Najpiękniejszy klejnot
Suzanne Barclay
Magia Bożego Narodzenia
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Wybrzeże Szkocji, październik 1192 roku
Lodowate strumienie deszczu lały się z zachmurzonego
nieba.
Duncan MacLellan nie sądził, że kiedykolwiek doświadczy
takiej ogromnej przyjemności. Stojąc na dziobie niewielkiego
żaglowca, kierował twarz wprost pod strugi deszczu. W pew
nym momencie westchnął i powiedział:
- Nie ma niczego lepszego od poczciwego szkockiego desz
czu po tych latach spędzonych na piaszczystych pogańskich pu
styniach:
- Na brodę Pana Boga, od tego zimna zadek przymarza mi
do ławki - poskarżył się Angus MacDougal.
- Angus - upomniał go Duncan.
Rycerz żachnął się.
- Jestem pewien, że Bóg zrozumie okoliczności, które
pchnęły mnie do wzywania imienia Jego nadaremno. Niech za
mienię się w kaczkę, jeśli nie jesteś najbardziej bogobojny ze
znanych mi dwunożnych istot.
- To właśnie dzięki bojaźni Bożej udało mi się przetrwać te
trzy lata wśród niewiernych. - A także dzięki nieugiętej woli
powrotu do Janet Leslie i poproszenia jej o rękę, dodał natych
miast w myślach. Tak więc własna odwaga i przemyślność,
a także wsparcie Najwyższego sprawiły, że był już u końca
RS
długiej podróży i niemal o krok od spełnienia się najgorętszych
pragnień.
- Tym bardziej szkoda tych, którzy broniąc krzyża, grzeszy
li zapomnieniem o Bogu - przyłączył się do rozmowy ojciec
Simon, który nadszedł od strony rufy. W odróżnieniu od dwóch
rosłych rycerzy był mizernej postury, a spalona południowym
słońcem łysina jego tonsury wciąż obłaziła ze skóry. - Gdyby
nie ich przewrotność, nasza wyprawa nie zakończyłaby się tak
straszliwym fiaskiem.
- Nie przegraliśmy - obruszył się Angus. - Królowi Ryszar
dowi udało się zawrzeć rozejm z tym obrzydliwym Saladynem,
gwarantujący chrześcijańskim pielgrzymom swobodne korzys
tanie z portów.
- A jednak koszty po obu stronach okazały się zbyt wysokie
- rzekł Duncan. Wspomnienie przerażającej masakry w Akrze
oraz wycięcie w pień arabskich zakładników na rozkaz chrześ
cijańskiego króla Ryszarda wciąż go oburzało. Nie było żadne
go usprawiedliwienia dla takiej nieokiełznanej dzikości. Ludzie
honoru nie sieką mieczami bezbronnego tłumu.
- Znów zaczynasz gadać od rzeczy, Duncan - zauważył An
gus. Spojrzał na bandaże widoczne pod kolczugą i kubrakiem
Duncana. - Czy czasami nie otworzyły ci się rany?
- Nie ma obawy, druhu, już prawie nie czuję bólu. - Pogań
ski kindżał o mało co nie odciął mu ręki wraz z barkiem. Trosk
liwa opieka w lazarecie prowadzonym przez rycerzy spod znaku
świętego Jana z Jerozolimy uratowała mu ramię.
- Szpitalnicy chcieli, byś poleżał dłużej przynajmniej o ty
dzień, i tak powinieneś był zrobić - rzekł Angus. - Jesteś bez
ikry i oklapnięty jak żagle tej łajby, którą płyniemy do domu.
Ledwie trzymasz się na nogach.
- Nic mi nie jest. Czuję się dobrze. - Było to kłamstwo
i Duncan przyrzekł sobie w duchu wyznać je na spowiedzi, gdy
RS
tylko przybędzie do Threave Castle. - Jeśli się słaniam, to
z powodu kołysania się statku, a nie na skutek osłabienia czy
gorączki. Gdy znów zobaczę Janet i pobierzemy się, zapomnę,
że kiedykolwiek byłem ranny. Prawdę mówiąc, gdy dowiedzia
łem się, że wy dwaj wsiadacie na statek, taka opanowała mnie
tęsknota za Szkocją, że nie wytrzymałbym w Ziemi Świętej ani
dnia dłużej. - Instynktownie dotknął sakiewki ukrytej pod tuni
ką sięgającą do połowy uda. Wypchana była szlachetnymi ka
mieniami. Templariusze zapłacili mu za rozliczne łupy, które
zdobył w walkach. Klejnoty łatwiej po prostu było przewieźć.
Angus podrapał się po zarośniętym policzku.
- Mam nadzieję, że pani twego serca doceni ryzyko, na jakie
się narażałeś, by wrócić do niej jako bogaty człowiek.
- Bądź tego pewien. - Duncan spojrzał w kierunku lądu.
Mgła i deszcz przesłaniały port Carlisle. Gdy przed trzema laty
wyruszał stąd w daleką podróż, widział z pokładu żaglowca ja
kieś nędzne chałupiny i labirynt doków, lecz obraz ten zatarł mu
się częściowo w pamięci. Natomiast drogę łączącą port z Threave
Castle pamiętał tak dobrze, jakby jechał nią wczoraj. A Janet
pojawiała się przed oczyma jego duszy jak żywa. - Najważniej
sze, że jej ojciec da nam swoje błogosławieństwo.
- Trzy lata rozłąki to topiel, w której utonęła niejedna nie
wieścia wierność. Skąd wiesz, że twoja bogdanka nie znalazła
już innego?
- Ponieważ przyrzekliśmy sobie, że wytrwamy w rozłące.
Wśród licznych przymiotów Janet jest również stałość. Nawet
jej ojciec musi uszanować naszą przysięgę, gdyż ślubowaliśmy
na święte relikwie.
- Ludzie nie szanują własnych przysiąg, a co dopiero cudze
- zauważył Angus.
- Niall Leslie do nich nie należy. - Pan na zamku Threave,
daleki krewny ze strony ojca, mimo licznych wad był słownym
RS
człowiekiem. - Nawet gdyby oceniał mnie bardzo nisko, to i tak
Janet jest jego czwartą i ostatnią już córką. Przyrzekł swej żo
nie, gdy leżała na łożu śmierci, że Janet sama wybierze męża.
Wybrała mnie.
Fakt, że niewiasta tak doskonała jak Janet pokochała ko
goś tak mało znaczącego jak on, wciąż budził jego nabożną
cześć.
— Cóż, mam nadzieję, że się nie mylisz - rzekł Angus. - Ina
czej te trzy lata celibatu poszłyby na marne.
- Powiedziała, że będzie na mnie czekać. Czymże jest to
drobne wyrzeczenie, o którym wspomniałeś, jeśli w zamian
zdobędę szczęście?
- Jak dla kogo drobne. Mężczyźni mają swoje potrzeby.
A może w ogóle nie widziałeś tych czarnookich wschodnich
piękności, o które ocierałeś się każdego dnia?
- Poganki są jak powietrze w oczach chrześcijańskiego ry
cerza.
Duncan wykrzywił wargi. Wielu krzyżowców padło ofiarą
ciemnowłosych egzotycznych kobiet o namiętnych spojrzeniach
i kołyszących się biodrach. W Duncanie również budziła się żą
dza, kiedy na nie patrzył, lecz nie poddał się jej i nie uległ. A te
raz był ciekaw wyrazu twarzy kuzyna Nialla, kiedy będzie oglą
dał skarb, który on, Duncan, zgromadził podczas trzech lat cięż
kich walk.
Nie, kuzyn Niall nie nazwie go już więcej nicponiem i dar
mozjadem. Duncan stanie bowiem przed nim z krzyżem krzy
żowców na piersi i z garścią najwspanialszych klejnotów.
Statek skierował się dziobem ku skalistemu wybrzeżu. Zało
ga zaczęła skracać żagle i manewrować sterem. Przybili i zrzu
cili kotwicę. Gdy Duncan poczuł twardy grunt pod stopami, no
gi się pod nim ugięły.
Angus podparł go ramieniem.
RS
- Dotarliśmy i każdy może ruszać w dalszą drogę, lecz ty
chyba najlepiej zrobisz, zatrzymując się na jakiś czas w gospo
dzie, by podreperować zdrowie i nabrać sił.
Ojciec Simon podparł Duncana z drugiej strony.
- Mogę zostać razem z tobą. Nic się nie stanie, gdy zjawię
się w opactwie kilka dni później.
- Nie, szlachetni druhowie.
Duncan wyprostował się i delikatnie uwolnił z opiekuńczych
rąk przyjaciół. Nienawidził tej swojej słabości, nie cierpiał pro
sić innych o pomoc. Zwykł polegać wyłącznie na sobie, choć
nie wiodło mu się dotąd najlepiej, a często nawet całkiem źle.
Było tak od dnia, w którym stracił matkę i zaopiekował się nim
kuzyn Niall, czyniąc to zresztą z widoczną niechęcią.
„To mój chrześcijański obowiązek" - oświadczył, zaprasza
jąc chłopca do swego domu, nie krył jednak, że bierze sobie
kłopot na głowę. Widział w Duncanie istotę obciążoną dzie
dzicznie, prawie trędowatego. A w dodatku jego ukochana córka
ujmowała się jeszcze za tym przybłędą. Tak, kuzyn Niall sta
nowczo nie przepadał za swym podopiecznym.
- Nic mi nie będzie, Angus - rzekł Duncan. - Mam dość
pieniędzy, by kupić sobie konia i nową ciepłą pelerynę w miej
sce tych łachów.
- W razie czego wiesz, gdzie mnie szukać - rzekł ojciec Si
mon. - Jeśli będziesz potrzebował pomocy, daj mi znać, a ja
bezzwłocznie przybędę.
- Na mnie też możesz liczyć - dorzucił Angus.
Duncan kiwnął głową, wiedząc przy tym, że nie zwróci się
do nich o pomoc. Wiele razem przeszli w ciągu minionych
trzech lat i nigdy go nie zawiedli, wolał jednak liczyć na własne
siły. Taką po prostu miał naturę.
Pożegnali się i rozstali tuż za miastem, zaś Duncan, ściskając
ich prawice, myślał tylko o tym, że za tydzień będzie się grzał
RS
w gorących promieniach miłości Janet i patrzył, jak jej ojciec
stara się być dla niego miły i uprzejmy.
Gorączka wróciła dwa dni później, podstępnie i znienacka.
Z początku podejrzewał, że to pogoda płataniu takie figle, zrzu
cił więc wierzchnie okrycie, wystawiając ciało na podmuchy
północnego wiatru. Myślami był przy Janet i tamtym dniu przed
trzema laty, gdy się żegnali. Jak ślicznie wtedy wyglądała, nie
winna i pogodna niczym madonna. Miała na sobie niebieską
suknię, która harmonizowała z kolorem jej oczu. Tylko że te jej
przecudne oczy były wtedy czerwone od płaczu, choć starała się
uśmiechać.
Słodka Janet, ukojenie jego duszy, cała jego nadzieja
i wsparcie. Nigdy nie powiedziała mu przykrego słowa, zawsze
była dla niego serdeczna i przyjacielska. Niebawem stanie się
jego ukochaną żoną. Połączy ich miłość wsparta na wzajemnym
zrozumieniu. Przeżyją życie bez kłótni i nieporozumień. Jako
małżeńskie stadło będą stanowili przeciwieństwo jego rodzi
ców, którzy wciąż toczyli ze sobą boje i ciskali sobie w twarz
uwłaczające obelgi.
Teren zaczął wznosić się i falować. Duncan poczuł, że ma
kłopoty z utrzymaniem się w siodle. Było mu równie gorąco jak
tam, w Ziemi Świętej, pod murami Jerozolimy. Być może śnił
tylko o tym, że wrócił i znajduje się w Szkocji.
Zaniepokojony, podniósł głowę i rozejrzał się po okolicy.
Zobaczył zielone wzgórza, a dalej, na tle nieba, ostre górskie
szczyty. To musiała być Szkocja, gdyż żaden inny kraj nie jest
tak soczyście zielony. Potem ujrzał strumień, właściwie rzeczuł
kę płynącą wartko po kamieniach w pobliżu drogi. Gdyby tak,
pomyślał, zatrzymać się na moment i opryskać twarz chłodną
wodą, na pewno poczułby się lepiej.
Ściągnął wodze i zsunął się z wierzchowca. Kolana ugięły
się pod nim, lecz teraz nie było w pobliżu nikogo, kto mógłby
RS
go podtrzymać. Chwycił się strzemiona i poczuł szarpiący ból
w zranionym ramieniu. Jęknął i zacisnął zęby. Odczekał, aż
świat przestanie wirować, po czym dowlókł się do rzeki. Nabrał
w obie dłonie wody i opryskał nią rozpaloną twarz.
Woda była chłodna. Równie chłodna jak tamten pospieszny
pocałunek, który ofiarował Janet, wyruszając na wyprawę krzy
żową. Nagle poprzez szum wody przedarło się niskie zwierzęce
wycie.
Psy, pomyślał leniwie, zbyt osłabiony, by czymkolwiek się
przejmować.
Wtem jakiś ruch przykuł jego wzrok. Spomiędzy drzew wy
łoniło się kilkanaście ni to dwunożnych, ni to czworonożnych
kształtów. To musiały być psy myśliwskie kuzyna Nialla, które
wybiegły mu na spotkanie. Wyciągnął ramiona i czekał, a tym
czasem zwierzęta niespiesznie się doń zbliżały.
Gdy znajdowały się od niego w odległości kilkunastu me
trów, zrozumiał swoją pomyłkę.
To nie były psy, tylko wilki!
Próbował dźwignąć się na nogi, lecz poślizgnął się i runął na
wznak. Uderzył głową o coś twardego i w tym momencie stracił
przytomność.
Wilki!
Kara Gleanedin zatrzymała się i natężyła słuch.
Słońce skryło się już do połowy za górskim masywem, ota
czającym dolinę ze wszystkich stron. Strome, nieprzyjazne zbo
cza nie dawały tu przystępu z zewnątrz, lecz od strony długiej
doliny nabierały łagodności, zmieniając się w bujne, falujące pa
górki.
Edin Valley od pokoleń zamieszkiwał ród, który był jej ro
dzinnym klanem. Kara znajdowała się teraz na przełęczy, skąd
mogła widzieć całą okolicę.
RS
Drzewa rzucały długie cienie. Jedynymi ruchomymi punkta
mi byli członkowie klanu Gleanedin, którzy wśród żartów
i śmiechów znosili drewno na święto Samhuinn. Od dzisiaj
przez trzy noce z rzędu miały płonąć wielkie ogniska.
- Co to takiego? - Eoin wyszarpnął zza pasa długi nóż.
- Wilki.
- W dolinie? - W gruncie rzeczy nie byłoby w tym nic
dziwnego. Urwiste zbocza broniły tu przystępu obcym ludziom,
lecz pojedyncze wilki zapiszczały się do Edin, zwabione owca
mi pasącymi się na trawiastych stokach.
- Nie jestem pewna. - Kara spojrzała w płomień niewiel
kiego ogniska palącego się nieopodal szałasu, w którym straż
nicy mogli się chronić przed deszczem i wiatrem. Jej niezwykły
dar widzenia rzeczy niewidzialnych był całkiem niezależny od
jej woli. Momenty jasnowidzenia pojawiały się równie nagle,
jak znikały. Tym razem ujrzała w płomieniach obraz wilczej wa
tahy przemykającej się przez łąkę ku rzece. Łupem i zdobyczą
drapieżników...
Kara wytężyła wzrok, pragnąc lepiej widzieć. Wreszcie ob
raz stał się wyraźniejszy. Jakiś człowiek leżał na brzuchu na
brzegu rzeki, która wypływała z doliny. Promienie zachodzące
go słońca odbijały się od metalowej kolczugi. Nie miał na gło
wie szyszaka, a jego czarne włosy lepiły się do czaszki. Próbo
wał wstać, lecz pośliznął się i uderzywszy głową o kamień,
znieruchomiał.
Wilki zawyły z uciechy. Ich twarze...
Twarze?
- To nie wilki! - wykrzyknęła Kara. - To MacGory w wil
czych skórach! - Poderwała się i puściła biegiem po zboczu.
Postrzępiona u dołu gruba wełniana spódnica plątała się wokół
jej bosych nóg. Dopadła przywiązanych do drzewa koni. Eoin
dołączył po chwili.
RS
- Miałaś widzenie? - spytał.
- Tak. Jakiś człowiek leży nad rzeką. Jest chory albo ranny.
Nie rusza się. - Wskoczyła na swego niewielkiego włochatego
konika. - Podkradają się do niego MacGory.
Eoin chwycił ją za rękę.
- To może być pułapka.
- Może być. - Klan MacGorych już od dawna próbował ich
podbić, lecz otoczeni górami, niczym naturalnym murem fortecz-
nym, skutecznie odpierali ataki. - On nie jest w zmowie z nimi.
- Skąd wiesz?
- Po prostu wiem. - Trudno jej było wytłumaczyć tajemnicę
swych niezwykłych zdolności. Zresztą wszystkie niewiasty z jej
rodu były pod jakimś względem wyjątkowe. - Pospieszmy się.
Trzeba skrzyknąć mężczyzn.
- Poczekaj!
- Nie mamy ani chwili do stracenia. - Kara zawróciła ku
przełęczy, za nią zaś ruszył Eoin i przywołani umówionym ha
słem inni strażnicy.
Z duszą na ramieniu zanurzyła się w ciemny, wydrążony w
skale tunel, który stanowił jedyne połączenie doliny ze światem
zewnętrznym. Krótki szaleńczy cwał i wypadła na szczyt urwis
tego wzgórza, u podnóża którego płynęła rzeka. Spojrzała w dół
na przeciwległy brzeg.
Zobaczyła srebrzysty odblask kolczugi.
- Leży tam! Stąd widać go bardzo dobrze! - Ścisnęła pięta
mi boki konia, kierując go na wąską spadzistą ścieżkę. Posypała
się lawina drobnych kamieni. Bród był w pobliżu. Wparła konia
w wodę dokładnie w chwili, gdy MacGory puścili się biegiem.
Wilcze skóry powiewały im na plecach. Z każdą chwilą byli bli
żej leżącej na ziemi postaci.
Za późno. Tamci będą pierwsi, choćby nawet ostrogami,
a nie gołymi piętami bodła boki swojego wierzchowca.
RS
Nagle usłyszała świst wypuszczonej z łuku strzały. Biegnący
na przedzie MacGory zwalił się na ziemię z przeszytym gard
łem. Pozostali zatrzymali się i spojrzeli za siebie. Zobaczyli Ka
rę i mężczyzn z jej klanu. Wahali się ledwie chwilę. Z okrzy
kiem wojennym na ustach rzucili się na Gleanedinów, którzy
nie pozostali im dłużni i również wydali wojenny okrzyk. Eoin
zwrócił się do Kary:
- Zaopiekuj się tym swoim wędrowcem, a my tymczasem
posiekamy na kawałki te.,. - Przekleństwo, jakie nastąpiło po
ostatnim słowie, zagłuszone zostało tętentem kopyt oraz coraz
bardziej przeraźliwym wyciem Gleanedinów, pałających żądzą
zemsty na MacGorych za ich napad sprzed pół roku i okalecze
nie naczelnika klanu.
Kara zmówiła krótką modlitwę za ich zwycięstwo, po czym
pogalopowała w kierunku leżącego na ziemi mężczyzny.
Może to pułapka? A może zemdlał ze strachu przed wilkami?
Ściągnęła wodze i zeskoczyła z konia.
- Możesz już wstać. Te wilki to tylko banda śmierdzących
MacGorych. Eoin się już nimi zajął.
Nie odpowiedział, trąciła go więc bosą stopą w biodro. Nie
znajomy ani drgnął.
- Niech cię licho. Ależ z ciebie kawał chłopa - orzekła, oce
niając jego wzrost na ponad sto osiemdziesiąt centymetrów, co
równało się przy jego potężnej budowie około dziewięćdziesię
ciu kilogramom wagi.
Być może stracił przytomność na skutek uderzenia głową
o kamień, pomyślała.
Przykucnęła i ostrożnie dotknęła dłonią jego szyi. Wyczuła
bijący puls. Nieznajomy żył. Nagle stało się coś dziwnego. Jak
by jej palce oblazły mrówki. Gwałtownie cofnęła rękę.
- Co za licho?
Czarnowłosy rycerz wciąż się nie ruszał. Spojrzała na swoją
RS
dłoń. Przecież nie wyobraziła sobie tego mrowienia. Potrząsnęła
głową. Zresztą mniejsza z tym. Trzeba go stąd zabrać, a sama
temu nie podoła.
- Słyszysz mnie? Odezwij się. - Uderzyła go pięścią w ple
cy. Wyczuła zimne ogniwa kolczugi. Co za osobliwy ubiór! Po
nowiła uderzenie, wkładając w nie tym razem trochę więcej siły.
- Och! Próbujesz mnie zabić? - Odwrócił się na wznak, ra
mieniem osłaniając twarz.
- Nie, próbuję się tylko przekonać, czy żyjesz.
- Rwąc moje ciało rozpalonymi obcęgami i pozostawiając
wilkom na pożarcie?
- To nie wilki, tylko tchórzliwe kundle. - Zdążyła już za
uważyć, że MacGory czmychają w kierunku lasu, zaś Eoin wraz
z wojownikami depcze im po piętach. - Jak się nazywasz?
- Duncan. Ależ gorąco.
Gorąco? Chłodny i przejmujący wiatr dął od strony gór i Ka
ra nie miałaby nic przeciwko temu, by ktoś podał jej teraz serdak
z owczych skór.
- Jesteś chory? - spytała.
- Oczywiście, że nie. Nigdy nie choruję.
- A zatem ranny?
- Antiochia.
Domyśliła się, że wymienił nazwę jakiejś miejscowości.
W okolicy jednak nie było wioski, która tak by się nazywała.
- Gdzie zostałeś zraniony?
- W ramię.
Zaczęła obmacywać go doświadczonymi dłońmi, aż wresz
cie wyczuła pod rękawem kubraka grubą warstwę opatrunku.
Delikatnie nacisnęła. Jęknął.
- Boli?
- Nie. Z pewnością wydobrzeję. Tylko zostaw mnie samego.
- Och, wy mężczyźni. Nigdy nie chcecie się przyznać do
RS
cierpienia i słabości. — Mogła sobie pozwolić na nutę szyder
stwa w głosie, gdyż dobrze orientowała się w tych sprawach.
Dotknęła wierzchem dłoni policzka rycerza. -Masz wysoką go
rączkę. Umrzesz, jeśli zostawię cię tutaj na pastwę losu. Nie stać
cię nawet na wstanie o własnych siłach.
Przetarł twarz dłonią. W szybko gęstniejącym mroku zoba
czyła szerokie czoło, zapadnięte oczy, prosty nos i mocno zary
sowaną brodę.
- Nie potrzebuję i nie chcę pomocy.
- To bardzo źle, Duncanie. Bardzo rzadko otrzymujemy to,
czego byśmy pragnęli, ty zaś odrzucasz to, co ci dają.
- Kara! - dobiegł jej uszu męski głos. Nadchodził Aindreas,
dowódca nocnej straży. - Hob właśnie mi powiedział, że chłop
cy polują na MacGorych, a ty znalazłaś tu jakiegoś rannego.
Mogę ci w czymś pomóc?
- Owszem. Kaź przynieść pochodnie i koce. Musimy też
sklecić nosze, by go przenieść do wioski.
- Nie.
Nieznajomy próbował usiąść, lecz wystarczyło lekkie
pchnięcie, by z powrotem opadł na ziemię. Tak dotrwali do
przybycia ludzi z pochodniami. W jasnym świetle smolnych
szczap Kara mogła dokładniej przypatrzyć się jego twarzy.
- Bogowie! - wykrzyknęła.
- Znasz go? - spytał Aindreas, wyszarpując krótki miecz
i podchodząc do nieznajomego.
Tylko że dla niej nie był to nieznajomy.
- Schowaj broń - nakazała mu ostrym tonem. - Nie musi
my się go obawiać.
- Zatem kim on jest?
- Człowiekiem, który nas ocali.
- Doprawdy? - Aindreas pochylił się nad leżącym męż
czyzną. Jego twarz zdradzała ciekawość i wewnętrzne porusze-
RS
nie. - Czy to ten, którego zobaczyłaś w ogniu podczas majowe
go święta Beltane?
- Ten sam. - Opadła na kolana przy Duncanie. — Wybacz
mi, że cię kopnęłam.
Spoglądał na nich z dołu z wykrzywioną pogardliwie twarzą.
- Poganie - rzekł ze wstrętem.
Aindreas zesztywniał.
- Nie radziłbym nazywać nas w ten sposób.
- Pogańscy barbarzyńcy - powtórzył przez zaciśnięte zęby.
- Precz z moich oczu. - Pomimo straszliwego osłabienia udało
mu się jakoś dźwignąć na nogi.
- Duncanie, pozwól udzielić sobie pomocy...
Odtrącił rękę Kary.
- Żadnej pomocy. - Odwrócił się, zachwiał, lecz w końcu
ruszył w kierunku szczypiącego trawę konia. Zdołał jednak zro
bić tylko kilka kroków. Gdyby nie Aindreas, który podskoczył
i podparł go, zwaliłby się jak długi na ziemię.
- Plugawi poganie - wymamrotał raz jeszcze.
Aindreas przeniósł wzrok na Karę.
- Dziwnie gada jak na kogoś, kto ma nas ocalić - zauważył.
- Mimo to będzie naszym zbawcą. Moje wizje i proroctwa
zawsze się sprawdzają. - Kara z godnością powstała z klęczek.
Próbowała nie dać poznać po sobie, że czuje się wstrząśnięta
brutalnymi słowami Duncana. - Pozostanie z nami, aby proroc
two się spełniło.
Duncan wciąż protestował, gdy kładziono go na nosze.
Nie wróżyło to najlepiej na przyszłość.
RS
ROZDZIAŁ DRUGI
- Zdejmij mi więzy - rozkazał Duncan przez zaciśnięte
zęby.
- Nie czujesz się jeszcze na tyle dobrze, by wstać, a równo
cześnie jesteś zbyt głupi na uświadomienie sobie tego - powie
działa wesoło jego pogromczyni. - Dlatego pozostaniesz w wię
zach. - Stała w pobliżu wąskiego otworu w ścianie, zastępują
cego okno w niewielkiej izbie, dokąd ranny przyniesiony został
przedwczoraj.
Duncan niewiele zapamiętał z tamtego dnia. W jego umyśle
zachowały się zamazane obrazy watahy wilków, płonących po
chodni i odczucie niemożliwego pustynnego upału. Wszystko
to było zwidami i majakami wywołanymi wysoką gorączką. Ale
teraz czuł się zupełnie dobrze.
- Już nie mam gorączki.
- Dopiero od dzisiejszego ranka - odparła Kara, wyglądając
na zewnątrz. - Wciąż jednak jesteś bardzo osłabiony i nie utrzy
masz się na nogach.
- To nie powód, by przywiązywać mnie do łóżka. - Nie krył
irytacji. - Nie będę się sprzeciwiał ani uciekał.
Odwróciła się i spojrzała w jego kierunku. Skąpana w pro
mieniach zachodzącego słońca, przypominała pogańską bogin
kę. Miała niesforne, rozczochrane włosy, spadające spienioną
kaskadą na ramiona i niżej aż do pasa. W słonecznym świetle
nabierały czerwonej barwy i przypominały dzikie wino jesienią.
RS
Jej twarz była raczej egzotyczna niż piękna. Przyciągały wzrok
żółtawe, kocie oczy, wyraźnie zarysowane kości policzkowe,
prosty nos, pełne usta i podbródek, którego zarys znamionował
upór i samowolę.
Nawet jej imię brzmiało obco i barbarzyńsko. Dowiedział się
z jej ust, że nazywa się Kara Guenna. Nie Mary czy Margaret,
jak pewnie by ją ochrzcili chrześcijańscy rodzice, pamiętający
o imionach świętych niewiast. A także nie Jean czy Janet, co też
by brzmiało bardzo przyzwoicie. Janet, mój Boże, ta poganka
różniła się od spokojnej i schludnej Janet jak dzień od nocy. Ka
ra była nie tylko mroczna i egzotyczna, lecz nadto bezwstydna.
Spódnica sięgała jej tylko do połowy łydek, odsłaniając mocne
i kształtne nogi.
