosem ochrypłym od krzyków:
— Jak Rajiv? I Jia?
— Dobrze... w miarę. Są silni. Wszyscy musimy być silni.
Po jej policzku spłynęła łza.
— Wydarzyło się coś bardzo dziwnego — ciągnął Dougal w nadziei, że
przykuje jej uwagę. — Okazało się, że w swoim testamencie Wielki Tygrys
mianował Rajiva swoim następcą. Całe Tiger Town huczy od plotek, dlaczego
wybrał wnuka, pomijając synów.
Zamrugała.
— Moim zdaniem Rajiv będzie świetnym przywódcą.
— Też tak uważam — uśmiechnął się. — Ale podobno mieszkańcy Tiger Town
podzielili się na dwa obozy. Jedni popierają Rajiva, twierdząc, że muszą
uszanować wolę zmarłego Wielkiego Tygrysa, i że Rajiv sprowadził
sprzymierzeńców, którzy wesprą ich w walce z Mistrzem Hanem i osobiście
zabił lorda Qinga. Drudzy uważają, że jest za młody i niedoświadczony i mają do
niego żal, że sprowadził cudzoziemców, za sprawą których... — urwał, gdy
uświadomił sobie, do czego zmierza.
— Za sprawą których co? — Leah skrzywiła się. — Za sprawą których zginął
stary przywódca? Po co te piękne słówka? Powiedz prosto z mostu, że go
zamordowałam!
— Leah...
— Kiedy to prawda! — Z jej oczu płynęło coraz więcej łez. — Zabiłam go. I
zabiłabym ciebie, gdyby nie stanął mi na drodze.
— Nie dopuściłbym do tego.
— Nie rozumiesz! Ja chciałam cię zabić! — Gniewnie otarła łzy. — Jak w
ogóle możesz na mnie patrzeć?
— Nie byłaś sobą. Zrozum, Darafer cię ukąsił. Wypełnił cię złem. Nie miałaś
wyboru...
— Och, jasne, szatan mnie zmusił — żachnęła się. — Skąd ja to znam? Jestem
taka sama jak pierwszy lepszy morderca!
— Nieprawda! Connor zadzwonił do Marielle, żeby powiedzieć jej, co się
stało, i powtarzała, że nie powinnaś się obwiniać. Nikt nie jest w stanie oprzeć
się ukąszeniu demona. W twoich żyłach znalazło się czyste zło. Nawet
najdzielniejsi aniołowie, Boży Wojownicy, nie radzą sobie z takim stężeniem zła.
A skoro oni są bezradni, jak ty mogłabyś się temu sprzeciwić?
Pokręciła głową.
— Co nie zmienia faktu, że zabiłam dziadka Rajiva. Ten cudowny staruszek
nie żyje przeze mnie! Jak mam z tym żyć! Ilekroć patrzę w lustro, widzę
morderczynię! — Odwróciła się i zamknęła oczy. — Zostaw mnie w spokoju,
proszę.
Następnego wieczoru tuż po przebudzeniu Dougal pobiegł do Leah. Spała
skulona w kłębek, z dłonią zaciśniętą na jadeitowym smoku na szyi. Przy łóżku
stała taca z nietkniętym jedzeniem.
Poszedł do kuchni, żeby podgrzać sobie butelkę sztucznej krwi.
Abby pomachała do niego. Siedziała przy stoliku z Gregorim.
— Martwię się o nią — zaczęła, ledwie usiadł. — Przez cały dzień nic nie
jadła. Wstaje tylko do łazienki.
Gregori poklepał jej dłoń.
— Nic dziwnego, że jest w depresji. Może z czasem...
— Jeśli nie zacznie jeść i pić, w ogóle nie będzie miała czasu — zauważyła
Abby i spojrzała na Dougala. — Jeśli nie nakłonisz jej do jedzenia, podłączę jej
kroplówkę.
— Rozumiem. — Skinął głową. Rozumiał doskonale: zawiódł ją. Gdyby zdołał
ją uchronić, nie cierpiałaby teraz. — Byłem u niej. Śpi.
— Dobrze. — Abby westchnęła. — Koszmary senne nie dawały jej spokoju,
ciągle budziła się z krzykiem.
— Może sprowadzimy Olivię. Albo Marielle — podsunął Gregori. — Kogoś,
kto pomoże jej uporać się z tym wszystkim.
W oczach Abby zalśniły łzy.
— Obawiam się, że w tym nikt jej nie pomoże.
Kilka godzin później, gdy Leah obudziła się, Dougal przyniósł jej kolejny
posiłek i błagał, by cokolwiek zjadła.
Nie zwracała na niego uwagi i wtedy się rozzłościł.
— Jak możesz tak po prostu ze wszystkiego rezygnować? Kocham cię, Leah.
Możemy spędzić razem wiele setek lat, ale musisz być silna.
— Chciałam cię zabić.
— Przecież to nie byłaś ty! Leah, wiem, że niełatwo jest żyć z wyrzutami
sumienia i poczuciem winy, ale dasz radę. Wiem, co mówię, zmagam się z tym od
trzystu lat. Opowiadałem ci kiedyś, w jaki sposób uciekłem z niewoli?
— Nie. Jak? — Spojrzała na niego i uznał, że jej zainteresowanie to dobry
znak.
— Miałem przy sobie organki i grałem na nich co wieczór, żeby dodać otuchy
sobie i innym niewolnikom. Nie wiedziałem jednak, że córka naszego pana co
noc przychodzi pod moją chatkę i słucha. Aż pewnego wieczoru usłyszałem
płacz, wyjrzałem przez okno i zobaczyłem ją. Myślałem, że to służąca, więc
odezwałem się do niej. Przychodziła co wieczór i co wieczór rozmawialiśmy.
— Była twoją pierwszą, jedyną miłością — szepnęła Leah.
— Pierwszą, tak. Po kilku latach obmyśliła sposób, by mnie ocalić. Gdy
biegliśmy do portu, zwierzyłem się jej z obawy, że ze względu na wypalone
znamię każdy rozpozna we mnie zbiegłego niewolnika i będziemy mieli kłopoty.
To ona wymyśliła tatuaż jako sposób, by ukryć znamię.
Następnego ranka zapłaciła żeglarzom, żeby zabrali mnie ze sobą. Chciałem
zostać z nią na zawsze, ale wiedziała, że jej ojciec nie zaakceptuje mnie jako
zięcia. Obiecałem, że zarobię pieniądze i wrócę po nią, jako kandydat godny jej
ręki. Że ją odnajdę. Bez względu na wszystko. Choćby to trwało tysiąc lat. Przez
kilka lat zajmowałem się piractwem, wzbogaciłem się, ale gdy po nią wróciłem,
okazało się, że odesłano ją, wydano za mąż wbrew jej woli.
— I dlatego ją straciłeś?
Dougal przecząco pokręcił głową.
— Wysłano ją do nowego męża statkiem, który płynął rzeką Jangcy.
Podążyłem jej śladem, już niemal ją dogoniłem, już widziałem statek, i wtedy
rozpętał się sztorm. Statek przewrócił się. Rzuciłem się do wody, chciałem ją
ratować, ale nie zdążyłem. — Odwrócił głowę. Miał łzy w oczach. — Zawiodłem
ją. Ona uwolniła mnie z niewoli, a ja ją zawiodłem.
Leah zmarszczyła brwi.
— Zabił ją sztorm, nie ty.
— Gdybym nie odszedł, nie umarłaby. Gdybym wrócił dzień wcześniej, żyłaby
dalej.
— Ale to nie to samo — obstawała przy swoim. — Ty jej nie zabiłeś. Ja tak.
— A moim zdaniem to to samo. Wypełniało cię zło Darafera, to on kazał ci
zabijać. Nie miałaś na to wpływu, tak samo jak ja na sztorm. Nie powinnaś się
obwiniać.
Odwróciła głowę.
— Darafer mi o niej mówił, wspominał, że była twoją wielką, jedyną miłością.
