10 Przez góry Montany

background image

Wiesław Wernic

Przez góry Montany

Osada bez nazwy

W roku 1877 Thomas Edison opatentował fonograf. W

roku 1878 powstało w Ameryce Północnej pierwsze
przedsiębiorstwo dla produkcji prądu elektrycznego, a w
1879 zbudowano pierwszą na nowym kontynencie linię
telefoniczną, łączącą Boston z Lovell w stanie
Massachusetts.

Rozpoczynała się właśnie wiosna 1879 roku. Piotr Carr

nic jednak nie wiedział ani o telefonie, ani o fonografie, ani
o tym, czemu mają służyć oba wynalazki. Na jego
usprawiedliwienie warto zauważyć, że inni mieszkańcy
nowoczesnych miast Nowej Anglii, z nielicznymi
wyjątkami, również nie orientowali się, jakie zmiany w ich
życiu wprowadzi telegraf, telefon i żarówka zastępująca
naftową lampę.

Natomiast Piotr Carr świetnie orientował się w sprawach,

które miały dlań istotne znaczenie. Na przykład w bardzo
już zaawansowanej budowie linii kolejowej Northern
Pacific Railway, co zapowiadało znaczne skrócenie czasu
podróży z Milwaukee nad jeziorem Michigan do granic
Montany. Piotr Carr mieszkał w Milwaukee, jeśli takim
słowem, wolno określić coroczny

pobyt w tym mieście,

od późnej jesieni do wczesnej wiosny. Prowadził

bowiem koczowniczy tryb życia: byle dach nad głową

i możność spędzenia kilkunastu godzin w

jakimkolwiek saloonie, gdzie łatwo się wygadać przed

przypadkowymi słuchaczami, których w tego rodzaju,

lokalach nigdy nie brak. Ba, któż by zachował

obojętność wobec malowniczych opowieści

Carra, w których prawda tak z bajką bywała

pomieszana, że tylko bardzo bystry słuchacz potrafiłby

odcedzić jedną od drugiej. Ale słuchaczów Piotra

podczas takich saloonowych wieczorów, znaczonych

— jak przecinki w zdaniach — kuflami piwa i

szklaneczkami whisky, bystrość raczej zawodziła.

Piotr Carr — należy przyznać bezstronnie — miał o czym

opowiadać. Szkicował obrazy swych prawdziwych i
nieprawdziwych przeżyć na kanwie jakże kolorowej przyrody
Dalekiego Zachodu (zwanego również „dzikim") — ziem
rozciągających się ongiś na zachód od Mississipi, obecnie — na
zachód od Missouri w jej górnym biegu. Granica między
„starymi" ziemiami osadniczymi a „wielkim-nieznanym", które
kończyło się hen, u wybrzeży Pacyfiku, była zawsze granicą
ruchomą. Wbrew zawieranym przez rząd waszyngtoński, zrywa-
nym i ponawianym traktatom z plemionami Indian. Granica była
ruchoma wbrew, a może właśnie w wyniku trwającej krwawej
„partyzantki", przemieniającej się co pewien czas w regularne
wojny białych z czerwonymi. W takich warunkach, pod naporem
osadników ze wschodu, odbywał się podbój nowych ziem.
Jednakże północne i północno-zachodnie obszary Stanów nadal
pozostawały we władaniu Indian. Olbrzymie tereny wielkości ca-

background image

łych państw europejskich, leżące w dorzeczu Missouri,, stanowiły
pustkowie, pełne zwierzyny, na którą polowali miedzianolicy
myśliwi, gdzie galopowały jeszcze resztki stad mustangów, a
nieliczne już bizony kryły się w górskich dolinach. Na
niezmierzonych obszarach Północnej i Południowej Dakoty nie
brakło antylop, górskich baranów, kozic, niedźwiedzi i
wszędobylskich kujotów. Nie brakło również niebezpieczeństw
grożących białym śmiałkom, penetrującym dziewicze ziemie
Dalekiego Zachodu, ze strony czerwonoskórych wojowników, bo
chociaż po klęsce generała Jerzego Armstronga Custera w wojnie
z Dakotami * Sitting Buli wycofał się aż poza granicę kanadyjską,
a grupy innych plemion zostały rozproszone przez generała Terry
lub zepchnięte na wydzielone im tereny rezerwatów — w praktyce
spotkanie z Indianami było zawsze prawdopodobne, a
konsekwencje takiego spotkania dla białego wędrowca raczej...
ryzykowne.

Piotr Carr wiele o tych sprawach wiedział, ponieważ wiązały

się one z zawodem, jakim się od lat parał. Był eksplorerem,
wędrownym poszukiwaczem skarbów ziemi tam, gdzie ich dotąd
nikt nie odkrył, a więc na dalekim, ciągle prawie bezludnym i
mało zbadanym tajemniczym Zachodzie. Takie zajęcie uczyniło z
Carra coś pośredniego między westmanem goniącym za przy-
godami a traperem zarabiającym na swe utrzymanie łowieniem
futerkowych zwierząt.

Teraz Carr wybierał się do Montany, gdzie prawie połowę

powierzchni stanowią góry, a drugą połowę — Wielkie Równiny
porozdzielane łagodnymi sfalowania-mi gruntu i samotnymi
szczytami. Wśród tych równin powstawały nieliczne farmy,
otaczające wianuszkami uprawnych gruntów małe miasteczka,
bez historii, mierzące swój wiek kilku latami, niekiedy —
miesiącami.

Dalej ku zachodowi, im bliżej Gór Skalistych, tym rzadziej

trafiał się ślad „bladej twarzy", tym częściej — czerwonoskórych
wojowników: wzdłuż górnej Missou

ri — Czarnych Stóp i

Algonkinów, w dolinie rzeki Yellowstone — Kruków, a na
północnym zachodzie — Kutenajów i Szoszonów.

Piotr Carr nie po raz pierwszy wyruszał w pustkowia

Montany na poszukiwanie skarbów gór, przede wszystkim
żył złotonośnych, które już w roku 1857 przypadkowo tam
odkryto. Tym razem skorzystał z przejazdu koleją tak
daleko, jak to tylko było możliwe. Na zachodnim,
najdalszym odcinku Northern Pacific Railway regularna
komunikacja jeszcze nie istniała, a nieregularna służyła
wyłącznie transportowi sprzętu, żywności i robotników
zatrudnionych przy budowie. Innych pasażerów nie
zabierano — nie z braku miejsc, lecz dlatego, że gdyby
zezwolono chociaż jednemu na bezpłatny przejazd,
zwaliłyby się ich tysiące. Jednakże przedsiębiorczy Carr
zdołał sobie zjednać najpierw palacza, później maszynistę,
w końcu kierownika pociągu. Po tych trzech szczeblach
wspiął się do wagonu towarowego wraz z siodłem, uprzężą i
potężnym tłumokiem, który z trudem władował do tyleż
mrocznego, co brudnego wnętrza. Ten pierwszy sukces u
początków dalekiej drogi osiągnięty został bez wielkiego
trudu. Carr potrafił zjednywać sobie ludzi zadziwiająco
szybko. Nie odwagą (chociaż nie był tchórzem) ani
hojnością (chociaż nie był skąpcem), ani zewnętrznym
wyglądem (chociaż nie był odstręczający). Najbardziej

background image

charakterystyczną jego cechą była właśnie jego
przeciętność. -Niczym nie wyróżniał się wśród tłumu
innych, póki... nie otworzył ust. Czar jego wymowy zaiste
był zdumiewający, chociaż wcale nie oparty na gładkich i
wyszukanych zwrotach ani nawet na poprawności języka.
Za-to jakże barwnych używał określeń, jak sugestywne
potrafił malować obrazy, jak prawdopodobne i... nie-
prawdopodobne historie własnych przygód roztaczał
przed słuchaczem. Pod wrażeniem „kolorowych" słów

(to

chyba najlepsze określenie) Carra ludzie wprost zatracali poczucie
rzeczywistości.

Pewien stary i kuty na cztery nogi traper dał się kiedyś tak

zahipnotyzować wymowie Carra, że bez dłuższych nalegań
powiódł go w nieznaną dolinę, gdzie można było garściami
zbierać górskie kryształy o różnobarwnych odcieniach, na które
polowali jubilerzy wielkich miast, o których marzyły elegantki
znad wybrzeży Atlantyku.

Przypadek zdarzył, że po latach spotkałem się z tym właśnie

traperem.

—- Musiałem dokumentnie zgłupieć — opowiadał. —

Poprowadziłem go, jak pies na smyczy, prosto do cudownej
dolinki. Znosiłem mu żywność, pomagałem zbierać kolorowe
kamyki, a kiedy wyruszyliśmy w powrotną drogę, on był
obładowany jak muł, a ja nie miałem ani odrobiny. Chyba mnie
zaczarował. W jaki sposób? Tego nie mogę pojąć. Przecież ta cała
gadanina Piotra przypomina wielką gąbkę: jak ścisnąć, nic w ręku
nie zostaje, tylko struga wody na ziemi. Co za dziwo? Ale w
gruncie rzeczy to porządny chłop. Kiedy się dowiedział, że nie
mam ani kamyczka, ani futerkowej skórki, ani centa w kieszeni,
podzielił się ze mną sprawiedliwie. Taki on jest. Każdego potrafi
zagadać, że człowiek zupełnie przestaje myśleć, albo tak myśli,
jak to jemu odpowiada.

Trochę w tym było przesady, ale i sporo prawdy. Bo że Carr

zaliczał się do wyjątkowych gadułów — to fakt.

Nic więc dziwnego, że również bez większego trudu wepchnął

się do towarowego pociągu i przez całą drogę bawił towarzyszy
opowiadaniem o swych niezwykłych przygodach. Noc i dzień,
noc i dzień turkotały koła po szynach. Dalej i dalej ku kamiennym
wałom Gór Skalistych, aż zatrzymały się na miejscu, gdzie nigdy
dotąd nie istniała żadna stacja kolejowa ani żadne osiedle.
Na

tomiast zaraz za nasypem kolejowym Piotr Carr ujrzał

kłębowisko domków, baraków i szałasów skleconych nie-
sprawnie, ustawionych tu i tam w nieuzasadnionej bliskości
lub nieuzasadnionej odległości jeden od drugiego. Był
wczesny świt. Ciszę mącił jedynie syk pary w lokomotywie.
Na tym tle cały ten śmietnik budowlany wyglądał jak
wymarły. Ale oto poczęli wychodzić z wagonów
towarzysze Carra. Gwar rozmów i hałas, jaki czynili, musiał
obudzić wszystko co żywe w tym dziwacznym osiedlu. Carr
ujrzał pierwszych mieszkańców gramolących się z bud i
szałasów i ruszył na poszukiwanie jajek smażonych na
szynce, kufla piwa i gorącej

background image

kawy, która by oczyściła gardło z kurzu wielodniowej

podróży, a ciału dostarczyła odpowiedniej ilości ciepła.

Zmarzł podczas kilku ostatnich godzin jazdy, a kiedy

wyskoczył z wagonu, poczuł jeszcze dotkliwszy chłód.

Montana dała znać o swym klimacie.

Piotr chuchnął i ujrzał mgiełkę swego oddechu. No tak,
tutaj o tej porze dnia i roku nie mogło być inaczej. Strzelbę
przewiesił na rzemieniu przez prawe ramię, tłumok
zarzucił na lewe, siodło i uprząż ujął w obie dłonie.
Wszystko to było piekielnie ciężkie, ale Piotr nie zaliczał
się do ułomków. Szparko ruszył przed siebie. Szedł
poprzez plątaninę uliczek nie-uliczek, aż trafił na
szerszą drogę, przy której wznosił się piętrowy domek, z
werandą na całą szerokość frontu i z przybitą . nad
wejściem deską, na której widniał napis: „Mary-Liza
Saloon".

Carr zatrzymał się i wytrzeszczył oczy. Poznał w

swym włóczęgowskim życiu sporo saloonów, ale nigdy nie
spotkał się z taką dziwaczną nazwą, składającą się z dwu
kobiecych imion. Wzruszył ramionami na znak
politowania, ale zaraz poczuł nieznośny ciężar bagażu,
którego jak najprędzej zapragnął się pozbyć. Drzwi były
otwarte. Wnętrze pachniało kwaśno: piwem, whisky i
tytoniowym dymem. Do tego włączyła się nieokreślona
woń kurzu, który wzburzyła z podłogi szczotka migająca w
rękach chłopaka odzianego w nieokreślonej barwy
spodnie, bardzo brudną kamizelkę i równie brudną
kraciastą koszulę z podwiniętymi rękawami. — Lokal
zamknięty! — powiedział bardzo głośno, nie odrywając
oczu od desek podłogi.

— Jak zamknięty, to trzeba go zamknąć — odparł

Carr, po czym zatrzasnął drzwi i przekręcił klucz.

Należy wyjaśnić, że były to solidne drzwi, a nie po-

pularne w saloonach Południa dwuskrzydłowe, sięga-
jące zaledwie piersi dorosłego mężczyzny niby
zamknięcia. Ostre zimy Montany nie sprzyjały
zwyczajom praktykowanym w cieplejszym klimacie.

__ Powiedziałem, że lokal zamknięty — powtórzył
chłopak przerywając swą pracę.

__ Na pewno zamknięty — stwierdził spokojnie
Carr. Przynieś wody i skrop podłogę. Strasznie tu dużo
kurzu. Czy nikt cię nie nauczył, jak należy zamiatać?

— Sprowadzę gospodarza..,

__ Świetnie! Powiedz mu, że czekam na śniadanie i że
byle czym nie dam się zadowolić. No, ruszaj!

Zapowiedź sprowadzenia gospodarza okazała się jedynie

czczą groźbą.

— On jeszcze śpi...
— Tak właśnie myślałem. Przynieś wody i skrop

podłogę. Fu! Aż w nosie wierci.

— Czy pan jest znajomym gospodarza?
— Przynieś wody!
Chłopak odstawił szczotkę. Nabrał pewności, że przybysz

jest istotnie znajomkiem gospodarza, kto wie, może nawet
przyjacielem? Takiemu lepiej się nie sprzeciwiać. Odszedł
więc i po kilku minutach wrócił z pełnym wiadrem. Obficie
spryskał całą salkę i wrócił do przerwanego zajęcia. Trwało
długo, bardzo długo, aż znudzony Carr oparł łokcie na stole,

background image

wsparł głowę na dłoniach i... zasnął. Ale że sen miał czujny,
zbudził się na dźwięk szkła. Chłopak stał za szynkwasem i
wycierał naczynia. Carr ziewnął.

— Jak ci na imię?
— Frank.

No to, Frank, daj coś do zjedzenia.

Chłopak zniknął, by po chwili wrócić z półmiskiem

pełnym mięsa, z bochenkiem chleba, nożem, widelcem i
talerzem.

background image

- Tego mi brakowało — ucieszył się Carr. —

Gospodarz nadal śpi?

— Mam go obudzić?
— Nie, nie. Dam sobie radę.

Chłopak wzruszył lekko ramionami i zajął się na nowo

czyszczeniem bufetu.

Tymczasem ranny gość zajął się pieczenia i chlebem.

Uporał się z tym dość szybko nie tylko dlatego, że wy-
głodniał podczas podróży koleją, ale również i dlatego, że
lubił obfite posiłki. Podobnie jak wszyscy traperzy
Dalekiego Zachodu, którzy potrafią na jeden raz pochłonąć
tyle mięsa i pieczywa, ile przeciętnemu mieszczuchowi
starczyłoby na cały dzień. Ale też niejeden traper potrafił
głodować i znosić z humorem niekiedy parodniowy post,
gdy wyczerpały się zapasy i zabrakło zwierzyny. A że Carr
nabył wiele doświadczenia w swych licznych wędrówkach,
nauczył się jeść na zapas, gdy trafiła się okazja.

Chłopak skończył wycieranie kufli i znów zniknął w

wąskich drzwiczkach prowadzących zapewne do go-
spodarczej części budynku. W saloonie uczyniło się nagle
bardzo cicho. Przybysz ziewnął i odsunął pusty talerz.
Znowu poczuł, że ogarnia go senna ociężałość. I pewnie
zdrzemnąłby się po raz drugi, gdyby nie usłyszał czyichś
kroków, skrzypienia desek i półgłośnej rozmowy.

W czarnym otworze drzwi ukazała się jasna postać.

Wysoki, tęgi mężczyzna w białym kitlu sięgającym kolan.

Carr pomyślał, że taki gospodarz z pewnością nie po-

trzebuje niczyjej pomocy przy wyrzucaniu z lokalu zbyt
podochoconych gości, i postanowił działać roztropnie.

— My się znamy?
— Nie znamy — odparł gość.
— Więc cóż mi Frank gadał?

background image

__ Pewnie mu się tak zdawało.

— Hm. A ty skąd? Może z Des Moines?

__ Z Des Moines? — zdziwił się Carr. — Nie, nigdy tam
nie byłem:

— A Kansas City znasz?

__ Nie znam — odparł zgodnie z rzeczywistością. —

Czy oczekujecie gościa stamtąd? Ale ja tu przybyłem
wprost z Milwaukee, nie zatrzymując się po drodze.

— Aha...

Wydało się Carrowi, jak gdyby nasrożone oblicze

gospodarza nagle złagodniało.

___ Nie, nie czekam na nikogo, po prostu ciekaw jestem

nowych ludzi, a ciebie tu nigdy dotąd nie widziałem.

— Prawda — przyznał Carr.
— Czym mogę służyć?
— Muszę się wyspać. Całą noc tłukłem się pociągiem i

nie dano mi nawet zdrzemnąć się.

W imię bezstronności — to właśnie Carr nie dał nikomu

z przygodnych towarzyszy zdrzemnąć się, gadając bez
przerwy do białego rana. Zresztą znalazł wdzięcznych
słuchaczy.

Właściciel saloonu przeczuł dobry zarobek. Uśmiechnął

się.

— Spanie? Oczywiście. Mam łóżka tak wygodne, że leży

się na nich jak na bobrowych skórkach. Tylko sześć na sali.
Prawdziwy luksus.

— Oj — stęknął Carr. — To nie dla mnie. Potrzebuję

ciszy. Jutro ruszam w drogę i powinienem dobrze wy-
począć. Nie ma czegoś mniejszego?

Uśmiech na twarzy gospodarza stał się jeszcze wy-

raźniejszy.

— Oczywiście. W „Mary-Liza" jest wszystko, co po

trzeba podróżnym. Mam pokój dwuosobowy.

— Będę w nim sam?

background image

- Hm... tracę w ten sposób jedno miejsce.

— Tylu amatorów spania? A mnie się wydało, że ti

raczej brakuje przyjezdnych. Bardzo nie lubię ścisku..

będę musiał poszukać innego noclegu.

Nie było w tym ani słowa prawdy, ale Carr liczył się z

każdym centem i płacenie za dwa łóżka uznał za szczyt

rozrzutności.

— Ależ nie! -— zaprotestował gospodarz. — Akurat

tak się złożyło, że nie mam klientów na mały pokój.

— Znakomicie. A czy można by tu kupić konia?

— Czego się nie robi dla przybyszów z dalekich stron?

— oświadczył pompatycznie właściciel saloonu. —

Potrzebny koń? Będzie koń.

— Kiedy?

— Jeszcze dzisiaj — zapewnił gorąco. — Za kilka

godzin, wierzchowiec jak się patrzy.

— W południe?
— Może być i w południe.
— Zgaduję, że to wasz koń.
— Mój, ale go trzymam gdzie indziej. Tutaj nie miał-

bym czasu doglądać. Konik lekki i ścigły.

— Lekki? To nie dla mnie. Lekkie zwierzę potrafi

nieść tylko lekki ładunek, a ja mam sporo tłumoków.

— Dobrze. Znajdziemy cięższego konia^ chociaż w tej

dziurze o to niełatwo. Gena także...

Znam się na koniach, a o cenie pogadamy, jak

obejrzę towar. Gdzie ten pokój?

— Frank — rozkazał oberżysta — zaprowadź!

I tak oto Carr powędrował na pięterko po skrzypiących

schodach, aby stwierdzić, że pokój był malutką klitką,
oddzieloną od reszty poddasza przepierzeniem z cienkich
desek. Stały tu dwie prycze nakryte zrudziałymi kocami.
Malutkie okienko — co Carr zaraz sprawdził —
pozwalało spojrzeć na podwórze ograniczone

jednej strony

płotem, z drugiej — parterowym baraczkiem.

W pokoiku było duszno i pachniało sianem. Carr zwalił w

przejście między pryczami swój bagaż, a strzelbę umieścił pod
ścianą.

___ jak się nazywa ta miejscowość?

— Nie nazywa się.
— Nie rozumiem.

___ No, do tej pory nikt jej nie nazwał. Komu Ma tym

zależy? Tu mieszkają tylko robotnicy pracujący przy budowie
kolei. Jak tory posuną się dalej, ruszą i oni.

— To kto wzniósł te wszystkie domy i po co?
— Domy! — mruknął pogardliwie Frank. — Same budy albo

szałasy i trochę baraków kolejowych. Tylko Gardner postawił
prawdziwy dom. Zaryzykował — dodał po chwili przerwy. — Ale
nie moja to sprawa.

— Któż to ten Gardner?
— Właściciel saloonu. Myślałem, że go znacie.
— To ten, który ze mną rozmawiał?
— Innego nie ma.
— A ja sądziłem, że on się nazywa Mary-Liza.
— To imiona jego córek — chłopak pokazał zęby w uśmiechu.
— Mieszkają z ojcem?
— Nie. Żona Gardnera siedzi z córkami w Des Moines. Nie

sprowadzi ich tutaj, póki nie powstanie w tej osadzie szkoła.

background image

Chyba jednak nigdy nie powstanie, bo i dla kogo? Ja jednak
myślę, że gospodarzowi chodzi po prostu o to, aby jego żona
czuwała nad interesem w Des Moines. On ma tam spory dom,
hotel i restaurację.

— Ho, ho! Taki bogacz? Po cóż się pchał do tej dziury?

Nie wiem. Ja u niego pracowałem w Des Moines, tu

siedzimy od pół roku.

background image

— Jak widzę, Frank, jesteś całą furą wiadomości. Powiedz mi

jeszcze, czy ten koń na sprzedaż należy do twego szefa?

— On ma konia, ale nie wydaje mi się, żeby chciał się go

pozbyć.

— Aha — mruknął Carr. — Dziękuję ci, Frank, zostaw mnie

teraz samego.

Kiedy chłopak odszedł, Carr ściągnął buty, zamknął na haczyk

drzwi klitki (klamki nie było) i w ubraniu rozciągnął się na
pryczy. Zasnął natychmiast.

Obudziło go słońce migocące za szybą okienka i smugą blasku

padające wprost na twarz. W pokoiku zrobiło się jeszcze duszniej
niż rankiem, a rozpalony dach strychu grzał tak silnie, że Carr
zerwał się natychmiast z posłania, naciągnął buty i zbiegł na dół,
zapominając o strzelbie i bagażach.

Na dole było tak samo pusto i cicho, jak przedtem, Frank

gdzieś znikł, a Gardner ziewał oparty o szynkwas.

— Wysłałem chłopca po konia — powiedział. — Piwa?

Carr skinął głową.

— Tam jest okropnie gorąco — zauważył.
— W dzień. W nocy całkiem przyjemnie.
— Prędko będzie ten koń?
— Za jakąś godzinę, może za dwie.
— No, to pójdę przespacerować się po tej 'miejscowości bez

nazwy. Zabawne... — opróżnił kufel i skierował się ku drzwiom,
ale zawrócił od progu. — Do licha! — klepnął się w czoło. —
Musiałem zgłupieć z tego gorąca.

— O co chodzi?
— Na górce zostawiłem swoje bagaże, a drzwi nie mają

zamka. Co robić?

Nic — odparł szynkarz. — Nikt tam dzisiaj nie nocuje, a

kto chciałby dostać się na górę, musi przejść obok mnie.
Zresztą... nie mą tu złodziei.

Nie zabrzmiało to zbyt przekonująco, ale Carr, uspokojony,

opuścił wnętrze saloonu. Oblało go słońce pełnego dnia.
Przystanął mrugając oczami, po czym ruszył przed siebie. Ulica
nie-ulica, droga nie-droga, zakurzony szlak poryty koleinami
wozów, pełen dziur i wzniesień ciągnął się nieregularnymi
skrętami wśród dziwacznych budowli.

Frank nie mylił się. To, co Carrowi w szarym świcie poranka

wydawało się domami, teraz, w blasku słońca, ukazało swe
prawdziwe oblicze — ruder skleconych z bali i desek, bud
wzniesionych ze skrzynek, w których najpewniej dostarczano
prowiant dla robotników, szałasów z gałęzi, piwniczek
wykopanych w ziemi i nakrytych darnią. Dokoła cicho i pusto.
Carr przespał godziny największego ruchu, gdy ludzie udawali się
do pracy. Teraz musieli przebywać gdzieś tam u krańców
kolejowego nasypu, przy wytyczaniu dalszej trasy żelaznego
szlaku, przy zwożeniu ziemi, układaniu podkładów i wbijaniu
potężnych ćwieków.

Carr na próżno rozglądał się za jakimś dwunożnym

przedstawicielem osady. Skręcił w pierwsze napotkane boczne
przejście i od razu trafił w labirynt wyznaczony szeregami niby-
budynków. Szedł wolno, skrzypiąc podeszwami butów po
rozgrzanym piasku, zerkając na prawo i lewo, niekiedy zaglądając
w głąb ciemnych wnętrz, w których dostrzegał jakieś fragmenty
sprzętów o dziwacznych kształtach i sporo śmieci. Wyglądało to
bardzo smętnie, a cisza wzmagała jeszcze wrażenie smutku.

background image

,,Cóż za paskudna osada — pomyślał — brzydka, brudna i

bezludna."

Wówczas dostrzegł człowieka. W zwężeniu szarej ścieżki stał

mężczyzna w jasnym, szerokoskrzydłym kapeluszu, w skórzanej
kurcie i takich spodniach, obszytych wzdłuż szwów drobniutkimi
frędzlami. Wszystko to wyglądało świeżo i aż błyszczało
czystością. Kontrast tej postaci z nędzną brzydotą otoczenia był
zaskakujący.

„Elegancik, greenhorn na śmietnisku" — pomyślał.

— Piękny dzień — powiedział tamten. — Szukasz tu kogo?
— Szukam konia.
— Zginął?
— Nie zginął, bo go nie miałem. Chcę kupić.
— Trudno będzie. Tu prawie sami robotnicy. Chociaż... —

przerwał i zamyślił .się.

— Chociaż co?
— Hm... Znajdzie się koń, niezły.
— Kupię.
— Ba, jeszcze nie wiem, kiedy będę mógł go sprzedać.

Carr spojrzał bacznie w twarz mówiącego. Podejrzewał kpinę,

ale nie dostrzegł ani cienia uśmiechu.

— Nie rozumiem — odpowiedział. — Potrzebuję dobrego

wierzchowca jeszcze dzisiaj, najpóźniej jutro rano. Oberżysta
nawet mi obiecał jednego.

— Skoro tak, nie ma czym się trapić.
— Ba, chodzi jeszcze o cenę — wyznał Carr. — Dlatego

szukam na własną rękę...

— Oberżysta ma konia — stwierdził nieznajomy. —

Oglądałem go, bo swego trzymam w tej samej stajni.

— I co? Dobry?
— Chodzi w zaprzęgu.
— To na nic — mruknął Carr. — Potrzebuję zwierzęcia pod

siodło.

— Istotnie, to na nic, ale...

Carr, który zamierzał powędrować dalej, zatrzymał się w pół

kroku.

background image

__ Tu jest kowal — powiedział nieznajomy.

__ Cóż on ma do roboty?
__ podkuwa zwierzęta pociągowe przewożące materiały

dla kolei. Ale nie o to chodzi. Wydaje mi się, że ma
wierzchowca na sprzedaż.

- Gdzie ten kowal?

Jak by to powiedzieć... Znam drogę, ale nie potrafię

objaśnić. Zaprowadzę was — zdecydował się nagle.

Ruszyli gmatwaniną ścieżek, milcząc cały czas. Carr

zastanawiał się, kim jest ten nieoczekiwany przewodnik ale
nie doszedł do żadnego wniosku. Wędrówka nie trwała
długo, osada zajmowała niewielką przestrzeń, chociaż
chaotycznie zabudowana, sprawiała wrażenie rozległej.

Kuźnia stanowiła coś pośredniego między szałasem a

psią budą, tyle że dostosowaną do końskich rozmiarów.
Natomiast kowal czynił wrażenie zupełnie zwykłego
kowala, jakich spotyka się tysiące w kraju, a jego pomocnik
niczym nie różnił się od zwykłych pomocników kowala.

Chłopak pracował właśnie przy miechu dmąc w roz-

żarzoną kupkę węgli, a kowal potężnymi szczypcami
obracał w płomieniu rozgrzaną do białości metalową sztabę.
Kiwnął głową i poprosił, aby chwilę zaczekali. Po czym
Carr stał się świadkiem nadawania kształtu podkowie, aż
rzucona, z sykiem zatonęła w wiadrze pełnym wody.

Wtedy mistrz kowadła, wycierając dłonie w spodnie,

zagadnął:

— Co słychać? Widzę, żeś znalazł znajomka. Jego

szukaliście?

Elegant uśmiechnął się blado:

— To nie ten...

Ach, nie ten... Widzi mi się, że nigdy nie znajdziecie

potrzebnego...

background image

— Kto wie? Ale my tu w innej sprawie. Szukamy konia do

jazdy wierzchem, zdrowego, młodego konia. Coś mi
wspominaliście...

— Dla kogo ten koń?
— Czy to ważne?
— Dla mnie ważne, bo nie oddam zwierzęcia w byle jakie

ręce.

— Ja potrzebuję konia — odezwał się Carr.

Kowal spojrzał nań przenikliwie i ostro, jakby chciał wzrokiem

przewiercić go na wylot. Lustracja musiała wypaść pomyślnie.

— Chodźcie, a ty — zwrócił się do chłopaka — pilnuj i nie

pozwól nikomu grzebać w żelastwie. Przyjdzie ta ki jeden z
drugim, a później nie ma haceli, nie ma sztab, nie ma podków.

Poprowadził ich niedaleko, wzdłuż ścian kuźni, aż ujrzeli po

przeciwnej stronie przybudówkę ze stromym daszkiem. Z wnętrza
dochodził stłumiony szmer. Drzwi były wysokie, mocno osadzone
w zawiasach, z dwoma skoblami i kłódką. Zgrzytnęło. Po chwili
kowal wyprowadził na rzemieniu konia.

Carr z trudem opanował się — nabywca nie powinien zdradzać

zachwytu nad prezentowanym towarem.

U licha, przecież to był najprawdziwszy mustang, gniadosz z

białymi plamami wielkości jabłka na kłębach i czole! Ogon długi,
prawie do pęcin, błyszczał w słońcu nitkami złota, a takim samym
odcieniem mieniła się grzywa.

Carr odetchnął głęboko. Znał -się na koniach.

— No i jak? — zagadnął kowal. — Długo by takiego szukać.
— Może — mruknął Carr — ale dla mnie końska uroda tyle

znaczy, co skóra na niedźwiedziu. Potrzebuję wierzchowca
silnego, wytrzymałego, szybkiego, gdy zajdzie potrzeba.

background image

. To właśnie taki. Nigdy bym go nie sprzedał, ale czy w tej

przeklętej dziurze mogę być o zwierzę spokojny?

___ Złodzieje? — zaniepokoił się Carr wspomniawszy

swe rzeczy pozostawione w saloonie. — Karczmarz mówił,

że tu nie ma złodziei.

___ Toś bardzo naiwny, jeśli uwierzyłeś.

Zabrzmiało to obraźliwie, ale Carr nie chciał zadzierać z

kowalem. Jeszcze podniósłby cenę lub w ogóle odmówił
sprzedaży? Chwycił rzemienną linkę zwisającą z końskiego
karku.

___ Ostrożnie! — ostrzegł kowal. — To nie pierwsza lepsza
chabeta. To bojowy koń, myślę, że dlatego jeszcze go
posiadam, chociaż koniokrady mają swoje sposoby...
Zwierzę położyło uszy po sobie i wyszczerzyło zęby. Carr

uskoczył w samą porę.

— Niezły — powiedział drwiąco — ale nie dla mnie. Nie mam

czasu na jego oswajanie. Tam, dokąd się udaję, miałby zbyt wiele
okazji do ucieczki.

— Tony! — krzyknął kowal.

Uszy wyprostowały się, rozdęte chrapy zwęziły, zęby przestały

groźnie błyskać.

— Wart jest tyle złota, ile waży.
— A więc nie dla -mnie — powtórzył Carr.
— Zaraz, zaraz. Po co tak gwałtownie? Proszę obejrzeć,

potrzymam, a o cenie pogadamy później. Spokojnie, Tony.

Carr obszedł zwierzę. Obmacał pęciny, dotknął zadu, przesunął

dłonią po karku. Koń ani drgnął.

— No i co?

- Niezły, ale jakże go osiodłać, kiedy się płoszy?

— Ale teraz stał jak głaz.
— Teraz...

background image

— I nie będzie się płoszył. Jest na to sposób. Zdradzę go, jak

tylko dobijemy targu.

— Z mustangiem każdy nowy właściciel ma sporo kłopotu —

zauważył Carr — a ja wcale tego nie pragnę.

— Nie będzie żadnych kłopotów, w przeciwnymi wypadku

oddam zapłatę. Biorę cię na świadka — zwrócił się do eleganta.

— No dobrze — zgodził się Carr — jaka cena?
— Pięćdziesiąt dolarów.
— Co?! — Carr wydał okrzyk szczerego oburzenia.
— To jest appaloosa, najprawdziwszy appaloosa!
— Niechże i będzie, ale nie za tyle. Trzeba być milionerem,

nie ubogim poszukiwaczem metali.

background image

— Eksplorer? Znajdziesz złotą żyłę, to ci starczy na setkę

podobnych zwierząt.

— Jeszcze nie znalazłem, a jak znajdę, nie zapłacę takiej ceny

nawet za lepszego wierzchowca. Nie oszalałem!

— Nie ma lepszych na świecie. Przyjrzyj się dobrze. Jeśli się

znasz na koniach...

— Przepraszam — wtrącił się elegant — co to jest] appaloosa?
— Najwspanialsze mustangi znad rzeki Pałause w Idaho.

Dziurawe Nosy mają ich tysiące, lecz nie chcą sprzedawać. I mają
rację. Takie zwierzę to skarb.

Carr dobrze o tym wszystkim wiedział, ale milczał i

zastanawiał się.

— Więc jakże będzie?

— Dam dwadzieścia. Kowal
wzruszył ramionami:
— Tyle kosztuje u nas krowa.
— Widać krów tu mniej niż koni.
— Taak? No to popróbuj znaleźć innego sprzedawcę.
— Gardner obiecał mi naraić dobrego wierzchowca

— A pewnie! Przecież go prosiłem, żeby mi znalazł kupca.

To nie on was przysłał?