Przyglądając się jej, Duncan czuł powrót gorączki, tyle że
tym razem nie wywołała jej choroba, a pożądanie. Gdzieś głę
boko w nim kiełkowało złe ziarno, którego kuzynowi Niallowi
nie udało się wyplenić. Coś w tej dzikiej dziewczynie przema
wiało do gorszych cech jego charakteru, które odziedziczył po
matce. Zaciskając usta, naprężył wszystkie mięśnie, by zerwać
sznury, którymi był przywiązany do łóżka.
- Uwolnij mnie.
- Wstaniesz, gdy tak zdecyduję.
Duncan zobaczył czerwoną mgłę przed oczami i zaprzestał
walki.
- A więc jestem więźniem?
- Jesteś rannym podróżnym, którym się opiekuję. - Jej głos
miał głębokie gardłowe brzmienie. Zbliżając się ku niemu, uwo
dzicielsko kołysała biodrami.
Czując własną bezsilność, Duncan zamknął oczy.
- Widzisz, wyczerpała cię nawet sprzeczka ze mną.
Duncan uniósł powieki w chwili, gdy poganka stanęła przy
jego łóżku. Teraz mógł wdychać jej zapach. Nie kwaśny odór
RS
potu i koni, który powitałby z radością, tylko najprawdziwszą
woń wrzosu. Marzył o zboczach pokrytych kwitnącym wrzo
sem, gdy leżał w gorączce w lazarecie braci szpitalników. Wrzos
kojarzył mu się z domem. A teraz było coś nieprzyzwoitego w
tym zapachu, gdyż towarzyszyła mu słodka woń piżma, bijąca
od tej dzikuski.
- Nie jestem zmęczony - rzekł ostro. - Za to czuję się znie
ważony faktem, że ty i twoi bracia w pogaństwie zasadziliście
się na krzyżowca wracającego z Ziemi Świętej i nałożyliście
nań pęta niewoli.
- A kto to taki ten krzyżowiec? - spytała, siadając na brzegu
łóżka.
Owionął go jej zapach. Duncan jęknął.
- Czy uraziłam cię w ramię?
Zacisnął powieki i usta, po czym kiwnął głową.
- Wybacz. Zrobiłam to niechcący. - Przeniosła się na stołek,
na którym siedziała, gdy obudził się rankiem. - Kim jest krzy
żowiec?
- Nie słyszałaś o wyprawach krzyżowych do Ziemi Świętej?
Przecząco potrząsnęła głową, co dało ten efekt, że jej włosy
zachowały się niczym gałązki wierzbiny w podmuchu wiatru.
Była tak blisko, że mógł widzieć cynamonowe piegi na jej nosie
i policzkach oraz zielone plamki bursztynowych źrenic. Oczy
czarownicy, pomyślał. To wiele tłumaczyło, lecz nie czyniło
mniej trudnym położenia, w jakim się znalazł.
- Krzyżowcy to rycerze, którzy niosą krzyż...
- Niosą krzyż?
- To taka figura retoryczna - odparł zniecierpliwiony. - My,
krzyżowcy, dotykamy prawicą krzyża i przysięgamy na zbawie
nie naszych dusz stawać w obronie chrześcijańskiej wiary oraz
przepędzić niewiernych z Ziemi Świętej.
- Och. - Jej twarz się wydłużyła. - Jesteś księdzem?
RS
- A więc słyszałaś o religii chrześcijańskiej i jej kapłanach.
Dobre przynajmniej i to.
Wyprostowała się.
- Pomimo zniewag, którymi nas obrzuciłeś, nie jesteśmy
poganami. Po prostu pozostajemy wierni dawnym obrządkom.
- Nie można być równocześnie poganinem i chrześcijaninem.
- Ojciec Luthais nie ma nic przeciwko temu, więc dlaczego
ty nas potępiasz?
- To dobrze, że jest tu jakiś ksiądz - rzekł z ulgą. - Przy
prowadź go do mnie. Chcę z nim porozmawiać.
- Nie, ja...
- W porządku, sam pójdę do niego. - Znów zaczął szarpać
więzy.
- On nie mieszka tu z nami, tylko w klasztorze w Kindo.
Radzę ci, zaprzestań tej beznadziejnej walki. Poranisz sobie
przeguby rąk, nic więcej.
- Nie traktuj mnie jak dziecka.
Odetchnął spazmatycznie, gdy dotknęła palcami jego przed
ramienia. Odniósł wrażenie, że liznął go jęzor ognia. Utracił pa
nowanie nad sobą i tylko dzięki okrywającemu go grubemu ko
cowi jego zawstydzający stan nie stał się wiadomy wiedźmie,
która była powodem tego wszystkiego.
- Wiele w tobie uporu. Chcę ci tylko pomóc.
- Zatem pozwól mi wsiąść na konia i odjechać stąd - rzekł
ze złością.
- Bez okazania odrobiny wdzięczności? Ojciec Luthais po
ucza, że powinno się dziękować tym, którzy czynią nam dobro.
Tak oto otrzymał lekcję obyczajności od pogańskiej dziew
czyny.
- Ależ bardzo wdzięczny ci jestem za uratowanie mnie
przed... - Właściwie nie był do końca pewien, przed czym ura
towali go ci poganie.
RS
- Przed śmiercią z rąk MacGorych - dokończyła z uśmie
chem. - Eoin wraz z druhami zabił czterech z tych podstępnych
tchórzy, a całą resztę rozpędził po okolicznych wzgórzach.
Duncan próbował wyobrazić sobie Janet, która zwykła
mdleć na widok krwi, mówiącej z taką swobodą o morderczej
i bezpardonowej walce.
- Dziękuję zatem za wybawienie mnie z opresji. I za opie
kę w chorobie. Jestem jednak oczekiwany w innym miejscu
i nie mogę pozwolić sobie na żadną dalszą zwłokę. - Nagle
z przerażeniem przypomniał sobie o sakiewce z klejnota
mi. - Gdzie są moje rzeczy? - Niespokojnie rozejrzał się po
izbie.
- Tam - wskazała ręką na najdalszy kąt, gdzie jego miecz
stał oparty o kamienną ścianę. - Nie jesteśmy rabusiami.
- To się jeszcze okaże. Miałem przy pasie skórzaną sakiew
kę, a w niej dokumenty i kilka złotych monet.
Dziewczyna uśmiechnęła się i poderwała ze stołka. Po chwili
trzymała już w ręku sakiewkę.
- Oto ona.
- Rozwiąż mi ręce. Muszę sprawdzić, czy nikt do niej nie
zaglądał.
Wykrzywiła się i przycisnęła sakiewkę do piersi. Przy okazji
zauważył, że jej ukryty pod brzydką brązową suknią biust jest
kształtny i pełny.
- Nikt z nas nie sięgnąłby po twoją rzecz.
- Dlaczego? Przecież nie mieliście wyrzutów sumienia,
wiążąc mnie jak barana na rzeź.
Westchnęła.
- Zrobiliśmy to dla twojego dobra. Żebyś nie zrobił sobie
krzywdy.
- Staram się dbać o siebie, odkąd skończyłem dziesięć lat.
Sam potrafię ocenić, co jest dla mnie dobre, a co złe.
RS
Jej oczy napełniły się łzami. Przypominały teraz bursztyny
wyjęte prosto z wody.
- Nie masz rodziny - szepnęła.
Nie chciał jej litości.
- Mam dalekiego kuzyna.
- I z pewnością on cię do siebie przygarnął. Tutaj w dolinie
żyje mnóstwo sierot. To ci przeklęci MacGory pozbawili ich ro
dziców.
- Kuzyn Niall wziął mnie na wychowanie, zapewniając
dach nad głową - rzekł sztywno.
- Musiał wiele dla ciebie znaczyć. - Znów siedziała przy
"im i ponownie czuł jej wrzosowo-piżmowy zapach. - Nie
przejmuj się, teraz masz nas. - Delikatnie poklepała go po po
liczku.
Poczuł ucisk w piersiach. Jakie to wszystko wstrętne, po
myślał.
- Ale ja was nie chcę.
Ból i zmieszanie odmalowały się na jej twarzy. Czy tej
dziewczyny nic nie mogło powstrzymać?
- Chodzi o coś innego.
- Co masz na myśli?
Zanim zdążyła odpowiedzieć, do izby wszedł starszy męż
czyzna o twarzy przypominającej koszmarną maskę. Była to
twarz poryta zmarszczkami, naznaczona ohydną blizną biegną
cą od czoła do prawego ucha i zdeformowana przez zmiażdżony
nos. Aż dziw, że oczy i usta przybysza były na swoim miejscu.
- Fergie - wykrzyknęła dziewczyna, rzucając się witać męż
czyznę, który uściskał ją z delikatnością niedźwiedzia. - Tak się
za tobą stęskniłam. - Ująwszy jego twarz w obie dłonie, spo
glądała na nią z miłością i przywiązaniem.
Jak mogła, widząc to, co widziała, zdobyć się na taki
uśmiech? - zdumiał się Duncan. Wstrząsnął nim widok tej twa-
RS
rzy, mimo że napatrzył się w życiu na różne fizyczne okalecze
nia i był pod tym względem zahartowany.
- A ja stęskniłem się za tobą, dziewczyno. - Fergie pocało
wał ją w czubek głowy, po czym, objąwszy ramieniem grubości
konaru, podprowadził do łóżka. - Eoin powiedział mi, że przy
prowadziłaś pod nasz dach jakiegoś zabłąkanego wędrowca.
- Miał ochrypły i szorstki głos.
- Nazywa się Duncan MacLellan. Duncan, to jest mój wuj
Fergie, naczelnik klanu Gleanedinów.
- Dlaczego jest skrępowany?
- Ponieważ twoja krewna, panie, lubi się rządzić jak szara
gęś, a jest tylko małą złośliwą wiedźmą - wybuchnął Duncan.
Fergie odrzucił do tyłu posiwiałą głowę i wybuchnął ser
decznym śmiechem.
- Dobrze powiedziane. - Wytarł z oczu łzy.
- Zrobiłam to dla jego dobra - tłumaczyła się Kara.
- Zawsze tak mówią, gdy chcą uzyskać od mężczyzny coś,
czego on nie chce im dać. - Fergie mrugnął porozumiewawczo.
Wyczuwając sprzymierzeńca, Duncan spojrzał mu prosto w
oczy. Na blizny wolał nie patrzeć.
- Związała mnie i wlała do gardła jakąś gorzką truciznę.
- To pewnie jeden z jej uzdrawiających eliksirów.
- Czasem poręcznie jest mieć w pobliżu czarownicę - do
dała Kara, nie zdradzając śladu obrazy.
Do licha, czyżby naprawdę była czarownicą? - pomyślał
Duncan.
- Zdążyłem już podziękować jej za wyleczenie z gorączki.
Ale teraz muszę odjechać.
- To sierota, Fergie, bez domu i bez rodziny.
Duncan nie omieszkał zauważyć, że zwracała się do swego
wuja w poufały sposób. Honor, którego kuzyn Niall mu od
mówił
RS
- Mój kuzyn mnie oczekuje - skłamał. Jak na człowieka,
który dotąd umiarkowanie grzeszył, poczynał dziś sobie dość
nierozważnie.
- Jego kuzyn jest mu niechętny - rzekła Kara.
Duncan wytrzeszczył oczy.
- Skąd wiesz?
- Po prostu wiem.
Fergie potarł sękatą ręką bliznę na czole.
- Z radością witamy w naszej wiosce kogoś, kto potrafi wła
dać mieczem.
- Nie będę dla was walczył - upierał się Duncan.
- Będzie - rzekła Kara, dotykając ręki starca. - To właśnie
jego zobaczyłam w płomieniu ogniska podczas majowych świąt
Beltane.
Fergie spoważniał. Obrzucił Duncana zaciekawionym spo
jrzeniem.
- Jesteś tego pewną dziewczyno?
Kara skinęła głową na znak potwierdzenia.
- Miał na sobie metalową koszulę i nosił długi sztylet.
- Wskazała na stojący w kącie miecz.
Duncan nie wytrzymał. Ryknął na cały głos:
- Nie wiem, za kogo mnie bierzecie, ale...
- Jesteś tym, którego bogowie przywiedli do tej doliny, żeby
nas ocalił - powiedziała.
Puchły już mu uszy od tych wszystkich bluźnierstw.
- Bzdura i kłamstwo. Wy wszyscy jesteście szaleni. Opętani
przez fałszywych bogów. Jeśli zaraz mnie nie puścicie, to...
- Jesteś pewna, że to on? - ponownie spytał Fergie.
- Czy kiedykolwiek się pomyliłam? Moje wizje zawsze się
sprawdzają.
Wizje. Święta Matko, miej litość nad tymi ludźmi. Serce
Duncana biło jak młotem.
RS
- Taplacie się w błocie pogaństwa.
- Nie wydaje się, żeby nas lubił - zauważył zamyślony Fer-
gie. - Tym trudniej wyobrazić sobie, że nam pomoże.
- A jednak stanie po naszej stronie - zapewniła go Kara.
- Nie liczcie na to. - Duncan kipiał z gniewu i złości.
- Zostaw to mnie, Fergie. - Wspięła się na pałce i pocało
wała olbrzyma w zeszpecony blizną policzek. - Udało się po
lowanie?
- Upolowaliśmy dwa jelenie. Pod i inni sprawiają je właś
nie na majdanie. Powinienem mieć ich na oku, by czegoś nie
spartaczyli, lecz jeśli chcesz, żebym został.
- Nie. Przyniosę mu kolację, a potem możemy omówić
pewne sprawy. - Uśmiechnęła się. - Mężczyznom łatwiej się
myśli przy pełnych żołądkach.
Fergie rzucił okiem na Duncana, po czym wzruszył ramio
nami.
- Nigdy jeszcze dotąd nas nie zawiodłaś. - Poklepał dziew
czynę po ramieniu i opuścił izbę.
Kara odwróciła się ku Duncanowi. Miała rozjaśnioną uśmie
chem twarz.
- Na kolację będzie duszony królik z cebulą. Niebawem na
sycisz głód.
- Nie zostanę tu, choćbyś karmiła mnie kaszą manną z nieba
- Nie wiem, co to za potrawa, ale wiem, że zostaniesz.
- Nie zmusisz rnnie do niczego - rzekł ze złością.
- Jeszcze zobaczymy - odparła Kara. Wyszła z izby kro
kiem tak dumnym jak koronowana władczyni, kołysząc biodra
mi i szeleszcząc spódnicą.
Pomimo że roznosiła go wściekłość, Duncan ze wstydem za
uważył, że pewna część jego ciała reaguje w sposób typowy.
Przeklął własną słabość, a zaraz potem niewiasty w ogólności.
Próbował skupić całą uwagę na więzach. Jedną z metod wycho-
RS
wawczych kuzyna Nialla było krępowanie go i wrzucanie do
ciemnego lochu. Duncan we wczesnej młodości nauczył się roz-
supływać węzły.
Był zdecydowany uciec, zanim dziewczyna wróci z posił
kiem.
Czyżby popełniła błąd? Czyżby Duncan nie był tym przy
słanym przez bogów wybawcą? - zastanawiała się Kara.
Kiedy miała widzenie, nie wydawał się aż tak ogromny ani
taki zły. Uśmiechał się do niej i spoglądał życzliwie, a nie tak
ponuro jak dzisiaj. Natomiast srebrzysta metalowa koszula
i długie czarne włosy pasowały do tamtego obrazu. Nie mogła
się również mylić, jeśli chodzi o twarz. Te same oczy osamot
nionego dziecka i te z gruba ciosane rysy wojownika. W oczach
czaił się smutek pomieszany z cierpieniem, natomiast musku
larne ciało emanowało męskością. Kara stawała się kobietą
i czuła jak kobieta.
Nie była dotąd związana z żadnym mężczyzną. Och, śmiała
się i przekomarzała z wieloma młodzikami z klanu, a także trze
potała rzęsami, naśladując w tym swoją przyjaciółkę Brighde.
Nigdy jednak nie dbała o to, co myślą o niej mężczyźni.
Do dzisiaj. Dziś zamartwiała się tym, że Duncan jej niena
widzi.
Skąd ta jego nienawiść? Zaryzykowała życie, aby ocalić mu
skórę, pielęgnowała go przez dwie doby, a on nazwał ją pogan
ką i czarownicą, a nawet wiedźmą, jakby była dotknięta klątwą.
Czy był naprawdę tym oczekiwanym rycerzem?
Kara wlepiła oczy w ogień buzujący na palenisku w kuchni.
Widziała tylko tańczące płomienie.
- A więc jesteś - rzekł Czarny Rolly, podając jej tacę, a na
niej miskę z apetycznie pachnącym duszonym mięsem, ciemny
chleb i kufel piwa. - Jeśli to zje, może dostać dokładkę.
RS
Duża taca wydawała się mała w jego dłoniach wojownika.
Strzaskał sobie kości nogi tego samego dnia, kiedy Fergie o ma
ło co nie stracił oka. Kara zaopiekowała się rannymi bez wię
kszej nadziei, że przeżyją. Byli jednak silni i pełni woli życia.
Dla Rolly'ego jednak skończyła się wojaczka. Znalazł sobie in
ne zajęcie, takie, jakie lubił. Odtąd od rana do wieczora prze
bywał w kuchni, piekąc i gotując.
- Pachnie, że aż ślinka cieknie, ale nie zdziw się, jeśli nie
zje wszystkiego. Dopiero wraca do zdrowia. - Mógł również
odmówić jedzenia tylko z tego powodu, że był na nią wściekły.
Musiała nastawić go do siebie życzliwie. Jak mieli pokonać
licznych MacGorych, jeśli wybawca odmawiał przyjęcia wy
znaczonej mu roli?
Wzięła tacę, po czym zawahała się. W czasach swojej mło
dości Rolly często zapuszczał się na pogranicze i walczył prze
ciwko Anglikom. Bywał nawet na królewskim dworze w Edyn
burgu i znał trochę świata. Na pewno więc potrafi odpowiedzieć
jej na to pytanie.
- Rolly, wiesz, kim jest krzyżowiec?
Starzec oparł się ułomnym biodrem o stół.
- Wiem, dziewczyno. To rycerz, który zaprzysiągł wyzwolić
Jeruzalem spod pogańskiego panowania.
- Czy to bardzo źli ludzie, ci poganie?
- Gorsi od MacGorych. Nie wierzą w Boga.
- Och.
- I wycinają serca tym, którzy przyznają się do takiej wiary.
Kara gwałtownie wciągnęła do płuc powietrze.
- To jacyś dzicy ludzie. On został ranny w walce z nimi.
- Rycerz Duncan?
Kiwnęła głową.
- To dziwny człowiek, pełen dumy i gniewu. Będąc słaby,
niczym dopiero co narodzony źrebak, odrzuca wszelką pomoc.
RS
Musiałam związać go, by nie zrobił sobie krzywdy. Uważa nas
za pogan.
- Niektórzy krzyżowcy są ludźmi głębokiej wiary. - Roiły
następnie w krótkich słowach opowiedział jej, jak wygląda pa
sowanie na rycerza i jakie przysięgi składa się przy takiej okazji.
- Rycerze ci przyrzekają przed Bogiem brać w obronę słabych
i tępić ciemiężców.
- To dobrze się składa, bo nas ciemiężą MacGory. I urato
waliśmy mu życie. - Kara powtórzyła to sobie raz jeszcze, gdy
wspinała się po wąskich i stromych schodach. Te dwa powody
muszą wystarczyć do uczynienia z Duncana obrońcy.
Korytarz był pusty i pełen cieni. Zatknięta na ścianie po
chodnia już się wypaliła. Kiedy nakarmi Duncana, każe jedne
mu z wnuków Doda przynieść nową pochodnię. W tajemnicy,
by Dod nie został zraniony w swej dumie, bo ostatecznie nale
żało to do jego obowiązków.
Mając obie ręce zajęte, otworzyła drzwi biodrem i powie
działa:
- A teraz zjemy coś smacznego, rycerzu.
Stanęła jak wryta, wpatrując się w puste łóżko.
Niedoszły wybawca mieszkańców tej doliny uwolnił się z pęt
i uciekł.
RS
ROZDZIAŁ TRZECI
Duncan leżał ukryty pod łóżkiem. Gdy usłyszał jęk przera
żenia Kary Gleanedin, poczuł ponurą satysfakcję. Od drewnia
nej podłogi ciągnęło chłodem. Widział, jak tupnęła nogą. Skrzy
wił się, słysząc ulatujące z jej ust soczyste przekleństwo. Że też
potrafiła tak brzydko się wyrażać.
— A żeby to morowa zaraza. - Podbiegła do łóżka.
Zobaczyła go? Odgadła, gdzie się schował? Wstrzymał od
dech, żałując, że nie miał czasu chwycić za miecz. Usłyszał na
korytarzu kroki dziewczyny w momencie, gdy uwolnił się z wię
zów. W ostatniej chwili zdążył wsunąć się pod łóżko.
Z hukiem postawiła tacę na stołku. Uciekł, nie płacąc długu
wdzięczności. Ponownie przeklęła, tym razem w języku gaelic-
kim, i wypadła z izby. Odczekał, aż ucichną jej pospieszne kro
ki, i ostrożnie wyczołgał się z kryjówki.
Ramię pulsowało bólem, nogi miał jak z waty, trudno mu
było zebrać myśli, nie mógł jednak poddawać się słabości. Trzy
mając się jedną ręką ściany, dotarł do pozostawionego w kącie
miecza. Chwycił za rękojeść i od razu poczuł się lepiej - wró
ciła pewność siebie. Schylił się, żeby podnieść z podłogi rycer
ski pas z przymocowaną do niego sakiewką.
Wiedząc, że nie odzyska spokoju, póki nie zobaczy szlachet
nych kamieni, poświęcił trochę cennego czasu na otwarcie me
talowego zatrzasku. Na dnie leżało kilka srebrnych i złotych
monet, nędzna resztka tego, z czym wypłynął z Ziemi Świętej.
RS
Jedwabna podszewka była nienaruszona. W pewnej chwili za
uważył jednak, że do jednego ze szwów użyto czarnej nici, pod
czas gdy do pozostałych czerwonej. Dobrze wszak pamiętał,
ukrywając pod podszewką kamienie, że nawłóczył igłę tylko
czerwoną nicią.
- Nie!
Rozpruł szwy końcem miecza.
Ujrzał pustkę.
Przeklął niczym frankoński krzyżowiec, który dotarł sprag
niony do studni i zobaczył, że zasypali ją Saraceni.
Zmiął sakiewkę w dłoni, rozglądając się nabiegłymi krwią
oczyma po izbie. Niewiele tu było do oglądania. Łóżko pozba
wione kotar, skrzynia na ubrania, stół z grubą świecą i kilkoma
glinianymi naczyniami oraz kilka wełnianych prymitywnych
gobelinów zdobiących ściany. Nic nie było pod nimi ukryte.
W skrzyni odnalazł jakieś niewieście łaszki. Musiały należeć do
Kary, gdyż zdradzał to ich zapach. Była dostatecznie mądra, by
nie ukrywać tu skradzionych rzeczy.
Drogie kamienie musiała mieć przy sobie.
Lub przekazała je temu starcowi ze szramą na twarzy.
Duncan rzucił się ku drzwiom. Teraz, gdy wszyscy Gleane-
dinowie przetrząsali okolicę w poszukiwaniu zbiega, on mógłby
przy minimum ryzyka przeszukać izbę ich naczelnika. Potrze
bował jednak ubrania, najlepiej swojego własnego. Kipiał gnie
wem, lecz równocześnie czuł chłód, o czym świadczyła choćby
gęsia skórka na całym ciele. Porwał więc z łóżka koc i zarzucił
go sobie na ramiona jak togę.
Korytarz okazał się mroczny niczym grobowa krypta. Na
końcu płonęła samotna pochodnia. W jej bladym świetle zoba
czył schody oraz parę drzwi. Musiał zdecydować - szukać czy
uciekać?
Z dworu dobiegły go krzyki i tętent koni. Odgłosy te w pew-
RS
nym momencie nasiliły się, by następnie stopniowo ucichnąć.
Pogoń się oddaliła.
Duncan uśmiechnął się i skierował ku najbliższym zamknię
tym drzwiom.
Była to izba zajmowana niewątpliwie przez naczelnika klanu
Fergusa Gleanedina. Rzeczy znajdowało się tu niewiele, lecz pa
nujący porządek świadczył o czyjejś dbałości i trosce. Nad pło
nącym kominkiem wisiał stary szkocki miecz obosieczny, bły
szczący, jakby wykuty został ze srebra. Na stole stały świeca
oraz flasza napełniona do połowy życiodajnym samogonem.
Duncan pociągnął z niej łyk, delektując się ciepłem, które spły
nęło mu po przełyku do żołądka. Od lat marzył o takim napitku.
Natychmiast jego zwiotczałe mięśnie nabrały sprężystości i mocy.
Wiedział, że jest to jedynie pozór tężyzny fizycznej, lecz znajdował
się w sytuacji, w której musiał zadowalać się pozorami. Uklęknął
przy kufrze i podniósł wieko, W środku odnalazł męskie szaty pro
stej domowej roboty, lecz porządne i schludne. Sięgnął głębiej i na
trafił ręką na dwie sakiewki. Jedna zawierała kilka srebrnych mo
net, druga bardziej osobiste skarby. Haczyk na ryby z przywiązaną
doń cienką wywoskowaną linką. Pierścień z klejnotem, którego su
rowej bryły nie dotknęły palce szlifierza. Gruby złoty łańcuch z
bursztynowym wisiorem. Żółtawobrązowy otoczak rozłupany był
na pół, co zdaje się, tłumaczyło, dlaczego łańcuch znajdował się
w skrzyni, nie zaś na szyi naczelnika.
Zazdrośnie strzegący własnej prywatności, Duncan z nie
smakiem wdzierał się w cudzą prywatność. Okradli go jednak
i nie miał wyboru. Zdecydowanym gestem wyjął ostatnią rzecz,
niewielką szkatułkę. Zawierała jakieś tam niewieście cacka,
między innymi srebrną broszkę, kościany grzebień do włosów
oraz drugą połowę bursztynu z łańcucha. Czyżby zatem był to
naszyjnik żony Fergusona? Umarła i jej ozdoby znalazły się w
kufrze.
RS
- Dość tego szperania w cudzych rzeczach - mruknął i za
chowując wszelkie względy ostrożności, zaczął wkładać wyjęte
przedmioty z powrotem do kufra. Poczuł wyrzuty sumienia.
Fakt, że miał do czynienia ze złodziejami, nie usprawiedliwiał
bynajmniej jego własnego postępowania. Powinien był zejść na
dół, odnaleźć Fergusa i zażądać zwrotu rubinów i brylantów.
Z nowym postanowieniem, potwierdzonym potężnym łykiem
whisky, Duncan opuścił izbę i wyszedł na ciemny korytarz.
- Czy już skończyłeś grzebać w rzeczach Fergiego? - roz
legł się niewieści głos.
Błyskawicznie odwrócił się, podnosząc miecz dla zadania
ciosu.
Cień poruszył się i w smugę padającego z izby światła wstą
piła Kara. Uniesiony podbródek i ostre spojrzenie wyrażały
oburzenie i potępienie.
- Dlaczego nie szukasz mnie razem z innymi?
- Bo od początku wiedziałam, że nie opuściłeś tego domu.
- Na podstawie czego?
- Gdy zbiegłam po schodach na dół, przypomniałam sobie,
ze twój miecz stał wciąż oparty o ścianę. Tylko głupiec uciekłby,
pozostawiając miecz, a ty nie sprawiasz wrażenia głupca. Jakim
sposobem zdołałeś się uwolnić?
- Znam się trochę na rozwiązywaniu supłów. - Rozstawił
szerzej nogi, by zapobiec skutkom nagłego zawrotu głowy.
- Mądra dziewczyna. A teraz powiedz, co zrobiłaś z moimi
klejnotami.
- Klejnotami? - Utkwiła wystraszony wzrok w jego kroczu.
- Nie wiedziałam, że i tam zostałeś ranny.
- Gdzie? Och. - Duncan uświadomił sobie, że jest niemal
nagi i że stoi bardzo blisko tej dzikuski. W powietrzu unosiła
się woń wrzosu i znał już jej pochodzenie. - Nie godzi się mó
wić o czymś takim.
RS
- Ty zacząłeś.
Pojął jej pomyłkę. Odniosła wypowiedziane przezeń słowo
do wstydliwej części męskiego ciała.
- Miałem na myśli coś całkiem innego.
- Mogę być sobie czarownicą, ale nie potrafię czytać w cu
dzych myślach. Za to moja matka Guenna posiadała tę zdolność.
Stwarzało jej to same kłopoty.
Duncan zmrużył oczy.
- Nie próbuj zmieniać tematu rozmowy. Chcę dostać z po
wrotem moje rubiny.