— Kocham ciebie, Leah.
Zmarszczyła brwi.
— Przecież sam mówiłeś, że czekałeś trzysta lat, że już nigdy mnie nie
stracisz. Jestem tylko namiastką, tanim substytutem dziewczyny, którą kochałeś
przed trzystu laty.
— Nay! Leah, ty jesteś inna! Nawet jeśli jakimś cudem dusza Li Lei znalazła
drogę, by w tobie wrócić na świat, nie wiemy tego! To nie zmienia tego, kim
jesteś. Dokonałaś rzeczy, o których Li Lei się nie śniło. Jesteś jedyna w swoim
rodzaju.
Zmrużyła oczy.
— Dlaczego uważasz, że mogłaby być we mnie?
— Jej ojciec był kupcem. Ich nazwisko brzmiało Ka, co oznacza: kupiec.
Nazywała się Ka Li Lei. A ty — GaliLeah.
Skrzywiła się.
— To tylko dziwaczny zbieg okoliczności. Niemożliwe, żebym była nią.
— To nieistotne. Przecież jesteś Leah i kocham cię taką, jaka jesteś. A jesteś
silną, dzielną kobietą, najmądrzejszą, jaką kiedykolwiek poznałem. Jak mógłbym
cię nie kochać?
Skrzywiła się.
— Ale zakochałeś się we mnie ze względu na nią. Przez prawie trzysta lat
czekałeś na namiastkę.
Cholera. Niepotrzebnie jej powiedział o Li Lei. Sądził, że gdy pozna historię
jego wstydu i klęski, zrozumie, że nie jest sama, a tymczasem tylko pogorszył
sprawę. Oczy zaszły mu łzami.
— Od trzystu lat czekałem na miłość i kocham ciebie, Leah. Jak mam ci to
udowodnić? To z tobą chcę spędzić resztę życia.
Odwróciła się od niego. Z jej oczu popłynęły łzy.
— Jak możesz mnie pragnąć? Mam krew na rękach. I chciałam cię zabić.
— Proszę cię, Leah, nie zadręczaj się.
— Zostaw mnie samą. Proszę.
Ponieważ uparcie unikała jego wzroku, wyszedł, czując, że zaraz w coś
uderzy. Wyszedł na dwór i zobaczył Briathosa na urwisku. Wpatrywał się w
morze.
— Dlaczego działaliście tak powoli? — jęknął Dougal. — Gdybyście odesłali
Darafera do piekła dosłownie kilka sekund wcześniej, straciłby moc nad Leah i
nie zabiłaby Wielkiego Tygrysa!
Briathos spojrzał na niego ze smutkiem i wrócił wzrokiem do oceanu.
— Zdajesz sobie sprawę, jak bardzo ona cierpi? — zapytał Dougal. Zimny
wiatr smagał go po twarzy, sprawiał, że oczy zachodziły łzami. — Ona chce
umrzeć! Ale czy to cię w ogóle obchodzi?
— Oczywiście, że mnie obchodzi. — Briathos westchnął głośno. — Możesz
godzinami zastanawiać się, co by było, gdyby, ale nie zmienisz pewnej
oczywistej prawdy. — Spojrzał Dougalowi w oczy. — Gdy dziecko boże ulega
złu, trzeba zapłacić cenę.
— Wcale tego nie chciała!
— Ale uległa. Cenę trzeba zapłacić. — Zadrżał i zniknął.
Dougal został na plaży, wpatrzony w fale rozbijające się o brzeg. Cenę należy
zapłacić.
Oczy paliły go od łez. Leah tak bardzo cierpi. Nie mógł tego znieść. A teraz
jeszcze zwątpiła w jego miłość. Jak ma udowodnić, że ją kocha? Jak ulżyć jej
cierpieniu?
Zapłaci cenę za nią.
Ledwie ta myśl przemknęła mu prze głowę, uchwycił się jej desperacko,
pozwolił, by nabrała kształtu i treści. Może przecież ulżyć jej cierpieniom.
Wrócił do budynku, poszedł do laboratorium.
Laszlo i Gu Mina siedzieli razem przy jednym stoliku, drugi zajmowali Abby i
Gregori.
Abby podniosła głowę.
— Zjadła coś?
— Nay.
Abby i Gregori wymienili znaczące spojrzenia.
— Możemy jakoś pomóc? Obawiam się, że ma myśli samobójcze.
— Mam pewien plan. — Dougal głęboko zaczerpnął tchu. — Usunę jej
wspomnienia z Chin. Zapomni, że kiedykolwiek tam była. Będzie pamiętała
jedynie, że tutaj robicie postępy. Ale wszyscy musicie mi pomóc. Musicie
udawać, że nigdy nie trafiła do Chin.
Gregori zmarszczył brwi.
— To chyba ekstremalne rozwiązanie.
Abby dotknęła jego ramienia.
— Musimy coś zrobić.
— To jedyne wyjście. — Serce ściskało mu się w piersi. Nie będzie pamiętała,
jak kochali się w Tiger Town. Nie będzie wiedziała, że zgodziła się zostać jego
żoną. Jak mógł usunąć tylko część ich związku? Przecież takie luki wzbudzą jej
podejrzenia.
I nagle zrozumiał, co musi zrobić. Świadomość była jak cios, do tego stopnia,
że naprawdę zachwiał się na nogach. Był tylko jeden sposób, by naprawdę jej
pomóc — sprawić, by zapomniała o wszystkim. O Chinach i o nim. Nie będzie
cierpiała na myśl, że jest dla niego tylko namiastką. Skończy to, co tu zaczęła i
wróci do domu, do Houston, zadowolona i dumna, że zrobiła coś dobrego.
Nie będzie cierpiała. Sam weźmie jej ból na siebie. Zapłaci cenę.
— Usunę siebie z jej wspomnień — szepnął.
Abby głośno zaczerpnęła tchu.
Laszlo zmarszczył brwi.
— Chyba posuwasz się za daleko.
Dougal przecząco pokręcił głową.
— Tylko tak mogę ją chronić.
Powoli szedł korytarzem w stronę jej pokoju. Nadal leżała, nie patrzyła na
niego. Przysiadł na posłaniu, czując, jak pęka mu serce. Musi ją stracić, by ją
ocalić. Łzy paliły go pod powiekami.
— Odnajdę cię znowu, bez względu na wszystko. Choćby to miało trwać
kolejne trzysta lat. Albo i tysiąc. Odnajdę cię.
Podniosła na niego wzrok.
— Wybierasz się gdzieś?
— Aye. — Oparł dłoń na jej czole, wśliznął się do jej umysłu i zabrał się do
pracy.
Rozdział 32
Tydzień później
L eah skończyła mierzyć ciśnienie pacjenta i uśmiechnęła się serdecznie.
— Wspaniale! Jesteś zdrów jak ryba!
— Dziękuję, doktor Chin. — Wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Czy to znaczy,
że mogę wracać do domu?
Skinęła twierdząco głową i powiesiła sobie stetoskop na szyi.
— Dzisiaj wieczorem. Wampiry teleportują was do domu.
Pacjent skłonił się.
— Dziękujemy! Dziękujemy, doktor Chin. Nie mogę się już doczekać
spotkania z rodziną.
— Mamy też dla was prezent na pożegnanie. To dar od Kyo. Każdy z was
dostanie worek ryżu dla siebie i rodziny.
— Dziękujemy! — Spojrzał na pozostałych pacjentów, którzy ocknęli się dzień
wcześniej. — Jesteśmy wolni!
Cieszyli się głośno. Leah uśmiechnęła się. Jak to dobrze, że przyjęła tę pracę.
Początkowo praca u boku wampirów i zmiennokształtnych wydawała się bardzo
dziwna, ale przekonała się, że są naprawdę wspaniali i z wielkim poświęceniem
zwalczają zło. Ba, mieli tu nawet na stałe anioła, Briathosa, który zaglądał do
nich dzień w dzień.
