C.C. MacApp
Świat bez słońca
1
M
ajor Vince Cullow zachował się prawie niegrzecznie, stanowczym ruchem odsunął wyciągniętą
ku niemu rękę pielęgniarki.
- Dziękuję pani - mruknął. - Nie jestem jeszcze na tyle ślepy, żebym nie mógł bez pomocy zejść
po schodach.
Ani na tyle stary, pomyślał z irytacją, żeby ładna młoda dziewczyna musiała mnie traktować jak
niedołężnego dziadka.
Jednakże pokonanie kamiennych stopni okazało się dlań zadaniem naprawdę trudnym. Uznał, że
odrętwienie stóp może być kolejnym skutkiem działania owego wirusa pozaziemskiego.
Zeszli na niższe piętro i skręcili w długi korytarz, przesycony wonią eteru, izopropanolu i jakichś
innych, bardziej wyszukanych medykamentów. Wstydząc się, że przed chwilą był tak szorstki wobec
pielęgniarki, Cullow powiedział do niej:
- Myślałem, że w tym szpitalu przestrzega się bardziej rygorystycznie godzin wizyt.
- To generał, proszę pana - odparła konspiracyjnym tonem. - Nakazali mi, żebym nie wspominała
o tym nikomu oprócz pana.
- Aha - mruknął Cullow. Zaczął się zastanawiać. Czy czekają mnie teraz odwiedziny innych
wysokich rangą wojskowych, którzy będą chcieli mi się przyjrzeć, zanim zostanę odesłany do któregoś
z położonych na peryferiach szpitali, abym tam wyzionął ducha? Domyślał się, że stanowi
cenny swojego rodzaju eksponat - był pierwszym Ziemianinem, który zaraził się pozaziemską chorobą.
- Tutaj, proszę pana. - Pielęgniarka otworzyła jakieś drzwi i usunęła się na bok, żeby zrobić
przejście, po czym bezszelestnie zamknęła drzwi za jego plecami.
Cullow spojrzał na mężczyznę siedzącego na krześle obok starannie zaścielonego pustego łóżka.
- Tom! - wykrzyknął. - Myślałem, że jesteś na Plutonie!
Tom Fieser wstał z krzesła, wyciągnął rękę i podszedł do Cullowa.
- Jeszcze niedawno byłem - przyznał - ale Nessanie pomogli mi wrócić na Ziemię na pokładzie
jednego ze swoich statków. Drogę z Plutona na Ziemię przebyłem w ciągu zaledwie dwudziestu minut!
Vince zamrugał mimo woli. Poczuł ukłucie zazdrości.
- A więc w końcu wpuścili na pokład jakiegoś Ziemianina - powiedział. - Dowiedziałeś się czegoś
ciekawego? Czy nie zamierzają…
Fieser pokręcił głową.
- Byli bardzo uprzejmi, ale zadbali o to, żebym nie zobaczył niczego, co ma istotne znaczenie -
odparł. - Nie sądzę, by w najbliższej przyszłości zechcieli nam zdradzić tajemnice napędu
nadświetlnego. - Przyglądał się Cullowowi z dziwnym wyrazem twarzy. - Czy twoja katarakta się
pogarsza?
- Tak. - Vince przesłonił ręką prawe oko i popatrzył na przyjaciela. - Z trudem cię rozpoznaję,
a drugie oko pogorszyło się z 20/40 na 20/60. Ale nie to doprowadza mnie do szału. Lekarze nie chcą
nawet rozmawiać o ewentualnej operacji!
- A twoja skóra? Pojawiło się na niej coś nowego?
Vince utkwił wzrok w twarzy Fiesera.
- Sądziłem, że to miała być ścisła tajemnica - odezwał się w końcu. - Ale skoro już wiesz. Tak.
Czuję, jak skóra uciska moją twarz i szyję. A poza tym podsłuchałem, co mówili w laboratorium
medycznym dwaj technicy. Podobno w błękitnym świetle zaczynają być widoczne pierwsze plamy.
- Z czasem staną się coraz większe i wyraźniejsze - powiedział Fieser.
Vince uważnie przyglądał się generałowi przez jakąś minutę, a potem powoli podszedł do łóżka
i usiadł na nim.
- Rozumiem - mruknął. - Twoja wizyta ma jakiś związek z moją chorobą? Czyżby zaraził się jeszcze
ktoś inny?
- Nie - odparł Fieser. - Nikt spośród ludzi poza tobą. -Przeszedł powoli przed siedzącym
przyjacielem. - A zresztą, Nessanie nie chcieli mówić o niczym innym oprócz twojej kuracji. Mój
dyżurny lekarz na Plutonie wysłuchał doniesień o stanie twojego zdrowia, o gorączce i nudnościach,
o początkach katarakt i o tym, co dzieje się z paznokciami.
Vince odruchowo wyciągnął ręce i zaczął się im przyglądać. Jego paznokcie były nieprzezroczyste
i miały mleczno-białą barwę.
- Nessanie znają tę chorobę - ciągnął Fieser. - Wywołuje ją wirus, który atakuje większość żywych
białek. Stan twoich oczu będzie się stopniowo pogarszał, aż w końcu zupełnie oślepniesz. Twoja skóra
straci elastyczność i przybierze białą barwę. Jeżeli wirus się zadomowi w czyimś organizmie, szuka
światła. Właśnie dlatego skupia się przede wszystkim w soczewkach oczu. Cierpisz na coś, co nie jest
zwyczajną kataraktą, lecz tylko wygląda tak samo. - Przerwał i przez chwilę wpatrywał się w twarz
Vince’a. - Jeżeli pozwolimy chorobie się rozwijać, doprowadzi do twojej śmierci. W ciągu roku twoje
organy wewnętrzne przestaną pracować. Nessanie uprzedzają, że ostatnie stadia choroby są najgorsze.
Cullow siedział nieruchomo i milczał. Nie usłyszał niczego, co by go zdziwiło. Od dawna
to przeczuwał, był tego niemal pewien. A jednak, tak zupełnie oślepnąć.
Raptem coś sobie skojarzył i w nagłym przypływie nadziei poderwał się na nogi. Podbiegł
do Fiesera i chwycił go za ramię.
- Powiedziałeś: „jeżeli”! - wykrzyknął. - Czy Nessanie mogą mnie wyleczyć? Czy zechcą?
Tom zwlekał dość długo z odpowiedzią.
- Nie, Vinsie - odezwał się w końcu. - Nessanie nie umieją cię wyleczyć. Znają jednak kogoś, kto
może to potrafi. -Uwolnił ramię, podszedł do jedynego okna w pomieszczeniu i przez blisko minutę
wpatrywał się we wręcz zbyt starannie utrzymane trawniki i żywopłoty, po czym odwrócił się
w stronę Cullowa. - Nie wiem, jaką podejmiesz decyzję, ale gdybym się znalazł na twoim miejscu, nie
wahałbym się nawet przez ułamek sekundy. Nessanie mogą na pewien czas powstrzymać rozwój twojej
choroby. Co więcej, złożyli mi pewną propozycję. Oberwę za to, że pominąłem Najwyższe Dowództwo
i przyszedłem z nią od razu do ciebie, ale mam nadzieję, że jakoś sobie z tym poradzę. Ta propozycja
brzmi następuj ą-co: jeżeli się zgodzisz wykonać dla nich pewne zadanie, przewiozą cię do miejsca,
gdzie możesz zostać wyleczony. Obiecali, że wszystko zorganizują i pokryją wszelkie koszty.
Oszołomiony Vince wpatrywał się w Fiesera, jakby nie mógł uwierzyć własnym uszom.
- To znaczy… gdzieś, uhm, gdzieś… Tam? - wyjąkał w końcu.
Tom Fieser wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.
- Zgadza się. Tam! - Uderzył Vince’a dłonią po ramieniu. - Co za ironia, nie uważasz? Ciebie, mnie
i wszystkich pozostałych poddano tylu testom i starannie wybrano spośród tysięcy kandydatów, a teraz
się okazuje, że to właśnie ty -ponieważ jesteś chory - staniesz się pierwszym Ziemianinem, który opuści
nasz system słoneczny!
Vince poczuł, że kręci mu się w głowie. Kilka sekund się zastanawiał, czy nie jest znowu w swoim
pokoju i nie śni. Żeby to sprawdzić, złożył dłoń w pięść i trzepnął się w udo.
- Do diabła! - wykrzyknął. - Oczywiście, że się zgadzam. Co to znaczy, iż nie wiesz, jaką podejmę
decyzję? To jasne, że zrobię wszystko, czego Nessanie ode mnie zażądają. Cokolwiek. - Urwał nagle,
odetchnął głęboko i znów usiadł na szpitalnym łóżku. - No, tak, jeżeli się nad tym głębiej zastanowić,
jest jednak kilka rzeczy, których byśmy dla nich nie zrobili, prawda? Jeśli się spodziewają.
Tom przerwał mu, energicznie kręcąc głową.
- Nessanie nie mają żadnych planów dotyczących naszego systemu słonecznego lub ludzkości. Mogę
się założyć o całą emeryturę. Tak naprawdę nie liczymy się dla nich, to nie ta skala. Co więcej,
zapewnili mnie, że nie zamierzają skłaniać cię do żadnych kroków, które byłyby w najmniejszym choćby
stopniu czymś nielojalnym wobec rasy ludzkiej. To, czego chcą od ciebie, nie wiąże się w ogóle z nami.
Po prostu tak się składa, że jesteśmy obdarzeni odpowiednimi fizycznymi i umysłowymi cechami, a do
tego nie zna nas nikt oprócz nich.
- Przerwał na moment. - Przyznają, że interesuje ich także medyczny aspekt całej sprawy, ale nie
on jest dla nich najważniejszy. - Zaczął przechadzać się po pokoju. - Możliwe jednak, Vinsie, że nawet
jeśli odzyskasz zdrowie, nie zobaczysz już nigdy Ziemi. Nessanie oznajmili mi to wprost, bez ogródek.
Powiedzieli, że jeżeli zdobędziesz wiedzę o pewnych istotnych sprawach, może nie będą chcieli odwieźć
cię z powrotem do domu. Może także przydarzyć ci się coś innego. Nessanie nie ukrywali, że zagraża
ci wiele niebezpieczeństw. - Spojrzał Cullowowi prosto w oczy. - Ile czasu potrzebujesz, żeby sobie
przemyśleć to wszystko?
- Przemyśleć? - Vince wybuchnął chrapliwym śmiechem.
- Nie bądź durniem, Tomie! Kiedy mogę wystartować?
2
L
eoor, kapitan nessańskiego statku, był wysoki jak na istotę swojej rasy; niemal tak wysoki jak
Vince, który miał prawie metr osiemdziesiąt wzrostu. Trudno jednak byłoby określić jego wiek,
ponieważ wszyscy Nessanie mieli białe włosy. Na widok tych włosów - zobaczył je po raz pierwszy -
Vince doznał czegoś w rodzaju lekkiego szoku. Były krótkie, może należałoby je właściwie nazwać
sierścią, i tak poskręcane, że wyglądały jak plecionka albo dzianina. Porastały głowę, twarz Leoora
i wszystkie inne odsłonięte części ciała, jakie Cullow zdołał dostrzec. Kręcone włoski wyrastały nawet
z niewielkich zaokrąglonych uszu. Te na twarzy, chociaż gęste, sprawiały wrażenie niezwykle
delikatnych. Nessanin miał bardzo blade jasnoniebieskie oczy, Vince’a zaskoczyło jednak
przede wszystkim to, że były o wiele dłuższe niż oczy ludzkie - zaczynały się tuż obok wąskiej nasady
nosa (długiego i cienkiego), a kończyły przy brzegach szerokich policzków. Usta miał małe i gdyby nie
te policzki, jego twarz sprawiałaby wrażenie delikatnej. Czoło było chyba wysokie, choć porastające
je włosy uniemożliwiały określenie, gdzie przebiega jego granica.
Nessanie nie zaliczali się do istot potężnie zbudowanych. W porównaniu z Vince’em (który, pomimo
swojej choroby, wciąż jeszcze ważył tyle, co w czasach kiedy studiował w Akademii i grywał
w studenckiej drużynie piłkarskiej na pozycji pomocnika) Leoor sprawiał wrażenie drobnego i wątłego.
Pod białą sierścią rysowały się jednak wyraźnie ścięgna i mięśnie, a szczupłe palce sprawiały wrażenie
silnych i chwytnych.
W sumie, kiedy już Vince przyzwyczaił się do jego widoku, wręcz polubił nessańskiego kapitana.
Leoor miał bezpretensjonalny sposób bycia; bezpretensjonalny był również jego jednoczęściowy,
zapinany na błyskawiczny zamek, elastyczny biały kombinezon. Dość często wykrzywiał lekko usta
i mrugał długimi oczami - Vince domyślił się szybko, że jest to odpowiednik ludzkiego uśmiechu. Mówił
po ziemsku całkiem nieźle, prawie bez obcego akcentu, i tylko ton głosu zdradzał, że nie jest
Ziemianinem.
- Opuścimy wasz system słoneczny mniej więcej za dwie godziny - odezwał się w pewnej chwili. -
Muszę cię poprosić, żebyś do tego czasu nie odwiedzał niektórych części statku. Później będziesz mógł
chodzić, gdzie tylko zechcesz.
- Naturalnie - bąknął Vince.
Teraz, kiedy mógł przestać udawać, że wpatruje się tylko w Nessanina, zaczął się
z zainteresowaniem rozglądać po przydzielonym pomieszczeniu. Stały w nim dwa fotele, łóżko,
niewielka szafa z szufladami i małym lustrem i jakiś sprzęt -w tej chwili zamknięty - prawdopodobnie
magnetofon lub magnetowid, a może i oba urządzenia. Dwoje drzwi w ścianie naprzeciwko wejścia
mogło prowadzić do niewielkiej kuchni i łazienki.
- Uhm, nie wyczuwam żadnej różnicy w składzie powietrza - dodał po chwili. - Nessa musi być
bardzo podobna do Ziemi.
Usta Leoora wykrzywiły się w lekkim uśmiechu.
- Nasze powietrze jest trochę gęściejsze niż wasze i zawiera nieco więcej tlenu - odezwała się obca
istota. - Jednakże my, którzy odwiedzamy wasz system słoneczny i cieszymy się przywilejem lądowania
na powierzchni waszej planety, przystosowaliśmy się do waszego. Regulatory temperatury powietrza
i wilgotności w tym pokoju znajdziesz w kuchence. Możesz je ustawiać tak, jak chcesz. Możesz też
zmieniać intensywność i barwę oświetlenia.
Cullow zdążył już wcześniej zwrócić uwagę na świecący sufit. Czul się teraz trochę niezręcznie,
przez jakiś czas stal w milczeniu; potem jednak, widząc że jego gospodarz wcale nie spieszy się
z odejściem, po prostu usiadł na jednym z foteli.
- Chyba powinienem teraz poprosić cię, żebyś spoczął -zaczął niepewnie. - Ja, uhm, obawiam się, że
nieprędko nauczę się waszych zwyczajów.
Leoor usiadł na drugim fotelu.
- Sądzę, że niewiele naszych zwyczajów wyda ci się dziwnymi - powiedział. - Wasze obyczaje,
poglądy i wrażenia są bardzo podobne do naszych. Tym właśnie różnicie się od większości innych ras
zamieszkujących tę komórkę galaktyki, i to także między innymi było powodem, dla którego
postanowiliśmy nawiązać z wami kontakt.
Vince usiłował się domyślić, co w tym wypadku oznaczało słowo: „komórka”, ale nie zapytał o to
Leoora.
- Tak - odezwał się w końcu. - Tom Fieser wyjaśnił mi, że nasze rasy mają ze sobą wiele wspólnego.
Powiedział mi też, że właśnie ten fakt zdecydował o tym, iż postanowiliście wynająć mnie do tego…
co chcecie, bym zrobił…
Leoor dwukrotnie zamrugał, co chyba stanowiło odpowiednik potwierdzającego kiwnięcia głową
- W pewnym stopniu tak - powiedział. - Jednakże, jeśli chodzi konkretnie o ciebie, wzięliśmy pod
uwagę jeszcze coś innego. Gdy już przedyskutowaliśmy pomysł wynajęcia istoty ludzkiej i podjęliśmy
decyzję, zaczęliśmy się zastanawiać, co mogłoby stanowić odpowiednią zapłatę. Kiedy usłyszeliśmy
o twojej chorobie, doszliśmy do przekonania, że możemy zaproponować ci coś, co będzie miało dla
ciebie wielką wartość, a czego zapewnienie nie sprawi nam większych klo-potów. - Małe usta istoty
znów wykrzywiły się w uśmiechu. - Jak widzisz, podobnie jak wy, ludzie, umiemy i lubimy korzystać
z nadarzających się okazji.
Vince uśmiechnął się także. Zanim poznał Leoora, nie potrafił pojąć, jak Tom Fieser może tak bardzo
ufać Nessanom. Ten Nessanin nie sprawiał jednak wrażenia istoty fałszywej czy podstępnej.
- Chcemy cię prosić, żebyś nam pomógł w bardzo delikatnej sprawie związanej z osobą pewnego
przestępcy, należącego do naszej rasy… - podjął Leoor - a także istotami innych ras, które zamieszkują
tę komórkę galaktyki. Nie znają one ludzi, co w znacznym stopniu ułatwia nasze zadanie.
Leoor przerwał na chwilę. Vince, wykorzystując ten moment, zapytał:
- Przepraszam, ale co masz namyśli, mówiąc „komórka” galaktyki?
Nessanin wykonał dziwny gest przypominający pstryknięcie palcami.
- To problem natury fizycznej - odparł. - Omówimy to podczas podróży. Nie da się tej kwestii
wyjaśnić w prosty sposób od razu, ale z grubsza chodzi o to, że wszystkie obszary galaktyki, a także
całego wszechświata są oddzielone od siebie czymś w rodzaju przegród. Komórka, w której znajdują się
słońca wasze i nasze jest, generalnie biorąc, dosyć dobrze zbadana i poznana, ale nikt nie wie, jak
przedostać się do innych komórek. Przepraszam, ale nie mogę poświęcić teraz więcej czasu
na dodatkowe wyjaśnienia.
- Oczywiście - powiedział Vince, ale ton jego głosu zdradzał, że nie został do końca przekonany.
- Ponieważ istoty waszej rasy w tak małym stopniu różnią się od nas - ciągnął Leoor - doszliśmy
do wniosku, zechciej wybaczyć nam to przypuszczenie, że wasze nastawienie wobec nas będzie dość
przyjazne, bardziej przyjazne niż to, jakim by było, gdyby obie rasy dzieliły większe różnice.
Vince kiwnął głową.
- To chyba rozsądne przypuszczenie - ocenił.
Leoor znów lekko się uśmiechnął.
- Dziękuję - powiedział. - Mieliśmy nadzieję pozyskać twoją przychylność z jeszcze jednego
powodu. Wasze Słońce znajduje się w tej części komórki galaktyki, gdzie, i to już wkrótce, mogą się
pojawić istoty pewnej rasy o zaborczych zamiarach. Istoty te nie są człekopodobne i nie dysponują
techniką bardziej zaawansowaną niż nasza, ale ich imperium jest na tyle potężne, że może się stać i dla
nas, i dla was poważnym zagrożeniem. Te istoty to Chullwejowie. Kiedy się natkną na wasz system,
z pewnością zechcą go opanować, skuszeni dogodnym położeniem i zasobami rud cennych minerałów. -
Leoor jeszcze raz się uśmiechnął. - Widzisz więc, majorze Cullow, że usiłując cię zwerbować,
odwołujemy się zarówno do argumentów osobistych, jak i uczuć patriotycznych. Jeżeli zgodzisz się nam
pomóc, pomożesz jednocześnie udaremnić próbę opanowania twój ego systemu przez najeźdźców.
Spoglądając na obcą istotę, Vince poczuł, że się rumieni.
- Doceniam twoją szczerość, ale już wcześniej się zgodziłem uczynić wszystko, czego ode mnie
zażądacie - powiedział. - Rzecz jasna, są pewne oczywiste granice. W tej chwili interesuje mnie
najbardziej, czy pozostanę przy życiu wystarczająco długo, by móc wywiązać się z naszej umowy. I czy
zachowam wzrok, bez tego bowiem trudno mi będzie to zrobić.
Leoor uniósł rękę i wykonał w powietrzu nieokreślony gest.
- Gdybym ci mógł dać pełną gwarancję w tej sprawie, uczyniłbym to bez wahania. Mogę ci tylko
powiedzieć, że na chorobę, którą się zaraziłeś, cierpiały także istoty mojej rasy i udawało się ją
całkowicie uleczyć. Niestety, nasi lekarze tego nie potrafią. Mogą na pewien czas spowolnić tempo jej
rozwoju i powiedzieli mi - zastrzegając się, jak to czynią zwykle, iż nie mają co do tego stuprocentowej
pewności - że twoja przemiana materii właściwie nie różni się od naszej. Powiem ci więc, co możemy
zrobić. Obierzemy bardzo nietypowy kurs i przewieziemy cię w pewne miejsce, gdzie ktoś będzie
umiał dokonać operacji twoich oczu i przywrócić ci zdrowie. To nie przypadek, że w tym samym
miejscu będziesz mógł wykonać dla nas to zadanie. A przynajmniej będziesz mógł tam zacząć. -
Westchnął zupełnie jak człowiek. - Nie jest to z pewnością przyjemne miejsce, chociaż mieszkańcy
dysponują zaawansowaną techniką. Prawdę mówiąc, stanowi ono bazę zaopatrzeniową wszelkiego
rodzaju przestępców i banitów, a także teren, na którym agenci pewnych mocarstw prowadzą nielegalne
albo podejrzane interesy, a od czasu do czasu toczą między sobą zaciekle walki. - Znowu się uśmiechnął
po swojemu. - Tak, tak, majorze Cullow, we wszechświecie, a przynajmniej w naszej komórce galaktyki,
pełno jest przeróżnych intryg i knowań. Są imperia, rywalizacje i zdrady, a czasami nawet toczone
na niewielką skalę wojny, których zasięg staramy się ograniczać. Są także przestępcy, piraci i
przemytnicy. Są istoty dziwnych ras o zdumiewających obyczaj ach i dysponujące trudnymi
do zrozumienia technologiami. I właśnie w takim miejscu chcemy cię zostawić.
Przez jakiś czas Vince milczał oszołomiony.
- Wspaniale - powiedział w końcu nieco kwaśnym tonem. - Tajny agent. Jak długo muszę tam
siedzieć, zanim zacznę walczyć z innymi tajnymi agentami?
Leoor znów się uśmiechnął.
- Mamy nadzieję, że do tego nie dojdzie. Nie wkroczysz zresztą do akcji, dopóki nie poznasz
wszystkich szczegółów. Dotarcie na miejsce zajmie nam co najmniej kilka ziemskich miesięcy, więc
będzie na to sporo czasu. Na razie przedstawię ci tylko kilka najważniejszych faktów. Skradziono nam
pewien przedmiot, wytwór wspanialej, od dawna już nieistniejącej cywilizacji. Przedmiot ten może
stanowić klucz do osiągnięcia zdumiewającej wiedzy i ogromnej władzy. Porwano także jedną
z najbardziej utalentowanych i cenionych nessańskich badaczek, specjalizującą się w archeologii
okresu największej świetności tamtego imperium. Dowiedzieliśmy się, że porwania tego dokonał pewien
osobnik należący do naszej rasy, który już dawno temu został wyjęty spod prawa.
W przeszłości ten przestępca już nieraz współpracował z Chullwejami, toteż obawiamy się, że i teraz
zechce zawrzeć z nimi porozumienie. Oczywiście, do spotkania dojdzie w miejscu, do którego
podążamy.
Vince westchnął.
- A gdzie się właściwie ono znajduje? - zapytał ponurym tonem. - Czy mogę się tego dowiedzieć?
- Cóż, prawda jest taka, że ja sam tego nie wiem - odparł Leoor. - To miejsce nosi nazwę Port
Shanny. Shanna jest planetą pozbawioną słońca, wytwarza jednak własne ciepło. Jej usytuowanie
we wszechświecie stanowi pieczołowicie strzeżoną tajemnicę. Władają nią, choć nie są jej rodowitymi
mieszkańcami, Vredanie. Nie należą oni do istot człekopodobnych. - Nessanin raz jeszcze wykrzywił
usta w dziwacznym uśmiechu. - Poszukiwany przez nas przestępca nazywa się Zarpi, a porwana
nessańska badaczka - Akorra. Na Shannę pomoże ci się dostać inny osobnik wyjęty spod prawa, niejaki
Gon-dal. Istoty jego rasy z całą pewnością nie są człekopodobne, a zwą się Onsjanami. - Leoor umilkł
i przez chwilę nie spuszczał swoich długich oczu z twarzy Cullowa. - A te istoty, które stworzyły ową
wspaniałą, prastarą cywilizację, to Lenia-nie - podjął w końcu. - Jak ważne znaczenie miała
ta cywilizacja, zrozumiesz dopiero wtedy, kiedy poznasz wszystkie istotne fakty. Język Lenian, leniański,
którym porozumiewają się istoty mojej rasy, a którego i ty się nauczysz, jest właściwie powszechnie
używany w naszej komórce galaktyki.
Nessanin podniósł się z fotela.
- Pozwolę ci teraz odpocząć - powiedział. - Wkrótce zjawi się tu lekarz, aby zbadać, na ile uda
mu się spowolnić rozwój twojej choroby.
3
V
ince przygotował i zjadł obiad w niedużej kuchni, wrócił do „swego” pomieszczenia i z
prawdziwym obrzydzeniem spojrzał na fotel, w którym przesiedział do tej pory co najmniej czterysta
kilkadziesiąt godzin. Usiadł ostrożnie, mrucząc coś pod nosem, bo jego biodro po ostatnim
zastrzyku było wciąż jeszcze zupełnie odrętwiałe. Musiał jednak przyznać, że choroba przestała czynić
tak szybkie postępy, jak dotychczas.
Nauczył się już języka swoich gospodarzy (powiedzieli mu, że to czysty leniański) na tyle dobrze, że
mógł zacząć korzystać z zarejestrowanych na taśmach wykładów. Dziś zamierzał wysłuchać wykładu
z archeologii. Przycisnął guzik umieszczony pod prawą poręczą fotela i urządzenie, które dotąd uważał
za magnetowid, wydało cichy stęk. Otwarły się drzwiczki, sprzęt powoli potoczył się ku niemu
po podłodze i znieruchomiał na wprost fotela. Po sekundzie pojawił się obraz.
Z ekranu spoglądał na niego dość niemłody nessański naukowiec. Vince pomyślał z rozbawieniem,
że wyglądem bardzo przypomina typowego ziemskiego uczonego. Brakowało mu tylko
charakterystycznej brody, której - będąc Nessaninem mieć nie mógł.
Głos dobiegający z urządzenia miał wyraźnie mentorskie brzmienie, ale wyczuwało się w nim nutkę
sztucznego humoru.
-Niektórzy z was zapewne wiedzą, że jestem profesorem i nazywam się Nookore. Wykład, który
zamierzam wygłosić - mam nadziej ę, iż nie będzie dla was tak nudny, jak dla mnie; wygłosiłem go już
co najmniej dwieście razy - jest wykładem obowiązkowym dla studentów trzeciego semestru wszystkich
wyższych uczelni. Nie musicie jednak sporządzać notatek. Możecie skorzystać z wydrukowanego
streszczenia.
Profesor Nookore przerwał i przymknął długie oczy, dając w ten sposób słuchaczom do zrozumienia,
że to był żart, a potem udał, że przekłada jakieś kartki.
- Lenianie… - Na ekranie pojawiła się w zbliżeniu pomarszczona twarz naukowca. - Wszyscy znamy
to słowo od dzieciństwa, słyszeliśmy je wielokrotnie, oswoiliśmy się z nim jak z dobrym znajomym, nie
możemy jednak pozwolić, żeby to „oswojenie” przytępiło naszą świadomość tego, jak ważną rolę
w dziejach odegrały owe istoty. - Prelegent uniósł ostrzegawczym gestem wskazujący palec prawej ręki.
-Faktem jest, że żadna z obecnie istniejących rozwiniętych cywilizacji nie może się wyprzeć dziedzictwa
Lenian. Najlepszy tego dowód stanowi choćby język. Ileż tysięcy lat by upłynęło, zanim stworzylibyśmy
własną mowę, tak bogatą i precyzyjną jednocześnie, jak leniański. Bardzo często, moi drodzy, nie
docenia się tego spadku. Język mówiony i pisany jest czymś o wiele ważniejszym niż wytwory leniański
ej techniki, które udaje się nam od czasu do czasu wykopywać!
Wykładowca przerwał i przez dłuższą chwilę mierzył swych potencjalnych słuchaczy surowym
spojrzeniem.
Vince zaczął się nerwowo wiercić w fotelu. Z niecierpliwością czekał, aż stary pajac zakończy ten
pompatyczny wstęp i przejdzie do konkretów.
Naukowiec z ekranu westchnął znacząco.
- Jakże szczodrze obdarzyli nas Lenianie, zostawiając tu i ówdzie wytwory swojej technologii! Jakże
starannie zadbali o to, żeby ich język przetrwał w niezmienionej postaci, z zachowaną prawidłową
wymową, jakby kiedyś, w nieokreślonej przyszłości, zamierzali powrócić! Zwróćcie także uwagę, jak
skrupulatnie wybrali owe „prezenty technologiczne”, zupełniej jakby im bardzo zależało, żebyśmy nie
dowiedzieli się czegoś, czego się dowiedzieć nie powinniśmy. Tak, z całą pewnością był to w pełni
świadomy wybór.
Wiemy, że opuścili nas w pośpiechu, ponieważ zdołaliśmy odnaleźć wiele rzeczy, których na pewno
nie zamierzali nam zostawić. Wiemy, że stoczyli zacięte bitwy - czyż nie słyszeliście o Prastarych
Wrogach niemal równie wiele, jak o samych Lenianach? Z pewnością gdzieś bardzo głęboko
pod powierzchnią naszej planety i innych planet kryją się dotąd nieodkopane wraki.
A jednak, chociaż się tak spieszyli, poświęcili dużo czasu, żeby pozostały tajemnicą dwie sprawy:
dokąd odlecieli i jakim sposobem zdołali opuścić naszą komórkę galaktyki. Chociaż Prastarzy
Wrogowie zniknęli w równie tajemniczych okolicznościach jak oni, wydaje się niemal pewne, że
Lenianie obawiali się pościgu.
Wielu spośród was widziało zapewne choć jeden ze standardowych odtwarzaczy dźwięków, jakie
Lenianie pozostawili w wielu miejscach na planetach znajdujących się wówczas na bardzo niskim
szczeblu rozwoju. Ponieważ jednak są być może i tacy, którzy nie widzieli nigdy żadnego, pokażę, jak
wygląda takie urządzenie.
Profesor Nookore wyciągnął rękę i na ekranie ukazał się niewielki cylindryczny przedmiot, który
skojarzył się Vince’owi z pojemnikiem zawierającym piankę do golenia.
- Jeżeli chce się je uruchomić - ciągnął naukowiec - należy obrócić denko, o tak, a wtedy rozlega się
głos. Te odtwarzacze wykonano z takich materiałów i skonstruowano w taki sposób, że przetrwały wiele
tysiącleci mimo powodzi, trzęsień gruntu i wybuchów wulkanów, jakie zdarzają się często na większości
planet. Za chwilę usłyszycie głos Lenianina, który umarł, jak szacujemy, jakieś jedenaście tysięcy
nessańskich lat temu.
Wykładowca obrócił denko pojemnika.
Rozległ się dźwięczny niski głos, znacznie silniejszy i pewniejszy niż trochę drżący głos profesora.
Lenianin odczytał tabliczkę mnożenia i wymienił kierunki stron świata -zapewne chodziło nie tylko
o przekazanie porcji elementarnej wiedzy, ale i o małą lekcję wymowy leniańskiego.
Nookore odłożył cylinder na bok.
- Oczywiście, wszyscy wiemy, że Lenianie nie byli rdzennymi mieszkańcami naszej komórki
galaktyki. Wiele przemawia za tym, że nie byli nimi także ich wrogowie, nie znaleziono żadnych śladów,
które wskazywałyby na to, że mieszkali długo w tej komórce. Jak wiecie, Lenianie żyli tu przez wiele
pokoleń, dostatecznie długo, by móc stworzyć potężne imperium. Wiemy przy tym, że obca im była
tyrania i przemoc, nie dokonywali podbojów. Nauczali, handlowali i pomagali.
A teraz zastanówmy się nad odpowiedzią na pytanie, które wielu już sobie zadawało i zadaje: czy
kiedykolwiek powrócą? Poważni badacze ich cywilizacji są zgodni w opinii -ich odpowiedź jest
negatywna. Upłynęło przecież tyle czasu… Wydaj e się niemal pewne, że od dawna nie ma ich w tej
galaktyce. Zagłady ich dokonali może wrogowie, a może spowodował ją jakiś kataklizm?
Żadna rasa śmiertelników nie może istnieć nieskończenie długo, a Lenianie byli przecież
śmiertelnikami, a nie istotami nadprzyrodzonymi. Istnieje zbyt wiele przesłanek, pozwalających żywić
pewność, że nie byli nieśmiertelni. Weźmy choćby, na przykład, sprawę mitologii. Chociaż Lenianie byli
wybitnymi naukowcami, wierzyli w mity i przesądy. Najlepszym dowodem jest jeden z odkrytych
ostatnio fragmentów leniańskiej mitologii. Czytamy w nim: „Wolamia wygrzewa się leniwie pod swoją
lampą. Kiedy lampa zostanie zgaszona, Wolamia przypasze broń i przysposobi się do walki”.
Imię tej legendarnej bogini albo wojowniczki wymienia się także, chociaż przelotnie, w innych
dokumentach. Niemniej, Nessanie…
Zirytowany Vince burknął coś pod nosem, wcisnął guzik pod poręczą fotela i przerwał wykład. Nie
znosił siedzieć nieruchomo i wysłuchiwać jakichkolwiek wykładów, a kiedy w dodatku profesor
Nookore zaczął się rozwodzić nad zawiłościami leniańskiej mitologii… Wstał i przeklął
odrętwiałe biodro. Postanowił, że przespaceruje się trochę po pomieszczeniach nessańskiego statku.
Może później spróbuje posłuchać innego zarejestrowanego na taśmie wykładu.
- Komórkowa natura wszechświata.
Ten wykładowca był młodszy, mówił beznamiętnym, spokojnym tonem i wcale nie starał się
rozbawić słuchaczy. Vince pochylił się w stronę ekranu. Tym razem zamierzał wysłuchać wykładu
do końca, nawet gdyby okazał się koszmarnie nudny.
- Nie należy sądzić - ciągnął monotonnym głosem prelegent - że komórkowa natura przestworzy
wywiera jakikolwiek wpływ na zwyczajny ruch, którego prędkość j est mniej -sza od prędkości światła,
lub na samą prędkość światła. Tak więc światło nawet najbardziej odległych gwiazd naszej galaktyki
i innych galaktyk dociera do naszego oka po linii prostej, a Droga Mleczna bez jakichkolwiek zakłóceń
wiruje powoli wokół środka ciężkości galaktyki. Komórkowa natura przestworzy uwidacznia się dopiero
wówczas, kiedy podróżujemy z prędkościami większymi niż prędkość światła.
Naukowiec przerwał na chwilę, by dostarczyć płucom nową porcję powietrza.
- Istnieje teoria, zgodnie z którą to zjawisko wiąże się z nie do końca wyjaśnioną istotą
przemieszczania się z jednego punktu przestworzy do innego z prędkościami nadświetlnymi, anie
z jakimiś właściwościami samej przestrzeni kosmicznej. Jak chyba wszyscy dobrze wiecie,
podróżowanie z prędkościami nadświetlnymi oznacza konieczność rozwiązywania wyjątkowo
skomplikowanych problemów natury nawigacyjnej i jest techniką powoli i z wielkim mozołem
opracowywaną od nowa przez Nessan, a także przez istoty kilku innych ras. Nie wiemy, czy Lenianie
życzyli sobie, byśmy ją opanowali, czy tego nie chcieli, ale nie uczynili nic, żeby ułatwić nasze zadanie.
Nie otrzymaliśmy także z ich strony żadnej zachęty ani pomocy, które ułatwiłyby nam odkrycie
znanej im tajemnicy podróżowania między komórkami.
Wielokrotnie i w sposób dramatyczny uwidaczniały się różne ograniczenia związane ze zwykłym
przemieszczaniem się z prędkościami nadświetlnymi. Zdarzało się, że kapitanowie gwiezdnych statków,
którzy ugrzęźli w nieznanym miejscu, próbowali stosować nowe, czasami bardzo wymyślne teorie
nawigacji. Niektórzy, dokonawszy wielu niezrozumiałych zmian kursu, powracali do któregoś z dobrze
znanych rejonów naszej komórki galaktyki. Po niektórych natomiast wszelki świat zaginął. Możliwe, że
przydarzyła się im jakaś katastrofa w naszej komórce. Niewykluczone, że kilka statków zdołało opuścić
tę komórkę i przesiało za pomocą radia lub fal elektromagnetycznych innego rodzaju wiadomość,
która dotrze do nas po upływie wielu stuleci! Wydaje się, że jedynym sposobem, aby taka wiadomość
mogła szybko dotrzeć do nas, jest zawrócenie statku do punktu startowego albo przesianie jej
na pokładzie zdalnie sterowanej bezzałogowej kapsuły informacyjnej, która pokona tę samą trasę także
z prędkością nadświetlną, ale w przeciwnym kierunku.
Starając się słuchać wykładu, Vince przyłapał się w pewnej chwili na tym, że zaczyna rozmyślać
o swojej przyszłości. Gdyby podczas pobytu na Shannie odzyskał zdrowie na tyle, że mógłby
kontynuować powierzone zadanie, miał poinformować o tym Leoora, którego zwolniono tymczasowo
ze służby w Wojskach Obrony Systemu Słonecznego i przydzielono do współpracy z Vince’em. Jeśliby
na Shannie pojawili się banita Zarpi albo badaczka Akorra, miał o tym także powiadomić Nessanina.
Nie bardzo jednak wiedział, w jaki sposób prześle taki meldunek. Zdalnie sterowana bezzałogowa
kapsuła była miniaturowym statkiem wyposażonym we własną jednostkę napędu nadświetlnego i pełen
zestaw nawigacyjnych komputerów. Kapsuły, które Vince kiedyś widział, miały co najmniej metr
dwadzieścia długości każda. Z pewnością nie zdołałby przemycić żadnej na powierzchnię Shanny w
saszetce z przyborami do golenia! Postanowił, że kiedy wykład dobiegnie końca, zagadnie o to Leoora.
Nessański kapitan uśmiechnął się, to znaczy zamrugał i wykrzywił usta.
- Czekałem na to pytanie - powiedział. - Widzisz, Vinsie, od czasu do czasu udaje się nam odnaleźć
dziwne wytwory leniańskiej techniki. Znalezienie niektórych staramy się trzymać w tajemnicy.
Porośnięta białą sierścią obca istota wstała od biurka i podeszła do czegoś, co wyglądało jak
najzwyczajniejszy sejf w ścianie. Wyciągnęła obie ręce, zaczęła kręcić tarczą i po chwili z cichym
szczękiem okrągłe drzwi się otworzyły. Leoor wrócił do biurka, niosąc kilka przedmiotów. Położył
je tak, żeby Vince mógł się im przyjrzeć. Otworzył nawet szufladę biurka i wyjął sporą lupę.
- Myślę, że będzie ci potrzebna - powiedział.
Vince spojrzał przez lupę na ścięty z jednej strony krążek wielkości monety dolarowej.
-Jest to jedna z odmian leniański ego ogniwa energetycznego - wyjaśnił Nessanin. - Mamy więcej
takich drobiazgów. Nazywamy je leniańskimi monetami. Zwróć uwagę na cienką krawędź boczną
i wyraźne wgłębienie pośrodku krążka. Gdybym miał drugi taki sam i przyłożył do tego,
zobaczyłbyś coś fascynującego. Musiałbyś obie mocno ścisnąć, bo inaczej by się tak obróciły, że ich
ścięte krawędzie ustawiłyby się pod kątem dwudziestu stopni jedna względem drugiej. Jest
to szczególna odmiana magnetyzmu; leniańskie monety zachowuj ą takie właściwości nawet wówczas,
kiedy nie są naładowane.
Leoor sięgnął po monetę i z czułością zważył ją na dłoni.
- Żeby ją aktywować, musisz zanurzyć ją w wodorze o ciśnieniu dwóch atmosfer i trzymać tam przez
kilkaset godzin. Dopiero wtedy będziesz dysponował potężnym źródłem energii, pod warunkiem, że
połączysz ją z inną monetą albo nawet kilkoma naraz. Krążek został wykonany ze stopu palladu z innymi
metalami. Pochłania duże ilości wodoru, żeby w jakiś sposób przekształcić większość w czynne izotopy
- deuter i tryt. Jeżeli przyłożysz taką monetę do drugiej tak, że ścięte krawędzie będą się dokładnie
pokrywały i ściśniesz, masz wtedy niewielki stos jądrowy, całkiem niegroźny. Jeżeli jednak połączysz
i ściśniesz szybko sześć monet - na przykład, wpychając je w głąb tuby o odpowiednich rozmiarach,
możesz rozerwać ten statek na atomy!
Vince mimo woli odsunął dłoń od krążka. Leoor się uśmiechnął.
- W tej chwili nie zawiera wodoru - powiedział.
Vince też się uśmiechnął, ale z zażenowaniem.
- No dobrze, a więc jest to coś w rodzaju nienaładowanego akumulatora. W jaki sposób umożliwi
mi komunikowanie się z tobą, kiedy już wyląduję na Shannie?
-Nie umożliwi ci tego - odparł Nessanin. - O komunikowaniu się pomówimy za chwilę. Najpierw
jeszcze kilka słów o tych monetach. Zanim odlecisz, wręczę ci dziesięć. Spotyka się je bardzo rzadko,
ale nie na tyle rzadko, żeby wystawienie ich na sprzedaż wzbudziło na Shannie sensację
albo podejrzenia. Prawdę mówiąc, przez Port Shanny przepływają ogromne bogactwa albo też pozostają
tam. Spodziewamy się, że Zarpi zainteresuje się tymi monetami z pewnego innego powodu i dzięki temu
uda ci się zawrzeć z nim bliższą znajomość.
Vince wzruszył ramionami i przeniósł spojrzenie na inny, podobny do portfela przedmiot, który Leoor
także wyjął z sejfu w ścianie.
- A to, cóż to jest? - zapytał. - Paszport, czy coś w tym rodzaju?
Leoor znów się uśmiechnął.
- Zgadłeś. To paszport, identyfikator i karta kredytowa. Z pozoru. - Otworzył przedmiot. - Oto twoje
zdjęcie. Czy potrafisz przeczytać napis pod nim?
Vince spojrzał na dziwne litery i zmarszczył brwi.
- To po onsjańsku, a nie po leniańsku. Vinz… Kul… Lo -odczytał z trudem. - To moje imię
i nazwisko, a przynajmniej coś bardzo podobnego!
- Masz rację. Chcemy, żebyś udawał pirata z pewnego mało znanego rejonu naszej komórki
galaktyki. Będziesz porozumiewał się z nami za pośrednictwem Onsji, planety usytuowanej w odległym
zakątku tej komórki. Ale ten przedmiot j est czymś więcej niż dokumentem, to komunikator, o który
zapytałeś.
- Uhm?
Nessanin uśmiechnął się i podważył paznokciem krawędź zdjęcia.
- Odrywa się, widzisz? - zapytał. - Utrzymuje je tylko słabe pole pól magnetyczne. Proszę. Oderwij
tę fotografię i obróć ją o dziewięćdziesiąt stopni, a później znów ją przyłóż, zamknij portfel i czymś
go przy ciśnij. Możesz na przykład na nim usiąść. Portfel ma własne źródło zasilania, a ono
prześle wiadomość tym samym nadświetlnym szlakiem, którym przeleciałby zwyczajny statek albo
informacyjna kapsuła. Odbierzemy wiadomość i dowiemy się, co chciałeś nam powiedzieć. Jeżeli
obrócisz zdjęcie o dziewięćdziesiąt stopni zgodnie z kierunkiem ruchu wskazówek waszego zegara,
będzie to oznaczało: „Zdrowy i wolny”. Jeżeli je obrócisz w tym samym kierunku o kolejne
dziewięćdziesiąt stopni, wiadomość będzie brzmiała: „Zarpi jest tutaj”. Trzeci taki sam obrót
będzie oznaczał: „Jest tu Akorra”. Rozumiesz?
Vince kiwnął głową
- Domyślam się, że to jeden z tych okrytych tajemnicą wytworów leniańskiej techniki, o których
wspominałeś - powiedział. - Oznacza to, że nie będzie mi potrzebna informacyjna kapsuła.
- Nie będzie ci potrzebna, chyba że zechcesz przesłać bardziej szczegółowe informacje. Ten problem
rozwiążesz jednak we własnym zakresie, być może z pomocą Gondala, jeśli będzie on jeszcze wtedy
na Shannie i jeżeli znajdziesz jakiś sposób ukrycia przed nim prawdziwego sensu przesyłanej informacji.
Nie chcielibyśmy i nie możemy mu zbytnio ufać. Mimo wszystko to przecież pirat.
Vince wzruszył ramionami.
- Myślę, że nie ma sensu, bym się teraz martwił tą sprawą - powiedział. - A to co?
Sięgnął po przedmiot wyglądający jak sześciokrotnie większy od oryginału plastikowy model
leniańskiej monety.
- To jest - odparł Leoor z ledwo uchwytnym napięciem w glosie - kopia przedmiotu, który ukradł
nam Zarpi. Jak widzisz, ma identyczny kształt jak mała moneta, jeżeli nie liczyć tej szczeliny w ściętej
krawędzi. Może się tam zmieścić sama moneta. - Nessanin umieścił monetę w szczelinie. -
Gdyby moneta była naładowana, zasiliłaby coś, co znajduje się wewnątrz tego przedmiotu. Niestety, nie
wiemy, do czego służy sam przedmiot. Jego właściciele nie przejawiali w ogóle chęci do współpracy,
a mój rząd był na tyle delikatny, że nie zarekwirował go i nie zbadał. Podejrzewamy, że to coś w rodzaju
klucza; w starych traktatach wspomina się o istnieniu takich rzeczy. Nie jest to jednak jakiś zwyczajny
klucz do otwierania zwyczajnych zamków. Zapewne może otwierać albo zamykać jakieś drzwi lub
wrota, ale stanowi również coś w rodzaju programatora leniańskiego komputera czy
skomputeryzowanego mechanizmu. Możemy najwyżej domyślać się lub zgadywać. Akorra jest
znakomitym fizykiem, a zarazem specjalistką w dziedzinie wytworów leniańskiej techniki. Może właśnie
dlatego Zarpi, który ukradł ten przedmiot, porwał ją. I oczywiście cala sprawa wiąże się w jakiś sposób
z Shanną.
Urwał i spojrzał Vince’owi prosto w oczy.
- Teraz już wiesz naprawdę wszystko - powiedział poważnym tonem. - Podobnie jak my, możesz
wyciągać własne wnioski.
Czując lekki ucisk w żołądku, Vince przez chwilę porządkował w myślach wszystko, czego się
dowiedział.
- Rozumiem - odezwał się w końcu. - Kiedy i gdzie mamy się spotkać z tym Gondalem?
- Będziemy na miejscu spotkania za jakieś osiemdziesiąt godzin - odparł Leoor. - Dotarła do nas
jego informacyjna kapsuła. Zawiadamia, że już tam przybył. Czeka na nas.
4
T
rochę poirytowany tym, że odczuwa spore napięcie, Vince wyciągnął dłonie i uścisnął obie dłonie
Leoora, pamiętając, że właśnie w ten sposób witają się i żegnają Nessanie. Podniósł swój e dwa małe
nesesery i ruszył za pilotem do burtowej śluzy. Pochylił się, wszedł do wahadłowca, wcisnął nesesery
pod ławkę i usiadł na niej. Wahadłowiec nie miał ani kubełkowych foteli, ani nawet pasów
bezpieczeństwa. Podobnie jak we wszystkich nessańskich gwiezdnych statkach, panowało w nim
kompensujące wszelkie zmiany przyspieszenia sztuczne ciążenie.
Światła ściemniały.
Kiedy wahadłowiec odłączał się od burty nessańskiego statku, Vince poczuł lekki wstrząs. Potem
nie działo się nic aż do chwili, kiedy przesłaniające dziobowy iluminator metalowe żaluzje rozsunęły się,
aby ukazać usiane punkcikami gwiazd przestworza.
Vince spojrzał na widoczne po obu stronach głowy pilota nieznane gwiazdozbiory. Uczestnicząc
w pierwszych wyprawach, jakie zaczynały odbywać istoty ludzkie w obrębie własnego systemu
słonecznego, utrwalił w pamięci obraz kosmicznych przestworzy. Tych gwiazd, jakie widział teraz
za iluminatorem, z całą pewnością jednak nigdy dotąd nie oglądał. Kiedy uświadomił sobie, jak daleko
od domu się znalazł, poczuł niepokojący ucisk w żołądku.
Wydawało się, że wahadłowiec zawisł nieruchomo w pustce przestworzy. Minęło mniej więcej
piętnaście minut. Pilot mruknął coś do mikrofonu i natychmiast zabrzmiał cichy kurant. Pilot odwrócił
się do pasażera i skinieniem głowy pokazał mu coś, co znajdowało się przed nimi. Przeklinając swój
kiepski wzrok, Vince spojrzał w tamtą stronę.
Z początku zobaczył tylko skupisko świetlistych punktów, dopiero po chwili spostrzegł, że tworzą
one coś w rodzaju krzyża - regularny krąg, od którego odchodziły na boki cztery promienie. Ów krzyż
szybko stawał się coraz większy, a zatem wahadłowiec zmierzał jednak ku jakiemuś celowi
(lub, oczywiście, coś zmierzało ku wahadłowcowi).
W pewnej chwili pilot włączył reflektory i na zakrzywionej plastmetalowej powierzchni dziobowego
iluminatora pojawiły się świetliste plamy. Kiedy potężny strumień światła trysnął w przestworza, Vince
zorientował się, że dziwny obiekt przed nimi to gwiezdny statek.
Wyglądał inaczej niż jednokadłubowe statki Nessan. Ze środkowego cylindrycznego kadłuba
przypominającego gigantyczną puszkę mleka sterczały na boki cztery wąskie ramiona. Na końcu
każdego znajdował się o wiele mniejszy kadłub. W pewnej chwili Vince dostrzegł pierścień
odbijających światło wklęśnięć, które biegły po obwodzie płaskiego końca ogromnego cylindra.
Zrozumiał, że spogląda na typowe promienniki napędu nadświetlnego. Słuchając wykładów na ten temat,
dowiedział się, jak wyglądają. Dopiero po chwili zauważył, że w podobne promienniki wyposażono
każdy z mniejszych kadłubów.
Każdy zatem był odrębnym gwiezdnym statkiem, malutkim w porównaniu z centralnie usytuowanym
gwiazdolotem, a jednak o wiele większym niż wszystko, co do tej pory zdołali skonstruować Ziemianie.
Pod jednym z mniejszych kadłubów osadzonych na końcach długich ramion (to były z pewnością
kolumny cumownicze) Vince zauważył jeszcze mniejszy obiekt, który przypominał niewielki
konwencjonalny gwiezdny statek. Był długi, smukły i miał opływowe kształty. Na kadłubie tu i ówdzie
widać było jakieś wypukłości i wybrzuszenia, a z jednego jego końca wystawały trzy łapy lądownicze.
Nagle, chociaż Vince tego nie poczuł, wahadłowiec zaczął wyraźnie zmniejszać szybkość i kiedy
znalazł się w końcu blisko smukłego statku, sunął już bardzo powoli. Teraz Vince mógł teraz ocenić
wielkość gwiazdolotu - miał chyba jakieś sześćdziesiąt metrów długości. Porównując jego wymiary
ze środkowym kadłubem, doszedł do przekonania, że ogromny cylinder musi mieć co najmniej trzysta
metrów średnicy.
W następnym momencie zauważył umieszczoną pośrodku smukłego walca klapę śluzy cumowniczej.
Sposób, w jaki była oświetlona, wskazywał jednoznacznie, że właśnie tam ma się skierować pilot
wahadłowca. Kilka minut później rozległ się cichy zgrzyt i metalowe żaluzje ponownie
przysłoniły iluminator dziobowy. Kiedy oba statki się połączyły, Vince poczuł lekki wstrząs i usłyszał
stłumiony syk - wyrównały się ciśnienia powietrza. W końcu klapa śluzy wahadłowca zaczęła się
otwierać.
Vince spojrzał w głąb słabo oświetlonego korytarza, który prowadził chyba do samego środka
nieznanego statku. Dostrzegłszy rozbawione spojrzenie pilota, uśmiechnął się do niego, po czym skinął
głową na znak podziękowania i pożegnania. Wyciągnął nesesery spod ławki i ruszył w stronę śluzy.
- Uważaj na ciążenie! - usłyszał nagle za plecami głos pilota.
Vince zrozumiał sens ostrzeżenia i tytułem próby popchnął do przodu jeden z neseserów. Gdy tylko
walizeczka przekroczyła granicę wahadłowca, frunęła w powietrze. Vince puścił oba bagaże i przeszedł
przez tunel cumowniczy, trzymając się przytwierdzonych do ścian metalowych uchwytów.
Kiedy znalazł się wewnątrz obcego statku, klapy obu włazów się zamknęły. Z początku pomyślał, że
jest tu sam, ale po kilkunastu sekundach usłyszał czyjś świszczący głos, powoli wymawiający
poszczególne słowa. Zrozumiał je bez trudu, bo witająca go istota mówiła płynnie po leniańsku.
- Widzę, że całkiem sprawnie się poruszasz. Powiedziano mi, że jesteś na wpół ślepy. - W następnej
chwili rozległa się krótka seria następujących szybko po sobie głośnych syków. - Obawiałem się, że
może jesteś slaby albo że tunel cumowniczy okaże się nieszczelny i nie zdołasz się przedostać na pokład
mojego statku. Nie chciałbym na samym początku stracić tak cennego ładunku. Sss-sss-sss! - Głos
umilkł na moment. - Skieruj się do centralnego korytarza, a potem idź prosto. Siedzę w głównej
sterowni, gdzie nastawiłem umiarkowane ciążenie.
Vince poczuł, że lekki dreszcz przebiegł mu po plecach.
- Kim jesteś? - zapytał.
Usłyszał ponownie krótką serię urywanych syków i pomyślał, że być może stanowią odpowiednik
śmiechu.
- To chyba oczywiste. Jestem Gondal - zabrzmiała odpowiedź. - Nie sądzisz chyba, że powierzyłbym
tak delikatną sprawę któremuś z moich podwładnych. Każdy z nich mógłby próbować cię wykorzystać
jako narzędzie własnych planów.
Kiedy Vince przystanął na progu głównej sterowni, zdrętwiał z przerażenia. W pierwszej sekundzie
wydało mu się, że z pękatego korpusu co najmniej półtorametrowej średnicy wyrastają ogromne giętkie
węże. Dopiero po chwili, trzymając się uchwytu w ścianie i wytężywszy oczy, które jakoś musiały
poradzić sobie z brakiem ciążenia, zobaczył, że były to tylko dwie podobne do wężowych łbów głowy.
Ujrzał także wyrastające z górnej części cielska cztery macki; każda z nich kończyła się parą
spiczastych palców. Mniej więcej pośrodku między dwiema szyjami dostrzegli jeszcze jedną
giętką mackę. Miała dwa metry długości, ale tylko pięć centymetrów średnicy. Wyglądała jak
grubościenna rura, a na jej końcu znajdowało się coś w rodzaju ust, które stykały się z metalowym
pojemnikiem, przypiętym do potężnych pleców.
Z dolnej części torsu wyrastały kolejne cztery macki, te były grube i krótkie. Każda kończyła się
dwoma silnymi i giętkimi palcami. Jedna z nóg-macek owinęła się wokół kolumny fotela pilota, dzięki
czemu istota nie odrywała się od siedzenia. Pozostałe trzy macki spoczywały swobodnie na podłodze
w różnych miejscach.
Z każdą chwilą Vince dostrzegał nowe szczegóły.
Zielona skóra istoty była pokryta wyraźnymi jasnymi i ciemnymi plamami, tu i ówdzie widniały
na niej blizny i szramy. Każda z wężowych głów miała parę oczu, ale w żadnej nie było wiele miejsca
na mózg. Zęby przypominały bardziej kły wilka niż węża.
Vince zauważył, że miejsce pomiędzy wyrastającymi z górnej części cielska mackami powoli
pęcznieje, i zdał sobie sprawę, że przez podobną do rury długą mackę istota zasysa z cylindra porcje
gazu. Przyglądała się Cullowowi wszystkimi czterema oczami. Jedną parę utkwiła w jego twarzy, a
drugą lustrowała go od stóp do głów i z powrotem. Vince odnosił jednak wrażenie, że główny mózg
istoty musi znajdować się gdzieś w środkowej części ciała.
Oddechowa macka oderwała się od pojemnika z gazem, zwinęła i zwróciła usta w stronę Ziemianina.
Spomiędzy prawie zaciśniętych warg wydobyła się seria syków. Vince był już teraz całkiem pewien, że
jest to śmiech. Zdał sobie naraz sprawę, że w sterowni unosi się ledwo wyczuwalna woń amoniaku.
Potem ponownie usłyszał powoli wypowiadane słowa:
- No cóż, wejdź do środka! Nie pożeram tak cennych ładunków, przynajmniej dopóki nie umieram
z głodu. A teraz nie umieram.
Mimo protestu wszystkich zmysłów Vince przestąpił jedną nogą próg śluzy. Poczuł szarpnięcie siły
ciążenia równego mniej więcej połowie ziemskiego. Postawił na płytach pokładu drugą nogę i zamarł,
uparcie próbując się uwolnić od wrażenia, że to wszystko jest sennym koszmarem.
Istota zasyczała.
- Muszę cię jak najszybciej nauczyć latać tym dziwnym statkiem i wrócić na pokład swojego
kosmolotu. Mogę oddychać twoim powietrzem, ale drażni moje płuca, mam także dość oddychania tą
mieszaniną z pojemnika, którym, jak sądzę po zapachu, nieumiejętnie posługiwał się jeden z członków
mojej przeklętej załogi. Sss-sss! A zatem, jak się nazywasz?
- Uhm… Vince Cullow.
- Vinz Kul Lo - powtórzyła istota. - Niezbyt dziwacznie.
Ręka-macka rozwinęła się, spiczaste palce nacisnęły jakiś przełącznik umieszczony
na naszpikowanym przyrządami pulpicie. Z głębi statku zaczęły dobiegać pomruki i świsty.
- To włącznik głównego napędu - wyjaśniła istota.
Jej cztery nogi-macki poruszały się pewnie i płynnie. Ogromne ciało obróciło się dookoła, a potem
spoczęło w fotelu pilota. Palce wyrastających z górnej części torsu macek nie przestawały jednak
tańczyć po kontrolnym pulpicie.
- To główny włącznik napędu grawitacyjnego, a to przełączniki wszystkich trzech silników
w płetwach. To prymitywny rodzaj napędu, ale umożliwia manewrowanie bez obawy wykrycia
za pomocą przyrządów elektronicznych. A przy okazji, nie masz żyroskopów, żeby zawrócić ten statek.
Ten rząd guzików i przełączników - co za piekielne rozmieszczenie! - umożliwi ci uruchamianie urządzeń
pokładowych w rodzaju klimatyzatora, klap śluz, generatora sztucznego ciążenia, oświetlenia, dźwigów
towarowych, systemów uzbrojenia i tak dalej. - Końcówka jednej z macek powędrowała do innego
panelu, pośrodku którego widniał wielki przełącznik. -A to główny włącznik napędu nadświetlnego,
zainstalowanego prowizorycznie na twoim statku wiele dni po jego skonstruowaniu. Twój napęd
nadświetlny jest uszkodzony. Stanowi to dobry pretekst - jeden z kilku - lecisz na Shannę, żeby go
naprawić. - Wężowa głowa pochyliła się nad klawiaturą. - A to umożliwi ci posługiwanie się głównym
komputerem. Poprzedni właściciel statku dokonał kilku ulepszeń i przeróbek; dzięki temu możesz
sterować pracą wszystkich urządzeń pokładowych. Twój statek nie jest mamą starą i zdezelowaną balią,
na jaką wygląda, a raczej nie będzie nią, kiedy twój napęd nadświetlny zostanie naprawiony. Powinno
to nastąpić, zanim chirurdzy zoperują twoje oczy.
Gondal obrócił się na fotelu pilota jak nieprawdopodobnie wielka gumowa lalka.
- Chodź, usiądź obok mnie - powiedział. - Powinieneś jak najszybciej nabrać wprawy. Możesz
zacząć ćwiczenia od ulokowania nas za środkowym kadłubem mojego gwiazdolotu.
Służąca do oddychania długa macka rozwinęła się i usta znów przywarły do metalowego pojemnika.
Oszołomiony Vince spojrzał niepewnie na fotel drugiego pilota.
- Uhm… - mruknął. - Czy mam rozumieć, że to ma być mój statek?
Jedna z wężowych głów Gondala pochyliła się na znak potwierdzenia.
- Oczywiście - powiedział. - Jakiż byłby z ciebie pirat, gdybyś nie miał własnego statku? Ten nadaje
się wprost idealnie. Jest bardzo stary i pochodzi z tak odległej planety, że nikt nie będzie w stanie
sprawdzić z jakiej.
Vince podszedł powoli do wolnego fotela, usiadł i spojrzał bezradnie na rzędy przełączników
i wskaźników. W następnym momencie przecisnęła się obok niego macka i poczuł słabą woń amoniaku.
Spiczaste palce coś przełączyły i na kwadratowym ekranie o trzydziestocentymetrowych bokach pojawił
się niewyraźny obraz.
- Och, zupełnie zapomniałem. Twoje oczy - zreflektował się Gondal.
Spiczaste palce pokręciły czymś i obraz na ekranie szybko się rozjaśnił. Widać było teraz ogromny
środkowy kadłub z fragmentem biegnącej ukośnie i skróconej kolumny cumowniczej .
- Chwytaki grawitacyjne są wyłączone - oznajmił Gondal. - Wykonasz teraz pierwszy manewr.
Oddalisz się na odległość stu kilkudziesięciu metrów od mojego gwiazdolotu, włączysz silniki
i przyspieszysz, a potem zwolnisz, żeby dziób twojego statku prawie stykał się z rufą głównego
kadłuba mojego gwiazdolotu. Kiedy tam dotrzesz, twój statek zostanie przechwycony przez moją załogę.
Vince z wysiłkiem przełknął ślinę. Niech mnie diabli, jeżeli pozwolę mu uważać ludzi
za półgłówków, pomyślał. Starał się usilnie zapamiętać wszystko, o czym przed chwilą mówił
mu Gondal.
Wkrótce się okazało, że system sterowania statku był w zasadzie bardzo prosty w obsłudze.
Na pulpicie znajdowały się guziki z leniańskimi symbolami oznaczającymi ..naprzód” i „do tylu”,
a także przełączniki o dźwigniach na tyle dużych, że mógł chwytać je palcami. Parę z tych przełączników
oznaczono zwykłymi cyframi: jedynką, dwójką i trójką; musiały pozwalać na włączanie i wyłączanie
mechanizmów łap lądowniczych. Usiłując rozpaczliwie zachować maksymalną jasność umysłu, Vince
dostrzegł w końcu symbol oznaczający „w bok”.
Odetchnął głęboko, odszukał odpowiednie przełączniki i bardzo łagodnie pchnął w kierunku, który
wydal mu się właściwy. Zanim zdążyły zareagować kompensatory zmiany przyspieszenia statku, poczuł
lekkie szarpnięcie i zakołysał się na fotelu. Gondal zasyczał, najwyraźniej bardzo rozbawiony.
- Powiedziałem, sto kilkadziesiąt metrów, a nie sto kilkadziesiąt kilometrów! - zadrwił.
Czując, że się rumieni ze wstydu, Vince przeprowadził kilka prób i w końcu opanował w pewnym
stopniu sztukę pilotażu. Ostrożnie manewrując, przeprowadził statek za rufę centralnego kadłuba
gwiazdolotu Gondala, po czym powoli zaczął się ku niej zbliżać, starając się kierować
ku środkowi cylindra, między promienniki napędu nadświetlnego. Jego puls bil szybko. To było coś
wspaniałego! Pomyślał, że kiedy nabierze trochę większej wprawy, zdoła wykonać każdy, choćby
najbardziej skomplikowany manewr!
Kiedy odległość między nimi a ogromnym kadłubem gwiazdolotu Gondala zmalała do kilku metrów,
jego statek coś nagle zatrzymało, tak raptownie, jakby zderzył się z litą ścianą. Siła inercji szarpnęła nim
do przodu. Gondal gniewnie zasyczał.
- To jak zawsze bojaźliwi członkowie mojej załogi -wyjaśnił. - Podsłuchiwali, co mówiłem, i zlękli
się, że możesz się wbić w rufę gwiazdolotu.
Nacisnął jakiś przełącznik i wrzasnął coś ostro do mikrofonu.
Z głośnika dała się słyszeć równie nieuprzejma odpowiedź. Mimo to statek Cullowa został
przyciągnięty tak delikatnie, że niemal bez wstrząsu zetknął się z płaszczyzną kadłuba.
Kilka minut później Vince poczuł, że coś uderzyło o burtę jego statku. Domyślił się, żęto
wahadłowiec, którego pilot przyleciał, żeby zabrać kapitana. Onsjanin potwierdził jego domysł, wstał
z fotela i ruszył w stronę śluzy.
- Poćwicz jeszcze, żebyś nabrał wprawy - powiedział. -Wszystkie czynności zaprogramowano
w pamięci głównego komputera. Powinieneś tylko postępować ściśle według wskazówek. Udamy się
teraz na Shannę, ale okrężną trasą. Zanim tam dolecimy, musisz oswoić się z tym statkiem i rolą,
którą masz odgrywać. Osobiście uważam, że nie jesteś przekonującym piratem - masz zbyt uczciwą
twarz. Sss-sss-sss! Musimy jednak spróbować. Skontaktuj się ze mną, gdybyś miał jakieś pytania albo
kłopoty.
-Uhm… Dobrze.
Vince wstał z fotela drugiego pilota, odprowadził Gondala do progu śluzy i obserwował, jak
Onsjanin, zręcznie stawiając giętkie nogi-macki, znika w półmroku długiego korytarza.
Kiedy Vince pozostał sam na pokładzie statku, zaczął myszkować po różnych pomieszczeniach.
Przekonał się wkrótce, że dysponuje wystarczającą ilością pożywienia. Wyglądało dość dziwnie, ale
nadawało się dojedzenia. Znalazł mięso jakiegoś zwierzęcia, opakowany w folię chleb
o anyżowym smaku i różne kuliste owoce, coś co przypominało kawę, kilka plastikowych pojemników
z płynem podobnym do piwa i zestaw przypraw, które musieli wcześniej przysłać Nessanie: sól, pieprz,
sproszkowaną cebulę i cukier.
Kiedy usiadł do komputera, okazało się, że rzeczywiście może się wiele nauczyć. Dowiedział się, że
Shanna jest planetą trochę większą niż Ziemia, ale obdarzoną prawie taką samą silą ciążenia; że
zawartość dwutlenku węgla w atmosferze jest tam nieco wyższa, a ponadto występują w niej
różne rzadkie gazy. Na planecie panował znośny klimat. Była rzeczywiście pozbawiona słońca,
ogrzewało ją nagromadzone w jej głębi ciepło, co stanowiło źródło różnych dziwnych zjawisk.
Gdzieniegdzie woda w morzu wrzała. Niektóre zwierzęta same wytwarzały słabe światło (podobnie
zresztą niektóre rośliny), inne gromadziły się wokół czynnych wulkanów, jeszcze inne wykazywały
zdolność widzenia w absolutnym mroku, a prawie wszystkie miały doskonały węch
i słuch. Najdziwniejsze jednak, że warunki klimatyczne prawie wcale nie odbiegały od tych, jakie
panowały na Ziemi. Być może przyczyną powstawania wiatrów i deszczów były różnice temperatury
w różnych regionach Shanny, spowodowane różnicami grubości skorupy planety.
Z opisu vredańskich władców wynikało, że wyglądaj ą oni jak coś pośredniego między istotami
człekopodobnymi a dużymi psami. W każdym razie poruszali się w pozycji wyprostowanej. Rządzili
planetą, trzymając się nielicznych, ale konsekwentnie przestrzeganych reguł. Wyjęci spod
prawa zbiegowie, awanturnicy i banici wszelkiej maści byli mile widziani, pod warunkiem, że mieli
czym zapłacić i zachowywali się, jak należy. Na Shannie znajdowały się liczne gospody i kabarety,
a także punkty usług wyspecjalizowane w zaspokajaniu najróżniejszych potrzeb. Z myślą o gościach,
którzy nie mogli oddychać shannańskim powietrzem, w wielu firmach, sklepach i hotelach utworzono
swoiste enklawy, gdzie mieli oni odpowiednie dla siebie, specyficzne warunki życia.
Istniały także wyspecjalizowane warsztaty remontowe, w których można było naprawić każdy
gwiezdny statek.
I banki! Nikt nie próbował nawet oszacować łącznej wartości wszystkich łupów, jakie przechowywali
w skarbcach i sejfach Shanny piraci, przestępcy i przemytnicy. Rejestrując tę informację, Gondal nie
zdołał ukryć w glosie nutki chciwości.
Mijały dni, aż w końcu czas zaczął się Vince’owi dłużyć. Wreszcie jednak doczekał się chwili, kiedy
na ekranie ukazały się dwie wężowe głowy Onsjanina.
- Skasuj zawartość wszystkich pamięci komputerów -polecił Gondal. - Ja i kilku członków mojej
załogi pojawimy się wkrótce na pokładzie twojego statku. Zaczekamy tu na przybycie vredańskich
inspektorów.
- Znajdujemy się zatem blisko Shanny? - zapytał Vince.
- Jeżeli sądzić po tym, jak długo lecimy, bardzo blisko. Musimy jednak trzymać się w pewnej
odległości od niej i zaczekać, aż uzyskamy zgodę na lądowanie. Zaraz przyjdziemy.
Towarzyszący Gondal owi członkowie załogi niewiele różnili się wyglądem od swój ego kapitana.
Byli tylko trochę młodsi i mieli mniej blizn na mackach i torsie. Każdy z nich był uzbrojony w dwa
pistolety: j eden był zapewne promiennikiem, a drugi umożliwiał chyba rażenie jakimiś pociskami.
Rękojeści obu miały kształt cylindra i były ustawione pod dziwnym kątem względem lufy. Piraci
obrzucili Cullowa zaciekawionymi spojrzeniami, a potem, sycząc i pomrukując coś po onsjańsku,
opuścili sterownię i zajęli stanowiska w różnych miejscach niewielkiego statku. Gondal pozostał i od
czasu do czasu zasysał porcję gazu z pojemnika.
-No cóż, czy uważasz, że dowiedziałeś się wystarczająco dużo, aby wywieść Vredan w pole? -
zapytał w pewnej chwili.
Vince wzruszył ramionami.
- Nauczyłem się wszystkiego, co dla mnie zarejestrowałeś - odparł.
-Mam nadzieję-mruknął Gondal. - Sss-sss-sss! Musisz wiedzieć, że niełatwo przechytrzyć Vredan.
Próbowało tego już wielu innych, zwabionych legendarnymi bogactwami, jakie podobno kryją się
w skarbcach i sejfach banków Shanny. Pozwól, żebym to ja z nimi porozmawiał. Udawaj, że nie
znasz dobrze leniańskiego. Znasz onsjański na tyle, że możesz co jakiś czas zadawać mi pytania, jakbyś
szukał mojej rady. Jeżeli Vredanie zechcą posłuchać twojej ojczystej mowy, spełnij ich życzenie.