- Nie mam najmniejszego pojęcia, co to takiego te rubiny -
odparła.
- Nie udawaj głupiej. Każdy słyszał o rubinach.
- Za wyjątkiem mnie i mieszkańców tej doliny. Oddzieleni
górami, niewiele wiemy o świecie zewnętrznym.
- Ale...
- Kara, dziewczyno, odnalazłaś go? - W głębi domu dał się
słyszeć głos Fergusa.
- Tak! - odkrzyknęła przez ramię. - Właśnie rozmawiam z
nim na korytarzu... - Jej słowa przeszły w pisk, gdy Duncan
chwycił ją i brutalnie przycisnął do siebie.
I to był wielki błąd. Poczuł bowiem pod ramieniem delikatną
miękkość piersi, a na lędźwiach ucisk jej bioder i pośladków.
Z początku próbował nie zwracać uwagi na wszystkie te dozna
nia, lecz jego wyziębione ciało nie chciało poddać się woli, chci
wie chłonąc ciepło kobiecego ciała. Osłabłby całkowicie, gdyby
nie uchronił go przed upokorzeniem naczelnik klanu Gleanedi-
nów, który wdrapał się po schodach i pojawił na korytarzu.
- Ani kroku dalej, bo przeszyję ją tym mieczem - ostrzegł
go Duncan, zbliżając ostrze do smukłej szyi dziewczyny, nie za
bardzo jednak, gdyż nie ufał swemu drżącemu ramieniu.
Potwornie zniekształcone oblicze Fergusa oblało się purpurą.
RS
- Jeśli zranisz ją..,
- Nic złego mi nie zrobi. - Spokojny głos Kary wyrażał ab
solutną pewność siebie.
- A co niby ma mnie powstrzymać? - spytał Duncan.
- Tak, co? - powtórzył za nim Fergus, za którym zaczęły
pojawiać się twarze tych, którzy wrócili z pościgu.
- Jego honor. To krzyżowiec, rycerz walczący w obronie
krzyża. Czarny Rolly powiedział mi, że krzyżowcy ślubują oka
zywać dobroć i współczucie kobietom i dzieciom. Nie zrobi mi
krzywdy.
Duncanem targnęła wściekłość.
- Dlaczego miałbym okazać ci miłosierdzie?
- Ponieważ złożyłeś rycerskie śluby i uratowałam ci życie.
Tak oto zakuto go w kajdany honoru!
- Wobec tego możecie mnie więzić i okradać! - wybuchnął.
Spoglądał z bliska prosto w twarz Fergusowi, lecz nie dostrzegł
na niej żadnych oznak poczucia winy. Być może kradzieży do
puścił się ktoś inny.
- Niczego ci nie ukradliśmy - powiedziała z mocą Kara.
Duncan czuł pod ramieniem równe bicie jej serca. Albo więc
wprawnie kłamała, albo była niewinna.
- A czegóż to mieliśmy cię pozbawić? - spytał Fergus.
- Moich rubinów, brylantów i pereł - odrzekł gniewnie
Duncan. - To takie kamyki podobne do czerwonego i białego
szkła, a także do paciorków - dodał, by wszystko było jasne.
Kara odwróciwszy głowę, spojrzała mu w oczy.
- I zabiłbyś mnie dla kawałków czerwonego szkła?
Duncan zwolnił nieco uścisk i trochę się odsunął. Nie chciał
jej dotykać, aby nie komplikować sytuacji.
- Są bardzo cenne.
- Cenniejsze od ludzkiego życia?
Zgromadzeni wydali groźny pomruk.
RS
- Oczywiście, że nie. Przekręcasz moje słowa.
- Zatem wyrażaj się jaśniej.
- A czy nie moglibyśmy przejść do świetlicy i porozmawiać
sobie w spokoju przy kwaterce whisky? - spytał ugodowym to
nem Fergus.
- On już poznał smak twojej whisky - rzuciła Kara. - Cuch
nie mu z ust, jakby się najadł cebuli.
Duncan poczuł, że zdradza go rumieniec.
- Ja tylko... - zaczął się jąkać.
- Mniejsza z tym - przerwała mu dziewczyna. - Musi wró
cić do łóżka. Przeziębi się, jeśli dłużej będzie stał półnagi w tym
przeciągu.
- Mówi się tu o mnie, jakbym był nierozgarniętym dzieckiem.
- Więc przestań zachowywać się jak nierozgarnięte dziecko
- podsumowała Kara, odtrącając jego ramię, którym jeszcze
przed chwilą trzymał ją w żelaznym uścisku.
Duncan podniósł miecz, gotowy bronić się w razie ataku
Gleanedinów. Lecz oni tylko mierzyli go nieprzyjaznymi spo
jrzeniami. Twarze wielu z nich znaczyły okropne blizny. Nie
trzeba było domyślać się ich odwagi. Byli to ludzie waleczni
i obyci ze śmiercią. Stali nieporuszeni, bo z ust naczelnika nie
padł dotąd żaden rozkaz.
Lecz Kara, widać, inaczej wytłumaczyła sobie ich bierność.
- Wstydźcie się. Wyglądacie jak sfora obwąchujących się
wzajemnie psów - rzuciła szyderczo. - Zdaje się, że wszystko
muszę robić sama. - Ujęła Duncana pod ramię i pociągnęła go
w głąb korytarza. - Musisz się położyć.
Próbował się opierać, lecz wróciła poprzednia słabość.
- Nie odjadę stąd, dokąd nie odzyskam mojej własności.
Postanowił zostać.
Kara poczuła się, jakby skrzydła wyrosły jej u ramion. Po-
RS
prawiając mu prześcieradło, usiłowała nie zdradzić żadnym ge
stem radosnego podniecenia. Okazywanie radości byłoby tu
czymś niegrzecznym, gdyż ostatecznie zostawał wbrew własne
mu pragnieniu, przymuszony do tego przez okoliczności. Ważne
jednak, że zostawał, bo tylko to się w tej chwili liczyło. I będzie
tu co najmniej do czasu odnalezienia tych swoich głupich szkie
łek i paciorków.
Wyprostowała się.
- A teraz kładź się.
Spiorunował ją wzrokiem.
- Najpierw musisz się odwrócić.
- Dlaczego?
- Chciałbym zrzucić koc.
- Już obejrzałam sobie twoje ciało.
Jego spalona pustynnym słońcem twarz przybrała jeszcze
ciemniejszą barwę.
- Zrobiłaś to bez mojej wiedzy. Teraz jestem przytomny.
Ci obcy zza gór są chyba z natury bardzo wstydliwi, pomy
ślała Kara, odwracając się do okna.
Usłyszała szelest wypchanego słomą siennika. Gdy na po
wrót spojrzała w głąb izby, zdążyła jeszcze uchwycić obraz dłu
gich i porośniętych ciemnym włosem nóg, które jednak zaraz
skryły się pod pościelą.
- Zaraz przyniosą ciepłą kolację, bo ta już wystygła -
oświadczyła, wskazując tacę.
- Nie jestem głodny - powiedział, mimo że burczało mu w
brzuchu.
Przygryzła dolną wargę. Chciało jej się śmiać, lecz musiała
zachować powagę.
- Ale ja jestem. Będę się posilała, a ty będziesz mówił.
- Nie chcę, byś stała tak blisko mojego łóżka - rzekł, jakby
obawiał się zarazić od niej trądem.
RS
To nie była odpowiednia chwila na tłumaczenie, że odstąpiła
mu swoje łóżko, a więc w żadnym wypadku nie może mówić o
nim jako o swoim. Mógłby jeszcze wyskoczyć na środek izby
jak oparzony, co na pewno źle by się odbiło na jego zdrowiu.
- Sądziłam, że chcesz porozmawiać ze mną o tych czerwo
nych szkiełkach.
- Rubinach.
- Nieważne, jak się nazywają. Do posiadania ich przykła
dasz wielką wagę, prawda?
- Są cenniejsze od złota. Chyba wiesz, co to złoto?
- Tak, wiem, co to złoto i srebro. Żyjemy tu oddzieleni od
świata, lecz nie jesteśmy barbarzyńcami. Słyszeliśmy o potę
dze złota. - Obruszyła się, widząc jego sceptyczne spojrzenie.
- Skoro jesteś tak bogaty, to dlaczego podróżowałeś sam?
- Nie odziedziczyłem bogactwa. Zdobyłem je w Ziemi
Świętej.
- Walcząc w służbie Pana?
Zmarszczył brwi.
- Mówisz takim tonem, jakbym był jakimś wstrętnym najem
nikiem.
Znała znaczenie tego słowa.
- Nie ma nic złego w sprzedawaniu w słusznej sprawie swo
jego miecza w celu osiągnięcia korzyści majątkowych.
- Też tak myślę.
- Lecz jeśli te rubiny są takie cenne, dlaczego nie wynająłeś
ludzi, którzy by mieli nad nimi pieczę?
- Nie chciałem tracić ani grosza na coś, co mogłem zrobić
sam. Oczywiście nie przewidziałem, że napadnie mnie cały
klan.
Kara syknęła.
- Powinnam była zostawić cię MacGory.
- Tym ludziom w wilczych skórach?
RS
- Udają wilki, lecz są tylko podstępnymi, nikczemnymi
tchórzami. Lubią zadawać ból, torturować jeńców. - Zacisnęła
dłonie w pięści. - To oni tak strasznie okaleczyli Fergiego. Tyl
ko on pozostał z całej mojej rodziny. Straciłam rodziców, gdy
miałam jedenaście lat, i on mnie wychował.
Duncan pojął, że Kara ma za sobą podobne przeżycia. Poczuł
współczucie dla osieroconej dziewczyny.
- Tak mi przykro. Mój ojciec wyruszył na wojnę, gdy mia
łem osiem lat, i już z niej nie powrócił.
- A co się stało z matką?
Zesztywniał.
- Zmarła śmiercią mniej chwalebną dwa lata później.
- Och. - Kara z chęcią dowiedziałaby się czegoś więcej, od
gadła jednak z wyrazu twarzy Duncana, że w jego przekonaniu
temat był zamknięty.
- Logicznie rozumując, ty jesteś osobą najbardziej podejrzaną.
- Podejrzaną? - spytała, nie mogąc nadążyć za biegiem jego
myśli.
- Tak, o kradzież klejnotów. Kto mnie rozbierał?
- Czarny Rolly, lecz w mojej obecności. Wszystkie twoje
rzeczy położył tam, w kącie, gdzie pozostawały do chwili zer
wania przez ciebie więzów.
— Czy przez te dwie doby nie odstępowałaś mnie ani na
krok?
Kiwnęła głową.
- Pomagałam ci zwalczyć gorączkę.
- A ja okazałem się niewdzięcznikiem.
- Coś w tym rodzaju. Nie spotkałam jednak jeszcze męż
czyzny, który powalony i upokorzony, nie buntowałby się z po
wodu swej fizycznej niemocy.
Pukanie do drzwi oznajmiło nadejście pomocy kuchennej z
kolacją. Kara otworzyła dziewczynie, po czym odebrała od niej
RS
tacę. Nie traciła nadziei, że uda się jej sztuczkami i podstępem
zmusić Duncana do jedzenia. Gdy odwróciła się, zobaczyła jego
skruszony uśmiech.
-
Okazałbym się głupcem, gdybym zagłodził się na śmierć.
- Tymczasem oboje wiemy, że nie jesteś głupcem. - Tanecz
nym krokiem podeszła do łóżka i położyła mu tacę na przykry
tych kołdrą udach. - Mogę dotrzymywać ci towarzystwa?
- Owszem, tylko nie próbuj mnie karmić.
Usiadła na stołku i złożyła dłonie na podołku. Niewątpliwie
był straszliwie wygłodzony, lecz nie napełniał ust ponad miarę
i nie łykał kawałków mięsa, zanim ich nie przeżuł. Zdradzał
kulturę człowieka wysokiego rodu, w czym różnił się od jej po
bratymców. Na koniec wytarł miskę kawałkiem chleba i głębo
ko westchnął.
- Bardzo mi smakowało - rzekł.
- A teraz się prześpisz, prawda? - spytała, wstając i zabie
rając tacę.
Potwierdził skinieniem głowy. Czuł, że oczy same mu się za
mykają.
- To dobrze. Odpoczynek wróci ci siły. Obiecaj, że przed
całkowitym wyzdrowieniem nie będziesz próbował kolejnych
ucieczek.
Uniósł powieki. Ponownie jego twarz stała się zacięta
i gniewna.
- Nie odjadę stąd bez moich klejnotów.
Może nigdy ich nie odnajdziesz, pomyślała Kara, zaraz jed
nak zawstydziła się swojego egoizmu.
- Kto wie, może wypadły ci wtedy nad rzeką.
- Wykluczone. Były ukryte pod podszewką sakiewki. Ktoś
rozpruł szew, wyjął je, po czym z powrotem zaszył podszewkę.
- Może zrobiłeś to sam w gorączce i nie pamiętasz o tym.
Gdy znaleźliśmy cię, byłeś nieprzytomny. Kiedy w pełni wró-
RS
cisz do sił, będziesz mógł pójść nad rzekę i poszukać skarbu.
Tylko najpierw będziemy musieli zabezpieczyć się przed ata
kiem ze strony MacGorych.
- Powiedziałaś, że rzeka stanowi granicę pomiędzy waszy
mi terenami. Czy ci MacGory ośmielają się najeżdżać wasze te
rytorium?
- Tak, są szajką złoczyńców kpiących sobie z prawa. Przy
byli tu z dalekiej północy i szukają bezpiecznej kryjówki, skąd
mogliby urządzać napady na okoliczne wioski i zamki baronów.
Wpadła im w oko nasza dolina.
- Macie dość sił, by się im przeciwstawić?
Kara pokręciła przecząco głową.
- Jak dotąd nasz naturalny obronny mur, góry, trzyma ich
od nas w przyzwoitej odległości, lecz pewnego dnia to nie wy
starczy. Oni mnożą się, a nas ubywa. Wielu z naszych najdziel
niejszych padło już w walce. - Przygryzła dolną wargę, by po
wstrzymać jej drżenie. - Obawiam się, że wprędce staniemy się
klanem samych niewiast.
Duncan odchrząknął.
- Nie stać was na opłacenie najemnych zbrojnych?
- Jesteśmy biednym klanem. Utrzymujemy się z uprawy
ziemi, pasterstwa i pracy rąk. Jednak nie zamierzamy poddać
się bez walki. Gdybyś poradził nam, co...
- Ja? - skrzywił się. - Ani mi w głowie mieszać się w spra
wy innych ludzi. Poza tym, cóż może zdziałać jeden człowiek
przeciwko tak wielu?
- Nie wiem tego na pewno, ale w jakiś sposób twój los po
łączony jest z losem tej doliny. Miałam widzenie podczas wio
sennych świąt Beltane...
- Widzenie! - Spojrzał na nią z pogardą. - Nie godzi się na
wet myśleć o czymś takim.
-• Dlaczego?
RS
- Bo cała nasza przyszłość jest w rękach Boga,
- Zgadzam się z tym - pospiesznie rzekła Kara. - Często
rozmawiałam na ten temat z ojcem Luthaisem. Czytał mi frag
menty Biblii, gdzie opisane są podobne prorocze widzenia,
i opowiadał o świętym Piotrze.
- Owszem, święci miewają widzenia, lecz nie niechlujne
wiejskie dziewuchy.
- Niechlujne wiejskie dziewuchy? - Kara obrzuciła się
wzrokiem, w którym było więcej zdumienia niż oburzenia.
- Moja spódnica i stanik zrobione są z najlepszej, cienko tkanej
wełny. - Nagle ujrzała niewielką plamę na wysokości kolana
i odruchowo zasłoniła ją dłonią. Ta plama była pamiątką po
tym, jak klęczała nad rzeką przy odnalezionym nieprzytomnym
rycerzu. - Moje szaty są czyste, podobnie jak twarz i ręce. Jak
zatem mogę być niechlujna? Bo zgadzam się, że jestem wiejską
dziewuchą.
- Chciałem powiedzieć, że jesteś nieporządna, nie zaś brud
na. Twoje włosy przypominają bocianie gniazdo. Zamiast roz
czesać je grzebieniem, spleść w warkocze i nakryć czepkiem
lub chustką, pozwalasz im sterczeć na wszystkie strony. Poza
tym masz skórę brązową od słońca, podczas gdy niewiasta po
winna mieć mleczną płeć. Jesteś piegowata niczym indycze jajo.
Kara odruchowo potarła ręką nos.
- Fergie już od dawna śmieje się z moich piegów, lecz one
nie chcą się zmyć.
- Dystyngowane damy ukrywają piegi pod warstwą mąki.
- Naprawdę? - Uwaga, że nie jest dystyngowaną damą, do
tknęła ją boleśnie, choć miał pewne wątpliwości, czy Kara ro
zumie znaczenie tych słów. - To nie jest zbyt higieniczne.
- Ale wytworne. - Zamknął oczy, ucinając w ten sposób
rozmowę.
Kara przekonywała samą siebie, że nie ma powodu czuć się
RS
obrażona. Duncan MacLellan również nie był wytwornym ry
cerzem, a takim właśnie wyobrażała sobie zbawcę swojego kla
nu. Zresztą Gleanedinowie potrzebowali dobrego szermierza,
nie zaś galanta. Musiała za wszelką cenę przekonać Duncana,
by nie odmawiał udzielenia im pomocy.
- Jutro lub pojutrze dosiądziemy koni i pokażę ci dolinę.
Poruszył się.
- Dobrze, lecz teraz chciałbym zasnąć.
Zasnął, ona zaś pomyślała, że dziś nie musi przy nim czuwać.
Wszystko wskazywało na to, że wracał do zdrowia. Zamiast jed
nak odejść, zwlekała. Patrzyła z ciekawością na jego przystojną
twarz i szeroki tors. Pamiętała, że gdy na korytarzu przed go
dziną przyciskał ją do siebie, czuła tylko przyjemność. Och,
gdyby tak przygarnął ją do siebie w namiętności, nie zaś w gnie
wie. Mogłoby się to zdarzyć, gdyby namówiła go do pozostania
na ich ziemi.
Pomimo braku doświadczenia w tych sprawach, Kara wie
działa, co zachodzi pomiędzy mężczyzną a niewiastą, kiedy są
blisko siebie. Duncan gniewał się na nią, lecz za tym gniewem
wyczuwała żądzę. Brighde wielokrotnie mówiła jej o wielkiej
sile namiętności. Musiała zatem użyć tej siły w celu uratowania
doliny przed wrogiem.
RS
ROZDZIAŁ CZWARTY
Słońce wyzierało już spoza gór, gdy nazajutrz Duncan i Kara
opuszczali na koniach Edin Tower.
- Wspaniały widok, prawda? - spytała Kara,
Odwróciwszy głowę, Duncan przyjrzał się wieży. Została
wzniesiona na wyspie pośrodku dużego górskiego jeziora. Jedyną
drogą łączącą ją z brzegiem była wąska grobla, którą właśnie je
chali. Gdy zwodzony most był podniesiony, napastnicy mogli się
dostać do twierdzy jedynie łodziami lub wpław, co niewiele by im
dało, ponieważ wieża zdawała się wyrastać wprost z wody.
- Owszem, robi wrażenie - zgodził się. - Żeby ją zdobyć,
trzeba byłoby zbudować most i...
- Mówię o dolinie, nie o wieży.
Duncan ogarnął wzrokiem okolicę i aż mocniej zabiło mu
serce. Oddziałał nań majestat tej ziemi. Gdzie spojrzał, widział
piękno i bujną zieleń. Falujące wzgórza biegły ku wysokim i ur
wistym szczytom. Ze zboczy spływały rwące strumienie, które
zamieniały się w dolinie w leniwe rzeczułki. Woda odbijała błę
kit nieba i migotała słonecznymi refleksami. W oddali, ponad
biało pomalowanymi chatami wioski, unosiły się pióropusze
dymów.
- Jak tu spokojnie - rzekł ściszonym głosem.
- Edin - odparła dumnie Kara.
Duncan już nie miał wątpliwości, że to miejsce uformowała
ręka Boga.
RS
- Nigdy jeszcze nie widziałem tak pięknego zakątka.
Uśmiechnęła się.
- Pokażę ci moje ulubione miejsca.
- Nie powinniśmy oddalać się od wieży bez eskorty.
Wybuchła perlistym śmiechem, równie czarownym jak ten
dzień.
- Zaczęłam włóczyć się po tych wzgórzach sama, gdy tylko
stanęłam na nogi. Nic nam nie grozi, jeśli tylko pozostaniemy
w obrębie doliny. Dlatego nadal uważam, że całkiem niepo
trzebnie ubrałeś się jak do bitwy.
- Przywykłem do poruszania się w pełnym uzbrojeniu -
rzekł Duncan. Głuchy na jej rady i prośby, włożył na kubrak
kolczugę, na głowę nałożył hełm i przepasał się pasem obciążo
nym mieczem. Tarczę zawiesił na łęku siodła. - W Ziemi Świę
tej często zdarzało się nam spać z mieczami w dłoni.
Zachichotała.
- I co na to wasze towarzyszki łoża?
Skrzywił się.
- Przyzwoitość zabrania rozmawiania o czymś takim.
- Tylko żartowałam. Czy zawsze jesteś taki poważny?
- Życie to poważna sprawa, moja panno.
- Tak - przyznała i posmutniała. Opanowało ją wspomnie
nie tamtego bólu. Śmierć rodziców, potem straszne okaleczenie
Fergusa. Nie mogła jednak poddawać się smutkowi. Przywołała
uśmiech na usta. -I dlatego od czasu do czasu należy się śmiać.
Życie bez śmiechu niewiele jest warte.
Duncan poprawił się w siodle.
- Zamierzasz pokazać mi tamto miejsce nad rzeką, gdzie
mogłem zgubić rubiny?
- Wielki z tobą kłopot, Duncanie MacLellan, ale zgoda, po
każę ci to miejsce, o ile pierwszy znajdziesz się przy tamtej kę
pie drzew. - Uderzyła konia piętami i pognała galopem.
RS
Duncan z chęcią przemierzyłby dolinę spokojnym kłusem,
lecz wyzwanie, które rzuciła mu Kara przez ramię, sprowoko
wało go do pościgu. Pędziła na złamanie karku i mimo że był
lepszym jeźdźcem, rozstrzygająca okazała się jej lekkość i ży
wiołowość. Dopadła zagajnika o dwie długości konia przed nim.
Zeskoczyła na ziemię i uklękła, by ugasić pragnienie wodą
ze strumienia.
Zanim poszedł w jej ślady, zgodnie z nakazem ostrożności
przeczesał wzrokiem okolicę. Woda okazała się chłodna i słod
ka niczym nektar.
- To najlepsza woda na świecie, prawda? - spytała z entu
zjazmem w głosie. Wyglądała świeżo i czysto, dziewczęco i nie
winnie.
- Tak - zgodził się Duncan. W jego głosie wyczuwało się na
pięcie. Powinien patrzeć gdzie indziej, a nie mógł oderwać wzroku
od jej wilgotnych ust. W pewnej chwili odczul nawet pragnienie
zlizania wody, która pozostała jeszcze na jej wargach.
Nim jednak zdecydował się pójść za głosem tego pragnienia,
ona pierwsza pochyliła się i musnęła jego usta. Jej wargi były
chłodne i miękkie, lecz ich dotknięcie przeniknęło go gorącym
dreszczem. To było grzeszne, ale zarazem tak przyjemne. Jej
niewinny, choć żarliwy pocałunek działał bardziej na zmysły od
pocałunku kurtyzany. Przywarła wargami do jego ust, on zaś sy
cił się ich słodyczą, pogłębiając pocałunek.
Zabrakło jej powietrza i cofnęła głowę.
- Dlaczego to zrobiłeś?
- To ty mnie pocałowałaś - rzucił opryskliwie, wściekły na
siebie za ten brak wstrzemięźliwości. Do licha, pulsowało mu
w skroniach, a całe ciało było jak w gorączce.
- To była grzywna umowna za przegranie przez ciebie wy
ścigu. - Patrzyła na niego ze zdumieniem i zaskoczeniem w
oczach. - Nikt mnie jeszcze tak nie całował.
RS
Duncan mruknął coś pod nosem. Najchętniej dosiadłby konia
i odjechał. Od niewiast najlepiej trzymać się z daleka.
- To było takie... przejmujące.
- Było błędem najgorszego rodzaju i nie może się po
wtórzyć.
Uśmiech na jej twarzy zgasł.
- Dlaczego?
- Ponieważ związany jestem obietnicą z kim innym.
- Masz żonę?
Był tylko zaręczony. Janet nie należała jeszcze do niego i być
może nigdy nie będzie, jeśli on nie odzyska zagubionych ko
sztowności. Ci Gleanedinowie gotowi byliby jeszcze zatrzymać
go dla okupu, gdyby się dowiedzieli, że chce się ożenić z córką
bogatego barona. Wolałby raczej umrzeć, niż zgodzić się na wy
kupienie go przez kuzyna Nialla.
- Nie, nie mogę pozwolić sobie na żonę. - Była to prawda,
jakkolwiek mogła zmienić się w kłamstwo z chwilą odnalezie
nia klejnotów.
Kara zareagowała promiennym uśmiechem.
- Mężczyzna, który poprosi mnie o rękę, nie będzie musiał
być bogaty. Będę dziedziczyć po Fergiem. Mój mąż stanie się
panem tej doliny.
- O ile uda mu się przepędzić stąd MacGorych.
Przeniosła wzrok na jego miecz.
- Ty mógłbyś, gdy wrócisz do pełni sił.
- Nie, nie mógłbym. - Odzyskał już panowanie nad sobą.
Nie mylili się kapłani, mówiąc, że ciało jest siedliskiem grzechu.
- Powiedziałem ci już...
- Że nie bierzesz udziału w wojnach, jakie inni toczą między
sobą. - Potrząsnęła włosami i błysnęła białymi zębami. - W ta
kim razie muszę uczynić tę wojnę twoją wojną. Chodź, pokażę
ci teraz nasze zabezpieczenia.
RS
- Nie interesuje mnie, jak i czym się bronicie. Chcę tylko
odzyskać moją własność i... - Zbędne były dalsze słowa, gdyż
pozostał sam. Kara wskoczyła na konia i pognała z wiatrem w
zawody. Podążył za nią. Mało obchodziło go, jakie zastosowali
środki obrony. Mało obchodziła go nawet ta piękna dolina. Za
leżało mu tylko na klejnotach.
Na całej przestrzeni pomiędzy zagajnikiem a przełęczą znaj
dowało się piętnaście gospodarstw. Kara podała mu tę liczbę,
gdy zatrzymali się przy pierwszym. Obejście było schludne, pa
nował w nim porządek. W ogródku przy chacie widać było
grządki czerwonej kapusty. W obrębie ogrodzenia szczypały tra
wę owce o spienionym runie.
- Wiosną i latem pasą się na górnych pastwiskach, lecz je
sienią zgania się je do doliny, gdzie przez zimę dokarmiamy je
i doglądamy ich - wyjaśniła Kara.
Duncan pomyślał o ogromnych stadach bydła i owiec kuzy
na Nialla.
- Macie tu dość ziemi, by trzymać stado liczone w setki
sztuk. Dlaczego widzę tylko kilka owiec?
- MacGory zagarnęli nasze tereny łowieckie poza doliną
i przetrzebili zwierzynę. Zmuszeni jesteśmy żywić się owcami.
- A czy Fergus nie wrócił wczoraj z polowania? Jak mu się
udało wyjść i wrócić do doliny bez stoczenia potyczki z Mac
Gory?
- Bo widzisz.
Drzwi chaty otworzyły się i wyszła na dwór młoda niewiasta
z niemowlęciem na ręku. Za nią wypadło troje starszych dzieci,
przy czym najstarszy chłopiec mógł mieć najwyżej siedem lat.
Miały do czysta wymyte twarze i ręce, a ich ubranka były sta
rannie pocerowane. Piszcząc z, uciechy, rzuciły się biegiem
w kierunku Kary.
Powitała je, wykrzykując ze śmiechem ich imiona, i każde
RS
dziecko przycisnęła do serca. Wyczarowała skądś jabłka, które
po chwili znalazły się w zaborczych małych rączkach. A gdy
maluchy uciekły, podniosła się z klęczek i uściskała ich matkę.
- Una, to jest Duncan MacLellan.
- To zaszczyt gościć rycerza w tych opłotkach - powiedzia
ła niewiasta, zniżając się w ukłonie przed Duncanem. - Potrze
ba nam mężnego wojownika, który postawiłby tamę okrucień
stwu i zaborczości MacGorych. Zbyt wielu już naszych męż
czyzn zginęło. - Przycisnęła niemowlę mocniej do piersi, a w
jej oczach pojawiły się łzy. - To ci okrutnicy sprawili, że mój
Thom nie zdołał już zobaczyć swego najmłodszego synka.
