Kerrelyn Sparks
Zakazane noce z wampirzycą
Mojej matce Charty.
Huragan Ike zniszczył Twój dom,
ale nie zdołał złamać Twojego ducha.
Rozdział 1
- Spóźniłaś się. - Connor przywitał ją pełnym dezaprobaty zmarszczeniem czoła.
- I co z tego? - Vanda Barkowski odwzajemniła ponurą minę Szkota, wchodząc do holu Romatech Industries.
- Nie jestem już dziewczyną z haremu. Nie muszę pędzić na złamanie karku, kiedy tylko Wielki Mistrz pstryknie palcami.
Connor uniósł brwi.
- Dostałaś oficjalne wezwanie, w którym było wyraźnie napisane, że zebranie Klanu Wschodniego Wybrzeża zacznie się dziś wieczorem o dziesiątej. - Zamknął za nią drzwi na zamek i wstukał kilka cyfr na panelu alarmu.
Czyżby miała kłopoty? To oficjalne wezwanie martwiło ją przez cały tydzień, chociaż nikomu o tym nie powiedziała. Zjawiłaby się wcześniej, gdyby pozwolono jej skorzystać z wampirycznej zdolności teleportacji, ale w wezwaniu ostrzeżono ją, by nie teleportowała się do Romatechu. Taka akcja uruchomiłaby alarm, przerwałaby zebranie i Vanda musiałaby zapłacić słoną grzywnę. Wyjechała więc samochodem ze swojego klubu w dzielnicy Hell's Kitchen, zahaczając najpierw o Queens, skąd miała odebrać kilka uszytych na zamówienie kostiumów. Przez całą drogę do White Plains grzęzła w koszmarnych korkach, które kosztowały ją zdecydowanie za dużo nerwów Do diabła, nie chciała tutaj być.
Wzięła głęboki oddech i poprawiła swoje nastroszone, ufarbowane na jasnofioletowo włosy.
- Wielka mi rzecz. Spóźniłam się parę minut.
- Czterdzieści pięć minut.
- I co? Co to jest czterdzieści pięć minut dla takiego starego capa jak ty?
- To w dalszym ciągu aż czterdzieści pięć minut.
Czyżby w jego oczach błyskało rozbawienie? Zirytowała się na myśl, że mogła zostać uznana za zabawną. Była twarda, do diabła. A on powinien się obrazić, że nazwała go starym capem. Connor Buchanan wyglądał najwyżej na trzydziestkę. Uważałaby go za bardzo przystojnego, gdyby nie był taki marudny przez te wszystkie lata.
Poprawiła czarny, pleciony bicz, który nosiła zawiązany wokół pasa.
- Posłuchaj. Teraz jestem bizneswoman. Spóźniłam się, bo musiałam otworzyć klub i załatwić parę spraw. I niedługo muszę wracać do pracy. - Na jedenastą trzydzieści miała umówione spotkanie ze wszystkimi tancerzami, by rozdać im nowe kostiumy na sierpień. Connor nie wydawał się szczególnie przejęty.
- Roman wciąż jest mistrzem twojego klanu i kiedy życzy sobie, żebyś była obecna, powinnaś się zjawiać na czas.
- Tak, tak, już trzęsę moimi opiętymi portkami.
Connor odwrócił się do stołu, aż kilt w kratę czerwono-zieloną zawirował mu wokół kolan.
- Muszę przeszukać twoją torbę. Vanda skrzywiła się w duchu.
- Naprawdę mamy na to czas? Już i tak jestem spóźniona.
- Sprawdzam każdą wniesioną torbę.
Zawsze był strasznym służbistą. Ileż to razy beształ ją za flirtowanie ze strażnikami w domu Romana? No z jednym strażnikiem. Ze śmiertelnym dziennym strażnikiem, który pracował dla firmy MacKay, Usługi Ochroniarskie i Detektywistyczne. Smakowicie przystojnym dziennym strażnikiem.
Connor też pracował dla MacKay, więc wiedział, że strażnikom nie wolno spoufalać się z podopiecznymi. Zdaniem Vandy ten stary przepis powinien zostać zniesiony. Ian związał się ze swoją strażniczką Toni i miłość do niego jakoś jej nie osłabiła. Wręcz przeciwnie, dodała jej siły i pozwoliła zabić Jędrka Janowa, choć Malkontent próbował ją powstrzymać, kontrolując jej umysł.
Ale jeśli chodziło o ochronę Romatech Industries, Connor miał dobre powody, by trzymać się swoich ukochanych przepisów. Jako że wredni Malkontenci nienawidzili dobrych, praworządnych wampirów pijących krew z butelek, nienawidzili też Romatechu, gdzie butelkowana syntetyczna krew była produkowana. W przeszłości już trzy razy udało im się przeprowadzić zamach bombowy na zakład.
Vanda westchnęła.
- Nie przyniosłam bomby. Myślisz, że chciałabym się wysadzić w powietrze? Wyglądam na wariatkę?
W oczach Connora błysnęła wesoła iskra.
- Zdaje się, że to zostanie stwierdzone na zebraniu klanu. Do diabła. Więc jednak miała kłopoty.
- Okej. - Rzuciła swoją workowatą torebkę na stół. - Baw się dobrze.
Gorący rumieniec zaczął skradać się po jej szyi, kiedy strażnik grzebał w torbie. Boże, nie cierpiała się wstydzić. Czuła się wtedy słaba, mała i bezbronna, a przysięgła sobie, że już nigdy na to nie pozwoli. Wysunęła podbródek i spojrzała zaczepnie na mężczyznę.
- Co to jest? - Wyciągnął skrawek materiału, który wyglądał jak wypchana żółta skarpetka z dużą mosiężną dyszą na końcu.
- To kostium do tańca. Dla Strażaka Sama. To jego osobisty wąż gaśniczy.
Connor upuścił majtki, jakby się paliły, i wrócił do przeszukiwania torebki. Tym razem wyjął z niej błyszczące cieliste stringi ze sztucznym bluszczem oplecionym wokół miniaturowego trójkąta.
- Aż się boję zapytać...
- Nasz temat na sierpień to „gorączka dżungli”. Terrance Tłok chce zatańczyć hołd dla Tarzana. Rozbierając się, przeleci nad sceną na lianie.
Connor rzucił cudo na stół i szukał dalej.
- Rzeczywiście masz tu jakąś cholerną dżunglę. - Wyciągnął długą lianę z dużymi liśćmi.
- Gorączka dżungli jest bardzo zaraźliwa - powiedziała Vanda zmysłowym głosem. - Jestem pewna, że znaleźlibyśmy listek figowy w twoim rozmiarze.
Spojrzał na nią groźnie.
- No dobra, liść bananowca.
Connor parsknął i wyłowił z kłębowiska lian kluczyki do jej samochodu. Wrzucił je sobie do sporranu.
- Hej - zaprotestowała Wanda. - Potrzebuję ich, żeby wrócić do domu.
- Dostaniesz je z powrotem po zebraniu. - Upchnął kostiumy z powrotem do torby. - To wstyd, że wampiryczni mężczyźni ubierają się, czy raczej rozbierają, publicznie.
- Chłopcy to lubią. Oj, przestań, Connor. Nigdy nie miałeś ochoty zrzucić ciuchów na oczach ładnych dziewczyn?
- Nie. Jestem zbyt zajęty pilnowaniem, żeby Roman i jego rodzina pozostali przy życiu. Nie wiem, czy zauważyłaś, ale wojna z Malkontentami wisi na włosku. A gdybyś nie słyszała, to ich przywódca, Casimir, jest gdzieś w Ameryce.
Vanda opanowała dreszcz.
- Wiem. Mój klub został zaatakowany w grudniu zeszłego roku. - Paru jej bliskich przyjaciół omal nie zginęło tamtej nocy. Starała się o tym nie myśleć. Bo kiedy myślała, te myśli rozrastały się w o wiele starsze i straszniejsze wspomnienia.
A ona nie miała zamiaru przeżywać ich na nowo. Życie było łatwe i przyjemne w nocnym klubie Horny Devils, gdzie przystojni faceci tańczyli w skąpych kostiumach, gdzie po paru kuflach bleera nawet najzimniejszemu wampirowi robiło się cieplutko i przyjemnie.
Każda noc mogła mijać bez bólu, pod warunkiem że Vanda skupiała się na pracy i trzymała przeszłość starannie zamkniętą w mentalnej trumnie. Dni były jeszcze łatwiejsze, bo śmiertelny sen był bezbolesny i wolny od koszmarów. Mogła tak żyć setki lat, byleby tylko wszyscy dali jej święty spokój.
Connor spojrzał na nią ze współczuciem.
- Ian opowiadał mi o tym ataku. Powiedział, że dzielnie walczyłaś. Powstrzymała się przed zgrzytnięciem zębami. To nie było dobre dla kłów. Chwyciła torbę i zawiesiła ją sobie na ramieniu.
- To o to właściwie chodzi? Co mi grozi?
- Dowiesz się. - Strażnik wskazał dwuskrzydłowe drzwi po prawej. - Zaprowadzę cię do sali zgromadzeń.
- Nie, dziękuję. Znam drogę. - Vanda przeszła przez drzwi i ruszyła korytarzem, stukając szpilkami po nieskazitelnie czystej podłodze z błyszczącego marmuru.
Nieprzyjemny zapach środków dezynfekcyjnych nie był w stanie całkowicie zamaskować przepysznego aromatu krwi. Śmiertelni pracownicy Romatechu przez cały dzień produkowali tu syntetyczną krew. Ta krew była oficjalnie rozsyłana do szpitali i banków krwi, i nieoficjalnie do wampirów.
Roman Draganesti wynalazł syntetyczną krew w 1987 roku, a w ostatnich latach wpadł na pomysł wampirycznej Kuchni Fusion. Nocami w Romatechu pracowali wampiryczni robotnicy, wytwarzając cudowne drinki, takie jak chocolood, bleer, blissky, i blood lite dla tych, którzy przesadzili z poprzednimi. W powietrzu unosiła się mieszanina zapachów tych wszystkich napojów. Vanda z zadowoleniem wciągnęła głęboki wdech, żeby uspokoić zszargane nerwy.
Jej wyostrzony wampiryczny słuch wyłowił odgłos trzasków z głośnika. Obejrzała się i zobaczyła Connora, stojącego przy dwuskrzydłowych drzwiach. Obserwował ją z walkie-talkie w dłoni. Czyżby podejrzewał, że spróbuje uciec? To było bardzo kuszące - miała ogromną ochotę teleportować się na parking i zwiać swoją czarną corvettą. Nic dziwnego, że Connor zabrał jej kluczyki. Owszem, mogła też teleportować się prosto do domu, ale oni przecież wiedzieli, gdzie mieszka i gdzie pracuje. Przed klanowym wymiarem sprawiedliwości nie było ucieczki.
Oczywiście tylko wampiry pijące syntetyczną krew uznawały w Romanie Draganestim Mistrza Klanu Wampirów Wschodniego Wybrzeża. Zbliżając się do sali zgromadzeń, Vanda zwolniła kroku. Jeśli Roman miał jej coś do zarzucenia, dlaczego nie załatwił tego prywatnie? Dlaczego chciał ją upokorzyć na oczach innych ważniaków z klanu?
Miękko akcentowane słowa Connora poniosły się po długim korytarzu:
- Phil się zjawił? Świetnie. Daj mi z nim porozmawiać.
Phil? Vanda zachwiała się na obcasach. Phil Jones wrócił do Nowego Jorku? Z tego, co słyszała, ostatnio mieszkał w Teksasie. Nie żeby ją to obchodziło. Był tylko śmiertelnikiem. Ale niesamowicie przystojnym i interesującym śmiertelnikiem.
Przez pięć lat był jednym z dziennych strażników w nowojorskim domu Romana, kiedy mieszkała tam z resztą haremu. Większość śmiertelnych ochroniarzy uważała harem za bandę bezimiennych nieumarłych kobiet, związanych z ich prawdziwym pracodawcą Romanem Draganestim. W ich oczach harem był mniej ważny niż bezcenne dzieła sztuki i antyki Romana.
Phil Jones był inny. Zapamiętał imiona dziewczyn i traktował je jak prawdziwych ludzi. Vanda próbowała z nim flirtować, ale Connor, ten stary zrzęda, zawsze to ucinał. Phil przestrzegał zasady, by się nie spoufalać, i zachowywał dystans - co nie było trudne, skoro zwykle był w wieczorowej szkole albo spał, kiedy ona nie spała, a w ciągu dnia, kiedy on funkcjonował, ona była martwa.
Mimo to podejrzewała, że go do niej ciągnie. A może tylko chciała, żeby tak było. Życie w haremie było tak upiornie nudne, a Phil wydawał się taki intrygujący.
Ale na pewno tylko jej się zdawało. Już od trzech lat była wolna i przez cały ten czas Phil nigdy nie wpadł na to, żeby ją odwiedzić.
Zatrzymała się, by posłuchać głosu mężczyzny, rozlegającego się z walkie-talkie. Nie rozróżniała słów, ale sam dźwięk przeszył ją elektryzującym dreszczem. Już zapomniała, jak seksowny jest jego głos. Do licha z nim; myślała, że był jej przyjacielem. Ale ona była dla niego tylko kimś z pracy. Z łatwością o niej zapomniał, kiedy zajął się nowym zadaniem.
Dotarła do drzwi sali zgromadzeń, kiedy te otworzyły się gwałtownie. Odskoczyła do tyłu, by nie dać się rozdeptać biuściastej kobiecie i operatorowi kamery. Natychmiast ją rozpoznała. Corky Courrant prowadziła plotkarski program o celebrytach w telewizji Digital Vampire Network, Na żywo wśród nieumarłych.
- Nie zgadzam się z tym wyrokiem! - wrzasnęła Corky, odwracając się, by złapać drzwi, zanim się zamknęły.
- Pójdę z tym do Najwyższego Sądu Klanowego!
- Moja decyzja jest ostateczna. - Głos Romana był stanowczy, ale i znudzony.
- Usłyszycie o tym w moim programie! - Dziennikarka dopiero teraz zauważyła Vandę. - Ty! Co ty tu robisz?
Wampirzyca skrzywiła się, kiedy operator skierował na nią kamerę. Do diabła. Znowu wyląduje w programie Corky.
Uśmiechnęła się niepewnie do obiektywu.
- Cześć, wampiry. Idę na zebranie klanu. Zawsze chodzę na zebrania klanu. To nasz obywatelski obowiązek.
- Nie chrzań! - warknęła Corky. - Przyszłaś tu, żeby triumfować. Ale ja nie wycofam pozwu przeciwko tobie, nieważne, co mówi mistrz klanu.
Vanda uśmiechnęła się na użytek kamery.
- Czy nie możemy wszyscy po prostu żyć w zgodzie?
- Trzeba było o tym pomyśleć, zanim mnie napadłaś! - zaskrzeczała Corky.
A, no tak. Ten incydent w grudniu, w klubie. Vanda skoczyła przez stół i próbowała udusić Corky Courrant. Przy zamieszaniu, które nastąpiło później, ten drobny wypadek wydawał się tak nieważny. Zapomniała o nim - ot kolejna nieistotna sprzeczka. Vandzie przydarzyło się przez lata całe mnóstwo nieistotnych sprzeczek.
Zwróciła się do kamery ze smutnym wyrazem twarzy.
- To było bardzo niefortunne wydarzenie, ale wszyscy możemy być wdzięczni przez wieki, że nasza droga Corky nie ucierpiała w jego wyniku. Jej głos jest tak samo głośny i przenikliwy jak zawsze.
Dziennikarka prychnęła i wykonała gest podcinania gardła, sygnalizując operatorowi, by przestał nagrywać.
Pochyliła się do Vandy, ściszając głos:
- To jeszcze nie koniec między nami, suko. Mam wielkie wpływy w wampirycznym świecie i doprowadzę cię do ruiny. - Ruszyła korytarzem wściekłym krokiem; operator potruchtał za nią.
- Miłego dnia! - zawołała Vanda. Odwróciła się, by wejść do sali zgromadzeń, i zauważyła, że panuje w niej kompletna cisza. Wszyscy gapili się na nią. Cudownie. Byli świadkami scenki z Corky.
Zaczęli szeptać. Vanda wojowniczo wysunęła podbródek. Oceniła, że w sali jest około trzydziestu wampirów, głównie mężczyzn. Archaiczny wampiryczny świat wciąż niemal całkowicie pozostawał pod kontrolą facetów. Aroganckich, upartych staruchów. Nie aprobowali jej klubu, w którym striptiz robiły wampiry, a nie wampirzyce.
Zauważyła ich kwaśne miny. Najwyraźniej nie spodobał im się też jej liliowy kombinezon ze spandeksu i sterczące fioletowe włosy. Z tłumu wyłowiła tylko jedną przyjazną twarz. Gregori. Niestety, siedział w pierwszym rzędzie. Zacisnęła mocniej bicz wokół pasa i ruszyła przejściem pośrodku.
Roman Draganesti siedział w wielkim krześle mistrza na podwyższeniu. W dawnych czasach mistrz klanu siadywał sam, ale czasy się zmieniły. Obok krzesła Romana stały dwa mniejsze; po jego lewej siedziała jego żona Shanna, a po prawej ojciec Andrew. Najwyraźniej byli jego doradcami. I oboje byli śmiertelni.
Co to się porobiło z wampirycznym światem? Dlaczego Roman dał tej dwójce śmiertelników taką władzę w społeczności, do której nie należeli? Vanda sapnęła z niesmakiem i usiadła obok Gregoriego.
Roman przywitał ją królewskim skinieniem głowy. Vanda odpowiedziała równie poważną miną.
Siedzący przy stole obok podwyższenia Laszlo Veszto skrobał notatki wiecznym piórem na pergaminie wyglądającym na antyk. Laszlo był chemikiem w Romatechu, ale piastował też prestiżowe stanowisko sekretarza klanu. Vanda przewróciła oczami. Równie dobrze mógł używać gęsiego pióra i inkaustu. Albo zwoju papirusu i trzcinowego patyczka.
- Rany, kupcie temu biedakowi laptop - mruknęła do Gregoriego.
- Ma laptop - odszepnął wampir - ale oni na tych zebraniach wolą się trzymać tradycji.
- Te zebrania to farsa - burknęła Vanda. Podejrzewała, że Laszlo wciąż jeszcze zapisuje decyzję, która tak zdenerwowała Corky Courrant. - Co się stało Corky?
- Dobre wieści dla ciebie - rzucił cicho Gregori. - Roman odrzucił jej pozew przeciwko tobie.
- Najwyższy czas. Przecież to widać i słychać, że nie uszkodziłam jej gardła.
- Potem Corky uparła się, że sprawiedliwie będzie, jeśli Roman odrzuci pozew przeciwko niej, ale Roman odmówił.
- Jaki pozew? - zaciekawiła się Vanda.
- Nie słyszałaś? Pozwała ją ta sławna modelka, Simone. Pamiętasz, jak zatrudniłem Simone, żeby nagrała Zębastykę, DVD z ćwiczeniami na kondycję kłów? Corky powiedziała w swoim programie, że Simone używała sztucznych zębów.
Vanda wybuchnęła śmiechem, który rozległ się głośno w milczącej sali. Z tuzin wampirów syknęło, żeby ją uciszyć. Laszlo upuścił pióro i posłał jej spłoszone spojrzenie. Potem zerknął na Romana.
Vanda umilkła i odchrząknęła. Do licha. Te stare wampiry powinny sobie wyciągnąć kołki z tyłków. Otworzyła usta, żeby to powiedzieć, ale Gregori dotknął jej ramienia.
- Nie - szepnął. - Nie mów do niego, dopóki on się do ciebie nie odezwie.
- Laszlo - zaczął cicho Roman.
- Tak, sir? - Sekretarz klanu zaczął się bawić guzikiem swojego laboratoryjnego kitla.
- Jako że Vanda Barkowski nareszcie się zjawiła, przejdźmy do kolejnych pozwów przeciwko niej.
Kolejnych pozwów? Liczba mnoga? Vanda rozejrzała się nerwowo. Żona Romana posłała jej współczujący uśmiech.
W sercu Vandy rozpaliła się iskra gniewu; zacisnęła pięści. Nie potrzebowała niczyjego współczucia. Była twarda, do diabła.
Laszlo nerwowo przegrzebał plik dokumentów. Wyciągnął jedną kartkę. Potem kolejną. I kolejną. Trzy kartki? Gniew Vandy zapłonął gorącym płomieniem.
Chemik zerknął na nią z lekkim przestrachem i kontynuował:
- Przeciwko Vandzie Barkowski wysunięto trzy zarzuty. Zarzut pierwszy: nieusprawiedliwione zerwanie umowy o pracę, skutkujące utratą zarobków i stratami moralnymi. Zarzut drugi: lekkomyślne narażenie zdrowia pracownika w miejscu pracy, skutkujące niewielkim urazem fizycznym i stratami moralnymi. Zarzut trzeci: napaść z użyciem niebezpiecznego narzędzia, skutkująca urazem fizycznym i stratami moralnymi.
Vanda zerwała się z miejsca.
- To jakieś bzdury! Kto mnie pozywa?! - Z płonącą twarzą rozejrzała się po sali. - Gdzie jesteście, dupki? Już ja wam pokażę straty moralne!
- Proszę usiąść - powiedział cicho Roman.
- Mam prawo spojrzeć w twarz moim oskarżycielom. - Dostrzegła trzech byłych pracowników, przygarbionych w ostatnim rzędzie. - Tam jesteście, dranie!
- Vanda, siadaj! - rozkazał Roman.
Odwróciła się na pięcie, by stanąć przodem do niego. Do diabła, znał ją od 1950 roku i wierzył w bzdury opowiadane przez tych jęczących pieniaczy? Wycelowała w niego palec.
- A ty...
Zachłysnęła się z oburzeniem, kiedy Gregori chwycił ją za rękę i brutalnie pociągnął na krzesło. Spojrzał na nią ostrzegawczo.
Odetchnęła głęboko. Okej. Musiała się uspokoić.
- Czy przyznaje się pani do winy, pani Barkowski? - spytał Roman. Splotła palce obu dłoni, aż zbielały jej kostki.
- Nie.
- Nie zerwała pani umowy o pracę z pierwszym powodem? - Roman spojrzał na Laszla. - Jego nazwisko?
Laszlo przebiegł wzrokiem pierwszą kartkę, po czym pociągnął nerwowo za guzik kitla.
- Życzy sobie, by używać jego pseudonimu scenicznego, Jem Twardziel. W sali rozległy się śmiechy, ale uciszyło je chrząknięcie Romana.
- Pani Barkowski, czy zwolniła pani pana... Twardziela?
- Owszem, zwolniłam, ale miałam słuszny powód.
- Właśnie że nie! - zawołał nadąsany głos z tyłu sali - Byłem najlepszym tancerzem, jakiego kiedykolwiek zatrudniałaś. Nie miałaś powodu mnie zwalniać!
Vanda spojrzała na Jema.
- Próbowałeś sprzedawać swoje usługi. Ja prowadzę dyskotekę, a nie burdel.
- Panie o mnie błagały - upierał się Jem.
- I pan brał od nich pieniądze? - odezwał się Roman.
- Oczywiście, że brałem - obruszył się powód. - Jestem tego wart! Jestem najlepszy w branży.
Roman nie wyglądał na przekonanego.
- Odrzucam pierwszy pozew.
- Co? - pisnął Twardziel. - Ale ja potrzebuję mojej posady. Jak będę zarabiał na życie?
Mistrz klanu wzruszył ramionami.
- Wygląda na to, że rozpoczął pan już nową karierę. Może pan wyjść. Jem, mrucząc pod nosem przekleństwa, ruszył do drzwi.
Vanda poczuła odrobinę ulgi. Jeden oskarżyciel z głowy, do załatwienia jest jeszcze dwóch.
- Drugi pozew? - zapytał Roman Laszla.
- Tak jest, sir. - Sekretarz pogrzebał w dokumentach. - Lekkomyślne narażenie zdrowia pracownika w miejscu pracy. Ten powód również życzy sobie być nazywany pseudonimem scenicznym. - Laszlo zakręcił guzikiem kitla. - Piotr Wielki, Książę Klejnotów. - Guzik odpadł i poturlał się po stole.
Żona Romana zakryła usta. Po sali poniosły się chichoty. Nawet ksiądz się uśmiechał.
Gregori pochylił się do Vandy i szepnął:
- Książę klejnotów kupił królowej Karolinie korale koloru koralowego. Vanda parsknęła i dźgnęła go łokciem w żebra.
Roman uniósł oczy do góry, jakby pytał: „Boże, dlaczego ja?” Opanował wyraz twarzy i z powagą spojrzał na zgromadzonych.
- Czy pan... Książę jest na sali?
- Jeft! - W tylnym rzędzie wstał smukły mężczyzna. Przerzucił przez ramię długie, jasne włosy. - Ja jeftem Kfiążę Klejnotów!
- Został pan ranny w pracy? - podjął Roman.
- Owhem - odparł Piotr, sepleniąc. - Tańfyłem i poflihnąłem fię w kałuwy wody.
- On sam chciał tej wody - przerwała mu Vanda. - Piotr życzył sobie, żeby chlusnęło na niego trzydzieści litrów wody, kiedy pociągnie za łańcuch.
- Pan prosił o tę wodę? - zapytał Roman.
- Tak. Ach, te fhystkie kropelki wody lfniły na mojej nagiej fkórze. Byłem niefamowicie piękny.
- Wierzę panu na słowo - mruknął Roman. - I poślizgnął się pan?
- Tak! To był kofmar. Upadłem na nof i złamałem go.
- Co pan złamał? - zapytał Roman.
- Nos - wyjaśniła Vanda. - Ale nastawiliśmy go i teraz jest zupełnie normalny.
- Nie jeft! - Piotr położył dłoń na biodrze. - Teraz mój głof bwmi okropnie nofowo i whyscy fię ze mnie fmieją.
Salę wypełniły śmiechy.
- O, profę. - Piotr otarł załzawione oczy. - Fmieją fię ze mnie. Ponofę ftraty moralne. Roman westchnął.
- Panie Książę, pański wypadek był doprawdy godny pożałowania, ale nie bardzo rozumiem, jak może pan obwiniać o niego panią Barkowski, skoro pan sam poprosił o wodę.
Piotr założył ręce na piersi i zrobił nadąsaną minę.
- Powinna była mnie chronif.
- Nastawiłam ci nos i dałam wolne na resztę wieczoru - powiedziała Vanda. - To ty rzuciłeś pracę.
Piotr odął wargi.
- Chsę ją f powrotem.
- Zgadza się pani? - spytał Roman Wandę.
- Tak. Zawsze byłam zadowolona z pracy Piotra.
- Świetnie. - Roman kiwnął głową. - Pani go zatrudni z powrotem, a my oddalamy drugi pozew. Laszlo, ostatni pozew, poproszę.
- Tak, sir. - Sekretarz przełożył swoje papiery. - Napaść z użyciem niebezpiecznego narzędzia. Powód posługuje się pseudonimem scenicznym Max Megamaczuga. - Laszlo zaczął skubać kolejny guzik kitla.
Roman rozejrzał się po sali.
- Panie... Megamaczuga? Zechce pan opisać ów rzekomy incydent?
- Rzekomy, jeszcze czego. - Max zerwał się z siedzenia. - Zrobiła mi w piersi ośmiocentymetrową dziurę. Gdyby trafiła w serce, zginąłbym na miejscu!
- Mój błąd - mruknęła Vanda. - Źle wycelowałam.
- Więc przyznaje się pani, że zraniła tego mężczyznę? - spytał Roman.
- Obrzucał mnie wyzwiskami przy moich pracownikach - wytłumaczyła oskarżona. - Nie mogłam mu tego puścić płazem.
Roman zmarszczył brwi.
- Wydaje mi się, że zwolnienie go byłoby bardziej rozsądnym działaniem niż sztyletowanie.
- Przecież mnie zwolniła! - wykrzyknął Max. - Ta suka powiedziała, że jestem marnym tancerzem, a to kompletna bzdura.
- Kiedy ty jesteś marnym tancerzem! - Vanda odwróciła się do Romana. - Wykonał taniec z czterometrowym pytonem, który mu się wyślizgnął i oplótł jedną z moich klientek. Musiała się teleportować, zanim zdążył ją zmiażdżyć. Powiedziałam Maxowi, żeby zabierał węża i spadał.
Roman kiwnął głową.
- Logiczna decyzja.
- Ale ta suka mnie zaatakowała! - huknął Max.
- Dopiero kiedy zacząłeś mnie lżyć! - krzyknęła Vanda.
- Czym go pani zaatakowała? - spytał Roman.
- Nie zamierzałam się do niego zbliżać, dopóki trzymał tego przeklętego gada, więc zdjęłam but i rzuciłam w niego. - Vanda wzruszyła ramionami. - Chyba dość mocno, bo szpilka, ehm, utkwiła mu w piersi.
- O mało mnie nie zabiła! - wrzasnął Max.
- A pański wąż o mało nie zabił klientki - przypomniał mu Roman. - Czy pańska rana zagoiła się podczas śmiertelnego snu?
- No tak, ale to nie znaczy, że ona mogła mnie atakować. Roman zabębnił palcami w poręcz krzesła.
- Nie mogę mieć pretensji do kobiety, która broniła się przed niestosownym zachowaniem mężczyzny.
- Ha! - parsknęła Vanda.
- Jeszcze nie skończyłem. - Roman spojrzał na nią surowo. - Pani metoda była nie na miejscu. Z pewnością ma pani jakąś ochronę, która mogła usunąć pana Maxa Megamaczugę z klubu.
Vanda wzruszyła ramionami. Rzeczywiście miała potężnego wykidajłę.
- Już trzeci raz od otwarcia klubu jest pani tu wzywana z powodu nieodpowiedniego i gwałtownego zachowania - ciągnął mistrz klanu. - Mówiąc krótko, pani Barkowski, ma pani problem z kontrolowaniem gniewu.
- Właśnie! - krzyknął Max. - Ta suka to wariatka!
- Dość - rzucił ostrzegawczo Roman pod adresem byłego tancerza. - Oddalam zarzut, pod warunkiem że pani Barkowski podda się terapii panowania nad gniewem.
Vanda się skrzywiła. No nie, znowu.
- To jakaś bzdura - podsumował Megamaczuga. - Ta suka jest mi coś winna! Żądam rekompensaty za straty moralne.
- Już ja ci dam rekompensatę! - Vanda potrząsnęła pięścią w jego kierunku. - Spotkajmy się na parkingu...
- Vanda, dość! - Roman spojrzał na nią gniewnie. Odpowiedziała mu takim samym spojrzeniem.
- Wykazuje pani poważny brak kontroli nad sobą - odezwał się cicho. - Najwyraźniej jedna seria spotkań terapeutycznych nie wystarczyła.
- No właśnie, nie zaliczyła terapii! - Max zachichotał. - Tylko poczekaj, suko. Już ja ci dam powód do gniewu.
- A pana od tej chwili obowiązuje oficjalny zakaz zbliżania się do pani Barkowski - powiedział Roman do byłego tancerza. - Będzie się pan trzymał od niej z daleka albo obciążę pana grzywną w wysokości pięciu tysięcy dolarów.
- Co? - Max zrobił przerażoną minę. - Co ja takiego zrobiłem?
- Laszlo, wezwij ochronę i każ usunąć pana Megamaczugę - polecił Roman.
- Tak, sir. - Laszlo wcisnął przycisk na biurku.
- Dobra, dobra, wychodzę. - Max wyszedł z sali.
- Trzeci pozew odrzucony - oznajmił Roman - a pani Barkowski zgodziła się wziąć udział w drugiej serii terapii panowania nad gniewem.
Vanda zacisnęła zęby, gdy rozbawione wampiry zaczęły szeptać.
- Nie przypominam sobie, żebym się na cokolwiek zgadzała.
- Poddasz się terapii. - Roman spojrzał na nią surowo. - Ojciec Andrew zaofiarował się, że znów będzie cię prowadził.
Vanda jęknęła w duchu. Śmiertelny ksiądz był miłym staruszkiem, ale nie miał pojęcia, przez co przeszła w swoim długim życiu. A naprawdę nie chciała mu tego mówić. Ani jemu, ani nikomu.
Duchowny uśmiechnął się do niej.
- Nie mogę się doczekać, żeby poznać cię lepiej, moje dziecko. Vanda założyła ręce.
- Trudno.
- Potrzebuję ochotnika, który zechce zostać jej opiekunem i sponsorować terapię - ciągnął ojciec Andrew.
Pomruki w sali ucichły nagle. Zaległa absolutna cisza.
Cudownie. Vanda ze swoimi nadnaturalnymi zmysłami słyszała cykanie świerszczy za murami Romatechu.
Poczuła, że zaczyna się rumienić. Nikt nie chciał jej pomóc.
- Nie potrzebuję sponsora.
- Jestem przekonany, że potrzebujesz - upierał się ojciec Andrew. Ciągle cisza.
Vanda spojrzała na Gregoriego.
- No - syknęła.
- Ja byłem twoim sponsorem ostatnim razem - odszepnął Gregori. - Najwyraźniej nie byłem w tym najlepszy.
- Laszlo? - rzuciła Vanda.
Niewysoki sekretarz podskoczył na siedzeniu i kolejny guzik odpadł od jego kitla. Vanda zagotowała się z gniewu. Zwróciła się do Romana:
- Nie znajdziesz tu nikogo, kto zechce być moim sponsorem. To banda tchórzy - Poprawiła bicz wokół pasa. - I mają rację! Powinni się mnie bać. Jeśli ktokolwiek ośmieli się mnie zbesztać, urwę mu głowę.
W sali rozległ się zbiorowy pomruk przerażenia. Roman popatrzył na nią ze smutkiem.
- Nie wydaje mi się, żebyś podchodziła do tej terapii z właściwym nastawieniem. Wysunęła podbródek.
- Wręcz przeciwnie, mam doskonałe nastawienie. Mistrz klanu westchnął.
- Czy nie ma tu nikogo...
- Ja zostanę sponsorem - zaproponowała Shanna.
Vanda drgnęła. Żona Romana? Nie mogła wyznać swoich potwornych grzechów słodkiej dobrej wróżce, Shannie Draganesti.
Roman odwrócił się, żeby cicho porozmawiać z żoną. Supersłuch Vandy wychwycił większość rozmowy. Shanna miała dwuletniego synka i dziewięciotygodniową córeczkę, którymi musiała się zajmować. Nadzorowanie Vandy byłoby zbyt wielkim dodatkowym obciążeniem.
Gniew Vandy przybrał na sile. Do diabła, nie potrzebowała niańki. A już z pewnością nie potrzebowała litości Shanny.
- Daj sobie spokój! Nie znajdziesz nikogo, kto zechciałby mnie sponsorować. Żaden z tych facetów nie ma dość ikry, żeby wziąć mnie sobie na głowę.
- Ja to zrobię - zabrzmiał głęboki głos z tyłu sali.
Vanda aż się zachłysnęła. Natychmiast rozpoznała ten głos, ale mimo to musiała się odwrócić, by się upewnić, że to naprawdę on. Och, do licha, wyglądał lepiej niż kiedykolwiek. Zawsze był wysoki, ale jego ramiona były szersze, niż je zapamiętała. Jego gęste, kasztanowe włosy połyskiwały rudymi i złotymi pasemkami. A jego oczy... jego oczy zawsze zapierały jej dech. Jasny lodowaty błękit w którym, choć wydawało się to niemożliwe, tlił się żar.
- Ja będę jej sponsorem. - Phil ruszył przejściem pośrodku.
Boże, nie. Nie mogła obnażyć duszy przed Philem. Sporo wyznała Gregoriemu, kiedy ją nadzorował, ale on był dla niej jak młodszy brat. Phil nigdy nie mógłby być bratem.
- Nie! Poproś Iana. Ian się zgodzi. Roman zmarszczył brwi.
- Ian i jego żona ciągle są w podróży poślubnej.
No tak. Ian mówił jej, że nie będzie ich przez trzy miesiące. Więc on i Toni wrócą dopiero w połowie sierpnia.
- Więc poproś Pamelę albo Corę Lee. Roman spojrzał na nią z powątpiewaniem.
- Nie wyobrażam sobie, żeby któraś z nich zdołała nad tobą zapanować. Do diabła, miała dość tych upokorzeń.
- Nikt nade mną nie zapanuje! Nie potrzebuję żadnego cholernego sponsora. Roman zignorował ją i zwrócił się do Phila:
- Dziękuję, że się zgłosiłeś.
- Nie zgadzam się na niego! - krzyknęła Vanda. Phil spojrzał na nią wyzywająco.
- Wolisz kogoś z pozostałych ochotników? - zapytał. Spojrzała na niego gniewnie.
- Uprzykrzę ci życie - warknęła.
- To dla mnie nic nowego. Czym mnie zaskoczysz?
Zamrugała. Uprzykrzała mu życie? Jak? Zawsze była dla niego miła. Zauważyła rozbawione spojrzenia publiczności. Do licha. Świetnie się bawili. Mistrz klanu chrząknął.
- Phil, rozumiesz, jaka odpowiedzialność wiąże się ze sponsoringiem?
- Tak - odparł. - Dam radę.
- No dobrze. - Roman uśmiechnął się do niego z wdzięcznością. - Stanowisko jest twoje. Dziękuję. Laszlo, odnotuj to.
- Tak, sir. - Sekretarz zaczął skrobać na swoim pergaminie.
- Chwileczkę. - Vanda pomaszerowała w stronę Phila. - Nie możesz tego zrobić. Nie zgodziłam się na to.
- Chodź. - Ruchem głowy wskazał jej drzwi, po czym ruszył przejściem i wyszedł z sali.
Vandzie opadła szczęka. Co on sobie wyobrażał, żeby wydawać jej rozkazy? Ale patrząc za nim, musiała przyznać, że od tyłu wyglądał świetnie. Rozejrzała się i stwierdziła, że pozostałe wampiry przyglądają jej się z ciekawością. No cóż, może Phil miał rację i nie powinni omawiać tej katastrofy na oczach publiczności.
Wyszła za drzwi i zobaczyła go po drugiej stronie korytarza. Stał pod ścianą z założonymi rękami. Zawsze miał spore bicepsy jak na śmiertelnika.
- Posłuchaj, to jest pomyłka. Jesteś śmiertelnikiem. Nie poradzisz sobie z wampirzycą.
- Skłoniłem cię, żebyś wyszła z sali, prawda? Jej gniew wybuchł z nową siłą.
- Tylko dlatego, że nie chciałam ci narobić wstydu przy innych, kiedy skopię ci tyłek! Uśmiechnął się.
- Spróbuj. Podeszła bliżej do niego.
- Takich śmiertelników jak ty jadałam na śniadanie. Jego uśmiech się poszerzył.
- Szczęściarze - skwitował. Odsunęła się, sapiąc z irytacji.
- Phil, to jakieś szaleństwo! Nie możesz tak... narzucać mi się siłą.
Gorąca iskra błysnęła w jego oczach. Leniwym spój rżeniem zlustrował ją od stóp do głów.
- Skarbie, nie będzie potrzebna żadna siła.
Z trudem przełknęła ślinę. Czy on sobie wyobrażał, że ją uwiedzie? Owszem, flirtowała z nim w przeszłości, ale to była tylko nieszkodliwa zabawa. Nie mogła tak naprawdę zbliżyć się do Phila. Nie mogła otworzyć przed nim swojej trumny koszmarów. Do diabła, nie otwierała jej nawet przed sobą.
Zrobiła jeszcze krok w tył.
- Nie.
W jego oczach błysnęło współczucie, nim znów stwardniały w błękitny lód.
- Każdy ma swoją wewnętrzną bestię, Vando. Pora, żebyś stawiła czoło twojej.
- Nigdy - szepnęła i teleportowała się błyskawicznie.
Rozdział 2
Tak... nieźle poszło.
Phil ze zmarszczonymi brwiami wpatrywał się w miejsce, w którym przed chwilą była Vanda. Jej zapach pozostał w powietrzu - coś słodkiego i kwiatowego, jak jaśmin. Podejrzewał, że to zapach żelu, na który stawiała włosy. Możliwe, że nigdy nie zbliży się do niej wystarczająco, żeby to sprawdzić. Była drapieżna jak dzika kotka i pokazywała pazury, jeśli ktokolwiek podszedł za blisko. Już samo to sprawiało, że była intrygująca. Dodać do tego chmurne szare oczy, słodkie usta, porcelanową skórę, a efektem była kobieta, która potrafiła unicestwić mężczyznę, nie tykając go palcem ani kłem.
Zachęcić, a potem odepchnąć. Robiła to przez pięć długich lat, kiedy pracował jako członek ochrony w nowojorskim domu Romana. Nazywała to nieszkodliwym flirtem, ilekroć jego szef, Connor, beształ ją za to. Ale to nie było nieszkodliwe. Dla Phila to była tortura.
Zawsze zachowywał się z honorową powściągliwością. Honorową, pomyślał z pogardliwym parsknięciem. To oznaczało tylko, że pożądał jej w tajemnicy.
Kiedy trzy lata temu opuściła dom Romana, Phil próbował o niej zapomnieć i żyć własnym życiem. Niestety, dzisiaj jej widok uwolnił całe lata więzionej w jego umyśle nieodwzajemnionej żądzy. Wszystkie wspomnienia zalały go jak przypływ - te jej wyzywające spojrzenia, zalotne słówka, lekkie dotknięcia jego ramion i torsu. Boże, on ciągle jej pragnął. Pragnął jej potwornie.
Tym razem będzie inaczej. Nie był już jej strażnikiem. Niech teraz spróbuje z nim tego „nieszkodliwego flirtu”. Kilka zadrapań jej ostrych pazurków go nie spłoszy. Zamknął oczy, wyobrażając sobie jej miękkie nagie ciało pod swoim torsem, jej dzikie, wybuchowe emocje eksplodujące w gorączce namiętności. Tak, to była najlepsza kuracja na jej problemy z gniewem. Przemieni rozszalałą tygrysicę w przymilną kotkę. Będzie taka dzika i taka słodka...
Phil usłyszał cichy odgłos zamykanych drzwi i gwałtownie otworzył oczy. Cholera. Z rozmysłem powstrzymał od spojrzenia na wypukłość swoich spodni.
- Ojciec Andrew. Miło ojca znów zobaczyć.
- Pan Jones. - Ksiądz wyciągnął rękę.
- Proszę mi mówić Phil.
- A więc, Phil. Dziękuję, że zgodziłeś się sponsorować Vandę.
- Cieszę się, że mogłem pomóc. - Jak mógł jej odmówić? Wyglądała tak zadziornie i buntowniczo, kiedy nikt nie zgłosił się jako jej sponsor. Czy tylko on jeden widział, jak rozpaczliwie starała się ukryć ból odrzucenia?
- Próbowałem jej pomóc już wcześniej - powiedział ojciec Andrew - ale jak widać, nie zdołałem się przebić przez tę jej grubą zbroję. Mam nadzieję, że ty będziesz miał więcej szczęścia.
- Zrobię, co w mojej mocy. - Natychmiast stanęła mu przed oczami wizja zbroi spadającej z Vandy, odsłaniającej gładką nagą skórę pod spodem, ale szybko przepędził ten obrazek. Nie mógł sobie pozwolić, żeby jego spodnie z przodu napięły się jeszcze bardziej.
- Wydaje mi się, że jej gniew skrywa ogromny emocjonalny ból - ciągnął duchowny.
- Ta biedna dziewczyna bardzo potrzebuje dobroci i współczucia.
Phil poczuł się jak pies. Co nie było bardzo dalekie od prawdy.
- Chciałbym dowiedzieć się trochę więcej o tobie, jeśli nie masz nic przeciwko temu.
- Ojciec Andrew patrzył na niego z ciekawością. - Od jak dawna pracujesz dla firmy MacKay?
- Osiem lat. Zatrudniłem się na drugim roku studiów na Uniwersytecie Nowojorskim. Stacjonowałem w domu Romana.
- Co skończyłeś?
- Psychologię. Zwierząt.
- Ach. Chciałeś mieć lepszy wgląd w naturę własnego gatunku? Phil spojrzał ostro na księdza.
- Ojciec wie o mnie?
- Że jesteś człekowilkiem? Tak. Phil się skrzywił.
- Poprawny termin to wilkołak. Albo likantrop.
- Wybacz. Twoje plemię jest fascynujące, naturalnie.
- Naturalnie - powtórzył kwaśno Phil. I właśnie dlatego jego plemię wolało zachować swoje istnienie tajemnicy. Ciekawscy, jak ojciec Andrew, dręczyliby o pytaniami. Wściekli chcieliby go zabić. Naukowcy chcieliby go badać i kroić, a rząd próbowałby go wykorzystać jako broń. Koszt bycia fascynującym był stanowczo zbyt wysoki.
Ojciec Andrew wyjął z kieszeni marynarki okulary do czytania i założył je na nos.
- Moim zdaniem twoja wyjątkowa, dwoista natura szczególnie predysponuje cię do tego, żebyś pomógł Vandzie kontrolować gwałtowne emocje.
- Bo jestem zwierzęciem? - Phila zaczynała irytować ta rozmowa.
- Dokładnie. Wierzę, że wszyscy mamy w sobie... pierwotne cechy, z którymi walczymy. A ponieważ twoja walka jest bardziej bezpośrednia, zapewne wypracowałeś praktyczne metody kontrolowania...
- Chodzi ojcu o to, że umiem poskromić bestię. Ksiądz spojrzał na niego znad okularów.
- A umiesz?
Phil odwzajemnił jego spojrzenie bez zmrużenia oka. Owszem, kontrolował siedzące w nim zwierzę, ale to nie był niczyj zafajdany interes. Nagle zrozumiał, co ten przebiegły ksiądz próbuje zrobić.
- Ojciec mnie testuje, tak? Żeby się upewnić, że sam umiem panować nad gniewem, zanim zajmę się Vandą.
Ojciec Andrew miał dość przyzwoitości, żeby zrobić zawstydzoną minę.
- Wybacz mi, synu. Ale musiałem to sprawdzić. Obawiam się, że Vanda przetestuje twoją samokontrolę do granic wytrzymałości. Będzie się opierała na każdym kroku.
- Poradzę sobie z nią. - Ten ksiądz coraz bardziej ciekawił Phila. - Dlaczego ojca obchodzi jej los? Czy los jakiegokolwiek innego wampira? Dlaczego jest ojciec duszpasterzem nieumarłych?
Twarz duchownego oblał rumieniec aż do granicy siwych włosów nad czołem.
- Cenię wszystkie istoty, które zostały powołane przez Stwórcę.
- Ale oni z pewnością robili rzeczy, od których cierpnie skóra.
- Jezus łamał się chlebem z poborcą podatków i ladacznicą. A ja mam to szczęście, że mogę iść za jego przykładem.
Usta Phila drgnęły.
- Inaczej mówiąc, w wampirach znalazł ojciec grzeszników doskonałych. Pewnie jest ojciec zachwycony.
- Wszyscy powinni wiedzieć, że są dziećmi bożymi. To dotyczy też Zmiennokształtnych, mógłbym dodać. - Wyjął z kieszeni mały terminarz. - Chciałbym zaplanować sesję terapeutyczną z tobą i Vandą. Być może będę potrzebował twojej pomocy, żeby mieć pewność, że się stawi.
- To nie będzie problem. - To z pewnością będzie problem. Phil wiedział ze swoich zajęć z psychologii, że terapii nie da się nikomu narzucić siłą. Pacjent nie może się zmienić, chyba że sam tego naprawdę chce, a Vanda tego nie chciała.
- No dobrze. - Ojciec Andrew wysunął długopis z pochewki w grzbiecie terminarza. - Zobaczmy. Jutro wieczorem mam spotkanie modlitewne. W czwartek konsultacje. W piątek wieczór jest przyjęcie zaręczynowe Jacka i Lary tutaj, w Romatechu.
- Zróbmy to wtedy. Ksiądz spojrzał na niego.
- Podczas przyjęcia?
- Dlaczego nie? Moglibyśmy się wymknąć do sali konferencyjnej na jakieś piętnaście minut. To najlepszy osób, żeby zapewnić sobie współpracę Vandy. Będą tu prawie wszyscy, więc wątpię, żeby chciała urządzić scenę na ich oczach. Jej duma jest jeszcze większa niż jej gniew.
- Może po prostu odmówić przyjścia na przyjęcie - stwierdził duchowny. Phil wzruszył ramionami.
- Więc nie powiemy jej, co zamierzamy zrobić.
- Synu, zwykle nie prowadzę interesów w ten sposób.
- Vanda nie jest zwyczajną klientką ojca. Ojciec Andrew skrzywił się lekko.
- To prawda. Ale poradnictwo psychologiczne powinno być oparte na zaufaniu. A jak ona ma nam zaufać, jeśli będziemy urządzać zasadzki?
- Jeśli grzecznie poprosimy, odmówi. Proszę to uznać za coś w rodzaju interwencji. Ksiądz zastanowił się nad tym ze zmarszczonymi brwiami. W końcu z westchnieniem zrobił notatkę w terminarzu.
- No dobrze, spróbujemy po twojemu. Ale nie powiem, żebym dobrze się czuł z tym podstępem. A co będzie, jeśli to wywoła niepohamowany wybuch gniewu?
- Wtedy pomożemy jej nad nim zapanować. Przecież o to chodzi, prawda? Ojciec Andrew powoli kiwnął głową.
- Widzę, że nie boisz się jej wściekłości. Może to i dobrze. - Wsunął terminarz do kieszeni marynarki. - Być może właśnie to był błąd, jaki Gregori i ja popełniliśmy za pierwszym razem. Ja uczyłem ją ćwiczeń relaksacyjnych, a Gregori starał się, żeby wszystko przebiegało jak najspokojniej.
Phil pokręcił głową.
- Żeby ujarzmić bestię, trzeba jej spojrzeć w oczy. Niech mi ojciec wierzy, znam się na tym.
- Rozumiem, co masz na myśli. - Ojciec Andrew wyciągnął rękę. - Dziękuję, Phil.
Phil uścisnął dłoń księdza.
- Nie ma za co.
Duchowny ruszył z powrotem do sali zgromadzeń, ale zatrzymał się przed drzwiami.
- Jest jeszcze jedna sprawa. Ja... waham się, czy w ogóle o tym wspomnieć. Zapewne jesteś świadom zasad dotyczących sponsoringu, a biorąc pod uwagę, że jesteście różnych gatunków...
- Co ojciec chce powiedzieć? - spytał Phil. Ksiądz zdjął okulary i schował do kieszeni.
- Z pewnością nie muszę ci tego mówić, ale sponsor nie powinien się zanadto... zbliżać do podopiecznego.
Cholera. Phil bardzo uważał, żeby nie okazywać emocji, chociaż w środku wszystko w nim wyło. Plan A właśnie spłynął w toalecie. Mógł zapomnieć o przekierowaniu gniewu Vandy w cudowną eksplozję pożądania. Trzeba będzie zastosować plan B.
Nie było planu B. Jego myśli nigdy nie wykroczyły poza próg sypialni. Ksiądz miał rację. Był zwierzęciem.
Ojciec Andrew uśmiechnął się przepraszająco.
- Jestem pewien, że to nie będzie dla ciebie problem. Już pokazałeś, że potrafisz przestrzegać tej zasady, kiedy byłeś strażnikiem Vandy. Do zobaczenia w piątek. - Wślizgnął się z powrotem do sali zgromadzeń.
Phil zapatrzył się w zamknięte drzwi. Cholera jasna. Znów pożądał pięknej wampirzycy. I znów była dla niego zakazana.
Zacisnął dłonie w pięści. Był teraz wilkiem alfa, jednym z najpotężniejszych nadnaturalnych stworzeń na ziemi. Jeśli pragnął kobiety, to żaden ksiądz go nie powstrzyma. Nie powstrzymają go żadne śmiechu warte zasady.
Zawsze czuł, że coś łączy go z Vandą. Tak naprawdę nigdy nie pasowała do haremu Romana, tak jak on nigdy nie pasował do watahy swojego ojca. Kiedy inne dziewczyny dwoiły się i troiły, próbując bezskutecznie zdobyć uwagę i łaskę Romana, Vanda od początku dawała jasno do zrozumienia, że nikomu nie podlega. Była samotnikiem, jak on.
Z westchnieniem ruszył korytarzem. Ojciec Andrew miał rację. Ona potrzebowała jego zrozumienia i współczucia. Niestety, w tej chwili na myśl o niej ogarniały go przede wszystkim pożądanie i gniew.
Kiedy Connor go zatrudnił, Phil był głodującym dziewiętnastoletnim studentem, który wszelkimi sposobami usiłował zarobić na college. Zniósłby wszystko, byle utrzymać pracę, która była dobrze płatna, zapewniała mu darmowe mieszkanie oraz wyżywienie i pozwalała mu skończyć szkołę. Znosił bardzo wiele. I wszystko ze strony Vandy. Przez pięć długich lat zadawała mu tortury swoim „nieszkodliwym flirtowaniem”.
Robił, co w jego mocy, żeby to ignorować. Nieumarli byli jego przyjaciółmi - a właściwie bardziej rodziną - od czasu, kiedy ojciec go wydziedziczył w wieku osiemnastu lat. Nie było powrotu. A z czasem Phil przekonał się, jak cenny jest dla wampirów w ich walce z Malkontentami. Chronił nie tylko swoich wampirycznych przyjaciół, ale i cały świat.
Przeciągnął kartę identyfikacyjną przez czytnik koło drzwi biura ochrony i przycisnął dłoń do czujnika. Te nowe środki bezpieczeństwa przypominały mu, jak bardzo problem z Malkontentami nasilił się przez ostatnie lata. Dioda czujnika zmieniła się na zieloną, drzwi otworzyły się i wszedł do biura.
Howard Barr, szef dziennej ochrony, siedział za biurkiem, obserwując ścianę monitorów połączonych z kamerami nadzoru. Ze względu na zebranie klanu pracował dziś dłużej. Przy drugim biurku siedział Phineas McKinney, młody czarnoskóry wampir z Bronxu. Phil nie widział się z nim zaraz po przyjeździe, bo Phineas był wtedy na obchodzie.
- Co tam, wilczy brachu? - Phineas wstał i uniósł rękę, żeby przybić piątkę. - Daj no tu swoją kudłatą łapę.
Phil plasnął go w dłoń.
- Jak leci, Doktorze Kieł?
- Nie narzekam - odparł kumpel.
- Chcesz ciastko? - Howard podsunął do niego po biurku pudełko.
- Nie, dzięki. - Phil pokręcił głową z uśmiechem.
Howard Barr zawsze miał pod ręką pudełko ciastek i jakoś nigdy nie przybierał na wadze. To musiało mieć coś wspólnego z metabolizmem niedźwiedzia. Phineas usadowił się na swoim krześle.
- To co, teraz stacjonujesz tutaj?
- Tak. - Phil cieszył się z powrotu do Nowego Jorku, gdzie mógł być bardziej przydatny w wojnie przeciwko Malkontentom. Na początku lata wpadł tutaj, by pomóc innemu pracownikowi MacKay, Jackowi, odbić narzeczoną, która została porwana przez Malkontentów.
Przez ostatni rok Phil oficjalnie pełnił służbę w Teksasie, w drużynie strażników pilnującej mistrza klanu i sławnego projektanta mody Jeana-Luca Echarpe'a.
- Musiałem wrócić na parę dni do Jeana-Luca, żeby załatwić pewien problem.
- Jaki problem? - zagadnął Phineas. - Miałeś pchły, stary? Wiesz, są na to specjalne obroże.
Howard wybuchnął śmiechem. Phil spojrzał na nich obojętnie.
- Nie chodziło o pchły. Chodziło o Billy'ego.
- Billy'ego? - Howard wybrał sobie ciastko niedźwiedzi pazur z pudełka. - Czy to nie jest nowy dzienny Strażnik Jeana-Luca?
- Tak. Był miejscowym szeryfem - wyjaśnił Phil - ale zrezygnował ze stanowiska, żeby móc pracować dla MacKay - Miałem trochę problemów z wyszkoleniem go. Był na mnie, powiedzmy, trochę zły.
Phineas parsknął.
- No wiesz, ugryzłeś go - przypomniał.
- On mnie najpierw postrzelił - mruknął Phil. Młody wampir wyszczerzył zęby.
- Bo dziwnie na niego spojrzałeś.
- Więc jaki jest problem z Billym? - Howard ugryzł swój niedźwiedzi pazur. - Nie podoba mu się życie wilkołaka?
- Z początku był w szoku - zaczął Phil.
- Nie wątpię. - Howard upchnął resztkę ciastka do ust. - Tym, którzy zostali zmiennokształtnymi w dorosłym wieku, czasem ciężko się przyzwyczaić. O wiele łatwiej jest nam, urodzonym w rodzinach „-łaków”.
Phineas zachichotał.
- Więc miałeś mamę misia i papę misia? Czy twoja owsianka była za gorąca czy za zimna?
- Była w sam raz. - Howard z uśmiechem zlizał cukier z czubków palców. - Więc jak to było z Billym?
- Kiedy go zabrałem na pierwsze polowanie, wyglądało na to, że wszystko jest w porządku - ciągnął - Był zachwycony supersiłą, wyostrzonymi zmysłami, dłuższym życiem. Wszystko było dobrze, aż jakieś dwa tygodnie temu rzuciła go dziewczyna i Billy uznał, że jego życie jest skończone.
- Hej, pamiętam jego dziewczynę. Była niezła! - Phineas wyprostował się na krześle. - Masz jej numer? Może potrzebuje trochę pociechy od Doktora Kła, kapujesz.
Phil parsknął.
- Jeśli odrzuciła wilkołaka, to pewnie odrzuciłaby też wampira. Osobiście sądzę, że nie zostałaby z Billym nawet gdyby nie robił się kudłaty podczas pełni. Była sławną modelką w Nowym Jorku i w Paryżu. Życie w małym miasteczku w Teksasie nigdy by jej nie odpowiadało. Powiedziałem to Billy'emu, ale on był przekonany, że już nic mu nie zostało.
- I co zrobiłeś? - spytał Howard.
Phil próbował przemówić Billy'emu do rozsądku, ale nowy wilkołak pogrążył się w depresji, do której nie sięgała logika.
- Zabrałem go do Nowego Meksyku. Mam tam starego przyjaciela w rezerwacie Navajo. Bardzo starego. I mądrego. Wcześniej pomógł mnie, więc pomyślałem, że zdoła pomóc Billy'emu. I pomógł.
- A co takiego zrobił dla ciebie? - zainteresował się Phineas.
- Jakieś pół roku temu pomógł mi odbyć... duchową podróż. Trudno to wyjaśnić. Phineas szeroko otworzył brązowe oczy.
- Naćpałeś się, tak? Co paliłeś, koleś? Phil splótł ręce na piersi.
- Wolałbym o tym nie rozmawiać. Phineas parsknął.
- Zjadłeś te ich grzybki, hm...? Śniło ci się, że jesteś wielką iguaną? Howard wyszczerzył zęby i z zaciekawieniem zerknął na Phila.
- Zdaje się, że to wtedy stał się alfą.
- Super - szepnął Phineas. - Ciągle trzymasz tę historię z alfą w tajemnicy?
- Tak - Phil wziął głęboki oddech. - A gdzie się podział Connor?
- Och, gładko ci to wyszło, koleś. W życiu byśmy nie zauważyli, że zmieniłeś temat. - Phineas wskazał monitory - Connor robi obchód.
Phil spojrzał na ekrany i zauważył jakiś ruch między drzewami, po zachodniej stronie parkingu. Connor poruszał się z wampiryczną prędkością.
- Szybki jest.
- Jak błyskawica, koleś. - Phineas przekrzywił głowę - Zdaje się, że zwalnia. Musiał coś zauważyć.
- Tam. - Howard wskazał inny monitor. - Ktoś właśnie się teleportował na teren Romatechu.
Wszyscy trzej sprężyli się, gotowi ruszyć do akcji. Phil rozluźnił się i poinformował:
- To Jack.
Phineas usiadł z powrotem na krześle.
- Zdaje się, że właśnie wrócił z Wenecji - rzucił. Howard wziął kolejne ciastko.
- Wybieracie się na jego przyjęcie zaręczynowe w piątek?
- Ja tak. - Phil patrzył na monitory Connor spotkał się z Jackiem w lesie.
- Ja też - dodał Phineas. - Stary, zauważyłeś, ilu chłopakom się poszczęściło? Roman, Angus, Jean-Luc, Ian, a teraz Jack. Wszyscy spiknęli się z seksownymi laseczkami.
Phil wszedł za biurko, żeby nalać sobie kawy z ekspresu, który Howard trzymał na kredensie.
- Cieszę się z ich szczęścia.
- Ja też, ale, do licha, gdzie jest moja seksowna laseczka? - Phineas wstał i położył pięści na biodrach. - To ja jestem Doktor Kieł, specjalista od miłości. Panienki powinny się do mnie ustawiać w kolejce.
Howard pchnął niewielki pojemnik w stronę Phila - Słodzisz?
Phil pokręcił głową.
- Oj, dawno mi nikt nie osłodził życia. - Phineas zaczął chodzić po pokoju. - Minęły miesiące, od kiedy schrupałem jakiegoś cukiereczka.
Howard zaproponował Philowi pojemnik ze śmietanką w proszku. Phil pokręcił głową.
- Lubię czarną.
- Ja też lubię czarne. - Phineas zatrzymał się nagle. - Ale nie mam uprzedzeń, wiecie. Kolor skóry czy wyznanie nigdy mnie nie powstrzymały, żeby się zabawić z panienką. Doktor Kieł nigdy nie odmawia damie.
- To bardzo sportowo z twojej strony, Phineas. - Phil wypił łyk kawy. Zauważył na monitorze, że Jack i Connor są już przy bocznym wejściu. Connor przeciągnął kartę przez czytnik i aktywował czujnik linii papilarnych.
Phineas przygarbił się nieco.
- Po prostu tego nie kumam.
- Czego nie kumasz? - Howard nalał sobie kubek kawy i wsypał do niej ogromną ilość cukru.
- Wszyscy ci żonaci wampiryczni kolesie wyglądają na autentycznie szczęśliwych. - Phineas znów zaczął chodzić. - Z jedną kobietą. Jak można się zadowolić jedną, kiedy na świecie jest tyle ślicznotek?
- Ta jedna musi być naprawdę wyjątkowa. - A ze wszystkich kobiet, które Phil poznał przez dwadzieścia siedem lat swojego życia, tylko Vanda przychodziła mu na myśl. Nie nosiła maski obojętnej wyniosłości jak większość wampirzyc. Była pełna pasji i szczera do bólu. Waliła prosto z mostu. Intrygowała go od początku.
- Zdaje się, że to się nazywa miłość - powiedział Howard.
- Ja bym tego tak nie nazwał - żachnął się Phil. - Raczej zauroczenie. Howard spojrzał na niego z niedowierzaniem.
- Nie uważasz, że Jack kocha Larę? Albo Roman Shannę?
- Och, tak. - Phil zorientował się, że stracił wątek rozmowy - To z całą pewnością miłość. Ja... ja miałem na myśli... kogoś innego.
Howard przyjrzał mu się z zaciekawieniem.
- Czyli kogo?
Phila uratował brzęczyk przy drzwiach. Connor dezaktywował zabezpieczenia na zewnątrz, otwierając zamek. Wszedł z Jackiem. Jack z uśmiechem uścisnął dłonie obecnym.
- Wszyscy przyjdziecie na przyjęcie zaręczynowe, prawda? Chcę, żeby Lara poczuła się mile widziana w wampirycznym świecie.
- Przyjdziemy - obiecał Howard.
- A gdzie jest Lara? - spytał Phil.
- W swoim mieszkaniu - wyjaśnił Jack. - Teleportowałem ją tam, żeby mogła się trochę przespać. Jest wykończona po całym dniu zwiedzania Wenecji.
- Dobrze, że już wróciłeś. - Connor stanął przy biurku i założył ręce na piersi. - Phil też dopiero przyjechał, więc chciałbym wprowadzić was w bieżącą sytuację.
- Okej. - Jack przysiadł na dalszym narożniku biurka.
Howard usiadł za biurkiem, a Phineas i Phil zajęli krzesła naprzeciw niego. Kiedy wszyscy skupili się na Connorze, ten zaczął:
- Najnowsze informacje, jakie mamy, wskazują, że Casimir przeniósł się do Stanów. Nie mamy pojęcia, gdzie założył swoją bazę, ale wiemy, że lubił odwiedzać swojego przyjaciela Apolla w Maine. Zakładamy, że nie wie, że Apollo i Atena zostali zabici.
Phil napił się kawy. Na początku lipca pomagał Jack owi odbić jego narzeczoną Larę, która była więziona w ośrodku Malkontenta Apolla. Jack zabił Apolla, a Phil do spółki z Larą wykończyli Atenę.
- Ośrodek został pusty. Większości śmiertelników wykasowaliśmy pamięć i odesłaliśmy ich do domów.
- A co się stało z tą dziewczyną, która chciała zachować wspomnienia? - spytał Jack.
- Jest w szkole Shanny - odparł Connor. - Będzie tam nauczycielką. A Carlos został strażnikiem. Ale zmierzam do tego, że w ośrodku nie pozostał nikt, kto mógłby ostrzec Casimira, żeby się tam nie zjawiał. Według Angusa jest duża szansa, że Casimir może wrócić.
- I zastawiamy pułapkę?
- Tak. - Connor się uśmiechnął. - Angus zainstalował się tam dwa tygodnie temu, żeby się zaczaić. Ma ze sobą siedmioosobowy zespół. To powinno wystarczyć do schwytania Casimira.
Phil poczuł ukłucie zazdrości. Chętnie wziąłby udział w tej akcji.
- A jakie my mamy rozkazy? - zapytał.
- Mamy zostać tutaj - oznajmił Connor. - Romatech wciąż jest głównym celem ataku. Jeśli Casimir postanowi pomścić masakrę w DVN, to wie, że zawsze znajdzie tutaj paru wrogów.
- Będziemy musieli zachować szczególną ostrożność w noc przyjęcia - powiedział Jack.
- To prawda. Wszyscy będziemy tej nocy na służbie. Jakieś pytania? - Kiedy nikt się nie odezwał, Connor mówił dalej: - Dobrze. Przy odrobinie szczęścia Casimir zostanie niedługo unicestwiony i unikniemy kolejne] wojny wampirów.
Jack spojrzał na monitor, na którym widać było, ze zebranie klanu dobiegło końca. Muszę porozmawiać z Shanną o przyjęciu. Do zobaczenia później. - Pospiesznie wyszedł z biura.
- Phineas, dopilnujesz, żeby wszyscy biorący udział zebraniu opuścili budynek? - poprosił szef. - Nie chcemy, żeby ktoś tu się kręcił.
- Jasne. - Phineas wyszedł.
- Howard, sprawdź, czy Shanna i dzieci potrzebują transportu do domu - polecił Connor.
- Tak jest. - Niedźwiedziołak ciężkim krokiem wyszedł z pomieszczenia.
- Phil, ty masz wolne na resztę wieczoru. - Connor usiadł za biurkiem i zaczął przeglądać jakieś papiery. - Cieszę się, że wróciłeś, chłopcze.
- Ja też. - Phil dopił kawę i odstawił pusty kubek do szafki. Jako dzienny strażnik powinien spać w nocy, żeby móc pełnić służbę w ciągu dnia. Zwykle sypiał w domu Romana na Upper East Side. Phineas i Jack mieli się tam zjawić chwilę przed świtem, by zapaść w śmiertelny sen.
- Dobranoc. - Phil ruszył do drzwi.
- Dobranoc. A, tak się zastanawiałem. - Connor zerknął na niego z ciekawością. - Widziałem wcześniej na monitorze, że rozmawiałeś z Vandą i że się teleportowała.
Phil zatrzymał się z ręką na gałce drzwi.
- Była trochę zdenerwowana.
- Oczywiście, że była zdenerwowana. Trzej byli tancerze oskarżyli ją o uszkodzenia ciała i straty moralne.
- Wiesz, co zdecydował Roman?
- Nalegał, żeby poddała się kolejnej terapii panowania nad gniewem. Connor parsknął.
- Jasne, to na pewno pomoże. Vanda jest wściekła, od kiedy ją znam.
- A od kiedy ją znasz? - chciał wiedzieć Phil.
- Od 1950 roku, kiedy Roman został mistrzem klanu i odziedziczył harem.
- Więc ona już była w haremie? Musiała do niego dołączyć, kiedy u władzy był jeszcze poprzedni mistrz.
- Owszem. - Szef kiwnął głową. - Dlaczego tak cię to interesuje?
- Zgodziłem się zostać jej sponsorem.
- Dlaczego? - spytał Connor z uniesionymi brwiami Phil wzruszył ramionami.
- Ktoś musiał to zrobić - mruknął.
Szef przyglądał mu się przez chwilę, po czym przeniósł spojrzenie na monitory.
- Zostawiła samochód.
Phil spojrzał na monitor, ukazujący parking od frontu.
- Który jest jej?
- Ta czarna corvetta. Mam kluczyki.
Serce Phila podskoczyło w piersi. Mógł jeszcze raz ją dzisiaj zobaczyć.
- Chętnie jej go zwrócę.
- Jeśli będzie go chciała, może się po niego teleportować. Ty jesteś już po służbie.
- Ale mogę go jej podrzucić w drodze do domu Romana - nalegał Phil. - Naprawdę nie mam nic przeciwko temu.
Connor wyjął kluczyki ze sporranu.
- Pewnie jest w swoim klubie - stwierdził.
- Wiem, gdzie to jest. Connor podał mu kluczyki.
- Uważaj, chłopcze. Phil parsknął.
- Umiem prowadzić.
- Nie mówiłem o samochodzie.
- Wiem, co robię.
Starszy przyjaciel spojrzał na niego, marszcząc brwi.
- Oni wszyscy tak mówią - skwitował.
Rozdział 3
Choć Phil wiedział o klubie Vandy, nigdy wcześniej nim nie był. Wejście do Horny Devils było schowane na końcu ciemnego ślepego zaułka, by niczego niepodejrzewający śmiertelnicy nie trafiali tu przypadkiem.
Pod ciemnoczerwonymi drzwiami stał na straży wielki bramkarz. Jego nozdrza poruszały się, kiedy wąchając, wciągnął powietrze. Phil wiedział, że nie pachnie jak zwykły śmiertelnik, ale ponieważ większość wampirów nie wiedziała o istnieniu zmiennokształtnych, nie wiedziała też, co oznacza ów inny zapach. W ich przekonaniu był po prostu dziwnie pachnącym śmiertelnikiem.
- Zamknięte - burknął wykidajło. - Spadaj.
- Przyszedłem się zobaczyć z Vandą Barkowski.
- Znasz Vandę? - Bramkarz niuchnął jeszcze raz i zmrużył małe oczka. - Jakiś dziwny jesteś.
- Może i dziwny, ale swój. - Phil pokazał mu legitymację firmy MacKay, wiedząc, że wampir zobaczy ją mimo ciemności. - Odprowadziłem samochód Vandy. Zostawiła go w Romatechu.
Ochroniarz wciąż przyglądał mu się podejrzliwie.
- Muszę cię obszukać.
- Okej. - Phil uniósł ręce na wysokość barków, żeby bramkarz mógł go poklepać po granatowej koszulce polo i spodniach w kolorze khaki, czyli mundurze tych strażników MacKay, którzy nie nosili kiltów.
- Co to jest? - Mężczyzna poklepał go po kieszeni spodni.
- Łańcuch. Srebrny.
Wampir natychmiast zabrał rękę. Zawahał się, poczym spytał:
- Nie zamierzasz go na nikogo użyć?
- Nie. - Phil uśmiechnął się, rozumiejąc, w jak trudnym położeniu znalazł się bramkarz. Wampir nie mógł skonfiskować łańcucha, bo dotkliwie by się poparzył. Na szczęście dla Phila w jego przypadku srebro zadawało ból tylko po zaaplikowaniu wewnętrznie, na przykład w postaci kul. - Jeśli chcesz mnie sprawdzić, możesz zadzwonić do Connora Buchanana w Romatechu.
Wykidajło wzruszył masywnymi ramionami.
- Wystarczy, że będę miał na ciebie oko. - Otworzył drzwi. - Wchodź.
Phila natychmiast zaczęły bombardować głośna, łomocząca muzyka i czerwono-niebieskie laserowe światła, śmigające po odnowionym magazynie. Kiedy oczy mu przywykły, stwierdził, że scena jest pusta. Widocznie tancerze mieli przerwę.
Grupka wampirzyc wiła się na parkiecie. Kilka wampirów płci męskiej siedziało przy stolikach, popijając ze szklanek bleer z różową pianą i obserwując tańczące kobiety. Na jego widok zmrużyły oczy. Konkurencja.
Rozejrzał się po wielkiej sali, ale nie zobaczył Vandy. Bramkarz stał tuż za drzwiami i obserwował go. Phil rozpoznał kobietę za barem, Corę Lee Primrose, byłą członkinię haremu Romana Draganestiego. Tyle że zamieniła krynoliny piękności z Południa na bardziej nowoczesną kreację - obcisłe biodrówki i błyszczący top z gorsetem.
Zerknęła na niego, odwróciła wzrok, po czym spojrzała jeszcze raz, kiedy usiadł na barowym stołku.
- Phil? To ty?! - wrzasnęła, przekrzykując głośną muzykę. - Na psa urok, wieki cię nie widziałam!
- Cześć, Cora Lee. Świetnie wyglądasz.
- Och, pięknie dziękuję. - Chichocząc, przerzucić przez ramię długie jasne włosy. - Chcesz się czegoś napić? Mamy parę drinków dla śmiertelników, na przykład piwo.
- To poproszę. - Wstał, żeby móc wyciągnąć portfel z tylnej kieszeni.
- Nie ma mowy. Na koszt firmy. - Posłała mu zalotne spojrzenie, napełniając szklankę. - O psiakrew, ładnie się rozrosłeś przez te parę lat.
- Dziękuję. - Usiadł z powrotem na stołku. - Jest może Vanda? Cora Lee z westchnieniem postawiła przed nim piwo.
- Powinnam była się domyślić, że przyszedłeś do niej Co ona o tobie opowiadała! Boże święty, aż się czerwieniłyśmy ze wstydu.
Pierwszy łyk piwa z trudem przeszedł Philowi przez gardło.
- Dlaczego? Co takiego mówiła?
- Chyba czego nie mówiła? Tyle ci powiem, że opisywała każdą część twojego męskiego ciała od czubka głowy aż po palce stóp. - Cora Lee uśmiechnęła się przebiegle. - Bardzo poetycko rozwodziła się o twoich pośladkach.
Phil przełknął więcej piwa.
Cora Lee wytarła kontuar, wciąż się uśmiechając.
- Zawsze twierdziła, że się w niej podkochiwałeś. Jego dłoń zacisnęła się na szklance.
- Serio?
- Mówi, że na jej rozkaz zrobisz, co tylko zechce, jak tresowany piesek. Wychylił resztę piwa i trzasnął szklanką o blat.
- Gdzie ona jest? - szczeknął.
Cora Lee wskazała rząd drzwi w tylnej ścianie.
- Pierwsze drzwi to jej biuro.
- Dzięki. - Phil zsunął się ze stołka.
- Nie zapomnij zapukać - ostrzegła go Cora Lee. - Są u niej tancerze. Może być niezręcznie, jeśli tak po prostu wejdziesz.
Zesztywniał.
- Dlaczego? Co ona tam z nimi robi? Cora Lee wzruszyła ramionami.
- To co zwykle. Musi osobiście sprawdzić kostiumy i układy taneczne, zanim chłopcy wyjdą na scenę. No wiesz, kontrola jakości.
Phil zacisnął szczęki.
- Co ty powiesz?
- Och, wiem, co mówię. Kiedyś weszłam tam, a Terrance paradował całkiem goły. - Cora Lee zachichotała. - Vanda kazała mu założyć na to skarpetkę.
- Rozumiem - warknął Phil. Kiedy ruszył w stronę biura Vandy, muzyka akurat ucichła. Jego nadnaturalny słuch wychwycił słowa Vandy przez drzwi:
- Do licha, Piotrze, jest ogromny!
- Nie bez powodu nazywają mnie Kfięciem Klejnotów - rzucił dumnie męski głos.
- Nie możesz go wypuścić na scenę z czymś takim - zaprotestował inny mężczyzna. - Przy nim będziemy wyglądać na mikrusów.