— Nie — wtrącił się elegancik. — Sami tu przywę-

drowaliśmy.

— Niech będzie i tak, ale teraz już wiesz, że Gardner chce

sprzedać mego konia i na pewno dobrze na tym zarobić.

Carr westchnął:

— Poszukam gdzie indziej..,

— Śmiej się z tego. W tej dziurze tylko dwu ludzi ma konie:

karczmarz i ja. Ale jego koń to pociągowe zwierze i do jazdy
wierzchem wcale się nie nadaje. Możesz wierzyć albo nie.

Carr uwierzył, ale zapytał:

jeśli tu nie ma koni, to co podkuwacie?

___ Zwierzęta Northern Pacific Railway. Spróbuj, może ci
odstąpią.

Carr poczuł, że przegrał.

___ Dam wam dwadzieścia pięć... — powiedział. — Jak będę
wracał, odstąpię za tę samą cenę.
___ jak będziesz wracał? Kiedyż to?

— Trzy, cztery miesiące.

___ Ho, ho! Do tego czasu z tej osady może i śladu nie będzie.
Robotnicy powędrują na zachód i kto tu zostanie? Nie, nie! Ale
przyjrzyj się jeszcze. Patrz, ma czternaście dłoni. To rasa
najlepszych i najwyższych mustangów.

— Prawda — mruknął Carr — tylko cena jeszcze wyższa.
— Nie przesadzaj. Więc ile proponujesz?

— Trzydzieści i ani centa więcej. —
Przykro mi. Nic z tego.
— Odsprzedam, gdy będę wracał, c

— Skąd pewność, że mnie tu jeszcze zastaniesz? Ruszą inni,

ruszę i ja.

— Trudno — stwierdził zrezygnowanym tonem eksplorer. —

Nie kupię.

— Ja kupię — odezwał się nieoczekiwanie elegancik. —

Proszę, oto pięćdziesiąt dolarów.

Kowal otworzył usta w zdziwieniu, a Carr aż zatrząsł się z

oburzenia.

background image

— To nie w porządku! — krzyknął. — Ja mam

pierwszeństwo.

— Zgadzam się. Więc proszę kupować.
— Oczywiście, że on był pierwszy — poparł Carra

kowal. — Ty nigdy nie chciałeś nabyć konia.

— Ale teraz naszła mnie chętka.
— Daję trzydzieści pięć — wyrwał się Carr.
— To twoje ostatnie słowo?

Najostatniejsze.

— Nic z tego.
— Bo tamten daje więcej! Niech ma!
Carr wściekły, wbrew rozsądkowi, odwrócił się na

pięcie i odszedł. W sekundę później pożałował. Gdzież w
tej dziurze kupi innego wierzchowca? Ale duma nie
pozwoliła mu zawrócić.

Powlókł się zupełnie zgnębiony, ze wzrokiem utkwio-

nym w ziemię. W ten sposób o mało nie wpadł na Franka
maszerującego żwawym krokiem.

— Idę po waszego konia — wyjaśnił chłopak. — Zaraz

wracam.

— Możesz się nie spieszyć — zauważył z goryczą Carr.

— Koń już zmienił właściciela.

— Oj! Szef złoi mi skórę.
— Nie złoi, jak mu powiesz, że za taką cenę nie na||

byłbym nawet stada mustangów. Nie jestem milionerem.

Machnął desperacko ręką i ruszył nie zwracając uwagi,

dokąd go wiedzie wijąca się wśród zabudowań ścieżka.

— Hej!

Puścił mimo uszu ten okrzyk.

— Hej, hej!

Zatrzymał się i odwrócił. Elegancik prowadził na lince

łaciatego mustanga.

— Niech go... — mruknął do siebie. Kto to właściwie
jest? — zastanowił się. — Ten jegomość jakoś tu nie
pasuje. Złoty ptaszek? Szuler? Może złodziej? Trzeba mu
się przyjrzeć lepiej.

__ No nareszcie. Gdzież tak pędzisz? Szukać innego
konia? Tu się nie znajdzie.

__ j

u

ż to słyszałem. Pierwszym pociągiem zabieram

sie stąd. Ale wy... to wszystko przez was! Po co wam dwa
konie? Przecież mówiłeś, że masz wierzchowca!

— Prawda.

__ Myślę, że z tym kowalem w końcu doszedłbym do
ładu.
__ Za pięćdziesiąt dolarów. Taniej nie. To twardy
jegomość, a zwierzę warte tej ceny.

— Znacie się na koniach?
— Trochę. Kowal mówił prawdę.
— A mówił, mówił... tylko, że mnie potrzebny jest

najzwyklejszy czworonóg, żaden appaloosa. Byle silny i
wytrzymały. Najchętniej nabyłbym muła, ale gdzież go
szukać?

— Jesteście eksplorerem?
— Przecież mówiłem.
— Tak, tak. Oczywiście. Potrzebujecie dobrego zwie-

rzęcia. Odpornego na trudy, ale i szybkiego. Tu jeszcze
dzikie strony.

background image

Carr spojrzał podejrzliwie na mówiącego.

— Wiem o tym bardzo dobrze.

—- Hm... a gdyby... a gdybym tak odstąpił zwierzę?

— Co? — zapytał ostro Carr. — Jesteście handlarzem

koni? Teraz wszystko zrozumiałem, ale na mnie nie
zarobicie.

Nie jestem handlarzem — elegant uśmiechnął się i

odparł spokojnie. — Znam się na koniach na pewno gorzej
od ciebie i nie w tym rzecz. — Nie rozumiem. Coś zbyt
mądrze gadacie.

To prosta sprawa. Odstąpię wierzchowca za trzy

dzieści

pięć dolarów. Tyle przecież gotów byłeś zapłacić.

Carr osłupiał. Tak mu się absurdalna wydała propozycja

nieznajomego.

— Cóż za dobroczyńca! — uśmiechnął się gorzko.
— Wszystko, tylko nie to — skrzywił się zabawnie elegancik.

— Ubijemy dodatkowy interes.

— Oho! Nie chcę z tobą mieć interesów. Ja jestem uczciwy

eksplorer i w żadną paskudną historię nie dam się wciągnąć.

— Świetnie! Takiej właśnie odpowiedzi oczekiwałem. Myślę,

że można ci zaufać.

— Najpierw muszę wiedzieć, o co chodzi.
— Słusznie.

Pogrzebał w kieszeni kurty i wyciągnął rękę. Podsunął ją pod

oczy Carra. Na dłoni spoczywał mały metalowy przedmiot,
płaski, z wyrytym rysunkiem.

— Widziałeś coś takiego?
— Nigdy — wzruszył ramionami Carr. — Co to jest? Oko

opatrzności?

— Zgadza się. Słyszałeś kiedy takie hasło: „Nie śpimy nigdy"?
— Nie śpimy nigdy? — powtórzył Carr. — Zaraz, zaraz... coś

mi się plącze po głowie... ty może jesteś z Agencji Pinkertona?

— Znakomicie! A teraz...
— Jeszcze chwilkę. Ludzie Pinkertona mają legitymacje.

Pokaż.

Elegant wydobył z kieszeni prostokątną tekturkę.

background image

— John Webster — przeczytał Carr. — W porządku.

Czemu to agencja pragnie dopłacić do mego konia?

___ Otóż to właśnie. Na ten temat musimy pogadać dłużej.

— Wracajmy wobec tego do saloonu.
— To najgorsze z najgorszych miejsce dla naszej rozmowy, ale

i tu — rozejrzał się dokoła — nie czuję się swobodnie. Musimy
wyjść z tego śmietnika na wolniejszą przestrzeń.

— A koń? Nie lepiej odprowadzić go do stajni?
— Nie lepiej — stwierdził agent. — Bo albo wrócimy do

kowala, a wątpię, aby przyjął zwierzę na przechowanie, dość miał
z nim kłopotu, albo powędrujemy do „Mary-Liza". Nie sądzę
jednak, żeby Gardner powitał nas radośnie stwierdziwszy, że mu
sprzątnąłem zarobek sprzed nosa. Dla pewnych przyczyn wolę nie
wchodzić z nim w zatarg. Mustang nie sprawi nam kłopotu, jest
teraz łagodny jak baranek. Prawda, Tony? — zwrócił się do konia.

W odpowiedzi zwierzę podeszło bliżej i potarło łbem o ramię

Webstera.

— Zdumiewające — szepnął Carr.

Wyciągnął rękę, aby dotknąć złocistej grzywy, ale

błyskawicznie ją cofnął, na widok stulonych uszu i wy-
szczerzonych zębów.

— O, do licha!
— Kowal zgodnie z przyrzeczeniem zdradził mi tajemnicę.

Przekażę ją razem z koniem, jeśli tylko uzgodnimy nasze interesy.

— Nadal nie wiem, o czym mówisz.
— Cierpliwości.
Tak rozmawiając wydostali się poza ostatnią cuchnącą

zgnilizną ziemiankę. Ale złowonne ślady osiedla ciągnęły się
dalej i były, jeśli to możliwe, jeszcze bardziej wstrętne. Stosy
odpadków jedzenia, szmaty

i szkło, papiery, porozrzucane tu i

tam, pordzewiałe, pogięte puszki, doły powykopywane w
ziemi, z których wiało odorem przyprawiającym o mdłości.
Nad tym wielkim śmietniskiem unosiły się chmary much.

— Okropność — stęknął Carr. — Cóż to za ludzie?
— Tacy, którzy za miesiąc lub dwa ruszą dalej, aby tu

nigdy nie wrócić.

— To na co liczy Gardner? Postawił chałupę mocną, że

przetrwa lata. Fu! Aż-mnie drapie w gardle od zaduchu.
Zmykajmy.

— Gardner — odpowiedział agent — liczy na to, że tu

wybudują stację. Liczy również na to, że przedsiębiorstwo
kolejowe posprzedaje tereny ciągnące się wzdłuż torów, a
wówczas powstanie osiedle farmerskie. Ziemia jest dobra,
więc amatorów chyba nie zabraknie.

— Ryzyko, może stracić wszystko.
— Jeśli nawet straci to, co go kosztowała budową

saloonu, nie poniesie klęski. To bardzo zamożny człowiek.

— Znasz go?
— Coś w tym rodzaju.

Więc mieszkasz tu od dawna.

— Dopiero od tygodnia, ale karczmarza znam dłużej.

Chociaż... on nie przypuszcza tego.

—-O! — domyślił się Carr. — Sprawa Pinkertona.
— Właśnie.

Minęli ostatnie wysypiska śmieci Na prawo, w odległości

jakiejś pół mili, czerniła się poprzez zieloną równinę prerii
prosta linia kolejowego nasypu.

background image

— Nie ma do czego przywiązać konia — zatroskał się

Carr.

— Tam — Webster wskazał palcem — drzewo.
Powędrowali dalej: dwu ludzi i nie osiodłany mustang.
Przygodny widz na pewno zastanowiłby się, dokąd tak
maszerują, ale w tej pustce i na tym bezludziu nie było
żadnego widza.

Drzewo, raczej drzewko, rosło u podnóża małego pa-

górka. Webster okręcił linkę wokół pnia i wspiął się na
spadziste zbocze.

— Znakomite miejsce — stwierdził siadając na obłym

szczycie.

Carr rozciągnął się obok.

,— No, to gadaj wreszcie, o co chodzi.

— Zaczynam. Nazywasz się Piotr Carr, jeśli mnie pamięć

nie myli, i jesteś eksplorerem.

— Zgadza się, ale skąd...
— Nie przerywaj. Pierwszy raz bawisz w Mon tanie?

Nie pierwszy, ale nigdy jeszcze nie trafiłem na tak

zakazane miejsce i nie miałem takich kłopotów z koniem.
Czuję, że czekają mnie dalsze, po cóż bowiem za-
interesowałby się mną Pinkerton? A przecież nic nie mam
na sumieniu.

- Wierzę. Chłop uczciwy z kościami.

Zdążyłeś mnie poznać? — zapytał podejrzliwie Carr.

— Oczywiście. Twoje nazwisko zdobyłem od twoich

towarzyszy podróży wagonem. Nie była to wielka sztuka,
opowiadali mi o tobie. A twój charakter nieco poznałem,
gdyś się targował z kowalem. I powiem ci teraz szczerze, że
gdybyś mu zapłacił żądaną sumę, nie zwróciłbym się do
ciebie z moją sprawą.

— Nie bardzo rozumiem...
— Kto bez wahania przystaje na każdą cenę, nie za-

sługuje na zaufanie.

— Tego to już zupełnie nie rozumiem.

Przecież to proste. Przybywa nieznany

człowiek do nieznanej miejscowości i za każdą cenę
pragnie nabyć wierzchowca. W te strony milionerzy
raczej nie trafiają. Kimże może więc być taki
tajemniczy gość?

background image

Raczej osobą podejrzaną o ciemne sprawki. Przynajmniej
dla mnie.

Carr bardzo się zdziwił usłyszawszy o tego rodzaju

sposobie sprawdzania ludzkiej uczciwości, ale ponieważ tak
twierdził człowiek Pinkertona, sławnej z sukcesów agencji,
ponieważ ponadto opinia Webstera pochlebiała mu, uznał
twierdzenie agenta za słuszne.

— A teraz — powiedział nowy znajomy — posłuchaj,

czego chcę. Kiedy stąd ruszasz?

— Jak najprędzej. Zatrzymałem się tylko po to, żeby

kupić konia: Więc może jutro...

— Nie, nie! Potrzebuję ciebie na dwa dni. Zgoda?
— Dwa dni to żadna różnica.
— Bardzo dobrze. Dwa dni powinny mi starczyć na

sprawdzenie, czy ten, którego znalazłem, jest tym, którego
szukam.

Domyślam się, że przybyłeś tutaj, aby kogoś capnąć.

— Właśnie tak, a ponieważ liczę na twoją pomoc,

zdradzę jego nazwisko.

— Ja tu nie znam nikogo.
— Jego już poznałeś. To Erie Gardner.

background image

Mapa

Zdążył przebyć spory szmat drogi w chłodzie porannego

wiatru, który wypłaszał zmęczenie nie przespanej nocy. Ale
później począł odczuwać dokuczliwość słońca grzejącego
tak mocno, jakby to nie była wczesna wiosna, lecz sam
środek lata. Carr poczuł sie senny, a kiedy wjechał w głąb
ustronnej dolinki o zboczach mrocznych od gęstego lasu, o
dnie jasnym od świeżej trawy, postanowił przerwać podróż.

Zeskoczył z końskiego grzbietu, cugle przerzucił przez

ramię i naszył wskroś łąki szukać dogodnego miejsca.
Znalazł je nadspodziewanie szybko — na skraju puszczy
ciurkał po kamykach strumyczek, mieniąc się złociście w
blasku słońca.

— Tego mi właśnie brakowało — mruknął.

Puścił cugle, ukląkł i zanurzył głowę w płytkiej wodzie.

Potem parsknął, otarł twarz dłonią i... zdjął kapelusz.

— Coś podobnego! — powiedział. — Coś podobnego!

Popatrz no, Tony! — zwrócił się do czworonoga. —Chyba
zgłupiałem. Żeby pakować łeb do wody razem z
kapeluszem! Wszystko przez to, że mnie sen morzy.
Oooch... — stęknął. — Piotrze, musisz się kapinkę
zdrzemnąć.

Podszedł do wierzchowca, uwolnił go z uprzęży i juków,
cały ten ładunek umieścił pod gałęziami potężnego
jałowca.

— No, Tony! Możesz się teraz nahasać do woli.
Położył się na mchu, ale zaraz wstał.

Co się ze mną dzieje? Poczekaj, Tony! Wyciągnął z

juku kawałek rzemienia i spętał nim przednie nogi
mustanga.

— Nie dlatego, żebym nie miał do ciebie zaufania —

tłumaczył się usprawiedliwiająco — ale żebyś nie zabłąkał
się na bezdrożach. No, baw się dobrzeć

Wyciągnął strzelbę z futerału, umieścił ją przy siodle,

złożył głowę na tej westmańskiej poduszce, zamamrotał:

— We łbie mi huczy jak w ulu. Tylko kapinkę odpocznę.

Kasiu

;

chodź ze mną w las, gdzie strumyk szemrze wśród

drzew... — zanucił fałszywie i urwał w pół zwrotki, jako że
pamięć go zawiodła. A po chwili już spał.

Wszystko to, jak na Piotra Carra-eksplorera, który!

niejeden raz i niejedną ścieżkę Dalekiego Zachodu prze-
wędrował, było bardzo dziwne. Nieprzespana noc nie
usprawiedliwiała postępowania tak bardzo beztroskiego.
Wprawdzie od osady bez nazwy nie odjechał daleko i
zaledwie trzy mile * dzieliły go od miejsca budowy
kolejowej linii, jednak za granicami osady urywały się jako-
tako cywilizowane szlaki. Zaczynała się głusza, pustka i
możliwość wydarzeń nie do przewidzenia.

Carr spał, nieczuły na jakiekolwiek odgłosy puszczy ani

na szelest wiatru wśród traw. Ba, nie zbudziło go nawet
delikatne parsknięcie mustanga. Koń podniósł głowę,
nastawił chrapy na wiatr, przez chwilę stał jak posąg
nieruchomo, aż odszedł nieco w bok od strumyka i legł

background image

wśród traw. Widać poczuł się znów bezpiecznie.

W konarach potężnego świerku, pod którym leżał!

background image

Carr, coś się poruszyło. Na ziemię skoczyło zwierzątko wielkości
małego psa, o sierści żółtawoszarej, miejscami czarnej, z
ogonkiem znaczonym czarno-brązowymi poprzecznymi pręgami,
trzymając w łapie coś, co wyglądało na kłębek puchu. Czujnie
rozejrzało się dokoła i ruszyło ku strumykowi. Nad samym
brzegiem zanurzyło jedną łapę w wodzie burząc nurt. Wyglądało
to bardzo zabawnie, przygodny świadek nie powstrzymałby się od
śmiechu, ale świadka przecież nie było. Koń i jego pan
spoczywali w cieniu drzewa. Pierwszy — obojętny na wszystko,
co nie groziło mu niebezpieczeństwem, drugi — również
obojętny, bo pogrążony w śnie.

Zwierzątko wydobyło z wody palczastą łapę, zaciśniętą na

pierzastym kłębku, przypominającym kształtem ptaka, i
podbiegłszy truchtem do najbliższego pnia, zniknęło wśród
gałęzi.

Zbliżało się południe, powietrze jakby stężało od gorąca, wiatr

ustał i senna cisza zawisła nad puszczą.

Piotr Carr nadal spał. Przyczyną tego snu było nie tylko — jak

sam sobie tłumaczył — zmęczenie po nie przespanych dwu
nocach. Bo kiedy świtaniem tego właśnie niedzielnego dnia
wyniosły go. z saloonu „Mary--Liza" ramiona czterech tęgich
robotników kolejowych i dosłownie posadziły na końskim
grzbiecie, Carr czuł się bohaterem nocy, rozbawionym i
podnieconym długą kolejką szklaneczek whisky, jakie przyjął z
rąk fundatorów! Ale podniecenie mijało z każdym jardem
ujechanej drogi, aż oklapł całkowicie i spoczął w zacisznej
dolince, zapomniawszy o saloonie, o jego właścicielu, o Johnie
Websterze i o wszystkich innych wydarzeniach, które rozegrały
się na jego oczach podczas dwu minionych nocy i dwu dni.

background image

Erie Gardner? Gospodarz saloonu? — powtórzy!

niepotrzebnie Carr. — Rzeczywiście, jegomość nie wygląda
sympatycznie. Cóż on takiego przeskrobał?

— Po pierwsze, zmienił nazwisko.
— To jeszcze nie powód, żeby go niepokoić.
— Na pewno. I nie dlatego, depcąc mu po piętach,

przygnałem aż tutaj. Rzecz w tym, że najczęściej zmienia się
nazwisko, aby zatrzeć po sobie ślady. Czy tak postępuje
uczciwy człowiek?

Hm... — mruknął niepewnie Carr.

Nie ma co tu „hmkać", bo sprawa jest oczywista.

Przypuśćmy. I cóż z tym Gardnerem?

~ Naprawdę to on nazywa się White. Erie White, bo

imienia nie zmienił. Otóż ten White miał nie tak dawno,
zaledwie przed dwoma laty, małą knajpkę w Kansas City.
Później sprzedał ruchomości, zwinął interes i, jak to się
mówi, zniknął z horyzontu razem z żoną i dwojgiem dzieci.
W pół roku później wyszła na jaw przyczyna tej ucieczki,
Oto grupa farmerów, a raczej byłych farmerów, zwróciła się
do naszej agencji o pomoc. Wtedy wyszło na jaw, jaki z
tego White'a spryciarz! Zawiązał fikcyjną spółkę z kilkoma
podobnymi sobie oszustami i począł sprzedawać ziemię w
Wyoming, nad Północną Platte.

— Cudzą ziemię?

— Zgadłeś. To były, a raczej nadal są stepowe tereny

plemienia Kruków.

Carr, który nieraz słyszał o podstępnym wyłudzaniu

ziemi od Indian, nie zdziwił się zbytnio.

— No, no — powiedział — i to Kruki, zawiadomiły

Agencję Pinkertona?

— Człowieku, zastanów się, o co pytasz? Jeszcze się nie

zdarzyło i chyba nigdy nie zdarzy, aby Indianie szu kali
pomocy u prywatnego detektywa. Wszystkiego do-
wiedzieliśmy się od farmerów. Gardner, a raczej White

background image

ogłosił w prasie, że rozporządza tanimi działkami pod
uprawę lub hodowlę bydła na Zachodzie. Ogłoszenie
podpisane zostało przez „Agricultural Company" i podany
adres. Tam właśnie zgłaszać się mieli wszyscy amatorzy
zagospodarowania się na zachód od Missouri. W biurze tej
„Agricultural Company" na przemian urzędował White lub
jego wspólnicy. Tam poczęli tłumnie ściągać klienci. Ceny
były rzeczywiście bardzo niskie, a poza tym
przedsiębiorstwo służyło pomocą tym, którzy pragnęli
sprzedać swe dotychczasowe gospodarstwa. Interes rozwijał
się z szybkością pospiesznego pociągu.

— Ale naiwniacy! — wykrzyknął Carr. — Nabywać

grunt, którego się nie oglądało!

— Wcale nie naiwniacy — zaprotestował Webster.'— Po

prostu uczciwi, choć nieco łatwowierni rolnicy.

— No dobrze, niech będzie i tak. Ale ja nie kupiłbym

pola nie wiedząc dokładnie, gdzie leży i jak wygląda.

— Patrzcie go, jaki mądrala! White był jeszcze mą-

drzejszy! Potrafił oczarować swych klientów nie tylko
słowami, ale i dowodami świadczącymi o tym, że przed-
siębiorstwo istotnie jest posiadaczem ziem oferowanych do
sprzedaży. Jeden ze wspólników White'a był naj-
prawdziwszym mierniczym i sporządził dokładny plan nie
istniejących terenów. To nie było trudne. Wystarczyła
odrobina fantazji. Oglądałem ten plan i ponumerowane na
nim działki osadnicze. Ale to jeszcze nie wszystko.
Nabywcom należało okazać dokument prawa własności. I
taki się znalazł. Opatrzony podpisami świadków, nabywców
i sprzedawców.

— Sprzedawców?
— A jakże! Wodzowie Kruków odcisnęli swe godła na

dokumencie. Na tym nie koniec. Prawdziwość aktu kupna-
sprzedaży została potwierdzona przez sąd W Scottsbluf nad
Północną Platte w Wyoming.

background image

— Więc wszystko było w porządku.
— Rzecz w tym, że nic nie było w porządku. Farmerzy

posprzedawali swe zagrody na wschodzie i ruszyli na
zachód. Chyba wiesz, jak wygląda i jak długo trwa podróż
wozem nawet na tak niewielkiej przestrzeni, jaka dzieli
Kansas od doliny Platte.

— Ja bym nie wiedział! — wzruszył ramionami Carr.
— Wlekli się z taborem, z końmi i bydłem. A kiedy
przybyli do celu...
— Nie znaleźli zakupionej ziemi — dopowiedział
Carr.

— Coś w tym rodzaju, ale jeszcze gorzej. Napotkali

Indian, a raczej Indianie, zaciekawieni obozowiskiem na
prerii, złożyli wizytę wędrowcom pytając o cel przybycia.
Przelękli się, że blade twarze wystrzelają im zwierzynę. Z
tego, co wiem, niewiele brakowało, a doszłoby do
wzajemnej masakry. Farmerzy sądzili, że Kruki chcą ich
oszukać, ani im w głowie zaświtało, że padli ofiarą
„Agricultural Company". Na szczęście Indian była spora
gromada, i to dobrze uzbrojonych, co ostudzało wojenne
zapały wędrowców. Jednak nie wierząc ani jednemu słowu
Kruków pognali do Scottsbluf
z żądaniem pomocy wojska. I dopiero teraz dowiedzieli się
prawdy. Żaden dokument kupna-sprzedaży nie został
zarejestrowany w tamtejszym sądzie. Nikt tu nigdy nie
słyszał o jakiejś „Agricultural Company". To przekonało
nawet największych wrogów Indian. Zaczęli
przypuszczać, że zaszła
pomyłka co do miejsca. Pełni niepokoju, wysłali do Kansas
City trzech spośród siebie, najlepszych jeźdźców, a sami
wracali powoli, łudząc się, że to tylko nieporozumienie.
Wysłannicy, dotarłszy do Kansas, nie zastali już w nim
biura „Agricultural Company". Lokal został zamknięty na
cztery
spusty. Właściciel budynku poinformował, iż biuro
zwinięto przed dwoma tygodniami. Z jakich powodów? A,
tego to on nie wie!

Trzej wysłannicy byli energicznymi ludźmi, więc zamiast

poddać się bezsilnej rozpaczy, zawiadomili o sprawie
miejscowego szeryfa, a jednocześnie na własną rękę poczęli
szukać Erie White'a i jego wspólników. Zanim karawana
osadnicza wróciła do punktu swego wyjścia, wszystko było
wiadome. White sprzedał swą knajpę i razem z rodziną
oddalił się w nieokreślonym kierunku. O jego wspólnikach
nie zdołano zebrać żadnych wiadomości. Lekkomyślni
farmerzy nawet nie zapamiętali ich nazwisk, a na aktach
sprzedaży widniały podpisy „członków dyrekcji" tak
zawikłane, że nieczytelne. Śledztwo już na samym początku
utknęło w miejscu. Wznowiono je, gdy wrócili z dalekiej
drogi niedoszli osadnicy. Rozesłano listy gończe, ale w tych
listach tylko rysopis White'a jako-tako pasował do rzeczy-
wistości, i to raczej dzięki zeznaniom stałych klientów jego
knajpki niż pokrzywdzonych farmerów. Skutek listów
gończych był taki sam, jak gdyby kto wrzucił kamień do
głębokiej wody. Wówczas poszkodowani zwrócili się do
Agencji Pinkertona. Dlatego właśnie tu jestem.

background image

— Tak od razu?
— Gdzie tam! Równo rok minął. Cośmy się naszukali,

zanim, i to przypadkowo, trafiłem na pierwszy ślad White'a
w Des Moines!

— Teraz rozumiem — pokiwał głową Carr.

Co rozumiesz?

— Kiedy przyszedłem do „Mary-Liza", Gardner mnie

pytał, czy nie jestem z Kansas lub Des Moines. Może mnie
wziął za któregoś z oszukanych rolników?

— Prawdopodobne. A co było dalej? Otóż White nabył

w Des Moines hotel i restaurację oraz zmienił nazwisko na
Gardner. Odwiedziłem tę restaurację.

background image

— I poznałeś?
— W tym czasie White'a już tam nie było. Zostawił żonę,

dzieci i znikł. To była bardzo delikatna sprawa. Pytać wprost nie
mogłem, sam miałem wątpliwości, czy Gardner to właśnie White.
Jako White'a nikt go oczywiście w Des Moines nie znał.

— A rysopis?

— Już mówiłem, że był bardzo niedokładny. Starałem się

odszukać poprzedniego właściciela hotelu i restauracji. Niestety,
zlikwidował swe interesy i wyjechał do Nowego Orleanu. Z
konieczności stałem się hotelowym gościem i codziennie
odwiedzałem restaurację rzekomego Gardnera.

— Wcale przyjemne zajęcie — zauważył wesoło Carr.

Webster spojrzał nań ponuro.

— Tak ci się wydaje. To było paskudne zajęcie. Mimo

różnych prób nie udało mi się nawiązać bliższego kontaktu z
panią Gardner w sposób, który by nie wzbudził w niej podejrzeń.

— Należało zwrócić się do szeryfa.

— Mądrala! Oczywiście, że tak zrobiłem, ale nic z tego nie

wyszło. Podejrzewam, że szeryfowi wcale nie zależało na
sukcesie Agencji. Najwięcej wiadomości udzielili mi państwo
Harper.

— Ktoś z tych oszukanych farmerów?
— Gdzie tam! Zupełnie obcy ludzie. Rodzice chłopaka,

którego widziałeś w saloonie.

— Franka?

— Tego samego. Mieszkając w hotelu, łatwo dowiedziałem

się od służby, że Gardner, raczej White, wyjechał do swych
krewnych gdzieś na południe. Słowo „gdzieś" oczywiście
oznacza to samo, co „nie wiadomo gdzie". Żona White'a na
pewno znała miejsce pobytu

swego męża, ale jak już

wspomniałem, nie można było nic się od niej dowiedzieć.

Nie znalazłeś pretekstu?

— Nie znalazłem. Jeśli Gardner był tym samym czło-

wiekiem, co White, wszelka natarczywość z mej strony
mogła wzbudzić w pani White uzasadnione podejrzenie.
Sprawa wyglądała więc zupełnie beznadziejnie. Na
szczęście dowiedziałem się od barmana, że Gardner wy-
jechał „do krewnych" razem z chłopcem, który pracował w
restauracji. Dowiedziałem się nazwiska chłopaka i o więcej
już nie pytałem. Resztę dośpiewał mi pomocnik barmana
następnego dnia: zdradził adres rodziców chłopca. No i
oczywiście złożyłem im wizytę.

— Jako agent Pinkertona?
— O, nie. Zbyt wiele musiałbym wówczas tłumaczyć.

Przyszedłem do Harperów z poleceniem od poprzedniego
właściciela restauracji.

Tego, który wyjechał do Nowego Orleanu?

— Tak.

— Znałeś go?
—. Nie.

— Oj — westchnął Carr —coraz mniej mi się podoba

wasza robota. Co krok jakieś kręcenie lub zwykłe
kłamstwo. Już lepiej być eksplorerem.

— Przecież nikomu nie wyrządziłem krzywdy, a w

słusznej sprawie czasem trzeba pokręcić. Nie uważasz?

— Bywa tak, bywa... I co z tymi Harperami?

Poszedłem do nich i przedstawiłem się jako dobry

background image

znajomy Corsona. Tak się zwał poprzednik White'a
Gardnera. Powiedziałem, że Corson prosił mnie, abym
zwrócił ich synowi dziesięć dolarów. Jakoby pomylił się w
ostatnim obliczeniu zarobków Franka.

— Chytrze — zauważył półgębkiem Carr.
—. Harperowie ucieszyli się z niespodziewanych
pie

niędzy, a ja z wiadomości, które od nich uzyskałem.

Okazało się, że Frank od czasu od czasu pisuje do rodziców.
Listy przychodzą z Montany, z jakiejś osady, która nie ma
nazwy, a leży przy trasie nowo budowanej kolei. Odczytali mi
jeden z tych listów, w którym ta właśnie dziura i droga do niej
zostały dokładnie opisane. I oto dotarłem tam, gdzie potrzeba.

— Ale co ja mam z tą sprawą?
— Posłuchaj. Odnalazłem rzekomego Gardnera, rysopis

White'a niby do niego pasuje...

— Jak to, „niby '?
— No, bo jest mało dokładny. Ten rysopis.
— Wystarczy zawieźć Gardnera do Kansas. Tam go

rozpoznają.

— Może mi zdradzisz, w jaki sposób mam tego dokonać?
— Nie jestem agentem.
— Ano właśnie! Przecież nie mogę aresztować Gardnera nie

mając dowodów, że jest White'em. Muszę najpierw te dowody
posiadać.

— A gdzież je tu znajdziesz?
— Podejrzewam, że White, uciekając, zabrał ze sobą niektóre

papiery „Agricultural Company".

— Po co? Tylko wariat tak by postąpił.
— Mylisz się. Widziałem niejeden raz przestępcę

schwytanego z dowodami w ręku: jakieś listy, notatki, nawet
ogłoszenia wycięte z gazet. Po co to nosił? Nieraz się nad tym
zastanawiałem.

— I sądzisz, że ten White jest tak samo nieostrożny?

. — Zgadłeś.

— No, dobrze, tylko co ja mam z tym wszystkim wspólnego?

Dlaczego chcesz mi sprzedać konia za pół ceny?

— Za trzydzieści pięć dolarów, a nie za pół ceny —
sprostował agent. — Nie mogę zbyt wiele dokładać do tego
interesu.

— Ale... dlaczego, po co to wszystko?
— Zaraz zrozumiesz. Kiedy przybyłem do tej dziury,

zamieszkałem oczywiście u Gardnera. Dowiedziałem się, że
gospodarz i jego pomocnik przybyli tu z Des Moines. Rysopis
„niby" się zgadzał, ale ileż w ten sposób popełniono omyłek?
Muszę więc uzyskać jakiś dodatkowy dowód. Sądziłem, że jak
zamieszkam w sa-loonie, łatwiej mi będzie przeprowadzić rewizję
w pokoju gospodarza.

— No, niechby cię na tym przyłapał!
— Ale nie przyłapał, chociaż to podejrzliwy jegomość.

Gościłem u niego tylko dwa dni i dałem drapaka.

— Niewygodnie'?
— Bardzo wygodnie, tylko na jeden krok nie mogłem się

ruszyć bez towarzystwa Franka lub Gardnera. Nie wiem, czy się
czegoś domyślał, czy tylko taki ma charakter. Żeby go uspokoić,
powiedziałem, że przybył tu mój znajomy inżynier i że przenoszę
się do niego, ale konia zostawiam, bo inżynier nie ma stajni.

background image

Pierwszy raz widziałem, jak właściciel saloonu ucieszył się tracąc
klienta. O, tego nie potrafił ukryć.

— To znaczy, że cię przejrzał.
— W każdym razie coś podejrzewa.
— Pewnie. Ja również nabrałbym podejrzenia na widok

takiego elegancika, przyjeżdżającego nie wiadomo po co do tej
zapadłej dziury. Ja sam, gdy ciebie ujrzałem, sądziłem, że jesteś
nie lada ptaszek: złodziej albo oszust uciekający przed prawem i
szukający łatwego zarobku. Twoje ubranie zwraca uwagę.