Nessanie zapewniali mnie, że i tak nikt nie zrozumie ani słowa. I udawaj, że stan twojego zdrowia
jest gorszy niż w rzeczywistości. To będzie wyjaśniało, dlaczego jesteś trochę otępiały. Sss-sss-sss!
Vince mimo woli wyszczerzył także zęby w uśmiechu. Gondal był niewątpliwie istotą obdarzoną
dużym zmysłem praktycznym.
Czterej Vredanie, którzy weszli na pokład jego statku, byli znacznie bardziej podobni do istot
ludzkich, niż Vince oczekiwał, choć ich wygląd zdradzał wyraźnie, że ich przodkami były czworonogi.
Nieobute stopy przypominały trochę łapy, czteropalczaste, pozbawione kciuków dłonie sprawiały
wrażenie całkiem sprawnych. Mieli spore głowy z krótkimi i grubymi pyskami, pełnymi ostrych zębów,
które świadczyły o tym, że są istotami mięsożernymi. Z obu stron głów wyrastały średniej wielkości
sterczące uszy. Ciała Vredan były porośnięte gęstą, lśniącą brązową sierścią; jedynie środkiem pleców
biegło pasmo ciemniejszych włosów. Mieli na sobie krótkie, zapinane na zamek błyskawiczny,
jednoczęściowe kombinezony z jakiejś elastycznej tkaniny. Wszyscy czterej nosili pasy z kaburami,
w których tkwiły jakieś pistolety oraz naszyjniki, które, jak domyślał się Vince, były rejestratorami i
komunikatorami. Wszyscy mogli się porozumiewać ze swoim patrolowcem znajdującym się gdzieś
w pobliżu, prawdopodobnie gotowym do otwarcia ognia w każdej chwili.
Większość krótkich pytań Vredanie kierowali pod adresem Gondala, który najwyraźniej często
gościł na Shannie. Jeden z nich podszedł do Vince’a i spojrzał mu w oczy, po czym powiedział coś
do pozostałych w języku pełnym urywanych dźwięków i świstów.
W pewnym momencie Vince zdecydował się dokonać bardzo ważnej operacji. Jak wcześniej
mu poradzono, przekazał inspektorom wszystkie (z wyjątkiem jednej) leniańskie monety, które otrzymał
od Leoora. Wywołało to sporą sensację. Inspektorzy, wyraźnie poruszeni (świadczył o tym wyraz ich
oczu i ton, jakim wymieniali między sobą uwagi), przekazali informacje o niecodziennym wydarzeniu
na swój statek. Wyglądało na to, że Vince jest osobą bardzo zamożną. Tak czy owak, dysponował teraz
na Shannie ogromnym saldem kredytowym.
W końcu dowódca inspektorów spojrzał na Gondala.
- Zastopuj w odległości miliona kilometrów od planety i zaczekaj na instrukcje - rozkazał.
Chwilę potem cała czwórka opuściła statek.
Gondal, odprowadziwszy ich bacznym spojrzeniem, skierował końcówkę macki oddechowej
w stronę Vince’a.
- Sss-sss-sss! - zachichotał. - Teraz opasałeś własnymi mackami tors swoich nieprzyjaciół. Czy
chcesz, czy nie, musisz poddać się operacji oczu w jednym z tutejszych szpitali. Miejscowi specjaliści
dobrze wiedzą, jak się usuwa takie katarakty.
Vince przełknął ślinę. Wciąż nie mógł się oswoić z myślą, że będzie go operowała obca istota, uznał
jednak, że lepsze to, mimo wszystko, od całkowitej utraty wzroku.
5
G
ondal pozostawił swój ogromny wielokadłubowy gwiazdolot na orbicie i wraz z kilkoma
członkami swojej pirackiej załogi zaczął się przygotowywać do wylądowania na powierzchni Shanny
dziwacznym statkiem, który rzekomo stanowił własność Cullowa.
Vince był szczęśliwy, że nie musi siedzieć za sterami. Kiedy statek pokonał górne warstwy
atmosfery, wpadł w obszar straszliwej burzy. Podmuchy wichury uderzały w smukły kadłub niczym
gigantyczne młoty i obracały statek wokół osi; zachodziła nawet obawa, że gwiazdolot wpadnie
w korkociąg. Jeżeli Ziemianin miał dotąd jakiekolwiek wątpliwości, czy na pozbawionej słońca planecie
pogoda może być kapryśna, teraz przekonał się o tym na własnej skórze.
Gondal owinął wszystkie cztery nogi-macki wokół kilku różnych przedmiotów, co zapewniło
mu niezbędną stabilność. Od czasu do czasu spoglądał na Cullowa i radośnie posykiwał. Zmagał się
z huraganem i w końcu sprowadził statek na niższy pułap. Podmuchy nie były tu już tak silne, ale
o kadłub zabębniły krople ulewnego deszczu. Kierując się ku źródłu sygnału namiarowego, raz po raz
niknącego w szumach i trzaskach zakłóceń, znaleźli się w końcu na wysokości tysiąca kilkuset metrów.
Dopiero wtedy Vince ujrzał w dole pierwsze światła kosmoportu.
Najjaśniejsze skupiska tworzyły sześciokąt o średnicy co najmniej trzech kilometrów. Wewnątrz
sześciokąta jaśniały porozrzucane nieregularnie światełka; większość skupiała się wzdłuż boków.
Od każdego boku biegły proste linie. Dopiero po pewnym czasie Vince dostrzegł też przylegające
do boków sześciokąta wielkie prostopadłościenne budynki, które wyglądały na hangary.
Cullow uzmysłowił sobie, że pojedyncze świetliste punkty oznaczają zaparkowane gwiezdne statki.
Tu i ówdzie dostrzegał już także ruchome snopy światła. Niektóre strzelały z reflektorów
zainstalowanych na kadłubach gwiazdolotów, inne były wysyłane przez pojazdy naziemne.
Uświadomił sobie, że jego puls zaczyna bić przyspieszonym rytmem. Kosmoport sprawiał wrażenie
bardzo ruchliwego!
- Te proste linie odchodzące od boków sześciokąta to bulwary - zaczął wyjaśniać Gondal. - Tam jest
właśnie siedlisko wszelkiego zła i grzechu. Sss-sss-sss! Tam również zawiera się większość legalnych
i nielegalnych transakcji. Czy widzisz te kopuły przy najjaskrawiej oświetlonym bulwarze? Są
wypełnione egzotycznym powietrzem - korzystają z nich goście nie mogący oddychać tlenem. - Gondal
włączył kamerę, powiększył obraz i skierował obiektyw na masywną kamienną budowlę, otoczoną
wianuszkiem mniejszych gmachów. - Spójrz tam, na wschód od kosmoportu. Mimo że Shan-na nie
ma słońca, które wschodziłoby i zachodziło, nazywamy ten kierunek wschodnim z uwagi na obrót
planety wokół osi - wyjaśnił. - To banki. Najokazalszy nazywa się Głównym Skarbcem. To właśnie tam
kryją się największe bogactwa, przynajmniej oficjalnie.
- Ach, tak - mruknął Vince.
Jakąś minutę przyglądał się budynkowi, po czym przeniósł spojrzenie na ekran kamery
z szerokokątnym obiektywem. Kosmoport i bulwary zajmowały obszar długości około piętnastu
i szerokości około dwudziestu kilometrów. Z trzech stron graniczyły z nim jaśniejsze nieregularne pasy.
Vince domyślił się, że są to nadmorskie plaże. Wszystkie były jaskrawo oświetlone i należało
przypuszczać, że korzystało z nich wielu gości. No tak, wiedział przecież od Gondala, że kosmoport
znajdował się na wyspie!
Czwarty brzeg owego obszaru, niegraniczący z plażą, wyglądał jak prosta linia i miał mniej więcej
osiemnaście kilometrów długości. Wzdłuż całego brzegu biegł oświetlony parkan. Po jego drugiej
stronie Vince dostrzegł tylko kilka pojedynczych słabych świateł. Domyślił się, że to farmy, o których
istnieniu poinformował go Gondal. Za farmami wyspa rozszerzała się i ciągnęła jakieś trzysta
kilometrów mniej więcej równolegle do linii brzegowej kontynentu. O tym także wiedział od Onsjanina.
Tymczasem Gondal cicho przeklinał, usiłując wyłowić spośród szumów i trzasków przekazywane
przez radio instrukcje. W końcu zwolnił i korzystając z grawitorów, skierował statek w stronę
najciemniejszego
zakątka
kosmoportu.
Odszukał
wolne
miejsce
między
zaparkowanymi
transportowcami i zręcznie wylądował. Przebierając palcami rąk-macek po pulpitach kontrolnych, zaczął
wyłączać, jeden po drugim, pokładowe systemy i podzespoły. Odgłosy pracy urządzeń statku stopniowo
cichły i milkły. Vince słyszał już teraz tylko pomruk klimatyzatora i cichy szmer uderzających o płyty
kadłuba kropel deszczu. Kiedy do wnętrza statku wpadło powietrze Shanny, Ziemianin poczuł ledwo
uchwytną woń ozonu. Nie było w tym nic dziwnego; na zewnątrz wciąż jeszcze szalała gwałtowna burza.
Gondal rozwinął nogi-macki i wstał z fotela pilota.
- Zostaniesz teraz przewieziony do szpitala - powiedział. - Moja rola właściwie na tym się kończy.
Muszę jeszcze tylko odwieźć ten statek do warsztatu należącego do pewnego osobnika o nazwisku
Narret. Kiedy naprawi wszystko, co powinien, Vredanie zwrócą ci gwiazdo!ot. Zważywszy na twój
ogromny kredyt, nie będziesz potrzebował gotówki. - Skierował obie pary oczu na Cullowa i zaczął
lekko kołysać wężowymi głowami. -Nessanie nie powiedzieli mi, jakie mają plany wobec ciebie, ale
myślę, że jakieś jednak mają.
Vince uśmiechnął się mimo woli.
-Ja też tak przypuszczam-powiedział. - No cóż, bardzo dziękuję. Czy jeszcze się zobaczymy?
Nie ukrywając rozbawienia, onsjański pirat wydal serię urywanych syków, po czym zaczerpnął
następną porcję gazu z pojemnika.
- A zatem, nawet nie wiesz, czy mają jakieś zadania dla mnie! Nie mają. Ponieważ jednak chcę
tu przeprowadzić kilka transakcji, co zajmie mi trochę czasu, możliwe, że znów się zobaczymy. Rzecz
jasna, pod warunkiem, że twoja kuracja nie potrwa bardzo długo. Życzę ci powodzenia.
Tym razem Vince powstrzymał się od uśmiechu. Nie zamierzał mu zdradzać jakichkolwiek
szczegółów swojej umowy z Nessanami.
- Ja także życzę ci powodzenia - odparł.
Odwrócił się i czując już większe ciążenie Shanny, ruszył w stronę zewnętrznej śluzy.
Nie musiał korzystać z klamr ani poręczy, żeby znaleźć się na płycie lądowiska. Na zewnątrz,
na wysokości otworu włazu, unosił się niewielki pojazd, który wyglądał jak pozbawiony kół jeep.
Siedzieli w nim dwaj Vredanie, kierowca i strażnik, uzbrojeni i ubrani podobnie jak ci czterej inni
przedstawiciele miejscowej władzy, którzy jakiś czas temu wkroczyli na pokład jego statku. Przez
chwilę w milczeniu przyglądali się Vince’owi, po czym strażnik zapytał:
- Ty jesteś Vinz Kul Lo?
Usłyszawszy potwierdzającą odpowiedź, wyciągnął zakończoną czterema palcami rękę i pomógł
Vince’owi wejść do kabiny pojazdu.
- Polecono nam przewieźć cię do szpitala Thooda Hiwisa- oznajmił obojętnym tonem. - Chirurg już
cię oczekuje.
Podróż na skraj kosmoportu trwała tak krótko, że Vince nawet nie zdążył się dobrze przyjrzeć
zaparkowanym w pobliżu rozmaitym statkom. Większość wyglądała jak krótsze lub dłuższe pękate
cylindry, z różnie rozmieszczonymi otworami i wypukłościami kadłuba - niektóre zapewne
stanowiły furty armatnie. Kilka miało własne dźwigi z wnękami, w których można je było chować, kiedy
były niepotrzebne. Niektóre wyposażono (tak jak jego statek) w zwyczajne poręcze i klamry
do schodzenia i wchodzenia.
Jedynymi statkami, które nie miały kształtu cylindra, były trzy jednostki podobne do ogromnych
hantli. Kadłub każdej wyglądał jak dwie dwudziestometrowej średnicy kule, wsparte na wciąganych
łapach lądowniczych i połączone krótkim, grubym korytarzem.
Vince nie zauważył ani jednego smukłego statku o opływowym kadłubie. Żaden nie był podobny
do tego, którym wylądował na powierzchni Shanny. Zaczynał czuć coś w rodzaju zażenowania, że
przyleciał na pokładzie tak nietypowego pojazdu.
Zobaczył natomiast w ciągu zaledwie kilku minut wiele obcych istot różnych ras - załogi statków.
Oszołomiło go to trochę i obudziło w nim instynktowny, pierwotny niepokój.
Niektórzy Ziemianie wyobrażali sobie, że obce istoty są ogromne jak góry albo maleńkie jak
mrówki; te, które Vince widział, wcale takie nie były. Największe kojarzyły mu się trochę z ziemskimi
niedźwiedziami grizzli, nie przewyższały jednak wzrostem Gondala. Najmniejsze dorównywały
wielkością sporym owczarkom, ale w niczym nie przypominały psów. Vince zobaczył także istotę, która
w pierwszej chwili skojarzyła mu się ze strusiem. Istota ta zeskoczyła z czerniejącego dość nisko nad
płytą lądowiska otworu włazu. Miała szczątkowe skrzydła ze stawami umożliwiającymi zginanie ich
w łokciu i barku. Skrzydła kończyły się palcami bardzo przypominającymi ludzkie, nogi wyglądały
jednak jak ptasie łapy.
Vredanie pozostawili go przed długim i niskim drewnianym budynkiem. Vince zwalczył
charakteryzującą chyba wszystkich Ziemian atawistyczną chęć ukrycia się w najciemniejszym kącie.
Stal nieruchomo minutę czy dwie i czekał, aż się uspokoi, a jego oddech i puls powrócą do normy.
Uświadomił sobie, że oddycha mu się trudniej niż na Ziemi; przyczyną tego była niewątpliwie większa
zawartość dwutlenku węgla w shannańskiej atmosferze.
Pochylnia, przeznaczona zapewne dla pacjentów na wózkach inwalidzkich, biegła wzdłuż
drewnianego budynku do drzwi znajdujących się na samym końcu szpitala. Vince odwrócił się i spojrzał
na dwóch Vredan, którzy siedzieli nieruchomo w podobnym do jeepa pojeździe i cały czas
mu się przyglądali, po czym podniósł oba nesesery i przybrawszy obojętną minę, ruszył powoli w stronę
wejścia. Kiedy dotarł do drzwi, otworzyły się same.
Wszedł do dosyć jaskrawo oświetlonej poczekalni, wzdrygnął się lekko, kiedy drzwi zamknęły się
za jego plecami, i zaczął się rozglądać wokoło. Zobaczył kilkoro innych drzwi; wszystkie były
zamknięte. Zainstalowane w wielu miejscach na ścianach przyrządy i obiektywy służyły bez wątpienia
do obserwowania przybywających pacjentów.
- Tędy, proszę - dobiegł go nagle skądś oschły, zbliżony do szeptu głos.
W następnym momencie otwarły się jakieś drzwi. Vince przełknął ślinę, przestąpił próg i znalazł się
w korytarzu, który z pewnością ciągnął się wzdłuż całego budynku. Po obu stronach zobaczył rzędy
innych drzwi. Któreś z nich, znajdujące się mniej więcej pośrodku korytarza, otwarły się bezszelestnie.
Vince ruszył ku nim, wszedł do raczej sporego pokoju… i zesztywniał z wrażenia.
6
N
a pierwszy rzut oka stworzenie, które przycupnęło obok wąskiego łóżka, wyglądało jak
monstrualnej wielkości pękaty pająk.
Vince wzdrygnął się z obrzydzenia, ale po chwili zapanował nad sobą. Jestem Ziemianinem, więc
skojarzenie z pająkiem było naturalne, ale to oczywiście nie jest pająk, pomyślał. Istota miała
dwanaście, a nie osiem kończyn, a ich wygląd świadczył, że - podobnie jak kończyny ciepłokrwistych
stworzeń - składały się z ciała i krwi. Każda kończyła się nie pazurami, lecz trój palczastymi dłońmi,
przy czym wszystkie palce miały po trzy albo cztery człony. Wyrastały w jednakowych odległościach
jedna od drugiej z brzegów tułowia, który miał kształt grubego kręgu o średnicy pięćdziesięciu
centymetrów, i wyginały się na boki, zapewne dla zapewnienia lepszej równowagi. Gdyby te kończyny
się wyprostowały, mogłyby mieć długość prawie pól metra. W tej chwili jednak były zgięte pod takim
kątem, że spód tułowia niemal dotykał podłogi. Vince’owi przeleciało przez głowę, że
pozwalały zapewne tej istocie na błyskawiczny atak.
Ale usta nie wyglądały wcale groźnie. Głowa kształtem przypominała łeb owczarka i łączyła się
ze spłaszczonym tułowiem za pomocą grubej szyi. Para świdrujących czarnych oczu przywodziła
Vince’owi na myśl oczy wydry.
Nagle szyja wyciągnęła się tak raptownie, że Vince zadrżał mimo woli. Zbliżony do szeptu głos
wydobył się spomiędzy warg podobnych do warg wydry.
- Vinsie Kul Lo, czuj się jak u siebie w domu. Nazywam się Thood Hiwis. Chciałem zobaczyć cię
jak najszybciej, gdyż… - Istota zamrugała, jakby rozbawiona. - Muszę zgromadzić sprzęt niezbędny
do operacji, a nie byłem pewien, jaki kształt ma twoje ciało. Widzę teraz, że wyglądasz zupełnie jak
Nessanie. Znasz ich może? Jesteś chyba tylko trochę grubszy niż oni.
Kończyny zaczęły się poruszać niczym żywy łańcuch i istota przemieściła się ku krańcowi pokoju.
- Proszę, rozgość się - powiedziała. - Jeżeli chcesz, usiądź na tym łóżku. Dopóki będziesz przebywał
w moim szpitalu, to będzie twój pokój.
Dopiero teraz Vince uświadomił sobie, że się kuli. Wyprostował się, podszedł do łóżka i usiadł.
Kiedy usłyszał głos istoty, trochę się uspokoił… ale tylko trochę.
- Ja… uhm, dziękuję - wyjąkał. - Ty jesteś właścicielem tego szpitala?
Thood Hiwis przekrzywił głowę.
- Właścicielem i głównym chirurgiem w jednej osobie - powiedział. - Chirurgia to specjalność mojej
rasy. Jak sam widzisz, predestynowała nas do tego sama natura. - Jakby na potwierdzenie tych słów
Hiwis uniósł wysoko kilka odnóży. - Nie martw się, że ten szpital ma raczej skromne rozmiary. Są
tu pielęgniarki i technicy, j est także kilku chirurgów praktykantów, którzy pomagają mi podczas
bardziej skomplikowanych operacji. Zawsze też mogę liczyć na pomoc konsultantów. Shanna szczyci się
tym, że ma znakomitych lekarzy.
Vince westchnął.
- Powiedziano mi, że jesteś doskonałym specjalistą. Czy rzeczywiście znasz prawdziwe źródło mojej
choroby i sposoby skutecznej terapii? Niewiele wiem o medycynie, ale orientuję się, że sama operacja
oczu od tej choroby mnie nie uwolni.
Thood Hiwis pokiwał głową
- To prawda - przyznał. - Wirus musi zostać unieszkodliwiony. To skomplikowany i żmudny proces,
ale dysponujemy tu odpowiednimi lekarstwami. Kiedy już zlikwidujemy wirusa, twoje ciało powróci
do normalnego stanu. Ale oczy… Nie zdołamy przywrócić im przejrzystości. Musimy zastąpić je
innymi. Znasz może ich budowę?
- No cóż… trochę - bąknął Cullow.
Hiwis wpatrywał się uważnie w jego twarz.
- Denerwujesz się nieco, prawda? - powiedział łagodniejszym tonem. - Możesz zaufać mojej wiedzy
i moim umiejętnościom. Badałem i operowałem oczy istot tylu ras, że nie byłbym w stanie ich wyliczyć
w ciągu paru minut. Jestem autorem licznych prac naukowych, z których korzystają chirurdzy wielu ras
znajdujących się na najwyższym szczeblu rozwoju. Zanim pojawiły się pewne problemy natury prawnej,
byłem… To zresztą nieistotne w tej chwili. Zechciej wybaczyć porównanie, ale znam się na optyce tak
dobrze, jak Gondal na rabowaniu ładowni gwiezdnych statków.
Vince z uczuciem dziwnego niepokoju obserwował niezwykłą istotę. Dopiero teraz zauważył, że
ciało Hiwisa było porośnięte bardzo delikatnym ciemnobrązowym meszkiem i że nie miał on na sobie
nic, jeżeli nie liczyć naszyjnika, w którym mógł się kryć komunikator.
- Nie wątpię, że masz właściwe kwalifikacje - powiedział. - Chodzi o to, że po prostu…
- Twoje oczy - przerwał mu Hiwis. - Martwisz się o swoje oczy. Ja czułbym się tak samo, będąc
na twoim miejscu. Pozostawię cię teraz na pewien czas samego. Te drzwi prowadzą do łazienki.
Wkrótce otrzymasz posiłek; odpowiednie białka i warzywa. Przez kilka następnych godzin
będziesz mógł odpoczywać i oswajać się z otoczeniem.
Thood uniósł, a potem pochylił głowę - był to zapewne gest pożegnalny - po czym odwrócił się
i wyszedł przez drzwi, które same się za nim zamknęły.
Czując, że żołądek podchodzi mu do gardła, Vince zdjął buty i wyciągnął się na łóżku. W suficie
dostrzegł otwory, w których musiały się kryć obiektywy kamer. Należało sądzić, że znajduje się pod
obserwacją.
Nie mógł przestać myśleć o czekającej go operacji. O ile dobrze rozumiał, gdyby usunięciem
katarakty zajmowali się ziemscy chirurdzy, ścięliby część rogówki i zeszlifowali zmatowiałą warstwę
kryształowo przejrzystej soczewki oka, a potem uzupełniliby rogówkę. Eksperymentowano wprawdzie z
zastępowaniem jej elastycznym plastikiem albo innymi materiałami, ale te próby nie zakończyły się
powodzeniem. Po dokonaniu operacji katarakty istoty ludzkie, jeśli w ogóle odzyskiwały zdolność
widzenia, musiały przez resztę życia nosić okulary z grubymi soczewkami. Lekarze twierdzili, że takie
operacje były rutynowymi zabiegami.
A jednak ziemscy chirurdzy nie ośmielili się nawet podjąć próby operacji jego oczu.
Tak czy owak, pomyślał Vince, przez wiele dni po tej operacji pacjent nie powinien w ogóle
poruszać oczami, aby mogły się zrosnąć. Jakim cudem, u diabla, człowiek może wytrzymać coś takiego,
nawet jeżeli będą go systematycznie szpikować środkami uspokajającymi?
Wzdrygnął się, jakby poczuł nagły chłód. Czy potrafi się pogodzić z tym, że Thood Hiwis będzie
mu kroił oczy? Cokolwiek by się sądziło o poziomie jego inteligencji, wyglądał jak koszmarny pająk.
I cóż, w trakcie operacji ktoś taki - czy może coś takiego - przycupnie mu okrakiem na piersi?
Vince zdrzemnął się dwa razy i kilkakrotnie skorzystał z natrysku. Zauważył, że chociaż w pokoju
panuje przyjemna temperatura, trochę się poci.
Poczuł ogromną ulgę, kiedy jedna z pielęgniarek (istota człekopodobna o brązowej skórze, której nie
porastała żadna sierść) przyniosła mu kubek z mlecznobiałym płynem.
- Proszę to wypić - poleciła. - Uznaliśmy, że jesteś już gotów do operacji.
Vince głęboko odetchnął, wypił zawartość naczynia do dna i zwrócił je pielęgniarce. Płyn miał
kwaśnawo-gorzki smak, jakby domieszano do niego chininy. Zawierał również sporą dawkę alkoholu,
który poparzył przełyk Vince’a i rozgościł się miłym ciepłem w jego żołądku.
Ciemnoskóra pielęgniarka wyszła z pokoju, a Vince wyciągnął się znów na łóżku. Leżał minutę czy
dwie, usiłując nie zaciskać pięści ani nie wpatrywać się zbyt usilnie w drzwi, przez które miał wejść
Thood Hiwis. Potem zaś, jak przypomniał sobie po operacji, zaczął zasypiać. Pamiętał jednak, że
chirurg przyszedł w towarzystwie kilku asystentów. Pod jego nadzorem rozstawili oni różne przyrządy i
coś w rodzaju przerzuconego nad jego piersią pomostu. Vince domyślił się, że to właśnie na nim chirurg
miał przykucnąć do operacji.
Potem zapadł w głęboki letarg i utracił świadomość. Zanim się to stało, poczuł jeszcze, że zrobiono
coś z jego powiekami, żeby się nie zamykały. Odniósł też wrażenie, że w jakiś sposób unieruchomiono
jego gaiki oczne, aby przypadkiem się nie poruszyły. Później nastąpiło coś, co przypominało
długi koszmar; czul, że coś dzieje się z jego oczami, i chyba kręcił się i jęczał, w końcu jednak przestał
na szczęście czuć cokolwiek.
Jedzenie okazało się podobne do tego, jakie jadł w drodze na Shannę. Warzywa miały różny kolor,
konsystencję i zapach, ale wszystkie zawierały mniejsze lub większe ilości skrobi. Owoce wyglądały…
no cóż, jak owoce.
Spożył właśnie przed chwilą siódmy lub ósmy posiłek od operacji. Po omacku dotarł z łazienki
do łóżka, przejechał palcami po prześcieradle, żeby sprawdzić, czy pielęgniarki je zmieniły (stwierdził,
że tak), po czym położył się na plecach. Zaczynał mieć serdecznie dosyć i tego pokoju, i bandaża,
który przesłaniał mu oczy. Tylko od czasu do czasu pozwalano mu po omacku wychodzić na korytarz.
Spacerował tam, żeby jego mięśnie nie zwiotczały.
Uniósł rękę i przyłożył dłoń do bandaża. Przekonał się, że - jak zawsze - brzeg ściśle przylega
do twarzy. Bandaż sprawiał wrażenie czegoś w rodzaju narośli na skórze głowy. Usiłował podważyć
go paznokciem, ale tylko upewnił się raz jeszcze, że nie oderwie go bez skóry. Właściwie, prawdę
mówiąc, ten bandaż ani nie uciskał, ani nie uwierał, ale mimo to zaczynał doprowadzać Vince’a
do szalu.
Jeżeli zaś chodzi o poruszanie gałkami oczu, to było coś w rodzaju koszmarnego żartu! Ilekroć
delikatnie przykładał dłoń do bandaża, wyczuwał je wyraźnie, odnosił jednak wrażenie, że ma dwie
twarde gumowe kulki zamiast oczu. Chwilami w ogóle nie był pewien, czy ma oczy!
No cóż, wcześniej czy później coś mi powiedzą, pomyślał ponuro. Thood Hi wis, nienagannie
uprzejmy jak większość lekarzy, oznajmi przepraszającym tonem, że coś poszło nie tak i że do końca
życia pozostanę ślepcem.
Och, pielęgniarki uparcie twierdziły, że z jego oczami nie dzieje się nic złego, wyjaśniały, że nie
widzi ani nie wyczuwa światła w pokoju, ponieważ bandaż zupełnie nie przepuszcza światła; że mięśnie
jego oczu zostały na pewien czas unieruchomione, ale że nie ma w tym niczego niezwykłego. Vince po
prostu im nie wierzył. Jakiż materiał, niewiele grubszy niż skórka jabłka, zdołałby całkowicie zatrzymać
wszelkie światło?
Mimo to co pewien czas powtarzał sobie, że może jednak się myli. Przecież arkusz metalowej folii,
cieńszej nawet niż bandaż, który przesłaniał jego oczy, byłby w stanie zablokować szczelnie światło.
Czyż nie wymyślono tworzyw o tak dużej zawartości czarnego barwnika, że były absolutnie
światłoszczelne? No a mieszki staroświeckich aparatów fotograficznych? Też miały bardzo cienkie
ściany.
Zaraz, zaraz, nawet gdyby ktoś znalazł się wewnątrz takiego ogromnego mieszka, powinien dostrzec
choć odrobinę światła.
Powtarzał też sobie, że może jego oczy po prostu nie są teraz tak czule, jak były. Mógłby się z tym
pogodzić, gdyby tylko widział cokolwiek, choćby nawet niewyraźnie i wyłącznie przy silnym
oświetleniu…
Wściekły na siebie za to, że użala się nad swym losem, wyciągnął rękę w stronę stojącego obok
łóżka niewielkiego stolika, odnalazł kubek, ostrożnie podniósł do ust i wypił całą zawartość. Odstawił
naczynie i odwrócił się na bok. Przez kilka minut starał się nie myśleć o niczym i wreszcie zasnął.
- Vinsie Kul Lo!
Wyrwany nagle z drzemki, obrócił się niezdarnie na plecy. Starając się otworzyć oczy, zamrugał, jak
zawsze, ilekroć się budził, i w pierwszej chwili nie pamiętał o bandażu. Po chwili jednak usiadł na łóżku
tak raptownie, że zakręciło mu się w głowie. Przyłożył palce do twarzy, po czym, zaskoczony, wydal
z siebie jakiś pomruk. Bandaż zniknął, a jego powieki otwierały się i zamykały, kiedy poruszał
odpowiednimi mięśniami!
Z jego gardła wydobył się chrapliwy rechot. A jednak miał rację! Oślepł! Chociaż obracał głowę
na wszystkie strony i wytężał wzrok, żeby zobaczyć choć cokolwiek, zewsząd otaczała
go nieprzenikniona ciemność. Przerażony i wściekły, zeskoczył z łóżka.
W następnym momencie wydał stłumiony okrzyk.
Nagle zachłysnął się powietrzem. W pokoju zaczęło się rozwidniać!
Blask stawał się coraz intensywniejszy, a przynajmniej tak mu się wydawało. Vince kilkoma susami
przebiegł przez pokój i wyciągnął drżącą rękę w kierunku gałki drzwi, którą zaczynał chyba niewyraźnie
widzieć. Kiedy ją chwycił, poczuł, że jest okrągła, twarda i zimna. Szarpnął, ale drzwi się nie otworzyły.
Próbował bezskutecznie otworzyć je jeszcze kilka razy, a potem obrócił się szybko w stronę łóżka.
Widział je coraz wyraźniej, coraz lepiej.
Podbiegł do łóżka, rzucił się na posłanie i wybuchnął głośnym śmiechem. Widział! Co prawda, jego
nie nawykłe do zmiany ogniskowej oczy męczyły się i drżały, ale widział! To nic, że wszystko wydawało
się jakby przyciemnione. Wiedział, że jego wzrok ulegnie poprawie i rzeczywiście z każdą sekundą
widział coraz lepiej! Śmiał się, aż zabrakło mu tchu, po czym omal się nie rozpłakał. Dopiero po kilku
minutach uspokoił się powoli.
I uświadomił sobie, że w pokoju było teraz zupełnie jasno.
- Kul Lo!
Obrócił głowę w kierunku głośnika interkomu.
- Tak! - wykrzyknął radośnie. - Już nie śpię, Thood! Widzę! Czy…
- Co widzisz? - przerwał chirurg.
- No cóż, wszystko. Pokój i drzwi, łóżko i stolik, kratkę głośnika interkomu, otwory obiektywów
kamer w suficie…
- Czy widzisz kawałek czarnej nitki w kącie pokoju obok drzwi? - zapytał Hiwis.
Vince uniósł się na łokciu i spojrzał w tamtą stronę.
- Oczywiście - powiedział.
- Opisz go, proszę.
Vince utkwił w kratce głośnika gniewne spojrzenie.
- O co chodzi? Nie wierzycie mi? Na podłodze przy drzwiach leży kawałek czarnej nitki.
To wszystko. Aha, gdyby ją rozprostować, miałaby ze trzydzieści centymetrów długości. W tej chwili
tworzy jakby spiralę… - Westchnął, jakby doprowadzony do rozpaczy. - Albo raczej wygląda
jak symbol oznaczający nieskończoność.
- Czy widzisz jakieś szpary między drzwiami a framugą? - zainteresował się Hiwis.
- Nie - odparł Vince - ale nie widziałem ich, nawet wtedy gdy światła w pokoju były zgaszone.
Drzwi przylegają ściśle do framugi, a na zewnątrz czymś je uszczelniono. Dlaczego mnie tak
wypytujecie? Czy uważacie, że zwariowałem i tylko wydaje mi się, że coś widzę?
- Nie, Vinsie Kul Lo - odparł chirurg. - Chodzi jednak o coś, co stanowi dla mnie zupełnie nowe,
niesamowite doświadczenie. Uwierz mi, dołożyliśmy wszelkich starań, żeby na korytarzu panowała
absolutna ciemność. A poza tym, uszczelniliśmy drzwi twojego pokoju dodatkową warstwą izolacji. Kul
Lo, przypuszczam, że wpadniesz w furię, kiedy wyjawię ci całą prawdę. To dlatego siedzisz teraz
zamknięty i dlatego pozwoliłem ci przypuszczać, że jesteś ślepy, kiedy się obudziłeś bez bandaża,
bo chciałem, żebyś docenił swój wzrok, chociaż wzbogaciłem twoje oczy o coś, co chyba ci się nie
spodoba.
- O co, na pustkę przestworzy…
- Pozwól mi skończyć, Kul Lo. Uczyniłem ci to, co uczyniłem, pod groźbą czegoś o wiele
straszniejszego niż zwyczajna śmierć. Nie będę udawał, że nie odczuwałem przy tym satysfakcji
z możliwości przeprowadzenia niezwykłego eksperymentu. Gdybym jednak miał wolny wybór, nigdy
bym tego nie zrobił… Kul Lo, nie wiem, jak układają się twoje stosunki z Gondalem, ale sądzę, że nie
masz co do niego żadnych złudzeń. Jest piratem, a poza tym istotą niesłychanie sprytną, zmyślną
i przebiegłą. Z pewnością od dawna snuł pewne plany, a twój a choroba wydala mu się czymś tak
wspaniale pasującym do tych planów, że uznał ją za cudowny dar losu, który musi wykorzystać.
W każdym razie zaszantażował mnie w taki sposób, że nie mogłem, nie mogę odrzucić niezwykłej
propozycji, którą mi złożył. Zdobył przy tym gdzieś potrzebne urządzenie i medyczną wiedzę, którą
uważałem dotąd za fantastyczne mrzonki. Byłem zupełnie oszołomiony. Oświadczył mi, że dysponuje
gotowym do operacji oczu pacjentem o idealnie odpowiedniej przemianie materii. Wręczył mi
przedmioty, w których istnienie nigdy bym nie uwierzył, gdybym ich nie zobaczył na własne oczy.
Vince wydał gniewny pomruk.
- No dobrze, bez względu na to… - zaczął.
-Zaczekaj jeszcze, Kul Lo. Chcę opowiedzieć ci o wszystkim do końca. Otrzymałeś fantastyczny dar,
ale za określoną, wysoką cenę - stałeś się w jakimś sensie niewolnikiem. Twój wzrok albo w ogóle
twoja zdolność widzenia zależą teraz od systematycznego podawania pewnego leku, który może
ci dostarczać tylko Gondal. Uwierz mi, długo myślałem, starając się znaleźć jakiś sposób
pokrzyżowania jego planów, ale nie wymyśliłem żadnego. Jesteś jego niewolnikiem, Vinsie Kul Lo.
Jeżeli nie będziesz mu posłuszny, pozbawi cię tego specyfiku, a wówczas zupełnie oślepniesz.
Vince zdrętwiał. Położył się na łóżku i wlepił spojrzenie w niewielką kratkę, zza której dobiegał głos
chirurga. Kipiała w nim wściekłość, a jednocześnie nie mógł uwierzyć, że to, co usłyszał, jest prawdą.
Usiadł, drżąc na całym ciele, zaczął coś mówić, ale się zakrztusił.
- Czy przypadkiem… Nie żartujesz? - wychrypiał.
- Chciałbym, żeby tak było - odparł Hiwis. - Jestem pewien, że w tej chwili najchętniej byś mnie
zamordował. Nie mam ci tego za złe, ale przedsięwziąłem niezbędne środki ostrożności. Choć bardzo się
wstydzę tego, co zrobiłem, wciąż jeszcze pragnę żyć.
Vince nieporadnie ześliznął się z łóżka i zaczął przechadzać się po pokoju. Czyżby to była
rzeczywiście prawda? Znów wydał z siebie głuchy pomruk. Tak, z pewnością Gondal musiał wyczuć, że
kontakty Vince’a z Nessanami wiążą się z czymś niezwykle ważnym. Przeklęty wężogłowy pirat!
Pomału zaczął jednak odzyskiwać spokój.
- No dobrze - powiedział, spoglądając w stronę kratki. -Naprawdę mam chęć cię zabić! A jeśli
chodzi o Gondala…
- Jeżeli zamierzasz się z nim policzyć, jestem całkowicie po twojej stronie i życzę ci powodzenia.
Ale nie zmarnuj szansy zachowania wzroku. Kuracja musi być kontynuowana przez kilkaset godzin, a ja
już wykorzystałem pierwszą dawkę, którą dal mi Gondal. Cwaniak z niego! Jest sprytny jak diabeł i nie
boi się nikogo…
Vince zdał sobie sprawę, że ma zaciśnięte pięści, i z niej a-kim wysiłkiem rozprostował palce.
- To dobrze, że jest taki sprytny - powiedział. - Będę teraz miał tylko jeden cel w życiu. A przy
okazji, jakiż to fantastyczny dar mi ofiarował?
- Właśnie z niego korzystasz, Kul Lo - odparł Hiwis. -Powiedz mi, jak intensywne j est w tej chwili,
twoim zdaniem, oświetlenie tego pokoju?
- No cóż, nie odbiega od normalnego - odparł Cullow. -Z początku niewiele widziałem, ale moje
oczy chyba się przyzwyczaiły. Uważam, że są równie sprawne jak kiedyś, zanim poraził je ten wirus.
- Widzisz więc wszystko dostatecznie ostro?
- Tak, od chwili gdy się obudziłem.
- Dobrze rozróżniasz wszystkie barwy?
- Naturalnie. Czemu pytasz? - Vince zesztywniał nagle. - Och! Muszę przyznać, że o tym nie
pomyślałem. Słyszałem, że powinienem nosić okulary z grubymi soczewkami, ale nie mam ich przecież
na nosie. Czy… wszczepiłeś mi coś?
Thood wydal kilka dźwięków przypominających bulgotanie, które z pewnością były odgłosami
śmiechu.
- Istotnie, wszczepiłem właśnie to coś, co dostałem od Gondala. Cieszę się, że widzisz dostatecznie
ostro. Starałem się o to bardzo usilnie. Prawdziwy cud kryj e się wszakże w natężeniu oświetlenia. Czy
nie wydaje ci się, że pokój nie jest zbyt dobrze oświetlony?
Zniecierpliwiony Vince zaklął ostro.
- Już powiedziałem, że oświetlenie nie odbiega od normy.
Thood westchnął.
- W twoim pokoju nie ma w ogóle światła, Kul Lo. To znaczy światła, które ja albo jakakolwiek
zwykła istota bylibyśmy w stanie zauważyć. Nie zobaczyłyby tu żadnego światła nawet żyjące
na powierzchni Shanny zwierzęta. A przecież ich oczy od urodzenia przyzwyczajały się
do ciemności. Zadaliśmy sobie niemało trudu, żeby wyeliminować z twojego pokoju najmniejsze ślady
fosforescencji.
Usunęliśmy
także
wszystkie
przyrządy,
które
mogłyby
przejawiać
najlżejszą radioaktywność. Kiedy się obudziłeś przed kilkunastoma minutami, w twoim pokoju
panowała absolutna ciemność. Potem poddaliśmy go działaniu słabego pola elektromagnetycznego.
Widzisz teraz poświatę, ale jej źródłem jest pigment zawarty w farbie, którą pokryto powierzchnię ścian
i sufitu. Farba wydziela tak niewielkie ilości światła, że nie zdołałby go zarejestrować nawet najczulszy
przyrząd, jakim możemy dysponować. Jest to szczątkowa energia, wzbudzona przez pole
elektromagnetyczne.
Vince spojrzał z niesmakiem na kratkę głośnika.
- Czym mnie obdarzyliście? - zapytał w końcu. - Nie jestem wprawdzie optykiem ani fizykiem, ale
wiem, że aby światło mogły wykryć organy naturalne lub przyrządy, musi ono mieć pewne minimalne
natężenie.
- Czy widzisz tę poświatę, która cię otacza?
- Tak, niech to diabli, widzę tę poświatę! - wybuchnął Vince.
- Cóż, Vinsie Kul Lo, podaję ci wyjaśnienie. Zastąpiłem soczewki twoich oczu nie zwyczajnymi
płatkami plastiku, ale nieprawdopodobnie zminiaturyzowanymi i skomplikowanymi urządzeniami
dysponującymi własnymi źródłami zasilania, które się samoczynnie ładują, ilekroć spoglądasz na coś, co
jest chociażby umiarkowanie oświetlone. Wszczepiliśmy ci także system intensyfikacji wzroku. Pozwól,
że wyjaśnię ci to bliżej. W odcinku czasu, jaki upływa między momentem, kiedy światło dociera
do czołowej powierzchni twojego oka, a momentem, kiedy pada na ciecz szklistą, czyli
przebywa odległość mniejszą niż trzy milimetry, jest ono wzmacniane aż dwa miliony razy. Ale jedynie
wtedy, gdy jest bardzo słabe. Silniejsze światło zostaje albo przepuszczone bez wzmocnienia, albo -
jeżeli jest bardzo silne - częściowo pochłonięte. Dzięki temu systemowi możesz widzieć bez względu
na to, jak słabe czy jak silne jest światło. Ilekroć zechcesz przechadzać się po powierzchni Shanny
z daleka od źródeł światła sztucznego, zdołasz zobaczyć wszystko w blasku gwiazd tak wyraźnie, jakby
to było oświetlone promieniami słońca ojczystej planety. - Thood przerwał na chwilę. - Rzecz jasna, nie
będziesz widział równocześnie przedmiotów bardzo silnie i bardzo słabo oświetlonych, gdyż
to wymagałoby zastosowania urządzenia zdolnego do reagowania na zbyt wielkie różnice intensywności
oświetlenia. - Thood westchnął. - Ileż bym dal, żeby móc się znaleźć na twoim miejscu!
-No więc, dlaczego, do diabla, się nie znalazłeś? - zapytał cierpkim tonem Cullow.
- To było niemożliwe, nawet gdyby Gondal się na to zgodził - odparł Hiwis. - Nie wszystkie istoty
mają przemianę materii, która umożliwia przyjęcie się takiego urządzenia. A poza tym, Gondal
doskonale wiedział, czego szuka. Oprócz specyfiki zachodzących w twoim organizmie procesów
chemicznych wziął także pod uwagę kształt i rozmiary twojego ciała, a nawet temperament. Wygląda
na to, że wy, istoty ludzkie, stanowicie doskonały materiał na piratów!
Vince roześmiał się głośno. Zabrzmiało to jak szczeknięcie.
- Podobnie jak Onsjanie - powiedział. - A przy okazji, jeżeli wolno zapytać, do czego, u diabla,
Gondal owi potrzebny niewolnik, który widzi w świetle gwiazd?
- Oczywiście tego mi nie zdradził - odparł chirurg. - Ale zastanów się, Vinsie Kul Lo. Tu,
na Shannie, zgromadzono skarby, za które można by kupić cale gwiezdne systemy. A Shanna jest
pogrążona w wiecznej ciemności. Do wielu miejsc nie dociera sztuczne światło. Czy rzeczywiście nie
domyślasz się, czego Gondal może chcieć od ciebie?
7
Z
anim Vince znów spotkał się z Gondalem, ochłonął trochę i odzyskał panowanie nad sobą.
Zobaczył go ponownie w sterowni swojego naprawionego statku. Mieli się obaj wyprawić na orbitę
Shanny, rzekomo po to, by sprawdzić, czy usunięto wszystkie usterki. Kiedy wystartowali, Gondal
starannie przeszukał pomieszczenia, chcąc się upewnić, że Vredanie nie zainstalowali nigdzie urządzeń
podsłuchowych.
W końcu powrócił do sterowni i zaczerpnął głęboki haust mieszanki gazowej z pojemnika.
- Nie wyglądasz na tak rozgniewanego, jak się spodziewałem - zauważył.
Starając się nie okazywać złości, Vince skierował spojrzenie na Onsjanina. Zastanawiał się, czy
gdyby doszło między nimi do walki, zdołałby pokonać pirata gołymi pięściami.
- Jestem wściekły - powiedział. - Nie zamierzam jednak popełniać samobójstwa. - Spojrzał Gondal
owi prosto w oczy - najpierw w jedną, a potem w drugą ich parę. - Zadałeś sobie sporo trudu, żeby
nakłonić mnie do współpracy. Chcę wiedzieć, dlaczego.
Zniecierpliwiony Gondal machnął górną macką.
- Przestańmy się bawić w dziecinne gierki. Thood Hiwis bywa istotą całkiem szlachetną, jeśli mu się
na to pozwoli. Z pewnością powiedział ci tyle, ile mógł. Jednego aspektu całej sprawy nie rozumie,
ponieważ nie zna do końca twojej sytuacji. Znalazłeś się tu sam jak palec, z daleka od innych
istot swojej rasy, nie możesz liczyć na pomoc nawet swoich nessańskich sponsorów, co sprawia, że
właściwie jestem panem twojego losu. Mogłem wybrać istotę innej rasy i Thood Hiwis dokonałby
podobnej operacji jej oczu, ale na pewno rozumiesz korzyści, jakie mi daje wybór partnera… jakby
to powiedzieć… najbardziej bezradnego.
Vince umilkł i przez dłuższą chwilę jego umysł pracował niezwykle intensywnie. Wciąż nie był
pewien, czy Gondal nie podejrzewa, jaką rolę on, Vince Cullow, może odgrywać w planach Nessan.
- Inaczej mówiąc, im bardziej jest bezradny twój niewolnik, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że
znajdzie sposób, aby cię oszukać albo pokrzyżować twoje plany - powiedział w końcu. - Oczywiście,
doskonale to rozumiem. Jeżeli jednak nie potrafisz nikomu ufać, żyjesz chyba w ciągłym napięciu?
- Sss-sss-sss! To prawda - przyznał Onsjanin. - Wiodę rzeczywiście bardzo niespokojne życie. Bywa
ono czasem pełne niebezpieczeństw, ale jest też pełne przygód, rozmaitych wrażeń, a często przynosi
mi całkiem niezłe zyski. Ale skoro mowa o zyskach, nie wysłuchałeś jeszcze mojej propozycji.
- Chyba wiem, o co ci chodzi - odparł Vince. - Zachowam wzrok, jeżeli będę wykonywać bez
szemrania wszystkie twoje rozkazy.
Gondal wykonał parą górnych macek gest, który zapewne oznaczał niesmak.
- Och, daj spokój - powiedział. - Nie jestem przesadnie zachłannym głupcem, który ucieka się tylko
do kija, a zapomina o marchewce. Oto moja propozycja: jeżeli mój plan się powiedzie, otrzymasz jedną
dziesiątą wszystkich łupów -rzecz jasna, pod warunkiem, że koszty realizacji nie okażą się zbyt
wysokie. Myślę jednak, że nawet wtedy uda się nam osiągnąć jakiś kompromis. Muszę ci powiedzieć,
że jesteś strasznie naiwny, Vinsie Kul Lo. Nie znasz zupełnie zwyczajów panujących wśród piratów,
wyrzutków i banitów. Ogólnie szanowani biznesmeni mogą sobie pozwolić na oszukiwanie partnerów,
ilekroć uznają, że nadarza się odpowiednia okazja. My, piraci, kierujemy się surowszymi regułami.
Zanim zechcemy kogoś oszukać, musimy się dobrze zastanowić, czy się to nam opłaci. Przede
wszystkim, musimy brać pod uwagę możliwość odwetu ze strony oszukanego kompana. Och, bardzo
często się zdarza, że skuszeni odpowiednio wysokimi łapówkami podwładni zdradzają albo
sprzedają swoich chlebodawców. Na ogól nie uważa się takiego postępowania za naganne, ale tacy
szanujący się piraci, jak ja, dotrzymują słowa. Wielu innych kapitanów pirackich statków dysponuje
wystarczająco dużą silą ognia, żeby rozpylić mój gwiazdolot na atomy, jeszcze inni zaś mają znajomości
albo wiedzę, które mogłyby się okazać dla mnie nie mniej zabójcze. Nie, Vinsie Kul Lo. Szanujący się
piraci nie oszukują jedni drugich. Skoro masz grać rolę jednego z nas, musisz to dobrze zapamiętać.
Vince nie mógł się powstrzymać od uśmiechu.
- Niepotrzebnie starasz się mi osłodzić gorzką pigułkę -powiedział. - Wiem, jaka ma być moja
pozycja. Mam zostać jednym z tych podwładnych, o których wspomniałeś.
Wężowe głowy Gondala znieruchomiały, ale obiema parami oczu Onsjanin wpatrywał się nadal
w Cullowa. W końcu zaczerpnął kolejny haust mieszanki gazów.
- Wnioskuję z twoich słów, Vinsie Kul Lo, że nie pojmujesz ogromu tego, czym cię obdarzyłem -
odezwał się w końcu. - Wspomniałem o pewnym przedsięwzięciu i możesz mi wierzyć, że poniosłem
spore koszty, przygotowując się do niego. Pieniądze to jednak tylko jedna strona cal ej sprawy. Twoje
zmienione oczy stanowią ogromny skarb i nasz największy atut, choć wyglądają tak niewinnie! Zastanów
się. Jeżeli nie liczyć śmiesznie nikłych iskierek gwiazd albo miejsc rozjaśnionych promieniami
sztucznych źródeł światła, cały wszechświat jest pogrążony w nieprzeniknionym mroku.
Nieprzeniknionym, ale nie dla ciebie. Pomyśl tylko, jak potężnym narzędziem dysponujesz!
- A jednak, trzymasz nad moją głową grubą palkę - odparł Vince szyderczym tonem.
- Nie możesz mi mieć za złe, że staram się zachowywać konieczne środki ostrożności - powiedział
Gondal, wyraźnie urażony. - Włożyłem w twoje ręce potężną broń. Czy to, że zdaję sobie sprawę, iż
możesz jej użyć przeciwko mnie, uważasz za coś nienaturalnego?
Vince uśmiechnął się kwaśno.
- Serdeczne dzięki, że zwróciłeś mi na to uwagę - odparł. - Mogę, z tego, co powiedziałeś, wyciągnąć
wniosek, że kiedy przestanę ci być potrzebny, uznasz, że jestem zbyt niebezpieczny, żebyś mógł mnie
pozostawić przy życiu. Widzisz więc, że nie jestem wcale taki naiwny, za jakiego mnie uważałeś.
No cóż, to wszystko jednak kwestia przyszłości. Lepiej porozmawiajmy o teraźniejszości. Przyparłeś
mnie do muru. Nie mogę się nie zgodzić na tę współpracę. A przechodząc do konkretów, na czym
ma ona polegać?
- Sss-sss-sss! Pokazujesz kły! Aleja kły już nieraz widziałem. Na razie nie mogę cię zapoznać
ze wszystkimi szczegółami. Chciałbym jednak, żebyś poznał jak najlepiej Port Shanny i tyle pozostałych
rejonów planety, ile zdołasz, zanim władze wydadzą ci zakaz opuszczania wyspy. Poznaj zwyczaje
właścicieli i gości. Obserwuj wszystko, co tylko ty możesz obserwować. Później zaś, kiedy będziemy
wiedzieć więcej - bo i ja postaram się zebrać jak najwięcej informacji -zaczniemy układać szczegółowe
plany. - Gondal zaczerpnął następny haust mieszaniny gazów. - A teraz, zanim powrócimy na Shannę,
powinniśmy omówić jeszcze jedną sprawę. Jestem pewien, że Nessanie nie przysłali cię tu z dobroci
serca. Z pewnością chcą, żebyś w zamian coś dla nich zrobił. Cokolwiek by to było, niełatwo ci będzie
samemu wykonać to zadanie, zwłaszcza że nie znasz terenu i nie nawykłeś do używania podstępów.
Dlaczego więc nie mielibyśmy rozszerzyć naszej współpracy także na to, co obiecałeś Nessanom? Być
może potrafiłbym udzielić ci nieocenionej pomocy.
Vince wstał i przeciągnął się leniwie, żeby rozprostować mięśnie.
- Zastanowię się nad tym - oświadczył.
Gondal westchnął.
- Wciąż jeszcze mi nie ufasz - powiedział. - No dobrze. Nie będę cię nakłaniał do wyjawienia tej
tajemnicy. Nie mogę mieć ci za złe, że nie chcesz jej zdradzić. Bezpieczniej jednak byłoby dla nas obu,
gdybyśmy połączyli siły. No cóż, chyba powinniśmy już wracać. Czy Thood Hiwis zwrócił ci paszport,
żebyś mógł korzystać ze swojego kredytu?
Vince poklepał się po kieszeni bluzy.
- Tak - odpowiedział.
Zauważył, że obie pary oczu Onsjanina powędrowały śladem jego dłoni. Czyżby kapitan piratów
zwrócił uwagę na niezwykły kształt jego portfela? A może tylko chciał go obejrzeć, licząc na to, że
pozwoli mu to dowiedzieć się czegoś nowego na temat jego właściciela?
Wylądowali. Gondal zszedł z pokładu. Vince odczekał, aż Onsjanin zniknie w mroku kosmoportu,
a potem starannie pozamykał klapy zewnętrznych włazów, wyłączył wszystkie światła (włącznie
z miniaturowymi lampkami na kontrolnych pulpitach) i wyciągnął portfel z kieszeni bluzy. Jego
nowe oczy dostrzegły, że przedmiot jarzy się słabym purpurowo—niebieskim blaskiem. Pomyślał, że
to z pewnością szczątkowa poświata, którą wydziela źródło zasilania. Podszedł do włazu sterowni,
wyjrzał na korytarz i zwrócił głowę w kierunku rufy. Było ciemno, ale dla niego nie całkowicie ciemno.
Od strony rufy, w której pobliżu znajdował się zbiornik rozszczepialnego paliwa, dostrzegał rozproszoną
poświatę.
Zaczynał sobie uświadamiać, że Gondal wcale nie przesadzał, mówiąc o ogromnej przydatności
swojego daru.
8
V
ince wycofał się jeszcze głębiej w mrok między dwoma hangarami.
Żaden z dwóch Onsjan, którzy wypożyczali mały wahadłowiec, nie był Gondalem, ale Vince’a
bardzo interesowało, dokąd mogą się wybierać członkowie załogi pirackiego gwiazdolotu. Samego
kapitana nie widział od dobrych kilku godzin.
Obaj Onsjanie wcisnęli się do kabiny niewielkiego statku (turystycznego modelu z przezroczystym
dachem i panoramicznymi iluminatorami), a potem zatrzasnęli właz i wystartowali. Vince zrobił parę
kroków i stanął w miejscu, z którego mógł się przyglądać, jak startują i kierują się na wschód. Gdyby
nie zmienili kierunku lotu, przelecieliby nad farmami i znaleźliby się nad brzegiem wyspy biegnącym
równolegle do brzegu kontynentu. Bez względu na to, jakie mieli zamiary, nie powinni zwrócić na siebie
uwagi operatorów radaru. Lecieli kursem, którym podążali wszyscy turyści, pragnący lepiej poznać
dzikie tereny wyspy.
Vince rozejrzał się, żeby sprawdzić, czy nikt go nie obserwuje, a potem przeszedł szybko do tej
samej wypożyczalni wahadłowców. Na jego widok vredański urzędnik pochylił z szacunkiem głowę.
Vince wyciągnął portfel. Patrząc nań, czul się trochę nieswój o, chociaż w dość silnym sztucznym
oświetleniu nie mógł widzieć słabej poświaty, jaka się zeń sączyła.
- Spędzę tu jakiś czas, żeby przyjść do siebie po przebytej operacji oczu - zaczął. - Sądzę, że mogę
wypożyczyć wahadłowiec, pokręcić się trochę nad wyspą i obejrzeć ją z lotu ptaka.
- Tak, proszę pana - odparł Vredanin. Sięgnął po portfel, wcisnął kilka klawiszy i zapoznał się
z symbolami, jakie ukazały się na miniaturowym ekranie. - Naturalnie, panie Vinsie Kul Lo. Jeżeli leci
pan sam, powinien panu odpowiadać nasz najmniejszy model. Mapę wyspy i wszystkie potrzebne
informacje zdobędzie pan, łącząc się z centralną bazą danych za pośrednictwem pokładowej aparatury
wideofonicznej. Jeżeli w pokładowej bazie danych nie znajdzie pan tego, czego pan szuka, proszę
po prostu zapytać o to kogoś z Centrali za pośrednictwem fonii. Standardowa mapa, która ukaże się
na ekranie pokładowego monitora, pozwala zapoznać się z trasą lotu, ukazuj e także oznaczone
kolorowymi punktami ciekawe miejsca. Ruchoma niebieska kropka będzie oznaczała pański
wahadłowiec. Jeżeli zmieni się w pomarańczową, będzie to oznaczało, że przypadkiem zboczył pan
z kursu. Po drugiej stronie wyspy znaj dują się dobrze oświetlane plaże i kąpieliska. Są ogrodzone
ze wszystkich stron wysokim parkanem. Generalnie biorąc, może pan bez obaw latać nad całą wyspą,
ale niech pan nie próbuje lądować poza odgrodzonymi obszarami, bardzo proszę, bo tam można natknąć
się na niebezpieczne drapieżne zwierzęta. Jeżeli miałby pan ochotę łowić ryby w morzu, niech
pan poprosi o zezwolenie na przelot nad wodą, będzie pan mógł wówczas oddalić się od brzegu
na odległość siedemdziesięciu kilometrów. Pogodę mamy teraz całkiem niezłą.
Vince’owi udało się nie okazać zniecierpliwienia.
- Dziękuję - wtrącił pospiesznie, korzystając z pierwszej chwili przerwy w „wykładzie”. - Na razie
chciałbym tylko trochę się rozejrzeć.
- Oczywiście, proszę pana - odparł urzędnik i wskazał niewielki wahadłowiec, który właśnie
kierował się w stronę miejsca startu.
Vince wspiął się do kabiny i zatrzasnął właz. Siedział przez chwilę nieruchomo, przyglądając się
urządzeniom sterowniczym. Wyrzucał sobie, że był takim głupcem. Od momentu, w którym rozstał się
z Gondalem, upłynęło kilka godzin i spędził je bezczynnie, zamiast poświęcić na naukę
pilotowania wahadłowca. Wkrótce przekonał się jednak, że wszystkie dźwignie i przełączniki są bardzo
starannie opisane i oznaczone. Przestawił dźwigienkę przełącznika z napisem GŁÓWNY GRAWITOR,
odszukał drążek z zaznaczonymi czterema podstawowymi kierunkami, odnalazł regulator pułapu lotu i
starając się panować nad nerwami, wystartował. Wykonał kilka próbnych manewrów, po czym skierował
się na wschód i przeleciał nad pierwszymi farmami.
Mapa, o której wspominał Vredanin, płonęła na ekranie głównego monitora. Była tak różnobarwna,
jaskrawa i wyraźna, że wyglądała jak prześwietlona na wskroś fotografia. Vince trącił drążek,
by wyrównać lot, a potem spojrzał na górną część ekranu, żeby sprawdzić, czy nie zobaczy gdzieś
wahadłowca z dwójką Onsjan na pokładzie.
Obserwując w blasku gwiazd teren w dole, czul się jednak bardzo nieswojo. Chociaż zainstalowane
w jego gałkach ocznych sztuczne obiektywy tłumiły blask jaśniejszych gwiazd, żeby nie oślepiał jego
źrenic, wiele innych widział bardzo wyraźnie. Świeciły tak jaskrawo, że musiał mrużyć oczy. Dobrze
chociaż, że nie rozróżniał niewielkich przedmiotów znajdujących się na kursie wiele kilometrów
przed dziobem wahadłowca. Rozglądał się minutę czy dwie po okolicy. Podziwiał piękno usianego
miliardami świetlistych iskierek nieba, które wyglądało jak fotografia sporządzona za pomocą potężnego
teleskopu. W pewnej chwili zwrócił uwagę na widoczną po prawej stronie wahadłowca ciemną
mgławicę. Czy już kiedyś nie widział takiego kształtu? Cóż za nonsens! Oczywiście, że nie! Znajdował
się przecież wiele setek lat świetlnych od wszystkiego, co mógł dostrzec z powierzchni Ziemi.
Nagle drgnął. Tamten jaskrawy kulisty kształt, który niespodziewanie ujrzał na niebie prosto
na kursie… Czyżby to był nadlatujący statek? Uśmiechnął się i odprężył, stwierdziwszy, że widzi jeden
z księżyców Shanny. Oświetlony blaskiem gwiazd, sprawiał wrażenie większego niż Księżyc, ale krążył
dalej od macierzystej planety. Vince oderwał oczy od tarczy satelity i przeniósł wzrok na ekran
pokładowego radaru, żeby nie doszło do kolizji. Urządzenie powinno pełnić między innymi funkcję
ostrzegawczą, umożliwiać uniknięcie zderzenia, ukazując każdy statek znajdujący się na tyle blisko,
że…
Tak, to musieli być ci dwaj Onsjanie, którzy wypożyczyli wahadłowiec przed nim. Podobnie jak on,
lecieli bardzo powoli, nie chcąc z pewnością wzbudzać podejrzeń obsługi naziemnego radaru, który
musiał znajdować się gdzieś tam w dole.
Może zresztą wcale nie mieli żadnych ukrytych zamiarów i rzeczywiście wylecieli po prostu po to,
by obejrzeć wyspę z lotu ptaka? Nawet piratów mogło interesować, jak wygląda planeta w rodzaju
Shanny.
Vince nadal leciał nad farmami. Widział w dole wszystko bardzo wyraźnie: sady owocowe, szerokie,
zadbane pola uprawne, na których rosło coś, co przypominało pomidory albo trzcinę cukrową, lany zbóż
w różnych stadiach dojrzewania. Były to z pewnością tutejsze rośliny, którym wystarczyło do życia
światło gwiazd. Wyglądało na to, że ma ją znacznie więcej liści niż ich ziemskie odpowiedniki. Nie
dostrzegł jednak nigdzie żadnych farm hodowlanych. Widocznie mieszkańcy tej planety jadali mięso
wyłącznie dzikich zwierząt.
W końcu zobaczył parkan odgraniczający zachodnią część od reszty wyspy. Miał co najmniej siedem
metrów wysokości i został wykonany z mocnego drutu kolczastego. Górna część wyginała się
na zewnątrz, a sądząc po obecności potężnych izolatorów, całość z pewnością znaj dowala się pod
wysokim napięciem. Wzdłuż parkanu, po bezpiecznym terenie, biegła niezbyt szeroka jezdnia albo
droga. Po lewej stronie, w odległości nie większej niż trzy kilometry, Vince dostrzegł grupę budynków,
a w pobliżu nich kilka zaparkowanych wahadłowców i pojazdów naziemnych. To właśnie tam plot
docierał do nadmorskiej plaży. W pewnej chwili Vince zauważył, że jeden z takich pojazdów skierował
się na biegnącą wzdłuż płotu wąską drogę i domyślił się, że to patrol wyruszył na objazd terenu.
Skierował spojrzenie na ekran radaru i zobaczył kilka maszyn latających, również patrolujących okolicę.
Przeleciał nad parkanem i skręcił trochę w lewo, żeby się znaleźć nad przeciwną stroną wyspy. Pilot
śledzonego wahadłowca nie wykonał podobnego manewru, ale Vince się tym nie przejmował. Nie chciał
sprawiać wrażenia, że go obserwuje.
Przelatując nad plażą, dostrzegł na niej dziesiątki gości, istoty dwunożne i czworonożne, a także
kilkunastu przedstawicieli innych ras, których wygląd był tak dziwny, że ciarki przeszły mu po plecach
na ich widok. Niektórzy łowili ryby. W pewnej chwili Vince zobaczył, że podobna do niedźwiedzia
istota wyciąga z wody smukłą zdobycz metrowej długości. Ryba miała przynajmniej sześć płetw, wąsy
dłuższe i grubsze niż sum i ostre, chroniące cale ciało, kolce.
Lecąc dalej, Vince przekonał się, że inne plaże są opustoszałe. Być może większość gości obawiała
się niebezpieczeństwa, jakie mogły stwarzać zwieszające się ponad parkanem gałęzie wysokich drzew,
rosnących gęsto po jego drugiej stronie.
Spojrzał na ekran pokładowego radaru. Zorientował się, że Onsjanie także skręcili. Lecieli teraz nad
plażą, ale znacznie wolniej. Czując, że jego serce zaczyna bić przyspieszonym rytmem, wzniósł się
na wysokość czterdziestu metrów. Lecąc zakosami nad falami przy boju, obrał kurs, który miał mu
pozwolić znaleźć się nad Onsjanami. Wyłączył wszystkie światła, ale oczywiście nie mógł uczynić nic,
co by mu pozwoliło stać się niewidzialnym dla ich radaru.
W końcu odnalazł Onsjan; piraci wylądowali na niewielkiej i opustoszałej plaży - ostatniej przed
ochronnym płotem - i wysiedli z kabiny.
Nie odważył się zatrzymać nad nimi na dłużej niż kilka sekund, nie chcąc zaś lecieć dalej, skręcił
w głąb wyspy. Zawisnął nieruchomo nad koronami drzew, jakby przyglądał się dżungli. Rozproszony
blask gwiazd docierał wszędzie i dzięki temu widział wszystko w dole wyraźnie jak na dłoni. W pewnej
chwili zauważył podobne do lemura niewielkie zwierzę o ogromnych oczach, które przeskakiwało
z gałęzi na gałąź i co pewien czas nieruchomiało, rozglądało się i nasłuchiwało czujnie. Wszędzie roiło
się od różnych ptaków; chociaż klapa włazu była zamknięta, Vince słyszał ich piski i świergoty.
Wszystkie ptaki także miały wielkie oczy.
Zauważył również podobne do salamandry duże zwierzę, które nie miało w ogóle oczu. Poruszało się
bardzo powoli, raz po raz obracając łeb to w prawo, to w lewo, kierując się prawdopodobnie słuchem.
Możliwe, że, podobnie jak niektóre ziemskie gady, było wyposażone w czujniki promieniowania
podczerwonego. W którymś momencie Vince spostrzegł z przerażeniem, że stworzenie natrafiło
na gniazdo ptaka, zmusiło wystraszonego gospodarza do odlotu i leniwie owinęło się wokół gniazda.
W końcu zawrócił swój pojazd w stronę plaży. Obaj Onsjanie, nie zdjąwszy pojemników z gazem
do oddychania, nurzali się niczym dziwaczne ośmiornice w przybrzeżnych falach.
I co teraz? Z pewnością operator naziemnego radaru miał jego wahadłowiec na ekranie. Możliwe
jednak, że nie widział statku wynajętego przez piratów, gdyż skrywały go wzgórza i gęsta dżungla.
Prawdopodobnie jednak na pokładzie znajdował się nadajnik sygnału namiarowego, który pozwalał
na odnalezienie statku i jego pasażerów. Tak czy owak, operator wiedział, że Onsjanie i Vince znaj duj ą
się w tym samym miejscu, i prędzej czy później powinno to wzbudzić jego zainteresowanie.
Choć wcale nie miał ochoty, zawrócił swój pojazd i zaczął lecieć powoli w stronę wyspy, wciąż
oglądając się do tylu.
A ponieważ miał obecnie niezwykły wzrok, zdołał dostrzec, że jeden ze śledzonych Onsjan prawie
znika w głębokiej wodzie.
Sekundę później zauważył, że w stronę tego pirata kieruje się dziwny przedmiot, który musiał
wyłonić się z jeszcze większej głębi. Był długi, cienki i czarny i wyglądał jak rurka do oddychania pod
powierzchnią wody. Dopiero w następnej chwili Vince uświadomił sobie, że widzi koniec
onsjańskiej macki do oddychania!
Ryzykując, iż zostanie dostrzeżony, obrócił wahadłowiec i unieruchomił go w powietrzu. Widział, jak
sunący powoli ku brzegowi plaży trzeci Onsjanin spotkał się z idącym mu naprzeciw członkiem załogi
pirackiego gwiazdolotu. Przez chwilę obaj chyba rozmawiali, stojąc nieruchomo w głębokiej wodzie,
potem każdy ruszył w swoją stronę.
Vince zauważył, że ów trzeci Onsjanin, który wynurzył się z morza, wygina mackę służącą
do oddychania. Kiedy jej koniec zniknął pod powierzchnią wody, domyślił się, że istota zasysa nową
porcję gazu z pojemnika. Gdy podjęła swój marsz ku brzegowi, Vince rozpoznał Gondala.
Coraz bardziej zaintrygowany, zmniejszył odległość dzielącą go od kapitana piratów. Czul, że
w skroniach wali mu jak młotem. Onsjanie sprawiali wrażenie nawykłych do przebywania pod
powierzchnią wody… Oczywiście! Musieli być istotami ziemnowodnymi! Szczerząc zęby
w bezgłośnym uśmiechu, Vince przyglądał się spokojnie, jak Gondal wychodzi z morza i kieruje
ku czekającemu na plaży jednemu z członków załogi.
A zatem, drugi pirat poszedł zająć miejsce kapitana w tajnej kryjówce, która musiała się mieścić pod
wodą. A może… Vince skierował wzrok ku północy. W odległości mniej więcej trzydziestu kilometrów
od tego miejsca majaczył górzysty brzeg kontynentu. Czy możliwe, że Onsjanie zdołaliby pokonać tak
duży dystans, sunąc po dnie albo płynąc? A czy on sam ośmieliłby się podjąć podobną próbę? Jeżeli
wierzyć różnym opowieściom, w głębinach shannańskiego oceanu czyhało na nieostrożnych gości wiele
groźnych drapieżników.
Ale Gondal z pewnością nie należał do bojaźliwych.
Vince odwrócił głowę i zobaczył, że kapitan i jego podwładny wsiadają do kabiny wypożyczonego
wahadłowca. Widział, jak wystartowali i skierowali się do kolonii. Zastanawiał się przez chwilę, czy
vredański urzędnik zauważy różnicę w wyglądzie jednego z pasażerów, szybko jednak doszedł
do wniosku, że Gondal zaplanował wszystko tak, by móc wykorzystać fakt, że w określonym czasie
urzędnicy się zmieniali, i zwrócić wynajęty statek nie temu samemu urzędnikowi, który go wypożyczył.
Kiedy w końcu Vince stracił z oczu wahadłowiec, przeniósł spojrzenie na mapę. Znajdował się prawie
na samym skraju strefy, gdzie wolno było latać, nie ośmielił się więc ruszyć za oddalającym się coraz
bardziej od pustej plaży piratem, lecz jeszcze przez jakiś czas uważnie go obserwował. Przynajmniej
zapisał sobie w pamięci kierunek, w którym tamten zmierzał.
Nagle dostrzegł kątem oka w dole jakiś ruch. Natychmiast skierował wzrok w tamtą stronę.
Na skraju graniczącej z plażą dżungli, ale poza ochronnym płotem, znów coś się poruszyło.