— Ma pani męża, doktor Chin? — zapytał jeden z pacjentów.
— Nie możesz się z nią ożenić, bo ja to zrobię — włączył się drugi. — Proszę
za mnie wyjść, doktor Chin. Dam pani pięć kur!
— A ja świnię! — zaklinał się jeszcze inny.
Leah roześmiała się.
— To bardzo miło z waszej strony, ale wzięłam ślub z pracą.
O ile wiedziała, jeszcze prawie tysiąc żołnierzy czekała kuracja jej serum.
Oby wszyscy powitali cofnięcie mutacji tak ochoczo, jak ci tutaj. Bardzo chcieli
wrócić do rodzin, których nie widzieli od lat. Mieli żal do Mistrza Hana, że
zrobił z nich bezmyślne roboty. Którym, jak się okazało, nawet nie płacił.
Większość z nich zgodziła się wstąpić od jego armii w nadziei, że ich żołd trafi
do ich rodzin, ale kiedy znaleźli się w jego władzy, Mistrz Han nie płacił im ani
grosza z ustalonej sumy.
— Mam dla was dobre nowiny — ciągnęła. — Zapłacimy wam zaległy żołd.
Pacjenci cieszyli się jak dzieci.
— Dziękujemy! — przekrzykiwali się.
Leah ze wszystkimi przybiła piątki. Kiedy Angus i Roman dowiedzieli się, że
biedaków pozbawiono także zarobków, postanowili to naprawić. Z jednej strony
był to z punktu widzenia wampirów szlachetny gest, ale Leah widziała w tym
także sprytny zabieg strategiczny. W przyszłości uleczeni żołnierze staną po
stronie wampirów.
— Przyniosę coś pysznego z jadalni. — Wyszła przy akompaniamencie ich
śmiechów i żartów.
W korytarzu stał Briathos. Skłonił się, gdy go mijała.
— Dobrze się spisałaś. Ojciec Niebieski jest bardzo zadowolony.
— Och. Dziękuję. — O rany. Nawet Bóg uważa, że dobrze się spisała. Czy
życie może być jeszcze piękniejsze?
— Czy mogę coś dla ciebie zrobić? — zapytał.
— Niczego mi nie trzeba, dziękuję. — Oddaliła się korytarzem w kierunku
jadalni. Dziwne, że anioł codziennie zadaje jej to samo pytanie. Może anioły tak
mają.
Nałożyła na tacę sześć porcji lodów i kartoników z sokiem i poszła do kliniki,
do swoich najwierniejszych fanów. Cały czas kłócili się, za którego powinna
wyjść za mąż, choć na widok lodów zapomnieli o bożym świecie.
Uśmiechnięta wróciła do laboratorium.
— Cześć Abby. Cześć, Mina.
Powitały ją równie radośnie.
— Mamy serum dla kolejnej dziesiątki — oznajmiła Abby. — Wampiry mogą
ich sprowadzić.
— Cudownie. — Leah podeszła do swojego biurka, żeby uzupełnić karty
sześciu wyleczonych osób. Miała nadzieję, że kiedy wieczorem wampiry zjawią
się z nowymi pacjentami, wśród eskorty będzie ten przystojniak w kilcie. Po raz
pierwszy wypatrzyła go trzy noce wcześniej i od tej pory wypatrywała go co
wieczór. Niestety, zawsze błyskawicznie uwijał się z zadaniem i znikał. Jak niby
miałaby z nim porozmawiać, skoro nawet na nią nie spojrzał?
Wlepiła wzrok w szarość za oknem. Było lodowato, ale i tak codziennie
wychodziła na krótki spacer. Teraz bardzo uważała, bo mniej więcej tydzień
temu pośliznęła się, upadła i uderzyła głową w kamień. Sama tego nie pamiętała,
ale wiedziała od Abby, że doznała wstrząśnienia mózgu i dlatego nie wszystko
dobrze pamiętała. Pamiętała, że zatrudnił ją doktor Lee, pamiętała, jak bardzo
na balu w Romatechu zaskoczyła ją wiadomość o istnieniu wampirów, ale nie
przypominała sobie, jak znalazła się tutaj.
Dotknęła dłonią głowy. Po guzie i siniakach z tamtego upadku nie było już
śladu. Nic jej nie bolało. A przecież powinna mieć jakieś otarcia i sińce. Jakby
nie było, upadła na kamieniste nabrzeże.
— Laser obudzi się za dwie godziny — oznajmiła Gu Mina. Siedziała przy jego
biurku i przyszywała mu guziki do kitla.
Leah uśmiechnęła się. Lisica i Laszlo stanowili uroczą parę. Aż przyjemnie
popatrzeć na rozkwitającą miłość. Odruchowo uniosła dłoń do szyi, by ją na
czymś zacisnąć, ale napotkała jedynie pustkę. Zmarszczyła brwi, to denerwujący
odruch. Łapała się na tym kilka razy dziennie i nawet nie wiedziała dlaczego.
— Między wami jest coś poważnego, prawda? — zapytała Abby.
Mina skinęła głową.
— Już wiem, dlaczego ciągle urywa sobie guziki. Chcecie posłuchać? —
Czujnie rozejrzała się dokoła. — Ale nikomu nie mówcie.
Abby zerknęła z ukosa na Leah.
— Potrafimy dochować tajemnicy.
— Tak jest. — Leah skinęła głową.
— No więc tak. — Mina zawiązała supełek i urwała nitkę. — Dorastał w
węgierskiej wiosce, sam z mamą. Wszyscy uważali ją za wdowę. Była... jak to
się nazywa? Szyła ubrania innym ludziom.
— Krawcową? — podsunęła Leah.
— No właśnie. — Mina nawlekła igłę. — Byli bardzo biedni, więc pracowała
do późna i ciągle szyła. Laszlo nauczył się już jako mały chłopczyk, że tylko
odrywając guzik, zdołał zwrócić jej uwagę. Wtedy przyszywała go i z nim
rozmawiała. Z czasem to weszło mu w nawyk.
— Och. — Abby skrzywiła się. — Pewnie był bardzo samotny.
Mina skinęła głową.
— Kiedy miał dziewięć lat, wysłano go do ekskluzywnej szkoły. Czesne płacił
tajemniczy darczyńca. Ale bogaci koledzy nabijali się z niego cały czas i biedny
Laser czuł się tak źle, że ciągle obrywał guziki.
— Biedaczysko — szepnęła Leah.
Mina przyszyła kolejny guzik.
— A potem dowiedział się, że tym anonimowym dobroczyńcą był tak
naprawdę jego ojciec. Żył i mieszkał niedaleko szkoły. I ilekroć Laser widział
tam mężczyznę, zastanawiał się, czy to jego ojciec. Bardzo się tym stresował.
— Nikt mu nigdy nie powiedział, kim był jego ojciec? — zdziwiła się Abby.
— Nie. — Mina szyła dalej. — Po studiach w Wiedniu chciał odnaleźć ojca. I
wtedy, gdy pewnej nocy podróżował ciemną drogą, został zaatakowany przez
wampiry. — Pociągnęła nosem. — Biedny Laser. Wtedy dał sobie spokój z
poszukiwaniami ojca. Nie chciał, by uznał go za potwora.
— To bardzo smutne. — Abby westchnęła głośno.
— Biedak. — Leah zmarszczyła brwi. Czy historie wszystkich wampirów są
takie smutne? A ten przystojniak o ciemnych włosach i zielonych oczach?
Wydawał się bardzo milczący i... intensywny. Jakby pod powierzchnią szalał
tajfun emocji. Zapewne i on miał fascynującą historię. Szkoda, że nie chce się
nią z nią podzielić.
Czyżby traciła głowę dla wampira? Właściwie to wcale nie byłoby takie
dziwne. Może dlatego, że wampirem był przecież mąż Abby, Gu Mina też
zakochała się w nieumarłym. Może tak właśnie powinno być. Spojrzała w okno.