- Bo jefteście mniej fi ode mnie - upierał się Piotr.
- Nie jesteśmy! - krzyknął trzeci tancerz.
- Uspokójcie się! - Komenda Vandy zabrzmiała ostro jak świst bicza. - Piotrze, cieszę się, że wróciłeś tańczyć u nas, ale to... to jest przesada. Musisz stracić parę centymetrów.
- Nie! - wrzasnął Piotr. - Nie pozwolę ci go tknątf!
- Nie mów mi, co mi wolno! - ryknęła Vanda. - Gdzie moje nożyczki? Piotr pisnął. Jak dziewczyna. Którą za chwilę zostanie!
Phil szarpnął drzwi i wpadł do biura.
- Vanda, przestań! Nie możesz odciąć temu facetowi... - Zatrzymał się, osłupiały, na widok wampirzycy która stała za biurkiem z ostrzami nożyczek na brokatowej czerwonej pochewce.
To nie był wacek. To był pokrowiec na wacka, wypchany jak kiełbasa. Vandę zatkało.
- Phil, co ty tu robisz?
Rozejrzał się po biurze, zauważył, że trzej smukli mężczyźni są kompletnie ubrani i przyglądają mu się z ciekawością.
- A co ty robisz, Vanda? - odgryzł się. Policzki jej poróżowiały. Odłożyła stringi na biurko.
- Prowadzę spotkanie biznesowe.
- Vando - szepnął jeden z tancerzy. - Przedstawisz nam swojego przystojnego, młodego przyjaciela?
- Jasne, Terrance - syknęła Vanda przez zaciśnięte zęby. - To jest Phil Jones. - Wskazała tancerzy. - Terrance Tłok, Strażak Sam i Piotr Wielki.
- Pamiętam tfię z zebrania - odezwał się Piotr. - Powiedziałef, że pomożef Vandzie z jej problemem z gniewem.
- Nie mam żadnego problemu z gniewem! - Vanda wycelowała nożyczki w Piotra, a potem w Phila. - I nie potrzebuję twojej pomocy.
Phil uniósł brew.
- Jako twój sponsor sugeruję, żebyś odłożyła nożyczki. Trzasnęła nimi o biurko.
- Nie jesteś moim sponsorem. Terrance uśmiechnął się do niego.
- Możesz być moim sponsorem. Vanda jęknęła.
- Phil, my tu próbujemy rozmawiać o kostiumach. - Podała Samowi stringi, które wyglądały jak wąż strażacki z sikawką, a Terrance'owi trójkątną szmatkę obszytą bluszczem.
Terrance pomachał swoimi stringami przed nosem Phila.
- Czy nie są bajeczne? Zatańczę hołd dla Tarzana - Cudownie - wymamrotał Phil. Piotr złapał błyszczące czerwone majtki.
- Nie! - Vanda wyrwała mu je z ręki. - Nie będziesz tańczył w tym potworze. Ja projektuję kostiumy i ja decyduję, co włożysz.
- To niesprawiedliwe - jęknął Piotr. - Kazałem to ufyć na zamówienie, żeby na mnie pafowało.
- W życiu - burknął Sam. - Musiałbyś to wypchać.
- Nigdy niczego nie wypycham - obruszył się Piotr.
- Tym razem byś musiał. Na świecie nie ma mężczyzny, który zdołałby to wypełnić.
- Nie jestem tego taki pewien. - Terrance zerknął na Phila i puścił oczko. Phil uznał, że więcej nie zniesie.
- Koniec zebrania. - Spojrzał ostrzegawczo na tancerzy i wskazał im drzwi. - Wyjdźcie.
- Co? - Oczy Vandy błysnęły gniewem. - Nie możesz tego robić! To jest moje... - urwała, kiedy Piotr i Sam umknęli z pomieszczenia - ... biuro.
Terrance zatrzymał się w progu i wyszczerzył do niej zęby.
- Bądź grzeczna, dziewczynko. Tego warto potrzymać dłużej.
- Sio - warknął Phil.
- Uuuch. - Terrance zadygotał. - Ja Tarzan, ty Phil. - Wybiegł z biura. Phil zatrzasnął drzwi.
- Teraz możemy porozmawiać. Vanda spojrzała na niego wściekle.
- Nie rozmawiam z tobą. Zachowujesz się jak jaskiniowiec.
- Zapewne wolisz tych żałosnych chłopaczków, których łatwo kontrolować. Łatwiej niż twój gniew...
- Mój gniew ma się doskonale! - Chwyciła z biurka kostium Piotra i rzuciła nim w Phila. - Wynoś się!
Chwycił stringi jedną ręką i przyjrzał im się z zainteresowaniem.
- Dziękuję. W sam raz mój rozmiar. Wampirzyca parsknęła.
- Mężczyzna musiałby być podniecony, żeby to wypełnić. Uniósł wzrok i spojrzał jej w oczy.
- Nie ma problemu.
Jej spojrzenie powędrowało w dół, na jego spodnie, po czym umknęło błyskawicznie.
- Co... Po co tu przyszedłeś? Zbliżył się do niej.
- Zniknęłaś z Romatechu w pośpiechu. Byliśmy w środku rozmowy. Jej oczy pociemniały, przybierając odcień burzowej szarości.
- Rozmowa została skończona.
- Zostawiłaś samochód.
- Nie miałam wyboru! Ten przeklęty Connor skonfiskował mi kluczyki. - Zamrugała, kiedy Phil pomachał kluczykami.
- Przy... przyprowadziłeś moje auto?
- Tak. Stoi zaparkowane po drugiej stronie ulicy.
- Dziękuję. - Obeszła biurko i zbliżyła się do Phila - To bardzo miło z twojej strony - burknęła.
- Nie ma za co. - Upuścił kluczyki w jej wyciągniętą dłoń - A teraz, jeśli chodzi o mój sponsoring...
Jej pięść zacisnęła się wokół kluczyków.
- Nie ma żadnego sponsoringu. Nie możecie mnie zmusić żebym się poddała terapii.
- Zdaje się, że możemy. To była decyzja sądu. Jeśli chcesz, żeby odrzucono pozwy przeciwko tobie, musisz się podporządkować.
Rzuciła kluczyki na biurko.
- Czy ja wyglądam na osobę, która się podporządkowuje? Podporządkowują się tylko tchórze i tresowane małpy. Ja jestem wolnym duchem. Nikt nie będzie mi mówił, co mam robić.
Phil nie mógł powstrzymać uśmiechu. Słowa Vandy były niemal identyczne z mówką, którą on palnął swojemu ojcu dziewięć lat temu, zanim wyniósł się z Montany.
- Więc jak zamierzasz rozwiązać swój problem z gniewem?
- Nie mam żadnego problemu z gniewem! - wrzasnęła. Z jękiem przycisnęła dłoń do czoła. - Dlaczego wszyscy ciągle próbują mnie zmuszać, żebym robiła coś wbrew swojej woli?
- Uwierz mi, rozumiem cię. - Ojciec próbował zmusić Phila do prowadzenia z góry zaplanowanego życia. W wieku osiemnastu lat Phil nie był jeszcze dość dojrzały i silny, żeby móc walczyć z ojcem. Więc po prostu odszedł. A potem ojciec oficjalnie wygnał go z watahy. - Sprawy nie zawsze toczą się tak, jak tego chcemy. I to jest bardzo frustrujące, kiedy nie da się zrobić nic, żeby to zmienić.
Vanda popatrzyła na niego ze zmarszczonymi brwiami.
- Czy ty udajesz zrozumienie, żebym tylko zgodziła się na terapię?
- Mówię, że jeśli chcesz porozmawiać, to cię wysłucham. Wampirzyca zbladła i nerwowym ruchem ściągnęła bicz w pasie.
- Dlaczego mam uwierzyć, że cię to obchodzi? Nie raczyłeś mnie odwiedzić przez trzy lata.
Liczyła lata? Phil z trudem przełknął ślinę. A jeśli źle zinterpretował sytuację? Był pewien, że Vanda uważała go najwyżej za swoją maskotkę, za lekarstwo na nudę. Dobry Boże, a jeśli jej naprawdę na nim zależało? Nie, to musiało być coś więcej niż zabawa i głupie gierki.
- Nie wiedziałem, że chciałaś mnie zobaczyć. Zmrużyła oczy.
- A co, potrzebne ci grawerowane zaproszenie?
- Vando, otworzyłaś klub z męskim striptizem. Każdej nocy otaczają cię chętni mężczyźni, prawie nadzy wampiryczni mężczyźni. - Rzucił kostium na biurko. - Naprawdę nie sądziłem, że brak ci towarzystwa.
Wysunęła podbródek.
- Mam tyle towarzystwa, ile potrzebuję. Phil zacisnął zęby.
- I dobrze - rzucił.
- Wybacz, myślałam, że może zechcesz utrzymać kontakt. Myślałam, że byliśmy przyjaciółmi.
- Nigdy nie byliśmy przyjaciółmi - warknął. Gwałtownie wciągnęła powietrze.
- Jak możesz tak mówić? Przecież... rozmawialiśmy.
- Drwiłaś sobie ze mnie.
- Byłam dla ciebie miła. Zrobił krok w jej stronę.
- Nudziło ci się i dręczyłaś mnie wyłącznie dla zabawy.
- Co ty opowiadasz? To był tylko nieszkodliwy flirt.
- To była tortura. - Zrobił kolejny krok. - Nienawidziłem tego. Za każdym razem, kiedy mnie dotykałaś, miałem ochotę zerwać z ciebie ten koci kombinezon i sprawić, żebyś zaczęła mruczeć.
Otworzyła usta, a potem zamknęła je szybko. Policzki jej zapłonęły.
- Więc dlaczego tego nie zrobiłeś? Dlaczego pozwoliłeś, żeby powstrzymały cię jakieś głupie zasady? Iana nic nie powstrzymało, kiedy startował do Toni.
Phil chwycił Vandę za ramiona tak gwałtownie, że aż krzyknęła cicho.
- Wziąłbym cię w sekundę, gdybym myślał, że naprawdę tego chcesz. Jej policzki poczerwieniały jeszcze mocniej.
- Skąd możesz wiedzieć, czego naprawdę chcę? Pochylił się nad nią.
- Od początku cię wyczułem. Jesteś podpuszczałska. Lubisz doprowadzać faceta do wzwodu i zostawiać go z wywieszonym językiem. Miałaś frajdę z patrzenia, jak cierpię.
- To nieprawda. Ja... ja cię naprawdę lubiłam. - Skrzywiła się, jakby przyznała się do czegoś więcej, niż chciała.
Musnął nosem jej policzek i wyszeptał do ucha:
- Udowodnij.
Zadrżała w jego rękach. Czuł na skórze jej przyspieszony oddech. Przysunął usta bliżej do jej ust.
- Pokaż mi to.
Z jękiem odwróciła od niego głowę.
Cholera. Przez cały czas miał rację. Był dla niej tylko zabawką. Zdjął ręce z jej ramion.
- Przyznaj to. Flirtowałaś ze mną, bo się nudziłaś, a ja byłem bezpieczny. Bardzo potrzebowałem tej pracy, więc wiedziałaś, że będę przestrzegał zasad, choćbyś mnie torturowała do upadłego.
Przycisnęła rękę do czoła.
- Ja... ja nie chciałam...
- Doprowadzić mnie do tego, żebym cię tak boleśnie pożądał? Powiedz, Vando, czy ty w ogóle cokolwiek czułaś. Naprawdę ci na mnie zależało czy byłaś tylko zimnokrwistą suką?
Zachłysnęła się z oburzenia i zdzieliła go w twarz.
- Wynoś się!
Potarł szczękę i się uśmiechnął.
- Chyba nie jesteś aż taka zimnokrwista. Wskazała mu drzwi.
- Wyjdź!
Zastanawiał się, czy nie podroczyć się z nią jeszcze trochę. Bóg świadkiem, że zasłużyła sobie na to po tym, jak torturowała go przez pięć długich lat. Ale zauważył, że ręce jej się trzęsą, a w oczach błyszczą powstrzymywane łzy.
Znowu poczuł się jak pies. Chciał tylko odwrócić sytuację i dać jej posmakować jej „nieszkodliwego flirtu”. Nie chciał jej zranić.
Ruszył do drzwi, ale zatrzymał się z dłonią na klamce.
- Zawsze mnie intrygowałaś, Vando. Od chwili, kiedy cię poznałem. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego taki wolny duch zamknął się w haremie. Przed czym się chowałaś? I dlaczego buntownicza, piękna kobieta flirtowała z jedynym mężczyzną, którego uznała za nieszkodliwego?
Założyła ręce i spojrzała na niego cierpko.
- Więc teraz będziesz się bawił w psychoanalizę, doktorze Phil? Uśmiechnął się powoli.
- Chcę się z tobą pobawić w wiele rzeczy, Vando. Bo widzisz, w moim przypadku popełniłaś jedną poważną pomyłkę. Ja nigdy nie byłem nieszkodliwy.
Vanda stała sama w swoim biurze, mruganiem odpędzając łzy. Do diabła, nie rozpłacze się teraz. Jest twarda. Sprawiła, że Phil cierpiał przez nią. To nigdy nie było jej intencją. Jakim cudem z odrobiny niewinnego flirtu mogło wyjść coś tak paskudnego?
Obeszła biurko i kłapnęła na krzesło. Przejrzał ją. Wiedział, że nudziła się nie do wytrzymania. Kiedy dołączyła do haremu w 1948 roku, cieszył ją święty spokój.
Ale z czasem przyszła nuda i Vanda rozpaczliwie szukała jakiejś rozrywki.
Biedny Phil wydawał się bezpieczny. Przepisy nie pozwalały mu się z nią spoufalać. Od początku dał jasno do zrozumienia, że zamierza ich przestrzegać.
A ona go torturowała.
Pochyliła głowę i oparła ją na dłoniach. Trumna ukryta w ciemnym kącie jej umysłu otworzyła się powoli, ze skrzypieniem. Wyfrunęły z niej wspomnienia.
Śmierć mamy w 1935 roku, kiedy Vanda miała osiemnaście lat.
Śmierć Fridy, jej najmłodszej siostry, która umarła cztery lata później, kiedy uciekały przed nazistami. Fridy z kasztanowymi lokami i wielkimi niebieskimi oczami.
Józef, jej mały brat, jako dwunastolatek uparł się, że razem z ojcem i trzema starszymi braćmi pójdzie walczyć z niemiecką inwazją. Oczy zapiekły Vandę od łez. Józef, z jego czarnymi lokami i roześmianymi niebieskimi oczami. Tak dumnie pomaszerował na wojnę.
I nigdy więcej go nie zobaczyła. Łza popłynęła jej po policzku. Ian zawsze przypominał jej Józefa. Nie chciała się do niego przywiązywać, ale Ian z czasem zaczął symbolizować wszystkich braci, których straciła. A tak niewiele brakowało, by straciła Iana zeszłego grudnia. Od czasu bitwy w DVN miała nerwy w strzępach.
Z trumny wypłynęły kolejne obrazy. Papa i trzej pozostali bracia - Bazyli, Krystian i Stefan. Rozmazani i niewyraźni.
Wyrwał jej się szloch. Boże, nie pamiętała ich twarzy. Zatrzęsły się jej ramiona. Jak mogła zapomnieć? Po śmierci mamy ona zajmowała się rodzeństwem. Byli jej całym życiem. Jak mogła zapomnieć?
Zacisnęła powieki. Nie! Nie będzie tego robić. Nie musiała się karać tylko dlatego, że miała poczucie winy z powodu Phila. Upchnęła wszystkie wspomnienia z powrotem do trumny i zatrzasnęła wieko.
Nie mogła pozwolić sobie na myślenie o przeszłości. O tym, jak straciła wszystkich, których kochała. Rodziców, braci, siostrę. Nawet Karla, swoją pierwszą miłość, przywódcę podziemnego ruchu oporu.
Wszyscy odeszli.
Odetchnęła głęboko i wytarła łzy z twarzy. Nie powinna była flirtować z Philem. Był śmiertelnikiem, miał przed sobą krótkie życie. Gdyby się w nim zakochała, straciłaby i jego.
To nie miało znaczenia, że ją intrygował i podniecał. To nie miało znaczenia, że chciała, by otoczył ją ramionami, pocieszył. Nie miało znaczenia, że podziwiała jego siłę oraz inteligencję. I że była tak zmęczona samotnością.
W sali klubowej rozległy się krzyki, ściągając ją z powrotem do rzeczywistości. Co znowu?
- Vanda! - Terrance gwałtownie otworzył drzwi. - Max Megamaczuga właśnie się do nas teleportował. Mówi, że cię zabije!
Rozdział 4
Vanda wyszła do sali z biczem w dłoni. Kiedy jej oczy zwykły do słabego oświetlenia, zobaczyła, że pozostała tylko garstka klientów. Inni widocznie się teleportowali na pierwszy sygnał zagrożenia. Ci, którzy zostali, zbici w grupkę plotkowali ściszonymi głosami.
- Ależ on jest silny - szepnęła jedna z wampirzyc do koleżanki.
- I taki przystojny - dodała koleżanka.
Vanda prychnęła. Gusta bywają różne. Jej bramkarz Hugo był niemal tak szeroki, jak wysoki. Jego wielka głowa wyrastała z potężnych ramion. Vanda często się zastanawiała, jakim cudem został przemieniony w wampira, skoro nie miał szyi, którą można by ugryźć.
- Przepraszam. - Odsunęła z drogi dwie plotkujące dziewczyny.
- Vanda. - Za jej plecami rozległ się basowy, chropowaty głos. Odwróciła się spłoszona i zobaczyła Hugona.
- Co? Więc kto...
Położył mięsistą łapę na jej ramieniu.
- Muszę z tobą porozmawiać.
- Nie teraz! - Odsunęła się od niego i przepchnęła przez tłumek. Zatrzymała się ze zduszonym okrzykiem.
Max leżał na plecach, a na nim siedział Phil. Jego pięści spoczywały po obu stronach tułowia Maxa, trzymając srebrny łańcuch, spoczywający w poprzek piersi wampira. Łańcuch nie tylko przygważdżał go do podłogi, ale też nie pozwalał mu się teleportować.
Vanda gapiła się na nich przez kilka sekund. Nic dziwnego, że goście szeptali zdumieni. Właściwie nikt nie słyszał o śmiertelniku, który byłby dość szybki, by złapać wampira, i dość silny, żeby go przytrzymać.
Na podłodze, u jej stóp, w słabym świetle połyskiwał długi sztylet. Dobry Boże. Dreszcz przebiegi Vandzie po plecach. Gdyby Max dźgnął ją w serce, teraz byłaby kupką prochu. Phil jakimś cudem zdołał go rozbroić. Uratował jej życie. I nawet się nie zasapał.
Spojrzał na nią i się uśmiechnął.
A jej zmiękły kolana.
Dziewczyny za jej plecami westchnęły.
- Ale śliczne oczy - szepnęła jedna z nich.
Vanda mocniej ścisnęła bicz i pohamowała chętkę, żeby warknąć na dziewczyny. Bo i co mogła im powiedzieć? „Łapy przy sobie, on jest mój?” Nie miała do niego żadnych praw.
Odwróciła oczy, zirytowana na samą siebie za tę zazdrość i za to, że tak łatwo oczarowały ją śliczne błękitne oczy i uśmiech mężczyzny. Jej frustracja przemieniła się w gniew, kiedy dostrzegła trzech tancerzy, obserwujących tę scenę zza baru. Co za tchórze bez jaj!
Bramkarz chwycił ją za ramię i odciągnął od grupy gości.
- Vanda, musimy porozmawiać. Chodzi o tego śmiertelnika.
- Wiem - odparła przez zaciśnięte zęby. - Jest niesamowicie silny i przystojny. Chcesz dołączyć do fanklubu?
Hugo zrobił zdezorientowaną minę.
- Nie. Ale jest jakiś dziwny. Za szybko się rusza.
- Co ty powiesz? Złapał psychopatę i uchronił mnie od pewnej śmierci, co, zdaje się, jest twoim zadaniem. - Spojrzała ze złością na wykidajłę. - Jeśli jesteś wolniejszy od śmiertelnika, to może zatrudniłam niewłaściwego ochroniarza.
- Nie, nie! Zajmę się Maxem. Ale po prostu chciałem cię ostrzec przed...
- Co zamierzasz z nim zrobić? - Vandę nagle ogarnął niepokój. Nie chciała już mieć więcej śmierci na sumieniu.
- Planowałem teleportować go gdzieś daleko ostrzec, żeby trzymał się od ciebie z daleka - burknął - I może dać mu pięścią w bebech, jeśli nie masz nic przeciwko.
- Ach. Chyba to jakoś przeżyję. - Przepchnęła się z powrotem między gośćmi. Kiedy Hugo ruszył za nią, wszyscy się cofnęli.
Phil wciąż trzymał szamoczącego się wampira, jakby przytrzymywał małe dziecko na szkolnej przerwie. Maxa chyba nic nie bolało, jako że srebrny łańcuch dotykał tylko jego ubrania. Gdyby wszedł w kontakt ze skórą, nie obeszłoby się bez paskudnego swądu skwierczącego ciała.
Phil spojrzał na Vandę.
- Co chcesz z nim zrobić?
- Hugo się nim zajmie.
Bramkarz, jak na sygnał, warknął basowo. Goście odskoczyli do tyłu. Max zachłysnął się ze strachu, kiedy Hugo zbliżył się do niego niczym wielki niedźwiedź.
- Nie! Puśćcie mnie. Zostawię Vandę w spokoju. Przyrzekam.
- Już na zebraniu klanu kazano ci zostawić ją w spokoju. - Phil spojrzał na niego gniewnie. - Najwyraźniej nie można ci ufać.
- Złamałeś zakaz zbliżania się. - Vanda owinęła i zawiązała bicz wokół pasa. - Zdaje się, że jesteś winien sądowi pięć tysięcy dolarów.
Max splunął na jej buty.
- Ty suko! To ty mnie jesteś winna pieniądze!
- Dość. - Hugo schylił się i chwycił Maxa za szyję.
- Mam go - powiedział do Phila. - Możesz puścić.
Kiedy tylko Phil zerwał się na nogi i zabrał łańcuch, Hugo teleportował się z Maxem. Phil schował łańcuch do kieszeni spodni i wampirzyce w klubie natychmiast ruszyły w jego stronę.
- Byłeś niesamowity. - Jedna z dziewczyn przycisnęła się do niego.
- Jak mi Bóg miły. - Cora Lee wzięła go pod rękę. - Nigdy nie widziałam popisu takiej męskości i wigoru.
- Koniec przedstawienia - burknęła Vanda.
W oczach Phila błyszczało rozbawienie, kiedy schylał się żeby podnieść sztylet Maxa.
- Może lepiej się odsuńcie, drogie panie. To jest niebezpieczna broń. Kobiety cofnęły się z westchnieniem.
Phil spojrzał na Vandę.
- Mogę z tobą porozmawiać na osobności?
- Chyba... chyba tak. - Odwróciła się sztywno i ruszyła przodem do swojego biura. Spięła się cała na myśl, że znów będzie z nim sam na sam. Ale potrzebowała to zrobić. Potrzebowała przeprosić, że w przeszłości przysporzyła mu tyle cierpienia.
Spojrzała na niego przelotnie, kiedy wszedł do biura, i zamknęła drzwi.
- Dziękuję, że nas ochroniłeś.
- Nie ma za co. - Położył sztylet na jej biurku. - Może ci się to przydać.
Vanda opanowała dreszcz. Nie potrzebowała przypomnienia, jak fatalnie wszystko mogło się potoczyć.
- Dobrze, że przynajmniej Max nie zabrał ze sobą tego przeklętego węża. Phil odwrócił się przodem do niej.
- Węża?
- Czterometrowego pytona. Max z nim tańczy. A przynajmniej próbował. Wąż miał inne plany. - Odetchnęła głęboko. Chwała Bogu, że Phil nie był wampirem i nie mógł słyszeć łomotu jej serca. Facet miał coś w sobie i najwyraźniej nie tylko ona to wyczuwała. Wszystkie kobiety na niego reagowały. A ona czuła się przez to dziwnie zaborcza.
Od początku na nią działał. W wieku dziewiętnastu lat chudy i żylasty, ale mimo to aż buchał pierwotną seksualnością, która do niej przemawiała. Teraz, w wieku dwudziestu siedmiu lat, nabrał muskułów i zyskał aurę męskiej siły. Wszystkie zakończenia nerwowe w jej skórze czuły go, pragnęły, płonęły przez niego.
Chyba zwariowała. Czy nie dość już wycierpiała w życiu? Postanowiła, że przeprosi i pozwoli mu odejść. Wzięła głęboki oddech i spojrzała w jego spokojne oczy.
Zrobił krok w jej stronę.
- Muszę cię przeprosić.
Zamrugała. Wykradł jej te słowa prosto z ust.
- Ale...
Uniósł rękę, żeby ją uciszyć.
- Muszę to powiedzieć. Czekałem już na chodniku na taksówkę, kiedy dotarło do mnie, że jestem hipokrytą. Zgłosiłem się, żeby pomóc ci poradzić sobie z gniewem, a sam nie radziłem sobie ze swoim. Byłem chamski...
- Ale miałeś wszelkie prawo złościć się na mnie. Dręczyłam cię. Uprzykrzyłam ci życie. Nie powinnam była cię tak traktować.
Jego spojrzenie zmiękło.
- Znam gorsze udręki niż zaloty pięknej kobiety.
Błękit jego oczu sprawił, że Vandzie zabrakło tchu, zupełnie jakby zaczerpnęła haust lodowatego powietrza.
- Jesteś bardzo miły, ale nie zasłużyłam na to. Miałeś rację. Nudziłam się, a ty wydawałeś się bezpieczną rozrywką. Bardzo cię przepraszam.
- Ja też przepraszam. Właśnie wracałem do klubu, żeby ci to powiedzieć, kiedy zjawił się Max.
Przypomniała sobie dziwne ostrzeżenie ochroniarza.
- Słyszałam, że zareagowałeś bardzo szybko.
- Od dawna pracuję w MacKay, więc nauczyłem się paru sztuczek. - Dotknął kieszeni. - Na przykład noszenia przy sobie srebrnego łańcucha. To jedyny sposób, żeby zapobiec ucieczce wampira. - Przekrzywił głowę. - A Ty masz jakąś ochronę?
- Oczywiście. Mam Hugona.
- A poza klubem? Kto cię pilnuje, kiedy śpisz? Wzruszyła ramionami.
- Pamela, Cora Lee i ja mamy wspólne mieszkanie budynku jest bardzo dobra ochrona. Za dnia nigdy nie dopuszczają nikogo w pobliże naszego lokum. Wyraźnie zaznaczyłyśmy, że sypiamy w ciągu dnia.
Phil pokręcił głową.
- To za mało. Może powinnaś na jakiś czas przenieść się do domu Romana...
- Nie. - Vanda uniosła obie ręce, jakby chciała się opędzić od złego ducha. - Nie zrezygnuję z niezależności, już raz to zrobiłam i potrzebowałam ponad pięćdziesięciu lat, żeby ją odzyskać.
Zmrużył oczy.
- Dlaczego dołączyłaś do haremu? Do diabła. Powiedziała za dużo.
- To stara historia. Zapomnij o tym.
Jego mina mówiła wyraźnie, że o niczym nie miał zamiaru zapomnieć.
- Wydaje mi się, że jeszcze nie pozbyłaś się Maxa.
- Nie może mi zaszkodzić, kiedy śpię. W ciągu dnia jest równie martwy jak ja. Phil zmarszczył brwi.
- Nie podoba mi się, że będziesz sama.
- Nie jestem sama! - powiedziała głośniej, niż to było konieczne, i się skrzywiła. - Mam przyjaciół. I mam ten klub. Moje życie to jedna wielka impreza.
Phil podszedł bliżej i przyjrzał się jej twarzy.
- Płakałaś - zauważył.
- Nic mi nie jest. A teraz, jeśli pozwolisz... - Drgnęła kiedy dotknął jej policzka.
- Wampiryczne łzy. - Jego palec przesunął się w dół po jej policzku. - Zostawiają bladoróżową smugę.
Odsunęła się.
- Dobranoc, Phil. Jeszcze raz dziękuję, że nas obroniłeś.
Wciąż patrzył na nią. Uciekła wzrokiem; pod spojrzeniem tych jego jasnobłękitnych oczu jej serce biło nierówno.
- A może podrzuciłabyś mnie do domu? - zaproponował.
Z trudem przełknęła ślinę. Czy nie dość już dzisiaj przeszła? Ale jak mogła odmówić? Przyprowadził jej samochód. Uratował ją przed Maxem. Ale myśl, że miałaby z nim spędzić więcej czasu sam na sam, wytrącała ją z równowagi. Nerwy miała w strzępach. Jej emocje były jak splątany kłąb. Chciała dotknąć Phila. Chciała poczuć wokół siebie jego mocne ramiona. A jednocześnie chciała, żeby wyjechał jak najdalej i nigdy nie wracał.
Przycisnęła dłoń do czoła.
- Jestem... bardzo zajęta.
- Teleportowanie mnie zabierze ci ledwie kilka sekund. Ale z drugiej strony, musiałabyś pozwolić, żebym cię mocno objął. Jeśli za bardzo się boisz...
- Nie boję się! - Zacisnęła zęby, kiedy uśmiechnął się powoli. Niech go szlag. Wmanipulował ją w to. - Ciągle się na mnie odgrywasz, co?
- Szczerze mówiąc, powoli pozbywam się negatywnych emocji. Nie mam już wizji zadawania ci cierpień.
- Och, to bardzo wielkodusznie z twojej strony - mruknęła. Kąciki jego usta drgnęły.
- Szczerze mówiąc, teraz mam inne wizje.
Jej spojrzenie zjechało w dół i umknęło błyskawicznie. Do pioruna, ależ był wielki! Jak to możliwe, że by taki podniecony? Tylko dotknął lekko jej policzka. Skóra zaczęła ją mrowić i ogarnęło ją nagłe pragnienie, żeby dotykał jej wszędzie.
Chwycił ją za ramiona.
- Zamiast zadawać ci cierpienia, wolałbym dawać przyjemność na wszelkie możliwe sposoby.
Kretynko, tylko się nie rozpłyń w jego rękach, pomyślała Zablokowała roztrzęsione kolana i położyła dłonie na jego torsie, bardziej żeby się oprzeć, niż żeby go odepchnąć. Phil otoczył ją ramionami i przyciągnął do siebie.
Gwałtownie zaczerpnęła powietrza, kiedy poczuła na brzuchu napór jego twardego...
- Nie tak blisko. Muszę się skupić, żeby się teleportować. Chyba nie chcesz się zjawić w domu bez którejś z kończyn, i nie mam na myśli nogi.
Odsunął się z drwiącym uśmieszkiem.
- Tak... w tej chwili łatwo by go było pomylić z nogą. Vanda jęknęła.
- Jaskiniowiec. - Zamknęła oczy, żeby skupić się na domu Romana. Jej ciało zaczęło migotać, ale wiedząc, że z ciałem Phila nic się nie dzieje, przerwała.
- Coś jest nie tak. Nie odlatujesz ze mną.
- Za krótka gra wstępna, kotku. Pacnęła go w ramię.
- Chodzi mi o to, że twoje ciało się nie teleportuje.
- Ach. - Puścił ją i wygrzebał z kieszeni srebrny łańcuch. - Pewnie w tym problem. - Rzucił łańcuch na biurko. - No więc, na czym skończyliśmy?
Jej serce podskoczyło, kiedy znów chwycił ją w ramiona. Oparła dłonie na piersi Phila i poczuła silne bicie jego serca. Zacisnęła powieki, próbując zapomnieć o mrowieniu całego ciała i wreszcie porządnie się skupić.
Miał bardzo silne ramiona. Jego oddech poruszał włosy na czubku jej głowy. A jego zapach - czysty, ale przesycony samczą siłą - uderzał jej do głowy i sprawiał, że pragnęła niemożliwego.
Bo to było niemożliwe. Choćby nie wiadomo jak ją kusił, nie mogła sobie pozwolić na prawdziwe uczucia do niego. Przeżyła już cały ból, jaki jeden człowiek jest w stanie znieść w swoim życiu. Po prostu teleportuje go do domu i zaraz wróci. Sama.
Poczuła, jak jej świadomość zapada się w czarną dziurę. Zamigotała, zabierając Phila ze sobą, i wszystko zrobiło się czarne.
Phil nigdy nie przepadał, kiedy przenosiły go wampiry. Stawiało go to w nieprzyjemnej pozycji osoby zależnej od czyjejś pomocy, co kłóciło się z jego instynktowną potrzebą dominacji. Godził się na to, wiedząc, że wojna z Malkontentami jest ważniejsza niż czyjekolwiek ego.
Ale jeśli chodziło o teleportację z Vandą, po prostu chciał mieć pretekst, żeby ją mocno objąć.
Wylądowali w holu domu Romana i Vanda natychmiast wysunęła się z jego ramion. Skrzywiła się i zakryła uszy.
- Co to za okropny dźwięk?
- Uruchomiliśmy alarm. - Phil podszedł do panelu kontrolnego przy drzwiach frontowych i wstukał kod, by uciszyć piskliwe wycie. Podobno słyszały je tylko wampiry i psy, więc widocznie bardziej przypominał psa, niż sam chciał to przyznać. - Chłopcy zwykle teleportują się na ganek od tyłu, żeby móc wyłączyć alarm, zanim wejdą - Och, nie wiedziałam o tym. - Vanda rozejrzała się dokoła. - Nic się tu nie zmieniło.
- To prawda, chociaż teraz dom jest praktycznie pusty. - Phil wcisnął kolejne guziki, żeby na nowo aktywować alarm. - Musieliśmy zaostrzyć ochronę możemy dopuścić, żeby Malkontenci teleportowali się tutaj i zaatakowali nas bez ostrzeżenia.
Vanda kiwnęła głową.
- A mogę się teraz teleportować z powrotem?
- Chwileczkę. - Wyjął z kieszeni telefon i zadzwonił do Romatechu. Z pewnością dostali ostrzeżenie, że ktoś zjawił się w domu. - Hej, Connor. Fałszywy alarm. Wszystko jest w porządku. - Rozłączył się.
Vanda niecierpliwie przestąpiła z nogi na nogę.
- Mogę już iść?
Phil ruszył w jej stronę, wrzucając telefon do kieszeni.
- Nie musisz się tak spieszyć. Zmrużyła oczy.
- Nic z tego nie będzie, Phil.
- Z czego? Założyła ręce.
- Z tego, o czym myślisz - mruknęła. Zatrzymał się przed nią.
- Myślę o wielu rzeczach. Mogłabyś mówić konkretniej? Zgromiła go spojrzeniem.
- Biorąc pod uwagę, jaki z ciebie neandertalczyk, zakładam, że wszystkie twoje myśli sprowadzają się do jednego.
- Hm, zobaczmy. Chodziło mi po głowie całowanie twoich słodkich ust. Dość intensywnie myślałem o ściągnięciu z ciebie tego kombinezonu. A potem, oczywiście, musiałbym pocałować każdy centymetr twojego ciała. - Wyszczerzył zęby. - Zdaje się, że masz rację, Vando.
Parsknęła śmiechem, ale zauważył, że na twarz powoli wypływa jej rumieniec. Chwycił ją lekko za ramiona.
- Usiądź ze mną na chwilę. Pokręciła głową.
- Nie mogę, ja... chcę, żebyś o mnie zapomniał. Puścił ją tak gwałtownie, jakby go spoliczkowała.
- Zapomniał o tobie? Vando, pragnę cię od ośmiu lat. Nigdy nie mógłbym o tobie zapomnieć. I, do diabła nie chcę czekać ani jednej nocy więcej!
W jej oczach zabłysły łzy.
- Przykro mi, Phil. Nie mogę. - Jej ciało zamigotało i zniknęło.
- Czego ty się boisz?! - krzyknął za jej blednącą postacią. Dlaczego uciekała?
Bo wiedziała, że chciał z nią iść do łóżka. Było w nim zbyt wiele przyczajonego pożądania, żeby zadowoliło go kilka pocałunków. Nie wątpił, że Vanda dobrze o tym wiedziała.
Był właściwie pewny, że ją pociągał. To z nim ochoczo flirtowała przed laty. A jeśli można było wierzyć Corze Lee, Vanda nadal często o nim mówiła. Jego słuch nie był tak dobry jak słuch wampira, ale i tak słyszał przyspieszone bicie jej serca, ilekroć był przy niej.
Więc dlaczego bała się z nim związać?
Poszedł do kuchni, żeby przekąsić coś przed snem, a potem ruszył na dół, do pokoju strażników w piwnicy. Dormitorium wyglądało dziwnie bez ani jednej trumny. Starsze, szkockie wampiry wolały sypiać w trumnach wyłożonych tartanem w klanowych barwach, ale wszystkie zostały przeniesione albo ożeniły się jak Ian.
Phineas McKinney, młody czarnoskóry wampir z Bronxu, sypiał na podwójnym łóżku z czerwoną satynową pościelą. Na nocnej szafce stały zdjęcia jego rodziny.
Drugie podwójne łóżko zostało posłane dla Phila. Wcześniej zostawił koło niego walizkę. Teraz szybko rozpakował się, wieszając uniformy na zmianę w garderobie, która była dziwnie pusta bez wiszących w niej kiltów. Bywały czasy, kiedy dom był gwarnym miejscem zamieszkanym przez Romana, wampiry odwiedzające, harem dziesięciu kobiet i pełny kontyngent strażników, zarówno wampirycznych, jak i śmiertelnych.
Teraz Roman miał żonę oraz dzieci i mieszkał w White Plains, z Connorem i Howardem jako strażnikami.
Phil wziął prysznic i nastawił budzik koło łóżka. Musiał wstać przynajmniej pół godziny wcześniej, zanim Phineas i Jack zapadną w śmiertelny sen. Mimo to przewracał się z boku na bok. Z początku myślał, że przeszkadza mu spać nadmiar nierozładowanego pożądania, ale w miarę upływu nocy zdał sobie sprawę, że chodzi raczej o niepokój niż o żądzę. Martwił się o Vandę, samą i bez ochrony.
Uklepał sobie poduszkę i położył się z powrotem. Vanda nie była sama. Chronił ją Hugo.
Kiedy rozdzwonił się budzik, Phil zerwał się gwałtownie i sprawdził czas. Na dworze ciągle panowała ciemność, ale słońce miało wzejść za pół godziny. Wampiry na całym Wschodnim Wybrzeżu zaczną szukać schronienia. Zaraz zjawią się Phineas i Jack. Vanda uda się do swojego mieszkania, które dzieliła z dwiema byłymi członkiniami haremu. Do mieszkania z niedostateczną ochroną.
A Max postara się znaleźć każdą lukę, żeby dostać się do Vandy i ją zabić.
Phil ubrał się w uniform i pobiegł do zbrojowni, jednocześnie dzwoniąc z komórki do Romatechu. Odebrał Jack.
Szybko wyjaśnił sytuację, wybierając sobie broń w postaci paru noży i automatycznego pistoletu załadowanego srebrnymi kulami.
- Chyba słusznie się niepokoisz - powiedział Jack. - Jedź, zajrzyj do niej. Ja poproszę Larę, żeby cię zastąpiła w domu Romana.
Dwadzieścia minut później Phil wjechał na parking niedaleko apartamentowca Vandy. Pobiegł w stronę budynku, kiedy słońce dotknęło horyzontu. Cholera. Spóźnił się.
Wpadł do holu i zatrzymał się przy biurku ochroniarza. Umundurowany strażnik zwisał na krześle, bezwładny, z zamkniętymi oczami.
Phil sprawdził mu puls. Strażnik był żywy. Nie było śladów urazu. Wyglądał, jakby spał. To mógł być efekt wampirycznej kontroli umysłu. Czyli Max zjawił się tu pierwszy.
Phil chodził niespokojnie po windzie, która powoli wjeżdżała na dziesiąte piętro. Jak mógł być tak beztroski? Nie powinien zasnąć w domu Romana. Powinien warować pod drzwiami Vandy. Nie powinien był odstępować jej na krok.
Pozwolił, żeby ją spłoszyło jego pożądanie. Ależ z niego idiota. Gdyby chodziło tylko o pociąg fizyczny, nie byłby teraz tak spanikowany. Mocno zacisnął pięści. Jeśli ten wampir zrobił jej krzywdę...
Drzwi windy otworzyły się i Phil pognał korytarzem do mieszkania Vandy. Drzwi były zamknięte na klucz, ale to nie przeszkodziłoby Maxowi w teleportowaniu się do środka.
Wybił drzwi kopniakiem. W mieszkaniu panowały kompletne ciemności, okna były zasłonięte grubymi aluminiowymi żaluzjami. Phil zapalił światło, niemal spodziewając się zobaczyć plamy krwi i kupki pyłu z martwych wampirów.
Pokój był bez skazy. Nienaruszony. Ale jeszcze za wcześnie było na ulgę.
Otworzył kolejne drzwi i zapalił światło. Cora Lee i Pamela Smythe-Worthing leżały na bliźniaczych łóżkach, nieruchome, zmożone śmiertelnym snem. Nie było śladów walki. Kobiety leżały schludnie przykryte, ze złożonymi na piersi rękami, ze spokojnymi twarzami. Widocznie zasnęły, nie wiedząc, że Max zakradł się do środka.
Phil wrócił do salonu. Na dywanie widać było dziwny wijący się ślad, jakby ktoś przeciągnął tędy sznur od odkurzacza. Ścieżka prowadziła prosto do kolejnych drzwi, które były lekko uchylone.
Max nie przyszedł sam.
Phil wyciągnął nóż z pochwy przypiętej do łydki i powoli pchnął drzwi szerzej. Światło z salonu wlało się do sypialni i padło na łóżko Vandy. Skóra mu ścierpła.
Czterometrowy pyton Megamaczugi powoli oplatał się wokół nieruchomego ciała Vandy.
Rozdział 5
Tego wieczoru po zachodzie słońca serce Vandy drgnęło w piersi, przywracając ją do życia. Jasne światło nad głową zaatakowało jej oczy, serce drgnęło drugi raz, ze strachu. Nie zostawiła zapalonego światła w swoim pokoju. I co to za ciężar, który czuła w pasie?
Spojrzała w bok i wydała z siebie zduszony pisk.
Phil drgnął i momentalnie się obudził.
- Co się dzieje? - W sekundę klęczał obok niej, z nożem w dłoni.
- Phil! - Vanda odsunęła się na brzeg łóżka. - Co ty tu robisz?
- Przepraszam. Nie chciałem cię przestraszyć. - wsunął nóż do pochwy pod nogawką spodni. Był ubrany w zwykły uniform MacKay, tyle że bez butów. - Widocznie się zdrzemnąłem.
- W moim łóżku? - Złapała kołdrę, by podciągnąć ją jest pod brodę. Puściła ją, kiedy zauważyła, że powłoczka jest biała. Co jest, do licha? Kiedy się kładła, jej pościel była liliowa. I dlaczego jej ciało było dziwnie obolałe jakby ktoś brutalnie stłukł ją pięściami? - Co... co się tu dzieje? Jak wszedłeś do mieszkania?
- Ehm... wyłamałem drzwi. - Uniósł ręce, kiedy zaczerpnęła tchu, żeby na niego nawrzeszczeć. - Wszystko w porządku! Kazałem je naprawić. Wszystko jest dobrze.
- Nie ściemniaj! - Z przerażeniem stwierdziła, że ma na sobie zielony top i szorty, a nie fioletowy strój w którym się kładła. Boże święty, czy naprawdę Phil był aż tak zdesperowany? - Włamałeś się do mojego mieszkania, żeby się ze mną przespać?
Parsknął.
- Robiłem o wiele więcej, niż tylko spałem.
- Psiakrew! - Wyskoczyła z łóżka.
- Och, przestań. - Phil wstał z urażoną miną. - Myślisz, że uprawiałbym z tobą seks, kiedy spałaś?
- Ja byłam martwa, Phil. I to jest dopiero obleśne. Patrzył na nią, jakby uszom nie wierzył.
- Jak możesz myśleć, że zrobiłbym coś takiego? Skubnęła swoją koszulkę.
- Przebrałeś mnie.
- No, owszem. Ale starałem się nie patrzeć. - Jego spojrzenie powędrowało w dół i na ustach pojawił się uśmiech.
Może i się starał, ale ewidentnie mu się nie udało. Pomachała ręką, żeby wyrwać go z tego rozmarzonego transu.
- Hej! Zboczeńcu!
To wreszcie poskutkowało. Spiął się, a w jego oczach zapłonął gniew.
- Nie molestowałem cię.
- Zmieniłeś mi pościel. - Wskazała łóżko.
- Musiałem. Była upaprana. Vanda znów wrzasnęła.
- Nie przeze mnie - warknął. - A teraz usiądź i posłuchaj.
Stała patrząc na niego z wściekłością. Zakładając ręce na piersi, skrzywiła się z bólu. Irytacja na twarzy Phila zmieniła się w troskę.
- Nic ci nie jest? Sprawdziłem, czy nie masz połamanych kości, i wydawało mi się, że wszystko jest w porządku, ale martwiłem się, że możesz mieć pęknięte żebra.
Vanda dostała gęsiej skorki.
- Co się tu... - Ból głodu uderzył ją jak pięść w żołądek, niemal zgięła się wpół. Pokój zawirował.
- Trzymaj się. - Phil przełazi przez łóżko i chwycił ją za ramiona.
- Nie. - Odsunęła się od niego i potknęła; o mało nie upadła. Pachniał zbyt smakowicie, czuła jego krew szybko krążącą w żyłach. Zaczęły ją mrowić dziąsła. - Muszę zjeść.
Jej głód zawsze był najsilniejszy zaraz po przebudzeniu.
Chwiejnie ruszyła w stronę stóp łóżka i nagle poczuła zapach krwi. Dziwnej krwi, nie ludzkiej.
- Vando. - Phil chwycił ją za ramię. - Jesteś zbyt słaba. Połóż się, a ja ci przyniosę śniadanie.
Kolejny skurcz głodu przeszył bólem jej ciało, wyrwała się z uścisku.
- Do diabła, Phil. Odsuń się albo ty będziesz moim śniadaniem. - Skoczyła za łóżko. - Aaa! - Zatoczyła się z powrotem.
Phil podtrzymał ją od tyłu, chwytając za ramiona.
Na podłodze leżała jej liliowa pościel. A na jej środku leżała krwawa sterta pociętego na kawałki węża.
Fioletowa piżama leżała na tym wszystkim, śliska od gadzich flaków i krwi. Vanda z trudem chwyciła oddech. Zaczęła się trząść.
- Spokojnie - powiedział Phil zza jej pleców. - Już nie może ci zrobić krzywdy. Poczuła, że wszystko wokół niej zawirowało - pokój pełny wnętrzności węża i okropnych obrazów. Kolana się pod nią ugięły i Phil porwał ją na ręce.
- Vando? - Drzwi sypialni otworzyły się, ukazując Corę Lee w bladoróżowej koszuli nocnej, ze szklanką syntetycznej krwi w dłoni. - Och, nie wiedziałam, że masz towarzys... - Jej spojrzenie padło na zmasakrowanego węża. - O ble! - Szklanka poleciała na podłogę rozlewając krew.
- Na litość boską, dlaczego wszyscy krzyczą? - Pamela wpadła do sypialni. - Aaa! - Jej filiżanka też brzęknęła o podłogę.
Vanda zakrywała usta, bo żołądek jej się wywracał. Nigdy nie doświadczyła tak okropnej mieszanki głodu i mdłości.
- Wracajcie do salonu - polecił Phil jej przyjaciółkom, niosąc ją do drzwi. - Możecie przygotować Vandzie jakieś śniadanie? Jest bardzo słaba.
- Oczywiście. - Pamela pobiegła do kuchni, szeleszcząc długą, niebieską koszulą nocną. Cora Lee popędziła tuż za nią.
Kiedy podgrzewały syntetyczną krew w mikrofalówce, Phil posadził Vandę na skórzanej kanapie.
- Dobrze się czujesz? - Usiadł obok niej.
Pokręciła przecząco głową. Zamknęła oczy, ale wciąż widziała obraz pociętego na plastry węża.
- Proszę, kochana. - Pamela wcisnęła w jej drżące dłonie ciepły kubek. - Zaraz będziesz najedzona po dziurki w nosie.
Vanda wypiła łyczek nijakiej w smaku krwi grupy zero. Kiedy poczuła, że płyn nie podchodzi jej z powrotem do gardła, wypiła kolejny łyk.
Cora Lee usiadała naprzeciw nich na niebieskim fotelu i napiła się krwi z nowej szklanki.
- No więc, do licha, cóż tu się dzieje? - zapytała.
Vanda zadrżała. Nie była pewna, czy sama chce to wiedzieć. Phil wyciągnął rękę na oparciu kanapy i pogłaskał ją po ramieniu.
- W rzeczy samej. Proszę nas niezwłocznie zaznajomić z sytuacją. - Pamela z gracją usiadła na drugim niebieskim fotelu. Jako wampirzyca pochodząca z Anglii z czasów Regencji, wolała pić krew z wykwintnej filiżanki. Upiła łyczek i odstawiła filiżankę na spodek z cichym brzękiem. - I przygotujmy się na najgorsze, drogie panie, bo obawiam się, że wydarzyło się tu jakieś okropieństwo. Doprawdy, okropieństwo.
Cora Lee zadrżała.
- To jest wąż Maxa Megamaczugi, zgadza się?
- Tak - potwierdził cicho Phil.
Vanda przekręciła się na kanapie przodem do niego.
- Max próbował mnie zabić? - Phil spojrzał na nią i jej serce rozpłynęło się na widok czułego wyrazu jego błękitnych oczu. Nie wątpiła, że uratował jej życie. Znowu. Był dzielny i szlachetny jak bohaterowie z bajek, które czytała w dzieciństwie. I nie sądziła, że tacy bohaterowie istnieją jeszcze w prawdziwym świecie.
Z uśmiechem poczochrał jej krótkie włosy i spojrzał na jej przyjaciółki.
- Kiedy obudziłem się rano, zdałem sobie sprawę, że przyjdziecie tutaj spać i że Max będzie miał okazję zrobić Vandzie krzywdę. Dotarłem tuż po wschodzie słońca. Strażnik w holu spał głęboko, uśpiony wampiryczną kontrolą umysłu. Zrozumiałem, że Max tu był.
Vanda zadrżała; Phil uścisnął jej ramię.
- Ale myśmy go nie widziały - zaprotestowała stanowczo Cora Lee.
- Sądzę, że schował się ze swoim pupilem w szafie na płaszcze. - Phil wskazał szafę przy drzwiach wejściowych. - Kiedy wróciłyście i usłyszał, że poszłyście już do pokojów, wypuścił węża, uchylił drzwi sypialni Vandy i teleportował się do siebie.
- Zostawiając tę okropną gadzinę, żeby dokonała za niego upragnionej krwawej zemsty - dodała dramatycznie Pamela. Ręka jej się trzęsła, filiżanka klekotała na spodeczku.
- Wielkie nieba - szepnęła Cora Lee. Phil spojrzał na Vandę i pogłaskał jej ramię.
- Znalazłem węża owijającego się wokół twojego ciała.
- O rany. - Zakryła usta, bo znów ogarnęła ją fala mdłości.
- Najpierw odciąłem łeb, ale reszta gada wciąż cię ściskała, więc poszatkowałem go na kawałki tak szybko, jak mogłem. - Posłał jej przepraszające spojrzenie. - Starałem się ciebie nie skaleczyć, ale... spieszyłem się, a wąż był tak ciasno owinięty, że drasnąłem cię parę razy. No i do tego to całe...
- Nie musisz wyjaśniać - przerwała mu Vanda, marszcząc nos. - Widziała stertę krwawych flaków. Widziała, jak strasznie wyglądała piżama. Czuła, że wąż ściskał ją o wiele za mocno. Mimo uzdrawiającej mocy śmiertelnego snu jej ciało wciąż było obolałe.
- Nie chciałem cię tak zostawić, żebyś leżała w tym ohydztwie - ciągnął Phil. - Postarałem się ciebie oczyścić. Łóżko też.
Vanda kiwnęła głową.
- Rozumiem.
- Wziąłem zasłonkę prysznicową z twojej łazienki i całe paskudztwo ułożyłem na niej - powiedział. - potem wyczyściłem wykładzinę i ściany...
- Ściany? - zdziwiła się Pamela. Phil się skrzywił.
- Odrzucałem kawałki węża tak szybko, jak mogłem.
- Panie, zmiłuj się - szepnęła Cora Lee.
Vanda próbowała odpędzić straszne obrazy, które przelatywały jej przed oczami, ale nie potrafiła.
- Byłem bardzo... zdenerwowany - przyznał Phil ze zmarszczonymi brwiami - więc wziąłem łeb węża i poszedłem szukać Maxa.
Vanda głośno przełknęła ślinę.
- I znalazłeś go?
- Był w swoim mieszkaniu, pogrążony w śmiertelnym śnie - Phil z ponurą miną zapatrzył się w przestrzeń.
Cora Lee pochyliła się do przodu z szeroko otwartymi oczami.
- Co mu zrobiłeś? Phil oddychał głęboko.
- Zostawiłem łeb węża na poduszce obok Maxa i odwróciłem jego głowę tak, żeby była to pierwsza rzecz, jaką zobaczy po przebudzeniu. Potem napisałem krótki list, że jeśli jeszcze kiedykolwiek zbliży się do Vandy, to go zabiję.
Cora Lee oklapła.
- Tylko tyle? - sapnęła zawiedziona.
- Przyszpiliłem list do jego uda... nożem. Cora Lee poweselała.
- No, to już mi się bardziej podoba.
- W rzeczy samej. - Pamela napiła się z filiżanki. - Stara, dobra szkoła. Phil parsknął śmiechem.
- Cieszę się, że to aprobujecie. Potem wpadłem do i domu Romana żeby wziąć prysznic i zmienić ubranie i zdałem raport. Roman pewnie niedługo się o tym dowie i będzie mógł podjąć decyzję, co zrobić z Maxem.
- Powinni go zlinczować - stwierdziła Cora Le z oczami błyszczącymi z podniecenia. - Powinniśmy sobie urządzić wieszanie, jak za starych dobrych czasów - I owszem. - Pamela wypiła kolejny łyczek. - To dopiero była rozrywka.
Vanda pokręciła głową i dopiła krew z kubka, zanim zrobiła się zimna. Zimna jak krew węża. Zadrżała.
- Kazałem naprawić drzwi i zostawiłem trzy nowe klucze na szafce. - Phil kiwnął ręką w stronę kuchni. - Zatrzymałem jeden dla siebie, żeby nie musieć znowu wywalać wam drzwi.
- Oczywiście. - Pamela skłoniła głowę. - Jesteśmy niezmiernie wdzięczne za twoją dzielność i rycerskość.
- No jasne - dodała Cora Lee. - Przecież gdyby Phil się nie zjawił w odpowiedniej chwili, ten wąż zmiażdżyły biedną Vandę na mielonkę. Wyobraźcie sobie, że się budzicie i każda kość w waszym ciele jest złamana, nie wspominając już o tych wszystkich paskudnych obrażeniach wewnętrznych. A gdyby ten wąż spróbował ją zjeść?
- Dosyć! - Vanda spojrzała groźnie. - Nie chcę o tym więcej słuchać.
- Ja chcę tylko powiedzieć, że pewnie w tej chwili umierałabyś w straszliwych męczarniach, gdyby Phil nie przyszedł ci na ratunek - obruszyła się Cora Lee.
Vanda zacisnęła zęby.
- Zdaję sobie z tego sprawę. Nie mogę poruszyć bez bólu żadną częścią ciała. Pamela cmoknęła z troską.
- Biedactwo. Mam nadzieję, że po kolejnym dniu śmiertelnego snu znów poczujesz się tip-top.
Cora Lee kiwnęła głową.
- A dzisiaj lepiej się oszczędzaj. Nie martw się o klub. Pamela i ja damy sobie radę.
- Doskonale nadaję się do pracy - zaprotestowała Vanda. Wiedziała, że jeśli przez całą noc nie znajdzie do roboty, wciąż będzie sobie wyobrażać tego okropnego węża oplatającego jej ciało, bezbronne, zmożone śmiertelnym snem.
Cora Lee miała rację. Gdyby Phil jej nie uratował, ten potwór mógł pozostać owinięty wokół niej przez całą noc nie pozwalając jej ciału na samoleczenie. Mogła się obudzić ze zmiażdżonymi wszystkimi kośćmi. Albo jeszcze gorzej.
Żołądek jej się wywrócił, więc szybko odepchnęła od siebie koszmarne wizje. Skupiła wzrok na dłoniach leżących na kolanach i zaczęła głęboko oddychać. Tego ćwiczenia nauczył ją ojciec Andrew, twierdząc, że pomoże jej ono opanować gniew. Miała nadzieję, że opanuje też przerażenie.
- A co zrobimy z wężem? - spytała Cora Lee.
- Zapakuję go w duży worek na śmieci - odparł Phil. - I poproszę któregoś z wampirów, żeby go stąd teleportował. Wyniósłbym go sam, ale nie chciałem wyglądać, jakbym taszczył trupa z budynku. Gdyby ochrona spytała, co jest w środku, trudno byłoby się wytłumaczyć.
- Tak, lepiej po prostu go teleportować. - Pamela odniosła pustą filiżankę do kuchni. Zadzwoniła komórka, przerywając Vandzie ćwiczenie oddechowe.
Phil wyjął telefon z kieszeni spodni.
- Halo... tak, wygląda na to, że nic jej nie jest. - Spojrzał na Vandę i szepnął: - To Connor.
Nadludzki słuch wampirzycy wychwycił większość z tego co mówił Connor. Jack i Phineas teleportowali się do mieszkania Maxa, żeby go aresztować, ale tancerza nie można było znaleźć. Wcale jej to nie zdziwiło. Kiedy Max obudził się z listem przybitym nożem do uda, nawet on, ze swoim mikroskopijnym mózgiem zapewne się domyślił, że wróży mu to kłopoty.
Connor wysłał biuletyn do wszystkich pomniejszych mistrzów pod jurysdykcją Romana, by rozglądali się za Maxem - był teraz uciekinierem przed wampirycznym wymiarem sprawiedliwości.
- Zapytam ją. - Phil rozłączył się i odwrócił do Vandy.
- Jako że jesteś ofiarą, Roman chce wiedzieć, jaka kara by cię usatysfakcjonowała, kiedy Max zostanie schwytany.
- Zostawić go przybitego kołkiem na dworze, żeby się usmażył, kiedy wzejdzie słońce - zaproponowała Cora Lee, podnosząc upuszczone szklankę i filiżankę w sypialni Vandy, by odnieść je do kuchni.
- Uciąć mu głowę - podsunęła Pamela, która myła naczynia. - Najlepiej tępą siekierą.
- Wygnanie wystarczy - powiedziała cicho Vanda.
- Żartujesz? - Cora Lee podeszła do kanapy z miną pełną niedowierzania. - Ten drań próbował cię zabić. Nie jesteś wściekła?
- W rzeczy samej! - zawołała Pamela, przekrzykując szum płynącej wody. - Gdzie się podział twój niesławny gniew?
- Wygnanie utrzyma go z daleka ode mnie - wymamrotała Vanda. Wiedziała, że Max nie będzie mógł pokazać twarzy ani znaleźć pracy nigdzie w całych Wschodnich Stanach, które podlegały Romanowi. Nie będzie miał innego wyjścia, jak wyprowadzić się gdzieś daleko.
Phil przyjrzał jej się z ciekawością.
- Jesteś pewna? Pokiwała głową.
- Nie chcę mieć na sumieniu kolejnych śmierci. Otworzył szeroko oczy ze zdumienia.
- Jakich śmierci?
Skrzywiła się w duchu. Znowu powiedziała za dużo.
- Nie chcę o tym mówić. - Zaczęta wstawać, żeby odnieść swój kubek do kuchni, ale ostry ból przeszył jej żebra. - Auć.
- Siedź. - Phil wziął kubek z jej dłoni i podał go Corze Lee.
Vanda przycisnęła dłoń do klatki piersiowej. Ten przeklęty wąż wyrządził więcej szkód, niż jej ciało było w stanie zregenerować w jeden dzień. Phil obserwował ją ze zmarszczonymi brwiami.
- Chcę, żebyście wszystkie trzy przeprowadziły się do domu Romana. Spiorunowała go wzrokiem.
- Nie ma mowy.
- Tutaj nie jesteście bezpieczne, dopóki Max jest na wolności i obwinia cię o wszystkie swoje problemy - argumentował. - Nie mogę jednocześnie pilnować was tutaj i wykonywać pracy strażnika u Romana.
- On ma rację. - Pamela wytarła ręce w swoją ulubioną ściereczkę z Londynu.
- Lepiej dmuchać na zimne - dodała Cora Lee. Vanda jęknęła.
Phil poklepał ją po nodze.
- Tak będzie lepiej. Jeśli panie zechcą się spakować, zawiozę was tam.
- Oczywiście. - Pamela ruszyła do swojej sypialni; jej współlokatorka podreptała za nią.
- Coro Lee, będziesz tak miła i spakujesz torbę dla Vandy? - poprosił Phil, kładąc Vandzie dłoń na ramieniu, żeby nie wstawała.
- Jasne - Cora Lee uśmiechnęła się do niej krzywo. - Hm, ciekawe, co ja ci mam spakować? Może czarny kombinezon? I fioletowy kombinezon? I co jeszcze? - Zamyślona postukała się w podbródek. - Och, wiem! Ten drugi czarny kombinezon.
- Bardzo zabawne - mruknęła Vanda.
- Cóż za okropny brak różnorodności - powiedziała Pamela, znikając w sypialni.
- Święta racja. - Cora Lee weszła za nią.
Drzwi się zamknęły i Vanda została sam na sam z Philem.
- One są po prostu zazdrosne - szepnął.
- O co?
- O to, że tak niesamowicie wyglądasz w obcisłych kombinezonach. Niewiele kobiet może sobie na to pozwolić.
Poczuła rumieniec rozgrzewający jej policzki.
- No, już lepiej. - Dotknął jej twarzy. - Byłaś tak śmiertelnie blada. I nie bez powodu. O mało nie zginęła okropną śmiercią.
- Chciałabym... chciałabym ci podziękować za uratowanie mi życia. Po raz drugi. - Jej rumieniec pogłębił się; zacisnęła dłonie na kolanach. - To musiało być dla ciebie okropne przeżycie. Czuję się... tak głupio, że leżałam bezradna, kiedy ty musiałeś walczyć z tym obrzydliwym...
- Nie trzeba. Walczyłbym z każdym potworem, żeby cię chronić. - Położył dłoń na jej dłoni. - Jesteś tego warta.
Łzy bez ostrzeżenia napłynęły jej do oczu. Zabrała od niego drżącą rękę i zakryła twarz.
- Nie mów tak. - Była tego warta? Czy powiedziałby to samo, gdyby znał prawdę o niej?
- Vando - szepnął. - Ja mówię tylko to, co naprawdę czuję. A teraz, kiedy jesteśmy sami, muszę ci powiedzieć jeszcze coś.
Boże, nie. Jej obawy się sprawdziły i Phil zabił Maxa. To dlatego nikt nie znalazł tancerza. Phil przemienił w kupkę prochu i rozrzucił szczątki. Czy jej życie już będzie skażone morderstwem? A teraz na dodatek wciągnęła Phila w swój naznaczony śmiercią los.
- Nie ma potrzeby o tym mówić. Rozumiem wściekłość która jest w stanie doprowadzić do... do odebrania komuś życia.
Phil przekrzywił głowę i przyjrzał się jej.
- O czym ty mówisz?
- O Maxie - szepnęła. - Ty... - Zauważyła skołowaną minę Phila. Te przejrzyste jasnoniebieskie oczy niewinnego człowieka. - Ty go nie zabiłeś?
- Nie. Uwierz mi, strasznie mnie kusiło, ale...
- Phil. - Dotknęła jego twarzy. W jej sercu wezbrała ulga. - Dziękuję.
- Nie ma za co. - Znów ujął jej dłoń. - A chciałem powiedzieć to, że dziś rano przez kilka minut sądziłem, że się spóźniłem i nie zdołam cię uratować. Byłem przerażony. To dlatego wyważyłem drzwi. Mogłem otworzyć zamek wytrychem, ale nawet o tym nie pomyślałem. Wpadłem w panikę.
- Nic się nie stało. Zapłacę za nowy zamek.
- Nie, nie zapłacisz. A ja próbuję ci coś powiedzieć. - Uścisnął jej rękę. - Byłem przerażony, że cię stracę. Wpadłem w szał. Rzucałem tym wężem po całym pokoju.
Skrzywiła się.
- Błagam...
- I skaleczyłem cię parę razy, bo ręce mi się trzęsły. Nagle dotarło do mnie, że to, co do ciebie czuję, to coś więcej niż fizyczny pociąg.
Łzy powróciły, zamazując jej wzrok.
- Phil, ja... - Nie wiedziała, co powiedzieć. „Zapomnij o mnie?” „To beznadziejne?”
- Chcę być przy tobie. Na zawsze.
Vanda pokręciła głową, łzy wymknęły się jej spod powiek.
- To nie będzie na zawsze. Jesteś... śmiertelny - Pozwól, że ja się będę martwił o własną śmiertelność. - Otarł jej łzy. - Pragnę tylko ciebie.
- Jestem wampirzycą.
- Wiem. - Pocałował ją w czoło.
- Mogłabym stracić panowanie nad sobą i cię ugryźć.
- Nie boję się twoich zębów. - Pocałował czubek jej nosa.
- Mam paskudny, wybuchowy charakter.
- Jesteś piękna. - Lekko dotknął jej ust wargami. I jeszcze raz, trochę mocniej.
To był tak słodki i delikatny pocałunek, że Vandę zabolało serce. Gdyby rzucił się na nią z wygłodniałym pożądaniem, mogłaby odpłacić mu pięknym za nadobne. A potem uznać cały incydent za zwykłe fizyczne rozładowanie szoku, który właśnie przeżyła.
Ale to było takie słodkie. Przed tym nie umiała się obronić. Na jej zbroi pokazała się maleńka rysa. Oplotła ramionami jego szyję i wsunęła palce w jego miękkie, gęste włosy.
Phil jęknął chrapliwie i pogłębił pocałunek. A ona nie pamiętała już powodów, dla których powinna go odrzucić. Nie pamiętała o niczym. Nie mogła myśleć. Mogła tylko topnieć w jego ramionach.
Otworzyła usta, a on wtargnął w nie językiem. Phil. Jej przystojny, silny, odważny bohater. Nie bał się jej kłów. Nie odstręczał go smak krwi, który pozostał w jej ustach. I - na psa urok - ależ potrafił całować. Czy mężczyzna mógł być bardziej idealny?
- Ups - usłyszeli szept Cory Lee. Pamela odchrząknęła.
Vanda przerwała pocałunek. Wiedziała, że teraz to się dopiero nasłucha. Wszystko mieniło się różowo, oznaczało, że jej oczy świeciły czerwonym blaskiem - co było jasnym dowodem pożądania. Odwróciła spojrzenie w nadziei, że Phil tego nie zauważył. Zobaczyła, jak jej przyjaciółki ustawiają walizy na kółkach przy drzwiach.
- Wybaczcie, że przeszkodziłyśmy. - Cora Lee ruszyła do sypialni Vandy. - Spakujemy teraz twoją torbę.
- Tak, nie zważajcie na nas. Kontynuujcie. - Pamela trąciła Corę Lee łokciem i mruknęła: - Wibratora nie trzeba jej pakować.
Cora Lee wybuchnęła chichotem. Pobiegły do sypialni i zamknęły za sobą drzwi.
- Nie mam żadnego wibratora! - wrzasnęła za nimi Vanda i zerknęła na Phila.
- To masażer do pleców. Ukazał zęby w uśmiechu.
- Nie będzie ci potrzebny.
Jęknęła. W co ona się pakowała? Jak będzie mogła mieszkać z tym mężczyzną pod jednym dachem? Był zbyt wielką pokusą. A cokolwiek by zrobiła, będzie tego żałować. Jeśli odrzuci Phila i nigdy więcej go nie zobaczy, będzie bolało. Jak diabli. Jeśli się z nim zwiąże i on umrze, jak każdy inny śmiertelnik, będzie bolało. Jak diabli.
Westchnęła.
- Phil, nie możemy...
- Skarbie, zanosiło się na to od dawna.
- Nie dam się tak łatwo.
- To nie problem. - Kąciki jego ust uniosły się. - Lubię polowanie.
Rozdział 6
Unikała go. A przynajmniej, według Phila, na to wyglądało. Do czwartkowego wieczoru Vanda zamieniła z nim ledwie dwa słowa. Ale musiał przyznać uczciwie, że to nie do końca jej wina, dobrze o tym wiedział. Nic nie mogła poradzić na to, że w ciągu dnia nie była zbyt komunikatywna.
Kiedy zjawili się w domu Romana w środę w noc dał paniom trochę czasu, żeby rozgościły się w swoich dawnych pokojach na piętrze. Zadzwonił do Phineasa i poprosił go, żeby teleportował węża z mieszkania Vandy. Poprosił go też, by w ciągu nocy wpadł parę razy do klubu i upewnił się, że dziewczyny są bezpieczne. Kumpel zgodził się na to z radością, gdy usłyszał, że w Horny Devils jest mnóstwo gorących laseczek.
Kiedy Phil wrócił na górę, żeby zajrzeć do dziewczyn już ich nie było - teleportowały się do klubu. Pamela zostawiła mu liścik z informacją, że wrócą o wpół do szóstej rano. Od Vandy nie było nic.
Nastawił sobie budzik na piątą, żeby zdążyć wziąć prysznic, ogolić się i ubrać przed ich powrotem. Zjawiły się pod tylnym wejściem tuż przed Phineasem i Jackiem. Wszyscy postanowili przekąsić coś przed udaniem się do swoich pokojów na dzienny spoczynek, więc Phil nie mógł flirtować z Vandą przy chłopakach. Znów utknął w roli jej ochroniarza. A na dodatek był jej sponsorem w terapii panowania nad gniewem. To sprawiało, że była podwójnie zakazana.
Ale on był podwójnie zdeterminowany. W czwartek wieczorem, o zachodzie słońca, czekał w kuchni, aż wampirzyce zejdą na śniadanie. Cora Lee i Pamela zjawiły się bez Vandy. Poprosiła je, żeby przyniosły jej butelkę krwi do pokoju. Wymieniły rozbawione spojrzenia, kiedy Phil zaproponował, że sam to zrobi.
Wziął ciepłą butelkę i zapukał do drzwi jej sypialni. Krzyknęła, że nie jest ubrana, i poprosiła, żeby postawił butelkę pod drzwiami i wrócił za dziesięć minut. Wrócił za pięć, ale ona już teleportowała się do pracy.
Z całą pewnością go unikała. Wyładował swoją frustrację, urządzając sobie długi jogging po Central Parku. Po drodze kupił pizzę i wrócił do rezydencji. Usadowił się w salonie przed panoramicznym telewizorem, żeby zjeść. Digital Vampire Network już nadawała i właśnie zaczynało się Na żywo wśród nieumarłych.
Corky Courrant miała na sobie czerwony, obcisły sweter, który podkreślał jej sztuczne piersi; jedno z drugim idealnie pasowało do czerwonej szminki na jej sztucznym uśmiechu. Zaczęła swoje plotki o celebrytach od ataku na jeden z ulubionych celów - sławną modelkę Simone. Otóż Simone spotykała się z bogatym wampirycznym playboyem z Monaco, który rzucił ją dla innej modelki, Ingi. Corky udało się zdobyć nagranie, na którym Simone i Inga szarpią się za kłaki na jachcie playboya.
Phil z westchnieniem sięgnął po pilota. Nagle zamarł z kciukiem na wyłączniku. Corky właśnie pokazała nowy obrazek. To był on, przyciskający Maxa do podłogi w nocnym klubie Vandy. Ktoś z gapiów w tłumie musiał zrobić zdjęcie i przesłać je dziennikarce.
- Znów przemoc wybucha w znanym nocnym klubie Horny Devils w Nowym Jorku - oznajmiła Corky ze złośliwym uśmiechem. - Moje źródła donoszą, że były tancerz, nad którym właścicielka klubu, Vanda Barkowski, znęcała się fizycznie, pojawił się w lokalu we wtorkową noc, uzbrojony w nóż. To cud, że nikt nie zginął, i to nie pierwszy taki cud.
Zdjęcie Phila zniknęło z ekranu i kamera zrobiła zbliżenie twarzy Corky. Prezenterka przybrała tragiczną, bolesną minę.
- Drodzy widzowie, to ten sam klub, w którym grudniu zostałam tak brutalnie zaatakowana przez rzeczoną Vandę Barkowski. Wciąż miewam koszmary związane z tą okropną napaścią!
Phil parsknął. Wampiry nie miewały koszmarów podczas śmiertelnego snu. Były martwe.
- Na wypadek gdybyście zapomnieli o tym strasznym wydarzeniu, pokazuję je wam jeszcze raz. - Corki machnęła ręką i pół ekranu zajęło nagranie Vandy rzucającej się z wrzaskiem przez stół, żeby udusić Corky. Nim filmik dobiegł do końca, dziennikarka zadrżała teatralnie i osunęła się zemdlona na swoje biurko.
Kiedy nagranie się skończyło, Corky usiadła prosto pełna wigoru jak gdyby nigdy nic.
- Muszę was prosić, drodzy przyjaciele, o bojkot tej spelunki spod ciemnej gwiazdy. Powtarzam: nie chodźcie do Horny Devils. To złe, pełne przemocy miejsce i możemy tylko mieć nadzieję, że wkrótce zostanie wymierzona sprawiedliwość i lokal ten zniknie z powierzchni planety. Vanda Barkowski musi zapłacić za swoje zbrodnie!
- Cholera. - Phil wyłączył telewizor.
Zszedł do piwnicy, żeby poćwiczyć z hantlami. Może powinien wpaść do klubu Vandy i sprawdzić, czy wszystko z nią w porządku. Ciekawe, czy słyszała już o wezwaniu do bojkotowania jej klubu. Jako jej sponsor powinien dopilnować, by nie zrobiła czegoś, czego później będzie żałować.
Parsknął z niesmakiem i zaczął kolejną serię ćwiczeń na bicepsy. To było oczywiste, że rozpaczliwie szukał jakiegokolwiek pretekstu, żeby się zobaczyć z Vandą.
Równie oczywiste było, że ona nie chce się z nim widzieć.
Dlaczego go unikała? Tak dobrze zareagowała na ich pierwszy pocałunek. Poddała się pożądaniu, drżała i tuliła się do niego. Odwzajemniła pocałunek z pasją od której jego serce poszybowało pod niebo. A jej piękne szare oczy zrobiły się czerwone. Wiedział, że to oznaka gwałtownego pożądania.
Odłożył hantle. Stracił już rachubę, ile zrobił powtórzeń. Trudno było się skupić, kiedy wizje nagiego ciała Vandy błyskały mu przed oczami. Starał się nie patrzeć, kiedy ją przebierał i mył. Przez jakieś dwie sekundy. Potem zauważył siniaki, których narobił jej ten przeklęty wąż, i miał ochotę rozerwać Maxa gołymi rękami.
A Vanda chciała go tylko wygnać. Żadnych więcej śmierci na jej sumieniu, powiedziała. I myślała, że zabił Maxa. Jak ona to powiedziała?
„Rozumiem wściekłość, która jest w stanie doprowadzić do odebrania komuś życia”.
Co ją spotkało w przeszłości? Wiedział, że pochodziła z Polski. Czy II wojna światowa była dla niej taką traumą, że poszukała schronienia w haremie, by dojść do siebie?
Wziął prysznic, nie przestając rozmyślać. Connor mówił, że Vanda była wściekła od czasu, kiedy ją poznał w 1950 roku. Miała w sobie ponad pięćdziesiąt lat nawarstwionego, nierozładowanego gniewu i był pewien, że to sięgało jeszcze głębiej, jakiegoś strasznego przeżycia z Polski. Było spore prawdopodobieństwo, że to coś, co wywoływało jej gniew, sprawiało też, że bała się z nim związać.
Czy to była kwestia zaufania? Czy ktoś, kogo kiedyś kochała, zdradził ją?