Vince ujrzał podobne do małpy duże szare zwierzę. Dopiero po chwili zorientował się, że
to inteligentna dwunożna istota człekopodobna. W pewnej chwili dała trzy albo cztery długie susy
i zaczęła się wspinać po pniu grubego drzewa. Kiedy dotarła na wysokość mniej więcej pięciu metrów,
znieruchomiała i wpatrzyła się w morze. Bez wątpienia usiłowała śledzić Onsjanina, który już dawno
zniknął w dali!
Ziemianin poczuł, że jego serce bije przyspieszonym rytmem. Z tego, co słyszał, rdzenni mieszkańcy
Shanny byli istotami prymitywnymi, ale obdarzonymi znaczną inteligencją. Zgodnie z umową zawartą
między nimi a władającymi planetą Vredanami nie wolno im było zapuszczać się na teren wyspy.
Czyżby właśnie mimo woli przyłapał jednego z nich na łamaniu tej umowy?
Obserwował, jak istota wspina się jeszcze wyżej. Miała chyba dwa i pól metra wzrostu, sprawiała
wrażenie silnie umięśnionej, i przypominała wyglądem ziemskiego zapaśnika wagi ciężkiej. Miała długie
i wąskie oczy, trochę podobne do oczu Nessan, ale Vince dostrzegł pewną różnicę… tak, owalne źrenice
istoty były pionowe, a nie poziome. Możliwe, że przy silniejszym oświetleniu zwężały się jak
u wielkiego kota. Twarz znacznie się z kolei różniła od twarzy ziemskiej małpy, szczękanie była tak
wydatna, choć nos sprawiał wrażenie płaskiego i szerokiego.
Z boków głowy sterczała w górę para zakrzywionych rogów. Nie, to nie były rogi! Vince zauważył
w pewnej chwili, że jeden „róg” się skręca. A zatem, musiały to być jakieś macki! Chwilę później
dostrzegł drugą parę macek. Wyrastała ze zmierzwionej sierści głowy nieco ponad poprzednią.
Ze sposobu, w jaki się poruszały, wywnioskował, że ta para stanowi organy słuchu, a nie dotyku.
Uświadomił sobie nagle, że oczy istoty nie są przesadnie duże jak oczy ptaków i podobnych
do lemurów zwierząt, którym się wcześniej przyglądał.
Zerknął w stronę morza, ale podwładny Gondala zniknął już całkowicie. Istota, którą przed chwilą
wypatrzył, zaczęła się powoli ześlizgiwać po pniu drzewa.
Naraz Vince dostrzegł, że parę metrów dalej od niej, w gęstym listowiu dżungli poruszyło się coś
innego.
Przerażony, zaczął się wpatrywać w tamto miejsce. Do tubylca podkradało się jakieś drapieżne
zwierzę! Wyglądało jak ogromny kot, miało oczy wielkości pięści Cullowa, a po obu stronach paszczęki
wyrastały długie, sztywne wąsy albo czułki. Drapieżnik był co najmniej dwukrotnie większy niż jego
ewentualna ofiara.
Vince nie umiałby powiedzieć, co skłoniło go do działania. Być może to, że dwunożna istota śledziła
członka załogi Gondala, wzbudziło jego sympatię do niej. W każdym razie wyciągnął szybko rękę
i wcisnął guzik z napisem REFLEKTOR DZIOBOWY. Natychmiast z zagłębienia w przedniej części
wahadłowca wystrzelił snop oślepiająco jaskrawego światła. Vince chwycił drążek i skierował strumień
w dół, gdzie czaiło się drapieżne zwierzę.
Gotowa do skoku bestia uniosła instynktownie łeb w kierunku źródła światła, ale oślepiona, równie
szybko zamknęła ślepia i odskoczyła. Vince usłyszał przerażony skowyt, po czym zobaczył, że zwierzę
umyka w głąb dżungli. Poruszające się gałęzie krzewów znaczyły drogę jej panicznej ucieczki.
Spojrzał na grube drzewo, ale nie dostrzegł nigdzie dwunożnej człekopodobnej istoty.
Drżąc z podniecenia, pozwalał, żeby jego wahadłowiec nadal unosił się nieruchomo nad ochronnym
parkanem i dopiero kiedy się upewnił, że nic więcej nie dostrzeże w dole, pchnął dźwignię drążka
sterowniczego i zawrócił.
Jego umysł pracował na pełnych obrotach, usiłował uparcie odgadnąć sens zagadkowych poczynań
Gondala i jego korsarzy. Gdyby nie to, ta wycieczka dookoła wyspy mogłaby mu dostarczyć
fascynujących wrażeń. Ponieważ jednak był teraz w stanie myśleć tylko o jednym, prawie nie
zwracał uwagi na skaliste cyple i półwyspy ani na ustronne zatoczki zdobiące wschodnie wybrzeże.
Chyba nawet nie widział licznych stad wyłupiastookich morskich ptaków, skrzeczących i nurkujących
niczym dziwacznie zniekształcone ziemskie mewy. Po wylądowaniu zwrócił wypożyczony wahadłowiec i
pomaszerował skrajem lądowiska w stronę miejsca, gdzie pozostawił swój gwiezdny statek.
9
G
inganibren (dla przyjaciół i znajomych Geegee, bo tak było krócej) kulił się nieruchomo
w podobnym do małej jamy zagłębieniu, które wypatrzył między pniami dwóch wielkich starych
wenniweeblowców. Starał się zachowywać absolutną ciszę. Drzewa, napierając na siebie wzajemnie,
walczyły o ten sam kawałek gruntu od dawien dawna, jeszcze przed narodzinami oj ca oj ca mego oj ca,
a nawet zanim na Shannie pojawili się Vredanie, pomyślał. Wszystkie formy życia, nawet drzewa, mają
obowiązek wykorzystywać całą ich moc, żeby zachować miejsce, jakie w swojej wielkiej mądrości
uznali za słuszne przydzielić im Władcy Losu.
W jednej dłoni zaciskał rękojeść noża o długim, łagodnie zakrzywionym i idealnie wypolerowanym
ostrzu z nierdzewnej stali. Nie pamiętał już, co wręczył w zamian Vredaninowi, od którego
go wycyganił. Trzymał nóż między biodrem a pniem drzewa, żeby od ostrza nie odbił się blask
żadnej gwiazdy. Wiedział, że kantabeleeny mają bardzo bystre ślepia, domyślał się także, że drapieżna
bestia nie odbiegła zbyt daleko. Przypuszczał, że oślepiona strumieniem światła, jaki niespodziewanie
wystrzelił z dziwacznej latającej skrzynki, tylko na chwilę wpadła w panikę i gdzieś się ukryła.
Geegee był bardzo zły na siebie. Tak bardzo pochłonęło go śledzenie onsjańskiego pirata, który
nazywał się Gondal, że zapomniał, o przestrzeganiu elementarnych zasad ostrożności, a co więcej,
umykając w popłochu, nie zabrał włóczni. Zapewne broń nadal stała, oparta o pień tokonkowca,
tam, gdzie ją zostawił, zanim zaczął wspinać się na drzewo.
Z pewnością nie zachował się, jak przystało na syna znakomitego wodza! Bardzo powoli obrócił
jedno z podobnych do anten uszu i skierował j e w stronę dżungli. Dobiegały stamtąd normalne odgłosy
zajętych własnymi sprawami ptaków i zwierząt, ale Geegee pomyślał, że jednak lepiej będzie
jeśli jeszcze jakiś czas pozostanie w ukryciu, chociaż jedna cząsteczka jego umysłu wolała doń, że
powinien pospiesznie wrócić do swojego oddziału. Wszyscy musieli opuścić wyspę, zanim pojawią się
Vredanie, których z całą pewnością zaalarmowała pilotująca dziwaczną latającą skrzynkę obca istota.
Dobrze wiedział, że Vredanie nie patyczkują się z pochwyconymi na terenie wyspy ipsisumoedanami.
Co więcej, gdyby przyłapali syna wodza Hakoora, mogłoby to mieć fatalne konsekwencje dla całego
plemienia. Zwłaszcza teraz, kiedy jego plemię wymieniało szpiegowskie informacje z piratem Gondalem,
sprawy mogłyby przyjąć zdecydowanie niekorzystny obrót.
Z drugiej strony jednak, nie postąpiłby dobrze, gdyby spiesząc się zbytnio, wpadł w łapy bestii; jego
szczątki stanowiłyby dla Vredan dostateczny dowód przestępstwa. Skoro zaś musiał przeczekać
w kryjówce jeszcze kilka chwil, uznał, że będzie najlepiej, jeśli poświęci ten czas na przemyślenie
pewnych spraw.
Na przykład, nieznana latająca skrzynka. Nie miał pojęcia, że unosiła się nieruchomo niemal nad
jego głową, dopóki niespodziewanie wystrzelony snop światła nie spłoszył czającego się kantabeleena.
Z pewnością jednak obca istota, unosząc się nieruchomo bez żadnych świateł, także musiała śledzić
onsjańskiego pirata. Geegee uśmiechnął się z satysfakcją. Brał udział w naprawdę rozkosznej grze!
Za wiedzą i zgodą swojego plemienia przyjmował zapłatę od Gondala, dla którego szpiegował na terenie
kontynentu w okolicy wznoszącej się tam góry, zwanej Płaczącą Kobietą. Z własnej inicjatywy
szpiegował jednak Gondala, licząc na to, że dowie się czegoś więcej o planach, które mógł knuć kapitan
onsjańskiego gwiazdolotu. Niespodziewanie jednak do zabawy przyłączyła się nieznana obca istota,
która z pewnością także szpiegowała Gondala. A do tego wszystkiego Vredanie z całą pewnością
prowadzili sami intensywną działalność kontrwywiadowczą.
Najbardziej intrygowała Geegee obca istota. Widział ją tylko przez krótką chwilę, i to niewyraźnie,
w świetle reflektora latającej skrzynki. Nie była ani Vredaninem, ani istotą żadnej innej znajomej rasy.
Czyżby sprzymierzyła się z Vredanami? Tego nie mógł się od nikogo dowiedzieć. Nie wiedział także,
czy obca istota go dostrzegła. Jeżeli nie, to dlaczego, ryzykując, że ktoś może ją zauważyć, włączyła
źródło tak jaskrawego sztucznego światła? Możliwe, że robiła fotografie i pragnęła lepiej oświetlić
skradającego się kantabeleena. Geegee widywał aparaty fotograficzne i rozumiał zasadę ich działania.
Naturalnie, żadnego nigdy nawet nie dotknął.
Zbyt wiele tych wątpliwości! Należało chyba przyjąć wstępnie, że z jakiegoś powodu obca istota
powiadomiła Vredan, iż widziała na terenie wyspy ipsisumoedanina albo inną chodzącą w pozycji
wyprostowanej dwunożną istotę. Geegee poczuł, że w tej samej chwili poruszyła się cząstka jego
umysłu odpowiedzialna za niepokój. Gdyby jego obawy okazały się uzasadnione, już wkrótce vredańscy
policjanci mogli się pojawić w pobliżu jego kryjówki.
Pozostał w niej znacznie dłużej, niż zamierzał. Kantabeleen musiałby być wyjątkowo cierpliwy,
gdyby wciąż jeszcze czekał na zdobycz, która mu się wymknęła. Geegee ścisnął mocniej rękojeść noża
i powoli i cicho się wyprostował. Zastanawiał się przez chwilę, czy nie powinien zapalić pochodni i
pozostawić jej tutaj, żeby odwrócić uwagę groźnego drapieżnika, uznał jednak, że to nie najlepszy
pomysł. Światło mogliby zobaczyć Vredanie.
Czy nie powinien wrócić na miejsce w głębi wyspy, gdzie czekał nań jego oddział? Wszyscy musieli
jak najszybciej wsiąść do czółna i przeprawić się na stały ląd. Geegee tylko przez moment wahał się -
ryzykowaliby, że ktoś ich zauważy na powierzchni wody, ale przecież zawsze podejmowali to samo
ryzyko. Czy jednak nie powinien wrócić po pozostawioną przy drzewie włócznię? Ten, kto by stracił
swoją włócznię bez żadnej walki, okryłby się hańbą. Najgorsze jednak było to, że broń mogliby odnaleźć
Vredanie!
Westchnął ciężko. Nikt by mu nie wybaczył, gdyby zostawił włócznię w miejscu, gdzie każdy
mógłby ją zauważyć. Musiał zaryzykować i wrócić. Wyśliznął się z kryjówki między pniami drzew
i pobiegł w kierunku parkanu. Cząstka jego umysłu odpowiedzialna za strach zaczęła co prawda
intensywnie pracować, ale Geegee prychnął pogardliwie i zignorował niemęskie uczucie.
10
S
pędziwszy kilkadziesiąt godzin na przyglądaniu się przybywającym i znikającym gościom, Vince
doszedł do wniosku, że jeśli pragnie odnaleźć Zarpiego albo Akorrę, nie powinien ograniczać się
do obserwacji kosmoportu i lądujących w nim gwiezdnych statków - musi podjąć poszukiwania w innym
miejscu, na jednym z ruchliwych bulwarów z hotelami przeznaczonymi specjalnie dla istot
człekopodobnych. Postanowił wynająć pokój w którymś z nich i spędzić trochę czasu w rozmaitych
lokalach rozrywkowych, żeby ich obsługa i inni goście przywykli do jego widoku.
Wybrał hotel stojący w odległości kilkuset metrów od skraju kosmoportu, droższy niż większość
pozostałych, ale też bardziej komfortowy. Nie ów komfort przesądził jednak o decyzji Vince’a. Wybrał
ten właśnie hotel, ponieważ większość jego pomieszczeń była słabo oświetlona; znalazł
tu wiele mrocznych kątów, w których - gdyby okazało się to konieczne - mógł się ukryć i obserwować
bulwar, sam nie będąc widzianym.
Gdy minął czas równy jednemu ziemskiemu dniowi, doszedł do wniosku, że widział dotąd tylko
niewielki procent istot człekopodobnych albo prawie człekopodobnych, jakie odwiedzały Shannę.
Bulwar musiał być chyba przystankiem dla wszystkich przestępców i banitów z tej komórki galaktyki!
Najliczniej reprezentowany był pewien gatunek krępych i brązowoskórych istot, które widziane
z dużej odległości, wyglądały jak ludzie. Dopiero patrząc z bliska, nie miało się wątpliwości, że należą
do innej rasy. Istoty te miały podwójne stawy łokciowe i kolanowe, a ich dłonie kończyły się trzema
palcami. Od ludzi odróżniały je również szerokie twarze, ukryte między luźnymi fałdami skóry małe
oczy oraz płaskie nosy. Narządy węchu były właściwie pozbawionymi kości i chrząstek naroślami,
a widoczne w nich otwory mogły się szczelnie zamykać. Vince zastanawiał się, czy przypadkiem istoty
te nie pochodzą z pustynnej planety, której powierzchnię smagają piaskowe burze.
Mówiły po leniańsku, jakby sepleniąc, słowa wydobywały się spomiędzy cienkich warg, od czasu
do czasu odsłaniających wyszczerbione zęby. Vince kilka razy nawiązał z nimi swobodną rozmowę
i dowiedział się, że istoty nie są piratami ani banitami, ale członkami załóg czterech gwiezdnych okrętów
i pochodzą z planety, która wypowiedziała posłuszeństwo jakiemuś imperium.
Podobne do niedźwiedzi grizzly istoty Vince uznał za bardzo interesujące, kiedy tylko przezwyciężył
lęk, jaki w nim budził ich wzrost. Uprzytomnił sobie, że widział je jeszcze przed operacją na płycie
kosmoportu, obok przypominających hantle gwiezdnych statków. Mówiły świetnie po leniańsku i miały
trochę chrapliwe, ale melodyjne niskie glosy. Miały prymitywne maniery i przejawiały dość dziwny
cynizm. Zaczął ich unikać dopiero wtedy, gdy się dowiedział, jakiej są rasy. To byli Chullwejowie!
Od czasu do czasu spotykał także pulchne niebieskoskóre istoty o rękach podobnych do ludzkich,
ale zdumiewająco wydłużonych głowach. Płaskie twarze przecinały otwory ust biegnące w poprzek całej
ich szerokości. Istoty te miały małe okrągłe otwory zamiast uszu i podwójne nosy (w każdym
widniał pojedynczy szeroki otwór znaj dujący się w dużej odległości od drugiego). Vince doznał
prawdziwego wstrząsu, spostrzegłszy, że gałki ich szeroko rozstawionych bursztynowych oczu mogą się
poruszać niezależnie od siebie albo razem, jeśli istota chciała coś oglądać obydwoma jednocześnie.
Pośrodku błyszczących głów rosły kępki szorstkich krótkich włosów. Włosy rosły także na karkach.
Vince nie potrafiłby jednak powiedzieć, gdzie się kończyły, bo istoty skrywały niemal cale ciało
pod fałdzistym długim płaszczem. Niektóre nosiły coś w rodzaju monoklu lub okularów na tylko jedno
oko przytrzymywanych przez opasujące głowę elastyczne taśmy.
Istoty należące do jeszcze innego gatunku były szczupłe i gibkie. Miały wiele wdzięku, tyle że ich
kolana odstawały prawie dziesięć centymetrów na boki. Ilekroć Vince je spotykał, zawsze zadawał sobie
pytanie, jak, u licha, mógł przebiegać na ich planecie proces ewolucji. Istoty miały jasnozieloną skórę,
były bezwłose i nieśmiałe. Na ogól trzymały się dyskretnie na uboczu, rozglądając się dookoła wielkimi
wilgotnymi oczami. Ich delikatne twarze zdradzały różne reakcje, które Vince brał za rozbawienie,
niesmak, zaciekawienie i - co do tej ostatniej nie miał najmniejszej wątpliwości - zachłanność. Przyłapał
kilka, jak się w niego natrętnie wpatrywały, ale ilekroć na nie spoglądał, zawsze kierowały spojrzenie
w inną stronę.
Widywał także istoty co najmniej kilkunastu innych gatunków, czasami trudno mu było odróżnić
jedne od drugich. Wszystkie mówiły po leniańsku.
Vredanie świadczyli usługi całej tej rzeszy gości, regulowali wszelkie sprawy i błyskawicznie tłumili
w zarodku wszystkie kłótnie i spory. Byli uprzejmi, ale nieugięci, dyskretni, ale wszechobecni.
Gdziekolwiek gość się pojawiał, w restauracji czy tawernie, kasynie czy lokalu rozrywkowym -
w którym w rytm egzotycznej muzyki wirowały równie egzotyczne pary - wszędzie mógł się spodziewać
tego samego: Vredanie bardzo szybko wyświetlali jego wizerunek na ekranie monitora i zwracali się
do niego po nazwisku.
Nie mniejszy ruch panował w samym kosmoporcie. W ciągu zaledwie trzydziestu minut Vince
dostrzegł co najmniej kilkanaście ogromnych ciężarówek, toczących się mozolnie z portowych
magazynów do zaparkowanych w różnych miejscach lądowiska gwiezdnych statków. Każda przewoziła
ciężki ładunek, do którego załadowania konieczne były potężne dźwigi. Większość przedmiotów
starannie opakowano i owinięto brezentem. W kilku przypadkach, gdy do załadunku trzeba było
posłużyć się grawitacyjnymi poduszkowcami, z ich towarowych platform zwieszały się zasłony
uniemożliwiające podglądanie wścibskim oczom.
Mniejsze pojazdy kołowe służyły do transportu lżejszych towarów - worków zboża, opakowanych
w plastik wielkich kawałów mięsa oraz kartonów puszek z różną żywnością. Wszystkie wyglądały
bardzo podobnie jak te na Ziemi, jeżeli nie liczyć dziwacznie brzmiących nazw, wydrukowanych
albo odręcznie wypisanych na opakowaniach. Vince wypatrzył także coś, co wyglądało jak pojemniki
z olejem napędowym albo benzyną. Prawdopodobnie zamierzano je sprzedać na planetach zacofanych
pod
względem
rozwoju
technicznego.
Rozpoznał
nawet
kilka
rodzajów
materiałów
rozszczepialnych, przewożono je w opancerzonych i odpowiednio izolowanych pojemnikach, z których
każdy mógł pomieścić mniej więcej sześćdziesiąt litrów. Zawsze, jeśli tylko w pobliżu nie znajdowały
się silne źródła sztucznego światła, otaczała je dziwaczna purpurowo-niebieska poświata, którą on jeden
spośród wszystkich istot na powierzchni Shanny był w stanie dostrzec.
Stałem się, pomyślał w pewnym momencie, krzywiąc wargi w sarkastycznym uśmiechu, chodzącym
licznikiem Geigera. Tyle tylko, że nie tykam.
W miarę jak czas upływał, Vince dowiadywał się coraz więcej o funkcjonowaniu całej kolonii.
W mięso rozmaitych gatunków - asortyment był znacznie bogatszy, niż myślał początkowo -
zaopatrywały ją grupy vredańskich myśliwych. Ich siedziba i przetwórnie mięsa mieściły się nieopodal
magazynów towarów znikających w ładowniach transportowców. Towarowe wahadłowce, strumieniami
wlatujące do przetwórni i wylatujące stamtąd, wyglądały jak mrówki spieszące do mrowiska
i wychodzące stamtąd jedna po drugiej. Z reguły w każdym siedziało czterech vredańskich myśliwych,
a na platformie znajdowało się zazwyczaj około dziesięciu sztuk upolowanych zwierząt wielkości
ziemskich owiec.
Niektóre wahadłowce przystosowano do połowu ryb. W dolnej części znajdowały się osłonięte
klapami otwory, służące zapewne do wypuszczania sieci. Polowy ryb odbywały się najwyraźniej z dala
od wyspy, a polowania na stałym lądzie - być może Vredanie chcieli zachować na wyspie
jak najbogatszą faunę, by goście mieli co podziwiać.
Nie wszystkie polowania kończyły się sukcesem, często pojazdy wracały do bazy z pustymi albo
tylko częściowo zapełnionymi platformami. Bez względu jednak na wynik polowania, grupy myśliwych
powracały zawsze o ściśle określonej porze.
Vince poświęcił także sporo czasu na obserwację magazynów i składów przywożonych towarów.
Bardzo szybko się zorientował, że znajdują się w nich także lombardy, punkty zawierania transakcji
handlowych i banki. Najcenniejsze przedmioty gromadzono w największym budynku o rozmiarach
boiska do gry w piłkę nożną. Przy dwojgu potężnych drzwiach prowadzących na główny bulwar czuwali
nieustannie uzbrojeni strażnicy. Jeśli w budynku były jakieś inne otwory, na przykład wentylacyjne,
musiały znajdować się na dachu. Vince z płyty lądowiska nie mógł ich zobaczyć.
W ciągu godziny, kiedy obserwował gmach, w pobliżu wylądowały cztery obce gwiezdne statki.
Dwa identyczne spoczęły równocześnie na płycie kosmoportu blisko siebie. Wyładowane z nich towary
przewieziono natychmiast do ogromnego banku. Vince przyglądał się całemu procesowi przeładunku
z odległości niespełna trzydziestu metrów. Widział, jak wielkie ciężarówki z łoskotem przejeżdżają
przez otwartą na chwilę główną bramę, nie miał jednak pojęcia, jakiego rodzaju towar przywiozły.
W ciągu tej godziny co najmniej kilkanaście innych przesyłek wwieziono do wielkiego gmachu.
Na jednej z ciężarówek przyjechały pozwijane w bele futra zwierząt o czarnej sierści upstrzonej
srebrzystymi pasmami. Inne towary umieszczono w metalowych klatkach zabezpieczonych ze wszystkich
stron solidnymi kłódkami. Kiedy wnoszono klatki do banku, coś w środku dźwięcznie szczękało.
Do budynku wnoszono także coś, co wyglądało jak naukowe instrumenty.
W pewnej chwili Vince ze zdumieniem uzmysłowił sobie, że chociaż do gmachu trafia mnóstwo
towarów, bardzo niewiele go opuszcza i natychmiast przypomniało mu się to, co powiedział Gondal.
Onsjanin uważał, że budynek stanowi tylko przykrywkę, a prawdziwe skarbce ukryto w jakimś innym
miejscu na Shannie. A może cala wyspa była pusta w środku i służyła Vredanom za wielki skarbiec?
Jak zatem przewożono do owego skarbca albo magazynu wszystkie towary? Czyżby istniał gdzieś
tunel wiodący do pewnego tajemnego miejsca? Czy miały z tym jakiś związek potajemne poczynania
Gondala w cieśninie? Tunel łączący wyspę z kontynentem musiałby mieć długość co najmniej
trzydziestu kilometrów. Może więc skarbiec mieścił się gdzieś pod wodą w tej oddzielającej wyspę
od stałego lądu cieśninie? Nie wydawało się to zbyt prawdopodobne.
A może drogocenne towary transportowano ukradkiem z wyspy na ląd drogą morską? Wpatrując się
w ogromną budowlę, Vince nagle burknął coś pod nosem i cicho zaklął. Na własne oczy widział przecież
grupy vredańskich myśliwych, które w regularnych odstępach czasu opuszczały wąską wyspę, leciały
nad ląd stały i powracały!
Odwrócił się i przezwyciężywszy instynktowną chęć, by mszyć biegiem ku brzegowi kosmoportu
pomaszerował w tamtym kierunku. Przystanął w najgłębszym cieniu i czekał kilka chwil, aż oczy
przystosują się do ciemności. Dopiero kiedy mógł widzieć wszystko ostro i wyraźnie, skierował
spojrzenie na strumień wahadłowców z myśliwymi, którzy wyruszali na polowanie. Przyglądał się, jak
pojazdy wznoszą się nad przetwórnię mięsa (najwyraźniej startowały z dachu), a potem kierują niemal
dokładnie na północ, w stronę stałego lądu.
Czy te wahadłowce były na tyle duże, żeby się dało nimi przewozić najcięższe spośród przedmiotów,
które na jego oczach trafiły do wielkiego banku? Zapewne nie, ale czy dużo takich przedmiotów widział
dotąd? Prawdę mówiąc, niewiele. Dziewięćdziesiąt pięć procent spośród tych, których przywóz
obserwował, myśliwskie wahadłowce mogły przewieźć bez trudu.
Ostrożnie wysunął się z cienia i ruszył w stronę swojego statku. Może i nie był
to najnowocześniejszy ani najładniejszy gwiazdolot w kosmoporcie Shanny, może też wydawał się
zabawny wszystkim przechodzącym obok niego obcym istotom, miał jednak pewną cenną zaletę, której
Vince dotąd nie zauważył. Był wysoki! A z jego sterowni miałby znacznie lepszy widok na okolicę.
Uparcie starał się odgadnąć, którędy mógł biec tunel łączący wielki bank z przetwórnią mięsa.
Zanim minęło pól godziny, wpadł na pewien pomysł. Gdyby to on miał go budować, tunel pobiegłby
w dół od budynku banku na skraj lądowiska. Kiedy znalazłby się na tyle daleko i głęboko, że nie dałoby
się wykryć go za pomocą zwyczajnych urządzeń nasłuchowych, zmieniłby kierunek i poprowadzony
lukiem w kierunku przetwórni mięsa dotarłby do niej od tylu. Nie byłby nawet zbyt długi. Musiałby
co prawda przebiec pod jednym z bulwarów, ale w pobliżu nie było ani jednego hotelu, stały tu tylko
magazyny.
No dobrze. Jego teoria miała ręce i nogi. Dokąd to jednak prowadziło? Bez wątpienia Gondal
doszedł do takich samych wniosków, a może nawet opracował lepszą teorię. Vince nadal nie wiedział,
do czego Onsjanin go potrzebuje. A tymczasem…
Jeszcze przez godzinę siedział w sterowni swojego statku, rozważając różne kwestie. Nagle obudził
się i cicho zapiszczał jeden z przyrządów, którego zadaniem było informowanie o przylotach i odlotach
innych statków. Odruchowo, myśląc o czymś innym, Vince wyciągnął rękę i włączył monitor
skierowanej w tamto miejsce kamery. Chwilę później zeskoczył z fotela i podbiegł do ekranu monitora.
Ujrzał na nim, że lądują aż cztery gwiezdne statki. Nie mógł mieć cienia wątpliwości. Wszystkie
zaprojektowali i zbudowali Nessanie.
11
V
ince zmienił pozycję ciała, żeby rozprostować zgięte nogi, po czym znów wcisnął się między
wspornik a kadłub swojego statku. Dotarcie tam kosztowało go sporo wysiłku, ale mógł teraz spoglądać
bezpośrednio przez otwór małego wentylatora. Wprawdzie kamery statku ukazałyby mu powiększony
obraz każdego miejsca, na które by je skierował, ale w porównaniu z jego oczami były beznadziejnie
nieczule.
Po kilkunastu minutach obserwacji wiedział, że w mrocznych otworach włazów przybyłych statków
czają się uzbrojeni Nessanie, uważnie i w napięciu śledząc zaparkowane w pobliżu gwiezdne statki. Gdy
w pewnej chwili na płycie lądowiska pojawiła się jakaś obca istota i przechodząc w pobliżu spojrzała
mimochodem na najbliższy statek, nessańscy strażnicy zesztywnieli. Nagle jeden z nich powiedział coś
do ukrytego pod kołnierzem mikrofonu. Obca istota poszła dalej i zniknęła, a ukryci w mroku strażnicy
wyraźnie się odprężyli.
W końcu jednak jeden z nich wychylił głowę i jakby od niechcenia zaczął się rozglądać
po kosmoporcie. W pewnym momencie skierował długie oczy na statek Vince’a. Przyglądał mu się
przez jakiś czas i Vince miał wrażenie, że Nessanin wpatruje się w niego. Oczywiście było to tylko
złudzenie. Ukrył się za małym wentylatorem i to w tak głębokim mroku, że nikt nie mógłby go dostrzec.
Domyślił się jednak, że czujne oczy nessańskiego strażnika zlustrowały dokładnie cały dziwaczny
statek.
Upłynęło następnych kilkanaście minut. Od strony vredańskiego magazynu nadleciał mały
wahadłowiec. Ku rozczarowaniu Vince’a nie skierował się w stronę najbliższego nessańskiego statku,
ale ku temu, który stał nieco dalej. Ze swojego miejsca Vince nie widział otworu włazu towarowego.
Uzbroił się w cierpliwość i czekał. Minęło niespełna dziesięć minut, zanim znów dostrzegł wahadłowiec.
Przez jakiś czas biegło zanim światło reflektora, ale potem ktoś je wyłączył i zapadły ciemności. Vince
spojrzał na mały statek… i zdrętwiał.
Od lecącego powoli wahadłowca promieniowała znajoma purpuro wo-niebieska poświata!
Zamrugał. Zastanawiał się, czy zmienione oczy nie płatają mu jakiegoś figla. Z pewnością nie
widział poświaty, kiedy wahadłowiec podlatywał do nessańskiego statku. Wniosek był oczywisty:
wahadłowiec zabrał z tego statku coś, co wydzielało znaczne ilości specyficznej energii.
Vince obrócił się i spojrzał w bok, przez otwór wentylatora. Obserwował, jak wahadłowiec dociera
do ogromnego gmachu magazynu i banku i znika w mrocznym otworze bramy, która otwarła się przed
nim. Odczekał jeszcze kilka minut, ale nie widząc w pobliżu nessańskich statków niczego, co by
się poruszało, ostrożnie wyśliznął się z niewygodnej kryjówki.
Przeczołgał się do klapy małego włazu, przez który się wydostał. Wciąż jeszcze otaczała go niemal
absolutna ciemność przestrzeni między dwiema grodziami. Wyciągnął z kieszeni otrzymany od Leoora
portfel. Wpatrując się weń, myślał intensywnie. Promieniująca z portfela poświata miała chyba tę samą
barwę jak ta, która otaczała niewielki wahadłowiec.
Leoor powiedział mu, że portfel jest odnalezionym niedawno wytworem leniańskiej cywilizacji.
Skoro Zarpiemu udało się porwać jedną z najwybitniejszych nessańskich badaczek leniańskiej techniki,
możliwe, że z jej pomocą zdołał także odkryć tę tajemnicę.
Portfel stanowił narzędzie komunikacji. Vince przypomniał sobie, że kiedy wyzwoli jego niezwykłą
energię, niemożliwą do wykrycia w zwyczajnym paśmie promieniowania elektromagnetycznego, Leoor
zdoła go „usłyszeć” pomimo ogromu dzielącej ich odległości. A co z podobną, ale o wiele
silniejszą poświatą wydobywającą się z czegoś, co kilka minut wcześniej opuściło pokład jednego
ze statków Zarpiego? Czyżby był to również jakiś komunikator? A może urządzenie szpiegowskie, które
miało umożliwić wykrycie tajnego skarbca Vredan?
Gdy Vince wkładał portfel z powrotem do kieszeni, dłonie lekko mu drżały. Leoor i jego rząd
podejrzewali, że Zarpi stara się odkryć zdumiewającą tajemnicę Lenian. Może banita chciał osiągnąć ten
sam cel co Gondal?
Oczywiście, to mogło nie być urządzenie szpiegowskie. Może Zarpi przekazał tylko Vredanom
pewną ilość dziwnego paliwa. A może było to coś w rodzaju bomby, która miałaby zniszczyć drzwi
do tajnego skarbca? Ale czy istniała szansa, że zawartość skarbca mogłaby ocaleć po takiej eksplozji?
Vince przeszedł do sterowni i zaprogramował kamery na rejestrowanie wszystkiego, co działoby się
wokół czterech statków Zarpiego. Potem opuścił swój gwiazdolot i wrócił do hotelu.
Zaciągnął szczelnie zasłony w oknach sypialni, aby było w niej jak najciemniej, po czym usiadł
na brzegu łóżka, trzymając portfel w dłoniach. Wahał się, czy powinien się nim posłużyć.
Leoor uprzedzał go, aby nie wysyłał wiadomości, że j est na Shannie, żywy i zdrowy, dopóki jego
oczy nie zagoją się całkowicie. Vince zwlekał z użyciem komunikatora, ponieważ wciąż jeszcze nie był
pewien, czy tak się stało - od operacji upłynęło zbyt mało czasu. Teraz jednak powinien się
zdecydować. Czy naprawdę mógł uważać się za uzdrowionego, skoro jego wzrok zależał od dobrej woli
Gondala? Co się stanie, kiedy odklei fotografię, obróci o dziewięćdziesiąt stopni, zamknie portfel
i usiądzie na nim? Jeżeli Nessanie odbiorą umówiony sygnał, nie dowiedzą się, w jak trudnej sytuacji
się znajduje. Gdyby zaś obrócił zdjęcie od razu o sto osiemdziesiąt stopni i przesiał wiadomość: „Zarpi
jest tutaj”, nie informując Nessan o stanie swojego zdrowia, mogliby pomyśleć, że wcale nie jest
zdrowy.
Innym rozwiązaniem byłoby poproszenie Gondala o pomoc w wysłaniu wiadomości tak, by nie
dowiedzieli się o tym Vredanie. W obecnej sytuacji należało jednak od razu wykluczyć tę możliwość.
Onsjanin zapoznałby się z treścią przesyłanej informacji i dowiedział się albo domyślił
wszystkiego, czego Vince nie chciał mu wyjawić.
Wstał i zaczął przechadzać się po sypialni. W końcu doszedł do wniosku, że jednak powinien
poinformować Nessan, iż wciąż jeszcze usiłuje wykonać powierzone zadanie. Był im to winien i musiał
jakoś ich powiadomić. Nie miał jednak możliwości, by to uczynić i zarazem wspomnieć o trudnościach,
jakie stwarzał mu Gondal.
W końcu uświadomił sobie jasno swoją sytuację: był zdany wyłącznie na własne siły.
Burknął coś ze złością No cóż, niech tak będzie! Skorzystał z propozycji Nessan i zamierzał
wywiązać się z danej obietnicy najlepiej, jak potrafi. Mimo wszystko nie znał planów Leoora. Być może
Nessanie otoczyli już Shannę lub szykowali się do inwazji. Powinien więc postępować zgodnie z
otrzymanymi wskazówkami.
Otworzył portfel, oderwał fotografię i obrócił ją o dziewięćdziesiąt stopni w kierunku zgodnym
z ruchem wskazówek zegara, a potem znów przyłożył. Zamknął portfel i położył na jedynym krześle,
jakie stało w sypialni. Czując się nieprawdopodobnie głupio, usiadł na krześle.
- Niby cholerna kura na jajkach - mruknął do siebie. Ile czasu powinien na nim siedzieć?
Odczekał pięć minut. Gdyby powinien siedzieć dłużej, Leoor powiedziałby mu o tym.
Potem wyciągnął i rozłożył portfel, oderwał fotografię i obrócił j ą o następne dziewięćdziesiąt
stopni w tym samym kierunku. Potem przesiał wiadomość: „Zarpi jest tutaj”.
W końcu umieścił zdjęcie w pierwotnym położeniu, wsunął portfel do kieszeni i opuścił apartament.
Pomyślał, że powinien pokręcić się po kasynach. Może udałoby mu się porozmawiać z którymś
z członków załogi statku Zarpi ego albo zobaczyć chociaż jednego z nich.
Wywiedział się, że kilkunastu Nessan wynajęło pokoje w pewnym hotelu stojącym siedem albo
osiem budynków bliżej kosmoportu niż jego hotel. Już kiedyś odwiedził tamtejsze kasyno, uznał więc,
że Vredanie nie powinni powziąć żadnych podejrzeń, jeśli spędzi tam znowu sporo czasu.
Wszedłszy do dużej sali, dyskretnie rozejrzał się wokoło, po czym wmieszał się w tłum gości
otaczających stół, przy którym oddawał się hazardowi j eden z porośniętych jasną sierścią Nessan. Gra
przypominała ziemskie kości. Na ściankach sześcianików nie widniały jednak różne liczby kropek,
ale leniańskie cyfry od jedynki do piątki. Na szóstej ściance jaśniał sporych rozmiarów krążek
ze srebrzystego metalu. Liczył się tylko wówczas, kiedy gracz wyrzucił dwa albo więcej takich krążków
równocześnie. Gracze rzucali trzema kośćmi, a nie dwoma. Obserwując poprzednio przebieg gry, Vince
zdał sobie sprawę, że istnieje wiele sposobów osiągnięcia pożądanego wyniku. Teraz, kiedy spędził przy
stole więcej czasu, dowiedział się, że wyrzucenie dwóch srebrzystych krążków upoważnia gracza
do dodatkowego rzutu, a wyrzucenie trzech oznaczało najwyższą wygraną.
W pewnej chwili uczestniczący w grze Nessanin, który wyglądał - na ile Vince mógł się zorientować
- całkiem normalnie, uniósł w dłoni sześcianiki i potoczył je po blacie stołu. Wyrzucił dwójkę, czwórkę
i srebrzysty krążek.
- Sześć - oznajmił vredański krupier, zręcznie przyciskając odpowiedni guzik na klawiaturze. Vince
domyślił się, że oznacza to odjęcie pewnej sumy z salda kredytowego nessańskiego gracza w centralnym
banku danych.
Nessanin sposępniał.
- Ile wynosi teraz stan mojego konta? - zapytał.
Vredanin przycisnął inny guzik i skierował spojrzenie na cyfry, które ukazały się na ekranie
monitora.
- Cztery tysiące durów, proszę pana - oznajmił beznamiętnym tonem.
Nessanin rozłożył ręce i popatrzył na kompanów.
- Nie mogę sobie pozwolić na stratę chociażby jednego więcej - powiedział ponuro. - Może któryś
z was chce spróbować szczęścia?
Widząc, że porośnięte jasną sierścią istoty wahają się z decyzją, Vince przecisnął się do stołu.
- Ja chciałbym - oznajmił stanowczym tonem, po czym pokazał krupierowi kartę identyfikacyjną. -
Czy mogę?
Vredanin spojrzał na niego i wystukał coś na klawiaturze, żeby uzyskać potrzebną informację.
Zerknął na ekran, zamrugał i z wyraźnym szacunkiem przeniósł spojrzenie znów na Vince’a.
- Oczywiście, panie Kul Lo - powiedział. Zgarnął sześcianiki i podał Vince’owi na polakierowanej
na niebiesko długiej łopatce.
Vince sięgnął po kostki lewą ręką, a prawą rozpiął zamek kombinezonu. Wyjął z wewnętrznej
kieszeni leniańską monetę, której nie przekazał inspektorom, i pchnął ją niedbale w stronę krupiera.
- Ile jest warta? - zapytał. - Wiedziałem to kiedyś, ale zapomniałem.
Nie usłyszał żadnych okrzyków, znajdował się w gronie istot o doskonałych manierach. Jednakże
rozległo się kilka cichych szmerów i pomruków, po czym zapadła martwa cisza.
Vredanin wpatrywał się w monetę może przez sekundę, a potem powoli uniósł głowę, spojrzał
na Vince’a i odetchnął głęboko.
- Stan pańskiego konta, szanowny gościu, w zupełności mnie satysfakcjonuje - powiedział. - Jeśli,
oczywiście, nie zamierza pan grać o bardzo wysokie stawki. Dopuszczalny limit w naszym kasynie
wynosi…
Vince wzruszył ramionami.
- Zamierzam kupić nowy statek i nie chciałbym uszczuplać zbytnio mego konta - oświadczył. - Czy
mógłby pan dać mi za tę monetę sztony o wartości, powiedzmy, pięćdziesięciu tysięcy durów, a resztę
należności przelać na moje konto?
Krupier znowu głęboko odetchnął.
- Oczywiście, panie Kul Lo - odparł. - Proszę wybaczyć moją reakcję. Nieczęsto widuje się u nas
takie przedmioty!
Teraz Vince wzruszył ramionami w sposób, który, jego zdaniem, powinien dać wszystkim obecnym
do zrozumienia, że ma jeszcze sporo podobnych monet. Odebrał wysoki stos brązowych plastikowych
krążków, a potem potoczył kostki po blacie stołu.
Nie znal wszystkich zasad gry i prawdę mówiąc, nie przywiązywał do jej przebiegu większej wagi,
stracił więc wszystkie sztony raczej szybko. Zanim to jednak nastąpiło, wygrywał i przegrywał sumy,
których wysokość z pewnością przykuwała uwagę wszystkich gości. Musiał także przyznać, że gra
pasjonuje go bardziej, niż mógłby się spodziewać. Kiedy wreszcie przegrał ostatnie dury, westchnął
i spojrzał na krupiera.
- Chyba nie jestem w tym najlepszy - oznajmił zrezygnowanym tonem.
Odwrócił się i ruszył do wyjścia. Nawet nie zerknął na żadnego Nessanina. Obawiał się, że już sam
sposób, w jaki starał się zwrócić na siebie uwagę, wykorzystując leniańską monetę, mógł swoją
obcesowością wzbudzić ich podejrzenia.
12
D
wie ziemskie noce później skontaktował się z nim Zarpi.
Vince przebywał wtedy w kasynie hotelu, w którym wynajął apartament. Dla zabicia czasu
przegrywał i wygrywał niewielkie sumy, grając w kości (była to oczywiście tutejsza wersja tej
rozrywki). W pewnej chwili usłyszał za plecami czyjś głos.
- Bardzo przepraszam, ale jeszcze nigdy nie widziałem żadnej istoty twojej rasy. Wyglądasz zupełnie
jak my, tylko że twoje ciało prawie nie jest porośnięte sierścią.
Vince odwrócił się i przybrał swobodną beztroską minę. - Jak się masz? Jesteś Nessaninem,
prawda?
- Tak nas nazywają - odparła obca istota. - Rzeczywiście, pochodzimy z Nessy.
Vince lekko się skłonił i pochylił głowę w powszechnie znanym geście powitania.
- Pierwotnie ojczyzną istot mojej rasy była Carca, nazywają więc nas Carcanami - zaczął. - Nasza
planeta znajduje się na samym skraju komórki, jeszcze dalej niż Onsja. Znasz może trochę ten rejon?
- Nigdy nie zapuszczałem się dalej niż na Onsję - przyznał tonem ubolewania Nessanin. -
Przepraszam, że cię zagadnąłem w taki sposób, ale jakiś czas temu, gdy przebywałem w innym kasynie,
słyszałem, jak powiedziałeś, że chciałbyś kupić nowy statek. Nasza grupa ma cztery statki, ale
brakuje nam wykwalifikowanych pilotów i może wystawimy jeden na sprzedaż. Czy nie zechciałbyś
odwiedzić nas i porozmawiać o tym z naszym kapitanem?
Vince pozwolił sobie spojrzeć prosto w twarz porośniętej jasną sierścią istocie.
- No cóż… Prawdę mówiąc, jeszcze się nie zdecydowałem. Nie przyszedłem w pełni do siebie
po przebytej chorobie i moja rekonwalescencja może potrwać jeszcze jakiś czas. Sądzę jednak, że
moglibyśmy o tym porozmawiać. Czy jesteście oficjalnymi przedstawicielami swojego rządu?
Nessanin zamrugał, co u istot tej rasy oznaczało zazwyczaj rozbawienie.
-Nie jesteśmy oficjalnymi przedstawicielami ani naszego rządu, ani jakiegokolwiek innego - odparł. -
Nasz kapitan nazywa się Zarpi. Może o nim już kiedyś słyszałeś?
- Nie przebywam w tej części komórki zbyt długo - odparł Vince przepraszającym tonem.
Nessanin znów się uśmiechnął.
- Możesz być pewien, że nie jesteśmy oszustami ani amatorami - powiedział. - Proponujemy
ci kupno statku, który znajduje się w naszym posiadaniu od dosyć dawna. Nabyliśmy go legalnie,
a poprzedni właściciel otrzymał stosowne wynagrodzenie. Więc cóż, czy zechcesz nas odwiedzić?
- To będzie dla mnie wielki zaszczyt - odparł Vince.
Nikt oczywiście go nie zachęcał do zwiedzania pomieszczeń flagowego statku Zarpiego, ale kiedy
wprowadzono go na pokład, Vince to i owo zobaczył. Podobnie jak inne jednostki, którymi przylecieli
Nessanie, był to średniej wielkości frachtowiec. Przynajmniej tak wyglądał z zewnątrz, uszczelniony
i gotowy do podróży. Vince odgadł, że klapy większości otworów kryją wyrzutnie rakiet
i promienników energii, a także rozrywacze. Te ostatnie były potężną bronią emitującą fale sztucznej
grawitacji, które można było dowolnie programować, zmieniać i dostosowywać, i które potrafiły szybko
rozrywać na strzępy nawet najwytrzymalsze budynki lub kadłuby gwiezdnych statków. Vince spostrzegł
także uzbrojone wahadłowce, prawdopodobnie wykorzystywane do abordaży.
Zarpi oczekiwał go w zwyczajnym, ale luksusowo umeblowanym pokoju.
Przywódca piratów, choć żylasty i chudy, był najpotężniej umięśnionym Nessaninem, jakiego Vince
kiedykolwiek widział. Jeden jego policzek przecinała długa blizna (prawdopodobnie ślad po dawnym
oparzeniu) unieruchamiająca go częściowo.
Zarpi sprawiał wrażenie bardzo skoncentrowanego, nie zareagował uśmiechem na powitanie gościa.
- Przejdźmy od razu do rzeczy - powiedział. - Kilku członków mojej załogi widziało całkiem
niedawno w pewnym kasynie, że płaciłeś leniańską monetą. Jeżeli masz ich więcej, chciałbym
je odkupić od ciebie albo zaproponować ci coś w zamian, na przykład statek. Jak z pewnością wiesz,
leniańskie monety są uniwersalnym środkiem płatności, przyjmowane są absolutnie wszędzie, pod tym
względem nie mogą się równać z nimi żadne inne pieniądze ani przedmioty. Nie ukrywam, że bardzo
mi zależy na odkupieniu tych monet.
Vince zaczął udawać, że się waha.
- No cóż, sam nie wiem… - powiedział niepewnym tonem. - W przyszłości mogę sam ich
potrzebować. Widzisz… Niedawno nabawiłem się pewnej choroby, która groziła mi szybką utratą
wzroku, a w dalszej perspektywie niechybną śmiercią. Ja, uhm… straciłem kontakt z większością
moich znaj ornych, a przyleciawszy tu, poniekąd także kontakt z rzeczywistością. Dopóki się nie
upewnię, że wyzdrowieję całkowicie - co wydaje się w tej chwili zupełnie możliwe - nie mogę budować
żadnych planów. Jedynym statkiem, jaki mam w tej chwili, jest ta archaiczna opływowa balia stojąca
w odległości mniej więcej siedemdziesięciu metrów od twojego gwiazdolotu. Oczywiście rozglądam się
więc za czymś innym, ale…
- Mam nadzieję, że odzyskasz w pełni zdrowie - oznajmił chłodnym tonem Zarpi. - Czy masz więcej
takich monet?
- Zdeponowałem kilka w miejscowym banku - odparł Vince. - Mam ich jeszcze siedem, jak sądzę.
Nie chciałbym jednak rozstawać się ze wszystkimi.
Zarpi spojrzał Vince’owi prosto w oczy. Jego twarz nie zdradzała żadnych uczuć.
- To zrozumiale - odparł. - Za pięć takich monet sprzedałbym ci jeden ze swoich statków, w pełni
uzbrojony i przygotowany do dalekiej podróży. Przekażę także na twoje konto na Shannie sumę równą
połowie rynkowej ceny tego statku. - Zarpi przerwał i przez chwilę, milcząc, patrzał na Vince’a. Nagle
po raz pierwszy przez jego twarz przemknął cień uśmiechu. - Co więcej, odkupię twój obecny statek
za sumę, którą Vredanie uznają za uczciwą. Chyba wymyślę coś, żeby zrobić użytek nawet z tak
prymitywnie wyglądającej jednostki. Na przykład, wykorzystam ją jako przynętę albo nie rzucający się
w oczy patrolowiec, na którego pokładzie moi podwładni będą dyskretnie dokonywali zwiadu.
Vince siedział przez niemal minutę w milczeniu, marszcząc brwi.
- Sądzę, że to zupełnie uczciwe warunki - powiedział w końcu i spojrzał na gospodarza. -
Zastanawiam się jednak… jak wspominałem, straciłem kontakty i nie bardzo się orientuję w sytuacji.
Czy nie zechciałbyś, uhm, rozważyć możliwości przyjęcia mnie na wspólnika? Mógłbym, no cóż… Znam
rejony, do których nie zapuszczaj ą się nawet Onsjanie. Znajdzie się tam kilka bogatych, ale słabych pod
względem militarnym planet i imperiów. Mógłbym…
- Mam pewne zobowiązania i plany na najbliższe kilka tysięcy godzin, więc nie mogę przyjąć twojej
propozycji -przerwał mu Zarpi. - Potem, może… kto wie… Ale co powiesz na moją propozycję?
Zgadzasz się? Sprzedasz mi te monety?
Vince poczuł nagle rozczarowanie i zniechęcenie. Mógł teraz tylko grać na zwlokę, ale należało
to robić bardzo ostrożnie, żeby Zarpi się nie zorientował w sytuacji.
- Ja, uhm… sądzę, że tak - bąknął niepewnie. - Zanim jednak podejmę decyzję, chciałbym raz
jeszcze odwiedzić lekarza. Czy zgodzisz się na kilka godzin zwłoki? Tak czy owak, chyba mogę
ci sprzedać trzy monety, jeśli dokonasz przelewu na moje konto albo zapłacisz w innej,
uzgodnionej formie.
Po raz pierwszy od początku rozmowy Zarpi okazał lekką irytację. Potem jednak wykonał uprzejmy
gest.
- To brzmi rozsądnie - powiedział. - A zatem, do zobaczenia za kilka godzin.
Kilkanaście ziemskich godzin później, kiedy Vince znów odwiedził swój statek, aby sprawdzić,
co zarejestrowały kamery, wyczul ledwo uchwytną woń amoniaku. Poczuł, że wzbiera w nim gniew,
zatrzymał się więc na korytarzu kilka kroków przed drzwiami sterowni, przybrał obojętny wyraz twarzy
i dopiero wtedy wszedł do pomieszczenia.
Wszystkie światła były wyłączone, ale dzięki swym nowym oczom, Vince bez trudu dostrzegł
niedbale opartego o przegrodę Gondala.
- Jak, u diabla, się tu dostałeś? - warknął.
Onsjanin wyciągnął w kierunku Vince’ a mackę oddechową.
- Sss-sss-sss - zachichotał. - Wygląda na to, że widzisz w ciemności tak dobrze, jak się
spodziewałem. Czy mogę zapalić jakieś światło?
- Ależ proszę! - odparł suchym tonem Vince. - Gość powinien się czuć na moim statku jak u siebie
w domu. - Obserwował, jak Gondal wyciągnął rękę-mackę w kierunku pulpitu kontrolnej konsolety,
kilka chwil szukał po omacku, przycisnął wreszcie jakiś guzik i zamrugał, oślepiony
jaskrawym blaskiem. - No więc, po co tu przyszedłeś?
Gondal wykonał zamaszysty gest macką-ręką.
- Przede wszystkim chciałem zapytać, jak twoje zdrowie -odparł. - A potem porozmawiać o kilku
innych sprawach. Ale najpierw odpowiem na pierwsze pytanie. Zresztą, sam zapewne się tego
domyśliłeś. Kiedy jeszcze dysponowałem tym statkiem, urządziłem wszystko tak, żebym mógł się
dostawać na jego pokład, kiedy zechcę. A teraz, proponuję, żebyś odtworzył sceny zarejestrowane przez
kamerę. Zobaczysz pewien fragment, który powinien cię zainteresować, tak jak zainteresował mnie.
Vince nie starał się nawet ukryć niezadowolenia.
- Widzę, że wtykasz nos w nie swoje sprawy - burknął. -Mam nadzieję, że spodobało ci się to,
co obejrzałeś. Zwłaszcza widok siebie samego podkradającego się do statku.
- Sss-sss-sss! - roześmiał się Onsjanin. - Podleciałem do niego wahadłowcem, żeby nikt mnie nie
zobaczył. Proponuję, żebyś jednak obejrzał to nagranie.
Vince podszedł demonstracyjnie powoli do konsolety. Mijając Gondala, z trudem przezwyciężył
chęć, żeby go kopnąć w mackę-nogę.
- Czy pozwolisz, że zmniejszę natężenie blasku, żebym mógł lepiej widzieć? - zapytał.
- Ależ proszę! - odparł Onsjanin. - Gospodarz powinien czuć się na pokładzie swojego statku jak
u siebie w domu. Sss-sss-sss.
Vince zmniejszył intensywność światła, cofnął nagranie i zaczął się wpatrywać w ekran monitora.
Ujrzał na nim statki Zarpiego, wokół których początkowo nic się nie działo. Nagle jego oczy rozwarły
się szeroko.
We włazie jednego ze statków pojawili się trzej Nessanie i zaczęli się rozglądać dookoła. Wyglądało
na to, że dwaj stojący po bokach pilnują tego trzeciego, który stal pośrodku, a jednocześnie
go wspierają.
W następnym momencie Vince zorientował się, że stojąca w środku istota jest Nessanką.
Nie oswoił się jeszcze z wyglądem Nessan na tyle, by mieć pewność, że rozpoznał trafnie któregoś
przedstawiciela tej rasy. Od razu jednak się domyślił, że stojącą pośrodku istotą jest Akorra. Sądząc
po wyglądzie, mogła mieć mniej więcej trzydzieści lat w ziemskiej skali; wzrost i smukła budowa
ciała także odpowiadały opisowi, który pamiętał.
Nessanka sprawiała wrażenie oszołomionej i zobojętnia-lej. Bardzo powoli obracała głowę, żeby
omieść spojrzeniem płytę lotniska. Kilka chwil wszyscy troje stali w otworze włazu, a potem jeden
ze strażników powiedział coś do drugiego. Obaj obrócili niestawiającą w ogóle oporu żeńską istotę i
wszyscy troje zniknęli w głębi statku.
Vince, który dopiero w tej chwili uświadomił sobie znaczenie uwagi Gondala na temat fragmentu
nagrania, wyciągnął rękę i wyłączył monitor kamery. Postanowił na razie nie zwiększać intensywności
blasku. Odwrócił się i spojrzał na Onsjanina.
- Czy to wszystko, co chciałeś mi pokazać? - zapytał obojętnym tonem. - Ta Nessanka w środku,
sądząc z wyglądu, jest prawdopodobnie poważnie chora. Może sprowadzili ją tu, żeby ją wyleczyć?
- Sss-sss-sss - zachichotał kapitan piratów. - Okazałeś się nieostrożny, Vinsie Kul Lo. Popełniłeś
błąd. Powinieneś dla niepoznaki zaprogramować kamerę tak, żeby omiatała całą płytę lądowiska,
zamiast kierować ją tylko na statki Zarpiego. A poza tym, poinformowano mnie oczywiście, że kilka
godzin temu złożyłeś wizytę na pokładzie flagowego statku tego banity. Doniesiono mi także, że
spieniężyłeś ostatnią leniańską monetę w kasynie, w którym obserwowało cię kilku członków jego
załogi. Dobrze wiem, że dysponujesz wystarczająco dużą sumą na koncie w banku, doszedłem więc
do oczywistego wniosku, że celowo wyciągnąłeś tę monetę, aby dowiedział się o niej Zarpi. Mam rację?
Vince poczuł jednocześnie niepokój i wściekłość.
- Nie widziałem w pobliżu żadnej z twoich ośmiornic! -wybuchnął.
- Ośmiornica? - powtórzył uprzejmym tonem Gondal. -Nie znam tego słowa, ale w twoich ustach
zabrzmiało jak dobre przekleństwo. Postaram się je kiedyś wykorzystać, musisz mi tylko wyjaśnić,
co oznacza. Sss-sss-sss. Jako informatorów i szpiegów zatrudniam istoty człekopodobne.
To elementarna zasada taktyczna. Dlaczego tak cię interesuje Zarpi?
Vince z posępną miną starał się gorączkowo wymyślić jakieś kłamstwo, które brzmiałoby
wiarygodnie.
- Czy naprawdę sądziłeś, że nie będę się starał znaleźć czegoś, co pozwoliłoby mi uwolnić się
od ciebie? - zapytał w końcu. - Zarpi j est gotów sprzedać mi j eden ze swoich statków. A poza tym,
miałem… mam inne plany.
Gondal westchnął.
- Obawiam się, że na ich realizację nie pozwolą ci moje plany - powiedział. - Wciąż jeszcze jesteś
ode mnie uzależniony, bo tylko ja dysponuję lekarstwem, które pozwoli ci widzieć w przyszłości.
- To ty tak twierdzisz - warknął Vince.
- Sss. Mam nadzieję, że nie będziesz próbował sprawdzić tego na własnej skórze! Lubię cię, Vinsie
Kul Lo, ale zainwestowałem w twoje oczy zbyt dużą sumę i nie mogę pozwolić sobie na jej utratę.
A jeżeli chodzi o Zarpiego, postaram się myśleć logicznie. Przypuszczam, że istnieje ścisły związek
między nim a twój ą przydatnością dla nessańskiego rządu. To rozsądne przypuszczenie. Domyślam się
także, że coś im obiecałeś. Z czysto egoistycznych powodów bardzo chciałbym ci pomóc wywiązać się
z tej obietnicy. Pragnę utrzymywać z Nessanami jak najlepsze stosunki, dlaczego więc nie miałbyś
mi zaufać i przyjąć mojej pomocy? Może ci się bardzo przydać, kto wie czy bez niej będziesz w stanie
osiągnąć swój cel. Kim jest oszołomiona narkotykami Nessanka? Jestem pewien, że nie pospolitą
ladacznicą ani towarzyszką życia któregoś z członków załogi.
Vince poczuł, że zbiera mu się na mdłości. Mimo to postanowił grać na zwlokę.
- Oszołomiona narkotykami? - powtórzył.
Zniecierpliwiony Gondal machnął niedbale macką-ręką.
- Proszę, nie baw się ze mną w takie gierki. Czy muszę wypowiadać za ciebie wszystkie słowa?
Dobrze wiem - powinno cię to przekonać o sprawności moich szpiegów - że całkiem niedawno została
porwana nessańska badaczka. Jej rysopis zgadza się z wyglądem oszołomionej Nessanki, którą przed
chwilą oglądałeś. Badaczka zajmowała się archeologią i była wybitną znawczynią leniańskich
artefaktów. Wiem także - a wcale nie mam pewności, czy ty także to wiesz - że badaczka była również
znakomitą fizyczką Jeżeli dodam do tego to, jak gorliwie starałeś się poinformować Zarpiego, że
dysponujesz co najmniej kilkoma leniańskimi monetami, wszystko zaczyna się układać w naprawdę
ciekawą całość!
Vince siedział w milczeniu przez jakąś minutę. Był zadowolony, że panujący w sterowni półmrok nie
pozwala Gondalowi widzieć jego twarzy. W końcu westchnął.
- No dobrze. Okazałem się nieostrożny. Rzeczywiście obiecałem Nessanom coś, co ma związek
z Zarpim i Akorrą. - Przerwał na moment. - Powiedziano mi także, że w pewnych okolicznościach mogę
nawet starać się pozyskać twoją pomoc. Naturalnie, po tym, co mi zrobiłeś, nie chciałem i nadal nie
chcę mieć z tobą nic wspólnego!
Gondal przemieścił ciężar ciała na inną mackę-nogę, jakby chciał rozprostować mięśnie.
- Zaczynasz darzyć mnie większym zaufaniem, a w każdym razie, mówisz logiczniej. Na czym
właściwie miałaby polegać pomoc, o którą chciałbyś u mnie zabiegać?
Umysł Vince’a pracował teraz na najwyższych obrotach.
- No cóż… - powiedział. - Chodziło po prostu o pomoc w przesłaniu pewnej wiadomości. Nessanie
sądzili, że mógłbyś wysłać zdalnie sterowaną bezzałogową kapsułę informacyjną tak dyskretnie, aby nie
dowiedzieli się o tym Vredanie.
- Sss-sss-sss - zachichotał Onsjanin. - Z pewnością mieć nadzieję, podobnie jak ty, że nie zechcę
zapoznać się z treścią informacji?
Vince zdał sobie sprawę, że pozostał mu już tylko jeden atut. Onsjański pirat nie wiedział, że
on wysłał już dwie informacje. Z pewnością nie podejrzewał, że Vince dysponuje jakimś sposobem
porozumiewania się z Nessanami.
- Obawiam się, mój wielornacki przyjacielu, że starasz się być zbyt sprytny - powiedział. - Miałem
wysłać bardzo prostą wiadomość: „Poszukiwania zakończyły się powodzeniem”. Nie było powodu, żeby
ukrywać jej treść przed tobą.
Gondal zwinął oddechową mackę, przytknął koniec do pojemnika na plecach i zastanawiając się nad
czymś, zaczerpnął porcję mieszaniny gazów. Po pewnym czasie oderwał mackę i przeniósł spojrzenie
na Vince’a.
- Potrafię wyobrazić sobie powody, dla których mógłbyś chcieć zataić przede mną treść tej
wiadomości - zaczął. -Rzecz jasna, że teraz, kiedy znam jej znaczenie, nie musisz tego robić, prawda?
Nessanie sądzą więc, że uda im się pochwycić Zarpiego i uwolnić porwaną Akorrę. Można wyciągnąć
z tego pewne wnioski. Albo się spodziewają, że kiedy stąd odleci, będą w stanie nadal go obserwować,
albo też zamierzaj ą otoczyć kordonem Shannę, żeby pochwycić go, kiedy wystartuj e. A może
tu wyląduj ą i pochwycą go jeszcze na Shannie?
Praktyczne aspekty nawigacji i właściwości napędu nad-świetlnego nakładają jednak i na nich, i na
niego, pewne ograniczenia. Nie wątpię, że ci o tym powiedzieli. Zarpi nie może osiągnąć prędkości
większej niż prędkość światła, dopóki nie oddali się na pewną odległość od Shanny, a jeżeli nie
będzie leciał szybciej niż światło, nie zdoła pokonać dużej odległości.
Z drugiej strony, Nessanie nie mogą się wyłonić w zasięgu radaru, aby zaczekać, aż Zarpi wystartuje.
A poza tym, otoczenie planety byłoby operacją skomplikowaną i wymagałoby użycia potężnej floty.
Przypuszczam więc, Vinsie Kul Lo, że miałeś przyłączyć się do Zarpiego i towarzysząc mu, pełnić
funkcję szpiega. Na tym właśnie polegało twoje zadanie.
Vince znów westchnął.
- Jesteś tak szczwany i przebiegły, że naprawdę nic nie zdoła się ukryć przed tobą - powiedział. -
Tak, miałem nadzieję przyłączyć się do Zarpiego. Jak dotąd, nie okazał zainteresowania moją
propozycją. Lemańskie monety miały tylko posłużyć za przynętę. Możesz być naprawdę dumny z siebie.
A teraz, czy możesz i zechcesz mi pomóc? Wyślesz informacyjną kapsułę?
- Sss-sss-sss! - roześmiał się Onsjanin. - Nie mógłbym odmówić udziału w tak rozkosznie
przewrotnej grze, nawet gdybym nie przeczuwał możliwości zysku. Nie jestem jednak na tyle naiwny,
żeby pozwalać ci na wysyłanie wiadomości o nieznanej mi treści. Mogę wszystko zorganizować, ale ty
musisz wyjawić mi tę wiadomość i powiedzieć, dokąd chcesz ją przesłać. Rzecz jasna, ja ci nie zdradzę,
jak ją przekażę.
Twarz Vince’a przybrała gniewny wyraz, ale to była tylko gra. W gruncie rzeczy miał powód
do umiarkowanego triumfu. Udało mu się wywieść Gondala w pole co do jednego: Nessanie już
wiedzieli, że Zarpi jest na Shannie. Możliwe, że zdoła raz jeszcze przechytrzyć Onsjanina i przesłać
nawet za jego pośrednictwem wiadomość, której prawdziwego znaczenia Gondal nie będzie w stanie
rozszyfrować.
Chirurg Thood Hi wis zalecił, żeby Vince pojawiał się u niego na kontrolę co sto godzin. Pierwsza
taka wizyta przebiegła tak, jak można było tego oczekiwać. Wielokończynowa istota oznajmiła, że nie
znajduje w procesie gojenia się oczu niczego niepokojącego i że Vince ma wszelkie szanse zachować
dobry wzrok, jeśli oczywiście będzie otrzymywał systematycznie lekarstwo, które dostarczać mu mógł
tylko Gondal.
Pierwszy zastrzyk powinien otrzymać jednak dopiero po upływie pięćdziesięciu albo sześćdziesięciu
godzin. Vince nie odczuwał wcale radości, myśląc o tym. Przychodziło mu już nieraz do głowy, że może
najlepiej byłoby, gdyby obezwładnił rosłego Onsjanina i zabrał mu ów lek. No tak, ale przecież z Gondal
pewnością przedsięwziął niezbędne środki ostrożności, by mu to uniemożliwić…
Do terminu następnej wizyty u Thooda Hi wisa pozostało jeszcze kilka godzin, ale Vince postanowił
wybrać się do niego trochę wcześniej. Domyślał się, że któryś z podwładnych Zarpiego stale
go obserwuje. Podobny do ogromnego pająka chirurg powitał go bardzo uprzejmie.
- Sądząc po twoim wyglądzie, Vinsie Kul Lo, kuracja przebiega prawidłowo - powiedział. -
Wstrzyknąłem ci dawkę hormonów, które jeszcze nie zdążyły opuścić twojego organizmu i wciąż działaj
ą. Brak nowych objawów należy uznać za pomyślną okoliczność. Mimo to chciałbym sprawdzić
twoje oczy.
Thood nie znalazł w nich niczego złego. Ponownie zachwycił się zdolnością widzenia w ciemności,
jaką posiadł Vince, oświadczył, że mu jej zazdrości, i jeszcze raz przeprosił go za zło, j akie musiał (tak
powiedział) mu wyrządzić. Vince opuścił szpital rozczarowany i pełen bezsilnego gniewu.
Skoro jednak złożył wizytę lekarzowi i był niemal pewien, że Zarpi wkrótce się o tym dowie, nie
miał wyboru. Musiał odwiedzić jeszcze raz nessańskiego banitę.
Wpuszczono go na pokład statku Zarpiego, ale powitano bez nadmiernego entuzjazmu. Usiadł w tym
samym pokoju co poprzednio i poczuł się dość nieswojo, napotkawszy lodowate spojrzenie gospodarza.
- Wygląda na to, że jestem zupełnie zdrowy - powiedział. - Musi jednak upłynąć trochę czasu, zanim
się o tym upewnię. Obiecałem, że sprzedam ci trzy leniańskie monety. Możemy załatwić to teraz, jeżeli
nadal jesteś zainteresowany ich kupnem.
Twarz Zarpiego nie zdradzała żadnych emocji.
- Jak wspominałem, przydadzą mi się w przyszłych transakcjach, ale nie tu, na Shannie, gdzie nie
ma kłopotów z wymianą walut- odparł. - Czy już je odzyskałeś?
- Jeszcze nie. Nadal znajdują się w jakimś skarbcu - powiedział Vince. - Sądzę, że zostaną
mi zwrócone mniej więcej za godzinę. Znasz może Ośrodek Kredytowy? To niewielki budynek stojący
na lewo od głównego skarbca. Możemy tam teraz pójść obaj albo spotkam się z tobą w tym
miejscu, kiedy zechcesz. Dokonamy wymiany, ale najpierw Vredanie muszą ustalić naszą tożsamość.
Na twarzy Zarpiego pojawił się lekceważący uśmieszek.
- Wiem, jak się zawiera takie transakcje na Shannie -oznajmił. - Nie widzę jednak powodu, byśmy
nie mieli wybrać się tam teraz. Może nie będziemy musieli czekać aż godzinę, jak sugerowałeś.
Możliwe, że te monety są przechowywane całkiem blisko.
Ostatnie zdanie wypowiedział tak niedbałym tonem, że zwróciło to uwagę Vince’a. W pierwszej
chwili Cullow pomyślał, że Nessanin usiłuje wy ciągnąć z niego jakąś informację albo chociaż chce
poznać plotkę, którą mógł usłyszeć podczas swojego pobytu na Shannie. W następnym ułamku sekundy
błysnęła mu w głowie inna myśl. Gdyby w jakiś sposób udało mu się obudzić w Zarpim podejrzenia, że
on, Vince, być może dobrze wie, gdzie się znajduje tajny skarbiec Vredan…
- To mało prawdopodobne - powiedział. - Monety mają bardzo dużą wartość i z pewnością zostały
przetransportowane tam daleko, aby były zupełnie bezpieczne.
Poruszył głową, wskazując kierunek, w którym, o ile dobrze zapamiętał, znajdował się kontynent.
Zarpi nie w pełni zdołał ukryć zdumienie.
- To możliwe - powiedział. - Tak czy owak, możemy dokonać tej transakcji, a Vredanie przekażą
mi te monety trochę później. Wciąż jeszcze myślisz o zakupie statku?
- W tej chwili nie - przyznał Cullow. - Istnieje pewne, choć niewielkie prawdopodobieństwo, że stan
mojego zdrowia się pogorszy. A poza tym…
Urwał i umilkł, jakby nagle zdał sobie sprawę, że powiedział za dużo.
Zarpi wyciągnął rękę, przycisnął guzik na kołnierzu i wezwał przez radio wahadłowiec. Obaj wstali
i przeszli do zewnętrznej śluzy. Zanim maszyna nadleciała, Zarpi powiedział:
- Teraz, kiedy finalizujemy transakcję, może będziemy się częściej widywali? - zapytał. - Istoty
naszych ras są bardzo podobne, co zawsze ułatwia nawiązywanie bliższych stosunków. Co prawda, jak
już mówiłem, mam określone plany na najbliższą przyszłość, ale istnieje przecież przyszłość bardziej
odległa. - Zamrugał, co było, o czym Vince już wiedział, nessańskim odpowiednikiem uśmiechu. -
A przynajmniej osoby takie jak my żywią taką nadzieję, hmm?
W odpowiedzi Vince także się uśmiechnął.