— Śnieg pada! — Ze śmiechem zerwała się na równe nogi. — Chodźmy, Abby.
Chodźmy na dwór!
Abby spojrzała w okno i skrzywiła się.
— Na pewno jest zimno.
— Włóż kurtkę i rękawiczki. — Leah już biegła do drzwi.
— Zapomniałam rękawiczek — mruknęła Abby.
— Chyba mam zapasowe — oznajmiła Leah. — No, chodź! Będzie super! —
Biegnąc korytarzem, zauważyła, że anioł zniknął. Dziwne, pojawiał się i znikał
bez słowa ostrzeżenia.
W sypialni otworzyła szufladę w szafce przy łóżku i wyjęła czapkę i
rękawiczki. Ciepła kurtka wisiała na wieszaku przy drzwiach. Wyciągnęła
walizkę spod łóżka, uniosła wieko. Choć jak przez mgłę pamiętała pakowanie
się, wiedziała, że przygotowała się na zimno. Znalazła ciepły sweter i naciągnęła
go na bluzę z długim rękawem. Sięgnęła głębiej, pod drugi pulower, i jej uwagę
przykuło coś cienkiego i czerwonego.
Koszula nocna? Wyjęła ją i rozłożyła.
— Ładna — mruknęła Abby, wchodząc do pokoju.
— Nie pamiętam, żebym ją spakowała. — Leah cisnęła ją do walizki. Niby
dlaczego zabrała coś tak zmysłowego i cieniutkiego w podróż służbową na
lodowato zimną wyspę?
— Nie zawracaj sobie głowy. — Abby przysiadła na łóżku. Leah szukała dalej.
— Mam! — Wyjęła wełnianą rękawicę. — Proszę! — Cisnęła ją do Abby i
zajrzała do walizki w poszukiwaniu drugiej. Zahaczyła o coś. Skrzywiła się,
widząc zaciągnięty ścieg.
— Ojej, zaczepiła się. — Rozsunęła ciuchy, żeby zobaczyć, o co zahaczyła
rękawiczka. Był to łańcuszek przy dziwnej skórzanej torebce. — Co to takiego?
— Wyjęła ją. — Sporran?
— Tak. — Abby wyciągnęła rękę. — Daj, zobaczę, czy da się odczepić
rękawiczkę.
Leah podała go posłusznie.
— Skąd mam sporran? Abby szeroko otworzyła oczy.
— Pewnie... pewnie kupiłaś go w Szkocji.
— Byłam w Szkocji? — Jak mogła o tym zapomnieć? Zawsze chciała się tam
wybrać.
— Tak... razem z... z Emmą i Angusem. — Abby udało się odczepić
rękawiczkę. — Chcieli porozmawiać z Marielle o aniołach i demonach.
— Marielle. — Leah zmarszczyła brwi, usiłując sobie przypomnieć. Widziała
poszczególne sceny, ułamki tamtych wydarzeń. Inverness. Wyprawa na zakupy z
Marielle i jej synkiem, Gabrielem. — Wiem! Kupiłam sobie kilt, bluzkę i sporran.
I czerwony beret!
Abby uśmiechnęła się smutno.
— Fajnie, że to pamiętasz. Świetnie się wtedy bawiłaś.
— Owszem! Poznałam też jednego z przyjaciół Marielle. To był anioł,
Uzdrowiciel o imieniu Bunny. Czy ja oszalałam?
— Nie. — Abby z, jak się wydawało, sztucznym uśmiechem wsunęła sporran
do walizki. — Chodźmy na dwór.
Po piętnastu minutach na śniegu Abby uznała, że ma dość tej zabawy, oddała
Leah rękawiczki i wróciła do domu.
Leah skończyła lepić bałwana, dopilnowała, by miał oczy z kamyków i szeroki
uśmiech. Przemarznięta pobiegła z powrotem do pokoju. Zdjęła płaszcz, czapkę
i rękawiczki i cisnęła zapasową parę do walizki.
— Sporran. — Podniosła go, przesunęła dłonią po miękkim futerku. Coś w tym
skórzanym woreczku sprawiło, że serce zabiło jej żywiej. Zajrzała do środka.
Pusty, nie licząc garstki suchego wrzosu.
Sama go zerwała? Pewnie tak. Przecież nie zrobili tego Emma ani Angus.
Usiadła na łóżku, wpatrzona w suche kwiatki w dłoni. Skąd się wzięły? Nie
wiadomo dlaczego wydawało się bardzo ważne, żeby sobie przypomniała,
jednak jej wysiłki zdały się na nic. Nie pamiętała ani Emmy, ani Angusa, ani
nikogo innego z tej podróży. No tak, ale kto oprócz nich mógłby teleportować ją
do Szkocji.
— „Proszę”. — Z zakamarków pamięci powrócił męski głos. I nagle przez
ułamek sekundy widziała go, jak wręcza jej ten bukiecik. Nie widziała jego
twarzy, ale zapamiętała kilt i głos z silnym szkockim akcentem. — „Żebyś nie
zapomniała pierwszej wizyty w Szkocji”.
— „Dziękuję” — odparła wtedy, wsuwając bukiecik do sporranu. — „Nigdy
tego nie zapomnę”.
Do licha. Pochyliła się potarła czoło. Skoro tamta chwila w Szkocji była tak
ważna, dlaczego nie może jej sobie przypomnieć?
Odłożyła bukiecik na nocny stolik. Może wspomnienia wrócą, gdy będzie go
ciągle widziała.
Miała koszmarne wrażenie, że umknęło jej coś bardzo istotnego. Znowu
podniosła dłoń do szyi i zacisnęła ją w powietrzu. Tu powinien być naszyjnik.
Więc gdzie jest?
Leah pożegnała się serdecznie z ostatnią trójką pacjentów, zanim Angus, J.L.
i Kyo odteleportowali ich do domu. Dzięki wampirom wracali do siebie. Aby
odstawić całą szóstkę, nieumarli musieli obrócić dwukrotnie.
Przystojniaka nie było. Leah przełknęła rozczarowanie i poszła do jadalni,
żeby zjeść kolację razem z Abby.
Usiadła koło Abby i grzebała widelcem w sałatce. Zielonej. Kolor przykuł jej
uwagę. Zielone oczy. Czy mężczyzna, który dał jej bukiecik wrzosów, miał
zielone oczy? Zmarszczyła brwi. Angus takie ma, ale nie wyobrażała sobie, by
od niego dostała kwiatki, nie widział świata poza żoną. Czyżby to był...
— Gdzie ten drugi wampir?
— Jaki drugi wampir? — Abby wbiła zęby w udko kurczaka.
— Szkot o ciemnych włosach i zielonych oczach.
Abby zakrztusiła się i sięgnęła po szklankę wody.
— Och. No tak. — Wytarła załzawione oczy serwetką. — Ostatnio przewinęło
się przez to miejsce mnóstwo wampirów. Niektórzy są teraz w Tiger Town, w
Chinach.
Coś drgnęło w jej pamięci, ale wspomnienie było zbyt ulotne, by je uchwycić.
— Ta amnezja nie daje mi spokoju.
Abby skrzywiła się.
— Z czasem na pewno wszystko się ułoży.
Leah westchnęła ciężko. Dlaczego wszystko wydawało się coś przypominać?
Przerwany łańcuszek przy sporranie. Naszyjnik, którego nie było. Bukiecik
wrzosów. Zielone oczy. Brak jakichkolwiek sińców czy zadrapań. Miała
wrażenie, że ma przed sobą garść puzzli, ale nie ma pojęcia, jak ma wyglądać
gotowy obrazek.
Godzinę później, gdy Yoshi oznajmił, że teleportowano nową grupę żołnierzy,
pobiegła do kliniki w nadziei, że go zobaczy. Angus, J.L. i Kyo układali jeńców na
noszach.
Przystojniaka nie było.
Ból utraty przeszył ją tak dotkliwie, że zgięła się wpół z głośnym jękiem.