Potrzebował odpowiedzi, a było jasne, że Vanda mu ich nie udzieli. Jak każdy wojownik planujący oblężenie, musiał dokładnie przestudiować cel ataku i znaleźć słabe Punkty, które pozwolą rozłupać jej zbroję. Uśmiechnął się ponuro. Vanda jeszcze o tym nie wiedziała, ale polowanie trwało.
Kiedy była w haremie, jej najlepszymi przyjaciółkami Darcy i Maggie. Darcy i jej mąż służyli w tej chwili jako dzienni strażnicy Angusa i jego ekipy w ośrodku Apolla. Jako że cała operacja miała być zasadzką, nie był to najlepszy moment, żeby do niej dzwonić.
Ale Maggie była osiągalna. Słońce pewnie zaszło już w Teksasie, gdzie mieszkała z mężem, Pierce'em O'Callahanem, znanym dawniej jako gwiazdor opery mydlanej DVN, Don Orlando de Corazon. Phil odszukał jej dane kontaktowe w bazie MacKay.
Maggie odebrała telefon.
- Phil! Jak się masz? Jesteś ciągle w Teksasie?
- Nie, wróciłem do Nowego Jorku. - Wyjaśnił, że wyrok sądu klanowego zobowiązał Vandę do przejścia terapii panowania nad gniewem. Potem opowiedział jej o incydencie z wężem.
- Święta Mario i Józefie! - wykrzyknęła Maggie. - Powinnam być przy niej. Masz coś przeciwko, żebym się teleportowała do ciebie? Chcę cię zobaczyć.
- Nie, ależ skąd. - Podszedł do panelu przy frontowych drzwiach, żeby wyłączyć alarm.
Tymczasem Maggie poinformowała rodzinę o swojej nieplanowanej wycieczce do Nowego Jorku. Po kilku minutach pojawiła się w holu.
- Phil! - Ukazała zęby w uśmiechu. - Coś takiego. Jesteś chyba jeszcze przystojniejszy niż kiedykolwiek.
Uśmiechnął się do niej i na nowo włączył alarm.
- A ty jesteś jeszcze bardziej teksańska.
Maggie zamieniła swoje krótkie spódniczki, ciężkie gotyckie buty i obcisłe sweterki na parę dżinsów, kowbojki i haftowaną dżinsową koszulę. Na ramieniu miała skórzaną torebkę z frędzlami.
- Tak się dzieje, kiedy prowadzi się wykwintne życie ranczerki. - Uściskała go i nagle odsunęła się z cichym okrzykiem. - Ty jesteś zmiennokształtnymi.
Phil był tak zaskoczony, że przez chwilę tylko gapił się na nią.
- Wiesz o zmiennokształtnych?
- Tak. Wujek Pierce'a jest kojotołakiem, a jego siostra zającołakiem. - Maggie skrzywiła się lekko. - Możesz sobie wyobrazić, jak napięta atmosfera robi się w domu podczas pełni księżyca. Nikt nie chce, żeby wujek Bob schrupał swoją siostrzenicę.
Phil zmarszczył nos.
- To rzeczywiście niezręczna sytuacja. Domyślam się, że zostali pogryzieni? - W innym przypadku członkowie tej samej rodziny nie przeobrażaliby się w dwa różne zwierzęta.
- Tak. - Maggie spojrzała na niego ze współczuciem.
- Ciebie też to spotkało? Też zostałeś pogryziony w Teksasie?
- Nie, ja się taki urodziłem. Wybałuszyła oczy.
- Naprawdę? - Przeczesała dłonią czarne włosy, które wciąż nosiła obcięte w krótki bob. - Nie zdawałam sobie z tego sprawy, pewnie dlatego, że zanim przeprowadziłam się do Teksasu, nie wiedziałam o istnieniu zmiennokształtnych. Teraz rozpoznaję zapach.
- Wiele wampirów o nas nie wie. I wolelibyśmy, żeby tak zostało, jeśli nie masz nic przeciwko temu.
- Oczywiście. - Maggie pokazała ręką, że zamyka usta na suwak. - A teraz opowiadaj wszystkie najnowsze plotki o dziewczynach z haremu.
Phil poprowadził ją do kuchni; Maggie podgrzała sobie w mikrofalówce butelkę chocolood, a on wyjaśnił jej, dlaczego szuka informacji o przeszłości Vandy.
- Widzisz, wydaje mi się, że ona ma jakieś sprawy, z którymi nie doszła do ładu i których unika od lat. Jeśli zmusimy ją do konfrontacji z własnymi problemami, może uda nam się zlikwidować również problem z jej gniewem.
- Bardzo interesujące - mruknęła wampirzyca, nalewając sobie chocolood do filiżanki.
- No cóż, intensywnie studiowałem psychologię więc wydaje mi się, że moja teoria ma sens.
- Nie mówiłam o twojej teorii. - Maggie postawiła sobie spodek i filiżankę na kuchennym stole i usiadła na krześle. - Interesujące jest, że spytałam cię o plotki o dziewczynach z haremu, a ty mówisz tylko o Vandzie.
Phil wzruszył ramionami.
- Martwię się głównie o nią. To naturalne, skoro zgodziłem się zostać jej sponsorem. Maggie napiła się chocolood.
- A dlaczego się zgodziłeś?
- Ktoś musiał to zrobić. Nikt inny się nie palił, a ja mam trochę doświadczenia w psychologii. - Widząc, że Maggie tylko patrzy na niego znacząco, uniósł ręce w geście kapitulacji. - No dobra, przyznaję się. Jestem nią beznadziejnie zauroczony. Zawsze byłem.
Wampirzyca wyszczerzyła zęby.
- Zawsze wiedziałam, że między wami coś jest. Ale dlaczego mówisz, że to beznadziejne?
Wyjął sobie puszkę piwa z lodówki i otworzył ją.
- Z początku nie mogłem się z nią związać, bo byłem strażnikiem i szczerze mówiąc, sądziłem, że tylko bawi się mną z nudów.
Kiwnęła głową.
- Owszem, nudziła się, ale myślę, że naprawdę się jej podobałeś.
- Całkiem niedawno zdałem sobie z tego sprawę - Przypomniał sobie ich pocałunek i to, jak namiętnie mu się poddała. A potem przypomniał sobie lata, które zmarnował, choć już dawno mógł starać się o nią. Jękną w duchu i napił się piwa.
- Teraz to już nie powinno być beznadziejne - Powiedziała Maggie. Usiadł przy stole naprzeciw niej.
- Teraz jestem jej sponsorem, więc nie powinienem się z nią zadawać w romantycznym sensie. I znów jestem jej strażnikiem. Z formalnego punktu widzenia znowu jest zakazana.
- Z formalnego punktu widzenia? Wzruszył ramionami i wypił więcej piwa.
- Nie jestem zbytnim formalistą.
Kąciki ust Maggie drgnęły - Niepokorny facet, hm? Być może właśnie kogoś takiego potrzeba Vandzie. Odstawił puszkę na stół.
- Ona mnie unika. Wydaje mi się, że się... boi.
- Ach. - Maggie obwiodła palcem brzeg swojej filiżanki.
- Zawsze była bardzo ostrożna, jeśli chodzi o nawiązywanie nowych relacji. Znała mnie ponad dziesięć lat, zanim w ogóle przyznała, że jesteśmy przyjaciółkami. Ale kiedy już nazwie kogoś przyjacielem, będzie walczyć jak tygrysica w jego obronie. Wiesz, że kiedyś groziła mojemu mężowi, że się z nim policzy, jeśli nie będzie mnie dobrze traktował?
Phil się uśmiechnął.
- Cała Vanda. Iana też próbowała bronić, w grudniu zeszłego roku. Maggie skinęła głową.
- Powiedziała mi kiedyś, że Ian jest bardzo podobny do jej najmłodszego brata. Ale kiedy zapytałam ją o rodzinę, odmówiła rozmowy na ich temat.
- Wiesz, co się stało?
- Nie, zupełnie nie. Kiedy przyszła do haremu, była jak ranne zwierzę. Z nikim nie rozmawiała. Nie patrzyła nam w twarze - To było takie smutne. - Maggie umilkła, ze zmarszczonym czołem wspominając dawne czasy.
- Powiedz mi coś więcej - rzucił miękko Phil - Bałam się, że zagłodzi się na śmierć. Były noce, kiedy nie chciała wychodzić po... jedzenie. - Wampirzyca spojrzała na niego przepraszająco. - To było przed wynalezieniem syntetycznej krwi.
- Rozumiem. I Vanda nie chciała polować? Czy to było dla niej bolesne?
- Och, tak. Strasznie. Błagałam ją, żeby chodziła ze mną polować. Ale nawet kiedy się zgadzała, odbierała ledwie tyle krwi, żeby utrzymać się przy życiu. Zawsze miałam to straszne poczucie, że ona się za coś karze.
- Dlaczego miałaby sama zadawać sobie cierpienie?
- Pytałam ją, ale nigdy nie powiedziała. - Maggie dopiła chocolood i zaniosła filiżankę do zlewu, żeby ją wypłukać. - Przypominała mi wróbla z połamanymi skrzydłami. Brązowego i sponiewieranego. Nosiła taką starą, brązową sukienkę i włosy też miała brązowe. Śliczne, kasztanowe, z ciemnorudymi pasemkami, ale ściągała je mocno i wiązała w kok. Zupełnie jakby miała ochotę ukryć się w najgłębszej dziurze, żeby już nigdy nie latać.
Phil siedział w milczeniu. To nie była Vanda, jaką znał. O ile potrafił stwierdzić, cierpiała na szok pourazowy i depresję. Być może wciąż borykała się ze skutkami. Przeszła z jednej skrajności w drugą - od sponiewieranego wróbla do dzikiej kocicy z fioletowymi włosami, wymachującej biczem, ze skłonnością do wybuchów fum - Prawdziwa Vanda - ta, którą bała się być - znajdowała się gdzieś pośrodku.
Dopił piwo.
- Nigdy się nikomu nie zwierzała?
- Nie. - Maggie wstawiła filiżankę i spodek do zmywarki. - Przez pierwszy rok w haremie prawie w ogóle się nie odzywała. George, ówczesny mistrz klanu, wypłacał nam niewielkie miesięczne kieszonkowe. Cora Lee, Pamela i ja chodziłyśmy na zakupy albo do kina. Vanda wydawała swoje pieniądze na przybory malarskie.
Phil usiadł prosto, zaskoczony.
- Przybory malarskie?
- Tak. Malowała. Co noc. Całymi nocami. - Maggie krzywiła się lekko. - Koszmarne obrazy. Wszędzie czerwona farba. Krew, trupy, swastyki, drut kolczasty, wilki...
- Wilki?
- Tak. - Maggie zadrżała. - Malowała je z takimi wielkimi, krwiożerczymi zębami. Phil z trudem przełknął ślinę. Co, do diabła, wilki miały wspólnego z wojną? I z Vandą?
- Aż którejś nocy jej odbiło - ciągnęła Maggie ściszonym głosem. - Ułożyła wszystkie obrazy w stos w ogrodzie i podpaliła. Spaliła też swoje przybory i nigdy więcej nic nie namalowała.
Phil zgniótł pustą puszkę w dłoni.
- Powiedziała kiedykolwiek, dlaczego przestała malować?
- Tylko tyle, że nie chce już pamiętać. - Maggie westchnęła. - Ale oczywiście ciągle pamięta. Wszyscy pamiętamy bolesne sprawy z przeszłości.
Jego bolesne wspomnienia wymknęły się z ukrycia, wywabione słowami Maggie. Minęło dziewięć lat, od kiedy ojciec go wygnał. Dziewięć lat, od kiedy widział swoją rodzinę. Przez kilka pierwszych lat dostawał listy od siostry. Nie wiedziała, gdzie jest, więc zostawiała je w jego myśliwskiej chacie w Wyoming, w nadziei, że on je znajdzie.
Nie był w chacie od czterech lat. Bo i po co? Nie mógł wrócić do watahy ojca. Ten rozdział jego życia był zamknięty.
Maggie nagle poweselała.
- Wiem, co mogłoby pomóc. Parę lat temu Darcy robiła wywiad z dziewczynami z haremu, do jednego reality show. Może jest tu gdzieś kopia.
Wypadła z kuchni do salonu.
- Fuj! - Zmarszczyła nos na widok resztek pizzy leżących na stoliku.
- Już to zabieram. - Phil zamknął pudełko i upchnął je do lodówki. Kiedy wrócił, Maggie wsuwała już płytę do odtwarzacza.
- Znalazłam! - Pokazała mu okładkę z tytułem Najseksowniejszy mężczyzna na ziemi.
- Pamiętam ten show. - Phil usadowił się na kanapie.
- To wtedy dziewczyny wygrały pieniądze na sfinansowanie nocnego klubu.
- A Darcy wygrała Najseksowniejszego Mężczyznę - dodała Maggie ze śmiechem. Znalazła wywiad z Vandą w menu i usiadła na kanapie obok Phila.
Vanda pojawiła się na ekranie. Uśmiechała się do kamery, jej piękne szare oczy błyszczały, cudowne wargi były słodkie jak cukierki. Suwak jej kombinezonu byt odsunięty na tyle, by pokazać spory kawałek dekoltu.
Phil przyłapał się na uśmiechu.
Maggie zachichotała.
- Naprawdę cię wzięło.
Uciszył ją, kiedy rozległ się głos Darcy, proszący Vandę, żeby opowiedziała widzom o sobie.
Vanda zaczęła; mówiła dźwięcznie, z ledwie słyszalnym akcentem. Urodziła się w 1917 roku w małej wiosce na południu Polski. Jej matka zmarła, kiedy Vanda miała osiemnaście lat, i jako najstarsza córka przejęła opiekę nad całą dużą rodziną - ojcem, czterema braćmi i dwiema siostrami.
Uśmiech na jej twarzy zaczął gasnąć, kiedy mówiła o śmierci matki. Opowiadając dalej o tym, jak Niemcy i Rosjanie najechali Polskę w 1939 roku i ojciec oraz bracia poszli na wojnę, marszczyła już brwi.
Zbladła wyraźnie, przechodząc do następnych wydarzeń.
- Ojciec kazał mi uciekać z dwiema młodszymi siostrami - Zabrałam trochę jedzenia i uciekłyśmy na południe, w Karpaty. Byłam tam wcześniej i wiedziałam, że są tam jaskinie, w których można się ukryć. Nigdy... nigdy więcej nie widziałam ojca i braci.
- Straszne - szepnęła Maggie.
Vanda ciągnęła dalej, opisując długą wędrówkę w góry. Najmłodsza siostra, trzynastoletnia Frida, rozchorowała się, i zanim znalazły płytką jaskinię, ledwie mogła już chodzić. Vanda została z nią i posłała drugą siostrę, Martę, żeby napełniła bukłaki wodą.
Marta nie wróciła. Następnego ranka Vanda ułożyła chorą siostrę najwygodniej, jak się dało, i sama poszła po wodę. Wieczorem nie mogła już usiedzieć z niepokoju.
Marta zniknęła, a stan Fridy szybko się pogarszał. Poszła szukać siostry i krzyknęła z radości, kiedy Marta stanęła na jej ścieżce. Ale Marta zaatakowała ją, ugryzła, i z nadludzką siłą zaniosła do jakiejś jaskini.
Był tam wampir, który przemienił Martę; przemienił też Vandę, która była zbyt słaba z głodu i utraty krwi, by walczyć z dwójką napastników.
- Następnego wieczoru - powiedziała Vanda - wciąż byłam półprzytomna i w szoku po tym, co się stało. Ale pobiegłam do mojej małej siostry, sprawdzić, jak się miewa - Umarła. Całkiem sama.
Vanda zakryła twarz i Phil domyślił się, że wycięto kawałek nagrania. Kamera przez chwilę pokazywała Darcy, a kiedy wróciła do Vandy, ta panowała już nad sobą.
Wyjaśniła pokrótce, że po tak trudnych przeżyciach związanych z wojną, dołączyła do haremu, by znaleźć trochę spokoju i odpocząć. Potem uśmiechnęła się i powiedziała, że jest bardzo szczęśliwa, mogąc wziąć udział w programie. Wywiad dobiegł końca.
- Biedna Vanda. - Maggie pociągnęła nosem. - Straciła wszystkich.
- Niezupełnie. - Phil wyłączył pilotem telewizor - Ma jeszcze jedną siostrę, która być może ciągle żyje.
- Martę? - Wampirzyca się skrzywiła. - Marta powinna była jej pomóc ratować ich młodszą siostrę.
Phil kiwnął głową.
- Vanda może mieć poczucie, że jedyna żyjąca krewna ją zdradziła. Maggie westchnęła głęboko.
- No cóż, teraz przynajmniej wiesz, skąd w niej tyle gniewu.
- Wciąż nie powiedziała wszystkiego. Została przemieniona w 1939 roku.
- Och, masz rację. - Maggie się wyprostowała. - A tutaj zjawiła się dopiero w 1948 roku. To dziewięć lat, o których nic nie wiemy.
- W wywiadzie nazwała je po prostu „trudnym przeżyciem”. Mam przeczucie, że przeszła piekło.
Jej oczy napełniły się łzami.
- Oczywiście, że tak. To było w jej obrazach. Trupy, swastyki, drut kolczasty, krew.
I wilki. Phil przełknął ślinę. Jakim cudem ma zdobyć zaufanie Vandy, jeśli ona boi się wilków?
Maggie dotknęła jego ramienia.
- Chcę się z nią zobaczyć. Nawet jeśli mogę ją tylko uściskać.
- Oczywiście. Na pewno jest w Horny Devils.
- Już się tam kiedyś teleportowałam, więc doskonale znam drogę. - Maggie wstała. - Chcesz się ze zabrać?
- Tak - Objął ramieniem barki wampirzycy. Teraz Vanda nie będzie mogła go unikać. - Byłbym wdzięczny, gdybyś jej nie wspominała, że jestem zmiennokształtnym.
Maggi spojrzała na niego, marszcząc czoło.
- Będziesz musiał jej powiedzieć, jeśli chcesz planować z nią przyszłość.
- Powiem. - Ale nie teraz. Ona i tak już szukała pretekstu, żeby od niego uciec.
Phil i Maggie przeciskali się przez tłum w Horny Devils. Kiedy Maggie zauważyła Pamelę za barem, pisnęła i dwie kobiety ściskały się i śmiały przez pięć minut. Phil ledwie je słyszał w hałasie.
Uniósł rękę na powitanie.
- Macie dziś niezły ruch.
Pamela pokazała zęby i podała mu piwo.
- Czyż to nie cudowne? Ta okropna Corky powiedziała wszystkim, żeby nie przychodzili, bo jesteśmy takie złe i spod ciemnej gwiazdy. - Roześmiała się. - I oczywiście wszyscy musieli to zobaczyć na własne oczy.
- Czy Vanda wie o bojkocie? - spytał.
- Nie, dzięki Bogu, i postaramy się, żeby tak zostało. Mogłaby wpaść w szał, a nie stać nas na kolejne procesy. - Pamela zauważyła Corę Lee i pomachała do niej. - Zobacz, kto tu jest!
Cora Lee podbiegła do Maggie, piski i uściski zaczęły się od nowa.. Potem Maggie wyjęła z torebki plik zdjęć rodzinnych i panie zaczęły się rozpływać nad jej śliczną córeczką. Phil był ciekaw, jakim cudem urodziła dziecko, ale powstrzymał się od pytania, bo wyjaśnienia mogłyby zająć dużo czasu, a on chciał zobaczyć Vandę jak najszybciej.
- Hej, koleś! - Phineas podszedł do niego z dwiema wampirzycami uwieszonymi na ramionach. - Wpadłem, jak prosiłeś. I miałeś rację z tymi laseczkami.
- Jakiś ślad po Maxie?! - krzyknął Phil w hałasie.
- Nie. - Phineas posłał swoim przyjaciółkom przepraszające spojrzenie. - Przykro mi to mówić, moje panie, ale muszę wracać do pracy.
- Och, nie, Doktorze Kieł. - Brunetka na jego lewym ramieniu zrobiła nadąsana minę. - Jak możesz na zostawiać?
- Obowiązek wzywa, cukiereczku. - Phineas poklepał ją po dłoni. - Ale będę wracał co parę godzin, żeby sprawdzić, czy jesteście bezpieczne.
- Och, Doktorze Kieł, jesteś taki odważny. - Blondynka na prawym ramieniu łasiła się do niego.
- Gdzie pracujesz? - zagadnęła brunetka, próbując odciągnąć jego uwagę od blondynki.
- Nie mogę powiedzieć, kochana - odparł Phineas. - Ściśle tajne sprawy, wiesz.
- Oooch. - Blondynka zadrżała. - Jesteś szpiegiem?
- Mogę powiedzieć tylko tyle, że kiedy w ciemnościach czai się niebezpieczeństwo, wzywają Doktora Kła. - Phineas cofnął się o krok i powiedział niskim głosem: - Astalavista, cukiereczku.
- Będę na ciebie czekać! - krzyknęła brunetka, kiedy znikał. Blondynka podsunęła się do Phila.
- Ty też jesteś szpiegiem, jak Doktor Kieł?
- My... pracujemy razem. - Phil zauważył, że Maggie Cora Lee i Pamela idą do biura Vandy. Ruszył za nimi, ale dwie wampiryczne cizie uczepiły się jego ramion.
Brunetka pogłaskała jego biceps.
- Jesteś bardzo silny jak na śmiertelnika.
- I przystojny, w taki pierwotny sposób - dodała blondynka.
- Szczerze mówiąc, daleko mi do Doktora Kła. - Phil uwolnił się z ich uścisku. - On jest o wiele silniejszy.
- I trochę niebezpieczny. Chyba powinniście się trzymać z daleka od niego, jeśli nie chcecie się narażać.
Brunetce zabłysły oczy.
- On jest taki fascynujący.
- No cóż, w końcu nazywają go specjalistą od miłości - przyznał Phil. Blondynka odsunęła się nieco.
- Nie obraź się, przystojniaczku, ale ja poczekam na Doktora Kła.
Brunetka odwróciła się do niej energicznie.
- Nie, nie poczekasz. Ja go zobaczyłam pierwsza.
Kiedy dwie wampirzyce kłóciły się o Phineasa, Phil pospiesznie ruszył do biura Vandy. Maggie zauważyła go, kiedy po cichu zamykał drzwi.
- Vando, mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu, ale przyprowadziłam ze sobą Phila.
Vanda zesztywniała i odwróciła się do drzwi. Uśmiech zniknął z jej twarzy, za to powoli wypłynął na nią rumieniec.
Phil został przy drzwiach.
- Cześć, Vando. Rumieniec zrobił się intensywny.
- Cześć.
Pamela i Cora Lee przywitały go znaczącymi uśmieszkami. Kiwnął im głową i znów spojrzał na Vandę.
- Jak się miewasz?
- No właśnie, kochana, jak się miewasz? - spytała Maggie, kiedy Vanda się nie odezwała. - Phil opowiedział mi o tym okropnym wężu i musiałam się upewnić, czy wszystko u ciebie w porządku.
- Tak... wszystko w porządku - odparła cicho Vanda.
To było naprawdę miłe ze strony Phila, że do ciebie zadzwonił - zwróciła się Cora Lee do Maggie.
- I cudownie cię znowu zobaczyć - dodała Pamela.
- Ja też się bardzo cieszę, że tu jestem - powiedziała Maggie z uśmiechem. - Zdaje się, że klub ma powodzenie. W życiu nie widziałam takich tłumów.
- Tak, to będzie nauczka dla tej Corky Courrant - mruknęła Cora Lee. Pamela skrzywiła się i pokręciła głową.
Cora Lee gwałtownie chwyciła powietrze i zakryła usta dłonią. Vanda spojrzała na nie, marszcząc brwi.
- O co chodzi?
- O nic - odparły chórem Pamela i Cora Lee. Vanda posłała Corze Lee gniewne spojrzenie.
- No, wyduś to wreszcie.
- To nic takiego! - odparła Cora Lee i spojrzała na Pamelę, szukając pomocy. - To w zasadzie nic, prawda? Mamy tłumy gości. Wszyscy przyszli sprawdzić, dlaczego Corky nazwala nasz klub spelunką spod ciemnej gwiazdy.
- Co?! - wrzasnęła Vanda. Phil podszedł do niej.
- Nic się takiego nie stało. Corky w swoim programie ogłosiła bojkot waszego klubu, ale jak widać, jej plan dał wręcz odwrotny skutek.
W oczach wampirzycy zapłonął gniew.
- Ona próbuje mnie zniszczyć.
- Klubowi nic nie grozi - powiedział miękko Phil.
- Grozi, dopóki ta suka chodzi po świecie - syknęła Vanda i zniknęła.
- Nie! - Phil próbował ją złapać, ale jej już nie było.
- Boże kochany - szepnęła Cora Lee. - Dokąd ona pognała?
- A jak sądzisz, paplo? - wypaliła Pamela - Do DVN. Corky się wreszcie doigrała.
- Święta Mario i Józefie - szepnęła Maggie - musimy ją powstrzymać.
Rozdział 7
- Ochronę mają tu do niczego - powiedział Phil, idąc za Meggie korytarzem w siedzibie DVN. Nie włączył się żaden, alarm, kiedy teleportowali się prosto do magazynu kostiumów. - Można by sądzić, że po tym incydencie w grudniu będą ostrożniejsi.
Wampirzyca pochyliła się do niego i szepnęła:
- Oni nie do końca żyją w rzeczywistości.
- Rozumiem, co masz na myśli - mruknął Phil. Właśnie minęli grupkę aktorów; jeden z nich, przebrany za wielką kurę, trenował gdakanie.
- O tak! - powiedział inny. - A teraz zrób to jeszcze raz, tylko z większą pasją. Kolejny aktor, przebrany za pirata, wtrącił swoje:
- Aj, mój kamracie. Musisz uwierzyć, żeś kura. Phil parsknął. Kura z kłami!
- To tu. - Maggie zatrzymała się pod drzwiami ozdobionymi wielką złotą gwiazdą. Na gwieździe jaskrawoczerwoną kursywą wypisano Corky Courrant.
Nadstawiła ucha.
- Nie słyszę w środku żadnej kłótni.
- To dobry znak - odparł Phil.
- Chyba że Corky jest już martwa - szepnęła Maggie.
Phil otworzył drzwi i wszedł do środka. Corky była bez wapienia żywa, siedziała za swoim biurkiem i oglądała zdjęcia. Jakiś mały, łysy wampir w kącie, z kamerą, krzyknął cicho i zniknął. Vandy ani śladu. Corky uniosła głowę.
- Jak śmiesz tak tu wpadać?! - Zebrała zdjęcia i upchnęła je do szuflady biurka. - Kim ty w ogóle jesteś?
- Nie wiesz? - spytał Phil. - Dzisiaj wieczorem pokazałaś na antenie moje zdjęcie. Corky fuknęła i machnęła lekceważąco ręką. Jej wielkie pierścionki z drogimi kamieniami zamigotały w jarzeniowym świetle.
- Nie obchodzi mnie tożsamość śmiertelnika. Wynoś się z mojego gabinetu.
- To ja przyciskałem do podłogi tancerza w klubie Horny Devils. Skąd wytrzasnęłaś to zdjęcie?
- Jestem dziennikarką. Nie zdradzam swoich źródeł. - Spojrzała do kąta, gdzie jeszcze przed chwilą był niewysoki operator. Jej biust zafalował, kiedy odetchnęła z ulgą.
- Cześć, Corky. - Maggie weszła do środka, stukając kowbojkami po podłodze. Corky odchyliła się na krześle.
- Toż to Maggie, znana z krótkich nóg i równie krótkiej kariery marnej aktorki. Co cię sprowadza do Nowego Jorku? - Z pogardą przyjrzała się ubraniu nowo przybyłej. - Małe zakupy, mam nadzieję?
Maggie podeszła do biurka.
- Właśnie miło spędziłam czas w Horny Devils. Dzięki tobie to najpopularniejszy nocny klub w wampirycznym świecie.
Oczy Corky zwęziły się z wściekłości.
- Teraz sobie przypominam. Jesteś jedną z przyjaciółek Vandy Barkowski. Możesz przekazać tej zwariowanej suce wiadomość ode mnie. - Wstała zza biurka. - Zniszczę ją. I jej klub.
- Tylko spróbuj - powiedział cicho Phil - a pożałujesz. Dziennikarka fuknęła gniewnie.
- Mam się trząść ze strachu przed zwykłym śmiertelnikiem i... miniaturową kowbojką? - Spojrzała złością na Maggie. - Nie myśl, że zapomniałam, ukradłaś mi Don Orlanda.
Maggie odpowiedziała jej równie gniewnym spojrzeniem - Sama go straciłaś. Traktowałaś go jak niewolnika.
- Ha! Zrobiłam z niego gwiazdę! Dałam mu sławę. A co ty dla niego zrobiłaś? Maggie uśmiechnęła się z satysfakcją.
- Ja go uszczęśliwiłam. - Odwróciła się na pięcie i wymaszerowała z gabinetu. Corky zagotowała się ze złości.
- Mogłam was zrujnować. Was i wasze ranczo. Ale jesteście tak pospolici, że mi się nie chciało!
Phil, wychodząc, zatrzymał się przy drzwiach.
- Zostaw Vandę w spokoju.
- A ty co - rzuciła szyderczo Corky - jesteś jej psem stróżującym?
- Blisko. - Wziął głęboki oddech i zaczerpnął mocy ze swojego wilka alfa. Wiedział, że jego błękitne oczy zaczną dzięki temu świecić. Jego ciało zaczęło migotać, rozmazywać się na brzegach. Mógł się przeobrazić w jednej chwili, gdyby chciał, albo pozostać w ludzkiej postaci, zachowując całą moc alfy.
Corky zatoczyła się do tyłu ze źrenicami rozszerzonymi z przerażenia.
- Kim... czym ty jesteś?
Niech się zastanawia, pomyślał Phil. Zatrzasnął jej drzwi przed nosem i wziął swoją moc w karby. W mgnieniu oka wrócił do zwykłej postaci.
- Okej, jak sądzisz, gdzie jest Vanda? - rzucił. Maggie gapiła się na niego z otwartymi ustami.
- Co to było?
- Moc mojego wewnętrznego... zwierzęcia. - Ruszył korytarzem. Wampirzyca została na miejscu, z oczami szeroko otwartymi z szoku.
- Nie potrzebujesz pełni księżyca?
- Nie. Więc gdzie może być Vanda?
- Nie... nie wiem. - Maggie podbiegła, żeby dogonić. - Nigdy nie słyszałam o zmiennokształtnym, który nie byłby zależny od pełni księżyca.
- Mogę się przemienić, kiedy chcę. - Dotarli do końca korytarza, gdzie przechodziło się w kolejny, biegnący prostopadle.
- To niesamowite - szepnęła Maggie. - Jakim jesteś zwierzęciem? Zignorował pytanie, rozglądając się po nowym korytarzu.
Ani śladu Vandy.
- Rozdzielmy się. Ty idź w prawo, jak pójdę w lewo.
- No dobrze. - Ruszyła w prawo, ale zaraz cofnęła się za róg z grymasem na twarzy.
- Co się stało? - Phil zajrzał w korytarz po prawej.
Jakaś blondynka rozmawiała z aktorem przebranym za pirata.
- To Tiffany. - Maggie uniosła oczy do sufitu, jakby się modliła. - Czy ja muszę dzisiaj spotkać każdą kobietę, która kiedyś spała z moim mężem?
Phil przypomniał sobie, że aktor Don Orlando de Corazon był uznawany za najwspanialszego kochanka w wampirycznym świecie.
- Jestem pewien, że nawet nie spojrzał na inną, od kiedy cię poznał. Maggie prychnęła i się uśmiechnęła.
- Pewnie masz rację. Dzięki. Więc jesteś potężnym zmiennokształtnym, który dokładnie wie, co powiedzieć kobiecie? Vanda już jest twoja.
- Mam nadzieję, że masz rację. Ale teraz musimy ją znaleźć. Więc może ja pójdę w prawo, a ty w lewo?
- Okej. - Maggie pospiesznie ruszyła korytarzem z lewej, oddalając się od Tiffany. Phil poszedł w kierunku blondynki i pirata. Zajrzał w pierwsze drzwi. Składzik.
- Ale biuściasta z ciebie dziewka. - Pirat poprawił przepaskę na oku. - Nadobny widok dla moich starych ślepiów. Nie zeszłabyś ze mną pod pokład?
- Niby do piwnicy? - Tiffany zachichotała. - Jasne. Uwielbiam twój akcent. Jest taki wykwintny. Mówisz jak książę - poprowadziła go do drzwi na końcu korytarza.
Phil uśmiechnął się do siebie. Tiffany z pewnością nie opłakiwała straty Don Orlanda. Zauważył drzwi z plakietką „Garderoba Corky”. Zapowiadało się obiecująco. Otworzył je po cichutku.
Vanda siedziała przy toaletce. Nad toaletką nie było lustra, tylko monitor połączony z kamerą cyfrową. Jako wampirzyca Corky tylko w ten sposób mogła się zobaczyć, żeby nałożyć makijaż. Teraz kamera była wyłączona, a Vanda całkowicie skupiła się na swoim zadaniu - nacinaniu części garderoby małymi nożyczkami.
Kiedy Phil zamknął drzwi z cichym kliknięciem, podskoczyła na siedzeniu.
- Phil! Co ty tu robisz?
- To ja pytam, co ty tu robisz, Vando?
- Jestem zajęta. - Na powrót skupiła uwagę na czarnym biustonoszu i zrobiła małe nacięcie na ramiączku.
Podszedł do niej.
- Jako twój sponsor sugeruję, żebyś odłożyła te nożyczki.
- Nie jesteś moim... - Urwała z kwaśną miną. - Mam déjà vu. Roześmiał się.
- Co właściwie robisz?
- Nic. - Majstrowała czubkiem nożyczek między potężnymi miseczkami biustonosza. Przyjrzał się stercie garderoby na toaletce.
- Mścisz się, niszcząc Corky bieliznę?
- Nie jest zniszczona. - Vanda schludnie poskładała kilka par koronkowych majtek i włożyła je do szuflady. - Jest tylko odrobinę zmodyfikowana. Corky nawet nie zauważy. - Zamknęła szufladę z szelmowskim uśmiechem. - Dopóki nie będzie za późno.
Phil westchnął.
- Vando, nie na tym polega panowanie nad gniewem. Złożyła biustonosz i schowała go do innej szuflady.
- Nie potrzebuję żadnej terapii. Potwornie mnie kusiło, żeby rzucić się na tę sukę w jej gabinecie, ale pomyślałam o wszystkich wyrwanych włosach, podbitych oczach i pozwach do sądu. Zadałam sobie pytanie: czy naprawdę warto.
Nie mógł się nie uśmiechnąć.
- Myślisz, zanim zadziałasz. To postęp.
- Dziękuję. - Wzięła ostatni biustonosz i pokazała Philowi gigantyczne miseczki. - Widziałeś kiedyś coś takiego? Jakby to napełnić ryżem, można by tydzień żywić głodującą rodzinę. - Poskładała biustonosz i schowała do szuflady. - Czy mężczyźni naprawdę uważają takie wielkie piersi za atrakcyjne?
- Tak. Niektórzy.
Posłała mu złe spojrzenie i zatrzasnęła szufladę.
- Ale nie ja. - Podszedł bliżej do jej krzesła. - Ja widziałem ideał, więc nie mógłbym się zadowolić niczym, co mu ustępuje.
Przyjrzała mu się nieufnie.
- Nikt nie jest idealny.
- Ty jesteś. Dla mnie.
Zerwała się błyskawicznie, odgradzając się od niego krzesłem.
- Muszę już lecieć. Corky może przyjść w każdej chwili.
- Unikałaś mnie.
- Byłam bardzo zajęta. - Mocniej zacisnęła bicz w talii. - I wydaje mi się, że chyba nie mamy o czym rozmawiać.
Powoli obszedł krzesło.
- Myślałaś o naszym pocałunku?
- Nie. - Wysunęła podbródek. - Kompletnie o nim zapomniałam. Uznałam, że to był wypadek i nie powinniśmy więcej do czegoś takiego dopuścić.
- Doszłaś do takiego wniosku już po tym, jak o nim zapomniałaś? Spojrzała na niego ponuro.
- Okej. Pamiętam go całkiem dobrze. Ale to, że był kręcący, nie znaczy jeszcze, że powinniśmy to powtarzać.
Uśmiechnął się do niej.
- Był kręcący, prawda?
Jej spojrzenie zsunęło się na jego usta.
- Nie... nie pamiętam.
- Dziwne, jak pamięć ci szwankuje, a potem się poprawia. Oblizała wargi.
- O niektórych rzeczach lepiej zapomnieć. Phil objął ją ramieniem.
- Zapomniałaś, jak sprawiłem, że serce ci waliło? - Teraz też słyszał jego przyspieszone bicie.
Położyła dłonie na jego piersi.
- Zdaje się, że coś sobie przypominam. Musnął ustami jej szyję.
- Zapomniałaś, jak drżysz pod moim dotykiem? Zadrżała.
- Phil... - Jej palce chciwie chwyciły jego koszulę. - Ja nie chcę się w tobie zakochać.
- Ale się zakochujesz. - Zauważył czerwony błysk w oczach. - Wiem, że mnie pragniesz.
- Nie. - Wbiła palce w jego włosy i ścisnęła je w garści, jakby nigdy nie chciała go puścić. - Nie pragnę ani trochę.
- A to szkoda. - Pocałował ją w czoło. - Bo ja pragnę ciebie.
- Nie powinieneś. - Ściągnęła jego głowę na dół żeby móc pocałować go w usta.
- Skarbie, wysyłasz sprzeczne sygnały - Wiem. - Przycisnęła się do jego ciała. - Muszę przestać. Ale, na Boga, nie mogę... przestać.
Przywarł do niej, całując ją z całą namiętnością która tliła się w nim przez osiem długich lat. Jej słodkie wargi rozchyliły się, kapitulując. Ale to nie była pasywna kapitulacja, o nie, to by nie pasowało do jego zadziornej Vandy. Zaczęła pieścić jego język, a potem ssać go tak chciwie, że w Philu krew się zagotowała. Nabrzmiał od razu, przycisnął ją mocno do siebie. Zawarczał gardłowo, kiedy odkrył, jak idealnie jej kombinezon ze spandeksu przylega do jej ciała, od kuszących pośladków po zagłębienie u dołu pleców.
Zaczęła ocierać się o niego; poczuł pulsowanie w dole.
Rozpiął kombinezon na tyle, by móc wsunąć pod niego ręce i chwycić jej piersi.
- Jesteś taka piękna, taka doskonała. - Zaczął muskać językiem jej sutek; koniuszek stwardniał.
Zachłysnęła się.
- Phil... - Drapała lekko w górę i w dół po jego plecach.
- Vando, chcę się z tobą kochać. Jej dłonie znieruchomiały.
- Nie. - Odsunęła się, wyrywając się z jego objęć. - Nie mogę... cię kochać.
- To ci nie zrobi krzywdy, Vando. Możesz mi zaufać. Pokręciła głową.
- Nie mogę - Zasunęła kombinezon. Jej czerwone oczy się zaszkliły.
- Rozumiem, dlaczego się boisz. Straciłaś wszystkich członków rodziny Z wyjątkiem Marty, przez którą pewnie czujesz się zdradzona.
- Co? - Vanda cofnęła się o krok, blednąc. - Skąd... Skąd to...?
- Z wywiadu, którego udzieliłaś parę lat temu do reality show. Maggie odnalazła go w domu Romana. Obejrzałem go razem z nią.
Vanda zesztywniała z oburzoną miną.
- Maggie pomogła ci mnie szpiegować?
- Nie szpiegowaliśmy cię. Próbowaliśmy ci pomóc.
- Jeśli znajdziemy sposób, żebyś poradziła sobie z nierozwiązanymi sprawami z przeszłości...
- Moja przeszłość to nie jest twój interes! - rzuciła ostro.
- Właśnie że jest. Mam ci pomóc nauczyć się, jak panować nad gniewem. Możemy to zrobić, jeśli skonfrontujesz się z traumą, którą...
- Nie! Nie jestem psychologicznym eksperymentem. I muszę kwestionować twoją motywację, doktorze Phil. Próbujesz mi pomóc z dobroci serca czy po prostu chcesz mnie przelecieć?
Phil opanował narastający gniew.
- Chcę, żebyś prowadziła szczęśliwe, satysfakcjonujące życie. Teraz to strach każe ci mnie obrażać Możemy pozbyć się tego strachu, badając uraz...
- Zostaw mój uraz w spokoju, do cholery! - Poprawiła bicz w pasie. - Ja się niczego nie boję.
Uniósł ręce błagalnym gestem.
- To normalne, że masz opory przed przeżywaniem na nowo tych bolesnych wspomnień.
Nacisnęła zęby.
- Nie traktuj mnie protekcjonalnie. Niczego nie przeżywam.
- Więc chcesz się dalej bać? Chcesz żyć przez wieki bojąc się kogokolwiek pokochać?
Drgnęła, jakby ją uderzył.
- Vando, przepraszam. - Zrobił krok w jej stronę - Nie. - Uniosła rękę, żeby go powstrzymać. - Czy ty wiesz, ilu bliskich straciłam? - Różowa łza popłynęła po jej policzku. - Matkę i ojca. Młodszą siostrę. Wszystkich braci. Karla.
- Kto to jest Karl? - Phil nie przypominał sobie tego imienia z telewizyjnego wywiadu.
Wyciągnięta dłoń Vandy zacisnęła się w pięść.
- Wilki go dopadły. - Głos jej zadrżał. Phil znieruchomiał.
Ręka Vandy opadła, czoło zmarszczyło się z żalu.
- Był moją pierwszą miłością. Śmiertelnikiem. Śmiertelnicy zawsze umierają. - Otarła twarz. - Nie rozumiesz? Nie mogę znów przez to przechodzić.
Cholera. To byłby doskonały moment, by jej powiedzieć, że jest zmiennokształtnym, który spokojnie przeżyje czterysta, pięćset lat. Ale ona będzie chciała wiedzieć, w co się przemienia.
- Vando, nikt z nas nie jest nieśmiertelny. Ty sama przedwczoraj o mało nie zginęłaś. Czy to ci nie mówi, że powinniśmy chwytać chwilę i przeżywać każdą noc, jakby była naszą ostatnią?
- Ale to nie potrwa długo. A ja nie mogę znieść bólu. Przykro mi.
- Vando, my...
Zniknęła, zostawiając jego wyciągniętą dłoń obok miejsca, w którym przed momentem znajdowała się twarz.
Opuścił rękę. Biedna Vanda. Toczyła się w niej zacięta walka między pożądaniem a strachem. Pragnęła go bardzo mocno. To pożądanie sprawiło, że jej oczy zapłonęły czerwienią. Sprawiło, że tuliła go z taką pasją. Ale dzisiaj walkę wygrał strach.
- Nie zrezygnuję z ciebie - szepnął.
Rozdział 8
- Ale tłumy - powiedziała Maggie, kiedy Vanda powolutku jechała corvettą w stronę bramy Romatechu.
Vanda zerknęła we wsteczne lusterko. Nie widziała samej siebie, ale widziała sporo samochodów w kolejce za sobą. Dwa były przed nią. Wyglądało na to, że wszystkie miejscowe wampiry zjawiły się na przyjęcie zaręczynowe Jacka.
- Nie cierpię przyjęć.
- Dobrze ci to zrobi - rzuciła drwiąco Maggie. - Za ciężko pracujesz.
- W piątkową noc w klubie zawsze jest mnóstwo gości. Powinnam tam być.
- Nie będzie cię tylko parę godzin. Cora Lee i Pamela bardzo chętnie się wszystkim zajęły - stwierdziła Maggie. - A poza tym potrzebujesz przerwy. Miałaś ciężki tydzień.
Strażnik wpuścił za bramę kolejne auto, więc Vanda podjechała corvettą bliżej. Maggie przygładziła dół swojej sukienki z czerwonej tafty.
- Czy to nie fajnie, wystroić się czasem dla odmiany? Gdybym była dzisiaj w domu, pomagałabym mężowi szuflować nietoperzowe guano.
- To chyba lepsze niż ten cyrk - burknęła Vanda.
- Nie bądź taką zrzędą. Wyglądasz ślicznie w sukience.
Vanda jęknęła. Nie powinna się była zgadzać na pożyczenie jednej z kiecek Pameli. Maggie, Pamela i Cora Lee napadły ją do spółki i uparły się, żeby ją włożyła. Ale Vanda była wyższa od Pameli, więc sukienka ze srebrnej satyny była za krótka, sięgała ledwie do połowy uda Stanik był za niski. Vanda pociągnęła za cienkie ramiączko.
- Ta kiecka odsłania za dużo ciała. Maggie parsknęła.
- A twoje kombinezony nie?
- Przynajmniej są wygodne. I lubię mieć pod ręką mój bicz.
- Nie potrzebujesz bicza na przyjęciu. - Przyjaciółka spojrzała na nią przebiegle. - Po prostu się boisz, że Phil zobaczy cię w takim ładnym, kobiecym stroju.
- Nie boję się. - Wczoraj w nocy Phil zarzucił jej, że się boi, a teraz Maggie robiła to samo. - Będę paradować po tym przyjęciu z gołym tyłkiem, jeśli zechcę. Ja się niczego nie boję.
- Więc pewnie będziesz miała dość odwagi, żeby mi powiedzieć, co zaszło wczoraj w DVN.
Vanda ścisnęła kierownicę.
- Nic nie zaszło.
- Dziwne. Phil powiedział to samo.
- Naprawdę? - Vanda poczuła ulgę, że nie gadał o ich spotkaniu. Nie mogła uwierzyć, że znów znalazła się w jego ramionach i całowała go, jakby zależało od tego jej życie. I była przerażająco bliska całkowitego poddania się. Ten facet był zbyt pociągający. I stanowczo za bardzo wścibski, jeśli chodziło o jej przeszłość.
Kolejny samochód przejechał przez bramę.
Vanda podturlała się corvettą pod stanowisko ochrony. Opuściła szybę i podała strażnikowi zaproszeni.
Schylił się, żeby zajrzeć do kabiny.
- Nazwiska pań?
- Jestem Vanda Barkowski, a to jest mój gość, Maggie O'Callahan. Spojrzał na swoją listę i oddał jej zaproszenie.
- Mogą Panie wjechać.
Vanda zasunęła szybę i ruszyła długim podjazdem do Romantechu.
- Domyślam się, że teleportowałaś wczoraj Phila do domu Romana?
- Tak proponowałam, że zabiorę go do klubu, ale powiedział, że pewnie nie będziesz chciała nikogo widzieć. - Maggie spojrzała na nią z troską. - Mam wrażenie, że on bardzo dobrze cię rozumie.
- Nie chcę o tym rozmawiać. - Vanda wjechała na parking i zaczęła szukać wolnego miejsca. - Nie mogę uwierzyć, że pokazałaś mu ten wywiad z reality show.
- To ogólnodostępne nagranie. Poza tym Phil uważa, że musisz rozpracować problemy z przeszłości.
- Znam jego przeklętą teorię. To bzdura. - Zauważyła puste miejsce w następnym rzędzie i przycisnęła gaz, żeby dotrzeć tam przed innymi. - Nie chcę, żeby grzebał w mojej przeszłości. Do diabła, to nie jego interes!
- On tylko chce ci pomóc rozwiązać twój problem z gniewem.
- Ja nie mam problemu z gniewem! - Vanda wdepnęła hamulec, kiedy spomiędzy samochodów wyszła jakaś para. Kobieta wrzasnęła, gdy corvetta zatrzymała się z piskiem kilka centymetrów przed nimi.
Mężczyzna huknął dłonią w maskę auta.
- Przestań szaleć na parkingu!
- Tak? - Vanda opuściła szybę. - A wy uważajcie, jak łazicie, głupki! - Pokazała im palec.
Para odeszła oburzona.
Vanda wzięła głęboki oddech. Mało brakowało.
- Nie masz problemu z gniewem? - mruknęła kpiąco Maggie.
- Sami się prosili. - Vanda wreszcie zaparkowała. Schowała kluczyki do srebrnej wieczorowej torebki którą Pamela wcisnęła jej siłą.
Wysiadła z samochodu i obejrzała swoją sukience. Ten przeklęty stanik był wycięty tak głęboko, że widać było fioletowego nietoperza, wytatuowanego na jej prawej piersi. Westchnęła. Dziesięć lat temu wydawało jej się to dobrym pomysłem. Podobało jej się szokowanie tych nadętych starych wampirów na dorocznym wielkim balu. Ale po paru latach nietoperz się opatrzył.
Potem ścięła włosy i ufarbowała je na liliowo. To działało całkiem nieźle. Zszokowane osoby zwykle trzymały się na dystans. Potem zaczęła nosić bicz przewiązany wokół pasa. Groźny gadżet trzymał na dystans prawie wszystkich.
Z wyjątkiem Phila. On nigdy się jej nie bał.
- Co wiesz o narzeczonej Jacka? - spytała Maggie, kiedy szły do wejścia do Romatechu.
- Ma na imię Lara. - Vanda założyła pasek torebki na ramię. - Słyszałam, że pochodzi z Luizjany i że jest policjantką.
- Więc to Śmiertelniczka?
- Chyba tak.
- Interesujące. - Maggie posłała jej znaczące spojrzenie.
- Czy to nie wspaniałe, że tyle wampirów znajduje prawdziwą miłość i szczęście wśród niewampirów.
- To jest śmieszne.
- Moim zdaniem romantyczne. Vanda prychnęła.
- Ty wyszłaś za wampira - zauważyła.
- Wyszłam za moją miłość - nie dawała za wygraną przyjaciółka. - Gdyby mój mąż był śmiertelnikiem, nie wahałabym się ani sekundy. Nie ma nic piękniejszego niż prawdziwa miłość.
- Potrzebuję drinka. Maggie rzuciła drwiąco:
- Wyparcie nic ci nie pomoże, kiedy strzała Kupidyna trafia w cel.
- Jeśli zobaczę Kupidyna gdzieś w pobliżu, powyrywam mu te pulchne rączki. - Vanda szarpnęła drzwi do Romatechu.
W holu było kilka wampirów. Za stołem stał Connor, ubrany w czarno-biały kilt i czarną marynarkę. Skończył sprawdzanie zawartości czyjejś torebki i oddał ją właścicielce. Maggie podeszła do niego z uśmiechem.
- Cześć, Connor.
- Maggie, ślicznotko. - Connor pochylił się nad stołem, żeby ją uścisnąć. - Miło cię znów zobaczyć.
Vanda założyła ręce na piersi. Jej Connor nigdy nie nazwał ślicznotką.
- Muszę sprawdzić twoją torebkę, Maggie - powiedział.
- Chcesz zobaczyć moje zdjęcia? - Wampirzyca otworzyła torebkę i wyjęła niewielki plik fotek.
Connor przeszukiwał jej torebkę, a tymczasem ona przeglądała zdjęcia.
- To jest Pierce z naszą córeczką Lucy - Podetknęła zdjęcie Connorowi. - A to jest z ostatniego Halloween, kiedy Lucy była księżniczką. Sama uszyłam kostium.
- Śliczna dziewuszka. - Strażnik oddał Maggie wieczorową torebkę. - Adoptowaliście ją?
- Tylko ją - zaczęła pospiesznie wyjaśniać Maggie. - Jej matką była kapłanka wudu z Nowego Orleanu, która podsunęła Pierce'owi eliksir miłosny, żeby go uwieść. Potem, kiedy już zaszła w ciążę, wykasowała mu pamięć i go porzuciła. Został przemieniony w wampira, ale miał amnezję i nie pamiętał, kim jest ani że ma dziecko. Wtedy odnalazła go Corky Courrant i przywiozła do Nowego Jorku. Został Don Orlandem de Corazon, gwiazdą mydlanej opery Moda na krew. Wtedy go poznałam, a Ian pomógł mi odkryć jego prawdziwą tożsamość... To wcale nie jest tak skomplikowane, jak się wydaje - dodała.
Po minie Connora było widać, że stracił wątek gdzieś w połowie opowieści Maggie.
- Rozumiem.
- No wiesz, stara historia z amnezją i tajemnicą o dziecku na dokładkę - rzuciła kwaśno Vanda. - Takie rzeczy zdarzają się bez przerwy.
Maggie posłała jej zirytowane spojrzenie i upchnęła zdjęcia z powrotem do torebki.
- Mnie się zdarzyła, i jesteśmy bardzo szczęśliwi.
- W takim razie i ja jestem szczęśliwy, że jesteś szczęśliwa. - Connor zwrócił się do Vandy: - Twoją torebkę też muszę przeszukać.
- Już myślałam, że nigdy nie poprosisz. - Vanda rzuciła torebkę na stół. Tym razem była przygotowana.
Otworzył jej srebrną, wieczorową kopertówkę. A potem otworzył szeroko oczy ze zdumienia.
Była z siebie bardzo dumna, że zdołała wcisnąć do tak małej torebki kajdanki, opaskę na oczy, swój masażer do pleców i fiolkę viagry. Uśmiechnęła się słodko.
- Coś nie tak, Connor?
- Widzę, że przyszłaś zaopatrzona. - Spojrzał na nią cierpko i zwrócił jej własność. - Miłego wieczoru.
- Na pewno będzie miły. - Vanda ruszyła w stronę sali bankietowej. Maggie podsunęła się do niej i spytała szeptem:
- Co tam masz?
Vanda z uśmiechem podała jej kopertówkę. Przyjaciółka otworzyła ją i wybuchnęła śmiechem.
- Boże, tęskniłam za tobą, dziewczyno. - Oddała jej torebkę, zerkając na Vandę przebiegle. - Widzę, że planujesz uprawiać z kimś seks. Ciekawe, kto to może być?
- To był żart, Maggie. Nie wymyślaj sobie żadnych teorii - Vanda weszła do sali bankietowej.
Na podwyższeniu stał zespół Wysokie Napięcie i grał That's Amore. Po parkiecie kręciły się pary, radośnie kołysząc się w rytm muzyki. Vanda jęknęła.
Do Jacka i Lary ustawił się długi sznur osób, które chciały pogratulować Jackowi i poznać jego narzeczoną.
- Och, jest śliczna - powiedziała Maggie. - I wygląda na taką szczęśliwą. Chodź, stańmy w kolejce.
Vanda rozejrzała się po sali, kiedy wolnym krokiem szły w stronę końca kolejki. Ani śladu Phila. Wzięła wysoki kieliszek z tacy mijającego ich kelnera. Był pełen bubbly blood, mieszanki szampana i syntetycznej krwi.
Wychyliła zawartość trzema łykami.
Maggie spojrzała na nią, marszcząc brwi.
- Dobrze się czujesz?
- Jasne. - Vanda wymieniła pusty kieliszek na pełny u kolejnego kelnera. - Po prostu jestem głodna.
- A moim zdaniem jesteś zdenerwowana.
- Dlaczego wszyscy chcą mi robić psychoanalizę?
- Nie wiem. Może to ma coś wspólnego z siedmioma sądowymi pozwami, które dostałaś w ciągu ostatniego roku - mruknęła Maggie ironicznym tonem. - To może być znak, że nie najlepiej radzisz sobie w relacjach z innymi.
- Wszystko byłoby w porządku, gdyby wszyscy dali mi święty spokój. Maggie westchnęła.
- Masz przyjaciół, Vando. Czy ci się to podoba, czy nie są na świecie osoby, które się o ciebie troszczą.
Vandę zapiekły oczy; niewiele jej brakowało, się rozpłakać.
- Nie bądź dla mnie taka miła. Nie umiem... sobie z tym poradzić. - Przełknęła więcej bubbly blood.
Przyjaciółka przyglądała jej się smutnym wzrokiem - Kochanie, nie możesz wiecznie cierpieć. Potrzebujesz pomocy. Vanda wzięła głęboki oddech i mruganiem odpędziła łzy.
- Nic mi nie jest. - Była twarda, do diabła. Sięgnęła do pasa, żeby poprawić bicz, ale przypomniała sobie, że go nie ma. - Niech to szlag, czuję się jak w koszuli nocnej.
- Wyglądasz pięknie. Przy srebrnej satynie twoja skóra jest wręcz świetlista, a oczy są oszałamiające. Phil wygląda, jakby go piorun strzelił.
- Co? - Vanda szybko rozejrzała się dookoła. - Gdzie on jest?
- Właśnie wszedł z patio. - Maggie wskazała szklaną tylną ścianę sali bankietowej, wychodzącą na ogród. - Och, teraz idzie w naszą stronę.
Vanda przełknęła ślinę. Był niesamowicie przystojny w czarnym smokingu, dopasowanym do jego szerokich ramion i wąskich bioder. Blond i rude kosmyki w jego włosach połyskiwały w świetle, a jego piękne oczy były skupione na niej.
- Psiakrew.
Maggie uśmiechnęła się pod nosem.
- Ot i strzała Kupidyna. Trafiony, zatopiony. Vanda chwyciła Maggie za ramię.
- Zajmij go czymś. Ja muszę stąd iść.
- Tchórz - syknęła Maggie, kiedy Vanda oddaliła się pospiesznie.
Obeszła salę bokiem, chowając się za grupą wampirów, żeby Phil jej nie zobaczył. To nie był strach. To była panika. Miała zszarpane nerwy, od kiedy Phil na nowo pojawił się w jej życiu.
W odległym ciemnym kącie znalazła rząd krzeseł, częściowo osłoniętych dużymi roślinami w donicach i rzeźbą lodową na pobliskim stole. Przewróciła oczami.
Rzeźba przedstawiała gigantycznego Kupidyna. Vanda zauważyła, że stół jest zastawiony potrawami dla śmiertelników. Nic dziwnego, że ten kąt był taki pusty. Gośćmi były głównie wampiry, które nie interesowały się śmiertelnym jedzeniem, chyba że chodziło na dwóch nogach.
Dopiła swoją bubbly blood i postawiła kieliszek obok tacy gotowanych krewetek. Jej wzrok przyciągnęła butelka czerwonego płynu. W pierwszej chwili pomyślała, że to któryś z wynalazków wampirycznej kuchni Fusion Romana, bo ciecz była czerwona jak krew. Przeczytała etykietkę: Ostry sos luizjański. Może postawili go tutaj dla narzeczonej Jacka.
Podeszła do rzędu krzeseł, powiesiła torebkę na oparciu jednego z nich i usiadła. Nigdzie nie było widać Phila. W jej kącie nie było nikogo innego. Odetchnęła głęboko. Postanowiła, że spróbuje zachować spokój, choć kłębiły się w niej sprzeczne uczucia. Bardzo boleśnie znosiła samotność, a mimo to tutaj, na hucznym przyjęciu, usiłowała być jak zwykle sama. Choć tęskniła do ramion Phila, znowu się przed nim ukrywała.
Był po prostu za bardzo kuszący. Tak cudownie czuła się w jego objęciach: piękna, pożądana, doceniana. A minęło już tyle czasu, od kiedy czuła, że jest dla kogoś wyjątkowa.
„Zaufaj mi”, powiedział. Chciała mu zaufać, ale jak mogła zaufać miłości? Zawsze powtarzała innym, że nie ma nic bardziej świętego niż miłość. Wierzyła w to całym sercem, ale w głębi duszy była przekonana, że to uczucie jest dla innych, nie dla niej. Miłość zawiodła ją wiele razy, zawsze sprowadzała ból i cierpienie. „Chcesz żyć przez wieki, bojąc się kogokolwiek pokochać?” Te słowa Phila wciąż ją dręczyły - Hej, Vando. Jak leci?
Wyrwała się ze swoich ponurych rozmyślań i zobaczyła nadchodzącą Shannę.
- Cześć.
Śliczna żona Romana Draganestiego niosła swoją małą córeczkę, owiniętą w różowy kocyk. Zdjęła z ramienia torbę z pieluchami, rzuciła ją na krzesło i wróciła do stołu z przekąskami. Z dzieckiem na jednej ręce, wolną ręką nałożyła sobie jedzenie na talerz.
- Przysięgam, muszę karmić piersią co godzinę. Bez przerwy jestem od tego głodna.
- Tak. - Vanda poczuła ukłucie żalu. Po śmierci mamy uwielbiała matkować swojemu młodszemu rodzeństwu. Ale sama jako wampirzyca nie mogła mieć dzieci; jej jajeczka były martwe.
- Dobrze się czujesz? - Shanna spojrzała na nią z troską, dokładając sobie winogron na talerz.
Vanda zacisnęła zęby.
- Doskonale.
- Świetnie. W takim razie, jeśli nie masz nic przeciwko... - Shanna podeszła do niej i ułożyła dziecko w jej ramionach. - Bardzo dziękuję.
Vanda zesztywniała.
- Ale...
- Strasznie mi ciężko z dwójką małych dzieci. - Shanna popędziła z powrotem do stołu i nalała sobie ponczu. Dałam Radince wolny wieczór, bo jest wykończona. A Roman jest zajęty jakimiś oficjalnymi sprawami klanowymi - wskazała parkiet taneczny. - Zostawiłam Tina podskakującego przy muzyce. Mam nadzieję, że go to zmęczy.
Wypiła szklankę ponczu i nalała sobie następni - Potrzebuję dużo płynów. No ale co tam, dobrze się bawisz na przyjęciu?
- Jasne - wymamrotała Vanda. Spuściła wzrok, z ociąganiem spoglądając na małą. Dziewczynka miała zaskakująco silne małe ciałko w różowej sukience różanymi pączkami wyhaftowanymi na kołnierzykiem. Pulchne, rumiane policzki. Różowe usta, które otwierały się i zamykały jak u rybki. Wielkie niebieskie oczy.
Vanda z trudem przełknęła ślinę. Oczy Fridy miały ten sam odcień błękitu, z odrobiną zieleni, niemal turkusowy.
- Jak... - musiała odchrząknąć - jak jej na imię?
- Sofia. - Shanna wrzuciła sobie winogrono do ust. - Po matce Romana, która umarła, kiedy był bardzo mały.
Vandę zapiekły oczy. Ona nigdy nie będzie mogła uczcić pamięci swojej matki, nadając dziecku jej imię. Drżącymi palcami odsunęła kocyk z główki Sofii. Czarne włosy. Jak u Józefa. Stara rana w jej sercu pękła na nowo; Vanda mruganiem odpędziła łzy. Nie dawała rady. Musiała oddać dziecko.
Spojrzała na Shannę.
- Ja...
- Podobasz jej się - powiedziała Shanna z uśmiechem. - Zwykle zaczyna wrzeszczeć, kiedy nie rozpoznaje osoby, która ją trzyma.
- Ale... - Vando spojrzała na dziecko. Jak mogę się podobać? Jestem martwa w środku, pomyślała.
Sofia pomachała małą piąstką i poruszyła ustami, jakby próbowała mówić.
- A, jesteś, Vando. - Maggie wyjrzała zza wielkiej rzeźby. - Wszędzie cię szukałam. Serce wampirzycy podskoczyło, ale uspokoiło się, gdy zobaczyła, że Maggie jest sama.
Nie przyprowadziła ze sobą Phila.
- Gdzie on jest?
- Hm, ciekawe, o kim mówisz. - Maggie obeszła stół. - Cześć, Shanno.
- Maggie, jak się masz? - Żona Romana ją uściskała.
- Świetnie. A to pewnie twoja mała córeczka - Maggie podbiegła do Vandy, żeby spojrzeć na dziecko. - Święta Mario i Józefie, jaka śliczna dziewczynka.
- Dziękuję. - Shanna podeszła ze swoim talerzem - Gdzie jest Phil? - Vanda szepnęła do Maggie.
- Teraz jest na służbie. Powiedział, że dołączy do ciebie później. - Jej kąciki ust drgnęły. - Nie wiedziałam że tak dobrze sobie radzisz z dziećmi.
Vanda zacisnęła mocno zęby.
- Nie radzę sobie. Shanna chrupnęła krakersa.
- Sofia bardzo polubiła Vandę.
- Bo jest za mała, żeby znać się na ludziach - mruknęła Vanda. Shanna się roześmiała.
- Prawdę mówiąc, ma doskonałą intuicję, jeśli chodzi o ludzi. Zawsze pluje na Gregoriego i Radinka twierdzi, że to dlatego, że jest łobuzem i kobieciarzem. Mała o tym wie.
- Tak się cieszę, że na ciebie wpadłam, Shanno. - Maggie wyjęła zdjęcie z wieczorowej torebki. - Chciałam z tobą porozmawiać o mojej córce, Lucy Ma już siedem lat. I jest śmiertelniczką, bo Pierce spłodził ją, zanim został przemieniony.
- Rozumiem. - Shanna przyjrzała się fotografii - Jest urocza.
- Problem w tym, że Lucy chodzi teraz do szkoły ciągnęła Maggie. - Trudno jest wszystkim wyjaśnić dlaczego jej rodzice nigdy nie są osiągalni w dzień. Martwimy się, że mogłoby jej się wymknąć, że jej rodzice są wampirami, a cioteczny dziadek i ciocia są zmiennokształtnymi. Vanda drgnęła, a dziecko zaczęło kwilić.
Shanna schyliła się, by wyszeptać do córeczki parę uspokajających słów.
- Och, przepraszam, Vando - powiedziała Maggie - pewnie cię zszokowałam. Wiele wampirów nie wie o zmiennokształtnych.
Vanda zadrżała.
- Ja o nich wiem. - Mięśnie jej stężały, krew w żyłach ścięła panika. Z trudem chwytała powietrze.
- Dobrze się czujesz? - Shanna odstawiła talerz na najbliższe krzesło. - Mam wziąć małą?
- Chyba... - Vanda spojrzała w niebieskie oczy dziecka i zamarła. Czas zwolnił, a w nią zaczęło się wlewać miękkie ukojenie, sączące się złotą, słodką strużką, jak miód. Atak paniki minął. - Nic mi nie jest.
- No dobrze. - Shanna z uśmiechem oddała Maggie zdjęcie Lucy. - Twoja córka jest idealną kandydatką do szkoły, którą otwieramy na jesieni. Mamy tam kilkoro śmiertelnych dzieci, które wiedzą za dużo, jak Bethany, córka Jeana-Luca i Heather.
- Brzmi wspaniale. - Maggie wsunęła zdjęcie z powrotem do torebki.
- Zajęcia będą wieczorem, żeby wampiryczni rodzice mogli teleportować dzieci do szkoły. - Shanna wzięła z powrotem swój talerz i nagle znieruchomiała, z kawałkiem sera w połowie drogi do ust. - O rany, właśnie wpadłam na genialny pomysł. Byłaś aktorką w DVN. Mogłabyś uczyć aktorstwa naszych starszych podopiecznych! Maggie otworzyła usta.
- Ja? Uczyć?
- Tak! - Shanna ukazała zęby w uśmiechu. - Mogłabyś teleportować Lucy do szkoły, a potem zostawać na lekcjach. Co ty na to?
- No cóż, to chyba lepsza rozrywka niż szuflowanie co wieczór nietoperzowego guana - mruknęła Maggie.
- No widzisz - powiedziała Shanna z entuzjastyczną miną. - I twój mąż też będzie mógł uczyć.
Wampirzyca powoli kiwnęła głową.
- Przydałyby nam się dodatkowe pieniądze.
- Świetnie! - W takim razie chodźmy po dwa podania dla was i formularz rejestracyjny dla Lucy. Mam je w gabinecie. - Shanna odstawiła talerz na stół i spojrzała na Vandę. - Możesz przez parę minut popilnować Sofii? Dzięki!
- Ale... - Vanda patrzyła z przerażeniem, jak Shanna i Maggie oddalają się szybko. - Niech to szlag. - Zerknęła na dziecko. - Udawaj, że tego nie słyszałaś.
Dziewczynka popatrzyła na nią szeroko otwartymi, pełnymi ciekawości oczami. Vanda westchnęła.
- Zdaje się, że jesteś na mnie skazana. Sofia siorbnęła.
Vanda chwyciła ją wygodniej i czekała. I czekała. Dotknęła policzka małej. Skóra była miękka i świeża. Ostatni raz trzymała na rękach niemowlę w 1927 roku, kiedy urodził się Józef. Zawsze myślała o nim jak o swoim dziecku. Miał ledwie dwanaście lat, kiedy poszedł z ojcem i braćmi walczyć przeciwko inwazji nazistów.
Oczy jej zwilgotniały. Błagała go wtedy, żeby nie szedł. Błagała go, żeby uciekał z nią i siostrami. Ale on chciał udowodnić, że nie jest dzieckiem, że jest już całkiem dorosły.
Umarł tak młodo.
- Cześć - przywitał ją dziecięcy głos.
Vanda zamrugała, żeby osuszyć oczy. Koło stołu z przekąskami stał chłopiec z jasnymi lokami i niebieskimi oczami. Był ubrany w mały, granatowy garnitur, ale poła koszuli wyszła mu ze spodni, a krawat był przekrzywiony.
- Jestem Tino. - Wziął sobie ciastko ze stołu i ugryzł.
Vanda widziała już wcześniej małego Constantine'a Draganestiego, ale nigdy z nim nie rozmawiała.
- Ja jestem Vanda.
Dojadł ciastko i wziął sobie następne.
- Wiesz, że masz fioletowe włosy?
- Tak - Najwidoczniej dzieci nie wiedziały, że należy się trzymać z daleka od osób z fioletowymi włosami.
- Widziałaś moją mamusię? - Tino schrupał drugie ciastko. - Kazała mi tu przyjść, jak się zmęczę tańczeniem.
- Shanna musiała na chwilę pójść do gabinetu. Zaraz wróci. Tino podszedł do Vandy, przyglądając jej się z ciekawością.
- Co robisz z moją małą siostrą?
- Nie mam pojęcia.
Przechylił się, żeby zajrzeć Sofii w twarz.
- Ona cię chyba lubi, Jak kogoś nie lubi, to wrzeszczy. - Dumnie wypiął pierś. - Nikt nie umie wrzeszczeć tak głośno jak moja siostra.
Jeszcze nie słyszałeś mnie, pomyślała Vanda.
- Chcesz zobaczyć, co umiem zrobić? - spytał Tino i zniknął. - Ta-da! - Pojawił się, stojąc na krześle obok niej.
- Rany. - Vanda wybałuszyła oczy. Słyszała plotki, że syn Romana jest wyjątkowy, ale nie zdawała sobie sprawy, że umie się teleportować. - To niesamowite.
- Wiem. - Uśmiechnął się z zadowoleniem. - Moja siostra tego nie umie.
- No cóż, ty pewnie jesteś całkiem dorosły. - stwierdziła ponuro Vanda, przypominając sobie, jak bardzo Józef chciał dorosnąć.
- Jestem. Mam więcej mocy niż Sofia.
- Mocy?
Malec kiwnął głową.
- Ona chce ci pomóc, ale nie ma dość siły. Chcesz żebym ja spróbował? Vanda przyjrzała mu się nieufnie.
- Czego spróbował?
Tino położył małą rączkę na jej przedramieniu. Zmarszczył nos i zrobił śmieszną minę.
- Bardzo cię boli.
- Jestem wampirem. Ja nie choruję.
- To jest... stary ból - szepnął. - W sercu.
Poczuła mrowienie w ręce, w miejscu, gdzie dotykał jej chłopiec.
- Co ty robisz? - I skąd, u diabła, wiedział o jej bólu? Tino się skrzywił.
- Próbuję wyleczyć twój ból, ale jest strasznie głęboko.
- Nie! - Vanda odsunęła się o krzesło dalej, przerywając kontakt. - Potrzebuję mojego bólu. Sama nim jestem. - Do licha, tak długo z nim żyła, że nie potrafiła sobie wyobrazić siebie bez niego. - On... on mnie chroni.
- Przed czym?
- Przed... przed nowym bólem. Tino zrobił skołowaną minę.
- Nie rozumiem.
- To jest jak... jak ze złamaną nogą. Ból mi przypomina, żebym była ostrożna i nie złamała sobie drugiej. Gdybyś miał złamaną nogę, nie chciałbyś złamać drugiej, prawda?
Chłopiec pociągnął za przekrzywiony krawat.
- Ja nie chcę mieć żadnej złamanej nogi. Vanda uśmiechnęła się do niego smutno.
- Jesteś bardzo miły, że chcesz pomóc, ale... ja się połamałam bardzo dawno temu. I nie wiem, jak wyzdrowieć.
- Musisz chcieć wyzdrowieć - rozległ się zza donicy z rośliną głęboki głos. Vanda krzyknęła cicho, kiedy zobaczyła Phila.
- Nie powinieneś tak szpiegować ludzi. - Jej serce biło jak szalone. Jak dużo usłyszał? Naprawdę myślał, że ona nie chce się poczuć lepiej? Do licha, nie była masochistką. Ona tylko próbowała się chronić.
- Właśnie przeprowadzałem inspekcję terenu. - Jego spojrzenie powędrowało w dół po jej ciele, a potem z powrotem w górę, po nogach, minęło dziecko na kolanach i zatrzymało się na tatuażu nietoperza na jej piersi. Usta wygięły mu się w uśmiechu.
Vanda zignorowała gęsią skórkę, która pojawiła się na jej rękach, i posłała mu cierpkie spojrzenie.
- I co, wszystko jest jak trzeba?
- O tak. - Oczy mu błysnęły. - Wszystko wygląda doskonale. - Uśmiechnął się do chłopca. - Cześć, Tino.
- Cześć, Phil. - Synek Romana zsunął się z krzesła. - Chcesz ciastko? Są z wiórkami czekoladowymi.
Phil nałożył na talerz trochę krakersów i sera i podał go chłopcu.
- A ja wiem, że ty masz chęć na to! Tino wziął talerz, marszcząc brwi.
- Aleja chciałem...
- Tino! - zawołała do niego Shanna, która podeszła właśnie z Maggie. - Mam nadzieję, że jesz coś oprócz ciastek.
- Jem! Widzisz? - Synek pokazał jej talerz i wpakował sobie krakersa do ust.
- Moje kochanie - Shanna pocałowała go w czubek głowy i podeszła do Vandy. - Dziękuję za popilnowanie Sofii - Wzięła na ręce małą, która już mocno spała. - Nie miałam pojęcia, że tak dobrze sobie radzisz z dziećmi. Powinnaś jakieś adoptować, jak Maggie.
- Cudowny pomysł! - Maggie złożyła ręce szczerząc się radośnie.
- Nie ma mowy - zaprotestowała Vanda. Skrzywiła się, widząc ubawioną minę Phila. - Prowadzę klub ze striptizem, pamiętasz?
- A co to takiego? - spytał Tino z pełną buzią - I nie panuję nad gniewem - ciągnęła Vanda. - Nie wspominając już o fakcie, że przez pół doby jestem martwa. - Spojrzała na chłopca. Miała nadzieję, że go nie zszokowała, przyznając się, że jest nieumarłą. Przecież musiał wiedzieć, że jego ojciec jest martwy za dnia.
Była ciekawa, czy malec bywa niegrzeczny, wiedząc że ojciec nie może zareagować. Już sobie wyobrażała, jak Shanna mówi: „Poczekaj tylko, aż twój ojciec wstanie z martwych. Będziesz miał wielkie kłopoty”.
Powoli dotarło do niej, że wszyscy w milczeniu gapią się na nią.
- Co? - Spojrzała na swoją sukienkę, by sprawdzić, czy mała jej nie zaśliniła.
- Właśnie przyznałaś, że nie panujesz nad gniewem - powiedział Phil; jego błękitne oczy błyszczały wesoło. - To pierwszy krok do poprawy.
- No właśnie. - Shanna kiwnęła głową. - Nie można naprawić problemu, dopóki nie przyzna się, że istnieje.
- Aha, świetnie. - Vanda wstała i zawiesiła torebkę na ramieniu. - Dość się już zabawiłam jak na jeden wieczór. Pójdziemy, Maggie?
- Jeszcze nie poznałyśmy Lary - przypomniała jej Maggie.
- I nie porozmawiałaś ze mną - dodał Phil.
- Wcale nie... - zaczęła Vanda.
- Doskonale! - przerwała jej Shanna. - Powiem Romanowi, że wypełniasz wyrok sądu i masz spotkanie ze swoim sponsorem. Będzie pod wrażeniem.
Do licha. Vanda nie wiedziała, jak się z tego wykręcić. Ale ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowała, było kolejne spotkanie sam na sam z Philem. Nie panowała nad sobą przy nim.
- Chodź, Tino. Poszukamy taty. - Shanna wzięła torbę z pieluchami i spojrzała na Maggie. - Zadzwonię do ciebie. - Odeszła z córeczką na rękach. Constantine pomachał im na do widzenia i pobiegł za matką.