- To prawda - przyznał. - A jeżeli mam przed sobą wystarczająco długą przyszłość, przypomnę sobie
kilka spraw, o których choroba kazała mi na pewien czas zapomnieć.
Przylecieli do Ośrodka Kredytowego, wysiedli z wahadłowca, weszli do budynku i odszukali
vredańskiego urzędnika, który miał sfinalizować transakcję. Vredanin poprosił ich, żeby stanęli przed
skanerem, zbadał odciski palców, zarejestrował glosy i za pomocą miniaturowego instrumentu pobrał
niewielkie próbki krwi i skóry. Potem zgiął ciało w uprzejmym ukłonie.
- Transakcja została zawarta, panie Zarpi i panie Kul Lo - oznajmił. Spojrzał na Nessanina i jeszcze
raz się ukłonił. -Monety zostaną wkrótce dostarczone, proszę pana.
Zarpi odwrócił się do Vince’a i - jak było w zwyczaju Nessan - oburącz uścisnął jego dłoń.
- Jesteśmy teraz przyjaciółmi, a w przyszłości, kto wie, może zostaniemy partnerami - powiedział. -
Czy nie zechciałbyś spożyć w moim towarzystwie jakiegoś posiłku? Niestety, nie w ciągu najbliższych
kilku godzin - dodał szybko przepraszającym tonem. - Muszę załatwić pewien niezwykle pilny interes.
Może trochę później. Jak mógłbym się z tobą skontaktować?
- To proste - odparł Vince, śmiejąc się w duchu. - Na pokładzie mojego statku zainstalowano
nowoczesne środki łączności, możesz więc połączyć się ze mną, korzystając ze standardowego kanału.
Pożegnał się z Zarpim w doskonałym nastroju. Mimo wszystko udało mu się być może nawiązać
z nim bliższą znajomość, na której tak mu zależało!
Stwarzało to jednak kolejny problem. Zdradził się jakby mimo woli, że wie, gdzie znajduje się tajny
skarbiec Vredan. Musiał się teraz dowiedzieć albo domyślić czegoś więcej, żeby móc przekazać Zarpi
emu jakąś konkretną informację.
13
D
yżurującemu w wypożyczalni wahadłowców vredańskiemu urzędnikowi czynności kontrolne
zajęły tym razem trochę więcej czasu niż poprzednio. Zapewne porównywał Vince’a z fotografiami
i zapoznawał się z informacjami na jego temat, które ukazały się na ekranie niewielkiego monitora.
- A więc chciałby pan łowić ryby, panie Kul Lo? - zapytał w pewnej chwili. - Dysponujemy
wahadłowcami wyposażonymi w niezbędny sprzęt. Czy potrzebuje pan przewodnika?
-Nie - odparł Vince, starając się, żeby zabrzmiało to jak najbardziej beztrosko. - Przewodnicy
pozbawiają wędkowanie smaku przygody. W zupełności wystarczy mi mały wahadłowiec i niezbędny
sprzęt wędkarski.
- Rozumiem, proszę pana - powiedział Vredanin. - W takim razie, czy mogę zaproponować którąś
z otoczonych plotami ustronnych zatoczek na wschodnim wybrzeżu naszej wyspy? Dwie czy trzy
powinny być w tej chwili wolne, przy-bój nie jest zbyt silny, a łowi się tam znakomicie.
Umysł Vince’a zaczął pracować szybciej.
- No cóż… Może… Widziałem jednak, jak grupa turystów łowiła całkiem duże ryby na jednej z plaż
po stronie cieśniny. To były smukłe ryby, miały kilka par płetw i wyglądały jak morskie jeże. Czy
uzyskałbym zgodę na wędkowanie po tamtej stronie?
Urzędnik wahał się tylko chwilę.
-Naturalnie, proszę pana. Jeżeli jednak chce pan wędkować po stronie cieśniny, nie powinien pan
oddalać się od brzegu. Od strony otwartego morza mógłby pan łowić ryby na błyszczkę albo zapuścić
żyłkę w głębszą wodę.
- No cóż, może właśnie tak zrobię - odparł Vince. -Chciałbym jednak najpierw spróbować, jak się
łowi po stronie cieśniny. Zauważyłem, że i tam przybój nie jest zbyt silny, a wiatr dosyć slaby. Czy mogę
zacząć od tamtej strony? Gdybym postanowił łowić na błyszczkę, przelecę na wschodnią stronę wyspy
i odszukam jedną z tych zatoczek, o których pan wspominał. Powiadomię wtedy pana o tym przez
radio, to chyba wystarczy, prawda?
Urzędnik się ukłonił.
- Oczywiście, proszę pana - powiedział i przycisnął guzik, żeby wezwać wahadłowiec. - Zanim
jednak wyląduj e pan na brzegu po stronie cieśniny, proszę dokładnie obejrzeć plażę z lotu ptaka
i upewnić się, że nikt tam nie przebywa. Postaramy się kierować następnych klientów w inne miejsca,
żeby nikt panu nie przeszkadzał.
- Bardzo dziękuję. - Vince zerknął kątem oka na wahadłowiec, który właśnie lądował nieopodal
wypożyczalni. -Więc mówi pan, że na pokładzie znajdę wszystko, co potrzeba?
- Wszystko. Włącznie z przynętą i drugim śniadaniem. Jest naprawdę smaczne i pożywne.
Z informacji wynika, że kiedyś już wypożyczał pan u nas wahadłowiec, zapewne więc pamięta pan
o zaprogramowanych mapach i pozostałych wymaganiach?
- Pamiętam.
Vince skinął głowę na znak podziękowania i pożegnania, po czym ruszył w kierunku wahadłowca.
Wspiął się do kabiny i wystartował.
Tym razem zobaczył więcej pojazdów naziemnych. Siedzący w nich strażnicy jeździli powoli wzdłuż
płotu ochronnego i patrolowali okoliczne farmy. Vince przeciął mroczną dżunglę na ukos względem linii
graniczących z cieśniną plaż i przeleciał nad nimi na tyle wysoko, że mógł widzieć wszystko
w promieniu wielu kilometrów. Od czasu do czasu unieruchamiał mały pojazd w locie, aby stwarzać
wrażenie, że przygląda się tej czy innej plaży.
Kiedy w końcu dotarł do zatoczki, w której wypatrzył Gondala i dwóch członków jego załogi (i gdzie
spłoszył skradającego się groźnego drapieżnika, dzięki czemu zapewne ocalił życie porośniętej sierścią
człekopodobnej istocie), ku swemu zaskoczeniu zauważył grupę sześciu czy siedmiu podobnych
do niedźwiedzi Chullwejów. Wszyscy łowili ryby. Vince nawet nie zwolnił i poleciał dalej. No i
co teraz? - zapytał sam siebie.
Jeśli dobrze zapamiętał, następna zatoczka po tej stronie wyspy znaj dowala się półtora kilometra
dalej. Czy mogę rozpocząć swoją operację z tamtego miejsca? - pomyślał.
Zatoczka była pusta. Vince zawisł nad nią nieruchomo mniej więcej na minutę, aby operatorzy
radaru pomyśleli, że się waha, ale potem powoli osiadł na piaszczystej plaży.
Zanim wysiadł z kabiny, raz jeszcze rzucił okiem na pulpit kontrolny. Światełko, które dotąd
wskazywało, że maszyna znaj duj e się w zasięgu radaru, teraz się nie świeciło. Z pewnością drzewa
i wzgórza uniemożliwiały zauważenie wahadłowca na ekranie, zapewne jednak na pokładzie
zainstalowano inne urządzenia umożliwiające lokalizację pojazdu. Możliwe także, że nawet gdzieś
na skraju plaży ukryto czujniki, aby upewnić się, że maszyna pozostanie w miejscu, w którym pilot
wylądował.
Powoli, z trudem opanowując niepokój, Vince sięgnął po wędkę, ciężarki i haczyki. Złożył wędzisko
i odwinął kawałek żyłki mniej więcej pięćdziesięciometrowej długości. Nadział przynętę na haczyk
i wyskoczył z kabiny.
Gdyby mógł zbudować jakąś tratwę albo przynajmniej znaleźć jakiś niezbyt ciężki pień drzewa,
na którym dałoby się płynąć. Z całą pewnością nie zamierzał przebyć całej drogi wpław! Pomijając już
ryzyko spotkania z morskimi drapieżnikami, od kryjówki Gondala mogła go dzielić naprawdę duża
odległość.
Starając się mierzyć poza załamujące się fale przyboju, zarzucił wędkę. Wiedział wprawdzie, że
gdyby ktoś zainstalował na skraju plaży szpiegowskie czujniki, starannie ukryłby je i zamaskował, ale
dyskretnie rozejrzał się w prawo i w lewo.
Miał szczęście, że zadał sobie trud udawania wędkarza, gdyż kilka minut później pojawił się mały
patrolowiec. Leciał w odległości kilkuset metrów od brzegu bardzo nisko nad powierzchnią wody
i chociaż nie miał zapalonych żadnych świateł, Vince dojrzał w kabinie czterech Vredan.
Starał się wyglądać tak niewinnie i beztrosko, jakby naprawdę oddawał się wędkowaniu. Ściągnął
żyłkę i zobaczył na haczyku jedną ze smukłych kolczastych ryb z wieloma płetwami, zdjął zdobycz
z haczyka i umieścił w plastikowym koszyku wędkarskim. Odciął kawałek sznurka i przywiązał
koszyk do metalowego płotu w miejscu, w którym zagłębiał się w wodzie, pchnął koszyk tak, że
zanurzył się do połowy, a potem nadział na haczyk nową przynętę i znowu zarzucił wędkę.
Usiłował zachowywać się naturalnie, ale przychodziło mu to z coraz większym trudem. Vredański
patrolowiec wciąż unosił się nisko nad powierzchnią wody, czterej strażnicy przypatrywali się mu bardzo
uważnie. Z pewnością sądzili, że ich nie dostrzega, on jednak widział ich doskonale i z każdą chwilą czul
się coraz bardziej nieswojo. Domyślił się, że urzędnik, od którego wynajął wahadłowiec, powziął pewne
podejrzenia i powiadomił funkcjonariuszy miejscowych sil bezpieczeństwa. Tylko dlaczego? Czyżby
działo się coś innego, co zaniepokoiło Vredan? Coś, co mogłoby udaremnić realizację jego planu?
Czując przypływ adrenaliny, oddychał z coraz większym trudem. Ściągnął żyłkę, ale tym razem
haczyk był pusty. Nadział kolejną przynętę i ponownie zarzucił wędkę. Jeżeli zamierzali go tu śledzić
tak długo jak on…
Ale nagle odlecieli dalej. Przestali mu się przyglądać, sprawiali wrażenie uspokojonych, a nawet
jakby zadowolonych.
A może po prostu udawali? Może wkrótce pojawi się tutaj kolejny patrolowiec?
Vince nabrał do płuc wielką porcję powietrza i odetchnął głęboko. Jeżeli miał przystąpić
do realizacji planu, nie mógł zwlekać. Pospiesznie ściągnął i zwinął żyłkę, złożył wędkę i wrzucił
wszystko do kabiny wahadłowca. Odwiązał wędkarski koszyk, cisnął do morza wciąż jeszcze żywą rybę
i zaniósł koszyk z powrotem do kabiny. Wsiadł i uruchomił silnik, ale wstrzymał się ze startem minutę
lub dwie. Uważnie obserwował morze i niebo, wypatrując kolejnego patrolowca. Nie dostrzegł żadnego,
wyłączył więc wszystkie światła (z wyjątkiem umieszczonych na pulpicie kontrolnym maleńkich lampek
kontrolnych, których, ku jego zmartwieniu, wyłączyć się nie dało), a potem uniósł wahadłowiec
na niewielką wysokość i powoli skierował nad wodę.
Światełko informujące go, że znajduje się w zasięgu radaru, nadal się nie paliło. Nie było w tym nic
dziwnego; wciąż jeszcze zasłaniały go dżungla i wzgórza. Pozostawał więc niewidoczny dla operatora
radaru, ale przecież ci czterej siedzący w patrolowcu strażnicy, którzy dopiero przed chwilą przestali
go obserwować, z pewnością mieli własny radar. Czyżby znajdowali się tak daleko, że nie widzieli go na
ekranie pokładowego monitora? A może jego wahadłowiec znajdował się zbyt nisko nad powierzchnią
wody? Zaniepokojony Vince spojrzał w stronę wschodu.
Nie zauważył nigdzie patrolowca. Pomyślał, że strażnicy albo zniknęli za cyplem wyspy, albo
naprawdę byli już zbyt daleko.
Przyspieszył, ale wciąż jeszcze starał się lecieć jak najniżej, chociaż czul, że od czasu do czasu
o spód wahadłowca rozbij aj ą się fale. Leciał nad cieśniną właściwie na wyczucie. Wiedział tylko, jaką
odległość pokonał do tej pory. Pamiętał, że kiedy Gondal zmierzał w stronę wyspy, szedł raczej ukośnie,
a nie prostopadle względem linii brzegowej. Możliwe, że podążał w tym samym kierunku cały czas,
jeszcze zanim wynurzył się z wody. Wcześniej czy później powinienem zatem przeciąć szlak, którym
wtedy podążał - pomyślał Vince.
Kiedy od brzegu dzieliło go kilkaset metrów, zawisnął nieruchomo i zaczął się rozglądać. W różnych
miejscach nad plażami unosiło się kilka wahadłowców. Widać było także kilka innych, lecących niżej
albo wyżej nad dżunglą, i jeszcze dwa albo trzy spoczywające na piasku. Vince nie dostrzegł jednak
niczego, co mogłoby budzić niepokój - jeżeli nie liczyć samotnej nieoświetlonej i czteromiejscowej
maszyny, która w dość dużej odległości od niego leciała powoli nad falami przy boju. Domyślił się, że
to inny patrolowiec. Kręcąc się nerwowo na fotelu pilota, obserwował go, dopóki nieoświetlony statek
nie zniknął daleko ponad wyspą.
Powoli zaczynał się czuć jak idiota. Pamiętał tylko kierunek, w którym podążał Gondal, nie wiedział
jednak, czy Onsjanin nie zmienił go, zanim wynurzył się z wody. A poza tym, czego właściwie
wypatrywał? Mógł tylko przypuszczać, że kapitan piratów ukrył niewielki przedmiot na dnie cieśniny.
Możliwe, że miał tam jakiś sprzęt, ale z pewnością dobrze go zamaskował. Vince zdał sobie teraz
sprawę, że wyprawiając się na poszukiwanie wiatru w polu, nie tylko utrudniał sobie wywiązanie się
z obietnicy, ale także ryzykował wolność, a może nawet życie. Zamruczał z niesmakiem.
No cóż, działanie pod wpływem impulsu było zawsze j ego piętą achillesową. Widocznie mimo upływu
lat niczego się nie nauczył. Pomyślał jednak, że skoro już wyruszył na tę głupią wyprawę, powinien
sprawę doprowadzić do końca.
Wyglądało na to, że głębokość cieśniny nie przekracza w żadnym miejscu dziesięciu metrów. Woda
była czysta, Vince widział dno bardzo wyraźnie. I właśnie dzięki temu odnalazł to, czego szukał.
Latając zakosami tuż nad powierzchnią wody, oddalił się od wyspy na odległość siedmiu czy ośmiu
kilometrów. Od czasu do czasu zerkał niespokojnie na południowy zachód, gdzie od ciemnego nieba
wyraźnie odcinała się luna kolonii. Z pewnością znaj dowal się teraz w zasięgu centralnego radaru -
co zresztą potwierdzała lampka płonąca na pulpicie konsolety kontrolnej - ale liczył na to, że jeśli
będzie miał odrobinę szczęścia, operatorzy radaru nie dostrzegą świetlistej plamki jego wahadłowca
na tle wody i majaczącego w oddali kontynentu. Pomyślał jednak, że gdyby Vredanie go nie zauważyli,
musieliby być naprawdę niezdarami. Na wszelki wypadek obniżył więc pułap lotu jeszcze o metr czy
dwa i jego wahadłowiec niemal spoczął na powierzchni wody.
Uwagę Vince’a przyciągnął trójkątny kształt czegoś, co majaczyło na dnie morza - gdyby nie ów
kształt, nie dostrzegłby niczego. Czując, że jego serce zaczyna bić szybciej, zawrócił maszynę. Uważnie
omiótł spojrzeniem okolicę, by się upewnić, że nie zbliża się w jego stronę żaden vredański patrolowiec.
Kiedy się znalazł we właściwym miejscu, spojrzał w dół.
Musiał co prawda wstać z fotela pilota, żeby obejrzeć to dokładnie, ale kiedy się lepiej przyjrzał,
pozbył się resztek wątpliwości. Widział teraz wyraźnie przytwierdzone jakoś do dna - być może wbite
w litą skalę przykrytą warstwą piasku -trzy metalowe paliki z pętlami na końcach. Z pewnością służyły
do mocowania czegoś.
Posadził wahadłowiec na powierzchni wody i spojrzał w stronę wyspy. Jeżeli dobrze zapamiętał
kierunek, znajdował się pod właściwym kątem względem plaży, na której szpiegował Onsjan
i wynurzającego się Gondala.
Uznał, że trafił we właściwe miejsce. Ale co Gondal mocował do tych palików? I dlaczego w ogóle
musiał coś mocować? Czyżby ukrywał tam łódź albo mały statek? Raczej nie; tego rodzaju jednostkę
pływającą mogliby łatwo wypatrzyć strażnicy albo przypadkiem przepływający Vredanie. Czyżby zatem
chodziło o łódź podwodną? Jeżeli tak, czemu ją tam cumował? Czy taka łódź nie mogła po prostu
spoczywać na dnie morza?
Vince przypomniał sobie, że na Shannie zdarzały się gwałtowne sztormy.
A zatem, najprawdopodobniej onsjański pirat zakotwiczył tam, dziesięć metrów pod powierzchnią
wody, jakiś pojazd. Gdzie się teraz ów pojazd znajdował? Vince wytężył wzrok i w końcu zauważył
na piasku ledwo widoczne ślady. Wskazywały na to, że na dnie spoczywało coś prostokątnego
albo podłużnego, nie zauważył jednak śladów ciągnięcia tego przedmiotu po dnie morza. A zatem,
cokolwiek to było, zostało najpierw podniesione w górę, a dopiero potem ruszyło w bok.
Wydawało się bardzo prawdopodobne, że ktoś tak odważny i posiadający takie znajomości jak
Gondal, zdołał przemycić na powierzchnię Shanny mały wahadłowiec. Możliwe też, że przekupił albo
zastraszył, kogo musiał, i zdobył taką maszynę już po wylądowaniu na planecie. Wyglądało na to,
że Onsjanin chciał się móc poruszać po planecie bez zgody i wiedzy Vredan. Ów plan wydawał się
ryzykowny, ale biorąc pod uwagę fakt, że Gondal dysponował wieloma elektronicznymi przyrządami
i sprzętem kontrwywiadowczym, można było uznać, że nie ryzykował bardziej niż on sam, wyruszając
na tę wyprawę. Vince spojrzał znowu w kierunku wyspy. Wydawało mu się, że nad plażą, z której
wystartował, przeleciał jeszcze jeden patrolowiec. Tak czy owak, z pewnością Centrala wiedziała już, że
stamtąd odleciał.
Obiecał, że powiadomi przez radio operatorów radaru, ale nie przekazał Vredanom żadnej
wiadomości. Do jakiego mogli dojść wniosku, skoro chyba nie widzieli go na radarze? Czy pomyśleli,
że zapomniał o swoim przyrzeczeniu i przeleciał na drugą stronę wyspy tak nisko, że go nie
zauważyli? Być może, ale… Jeśli nawet brali pod uwagę taką ewentualność, musieli szukać także
innych, o wiele bardziej prawdopodobnych wyjaśnień. Z pewnością będzie lepiej, jeśli się wyniesie
z tego miejsca.
Może powinien wrócić na plażę i powiedzieć, jeśli zaczną zadawać mu pytania, że po prostu unosił
się kilka minut nad powierzchnią morza, bo miał nadzieję, że wypatrzy lepsze miejsce do wędkowania?
Vredanie chyba zaakceptowaliby to wyjaśnienie…
Ale czego właściwie się dowiedział o zamiarach Gondala? Z pewnością Onsjanin ukrywał w tym
miejscu jakiś mały statek. W tej chwili kryjówka była jednak pusta, co mogło oznaczać, że…
Obrócił głowę i skierował spojrzenie na brzeg kontynentu. Kiedy jego oczy przyzwyczaiły się
do ciemności, wpatrzył się w pewien punkt: wierzchołek wysokiej, chociaż nie najwyższej góry.
Spoglądał nań dobrą minutę. Wyraźnie widział, że cały szczyt jest otoczony słabą, ale znaj orną purpuro
wo-niebieską poświatą!
Czując ucisk w żołądku, wzniósł wahadłowiec jakiś metr nad powierzchnię wody i skierował się
w tamtą stronę. Nie myślał o tym, co robi i ile ryzykuje, postępując w ten sposób. Dopiero kiedy
od lądu dzieliły go dwa albo trzy kilometry, wzruszył ramionami.
-No cóż, mleko już i tak wykipiało - mruknął do siebie. Tak długo mówił i myślał po leniańsku, że
słowa ziemskiej mowy zabrzmiały w jego uszach dziwnie obco.
Otaczająca górski szczyt poświata z każdą minutą stawała się coraz wyraźniej sza. Może wydzielał
ją tajemniczy przedmiot, który umieścił tam Zarpi? Gdyby to była rzecz wyjątkowo cenna, zapewne
Vredanie przetransportowaliby ją do swojego skarbca.
Vince doszedł jednak do wniosku, że to niemożliwe. Z tak dużej odległości nawet jego niezwykle
oczy nie zdołałyby dostrzec tak słabej poświaty. A poza tym, rozproszone światło płynęło z całej
powierzchni góry. Coś, z czego promieniowało, musiało być o wiele większe niż przedmiot zabrany
z pokładu nessańskiego statku.
Wydawało się więc bardzo prawdopodobne, że tam właśnie znaj duj e się tajny skarbiec Vredan. Bez
względu na to, co wydzielało tę poświatę (Vince był pewien, że Vredanie nie zdają sobie z tego sprawy),
podobne światło nie bilo od żadnej innej góry.
Zawisnął wahadłowcem nieruchomo nad samą powierzchnią wody i przez kilka minut obserwował
sąsiedztwo góry. Na zachód od niej ujrzał parów, zupełnie jakby znajdował się tam fiord albo ujście
rzeki. Na ile mógł się zorientować, sąsiadujące z nim zbocze góry sprawiało wrażenie bardzo stromego.
Nie wiedział, co znajduje się dalej, gdyż parów nie biegł prosto, dostrzegał jednak w oddali zarysy
innych szczytów.
No cóż, zapewne właśnie tam powinien skierować swój wahadłowiec! Pomyślał, że chyba znajdzie
miejsce, w którym będzie mógł ukryć go przed radarem albo oczami Vredan. Myśl, że znajdzie się
na nieznanym, dzikim kontynencie, nie była zbyt przyjemna, ale wierzył, że uda mu się wymknąć
stamtąd i że zanim wróci na wyspę, wymyśli przekonującą historyjkę. Liczył na to, że Gondal znajduje
się gdzieś w pobliżu góry. Szukanie go będzie szukaniem igły w stogu siana, ale przecież miał teraz
niezwykle oczy. Gdyby go w końcu odnalazł i zaczął śledzić, może w końcu poznałby jego zamiary.
Pchnął drążek i powoli skierował wahadłowiec w stronę wydzielającej słabą poświatę góry.
Zachowując jak najdalej posuniętą ostrożność, wylądował pod rozłożystymi gałęziami drzewa
podobnego do ziemskiego dębu, wyjątkowo gęsto obsypanego liśćmi. Czul się jak samotny żołnierz,
pozostawiony daleko poza linią frontu. Ale przecież wiedział, że jest sam sobie winien!
Nie miał żadnych wątpliwości, że gdzieś niedaleko, może nawet całkiem blisko, znajduje się ukryty
skarbiec Vredan. Wahadłowce podobne do tych, które widział w pobliżu przetwórni mięsa, pojawiały się
co pewien czas nad cieśniną, kierowały w górę fiordu i znikały za zachodnim zboczem góry. Vince nie
miał pojęcia, jak daleko jeszcze lecą ani gdzie lądują. Nie zamierzał oczywiście polecieć śladem
któregoś z nich - plamka jego wahadłowca świeciłaby na ekranach ich pokładowych radarów niczym
supernowa. Nie ośmielił się nawet oblecieć góry dookoła i poszukać innego miejsca, skąd miałby lepszy
widok na przelatujące maszyny, był bowiem przekonany, że Vredanie mają tu wszędzie swoje
posterunki.
Odwrócił głowę i spojrzał w stronę wyspy. W powietrzu unosiła się lekka mgła, ale mimo to widział
bijącą od kolonii lunę światła. Dotarł w to miejsce pod wielkim niby-dębem, niemal ocierając spodem
wahadłowca o korony drzew dżungli, ponieważ jakiś kilometr czy dwa przed dziobem
dostrzegł prześwit. Pomiędzy rzadko rosnącymi drzewami widniały tam trawiaste laty. Dopiero kiedy
wylądował, uświadomił sobie, że nie zdołałby oblecieć góry ani prześliznąć się nad jej szczytem, tak
aby nikt go nie zauważył. Kolejny przykład jego umiejętności przewidywania i planowania! Jeżeli więc
nie zamierzał zrezygnować z dalszych poszukiwań, powinien zostawić gdzieś maszynę i w dalszą drogę
ruszyć pieszo.
Siedział w kabinie jeszcze kilka minut. W pewnej chwili nad cieśniną pojawił się kolejny vredański
wahadłowiec (jakieś kilometr niżej, niż Vince wylądował) i po pewnym czasie zniknął w czeluści fiordu.
Nigdzie na tej wysokości nie było widać zwierząt, z wyjątkiem podobnych do królików stworzeń
o wielkich jak spodki oczach, które były chyba na Shannie czymś typowym. Vince zauważył jednak, że
nawet te małe zwierzęta przemykają między drzewami bardzo ostrożnie, co wskazywałoby na obecność
groźnych drapieżników.
A on nie miał żadnej broni z wyjątkiem noża, mógł tylko ewentualnie zrobić sobie jakąś sam,
wykorzystując sprzęt wędkarski.
Przeklinając siebie w duchu, że wyruszył na wyprawę bez przygotowania, obrócił się na fotelu pilota
i zaczął oglądać to, czym dysponował. W końcu zdecydował się na dość grubą końcówkę wędki. Ujął ją
i zważył w dłoni; nie była tak ciężka jak kij do baseballa, ale w razie potrzeby mógł posługiwać się nią
jak włócznią.
Już miał otworzyć właz i wyskoczyć z kabiny, gdy nagle kątem oka spostrzegł, że coś się porusza
w pobliżu. Spojrzał w tamtym kierunku i zobaczył długie stworzenie o czterech krótkich łapach. Było
trochę większe niż ziemski jamnik, przebiegło przez wolną przestrzeń między drzewami, a potem
przycupnęło w niebiesko-czarnej trawie i dopiero po jakiejś minucie skryło się za pniem pobliskiego
drzewa.
Vince zastanawiał się jeszcze chwilę, ale w końcu wzruszył ramionami, otworzył właz i zeskoczył
na dół. Prawie minutę stał nieruchomo, rozglądając się i nasłuchując. Starał się zapamiętać wygląd
otoczenia, żeby później odnaleźć wahadłowiec (nie miał jednak pojęcia, co zrobi, jeżeli już uda
mu się powrócić). Potem, starając się stąpać najciszej jak umiał, podbiegł do pnia najbliższego drzewa.
Odczekał pewien czas i uznawszy, że chyba nic mu nie zagraża, ruszył w drogę.
Gdy tylko mógł, posuwał się naprzód, przebiegając od jednego samotnego drzewa do drugiego.
Omijał kępy krzewów, przystawał na skraju każdej polany i omiatał wzrokiem otoczenie nasłuchując
jednocześnie. W pewnej chwili usłyszał, że na gałęzi drzewa nad j ego głową coś zaskrzeczało. Reagując
instynktownie, uskoczył w bok i uniósł kawałek wędki jak maczugę, przekonał się jednak, że stworzenie
nie wygląda groźniej niż domowy kot. Miało uszy wielkości jego dłoni i wpatrywało się w niego
wielkimi okrągłymi oczami, nie mrużąc ich wcale.
Zanim przeszedł pierwszy kilometr, spłoszył co najmniej kilkanaście zwierząt podobnych
do królików i dwa krótkonogie wyglądające jak jamniki. Dostrzegł także pięć czy sześć stworzeń
podobnych do ziemskich kotów. Każdy miał ciemnoszarą sierść z jaśniejszymi plamami, które być może
ułatwiały im maskowanie. Jeżeli nie liczyć samotnego ptaka (przeleciał przed nim w odległości
kilkunastu metrów), żaden inny okaz tutejszej fauny nie miał jaskrawego ubarwienia.
Stopniowo zaczynał się czuć coraz pewniej. Szedł teraz nieco szybciej wschodnim zboczem góry.
Co prawda, od czasu do czasu słyszał dobiegające gdzieś z dołu, od strony skraju dżungli, skrzeczenia
albo ryki zwierząt, żadnego drapieżnika jednak nie zobaczył. Zaczynał dochodzić do przekonania, że
miał szczęście i wylądował w stosunkowo bezpiecznej okolicy.
W końcu dostrzegł, prawie kilometr w dole, wąski fiord. W czarnej wodzie odbijały się gwiazdy.
Domyślił się, że morze wpływa w tym miejscu zapewne wiele kilometrów w głąb lądu. Zauważył, że
opływa górę także od północnej strony. Widząc strome zbocza, odgadł, że fiord musi stanowić
ujście jakiejś rzeki. Naprzeciwległym brzegu zobaczył szczyty wysokich, ale trochę niższych gór.
Wystawały ponad dżunglę, tworząc coś, co wyglądało w ciemności jak wyszczerbione blanki.
Nagle w prześwicie między dwoma szczytami ujrzał kolejny wahadłowiec. W pewnej chwili z dziobu
maszyny wystrzelił szeroki stożek światła. Vince zamarł i obserwował, jak pilot obniża pułap lotu
i zawisa nieruchomo w powietrzu na wysokości jakichś stu metrów nad powierzchnią wody, a potem
powoli obraca maszynę w stronę wylotu fiordu i leci tą samą trasą, którą obierały poprzednie. Grupa
autentycznych myśliwych powracających z łupem, pomyślał. Siedział tutaj ukryty w gąszczu krzewów
mniej więcej od pól godziny i nie zauważył ani jednego wahadłowca, który leciałby w głąb fiordu albo
stamtąd powracał. Piloci wszystkich maszyn (naliczył ich dotąd dziewięć) wcześniej czy później
skręcali, przelatywali nad zachodnią ścianą urwiska i znikali za nią w głębi lądu.
Zaczął znów przeklinać siebie w duchu. Czyżby to miało oznaczać, że - mimo wszystko - się
pomylił? Zaszedł jednak zbyt daleko i ryzykował zbyt wiele, żeby tak szybko rezygnować.
Dopiero dwadzieścia minut później zobaczył to, czego wypatrywał.
Kolejny wahadłowiec, który nadleciał od strony kolonii, nagle zwolnił i zawisnął nieruchomo,
a potem skierował się powoli na zachód w poprzek fiordu. Coraz bardziej obniżał pułap lotu. W pewnej
chwili oświetlił wodę przed dziobem, jakby ścigał ławicę ryb albo samotnego morskiego drapieżnika.
W końcu jednak wylądował na powierzchni wody i wyłączył wszystkie światła. Chociaż Vince’
a dzieliła od wahadłowca duża odległość, wydało mu się, że dostrzegł, iż jeden z członków załogi
wyciągnął sprzęt do wędkowania.
Mijały minuty. Naraz Vince zobaczył, że mały statek uniósł się w górę ze wszystkimi członkami
załogi na pokładzie. Leciał teraz powoli, tak nisko nad powierzchnią wody, że mogłoby się wydawać, iż
płynie, gdyż nie było widać fali przed dziobem ani kilwateru za rufą. W pewnej chwili statek skręcił
jeszcze bardziej w stronę bliższego brzegu fiordu i w końcu zniknął pod nawisem stromego zbocza góry.
Cały czas nie włączał żadnych świateł.
Vince’owi serce waliło jak młotem. Nie można wykluczyć, pomyślał, że ci, co siedzieli
w wahadłowcu przylecieli tu po prostu na ryby, ale okrążę górę i sprawdzę to.
Ruszył w drogę, ale kilka chwil później natknął się na nieoczekiwaną przeszkodę. Wyglądało na to,
że na północnym zboczu góry panują korzystniejsze warunki wegetacji, gdyż drzewa i krzewy rosły tam
gęściej niż gdzie indziej. Vince starał się wspiąć jeszcze wyżej, ponad górną granicę dżungli, ale i tam
podobne do dębów drzewa rosły bardzo blisko siebie, a wolną przestrzeń między nimi wypełniały gęste
krzaki. Vince nie przypuszczał, że powietrze po zwróconej w stronę lądu stronie góry będzie tak
wilgotne, ale przecież nie znajdował się na Ziemi.
Ścisnął mocniej swą prowizoryczną broń i poszedł dalej.
Nagle poczuł, że na jego ramiona spadła gruba lina.
Chwycił ją palcami, ale pętla szybko się zacisnęła. Nagle ktoś szarpnął linę z całej siły. Vince upadł
i potoczył się w dół po stoku. Usiłował się uwolnić, ale zderzył się z pniem drzewa i poczuł dotkliwy
ból. W tej samej chwili rzuciła się na niego gromada rosłych i porośniętych szarą sierścią dwunożnych
istot. Cullow zaczął z nimi walczyć, lecz opór okazał się daremny. Były zbyt ciężkie i miały zbyt silne
ręce.
W końcu zrezygnował. Łapczywie chwytając powietrze, dygotał z wściekłości i zmęczenia. Nie mógł
nic zrobić, kiedy istoty go krępowały - widać było, że maj ą w tym dużą wprawę. Szybko się
zorientował, że napastnicy są ipsisumoedanami. No tak, zachował się jak ostatni głupiec! Martwił się,
czy nie zagraża mu niebezpieczeństwo ze strony mięsożernych drapieżników i żałował, że nie
ma grubszej palki, a zupełnie zapomniał, że na powierzchni Shanny żyją także inne istoty inteligentne.
Wstał, przynaglony niezbyt silnymi, ale wymierzanymi bardzo stanowczo kuksańcami. Wciąż nie
mógł się nadziwić, że dał się tak podejść. Nie stawiał już oporu, pozwolił, żeby tubylcy sprowadzili
go po zboczu góry w stronę mrocznego i groźnego skraju dżungli.
Słyszał, jak przyciszonymi glosami rozmawiali ze sobą. Posługiwali się dziwacznie brzmiącym, ale
chyba skomplikowanym językiem, pełnym długich słów i oszałamiająco różnorodnych dźwięków.
Od czasu do czasu wymieniali uwagi z ukrytymi w gąszczu zarośli strażnikami. Zagłębili się w dżunglę,
ale kiedy pokonali może dwieście metrów, Vince dostrzegł przed sobą rozproszoną poświatę. Była
bardziej intensywna niż światło gwiazd, które z trudem przedzierało się przez gąszcz liści.
W pewnej chwili jeden z jego prześladowców szturchnął go pod żebro i obojętnie pchnął
na niewielką polanę.
Vince zrobił parę kroków, przystanął i przez długą chwilę, zafascynowany, przyglądał się jak dziecko
scenie, która rozgrywała się przed jego oczami.
Blask wydzielały cztery, podobne do kotów, małe zwierzęta, które widział po drodze, te były jednak
z pewnością oswojone. Wyglądało na to, że światło promieniuje z przedniej części uszu, przednich łap
i frontu tułowia. Niezwykle zwierzęta trzymali na rękach czterej tubylcy stojący na polanie dokładnie
w miejscach odpowiadającym czterem stronom świata. Vince’owi przeleciało przez głowę, że Shanna
jest planetą pozbawioną słońca i ipsisumoedanie nie mogą znać stron świata, ale po chwili przypomniał
sobie, że planeta obraca się wokół osi. Nawet tak prymitywne istoty musiały umieć wyciągać wnioski
z ruchu gwiazd po niebie.
Cztery rosie człekopodobne istoty głaskały niewielkie zwierzęta zadziwiająco łagodnie i ostrożnie,
a od czasu do czasu coś im cicho nuciły. Vince pomyślał, że lada moment zwierzęta zaczną mruczeć, nie
usłyszał jednak żadnego dźwięku.
Pozostali ipsisumoedanie siedzieli półkolem, oparci plecami o pnie drzew porastających skraj
polany. Ich macki-uszy skręcały się i zwijały. Vince wzdrygnął się odruchowo. Porośnięci sierścią rośli
wojownicy wpatrywali się w niego. Siedzieli zupełnie nieruchomo, jeżeli nie liczyć ruchów macek—
uszu i sporadycznego mrugania długich wąskich oczu.
Wpatrując się w nie, Vince tym razem upewnił się, że tubylcy naprawdę nie mają źrenic przeciętych
szczelinami. W tej chwili ich oczy były szeroko otwarte i miały owalny kształt. Sposób, w jaki nań
patrzyli, świadczył o tym, że blask, wydzielany przez zwierzęta, nie był dla nich
wystarczającym światłem.
W pewnej chwili jedno z czterech głaskanych stworzeń wydało dźwięk podobny do tego, jaki wydaj
e śpiąca ziemska wiewiórka. Trzymający zwierzę ipsisumoedanin delikatnie postawił jena ziemi,
poklepał po grzbiecie i obserwował, jak znika w ciemności dżungli. Zdumiony Vince zauważył, że w tej
samej chwili zniknęła poświata, która emanowała z przedniej części ciała zwierzęcia.
Ipsisumoedanin krzyknął coś gardłowym głosem. Z ciemności odpowiedział mu jakiś zwierzęcy głos.
Kilka sekund później na polanie pojawiło się inne podobne do kota zwierzę. Przednia część jego ciała
zaczęła wydzielać słabą poświatę. Chwilę potem zwierzę skoczyło i wylądowało w ramionach
wojownika. Ten wyjął z wiszącej u pasa torby kawałek mięsa i podał „kotu”, który natychmiast, choć
niezbyt łapczywie zaczął jeść. Skończywszy posiłek, ułożył się w objęciach rosłego wojownika, jakby
czekając na głaskanie. Z każdą chwilą wydzielał coraz więcej światła.
A więc tubylcy oswoili zwierzęta obdarzone własnościami podobnymi do tych, jakie mają ziemskie
robaczki świętojańskie. Pomysł wydawał się bardzo dobry, zwłaszcza że żywe lampy przychodziły
na zawołanie i potrafiły w razie potrzeby same zatroszczyć się o pożywienie.
Nagle jeden z tubylców odziany podobnie jak inni, tylko w przepaskę biodrową i pas, ale trzymający
w ręku włócznię o fantazyjnie rzeźbionym drzewcu odezwał się płynnie po leniańsku:
- Widziałem już ciebie, jak sądzę! Jak nazywają się istoty twojej rasy?
Vince drgnął i starając się odzyskać jasność myśli, przez dłuższą chwilę wpatrywał się w tubylca.
- Ja… - zaczął niepewnie. - Nazywają nas Carcanami, od nazwy macierzystej planety. Jestem
gościem na tej wyspie. Dlaczego ty… dlaczego twoi podwładni pochwycili mnie i związali?
Wojownik otworzył niezbyt duże usta i wyszczerzył zęby w uśmiechu. Patrząc na nie, Vince doszedł
do wniosku, że ma do czynienia z istotą wszystkożerną, a nie mięsożerną
- Jesteś gościem na tej wyspie, Carcaninie? - powtórzył ipsisumoedanin. - To zabawne stwierdzenie.
Wybacz, jeżeli moi wojownicy trochę cię poturbowali. Jest mi naprawdę bardzo przykro, zwłaszcza
dlatego, że mam wobec ciebie wielki dług wdzięczności. Całkiem niedawno ocaliłeś mi życie.
Vince otworzył usta i zaniemówił ze zdumienia. Pomyślał, że to jednak brzmi nieprawdopodobnie.
Taki zbieg okoliczności? Czyżby to był senny koszmar?
- Ty… - wyjąkał w końcu. - To właśnie ciebie wtedy ocaliłem?
Macki-uszy wojownika zwinęły się i rozwinęły, co mogło oznaczać potwierdzenie.
- Nazywam się Ginganibren i jestem drugim synem wodza Hakoora. Ja dowodzę szpiegowskimi
wyprawami, które w tej części planety organizuje się głównie przeciwko Vredanom. Miałem ogromne
szczęście, że unosiłeś się nad moją głową, kiedy jak głupiec zapomniałem o elementarnych zasadach
ostrożności. Przypuszczam jednak, że to nie był przypadek, ponieważ i ty, i ja, szpiegowaliśmy wówczas
tę samą osobę. A jeżeli się dziwisz naszemu ponownemu spotkaniu na zboczu Płaczącej Kobiety, muszę
powiedzieć, że nie ma w nim niczego niezwykłego. Spędzam tu bardzo dużo czasu.
Usiadł i utkwił spojrzenie w Vinsie, który pomyślał, że takim wzrokiem mógłby spoglądać dobrze
wypasiony kot na nieznany rodzaj myszy.
- Wygląda na to, że przy dosyć kiepskim oświetleniu, na jakie możemy pozwolić sobie w tym
miejscu, widzisz całkiem dobrze - powiedział po chwili. - A jednak twoje oczy nie są większe niż oczy
Vredan. Co więcej, zdołałeś wypatrzyć mnie i kantabeleena, chociaż zasłaniały nas wówczas liście
drzew i krzewów. A zatem, czy posiadasz niezwykły dar widzenia w ciemności?
Vince zesztywniał i poczuł, że po plecach wędrują mu zimne dreszcze. Ta prymitywna istota miała
umysł szalenie bystry!
- Ja, uhm… rzeczywiście dobrze widzę w ciemności -odparł. - A poza tym, istnieją przyrządy
umożliwiające widzenie… w świetle, które zazwyczaj jest niewidoczne.
Wojownik lekko zwinął macki-uszy.
- Słyszałem o tym - odparł. - Może ty właśnie takim dysponujesz? Zresztą, to nieważne. Zaczynam
dochodzić do przekonania, Carcaninie, że nie jesteśmy nieprzyjaciółmi. Mimo wszystko wtedy także
ukradkiem szpiegowałeś Gon-dala.
Ujrzawszy zdumienie na twarzy Cullowa, porośnięta szarą sierścią człekopodobna istota
uśmiechnęła się szeroko.
- Tak, dobrze go znam - oznajmiła po chwili. - A teraz zjawiłeś się tu - powiodła ci się ryzykowna
próba wyprowadzenia w pole Vredan - i szpiegujesz ich. Nie wątpię, że gdybyś zechciał, mógłbyś nam
przekazać wiele cennych informacji. Rozumiesz chyba, że wprawdzie nie toczymy wojny z Vredanami,
ale też nie jesteśmy ich sojusznikami. Mamy swoje powody, żeby szpiegować także pirata Gondala.
Wydaje się nam, że i ty masz swoje powody, żeby śledzić i Vredan, i Onsjanina. Może jednak warto
byłoby dokonać wymiany informacji? Czy nie sądzisz, że powinniśmy się nad tym zastanowić?
Vince zaczynał się czuć coraz bardziej nieswojo. Milczał dość długo. Miał takie wrażenie, jakby
w jego żołądku narastała ciężka i niestrawna kula. Wiedział doskonale, że nie powinien tubylców ani
drażnić, ani lekceważyć. W końcu westchnął.
- Szpiegowałem Gondala z powodów czysto osobistych - wyznał. - A jeżeli chodzi o Vredan…
Ginganibren się uśmiechnął.
- Nie widzę potrzeby, żeby w tej chwili torturami wyciągać z ciebie tę informację. Myślę jednak, że
możemy się porozumieć w jednej sprawie: żaden z nas nie wyda drugiego Vredanom. A co do Gondala,
jeżeli nie powiesz mu, że go szpiegowałem, ja również mu nie powiem, że go śledziłeś. Czy zgadzasz
się, że to uczciwe postawienie sprawy?
Vince popatrzył przez chwilę na porośniętą sierścią istotę. Potem, chyba trochę wbrew sobie, także
się uśmiechnął.
- Zgadzam się. Niechaj tak będzie - powiedział. - A jeżeli chodzi o Gondala - dodał, poważniejąc -
nie sądzę, żebym go jeszcze kiedykolwiek zobaczył.
Ginganibren uśmiechnął się, wyraźnie czymś bardzo rozbawiony.
- Stanie się, jak zechcą Władcy Losu - orzekł. - No cóż, nie możemy pozostać dłużej w tym miejscu.
Rozwiążemy cię, Carcaninie, ale moi wojownicy będą trzymali broń w pogotowiu. Mamy przed sobą
co najmniej godzinę marszu.
Vince już miał zapytać, dokąd pójdą, i powiedzieć, że pozostawił bez opieki swój wahadłowiec, ale
ugryzł się w język.
Postanowił nic nie mówić. Wahadłowiec mógł jeszcze stać się jego atutem w grze.
Obrali drogę wiodącą trochę w dól zbocza góry i zaczęli wędrować na północ. Korzystali ze szlaków
wydeptanych przez dzikie zwierzęta, a może nawet samych tubylców. Na ile Vince zdołał się
zorientować, w okolicy nie było raczej groźnych drapieżników. Możliwe, że ipsisumoedanie albo
Vredanie nie pozwalali, żeby zapuszczały się one w te rejony kontynentu.
Od czasu do czasu mijali strażników.
Droga nie była łatwa. Czasami musieli się wdrapywać po wyszczerbionych skalach, czasem znów
przedzierali się przez kaniony i parowy. Raz nawet wspinali się po pędach porastających zbocze wąwozu
dzikich winorośli, zwisających z gałęzi i konarów niczym naturalne girlandy. W końcu jednak dotarli
do otoczonej ze wszystkich stron gąszczem krzewów polany, po której obrzeżach przechadzali się
wartownicy. Jak poprzednio, Vince ujrzał także kilku wojowników głaszczących podobne do kotów
świecące zwierzęta.
Nagle zamarł, oszołomiony i przerażony.
Na skraju polany spostrzegł średniej wielkości wahadłowiec. Zauważył od razu, że jest to model
umożliwiający zarówno loty w przestworzach, jak i pływanie pod powierzchnią wody. Nieopodal
wahadłowca, niedbale rozciągnięta na zaśmieconej liśćmi trawie, spoczywała jakaś istota. Ogryzała od
niechcenia pieczoną nogę małego zwierzęcia i od czasu do czasu sięgała oddechową macką
do pojemnika na plecach.
Vince rozpoznał Gondala.
14
S
tarając się nie okazywać przerażenia, podszedł powoli i stanął przed wielornackim Onsjaninem.
W milczeniu, wpatrywał się weń dobrą minutę.
- A więc udało ci się przekupić także tubylców - odezwał się w końcu pogardliwym tonem. - Masz
na swoje usługi doprawdy niezwykłą zbieraninę! Thooda Hiwisa, vredańskiego funkcjonariusza, który
załatwił ci ten wahadłowiec, szpiegów w obrębie kolonii i nawet ipsisumoedan.
Gondal niedbałym ruchem oderwał mackę oddechową od pojemnika na plecach.
- Sss-sss-sss. Zapomniałeś wymienić szpiegów, których mam pośród Nessan - powiedział. -Przyznaję
jednak, że nie udało mi się ich wielu zwerbować. W porównaniu z innymi jestem raczej drobnym
przedsiębiorcą. Niezupełnie powiodło mi się także na samej Shannie. Nie zdołałem przekupić kilku
najważniejszych osób i właśnie to spędza mi sen z powiek. Tym bardziej że - jak powiadają istoty mojej
rasy -wyczuwam dziwaczny smak w tutejszych prądach.
Vince spojrzał na Ginganibrena. Barczysta człekopodobna istota uważnie mu się przyglądała.
Wyprężyła słuchowe macki i nawet pochyliła się lekko w j ego stronę. Na porośniętej sierścią twarzy
tubylca malowało się rozbawienie, ale także coś jakby niepokój. Vince z goryczą pomyślał
o zawartym na poprzedniej polanie przymierzu. Obiecali sobie, że żaden nie sprzymierzy się przeciw
temu drugiemu z Gondalem… Nie. Vince przypomniał sobie, że gdy chodziło o Onsjanina, umowa
sprowadziła się do jednego tylko, specyficznego punktu. Vince uśmiechnął się w duchu z podziwem.
Ginganibren był obdarzony nieprawdopodobnie bystrym umysłem! Co więcej, jak z pewnością
ipsisumoedanin
przewidział,
zawarcie
umowy
było
koniecznością,
a
sam
układ
nadal
obowiązywał. Vince odwrócił się znów do Gondala.
- Czy to znaczy, że wciąż jeszcze nie udało ci się osiągnąć wszystkiego, co zamierzałeś? - zapytał
kpiącym tonem. -Z pewnością istota tak uzdolniona jak ty…
Zniecierpliwiony Onsjanin machnął górną macką.
- To nieodpowiedni temat do żartów - oznajmił surowo. - Gdyby cię kiedyś przyłapano bezbronnego
na planecie, na którą właśnie napadłeś, byłbyś… Ale skoro już tu jesteśmy, lepiej nie szukajmy zwady.
Czy nie możemy w końcu zaufać sobie trochę nawzajem? Jakim cudem udało ci się odnaleźć tę górę?
Jak zdołałeś wywieść w pole Vredan i tu przylecieć?
Vince pozwolił sobie na lekki uśmieszek.
- Odczekałem, aż spojrzą w inną stronę, a później po prostu przepłynąłem cieśninę - zakpił. - A jak
ty się tu znalazłeś?
Gondal ponownie machnął macką-ręką.
- Nie wygłupiaj się - burknął. - Tracisz swój i mój czas. Domyślam się, że wynająłeś wahadłowiec
i poleciałeś nim nad jakąś plażę, a potem pokonałeś cieśninę, lecąc nisko nad powierzchnią wody. Nie
wiem tylko, jak udało ci się odnaleźć tę górę.
Umysł Vince’a zaczął pracować na zwiększonych obrotach. Nie chciał wyjawić Gondalowi, że
dostrzegł otaczającą górę słabą poświatę.
- Odnalezienie jej nie było wcale takie trudne - powiedział. - Tylko w tę stronę lecą ciągle
wahadłowce. Vredanie starają się stwarzać wrażenie, że to jedynie grupki zaopatrujących kolonię
w mięso myśliwych. Ale jeżeli ktoś zada sobie trud i spróbuje uważnie obserwować ten niekończący
się sznur maszyn, zauważy, że jest ich po prostu zbyt wiele.
Gondal westchnął.
- Musiałem spędzić setki godzin na analizie zarejestrowanych obrazów radarowych, zanim
doszedłem do tego. Widzisz teraz, ile warte są twoje nowe oczy?
Ginganibren zachichotał. Gondal popatrzył na ipsisumoedanina i wzruszył ramionami.
- Myślę, że mogę ci to wyjawić - powiedział. - Ta istota - Vinz Kul Lo, jeżeli jeszcze się sobie nie
przedstawiliście -ma parę zmodyfikowanych w bardzo specyficzny sposób oczu. To mnie zawdzięcza tę
modyfikację, choć prawdę mówiąc, nie pytałem go o zgodę. I tylko ode mnie zależy obecnie, czy będzie
nadal widział. Może najlepiej będzie, jeżeli teraz powiem, co każdego z nas interesuje
najbardziej. Geegee i inni ipsisumoedanie chcieliby, żeby Vredanie opuścili Shannę. Vinz Kul Lo chce
zachować wzrok i może także - chociaż na razie się do tego nie przyznaje - kieruje się chciwością, która
stanowi główny motyw mojego działania. Gdybyśmy zdołali dotrzeć i włamać się do skarbca
Vredan, wszyscy osiągnęlibyśmy przynajmniej częściowo nasze cele. Czy nie powinniśmy więc zawrzeć
ugody i połączyć naszych sil i środków?
Geegee, który nadal sprawiał wrażenie rozbawionego, spojrzał na Gondala.
- Onsjaninie - przypomniał - zawarłeś już porozumienie z moim ojcem. Nie podejmiemy
beznadziejnej walki z nieporównanie lepiej od nas uzbrojonymi Vredanami, chyba że będziemy musieli
bronić swego życia. Zgodziliśmy się być twoimi oczami i uszami i gwarantujemy ci taką pomoc,
jakiej jesteśmy w stanie udzielić, nie narażając się na zagrożenia.
Gondal uniósł mackę-rękę.
- To rozsądna umowa. Nie widzę powodu, żeby ją zmieniać. Vinsie, teraz twoja kolej.
Ziemianin westchnął.
- Przecież to ty zadecydowałeś o wszystkich aspektach naszej umowy - odparł z wyrzutem.
Zniecierpliwiony Onsjanin podźwignął się z trawy.
- Nadal nie chcesz wyjawić mi tego, co wiesz o Zarpim i Nessanach - powiedział. - No cóż, niech
tak będzie. Możliwe, że narażasz nas wszystkich na niebezpieczeństwo, ale skoro się upierasz… Nie
przyleciałbyś jednak na tę górę i nie rozpoczął poszukiwań, gdybyś nie miał jakiegoś pomysłu
albo teorii. Gdzie, twoim zdaniem, powinniśmy zacząć szukać skarbca Vredan?
-Na razie moje teorie tak daleko nie sięgają- odparł Vince. - Wiem tylko, że piloci niektórych
wahadłowców gaszą wszystkie światła i lądują w fiordzie na powierzchni wody. Przez pewien czas
spoczywają tam nieruchomo, a potem, bardzo powoli, lecą dalej chyba w głąb fiordu, ale przy
samym brzegu. Przypuszczam jednak, że tobie udało się dowiedzieć o wiele więcej niż mnie, prawda?
Gondal zesztywniał lekko i syknął coś we własnym języku.
- Prawdę mówiąc, nie - mruknął. - Chyba sam rozumiesz, że to było niemożliwe. Nie mogłem
posłużyć się radarem, bo zostałbym schwytany. Oblatują tę górę i lecą dalej?
- Tyle zdołałem zobaczyć, zanim pochwycili mnie twoi kosmaci partnerzy - przyznał Cullow.
Gondal oparł ciężar ciała na wszystkich czterech nogach—mackach i zaczął się przechadzać
po polanie.
- A zatem, nasze poszukiwania dopiero się zaczynaj ą-odezwał się w końcu. - Przybyłem tu kilka
godzin temu tylko po to, żeby się spotkać z Geegee i wysłuchać jego raportu. Kiedy cię zobaczyłem,
pomyślałem, że może się dowiedziałeś czegoś więcej. Nie mamy wiele czasu. Z pewnością Vredanie już
wiedzą o twoim zniknięciu. Szkoda, że mi nie zaufałeś. Mógłbym wymyślić jakiś sposób… Ale teraz
to tylko puste muszle. Przypuszczam, że musimy ruszyć pieszo w dalszą drogę. Geegee, będziesz
naszym przewodnikiem.
Obrali szlak łatwiejszy niż poprzedni. W pewnej chwili wyszli z dżungli, aby obejść nieprzebyty
gąszcz drzew i krzewów, potem jednak znów się w nią zagłębili. Kilkakrotnie pokonywali wąwozy
i obchodzili miejsca, w których, zdaniem Geegee, znajdowały się posterunki obserwacyjne Vredan.
Od czasu do czasu Vince dostrzegał nisko w dole fiord. Tylko raz jednak zauważył lecący w jego głąb
i bardzo blisko podnóża góry wahadłowiec. Powiedział o tym swoim towarzyszom i obserwował małą
maszynę, dopóki nie przesłoniły jej zarośla.
Kilka minut później ujrzał na tle czarnego nieba coś, co poruszało się powoli. Zauważył, że dziwny
obiekt przesiania kolejne gwiazdy. Stanął jak wryty. Geegee, który cały czas uważnie go obserwował,
odwrócił się i mruknął coś do Gon-dala.
Vince przykucnął obok pnia najbliższego drzewa i zaczął się wpatrywać w niebo przez gąszcz liści.
Dopiero po jakimś czasie się wyprostował.
- Co to było? - zapytał cicho Gondal.
- Wahadłowiec - odparł Cullow. - Podobny do tego, jakim tu przyleciałeś. Jego pilot obniżał pułap
lotu, ale wszystko wskazuje, że przedtem przeleciał nad wierzchołkiem góry. Może to naprawdę
myśliwi?
- Traktat zabrania im polować po tej stronie fiordu - wtrącił się prawie szeptem Geegee. - Musimy
się zachowywać jak najciszej. Ilekroć przelatują nad górą w taki sposób, zawsze włączają urządzenia
nasłuchowe. Z pewnością szukają intruzów, którzy mogliby się zapuścić w te strony. - Chociaż było zbyt
ciemno, żeby mógł cokolwiek widzieć, odwrócił się w stronę Vince’a. - Jesteś pewien, że nie śledzili cię,
kiedy oddalałeś się od wyspy? - zapytał.
Vince wzruszył ramionami.
- Mogę cię zapewnić, że widzę w blasku gwiazd lepiej niż ty w świetle pochodni, jeżeli w ogóle ich
używacie. Nie podążało za mną nic, co zdołałbym zauważyć. Od czasu do czasu namierzano mój
wahadłowiec wiązką radaru, ale na tle kontynentu operatorzy chyba mnie nie widzieli.
Gondal przykucnął z drugiej strony pnia drzewa. Pogrążony w zadumie, wsparł na rękach-mackach
obie głowy.
- Geegee, jak daleko mamy jeszcze do tego urwiska, o którym kiedyś wspominałeś?
- Mniej więcej pól godziny - odparł ipsisumoedanin. -Sądzę jednak, że nie powinniśmy podchodzić
do samego skraju klifu. Jeżeli Vredanie usłyszą ciche szmery, a ich czujniki wykryją źródła ciepła,
zapewne nie uznają tego za coś niezwykłego. Dosyć często zapuszczamy się tam na polowania, a poza
tym, w dżungli nie brakuje dzikich zwierząt. Gdyby jednak na szczycie urwiska pojawiła się jakaś
grupa…
Gondal zaklął po onsjańsku.
- No cóż, ale chyba znasz inne miejsce, z którego moglibyśmy obserwować przynajmniej odcinek
fiordu? - zapytał.
-Znam jedno, ale dotarcie tam zajmie nam następną godzinę - odparł Ginganibren. - Może jednak
warto tam pójść, jeżeli oczy Vinza Kul Lo są naprawdę tak wrażliwe, że zdoła dostrzec wszystko,
co może się znajdować na powierzchni wody. Widywaliśmy często vredańskie latające skrzynki, ale ich
załogi po prostu łowiły ryby w różnych miejscach fiordu. Zauważyliśmy, że czasami gasiły wszystkie
światła, nigdy jednak nie pojawiało się wiele takich skrzynek równocześnie.
- Możliwe, że zapuszczali się w głąb fiordu, płynąc pod powierzchnią wody - mruknął Onsjanin. -
A te kilka, które leciały nisko nad wodą, zapewne stanowiły tylko przykrywkę. No cóż…
Ruszyli ponownie w drogę. Mniej więcej dwadzieścia minut szli skrajem dżungli.
Nagle Vince’owi wydało się, że cały wszechświat zatonął w oślepiająco jasnym blasku.
Uchwycił się pnia najbliższego drzewa i przez kilka sekund nie był pewien, czy nie oślepi, potem
jednak jego niezwykle oczy zaczęły się znów przyzwyczajać do ciemności. Dopiero wtedy zdał sobie
sprawę, że światło, które tak niespodziewanie zapłonęło, nie było w rzeczywistości bardzo intensywne -
to tylko on odniósł takie wrażenie, później zaś jego cudowne sztuczne soczewki zareagowały
odpowiednio i ograniczyły czułość oczu.
W następnej chwili uświadomił sobie, że nagły błysk nawet na krótko nie oślepił pozostałych
uczestników wyprawy, choć przykucnęli za pniami drzew i z zadartymi głowami wpatrywali się w czarne
niebo. Im ten raptowny blask musiał się wydać dosyć slaby!
Najszybciej przyszedł do siebie Ginganibren.
- Czyżby to miał być meteor? - zapytał. - Pionowo w dół? To bardzo niezwykle. Nie zauważyłem
jednak żadnej smugi…
Szukając lepszej kryjówki, Gondal przemieszczał się szybko w kierunku kępy gęstych krzewów.
- To nie był meteor - burknął oschle. - To gwiezdny statek, rozpylony silą eksplozji na atomy,
zapewne gdzieś wysoko, nad górnymi warstwami atmosfery. - Obrócił obie głowy w kierunku Vince’a. -
Skończ wreszcie z tajemnicami, żółtodziobie! Mów! Czy Nessanie wspomnieli ci o czymś,
co wskazywałoby, że zamierzają dokonać inwazji Shanny? Vredanie nie mają takiej broni! A nawet
gdyby mieli, nie ośmieliliby się nią posłużyć, żeby rozszczepić statek na atomy. Obawialiby się, że taki
błysk będzie dostrzeżony z olbrzymiej odległości i zdradzi miejsce, w którym znajduje się Shanna!
Gadaj, co wiesz!
Vince utkwił gniewne spojrzenie w Onsjaninie.
- Nessanie nic takiego mi nie powiedzieli. - Ja… niech to diabli, miałem tylko poinformować ich,
kiedy na Shannie pojawią się Zarpi i Akorra. Gdyby to okazało się możliwe, miałem także zostać
jednym z członków załogi Zarpi ego. W tym wszystkim chodziło o jakiś niesłychanie cenny przedmiot,
na którego odzyskaniu Nessanom chyba ogromnie zależało. Jestem pewien, że nie przypuściliby
na planetę szturmu, ryzykując, że ten artefakt może ulec zniszczeniu. A poza tym, nie ryzykowaliby
życia Akorry!
Gondal nie spuszczał z niego czterech czarnych jak paciorki oczu.
- Ach! Artefakt! - powiedział jakby do siebie. - Bez wątpienia leniański. Powoli tajemnica zaczyna
się wyjaśniać… Nessanie chcieliby odzyskać ten przedmiot i uwolnić swoją badaczkę. Powiedz mi,
Vinsie Kul Lo, prawdopodobnie zdołałeś powiadomić Nessan, że na Shannie pojawił się Zarpi, prawda?
Czyżby więc, mimo wszystko, dali ci coś, dzięki czemu możesz im przesyłać wiadomości, nawet nie
mając informacyjnej kapsuły?
Vince się zawahał. Nie wiedział, czy powinien ujawniać Gondal owi wszystko, co wie. Nagle
zobaczył na niebie kolejny błysk, tym razem jednak o wiele mniej intensywny niż poprzedni. Odgadł, że
do kolejnej straszliwej eksplozji musiało dojść po przeciwnej stronie planety, a on zobaczył tylko to,
co zdołało się przedostać przez warstwy atmosfery. To rzeczywiście musiała być inwazja!
- Ja… tak… - wyjąkał w końcu. - Mam takie urządzenie. Posługując się nim, przekazałem
Nessanom informację o pojawieniu się Zarpi ego, a kiedy zobaczyłem Akorrę, powiadomiłem ich o tym
także. Nie mogę jednak za pomocą tego urządzenia przesyłać żadnych bardziej złożonych informacji.
Właśnie dlatego…
Umilkł nagle, uniósł głowę i wpatrzył się znów przez gąszcz liści w mroczne niebo.
- Co to było? - syknął zniecierpliwiony Gondal.
- Nie jestem pewien - odparł Cullow. - Światło gwiazd przesłonił nagle jakiś cień, zupełnie jakby
bardzo nisko prześliznął się wahadłowiec. Jego pilot musiał przelecieć nad wierzchołkiem góry.
Przypuszczam, że to był jeden ze statków Zarpiego.
Gondal gniewnie zasyczał.
- A zatem i on zlokalizował to miejsce - powiedział. - I podobnie jak my, znajduje się w rozpaczliwej
sytuacji. Dobrze wie, że nie ma nic do stracenia. - Zwrócił obie głowy w kierunku Ginganibrena. -
Szybko! - rozkazał. - Zaprowadź nas w miejsce, skąd moglibyśmy zobaczyć chociaż część fiordu!
Wpatrując się w czarne niebo, Vince ujrzał jednak kolejne przesuwające się nisko cienie.
- Chyba w tej chwili to nam nic nie da - odezwał się półgłosem. - Widzę na niebie dziesiątki
przelatujących wahadłowców! Przypuszczam, że to Vredanie zamierzają zabrać ze skarbca wszystko,
co zdołają, i przewieźć to w bezpieczniejsze miejsce. Jak sądzicie? Ta inwazja… kimkolwiek są ci,
co jej… jak szybko mogą wylądować na Shannie? Ile pozostało nam czasu? Może zdążylibyśmy wrócić
na wyspę i…
Urwał, ujrzawszy nagle kierującą się ku niemu mackę oddechową Gondala.
- Ty głupcze! - wybuchnął Onsjanin. - Czy sądzisz, że mógłbym zrezygnować z największego skarbu,
jaki kiedykolwiek zgromadzono, kiedy dzielą mnie może od niego tylko setki metrów? Nie mówiąc już
o leniańskim artefakcie, który, jeśli w końcu powiedziałeś prawdę, jest chyba wart więcej niż wszystkie
pozostałe skarby razem wzięte? Prawdopodobnie siły inwazyjne otoczą tę planetę szczelnym kordonem,
ale kto wie, może przy odrobinie szczęścia ja i moja załoga przedostaniemy się poza orbitę i uciekniemy
z całym łupem? Jestem pewien, że Vredanie nie zdecydują się tak szybko na ucieczkę, spróbują
najwyżej wysiać na orbitę kilka gwiezdnych statków, aby odwrócić uwagę wrogów. Z pewnością jednak
załadują na pokłady pozostałych tyle najcenniejszych skarbów, ile im się uda, a potem będą czekać
na odpowiednią chwilę. Jestem gotów się o to założyć, Vinsie Kul Lo. Być może już przetransportowali
skarby na gwiazdolot. Możliwe też, że pomyśleli również o kilku innych, równie sprytnych sztuczkach.
Nie wątpię…
Nagle w pobliżu rozległ się donośny huk eksplozji i całe zbocze góry aż się zatrzęsło.
- To pokładowy rozrywacz - zasyczał rozwścieczony Gondal. - Zarpi, jesteś idiotą! Przyciągniesz
siły inwazyjne prosto w to miejsce. Niech to diabli! A j a siedzę na zboczu tej góry i nie mogę nic
poradzić! - Obrzucił Ginganibrena gniewnym spojrzeniem. - Czy wreszcie zaprowadzisz nas do tamtego
miejsca? - zapytał.
Ipsisumoedanin jednak nadal stal nieruchomo. Zaplótł ręce na torsie i zachowywał absolutny spokój.
Vince nie wątpił, że obdarzona tak bystrym umysłem obca istota ocenia w tej chwili niebezpieczeństwa,
układa plany albo nawet rozważa możliwe konsekwencje przyszłych akcji. Jeżeli nie liczyć lekkiego
drżenia uszu-macek, nie zwracała uwagi na Gondala.
Onsjanin zaczął przesuwać swoje ciało w stronę Ginganibrena i w pewnej chwili wyciągnął skądś
pistolet. Może doszłoby do bezsensownej walki między nimi, gdyby nie Vince, który, wciąż wpatrując
się przez gąszcz liści w ciemne niebo, nagle uniósł rękę, żeby ich powstrzymać.
- Słuchajcie, te statki już lądują - powiedział.
Gondal odwrócił się ku niemu jak użądlony.
- Co to za statki? - zapytał. - Potrafisz je rozpoznać?
- Tak, rozpoznaję je - odparł Vince i poczuł, że zbiera mu się na mdłości. - Mają kształt hantli.
To Chullwejowie.
- Jeżeli przecinają warstwy atmosfery, kierują się w stronę tej góry - powiedział naraz Geegee. - Ich
uwagę zwrócił błysk tamtej eksplozji. Możliwe zresztą, że właśnie po to jej dokonano. Moi partnerzy
w nieszczęściu, jest jednak jeszcze coś, o czym wam nie powiedziałem. Powiem to teraz nie dlatego, że
tak nakazuj e mi logika, ale ponieważ nie daj e mi spokoju pewne przeczucie. Musicie wiedzieć, że
ta góra jest naprawdę w środku, przynajmniej w niektórych miejscach, wydrążona. Istnieje wiele dobrze
ukrytych prastarych wejść, o których my, mieszkańcy tej planety, wiemy od wielu pokoleń, a z
pewnością istnieją również inne, których nie udało się odnaleźć. Nie staraliśmy się badać wnętrza góry,
ponieważ Shanna jest pod okupacją i ponieważ mieliśmy pewność, że Vredanie dostają się tam - i to
całkiem często - innymi wejściami. Chyba jednak nie wiedzą o tych, które znajdują się w pobliżu
wierzchołka góry, i chadzają tylko przejściami biegnącymi bardzo głęboko, niżej. Pomyślcie tylko, moi
partnerzy! Oto zostaliśmy wciągnięci w wielki, wspaniały dramat. Czyż więc każdy z nas nie powinien
jak najlepiej odegrać swojej roli? I czy te role nie narzucają nam obowiązku zbadania jednego z tych
prastarych wejść? A może uważacie, że powinniśmy czekać tu jak robaki, aż spali nas broń najeźdźców
albo Vredan?
- Oczywiście, że odegramy swoje role - zasyczał gorączkowo Gondal. - Prowadź nas! Prowadź!
Kwadrans później, po wspinaczce, która przyprawiła wszystkich o zadyszkę, Geegee przecisnął się
przez gąszcz krzaków, powiódł pozostałych do zarośniętej trawą sterty odłamków skalnych i zaczął
pospiesznie odrzucać je na bok.
- Przykrywają metalową kratę - powiedział. - Wydobywa się przez nią cieple powietrze. Krata,
chociaż zardzewiała, jest jednak wciąż jeszcze bardzo mocna. Gondalu, ta twoja ręczna broń…
Onsjanin i pozostali wojownicy już od paru chwil odrzucali na boki skalne bryły wraz z Geegee.
Vince odwalił kilka głazów i zauważył pierwsze pręty kraty.
- Posłuchajcie, ustawiono ją pionowo, zupełnie jakby miała bronić dostępu do tunelu albo pieczary -
powiedział. -Z pewnością w środku musiało się zebrać sporo wody. Kto wie, może nawet utworzyło się
tam małe jezioro?
Geegee przerwał na moment pracę i odwrócił się do niego.
- Wcale nie, przybyszu z obcej planety. Nieco niżej zobaczysz wylot sprytnego systemu
odwadniającego. To właśnie on odprowadza wodę z wnętrza góry… A tam, widzisz? To górne zawiasy
kraty.
Vince przecisnął się między wojownikami.
- Na przestworza wszechświata, jaka stara! - zawołał. -Musimy ją wyciąć. -Pochwycił jeszcze kilka
głazowi odrzucił na bok. - A gdzie zamek… Nie, chyba nigdy nie było tu żadnego zamka. Po prostu
przyspawano kratę po zamknięciu otworu.
Zajrzał do środka i przekonał się, że wnętrze jamy jest całkiem suche. Suche i puste. W końcu
i Gondal przecisnął się niecierpliwie przez grupę ipsisumoedańskich wojowników, żeby spojrzeć
na prastarą kratę.
- Kul Lo, pokaż mi najsłabsze miejsca, żebym wiedział, gdzie ciąć - polecił. - Nie chcemy przecież
zostawiać tu wyraźnych śladów.
Osłaniając oczy przed jaskrawymi iskrami, Vince stanął trochę z boku, przy Geegee.
- I tak pozostawimy oczywiste ślady - odezwał się po chwili.
Geegee zachichotał.