— Dobrze się czujesz? — zapytała Abby, podłączając jednego z żołnierzy do
kroplówki.
— Ja... tak. — Ale to nieprawda. Coś było nie tak. Jak inaczej wytłumaczyć
bolesne uczucie straty kogoś, kogo nigdy nie poznała?
Rozdział 33
Z obaczyła go w końcu pięć nocy później. Serce stanęło jej w gardle, gdy wszedł
do kliniki. Wraz z innymi wampirami sprowadził nową grupę zmutowanych
żołnierzy.
Obserwowała go ukradkiem. Tego wieczoru miał na sobie spodnie, czarne
spodnie, czarny sweter i kurtkę. Długie włosy związał na karku rzemykiem. Na
plecach miał miecz, sztylety w pochwach na udzie. Był potężny, silny i wspaniały.
I zabójczo przystojny.
Podeszła do noszy, na których układał zmutowanego żołnierza.
— Dzień dobry. Jestem doktor Chin.
Znieruchomiał. Spojrzał na nią z ukosa.
— Dobry wieczór. — A potem odwrócił się i wyszedł.
— Co go ugryzło? — Leah spojrzała na Abby, która stała przy drzwiach z
udręczoną miną.
— Nic. — Abby podeszła do noszy i podała żołnierzowi środek usypiający.
Pozostali pożegnali się z Leah i wyszli.
Z westchnieniem podeszła do Abby.
— Dlaczego poszedł bez słowa? Nie lubi mnie? Ma żonę?
Abby zaprzeczyła ruchem głowy.
— Jest gejem?
Przez twarz Abby przemknął grymas bólu.
— Nie.
Leah jęknęła w duszy. Dlaczego serce wyrwa się jej z piersi, ilekroć go
widzi? Dlaczego tak bardzo za nim tęskni, gdy znika jej z oczu? Dlaczego myśli o
nim bez przerwy, choć wcale się nie znają?
Na pewno?
— Czy ja go znam?
Abby skrzywiła się.
— Ja... nie mam teraz czasu.
— No tak, przepraszam. — Leah sprawnie zbadała nowych pacjentów i
poszła do laboratorium, niosąc karty pacjentów.
W korytarzu stał Briathos. Kiedy go mijała, lekko schylił głowę.
— Cześć. — Nigdy nie do końca wiedziała, jak rozmawiać z aniołem. I nigdy
nie była pewna, czy naprawdę tu jest. Zdawał się blednąć, gdy na niego nie
patrzyła, a uważała, że nieładnie jest się gapić.
— Czy mogę coś dla ciebie zrobić?
— Nie, dziękuję, niczego mi nie trzeba. — Weszła do laboratorium i położyła
plik papierów na biurku. Paliły się światła na zewnątrz. Dostrzegła ruch.
Podeszła do okna.
To on. Stał na urwisku, wpatrzony w morze.
Uznała, że teraz ma szansę. Pobiegła do pokoju, włożyła kurtkę, czapkę i
rękawiczki i wybiegła na dwór.
Zniknął. Cholera. Podeszła do urwiska. Teleportował się stąd?
Nie. Stał tam, na plaży. Ostrożnie zeszła po oblodzonych stopniach. Nie
chciała pośliznąć się i znowu walnąć się w głowę.
— Cześć! — Podniosła głowę i zaskoczył ją wyraz jego twarzy. Rany, czyżby
jej towarzystwo było aż tak nieprzyjemne? — Słuchaj, czy myśmy się już kiedyś
nie spotkali? — Skrzywiła się. To, zdaje się, jeden z najbardziej banalnych
tekstów na podryw.
— Pewnie mnie już widziałaś — odparł spokojnie. — Pracuję w agencji
Angusa.
Jego niski, dźwięczny głos wydawał się znajomy. Odruchowo podniosła dłoń
do szyi, do nieistniejącego wisiorka.
Z bliska był jeszcze przystojniejszy. Silnie zarysowana szczęka, piękne usta,
niewiarygodnie zielone oczy. Szerokie, wysokie czoło i wyraziste brwi. Ale
dlaczego wygląda, jakby cierpiał?
— Dobrze się czujesz?
Potwierdził ruchem głowy.
— A ty? Jesteś szczęśliwa?
— Tak — uśmiechnęła się w nadziei, że odpowie tym samym, ale rozpacz w
jego oczach przybrała na sile.
Opuściła wzrok na jego pierś i głośno zaczerpnęła tchu.
— Co...
To był smok z jadeitu. Jej smok. Skrzywiła się. Skąd się wzięła ta myśl?
Szybko schował wisiorek pod swetrem.
Dlaczego go przed nią ukrywa? W zadumie potarła skronie.
— Czy my się na pewno nie znamy?
— Na mnie już czas. Do widzenia. — Idąc do schodów, odwrócił się i spojrzał
na nią. — Nie powinnaś tak długo przebywać na zimnie.
Serce jej zadrżało, gdy słyszała jego akcent. Tak dobrze znany. Ale dlaczego
tego nie pamięta?
Błyskawicznie pokonał ciąg schodów i wszedł do budynku.
Prychnęła, patrząc jak jej oddech zasnuwa zimne powietrze białym
obłoczkiem.
Jak na wielkiego, groźnego wampira łatwo było go spłoszyć.
Wbiła wzrok w ciemne fale rozbijające się o kamienisty brzeg.
Powróciło wspomnienie. Fale obmywające złocisty piasek, przyjemnie ciepły
pod bosymi stopami. Zapach kwiatów i tropikalnych roślin przesycający
powietrze. I miłość. Przepełniała ją miłość. Kochała i była kochana. Uniosła
wieczko w małym pudełeczku i zobaczyła wisiorek. Smoka z jadeitu.
Wspomnienie rozwiało się jak dym. Po raz kolejny podniosła dłoń do szyi, do
nieistniejącego naszyjnika. Tylko że teraz wiedziała już, jak wyglądał.
Miał na szyi jej naszyjnik. Dlaczego? Kto to jest? I dlaczego, do cholery, w
ogóle go nie pamięta?
Wytrzymał dwanaście nocy, choć miał wrażenie, że to było raczej dwanaście
lat. Prosił Angusa o przeniesienie, ale spotkał się z odmową. Był potrzebny tutaj
ze względu na znajomość chińskiego. Jakaś żałosna cząstka jego serca chciała tu
zostać, żeby upewnić się, że Leah jest szczęśliwa, ale ilekroć ją widział, miał
wrażenie, że ktoś wbija mu nóż w brzuch.
Poczłapał do jadalni, żeby podgrzać sobie butelkę sztucznej krwi. Kiedy
wyjmował ją z mikrofalówki, podeszła do niego Abby z groźną miną.
— To był błąd — szepnęła gniewnie. — Nie powinieneś był tego robić.
Jęknął w duszy.
— Nie chcę o tym rozmawiać. — A przecież sam bez przerwy się nad tym
zastanawiał. Darafer skrzywdził Leah, ale czy on nie postąpił podobnie, choć
przyświecały mu szlachetne intencje?
— Musimy o tym porozmawiać. — Abby nie dawała za wygraną.
— Jest szczęśliwa. Sama mi powiedziała, że jest szczęśliwa. Koniec dyskusji.
— Póki Leah jest szczęśliwa, może sobie wmawiać, że postąpił właściwie. Upił
spory łyk z butelki. — Wypiję to i zabieram się stąd. Czekają na mnie w Tiger
Town.
— Chwileczkę... — Abby złapała go za rękę. — Ty ją... Pociągasz.
Serce ścisnęło mu się w piersi. Tego się nie spodziewał. A powinien. Bez
względu na to, gdzie byli, ich dusze zawsze będą się szukać.
— Jeśli znowu zaczniesz ją uwodzić, oszaleję — uprzedziła Abby.
— Nie zacznę.