Kara poklepała ją po ramieniu.
- Wiem, że nic nie ujmie ci bólu i nie wynagrodzi straty,
przywiozłam jednak miarkę owsa i plaster pieczonej dzi
czyzny.
Una dumnie uniosła głowę.
- Nie wyciągamy rąk po jałmużnę.
- Dostajecie tylko to, co wam się słusznie należy - szybko
powiedziała Kara. - Fergie upolował dwa jelenie i dzielimy ich
mięso zgodnie z przyjętą zasadą. Przywiozłam sama twoją
część, korzystając z okazji, że towarzyszy mi silny mężczyzna.
- Spojrzała przez ramię na Duncana. - Przynieś, proszę, tę pacz
kę. Znajdziesz ją przy siodle mego konia.
Oburzony, że sprowadzają go tutaj do roli sługi, Duncan mało
co nie wybuchnął gniewem. Opanował się przez wzgląd na Unę,
której, jako wdowie obarczonej czwórką dzieci, należały się pewne
względy. Przyniósł tłumok i położył go na ziemi. Kara odwiązała
końce płótna, odsłaniając nie tylko ziarno i mięso, lecz także bryłę
sera i gruby wełniany koc, który Duncan natychmiast rozpoznał,
gdyż widział go w swojej izbie, to znaczy w izbie Kary.
- Pomyślałam, że może ci się przydać - powiedziała Kara,
podając koc niewieście o płomienistych włosach.
RS
Una dotknęła miękkiej wełny z szacunkiem i podziwem.
- Och, nie mogę tego przyjąć.
- Dlaczego? Nam zbywa na kocach, a noce robią się coraz
zimniejsze.
Pojedyncza łza potoczyła się po policzku wdowy.
- Tak, zapowiada się długa i sroga zima, dla nas pierwsza
zima bez Thoma.
Kara zdecydowanym gestem zarzuciła koc na ramiona Uny.
- Możecie na zimę przeprowadzić się do wieży.
- Nie. - Una otarła dłonią łzę. - Dla Thoma to gospodar
stwo było czymś bardzo ważnym. Chciałby zapewne, abym tu
została i prowadziła je dalej z myślą o naszych dzieciach. Wez
mę je wszystkie ze sobą na dzisiejsze święto - dodała.
Kara kiwnęła głową i uściskała Unę. Był to już pocałunek
na pożegnanie.
- O jakim święcie mówicie? - spytał Duncan.
- O żadnym z tych, które mogłyby cię interesować. Czas na
nas. Duncan sprawdza nasze zabezpieczenia - dodała w formie
wyjaśnienia.
Una obrzuciła rycerza spojrzeniem pełnym podziwu.
— Niech Bóg ci sprzyja, rycerzu,
- Bóg, zdaje się, ostatnio odwrócił się do mnie plecami -
mruknął Duncan pod nosem. Pełnym głosem odezwał się dopie
ro wtedy, gdy znów dosiedli koni i oddalili się od farmy. - Czy
nie dotarło do ciebie, dziewczyno, że odmawiam udzielenia
wam pomocy?
- Słyszałam twoje słowa, milordzie, lecz nie tracę nadziei,
że jeszcze zmienisz postanowienie.
- Co wymusisz na mnie, przetrzymując moje drogie kamie
nie, czy tak?
Spojrzała mu śmiało w oczy.
- Nie mam twoich klejnotów.
RS
- To ma je na pewno ktoś inny.
- Już obszukałeś moją izbę i Fergiego. Chciałbyś przetrząs
nąć całą wieżę?
Duncan drgnął. Przypomniał sobie niesmak i złość na siebie,
jaką odczuwał, dotykając osobistych pamiątek Fergusa.
- Nie proponowałabyś mi tego, gdyby drogie kamienie
ukryte zostały gdzieś w wieży. Najpewniej masz je przy sobie.
- Chcesz mnie obszukać? - spytała z wyzwaniem w głosie.
Gwałtownie potrząsnął głową. Znów szatan szykował na nie
go zasadzkę.
- Nie proponowałabyś mi tego, gdybyś...
- Do licha, ależ z ciebie uparty kozioł.
- Nie przeżyłbym tych trzech lat wśród Saracenów, gdyby
nie ten upór. A poza tym damy nie powinny przeklinać,
- Nie uważasz mnie za damę, więc nie ma nad czym zała
mywać rąk. - Znów potrząsnęła szopą kasztanowych włosów
i zmusiła swoją klacz Tessę do szybkiego biegu. Galopowała,
trzymając się prosto w siodle, a jej szczupłe ramiona odcinały
się prostą linią pod brązowym materiałem sukienki. Kruchość
ciała była zwodnicza, gdyż towarzyszył jej niezłomny duch.
Prawdę mówiąc, Duncan nie wiedział, jak ma postępować z tą
dziewczyną. Była dlań całkowitą zagadką. Zagadką, która za
czynała go intrygować.
Dogonił ją i spojrzał na jej profil.
- Dlaczego oddałaś wdowie swój koc? - zapytał.
- Ponieważ potrzebuje go bardziej niż ja.
- Żywność też była z twojej własnej spiżarni, prawda?
- I co z tego? - Nawet nań nie spojrzała.
- Czy Fergus wie, w jaki sposób rozporządzasz jego za
pasami?
- Jeśli odpowiem „nie", doniesiesz mu o tym?
- Ani mi to w głowie. Po prostu ciekaw jestem, czy...
RS
- Czy je wynoszę poza jego plecami? Innymi słowy, czy
mam naturę złodziejki? - Obrzuciła go kpiącym spojrzeniem.
- Nie proszę Fergiego o pozwolenie, bo wiem, że i tak bym je
otrzymała. Zanim zima przeminie, Fergie nieraz odejmie sobie
od ust, byleby tylko nikt z członków klanu Gleanedinów nie
cierpiał głodu.
Słowa te poruszyły do głębi Duncana. Krzyżowcom często
w trakcie ich walk i forsownych marszów wyczerpywały się za
pasy żywności, a wtedy lordowie i możni panowie dla siebie za
garniali ostatnie bochny chleba.
- Gdy pan widzi resztki w spiżarni, rzadko kiedy myśli o
losie chłopów pańszczyźnianych.
- Chłopów pańszczyźnianych! - Oburzona Kara aż ściągnę
ła wodze. - To nie są moi chłopi pańszczyźniani ani dzierżawcy,
ani wreszcie słudzy, tylko mój lud. Poświęciłabym wszystko,
wszystko, powiadam, byleby tylko zapewnić im bezpieczeń
stwo i żywność. - Jej twarz płonęła, a kocie oczy ciskały bły
skawice.
- Rozumiem - rzekł pospiesznie.
- Śmiem w to wątpić. - Zmrużyła powieki. - Czarny Rolly
mówił mi coś o rycerskich przysięgach i zobowiązaniach, które
krzyżowcy biorą na swoje barki, muszę jednak powiedzieć, że
tobą jestem do głębi rozczarowana. Bardziej zależy ci na odna
lezieniu tych twoich nędznych szkiełek niż na zwalczaniu zła
i obronie słabszych.
Duncan najeżył się.
- Mylisz się.
Wysunęła brodę na znak, że rzuca mu wyzwanie.
- Udowodnij to zatem. Zostań tu z nami i spraw, żeby już
żadna niewiasta nie stała się wdową za sprawą MacGorych i by
dzieci miały ojców.
Poczuł, że zastawia na niego pułapkę.
RS
- Grasz w szachy? - Widząc, że marszczy czoło i potrząsa
głową, uśmiechnął się. - Myślę, że byłabyś dobra w tej grze.
- Stroisz sobie ze mnie żarty?
- Bynajmniej. - Westchnął i rozejrzał się wokół. W powietrzu
wyczuwało się już pierwsze oznaki jesieni, jednak dzień był niemal
letni. Na tle lazurowego nieba krążył jastrząb. Był to ptak, który
kierował myśli ku swobodzie i wolności.
- To wielkie szczęście móc się urodzić i wyrosnąć w takim
miejscu - zauważył.
- I dlatego my, Gleanedinowie zamierzamy bronić naszej
doliny do upadłego.
Kiwnął głową.
- Pojmuję waszą postawę. Wyruszyłem na wyprawę krzy
żową, by wrócić święte miejsca chrześcijańskim pątnikom i od
znaczyć się w walce.
- I udało się?
- Tylko częściowo. - Powiedział jej o rozejmie zawartym
między królem Ryszardem Lwie Serce a sułtanem Saladynem.
- Traktat ten nie spełnił wszystkich naszych oczekiwań. Dosta
łem udział w łupach i stałem się bogatym człowiekiem.
- I o to ci najbardziej chodzi, o bogactwo.
- Bzdura, Zależy mi na tym, co dzięki bogactwu mogę
osiągnąć.
- W takim razie co?
Wzruszył ramionami.
- To w tej chwili drugorzędna sprawa Powiem tylko, że bez
klejnotów nie uzyskam tego, czego pragnąłem przez całe moje
życie.
- Nie mam ich - rzekła z wielką prostotą, a on jej uwierzył.
- Lecz nie wiem, czy w przeciwnym wypadku oddałabym ci je,
jeśli równoznaczne byłoby to z twoim odjazdem.
- Dlaczego moje pozostanie tu jest dla ciebie tak istotne?
RS
- Znasz już odpowiedź na to pytanie. Chodzi o widzenie, o
którym już ci wspomniałam. Proroctwo mówi, że zwyciężysz
MacGorych i ocalisz nasz klan.
Duncan żachnął się.
- To wierutna bzdura. Nadzieja karmiona rozpaczą. Niewąt
pliwie widziałaś tego rycerza...
- Byłeś nim ty - powiedziała z mocą. - Nie oczekuję, że mi
uwierzysz. Ważne, że ja wierzę w spełnienie się proroctwa.
-Ale...
Musiał przerwać, gdyż nagle do ich uszu doleciało bicie
dzwonu.
- MacGory! - krzyknęła Kara i pochyliwszy się w siodle,
puściła konia cwałem po drodze biegnącej do górskiej przełę
czy. Duncan podążył w ślad za nią.
Jakiś czas później zagrodziła im drogę masa skalnych blo
ków i kamieni, spiętrzonych na wysokość dwudziestu metrów.
Kara okrążyła przeszkodę i zaczęła się wspinać ścieżką biegną
cą zygzakiem po zboczu góry. Na górnej, dość szerokiej skalnej
półce czekało już na nich dwóch uzbrojonych mężczyzn. Mieli
na głowach stożkowe hełmy, a na ramionach sięgające ud grube
pikowane peleryny. Zapewniały one wprawdzie mniejszą ochro
nę niż rycerska metalowa kolczuga, umożliwiały za to większą
swobodę ruchów i szybkość poruszania się.
- Czy to MacGory, Eoin? - spytała Kara.
- Te psy znów obnażają kły i próbują ukąsić. — Spalona
słońcem i wychłostana wiatrem twarz wojownika skrzywiła
się w grymasie. - Chociaż tym razem bezpośrednie niebezpie
czeństwo grozi nie nam, tylko podróżnym jadącym drogą
wzdłuż rzeki.
- Czy to kupcy? - spytała Kara.
- Nie. Na oko wyglądają mi na księży. Cholerni głupcy - do
rzucił Eoin, którego krępa sylwetka znamionowała wielką siłę.
RS
Duncan ściągnął brwi.
- Z pewnością nie napadną na osoby duchowne.
Eoin spojrzał nań jak na dziwadło.
- MacGory znają się tyle na rycerskich zasadach co jasz
czurki. Zamordowaliby własne matki, gdyby uznali to za korzy
stne z jakichś tam względów,
- Kiedy zaatakują? - spytała Kara.
- Niebawem. Dostrzegliśmy ich czołgających się w wyso
kiej trawie. - Rozległ się tupot nóg i Eoin spojrzał w dól ścieżki.
- Mamy pomoc. Nadchodzi reszta chłopaków.
Niektórzy z tych „chłopaków" byli już pochyleni wiekiem
i siwi, u innych daremnie by szukać zarostu. W grupie znajdo
wało się też kilka niewiast.
- Gdzie wasi wojowie? - zapytał Duncan podniesionym
głosem,
- Patrzysz na nich, rycerzu - odparł bezzębny starzec. - Nie
przejmuj się naszym wyglądem. Jesteśmy dość silni, by sprawić
tęgie lanie tym psom MacGory.
Na oblicze Kary padł cień troski, a w oczach pojawił się ból.
Wyprostowała się jednak dumnie i patrząc na Eoina, rzekła:
- Zobaczmy, co to robactwo zamierza.
- Poczekajcie! - krzyknął Duncan, lecz zaraz się zoriento
wał, że jest sam. Oddział bowiem przepadł w ciemnym tunelu
po prawej. Przeklął więc i podążył za tamtymi. Ogarnęła go pra
wie całkowita ciemność. Wytężał oczy aż do bólu, próbując
uchwycić jakiś kształt czy ruch. Jego koń szedł sam, wiedziony
instynktem. Wreszcie w oddali, gdy minęli zakręt, pojawiła się
świetlna plama.
Wyłoniwszy się z tunelu na słońce, Duncan znalazł się na
szczycie stromego i wysokiego urwiska. Gleanedinowie stali na
samym brzegu i przeczesywali wzrokiem rozległą równinę, od
dzielającą masyw górski od łagodnych, widocznych w oddali
RS
wzgórz. Rzeka płynęła niemal u samego podnóża urwiska, gra
nicząc z drugiej strony z lasem. Duncan w lot się zorientował,
o jakich to naturalnych fortyfikacjach wspominała mu Kara.
Były tylko jeden bród, którym można było sforsować rzekę,
i jedna wąska ścieżka, którą można się było wspiąć na urwisko.
Zarówno brodu, jak i ścieżki mogło bronić z tego płaskowyżu,
na którym teraz się znajdował, zaledwie kilku łuczników, bez
względu na liczbę i dzielność czy też głupotę atakujących.
- Eoin, czy strażnicy nieprzerwanie pilnują tego miejsca?
-zapytał dowódcy, tamten zaś odpowiedział mu skinieniem
głowy. Posypały się wobec tego z ust Duncana dalsze pytania,
dotyczące liczby strażników, terminów zmiany warty oraz po
siłków, na jakie można liczyć.
Odpowiedzi Eoina były krótkie i rzeczowe. Na koniec dodał:
- Dwa razy odparliśmy ich atak bez trudu. Za trzecim razem
wzięli się na sposób i zaatakowali nas pod osłoną dużych tarcz
ze skór. W rezultacie nasze strzały odbijały się od nich, nie wy
rządzając żadnej szkody. Dopuściliśmy ich zatem na niewielką
odległość i urządziliśmy im taką łaźnię, że żaden nie wrócił.
Zlaliśmy ich roztopionym tłuszczem, który potem podpaliliśmy
jedną płonącą strzałą.
Duncan roześmiał się tak głośno, że wszyscy nań spojrzeli.
Widząc w oczach Kary zdumienie, postanowił zaspokoić jej cie
kawość.
- Eoin opowiedział mi właśnie o tym, jak to usmażyliście
kilkunastu waszych wrogów podczas ostatniej napaści.
Ona też się uśmiechnęła.
- To był pomysł Fergiego. Nie może już walczyć, ale umysł
wciąż ma żywy.
- MacGory się skupiają! - krzyknął ktoś z oddziału.
Wszyscy przesunęli się możliwie najbliżej skraju przepaści,
by lepiej widzieć.
RS
- Co zrobimy? - spytała Kara ściszonym głosem, patrząc z
troską na posuwającą się drogą grupę około dwunastu mężczyzn
w sukniach duchownych. Najwidoczniej nie byli oni świadomi
zbliżającego się niebezpieczeństwa. Jechali niespiesznie, ciąg
nąc za sobą juczne konie. Od czyhających na nich w wysokich
nawach MacGorych dzieliło ich zaledwie kilkaset metrów.
Duncan zacisnął dłonie w bezsilnej rozpaczy. Podróżnych ze
względu na odległość nie można było ostrzec krzykiem.
- Musimy pomóc kapłanom - rzekł ponuro Eoin. Słowa te
przyjęte zostały przez pozostałych Gleanedinów z pomrukiem
zadowolenia.
- To samobójstwo - próbował sprzeciwić się Duncan. Lu
dzie, na których patrzył, nie mogli się równać tamtym krzepkim
i dobrze uzbrojonym wojom, czającym się w trawie.
- Chociażby nawet, to i tak musimy spróbować.
- Może część z nas odwróci uwagę MacGorych, podczas
gdy reszta ostrzeże kapłanów - powiedziała Kara.
Eoin skinął głową.
- To chyba dobry pomysł.
Duncan ponownie przebiegł uważnie wzrokiem po równinie.
Nagle coś go zaniepokoiło.
- Mam lepszy pomysł - rzekł.
RS
ROZDZIAŁ PIĄTY
Kara spojrzała na Duncana z osłupieniem w oczach.
- Chcesz, żebyśmy zaniechali działań? Tamci kapłani mają
umrzeć?
- To nie są żadni kapłani - oświadczył Duncan z przekona
niem w głosie.
Kara przeniosła wzrok na posuwającą się drogą grupę po
dróżnych. Zbliżyli się oni przez ten czas do ich punktu obser
wacyjnego i pewne szczegóły strojów stały się bardziej wi
doczne.
- Mają proste szaty z samodziału i nie noszą butów. W pasie
przewiązani są cienkimi powrósłami. Nie jestem pewna, czy no
szą krzyże.
- Może i noszą, ale na pewno nie są księżmi - obstawał
przy swoim Duncan. - Jeśli zdecydujecie się im pomóc, nie
wrócicie stamtąd żywi.
- Tak nisko nas cenisz? - spytał zaczepnie Eoin.
- Wręcz przeciwnie, podziwiam waszą odwagę i umiejętno
ści żołnierskie, lecz tym razem wplączecie się w przegraną
sprawę.
- Nie możemy tu siedzieć i patrzeć na śmierć tych kapła
nów.
- Dlaczego tak bardzo obchodzi was ich los? Przecież nie
jesteście chrześcijanami.
- Gdy można uratować cudze życie, nie liczą się różnice
RS
między religiami - oświadczyła Kara, przerywając tę słowną
szermierkę.
Duncan spojrzał na nią z ciekawością w oczach.
- Właśnie próbuję uratować cudze życie - wasze. Tyle że
jesteś zbyt niecierpliwą istotą, żeby mnie w spokoju wysłuchać.
Kara rozpogodziła się.
- Rozumiem, masz plan. Zamierzasz spuścić się na dół i...
- Nie zamierzam kiwnąć palcem.
- Och, ty... - W jednej chwili gniew i rozczarowanie odmie
niły jej twarz. Jej wymarzony rycerz okazał się nędznym tchórzem.
Uderzyła go obiema dłońmi w pierś. - Pójdziemy bez ciebie.
Chwycił ją za ramię.
- Nie ruszysz się stąd. - Nie sprawił jej bólu, jednak nie było
mowy o wyrwaniu ręki. -Lepiej przestań się wyrywać, bo może
się to skończyć kilkoma brzydkimi siniakami.
- Ani myślę, łajdaku! - krzyknęła, walcząc jak lwica.
Duncan popatrzył po twarzach otaczających go ludzi.
- Uciszcie się i posłuchajcie mnie przez chwilę. Co robi tu
taj aż dwunastu księży? Kara sama powiedziała mi, że ojciec
Luthais zjawia się w dolinie jedynie kilka razy w roku.
- Być może wysłano ich mu do pomocy, by prędzej nawró
cił na chrześcijańską wiarę pogańskich Gleanedinów - rzekł ci
cho Eoin.
- Bardziej jednak prawdopodobne, że jest to pułapka - upie
rał się przy swoim Duncan. -Pomyślcie tylko. Dzień jest ciepły,
oni zaś mają na sobie grube peleryny, a na głowach czapki. Dla
czego?
- Może sługom Bożym nie doskwiera upał.
- Spędziłem trzy lata w Ziemi Świętej w towarzystwie księ
ży i mnichów. Doświadczają tak samo głodu, pragnienia i gorą
ca jak każdy zwykły człowiek, a wielu nawet głośno się skarży
z tego powodu.
RS
- Jeśli się mylisz, umrze straszną śmiercią dwunastu niewin-
nych ludzi - mruknął Eoin.
- Nie mylę się.
Kara już dawno zaprzestała walki. Jej serce biło jak oszalałe.
Nie mogła się nadziwić, jak Duncan mógł być taki opanowany
i pewny siebie.
-Ale...
Uwolnił ją i oddalił się kilka kroków.
- Czy mam zejść na dół i udowodnić wam, że mam rację?
- Nie. - Kara podbiegła doń i chwyciła za ramię. - Zginął
byś, jeśli się mylimy. Nie zniosłabym tego.
- Prawdę mówiąc, nie spieszno mi rozstawać się z tym świa
tem - rzekł z uśmiechem, patrząc na dziewczynę z życzliwością
w oczach.
- Więc co proponujesz?-spytała.
- Czekać.
Błysnęła zębami w uśmiechu.
- My Gleanedinowie nie umiemy czekać, ale postaramy się,
skoro taka jest twoja rada. - Spragniona walki młodzież trochę
sarkała, lecz w końcu wszyscy podporządkowali się temu, co
ustalili między sobą rycerz i Kara. Rozsiedli się i czekali na roz
wój wydarzeń.
Podróżni posuwali się noga za nogą, lecz w końcu zrównali
się z grupą ukrytych w wysokiej trawie MacGorych.
Kara wstrzymała oddech i wychyliła się tak bardzo do
przodu, że o mało nie straciła równowagi i nie spadła w prze
paść.
Wojenny okrzyk przeszył powietrze, wypłaszając ptaki z
drzew. MacGory poderwali się z ziemi i rzucili biegiem w kie
runku jadących drogą konnych.
- Boże, miej ich w swojej opiece. - Kara chwyciła kurczo
wo Duncana za rękę i odwróciła wzrok od strasznego widoku.
RS
Objął ją i przytulił do piersi, jakby trzymał w ramionach prze
lęknione dziecko. Metalowe kółeczka kolczugi uwierały w po
liczek, ale bardziej dokuczała świadomość, że tamci giną.
- Sza, już po wszystkim - mruknął, gładząc ją po włosach.
- Tak szybko? - Spojrzała i objawił się jej oczom niewiary
godny widok. MacGory i ich przebrani za księży kamraci zmie
szali się ze sobą i teraz zgodnie ciskali przekleństwa i potrząsali
włóczniami w kierunku widocznych na szczycie urwiska
Gleanedinów.
- Są wściekli, gdyż nie daliśmy się podejść - rzekł Duncan.
Kara czuła ogromną ulgę. Aż osłabła z tego powodu. Wspar
ła się o Duncana.
- Do licha, co by się stało, gdyby nie było cię tu z nami?
- Ale jestem. Poza tym nie przeklinaj.
Odchyliła się do tyłu i bacznie spojrzała mu w oczy.
- Uratowałeś nas. Wszystko zgodnie z proroctwem.
Drgnął, jak gdyby dotknęła go płonącą żagwią.
- Nie nadawaj temu aż takiego znaczenia.
- Fakty mówią same za siebie. - Położyła dłoń ponad lewą
piersią, by uspokoić rozszalałe serce. - To ty jesteś zbawcą, na
którego czekaliśmy.
Wykrzywił twarz w ironicznym grymasie.
- W takim razie oddaj mi moje drogie kamienie, a będę
mógł wrócić na szlak.
- Nie mam ich - powiedziała Kara z taką szczerością w gło
sie, że tylko szaleniec mógłby jej nie uwierzyć. - MacGory nie
zostali pokonani, zaledwie pokrzyżowaliśmy im plany. Roz
drażniony wilk jest groźnym przeciwnikiem, Duncanie. Teraz
potrzebny nam jesteś bardziej niż kiedykolwiek.
- A mnie potrzebne są drogie kamienie. - Odwrócił się z za
miarem odejścia.
- Dokąd idziesz? - spytała z niepokojem w głosie.
RS
- Przeszukać wieżę od piwnic aż po strych.
Kiedy dosiadał konia i odjeżdżał, Kara miała nadzieję, że
złodziej, który okradł Duncana, dobrze ukrył swój łup.
Duncan pojawił się tego wieczoru na obiedzie w paskudnym
nastroju. Spędził cały dzień na przeszukiwaniu wieży, co nie na
leżało do zajęć przyjemnych. Mieszkańcy warowni dali mu wol
ną rękę i swobodny wstęp do swych komnat. Sami otwierali
skrzynie i wskazywali różne schowki. Rezultat tego myszkowa
nia i grzebania w cudzych rzeczach był upokarzający. Nie zna
lazł drogich kamieni, a sprawił przykrość tym ludziom. W pew
nym momencie przyszło mu do głowy, że może są tu jakieś se
kretne przejścia do ukrytych komnat. Zaczął więc obmacywać
ściany i szukać przemyślnych mechanizmów otwierających ta
jemne drzwi. W końcu odechciało mu się tej zabawy.
- I jak tam poszukiwania?- spytał go Fergus, gdy spotkali
się u podnóża schodów.
- Na razie szukam wiatru w polu. - Duncan nauczył się oce
niać drugiego człowieka po oczach i spojrzeniu. Spojrzenie na
czelnika było szczere i otwarte. Poza tym Fergus był na polo
waniu, gdy przywieziono tu Duncana.
- Kara uważa, że te szlachetne kamienie mogły wypaść z
sakiewki nad rzeką, gdy padłeś powalony przez gorączkę.
- Zaszyłem je pod podszewką sakiewki. Ktoś w jednym
miejscu odpruł podszewkę, wyjął kamienie i zaszył ją z po
wrotem.
Fergus podrapał się po policzku.
- A czy uznałbyś za możliwe, że zrobił to któryś z twoich
towarzyszy na statku?
- A skąd wiesz, że przypłynąłem tu statkiem?
- A jak inaczej mógłbyś przedostać się przez morze? - od
parł Fergus z prostotą mędrca.
RS
- Pierwszej nocy po wylądowaniu, gdy obozowałem kilka
kilometrów od Carlisle, wciąż miałem swój skarb. Wyczuwałem
kamienie palcami,
- Cóż, jest w tym niewątpliwie jakaś tajemnica. Cieszę się
jednak, że upewniłeś się co do naszej niewinności. - Wziął Dun-
cana przyjacielskim gestem pod ramię i zaprowadził do wielkiej
sali.
Po kilku krokach Duncan uwolnił rękę.
- Wcale się nie upewniłem. Ktoś przecież musiał wziąć te
kamienie i list.
- List? Po raz pierwszy słyszę o liście.
- Krótka zapiska. - Janet wsunęła mu tę kartkę do ręki, gdy
opuszczał Threave. Na skrawku pergaminu wyznawała mu swo
ją gorącą miłość i przyrzekała poślubić go bez względu na to,
czy wróci jako człowiek bogaty, czy biedny. Musiała wiedzieć,
że jego kodeks honorowy zabraniał mu w tym drugim przypad
ku starać się o jej rękę.
- Nam taki list nie przydałby się na nic, bo nikt z nas nie
potrafi czytać ani pisać. - Fergus pchnął ciężkie podwójne
drzwi i gestem poprosił gościa o przekroczenie progu.
Gdy Duncan to uczynił, otoczony został przez uśmiechnię-
tych i wiwatujących na jego cześć biesiadników. Mężczyźni po
klepywali go po plecach, niewiasty całowały w policzki, a dzie
ciaki chwytały za ręce.
- Co to wszystko znaczy? - spytał oszołomiony Duncan.
Tuż przed nim pojawiła się Kara. Na jej twarzy gościł pro
mienny uśmiech.
- To nasze podziękowanie.
- Nie udało się sznurami, to teraz chcecie przywiązać mnie
do siebie pochlebstwem.
- Jesteś kłamcą, Duncanie MacLellan - złajała go bez gnie
wu. - Czujesz się wzruszony, tylko nie chcesz się do tego przy-
RS
znać. - Wspięła się na palce i pocałowała go, ale nie w policzek
jak inne niewiasty, tylko prosto w usta.
Wargi miala słodkie i miękkie, sprawiały one jednak, że
na skutek ich dotknięcia twardniało całe jego ciało. Kara
musiała również o tym wiedzieć, a przynajmniej się tego do
myślać, gdyż cofnąwszy się, zmierzyła go rozbawionym spo
jrzeniem.
- Chodź, rycerzu, weźmiesz udział w naszym święcie.