- Kiedy wejdziemy do środka, pozostali moi wojownicy ponownie zamaskują otwór odłamkami skał
i kamieniami i zatrą ślady, żeby wszystko wyglądało, jak poprzednio. Czy nie boisz się, Vinsie Kul Lo,
wchodzić do czarnej dziury, która prowadzi nie wiadomo dokąd?
Vince uśmiechnął się szeroko.
- Czy się nie boję? Trzęsę się ze strachu - powiedział ironicznym tonem. - Przeraża mnie inwazja
Chullwejów. W porównaniu ze spotkaniem z nimi zapuszczenie się w głąb tej jamy nie wydaje się wcale
takie straszne.
Po kilku następnych minutach Gondal nadciął i osłabił zawiasy i miejsca przy spawania kraty.
Skończywszy te przygotowania, owinął końce rąk-macek wokół kraty, szarpnął z całej siły i stęknął.
- Mogłem się tego spodziewać - burknął. - Zaklinowała się na mur. Nic dziwnego, po tylu
stuleciach…
- Rozgrzej może obrzeże kraty i zaczekaj, aż ostygnie -doradził łagodnym tonem Geegee.
Onsjanin odwrócił głowę do syna wodza i groźnie zasyczał, ale po chwili poszedł za jego radą.
W końcu krata ustąpiła z przeraźliwym trzaskiem. Vince podszedł do otworu i zajrzał w głąb czarnej
jamy.
- Chcę wam coś powiedzieć - oznajmił cicho. - Cała ta góra promieniuje światłem. Jest ono bardzo
słabe, ale ja je widzę. Wygląda na to, że podobny blask wydobywa się z głębi tego tunelu.
Przypuszczam, że wydziela go źródło nieznanej energii, ukryte gdzieś we wnętrzu góry. Chyba lepiej
będzie, jeżeli to ja was poprowadzę.
Wydrążony przed wieloma wiekami, a może nawet tysiącleciami tunel miał prawie trzy metry
wysokości i mniej więcej dwukrotnie mniejszą szerokość. Przy samym wejściu był trochę zniszczony,
w wielu miejscach sącząca się woda utworzyła stalaktyty i stalagmity. Już jednak nieco dalej ściany
i sklepienie tunelu były idealnie gładkie i pozbawione jakichkolwiek nacieków. Vince pomyślał, że
wnętrze wyłożono jakimś materiałem całkowicie odpornym na działanie wilgoci i pleśni.
W odległości dwudziestu pięciu metrów od wejścia tunel raptownie skręcał pod kątem
dziewięćdziesięciu stopni; rutynowe rozwiązanie zapobiegające skutkom ewentualnej eksplozji ładunku
wybuchowego, który mógłby tu ktoś wrzucić. Po kilkunastu następnych metrach tunel znów skręcił,
równie ostro, w przeciwną stronę, ale dalej biegi już prosto. (Przez cały czas z głębi wydobywała się
rozproszona purpurowo—niebieska poświata). Potem zaczął opadać.
Vince słyszał dobiegające zza pleców odgłosy kroków pozostałych uczestników wyprawy. Kiedy
jego oczy oswoiły się z ciemnością, przekonał się, że widzi wszystko całkiem dobrze. W pewnej chwili
przystanął.
- Uważam, że j eden z was powinien położyć dłoń na moim ramieniu, a następny na jego ramieniu
i tak dalej - powiedział. - Może wtedy będziemy mogli iść trochę szybciej.
Usłyszał pomruki wyrażające skwapliwą zgodę - ten marsz w ciemnościach musiał być bardzo
uciążliwy dla jego partnerów. Po chwili poczuł, że coś uderzyło go lekko w plecy, a potem owinęło się
wokół ramienia. Czyżby to jedna z rąk-macek Gondala? Vince stłumił uczucie obrzydzenia i szedł dalej.
Kilka minut później tunel zadrżał, a potem z oddali napłynęły stłumione odgłosy silnych eksplozji.
Wyglądało na to, że ich źródło znajduje się dosyć głęboko. Vince skulił się odruchowo, jakby w obawie,
że sklepienie tunelu zawali się mu na głowę.
Ale Gondal, od którego płynęła ciągle ledwo uchwytna woń amoniaku, gniewnie zasyczał:
- To znów ten idiota Zarpi! Jeśli się nie mylę, odnalazł używane przez Vredan wejście do wnętrza
góry. Z pewnością teraz, walcząc zacięcie, usiłuje się wedrzeć do środka. No cóż, przedstawienie staje
się coraz ciekawsze, hmm. Proszę, my schodzimy w dół prawie nie uzbrojeni, ale wykorzystamy element
zaskoczenia, a Zarpi usiłuje dostać się na scenę od dołu. Między nami a nim są uzbrojeni Vredanie,
którzy muszą tu czekać, ze swymi skarbami lub bez nich. A tymczasem Chullwejowie, mający
przytłaczającą przewagę nad pozostałymi bohaterami dramatu, może właśnie w tej chwili lądują
na Shannie.
Vince odwrócił głowę i popatrzył na swoich partnerów. Tuż za Gondalem szedł Geegee, a za nim
kroczyło jego sześciu uzbrojonych w noże i włócznie wojowników. Zaśmiał się nerwowo i ruszył znowu
naprzód.
Od biegnącego wciąż w dól tunelu zaczęły odbiegać w obie strony odgałęzienia. Niektóre
z pewnością musiały być tylko szybami wentylacyjnymi. Od czasu do czasu spostrzegał szczeliny
i szpary w ścianach, ale tylko raz znaleźli się w miejscu, gdzie trzęsienie planety spowodowało
zawalenie się sklepienia tunelu i gdzie wszyscy musieli się przeciskać pomiędzy zwałami głazów
i gruzu. Na odcinku następnych kilkudziesięciu metrów dno tunelu było oczywiście pokryte odłamkami
skal i kamieniami, ale nawet tam w powietrzu nie czuło się wilgoci. Vince domyślił się, że gdzieś
we wnętrzu góry musiały nadal pracować prastare skraplacze.
Z dołu, z głębi tunelu, wciąż jeszcze dobiegały stłumione odgłosy bitwy, na razie jednak nie było
słychać grzmotu następnych eksplozji. Gdzieś daleko rozlegały się jednak głuche pomruki wybuchów.
Zdaniem Gondala, oznaczały one, że Chullwejowie lamią symboliczny opór sil powietrznych Vredan.
Vredanie musieli chyba doznać prawdziwego szoku. Nieznani sprawcy odkryli i zaatakowali ich tajny
skarbiec z dwóch stron równocześnie, a kolonia na wyspie została opanowana przez innego wroga.
Vince martwił się sytuacją na samej wyspie. Nie wiedział, w jakim stanie znajduje się płyta
kosmoportu. Niepokoił się, że - podobnie jak setki innych - jego śmieszny statek mógł
zostać uszkodzony albo nawet zniszczony. A jeśli coś się stało z lekarstwem do jego nowych oczu?
Gdzie Gondal mógł j e ukryć i czy na pewno znajdowało się w bezpiecznym miejscu?
Oczywiście, pomyślał, może wcale nie muszę się martwić tym, co się wydarzy w odległej
przyszłości. Być może nie pożyję już długo.
Jego myśli pobiegły w inną stronę i w końcu doszedł do przekonania, że może obdarzyć Gondala
nieco większym zaufaniem.
-Zastanawia mnie jeszcze coś innego-powiedział. - O ile mi wiadomo, Zarpi zamierzał prowadzić
handel wymienny z Chullwejami. Jak można to pogodzić z tym, co się dzieje w tej chwili?
- Sss-sss-sss! - roześmiał się Onsjanin. - Mnie to wcale nie dziwi. Chullwejowie go przechytrzyli
i oszukali. A zresztą, nie obchodzi mnie, co się stanie z jego porośniętym jasną sierścią tyłkiem.
Znacznie bardziej martwię się o własny. Widzisz, Vinsie Kul Lo, czuję się na Shannie - podobnie jak ty -
jak rozbitek, rzecz jasna, jeżeli nie liczyć kilku niewiele znaczących drobiazgów, które udało mi się tu i
ówdzie ukryć na planecie. A zresztą, w tej chwili i tak na nic mi się nie przydadzą. Czy te dobiegające
do nas przez ostatnie kilka minut z dołu odgłosy coś ci mówią?
- Nic oprócz tego, że teraz brzmią tak, jakby Zarpi albo Vredanie zabierali z pola walki trupy
poległych w boju.
- Ja sądzę, że podwładni Zarpi ego już się z tym uporali -mruknął Gondal. - Z pewnością wszyscy
obrońcy polegli, może z wyjątkiem kilku grupek, które się skryły w zakamarkach skarbca. Od jakichś
dziesięciu minut dobiega stamtąd jakiś pisk przerywany od czasu do czasu dziwacznymi pomrukami,
stęknięciami i grzechotami. Jeżeli interpretuję te dźwięki prawidłowo, w użyciu jest ciężki promiennik
i kilka rozrywających karabinów, które pozwalają kruszyć skały. Domyślam się, że Zarpi usiłuj e się
wedrzeć do czegoś, co pragnie posiąść jeszcze mocniej niż same skarby Vredan. Przypuszczam również,
że do tej pory zdążył to już zdobyć. Naturalnie, nie może teraz tak po prostu przedrzeć się z głębin góry
z powrotem na jej powierzchnię. Już wie, że Chullwejowie wylądowali na planecie. Jak sądzisz, Kul Lo,
co teraz zrobi? Nie zapominaj, że od jakiegoś czasu ma w swoich rękach Akorrę. Czy zmusił ją
do wyjawienia tego, co ona wie o pozostawionych przez Lenian urządzeniach i przedmiotach, które mogą
znajdować się gdzieś w głębinach góry?
Onsjanin umilkł naraz i przez pewien czas słychać było tylko cichy syk jego oddechu.
- A co z tym tunelem, Vinsie Kul Lo? - zapytał po chwili. - Wydaje się, że przetrwał w pierwotnym
stanie. Czy widzisz gdzieś może jakieś leniańskie artefakty?
- Nie - odparł Vince. - Dlaczego właściwie nie użyjesz jakiegoś źródła światła? Wystarczyłby ten
ręczny promiennik, który masz przy sobie.
- Oczywiście. Obawiam się jednak, że wówczas ktoś mógłby wykryć jego energię. Nie ma potrzeby
tak ryzykować, dopóki ty nas prowadzisz.
- Och, niech ci będzie. No cóż, nic się nie zmieniło. Wciąż nie widzę żadnych wejść ani otworów
oprócz tych, za którymi biegną szyby wentylacyjne w ścianach tunelu. A czego właściwie się
spodziewasz?
- Jak się zapewne domyślasz, ten tunel wydrążyli Lenia-nie - powiedział Gondal. - Naturalnie, nie
posługiwali się żadnymi znanymi nam urządzeniami. Zwróć uwagę, że nawet sklepienie i ściany wyłożyli
niezwykłym materiałem, który przetrwał tyle wieków w niezmienionym stanie. Miałem cichą nadzieję, że
może znajdziemy ich broń, pozostawioną kiedy odlatywali stąd w wielkim pośpiechu. A może
nawet gwiezdny statek albo inny pojazd? Sss-sss-sss! Zachowuję się trochę jak dziecko, które znalazło
się w tarapatach. Liczę na jakiś cud, który nas uratuje. Geegee, a może ty wiesz jeszcze coś, czym
zechciałbyś się podzielić z nami? Zapewne twój lud zna legendy o zamierzchłych czasach, kiedy planetę
okupowały inne istoty.
- Nie ma takich legend, Onsjaninie - odparł ipsisumoedanin. - Są jednak w różnych miejscach
planety ruiny prastarych budowli. Nieopodal łańcucha wznoszących się w północnej części tego
kontynentu wygasłych wulkanów znaj duj e się instalacja, z której prawie nic nie zostało. Możemy
się tylko domyślać, że z zalegającej na powierzchni magmy wydobywano tam coś, co ty nazywasz
„rozszczepialnym materiałem”. Ale od czasów, kiedy go wydobywano, upłynęło wiele, wiele tysięcy
cykli. Dopiero kiedy na powierzchni Shanny wylądowali Vredanie, nauczyliśmy się od nich mowy
Lenian i poznaliśmy trochę niektóre gałęzie wiedzy, a wśród nich archeologię. Przedtem byliśmy istotami
prymitywnymi i zacofanymi. - Geegee zachichotał. - Jeszcze bardziej niż teraz.
- Wielka szkoda - mruknął zawiedziony Gondal. - No cóż, jestem pewien, że byli tu kiedyś Lenianie,
zaczynam się jednak obawiać, że w tych tunelach niczego ciekawego dla nas nie znajdziemy!
Pokonaliśmy do tej pory co najmniej kilka kilometrów, ale nie natknęliśmy się na nic, co zachęcałoby do
dalszej wędrówki. Jeżeli wewnątrz tej góry naprawdę znajduje się coś ciekawego, do tej pory
powinniśmy byli…
Cichy okrzyk Vince’a przerwał mu nagle tę tyradę.
- Może tracisz nadzieję zbyt wcześnie - powiedział Cullow. - Widzę, że tunel biegnie teraz przez
mniej więcej sto metrów prosto jak strzelił. Dostrzegam też inne, które odchodzą na boki. Prosto przed
nami znajduje się jakaś komnata, a w niej… są chyba różne dziwne przedmioty. To właśnie stamtąd
promieniuje najbardziej intensywna poświata. Czy naprawdę niczego nie widzicie?
Zapadła absolutna cisza, jeżeli nie liczyć szmerów oddechów uczestników wyprawy.
- Teraz, kiedy wiem, gdzie patrzeć - odezwał się w końcu cicho Gondal - chyba naprawdę widzę,
a może tylko wyobrażam sobie zarysy jakichś przedmiotów.
Chwilę później rozległ się cichy stuk i syczenie, jakby Onsjanin pospiesznie zaczerpnął z pojemnika
na plecach haust mieszanki oddechowej.
- Od tego momentu zatem zachowujemy pełne milczenie - powiedział. - Vinsie Kul Lo, doprowadź
nas do wejścia tej sali, ale zanim tam wejdziesz, zajrzyj ostrożnie do środka.
15
P
rzekonani, że na razie nie zagraża im żadne niebezpieczeństwo, uczestnicy wyprawy weszli
do komnaty i przystanęli zaraz za progiem. Vince zastanawiał się, czyjego partnerzy, nie widząc
w ciemnościach niemal niczego i czekając, aż on im opisze to, co się tu znajduje, odczuli podobny
zachwyt i lęk, jakie go ogarnęły.
W wyglądzie stojących pod jedną ścianą urządzeń nie było właściwie niczego, co mogło wywoływać
takie emocje. Vince zdał sobie po chwili sprawę, że największy podziw budzi w nim ogrom czasu, jaki
upłynął, odkąd to pomieszczenie opuścili jego budowniczowie. Możliwe też, że niepokój był reakcją
na przedmioty zupełnie mu nieznane; nie miał najmniejszego pojęcia, czym było to, na co spoglądał.
Do czego mogło służyć, na przykład, dziwaczne skupisko złączonych ściankami półprzezroczystych
sześcianów wielkości piłki do gry w koszykówkę? Było ich co najmniej sto. Tworzyły wydłużoną bryłę
o nieregularnych kształtach wyglądającą jak olbrzymi robak. Wrażenie potęgowała klatka, w której
spoczywała. Sporządzono ją ze splecionych luźno i krzyżujących się pod różnymi kątami cienkich
drutów.
Jaką funkcję mogła pełnić zawieszona poziomo pod samym sklepieniem plaska tarcza o prawie
dwumetrowej średnicy z rozmieszczonymi w nieregularnych odstępach otworami? Wokół jej krawędzi
owijało się coś podobnego do skomplikowanej zwojnicy z grubego drutu albo rurki.
Do czego służyła szara kula o średnicy trzech metrów, na której powierzchni wyryto w różnych
miejscach jakieś linie albo znaki, wspierająca się na trzech prowadnicach tocznych, przytwierdzonych
do górnej powierzchni prostopadłościennej konstrukcji? A te dwadzieścia kilka usytuowanych
na końcach skręconych rurek elektrod, które kierowały się w stronę szarej kuli?
Vince uświadomił sobie nagle, że kula mogła symbolizować jakąś planetę w rodzaju Shanny,
a elektrody służyły do oświetlania różnych punktów - oczywiście, pod warunkiem, że kula mogłaby się
obracać. Elektrody mogły też napromieniowywać kulę nieznanym rodzajem energii, a może służyły i
do odczytywania informacji. Wyryte na powierzchni linie zapewne oznaczały brzegi mórz lub
kontynentów…
Jeszcze bardziej tajemniczo wyglądała tablica z podłużnymi otworami, które wyglądały jak szczeliny
do wrzucania żetonów. Nad i pod szczelinami widniały dźwigienki zwyczajnych przełączników.
A może… Czyżby otwory służyły do wsuwania leniańskich monet? Vince doszedł do wniosku, że
to możliwe, znajdował się jednak zbyt daleko, żeby odczytać wyrazy leniańskiego pisma widniejące pod
wszystkimi szczelinami.
Nad otworami i górnymi przełącznikami biegły dwa rzędy podobnych do zegarów okrągłych
wskaźników, które w przeciwieństwie do reszty urządzeń wyglądały zupełnie swojsko. Co jednak mogły
pokazywać albo rejestrować?
W pewnej chwili Vince usłyszał pełen niepokoju syk Gondala.
- Na przestworza wszechświata, Kul Lo! - wybuchnął Onsjanin. - Opowiedz nam, co widzisz!
Ziemianin odetchnął głęboko.
- No cóż… - zaczął niepewnie.
W tej samej chwili Geegee zachichotał, sięgnął do wiszącej na pasie torby i wyciągnął z niej coś,
co wyglądało jak bardzo duża zapałka. Obrócił się i przejechał końcem przedmiotu po ścianie. Musiał
jednak powtórzyć zabieg, gdyż ściana okazała się zbyt gładka i śliska. Dopiero kiedy mocniej przycisnął
do niej „zapałkę”, rozbłysnął jaskrawy płomień.
-Nie przypuszczam, Gondalu, żeby światło tej pochodni zdołały zarejestrować elektroniczne czujniki,
których tak się obawiasz - powiedział.
- Sss! - ucieszył się Onsjanin. - Bardzo dobrze! Macie może ich więcej?
Dwaj ipsisumoedańscy wojownicy wyjęli takie same pochodnie i także j e zapalili. Cała grupa
ruszyła w głąb sali niby płynąca wyspa światła. W pewnej chwili Gondal przykucnął i zaczął głośno
oddychać.
- Na niebiosa! - wykrzyknął. - To musiała być kiedyś sterownia. To stąd kierowano pracą
niewiarygodnie wielu urządzeń i przyrządów. Popatrzcie tylko na te przełączniki i wskaźniki. - Onsjanin
wziął z rąk Geegee pochodnię, a potem odwrócił się i ruszył w stronę szarej kuli. - Spójrzcie, to globus-
mapa! - wykrzyknął podniecony. - Kto wie, co na nim wyświetlano i jakie obrazy obserwowano z tego
miejsca?
W końcu Vince powiódł wszystkich ku dziwnemu skupisku sześcianów.
- Jak myślicie, do czego służyły? - zapytał.
Gondal syczał niepewnie jakąś minutę, a potem wydal nagle ciężkie westchnienie.
- Na przestworza! - wykrzyknął - To może być… Tak, jestem gotów przysiąc… Założę się
o wszystko, że to model leniańskiego imperium! Nie tylko w naszej komórce, ale w całej galaktyce.
Z pewnością każdy sześcian - czy naprawdę upadliśmy na głowy, przypuszczając, że komórki mają
kształt kuli? - reprezentuje jedną komórkę. Każdy mógł być oświetlony; może nawet dawało się
oświetlać wiele równocześnie, by wskazywać określone miejsca, kiedy docierały przesyłane głosem
wiadomości…
- A dlaczego umieszczono ją w tak delikatnej klatce? -zapytał Vince. - Czyżby te druty miały
oznaczać otaczające galaktykę pole energetyczne albo coś w tym rodzaju?
- Hm? Ach, chodzi ci o te cewki - domyślił się Gondal. -Zwróć uwagę, że widzimy trzy zestawy,
a każdy jest usytuowany w przestrzeni pod kątem dziewięćdziesięciu stopni względem pozostałych.
Przepuszczając przez jedną, dwie albo trzy takie cewki prąd o odpowiednim natężeniu, można
było oświetlać dowolny róg każdego sześcianu. A może chodziło tylko o możliwość odczytywania
z oświetlonych miejsc potrzebnych informacji? Rozejrzyj się. Czy widzisz coś, co wygląda jak broń albo
zbrojownia?
- Nie, ale widzę otwór następnego tunelu. Wychodzi z tej sali, tam, po twojej lewej stronie.
Onsjanin spojrzał w przeciwległy kraniec sali, ale panowały tam nieprzeniknione ciemności i niczego
nie zauważył.
- Chodźmy tam! - powiedział. - Zgaście jednak pochodnie. A ty, Vinsie Kul Lo, prowadź nas znowu.
Vince wysunął się na czoło grupy. Po kilku sekundach przebywania w następnym odcinku
mrocznego tunelu jego oczy ponownie przywykły do ciemności. W słabej poświacie, jaka nadal sączyła
się z głębi, znów widział wszystko ostro i wyraźnie. Także i ten tunel zakręcał na początku dwukrotnie
pod kątem dziewięćdziesięciu stopni. Zapewne i w tym wypadku chodziło o ochronę przed
podmuchami możliwych eksplozji. A potem Vince ujrzał w oddali drugą komnatę.
- Zaczekajcie - odezwał się do pozostałych. - Sam ją zbadam.
Minutę później stal na progu owej sali, tak ogromnej, że w porównaniu z nią poprzednia wydawała
się wręcz mała. Uświadomił sobie, że drży z podniecenia. Jeżeli pierwsza sala mogła być czymś
w rodzaju ośrodka łączności, ta z pewnością pełniła funkcję ogromnego lądowiska! A pośród
wielu innych przedmiotów - był tu także następny model leniańskiego imperium - Vince zobaczył
zapomniany, a może celowo pozostawiony gwiezdny statek.
Płonące pochodnie tworzyły oazę światła. Stojący pośrodku niej Gondal i Geegee wpatrywali się jak
urzeczeni w wielką, podobną do klatki konstrukcję, z której różnych punktów kierowały się
ku leniańskiemu statkowi ogromne elektrody. Sam statek, niewyraźnie oświetlony migotliwym
blaskiem pochodni, spoczywał w zagłębieniu podobnym do płytkiej kołyski. To chyba właśnie tam
skupiały się kiedyś strumienie energii ze wszystkich elektrod (jeśli elektrodami były te wystające grube
pręty).
Vince, odsunąwszy się trochę na bok w obawie, że zbyt jaskrawy blask może zaszkodzić jego
zmodyfikowanym oczom, stanął w zagłębieniu między ścianą a grubą kamienną kolumną, która wznosiła
się do samego sklepienia. W podstawie kolumny zauważył drzwi, ale przekonał się, że są zamknięte.
Czyżby w kolumnie mógł się mieścić szyb dźwigu albo windy? Taka możliwość zaniepokoiła go,
głównie dlatego, że z dołu wciąż docierały dziwne odgłosy. Zaraz po wejściu do tej ogromnej sali
usłyszał donośny trzask, a po nim głuchy łomot.
Pięciu wojowników Geegee podeszło cicho do wylotu tunelu. Zgasili pochodnie i zajęli miejsca
po obu jego stronach. Vince widział, że rozglądali się po pogrążonej w mroku sali, widział też, że gdy
docierali wzrokiem do miejsca, w którym stal, nie byli w stanie go dostrzec, i od razu poczuł
się bezpieczniej.
Nagle z dołu doleciał jeszcze jeden trzask i gruba kolumna, o którą się opierał, wyraźnie zadrżała.
Instynktownie odskoczył w bok, ale w następnej chwili pochylił się, przyłożył do niej ucho i zaczął
nasłuchiwać.
Usłyszał kilka zgrzytów i cichy odgłos osypujących się odłamków skal albo kamieni. Być może,
pomyślał, w kolumnie naprawdę mieści się szyb windy, a członkowie załóg statków Zarpiego, usiłując
się dostać do środka, w tej chwili wiercą otwory w ścianach, usuwają odłamki skal albo
celowo zalewają szyb płynnym betonem. Jeśliby tak było, mogli wkrótce pojawić się w tej ogromnej
komnacie!
Vince spojrzał na Gondala. Onsjanin powoli obchodził wielką klatkę, potykając się co krok o zwoje
grubych kabli i wpatrywał się w spoczywający w niej gwiazdolot. Statek składał się z czterech, nie,
z pięciu segmentów. Każdy miał kształt pękatego cylindra o długości trzech i średnicy dziesięciu
metrów. Cylindry łączyły się płaskimi powierzchniami, a cały statek spoczywał na boku niemal zupełnie
poziomo.
Na bliższym końcu statku, który było widać całkiem wyraźnie, znajdowały się przesuwane drzwi
albo klapa włazu o wielkości i kształcie poprzecznego przekroju tunelu. Z miejsca, w którym stał, Vince
widział, że mniej więcej na wysokości jego głowy widniała w tej klapie pozioma szczelina. Nie dostrzegł
jednak żadnych klamek ani uchwytów.
Gondal obchodził wokoło na czterech giętkich nogach-mackach wielką klatkę, trzymając w górze
pochodnie i syczał bardzo podniecony. Vince pomyślał, że Onsjanin bez trudu zdołałby się przecisnąć
między prętami klatki, ale zapewne powstrzymywała go od tego przezorność.
Poza tym dostrzegł coś w rodzaju otworu wejściowego, a umieszczony obok panel sprawiał wrażenie
stanowiska kontrolnego. Na pulpicie widział tarcze wielu wskaźników i dźwigienki przełączników.
Z pewnością było jednak zbyt ciemno, żeby Onsjanin zdołał dostrzec pięć innych, ustawionych
rzędem, nieco dalej, identycznych klatek z płytkimi kołyskami. Wszystkie były jednak puste.
Vince poczuł się trochę zawstydzony, że kryje się jak szczur w ciemnym kącie, więc gdy zobaczył,
że Gondal zmierza w stronę stanowiska kontrolnego pierwszej klatki, oderwał plecy od kamiennej
ściany, podszedł do Onsjanina i stanął obok niego.
-No dobrze - powiedział, wpatrując się w pradawny statek - więc uważasz, że kiedy odlatywali, ten
właśnie pozostał. Ale dlaczego? Możliwe, że Lenianie zostawili go tu celowo. W takim razie, klatka
i elektrody wciąż jeszcze mogą przesiać go gdzie indziej. Przypuśćmy, że nasza sytuacja stanie się tak
rozpaczliwa, iż zdecydujemy się wejść na pokład i odlecieć. Tylko dokąd? Jak zamierzasz
go pilotować?
Gondal przykucnął na chwilę i chyba wsłuchiwał się w dobiegające z dołu dźwięki.
- Wydaje mi się, że jednak zdołałem odgadnąć to i owo -odezwał się w końcu. - Chodź, przyjrzyj się
temu pulpitowi. Zwróć uwagę na podobną do okienka szczelinę. Jeżeli pokręcisz gałką, pojawiają się
w niej różne napisy. Czy nie sądzisz, że są to nazwy miejsc, do których mógł kiedyś polecieć ten statek?
Starając się nie okazywać podniecenia, Vince wzruszył ramionami.
- Jasne, tak to wygląda - przyznał niechętnie. - Przechodziłem kilkakrotnie obok wyposażonych
w podobne panele innych klatek i w takich samych szczelinach pojawiały się identyczne nazwy. Nie
sądzę jednak, że to nazwy możliwych celów podróży. A nawet, gdyby nimi były, co mogłyby oznaczać?
Inne miasta, które już dawno zniknęły z powierzchni tej planety? Inne planety tej komórki galaktyki?
A może… nawet inne komórki, może Lenianie mieli odrębne nazwy dla wszystkich komórek. Tak czy
owak, czy naprawdę uważasz, że pokręcenie tą gałką i wybranie jakiejś nazwy mogłoby określić, dokąd
statek poleci?
- Sss! Dlaczego nie? Tym bardziej że kiedy kręcę tą gałką, czuj ę lekki opór, słyszę także
dobiegające z wnętrza panelu ciche trzaski, jakby wciąż jeszcze działały tam prastare przekaźniki. -
Gondal obrócił obie wężowe głowy w stronę Vince’a - Nie rozumiem, dlaczego wątpisz w to, że nazwy
w tych okienkach mogą oznaczać cele podróży?
Vince zmarszczył brwi i popatrzył na Onsjanina.
-No cóż, czy nie słyszałeś takiego cytatu: „Wolamia wygrzewa się leniwie pod swoją lampą. Kiedy
lampa zostanie zgaszona, Wolamia przypasze broń i przysposobi się do walki”? Czy „Wolamia” brzmi
tu jak nazwa jakiegokolwiek miejsca? Nie sądzę.
Gondal pokręcił niepewnie obiema głowami.
- To chyba nie jest zbyt przekonujący argument. Czy na twojej planecie nie istnieją słowa, które
oznaczają zarówno miejsca, jak i imiona osób? A może nawet mitycznych bohaterów? O ile dobrze
pamiętam, na mojej Onsji istnieje nawet wyspa o nazwie Gondal. Niewielka, ale na tyle duża, że figuruje
prawie na wszystkich mapach.
- No cóż, może masz rację. Ale… Istnieje jeszcze problem energii. Jak myślisz, od jak dawna ten
statek spoczywa tutaj? Czy rzeczywiście przypuszczasz, że…
-Na niebiosa! - przerwał mu zniecierpliwiony Gondal. - Wiele wykopanych leniańskich urządzeń
miało prawie nie-uszczuplone zapasy energii. Do dziś ich sposób magazynowania energii stanowi
wyzwanie i nierozwiązywalną zagadkę dla naukowców. Ta góra - sam nam to powiedziałeś -promieniuje
słabą poświatą, co oznacza, że gdzieś w jej środku znajduje się źródło jakiejś nieznanej energii.
Według mnie, wszystko jest jasne. Kiedy Lenianie opuszczali Shannę, pozostawili jeden w pełni
wyposażony i przygotowany do lotu gwiezdny statek dla ewentualnych maruderów. Z pewnością
zaopatrzyli go we wszystko, co potrzebne. Określili także, dokąd ma polecieć. Owi maruderzy nigdy się
tu nie zjawili. Pomyśl tylko, Vinsie Kul Lo! Czy Zarpi, porywając Akorrę i przywożąc ją na Shannę, nie
miał przypadkiem na uwadze pewnego szczególnego celu? Co kilka sekund z dołu napływają odgłosy,
które wprawiają nas w coraz większy niepokój. Sądząc po nich, Zarpi stawia wszystko na jedną kartę.
Zauważ, że nawet nie starał się złupić skarbca Vredan i umknąć. Czyżby więc się domyślał, na co
może się natknąć w tej pieczarze?
Vince westchnął ciężko.
- No dobrze, zgadzam się, że istnieje taka możliwość. A więc my go wyprzedziliśmy i pierwsi
dotarliśmy tutaj, możemy zatem zabrać ten statek. Ty jesteś piratem, nie ja. Weź ten statek, a ja bez
słowa protestu przyłączę się do ciebie. Zacznij od otwarcia włazu.
Gondal ponuro zwiesił obie głowy.
- Z tym, muszę przyznać, może być pewien problem -mruknął. - Jeżeli jednak będziemy mieli trochę
czasu, żeby obejrzeć i zbadać…
- Jasne, jasne - przerwał mu obcesowo Vince. - Zbadajmy wszystko, co konieczne. Dobrze widzę
w zupełnej ciemności, mogę więc rozejrzeć się trochę po tej sali. Możliwe, że znajdę coś ciekawego,
na przykład zapomnianą broń. Ty tymczasem postaraj się zorientować, jak można to wszystko
uruchomić. Zgoda?
- Mówisz całkiem logicznie, Vinsie Kul Lo - powiedział Onsjanin. - Trochę jednak rozczarowuje
mnie twój pesymizm.
Vince wzruszył ramionami, odwrócił się i bez słowa odszedł. W ciągu następnych trzydziestu minut
znalazł wiele ciekawych przedmiotów, ale domyślał się przeznaczenia tylko kilku, a żaden nie wydawał
się mu użyteczny w obecnej sytuacji. Nagle usłyszał wyjątkowo głośny huk i poczuł, że posadzka
komnaty wyraźnie zadrżała. Gondal głośno zasyczał.
- Są chyba całkiem blisko - oznajmił. - Słyszysz ten chrobot? Musieli przedostać się do szybu
windy. - Wyciągnął rękę—mackę w stronę Ziemianina. - Nie masz żadnej broni, Vinsie Kul Lo. Stań
lepiej za mną!
Vince odsunął się od Onsjanina.
- Mam moje oczy - powiedział. - Ukryj się gdzieś. Z początku będą mieli zapewne tylko jedno albo
dwa źródła światła, więc spróbuję…
Gdzieś w dole, ale całkiem blisko, rozległ się dziwny dźwięk, jakby skrzypnięcie prastarych
zawiasów. Chwilę później dal się słyszeć trzask, a po nim cichy chrobot i pomruk, zupełnie jakby…
Tak, jakby w górę szybu zaczęła sunąć kabina windy!
Vince podbiegi do najbliższej masywnej konstrukcji -prostopadłościanu, na którym wspierała się
szara kula. Wcisnął się w kąt za nią, przykucnął i zamarł w oczekiwaniu.
Ogromna sala tonęła w ciemnościach, ale Vince wyczul nagle, że w powietrzu unosi się jeszcze
zapach pochodni. Niech to licho! Było już jednak za późno, żeby się tym przejmować. Jeżeli będą mieli
szczęście, może nikt z podwładnych Zarpiego nie zwróci na to uwagi. A może nessańscy piraci dojdą
do wniosku, że j est to woń przegrzanych pradawnych smarów?
Rozejrzał się szybko wokoło. Nigdzie nie dostrzegł żadnego ipsisumoedanina, ale zobaczył
wychylającą się zza jakiejś osłony jedną z wężowych głów Gondala; pirat wodził oczami to w tę, to w
tamtą stronę, usiłując coś dostrzec w mroku. Na widok tego Vince poczuł, że wzbiera w nim gniew
na Onsjanina. Powiódł wszystkich prosto w taką pułapkę…
Dobiegające z wnętrza kamiennej kolumny dźwięki ucichły nagle. Po chwili Vince usłyszał jakieś
dziwne odgłosy i szepty. Rozległ się cichy skrzyp i oba skrzydła drzwi zaczęły się rozsuwać. Vince
usłyszał nessańskie przekleństwo, a potem inny głos - rozpoznał głos Zarpiego - uciszył ten poprzedni.
W końcu drzwi windy się rozsunęły i z kabiny wyszedł jakiś Nessanin. Trzymał gruby i krótki
karabin rozrywający. Odszedł na bok i przywarł plecami do kamiennej kolumny, czekając, aż z kabiny
wyjdzie drugi pirat. Obaj znieruchomieli na kilka sekund i wodzili dookoła niewidzącymi oczyma.
Nagle z kabiny doleciał stłumiony głos Zarpiego. Nessanin mówił coś do mikrofonu komunikatora.
-Znajdujemy się na wyższym poziomie, chyba w jakiejś komnacie. W powietrzu unosi się dziwna
woń, być może to zapach maszyn, a może napłynęła ze świeżym powietrzem z góry. Z pewnością
ci przeklęci Chullwejowie wpuścili do tunelu ładunki zapalające. Niech kilku się rozejrzy, może uda się
wam przedostać do nas w inny sposób, ale reszta niech się nie oddala od szybu windy.
Vince drgnął. A więc kabina windy była zbyt mała, by mogło się w niej pomieścić więcej niż kilku
piratów naraz! Widział jednak w rękach nessańczyków dwa karabiny rozrywające i wiedział, jak potrafi
działać ta broń. Użyta w zamkniętej przestrzeni mogłaby…
Naraz drzwi windy otworzyły się jeszcze szerzej i z kabiny wyszła oszołomiona Akorra. Potknęła się
na progu, ale nie upadla. Tuż za nią pojawił się Zarpi. Jedną ręką przytrzymywał badaczkę za ramię, a w
drugiej ściskał jakiś pistolet.
- Nie ruszaj się - rzucił ostrym głosem.
Nessanka usłuchała. Znieruchomiała i lekko się chwiejąc, wodziła niewidzącymi oczami
po pogrążonej w ciemności sali.
Zarpi schował pistolet do kabury i wyjął z kieszeni latarkę.
- Uważajcie! - warknął do strażników.
Drzwi za jego plecami zaczęły się zasuwać, co mogłoby oznaczać, że windą nie przyjechał nikt
więcej. Gdyby tak było naprawdę, czwórka Nessan zostałaby na jakiś czas odcięta od pozostałych!
Jednakże, w każdej chwili piraci mogli otworzyć drzwi, wskoczyć do kabiny i zjechać z powrotem
na niższy poziom.
Zarpi zapalił nagle latarkę. Jej blask o mało nie oślepił Vince’a; odruchowo odwrócił głowę, mimo
to dostrzegł kątem oka, że strumień światła wędruje powoli w górę po przeciwległej ścianie komnaty.
Po chwili spoczął na sklepieniu, które znajdowało się o wiele wyżej, niż można by się spodziewać,
zatrzymał się na chwilę, po czym powędrował dalej.
Kiedy w końcu padł na pierwszą ogromną klatkę, wszyscy trzej nessańscy korsarze zamarli
z wrażenia z rozdziawionymi ustami. Akorra wydała niezrozumiały okrzyk. Z jej dłoni wypadł krążek
o piętnastocentymetrowej średnicy i z cichym brzękiem potoczył się po posadzce.
W tej samej chwili, w świetle latarki zabłysły groty ipsisumoedańskich włóczni.
W następnym ułamku sekundy rozpętało się prawdziwe piekło. Kilka włóczni odbiło się
od kamiennej kolumny, dźwięcząc przeraźliwie. Nessańscy piraci krzyknęli zaskoczeni i skierowali lufy
rozrywających karabinów w stronę, z której nadleciały włócznie. Zarpi zaklął po nessańsku i odrzucił
zapaloną latarkę tak daleko, jak potrafił, a potem skoczył w tym samym kierunku, w którym potoczył się
upuszczony krążek. Latarka zatoczyła luk, upadla na posadzkę, ale nie zgasła, potoczyła się po niej,
a strumień jej światła przesunął się po fragmentach jakiejś maszynerii.
Obaj strażnicy padli obok półprzymkniętych drzwi windy. Grot włóczni przeszył jednemu pierś, ale
drugi, mamrocząc coś z wściekłości i bólu, obrócił się na bok, wsparł na łokciu, przycisnął spust broni
i zatoczył lufą spory luk. Struga ognia przetoczyła się po jednej z pustych klatek. Metal zapiszczał
i rozjarzył się wiśniowym blaskiem. Ogień musiał także trafić w trój wymiarową mapę komórek
galaktyki, gdyż pewna część konstrukcji raptownie zmieniła kształt, kilka jej fragmentów spadło
na posadzkę. Z lufy pistoletu Gondala wystrzelił cienki jak ołówek strumień energii, który przeszył tors
rannego Nessanina. Pirat wrzasnął, upadł na plecy i znieruchomiał.
Vince ruszył w stronę Zarpiego, który - macając na oślep po posadzce - usiłował odnaleźć
upuszczony przez Akorrę krążek. Cullow starał się poruszać cicho, Zarpi musiał jednak usłyszeć jego
kroki, gdyż obrócił się i wyciągnął broń z kabury. Vince zdał sobie sprawę, że w sali zrobiło się na tyle
jasno, iż Nessanin widzi go całkiem dobrze. Ujrzał, że pirat kieruje lufę broni w jego stronę. W ostatniej
chwili uskoczył w bok i kule wbiły się w coś za jego plecami.
Na chwilę ogłuszony i oślepiony, rzucił się szczupakiem na leżący krążek. Chwycił go jak piłkę
obiema dłońmi i przeto-czyi się po posadzce. Obrócił głowę i zauważył, że ipsisumoedańscy wojownicy
wyłaniają się z kryjówek. Strzygąc uszami-mackami, wszyscy starali się zachowywać jak najciszej.
Zarpi zdążył już wstać i z wyciągniętymi przed siebie rękoma zaczął biec po omacku w stronę
windy. Vince rzucił się, żeby zastąpić mu drogę, ale Nessanin namacał uchwyty drzwi, rozepchnął je i
przecisnął się do ciemnej kabiny.
W następnej chwili w skrzydło zamykających się drzwi trafił cienki strumień energii z pistoletu
Gondala. Pozostawił ognistą linię, ale było już za późno. Vince usłyszał, że kabina windy zaczyna
zjeżdżać na niższy poziom. Ktoś - Vince domyślił się, że Geegee - podniósł latarkę i skierował
strumień światła na drzwi windy. Cullow usiłował rozsunąć drzwi na boki, ale na próżno. Usłyszał, że
Zarpi coś krzyczy do mikrofonu komunikatora.
Rozległ się cichy trzask i pochodnie zapłonęły znowu.
Vince odwrócił się i zobaczył, że ipsisumoedanie kierują się ku kamiennej kolumnie, aby odzyskać
włócznie. Kołysząc ostrożnie wężowymi głowami, Gondal stal obok Akorry, która oszołomiona, zastygła
na posadzce w pozycji na czworakach.
Vince podszedł do Nessanki.
- Pozwól, że ci pomożemy - odezwał się po leniańsku.
Akorra zgodziła się apatycznie. Dotknąwszy jej porośniętej sierścią ręki, Vince poczuł jednocześnie
odrazę i dziwny, zaskakująco przyjemny dreszcz. Nessanka stała teraz, dość niepewna, obok niego
i jakby rozglądała się po komnacie. W pewnym momencie jej oczy spoczęły na trójwymiarowej mapie
i rozszerzyły się nagle.
- Komórki! - zawołała. - Mapa komórek!
Gondal szarpnął Vince’a za rękę.
- Czy go trafiliśmy? - zapytał podniecony. - Jest ranny?
Vince wzruszył ramionami.
- Może drasnęła go jakaś włócznia. Nie mam pewności, wydaje mi się jednak, że nic więcej mu się
nie stało - odparł i odwrócił się do Akorry.
Nessanka spojrzała na niego, ale nadal sprawiała wrażenie oszołomionej i jakby zdziwionej.
-Kto… co… - zaczęła.
Vince pokazał jej krążek, który upuściła.
- Postaraj się skupić, Akorro - powiedział. - Czy ta rzecz… czy to klucz do włazu tego statku?
- Statku? - Nessanka zamrugała, jakby nie rozumiejąc, o czym Vince mówi.
Gdy Vince delikatnie obrócił ją w stronę pełnej klatki, Akorra spojrzała na nią i jej oczy znów
rozszerzyły się ze zdumienia.
-A zatem… a więc jednak to prawda! Pozostawili jeden, zanim odlecieli…
Chwiejąc się, ruszyła w tamtą stronę. Vince objął ją ramieniem, żeby nie upadla. Raz jeszcze niemal
zadrżał, kiedy poczuł porośniętą sierścią skórę istoty.
W końcu wszyscy uczestnicy wyprawy zgromadzili się obok zamkniętego włazu i w napięciu zaczęli
się wpatrywać w klapę. Vince uniósł krążek na wysokość twarzy i zbliżył do szczeliny w klapie.
Upewnił się już, że w małym otworze krążka tkwi leniańska moneta. Zapewne była to jedna z tych
trzech, które sprzedał Zarpiemu.
- Pasuje do otworu, prawda? - zapytał. - Czy kiedy ją tam umieszczę, klapa się otworzy?
Nessanka westchnęła ciężko.
- Tak sądzę - powiedziała. - Chyba tak, ale…
- A to jest coś w rodzaju programu - ciągnął Vince, unosząc krążek jeszcze wyżej. - Programu, który
ma umożliwić dotarcie do określonego miejsca. Mam rację?
- Ja… to nie jest takie pewne - wyjąkała Akorra.
Gondal szturchnął Cullowa w bok.
- Czas ucieka - syknął niecierpliwie.
Ziemianin bez słowa wsunął brzeg krążka do szczeliny w klapie włazu i popchnął. Dopóki krążek nie
pogrążył się do połowy, stawiał lekki opór, potem jednak, zapewne pochwycony przez jakieś pole
siłowe, obrócił się mniej więcej o dwadzieścia stopni i zniknął w otworze. Spłaszczony brzeg, w którym
nadal tkwiła leniańska moneta, wciąż było jednak widać w szczelinie.
Minęła sekunda, potem druga. Potem rozległ się cichy brzęk i jęk prastarego urządzenia. Klapa
włazu zaczęła się otwierać. Z wnętrza trysnęła struga światła, które w pierwszym momencie zupełnie
oślepiło Vince’a.
Gondal zaczął tańczyć z radości.
- Sss! Wchodzimy tam! Wchodzimy! - zawołał.
Geegee, którego ciało tylko z trudem zmieściło się we włazie, wziął na ręce Akorrę i przeniósł przez
próg śluzy. Tuż za nim wszedł Vince, po nim Gondal, mrucząc coś i sycząc, ostatni wkroczyli, jeden
po drugim, wojownicy Geegee.
W środku Vince dostrzegł wewnętrzny właz. W tej chwili klapa była otwarta. Vince zrozumiał, że
weszli do śluzy. Pomieszczenie miało wymiary nieco mniejsze niż zewnętrzna średnica segmentu statku,
a w przeciwległej ścianie znajdował się właz podobny do tego, który właśnie otworzyli. Po sekundzie
i ten zaczął się otwierać.
Vince spojrzał w głąb statku i zobaczył identyczne segmenty, połączone takimi samymi śluzami.
Przeszedł do następnego. Podobnie jak w wejściowym, stały w nim szerokie lawy albo kanapy.
Wszystkie miały zaokrąglone krawędzie i sprawiały wrażenie wyścielanych czymś miękkim.
Nagle z sufitu, choć nie było w nim widać żadnych otworów głośnikowych, wydobył się niski głos.
Ów ktoś, kto mówił, trochę się zacinał i miał dziwny akcent, niepodobny do żadnego, jakie Vince
kiedykolwiek słyszał.
- Proszę o uwagę. Śluza zamknie się i automatycznie uszczelni za dwie minuty, jeżeli nikt temu nie
zapobiegnie. Transfer rozpocznie się minutę po uszczelnieniu śluzy.
Gondal raptownie uniósł obie wężowe głowy i wszystkimi czterema oczami wpatrzył się w sufit.
- Głos zdaje się dobiegać nie z jednego, lecz z wielu miejsc - zauważył.
- Tu tak samo - powiedział Vince, który znajdował się teraz w sąsiednim segmencie.
Odwrócił się i czując dziwny ciężar w żołądku, w milczeniu obserwował, jak powoli zamknęła się
najpierw klapa zewnętrznego włazu, a potem wewnętrznego. Mimo to włazy między segmentami statku
pozostały otwarte.
Gondal nerwowo zasyczał.
- Mam nadzieję, że po tylu tysiącleciach uszczelnienie nie zawiedzie - powiedział. - Potrafię
wyobrazić sobie kilka bardziej romantycznych sposobów umierania niż ten, jaki byśmy musieli poznać
w przeciwnym razie!
16
L
enianie wszystko zaplanowali i skonstruowali zdumiewająco starannie.
Fakt ten okazał się niezwykle istotny dla Vince’a i jego partnerów. Na przykład zaraz po tym, kiedy
włazy się uszczelniły, a tajemniczy głos z sufitu oznajmił, że znaj dują się w drodze do celu - co zresztą
potwierdziły napisy w okienkach pod rozmaitymi przyrządami - Vince z przerażeniem uświadomił sobie,
że zapomnieli w ogóle o tym, iż muszą przecież coś jeść! Na niebiosa! Gdyby pomyślał o tym
choćby trochę wcześniej, z pewnością uznałby, że po tylu stuleciach wszelka żywność pozostawiona
na pokładzie leniańskiego statku musiała się stać niejadalna, jeśli w ogóle dałoby się ją rozpoznać.
Okazało się jednak, że wszystkie części statku miały zamrażarki, a w nich - zachowane w idealnym
stanie - rzeczy zdatne dojedzenia. Każdy segment wyposażono także w urządzenia do automatycznego
podawania
i
rozmrażania.
Co
więcej,
na
pokładzie
było
wszystko,
czego
mogliby
potrzebować uczestnicy wyprawy. Vince znalazł ubrania, narzędzia, broń ręczną, środki chemiczne
i przyrządy, a nawet rozmaite surowce. Pomyślał, że Lenianie wszystko przewidzieli - nawet to, że
pasażerowie statku mogą nie znać celu podróży.
Akorra wciąż spala; postanowił więc porozmawiać na ten temat z Gondalem. Podszedł do niego
i spiorunował wzrokiem obie poruszające się niespokojnie wężowe głowy.
- Musiałeś mnie zahipnotyzować - zaczął z wyrzutem.
- Inaczej nigdy byś mnie nie namówił do wejścia na pokład tej… przemyślnej trumny. Z tego,
co dotąd znaleźliśmy na pokładzie, mogę wnioskować, że mieli nią kiedyś lecieć osadnicy z zamiarem
skolonizowania nieznanej planety. Ten statek w niczym nie przypomina międzygwiezdnego ekspresu!
Onsjanin wsparł jedną głowę na ręce-macce i w zadumie spojrzał na Ziemianina.
- Nie zamierzam się z tobą sprzeczać - powiedział. - Przypomnij sobie jednak, że mogliśmy wybrać
jeden z wielu uprzednio zaprogramowanych celów podróży. Wybraliśmy ten, który - jak nam się
wydawało - obrali odlatujący z Shan-ny Lenianie. - Urwał na moment i najwyraźniej myślał o czymś
intensywnie. - Wciąż jeszcze nie daje mi to spokoju - podjął po chwili. - Nadal się zastanawiam, czy
to naprawdę możliwe, by sam obrót gaiki podobnej do tej, jaka znajduje się na płycie czołowej prawie
każdego radioodbiornika, powodował wybranie przez pokładowy komputer jednego spośród wielu
ustalonych zawczasu punktów docelowych.
- Zanim weszliśmy na pokład, wydawało mi się, że nie masz co do tego żadnych wątpliwości -
wybuchnął Vince.
Gondal zwinął mackę oddechową, przytknął koniec do otworu pojemnika na plecach i zanim
odpowiedział, zaczerpnął spory haust mieszanki gazów.
- To prawda - przyznał po chwili. - Pamiętaj jednak, że nie miałem wtedy wystarczająco dużo czasu,
żeby się nad tym głębiej zastanowić. Pozostaje jeszcze sprawa tego krążka, który miała Akorra. Na jego
widok zareagowałeś, jakbyś był pewien, że to klucz pozwalający dostać się na pokład statku. Zapewne
wiedziałeś, że zawiera program z poleceniami dla pokładowego komputera. O ile dobrze
pamiętam, Akorra to potwierdziła, chyba więc jeszcze nie powiedziałeś mi wszystkiego, czego się
dowiedziałeś od Nessan, Vinsie Kul Lo.
Vince wstał z miękkiej lawy (może była to kanapa) wyraźnie nietkniętej zębem czasu i zaczął
niespokojnie spacerować po segmencie statku. Wciąż jeszcze nie mógł przywyknąć do siły ciążenia,
mniejszej niż panowała na Ziemi.
- Nie powiedzieli mi niczego więcej - oznajmił ponuro. - Pozwolili mi tylko wziąć do ręki kopię
takiego krążka i może dlatego domyśliłem się, do czego służy. Uważam jednak, że potrzebny był
zarówno zaprogramowany krążek, jak i zewnętrzny selektor wyboru celu podróży.
- To możliwe - zgodził się Onsjanin. - Może jednak selektor i otwór czytnika pełnią odmienne
funkcje, niż się nam wydaje? Na wielu innych planetach, gdzie zdarzyło mi się lądować, podobne
urządzenia służą do wysyłania informacyjnych kapsuł albo informowania personelu kosmoportów o
zbliżaniu się gwiezdnych statków.
- Aha - mruknął z goryczą Cullow. - A zatem, jeżeli kiedykolwiek wylądujemy na Wolamii - jeżeli
to naprawdę nazwa planety, a nie osoby - możemy się spodziewać zasadzki.
- Sss-sss-sss - zachichotał Gondal. - Po tylu tysiącach lat Wolamia może znajdować się w zupełnie
innym miejscu. Może się okazać, że trzeba będzie poszukać innej planety, na której moglibyśmy żyć -
bez względu na to, czy życzliwie, czy wrogo przyjęci przez jej mieszkańców - i próbować
tam wylądować bez pomocy komputera. Mam jednak nadzieję, że nie zostaniemy do tego zmuszeni.
W ciągu ostatnich kilku godzin wiele o tym myślałem i doszedłem do wniosku, że najlepiej byłoby,
gdybyśmy wpadli w ręce samych Lenian. Przykro mi o tym mówić, Vinsie Kul Lo, ale lekarstwo
dla twoich oczu - jeśli nie uległo zniszczeniu podczas inwazji Chullwejów - wciąż jeszcze znajduje się
na Shannie. Liczę na to, że uda się nam odnaleźć Lenian i że oni będą mieli to lekarstwo, które jest dla
ciebie niezbędne.
Vince usiadł znów na kanapie. Miał chęć zacisnąć pięści, ale opanował ten odruch. Zmierzył jednak
Onsjanina gniewnym spojrzeniem.
- No tak, coś fantastycznego - burknął. - Kiedy oślepnę, zostaniesz moim przewodnikiem. Po prostu
chwycę twoją mackę oddechową, a ty…
- Nie pogrążaj się tak łapczywie w czarnych myślach -odparł Gondal. - Przypuszczam, że w ciągu
kilkuset następnych godzin stan twoich oczu nie ulegnie pogorszeniu, a nie sądzę, żeby nasza podróż
miała potrwać tak długo. Jeżeli naprawdę Lenianie umieli przemieszczać się między komórkami
galaktyki, musieli podróżować z prędkościami o wiele, wiele większymi niż te, jakich osiąganie
umożliwiają nasze jednostki napędu nadświetlnego. Jestem zupełnie pewien, że w ciągu kilku
najbliższych godzin…
Vince wstał i odwrócił się plecami do Onsjanina.
- No dobrze, może masz rację - powiedział. - Daj mi znać, kiedy stracisz przynajmniej część swojej
pewności.
Skierował się do przedniej śluzy i przeszedł do sąsiedniego segmentu. Za sobą usłyszał jeszcze
syczący śmiech Gon-dala.
Gdy Akorra obudziła się w końcu i odzyskała jasność umysłu, okazało się, że niewiele może
powiedzieć na temat leniańskiego statku.
- Wiemy tylko - zaczęła, popijając ze szklanki sok, ogrzany po tysiącach lat spoczywania
w leniańskiej zamrażarce - że to najmniejszy spośród trzech typów cywilnych transportowców służących
do przewozu żywych istot. Pasażerowie podróżowali nimi z komórki do komórki, zapewne w celach
handlowych, turystycznych albo dyplomatycznych.
- A w jakiej części leniańskiego imperium znajdowała się nasza komórka? - zainteresował się
Gondal.
Akorra spojrzała na Onsjanina swymi bladymi oczami.
- Nie mam najmniejszego pojęcia - wyznała szczerze. -Lenianie zadali sobie niemało trudu, żeby
ukryć przed nami tę informację. Nie wiemy nawet, dokąd odlecieli.
Zniecierpliwiony Gondal wykonał zamaszysty gest górną macką.
-No dobrze, może sami dowiemy się czegoś więcej. Czy wiesz, jaki jest napęd tego statku? O ile
dobrze usłyszałem, jesteś fizyczką, prawda?
Akorra zamrugała, co u Nessan oznaczało rozbawienie.
- Tylko z zamiłowania. Wiemy, że ich źródła energii były niewyobrażalnie bardziej wydajne niż
źródła monet, które wykorzystują energię rozszczepiania jąder atomów wodoru. Nikt nawet nie próbował
dociekać na jakiej zasadzie funkcjonowały tamte źródła. Wiadomo tylko, że umożliwiały
wykorzystywanie - w kontrolowany sposób - najbardziej podstawowej energii materii.
- No cóż - mruknął Gondal, spoglądając z ukosa na Vince’a. - Ale z pewnością umieli podróżować
bardzo szybko, prawda?
Na twarzy Nessanki odmalowało się zdumienie.
- Oczywiście - odparła, po czym odwróciła się w stronę Vince’a. - Muszę przyznać, że jeszcze nigdy
nie widziałam istoty twojej rasy. Czy jesteście bardziej zaawansowani pod względem technicznym niż
Nessanie?
Vince spojrzał z niechęcią na Gondala.
- Nie - przyznał szczerze. - Prawdę mówiąc… Myślę, że nie ma sensu ukrywać przed wami prawdy.
Kiedy natknęli się na nas Nessanie, istoty mojej rasy nie umiały skonstruować nawet prymitywnej
jednostki napędu nadświetlnego. Nasza planeta znajduje się na samym skraju obszaru
opanowanego przez Chullwejów, a Nessanie obawiali się… w każdym razie dlatego między innymi
podróżuję teraz z wami na pokładzie tego statku. Postarajcie się mnie dobrze zrozumieć. Możliwe, że
dla was jesteśmy istotami… hm… prymitywnymi, ale potrafimy szybko się uczyć. Jest nas wielu
i jesteśmy zaradni, mamy także wiele cennych bogactw naturalnych.
Gondal zasyczał, wyraźnie rozbawiony.
- Nic dziwnego, że kiedy Nessanie przywieźli cię na pokład mojego statku, zachowywałeś się jak
żółtodziób. No cóż, musisz przyznać, Kul Lo, że wprawdzie się z tobą nie cackałem, ale widziałeś
i przeżyłeś naprawdę dużo jak na prymitywną istotę.
Vince poczuł, że się czerwieni.
- Widziałem także rzeczy i osoby, o których wolałbym jak najszybciej zapomnieć - odparł. -
Na jedną z nich spoglądam właśnie w tej chwili. - Przeniósł spojrzenie na Akorrę. -Co sądzisz o tej
Wolamii, ku której teraz podążamy? Czy to jakiś ośrodek leniańskiej cywilizacji? A może wojskowa
baza albo jeszcze coś innego?
Nessanka spojrzała na niego wyraźnie zaciekawiona.
- Nie wiem - przyznała. - Wprawdzie słyszałam ten cytat o Wolamii, która ma przysposobić się
do walki, ale zawsze sądziłam, że to tylko legenda. Wiesz chyba, że Lenianie mieli wiele legend
i mitów? - Spojrzała na Gondala. - Zdążyłeś przeszukać wszystkie pomieszczenia statku, prawda? -
zapytała.
- Tylko pobieżnie - odparł Onsjanin. - Wygląda na to, że w razie konieczności każdy segment może
kierować się do innego celu. Komputery i źródła energii umieszczono głęboko w przestrzeniach między
pomieszczeniami dla pasażerów a zewnętrznym kadłubem, przy czym nie ma dostępu do nich, co bardzo
dobrze świadczy o niezawodności wytworów leniańskiej techniki. Wydaje się, że w tej chwili komputery
wszystkich segmentów są połączone, a przynajmniej połączone są ich klawiatury. - Przerwał na chwilę. -
W schowkach w ścianach znajdują się także kombinezony i części strojów - podjął po chwili. - Może
zdołamy złożyć z nich coś, czym mógłbym okryć cale ciało. Gdyby nasza wyprawa miała się
przeciągnąć, mógłbym wyjść na zewnątrz i przekonać się, w jaki ego rodzaju nie-czasie i nie-
przestrzeni przebywamy. Nie sądzę jednak, żeby nasza podróż miała potrwać zbyt długo.
Okazało się, że miał rację. Kiedy minęło zaledwie kilka następnych godzin - Akorra dopiero zaczęła
się zapoznawać z pomieszczeniami leniańskiego statku - z sufitu znów rozległ się ten sam generowany
przez komputer monotonny głos.
- Proszę o uwagę. Wolamia znalazła się w zasięgu naszych czujników. Zasobniki energii stacji
docelowej są wprawdzie niemal zupełnie wyczerpane, ale ten statek zdoła wylądować, korzystając
z pokładowych źródeł zasilania. Nic nie wskazuje, żeby na powierzchni Wolamii coś było
zniszczone albo uszkodzone, lądowanie rozpocznie się więc za chwilę, jeśli tylko nie zostaną wydane
inne rozkazy.
Wpatrując się bezradnie w sufit, skąd dobiegał głos, Vince usłyszał, że przebywający w sąsiednim
segmencie Gondal wyrzuca z siebie przekleństwa. Chociaż klawiatury sprawiały wrażenie całkiem
standardowych, na razie jednak ani on, ani Akorra nie zdołali zapoznać się z leniańskimi urządzeniami na
tyle dobrze, żeby mogli wydawać „rozkazy” pokładowemu komputerowi.
Vince stanął na progu śluzy i spojrzał na Gondala. Onsjanin zachęcił go do wejścia zamaszystym
gestem macki-ręki.
- Jeżeli wierzysz w jakichś bogów, Vinsie Kul Lo, lepiej się do nich pomódl - powiedział.
-Ta-a-mruknął sceptycznie Cullow. - Jeżeli jeszcze nade mną jacyś czuwają. Zwłaszcza w tym
miejscu.
Kiedy wydobywający się z sufitu głos oznajmił, że gwiezdny statek wylądował bezpiecznie w klatce
na Wolamii, w segmencie wejściowym zapadła głucha cisza. Vince, Gondal i Akorra siedzieli
w milczeniu i spoglądali na siebie wzajemnie. Geegee stal pod ścianą i szczerzył zęby
w niepewnym uśmiechu.
Gondal odezwał się pierwszy.
- Bez wątpienia zainstalowano na zewnątrz czujniki, które powiedzą nam, czy atmosfera nadaje się
do oddychania. Kto wie, może zawiera agresywne gazy, a może j est szkodliwa albo wręcz zabójcza?
Ponieważ nie opanowaliśmy dotąd diabelskich programów, w jakie Lenianie wyposażyli
pokładowe komputery, i nic nie wskazuje, że zdołamy je rozgryźć w ciągu najbliższych kilku minut,
proponuję wykonanie najprostszego ze wszystkich możliwych testów. Uchylmy na bardzo krótko klapę
jakiegoś włazu i zobaczmy, co się stanie. Dobrze chociaż, że potrafimy otwierać klapy bez pomocy
komputera.
- Zwrócił obie wężowe głowy w stronę Vince’a. - Więc powiadasz, że nawet ty nie widzisz niczego
przez iluminatory? - zapytał.
Vince pokręcił głową
- Nawet gdybyśmy się znaleźli w komnacie promieniującej taką samą poświatą, jak ta, którą
opuściliśmy, pokładowe czujniki są zbyt mało wrażliwe, aby zdołały cokolwiek zarejestrować -
powiedział. - To znaczy, byłyby zbyt mało wrażliwe, żeby…
Onsjanin westchnął.
- No dobrze, zgłaszam się na ochotnika do przeprowadzenia tego testu - oznajmił. - Tylko
ja dysponuję pojemnikiem, który umożliwia mi oddychanie. A zresztą, jeżeli gdzieś na pokładzie
znajdują się właściwe gazy, i tak trzeba będzie niedługo napełnić go na nowo. Jeżeli chcecie, możecie
zamknąć za mną klapę wewnętrznego włazu. Mam nadzieję, że zmieszczę się w komorze śluzy, wątpię
jednak, czy będę tam miał swobodę ruchów.
Vince spojrzał na pozostałych.
- Lepiej będzie, jeżeli Akorra przejdzie do sąsiedniego segmentu - powiedział. - Ja pozostanę w tym,
na wypadek, gdybyś potrzebował pomocy.
Przeniósł spojrzenie na Geegee, który zwinął organ słuchu na znak zgody.
Otworzyli klapę wewnętrznego włazu i odsunęli się na bok, żeby rosły Onsjanin mógł się przecisnąć
do komory śluzy. Ani Vince, ani Geegee nie chcieli skorzystać z propozycji kapitana piratów
i postanowili pozostawić klapę otwartą. Cullow nie mógł się jednak powstrzymać i uśmiechnął się
na widok prób Gondala owinięcia się macką oddechową w taki sposób, żeby koniec stykał się
z otworem pojemnika z mieszaniną gazów.
Przyglądał się, jak Onsjanin, nieporadnie posługując się rękami-mackami, manipuluje mechanizmami
kontrolnymi umożliwiającymi otwarcie klapy zewnętrznego włazu. W pewnej chwili zapaliła się
bursztynowa lampka, rozległ się cichy szczęk i w końcu klapa zaczęła się otwierać. Vince usłyszał cichy
syk uchodzącego powietrza i zesztywniał na chwilę, odgłos jednak szybko ucichł. Zastąpił go podobny
dźwięk, wydobywający się z płuc Gondala.
- Ciśnienie na zewnątrz jest trochę mniejsze, ale chyba nie więcej niż o dziesięć procent - odezwał
się Onsjanin. -Postaram się sprawdzić, jak się tu oddycha.
Rozwinął mackę oddechową i wysunął koniec przez szczelinę między klapą a kadłubem. Zaczerpnął
haust powietrza, wyciągnął ręce-macki do urządzeń kontrolnych i otworzył na oścież klapę włazu.
- W atmosferze na zewnątrz nie ma niczego aż tak złego, by tego nie zneutralizowała niewielka
porcja amoniaku - powiedział, wyraźnie odprężony.
Vince spojrzał w lukę pomiędzy potężnym ciałem Onsjanina a krawędzią włazu i poczuł naraz
cudowny smak niezwykłej ulgi.
- Teraz widzę! To… jakaś sala, podobna do tamtej na Shan-nie! - wykrzyknął. - Dostrzegam gładką
powierzchnię przeciwległej ściany. Promieniuje od niej taka sama poświata!
Vince wyruszył na zwiady. Wszedł do wielkiej komnaty, zatrzymał się w progu i stal tu przez kilka
minut. Dopiero wtedy przekonał się, że poświata nie jest tak intensywna jak ta, jaką widział na Shannie.
W sali panowała absolutna cisza, tak idealna, że instynktownie czul - choć oczywiście mógł się
mylić - że od tysięcy lat nikt w niej nie przebywał.
Znajdowało się tu pięć pustych klatek transferowych, identycznych jak ta, w której spoczywał teraz
gwiezdny statek. Vince powiódł spojrzeniem po komnacie, ale oprócz klatek nie zauważył niczego
niezwykłego.
Nie
dostrzegł
ani
trójwymiarowej
mapy
komórek
galaktyki,
ani
kuli
przedstawiającej planetę, ani nawet urządzeń z rzędami zegarowych wskaźników i przełączników. Nie
wypatrzył żadnego dziwacznego przedmiotu, na którego widok po jego plecach przebiegałyby nerwowe
dreszcze, jak na Shannie. Jeżeli nie liczyć indywidualnych paneli kontrolnych, w które zaopatrzono
wszystkie klatki transferowe, znajdowały się tu jeszcze tylko wielkie, podobne do kabin zbiorniki,
ustawione starannie pod jedną ze ścian pieczary w wielu rzędach i przedzielone wąskimi przejściami.
Vince pomyślał, że zapewne służyły kiedyś jako pojemniki do przechowywania żywności, narzędzi albo
czegoś w tym rodzaju.
Z miejsca, w którym stal, obok panelu kontrolnego zajętej klatki dostrzegał otwory trzech tuneli.
Z ich rozmieszczenia i odstępów między nimi wywnioskował, że wylot czwartego znajduje się zapewne
gdzieś za rzędami zbiorników.
Odwrócił się w stronę statku, z którego włazu wychylały się niecierpliwie dwie wężowe głowy
Gondala.
- Jeżeli chcecie, możecie wyjść, ale nie zapomnijcie o latarkach - powiedział.
W ciągu następnych trzydziestu minut zbadali dokładnie otoczenie klatki z gwiezdnym statkiem.
Przekonali się, że wykuty w przeciwległej ścianie tunel ma mniej więcej pięćdziesiąt metrów
długości i prowadzi do znajdującej się na tym samym poziomie mniejszej komnaty. Podobnie jak
na Shannie, i tu były dwa zakręty. Drugi tunel, ten, który - jak się Vince od razu domyślił - zaczynał się
za rzędami zbiorników, miał taką samą długość i kończył się w następnej mniejszej sali. Te dwa
mniejsze pomieszczenia pełniły chyba kiedyś funkcje sypialni albo magazynów, bo nie prowadziły
od nich inne tunele. W ich ścianach widniały otwory wentylacyjnych szybów o prawie
trzydziestocentymetrowych średnicach. Teraz były puste. Kilka niewyraźnych smug na posadzce
i ścianach pozwalało się domyślać, że stały w nich kiedyś prycze albo przepierzenia.
Trzeci tunel, którego otwór znajdował się w długiej bocznej ścianie wielkiej sali, rozgałęział się
i kończył wylotami szybów wentylacyjnych. Dopiero czwarty, kiedy już członkowie wyprawy pokonali
oba zakręty, obudził w nich nadzieję. Wykuty w litej skale nie obniżał się ani nie wznosił;
wiódł poziomo. Vince, Geegee i dwaj jego ipsisumoedańscy wojownicy postanowili zbadać tunel
dokładniej.
Vince ruszył pierwszy z zapaloną latarką w prawej dłoni. Dopiero jednak kiedy przeszedł pól
kilometra, idący tuż za nim Geegee chrząknął.
- Z przodu napływa świeże powietrze, Vinsie Kul Lo -oznajmił. - Ty też je wyczuwasz?
- Nie, jeszcze nie - odparł Vince. - Jest cieplejsze czy chłodniejsze niż w tunelu?
- Cieplejsze - orzekł ipsisumoedanin. - Czy to może mieć jakieś znaczenie?
Vince westchnął.
-Nie wiem. Mogłoby, gdyby powietrze było radioaktywne. Pozwól, że coś zaproponuję. Zgaśmy
latarki i idźmy teraz powoli i ostrożnie. Jeżeli powietrze jest skażone, zdołam to zauważyć. Jeśli ściany
zostały napromieniowane, dostrzegę to także. Przyszło mi do głowy, że ten tunel może prowadzić nas
do źródła zasilania, mam jednak nadzieję, że się mylę. Wydaje mi się, że przynajmniej jeden tunel
powinien prowadzić na zewnątrz!
- Ale to tylko naszym zdaniem powinien - odparł Geegee. - Ani ty, ani ja nie czujemy się najlepiej
w zamkniętym pomieszczeniu. Przypuśćmy jednak, że Lenianienie chcieli, a może nie musieli,
przebywać na świeżym powietrzu, chociaż z całą pewnością potrzebne im było do oddychania.
Może tylko tu przylatywali i odlatywali stąd… - Urwał nagle. - Właśnie przyszła mi do głowy dziwna
myśl - podjął po chwili. - Może naprawdę kierujemy się na zewnątrz, ale temperatura na powierzchni
j est wyższa niż w tunelu. Kto wie, może jest nawet nieznośnie wysoka?
Vince nic nie odpowiedział i szedł dalej, ale zaczął się zastanawiać się nad tym, co usłyszał.
W końcu przystanął i odwrócił głowę.
- No cóż - powiedział. - Tak czy owak poświata nie staj e się ani trochę bardziej intensywna.
- To dobrze, przyjacielu Vinsie - odparł Geegee. - Będziemy szli dalej bez żadnego światła?
Cullow zawahał się.
- A masz coś przeciwko temu? Ja… Mam szczególny dar widzenia w ciemności. Sądzę nawet, że
zdołałbym dostrzec niebezpieczną bestię wcześniej, zanim ona wyczułaby nas w tym tunelu.
Geegee zachichotał.
- Masz rację - powiedział, wyraźnie rozbawiony. - Już raz mi to zresztą udowodniłeś. Prowadź.
Vince odwrócił się i ruszył w dalszą drogę. Tunel wiódł prosto jak strzelił, a na jego sklepieniu
i ścianach nie było widać ani jednego zacieku ani choćby najmniejszej szczeliny. Tu i ówdzie widniały
niewielkie otwory szybów wentylacyjnych, ale zapewne i ich ściany wyłożono ochronnym materiałem.