- Muszę skończyć obchód - powiedział Phil. - Spotkamy się tutaj za piętnaście minut. - Uściskał Maggie, uśmiechnął się do Vandy i ruszył do swoich obowiązków.
Vanda podziwiała, jak spodnie opinają jego umięśnione pośladki, kiedy szedł przez salę, i zastanawiała się, czemu uściskał Maggie, a jej nie.
Oczywiście! Był jej strażnikiem w domu Romana i sponsorem w terapii panowania nad gniewem. Nie wolno było mu się z nią wiązać i większość obecnych wampirów o tym wiedziała. Więc dopóki był w sali bankietowej, w otoczeniu nieumarłych, musiał trzymać łapy przy sobie.
Tu będzie bezpieczna przed jego uwodzicielskimi podchodami. I przed własną słabością. Vanda uśmiechnęła się do siebie. Nagle przyjęcie przestało jej się wydawać tak męczące.
Rozdział 9
- Czym właściwie pachnie bomba? - spytał Phineas.
- Kłopotami - Phil szedł przez parking pod zakładem, obwąchując każdy samochód, by się upewnić, że malkontenci nie zgotowali wampirom jakiejś niespodzianki.
- Gdzie się nauczyłeś to robić? - Phineas szedł za nim. - Trenowałeś z psią jednostką w Nowojorskiej Policji?
- Bardzo zabawne. - Phil popchnął młodego czarnoskórego wampira. - Parking jest czysty. Wracajmy do środka.
Ruszyli do frontowych drzwi. Z powodu przyjęcia nie były zamknięte i każdy mógł wejść do budynku. Goście dostali zalecenie, by przyjechać do Romatechu samochodami, żeby strażnicy przy bramie mogli zweryfikować ich tożsamość. Potem Connor sprawdzał wszystkich w holu. Howard Barr siedział w biurze ochrony i obserwował monitory, pilnując, czy nikt nie teleportował się na teren zakładu.
Phil i Phineas na zmianę robili obchody terenu i samego budynku. Jak na razie wszystko szło gładko.
Phil zarezerwował salę konferencyjną niedaleko sali bankietowej. Wcześniej tego dnia zadzwonił do księdza i wyłuszczył mu swoją teorię na temat przeszłości Vandy. Ojciec Andrew chciał zobaczyć nagranie jej wywiadu. Teraz właśnie siedział w sali konferencyjnej i je oglądał.
Phil wszedł do holu.
- Teren czysty - zaraportował Connorowi.
- Dobrze - odparł Szkot. - Możesz sobie zrobić przerwę. - Spojrzał surowo na Phineasa. - Nie pij za dużo, chłopcze.
- Tak jest, kapitanie Connor. - Phineas zasalutował mu i poszedł do sali bankietowej. Phil też wszedł do gwarnej sali i spojrzał w najdalszy kąt, w którym przedtem znalazł Vandę. Uśmiechnął się do siebie na wspomnienie, jak piękna była w srebrnej sukience, jak słodko wyglądała z dzieckiem w ramionach.
Miała w sobie tyle miłości, którą mogła dać, gdyby tylko przezwyciężyła ból z przeszłości.
- Cześć, Phil - przywitał go radosny głos.
- Lara. - Uściskał narzeczoną Jacka. - Jak się miewasz?
- Jestem wykończona. - Przerzuciła złotorude włosy przez ramię. - Poznawanie wszystkich trwało chyba z godzinę. Szczęka mnie boli od uśmiechania się, a teraz już nie pamiętam połowy nazwisk tych wszystkich wampirów.
Phil kiwnął głową.
- Z czasem zapamiętasz.
- Jack powiedział, że gdzieś tu jest prawdziwe jedzenie.
- Tam. - Phil wskazał kąt.
- Świetnie. Wrzucę coś na ząb, póki Jack tańczy z LaToya. Poznałeś moją współlokatorkę?
- Jeszcze nie. Byłem na służbie. Lara zerknęła nerwowo na parkiet.
- LaToya nie chciała być moją pierwszą druhną, dopóki nie pozna prawdy o Jacku, więc powiedzieliśmy jej wczoraj wieczorem. Jack wolał przy tym być, na wypadek gdyby jej totalnie odbiło i trzeba by było wykasować jej pamięć.
Phil zauważył na parkiecie Jacka z młodą czarnoskórą kobietą w czerwonej sukience.
- I jak to przyjęła?
- Jest... trochę przerażona. Zawsze wiedziała, że Jack jest dziwny. Ale sądziła, że jest superbohaterem, więc teraz jest zawiedziona. Oczywiście dla mnie on jest superbohaterem.
- Oczywiście.
Lara pochyliła się bliżej.
- O twoim sekrecie jej nie powiedziałam.
- Dziękuję.
- No dobrze, lepiej pójdę coś zjeść. - Pospieszyła w stronę stołu, po drodze do Phineasa, który wrócił ze szklanką pełną po brzegi blissky.
Pociągnął długi łyk mieszanki syntetycznej krwi z whisky i się skrzywił.
- Kurczę, naprawdę niezłe. Phil pokręcił z uśmiechem głową.
- Connor pozna.
- Nie, jeśli potem zjem to. - Phineas pokazał tutkę vamposów i wsunął miętówki z powrotem do tylnej kieszeni spodni.
Phil wiedział, że wampiryczna poobiednia miętówka likwiduje krwisty oddech, ale nie był pewien, czy jest w stanie zamaskować zapach whisky. Tak czy inaczej to nie jego problem. Spojrzał w stronę kąta, w którym miał się za pięć minut spotkać z Vandą.
- Są jakieś wieści na temat Maxa Minimaczugi? Phineas parsknął.
- Przemianowałeś tego drania. Podoba mi się. Ale jak na razie nikt o nim nie słyszał. - Wypił więcej blissky.
- Ja bardzo chętnie będę dalej zaglądał do Horny Devils, żeby pilnować bezpieczeństwa pań.
- Takich jak te dwie wczoraj?
- Co ja mam powiedzieć? Dziewczyny uwielbiają towarzystwo Doktora Kła. - Phineas poprawił muszkę. - Wyglądam w tym smokingu jak James Bond, nie sądzisz? Będę kozacko prezentował się na mojej dzisiejszej randce z Lisą. Ona myśli, że jestem superszpiegiem.
- Która to była Lisa? Blondynka?
Phineas zmarszczył brwi, zastanawiając się chwilę.
- Tak myślę. Ale może brunetka. - Wzruszył ramionami. - To nie ma znaczenia. Doktor Kieł jest magnesem na wszystkie laseczki jednakowo, a jedna gorąca laseczka jest równie smakowita jak inna.
Phil parsknął śmiechem.
- Któregoś dnia odszczekasz te słowa. - Oczami duszy zobaczył Vandę. - Któregoś dnia spotkasz wyjątkowego, kogoś, kto rzuci cię na kolana jednym uśmiechem. Kogoś, kto zniewoli twoją duszę jednym spojrzeniem pięknych oczu. Nagle kula ziemska przechyli się na swojej osi i wskaże właśnie na nią. I będziesz wiedział że spotkałeś swoje przeznaczenie.
Trach.
Phil odskoczył do tyłu, kiedy szklanka Phineas roztrzaskała się na podłodze; odłamki błysnęły w kałuży blissky. Dłoń młodego wampira wisiała nieruchomo w powietrzu. Wyglądał, jakby go piorun strzelił.
- Phineas? - Phil dotknął jego ramienia. - Nic ci nie jest?
Phineas pozostał sztywny, z szeroko otwartymi oczami, nawet nie mrugając.
- Phineas. - Phil potrząsnął nim, ale bez efektu. Przyjaciel wydawał się kompletnie sparaliżowany.
Mghtshade? Przez jedną pełną przerażenia sekundę Phil zastanawiał się, czy ktoś wsypał Phineasowi do drinka paraliżujący narkotyk. Czy pośród nich czaił się Malkontent? Ale nie, to nie mógł być nightshade. Po tym wampir padłby na podłogę, zanim przyszedłby paraliż.
- Kto? - szepnął Phineas tak cicho, że Phil nie był pewien, czy to usłyszał. Ale to był dobry znak. Gdyby Phineasowi podano nightshade, nie byłby w stanie mówić. - Kto... kto to jest? - wymamrotał Phineas.
Phil podążył wzrokiem za jego spojrzeniem. Na parkiet.
Było tam kilka par. Shanna tańczyła z mężem. Jean-Luc tańczył z Heather. Gregori tańczył z modelką Ingą. Jack tańczył z ...
- LaToya? Dziewczyna w czerwonej sukience?
- La... LaToya? - Phineas gapił się na nią.
- Jest współlokatorką Lary.
- Jest boginią.
- Jest pierwszą druhną.
- Jest aniołem - wypalił Phineas.
- Jest policjantką.
Phineas zamrugał. Wstrząsnął nim widoczny dreszcz kiedy zwrócił się do Phila z przerażoną miną.
- Ja... ja nie najlepiej się dogaduję z glinami. Mam na karku nakaz aresztowania. Phil się skrzywił.
- To może być problem.
Spojrzenie Phineasa podryfowało z powrotem w kierunku LaToyi i jego brązowe oczy otworzyły się szerzej z zachwytu. Wyprostował ramiona.
- Nic mnie nie powstrzyma. - Ruszył przed siebie.
Kiedy pod jego butem chrupnęło szkło, Phil pociągnął go do tyłu.
- Czekaj chwilę. - Kiwnął na kelnera, żeby posprzątał bałagan. Phineas zesztywniał nagle i chwycił Phila za łokieć.
- Widziałeś to? Spojrzała na mnie!
Phil zerknął na parkiet i rzeczywiście, LaToya lustrowała właśnie od stóp do głów jego kumpla.
- Zakochałem się - szepnął Phineas. Szybko mu poszło. Phil stłumił uśmiech.
- A co z twoja randką z Lisą?
- Z kim?
- Z Lisa. Z tą blondynką... albo brunetką. Obie są nieumarłymi, jak ty. LaToya jest śmiertelniczką. - wiele wampirów zakochiwało się w śmiertelnych kobietach, Phil wiedział, że jego przyjaciele bardzo żałowali, że w którymś momencie będą musieli przemienić żony w wampirzyce albo czas im je zabierze.
Phineas westchnął.
- LaToya to La-jedyna. La-anioł.
- No dobrze, panie Francuz, ale jeszcze jej nawet nie poznałeś.
Phineas cofnął się o parę kroków, kiedy dwóch kelnerów podeszło do nich ze zmiotką, wiadrem i mopem.
- Zaraz ją poznam. - Wrzucił do ust vamposa i wepchnął rolkę miętówek do kieszeni spodni. - Muszę działać na chłodno, koleś. Podkręcić bajer. Zrobić na niej wrażenie dobrymi manierami i swobodnym urokiem.
Rozpiął marynarkę smokingu, ukazując czerwoną szarfę.
- Doktor Kieł w akcji. Chodź, bracie. Możesz być moim asystentem. Powychwalaj mnie trochę.
- Zrobię, co w mojej mocy. - Phil ruszył z czarnoskórym wampirem na parkiet. Phineas przycisnął dłoń do szarfy i nagle zaczął iść krokiem Johna Wayne'a.
- Co ty robisz? - szepnął Phil.
- To mój krok alfonsa. Panie nie mogą mu się oprzeć.
- Jesteś pewien, że to właściwy sposób startowania do policjantki?
- O tak. - Phineas uśmiechnął się pod nosem. - To działa, bracie. Nie może oderwać ode mnie oczu.
- Nie jestem pewien, czy to dobrze - mruknął Phil. Muzyka umilkła i Jack ich zauważył.
- Phil. Phineas, co u was słychać? Znacie już przyjaciółkę Lary, LaToyę? Phil uścisnął jej dłoń.
- Miło mi cię poznać. Pozwól, że ci przedstawię Phineasa cenionego członka zespołu Mac-Kay UOD.
- I szefa specjalnej Antymalkontenckiej Grupy Zadaniowej ale o tym nie mogę rozmawiać. - Phineas machnął lekceważąco ręką. - Wiesz, ściśle tajne.
Jack spojrzał na niego cierpko.
- To naprawdę jest ściśle strzeżony sekret. LaToya zmarszczyła brwi.
- Ty się wygłupiasz?
- Ależ skąd. - Phineas wziął dziewczynę za rękę. - Nie martw się, cukiereczku. Nie będę cię przerażał krwawymi szczegółami moich misji jako superszpiega kryptonim Doktor Kieł.
- Kieł? - Wyrwała mu dłoń i pochyliła się do Jacka. - On jest wampirem?
- Dobrym wampirem - odszepnął. - Tak jak ja.
- A to się jeszcze okaże - mruknęła LaToya. Jack westchnął.
- I ma doskonały słuch.
Policjantka odwróciła się z powrotem do Phineasa i fuknęła ze złością, kiedy przyłapała go na gapieniu się.
- Nie patrz na moją szyję, pijawko.
- On pije syntetyczną krew, jak my wszyscy - powiedział Jack. Phineas skłonił się z galanterią.
- Mógłbym pić twoją majestatyczną urodę przez wieczność.
- Niczego mi nie będziesz pił - oświadczyła LaToya i zwróciła się do Jacka: - Widziałam te dziury na szyi Lary, kiedy wróciła z tajnej misji. Wtedy nie wiedziałam, co to znaczy, ale jeśli jeszcze kiedykolwiek to zrobisz...
- Nie było innej rady - przerwał jej Jack. - Udawałem Malkontenta, więc musiałem się zachowywać jak Malkontent.
- Ja cię tylko ostrzegam. - LaToya pomachała mu palcem. - Jeśli zobaczę na mojej przyjaciółce jeszcze jakieś ślady ugryzień, to rzucę się na ciebie jak aligator na zdechłego kurczaka. A ty... - Odwróciła się do Phineasa. - Niech ci się nie wydaje, że mnie oczarujesz swoimi bajerami. Jak dla mnie jesteś tylko jeszcze jednym trupem upchniętym w fikuśny smoking.
- Jestem Doktor Kieł, cukiereczku. Wyleczę cię ze wszystkich smutków.
- Jesteś Doktor Trup. Nie obchodzi mnie, jaki jesteś przystojny. Nie jestem zainteresowana! - LaToya oddaliła się wściekła.
Jack się skrzywił.
- I przykro mi, stary. W tej chwili jest trochę przewrażliwiona na punkcie wampirów. Phil poklepał Phineasa po plecach.
- Może z czasem trochę ochłonie. Kumpel uśmiechnął się lekko.
- Powiedziała, że jestem przystojny. Słyszeliście to? - Przygładził krótkie włosy. - Doktor Kieł reaktywacja. Polowanie rozpoczęte.
- Nie powinieneś się spieszyć - ostrzegł go Phil, ale Doktor Kieł, specjalista od miłości, ruszył już za ślicznotką.
Phil westchnął. Nie potrafił nawet posłuchać własnej rady. Kiedy wiedział, że Vanda coś do niego czuje, zamierzał prowadzić ofensywę tak szybko, jak się dało.
Pogratulował Jackowi i pospiesznie ruszył do sali konferencyjnej, sprawdzić, czy ojciec Andrew jest gotowy.
A potem, jakimś cudem, zamierzał ściągnąć swoją podopieczną na sesję terapeutyczną.
Jak się okazało, Vanda nie musiała ustawiać się w kolejce, żeby poznać narzeczoną Jacka. Kiedy ona i Maggie wzięły sobie po jeszcze jednym kieliszku bubly blood, wróciły do kąta za stołem z przekąskami dla śmiertelników i zastały tam Larę.
Lara zapoznała je z weselnymi planami, potem Maggie zaczęła pokazywać zdjęcia i opisywać swoje ranczo w Teksasie. Vanda siedziała, popijając bubbly blood czekając na powrót Phila. Nie żeby jej się jakoś szczególnie spieszyło do jego powrotu. Ciągle była wściekła, że szperał w jej przeszłości.
Wrócił Constantine i znów chciał jeść ciastka, więc Maggie zajęła go zdjęciami rancza.
- Mogę tam pojechać? - spytał Tino. - Chciałbym pojeździć na koniu.
- Byłoby wspaniale, gdybyś nas odwiedził. - Maggie go uściskała. - Zapytam o to twoją mamę.
Lara nałożyła sobie gotowanych krewetek i pokropiła je ostrym sosem.
- Powiedz mi, Vando, czym się zajmujesz?
- Prowadzę... - Spojrzała na chłopca. - Klub taneczny.
- Mogę tam pójść? - spytał Tino.
- Nie - odparły chórem Vanda i Maggie.
- Ale ja lubię tańczyć. - Malec w podskokach podbiegł do stołu, żeby wziąć sobie ciastko.
- To jest tylko dla dorosłych - wyjaśniła Maggie i nagle otworzyła szeroko oczy - Laro, to byłby świetny lokal na twój wieczór panieński.
Lara uniosła brwi.
- Ach, to tego rodzaju klub?
- Dokładnie - odparła Vanda. - Tyle że to faceci w nim... tańczą.
- Ja chcę potańczyć - powiedział Tino. Lara westchnęła.
- Brzmi interesująco, ale nie wiem, czy moja druhna się zgodzi. Jest trochę...
- Mówiłam ci, żebyś się ode mnie odczepił! - Przerwał jej podniesiony głos. - Jeśli znów za mną pójdziesz, to tak ci przywalę, że ockniesz się w przyszłym tygodniu. Dotarło? - Młoda czarnoskóra kobieta w czerwonej sukience weszła do zasłoniętego stołem kąta. - Lara, ten Drakula za mną łazi.
- Kto Phineas? - Lara machnęła na wampira, wskazując mu - żeby się nie zbliżał. - LaToya, to jest miły gość. Moim zdaniem wygląda jak Denzel.
Policjantka fuknęła, zakładając ręce na piersi.
- Trup Denzela.
- To jeden z wampirów, które uratowały mnie z ośrodka Apolla - ciągnęła Lara. - Pomógł uratować wszystkie dziewczyny. Jest dzielny i lojalny...
- Nie obchodzi mnie to - burknęła LaToya. - Mimo wszystko to jeden z nich. Nie wiem, jak ty możesz znieść ich towarzystwo.
Lara się skrzywiła.
- LaToya, to są Constantine, Maggie i Vanda. LaToya uśmiechnęła się do nich.
- Hej. - Pogłaskała Tina po głowie. - Ale jesteś śliczny. Przyszedłeś tu z mamusią? - Spojrzała jeszcze raz na Vandę i Maggie, jakby próbowała zgadnąć, która z nich jest jego mamą.
- Tak - odparł Tino. - Chcesz ciastko?
- A, bardzo chętnie. - LaToya wzięła sobie talerz i zaczęła okrążać stół z przekąskami, nakładając sobie jedzenie. - Chwała Bogu znalazłam miejsce, gdzie siedzą sami normalni ludzie.
Vanda odstawiła pusty kieliszek na podłogę pod krzesłem.
- A co masz przeciwko wampirom?
- Och, to co wszyscy. Są martwe i oślizłe, pewnie pierdzą za dnia...
- To nie jest miłe. - Constantine zmarszczył brwi, biorąc sobie ostatnie ciastko.
- LaToya, przyhamuj - szepnęła Lara. - Ja jestem zakochana w wampirze.
- Wiem - LaToya się skrzywiła. Wrzuciła sobie parę krewetek na talerz. - Chcesz odejść z policji i pracować w tej głupiej wampirzej firmie.
- MacKay, Usługi Ochroniarskie i Detektywistyczne powiedziała Lara. - Będę mogła pracować z Jackiem.
- Lubię Jacka. - Tino stał przy stole i obserwował kłótnię kobiet.
- Niech ci będzie. - LaToya skropiła krewetki ostrym sosem. - Ja wiem tylko tyle, że przyjechałam do Nowe Jorku, żeby być policjantką, z tobą, a ty odchodzisz. Równie dobrze mogę jechać do domu. Tam przynajmniej nie będę musiała się zadawać z bandą upiornych wampirów - A gdzie jest twój dom? - spytała Maggie.
- W Nowym Orleanie. - LaToya wetknęła sobie krewetkę do ust.
Maggie zasłoniła usta, żeby ukryć uśmiech, ale Vanda nie była tak powściągliwa.
- I niby w Nowym Orleanie nie ma wampirów? - wypaliła z wyraźną kpiną.
- Niech to szlag. - LaToya odstawiła talerz. - Nie ma ucieczki przed tymi potworami, co?
- To nie są potwory - burknął Tino.
- Oczywiście, skarbie. - Lara poczochrała loki chłopca.
- To prawdziwi ludzie. I mają prawdziwe uczucia. - Posłała LaToyi surowe spojrzenie. - Ranisz uczucia Phineasa. Nie zasłużył sobie na to.
- No dobra. Zaraz powiem Drakuli, jak bardzo mi przykro. - LaToya odeszła. Lara popatrzyła za nią, po czym odwróciła się do Vandy i Maggie ze zdezorientowaną miną.
- Trochę za łatwo to poszło. Zwykle jest bardziej uparta.
- Może sumienie ją ruszyło. - Maggie wstała, z rozejrzeć się wśród gości. - Gdzie ona jest?
- Tam. - Lara wskazała bar. - Właśnie wzięła wampirzego drinka.
- Może chce go zanieść Phineasowi - zasugerowała Maggie. - To byłby miły gest. Vanda podeszła do stołu, żeby lepiej się przyjrzeć.
- Nie wydaje mi się, żeby chciała zawrzeć z nim pokój. Ostry sos zniknął.
- To czerwone? - spytał Tino. - Widziałem, jak go bierze. Lara zachłysnęła się z przerażenia.
- Muszę ją powstrzymać. - Pobiegła za swoją współlokatorką.
- Powinnyśmy ostrzec Phineasa. - Maggie rozglądała się po tłumie. - Widzisz go? Vanda zaczęła przepatrywać salę; zerknęła w dół, kiedy coś pociągnęło ją za sukienkę. Constantine ściskał w garści jej spódnicę; jego wielkie oczy były pełne niepokoju.
- Stanie się coś złego? Dlaczego ta pani nie lubi Phineasa?
- Po prostu go nie zna - wyjaśniła Vanda. - Kiedy już go pozna, na pewno go polubi.
- Widzę go. - Maggie wskazała parkiet. - Jest tam, koło muzyków. Vanda szybko nalała kubek ponczu i wcisnęła go w ręce chłopca.
- Możesz to zanieść swojej mamie? Na pewno bardzo chce jej się pić.
- Okej. - Tino wrócił na parkiet, ostrożnie niosąc kubek w obu dłoniach. Maggie otaksowała Vandę wzrokiem.
- Naprawdę nieźle ci idzie z dziećmi. Vanda wzruszyła ramionami.
- Chodź. Złapmy Phineasa, zanim zrobi to LaToya.
Obeszły stół, ale zatrzymały się jak wryte, kiedy Corky Courrant wykonała wielkie entree do sali bankietowej. Za nią wszedł operator z kamerą na ramieniu, nagrywając całą scenę.
- Och, cudownie - mruknęła Vanda. - A tę kto zaprosił?
- Robi reportaże ze wszystkich większych przyjęć... Maggie wciągnęła Vandę za donicę. - Jeśli cię zobaczy zacznie na ciebie wrzeszczeć.
- Co z tego? Nie boję się. - Vanda wyszła zza donic. Przyjaciółka pociągnęła ją z powrotem.
- Będzie próbowała sprowokować cię do kłótni. Chce, żeby wszyscy myśleli, że jesteś niebezpieczna.
- Ja jestem niebezpieczna. - Vanda wyszła na widok.
- Przecież nie chcesz robić sceny. - Maggie szarpnęła ją za rękę. - To zepsuje Larze przyjęcie zaręczynowe.
Vanda zauważyła LaToyę na parkiecie; dziewczyna właśnie podawała Phineasowi drinka.
- Wygląda na to, że ktoś inny zepsuje je pierwszy. Ale nie musiała się martwić, że Corky ją zobaczy.
Wokół reporterki zebrała się grupka dobrze ubranych wampirów, zapewne w nadziei, że pojawią się w jej kolejnym programie.
- Nie tłoczcie się tak - syknęła Corky. Była ubrana w błyszczącą czarną sukienkę z głębokim dekoltem, który eksponował jej ulepszony biust. Migocząca czarna spódnica sięgała tuż za kolana.
Vanda przypomniała sobie, że jeden z biustonoszy, na których dokonała sabotażu, był czarny. „Zmodyfikowała” też kilka par czarnych fig. Posłała Maggie szelmowski uśmiech.
- Być może występ Corky będzie bardziej efektowny, niż planowała. Maggie zmarszczyła brwi.
- Co masz na myśli?
Corky upozowała się przed kamerą i zaczęła mówić do mikrofonu; jej głos niemal zagłuszał cichy pomruk rozmów.
- Tu Corky Courrant, w Na żywo wśród nieumarłych. Dziś zdaję wam relację z eleganckiego przyjęcia zaręczynowego Giacoma di Venezia, zwanego Jackiem przez bliskich przyjaciół, jak moi. Ostatnio wypłynęły na światło dzienne pewne plotki. Ja oczywiście znam prawdę więc potwierdzam, że Jack naprawdę jest synem słynnego libertyna, Giacoma Casanovy.
Corky przybrała tragiczną minę.
- Obawiam się, że inne plotki również są prawdziwe. Mówię wam to z prawdziwą przykrością, ale Jack rzeczywiście jest nieślubnym dzieckiem. Nie tylko jest bękartem, ale na dodatek zakochał się w pospolitej śmiertelniczce. I tak oto kolejny bogaty, nieżonaty mężczyzna przynosi wstyd wampirycznej społeczności, popełniając potworny mezalians.
- Dość tego! - Jack przepchnął się przez tłumek, by stanąć przed reporterką. - Nie pozwolę obrażać mojej przyszłej żony.
- Jack! - Corky uśmiechnęła się złośliwie. - Jak miło, że zgodziłeś się udzielić wy... Nagle rozległ się chrapliwy okrzyk. Szkło roztrzaskało się na podłodze.
Tłum odwrócił się, żeby zobaczyć, co się dzieje. Phineas padł na parkiet, kurczowo ściskając się za gardło i wijąc z bólu. Lara klęczała przy nim, a LaToya oddalała się pospiesznie w stronę wyjścia, bokiem okrążając gości.
- Został otruty! - zawołał któryś z gapiów.
Jack przepchnął się między gośćmi i dotarł do Phineasa. Jean-Luc i Roman już przy nim byli. Lara zaczęła coś do nich szeptać, a tymczasem pogłoska o truciźnie rozchodziła się szybko po sali.
- Jesteśmy atakowani! - krzyknął jakiś wampir. - Włączyć alarm!
- To Malkontenci! - ryknął inny. - Otrują nas wszystkich!
Kieliszki posypały się na podłogę w całej sali, dźwięk tłuczonego szkła wtórował piskom przerażenia. Spanikowane wampiry ruszyły biegiem w stronę holu. Connor zablokował drzwi, stając w nich z obnażonym mieczem.
- Nikt nie opuści budynku, dopóki nie znajdziemy winnego.
Goście zaczęli na niego wrzeszczeć, domagając się żeby ich wypuścił. Inni zbili się w grupki, hałasując i rozglądając się w panice dookoła.
Vanda pokręciła głową. Co za banda tchórzy! Zastanawiała się, czy podejść do Connora i wyjaśnić mu, co się stało, ale zauważyła, że Jack już idzie w jego stronę.
Corky ustawiła się niedaleko grupki zawodzących wampirów i uśmiechnęła z zadowoleniem do kamery.
- Rozpętało się piekło! Nigdy w życiu nie widziałam tak katastrofalnego przyjęcia! - Zamachnęła rękami w powietrzu, wskazując scenę za sobą.
- Rany - szepnęła Maggie. - Corky będzie o tym gadać tygodniami.
Reporterka wskazała Phineasa, który wił się z bólu na podłodze.
- Czy ten biedny wampir umrze? Nie wyłączajcie telewizorów, dowiecie się po reklamach mojego sponsora, producenta vamposów!
- Mogę się tu z tobą schować? - szepnął ktoś za plecami Vandy. Vanda odwróciła się i ujrzała LaToyę, kucającą za donicą.
- Wstydź się - zbeształa ją Maggie. - Phineas bardzo cierpi.
- Nie wiedziałam, że to będzie aż tak bolało - LaToya odstawiła butelkę z sosem na najbliższe krzesło. - Chciałam tylko, żeby dał mi spokój. A teraz ten Szkot zablokował wyjście i nie mogę się wydostać.
- Powinnaś powiedzieć Connorowi, co zrobiłaś - stwierdziła Maggie. - Wszyscy myślą, że zaatakowali nas Malkontenci.
- Zdaje się, że Connor już wie. - Vanda wskazała Connora, rozmawiających szeptem.
- Szlag - Policjantka patrzyła ze zmarszczonym czołem na Phineasa, który wciąż leżał na podłodze. - Nie sądziłam, że to mu aż tak zaszkodzi. Przecież i tak nie żyje. Jak może mu być jeszcze gorzej?
- Jesteśmy bardziej wrażliwi, niż się ludziom wydaje - powiedziała Maggie. - Biedna Vanda o mało nie zginęła parę dni temu, kiedy zaatakował ją wąż.
LaToyi opadła szczęka.
- Znaczy, wy dwie jesteście...?
Vanda uśmiechnęła się do niej szeroko, ukazując kły.
- O cholera. - LaToya potarła czoło. - No to sobie nagrabiłam.
- I wracamy na antenę! - Głos Corky wypełnił salę, kiedy znów przemówiła do mikrofonu. - Jak widzicie, otruty wampir nie umarł... jeszcze. Ale nadzieja jest wieczna.
- Panno Courrant. - Jack podszedł do niej i operator odwrócił się, żeby móc go filmować. - Za pani pozwoleniem ogłaszam, że to nie jest atak Malkontentów. Jeden z naszych gości przypadkowo połknął trochę ostrego sosu. Nic poza tym. Spodziewamy się, że lada chwila dojdzie do siebie.
Corky przyjrzała się Jackowi z powątpiewaniem.
- A gdyby to był atak Malkontentów, przyznałby się pan? Proszę mi powiedzieć prawdę. Czy pańskie katastrofalne przyjęcie zaręczynowe wróży równie katastrofalne małżeństwo?
Jack zesztywniał.
- Oczywiście, że nie!
Corky uśmiechnęła się złośliwie.
- Dowód jest widoczny jak na dłoni. Pańskie małżeństwo jest skazane na porażkę! Pstryk!
Corky podskoczyła, kiedy jedno z ramiączek biustonosza wystrzeliło jej z dekoltu. Spojrzała w dół w chwili kiedy drugie ramiączko puściło i strzeliło ją w twarz jej ciężkie piersi opadły w dół.
- Aaa!
Goście, którzy jeszcze przed chwilą kulili się ze strachu, teraz wybuchnęli śmiechem.
- Przestańcie! Zniszczę was wszystkich! - Corky usiłowała zakryć piersi, spoglądając wściekle na operatora. - Cięcie!
Maggie zakryła usta i zwróciła się do Vandy:
- Co zrobiłaś? Vanda się uśmiechnęła.
- Powiedzmy, że zrobiłam jej mały kawał. - Podeszła do przodu, żeby lepiej widzieć. - A jeśli będziemy mieli szczęście...
- Aaaa! - Czarne majtki Corky opadły jej do kostek. Z twarzą czerwoną z wściekłości reporterka rozejrzała się po chichoczącej publice. - To był sabotaż! Znajdę cię i zapłacisz mi za to!
Silne ramię chwyciło Vandę i pociągnęło do tyłu. Potknęła się.
- Phil! Co tu robisz?
- A co ty robisz, Vando? - Spojrzał na Corky, która miotała obelgi pod adresem poszczególnych gości - Nie pokazuj się jej. Domyśli się, że to ty. - Pociągnął ją.
- Nie boję się. Dokąd mnie zabierasz?
- Za sceną jest wyjście ewakuacyjne.
Vanda spróbowała zaprzeć się o podłogę, ale jej szpilki tylko się zachwiały.
- Nigdzie z tobą nie idę. Spojrzał na nią rozbawiony.
- Boisz się mnie?
- Nie psiakrew. - Tak, psiakrew. Ilekroć była z nim sam na sam, traciła panowanie nad sobą, lądowała w jego ramionach i całowała się z nim.
Wyciągi za wahadłowe drzwi do pustego korytarza.
- Tędy.
- Nawet nie próbuj znów mnie pocałować. To zakazane. Mogę na ciebie donieść i będziesz miał poważne kłopoty.
- Albo cię tak przelecę, że będziesz błagać o więcej.
- Ha! Ja nigdy o nic nie błagam.
Zatrzymał się gwałtownie i pociągnął ją w ramiona tak szybko, że uderzyła ciałem o jego twardą pierś. Powietrze uciekło jej z płuc, a tętno przyspieszyło do najwyższych obrotów.
Pochylił się nad nią, aż poczuła jego gorący oddech na czole.
- Nigdy nie mów nigdy, skarbie. Lubisz się ze mną całować.
- Nie lubię. - Boże, ależ to było przyjemne. Jego wargi prześlizgnęły się po jej kości policzkowej.
- Byłaś zakazana parę lat temu i przestrzegałem zasad. Byłem młody i głupi. Ale już nie jestem. - Musnął ustami jej szyję.
- Phil - szepnęła i przywarła do niego. Był taki silny i ciepły.
- Nie potrzebujemy zasad. Jesteśmy buntownikami. - Zaczął ssać płatek jej ucha.
- Tak. - Oplotła ramionami jego szyję. - Pocałuj Odchylił się do tyłu; na jego ustach igrał uśmiech.
- Błagasz?
- Nie. - Spojrzała na niego ze złością. - To ty będziesz błagał. Roześmiał się.
- Myślałem, że to robię. Ale najpierw mamy sprawę do załatwienia. - Pociągnął ją dalej korytarzem.
- Jaką sprawę?
Otworzył drzwi i wprowadził ją do środka.
- Twoją pierwszą sesję terapii panowania nad gniewem.
- Moje co?! - Zachłysnęła się, kiedy zobaczyła stopklatkę na ekranie telewizora.
- Dobry wieczór, moje dziecko. - Obok stołu konferencyjnego stał ojciec Andrew. Phil pokazał jej wywiad księdzu? Jak on mógł to zrobić? Ogarnęła ją furia. Podniosła krzesło.
- Chcesz zobaczyć gniew? Już ja ci pokażę gniew! Spróbuj nad nim zapanować!
Rozdział 10
- Padnij! - krzyknął Phil do księdza, kiedy Vanda cisnęła krzesłem nad stołem konferencyjnym.
Krzesło grzmotnęło o ścianę, wybijając dołek w gipsowej okładzinie dwa metry od ojca Andrew, który kucnął pod stołem. Z wampiryczną prędkością Vanda złapała drugie krzesło, ale Phil wyrwał jej pocisk i chwycił ją za nadgarstki.
- Puszczaj! - Kopnęła go w goleń.
Nie była tak silna jak wampir płci męskiej, ale kiedy była rozjuszona na całego, niewiele jej brakowało. Phil z trudem ją przytrzymywał. Mógłby uwolnić swojego wewnętrznego wilka i pokonać ją w mgnieniu oka, ale się powstrzymał. Już i tak była wystarczająco wzburzona.
Pchnął ją na ścianę i przygwoździł jej nadgarstki po obu stronach głowy.
- Jako twój sponsor muszę powiedzieć...
- Nie jesteś moim sponsorem. - Spróbowała kopnąć go kolanem między nogi. Przekręcił się i przyjął kopniaka na biodro.
- Muszę powiedzieć, że nie masz zbyt konstruktywnego podejścia do swojego gniewu.
- Puszczaj mnie, ty zdrajco!
- Uspokój się, to cię puszczę.
Spojrzała na niego oczami szarymi jak burzowe chmury. Zniżyła głos do najcichszego szeptu:
- Powiem mu.
No więc groziła, że powie księdzu, że pozwalał sobie na zakazane pocałunki ze swoją podopieczną. Pochylił się do przodu i szepnął jej do ucha:
- Zrób to. Wtedy mnie zwolni i będę mógł wziąć cię do łóżka choćby dziś w nocy. Syknęła tuż przy jego policzku.
- Niech cię szlag. - Podniosła głos: - Już w porządku! Możesz mnie puścić. Odchylił się do tyłu.
- Nie będziesz więcej rzucać krzesłami?
- Tylko jeśli ty będziesz na którymś siedział.
Puścił ją.
- Wiem, że jesteś zdenerwowana, ale my chcemy ci tylko pomóc. Odsunęła się od niego, rozcierając nadgarstki.
- To nazywasz pomocą? Kiedy tak namawiacie się mnie we dwóch? Nie cierpię tej całej głupiej terapii, to jakaś bzdura. Chcecie oglądać moje stare rany, dłubać w nich, aż zaczną krwawić. Jaki to ma sens? To nie sprawi, że tamte rzeczy znikną.
- Nie znikną też, jeśli będziesz je ignorować.
- Powiedziałam ci, żebyś zostawił moją przeszłość w spokoju. - Spojrzała na niego gniewnie. - Ufałam ci.
- Zdrada zaufania - mruknął ojciec Andrew, wyciągając jakieś papiery z teczki i kładąc je na stole. - To chyba będzie dobry punkt zaczepienia na początek. - Popatrzył na Vandę. - Przepraszam za ten... niekonwencjonalny wstęp do naszego pierwszego spotkania, ale obawialiśmy się, że inaczej nie zechcesz przyjść.
- Ma ojciec cholerną rację, na pewno bym nie przyszła - burknęła Vanda. - Nie potrzebuję żadnej terapii.
Ksiądz spojrzał na popękaną ścianę w miejscu, gdzie uderzyło krzesło.
- Mam inne zdanie. Usiądź, proszę. - Sam usiadł i założył okulary do czytania. Wampirzyca podeszła do szczytu stołu, ale nie siadła. Phil czuł buchające z niej napięcie. Była jak dziki kot chodzący po zamkniętej klatce.
Ojciec Andrew zrobił jakąś notatkę na pierwszej kartce swojego pliku papierów.
- Zauważyłem, że nazwałaś Phila zdrajcą. Spojrzała na niego ponuro.
- Bo nim jest.
- Po obejrzeniu twojego wywiadu rozumiem, dlaczego zdrada może być dla ciebie drażliwą kwestią - ciągnął ksiądz. - Myślisz, że Marta, twoja siostra, zdradziła cię?
- W ogóle nie myślę na jej temat. - Vanda podeszła do telewizora i go wyłączyła. - Jest dla mnie martwa, tak jak reszta mojej rodziny.
- Przemieniła cię w wampira - powiedział Phil.
- Nie! - Vanda odwróciła się na pięcie przodem niego. - Przemienił mnie Sigismund. Marta tylko mnie ugryzła i piła ze mnie, aż zrobiłam się zbyt słaba, żeby z nią walczyć. I podała mnie swojemu nowemu chłopakowi jak przystawkę.
- Z całą pewnością nosisz w sobie gniew na nią - zauważył ojciec Andrew - A dlaczego miałabym się na nią gniewać? - Vanda wyjęła DVD z odtwarzacza. - Marta nie zrobiła nic. Ona tylko stała i patrzyła, kiedy jej chłopak mnie przemieniał, a tymczasem nasza mała siostra leżała umierająca w pobliskiej jaskini. Ona nie zrobiła nic!
- Mnie to wygląda na zdradę - stwierdził Phil.
- Nie chcę o tym rozmawiać! - Vanda złamała płytkę na pół i rzuciła kawałkami w Phila. - Daj mi spokój.
Uchylił się przed lecącymi kawałkami.
- Nie dam. - Ruszył w jej stronę.
Warknęła i chwyciła kolejne krzesło. Phil złapał je i przytrzymał, a kiedy oboje pochylili się naprzód, spojrzał jej w oczy i wciągnął ją w bitwę na spojrzenia. Vanda nie spuściła wzroku.
Ksiądz odchrząknął.
- Szczerze ci współczuję, moje dziecko, że straciłaś wszystkich członków rodziny. Wiesz, czy Marta jeszcze żyje? Czy raczej „nie nie żyje”, powinienem powiedzieć.
Vanda puściła krzesło i odwróciła się od Phila.
- Nie wiem. Kogo to obchodzi?
- Może być twoją jedyną krewną - ciągnął ksiądz. - Myślę, że powinnaś się z nią spotkać.
- Nie ma mowy.
Ojciec Andrew pstryknął długopisem i zanotował coś na jednej ze swoich kartek.
- Mam dobrego przyjaciela w Polsce. Księdza, który przed laty był ze mną w seminarium. Poproszę go, żeby odszukał twoją siostrę.
- Nie chcę jej widzieć!
Duchowny popatrzył surowo na Vandę znad oprawek okularów i oznajmił:
- Mam dla ciebie zadanie domowe. Chcę, żebyś poważnie się zastanowiła nad wybaczeniem Marcie.
- Co? - Vanda spojrzała na księdza, jakby nagle wyrosła mu druga głowa.
- Ile lat miała Marta, kiedy uciekłyście w góry? - spytał Phil. Vanda zacisnęła zęby.
- Piętnaście, ale...
- Była dzieckiem - powiedział ojciec Andrew.
- A Sigismund prawdopodobnie kontrolował jej umysł - dodał Phil.
- Nie obchodzi mnie to! - krzyknęła Vanda. - Pozwoliła umrzeć Fridzie! Nie wybaczę jej. Nie mogę.
Ojciec Andrew zdjął okulary.
- Wybaczenie nie oznacza, że akceptujesz jej czyny. Nie wybaczasz jej dla niej. Robisz to dla siebie, żeby móc położyć cały ten ból na wieczny spoczynek i zacząć żyć na nowo.
- Dlaczego miałabym żyć, kiedy oni wszyscy nie żyją? Wszyscy, których kochałam, nie żyją! Jeszcze chwila i każecie mi wybaczać cholernym nazistom. - Vanda podbiegła do drzwi i otworzyła je szarpnięciem. - Dajcie mi spokój, do diabła! - Pobiegła korytarzem.
Phil stanął w drzwiach, patrząc za nią.
- Powinienem sprawdzić, czy wszystko z nią w porządku. Ksiądz westchnął, zbierając papiery z powrotem do swojej teczki.
- Może za mocno naciskamy. - Wstał i schowa okulary do kieszeni. - Trochę się zaniepokoiłem, kiedy wybuchła, ale wygląda na to, że całkiem dobrze nad nią panujesz.
Niestety, panowanie nad Vandą, choć w całkiem innych okolicznościach, było ostatnio głównym tematem rozmyślań Phila.
- Ojciec dał jej do myślenia. Niech to trochę przetrawi. Duchowny kiwnął głową i pozbierał swoje rzeczy.
- Więc będziemy w kontakcie. Dziękuję za pomoc, - poklepał Phila po ramieniu i poszedł w stronę sali bankietowej.
Phil ruszył w przeciwnym kierunku, by poszukać Vandy. Swoim supersłuchem wychwycił cichy stukot jej obcasów na marmurowej posadzce.
Stukot ucichł. Widocznie opuściła korytarz i weszła do pokoju z wykładziną. Ale którego? Na szczęście mógł polegać też na swoim wyczulonym węchu. Poszedł za słodkim jaśminowym zapachem żelu do włosów i wytropił ją na końcu korytarza, gdzie znajdowała się kaplica.
Jutro wieczorem ojciec Andrew miał odprawiać mszę w Romatechu. Zwykle brało w niej udział około dwudziestu wampirów - więcej, jeśli przychodzili na darmową syntetyczną krew, którą częstowano po mszy w sali zgromadzeń.
Phil zatrzymał się przed dwuskrzydłowymi drzwiami, prowadzącymi do sali. Zapach Vandy wisiał w powietrzu, jakby stała tu przez kilka minut, zastanawiając się, co robić. Spojrzał na szczelinę pod drzwiami. Ciemno. Wampirzyca ze swoim doskonałym nocnym widzeniem me potrzebowała zapalać światła.
Cicho otworzył drzwi i wślizgnął się do środka. On też świetnie widział w ciemności - na środku sali zobaczył kilka pustych stołów na przekąski i rzędy krzeseł pod ścianami. Rozejrzał się po suficie. Nie było tu kamer ochrony. Cokolwiek by się tu stało, pozostanie ich tajemnicą.
Vanda stała po drugiej stronie sali, pod oknem, i patrzyła na gwiazdy. Drzwi kliknęły cicho, kiedy je zamknął.
Zesztywniała, ale się nie odwróciła.
- Idź sobie.
Skrzywił się, słysząc ból w jej głosie. Albo płakała albo była bliska łez. Powoli ruszył w jej stronę.
- Martwiłem się o ciebie.
- Ty nigdy nie słuchasz, co się do ciebie mówi, co? Powiedziałam, idź sobie. - Odwróciła się gwałtownie i posłała mu złe spojrzenie. - Powiedziałam ci też, żebyś nie węszył w mojej przeszłości, ale ty z rozmysłem postąpiłeś wbrew moim życzeniom. A nawet wciągnąłeś w to księdza. Jak mogłeś? Nie sądzisz, że mam już wystarczająco przerąbane? Musisz odsłaniać moje stare rany przed całym światem?
Zatrzymał się przy stole.
- Twoje rany są głębokie. Nawet Constantine to dostrzegł, chociaż jest małym dzieckiem.
Oczy jej pociemniały, w ich szarych głębinach zaczęła się zbierać burza.
- Och, tak, pomóżmy tej biednej kobiecie, zanim do reszty jej odbije. Ja nie chcę twojej litości, Phil!
Energia jej silnych emocji poruszyła jego wilka, obudziła przypływ mocy w jego wnętrzu. Dobry Boże, chciał rzucić ją na ten stół i pokazać jej, jaka jest piękna. Zacisnął pięści, żeby zachować kontrolę.
- Mam dla ciebie wiele uczuć, ale żadne z nich nie jest litością. Zmrużyła oczy.
- To o to naprawdę chodzi, tak? O osiem lat nierozładowanego pożądania. Chcesz, żebym była zdrowa psychicznie, bo wtedy będziesz mógł mnie przelecieć.
Zacisnął pięści mocniej. Zwierzęcy instynkt ponaglał go, żeby się na nią rzucić, ale był alfą i panował nad drzemiącą w nim bestią.
- Nie obrażaj mnie, Vando. Chcę, żebyś była szczęśliwa. Chcę, żebyś była na tyle zdrowa, by móc kształtować swoją przyszłość, zamiast rozczulać się nad bolesną przeszłością.
- To wszystko? - rzuciła drwiąco i ruszyła w jego stronę - To mam dla ciebie nowinę. Doskonale potrafię kształtować swoją przyszłość. Mam wystarczająco dużo pewności siebie i ikry - Zatrzymała się przed nim z buntowniczo wysuniętym podbródkiem.
- Udawana brawura - mruknął. Bezczelnie położyła dłoń na jego kroczu.
- To też jest udawana brawura?
Przełknął ślinę. Jej błądzące palce szybko zlokalizowały jego członek. Nietrudno było to zrobić przy tym, jak szybko nabrzmiał.
- To tego chcesz, prawda? - Zaczęła pocierać nasadą dłoni całą jego długość. - Chciałeś tego od lat.
Wciągnął z sykiem oddech.
- Wiem, co robisz. Unikasz sedna sprawy.
- Sedno mam tutaj. - Ścisnęła.
Jęknął z zadowoleniem. Ale wiedział, że ona posługuje się seksem, by rozładować własną frustrację i zbić go z tematu. To było nie fair. To było cudowne. Chciał więcej. Rozpięła mu pasek spodni.
- Robisz się taki wielki.. - Rozsunęła zamek. - Ależ z ciebie zwierzę.
Nawet nie miała pojęcia, jak bliska jest prawdy. Jego wewnętrzna bestia napierała, by uwolnić się spod jego psychicznej kontroli. Jak mógł wykorzystać Vandę, kiedy było jasne, że jest zdesperowana? Co takiego spotkało przeszłości, że wolała się na niego rzucić niż o tym porozmawiać?
- Myślę, że powinnaś przestać.
- Zmuś mnie. - Zahaczyła palce o gumkę jego bokserek i ściągnęła je na dół. Wewnętrzna bestia zawyła: Weź ją! Bierz ją teraz!
- O rany. - Otoczyła dłonią twardy trzon. - Jesteś wspaniały.
Jęknął, kiedy jej kciuk zaczął pieścić gładki czubek, jej palce prześlizgiwały się szybko w tył i w przód. Do diabła z honorowym zachowaniem. Zachowywał się honorowo przez osiem lat i miał z tego tylko nieustanne wzwody i zimne prysznice. I co z tego, że próbowała nim manipulować za pomocą seksu? To się na niej zemści, kiedy i ona poczuje się z nim związana emocjonalnie. On mógł posłużyć się seksem równie dobrze jak ona. Nie był już tym chudym młodzieńcem zakochanym szczeniakiem. Był wilkiem alfa, który wybrał sobie samicę. Nic nie mogło go powstrzymać przed wzięciem jej sobie.
- Hm, na pewno jesteś pyszny. - Pochyliła się.
- Stop. - Wyprostował ją i wbił spojrzenie w jej oczy. - Chcesz, żebym szczytował, w porządku. Ale zrobię to głęboko w tobie.
Jej źrenice się rozszerzyły, a serce biło głośno i szybko, potwierdzając jego podejrzenia. Sprawdził jej blef i podbił stawkę. Sądziła, że te erotyczne sztuczki wystarczą, żeby go rozkojarzyć. Chciała go zaspokoić fizycznie, a nie wiązać się z nim emocjonalnie. Nie planowała angażować w to własnego ciała.
Nie mogła przerwać brawurowej gry, którą sama zaczęła; Vanda wysunęła wojowniczo podbródek.
- Dlaczego nie? To tylko seks.
To nie był tylko seks. To była walka o dominację i władzę. Wilk brał w posiadanie swoją samicę.
Ścisnął mocniej jej ramiona.
- Uczciwie cię ostrzegam, Vando. Kiedy już wezmę twoje ciało, zdobędę i serce. Uśmiechnęła się drwiąco.
- Uczciwie cię ostrzegam, Phil. Dostaniesz tylko ciało. A teraz połóż się i przyjmij to jak mężczyzna.
- Nie położę się - Chwycił ją w pasie i posadził na stole.
Zdjął jej sandały na obcasach i rzucił na podłogę, a potem chwycił ją za kostki i uniósł nogi tak, że stopy oparły się na jego piersi.
- Patrz na mnie. Nieufnie spojrzała w górę.
Wciąż trzymając ją za kostki, rozsunął nagle jej nogi. Gwałtownie nabrała powietrza.
- Spokojnie. - Oparł jej stopy na swoich ramionach. - Jak powiedziałaś, to tylko seks. Zmrużyła oczy.
- Dokładnie.
Przesunął dłońmi po jej skórze od kostek do kolan.
- Chcę zobaczyć, jak twoje oczy robią się czerwone. Chcę, żeby zapłonęły. - Sięgnął pod jej kolana i połaskotał delikatną skórę.
Jej nogi zadrżały, przymknęła powieki.
- Połóż się. - Przeciągnął rękoma po tylnej stronie jej ud. - Patrz na mnie.
Otworzyła oczy i spojrzała wściekle.
- Przestań mi wydawać rozkazy. - Chociaż na niego warknęła, namiętność zabarwiła jej tęczówki na czerwono.
Uśmiechnął się.
- Kotku, jeśli to nie jest zbytnia nachalność z mojej strony byłbym ci dozgonnie wdzięczny, gdybyś zachowała pozycję poziomą, żebym mógł cię przelecieć jak stąd do Chin.
- No, od razu lepiej. - Jej oczy pałały jaskrawą czerwienią, buntowniczo. - Zmuś mnie.
- Z rozkoszą. - Wsunął dłonie pod jej pośladki i uniósł jej biodra tak nagle, że padła do tyłu z głośnym sapnięciem. Jednym szybkim ruchem zerwał jej figi i ściągnął do kostek. Kiedy przeciągał czarne majteczki przez jej stopy, czuł, jakie są wilgotne. Nozdrza mu załopotały, wdychając zapach jej podniecenia. Jego erekcja z pulsować. Rzucił figi na stół, a potem szybko spuści do kolan swoje spodnie i bokserki.
- Jesteś na mnie gotowa, co? Śliska i gorąca.
Jej stopy naparły na jego ramiona, kiedy usiłowała przysunąć biodra bliżej do jego bioder.
- Zrób to. Teraz.
Nie ma mowy, nie zamierzał się z tym spieszyć po ośmiu długich latach nareszcie była na jego łasce. Miał zamiar wyrywać z niej krzyki rozkoszy, jeden po drugim.
Powoli podsunął jej sukienkę powyżej bioder, aż zwinęła się w talii. Musnął palcami jej nagi brzuch, wywołując drobny skurcz mięśni.
- Zrób to. - Zaczynała już dyszeć.
Przeciągnął palcami po jej włosach łonowych. Brązowe kędziorki lśniły od wilgoci.
- No, rusz się wreszcie. - Zaczęła się wić.
- Wyluzuj. Jak powiedziałaś, to tylko seks. Zacisnęła zęby.
- Przestań mi przypominać... Aach! - Drgnęła gwałtownie, kiedy jego palce wsunęły się między wilgotne fałdki.
Eksplorował ją, obserwując z zachwytem jej reakcje, drżała, uchylonymi ustami ciężko chwytała powietrze. Już teraz była bliska szczytu. Nabrzmiał boleśnie i potrzebował całej siły woli, żeby się w nią nie wbić.
Zamiast tego wsunął dwa palce i zaczął pieścić ją w środku. Jęknęła i uniosła biodra. Wewnętrzne nie ścisnęły jego palce. Już prawie. Zaczął delikatnie muskać łechtaczkę.
Krzyknęła. Poczuł, że zrobiła się mokra, jej ciałem wstrząsnęły skurcze. Pieścił ją dalej, wyciskając kolejne krzyki, wywołując kolejne spazmy rozkoszy. Jeszcze parę chwil leżała oszołomiona.
- Boże. To był... to był... - wymamrotała, unosząc rękę do czoła - Tylko seks? Spojrzała na niego z irytacją.
- Właśnie.
- Świetnie. Ile potrzebujesz czasu, żeby dojść do siebie?
- Wcale. Nic mi nie jest.
- Jeszcze lepiej. - Ściągnął w dół stanik sukienki, żeby odsłonić piersi. - Nie masz biustonosza? Mój szczęśliwy dzień. - Zauważył, że koniuszki jej różowych sutków są twarde.
- Nie miałam takiego, który nadawałby się do tej sukienki - mruknęła. Obwiódł palcem jej fioletowy tatuaż.
- Masz tu tego nietoperzyka, żeby odstraszał wszystkich od twojego serca. Mnie nie odstraszy. - Schylił się i pocałował tatuaż. - Zawsze chciałem to zrobić. I to. - Wessał sutek do ust.
Vanda krzyknęła cicho i zacisnęła nogi wokół jego pasa. Przez chwilę całował jedną pierś, potem drugą.
- Muszę cię posmakować. - Uniósł jej biodra i przeciągnął językiem po jej najwrażliwszym miejscu.
- Phil... - Zadrżała.
Smakował ją dalej. Jej kobiecy zapach wypełnił mu nozdrza. Nic nie podniecało jego wilka tak, jak zapach. Wilk orał pazurami swoją mentalną klatkę, grożąc, że pokona jego wolę. Phil nie mógł sobie teraz pozwolić, żeby stać się alfą. Mógł zachować ludzką postać, uwalniając moc wilka, ale to by za bardzo przeraziło Vandę.
Dotarł do kresu wytrzymałości. Wszedł w nią, warcząc jak zwierzę. Doszła natychmiast - zaczęła krzyczeć, a jej mięśnie ściskały go mocno. Chwycił jej biodra i przyciągał ją do siebie, wbijając się w nią raz po raz. Jej piersi się zaróżowiły, z trudem oddychał.
Ich ciała klaskały o siebie. Odrzucił głowę do tyłu i rozkoszował się każdym pchnięciem. Oto jego kobieta. Nigdy z niej nie zrezygnuje. Ukryty w nim wilk zawył i puścił się pędem. Phil, jęcząc głośno, przyśpieszył gwałtownie.
Vanda krzyknęła i znów zaczęła szczytować. Jej wewnętrzne mięśnie skurczyły się, a on wylał się w nią. Trzymał ją mocno przy swoich biodrach, aż ostatnie spazmy ustały.
Ciemną salę wypełniał odgłos ich oddechów. Oboje powoli przytomnieli. Wewnętrzny wilk szczerzył się z satysfakcją, upojony zwycięstwem. Mężczyzna na zewnątrz zastanawiał się, czy nie przesadził. Chciał przywiązać ją do siebie. A jeśli poddając się żądzy, tylko spłoszył na zawsze swoją miłość?
Vanda przycisnęła dłoń do piersi i zamknęła oczy, oddychając powoli i głęboko. Wydawała się spokojna, ale on wciąż słyszał przyspieszony stukot jej serca.
Odsunął się i wyślizgnął z jej ciała.
- Wszystko w porządku? Otworzyła oczy, ale spojrzała w bok.
- Jasne. Dotknął jej policzka.
- Śniłem o tym od ośmiu lat. Było jeszcze lepiej, niż sobie wyobrażałem.
- To dobrze. - Usiadła, podpierając się z trudem, bo ręce jej się trzęsły.
- Pomóc ci?
- Nie. Nic mi nie jest. - Sięgnęła po figi.
Więc zamierzała grać wyniosłą. Mógł sobie z tym poradzić. Podciągnął bokserki i spodnie.
- Dzięki. Vanda. Świetnie się bzykasz. Wysunęła podbródek, jej tęczówki zapłonęły.
- Nie waż się mówić do mnie, jakbym była... - Zmrużyła oczy. - Próbujesz mnie rozzłościć, co? Co z ciebie za opiekun?
- Ten sam, który uprawia zakazany seks. Kiedy możemy to powtórzyć?
- Nie ma potrzeby - zadrwiła. - Dostałeś, co chciałeś.
- Też tego chciałaś. Krzyczałaś przynajmniej trzy razy. Palce jej drżały, kiedy starała się naciągnąć figi.
- To był... tylko seks.
- To było o wiele więcej, psiakrew, i dobrze o tym wiesz. Spojrzała na niego nieufnie, zsuwając się ze stołu.
- Muszę wracać do klubu. W piątek w nocy zawsze mamy ruch. - Poprawiła stanik sukienki i przygładziła spódnicę.
Do licha, przed chwilą uprawiali obłędny seks, a ona zachowywała się, jakby to nie było nic wielkiego.
- Nie chcesz, żebym cię przez chwilę poprzytulał? Myślałem, że kobiety to lubią.
- Nie, dzięki. - Podniosła sandały i siadła na krześle, żeby je włożyć. - Wyświadcz sobie przysługę i nie łudź się więcej. Już nigdy nie będę kochać.
- Za późno! - miał ochotę krzyknąć do niej. Już była jego. Tylko jeszcze nie zdawała sobie z tego sprawy.
Skończyła wkładać buty.
- Karl był moją pierwszą miłością, i ostatnią.
Phil skrzywił się w duchu. Z całą pewnością wiedziała, jak zadać celny cios. Ogarnęła go fala zazdrości. Wspominała już wcześniej o tym Karlu. Logicznie rzecz biorąc, wiedział, że Vanda ma prawie sto lat, więc nie było w tym nic zaskakującego, że była wcześniej w jakichś związkach. Mimo to czuł niechęć do tego mężczyzny który przywłaszczył sobie jej serce przed nim.
- Co w nim było takiego wyjątkowego? Wzruszyła ramionami.
- Kochał mnie, chociaż byłam nieumarłą i przepełniała mnie wściekłość.
Phil otworzył usta, by jej powiedzieć, że on też ją kocha taką, jaka jest, ale się powstrzymał. Nie chciał, żeby to wyglądało tak, jakby konkurował z martwym mężczyzną Czy też jakimkolwiek mężczyzną, ogólnie rzecz biorąc.
- Karl nie żyje.
Spojrzała na niego z wściekłością.
- Dzięki, że mi przypomniałeś. - Odwróciła głowę, żeby wyjrzeć za okno. - Naziści posłali za mną swoje wilki, żeby mnie wytropiły i zabiły. Karl próbował mnie bronić, ale wilki... one... - Skrzywiła się boleśnie i opuściła głowę na dłonie.
Niech to szlag jasny trafi. Vanda była świadkiem, jak wilki rozrywały jej ukochanego na kawałki? Bogu dzięki, że Karl zdołał ją obronić, ale, psiakrew - jak on jej po tym wszystkim powie, że jest zmiennokształtnym?
- Vando, tak mi przykro. - Usiadł obok niej i objął ją ramieniem. - Z tego, co mówisz, Karl był dzielnym człowiekiem.
Oparła się o niego i położyła głowę na jego ramieniu.
- To prawda. Był dowódcą podziemnego ruchu oporu na południu Polski. Kiedy zginął, nie chciałam już nigdy nikogo kochać. Potem poznałam Iana i bardzo go polubiłam. Tak bardzo przypominał mi Józefa, czułam się, jakbym znów miała młodszego brata. Ale w grudniu Ian o mało nie zginął i wszystko wróciło. Ten strach, ból. Dlatego nie mogę już nigdy kochać. Szczególnie śmiertelnika. Śmiertelnicy zawsze przy mnie umierają.
Phil potarł podbródkiem jej czoło. Gdyby tylko mógł jej powiedzieć, że jest wilkołakiem, że może żyć setki lat. Zesztywniała.
- Coś wibruje w twoich spodniach. Albo nauczyłeś się jakiejś seksualnej sztuczki, albo...
- To moje walkie-talkie. - Wstał, żeby wyjąć małą krótkofalówkę z kieszeni. - Tu Phil.
- Przyjdź do biura ochrony. - Głos Connora brzmiał nagląco. - Właśnie dostaliśmy wiadomość od Angusa. Casimir i dwaj jego ludzie zjawili się w ośrodku Apolla. Doszło do bitwy, ale Casimir uciekł. Musimy przedyskutować kolejny ruch.
- Zaraz tam będę. - Phil wrzucił walkie-talkie z powrotem do kieszeni. - Przepraszam, Vando...
- Rozumiem. Szkoda, że nie zabili Casimira. Phil wpuścił koszulę w spodnie.
- Znasz go?
- Nigdy go nie poznałam, ale Sigismund wyrażał się o nim z wielkim szacunkiem. Chciał być jego najlepszym przyjacielem, ale ten zaszczyt należał do Ivana Petrowskiego i Jędrka Janowa.
Phil przypominał sobie, że Ivan był mistrzem Rosyjsko-Amerykańskiego Klanu, dopóki nie zamordowały go dwie kobiety z jego haremu.
- Jędrek to był ten gość, który zaatakował DVN? Vanda kiwnęła głową.
- Był zagorzałym zwolennikiem nazistów. Ścigał mnie jeszcze przez rok po śmierci Karla. Żyłam w wiecznym strachu, wiecznie bałam się, że wilki rozedrą mnie na strzępy, kiedy będę leżała bezbronna w śmiertelnym śnie. - Zadrżała.
- Vanda, skarbie. - Phil pogłaskał ją po policzku. - Teraz jesteś bezpieczna. Mam cię odprowadzić do Maggie?
Odetchnęła głęboko.
- Nic mi nie będzie. Idź, ja wyjdę za jakieś pięć minut. Byłoby kiepsko, gdyby wszyscy zobaczyli, że razem wracamy na przyjęcie.
Zawahał się; nie chciał jej zostawiać.
- Przykro mi patrzeć, jak cierpisz.
- Dam sobie radę. Zabiorę Maggie do klubu. Tam zawsze jestem szczęśliwa. Tam czuję, że mam nad wszystkim kontrolę.
- W takim razie do zobaczenia przed świtem w domu Romana. - Pochylił się, żeby ją pocałować, ale odwróciła głowę.
- Dobranoc, Phil.
Rozdział 11
To tylko seks. Vanda zgięła się wpół na krześle i oparła głowę na dłoniach. Łzy zaraz wymkną się spod powiek. Ależ była głupia.
To nie był tylko seks. To był cudowny seks. Najlepszy, jaki zdarzył jej się w życiu. Jej całe ciało buzowało energią, która po nim pozostała. I chciała więcej. Można by pomyśleć, że trzy kolejne orgazmy, od których zatrzęsła się ziemia, to już dość - ale nie. Zupełnie jakby Phil obudził w nie] pożądliwą bestię. Była uśpiona od ponad pięćdziesięciu lat, a teraz domagała się satysfakcji. Domagała się Phil'a.
Vanda ścisnęła uda, rozkoszując się naciskiem na uwrażliwioną, wciąż podnieconą kobiecość. O Boże, Phil był w niej. Dotykał jej i smakował ją. Doprowadzi ją do krzyku.
To powinien być tylko seks. Myślała, że fizyczny będzie przyjemnym rozładowaniem frustracji i gniewu, które dręczyły ją przez cały zeszły tydzień. W tamtym momencie to wyglądało na dobry pomysł. Odwrócić uwagę Phila od jego obowiązków sponsora i od jej przeszłości, a przy okazji trochę się zabawić. Ostatecznie to był tylko seks.
Wyprostowała się i spojrzała na stół, na którym jeszcze przed paroma minutami wiła się i krzyczała. Stało się. I się nie odstanie.
Do diabła z nim. Dokładnie wiedział, co jej robi. Chciała utrzymać to na czysto fizycznym i bezosobowym poziomie, ale on żądał, żeby na niego patrzyła. A za każdym razem, kiedy to robiła, jej serce po brzegi przepełniały emocje. Mogła sobie udawać, że to pożądanie, podziw czy zwykła sympatia, ale kogo ona chciała oszukać?
Łzy popłynęły po jej policzkach. Wszystkie jej próby utrzymania świata na bezpieczną odległość spełzły na niczym. Phil na nowo wtargnął jak huragan w jej życie i zaledwie w kilka dni kompletnie nią zawładnął.
Było w nim coś innego. Owszem, jego wysokie ciało nabrało więcej mięśni i był bardziej przystojny niż kiedykolwiek wcześniej, ale było jeszcze coś, coś głębszego i bardziej subtelnego. Teraz biła od niego niesamowita pewność siebie, moc. Pierwotna energia i męska siła gotowały się tuż pod powierzchnią jego skóry i wołały do niej. Przyciągała ją, a ona była wobec niej zupełnie bezbronna.
Wytarła twarz. Okej, fizyczne przyciąganie między nimi aż parzyło. A jej serce szybko topniało. Ale wciąż Ale wciąż miała jeszcze uparty umysł i siłę woli. Trumna pełna koszmarów schowana w głębiach jej umysłu wciąż była zamknięta. W ostatnich dniach było parę przecieków, ale ona da radę je powstrzymać. Po prostu nie będzie więcej mówiła nic o sobie. Jej przeszłość będzie poza zasięgiem. Jej serce będzie poza zasięgiem. A na wszelki wypadek, żeby mogła łatwiej chronić serce, jej ciało też będzie poza zasięgiem.
Żaden mężczyzna jej nie zdobędzie. Nawet Phil.
Zamierzał zdobyć serce Vandy, choćby nie wiadomo jak mocno się opierała. Phil wiedział, że go pragnęła. Odpowiedziała na jego fizyczną miłość ze słodkim zapałem. I choć irytowało go, że teraz zachowywała się tak wyniośle, było też dla niego jasne, że to tylko gra Próbowała się chronić. Bała się zakochać, bała się narazić na jeszcze więcej bólu. Ale miłość to nie jest coś, co można zatamować jak krew z drobnej rany. To się działo, czy chciała się do tego przyznać, czy nie.
Biuro ochrony było po drugiej stronie Romatechu, więc po drodze Phil wszedł do łazienki, żeby zmyć z siebie jej zapach. Wampiry miały doskonały węch, niemal tak dobry jak wilkołaki, a on chciał utrzymać swój romans z Vandą w tajemnicy.
Wszedł do sali bankietowej. Muzycy już sobie poszli, podobnie jak Corky Courrant i większość gości.
- Phil. - Maggie podeszła do niego, trzymając w rękach torebki swoją i Vandy. - Gdzie jest Vanda? Myślałam, że z tobą.
- Była. Zabrałem ją na sesję terapeutyczną z ojcem Andrew, a potem... rozmawialiśmy. Chciała pobyć przez chwilę sama, żeby przemyśleć pewne sprawy.
- Rozmawialiście? - Maggie spojrzała na niego z powątpiewaniem, po czym pochyliła się do niego i szepnęła: - Masz rozpięte spodnie.
Cholera. Phil odwrócił się do ściany i szybko zapiął zamek. Maggie dyskretnie odwróciła wzrok.
- Wszystko z nią w porządku?
- Tak.
- Wiem, że ona zgrywa twardą, ale jest naprawdę wrażliwa. Będę strasznie wkurzona, jeśli zrobisz jej krzywdę.
- Nie zrobię jej krzywdy. Kocham ją. Maggie odwróciła się do niego.
- Powiedziałeś jej to?
- Nie. Uznałem, że w tej chwili sobie z tym nie poradzi. Maggie powoli skinęła głową.
- Pewnie masz rację. - Rozejrzała się po prawie pustej sali i podeszła bliżej do niego. - Muszę ci coś powiedzieć. Wcześniej, kiedy rozmawiałam z Shanna, niechcący wymknęło mi się przy Vandzie, że niektórzy moi krewni są zmiennokształtnymi.
Gwałtownie chwycił powietrze.
- I jak to przyjęła?
- Zbladła jak ściana i pomyślałam, że to z szoku, ale potem powiedziała, że wie o istnieniu zmiennokształtnych. Uznałam, że powinieneś wiedzieć.
Jego wcześniejszy optymizm sflaczał jak przekłuty balon. Zdobycie serca Vandy mogło zająć mu więcej czasu, niż się spodziewał.
- Gdzie ona jest? - spytała.
- W sali koło kaplicy, na końcu korytarza. - Wskazał dwuskrzydłowe wahadłowe drzwi za podium dla orkiestry. - Powiedziała, że zaraz tu przyjdzie, ale może lepiej by było, żebyś do niej zajrzała.
- Tak zrobię. - Maggie oddaliła się pospiesznie.
Phil wyszedł do holu, zastanawiając się, ile Vanda wie o zmiennokształtnych. Przez frontowe drzwi wpadł z wampiryczną prędką Phineas i dołączył do niego.
- Właśnie kończyłem obchód, kiedy zadzwonił Connor - odezwał się zachrypniętym głosem.
- Jak się czujesz? - zagadnął Phil.
- Lepiej. Roman dał mi blissky z lodem i to pomogło na pieczenie gardła. - Phineas położył dłoń na sercu Ale ból zdrady... Jak moja słodka, anielska LaToya może być tak okrutna?
- Daj jej czas. - Phil ruszył z nim korytarzem. - Po prostu musi cię poznać. Phineas się skrzywił.
- Właśnie tego się boję. A jeśli znajdzie moją kartotekę? Będę miał szczęście, jeśli nie spróbuje mnie aresztować. Jak miłość może być tak okrutna?
- Wiem, co masz na myśli. Kobieta, którą ja kocham śmiertelnie boi się wilków. Jak mam jej powiedzieć, kim jestem?
Phineas westchnął.
- Los potrafi być bezlitosny. - Zerknął zaciekawiony na Phila. - A w kim ty jesteś zakochany?
- To... skomplikowane. Młody wampir zachichotał.
- Mówisz o niej „to”?
- Ona jest wampirzycą. Zdaje się, że wy poniekąd uważacie się za ludzi. Phineas się obruszył.
- Więc w czym problem, koleś? Czy wy, wielkie, straszne wilki, nie żyjecie dość długo?
- Ona jest... zakazana.
- Kurde, koleś, takie są najlepsze. Phil się uśmiechnął.
- Ale przynajmniej wie już o istnieniu zmiennokształtnych. Nie będzie dla niej kompletnym szokiem kiedy jej powiem.
- Ale o kim mówimy? - Phineas ściszył głos. - Chyba nie o Vandzie, co? Phil się zatrzymał.
- To jest aż takie oczywiste?
- Tylko dla Doktora Kła. Ja jestem nastrojony na słodkie, miłosne wibracje. - Phineas pokręcił głową i się krzywił - Ale muszę ci coś powiedzieć, stary. Byłem w klubie Vandy, kiedy zaatakował Jędrek i Carlos zmienił się w czarną panterę. No wiesz, prawdziwą czarną panterę. Zdenerwowała się, kazała mu wyjść z klubu. Zdaje mi się, że ona w ogóle nie lubi zmiennokształtnych.
Phil z trudem przełknął ślinę.
- Dzięki za ostrzeżenie.
- Nie ma sprawy, koleś. - Phineas westchnął. - Mamy przerąbane. Vanda nie cierpi zmiennokształtnych. LaToya nie cierpi wampirów. Jak życie może być tak...
- Okrutne? - Phil dokończył pytanie za niego. Chciałby znać odpowiedź. Życie z całą pewnością wymierzyło Vandzie wiele okrutnych ciosów. Ale ona należała do tych, którzy potrafią przetrwać wszystko, a on nie zamierzał rezygnować z nadziei. Przeciągnął kartę przez czytnik i aktywował czujnik dłoni, żeby otworzyć drzwi biura ochrony.
W środku nie było już miejsc siedzących. Phila zdziwiła liczba obecnych, i to nie tylko strażników. Byli tu Roman, Jean-Luc i ich żony. Widocznie wszyscy chcieli poznać najnowsze wieści.
Connor kiwnął głową Philowi i Phineasowi.
- Właśnie wprowadzałem wszystkich w bieżącą sytuację. Jakieś trzydzieści minut temu Casimir i dwaj jego zespół teleportowali się do głównej świątyni w ośrodku Apolla w Maine. Angus i jego zespół wzięli ich z zaskoczenia, wywiązała się bitwa. Casimir rozkazał swoim ludziom, żeby go bronili, i teleportował się, zostawiając ich walczących o życie.
- Typowe dla tego drania - mruknął Jean-Luc.
- To prawda. - Connor kiwnął głową. - Jeden z nich zdołał uciec, ale drugi został schwytany. Wiemy o nim tylko tyle, że posługiwał się imieniem Hermes. Nie chce zdradzić żadnych więcej informacji.
Jack prychnął.
- Jestem pewien, że Angus zdoła go namówić do zmiany zdania. Connor uśmiechnął się ponuro.
- Związali Hermesa srebrnymi łańcuchami, żeby się nie teleportował. Angus chce go przetransportować tutaj, do srebrnego pokoju w Romatechu, gdzie mamy lepszą ochronę, ale oczywiście nie mogą go teleportować z tym całym srebrem. Więc go tu wiozą.
Phil oceniał, że jazda z Maine to jakieś osiemset kilometrów.
- Chyba nie zdążą przed świtem.
- Nie, i dlatego furgonetkę poprowadzą Austin i Darcy - wyjaśnił Connor. - Będą mieli Hermesa na pace, skutego i w skrzyni, żeby nie uciekł i żeby nie poparzyło go słońce. Angus i reszta zespołu zostaną w ośrodku, na wypadek gdyby Casimir wrócił z większą ekipą i próbował odbić więźnia.
- Ile wampirów ma przy sobie Angus? - spytał Jack.
- Trzy - odparł Connor. - Emmę, Dougala i Zoltana.
- A nie chce więcej? - odezwał się Jean-Luc. - Mogę tam lecieć.
- Ja też - powiedział Jack. Connor się uśmiechnął.
- Jeśli chcecie, Angus wam nie odmówi. Ale to raczej nie jest konieczne. Casimir nie jest znany z ratowania swoich ludzi.
- To prawda - przyznał Jack. - Traktuje ich jak mięso armatnie. Mimo to chciałbym tam lecieć, na wszelki wypadek.
Lara pochyliła się do niego z zaniepokojoną ml - Mam lecieć z tobą?
- Jesteś zmęczona. Odpocznij trochę. - Jack pocałował ją w czoło - Poczekaj na mnie w domu Romana. Wrócę przed Świtem.
Jean-Luc pocałował żonę, a potem razem z Jackiem przeszedł do zbrojowni na tyłach biura, żeby zaopatrzyć się w broń.
- Jo - Phineas uniósł rękę. - Ja też chcę lecieć. Connor spojrzał na młodego czarnoskórego wampira.
- Doceniam to, ale dla ciebie mamy zadanie specjalne. Phineas wyszczerzył zęby.