- Wzięła go za rękę i powiodła poprzez tłum, którego wesołość
jeszcze się wzmogła. Tak, Kara Gleanedin była bez wątpienia
niebezpieczną kobietą.
Podeszli do nakrytego lnianym obrusem stołu, na którym sta
ły gliniane naczynia z potrawami.
- Piękny widok - pochwalił i zdumiał się, gdyż powiedział
to szczerze, mimo że zdarzało mu się jadać na adamaszkach
i srebrach z królami dwóch narodów.
- To miłe z twojej strony. - Wyraz twarzy Kary zdradzał
jednak, że świadoma jest faktu, iż usłyszała słowa podyktowane
wyłącznie uprzejmością i dwornością.
Duncan ogarnął wzrokiem salę. Ubrania biesiadników były
nader skromne, a w wielu wypadkach cerowane nawet i łatane,
lecz ich twarze promieniały radością.
- Przyjęcie godne księcia - dorzucił do tamtej uprzejmości
kolejną.
- Może przemienić się w stypę, jeśli zaraz nie przestaniecie
gadać i nie zaczniecie jeść - rzucił potężny mężczyzna stojący
przy drzwiach wiodących do kuchni.
Wszyscy na te słowa roześmieli się i zaczęli zajmować miej
sca przy długich, ustawionych w podkowę stołach. Upieczone
na ruszcie mięsiwo pachniało smakowicie. Dał się słyszeć chlu-
pot nalewanego do kubków piwa.
- Sądziłem, że macie puste spiżarnie, a tu widzę suto zasta-
RS
wione stoły - rzekł zdumiony Duncan do siedzącej po jego le-
wej ręce Kary.
- Mamy dziś dwa powody, żeby najeść się do syta. Twoje
zwycięstwo oraz święto Samhuinn.
- Święto umarłych? - spytał zaniepokojony.
- Wolimy myśleć o nim jako o dniu, w którym dokonuje się
jesienne przesilenie, zapowiadające nadejście zimy. O tej porze
spędzamy owce do zagród i kończymy prace polowe. Chcemy
więc podziękować bogom za udane zbiory. Widzę jednak, że nie
są ci zupełnie obce nasze wierzenia.
- Moja matka wyznawała dawną religię,
- Przeciwko czemu ty się zbuntowałeś, prawda?
Przypomniał sobie dni, kiedy był małym chłopcem. Pamiętał
noc rozświetloną ogniskami, tańczących wokół nich ludzi, ro
dziców trzymających się za ręce. Wszyscy pili, jedli i weselili
się.
- Nauczono mnie, że takie święta są bezbożne.
- I kto cię tego nauczył? Ten twój okropny kuzyn?
- Kuzyn Niall to bogobojny człowiek, - Choć może trochę
nadgorliwy, dodał zaraz w myślach.
- Zbyt wiele dobrych rzeczy uznano za złe.
- Nie zgadzam się z tobą. - Mimo że tak powiedział, zaczy
nał doświadczać pierwszych wątpliwości.
- Dla ciebie zachowałem najsmakowitsze cząstki. - Ol
brzym, który stał dotąd w pobliżu drzwi, zbliżył się teraz do
stołu z dymiącym półmiskiem w ręku.
- Duncanie, to jest Czarny Roiły MacHugh.
Rycerz powitał olbrzyma skinieniem głowy.
- Nie jesteś Gleanedmem?
- Wyłącznie z wyboru - odparł i nałożył Duncanowi na ta
lerz różne smakowitości, takie jak plastry wątróbki czy combra.
-Moją żoną była ciotka Kary.
RS
Duncan w pierwszej chwili pomyślał, że żona Czarnego Rol-
ly'ego zginęła z rąk MacGorych, lecz Kara po odejściu olbrzy-
ma poinformowała go, że Annie Gleanedin MacHugh zmarła w
połogu kilka lat temu.
- Czarny Rolly został jednak z nami. Był razem z Fergiem
podczas szturmu MacGorych i otrzymał cios w biodro. Teraz
ma sztywną nogę i kuleje. Tyle cierpienia - dodała smutno, roz
glądając się po sali.
Była niewielka w porównaniu do tej w Threave, a jej sufit
tak niski, że zwisające z niego bojowe sztandary muskały nie
mal głowy biesiadników. Nędza i prostactwo, powiedziałby z
pogardą kuzyn Niall, jednak zdaniem Duncana skromność szła
tu w parze ze schludnością. Kamienne ściany były obwieszone
barwnymi gobelinami, a tatarak zaścielający posadzkę wydzie
lał miłą woń.
Najbardziej jednak imponowali mu sami biesiadnicy.
- Członkowie twojego klanu wiele przecierpieli i żyją od
dawna w ciągłym zagrożeniu, lecz nie stali się przez to ludźmi
zgorzkniałymi. - Jakby dla potwierdzenia tych słów rozległy się
wybuchy śmiechu, a siedzący przy stołach, drocząc się ze sobą,
z rozbrajającą łapczywością objadali się przygotowanymi potra
wami. - Nie spotkałem jeszcze nikogo, kto czerpałby tyle rado
ści z prostego faktu jedzenia.
- Życie jest ciężkie i krótkie - powiedziała Kara. - Dlatego
próbujemy cieszyć się każdą chwilą. Odpoczywamy i nabiera
my siły do wałki i borykania się z przeciwnościami.
Duncan poczuł uścisk w gardle. Nazwał ich poganami,
a tymczasem ich rozumienie życia i losu ludzkiego było bar
dziej chrześcijańskie od poglądów niejednego nabożnego krzy
żowca.
- Co cię gnębi? - Poczuł dłoń Kary na ramieniu.
Dotknięcie to, podobnie jak wszystkie dotychczasowe, zelek-
RS
tryzowało go i postawiło w stan gotowości. Natychmiast stał się
świadomy jej nóg ocierających się pod stołem o jego nogi, sub
telnego zapachu włosów, połysku skóry w świetle pochodni. Ta
kobieta obudziła w nim namiętność, której już nie chciał tłumić.
Najchętniej chwyciłby ją na ręce i wybiegł z nią na dwór, gdzie
widziałyby ich tylko gwiazdy. Tam mógłby dać ujście pożąda
niu, które ogarniało go zawsze wtedy, gdy dotykał Kary czy
choćby na nią patrzył.
- Duncanie? - przypomniała mu o sobie.
Musiał zmobilizować całą swoją wolę, by skupić się na roz
mowie.
- Smakowite jest to mięsiwo.
Zachichotała.
- Więc dlaczego tak się wykrzywiasz nad talerzem?
- Ja... - Spojrzał jej głęboko w oczy. Nie musiała niczego
się domyślać. Poznała natychmiast z wyrazu jego twarzy, co się
z nim dzieje i naturę tego wzburzenia.
- Wiem - szepnęła. - To samo i ja odczuwam.
- Musimy postawić temu tamę.
- Dlaczego?
Ponieważ zaręczony jestem z inną, odparł w duchu, pamię
tając, że związał się z Janet honorową przysięgą.
- Nie musimy się wstydzić naszych uczuć - powiedziała
Kara. - Ten dar bywa udziałem nielicznych.
- Nazywasz żądzę rzadkim darem? - spytał z posępną miną.
Wyprostowała się.
- Owszem, pali mnie ogień, którego dotąd nie doświadcza
łam, lecz czuję jeszcze coś ponadto.
Duncan oderwał wzrok od jej pociemniałych od namiętności
oczu.
- Nic nie może nas łączyć. Jesteśmy zbyt różni. Dzielą nas
wiara, kultura, dotychczasowe życie.
RS
- A jednak wyznajemy te same wartości. Oboje cenimy ho
nor, pracowitość i pokój. - Sięgnęła ręką pod stół i splotła swo
ją szczupłą dłoń z jego szeroką i stwardniałą dłonią.
Duncan ze świstem wciągnął powietrze. Poczuł, że coraz bar
dziej ulega pokusie,' chociaż starał się trzymać namiętność na wo
dzy. Nie może wrócić do Threave bez klejnotów. Co zatem po
wstrzymywało go od pozostania tutaj? Zadając sobie to pytanie,
już wiedział, że coraz bardziej słabnie i jest gotów na ustępstwa.
RS
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Kiedy potrawy zostały zjedzone, a po piwie i miodzie zosta
ły tylko puste dzbany i kubki, Fergie powstał i podniesieniem
ręki nakazał ciszę.
- Nasyciliśmy się jadłem i wesołością, a teraz oddajmy cześć
tym, którzy byli tu przed nami. To dzięki ich wysiłkowi i poświę
ceniu Edin Valiey mogła stać się domem dla wielu pokoleń.
Kara poczuła gorycz w ustach. Czy jej pokolenie było ostat
nim, które zamieszkiwało tę dolinę? Zauważyła, że podobny na
strój odbija się na twarzach pozostałych biesiadników. Duncan
kręcił się na ławie niespokojnie, ale unikał jej wzroku. Dlaczego
nie miałby im pomóc? Dlaczego zwlekał z wyrażeniem zgody
na pozostanie wśród nich? Ślubował komuś wierność, lecz rów
nocześnie twierdził, że nie jest żonaty.
- Chodźmy zatem i oddajmy hołd naszym przodkom -
rzekł Fergie uroczystym głosem.
Zgromadzeni wstali i opuściwszy salę, wyszli na dziedziniec.
Następnie przez bramę, zwodzony most i groblę przeszli pojedyn
czo, parami bądź większymi grupami na łąkę nad jeziorem.
- I cóż będziemy robić? - spytał Duncan, przyglądając się
idącej przy nim Karze.
- Palić ogniska, aby uczcić naszych zmarłych - odparła.
Spochmurniał i zamikł na dłużej.
- Nie musisz uczestniczyć w tym święcie - powiedziała Ka
ra, rozumiejąc jego stan ducha.
RS
- Jak możecie praktykować te dawne pogańskie zwyczaje
i równocześnie oddawać cześć Bogu?
- Równo rok temu odwiedził nas ojciec Luthais. Pouczył
nas, że powinno się pamiętać o tych, którzy żyli przed nami.
- Ojciec Padric wychłostał mnie za to, że płakałem nad gro
bem matki. Powiedział, że nie godzi się lać łez z powodu śmierci
nierządnicy.
Karą do tego stopnia wstrząsnęły te słowa, że aż się za
chwiała.
- To straszne.
Podtrzymał ją za ramię.
- Wyruszyłem na wyprawę krzyżową również i po to, aby
odpokutować za jej grzechy.
Kara spojrzała na jego twarz, oblaną światłem pochodni, i ze
zgrozą zauważyła, że Duncan wierzy w to, co mówi.
- Opowiedz mi o niej.
- Była córką właściciela ziemskiego. Mój ojciec związany
był słowem z inną panną, lecz nie dotrzymał obietnicy i uciekł
z moją matką. Twierdzono w rodzinie, że to czarownica, która
znanymi sobie sposobami opętała ojca.
- Kuzyn Niall pewnie też ją oczerniał po jej śmierci?
- Ojciec zginął w jednej z licznych potyczek na granicy.
Miałem wtedy osiem lat. Kilka miesięcy później zamieszkał
w naszej twierdzy rycerz. Kiedy wyjechał, jego miejsce zajął
jakiś inny. I tak to trwało aż do jej śmierci dwa lata później.
- Twoja matka musiała czuć się bardzo samotna. Ciężko ko
biecie prowadzić gospodarstwo bez mężczyzny. Porozmawiaj z
Uną lub jakąkolwiek inną wdową,
Duncan skinął głową, lecz Kara czuła, że nie udało się jej
go przekonać. Przemierzyli łąkę i weszli w las, kierując się
na szczyt najbliższego pagórka. Na rozległej polanie, tworząc
magiczny krąg, leżały większe i mniejsze głazy. Tutaj właś-
RS
nie od niepamiętnych czasów oddawano cześć zmarłym, pa-
ląc ognie i wypowiadając rytualne zaklęcia. Stos drewna w sa-
mym środku kręgu składał się z gałęzi jesionu górskiego, który
przynosił szczęście, i z gałęzi dębu, który dawał siłę i żywot-
sośc.
Kiedy wszyscy już zgromadzili się w miejscu starożytnego
kultu, wystąpiła stara Morąg, która tradycyjnie podpalała stos.
Trzymając w ręku zapaloną pochodnię, zaczęła zawodzić śpiew-
ny tren w języku Celtów.
- Co ona mówi? - spytał Duncan.
- Wzywa zmarłych, mówiąc im, że przyszliśmy oddać im
hołd i prosić ich o...
- Zaoszczędzenie nam smutku i cierpienia - dokończył za
nią Duncan,
Uśmiechnęła się.
- A więc uczestniczyłeś w święcie Samhuinn.
- Tak. Było to bardzo dawno temu. Wzięli mnie ze sobą ro
dzice. Wydawało mi się to takie podniecające i baśniowe. Tań
czyliśmy wokół ogniska i wzywaliśmy zmarłych po imieniu.
- Skrzywił się. - Pogańskie zabobony.
- Nie musisz świętować razem z nami.
Duncan zawahał się. Piętnaście lat życia spędził, wyznając
wiarę chrześcijańską... Zanim podjął decyzję, starucha podpa
liła stos, który buchnął jasnym płomieniem. Szum ognia mieszał
się z trzaskiem nasyconych żywicą gałęzi.
Duncan znów poczuł się małym chłopcem, siedzącym na ko
lanach ojca i wsłuchanym w opowieść barda o dawnych cza
sach, gdy ludzie żyli w zgodzie ze zwierzętami. A potem każdy
mówił coś o swoich zmarłych.
Ojciec wspominał swoją matkę, kobietę niezwykle odważną
i obdarzoną dużym poczuciem humoru.
-.- Jestem szczęściarzem, bo udało mi się schwytać w sidła
RS
podobną gołąbkę - dodał, patrząc swej żonie w oczy. - To je
dyna kobieta, która wzbudziła moją miłość.
- Poza tobą też nikogo nie mogłabym pokochać - od
wdzięczyła się mu szeptem żona. - Gdyby stało ci się coś złego,
skuliłabym się jak ten marznący na zimnie pies i po prostu
umarła.
- Duncanie? - Ktoś potrząsał go za ramię. Spojrzał i na tle
wysokiego ogniska zobaczył Karę.
- Miałeś widzenie, prawda? - spytała ściszonym głosem. Po
jej twarzy przepływały blaski i cienie, nadając jej niesamowity
wygląd.
- Mylisz się.
- Zobaczyłeś coś w ogniu - upierała się.
- Po prostu myślałem o swoich rodzicach. Nic więcej.
Uśmiechnęła się.
- A jak sądzisz, czymże są wizje? Blaskiem piekielnego og
nia lub chmurą czarnego dymu?
- Nie miałem widzenia.
- Mów, co chcesz, ja jestem pewna, że widziałeś łub odtwo
rzyłeś sobie w myśli coś, co przyniosło ukojenie twej duszy.
Duncan umknął ze spojrzeniem, nie mógł jednak zaprzeczyć,
że Kara miała rację. Przypomniał sobie coś, o czym zapomniał,
zdawało się, na zawsze w Threave. Teraz już wiedział, że jego
rodziców łączyła głęboka i gorąca miłość. Nic dziwnego, że
matka ponownie nie wyszła za mąż. Nic dziwnego też, że zgasła
dwa lata po śmierci męża.
Duncan przypomniał sobie jeszcze coś ważnego.
Usłyszał teraz ostatnie słowa matki, z jakimi się doń zwróciła.
- Tak bardzo chciałabym doczekać chwili, kiedy staniesz się
dorosły, synku. Wiem, że wyrośniesz na silnego mężczyznę o
szlachetnym sercu, bo takim był twój ojciec. Ale nie potrafię
żyć bez niego i muszę cię opuścić. Doczekałam do twoich dzie-
RS
siątych urodzin i teraz mogę się już rozstać z tobą bez lęku o
ciebie.
Wtedy nie pojął znaczenia tych słów. Objawiło mu się ono
dopiero w tej chwili. Pozbawiona nadziei i treści życia, czepiała
się kurczowo dni, by dotrwać do momentu, gdy jej syn będzie
już dostatecznie dojrzałym chłopcem, by dać sobie radę bez
matczynej opieki.
- To, co widzisz, stawia pewnie wszystko w innym świetle?
Duncana uderzyło współczucie brzmiące w głosie Kary.
- Masz rację, lecz wciąż utrzymuję, że nie jest to widzenie.
- A nie jesteś ciekaw tego, co zobaczyłam podczas święta
Samhuinn?
- Lęk tłumi moją ciekawość.
- Widziałam, jak tańczyliśmy ze sobą przy dźwiękach
kobzy.
I jakby ostatnie słowo było magicznym zaklęciem, w krąg
światła weszli kobziarze i od razu popłynęła muzyka Noc wy
pełniła się przejmującym zawodzeniem instrumentów.
- Już tak dawno nie tańczyłem. - Duncan skłonił się i wy
ciągnął rękę. - Z tak wspaniałą dziewczyną mimo wszystko nie
sposób nie zatańczyć.
- Zatem tańczmy - odrzekła, biorąc go za rękę.
Od razu też się okazało, że mimo całej swojej dziewczęcej
delikatności, to ona wiodła go w tańcu, on zaś dawał się prowa
dzić, chociaż był silny jak tur. Było tak przynajmniej na począt
ku. Bo niebawem za sprawą muzyki, która budziła wspomnie
nia, zaczął przypominać sobie kroki i figury.
- Och, sir - powiedziała Kara ze śmiechem - twoje stopy
są równie zwinne i obrotne jak twój język.
Duncan też się roześmiał. Czuł się wspaniale. Przygarnął bli
żej Karę. Ocierała się piersiami o jego tors, a on już nie walczył
z własnym pożądaniem, tylko czerpał przyjemność z gorąca,
RS
które przenikało go na wskroś. Zapragnął, żeby ta chwila nigdy
się nie skończyła. Uniósł Karę i zaczął obracać się w miejscu,
coraz szybciej i szybciej. Patrzyli sobie w oczy i rozumieli się
bez słów.
- Kara - szepnął.
Uśmiechnęła się, a on powitał ten uśmiech, jak wita się słoń
ce po długiej ciemnej nocy.
- Należymy do siebie - szepnęła zmysłowo, obejmując go
za szyję. Jej rozwiane włosy oddzielały ich ognistą kotarą od
całej reszty świata.
To jest miłość, pomyślał Duncan, przepełniony radością
i uniesieniem. Kochał Karę! W sposób, w jaki nie spodziewał
się kochać jakiejkolwiek niewiasty. Coś podobnego musiało łą
czyć jego rodziców. Uświadomienie sobie, że zrobiłby wszyst
ko, byleby tylko połączyć się z Karą, było zarazem przerażające
i cudowne. Tak, trzymanie jej w ramionach, zaglądanie w jej
błyszczące oczy i ta pewność, że ona pragnie go bez zastrzeżeń,
wszystko to dodawało mu skrzydeł i czyniło człowiekiem wol
nym. A jednak wolny nie był. Był spętany danym przed laty
słowem.
- Kara - zaczął i przerwał, gdyż zamknęła mu usta słodkim
pocałunkiem.
- Nie martw się jutrzejszym dniem. Cieszmy się chwilą, gdy
jesteśmy razem.
- Są rzeczy, o których muszę ci powiedzieć.
- Itak się stanie, a ja cię wysłucham, ale nie dzisiaj.
Tym razem jej pocałunek miał w sobie gwałtowność letniej
burzy. Z jękiem przygarnął ją do siebie, żarliwie odpowiadając
na pocałunek. Westchnęła rozkosznie i wygięła się do tyłu, na
pierając nań biodrami i brzuchem. Prawie równocześnie zaczęli
drżeć i szybko oddychać. Cierpienie niespełnienia mieszało się
z rozkoszą pożądania.
RS
- Kara, pragnę cię tak bardzo, że zmienię się w popiół od
ognia, który mnie spala.
- Ja też cię pragnę. - Ujęta jego twarz w obie dłonie, jakby
pragnąc poskromić nieco dzikość jego żądzy. - Musimy jednak
zaczekać. Nie teraz i nie tutaj, mój rycerzu.
Tańczyło razem z nimi wiele par, a niektóre z nich pod
pozorem tańca ściskały się i całowały. To oni jednak ściągali
powszechną uwagę i ku nim biegły wszystkie uśmiechy i spo
jrzenia.
Duncan postawił Karę na ziemi i oderwał ręce od jej smu
kłego i gibkiego ciała.
- Wybacz, że okazałem się tak nieoględny i naraziłem cię
na wstyd.
- Nie ma żadnego wstydu w miłowaniu ciebie.
- Ale...
- Ach, tu jesteście. - Fergus szedł ku nim, przedzierając się
przez tłum.
Duncan miał nadzieję, że w mroku naczelnik nie zobaczy
jego rozpalonej twarzy.
- Czarny Rolly i ja wracamy do wieży - oznajmił Fergus.
- Wam, młodym pozostawiamy tańce i hulanki.
- Czy stało się coś złego, Fergie? - spytała Kara, porzucając
Duncana i biorąc wuja pod ramię.
- Nie - odparł starzec.
Ona jednak nie zamierzała tak łatwo ustąpić. Zapytała, czy
powrócił ból w klatce piersiowej. Fergus wzruszył ramionami
i próbował wykręcić się mruknięciem. Im więcej pytań Kara za
dawała, tym bardziej żartobliwe i wymijające były odpowiedzi
jej wuja. A przecież widać było w każdym słowie i w każdym
spojrzeniu, jak bardzo tych dwoje się kocha.
Duncana ogarnęło wzruszenie. Zazdrościł tym dwojgu ich
wzajemnego oddania i uczucia.
RS
- Mam nadzieję, że po tańcach zaopiekujesz się Karą - po
wiedział Fergus.
- Złożyłbym za nią w ofierze życie - odparł Duncan, i były
to słowa, które podyktowało mu serce.
Starzec skrzywił wargi w uśmiechu.
- Sądząc z tego, co widziałem, całkiem zawróciła ci w głowie,
- Fergie - złajała go Kara - nie powiększaj zakłopotania
Duncana.
- A ja sądziłem, że to ty wprawiasz go w zakłopotanie.
- Fergus wybuchnął krótkim śmiechem i znikł w ciemności
wraz z Czarnym Rollym.
Duncan sapnął i przeczesał palcami włosy.
- Może powinniśmy wrócić do domu razem z nimi?
- Po co? - spytała, marszcząc brwi.
Utkwił wzrok w czubkach własnych butów.
- Nie wiem, czy w mojej obecności możesz czuć się teraz
bezpiecznie. Obawiam się, że moje uczucia do ciebie uczyniły
mnie człowiekiem mniej godnym zaufania.
- Ja ci ufam.
- A nie powinnaś, bo ja nie ufam sam sobie - powiedział z
jakąś dziecięcą złością.
Kara uśmiechnęła się.
- Cieszmy się tańcem, muzyką i poczekajmy, co przyniesie
nam ta noc.
Kłopoty, pomyślał Duncan. Pragnął być z nią, jak pragnął
żyć i oddychać. Czuł się szczęśliwy, że może patrzeć na nią
i słuchać jej śmiechu. Oczywiście, gdyby pozostali tu razem z
innymi, w jasnym kręgu ognia.
- Och! - Kara utkwiła wzrok w ciemnej ścianie drzew. Na
jej twarzy odmalował się niepokój.
Duncan odruchowo położył dłoń na rękojeści miecza.
- Czy to MacGory?
RS
- Nie. Ja... - Jej wahanie było pełne obaw.
- Masz widzenie?
- Coś w rodzaju przeczucia. - Zadrżała i zaczęła rozcierać
sobie ramiona, jakby zmarzła i teraz próbowała się rozgrzać.
- Przez cały wieczór martwiłam się o Brighde. Przed chwilą
poczułam, że ona mnie potrzebuje.
- Brighde?
- To moja najlepsza przyjaciółka. Przyjaźnimy się, odkąd
wyszła za Donalda. Biedny Donald. - Cień przemknął po obli
czu Kary.
- Czy on nie żyje?
- Zginął z rąk MacGorych w tej samej potyczce co Thom,
mąż Uny. To było tej wiosny. Brighde zaszła wtedy w ciążę
i właśnie to sobie uświadomiła. - Łzy zabłysły w oczach Kary.
- Kolejny pogrobowiec. Ileż tu dzieci, które nigdy nie poznają
swych ojców.
Duncan otworzył ramiona, a ona pozwoliła się objąć i przy
tulić. Zachowywała się przy tym z taką ufnością, jak gdyby znali
się i kochali od dziecka.
- A może chciałabyś ją odwiedzić?
- Oczywiście, z tym że Brighde mieszka daleko, aż na koń
cu doliny.
- Wspaniała noc na konną przejażdżkę.
Droga w świetle księżyca przypominała srebrzystą wstęgę.
Pola i pastwiska pokrywał szron. Z końskich chrap wydobywały
się obłoki pary.
Kara szczelniej otuliła się peleryną. Drżała raczej z powodu
obawy i napięcia niż nocnego przymrozku. Przepadała za
Brighde. Dziecko miało się urodzić za dwa tygodnie i służba nie
odstępowała ciężarnej wdowy.
- Wydaje mi się, że wyczuwam w powietrzu śnieg - rzucił
RS
w pewnym momencie Duncan. Galopował u boku Kary, a pe
leryna powiewała mu na plecach niczym czarna chorągiew.
- Nie jest ci zimno? - spytała.
- Wiele razy podczas parnych i dusznych nocy na pustyni
śniłem o rześkim i mroźnym powietrzu Szkocji. - Głęboko od
dychał, jakby nie mogąc nasycić się powietrzem, o którym właś
nie wspomniał.
- Wyglądasz jak smok zionący ogniem i dymem, mój ty mi
ły rycerzu - rzekła, nawiązując do pary ulatującej z jego ust.
Ucieszyły go te czułe słowa.
- W takim razie miej się na baczności, najmilsza, bo smoki
znane są z pożerania młodych niewinnych dziewic.
Słodko jej się zrobiło na duszy. Chłodna jesienna noc prze
obraziła się w noc majową.
- O niczym innym nie marzę jak tylko o tym, żeby zostać
pożarta.
- Ale ja, niestety, nie mogę cię zjeść.
Kara sapnięciem dała wyraz swemu poirytowaniu. Znów sta
nęła między nimi jakaś tajemnica. Gdyby był żonaty, wtedy,
oczywiście, ani by jej w głowie było zabierać go innej kobiecie.
Ale on nie miał żony. Tedy należał do niej i było to zgodne za
równo z proroctwem, jak i z naturalnym porządkiem rzeczy.
- Stanie się to, co ma się stać.
- Wciąż jednak nie wiemy, co.
- Nie zjawiłbyś się tutaj, gdybyśmy nie byli sobie przeznaczeni.
- Pan daje i Pan odbiera, powiada Pismo.
Kara usłyszała huk wodospadu. Pojaśniała na twarzy.
- Spójrz, to już Stratheas, warowne domostwo Brighde.
Duncan ściągnął wodze. Z galopu przeszli w stępa. Solidna
kamienna budowla była usytuowana na szczycie wrzynającym
się w dolinę.
- Jak się tam dostaniemy? - spytał, podnosząc głos, by prze-
RS
krzyczeć huk wody spadającej z wysokości pięćdziesięciu
metrów.
- Jest tam wąska ścieżka, która zawiedzie nas do celu. - Za
częli się wspinać i Kara w kilku słowach opowiedziała Duncanowi,
jak doszło do wybudowania wieży w tym miejscu. - Dziadek Do
nalda był samotnikiem i odludkiem. Nie chciał mieszkać z rodziną,
a jak wiadomo, wszyscy w tej dolinie są ze sobą spokrewnieni.
Szukał miejsca, które zapewniłoby mu odosobnienie od reszty.
- I jak widać, je znalazł.
Byli już w połowie zbocza, gdy usłyszeli stukot kopyt koń
skich, hurkot kamieni i po chwili na ścieżce pojawił się jadący
w dół jeździec.
- Dzięki Bogu, że przybywasz - wykrzyknął stary Ned na
widok Kary.
- Chodzi o Brighde, prawda?
- Tak. Jej czas już nadszedł. Dzisiaj urodzi. Diedre kazała
mi siodłać konia i pędzić na złamanie karku po pomoc.
Kara dalej już nie pytała. Ominęła starca i pognała w górę.
Duncan podążył za nią. Niebawem znaleźli się na niewielkim
podwórzu. Zeskoczyli z koni.
- Czy będę mógł ci w czymś pomóc? - zapytał.