— I ja tak sądzę.
— No, to po co tak się stroisz?
— Przybyłem tu jako przedstawiciel firmy budującej kolej. Nie

wierzysz? Mogę ci okazać papiery.

background image

— Nie trzeba, ale w końcu... kim ty jesteś?
— Agentem Pinkertona, jednak cóż miałby tu do roboty

agent? Należało wymyślić coś, co usprawiedliwiałoby mój
pobyt w tej osadzie. Dostałem zaświadczenie jak się patrzy i
zupełnie legalnie. Pokazałem je, tak od niechcenia,
Gardnerowi, ale widziałem, że nie pozbył się podejrzliwości.
Przeniosłem się do baraku inżyniera. List polecający od
dyrekcji Pacific Railway bardzo mi w tym pomógł. Inżynier
jest drugą poza tobą osobą, która wie, czym naprawdę się
zajmuję zawodowo. To solidny chłop i nie piśnie na ten temat
ani słówka.

— A nie boisz się, że ja pisnę?
— Że lubisz dużo gadać, to już wiem Postaraj się tym

razem trzymać język za zębami, bo zostaniesz bez konia.

— Dziękuję za pochlebną opinię — żachnął się Carr. — I

bez konia milczałbym. Pierwszy raz zdarzyło mi się znaleźć
w takiej głupiej sytuacji. Czego ode mnie chcesz?

— Tego, żebyś któregoś wieczoru, a może i nocy tak

zagadał Gardnera, aby ani na chwilę nie opuścił bufetu.

— Po co? — spytał Carr podejrzliwie.
— Dla umożliwienia mi rewizji w mieszkaniu gospodarza.
— To taka sprawa... — Carr cicho gwizdnął. — No, niech

cię złapie... albo mnie...

— Ciebie? A w jaki sposób? Czy ty będziesz grzebał w

rzeczach Gardnera?

— Duże ryzyko.
— Tylko ja ryzykuję, ale przy twej pomocy wszystko

pójdzie jak z płatka.

— Nie podoba mi się ta sprawa. Znajdź sobie kogo innego

— odparł Carr.

Nie chcesz konia? Nie znajdę tu nikogo innego. A

zresztą... przypadłeś mi do serca. Do kogo miałbym się
zwrócić? Do robotników kolejowych? Każdy eksplorer jest
znacznie sprytniejszy od mieszczucha, a poza tym potrafisz
przecież ciekawie opowiadać. Nie, nie! Nikt nie nadaje się
lepiej niż ty. Co ryzykujesz?

— Co ryzykuję? — powtórzył Carr. — A to dobre sobie!

Przecież jak wpadniesz, będę musiał cię bronić. Chociażby za
tego konia.

— To jeszcze jeden dowód — uśmiechnął się Webster —

że jesteś chłop poczciwy z kościami. Nie martw się na zapas.
Nie wpadnę.

— To się jeszcze okaże — ponuro mruknął Carr.

Jednak w chwilę później uważnie wysłuchał wskazówek

Webstera, co i jak ma robić, postanawiając zastosować się do
nich... jeśli okoliczności zezwolą.

— Więc zgoda?,
— Zgoda.
— To już wszystko — stwierdził agent. — Wierzę, że

mnie nie zawiedziesz. Teraz wracamy. Każdy swoją ścieżką.
Żeby Gardner nie widział nas razem.

— A koń? — zapytał Carr.
— Mogę ci go od razu oddać, tylko... dokąd go za-

prowadzisz?

— Przecież do stajni.
— Przy saloonie?
— Oczywiście.

background image

— Ech, człowieku! Wyobrażasz sobie, jak się Gardner

ucieszy na widok twego nabytku?

— O, do licha! Chyba się wścieknie.
— Więc taki pomysł do niczego. Ani ty, ani ja nie

możemy zaprowadzić zwierzęcia do gospody.

— Co robić?

Tam, gdzie teraz nocuję, u inżyniera, stajni co prawda

nie ma, ale jest zagroda. Przez jedną noc można w niej
potrzymać mustanga. Nie ma obawy, żeby go ukradli, Tony
potrafi się bronić. Zwali z grzbietu każde-go intruza.
Ruszamy. W prawo czy w lewo?

— W lewo — odpowiedział Carr.
— No, to bywaj! I póki nie złapię Gardnera, nie znamy

się! Pamiętaj!

Tak się rozstali. Webster ruszył z koniem ku nasypowi

kolei, Carr powędrował ku plątaninie uliczek osiedla.
Zamyślony i pełen wątpliwości, czy słusznie postąpił
zawierając ugodę z agentem.

„Ale koń, taki koń! — tłumaczył sobie. — Appaloosa! Za

bezcen. Lecz jeśli się Websterowi nie uda? Nie będzie
konia, będą kłopoty. Co też mi do głowy strzeliło?"

Począł zastanawiać się, czy możliwy jest odwrót z sytuacji,

w jakiej się znalazł. Wycofać się? Ale taka decyzja nie
pozostawała w zgodzie z zasadami honoru prawdziwego
mężczyzny, a za takiego Piotr Carr zawsze się uważał. Więc
też odrzucił ją.

„Dałem się wprowadzić jak baran do szlachtuza" —

westchnął z desperacją i by otrząsnąć się z ponurego nastroju,
zaczął wyliczać sobie kolejne zalety wierzchowca. A przecież
i Webster nie był byle kim, lecz doświadczonym agentem
sławnego przedsiębiorstwa I Allana Pinkertona, więc wie, co
robi.

„Nie jest tak źle, Piotrze — pocieszał samego siebie — i

nie należy wpadać w panikę. Do licha! Z gorszych
tarapatów potrafiłem się wydostać."

I była to prawda. Eksplorerski żywot Piotra wymagał nie

byle jakich zdolności, a przede wszystkim specjalnego
instynktu, który rodził się w miarę lat pobytu na j Dalekim
Zachodzie.

Gdy Carr wybrnął wreszcie z labiryntu uliczek, ujrzał przed

sobą fasadę saloonu i pewnym krokiem wkroczył do środka.
Nie zatrzymał się w pustej sali, lecz powędrował schodami na
górę. Stwierdził z ulgą, że zarówno bagaże, jak i broń
znajdowały się w tym

background image

samym miejscu, gdzie je zostawił. Uspokojony, rozciągnął się na
pryczy i natychmiast zasnął. Posiadał bowiem umiejętność
zasypiania o każdej porze, lecz potrafił również czuwać przez
kilka dni i nocy z rzędu. A przewidywał, że najbliższa noc nie
przyniesie mu odpoczynku.

Kiedy się zbudził, dostrzegł za oknem szary mrok. Wstał

bardzo niechętnie, wspomniawszy na umowę zawartą z
Websterem, i poczłapał na dół. Tym razem w sali znajdowało się
kilka osób, a w promieniach naftowych lamp, rozbłysłych pod
sufitem, polatywały chmurki tytoniowego dymu. Carr, ponury jak
noc, wkroczył w ten dym i w gwar ludzkich głosów. Zerknął ku
bufetowi, ale tam krzątał się tylko Frank Harper. Gardnera nie
było.

Carr nie wiedział, co właściwie w takiej sytuacji ma robić. Jak

spełnić przyrzeczenie dane agentowi? Czy szukać gospodarza, czy
czekać na niego? Zdecydował się na to ostatnie. Tym bardziej, że
poczuł głód.

— Frank — powiedział — nie masz czego na ząb?
— Whisky?
— Może być i whisky, ale przede wszystkim coś do jedzenia.

Gdzie gospodarz?

— W kuchni. Zawołać?
— Nie. Daj mi, a szybko, co tam masz.
— Duszona baranina.
— Niech będzie.
— Już się robi.

Chłopak zniknął za drzwiami, a Carr począł się bezskutecznie

zastanawiać, gdzie teraz może obracać się agent Pinkertona.
Baranina zjawiła się wraz z Frankiem bardzo szybko i to
skierowało zainteresowania Carra w innym kierunku. Zabrał
parujący talerz, nóż, widelec i siadłszy przy stole, zajął się
jedzeniem. Nie było mu jednak pisane długo tkwić w tej
samotności.

background image

— Ej, kolego! Co tu robisz?

Carr niechętnie podniósł głowę znad talerza.

— O co chodzi? — zapytał na widok czerwonego, za-

rośniętego oblicza.

— Nie poznajesz? Przecież jechaliśmy razem. Obiecałeś

przy okazji opowiedzieć, jak się skończyło to spotkanie z
szarym niedźwiedziem. Hej, Fred! Chodź no tu!

Człowiek nazwany Fredem pojawił się z przeciwnej strony.

— Kogo widzę?! — zakrzyknął. — Nasz towarzysz

z pociągu!

Carr ani rusz nie potrafił przypomnieć sobie tych ludzi. Skoro

jednak twierdzili, że go znają, musiało to być prawdą.

— Ano cóż — odparł powoli — zatrzymałem się tu na jeden

dzień i jutro chcę ruszyć dalej.

— Szukać skarbów?
— Jakie tam skarby — obruszył się Carr. — Jakbym znalazł

bonanzę, nie gnałbym znowu na zachód. Ani to zdrowe, ani
bezpieczne.

— Tak uważasz? — zaśmiał się Fred. — A takie cuda

opowiadałeś o swych wędrówkach.

Carr już zdążył zapomnieć, o czym mówił w wagonie, ale

przecież nie mógł się do tego przyznać.

— Opowiadałem — zgodził się — bo polubiłem moje

włóczęgi. Z czasem człowiek przy wyka nawet do najcięższej
roboty.

Mądrze pokiwali głowami, po czym Fred oddalił się, i a po

chwili wrócił dzierżąc w rękach butelkę i trzy szklaneczki.

— Skoro jutro wyruszasz, należy oblać tę wyprawę. Carr,
wspomniawszy na umowę z Websterem, chciał zaprotestować,
nie mógł jednak całkowicie odmówić

poczęstunku. Żeby się jakoś odwdzięczyć (nie miał zamiaru
zamawiać następnej butelki), począł fundatorów

raczyć kolejną

relacją z jednej ze swych przygód. Sprawa była błaha,
wiązała się zaledwie z przebyciem strumienia, który wezbrał
po ulewnym deszczu, ale Carr potrafił tak udramatyzować
sytuację, że słuchacze zapomnieli o whisky.

Opowiadający nie dobrnął nawet do połowy swej

historyjki, gdy zauważył, że już nie dwu, ale pięciu cie-
kawskich sterczy z rozdziawionymi ustami. Mocno mu to
pochlebiło, więc fantazja go poniosła. Naiwni robotnicy
kolejowi — przecież oni składali się na grono słuchaczów
— nie dostrzegali nielogiczności. Oto bowiem mieli przed
sobą najprawdziwszego, w ich mniemaniu, westmana, a
opowieść-baśń, jaką snuł, przewyższała wszystko, co dotąd
czytali lub słyszeli o Dalekim Zachodzie. Kiedy więc Carr
uśmiercił niedźwiedzia i wydostał się na brzeg rzeki wraz z
koniem (to zakończyło opowieść), poczęli poklepywać po
plecach tak dzielnego człowieka i przepijać doń raz po raz.
Wplątało to naszego eksplorera w dostatecznie długą
kolejkę opróżnianych szklaneczek, by zupełnie zapomnieć o
Websterze.

Po historii o wezbranej rzece nastąpiła równie długa

relacja ze spotkania z samotnym mustangiem, który
zaatakował Carra i jego muła. Po tej przygodzie — wę-
drówka doliną usianą złotymi kamykami, które tak
błyszczały w słońcu, że blask ich groził ślepotą. Więc tylko
podczas nocy można było je zbierać. Niestety, po dwu
dniach trzęsienie ziemi zawaliło dolinę. Carr stracił

background image

wszystko, co posiada- i cudem uszedł śmierci.

Ani spostrzegł, że otaczał go już cały tłumek mężczyzn.

Cóż zresztą dziwnego, że przybysz stał się nie lada atrakcją
dla tych ludzi, którzy od miesięcy spotykali się zawsze w
tym samym saloonie i w tym samym towarzystwie? Być
może następnego dnia niektórzy dojdą do wniosku, że
gaduła musiał nieco przesolić albo

wręcz zmyślić całą historię,

ale teraz wierzyli mu ślepo i łgarzem nazwaliby każdego, kto
usiłowałby Carrowi zaprzeczyć.

Kiedy w końcu Carr oświadczył, że musi odpocząć, i przestał

mówić, zabrali głos słuchacze spierając się na temat Dalekiego
Zachodu i skarbów, jakie tam w swym wnętrzu kryje ziemia.
Złoto! Metal, który można wydobywać garściami, od razu czysty,
gotowy do wymiany lub sprzedaży. Byle tylko trafić na złotodajne
gniazdo lub na żyłę wijącą się w skale na kształt wystygłego
strumienia! Teraz marzyli głośno o takiej bonanzie postanawiając
jak najrychlej rzucić robotę przy budowie kolei.

Carr słuchał tej jałowej gadaniny przekonany, że do świtu

wszystko wywietrzeje im z głów razem z wypitą whisky. Toteż
gdy jeden lub drugi, klepiąc go po ramieniu, napraszał się na
towarzysza dalekiej wędrówki, nie odmawiał.

— Pogadamy o tym jutro — odpowiadał. Traktowali ,to jako
zgodę i zadowoleni, kołyszącym krokiem odchodzili w stronę
szynkwasu. Aż został przy Piotrze

tylko jeden. Ale on właśnie nie wspomniał ani słówkiem o chęci
ruszenia w nieznane krainy. Może dlatego, że był trzeźwiejszy od
reszty towarzystwa albo po prostu potrafił myśleć rozsądniej. Gdy
wokół Piotra powstała pustka, nieznajomy przysunął się i szepnął
tajemniczo:

— Mam dla ciebie interes. Dobry interes — powtórzył nie

dostrzegłszy na twarzy słuchacza ani cienia zainteresowania.

— Jutro — odparł eksplorer — jutro o tym pogadamy.
— Nie, nie jutro. To pilne. Chcę ci pokazać coś bardzo

ciekawego.

— Co powiadasz?

background image

— Coś dla ciebie.

Piotr dopiero teraz odwrócił głowę, ale że dojrzał oblicze

tak samo ogorzałe i tak samo nie ogolone, jak dziesiątek
innych, które widział w saloonie, wzruszył ramionami.

Chcesz ze mną jechać? — zapytał znudzonym tonem.

— Nie chcę.
— No to... o co chodzi?
— Posiadam przedmiot, który na pewno ciebie za-

interesuje. Przecież jesteś eksplorerem.

— Jestem.

Nieznajomy rozejrzał się dokoła.

— Widzisz — powiedział szeptem — najlepiej byłoby

wyskoczyć na dwór. Zbyt dużo tu osób. Tylko bieda z tym,
że tam znów strasznie ciemno.

— To poczekajmy do jutra — mruknął Carr.
— Nie, nie! Słuchaj...

Wetknął dłoń w zanadrze zniszczonej kurty i znowu

zerknął za siebie i w bok. Carr przyglądał mu się sennym
wzrokiem, aż ujrzał jakiś zwitek żółtawej barwy.

— Obejrzyj — szepnął nieznajomy. — Będę uważał, czy

kto nie podgląda. Trzymaj...

Dopiero teraz Piotr ocknął się z drętwoty.

— Co to jest? — zaciekawił się.

Rozwinął coś bardzo miękkiego, co okazało się sporym

kawałkiem świetnie wyprawionej skóry, gładkiej i miękkiej
jak aksamit. Spojrzał i zdumiał się — to był plan, a raczej
mapa. Oczywiście nie taka, jakich wiele oglądał w miastach
Wschodu — dzieło sztuki drukarskiej. Ale i to, co teraz
trzymał w rękach, nie było mu całkiem obce. Ręcznie
malowana mapa, na której rzekę oznaczała długa, kręta
linia, biegnąca w poprzek skórzanej płachty. Góry lub
pagórki łatwo mógł rozpoznać

background image

po trójkątach zachodzących jedne na drugie, równolegle do
wężowych splotów rzeki. Carr odgadł również znaczenie
postrzępionych kresek — las, ale nie potrafił zrozumieć znaczenia
dziwnego okrągłego punktu, wymalowanego w miejscu, w
którym prostopadle do rzeki została zaznaczona górska dolina.
Obejrzał wszystko bardzo dokładnie i zwrócił skórę
właścicielowi.

— Wygląda na pismo obrazkowe czerwonoskórych —

stwierdził.

— Pismo obrazkowe? — zaszeptał tamten. — Człowieku! To

najdokładniejsza mapa, jaką potrafili zrobić.

— A czego to mapa?

Nieznajomy raz jeszcze rozejrzał się dokoła.

— Widzisz, dawniej ja, tak jak ty, zajmowałem się

eksplorerstwem. Jeszcze rok temu zwiedzałem montańskie góry,
ale dałem temu spokój.

background image

— Za ciężka robota?

Po prostu nie miałem szczęścia, a na dobitkę ostatniej

jesieni złapałem reumatyzm. Ale coś mi zostało z tamtej
wyprawy. Właśnie ta mapa. Kiedyś tak opowiadał o swoich
przygodach, pomyślałem sobie: oto człowiek, którego na
pewno zainteresuje mój skarb.

— Co za skarb?
— Ta mapa jest skarbem.

Kiepski dowcip — Carr wzruszył ramionami. — Nie

jestem zbieraczem rysunków. Znajdź innego amatora.

Nieznajomy zaśmiał się cicho.

— To jest plan drogi wiodącej do bonanzy...
Jeśli sądził, że tą informacją zadziwi słuchacza, pomylił

się. Carr pokiwał głową, nie okazując zbytniego
zainteresowania. Ba, nawet ziewnął!

Bonanza? — powtórzył drwiącym tonem. — To skacz

na konia i gnaj do niej.

Powiedziałem, że zdrowie mi nie pozwala na takie

wyprawy.

— Nawet na jeszcze jedną? Kiepski to musi być
skarb, skoro nie chcesz zaryzykować.
— Powiem szczerze, nie będę niczego ukrywał: do tej

bonanzy wiedzie długi i trudny szlak, ponad moje siły.
Ryzykować nie chcę, bo musiałbym ryzykować swoim
życiem, a ono jest dla mnie więcej warte od całej fury złota.

Słusznie — zgodził się Carr. — Podejrzewam jednak,

że nie jesteś zbyt pewien tej bonanzy. Byłeś tam?

— Nigdy.

No, to skąd wiesz o jej istnieniu?

— A mapa?

Mapa oznaczać może bardzo wiele rzeczy nie

mających nic wspólnego ze złotem. Pokaż jeszcze raz.

Rozłożył skórkę na stole.

background image

— Uważaj — przestrzegł nieznajomy.
— Głupstwo! — uspokoił go Carr. — Nikt nic z tego nie

zrozumie.

Ja to otrzymałem od Indianina.

— Przypuśćmy. No i co z tego?
— To był wódz Kruków. Uratowałem mu życie, a on mi

ofiarował tę mapę — wskazał palcem na czarny punkt. —
Tu jest złota żyła.

— Tak ci powiedział? — zagadnął Carr.
— Właśnie tak.

Więc czemuś natychmiast nie pognał do tych skar-

bów?

— Zbliżała się zima, a mnie tak pokręcił reumatyzm, że

ledwie dowlokłem się w cywilizowane strony.

— I ja mam w to wszystko uwierzyć? Ale niech tam!

Powiedz wreszcie, po co mi o tym opowiadasz?

— Chcę ci sprzedać tę mapę.
— No, to zgadłem.
— Myślę, że dojdziemy do zgody. Muszę ci się przy-

znać, że przed paru godzinami zgrałem się do ostatniego
centa i chcę się odegrać. Czuję, że mi teraz pójdzie karta.

— A gdzież tu grają?
— W tamtym kącie — wskazał palcem za siebie. —

Chcesz spróbować?

— Ani mi to w głowie. Ale... przypuśćmy, że nabędę tę

skórkę. Czy wytłumaczysz mi, w której stronie świata
płynie ta rzeka i jak się nazywa? I gdzie te góry? Domyślam
się, że Skaliste, ale które pasmo?

— Dowiesz się o wszystkim, gdy kupisz mapę.
— Ile chcesz?
— Sto dolarów.
— Oszalałeś?!

background image

Śpiący przebudził się. Siadł, instynktownie chwycił strzelbę.

Niepotrzebnie. Dolinka nadal była pusta, cicha i tylko zielone
zbocze na sekundę przekreśliła rudą j pręgą zwinna wiewiórka.
Znikła w mroku lasu. Carr 1 wstał. W głowie mu szumiało, lecz
wszystkie inne ślady I nie przespanej nocy już minęły. Spojrzał w
górę, do- I strzegł, że słońce przesunęło się znacznie i cieniste
miejsce, na którym spał, upodobniło się teraz do rozgrzanej, I
błyszczącej patelni. Ten blask musiał go zbudzić.

Powędrował do strumyka, zanurzył głowę, tym razem zdjąwszy

uprzednio kapelusz. Orzeźwił się. Z ulgą I stwierdził, że mustang
pasie się w pobliżu, że uprząż I i tłumoczki spoczywają tam właśnie,
gdzie je przedtem złożył.

— Och — powiedział do siebie — już nigdy tak nie j postąpię.

Wolno zgłupieć raz, to każdemu się przytrafi, ale biada
eksplorerowi, gdy głupstwa powtarza.

Wygłosiwszy tak mądrą maksymę, zajął się szukaniem fajki,

kapciucha z tytoniem i zapałek. Zabierał zawsze z sobą krzesiwko,
lecz używał je tylko w wyjątkowych wypadkach, gdy zapałki albo
się wyczerpały, j albo zamokły. Zresztą nie sposób było zapalić
fajkę krzesiwkiem.

Gdy wreszcie znalazł szukane przedmioty, siadł w cieniu

pod drzewem oparłszy się o pień i zaczął wciągać i wydmuchiwać
dym, co wcale nie przeszkadzało mu w rozmyślaniach, a nawet im
sprzyjało. Myśli krążyły wokół spraw, jakie wydarzyły się w sali
„Mary-Liza" dzień i dwa dni temu.

Chciał stu dolarów. Wariat! Czy sądził, że ktoś, udający się na

Daleki Zachód, wiezie z sobą skrzynię pieniędzy? I na koniec
sprzedał skórkę za... dziesięć dolarów! Chyba był pijany? Albo
oszust. Któż przy zdrowych zmysłach odstępuje plan bonanzy za
dziesięć dolarów? Musiałem mieć dobrze w czubie przystając na

background image

taką transakcję. Ta mapa jest jednym wielkim oszustwem.
Pewnie sam je maluje i podsuwa naiwnym. To jasne!

Pomarkotniał od takich myśli. Dał się nabrać jak

pierwszy lepszy greenhorn! Zaczął przypominać sobie
kolejne szczegóły.

Wówczas w „Mary-Liza" początkowo nie miał zamiaru

nabyć mapy. Jego okrzyk — reakcja na wymienioną cenę
— wynikł po prostu z tego, że żądano tak wysokiej sumy.
Bowiem mapa, jeśli by nawet wskazywała prawdziwą drogę
do prawdziwej bonanzy, nie stanowiła sama majątku.
Najpierw należało trafić do oznaczonego miejsca, a później
jeszcze dobrze się namozolić nad wydobyciem złotego
piasku. Praca eksplorerska była chyba najcięższym
zawodem wśród wszystkich dziwnych zawodów, jakie
narodziły się w wyniku odkrycia Dalekiego Zachodu i
prób ?ego zagospodarowania. Wymagała olbrzymiego
wysiłku fizycznego, umiejętności posługiwania się kilofem i
łopatą, przemywania urobku w zimnej jak lód wodzie
górskich potoków. I dlatego Carr uznałby za słuszne
żądanie zapłaty, a nawet — nierównomiernego podziału
uzyskanego złota, gdyby jego odkrywca brał udział w pracy
wydobywczej, ale tak?

Mimo wszystko doszło do targu. Jego pierwsza część

rozegrała się przy stole, druga — przy szynkwasie. Od tego
ostatniego momentu w pamięci Carra powstawały niczym
nie wypełnione luki. Zapamiętał, że w końcu nabył skórkę.
Za dziesięć dolarów! Ale ile wydał przy szynkwasie? W
ostatecznym rachunku mapa kosztowała go znacznie więcej.

Skończył palić, sięgnął do kieszeni spodni i wydobył

skórzaną sakiewkę. Gdy przybył do osady bez nazwy,
pękata była od srebrnych dolarówek i od różnej wartości
monet centowych. Zaopatrzył się w ten drobiazg

background image

wiedząc, że w osadach i miasteczkach Dalekiego Zachodu
ludzie raczej nie siedzą na pieniądzach i gdy się cokolwiek
kupuje, trzeba mieć odliczoną sumę, reszty nie wydadzą, bo
nie mają czym.

Teraz sakiewka przypominała balon, z którego uleciało

sporo gazu. Rozsupłał rzemyk i wytrząsnął zawartość na
dłoń. Wypadło kilka drobnych monet. Westchnął ciężko. Z
kolei sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurty. Wyciągnął
stary, wyświechtany portfel. Pamiętał, ile zielonkawych
banknotów umieścił w jego wnętrzu.

Podejrzliwie rozejrzał się dokoła, natężył słuch. Nie

dojrzał ani nie dosłyszał niczego. Mustang pasł się
spokojnie, nie zdradzając niepokoju. Carr zaczął liczyć,

background image

Niewiele tego było. Żaden eksplorer nie wozi ze sobą

majątku, chyba że wraca do rodzinnych pieleszy po
odkryciu złotej żyły lub pokładu drogocennych kamieni.

Szybko uporał się ze sprawdzeniem zawartości portfelu.

Ubyło czterdzieści dolarów. Aż spocił się z wrażenia. Cena
skrawka skóry znowu wzrosła.

— Tony! — zawołał półgłosem.

Mustang zastrzygł uszami i zabawnie podskakując!

spętanymi nogami zbliżył się do swego pana.

— Tony - powtórzył Carr — jestem osłem albo czymś
jeszcze gorszym Rozumiesz?

Zwierzę cicho parsknęło.

— Jeśli kiedykolwiek znowu sięgnę po whisky, masa

prawo mnie kopnąć. Słyszysz? Oczywiście, w drodze!
na Dziki Zachód — poprawił się. — Bo w zimie to co
innego. Idź już. Tyle przetracić!— jęknął. — Wszystko
przez tego agenta Pinkertona. Gdyby nie on, poszedłbym
spać i nie zadawał się z oszustem i pijusami. Chwileczkę...
— zastanowił się. — Przecież kupiłem konia za trzydzieści
pięć dolarów. Więc ostatecznie nie jest tak źle. Jednak...
inne wydatki równały się wyrzuceniu pieniędzy w błoto!

Przed dwoma dniami, kiedy stał oparty o szynkwas

saloonu „Mary-Liza", nie bardzo już zdając sobie sprawę,
gdzie się znajduje, czyjaś dłoń mocna i twarda

5

chwyciła

go za ramię. Pomyślał, że to pewnie ów nieznajomy
sprzedawca mapy, i dał się bez oporu wyciągnąć z tłumu, a
nawet wyprowadzić na dwór.

Była noc, ale widna, otulona srebrnym welonem

księżycowego blasku. Carr stąpał sztywno, jakby kij
połknął, podtrzymywany ręką przewodnika. Tak dobrnęli
do miejsca, w którym tuż pod okapem dachu stała wielka
beczka, prawdopodobnie przeznaczona na deszczówkę.
Carr nieco się zdziwił ujrzawszy ją nagle przed sobą, lecz
nie starczyło mu czasu na wyrażenie tego słowami, bo
niespodziewanie ta sama silna dłoń przesunęła się z
ramienia na kark, zgięła go ciężarem wielu funtów i w
ciągu sekundy głowa Carra znalazła się w beczce, a raczej
w wypełniającej ją wodzie. Zachłysnął się. Ucisk zelżał,
ale nim zdążył wyparskać ciecz o mdłym smaku, jego
twarz znowu pogrążyła się w wodzie. Po raz drugi, po raz
trzeci.

— No, jak się czujesz? — zagadnął znajomy głos.
Odwrócił się, spojrzał i natychmiast wytrzeźwiał.

Przed nim stał John Webster.

— To tak dotrzymuje się umowy? — a nie uzyskawszy

odpowiedzi, ciągnął dalej: — Miałeś zagadać Gard-nera,
miałeś pilnować go do chwili mego powrotu. Pamiętasz?

— Pamiętam — szepnął Carr, któremu wróciła zdolność

mówienia.

— Ale tego nie uczyniłeś.
— Nie uczyniłem — przyznał ze skruchą.
— Utonąłeś w butelce z whisky jak pierwszy lepszy

włóczęga, całe życie spędzający w saloonach. Ty nie jesteś
żaden eksplorer. Pierwszy raz tak się pomyliłem!

— Nie! — Carr zdobył się na protest. — Wydeptałem na

Dalekim Zachodzie wiele ścieżek — oświadczył pom-

background image

patycznie, nie czując, jak śmiesznie to zabrzmiało. —
Przysięgam...

— Ciszej!
— Przysięgam — powtórzył Carr zniżając głos — że to,

co dzisiaj, przydarzyło mi się pierwszy raz, odkąd chodzę
po ziemi.

— Chciałbym uwierzyć.
— Daję słowo. Jutro ruszam stąd i nawet nie zajrzę do

saloonu.

— Jutro nigdzie nie ruszysz — spokojnie stwierdził

Webster. — Jeżeli nie zamierzasz wędrować piechotą.

background image

Co ty sobie wyobrażasz? Że sprzedam ci konia? Ani mi to
w głowie. Chyba że zostaniesz jeszcze jeden dzień i
dopełnisz warunków umowy.

— Zostanę.
— Pamiętaj. A teraz marsz do łóżka!

background image

Nazwa bez osady

Podszedł do siodła ciśniętego pod drzewem i z juku wyciągnął

skórkę. Któryż to raz ją oglądał? Ale przez to nie stała się ani
trochę bardziej zrozumiała. Ten nieznany jegomość, gdy dobili
targu, powiedział:

— Znasz Lonely Valley?
— Oczywiście. Wędrowałem tamtędy ostatniej jesieni.
— Świetnie! Idź do Clarka.
— Kto to?
— Najstarszy mieszkaniec. Kiedyś parał się traperstwem, teraz

prowadzi małą knajpkę w Valley. Powiedz mu, że go pozdrawia
Tom. To niby ja. Myślę, że jeszcze mnie pamięta. On zna drogę
do rzeczki wyrysowanej na mapie.

— Zaprowadzi mnie?
— Co za pomysł! Clark ledwie się rusza. Ale dowiesz się od

niego, jak trafić do rzeczki.

— A ma ona jakąś nazwę?
— Sto nazw! A to znaczy tyle, co nic. Clark zna ją jako Short

Rivulet. Wyjaśni ci wszystko lepiej ode mnie.

— Byłeś nad tą Short Rivulet?

background image

Tak, gdy już śnieg pokrył góry, a mnie pokręcił

reumatyzm.

A skąd wiesz, że ta rzeczka na mapie to właśnie Short

Rivulet?

— Nie bądź nudny. Jak za dziesięć dolarów, powie-

działem aż nadto — wykręcił się na pięcie i krocząc niezbyt
pewnie, zniknął w tłumie.

Więc: Lonely Valley, Clark i Short Rivulet. Niewiele,

nawet za tak małą cenę. Cóż? Lonely Valley nie leży zbyt
daleko, zresztą Carr i tak miał zamiar tamtędy właśnie
jechać. Pamiętał, że większość mieszkańców osady
zajmowała się szperaniem po okolicznych górach i
cokolwiek ktokolwiek znalazł w ziemi, głośno o tym było.
Dlatego dobrze jest zasięgnąć tam języka. Oczywiście mapy
nie pokaże nikomu. Bez względu na to, czy jest prawdziwa,
czy fałszywa.

Obejrzenie skórki jakoś dodało mu energii i podniosło na

duchu. Osiodłał konia i ruszył prosto przed siebie. Do
zachodu słońca można było przebyć jeszcze dobrych kilka
mil. Drogę do Lonely Valley pamiętał doskonale. Wiedział,
że dolinka, którą się posuwa, później skręci w prawo, teren
pocznie powolutku dźwigać się, aż na koniec otworzy się
przed jeźdźcem rozległa przestrzeń prerii, zamknięta w dali
nierówną linią wysoczyzn.; Wówczas należy jechać prosto
aż do samotnego klonu wyrosłego nad malutką sadzawką.
To będzie właśnie! połowa drogi dzielącej go do Lonely
Valley, świetne miejsce na nocleg.

Posuwał się w miarę szybko, w miarę wolno,

rozpamiętując wydarzenia drugiego dnia pobytu w osadzie
bez nazwy. Ściślej — drugiej nocy, bo dzień przespał
prawie cały. Po rozmowie z Websterem udał się do swego
pokoiku i ledwie przyłożył głowę do poduszki, gdzieś;
daleko odpłynęły, zatarły się obrazy zadymionej sali, tłumu
krzykliwie gadających postaci, odgłosy brzęku szklanek,
tupania nogami i przyśpiewek nie tyle melodyjnych, co
głośnych.

Obudził się nazajutrz bardzo późno. Blask słońca wy-

pełniał całą izdebkę, czyniło się gorąco i duszno, ale Carr
tego nie czuł. Odwrócił się na drugi bok i znowu zasnął.
Ocknął się tuż przed zmierzchem. Pewnie nie wstałby i
teraz, gdyby nie myśl, która nagle zaświtała mu w głowie:
odnaleźć sprzedawcę mapy, zwrócić nabytek i odzyskać
dziesięć dolarów.

Zerwał się z pryczy i pognał na podwórko saloonu. Przy

kołowrocie studni natknął się na Franka czerpiącego wodę.
Ściągnął koszulę, pochylił się.

— Lej na mnie!

Chłopak wykonał polecenie. Prawdopodobnie niejeden

już raz obsługiwał w ten sposób gości saloonu.

— Jeszcze — rozkazał Carr.

Wiadro chlusnęło po raz drugi. Strumienie pociekły po

włosach, po szyi, po plecach i zamieniły się w kałużę na
ziemi.

— Uff... będzie dosyć. Dziękuję.

Otrząsnął się jak pies wychodzący z wody, obtarł twarz

dłonią i na mokre jeszcze ciało włożył koszulę.

— Bardzo mi to pomogło — stwierdził. — Gdzie twój

background image

szef?

— W sali.

Carr wszedł do budynku. Mrok wisiał za oknami, ale tu

było widno od zawieszonych pod sufitem naftowych lamp.
Gardner krzątał się za szynkwasem.

— Dobry wieczór.

Gospodarz ukazał zachmurzone oblicze.

— Dobry wieczór — mruknął. — Whisky?
— Dziękuję. Jeszcze zbyt wcześnie. Co tam z obiecanym

koniem?

Karczmarz poskrobał się za uchem.

— Musisz nieco poczekać.

background image

— Co się stało?
— Miałem konia, jak się patrzy, prawdziwego mus-| tanga, ale

tak się stało, że kupił go jakiś cwaniak. Jeszcze go dopadnę!

. — Jak to? — Carr udał gniew. — Tak się nie postępuje.
Obiecałeś konia! I cóż ja teraz pocznę?

— Obiecałem, doprawdy to nie moja wina...
— A czyja? — krzyknął eksplorer. — Sądziłem, że to twój

koń.