- Świetnie! Będzie akcja, co?
- Ja poprosiłem o twoją pomoc. - Roman zbliżył się do niego. - O ile wiem, zaopatrywałeś kiedyś Malkontentów w składniki do produkcji nightshade?
Uśmiech Phineasa zniknął.
- Tak, dlatego mnie przemienili. Chcieli mieć dilera. - Założył ręce na piersi i zmarszczył brwi. - Już się w to nie bawię. Jestem teraz przyzwoitym gościem.
- Wiem - odparł Roman. - Ale gdybyśmy mieli nightshade, moglibyśmy teleportować takich więźniów jak Hermes. Kiedy dwa lata temu Malkontenci porwali Angusa, sparaliżowali go narkotykiem i nie potrzebowali srebrnych łańcuchów. Dzięki temu mogli go teleportować.
- Wiem. - Phineas przestąpił z nogi na nogę. - Czuję naprawdę fatalnie, że im pomagałem, ale oni grozili, że wykończą moją rodzinę...
- Nie mamy do ciebie pretensji, chłopcze - powieki Connor.
- Bardzo by nam pomogło, gdybyśmy mieli trochę nightshade. - powiedział Roman. - Niestety, nie wiem, jak się go robi.
- No to możemy się ugryźć - mruknął Phineas.
- Właśnie - ciągnął Roman. - Ale myślę, że odgadlibyśmy skład chemiczny, gdybyśmy mieli właściwe składniki. Pamiętasz je? Możesz mi je załatwić?
- Tak, pamiętam. - Phineas się skrzywił. - Mówimy o naprawdę mocnym, nielegalnym gównie.
Connor spojrzał na niego cierpko.
- Pokładamy w tobie pełną ufność.
- Tak. Dzięki. - Phineas pochylił się bliżej Phila i mruknął: - Jeśli LaToya się o tym dowie, to dopiero będzie wkurzona.
- Nikt nie musi wiedzieć - wtrącił Connor, który go usłyszał. - Kiedy już będziesz miał te narkotyki, możesz wymazać śmiertelnikom pamięć.
- Spójrz na to w ten sposób - odezwał się do niego Phil - że będziesz usuwał niebezpieczny towar z ulicy.
Oczy młodego wampira błysnęły weselej.
- Masz rację. Wyświadczę światu przysługę. Roman się uśmiechnął.
- Dziękuję. To może być cenna broń w naszej wojnie przeciwko Malkontentom.
- Doktor Kieł do waszych usług - rzucił dumnie Phineas.
- No to leć. - Connor spojrzał na niego znacząco.
- Dobra. - Phineas kiwnął głową. - Ale najpierw będę musiał wpaść do domu, żeby się przebrać. Nie mogę iść na miasto w takich ciuchach. - Teleportował się.
Connor kiwnął na Phila.
- Możesz zawieźć Heather i Larę do domu Romana.
- Jasne. - Phil zmarszczył brwi. - Ale wolałbym lecieć z Jackiem i być tam, gdzie się coś dzieje.
- Nie wydaje mi się, żeby dzisiaj w Maine jesz się cokolwiek działo - szepnął Connor. - A kiedy Austin i Darcy dowiozą więźnia tutaj, to tu dopiero się będzie działo. Liczę na twoją pomoc z więźniem, więc odpoczywaj, póki możesz.
Było niemal jak za starych czasów, kiedy do pilnowania był pełny dom. Phil odwiózł Larę Boucher, Heather Echarpe i jej córkę Bethany do miejskiej rezydencji. Potem przeprosił wszystkich i zszedł do piwnicy, żeby złapać parę godzin snu. Musiał być przytomny za dnia, kiedy pilnował wampirów.
Wstał chwilę przed świtem. Vanda, Cora Lee i Pamela teleportowały się już do domu z klubu. Jack i Jean-Luc wrócili z ośrodka Apolla w Maine z informacją, że nic więcej się nie wydarzyło. Angus i reszta jego zespołu stanowili jeszcze tam zostać. Phineas wrócił do domu z dobrymi wieściami. Udało mu się znaleźć wszystkie narkotyki, których potrzebował Roman, żeby opracować skład nightshade.
W domu zapanowała cisza, kiedy wampiry porozchodziły się do swoich pokojów i zapadły w śmiertelny sen. Około jedenastej przed południem do domu dowlekli się Austin i Darcy.
Darcy, była członkini haremu Romana, poznała Austina Ericksona, kiedy pracował dla komórki CIA o nazwie Trumna. Teraz byli małżeństwem i jako śmiertelnicy stanowili dwójkę niezwykle cennych pracowników firmy MacKay UOD. Zanim zjawili się w domu, dostarczyli więźnia do srebrnego pokoju w Romatechu. Wykończeni, Poszli prosto do sypialni.
Około szóstej wieczorem zadzwonił Howard Barr, Prosząc Phila i Austina, żeby przyjechali do Romatechu Przygotowali więźnia do przesłuchania. Jako że wampiry jeszcze spały, Darcy i Lara przejęły straż. Phil żałował, że nie zobaczy się z Vandą. Nie miał okazji z nią porozmawiać, od kiedy kochali. Mogła to sobie nazywać „tylko seksem” jeśli chciała, ale dla niego to było kochanie.
W Romatechu on i Austin poszli prosto do zabezpieczonego pokoju w piwnicach. Angus zaprojektował ten pokój, całkowicie otoczony srebrem, żeby żaden wampir nie mógł się teleportować do jego wnętrza czy na zewnątrz. Na podłodze leżała drewniana skrzynia z Hermesem w środku.
Phil zauważył, że wieko jest zabite gwoździami i ma zrobionych kilka otworów zapewniających dopływ powietrza. Część podróży z Maine przypadała na noc i przez ten czas Malkontent żył i oddychał.
Austin zostawił wcześniej w pokoju łom i teraz podważył wieko na kilka centymetrów. Phil chwycił je i oderwał do reszty. Śpiący wampir leżał owinięty w srebrne łańcuchy. Wyglądał na jakieś trzydzieści pięć lat, był wysoki i chudy. Jego blada, poznaczona dziurami po ospie twarz miała głęboko osadzone oczy, zapadnięte policzki; kasztanowe włosy były mocno przerzedzone. Raczej nie był okazem zdrowia, kiedy został przemieniony, i teraz na wieki był skazany na chorowity wygląd. Ale jego ziemista skóra i wątłe ciało były zwodnicze. Jako wampir dysponował nadludzką siłą i szybkością.
Phil rozejrzał się po pokoju.
- Gdzie go chcesz posadzić?
- Łóżko i fotele są chyba zbyt wygodne. - Austin wziął krzesło z aneksu kuchennego i postawił je na środku pokoju. - To wystarczy.
Phil pomógł Austinowi dźwignąć wampira ze skrzyni.
- Trochę zesztywniał.
Oparli ciało o krzesło; stopy Hermesa spoczywały na podłodze, a jego barki na oparciu krzesła. Ciało nie zgięło się, żeby usiąść, ale pozostało sztywne jak deska. Austin parsknął śmiechem.
- Alleluja, rigor mortis.
Phil też się roześmiał.
- Może powinniśmy go położyć na kuchennym stole. Moglibyśmy go przykuć.
Już po chwili Hermes był przykuty do drewnianego stołu, ustawionego w pionie na węższym końcu.
- Moglibyśmy poćwiczyć rzucanie nożami - zasugerował Austin. - Wiesz, jak w cyrku.
- Dobry pomysł - odparł z uśmiechem Phil. - Ale to chyba byłoby bardziej skuteczne, kiedy się obudzi. - Spojrzał na zegarek. - Czyli za jakieś dziesięć minut.
- Poszukajmy czegoś do jedzenia. - Austin przeszedł do części kuchennej i zaczął grzebać w szafkach. Znalazł bochenek chleba i chipsy.
Phil zajrzał do lodówki. Była załadowana syntetyczną krwią, ale znalazł też butelkowaną wodę i mięso na zimno.
Usiedli w fotelach i zjedli kolację, czekając, aż Hermes się obudzi.
Austin opowiedział Philowi o paru przygodach, jakie przeżył, służąc w komórce Trumna.
- Któregoś razu napakowałem Malkontenta srebrnymi kulami, a on i tak zdołał się teleportować.
- Naprawdę? - Phil ugryzł kanapkę. - To ciekawe. Austin przełknął kęs swojej kanapki.
- Pytałem o to Angusa. Powiedział, że srebro musi być na zewnątrz, żeby powstrzymać wampira przed teleportacją. Działa jak granica, której nie mogą przekroczyć. Ale srebro wewnątrz wampira boli jak diabli i w końcu go zabije. Domyślam się, że srebrne kule zabiłyby też twój gatunek?
- Tak. Srebro we mnie jest jak trucizna. Ale zewnętrznie nie stanowi problemu. Mogę go dotykać i się nie poparzę.
- Roman też może dotykać srebra, ale to jedyny wampir jakiego znam, który to potrafi. - Austin ugryzł koleiny kęs kanapki.
- Zauważyłem, że starsze wampiry mogą robić których nie potrafią młodsze - odezwał się Phil. - Widziałem kiedyś, jak Angus teleportował dwóch śmiertelników naraz. A Jack i Ian byli w stanie teleportować się ze mną, kiedy miałem przy sobie srebrne kule. - przypomniał sobie, że Vanda nie mogła go przenieść ze sobą gdy miał w kieszeni srebrny łańcuch.
- Tak, im są starsi, tym są potężniejsi. Ciekawe jak stary jest ten tutaj. - Austin wskazał więźnia. - O, patrz Budzi się.
Więzień drgnął. Jego pierś poruszyła się, się napiąć kiedy zaczerpnął powietrza. Otworzył oczy i wbił wzrok w Phila i Austina. Zaczął się szarpać w łańcuchach trzęsąc stołem.
- Wiesz co - Austin wziął sobie garść chipsów z torby - wydaje mi się, że on chce nas ugryźć.
Phil napił się wody.
- Zauważyłem, że są strasznie głodne, kiedy się budzą.
- Tak - przyznał mu rację Austin. - Słyszałem, że to może być bardzo bolesne. Hermes patrzył na nich wściekłym wzrokiem.
- Jesteście poślednimi stworzeniami - zawarczał. Mówił z silnym akcentem. - Myślicie, że zdołacie mnie zatrzymać? Dokąd mnie zabraliście?
Austin posłał Philowi zdziwione spojrzenie.
- On zadaje pytania?
- Na to wygląda. - Phil dojadł swoją kanapkę - Może jeszcze się nie zorientował, że jest więźniem i to my zadajemy pytania.
Austin kiwnął głową.
- One potrafią być czasem zdumiewająco głupie. Można by pomyśleć, że przez wieki nabywają mądrości, ale nie...
- Milcz, śmiertelniku! - warknął Hermes.
Fala zimnego powietrza naparła na czoło Phila. Więzień próbował zastosować na nich wampiryczną kontrolę umysłu.
Wypuścicie mnie natychmiast.
Phil szybko zaczerpnął z mocy wewnętrznego wilka, chronić umysł. Spojrzał na Austina, by się upewnić, że kolega nie uległ wampirowi. Słyszał, że Austin ma zdolności parapsychiczne, ale nie był pewien, jak silne.
- Dobrze się czujesz?
- Doskonale. - Austin uniósł rękę; butelka wody przefrunęła z kuchennego blatu i znalazła się w jego dłoni. Phil gwizdnął z podziwem.
- Posługujesz się telekinezą? No to masz większą moc niż wampiry.
- Aha. - Austin odkręcił kapsel butelki. - Strasznie się wkurzają, kiedy stwierdzają, że nie mogą mnie kontrolować.
- Nie dam się ignorować! - huknął Hermes. - Usłuchasz mnie. Zasyczał na nich, jego kły się wysunęły.
- To było paskudne. - Austin napił się wody.
- Rzeczywiście. - Phil wziął trochę chipsów. - Ktoś powinien im powiedzieć o paskach do wybielania zębów.
Kolejna fala zimnego powietrza przeleciała wokół pokoju. Podejdź tu, śmiertelniku. Muszę się pożywić. Austin spojrzał kwaśno na Phila.
- Czy ja wyglądam jak śniadanie? Phil przyjrzał się więźniowi.
- Zdaje się, że dopada go głód. Poci się.
- I nogi mu się trzęsą - dodał Austin - Chybaby się przewrócił, gdybyśmy go nie przykuli.
Hermes znowu na nich zasyczał. Jego ramiona mocowały się z łańcuchem, dłonie zacisnęły się w pięści.
- Gdyby nie był taki źle wychowany, mógłbym mu dać łyczek syntetycznej krwi. - Phil podał chipsy z powrotem Austinowi. - Mamy tego mnóstwo w lodówce. Ale nie powiedział nam nawet swojego prawdziwego imienia.
- Nie wyciągniecie ode mnie informacji - warknął Hermes. - Wolę umrzeć, niż pić te syntetyczne siki.
- Wygląda na to, że chce umrzeć. - Austin odniósł chipsy do aneksu kuchennego.
- Cóż, technicznie rzecz biorąc, raz już umarł - powiedział Phil. - Teraz już pewnie ma wprawę.
Drzwi srebrnego pokoju otworzyły się i do środka wszedł Phineas.
- Co tam słychać?
Więzień spojrzał na niego wściekle.
- Wiem, kim jesteś. Zdrajcą. Twój czas nadejdzie. Phineas przyjrzał mu się z cierpką miną.
- Och tak, strasznie się boję.
- Chcesz śniadanko? - Phil podszedł do lodówki. - Mamy grupę 0, A, AB, co lubisz.
- Poproszę AB minus. Dzięki. - Phineas usiadł na jednym z foteli. - Możesz mi ją podgrzać, koleś?
- Jasne. - Phil wstawił butelkę do mikrofalówki.
Zapach krwi wypełnił pomieszczenie. Ciałem Hermesa wstrząsnął dreszcz. Jego twarz błyszczała od potu.
- Proszę. - Phil podał Phineasowi szklankę pełną po brzegi podgrzanej krwi. Młody wampir wyżłopał ją do połowy i się oblizał.
- Do licha, dobre.
- A gdzie Connor? - Austin usiadł na fotelu obok Phineasa.
- Jest w biurze ochrony z Jackiem. Obserwują nas. - Phineas wskazał kamerę nad łóżkiem. - Connor przeszukuje malkontencką bazę danych, żeby się dowiedzieć kim jest ten cały Hermes.
- Skończyłem - oznajmił Connor, wchodząc do pokoju. Spojrzał wyzywająco na więźnia i rzucił okiem na podkładkę do pisania w ręce. - Hermes jest Polakiem, ma jakieś czterysta lat i walczył po niewłaściwej stronie w Wojnie Wampirów w 1710 roku.
- Pieprz się - warknął więzień. Szkot uniósł brew.
- Jak słyszycie, jego angielski jest dość ubogi.
- Jak ma na imię? - spytał Phil.
- Sigismund.
Rozdział 12
Phil zawarczał gardłowo, uwalniając swoją moc alfy. Miał jasnoniebieskie oczy, więc wszystko dookoła nabrało świetlistego niebieskiego zabarwienia. Jego wzrok się wyostrzył - teraz widział każdą żyłę na szyi zdobyczy. Czuł bijący od niej zapach strachu. Słyszał jej serce, łomoczące jak u przestraszonego królika.
Jego postać zafalowała, o włos od natychmiastowego przeobrażenia. Na razie je kontrolował, idąc w stronę ofiary.
Sigismund przycisnął się plecami do stołu.
- Czym... czym ty jesteś?
Phil pozwolił swojej twarzy na przemianę. Jego nos i szczęki zatrzeszczały, wydłużając się. Wilcze kły wyszły z dziąseł. Zawarczał.
- Nie! - Sigismund gorączkowo szamotał się w więzach. Spojrzał w panice na Connora - Odwołaj swojego wilka!
Szkot wzruszył ramionami.
- To nie jest mój wilk.
Phil zatrzymał się tuż przed więźniem. Ogarnęła go pierwotna chęć zabijania, silniejsza niż kiedykolwiek wcześniej. W przeszłości, będąc w wilczej postaci, zabijał zwierzęta. Wilkołaki zawsze lubiły dobre polowanie przy pełni księżyca. Zabijał też Malkontentów, biorąc udział w bitwach. Ale nigdy nie kusiło go by popełnić morderstwo - aż do teraz.
Sigismund wysunął kły, żeby się bronić. Phil wiedział, że jeśli za bardzo się zbliży, wampir spróbuje ugryźć. Ale ogarnęła go mordercza wściekłość, która przesłaniała wszelkie zagrożenie. Jego ciało wibrowało od pierwotnej mocy. Z szybkością błyskawicy chwycił więźnia dłonią za szyję. Zaczął ściskać z nadludzką siłą.
Sigismund wykręcał szyję, na próżno usiłując go ukąsić.
Phil wysłał falę mocy alfa do swojej ręki, która natychmiast się przeobraziła. Porosła futrem, paznokcie wydłużyły się, zagięły w ostre pazury.
Sigismund wybałuszał oczy z przerażeniem.
- Odwołaj go! Odwo... - Udławił się, kiedy pazury Phila przebiły jego skórę. Austin podszedł bliżej, żeby lepiej widzieć.
- Niezłe przeobrażenie, Phil! Tylko niektóre części się zmieniły. A nawet nie ma pełni księżyca. Jak ty to robisz?
Phil zawarczał. W obecnym stanie miał wyostrzone zmysły, ale z przeobrażoną głową nie mógł mowie.
- Jest alfą - odparł Connor za niego. - Ma moc, o jakiej inni Zmiennokształtni mogą tylko pomarzyć.
- Do licha - mruknął Austin. - Cieszę się, że jest po naszej stronie.
- O tak! - Phineas walnął powietrze pięścią. - Jest wielki! Jest zły! I domek zdmuchnie ci, frajerze.
Wilk zawarczał, kiedy zapach posoki dotarł do jego wydłużonego nosa. Krew płynęła po szyi więźnia spod wbitych pazurów. Connor podszedł bliżej.
- Phil możesz się odrobinkę pohamować? Więzień nie będzie mógł odpowiadać na nasze pytania, jeśli będzie nieprzytomny.
Przez niebieską mgłę dotarło do Phila, ze oczy więźnia zrobiły się mętne. Cofnął pazury, okiełznał moc alfy i z ostatnim migotliwym błyskiem jego ciało powróciło do ludzkiej postaci. Puścił Malkontenta i się odsunął.
Sigismund z trudem chwytał powietrze, wisząc w łańcuchach.
- Nie... nie pozwólcie, żeby mi zrobił krzywdę. Powiem... powiem wam wszystko, co wiem.
- Bardzo dobrze. - Connor kiwnął Philowi głową ze wzrokiem pełnym aprobaty. - Świetna robota, chłopcze.
- Rządzisz, koleś. - Phineas stuknął się z nim pięścią. - Pół człowiek, pół wilk i do tego sukinsyn.
Phil parsknął śmiechem. W zasadzie wszystkie wilkołaki płci męskiej były synami suk. Przeszedł do aneksu, żeby wziąć butelkę wody z lodówki. Był boleśnie świadom pełnych podziwu spojrzeń, które wciąż rzucali mu Austin i Phineas. On osobiście był zażenowany. A nawet zawstydzony.
Ciężko pracował w rezerwacie Navajo w Nowym Meksyku, żeby uzyskać status alfy. Jego stary przyjaciel i mentor, szaman Joe, często podkreślał, jak wielka odpowiedzialność wiąże się z mocą alfy. Phil zaprzysiągł wiernie służyć szlachetnemu wizerunkowi wilka i używać swoich mocy do chronienia tych, którzy byli od niego zależni. Miał szlifować umiejętności, żeby zawsze wychodzić zwycięsko z bitwy. Każdym postępkiem miał czcić honor wilka.
Nie wolno mu było używać mocy dla prywatnych korzyści czy dla zemsty. Był wybrańcem, przeznaczone mu było przewodzić swojemu ludowi.
A teraz z wściekłości o mało nie zamordował wampira. Przypomniał sobie, co powiedziała Vanda, kiedy myślała, że zabił Maxa Megamaczugę.
„Rozumiem wściekłość, która jest w stanie do wadzić do odebrania czyjegoś życia”.
Czy właśnie to ukrywała? Czy okrucieństwo wojny doprowadziło ją do takiego stanu, że przekroczyła tę granicę? Wspomniała, że Karl był przywódcą podziemne go ruchu oporu, więc logiczne było założenie, że Vanda brała udział w niebezpiecznych akcjach. Naziści posłali wilki, żeby ją zabiły, więc ewidentnie ich wkurzyła. Przypomniały mu się jej inne słowa:
„Nie chcę mieć więcej śmierci na sumieniu”.
- Gdzie się ukrywa Casimir? - spytał Connor, ściągając Phila do rzeczywistości.
- Przemieszcza się, co noc jest w innym miejscu - wychrypiał Sigismund. - Potrzebuję krwi.
- A ja potrzebuję prawdziwych informacji - odparł Szkot. - Phineas, czy w kuchni jest blissky?
- Sprawdzę. - Phineas przeszukał szafki.
- Nie będę pił tych syntetycznych sików - warknął Sigismund.
- Nie masz wyboru. - Connor usiadł na kuchennym krześle niedaleko więźnia.
- Znalazłem! - Phineas otworzył butelkę blissky i zaciągnął się zapachem. - Lepiej sprawdzę, czy jest dobra. - Wypił łyk. - O tak, teraz to całkiem inna rozmowa. - Napełnił szklankę po brzegi.
Phil znalazł słomkę i wetknął ją w bursztynowy płyn. Lodówka była pełna czystej syntetycznej krwi, ale Connor miał nadzieję, że blissky rozwiąże przesłuchiwanemu język. Było wielce wątpliwe, czy pił alkohol przez ostatnie czterysta lat, więc powinien się upić w mgnieniu oka.
- Casimir chce osiągnąć tu, w Ameryce? - spytał Connor. Malkontent prychnął.
- A jak sądzisz? Przyjechał tutaj, żeby się z wami zaprzyjaźnić?
- Panowanie nad światem - mruknął Phineas, podchodząc do więźnia ze szklanką blissky. - Wy, czarne charaktery, jesteście tacy przewidywalni. Nie nudzicie się sami sobą?
Sigismund uśmiechnął się drwiąco.
- Czerpiemy wielką przyjemność z uśmiercania was po kolei. - Odwrócił głowę od smakołyku, który podsunął mu Phineas. - Przyprowadźcie mi śmiertelnika.
- Nie wiesz, co tracisz, stary. - Phineas zakręcił szklanką pod nosem więźnia. - Naprawdę nieźle pachnie, co? A smakuje niebiańsko.
Nozdrza Sigismunda załopotały, kły mu się wysunęły.
- Ciężko zapanować nad odruchami, co? - Phineas wetknął mu słomkę do ust. Więzień wysiorbał całą blissky w parę sekund. Rozkaszlał się z załzawionymi oczami.
Kły mu się cofnęły. Phineas wybuchnął śmiechem.
- Dobry towar, co?
- Nie tak dobry jak śmiertelnik. - Sigismund zerknął na Pustą szklankę. - Dajcie jeszcze.
Phineas parsknął.
- Prostu nie chcesz przyznać, że to dobre. Wrócił do kuchni żeby nalać kolejnego drinka.
Phil zauważył, że na twarz starego wampira wróciły kolory.
- Jak dużą armię ma Casimir?
- Dość dużą, żeby was zniszczyć. A niedługo będzie jeszcze większa. - Sigismund się uśmiechnął - Casimir wie, jak wykorzystać wasze słabości.
- Na przykład jakie? - spytał Connor.
Phineas przyniósł następną szklankę blissky. Sigismund wypił. Oblizał wargi.
- Twierdzicie, że jesteście dobrzy, bo pijecie sztuczną krew. Ale jeśli stracicie zaopatrzenie, natychmiast z powrotem zaczniecie gryźć śmiertelników. Wtedy setki wampirów zdadzą sobie sprawę, jak bardzo lubią kąsać i już nigdy nie będą chciały wrócić do syntetyków. Dołączą do nas. Będzie nas tak wielu, że nie będziecie mieli szans.
Connor wstał.
- Planujecie zaatakować nasze dostawy? Sigismund parsknął śmiechem i czknął.
- Nie damy wam nawet produkować tego gówna.
Wszystkie fabryki Romatechu były zagrożone. Phil wiedział, że w Stanach jest ich kilka. Ta w White Plains zaopatrywała Wschodnie Wybrzeże, ale były też inne, w Ohio, Teksasie, Kolorado i w Kalifornii.
- Muszę ostrzec Angusa - powiedział Connor. Wychodząc z pokoju, krzyknął jeszcze przez ramię: - Przyślę tu Jacka! Niech więzień nie przestaje mówić!
- Jasne. - Phil podszedł do Sigismunda. - Często bywałeś w ośrodku Apolla?
- O tak. Tam było wspaniale. Stado głupich dziewek, które same błagały, żebyśmy je gryźli i pieprzyli.
Phil zacisnął pięści, żeby go nie walnąć.
- Już po imprezie. Uwolniliśmy dziewczyny i zabiliśmy Apolla i Atenę. Sigismund zmierzył go wściekłym wzrokiem.
- Ich śmierć będzie pomszczona. Phil parsknął.
- Myślisz, że Casimir przejmuje się swoimi tak zwanymi przyjaciółmi? Wie, że zostałeś schwytany wczoraj w nocy, ale jakoś nie wrócił, żeby cię odbić.
- Jego przyjaciele zostają pomszczeni - upierał się Sigismund - Ma listę celów do wyeliminowania. Za tydzień wszyscy z listy będą martwi.
- Kto jest na tej liście? - spytał Austin.
- Ci którzy byli odpowiedzialni za masakrę w DVN. Za zamordowanie Jędrka Janowa. - Malkontent uśmiechnął złośliwie. - Na pierwszym miejscu są Ian MacPhie i ta jego śmiertelna suka Toni.
- Żona - poprawił go Phil. - Wzięli ślub. - I dopóki nie wracali z podróży poślubnej, powinni być bezpieczni. Mimo to trzeba było ich ostrzec.
- Następni są ci przeklęci mordercy, Giacomo di Venezia i Zoltan Czakvar - ciągnął Sigismund. - Potem Dougal Kincaid i ten zdrajca, Phineas McKinney.
- Cool - powiedział Phineas. - Czułbym się pominięty, gdybyście o mnie zapomnieli.
- Jeszcze ktoś? - rzucił Phil. Wiedział, że Carlos Panterra, Howard Barr i Gregori też byli tamtej nocy w DVN, ale Casimir mógł nie wiedzieć, że brali w tym udział.
- Jest jeszcze ktoś. Ta wariatka, ta polska suka, Vanda Barkowski. Serce podeszło Philowi do gardła.
- To nie fair. Ona nikogo nie zabiła.
- Ale była tam i rozrabiała, jak zawsze - warknął - Nie myśl, że jest niewinna. Jędrek od próbował ją wykończyć. Casimir po prostu chce zakończyć sprawę raz na zawsze.
Phil z trudem przełknął ślinę.
- To się zacznie za tydzień? - Musiał ją ukryć gdzieś, gdzie nikt jej nie znajdzie.
- Za tydzień wszyscy już będą martwi - syknął ze śmiechem Sigismund. - A zaczyna się dzisiaj.
Phil chwycił Phineasa za ramię.
- Teleportuj mnie do klubu, już! - Wyciął kumpla na korytarz; w tej samej chwili Jack wyszedł z windy. - Lecimy do Horny Devils. Austin wprowadzi cię w sytuację.
- Dobra. - Jack szybko wszedł do srebrnego pokoju.
- Lecimy! - Phil słyszał drwiący śmiech Malkontenta kiedy świat poczerniał mu przed oczami.
Vanda popatrzyła na gładką, bezwłosą klatkę piersiową Terrance'a Tłoka i stwierdziła, że życie jest niesprawiedliwe. Uprawiała seks z Philem i nawet nie wiedziała, jak wygląda jego pierś. Ale ten sukinsyn, i owszem, poznał najdrobniejszy szczegół jej ciała.
Terrance zakręcił biodrami przy akompaniamencie bębnów bongo.
- Podoba ci się muzyka, którą wybrałem?
- Bardzo skoczna. - Pamela zaczęła stukać stopą w podłogę.
Vanda westchnęła. Co miesiąc tancerze pokazywali jej fragmenty tańców na cały miesiąc, do zatwierdzenia. Cora Lee i Pamela uwielbiały tę część swojej pracy. Ona kiedyś też to uwielbiała, ale teraz przyłapała się na tym, że każdego mężczyznę porównuje z Philem. I żaden się z nim nie równał.
Terrance, kręcąc biodrami, zerwał rzep, który przy trzymywał sztuczną lamparcią skórę, zwisającą na szyi. Odrzucił pelerynę, która wylądowała na głowie Cory Lee. Barmanka z chichotem ściągnęła ją na kolana.
Vanda widziała teraz nagie ramiona tancerza, nie wyglądały na tak szerokie i muskularne jak ramiona Phila. Oczywiście trudno było jej to stwierdzić na pewno, bo nie widziała ramion Phila. Psiakrew, powinna była się uprzeć, żeby zdjął ten smoking.
Terrence paradował teraz po biurze w błyszczącej spódniczce a la Tarzan.
- Słyszycie tę trąbkę? Kiedy zagra, przelecę nad sceną na lianie. Pamela klasnęła w dłonie.
- Wspaniały pomysł.
- Potem muzyka narasta, a ja zrywam spódniczkę! - Terrance rzucił spódniczką przez pokój, odsłaniając cieliste stringi udekorowane liśćmi bluszczu.
Pamela zaczęła klaskać.
- Wybornie!
- Jiii-ha! - zapiszczała Cora Lee. Vanda przyjrzała się stringom Terrance'a. Z całą pewnością nie był w tej samej lidze, co Phil, przynajmniej tego była pewna. To był jedyny element anatomii Phila, który dobrze obejrzała... i którego dotykała. Naprawdę był wspaniały, ogromny. Niesamowicie twardy, ale pokryty najmiększą skórą. Tak cudownie było mieć go w sobie. Wypełniał ją całą.
Zacisnęła uda, kiedy poczuła we wnętrzu nagłe, bolesne pragnienie. Do licha. Jak ona miała mu się oprzeć? Z westchnieniem zdała sobie sprawę, że nie da rady. Pragnęła go. Raz to było za mało. Sto razy byłoby za mało. Zakochiwała się w nim. Gdyby miała choć odrobinę silnej woli, więcej by się z nim nie zobaczyła.
Drzwi otworzyły się gwałtownie i do biura Wmaszerował Phil.
To by było na tyle, jeśli chodzi o silną wolę. Jęknęła w duchu i wyłączyła odtwarzacz CD. Muzyka dżungli ucichła.
- Phil! Jak miło, że wpadłeś. - Terrance przyjął seksowną. - Jak ci się podoba mój kostium?
Phil zerknął przelotnie na tancerza.
- Ładna rzeźba. Pilnuj drzwi. Nie wpuszczaj nikogo.
- Och, oczywiście. Dla ciebie wszystko, Phil - Terrance wybiegł za drzwi.
- Ktoś tu się zakochał - zaśpiewała cicho Cora Lee.
- Dość - mruknęła Vanda. - Co ty tu robisz Phil? - I dlaczego tak uważnie się rozglądał?
Obszedł jej biurko.
- Phineas i Hugo sprawdzają salę klubową. Widziałaś tu dzisiaj jakichś podejrzanych gości?
Wampirzyca wzruszyła ramionami.
- Większość naszych klientów wygląda trochę dziwnie. Co się dzieje? Nachylił się nad szafką, na której stały drukarka i faks - Jesteś w poważnym niebezpieczeństwie. Czy on obwąchiwał jej sprzęt biurowy?
- Co mi zagraża? Za drogie kartridże z tuszem?
- To na pewno Max Megamaczuga - szepnęła dramatycznie Pamela. - Przyszedł dokonać ostatecznej zemsty.
- Ostatecznej? - spytała kwaśno Vanda. - Już próbował mnie zabić. Co może być bardziej ostatecznego?
- Zabije cię w wyjątkowo makabryczny sposób - wyjaśniła Pamela. - Doprawdy, trudno przebić pomysł z pytonem, ale jestem pewna, że on będzie w stanie wykoncypować coś absolutnie koszmarnego.
- Dzięki za tę wizję. - Vanda nie przestawała obserwować Phila. Teraz węszył wokół jej szafek na dokumenty.
- A może to Corky Courrant - zasugerowała Cora Lee. - Przysięgła, że cię zniszczy.
- Dzięki, że mi przypomniałaś. - Vanda wstała i podeszła bliżej do Phila. - Powiesz mi wreszcie, kto...
Zesztywniał nagle.
- Cora Lee, Pamela, idźcie powiedzieć gościom, mają się natychmiast teleportować.
- Co? - Vanda wzięła się pod boki. - Czy ty też chcesz mi zrujnować interesy?
- W twojej szafce na akta jest bomba - powiedział cicho Phil. Cora Lee i Pamela krzyknęły, zrywając się na równe nogi. Serce Vandy zamarło na chwilę w piersi. Spojrzała na szafkę.
- Jesteś pewien? Nawet me zajrzałeś do środka. Uniósł rękę, żeby ją powstrzymać.
- Nie zaglądaj. To może uruchomić zapalnik. Ale nie mamy pewności. Jeśli to zapalnik czasowy, może wybuchnąć w każdej chwili. Spróbujcie zachować spokój...
- Aaaa! - Cora Lee wybiegła z krzykiem z biura. Odepchnęła Terrance'a na bok. - Tu jest bomba!
W głównej sali wybuchły wrzaski. Pamela popędziła do drzwi, mamrocząc:
- Dopilnuję, żeby wszyscy się ewakuowali. Spotkamy się w domu Romanc.
- Nie! - krzyknął Phil. - Dom może nie być bezpieczny. Wampirzyca obejrzała się spanikowana.
- No to w mieszkaniu!
- Ale... - Phil zaczął mówić, że mieszkanie też nie jest bezpieczne, ale Pamela pognała już do sali klubowej.
Wrzasnęła na tłum:
- Teleportować się! Natychmiast uciekać!
Vanda pozostała nieruchoma; ogarnęła ją lodowata mgła przerażenia. Bomba. Jej klub zostanie zniszczony. Nie mogła na to pozwolić.
- Chodź. - Phil złapał ją za ramię. - Teleportuj nas stąd, szybko. Ona wciąż gapiła się na szafkę.
- Skąd wiesz, że tam jest bomba?
- Jestem ekspertem od ich wykrywania. Chodź. Znikamy.
- Jesteś ekspertem? Więc ją rozbrój!
- To nie jest takie proste. - Pociągnął ją do drzwi. - Już samo otwarcie szuflady może ją odpalić Mu cię umieścić w bezpiecznym miejscu.
- Ale... ale... - Rozejrzała się, kiedy weszli do cichej hali magazynowej. Wszyscy się teleportowali. Lasery wciąż błyskały, rozświetlając pusty parkiet, scenę, bar. Jak mogła stąd uciec? Kochała to miejsce. Było dla niej wszystkim.
Phil przerzucił ją sobie przez ramię i pobiegł do wyjścia. Jego determinacja przeniknęła przez zimną mgłę która spowalniała jej myślenie. Ktoś chciał ją zabić. I ten ktoś chciał tego tak bardzo, że nie zawahał się przed zabiciem setki czy więcej przypadkowych osób razem z nią.
Znowu była zwierzyną.
Phil przebiegł zaułkiem i skręcił na ulicę.
Kurczowo ścisnęła jego koszulę. Musiała ich teleportować gdzieś dalej.
Bum! - ogłuszyła ją potężna eksplozja. Vanda wrzasnęła.
Cegły poleciały w powietrze, płomienie strzeliły w kierunku jej twarzy.
Wzdrygnęła się, kiedy liznął ją żar. Ich ciała zostały wyrzucone wysoko do góry. Kurczowo chwyciła się Phila i wszystko dookoła poczerniało.
Rozdział 13
- Uuf. - Vanda wylądowała na podłodze swojego mieszkania z Philem rozciągniętym obok niej.
Uniósł się na kolana.
- Jesteś cała?
- Tak - A może i nie. Twarz piekła ją jak diabli. Ale przynajmniej nie spalili się na skwarki.
- Jesteście! Bogu dzięki! - Pamela podbiegła do nich i pomogła Vandzie wstać.
- Bałyśmy Się, ze nie przeżyliście. - Cora Lee szeroko otworzyła oczy - Chryste. Vanda dotknęła poparzonego policzka.
- Aż tak źle?
- Nie, nie - zapewniły ją szybko obie naraz i spojrzały na siebie.
Cudownie. Vanda przeciągnęła dłonią po włosach i poczuła przypalone końcówki. Chociaż raz cieszyła się, że nie może zobaczyć się w lustrze. Ale to było żenujące, że Phil widzi ją w takim stanie. Na szczęście nie patrzył na nią. Pobiegł prosto do wielkiego okna i zaczął odsuwać aluminiowe żaluzje.
Vanda dołączyła do niego i zobaczyła dym buchający z klubu, oddalonego o dwa kwartały. Jej klub. W oddali rozległy się syreny. Wóz strażacki przemknął ulicą pod nimi, mrugając kogutami i rycząc klaksonem.
Straciła swój klub. Wszystkie jej marzenia o niezależnym życiu poszły z dymem.
- Bardzo boli? - spytał cicho Phil. Gardło miała ściśnięte, obolałe.
- Tak.
- Skóra zagoi się podczas snu. Wzrok zamazał jej się od łez.
- Ale nie serce. Dotknął jej ramienia.
- Nie powinnaś stać przy oknie.
- Muszę to widzieć. - Mogła przynajmniej być blisko z swojego klubu, kiedy zmieniał się w zgliszcza. Razem z jej marzeniami.
- Vando, nie możesz się pokazywać. - Odciągnął ją od okna. - I nie powinniśmy tu długo siedzieć. Jeśli oni się zorientują, że nie zginęłaś w wybuchu, przyjdą cię tu szukać. Ale na razie pewnie zakładają, że nieżyjesz.
- Oni, czyli kto? - Jeszcze raz zerknęła na słup dymu, zanim Phil zasunął żaluzje.
- Ja obstawiam Corky. - Cora Lee wyjęła z mikrofalówki dużą butelkę podgrzanej krwi.
- A ja myślę, że to Max Megamaczuga. - Pamela wystawiła trzy filiżanki i trzy spodeczki na kuchenny blat. - Ale to może być którakolwiek z setek osób, które zdążyłaś wkurzyć przez lata.
- Nie wkurzyłam setek osób. - Vanda cofnęła się myślami, by się upewnić, że to prawda.
- Zaraz wyjaśnię - zaczął Phil. - Wydobyliśmy pewne informacje od więźnia, którego schwytał wczoraj Angus.
- Ach, no tak. - Cora Lee nalała chocolood do filiżanek i podała jedną Vandzie. - Darcy nam o tym mówiła. Ona i Austin przywieźli go do Romatechu.
Vanda usadowiła się na kanapie i napiła gorącej mieszanki krwi z czekoladą. Jej przyjaciółki usiadły naprzeciwko w fotelach. Phil zaczął chodzić po pokoju.
- Więzień powiedział nam, że Casimir ma listę ofiar, wampirów, które brały udział w tym, co Malkontenci nazywają masakrą w DVN. Chce pomścić śmierć swojego przyjaciela Jędrka Janowa.
Vanda się skrzywiła. Jędrka zabili jej przyjaciele. Ian i Toni. Odstawiła filiżankę na spodeczku na stoliku.
- Czy Ian i Toni są na tej liście?
- Na pierwszych miejscach - przyznał Phil - dopóki spędzają miesiąc miodowy w sekretnym mi powinni być bezpieczni.
Cora Lee napiła się chocolood.
- Kto jeszcze jest na tej liście?
- Jack, Zoltan, Dougal, Phineas. - Phil spojrzał na Vandę. - Ty. Przełknęła ślinę.
- Casimir chce mnie zabić? Dlaczego? Nie zrobiłam nikomu krzywdy w DVN. Nawet nie wchodziłam do środka.
- To prawda - przytaknęła Pamela. - Vanda była przed budynkiem, żeby udzielić moralnego wsparcia.
- Wygląda na to, że Casimir wie o usiłowaniach Jędrka który próbował zabić Vandę w przeszłości - powiedział Phil. - Próbuje dokończyć dzieła, może po to, żeby uczcić pamięć przyjaciela.
Vanda kurczowo splotła palce. Casimir miał tysiące wiernych wampirów. Tysiące wampirów, które z ochotą spełniały jego rozkazy. Zaczęła w niej wzbierać panika; narastała, grożąc, że całkowicie ją pochłonie. Już kiedyś była ścigana. Jędrek i jego wilki ścigali ją przez ponad rok. To było przerażające, ale ich przynajmniej było tylko pół tuzina. Teraz mogło ich być tysiące... a ona nie miała dokąd uciec. Nie miała się gdzie ukryć.
Podskoczyła, kiedy Phil dotknął jej ramienia.
- Jest dobrze. - Pogłaskał ją. - Oni myślą, że zginęłaś w wybuchu. Po prostu przetrzymamy cię w ukryciu...
- Nie mogę się ukrywać przez setki lat! - Vanda trwała się z kanapy i zaczęła chodzić po salonie.
- O rety. - Pamela wstała i wyjęła telefon z kieszeni spodni. - To jest okropne, po prostu okropne.
- Dzwonisz po pomoc? - spytała Cora Lee.
- Sprawdzam, czy księżniczka Joanna w Londynie jeszcze nie śpi. - Pamela wybrała numer. - Trochę zatęskniłam za starą, wesołą Anglią.
Vanda podeszła do niej.
- Uciekasz ode mnie?
- Nie obraź się, moja droga, ale przebywanie nie jest zbyt bezpieczne... Och, Joanna! Jak się miewasz? Czy bardzo byś się pogniewała, gdybym wpadła z wizytą?
- Ja też chcę lecieć. - Cora Lee podniosła się z fotela. - Zawsze mi się marzyło, żeby zobaczyć Anglię.
- Słyszałaś to, Joanno? - spytała Pamela. - Tak, będzie nas dwie... Och, masz absolutną rację. To będą urocze wakacje.
- Nie do wiary, że mnie opuszczacie! - krzyknęła Vanda.
- Chwileczkę. - Pamela przycisnęła telefon do piersi. - Vando, wiesz, że cię kochamy, ale po prostu nie ma sensu, żebyśmy zostały. Będziemy tylko przeszkadzać - Szczerze mówiąc, to prawda - wtrącił Phil. - Łatwiej mi będzie chronić jedną zamiast trzech. A ty nie chciałabyś, żeby twoje przyjaciółki były narażone na niebezpieczeństwo.
Vanda spojrzała na niego ze złością. Psiakrew, miał rację. Nie chciała, żeby Pamela i Cora Lee były w niebezpieczeństwie. Ale to bolało. Spodziewała się po przyjaciółkach trochę więcej lojalności.
- Klub też przepadł - dodała Cora Lee. - Nie potrzebujesz nas teraz.
Serce ścisnęło się w piersi Vandy. Tak, jej klub przepadł, a Cora Lee mówiła o tym takim tonem, jakby chodziło o stłuczony talerz. Czy one nie zdawały sobie sprawy, że to było jej życie? To było jej wielkie osiągnięcie. To były jej wolność, jej niezależność, jej poczucie wartości, jej bezpieczeństwo. A ona to straciła.
- No to proszę, lećcie! Kto was potrzebuje? Pamela się skrzywiła.
- Obawiam się, że nie jesteśmy takie odważne jak ty. Corze Lee zadrżała dolna warga.
- Zawsze chciałam być odważna, ale za bardzo się boję.
Vanda odwróciła się, żeby nie zobaczyły łez w jej oczach. Straciła swój klub. Teraz traciła przyjaciółki.
- Phil - szepnęła Pamela. - Obiecaj, że się nią zaopiekujesz.
- Zaopiekuję się. Macie moje słowo.
- Bóg z tobą, Vando - powiedziała Pamela.
Vanda obejrzała się w samą porę, by zobaczyć jeszcze, Pamela i Cora Lee pochylają się obie do telefonu, żeby wsłuchać się w głos Joanny. I już ich nie było.
Klapnęła na kanapę. Klub zniknął. Przyjaciółki znikły Znów powrócił koszmar. Koszmar, w którym traciła wszystkich, których kocha, ktoś zły ją ścigał i chciał zabić.
Jej ponure myśli przerwał brzęczący klekot - Phil zabrał filiżanki na spodkach do kuchni. I nagle dotarło do niej: nie była sama. Był z nią Phil. Przysiągł, że będzie ją chronił. Jej serce wezbrało czułością i ciepłem.
Ale równie nagle dotarło do niej coś innego i serce jej się ścisnęło. Karl też jej bronił, kosztowało go to życie.
Nie mogła tego zrobić Philowi. Aż zwinęła się z bólu, kiedy wreszcie dotarło do niej, że go kocha. Nie mogła pozwolić, żeby cokolwiek mu się stało.
- Nie... - odchrząknęła - nie musisz po nas sprzątać.
- Tak się składa, że muszę. - Wstawił opłukane naczynia do zmywarki. - Nie możemy zostawić żadnych śladów, że tu byłaś. I musimy zaraz stąd znikać. Jeśli postanowią sprawdzić, czy na pewno zginęłaś, w pierwej kolejności przyjdą tutaj.
Potrzebowała się ukryć. Ale gdzie? Przez większość czasu, jaki spędziła w Stanach, siedziała bezpiecznie zamknięta w nowojorskim haremie. Nie mogła się ukryć w Londynie, z przyjaciółkami z haremu, bo naraziłaby je na ryzyko. Nie mogła się ukryć w Teksasie, u Maggie, bo byłaby zagrożeniem dla niej i jej rodziny.
- Twoim zdaniem miejska rezydencja Romana nie jest bezpieczna?
- Nie. - Phil podszedł do niej. - Malkontenci o niej wiedzą. Ma dobry system alarmowy, ale to nie powstrzyma ich przed wtargnięciem do środka.
- Romatech?
- Wszystkie fabryki są zagrożone. - Phil wyjął kieszeni komórkę. - Howard ma chatę w górach Adirondacks. Byłem tam parę razy na... polowaniach. Zadzwonię i odbierze automatyczna sekretarka. Będziesz mogła się skupić na wiadomości nagranej przez Howarda i teleportować nas tam. Okej?
- Nie.
- Co? - Phil znieruchomiał z palcem na klawiaturze telefonu. Vanda wstała.
- Nie lecę z tobą - oznajmiła. Jego oczy się zwęziły.
- Ja ci nie daję żadnego wyboru. Wysunęła podbródek.
- To ja się teleportuję. Mogę lecieć, dokąd mi się podoba. Sama. Podszedł do niej.
- Czyli dokąd? Wzruszyła ramionami.
- Znam... znam bardzo dobrze Karpaty.
- Zamierzasz się ukrywać w jaskiniach? Bardzo przytulnie.
- Kiedy jestem pogrążona w śmiertelnym śnie, nie robi mi żadnej różnicy, czy leżę na ziemi, czy na materacu.
Podszedł bliżej.
- A kto cię będzie strzegł w ciągu dnia?
- Nikt. - Zacisnęła bicz wokół pasa. - Już tak kiedyś przetrwałam. Mogę to zrobić znowu.
Phil zacisnął szczękę tak mocno, że aż zgrzytnął zębami.
- Kiedyś byłaś sama. Teraz nie jesteś.
- Byłam sama, bo Karl zginął, chroniąc mnie. Nie chcę żeby ciebie też to spotkało.
- Nie spotka. Jestem o wiele twardszy niż Karl.
- Nic o nim nie wiesz...
- Wiem dość! I nie pozwolę, żebyś przechodziła przez to sama.
- Nie masz wyboru. - Przejrzała swą wampiryczną pamięć, szukając jaskini w Karpatach.
Pochwycił ją za ramiona.
- Nie rób tego. Tam może być dzień.
Psiakrew. Mógł mieć rację. Teleportowanie się na wschód było bardzo ryzykowne.
- W jaskini będzie ciemno.
- Jak dawno tam byłaś? Ponad pięćdziesiąt lat temu? Jaskinia mogła się zmienić. Możesz się niechcący teleportować w litą skałę.
Przełknęła z trudem ślinę.
- Teleportujesz się do chaty i bierzesz mnie ze sobą. - Wystukał numer. - Koniec dyskusji.
Posłała mu wściekłe spojrzenie.
- Zawsze jesteś taki apodyktyczny?
- Kiedy chodzi o twoje bezpieczeństwo, tak. - Objął ją mocno i przysunął telefon do jej ucha. - No już.
Skupiła się na nagraniu i po kilku sekundach zmaterializowali się w ciemnym pomieszczeniu. Phil puścił ją i schował telefon. Vanda dostrzegła brązowe ściany z bali i szary kamień wielkiego kominka. Światło księżyca wpadało przez okna i błyszczało w... kilku parach oczu.
Vanda zachłysnęła się ze strachu i odwróciła na pięcie, szukając Phila. Szedł przez kuchnię do tylnych drzwi.
- Phil?
- Jestem tutaj. - Zapalił światło.
Odwróciła się z powrotem do tych oczu. Na ścianie zamontowana była głowa jelenia. Nad kominkiem wisiała głowa łosia. A nad regałem z książkami - łeb jakiejś dzikiej świni z szablami.
- Na ścianach są martwe zwierzęta.
- To chata myśliwska. Vanda zadrżała.
- One na mnie patrzą. - I mówią: „Będziesz następna”, pomyślała. - Dziwne, że nie masz niedźwiedziej skóry na podłodze.
Skrzywił się.
- Howard by nie chciał czegoś takiego. A poza tym one na ciebie nie patrzą. Te oczy są ze szkła. - Otworzył lodówkę i zajrzał do środka.
- Domyślam się, że zabiliście je ty i Howard?
- Tak. - Wystawił na blat butelkę piwa i odkręcił kapsel. - Jesteśmy... myśliwymi. Vanda objęła się w talii ramionami. Ona też kiedyś była myśliwym. Zaczęła używać swojej zdolności teleportacji do szukania ojca i braci w obozach jenieckich. Ale tam zobaczyła koszmarne okrucieństwo, i coś w niej pękło. Zamiast szukać tych, których kochała, zaczęła polować na tych, których nienawidziła. Obozowych strażników, nazistów. Jako wampirzyca i tak musiała się pożywiać każdej nocy, więc dlaczego przy okazji nie miała usuwać potworów z tego świata?
Ale Jędrek Janów odkrył jej działalność, i to ona stała się zwierzyną.
Przysiadła na poręczy brązowej skórzanej kanapy.
- Jestem trochę przewrażliwiona na punkcie polowań. Szczególnie na mnie.
- Tu jesteś bezpieczna. - Phil napił się piwa. - Tylko Howard, Connor i ja wiemy o tym miejscu.
- To dobrze. - Rozejrzała się po chacie.
Przez oparcie kanapy przewieszony był ręcznie tkany koc w indiańskie motywy. Kanapa stała przodem do kominka, obok stolik do kawy, odrapany i pełen kółek po szklankach. Przy biblioteczce stały stary fotel i wysoka lampa.
Schody prowadziły na stryszek. Zobaczyła tam kilka łóżek nakrytych kolorowymi kołdrami.
Phil wciąż był w części kuchennej i popijał piwo. Widocznie żar eksplozji wywołał u niego pragnienie.
Niedaleko kuchennych szafek znajdowały się drewniany stół i kilka krzeseł na plecionym chodniku.
Wzięła głęboki oddech i spróbowała przekonać samą siebie, że naprawdę jest tu bezpieczna.
- Czy w lodówce jest jakaś syntetyczna krew?
- Nie. Jesteś głodna?
- Teraz nie, ale zwykle jadam przed świtem, a kiedy się obudzę, będę bardzo głodna.
- Zorganizuję dostawę, kiedy zdam raport Connorowi. Muszę sprawdzić, czy Phineas dotarł cały i zdrowy do Romatechu.
Zastanawiała się, czy Phil nie będzie miał kłopotów za to, że uciekł z nią, zamiast zostać w Romatechu.
- Gdzie mogę spać? Jest tu jakaś piwnica?
- Jest, ale z oknami. - Otworzył drzwi pod schodami. - Kiedy jest tu Connor, sypia w schowku.
- Och. Okej.
Phil uśmiechnął się i wrócił do kuchni. Wyjął z szafki latarkę.
- Sprawdzę teren. A ty się rozgość. - Wyszedł tylnymi drzwiami. Vanda z jękiem spojrzała na martwego jelenia.
- Życie to jedna wielka masakra, co?
Sprawdziła zasuwę na frontowych drzwiach. Malkontent mógł się po prostu teleportować do środka, żeby ją zabić, ale zaryglowane drzwi przynajmniej powstrzymają pobratymców tego jelenia czy łosia, gdyby chcieli się mścić.
Schowek pod schodami był zaskakująco przestronny. Było w nim pusto, nie licząc rzędu półek w jednym końcu. Zdjęła z półki koc i kołdrę i rozłożyła na drewnianej podłodze. Potem zaczęła chodzić po małej kuchni. Na suszarce bębnowej leżało trochę czystych ubrań. Flanelowe spodnie od piżamy, koszulki, granatowy frotowy szlafrok.
Drzwi obok kuchni prowadziły do małej łazienki. Vanda wzięła szlafrok i zamknęła się w niej. Spojrzała w lustro nad umywalką. Nic. Widziała tylko starą Wannę na lwich łapach, stojącą za jej plecami. Zdjęta buty. Boże, nienawidziła luster. Przez nie czuła się jak nic. Mała i bez znaczenia.
Myślę, więc jestem, przypomniała sobie. Miała uczucia, nadzieje i marzenia, jak żywy człowiek.
Ale jej marzenia właśnie zostały zrujnowane. Oczy zaszły jej mgłą od niewylanych łez.
Rozwiązała bicz i zsunęła z siebie kombinezon. Kiedy wanna napełniała się gorącą wodą, przeprała figi i biustonosz w umywalce. Rozwiesiła je do suszenia na drążku na ręczniki.
Kiedy usiadła w głębokiej wannie, gorąca woda zaczęła rozkosznie grzać jej zmarznięte kości. Zamknęła oczy, mając nadzieję, że się zrelaksuje, ale jej głowę wypełniały obrazy dymu i ognia.
Kochała ten klub. Zaprojektowała go, wyposażyła, urządziła. Prowadziła castingi na tancerzy, zatrudniała kelnerów. To było jej schronienie przed okrutnym światem. Miejsce, w którym kontrolowała wszystko i gdzie wszyscy słuchali jej poleceń. To była bezpieczna przystań, w której nigdy nie czuła się mała i w której nie musi znosić bólu przeszłości.
Łzy popłynęły po jej policzkach. I co ona teraz zrobi? Spędzi resztę wieczności, ukrywając się, trzęsąc się ze strachu, nie mając do roboty nic poza przeżywanie nowo koszmarów z tamtych lat?
Wymyła szamponem przepalone włosy i zanurzyła się pod wodę, żeby je wypłukać. Twarz ją piekła. To była jej wina. Niepotrzebnie czekała tak długo, powinna była jak najszybciej teleportować siebie i Phila w bezpieczne miejsce. Ale nie do końca uwierzyła w jego słowa. Psiakrew, skąd wiedział, że w jej szafce na dokumenty jest bomba?
Wyszła z wanny, wytarła się i włożyła frotowy szlafrok. Było oczywiste, że to męski rozmiar. Ramiona zwisały jej niemal do łokci, rękawy sięgały daleko poza palce. Podwinęła mankiety, mocno związała szlafrok w pasie. Szlafrok był skrojony dla szerokiej, męskiej piersi, więc podwinęła klapy kołnierza do środka, żeby lepiej zakryć dekolt.
Wzięła swój bicz i boso wyszła do kuchni. Światło było zgaszone, a na kominku buzował wielki ogień. Rzuciła bicz na stolik. Czy Phil usiłował zrobić romantyczny nastrój? Na półce kominka migotały świece. A łoś, który wisiał powyżej, zniknął. Obróciła się. Jelenia i dzikiej świni też nie było.
Usłyszała skrzypnięcie otwieranych drzwi i zobaczyła Phila na górnym podeście schodów prowadzących do piwnicy. Zgasił światło i wszedł do głównego pokoju.
Uśmiechnął się; jego błękitne oczy błysnęły, kiedy obejrzał ją od stóp do głów.
Kolana jej zmiękły, ale zamaskowała to, siadając gwałtownie na kanapie. Przeczesała dłonią krótkie, mokre włosy.
- Co się stało z głowami zwierząt?
- Wyniosłem je do piwnicy. Pomyślałem, że nie będziesz miała nic przeciwko temu.
- Nie - Podwinęła nogi pod siebie na kanapie i poprawiła szlafrok, by mieć pewność, że jest szczelnie zakryta.
Phil podszedł bliżej, wciąż patrząc na nią z uśmiechem.
- Sprawdziłem pobliże chaty. Zagrażają nam wrogie szopy pracze mieszkające pod taczkami - spojrzenie padło na stolik. - Chwała Bogu, że masz bicz.
Wiedziała, że próbował żartować, ale te kilka łez które uroniła w wannie, to był tylko wierzchołek gigantycznej góry lodowej w jej piersi. Odwróciła głowę żeby nie zobaczył jej mokrych oczu.
- Zadzwoniłem do Connora i powiedziałem mu że tu jesteśmy. Odetchnął, że jesteś bezpieczna.
Chciała rzucić jakąś złośliwą uwagę na temat Connora, ale była zbyt zmęczona, żeby cokolwiek wymyślić - Phineas zjawi się przed świtem z zapasem krwi dla ciebie - ciągnął Phil. - Więc nie będziesz jednak musiała mnie gryźć.
Kiwnęła głową. Ogarnęła ją ulga, grożąc powodzią łez. Gdyby chociaż Phil zrobił coś strasznego, mogłaby wrzeszczeć, wpaść w szał. Skrzywiła się w duchu. Czy właśnie to robiła przez lata? Uciekała w gniew, żeby nie musieć stawiać czoła prawdziwym uczuciom?
- Vando. - Poczekał, aż ukradkiem zerknęła w jego stronę. - Skarbie, wszystko będzie dobrze.
Łzy zapiekły ją pod powiekami, więc szybko odwróciła głowę.
- Pójdę się umyć.
Usłyszała, jak drzwi łazienki skrzypią i się zatrzaskują. Do diabła. Nie miała zamiaru płakać. Bo po co. Wstała i zaczęła chodzić między kanapą a kuchennym stołem. Nie miała nic, co oderwałoby jej myśli o potów. Nie było telewizora ani komputera.
Zatrzymała się przed biblioteczką. Jak wypatroszyć rybę w pięciu łatwych krokach. Obok Taksyderrtia dla tępaków. Wyjęła książkę w miękkiej oprawie i przyjrzała, półnagiej parze, obejmującej się na okładce. Romansidło? Uśmiechnęła się do siebie, zastanawiając się, kto przyniósł tę książkę do chaty. Howard, Phil czy Connor? Może czytali sceny erotyczne, żeby nauczyć paru sztuczek. Chociaż Phil nie potrzebował w tym względzie żadnej pomocy.
Był niesamowity. Taki namiętny. Taki seksowny, potrafił ją rozgrzać, kiedy...
- Nie za gorąco ci? - usłyszała jego głos.
Podskoczyła i odwróciła się do niego. Właśnie wyszedł z łazienki. Z nagą klatą. Książka wypadła jej z rąk.
Wskazał ruchem głowy kominek.
- Chciałem, żeby było przytulnie, ale ogień to może przesada jak na lipiec.
- Jest... jest dobrze. - Podniosła książkę z podłogi i odstawiła ją na niższą półkę, ukradkiem jeszcze raz zerkając na tors bohatera na okładce. Nie było porównania. Model wyglądał na sztucznego. Upozowanego. Wywoskowanego.
Jej spojrzenie znów pobiegło w stronę Phila. No, to była klata. Szeroka, zwężała się w pasie. Kasztanowe kędziory na piersi, wciąż błyszczące od wody po kąpieli, zwijały się, wysychając. Cienka ścieżka włosów bieliła sześciopak na pół i znikała pod kraciastymi flanelowymi spodniami piżamy, wiszącymi nisko na jego biodrach.
Podszedł do niej, ściskając w dłoni jakiś podłużny przedmiot.
- Znalazłem w łazience coś, od czego może poczujesz się lepiej. Czy to coś na baterie?
- Co to takiego?
Pokazał jej przejrzystą buteleczkę z zielonkawym płynem.
- Aloes. Dobry na oparzenia.
- Och. - Dotknęła twarzy. - Wszystko się zagoi podczas snu.
- Czyli dopiero za jakieś siedem godzin. - Usiadł kanapie i poklepał poduchę obok siebie.
Przysiadła na brzegu i wyciągnęła rękę, żeby wziąć butelkę. Ku jej zaskoczeniu nie podał jej balsamu. Wycisnął trochę na dłoń i odstawił butelkę na stolik, obok jej bicza.
- Nie ruszaj się. - Przysunął się bliżej i palcem nałożył trochę specyfiku na jej podbródek.
- Mogę to zrobić sama.
- Nie widzisz, gdzie są poparzenia. - Rozsmarował jej trochę na czole. Rzeczywiście, balsam był cudownie chłodny.
- Pewnie wyglądam okropnie.
- Dla mnie zawsze jesteś piękna. - Posmarował jej policzki. - Płakałaś.
Już na samą wzmiankę o płaczu jej oczy znów napełniły się tymi przeklętymi łzami.
- Straciłam wszystko. Klub. Przyjaciółki.
- Twoje przyjaciółki wciąż się o ciebie troszczą. Nie straciłaś ich. - Upaćkał odrobiną balsamu jej nos.
Westchnęła cicho.
- Ale straciłam klub. Był dla mnie wszystkim.
Potarł dłonie, żeby pokryć je balsamem, a potem przeciągnął nimi po jej szyi.
- Nie był wszystkim.
- Był. Sama go zaprojektowałam. Sama podejmowałam wszystkie decyzje. Był moim dziełem, doskonały. - Jego dłonie też były doskonałe.
- Dzięki niemu czułaś, że wiele osiągnęłaś.
- Tak. Dokładnie. - Tak się cieszyła, że rozumiał. - Byłam tam szczęśliwa. Czułam się tam... bezpieczna.
Phil oparł się o poduszki kanapy.
- To były tylko cegły i zaprawa. Drewno i cement. Nic więcej. Zesztywniała. Wcale nie rozumiał.
- Słuchałeś w ogóle tego, co powiedziałam?
- Słuchałem. Dawał ci poczucie, że coś osiągnęłaś. Czułaś się bezpieczna i chroniona. I te uczucia były związane z twoim klubem.
- Tak. - Łza popłynęła po jej policzku.
- Vando, ale te uczucia nie mieszkały w klubie. Uczucia mieszkają w sercu. - Otarł jej łzę. - I nic, ani Malkontent, ani wybuch, ani pożar, nie może ci tych uczuć odebrać.
Góra lodowa w jej piersi roztopiła się, po twarzy Vandy popłynęło jeszcze więcej łez.
- Czy ty wiesz, co widzę, kiedy na ciebie patrzę? - spytał.
- Zwariowaną nieumarłą z fioletowymi włosami i paskudnym charakterem? Uśmiechnął się i przeciągnął palcami po jej wilgotnych włosach.
- Widzę piękną młodą kobietę, która jest inteligentna, odważna i może osiągnąć wszystko, co sobie postanowi.
- Myślisz, że mogę być szczęśliwa?
- Wiem, że możesz - zapewnił.
- Mówisz urocze rzeczy, Phil. - Popłynęły kolejne łzy. Scałował je z jej twarzy.
- I szczerze mówiąc, wolę raczej działać, niż mówić. Już sobie wyobrażała, jakie działania miał na myśli.
- Phil to mnie zabije, jeśli cokolwiek ci się stanie.
- Nic mi nie będzie. - Pocałował ją w czoło ufaj mi.
- Dlatego chciałam odmówić przyjęcia twojej pomocy. Nie chodzi o to, że jestem niewdzięczna czy uparta. Tylko o to, że... że...
Pocałował ją w czubek nosa.
- Że mnie trochę polubiłaś?
- Tak. - Twarz znów zaczęła ją palić. - Odrobinę - To dobrze. - Wziął indiański koc z oparcia kanapy i rozłożył go na podłodze przed kominkiem. - Bo ja też odrobinę cię lubię.
Jej spojrzenie spoczęło na wypukłości pod jego flanelowymi spodniami.
- Ale objawy tej sympatii są dość pokaźne. Wyszczerzył zęby.
- Chodź tutaj. Chcę pocałować jakąś część ciebie, która nie smakuje aloesem. - Jego błękitne oczy pałały żarem. - Jestem pewien, że znajdę odpowiednie miejsce.
Wiedziała, że znajdzie. Obeszła stolik i stanęła przed nim. Dotknął jej policzka.
- Vando, kocham cię.
Jej serce pękło i otworzyło się przed nim.
- Phil. - Zarzuciła mu ręce na szyję. - Co ja bym bez ciebie zrobiła?
Zakochała się. Nie chciała tego. Ale nie była w stanie mu się oprzeć. Był taki słodki. I seksowny.
- Będziesz się ze mną kochał? Teraz?
- Już myślałem, że nigdy nie poprosisz. - Pochylił ku niej twarz.
Rozdział 14
Vanda oparła się o Phila, kiedy ją całował. To był powolny, leniwy pocałunek. Bez wątpienia zamierzał się jechać równie powoli i starannie. Ale rytmiczne pieszczoty jego języka, dotyk jego miękkiej skóry pod jej błądzącymi dłońmi i pierwotny męski zapach wyłaniający jej nozdrza - to wszystko sprawiło, że kości jej miękły, serce biło jak szalone, a pożądanie narastało w niekontrolowany sposób.
Wbiła palce w jego plecy, wygięła się i naparła na niego. Przycisnęła biodra do jego bioder, zaczęła się ocierać o jego twardą męskość. Między nogami czuła bolesną pustkę, która stawała się nieznośnie gorąca.
Do diabła z leniwym kochaniem się. Mogli się tak kochać za drugim razem. Albo za trzecim. Przerwała pocałunek.
- Bierzmy się do rzeczy. - Zaczęła się szarpać z paskiem szlafroka. Wszystko było zabarwione na czerwono, więc wiedziała, że oczy jej płoną.
- Skarbie, twój zapał jest cudowny, ale najpierw musimy porozmawiać.
- Chyba żartujesz. - Zdarła z siebie szlafrok i rzuciła go na podłogę. Phil gwałtownie chwycił powietrze.
- Boże, ależ jesteś piękna.
- Dziękuję. - Zobaczyła, że jego przyrodzenie jest jeszcze większe. - Dość pogaduszek. - Chwyciła gumkę flanelowych spodni.
Złapał ją za nadgarstki, żeby ją powstrzymać.
- Naprawdę musimy porozmawiać.
- Dlaczego? - Wyrwała mu ręce i spojrzała na niego ze złością. - Rzucasz mnie?
- Nie! Kocham cię. Chcę spędzić z tobą życie. Jej serce wezbrało uczuciem.
- Naprawdę?
- Tak, naprawdę.
- Więc w czym problem? Przecież wpadka nam grozi. Nie jestem na nic chora. Twoje boskie ciało nie dozna żadnej krzywdy. - Złapała bicz ze stolika - Chyba, że mnie wkurzysz.
Roześmiał się. Sapnęła, obruszona.
- To cię miało wystraszyć, żebyś mi uległ. Bicz albo posłuszeństwo. Co wybierasz? Chcesz być moim osobistym seksualnym niewolnikiem?
Jego oczy błysnęły wesoło.
- Nie musisz się uciekać do gróźb. Chętnie zostanę twoim niewolnikiem z własnej woli.
Rzuciła bicz na stół.
- W takim razie przestań gadać i pocałuj mnie. Zmuś mnie do krzyku. To rozkaz. Przestąpił z nogi na nogę.
- Najpierw muszę ci coś powiedzieć.
Vanda jęknęła, sfrustrowana. Powinna użyć tego cholernego bicza.
- Pamiętasz, jak mówiłaś, że naziści nasłali na ciebie wilki?
Zdrętwiała. Jej ciało pokryło się gęsią skórką, mimo ognia huczącego tuż obok.
- Nie chcę o tym rozmawiać. - Nie mogła powiedzieć o tym Philowi. Już nigdy nie spojrzałby na nią w ten sam sposób. - Przeszłość minęła. Nie ma sensu o niej rozmawiać.
- Nie! Kochasz mnie, tak? - Łzy znów zamgliły jej spojrzenie. - Podobno miłość zwycięża wszystko.
Spojrzał jej badawczo w oczy.
- Mam nadzieję - szepnął.
- Tak jest. - Otoczyła go ramionami. - Proszę cię, nie taką, jaka jestem. Kochaj mnie. Weź mnie taką, jaka jestem.
- Kocham cię. Ponad wszystko.
- No i dobrze. - Ściągnęła mu spodnie. - To do dzieła.
- Mamy całą noc. Nie poganiaj mnie. Ale ona była gotowa. Jak nigdy przedtem.
- Pragnę cię.
Wyciągnęła rękę, żeby go dotknąć.
- Poczekaj chwilę. - Położył ją na podłodze; natychmiast objęła go nogami w pasie.
- Niewolniku. - Uniosła biodra i zaczęła ocierać się o niego. - Bierz mnie, teraz. Pchnął ją lekko na podłogę.
- Nie teraz.
- Tak, teraz. Czy słowo „niewolnik” jest dla ciebie niezrozumiałe? Roześmiał się.
- To ja pierwszy wyznałem ci miłość. Więc ja rządzę pierwszy.
- To będziemy się zmieniać?
- Tak. Ale teraz moja kolej.
Stłumiła uśmiech. Jak na seksualnego niewolnika był bardzo dominujący. Ale nawet te ich małe bitwy o dominację ją podniecały.
- Myślisz, że ty tu rządzisz?
- Nie myślę, tylko wiem. - Wyplątał frotowy pasek z jej szlafroka.
- Może ja tylko pozwalam ci tak myśleć. - Zmarszczyła brwi, kiedy związał jej paskiem nadgarstki. - Co ty robisz?
- Zamierzam bardzo dokładnie eksplorować twoje ciało. A nie mogę tego zrobić, kiedy mnie poganiasz. - Podciągnął jej ręce nad głowę i przywiązał pasek do nogi stolika.
Szarpnęła pasek i się uśmiechnęła. Związał ją tak luźno, że mogła uwolnić dłonie, kiedy tylko chciała.
- A kto cię zrobił szefem?
- Sam się zrobiłem. Jeśli chcesz, możesz złożyć zażalenie.
- I złożę. Jesteś... jesteś... - Chwyciła gwałt wdech, kiedy połaskotał ją językiem w szyję. - despotyczny.
- Mhm. - Wylizał ścieżkę od szyi do piersi.
- Jesteś jaskiniowcem. - Zadrżała, kiedy język okrążył jej sutek. - Bezczelnym i kompletnie ob... ob...
Wziął sutek do ust.
- Obrzydliwym!
Pociągnął stwardniały koniuszek, aż jęknęła. Pragnienie między nogami stało się nieznośnie bolesne.
- Phil, proszę cię.
- Czyżbyś błagała? Co? - Skubnął zębami jej brzuch.
- Nigdy.
- To dobrze, bo to mnie nie rozproszy. To ciągle jest moja kolej, a jeszcze z tobą nie skończyłem. - Wsunął w nią dwa palce.
Drgnęła.
- Jesteś taka mokra. - Poruszył nimi. - Taka piękna.
Zaczęła dyszeć, z trudem chwytając powietrze. Do licha, ależ to było przyjemne.
Jej nogi się sprężyły, biodra uniosły.
A jego palce się wycofały. Narastający orgazm zgasł jak niewypał.
- Ach! - Nigdy w życiu nie była tak zdesperowana. - Co ty robisz?
- Zaufaj mi. - Zanurkował między jej nogi.
Pisnęła, czując dotyk jego języka. Łaskotał i drażnił, ssał i skubał.
Napięcie zwaliło się na nią ze zdwojoną siłą, zapierając jej dech. Psiakrew, jeśli on tak wykorzystywał swoją kolejkę, to mógł to robić całą noc. Całe dwa tygodnie. Wzrok jej się zmącił. Huczało jej w uszach. Wszystkie odczucia, wszystkie myśli skupiły się na jego bezczelnych ustach.
Krzyknęła, kiedy potężny spazm szarpnął jej ciałem. Wiła się nieświadoma niczego oprócz tych cudownych dreszczy.
Zachłysnęła się, kiedy nagle w nią wszedł.
- Phil. - Uwolniła dłonie z paska. - Próbujesz mnie zabić? Uśmiechnął się i pocałował ją w czoło.
- Trzymaj się, skarbie. To ciągłe moja kolej.
Kilka godzin później Phil leżał na plecach, zaspokojony i półprzytomny.
- Phil... - Vanda szepnęła mu do ucha.
Jęknął. Znowu była jego kolej? Stracił rachubę. Po ostatniej kolejce myślał już, że jest całkiem wykończony. Prawie spał, kiedy zaczęła go masować ciepłą, mokrą myjką. Była tak delikatna, że odpłynął w stan sennego półpodniecenia.
Ale potem wzięła go do ust. W mgnieniu oka był całkiem przytomny i stał na baczność. Torturowała go, aż zaczął błagać o litość, więc go dosiadła. Nie wiedział, co jest bardziej podniecające: jej gorący dotyk, gdy ślizgała się po nim w górę i w dół, czy widok Vandy kochającej z nim. Uwielbiał patrzeć na wyraz jej twarzy, zacienioną skórę, podskakujące piersi. Rozkoszował się słuchaniem miękkich jęków i ochrypłych krzyków. Nigdy nie doświadczył czegoś tak pięknego i erotycznego.
O mało go nie zabiła.
- Phil - szepnęła znów. Jęknął.
- Zasnąłeś. Jest czwarta rano.
- To miło. - Z trudem otworzył powieki, ale opadły. - Sypiam w nocy. Czuwam w dzień.
- Wiem. Ale po tej całej gimnastyce nabrałam apetytu.
- To miło. - Znów odpłynął.
- Phil.
- Mmm.
- Jestem głodna. - Przeciągnęła palcem po jego tętnicy szyjnej. Otworzył oczy.
Vanda wyszczerzyła się w uśmiechu.
- Tak też myślałam, że to cię otrzeźwi. Chciałam zadzwonić do Connora, ale pomyślałam, że cię uprzedzę, na wypadek gdyby któryś z chłopaków teleportował się tutaj z syntetyczną krwią i zobaczył cię gołego, rozciągniętego na podłodze.
Usiadł.
- Rozumiem, co masz na myśli. - Byłoby oczywiste, że on i Vanda oddawali się zakazanym rozrywkom. Zamrugał i dopiero teraz zauważył, że Vanda ma na sobie flanelowe spodnie i męską koszulkę. - Jesteś ubrana.
- Tak. Znalazłam te rzeczy w suszarce. I wzięłam jeszcze jedną kąpiel. Wampiry mają bardzo wyczulony węch.
Wilkołaki też miały, a zapach Vandy był na całym jego ciele.
- Lepiej się umyję. - Pospieszył do łazienki, żeby się wyszorować do czysta.
Kiedy wyszedł w ręczniku owiniętym wokół bioder odkrył, że wpakowała do pralki koc i wszystko inne, co pachniało seksem. Chodziła po pokoju.
- Chyba wszystko zebrałam. Nie chcę cię stracić, jako mojego strażnika. Jeśli Connor domyśli się, co wyprawiamy, może cię przydzielić gdzieś indziej.
- Wtedy odejdę z pracy. - Phil znalazł w suszarce ostatnią koszulkę i parę flanelowych spodni. - Nie zostawię cię.
- Phil - Popatrzyła na niego z taką miłością w łagodnych szarych oczach. I nagle jej spojrzenie zsunęło się na jego szyję. Oczy jej zabłysły. Odwróciła się. - Zadzwoń, proszę - ponagliła go.
- Już. - Nie bał się kłów Vandy, ale wiedział, że gdyby go ugryzła, zorientowałaby się, że nie smakuje jak normalny śmiertelnik. Nie chciał, żeby dowiedziała się prawdy w taki sposób. Próbował jej to powiedzieć wcześniej, ale nie chciała słuchać.