W końcu Vince zobaczył coś, co mogłoby oznaczać kres wędrówki.
- Niedaleko przed nami tunel zakręca pod kątem dziewięćdziesięciu stopni - obwieścił. - Uważam,
że powinniście tu zaczekać, a ja pójdę na zwiady.
Nie czekając na zgodę partnerów, odwrócił się i czując narastające podniecenie, ruszył naprzód.
Spodziewał się, że za zakrętem zobaczy kolejną salę, właściwie był tego niemal pewien, tym bardziej że
i on zaczął wyczuwać napływ cieplejszego powietrza. Kiedy pokonał zakręt, ujrzał następny krótki
odcinek tunelu. Odwrócił się szybko.
- Chodźcie! - zawołał. - Geegee, widzę przed sobą światło dnia!
Dopóki sam nie zaczął biec, nie uświadamiał sobie, że nie postępuje zbyt ostrożnie. Nie stało się
jednak nic niedobrego.
Widok naturalnego światła sprawił mu niewiarygodną ulgę, choć niezwykły wygląd obcej planety
budził w nim dziwny niepokój. Widziana w blasku gwiazd powierzchnia Shan-ny nie sprawiała wrażenia
strasznej ani dziwnej. Mimo wszystko, podobnie jak na Ziemi, były na niej morza, góry i gęsta dżungla.
Vince czul się tam prawie jak u siebie w domu. Tymczasem teraz, jakiś wewnętrzny głos mówił mu, że
chyba nigdzie na powierzchni tej planety nie będzie się czul jak na Ziemi.
Otwór tunelu kończył się w jaskini wykutej, a może samoistnie powstałej w stromym, choć nie
pionowym zboczu sporej góry. Wyprażona promieniami słońca skalista powierzchnia miała niezwykłą
zielonkawoszarą barwę, która wzmacniała dodatkowo wrażenie obcości, jakie budziło w Vinsie
otoczenie. Zbocze biegło mniej więcej półtora kilometra w dół. U podnóża znaj dowal się jasnożółty
piasek, który ciągnął się po sam horyzont. W tej chwili zbocze było zacienione, a długi ukośny cień
ciągnął się co najmniej kilka kilometrów po wyprażonej promieniami słońca powierzchni planety. Z
pewnością nadciągał zachód słońca, a mimo to powietrze było tak gorące, że Vince zaczął się obficie
pocić. Stwierdził jednak, że krople potu bardzo szybko wysychają. Poczuł także, że oddychanie
upalnym, suchym powietrzem szybko wysuszyło jego usta i nozdrza. Pomyślał, że podróżując
po powierzchni tej planety, wędrowcy powinni zabierać w drogę spory zapas wody!
- Ta bezkresna przestrzeń przypomina mi trochę piasek na plażach rodzinnej planety - mruknął cicho
stojący tuż za jego plecami Geegee.
Vince skinął głową.
- Tak, to piasek - powiedział. - Piasek i może sól. Kiedyś było to dno ogromnego oceanu.
Na usianej wzgórkami niewysokich wydm powierzchni widniały jasnooliwkowozielonkawe plamy,
które wywarły na Vinsie jakieś dziwne i przykre wrażenie. Zaczął się zastanawiać, czy powszechnie
spotykanych na Ziemi związków żelaza, które zawsze uważał za coś normalnego, nie zastąpiły na tej
planecie związki innego pierwiastka, na przykład chromu.
Ze zdumieniem stwierdził także, że prawie nigdzie nie widzi żadnej roślinności. Jednakże dostrzegł
nieregularną oliwkową linię biegnącą w głąb pustyni i uznał, że muszą to być kępy drzew rosnących
wzdłuż jakiegoś parowu. W pobliżu miejsca, w którym stał, tam, gdzie gleba wypełniała wszystkie
szczeliny spękanej skały, rosły gdzieniegdzie kępki podobnej do kolców trawy. Miały tę samą barwę jak
linia drzew na pustyni.
Vince wychylił się, żeby zobaczyć początek parowu. Zapewne zaczynał się blisko samego urwiska,
mniej więcej półtora kilometra w lewo od niego, za skalnym występem. Cullow doszedł do przekonania,
że w dawnych czasach płynął w parowie strumień albo rzeka. To zbocze poznało kiedyś szorstkie
pieszczoty fal. Vince dostrzegł w nim otwory innych jaskiń, mniej więcej na wysokości tej, w której się
znajdował. Wiedział też, że zawsze tam, gdzie są morza, padają obfite deszcze. Co prawda, teraz
z trudem mógł wyobrazić sobie deszcz padający tutaj, może jednak niesione z wiatrem wilgotne
powietrze skraplało się gdzieś w głębi lądu na zboczu innej góry. Być może zresztą, za horyzontem
zachowały się przynajmniej resztki innego morza albo oceanu.
Rozmyślając o wodzie, poczuł rosnące pragnienie, sięgnął więc po manierkę, którą przezornie zabrał
z pokładu leniańskiego statku. Odkręcił korek i wypił spory łyk.
- Przypuszczam, że jeżeli kiedykolwiek okaże się to konieczne, zdołamy zejść po zboczu tej góry -
powiedział. - Wciąż jednak mamy na pokładzie statku mnóstwo żywności. A zresztą, chyba się nie
spodziewasz, że na tej planecie żyje wiele dzikich zwierząt?
Geegee cicho zachichotał.
- Nie, nie spodziewam się - przyznał pogodnie. - Spójrz jednak, trochę na lewo od nas, u stóp góry
widać coś, co wygląda jak odciśnięte w piasku ślady. Czy nie uważasz, że tę ścieżkę mogły wydeptać
dzikie zwierzęta?
Vince zerknął we wskazanym kierunku. Biegnąca w głębokim cieniu ścieżyna była tak niewyraźna,
że z trudem ją wypatrzył. Wyglądała jednak rzeczywiście, jakby wydeptały ją dzikie zwierzęta! Musiały
z niej często korzystać, gdyż inaczej z pewnością zasypałby ją pustynny piasek.
Poczuł, że po plecach zaczynają mu znowu przebiegać ciarki. Ostatnio zdarzało się mu to dosyć
często.
- Wydaj e mi się, że powinniśmy powiedzieć o tym innym - orzekł.
Geegee odwrócił się i mruknął coś do jednego ze swych wojowników, a ten bez słowa zniknął
w czeluści tunelu.
Vince znalazł jakieś płaskie miejsce, ciężko usiadł i oparł się wygodnie plecami o ścianę. Poświęcił
trochę czasu, żeby rozejrzeć się po jaskini, do której doprowadził ich najdłuższy tunel. Miała nie więcej
niż sześć metrów długości i była dosyć wysoka, dzięki czemu do środka mogło przedostać się sporo
światła, jednakże otworu tunelu nie mógł dostrzec nikt, kto znajdował się na pustyni lub w którejś
z sąsiednich jaskiń.
- Zastanawiam się, czy przypadkiem Lenianie nie mieli tu swojej kryjówki - powiedział. - Nie sądzę,
żeby schodzili po zboczu tej góry i zapuszczali się na pustynię.
Geegee skręcił jedno ucho-mackę.
- Ja także tak nie sądzę. Powiedz mi jednak, przyjacielu Vinsie, jakim cudem mogło stąd zniknąć
cale morze.
Vince wzruszył ramionami.
- Myślę, że po prostu klimat się ocieplił, a może wodę zużyli Lenianie. Być może od tego zaczęli
produkowanie energii.
Nagle zerwał się na równe nogi.
- Tam! - krzyknął. - Przeleciał jakiś ptak! Widziałeś?
Geegee zamrugał, wyraźnie zdumiony.
- Czy to znaczy, że wcześniej żadnego nie dostrzegłeś? -zapytał. - A zatem, twoje oczy nie są tak
znakomite w dziennym świetle. W ciągu ostatnich paru minut zauważyłem co najmniej kilkanaście
ptaków. Gnieżdżą się w zagłębieniach tamtego występu skalnego, który zasłania początek
parowu. Latają bardziej ociężale niż na Shannie - powietrze jest tu trochę rzadsze. Widziałem
przynajmniej dwa, które trzymały w szponach małe zwierzęta. Nurkowały w pobliżu tamtego parowu,
chwytały zdobycz i wracały do gniazda. Kiedy je zobaczyłem, doznałem uczucia, że nie jestem zbyt
daleko od domu.
- Ja chyba też się tak czuj ę - powiedział Vince. Nabrał do ust kolejną porcję wody, przepłukał je i
przełknął płyn. - Zauważyłeś, że skrzydła tych ptaków mają rozpiętość dwóch metrów albo większą? -
zapytał. - Muszą być takie długie, żeby ptaki mogły latać. A co z twoimi oczami, Geegee? Czy ten blask
cię nie oślepia?
- Nie. Prawdę mówiąc, sam się temu dziwię - odparł ipsisumoedanin. - Domyślam się jednak, że
moje źrenice wyglądają w tej chwili jak wąskie szparki. Mam rację?
- Tak - potwierdził Vince.
- Mimo to nie czuję się nieswojo, przynajmniej jeszcze nie w tej chwili. Zapewne sam wiesz, że i na
Shannie nie panują absolutne ciemności, możliwe więc, że oczy istot mojej rasy przystosowały się
do światła. Jakimże jednak skarbem byłaby twoja umiejętność widzenia w ciemności, gdybyś
zamieszkał pośród nas, przyjacielu Vinsie! - Geegee umilkł na chwilę. - A jak wygląda twoja planeta? -
zapytał w końcu. - Czy jest równie piękna jak Shanna? Albo jak… Tak, ta Wolamia ma także w sobie
sporo piękna. Piękna i majestatu. Nie sądzisz? Widać wszystko wyraźnie z tak dużej odległości…
Opowiedz mi o swojej planecie.
Vince poczuł nagły ucisk w gardle. Odwrócił głowę, żeby ipsisumoedanin nie widział jego twarzy.
- Jeżeli nie liczyć słońca, nie bardzo różni się od Shanny -odezwał się w końcu. - Na powierzchni
mamy także drzewa, góry i oceany. Żyje też sporo dzikich zwierząt. W niektórych miejscach przypomina
tutejszy krajobraz. Nazywamy takie miejsca pustyniami. Piasek ma tam inny odcień, brązowawy, a nie,
jak tu, zielonkawy. Ostatnio skorupa mojej planety bardzo się zmieniła i miejsca zajmowane kiedyś
przez oceany są obecnie suche. - Urwał i nie odzywał się przez dłuższą chwilę. - Są także inne miejsca,
w których woda pod wpływem zimna się zestala, zamarza, jak to nazywamy, na lód - podjął w końcu. -
Domyślam się, że nigdy czegoś takiego nie widziałeś.
- Nie - przyznał zafascynowany Geegee. - Jak wygląda?
- Czasami jak szkło - odparł Cullow. - To znaczy, jak materiał używany przez Vredan do wypełniania
otworów iluminatorów wahadłowców. Jest jednak bardzo kruchy. Czasami też woda pada z chmur
w postaci… no cóż, czegoś w rodzaju idealnie czystego i białego pierza, choć to nie jest najlepsze
porównanie.
Geegee westchnął cicho.
- Czy słońce, jak mi opowiadano, to naprawdę gwiazda, wokół której obraca się planeta?
- Tak - przyznał Ziemianin. - Zdarzają się nawet gwiazdy z krążącymi wokół nich wieloma planetami,
przy czym każda krąży w innej odległości. Prawdę mówiąc, takich gwiazd jest całkiem sporo. Zapewne
właśnie dlatego tyle inteligentnych istot opanowało trudną sztukę międzygwiezdnych lotów.
- To coś niesamowitego - przyznał Geegee. - Powiedz mi jednak, Vinsie Kul Lo, skoro twoja planeta,
podobnie jak Wolamia, także obraca się wokół słońca, czy twoje niebo ma równie wspaniałą błękitną
barwę jak ta?
Vince musiał chwilę odczekać, nim odzyskał panowanie nad głosem.
- Tak. Nasze niebo jest tak samo błękitne. Jeśli nie przesłaniają go chmury, ma równie piękną barwę
jak niebo Wolamii.
Kiedy niewidoczne słońce skryło się głębiej za horyzontem na zachodzie (tak musiał teraz określić tę
stronę), błękitne niebo Wolamii przybrało purpurową barwę. Cień wyniosłej góry wydłużył się jeszcze
bardziej i zajął prawie całą pustynię, poza wąskim pasmem wciąż jeszcze oślepiająco jasnego piasku
pod samym horyzontem. Powietrze wyraźnie ostygło i gnieżdżące się na zboczu góry ptaki zaczęły
wyprawiać się na polowanie o wiele częściej niż poprzednio, zupełnie jakby się spieszyły, żeby
pochwycić jak najwięcej ofiar przed zachodem słońca. Możliwe jednak, że po prostu żyjące na pustyni
małe gryzonie dopiero teraz stały się bardziej aktywne. Vince z radością powitał to ochłodzenie.
Pomyślał, że zapewne atmosfera planety jest znacznie rzadsza niż ziemska, skoro ciepło upalnego dnia
rozprasza się tak szybko.
Zanim zapadła noc, ujrzał tylko jedno sadzące dziwnymi susami przez pustynię większe zwierzę.
Było wielkości owczarka, ale znajdowało się tak daleko, że nie widział go wyraźnie. Miało dwie krótkie
tylne łapy i dwie dłuższe przednie - skacząc po pustyni, odbijało się wszystkimi czterema równocześnie.
Możliwe, że było to dla niego koniecznością, gdyż zginało pośrodku długi tułów podczas każdego
skoku, ale wyglądało zarazem śmiesznie i dziwacznie. Vince nie zdołał zauważyć, czy miało uszy, ogon
albo pysk. Wyskoczyło tak niespodziewanie spomiędzy kęp jasnożółtych drzew porastających brzegi
płynącego tamtędy strumienia, jakby coś je spłoszyło. Z początku skakało brzegiem parowu, ale
potem znów skryło się między drzewami.
Dopiero jakiś kwadrans później Cullow ujrzał pierwszych tubylców. Na biegnącej u podnóża góry
ścieżce pojawiło się niespodziewanie sześć sunących truchtem, jedna za drugą, dwunożnych istot.
Wyglądały jak karykatury ludzi albo istot człekopodobnych, a ich twarze przywodziły namyśl maski
pawianów. Ciała porastała szarobrązowa sierść; krótka i rzadka, co wydawało się naturalne
u mieszkańców planety nękanej przez takie upały. Istoty miały długie torsy i ręce, nieprzypominające
jednak małpich, nogi zaś wręcz niedorzecznie krótkie. Poruszały się miarowym truchtem i Vince
pomyślał, że mógł to być ich normalny sposób chodzenia.
Wszyscy tubylcy byli ubrani w sięgające kolan wielobarwne fałdziste płaszcze. Cullow wytężył
oczy, żeby zobaczyć, dlaczego ich stroje tak dziwnie się wydymają. W końcu doszedł do wniosku, że
sporządzono je z jaskrawozielonych, białych i brązowych pasków zszytych na wysokości ramion, bioder
i na samym dole. Wszyscy w rękach trzymali krótkie włócznie i nieśli na plecach niewielkie tobołki.
Geegee dostrzegł także, że mieli noże w pochwach przyczepionych do płaszczy na wysokości bioder,
a gdy o tym powiedział Vince’owi, ten zauważył, że tubylcy nie nosili pasów.
Chociaż widział wyraźnie włócznie, nie odniósł wrażenia, że ta szóstka idących jedna za drugą istot
stanowi jakieś zagrożenie. Ich ruchy były łagodne, spokojne i nie wyglądało na to, by zachowywały
nadmierną czujność.
- Myśliwi? - zagadnął ipsisumoedanina.
Geegee machnął uchem-macką, co u istot jego rasy było odpowiednikiem wzruszenia ramionami.
- Być może - powiedział. - Jeśli tak, to dopiero wyruszają na Iowy. Nie widzę ani jednego
upolowanego zwierzęcia. Czy nie wydaje ci się jednak dziwne, że oddalają się od porośniętego
drzewami parowu? W najbliższej okolicy nie widzę innego miejsca, gdzie mogłoby się znajdować źródło
wody, sądzę więc, że chyba tam mieszkają. Może to jednak raczej zwiadowcy.
Odwrócił się i uśmiechnął się szeroko do Cullowa.
Ciekawe, co go tak rozbawiło, pomyślał Vince.
- Zapewne znasz się na tym lepiej niż ja, ale dlaczego właściwie tak uważasz? - zapytał.
- No cóż - odparł Geegee. - Spróbuj przesunąć wzrok wzdłuż linii drzew, jakiś kilometr w stronę
horyzontu… mniej więcej do miejsca, z którego przed chwilą wyskoczyło tamto czworonogie zwierzę.
Czy nie widzisz tam podobnej grupy?
Vince zmrużył oczy, wytężył wzrok, powiódł spojrzeniem po linii drzew i udało mu się wypatrzyć
jeszcze jedną grupę tubylców - tak daleko, że wydawali się zupełnie maleńcy. Mieli na sobie identyczne
płaszcze jak tamta szóstka, która zdążyła tymczasem zniknąć za występem zbocza. Zauważył jednak, że
widoczni w oddali wojownicy nie biegną truchtem, ale stoją nieruchomo. Było w ich wyglądzie coś,
co sprawiło, że jego puls zaczął bić szybciej.
- Czy nie odnosisz wrażenia… że wpatrują się w nas? -zapytał Geegee.
- Owszem - odparł ipsisumoedanin. - Mógłbym się nawet o to założyć. Oczywiście, nie wiemy, jak
dobry mają wzrok. Nie wiemy również, czy na zboczu góry w pobliżu naszej jaskini nie znajduje się coś
innego, co mogłoby przyciągnąć ich uwagę. Zachowują się jednak podobnie, jak zachowałyby się
wszystkie inne prymitywne istoty w tej sytuacji. Myślę, że naprawdę nas wypatrzyły, sprawiają
wrażenie zdumionych, a może nawet przerażonych.
Czując zimny dreszcz przebiegający mu po plecach, Vince zdał sobie naraz sprawę, że jego ręka
powędrowała w stronę przypiętego do pasa leniańskiego pistoletu energetycznego.
- Niech to licho! - zaklął. - Od tej pory nie zaznam spokoju. Z tej odległości nie widzę, czy mają
włócznie jak tamta szóstka, czy nie. A ty widzisz?
- Mają - odparł Geegee. - Wydaje mi się jednak, że nie trzymają ich w sposób, który świadczyłby, że
żywią wobec nas wrogie zamiary. Zastanawiam się, czy nie sądzą przypadkiem, że jesteśmy bogami.
Być może przetrwały jakieś legendy z okresu, kiedy przebywali tu Lenianie.
Vince zaczął rozważać taką ewentualność.
- Nie uważasz zatem, że są to zdegenerowani potomkowie Lenian? - zapytał w końcu.
- To chyba bardzo mało prawdopodobne, przyjacielu Vinsie - odrzekł Geegee. - Są niżsi i szczuplejsi
nawet od Akorry. Tymczasem sądząc po wyglądzie leniańskich statków, ich konstruktorzy byli istotami
dwunożnymi, ale wyższymi i silniej zbudowanymi.
Vince westchnął.
- To prawda - przyznał z niejaką rezygnacją i zaczął rozmyślać o swoich oczach. Zastanawiał się, czy
Lenianie mogliby mu jakoś pomóc. - No cóż, wygląda na to, że powinniśmy się mieć na baczności,
zwłaszcza w nocy.
Geegee zachichotał.
- Założę się, Vinsie, że w nocy będę widział wszystko lepiej niż oni… rzecz jasna, jeżeli tutejsze
gwiazdy nie dają mniej blasku niż na Shannie. O twoich oczach już nie mówię.
Vince wzruszył ramionami.
- Może powinniśmy pozostać tu jakiś czas i poobserwować ich - zaproponował.
- Dobry pomysł.
Geegee odwrócił się do jedynego wojownika, który dotrzymywał im towarzystwa, i wydał mu kilka
poleceń w języku ipsisumoedan. Wojownik odwrócił się i zniknął w tunelu. Vince spojrzał znów
na szóstkę tubylców stojących w oddali w pobliżu łożyska strumienia.
Przez kilka minut stali nadal, w tym samym miejscu co dotychczas, potem zaś, rzucając co chwila
spojrzenia w stronę jaskini (tak się przynajmniej Cullowowi wydawało), odwrócili się i potruchtali jeden
za drugim jak ci, którzy zniknęli za występem zbocza. Vince doszedł do wniosku, że ponieważ mrok
gęstniał coraz bardziej, przestali go widzieć. W końcu, posuwając się coraz szybciej, i oni zniknęli
za występem góry.
Jeszcze co najmniej kilkanaście minut Vince wpatrywał się niespokojnie w miejsce, w którym stracił
ich z oczu. Dopiero kiedy się upewnił, że nie usiłują w ciemności podkraść się do podnóża góry,
uspokoił się i przeniósł spojrzenie na niebo i gwiazdy. Odniósł wrażenie, że jest ich bardzo mało i
świecą bardzo słabo.
Usiadł i zaczął się zastanawiać, czy naprawdę ich blask jest tak skąpy, czy też może zaczynają
zawodzić go już jego oczy. Ale czas płynął, a gwiazdy nie świeciły ani odrobinę jaśniej. Kiedy jednak
zapadła czarna noc i z nieba zniknęły ostatnie purpurowe pasma, zauważył naraz, tuż nad północno-
wschodnim horyzontem, słabe źródło rozproszonej poświaty.
Wytężył wzrok i wpatrując się w tamto miejsce, poczuł, że ciężar w jego żołądku staje się trudny
do zniesienia. Widział teraz plamy światła, ciemniejsze miejsca i… Tak, nie mógł już teraz żywić
jakichkolwiek wątpliwości! To było coś, co wyglądało jak spiralnie zakręcone ramiona! Głęboko
odetchnął chłodnym już powietrzem.
- Geegee, o ile się nie mylę, spoglądam na kraniec galaktyki! - powiedział. - Czy dostrzegasz tamtą
poświatę?
- Z trudem, ale ją widzę - odparł ipsisumoedanin.
- To chyba… Nie podoba mi się ta myśl, ale uważam, że to nasza galaktyka! Jeżeli tak, pokonaliśmy
odległość, której nawet nie ośmieliłbym się oszacować!
Geegee zachichotał.
- Rozumiem, co chcesz przez to powiedzieć, przyjacielu Vinsie - odparł. - Ale jeśli o mnie chodzi,
nie widzę wielkiej różnicy. Bez względu na to, czy odbyliśmy podróż z Shanny do najbliższej gwiazdy,
czy może do najdalszej, nigdy nie zdołałbym odbyć drogi powrotnej pieszo!
Vince zastanawiał się nad tym wszystkim przez chwilę, ale w końcu i on się roześmiał.
- Nie - potwierdził. - Ja także bym nie zdołał.
Odkąd wyprawili się pierwszy raz do wylotu tunelu, upłynęło co najmniej sto godzin. W tym czasie
odbyli drogę do wyjścia i z powrotem tyle razy, że chyba potrafiliby ją przejść z zawiązanymi oczami.
Obecnie w jaskini zawsze pełniło straż co najmniej dwóch ipsisumoedańskich wojowników, a Vince i
Gondal przeciągnęli linię telefoniczną wzdłuż tunelu, by można było utrzymywać stałą łączność
ze strażnikami. Przyjęto regułę, że przebywający w ciągu dnia w jaskini nie powinni się zbliżać do jej
wylotu, by nie mogli ich dostrzec przechodzący przez pustynię tubylcy. W ciągu tego okresu
wszyscy uczestnicy wyprawy mieli jednak możność przynajmniej raz zobaczyć na własne oczy, jak
wygląda powierzchnia Wolamii.
Vince siedział właśnie w komnacie transferowej i nad czymś się zastanawiał. W pewnej chwili
spojrzał na Gondala, który cierpliwie badał jakiś skomplikowany element leniańskiego urządzenia,
po czym sięgnął po słuchawkę zainstalowanego niedawno telefonu.
- Geegee? - zapytał.
- Tak, przyjacielu Vinsie? - odparł czuwający w jaskini ipsisumoedanin.
- Czy na zewnątrz jest zupełnie ciemno?
- Tak mi się wydaj e. Z nieba zniknęły ostatnie purpurowe zorze.
- Czy nadal widzisz nad horyzontem tę słabą poświatę, którą uznałem za galaktykę?
- Widzę.
- To dobrze. Zaczynałem się już zastanawiać, czy może postradałem zmysły i tylko sobie ubrdałem
coś takiego. Czy znajduje się w tym samym miejscu?
- Dokładnie w tym samym, Vinsie.
Ziemianin westchnął.
- A gwiazdy? Zdołałeś się zorientować, czy tworzą gwiazdozbiory?
- Jest ich tak mało, Vinsie, że wolałbym nie nazywać poszczególnych skupisk gwiazdozbiorami.
Niektóre pozostają jednak cały czas w tych samych miejscach. Czy właśnie tego chciałeś się
dowiedzieć?
- Tak. Dziękuję ci, Geegee.
Vince uniósł głowę i napotkał pytające spojrzenie obu par czarnych jak paciorki oczu Gondala, który
przerwał badanie urządzenia, żeby przysłuchiwać się rozmowie.
- Czegoś w tym wszystkim nie rozumiem - zaczął niepewnie. - Za każdym razem, kiedy przebywałem
nocą w tamtej jaskini, gwiazdy i spiralnie zakręcona mgławica znajdowały się w tych samych miejscach.
A jednak pozorny ruch słońca we dnie po niebie dowodzi, że Wolamia obraca się wokół osi!
W słuchawce telefonu rozległ się basowy śmiech ipsisumoedanina.
- Może zbyt długo myślałeś o swojej planecie, Vinsie, i o warunkach, które tam panują. Mnie
osobiście sytuacja na Wolamii wydaje się dosyć prosta. Shanna obraca się wokół osi, więc pozornie
gwiazdy także przemieszczają się po niebie. Wolamia natomiast się nie obraca, a to, co nazywasz
słońcem, nie jest gwiazdą, wokół której się kręci. Jest, moim zdaniem, bardziej podobne do jednego
z księżyców Shanny, ale krąży w stosunkowo niewielkiej odległości od Wolamii.
Vince zaczerpnął gwałtownie tchu, odsunął od ucha słuchawkę i spojrzał na Gondala. Poczuł, że
na jego policzkach pojawiły się rumieńce. Po chwili zbliżył usta z powrotem do mikrofonu.
- Ja… Za chwilę się z tobą znów połączę. Wygląda jednak na to, że masz rację!
Odłożył słuchawkę i podszedł jeszcze bliżej do zdumionego Onsjanina.
- Słońce wirujące wokół planety… - zaczął niepewnie. -Czy podróżując po naszej komórce
galaktyki, natknąłeś się kiedykolwiek na… księżyc, który emitowałby światło? Intensywne światło?
Gondal machnął niedbale macką-ręką.
- Jeżeli nie będziesz nadal się upierał, żeby nazywać źródło światła księżycem… Oczywiście.
Przypominam sobie co najmniej kilkanaście planet, których władcy umieszczali na orbitach źródła
światła, aby wspomagały słońca. Znam jedną nawet całkiem nieźle, chociaż wątpię, czy gdybym
na niej znów wylądował, spotkałbym się z ciepłym powitaniem. Planeta nie ma słońca, ale kwitnie dzięki
zainstalowaniu potężnych źródeł światła na powierzchni krążącego najbliżej powierzchni księżyca. Cóż
w tym takiego niezwykłego?
Vince wpatrywał się jeszcze jakiś czas w rozmówcę, a potem przeniósł spojrzenie na Akorrę, która
właśnie zeszła z pokładu leniańskiego statku.
- Pamiętacie tę legendę o Wolamii „wygrzewającej się leniwie pod swoją lampą”? - zapytał. -
Na niebiosa! Tutejsze… hmm, słońce wschodzi raz na trochę więcej niż trzydzieści godzin. A zatem,
to nie słońce, to sztuczny satelita! A tamta spiralnie skręcona mgławica to rzeczywiście nasza galaktyka!
Nessanka podeszła trochę bliżej. Na jej porośniętej delikatnymi włoskami twarzy malowało się
podniecenie.
- A więc naprawdę opuściliśmy naszą komórkę galaktyki ! - wykrzyknęła. - Och, jak żałuję, że przed
odlotem z Shanny nie miałam dość czasu na zbadanie leniańskiej mapy komórek galaktyki!
- Sss-sss-sss - zachichotał Gondal. - Nie wątpię, że właśnie do tego zamierzał cię wykorzystać Zarpi.
Musiał usłyszeć gdzieś fragment tej legendy… Sądzę jednak, że tę samą informację zapisano
z pewnością w pamięciach komputerów, z którymi się właśnie zmagamy. Gdybyśmy tylko zdołali
opanować zasady tej zwariowanej matematyki…
- Wciąż nie tracę nadziei, że kiedyś wrócimy na Shannę - powiedział Vince, spoglądając na Akorrę. -
Wydaje mi się również, że pomoże nam w tym twój zaprogramowany krążek, dzięki któremu
przylecieliśmy na Wolamię. Poczyniłaś jakieś postępy?
Nessanka spojrzała na niego. Na jej delikatnej twarzy pojawiło się coś w rodzaju współczucia.
- Prawdę mówiąc, niewielkie, Vinsie - odparła. - Zrozumienie zasady działania tego krążka także
wymaga opanowania podstaw niezrozumiałej matematyki. Na razie mogę powiedzieć tylko, że krążek
rzeczywiście zawiera jakiś program i ów program zapisano także w pamięciach pokładowych
komputerów. Kiedy zdołamy zrozumieć podstawy leniańskiej
matematyki, powinniśmy poradzić sobie z uruchomieniem tych programów i wydać statkowi rozkaz
powrotu.
- No cóż, z pewnością nie jestem matematykiem i obawiam się, że niewiele wam pomogę -
powiedział Vince. -Pójdę teraz chyba do jaskini i raz jeszcze popatrzę na niebo.
17
S
tarannie skrywając kipiącą w nim wściekłość, Zarpi stal cierpliwie i czekał, co powie Shkzak,
dowódca floty inwazyjnej Chullwejów. Nie mógł pozwolić, żeby niegdysiejszy sprzymierzeniec domyślił
się, że w ogromnej sali stoczono niedawno zaciętą bitwę.
Shkzak wodził małymi oczami po długich rzędach kontrolnych instrumentów, uważnie się
przyglądając każdej bliźnie będącej skutkiem użycia rozrywającego karabinu.
- Czyżbyś okazał się na tyle niezdarny, że stoczyłeś tu bitwę? - zapytał w końcu. - Nie potrafiłeś
zdobyć tej komnaty za pomocą hardzi ej subtelnych środków?
Zarpi zachował nieruchomą twarz, choć kosztowało go to wiele wysiłku.
- Możliwe, że daleko mi do twojej chytrości i przewrotności - zaczął półgłosem. - Uciekając przed
nami, Vredanie postanowili stworzyć tu ostatni bastion oporu. Z początku negocjacje z nimi przebiegały
bardzo pomyślnie; wyglądało na to, że niczego nie podejrzewają. Kiedy jednak wpuściliśmy tu gaz, kilku
z nich chyba nie udało się nam uśpić i ci dokonali tych zniszczeń z czystej złośliwości.
Porośnięty szorstką sierścią Chullwej rozchylił usta. Może zamierzał się uśmiechnąć, ale wyglądało
to jak demonstracja groźnych kłów.
- Rozbawiła mnie twój a uwaga o chytrości i przewrotności - powiedział. - Naprawdę się
spodziewałeś, że okażemy się tacy naiwni i damy się wywieść w pole? Po prostu przedsięwziąłem
konieczne środki ostrożności. A jeżeli chodzi o skarbiec Vredan, dotrzymam naszej umowy. Możesz
zabrać połowę skarbów i nie zawracaj mi głowy drobiazgami. Nasi zwiadowcy donieśli jednak, że
na Shannie znaj dują się pozostawione przez Lenian tajemnicze urządzenia. Pozwoliłem, byś sądził, że
jesteśmy sojusznikami, bo chciałem, żebyś nam dopomógł w odnalezieniu tej planety.
Shkzak odwrócił się i poczłapał w stronę smuklej konstrukcji z półprzezroczystych sześcianów.
Promień karabinu rozrywającego, który przeorał ją mniej więcej w połowie wysokości, stopił lub
przerwał kable i zdeformował kilka sześcianów.
- Myślę, że to nie są poważne uszkodzenia- ciągnął Chullwej . - A cala tajemnica kryje się
w pamięciach komputerów współpracujących z tą makietą. Prawdopodobnie to tylko mapa, na której
wskazywano miejsca albo wyświetlano raporty. - Wykonał półobrót i skierował spojrzenie na rząd
transferowych klatek. - Tam kryje się prawdziwy skarb! - wykrzyknął. - Tam trzeba szukać rozwiązania
zagadki sposobu pokonywania międzyplanetarnych przestworzy przez władców prastarego imperium!
Masz pewność, że Vredanie nie zdołali dociec, jakie było przeznaczenie tych klatek?
Zarpi zastanawiał się przez chwilę nad odpowiedzią. Pomyślał, że nie może dać się zwieść pozornej
życzliwości Chullwej a. Wiedział, że dowódca floty wychwyci skwapliwie wszystkie niespójności.
- Jestem całkowicie pewien, że Vredanie nawet nie wiedzieli o istnieniu tej sali - odparł w końcu. -
Dopiero kiedy moi podwładni wywiercili otwór w ścianie, schroniła się tam garstka vredańskich
obrońców. Zacząłem ci to tłumaczyć, ale… Mój oddział nie był zbyt liczny i obawiałem się, że
ukryci Vredanie bez trudu nas pokonają, postanowiłem więc uciec się do bardziej subtelnego sposobu.
Ale oni po prostu pojechali windą do góry - czy to nie fantastyczne, że wciąż jeszcze funkcjonowała
po tylu tysiącleciach? - i ukryli się w tej sali.
Shkzak łypnął na niego jednym okiem.
- A więc jedynie się domyślałeś, co może się w niej znajdować? - zapytał. - No cóż, chociaż, jak się
tego spodziewałem, próbowałeś mnie przechytrzyć i działałeś dosyć nieudolnie, bo nie zdołałeś
zapobiec zniszczeniu niektórych urządzeń, na szczęście wszystko dobrze się skończyło! Chyba
wkrótce wyślę do domu statek z wiadomościami, które z pewnością wprawią w wielkie osłupienie
moich przełożonych - niech ich sceptyczne wyniosłe gęby skamienieją ze zdumienia! Dokąd wiodą
te tunele?
Zarpi uśmiechnął się tak rozbrajająco, jak umiał, chcąc ukryć swoją niepewność. Po zaskakującym
ataku i niewiarygodnym odbiciu Akorry nie miał dość czasu, by to zbadać -z trudem zdążył nawet
przyjść do siebie po przeżytym wstrząsie - zanim do wnętrza góry wdarły się hordy Chullwejów.
- Nie mam pojęcia - przyznał szczerze. - Straciliśmy godzinę na wpompowanie do tej sali
wystarczającej ilości świeżego powietrza, żeby wypchnęło na zewnątrz resztki gazów, i obawiam się, że
w tunelach wciąż jeszcze ich stężenie jest zbyt duże, aby się można było tam zapuścić.
Niestety, przydarzył się nam nieszczęśliwy wypadek i nie mogliśmy skorzystać z masek
przeciwgazowych… Przypuszczam jednak, że przynajmniej jeden tunel powinien prowadzić
na powierzchnię, ponieważ nie zdołaliśmy się doliczyć co najmniej kilku ciał vredańskich wojowników.
Nie sądzę wszakże, żeby wszyscy fanatyczni obrońcy wydostali się na powierzchnię. Obawiam się, że
kilku wciąż jeszcze ukrywa się w tych tunelach.
Dowódca Chullwej ów machnął lekceważąco podobną do niedźwiedziej łapy potężną ręką.
- Jeżeli naprawdę się w nich kryją, możesz być pewien, że ich stamtąd wykurzymy - powiedział. -
A teraz, Zarpi, najlepiej będzie, jeżeli pozostali przy życiu członkowie twojej załogi zajmą się
przenoszeniem wszystkich skarbów, które chcieliście stąd zabrać. Zamierzam uczynić z tej góry potężną
fortecę, pozakładam też w wielu miejscach silne ładunki wybuchowe i gdyby skądkolwiek pojawiło się
jakieś zagrożenie, wysadzę ją w powietrze z bezpiecznej odległości. A tymczasem nasi naukowcy zajmą
się badaniami tych przyrządów. Nie chcę widzieć tu nikogo, kto nie byłby Chullwejem… rzecz jasna,
z wyjątkiem ciebie. Życzę sobie, żebyś jeszcze jakiś czas tu pozostał. Zechciej powiedzieć
członkom swojej załogi, żeby nie oddalali się od kolonii.
Nessanin miał nadzieję, że jego twarz nie zdradziła frustracji i szalonej wściekłości, jakie ogarnęły
go po tych słowach.
- No cóż… miałem większe ambicje - powiedział. - Ale ostatecznie jestem tylko drobnym
przedsiębiorcą. I tak się cieszę, że ta operacja w ogóle przyniosła mi jakiś zysk. Ja… uhm… jeszcze
mi nie powiedziałeś, jakie ograniczenia nakładasz na pozostałych gości naszej kolonii.
Shkzak obnażył kły, jakby zrozumiał, co mógł mieć na myśli jego rozmówca.
- Jeszcze jakiś czas pozwolimy Vredanom wszystkim zarządzać - powiedział. - Rzecz jasna,
będziemy ich mieli na oku. Kiedy zabezpieczymy dostatecznie najbliższą okolicę Shanny, może się
zgodzimy na odlot gości. Nie zamierzamy zabijać żadnego pirata, złoczyńcy ani przemytnika.
Prawdę mówiąc, niektórzy mogą się nam jeszcze przydać. Pozwolimy nawet Vredanom zachować resztę
skarbów, których nie zabierzesz. Nie są co prawda żadną potęgą, ale po cóż pogłębiać ich wrogość?
Tym razem Zarpi zdobył się na uśmiech, w pewnym stopniu nawet szczery. Mimo wszystko jego
pierwsze starcie z dowódcą potężnej floty inwazyjnej nie zakończyło się wcale najgorzej. Nie wyjawił
niczego na temat Akorry ani zagubionego leniańskiego krążka. Gdyby go zdołał odzyskać, wciąż jeszcze
mógł odkryć tajemnicę o niewyobrażalnym wręcz znaczeniu. Co więcej, nie zdradził, że żyjący
na powierzchni Shanny ipsisumoedanie także zdołali jakimś cudem przedostać się do wnętrza góry.
Na szczęście, w ostatniej chwili zdołał zatrzeć ślady ich obecności w wielkiej grocie transferowej.
Dręczyły go teraz pytania, na które, na razie, nie potrafił odpowiedzieć. Kto jeszcze oprócz tubylców
uczestniczył w niespodziewanej bitwie? Był absolutnie pewien, że widział promień energii z lufy ręcznej
broni, jakiej nie miał żaden z j ego korsarzy. Zapamiętał również, co się stało, kiedy w grocie rozpętało
się prawdziwe piekło. Zanim odrzucona latarka znieruchomiała, promień światła musnął rufę czegoś,
co wyglądało jak spoczywający nieruchomo w klatce gwiezdny statek. Co się z nim stało?
Zarpi uznał, że z czasem może uda mu się rozwiązać wszystkie zagadki, a z jedną upora się dosyć
szybko i całkiem łatwo. Jeżeli w komnacie zaatakowali go, korzystając z pomocy tubylców, jacyś
przybysze, po czym odlecieli na pokładzie leniańskiego statku, dowie się, kim byli, sprawdzając, kogo
spośród znajdujących się na liście mieszkańców kolonii obecnie brakuje. W tej sytuacji ucieszył się, że
Chullwejowie zarządzili kwarantannę i że on sam nie musi stąd odlecieć.
Obawiał się jednak, że zniknięcie leniańskiego statku (miał nadzieję, że Chullwejowie nie dowiedzą
się nigdy o jego istnieniu) mogło oznaczać poważne kłopoty. Jeżeli Akorra odleciała w towarzystwie
innego pirata oraz grupy tubylców, w każdej chwili mogła powrócić na Shannę dobrowolnie albo zostać
do tego przez kogoś zmuszona. Z pewnością Chullwejowie poddaliby j ą przesłuchaniu, a może nawet
zniszczyliby statek Lenian, zaledwie zdążyłby osiąść w transferowej klatce. Pomyślał, że chociaż
dowódca Chullwejów będzie uważnie śledził jego każdy krok, musi wymyślić jakiś sposób i wywieść
go w pole.
Żartobliwie zasalutował podobnej do niedźwiedzia rosłej istocie, odwrócił się i ruszył w stronę
kamiennej kolumny z szybem windy. Stojący obok drzwi z ciężkim karabinem w dłoniach chullwejski
żołnierz obrzucił go pogardliwym spojrzeniem, ale usunął się na bok. Zarpi pomyślał, że kiedy jego
podwładni przeniosą do ładowni zrabowane skarby, będzie musiał najpierw coś zjeść i wypić
szklaneczkę whisky. Dopiero potem położy się, odpocznie i zacznie intensywnie myśleć. Wydarzenia
mogą potoczyć się bardzo szybko i w sposób zaskakujący, ale zamierzał się przygotować najlepiej,
jak będzie potrafił, na wszystkie ewentualne warianty.
18
N
iebo Wolamii nie zmieniło się wcale w ciągu kilku następnych nocy.
Wyglądało na to, że Geegee stara się nie przeszkadzać Vince’owi w jego rozmyślaniach. Któregoś
dnia jednak zapytał cicho:
- Czy zechcesz mi coś wyjaśnić, przyjacielu Vinsie? Moi ziomkowie nie dowiedzieli się od Vredan
tak dużo, żebym teraz zdołał zrozumieć wszystko, co się tu dzieje.
- Naturalnie - odparł Cullow. - Co chciałbyś wiedzieć? -Na przykład to, dlaczego ogromne sztuczne
światło obraca się wokół Wolamii - odparł ipsisumoedanin. - Orientuję się mniej więcej, dlaczego
księżyce Shanny krążą powoli wokół mojej planety. Wiem, że siła grawitacji równoważy ich tendencję
do oddalenia się, choć nie mogę pojąć, jakim cudem taka równowaga może być stale zachowywana.
Sztuczny satelita Wolamii porusza się jednak o wiele szybciej. Dlaczego?
- Ponieważ krąży o wiele bliżej powierzchni planety -odparł Vince.
Geegee umilkł i kilka minut zastanawiał się nad tym, co usłyszał.
- Jeżeli przywiążę do sznurka kamień i zacznę obracać go nad głową, zdołam wykazać istnienie siły
odśrodkowej -odezwał się w końcu. - Jednak im szybciej będę nim obracał, tym bardziej będzie się
starał zerwać z uwięzi. Jak to się dzieje, że satelita planety może krążyć bliżej powierzchni, poruszając
się z większą prędkością?
Vince westchnął. Bardzo chciałby, żeby teoria obrotów ciał niebieskich dawała się przedstawić
w sposób równie prosty, jak wówczas, kiedy pierwszy raz ją usłyszał, bez komplikacji związanych
z możliwością istnienia sztucznego ciążenia, liniowego ruchu macierzystej planety i tak dalej.
- No cóż… - zaczął niepewnie. - Im dalej od jakiegoś ciała niebieskiego, tym siła ciążenia staje się
coraz słabsza. Satelity w rodzaju księżyców Shanny, które krążą w większej odległości od powierzchni
planety, są przyciągane tylko z niewielką silą. Oznacza to, że siła odśrodkowa ich ruchu obrotowego nie
musi być bardzo duża. W rzeczywistości, odległość satelity od powierzchni planety zależy od jego
prędkości na orbicie i siły przyciągania macierzystej planety. Jeżeli siła przyciągania jest niewielka,
księżyc może mieć małą prędkość i krążyć w dużej odległości od powierzchni planety. To znaczy…
no cóż, chyba rozumiesz zależność między odległością od powierzchni planety, prędkością krążenia
po orbicie i silą przyciągania?
Geegee cicho zachichotał.
- Mniej więcej, chociaż logiczne rozumowanie przyprawia mnie o ból głowy. Czy chcesz przez
to powiedzieć, że każdy satelita jest na zawsze skazany na krążenie po określonej orbicie, zależnej
od jego prędkości i utrzymującej go na uwięzi siły przyciągania macierzystej planety?
- No cóż, uhm, niezupełnie - rzeki Vince. - Domyślam się, że tak byłoby naprawdę, przynajmniej
w teorii, gdyby satelita krążył po idealnie kolistej orbicie i nie istniałoby nic, co spowalniałoby jego
ruch, przyspieszało albo ściągało z tej orbity. Musisz jednak wiedzieć, że większość orbit nie
ma idealnie kolistego kształtu. Niektóre są do tego stopnia rozciągnięte, że krążące po nich satelity
zapuszczają się bardzo daleko od macierzystych planet i wracają dopiero po upływie długiego czasu.
Kiedy zaś znajdują się tak daleko, poruszają się powoli i są przyciągane tylko z niewielką silą. Może
się wówczas wydarzyć coś, co spowoduje zmianę kształtu ich orbit. Satelita może zostać przyciągnięty
przez inne ciało niebieskie albo nawet odległą gwiazdę.
Istnieją także inne komplikacje. Ilekroć taki satelita znajdzie się blisko powierzchni macierzystej
planety, może przelecieć przez warstwy gęstej atmosfery, które zmniejszą prędkość jego lotu. Ja…
prawdę mówiąc, Geegee, sam chyba nigdy się w pełni nie przekonałem do tej teorii! Przypuśćmy,
na przykład, że macierzysta planeta porusza się bardzo szybko po własnej orbicie, która niekoniecznie
musi być linią prostą, może nawet krążyć wokół innego ciała niebieskiego. Kiedy zatem satelita planety
krążącej po rozciągniętej eliptycznej orbicie znajduje się bardzo daleko od tej planety, czemu
się zachowuje tak, jakby był przyciągany nie do miejsca, w którym macierzysta planeta znajduje się
w danej chwili, ale do innego miejsca, w którym planeta znajdzie się dopiero wtedy, gdy satelita się
do niej zbliży?
- Mnie o to pytasz, przyjacielu Vinsie? - zdziwił się Geegee.
Ziemianin wybuchnął śmiechem.
- Zadaję pytania, których nie ośmieliłem się zadawać, kiedy się tego uczyłem - przyznał. - Och,
teoria głosi, że satelita i macierzysta planeta maj ą wspólną liniową składową prędkości, dzięki czemu
zachowują się, jakby planeta w ogóle się nie przemieszczała. Podejrzewam jednak, że prawda wygląda
zupełnie inaczej. Nie ma czegoś takiego jak stabilna orbita. Niektóre orbity tylko wydają się stabilne w
ciągu odcinka czasu odpowiadającego długości życia przeciętnej istoty.
- A co z naszym światłodajnym satelitą? - zapytał Ge-egee. - Wszystko wskazuje, że krąży po tej
orbicie od bardzo dawna.
- Masz rację, ale tylko w porównaniu z długością mojego albo twojego życia - oznajmił Cullow. -
W ciągu tysięcy lat jednak i ta orbita musiała ulec jakiejś zmianie. Tak czy owak, jeżeli na orbicie
pozostawili go Lenianie, musieli przewidzieć jakiś system korekty jej parametrów.
- To kolejna rzecz, przyjacielu Vinsie, która nie daje mi spokoju. Czy nasz satelita jest po prostu tak
długowieczny, czy też może zawiera układy samoczynnej korekty? A może Lenianie wracają od czasu
do czasu na Wolamię, żeby dokonywać poprawek tej orbity? Nie cieszę się na myśl o tym, że cierpliwie
czekając na śmierć, spędzę resztę życia w tej jaskini. Nie uśmiecha mi się także powrót na Shannę
za pomocą tego samego środka transportu, którym tu dotarliśmy - zakładając, rzecz jasna, że Gondal
i Akorra dowiedzą się, jak tego dokonać. Pocieszam się nadzieją, że Lenianie nie wymarli i wciąż
jeszcze pamiętają o istnieniu Wolamii. I jeszcze jedno pytanie, jeżeli mogę je zadać. Z twoich wywodów
wynika, że sztuczne słońce tej planety krąży nad najwyższymi warstwami atmosfery. Jak wysoko?
- Hm… - zamyślił się Ziemianin. - To dobre pytanie. Musiałbym wiedzieć coś więcej, żeby
to obliczyć. Sądzę jednak, że krąży po orbicie oddalonej mniej więcej czterdzieści kilometrów
od powierzchni Wolamii. - Urwał, zadumał się i milczał przez chwilę. Jeśli, oczywiście, założymy, że
jego orbity nic nie wymusza.
Geegee chrząknął.
- To całkiem niedaleko - zauważył. - Może udałoby się nam skonstruować statek, który wyniósłby
nas ponad atmosferę?
- To prawda, że niedaleko - przyznał Vince. - Wyobraź sobie jednak żar, jaki panowałby na tej
wysokości, z pewnością byłby trudny do zniesienia… chyba że cale ciepło jest kierowane w dól,
a przeciwna strona sztucznego słońca Wo-lamii j est pogrążona w wiecznym mroku. Dlaczego cię
to interesuj e? Co by to nam dało, gdybyśmy tam polecieli?
- Zastanawiałem się nad tą legendą, którą cytowałeś: „Kiedy lampa zostanie zgaszona, Wolamia
przypasze broń i przysposobi się do walki”. Nie trzeba mieć szczególnie bujnej wyobraźni, żeby
rozszyfrować właściwe znaczenie tych słów. Jeżeli sztuczne słońce zgaśnie, jego konstruktorzy powrócą,
żeby przekonać się, co się stało.
- Och! - Vince poczuł, że się rumieni. Dlaczego, u diabla, sam wcześniej do tego nie doszedł?
-I jeszcze coś - powiedział Geegee. - Jeśli Wolamia jest kulą, satelita krąży wokół niej po orbicie
niewiele odbiegającej od okręgu, a znajdująca się w środku tego okręgu planeta się nie obraca, dwa
usytuowane dokładnie naprzeciwko siebie punkty na jej powierzchni pozostają niemal zupełnie
nieoświetlone!
Vince westchnął.
- Oczywiście, masz rację. Punkty te odpowiadają biegunom każdej normalnej planety. Jeśli jednak
Lenianie umieścili celowo na orbicie sztucznego satelitę, aby dawał światło i ciepło Wolamii, możliwe,
że wyposażyli go - o ile ma własny napęd - w mechanizm, dzięki któremu jego oś ulega precesji.
Oznaczałoby to istnienie pór roku. Ale nawet gdyby Wolamia miała „bieguny”, południowy i północny,
jakie to mogłoby mieć dla nas znaczenie?
- Jeszcze nie umiem sobie tego wyobrazić, przyjacielu Vinsie. Ale takie rzeczy moglibyśmy jakoś
wykorzystać, choćby do zwabienia Lenian, jeżeli jeszcze żyją. Dopóki tu siedzę, mogę rozmyślać
o różnych sprawach, na przykład przyszło mi do głowy coś jeszcze innego.
- Co mianowicie?
- Dotychczas widzieliśmy tylko niewielki skrawek Wolamii. Czy nie warto by obejrzeć trochę
większy obszar? Moglibyśmy przynajmniej wspiąć się na szczyt tego urwiska, zobaczylibyśmy, jaka
kraina nas otacza, widzielibyśmy także znacznie większy obszar tej pustyni. Może gdzieś nie tak daleko
są ruiny leniańskich budowli, a w nich znajdziemy coś, co poszerzy naszą wiedzę i okaże się pomocne…
Jeżeli uzyskam zgodę wszystkich, jutro rano zabiorę dwóch wojowników i wejdę na górę.
Vince zerwał się na równe nogi.
- Chyba potrafisz czytać w moich myślach, Geegee! -zawołał. - Moją zgodę już masz! Pójdę z tobą,
chyba że ktoś mnie zwiąże, by mi to uniemożliwić!
Poranne słońce Wolamii mocno grzało kark Cullowa, chociaż Ziemianin nosił naprędce zrobiony
kapelusz z szerokim rondem i miał na sobie najbardziej przewiewne ubranie, jakie zdołał znaleźć.
Z wyraźnym trudem pokonał ostatnie sześć metrów stromego zbocza i stanął obok Geegee na samej
krawędzi urwiska. Ciężko oddychając, zastanawiał się, czy oślepiający blask nie zaszkodzi jego oczom.
Na razie Gondal i Akorranie zdołali skonstruować choćby prymitywnego czujnika promieniowania.
Dwaj ipsisumoedańscy wojownicy wspięli się także na szczyt góry. Mrużąc oczy, wszyscy czterej
spoglądali na niewysoki i niemal zupełnie nagi grzbiet ciągnącego się przed nimi długiego wzgórza, które
zasłaniało teren znajdujący się za nim. Vince odwrócił się i spój rżał na pustynię. Linia
drzew porastających brzegi parowu, a może łożyska strumienia, wyglądała z tej wysokości jak
ciemniejsza kreska. Ziemianin przeniósł spojrzenie na horyzont, nie wypatrzył tam jednak niczego
z wyjątkiem tańczących fal żaru. Żadnych chmur, żadnej mgły… tylko błękitne niebo w oddali zaczynała
jakby przesłaniać nadciągająca od południowego-wschodu burza piaskowa.
Odwrócił się do Geegee.
- Chyba powinniśmy zejść na tamten grzbiet, a potem iść wzdłuż niego i próbować znaleźć źródło
wody - powiedział.
Geegee potrząsnął uchem-macką i ruszył przodem.
Dotarcie na grzbiet wzgórza zajęło im pół godziny. Vince spojrzał na zachód i poczuł falę nagłej ulgi.
Zobaczył coś, co zwiastowało obecność wody!
W odległości niespełna trzydziestu kilometrów wyrastały wysokie góry. Od skalnego grzbietu
dzieliła je dolina, równie plaska i wyprażona słońcem jak pustynia. Szczyty gór sprawiały wrażenie
bardzo starych; Vince widział wyraźnie zmiękczone przez erozję ślady rzeźby lodowcowej. Niektóre
zbocza porośnięte były trawą o spłowiałej oliwkowozielonej barwie.
Na wierzchołkach najwyższych gór jaśniały oślepiająco białe plamy, i to właśnie na ich widok
poczuł tę ogromną ulgę. Szczerząc zęby w radosnym uśmiechu, powiódł spojrzeniem po twarzach
ipsisumoedan.
- Właśnie o tym ci opowiadałem - powiedział do Geegee. - To śnieg.
Geegee spoglądał nabiale plamy przez jakiś czas, po czym powiedział:
- Mówiłeś, że jest zamarznięty. Jak to możliwe, skoro z nieba leje się taki żar?
- Z pewnością stopniowo topnieje - przyznał Cullow. -Znajduje się jednak tak wysoko, że jeszcze
jakiś czas tam pozostanie. Możliwe, że spadł kilka miesięcy temu. A zatem, na Wolamii istnieją pory
roku, a to oznacza, że oś obrotu naszego sztucznego słońca rzeczywiście odchyla się od położenia
spoczynkowego. Czuję się teraz, jakbym się znalazł kilka tysięcy lat świetlnych bliżej domu!
Geegee zachichotał.
- Miejmy nadzieję, że tubylcy nie popsują twojego nastroju- powiedział. - Czy zauważyłeś
wydeptany szlak, który ciągnie się wzdłuż tego grzbietu?
Vince spojrzał w dół i odruchowo sięgnął po leniański pistolet, który przezornie zabrał ze sobą.
Szlak był zatarty, ale dość widoczny, uwagę zwracał przede wszystkim brak kamieni. Vince rozejrzał się
wokoło i doszedł do przekonania, że gdyby ktoś zobaczył ich na grzbiecie wzgórza, musiałby
się wspinać do nich po nagich skalach.
Geegee odwrócił się i powiódł wszystkich w dół, na północny zachód.
Kiedy znaleźli się na tyle blisko, że mogli wyraźnie widzieć głęboki parów, na ich spotkanie wyszła
grupa tubylców.
Z daleka włócznie były prawie niedostrzegalne, z bliska natomiast prezentowały się znakomicie.
Miały drzewca obite metalem i metalowe groty, na których nie dałoby się dostrzec nawet plamki rdzy.
Oprócz włóczni każdy tubylec nosił nóż w pochwie przypiętej na wysokości pasa do fałdzistego
płaszcza zszytego z pasków barwnego materiału.
Jeśli nawet zamierzali posłużyć się bronią, starannie to ukrywali. Podeszli blisko tym swoim nieco
śmiesznym truchtem, jak zwykle jeden za drugim, z powagą i w milczeniu. Vince przekonał się, że jego
pierwsze wrażenie, jakie odniósł, kiedy ich oglądał z daleka, było trafne. Byli szczupli i mieli szarą
skórę, tu i ówdzie porośniętą kępkami ciemniejszej sierści, a twarze rzeczywiście nadawały im wygląd
pawianów. Ale czaszki niewiele się różniły od ludzkich, a małe oczy sprawiały wrażenie inteligentnych.
Tubylcy mieli najwyżej półtora metra wzrostu, ale byliby z pewnością wyżsi, gdyby nie krótkie nogi.
Gdy znaleźli się w odległości dwudziestu metrów od niego i jego towarzyszy, Vince dostrzegł, że
na ich twarzach pojawiło się przerażenie. Podeszli jeszcze parę metrów bliżej, przystanęli i nagle,
rozejrzawszy się na boki, wszyscy rzucili włócznie na spieczony piasek.
Ich przywódca miał mocno pomarszczoną skórę na twarzy i brakowało mu dużego kawałka ucha.
Powoli podszedł do czwórki nieznajomych i nisko się skłonił, wyglądało na to, że odczuwa raczej
szacunek niż strach. Po chwili odezwał się płynnie po leniańsku i Vince aż otworzył usta ze zdumienia.
- Nazywam się Shontemur i jestem wodzem dwudziestu dwudziestek - powiedział. - Czy jesteście
Wielkimi?
Cullow stal jak skamieniały, dopóki nie uświadomił sobie z nagłym zaskoczeniem, że został uznany
za najbardziej cywilizowaną istotę w swej malej grupie. Przełknął ślinę i chrząknął, by odzyskać głos.
- Nie jesteśmy, uhm, Lenianami - odparł. - Czy właśnie tego chciałeś się dowiedzieć?
Natychmiast uświadomił sobie, że palnął głupstwo. Zaczerwienił się, ale było już za późno.
Shontemur jakby zapadł się w sobie, wyraźnie rozczarowany.
- Nie byliśmy tego pewni - oznajmił cicho. - Wielcy nie odwiedzaj ą nas od wielu tysięcy cykli pór
roku, ale kiedy j e-den z moich wojowników wypatrzył was kilka dni temu w otworze jaskini na zboczu
góry, obudziła się w nas nadzieja… Jesteście jednak na pewno przybyszami z innego świata. Jak
dostaliście się do tamtej jaskini? Przyszliście tunelem z głębi góry, przylecieliście własnym gwiezdnym
statkiem, czy też może sprowadzili was tu Wielcy?
Na twarzy wodza malował się strach i smutek, to drugie uczucie raczej dominowało.
Umysł Vince’a pracował teraz gorączkowo. Nie powinien ujawniać, że są tak nieliczni i bezradni.
- Przylecieliśmy tu z innej planety na pokładzie leniańskiego statku, w nadziei, że spotkamy tu jego
konstruktorów - odezwał się w końcu. - Nie jesteśmy wcale ich wrogami, szukamy ich pomocy. Więc
powiadasz, że nie odwiedzaj ą was od dawna?
Wyraźnie zmartwiony Shontemur spoglądał na niego swymi małymi oczami. Vince usłyszał ciche
pomruki pięciu innych wojowników, nie wyczul w nich jednak złości ani wrogości.
- A zatem, jesteście uchodźcami - wódz tubylców uśmiechnął się smutnie. - Czegoś się obawiacie
albo przed czymś uciekacie. Jest was wielu?
- Wystarczająco wielu - odparł Vince.
Tym razem Shontemur uśmiechnął się szeroko.
- To elastyczne słowo - powiedział. - Bądź pewny, przybyszu, że z naszej strony nie musicie się
niczego obawiać. Żyjemy tu, na Wolamii, w pokoju i chcemy nadal tak żyć. To dla nas wielkie
rozczarowanie, że nie jesteście Wielkimi, to znaczy Lenianami. Są wśród nas tacy, którzy obawiają się,
że Lenianie wymarli albo przebywają tak daleko, że nigdy nie powrócą. Czy ktoś was ściga?
Vince był zupełnie oszołomiony. Spojrzał na Geegee, który sprawiał wrażenie zaintrygowanego tą
rozmową, i ciężko westchnął.
- W najbliższej przyszłości nie musimy się raczej obawiać żadnego pościgu - powiedział. - Jeżeli
jednak nie natkniemy się na Lenian, w końcu może dojść do inwazji. Jak brzmi, uhm… domyślam się, że
kiedyś Wolamia stanowiła część leniańskiego imperium?
Shontemur wykonał ledwo zauważalny ruch ręką.
- Naturalnie - odparł. - Ale to jedyna planeta, jaką znają moi podwładni. Skąd przybyliście?
Z najbliższego nieba czy z tamtej ogromnej wyspy gwiazd, którą widać w nocy na północnym niebie?
- Przybyliśmy z tamtej wyspy gwiazd - powiedział powoli Vince, przytłoczony uczuciem ogromnego
zawodu. - Czy nie wiecie, dokąd odlecieli stąd Lenianie? A może pozostały tu po nich jakieś miasta,
urządzenia albo inne przedmioty?
Shontemur znów wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Domyślam się, że wiecie o tych urządzeniach więcej niż my - powiedział. - Dopóki nie
zobaczyliśmy was w otworze jaskini, nie wiedzieliśmy, że w tej części Wolamii znajduje się ich stacja
transferowa, i teraz musimy włączyć tę wiadomość do zbioru naszej wiedzy. Czy uważacie się
za właścicieli tej stacji? Czy możemy tam wejść i ją obejrzeć?
Vince powiódł spojrzeniem po twarzach swoich towarzyszy i, widząc, że się uśmiechają, zdecydował
się udzielić wymijającej odpowiedzi.
- Nie jestem przywódcą naszej grupy, ale sądzę, że chyba nikt nie będzie się temu sprzeciwiał -
odparł. - Mimo wszystko to wasza planeta. Proszę, uwierzcie mi, że nie żywimy wobec Wolamii żadnych
złych zamiarów. Pragniemy tylko się spotkać z Lenianami. - Urwał, próbując pospiesznie uporządkować
myśli. - Czy znacie całą historię leniańskiej okupacji Wolamii?
Shontemur był wyraźnie zaszokowany.
- Okupacji? Ależ… Lenianie zbudowali Wolamię, a raczej j ą przekształcili, a potem powierzyli j ą
nam wraz z Zadaniem. Pozostawili nam wszystko, co potrzebne: mówiące skrzynki, żebyśmy dbali
o czystość języka, metal do sporządzania włóczni i innych narzędzi, a także sposoby wytwarzania
papieru i zapisy wania na nim wiedzy. Tymczasem ty, przybyszu z innej planety, mówisz o Wielkich tak,
jakby byli najeźdźcami i ciemiężycielami. Czyżbyś naprawdę wiedział o nich tak niewiele?
Vince westchnął.
- Nie zamierzałem niczego takiego sugerować - powiedział. - Dobrze wiemy, że byli sprawiedliwi
i szlachetni. Wspomniałeś jednak coś o Zadaniu. Czy mogę zapytać, na czym polega?
Shontemur zdumiał się.
- Nawet tego nie wiesz? No cóż, jesteśmy przecież Obserwatorami.
Ziemianin poczuł, że w jego sercu znowu wzbiera nadzieja.
- Obserwatorami? - powtórzył. - To znaczy, że jesteście tu kimś w rodzaju strażników? A zatem
musicie mieć jakiś sposób porozumiewania się z Lenianami, a przynajmniej w jakiś sposób składacie
im raporty!
Shontemur przypatrywał mu się przez dłuższą chwilę, zanim odpowiedział.
- Nie znamy żadnego sposobu, przybyszu z obcej planety - odparł w końcu. - Jeżeli legendy mówią
prawdę, Wielcy odwiedzali nas kiedyś bardzo często, żeby sprawdzić to, co zostało zapisane. Doszło
jednak do wielkiej zawieruchy, o której powiedzieli moim prapraprzodkom bardzo niewiele, a potem w
ogóle przestali do nas przylatywać. Obiecali tylko, że pewnego dnia powrócą.
Vince odwrócił głowę, spojrzał na pustynię, nad którą tańczyły fale intensywnego żaru, po czym
przeniósł wzrok na tubylca.
-1 od tamtej pory czekacie na ich powrót? - zapytał.
- A cóż innego moglibyśmy robić? - odrzekł Shontemur.
- Czekamy, obserwujemy i zapisujemy.
- Zapisujecie? Czy to znaczy, że prowadzicie notatki, czy też rejestry? Czego one dotyczą?
- Ależ wszystkiego!
- Na przestworza wszechświata! - wybuchnął Ziemianin.
- A więc dysponujecie niewiarygodnie bogatym zasobem informacji. A może po jakimś czasie
niszczycie swoje zapiski?
Shontemur sposępniał.
- O tym, co ma być zachowane w całości, a co tylko w skrócie, decydują nasi Patriarchowie -
oznajmił. - Jeżeli ktokolwiek inny zniszczy zapiski, popełni poważne przestępstwo.
Vince westchnął ciężko.
- Ciekaw jestem… - zaczął niepewnie. - Zastanawiam się, czy moglibyśmy się zapoznać
z niektórymi rejestrami, mam na myśli te najstarsze.
- Tej kwestii nawet nie będę próbował rozważać - odparł Shontemur powściągliwym tonem, w glosie
jego zabrzmiała jednak wyraźna nuta dezaprobaty. - Jestem jedynie wodzem lokalnej społeczności,
dwudziestu dwudziestek Obserwatorów, ich rodzin i kilkorga sierot.
- No cóż, kto w takim razie mógłby ją rozpatrzyć? - zapytał Cullow. - Patriarchowie? Gdzie mogę ich
znaleźć?
Shontemur uśmiechnął się słabo.
- Nie mógłbym ci tego wyjawić, przybyszu z obcej planety, nawet gdybym wiedział - oznajmił. -
Kiedy się pojawiliście, z pewnością się ukryli.
Vince zapanował nad narastającą w nim irytacją.
- Posłuchaj - powiedział. - Nie zamierzamy w żadnym wypadku wyrządzić im jakiejś krzywdy, nie
chcemy także przeszkadzać wam w dalszym prowadzeniu zapisków i notatek. Po prostu utknęliśmy tu,
na Wolamii, i chcielibyśmy się stąd wydostać tak szybko, jak to będzie możliwe. Mam nadzieję, że
w waszych najstarszych zapiskach sporządzonych wkrótce po odlocie Lenian znajdzie się coś,
co mogłoby nam w tym pomóc. Ty także na pewno chciałbyś, żebyśmy stąd odlecieli, prawda?
- Nawet bardzo, gdybyśmy tylko mogli być pewni, że nie sprowadzicie tu Złych.
-Nie jesteśmy źli, do diabla, tylko zagubieni! Powiedziałeś, że kiedy tu przylecieliśmy, wasi
Patriarchowie się ukryli. A zatem musieli jakoś się o nas dowiedzieć, prawda?
- Oczywiście. Kiedy zobaczyliśmy was po raz pierwszy, natychmiast zawiadomiłem ich o tym.
-W jaki sposób?
- Jak zawsze, przez posłańca. Nie mamy latających lodzi, jakimi posługiwali się Wielcy.
- No cóż, czy nie mógłbyś więc w ten sam sposób przesiać mojej prośby?
- Tak, tak właśnie zrobię. Nie wiem jednak, gdzie przebywają w tej chwili Patriarchowie, nie mogę
ci więc powiedzieć, kiedy otrzymają twoją prośbę.
Vince westchnął.
- Mimo to, bardzo proszę, przekaż ją- powiedział. -1 pozwól, że zwrócę na coś twoją uwagę.
Im szybciej stąd odlecimy, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że ktoś będzie nas tutaj szukał i ścigał.
Najważniejsze jednak, że się nas pozbędziecie!
Shontemur posmutniał.
- Tak czy owak, obawiam się, że wasze przybycie naruszy w poważnym stopniu spokój, jakim się
dotąd cieszyliśmy. Uczynię jednak wszystko, co w mojej mocy, żeby dopomóc wam w opuszczeniu
Wolamii. Pokażę ci także ostatnie zapiski, które jeszcze przechowuj ę. - Wykonał półobrót i spój -rżał
na północ. - Czy zamierzaliście zbadać tamten kanion? -zapytał. - Jeżeli tak, pozwól, że będę waszym
przewodnikiem.
A tymczasem, dopóki to możliwe, przynajmniej udawajmy, że jesteśmy przyjaciółmi.
Widok kanionu wprawił Cullowa w osłupienie. Jar miał co najmniej siedemset metrów głębokości
i wyglądał jak szeroka skalna rozpadlina. Usiane zębatymi skałami strome ściany opadały ku płaskiemu
dnu. Było ono pokryte glebą, która musiała się tam gromadzić przez wiele stuleci, spoczywało na nim
trochę częściowo zagrzebanych w ziemi spękanych i pokruszonych głazów.
Strumień płynący dnem kanionu widziany z wysoka przypominał srebrzystą wijącą się nitkę. Tam
w dole rosły bujnie różne rośliny - całe dno parowu było pokryte spłowiałą oliwkowozieloną trawą.
Na brzegach strumienia, częściowo go przesłaniając, krzewiły się gęste zarośla.
W wielu miejscach nad kanionem przelatywały długoskrzydłe ptaki, prawdopodobnie takie same jak
te, które gnieździły się na zboczu góry, gdzie znajdowała się jaskinia. Vince dostrzegł także co najmniej
kilka gatunków mniejszych ptaków, było tu też na pewno wiele innych gatunków, ale z miejsca,
w którym stal na krawędzi kanionu, nie mógł ich wypatrzyć. Vince zaczął się zastanawiać, jakim cudem
- skoro kanion wiódł w kierunku niewidocznego kontynentu - z powierzchni planety mogło zniknąć całe
morze.
Odwrócił się do wodza tubylców.
- Wiesz może, czy Wolamia miała wciąż jeszcze głębokie oceany, kiedy Lenianie sprowadzili
tu twoich prapraprzodków? - zapytał.
Krótkonoga istota człekopodobna wykonała ten sam, co poprzednio, ledwo zauważalny ruch ręką.
- To zostało zarejestrowane. Wolamia wyglądała wówczas jak teraz. Domyślamy się, że wszystkie
żywe istoty, nie wyłączając ryb, zwierząt i ptaków, przybyły tu z tej samej planety, ponieważ istniej ą
wyraźne podobieństwa w budowie ich szkieletów.
Vince spojrzał zdumiony na Shontemura.
- A zatem, znacie podstawy nauk przyrodniczych, a przynajmniej biologii! - zawołał. - Jak
to możliwe… To znaczy, wydaje mi się dziwne, że wasze kolejne pokolenia żyją wciąż tak samo, nie
zachodzą u was żadne, uhm… zmiany. Czy wasze społeczeństwo się nie rozwija? Nigdy nie
odczuwaliście pragnienia, żeby zacząć żyć inaczej niż wasi prapraprzodkowie?
Shontemur uśmiechnął się.
- Dlaczego mielibyśmy chcieć coś zmieniać? - zapytał. -Jest nas tu wciąż tylu, ilu przyleciało, gdyż
tak stanowi nasze prawo. Żyjemy w zgodzie ze środowiskiem, które wciąż odradza się na nowo.