Karczmarz bezradnie rozłożył ręce.

— To nie był mój koń. Po prostu... chciałem się przysłużyć.

Taki jeden miał tu wierzchowca na zbyciu i prosił, żeby mu
znaleźć kupca. Frank nie mówił?

Carr nie chciał powiedzieć ani „tak", ani „nie". Udał

obrażonego i wyszedł na dwór.

Wszystko wypadło właśnie tak, jak sobie zaplanował. Teraz

karczmarz sam będzie go szukał, żeby przeprosić, w nadziei, że
znajdzie innego wierzchowca.

Nadchodziła noc. W miarę jak niebo czerniało, coraz

jaskrawiej błyszczały okna saloonu. A w kierunku tyci okien
ciągnęły ludzkie ćmy. Carr czekał. Nie pragnął się z nimi spotkać.
Wiedział dobrze, że go obskoczą, zaciągną do wnętrza żądając
nowych opowieści, a on musi przecież zająć się gospodarzem.
Jeśli chce otrzymać konia.

Zdecydował, że na salę wkroczy dopiero wówczas, gdy goście

tak już się rozbawią, że nie będą w stanie zauważyć nowego
przybysza.

Strumyczek wchodzących do saloonu cieniał coraz! bardziej, w

miarę jak ciemność spływała na ziemię, wreszcie urwał się. Po
kilku dalszych minutach zjawiło się jeszcze trzech spóźnionych
wędrowców, później dwóch, na koniec jeden. Carr rozejrzał się,
hie zauważył nikogo. Cisza nakryła jak szklanym kloszem osiedle
bez nazwy, a tę ciszę przerywał tylko zew dalekiej prerii —
stłumiony odległością głos kujota. Ten głos obudził w nim
tęsknotę za bezkresnymi przestrzeniami łąk, dolin, gór. Gdzie nie
dociera wrzask pijanych gości saloonów ani świst parowozu.

— Muszę pomóc Websterowi, bo muszę mieć konia —

powiedział sobie i przekroczył próg saloonu. Zagłębił się w gwar,
śmiechy, nawoływania. Nacisnął kapelusz na czoło i zerkając w
prawo i lewo, przesuwał się ku szynkwasowi. Oparł się wreszcie o
wilgotną blachę. Po drugiej stronie sterczał Gardner, a Frank uwi-
jał się obok, podsuwając szklanki, podając butelki, nalewając
kolorowe płyny.

— Whisky? — zagadnął gospodarz.
Skinął głową, nie mógł przecież zajmować miejsca tylko dla

obserwacji zastawionych półek. Natychmiast jednak pożałował
swego zamówienia. Raczej należało zażądać piwa. Porcja jest
większa i można ją pić długo. Ale już ujrzał przed sobą szklankę
wypełnioną w jednej czwartej żółtawą cieczą. Poprosił o wodę, co
wywołało błysk zdziwienia w oczach karczmarza. Carr dopełnił
szklankę po brzegi. Obliczył, że pijąc oszczędnie, będzie mógł
przez godzinę nie spuszczać z oka gospodarza. Jednakże sama
obserwacja nie wystarczy. Nie przeszkodzi przecież Gardnerowi
w odejściu od bufetu. Należało z gospodarzem nawiązać
rozmowę, zagadać go, aby zapomniał o bożym świecie, chociaż
na godzinkę, dwie. Temat do rozpoczęcia rozmowy.-.. Jest!
Znakomita okazja.

— I co z moim koniem? — zapytał pochylając się nad

szynkwasem.

background image

— Wyszedłeś wtedy tak szybko, że nie zdążyłem zawiadomić.
— Więc koń jest?
— No... trzeba będzie nieco poczekać. Z tamtym jakoś nie

wyszło. Ale w ostateczności sprzedam własnego.

background image

— Kiedy?
— W ciągu trzech dni.
— A przez te trzy. dni mam tu jeść, spać i za to wszystko

płacić. Niezły z ciebie kupiec.

— Będziesz miał konia, jak się patrzy — zapewnił

gospodarz. — Przecież to dla ciebie najważniejsze, a za
pobyt tanio policzę.

Carr podniósł szklankę do ust i pociągnął z niej skromny

łyczek.

— Dobrze — odparł — ale pamiętaj, żeby ci się nie

przytrafiło to, co spotkało Boba Leitha z Ravine City, gdy
handlował końmi, których nie posiadał!

To nie ma ze mną nic wspólnego — burknął Gard-ner.

— Nie znam żadnego Leitha i nigdy nie byłem w Ravine.

Pewnie, że nie byłeś — zgodził się Carr. — Gdybyś

był, to byś wiedział. Historia stała się głośna w całym
Teksasie.

Cóż spotkało tego Leitha? — zaciekawił się Gardner.

— Ravine City? — wtrącił się nieoczekiwanie przygodny

sąsiad pijący piwo na prawo od Carra. — Gdzież to leży?
Znam Teksas jak własną kieszeń, a o czymś takim nigdy nie
słyszałem.

— Tak się tylko mówi — Carr przymrużył oczy. —

Ciekaw jestem, czy wiesz, co się teraz znajduje w twojej
kieszeni?

Sąsiad roześmiał się gromko.

— A w której ?
— W lewej, w spodniach.
— Nic, poza podszewką.
— Na pewno?
— Na pewno. Możesz sprawdzić.
— A jeśli cokolwiek znajdę?

background image

— To będzie twoje. Żebyś tylko za bardzo się nie

wzbogacił!

— Świetnie! Mogę włożyć rękę do twojej kieszeni?
— Proszę.

Carr zanurzył dłoń, szybko ją wydobył i cisnął na blat
kontuaru pięciodolarówkę. Przygodni widzowie parsknęli
śmiechem.

— Oto — stwierdził poważnie Carr — dlaczego nie

należy nigdy mówić, że się coś zna jak własną kieszeń.

— A niech cię! — wykrzyknął sąsiad. — Musiałem

zapomnieć. Ano, wygrałeś!

Carr podsunął monetę ku Gardnerowi.

— Dwa piwa dla nas...
— Skąd mogłeś wiedzieć?
— Ja nie wiedziałem, ja tylko przypuszczałem, że jak się

sterczy przy bufecie i płaci, to wydaną resztę najczęściej
chowa się do kieszeni spodni. No, i nie omyliłem się. Masz
do mnie żal? — zwrócił się do sąsiada.

— Głupstwo! Dostałem nauczkę, a teraz gadaj, co się

przydarzyło w tym Ravine City.

Chętnie — zgodził się Carr. — Posłuchaj i ty —

ostatnie słowa skierował do gospodarza. — Otóż Bob Leith
był handlarzem koni. Znał się na tym jak nikt inny w
tamtych stronach. Zdarzyło się pod koniec wojny domowej,
że uzyskał prawie równocześnie dwa zamówienia na szybką
dostawę koni dla kawalerii Konfederatów i dla kawalerii
Unii.

— Jakże to możliwe? — zaciekawił się Gardner. — To

niby po której stronie opowiedział się ten twój handlarz?

Po żadnej. Twierdzono wówczas, że Leith miał

zwyczaj mówić: „Górą nasi!" Gdy go raz zagadnięto,

o

których to „naszych" chodzi, odparł, że o tych, którzy „górą". Nie
wiem, czy to prawda, czy żart, ale tak mogło być.

Słuchacze: sąsiad z prawej, sąsiad z lewej i Gardner roześmieli

się.

— Po prostu — ciągnął Carr — Leith nikomu nie chciał się

narazić, z każdym żyć w zgodzie, a przede wszystkim dobrze
zarobić. I pewnie to ostatnie zdecydowało o przyjęciu obu
zamówień. Nie byle jakich. Chodziło w sumie o dwieście koni, a
Leith wówczas rozporządzał zaledwie osiemdziesięcioma.

— A ileś ty miał wtedy lat, że tak dobrze wszystko pamiętasz?

— zagadnął sąsiad z lewej.

— Czternaście, ale to nie ma nic do rzeczy. Teksasu wtedy nie

znałem, a o przygodzie Leitha opowiedziano mi znacznie później.

— Mów dalej — wtrącił Gardner — a wy nie przerywajcie. Z

każdej historii można coś mądrego dla siebie wynaleźć.

. — Słusznie — potwierdził Carr. — W mojej historii jest właśnie
dużo mądrego. Więc... co to ja mówiłem? Aha....że Leith podjął
się dostawy dwustu zwierząt mając tylko osiemdziesiąt. Pieniądz
wówczas, jak mi opowiadali starsi, z dnia na dzień tracił wartość.

— Prawda — przytaknął Gardner — wielu ludzi wtedy

zbankrutowało.

— Leith obawiał się,, że pieniądz tej strony, która przegra

wojnę, w ogóle już nic nie będzie znaczył. Konfederaci drukowali
swoje pieniądze, Unia swoje. Córa? więcej było papierków, a
coraz mniej srebra. Złoto całkowicie zginęło. Nie tak się działo?

— Właśnie tak — przyświadczył zgodny chór trzech głosów.

— Więc... Leith miał tylko osiemdziesiąt koni, ale pragnąc

background image

wykazać się szybkością i uzyskać pochwałę natychmiast swą
stadninę dostarczył odbiorcom. Sprawiedliwie. Konfederatom
czterdzieści sztuk i tyleż unionistom. Pochwalono go żądając
jednak szybkiej dostawy reszty. Obiecał, a jakże.

— A kupujący wiedzieli, że handlarz obsługuje obie strony?

— zapytał Gardner.

— Skądże! W przeciwnym wypadku sprawa zakończyłaby się

bardzo nieprzyjemnie dla Leitha. Ale i bez tego czekały go spore
kłopoty. Liczył, że zakupi brakujące zwierzęta u Komanczów.
Miał prawo liczyć, ponieważ to plemię posiadało spore stada
oswojonych mustangów. Przypuszczał, że wymiennym handlem
(bo nie -wierzył, aby czerwonoskórzy przyjęli pieniądze) osiągnie
cel. Komancze istotnie posiadali konie i zgodzili się na wymienny
handel. Trudność wynikła z powodu towaru, jaki pragnęli
otrzymać.

— Wodę ognistą? — zagadnął sąsiad z lewej.
— Ech, żeby to!. Leith, jak mi opowiadano, liczył się nawet z

najtrudniejszym do wykonania zamówieniem: dostawą broni
palnej. Ryzyko było wielkie, lecz źródło zaopatrzenia dość obfite,
niecałkowicie uprzątnięte pobojowiska. Oprócz tego można było
skupywać strzelby wśród farmerów. Jak się jednak okazało,
Komancze przyjęliby broń palną, ale tylko jako część zapłaty,
przede wszystkim domagali się amunicji. Żadne chytre perswazje
Leitha na nic się zdały, W jaki sposób zdobyć amunicję? Nie miał
pojęcia.

Kupować naboje od żołnierzy? Ileż czasu by to zajęło? A poza

tym... gdyby go przyłapano na takim handlu? Strach pomyśleć!

Zwrócić się do intendentury armii? Jeszcze, większe ryzyko. W

perspektywie takiego ryzyka Leith dostrzegał pluton egzekucyjny
lub stryczek, co zresztą na jedno wychodziło.

Myślał długo, lecz nic nie wymyślił poza możliwością

łowów

na mustangi. Ba, w tym celu należało zorganizować
odpowiednią ekipą fachowców i udać się

w bardziej spokojne, nie dotknięte wojną strony.
Przypuśćmy, że złowiłby sto dwadzieścia dzikich koni. Ale
oba wojska domagały się zwierząt do jazdy wierzchem i do
zaprzęgów. Więc schwytane mustangi należało najpierw
oswoić i wypróbować. Gdzie i kiedy?

Zdesperowany zwrócił się do swych kontrahentów--

Konfederatów z propozycją zerwania umowy. W innych

latach i w innych warunkach skończyłoby

się zapewne na zapłaceniu kary umownej. Lecz trwała
wojna. Konfederaci ponieśli spore straty, zwłaszcza w
kawalerii. Pilnie potrzebowali koni. Próbę zerwania
umowy uznali za chęć zdrady, o czym poinformowali
Leitha, ostrzegając go, by na przyszłość nawet nie ważył
się z tym do nich zwracać. Przerażony handlarz tłumaczył
się trudnościami związanymi ze znalezieniem odpo-
wiednich zwierząt. Zapytano go wówczas, dlaczego
oferował konie nie posiadając ich? Czy jest oszustem?
Czy wie, jak karze oszustów prawo wojenne?

Po takich pytaniach handlarz już nie ponowił swej

propozycji, natomiast solennie obiecał wywiązać się z
całości zamówienia. Dano mu termin miesięczny.

Jak mi opowiadano, Leith zupełnie stracił fason. Ale!

nie na długo. Nie zaliczał się bowiem do ludzi, których I
jedno niepowodzenie potrafi złamać. Szybko się otrząsnął

background image

z przygnębienia i począł rozważać, jak wydobyci się z
matni. Jak widzicie, chciwość przywiodła go doi zguby.
Po cóż sprzedawał

towar, którego nie potrafił dostarczyć?

— Pewnie! — przytaknął sąsiad z prawej.
A ten z lewej dorzucił:
— Dobrze mu tak! Ale mów, co dalej!
Jeden Gardner ani mruknął.

- Już mówię... Leith zdawał sobie sprawę z tego, że tylko
cud w postaci spadłego z nieba transportu prochu i kul
pozwoli mu wywiązać się z umowy. Ponieważ jednak w
cuda nie wierzył, z każdym dniem coraz wyraźniej
dostrzegał oczami wyobraźni pętlę nad głową. Konfederaci
nie puszczą płazem złamania umowy. Cóż więc mu
pozostało?

Carr dramatycznie zawiesił głos. Trzej słuchacze trwali

w milczeniu, wlepiwszy oczy w opowiadającego. Ten nie
spieszył się. Postanowił rozciągnąć historię na tak długo,
jak na to pozwoli niecierpliwość słuchaczów.

— Uciekł? — nie wytrzymał wreszcie Gardner.

Nie od razu. Trzeba bowiem wiedzieć, jeśli tego

jeszcze się nie domyśliliście, że Leith miał w Teksasie
spory majątek: wielkie rancho hodowlane o powierzchni
setek akrów i z zabudowaniami. Był od lat hodowcą koni i
bydła i cieszył się zdumiewającym szczęściem. Na pół roku
przed wybuchem wojny dokonał ostatniego przepędu
longhornów i sprzedał je co do ostaniej sztuki. Najpierw w
Dodge City w Kansas, później w Oglala w Nebrasce, a całą
resztę w Laramie. W parę miesięcy później wybuchła
wojna i urwały się interesy z przepędem bydła. Na pewno
wiecie, że w tamtych czasach zdziczałe, bezpańskie stada
włóczyły się po preriach Teksasu. Nie było nabywców
mięsa ani skór.

— To tym razem musiał grubo stracić — zauważył

sąsiad z lewej.

— Gdzie tam! Nie zdążył już zgromadzić nawet setki

longhornów. Za to koni miał ze trzysta. Wszystkie
sprzedał, a na bydło machnął ręką. Została mu więc tylko
ziemia i budynki, ale to Leith najbardziej cenił. Długo się
namyślał. Rozumował, że jeśli Konfederaci wygrają,/
nigdy już do Teksasu nie będzie mógł wrócić, raczej
uciekać na daleką północ. Jednak nic nie przema

wiało już za

zwycięstwem Południa. Wypłacił więc swym kowbojom należne
wynagrodzenie i począł się przedzierać ku północy. Nie było to
sprawą łatwą, ale też nie- tak bardzo trudną. Walki toczyły się
raz tu, raz tam, a przestrzeń była ogromna i przemknąć się
między obu walczącymi stronami nie taka znowu sztuka.

— Nie rozumiem — przerwał mu Gardner, tak zasłuchany,

że zapomniał o nalewaniu whisky i przyjmowaniu zapłaty.
Ratował go w tym funkcjach Frank
i wywiązywał się z tego obowiązku znakomicie. — Nie
rozumiem — powtórzył Gardner — czego ten Leith szukał u
unionistów? Przecież miał im również dostarczyć koni, a nie
dostarczył?

— I stracił resztkę nadziei na wyplątanie się i z tej transakcji

— dopowiedział Carr. — Liczył jednak na to, że ukryje się w
wojennej zawierusze, a później, gdy

background image

walki się zakończą zwycięstwem Unii, wróci w rodzinne strony.
Komuż wtedy przyjdzie na myśl domagać się zamówionych
koni? Pomysł nie był zły i pewnie
byłby się udał, gdyby szczęście nie odwróciło się od Leitha.
Kiedy już sądził, że zajechał daleko na tyły armii Unii,
zatrzymał go właśnie patrol. Gdyby to był od
dział regularnego wojska, pewnie machnęliby ręką na samotnego
wędrowca. Niestety, patrol składał się z członków ochotniczej
milicji z Zachodniej Wirginii, niezwykle zażartych na wszystko,
co trąciło Południem, a południowca można było rozpoznać w
Leithcie po akcencie jego mowy. Na nic mu się zdało rzucanie
gromów na Konfederatów. Rozbrojony, pod dobrą strażą, został
doprowadzony do najbliższego posterunku regularnej armii w
najbliższym miasteczku. Co było równocześnie jego szczęściem
i nieszczęściem.

— Zawile opowiadasz — zauważył sąsiad z prawej.

— Ja wiem, że jak szczęście to szczęście, a jak nieszczęście to
nieszczęście, ale żeby jedno i drugie naraz...

— Łatwo wytłumaczyć. Gdyby nie obecność regularnego

wojska, ochotnicy, nie zgłębiając sprawy, szybko by go powiesili
jako szpiega południowców. Tak na wszelki wypadek. Obecność
wojska ocaliła Leitha od śmierci. Na tym polegało jego szczęście.

— A nieszczęście? -— zapytał Gardner.
— Cierpliwości! W regularnym wojsku nie wieszało się bez

sądu, a dowieść, że Leith był szpiegiem, nie sposób. Jego
nieszczęście wynikło z tego, że w miasteczku kwaterował sztab
tego samego korpusu Unii, dla którego handlarz miał dostarczyć
konie. Prawdziwy pech! Z aresztu wypuszczono Leitha
natychmiast po stwierdzeniu, że jest dostawcą koni. Myślę jednak,
że Leith wołałby tam siedzieć znacznie dłużej za cenę krótszej
rozmowy z pewnym pułkownikiem sztabu. Wypadła ona bardzo
nieprzyjemnie. Chociaż Leith tłumaczył się, jak mógł najlepiej, a
nawet oświadczył, że gdyby mu armia ofiarowała kilka pełnych
furgonów prochu, dostarczyłby brakujące konie w terminie
dwutygodniowym. Wyśmiano go. Nie wiem, co tam jeszcze
mówił na swą obronę, dość, że go wypuszczono ostrzegając, że w
razie dalszej zwłoki w dostawie zostanie postawiony przed sąd
wojenny. Czy to była czcza groźba, czy też istotne
niebezpieczeństwo? Leith nawet nie próbował odgadnąć. Doszedł
do wniosku, że najrozsądniej będzie szybko opuścić
niebezpieczne strony.

Carr przerwał i pociągnął ze szklanki resztę płynu.

— Uff — powiedział — w gardle mi zaschło. Dajcie jeszcze

piwa.

Gardner bez słowa podsunął mu pełny kufel.

— I co dalej? — zagadnął sąsiad z lewej.
— To długa historia...
— Przecież nie zostawisz nas tak w połowie.

background image

— Oczywiście, że nie — odpowiedział Carr, który do

gadania zawsze był pierwszy, a teraz dodatkowe skłaniało go
do tego zlecenie Webstera. Musiał jednak nieco odsapnąć.

Łykał piwo w milczeniu, zerkając ciągle w stronę

gospodarza, czy aby nie chce odejść od kontuaru, ale Gardner
wcale nie zamierzał zrezygnować z wysłuchania opowieści do
końca.

— No więc... — odezwał się eksplorer — Leith wiał na

północ, aż się za nim kurzyło. Ktoś inny na jego miejscu
myślałby tylko o tym, jak by zatrzeć za sobą ślady, ale Leith
miał duszę koniarza i na widok ładnego stada czworonogów
zapomniał o świecie. Stado takie, dziwnym zrządzeniem losu,
spotkał na swej drodze.
Ba, okazało się, że zwierzęta były na sprzedaż. Troska o
własną skórę poszła w kąt, a Leith z uciekiniera przemienił się
w handlarza targującego się zawzięcie o cenę każdej sztuki.
Spędził w ten sposób cały dzień w miasteczku o nazwie
Warning, co powinno go było skłonić do ostrożności...

Słuchacze roześmieli się.

— Wierzysz w takie głupstwa? — zapytał Gardner.
Carr wzruszył ramionami.
— Leith nie wierzył, a jak na tym wyszedł, zaraz

usłyszycie. Nim wieczór zapadł, stał się właścicielem setki
koni, i to dobrych koni. Uważał, że zrobił znakomity interes.
Pozbył się sporej ilości papierowych pieniędzy i mógł
dostarczyć zamówione przez wojsko zwierzęta. Natychmiast
przyjął do pilnowania stada trzech ludzi. Rankiem następnego
dnia, po napojeniu i spędzeniu zwierząt dokonał powtórnego
przeglądu koni.
W miarę jak oglądał poszczególne sztuki, jego zadowolenie
wyparowywało jak woda wrząca w garnku. Najpierw się
przestraszył, później wpadł w rozpacz. Wszystkie konie miały
wypalone na zadach znaki wojskowe. Cóż teraz miał począć
nieszczęśliwy nabywca? Ścigać oszustów pozostawiając stado
na łasce trzech obcych ludzi? To było nie do przyjęcia.
Przeklinając własną niecierpliwość (bo przy świetle dziennym
na pewno zauważyłby kompromitujące znaki), ruszył dalej ku
północy, żywiąc nadzieję, że gdzieś tam pozbędzie się nie-
bezpiecznego nabytku. Za pół ceny nabywca przymknie oczy
na zakazane źródło pochodzenia. I Leith istotnie pozbył się
swego stada.

— Więc udało mu się — zauważył Gardner.
— Udało, ale nie tak, jak sobie tego życzył! Złapał go

patrol unionistów...

— O, do licha! — zawołał sąsiad z lewej.
— Leith został uwięziony razem z trójką pomocników.

Jednak i tym razem błysnął mu promyk szczęścia. Gdy
przesłuchano jego ludzi, stało się oczywiste, że handlarz nabył
konie w dobrej wierze, że padł ofiarą złodziei. Zwolniono go.
Oczywiście, konie uległy konfiskacie. Teraz już wiecie, do
czego prowadzi chciwość.

Gardner mruknął coś pod nosem i poczłapał ku Frankowi.

Carr zaniepokoił się.

— Zaczekajcie — krzyknął — jeszcze nie skończyłem!
— Gadaj dalej — ponaglił sąsiad z lewej — kto nie chce,

niech nie słucha.

Dalej... — zaczął Carr, ale natychmiast urwał.

background image

Ktoś trącił go w ramię. Odwrócił się. Ujrzał uśmiechnięte
oblicze Webstera.

— Chodź — szepnął agent.

Carr wychylił duszkiem resztę piwa.

— Dokąd? — zaprotestował sąsiad z prawej. — Jeszcze nie

skończyłeś. Zaczekaj...

Odsunął się od szynkwasu, a na opróżnione przez niego

miejsce natychmiast wepchnął się ktoś inny. Carr już nie
słyszał głośnej sprzeczki, bo Webster pociągnął go w głąb
rozgadanego, rozwrzeszczanego tłumu gości.

— I co? — zapytał eksplorer, gdy wreszcie zatrzymali

się pod ścianą.

— Wszystko w porządku. Możesz dłużej go nie zaba-

wiać.

— Więc Gardner jest niewinny?
— Żaden Gardner, tylko White. Znalazłem dosyć

dowodów, żeby go posłać za kratki. Gracko się spisałeś!

Carr odetchnął z ulgą. Spojrzał teraz w okno. Dostrzegł

zamiast czarnej plamy nocy szarość nadchodzącego świtu.

Wszystko zgadzało się: dolinka skręciła w prawo, teren

począł wolniutko dźwigać się, aż opadły zbocza] i Carr
ujrzał bezkresną płaszczyznę, na której przed wieczorny
wiatr układał w szumiące fale zielone morze traw.

Na zachodzie, nad samym horyzontem, wisiała czerwona

kula słońca. Preria różowiała.

Żaden ślad nie znaczył łąki, żaden ślad nie wskazy-i wał

właściwego kierunku, ale Carrowi nie było to potrzebne. Po
raz trzeci przebywał tę drogę, a to całkowicie wystarczało,
by zachować w pamięci jej dokładny obraz, przede
Wszystkim zapamiętać charakterystyczną szczerbę widoczną
w dalekim wale górskim. Chcąc trafić bezbłędnie do celu,
należało posuwać się tak, aby ta szczerba znajdowała się
stale po lewej ręce.

Dzień zdążył zgasnąć, gdy wędrowiec dotarł do

samotnego klonu nad małą sadzawką i przygotował wszyj
stko, co trzeba, do noclegu.

background image

Leżał pod drzewem owinięty w koc, z siodłem pod głową,

pierwszą; po zimowej przerwie noc pod niebem Dalekiego
Zachodu... Nie mógł zasriąc. Widział, jak gwiazdy zapałają się w
górze. Później uwagę jego zwrócił wielki cień ptaka
przelatującego ponad klonem. Zastanawiał się, co to za gatunek,
gdy dziwny, szczekli-wy głos zamącił ciszę: Keu-keu! Keu-keu!

— Sowa błotna — mruknął do siebie. — Gdzie jej nie ma...

Glos przycichł,, rozpłynął się w ciemnościach. Carr nadal

spoczywał z szeroko otwartymi oczyma, aż ujrzał spadającą
gwiazdę, która srebrną smugą przekreśliła niebo od szczytu aż po
linię horyzontu. Po chwili ujrzał drugie i trzecie świetliste
pasmo... Począł liczyć:

— Cztery, pięć, sześć, siedem... — zdumiał się. —

Hej, Tony! Widziałeś coś podobnego?

Wezwany w ten sposób koń tylko parsknął cicho i dalej

szczypał trawę.

A tymczasem świetliste smugi przekreślały wciąż niebo W

rozmaitych kierunkach, aż Carra — który nigdy nie słyszał o
meteorytach — ogarnął niepokój, czy niebo nie straci swego
uroku pozbywszy się nagle takiej ilości gwiazd... Odetchnął z
ulgą, gdy zjawisko znikło. Ale nadal nie mógł zasnąć.
Wydarzenia ubiegłej nocy, których był świadkiem i aktorem
jednocześnie, nie dawały mu spokoju.

„Muszę to raz jeszcze przemyśleć" — zadecydował.

— Więc koń jest mój — stwierdził Carr.
— Oczywiście. Za trzydzieści pięć dolarów — zastrzegł

siej agent — ale nadal liczę na ciebie.

— Wykonałem, co do mnie należało.
— Nie zaprzeczam. Jednak... gdybym miał jeszcze jakieś

kłopoty...

background image

— O tym nic nie było w naszej umowie.

Och, chodzi o drobnostkę. Stwierdziłem, że cieszysz

się tutaj dużą popularnością.

— Nie, nie dam się wciągnąć w nowe kłopoty.

Widzisz... Gardner może mieć przyjaciół. Jak zacznie

wrzeszczeć i lamentować...

— Nie wygląda na takiego.,

I ja tak sądzę, jednak lepiej wszystko przewidzieć!

Gdyby więc coś takiego się przydarzyło, ty wyjaśnisz
sprawę. Umiesz przecież gadać jak nikt inny. No, teraz! idę
po gospodarza.

— Nie zgadzam się! — wrzasnął Carr, ale Websten tylko

klepnął go po ramieniu.

— Na pewno się zgodzisz — stwierdził półgłosem. —I

Gdybym zginął, zostaniesz bez konia.

Roztrącił dwu zataczających się pijaków i zniknął w

tłumie.

— No, to już wpadłem na całego... — wyjąkał Carr
Począł się przedzierać przez ludzki gąszcz, lecz gdy dotarł
do szynkwasu, nie dostrzegł za nim Gardnera Tylko Frank
Harper krzątał się ze zdwojoną gorliwością.
— Gdzie szef?
— Poszedł na górę.
— Sam?
— Nie. Z jakimś człowiekiem.
— Nalej mi!
— Whisky?
— Przecież nie wody!

Podsuniętą szklaneczkę wychylił duszkiem i nieci mu

ulżyło, ale gorączkowe myśli nadal kotłowały się po głowie.

„Co teraz będzie? Jeśli Gardner ma broń? Jeśli Webster

nie sprosta zadaniu? Jeśli..."

background image

.— No i co się stało z tym handlarzem? — zagadał

z

boku czyjś

głos.

.— Co? Z kim? — zdumiał się Carr, historia teksas-kiego

koniarza całkowicie wyparowała mu z pamięci.

— No... z tym Leithem? Chyba tak się nazywał?
— Ach... dalszy ciąg jest bardzo krótki — odparł Carr

utkwiwszy wzrok w ciemnej głębi korytarza. Oczekiwał, że lada
chwila usłyszy strzał... Ale nic takiego się nie wydarzyło.

— Więc ten Leith — powiedział — kiedy wojna się wreszcie

skończyła, wrócił do Teksasu. Ale tam wyprzedziła go wieść, że
był dostawcą armii unionistów. Jakaś banda konfederackich
maruderów spaliła wszystkie jego budynki i zagrody. Gdy dotarł
na swe ziemie, zastał gorące jeszcze zgliszcza. Próbował
odbudować gospodarstwo, nie znalazł jednak chętnych do pomocy
ani najmniejszej nawet stadniny, by zapoczątkować hodowlę.
Murzyni, którzy uzyskali wolność, opuszczali-plantacje bawełny i
hacjendy, ciągnąc gromadami ku miastom północy. Tu i tam
jeszcze włóczyły się oddziały zdemobilizowanych konfederatów,
paląc i grabiąc, co się dało. Wojska zwycięskiej Unii zachowały
się niewiele lepiej. Gdy więc nawinął się jakiś jankes pragnący
kupić ziemię, Leith bez wahania pozbył się majątku i wyjechał.
Dokąd? Nie wiem. Podobno od tamtych dni nikt go więcej na
terenie Teksasu nie oglądał. I to wszystko. Gdyby handlarz... —
przerwał raptownie. — Hej, co się tam wyrabia?

— Pytanie było uzasadnione, bowiem z korytarza wybiegł,

raczej wyskoczył Gardner. Ale nie to zdumiało obecnych, lecz
wygląd gospodarza. Z twarzą czerwoną, jakby go kto wrzątkiem
oblał, z rozwichrzonymi włosami, z wściekłością w oczach,
wrzasnął przeraźliwym głosem:

background image

— Ludzie! Łaps mnie napadł! Czy nie żyjemy w wolnym

kraju?

Słowo „łaps" oznaczało po prostu agenta policji, a ten zawód

nie cieszył się na ogół sympatią. Buchnął gwar. Wszyscy rzucili
się w kierunku szynkwasu. Przecież w osadzie bez nazwy nigdy
dotychczas nie wydarzyło się nic ciekawego, a teraz — taka
sensacja!

Spójrzcie, co ze mną zrobił?! — darł się gospodarz.

Wyciągnął ręce z zaciśniętymi pięściami i Carr dostrzegł na
przegubach kajdanki.

„Ale chwat z tego Webstera! Jak mu dał radę?" — zdumiał się.

Tumult wzmógł się jeszcze.

— Jakim prawem? Zapytajcie go! — darł się Gard-ner

potrząsając rozpaczliwie dłońmi.

— Jakim prawem?! — podjął czyjś głos. — Gdzie ten łaps?
— Tu jestem — zza pleców Gardnera wysunął się Webster. —

Ciszej! — rozkazał. — Coś wam powiem.

Nie od razu się uspokoiło. Przede wszystkim dlatego, że sam

Gardner wykrzykiwał coś bez składu i ładu, aż Webster huknął na
niego:

— Cicho, ty oszuście! Założę ci knebel.
Poskutkowało.

— Słuchajcie, ludzie, na pewno ciekawi jesteście, dlaczego

założyłem mu kajdanki?

Kilka głosów potwierdziło, kilka zaprzeczyło, ktoś zawołał:

— Łaps! Wracaj do domu!
— Nie jestem łapsem — wyjaśnił Webster spokojniej ale tak

mocno, że usłyszeli go nawet najdalej stojący. —M Pracuję dla
Agencji Pinkertona.

Przerwał na chwilę, a gdy to oświadczenie nie wywołało

żadnego odzewu, mówił dalej:

background image

— Znacie właściciela tego saloonu pod nazwiskiem Gardner,

ale naprawdę to on nie nazywa się Erie Gard-ner, lecz Erie White
z Kansas Gity.

— To jeszcze nie przestępstwo! — zaprotestowano z tłumu.
— Oczywiście, że nie. Aby stwierdzić tę prawdę, nie

wlókłbym się szmat drogi do tej zakazanej dziury. Erie White ma
inne grzeszki na sumieniu.

Gardner (a raczej: White), który uspokoił się i słuchał w

milczeniu wywodów agenta, teraz znowu wrzasnął:

— Kłamie! Nie wierzcie mu!
— Cicho, White! — zgromił go Webster.
— Cóż to za grzeszki? — zakrzyczano z końca sali. —

Chcemy wiedzieć!

Powstał gwar, który Webster uciszył podniósłszy dłoń na wzór

indiańskiego powitania.

— Ten człowiek — wskazał na Gardnera — jest oszustem!

Doprowadził do ruiny wiele farmerskich rodzin!

— W jaki sposób? — zawrzało w tłumie.
— Sprzedawał nie swoją ziemię!
— A to spryciarz! — odezwał się ktoś tonem uznania.
Ale natychmiast inny głos skarcił go:

— Ęj, dowcipniś! Ucisz się! A
drugi dodał:
— Znalazł się obrońca złodzieja!
— Skąd wiesz," że złodziej? Trzeba tego dowieść.

A czy ten agent jest naprawdę z Agencji Pinkertona?
Kto to poświadczy?

Carr, który dotąd milczał, odwrócił się od szynkwasu i

krzyknął wprost w twarze napierających:

— Ja poświadczę! To jest najprawdziwszy agent ze

wszystkich agentów, jacy żyją na tym świecie, a Gardner to
łajdak, oszust i złodziej! Daję wam na to moje słowo. Chyba mnie
znacie?

Pytanie było niebezpieczne, jako że nikt z obecnych nie znał

Carra dłużej niż kilka dni. Jednak eksplorer liczył na to, że jego
pewność siebie zatriumfuje. I nie omylił się. Zaraz ozwały się
potakiwania. Ktoś wyjaśni] gromko, że to jest znany
poszukiwacz skarbów, który przeżył niejedno, i że to „chłop
poczciwy z kościami",

Carr odczekał chwilę, a gdy znowu uspokoiło się nieco, oparł

dłonie na blacie szynkwasu i jednym silnym podrywem nóg i rąk
— skoczył. Ten wyczyn został skwitowany przez najbliżej
stojących szmerem uznania dla zręczności i siły.