Był już w połowie drogi do łazienki po komórkę, którą zostawił w spodniach, kiedy przypomniał sobie, że w tej chacie nigdy nie było dobrego sygnału. Byłoby niebezpiecznie, gdyby wampir teleportował się tu, używając niestabilnego punktu odniesienia. Podszedł do telefonu na kuchennej szafce i wybrał numer biura ochrony w Romatechu.
Odebrał Connor.
- I jak tam u was?
- Spokój. Vanda jest głodna, więc przydałaby się dostawa.
- Przyślę Phineasa. Spodziewaj się jego telefonu za parę minut. - Connor się rozłączył.
Phil zmarszczył brwi, odkładając słuchawkę.
- Coś się stało? - spytała Vanda.
- Connor był jakiś bardziej... zwięzły niż zwykle. Coś się musi dziać. Dowiemy się, kiedy zjawi się Phineas.
Vanda kiwnęła głową i podeszła do kominka. Ogień zgasł, pozostawiając tylko kilka żarzących się węgli w kupie popiołu.
Zadzwonił telefon; Phil złapał słuchawkę - Hej, Phineas. Cieszę się, że wydostałeś się z klubu.
Po echu w słuchawce poznał, że jest przełączony na głośnik. Nie przestawał mówić, żeby jego głos mógł doprowadzić Phineasa we właściwe miejsce. Kiedy wampir się pojawił z wielkim tekturowym pudłem w rękach, Phil się rozłączył.
- Hej, koleś. - Phineas postawił pudło na kuchennej szafce i odwrócił się, żeby przywitać się z Vandą - Uu, dziewczyno. Trochę się przysmażyłaś.
Spojrzała na niego z irytacją.
- Wielkie dzięki. - Wyraz jej twarzy zmiękł, kiedy podeszła do kuchni. - Właściwie to chcę ci podziękować Nie tylko za to, że przyniosłeś jedzenie, ale że pomogłeś wszystkim wydostać się z klubu.
- Nie ma sprawy - odparł młody wampir. - Bardzo mi przykro, że wyleciał w powietrze. Twój ochroniarz był wściekły. Uparł się, że teleportuje się ze mną do Romatechu i zgłosi do walki z Malkontentami. Angus bardzo chętnie go zatrudnił.
- Angus jest teraz w Romatechu? - spytał Phil.
- O tak. - Phineas wyjął z pudła plastikową kasetkę i położył ją przed Philem. - Tu masz trochę broni od Connora.
- Świetnie. - Phil otworzył kasetkę i znalazł dwa pistolety oraz kilka magazynków.
- Szkoda, że nie mogłem ci przynieść srebrnych kul - powiedział Phineas - ale nie dałbym rady się z nimi teleportować.
- Rozumiem. - Phil wsunął magazynek do pistoletu.
- A co z moim jedzeniem? - Vanda zajrzała do pudła.
- Już się robi, Panno Grzanko. - Phineas zaczął wypakowywać butelki syntetycznej krwi i ustawiać je na blacie.
Vanda złapała jedną, zerwała kapsel i duszkiem wypiła zawartość.
- Oj, mała - Phineas z rozbawieniem zerknął na Phila - Ciekawe, czemu jest taka głodna?
Phil zignorował go. Schował resztę butelek do lodówki. Phineas spoglądał to na Phila, to na Vandę.
- Oboje przebraliście się za drwali. Bardzo... interesująco. Vanda trzasnęła pustą butelką o blat.
- Przymknij się, Doktorze Kieł, zanim wymyślę jakieś ciekawe zastosowanie dla tej butelki.
- Uuch, świntuszymy. - Phineas wyszczerzył zęby. - Podoba mi się. Phil załadował drugi pistolet, zabezpieczył go i wręczył Vandzie.
- Używałaś kiedyś czegoś takiego?
- Nie. - Przyjrzała się nieufnie broni, po czym posiała Phineasowi ironiczne spojrzenie. - Ale wiem, w co celować, żeby poćwiczyć.
- Ooch, świństwa i przemoc. - Czarnoskóry wampir puścił do niej oczko.
- Spoważniejesz wreszcie? - burknął Phil. Jeszcze raz podsunął pistolet Vandzie. - Będziesz tego potrzebować.
Wzięła go z niechęcią.
- Wolę mój bicz. Phineas parsknął śmiechem.
- Założę się.
- Mam ci wybić kły? - warknął Phil.
- No dobra, dobra. - Phineas uniósł ręce w geście kapitulacji. - Doktor Kieł tylko sobie żartuje. W Romantechu jest dość... ponuro. W tym waszym miłosnym gniazdku jest o wiele przyjemniej.
- To jest chata myśliwska - poprawił go Phil.
- Phil i Howard są myśliwymi. - Vanda podeszła stolika i położyła pistolet obok bicza. - Phil wyniósł je do piwnicy, bo mi się nie podobały, ale na ścianach były myśliwskie trofea.
- Tak, już ja wiem, co upolowałeś - mruknął Phineas. Kiedy Phil dźgnął go łokciem, szepnął: Nikomu nie powiem.
- Ale to jest dziwne. - Vanda obróciła się wokół własnej osi, rozglądając się po chacie. - Właśnie zauważyłam, że tu nie ma żadnej broni myśliwskiej zabiliście te zwierzęta?
Phil skrzywił się w duchu. Nie potrzebowali żadnej broni. Przeobrażony niedźwiedź i wilk potrafiły zabijać tradycyjnym sposobem.
Phineas wypuścił powolny, świszczący oddech i spojrzał znacząco na kumpla. Phil odchrząknął.
- Howard nigdy nie trzyma tu strzelb. Ktoś mógłby się włamać i je ukraść.
- Rozumiem. - Vanda przysiadła na poręczy kanapy, najwyraźniej usatysfakcjonowana tą odpowiedzią.
- Więc co się dzieje w Romatechu? - Phil zmienił temat. Phineas zestawił puste pudło na podłogę.
- Angus zjawił się parę godzin temu. W sali konferencyjnej naprzeciw biura ochrony urządził salę sztabową.
- Sztabową? - spytała Vanda, szeroko otwierając oczy.
- Jest bardzo prawdopodobne, że dojdzie do wojny - wyjaśnił Phil. - Szczególnie teraz, kiedy Casimir jest w Stanach.
Vanda skrzywiła się lekko.
- Dlaczego nie mógł zostać w Europie Wschodniej. To tam siedzą wszystkie paskudne wampiry.
Phil zmarszczył nos. Musiał jej powiedzieć, że paskudny wampir Sigismund też jest tutaj.
- To logiczne, że przeniósł się do Ameryki. Chce zniszczyć wszystkie nowoczesne, pijące z butelek wampiry, a tu mieszka większość z nich. Tu jest ośrodek władzy.
Phineas kiwnął głową.
- Angus mówił to samo.
- Hm, przywódcy może i są tutaj, ale ich poddani... - Vanda jęknęła. - Widzieliście tych gości na przyjęciu wczoraj wieczorem? Kiedy myśleli, że Phineas został otruty przez Malkontentów, wszyscy spanikowali i chcieli uciekać. Nasza strona 1:0 banda mięczaków!
Doktor Kieł zesztywniał.
- Ja nie jestem mięczakiem.
- I ja też nie jestem. Mamy mnóstwo doskonałych wojowników - dodał Phil. Ale wiedział, że Vanda ma sporo racji. Wampiry, które wybierały picie z butelek, robiły to, bo nie lubiły atakować śmiertelników. Z natury były pokojowo nastawionymi, praworządnymi istotami.
A poddani Casimira byli agresywni i brutalni. Jako śmiertelnicy byli mordercami i zbójami, a kiedy stali się wampirami, ich okrucieństwo jeszcze przybrało na sile. Dać przestępcy superszybkość, supersiłę i zdolność kontroli umysłów, a wyjdzie z tego bezwzględny potwór, przekonany o swojej wyższości i niezniszczalności. W jaki sposób dobre wampiry miały ich pokonać? Jeśli tego nie zrobią, już nikt nie powstrzyma Malkontentów przed sterroryzowaniem całego świata. Dobre wampiry musiały walczyć, czy im się to podobało, czy nie, nie o własne przetrwanie, ale i w obronie śmiertelnego świata.
Phil podszedł do tylnych drzwi i włożył kalosze.
- Dość dawno nie sprawdzałem terenu. Chcesz iść - Spojrzał znacząco na Phineasa.
- Jasne, koleś.
Phil uśmiechnął się do Vandy.
- To nam zajmie tylko parę minut. Założyła ręce i zmarszczyła brwi.
- Rozumiem. Chcecie porozmawiać o krwawych wojennych sprawach, nie strasząc słabej damy. Ale wiecie, ja już przeżyłam wojnę. Jestem twarda, do diabła.
Nie tak twarda, jak udawała. Phil miał ochotę wziąć ją w ramiona i scałować tę zmarszczkę z jej czoła, ale nie mógł tego zrobić przy świadku.
- Zaraz wracamy. - Wymknął się z Phineasem na dwór.
Odczekał kilka sekund na tylnym ganku, aż jego oczy przywykły do ciemności, a potem zszedł po schodkach na żwirową ścieżkę. Księżyc, któremu już niewiele brakowało do pełni, wisiał nisko nad ciemnym zarysem drzew. Wiatr szeleścił w gałęziach, wypełniając powietrze zapachem sosen.
Phil ruszył ścieżką, chrzęszcząc żwirem pod kaloszami. Phineas szedł obok niego, patrząc w ciemny las.
- Tędy. - Phil skręcił, zamierzając obejść chatę zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Ich kroki ucichły na trawie. Nasłuchiwał uważnie. Słyszał ptaki, szelest małych łapek w podszyciu.
- Jest bardzo źle? - spytał. Młody wampir kopnął szyszkę.
- Rosyjscy Malkontenci zaatakowali dom Romana. Nikogo tam nie było, ale w Romatechu rozległ się alarm. Niestety, zanim tam dotarliśmy, wszyscy już uciekli.
- Tchórze - burknął Phil.
- Będziemy mieszkać w Romatechu, dopóki się nie uspokoi. - Phineas westchnął. - Jeśli się kiedykolwiek uspokoi. Z tego, co mówił ten Sigismund, wszystkie fabryki Romatechu są w niebezpieczeństwie. Angus postał Mikhaila, Zoltana, Jacka i Dougala do innych zakładów, żeby wzmocnili ochronę.
Phil spojrzał na frontowy ganek chaty, który właśnie mijali.
- Byłbym wdzięczny, gdybyś nie wspominał o Sigimundzie przy Vandzie. Chcę jej sam o tym powiedzieć.
- Ona go zna?
- To on przemienił ją i jej siostrę. Phineas gwizdnął.
- O kurczę, koleś. Nie dziwię się, że o mało nie urwałeś mu łba. Ale to było naprawdę niezłe, kiedy twoja ręka zamieniła się w łapę.
- Wolałbym, żebyś o tym też nie wspominał. Phineas się zatrzymał.
- Jeszcze jej nie powiedziałeś?
- Nie. Próbowałem, ale... - Jęknął w duchu. Powinien był próbować bardziej skutecznie. Vanda tak się upierała, że nie chce rozmawiać. Co próbowała przed nim ukryć?
Phineas ruszył dalej.
- Connor kazał ci przekazać wiadomość. Masz trzymać kudłate łapy przy sobie, dopóki pilnujesz Vandy.
Phil spojrzał w mroczny las i nie odezwał się słowem.
- Najwyraźniej ostrzeżenie Connora przyszło za późno - mruknął Phineas.
- Nie będę o tym rozmawiał. - Phil obszedł narożnik domu i ruszył w stronę tylnego ganku.
- Nie musisz, bracie. Doktor Kieł wyczuwa takie rzeczy. Poza tym jesteś zwierzęciem. I będziesz się zachowywał jak zwierzę. - Zawył jak wilk.
- Dość - warknął Phil. - To nie ma nic wspólnego moją zwierzęcą naturą. Kocham Vandę. I myślę, że ona kocha mnie.
- Stary, ona cię nawet nie zna. I nie pozna, dopóki nie powiesz jej prawdy. Phil się skrzywił.
- Okej. Masz rację. - Mógł tylko mieć nadzieję, że jego natura Zmiennokształtnego niczego nie zmieni. Vanda twierdziła, że miłość zwycięża wszystko. Ale nienawidziła zmiennokształtnych. I panicznie bała się wilków.
Kiedy zbliżyli się do tylnego wejścia, usłyszał dzwoniący w domu telefon.
- Szybko. - Podbiegł, żeby otworzyć drzwi. - Wolałbym, żeby Vanda nie odbierała. Phineas śmignął do środka z wampiryczną prędkością i znalazł się przy telefonie przed Vandą.
- Halo?
Phil, zamykając drzwi na klucz, zauważył szok na twarzy czarnoskórego wampira.
- Jak... jak to się stało? - wymamrotał Phineas. Skrzywił się, słuchając odpowiedzi. Vanda cofnęła się do kominka z zaniepokojoną miną. Założyła ręce na piersi i przygarbiła się nieco.
- Dobrze - powiedział cicho Phineas. - Zaraz tam będziemy. - Delikatnie odłożył słuchawkę i powoli odwrócił się przodem do nich. Wciąż miał oszołomioną minę.
- Co się stało? - spytał Phil. Phineas głośno przełknął ślinę.
- Zakłady Romatechu w Teksasie i Kolorado zostały wysadzone w powietrze. Nie żyje czternaście wampirów. Rannych jest jeszcze więcej.
Vanda gwałtownie zaczerpnęła powietrza i przycisnęła dłoń do ust.
Phil poczuł ściskanie w klatce piersiowej. W wszystkie ostatnie lata między Malkontentami i dobrymi wampirami panowało napięcie. Było nawet kilka drobnych potyczek. Jednak nic na taką skalę.
Spojrzał przez pokój na Vandę. Jakimś cudem musiał jej zapewnić bezpieczeństwo. Ale powinien też stanąć do walki.
- Zaczęła się wojna.
Rozdział 15
Vanda zadrżała. Koszmar wrócił z całą mocą. W wieku dwudziestu dwóch lat straciła dom, rodzinę i śmiertelność. Wojna rozdarła jej życie na strzępy - została sama, ścigana, ukrywająca się po jaskiniach.
A teraz, wiele łat później, straciła swój klub i przyjaciółki. Znów się ukrywała, ścigana przez Malkontentów. I znów wojna rujnowała jej świat.
Poczuła przypływ gniewu. Jak to mogło znów się dziać? Czyżby była przeklęta? Zacisnęła pięści. Miała ochotę w coś walnąć. Rzucić czymś. Wrzeszczeć.
Chwyciła bicz ze stolika. Niech któryś z tych Malkontentów ją znajdzie. Zedrze mu skórę z twarzy. Zabije tego cholernego... Bicz poleciał na podłogę.
Boże, nie chciała znów zabijać. Co ona wyprawiała? Już kiedyś pozwoliła, żeby potwory się do niej dobrały. Pozwoliła, żeby i ją zmieniły w potwora. Nie. Łzy zapiekły ją pod powiekami. Nigdy więcej.
- Vando? - Phil podszedł do niej z zaniepokojoną miną - Dobrze się czujesz?
Ależ z niej samolubna idiotka. O mało nie dostała ataku szału z żalu nad samą sobą, kiedy inne wampiry straciły dzisiaj życie. Czternaście ofiar śmiertelnych. Gdzieś tam były wampiry w żałobie. Ranni. Tym gniewem nie pomagała ani im, ani sobie.
Odetchnęła głęboko.
- Już dobrze. Przez chwilę byłam potwornie wściekła, ale...
- Zapanowałaś nad tym. - W oczach Phila lśniły miłość i czułość.
Serce Vandy przepełniło ciepło. Ten koszmar był inny niż poprzedni. Tym razem miała Phila. I nie ścigały jej wilki. Phineas odchrząknął.
- Przykro mi przerywać ten czuły moment, ale Phil i ja dostaliśmy rozkaz, żeby wrócić na naradę strategiczną.
Phil zesztywniał.
- Nie zostawię Vandy samej.
- Może z nami iść, jeśli chce. - Phineas zwrócił się do Vandy. - Wiesz, jak się dostać do Romatechu, prawda?
- Nie, dzięki - odparła Vanda. - Lećcie beze mnie.
- Jesteś pewna? - spytał Phil. Rzuciła drwiąco:
- Hm, mam się teleportować do Romatechu, kiedy czarne charaktery wysadzają fabryki w powietrze? Trudne pytanie. Jednak zostanę tutaj.
- Wrócę przed świtem - zapewnił ją Phil.
- Więc lepiej się pospiesz i znikaj. - Spojrzała na zegar nad kuchennym zlewem. - Już jest wpół do piątej.
Kiwnął głową.
- Chwileczkę, Phineas. Muszę włożyć uniform. - Pobiegł do łazienki.
Vanda przeszła do kuchni i wyjęła dwie butelki krwi z lodówki. Podała jedną Phineasowi.
- Dzięki. - Odkręcił kapsel i się napił.
- Dziękuję, że to przyniosłeś. - Zniżyła szeptu, żeby Phil jej nie usłyszał. - Wiem, że podejrzewasz, że Phil i ja jesteśmy... ze sobą, ale proszę cię nie mów nikomu.
- Cukiereczku - odszepnął Phineas - jeśli chodzi o Phila, sekrety już mi nosem wychodzą. Ale będę milczał jak grób.
- Dziękuję. - Vanda stuknęła butelką o jego butelkę. Odwróciła się na dźwięk otwieranych drzwi łazienki.
Wyszedł z nich Phil ubrany w spodnie khaki i grabową koszulkę polo.
- Okej, Phineas. Lecimy.
Dodała Philowi otuchy uśmiechem, kiedy teleportował się z czarnoskórym wampirem. I natychmiast poczuła się samotna bez niego. Tak szybko i bez reszty zawładnął jej sercem i życiem.
Wypiła łyk krwi, zastanawiając się, jakich to sekretów strzegł Phineas. Przecież nie mógł znać jej najbardziej ponurych tajemnic. Nigdy ich nikomu nie wyznała. Więc musiał mówić o Philu. Czy było coś, czego o nim nie wiedziała?
Cofnęła się myślą do dnia, kiedy go poznała. Był wysokim, dziewiętnastoletnim studentem o pięknych oczach, bystrym umyśle i czarującym uśmiechu. Nawet wtedy biła od niego pierwotna seksualność, zapowiedź, jakim stanie się mężczyzną, i ciągnęło ją do niego od pierwszej chwili.
Teraz, jako dwudziestosiedmioletni mężczyzna, był o niebo bardziej męski niż wtedy. Emanował samczą siłą i pewnością siebie. Doprowadzał ją do szału pożądania, budził w niej zaufanie i poczucie bezpieczeństwa. Ale jak dobrze go znała tak naprawdę?
Przemknęło jej przez głowę kilka wspomnień. Phil odkrywający bombę w jej szafce, chociaż nie widział jej na oczy. Phil chwytający Maxa w jej klubie; jakim cudem miał dość siły by przygwoździć wampira do podłogi? Nawet jej ochroniarz twierdził, że poruszał się za szybko.
Odepchnęła od siebie te myśli. Phil był pełnym uroku, cudownym człowiekiem. Nie powinna w niego wątpić. Powinna być wdzięczna, że jest taki silny i szybki. Gdyby nie odkrył tej bomby, nie żyłaby. Gdyby nie zabił węża, nie żyłaby.
Jego miłość do niej była autentyczna i piękna I ona też się w nim zakochiwała. Tylko to się liczyło.
Atmosfera w sztabie była ponura. Phil usiadł przy stole konferencyjnym obok Connora. Skinął głową innym, siedzącym wokół długiego stołu: Jackowi i Larze, Austinowi i Darcy, Howardowi, Phineasowi, Emmie Laszlowi, Gregoriemu i Carlosowi, brazylijskiemu pantero!akowi. Pod ścianami stało kilka dodatkowych krzeseł, przyniesionych do sali. Hugo, były wykidajło z klubu Vandy, siedział obok Robby'ego i Jeana-Luca, który teleportował się z Teksasu. Angus chodził wokół stołu, głęboko pogrążony w myślach.
W kącie sali, sam, siedział Sean Whelan. Jako pracownik CIA i szef komórki Trumna miał za zadanie identyfikować i eliminować wampiry. Ta misja trochę się skomplikowała, kiedy jego córka, Shanna, wyszła za Romana Draganestiego, a jeszcze bardziej, kiedy członkowie jego zespołu, Austin i Emma, przeszli na stronę „wroga”. Spojrzenie Seana biegało nerwowo po sali.
Phil rozejrzał się jeszcze raz i dotarło do niego, ze Roman i Shanna są nieobecni. Pochylił się do Connora i szepnął:
- Czy Angus wysłał Draganestich do kryjówki?
- Nie - odparł Szkot. - Chciał, ale uparli się, ze zostaną. Dougal i Zoltan teleportują ranne wampiry tutaj. Roman z Shanna są w przychodni i opatrują im rany.
- Jakim sposobem Malkontenci zdołali dostać się zakładów? - rzucił Phil. - Myślałem, że Angus wzmocnił ochronę.
- Wzmocniłem - burknął Angus, który to usłyszał. - Podwoiliśmy naziemną ochronę, ale oni zaatakowali z powietrza. Rakiety wystrzelone ze śmigłowców.
- Wojskowych śmigłowców? - spytał Phil.
- Tak sądzimy - powiedział Angus, nie przestając krążyć. - Musieli użyć kontroli umysłów i infiltrowali pobliskie bazy wojskowe.
- Zaalarmuję wojsko - postanowił Sean Whelan.
Kiedy dwanaście głów odwróciło się z niepokojem w jego stronę, uniósł ręce.
- Nie martwcie się, nie powiem im o wampirach. Powiem po prostu, że w kraju działa radykalna grupa parapsychicznych terrorystów i stosuje kontrolę umysłów do infiltracji baz. Zarekomenduję zamknięcie baz, żadnych odwiedzających po zmroku. Każdy obcy zostanie z miejsca zastrzelony. Miejmy nadzieję, że to pomoże.
- Dziękuję, Whelan. - Angus przeszedł wzdłuż stołu. - W takim razie zaczynajmy. Jak wszyscy wiecie, dwa z naszych zakładów zostały dzisiaj zniszczone. Jednym z naszych priorytetów jest jak najszybsze przywrócenie produkcji w Teksasie i Kolorado. Gregori nad tym pracuje.
Gregori skinął głową.
- Oglądamy już parę nieruchomości do dzierżawy. Wciąż mamy wszystkich dziennych, śmiertelnych pracowników, więc mamy nadzieję, że za dwa tygodnie przywrócimy produkcję.
- Dobrze. Kolejną sprawą jest ochrona pozostałych trzech zakładów. Dlatego poprosiliśmy o pomoc ojca Shanny. - Angus wskazał Seana Whelana. - Oddaję ci głos, Sean.
- Dziękuję. - Oficer CIA wstał i rozejrzał się nieufnie po sali - Chociaż bardzo niechętnie sprzymierzam się z waszym gatunkiem, jestem przekonany, że sojusz z wami leży w najlepszym interesie żywych Amerykanów.
- Dziękujemy, Sean. - Emma uśmiechnęła się do niego. Skrzywił się, patrząc na swoją byłą podwładną.
- Skontaktowałem się z armią i wojskowi z się zapewnić dodatkową ochronę waszym zakładom tutaj, w Ohio oraz w Kalifornii. Dostarczą też wyrzutnie przeciwlotnicze, radary i personel niezbędny do obsługi tego sprzętu. Zaczną się instalować jutro.
- Jak to wyjaśniłeś wojskowym? - spytał Connor.
- Powiedziałem, że to rutynowe ćwiczenia w zwalczaniu krajowego terroryzmu - wyjaśnił Sean. - co w mojej opinii, jest prawdą. Te cholerne wampiry to najgorsi terroryści, z jakimi musiał zmierzyć się nasz kraj Jeśli mogę zrobić jeszcze coś, żeby zetrzeć nieumarłych z powierzchni planety, dajcie znać.
W sali zapanowała niespokojna cisza.
- No cóż, jesteśmy ci bardzo wdzięczni za pomoc, Sean. - Angus uścisnął mu dłoń. - A teraz może chcesz odwiedzić swoje wnuki? Są z Radinka w pokoju dziecięcym po drugiej stronie korytarza.
Sean spojrzał na niego cierpko.
- Wolałbym zostać tutaj i posłuchać, jakie macie plany.
W oczach Angusa błysnęła irytacja, ale wskazał Seanowi krzesło.
- Oczywiście. Siadaj.
Wampir znów zaczął chodzić wokół stołu.
- Roman jest zajęty rannymi, więc nie może wam opowiedzieć o swoim najnowszym projekcie. Chce rozpracować wzór chemiczny nightshade. Laszlo, wiesz, czy zrobił jakieś postępy?
Niski chemik wyprostował się na krześle.
- Tak jest, sir. Stworzył dwie substancje do przetestowania. Problemem jest oczywiście znalezienie królika doświadczalnego. W najlepszym wypadku narkotyk sparaliżuje wampira. W najgorszym... - Chwycił guzik kitla i zaczął nim kręcić. - Może się okazać zabójczy.
Connor odchylił się do tyłu na krześle.
- Och na szczęście mamy ochotnika. Czeka w srebrnym pokoju.
- Więzień? - Laszlo pociągnął za guzik. - To... to chyba trochę nieludzkie.
- On nie jest człowiekiem - syknął Sean Whelan. - To potwór. Angus westchnął.
- Tym razem przypadkiem się z tobą zgadzam, Whelan.
- Piekło właśnie zamarza - mruknął Connor i podniósł głos. - Niech nam się ten więzień jeszcze na coś przyda! Wygląda na to, że nie ma dla nas więcej informacji.
- Słyszałem, że pracujesz nad czymś jeszcze, Laszlo? - powiedział Angus.
- A, tak. - Chemik szarpnął za guzik. - Otóż rozmawiałem na przyjęciu z Jackiem. Powiedział mi o urządzeniu namierzającym, które FBI umieściło w sztucznym kosmyku włosów Lary, żeby móc ją zlokalizować. Niestety, Jack słyszał to urządzenie i musiał je usunąć. Ale potem Malkontenci porwali Larę i szukał jej wiele dni.
- Tak, wiemy - burknął niecierpliwie Angus. - Do rzeczy. Guzik poleciał na stół. Laszlo chwycił go i schował do kieszeni.
- Dzisiaj zacząłem pracować nad nadajnikiem, który byłby całkowicie niewykrywalny dla wampirów i zmiennokształtnych. Wtedy moglibyśmy wszyscy się oznakować i gdyby ktoś został porwany, można by go szybko odbić.
- To świetny pomysł, kolego. - Gregori pokazał kciuki w górę mikremu chemikowi. Laszlo się zaczerwienił.
- No cóż, ja sam raz byłem porwany, więc jakie to przerażające.
- A jak konkretnie by wyglądało to znakowanie - zainteresował się Connor.
- Urządzenie najprawdopodobniej byłoby wszczepiane pod skórą. - Laszlo zaczął się bawić się kolejnym guzikiem. - Nacięcie goiłoby się podczas śmiertelnego snu, więc nie pozostawałby żaden ślad po implancie.
- Jak zaawansowane są prace? - spytał Angus.
- Dopiero... dopiero dzisiaj zacząłem. Potrzebuj paru nocy. Może tygodnia.
- Dobrze. Więc powodzenia. - Angus wskazał drzwi Laszlo zamrugał.
- Och. Oczywiście. Dziękuję. - Wyszedł pospiesznie.
- No dobrze, musimy omówić strategię - powiedział Angus. Phil uniósł rękę.
- Coś mi właśnie przyszło do głowy. Moglibyśmy wziąć nadajnik Laszla, wszczepić do Sigismundowi, kiedy będzie spał, tak żeby nie wiedział, że go ma, a potem udać, że go przenosimy i niby niechcący pozwolić mu uciec...
- Niech mnie kule biją! - wykrzyknął Angus. - Może nas doprowadzić prosto do Casimira.
Podniecone pomruki obiegły salę. Shean Whelan zerwał się na nogi.
- Jeśli odkryjemy, gdzie się ukrywa, mógłbym wysłać specjalny zespół zadaniowy, żeby przebili Casimira i jego ludzi kołkami podczas snu!
Pomruki ucichły. Phil skrzywił się, widząc przerażone miny wampirów w sali. Jeśli Sean uważał, że dopuszczalne jest mordowanie Malkontentów we śnie, to co go powstrzyma przed zrobieniem któregoś dnia samego z dobrymi wampirami?
Angus odchrząknął.
- Doceniamy twoją pomoc w kwestiach bezpieczeństwa Whelan. Ale jeśli chodzi o zabicie Casimira, wolelibyśmy to zrobić honorowo. Twarzą w twarz, na polu bitwy.
Sean prychnął.
- Myślicie, że te potwory w ogóle rozumieją pojęcie honoru?
- Być może nie, ale my rozumiemy. - Angus zwrócił się do Phila: - Wpadłeś na naprawdę świetny pomysł, chłopcze.
- Tak, ale minie jakiś tydzień, zanim Laszlo będzie miał gotowy nadajnik - powiedział Connor. - Nie możemy tu czekać, kręcąc młynka palcami, kiedy Casimir kontynuuje swój atak.
Angus kiwnął głową i znów zaczął spacerować.
- Musimy działać.
- Jeśli my nie możemy znaleźć Casimira, to niech on znajdzie nas - podsunął Jack.
- Zasadzka - mruknął Angus. - Mów dalej.
- Powinniśmy zastawić pułapkę gdzieś z daleka od pozostałych zakładów Romatechu - zasugerowała Emma. - Odciągnąć od nich jego uwagę.
Phil kiwnął głową.
- Wtedy przejmiemy kontrolę nad sytuacją.
- Bardzo dobrze - ocenił Angus. - Potrzebujemy jeszcze tylko przynęty. Czy Sigismund nie podał nam listę wampirów, które Casimir chce zabić?
Phil zacisnął pod stołem pięści. Nie mógł im pozwolić żeby użyli Vandy jako przynęty.
- Mam tu listę. - Connor wyjął z teczki kartkę. - Ian i Toni. Podejmą się tego.
- Ale oni są jeszcze w podróży poślubnej - zaprotestowała Emma. - Nie ma nikogo innego?
- Zoltan i Dougal - odczytał Connor z listy. - Byli w zakładach, które zostały dzisiaj ostrzelane. Mają trochę poparzeń i zadrapań, ale dojdą do siebie podczas snu.
- Dobrze - rzekł Angus. - To mamy dwóch.
- Jestem na liście. - Jack uniósł rękę. - Ja to zrobię. Jego narzeczona Lara skrzywiła się z niechęcią.
- W takim razie ja też powinnam w tym wziąć udział. Będziecie potrzebować dziennego strażnika.
- Szczerze mówiąc, Jack, dla ciebie mamy inne zadanie - oświadczył Angus. - Chcę, żeby Roman i jego rodzina udali się jutro wieczorem do kryjówki. Zwykle pilnują ich Connor i Howard, ale wydaje mi się, że miałoby większy sens, gdybyście zastąpili ich ty i Lara.
Jack zesztywniał.
- Ale stracę całą akcję. Jestem waszym najlepszym szermierzem. Bez urazy, Jean-Luc.
Francuski wampir machnął ręką.
- Wy dwoje jesteście najlepszymi kandydatami - wyjaśnił Connor. - Ty możesz pilnować w nocy, a Lara za dnia. I będziecie żywi w dniu swojego ślubu.
Lara miała minę, jakby jej ulżyło, ale Jack zaciskał zęby. Connor spojrzał na niego ze współczuciem.
- Wiem, jak się czujesz, chłopcze. Sam to przezywałem. Ale zapewnienie Romanowi bezpieczeństwa jest bardzo ważne. Jeśli uda mu się zrobić nightshade, to może być nasza najpotężniejsza broń w walce z Malkontentami.
Jack westchnął z rezygnacją.
- No dobrze. Zrobimy to. Lara uścisnęła jego dłoń.
- Kto jeszcze jest na liście? - spytał Angus.
- Ja. - Phineas dumnie podniósł rękę. - Doktor Kieł do waszych usług. Angus się uśmiechnął.
- W porządku, chłopcze.
- Ja też tam polecę - oznajmił Robby. - Powinni mieć wsparcie, kogoś, kogo Casimir się nie spodziewa.
- Coś jak tajna broń. - Angus kiwnął głową. - Dobry pomysł.
- Posłuchajcie, chłopaki - odezwał się Gregori. - Nie jestem wojownikiem, ale znam się na marketingu i reklamie. Wy z tej listy możecie sobie siedzieć na otwartym polu choćby i tydzień, ale jeśli Casimir nie będzie o tym wiedział, to się nie pokaże. Musicie to zaaranżować i rozreklamować, ale tak, żeby nie wyglądało na zaaranżowane i rozreklamowane.
Angus założył ręce.
- Co proponujesz?
- Wiarygodny scenariusz. - Gregori potarł podbródek, zastanawiając się intensywnie. - Zoltan i Dougal uniknęli dzisiaj śmierci, więc to logiczne, że zechcą wyjść to uczcić. Pójdą do klubu dla wampirów. Najbardziej popularny jest klub Vandy, ale wczoraj został zniszczony. Nic jej nie jest?
- Wszystko z nią w porządku - odparł cicho Phil.
- Dobrze. - Gregori uśmiechnął się do niego, ale natychmiast znów spoważniał. - Jeśli chodzi o wampiryczne kluby, byłem w większości z nich. Potrzebujemy ciemnego, obskurnego lokalu, idealnego na zasadzkę. - Pstryknął palcami. - Mam. Krwisty Blues w Nowym Orleanie.
- Podoba mi się - stwierdził Angus. - A tamtejszy mistrz klanu jest naszym dobrym przyjacielem. Colbert nam pomoże.
Gregori stukał się w podbródek, ciągle myśląc.
- Teraz potrzebujemy reklamy.
- Może Corky Courrant? - zasugerowała Emma. - Jej program to plotki o celebrytach.
- Tak, ale spójrzmy prawdzie w oczy - powiedział Gregori. - Dougal i Phineas nie są celebrytami. Corky nie będzie obchodziło, co robią.
Phil poczuł ciężar w sercu. Był jeden pewny sposób, żeby zapewnić sprawie nieświadomy udział Corky. Spojrzał na Connora; Szkot patrzył na niego przepraszającym wzrokiem.
Connor odchrząknął.
- Na liście jest jeszcze jedno nazwisko. Casimir chce uśmiercić Vandę Barkowski. A Corky serdecznie jej nienawidzi.
Serce Phila ścisnęło się boleśnie. Do diabła. Nie wiedział, jak ją z tego wykręcić. Gregori się skrzywił.
- Musi być jakiś inny sposób. Vanda straciła dzisiaj klub. Już dość wycierpiała.
- Ale to przecież dziewczyna z charakterem, nie? - rzucił Angus. - Może chcieć się zemścić.
- Rzeczywiście, ma problemy z gniewem - przyznał Gregori. - Ale próbowaliśmy jej pomóc je przezwyciężyć.
- Jej gniew może być dokładnie tym, czego potrzebujemy - ocenił Connor. - Zabierzemy ją do klubu, niby przypadkiem damy znać Corky, że ona tam będzie, i pozwolimy Vandzie na jej słynny wybuch wściekłości. Corky pokaże to na antenie, a kiedy Casimir zorientuje się, że Vanda ciągle żyje, na pewno zjawi się w klubie, żeby ją zabić. Wtedy my zabijemy jego.
Gregori kiwnął głową.
- To zadziała, ale musimy mieć pewność, że Vanda będzie bezpieczna.
- Ja z nią polecę - odezwał się cicho Phil.
- Zdołasz ją przekonać, żeby to zrobiła? - spytał Connor. Phil westchnął. A miał inne wyjście?
Rozdział 16
Świt był już niedaleko, kiedy Phil wrócił do chaty. Phineas teleportował się z powrotem do Romatechu, stawiając go samego z Vandą. Składała pranie na kuchennym stole. Zobaczył stosik czystych ręczników i ubrań, łącznie z jej fioletowym kombinezonem.
Kiedy tylko Phineas zniknął, zarzuciła Philowi ręce na szyję i go uściskała.
- Tęskniłam za tobą.
Przytulił ją mocno i potarł podbródkiem o jej włosy. Connor sugerował, żeby po prostu zaprosić ją do Nowego Orleanu na wakacje i nie wtajemniczać jej w prawdziwy plan. Mogła nie zechcieć być przynętą, a oni byli zbyt zdesperowani, żeby podjąć takie ryzyko. To była wojna, a trudne czasy wymagały trudnych decyzji.
Phil nie dyskutował z nim, chociaż wątpił, czy zdoła z rozmysłem oszukać Vandę. Teraz, kiedy miał ją w ramionach, był już pewien, że nie zdoła.
- Jest bardzo źle? - spytała.
- Dosyć. - Wziął ją za rękę i poprowadził do kanapy. - Malkontenci z pomocą kontroli umysłów przejęli kilka wojskowych śmigłowców. Zbombardowali te dwa zakłady z powietrza.
- O nie. - Vanda usiadła obok niego na kanapie. - Co zamierza zrobić Angus?
Phil opisał jej, w jaki sposób Sean Whelan zamierza Pomóc wampirom. Potem wprowadził ją w plan Romana. Produkowania nightshade i plan Laszla stworzenia i urządzeń namierzających. Vanda kiwała głową, słuchając Uważnie, mimo że co chwila ziewała. Zamrugała sennie.
- Bardzo się cieszę, że mam bezpieczną kryjówkę, ale mam trochę wyrzutów sumienia, że nie pomagam w żaden sposób. - Westchnęła. - Co ja mówię? Podczas ostatniej wojny walczyłam w ruchu oporu, i to było przerażające jak diabli.
Phil zawahał się, nie bardzo wiedząc, jak kontynuować.
- Mistrz klanu z Nowego Orleanu zaprosił nas żebyśmy pobyli u nich przez parę nocy.
Vanda ziewnęła.
- W Nowym Orleanie?
- Zaraz zaśniesz na stojąco - zauważył. - Chodźmy do schowka. - Podciągnął ją na nogi.
Idąc, opierała się o niego.
- Zawsze chciałam zobaczyć Nowy Orlean.
- Gregori powiedział mi o jednym klubie, który nazywa się Krwisty Blues. Myślę, że ci się tam spodoba.
Spojrzała na niego zdezorientowana.
- To klub dla wampirów? Myślałam, że mam się ukrywać. W schowku usiadł na kocu i pociągnął ją do siebie, na podłogę.
- Vando, muszę być z tobą szczery. Angus chce za wszelką cenę wywabić Casimira z kryjówki. Jeśli teraz zdołamy go zabić, może uda się uniknąć wojny. Pomyśl, ile istnień można by uratować.
Zmrużyła oczy.
- Co jest grane?
- Chcą, żebyś pokazała się w tym klubie publicznie. Jesteś na liście Casimira, więc są spore szanse, tylko się zorientuje, że tam jesteś, pojawi się, żeby cię wykończyć. Będzie tam mnóstwo wampirów, które cię chronić. Phineas, Zoltan, Dougal, Robby. No i ja.
- O Boże. - Vanda przycisnęła dłoń do piersi - użyjecie mnie jako przynęty.
- Nie chcieliśmy. Chłopcy chcieli to zrobić bez ciebie. Niektórzy z nich też są na liście, ale doszliśmy do wniosku, że naprawdę cię potrzebujemy.
- Dlaczego? Co ja mogę zrobić?
- Jeśli tam będziesz, podpuścimy Corky, żeby pokazała to w swoim programie.
- Bo mnie nienawidzi. - Vanda z jękiem padła na koc - Ależ ze mnie szczęściara.
- Nie będę miał ci za złe, jeśli się rozgniewasz. Ziewnęła.
- Jestem za bardzo senna, żeby się rozgniewać. Odgarnął jej włosy z czoła.
- Naprawdę bardzo cię przepraszam. Nie chciałem, żebyś musiała to robić. Ale jeśli to powstrzyma Casimira przed zabiciem kolejnych wampirów, to chyba warto. Przysięgam ci, że cię obronię. Nie pozwolę, żeby ktokolwiek zrobił ci krzywdę.
- Tak. - Powieki jej opadły. - Jutro zaraz po przebudzeniu skopię ci tyłek.
Phil się uśmiechnął.
- To jesteśmy umówieni. - Jego piękna Vanda, taka mądra i dzielna. Odetchnęła głęboko i odpłynęła.
Phila ogarnęła nagła panika. Właśnie patrzył, jak Vanda umiera. Jeśli on ją zawiedzie, może umrzeć... na zawsze.
W południe Phil był już tak nakręcony, że chodził po chacie jak zwierzę po klatce. Wyszedł na dwór, ale las nie uspokoił go jak zwykle. Wilk w jego wnętrzu wył. Wreszcie zdobył miłość Vandy, a teraz mógł ją stracić.
Connor zapewniał go, że plan jest pewny. W klubie w Nowym Orleanie będzie przynajmniej dwunastu wampirycznych wojowników. Kiedy Casimir się pojawi, wampiry zaatakują i Vanda będzie bezpieczna.
Ale Phil wiedział, że plany nie zawsze wypalają. Nie mógł narazić Vandy na to niebezpieczeństwo bez jakiegoś planu awaryjnego. Potrzebował bezpiecznego miejsca, w które mógłby ją zabrać. Mogli wrócić ale jeśli bitwa w Nowym Orleanie wywiąże się tuż przed świtem? Tutaj będzie już dzień. Bezpieczniej było udać się na zachód.
A on miał myśliwską chatę w Wyoming. A przynajmniej sądził, że ją jeszcze ma. Nie był tam od ponad czterech lat. Dom mógł się spalić. Nie było tam telefonu więc automatyczna sekretarka nie mogła odebrać i dać Vandzie namiaru do teleportacji.
Ta chata była jego prezentem na osiemnaste urodziny, przekupstwem, które miało go uczynić bardziej uległym wobec ojca. Podziałało na jakieś trzy miesiące. Phil próbował się wyrwać spod kontroli, a ojciec, w napadzie wściekłości, wygnał go na całe życie.
Phil wyniósł się do chaty, ale po kilku miesiącach uznał, że ukrywanie się przed życiem to nie jest życie. Odszedł stamtąd, spragniony zupełnie innego otoczenia, i znalazł je w Nowym Jorku.
Przez kilka pierwszych lat wracał do chaty na wakacje. To wtedy odkrył listy, które zostawiała mu jego siostra Brynley. Z początku błagała go, żeby wrócił do domu. Zostawił dla niej list, w którym napisał, że nie może wrócić, nigdy. Potem błagała go, żeby przynajmniej był z nią w kontakcie. Zapisał jej numer w komórce, ale nigdy nie zadzwonił. Jakieś cztery lata temu przestał zaglądać do chaty.
Wybrał jej numer. Nie było sygnału. Przeniósł się do telefonu w kuchni. Serce tłukło mu się w piersi nie słyszał głosu Brynley od dziewięciu lat. Czy ona w ogóle zechce mu wyświadczyć przysługę? Czy w ogóle zechce z nim rozmawiać?
- Halo?
Jego serce na chwilę zamarto. Glos Brynley nabrał lekko ochrypłego brzmienia dojrzałej samicy wilkołaka. Zalały go wspomnienia. Kiedy dorastali, zawsze była po jego stronie. Szczenięta wilkołaków zwykle rodziły się parami, więc była jego bliźniaczką, razem przeżyli swoje pierwsze przeobrażenie, swoje pierwsze polowanie. Razem zabili swoją pierwszą ofiarę. Wzywała mu krew z pyska, a potem wyli z radości do księżyca.
- Hej, słyszę, jak oddychasz, zboczeńcu. - Rozłączyła się.
Zagapił się na słuchawkę. No, świetnie mu poszło. Zaczął znów wybierać numer, kiedy telefon zadzwonił mu w ręce.
- Halo?
- Namierzyłam twój numer, zboku. Doniosę na ciebie na...
- Brynley, to ja... Phil.
Chwila ciszy. Niemal spodziewał się, że ona znów się rozłączy.
- Philip?
Sprawdzała go. Większość ludzi zakładała, że miał na imię Philip.
- Nie. Philupus. Zachłysnęła się.
- O mój Boże, to naprawdę ty! - Pisnęła i wybuchnęła - echem. - Phil! Bogu dzięki! Od wieków czekałam, aż zadzwonisz. Co u ciebie?
- Hm... okej. A u ciebie?
- Cudownie! Teraz, skoro wróciłeś. Bo wróciłeś, Prawda? Skrzywił się.
- Nie. Nie wróciłem.
- Phil, ty musisz wrócić. To przeznaczenie dzwoniłeś właśnie teraz. Chciałam już wynająć detektywa, żeby cię odnalazł.
Skóra mu ścierpła.
- Dlaczego? Co się dzieje? - Przecież staruszek pewno był zdrowy. Wilkołak w dobrej kondycji mógł żyć do pięciuset lat, a jego ojciec nie miał jeszcze dwustu.
- Wszystko się dzieje - burknęła Brynley. - Howell w przyszłym miesiącu kończy dwadzieścia lat. Nacisk ojca, żeby mianował go następcą.
Howell miał prawie dwadzieścia lat? Phil przywołał swoje ostatnie wspomnienia młodszych brata i siostry Howell i Glynis mieli ledwie po jedenaście lat, kiedy odszedł.
- Nie zdawałem sobie sprawy, że Howell dorósł.
- Ba, no wiesz. Nie przestaliśmy tu żyć, kiedy odszedłeś. Howell poprosił Radę o pozwolenie na zostanie alfą.
- To bardzo młody wiek na zostanie alfą - mruknął Phil.
- Nawet mi nie mów. On jest potwornie ambitny. A jeśli uda mu się ten numer, wataha będzie pod takim wrażeniem, że będą go woleli od ciebie. Więc lepiej zabieraj kudłaty tyłek do Montany i zyskaj status alfy. Udowodnij, że jesteś prawowitym następcą.
Westchnął. Gdyby wataha wiedziała, że zdobył status alfy bez ich wsparcia, nigdy nie daliby mu spokoju.
- Ja mam własne życie, Bryn, i lubię je.
- Czyś ty zwariował? Phil, jesteś cholernym księciem. Możesz mieć wszystko, czego zapragniesz.
Z wyjątkiem wolności. I Vandy. Wataha nigdy nie zaakceptowałaby wampirzycy w roli królowej.
- Brynley, czy moja chata w Wyoming jeszcze Chwila ciszy.
- Tak.
- Być może będę potrzebował zjawić się tam na parę dni. Mogłabyś się tam ze mną spotkać?
- Byłoby cudownie cię zobaczyć. Tęskniłam za tobą.
- Ja za tobą też. Dasz radę dotrzeć tam dzisiaj wieczorem i zaopatrzyć lodówkę?
- Okej. Masz urlop? Nawet nie wiem, gdzie pracujesz.
- Wyjaśnię ci wszystko, kiedy już tam będę. - Umilkł chwilę - Wiedział, że to zabrzmi dziwnie, ale nie było innej rady. - Potrzebuję mieć w chacie parę butelek syntetycznej krwi.
- Chyba żartujesz. Po co? - Będzie ze mną ktoś, kto to pije.
- Wampir? Psiakrew, Phil. Tata dostanie kota.
- Nie mów mu, że tam będę. - Phil zacisnął zęby. - Ja mówię poważnie, Brynley. Nie mów mu.
- Ja też mówię poważnie. Tato będzie chciał się z tobą zobaczyć. Już nie jest na ciebie zły.
Phil jęknął w duchu. Oczywiście, że ojciec ucieszy się na jego widok. Powita go z powrotem jak syna marnotrawnego. Wbije w niego pazury i nigdy nie puści.
- Brynley, porozmawiamy o tym później. Na razie musisz pojechać do chaty, zabrać ze sobą butelkowaną krew i czekać na mój telefon. Jeśli zadzwonię, to tylko w nocy.
- Jeśli zadzwonisz?
- Tak, i jeśli zadzwonię, to dlatego, że będę w poważnym niebezpieczeństwie i będę potrzebował bezpiecznej kryjówki. Ta osoba, z którą będę, wykorzysta twój głos, żeby nas tam teleportować.
- O kurczę. Słyszeliśmy plotki, że pracujesz dla wampirów. Nie chciałam w to wierzyć.
- Możesz to zrobić, Bryn? Westchnęła.
- Jasne. Ale jutro w nocy zaczyna się pełnia będzie się dziwił, dlaczego nie ma mnie na łowach.
Ach tak, łowy. Największa atrakcja w życiu wilczej watahy. Co miesiąc, w pierwszą noc pełni księżyca wataha zbierała się na polowanie. Wataha ojca, obejmuje Montanę, Idaho i Wyoming, była teraz tak wielka, że co miesiąc tylko garść wilków była wybierana do polowania, z najwyższym wodzem. Inni członkowie watahy i pomniejsi wodzowie zbierali się lokalnie na comiesięczne polowanie. Zaproszenie na łowy z ojcem Phila to był wielki zaszczyt, wilczy równoważnik audiencji u królowej czy króla w ludzkim świecie.
Phil wychował się, patrząc, jak inne wilkołaki kłaniają się przed jego ojcem i nazywają go najwyższym wodzem. Jego ojciec był najpotężniejszym wilkiem alfa w Stanach. W wieku dwunastu lat Phil rozumiał już, że jego ojciec pożądał władzy ponad wszystko. Zawsze chciał mieć większą władzę i większą kontrolę nad swoimi poddanymi, łącznie z własnymi synami. A Phil, przeklęty tymi samymi genami, nie był wilkiem, który byłby w stanie się podporządkować.
Wziął głęboki oddech.
- To jest naprawdę ważne.
- Tak, domyśliłam się. Inaczej nigdy nie raczyłbyś zadzwonić. Skrzywił się, słysząc urazę w jej głosie.
- Dziękuję ci, że chcesz mi pomóc. Miło będzie cię zobaczyć.
- Och, Phil. - Jej głos drżał z emocji. - Zrobiłabym dla ciebie wszystko, przecież wiesz. Będę czeka twój telefon. Uważaj na siebie.
- Dzięki. - Rozłączył się.
Ogarnęły go złe przeczucia, od których ścisnął mu się żołądek. Chata w Wyoming była idealną kryjówką dla Vandy. Nikt z wampirycznego świata nie wiedział o jej istnieniu. Ale koszt skorzystania z tej kryjówki mógł być o wiele za wysoki.
Vanda zmarszczyła nos.
- Tu pachnie kawą.
- Bo przez sto lat to był magazyn kawy - wyjaśnił Robby - Wcześniej klan mieszkał w starej piwnicy na wojna ale została zniszczona przez huragan Katrina.
Vanda rozejrzała się po wielkim, prostokątnym pomieszczeniu. Ściany były poznaczone plamami, pokazującymi, jak wysoko sięgała tu woda. Teraz budynek był suchy i pusty, jeśli nie liczyć niewielkiego aneksu wypoczynkowego, składającego się z kanapy oraz kilku foteli.
Robby, Zoltan i Dougal odwiedzali już wcześniej nowoorleański klan, więc magazyn był osadzony w ich parapsychicznej pamięci. Po prostu złapali Vandę, Phineasa i Phila i teleportowali ich tutaj.
Vanda zacisnęła bicz wokół pasa.
- Gdzie są wszyscy? Myślałam, że na nas czekają. Phil wskazał kamerę ochrony nad głównym wejściem.
- Prawdopodobnie już wiedzą, że tu jesteśmy.
- Bonsoir, mes amis, dobry wieczór przyjaciele. - Po magazynie rozległ się echem głęboki męski głos. - Witajcie w naszym domu.
Vanda rozejrzała się dookoła, potem spojrzała w górę. Przez cały magazyn ciągnęła się galeria. Z drzwi w połowie jej długości wyłoniła się para wampirów Mężczyzna był przystojny, ubrany całkowicie na czarno, a kobieta u jego boku miała na sobie mieniącą się bladozłotą wieczorową suknię w tym samym odcieniu, co jej włosy.
- Żadnych schodów czy drabin - mruknął Phil. - Dobry sposób zabezpieczenia się.
Z pomieszczenia na górze wyszło więcej wampirów. Elegancko ubrane, ustawiły się wzdłuż balustrady. Vanda zrozumiała, że klan tak naprawdę mieszka na piętrze, dostępnym wyłącznie za pomocą lewitacji co zapewniało im bezpieczeństwo przed śmiertelnymi intruzami.
Mężczyzna w czerni zszedł z galerii i spłynął na dół czarna marynarka trzepotała lekko wokół niego, dopóki z gracją nie wylądował na parterze. Ukłonił się.
- Jestem Colbert GrandPied, do usług.
- Vanda Barkowski. - Wyciągnęła rękę. Pochylił się, żeby ją ucałować.
- Enchante.
Kiedy Colbert witał się z resztą jej towarzyszy, Vanda patrzyła, jak kolejne wystrojone wampiry sfruwają z galerii.
- Jestem Giselle. - Blondynka w złotej sukni i ucałowała Vandę w policzki. - Jesteśmy zaszczyceni, że możemy cię gościć.
Zaszczyceni? Vanda nie widziała żadnego zaszczytu w byciu przynętą. A te eleganckie wampiry wyglądały, jakby wybierały się raczej do opery, a nie na wojnę z Casimirem.
- Ehm, zdajecie sobie sprawę, że może dojść do bitwy? Giselle przekrzywiła głowę.
- O ile zrozumiałam, bitwa ma się odbyć w Krwistym Bluesie. Taki jest plan, non? Vanda westchnęła.
- Tak, ale...
- Nie martw się, cherie. - Giselle poklepała ją po ramieniu. - Nasi najlepsi szermierze wybierają się z wami do klubu. Wielu z nich straciło bliskich w wielkiej Wojnie Wampirów w 1710 roku. Bardzo chcą się zemścić.
- Świetnie. - Vanda uśmiechnęła się cierpko. - Więc są zadowoleni. - Spojrzała na Phila. Cały wieczór chodził] z ponurą miną, strzelał oczami dookoła, jakby spodziewał się niebezpieczeństwa za każdym rogiem.
Colbert objął ręką smukłą talię Giselle.
- A gdzie są Scarlett i Tootsie? Myślałem, że one pierwsze będą na dole. - Giselle uśmiechnęła się do Vandy - Są twoimi największymi fankami.
- Fankami? - Vanda zamrugała, kiedy jakaś postać wybiegła z pokoju na piętrze na galerię. - Rany. - Srebrna suknia była całkowicie pokryta cekinami i migotała jak kula disco. Vanda potrzebowała chwili, żeby przyzwyczaić wzrok.
- To jest Scarlett - szepnął Colbert.
Vandę zamurowało. Figura Scarlett całkiem nieźle wypełniała sukienkę... jak na faceta.
- Ożesz - mruknął Phineas. Scarlett spojrzał na Vandę i pisnął.
- O mój Boże! Już jest! Tootsie, pospiesz się. Już jest! - Zatrzepotał dłońmi przed twarzą. - O mój Boże, nie mogę oddychać.
- Gdzie ona jest? - Kolejna postać wypadła na galerię. Wściekle różowe dzwony i gorset, od góry do dołu obszyty cekinami. Tootsie miał do tego żarówiastą różową perukę, zwieńczoną błyszczącym różowym toczkiem.
- Et voilà. - Colbert wskazał galerię. - Tootsie. Tootsie przycisnął dłoń do piersi, gapiąc się na Vandę.
- To naprawdę ona! Och jej, ma fioletowy kombinezon. I fioletowe włosy. - Chwycił dłoń Scarlett. - To takie ekscytujące!
Razem zeskoczyli z galerii i wylądowali na parterze.
Scarlett zachwiał się lekko na swoich piętnastocentymetrowych czerwonych szpilkach i podbiegł do Vandy.
- Tak się cieszę, że mogę cię poznać. Jestem twoją największą fanką!
- Nie, ja jestem twoją największą fanką. - Tootsie przepchnął się do przodu. - Jestem o cały rozmiar większa od Scarlett. - Zachichotał.
- Nie byłabyś, gdybyś odstawiła chocolood - odparł złośliwie Scarlett. - Och, Vando... mogę ci mówić Vanda? Proszę?
- Chyba. Tak mam na imię. Scarlett zachichotał.
- Jesteś taka bystra. I odważna! Strasznie nam się podobało, jak przewodziłaś zamieszkom pod DVN, kiedy Ian miał kłopoty.
- Widziałyście to? - Vanda przypomniała sobie wydarzenia ostatniego grudnia. Gregori przyniósł kamerę na parking, na którym zebrała grupę kobiet, żeby wesprzeć Iana. Ale wtedy o wiele bardziej przejmowała się bezpieczeństwem Iana niż tym, że pokażą ją w telewizji.
- Uwielbiamy Iana - wyjaśnił Tootsie. - To taki słodki chłopak.
- I ma taki sexy kilt - dodał Scarlett, ale Tootsie pacnął go po ręce.
- Zachowuj się. I to było cudowne, jak pomagałaś Ianowi znaleźć jego prawdziwą miłość. - Tootsie przycisnął dłoń do ust. - To było takie romantyczne. Chyba się rozpłaczę.
- Nie waż się - zbeształ go Scarlett. - Tusz ci spłynie. - Vando. - Chwycił ją za rękę. - Byłyśmy zachwycone, kiedy rzuciłaś się na Corky Courrant. Wszyscy byliśmy, prawda?
Wśród obecnych rozległy się potakujące pomruki.
- Mamy to wszystko nagrane - wyjaśnił Tootsie okropną scenę, kiedy Corky obrażała Iana, i tę cudowną scenę, jak przeleciałaś przez stół, żeby udusić tę sukę.
- Oglądałyśmy to sto razy! - wykrzyknął Scarlett.
- Cudownie - mruknęła Vanda. - Pokazałam się wtedy z najlepszej strony.
- Po prostu cię uwielbiamy - powtarzał Tootsie. - I uwielbiamy ten twój paskudny charakter.
- O tak - Scarlett zadrżał. - Jesteś taka żywiołowa - Czy ty... - Tootsie przycisnął dłoń do wściekle różowych warg. - Och, nie chcę się narzucać, ale czy mogłabyś z łaski swojej zaprezentować nam jeden z tych twoich cudownych napadów wściekłości?
- Och tak, prosimy. - Scarlett klasnął w dłonie. - To będzie taki zaszczyt, widzieć, jak się wkurzasz!
Vanda zacisnęła zęby.
- Właśnie nad tym pracuję.
- No dobra - przerwał im Robby. - Dość tej paplaniny. Musimy zająć się naszym planem.
- O rety. - Tootsie obejrzał Robby'ego. - Kolejny milusi kilt. Robby uniósł brew.
- Jeśli pójdziecie z nami do Krwistego Bluesa, musicie być przygotowane na walkę o życie.
Scarlett i Tootsie zachłysnęli się z przerażenia.
- No to bawcie się dobrze. - Scarlett odsunął się, Machając na pożegnanie.
- Nie pozwólcie, żeby cokolwiek się stało Vandzie - dodał Tootsie.
- Nie pozwolimy - burknął Phil.
- Proszę z nami. - Colbert i sześciu jego ludzi ruszyli drzwi magazynu.
Na zewnątrz wszyscy wpakowali się do dwóch czarnych limuzyn. Najwyższa pora zastawić pułapkę i przekonać się, czy Casimir chwyci przynętę.
Rozdział 17
Phil poprowadził Vandę do stolika na środku Krwisty Blues ewidentnie nastawiał się na inną klientelę niż jej klub. Nie było tu jaskrawych świateł ani głośnej tanecznej muzyki. Nie było podskakujących dziewczyn domagających się wrzaskiem kolejnego tancerza scenie.
Krwisty Blues był ciemnym, ponurym miejscem, cuchnącym rozlaną blissky. Wampiryczne kelnerki, ubrane w czarne satynowe szorty i kamizelki, przemykały wokół odrapanych stolików. Telewizor nad barem włączony był na DVN. Stone Cauffyn prowadził właśnie Nocne wiadomości, ale dźwięk był wyciszony.
W kącie koło baru niewielki jazzband grał powolną, smętną melodię; jakaś para na parkiecie kiwała się w rytm muzyki.
Vanda usiadła zniesmaczona.
- Co za dołujące miejsce.
- Masz być zdołowana. - Phil usiadł obok niej. - Właśnie straciłaś klub.
- Nie przypominaj mi. - Obejrzała się przez ramię. - Gdzie reszta chłopaków? Mieli mnie chronić.
- I będą. - Phil zauważył, jak doskonale Colbert i jego przyjaciele wtopili się w ciemne wnęki ze stolikami w tylnej części sali. Robby MacKay, w swoim błękitno-zielonym kilcie, był bardziej zauważalny. Siedział przy stoliku przodem do nich, żeby nie było widać miecza na jego plecach.
- Pierwsza część planu polega na tym, że ma cię pokazać w swoim programie - wyjaśnił - Ale nie chcemy, żeby na ekranie było widać naszą armię.
- No tak - mruknęła Vanda. - Nie tylko jestem ale mam jeszcze wyglądać na kompletnie bezbronną, niegroźną przynętę.
- Dokładnie. - Phil kiwnął na kelnerkę. - Jeśli Casimir zobaczy, jak dobrze jesteś chroniona, zorientuje się że to pułapka. Ale jeśli będzie myślał, że jesteś bez ochrony jest bardziej prawdopodobne, że weźmie ze sobą tylko paru ludzi.
Vanda westchnęła.
- Okej. Bierzmy się do roboty.
Kelnerka stanęła przy ich stoliku i obejrzała Phila od stóp do głów. Z uśmiechem schyliła się, żeby pokazać dekolt.
- Czym mogę służyć?
- Zakryj sobie te piegi - burknęła Vanda.
Dziewczyna wyprostowała się i posłała jej zirytowane spojrzenie.
- Ja poproszę piwo - powiedział Phil. - A moja narzeczona napije się blissky. Kelnerka odwróciła się, obruszona, i odeszła.
Vanda zagapiła się na Phila.
- Co to było?
- Wiem, że niewiele pijesz, ale musisz wyglądać na wstawioną - wyjaśnił.
- Mam na myśli tę „narzeczoną”. Czyżby coś mi umknęło? Uśmiechnął się.
- Pomyślałem, że dzięki temu kelnerka nie będzie mnie podrywać. Wybacz, że tak cię wykorzystałem.
Kąciki jej ust drgnęły.
- Kotku, możesz mnie wykorzystywać, jak tylko chcesz. - Przeciągnęła czubkiem buta po jego nodze.
Dyskretnie wskazał inne wampiry. Vanda Przewróciła oczami.
- Te bzdurne zakazy są dla frajerów. Powinnam prawo bzyknąć mojego ochroniarza, jeśli mam ochotę - Uśmiechnęła się. - A mam ochotę.
Odpowiedział uśmiechem.
- Ja też. Ale teraz nie możemy się rozpraszać.
Błysk flesza ściągnął uwagę Phila. Kolejne błyski. Trzy wampiry z Japonii robiły zdjęcia kelnerce, która pozowała dla nich z uśmiechem.
Turyści, domyślił się. Każdy miał aparat cyfrowy zawieszony na szyi. Usiedli przy stoliku obok.
Kelnerka przyniosła drinki Vandzie i Philowi i odwróciła się do Japończyków.
- Czego sobie panowie życzą?
- Chcemy blissky! Ja jestem Kyo i ja płacić. Kelnerka skinęła głową.
- Trzy razy blissky, już się robi. - Kiedy szła do baru, Kyo zrobił zdjęcie jej tyłka.
- Kyo! - Jeden z jego kolegów się zaśmiał. - Jesteś niegrzeczny. Vanda upiła łyk blissky i się skrzywiła.
- Uch.
- Przepraszam - mruknął Phil. - Ale masz wyglądać, jakbyś zalewała robaka. Phineas podszedł do nich, rozmawiając przez komórkę.
- Tak. Okej, koleś. Brawo. - Zamknął telefon i usiadł z nimi przy stoliku. - To był Gregori. Jest w DVN i udaje, że załatwia nowy spot reklamowy wampirycznej linii Fusion. Parę razy wspomniał niby przypadkiem, że Vanda jest tutaj i użala się nad sobą.
- Nie użalam się - obruszyła się wampirzyca.
- To tylko element przedstawienia, cukiereczku - szepnął Phineas. - Lada sekunda wiadomość dotrze do Corky.
- I będzie chciała pokazać moje użalanie się w swoim programie - burknęła Vanda. Wypiła kolejny łyk blissky i skrzywiła się.
Phineas zmarszczył brwi.
- Cukiereczku, nie wyglądasz na specjalnie pijaną.
- Bo nie jestem. A jeśli jeszcze raz nazwiesz mnie cukiereczkiem, wepchnę ci bicz do gardła.
Phineas uniósł pojednawczo ręce.
- Dziewczyno, ja tylko mówię, że mam trochę doświadczenia w kwestii skrajnego upojenia. Po pierwsze, musisz wyglądać tak, jakby ci ta blissky smakowała. Pokażę ci. - Złapał jej szklankę i wyżłopał pół zawartości.
Trzasnął szklanką o stół i huknął pięścią.
- Do diabła, ależ to dobre! Po drugie, musisz wyglądać na odurzoną. Zwieś się bezwładnie na krześle i miej otwarte usta.
Vanda spojrzała na niego.
Phil zauważył, że barman odbiera telefon. Pojawił się niski, łysy wampir z kamerą. Szpieg Corky, ten sam, którego widział w jej gabinecie parę nocy temu. Facet szybko podreptał do najbliższej wnęki ze stolikiem.
- Przedstawienie czas zacząć - szepnął Phil. - Jest tu szpieg Corky.
- Gdzie? - Vanda odwróciła głowę.
- Nie patrz - warknął.
Spojrzała na niego oczami pełnymi niepokoju.
- Co teraz?
- Odstaw swój popisowy numer z gniewem - podpowiedział Phineas. Kiedy Vanda nic nie zrobiła, dodał: - Cukiereczku.
Spojrzała na niego, marszcząc czoło.
- Założę się, że nie było ci miło patrzeć, jak twój się, zamienia się w zgliszcza - ciągnął Phineas. - Założę się, że to cię porządnie wściekło.
Wypiła jeszcze jeden łyk blissky. Czarnoskóry wampir pochylił się bliżej.
- Założę się, że obudziło to w tobie niekontrolowaną wściekłość. Spojrzała na niego obojętnie.
- Wiem, że mnie podpuszczasz - mruknęła Phineas fuknął zirytowany.
- Zrób coś, Phil. Obraź ją. Rozzłość. Phil wzruszył ramionami.
- Nic mi nie przychodzi na myśl. Moim zdaniem jest... doskonała. Vanda posłała mu anielski uśmiech.
- Dziękuję.
- Och, dajcie spokój. - Phineas spojrzał na nich ze złością. - Nie możecie sobie urządzić kłótni kochanków? Czy kamera jest skierowana na nas?
Phil zerknął do wnęki, w której siedział łysy operator. Jego kamera była wycelowana prosto w nich.
- Owszem.
Phineas uśmiechnął się złośliwie do Vandy.
- Wiesz co, naprawdę nie powinnaś nosić tych kombinezonów. Kamera dodaje pięć kilo.
Popatrzyła na niego z irytacją.
- Namówiliście mnie, żebym siedziała tutaj jak kaczka na strzelnicy, ale nie zgodziłam się robić za tresowaną małpę.
- Do diabła, kobieto - warknął Phineas. - Wszyscy wiedzą, że jesteś wariatką. Więc zacznij się zachowywać jak wariatka!
Vanda wzruszyła ramionami.
- Mam to gdzieś.
Phineas niemal zabił Phila wzrokiem.
- Co z ciebie za sponsor od panowania nad gniewem?
- Skuteczny, jak widać.
- Psiakrew. - Phineas jęknął. Spojrzał na japońskich turystów i oczy mu zabłysły. Wsadził ręce pod stół i rzucił w nim na Japończyków.
Stół poleciał na turystów, zalewając ich blissky i bleerem Zerwali się z krzeseł, wrzeszcząc z szoku i oburzenia.
Phineas skoczył na równe nogi, patrząc z udawanym przerażeniem na wampirzycę.
- Vanda! Dlaczego to zrobiłaś?
- Coś takiego?! - Wstała. Phineas plasnął się dłonią w czoło.
- Nie możesz napadać na tych ludzi tylko dlatego, że nienawidzisz Naruta!
- Kogo? - spytała Vanda.
- Ona nienawidzić Naruta? - Turysta o imieniu Kyo spojrzał z wściekłością na Vandę. Twarz mu poczerwieniała.
- Zniszczyłaś moja koszula! - Drugi turysta zaczął wycierać plamy z blissky ze swojej czerwonej jedwabnej koszuli. Posłał Vandzie gniewne spojrzenie. - Ty zła kobieta.
- Hej, wyświadczyła ci przysługę! - włączył się Phineas. - Ta bluzka to babski ciuch. Turysta krzyknął z oburzeniem.
- Obraziła twój honor, Yoshi - oznajmił Kyo. - I obraża honor Naruta.
- Hai! - Wszyscy trzej Japończycy przybrali pozę ataku - Co jest, do diabła? - Vanda odskoczyła do tyłu i szybko odwiązała bicz z talii. Phil spojrzał na kamerzystę Corky. Wciąż nagrywał. Będą musieli walczyć. Japończycy zaatakowali imponującymi serią pchnięć i obrotów. Yoshi wymierzył kopniaka Vandzie ale zdążyła się uchylić. Cofnął się, kiedy trzasnęła na biczem.
Kyo rzucił się na Phila, ale Phil wystarczająco długo trenował sztuki walki, by zablokować wszystkie kontry i ciosy. Szybko odkrył, że kopniak wycelowany w drogi cyfrowy aparat Kyo powoduje, że turysta odskakuje do tyłu.
Ale wiedział, że muszą urządzić przedstawienie na użytek Corky. Rzucił w Kyo krzesłem, celowo nie trafiając. Roztrzaskało się na stole. Część klientów z wrzaskiem wybiegła z budynku. Inni zostali i zaczęli obstawiać zakłady.
Wreszcie operator zniknął. Phil domyślał się, że musiał dostarczyć nagranie na czas, żeby Corky zdążyła pokazać je w programie. Na żywo wśród nieumarłych miało się zacząć za piętnaście minut.
- No dobra! - krzyknął Phil. - Koniec przedstawienia.
Phineas i Vanda przerwali bójkę. Japończycy stanęli jak wryci, zasapani, ze skołowanymi minami.
- Gratulacje! - Phineas uśmiechnął się do nich szeroko. - Trafiliście do ukrytej kamery. Będziecie w telewizji.
- Co? - Kyo spojrzał na telewizor, w którym wciąż leciały Nocne wiadomości. - My teraz amerykańskie gwiazdy filmowe?
- Telewizyjne - poprawił go Phineas. - Będziecie sławni. No i, chłopaki, my kochamy Naruta.
- Kto to jest Naruto? - szepnęła Vanda.
- Pozwólcie, że postawię wam kolejkę - zaproponował Phil.
Dziesięć minut później Phil, Vanda i Phineas siedzieli przy jednym stoliku z nowymi przyjaciółmi - Yoshim i Yukim. Robby, Zoltan oraz Dougal przyszli się przedstawić i pogratulować im świetnych umiejętności walki. Colbert i jego ludzie też się przedstawili i obsypali kolejnymi komplementami. Colbert zapłacił kierownikowi klubu za szkody i postawił wszystkim kolejkę blisski.
Kiedy zaczął się program Corky Courrant, barman podkręcił dźwięk. Jazzband i wszyscy goście zasiedli zgodnie, by oglądać Na żywo wśród nieumarłych.
- Witajcie, drodzy widzowie. - Corky uśmiechnęła się ponuro do kamery. - Mamy dziś dla was szokujące nowiny. Jak wiecie, wczoraj w nocy pokazywaliśmy wam całkowite zniszczenie znanego nocnego klubu Vandy Barkowski, tu, w Nowym Jorku.
Pół ekranu ukazało zwęglone zgliszcza klubu Vandy.
Phil poklepał ją współczująco po nodze, oczywiście pod stołem.
- To żadna tajemnica, że kiedy wczoraj klub Vandy płonął, ja świętowałam - ciągnęła Corky. - Ale muszę wyznać, że nie miałam z tym nic wspólnego. To była po prostu kwestia boskiej sprawiedliwości. Wszyscy sądziliśmy, że Vanda zginęła straszną śmiercią w wybuchu. Wszyscy mieliśmy nadzieję i modliliśmy się, żeby zginęła, ale dziś mamy sensacyjną wiadomość z ostatniej chwili i możemy potwierdzić, że Vanda Barkowski ciągle żyje!
Na ekranie pojawiła się Vanda.
- Aa, Vanda. - Japończycy ukłonili się jej. - Ty jesteś sławna gwiazda. Jęknęła i pokręciła głową.
- Otóż, drodzy przyjaciele - ciągnęła Corky - mam na wyłączność nagranie, które dowodzi, że Vanda wciąż jest wśród nas. I nie tylko ciągle oddycha, ale też nie porzuciła swoich obrzydliwych, brutalnych obyczajów! Dosłownie przed chwilą mój tajny agent sfilmował tę scenką w klubie Krwisty Blues w Nowym Orleanie. Była tam Vanda, tak pijana i agresywna, że zaatakowała Bogu ducha winnych turystów z Japonii!
Puszczono nagranie. Japończycy zaczęli wiwatować.
- Jesteśmy sławni! - krzyknął Yuki.
- Brissky dla wszystkich! - wrzasnął Kyo Phil wstał.
- Koledzy, niechętnie psuję wam zabawę, ale musimy was poprosić, żebyście stąd wyszli. Lada chwila spodziewamy się kłopotów.
- Kłopotów? - spytał Kyo. - Jakich kłopotów? Yuki wysunął podbródek.
- My nie uciekamy przed kłopoty.
- Chłopaki, Malkontenci się tu wybierają - wyjaśnił Phineas. - Chcą zabić Vandę. Kyo zerwał się na równe nogi.
- Nikt nie zabija Vandy.
- Będziemy walczyć! - Yoshi pogroził pięścią.
- Oni będą mieli miecze - ostrzegł nowych przyjaciół Phil.
- My się nie boimy - oznajmił Yuki. - My walczymy.
Colbert i reszta jego wampirów zebrali się wokół stołu z obnażonymi mieczami, gotowi do wałki. Pozostali klienci uciekli z budynku. Dwie godziny później wciąż czekali. Vanda westchnęła.
- Parę godzin temu śmiertelnie się bałam, a teraz chcę już tylko mieć to z głowy.
- Czemu im tak długo schodzi? - spytał Phineas. Phil pokręcił głową.
- Nie wiem. Może zwęszyli zasadzkę.
- Albo byli zajęci czymś innym. - Robby zadzwonił do Angusa, po czym poinformował wszystkich, nie było kolejnych zamachów bombowych. Wyglądało na to, że Malkontenci zrobili sobie wolną noc.
- Oni coś kombinują - mruknął Zoltan.
Ale trzy godziny później wyglądało na to, że jednak nie. Phil zaczął pić kawę, żeby zachować przytomność.
- Może przegapili program Corky - zasugerował Phineas.
- Gdzieś jakiś Malkontent musiał go widzieć - powiedział Robby. - Może problemem jest przekazanie wiadomości Casimirowi. Może ukrywać się tak skutecznie, że jego ludzie nie wiedzą, gdzie jest.
- To może być to - zgodził się Colbert. - Moim zdaniem powinniśmy tu wrócić jutro w nocy. Może dopiero jutro Casimir będzie szukał Vandy. Japończycy wstali i się ukłonili.
- W takim razie będziemy tu jutro, żeby walczyć. Ruszyli do drzwi, ale Phil zatrzymał ich, zanim wyszli.
- Mówicie poważnie, że chcecie pomóc Vandzie?
- Oczywiście - odparł Kyo. - Ona sławna amerykańska gwiazda. Phil wyjął telefon i dodał numer Kyo do swojej listy kontaktów.
- Dziękuję. Jeśli będę kiedyś potrzebował waszej pomocy, zadzwonię.
- To będzie dla nas honor. - Kyo ukłonił się i wyszedł z przyjaciółmi.
Vanda siedziała na przydzielonej pryczy na piętrze magazynu kawy, gdzie mieszkał nowoorleański klan.
Odwiązała bicz i położyła go na łóżku; na sąsiednim łóżku siedzieli Scarlett i Tootsie i zabawiali ją opowieściami o swoich zwariowanych wybrykach.