— Wszystko doprowadza mnie do szału. Ty uciekasz, gdzie pieprz rośnie, ale
ja muszę tu siedzieć i kłamać jej w żywe oczy. Musiałam jej wmawiać, że była w
Szkocji z Angusem i Emmą! Nie wytrzymam tego dłużej!
— Zaakceptowałaś moją decyzję.
— Wiem! — Abby przeczesała włosy palcami. — Bardzo się o nią martwiłam.
— Aye. Ja też.
— Ale teraz... — Abby skrzywiła się. — Bardzo cię kochała. Zbrodnią było jej
to zabierać.
— Musiałem coś zrobić. Nie mogłem dłużej patrzeć na jej cierpienie. Miałem
ją chronić, ale zawiodłem. Cierpiała przeze mnie.
Abby szeroko otworzyła oczy.
— O Boże. Zrobiłeś to, żeby się ukarać.
— Nay! Zrobiłem to, żeby jej pomóc. Tylko tak mogłem ją chronić. Zabrałem
jej cierpienie.
Oczy Abby lśniły od łez.
— I wziąłeś je na siebie.
— No i co z tego? Jak mogłem tego nie zrobić, skoro ją kocham?
Abby uderzyła go w klatkę piersiową.
— Ona ciebie też kocha, ty szlachetny idioto! A ty jej to zabrałeś. —
Wzburzona, wyszła z pokoju.
Dougal dopił do końca sztuczną krew i teleportował się do Tiger Town.
Zmiennokształtni gromadzili się na dziedzińcu. Wkrótce miały się zacząć
wspominki Wielkiego Tygrysa, tradycyjnie dwa tygodnie po jego śmierci. Rajiv
poprosił, żeby zagrał melodię, która dziadkowi tak bardzo przypadła do gustu.
Dougal spojrzał na posąg tygrysa, który uszkodził protezą. Przepełniały go
wtedy gniew i frustracja. Teraz ich miejsce zajęły zwątpienie i rozpacz.
Czyżby popełnił straszliwy błąd? Był załamany tym, że nie zdołał ochronić
Leah. Ileż razy przysięgał sobie, że nigdy nie sprawi jej zawodu? Zawiódł Li Lei i
od prawie trzystu lat targały nim wyrzuty sumienia i wstyd.
A potem zdarzył się cud i los dał mu drugą szansę. Li Lei do niego wróciła,
żeby mu wybaczyć, a on znowu ją zawiódł. A Leah płaciła za to straszliwą cenę.
Jak mogłaby mu wybaczyć?
Jak sam mógłby sobie wybaczyć?
Szedł zaułkiem do domku gościnnego po dudy. Czy to dlatego tak bardzo
zależało mu, by wymazać jej wspomnienia? Nie tylko po to, by ulżyć jej
cierpieniu, ale też po to, by ukarać siebie?
Bo nie potrafił sobie wybaczyć. Zatrzymał się w pół kroku. Ależ z niego
idiota. Dlaczego przez tyle lat błagał Li Lei o wybaczenie? Skoro do niego
wróciła, nadal go kochała. Jej miłość pokonała stulecia, by go odnaleźć. To ona
dotrzymała przysięgi. Znalazła go. I wybaczyła mu już dawno. Zawsze go
kochała.
Czy Leah okaże się taka sama? Czy znowu go odnajdzie? Czy będzie trwała
przy miłości do niego bez względu na wszystko?
Łzy paliły go pod powiekami. Nie zasłużył na taką miłość, ale nie pozwoli, by
wstyd i wyrzuty sumienia stanęły im na drodze. Znajdzie sposób, by to pokonać.
By sobie wybaczyć. By błagać Leah, by znowu go przyjęła.
Leah z westchnieniem dała sobie spokój. Od dziesięciu minut usiłowała sobie
coś przypomnieć, ale skończyło się tylko bólem głowy.
Weszła na wzgórze, pokonała stopnie do drzwi szkoły. Czy tajemniczy
nieznajomy nadal tu jest? Mogłaby go odszukać, ale wtedy zapewne odwróci się
na pięcie i odejdzie. Albo teleportuje na koniec świata i nigdy nie wróci.
W korytarzu stał Briathos. Lekko schylił głowę.
— Czy mogę ci jakoś pomóc?
— Dziękuję, niczego mi nie trzeba. — Poszła do sypialni, żeby zdjąć kurtkę,
czapkę i rękawiczki. Jeśli ma jakoś ułożyć tę układankę, potrzebuje więcej
wskazówek. Więcej puzzli. Opuściła wzrok na walizkę pod łóżkiem. Zawierała
wiele wskazówek. Może znajdzie w niej coś jeszcze.
Kucnęła, żeby ją wyciągnąć, i wtedy coś innego zwróciło jej uwagę. Kawałek
papieru wystający spod materaca. Wyjęła go, rozłożyła, usiadła na łóżku i
zaczęła czytać:
Najdroższa Leah,
Wiem, że cię przerażam, ale zarazem modlę się, byś dała mi szansę. Zdaję
sobie sprawę, że małe jest prawdopodobieństwo, by tak się stało, jesteś
przecież taka mądra i piękna. Nie jestem ciebie godny.
Jesteś bezcennym skarbem, jesteś najsłodszą melodią.
Twoje światło rozjaśnia moje ciemne noce i ogrzewa moje zimne serce.
Dajesz mi nadzieję, że wszystko jest możliwe, nawet wieczność pełna
miłości.
Dougal
Oczy zaszły jej łzami. Ból w piersi stał się nie do zniesienia. Rozpłakała się.
Kochał ją kiedyś.
A ona kochała jego. Dougala. Jak mogła go utracić?
To on, ten nieznajomy. To musi być on.
Dougal.
Ponownie przeczytała liścik. Łzy z jej oczu kapały na papier.
Co się stało? Dlaczego już nie są razem? Dlaczego nic nie pamięta?
Przeszył ją nagły dreszcz. Dlaczego inni niczego nie pamiętają?
Wstała, przyciskając liścik do piersi. Inni na pewno coś wiedzą. Przecież tutaj
niczego nie da się zachować w tajemnicy.
Otarła łzy i poszła do laboratorium. Abby będzie wiedziała. Ale jeśli tak,
dlaczego do tej pory trzymała to w tajemnicy?
— Czy mogę ci jakoś pomóc? — zapytał Briathos, gdy go mijała.
— Nie, dziękuję, niczego mi nie... — zawahała się. Pod powiekami znowu
zapiekły łzy. Spojrzała na niego. — Co właściwie możesz zrobić?
Przyglądał się jej ze smutkiem.
— Moja droga, a czego chcesz?
Po jej policzku spłynęła łza.
— Chcę pamiętać.
Rozdział 34
L eah podeszła do anioła.
— Możesz mi pomóc?
— Tak. — Briathos przyglądał się jej uważnie. — Ale muszę cię też ostrzec.
Nie powrócą tylko dobre wspomnienia, ale też takie, które przysporzą ci
cierpień. Nie można otrzymać tylko słodyczy, zawsze towarzyszy jej gorycz.
Poczuła kolejną łzę na policzku. Przycisnęła do piersi list od Dougala.
— Chcę tego.
Zamrugała, gdy światło zadrżało, i nagle zdała sobie sprawę, że dołączył do
nich drugi anioł.
— Bunny.
Buniel uśmiechnął się.
— Pamiętasz mnie.
Skinęła głową.
— Uzdrowiłeś moją nogę.
— Chce, by przywrócić jej pamięć — oznajmił Briathos.
Buniel spoważniał.
— Na pewno? Niektóre wspomnienia okażą się bolesne.
Z trudem przełknęła ślinę.
— Wiem o tym. Jestem gotowa.
Buniel położył jej rękę na głowie i odsunął się.
— Stało się.
Zamrugała.
— Ale nadal nic nie pamiętam.
— Wspomnienia są w twojej głowie, musisz tylko znaleźć klucz, by się do nich
dostać.
— Klucz? — Spojrzała na niego z irytacją. — Jaki znowu klucz?