— Uciszcie się! — zawołał Carr z wysokości szynkwasu. —

Opowiem wam o Gardnerze, czyli o człowieku, który naprawdę
nazywa się Erie White. Uciszcie się!

Zaczęto uspokajać się nawzajem, z czego wynikłe jeszcze

głośniejsza wrzawa. Ponieważ jednak nic nie trwa wiecznie, po
kilku dalszych wezwaniach o ciszę — uspokoiło się na dobre.
Wówczas Carr zaczął opowiadać. Webster, tkwiący nadal przy
Gardnerze, zdumiał się. Jego zwięzła informacja o sprawkach
szynkarza w ustach Carra przeistoczyła się w barwną opowieści o
losach grupy farmerów, o ich wędrówce na zakupiona ziemie, o
rozczarowaniu, o nędzy, w którą zostali pogrążeni nie tylko oni
sami, ale również ich żony i dzieci Zwłaszcza o dzieciach
rozwiódł się Carr obszernie. Zanim skończył swą opowieść, już
wzbudził w sercach słuchaczy najpierw niechęć, później odrazę,

background image

na koniec nienawiść do Gardnera. Po ostatnich słowach Carr
rozległy się głosy wzywające do szybkiego „załatwieni! się" z tak
przebiegłym oszustem. Ale na to Carr nie chciał przystać. Nie
znosił żadnych form samosądu, nie cierpiał tego, co nazywano
„prawem Lyncha", a

w istocie było krańcowym bezprawiem.

Ktoś inny w takiej sytuacji zapewne wygłosiłby
przemówienie na temat złych obyczajów, czym tylko
rozdrażniłby tłum. Carr załatwił sprawę krócej. Oświadczył,
że pokrzywdzeni farmerzy mieliby słuszną pretensję, gdyby
„sprzątnięto im sprzed nosa" winowajcę. A poza tym
Gardner jest zamożnym człowiekiem i dlatego należy
najpierw odzyskać pieniądze wyłudzone od rolników, a
dopiero później wymierzyć oszustowi należną karę.
Przekonał wszystkich. Po czym goście „Mary-Liza" doszli
dc wniosku, że nie czeka ich już żadna nowa sensacja i że
wreszcie warto się wyspać i wypocić z siebie wypity
alkohol. Poczęli gromadnie opuszczać saloon. Najwytrwalsi
jednak obstawali przy odprowadzeniu Gardnera do torów
kolejowych, co też uczyniono. Oszust został umieszczony w
jednym z pustych wagonów towarowych składu, który w
ciągu najbliższych godzin miał wyruszyć na wschód.

W liczbie odprowadzających znajdował się i Carr —

chciał wreszcie otrzymać konia. Zapłacił agentowi trzy-
dzieści pięć dolarów, w zamian uzyskał kartkę do inżyniera
Reada z prośbą o wydanie wierzchowca okazicielowi pisma.
Niecierpliwie począł dobijać się do mieszkania inżyniera,
zanim jeszcze zgasły ranne zorze. Inżynier ostro
potraktował intruza, ale konia wydał. Mustang stawał
jednak dęba i szczerzył groźnie zęby. Carr, przerażony,
pognał do Webstera. Odnalazł go w jednym z wagonów
wraz z aresztowanym. Gromada ciekawskich zmalała już do
rozmiarów gromadki, która powitała Carra tak radośnie,
jakby się z nim rozstała przed kilku laty, agent zaś zdradził
mu tajemnicę zjednania sobie zwierzęcia. Oto należało
podejść do niego i podać mu na wyciągniętej dłoni kawałek
chleba. Właśnie chleba! Po czym, jeśli koń chleb przyjmie
(bo jeśli nie przyjmie — wszystko przepadło!), trzeba
położyć mu

rękę na głowie i trzykrotnie szepnąć do ucha:

„Tony". I to wszystko.

Kłopot wynikł z tego, że nikt z obecnych nie miał przy sobie

ani okruszyny chleba. Jednak ktoś tam, słysząc, że mają się odbyć
jakieś „czary z koniem", pobiegł do saloonu i wrócił ze sporym
bochenkiem. Carr zaraz ruszył na łąkę, gdzie pasł się Tony, i
wszystko odbyło się zgodnie ze słowami agenta. Zwierzę zjadło
kromkę chleba i dało się zaprowadzić przed werandę saloonu,
łagodne jak baranek. Podniecona gromada skłoniła Franka
Harpera do odkorkowania paru butelek whisky, nie zważając na
żale i utyskiwania chłopaka, który nie wiedział, co ma teraz ze
sobą począć.

Zakrzyczano go, żeby nie ważył się zamykać „Mary--Liza",

póki w saloonie znajduje się choć jedna pełna flaszka. Carr innego
był zdania. Zanim zdążono opróżnić ostatnią szklaneczkę,
odwołał chłopaka na pięterko, niby pod pozorem pomocy przy
pakowaniu bagaży.

— Słuchaj, Frank — powiedział — młodyś jeszcze i głupi.

Oni cię tu połkną z kościami. Nie możesz pozostać ani jednego
dnia! Nie wolno ci handlować na własną rękę, bo to jest dobro
Gardnera i jego żony. Gardner chyba już nigdy nie wróci, ale ty

background image

musisz stąd wiać! Za godzinę czy dwie masz pociąg. Pakuj
manatki i wyjeżdżaj!

— Dokąd?
— Chociażby do Des Moines, przecież masz tam rodziców.
— Nie puszczą mnie stąd.
— Gwiżdż na to. Dzisiaj, jeśli mnie pamięć nie myli, mamy

niedzielę. Pijane bractwo pójdzie spać i nie zbudzi się aż nad
wieczorem. Nikt nie będzie zwracał na ciebie uwagi. Dobrze ci
radzę. Jutro może być za późno.

Wygłosiwszy tę przemowę Carr zabrał swoje tobołki i wrócił

na salę. Stwierdził, że nawet nie zauważono jego odejścia. Dobry
tuzin mężczyzn poklepywał się po ramionach, gadał jeden przez
drugiego, wzajemnie się nie rozumiejąc.

— No, dżentelmeni... — zaczął Carr. — No, dżentelmeni! —

powtórzył głośniej, ponieważ jego apel przeminął bez echa. —
Hej, ludzie! — zawołał.

Nareszcie usłyszeli go, ale, minęła chwila, zanim pojęli, że

wyrusza w dalszą drogę.

Musiał wypić jeszcze jedną whisky „na pożegnanie" i wreszcie

wyszli na dwór, w różowiejący świt nowego dnia. Gasły na niebie
czerwone łuny, ostatni ich poblask barwił szare baraki, szałasy i
ziemianki osady bez nazwy. W tym oświetleniu paskudna
zabudowa dziwnie wypiękniała.

Siodłanie konia trwało bardzo długo, jako że z nadmiaru

życzliwości wszyscy pragnęli Carrowi w tej czynności pomóc,
przeszkadzając sobie nawzajem. W końcu uprząż została założona
tam, gdzie powinna się znajdować, toboły przytroczone należycie,
a Carr — na rękach współtowarzyszy — wzniesiony na siodło.

— Szczęśliwej drogi! — wrzasnęła gromadka od

prowadzających, a Tony ruszył powoli wśród gromkich
okrzyków: ,,Hip, hip, hurra!"

Carr trącił zwierzę obcasami, koń przeszedł w kłus i w ten

sposób minął ostatnie śmietniska osady.

Tak oto zakończyła się znajomość z Gardrierem, Websterem,

Frankiem i kilkudziesięcioma innymi ludźmi, których nazwisk
Carr nigdy dotąd nie znał i nie wiadomo, czy któregokolwiek z
nich jeszcze kiedy spotka...

Carr ziewnął. Przewrócił się na bok i wreszcie zasnął snem

człowieka, który wykonał wszystko, co miał wykonać. Dobre
duchy prerii czuwały nad nim. Nic nie zamąciło nocnego
spoczynku.

Wstał o normalnej dla każdego westmana godzinie,

background image

gdy czerwone kolumny świtu ukazały się na niebie Rozpalił
ognisko, zagotował kawę, spożył chleb z boczkiem —
zakupiony jeszcze w saloonie Gardnera — napoił konia i
ruszył dalej. Do Lonely Valley, aby odnaleźć jakiegoś tam
Clarka. Wtedy prawda wypłynie ni wierzch, jak tłuszcz na
powierzchnię wody. Okaże się, czy kupił plan drogi
wiodącej do bonanzy, czy...

Nie! Ta mapka, gdyby nawet odpowiadała rzeczywistości,

nie mogła wskazywać miejsca skarbu. Nie sprzedano by jej
tak tanio! Wobec tego, co oznaczał rysunek?,

background image

Albo też... — różne myśli przychodziły Carrowi do głowy —

właściciel mapy nie umiał odczytać umieszczonych na niej
rysunków i dlatego pozbył się jej za bezcen. Ale czy z kolei Carr
potrafi odczytać? W takim razie, dlaczego skierowano go po
informacje do jakiegoś Clarka?

W Lonely Valley Carr bawił przed rokiem, odwiedził

miejscowy saloon, ale ani rusz nie mógł sobie przypomnieć
sylwetki właściciela ani jego nazwiska,

Tak rozmyślając jechał, aż słońce dosięgło szczytu nieba.

Wówczas rozciągnął się wygodnie w gęstej trawie. Nie
potrzebował się spieszyć, a w przewidywaniu ciężkiej pracy,
jaka go na pewno czekała u celu podróży, postanowił zachować
jak najlepszą formę fizyczną. Leżał więc gapiąc się w niebo,
obserwując manewry potężnego orła, który tu zawędrował z
niedalekich widać Gór Skalistych, a po dwóch godzinach ruszył
w dalszą

drogę.

Przed wieczorem trafił bezbłędnie na szerokie pasmo

obniżającego się gruntu. Po przebyciu dobrej pół raili ukazały
się koleiny wozów. Nieco dalej ujrzał znajomy słup wbity w
ziemię. Na poprzecznej desce, przybitej do słupa, widniał czarny
napis o literach wklęsłych, wypalonych gorącym żelazem:
„Lonely Valley".

Jechał dalej stępa dziwiąc się, że nie słyszy szczekania psów

ani gwaru ludzkich głosów. Wreszcie ujrzał zabudowania:
prymitywną chatę zbitą z nie korowanych bali, z wąziutkimi
okienkami, przypominającą blockhausy pionierów Dalekiego
Zachodu. Drzwi budynku były otwarte. Ani w półmrocznym
wnętrzu, ani dokoła nie zauważył nikogo. Niedobre przeczucie
ścisnęło mu serce. Zeskoczył z siodła, wydobył z futerału
strzelbę i począł kroczyć jedyną ulicą pustej osady. Jak daleko
potrafił sięgnąć wzrokiem, nie dostrzegł śladu życia. Zaglądał w
okna mijanych domostw i wszędzie widział gołe ściany i
zakurzone podłogi. Wszędzie to samo. Różnica polegała tylko
na tym, że niektóre okna i drzwi zostały na głucho zawarte, inne
stały otworem.

Tak dotarł do nieco bardziej okazałego budynku. Poznał go

natychmiast — to był saloon. Nad werandą wisiała deska z
wyblakłym napisem: „John Clark's saloon". Więc jednak Clark nie
był postacią wymyśloną przez sprzedawcę mapy!

Przywiązał konia do słupka, wkroczył na deski werandy, minął

próg i znalazł się we wnętrzu. Całkowicie pustym. Ani stołów, ani
ław, ani szynkwasu. Podłoga pokryta kurzem, kilka butelek
rozrzuconych po kątach, kawałki szkła, zardzewiały i złamany
nóż. Wszystka, cokolwiek przedstawiało jakąkolwiek wartość,
zostało stąd zabrane. Dokąd i dlaczego?

Opuścił dawny saloon, odwiązał konia i ruszył dalej, bacznie

rozglądając się na wszystkie strony. Nic, żadnego dźwięku,
żadnego ruchu. P

O

Lonely Valley została tylko nazwa wypisana

na desce.

background image

Czu-ga-hata

Nocował poza granicami osady, nad strumykiem, który

płynął u jej krańców. Za skarby świata nie zostałby w
Lonely Valley. Carr nie lubił tajemnic. Mimo woli kojarzyły
się w jego umyśle ze sprawami nadprzyrodzonymi.
Podejrzewał, że opuszczona, martwa osada kryje w sobie
ponure sprawy. Może w nocy krążą po niej widma dawnych
mieszkańców? Carr, chociaż w towarzystwie innych
pokpiwał sobie z wszelkich duchów, w samotności
Dalekiego Zachodu przykładał inną miarę do wydarzeń,
których nie potrafił w prosty i logiczny sposób sobie
wytłumaczyć. A zniknięcia bez śladu całej ludności Lonely
Valley wyjaśnić nie umiał. Sen miał niespokojny, co jakiś
czas budził się, nasłuchiwał. Dlaczego nie odjechał dalej?

Bo postanowił rankiem raz jeszcze dokładnie zwiedzić

osadę w nadziei, że odkryje przyczynę jej opuszczenia. I tak
też postąpił. Słońce ledwie rąbkiem wyjrzało zza horyzontu,
gdy Carr, wiodąc konia za cugle, przekroczył linię
zabudowań. Obszedł dokoła pierwszy z brzegu dom, zajrzał
do środka — pustego, pełnego śmieci i kurzu. W następnym
— wnętrze przedstawiało się podobnie. Widać mieszkańcy
Lonely Valley mieli sporo czasu, aby zabrać wszystkie
ruchomości. Nie było to więc jakieś nagłe zagrożenie, ale
przemyślana i dokładnie przeprowadzona decyzja wyjazdu.
Gdy doszedł

background image

do takiego wniosku, postanowił zawrócić. I wówczas poczuł
zapach dymu, normalny zapach, jaki wydziela palące się
drewno. Któż tu rozpalił ognisko? Należało sprawdzić.

Ze strzelbą w ręku począł kroczyć samym skrajem drogi,

zatrzymując się za każdym węgłem i rozglądając się czujnie.
Nie zauważył nic podejrzanego. A przecież poranny
wietrzyk niósł woń coraz bardziej intensywną. Na koniec —
dostrzegł. To, co początkowo uznawał za różowy poblask
słońca, okazało się płomieniem. Zdążył już ogarnąć ściany, a
teraz sięgał nad dach.

Carr zatrzymał się zdumiony. Przecież w Lonely Valley

nie było żywej duszy!

„Stanowczo to jakieś diabelskie sztuczki!" — pomyślał.

W tym mniemaniu utwierdziło go jeszcze zachowanie się

konia. Czujny mustang nie zdradzał niepokoju. Pewnie!
Któż by potrafił dostrzec diabła, jeśli on sam nie zechce się
ukazać?

Ogień piął się coraz wyżej, wyschłe deski i bale płonęły

jak słoma, wiatr odchylał ogień w bok, w kierunku ścian
sąsiedniej budowli stojącej nie opodal, o kilka kroków. Było
pewne, że za kilka minut kolejny dom zamieni się w
tryskającą iskrami pochodnię.

Carr niemal odruchowo rozejrzał się za wiadrem i wodą,

ale nie znalazł ani jednego, ani drugiego. Naj-
prawdopodobniej w Lonely Valley studnie nie istniały, a
mieszkańcy czerpali wodę z potoku. I tak oto sam los skazał
Carra na bierność, a osadę na spopielenie. Nie było sensu
dłużej tu tkwić. Wskoczył na konia i ruszył najpierw
truchtem, później cwałem, aż między nim a płonącym
osiedlem legły mile przebytej prerii. Dokąd teraz dążył? Do
znanych sobie z poprzednich wędrówek partii Gór
Skalistych, gdzie szanse znalezienia złota były — według
jego mniemania — największe. Na

kupioną mapkę machnął

ręką. Gdzież tu bowiem i w jaki sposób szukać tajemniczego Short
Kilulei?

W tym miejscu należałoby się kilka słów wyjaśnienia. Carr był

eksplorerem, co wcale nie znaczy, by zajmował się
poszukiwaniem! wyłącznie złota. Oczywiście, przedkładał je
ponad inne znaleziska,- ale też i nie gardził innymi. Jeśli natrafił
na rudy srebra, cynku, miedzi Czy żelaza,, pilnie notował miejsce
odkrycia, aby później Odsprzedać wiadomość przedsiębiorstwu,
które mogło podjąć się-' eksploatacji złóż&.- Ze złotem sprawa
wyglądała inaczej — można je było wydobyć samemu, jeśli się
tylko wiedziało, jak i gdzie szukać żółtego kruszcu. A Carr
wiedział: przede wszystkim w' żyłach kwarcowych, w niektórych
skałach pochodzenia wulkanicznego. Tam mogło występować w
formie grudek. Należało również szukać w piaskach podgórskich
rzek i strumieni, gdzie jawiło się jako pył lub drobniutkie ziarnka.
Carr był geologiem-samoukiem. Ale jego praktyczne (nie
teoretyczne) wiadomości dorównywały oficjalnej wiedzy na ten
temat.

Opuściwszy gorejące Lonely Valley skierował się ku

północnemu zachodowi i popędzał konia w obawie, czy od
płonącej osady nie zajmą się okoliczne łąki. Wiedział, że przez
prerię ogień potrafi gnać z szybkością pospiesznego pociągu. Co
prawda,, między uciekinierem a płonącą Osadą leżała rzeczka,
jednak wąski pas wody nie musiał stanowić przeszkody dla ognia.

Koło południa przerwał podróż, bacznie przed tym

background image

zlustrowawszy horyzont, ale ponieważ nie dostrzegł szarej chmury
dym-u,- zwiastuna pożaru, beztrosko rozłożył się na niewielkim
wzniesieniu i w ten sposób przeleżał czas największego skwaru.
Przed odjazdem raz jeszcze bacznie spojrzał Za siebie i ujrzał
widnokrąg jasny i czysty. Zupełnie już uspokojony pojechał dalej.
Podróż przerwał dopiero nadciągający zmrok. Okazją

background image

stał się wąziutki strumyk płynący wśród traw. Dostrzegł
maleńką plażę, na której leżały kawałki kory, poczerniałe
gałęzie, a nawet jakiś większy odłamek pnia wyrzucony tu
zapewne wiosenną powodzią. A więc woda i opał. Nic
lepszego nie mógłby znaleźć. Zeskoczył z siodła i zajął się
rozładowaniem bagażu. Wówczas poczuł dym. Po raz drugi
w tej krótkiej podróży. Wieczorny wietrzyk dmuchnął mu w
nos zapachem płonącego drewna.

Carr na sekundę znieruchomiał. Znowu stanęło mu przed

oczami widmo płonącej prerii. Cisnął juki i bacznie
spoglądał w stronę, w której leżała Lonely Valley. Na
ciemniejącym horyzoncie nie ukazał się żaden jaśniejszy
punkt ani różowe pasmo zwiastujące daleki pożar. Jednak
dym czuł wyraźnie. Spojrzał na konia. Tony strzygł uszami.
To zdecydowało. Umocował znów bagaż na grzbiecie
zwierzęcia i ruszył dalej, w górę strumienia.

Mroczniało coraz bardziej, widoczność pogarszała się z

minuty na minutę, nie mógł więc posuwać się szybko.
Dlatego dopiero gdy gwiazdy błysnęły na niebie, a srebrny
krąg księżyca oświetlił pustkę, Carr zmusił konia do
porządnego kłusa. Po dobrej godzinie uznał, że oddalił się
już na bezpieczną odległość od tajemniczego źródła dymu.

Rozsiodłał zwierzę, rozpalił mały ogieniek. Był tak

zmęczony, że wypił tylko gorącą kawę zagryzając resztką
chleba. Zasnął, ledwie przyłożywszy głowę do siodła.

Rankiem znów ruszył brzegiem strumienia. Koło południa

trafił na odciski końskich kopyt. Siad ciągnął się z głębi
prerii ku wodzie i już jej nie opuszczał. Carr zbadał odciski:
zwierzę nie było podkute. Samotny Indianin? W rozumieniu
Carra było to lepsze od całego oddziału czerwonoskórych,
lecz obecność nawet jednego wojownika w" tak bliskim
sąsiedztwie wymagała czuj

ności. Trop był świeży, bardzo

świeży. Zdeptana trawa nie podniosła się-jeszcze. Kto wie, może
za tym samotnym zwiadowcą ciągnie sznur milczących, posępnych
jeźdźców z piórami we włosach?

Carr nie był wrogiem Indian, ale ich unikał. W imię prawdy

należy stwierdzić, że niejeden raz „zaleźli mu za skórę"
podejrzewając, że poszukuje w pobliżu ich

background image

terenów złota. Nauczeni doświadczeniem, wiedzieli, że po
każdym znaczniejszym odkryciu drogocennego minerału
następuje masowa inwazja bladych twarzy, i to najgorszych
z najgorszych, nie liczących się z nikim i z niczym.
Odkrycie rud innych metali stanowiło dla Indian mniejsze
zagrożenie, bowiem eksploatacja wymagała operacji na
wielką skalę: maszyn i wysokich nakładów finansowych.
Temu podołać mogło tylko wielkie przedsiębiorstwo. A z
zasady wielkie przedsiębiorstwa nie spieszyły się tam,
dokąd nie docierały linie kolejowe, gdzie nie było bitych
dróg umożliwiających dogodny przewóz maszyn i ludzi.

Carr nigdy dotąd nie był jeńcem Indian, nie walczył z

nimi, ale niekiedy od kuli lub strzały chroniły go rącze nogi
wierzchowca, szybki refleks i orientacja w terenie. Nic więc
dziwnego, że tajemniczy trop bardzo go zaniepokoił. Trzeba
było na coś się zdecydować. Czy odjechać jak najszybciej w
bok, czy też wielkim łukiem wyprzedzić wędrowca? Carr po
krótkim namyśle wybrał trzecią możliwość: podążać za
nieznanym jeźdźcem i przy najbliższej okazji dowiedzieć
się, kim jest. Przecież nie podkutych koni używali w tych
stronach nie tylko Indianie. Nagle przyszła Carrowi do
głowy niedorzeczna myśl, że to Gardner wymknął się
agentowi Pinkertona, zdobył jakimś sposobem wierzchowca
i teraz gna ku Skalistym Górom.

Ruszył śladami tak widocznymi, że nie było potrzeby

ograniczać szybkości wierzchowca. Jednakże podczas
całego dnia jazdy nie dostrzegł nigdzie ruchomego punktu.
Gdy zapadł zmrok, żadne światełko dalekiego ogniska nie
zamigotało na horyzoncie. W tej sytuacji przerwał podróż.

Nazajutrz wtargnął w kraj pagórkowaty. Od czasu do

czasu "pojawiały się tu nawet samotne wyniosłe skały a
dziwacznych kształtach. Stanowić by mogły świetne

background image

schronienie, ale również doskonałą pułapkę. Carr zdwoił
czujność.

Pod wieczór dotarł na teren porosły rzadkimi drzewami i

kępami krzewów. Siad wił się między nimi, nie oddalając
się zbytnio od strumienia. Gdy zmrok już zapadł, wybrał na
miejsce biwaku płaski brzeg, tworzący malutki półwysep,
od strony lądu odgrodzony pasmem wysokich krzaków.
Rozkulbaczył konia, napoił go i pozwolił 'wytarzać się w
płytkiej wodzie, następnie spętał i puścił wolno. Zanim
rozpalił ognisko, przedarł się przez linię krzewów, aby raz
jeszcze zlustrować prerię. Daleka przestrzeń tonęła w
ciemnościach. Drzewa i krzewy znaczyły się jeszcze
czarniejszymi plamami. Nad jedną z takich plam zauważył
różowawy blask. Stał i patrzał. Przecierał oczy i znowu
patrzał. Czarna plama ze świetlistą aureolą znajdowała się
niebezpiecznie blisko!

— Niestety — szepnął do konia siodłając go na nowo —

musimy się stąd zabierać. Ktoś siedzi w krzakach i pali
ognisko... Zachowuj się spokojnie, Tony — przestrzegł. —
Wrócę za małą godzinkę.. Wtedy się okaże, czy zostaniemy
tu na noc, czy ruszymy dalej — mówił wbijając w ziemię
kołek i przywiązując doń mustanga.

Zabrał strzelbę i ruszył ku tajemniczemu światłu.
Połowę odległości przebył w normalnej postawie, dalej

posuwał się zgięty w kabłąk, jeszcze dalej — przypadł ku
ziemi i począł się czołgać. Szło mu to bardzo opornie. Nie
był traperem, nie był westmanem. Nie podchodził ani
zwierząt, ani ludzi. Nie miał więc należytej wprawy.
Oczywiście, że w takiej sztuce posuwania się mógłby
wyszkolić każdego mieszczucha. Z przeciętnym
westmanem nie wytrzymałby jednak konkurencji.

Teraz więc pocił się i trudził z każdym jardem

przebywanej drogi. Podnosząc głowę dostrzegał coraz
wy

raźniej mdłe światełko. Blask ognia wystrzelał ze środka

sporej kępy krzewów. Znaczyło to, że krzewy otaczały małą
polankę, na której biwakował nieznany przybysz. Nie mógł więc
zauważyć pełzającego Carra. Lecz koń? Gdzie stał koń? Czy był
to czujny mustang, reagujący cichym parskaniem na zbliżanie się
obcego, j czy przeciętna szkapa, dla której człowiek był czymś
tak powszednim, że nie zwracała nań żadnej uwagi? I Nie
zauważył konia. Może pasł się gdzieś dalej, po przeciwnej
stronie? Czarna ściana krzaków, stanowiąca nieprzenikliwą
zasłonę, zbliżała się coraz bardziej, aż wreszcie Carr głową
dotknął liści. Zatrzymał się. Nasłuchiwał. Poza lekkim trzaskiem
palącego się drewna żaden dźwięk nie mącił ciszy.

Doszedł do wniosku, że nieznany wędrowiec zasnął.

1

Wyciągnął zza pasa myśliwski nóż i począł delikatnie usuwać
co grubsze gałązki zasłaniające widoczność.

Wreszcie poprzez szparę w gałęziach zobaczył miniaturową

polankę. Pośrodku dogasało ognisko. Przy tymi ognisku,
odwrócony plecami, siedział mężczyzna. Z boku, po lewej
stronie, nieco dalej od dopalających się drewien, przykucnęła
kobieta. Carr natychmiast rozpoznał wędrowców: indiański
wojownik i jego squaw. To jasne. I równocześnie bardzo
dziwne. Indiański zwiadowca nigdy nie wędruje z żoną. Kobiet
nie zabierano na wojenne wyprawy. Towarzyszyły mężczyznom
tylko przy przenoszeniu wsi z jednego miejsca na drugie lub w

background image

wyprawach łowieckich, ale wtedy wyruszała cała grupa, nie
pojedynczy wojownik.

Carr uznał, że ze strony napotkanej pary nic mu grozić nie

może, jednak... lepiej skręcić gdzieś w bok, oddalić się o kilka mil.
Tak postanowił, ale leżał jeszcze, czekając, by wojownik odezwał
się do swej towarzyszki.. Carr coś niecoś nasłuchał się indiańskich
dialektów niektóre z nich potrafił rozróżnić, a nawet zrozumieć.
Był ciekaw, z jakiego plemienia pochodzą. Ciekawość nie została
zaspokojona. Ani mężczyzna, ani kobieta nie przerwali milczenia.

Nagle wojownik podniósł się, wykonał niezrozumiały dla

obserwatora gest dłonią i powoli ruszył ku przeciwległej stronie
polanki. Rozsunął zarośla i zniknął za nimi.

Carr nadal spoczywał w trawie, obserwując nieruchomą jak

posąg sylwetkę kobiety. Jak długo to trwało — nie potrafił później
określić, bo kiedy znudziło mu się podglądanie i chciał wycofać
się z niebezpiecznej placówki — został przytłoczony ku ziemi nie
byle jakim ciężarem. Czyjeś dłonie zacisnęły się wokół jego szyi.
Mocno, coraz mocniej. Ale Carr nie należał do ułomków, szybko
się orientował i szybko decydował. Teraz więc, zanim począł się
dusić, jednym, mocnym odbiciem zrzucił z siebie napastnika i z
kolei sam go przytłoczył. To wszystko trwało bardzo krótko i w
zupełnej ciszy, jeśli nie brać pod uwagę szelestu roztrącanych
gałęzi. Obaj nawzajem trzymali się za szyje. Chwiejące się witki
zarośli spowodowały, że migotliwy blask ogniska oświetlił na
sekundę twarz Indianina. Carr zdołał rozluźnić dłonie dławiące mu
gardło, a w następnym ruchu oderwał je.

— Czu-ga-hata — powiedział ochrypłym głosem. — Czy mój

brat mnie nie poznaje?

— Złoty Pył — zaszeptał tamten.

Zdarzyło się to przed trzema laty. Gdzieś na granicy ziem

Komanczów i na obszarze znanym jako Terytorium Indiańskie,
stanowiącym część później powstałej Oklahomy.

Carr zawędrował tam, bo gdzież nie wędrował w
po

szukiwaniu kruszców? Nie spodziewał się wprawdzie

znaleźć złota. Nikt nigdy i nikomu nie wspominał

o złocie odkrytym na tamtych terenach, chociaż niemało tra-
perów, westmanów i eksplorerów zapuszczało się w głąb
Terytorium. Carr odkrył pokłady rudy cynkowej — tak
zwanego smitsonitu, ślady węgla kamiennego i ołowiu.
Zanotował dokładnie, sporządził mapkę i szybko ruszył
dalej. Poganiał go głód. Zawiodło go myśliwskie szczęście.
Antylopy uciekały dosłownie sprzed nosa, dzikie indyki
znikły, chociaż to była pora ich wędrówek a — jak na złość
— właził mu pod lufę winchestera kuj ot albo lis albo
skunks zwany również „śmierdzielem" ze względu na
złowonny płyn, jaki wydzielał broniąc się przed
napastnikiem.

Carr wolałby umrzeć z głodu, niż spróbować mięsa

któregoś z tych zwierząt. Jedynym łupem były kury
preriowe, chude i niewielkie. Czyli tyle, co nic!

Decyzję opuszczenia Terytorium Indiańskiego przy-

spieszyło dwukrotne pojawienie się na horyzoncie sporych
grup jeźdźców. Mogli to być tylko czerwonoskórzy — jak
słusznie sądził Carr — z którymi wcale nie miał ochoty się
spotkać.

background image

Ale również nie życzył sobie spotkania z „bladymi

twarzami". Bardzo różni ludzie buszowali po Dalekim
Zachodzie i lepiej było trzymać się od nich w przyzwoitej
odległości.

I tak oto Carr gnał co siły w końskich nogach ku gra-

nicom Nowego Meksyku przekonany, że tam los się dc
niego uśmiechnie i jeśli nie napełni juków złotym pias-
kiem, to napełni... pusty żołądek czymś lepszym od mięsa
preriowych kur.

Zawędrował gdzieś w dorzecze Północnego Canadianu,
a później począł się przedzierać wprost na zachód.
Któregoś popołudnia wjechał na bezdroże

puste, otwarte na wszystkie strony i całkowicie pozbawione
nawet śladów wilgoci. Carr nie lubił otwartych przestrzeni
ani braku wody przy rozbijaniu nocnego biwaku. Popędzał
więc wierzchowca i z troską spoglądał na majaczące w dali
zarysy gór. Tam na pewno płynęły strumienie! Tam na
pewno znajdowały się zaciszne dolinki, zapewniające
samotnemu wędrowcowi bezpieczeństwo. Ale jakże do tych
gór jeszcze daleko!

Dopiero nad wieczorem, gdy koń już prychał ze zmę-

czenia, a jego pan z trudem utrzymywał równowagę w
siodle, upragnione góry dały o sobie znać pierwszą, chociaż
dość skromną awangardą. Stanowiło ją trójkątne pasmo
wysoczyzn, ostrym szpicem odbiegające od dalekiego
masywu widocznego na horyzoncie. Ten język skalny, ku
radości wędrowca, został przecięty w samym środku.
Powstała w ten sposób dolina zamknięta z obu stron
dźwigającymi się coraz wyżej ścianami. Środkiem ciurkał
strumyk. On najbardziej uradował Carra.

Nim zgasły wieczorne zorze, napojeni i nakarmieni —

człowiek i zwierzę — mogli zakosztować nocnego wy-
poczynku.

Ranek zastał obu rześkich i wypoczętych. Carr wymył

się, koń wytarzał w wodzie. Nieco później Carr zagłębił się
w prerię, upolował dwa indyki, znalazł nieco gliny
ciągnącej się wąskim pasem nad strumykiem i oblepił nią
dokładnie oba ptaki. Rozpalił ognisko, a potem zakopał je w
rozżarzonych węglach. Po półgodzinie wydobył dwie na
kamień stwardniałe bryły. Rozłupał je — glina odpadła
wraz z piórami, ukazując zaróżowione, pięknie pachnące
mięso. Odrobina soli wystarczyła, by z tej potrawy uczynić
przysmak, którym nie pogardziłby największy smakosz.

background image

Carr zaspokoił głód nie spiesząc się. Nic go już teraz nie gnało.

Rozporządzał zacisznym schronieniem, wodą i żywnością.
Uporawszy się ze śniadaniem zajął się — trochę z ciekawości,
trochę z nawyku — badaniem piasku pokrywającego grubą
warstwą dno strumyka. Przy pomocy zwykłej patelni, najbardziej
prymitywnego, ale też najtańszego, najlżejszego i powszechnie
używanego przez poszukiwaczy złota narzędzia, zgarnął nieco
piachu i wody. Po czym, poruszając patelnią ruchem kolistym,
wychlapywał wodę wraz z piaskiem aż do skutku. Wówczas
bacznie obejrzał dno naczynia. Nie spodziewał się dojrzeć nic
więcej, poza garstką drobnych kamyków, i dlatego aż gwizdnął ze
zdziwienia i radości. Oto jeden z kamyków okazał się grudką
złotego metalu, a dno patelni rozbłysło w słońcu drobniutkimi jak
główka szpilki żółtymi punkcikami. Naliczył ich dwadzieścia.
Niewiele to było i niewarte zachodu, lecz — kto wie — może w
innym miejscu?.... Począł szukać tego innego miejsca maszerując
pod prąd wody. Złote punkciki to się mnożyły, to nikły. Carr
pracował cierpliwie, wcale tym nie zrażony, aż posuwając się w
ten sposób dotarł do przeszkody nie do przebycia. Dolinkę
zamykała stroma skała. Na wysokości swej głowy ujrzał otwór, z
którego pienistym, malutkim wodospadem buchał strumień.