Spojrzała na drugą stronę dormitorium, na Phila, że na swojej pryczy. Biedak był tak wykończony, że spał mimo hałaśliwych rozmów wampirów dookoła.
Ale nie wszystkie wampiry rozmawiały. Vanda zauważyła kilka prywatnych pokojów za kuchnią. Colbert i Giselle poszli do swojej sypialni. Vandę kusiło żeby poprosić o prywatny pokój dla siebie i Phila, ale było tu zbyt wielu pracowników MacKay UOD. Nie mogła się przed nimi zdradzić, że ma zakazany romans ze strażnikiem.
Scarlett wstał.
- Idę się napić ciepłej chocolood przed snem Ty tej chcesz, Vando?
- Tak, poproszę. - Vanda schyliła się, żeby rozpiąć kozaki.
- Intruz! - krzyknął mężczyzna przy monitorach ochrony. - Alarm! Intruz!
W parę sekund wampiry, z mieczami w dłoniach pędziły do drzwi. Vanda podbiegła do monitorów, żeby zobaczyć, co się dzieje. W wielkiej sali na parterze pojawił się tuzin mężczyzn z mieczami.
Colbert wbiegł do dormitorium, boso, w rozpiętej koszuli, ale z mieczem w dłoni. Za nim biegła Giselle owinięta w szlafrok. Kobiety z klanu zebrały się wokół niej.
- Boże kochany! - Scarlett złapała Tootsie. - Co mamy robić? Colbert spojrzał na dwie drag-queen, wybiegając za drzwi.
- Pilnujcie kobiet!
Tootsie zachłysnął się oburzony.
- Przecież my jesteśmy kobietami. Phil usiadł i przetarł zaspane oczy.
- Co się dzieje? - Złapał buty i włożył je szybko. Vanda podbiegła do niego.
- Malkontenci tu są.
- Szlag. - Przypiął szelki z kaburą i wsunął pistolet. - Zostań tutaj. - Porwał miecz ze stosu przy monitorach i pognał do drzwi.
- Phil! - Vanda pobiegła za nim. Ta cholerna galeria na wysokości drugiego piętra. Wcześniej musiała go tu wnieść, lewitując z nim. - Czekaj! - Dotarła na galerię w samą porę, by zobaczyć, jak skacze. Pisnęła. Boże święty, on się zabije.
Wyjrzała za krawędź i krzyknęła cicho. Phil wylądował zręcznie i już nacierał z mieczem na Malkontenta, Jak na Boga, dał radę skoczyć z takiej wysokości?
Drgnęła, kiedy ostrze miecza minęło go o włos. Serce podeszło jej do gardła. Jakim cudem był w stanie dotrzymać pola wampirowi? Boże, Hugo miał rację. Phil poruszał się niesamowicie szybko.
Krew ścięła jej się w żyłach, kiedy rozejrzała się po sali. Wampiry walczyły z wampirami. Szczękały miecze. Słychać było krzyki zwycięzców i wrzaski pokonanych - wyli z bólu i zamieniali się w kupki pyłu.
- Zemsta! - krzyknął ktoś pośród hałasu. Zobaczyła krzyczącego. Był z każdej strony otoczony uzbrojonymi Malkontentami. Walczyli osłaniając go, a on stał bezpieczny, jak w kokonie. W jednej ręce trzymał miecz, drugą przyciskał do piersi pod dziwnym kątem.
- Casimir - szepnęła.
Poderwał ją wrzask. Jeden z ludzi Colberta został przeszyty mieczem. Obrócił się w pył. Czyjeś ręce chwyciły Vandę za ramiona; podskoczyła, Przestraszona.
- Wracaj do środka. - Giselle odciągnęła ją od krawędzi galerii. - Nie pozwól, żeby cię zobaczyli.
- Ale ja muszę wiedzieć... - Vanda rozejrzała się wśród wymachujących rąk, błyskających mieczy, szukając Phila. Ciągle był cały. Teraz miał innego przeciwnika. Widocznie zabił pierwszego.
Zauważyła Malkontenta ukrytego w ciemnym kącie, z komórką przy uchu. Wokół niego pojawiło się dwunastu następnych.
- Patrz!
Giselle wydala zduszony okrzyk.
- Jest ich zbyt wielu!
- Musimy wezwać wsparcie. - Vanda złapała Giselle za łokieć. - Daj mi telefon. Zadzwonimy po Angusa - Na Wschodnim Wybrzeżu już jest dzień. - Oczy Giselle napełniły się łzami. - Nie mogą przylecieć.
Do diabła. Pewnie dlatego Malkontenci czekali tak długo z atakiem. Vanda skrzywiła się, kiedy do sali teleportowała się kolejna grupa Malkontentów. Dobry Boże było ich chyba ze dwudziestu.
Casimir wybuchnął chrapliwym śmiechem.
- Zemsta za masakrę w DVN! Giselle rozpłakała się głośno.
- Boże, dopomóż nam wszystkim. To naprawdę jest masakra.
Vanda stała znieruchomiała na galerii, bojąc się patrzeć i bojąc się nie patrzeć. Serce tłukło jej się w piersi, krew huczała w uszach. Gdyby tylko mogła coś zrobić. Ale nigdy nie trenowała szermierki. Byłoby samobójstwem skoczyć w ten młyn.
Zauważyła, że Robby i Phil przebijają się przez grupę nowych Malkontentów. Robby przeszył mieczem tego z telefonem. Malkontent zmienił się w proch, komórka spadła na podłogę. Phil rozdeptał ją.
Uwagę Vandy przyciągnął błysk kasztanowych włosów. Jeden z nowo przybyłych Malkontentów odwróci się, żeby odeprzeć atak. Długi kasztanowy kucyk śmigną w powietrzu. Kobieta.
Vanda podeszła bliżej do krawędzi galerii. W ruchać tej kobiety było coś znajomego. Znów się odwróci i serce ścisnęło się w piersi Vandy.
Marta.
Jakby usłyszała myśli Vandy, Marta spojrzała na galerię. Zmrużyła oczy.
Vanda zatoczyła się do tyłu.
- Nie, nie.
- Dobrze się czujesz? - Giselle zaciągnęła ją do dormitorium. Scarlett stał tuz za drzwiami.
- Wygadasz, jakbyś zobaczyła ducha.
- Bo zobaczyłam. - Vanda z trudem dotarła do pryczy. Bolało ją serce. Marta. Walczyła po stronie Malkontentów.
Nagle Tootsie wrzasnął.
Vanda odwróciła się szybko. Do sali wszedł Malkontent.
Giselle pobiegła do grupki zawodzących kobiet, skulonych z tyłu pomieszczenia.
Intruz zauważył Vandę i uniósł miecz. Porwała swój bicz z łóżka.
Malkontent, rycząc, zaatakował. Vanda wskoczyła na łóżko i trzasnęła w niego biczem.
Scarlett rzucił w niego poduszką i pisnął, kiedy zły wampir ruszył w jego stronę. Scarlett przywarł do ściany, trzęsąc się jak galareta.
Tootsie teleportował się, wylądował za plecami napastnika i grzmotnął go w głowę butelką blissky. Malkontent zwalił się na podłogę.
Scarlett skoczył w ramiona Tootsie.
- Uratowałaś mnie!
Giselle i kobiety wrzasnęły. Do sali weszło dwóch kolejnych Malkontentów. Tuż za nimi wpadł Colbert, zabił jednego i zajął drugiego pojedynkiem.
- Ogłosiliśmy odwrót! - krzyknął. - Natychmiast teleportujcie się do naszego wiejskiego domu!
Kobiety zaczęły znikać.
- Bóg z tobą. - Tootsie uściskał Vandę i teleportował się razem ze Scarlett. Szybkim pchnięciem w serce Colbert obrócił drugiego Malkontenta w pył. Zauważył trzeciego leżącego na podłodze i tego też wykończył.
- Colbert! - Giselle padła w jego ramiona Uściskał ją i wyciągnął rękę do Vandy.
- Powinnaś uciekać z nami.
- Nie! - Phil wpadł do pokoju.
Vanda skrzywiła się, widząc plamy krwi na i koszulce. Na szczęście był żywy. Ale nie miała pojęcia jak dostał się bez pomocy na piętro. Złapał telefon, który zostawił na pryczy.
- Leć, Colbert. Uciekaj, póki możesz. My też znikamy.
- Bóg z wami. - Colbert teleportował się, zabierając ze sobą Giselle. Phil otworzył telefon i wybrał numer.
- Musimy uciekać, Vando.
- Ale dokąd?! - krzyknęła. - Nie możemy lecieć na wschód. Przyłożył komórkę do ucha.
- Brynley? Nie przestawaj mówić. Zaraz tam będziemy. - Otoczył Vandę ramieniem i przycisnął jej telefon do ucha. - Zaufaj mi.
Vanda usłyszała w słuchawce głos nieznajomej kobiety. Do sali wpadło trzech Malkontentów. Krzyknęła i wszystko zrobiło się czarne.
Rozdział 18
Vanda zatoczyła się - nie mogła się porządnie skup więc lądowanie nie było najbardziej udane.
Phil szybko odzyskał równowagę i podtrzymał ją.
- Wszystko dobrze? - Zamknął telefon i schował do kieszeni.
- Ja - Zamrugała. Przez sekundę myślała, że są z powrotem w myśliwskiej chacie Howarda w górach Adirondacks. Ale to nie mogło być to miejsce. W stanie Nowy Jork był już dzień.
- Phil! - Młoda kobieta podbiegła do niego z uśmiechem Odwrócił się i wyszczerzył zęby.
- Brynley!
Zatrzymała się i krzyknęła cicho.
- Ty krwawisz. Jesteś ranny.
Spojrzał w dół na swoją podartą i zakrwawioną koszulkę polo.
- To tylko parę draśnięć. Nic poważnego.
- Chyba żartujesz. - Kobieta zerknęła podejrzliwie na Vandę, po czym chwyciła Phila za rękę i pociągnęła za sobą. - Opatrzę cię. Boże święty, niech no cię obejrzę. - Dotknęła jego policzka. - Zrobiłeś się taki przystojny.
Dłoń Vandy zacisnęła się mocniej na rączce bicza. Kim, do diabła, była ta kobieta? Z takimi długimi, błyszczącymi włosami, w obcisłych dżinsach i koszulce na ramiączkach na pewno była zdzirą. Jak Phil mógł pozwolić, żeby go tak dotykała? Phil uścisnął jej dłoń.
- Tęskniłem za tobą. Vanda odchrząknęła. Spojrzał na nią.
- Brynley, to jest Vanda.
Zauważyła, że tym razem nie nazwał jej swoją narzeczoną.
- Bardzo mi miło. - Zdziro. Patrzyła ze złością na Brynley. Co to w ogóle za durne imię?
Brynley odpowiedziała jej pięknym za nadobne.
- Więc to jest ten wampir, o którym mówiłeś? Jakoś wyobrażałam sobie, że to będzie mężczyzna.
Porywczy charakter Vandy dał o sobie znać.
- Kogo nazywasz „to”?
- Brynley - powiedział cicho Phil. - Vanda i jej przyjaciele są moimi bardzo bliskimi przyjaciółmi.
- Przyjaciółmi? - Brynley wskazała jego zakrwawioną koszulkę. - W jaką awanturę wciągnęli cię ci twoi przyjaciele?
- Phil jest więcej niż przyjacielem. - Vanda zbliżyła się do zdziry. - Jest moim sponsorem w terapii panowania nad gniewem. Może ci powiedzieć, jaka jestem niebezpieczna, kiedy się wkurzę!
- Ach tak? - Brynley podeszła o krok.
- Dość. - Phil wyciągnął rękę, żeby ją powstrzymać. - Vando, to jest moja siostra. Więc nie opowiadaj bzdur.
Vanda stanęła zaskoczona. Jego siostra? Spojrzała uważniej, pomijając boskie włosy i idealną cerę, i zobaczyła błękitne oczy, dokładnie takie same jak Phila.
- Nie wiedziałam, że masz siostrę.
- Co? - Brynley zagapiła się na Phila. - Nie powiedziałeś o mnie swoim przyjaciołom? Jestem twoją bliźniaczką, do cholery!
- Bliźniaczką? - Vanda popatrzyła na nią, potem na niego. - Ty hipokryto! Wiecznie mi trujesz, żebym ci opowiadała o mojej przeszłości, a sam nie raczyłeś mi nawet powiedzieć, że masz bliźniaczkę?
Phil przestąpił z nogi na nogę, spoglądając to jedną, to na drugą kobietę.
- Ja... ja krwawię, wiecie. Może jednak zechcecie mnie opatrzyć? Brynley założyła ręce na piersi.
- Sam się opatrz.
- Dobra. - Phil przeszedł do aneksu kuchennego. Vanda stłumiła śmiech.
- I dobrze mu tak. Usta Brynley drgnęły.
- Właśnie.
Uśmieszek Vandy natychmiast zniknął, kiedy Phil zdjął koszulkę. Jego tułów znaczyły skaleczenia i głębsze cięcia.
- O nie. - Podbiegła do niego.
- Do licha, Phil. - Brynley podbiegła do zlewu i poruszyła dźwignią staroświeckiej pompy. - Czyste ręczniki są w tamtej szufladzie. - Wskazała głową.
Vanda odłożyła bicz na szafkę, wzięła sobie ręcznik z szuflady, drugi podała Brynley. Kiedy z pompy chlusnęła woda, zmoczyła ręcznik.
Phil krzywił się, kiedy wycierała krew z jego piersi.
- Jak to się stało? - Brynley przemywała paskudną ranę z boku jego torsu. Uniósł rękę, żeby spojrzeć na ranę.
- Wybuchła wojna między dobrymi wampirami i Malkontentami, czyli tymi złymi. Brynley prychnęła.
- Od kiedy to są na świecie dobre wampiry? - Spojrzała na Vandę. - Bez urazy. Vanda ją zignorowała. Była zbyt zdenerwowana Widokiem pięknej skóry Phila, tak strasznie pociętej. Była zbyt zdenerwowana faktem, że jedną z tych ran mogła zadać jej siostra.
- Phil nie możesz tego więcej robić. Wampiry są za szybkie i za silne dla śmiertelników. To cud, że w ogóle żyjesz.
- Śmiertelników? - Brynley zmrużyła oczy.
- Są tu jakieś opatrunki? - spytał Phil. - Muszę wracać do swoich spraw.
- Jakich spraw? - Jego siostra otworzyła i wyjęła pudełko plastrów w różnych rozmiarach. Podała kilka Vandzie.
- Pilnych spraw. - Phil wyjął z kieszeni komórkę Jak powiedziałem, trwa wojna.
- To jest wojna wampirów - oświadczyła Brynley. - Nie ma nic wspólnego z tobą. Vanda zesztywniała.
- Phil jest bardzo ważnym członkiem naszej społeczności. Nie poradzilibyśmy sobie bez niego. - Nakleiła plaster na jedno z jego skaleczeń.
- Wystarczy. - Odsunął się i wybrał numer.
- Ale ciągle krwawisz - zaprotestowała Vanda. - A ta długa rana na boku może wymagać szwów.
- To jest nic. - Jego oczy zalśniły. - To jest nic. Widziałem gorsze rzeczy. Vandzie ścierpła skóra. Czy ktoś z ich przyjaciół zginął?
- Co się stało? Kto?
- Dougal... - Phil się skrzywił. - Odcięli mu dłoń. Vandzie zabrakło tchu.
- Ale... ale mogą mu ją przyszyć, prawda? Wszystko się zagoi we śnie. Phil pokręcił głową.
- Została całkowicie odcięta. Zmieniła się w pył.
Vanda zgięła się wpół, kiedy mdłości zaatakowały jej żołądek. Brynley dotknęła jej ramienia.
- Przykro mi. To bliski przyjaciel? Vanda wzięła kilka głębokich wdechów.
- Znam go od bardzo dawna. - Był strażnikiem w domu Romana przez ponad trzydzieści lat, za taki nieśmiały i cichy, nie licząc chwil, kiedy grał na dudach. Teraz już nigdy nie zagra.
- Howard? - powiedział Phil do telefonu. - Słyszałem, co się stało?
Phil zaczął opisywać wydarzenia w Nowym Orleanie. Vanda widziała, że jego siostra uważnie słucha, bo co chwila wydawała okrzyki przerażenia.
Dopiero teraz Vanda rozejrzała się uważniej po chacie. Miała ściany z bali i kamienny kominek, jak chata Howarda, ale była mniejsza i bardziej prymitywna.
Wodę nad kuchennym zlewem trzeba było pompować. Nie było elektrycznej lodówki, tylko duża turystyczna. O ile Vanda mogła się zorientować, w ogóle nie było tu elektryczności. Pokój oświetlały kominek i kilka lamp naftowych. Do kuchenki podłączono butlę z propanem. W oknach nie było zasłon. Żadnych dywaników na podłodze z szerokich desek. Nie było nawet schodów. Na stryszek prowadziła drabina.
- Gdzie my jesteśmy? - spytała cicho.
- W Wyoming - odparta Brynley. - To jest chata Phila.
- Nie wiedziałam, że ma chatę.
- Tak... Sporo rzeczy o nim nie wiesz. - Spojrzała na Phila ze zmarszczonymi brwiami. - Ale zdaje się, że to samo można powiedzieć o mnie. Nie miałam pojęcia, że zadaje się z wampirami.
- Jest dziennym strażnikiem - wyjaśniła Vanda. - W ciągu dnia, kiedy śpimy śmiertelnym snem, jesteśmy bezbronni.
Brynley przyjrzała jej się z ciekawością.
- A ty kim właściwie jesteś? Vanda wzruszyła ramionami.
- Nikim szczególnym.
- A jednak Phil ryzykuje życie, żeby cię chronić. Jesteś jakąś wampiryczną... księżniczką?
- Vanda uśmiechnęła się drwiąco. Daleko mi do tego.
Brynley podniosła bicz, który Vanda położyła na szafce.
- Walczysz w tej wojnie.
- Tylko dlatego, że muszę. Malkontenci chcą nas zetrzeć z powierzchni ziemi. Siostra Phila oddała jej bicz.
- Dlaczego? Co takiego zrobiliście?
- Wynaleźliśmy syntetyczną krew, żeby nie musieć gryźć śmiertelników. Znaleźliśmy sobie posady, żeby nie musieć kraść. - Vanda owinęła bicz w pasie i związała go. - Po prostu chcemy się wtopić w tło i udawać że jesteśmy normalni. To pewnie brzmi dziwnie.
Brynley zmarszczyła brwi.
- Nie, wcale nie. - Podeszła do turystycznej lodówki. - Przywiozłam trochę butelkowanej krwi. Chcesz?
- Tak. - Vanda odetchnęła z ulgą. - Dziękuję. - Przyjęła butelkę i odkręciła kapsel. Krew była zimna, ale to i tak było lepsze niż gryzienie gospodarzy.
- No dobrze, Howard. - Phil skończył swoją relację. - Zadzwoń, jak się czegoś dowiesz. - Zamknął telefon i rozejrzał się wokół. - Całkiem nieźle to wygląda. Dbałaś o chatę, Bryn?
- Tak. - Jego siostra usadowiła się w starym, wytartym fotelu i oparła kowbojki na stoliku do kawy. - Przyjeżdżałam tu od czasu do czasu.
- Dzięki. Jestem twoim dłużnikiem. - Zaczął chodzić po pokoju.
Vanda usiadła na starej kanapie, popijając ze swojej butelki. Siostra Phila właściwie nie była taka zła. Było jasne, że nie lubi wampirów, ale była lojalna wobec brata. Vanda nie mogła tego powiedzieć o Marcie.
Do diabła. Potarła czoło. Jak jej siostra mogła zrobić?
- Ciekawe, dokąd się ewakuowali - mrukną - I ciekawe, jak się trzyma Dougal. Vanda zadrżała.
- Pewnie jest w szoku. I strasznie cierpi. Nie wiesz, dokąd się teleportowali? Phil pokręcił głową.
- Nie bardzo mogli mi powiedzieć, kiedy wróg był wszędzie dookoła.
- No tak. - Vanda wypiła łyczek krwi. W Nowym Orleanie było już blisko świtu, ale tu, w Wyoming, miała jeszcze kawałek nocy. - Słyszałam, jak Colbert każe członkom swojego klanu teleportować się do domu na wsi.
- To ten gość z Nowego Orleanu? - spytała Brynley Całkiem sporo się dowiedziała, słuchając rozmowy Phila z Howardem.
- Jest mistrzem Klanu Nowoorleańskiego - wyjaśniła wampirzyca.
- A kto jest twoim mistrzem klanu? - spytała Brynley.
- Roman Draganesti. To szef całego Wschodniego Wybrzeża. A do tego genialny naukowiec, który wynalazł syntetyczną krew. - Vanda uniosła butelkę.
Brynley była pod wrażeniem.
- Wasza krew ratuje co roku tysiące ludzi.
- Musieli polecieć do Jeana-Luca. - Phil wcisnął guzik w komórce.
- Kto to jest Jean-Luc? - wypytywała Brynley.
- Jean-Luc Echarpe. Słynny projektant mody.
- Och, widziałam jego rzeczy. - Brynley kiwnęła Sową. - Bardzo ładne, ale bardzo drogie. To on nie mieszka w Paryżu?
- W Teksasie. - Vanda napiła się krwi. - Ukrywa się by media się nie dowiedziały, że jest wampirem.
Brynley szeroko otworzyła oczy.
- Rany.
- Billy? - powiedział Phil do telefonu. - Czy chłopaki się tam zjawiły? - Słuchał, chodząc niespokojnie. - Świetnie. A jak Dougal? Wyjdzie z tego? - spojrzał na Vandę. - Są cali. Właśnie wzeszło u nich słońce.
Vanda skinęła głową. Jeśli Dougal spał, to już nie cierpiał. A rana się zagoi. Phil zatrzymał się jak wryty i zbladł.
Vanda się wyprostowała. Nigdy nie widziała, żeby miał tak przerażoną minę. Dreszcz strachu przeleciał jej po plecach, wywołując gęsią skórkę.
- Jesteś pewien? - szepnął Phil.
Vanda drżącą ręką odstawiła butelkę na stolik. Brynley zdjęła nogi na podłogę i usiadła prosto.
- Może teleportował się gdzie indziej - powiedział - Sprawdzaliście? Vanda wstała.
- Co się dzieje?
Phil głośno przełknął ślinę.
- Rozumiem. Jeszcze... jeszcze zadzwonię. - Powoli zamknął telefon. Spojrzał na Vandę oczami pełnymi bólu.
- Co się dzieje? - Podbiegła do niego.
- Robby... zaginął.
Vanda zatrzymała się, jakby ktoś ją uderzył w pierś.
- Może... może teleportował się gdzie indziej.
- Nie, sprawdzali. Zoltan i Phineas obdzwonili wszystkich mistrzów na zachodzie. Nikt go nie widział. A poza tym to osobisty strażnik Jeana-Luca. Mieszka w Teksasie. Poleciałby tam.
Mdłości podeszły Vandzie do gardła.
- Myślisz, że nie żyje? Phil pokręcił głową.
- Wszyscy pamiętają, że widzieli go żywego. My my... myślimy, że został wzięty do niewoli.
Vanda przycisnęła dłoń do ust. Zimna krew, którą przed chwilą wypiła, wzburzyła jej się w żołądku. Boże, nie. Malkontenci będą go torturować.
- Jestem pewien, że Casimir uważa go za wspaniałą zdobycz - ciągnął Phil. - To jedyny żyjący krewny Angusa MacKaya, generała naszej armii.
Oczy Vandy napełniły się łzami. Miała ochotę w coś walnąć.
- Nienawidzę wojny! Nienawidzę! Nie chciałam tego znowu przeżywać. Phil pociągnął ją w ramiona i mocno przytulił.
- Będzie dobrze.
- Nie, nie będzie. - Oplotła rękami jego szyję.
- Tam był już prawie świt. Nie mogą... zrobić mu krzywdy, kiedy będą spać. - Pocałował ją w czoło. - Nie wolno nam tracić wiary.
Kiwnęła głową.
- Co możemy zrobić?
Phil odsunął się i wybrał kolejny numer w telefonie.
- Coś wymyślimy. Rozmawiał, chodząc po pokoju.
- Howard, wygląda na to, że Robby MacKay został wzięty do niewoli. Vanda się skrzywiła. Słyszała grzmiący, podniesiony głos Howarda.
- Howard, słuchaj - rzucił nagląco Phil. - Jak postępują prace Laszla nad urządzeniem namierzającym?... To za mało. Zadzwoń do Seana Whelana. Ściągnij tam jakichś wojskowych ekspertów i niech to dokończą. Potem wszczepcie nadajnik więźniowi, kiedy będzie spał.
Umilkł na chwilę i słuchał.
- Okej, zdaję sobie sprawę, że armia nie wie, czy nadajnik jest słyszalny przez wampiry. Sam go posłuchaj. Jeśli nie będziesz pewien, to niech któryś wampir zażyje budzący specyfik Romana, żeby nie spać w dzień, i przetestuje urządzenie. Musimy je mieć gotowe dzisiaj. A kiedy tylko zajdzie słońce, pozwolicie więźniowi uciec. Miejmy nadzieję, że teleportuje się prosto do Casimira i doprowadzi nas do Robby'ego. Informuj mnie na bieżąco.
Zatrzasnął komórkę i spojrzał na Vandę.
- Nie mamy żadnej pewności, ale moim zdanie nasza najlepsza szansa na znalezienie go.
Kiwnęła głową. Do tej pory nie zdawała sobie sprawy jaki władczy jest Phil. Miał wrodzone zdolności przywódcze. Był niesamowity. Silny i zdecydowany, lojalny i odważny. I taki piękny, nawet z piersią pokrytą ranami'
- Tak bardzo cię kocham. Jego błękitne oczy zmiękły.
- Ja ciebie też.
- Do licha! - szepnęła Brynley.
Godzinę później Vanda patrzyła ponuro na końską derkę na podłodze piwnicy. Sprawy miały się już wystarczająco fatalnie, kiedy Robby był w niewoli, Dougal ranny, a jej siostra Marta walczyła po stronie wroga. Ale teraz na dodatek siostra Phila traktowała ją, jakby nagle wyrosła jej druga głowa.
Brynley zaczęła się wydzierać na Phila, ale po prostu kazał jej się zamknąć. Powiedział, że później z nią porozmawia.
Brynley zignorowała to i wypaliła:
- Jak możesz ją kochać?
- Kocham i już - odparł Phil z surową miną. - Inie będziemy o tym teraz dyskutować. Jego siostra usiadła w fotelu, nadąsana, a Phil zabrał Vandę do piwnicy, żeby sprawdzić, czy może tu bezpiecznie spać. Zabił deskami jedyne okienko. Potem znalazł derkę i rozłożył na podłodze.
- Ona mnie nie lubi - szepnęła Vanda.
- Nie ona się z tobą żeni.
Vanda zagapiła się na niego z otwartymi ustami.
- Och, przepraszam. - Kąciki jego ust drgnęły. - Chyli zapomniałem zapytać. To ci wystarczy? - Wskazał koc.
Kiwnęła głową. Phil naprawdę chciał się z nią ożenić? Dlaczego śmiertelnik miałby chcieć się żenić z wampirzycą? Wampiry żeniły się ze śmiertelnymi kobietami, ale te kobiety pewnie się kiedyś przemienia, a zanim to nastąpi mogły dać swoim mężom dzieci. Ona nie mogła dać Philowi niczego. Nie była bogata i czarująca jak tamci faceci. Była neurotyczną, bezpłodną wampirzycą, z fioletowymi włosami i paskudnym charakterem.
Poczuła pierwsze objawy senności; słońce zbliżało się do horyzontu.
- Jestem zmęczona.
- Więc dobranoc. - Pocałował ją w policzek. - Zajrzę do ciebie od czasu do czasu. Uściskała go mocno.
- Nigdzie się nie wybieram.
- Kocham cię, Vando.
„Jak możesz ją kochać?” Słowa jego siostry zabrzmiały w jej myślach.
- Dobranoc.
Patrzyła za nim, kiedy wchodził po drabinie i wspinał się przez klapę na poziom parteru. Podciągnął drabinę do góry i zamknął właz. W piwnicy zrobiło się kompletnie czarno.
Po chwili oczy Vandy przywykły do ciemności; spojrzała ponuro na szorstki koc. Jeśli Phil się z nią ożeni, nigdy nie będą ze sobą dzielić łóżka jak normalna para, chyba że będzie chciał sypiać koło trupa.
„Jak możesz ją kochać?”
Zaczęła chodzić po małej piwnicy. Nie miała wątpliwości, że Phil ją kocha. Na razie. Ale jeśli odkryje jej mroczniejsze sekrety? Jeśli dowie się o jej straszliwych grzechach? Nienawidził Malkontentów, którzy karmili się śmiertelnikami, zabijając ich przy tym. Tak bardzo nienawidził Malkontentów, że ryzykował własne życie walcząc z nimi.
Ale ona robiła to samo, co Malkontenci. Dobry Boże ją też znienawidzi.
Ogarnęła ją kolej na fala senności. Vanda podeszła do koca.
Nagle usłyszała nad głową Brynley, była zła, mówiła podniesionym głosem. Phil odpowiadał jej o wiele ciszej To była prywatna rozmowa, nie jej interes.
Ale rozmawiali o niej, psiakrew. Stanęła pod klapą i, lewitując, uniosła się pod sam strop.
- Nie możesz się z nią ożenić - powiedziała Brynley zdesperowanym tonem. - Tato nigdy jej nie zaakceptuje.
- Nie obchodzi mnie, co on myśli - odparł Phil. - Ma ograniczony umysł i ograniczoną wizję świata.
- Ma wielką władzę.
- I do czego jej używa? - spytał gniewnie. - Hoduje bydło i owce. Kupuje więcej ziemi, żeby hodować jeszcze więcej bydła. Jeszcze więcej owiec. A jego główną rozrywką jest polowanie raz w miesiącu, żeby zabić bezbronne zwierzę.
- Bo tak wygląda nasze życie. Ty też lubisz polować.
- Ale to za mało! - krzyknął Phil. - Oprócz tego jest cały świat!
- Świat wampirów? - prychnęła szyderczo Brynley. - Dziękuję bardzo.
Vandę uderzyła fala senności; opadła nieco niżej. Otrząsnęła się i znów uniosła się pod klapę.
Phil wyjaśniał, jak ważne jest, żeby dobre wampiry pokonały Malkontentów.
- To jest wielka sprawa, Bryn. Jeśli Malkontenci wygrają, mogą opanować cały świat.
- Dobra - wypaliła Brynley. - Pomagaj twoim dobrym wampirom wygrać. Ale nie żeń się z wampirzycą! To jakieś szaleństwo, Phil. Jesteś cholernym księciem, na litość boską.
Księciem? Vanda pokręciła głową. Musiała się przesłyszeć.
- A co z Dianą? - ciągnęła siostra Phila. - Zostałeś z nią zaręczony wiele lat temu. Vanda stłumiła okrzyk. Jej koncentracja puściła; zwaliła się na podłogę.
- Auć. - Skrzywiła się, wstając. Chyba skręciła kostkę.
Pokuśtykała do koca. Chociaż tyle, że ta głupia kostka wyleczy się podczas snu. Wyciągnęła się na podłodze. Książę? Książę Philip? Zaręczony z Dianą? To jest Wyoming, a nie jakaś cholerna Wielka Brytania. To się nie mogło zgadzać.
Śmiertelny sen znów się o nią upomniał, silniejszy i bardziej nieodparty. Ziewnęła i zamknęła oczy. Obrazy zaczęły przelatywać pod jej powiekami. Phil przyciskający do podłogi Maxa Megamaczugę. Phil zeskakujący z galerii i lądujący zręcznie dwa piętra niżej. Phil walczący z Malkontentami jak równy z równym. Taki szybki. Za szybki. Przestała się opierać i poddała się śmierci.
Obudziła się gwałtownie. Zapatrzyła się w ciemność, Przez parę sekund nie wiedząc, gdzie jest. Ach, tak. Chata Phila w Wyoming. Po omacku znalazła obok siebie bicz. Przygniotło ją przerażenie, tak ciężkie, że usiadła z niemałym trudem. Zaczęła się wojna. Robby był w niebezpieczeństwie. Marta znów ją zdradziła. Dougal był okaleczony na całe życie. A siostra Phila jej nienawidziła.
Wstała i stwierdziła, że kostka jest już w porządku. Przewiązała się biczem. Na górze było cicho. Na zewnątrz też. Vanda uniosła się do klapy w stropie i pchnęła Właz uchylił się, skrzypiąc, na parę centymetrów.
- Och, już wstałaś. - Phil otworzył klapę do końca i uśmiechnął się do Vandy. - Domyślam się, że nie potrzebujesz drabiny?
- Nie. - Uniosła się przez dziurę w podłodze.
Wziął ją za rękę i pociągnął do siebie. Stanęła bezpiecznie na podłodze, ramionami objęła jego pierś.
- Wyglądasz jak kowboj. - Przeciągnęła dłonią po jego kraciastej koszuli.
- Brynley pojechała dzisiaj do miasta i przywiozła nam trochę ubrań. - Pocałował ją. - Chcesz wyglądać jak kowbojka?
Parsknęła śmiechem.
- Jak się czujesz? Rany ciągle cię bolą?
- Nic mi nie jest. Przespałem się trochę w ciągu dnia, kiedy była tu Brynley. Vanda rozejrzała się, ale chata była pusta.
- Gdzie teraz jest?
- Poszła... na wycieczkę po lesie.
- Po ciemku?
- Jest pełnia księżyca. Chcesz śniadanie? - Poprowadził ją do turystycznej lodówki. - Brynley przywiozła więcej lodu.
- To dobrze. - Vanda wzięła z lodówki butelkę krwi. Miała ochotę zapytać Phila, czy naprawdę był zaręczony z jakąś lady Dianą, ale nie chciała się przyznać, ze podsłuchiwała.
Wypiła porządny łyk.
- Masz jakieś nowe wiadomości? - spytała. Phil oparł się o kuchenny blat i zmarszczył brwi.
- Nie udało im się skończyć nadajnika przed zachodem słońca. Więc nie mamy pojęcia, gdzie jest przetrzymywany Robby.
- O Boże. Biedny Robby. - Odstawiła butelkę na blat. Nie miała ochoty pić, kiedy Robby prawdopodobnie był torturowany. - Co mu zrobią?
- Na początek go przegłodzą. Słyszałem, że to bardzo bolesne.
- To prawda.
Phil przekrzywił głowę i przyjrzał się jej.
- Maggie powiedziała mi, że obchodziłaś się bez krwi. Zadawałaś sobie ból. Dlaczego?
- Ja... nie chcę o tym rozmawiać. - Vanda przeszła przez pokój. - Jest tu jakaś łazienka?
- Jest wygódka za stajnią. Uśmiechnęła się drwiąco.
- Masz stajnię, ale nie masz łazienki? Wzruszył ramionami.
- Stajnia jest pusta. A łazienki nie potrzebowałem. Nie byłem tu od ponad czterech lat.
- Dlaczego? Spojrzał na nią cierpko.
- Nie chcę o tym rozmawiać - warknął. - Ależ z nas tajemnicza parka, co?
- To prawda. Myślę, że pora, żebyśmy sobie porozmawiali. - Wskazał kanapę, ale w tej chwili zadzwoniła komórka. - Halo?... Tak, Howard. Angus na pewno wychodzi z siebie. Są jakieś postępy z nadajnikiem?
Kiedy Phil rozmawiał, Vanda chodziła niespokojnie tam i z powrotem. Bardzo potrzebowała do toalety. Śmiertelnicy zwykle się nad tym nie zastanawiali, ale wampiry potrzebowały do przeżycia tylko czerwonych krwinek. Pozostałe frakcje krwi stawały się produktami ubocznymi, razem ze wszystkimi dodanymi do nich składnikami, jak whisky w blissky.
Mogła znaleźć wygódkę sama. Wyszła na dwór, na szeroką werandę od frontu. Owiał ją chłodny wiatr, od którego bujany fotel kiwał się, poskrzypując.
Przed chatą rozpościerała się niewielka polana. Księżyc w pełni oświetlał ziemię, malując trawę srebrem. W oddali drzewa wysokiego lasu sięgały ku czystemu; rozgwieżdżonemu niebu. Powietrze było świeże i chłodne.
Vanda obeszła chatę i zobaczyła stajnię. Była niemal tak duża, jak dom. Minęła ją i znalazła drewnianą budkę. Jak za dawnych czasów w Polsce. Wzięła głęboki wdech i załatwiła swoje sprawy tak szybko, jak się dało. Rolka papieru toaletowego była nasadzona na coś wyglądało jak koniec starego kija od miotły.
Vanda wyszła z kibelka i ruszyła obok stajni, poprawiając bicz w pasie. Nagle wokół niej rozległo się niesamowite wycie. Przełknęła ślinę. Okej. Przecież w lesie mógł być jakiś wilk czy kojot. To chyba normalne w Wyoming, nie? Pospiesznie obeszła dom i znalazła się od frontu.
Czy coś się poruszało, tam, między drzewami? Bardzo ostrożnie cofnęła się w stronę schodków werandy.
Kolejny ruch przyciągnął jej wzrok. I kolejny. Zwierzęta. Może z tuzin. Wyszły z czarnego cienia drzewna oświetloną księżycem polanę. Vanda zdrętwiała.
Wilki.
Księżyc lśnił na ich szarych futrach. Powoli skradały się w jej stronę. Ich oczy błyszczały. Zęby były obnażone. Basowy warkot przetaczał się po polanie, mrożąc jej krew w żyłach.
Na werandzie rozlała się plama światła. Phil otworzył drzwi.
- Vando, wejdź do środka - powiedział cicho.
Zaklinała swoje stopy, żeby się poruszyły, ale pozostały jak przymarznięte do ziemi. Koszmar wrócił. Znów była zwierzyną. I wilki przyszły ją zabić.
Krok za krokiem podchodziły bliżej. Serce jej stanęło. To koniec. Teraz ją zabiją.
- Do licha. - Phil zszedł po schodkach werandy na polanę. - Wejdź do środka, Vando. Ocknęła się ze strachu, który ją paraliżował. Boże, nie. Phil będzie próbował ją obronić, tak jak zrobił to Karl. Wilki zabiją i jego.
Podbiegła do niego i złapała go za rękę.
- Chodź ze mną. Szybko. Odczepił jej dłoń od swojej.
- Poradzę sobie. Zaufaj mi. A teraz idź do środka. - Delikatnie pchnął ją w stronę schodków.
Wbiegła na werandę. Wilki zawyły. Odwróciła się z drżeniem i patrzyła, co się stanie.
Phil zdjął koszulę. Wszystkie skaleczenia na jego torsie się zagoiły. Jak mu się to udało? Jego ciało zaczęło migotać.
Zachłysnęła się, osłupiała. Co on robił?
Wilki ruszyły do ataku.
Phil szeroko rozłożył ręce, odrzucił głowę do tyłu i zawył.
Vanda zatoczyła się do tyłu i wpadła na ścianę. Blask z otwartych drzwi oświetlał Phila. Z jego pleców i barków wyrosła sierść, zaczęła się rozłazić w dół po jego rękach. Dłonie zmieniły się w łapy z długimi, ostrymi pazurami. Jego głowa zatrzeszczała, szczęki wydłużyły się w pysk.
Wilki zatrzymały się jak wryte i skuliły przy ziemi. Bały się, zrozumiała Vanda. Ale nie były tak przerażone, jak ona.
Phil był wilkołakiem.
Rozdział 19
Czas zatrzymał się z piskiem. Vanda nie mogła oddychać. Nie potrafiła myśleć. Stała jak przyklejona do ściany chaty, nie będąc w stanie się ruszyć.
Wilkołak. Jej piękny Phil był wilkołakiem.
Zaczęła się trząść. Panika zawirowała jej w żołądku wykipiała do góry i wystrzeliła z ust zduszonym krzyk.
Wilkołak odwrócił się do niej. Ileż razy widziała te złowrogie oczy i kłapiące szczęki? Wiecznie ją ścigały. Polowały na nią bez wytchnienia.
Wpadła do chaty i zatrzasnęła drzwi. Drżącymi rękami zamknęła zasuwę. Cofnęła się na miękkich nogach Jej spojrzenie pomknęło do okien. Mógł tu wpaść przez okno, roztrzaskać szyby. To tak wilkołaki dostały się do domu, w którym schroniła się z Karlem. Wilki rozerwały go na strzępy.
Na schodkach werandy zadudniły kroki. Vanda odsunęła się od drzwi. Serce jej łomotało, krew huczała w uszach.
Gałka się obróciła. Drzwi się zatrzęsły Przycisnęła dłoń do ust, z których wyrwał się przerażony szloch.
- Vando. - Jego głos brzmiał łagodnie. - Pozwól mi wejść.
Odsunęła się jeszcze dalej. Myśli kłębiły jej się w głowie. Nigdy nie widziała wilkołaka, który by mówił. Czy obracał gałkę drzwi. On musiał być człowiekiem.
Ale widziała, jak się przeobrażał. Czy raczej jak przeobraziła się połowa jego ciała. Z całą pewnością miał głowę wilka. I zęby.
Do diabła, jak on mógł jej to zrobić? Zalała ją wściekłość, dodając jej siły i przynosząc pożądaną ulgę od paraliżującego przerażenia.
- Idź sobie! - wrzasnęła. Drzwi znów się zatrzęsły.
- Musimy porozmawiać.
- Idź do diabła. - Niech to szlag. Kochała się z nim. Oddała mu swoje ciało. Dopuściła go do swojego serca. Poczucie zdrady skręciło jej wnętrzności. Najpierw siostra, a teraz Phil.
Miała ochotę czymś rzucić. Rozerwać coś. Zauważyła drewnianą drabinę, opartą o krawędź stryszku, tę samą, którą spuścił przez właz, żeby zejść do piwnicy. Roztrzaskała kopniakiem kilka drewnianych szczebli, poczym chwyciła drabinę i złamała ją na pół.
- Vando.
Obróciła się w stronę jego głosu. Otworzył okno i patrzył na nią. Jak on śmiał wyglądać tak normalnie? Nabrał ją bez reszty.
- Jako twój sponsor, muszę powiedzieć...
- Daj mi spokój! - Rzuciła w niego ostrym kawałkiem drewna. Uchylił się przed pociskiem, który wyfrunął przez okno. Znów zajrzał do środka.
- Porozmawiamy. Nie uciekniesz przed tym.
Nie ucieknie? Otworzyła właz i sfrunęła do piwnicy. Zaczęła chodzić w tę i z powrotem. Mogła się teleportować, ale dokąd? Jej mieszkanie nie było bezpieczne. W Karpatach prawdopodobnie był dzień. W Londynie zapewne też, więc Pamela i Cora Lee nie wchodziły w rachubę. Nie miała pojęcia, gdzie są Ian i Toni. A Maggie?
Vanda się skrzywiła. Wciąż była na liście Casimira. Nie mogła narażać Maggie i jej rodziny. Ale czy na terenie ich rancza nie było jaskini? Mogłaby się tam ukryć. Na nieszczęście nigdy nie była na ranczu Maggie, więc nie znała drogi. Musiała zadzwonić. Potrzebowała komórki Phila.
- Vando, wracaj.
Spojrzała na właz. Stał nad nim Phil. Rozejrzała się po piwnicy i zobaczyła łopatę. To powinno go utrzymać na dystans. Utrzymać jego łapy z dla od niej. Chwyciła trzonek.
Skoczył. Serce jej zamarło, kiedy na to patrzyła. Wylądował; jego kowbojki głucho łupnęły o drewnianą podłogę, kolana ugięły się, żeby zaabsorbować energię.
Wyprostował się powoli. Dżinsy wisiały mu na biodrach. Na nagim torsie prężyły się mięsnie. Boże, jak ona uwielbiała tę jego twardą klatę i szerokie bary. Nie było na nich nawet śladu ran, które odniósł wczoraj w nocy.
Jego gęste kasztanowe włosy błyszczały w świetle sączącym się przez otwarty właz. Połyskiwały złotymi i rudymi pasemkami. Błękitne oczy obserwowały ją, świetliste, pełne emocji.
Był taki piękny. Jak mógł być wilkołakiem? I jak mógł być w tej chwili człowiekiem? Wilkołaka w ludzkiej postaci widziała tylko raz, kiedy Karl zabił jednego. O ile wiedziała kiedy wilkołak przeobrażał się w wilka, pozostawał nim przez całą noc. A już z pewnością nie widziała takiego który mógł przeobrazić tylko połowę ciała.
Wycelowała w niego swoją broń.
- Czym ty jesteś?
Jego spojrzenie padło na łopatę, wargi się zacisnęły.
- Jestem Philem Jonesem, tym samym człowiekiem, którym byłem wczoraj. - Zrobił krok w jej stronę.
- Nie podchodź! - Uniosła łopatę. - Czym jesteś, pytałam.
- Wysunął dumnie podbródek.
- Wilkołakiem alfa. Mogę się przeobrażać całkowicie albo częściowo, kiedy zechcę, w dzień czy w nocy. Jestem obdarzony supersiłą i superszybkością i mam wyostrzone zmysły. Jeśli jestem ranny, mogę się przemienić i wyleczyć rany w jednej chwili. Mogę przywołać moc wewnętrznego wilka, nie zmieniając postaci. I jeszcze jedno...
Skoczył do niej tak szybko, że ledwie miała czas dźgnąć w jego stronę łopatą. Chwycił trzonek i szarpnął ciągnąc ją do siebie. Jakby bawili się w przeciąganie liny. Vanda zaparła się obcasami o podłogę i szarpnęła On szarpnął jeszcze mocniej, wytrącając ją z równowagi. Kiedy poleciała do przodu, odrzucił łopatę na bok, objął Vandę jedną ręką i przycisnął mocno do piersi.
- Jeszcze jedno - zawarczał. - Kocham cię. Pchnęła go w tors.
- Puszczaj mnie. Ty... ty... Okłamałeś mnie.
- Chciałem ci powiedzieć dzisiaj. Do diabła, próbowałem ci powiedzieć już przedwczoraj w chacie Howarda ale kiedy wspomniałem o wilkach, zaparłaś się, nie będziesz rozmawiać.
Skrzywiła się. Tak jej zależało na zachowaniu w tajemnicy własnych sekretów, że nie pozwoliła Philowi wyspowiadać się ze swoich.
- Ale powinieneś był mi powiedzieć. - Zaczęła go tłuc pięściami w tors.
- Dlaczego? Żebyś miała pretekst, żeby się we mnie nie zakochiwać? - Chwycił jej ręce i unieruchomił za jej plecami. - A gdzie się podziało „miłość zwycięża wszystko”?
Oczy zapiekły ją od łez.
- Ale ja nienawidzę wilków. Nienawidzę Zmiennokształtnych.
- Tego jednego kochasz. Pokręciła głową.
- Nie... nie mogę. Boję się ciebie. Zacisnął usta.
- Czy nie uratowałem ci życia wystarczająco dużo razy, żebyś mi zaufała? Ja cię kocham, Vando. Zawsze możesz na mnie liczyć.
Wymknęła jej się łza i popłynęła po policzku. To była prawda. Uratował ją. Wiele razy. Powstrzymał Maxa Megamaczugę w klubie. Zabił węża. Wykrył bombę. Pewnie ją wywęszył dzięki swoim wyostrzonym wilkołaczym zmysłom. Ale jak ona mogła przełknąć fakt, że był wilkołakiem?
Pokręciła głową.
- Za długo bałam się twojego gatunku. Ścisnął mocniej jej ręce.
- A dokładnie co cię tak przeraża? Moje zęby? Już cię nimi skubałem i nie zrobiłem ci krzywdy.
Zadrżała.
- Chodzi o pazury? - Puścił jej nadgarstki. Wciąż obejmując ją jedną ręką, pokazał jej drugą. Zamigotała niebieskawym światłem. Wyrosła na niej sierść, dłoń zmieniła się w łapę. Wysunęły się pazury, ostre i śmiercionośne.
Vanda drgnęła. Odwróciła głowę i zacisnęła powieki - Nie rób tego.
- Czego? Naprawdę sądzisz, że mógłbym cię skrzywdzić?
Podskoczyła, kiedy poczuła, że coś dotyka jej policzka. Futro. Miękkie i ciepłe. Pogłaskał ją po policzku, musnął jej szyję. Zerknęła ukradkiem i zobaczyła, że pieści ją grzbietem łapy.
- Całkowicie nad tym panuję - powiedział miękko. - Zaufaj mi.
Odwrócił łapę i wsunął jeden pazur pod suwak jej kombinezonu. Pociągnął go w dół i jak nożem przeciął jej biustonosz.
Krzyknęła cicho.
Łapa zamigotała i na powrót zmieniła się w dłoń. Odsunął do tyłu kombinezon i biustonosz, odsłaniając piersi. Jej sutki stwardniały. Piersi zafalowały, kiedy z trudem chwytała oddech. Skóra mrowiła, boleśnie spragniona jego dotyku.
Pokręciła głową. Jak mogła go teraz pragnąć? Ale było w nim było coś takiego... Zwierzęcy magnetyzm, obezwładniał jej zmysły. Był zmysłowy i potężny, sprawić, że pragnęła go do bólu. Nawet strach jakimś cudem działał na nią podniecająco.
Chwycił jej piersi i ścisnął delikatnie. Jęknęła.
Potarł kciukiem stwardniały sutek.
- Myślę, że z czasem nauczysz się doceniać moją dwoistą naturę. Mogę się kochać jak dżentelmen albo parzyć się jak bestia. Podrażnił jej sutek.
Drgnęła. Między nogami poczuła żar. Boże, ależ go pragnęła.
- Kogo wolisz dzisiaj? Dżentelmena czy bestię? - jego usta drgnęły. - Oczywiście w ludzkiej postaci.
Przeciągnęła dłońmi po jego szerokich ramionach.
- Po razie z każdym. Uśmiechnął się powoli.
- Da się zrobić. - Pochylił się bliżej i szepnął do jej ucha: - Ale bestia chce pierwszą kolejkę.
Zanim zdążyła zareagować, odwiązał jej bicz, rzucił na podłogę i ściągnął kombinezon razem z bielizną aż do kostek.
- Rzeczywiście, jesteś superszybki.
- I supersilny. - Podniósł ją i położył na kocu. W następnej sekundzie zdjął jej kozaki i własne kowbojki.
Spojrzała na pokaźne wybrzuszenie w jego spodniach.
- Wygląda na to, że masz też superwymiary. Uśmiechnął się, kiedy jego dżinsy i bokserki spadły na podłogę.
- To zwierzę we mnie. - Kucnął u jej stóp. Nozdrza mu załopotały. - Czuje w tobie samicę.
Zacisnęła mocniej uda.
Uniósł jej stopę i otarł się policzkiem o podbicie. Polizał palce, zaczął je skubać zębami. Noga jej drgnęła.
- Czy ty... Czy jesteś pewien, że możesz mnie gryźć? - Sądziła, że w ten sposób dokonuje się przegna w wilkołaka.
Skubnął jej kostkę.
- Boisz się, że twoje ciało pokryje się futrem, skarbie?
- Myślę, że mam już wystarczająco dużo problemów będąc sobą. Roześmiał się.
- Kocham cię taką, jaka jesteś. - Wytyczył języki ścieżkę w górę jej łydki. - Musiałbym ugryźć bardzo mocno, przebić skórę, tak, żeby moja ślina dostała do krwi obiegu.
Połaskotał językiem miejsce pod jej kolanem - I musiałbym być w tym momencie w wilczej postaci. Więc logicznie rzecz biorąc, jesteś bezpieczna - Logicznie rzecz biorąc?
- Trudno wymagać logiki od bestii.
Serce stanęło jej na moment, kiedy zawarczał cicho i gardłowo. Na czworaka zaszedł ją z tyłu, łasząc się twarzą do jej nagiego ciała, pocierając nosem jej mrowiącą skórę, liżąc ją, smakując. Interesowało go każde miejsce. Jej uszy, kark, pachy.
Warknął jeszcze raz i rzucił się na jej piersi. Lizał je, ściskał, mocno ssał sutki. Zrobiły się czerwone, koniuszki były sterczące, niemal obolałe. Jęknęła, wyginając się w łuk, bliżej jego ust.
I nagłe, stanowczym pchnięciem od tyłu, przewrócił ją na brzuch. Jej nadwrażliwe piersi otarły się o szorstki koc. Vanda jęknęła, bliska orgazmu.
Zaczął się łasić do jej karku, łaskocząc drobne włoski na skórze, aż zaczęła drżeć. Potem wylizał ścieżkę w dół jej kręgosłupa. Ścisnął rękoma jej pośladki, lizał i skubał, aż zaczęła się wić.
Zamruczała cicho, kiedy przekręcił ją na bok i rozepchnął głową jej nogi. Oparłszy skroń na jej udzie jak na poduszce, zaczął chłeptać.
Pisnęła i ścisnęła jego głowę. Z warknięciem wcisnął twarz głębiej między jej uda. Jego język też poruszał się z superszybkością. Krzyknęła, gdy jej ciałem wstrząsnęła potężna konwulsja.
- Jesteś moja. - Skubnął zębami jej pośladek, a potem posadził ją sobie na kolanach.
- Czekaj - Nogi miała jak z galarety, wciąż lekko dygotała. Oparła czoło o koc, usiłując złapać dech.
- Mam cię. - Chwycił ją za biodra, podtrzymał rękami i wbił się w nią od tyłu. Krzyknęła głośno. Był niesamowity. Wypełniał ją całkowicie. Wysunął się powoli, przedłużając to odczucie, rozpalając ją jeszcze bardziej.
- P-Phil! - jęknęła.
Znów pchnął. Podtrzymał ją ramieniem, po czym pochylił się do przodu, by móc muskać ustami jej kark i trzymać ją za rękę. Zaczął poruszać się szybciej. Napięcie znów zaczęło narastać. Warknął jej do ucha, a potem wyprostował się na kolanach, unosząc ją ze sobą. Oparła się o jego tors. Jego dłonie prześlizgnęły się w górę po jej ciele i ścisnęły piersi.
- Jesteś moja - szepnął.
- Tak.
Sięgnął między jej nogi i zaczął ją pieścić palcami, jednocześnie wbijając się w nią od tyłu. Czując potężny orgazm, Vanda wydała ochrypły krzyk, dziwnie podobny do wycia wilka. Kiedy razem opadli na koc, wiedziała, że jej przyszłość jest już przesądzona. Bestia przywłaszczyła sobie swoją samicę.
- Wszystko dobrze? - spytał Phil, kiedy jej oddech wreszcie się uspokoił.
- Tak. - Wtuliła się w jego ciało. Leżał płasko na plecach, wciąż w piwnicy. Objął Vandę i pogłaskał ją po plecach. Czuł wielką ulgę, że znała jego tajemnicę, ale teraz miał nowy problem. Brynley widziała jego popis mocy alfy. To ona przewodziła tej przeklętej grupie, która tak bardzo wystraszyła Vandę. Bez wątpienia to było jej intencją - wypłoszyć wampirzycę z jego życia. Nie miał pojęcia, gdzie siostra znalazła resztę tych młodych wilczków.
Teraz prawdopodobnie byli w lesie i polowali na lisy czy króliki. Jako normalne wilkołaki mieli pozostać w wilczej postaci przez całą noc i powrócić do ludzkiej krótko przed świtem.
Ostatnią rzeczą, jakiej chciał, było wtajemniczani Brynley w jego sekret. Zdobycie statusu alfy było ogromnym wydarzeniem w świecie likantropów. Wiedział że jak najszybciej powiadomiłaby o tym ojca.
Jego pierworodny syn był alfą, dowiódł swojej zdolności do bycia następcą.
- Jak zostałeś wilkołakiem? - spytała szeptem Vanda - Taki się już urodziłem.
- Więc w dzieciństwie byłeś małym wilczkiem? Parsknął śmiechem.
- Dzieci likantropów zwykle przechodzą swoją pierwszą przemianę w okresie dojrzewania. Ja miałem trzynaście lat.
- To musiało być przerażające. I bolesne.
- Tak, trochę. Ale byliśmy na to przygotowani. Kiedy przez całe życie słyszy się opowieści o tym upojeniu wolnością, jakie czuje się, biegnąc przez las, o podnieceniu polowaniem i triumfie, gdy zabije się pierwszą zdobycz, to każdy z nas jest naprawdę szczęśliwy, kiedy to się wreszcie stanie.
Pieszczotliwie przeczesała palcami włosy na jego piersi.
- Skąd wzięły się wilkołaki? Czy jakiś dziwny, wściekły wilk pogryzł człowieka i tak to się zaczęło?
- To bardzo stara historia. Pamiętam, jak siedziałem przy ogniu i słuchałem, jak opowiadali ją rodzice, - głaskał ją po plecach. - Chcesz posłuchać?
- Tak. - Oparła głowę na jego piersi. - Opowiadaj.
- Moja rodzina to potomkowie starożytnej linii walijskiego rodu królewskiego. Uniosła głowę.
- Więc jesteś księciem?
- Nie nazwałbym tego aż tak szumnie. Ci przodkowie byli bardziej czarownikami niż królami. Mieli wiele dziwnych mocy, a jedną z nich była umiejętność przeobrażania się w dowolne zwierzę. Z czasem wyrobili sobie osobiste upodobania, w jakie zwierzę lubili się zmieniać. Ulubionymi były wilk, niedźwiedź, dziki kot i jastrząb.
- Drapieżniki - mruknęła Vanda.
- Owszem. Po co przeobrażać się w mysz, kiedy możesz być lwem? Przodkowie mojej rodziny woleli wilka. Wszystko było dobrze aż do najazdu Rzymian. Celtyckie plemiona ulegały im kolejno. Moi przodkowie zrozumieli, że mogą uciec przed rzymskim panowaniem, żyjąc jako wilki.
- Czy inni żyli jako niedźwiedzie, dzikie koty i jastrzębie? - spytała.
- Tak. - Phil zakładał, że takie są właśnie korzenie rodziny Howarda jako niedźwiedziołaków. - Moi przodkowie, będąc w wilczej postaci, łączyli się w pary. Odkryli, że dzieci zrodzone z takich związków są już na zawsze związane z wilkiem. Nie mogły już wybierać, w jakie zwierzę chcą się przeobrażać.
- I rodziły się wilkołaki - szepnęła Vanda.
- Tak. Od czasu do czasu Rzymianie zabijali wilkołaka i ten przybierał z powrotem ludzką postać. Rzymianie byli przesądni i bali się jakiejś nadnaturalnej zemsty, jeśli nie zachowają naszej tajemnicy. Nazywali nasze plemię Philupus, czyli „Ci, co kochają wilki”. Imię było przekazywane w mojej rodzinie z pokolenia na pokolenie, setki lat. I ja też mam tak na imię.
Spojrzała na niego, uszom nie wierząc.
- Philupus?
- Teraz wiesz, dlaczego wolę Phila. Kiedy Rzymianie odeszli, moi przodkowie uznali, że można bezpiecznie wrócić do życia w ludzkiej postaci. Ale minęło już kilka pokoleń i nie umieli pozostawać ludźmi przez cały czas. Przeobrażali się w pierwszą noc pełni księżyca.
- I konieczność przemiany w wilki co miesiąc prze wieczność, stała się ich przekleństwem - szepnęła - Ja bym tego nie nazwał przekleństwem. Nigdy nie spotkałem wilkołaka, który nie uwielbiałby tej wolności, tego kopa, jakiego czujemy co miesiąc, kiedy możemy odrzucić wszelkie ludzkie zasady oraz przekonania i zachowywać się jak... zwierzęta.
- To dla was wyzwalające.
- Tak. - Phil westchnął. - A przynajmniej powinno być. Wśród likantropów są tacy, którzy uważają, że powinniśmy kurczowo trzymać się naszych tradycji. Najwyżsi wodzowie watah bywają bardzo potężni i próbują nagiąć wszystkich do swojej woli.
Vanda usiadła.
- Miałeś problemy z kimś takim? Kiwnął głową.
- Z własnym ojcem. Skrzywiła się.
- Przykro mi.
- Wszystko jest dobrze. - Pogłaskał ją po ręce.
- On by mnie nie zaakceptował. Twoja siostra tez nie akceptuje. - Vanda spojrzała na klapę w suficie - Kiedy ona wraca? To jakaś wyjątkowo długa wycieczka?... och. - Plasnęła się dłonią w czoło. - Twoja sio jest wilkołakiem.
- Była jednym z tych wilków, które cię nastraszyła. Vanda zrobiła gniewną minę.
- Ona mnie naprawdę nie lubi.
- Jeszcze cię nie zna. Nie przejmuj się Brynley. Porozmawiam sobie z nią.
- Te wszystkie wilki to były wilkołaki?
- Tak, ale nie będą cię więcej straszyć. Wiedzą, że jesteś pod moją ochroną. - Phil usiadł. - A dlaczego ty się tak boisz wilkołaków?
Drgnęła.
- Mó... mówiłam ci. Polowały na mnie.
- Nigdy nie powiedziałaś dlaczego. Włożyła figi.
- Wiesz co, zniszczyłeś mi biustonosz. Mam nadzieję, że twoja siostra ma jakiś, który mogłabym pożyczyć.
- Kupiła nam trochę ubrań. No dobrze, Vando. Ja ci zdradziłem swoje tajemnice. Pora na rewanż.
- Znienawidzisz mnie. - Wstała i odeszła.
Rozdział 20
Vanda przecisnęła się przez właz i stanęła na podłodze chaty. Chłodny przeciąg owiał jej skórę, więc szybko zamknęła okno, które Phil zostawił otwarte.
Usłyszała za sobą jakiś dźwięk i się odwróciła. Phil już wydostał się z piwnicy.
- Umiesz podskoczyć tak wysoko? Kiwnął głową.
Więc to tak dostał się na piętro magazynu w Nowym Orleanie. Spojrzała nieufnie w okienka po bokach frontowych drzwi chaty. Żadnych okiennic. Żadnych zasłon. Witamy w Kinie Dla Dorosłych Wyoming. Zakryła piersi ręką.
- Ktoś może nas zobaczyć.
- Może jakaś wiewiórka farciara - zażartował Phil. - Sąsiedzi są wiele kilometrów stąd.
- Ale tam są wilkołaki. - Szybko przeszła do kuchennej części, w której nie było okien.
Phil poszedł za nią.
- Likantropy zawsze rozbierają się przed przemiany. Nagość to dla nas nic wielkiego. Jej spojrzenie przemknęło w dół po jego ciele - Łatwo ci mówić z takim wyglądem. Ale wyobrażam sobie, że niektórzy panowie mogą się trochę krępować pokazując swoje... braki w wyposażeniu.
Roześmiał się.
- Likantropiczni mężczyźni nie mają braków w wyposażeniu.
- No tak. Jesteście tak wielcy jak wasze ego, które jest całkiem pokaźne. - Wyjęła z szuflady kuchenny ręcznik i chwyciła rączkę pompy.
- Daj, ja to zrobię. - Pomachał rączką i woda trysnęła z kranu na jej ręcznik. Vanda przetarła twarz i kark, krzywiąc się od lodowatej wody.
- Co działo się z tobą w Polsce po tym, jak zostałaś wampirzycą? - zagadnął. Z trudem przełknęła ślinę. Trumna koszmarów nabrała kształtu w jej myślach.
- Potrzebuję więcej wody. - Podetknęła ręcznik pod kran. Napompował jej więcej.
- Więc co się działo?
Umyła piersi i brzuch.
- Pochowałam moją młodszą siostrę. - Trumna klekotała, próbując się otworzyć. - Jeszcze.
Puścił jej jeszcze trochę wody.
- A potem? - pytał dalej. Przetarta ręce.
- Pożyczyłam łopatę z pobliskiego gospodarstwa. Odnosiłam ją właśnie do szopy z narzędziami, kiedy gospodarz mnie nakrył. Natychmiast ogarnął mnie głód.
- Ugryzłaś go? Pochyliła się i umyła nogi.
- Wybiegłam na dwór i ugryzłam jego krowę. Przez pierwszych parę tygodni byłam kompletnie oszołomiona. Taka głodna i taka przerażona, że mogę kogoś zabić. Nie wiedziałam, co robić. Ukrywałam się w jaskiniach i pożywiałam się zwierzętami. Sama czułam się jak zwierzę.
- Twój... stworzyciel nie pomógł ci się przystosować?
- Sigismund? - Prychnęła z obrzydzeniem. - Nie chciałam mieć nic wspólnego ani z nim, ani z Martą. Zostawiłam ich tej nocy, kiedy się obudziłam.
- Muszę ci coś powiedzieć. - Phil zmarszczył brwi. - Ten więzień w Romatechu, którego złapali w ośrodku Apolla... to był Sigismund.
Vandzie oddech utknął w piersi. Przeszył ją dreszcz.
- Jesteś... jesteś pewien? Tak. Był jednym z Malkontentów, którzy przebierali się za bogów, by móc żywić się dziewczynami i... gwałcić je.
Westchnęła. To był kolejny powód, który kazał jej uciec od Sigismunda. Wiedziała, że będzie ją napastował. Była pewna, że napastował Martę, chociaż jej siostra chyba tego chciała.
- Wpadłam na niego parę razy, kiedy ukrywałam się jaskiniach. Zawsze śmiał się ze mnie i mówił, że mój los jest przesądzony. Nie było możliwości, żebym uciekła przed wszechmocnym Casimirem. Więc teleportowałam się zanim zdążył zawiadomić Jędrka Janowa. - Zadrżała - Sigismund to obleśna świnia. Mam nadzieję, że daliście mu w kość.
- Owszem - powiedział Phil. - Kiedy się dowiedziałem, kto to taki, o mało go nie zabiłem.
Ale nie zabił, pomyślała. Phil zabijał tylko w obronie. Był honorowy, nie tak, jak ona. Vanda wypłukała ręcznik.
- Marta jest w Stanach. Widziałam ją w magazynie w Nowym Orleanie. Walczyła po stronie Malkontentów.
Phil się skrzywił.
- To musiał być dla ciebie szok. - Wyjął jej ręcznik z rąk i umył plecy. Zamknęła oczy, rozkoszując się dotykiem jego dłoni - W jaki sposób związałaś się z ruchem oporu? - spytał. Otworzyła oczy. Boże święty, ten facet nigdy się nie poddawał.
- Wiesz, gdzie twoja siostra położyła te ubrania dla nas?
- Torba jest na kuchennym stole. - Odłożył ręcznik na blat. - Unikasz tematu.
- Żebyś wiedział. - Podeszła do stołu i wyjęła rzeczy z plastikowej reklamówki. Majtki i biustonosz, prawie w dobrym rozmiarze, dżinsy i kowbojską koszulę.
- Domyślam się, że to musi być bolesne.
- Przebieranie się za kowbojkę? - rzuciła kwaśno.
- Nie, mówienie o przeszłości.
- Och, tak sądzisz? A wyobrażasz sobie, jak to jest stracić ojca, siostrę i czterech braci na wojnie? Józef miał dopiero dwanaście lat! Nie byłam w stanie się dowiedzieć, czy zginęli w bitwie, czy zostali wzięci niewoli. Miałam nadzieję, że są więźniami, że ciągłej ją, ale kiedy zobaczyłam obozy koncentracyjne, prawie zaczęłam im życzyć, żeby byli martwi.
Wróciła do zlewu.
- Teleportacji nauczyłam się przypadkiem. Kiedyś w nocy stałam pod płotem obozu, patrząc za drut kolczasty. Bardzo chciałam znaleźć jakiś sposób, żeby dostać się środka i sprawdzić, czy są tam moi bracia i ojciec. W następnej chwili zrobiło mi się czarno przed oczami i byłam w obozie.
Zdjęła bieliznę i przepłukała ją w zlewie.
- Biegłam przez baraki, szukając moich krewnych, ale nie było ich tam. Nie mogłam uwierzyć w to, co widzę. Tylu więźniów, stłoczonych w takiej ciasnocie.
Trumna zaskrzypiała i wieko się otwarło. Boże, nie, nie chciała tego wspominać.
- Ci wszyscy więźniowie, te chude, wynędzniałe ciała, te znękane oczy pełne bólu i rozpaczy.
- I co się wtedy stało? - szepnął Phil.
- Złapał mnie strażnik. - Jej oczy zaszły łzami. - Byłam tak rozwścieczona widokiem tych więźniów, i taka głodna, że ugryzłam go. - Łzy popłynęły po jej policzkach. - Straciłam kontrolę i go zabiłam.
Przez łzy spojrzała na Phila, spodziewając się, że zobaczy w jego oczach obrzydzenie. Ale nie zobaczyła. To chyba niemożliwe. On nie pojmował ogromu jej grzechów.
- Musiałam się pożywiać każdej nocy. A po co dręczyć jakieś biedne, niewinne zwierzę, kiedy mogłam zabić nazistę? Więc zabijałam, co noc. Przyłączyłam się do ruchu oporu. Teleportowałam się do obozu, uwalniałam paru więźniów i zabijałam nazistę. Każdej nocy.
Phil nie mówił nic, tylko przyglądał jej się uważnie.
Odeszła od niego kilka kroków. Do diabła. Trumna była już całkowicie otwarta i wypełzły z niej wszystkie grzechy.
- Którejś nocy, kiedy już zabiłam strażnika, pojawił się przede mną wampir. Powiedział, że obserwuje mnie od kilku tygodni. Pogratulował mi, że jestem urodzoną morderczynią. Dał mi ultimatum: przyłączę się do Prawdziwych albo zabiją przywódcę ruchu oporu.
- Karla - powiedział cicho Phil. Kiwnęła głową.
- Tym wampirem był Jędrek Janów. Powiedział o Prawdziwych, których teraz nazywamy Malkontentami. Powiedział, że są w sojuszu z nazistami. A kiedy już Niemcy podbiją świat, Prawdziwi przejmą kontrolę nad nazistami. Mogłam brać w tym udział. Mogłam rządzić światem.
Potarła czoło.
- Ale ja myślałam tyko o ojcu i braciach, którzy prawdopodobnie zginęli, walcząc z nazistami. Kazałam Jędrkowi iść do diabła. I wtedy powiedział, że naśle na mnie swoich pupilków, żeby mnie unicestwili. - Zadrżała. - Swoje wilki.
Wróciła do kuchni.
- Pobiegłam do Karla, żeby mu powiedzieć, co się stało. Trzy wilki przyszły tej nocy. Udało mi się uciec z Karlem dzięki teleportacji. Ale co miesiąc, kiedy księżyc był w pełni, ścigały nas. I było ich coraz więcej i więcej. Którejś nocy Karl zabił jednego i truchło wilka zmieniło się w ciało człowieka.
- I wtedy zdałaś sobie sprawę, że to wilkołaki? - spytał Phil.
- Tak. Potem Karl kupił dla nas trochę srebrnych kul.
- Widziałaś kiedyś te wilkołaki w ludzkiej postaci? - spytał Phil. - Nie licząc tego, którego zabiliście.
- Nie.
Pokiwał głową.
- To wszystko wyjaśnia.
- Co wyjaśnia?
- Dlaczego nie rozpoznałaś mojego zapachu. Zmiennokształtni nie pachną jak normalni ludzie. Ale charakterystyczny zapach, tylko kiedy jesteśmy w ludzkiej postaci. Kiedy jesteśmy wilkami, pachniemy jak wilki.
Westchnęła.
- Mówisz o tym tak rzeczowo, ale nic nie rozumiesz. Byłam przerażona. Co miesiąc znajdowaliśmy sobie nową kryjówkę, a wilki nas odnajdywały. Były nieubłagane.
- Zauważyłem, jaka przestraszona byłaś na dworze.
- Widziałam, jak rozdzierały Karla! Mnie też by dopadły ale udało mi się teleportować. A potem zostałam całkiem sama, chowałam się jak szczur po jaskiniach. Szukałam ojca i braci, ale nigdy ich nie znalazłam, i każdej nocy żywiłam się nazistami. Za... zabiłam ich tak wielu. - Klapnęła na kuchenne krzesło i zakryła twarz, kiedy łzy popłynęły po jej policzkach. - Jestem potworem.
W chacie nie było słychać nic oprócz jej szlochu. Zrobiła to. Pozwoliła mu zajrzeć do swojej trumny koszmarów. Pozwoliła, żeby zobaczył ją taką, jaka była naprawdę. I teraz będzie patrzył na nią inaczej. Zamiast widzieć w jego pięknych błękitnych oczach miłość, będzie widziała tylko obrzydzenie.
- Vando... - Kucnął przy niej.
Uniosła dłonie do twarzy, żeby go nie widzieć.
- Vando, przeżyłaś piekło, jakiego nikt nie powinien przeżywać. Straciłaś rodzinę, ukochanego, swoją śmiertelność. W tych obozach widziałaś najgorsze okrucieństwo, jakie człowiek może wyrządzić drugiemu. Żyłaś w nieustannym strachu i rozpaczy.
Opuściła ręce.
- Zabijałam ich. Nie musiałam. Zachowywałam się jak Malkontent. Nie jestem lepsza od nich. Wiem, że ich nienawidzisz. Więc teraz wiem, że nienawidzisz mnie.
- Chodź. - Wziął ją za rękę, pociągnął z krzesła i poprowadził do zlewu. Napompował wody na ręcznik. - To była wojna, Vando. Wojna to ohydny potwór, zmusza ludzi do robienia strasznych rzeczy, których w normalnych okolicznościach nigdy by nie zrobili.
- To nie jest usprawiedliwienie.
- Owszem, jest. - Wycisnął szmatkę. - Kiedy napotykałaś strażników w obozach, byłaś intruzem. Zabili by cię, gdybyś ty nie zabiła ich pierwsza. To była samoobrona. - Otarł ręcznikiem łzy z jej twarzy.
Z jej oczu popłynęły nowe.
- Po... potrafisz mi wybaczyć?
- Oczywiście. Ja... - Przekrzywił głowę. - Och, już rozumiem.
- Co rozumiesz? - Że nie zasługiwała na miłość? Zmoczył ręcznik jeszcze raz.
- Rozumiem, skąd w tobie tyle gniewu i frustracji. Nie chodzi o to, że potrzebujesz mojego wybaczenia. Ja nie mam ci czego wybaczać. - Znów otarł jej twarz. - Vando, problem leży w tobie. To ty nie potrafisz sobie wybaczyć.
Zamrugała.
- Robiłam straszne rzeczy - szepnęła.
- To była wojna. A ty robiłaś to, co musiałaś robić, żeby przetrwać.
- Nie uważasz mnie za potwora?
- Nie. Uważam cię za niesamowicie dzielną i piękną kobietę.
Poczuła ogromną ulgę. Ta fala przetaczała się przez nią, zmywając grube pokłady poczucia winy i wyrzutów sumienia.
- Tak się bałam, że mnie znienawidzisz. Uśmiechnął się.
- Ja cię kocham. I będę ci to powtarzać, aż mi uwierzysz.
Po raz pierwszy naprawdę wierzyła w to do głębi serca. Po raz pierwszy od lat czuła się warta miłości. Odpowiedziała uśmiechem.
- Wierzę ci. I też cię kocham.
Wciąż się uśmiechając, Phil kolejny raz zamoczył ręcznik w wodzie.
- 'Cieszę się, ze wreszcie powiedziałaś mi wszystko.
Vanda skinęła głową. Trumna w jej umyśle została szeroko otwarta. Wciąż tam była i zawsze będzie, ale nie wyglądała już przerażająco.
Krzyknęła cicho, kiedy mokry ręcznik nagle znalazł się między jej nogami.
- Co ty robisz? Zaczął ją pocierać.
- Zdaje się, że prosiłaś o dwie rundki seksu: jedną z bestią i jedną z dżentelmenem. - Wypłukał ręcznik i sam zaczął się myć. - Dżentelmen jest do twoich usług.
- Phil, obudź się. - Trąciła go. - Telefon do ciebie. Ocknął się gwałtownie i usiadł.
- To Connor. - Vanda podała mu telefon. Kiedy zaczął dzwonić, przeleciała po chacie z wampiryczną prędkością, szukając go. Był w jego dżinsach w piwnicy.
Odebrała, lewitując, a potem uniosła się jeszcze wyżej, aż do stryszku, gdzie ona i Phil kochali się parę godzin wcześniej.
- Hej, Connor. - Phil słuchał przez chwilę. Usiadł prosto. - To świetnie!