— Wejrzyj w serce — poradził.
Jęknęła głośno. Dlaczego aniołowie działają w taki dziwaczny sposób?
Opuściła wzrok. Na wysokości piersi nadal ściskała liścik od Dougala.
Serce ściskało jej się z tęsknoty. Pragnęła go. Skradł jej serce.
— Czy Dougal jest tym kluczem? — Czy kiedy go odnajdzie, wszystko wróci?
Pobiegła do laboratorium. — Gdzie jest Dougal?
Abby sapnęła głośno.
Gregori objął żonę ramieniem.
— Przypomniałaś go sobie?
— Przypomnę sobie wszystko, kiedy go zobaczę. Gdzie jest?
Gregori skrzywił się.
— To nie jest odpowiednia chwila.
— W Tiger Town — odparł Laszlo.
— Laszlo. — Abby posłała mu ostrzegawcze spojrzenie.
— Nie chcę dłużej brać udziału w tym kłamstwie. — Laszlo wstał energicznie.
— Oni są sobie przeznaczeni. Tak miało być.
Mina patrzyła na niego z uwielbieniem w oczach.
— Laser, jesteś taki dzielny!
— Jeden z was musi mnie zabrać do Tiger Town. — Leah nie dawała za
wygraną.
Gregori skrzywił się ponownie.
— Akurat dzisiaj mają tam uroczystość pogrzebową. Nie powinnaś się tam
pojawiać. Biorąc pod uwagę okoliczności.
Jakie okoliczności?
— Muszę zobaczyć się z Dougalem!
— My cię zabierzemy — odezwał się Briathos za jej plecami.
Zaskoczył ją.
— Możecie mnie teleportować?
Buniel uśmiechnął się.
— Włóż kurtkę. Na dworze jest zimno.
Ruszyła biegiem, zatrzymała się, obejrzała za siebie. Buniel miał na sobie
białą szatę z kapturem, a Briathos ten sam strój, co zawsze — tunikę bez
rękawów z napierśnikiem i cienkie spodnie.
— A wy nie zmarzniecie?
Buniel z uśmiechem pokręcił głową.
— Nie jesteśmy z tego świata.
— No tak. — Jakby to wszystko tłumaczyło. Pobiegła do pokoju, włożyła
kurtkę, czapkę i rękawiczki i wróciła do holu, do aniołów.
Nieco dalej stała Abby z mężem.
— Uważaj na siebie — poprosiła przez łzy. — A kiedy już sobie wszystko
przypomnisz, postaraj się nie gniewać. Bardzo się o ciebie martwiliśmy.
— Nic mi nie będzie. — Uściskała ją serdecznie. — Dziękuję, że jesteś tak
dobrą przyjaciółką.
Abby pociągnęła nosem.
— No, idź już, bo się rozpłaczę.
Leah też miała łzy w oczach. Spojrzała na anioły.
— Jak to zrobimy?
Buniel objął ją ramieniem.
— Po prostu.
Błysk światła oślepił ją na sekundę, zachwiała się. Buniel ją podtrzymał.
Rozejrzała się. Stali w wąskim zaułku między dwoma kamiennymi budynkami.
— Tędy. — Briathos skinął do niej i Buniela na znak, by za nim poszli. —
Bądźcie cicho. Trwa ceremonia pogrzebowa.
Poprowadził ich wokół małego domku w chińskim stylu. Weszli na zadaszaną
werandę, bo tam mogli ukryć się w cieniu. Przed sobą mieli kamienny
dziedziniec, pełen ludzi siedzących na trzcinowych matach. To pewnie
zmiennokształtni, tygrysy, domyśliła się.
Wszyscy wpatrywali się w pałac i z dłońmi na piersi modlili się żarliwie. Na
czyją cześć jest ta ceremonia?
Z pałacu wyszło dwóch mężczyzn, schodzili powoli na dziedziniec. W jednym
poznała Rajiva, choć jeszcze nigdy nie widziała go w tak uroczystym stroju.
Drugim był tajemniczy przystojniak. Miał na sobie kilt i niósł dudy.
I nic. Żadnych wspomnień. Czy to nie Dougal?
Spojrzała na anioły.
— Co jest? Dlaczego nadal nic nie pamiętam?
— Wszystko w swoim czasie — zapewnił Briathos.
Zmarszczyła brwi.
— Co to ma znaczyć, do licha?
Jego usta drgnęły w uśmiechu.
— Jesteście dla siebie stworzeni.
— Cierpliwości, dziecko. — Buniel wskazał miejsce koło siebie.
Usiadła posłusznie. Briathos nadal stał sztywno wyprostowany.
Tajemniczy nieznajomy siedział na schodach. Zaczął grać na dudach.
Dziedziniec wypełniło smętne zawodzenie. Piękna, smutna pieśń.
I nagle w jej pamięci rozbłysło wspomnienie. Znała tę melodię. Dougal grał ją
na terenie Romatechu. Powracały kolejne wspomnienia. To, jak ją od początku
pociągał. Jak zakradała się do piwnicy. Wyprawę na Empire State Building. Ich
pierwszy pocałunek. Jego decyzję, by pójść do fryzjera i jej reakcja. Kolejne
pocałunki w altance. Podróż do Szkocji. Wrzosy od niego. Splątane sporrany.
Pierwszy raz w jej mieszkanku.
— Pamiętam — szepnęła. Przypomniała sobie wszystko. Droczenie się,
pragnienie, radość.
Smutna pień rozbrzmiała głośniej, pełniej, tęskniej, jakby Dougal wkładał w
muzykę całą duszę. I wtedy powróciły smutne wspomnienia. Porwanie. Strach.
Ukąszenie demona.
Zabójstwo.
Z jękiem zgięła się wpół. O Boże, nie. To uroczystość na cześć Wielkiego
Tygrysa. Którego ona zabiła. Płacz dławił ją w gardle.
Buniel poklepał ją po plecach.
— Wiem, dziecko. To boli.
— Jak... jak mam z tym żyć?
— Na taki ból nie ma lekarstwa — stwierdził Buniel ze smutkiem. — Nie ma
szczęścia bez bólu.
Po jej policzkach spływały łzy.
— Ale dlaczego?
— Póki istnieje zło, istnieje i ból — mruknął Briathos.
— Ale możemy nieco ulżyć twemu cierpieniu. — Buniel objął ją i uściskał.
Przeniknęła ją fala spokoju.
— Dziękuję. — Choć nadal czuła ból, nie był już tak intensywny.
— No, chodź, rycerzu. — Buniel skinął na Briathosa. — Pomóż mi.
Briathos przestąpił z nogi na nogę.
— Nie jestem uzdrowicielem.
— Ale jesteś aniołem. Chodźże wreszcie. — Buniel zachęcał go ruchem ręki.
Briathos podszedł niechętnie i niezdarnie pogłaskał Leah po głowie.
— No już dobrze, dziecko.
Poczuła kolejną falę dobroci.
— Dziękuję.
Briathos cofnął się z marsem na czole.
I nagle obmyła ją fala miłości. Czuła, jak serce staje jej w piersi, zaskoczone
siłą uczucia. Dawało jej siłę, siłę, by przetrwała. I nadzieję, że zdoła żyć mimo
bólu. I mądrość. Pewność, że Ojciec Niebieski nadal ją kocha, że jej wybacza. A
skoro On jej wybaczył, i ona zdoła sobie wybaczyć.
Zdumiona spojrzała na Buniela.
— Ty to zrobiłeś?
Uśmiechnął się przez łzy.
— To Josephine. Bardzo cię kocha.
Odwzajemniła uśmiech, łzy płynęły jej po policzkach.
— Dziękuję, Josephine. — Otarła łzy. Da radę. Będzie dalej żyć, kochać
Dougala i zwalczać zło.
Powietrze nadal wypełniała cudowna, smutna pieśń.
— Kluczem była jego muzyka.
Buniel skinął głową.