Zbadał podnóże skały, gdzie woda siłą ciężkości wymyła

malutką, nie większą od sporej miski nieckę. Z tej niecki
niezawodna patelnia wydobyła kilkanaście złotych kamuszków.
Uszczęśliwiony, ukląkł i nie bacząc, że mokry pył zrasza mu
obficie ubranie, obu rękami począł wygrzebywać piasek i' drobny,
skalny szuter. Niecka okazał się płytka, więc po godzinie pracy jej
dno zostało całkowicie oczyszczone, a na brzegu znalazła się duża
ilość piasku i różnego kształtu odłamków. Niektóre z nich były
złotymi samorodkami. Rwący nurt

background image

wodospadu musiał je wypłukać z głębin skały, poprzez którą
płynął strumień. Stwierdziwszy to, Carr biegiem zawrócił ku
swemu obozowisku. Uprząż władował byle jak na grzbiet konia,
zabrał cały bagaż, przeniósł się z nim w sąsiedztwo wodospadu i
przy pomocy kilofa zaczął odłupywać skałę wokół otworu. W
ciągu paru sekund przemókł od czubka głowy do pięty, ale nie
zważał na to. Za czwartym uderzeniem kilofa odpadł potężny głaz.
Wtedy ujrzał poprzez migocącą w słońcu wodę dziwną plamę
zielono i żółto polśniewającą. Zamachnął się znowu i kuł tak
długo, aż błyszcząca plama popękała i drobne kawałki runęły wraz
z wodą do niecki. Ukląkł i raz jeszcze oczyścił zbiornik.
Wydobywane odłamki rozkładał metodycznie na dwie kupki. Gdy
ukończył pracę, spojrzał krytycznym okiem na jej wyniki. Spojrzał
i roześmiał się. Obok piramidki szarego skalnego szutru —
wyrosła druga, żółto błyszcząca: złote kamyki, niektóre wielkości
orzechów. Było ich tyle, że nie mieściły się w obu dłoniach, kiedy
je przenosił, aby ukryć na-samym dnie juku. Dokonawszy tej
czynności spostrzegł ze zdziwieniem, że słońce zdążyło przesunąć
się na zachodnią stronę nieba.

Poczuł, że jest bardzo zmęczony i przeraźliwie głodny. Jednak

miejsce, z którego wyrąbał złoto, przyciągało go tak, jak magnes
przyciąga żelazo. Wrócił pod wodospad. Nic już nie
przebłyskiwało poprzez strumień wody, kilof widać wyrąbał cały
skarb. Czy na lewo lub na prawo, stopę wyżej lub niżej nie
biegnie dalszy ciąg złotej żyły? Carr stał i medytował. Rozsądek
wziął górę.

— Po co ten pośpiech? — zapytał samego siebie. — Jutro

wezmę się do dalszej roboty.

Odwrócił się od skały i... znieruchomiał. Dwa kroki przed nim,

na wysokości piersi, czerniał otwór lufy. Bardzo długiej lufy,
chyba jednej z tych słynnych Strzelb z Kentucky, ongiś
sprzedawanych Indianom za

background image

bobrowe skórki. Za każdą strzelbę brano stos skór uło-
żonych jedna na drugiej tak wysoko, jak wysoko sięgała
lufa broni, kolbą opartej o ziemię. Dlatego to produkowano
lufy tak długie.

— Kto jesteś?

Pytanie zabrzmiało wyraźnie i zrozumiale, mimo że zadał

je Indianin. Co do tego Carr nie miał żadnych wątpliwości i
aż spocił się z wrażenia. Jakże dał się zaskoczyć!

Zanim udzielił odpowiedzi, zerknął w prawo, gdzie leżał

tak nieopatrznie, wręcz głupio porzucony winchester!
Bardzo daleko leżał. Niestety!

— Wędruję — odparł starając się zachować spokój.
— Kto ci pozwolił ryć ziemię?

Ryć ziemię? — powtórzył eksplorer. — Czyż po-

trzeba na to zezwolenia? To ziemia niczyja.

— Kłamiesz! Wszystko — ręka wojownika zatoczyła

krąg, który równie dobrze mógł obejmować kilka akrów, jak
i kilkaset mil kwadratowych powierzchni — należy do
Komanczów. Widziałem, jak szukałeś złotego pyłu.
Złodzieju!

— Mój czerwony brat się myli — zaczął pojednawczo

Carr. — Nie wiedziałem, że to wasze tereny.

Znowu kłamiesz. Blade twarze mają podwójne języki.

Kto im uwierzy, ten ginie. Ale mnie nie oszukasz. Zakradłeś
się tu podstępnie, lecz Czu-ga-hata dążył twoim tropem i
dopadł, jak puma dopada nędznego kujota.

— Czego chcesz ode mnie? Nie poczuwam się do żadnej

winy.

— Zaprowadzę cię tam, gdzie wymierzą ci sprawied-

liwość.

— Do fortu? — zagadnął Carr z odrobiną nadziei w

głosie.

— Do wigwamów Komanczów. Howgh!

background image

— Jeśli spadnie mi choć włos z głowy, przyjadą tu Długie

Noże i pomszczą mnie!

— Nikt się nie dowie, jaki los cię spotkał. Siodłaj konia i nie

waż się ruszać broni, bo zginiesz.

Carr na pewno wykonałby rozkaz, nie miał przecież żadnych

możliwości pozbycia się napastnika. Wykonałby, lecz
nieoczekiwane zdarzenie zmieniło dalszy bieg wypadków.

Koń Carra zarżał przeraźliwie, prawie zakwiczał, odwrócił się i

pognał w stronę skały zamykającej dolinkę. Teraz eksplorer
spostrzegł, jak za plecami czerwo-noskórego, w wąskiej gardzieli
wejścia, toczy się czy też biegnie jakiś stwór kudłaty i wielki
niczym góra. Nawet barwą upodabniał się do szarożółtego głazu.

— Niedźwiedź! — krzyknął.
Czerwonoskóry nie odwrócił się, lecz uskoczył w bok. W ten

sposób mógł w każdej sekundzie skierować lufę strzelby bądź na
człowieka, bądź na zwierzę. A zwierzę właśnie pędziło prosto na
nich. Indianin przyłożył kolbę do ramienia, Carr trzema susami
dopadł przeciwległej ściany doliny, chwycił swój winchester i
oparł plecami o skałę. Sprawdził naboje w magazynku.

Niedźwiedź o barwie futra, jakiego eksplorer nigdy dotąd nie

oglądał, gnał wprost na Indianina. Wówczas padł strzał z długiej
rusznicy. Zwierzę ani na sekundę nie wstrzymało biegu. Już
zaledwie kilka jardów dzieliło je od strzelca. Ten krzyknął coś
niezrozumiale, cisnął broń i skoczył na zbocze, po którym począł
się piąć ze zwinnością górskiej kozicy. Do szczytu jednak nie
dotarł. Przeszkodziła mu stroma ściana wyrastająca w połowie
drogi.

Carra, który tyle nasłuchał się o niezwykłej odwadze Indian,
ogarnęło zdumienie i pogarda zarazem. Ale ,nie było czasu na
zastanawianie się, bo kudłaty zwierz

chrapnął przeraźliwie i ruszył w jego kierunku.

Dwa razy pociągnął za cyngiel. Albo chybił, albo też ranił

nieszkodliwie. Zwierzę nie padło, nawet się nie zachwiało. Carr
znowu strzelił dwukrotnie, lecz osiągnął tylko tyle, że niedźwiedź
zatrzymał się i wspiął na tylne łapy. Cóż to był za olbrzym! Carr
poczuł śmiertelny strach na widok potwora. Znowu nacisnął
cyngiel, raz za razem, dopóki nie opróżnił całego magazynku,
dopóki kudłate cielsko nie zwaliło się ciężko na ziemię w
odległości nie większej niż trzy-cztery jardy.

background image

Wtedy poczuł, jak uginają się pod nim kolana, a kroplisty

pot zrasza czoło i plecy. A gdyby tak zamek się zaciął?...
Skoczył do juków i nie odrywając wzroku od« nieruchomego
potwora, wydobył paczkę z nabojami! Drżącymi palcami
rozerwał ją i pospiesznie napełnił magazynek. Teraz uspokoił
się. Z lufą skierowaną ku ziemi począł wolno zbliżać się ku
swemu trofeum. Wiedział, że niedźwiedź to twarda sztuka, że
pozornie martwy miś potrafi zmasakrować nieostrożnego
śmiałka, a potem zniknąć gdzieś w głębi lasu.

Znajdował się już o kilka kroków od niedźwiedzia, gdy

usłyszał szelest toczących się kamyków. Zerknął w stronę
zbocza — ale indiański wojownik znajdować się już u stóp
skały i właśnie schylał się po broń.

— Zostaw to! — krzyknął Carr.
Indianin znieruchomiał na pół zgięty, później

wyprostował się i tkwił w miejscu milczący, podobny bar-
dziej do posągu niż do człowieka.

Chodź tu! — rozkazał Carr biorąc odwet za prze-i żyta

porażkę. — Bliżej. Nie obawiaj się, nie strzelam do
bezbronnych.

Widziałeś

coś

takiego?

końcem lufy wskazał na kudłate cielsko.

— Grizzli... — szepnął tamten i chociaż nie drgnął! mu na

twarzy ani jeden muskuł, w jego oczach Carr dostrzegł
przerażenie.

— Grizzli? — zapytał z niedowierzaniem eksplorer. — To

jest grizzli?

Coś podobnego do cienia uśmiechu przemknęło teras

przez kamienne oblicze.

—- Grizzli — powtórzył. — Jesteś bardzo dzielny!
— O, do licha! Więc tak wygląda największy drapieżnik

Gór Skalistych!

Podszedł na bezpieczną odległość i końcem wyciągniętej

strzelby trącił najpierw olbrzymi łeb, później łapę wielkości
bochna chleba. Opadła bezwładnie.

background image

— Nigdy nie myślałem, że to taki potwór — szepnął

Carr. — Chyba waży z tysiąc funtów!

Zmierzył krokami rozciągnięte cielsko i ocenił, że w

przybliżeniu miało długość siedmiu stóp, ale największy
podziw, połączony z mimowolnym lękiem, spowodował
widok sterczących pazurów. Sięgały chyba czterech cali.

— Uff! — odsapnął. — Okazuje się, że nie jest tak

trudno ustrzelić szarego misia. Co o tym myślisz? —
zagadnął Komańcza.

Tamten zamiast odpowiedzi tylko pokręcił przecząco

głową. I miał rację. Niewielu udaje się upolować grizzli —
najgroźniejszego drapieżnika Północnej Ameryki, przed
którym ucieka każde zwierzę. Nawet bizon, mocarz nad
mocarze, pada ofiarą jego pazurów i kłów. Grizzli nikomu
nie ustępuje z drogi, jest szybki w ruchach mimo ciężaru, z
jego siłą nic nie może się równać. A Carr?

Carr — raczej kiepski strzelec, żaden przecież traper ani

myśliwy — miał niebywałe szczęście. I z tego nie zdawał
sobie sprawy. Nie wiedział przecież, do jakiego to
napastnika kierował lufę swego winchestera. Gdyby
wiedział — kto wie — może ruszyłby w ślady Indianina?
Okazał olbrzymią odwagę przez... nieświadomość
niebezpieczeństwa.

Teraz stał nad tą górą mięsa i futra dumając, co ma z tym

począć. Dobrze znał zwyczaj noszenia naszyjników
sporządzonych z kłów i pazurów drapieżnika, jako symbol
niezwykłego męstwa, lecz — u licha! — jak te pazury
spreparować? Wówczas przyszedł mu do głowy

background image

pomysł, który uznał za nadzwyczaj mądry. Grizzli bowiem
cuchnął obrzydliwie i eksplorerowi odechciało się
jakiejkolwiek pamiątki po tym spotkaniu.

— Słuchaj — zwrócił się do Indianina — jak tam się zwiesz...
— Czu-ga-hata.

— No, to słuchaj, Czu-ga-hata. Daruję ci tego grizzli. Możesz

z niego ściągnąć futro i zrobić naszyjnik z pazurów. Możesz Się
chwalić, że to ty go ustrzeliłeś. Zachowam tajemnicę.
Zrozumiałeś?

Milczenie i błysk radości w oczach.

— Ale — powiedział dalej Carr — wypalisz ze mną fajkę

pokoju albo odejdziesz natychmiast i bez tej swojej pukawki.
Wybieraj!

Znowu chwila milczenia i wreszcie odpowiedź, której Carr się
spodziewał.
— Niech tak się stanie. Howgh!

Rozpalili ognisko. Cybuch indiańskiej fajki wędrował z ust do

ust i Carr zaciągał się dymem mało podobnym w smaku do
tytoniowego, gorzkim i gryzącym.
.Ale przecierpiał to, dmuchając w cztery strony świata, jak każe
obrzęd.

Przyrzekli sobie nawzajem wieczysty pokój, a później Carr

wydobył upieczonego indyka, rozdzielił go sprawiedliwie i
połowę oddał „czerwonemu bratu".

— A teraz -— powiedział połykając ostatni kąsek jakże

skromnej wieczerzy — zabieraj futro. Dotrzymuję

słowa.

— Odjadę, gdy noc przeminie — odparł Czu-ga-hata, po

czym poszedł oprawiać niedźwiedzia.

Carr został przy ognisku, na pół drzemiąc, na pół czuwając. Z

bronią u boku. Bo chociaż wypalił fajkę pokoju, nadal nie czuł
się bezpiecznie.

Gwiazdy zapalały się i gasły, księżyc osrebrzył dolinkę,

daleki głos kujotów nadbiegał i oddalał się ku prerii — Carr
zasypiał i budził się. Aż wreszcie dostrzegł purpurowe zorze
świtu.

Po przeciwległej stronie ogniska siedział Czu-ga-hata, zajęty

dokładaniem patyków do ognia. Carr zamrugał oczami i ziewnął.

— Zdjąłeś skórę? — zapytał.
— Zdjąłem.
— Jak ją zabierzesz? To ciężar. Gest
ręką. Eksplorer spojrzał.

„Musiałem nieźle zadrzemać — pomyślał. — Nie zauważyłem,

jak tu sprowadził konia. Skąd i kiedy? Fajka pokoju jest jednak
coś warta, jeśli jeszcze siedzę cały i z czupryną na głowie."

Dźwignął się ciężko, bolały go wszystkie mięśnie, a senność

ogarniała ciało. Przyniósł kociołek, nabrał wody, zagotował
wrzątku i wsypał doń drobno mielonej kawy. Podzielił się
uczciwie z Indianinem tym bardzo skromnym śniadaniem, bo
nawet sucharów miał tylko resztkę. Potem wstali jednocześnie.

— Dokąd mój czerwony brat teraz się skieruje? Ruch
dłonią wstecz.
— Daleko?
Znowu podobny gest, półkolisty, który Carr jednak zrozumiał.

Podróż Czu-ga-hata trwać miała od świtu do zachodu słońca.

— Wypaliłem z moim białym bratem fajkę pokoju i nigdy

-moja broń nie skieruje się przeciw niemu.
Howgh! — zamyślił się i dodał: — Nim zgaśnie dzienna gwiazda,

background image

przybędą tu wojownicy Komanczów.

Odwrócił się, wskoczył na grzbiet mustanga, na którym

widniał kłąb szarorudego futra, i zniknął sprzed oczu Carra w
ciągu kilku sekund. Eksplorer został sam.

— Niech, to wszyscy diabli! — zauważył półgłosem. — Jak to

on powiedział? Nigdy nie skieruje broni przeciw mnie? Ale
sprowadzi swych pobratymców!

background image

Przyjemniaczek! Dobrze, że chociaż ostrzegł. Trzeba się
stąd zabierać. I tak nie wytrzymałbym tu już dłużej —
pocieszył się. — Fu! Ależ cuchnie. Zaraz tu przygnają
kujoty albo coś jeszcze gorszego. — Spojrzał z niej
smakiem na górę mięsa, które już poczęło się psuć,
następnie z żalem na miniaturowy wodospad — lecz tylko
głupiec w tej sytuacji zająłby się dalszym szperaniem za
złotem. A Carr głupcem nie był. Więc nie leniąc siej szybko
spakował manatki i opuścił dolinkę. Preria była

pusta.

Ruszył szparko ku granicom Nowego Meksyku i dotarł do
nich bez przygód. Nie napotkał Komanczów a Czu-ga-haty
nigdy nie spotkał aż do dnia...

Siedzieli po obu stronach ogniska — tak, jak wówczas —

wspomniał Carr dawne spotkanie. Ale wtedy nie było
kobiety, a obecnie milcząca squaw tkwiła pod czarną ścianą
krzewów, po których skakały drżące blas-1 ki dogasającego
ognia.

— Skąd przybywa mój brat? — zagadnął Carr. —

Wigwamy Komanczów nie wznoszą się w tych stronach.. A
może przenosicie się do Montany?

— Czu-ga-hata opuścił swe plemię.
— Na długo?
— Któż może wiedzieć? Czu-ga-hata szuka innych!

dzielnych wojowników. A ty, Złoty Pyle, dokąd dążysz?!

Carr skrzywił się zabawnie. Nazwa „Złoty Pył" nie

przypadła mu do smaku. Indianin nie znał jego nazwiska, ale
przecież -mógł wybrać bardziej szlachetny przyj domek.
Czyż nie należał się on myśliwemu, który upolował szarego
niedźwiedzia i zrzekł się jego skóry?

— Szukam przygód — odparł.
— Szukasz złota — powiedział czerwonoskóry.
— Nie zawsze — eksplorer wzruszył ramionami.

background image

Niekiedy ratuję czerwonych braci przed pazurami grizzli.

To był złośliwy przytyk, lecz pozostał bez odpowiedzi. Czemu

ten milczący Indianin opuścił rodzinną wioskę? Pytać nie było
sensu, na pewno Czu-ga-hata nie zdradzi swej tajemnicy. Ale Carr
szybko sam rozwikłał zagadkę. Spostrzegł, że na szyi Indianina
wisi naszyjnik z kłów i pazurów niedźwiedzich. Tylko naszyjnik,
nic więcej! Ani fajki, ani woreczka z lekami.

Kto nieco poznał Daleki Zachód i jego tubylczych

mieszkańców, ten wie, że nieodłącznym przywilejem każdego
Indianina jest prawo do noszenia „leków", które spełniają rolę
talizmanu, nie mając nic wspólnego ze znaczeniem tego słowa w
języku białych.

Indiański „lek", zaszyty w skórzanej torebce, wręcza

młodzieńcowi (nigdy dziewczynie!), wkraczającemu w wiek
męski, czarownik wioskowy. Jest to równoznaczne z przyjęciem
do męskiej społeczności plemienia. Biada temu, feto straci takie
„leki". Kto je zgubi, komu starszyzna indiańska talizman
odbierze. Jest to najostrzejsza kara, zawsze połączona z
wypędzeniem ze wsi. Wrócić można dopiero po zmazaniu swych
win lub po zdobyciu na wrogu jego leków.

Czu-ga-hata musiał więc być wygnańcem; zamknęły się przed

nim wigwamy Komanczów. Oto dlaczego wędrował ze swą
squaw, która w takim wypadku' ma prawo opuścić męża, lecz z
tego prawa widać nie skorzystała.

Cóż takiego popełnił Czu-ga-hata?

Pytać — byłoby obrazą. Carr dobrze o tym wiedział.

„To szczęście — pomyślał — że my, biali, nie wierzymy w

żadne amulety i nie nosimy leków. W przeciwnym wypadku, kto
wie, może Czu-ga-hata próbowałby teraz zdobyć na mnie
upragniony talizman? Mimo że

background image

kiedyś wypaliliśmy fajkę pokoju. Lepiej rozstać się z nim
jak najszybciej."

Ponieważ jednak wciąż gnębiła eksplorera nie rozwiązana

zagadka opustoszałej Lpnely Valley, postanowił wybadać
Indianina. Może Czu-ga-hata spotkał kogoś z osady?

— Czy mój brat zawsze jechał samotnie, nikogo nie zauważył?
— Droga moja daleka, widziałem wiele bladych twarzy: na

koniach i na wozach.

— Dawno to było?
— Czu-ga-hatą nie pamięta, ile słońc wspinało się na niebo i

gasło, odkąd zaczął wędrówkę.

— Ale tu, w górach Montany?
— Tu? — przeczący ruch głową. — Czy mój biały brat ma się

z kimś spotkać?

— Nie — odparł Carr zgodnie z prawdą, lecz żeby jakoś

usprawiedliwić pytanie, dodał: — W tych stronach przebywa
wielu złych łudzi. Wolę omijać ich tropy-

— Jedziesz szukać złota i lękasz się innych bladych twarzy.

Bo złoty piasek znaczy tyle, co śmierć, i śmierć kroczy śladami
tych, którzy go szukają. Howgh!

Zabrzmiało to jak ponura przepowiednia i bardzo nie spodobało
się Carrowi.

— Mam konia nad strumieniem, muszę wracać — oświadczył

wstając od ogniska. — Kiedy mój brat rusza?

— Gdy zabłyśnie dzienna gwiazda.
— Więc żegnaj, Czu-ga-hata! Może już nigdy się nie

zobaczymy.

— Kto wie? — odparł zagadkowo Komancz, ale Carr nie

zwrócił na to uwagi.

Czy słusznie? Przyszłość miała pokazać.
Przedarł się przez liściasty gąszcz i. ruszył w kierunku

background image

swego półwyspu. Bardzo z siebie niezadowolony, Wręcz" nawet
wściekły. Znowu dał się zaskoczyć jak niedoświadczony
greenhorn. Po prostu — hańba! Czuł jeszcze na szyi uścisk dłoni
Indianina.

Pod słowem „znowu" rozumiał poprzednie spotkanie z

czerwonoskórym wojownikiem, kiedy z niebezpiecznej sytuacji
wybawił go tylko celny strzał do grizzli.

Noc była widna, więc dotarł bez przeszkód do swego

obozowiska, raczej do miejsca, które miało być obozowiskiem,
jako że jeszcze nie zdążył ani rozpalić ognia, ani się rozpakować.
Z ogniska, po krótkim namyśle, zrezygnował. Po co zdradzać
miejsce swego pobytu? W wyniku takiej decyzji wieczorny
posiłek wypadł gorzej niż skromnie. Nocleg — również bardzo
kiepsko. Parokrotnie zrywał się z legowiska, by obejść dokoła
przylegający teren. Sąsiedztwo Czu-ga-haty nie dawało mu
spokoju. Wreszcie doczekał się upragnionego świtu. Dopiero
wtedy rozpalił ogień i przyrządził śniadanie. Potem, trzymając
konia za uzdę, powędrował do kępy, w której napotkał Indianina.
Liczył, że go już nie zastanie. Rozczarował się. Czu-ga-hata
siedział wraz ze swą squaw i pokrzepiał się płatami suszonego
mięsa. To, że nie odjechał, obudziło w eksplorerze nową falę
niepokoju i podejrzeń. Nie życzył sobie, aby ta para wędrowała
jego tropami, a z drugiej znów strony nie mógł czekać w
nieskończoność, aż niewygodni dlań sąsiedzi zdecydują się
wreszcie na podjęcie dalszej wędrówki.

— Witaj, Czu-ga-hata! — zawołał udając radość. — Dzienna

gwiazda już wzeszła, a mój czerwony brat jeszcze nie wyruszył?

— Mustang musi wypocząć — padła zwięzła odpowiedź.

— Więc żegnaj, bo na mnie już czas!

Wskoczył na siodło i objechał dokoła zarośla. Koń Indianina

pasł się po przeciwnej stronie. Tylko jeden

background image

koń. Carrowi lżej się zrobiło na sercu. Napotkana para
podróżowała na jednym wierzchowcu. Obciążone pod-
wójnie zwierzę nie mogło poruszać się szybko, nawet gdyby
należało do najlepszej rasy mustangów. A przecież Carr
dosiadał appaloosę! Nie dościgną go.

Ten fakt uspokoił go, lecz — nauczony doświadczeniem

— zdecydował się na dodatkową ostrożność. Ruszył wzdłuż
strumienia i gnał na przemian to kłusem, to galopem, aż
przebył w ten sposób kilka mil. Po czym wjechał w sam
środek nurtu i — już wolniej — posuwał się tak prawie
przez godzinę. W ten sposób urywał ślad, gubił go. W
końcu wyskoczył na przeciwległy brzeg i skierował się
przed siebie, prostopadle do rzeczki. A gdy uznał, że oddalił
się od wody dostatecznie daleko, zawrócił na wschód.
Zatoczył łuk wielkiego koła, nakreślonego w myślach, i
dotarł bezbłędnie do miejsca ostatniego noclegu.
Zmarnował w ten sposób wiele godzin i przebył wiele mil.
Ale pragnął znaleźć się na tyłach indiańskiej pary. Czu-ga-
hata powinien był już dawno wyruszyć. A jeśli nie? Co
wówczas? Czym wytłumaczy swój powrót?

I tak oto Carr ryzykował, że jego pomysł okaże się w

rezultacie bezwartościowy, a nawet ryzykowny. Do-
świadczony westman nigdy nie obmyśliłby tak kiepskiego
planu. No cóż, Carr nie był doświadczonym westmanem!
Jednak szczęście mu sprzyjało. Zamiast wojownika i jego
squaw zastał tylko wypalony, spopielały krąg. Od tego
kręgu, prosto ku zachodowi, ciągnęły się wyraźne ślady
końskich kopyt.

— Widzisz, Tony — stwierdził z zadowoleniem —

przechytrzyliśmy chytrego. Może nas teraz szukać do woli.
Nie będziemy się spieszyć, a w odpowiedniej chwili
uskoczymy w bok. Naprzód, Tony!

Gdy dotarł powtórnie do miejsca, w którym poprzednio

wjechał w koryto strumyka^ czerwona tarcza słońca

background image

już dotykała horyzontu. Jednakże nie przerywał podróży.
Był ciekaw, czy Czu-ga-hata zauważy nagłe zniknięcie
odcisków końskich kopyt i jak na ten fakt zareaguje.
Bacznie obserwował ślady indiańskiego mustanga. Wkrótce
dostrzegł zdeptany krąg. Tu mustang Czu-ga-haty zatrzymał
się, a na ziemi widniały lekkie odciski mokasynów. Duże i
małe, wojownika i jego żony. Musieli dreptać tu i tam. Ba,
przeszli przez strumień. Carr i to sprawdził. Później
zawrócili nie odkrywszy — rzecz zrozumiała — żadnych
tropów za wodą.

— No proszę — mruknął eksplorer —

;

moje podejrzenia

potwierdziły się. Czu-ga-hata bardzo by chciał wiedzieć,
dokąd jadę. A to nie jest zwykła ciekawość. Ano,
zobaczymy...

Od wydeptanego miejsca nadal, równolegle do stru-

mienia, znaczyła się smuga bardziej lub mniej wyraźnych
śladów. Znikły kępy drzew i krzewów, utrudniające
widoczność, i eksplorer mógł się odtąd nie lękać
niespodziewanego spotkania z indiańską parą. Nieocze-
kiwane wydarzenie pokrzyżowało rnu jednak plany.

W nocy zerwał się wiatr, napędził chmury. Błyskawice

poczęły spinać niebo z ziemią. Po każdym oślepiającym
blasku następował grzmot kończący się przeciągłym echem.
Carr prawie że ogłuchł od tych huków. Na koniec lunął
deszcz. Ale jaki! Zdawać się mogło, że niezliczone
wodospady Niagary walą z szumem z niezmiernej
wysokości i z przerażającą siłą, że nie przestaną zalewać
prerii, póki jej nie zamienią w jedno wielkie jezioro. A
wokoło pustkowie, bez żadnej możliwości schronienia się
przed kataklizmem.

Zlewany lodowatymi strumieniami ze wszystkich stron,

przemókł w mgnieniu oka i trząsł się z zimna. Burza nie
trwała dłużej niż godzinę, ale Carrowi wydało się, że minęło
co najmniej pół nocy. Kiedy przestało padać, jego sytuacja
niewielkiej uległa poprawie.

background image

O spoczynku nie było CO marzyć. Usiłował rozgrzać się chodząc
i biegając na przemian. Tak dotrwał do rana. Wówczas spostrzegł,
że malutki strumyk rozszerzył się do wielkości sporej rzeki i że
miejsce, na którym się znajdował, pokryte jest na cal wodą.
Tropy, tak wyraźnie wskazujące kierunek jazdy Czu-ga-haty,
zmyte zostały bardzo dokładnie.

Zły, bo zziębnięty i głodny, założył mokrą uprząż na mokrego

mustanga, wgramolił się na siodło i opuścił towarzyszącą mu
dotąd rzeczkę. Nie sposób było posuwać się jej brzegami.

Jechał wolno poprzez szeroko rozlane kałuże, omijając

niebezpieczne zagłębienia pełne czarnej wody, marząc o słońcu i
o kilku suchych szczapach drewna. Tego dnia jednak słońce nie
wyjrzało zza chmur, a naga płaszczyzna prerii nie dawała nadziei
na rychły odpoczynek przy ognisku.

background image

Zielony szlak

Od tamtego najgorszego z najgorszych dnia podróży minął

tydzień. Carr na grzbiecie swego konia zagłębił się w podgórskie
doliny zadowolony, że wreszcie skrył się wśród ich zboczy, że w
krainie szumiących lasów nie zabraknie mu ani zwierzyny, ani
drewna na opał, a przejrzyste potoki znajdzie na każdym noclegu.

Wkroczył w królestwo łosi i niedźwiedzi, pum, rysi, wilków i

bobrów mających swe żeremia na trudno dostępnych
rozlewiskach.

Już na samym początku, u bram Gór Skalistych, napotkał

nieoczekiwanym trafem małe stadko dzikich owiec, które zeszły
w nizinę, i ustrzelił jedną sztukę o kędzierzawym rudoczerwonym
futrze. Przysporzyło mu to roboty na cały dzień, bo sześćdziesiąt
prawie funtów mięsa należało częściowo upiec, częściowo wysu-
szyć, aby nie zepsuło się w upale nadciągającego lata.

Carr, w przeciwieństwie do wielu innych wędrowców, nie miał

zwyczaju pozostawiać po sobie mięsa, którego nie potrafił zjeść
na jednym postoju. Takie postępowanie uważał za barbarzyństwo
i za głupotę równocześnie.

Za barbarzyństwo — ponieważ cuchnąca padlina zatruwała

powietrze, stawała się źródłem zarazy dla innych zwierząt; za
głupotę — ponieważ taki postępek zmuszał do codziennego
polowania, na co nie miał ani

ochoty, ani czasu. Nie przybył w

te strony na łowy. A jakiż sens było karmić kujoty czy inne
drapieżniki kosztem własnej amunicji (bo i to brał pod
uwagę) i własnego ciężkiego wysiłku? Mięso muflona,
odpowiednio spreparowane, zabezpieczało przed głodem na
kilka dni. Pierwsze udane polowanie potraktował więc jako
zapowiedź dalszych sukcesów.

O wędrownej parze Indian już nie myślał. Deszcz, który

zatarł ich ślady, zatarł również i jego własne tropy. Szanse
powtórnego spotkania równe były zeru.

Po dniu i nocy spędzonych na przygotowaniu zapasu

mięsa — ruszył dalej, bacznie rozglądając się po wy-
niosłych szczytach, które dźwigały się coraz potężniej w
górę.

Lasy spadały ciemnozielonymi falami z niższych zboczy,

wyżej ciągnęły się jaśniejszymi pasami gąszcze
kosodrzewiny i krzewów, ponad nimi białe plamy hal
graniczyły ze skalistą pustynią turni. Ale one nic a nic Carra
nie obchodziły. Jego zainteresowania ograniczały się do
partii dolnych, do wąwozów, a przede wszystkim do
licznych strumieni, które mogły nieść w swych nurtach
złoty pył. Dlatego też nie pominął żadnego zbiór-

background image

nika wody, aby nie zanurzyć swej patelni i parokrotnie nie
przepłukać piasku wydobytego z dna. Rezultaty były kiepskie,
lecz się tym nie martwił- Obliczył, że ma przed sobą prawie pięć
miesięcy wiosny i lata, a przez ten czas sprawny, znający się na
rzeczy eksplorer potrafi nie byle czego dokonać.

Go dnia posuwał się o kawałek drogi, a że często-gęsto

przystawał zaciekawiony barwą skały niespodziewanie wystającej
spod ziemi łub kolorem napotkanego strumyka — od wschodu do
zachodu słońca nie przebywał więcej niż pięć do sześciu mil.

Droga była uciążliwa, dziewiczy szlak wił się poprzez gęstwę

zbitych traw sięgających piersi dorosłego mężczyzny. Niekiedy
musiał wędrować po skalnych osy-piskach, zalegających doliny,
kiedy indziej przez pasma zarośli lub drzew, forpoczty górskiej
puszczy.

Mijał błota, rozlewiska i zdradliwe moczary mogące pochłonąć
w .mgnieniu oka konia wraz z jeźdźcem. Niebezpieczeństwo
czyhało na śmiałka co krok, lecz Carr — tak rozgadany i
niefrasobliwy wśród gości gwarnych saloonów — tu był skupiony,
uważny, dzięki wieloletniemu doświadczeniu, i z konieczności...
małomówny. Ale przecież prócz niebezpieczeństw czekały tu na
odważnych niezmierzone przestrzenie dziewiczej przyrody, tak
piękne w swej pierwotności; czekały fantastyczne, bajkowe,
urzekające kolorami i kształtami krajobrazy. Niekiedy,
zatrzymawszy się na krawędzi gładkiego jak stół płaskowyżu,
spoglądał ku nizinom, gdzie wśród puszcz błyszczały w słońcu
migotliwe lustra małych jezior, a strumienie i rzeczki wiły się
srebrnymi wstęgami poprzez lasy, polanki i prerie. W
przejrzystym powietrzu wszystko wydawało się bliskie, że tylko
rękę wyciągnąć, chociaż wzrok sięgał na dziesiątki mil.

Gdy słońce nagrzało ziemię, w każde południe zapach

background image

żywicy pomieszanej z wonią ziół stawał się tak intensywny, aż
dech zapierał.

Podróż w pogodne dni stanowiła rozkosz wartą trudu, ale

najbardziej lubił Carr wieczory, gdy wiatr myszkował wśród
drzew, wspinał się po wierzchołkach, gnąc czuby żółtych sosen i
świerków, aż nastawała nocna cisza. Wówczas ogień przygasał,
choć tlił się .do białego rana, bo Carr, indiańskim i traperskim
sposobem, .po rozpaleniu malutkiego płomienia układał wokół
niego w kształcie gwiazdy grube szczapy, by ogień, zostawiając w
środku czerwony żar, ogarniał je powoli.

Niekiedy, gdy noc zapowiadała się chłodna, klecił prymitywny

szałas z jedną tylko ścianą, chroniącą .plecy przed zimnem, a
przed nim kładł gruby bal podpalony z obu końców. W ten sposób
przez całą noc płomień posuwał się ku środkowi kłody,
zapewniając ciepło.

Niebezpieczeństwa nocy? Na pewno istniały, lecz przecież nie

tak groźne i częste, jak o tym lubili rozprawiać ludzie powracający
z Dalekiego Zachodu i... sam Carr.