Vanda przysiadła na brzegu łóżka i nadstawiła ucha, z tego, co usłyszała, Laszlo skończył nadajnik. Na wschodnim Wybrzeżu za jakieś pięć minut miał się zacząć dzień. Kiedy tylko Sigismund zaśnie, urządzenie zostanie wszczepione pod jego skórę. Potem, tuż po zachodzie słońca, niechcący pozwolą mu uciec. Mieli nadzieję, że doprowadzi ich prosto do Robby'ego.
- Tak będę walczył - powiedział Phil. - Tylko przyślij po mnie.
Vanda przełknęła ślinę. Oczywiście, że Phil walczyć. Pewnie przyjaźnił się z Robbym. Obydwaj stacjonowali w domu Jeana-Luca w Teksasie.
Gdyby coś się stało Philowi - jak mogłaby to znieść. Straciła na wojnie tyle kochanych osób.
- Potrzebuję miecza - ciągnął Phil. - Mam tutaj tylko pistolet.
On nie zginie tak jak Karl, powiedziała sobie Vanda Był nadludzko silny i nadludzko szybki. Dopiero teraz dotarło do niej, jaka powinna być wdzięczna, że Phil jest wilkołakiem. Zwykły śmiertelnik nie miałby szans - Tak. Będę gotów. - Phil się rozłączył.
- Więc bitwa będzie dzisiaj? - spytała Vanda.
- Mamy taką nadzieję. - Przyjrzał jej się uważnie. - Masz mokre włosy.
- Nudziłam się. Tu nie ma nic do roboty. A przynajmniej kiedy ty śpisz. - Trąciła palcem jego stopę. - Znalazłam jakiś szampon i umyłam włosy w zlewie. - Włożyła też kowbojskie ciuchy, które kupiła Brynley.
Wstała.
- Jak wyglądam? Phil się uśmiechnął.
- Jesteś najładniejszą kowbojką z fioletowymi włosami, jaką widziałem wżyciu. Fuknęła na niego.
- Powinnam cię trzasnąć biczem.
- A ja powinienem z ciebie zedrzeć te dżinsy. Kąciki jej ust drgnęły.
- Myślisz tylko o jednym.
- Nic na to nie poradzę. Jestem zwierzęciem. Zachichotała, kiedy pociągnął ją na łóżko. Szarpnął połę jej koszuli, rozpinając zatrzaski - Czekaj. - Położyła dłoń na jego dłoni. - Ma na to czas? Bardzo bym nie chciała, żeby twoja siostra nas nakryła.
- Sprawdzę. - Wstał z łóżka i wyjrzał przez okienko stryszku. On mógł sobie patrzeć na księżyc w pełni, ale Vanda gapiła się na jego cudowne ciało. Silne plecy, wspaniale umięśnione pośladki. Skóra zaczęła ją mrowić. Boże święty, podniecało ją samo patrzenie na niego.
- Mamy prawie godzinę. - Odwrócił się do niej. Gwałtownie wciągnęła powietrze, spoglądając w dół. Zauważyła, że jest już gotowy.
- Zacząłeś beze mnie.
Jego spojrzenie powędrowało w stronę jej dżinsów, nozdrza mu załopotały.
- Nieprawda.
Zaczęła się szamotać z guzikiem i suwakiem dżinsów, a tymczasem on podszedł do stóp łóżka i zdjął jej buty. Jego naga skóra nabrała różowego zabarwienia od czerwonego żaru w jej oczach.
Chwycił brzegi nogawek i ściągnął z niej spodnie.
- Masz pięć sekund na zdjęcie bielizny albo ją z ciebie zedrę. Zsunęła figi i udała, że się trzęsie.
- Uuch, ale się boję. Wielki zły wilk jest w mojej chatce. Z uśmiechem ruszył na nią na czworakach.
- Ależ masz apetyczne nogi. - Skubnął zębami jej udo.
- Żeby cię nimi lepiej ściskać, mój drogi. - Usiadła, żeby zdjąć biustonosz. Jego oczy zaświeciły niebiesko.
- Ależ masz słodkie piersi.
- Żeby cię nimi lepiej podniecać.
Z warkotem pchnął ją na łóżko. Wziął sutek do ust Zaczął ssać. Jęknęła.
- Ależ ty masz wspaniały język - wymruczała. Spojrzał na nią oczami, w których błyszczała wesołość.
- Żeby cię lepiej zjeść. - Skubnął jej brzuch.
I zaraz przesunął się niżej, żeby przekonać się, jaka jest smakowita. Po paru sekundach wiła się już i spała. Drażnił jej najwrażliwsze miejsce z bezwzględnością bestii. Pisnęła, kiedy przeszył ją orgazm. Phil patrzył na nią z wilczym uśmiechem.
- Gotowa? - Przesunął się między jej nogi.
- Czekaj. - Oparła dłonie na jego ramionach Przebrałam się za kowbojkę i teraz mam dziwną ochotę pojeździć konno.
Roześmiał się i padł na plecy.
- To na koń, skarbie.
Godzinę później Vanda siedziała na łóżku, zrelaksowana, popijając zimną krew z butelki. Rozciągnęła nogi i poczuła obolałe mięśnie. Nie pamiętała nawet, ile orgazmów miała tej nocy. To była jedna, długa, cudowna noc zakazanego seksu, przeplatanego rozdzierającymi serce wyznaniami, po których miłość była jeszcze słodsza.
Poczuła pierwszą senność. Widocznie słońce podchodziło pod horyzont. Napiła się jeszcze krwi. Phil przyniósł jej butelkę na stryszek. Umył się przy zlewie i zszedł do piwnicy, żeby się ubrać.
Po stukaniu kowbojek i brzęczeniu garnków domyśliła się, że jest w kuchni. Zmarszczyła nos, czując zapach kawy.
Miała nadzieję, że poranek dotarł już tam, gdzie był Robby. Śmiertelny sen zmorzy nie tylko jego, ale i jego oprawców. Jego ciało dojdzie do siebie. Oby tak samo, stało się z jego umysłem.
Z westchnieniem usiadła i zaczęła się ubierać. Właśnie kończyła zapinać dżinsy, kiedy usłyszała stukot butów przed drzwiami chaty.
- Phil! - zawołała Brynley. Drzwi się zatrzęsły. Zasuwa wciąż była na miejscu. Vanda usłyszała kroki Phila zbliżające się do drzwi. Vanda włożyła kowbojską koszulę i zapięła zatrzaski.
Drzwi skrzypnęły.
- Phil! - Głos Brynley był pełen ekscytacji. - Jesteś alfą! To niesamowite! Jak ci się to udało, na psa urok?
- Bryn, musimy porozmawiać.
- Przecież rozmawiamy. Nie uwierzysz, jacy podekscytowani są chłopcy. Rozmawialiśmy o tym przez całą drogę do chaty i wymyśliliśmy tylko tyle, że jakimś cudem osiągnąłeś status alfy sam. To prawda?
- Nie byłem sam, choć nie byłem też z watahą. Brynley zapiszczała.
- To fantastyczne! Nikt wcześniej tego nie dokonał. Tato będzie taki...
- Nie mów mu.
- Co?
- Mówię poważnie, Bryn. Nie mów mu. To nie jego sprawa.
- Oczywiście, że jego sprawa! Phil, każdy likantrop z naszego terytorium będzie cię chciał na następnego najwyższego wodza. Już to widzę. Tato wyda ogromne przyjęcie na powitanie zaginionego księcia.
Księcia? Znowu to powiedziała. Vanda podeszła bliżej. Brynley znów była w dżinsach, koszulce i rozpiętej kraciastej koszuli, ale Vanda zauważyła parę liści w włosach i plamę krwi na jej rękawie, jakby wytarła nim usta.
Spojrzenie Brynley uniosło się w stronę stryszku; Zmrużyła oczy.
- Ona tu ciągle jest.
- Tak. - Phil założył ręce. - I jesteś jej winna przeprosiny. Brynley prychnęła.
- Za co? Za bycie sobą?
- Za to, że celowo próbowałaś ją wystraszyć - odparł. Siostra spojrzała na niego ponuro.
- To była przysługa. Musiała poznać prawdę o tobie - To prawda, musiałam. - Vanda miała dość słuchania, jak rozmawiają o niej, jakby jej tu nie było. Wzięła butelkę z syntetyczną krwią i sfrunęła na parter. - Dziękuję, że wystraszyłaś mnie do nieprzytomności.
- Zawsze do usług. - Brynley uśmiechnęła się złośliwie. - Więc dlaczego ciągle tu jesteś? Nie możesz sobie załatwić jakiejś fuchy w Hollywood? Słyszałam, że wampiry są na fali.
- Jest pod moją ochroną - powiedział Phil. - To jest mój dom i będzie schronieniem dla Vandy, kiedykolwiek będzie go potrzebować.
Brynley, fukając ze złości, przeszła do kuchni. Wzięła kubek z szafki i nalała sobie kawy.
Vanda usiadła przy kuchennym stole i popijała ze swojej butelki. Uderzyła ją kolejna fala senności.
Phil wszedł do kuchni.
- Co to za szczeniaki, z którymi byłaś wczoraj? Szczeniaki? Vandzie wydawało się, że to całkiem spore wilki. Brynley napiła się kawy.
- To moi przyjaciele.
- Są nieletni. - Phil usiadł przy stole koło Vandy - Podczas przeobrażenia powinni być ze swoją watahą.
Brynley parsknęła kpiąco.
- A od kiedy ty przestrzegasz zasad watahy? Ci chłopcy nie mogą się przemieniać z watahą. Nie mogą nawet mieszkać ze swoimi rodzinami. Ani chodzić do szkoły Zostali wygnani. Zdaje się, że wiesz, jak to jest.
Vanda spojrzała pytająco na Phila. Wzruszył ramionami.
- Zostałem wygnany jako osiemnastolatek. Po roku głodowania spotkałem Connora. Dał mi pracę i dach nad głową.
Vanda się skrzywiła. To było wtedy, kiedy pracował w domu Romana, a ona go dręczyła.
- Jak to, zostałeś wygnany? - spytała. - Jeśli naprawdę jesteś księciem, to kto miał dość władzy, żeby ci to zrobić?
Phil zacisnął usta.
- Mój ojciec.
Brynley machnęła lekceważąco ręką.
- On tylko chciał ci dać nauczkę. Spodziewał się, że wrócisz za miesiąc czy dwa.
- Z podkulonym ogonem - mruknął Phil. - Jaki by ze mnie był alfa i najwyższy wódz, gdybym dał się uwiązać na smyczy?
Brynley westchnęła.
- Wiem, że trudno się podporządkować wszystkim rozkazom i zachciankom taty. Właśnie przez coś takiego ci chłopcy narobili sobie kłopotów. Podważyli autorytet wodza swojej watahy. Wódz zwrócił się z tym do najwyższego wodza, a on ich wygnał.
- Wygląda na to, że kochany papcio się nie zmienił - mruknął Phil.
- To ledwie nastolatki - ciągnęła Brynley. - Nie mają pójść. Wiedziałam, że twoja chata jest pusta, więc pozwoliłam im zamieszkać tutaj.
Phil parsknął.
- To twoi zagubieni chłopcy? Jesteś pewna, że nie masz na imię Wendy? Zrobiła do niego minę.
- Szczerze mówiąc, przyczepili się do mnie jak rzep do psiego ogona. I mają wilczy apetyt. Są tak żarłoczne, że wykarmienie ich pochłania pół mojej pensji. I straszne z nich rozrabiaki.
- Nie miałabyś poważnych kłopotów, gdyby Wasz ojciec się dowiedział, co robisz? - włączyła się Vanda.
Brynley zmrużyła oczy.
- Grozisz, że na mnie doniesiesz?
- Nie. Po prostu jestem ciekawa - odparta Vanda. - Wygląda mi na to, że buntujesz się przeciw ojcu tak samo jak Phil.
Brynley uśmiechnęła się drwiąco.
- Uwierz mi, kiedy tato mówi „skacz”, ja tylko pytam, jak wysoko. Ale... po prostu żal mi tych chłopaków. Nie mają dokąd pójść. - Oczy jej pojaśniały. - A teraz, kiedy Phil wrócił, wszystko się zmieni. Phil, oni chcą, żebyś był ich wodzem!
Zrobił osłupiałą minę.
- Ja... ja nie mogę.
- Oczywiście, że możesz - upierała się Brynley. - Nie możesz być alfą bez watahy.
- Mam inne rzeczy do roboty. Ważne rzeczy. Dzisiaj po zachodzie słońca może dojść do bitwy.
- Bitwy wampirów? - W oczach Brynley błysnął gniew. - Zamierzasz im pomagać, ignorując własne plemię?
- Zrobię co w mojej mocy, żeby pomóc tym chłopakom, ale nie mogę być ich wodzem.
Brynley warknęła sfrustrowana.
- Nawet nie raczyłeś ich poznać. Są tobą tacy fascynowani, Phil. Jesteś pierwszą iskrą nadziei, jaką widzą od miesięcy.
Wstał.
- Gdzie oni są?
- W stajni. Nie zdziw się, jeśli zaczną wiwatować, gdy wejdziesz. Jesteś ich bohaterem.
- Cudownie. - Phil krzywo się uśmiechnął. - Jeszcze tego mi było trzeba. Odpowiedziała uśmiechem.
- Dla mnie też jesteś bohaterem. Schylił się i pocałował ją w czoło.
- Zaraz wracam.
Wyszedł z chaty. Brynley dolała sobie kawy, po czym podeszła do stołu i usiadła naprzeciw Vandy.
- Nareszcie jesteśmy same. Musimy porozmawiać.
Rozdział 21
- W takim razie musisz się streszczać - powiedziała Vanda. - Za jakieś piętnaście minut padnę spać. Brynley kiwnęła głową.
- Ta bitwa, o której mówił Phil... Będzie bardzo krwawa?
Vanda była zaskoczona. Spodziewała się, że siostra Phila każe jej się wynosić.
- Mamy wojnę. Malkontenci chcą nas pozabijać.
- Słyszałam, że wampiry mają zdolność kontroli umysłu. Czy Phil jest pod ich wpływem, czy naprawdę chce brać w tym udział?
Vanda opanowała narastającą irytację.
- Wszyscy których znam w wampirycznym świecie, mają dla Phila najwyższy szacunek i przyjaźń. Nigdy nie kontrolowali. Uważają go za członka rodziny.
- On ma rodzinę tutaj.
- Ta rodzina go wygnała. Brynley napiła się kawy.
- Opowiadał ci o sobie?
- Opowiadał, jak wasi przodkowie stali się wilkołakami.
- Stara historia. - Brynley machnęła lekceważąco ręką. - Pytam, czy opowiadał o swoim życiu tutaj?
Vandę kusiło, żeby spytać: „O jakim życiu?”, ale była zbyt ciekawa, żeby zbywać Brynley.
- Naprawdę jest księciem? Brynley skinęła głową.
- Pochodzi w prostej linii dawnych walijskich książąt. Nasz ojciec przyjechał tu z Walii jakieś sto osiemdziesiąt lat temu i założył swoje pierwsze ranczo w Montanie. Niektórzy członkowie klanu przyjechali za nim. Z czasem klan się rozrósł, a tato miał coraz większą władzę. Teraz ma ponad pięćdziesiąt rancz, rozrzuconych po całej Montanie, Idaho i Wyoming. Całe zachodnie terytorium, czyli ponad sześćdziesiąt watah, przysięgło mu wierność jako najwyższemu wodzowi. Nikt nie śmie mu się sprzeciwiać.
- Z wyjątkiem Phila. Brynley wzruszyła ramionami.
- Komuś takiemu jak Phil trudno się podporządkować. Tato to rozumie. Uwierz mi, będzie bardzo dumny, kiedy się dowie, że jego syn zyskał status alfy bez pomocy watahy. Nikt wcześniej tego nie zrobił. Phil jest niesamowity.
- Z tym się muszę zgodzić. - Vanda ziewnęła, coraz bardziej senna.
- A jako że Phil jest jednym z najpotężniejszych wilkołaków w kraju, jest oczywiste, że ma wielką przyszłość wśród nas.
Vanda potarła czoło.
- Chcesz, żeby wrócił do domu.
- Tak. - Brynley pochyliła się do przodu. - Jego miejsce jest z nami. Wiedziałaś, że jest po słowie z wilkołacką księżniczką?
Więc księżniczka Diana była wilkołakiem? Przez głowę Vandy przeleciał obrazek wyliniałej wilczycy w brylantowej tiarze.
- Nigdy o tym nie wspominał.
- Miał dziesięć lat, kiedy tato zaaranżował jego zaręczyny z Dianą. Ona miała dwa lata.
- Jakie to romantyczne. Brynley prychnęła.
- Ojciec Diany jest wodzem watahy z Utah. I ma kilka rancz. Ona jest jedynaczką, co czyni ją bardzo potężną i bogatą dziedziczką.
- Szczęściara. Brynley zmrużyła oczy.
- Ona może mu dać dzieci. Królewska linia nie wygaśnie. Psiakrew. Vanda zamknęła oczy.
- Jestem pewna, że jesteś miłą osobą, Vando. Mojemu bratu nie zależałoby na tobie tak bardzo, gdybyś nie była. Ale spróbuj na to spojrzeć z otwartym umysłem. Jeśli Phil do nas wróci, będzie potężnym wodzem. Jeśli zostanie z tobą i twoim gatunkiem, jakie będzie miał życie? Zawsze będzie czyimś podwładnym, chłopcem na posyłki wampirów. Czego chciałabyś dla Phila: życia wodza, w którym będzie miał bogactwo, władzę i dzieci? Czy życia sługi, bezdzietnego i w wiecznym zagrożeniu?
Vanda z trudem przełknęła ślinę. Słońce było tuż pod horyzontem, ogarniał ją śmiertelny sen. Ale wiedziała, że ten ciężar w jej sercu to nie senność.
- Dość już się nasłuchałam. - Wstała i powlokła się w stronę włazu.
- Zastanów się nad tym, proszę - powiedziała Brynley. - Jeśli go kochasz, powinnaś pozwolić mu odejść.
Kiedy Phil wracał do chaty, zauważył różowe i złote pasma rozjaśniające niebo. Słońce wstawało nad horyzont, więc Vanda pewnie już spała. Do licha. Noga za nogą wszedł po schodkach werandy. Chętnie przedyskutowałby z nią ten nowy problem.
Kiedy otworzył drzwi, Brynley powitała go promiennym uśmiechem.
- No i co, wiwatowali?
- Tak. - Spojrzał na klapę. - Vanda dotarła do piwnicy?
- Tak, wszystko w porządku. Porozmawiałyśmy sobie. Spojrzał na siostrę spod uniesionej brwi.
- Chyba nie próbowałaś jej przepłoszyć? Brynley parsknęła i podeszła do turystycznej lodówki.
- Chcesz śniadanie? Mogę usmażyć ze dwa tuziny jajek.
- Dwa tuziny?
Wyjęła z lodówki dwa pudełka.
- Mówiłam ci, że chłopcy są bardzo żarłoczni. Wczoraj w nocy upolowali łosia, ale założę się, że znowu są głodni.
Phil nalał sobie kawy do kubka.
- Jak sobie radzą, kiedy ciebie tu nie ma?
- Zostawiam im tyle niepsującego się jedzenia, ile się da. A poza tym mają strzelby. Jakoś dają radę.
Phil napił się kawy. Uciął sobie porządną pogawędkę z chłopakami. Było ich dziesięciu. Najmłodszy miał trzynaście lat. Najstarszy siedemnaście. Wszyscy patrzyli na niego z zachwytem, jakby był rozwiązani ich wszystkich problemów.
Ogarnął go gniew na ojca, który wygnał dzieci i skazał na radzenie sobie samodzielnie.
- Od jak dawna oni tu są? Brynley wybijała jajka do dużej miski.
- Najmłodszy, Gavin, zjawił się jakiś miesiąc temu. Najstarszy, Davy, jest tu dwa lata.
- Siedzi tutaj od dwóch lat?
Brynley odkręciła gaz i zapaliła palnik na kuchence.
- Davy miał piętnaście lat, kiedy tu przyszedł. Co innego miał ze sobą zrobić?
- Mógł chodzić do szkoły na początek. Żaden z tych chłopaków nie ma świadectwa ukończenia szkoły.
Trzasnęła patelnią o kuchenkę.
- Nie mogłam ich zapisać do szkoły. Nie jestem ich prawnym opiekunem. Uczyłabym ich sama, ale mam kwalifikacje tylko do podstawówki.
- Masz dyplom nauczycielki? Nie sądziłem, że tato puści cię na studia. Westchnęła.
- Bał się, że zwiążę się z jakimś nielikantropem. Ale udało mi się skończyć miejski college.
W którego radzie zasiadał tato.
- Nie masz dość, że on kontroluje każdy aspekt twojego życia?
- Jestem zadowolona z mojego życia. No i, jak zauważyłeś, tato wcale nie kontroluje wszystkiego, co robię. Nie ma pojęcia, że pomagam tym dzieciakom przeżyć.
- Ty im nie pomagasz żyć. Ty im pozwalasz wegetować.
- Co? - Wylała jajka na patelnię. - Dałam im dom.
- Oni nic nie robią, Bryn. Powinni kończyć szkoły, szukać pracy.
- Jedyna praca w okolicy to praca na ranczach, które są własnością albo taty, albo kogoś, kogo on kontroluje. Ci chłopcy zawiśli w próżni.
- Dopóki tu zostają, tak. Muszą się stąd wynieść. Bryn zachłysnęła się z oburzenia.
- Wyrzucisz ich?
- Nie. - Upił łyk kawy. - Coś wymyślę.
- Na przykład to, że będziesz ich wodzem? - Spojrzała na niego z nadzieją. - Oni potrzebują wzorca. Potrzebują ciebie.
Zaczął chodzić po chacie. Ostatnia rzecz, na jaką miał ochotę, to bawić się w ojca.
On też chciał iść na studia, ale jego ojciec nie widział sensu wyższego wykształcenia. Zaplanował mu życie ze wszystkimi szczegółami - rancza, którymi będzie zarządzał, samicę, którą poślubi, a w końcu awans na stanowisko najwyższego wodza, za jakieś trzysta lat. Całe to bogactwo i władza miały być jego, jeśli tylko przez parę stuleci będzie grzeczny i posłuszny.
Może przyszła pora na zmiany. Roman Draganesti zrewolucjonizował wampiryczny świat, kiedy wynalazł syntetyczną krew. Nowoczesne wampiry nie zmagały się już co noc z koniecznością szukania pożywienia i teraz robiły kariery w nauce, biznesie, rozrywce - cokolwiek im się zamarzyło.
Może w świecie likantropów przyszła pora na podobną rewolucję. On wyrwał się spod władzy watahy, spod władzy starych tradycji i ograniczeń. Może te młode wilczki też mogły to zrobić.
Phil spędził ten dzień, przygotowując się do nocnej bitwy. Pożyczył od Brynley samochód i pojechał do najbliższego miasta, gdzie kupił więcej ubrań, więcej butelkowanej krwi dla Vandy i więcej amunicji dla siebie. Przyszło mu do głowy, że Vanda może potrzebować do obrony czegoś lepszego niż bicza, więc kupił dla niej pistolet, a do tego nóż myśliwski z pochwą przypinaną do łydki. A gdyby cokolwiek mu się stało i zostałaby sama będzie potrzebowała komórki, żeby móc się teleportować.
Jadąc do chaty, naładował swoją komórkę i tę nową, dla Vandy. Potem, już w chacie, przekopiował wszystkie swoje kontakty do pamięci jej telefonu.
Usłyszał na dworze chłopców i wyjrzał przez okno, podzielili się na dwie drużyny i grali w futbol dotykowy na łące.
Wyszedł na werandę.
Brynley siedziała na bujanym fotelu, który poskrzypywał gdy kiwała się powoli.
- Ty naprawdę chcesz dzisiaj walczyć w tej bitwie?
- Tak. Zostawiam Vandę tutaj. Byłbym bardzo wdzięczny, gdybyś pomogła mi ją chronić.
Bryn kiwnęła głową.
- Da się zrobić. Phil oparł się o słupek.
- Jak długo możesz zostać? Nie musisz wracać do pracy w szkole? Zmarszczyła brwi.
- Tato nie chciał, żebym pracowała. Uważa, że to poniżej mojej godności. Phil pokręcił głową.
- Znam szkołę, w której przyjęliby cię z otwartymi ramionami. Chłopcy też mogą tam chodzić i mieszkać w kampusie.
Otworzyła szeroko oczy.
- Gdzie?
- Położenie tej szkoły jest trzymane w tajemnicy, bo uczniowie są... inni. Część z nich to śmiertelne dzieci, które wiedzą za dużo, część to półwampiry ze specjalnymi mocami, a reszta to panterołaki. Myślę, że ci chłopcy świetnie by się tam czuli.
Zmarszczyła brwi.
- Nie wiem. To się wydaje takie odległe od naszego świata.
- Oni nie mają życia w naszym świecie, Bryn. Zostali wygnani. Nie ma dla nich powrotu.
- Hej, panie Jones. - Najmłodszy chłopak podbiegł do werandy. - Chce pan zagrać?
- Przykro mi, Gavin. Muszę oszczędzać energię.
- Mówiłem ci, że nie zagra - burknął Davy - Nie chce mieć z nami nic wspólnego. Phil zmarszczył brwi.
- To nieprawda.
- Nie chciał pan być naszym wodzem! - krzyknął Davy. Phil spojrzał na siostrę z irytacją.
Wzruszyła ramionami.
- Pytali. Co im miałam powiedzieć?
- Powiedziałem, że im pomogę. - Phil odwrócił się do chłopców, którzy stali na polanie zbici w grupkę, patrząc na niego z urażonymi minami. - Okej, słuchajcie. Wszyscy zostaliście wygnani, bo sprzeciwiliście się autorytetowi waszych wodzów, tak?
Davy wysunął podbródek.
- I co z tego? Ma pan z tym problem?
- Panu byśmy się nie sprzeciwiali - nie dawał za wygraną Gavin, patrząc na niego błagalnie. - Myślimy, że pan jest niesamowity.
Wszyscy mruknęli twierdząco.
- To prawda, że pan został alfą bez watahy? - odezwał się rudzielec o imieniu Griffin.
- Tak. - Phil uniósł ręce, żeby uciszyć chłopaków, którzy zaczynali się za bardzo ekscytować. - Posłuchajcie. Nie bez powodu rzuciliście wyzwanie waszym wodzom. To dlatego, że macie wrodzone zdolności przywódcze. Każdy z was ma dość siły, odwagi i inteligencji, żeby samemu kiedyś zostać wodzem, i wasi wodzowie zdawali sobie z tego sprawę. Jesteście ich najgorszym koszmarem: przyszłymi młodymi alfami. Jedynym sposobem, żeby nadal mogli mieć nad wszystkim kontrolę, było pozbycie się was.
- No dobra, jesteśmy twardzi - warknął Davy. - To już wiedzieliśmy. Phil się uśmiechnął.
- Nie wątpię. Macie też pewność siebie, potrzebną, żeby być wodzami. Ale zastanówcie się, jak w tej chwili jest urządzony świat likantropów. Kiedy rządzą nim alfy, które mogą żyć do pięciuset lat, jak ktoś taki jak wy może zostać przywódcą? Jesteście zagrożeniem dla aktualnych wodzów, więc was wyrzucili. A w naszym świecie zostały tylko mięczaki, które z radością się podporządkowują. Z czasem świat likantropów stanie się słaby i nic nieznaczący, bo odrzuca najsilniejszą i najdzielniejszą młodzież.
- Kanał - mruknął Griffin.
- Wiecie, dlaczego nie chcę być waszym wodzem? Bo uznalibyście moją władzę, i to by was ograniczało. Każdy z was ma potencjał, by stać się alfą, i ja zamierzam wam pomóc to osiągnąć.
Chłopcy wytrzeszczyli na niego oczy.
- Możemy być tacy jak pan? - spytał Gavin.
- Ale w watasze może być tylko jeden alfa - zaprotestował Davy.
- Według starych zasad, tak - powiedział Phil. - Ale stare zasady was odrzuciły. Dlaczego mielibyście je uznawać? Dlaczego macie być kimś gorszym, niż możecie?
Gawin wystąpił naprzód.
- Ja chcę być alfą.
- I możesz to osiągnąć. - Phil spojrzał każdemu z nich w twarz. - Wszyscy możecie to osiągnąć. Znam szkołę, do której możecie chodzić.
- Szkoła? - Davy zmarszczył nos. - Komu potrzebna szkoła?
- Wam. Potrzebujecie skończyć przynajmniej liceum wyjaśnił Phil. - A potem będziecie mogli realizować wszelkie aspiracje.
- Ja chcę się bić - szczęknął Davy. Phil się uśmiechnął.
- Więc znam idealne miejsce dla ciebie. To firma ochroniarsko-detektywistyczna, która zatrudni cię w mgnieniu oka. Ale będziesz musiał się nauczyć walczyć.
- My umiemy walczyć. - Griffin trącił łokciem chłopaka stojącego obok, który pchnął go w rewanżu.
- Będziecie musieli stać się ekspertami od broni palnej, sztuk walki i szermierki. Czekają na was wrogowie, którzy chcą opanować świat, i zwykle walczą mieczami.
- Super - sapnął Davy. Phil się roześmiał.
- To nie przypomina polowania. Będziecie się mierzyć z przeciwnikiem, który potrafi się bronić.
- Odlotowo - szepnął Griffin. Phil spojrzał na niego surowo.
- Oni walczą na śmierć i życie. To organizacja złych wampirów, których nazywamy Malkontentami. Mają superszybkość i supersiłę.
- My też - upierał się Davy. - Damy im radę. Phil znów się uśmiechnął.
- Jestem tego pewien. Ale najpierw musicie przejść szkolenie. Każdy z was może zostać alfą. Zdobyć tę moc. Opanować ją i władać nią. Razem możemy zmienić wynik tej wojny. Możemy uratować śmiertelny świat. Możemy pokonać zło. Co wy na to?
Chłopcy zaczęli wiwatować.
Brynley pochyliła się do niego i szepnęła:
- Jeśli któryś zginie przez ciebie, to się wkurzę. Spojrzał na nią cierpko.
- To może zatrudnij się w tej szkole, żebyś mogła ich pilnować.
- Tato nigdy na to nie pozwoli.
- Masz dwadzieścia siedem lat, Bryn. Pora się wyrwać na wolność. Westchnęła.
- Zastanowię się nad tym.
- Dam ci numer do Shanny Draganesti - powiedział Phil. - Ona zarządza tą szkołą. Jeśli coś mi się stanie, zadzwoń do niej i zapisz chłopaków.
Brynley zrobiła ponurą minę.
- Nie waż się zginąć.
- Nie zamierzam.
Rozdział 22
Wczesnym wieczorem Phil skończył właśnie jeść jednego z dwudziestu czterech hamburgerów, które Brynley usmażyła na kolację, kiedy zadzwoniła jego komórka.
- Masz ochotę powalczyć, chłopcze? - spytał Connor.
- Jestem gotów. - Phil wyjrzał przez okno. Dziwnie było słyszeć głos Connora, kiedy wciąż świeciło słońce.
- To dobrze. Potrzebujemy wszystkich dostępnych ludzi. Nie chcemy, żeby tamci mieli przewagę liczebną, jak podczas tej porażki w Nowym Orleanie.
- Wszczepiliście nadajnik Sigismundowi?
- Tak. I pozwoliliśmy draniowi uciec. Jak na razie teleportował się do rosyjskiego klanu na Brooklynie.
- Myślisz, że Robby może tam być? - spytał Phil.
- Nie. Sean Whelan naszpikował ich siedzibę pluskwami i jego ludzie jej pilnują. Nikt nie wspomniał o miejscu pobytu Robby'ego. Ani Casimira. Myśli że Sigismund gra na zwlokę, czeka, aż na zachodzie zapadnie noc, zanim się ruszy. O, czekaj chwilę...
Phil słyszał, że Connor rozmawia o czymś z Howardem.
- Właśnie wykonał spory skok na radarze. Musiał się teleportować. Masz jego namiar, Howard?
- Chicago - odparł niedźwiedziołak swoim grzmiącym głosem.
- Dobrze - powiedział Connor. - Phil, jak tylko zajdzie u ciebie słońce, zadzwoń do Phineasa. Odbierze cię. Do tej pory powinniśmy już wiedzieć, gdzie zatrzymał się Sigismund, i będziemy się tam zbierać do ataku.
- Okej. - Phil się rozłączył. Zabębnił palcami w stół. Do zachodu słońca w zachodnim Wyoming brakowało jeszcze godziny czy dwóch.
Kiedy tylko zapadł zmrok, Phil zeskoczył do piwnicy, żeby porozmawiać z Vandą. Usłyszał jej pierwszy, głośny oddech, kiedy wracała do życia.
- Hej, skarbie. Usiadła.
- Co się dzieje?
- Zaraz muszę lecieć. Phineas się po mnie zjawi.
Wstała z podłogi.
- Więc bitwa jest dzisiaj?
- Tak. Kupiłem ci broń na wszelki wypadek i komórkę, żebyś mogła się teleportować. Chcę, żebyś wiedziała, że możesz tu zostać, jak długo zechcesz. Jeśli coś mi się stanie...
- Nie! - Skoczyła do niego z wampiryczną prędkością i zarzuciła mu ręce na szyję. - Nic ci się nie stanie.
Objął ją mocno.
- Kocham cię, Vando.
- Ja ciebie też - szepnęła. - Wiem, że masz przed sobą wielką przyszłość. Zaczął ją całować, ale odskoczyła.
- Muszę coś zjeść. - Uniosła się na górę.
Phil wyskoczył przez właz i zamknął klapę. Vanda wyciągała już butelkę syntetycznej krwi z lodówki. Brynley stała przy kuchennym stole, na którym zostawił broń. Uściskał siostrę, po czym przypiął kaburę i wsunął do niej pistolet.
Wziął komórkę i zadzwonił do Phineasa. Po paru sekundach młody wampir był na miejscu.
- Hej, wilczy brachu. - Stuknął się z nim pięścią. Nagle zauważył Vandę i się skrzywił. - Uups, mam nadzieję, że nie wypaplałem wielkiego sekretu.
- Ona już wie. - Phil spojrzał na Vandę z uśmiechem. - I kocha mnie takim, jaki jestem.
Vanda odpowiedziała uśmiechem.
- To prawda.
- To moja siostra, Brynley. - Phil wskazał Bryn.
- Uuu, pani wilczyca. Doktor Kieł do usług. - Phineas uścisnął jej dłoń. Phil zauważył, że chłopcy stoją na werandzie i zaglądają przez okna od frontu.
- A to jest wataha młodych wilków. Przyszli pracownicy MacKay UOD.
- Doskonale. - Phineas pomachał do chłopaków. - Nieźle wyglądacie, ziomki. Vanda podeszła do stołu, popijając ze swojej butelki.
- Jak się czuje Dougal?
- W porządku. Uczy się fechtować lewą ręką. - Phineas zmarszczył brwi. - Uparł się, żeby dzisiaj wziąć udział w bitwie, i Angus mu pozwolił. Angus martwi że będzie nas za mało, ale mamy już ponad siedemdziesiąt wampirów.
- Gdzie? - odezwał się Phil.
- Na kempingu kawałek na południe od góry Rushmore - odparł Phineas. - Jesteś gotów?
- Tak. - Phil szybko uściskał siostrę, ucałował Vandę. - Pamiętaj, kocham cię. Kiwnęła głową; oczy jej błyszczały od niewylanych łez.
- No to wio. - Chwycił Phineasa i świat poczerniał mu przed oczami. Wylądowali na niewielkiej polanie koło strumienia. Nad ich głowami świecił księżyc, wciąż w pełni. Migotał na ciurkoczącej wodzie i odbijał się od wielkich, szarych głazów. Powietrze było świeże od zapachu sosen.
- Kemping jest dalej w dół strumienia - rzucił cicho Phineas. - Chodź, znajdziemy ci miecz. - Poprowadził Phila w górę strumienia, do sterty głazów. Dougal stał tu na straży przy składzie broni.
Phil przywitał się z nim i poklepał go po plecach. Dougal uśmiechnął się do niego kwaśno.
- Nie wierzą mi jeszcze, że nadaję się do walki, więc dali mi tę robotę.
- To cholernie ważna robota - mruknął Phineas. Wybrał sobie miecz. Phil też wziął jeden, który dobrze leżał mu w dłoni.
- Angus posłał Iana na zwiady na pole kempingowe - szepnął Dougal.
- Ian już wrócił z podróży poślubnej? - spytał Phil. Dougal kiwnął głową.
- Wrócili oboje z Toni, kiedy usłyszeli o Robbym. Szczerze mówiąc, są tu chyba wszyscy pracownicy MacKay, jakich znam.
- Chodź. - Phineas poprowadził Phila na pobliską polanę, gdzie zebrały się wampiry. To była prawda. Przybyły tu chyba wszystkie wampiry płci męskiej, jakie znał Phil, i wiele takich, który nie znał. Chemik Laszlo nerwowo bawił się mieczem. Emma trzymała się przy nim jak nadopiekuńcza kwoka. Colbert GrandPied przybył z czterema ludźmi. Phil przypomniał sobie, że w Nowym Orleanie miał sześciu. Widocznie dwóch zginęło w tamtejszej bitwie.
Phil zatrzymał się obok dwóch znajomych Zmiennokształtnych.
- Jeśli zrobi się źle, to się przeobrażę - mówił Carlos - Będę o wiele skuteczniejszy jako pantera.
Phil kiwnął głową. On sam chciał pozostać w ludzkiej postaci, dopóki to będzie możliwe, ale zamierzał czerpać moc wilka, by mieć nadludzką szybkość i siłę.
- Ian wrócił - szepnął Howard.
Ian, ubrany całkowicie na czarno, bezszelestnie przemknął na polanę. Mieczem zaczął rysować w miękkiej ziemi.
- Kemping ma otwarty centralny plac, na którego środku płonie ognisko. Budynki otaczają plac, tworząc kwadrat. Główna chata z recepcją zajmuje jeden bok, a dziewięć domków pozostałe trzy boki.
- Ilu Malkontentów widziałeś? - spytał Angus.
- W recepcji naliczyłem piętnastu - relacjonował Ian. - Trzymają tam grupę śmiertelnych jeńców, zapewne turystów, którzy tam obozowali. Każda z pozostałych chat jest zajęta przez trzech albo czterech Malkontentów.
- Więc jest ich około pięćdziesięciu - podsumował Jean-Luc.
- A my mamy siedemdziesięciu czterech łudzi - powiedział Angus. - Widziałeś Robby'ego?
- Nie, ale zobaczyłem, jak trzech Malkontentów opuszcza kemping i idzie na wschód, więc ruszyłem za nimi - Ian narysował linię na ziemi. - Weszli do jaskini. Myślę, że Robby może być właśnie tam.
- Prawdopodobnie używają jaskini jako sypialni na dzień. - stwierdził Jean-Luc. Angus zmarszczył brwi.
- Tam może ich być więcej. Może się okazać że jednak mają przewagę liczebną. - Spojrzał po zgromadzonych na polanie. - Nie jestem w stanie zagwarantować, że to będzie bezpieczne.
Jack machnął lekceważąco ręką.
- Bitwy nigdy nie są bezpieczne. Przyszedłem tutaj żeby odbić Robby'ego. I nie odejdę bez niego.
Trzej pozostali skinęli głowami.
- No dobrze - rzekł Angus. - Podzielimy się na pięć grup, którymi będziemy dowodzić: Jean-Luc, Connor Jack, Colbert i ja. Moja grupa zaatakuje recepcję. Jean-Luc, Connor i Jack, wasze grupy zajmą się pozostałymi trzema bokami kwadratu. Colbert, ty weźmiesz piątą grupę i ustawisz się tutaj. - Angus narysował X na ziemi. - W połowie drogi między jaskinią a kempingiem. I zabijesz każdego, kto będzie się próbował przedostać w jedną czy drugą stronę. Chodźmy.
Przez krótką chwilę było słychać ciche szuranie nóg, kiedy pięciu kapitanów wybierało swoje oddziały. Jean-Luc poprosił Romana, Phila, Iana i jeszcze dwa wampiry z Teksasu, żeby przyłączyli się do niego.
Wszystkie oddziały zaczęły się skradać przez las na pozycje. Phil kucnął w jakichś krzakach między Romanem a Ianem. Usłyszał, jak Roman szepcze modlitwę, i dodał w duchu: „Amen”.
Kiedy Angus krzyknął grzmiąc wojenne zawołanie, ruszyli.
Phil wbiegł przez tylne drzwi domku. Czterech Malkontentów zerwało się od stolika, przy którym grali w karty. Przeszył jednego ostrzem. Pozostali trzej byli dość szybcy, żeby chwycić miecze. Phil razem z Romanem zajęli dwóch pojedynkiem. Czwarty wybiegł przez frontowe drzwi na centralny plac.
Phil zabił drugiego Malkontenta. Przeciwnik Romana, sądząc, że został sam na dwóch szermierzy, teleportował się błyskawicznie.
- Niech go diabli wezmą - mruknął Roman. Phil wybiegł za drzwi.
Kilku Malkontentów z dziewięciu domków uciekło od frontu, kiedy wampiry zaatakowały przez tylne wejścia. Malkontenci zbili się w grupę przy ognisku. Kolejni wypadli z recepcji, uciekając przed mieczami Angusa i jego grupy.
Phil ocenił, że na otwartej przestrzeni zostało około dwudziestu pięciu przeciwników. Stracili mniej więcej połowę ludzi. Z tego, co widział, jego towarzysze wszyscy przetrwali pierwsze starcie. Siedemdziesięciu czterech na dwudziestu pięciu. Zwycięstwo było w zasięgu ręki.
Wampiry Draganestiego otoczyły Malkontentów i zamknęły krąg.
- En garde! - Colbert pędził ze swoimi trzema ludźmi w stronę polany. Krwawił z rany na piersi. - Biegną tu z jaskini. Jest ich chyba setka!
Phil przełknął z trudem ślinę. On i jego przyjaciele wdepnęli po same uszy.
Vanda niespokojnie chodziła po chacie. Miała złe przeczucia co do tej bitwy. Gdyby dobre wampiry uległy, byłoby po wojnie. Malkontenci by zwyciężyli.
A poza tym, jak mogła nic nie robić, kiedy Phil walczył na śmierć i życie? Nie wybaczyłaby sobie, gdyby zginął.
Zatrzymała się przy stole i spojrzała na broń, którą dla niej kupił. Natychmiast wiedziała, co ma robić. Podwija nogawkę dżinsów, przypięła pochwę i wsunęła nóż.
- Idziesz tam? - spytała Brynley. Vanda skinęła głową.
- Mam złe przeczucia.
- W takim razie ja też idę. Możesz mnie teleportować, tak?
Drzwi otworzyła się i do chaty wpadli chłopcy.
- Chcemy walczyć - oznajmił Davy.
- Nie. - Powiedziała Brynley. - Jesteście za młodzi.
- Przeobrazimy się - upierał się Griffin. - Jako wilki zatopimy zęby w ich bladych tyłkach.
- Możecie się przeobrazić? - Spytała Vanda - Myślałam, że to było wczoraj w nocy.
- Cykl pełni księżyca ma na nas wpływ przez trzy noce - wyjaśniła Brynley. - Pierwszej nocy przeobrażamy się, chcemy czy nie, na całą noc. W kolejne dwie możemy wybrać, czy chcemy się przeobrażać.
- I teraz chcemy to zrobi! - Davy spojrzał na Vandę. - Jeśli nas tam pani zaniesie, będziemy walczyć.
- Proszę - błagał Gavin. - Pan Jones w nas wierzy. Chcemy mu pokazać, że jesteśmy coś warci.
Brynley westchnęła.
- Zgoda. Ale jeśli któryś z was zostanie ranny, wycofujecie się. Macie się pilnować. - Zwróciła się do Vandy: - Ile osób naraz możesz teleportować?
Vanda się skrzywiła.
- Tylko jedną. Chłopcy jęknęli.
- Chwileczkę. - Vanda złapała swój nowy telefon. Odetchnęła z ulgą, kiedy zobaczyła długą listę kontaktów. Chwała bogu, Phil był przewidujący. Zadzwoniła do Maggie.
- Maggie, tu Vanda. Potrzebuję, żebyście ty i Pierce natychmiast się tu zjawili. Weźcie jakąś broń.
- Jesteś w niebezpieczeństwie? - odezwała się przyjaciółka. - Zaraz będziemy.
Po paru sekundach Maggie i jej mąż już byli w chacie. Maggie trzymała komórkę i rewolwer, a Pierce taszczył za sobą strzelbę. Oboje mieli noże za paskami. Vanda szybko wyjaśniła sytuację.
- Nie musicie walczyć, jeśli nie chcecie, ale potrzebujemy was do pomocy w transporcie.
- Nie ma problemu. - Pierce spojrzał na grupkę chłopaków. - Jesteście pewni że chcecie to zrobić?
- Tak, lecimy już - rzucił nagląco Davy.
- A dokąd konkretnie? - spytała Maggie.
- Phil mówił o jakimś kempingu na południe od góry Rushmore. Pomyślałam, że zadzwonimy do nich i teleportujemy się prosto na miejsce.
Pierce zmarszczył brwi.
- Jeśli walczą, to nie będą odbierać telefonów - Musimy spróbować. - Vanda przejrzała listę kontaktów w komórce. Brynley wyjęła swój aparat.
- W tamtej okolicy musi mieszkać jakaś wataha. Postaram się ich znaleźć.
Wzrok Vandy przyciągnęło imię Kyo. Japoński turysta i jego koledzy zaoferowali się, że będą walczyć. Wcisnęła jego numer.
- Kyo, tu Vanda. Nie wiem czy pamiętasz...
- A, Vanda, sławna gwiazda. To dla mnie honor.
- Kyo, czy możesz się tu teleportować z twoimi kolegami? A jeśli macie broń, zabierzcie ją, dobrze?
- Ty w kłopotach? Zaraz będziemy - Kyo, Yuki i Yoshi pojawili się niemal natychmiast, wszyscy trzej z samurajskimi mieczami.
Vanda jeszcze raz wyjaśniła, co się dzieje, i przedstawiła wszystkich. Japończycy zagapili się na Pierce'a.
- Ty Don Orlando de Corazon! - krzyknął Yuki. - Ty bardzo sławny.
- To dla nas honor, walczyć z wami. - Kyo się ukłonił. Brynley zakryła telefon dłonią.
- Zadzwoniłam do mojej siostry, Glynis. Szuka numeru do watahy mieszkającej najbliżej góry Rushmore.
- Góra Rushmore? - spytał Yoshi. - Wielka góra, wielkie głowy?
- Byliśmy tam - pochwalił się Kyo. - Mamy bardzo ładne zdjęcia. Wy chcą zobaczyć?
- Chcemy się tam teleportować. - Vanda obwiązała się biczem w pasie i upchnęła pistolet za pasek dżinsów. - Znacie drogę?
- Hai. - Kyo przytaknął głową. - My was zabrać.
- Już nieważne - powiedziała Brynley do siostry i się rozłączyła. - To lecimy.
W pierwszej turze Japończycy teleportowali Vandę, Maggie i Pierce'a, żeby pokazać im drogę. Potem wszyscy wrócili do chaty. Potrzebowali jeszcze dwóch tur, żeby przenieść Brynley i wszystkich chłopaków.
Usłyszeli brzęk mieczy na południe od siebie i pobiegli w tamtą stronę, klucząc między drzewami. Szczęk był coraz głośniejszy, od czasu do czasu wtórował mu okrzyk zwycięstwa albo wrzask bólu.
Vanda zobaczyła przed sobą blask ogniska. Zatrzymała się za jednym z domków i wyjrzała za róg. Brynley spojrzała jej przez ramię.
Phil i wampiry byli otoczeni ze wszystkich stron i walczyli o życie. Wokół polany śmigała pantera, porywając Malkontentów i wlokąc ich w ciemność, żeby zagryźć na śmierć.
- Pantera jest po naszej stronie? - spytała Brynley - Tak. - Vanda zmrużyła oczy. - Ale skąd się wziął ten niedźwiedź?
- To Howard - szepnęła Maggie.
- Słodki Howard jest niedźwiedziem? - Vanda skrzywiła się, kiedy wielki zwierz walnął Malkontenta potężną łapą i strącił mu głowę z ramion.
- Super - szepnął Davy. - No już, chłopaki. Przeobrażamy się.
- Tylko atakujcie tych złych - ostrzegła ich Vanda. - Nasi to są ci pośrodku.
- Tak, są otoczeni. - Davy zdjął koszulkę. - Ale już niedługo. Brynley i chłopcy rozebrali się i zaczęli przeobrażać.
Vanda złapała Maggie i pobiegła ukryć się za sąsiednim domkiem.
- Może znajdziemy Robby'ego. Pierce pobiegł za nimi ze swoją strzelbą.
- Nie spuszczę Maggie z oka.
Przeszywające wycie i seria okrzyków wojennych rozległy się echem po kempingu. Vanda wyjrzała zza domku. Wilkołaki i Japończycy ruszyli do ataku.
Malkontenci, kompletnie zaskoczeni, nagle musieli zacząć walczyć na kilku frontach. Ich szyk bojowy zaczął się załamywać. Powietrze wypełniły wrzaski bólu. Trawa była zasypana kupkami pyłu, szybko rozdeptywanymi przez nogi walczących.
Vanda zauważyła grupę czterech Malkontentów, którzy wyrwali się z zamieszania i pobiegli jakąś ścieżką. Zmrużyła oczy. Rozpoznała Casimira i Sigismunda. Być może uciekali, obawiając się, że szala zwycięstwa nie jest już po ich stronie, ale może szli do Robby'ego.
- Idźmy za nimi - szepnęła do Maggie i Pierce'a.
Pod osłoną drzew ruszyli ścieżką, którą uciekł Casimir. Prowadziła do jaskini, przed jej wejściem stało na straży dwóch Malkontentów. Sigismund i Casimir musieli wejść do środka.
- Jak dobrze sobie radzicie z nożami? - spytała Vanda.
- Doskonale. - Maggie wyjęła nóż zza paska. - Biorę tego po lewej. Jej mąż uniósł nóż myśliwski.
- Na trzy. - Policzył cicho i śmiercionośne ostrza śmignęły w powietrzu. Wylądowały z głuchym odgłosem w piersiach dwóch Malkontentów.
Pierce trafił prosto w serce i jego Malkontent obrócił się w pył. Ofiara Maggie padła na ziemię. Pierce rzucił się do niego z wampiryczną prędkością, wyszarpnął nóż i wbił go w serce niedobitka. Ten też zamienił się w kupkę pyłu.
Pierce oddał broń Maggie, po czym weszli do jaskini. Mniej więcej co trzy metry na ścianach osadzone były płonące pochodnie. Cała trójka szła po cichu naprzód, zatrzymali się, kiedy tunel podzielił się na dwa.
- Wy idźcie w prawo - szepnęła Vanda. - Ja idę w lewo.
- Jesteś pewna? - spytał Pierce.
- Tak. - Wampirzyca wyjęła nóż z pochwy na łydce i szybko ruszyła wąskim tunelem. Robiło się coraz ciemniej, więc wyjęła pochodnię ze ściany, żeby oświetlać sobie drogę. Tunel rozszerzał się w salę ze stalaktytami zwisającymi ze stropu. Vanda musiała kluczyć między stalagmitami. Nigdzie nie było Malkontentów. Ani Robby'ego.
Usłyszała jęk i odwróciła się na pięcie.
- Robby? - Ledwie tchnęła jego imię, mając nadzieję, że dźwięk nie rozejdzie się zbyt daleko.
Znów jęk. Uniosła pochodnię i rozejrzała się powoli. Tam, wąska szczelina w ścianie. Odwróciła się bokiem i przecisnęła na drugą stronę.
Była w kolejnej sali. I tu, na środku, siedział Robby przywiązany do krzesła.
- Robby - szepnęła, biegnąc do niego.
Gdy uniósł głowę, zatrzymała się jak wryta. Do Boże, stłukli mu twarz na granatowo. Jedno oko było spuchnięte, nad drugim widniało głębokie skaleczenie. Z rany sączyła się krew.
- Och, Robby. - Osadziła pochodnię między dwoma kamieniami. Zemdliło ją, kiedy zobaczyła rany po nożu na jego piersi.
- Głodny - szepnął.
O nie, powinna była pomyśleć, żeby zabrać choć butelkę krwi.
- Nie martw się. Teleportuję cię stąd prosto do zapasu krwi. - Miała jej mnóstwo w chacie. Musi go tam zabrać.
Odłożyła nóż i chwyciła łańcuch opasujący mu pierś. Krzyknęła, kiedy sparzył jej pałce. Oczywiście, srebro, żeby nie mógł się teleportować. Skrzywiła się, widząc ślady oparzeń na jego tułowiu.
Rozejrzała się za czymś, czym mogłaby owinąć dłonie. Skarpetki? Spojrzała na stopy Robby'ego. Były bose i zakrwawione. Do diabła. Czy miał jakąś część ciała, której nie torturowali?
- Głodny - szepnął znów Robby.
- Wydostanę cię stąd. - Ściągnęła koszulę i owinęła nią ręce. Rozpięła łańcuch, uwalniając jego pierś i szyję. Zobaczyła, że dłonie ma związane srebrnym łańcuchem za krzesłem. Poparzone i ociekające krwią.
Zaczął się trząść i zrozumiała, że walczy z chęcią ugryzienia jej.
- Jeszcze tylko chwilkę, trzymaj się. - Odpięła łańcuch, który krępował jego uda do krzesła.
- Nie! - krzyknął Robby.
- Będzie dobrze - zapewniła go.
Coś ostrego dziabnęło ją w plecy; wyprostowała się gwałtownie, zerkając przez ramię. Za nią stał Sigismund, przyciskając czubek miecza do jej pleców.
- Znów się spotykamy, Vando. Po raz ostatni.
Rozdział 23
Vanda spojrzała na swój nóż na ziemi. Wiedziała, że nie zdąży go dopaść. Nie zdążyłaby też odwiązać bicza. Upuściła koszulę na ziemię i powoli objęła palcami rękojeść pistoletu, który miała za paskiem spodni.
Sigismund chwycił ją nagle i pociągnął do tyłu, na swoją pierś. Obrócił miecz i przycisnął go do jej szyi - Powinienem był cię zabić wiele lat temu. Jędrek upierał się, że chce to zrobić sam, ale jego teraz nie ma. Ty i twoi wredni przyjaciele zapłacicie za zamordowanie go.
Vanda wstrzymała oddech, bojąc się, że miecz zatnie ją w gardło, jeśli choćby odetchnie.
Sigismund mocniej przycisnął ostrze.
- Może najpierw się z tobą zabawię. Zawsze chciałem cię przelecieć.
Stęknął jej do ucha. Jego miecz upadł z brzękiem na ziemię. Vanda odwróciła się w mgnieniu oka.
Sigismund był kupką pyłu. Nad jego szczątkami stała jej siostra, wpatrując się w nie, z mieczem w drżącej dłoni.
- Marta? - szepnęła Vanda.
- Na... nareszcie jestem wolna - odezwała się Marta po polsku. Uniosła wzrok na Vandę. Upuściła miecz.
Vanda odetchnęła głęboko.
- Uratowałaś mi życie. Oczy Marty napełniły się łzami.
- Zabiłam naszą małą siostrzyczkę. Nie chciałam. Nie chciałam tego zrobić. - Spojrzała na kupkę pyłu - On tak długo mnie kontrolował. - Nagle zaczęła deptać jego prochy, krzycząc z wściekłością: - Nienawidzę go! Nienawidzę!
- Marto. - Vanda chwyciła ją za ramiona. - Już dobrze. Jesteśmy razem. Siostra zamrugała przez łzy.
- Zdołasz mi wybaczyć?
- Tak. - Vanda przyciągnęła ją do siebie i mocno uściskała. Marta trzęsła się w jej ramionach. - Pomożesz mi wydostać stąd Robby'ego? - Puściła siostrę, podeszła do niego i schyliła się, żeby uwolnić jego nadgarstki.
Marta stała nieruchomo, wpatrując się w rannego, a po jej twarzy płynęły łzy.
- Robby! - Vanda usłyszała wołanie Angusa w poprzedniej sali.
- Jesteśmy tutaj! - odkrzyknęła.
Szkot przecisnął się przez szczelinę. Zatrzymał się na widok Marty, uniósł miecz.
- W porządku, Angus. Ona jest ze mną. - Vanda rozplątała wreszcie łańcuch. Robby opadł bezwładnie do przodu.
Angus podbiegł, żeby go podtrzymać.
- Och, Robby, chłopcze.
- Głodny - szepnął wampir.
- Oczywiście. - Angus zaczął grzebać w swoim sporranie i wyjął butelkę krwi. Zerwał kapsel i przytknął ją do ust przyjaciela.
Robby zaczął pić.
- Jak przebiega bitwa? - spytała Vanda.
- Już po wszystkim - odparł Angus. - Malkontenci nie lubią być nadziewani na miecze i rozszarpywani przez dzikie zwierzęta. Teleportowali się. Skąd się wzięły te wilki?
- Ja je ściągnęłam - powiedziała. - Chcieli pokazać Philowi, co są warci.
- Och, mnie z pewnością pokazali. - Angus zauważył, Ze butelka jest pusta. Wyjął ze sporranu piersiówkę. - Pij, chłopcze. Odrobina blissky pomoże na ból.
- Trzymam. - Robby wziął piersiówkę w drżącą, Zakrwawioną dłoń, ale zaraz mu się wyślizgnęła.
Angus chwycił ją i przytknął rannemu do ust - Tak strasznie się martwiliśmy. Zabiję tych drani którzy ci to zrobili.
- Robby! - W sąsiedniej jaskini rozległy się kolejne wołania.
- Tutaj! - odpowiedział głośno Angus.
Jean-Luc, Connor i Phil przecisnęli się do środka. Serce Vandy podskoczyło na widok Phila. Miał kilka skaleczeń i zadrapań, ale poza tym wyglądał cudownie.
Nie wydawał się zaskoczony na jej widok. Musiał się domyślić, że ona tu jest, kiedy wilki przyłączyły się do bitwy. Wyszczerzył do niej zęby, ale kiedy spojrzał na Robby'ego, jego uśmiech zniknął.
- Och, chłopcze. - Connor ukląkł przed nim. - Zabierzemy cię do Romatechu i oczyścimy rany.
- Znaleźliście Casimira? - spytał Angus.
- Nie - odrzekł Connor. - Wygląda na to, że drań znowu uciekł.
- Powiem wszystkim, że znaleźliśmy Robby'ego. - Jean-Luc poklepał Robby'ego po ramieniu i wyszedł z małej jaskini.
- Hej, Robby. - Phil dotknął jego kolana i spojrzał na Vandę. - A tobie nic nie jest? Pokręciła głową i wskazała kurz rozniesiony po ziemi.
- Sigismund próbował mnie zabić, ale siostra mnie uratowała. - Pociągnęła Martę naprzód. - Teraz jest po naszej stronie.
- Witaj. - Phil uścisnął dłoń wampirzycy. - Dziękuję, że ocaliłaś Vandę. Marta przechyliła twarz, po której wciąż płynęły łzy.
Vanda też czuła, że ma mokre oczy. Odzyskała siostrę. A Phil przeżył bitwę.
- Cieszę się, że jesteś cały. Mrugnął.
- A ja się cieszę, że ty jesteś cała. - W jego spojrzeniu błyszczały miłość i tęsknota. - Oj, no już, uściskaj ją - burknął Connor. - Nie nabierzesz nas.
Phil chwycił Vandę i przytulił mocno.
- Strasznie się bałem, kiedy zrozumiałem, że tu jesteś. - Pocałował ją w czoło. - Ale dziękuję, że się zjawiłaś. Chłopcy i Japończycy bardzo nam pomogli.
- Chciałbym porozmawiać z tymi Japończykami - powiedział Angus. - Phil, możesz ich poprosić, żeby polecieli z nami do Romatechu?
- Jasne. - Phil puścił Vandę. - Chciałbym też zabrać tych chłopców. Potrzebują dachu nad głową i szkoły.
- To sieroty? - zainteresował się Angus.
- Wygnani tak jak ja - wyjaśnił Phil. - Nie mają domu.
- Teraz już mają. - Angus pomógł Robby'emu wstać. - Zabieram go do Romatechu. Ty ściągnij pozostałych. - Otoczył rannego ramieniem i zniknęli.
- Chodźmy. - Phil wziął Vandę za rękę. Cofnęła się.
- Chciałabym... Chciałabym zabrać Martę do chaty Howarda. Mamy trochę do nadrobienia. Zobaczymy się później.
Phil przekrzywił głowę, trochę zaniepokojony.
- Jesteś pewna?
- Oczywiście. Damy sobie radę - nalegała Vanda. - Zamrugała, żeby osuszyć oczy z łez. - Zawsze będę cię kochać, Phil. Wiem, że masz przed sobą wspaniałą przyszłość.
Zmarszczył czoło.
Złapała siostrę i razem się teleportowały.
Dwie godziny później Phil zostawił chłopców w sali konferencyjnej w Romatechu przy wypełnianiu formularzy rejestracyjnych do szkoły Shanny. Ruszył korytarzem do przychodni, żeby zobaczyć, jak się miewa Robby. Poczekalnia była pełna, wszyscy czekali na wieści.
Usiadł obok Brynley.
- Co ty tu robisz? Wzruszyła ramionami.
- Czekam, aż któryś z tych twoich wampirycznych przyjaciół podrzuci mnie do domu. Jak tam chłopcy?
- Zapisują się do szkoły. Jesteś pewna, że nie chcesz się starać o posadę nauczycielki? Ściągnęła brwi.
- Nie wiem. Mam w Montanie dobre życie.
- Mogłabyś mieszkać w kampusie, codziennie widywać swoich przyjaciół.
- I nigdy więcej nie zobaczyć rodziców? Ani Howella i Glynis? - Spojrzała na niego z irytacją. - Nie chcesz się nawet zobaczyć z młodszym rodzeństwem?
Phil westchnął.
- Tu jest teraz mój dom. Brynley rozejrzała się po poczekalni.
- A gdzie Vanda? Myślałam, że jesteście nierozłączni.
- Chciała trochę pobyć sama z siostrą. Próbowałem do niej dzwonić, ale nie odbiera.
- Świetnie. Nareszcie przejrzała na oczy. Phil przekrzywił głowę.
- Co ty jej powiedziałaś? - warknął.
- Wyjaśniłam jej, kim jesteś. Powiedziałam, że masz przed sobą wspaniałą przyszłość.
- Ona też mi to powiedziała, i to dwa razy. Brynley wzruszyła ramionami.
- Widocznie rozumie, gdzie jest twoje miejsce. Będziesz kiedyś wielkim wodzem.
- Może. Za jakieś trzysta lat. - Phil zawarczał. - To też jej powiedziałaś?
- Będzie ci lepiej bez niej. Ona nawet nie może ci urodzić dzieci.
- Myślisz, że mnie to obchodzi?! - zawył Phil i nagle zdał sobie sprawę, że wszyscy w poczekalni patrzą na niego. Ściszył głos. - Ja ją kocham, Bryn. Ożenię się z nią. I nie uda ci się sprawić, żebym zmienił zdanie, psiakrew.
Brynley spojrzała na niego gniewnie.
- Mógłbyś mieć wszystko. Bogactwo, władzę i prestiż. Oddasz to wszystko za wampirzycę...
- Z fioletowymi włosami - dokończył Phil jej zdanie. - Tak, żebyś wiedziała. Wyszedł z poczekalni i zaczął chodzić po korytarzu. Mógł poprosić Phineasa, żeby teleportował go do chaty Howarda. Ale co wtedy zrobi? Jak przekona Vandę, że jest dla niego idealną kobietą?
Zawsze była tą jedyną. Lata temu, kiedy zbuntował się przeciw ojcu i wylądował w domu Romana, spotkał Vandę po raz pierwszy. Widząc jej fioletowe włosy i tatuaż z nietoperzem, zrozumiał, że spotkał bratnią, buntowniczą duszę. Wyrzutka jak on. Byli tacy sami - oboje ukrywali w sobie pełną pasji, wściekłą bestię.
- Phil, co u ciebie?
Odwrócił się i zobaczył ojca Andrew idącego korytarzem.
- Wszystko dobrze. A co u ojca?
- W porządku. Chciałem z tobą porozmawiać. - Ksiądz wyciągnął swój terminarz i zaczął przerzucać kartki. - Zbierałem informacje o rodzinie Vandy, żeby sprawdzić, czy nie uda się odszukać jej siostry.
- Znaleźliśmy ją. Vanda jest z nią w tej chwili. Dogadują się. Ojciec Andrew uniósł głowę i się uśmiechnął.
- Doskonale. - Wyrwał kartkę z terminarza i wręczył ją Philowi. - Pomyślałem, że to ci się może wydać interesujące.
Phil przeczytał, co jest na kartce, i serce urosło mu w piersi. To był doskonały sposób, żeby odzyskać Vandę - Dziękuję, ojcze.
- Nie ma za co, synu. - Poklepał Phila po plecach - Więc niedługo będę udzielał kolejnego ślubu?
Phil przełknął ślinę.
- Ksiądz wiedział?
Oczy duchownego błysnęły wesoło.
- Że oddajecie się zakazanym przyjemnościom? Nie martw się. Ja wierzę w przebaczenie.
Przebaczenie. Jeśli Vanda mogła przebaczyć swojej siostrze, to może czas, żeby i on przebaczył swojemu ojcu. Ostatecznie, gdyby Phil nie został przez niego wygnany, nie znalazłby się w wampirycznym świecie. Nie spotkałby Vandy.
- Ja też wierzę w przebaczenie. I w miłość. Ojciec Andrew się uśmiechnął.
- W takim razie Bóg naprawdę ci błogosławi.
Epilog
Trzy noce później...
Vanda uniosła głowę, kiedy Phineas teleportował się do chaty z pokaźnym pudłem. - Och, przyniosłeś nam jedzenie. Dziękuję. - Dzwoniła do Connora parę godzin wcześniej i poprosiła, żeby przysłał trochę butelkowanej krwi.
Nie była jeszcze gotowa wrócić do miasta. Ona i Marta miały ponad pięćdziesiąt lat wspomnień do opowiedzenia. A według Connora Casimir wciąż był gdzieś w Stanach, a ona wciąż znajdowała się na jego liście.
Z pewnością chciał zabić także Martę, więc lepiej było dla nich, kiedy siedziały w ukryciu, w chacie Howarda. Poza tym Vanda wiedziała, że nie jest jeszcze gotowa pokazać się publicznie. Wciąż wybuchała płaczem w najmniej spodziewanych momentach. Wciąż boleśnie tęskniła za Philem.
Przestał dzwonić po tej pierwszej nocy. Widocznie zdał sobie sprawę, że lepiej mu będzie bez niej. Nic innego nie przychodziło jej do głowy.
- Hej, cukiereczku. - Phineas wyszczerzył się do niej, stawiając pudło na blacie w kuchni. - Cześć, mała. - Kiwnął głową Marcie.
- Cześć, Doktorze Kieł. - Marta podbiegła, żeby zajrzeć do pudła. - Przyniosłeś chocolood? Uwielbiam to.
Vanda się uśmiechnęła. Jej siostra całkiem łatwo przerzuciła się na syntetyczną krew i linię Kuchni Fusion.
- Proszę. - Phineas podał Marcie butelkę chocolood. - Możesz pochować resztę tej dostawy? Ja mam ściśle tajną misję do wypełnienia.
- Naprawdę? - Marta wypakowała butelki. - jaką misję?
- Taką, która wymaga doświadczenia i wiedzy Doktora Kła, specjalisty od miłości. - Phineas podszedł do Vandy. - Nie martw się, mała - rzucił do drugiej wampirzycy. - Zaraz wrócę.
- Co? - Vanda wytrzeszczyła oczy, kiedy Phineas ją złapał. - Co ty wyprawiasz? Wszystko poczerniało.
Vanda potknęła się i Phineas ją podtrzymał.
- Okej, wilczy brachu. Misja wykonana. - Phineas stuknął się pięścią z Philem i teleportował się szybko.
- Co się dzieje? - Vanda popatrzyła na Phila, potem rozejrzała się dookoła. - Gdzie my jesteśmy? W schowku? - Popatrzyła ze zmarszczonymi brwiami na półki pełne płynów antyseptycznych i ścierek do kurzu.
Phil dotknął jej ramienia.
- Musiałem się z tobą zobaczyć.
- W schowku? Wyszczerzył zęby.
- Musiałem ci powiedzieć, jak cię uwielbiam. Kocham cię. Nie życzę sobie spędzać ani jednej więcej nocy bez ciebie.
Serce zamarło jej na krótką chwilę.
- Ale ty masz wspaniałą przyszłość...
- Tak, z tobą.
Vanda przycisnęła dłoń do piersi.
- Twoim przeznaczeniem jest być wielkim przywódcą twojego ludu.
- Być może, za jakieś trzysta lat. Moja siostra nie była całkiem szczera, jeśli chodzi o ramy czasowe.
- Och. - Serce Vandy zabiło szybciej. On ciągle ją kochał. Ciągle jej pragnął. I mógł żyć setki lat.
Uśmiechnął się.
- Chcę ci coś pokazać.
- W schowku?
Ze śmiechem otworzył drzwi.
- Poprosiłem Phineasa, żeby cię teleportował do schowka, żeby twoje pojawienie się nie wyglądało podejrzanie.
Poprowadził ją pustym białym korytarzem. Ich kroki odbijały się echem. Powietrze mocno pachniało środkami czystości.
- Gdzie my jesteśmy? - spytała.
- W Cleveland. - Przyprowadził ją pod wahadłowe dwuskrzydłowe drzwi. - W domu spokojnej starości.
- Jezu, Phil, nie jestem jeszcze aż tak stara. Roześmiał się i uścisnął jej dłoń.
- Tęskniłem za tobą. Spojrzała na niego z chmurną miną.
- Nie dzwoniłeś do mnie.
- Czekałem na idealny dzień. Dzisiaj mają tu przyjęcie i chcę, żebyś je zobaczyła. - Otworzył drzwi. - To jest pokój rekreacyjny.
Zobaczyła stół z wielkim tortem urodzinowym i misą ponczu. Sala była pełna śmiertelników, gawędzących i roześmianych. Wokół stołu podskakiwały dzieci, podziwiając tort i próbując ukradkiem posmakować lukru. Starsza kobieta z szopą siwych loków odganiała je ze śmiechem.
Vanda zmarszczyła brwi.
- Nie znam tych ludzi. Phil pociągnął ją dalej.
- Chcę, żebyś poznała jubilata. Ma osiemdziesiąt jeden lat.
Vanda ujrzała staruszka siedzącego w fotelu. Patrzył na małą dziewczynkę na swoich kolanach. Twarz miał pełną zmarszczek, głowę łysą na czubku. Trzymał dziewczynkę pomarszczonymi, plamistymi od wieku dłońmi - Chcesz kawałek tortu, dziadziu?
- Tak, Emily, bardzo chętnie.
Dziewczynka zsunęła się z jego kolan i pobiegła do stołu. Staruszek uniósł głowę, żeby za nią popatrzeć i uśmiechnął się ciepło.
Vanda chwyciła gwałtowny wdech. Te niebieskie oczy. Szybko przebiegła spojrzeniem całą jego postać i dostrzegła cyfry wytatuowane na przedramieniu.
Józef.
Zatoczyła się do tyłu. Serce podeszło jej do gardła. Zakryła usta drżącą dłonią.
Phil przytrzymał ją za ramiona.
- Józef - szepnęła. Do jej oczu napłynęły łzy.
- Przeżył wojnę - cicho wyjaśnił Phil. - Wyemigrował tutaj w 1949 roku i ożenił się kilka lat później. Ma czworo dzieci, dziesięcioro wnucząt i trójkę prawnucząt.
Vanda odwróciła się i otarła łzy, płynące jej po twarzy.
- Nie mogę mu się pokazać zapłakana tymi różowymi łzami. - Boże, ci wszyscy ludzie to jej krewni.
- Chcesz się z nim przywitać? - spytał Phil. Vanda przycisnęła dłoń do rozpędzonego serca.
- I co mu powiem?
- Coś wymyślisz. - Phil podprowadził ją do brata.
Jego usta drgnęły, kiedy zauważył jej włosy; potem spojrzał jej w twarz i zmarszczył brwi.
- Czy ja panią znam? Wygląda pani tak znajomo. Mruganiem odpędziła łzy.
- Ja... ja... Mam na imię Vanda. Otworzył szeroko niebieskie oczy.
- Miałem siostrę Vandę. Pani jest do niej bardzo podobna.
- Była... moją babcią.
Józef zesztywniał nagle i chwycił się za pierś. Vanda zachłysnęła się ze strachu. Boże, zabiła go.
Podbiegła do nich starsza pani.
- Co się tu dzieje? - Spojrzała gniewnie na Vandę. - A pani to kto?
- Nic mi nie jest - uspokajał ją Józef. - Gertie, pamiętasz, jak ci opowiadałem o mojej siostrze Vandzie?
- Tak, to ona cię wychowywała po śmierci twojej mamy. Mówiłeś, że zginęła w czasie wojny.
Staruszek spojrzał na Vandę ze łzami w oczach.
- Przeżyła! To jest jej wnuczka.
- O rety! - Gertie złapała Vandę za rękę. - Niech cię Bóg błogosławi. Józef chwycił drugą dłoń Vandy.
- Jak ona się miewa? Jest jeszcze wśród nas?
- Zmarła - powiedziała cicho Vanda. - Ale wiele razy o panu opowiadała. Bardzo pana kochała.
- Ja też ją kochałem. - Józef ściskał jej dłoń. - To jest najlepszy prezent, jaki mogłem dostać.
- Tak, to prawda. - Vanda spojrzała na Phila i się uśmiechnęła. - Dziękuję. Nagle Józef roześmiał się głośno.
- Podobają mi się pani fioletowe włosy. Coś takiego mogłaby zrobić moja siostra. Phil podszedł bliżej.
- Sir, nazywam się Phil Jones. To zaszczyt pana poznać. Józef puścił Vandę i uścisnął dłoń Philowi.
- Przyszedł pan z Vandą?
- Tak, a jako że jest pan jej najstarszym żyjącym krewnym, pomyślałem, że poproszę pana o jej rękę.
Józef zamrugał.
- Staroświecki z pana kawaler, hm? Podoba mi się to. - Spojrzał na Vandę i jego niebieskie oczy błysnęły wesoło. - Kochasz tego człowieka, Vando?
- Och, tak. - Podeszła bliżej do Phila i go objęła - Bardzo go kocham. Gertie klasnęła w dłonie.
- Jakie to słodkie.
Staruszek odchrząknął i spojrzał surowo na Phila.
- Masz pracę, młody człowieku?
- Tak, proszę pana. Dobrze się nią zaopiekuję. Kocham ją z całego serca. Józef zaśmiał się wesoło.
- To nie wiem, do czego mnie potrzebujecie. Bierzcie ślub, byle szybko.
- Weźmiemy. Obiecuję - oznajmiła z radością.
Phil wyjął z kieszeni pierścionek z brylantem i wsunął go narzeczonej na palec.
- Na znak naszej wspaniałej wspólnej przyszłości.
Objęła go rękami za szyję, a on złożył na jej ustach długi pocałunek.
- Ooch, dziadziu - szepnęła Emily. - Oni się całują. Vanda usłyszała śmiech swojego brata i jej serce poszybowało pod niebiosa.
- Jak ja ci za to podziękuję, Phil? Popatrzył na nią z wilczym uśmiechem.
- Coś wymyślimy.
Podziękowania
Skoro już wybrnęłam kolejny raz z Piekła Nieprzekraczalnego Terminu, chciałabym podziękować ludziom, którzy pomogli mi utrzymać się na powierzchni. Wielkie dzięki dla mojego męża i dzieci, dla moich partnerów krytyków: MJ, Sandy, Vicky i Vicky, mojej agentki Michelle Grajkowski i przyjaciół z oddziałów West Houston oraz North-West Houston Amerykańskiego Stowarzyszenia Autorów Romansów. Dziękuję Erice Tsang za to, że jest najwspanialszą i najbardziej wyrozumiałą redaktorką wszech czasów! Dziękuję też wszystkim zawodowcom z HarperCollins za świetne okładki, marketing i reklamę. I wreszcie wielkie dzięki dla wszystkich czytelników serii Love at Stake. Wasze listy i e-maile są jak chocolood dla głodnego wampira.