Trudnimy się rolnictwem, ale tylko w takim stopniu, jak jest to konieczne, żebyśmy mogli wywiązywać
się z naszego Zadania. Dbamy o glebę, żeby była cały czas żyzna. Mamy taki przemysł, jaki jest nam
potrzebny. Każda dziedzina naszej gospodarki jest samowystarczalna. Kiedy zejdziemy do kanionu,
pokażę ci naszą papiernię, a także odlewnię, w której wykonujemy włócznie i inne metalowe przedmioty.
Do wyrobu atramentu wykorzystujemy wyciąg z pewnych krzewów, a materiał na ubrania - pociągnął
za fałd płaszcza, aby pokazać wstążki wszyte w celu umożliwienia obiegu powietrza - tkamy z włókien
naturalnych. Pokażę ci także młyn.
Vince poczuł, że ogarnia go frustracja.
- A co robicie, jeżeli coś się zepsuje albo czegoś zabraknie? Na przykład, powiedziałeś, że Lenianie
pozostawili wam metal. Co będzie, jeżeli zużyjecie go całkowicie?
- Mamy zapasy, które jeszcze na pewien czas nam wystarczą.
- Ale… no cóż, co zrobicie, kiedy i tamte się wyczerpią? Czy nie powinniście się nauczyć, jak
go wytapiać samodzielnie? - Vince spostrzegł, że na twarzy rozmówcy pojawił się niepokój. - Co się
stanie, jeżeli w wyniku naturalnego kataklizmu wszystko tu ulegnie zniszczeniu? Jak wtedy przetrwacie?
A poza tym, czy teraz, kiedy wszystko wskazuje, że Lenianie nie powrócą, nie chcielibyście się rozwijać
jako rasa?
Shontemur sprawiał wrażenie jakby zakłopotanego.
- Zakładamy, że Wielcy powrócą, zanim zapasy naszego metalu się wyczerpią. Ostatecznie, zawsze
możemy sporządzać włócznie z drewna. I tak wykorzystujemy je tylko podczas polowań albo w celu
obrony przed groźnymi drapieżnikami. Nie wiem, co masz na myśli, mówiąc o rozwijaniu się jako rasa.
Mamy swoje Zadanie i wiedziemy dobre życie.
Vince westchnął.
- Rozumiem. Powiedziałeś, że obserwujecie i rejestrujecie. Co zapisujecie, jeżeli nic na tej planecie
nie ulega żadnej zmianie?
Na twarzy wodza tubylców odmalowało się zaskoczenie.
- Jak to? Oczywiście, są zmiany! Zwierzęta nie zawsze chadzają tymi samymi ścieżkami, nie zawsze
też wiodą dokładnie taki sam tryb życia jak ich przodkowie. Ptaki nie zawsze gnieżdżą się w tych
samych miejscach, a ryby nie gromadzą się w tych samych stawach.
Vince zdał sobie sprawę, że wpatruje się w tubylca z rozdziawionymi ustami.
- Czy to znaczy, że… obserwujecie i zapisujecie każde nowo wybudowane gniazdo? Każde pisklę,
które się wykluje?
- Naturalnie - odparł nieco urażony Shontemur. - Jesteśmy przecież Obserwatorami.
- No dobrze, ale co takie drobiazgi mogą obchodzić Lenian? - żachnął się Cullow.
Wódz tubylców zmarszczył gniewnie brwi. Podobnie zareagowało pięciu jego wojowników.
- Nie powinieneś zadawać takich pytań, przybyszu z obcej planety - powiedział. - Zapisujemy
to wszystko. Kiedy Wielcy powrócą, może zechcą wprowadzić te informacje do pamięci swojego
komputera i wówczas dowiedzą się czegoś, co może mieć dla nich ogromne znaczenie. Mamy nasze
Zadanie, żyjemy jak należy, jesteśmy szczęśliwi!
Vince stal w milczeniu jak skamieniały. Dopiero po chwili odparł powoli i spokojnie:
- Nie zamierzamy wtrącać się do waszego życia i próbować zmieniać wasze zwyczaje ani
profanować waszych świętości. Zechciej wybaczyć moje niestosowne pytania.
- Jesteś przybyszem z obcej planety - powiedział łagodnym tonem Shontemur. - Widzę wyraźnie, że
wyznajesz inne wartości niż my.
19
Z
ejście na dno kanionu zajęło im całą godzinę. Po przebyciu mniej więcej jednej trzeciej drogi
Vince i trzej ipsisumoedanie mieli okazję zobaczyć, jak pracują Obserwatorzy.
W zielonkawej litej skale wykuto niezbyt głęboką niszę, na tyle jednak pojemną, żeby mogli w niej
siedzieć ze skrzyżowanymi nogami dwaj tubylcy. Skalny nawis nad ich głowami chronił obu przed
spadającymi kamieniami albo odłamkami skal. Wąska ścieżka biegła w pewnej odległości od niszy
Obserwatorów. Obaj, choć wyraźnie zdumieni niezwykłym widokiem, przyglądali się uważnie dziwnej
grupie tylko przez chwilę, a potem rzucali na nią okiem jedynie od czasu do czasu.
Wyglądało na to, że obu tubylców posadzono w tym miejscu, żeby nieustannie wodzili spojrzeniem
w górę, w dół i w poprzek parowu. Ich oczy ciągle się poruszały, z wyjątkiem krótkich chwil, kiedy
akurat na coś spoglądali. Każdy Obserwator trzymał na kolanach podobny do pudelka dziwaczny
przedmiot, sporządzony z pięknie zdobionej skóry. Przechodząc obok tubylców, Vince przekonał się, że
są to pojemniki z rolkami papieru. Na górnej płaskiej powierzchni pudelka, służącej zapewne jako
podkładka do sporządzania notatek, znaj dowala się taśma papieru szerokości około piętnastu
centymetrów. Mniej więcej co pól minuty każdy Obserwator -ale nigdy obaj równocześnie - przestawał
omiatać spojrzeniem ściany i dno parowu i bardzo szybko notował coś na papierze. Kiedy zapełnił całą
wolną przestrzeń, obracał umieszczoną z boku pudelka małą korbką, a wtedy w miejsce zapisanego
wysuwał się nowy odcinek papieru.
Shontemur wyjaśnił, że pisaki wykonuje się z prętów wysuszonego porowatego drewna nasączonych
półpłynnym atramentem. Vince zauważył dziesięć czy dwanaście takich pisaków wystających
z pojemnika, który musiał pełnić funkcję kałamarza.
- Jak szybko wysycha ten atrament? - zapytał.
- W ciągu zaledwie kilku minut - odrzekł tubylec. - Rozumiesz chyba, że to tylko robocze zapiski.
Pełny opis wszystkiego, co widzi, Obserwator musi sporządzić później, kiedy skończy pełnić czynną
służbę. Dopiero wtedy trzeci Obserwator, należący zazwyczaj, ale niekoniecznie, do tego samego
zespołu, zapoznaje się z oboma raportami. Jeżeli wykryje jakiekolwiek różnice między nimi, odbywa
z autorami rozmowę, która musi doprowadzić do osiągnięcia kompromisu.
Vince rozejrzał się dookoła.
- Gdzie znaj dują się pozostali czterej członkowie zespołu? - zapytał.
- Niedługo ich zobaczymy - odparł Shontemur.
I rzeczywiście, mniej więcej sto metrów dalej, na skalnej półce Vince zobaczył czterech tubylców,
którzy jednak wcale nie prowadzili obserwacji. Dwaj z nich najwyraźniej spali, a dwaj pozostali czuwali
i prawdopodobnie mieli bronić tamtych przed atakiem dzikich zwierząt, gdyż trzymali włócznie w
pogotowiu. Patrzyli ze zdumieniem na Vince’ a i trzech ipsisumoedan, z ich ust nie wydobył się jednak
żaden dźwięk i nie obudzili swoich towarzyszy.
Widząc zdziwienie w oczach Cullowa, Shontemur lekko się uśmiechnął.
- W czasie czynnej służby każdy członek zespołu prowadzi obserwację przez dwie godziny -
oznajmił. - Dwaj inni muszą wtedy spać, żeby mogli zachować pełną czujność, kiedy nadejdzie ich pora.
Zespoły Obserwatorów zmieniają się o świcie, w południe, o zachodzie słońca i o północy.
- Chcesz przez to powiedzieć, że obserwuj ą wszystko także w nocy? - zapytał zdziwiony Ziemianin.
- Oczywiście - odparł Shontemur. - Życie nie zamiera przecież wraz z zachodem słońca.
Kilka godzin po południu Vince i trzej ipsisumoedanie podziękowali wodzowi tubylców, który
odprowadził ich z powrotem na szczyt kanionu, a potem obrali najkrótszą drogę do punktu, skąd mogli
się wspiąć na urwisko. Teraz, kiedy Vince już wiedział, czego szukać, bez trudu wypatrzył co najmniej
sześć punktów obserwacyjnych, zawsze ukrytych pod skalnymi nawisami albo wielkimi głazami.
Shontemur oświadczył nawet, że kilka innych posterunków znajduje się w różnych miejscach
na urwistym zboczu góry.
Wyglądało jednak na to, że odkąd istniała tradycja, sama jaskinia była uważana za tabu.
-No cóż, zobaczyliśmy przynajmniej, jak wygląda okolica - powiedział ponurym głosem Cullow. -
Jeśli tylko Shontemur i jego towarzysze nie są znakomitymi aktorami, chyba nie musimy się obawiać
niczego z ich strony.
Zanim zaczął schodzić w stronę wylotu jaskini, Geegee przystanął, jakby chciał się nad czymś
zastanowić.
- Nie sądzę, żeby w ogóle mogli żywić względem nas wrogie zamiary - powiedział. - Mimo wszystko
nie wiedzą, czy Lenianie pochwaliliby ich, gdyby rozpoczęli walkę z obcymi przybyszami takimi jak my.
Z pewnością nas nie napadną, a przynajmniej nie zrobią tego, dopóki nie uczynimy czegoś, co by im
utrudniało wykonywanie ich Zadania. Zastanawiam się jednak ciągle, przyjacielu Vinsie, dlaczego
Lenianie powierzyli tym tubylcom takiego rodzaju zadanie. Z pewnością nie obchodziło ich zbytnio, ile
ptaków zakłada gniazda na wiosnę każdego roku.
-No cóż, Lenianie odlecieli stąd bardzo, bardzo dawno -odparł Vince. - Być może początkowo
naprawdę interesowali się ekosystemem tej planety. A może prapraprzodkowie Shontemuranie właściwie
zrozumieli wydane instrukcje? Kto wie, czy w ogóle wszystko się nie zaczęło od snu jakiegoś wodza
tubylców. Lenianie mogli sprowadzić ich tu po prostu po to, by utrzymywali planetę w częściowo
cywilizowanym stanie… na wszelki wypadek, żeby mieli dokąd powrócić, gdyby zaistniała taka
potrzeba. A może w grę wchodziło zwyczajne współczucie? Shontemur wspominał, że jego macierzysta
planeta przeżyła katastrofę, coś w rodzaju gwiezdnej wojny.
Geegee skręcił oba organy słuchowe na znak zgody.
- To możliwe - powiedział. - Tak czy owak, jeżeli Patriarchowie pozwolą nam zapoznać się
ze starymi zapisami, może dowiemy się czegoś więcej.
- Sss-sss-sss!
Kiedy Vince opowiedział o spotkaniu z tubylcami i ich Obserwatorami, Gondal nie ukrywał
rozbawienia.
- A więc twierdzisz, że Lenianie powierzyli im zadanie liczenia ptasich gniazd? No cóż, nie widzę
powodu, żeby kilku z nas ich nie odwiedziło. Możliwe, że to odświeży ich pamięć.
Vince wzruszył ramionami.
- Obawiam się, że nie będziemy mieli z nich żadnej pociechy. A czy tobie i Akorrze udało się coś
osiągnąć? Poczyniliście jakieś postępy, jeżeli chodzi o znajomość leniańskiej matematyki?
Gondal natychmiast spoważniał.
- Na razie wiemy tylko, że to nie jest zwyczajna matematyka- powiedział. - To coś w rodzaju języka
numerycznego opartego na jakiejś podstawowej, szczególnej i dziwacznej właściwości ich komputerów.
Postanowiliśmy zwrócić większą uwagę na same komputery. Oznacza to konieczność powycinania
otworów w wewnętrznych ścianach statku, którym tu przylecieliśmy. Musimy także się zapoznać
z bankami danych. Aha, i jeszcze jedno… Akorra poczyniła pewne postępy - wprawdzie niewielkie, ale
obiecujące - z wyciąganiem z tamtego klucza-krążka pewnych szczegółów w języku zwyczajnej
matematyki. Opracowaliśmy nawet prowizoryczny plan, żeby nauczyć jeden z leniańskich komputerów
tłumaczenia naszej matematyki na leniańską. Spodziewamy się odnaleźć dzięki temu program, który
pozwoli nam wrócić na Shannę.
Vince obrzucił go niecierpliwym spojrzeniem.
- Ile czasu to potrwa? - zapytał.
- Tego nie mogę przewidzieć - oznajmił Onsjanin. - Widzisz, problem poleganie tylko na określeniu
współrzędnych punktu w naszej galaktyce, który - rzecz jasna - przemieścił się, i to znacznie, odkąd
Lenianie odlecieli z Shanny, ale także na określeniu warunków transferu między dwiema leniańskimi
stacjami. Jesteśmy pewni, że to jedyny sposób. Nawet jeżeli pominąć czas, jaki zajęłaby podróż
gwiezdnym statkiem o zwyczajnym napędzie nadświetlnym, mogłoby się okazać, że obie transferowe
stacje nie mają współrzędnych przestrzennych, które pozostawałyby w jakimkolwiek możliwym
do wykorzystania związku między sobą.
Cullow wzruszył ramionami.
- To całkiem możliwe - burknął. - Sądzę, że lepiej będzie, jeżeli Geegee i ja skorzystamy mimo
wszystko z pomocy Shontemura. Wygląda na to, że mamy co najmniej takie same szanse powodzenia,
jak ty i Akorra.
- Sss! - zachichotał Onsjanin. - Żałuję, ale nie mogę ci obiecać nic więcej, uważam więc, że
powinieneś koniecznie nadal utrzymywać kontakty z miejscowymi Obserwatorami.
Minęło sześć dni, nadszedł wyznaczony przez Shontemura termin ich następnego spotkania.
Vince, Geegee i dwaj ipsisumoedańscy wojownicy wspięli się znów na szczyt góry. Tym razem
wiedzieli, dokąd idą, i obrali dłuższą, ale wiodącą mniej stromo drogę. Na wierzchołku już czekał
na nich Shontemur. Jak zwykle, towarzyszyło mu pięciu ziomków. Vince uniósł rękę na powitanie.
- Cześć - powiedział. - Przynosisz jakieś wieści od swoich Patriarchów?
Shontemur ukłonił się z pewną rezerwą.
- Przynoszę, przybyszu z obcej planety - odparł. - Zastanawiali się nad waszą sytuacją. Niedługo
pojawi się dwudziestu biegaczy z kopiami prastarych zapisów, które mogą okazać się pomocne
w rozwiązaniu twojego problemu. - Wódz tubylców urwał, jakby się zawahał. - Zdecydowali się jeszcze
na coś, co oni sami i ja także uważamy za rzecz bardzo ryzykowną. Polecili mi, żebym powiódł cię
do znajdującego się niedaleko stąd wejścia tunelu, który zawsze stanowił dla nas tabu, podobnie jak
jaskinia, w której ujrzeliśmy cię po raz pierwszy. Musisz wiedzieć, że kiedy Patriarchowie
zostają wybrani, poznają tajemnice o wiele cenniejsze niż te, które mogę znać ja, wódz lokalnej
społeczności. Otóż powiedzieli mi oni, że - jeżeli wierzyć prastarym zapiskom i raportom -stanowiący
tabu tunel wiedzie do miejsca, które miało dla Wielkich ogromne znaczenie. Nie wiem jednak, czy
znajdziesz tam ogromne klatki, podobne do tych, które oglądałem podczas wizyty w waszej komnacie,
albo inne urządzenia. Kiedyś stałem u wejścia do tego tunelu, ale zdołałem jakoś powściągnąć
ciekawość.
Shontemur znów urwał i przez chwilę z wyraźnym niepokojem spoglądał na Vince’a.
- Wasze przybycie było dla nas wielkim Szokiem - podjął po chwili. - Wprawdzie twierdzicie, że
istnieje niewielkie prawdopodobieństwo, iż ktoś będzie was ścigał, jest jednak czymś oczywistym, że
jeżeli może przylecieć tu grupa obcych istot z innej planety, mogą przybyć także inne, większe grupy,
które wcale nie będą wobec nas przyjaźnie nastawione. Nasze obawy są tym bardziej uzasadnione, że
być może naprawdę Wielcy nigdy nie powrócą. W takim wypadku chyba nie powinniśmy nadal
wykonywać naszego Zadania.
Krótkonoga człekopodobna istota westchnęła.
- Moi przodkowie zostali ostrzeżeni przed Złymi, z którymi zmagali się Wielcy w trudnych
do wyobrażenia światach. Przybyszu z obcej planety, rozumiem dylemat, z jakim musieli się uporać
Patriarchowie. Stanęli przed wyborem: albo odmówić ci pomocy, ryzykując, że na Wolamii mogą się
pojawić twoi nieprzyjaciele, albo odwrotnie, udzielić ci wszelkiej możliwej pomocy, ryzykując, że
możesz podjąć wobec nas wrogie działania.
Wódz dwudziestu dwudziestek wykonał bezradny, ledwo zauważalny gest.
- Byłeś wobec nas na tyle szczery i uczciwy - jeśli to nie okaże się sprytnym wybiegiem - że
przyznałeś, iż jesteście uchodźcami - oznajmił z powagą. - Doszliśmy więc do przekonania, że wolimy
złożyć naszą przyszłość w wasze ręce niż w ręce waszych prześladowców. Możliwe, że
postępujemy naiwnie, ale wiemy przynajmniej, że nie jesteście Złymi, przed którymi przestrzegali nas
Lenianie.
Umilkł i utkwił w Ziemianinie błagalne spojrzenie.
Głęboko wzruszony Vince przez dłuższą chwilę zastanawiał się nad tym, co usłyszał.
- No cóż… - zaczął niepewnie. - Gdzie znaj duj e się wlot tunelu, o którym mówiłeś?
-Niedaleko stąd, w kanionie - odparł Shontemur. - Najpierw jednak, tak postanowili Patriarchowie,
musisz się zapoznać z prastarymi rejestrami. Chodź ze mną, jeśli laska. Wkrótce przybędą biegacze,
a zapoznanie się z zapiskami może ci zająć bardzo dużo czasu.
„Dwieście siedemdziesiąty trzeci cykl pór roku” - brzmiał zapis. - „Odkąd ostatni raz odwiedzili nas
Wielcy, zabrali wszystkie poprzednie notatki i polecili nam rozpocząć nowy kalendarz, upłynął okres
dłuższy niż trzy długości życia. Dlatego też niewierni z wielkim sceptycyzmem przyjęli pojawienie się
na niebie gwiezdnego statku Wielkich. Odłączył się od niego mały fragment, który wylądował
na powierzchni planety. Chociaż nie wysiadł zeń żaden Wielki, segment powiedział bardzo głośno,
co następuje: »W przestworzach toczy się wielka wojna i nasza sytuacja jest niezwykle trudna. Musimy
opuścić niektóre komórki przestworzy, a klucz do kilku stanowi Wolamia. Powrócimy, gdy tylko
będziemy mogli. Staraliśmy się zrobić wszystko, co w naszej mocy, żeby nieprzyjaciele nie natknęli się
na Wolamię, gdyby jednak i tak ją odnaleźli, poznacie ich dzięki temu opisowi. Są wyżsi i roślejsi niż
wy, i o wiele potężniej zbudowani. Ich ciała są porośnięte ciemnobrązową gęstą sierścią, a krótkie pyski
kryją kły charakteryzujące istoty mięsożerne. Chociaż ich ręce mogą chwytać, wcale nie są delikatne.
Mają ostre pazury i niemal niewidoczne pod krzaczastymi brwiami małe oczy. Ich uszy są małe
i okrągłe, i wyrastają po bokach w tylnej części głowy«…”
Oszołomiony Vince spojrzał na Geegee.
- Chullwejowie! - wykrzyknął. - To Chullwejowie! Czy ty… czy kiedykolwiek ich widziałeś?
- Istotnie, widziałem, przyjacielu Vinsie - przyznał ipsisumoedanin. - Na plażach wyspy, na którą nie
powinienem był się wyprawiać. Pamiętasz te gwiezdne statki, które zniżały się nad wierzchołkiem
Plączącej Kobiety? Sam powiedziałeś, że lecą nimi Chullwejowie. Co to wszystko może oznaczać?
Istoty te przecież z pewnością nie mogły wystąpić przeciwko Lenianom?
Vince pokręcił głową
- Ja… sam nie wiem - odparł ponuro. - Słyszałem, że Chullwejowie byli znani w tej komórce
galaktyki, przynajmniej od początku ery międzygwiezdnych podróży. Nie osiągnęli jednak bynajmniej
wysokiego szczebla i dopiero stosunkowo niedawno utworzyli coś w rodzaju imperium, które
może stanowić większe zagrożenie.
- Możliwe, Vinsie, że stanowili potęgę w odległej przeszłości - powiedział Geegee. - Dzieje się tak
nawet pośród moich ziomków. Niektóre plemiona rosną w silę, ale potem zaczynają się kłócić albo
walczyć między sobą i w rezultacie tracą całą moc i znaczenie.
- No cóż, pewnie masz rację - odrzekł Cullow, po czym powrócił do lektury zapisków.
„Segment statku oznajmił nam, że już niedługo nasze słońce na krótko przestanie dawać światło
i ciepło, ale że nie musimy się niczego obawiać. Potem wzniósł się w powietrze i połączył z gwiezdnym
statkiem Wielkich.
Kilka godzin później nasze słońce rzeczywiście zgasło. Chociaż ostrzeżono mieszkańców planety,
wielu ogarnęła panika. Tarzali się w piasku i lamentowali, inni zaś układali ogromne ogniska. Wielu
przysięgało, że statek nie należał do Wielkich, ale do istot Złych, o których wspominały dawne zapisy.
Minęły jednak niespełna dwie godziny i słońce na nowo zajaśniało na naszym niebie, krótko
przedtem jednak grunt Wolamii w wielu miejscach się zatrząsł. Wielu mieszkańców wpadło znów
w panikę, odnotowano także liczne akty gwałtu i przemocy.
Od tamtej pory Wielcy nie przekazali żadnej innej informacji, nikt też nigdy nie widział żadnego ich
gwiezdnego statku”.
Vince skończył czytać i dłuższy czas w milczeniu wpatrywał się w manuskrypt. Potem, machinalnie,
sięgnął po następny leżący na szczycie sporego stosu i w milczeniu zaczął go studiować. Nie znalazł tam
jednak niczego, co mogłoby mieć dla ni ego jakiekolwiek znaczenie.
- Musimy wracać do Akorry i Gondala - mruknął w końcu. Uniósł głowę i popatrzył na Shontemura.
- Czy moglibyście się spotkać tu z nami jutro, żeby pokazać nam wejście do tego tunelu?
- Stanie się, jak sobie życzysz, przybyszu z obcej planety - odparł przywódca lokalnej społeczności.
Gondal przechadzał się niespokojnie po pieczarze. Obie wężowe głowy trzymał blisko potężnego
tułowia, małe oczy zdawały się nie widzieć niczego. W końcu jednak spojrzał na Vince’a.
- To mogło być po prostu przedstawienie - powiedział. -Sss! Gdyby ktoś chciał przekonać
zacofanych tubylców, że jest bogiem, czy mógłby znaleźć lepszy sposób niż zgaszenie na pewien czas
ich słońca?
- To nie ma żadnego sensu - sprzeciwił się zirytowany Cullow. - Przede wszystkim, Lenianie nigdy
nie podejmowali nawet najmniejszych prób, by sprawiać wrażenie, że są istotami nadprzyrodzonymi…
czy tu, czy gdziekolwiek indziej. Po drugie, gdybyś starał się udawać boga, czy oznajmiłbyś swojemu
ludowi, że uciekasz przed jakimś wrogiem? Nie, samotny statek, który ostrzegł tubylców - zwróćcie
uwagę, że pojawił się na niebie, a nie wylądował w tej komnacie - wyłączył na pewien czas słońce
Wolamii z jakiegoś innego powodu. Kto wie, może chodziło o uzupełnienie zasobów energii, paliwa albo
czegoś w tym rodzaju? W każdym razie Lenianie zawiadomili tubylców wprost, bez ogródek, że
nie spodziewają się szybko wrócić.
- Czy na pokładzie jednego statku mogłoby się znajdować wystarczająco dużo paliwa albo energii
jakiegokolwiek rodzaju, żeby sztuczne słońce świeciło jeszcze wiele tysiącleci? - zapytał sceptycznym
tonem Geegee.
Vince spojrzał na Akorrę. Nessanka wykonała prawie niedostrzegalny gest.
- O ile wiemy, to możliwe - przyznała. - Pomyślcie, ile energii potrzeba było, żeby przetransportować
nas… kto wie, jak daleko? Pól miliona lat świetlnych? A poza tym, dobrze wiemy, że Lenianie umieli
przechowywać fantastyczne ilości energii w bardzo małych przedmiotach.
Zniecierpliwiony Gondal machnął rękami-mackami.
- Oboje jesteście beznadziejnymi romantykami - powiedział. - Ale niech będzie. Na chwilę
przyjmijmy waszą teorię. Wiedząc, że muszą opuścić Wolamię na bardzo długo, Lenianie wysłali statek,
aby się upewnić, że ich żałosne słońce zostanie odpowiednio zaprogramowane i wyposażone w
wystarczające zasoby energii. Dlaczego jednak pojawili się nad Wolamią. a nie w transferowej
komnacie? Wiemy, że to lądowisko działało, ponieważ działa nadal.
- Może Lenianie o tym nie wiedzieli? - zasugerował Gee-gee. - Zwróćcie uwagę, że tamten gwiezdny
statek pojawił się dwieście siedemdziesiąt trzy lata po poprzedniej wizycie. Może właśnie tyle czasu
zajęło im dostanie się na Wolamię innym sposobem albo szlakiem?
- Dwieście siedemdziesiąt trzy lata - powtórzył w zadumie Vince. - Nie zapominajcie, że chodzi
o lata tej planety, a przynajmniej o cykle jej pór roku. Czyżby Lenianie byli aż tak długowieczni?
Ipsisumoedanin zachichotał.
- Z manuskryptu, który czytałeś, nie wynika, że na pokładzie tamtego statku podróżowały
jakiekolwiek żywe istoty -zauważył. - Wręcz przeciwnie, zapisano w nim wyraźnie, że ani jeden Wielki
się nie pokazał. Możliwe więc, że to był zdalnie sterowany albo zawczasu zaprogramowany gwiezdny
statek, podobnie jak krążek, którym Akorra tak szczodrze pozwoliła się nam posłużyć na Shannie.
Nessanka się uśmiechnęła, a Vince, ujrzawszy to, uniósł ręce na wysokość głowy.
- No dobrze, niech wam będzie - powiedział. - Tylko dokąd to wszystko nas prowadzi?
Gondal odłączył mackę oddechową od wylotu noszonego na plecach pojemnika.
- Sss-sss-sss! - roześmiał się głośno. - To prowadzi nas znów na Wolamię. Niecierpliwie czekamy
na nadejście poranka, żebyśmy się mogli dowiedzieć, co się znajduje w tunelu, do którego obiecał nas
zaprowadzić Shontemur.
20
W
ódz tubylców powiódł ich do oddalonej zaledwie o kilkaset metrów od jego wioski odnogi
kanionu, której dnem nie płynął żaden strumień. Wlot tunelu nie był niczym zamaskowany, ale osłaniał
go skalny nawis. Po drugiej stronie tego węższego jaru Vince ujrzał dwóch Obserwatorów. Jeden
wpatrywał się w nich jak urzeczony, a drugi pisał coś gorączkowo.
Cullow zamierzał już ruszyć w głąb tunelu, ale nagle zawahał się i popatrzył na Shontemura.
- Czy nie pozwoliłbyś mi najpierw wejść samemu? - zapytał. - Chciałbym się przekonać, czy
zobaczę w środku poświatę podobną do tej, jaką widziałem w innych tunelach. Tylko j a zdołam j ą
dostrzec.
Shontemur zgodził się z ponurą miną.
- Nie weźmiesz nawet pochodni?
- Nie, dziękuję - odrzekł Cullow. -1 tak dam sobie radę. Stał jeszcze przez chwilę, nasłuchując,
a potem zniknął w mrocznym otworze.
Tunel miał te same wymiary jak wszystkie inne tunele, które już poznał, ale początkowo wznosił się
nieco w górę przez mniej więcej dwadzieścia pięć metrów przed pierwszym zakrętem i przez jakiś
kilometr za nim, a potem zaczął biec poziomo.
Cullow szedł bardzo ostrożnie, obawiał się bowiem, że nawet dyżurujący całą dobę Obserwatorzy
mogli przeoczyć jakiegoś wiodącego nocny tryb życia drapieżnika, który urządził sobie legowisko
w głębi tunelu. Co prawda, nie usłyszał ani nie wyczul niczego podejrzanego, ale wciąż
zachowywał maksymalną czujność. W końcu jego oczy przyzwyczaiły się do ciemności i zaczął znów
dobrze widzieć w znajomej poświacie sączącej się z głębi tunelu.
Czul jednakże, że oczy same mu się przymykają. Starał się przezwyciężyć ten odruch, raz po raz
mrugając powiekami, i próbował przekonać sam siebie, że to tylko efekt zbyt długiego wczorajszego
ślęczenia nad starymi manuskryptami.
W końcu upewniwszy się, że w dalszej części tunel nadal wiedzie prosto i poziomo, zawrócił
do wyjścia. Jaskrawe światło spowodowało dziwne pieczenie w oczach, powieki znów nie chciały się
rozchylić i z niejakim trudem zapanował nad wzbierającym niepokojem. Co się działo z jego oczyma?
- Sss - odezwał się Onsjanin. - Mogę bez trudu trzymać kilka latarek naraz, czemu więc nie miałbym
pójść na czele grupy? - zapytał. - Shontemur może podążać za mną, za nim Vince, a potem Akorra. Ty,
Geegee, będziesz miał zaszczyt pełnić funkcję naszej tylnej straży. Sss-sss-sss. Spodziewam się jednak,
że szybko przybiegniesz do mnie, gdyby zagrażało mi jakiekolwiek niebezpieczeństwo! Ruszamy!
Vince nie zaprotestował i mała procesja minęła oba zakręty, po czym skierowała się w głąb tunelu.
Po mniej więcej dziesięciu minutach marszu, na końcu grupy dał się słyszeć basowy, ale cichy głos
Geegee:
- Mam takie wrażenie, że kierujemy się w stronę naszej pieczary! Czy możliwe, że kiedy ją
przeszukiwaliśmy, przeoczyliśmy jakieś wyjście?
- Pomyślałem o tym samym - powiedział Vince. - Może rzeczywiście znajdował się w niej kiedyś
wylot tego tunelu, ale z niewiadomego powodu Lenianie go zablokowali? Shontemurze, czy to się zgadza
z informacjami, jakie udało się wam zgromadzić do tej pory?
- Prawie wszystko, na co się tu natkniemy, powinno się zgadzać z tymi informacjami - odparł
Shontemur.
- Jeżeli będziemy tu tak stali i debatowali, nigdy się nie dowiemy, co znajduje się na drugim końcu -
powiedział zniecierpliwiony Gondal. - Ruszajmy w dalszą drogę!
Pięć minut później snopy światła latarek odbiły się od czegoś, co niewyraźnie majaczyło w oddali.
Gondal przystanął.
- To chyba kolejny zakręt - powiedział - mający chronić użytkowników tunelu przed skutkami
ewentualnych eksplozji, tak jak poprzednie. Myślę, że powinniśmy…
Nie kończąc zdania, odwrócił się i przebierając szybko nogami-mackami, ruszył dalej.
Kiedy wszyscy pokonali ten i następny zakręt, światło latarek wydobyło z ciemności mroczną salę.
Gondal pierwszy wszedł do niej, odsunął się na bok, żeby zrobić miejsce pozostałym i zaczął omiatać
pomieszczenie snopami światła.
- Sss! - powiedział. - Widzę zupełnie inne urządzenia niż w naszej komnacie. Nie ma tu ani jednej
klatki transferowej. Zamiast tego są ekrany, przełączniki, wskaźniki zegarowe i komputerowe klawiatury,
podobne do tych, jakie już znamy. Nic, co by… Na niebiosa! - wykrzyknął nagle, wyraźnie wzburzony. -
Akorro, spójrz tylko na te kable, które znikają w sklepieniu pieczary. Wygląda na to, że mają prawie
metr grubości! Trzy, cztery… osiem, o ile się nie pomyliłem!
Vince także wyszedł z tunelu i stanął obok pozostałych. Sala była mniejsza niż ta, w której
znajdowały się klatki transferowe i sprawiała wrażenie ośrodka łączności, ale chyba nie tak dużego ani
skomplikowanego jak ten, który zapamiętał z Shanny. Nigdzie nie widział przedstawiającej świat
wielkiej kuli ani zbiorowiska półprzezroczystych sześcianów. Oprócz wskaźników, ekranów i klawiatur,
znajdowały się tu właściwie tylko gigantyczne kable. Wyglądały, jakby były zdolne przekazywać moc
wyjściową niewielkiej gwieździe. Vince poczuł się zawiedziony, zniechęcony i jakby trochę bardziej
zmęczony. Domyślił się, że podświadomie niepokoi się stanem swoich oczu bardziej, niż gotów był
to przyznać przed samym sobą.
Akorra z latarką w dłoni podeszła do panelu z zegarowymi wskaźnikami.
- Coś takiego! - wykrzyknęła. - Niektóre wskazówki wciąż jeszcze pokazują jakieś wartości!
- Prawdopodobnie zamarły w tych miejscach, gdzie ostatnio się zatrzymały - mruknął Cullow
zgryźliwie.
- Nie - odparła Nessanka. - Spójrzcie! Jedna nawet trochę się porusza.
Gondal odwrócił się jak użądlony i przysunął do niej.
- Sss - powiedział, wyraźnie zaskoczony. - Masz rację. Jak myślisz, co to może oznaczać? Przepływ
energii? Shontemurze, czy wasze zapiski mówią coś o istnieniu innych podobnych urządzeń?
Wódz Obserwatorów westchnął ciężko.
- Jeżeli nawet istnieją tajne informacje na temat innych miejsc, nasi Patriarchowie nie powierzyli
mi tej tajemnicy -powiedział, po czym odwrócił się do Cullowa. - Nie wyglądasz na zachwyconego -
zauważył. - Czy to znaczy, że to miejsce cię rozczarowało?
Vince zrobił ruch głową w kierunku Akorry i Gondala.
- To oni są tu specjalistami i badaczami - powiedział. -Ja tylko wybrałem się z nimi na przejażdżkę.
Upłynęły następne dwa dni. Vince siedział w jaskini i spoglądał na pustynię - stan jego oczu jakby
się nieco poprawił. Towarzyszyła mu Akorra i dwaj ipsisumoedańscy wojownicy.
W pewnej chwili zdał sobie sprawę, że Nessanka coś do niego powiedziała.
- Słucham? - zapytał. - Bardzo przepraszam, ale akurat myślałem o czymś innym.
- Gondal opowiedział mi o wszystkim, co się tyczy twoich oczu - powtórzyła cicho Akorra. - Nie
ukrywał także roli, jaką odegrał, żeby nakłonić cię do udziału w naszej wyprawie. Mówił, że dręczą
go wyrzuty sumienia. Martwi się, że zawiódł twoje zaufanie. Powiedziałam mu, że chyba już nie jesteś
na niego tak zły, jak byłeś jeszcze przed kilkoma dniami.
Vince miał chęć unieść rękę i potrzeć oczy, ale ją przezwyciężył.
- Zły? - powtórzył. - Nie. Już mi to chyba przeszło. Gdyby tego nie zrobił, czułbym się pewnie
równie paskudnie albo nawet jeszcze gorzej. Myślę, że mimo wszystko warto było. -Wyszczerzył zęby
w uśmiechu, ale sam czul, że ten uśmiech wyglądał raczej sztucznie.
Akorra milczała przez chwilę.
- Jesteś jeszcze dosyć młody - odezwała się w końcu. -O wiele młodszy, jak sądzę, niż ja albo
Gondal. Może po prostu podchodzisz do wszystkiego zbyt pesymistycznie? Cieszysz się dobrym
zdrowiem i nawet gdybyś nie dostał tego lekarstwa, może zachowasz dobry wzrok i będziesz
wszystko dobrze widział.
- To chyba mało prawdopodobne - odrzekł Vince. Odwrócił głowę i wbił spojrzenie w jakiś punkt
na pustyni. Czyżby tylko mu się wydawało, że znajomy krajobraz był w tej chwili jakby trochę
zniekształcony i zamazany? - Ale zapomnijmy na chwilę o mnie - podjął po chwili. - Czy
od czasu naszej ostatniej rozmowy ty i Gondal zdołaliście się dowiedzieć czegoś więcej o tych
urządzeniach?
- Prawdę mówiąc, niczego, co mogłoby mieć jakieś znaczenie - przyznała ponuro nessańska
badaczka. - Wygląda na to, że Gondal chyba przestał się nimi interesować. Wydaje mi się, że zaczyna
odczuwać przygnębienie. Wiesz przecież, że j est istotą ziemnowodną, a tu nie ma za wiele wody.
Mam jednak pewną teorię.
- Jaką? - zainteresował się Cullow.
- Jest niemal pewien, że te urządzenia mają jakiś związek ze sztucznym słońcem - zaczęła Akorra. -
We dnie, kiedy słońce wisi na niebie prawie dokładnie nad wierzchołkiem góry, wskazówki na tarczach
mierników zegarowych wychylają się najdalej. Gondalowi wydaje się wówczas, że słyszy, jak cicho
zamykają się albo otwierają styki ukrytych gdzieś w tych skalnych ścianach przekaźników. Chce wrócić
tu z kilkoma przyrządami, które jeszcze buduje, i sprawdzić to. Ma nadzieję, że dowie się czegoś więcej.
Wygląda na istotę bardzo przedsiębiorczą i pomysłową.
Vince uśmiechnął się smutnie.
- Zgadza się, on taki j est - powiedział. Milczał przez chwilę, zastanawiając się nad czymś. -
Pamiętasz, jak kilka dni temu rozmawialiśmy na temat ostatniej wizyty Lenian na Wolamii? - zapytał
w końcu. - O tym, jak na niebie pojawił się ich prawdopodobnie bezzałogowy gwiezdny statek i jak na
kilka godzin zgasło tutejsze sztuczne słońce?
- Tak, pamiętam - odrzekła Akorra.
- Dużo o tym rozmyślałem - ciągnął Vince. - Doszliśmy wtedy do wniosku, że automaty leniańskiego
statku wykorzystały ten czas na zaprogramowanie sztucznego słońca albo na przekazanie mu dodatkowej
porcji energii. Nie bardzo jednak potrafiłem pogodzić z tą hipotezą wstrząsy gruntu, które później
nastąpiły, chyba że podczas tego uzupełniania energii doszło do nieszczęśliwego wypadku
spowodowanego sztucznym ciążeniem albo czymś w tym rodzaju. Wiesz chyba, że Geegee przemierzył
drugi tunel w tę i z powrotem przynajmniej kilka razy i doszedł do przekonania, że mniejsza komnata
znajduje się dokładnie nad naszą? Jeżeli w tej mniejszej mieści się rzeczywiście ośrodek łączności,
zgromadzone w niej urządzenia są chyba zbyt prymitywne, żeby wyjaśnić związek, jaki może istnieć
między wstrząsami gruntu a wyłączeniem i późniejszym włączeniem sztucznego słońca Wolamii. Jeżeli
więc urządzenia umieszczono w niej naprawdę, żeby regulować stamtąd funkcjonowanie sztucznego
słońca…
Akorra wyprostowała się i utkwiła spój rżenie w j ego twarzy.
- Mów dalej - przynagliła go.
- No cóż… - podjął niepewnie Cullow. - Tych ośmiu grubych kabli z pewnością nie umieszczono
tylko po to, by przewodziły prądy sterownicze o niewielkim natężeniu. Zaprojektowano je z myślą
o przekazywaniu ogromnych ilości energii, chociaż wydaje mi się możliwe, że energii elektrycznej
natury. Nie zapominaj także, że kiedy tu przylecieliśmy, zasoby energii lądowiska były niemal
wyczerpane… do tego stopnia, że nasz statek, żeby wylądować, musiał skorzystać z własnych.
- To prawda, Vinsie - przyznała Akorra. - Co chcesz przez to powiedzieć?
- Może tamten gwiezdny statek nie przyleciał tu po to, żeby uzupełnić zasoby energii sztucznego
słońca albo sprawdzić jego oprogramowanie. Wydaje mi się całkiem możliwe, że to był statek załogowy,
a kapitan potrzebował paliwa albo nieznanego rodzaju energii. Może zabrał wtedy prawie wszystko,
czym dysponowało sztuczne słońce, a automatyczne urządzenia na powierzchni Wolamii uzupełniły braki
z zapasów, które znaj dują się gdzieś w głębi tej góry. To mogłoby wyjaśniać, dlaczego wkrótce potem
miało miejsce tamto trzęsienie gruntu. Jeżeli ktoś nagle chce przesiać tak wielką ilość energii…
Urwał i milczał jakiś czas, jakby myślał o czymś intensywnie.
- No cóż, sam nie wiem - przyznał w końcu. - Wydaj e mi się, że powinnaś umieć szybciej rozwiązać
tę zagadkę.
Akorra natychmiast zaczęła się podnosić z podłogi.
- Ależ, tak! - wykrzyknęła. Jej głos drżał z podniecenia.
- Tak, naturalnie! Przesyłanie tak wielkich ilości energii jest równoznaczne z przemieszczeniem
ogromnej masy. Vinsie, możliwe, że to pomogłoby nam znaleźć rozwiązanie innego problemu, z jakim się
borykamy!
Cullow spojrzał na nią trochę zawstydzony, że nie potrafi podzielać jej entuzjazmu.
- Tak, Vinsie - ciągnęła coraz bardziej ożywiona Akorra.
- Zastanawialiśmy się, gdzie na tej planecie szukać źródła energii. Nie uciekając się do pomocy
leniańskiej matematyki, Gondal i ja zdołaliśmy obliczyć, że nawet gdybyśmy znaleźli w pamięciach
komputerów odpowiedni program, na pokładzie naszego statku po prostu nie pozostało dość energii,
żeby powrócić nim na Shannę. Wspomniałeś jednak, że zasoby energii na Wolamii mogły zostać
wyczerpane długo przed naszym lądowaniem. Gdyby twoje podejrzenia miały okazać się słuszne
i gdyby się okazało, że urządzenia w górnej sali naprawdę mogą przesyłać energię sztucznemu słońcu,
zapewne mogłyby mu ją również odbierać! My zaś moglibyśmy z niej skorzystać… Możliwe, że
wystarczyłoby na drogę powrotną na Shannę!
Vince spoglądał na drżącą z podniecenia twarz Akorry. Wiedział, że Nessanienie wyrażają emocji
dokładnie tak samo, jak ludzie, ale różnica nie była na tyle wielka, żeby mógł się pomylić. Zaczął się
zastanawiać nad jej słowami. W pierwszej chwili także poczuł podniecenie, a w jego serce
wstąpiła nowa nadzieja, ale w następnym momencie znowu sposępniał.
- Musielibyśmy się liczyć z pewnymi konsekwencjami, które zapewne ci się nie spodobają-
powiedział. - Mnie zresztą też się nie podobają.
- Tak? - zapytała Nessanka, utkwiwszy wzrok w jego twarzy.
- Wolamia - odparł krótko Cullow. - Przypuśćmy, że w j a-kiś sposób zdołalibyśmy pozbawić części
energii sztuczne słońce Wolamii. Jak myślisz, co by to oznaczało dla życia na planecie? Nawet
gdybyśmy, pobierając zaledwie ułamek energii, tylko częściowo zmniejszyli ilości światła i ciepła…
Na jej twarzy odbiło się zrozumienie i rozczarowanie.
- Och, rozumiem - powiedziała. - Chodzi ci o tubylców. O Shontemura i j ego…
Cullow także wstał.
- Chodzi mi o całą Wolamię - powiedział. - O wszystkie formy życia, zarówno rozumne, jak i nie.
To dziwne… Jeszcze niedawno nic mnie nie obchodziły owady i małe zwierzęta, ale teraz nie
zgodziłbym się ich zabić, nawet gdyby od tego zależało, czy będę dalej żył. Przypuszczam, że…
jakiś czas żyłem niejako z wyrokiem śmierci i może właśnie to wpłynęło na zmianę mojego punktu
widzenia. Wiem tylko, że w żadnym razie nie chciałbym unicestwić życia na Wolamii. - Odwrócił się
i spojrzał na Nessankę. - Czy zdołałabyś to obliczyć? - zapytał. - Wiesz może, ile energii
potrzeba, żebyśmy mogli wrócić na Shannę albo do jakiegokolwiek innego miejsca w naszej komórce
galaktyki bez pobierania zbyt dużej ilości energii z zasobnika sztucznego słońca tej planety?
Akorra wyglądała, jakby za chwilę miała się rozpłakać.
- Tego nie wiem - powiedziała. - Przede wszystkim, nie wiemy, ile energii jest zmagazynowane
w zasobnikach. Minęło tysiące lat i spora jej część musiała zostać zużyta. A jeżeli chodzi
o przemieszczenie na taką odległość naszego gwiezdnego statku… Nie, nawet nie próbowałam
zgadywać… Wydaje mi się jednak, że masz rację. Gdybyśmy to zrobili, zniszczylibyśmy cale życie
na Wolamii!
- Może właśnie na tym polega prawdziwe znaczenie tej legendy - powiedział Vince. - Gdybyśmy
zgasili sztuczne słońce na Wolamii - na tak długo, dopóki by wciąż istniała -zapanowałaby niekończąca
się potworna noc.
Akorra podeszła do wylotu jaskini. Przez jakiś czas spoglądała na pustynię i wciąż wydłużający się
cień góry. Potem odwróciła się w stronę tunelu.
- Nie mogę tracić tu ani chwili - oznajmiła. - Muszę w końcu uporać się z zagadkami leniańskiej
matematyki. Może wówczas uda się nam znaleźć inne rozwiązanie.
Któregoś dnia w dolnej komnacie pojawił się znów Shontemur. Tym razem towarzyszyło mu kilku
pisarzy, którzy mieli opisać dokładnie wszystko, co się w niej znajdowało.
Vince przyglądał się im ze współczuciem. Prymitywny papier i atrament nie mogły przecież zapobiec
nieuchronnemu zniszczeniu ich planety. Shontemur, napotkawszy jego wzrok, powiedział, jakby się
usprawiedliwiając:
- Musimy przekazać Patriarchom jak najwięcej danych!
Vince rozejrzał się po pieczarze. Tubylcy wciąż jeszcze
sporządzali notatki i prowizoryczne rysunki.
- Dlaczego właściwie Patriarchowie nie przyjdą tu sami, żeby wszystko zobaczyć? - zapytał.
Shontemur sprawiał wrażenie zakłopotanego i dłuższy czas zwlekał z odpowiedzią.
- To nie byłoby przezorne - odezwał się w końcu. - Tak wiele rzeczy może się tu wydarzyć…
Vince skinął głową, a potem, jakby pod wpływem nagłego impulsu, zapytał:
- Powiedz mi, z pewnością pamiętasz, jak któregoś dnia przypominałem ten cytat o „Wolamii, która
przypasze broń i przysposobi się do walki”? Czy kiedykolwiek przedtem już go słyszałeś?
-Nie słyszałem, przybyszu z obcej planety - odparł Shontemur.
-No cóż, jak ci się wydaje, co to może oznaczać? - nalegał Vince. - Czy w twoich zapiskach jest coś,
co pozwoliłoby ci zrozumieć, o co tu chodzi?
- Nie sądzę - odparł wódz tubylców. - Trochę się nad tym zastanawiałem. Czy to nie mogłoby
oznaczać, że kiedy nasze słońce kiedyś znów zgaśnie, na Wolamię powrócą Lenianie?
- Geegee doszedł do takiego samego wniosku - powiedział Vince. - Rzeczywiście, kiedyś należało
to może tak rozumieć, pomyśl jednak o tym: na Wolamii znajdowała się komnata z urządzeniami,
o których prawie nic nie wiedzieliście. Czy nie wydaje ci się możliwe, że istnieją także inne podobne
komnaty? Czy w jednej albo kilku nie mogą się znajdować wojenne machiny - automaty, które gdy tylko
słońce zgaśnie, same się uruchomią?
Shontemur zamrugał i obrócił na niego małe oczy.
- Czy chcesz przez to powiedzieć, że coś mogłoby wyłonić się spod powierzchni gruntu i stoczyć
walkę z najeźdźcami? - zapytał. - Czy machiny byłyby naprawdę zdolne do czegoś takiego?
- Ja tylko głośno myślę - uspokoił go Cullow. - Wydaje mi się jednak, że to możliwe. A zresztą,
wasze słońce musi być także niewiarygodnie skomplikowanym mechanizmem. Czy nie sądzisz, że gdzieś
głęboko, czekając na odpowiedni sygnał, mogą spoczywać inne, podobne machiny?
Shontemur miał teraz bardzo nieszczęśliwą minę.
- Nie jestem odpowiednią osobą, żeby zastanawiać się nad takimi pomysłami - powiedział,
rozglądając się po sali. -Jaka szkoda, że Wielcy nie przekazali nam więcej informacji… Pozostajemy
lojalni względem nich i z pewnością nie zawiedlibyśmy ich zaufania…
- Tak uważacie w tej chwili - przyznał Vince. - Uwierz mi jednak, że czasami cywilizacje zbaczają
z rozsądnego kursu.
- Zapewne masz rację - odparł pojednawczo Shontemur. - Powiedz mi jednak, przybyszu z obcej
planety, dlaczego tak bardzo interesuje cię właśnie ten fragment prastarej legendy? Chyba nie
wymyśliłeś sposobu wyłączenia naszego słońca?
Vince zdumiał się, a jednocześnie przytłoczyło go na moment bolesne poczucie winy. Tylko z trudem
wytrzymał spój -rżenie Shontemura.
- Nie - powiedział. - Nie znamy sposobu wyłączenia waszego słońca. Zastanawialiśmy się
wprawdzie nad taką możliwością, ale na rozważaniach się skończyło. Rozumiesz chyba, że gdybyśmy
znaleźli tu inne leniańskie urządzenia w rodzaju wojennych machin, może zdołalibyśmy rozwiązać nasz
problem i w końcu odlecielibyśmy z Wolamii. Uwierz mi też, że nie wyłączyłbym słońca, nawet gdybym
wiedział, jak to zrobić. Nie zamierzamy pozostawić Wolamii pogrążonej w ciemności. Akorra i ja
zgodziliśmy się co do tego i spodziewam się, że pozostali członkowie grupy przyznają nam słuszność.
Mówiąc to, Vince nie zdawał sobie sprawy, że Geegee stał wystarczająco blisko, aby podsłuchać ich
rozmowę. W jakiś czas potem ipsisumoedanin podszedł do niego z poważną miną.
- Słyszałem, co obiecywałeś Shontemurowi, przyjacielu Vinsie - powiedział. - Pomyślałem, że może
cię ucieszy, iż nie pomyliłeś się co do mnie i moich wojowników. Przekazali mi treść twojej rozmowy
z Akorrą w jaskini, po czym odbyliśmy rozmowę na ten temat. Postanowiliśmy, że w żadnym wypadku
nie zamordujemy Wolamii.
Vince spojrzał na niego, myśląc w zasadzie o czymś innym.
- Wygląda na to, że jesteśmy prawie jednomyślni, prawda?
- Prawie - powiedział z naciskiem Geegee.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytał Vince dość ostrym tonem. - Czy sądzisz, że Gondal…
- Gondal wciąż jeszcze pozostaje dla mnie zagadką- przyznał ipsisumoedanin. - Chociaż to pirat,
czasami sprawia wrażenie szlachetnego, czasami jednak nie powierzyłbym mu opieki nad opuszczonym
ptasim gniazdem. I jeszcze jedno, przyjacielu Vinsie. Chcę, żebyś wiedział, że on także wpadł na pomysł
wyciągnięcia energii ze słońca Wolamii. Przy jakiejś okazji oznajmił mi, że nie widzi w okolicy żadnego
innego źródła energii, dzięki której moglibyśmy powrócić na Shannę. Uważa, że zdoła tego dokonać,
posługując się urządzeniami z górnej komnaty. Kiedy to mówił, zapewne żartował, ale nie mam
całkowitej pewności co do tego.
Zastanawiając się nad tym, co usłyszał, Vince poczuł nagle, że na nowo wzbiera w nim gniew
na Onsjanina.
- W takim razie powinniśmy zrobić coś, co da nam pewność, że nie zdoła - powiedział.
Geegee uśmiechnął się.
- Jeżeli o to chodzi, przyłączę się do ciebie, przyjacielu Vinsie - oznajmił. - Nie zapominaj jednak, że
Gondal jest podstępny i przebiegły.
- Możliwe - odparł Cullow. - Tym razem jednak możemy go uprzedzić. Chodźmy.
Odwrócił się i podszedł do miejsca, w którym Shontemur wciąż jeszcze się oddawał jakiemuś
zajęciu.
- Chcemy ci coś poradzić - zaczął bez żadnego wstępu.
Shontemur spojrzał lękliwie najpierw na niego, a potem
na ipsisumoedanina.
- Słucham, przybyszu z obcej planety - powiedział.
- Jestem pewien, że Akorra i Gondal zechcą dokładniej zbadać urządzenia znajdujące się w górnej
sali. Pozwól im, ale nie na wszystko. Nie dopuść, żeby Onsjanin dotykał jakiejś klawiatury. Nie zgadzaj
się także, gdyby chciał wywiercić otwór w ścianie komnaty albo zajrzeć do środka któregoś z urządzeń.
Rozumiesz? Powiedz mu, że to tabu; że zabronili tego Patriarchowie lub cokolwiek w tym rodzaju.
Upewnij się, że będzie trzymał macki przy sobie. I niech w pobliżu czuwa zawsze kilku twoich
wojowników, żeby powstrzymać go, gdyby nie zechciał cię usłuchać.
Shontemur westchnął.
- Czy to ma coś wspólnego z naszym słońcem, przybyszu z obcej planety? - zapytał.
- Tak - odparł Cullow.
Przepełniony emocjami, których nie do końca rozumiał (może dlatego, że miały coś wspólnego
z wyrzutami sumienia), odwrócił się i powoli odszedł. W pewnej chwili spostrzegł, że obok niego kroczy
ipsisumoedanin.
- Co o tym sądzisz, Geegee? - zapytał. - Czy postąpiłem dobrze?
-Myślę, że tak, przyjacielu Vinsie-odrzekł wojownik. -Możliwe, że nie do końca, ale nie widzę
w twoim postępowaniu niczego niewłaściwego.
21
N
astępnego dnia Vince siedział sam w jaskini i spoglądał na pustynię. Jego zmodyfikowane oczy
nie spisywały się najlepiej i coraz częściej czul teraz dziwne pieczenie i odrętwienie. Wciąż jeszcze się
zastanawiał, czy powinien uważać się za zdrajcę, czy za bohatera, kiedy nagle usłyszał
za sobą podniecony głos Akorry.
- Vinsie! Vinsie!
Błyskawicznie zerwał się na nogi, bojąc się, że Nessance zagraża jakieś niebezpieczeństwo, zanim
jednak zrobił dwa kroki, młoda badaczka pojawiła się w mrocznym otworze. Mrużyła porażone blaskiem
słońca oczy, ale sądząc po jej wyglądzie, nie przydarzyło się jej nic złego.
Vince poczuł, że wzbiera w nim gniew.
- Nie powinnaś po ciemku chodzić sama tunelem - powiedział. - Mogłaś się potknąć albo…
Akorra uśmiechnęła się, to znaczy zamrugała.
- Och, daj spokój - powiedziała. - Tyle razy go pokonywałam, że mogłabym chodzić nim, nawet
śpiąc. Udało się, Vinsie! W końcu zdołaliśmy rozszyfrować tajemnicę leniańskiej matematyki! Och,
wciąż jeszcze nie możemy prowadzić obliczeń, ale przynajmniej ich komputery chcą teraz nam
odpowiadać!
Vince wpatrywał się w nią, czując pulsowanie krwi w skroniach, stopniowo jednak jego radosne
podniecenie gasło.
- O, to świetnie - powiedział. - Wspaniale. Naprawdę wspaniale! Jak się wam to udało?
Nessanka zaczerpnęła łyk świeżego powietrza.
- Sami byliśmy tym zdumieni. Postanowiliśmy przeprowadzić doświadczenie polegające
na rozdzieleniu trzech komputerów ukrytych po jednym w każdym segmencie leniańskiego statku.
Wycięliśmy w grodziach otwory, żeby dostać się do przewodów, i kazaliśmy każdemu komputerowi
rozwiązywać równania kwadratowe zapisane językiem konwencjonalnej matematyki. Polecenia
wy dawaliśmy jednak nie wszystkim maszynom równocześnie, najpierw jednemu, a potem kolejno dwóm
następnym. Staraliśmy się ustalić raz na zawsze (to był pomysł Gondala), czy leniańskie komputery
umieją porozumiewać się z innymi bez pomocy żadnych przewodów. Musieliśmy mieć kogoś, kto
obsługiwałby trzecią klawiaturę, i w tym celu zapoznaliśmy Geegee z podstawami konwencjonalnej
algebry, żeby umiał sobie z tym poradzić. W którymś momencie, kiedy wpisaliśmy pewne równanie, ale
nie uzyskaliśmy odpowiedzi, Geegee powiedział: „Pozwólcie, proszę, że coś wam zaproponuję”.
Kiedy się zgodziliśmy, wpisał równanie o prostych czynnikach, ale odmiennych pierwiastkach. Czy
nadążasz za tokiem moich myśli?
- Mniej więcej.
- No cóż, oznaczało to, że każdemu komputerowi daliśmy do rozwiązania równanie o innych
pierwiastkach. Niemal natychmiast usłyszeliśmy dobiegający z sufitu głos leniańskiego statku:
- Czego sobie życzycie?
Vince zmusił się do skoncentrowania całej uwagi na jej słowach.
- Teoria równań kwadratowych? - zapytał. - Wydawało mi się, że już dawno próbowaliście czegoś
o wiele bardziej skomplikowanego!
- Próbowaliśmy, próbowaliśmy! - przyznała Akorra. -Ale… podejrzewam, że to właśnie Geegee
wpadł na pomysł z trzema równaniami o różnych zestawach pierwiastków. Musiało to coś odblokować
w samych komputerach… a przy okazji stwierdziliśmy, że rzeczywiście umieją się porozumiewać
między sobą bez połączeń elektrycznych. Musimy jeszcze tylko… - Umilkła nagle, iskierki ożywienia
zgasły w jej oczach. - Nie wyglądasz wcale na uradowanego…
Vince uśmiechnął się z przymusem.
- Cieszę się razem z tobą - powiedział. - Chodzi tylko o to, że… niech to diabli! Bardzo się cieszę.
To coś wspaniałego!
Nie miał serca przypominać Nessance, że jej odkrycie jeszcze nie rozwiązuje ich problemu. Nadal
nie mieli dostatecznej ilości energii i byli uwięzieni na Wolamii. Nie chciał psuć jej chwil triumfu
w żadnym wypadku.
Akorra ujęła go za rękę i delikatnie pociągnęła w stronę tunelu.
- Proszę, chodź ze mną - powiedziała. - Martwimy się, że cały czas siedzisz sam w tej jaskini.
Vince roześmiał się może odrobinę zbyt szorstko i nieszczerze.
- Nie martw się, nie rzucę się z tego urwiska - odparł. -Jeszcze jakiś czas nie pozwoli mi na
to choćby po prostu zwykła ciekawość. Chodźmy więc, aleja poprowadzę. Chociaż poświata jest bardzo
słaba, wciąż widzę w niej wszystko całkiem nieźle.
Wyglądało na to, że Gondal zatrudnił Geegee jako pełnoetatowego pomocnika. Obaj siedzieli przy
klawiaturach i wydawali komputerom różne polecenia. Czasami też wypowiadali na głos te same
pytania, a otrzymywane odpowiedzi wpisywali do pamięci innych komputerów. Segmenty leniańskiego
statku wyglądały jak pajęcza sieć, z której sterczały we wszystkie strony przewody i wiązki kabli.
Kiedy Vince podszedł bliżej, Gondal powitał go zdawkowym machnięciem ręki-macki. Potem uniósł
głowę i jakby zwracając się do kogoś niewidzialnego, zapytał:
- Jak to możliwe, że twój gwiezdny statek wylądował właśnie w tej klatce, skoro po upływie tylu
tysiącleci zmianie uległo położenie w kosmosie i Wolamii, i Shanny?
Niemal natychmiast usłyszał w odpowiedzi głos statku:
- Muszę usłyszeć, jak to samo pytanie zadają na głos dwie osoby.
Machając gniewnie mackami, Gondal obrócił obie głowy do Geegee, który siedział i szczerzył zęby
w szerokim uśmiechu.
- Spełnij zachciankę tego przeklętego komputera! - rozkazał.
Geegee powtórzył pytanie Onsjanina. Zaledwie skończył, znów rozległ się generowany przez
komputer głos:
- Na powierzchni każdej planety znajdują się znaczniki służące jako cele w infrakontinuum. Każdy
komputer statku ma wbudowany chronometr, który pozwalana ocenę upływu czasu. Ruchy wybranych
ciał niebieskich w każdej komórce galaktyki mogą zostać wpisane do programu z bazy danych, jaka znaj
duje się w każdym ośrodku transferowym. Interesujące was dane zostały wpisane przez ośrodek Shanny.
Określenie przybliżonego położenia celu podróży nie wymaga przeprowadzenia skomplikowanych
obliczeń, a ostatecznych poprawek trajektorii dokonały automatyczne urządzenia podczas ostatniej fazy
lotu na Wolamię.
Gondal skierował obie głowy w stronę Akorry.
- Ach! - wykrzyknął. - A zatem, tamten krążek-klucz nie zawierał programu umożliwiającego przelot
z Shanny na Wolamię?
- Muszę usłyszeć, jak to samo pytanie…
Onsjanin uniósł macki wysoko nad głowy w geście rozpaczy, ale Geegee już powtarzał jego pytanie.
- Krążek zawierał program ograniczający, żebyście nie mogli polecieć na planetę inną niż Wolamia -
odparł statek. -Podobny do tego krążek mógł zawierać zgodę na lot na inną planetę albo nawet na kilka
równocześnie; mógł także nie mieć żadnych ograniczeń. W tym ostatnim przypadku umożliwiałby tylko
otwarcie włazu statku i start z powierzchni Shanny.
Gondal znów kiwnął głowami w stronę Akorry.
- Czy pojmujesz, o co w tym wszystkim chodzi? - zapytał. - Założę się, że nie musimy rozumieć
do końca nawet podstaw leniańskiej matematyki! Program umożliwiający powrót na Shannę opracują
same komputery, jeżeli tylko zadamy im odpowiednie pytania we właściwy sposób. Nawiasem mówiąc,
wygląda na to, że rozbudziliśmy te idiotyczne komputery do tego stopnia, iż zgadzają się przyjmować
wypowiadane na głos pytania, bez potrzeby posługiwania się klawiaturami! - Uniósł głowę i krzyknął
w stronę sufitu statku: - Czy to prawda?
- Muszę usłyszeć, jak…
W końcu jednak, po mozolnym wypytywaniu przez Gon-dala i Geegee - i jednej krótkiej przerwie,
która nastąpiła, kiedy doprowadzony do rozpaczy Onsjanin zerwał się na wszystkie cztery nogi-macki
i zaczął się kręcić w kółko, jakby postradał zmysły - udało się ustalić kilka rzeczy. Okazało się, że
rzeczywiście komputery ośrodka transferowego Wo-lamii mogą przeprogramować krążek, żeby
umożliwił powrót na Shannę. Statek był zdolny do lotu, ale ani na nim, ani w grocie transferowej nie
było tak wielkiej ilości energii, jakiej wymagało odbycie tej podróży. Komputery oznajmiły także, że
ze sztucznego słońca Wolamii da się z powodzeniem ściągnąć dostateczną ilość energii, aby
uzupełnić ów niedobór.
Vince wysłuchał tej ostatniej wiadomości z ponurą miną. Najwyraźniej spełniające wszelkie życzenia
komputery górnej komnaty mogły dostarczyć potrzebną energię, jeśli tylko poproszono by je o to
we właściwy sposób! Popatrzył na Akorrę, a potem na Geegee.
Nagle uświadomił sobie, że Gondal zadaje następne pytanie:
- Jakie znaczenie może mieć legenda o Wolamii, która przypasze broń i przysposobi się do walki?
Geegee powtórzył i to pytanie.
- Tej informacji nie ma w mojej pamięci - odparł tajemniczy głos z sufitu statku.
Gondal zrobił wściekłą minę, zastanawiał się przez chwilę, po czym zapytał:
- Czy znasz treść całego cytatu?
Tym razem jednak, chociaż ipsisumoedanin powtórzył jego słowa, odpowiedź nie padła natychmiast.
Dopiero po chwili głos powiedział coś, co wprawiło wszystkich w zdumienie:
- Członkowie waszej grupy powtarzali ją kilka razy i fakt ten został zapisany w mojej bazie danych.
Zanim jednak przylecieliście, nic na ten temat nie było mi wiadomo.
Na leniańskim statku zapadła głucha cisza. W końcu oszołomiony Gondal, wciągnąwszy dwukrotnie
do płuc porcje mieszanki z pojemnika na plecach, zapytał:
- Czy to znaczy, że słyszysz wszystko, o czym mówi się w tej sali? I czy… dysponujesz innymi
czujnikami, pozwalającymi ci wiedzieć, co się w niej dzieje?
Geegee powtórzył pytanie poważnym tonem, ale z trudem hamował uśmiech.
- Komputery tego statku automatycznie łączą się z komputerami każdego ośrodka transferowego -
odparł głos. - A zatem mają dostęp do wszystkich czujników danego ośrodka. Jeżeli chodzi o ten,
w którym właśnie się znajduję, umieszczono w nim czujniki optyczne, dźwiękowe, zapachowe
i magnetyczne, a także wykrywacze masy i detektory promieniowania elektromagnetycznego. O każdym
członku waszej grupy zebrano więc wiele informacji pozwalających na skonstruowanie czegoś w rodzaju
elektronicznej makiety. Czujniki rejestrowały wszystko, co robiliście i mówiliście, nie tylko w ich
zasięgu, ale także w zasięgu czujników samego statku.
Gondal wstał z wysiłkiem, po czym, wymachując nad głową rękami-mackami niczym podniecona
ośmiornica, wybiegł ze statku i zaczął krążyć po sali. W końcu kucnął.
- Sss! Dlaczego sami wcześniej na to nie wpadliśmy? -wykrzyknął.
- Na co nie wpadliśmy? - zapytał trochę rozbawiony Vince.
- Że znajdujemy się w trzewiach potwora! - wybuchnął Onsjanin. - Nie, raczej w jego legowisku,
w którym może nas nieustannie obserwować.
Zwinął mackę oddechową i zassał porcję mieszanki, po czym zwrócił głowy ku sklepieniu komnaty.
- Zabierz nas do domu, słyszysz! - rozkazał. - Zrób, co chcesz, tylko sprowadź nas z powrotem
na Shannę! Aha, i zanim wylądujemy, wyrzuć stamtąd tych zapchlonych Chullwejów!
Nie otrzymawszy odpowiedzi, odwrócił się w stronę Gee-gee, który stał obok otwartej klapy włazu.
-Na co czekasz? - burknął groźnie. - Powtórz, co powiedziałem, ty posługujący się włócznią
barbarzyńco!
Geegee zachichotał.
- Odmawiam, partnerze i przyjacielu. Pociągnęłoby to za sobą zbyt wiele konsekwencji, których nie
potrafię ocenić, i przynajmniej jedną, którą uświadamiam sobie aż za dobrze. Nie, musimy wymyślić
inny sposób niż okradanie słońca Wolamii. Proponuję, żebyśmy nadal przesłuchiwali ten komputer. Być
może, kiedy ostatnio zawitali tu Lenianie, któryś wygadał się niechcący, iż gdzieś na planecie kryją się
złoża rozszczepialnego materiału.
Vince odwrócił się i z mieszanymi uczuciami wyszedł z komnaty.
Przesiedział blisko godzinę samotnie w jaskini, wpatrując się w pustynię. W pewnym momencie
przyłączył się do niego Gondal. Wyglądało na to, że limit tego, co mogły znieść nerwy onsjańskiego
pirata już się wyczerpał.
- Sss! Chyba nie powinno mnie dziwić, że czasami komputery zachowują się jak idioci - powiedział.
- Mimo to, kiedy pierwszy raz wyciągnęliśmy odpowiedź z czegoś, co - jak uświadamiam sobie dopiero
teraz - jest monstrualną siecią wywiadowczą, miałem nadzieję…
Vince spojrzał apatycznie na Onsjanina.
- Chyba nie sądzisz, że komputery tamtej komnaty zdołałyby wskazać drogę na Shannę? - zapytał
w końcu. - Prawda? - Cofnął się nieco, kiedy Gondal wysunął nagle obie głowy w jego stronę. - Uhm…
mam nadzieję, że już wiesz, iż wszyscy pozostali postanowili, że nie będą usiłowali ocalić życia za cenę
śmierci Wolamii.
Zniecierpliwiony Gondal zamachał wszystkimi rękami—mackami.
- Och, wcale nie to jest powodem mojej złości. Chociaż jestem piratem, ja także nie poświęciłbym
całej planety dla egoistycznego celu. Nie mogę tylko znieść tego nonsensu, który tak bardzo upodobały
sobie tutejsze komputery!
Vince uśmiechnął się mimo woli.
- Chodzi ci o to, że nie zgadzają się udzielać odpowiedzi, dopóki tego samego pytania nie zadadzą
dwie osoby? - zapytał. - Czy nie uważasz, że to po prostu elementarny środek bezpieczeństwa,
przewidziany przez ich konstruktorów?
Gondal zassał z pojemnika na plecach następną porcję mieszanki do oddychania.
- Nie o to mi chodzi - burknął. - Najbardziej złości mnie rola, jaką w ty m wszystkim odgrywa nasz
przyjaciel Geegee. Ponieważ brał udział w absurdalnie prostym pierwszym doświadczeniu, które
zakończyło się powodzeniem, komputer przyzwyczaił się do niego, podobnie jak małe węgorze uznają
za zastępczą matkę pierwszy obiekt, jaki zobaczą. Teraz więc, ilekroć chcę się poradzić tego
elektronicznego matołka, muszę szukać naszego dzikusa, żeby powtarzał każde moje pytanie. Pewnego
razu poprosiłem Akorrę, żeby go zastąpiła, ale komputer zupełnie ją zignorował!
Vince wybuchnął głośnym śmiechem.
- Cóż w tym złego? Jeżeli będziesz rozsądny, Geegee nie odmówi ci swojej pomocy. Skoro
potrzebne jest tylko brzmienie jego głosu…
Gondal zasyczał gniewnie.
- A także masa i kształt jego ciała i chyba tylko niebiosa wiedzą, co jeszcze!
-Nawet jeżeli tak jest, nie stanowi to chyba żadnego problemu, prawda?