- Módl się w intencji Brighde i jej dziecka. - Uścisnęła mu
dłoń i ruszyła spiesznym krokiem w kierunku drzwi wejścio
wych. Przebiegła sień i wpadła do głównej izby. Fala gorącego
powietrza niemalże cofnęła ją od progu. Ze wszystkich kątów
biła woń strachu i bezradności.
- Brighde?
- Kara! - doleciał z głębi słaby głos leżącej w połogu nie
wiasty.
W panującym półmroku nie widziała jeszcze przyjaciółki,
a już zadrżała pod wpływem najgorszego przeczucia. Roztrąciła
stojące przy łożu kobiety.
RS
Twarz Brighde była barwy popiołu. Tym czerwieńszą plamą
odcinały się na niej pogryzione do krwi wargi. Zapadłe oczy
były pełne bólu i rozpaczy. Już na pierwszy rzut oka było widać,
że chora straciła wszelką nadzieję, a brak nadziei jest jadem za
truwającym i mszczącym wolę.
- Twojemu maleństwu coś spieszno połączyć się z nami -
powitała ją Kara.
- Nie wiem... To już tak długo trwa... Boję się... - W gło
sie Brighde słychać było rezygnację.
- Nie ma powodów do strachu - żywo zaprzeczyła Kara.
Zaczęła wydawać polecenia. Kazała niewiastom przynieść cie
płą wodę, czyste ręczniki i jeszcze kilka rzeczy. Chciała wpro
wadzić życie i ruch do tego kręgu śmierci i odrętwienia.
Akuszerka Wilma odciągnęła ją na bok i wyszeptała:
- Dziecko źle się ułożyło. Wychodzi nóżkami. - Uczyniła
ręką znak mający przegnać czorta, jeśli akurat kryłby się on w
tej izbie. - Nic tu już nie poradzimy. Trzeba okadzić łóżko i po
zwolić umrzeć im w spokoju.
- Co? - zawołała oburzona Kara. Chwyciła tęgą niewiastę
za ramiona i wypchnęła ją z izby. - Wynoś się stąd natychmiast!
I ani się waż wracać!
- Pięknie. - Wilma poczerwieniała ze złości. - Nie będę
przykładała ręki do...
Kara zbliżyła twarz do spoconego oblicza Wilmy. To był ten
przypadek, kiedy tradycyjne sposoby, znane znachorkom i bab
kom położnym, mogły przynieść jedynie nieszczęście.
- Będziesz czekała na zewnątrz i choćby walił się świat, nie
przekroczysz progu tej izby. A jeśli usłyszę choć jedno słowo
przeciwko Brighde i jej dziecku, każę Morągowi, by rzucił na
ciebie czar.
Wilma pisnęła niczym nadepnięta mysz i wypadła na kory
tarz. Gdy biegła, trzęsły się jej policzki, a spódnice furkotały.
RS
Od ściany oderwała się jakaś ciemna postać.
- Kara, czy stało się coś złego? - dobiegł jej uszu głos
Duncana.
Wsparła się o framugę drzwi. Wszystko tu wyglądało nie tak,
jak powinno. Jej przyjaciółka cierpiała, być może umierała, jej
zaś brakowało wiedzy i doświadczenia w tego rodzaju spra
wach.
Podszedł i ujął jej dłonie.
- Powiedz mi.
- Dziecko przyjęło złe położenie. Chce opuścić łono matki
nóżkami do przodu. - Wsparła czoło o jego szeroką pierś. Czer
pała siłę z mocy, które drzemały w tym ogromnym ciele.
- A nie możesz go odwrócić?
Kara poderwała głowę.
- Ależ oczywiście - odparła, zdumiona, że sama nie wpadła
na tak prosty pomysł. - Byłam raz świadkiem, jak Czarny Rolly
uratował klacz i źrebaka, robiąc właśnie coś takiego. Nie wiem
tylko, czy potrafię.
Z głębi izby dobiegł ich uszu bolesny jęk. To zdecydowało
o wszystkim. Kara podjęła decyzję. Musiała spróbować. Winna
to była swojej przyjaciółce.
Gdy powiedziała niewiastom, co zamierza zrobić, zareago
wały zabobonnym lękiem. Jedna z nich wybiegła nawet z izby.
W tej sytuacji Kara musiała odwołać się do pomocy Duncana.
Na nim mogła polegać. Zawołała go. Wszedł niechętnie, lecz
usłyszawszy, że ma trzymać Brighde, unieruchomił ją tak sku
tecznie, jakby zakuta została w żelazne pierścienie. Było to ko
nieczne, jeśli odwrócenie płodu miało się udać. Zadanie było
mozolne i nieprzyjemne. Dziecko było śliskie i wymykało się z
rąk. Poza tym należało uważać, by pępowina nie okręciła się mu
wokół szyi. Wreszcie po którejś z rzędu próbie przyjęło właści
we położenie.
RS
Ocucili omdlałą Brighde łykiem whisky, po czym czekali, aż
natura dokończy dzieła. Po kilkunastu minutach Kara trzymała
już na rękach rozwrzeszczanego chłopaczka. Obmyła go, osu
szyła i położyła na łóżku przy matce.
— Czy... nic mu nie jest? - spytała Brighde.
- Masz dorodnego i zdrowego synka, kochanie. - Spojrzała
na Duncana, który zezował niepewnie ku drzwiom. - Tobie też
nic nie jest, moja złota. Poznaj Duncana MacLellana, który pod
sunął mi pomysł, by odwrócić dziecko, i tym sposobem urato
wał ciebie i twoje maleństwo,
- Pewnie Bóg cię przysłał do nas, rycerzu - powiedziała
zmęczonym, ale serdecznym głosem Brighde.
Tym razem Duncan nie zaprzeczył.
RS
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Duncan wyglądał przez wąskie okno w wieży, przypomina
jące otwór strzelniczy. Miał za plecami niewielką izbę, wypo
sażoną w najprostsze sprzęty. Kara na tę noc zajęła większą, pię
tro niżej.
Czy już spała, czy też podobnie jak on przyglądała się po
grążonej w mroku dolinie?
Z zasnutego jednolitą warstwą chmur nieba sypał śnieg. Było
już po północy i wszyscy w twierdzy spali. On też powinien był
już od dawna leżeć w łóżku, lecz był zanadto zdenerwowany,
aby zasnąć. Od narodzin dziecka minęło już kilka godzin, a w
nim wciąż czaił się łęk wywołany tamtym przeżyciem. Przez
całe życie był żołnierzem, widział śmierć wielu swoich towa
rzyszy, sam również zadawał śmierć wrogom. Toteż do głębi
wstrząsnął nim fakt, że oto pomógł narodzić się małej istotce.
Pomogli jej wspólnie, on i Kara. Dzielna i słodka Kara.
Bardzo współczuł Brighde, która musiała tak cierpieć, teraz
jednak, kiedy tamto minęło, pomyślał o swojej dziewczynie.
Wyobraził ją sobie spęczniałą macierzyństwem, noszącą w
brzuchu dziecko. Jego dziecko. Nie, to niemożliwe.
Nie, to możliwe.
Klejnoty przepadły. Albo je zgubił, albo ktoś mu je ukradł,
obojętnie. Bez nich nie mógł starać się o rękę Janet. O ile w
ogóle jeszcze na niego czekała. Trzy lata to kawał czasu. Janet
mogła dojść do wniosku, że zginął, i oddać swoją rękę komu
RS
innemu. Czyżby życzył sobie, żeby tak właśnie się stało? Egoi
ści zawsze pragną, by wszystko w świecie układało się po ich
myśli.
Do licha, gdyby tylko wiedział.
Nagle usłyszał jakiś szmer na korytarzu i zacisnął dłoń na
rękojeści sztyletu. Wprędce jednak rozluźnił się i uspokoił. Do
myślił się, kto to jest. Przemierzył izbę długimi krokami i otwo
rzył drzwi.
Kara trzymała w dłoni zapalony kaganek.
- Nie powinnaś była tu przychodzić - rzekł.
- Wiem. - Jej wargi ułożyły się w uśmiech, lecz w oczach
było widać obawę. - Nie mogłam zasnąć - dodała.
Wziął ją za rękę i wciągnął do środka.
- Ty cała drżysz.
- Długo stałam na schodach, zastanawiając się, czy mogę ta
przyjść. W rezultacie zmarzłam. Ogrzej mnie.
Chwycił ją w ramiona i przygarnął do siebie.
- Czego się lękasz? - spytał, cofając głowę, by lepiej przy
patrzyć się jej twarzy. - Chyba to nie ja budzę w tobie strach?
- Bałam się, że mnie nie wpuścisz za próg.
- Tak właśnie powinienem zrobić. - Wbrew tym słowom,
przytulił ją jeszcze mocniej, rozdarty między poczuciem lojal
ności wobec Janet a miłością do Kary.
- Ale nie zrobisz tego, prawda? - Zarzuciła mu ręce na szyję
i zmusiła do spojrzenia sobie w oczy. Miały kolor płynnego zło
ta i przepełnione były w tej chwili tęsknotą i pożądaniem.
Na jej pragnienie odpowiedział własnym.
- Masz rację, Karo, miła moja. Nie zrobię tego, bo nie mogę.
Zostaniesz tu razem ze mną.
Uniósł ją i ich usta się spotkały. Westchnęła i przylgnęła doń
całym ciałem. Całowała go zachłannie i namiętnie. Zachwiał się
Odurzony, jakby wychylił ogromny puchar wina. Tak bardzo jej
RS
zapach i smak działały na zmysły. Zabrakło mu tchu i musiał
oderwać usta od jej warg.
- Nie musimy się spieszyć - szepnął. - Mamy przed sobą
całą noc.
- Nie chcę zwlekać. Chce mieć cię zaraz.
- Będziesz mnie miała. - Zdumiał się odmianie, jaka w niej
się dokonała. Wypełniająca Karę nieposkromiona namiętność
przeobraziła jej twarz. - Musimy jednak pamiętać, że to twój
pierwszy raz.
- Nie ma to żadnego znaczenia. Nie boję się.
- Ale dla mnie ma to znaczenie. - Kara mogła nie odczuwać
strachu, ale była istotą czułą, delikatną i wrażliwą. - Chcę pie
ścić cię i smakować, bo jesteś dla mnie jak kiść winogron lub
owoc granatu.
- Naprawdę? - Jej naiwne zdumienie wystarczyłoby, żeby
zarzucił wszelką myśl o rozpuście, nawet gdyby ku niej
zmierzał.
Wziął ją na ręce i podszedł z tym słodkim ciężarem do łóżka.
Pochylił się i ostrożnie złożył ją w pościeli. Rozrzucone na bia
łej poduszce płomieniste włosy wyglądały teraz jak jęzory og
nia. Bielsza niż zwykle twarz zlewała się z pościelą. Za to
wyraźniejsze stały się piegi, które upodabniały ją do małej
dziewczynki.
- Och, Duncanie, czuję się tak, jak gdybym czekała na ciebie
przez całe życie. - Zafascynowana patrzyła, jak zdejmuje buty,
a potem ściąga tunikę. Gdy znów na nią spojrzał, zobaczyła w
jego oczach obietnicę rozkoszy. Oczekiwanie do tego stopnia
podrażniło jej nerwy, że suknia zaczęła uwierać i wydała się jej
nagle za ciasna.
- Pospiesz się. - Szarpnęła niecierpliwie spódnicę na
biodrze.
Duncan ukląkł na brzegu łóżka i ujął jej dłonie.
RS
- Nie, nie będziemy się nawzajem ponaglać.
Chciała się sprzeciwić, lecz zamknął jej usta pocałunkiem.
Zakręciło mu się w głowie i stał się bardziej gwałtowny. Gniótł
teraz wargami jej usta, by wreszcie rozchylić je językiem. Wnik
nął w głąb, w gorącą i wilgotną czeluść. Kara nie mogła pozo
stać obojętna. Przywarta do niego całym ciałem, wbijając pa
znokcie w jego obnażone ramiona.
- Duncanie - szepnęła, walcząc otwartymi ustami o haust
powietrza. - Ja umrę od tego czekania. Bądź litościwy.
- Jestem, moja miłości. - Wyciągnął się przy niej i obsypał
jej twarz gorącymi pocałunkami. - Jeszcze panuję nad zmysła
mi, wkrótce jednak ogień, który w nas płonie, przemieni w po
piół moje najlepsze intencje. - Ześlizgnął się językiem po jej
policzku, docierając do szyi.
Wstrząsnął nią dreszcz i odgięła do tyłu głowę.
- Kochanku mój.
- Miłości moja.
Odpowiedziała na długi, tęskny pocałunek. O czymś takim
właśnie marzyła przez te wszystkie lata. Była wszak nienasyco
na i chciała czegoś więcej. Niecierpliwie sięgnęła do paska su
kienki. Zaczął jej pomagać. Doświadczała sprzecznych, tym
bardziej więc podniecających wrażeń - chłodu powietrza opły
wającego rozpalone ciało i szorstkości jego stwardniałych dło
ni. Jej obnażone piersi w zetknięciu z jego porośniętym włosem
torsem nabrzmiały.
- Jesteś tak rozkosznie miękka. - Nakrył dłońmi pagórki jej
piersi. Zalała ją rozkosz. Gdy jednak dotknął palcami i ustami
brodawek, naprężyła się i wstrząsnęła. Doświadczyła dziwnie
rozkosznego bólu. To było naprawdę cudowne.
Ujęła dłońmi jego głowę i przycisnęła ją mocniej do piersi.
Zaczął wędrować ustami po całym jej ciele, ssąc je, liżąc
i całując. Poczuła, że wstępuje lekkim krokiem na stromą i wy-
RS
soką górę. Rozchyliła nogi, poddając się nieodpartemu prag
nieniu.
- Proszę - wyszeptała, lecz zabrzmiało to niczym szloch,
Zrozumiał prośbę, ale nadał zwlekał. Odszukał źródło rozkoszy,
a wtedy ona wykrzyknęła jego imię. Usłyszała swój głos, jakby
dobiegł do niej zza ściany. Nie miała dotąd pojęcia, że może
istnieć tak słodka tortura. Pożądała męki, która ogarnęłaby całe
jej ciało.
Nagle Duncan cofnął rękę i zaraz potem poczuła jego biodra
pomiędzy swoimi udami. Otworzyła oczy i przeraziła się. Jego
zniekształcona namiętnością twarz wydawała się okrutna.
- Nie chciałbym cię zranić - rzekł chrapliwym głosem.
- Możesz robić ze mną wszystko - szepnęła i zamknęła
oczy. Głęboko westchnęła, gdy przyjęła go w siebie. Ból trwał
krótko i zaraz rozpłynął się w cudownym olśnieniu. Zapragnęła
przekazać mu choć cząstkę tego doznania, lecz gdy otworzyła
oczy, zrozumiała, że słowa są tu zbędne. Jego twarz też wyrażała
uniesienie.
- Teraz jesteśmy jednym ciałem i duszą - wyszeptał, wzru
szony do łez. Wziąwszy ją dłońmi pod pośladki, począł kochać
się z nią, jakby była jedyną kobietą na świecie. Dla niego była
jedyną. Z każdym ruchem bioder wznosili się coraz wyżej na
fali rozkoszy.
- Och, Duncanie! - krzyknęła.
On już nie zdążył wymówić jej imienia. Eksplodował, co
wstrząsnęło całą jej istotą.
Chwilę później czuli się jak rozbitkowie wyrzuceni przez
rozszalały ocean na spokojną piaszczystą plażę.
- Nie wiedziałam, że to coś takiego - wyszeptała Kara.
Duncan gładził dłońmi jedwabistą skórę jej pleców.
- Ani ja. Czy dobrze się czujesz?
Przeciągnęła się niczym opita mlekiem kotka.
RS
- Lepiej niż dobrze. A ty? - Rzucik mu uwodzicielskie
spojrzenie spod rzęs.
- Nigdy jeszcze nie byłem tak szczęśliwy.
Teraz dopiero zaczęła przyglądać się jego ciału. Ześlizgnęła
się wzrokiem z szerokich ramion na tors. Zafascynował ją trój
kąt ciemnego owłosienia. Zanurzyła palce w krótkich szorstkich
włosach. Podnieciła ją ta wędrówka, ale chwycił jej rękę.
- Powinnaś teraz zasnąć. - Zaczął całować opuszki jej
palców.
- Nie czuję się wcale śpiąca.
W końcu jednak, wyczerpana miłością, zapadła w sen. On
jednak czuwał.
Nie myślał o Janet i nie ubolewał nad tym, że jego dotych
czasowe plany obróciły się wniwecz. Przeciwnie, z radością by
przyjął wiadomość, że Janet jest szczęśliwa z innym mężczyzną.
Zastanawiał się nad tym, co trzeba uczynić, by Edin Valley za
bezpieczyć przed MacGory. Chciał dla Kary takiego domu, w
którym mogłaby czuć się bezpieczna i szczęśliwa.
Gdy rankiem Kara i Duncan opuszczali Stratheas, śnieg już
nie sypał. Na ziemi jednak leżało dość białego puchu, by jazda
w dół stromą ścieżką była niebezpieczna. Ze względu na panu
jące zimno Brighde pożyczyła przyjaciółce grube wełniane poń
czochy.
- Jedź uważnie - przypomniał jej Duncan.
Kara z uśmiechem kiwnęła głową. Szalała na koniu po tych
wzgórzach od dzieciństwa i to w dużo trudniejszych warunkach,
lecz Duncan
od wczoraj zachowywał się bardzo opiekuńczo
i należało być posłuszną. Kara zdawała sobie sprawę, że ta tro
ska wzięła się z miłości. Niepokoiło ja natomiast posępne mil
czenie Duncana, który zdawał się żałować tego, co się stało mię-
dzy nimi wczorajszej nocy.
RS
Gdy znaleźli się u podnóża wzniesienia, zrównała się z Dun-
canem.
- Żałujesz? - spytała,
- Czego? - odparł pytaniem na pytanie. Wzrokiem penetro
wał okolicę, bacznie przyglądając się skałom i wszystkim nie
równościom terenu.
- Że staliśmy się parą.
Spojrzał na nią, nie kryjąc zaskoczenia.
- Kochaliśmy się, Karo, i nigdy tego nie będę żałował.
Szkoda tylko, że nie stało się to po naszym ślubie.
Zaślubiny. Małżeństwo. Jej serce skoczyło z radości. Zaraz
jednak przyszła chwila opamiętania.
- Nie musimy się pobierać. Niczego mi nie jesteś winien.
- A jednak się pobierzemy, bo nie sądzę, bym potrafił żyć
bez ciebie.
- Och — westchnęła Kara - dlaczego mówisz mi o tym
w miejscu, gdzie nie mogę ci pokazać, ile dla mnie znaczysz?
- Zachichotała, szczęśliwa i rozbawiona.
Duncan jednak nie zdradzał ochoty do śmiechu.
-• Do naszych zaślubin to już więcej nie może się powtórzyć
- rzekł szorstko.
- Jesteś świętoszkiem, rycerzu.
- To sprawa honoru. Nie godzi się mężczyźnie spać z wy
branką serca przed złożeniem przysięgi małżeńskiej.
- Chciałabym zauważyć, że dzisiejszej nocy niewiele było
tego spania.
- Kara!
- Wybacz, lecz zwykłam mówić otwarcie i szczerze. Ko
cham cię i pożądam, nie zamierzam się z tym kryć.
Nareszcie zdobył się na uśmiech.
- Pokochałem cię między innymi za tę twoją bezpośredniość
i szczerość. Próbuję tylko postępować uczciwie.
RS
- Czy kochanie mnie to rzecz uczciwa?
- Tak, lecz ze spaniem ze sobą musimy poczekać do ślubu.
- Twarz Duncana odzwierciedlała zarówno czułość, jak i suro
wość. - Kiedy można się spodziewać wizyty ojca Luthaisa?
- Chyba dopiero po Nollaig, Bożym Narodzeniu.
- Zatem jeśli Fergus da nam swoje błogosławieństwo, po
prosimy ojca Luthaisa, by udzielił nam ślubu.
Kara westchnęła, myśląc o sześciu tygodniach czyśćca przed
małżeńskim rajem. Przez jakiś czas jechali w milczeniu. Wresz
cie Kara zdobyła się na zadanie pytania, które dręczyło ją od
samego ranka.
- W takim razie zostajesz w dolinie?
- Tak. - Spojrzał jej w oczy. - Niczego jednak nie mogę ci
dać prócz gorącego serca i silnego ramienia do obrony.
I cudownego ciała, pomyślała. Nie powiedziała mu tego jed
nak, zaabsorbowana natychmiast czym innym.
- A co to za wiążące cię przysięgi i obietnice, o których mi
wcześniej wspomniałeś?
- Jest plamą na moim honorze, że nie mogę dotrzymać tych
obietnic. A nie mogę, bo nie mam klejnotów.
Następnie opowiedział jej o Janet i o tym, jak przyrzekł zdo
być majątek, by mogli się pobrać.
- To znaczy, że ona mogłaby wyjść za ciebie tylko pod tym
warunkiem, iż staniesz się bogaty?
- Jej ojciec nigdy nie oddałby swej córki mężczyźnie, który
nie potrafiłby zapewnić jej godnych warunków życia. Odziedzi
czyłem dom po ojcu, lecz potrzebuję złota, by go wyremonto
wać. Janet przywykła do wygodnego życia w dostatku, wśród
służby i w poczuciu bezpieczeństwa.
A do czego ja przywykłam? - spytała się w duchu Kara. Do
życia w trudzie i poczuciu ciągłego zagrożenia.
- Mogła już znaleźć kogoś, kto zapewnił jej to wszystko.
RS
Ta Janet nie wzbudziła jej sympatii Pewnie była próżna, egoi
styczna i leniwa.
- Nie mogę wykluczyć, że jej ojciec zdołał przez trzy lata
zmusić ją do małżeństwa z kim innym. Obiecał wprawdzie dać
Janet wolną rękę przy wyborze męża, nigdy jednak nie darzył
mnie sympatią. Mimo to...
- Żałujesz, że związałeś się ze mną?
- Znasz już moją odpowiedź na to pytanie. - Westchnął
i potarł dłonią pokryty ciemnym zarostem policzek. - Jeżeli
czegoś w życiu jestem pewien, to właśnie miłości do ciebie.
Wszystko, co zdarzyło się między nami, pozwoliło mi jedynie
uświadomić sobie, że moje uczucia do Janet były tylko
przyjaźnią i wdzięcznością. Wyłącznie dzięki jej dobroci mo
głem przetrzymać te wszystkie lata w Threave. Mimo że drobna
i krucha, zawsze stawała po mojej stronie przeciwko swemu oj
cu. Podziwiałem jej odwagę i rozpaczliwie pragnąłem zapełnić
tę pustkę, jaką czułem w sobie po śmierci matki. Janet stała się
moją towarzyszką, powierniczką, moją sojuszniczką w groźnym
i nieprzyjaznym świecie. Odnalazłem w niej siostrę, której nig
dy nie miałem. Nie wiedziałem tylko, że...
Zrobiło się jej go żal. Miał taką nieszczęśliwą minę.
- Rozumiem. Kiedy byłam mała, chciałam zostać żoną Eoi-
na. - Uśmiechnęła się, widząc, że drgnął. - Jest piętnaście lat
starszy ode mnie, lecz u nas dziewczyny często wychodzą za
starszych mężczyzn. Nie doszło do małżeństwa z uwagi na
sprzeciw Fergiego. Miałam wówczas dopiero dziesięć lat. W re
zultacie Eoin ożenił się z Annie i to złamało mi serce. Cierpia
łam całe trzy dni. Fergie na pocieszenie ofiarował mi kucyka,
a ja wyrzekłam się mężczyzn aż do... teraz.
- Fergie to mądry człowiek.
- Owszem, jest mądry. - Spoważniała. - Martwię się tylko
stanem jego zdrowia. Od pewnego czasu uskarża się na serce.
RS
— Głos jej się załamał pod wpływem wzruszenia. - Potrzebuje
my przywódcy. Klanowi potrzebny jest naczelnik, który da mu
coś więcej od mądrych rad.
Duncan kiwnął głową.
- Będę walczył, jeśli będzie trzeba. Zastanawiam się jednak,
czy nie powinniśmy szukać pokojowego rozwiązania.
- Mamy zawierać pokój z MacGory? To okrutni bar
barzyńcy.
- Podobnie mówiliśmy o Saracenach, a w gruncie rzeczy
różniliśmy się tylko pod względem wyznania i obyczaju. Siły
nasze były mniej więcej równe, więc bez traktatu pokojowego
zabijalibyśmy się do ostatniego. MacGory nie mogą zdobyć tej
doliny, nie mogą też zimować w lesie jak zwierzęta. Może
więc... - Przerwał i stanął w strzemionach. - Co to takiego?
Przed nimi w odległości jakichś kilkuset kroków znaczyły
się na śniegu dwie ciemne plamy. Wszystko poza tym było nie
skalanie białe.
- Zostań tu - rzucił przez ramię i ruszył z miejsca galopem.
Kara ani myślała słuchać. Po chwili oboje już patrzyli na dwa
leżące w śniegu ciała; Twarzy nieszczęśników nie było widać.
Duncan zeskoczył z konia i obrócił trupy na wznak.
Kara pobladła. Drżały jej wargi.
- To Orna, a to jej mąż, Cuddie. Ich chata znajduje się za
tamtą kępą drzew. Nigdy się nie rozłączali, odkąd pobrali się
przed pięćdziesięciu laty. Zdaje się, że zaskoczyła ich tutaj śnie
życa. Tylko co mogli robić nocą w tym miejscu? - głośno my
ślała Kara.
Duncan podszedł do niej z posępnym obliczem.
- Nie mróz i nie śnieg były przyczyną ich śmierci.
- W takim razie co? - Próbowała go ominąć, lecz chwycił
ją za rękę.
- Zostali zamordowani.
RS
- To niemożliwe. Nikt nie mógł tego zrobić. Byli starzy, sła
bi i biedni jak wszyscy mieszkańcy tej doliny. - Próbowała zaj
rzeć mu przez ramię.
- Nie patrz na nich. Byli torturowani.
- Kto mógł dopuścić się na nich takiego okrucieństwa?!
- wykrzyknęła wstrząśnięta. Spojrzała na Duncana i nie pozna
ła go. Na jego twarzy malowała się furia. - Ty wiesz, prawda?
- MacGory, te nędzne psy.
- Tu w dolinie? To niemożliwe.
Duncan otworzył dłoń i pokazał jej mały skrawek zwierzęcej
skóry.
- To strzęp wilczego futra. Cuddie zaciskał go w dłoni. On
i jego żona długo się męczyli, nim wyzionęli ducha. Widocznie
MacGory próbowali wyciągnąć od nich jakieś informacje.
- Mój Boże. Jak sądzisz, ilu ich było?
- Tylko dwóch. Popatrz na te ślady. -Wskazał ręką na lewo
od drogi. - Dwóch rosłych mężczyzn, bo ślady są głębokie.
Przyszli z północy, kierując się ku południu.
- Czyli ku Edin Tower.
- Albo ku przesmykowi. Dwóch nieprzyjaciół to stanowczo
za mało, by zagrozić wieży.
Kara stopniowo odzyskiwała panowanie nad sobą.
- Ale dlaczego tylko dwóch?
- Wszystko wskazuje na to, że są to wywiadowcy. Za wszel
ką cenę musimy odnaleźć ich i schwytać, zanim przekażą infor
macje pozostałym. - Potarł ręką czoło. - Trudno uwierzyć, że
przedostali się przez góry.
- Jest jeszcze inna droga wiodąca do doliny. Wąski i kręty
tunel przez masyw górski, który wychodzi po naszej stronie po
niżej Stratheas. Zablokowany był dotąd głazem i wiedziały o
nim tylko trzy osoby - Fergie, Czarny Roiły i ja. Miałam ci o
nim powiedzieć, ale dotąd nie było okazji.
RS
- Rozumiem. Teraz wiedzą o nim też ci dwaj MacGory.
Chcę, żebyś wróciła do Stratheas, skrzyknęła mężczyzn i po
wiedziała im, jak mogą dotrzeć do tego tunelu. Jeśli głaz okaże
się odsunięty, niech go przetoczą na dawne miejsce. I niech ja
kimś sposobem go zaklinują, by z przeciwnej strony nie można
było tak łatwo go odwalić.
- A ty co zamierzasz?
- Poszukam tych dwóch MacGorych. Straciliśmy stanow
czo zbyt dużo czasu. Jedź do Stratheas i zostań tam. Głazem
niech zajmą się sami mężczyźni.
- Ale...
Duncan chwycił ją za ramiona i potrząsnął nią.