Czworonożni mieszkańcy gór, borów i prerii, w porze

wiosennej i w porze lata, gdy nie brakowało pokarmu ani mięso-
ani trawo-żernym, ustępowali przed człowiekiem. Nie atakowali
nigdy, jeśli nie zostali sprowokowani. Wyjątkiem był grizzli, ale
ileż szarych niedźwiedzi mogło tu żyć? A poza tym Carr liczył na
swój czujny sen i na czujność mustanga. I jednego się tylko
obawiał: aby przypadkiem Tony nie przyłączył się do
przebiegającego w pobliżu stadka dzikich koni. Bo mustangi,
chociaż bardzo przetrzebione, żyły jeszcze na wolności w
Montanie.

Dla zabezpieczenia się przed podobną katastrofą (bez konia w

takiej głuszy!) co wieczór pętał swemu wierzchowcowi przednie
nogi i czynił to nawet podczas .każdego dłuższego postoju. Jak
dotąd wierzchowiec spisy

wał się doskonale. Był ścigły,

wytrwały i niezmordowany w pokonywaniu przeszkód.
Równie śmiało stąpał po osuwających się piargach, jak po
miękkiej trawie. Ostrzegał swego pana krótkimi, cichymi
parsknięciami, a Carr tak wyczulił swój słuch na końskie
zawołania, że budził się natychmiast, dorzucał chrustu do
ogniska i ze sztucerem w ręku wypatrywał, czy nagle w
kręgu blasku nie ukaże się kosmaty łeb drapieżnika. Ale nic
takiego nie przydarzyło się dotychczas.

Owszem, niejednokrotnie wyrwany ze snu Carr słyszał

szelest roztrącanych w borze gałęzi, jakieś pomruki, dalekie
skowyty. Po kilku minutach niespokojnego oczekiwania
odgłosy milkły, a Tony, który w takich wypadkach
podchodził do ogniska z czujnie nastawionymi uszami i
rozdętymi nozdrzami, zawracał i kładł się na nowo w
trawie.

Tak mijał dzień po dniu. Carr wędrował zielonym

szlakiem coraz dalej i dalej na zachód. Badał skały,
cierpliwie przepłukiwał piasek napotkanych strumieni, ale w
żadnym z nich nie odkrył nawet śladów złota. Aż pewnego
popołudnia łagodnym zboczem trawiastej góry zjechał w
dolinkę. Zjechał po prostu dlatego, że na jej dnie dostrzegł
strugę toczącą swe wody po żółtym piaszczystym dnie.
Przeciwległe zbocze porastał las. Przyjrzał mu się badawczo
i wówczas zauważył kilka niskich pni sterczących z ziemi na
samym skraju puszczy. Gwizdnął cicho — to przecież ślad

background image

bytności człowieka. Pieńki już zdążyły sczernieć, a więc
drzewa zrąbano co najmniej przed rokiem. Kto tego
dokonał? Traper, poszukiwacz skarbów, indiański
wojownik? A może banita wyjęty spod prawa i szukający
schronienia w tej głuszy?

Zeskoczył z konia i ze strzelbą w ręku powałęsał się tu i

tam, co kilka kroków przystając i nasłuchując. Nic, poza
łagodnym szumem drzew. Uspokojony począł wypatrywać
miejsca na najwygodniejszy biwak. Wtedy zauważył chatę,
raczej blokhaus zbity z nie okorowanych bali. Wznosił Się
między zaroślami, prawie niewidoczny.

— Hej! Jest tu kto? — zawołał przez szeroko rozwarte

drzwi.

Milczenie.

Ostrożnie przestąpił próg i stanął, aby oswoić oczy z

mrokiem wnętrza, jak zwykle bowiem w tego rodzaju
budowlach była to tylko jedna izba bez okien. Najpierw
zauważył prymitywny stół, wbity czterema nogami w
gliniane klepisko, a po obu jego stronach, również wbite w
ziemię, stały prycze. Prawa pokryta wyleniała skórą
jakiegoś zwierzęcia. Lewa... Carr zamrugał powiekami, czy
aby nie padł ofiarą halucynacji. Lecz nie, widzenie nie
znikło. Odetchnął głęboko i podszedł, tuż, tuż... Na
zapadniętym, zakurzonym obiciu prymitywnego legowiska
spoczywał... ludzki szkielet!

Cofnął się na słoneczne światło.

— Tony — szepnął drżącym głosem, a kiedy mustang

zbliżył się i potarł pysk o ramię swego pana, dodał: —
Jeszcze z czymś takim się nie spotkałem... Tam leży
nieboszczyk, jeśli tak można nazwać te trochę kości.
Rozumiesz, Tony?

Koń zastrzygł uszami, a Carr ocierał z czoła krople

zimnego potu.

— To jakaś niebezpieczna dolinka. Ja spenetruję, co tam

w środku jeszcze zostało, a ty uważaj, Tony!

Obejrzał dokładnie całe wnętrze. Najbardziej zain-

teresował go okrągły żelazny piecyk z jedną fajerką, z rurą
biegnącą na zewnątrz, poprzez dziurę w ścianie.

—- Ho, ho — mruknął. — Prawdziwy luksus. Że też

chciało się komu wlec ze sobą tyle żelastwa? Po co piecyk?
Nie wystarczało ognisko? Ej, Piotrze — klepnął się dłonią
w czoło — nie potrafisz myśleć. Po co piecyk?

background image

Ano po to, że zaplanowano tu swój pobyt przez zimę. Jasne.
Nie można rozpalić ogniska, gdy nadciągnie śnieżna
zawierucha. A jak ogrzać chatę? Oczywiście przy pomocy
piecyka. Tak musiało być. To znaczy, że dwaj traperzy
zbierali tu futerka. Ale dlaczego ten drugi zostawił bez
opieki rannego czy chorego towarzysza albo nie zrobił mu
uczciwego pochówku? To hańba!

Doszedłszy do takiego wniosku począł badać klepisko.

Pod jedną z prycz znalazł zardzewiałą patelnię. Pewnie na
niej pitraszono posiłki. A może służyła do przemywania
złotego piasku? — podsunął mu myśl instynkt eksplorera.
Lecz zardzewiała patelnia nie potrafiła udzielić odpowiedzi.

W najdalszym od wejścia kącie spoczywała wy-

szczerbiona siekiera i oskard ze złamanym trzonkiem. Carr
oglądał je uważnie, jakby po raz pierwszy w życiu widział
podobne narzędzia.

— Siekiera... rozumiem — mruczał do siebie — każ-

demu się przyda, ale po co traperom oskard? Ej że, czy aby
to byli traperzy?

Nic więcej nie znalazł. Wyszedł na dwór, wyciągnął ze

swych bagaży łopatkę i udał się na skraj lasu. Broń położył
obok, tak aby móc w każdej chwili po nią sięgnąć, i począł
kopać prostokątny dół, aż uznał, że głębokość jest
wystarczająca. Wrócił do izby, podumał chwilę, po czym
myśliwskim nożem zaczął odcinać skórę rozpiętą na ramach
pustej pryczy. Dobrze się nad tym namęczył. Kiedy
wreszcie dokończył dzieła, rozłożył skórę na klepisku i
ostrożnie przeniósł na nią szczątki zmarłego. Cały ten
smętny ładunek dokładnie zawinął i przeniósł do
wykopanego rowu.

— Niech ci ziemia lekką będzie — szeptał sypiąc

pierwszą łopatę piasku — i niech sprawiedliwość dosięgnie
tego, który cię tak haniebnie opuścił.

Gdy grób został uformowany, Carr uznał, że spełnił swój
obowiązek. Odstawił łopatkę, wziął broń i ruszył
zwiedzić okolicę.

Dolinka była dłuższa, niż początkowo sądził. Nie dotarł

ani do jej początku, ani do jej końca. Zbocza wznosiły się
raz stromo, raz łagodnie i zawsze po jednej stronie ciągnął
się las, po drugiej — trawiasta pochyłość. Wzdłuż strumyka
odnalazł kilkanaście śladów racic, świeżych śladów, ale ani
jednego odbicia łap i pazurów. Widać tylko trawożerni
mieszkańcy okolicy zaspokajali tu pragnienie. Bardzo
pomyślna okoliczność. Stwierdziwszy ten fakt Carr zabrał
się energicznie do wydobywania i przemywania piasku. Już
pierwsza próba dała pozytywny rezultat: na dnie patelni
zalśniły żółte drobinki. Niewiele ich naliczył, przecież były.

Posuwał się w górę strumyka, aż doszedł do miejsca,

gdzie wydobyty piach nie wykazał nawet śladów złota. To
dawało coś niecoś do myślenia.

Jeśli w górze strumienia nie było ziarnek złota, rzecz

jasna, nie niosła ich woda płynąca z nieznanej odległości.
Złoto musiało być wypłukiwane przez deszcze spływające z
któregoś ze zboczy. Z którego? Lesistego czy nagiego?
Zbocze porosłe lasem Carr wyeliminował — woda wsiąkała
tam w poszycie, nie mogła nieść piasku aż do rzeczki,
zatrzymałby go mech. A więc w grę wchodziło tylko zbocze

background image

nagie.

Odbył jeszcze spacer z biegiem wody. Ilość złotych

punkcików najpierw wzrastała przy każdej próbie, później
żółtych plamek zaczęło ubywać, aż wreszcie znikły
całkowicie. Carr był już pewny: cennego kruszcu należało
szukać nie na dole, lecz na nagim zboczu dolinki.

Gdy znalazł się kilka stóp nad strumykiem, poszedł

równolegle do jego koryta, z oczami utkwionymi w ziemię.

Zbocze porastała trawa. Nigdzie nawet śladu skał.

Nigdzie, z wyjątkiem jednego miejsca, na którym
spo

cz

ywał stosik kamieni, a obok — niewielkie wgłębienie.

Przeciętny wędrowiec nie zwróciłby uwagi na tak drobny
szczegół. Ale Carr nie był zwykłym wędrowcem i
zauważył, że kamienie mają krawędzie ostre, nie
wygładzone, nie zaokrąglone, jak to zawsze bywa z
kamienia-1 mi leżącymi na powierzchni gruntu. Postał
chwilę, pó-1 medytował i powędrował dalej, Po przejściu
chyba dziesięciu jardów napotkał bliźniaczy dołek i
bliźniaczy stosik kamieni. W ciągu godziny odkrył aż
piętnaście tego rodzaju miejsc. Nie ulegało wątpliwości —
zbocze pod-l dano eksploatacji. Przekopali je dokładnie
dwaj mieszkańcy opuszczonej chaty. Więc nie traperzy, jak
początkowo sądził. Musiało się to zdarzyć przed kilku laty,!
bo po wykopanych dołkach zostały tylko niewielkie, j
zarosłe trawą wgłębienia. Czy wobec tego warto było ,
szukać? Postanowił sprawdzić. Prawie do zachodu słońca
czyścił mozolnie jeden z dołków. Okazało się, że ko-; pano
tu bardzo głęboko. Gdy Carr dosięgnął wreszcie skalistego
podłoża, tylko jego głowa wystawała nad powierzchnię.
Bardzo niewygodnie było tak pracować. Pobrał z dna
pokruszoną skałę, przemył w strumieniu i znalazł zaledwie
kilka okruchów żółtego metalu. Następnego dnia zajął się w
ten sposób następnym dołkiem; i osiągnął rezultat podobny.
Spróbował szukać w miejscu jeszcze nie zbadanym. Stracił
kilka godzin i zdobył kilka łopat zupełnie jałowego gruzu.
Prawdopodobnie przez zbocze biegła jedna tylko złotonośna
żyła, a poszukiwacze byli nie lada fachowcami. Odkryli jej
bieg i wyeksploatowali bez reszty.

Dalsze poszukiwania nie miały sensu. Następnego ranka

Carr ruszył pod prąd potoku, ciągle między zboczami
dolinki, aż wieczorem drogę zamknęła mu pionowa ściana.
Z jej podnóża wypływał potok. Przenocowali u stóp skały,
by o świcie spróbować się stąd wydostać.! Lewe zbocze
nadal porastał las, mroczny gąszcz krze

wów i drzew — droga

trudna do przebycia dla piechura, niemożliwa dla jeźdźca. Zbocze
prawe, nagie, było tu jeszcze bardziej strome. Carr ujął konia za
cugle i począł się wspinać. Koń posłusznie podążył za swym pa-
nem i dawał sobie lepiej od niego radę. Bowiem po przebyciu
kilkunastu jardów podeszwy butów wyślizgały się tak dokładnie,
że Carr stąpał jakby po lodowej tafli. Musiał zwolnić tempo.

To była bardzo długa i męcząca wspinaczka. Gdy doszedł w

końcu do kopulastego grzbietu, był przekonany, że po drugiej
stronie czeka nań łagodne zejście, spotkała go jednak przykra
niespodzianka. Przed nim, o kilka zaledwie kroków, trawiasta
pochyłość urywała się raptownie, jakby ją kto obciął
gigantycznym nożem. Dalej ziała przepaść. Na prawo ciągnęła się
nadal porosła trawą pochyłość, ale jechać nią — znaczyło wracać

background image

do miejsca, z którego wczoraj wyruszył. Na lewo zaś wyrastała ta
sama pionowa skała zamykająca dolinkę. Carr westchnął głęboko,
ale już po chwili puścił cugle i ruszył zbadać teren. Po drugiej
stronie skały ujrzał równy, dość szeroki gzyms biegnący nad
przepaścią. Wprawdzie droga niezbyt przyjemna, lecz przecież
mogły się na niej minąć dwa wierzchowce.

Znowu ujął konia za uzdę i śmiało wkroczył na odkryte przez

siebie przejście. Z początku maszerowali — człowiek i zwierzę
— szparko, a Carr z ciekawością spoglądał w dal, jaka rozciągała
się przed nim i... pod nim. Jednakże po godzince takiego marszu
sytuacja zaczęła się pogarszać. Kamienny gzyms zwęził się. Carr
natężył wzrok usiłując dojrzeć, czy dalej gzyms się nie urywa. Z
ulgą jednak stwierdził, że biegnie nieprzerwanie ku jakiemuś
łagodnemu zboczu góry.

— Idziemy, Tony — rozkazał.
Był to jedyny sposób wydostania się z pułapki, bo

wiem nawet

w najszerszym miejscu drogi koń nie mógłby zawrócić.

Szli wiąc naprzód, aż ścieżka zwęziła się do rozmiarów

przesmyku, a mustang począł chrapać.

— Spokojnie, Tony — przestrzegł go Carr. — Jeśli

zaczniesz się bać, wkrótce znajdziemy się obaj ot tam, w
dole. Chyba ci na tym nie zależy?

Tak strofował swego wierzchowca, ale i sam nie czuł się

najlepiej. Strużki potu zlewały mu plecy i czoło. Był
pewien, że w jakiś sposób dobrnie do celu, lecz koń? A
bez konia nie było co nawet marzyć o dalszej wędrówce.

Gzyms nadal nie poszerzył się ani o cal, posuwali się więc
noga za nogą, a Carrowi przemknęło przez myśl, że gdyby
nagle zerwała się burza, jak to często zdarza się w górach,
nastąpiłby ostateczny kres jego podróży. Raz na zawsze.
Na szczęście, nic nie zapowiadało zmiany pogody. Tylko
słońce przypiekało coraz dotkliwiej. Tak wlekli się krok za
krokiem, aż wreszcie gzyms rozszerzył się nieoczekiwanie.
A gdy kamienna ścieżka doprowadziła do szerokiej
płaszczyzny, Carr wskoczył na siodło. Nie ujechał jednak
daleko, był tak zmęczony, jakby przebył tego dnia z setkę
mil. Gdy więc opuścił łagodny stok i znalazł się w kolejnej
dolince, zdecydował przerwać podróż.

Dolinkę otaczały nagie kolorowe skałki i tylko pod

jednym ze zboczy rosło nieco skąpej trawy i krzaczków.
Całe dno pokrywała warstwa żwiru i większych głazów,
środkiem płynęła szeroko rozlana rzeczka. Bardzo płytka,
jak stwierdził wędrowiec, gdy zrzuciwszy ubranie
postanowił orzeźwić się w wodzie. Nie sięgała mu powyżej
kolan. Usiadł na dnie rozglądając się dokoła. Tak, nie było
to miejsce nadające się pod obozowisko. Niedostatek
opału, niedostatek trawy dla konia, a przede wszystkim
brak jakiegokolwiek cienia. Nawet dno

rzeczki było

nieprzyjemne. Więcej kamieni niż piasku.

Sięgnął ręką w głąb i wydobył kamyk, który mu najbardziej

dokuczał. Zanim go jednak odrzucił, obejrzał — eksplorerskie
przyzwyczajenie. Obejrzał, po-obracał i wyskoczył z wody, jak
gdyby nagle zmieniła się w ukrop.

W dłoni trzymał grudkę rodzimego złota, wielkości laskowego

orzecha! Nie ufał oczom. Ostrzem noża zaczął nacinać znaleziony
skarb. Metal był miękki, a nacięcia zalśniły słonecznym blaskiem!

Natychmiast zaczął gorączkowo zbierać, co mu pod ręce

background image

trafiło. Nie, nie wszystko okazało się cennym minerałem.
Większość stanowiły najzwyklejsze kamienie i żwir, ale przecież
znalazł wśród nich aż osiem połyskujących grudek.

— Tony! — zawołał nie panując nad radością. — Popatrz!

Odkryliśmy bonanzę, prawdziwą bonanzę! Nie mam pojęcia,
czym będziemy się żywić, lecz trzeba tu
zostać dłużej!

Wierzchowiec uniósł łeb znad kępki trawy, spojrzał na swego

pana, cicho parsknął i wrócił do swego nędznego posiłku.

Carr odetchnął głęboko parę razy.

— Nie należy tracić głowy — przestrzegł sam siebie — nic

gorszego od gorączki złota. Uff! Ale też i od słońca można tu
dostać porażenia.

Ruszył kamienistą plażą, uważnie patrząc pod nogi. Co pewien

czas schylał się. Niekiedy zbytecznie, niekiedy... wśród kamieni
rozmaitego kształtu i barwy spoczywały okruchy złota. Objął
wzrokiem dolinę.

— Skąd tu tyle złota? — mruknął i zaraz udzielił sobie

odpowiedzi: — Musiała runąć skała razem ze złotą żyłą. Zasypała
odłamkami dolinę i rozsiała nuggety. Ani
chybi tak właśnie było!

background image

Uznawszy to przypuszczenie za pewnik, zajął się gro-

madzeniem opału. Kiepska sprawa — żeby zebrać niewielki
stosik, musiał wyciąć kilkanaście krzewów, których wilgotne
pędy i witki mogły dać więcej dymu niż ciepła. Czarny słup,
wznoszący się wysoko nad ogniskiem, daleko sygnalizował
obecność człowieka. Zawsze więc, zwyczajem Indian, Carr
używał drewna najsuchszego, a płomień regulował. Tu nie było
jednak wyboru. Porozkładał gałązki, by przeschły. A że skalna
ściana rozgrzała się do temperatury piekarskiego pieca, w dolince
upał panował nie do wytrzymania. Gdyby nie rzeczka, nie można
by tu spędzić nawet jednego dnia.

— No, Tony — Carr poklepał konia po szyi. — Nie ma rady.

Trzeba dobrze przepatrzyć okolicę.

Ze sztucerem w ręce ruszył najpierw w jednym, później w

przeciwnym kierunku. Potwierdził swe przypuszczenie: musiała
tu runąć jakaś niebotyczna skała, bo dalej, idąc pod prąd wody,
brzegi zawalone zostały ostrymi głazami tak, że nie sposób było
przedostać się tamtędy. Jedyną drogę stanowiło koryto rzeczki.
Podobnie przedstawiała się sytuacja o kilkadziesiąt jardów
poniżej. Jakimś cudem trafił w miejsce, w którym można było od
biedy obozować, ale jak się stąd wydostać?

Myśl wędrowania po raz drugi skalną półką natychmiast

odrzucił. Należałoby raczej posuwać się korytem rzeczki. Gdzieś
go w końcu wyprowadzi. Poza tym — wszystko układało się
bardzo pomyślnie. Któż bowiem zapuszczałby się w te strony, gdy
groził albo upadek w przepaść, albo podróż wodą?

„Jestem jak w twierdzy" — pomyślał i poczuł się bardzo

bezpiecznie. Zaczął znów zbierać kamyki z obu plaż. Częściej
odrzucał, czasem chował drobniutkie odłamki do kieszeni.
Przyjąłby je każdy bank i dobrze za nie zapłacił...

Nie ustawał w pracy, aż tarcza słoneczna skryła się za szczyt
skały i w wąwozie pociemniało. Wtedy rozpalił skromne
ognisko, spożył równie skromny posiłek i legł z siodłem pod
głową i winchesterem pod ręką.

Wkrótce zapadła nocna cisza i tylko rzeczka pluskała delikatnie

wśród głazów.

Carr nie mógł zasnąć. Wrażenia minionego dnia nie dawały mu

spokoju. Do licha! Znalazł przecież prawdziwą kopalnię złota.
Drugą Kalifornię!

W Kalifornii Carr nigdy nie był, ale tamtejsze wydarzenia,

chociaż dość odległe w czasie, znał doskonale. Z opowieści
przekazywanych z ust do ust, z drukowanych wspomnień
uczestników kalifornijskiego „runu". Interesował się przecież
wszystkim, co miało jakikolwiek związek z poszukiwaniem złota.

Otóż kalifornijska historia wyglądała tak: w roku 1840 przybył

z Europy (ściśle: ze Szwajcarii) do Ameryki Północnej niejaki
Johann August Sutter. Czym parał się na starym kontynencie —
nie wiadomo. Chyba był rolnikiem, bo zawędrowawszy na żyzne,
dziewicze ziemie Kalifornii założył farmę w sąsiedztwie miasta
Sacramento. Po paru latach, gdy zieleniły się już tam wielkie pola
kukurydzy, a na łąkach pasły się stada bydła, Sutter przystąpił do
eksploatacji lasów. Nabył ich sporą połać prawie za bezcen. Dla
przecierania drewna postanowił zbudować tartak nad pobliskim
strumieniem o nazwie American Fork. Zwerbował robotników, a
pieczę nad nimi powierzył cieśli, Jamesowi Marshall.

Dla spiętrzenia wody strumienia, która miała stanowić siłę

napędową tartaku, zaczęto wznosić tamę. 28 stycznia 1848 roku

background image

— tę datę dobrze zapamiętano — stanął przed Sutterem cieśla i
pokazał mu kilkanaście grudek czystego złota. Mnóstwo
podobnych robotnicy znaleźli w wykopie pod fundamenty tamy.
Sutter nie był zachwycony odkryciem. Poprosił Marshalla, aby
rzecz zachował w tajemnicy, a robotnikom oświadczył,

background image

że znaleźli po prostu mikę. Mimo to następnego dnia robotnicy
porzucili pracę i zajęli się szukaniem złota. W kilka godzin
później ściągnęli tu mieszkańcy Sacra-mento, a w parę dni później
opustoszały wszystkie osady położone nad zatoką St. Francisco.

Informacja o odkryciu pokładów złota w Kalifornii dotarła do

wschodnich stanów dopiero w grudniu 1848 roku. Od tego
momentu rozpoczęła się prawdziwa wędrówka ludów ze wschodu
na zachód Ameryki. Farma Suttera uległa zupełnemu zniszczeniu:
zdewastowano i zrabowano plony, wyrżnięto stada bydła,
rozebrano budynki. Zdziczałe i zgłodniałe tłumy przybyszów
rabowały żywność. Cena kartofli doszła do jednego dolara za
sztukę. Za garść kawy spekulanci żądali dwa dolary, za funt mięsa
— funt złotego piasku. Szpadle i motyki sprzedawano po sto
dolarów!

Chaos i anarchia ogarnęły wówczas całą Kalifornię. Bandy

awanturników rabowały wszystko, co posiadało jakąkolwiek
wartość, a złote żniwa przypadły właścicielom założonych w
sąsiedztwie szulerni i domów gry.

Takie to były pierwsze, bezpośrednie skutki odkrycia złota na

farmie Suttera. Piotr Carr przypomniał sobie tę historię i
spoglądając w rozgwieżdżone niebo przysiągł w duchu, że nikomu
nie zdradzi, gdzie leży jego dolinka, bez względu na to, czy
jeszcze raz do niej wróci, czy opuści ją na zawsze. Nie chciał, aby
ta piękna ziemia została oskalpowana przez chciwych barbarzyń-
ców tak, jak przed trzema zaledwie laty oskalpowano,
zdewastowano Czarne Góry w Południowej Dakocie, paląc
pierwotne puszcze, wybijając zwierzynę i pozbawiając górskie
potoki ryb. Najazd białych na Czarne Góry spowodował poza tym
wybuch rewolty wśród plemion Dakota, które pod wodzą Sitting
Bulla zadały generałowi Custerowi głośną klęskę nad rzeczką
Little

background image

Bighorn. Oto dlaczego Carr, poszukując złota, nie udał się
w Czarne Góry, chociaż tam jakoby ścieżki wybrukowane
były nuggetami.

Złożywszy takie przyrzeczenie Carr uspokoił się i zasnął.

Zbudził go dotkliwy chłód. Niebo nad wąwozem znaczyło

się jeszcze szarą wstęgą i nic nie zapowiadało rannej zorzy.
Ognisko zdążyło już dawno zgasnąć, bo zamiast
wiśniowych węglików Carr ujrzał popielaty pył.

Skaliste otoczenie, nie chronione roślinnością, szybko

utraciło ciepło i teraz eksplorer szczękał zębami, bez-
skutecznie usiłując rozgrzać się pod kocem. Przetrwał tak do
rana. Gorąca kawa przywróciła mu humor.

Koń powitał go smętnym rżeniem, przerywając

szczypanie resztek trawy.

— Najpóźniej jutro trzeba się stąd zabierać — zdecy-

dował Carr. — Biedny Tony, schudniesz tu na szczapę!

I tym energiczniej zajął się zbieraniem kamyków. Woda

była zimna, więc co kilka minut wyskakiwał na brzeg, lecz
za każdym razem z pełnymi garściami. Zawsze prawie
czwartą ich część stanowiły grudki złota: malutkie drobiny,
większe odłamki i największe, wielkości orzechów.

Za którymś tam nawrotem Carr zauważył w głębi doliny,

tam właśnie, gdzie głazy zasypały brzegi, coś, czego nie
widział poprzedniego dnia. Z samego środka nurtu sterczała
skała.

Stał i gapił się. Czyżby w nocy runął gdzieś z góry tak

potężny odłam? Aż dziwne, że nie zbudził go łoskot.

Walące się bez istotnego powodu kamienie to poważne

niebezpieczeństwo dla koczującego w dolinie.

— Jutro stąd odjeżdżam! — postanowił po raz drugi i w

tej samej chwili spostrzegł, że skała poczyna się ruszać —
raz w prawo, raz w lewo, rozpryskując wodę na wszystkie
strony — dźwiga się, ogromnieje...

background image

Carr, tłukąc sobie pięty o kamienie, gnał co sił w kie-

runku swego obozowiska. Porwał sztucer.

— Bizon — szepnął do mustanga. — Chyba nam nie

zrobi krzywdy, prawda, Tony?

Spoglądał jednak z lękiem w stronę niespodziewanego

gościa. Sprawdził naboje w magazynku. Tymczasem bizon,
być może szukając trawy

;

począł wolno kroczyć samym

środkiem rzeczki. Wyjścia na brzeg broniły głazy. Carr
widział go coraz wyraźniej.

— Wielkie nieba! — szepnął do końskiego ucha. —

Przecież to biały bizon. Duch prerii...

Żeby zrozumieć zdumienie Carra, należy wyjaśnić, że

niekiedy, bardzo rzadko, trafia się bizon wprawdzie nie
biały, ale bardzo jasny. Indianie wierzą, że to duch prerii,
dobroczynny dla człowieka, lecz biada śmiałkowi, który
pragnąłby nań zapolować.

background image

Carr — na pół sceptyk, na pół bezkrytyczny odbiorca

legend i wierzeń Dzikiego Zachodu — nie miał oczy-
wiście zamiaru strzelać do białego bizona. Również dla-
tego, że był to bizon-samotnik. Przeciwnik wyjątkowo
niebezpieczny. Skąd się biorą samotne bizony?

Otóż zwykle przewodnik bizoniego stada (a każde stado

ma swego przewodnika), kiedy zestarzeje się, zostaje
pokonany przez młodszego współzawodnika. Najczęściej
ginie w walce, jednak niekiedy po prostu ucieka. Odtąd
wędruje samotnie i staje się coraz bardziej agresywny.
Nawet nie zaczepiony, atakuje człowieka walcząc do
ostatka. O tym Carr dobrze wiedział. I nie miał zamiaru
ryzykować. Tkwił wiec pod skalną ścianą obok
wierzchowca, który drżał cały i strzygł niespokojnie
uszami. Najprawdopodobniej koń innej rasy i nie
tresowany uciekłby w panicznym popłochu i połamał
sobie nogi na głazach. Tony stał bez ruchu.

Bizony mają bardzo kiepski wzrok, za to znakomity słuch
i węch. Być może, wędrujący samotnik jeszcze nie
zauważył człowieka. Wiatru w dolinie nie było — więc i
nie wyczuł. Ale co nastąpi, gdy podejdzie bliżej? Carr
gorączkowo rozważał szanse uniknięcia spotkania. Nie, na
ucieczkę po tak trudnym terenie było za późno. Jedyny
ratunek — strzelba. Ile razy Carr zdążyłby jednak
pociągnąć za cyngiel na widok szarżującego zwierzęcia?
Czy trafi je natychmiast, i to śmiertelnie? Czy tylko rani i
jeszcze bardziej rozwścieczy?

Do licha! Może to naprawdę duch prerii, który przybył

ukarać intruza, że zakłócił spokój tego zakątka? A ducha
przecież nie sposób zabić...

Tymczasem groźny samotnik zbliżał się powoli. Co pe-

wien czas przystawał, potrząsał wielkim łbem, spoglądał
na boki i znowu ruszał. Upływały minuty niepewności,
lęku i wahań między decyzją strzelania a dalszym
czekaniem na rozwój wypadków. W końcu zwierzę
podeszło tak blisko, że Carr przyłożył bron do ramienia.
Potężny władca prerii zatrzymał się. Spoglądał wprost —
na człowieka i na konia. Nieprawdopodobne, aby ich nie
dostrzegał.

Carr odetchnął głęboko. Uznał, że nadeszła decydująca

chwila. Już miał pociągnąć za cyngiel, gdy samotnik wolno,
wolniutko, rozchlapując wodę, odwrócił się i począł
odchodzić. Dopiero teraz eksplorer mógł stwierdzić, z jakim
to olbrzymem się spotkał. Zwierzę, tak na oko, musiało
ważyć ze dwa tysiące funtów.

Bizon kroczył wciąż środkiem nurtu, coraz dalej i dalej,

aż wreszcie stał się szarą plamką wśród szarych ścian
doliny.

Carr nie wierzył własnym oczom, a kiedy wreszcie

uwierzył, dolina była pusta, jak daleko wzrok sięgał.

— Jakimś cudem chyba wyszliśmy z biedy — szepnął

opuszczając broń. — Słyszysz, Tony?

Mustang potrząsnął łbem.

„Więc można się stąd wydostać — pomyślał eksplorer.

— Przeszedł bizon, przejdę i ja! A teraz... do roboty!"

Znowu wszedł do rzeczki, ale już nie tak beztrosko

wydobywał kamyki. Co pewien czas spoglądał za siebie i
przed siebie. Dolina wcale nie była twierdzą, jak po-

background image

czątkowo sądził. Po pierwszej niespodziewanej wizycie
można było oczekiwać następnej. Przez cały dzień nie mógł
się pozbyć nieprzyjemnego uczucia, że śledzą go czyjeś
czujne oczy. Człowieka czy zwierzęcia — tego nie potrafił
sobie uprzytomnić. Nie rozstawał się z bronią. Kiedy obie
ręce miał zajęte wydobywaniem kamyków, winchester
wisiał na rzemieniu przerzuconym przez plecy. Nie było to
wygodne, lecz stwarzało poczucie bezpieczeństwa.

Ranne i popołudniowe poszukiwania przyniosły plon tak

obfity, że w pełni uzasadniały decyzję odjazdu. By

ło to

zaiste nieprawdopodobne — w ciągu dwu dni zebrał tyle złota, ile
przeciętnie znajdował w okresie paromiesięcznych wędrówek.
Teraz mógł już wracać do Milwaukee, sprzedać kruszec,
pieniądze złożyć w banku i po raz drugi wyruszyć do „złotej
doliny", jak ją w myślach nazwał. Zadziwiająca historia!

Nim słońce poczęło się chylić ku zachodowi, Carr wypełnił

juki siodła ciężkim i drogocennym ładunkiem, jednakże w
granicach rozsądku, zostawiając miejsce na żywność i amunicję.
Bo choć złoto miało wartość wielokrotnie wyższą, tu przecież, na
Dalekim Zachodzie, znaczyło praktycznie mniej niż wiązka
drzazg na ognisko.

Carr niejeden raz słyszał, jak w szale gorączki złota odkrywcy

porzucali wszystko, co było do życia niezbędne, aby zabrać ze
sobą jak najwięcej złotego pyłu. Chciwość ich gubiła, ginęli w
powrotnej drodze z głodu. Carr jednak potrafił się opanować.

Wieczorem rozpalili ognisko, na co zużył resztę wyrąbanych

krzewów. Tak czy owak, musiał się stąd zabierać, jeśli nie chciał
poprzestać wyłącznie na suszonym mięsie i zimnej wodzie ze
strumienia. Wędrując przez puszcze, góry czy prerie, zawsze
starał się zapewnić sobie maksimum komfortu, jeśli oczywiście
pod tym słowem rozumieć zaledwie znośne warunki pierwotnego
bytowania.

Po spokojnie przespanej nocy pożywił się tylko twardym

sucharem i wodą ze strumienia, gdyż nie miał czym rozpalić
ognia, i metodycznie zabrał się do pakowania manatków. Kiedy
już dopinał popręgów, mustang parsknął ostrzegawczo. Carr
błyskawicznie chwycił za broń, odwrócił się. Czyżby znów bizon?
Nie, dolina była pusta i cicha. Przez kilka minut stał bez ruchu,
natężając wzrok i słuch. Czerwona łuną wschodu wspięła się

background image

już na niebo, świetlistymi kolumnami przekreśliła szare tło
ustępującej nocy.

— O co chodzi, Tony? — zwrócił się do mustanga. — Nikogo

w pobliżu nie ma.

Koń znowu parsknął.

— Przesadzasz, coś ci się wydaje — zauważył żartobliwie

jego pan. — Pokaż no kopyta!

Dokładnie sprawdził, czy wszystkie podkowy są dobrze

umocowane, czy wędzidło nie za bardzo uciska. A gdy już
wkładał stopę w strzemię, usłyszał cichy głos:

— Nie ruszaj się.
— Co to takiego? — Carr w pierwszej chwili bardziej zdziwił

się niż przestraszył. — Kto tu gada?

— Nie odwracaj się. Wyjmij nogę ze strzemienia. Stój

spokojnie. A teraz maszeruj do tej ściany.

Carr posłusznie wykonał rozkaz.
„Ale wpadłem — pomyślał. — Czekajmy, co będzie dalej."