- Może i nie. Irytuje mnie jednak, że jestem uzależniony od prymitywnej istoty, którą musiano
najpierw nauczyć nie tylko elementarnych podstaw zwykłej algebry, ale także posługiwania się ręczną
bronią. Załóżmy, że Akorra i ja chcielibyśmy przeprowadzić jakieś doświadczenie, aby wydobyć
coś więcej z czujnie strzeżonej skarbnicy wiedzy tego komputera. Czy naprawdę za każdym razem
musielibyśmy poświęcać ileś tam czasu, żeby wyjaśniać wszystko Geegee, a potem nakłaniać go do
współpracy? Sss! - Gondal urwał i z posępną miną spojrzał na Vince’a. - Wygląda na to, że
te przeklęte komputery mają więcej ograniczeń i zabezpieczeń niż informacji zgromadzonych w bazach
danych! Jedno z nich, na przykład, nie zezwala im na udzielanie niektórych informacji, dopóki pytająca
osoba nie udowodni, że wie coś na ten temat. Na niebiosa! Gdybyśmy więcej wiedzieli, w ogóle nie
zadawalibyśmy żadnych pytań!
Vince westchnął.
- Czego właściwie chcecie się teraz od nich dowiedzieć? - zapytał.
- Sss! - parsknął Onsjanin. - Przede wszystkim, gdzie są ukryte zasoby energii i paliwa. Chcemy też
wiedzieć, co oznacza powiedzenie z tej legendy, że Wolamia przypasze broń i przysposobi się do walki.
Przypuszczam, że odpowiedź na to pytanie, Vinsie Kul Lo, może pomóc nam w rozwiązaniu naszego
problemu. Gdybyśmy zdołali, na przykład, pobudzić na nowo do życia wojenne machiny, które mogą się
kryć głęboko pod powierzchnią tej planety, może znaleźlibyśmy w ich zasobnikach dostateczne ilości
energii i paliwa, żeby odlecieć stąd i powrócić na Shannę. Kto wie, może nawet zdołalibyśmy powrócić
tam uzbrojeni i rozprawilibyśmy się z zawszonymi Chullwej ami? - Przerwał na moment. - Na razie
wydobyliśmy z komputerów tylko jedną pożyteczną informację. Oznajmiły nam, że gdybyśmy tylko
dysponowali odpowiednim sprzętem, istnieją środki, które pozwolą na przetransportowanie go do klatek
przygotowanych do takiego transferu. I odwrotnie, gdybyśmy bardzo tego chcieli, można byłoby wydać
statkowi rozkaz wylądowania na otwartej przestrzeni.
Zaczerpnął porcję gazu.
-Niech diabli porwą tę przeklętą mieszaninę! - wybuchnął. - Wygląda na to, że dodałem do niej zbyt
mało amoniaku… Powiedz mi, jak miewają się twoje oczy?
Vince odwrócił głowę, żeby nie patrzeć na Onsjanina.
- Nie najlepiej - odparł. - Bolą mnie. Nie bardzo, ale nieustannie, a kiedy nimi szybko poruszam,
tracę ostrość spojrzenia i jakiś czas nie mogę jej odzyskać. Ale cieszyłbym się, gdyby mogły pozostać
w takim stanie, jak są obecnie i… Posłuchaj ! Ktoś nadchodzi tunelem!
Kilka sekund później z mrocznego otworu wyłonił się Geegee w towarzystwie jednego wojownika.
Podszedł do Vince’a i Gondala, stanął przed nimi i przez chwilę patrzył na obu w milczeniu.
- Wpadłem na pewien pomysł, partnerzy i przyjaciele -oznajmił w końcu z dumą. - Najpierw jednak
pragnąłbym omówić go z Shontemurem. Mam nadzieję, że uda się nam powrócić, nim zapadnie noc.
Gondal ponuro machnął mackami. Vince przyglądał się, jak obaj ipsisumoedanie wychodzą z jaskini
i znikają.
Onsjanin wstał niezgrabnie i zaczął się nerwowo przechadzać po jaskini.
- Masz teraz najlepszy przykład tego, o czym ci mówiłem
- burknął ze złością - Co by się stało, gdybym właśnie teraz wpadł na jakiś pomysł? Żeby cokolwiek
wyciągnąć z tych komputerów, musiałbym najpierw zaczekać na jego powrót.
- Obrócił niepewnie obie wężowe głowy w stronę wylotu tunelu, ale po chwili znów skierował
spojrzenie na Cullowa.
- Prawdę mówiąc, nie bardzo lubię przebywać w tamtej komnacie - wyznał cicho. - Czy zamierzałeś
pozostać jeszcze jakiś czas w jaskini? Jeżeli tak, chyba nie będziesz miał nic przeciwko temu, że
dotrzymam ci towarzystwa?
Vince pokręcił głową.
- Chciałbym zaczekać tu, aż zapadnie noc, żeby przekonać się, czy nie osłabła moja zdolność
widzenia w ciemności
- powiedział. - Nie, żeby to robiło jakąś różnicę, ale…
Gondal zwrócił ku niemu obie głowy.
- Jest mi naprawdę bardzo przykro, Vinsie Kul Lo, że postawiłem cię w tak kłopotliwej sytuacji.
Rozumiesz jednak, że stawka w tej grze, jak to rozumiałem, była niewiarygodnie wysoka, a ja…
Zniecierpliwiony Vince wzruszył ramionami.
- Kiedy cię pierwszy raz zobaczyłem, czułem się o wiele gorzej niż teraz - powiedział. - Nie mam
więc powodów do narzekania.
- Sss! To szlachetnie z twojej strony. Nie chciałbym jednak, żebyś tak szybko stracił nadzieję. -
Przebierając rękami—mackami, Gondal zaczął odpinać przytroczoną do torsu ogromną manierkę. -
Zastanawiam się, czy nie mógłbym cię prosić o drobną przysługę. Może zechciałbyś polać wodą tylną
część moich pleców? Jest tam pewne miejsce, którego nie mogę dosięgnąć…
Vince wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.
- Jasne - odparł.
Podniósł się i sięgnął po manierkę. Kiedy zmoczył plecy Gondala, Onsjanin sięgnął ręką-macką
po słuchawkę telefonu i gniewnie zasyczał. Odpowiedział mu jeden z ipsisumoedańskich wojowników.
- Czy u was wszystko w porządku? - zapytał Gondal.
- Tak, o wielomacki. Akorra pewien czas drzemała, ale teraz bada jakiś leniański artefakt.
- Dziękuję. - Gondal odłożył słuchawkę i spoglądając na Cullowa, wykonał gest podobny
do wzruszenia ramionami.
Czas dłużył się coraz bardziej. Gondal i Vince siedzieli w milczeniu w jaskini, z rzadka tylko
wymieniając jakieś uwagi. Wyglądało na to, że żaden nie spieszy się z powrotem do komnaty
transferowej. Zapadł zmierzch, a potem zaczęło się ściemniać. W pewnej chwili pirat, jakby czymś
zaniepokojony, poruszył się nerwowo.
- Mam nadzieję, że Geegee nie wplątał się w żadną awanturę - odezwał się półgłosem. - Nie tylko
nie mogę się teraz bez niego obejść, ale nawet polubiłem naszego glistouchego towarzysza. Myślę, że
jeszcze jakiś czas zaczekam tu na niego.
Obaj więc byli w jaskini w momencie, kiedy nagle wydarzyło się coś niepojętego.
22
S
ztuczne słońce Wolamii zdążyło dawno zniknąć za linią horyzontu, ale na niebie wciąż jeszcze
widać było purpurowe zorze na tyle jasne, że rzucały sporo blasku na pustynię i pozwalały dostrzec
nieliczne gwiazdy na mroczniejącym niebie.
Naraz jednak, tak niespodziewanie, jakby zatrzasnęły się kosmiczne wrota, zapadła nieprzenikniona
ciemność.
Nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, Vince zerwał się na równe nogi i chyba odruchowo namacał
ścianę jaskini. Usłyszał pełen zdumienia syk Gondala, a kilka sekund później przerażony pisk
zapóźnionego ptaka, który zapewne szukał gniazda na stromym zboczu góry. W niesamowitej ciszy, jak
zapadła potem, rozległy się tysiące ledwo słyszalnych trwożnych pisków drobnych stworzeń. Być może
jednak Vince’owi wydawało się tylko, że je słyszy.
Stopniowo jego oczy przyzwyczaiły się do ciemności. Dopiero wtedy Vince spojrzał na gwiazdy.
Wydały mu się rozmazane. Wcale się tym nie zdziwił. Zamrugał, żeby pozbyć się wilgoci z oczu, i w
końcu odzyskał przynajmniej częściowo ostrość spojrzenia, zobaczył pustynię oświetloną
znajomym, chociaż słabym srebrzystym blaskiem.
W oddali ujrzał jednak coś, czego przedtem nigdy tam nie widział.
Zachłysnął się powietrzem i wytężył wzrok. To coś, podobne do kopulasto wypiętrzonego
płaskowyżu musiało się znajdować mniej więcej dziesięć kilometrów od podnóża góry. Miało średnicę
około siedmiuset metrów, Vince widział jednak, że ciągle się powiększało, nie stawało się jednak
coraz wyższe (podobne do kopuły wypiętrzenie miało ciągle tę samą wysokość i pozostawało mniej
więcej w tym samym miejscu), ale… rozszerzało się na boki! Zauważył także, że boczne krawędzie
kłębią się, jakby się wahając, by w następnej sekundzie ruszyć jeszcze dalej, zupełnie jakby…
Dopiero wtedy uświadomił sobie, że pełny niedowierzania i trwogi szept, jaki słyszy od pewnego
czasu, wydobywa się spomiędzy jego warg. Poruszając się jak pijany, wyszedł z jaskini i spojrzał
w górę, gotów wspiąć się na szczyt góry niczym przerażony robak.
W końcu jednak opanował się i spojrzał w głąb jaskini.
- Gondalu! - krzyknął. - Telefon! Gdzie jest…
Macając po omacku, potknął się o którąś mackę-nogę przerażonego Onsjanina. Usłyszał pełen
trwogi syk, ale w końcu odnalazł słuchawkę.
- Akorro! - zawołał. - Czy ktoś mnie słyszy? Wzywam wszystkich, którzy są w grocie! Wynoście się
stamtąd, i to jak najszybciej! Wydarzyło się coś… nieprawdopodobnego. Pustynię zaczyna zalewać
ocean! Wody wracają na swoje miejsce! Widzę coś, co wygląda jak gigantyczny strumień. Nigdy nie
uwierzylibyście…
W następnej sekundzie, równie niespodziewanie jak przedtem zniknęły, wieczorne zorze znów się
pojawiły na purpurowym niebie. Vince poczuł, że wokół jego ramienia owija się macka Gondala.
- Na wszystkie przestworza, Vinsie Kul Lo! - wykrzyknął Onsjanin. - Czy widzisz… na wszystkie
niebiosa!
Spójrz tylko! - Macka cofnęła się. - Muszę powrócić do komnaty, i…
Vince przełknął ślinę i dopiero wtedy odzyskał głos.
- Uspokój się - powiedział. - Nawet tak wielki strumień nie zdoła natychmiast zatopić całej
powierzchni planety. Znajdujemy się całkiem wysoko i może nic nam się nie stanie, musimy jednak jak
najszybciej sprowadzić tu pozostałych. Nie wiemy, czy ocean nie zatopi wylotu tej jaskini.
Spoglądając przez czerwonawą błonkę pulsującej krwi, oszołomiony Vince wpatrywał się
w monstrualny potok. Usłyszał, że Gondal coś krzyczy do telefonu, i ledwo dosłyszalną odpowiedź:
Akorrai ipsisumoedanie obiecali się pospieszyć.
Dopiero w tej chwili do zbocza góry dotarło czoło fali dźwiękowej. Rozległ się łoskot jakby tysięcy
wodospadów albo silników tysięcy odrzutowych bombowców. Vince uzmysłowił sobie, że spływa
potem, i grzbietem dłoni otarł czoło nad oczami. Stał bez ruchu obok Gondala i jak zahipnotyzowany
spoglądał na to, co się działo w oddali.
Na jego oczach zmieniał się znajomy krajobraz pustyni. Spienione czoło oceanu zbliżało się
niewiarygodnie szybko. Z każdą chwilą zalany obszar się powiększał, co mogłoby świadczyć, że
głębokość właściwie się nie zmienia. Mimo to woda zatopiła głęboki kanion i niczym mokra gąbka
zmazała z powierzchni pustyni podobną do kredowej linii kreskę drzew i zarośli.
Tymczasem fontanna tryskająca pośrodku zalewu wcale się nie zmniejszała.
Nie bardzo wiedząc, co robić, Gondal wpatrywał się jak urzeczony w to, co dzieje się na pustyni.
Wyciągnął obie głowy w taki sposób, że każda znajdowała się po innej stronie głowy Vince’a.
- Spójrz tam - odezwał się w pewnej chwili, pokazując kierunek wyciągniętą macką-ręką. - Fala
niesie chyba jakiś przedmiot. Czy to… na wszystkie niebiosa! To jakiś gwiezdny statek, miotany
na falach niczym zabawka. A tam… i tam… widzę inne! Na przestworza, Kul Lo! Chcieliśmy, żeby
z łona
Wolamii wyłoniły się wojenne machiny, pojawiły się jednak gwiezdne statki… całe flotylle
gwiezdnych statków! Wszystkie opuszczone, wszystkie stare jak sam wszechświat! Wisie! Tamta
legenda… Lampa Wolamii naprawdę na kilka minut zgasła, a my oglądamy tego rezultaty. Jakim
cudem… Kto…
Vince zmełł w ustach jakieś przekleństwo.
- Czy jeszcze tego nie pojmujesz? - zapytał. - To sprawka Geegee. Właśnie na ten temat pragnął
porozmawiać z Shontemurem. Nie wiem tylko, czy w ogóle zadał sobie trud, żeby z nim porozmawiać.
Geegee wyłączył sztuczne słońce Wolamii. To wszystko jego dzieło!
Gondal cofnął raptownie obie głowy.
- Sss! - wykrzyknął. - To znaczy… Sss! Vinsie Kul Lo, prawdopodobnie pomogły mu w tym
komputery z górnej komnaty. Geegee z pewnością odkrył, jak zmusić je do posłuszeństwa! Co za
niewdzięcznik! Co za zdradziecki, podstępny dzikus!
Vince roześmiał się chrapliwie.
- Och, daj spokój, Gondalu - powiedział. - Czy nie zrobił dokładnie tego, o czym wszyscy
marzyliśmy? Czyż nie trafił od razu w sedno naszego problemu? Zakładam, że nie wydarzyło się żadne
nieszczęście - prawdopodobieństwo oceniam na jeden do tysiąca - i jestem pewien, że daleko
na zachodzie lampa Wolamii świeci równie jaskrawym blaskiem jak poprzednio. Geegee nie poważyłby
się na żadne ryzyko, upewnił się wcześniej, że nie grożą żadne poważne skutki. Jeżeli nakłonił
komputery do współpracy…
Przez chwilę słuchał, jak Gondal zasysa porcję mieszanki do oddychania. W końcu Onsjanin
oderwał z donośnym cmoknięciem koniec macki oddechowej od otworu pojemnika.
- Sss-sss-sss! Och, sss-sss-sss! Masz rację, Vinsie Kul Lo! - wykrzyknął. - Jacyż z nas dumie
o móżdżkach jak u węgorzy! Oczywiście! W legendzie nie było mowy o tym, że lampa Wolamii musi
pozostać zgaszona. Och, sss-sss-sss!
Uspokoił się dopiero po dłuższej chwili.
- Ale co teraz, dwunożna istoto? - zapytał. - Czy niedługo wylądują tu Lenianie? Może wy płyną
z tego diabelskiego otworu, przez który wciąż jeszcze tryska woda? A może przyleci tu ktoś inny albo
coś innego, nie Lenianie, żeby przekonać się, kto ośmiela się bawić lampą Wolamii?
Vince prawie go nie słyszał. Wpatrywał się w czoło bardzo szybko zbliżającej się fali powodzi.
Musiał przekrzykiwać jej głośny szum zmieszany z dobiegającym z oddali grzmotem tryskającego
strumienia.
- Gondalu! Gondalu! Niektóre z tych wraków to gwiezdne statki Chullwejów! A raczej… nie,
dostrzegam drobne różnice, ale zasadnicza konstrukcja jest prawie taka sama.
- Sss! - żachnął się Onsjanin. - Czy to cię dziwi, Vinsie Kul Lo? Z pewnością Lenianie zmagali się
z prapraprzodka-mi współczesnych Chullwejów. Jestem pewien, że te zapchlone wory, które wylądowały
na powierzchni Shanny, są ich zdegenerowanymi potomkami… Widzimy teraz, dwunożna istoto, szczątki
pozostałe po stoczonej kiedyś w przestworzach tytanicznej bitwie. Nie mam jednak pojęcia, jakim
cudem te szczątki przeleżały tyle tysiącleci pod dnem skradzionego oceanu Wolamii, bo czyż to nie
prastare morze wraca teraz na swoje miejsce? Na samą myśl o tym zaczynam tracić zmysły!
W końcu najniższe trzysta metrów urwiska zniknęło pod powierzchnią spienionych mętnych fal.
Ocean stal się na tyle głęboki, że trochę ucichł grzmot odległego strumienia, chociaż woda wciąż jeszcze
tryskała z niewidocznego otworu. Wciąż jeszcze widniało w tamtym miejscu kopulaste wybrzuszenie
o wysokości dwustu metrów, ale ciśnienie musiało być mniejsze, gdyż teraz woda wypływała o wiele
wolniej. Słońce Wolamii, jak zawsze oślepiająco jaskrawe i gorące, nie przestawało prażyć powierzchni
planety, jakby podjęło bezsensowny wysiłek wysuszenia nieproszonych mas wodnych. Na wschodzie
zaczynały się tworzyć pierwsze kłębiaste chmury.
Wszyscy uczestnicy wyprawy, z wyjątkiem Geegee i jednego ipsisumoedańskiego wojownika, którzy
wciąż jeszcze nie wrócili, stłoczyli się w jaskini. W pewnej chwili Gondal obrócił obie wężowe głowy
w stronę Akorry.
- Czy przypadkiem nie mamy, proszę pani, żadnych przyrządów, z których dałoby się sklecić coś
do pomiaru natężenia promieniowania? - zapytał. - Nie mogę się doczekać, kiedy zbadam wnętrza
choćby niektórych wraków tych gwiezdnych statków, nie chciałbym jednak, przynajmniej na tym
etapie naszej wyprawy, zanurzyć się ani pływać w śmiercionośnej wodzie!
Oszołomiona Nessanka wymruczała coś, co można byłoby uznać za potwierdzenie.
- Czy przypadkiem nie jesteś zbytnim optymistą? - zapytał Vince Gondala. -Nawet jeżeli
na pokładzie jakiegoś wraku pozostało paliwo, rozszczepialne materiały albo coś w tym rodzaju,
najprawdopodobniej i tak nie zdołamy ich wydobyć. Wraki spoczywają na dnie oceanu, a jego
głębokość w najpłytszym miejscu sięga co najmniej sześciuset metrów. Nie zapominaj, że nie zabraliśmy
ani jednej lodzi podwodnej.
- Sss! - zachichotał Onsjanin. - To ty chyba o czymś zapominasz, przyjacielu Vinsie.
W przeciwieństwie do pozostałych uczestników wyprawy, którzy mogą czuć lęk przed wodą, jestem
stworzeniem ziemnowodnym i czuję się w niej jak przysłowiowa ryba. Możliwe, że Geegee okazał się
spośród nas najmądrzejszy, i mam nadziej ę, że zasługuj e na miano prawdziwego bohatera, a nie
męczennika, jednak tylko ja zdołam się dostać na pokład zatopionego wraku. Oczywiście, nie mogę
zanurkować od razu na głębokość sześciuset metrów, ale po pewnym czasie będę w stanie dotrzeć
jeszcze głębiej. Może nawet zdołam zaczopować otwór, przez który nadal tryska woda, jeśli nie znajduje
się głębiej niż tysiąc metrów!
Vince’a zaczęła naraz ogarniać apatia. Ból w oczach, który odczuwał teraz ciągle, mimo że nie był
zbyt silny, dokuczał mu nieznośnie.
-1 co z tego, nawet gdyby udało się nam znaleźć zasoby paliwa albo rozszczepialnych materiałów? -
zapytał. - Prawdopodobnie Chullwejowie nadal roją się w tamtej komnacie na Shannie jak mrówki. Jak
myślisz, co powinniśmy zrobić, kiedy tam wylądujemy? Kazać się wynieść wszystkim draniom, tylko
dlatego, że powrócili dobrzy goście?
- Sss! - zachichotał Onsjanin. - Zastanawiam się, czy nie moglibyśmy się uciec do podstępu.
A przede wszystkim myślę o tym, jak sprawić, by Chullwejowie uwierzyli, że na Shannie naprawdę
wylądowali dobrzy goście, jak ich określiłeś. Sam powiedziałeś, że wiele podobnych do hantli statków
wygląda, jakby zaprojektowali je Chullwejowie. Uważam za prawdopodobne, że przynajmniej niektóre
dałoby się wyremontować. Czy nie wydaje ci się możliwe, że gdyby w tamtej komnacie pojawił się
niezwykły przedmiot wyglądający podobnie, ale trochę inaczej niż współczesny gwiezdny
statek Chullwej ów, te worki pcheł mogłyby przynajmniej na chwilę skamienieć z osłupienia?
23
D
opiero znacznie później Cullow uświadomił sobie, że przez następne kilka godzin znajdował się
w swojego rodzaju transie. Wydarzenia następowały jedno po drugim tak szybko, że tylko z trudem
nadążał je rejestrować.
Wszyscy oniemieli, kiedy się okazało, że Geegee może teraz wydawać rozkazy komputerom sam,
nie korzystając z pomocy Gondala ani kogokolwiek innego. Onsjanin doszedł do wniosku, że Geegee
jest jedyną osobą, która umiała poradzić sobie z komputerami zarówno dolnej, jak i górnej
komnaty. Akorra, która najwyraźniej ufała ipsisumoedaninowi bez zastrzeżeń, była raczej rozbawiona niż
rozdrażniona. Sam Geegee zachowywał się wyjątkowo taktownie. Był chyba bardziej niż kiedykolwiek
potulny, a nawet skłonny do współpracy. Sprawiał wrażenie trochę speszonego wszystkim, co udało
mu się osiągnąć.
Pewnego dnia dolną komnatę ponownie odwiedził Shontemur. Oznajmił, że w wyniku
niespodziewanego potopu nie ucierpiał ani jeden Obserwator, żaden spośród mieszkańców jego wioski
i w ogóle żaden tubylec. Kiedy zgodził się na krótkotrwale wyłączenie sztucznego słońca Wolamii
(po zapoznaniu się z wynikami komputerowych symulacji), polecił zespołom Obserwatorów opuścić
posterunki i wrócić do domów, mimo że na miejsce zwolnionych nie przysłał zmienników.
Następny przełom osiągnięto, kiedy Akorra, Gondal i Gee-gee nakłonili komputery
do przetransportowania leniańskiego statku na otwartą przestrzeń, żeby mógł służyć jako dźwig
do podnoszenia wszystkiego, co Onsjanin zdołałby odnaleźć na dnie oceanu. Okazało się, że otwór,
przez który nie przestawał przepływać strumień wody, jest tylko czymś w rodzaju wrót i wcale nie
wiedzie do głęboko ukrytych trzewi Wolamii. Zaledwie kilkanaście metrów pod czymś, co kiedyś
było powierzchnią pustyni, znajdowała się niepojęta płaszczyzna transferowa, która musiała się łączyć
z jakąś niewiarygodnie odległą planetą. Kiedy leniański statek unosił się nocą nad strumieniem, Vince
widział dobrze znaną purpurowo-niebieską poświatę.
Zastanawiał się, czy tamta inna planeta, w tak dziwaczny sposób sprzężona z Wolamią, może być
zamieszkana. Upewnił się, że z wodą nie wypływają ryby, morskie zwierzęta ani nawet szkielety czy
organiczne odpadki. Wszystko wskazywało, że przez otwór wydostają się tylko poznaczone
śladami strzałów szczątki, pozostałe po zakończeniu tytanicznej gwiezdnej bitwy. W niektórych wrakach
wciąż jeszcze tkwiły szkielety członków załóg. Vince zastanawiał się, jak to było możliwe. Czyżby
wypływały przez podobny otwór, który z pewnością pojawił się nagle na innej planecie w dnie
tamtejszego morza albo oceanu?
Skądkolwiek się pojawiały, było ich całkiem sporo. Najważniejsze jednak, że nie wszystkie wraki
wyglądały na poważnie uszkodzone!
Pracując przez kilka dni z rzędu, Gondal posłał na powierzchnię prawie dwadzieścia niewielkich
kadłubów. Okazało się, że wszystkie są próżnioszczelne, więc wystarczyło, że Onsjanin umieścił
w każdym butle ze sprężonym powietrzem i posługując się zdalnym sterownikiem, otworzył zawory.
Dzięki temu nie musiał nakłaniać tubylców do ścinania wielu drzew i wykorzystywania ich pni
w charakterze pontonów.
Wyglądało na to, że Gondalowi nie zaszkodziło długie przebywanie pod wodą. Na docieranie do dna
poświęcał zazwyczaj mniej więcej godzinę. Pozostawał tam cały dzień, wydając polecenia wojownikom
Geegee, którzy spuszczali na linach wszystko, co było mu potrzebne, i dopiero pod koniec dnia
wynurzał się - tym razem trochę szybciej - na powierzchnię. Najwyraźniej istoty jego rasy nie cierpiały
na dolegliwość, zwaną chorobą kesonową, która powodowała kalectwo, a nierzadko i śmierć wielu ludzi.
Stan oczu Vince’a pogarszał się powoli, ale nieustannie, na tym etapie odczuwał on jednak nie ból,
ale odrętwienie. Wciąż jeszcze pogrążony był w apatii, kiedy na powierzchnię wynurzył się niewielki
statek o kształcie hantli, podobny do jednostek Chullwejów, które widział w kosmoporcie Shanny.
Zanim jednak zdołał odzyskać ostrość spojrzenia, jednostka wzniosła się w powietrze! Wszyscy
otworzyli usta ze zdumienia. Statek osiągnął wysokość trzystu metrów, zatoczył kolo i wylądował
na powierzchni wody.
Vince zdał sobie naraz sprawę, że obok niego stoi Geegee. Ipsisumoedanin bez słowa wcisnął
mu leniański odpowiednik karabinu rozrywającego. Czując w żołądku nieznośny ciężar, Cullow spojrzał
na nieprzyjacielski statek i mocniej ścisnął karabin. Zastanawiał się, czy na pokładzie mogą znajdować
się żywe istoty, czy też może ruchami przybysza kieruj ą sędziwe komputery.
W następnej sekundzie zaczął się powoli otwierać właz gwiezdnego statku, z pewnością sterowany
przez prastary serwomechanizm. Po jakiejś minucie z wnętrza wygramolił się podobny do ogromnej
ośmiornicy Gondal.
- Sss-sss-sss! - zasyczał radośnie. Vince usłyszał jego śmiech z głośnika radioodbiornika. - Jak wam
się to podoba, przyjaciele? Czy nie uważacie, że w dostatecznym stopniu opanowałem trudną sztukę
pilotowania nieznanego statku?
Vince westchnął z wyraźną ulgą i rozluźnił napięte mięśnie. Usłyszał dobiegający zza pleców
basowy chichot Gee-gee.
Nastąpił teraz okres gorączkowej pracy. Przede wszystkim należało nakłonić leniańskie komputery,
żeby dokonały transferu do wielkiej komnaty niektórych prastarych artefaktów. Jeden z nich - podobny
do hantli gwiezdny statek -spoczął najpierw w transferowej klatce, a później zmaterializował się jakby
dzięki czarom w płytkiej kołysce, która czekała tysiące lat na ponowne użycie. Akorra, otoczona przez
więcej przedmiotów, niż mogłaby spisać, nie mówiąc już o ich zbadaniu, sprawiała wrażenie nie mniej
oszołomionej niż Vince.
Kiedy Gondal doszedł do przekonania, że nie wydobędzie już z dna oceanu niczego ciekawego,
przeniósł się znów do dolnej sali. Nerwowo zasysając raz po raz porcje mieszanki oddechowej, wspinał
się na kadłuby odzyskanych wraków statków i wciskał wężowe głowy w otwory, z których wciąż jeszcze
wypływała morska woda. Nieustannie rzucał nowe pomysły, a czasami dźwigał albo ciągnął różne
urządzenia. W końcu skoncentrował swoją uwagę na podobnym do han-tli gwiezdnym statku,
spoczywającym nieruchomo w transferowej klatce.
Mrok komnaty rozjaśniały raz po raz to słabszym, to silniejszym blaskiem błyski palników, spawarek
i zgrzewarek. Posługiwali się nimi przynaglani niecierpliwie przez Gondala ipsisumoedanie, którzy
uważali je chyba za coś w rodzaju egzotycznych zabawek. Kiedy Vince nie musiał pomagać, wolał
przebywać w jaskini - zmienne natężenie światła drażniło jego oczy.
Akorra nie miała tyle pracy, co Gondal i co pewien czas informowała Ziemianina o bieżących
postępach.
- Komputery powiedziały, że leniański statek, który sprowadził nas na Wolamię, potrafi wykorzystać
rozszczepialne materiały znalezione przez nas w zasobnikach wraków gwiezdnych statków - oznajmiła
któregoś dnia. - Zdoła także przekształcić je w rodzaj energii wykorzystywany przez jego konstruktorów.
Jeśli jednak chcemy przetransportować na gwiazdolot te materiały, musimy zaprojektować i wykonać
specjalne automaty. A jeżeli pragniemy powrócić na Shannę na pokładzie podobnego do hantli statku,
musimy go poddać gruntownym przeróbkom. Jestem gotowa przysiąc, że Gondal jest genialnym
mechanikiem, uważam jednak, że kierując pracą Geegee i jego wojowników, powinien im okazywać
więcej wyrozumiałości i cierpliwości.
Nie chcąc sprawiać zawodu swoim towarzyszom, Vince próbował okazywać przynajmniej trochę
zainteresowania tym, co robili.
- Zastanawiam się, jakim cudem taki prastary wrak zdoła odnaleźć Shannę, nie uciekając się
do pomocy leniańskich komputerów - powiedział. - Nie wiem także, czy zdołamy umieścić w jego
zasobnikach wystarczająco dużo energii, żeby wystarczyło na całą drogę powrotną.
- To jeden z naszych największych problemów - przyznała Nessanka. - Gdybyśmy chcieli umieścić
tam zasobniki energii podobne do tych, jakie instalowali na pokładach swoich statków Lenianie,
musielibyśmy przekształcić energię w coś podobnego do sztucznego metalu. Obawiam się, że
to przekracza możliwości urządzeń, jakimi w tej chwili dysponujemy. Na razie Gondal instaluje zbiorniki
paliwa wewnątrz chullwejskiego statku. Potem umieścimy na pokładzie zabrane z pokładu leniańskiego
statku urządzenia, zdolne do przekształcenia paliwa w rodzaj energii, którą dałoby się wykorzystać.
Naturalnie, musimy także wyciąć jeden leniański komputer i przenieść go na pokład statku w kształcie
hantli. -Zamrugała, co oznaczało, że się uśmiecha. - Nie wiem tylko, czy kiedy wszystko już tam
umieścimy, pozostanie choćby trochę miejsca dla pasażerów.
Vince westchnął. Z największym trudem starał się ukryć, że uważa cały ten plan za absurdalny
i nierealny.
- Czy Gondal i ty sama - jesteście przecież fizykami -naprawdę uważacie, że leniańskie komputery
i urządzenia mogą wydawać polecenia zupełnie innemu systemowi napędowemu? - zapytał. - Samo
namierzenie docelowego ośrodka transferowego z takiej odległości jest równie prawdopodobne, jak
trafienie owada w locie kulą, która musi przelecieć wiele setek kilometrów.
- Prawdę mówiąc, nasze zadanie jest o wiele trudniejsze - oznajmiła Akorra, jeszcze szybciej
mrugając powiekami. -Tyle że system napędowy statku Chullwejów wcale nie tak bardzo różni się
od tego, jaki zainstalowali Lenianie na pokładzie swojego statku. Porównując oba, uznałabym
chullwejski za wcześniejszy i przestarzały. Podejrzewam, że przed tysiącami lat wrogowie Lenian
i prapraprzodkowie współczesnych Chullwejów stanowili rasę, która osiągnęła niezbyt wysoki stopień
rozwoju technicznego, a która utrzymywała jakiś kontakt z Lenianami. Zapewne potajemnie korzystali z
osiągnięć ich techniki, co pozwoliło im przygotować się do późniejszej wojny. Z niektórych fragmentów
leniańskiej historii, które zachowały się do dziś, wynika zresztą, że podobno rzeczywiście tak było.
Vince odruchowo potarł odrętwiałe oczy.
- Rozumiem - powiedział. Wpatrzył się w szarą i wzburzoną tego dnia powierzchnię oceanu.
Wszystko wskazywało, że Wolamia wciąż jeszcze nie może się dostosować do zmiany klimatu. - Gondal
powiedział mi, że bardzo chciałby, abyś pozostała tu w towarzystwie przynajmniej kilku ipsisumoedan -
podjął po chwili. - Czy rozmawiałaś już z nim na ten temat, a jeżeli tak, co postanowiłaś?
Akorra zwlekała chwilę z odpowiedzią.
- Zgodziłam się, chociaż nie jestem tym zachwycona -powiedziała wreszcie. - A co ty o tym sądzisz,
Vinsie?
- Chyba byłoby lepiej, gdybyś tu pozostała - odrzekł Cullow. - Jeżeli polecisz z nami i przydarzy się
jakieś nieszczęście, wszyscy zginiemy; jeżeli natomiast tu zostaniesz, możesz nadal badać leniańskie
artefakty. Ipsisumoedanie zostaną dobrymi mechanikami, jeżeli tylko trochę się poduczą. Z pewnością
pomogą ci także ziomkowie Shontemura.
Nessanka zamrugała dwukrotnie na znak potwierdzenia.
- Gondal odwołał się do takich samych argumentów. Sądzę jednak, że jeżeli tu zostanę, oszaleję.
-Naturalnie, przylecimy po ciebie. A jeżeli nie my, z pewnością uczyni to ktoś inny.
Akorra zamrugała, jakby znów się uśmiechała.
- Jeżeli nikt was nie zabije ani na zawsze nie zaginiecie w pustce przestworzy.
- Nawet wówczas - powiedział Vince.
Nessanka westchnęła.
- Tak, trudno się nie zgodzić z tą logiką - stwierdziła. Spojrzała smutnie na Cullowa. - Czy jesteś
pewien, że stan twoich oczu nie poprawi się samoistnie? Ty także mógłbyś tu pozostać. Ja… Może
uznasz mnie za egoistkę, ale z pewnością byłbyś o wiele odpowiedniejszym współpracownikiem niż
ipsisumoedanie, chociaż i ich pomoc może okazać się nieoceniona. Chodzi o to, że istoty twojej i mojej
rasy są bardzo podobne do siebie.
Vince powoli pokręcił głową
- Stan moich oczu nie poprawi się samoistnie - powiedział ponuro. - Co więcej, odgrywam bardzo
ważną rolę w planach Gondala, pod warunkiem, że kiedy już wylądujemy na Shannie, wciąż jeszcze
będę widział w ciemności równie dobrze, jak w tej chwili. A poza tym, ja… no cóż, jeżeli wywiąże się
jakaś walka, chyba po prostu także chciałbym wziąć w niej udział.
Akorra ciężko westchnęła.
- Przypuszczam, że istoty pici męskiej mojej rasy zareagowałyby tak samo - powiedziała
z rezygnacją. - No cóż, zostanę tu i będę nadal prowadziła swoje badania. Jeżeli Gee-gee odleci, może
komputery nie zechcą słuchać moich rozkazów, ale i tak nauczyłam się już od nich bardzo dużo. Aha, i
jeszcze jedno - dodała po chwili. - Możliwe, że Gondal o tym nie wspominał, ale jestem pewna, że nie
umknęło to jego
uwagi: ktoś musi tu zostać, żeby bronić tej komnaty. Sam rozumiesz, że nie możemy wykluczyć, iż
przebywający na Shannie Chullwejowie mogą także odkryć tajemnicę leniańskiej techniki podróżowania
w międzygwiezdnych przestworzach, a wówczas z pewnością zechcą przylecieć na Wolamię. Ci, którzy
nie pozostają na usługach wojskowej dyktatury, są całkiem niezłymi naukowcami i badaczami.
Vince spojrzał na nią-jego oczy były teraz chyba bardziej wilgotne niż zazwyczaj. Zastanawiał się,
jak taka wrażliwa istota poradzi sobie z obroną komnaty.
- Obiecuję ci, że uczynię wszystko, co będzie w mojej mocy i powrócę tu sam albo kogoś przyślę -
powiedział, czując lekki niepokój, a może także wyrzuty sumienia.
Oczywiście, żywił tylko niewielką nadzieję, że ich przedsięwzięcie zakończy się powodzeniem. Nie
chodziło mu jednak o stan oczu - prawdę mówiąc, zdążył się pogodzić z losem. Martwił się o to, jak
poradzi sobie Akorra.
24
T
ransfer na Shannę się rozpoczął.
Wyglądało na to, że generowany przez komputer głos, który rozlegał się chyba ze wszystkich miejsc
sufitu równocześnie, nie zmienił się mimo dokonanej transplantacji. Vince siedział i - wciąż jeszcze się
zastanawiając, czy to nie sen - wsłuchiwał się w monotonnie wypowiadane słowa. Czy rzeczywiście
zdołali wystartować z Wolamii i lecieli z powrotem na Shannę? Prawdę mówiąc, sklecony byle jak
i pospiesznie wyremontowany prastary gwiezdny statek, pełen trudnych do opisania zbiorników, rur,
silników i pomp, przyspawanych naprędce we wszystkich możliwych wolnych miejscach, wyglądał jak
dzieło pijanej osy. Czy możliwe, że naprawdę mknął przez infrakontinuum i do tej pory zdołał się
oddalić dziesiątki lat świetlnych od miejsca startu? A może jednak był to sen albo obłęd?
Chcąc się upewnić, że to rzeczywistość, Vince odwrócił się do Gondala.
- Nessanka nauczyła mnie tylko kilku słów języka Chullwejów - powiedział. - Twierdzisz, że znasz
o wiele więcej, ale nie masz odpowiedniej barwy głosu. Kto więc będzie z nimi rozmawiał, jeżeli
rzeczywiście wylądujemy w komnacie transferowej na Shannie?
- Sss. - Onsjanin skierował jedną głowę w stronę Gee-gee. - Nasz serdeczny przyjaciel i zaklinacz
leniańskich komputerów - powiedział. - Ma odpowiednio głębokie brzmienie głosu i nadaje się wręcz
idealnie. Co więcej, jeżeli spędzi cały czas podróży, ucząc się mowy Chullwejów, może nie będzie miał
głowy do figlów i sztuczek.
Ipsisumoedanin zachichotał.
-Nie spodziewam się, że opanuję obcą mowę na tyle dobrze, aby nią płynnie władać. Jeżeli, jak
mówicie, najeźdźcy niewiele wiedzą o swoich przodkach, zapewne zdołam ich przekonać, wypowiadając
tylko kilka zniekształconych wyrazów. Przypuszczam, że to będzie lepsze, niż gdyby ktoś przemówił
do nich płynnie po chaldejsku. - Uniósł głowę i przeniósł spojrzenie na Cullowa. - Jak miewają się twoje
oczy? -zapytał.
Vince wzruszył ramionami.
- Podczas tej podróży mogę tylko odpoczywać i nie tracić nadziei - odparł z rezygnacją. - Obawiam
się jednak, że nie zastanowiliśmy się nad rozwiązaniem pewnego problemu. Przypuśćmy, że, jak się tego
spodziewamy, w transferowej komnacie na Shannie będą rzeczywiście panowały zupełne ciemności,
jeżeli nie liczyć poświaty, w której może nadal będę wszystko dobrze widział. Co prawda,
będziemy dysponowali kamerami połączonymi z pokładowymi monitorami, ale jak zdołam na ekranach
cokolwiek zauważyć? Sami wiecie, że kamery nie są na tyle czule, aby mogły zarejestrować
jakiekolwiek obrazy. Jeżeli zaś zejdę z pokładu tego statku, cały plan wyprowadzenia Chullwej ów
w pole spali na panewce. Nie wyglądam przecież jak ociężały niedźwiedź.
- Sss-sss-sss - zachichotał Gondal. Wstał z fotela i podszedł do stojącej w kącie szafki, wciśniętej
między dwa zbiorniki na paliwo. - Pomyślałem o tym, zanim wystartowaliśmy z Wolamii. - Otworzył
drzwiczki, wsunął do środka dwie ręce—macki i wyciągnął coś, co przypominało wielki skafander, taki
jak te, które zakładają nurkowie. - Czy jeszcze to pamiętasz? - zapytał. - Znalazłem ten strój
na pokładzie wraku statku, jednego z tych statków, które wypłynęły z oceanem na powierzchnię planety.
Z pewnością należał kiedyś do Chullwej a. Może okazać się, Vinsie, że jest dla ciebie zbyt duży, ale
przynajmniej będziesz mógł się w nim poruszać. Jeżeli poczernisz twarz, żeby najeźdźcy nie zobaczyli
jej przez szybę hełmu…
- Wolnego! - wykrzyknął Vince, zerwał się na równe nogi i obrzucił Onsjanina gniewnym
spojrzeniem. - O czym ty właściwie mówisz? Czy to znaczy, że mam zejść z pokładu statku w tym
koszmarnym stroju, zakładając, rzecz jasna, że w ogóle dolecimy na Shannę? Miałem nadziej ę, że
to Geegee będzie rozmawiał z Chullwejami.
- Ach, sss! - odparł Onsjanin. - Będzie z nimi rozmawiał, ale przez radio. Nie zapominaj, Vinsie, że
jeżeli w sali będzie panowała zupełna ciemność, jedynie ty zdołasz tam cokolwiek zauważyć.
Przydzielimy ci indywidualną częstotliwość, żebyś mógł składać nam raporty…
- Hm - mruknął wciąż jeszcze nie do końca przekonany Cullow. - O wszystkim pomyślałeś, prawda?
A co się stanie, jeżeli w komnacie nie będzie ciemno? Być może Chullwejowie zainstalowali tam
sztuczne oświetlenie, a w środku będzie się roiło od naukowców albo żołnierzy. - Vince odwrócił głowę
i spojrzał na uśmiechniętą twarz Geegee. - Och, niech wam będzie - burknął w końcu. - Myślę, że
to rozsądne rozwiązanie. I tak jestem jedyną osobą, którą można poświęcić dla dobra ogółu. Prawdę
mówiąc, niewiele życia już mi pozostało.
- Sss! - syknął groźnie Onsjanin. - Na pewno jesteś największym pesymistą, jakiego zdarzyło mi się
widzieć. Nie wiemy, co zastaniemy wewnątrz góry. Musimy się jak najlepiej przygotować na wszystko,
z czym możemy się spotkać, i reagować w zależności od tego, jak potoczą się wypadki. Czyżbyśmy już
nie mieli kłów ani pazurów? - Gondal machnął macką-ręką w kierunku naprędce skleconego
panelu kontrolnego leniańskiej broni, którą zainstalował na zewnątrz prastarego kadłuba. - Jeżeli w ciągu
tych kilku pierwszych sekund, kiedy może uda się nam zaskoczyć Chullwejów, wykorzystamy ją
odpowiednio…
Vince wzruszył obojętnie ramionami.
- Niech będzie - powtórzył z rezygnacją. - Wygrzebię się ze środka i rozejrzę, podejrzewam jednak,
że jeśli dojdzie do konfrontacji, stanę się pierwszym widocznym celem. Wówczas to wy będziecie się
wykazywali sprytem i przebiegłością!
Jeżeli mierzyć liczbą godzin, podróż powrotna trwała prawie tyle samo, ile lot na Wolamię,
Vince’owi wydawało się jednak, że ciągnie się tysiąc razy dłużej.
Nie mogąc znieść napięcia, niespokojnie przemierzał pomieszczenia prastarego statku. Czując ciężar
w żołądku, ciągle się objadał i przestał dopiero wtedy, gdy zaczęło mu się zbierać na wymioty. Z ponurą
skrupulatnością przestrzegał pory kładzenia się spać i wstawania, chociaż zazwyczaj „spanie” oznaczało
niespokojne obracanie się z boku na bok. Martwił się trochę tym, iż stracił wszelką nadzieję, kiedy
jednak minęło kilka pierwszych godzin lotu, postanowił się nie poddawać. Starał się nie być zgryźliwy
wobec pozostałych uczestników wyprawy, musiał jednak przyznać, że nie bardzo mu się to udaje. Nie
próbował wykrzesać z siebie choćby odrobiny wesołości.
Jakoś jednak zdołał dotrwać do końca podróży. Poczuł nawet coś w rodzaju lekkiego ożywienia,
kiedy generowany przez komputer monotonny głos oznajmił:
-Nasz lot dobiega końca. Kierujemy się do ośrodka transferowego Shanny.
Zawczasu zgaszono wewnątrz statku wszystkie światła, żeby oczy Cullowa mogły przywyknąć
do ciemności.
Absurdalnie wielki skafander, który w końcu zgodził się założyć, zapewniał mu swobodę ruchów, ale
grzał straszliwie. Vince bardzo szybko poczuł, że się poci. Czekał cierpliwie w pobliżu jedynej śluzy,
jaką udało się uruchomić Gondalowi, mdliło go trochę i czul zwyczajny strach. Strach? Cóż miał
właściwie do stracenia? A jednak musiał przyznać w głębi ducha, że się boi. Bardzo pragnąłby się
znaleźć gdziekolwiek indziej, byle nie na Shannie. Czul się tak osłabiony, że zastanawiał się, czy zdoła
choćby zrobić krok, kiedy klapa włazu się otworzy.
W końcu generowany przez komputer głos oznajmił:
- Transfer zakończony.
Vince zacisnął ukryte w rękawicach skafandra palce tak silnie, że poczuł w nich ból. W następnej
chwili Geegee wypowiedział basowym tonem jakieś Chachulskie słowa. Na kilka sekund zapadła
głucha cisza, ipsisumoedanin powtórzył wezwanie. Zawierało jedynie nazwisko kapitana i numer
identyfikacyjny gwiezdnego statku, a także prośbę o odpowiedź, gdyby ktokolwiek je usłyszał.
Geegee powtórzył je jeszcze raz, po czym umilkł na dobre. Vince usłyszał ostrzegawcze syczenie
Gondala i wewnętrzna klapa włazu śluzy zaczęła się odsuwać. Rozległ się głuchy pomruk, a nie, jak
spodziewał się Vince, głośny chrobot. Widocznie Gondal nie zapomniał o nasmarowaniu prowadnicy,
pod wpływem mechanicznej siły cały pokład jednak zadygotał.
W następnej chwili Vince poczuł naglą, chociaż niewielką zmianę siły ciążenia i zrozumiał, że
po wyłączeniu pokładowego generatora sztucznej grawitacji na jego ciało działa teraz siła ciążenia
Shanny. Ruszył z wysiłkiem naprzód, pokonał śluzę i uzbroiwszy się w cierpliwość, czekał całą
wieczność, aż klapa wewnętrznego włazu zasunie się za j ego plecami. Mniej więcej minutę później
zgrzytnęła i uchyliła się klapa włazu zewnętrznego…
Oczy zaczęły go piec i wypełniły się łzami, mimo to powiódł spojrzeniem po wnętrzu znajomej
komnaty. Widział wszystko rozmyte, jak przez mgłę, dostrzegł jednak, że niektóre przyrządy zostały
usunięte. Świeże ślady wskazywały miejsca, w których przecięto laserowymi palnikami kable i podpory.
Ze ściany usunięto mniej więcej połowę aparatów. Puste miejsca świeciły jaśniejszym blaskiem niż
pozostałe, co mogło oznaczać, że podczas wycinania urządzeń miał miejsce niewielki wyciek energii.
Vince zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem nie wydarzył się jakiś wypadek, nie sądził jednak, żeby
miało to być coś poważnego.
Urządzenia wycięli być może Chullwejowie, a może i ktoś inny, w tej chwili jednakże nie było chyba
w komnacie nikogo. Czyżby najeźdźcy przezornie odlecieli, zabierając najcenniejsze lupy? A może
czaili się w kryjówkach, mierząc z ciężkiej broni w kadłub statku, który przed chwilą wylądował?
W końcu zewnętrzna klapa włazu zupełnie się otworzyła. Zacisnąwszy zęby, Cullow ruszył naprzód
i pochwycił umieszczone na zewnątrz uchwyty. Mimo grubych rękawic poczuł lodowaty chłód,
co oznaczało, że jeszcze się nie zdążyły ogrzać po długim przebywaniu w idealnej próżni. Zeskoczył
z wysokości metra na posadzkę komnaty i stal przez chwilę, rozglądając się w prawo i w lewo i starając
się sprawiać wrażenie zaskoczonego i oszołomionego.
W komnacie jednak nikt się nie poruszał.
Vince zbliżył usta do mikrofonu i chrząknął.
- Nie widzę żadnego światła z wyjątkiem znajomej poświaty - zameldował cicho. - Z komnaty
zniknęło sporo urządzeń. Sądzę, że… tak, zniknęła także ostatnia klatka transferowa! Chullwejowie
musieli ją pociąć na tysiące kawałków, żeby stąd wynieść.
- Albo nauczyli się, jak przekazywać za jej pośrednictwem duże przedmioty - odparł równie cicho
Gondal.
- To możliwe - powiedział Vince. - Ze ścian i posadzki komnaty wycięto duże fragmenty leniańskiej
instalacji. Drzwi szybu windy w kamiennej kolumnie są zamknięte. Całe pomieszczenie sprawia zresztą
wrażenie opuszczonego.
To spokojne stwierdzenie nie oddawało wcale wizji podsuwanych mu przez wyobraźnię. Na przykład
tam, za kamienną kolumną z szybem windy… albo w otworze któregoś tunelu… czy rzeczywiście nic się
nie poruszało?
- Przespaceruję się trochę po komnacie - zaproponował w pewnej chwili. - Czy uważacie, że
powinienem włączyć latarkę?
- Sss! Oczywiście! - parsknął Gondal. - Musisz przecież zachowywać się, jakbyś nie widział
w ciemności. W żadnym wypadku nie kieruj jednak strumienia światła na szybę hełmu, dobrze?
- Jasne - powiedział Vince.
Udając, że nieporadnie gmera palcami, sięgnął po przypiętą do skafandra latarkę i przycisnął guzik
na obudowie. Nagły błysk światła poraził boleśniej ego oczy. Zamrugał i powoli się obracając, przesunął
snopem światła po ścianach komnaty. Od czasu do czasu nieruchomiał, udając, że przygląda się
fragmentowi leniańskiej instalacji.
- No cóż, ani żywej duszy - zameldował. -I co teraz?
Geegee zachichotał, a Gondal zasyczał niepewnie.
- To dobre pytanie. Wszystkiego mogłem się spodziewać, ale nie odlotu Chullwejów. Sądzę jednak,
że postąpili rozsądnie. Gdyby tu pozostali, groziłoby im o wiele więcej niebezpieczeństw. No cóż…
jeżeli jednak tu są i knują jakiś podstęp, mogą czekać dłużej niż my. A zatem, jeżeli nic nie
blokuje otworu tunelu wiodącego na powierzchnię, chyba powinniśmy opuścić pokład statku. Jeżeli
zdołamy się skontaktować z ziomkami Geegee, z pewnością pomogą nam dostać się na wyspę…
- Gdzie z pewnością czekają już na nas Vredanie albo Chullwejowie - dokończył wyraźnie
zirytowany Vince.
- Sss! Czy znasz sposób uniknięcia tego ryzyka? - odciął się Gondal. - Pod powierzchnią wody,
w niewielkiej odległości od brzegu wyspy, Vinsie Kul Lo, zostało ukryte lekarstwo dla twoich oczu.
Odnalezienie go uważam za sprawę pierwszorzędnej wagi!
Vince uświadomił sobie, jak niewiele brakowało, żeby j e kiedyś odnalazł i ogarnęła go chyba
jeszcze większa irytacja.
- No dobrze, zapuszczę się w głąb tego tunelu i pokonam dwa pierwsze zakręty, żeby przekonać się,
czy nie kryją się tam wrogowie, ale potem powrócę - oznajmił. - Czy mogę już zdjąć ten piekielny
skafander?
- Jeszcze nie, Vinsie - odparł Onsjanin. - Możemy przestać udawać Chullwejów, dopiero kiedy
pozostali zejdą z pokładu statku.
Starając się panować nad strachem najlepiej, jak potrafił, Vince odwrócił się i poczłapał w kierunku
wylotu tunelu. Pamiętał, że kierując się do wyjścia, musi przejść przez mniejszą komnatę i dopiero
potem tunel zacznie się wznosić. Zastanawiał się, co zrobi z odłamkami skał i kamieniami,
którymi ziomkowie Geegee zamaskowali kratę, ale kiedy uświadomił sobie całą ironię sytuacji, omal
nie wybuchnął histerycznym śmiechem. Mimo wszystko pokonali tyle przeszkód i rozwiązali wiele
trudnych problemów, dlaczego więc nie mieliby sobie poradzić także teraz? Miał nadzieję, że i tym
razem ktoś wymyśli jakieś rozwiązanie.
Pokonał oba zakręty i znieruchomiał w miejscu, z którego mógł zajrzeć do mniejszej sali. Przekonał
się, że i z niej usunięto urządzenia i fragmenty leniańskiej instalacji. Zniknęła także makieta
przedstawiająca imperium dawnych Lenian. Wytężywszy wzrok, Vince spój rżał na widniejący
w przeciwległej ścianie otwór dalszej części tunelu, nie ujrzał w nim jednak niczego, co by się
poruszało. Stal nieruchomo przez jakiś czas, zastanawiając się, czy nie powinien pójść dalej, doszedł
jednak do wniosku, że lepiej będzie zawrócić. Jego towarzysze z pewnością niecierpliwili się już
i niepokoili.
Dziesięć minut później z wdzięcznością i ulgą pozwolił, żeby Geegee pomógł mu wydobyć się
ze skafandra.
- Fiu! - westchnął. - Jestem rad, że już się go pozbyłem. Idziemy?
Zniecierpliwiony Gondal machnął macką-ręką.
- Dopiero kiedy twoje oczy znów przyzwyczają się do ciemności - powiedział. - A może chcesz,
żebym ja prowadził i macając po omacku, wskazywał drogę?
- Nie. Ja pójdę pierwszy! - burknął Vince. Zgasił latarkę i podążając na oślep, skierował się
do wylotu tunelu. Odnalazł otwór i wszedł, ale po przejściu kilku kroków usłyszał, że idący za nim
Gondal pośliznął się i omal nie upadł. - Tu jestem - powiedział. - Wyciągnij mackę. Nic ci się nie
stało? Czy wszyscy weszli do tunelu?
Poczuł, że Onsjanin wciska mu pistolet z energetycznym promiennikiem.
Puls Vince’a uderzał niezwykle szybko. Lekarstwo dla jego oczu… znajdowało się gdzieś na dnie
cieśniny! Tak blisko! Odwrócił się i delikatnie ciągnąc Gondala za rękę-mac-kę, ruszył w dalszą drogę.
W jego sercu odżyła nadziej a. Atak dawno już pogodził się z własnym losem…
Idąc jeden za drugim, przeszli przez mniejszą komnatę, pokonali oba końcowe zakręty i zaczęli się
zbliżać do wyjścia. Vince słyszał, jak jego przyjaciele głośno oddychają, może z wysiłku, a może
z podniecenia. Musiał przyznać, że i on jest trochę podniecony. Wszystko wskazywało, że jednak…
Niespodziewanie w tunelu rozbłysło jaskrawe światło.
Vince odruchowo przesłonił dłonią bolące oczy. Usłyszał dobiegający zza pleców gniewny syk
Gondala.
-Na ziemię! - rozkazał Onsjanin. - Rozpłaszczyć się i leżeć nieruchomo! Pełzniemy do tylu, ale
z bronią gotową do strzału! Gdyby udało się nam dostać na pokład statku…
Wyglądało jednak na to, że góra nagle ożyła. Dało się słyszeć coś jakby skrzypienie kół ciężkiego
powozu i głośny tupot podkutych butów. Vince uniósł głowę i jak przez świetlistą mgłę ujrzał całkowicie
przesłaniającą wylot tunelu stalową płytę. Z małych otworów sterczały lufy ciężkich karabinów. Zaczął
się czołgać do tylu.
Ale to właśnie z tamtej strony dobiegi wzmocniony przez elektroniczną aparaturę głos… Zarpiego:
- Na razie pozostańcie tam, gdzie leżycie! Jeżeli nas nie zmusicie, żebyśmy was zabili, wolimy wziąć
was żywych. Chcę tylko wydobyć od was pewne informacje. Jeżeli mi je przekażecie, nie będę miał
powodu, żeby robić wam jakąkolwiek krzywdę, ale zabiję was, jeśli będziecie stawiać opór.
Vince usłyszał dobiegający zza pleców świszczący szept Gondala:
- Przypuszcza, że możemy nie wiedzieć o odlocie Chullwejów. Lepiej będzie udawać, że daliśmy się
wywieść w pole…
- Vinsie Kul Lo! - rozległ się znowu grzmiący głos nessańskiego pirata. - Domyśliłem się, że nie
jesteś tym, za kogo się podawałeś. Jestem pewien, że miałeś coś wspólnego ze zniknięciem Akorry.
A co do ciebie, Gondalu… podejrzewałbym ciebie, nawet gdybym nie dysponował bezpośrednimi
dowodami! W tej chwili jednak nie widzę powodu, żeby żywić bezsensowne urazy. Rzućcie broń
i powróćcie do mniejszej komnaty!
Czując, że żołądek podchodzi mu do gardła, Vince wyprostował się bardzo powoli.
- Co się stało? - zapytał nerwowym szeptem, zwracając się do Gondala. - Może jednak, mimo
wszystko, Chullwejom nie udało się zdobyć wnętrza góry?
- Na twoim miejscu pozbyłbym się idiotycznych złudzeń - syknął nerwowo Onsjanin. - Chullwejowie
od lat słyną z tego, że torturują więźniów, aby wyciągać z nich informacje, a kiedy już wszystkiego się
dowiadują, natychmiast ich zabijają. Zarpi musiał zawrzeć z nimi ugodę, obiecując, że postara się
nakłonić nas do poddania!
Vince był bardzo zmęczony i obawiał się, że za chwilę może zemdleć. Ogarnęła go znowu apatia,
obojętnym wzrokiem spoglądał to na Gondala, to na leżących za nim ipsisumoedan.
- Nie wiem, jak się czujecie, ale jeżeli chodzi o mnie, mam wszystkiego serdecznie dosyć -
powiedział. - Idę do tej komnaty, ale nie zamierzam się poddawać.
Gondal energicznie pokręcił obiema wężowymi głowami.
- Zgadzam się z tobą, mój nieszczęsny wspólniku - mruknął cicho. - Pozostawmy tu najcięższą broń,
ale dobrze ukryj -my najlżejszą. Geegee, wiesz chyba, że nie mogę niczego rozkazać ani tobie, ani twoim
wojownikom?
Na wielkiej twarzy ipsisumoedanina malował się niezwykły spokój.
- Wojownicy się nie poddają, a tym bardziej nie przystoi to synowi wodza - powiedział. - Chodźmy
tam i przekonajmy się, kto z naszych wrogów zechce nam towarzyszyć w Ostatecznej Podróży.
Nagle wnętrze tunelu wypełnił gniewny ryk, który musiał się wydrzeć z gardła ogromnej
i zniecierpliwionej istoty.
- Dość tego! Zarpi, ty idioto! Mogłem się tego spodziewać, znów mnie zawiodłeś! A wy, nędzne
robaki, czy naprawdę uważaliście, że jestem takim głupcem, że nie zainstalowałem w tunelu urządzeń
słyszących i widzących? Rzućcie te wszystkie żałosne pistolety i wracajcie do komnaty! W przeciwnym
razie usmażę was na wolnym ogniu tam, gdzie się znajdujecie!
Zarpi jednak nie zamierzał dać za wygraną.
- Wciąż jeszcze mogę ich wziąć żywych - powiedział, drżącym z gniewu i frustracji głosem. -
W ciągu niespełna pięciu minut wrzucę do tego tunelu pojemniki z gazem…
-Zamilknij, kretynie!
Ściskając kolbę broni jakby to był ostatni przedmiot, który trzymał w życiu - co zresztą chyba nie
odbiegało zbytnio od prawdy - Vince zmusił zmęczone nogi, żeby poniosły go z powrotem do mniejszej
komnaty. Usłyszał jeszcze j eden ryk rozgniewanego Chullweja, który z pewnością był
głównodowodzącym inwazyjnej floty, ale zignorował i ten, i wszystkie inne gniewne okrzyki.
Kiedy stanął na progu komnaty, od razu zauważył, że widoczny w przeciwległej ścianie wlot dalszej
części tunelu także przesłonięto metalową płytą, podobną do tej, jaka blokowała wyjście
na powierzchnię. Znieruchomiał na chwilę i poczuł, że ogarnia go bezsilna wściekłość. Nie widział ani
jednego przeciwnika, którego mógłby zastrzelić. Usłyszał dobiegający zza pleców pomruk
sfrustrowanego ipsisumoedanina i gniewny syk Gondala. Wszedł do komnaty, uniósł broń i posiał
energetyczny promień w kierunku metalowej płyty. Zobaczył tylko fontannę iskier i rozżarzoną linię,
która pojawiła się na litym metalu.
Nagle lufa jakiejś broni - z pewnością zdalnie sterowanej - uniosła się o centymetr czy dwa
i skierowała w jego stronę. Vince zamarł bez ruchu, czekając, aż coś uderzy go i powab na posadzkę…
W następnej sekundzie jednak, chociaż nic go nie uderzyło, przydarzyło mu się coś dziwnego.
Poczuł jakby zawrót głowy, a jego mięśnie zesztywniały, jak gdyby zmieniły się w drewno. Uświadomił
sobie, że pada, ale nie zdołał wyciągnąć rąk, aby złagodziły upadek. W ostatniej sekundzie poczuł, że
może poruszać głową, i odchylił ją do tylu, żeby nie zderzyła się zbyt mocno ze skalnym podłożem.
Usłyszał dobiegające zza pleców podobne głuche odgłosy, i domyślił się, że taki sam los spotkał
idących za nim Geegee i jego wojowników. Na końcu rozległ się zduszony syk, jaki z pewnością wydarł
się z gardła równie zaskoczonego Gondala…
A potem zapadł w sen, który chyba wcale nie był snem. Od czasu do czasu walczył, żeby poruszyć
tym lub innym mięśniem, ale wszystkie jego wysiłki okazywały się daremne. Nie mógł także wykrztusić
choćby słowa. Oddychał powoli, miarowo, ale przychodziło mu to z wyraźnym trudem, bo niezupełnie
panował nad mięśniami płuc. Czasami także udawało mu się coś zobaczyć.
Zdawał sobie sprawę, że po grocie krzątają się szare rosie i krzepkie istoty, nie od razu jednak
domyślił się, że to ipsisumoedanie. Coś w ich wyglądzie się nie zgadzało. Miały starannie przystrzyżoną,
a może ogoloną sierść i w przeciwieństwie do żyjących na Shannie tubylców, ubrane były tak,
jak przystało na istoty cywilizowane. U ich pasów dostrzegał przedmioty wyglądające jak niezwykle
skomplikowane narzędzia albo wymyślna broń. Mówiły po leniańsku z dziwnym akcentem i poruszały
się inaczej niż Geegee i pozostali ipsisumoedanie, choć trudno było uchwycić tę różnicę.
Vince był przytomny na tyle, że zdawał sobie sprawę, iż obce istoty unoszą go za ręce i nogi,
ostrożnie układają na noszach i wynoszą z komnaty. Jedna z nich widocznie zauważyła, że nie śpi, gdyż
wyjaśniła mu, iż znajduje się tylko w stanie odrętwienia, które niedługo powinno ustąpić.
Vince spostrzegł, że szare istoty wynoszą z komnaty także Gondala. Onsjanin wyglądał dosyć
zabawnie. Miał zamknięte oczy, aj ego macki starannie ułożono na ciele i wężowych głowach. Nieznane
istoty złożyły na noszach także Geegee i jego wojowników.
A zanim Vince zapadł w głęboki sen i przestał się czemukolwiek dziwić, domyślił się wszystkiego.
Podobne do ipsisumoedan niezwykle istoty były Lenianami! Widocznie do działania skłoniło ich
krótkotrwale
wyłączenie
sztucznego
słońca
Wolamii,
a
może
także
zniknięcie
oceanu
z powierzchni innej, odległej planety.
To, że to byli Lenianie wyjaśniało także ten dziwny fakt na Wolamii: komputery w obu komnatach
słuchały wydawanych przez Geegee rozkazów. Gondal nie odgadł rzeczywistej przyczyny. Czyż nie
chodziło o to, że komputery, poznawszy rozmiary ciała, masę, ton głosu i niebiosa wiedzą, jakie jeszcze
cechy Geegee, uznały je za… właściwe?
W końcu Vince zasnął…
25
P
ort Shanny był rzęsiście oświetlony. Wszelkie wyrządzone podczas inwazji Chullwejów
zniszczenia i uszkodzenia zostały naprawione. Większość poprzednich gości kolonii dawno odleciała.
Wynieśli się również Vredanie i Chullwejowie.
Geegee i Vince stali na skraju kosmoportu i przyglądali się, jak Akorra wchodzi na pokład
nessańskiego statku, który miał ją zabrać do domu. W pewnej chwili Geegee położył wielką dłoń
na ramieniu Ziemianina.
- Intuicja podpowiada mi, przyjacielu, że ta czarująca istota pici żeńskiej budzi w nas obu mniej
więcej takie same myśli i uczucia, prawda?
Vince zarumienił się, ale wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.
- No cóż… to prawda. Nie sądzę jednak, żeby z tych myśli albo uczuć miało coś wyniknąć.
Geegee zachichotał.
- Ja także nie - przyznał wesoło. - Jako synowi wodza nie przystoi mi zresztą nawet myśleć
o dokonywaniu podobnych doświadczeń. Dokąd się teraz wybierasz, Vinsie?
- Chyba do domu - odrzekł Cullow. - Przynajmniej na pewien czas. A ty, co zamierzasz?
- Czeka mnie tu mnóstwo pracy - oznajmił Geegee, trochę poważniejąc. - Muszę nauczyć ziomków
wszystkiego, czego się sam nauczyłem. Lenianie zamierzają pozostawić w naszych rękach prawie całą
Shannę, z wyjątkiem kosmoportu i ukrytej wewnątrz Płaczącej Kobiety stacji transferowej. Możliwe, że
będą nadal uważali ją za jedyny portal wiodący do tej komórki galaktyki. W każdym razie nie zamierzaj
ą zajmować Shanny ani stać się jej władcami. Czy wiesz, że ojej istnieniu nic nie wiedzieli, a może
dawno zapomnieli? Kiedy zobaczyli mnie i moich wojowników, wydało im się, że to prastara legenda
obudziła się do życia. Podobnie zareagowali na widok Chullwejów, których prapraprzodków w końcu
pokonali przed tysiącami lat ich prapraprzodkowie. Wolamia także istniała dla nich tylko jako legenda.
Vince zastanawiał się przez chwilę nad tym, co usłyszał.
- Twoi prapraprzodkowie musieli przeżyć prawdziwy dramat - powiedział w końcu. - Wiedzieli, że
czeka na nich gotowy do lotu gwiezdny statek, ale nie zdołali się dostać na jego pokład. Znasz może
więcej szczegółów na temat tego, co się wówczas wydarzyło?
- Nie, Vinsie Kul Lo - odparł Geegee. - Wiadomo tylko, że jakoś przeżyli. A przy okazji… widziałeś
się może albo rozmawiałeś z Gondalem w ciągu ostatnich stu godzin?
- Nie - przyznał Ziemianin. - Przed odlotem nie miał na to czasu. Był zbyt zajęty prowadzeniem
pertraktacji z Nessanami. Upewniał się, że zapłacą mu za rozmaite usługi wystarczająco dużo, aby jego
wyprawa mogła przynieść naprawdę wielki zysk.
- Aha - mruknął ipsisumoedanin. - A zatem, widziałem go później niż ty. Pozostawił dla ciebie
wiadomość. Prosił, bym ci przekazał, że chociaż wszystko może ulec zmianie, jeszcze długo pozostaną
niezbadane zakątki w tej komórce galaktyki. Gondal uważa, że osoby odważne i zdolne mogą tam zbić
prawdziwą fortunę. Wspomniał także, że Lenianie zezwolą może na ograniczone przemieszczanie się
między komórkami. Przypomniał mi, że twoje zmodyfikowane oczy wciąż pozwalają ci widzieć
w ciemności. Nie potrafi tego nikt inny w całej galaktyce. Gondal uważa, że może ci to przynieść
krociowe zyski. Oznajmił, że jeśli będziesz kiedyś gotów wyruszyć z nim na następną wyprawę
w międzygwiezdne przestworza, powinieneś skontaktować się z Nessanami, a oni pomogą ci go
odnaleźć.
Geegee wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.
- Jeżeli się na to zdecydujesz, wpadnij po drodze na Shannę - zaproponował. - Kto wie, może polecę
z wami? - Urwał, jakby się nad czymś zastanawiał. - Wracasz teraz do domu, żeby złożyć raport? -
podjął po chwili. - Czy opowiesz o wszystkim, co cię spotkało?
Vince przyglądał się, jak nessański pilot włącza grawitory, a jego gwiezdny statek powoli wznosi się
w powietrze.
- Akorra odlatuje… - powiedział w zadumie. - Czy miałeś na myśli moją zdolność widzenia
w ciemności? Chyba powinienem. Z drugiej strony jednak, nie powiedziałem o niej Nessanom, a Akorra
obiecała, że ona także im nie powie. Co o tym sądzisz, Geegee? Czy mam prawo zachowywać coś
takiego wyłącznie dla siebie? Czy uważasz, że sumienie pozwoli mi być tak samolubnym?
Ipsisumoedanin zachichotał.
- To delikatna sprawa, Vinsie - odparł. - Ale czyż sumienie nie jest kwestią osobistą? Naturalnie,
chodzi mi o sytuacje, w których bezpośrednio nie jest zagrożone dobro innych. A poza tym, czyż nie
zasłużyłeś na tę umiejętność?
Vince także się uśmiechnął.
- Chyba masz rację - przyznał. - Co więcej, był taki czas, kiedy uważałem, że zapłacę za nią wysoką
cenę.
Geegee zwinął macki-uszy na znak zgody i obdarzył Ziemianina promiennym uśmiechem.
- Muszę teraz iść, przyjacielu z gwiazd - powiedział. -Mój ojciec się niecierpliwi. Mam nadzieję, że
to nie jest nasze ostatnie spotkanie, Vinsie Kul Lo.
Wyciągnął prawą rękę w używanym na Ziemi podczas powitania i pożegnania geście, którego
nauczył go Cullow. Vince uścisnął ją, czując, że coś go drapie w gardle.
A potem stal i przyglądał się, jak porośnięta szarą sierścią wielka istota człekopodobna odchodzi.
Odwrócił się i zaczął się przechadzać skrajem kosmoportu. Wiedział, że kiedy w ładowniach jego statku
znajdą się wszystkie zapasy, on także wejdzie na pokład i odleci na Ziemię. Jego statek,
chociaż prymitywny, został jednak wyposażony w napęd nadświetlny - w ten sposób Nessanie spłacili
dług wdzięczności, który zaciągnęli wobec niego i całej Ziemi.
Miał nadzieję, że ziemscy naukowcy nie będą go zbyt długo badać przed stworzeniem własnej
wersji. Miał taką nadzieję, gdyż zamierzał w niezbyt odległej przyszłości znów wejść na pokład tego
samego statku i jeszcze raz opuścić rodzimy system słoneczny bez oficjalnego towarzystwa.