- Kara, jeśli mnie kochasz, zrobisz dokładnie to, co powie
działem. Ostatecznie mam polować na tych MacGorych, a nie
martwić się o ciebie.
Kiwnęła głową.
- Dobrze, nie zbliżę się do tunelu - przyrzekła.
I dotrzymała słowa, tyle że we właściwy dla siebie sposób.
Wróciła do Stratheas, przekazała dowódcy straży polecenia
Duncana, po czym znowu wskoczyła na konia i ruszyła w drogę
powrotną. Nie mogła pozwolić, by Duncan sam stawał przeciw
ko dwóm MacGory.
RS
ROZDZIAŁ ÓSMY
Duncan wyrzucił z myśli wszystko, co nie wiązało się z za
daniem odnalezienia intruzów. Był doświadczonym tropicielem.
Podążając śladem widocznym na śniegu, równocześnie pamię
tał, by uważać i nie wpaść w zasadzkę.
Minęło pół godziny od chwili rozstania z Karą i nic się nie
wydarzyło. Dopiero objechawszy występ skalny, zobaczył oto
czoną drzewami chatę. Niczym nie różniła się od innych chat
wieśniaczych, lecz Duncan spostrzegł, że ślady nie okrążały
chaty, tylko biegły wprost w jej kierunku. Zeskoczył z konia,
przywiązał go do drzewa i z mieczem w dłoni wszedł między
wysokie sosny. Chata nie miała okien. Zastanawiał się właśnie,
czy ma sforsować drzwi, czy też czekać na jakiś sygnał ze środ
ka, gdy...
Drzwi otwarły się na oścież i wybiegła z nich dziewczynka.
Przyciskała do piersi jakieś zawiniątko. Tuż za nią wypadł czło
wiek, a właściwie potwór. Ogromny, czarny i zarośnięty. Ra
miona i nogi niewiele miał cieńsze od pni drzew. Zmierzwiona
broda i rozczochrane włosy niemal przesłaniały mu twarz. Plecy
okryte miał wilczą skórą.
MacGory!
- Uciekaj! - ryknął dzikus. - Najbardziej właśnie lubię do
bre polowanie. To zaostrza apetyt. - Jego rechot był równie
przerażający, jak trzymany w ręku sztylet.
Duncan ocenił odległość dzielącą go od przeciwnika. Zbyt
RS
daleko! Nie zdoła dopaść go i związać walką przed rozstrzyg
nięciem tamtej pogoni. A jeśli się spóźni, to wtedy MacGory
użyje dziewczynki jako tarczy. Biedactwo umykało wprawdzie
z hyżością zająca, lecz MacGory sadził dwa razy dłuższymi kro
kami. Nagle dziewczynka skręciła i skierowała się wprost na
Duncana.
Prędzej, zaklinał ją w myślach, ukryty za drzewem. Jeszcze
tylko kilka metrów.
Już słyszał jej spazmatyczny oddech, przeplatany szlochem.
Dobiegło też do jego uszu sapanie myśliwca.
Teraz! Wysunął ramię, chwycił dziewczynkę i szarpnął ku
sobie, tak iż znalazła się za jego piecami. Zgrabnym susem wy
skoczył na ścieżkę. MacGory zbliżał się niczym szarżujący bu
haj czy odyniec. W ostatniej chwili zobaczył przeszkodę na swej
drodze. Chciał się zatrzymać, ale było już za późno. Nadział się
na nadstawiony miecz.
Zwalił się na kolana, po czym osunął powoli na ziemię. Z ust
poszła mu krew. Żył jeszcze. Duncan pochylił się nad nim
i przyłożywszy mu zakrwawione ostrze do gardła, spytał:
- Kim jesteś?
- Egan... MacGory. A ty?
- Co robisz w tej dolinie?
Tamten chciał coś powiedzieć, lecz już nie zdążył. Bielmo
śmierci zasnuło mu oczy.
Duncan powstał i odwrócił się. Odnalazł dziewczynkę ukry
tą za starym dębem. Biedulka kuliła się i dygotała.
- Możesz mi powiedzieć, gdzie jest kamrat tego tutaj?
Drżąc niczym liść osiki, dziewczynka przyciskała do piersi
swoje zawiniątko.
- Nie zabijaj nas - rzekła błagalnym głosem.
- Nie skrzywdzę cię - powiedział najdelikatniej, jak potra
fił. W stanie, w jakim się znajdował, a było to bardzo silne
RS
wzburzenie wywołane walką, niełatwo było mu rozmawiać z
dzieckiem. Dziewczynka bowiem była dzieckiem, wyglądała
najwyżej na jakieś dziesięć lat. - Jestem narzeczonym Kary
Gleanedin. Próbuję odszukać dwóch złych ludzi. Jeden z nich
już nie żyje. Gdzie zatem jest jego kamrat?
- W chacie - szepnęła i o mało co nie wybuchnęła płaczem.
- Mama kazała mi chwycić małego Petera i uciekać.
Duncan zdjął płaszcz i zarzucił go na ramiona drżącego
z przerażenia dziecka.
- Zostań tu, a ja tymczasem pójdę uratować twoją matkę.
- Oczyścił ostrze miecza z krwi o kubrak powalonego MacGo-
ry'ego i ruszył w stronę domu. Zbliżywszy się do wciąż otwar
tych drzwi, usłyszał przeraźliwy krzyk. To krzyczała niewiasta.
Duncan jednym susem wpadł do wnętrza. Panował tu pół
mrok, lecz rozpoznał oprawcę przytłaczającego swym cielskiem
ofiarę. Jednym szarpnięciem za ramię rzucił go na klepisko,
przykładając ostrze miecza do gardła.
- Kim jesteś? - spytał tamten pobladłymi wargami. Był du
żo starszy od Egana i miał twarz poznaczoną bliznami.
- Mścicielem.
- Nie ma takiego klanu w okolicy.
- Jak się nazywasz?
- Sim MacGory. - Jego niespokojne spojrzenie pobiegło ku
jasnemu prostokątowi drzwi.
- Egan nie wróci. Leży martwy w lesie.
- Ty nędzny psie! - Sim chciał się poderwać do walki, lecz
ostrze miecza wybiło mu z głowy ten zamiar. - Był moim
synem.
- Gdzie reszta waszego klanu?
MacGory zacisnął usta. Duncan zrozumiał, że nie będzie ła
twą rzeczą wydobyć tajemnice od tego starego rozpustnika
i okrutnika. Nie uznawał stosowania tortur. Na Wschodzie prze-
RS
konał się wielokrotnie, że strach może prędzej rozwiązywać ję
zyki niż batóg czy śruba do zgniatania palców.
- Widzisz tę sakiewkę u mego pasa? - spytał, cedząc słowa.
- Chcesz mi zapłacić? - mruknął MacGory.
- Taka jasna skóra jest w wielkiej cenie tam, skąd niedawno
przybyłem. Ta akurat sakiewka zrobiona jest ze skóry złodzieja.
Okradł mnie i musiał ponieść za to karę. Zanim skonał, zdążył
jeszcze własnymi rękami uszyć mi tę sakiewkę.
- Ze swojej własnej skóry? - W oczach MacGory'ego po
jawiła się groza. Jeszcze nie spotkał się w życiu z takim okru
cieństwem, choć w okrucieństwie nie miał miary.
- Jeśli odpowiesz mi na wszystkie pytania, zabiję cię przed
obdarciem ze skóry. Jeżeli natomiast będziesz milczał, obedrę
cię ze skóry żywcem.
- Ivor przypiekałby mnie żywym ogniem, gdyby się dowie
dział, że go zdradziłem.
- Nie będziesz miał okazji spotkać Ivora, bo tak czy inaczej
zginiesz. Wybieraj.
MacGory wybrał i zaczął mówić. Dwunastu wojowników
otrzymało polecenie znalezienia przejścia do doliny. Przeczesy
wali okolicę już od tygodni, aż wreszcie on z synem natrafili na
jakiś tunel. Dostali się nim do doliny, wciąż jednak nie mieli
pojęcia, co to za dolina. Dowiedzieli się wszystkiego dopiero
od pary napotkanych przypadkowo, zbierających żołędzie sta
ruchów.
— Powiedzieli nam, że to Edin Valłey, a także wytłumaczyli,
jak dojść do przełęczy na jej południowym krańcu.
Duncan intensywnie myślał. Jeśli tych dwóch natrafiło na tu
nel, mogło się to przydarzyć również innym. Trzeba było ob
myślić plan działania.
Spojrzał na niewiastę. Zdążyła już się ogarnąć i stała wciś
nięta w kąt izby.
RS
- Jak się nazywasz?
- Mairi.
- Jestem Duncan MacLellan.
- Rycerz Kary? - spytała z ulgą i nadzieją w głosie
- Tak. Muszę cię opuścić, lecz najpierw chciałbym związać
tego łotra, Masz jakiś mocny sznur?
Kiwnęła głową i po chwili podała mu konopne powrósło. Jej
szczupła twarz naznaczona była piętnem bólu, lecz ręce spraw-
ne, gdy pomagała mu krępować jeńca.
- Co z nim zrobisz, rycerzu?
Zanim zdążył odpowiedzieć na to pytanie, na dworze dał się
słyszeć stukot końskich kopyt pomieszany z licznymi podnie-
sionymi głosami. Do chaty wtargnął potężnie zbudowany męż-
czyzna i rzucił się niczym rozwścieczony niedźwiedź w kierun-
ku Duncana.
- Nie, John! - krzyknęła Mairi, stając pomiędzy nim. - To
rycerz Kary. Ocalił mnie przed zajadłością tego psa. - Wskazała
ręką na leżącego na klepisku MacGory'ego.
Znów ktoś przesłonił światło dnia i była to Kara.
- Duncan! - powitała ukochanego okrzykiem radości.
- Gdy zobaczyłam tego trupa, zlękłam się...
- Miałaś zostać w Statheas - przerwał jej surowo, mimo że bar-
dzo się ucieszył. A gdy podbiegła, przytulił ją i pocałował w czoło.
- Nie mogłabym tam wytrzymać. - Jej rzęs uczepiły się
dwie uparte łzy, lecz twarz promieniała radością.
- Spróbuj uspokoić Mairi. Wiele przeszła. Ja muszę jak naj-
szybciej ustalić z Fergiem dalszy plan działania.
- Dowiedziałeś się czegoś?
Duncan zawahał się.
- Wojna to męska sprawa, Karo.
- Walczy się, żeby przeżyć, a to już dotyczy wszystkich -
powiedziała.
RS
Chata zapełniła się ludźmi. Kobiety pocieszały Mairi i jej
dzieci, mężczyźni zaś wywlekli MacGory'ego na podwórze,
gdzie potraktowali go tak, jak na to zasłużył.
- Fergie nie jest już tym samym wojownikiem co dawniej
- dodała Kara ściszonym głosem.
- W takim razie porozmawiam z Eoinem.
- Gdy się pobierzemy, ty staniesz na czele klanu Gleanedi-
nów, ale do tego czasu ja tylko mam prawo zastępować Fer-
giego. Jestem jego dziedziczką.
- Dobrze, powiem ci w takim razie wszystko, ty jednak ze
swej strony mi przyrzekniesz, że nie będziesz walczyć.
- Walczyć? A co z rozejmem, którego, zdaje się, byłeś rzecz
nikiem?
Duncan przeniósł wzrok na Mairi. Miała rozciętą dolną war
gę i siniaki na szyi. Ale najgorsze było przerażenie, które wciąż
malowało się na jej twarzy, podobnie jak na twarzy jej dziesię
cioletniej córki.
- MacGory w odróżnieniu od Saracenów nie mają poczucia
honoru. Nie zawieram umów z ludźmi, którzy torturują starców
i gwałcą małe dziewczynki.
- Cieszę się, że wreszcie zobaczyłeś to, co my widzimy od
dawna. Jak ich pokonamy?
- Jeszcze nie wiem.
- Ale chyba już masz jakiś plan?
- Zaledwie zalążek planu. - Pomysł był chytry i podstępny,
a przeto niegodny krzyżowca. Duncan jednak przekonał się, że
pewnych spraw nie można rozwiązać, trzymając się zasad ho
noru. Miał tylko nadzieję, że ze względu na wagę sprawy Bóg
wybaczy mu krętactwo.
Nazajutrz Kara stała na przełęczy, patrząc na górskie szczyty,
zza których wyłoniło się słońce. Rzeka rozbłysła, śnieg zaczął
RS
topnieć, a szadź oblepiająca drzewa znikała w oczach. Wysoko
w górze krążył jastrząb, wypatrując myszy łub jakiejś innej ofia
ry. Za rzeką, niedaleko jej brzegu, widać było grupę pracujących
mężczyzn.
- Czy aby chwycą przynętę? - mruknął Fergie.
Kara odwróciła się na pięcie.
- Miałeś dziś odpoczywać.
- Jak mogłem pozostać w domu, wiedząc, że rozstrzyga się
przyszłość klanu? - Cerę miał ziemistą, lecz oczy błyszczały mu
podnieceniem.
- Duncan nie pozwoli nam zejść na dół. - Jej spojrzenie po
biegło ku trudzącym się za rzeką mężczyznom.
Nie było trudno rozpoznać wśród nich Duncana. Czarne wło
sy odróżniały się od rudych grzyw członków klanu. Mimo chło
du rozebrani do pasa, wycinali krzewy i drzewa porastające
brzeg rzeki. Inna grupa ociosywała pnie i wznosiła z nich pali
sadę. Palisada miała utrudnić wrogom sforsowanie rzeki, a tym
samym dostęp do przełęczy.
Tak przynajmniej mieli rozumieć to MacGory, których Dun
can chciał sprowokować do ataku na odsłoniętą i pozornie bez
bronną grupę drwali i budowniczych.
- Sądzisz, że nadejdą? - spytała Fergiego.
- Tak. Nasi chłopcy wyglądają jak kierdel głupich, przestra
szonych owiec. Patrz, nawet nie rozstawili straży. Jaki wilk
oprze się takiej pokusie?
- Chyba masz rację. - Kara spojrzała przez ramię na zbocze.
Było ciche i spokojne, oblane słońcem. Jednak za każdym wię
kszym głazem był ukryty łucznik. To też mieściło się w planie
Duncana. A jeśli ów plan spali na panewce? Co będzie, jeżeli
MacGory pojawią się w takiej liczbie, że zaleją wręcz pracują
cych na dole?
- Uspokój się, dziewczyno. Drżysz jak liść osiki.
RS
- Boję się. - Znów poszukała wzrokiem Duncana.
- Kochasz go, prawda?
- Całym sercem.
- Twój rycerz bardzo się zmienił. Pierwszego dnia chciał
uciec stąd jak najszybciej, dziś wziął na siebie całą odpowie
dzialność za rozstrzygnięcie tej wojny.
- Miał ciężkie życie, Fergie. Został sierotą we wczesnym
dzieciństwie. Wychowywał go kuzyn, który go nienawidził.
W dolinie znalazł szczęście. Gdy MacGory zostaną po
konani, Duncan zamierza poprosić cię o moją rękę - dodała,
rumieniąc się.
Fergie uściskał ją jak ojciec, po czym przetarł oczy rękawem
tuniki.
- Oby stało się to jak najszybciej.
- Go oznaczały te łzy, Fergie?
- Raduję się twoim szczęściem, to wszystko. Nie pożegnam
się z tym światem, dokąd nie upewnię się, że moją dziewczynkę
zostawiam z dobrym człowiekiem. - Mówiąc to, uciekał wzro
kiem w bok, co nie było do niego podobne.
- Czujesz ból w piersi?
- Nie.
Nagle ogarnął ją niepokój.
- Fergie, o co chodzi?
- O nic szczególnego — odparł szybko, Zbyt szybko. Nagle
wyprostował się. Osłoniwszy przed słońcem oczy, spojrzał ku
zalesionym wzgórzom, gdzie obozowali MacGory. - Widziałaś
ten błysk?
Zanim zdążyła odpowiedzieć, rozległo się krakanie, którym
strażnik powiadomił mężczyzn nad rzeką o zbliżaniu się nie
przyjaciół. Usłyszeli sygnał i spojrzeli na Duncana, co oznacza
ło, że uważają go za swego dowódcę. Wódz przyłożył ręce do
ust i też zakrakał. Reszta wróciła do swoich zajęć.
RS
Kara oderwała wzrok od ukochanego i przeniosła go na mo
traw i zarośli. MacGory wili się po ziemi jak węże, jedynym
śladem ich zbliżania się było drżenie bądź kołysanie się czubka
jakiejś rośliny.
- Straszne jest to czekanie - szepnęła. - Jak oni mogą wy
trwać, udając, że nic się nie dzieje?
- Tak, najgorszą rzeczą jest czekanie na cios - zgodził się z
nią Fergie. - Powinienem być tam razem z nimi.
- Wykluczone, Fergie.
Kruk znowu się odezwał.
Zaledwie umilkło krakanie, gdy napastnicy wyskoczyli z
ukrycia. Znajdowali się zaledwie dwadzieścia metrów od pra
cującej grupy. Wydali przeraźliwy okrzyk wojenny i rzucili się
do ataku. Ich broń połyskiwała w słońcu.
Gleanedinowie porzucili narzędzia pracy i chwycili za leżą
ce w ukryciu miecze, dzidy i tarcze.
Widząc, że tamci zamierzają się bronić, MacGory wściekły
mi okrzykami potwierdzili gotowość do walki, pewni zwy
cięstwa. Przeważali liczebnie i mieli wreszcie przeciwnika na
odsłoniętym terenie.
Nie pomyśleli wszakże o możliwości zasadzki. Gdy byli bo
wiem już tylko dziesięć metrów od uformowanych w szyku bo
jowym Gleanedinów, spłynęła na nich z szumem ze szczytu ur
wiska chmura płonących strzał. Rzecz osobliwa jednak, wszyst
kie strzały padły w trawę za napastnikami.
- Strzelacie jak baby - ryknął nawet jeden z MacGorych.
Jednakże ich śmiechy wprędce przemieniły się w okrzyki prze
rażenia. Minionej nocy Duncan spryskał bowiem zrudziałe pa
procie i trawy roztopionym tłuszczem i teraz cały ten obszar
błyskawicznie przemienił się w morze ognia.
Ogień odciął MacGory drogę powrotu. Nim jednak zdążyli
się przegrupować, ponad rzeką przeleciała kolejna chmura pło-
RS
nących strzał, które teraz spadły na pas ziemi dzielący obie gru
py. W ten sposób MacGory znaleźli się wewnątrz płonącego krę
gu. Niektórym, w pojedynkę lub parami, udawało się wyrwać z
tej straszliwej pułapki, i ci ginęli pod mieczami mieszkańców
doliny.
- Chodź, dziewczyno. - Fergie chwycił Karę za rękę i od
ciągnął ją od brzegu przepaści. - To nie jest widok dla ciebie.
- A jeśli Duncan będzie potrzebował mojej pomocy?
- Chcesz pomóc, to przygotuj mu gorącą kąpiel, whisky
i obfity posiłek.
Aczkolwiek niechętnie, Kara posłuchała Fergiego. Nie prze
padała zresztą za widokiem krwi. Duncan wypełnił wyznaczone
mu zadanie i uratował ich. Teraz trzeba było wynagrodzić zwy
cięzcę.
U podnóża góry od strony doliny czekały już na nich niespo
kojne, przerażone niewiasty. Fergie przekazał im radosne wie
ści, a Kara zagoniła je do pracy. Połowa niewiast miała wrócić
do wieży, by zająć się przygotowaniem do triumfalnej biesiady.
Połowa pozostawała na miejscu, by opatrzeć rannych, o ile tacy
będą.
- Zwyciężyliśmy - powiedziała Kara, ściskając dłoń Fer
giego. - Aż nie chce mi się wierzyć, że już nigdy więcej nie
zagrożą nam MacGory.
- Tak - rzekł Fergie, gładząc młodą kobietę po włosach -
Duncan uratował dolinę.
RS
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Tego wieczoru wielka sala rozbrzmiewała śmiechami
i okrzykami triumfu. Wszyscy weselili się, a zwycięscy wojow
nicy wciąż od początku opowiadali o wypadkach dnia, przy
czym każdy opisywał je z własnej perspektywy. Toast następo
wał po toaście. Powtarzano bez końca jedno imię.
- Duncan! Duncan! - dawało się słyszeć ze wszystkich stron.
Siedząc na honorowym miejscu pomiędzy Fergiem a Karą,
Duncan poczuł, że pali go twarz.
- Zwycięstwo nie jest zasługą jednego człowieka - próbo
wał protestować, nieprzywykły do tylu pochwał. - Wszyscy
mieli w nim swój udział.
- My to inaczej widzimy. - Fergie powstał i uniósł rękę,
nakazując ciszę. - Dzięki Duncanowi będziemy znów mogli
czerpać z bogactwa lasów i rzek poza obrzeżem doliny. Znowu
pojawimy się na okolicznych targach, sprzedając i kupując
produkty. - Spojrzał na rycerza oczami pełnymi łez. - Wszyst
ko, co mamy, należy też do ciebie.
Duncan powstał zza stołu, a uczynił to z jakąś rozbrajającą
niezręcznością.
- Pomysł, przyznaję, był mój, lecz został zrealizowany je
dynie dzięki odwadze i poświęceniu członków klanu. To oni
głównie przyczynili się do zwycięstwa.
Biesiadnicy zaczęli wiwatować. Duncan opadł na ławę. Po
czuł na policzku ciepły oddech siedzącej obok dziewczyny.
RS
- Kocham cię - szepnęła Kara.
- Ja też cię kocham - wyznał i pomyślał, że powinien w tej
chwili poprosić Fergiego o rękę Kary. Atmosfera biesiady nie
sprzyjała jednak tego rodzaju rozmowie. To było święto po
wszechne, sprawy prywatne musiały być siłą rzeczy odłożone
na później.
- Skąd u ciebie ta smutna mina, mój miły? Czy ramię wciąż
cię boli? - spytała Kara, dotykając pieszczotliwym gestem jego
ręki.
Zalała go fala pożądania. Najchętniej porwałby ją w objęcia,
wybiegł stąd i zaszył się w jakimś ciemnym zakątku.
- Przybyło mi trochę siniaków i zadrapań, lecz nic mnie nie
boli. - Pocałował ją w czubek nosa. - Nigdy jeszcze nie byłem
tak szczęśliwy.
- A może wymkniemy się? -spytała, czytając w jego myś
lach.
- To wykluczone. Wszystko odtąd musi być zgodne z oby
czajem.
Zrobiła smutną minkę, lecz serce wypełniła jej radość. Sie
dział oto przy niej jej przyszły mąż.
- Będę dla ciebie dobrą żoną.
- Ja też będę dobrym mężem. - Poruszył się na ławie jakby
w zamiarze powstania. -I dlatego powinienem pojechać spraw
dzić straże pozostawione na przełęczy.
- Sądzisz, że niektórym MacGory udało się umknąć?
- Żaden z tych, którzy nas zaatakowali, nie uszedł z życiem.
Gdy wpadliśmy potem do ich obozu, nie zastaliśmy w nim ży
wej duszy. Nie można jednak wykluczyć, że została w obozie
jakaś ich część i ci pierzchli, ujrzawszy, że się zbliżamy. Im dłu
żej o tym myślę, tym bardziej w to wątpię. Nie oznacza to jed
nak, że możemy osłabiać naszą czujność. Mogą zagrozić nam
inne klany. Potrzebujemy wojowników.
RS
- Nie mamy złota, żeby im zapłacić.
- Nie myślałem o najemnikach, tylko o mężczyznach zwią
zanych mocniejszymi więzami z naszym klanem.
- Naszym klanem - z lubością powtórzyła Kara. - Serce top
nieje mi ze szczęścia, gdy tak mówisz.
Powiódł wzrokiem po roześmianych twarzach biesiadników.
- Nigdy nie sądziłem, że znajdę miejsce, w którym już po
kilku dniach czułbym się jak w rodzinnym domu. - Pewnego
dnia będzie musiał sprawdzić, jak Janet ułożyła sobie życie, do
dał w duchu.
Nagle poprzez ogólny harmider przebił się czyjś przeraźliwy
krzyk.
Mężczyźni poderwali się miejsc, instynktownie chwytając za
broń.
- To Fergie! - ktoś krzyknął.
- Kara, chodź tu natychmiast!
Kara i Duncan pobiegli razem.
Fergie, który od pewnego czasu obchodził stoły, by zamienić
kilka słów z każdym z biesiadników, leżał teraz na podłodze z
zamkniętymi oczami i bez życia.
Kara rzuciła się na kolana przy wuju i w pośpiechu trzęsą
cymi się dłońmi zaczęła rozpinać tunikę na jego piersi.
- On żyje! - zawołała po chwili. - Pomóżcie mi go zanieść
do łóżka.
Do pomocy zgłosili się wszyscy, lecz w rezultacie naczelnika
klanu przenieśli do jego komnaty Duncan i Eoin. Położywszy
go na łóżku, cofnęli się pod ścianę, ustępując miejsca kobietom.
Po chwili izba napełniła się zapachem ziół.
Duncan zamknął oczy. Prosił w modlitwie o cud.
Mijały godziny, stan zdrowia Fergiego się nie poprawił.
Wciąż nie otwierał oczu, a jego twarz o zapadłych policzkach
RS
i wyostrzonym nosie zachowała ziemistą barwę. Oddychał płyt
ko i z trudem. Poświst oddechu mieszał się z szumem ognia
i trzaskaniem bierwion na kominku.
Kara siedziała na krześle przy łóżku z oczyma utkwionymi
w twarz chorego. Inne niewiasty udały się na spoczynek. Pozo
stali tylko ona i Duncan.
Przysiadł na niskim stołku, wsparty plecami o ścianę. Mimo
tej niewygodnej pozycji zdawał się pogrążony we śnie. Musiał
być bardzo zmęczony, skoro zasnął na siedząco, pomyślała Ka
ra. Jednak ten sen nie przyniesie mu wypoczynku. Jutro mięśnie
będą bolały go jeszcze bardziej.
- Duncan - szepnęła.
Otworzył oczy i rozejrzał się po izbie.
- Co się stało? - zapytał.
- Fergie wciąż jest nieprzytomny. Idź do łóżka.
- Zostanę z tobą.
- Naprawdę nie jest to konieczne. Mogę czuwać nad nim
sama. Dostał wywar z naparstnicy, co powinno mu pomóc. Od
dawna już ma kłopoty z sercem.
Duncan zmarszczył brwi. Dźwignął się ze stołka. Jego
sztywne ruchy zdradzały fizyczny ból.
- Obudź mnie, jeśli coś się wydarzy.
- Wyzdrowieje. Takie omdlenia zdarzały się już wcześniej.
- Tak - powiedział Duncan, lecz w jego głosie nie było we
wnętrznego przekonania. - Jeśli mnie nie obudzisz, sam wstanę
o świcie.
Kara kiwnęła głową. Duncanowi przydałyby się dwie doby
nieprzerwanego snu. Odszedł, a bez niego pokój zrobił się jakiś
pusty i zimny. Przeszedł ją dreszcz i szczelniej owinęła się
kocem.
- Kara? - rozległ się chrapliwy głos Fergiego.
- Tak? - Chwyciła go za lodowatą dłoń. - Jak się czujesz?
RS
- Jakby w pierś kopnął mnie koń. Czy jest tu jakaś flaszka
whisky?
- Ani kropli whisky. - Sięgnęła po kubek z wywarem z na
parstnicy. Od wieków leczono tym choroby serca. - Spróbuj
wypić łyk.
Fergie skrzywił się, lecz posłusznie zażył lekarstwo. Zamiast
ucieszyć się z tego powodu, Kara poczuła jeszcze większy nie
pokój.
- A teraz spróbuj zasnąć. Najważniejszy jest wypoczynek.
- Muszę z tobą porozmawiać.
- Jutro.
- Teraz. - W oczach jego widać było obawę, że może nie
doczekać jutra. - Chcę powiedzieć ci, gdzie je schowałem.
- Co?
- Te kamyki.
Kara zesztywniała. Targnął nią strach.
- Drogie kamienie Duncana?
- Tak. - Zwilżył językiem wargi. - Czarny Rolly przeczytał
list.
- Ten, który był w sakiewce?
- Od dziewczyny o imieniu Janet. Wynika z niego, że Duncan
obiecał zdobyć majątek i wrócić, żeby się z nią ożenić. - Fergie
zamknął oczy. - Nie mogłem pozwolić mu stąd wyjechać.
- Och, Fergie. Zagarnąłeś cudzą własność. Jak mogłeś?
- Zrobiłem to dla ciebie i mieszkańców tej doliny.
- Kradzież pozostaje kradzieżą. Podstępem zmusiłeś go do
pozostania. - Na jej piękne marzenia padł cień.