— To jego muzyka połączyła wasze dusze na samym początku. Zamknij oczy i
słuchaj. Musisz sobie jeszcze wiele przypomnieć.
Dała się ponieść muzyce i przed oczami stawały kolejne sceny. Siedziała pod
chatką niewolników i słuchała, jak grał. Noc w noc słuchała jego muzyki. A
potem biegli razem do portu. Słońce odbijało się w morskiej tafli, Dougal był
młody, szczuplejszy, ale jego oczy były takie same. Pełne miłości.
Nie chciał się z nią rozstawać. Prosił, by uciekła razem z nim i została z nim
na zawsze.
A ona odmówiła.
Przypomniała sobie to ostatnie, łzawe pożegnanie i jego przysięgę.
„Odnajdę cię, bez względu na wszystko. Choćby za tysiąc lat — odnajdę cię”.
Leah uniosła powieki. Była Li Lei. Zawsze kochała Dougala. I znowu go
odnalazła.
Dougal skończył grać. Przemierzał dziedziniec.
— Chodź. — Briathos skinął na nią, by szła za nim. Prowadził ja w wąski
zaułek. — Będzie tędy szedł.
— Wezwij mnie, gdybyś mnie potrzebowała. — Buniel uściskał ją i zniknął.
Spojrzała na Briathosa.
— Już od dłuższego czasu usiłowałeś mi pomóc, prawda?
Potwierdził w milczeniu.
Przechyliła lekko głowę.
— Dlaczego chciałeś, żebym sobie przypomniała? Czyżbyś w głębi duszy był
romantykiem?
Chyba go zaskoczyła.
— Skądże. Jestem Bożym Wojownikiem. Nie pozwalam sobie na takie... —
odchrząknął. — Dougal pozbawił cię wspomnień bez twojej zgody. Naruszył
zasadę wolnej woli. Chciałem to naprawić.
— Rozumiem — uśmiechnęła się pod nosem. Czyli to jednak romantyk. —
Bardzo ci dziękuję. — Spojrzała na niego, ale już go nie było.
Dougal szedł przez dziedziniec z bólem w sercu. Jakim cudem narobił takiego
bałaganu? Jak mógł żyć bez Leah? A z nią? Jak mógłby jej wytłumaczyć to, co
zrobił?
Skręcił w alejkę i zatrzymał się w pół kroku. Dudy upadły na ziemię z
żałosnym jękiem.
— Leah? — Skąd się tu wzięła? Dlaczego miała twarz mokrą od łez i
czerwone, zapuchnięte oczy? — Ty... pamiętasz?
Skinęła głową.
— Tak. — Zerknęła na domek na końcu wąskiej uliczki. — Kochaliśmy się
tam, prawda?
Coś ściskało go za serce.
— Ale jak...?
— Pomogli mi aniołowie. — Wyjęła złożony arkusik papieru z kieszeni kurtki.
— I wskazówki. Na przykład list miłosny od mężczyzny imieniem Dougal.
Najwyraźniej byliśmy w sobie bardzo zakochani, więc nie pojmuję, jak mogłeś
wymazać te wspomnienia! — podniosła głos do krzyku.
— Ja... ja ci to wytłumaczę — skrzywił się w duszy. Czy to w ogóle możliwe?
Wsunęła liścik do kieszeni.
— Sama już nie wiem, czy cię uściskać, czy uderzyć. Łączyło nas coś
pięknego, a ty pozbawiłeś mnie tych wspomnień. Jak mogłeś odebrać mi to
wszystko, przez co przeszliśmy?
— Zawiodłem cię. Nie zdołałem cię ochronić. Nie zdołałem cię przekonać, że
cię kocham. Myślałaś, że jesteś dla mnie tylko namiastką. I tak bardzo
cierpiałaś. Chciałem ci pomóc.
Nic nie mówiła, tylko wpatrywała się w niego oczami pełnymi łez.
— Przepraszam, Leah. Tak bardzo chciałem ulżyć twoim mękom. Abby
twierdzi, że było to tyleż szlachetne, co idiotyczne i chyba ma rację. Popełniłem
straszny błąd.
— A ja myślę, że to ja popełniłam błąd. — Powoli szła w jego stronę. —
Byliśmy razem w porcie, zaklinałeś mnie, bym uciekła razem z tobą, ale ja
odmówiłam. Nie chciałam przynieść wstydu rodzinie. — Prychnęła pogardliwie.
— Czyli ja także postąpiłam tyleż szlachetnie, co idiotycznie.
Serce stanęło mu w piersi.
— Pamiętasz to?
Z uśmiechem podniosła dłonie.
— Pamiętam wszystko.
— Li Lei także?
Skinęła głową.
— I muszę przyznać, że przez ten czas twoja technika całowania uległa
znacznej poprawie.
Zesztywniał.
— Przed tobą nie było nikogo.
— Przed tobą też.
— Możesz mi wybaczyć?
— Co? Przecież to ja nie chciałam uciec razem z tobą.
— Obiecałem, że cię odnajdę, i przybyłem za późno. Widziałem, jak statek
przewraca się podczas sztormu.
Westchnęła.
— Wtedy chyba nie walczyłam już o życie. Zdałam sobie sprawę z pomyłki i
nie chciałam żyć bez ciebie — otarła oczy. — Wybaczysz mi?
— Co? Wróciłaś do mnie. Dałaś mi kolejną szansę.
Zmarszczyła brwi.
— A ty usiłowałeś to wszystko wymazać z mojej pamięci. I co, chciałeś czekać
kolejne trzysta lat w nadziei, że odnajdę cię w następnym wcieleniu?
Skrzywił się. Leah prychnęła.
— No tak, z twojego punktu widzenia wygląda to pięknie, ale ja? Miałam
stracić całe życie? Nie waż się nigdy więcej manipulować w mojej głowie!
— Myślałem, że skoro nie będziesz mnie pamiętać, nie będziesz też tęsknić.
Ale teraz wiem, że zarazem chciałem ukarać samego siebie. Nie mogłem sobie
darować, że nie udało mi się ciebie ochronić.
— Ale jak mogłeś mnie chronić? Przecież nie mogłeś niczego zrobić, Dougal.
A kiedy ukąsił mnie demon, ja też byłam bezradna. Po prostu musimy nauczyć
się z tym żyć.
Skinął głową.
— Staram się sobie wybaczyć.
Uśmiechnęła się smutno.
— Ja też.
Podszedł bliżej.
— Więc... czy moje szanse nadal wynoszą sto procent?
— Tak.
Wziął ją za rękę.
— I nadal chcesz za mnie wyjść?
— Tak. — Skinęła głową.
— Zgodziłaś się na piątkę dzieci.
Szeroko otworzyła oczy.
— Naprawdę? Niczego takiego nie pamiętam.
Jego usta drgnęły.
— Nay, nie zgodziłaś się. Chciałem tylko zobaczyć, jak zareagujesz.
Żartobliwie uderzyła go w bark.
Wziął ją w ramiona.
— Chciałaś mnie molestować? O tam, w moim pokoju?
Położyła mu dłoń na piersi.
— Tak. I chcę odzyskać mojego smoka.
— Tego pod kiltem?
Żachnęła się.
— Tego, którego ukrywasz pod swetrem. — Namacała łańcuszek i wyjęła
wisiorek. — Nie mogę uwierzyć, że mi go ukradłeś.
— Dzięki niemu nie oszalałem. Bardzo za tobą tęskniłem. — Pocałował ją w
czoło.
Zarzuciła mu ręce na szyję.
— Kocham cię, Dougal. Zawsze cię kochałam.
Objął ją z całej siły.
— Ja ciebie też.
Odepchnęła go żartobliwie, zabrała dudy i pobiegła w stronę domku
gościnnego. Ruszył za nią.
— Oj, dziewczyno, widzę, że nie możesz się doczekać, kiedy dobierzesz się do
mojego kiltu.
Roześmiała się.
— Chciałbyś.
—
Chciałbym.