- Zakochał się w tobie. Polubił tę dolinę i jej mieszkańców.
Czuje się szczęśliwy. Tamta dziewczyna nie zapewniłaby mu te
go wszystkiego.
- Być może, ale muszę mu o wszystkim powiedzieć.
- Dlaczego? - Fergie próbował podnieść głowę z poduszki.
RS
Kara delikatnym gestem przykazała mu, by tego nie robił.
- Nie przejmuj się, Fergie, Odpoczywaj. Nie będziemy już
o tym rozmawiać.
- Zrobiłem to dla ciebie.
- Wiem - powiedziała głosem nabrzmiałym czułością. Czy
szczerze mogła potępić go za ten czyn? Gdyby Fergie nie do
puścił się kradzieży, nie zdobyłaby miłości Duncana. Serce pę
kało jej z bólu, bo wiedziała, co musi zrobić. Duncan cenił sobie
honor ponad wszystko. Nie mogła oprzeć ich wspólnego życia
na kłamstwie. Nawet gdyby to oznaczało utratę ukochanego.
Duncan wpatrywał się w kupkę drogocennych kamieni, które
przed chwilą Kara wsypała mu na dłoń z płóciennego woreczka.
Błyszczały niczym krople krwi. Krwi, którą wytoczono zeń,
zmieniając całe jego życie.
A teraz nastąpiła kolejna odmiana.
- Powiedziałam Czarnemu Rolly'emu, że los nam cię zesłał
jako naszego zbawcę. Pragnąc dowiedzieć się o tobie więcej,
przeszukał twoje rzeczy. Kiedy przeczytał list Janet...
- Fergie, zdaje się, wspominał, że żaden z Gleanedinów nie
potrafi czytać.
- Rolly to MacHugh. Uczył się za młodu u zakonników w
opactwie. Bojąc się, że nas opuścisz, zabrał list i klejnoty i prze
kazał je Fergiemu, gdy ten wrócił z polowania. Fergie ukrył to
wszystko w skrytce w rękojeści miecza. - Powiedziała to ze
wzrokiem wbitym w ziemię.
- Prosiłem Boga, by nie pozwolił mi ich odzyskać.
Uniosła głowę, pokazując mu rozjaśnioną twarz.
- Duncanie?
- Karo. - Zacisnął dłoń z klejnotami, po czym objął i przy
garnął ukochaną. - Pragnę pozostać z tobą. Pragnę tego ponad
wszystko na świecie. Ale muszę jechać. Wiesz o tym.
RS
Wsparła czoło o jego pierś.
- Tak. - Wstrząsnął nią dreszcz, który przeniknąwszy weń,
zdawał się rozszarpywać go na kawałki.
Czy można umrzeć ze smutku?
- Przysięgam, że powrócę. Jeśli Janet wyszła za innego,
wtedy będę zwolniony z przysięgi i...
Położyła mu palec na wargach.
- Sza. Proszę, nie obiecuj tego, czego nie będziesz mógł do
trzymać. '
- Och, dlaczego nie wrzuciłaś ich do jeziora?
Spojrzała mu prosto w oczy.
- Chciałam, ale nie mogłam oprzeć naszego wspólnego ży
cia na kłamstwie. Nawet gdybyś ty się o tym nigdy nie miał
dowiedzieć, ja bym wiedziała.
Skinął głową.
- Zakochałem się w dziewczynie o szlachetnym sercu. - Po
gładził ją delikatnie po policzku. - Jeśli Janet znalazła sobie in
nego, wrócę.
Jadąc, rozglądał się po znajomej okolicy. Nic tu się nie zmie
niło przez te trzy lata. Na szczycie wyniosłego wzgórza wznosił
się zamek Threave. Niżej rozciągały się pola i pastwiska, okryte
teraz cienką warstwą śniegu. Mimo to znać było, że dobry go
spodarz sprawuje tu pieczę nad wszystkim. Chaty dzierżawców
i wyrobników tłoczyły się u stóp wzgórza. Ściany ich dopiero
co pobielono wapnem, a strzechy starannie połatano, niektóre
zaś były całkiem nowe. Zamiłowanie kuzyna Nialla do porząd
ku było powszechnie znane.
Duncan wstrząsnął się na myśl o zbliżającej się chwili spot
kania z człowiekiem, który uczynił z jego życia piekło, i z ko
bietą, której przyjaźń pozwoliła mu przetrwać.
Przejechał pod uniesioną kratą we wrotach twierdzy i znalazł
RS
się na kamiennym zamkowym dziedzińcu. Gdy ściągnął wodze
przed strzelistą wieżą, wybiegł ze środka młodzieniec o rumia
nej twarzy i wyglądzie pazia czy giermka.
- Czy zastałem kuzyna Nialla? - spytał go Duncan.
- Ależ to rycerz Duncan we własnej osobie. Wracasz żywy
i cały, panie. Pamiętasz mnie, Harry'ego?
- Owszem, lecz gdy wyruszałem na wyprawę krzyżową, by
łeś nieco mniejszy.
- Wiele zmieniło się przez te trzy lata.
- Były jakieś śluby? - spytał Duncan z nadzieją.
- Nawet kilka.
- Duncanie, czy to naprawdę ty? - Szła ku niemu miaro
wym krokiem niewiasta. Była ubrana ciepło i bogato, a poły jej
długiej peleryny ciągnęły się po ziemi. Na szyi miała drogocen
ny naszyjnik, którego kamienie mieniły się w słońcu. Głowę
przepasywała jej złota obręcz, podtrzymująca zwisający z tyłu
długi welon.
- Janet?
- Tak, to ja. - Uśmiech sprawił, że na policzkach pojawiły
się dołeczki. Oczy spoglądały ciepło i życzliwie.
- Minęło tyle czasu - westchnął Duncan.
- Pełne trzy lata. Och, Duncanie, tak długo nie wracałeś, iż
zaczęłam się już liczyć z twoją śmiercią.
Otworzył ramiona, a ona, jak to było niegdyś w ich zwycza
ju, wtuliła się w nie ufnie. Była wyższa od Kary i pełniejsza,
jednak nie poczuł żadnego wewnętrznego poruszenia. Jego
umysł i serce wypełniała bez reszty mieszkanka zagubionej
wśród gór doliny, pogańska księżniczka.
Janet wyswobodziła się z jego objęć.
- Wydajesz mi się jakby wyższy i bardziej rozrosły w ra
mionach.
- Ciągła walka i trudy fizyczne rzeźbią ciało.
RS
Wstrząsnęła się.
- W każdej wieczornej modlitwie prosiłam Boga, by po
zwolił ci wrócić do nas.
- A ja umierałem ze strachu, że znudzi ci się czekanie i znaj
dziesz sobie innego - powiedział tonem, który tylko w intencji
miał być żartobliwy, a faktycznie zabrzmiał niemal błagalnie.
- Niepotrzebnie się lękałeś. Związaliśmy się umową. Och,
Duncanie, tak się cieszę, że znów mogę na ciebie patrzeć i roz
mawiać z tobą. Witaj w domu.
Machinalnie obrzucił spojrzeniem twierdzę. Nie miał poczu
cia, że patrzy na swój dom. Na dziedzińcu przybywało widzów
i ciekawskich. Niektórzy z nich spoglądali nań jak za dawnych
czasów, widząc w nich syna ladacznicy i szczęśliwego łowcę.
To nie jest moje miejsce! - wykrzyknął Duncan w duchu.
- Duncanie, udało ci się zdobyć majątek? - spytała szeptem
Janet.
- Tak - odparł głucho. - Dotrzymałem obietnicy.
- Nigdy nie wątpiłam w twoje słowo. - Nagrodziła go ciep
łym uśmiechem. - Ojciec posinieje z wściekłości. - Zachicho
tała. - Modliłam się o ten dzień. Tęskniłam za tobą. Musimy
porozmawiać ze sobą na osobności. Nasze plany...
- Laird Niall oczekuje - zameldował grubym głosem do
wódca zamkowej straży. Duncan dobrze pamiętał, jak niegdyś
był przez niego chłostany po każdym uchybieniu podczas żoł
nierskich ćwiczeń.
- Chciałabym najpierw porozmawiać ze swoim narzeczo
nym - zwróciła mu uwagę Janet.
Mangus skrzywił usta.
- Laird powiedział, bym przyprowadził go natychmiast.
Janet westchnęła i poddała się.
Duncan wspiął się po kamiennych schodach i przez wysokie,
nabijane ćwiekami drzwi wszedł do wielkiej sali. Był czas obia-
RS
du i służba roznosiła pełne półmiski. Szeleścił tatarak pod sto
pami, wydzielając miłą woń. Na ścianach wisiały barwne gobe
liny, mieniące się żywymi kolorami w świetle licznych pochod
ni. Biesiadnicy jednak siedzieli sztywno i wydawali się znudze
ni.
- A więc udało ci się wrócić. - Niall Leslie nigdy nie mówił
głośno. Mimo to był słyszany przez wszystkich. Teraz też ze
brani zamilkli i spojrzeli ku drzwiom, przez które dopiero co
wszedł Duncan w towarzystwie Janet.
Duncan wyprostował się i ruszył ku szczytowi stołu. Idąc,
czuł na sobie zaciekawione spojrzenia biesiadników.
Laird miał krótko przycięte, posiwiałe włosy.
- Zdobyłeś, Duncanie, co zamierzałeś zdobyć, czy też wra
casz jako nieudacznik i pechowiec? - spytał Niall, od razu prze
chodząc do rzeczy.
Duncan cisnął na stół sakiewkę z klejnotami. Uczuciu ponu
rej satysfakcji towarzyszyło dojmujące poczucie utraty.
Laird rozsupłał węzeł i z ciekawością zajrzał do środka.
- Hmm - mruknął i spojrzał na Duncana i Janet z takim wy
razem twarzy, jakby patrzył na dwie pluskwy łażące po czystym
prześcieradle. Rysy jego twarzy przywodziły na myśl drapież
nego ptaka, a zimne bladoniebieskie oczy zdawały się być ka
wałkami lodu. - A zatem zanosi się na weselisko?
Duncan głęboko odetchnął.
- Tak - odparł, pokładając całą swą ufność w Bogu.
RS
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
W dzień wigilijny rozszalała się zadymka, lecz mimo to mie
szkańcy Edin wybrali się do lasu po świąteczne drzewko, brnąc
przez kopny śnieg. Wrócili zmęczeni, lecz radośni i dumni,
z twarzami zarumienionymi od mrozu. Kobziarze chwycili za
instrumenty i wielki hol wypełniła hałaśliwa muzyka. Drzewko
przy zachowaniu stosownego ceremoniału zostało złożone na
palenisku kominka.
Otoczona przez rozweselonych pobratymców, Kara dzieliła
ich radość i szczęście. Wszystkie te dobrze jej znane dźwięki,
obrazy i zapachy czasu świąt koiły jej zbolałą duszę. Z ulgą
przyjęła fakt, że może odwrócić myśli od własnych trosk i zająć
się tysiącem innych spraw. Musi nauczyć się żyć bez Duncana.
Czyż zresztą pozostawał jej jakiś inny wybór?
- Sala wygląda wspaniałe - ocenił jej wysiłki Fergie.
Kara uśmiechnęła się, spojrzawszy na zdobiące powałę
wieńce z jedliny. Z kolei na ścianach wisiały dekoracje z blusz
czu i ostrokrzewu, na stole zaś leżały gałązki ciemnozielonego
cisu upstrzonego czerwonymi koralami owoców.
- Mnie też się podoba.
- Mamy za co dziękować.
- Tak - uścisnęła starca, szczęśliwa, że wyczuwa pod jego sza
tami wciąż jeszcze twarde mięśnie. - Wypełnia mnie wdzięczność,
że wróciłeś do zdrowia.
RS
- A ja raduję się, że MacGory przestali nam zagrażać. Gdy
by tylko...
- Nie mówmy o tym, Fergie - poprosiła szeptem. - Duncan
wróciłby już, gdyby był wolny.
- Może byłoby lepiej, gdyby w ogóle się nie pojawił.
- Wtedy dzikie wrzaski MacGorych rozbrzmiewałyby dziś
w tej wieży.
Fergie odchrząknął,
- Może to i prawda, lecz...
- Nie psujmy najpiękniejszych dni w roku bezużytecznymi
żalami. Siadaj i zapomnij o przeszłości. Niebawem zaczną się
śpiewy.
Gdy zajęli miejsca, na środek sali wystąpili chłopcy, wybrani
na tę okazję ze względu na wyjątkową słodycz swych głosów.
Ubrani w długie białe koszuliny i wysokie kapelusze, zaintono
wali pierwszą z tradycyjnych pieśni.
Śpiew umilkł, a wtedy najwyższy z chłopców schylił się nad
stojącą przy kominku kołyską i wyjął z niej maleństwo, dziecko
Brighde, symbolizujące w tym przedstawieniu Boże Dzieciątko.
Owinąwszy je w skórę jagnięcia, obszedł z nim, kierując się za ru
chem słońca, trzy razy salę, podczas gdy chłopcy śpiewali kolędy.
Położony na powrót do kołyski Donnie zaniósł się płaczem. Był
zbyt mały, by rozumieć i cieszyć się tym, co przynosił mu w ofierze
lud górskiej doliny. A były tam plastry miodu i słodkie ciasta droż
dżowe, rzeźbione w drewnie koniki i wełniane buciki dziecięce.
W pewnym momencie umikł, jakby pojął ważność chwili.
Wzniesiono napełnione winem puchary. Dziękowano starym
bogom i nowemu Bogu za pomyślnie zakończony rok. Potem
były uczta, tańce, zabawy i gry. Radośnie upłynął dzień. Pod
wieczór przestał sypać śnieg i niebo się rozpogodziło.
Dzień ten rozpoczął całotygodniowe uroczystości. Kara zwi
jała się jak w ukropie, doglądając przygotowania posiłków,
RS
organizując zabawy dla dzieci czy wreszcie tańcząc do upadłego
i zaśmiewając się do łez. Późnymi wieczorami jednak, gdy leżała
już w łóżku, wpatrywała się w ogień płonący na kominku. Nigdy
nie udało się jej ujrzeć wytęsknionej postaci. Duncan musiał po
ślubić swoją Janet, gdyż inaczej by już wrócił, przekonywała samą
siebie, pragnąc trzeźwą oceną sytuacji zagłuszyć ból serca.
Zanurzała twarz w poduszkę i błagała o łaskę snu. Ale nawet
sen nie przynosił ulgi, gdyż wówczas śniła o Duncanie. Wracała w
snach do nocy, którą spędzili razem, a były to wizje żywe i bardzo
wyraziste. Budziła się zlana potem, podniecona i boleśnie rozcza
rowana faktem, że nie odnajduje przy sobie ukochanego.
Ostatniego dnia starego roku wyglądała jak po ciężkiej cho
robie. Miała zapadnięte, podkrążone oczy i ledwie powłóczyła
nogami. A jednak opuściła wieżę wraz z innymi, niosąc pochod
nie na wysokich tyczkach. Obeszli jezioro w intencji odegnania
złych duchów i zapewnienia sobie pomyślności na rok następny.
Zawodziły kobzy, dając odpór poświstom północnego wiatru,
zacinającego śniegiem. O północy zapalono pochodnie i ufor
mowano magiczny krąg. Żadna z pochodni nie zgasła, co po
czytano za dobrą wróżbę.
Mając przed sobą perspektywę kolejnej pełnej udręk nocy,
Kara zdecydowała się zejść do sali, by podrzucić drew do ognia.
W każdym z okien paliła się świeca. Był to wypróbowany spo
sób, by pokrzyżować szyki Złemu, gdyby zamyślał wślizgnąć
się do środka.
Przez jakiś czas dotrzymywali jej towarzystwa Eoin, Fergie
i Czarny Rolly. Zapomniała o własnych smutkach, słuchając ich
opowieści o wydarzeniach sprzed wielu lat, a nawet szczerze się
ubawiła za sprawą Fergiego. Opowiedział, jak to podczas pew
nego wieczoru przyszło mu udawać byka. Okryty skórą, z ro
gami przyczepionymi do głowy, wiódł orszak od zagrody do za
grody. Tam wspinał się na słomiany dach i odgrywał przedsta-
RS
wienie, bodąc rogami i rycząc. Inni chłopcy udawali, że walą
go kijami, poskramiając bestię. Gospodarze nie szczędzili na
pitku i poczęstunku. W końcu od piwa mocno zaszumiało im w
głowach. Gdy więc wdrapali się na dach ostatniej chaty, Fergie
stracił równowagę. Spadł przez otwór odprowadzający dym
wprost do paleniska. Potem przez całe tygodnie gospodarz nie
mógł pozbyć się swądu spalonej skóry.
Kara śmiała się razem z innymi i z tym większą chęcią wy
słuchała kolejnych opowieści. Mężczyźni w końcu poczuli się
zmęczeni i każdy udał się do siebie. Pozostała sama z własnymi
myślami.
Szybko doszła do wniosku, że przeszłość bardziej ją pociąga
niż przyszłość. Skupiła się na chwilach spędzonych z Dunca-
nem. Przypomniała sobie, jak wspaniale się im tańczyło podczas
święta Samhuum; wróciła także pamięcią do wielu innych
wspólnie spędzonych chwil. Ukołysana szumem ognia na ko
minku, zapadła w stan pośredni między jawą a snem.
- Kara?
Wzdrygnęła się i otworzyła oczy. Stał nad nią Eoin i było to
czymś niezwykłym. Przecież udał się na spoczynek.
- Coś się stało?
- W pewnym sensie tak. Zauważono konnych na zboczu,
już w obrębie doliny.
Serce skoczyło jej do gardła.
- Ilu?
- Około pięćdziesięciu, może więcej.
Opuściły ją siły. Strach całkiem ją sparaliżował.
- Najeźdźcy?
- Nie. Strażnicy daliby znać, gdyby przełęcz została wzięta
szturmem. Tamci jadą powoli, nie kryjąc się, jakby czuli się za
proszonymi gośćmi.
- Może to ojciec Luthais, choć on zawsze przybywa sam.
RS
- Sądzę, że powinnaś obmyć sen z oczu i przebrać się w no
wą suknię, bo ta jest pognieciona.
Miał rację. Uścisnęła mu ramię i pospieszyła do siebie na gó
rę. Na łóżku leżała powłóczysta zielona szata, którą zamierzała
włożyć na dzisiejsze święto, ale z jakichś przyczyn zaniechała
tego. Przebrała się w jednej chwili. Powita godnie szlachetnego
kapłana, drogiego jej sercu.
Zaledwie zdążyła zbiec po schodach, gdy rozległo się walenie
do drzwi wejściowych. W sali oczekiwali gości wszyscy miesz
kańcy wieży. Każdy był ciekaw, kto pierwszy przekroczy próg
w dzień Nowego Roku, bo od tego zależało, jaki będzie ten nad
chodzący rok.
Fergie wolnym krokiem podszedł do drzwi i odsunął rygiel.
Najpierw wdarł się do środka podmuch wiatru, ciskając płat
kami śniegu. Następnie wkroczył mężczyzna owinięty grubą pe
leryną. Nasunięty głęboko na czoło kaptur przesłaniał mu obli
cze, lecz z uwagi na wysoki wzrost i potężną posturę nie mógł
być ojcem Luthaisem.
- Ależ zimnica - huknął wesołym głosem, po czym otrząs
nąwszy się niczym pies, który właśnie wyskoczył z wody, zrzu
cił pelerynę.
- Duncan! - wykrzyknęła Kara. - To ty?
- To ja. - Wychłostana mroźnym wiatrem czerwona twarz
skrzywiła się w uśmiechu. - Trochę skostniały, ale żywy.
- Duncanie! - Przypadła do niego tak gwałtownie, że aż się za
chwiał i cofnął o krok ku innym, którzy wkroczyli do holu za nim.
- Spokojnie, najdroższa. - Uściskał ją z taką mocą, że przez
chwilę czuła się niczym w objęciach niedźwiedzia, - Jeszcze
zniszczysz podarek, który ci przywiozłem.
- Ty jesteś najmilszym mi podarkiem. - Przywarła do niego.
- Co z Janet?
- Później. O wszystkich porozmawiamy w stosownym cza-
RS
sie. - Pogładził ją po włosach. - Najpierw muszę zatroszczyć
się o naszych ludzi.
- Naszych ludzi? - powtórzyła Kara. Spojrzała mu przez ramię
i zobaczyła tłum ciemno odzianych mężczyzn. - Kim oni są?
- MacLellanowie - odparł z nutą dumy w głosie. - Prawie set
ka chłopów na schwał przybyła tu wraz ze mną, aby przekonać się
na własne oczy, czy w dolinie Edin da się żyć. Ma się rozumieć,
o ile dostaniemy od was pozwolenie na osiedlenie się tutaj.
- A więc chcesz tu zostać? - spytała, nie dopuszczając jesz
cze do siebie myśli, że jej marzenia właśnie się spełniają.
- O ile mnie zechcesz - powiedział, ona zaś po raz pierwszy
wyczuła w jego głosie niepewność.
- O ile? Och, Duncanie, dlaczego mnie dręczysz...
- Oczywiście, że cię zechce - zakończył za nią Fergie.
- Oczekiwaliśmy ojca Luihaisa z Kindo...
- I doczekaliście się, bracia i siostry. - Zza pleców dwóch
postawnych i mocarnych mężczyzn wyłonił się filigranowy, mi
zernej budowy kapłan. - Nie przesadzę, jeśli powiem, że zosta
łem porwany. Twój rycerz zapukał do drzwi mojego kościoła
i powiedział, czego ode mnie chce. Gdy usłyszałem, ze mam
wam udzielić ślubu, od razu sięgnąłem po zimową szubę. Co
tam zamieć, gdy chodzi o szczęście Kary.
Uroczystość zaślubin odbyła się kilkanaście godzin później
w wielkiej sali przystrojonej bluszczem, ostrokrzewem i jemio
łą. Ceremonia łączyła w sobie elementy pogańskie i chrześ
cijańskie, co zdaniem Duncana było jak najbardziej właściwe,
zważywszy, że panną młodą była tu płomiennowłosa czarowni
ca, a panem młodym krzyżowiec.
Narzeczona ukazała się gościom w wieńcu z ostrokrzewu
i tunice z najcieńszej wełny w złocistym kolorze. Był to ślubny
dar od oblubieńca. On pięknie się prezentował w zielonym ku-
RS
braku i pludrach, a szczęście swe objawiał szerokim uśmie
chem, w którym błyskały mu białe i mocne zęby. Młodych po
łączył na całe życie ojciec Luthais, a uczynił to z właściwą mu
pogodą i świątobliwością.
- Wiosną w dolinie zbudujemy kościół - powiedział Dun-
can pod koniec toastu na cześć swej małżonki.
Kara niepewnie spojrzała na Morąg i innych gości w pode
szłym już wieku, wiernych odwiecznej tradycji.
- Nie wiem - rzekła z wahaniem.
Duncan pojął jej wątpliwości.
- Stanie na zboczu wzgórza i będzie dowodem mojej wdzięcz
ności za to, że Bóg pozwolił mi trafić do tej doliny. Dawne miejsca
kultu pozostaną nietknięte. Ogniska wciąż będą mogły płonąć pod
czas świąt Beltane i Samhuinn. W ten sposób każdy będzie miał
swoje święte miejsce.
Morąg prychnęła.
- Rozważny i zacny z ciebie młodzieniec, ale jesteś z dale
kich stron. - Szczelniej owinęła się opończą i przesunęła bliżej
kominka. - Przyjdzie wiosna, to zobaczymy.
- Bardzo dobry pomysł - rzekł Fergie, po czym pokazał wzro
kiem na barczystych MacLellanów, którzy zdążyli już wejść w ko
mitywę z rudowłosymi Gleanedinami. - Aż miło patrzeć na tę bandę.
- Zdaje się, że dziewczęta uważają tak samo - rzekła Kara,
obserwując niewiasty zachowujące się jak te muchy zwabione
zapachem miodu. - Nadejdzie wiosna, a kościół będzie po
trzebny chociażby na śluby.
.- I chrzciny - dodał ojciec Luthais.
Kara poczuła gorący oddech Duncana na swoim uchu.
- Chodźmy - usłyszała jego szept.
- Ale nie zjadłeś jeszcze tego, co masz na talerzu.
- Nie jestem głodny... przynajmniej jeśli mowa o głodzie
żołądka.
RS
Uświadomiła sobie, że ona też nie jest głodna w tym sensie.
Wyczekali chwili, gdy, zdawało się, nikt ich nie obserwował
i wymknęli się na schody. Byli już na pierwszym podeście, gdy
głośne okrzyki zdradziły, że zauważono ich ucieczkę.
- Biegiem - rozkazał Duncan.
Zebrawszy spódnicę, Kara ruszyła śmigłym krokiem. Dun
can brał naraz po dwa, trzy stopnie. Pogoń zbliżała się, lecz im
udało się wpaść do komnaty i zasunąć rygiel. Po chwili czyjeś
pięści załomotały o drzwi.
- Wpuście nas - zażądano.
- Nigdy w życiu - odkrzyknął Duncan. - Wracajcie do sali
i uraczcie się miodem za nasze zdrowie.
Zaczęły się sarkania i protesty. Trwały kilka minut. Było to
zgodne z obrzędem pokładzin i jak było do przewidzenia, skoń
czyło się ustępstwem tamtej strony.
Padłszy na łóżko, Kara zanosiła się od śmiechu.
- Naprawdę bałam się, że nas złapią.
- Niepotrzebnie. - Rozciągnął się przy niej. Ciężko od
dychał. - Zbyt mocno pragnąłem im uciec.
Napotkała jego wzrok. W oczach malowała się namiętność
i tęsknota. Serce zaczęło jej szybciej bić.
- Trudno mi wprost uwierzyć, że jesteś tu ze mną.
Położył dłoń na sercu w geście przysięgi.
- Jestem. Prawdziwy i cały twój.
- A co z Janet?
Westchnął.
- Wstąpiła do klasztoru.
- Co? Opowiedz mi o wszystkim. - Pożerała ją ciekawość.
Przekręcił się na bok i podparł głowę zgiętą w łokciu ręką.
- Jest w całej tej historii również coś zabawnego. Wkrótce
pa tym, gdy wyruszyłem na wyprawę krzyżową, Janet uświado
miła sobie, że darzy mnie miłością wyłącznie siostrzaną. Serce
RS
jej należało do Chrystusa. Jej ojciec nie chciał nawet o tym sły
szeć. Powołał się na nasze wzajemne przyrzeczenie, widząc w
nim usprawiedliwienie dla swego sprzeciwu. Rzecz niepraw
dopodobna, ale był rad z mojego powrotu. Przez kilka dni ja
i Janet, bojąc się zranić jedno drugiego, udawaliśmy, że pragnie
my się pobrać. Wyczuwając jej zmartwienie i smutek, dotąd za
rzucałem ją pytaniami, aż podzieliła się ze mną tajemnicą swego
serca. Wyobraź sobie naszą radość z odkrycia, że żadne z nas
nie chciało tego ślubu. - Roześmiał się.
- Draniu. Dlaczego od razu nie wróciłeś do mnie?
- Musiałem wpierw uregulować sprawy majątkowe. Odziedzi
czyłem po rodzicach dom i włości. Wymieniłem to na brzęczącą
monetę oraz stado owiec i bydła, które przypędzę tu wiosną.
- A skąd wziąłeś tych dorodnych MacLellanów?
Duncan roześmiał się.
- Tylko nie waż się strzyc ku nim tymi swoimi złotymi ocza
mi. Pamiętaj, że jesteś mężatką. Jeśli zaś chodzi o moich towa
rzyszy, to kiedy usłyszeli, że odnalazłem dolinę pełną pięknych
panien, zapragnęli jechać ze mną. To dobrzy wojownicy, szuka
jący swojego miejsca na ziemi, gdyż żaden z nich nie miał
szczęścia urodzić się jako pierworodny.
- Uważam, że nie będą mieli większych kłopotów ze zna
lezieniem sobie żon. - Wsunęła dłoń pod jego koszulę. - Dzię
kuję za piękną suknię. Przykro mi, że nic nie mam dla ciebie.
Nie wiedziałam, że przyjedziesz.
- Sama jesteś najwspanialszym darem. Mam twoją miłość
i twoje zrozumienie. Twoją wiarę i twoją ufność. A tej nocy, za
chwilę, będę miał twoje ciało. I tak już pozostanie na zawsze.
Pocałowała go w same usta.
- Tak, Duncanie, miłość jest najcudowniejszym darem,
a moja miłość do ciebie nigdy nie wygaśnie.
RS