Stał obrócony twarzą do skały,, tak blisko, że nieledwie nosem

dotykał jej chropowatej powierzchni. Ten obcy głos, spokojny, a
jednocześnie jakiś okrutny, nie zezwalał na żaden sprzeciw. Carr
był człowiekiem rozsądnym. Wiedział, że jeśli ma wyjść cało z
tej przygody, nie należy się sprzeciwiać, lecz posłusznie spełniać
polecenia; Nie miałby żadnej szansy ujścia z życiem, gdyby
wykonał chociażby jeden ryzykowny ruch.

— Allan! — usłyszał ten sam głos.

„Więc jest ich dwu -— stwierdził Carr. — A może więcej?"

Stukot buciorów po kamieniach.

— Allan, zrewiduj juki.'
Znowu odgłos kroków i chwila ciszy, a później wrzask, który

w wąskiej przestrzeni doliny zabrzmiał przeraźliwym echem:
wysokie, modulowane „iii...".
Carr już nie zdążył się odwrócić. Kolisko rzemienia spadło mu na
głowę, zacisnęło się na ramionach. Został przewrócony i
skrępowany. Wówczas ujrzał nowych napastników. Nie wiedział:
cieszyć się czy martwić? Z rąk „białych" zbójów dostał się w ręce
indiańskich wojowników. Z jakiego plemienia? Czy jednak mogło
to mieć jakie znaczenie? Czy po pamiętnej bitwie pod Little
Bighorn plemiona zamieszkujące góry i niziny Montany mogły
być przyjaźnie usposobione do „bladych twarzy"?

background image

Harry McNeer

Ciśnięto go na ziemię jak tłumok, a przecież powitał to z

ulgą. Oznaczało to koniec morderczej podróży. Przebył ją co
prawda na grzbiecie własnego mustanga (który nie zezwolił
dosiąść się nikomu innemu), ale z nogami skrępowanymi
rzemieniem przeciągniętym pod brzuchem wierzchowca, z
rękoma związanymi w przegubach. Niby mógł kierować
zwierzęciem, ale w bardzo ograniczony sposób. O ucieczce
nawet nie marzył. Przed nim i za nim jechali milczący,
posępni wojownicy, a na prawo i na lewo wznosiły się
skalne ściany.

Posuwali się najpierw korytarzem rzeczki aż do miejsca,

w którym z doliną łączył się, prostopadle do niej biegnący,
skalisty ponury wąwóz. Tak ciasny, że z trudem mogły się w
nim wyminąć dwa konie. Tym wąwozem, stopniowo
dźwigającym się wśród poszarpanych turni, wyjechali na
płaskowyż, nagi, porośnięty gdzieniegdzie kępkami suchych
traw, płaskich i ostrych jak noże.

Słońce stało wysoko, a z bezchmurnego nieba lał się na

ziemię żar, przed którym każdy biały wędrowiec szukałby
schronienia w cieniu. Czerwoni wojownicy wydawali się
jednak nieczuli na temperaturę.

Carr, odrętwiały, z wyschniętym gardłem i zesztywniałym

językiem, nawet nie próbował porozumieć się ani z tym,
który jechał przed nim, ani z tym, który posuwał się za nim.
Kiedy go powalono i skrępowano, usiłował w szlachetnym
oburzeniu protestować przeciw tej haniebnej i niczym nie
usprawiedliwionej napaści. Krzyczał, że nie jest wrogiem
Indian, że nie ma na sumieniu żadnego czerwonoskórego
wojownika. Żądał, aby mu powiedziano, dlaczego został
potraktowany w tak obrzydliwy sposób. Nie uzyskał jednak
odpowiedzi, jakby napastnicy byli głusi i niemi.

Warto zaznaczyć, że w ten sposób odniesiono się do

okrzyków, gróźb i błagań obu współwięźniów Carra.
Eksplorer mógł stwierdzić teraz, że było ich istotnie tylko
dwu, że zostali tak samo powaleni, jak on, i tak samo
skrępowani. Lecz czerwonoskórzy widać zdawali sobie
sprawę z różnic, jakie dzielą wziętych w niewolę, bowiem
eksplorer został odłączony od swych wrogów, i to
natychmiast po wyruszeniu ze złotodajnej doliny. Nawet nie
zdążył się dobrze przyjrzeć amatorom jego złota, chociaż i
bez tego miał pewność, że byli to najzwyklejsi rabusie, a
prawdopodobnie i mordercy.

Zatrzymano się na krótki popas dopiero po przebyciu

nagiej płaszczyzny, w obszernej, porosłej kępami drzew
dolinie. Carr został rozwiązany, pozwolono mu zejść z
konia, a nawet przespacerować się kawałek. Wówczas
policzył wojowników. Było ich dwudziestu. Rozciągnęli się
na murawie w cieniu drzew. Pod potężnym klonem siedział
samotny Indianin, z orlim piórem wetkniętym w węzeł
kruczoczarnych włosów, z najbardziej nowoczesnym
winchesterem w dłoniach. Takiej broni Carr do tej pory nie
widział u Indian (co prawda rzadko się z nimi stykał). No,

background image

bo do czego to doszło? Nie ma co się dziwić, że potrafili
pokonać doborowy oddział Custera!

Obok nieruchomego jak kamienna figura — chyba —

dowódcy wyprawy spoczywali dokładnie skrępowani
rabusie. Być może Carr wdałby się z nimi w pogawędkę,
mimo odrazy, jaką do nich żywił, nie chciał jednak
rozmawiać przy świadku. Zerknął na leżących. Niewiele
dostrzegł poza kudłatymi głowami i gęstym zarostem ich
twarzy. Odczuł jednak niemałe zadowolenie, że jemu zdjęto
pęta, a tamtym nawet nie rozluźniono.

Ale niedługo mógł się tym cieszyć, bo po niecałej go-

dzince atletyczny olbrzym z obliczem tak ponurym, że
mogłoby się ukazać w koszmarnym śnie, jednym gestem ręki
zmusił go do zajęcia miejsca na siodle i zaraz na nowo
skrępowano mu ręce i nogi. Ta druga część podróży trwała
aż do szarówki, podczas której przybyli nad szeroko rozlaną
rzekę. Tu pasły się tabuny koni i widniały rozstawione
półkolem szpiczaste tipi.

Pierwsze opadły ich z zawziętym ujadaniem wychudłe i

zdziczałe psy, później wyległ tłum mieszkańców: squaw,
stojąca nieco dalej młodzież i dorośli wojownicy. Powitano
wracających chóralnym okrzykiem, który powtórzył się na
widok Carra — po raz pierwszy; po raz drugi — gdy w
obręb wioskowych zabudowań wjechała reszta oddziału
razem z dwoma pozostałymi jeńcami.

Carr, po dokładnej rewizji, nadal skrępowany, został

przeniesiony przez tęgich wojowników i rzucony do wnętrza
tipi na dość zresztą miękkie posłanie ze skór. Przeleżał całą
noc, to drzemiąc, to budząc się i usiłując rozluźnić pęta.
Daremnie, Obudził się na dobre, gdy dzienny blask zamrugał
doń poprzez zasłonę wiszącą u wejścia. Był zziębnięty,
zdrętwiały i głodny. Zły na samego siebie, że się dał
zaskoczyć jak najzwyklejszy greenhorn, rozgoryczony na
cały świat, że to właśnie jego spotkała taka krzywda.
Pocieszał się myślą, że będzie mógł się wytłumaczyć i że po
jednym dniu i po jednej nocy niewoli zostanie wypuszczony
na wolność. Co u licha! Przecież dawno minęły czasy
przywiązywania bladych twarzy do męczeńskich pali! Od lat
już nikogo nie oskalpowano...

W tym jednak miejscu swych rozmyślań na chwilę stracił

pewność siebie. Po prostu znowu przypomniał sobie
nieszczęsną wyprawę generała Jerzego Armstronga Custera,
podczas której wojownicy Sitting Bulla i Szalonego Konia
wybili do ostatniego człowieka i do przedostatniego
wierzchowca (bo jeden jakimś cudem ocalał) wyborowy
oddział amerykańskiej kawalerii. Tam noże były w robocie i
żaden z poległych nie zachował swej czupryny!

Co prawda, od tamtej walki minęły już trzy lata, a

zwycięski początkowo Sitting Buli zrej terował wraz z
wiernymi wojownikami Dakotów aż na prerie Kanady,
jednak...

To „jednak" bardzo poczęło gnębić Carra aż do chwili,

gdy uchyliła się zasłona z derek, a jaskrawy blask słońca
rozświetlił żółtą plamą szare wnętrze. Do tipi wkroczył
wojownik, za nim kobieta. Mężczyzna wydobył zza pasa
nóż, schylił się i błyskawicznym ruchem przeciął więzy na

background image

nogach. Drugi podobny ruch — i spadły pęta z rąk jeńca.
Carr odetchnął. Dźwignął się z trudem, ale nie potrafił nawet
kroku uczynić, tak był zdrętwiały. Więc tylko powiedział:

— Jestem wolny. Czemu moi czerwoni bracia...

Nie możesz opuszczać tipi — usłyszał po raz pierwszy

słowa skierowane wprost do niego.

— Nie wyrządziłem wam żadnej krzywdy...

Gest ręką, którego znaczenie w lot pojął. Miał milczeć.

Wojownik wyszedł bezszelestnie. Jak duch. Indiańska
squaw podała mu miskę wypełnioną parującą cieczą
brązowej barwy i siadła w kucki pod ścianą.

Carr nigdy w życiu nie jadł potrawy o takim kolorze.

Powąchał nieufnie — zapach przypomniał mu, że od
dwudziestu czterech godzin nie miał nic w ustach, a to

„coś"

pachniało zaiste bardzo smakowicie. Łyżki nie otrzymał.
Przytknął więc brzeg naczynia do warg i pociągnął dobry łyk
gęstego płynu. Wspaniałe! Stwierdził, że musi to być zupa
kukurydziana z dodatkiem peminikanu i rozgotowanych
kawałków mięsa antylopy. Zjadł wszystko i tylko obecność squaw
powstrzymała go przed wylizaniem miski.

Zaspokoiwszy głód, zaraz nabrał energii i chęci działania.

Kiedy kobieta wyszła z tipi, począł krążyć wokół kolistej ściany,
badając palcami jej grubość. Jednym cięciem dobrego
myśliwskiego noża można by przerżnąć poszycie i wydostać się
na zewnątrz, Ale noża Carr nie posiadał. Zresztą, cóż by mu to
dało? Wiedział, że nie zrobiłby nawet trzech kroków, a już
opadliby go indiańscy wojownicy, powalili i dokładnie
skrępowali. A tymczasem przecież zdjęto z niego więzy. Na jak
długo — nie wiedział, ale dobre i to.

A gdyby tak spróbować ucieczki nocą? Zbadać, gdzie ukryto

jego broń, uprząż, konia? Marzenie!

Carr westchnął z rezygnacją i postanowił cierpliwie zaczekać

na rozmowę z którymś z wodzów tej wioski, Oby tylko napotkać
rozsądnego człowieka! Może dałby się przekonać, że Długie Noże
w końcu trafią tutaj i za krzywdę wyrządzoną jednej bladej twarzy
ukarzą wielu wojowników.

Znudzony krążeniem po tipi, zdecydował się uchylić derkę

zakrywającą wejściowy otwór. Ujrzał wielki krąg pustej
przestrzeni otoczonej stożkowatymi namiotami, oświetlonej
słońcem wiosennego ranka. Na krańcach tej przestrzeni dostrzegł
ludzi: mężczyzn, kobiety i dzieci, oraz zwierzęta: pasące się
mustangi i psy wałęsające się tu i tam. Jego uszu dobiegły
urywane fragmenty rozmów, jakieś okrzyki, śmiechy. Nagle
poczuł tak silne pragnienie, by wyrwać się z tej więziennej
samotności, że energicznym ruchem odchylił zasłonę,

background image

ale gdy uczynił tylko jeden krok, drogę zagrodziły mu ostrza
dzid skierowane w jego pierś. Aż dwu wojowników pełniło
wartę przed tipi.

Zrezygnowany położył się na stosie skór i leżąc na wznak

utkwił wzrok w górze, gdzie zbiegały się w jednym miejscu
drewniane pręty, stanowiące szkielet tipi, i gdzie niewielki
otwór przepuszczał do wnętrza nieco dziennego blasku.

Dumał i rozważał całą swą dotychczasową wędrówkę,

zdawałoby się, zakończoną tak fantastycznym sukcesem.
Teraz okazało się, że nie był to wcale kres drogi, a sukces
niepewny. Czy Indianie, zwracając mu Wolność, zwrócą
również i złoto? Carr co do tego żywił niejakie wątpliwości.

Przeraźliwie wolno mijały godziny. Parokrotnie zapadał

w drzemkę. Wtedy śniła mu się dolina wypełniona głazami
ze szczerozłotego kruszcu. Śnił mu się biały bizon tak
potężny i wysoki, że jego zakręcone rogi wystawały ponad
okoliczne skały. Władca prerii potrząsał monstrualnie
wielkim łbem i spoglądał oczami wielkimi jak talerze. Carr
zbudził się na dobre, spocony ze strachu i pełen najgorszych
przeczuć. Ile czasu prze-drzemał? Czy to już wieczór, czy
dopiero południe?

Zerknął ku otworowi w szczycie tipi i stwierdził, że

światło dzienne nic nie straciło ze swej intensywności. To
tylko jemu zdawało się, że koszmarny sen trwał nie-
skończenie długo. Wreszcie o niewiadomej dla Carra
godzinie znowu zafalowała derka wisząca u wejścia. Ukazał
się wojownik, którego włosy przykuły wzrok jeńca.

Indianie są brunetami, barwa ich włosów posiada odcień

czerni, zwykle określany mianem „kruczej", bo jest to czerń
wpadająca w granat. Siwieją bardzo rzadko i dopiero w
podeszłym, sędziwym już wieku. Przybysz natomiast był
szatynem. Takiego Indianina Carr nigdy nie spotkał.

Zdziwił się jeszcze bardziej, gdy gość zagadał doń tak

poprawną angielszczyzną, z jaką można się zetknąć tylko w
wielkich miastach Wschodu, i to wśród ludzi jako tako
poduczonych. Rzadko kiedy na Dalekim Zachodzie, nigdy
wśród Indian. Bo chociaż liczni, bardzo liczni amerykańscy
tubylcy potrafili porozumieć się bez trudu z bladymi
twarzami w ich własnym języku, był to język angielski
mocno zniekształcony, „kulawy", jak go niektórzy określali,
uzupełniany gestami lub wyrazami stanowiącymi zlepki
anglo-indiańskich słów.

— Jak się czujesz? — zagadnął przybysz.

Carrowi aż dech zaparło w piersiach. To było pytanie

typowe dla białych. Takiego zwrotu Indianie nie używali.

— Czuję się jak niedźwiedź w klatce — odparł

background image

ochłonąwszy ze zdumienia. — Dlaczego mnie więzicie?
Przecież nie wyrządziłem wam żadnej krzywdy.

— Usiądź.

Carr, który zdążył zerwać się z posłania, teraz na nowo

kucnął pod ścianą tipi, a wojownik (raczej wódz, nosił
bowiem trzy pióra wetknięte w gruby węzeł włosów
spiętrzonych na czubku głowy) usiadł skrzyżowawszy nogi.
Wpatrywał się w eksplorera przenikliwym wzrokiem i
bardzo długo. Za długo jak na cierpliwość jeńca.

— Macie mnie natychmiast wypuścić! — zdenerwował

się. — Trafią tu za mną Długie Noże, Mila-hanska — dodał
w zrozumiałym dla wszystkich Indian określeniu żołnierzy
kawalerii.

Coś jakby cień uśmiechu przemknęło po twarzy przy-

bysza.

— Mylisz się. Żyjemy w spokoju i wojownicy Wielkiego

Białego Ojca z Waszyngtonu* nie mają po co zaglądać w te
strony.

— Przypuśćmy. Dlaczego mnie więzicie? Chcę wie-

dzieć!

— Dowiesz się. Radziła o tobie starszyzna Kruków.
— Kruków... — powtórzył Carr i lżej mu się zrobiło na

sercu. Dotąd podejrzewał, że wpadł w ręce Dako-tów-
Siouxów, zażartych jak żadne inne plemię wrogów bladych
twarzy.

— Tak, Kruków — mówił spokojnie Indianin. — Ale nie

ciesz się z tego. Gdybyś trafił na Czarne Stopy, Czi-
pewajów czy Assiniboinów, byłoby dla ciebie lepiej.

— Cóż takiego zrobiłem Krukom?
— Wpadłeś w nie byle jakie tarapaty... Piotrze Carr!
Eksplorer zerwał się z posłania jak szpilką dźgnięty.

background image

— Co?! — zawołał. — Co takiego? Znasz mnie? Skąd?
— Ciszej, Piotrze, i siadaj. Nie byłoby dobrze, gdyby naszą

rozmowę słyszała cała wioska. Ani dla ciebie, ani dla mnie...
Trzymaj język za zębami, bo tylko pod tym warunkiem mógłbym
ci może pomóc, Zrozumiałeś? I nie rób baranich oczu, lecz sięgnij
pamięcią wstecz.

Carr przetarł dłonią powieki. Wydało mu się, że śni. Ale

widzenie nie znikło.

— Doprawdy — odparł powoli — musiałem całkiem zgłupieć,

bo nie potrafię rozeznać się w tym wszystkim. Z kim ja teraz
gadam? Z białym czy z Indianinem? Mroczno tu i nie widzę
rysów twojej twarzy, ale mówisz jak zwykły mieszczuch. Kto ty
jesteś?

— Nieco lat minęło od tamtych dni, jednak ja ciebie, Piotrze,

poznałem, a i ty chyba wreszcie przypomnisz sobie towarzysza
dalekiej wyprawy. Natęż swój mózg.

Carr przecząco pokręcił głową na znak całkowitej niewiedzy.

— Jestem Harry McNeer.
— Ten Szkot, który wyciągnął mnie z biedy?!
— Nie wrzeszcz. I coś ci się pomyliło. To ty mnie uratowałeś.

Pamiętasz tamtą dolinkę?

Jakaś klapka odemknęła się w pamięci Carra.

— Ach... Tak, tak. Oczywiście. Harry McNeer! Chłopie,

jakżeś się zmienił? Nawet włosy...

McNeer zaśmiał się cicho.

— Włosy myję w odwarze dębowej kory. Nie chcą sczernieć,

ale jednak przestały być rude, co jak na Indianina...

— Uważasz się za Indianina?
— Jestem jednym z wodzów plemienia Kruków i chyba nie

najgorszym.

— Nie do wiary! — mruknął Carr.

background image

Od tamtego spotkania istotnie minęło nieco lat, jak to określił

McNeer. Dokładnie — upłynęło lat pięć, ale dla ludzi
przebywających na Dalekim Zachodzie czas nabiera innej miary.
Zwłaszcza we wspomnieniach. Nadmiar przeżywanych wrażeń i
zdarzeń powoduje, że to, co działo się wczoraj, utrwala się w
pamięci jako wydarzenie sprzed tygodnia, rzecz sprzed miesiąca
staje się tak odległa, jakby dokonała się rok temu, a przygoda
przeżyta przed dwunastoma miesiącami zaciera się w ludzkiej
świadomości. Wydaje się odległa w czasie o wiele, wiele lat.

Carr swój zawód eksplorerski uprawiać zaczął w młodzieńczym

jeszcze wieku. Wtedy to wybrał się po raz pierwszy w pasmo gór
Kaskadowych w Oregonie, na południe od rzeki Columbia, w kraj
mało znany, wręcz dziki, o pierwotnej przyrodzie. Jak tam dotarł
— to sprawa mniej interesująca. Dość, że po kilku tygodniach
znalazł się w samym sercu skalisto-leśnej głuszy. Wędrował
wzdłuż strumieni, prowadząc swe eksplorerskie badania ze
zmiennym szczęściem: to tu, to tam odkrywał wśród piasku
pobieranego z potoków niewielkie ilości złota. Jego skórzany
mieszek pęczniał, lecz bardzo powoli, a czas upływał szybko i lato
dobiegało kresu. Carr nie narzekał, jako że nigdy nie był skłonny
do narzekania, chociaż nieco kłopotu sprawiał mu nadmiar wilgoci
w tej krainie. Odkąd tam dotarł, nie zdarzył się jeden dzień bez
deszczu. Gdzieś koło południa, z zadziwiającą dokładnością,
zrywał się gwałtowny wiatr, błękitne niebo błyskawicznie
zaciągało się czarnymi chmurami i ziemię zlewał przez godzinę
lub dwie — nigdy dłużej — deszcz tak rzęsisty, że świata nie było
widać poprzez gęste strugi wody. Później, równie szybko,
odpływały poganiane wiatrem chmury, a ziemia poczynała
parować w słońcu, które grzało niezwykle mocno. Tak dokuczliwa
aura nie bardzo prze-

background image

szkadzała Carrowi w poszukiwaniach. Kłopot był z tym, że
stale wilgotnego, często zupełnie mokrego drewna nie
chwytał ogień. Niejeden raz przyszło noc spędzić
bezsennie, trzęsąc się z zimna, bo noce bywały tu bardzo
chłodne.

Któregoś dnia trafił przypadkowo do przepięknej doliny,

porosłej gęstą trawą i skupiskami drzew, co mimo woli
przypominało ogród założony w mieście. Dzięki temu
zresztą zrodziła się nazwa nadawana takim dolinom — park.
Środkiem tego parku płynęła rzeczka korytem bardzo
głębokim, o stromych brzegach unoszących się wysoko
ponad lustrem płytkiej wody. Coś jak miniaturowy kanion
wypłukany w miękkiej powłoce gleby, a następnie nawet w
skalistej opoce, spoczywającej pod nawierzchnią żyznego
gruntu. Zejście i wyjście z potoku sprawiało pewne
trudności, jednak Carr pozostał nad nim dłużej. Przyczyna
była prosta: skaliste dno kryło wśród żwiru drobniutkie
ziarnka złota. Na krańcu doliny, niezbyt daleko od wody,
znalazł wtedy wspaniałe miejsce na obozowisko — obszer-
ną, suchą jaskinię, dziwo natury powstałe w litej skale. Tu
spędzał noce wraz ze swym koniem, tu chronił się przed
deszczem, tu zgromadził podeschnięty na słońcu opał. Co
prawda, ognisko rozpalone pod granitowym stropem nieco
zadymiało skalną komnatę, lecz za to dawało więcej ciepła
niż na otwartej przestrzeni i nawet gwałtowny deszcz nie
potrafił go zgasić.

Mijały dni znaczone słońcem i przelotnymi ulewami.

Mieszek Carra pęczniał, ale też i termin powrotu się zbliżał.
Któregoś dnia, w samo południe, przygnały chmury i
poczęło lać. Carr schronił się do jaskini i co pewien czas
wysuwał z niej głowę, by zerknąć w niebo. Nie przejaśniało
się. Za którymś tam razem zauważył nie tylko wciąż czarne
niebo w górze, lecz również — przed sobą — widok
niezwykły.

background image

W deszczowej szarudze zbliżał się ku rzeczce człowiek

na koniu. Dlaczego wędrował podczas tak dokuczliwej
pogody —- Carr nie potrafił odgadnąć. Zresztą, była to w
takiej chwili najmniej interesująca go okoliczność. Skoczył
w głąb jaskini i ukazał się na nowo z winchesterem w ręku.
Nie mógł przecież przewidzieć, kim mógł być
niespodziewany gość: traperem, westmanem żądnym
przygód czy rabusiem nie gardzącym żadną zdobyczą?

Carr tkwił pod skalnym okapem i patrzał. Jeździec lekkim

kłusem podjechał do koryta rzeczki, zwolnił i ostrożnie
opuścił się w głąb kenionu. Najpierw skrył się w nim łeb
wierzchowca, później zapadła się postać człowieka, na
koniec zniknął sprzed oczu Carra nawet szerokoskrzydły
kapelusz. Czekał, aż — w odwrotnej kolejności — ujrzy
kapelusz, człowieka, łeb konia na drugim brzegu. Jednak
nieprzewidziany bieg wypadków przekreślił to
przewidywanie. Oto nagle, poprzez szum deszczu, dotarł do
uszu eksplorera szum inny, wielokrotnie silniejszy. I nagle
jego oczom ukazało się niewidoczne dotąd lustro wody.
Olbrzymia fala musiała wypełnić wnętrze kenionu aż po
same brzegi. Czy w górze rzeczki runęła jakaś naturalna
zapora? Czy może z niewiadomych przyczyn wlały się nagle
wody innego potoku lub górskiego jeziora?

Carr ujrzał konia z jeźdźcem na grzbiecie znoszonych

zbałwanionym, kipiącym nurtem. Cisnął broń, porwał
zwinięte lasso i gnając krzyczał z całych sił, by na siebie
zwrócić uwagę. Za pierwszym razem, gdy rzucił z roz-
machem rzemień, chybił. I człowiek, i zwierzę przemknęli o
cal dalej. Ruszył pędem wzdłuż brzegu, smagany
strumieniami ulewy, zdołał jednak wyprzedzić niesionych
wodą. Gdy się z nim zrównali, znów cisnął lasso. Tym
razem celnie. Jeździec zdołał je schwycić. Carr zaparł się
nogami w grząskiej, gliniastej ziemi,

background image

ściągając rzemień, aż się naprężył. Wtedy począł oddalać się od
brzegu. Po kilku sekundach lasso opadło. Carr odwrócił się. Nad
linią brzegu ujrzał najpierw kapelusz, później głowę, wreszcie
całą sylwetkę mężczyzny.

— Wszystko w porządku? — zawołał.

Tamten wyciągnął rękę w kierunku płynącej wody.

— Straciłem konia! — krzyknął. — Ale żeby nie ty,

zginąłby i jeździec.

, Carr jeszcze zdążył dostrzec wystającą nad nurtem głowę
wierzchowca. Po chwili pienista fala wszystko zakryła.

— Chodźmy, mam tu dobre schronienie. Akurat na taką porę.
— Przeklęta pora! Żebym poczekał z minutę albo minutę

wcześniej wjechał w ten diabelski strumień... Straciłem konia,
straciłem broń, straciłem żywność...

— Kto wie, może odnajdziemy jeszcze zwierzę — powiedział

Carr.

— Sądzisz, że jeszcze żyje? — porywczo zagadnął

nieznajomy.

— Nie sądzę, ale to, co nosiło na grzbiecie, warte jest chyba

szukania?

— Na pewno — ponuro zauważył przybysz. — Jeśli tylko

woda nie poniosła go zbyt daleko.

— Nie poniesie, to płytka rzeczka i doprawdy nie pojmuję, w

jaki sposób mogła tak raptownie przybrać. Popatrz — odwrócił
się i pociągnął za rękę towarzysza— już opada.

Istotnie, szarobury nurt, płynący dotąd równo z brzegiem,

począł obniżać się, aż wreszcie znikł w głębi koryta.

— Chodźmy — powtórzył Carr — jeszcze chwilka,

a cały się rozpłynę.

W grocie eksplorer raźno zajął się rozpalaniem ognia. Zaraz

też obaj mężczyźni ściągnęli z siebie

background image

odzież. W godzinę później deszcz przestał padać, a słońce do
reszty wysuszyło przemokłe ubrania. Teraz rzeczka przybrała
swój normalny wygląd, na nowo ukazując dno pokryte żwirem.

— I pomyśleć, że tu utopił się mój koń. Któż by w to uwierzył?

— z goryczą stwierdził nieznajomy. — Ruszę kawałek brzegiem.
Wierzchowca mi żal, ale, do licha, przecież w siodle znajdował się
cały mój majątek.

— Pójdziemy razem — zaproponował Carr. — Taka

przechadzka dobrze mi zrobi, ostatnio jakoś nie trafiła się okazja
dłuższego spaceru.

— Dawno tu siedzisz?
— Dawno.
— I szukasz wśród rzecznych kamyków?
— Zgadza się.
— Nie będę ci przeszkadzał i gdybym miał konia... Cóż?

Uratowałeś mi życie. O tej dolince wiedziałem, zanim jeszcze do
niej przybyłem. Sądziłem, że będę w niej pierwszy, raczej... drugi.

— Po mnie?
— Po pewnym starym traperze, któremu zawdzięczam tak

wiele, jak wiele zawdzięczać można tylko najlepszemu
przyjacielowi albo ojcu.

Umilkł, a Carr nie przerywał milczenia uważając, że wszelkie

pytanie byłoby w danej chwili nietaktem.

— Nazywam się Harry McNeer, a żaden z McNeerów nie

zhańbił się niewdzięcznością. Ta dolinka jest twoja.

— Wystarczająco duża jak na nas dwu. Nie zaliczam się do

chciwców wydrapujących innym oczy z powodu głupiego
kawałka żółtego metalu. Skoro znałeś drogę do tej doliny, nie
powinieneś jej opuszczać z pustymi rękami. To ci powiadam,
jakem Piotr Carr i taki sam eksplorer jak ty. Na dnie tej rzeczki
spoczywa tyle złota, że choćbym nie wiem jak długo tu siedział,
nie wy-dobędę wszystkiego.

background image

— Tak uważasz?
— Tak uważam i nie ma o czym dłużej rozprawiać. A

teraz... wyciągaj dobrze nogi, jeśli jeszcze dzisiaj
pragniesz odnaleźć chociaż kawałek swego siodła. Tędy,
jak sądzę, wędrują kujoty, gdzie ich zresztą nie mat Do
rana zeżrą ci twego człapaka razem ze wszystkim,. co
dźwigał na grzbiecie.

Po przebyciu z pół mili znaleźli koński zewłok nieruchomo
spoczywający w płytkiej wodzie. Carr pomógł zdjąć uprząż,
juki, broń. Nie ulegało wątpliwości, McNeer musiał być
poszukiwaczem. Żaden traper, żaden westman, żaden rabuś
nie wozi ze sobą tak niewygodnego w podróży narzędzia, jak
kilof, jak łopata, jak motyka czy wielka płaska patelnia,
służąca do przemywania piasku. A to właśnie dźwigał na
sobie wierzchowiec Szkota. Że przybysz jest Szkotem, Carr
uznał za pewnik. Po pierwsze dlatego, że był rudy.
Czerwonawa czupryna i czerwonawy zarost na pociągłej
twarzy stanowiły dla Carra niewątpliwy dowód szkockiego
pochodzenia. Tak się bowiem dziwnie złożyło, że wszyscy
Szkoci, jakich do tej pory poznał, byli rudzi, co Carr przyjął
bezkrytycznie za nieomylną oznakę pochodzenia. Zdziwiłby
się bardzo, gdyby mu przedstawiono Szkota bruneta, i pewnie
zaraz począłby podejrzewać, że nie jest prawdziwym
Szkotem.

Zresztą przydomek „Mc" przy nazwisku stanowił

jeszcze jeden niezbity dowód, że nieznajomy jest Szko-
tem.

Przenieśli zdjęty z konia sprzęt do groty, co w sumie

zajęło im tyle czasu, że gdy cały, dość ciężki ładunek!
znalazł się na miejscu przeznaczenia,

słońce swym różowawym koliskiem dotykało już szczytów
okolicznych gór.

Przy ognisku siedzieli krótko, tyle tylko, by wysu

szyć

derkę McNeera, wydobytą z wody. Po czym ułożyli się do
snu.

Nazajutrz po niezbyt obfitym śniadaniu McNeer powędrował

szukać zwierzyny, ponieważ zapasy Carra się kończyły. Wrócił po
trzech godzinach obładowany jak przysłowiowy wielbłąd, co
wzbudziło niekłamany i głośny podziw Carra i dla siły, i dla celności
oka.

— Ba — odparł McNeer — musisz wiedzieć, że zanim

zabrałem się do eksplorerstwa, byłem traperem.

— Niezłe zajęcie.
— Było niezłe, ale z biegiem lat traperów się namnożyło, a

zwierzyny ubyło. Wówczas postanowiłem szukać tropów nie na
powierzchni ziemi, lecz w głębi.

— Z jakim skutkiem?
— Nie narzekam. Zaoszczędziłem mały kapitalik, dorobię

jeszcze coś niecoś i zajmę się handlem albo otworzę saloon. Już mi
obrzydła włóczęga. A teraz... masz.

Bez widocznego wysiłku zsunął z pleców sztukę małej antylopy,

do niej dołożył sześć indyków i z tuzin kuropatw.

— Nie za dużo? — zaniepokoił się Carr. — Zanim zdążymy

zjeść, mięso się zepsuje.

— Nie ma strachu. Zajmij się swymi kamykami, a ja przyrządzę

dziczyznę tak, że przez tydzień będzie smakować jak świeża. Jestem

background image

doskonałym kucharzem, a na moim wikcie zaraz ci przybędzie z
dziesięć funtów.

— Jakoś tego po tobie nie widać — zaśmiał się Carr. — Sama

skóra i kości.

— To tak z natury. Wszyscy Szkoci są chudzi, a ja wywodzę się

ze Szkocji. Ile bym zjadł, wszystko przemienia się w siłę, nic w
tłuszcz. No, do roboty.

Carr ruszył do swego złotodajnego strumienia, McNeer — do

kucharzenia. Spotkali się nad wieczorem: Carr z dwiema garściami
drogocennych kamyków, Szkot — z upieczonym ptactwem i z
długimi pasmami

antylopiego mięsa, które ponawlekane na

patyki schło nad ledwo żarzącym się ogniskiem.

Następnego ranka podzielili się sprawiedliwie najbliż-

szym sąsiedztwem doliny. Carr poszedł na prawo, McNeer
na lewo. Był to wyjątkowo pogodny dzień. Ani jedna
chmurka nie zakryła słońca i deszcz jakoś zapomniał o
dolinie.

Wieczorem przeliczyli swe plony, bardzo z nich za-

dowoleni.

Po czterech dalszych dniach poszukiwań koryto rzeczki

wyraźnie wyjałowiało: coraz więcej zwykłego piasku i
kamyków, coraz mniej złota. Dnia piątego przerwali pracę.

— Gdyby tak wiedzieć, gdzie znajduje się główna żyła?
— medytował głośno McNeer.

Wiadomo — stwierdził Carr — w górze rzeczki.

— Tyle, to i ja się domyślam, ale jak daleko?

Chcesz tam powędrować? Dzisiaj rankiem zauwa-

żyłem szron na trawie. To już jesień, czas wracać w
cieplejsze strony. Tutejsza pogoda lubi płatać psikusy, ani
się spostrzeżemy, jak ściśnie mróz i śnieg zawali wszystkie
przejścia.

— To prawda — stwierdził smętnie Szkot. — Zbyt późno
się tu wybrałem.
— A rozważ i to jeszcze, że powrót nasz będzie trwał

bardzo długo: dwu ludzi z jednym koniem...

— Chcesz mi towarzyszyć?

A jak mogłoby być inaczej? Jakże mógłbym cię

zostawić samego?

— Dobry z ciebie chłop, z kościami. Ale ja mam pomysł,

który ułatwi nam powrót. Jadąc do tej doliny widziałem
tropy dzikich koni.

— Mustangi tutaj? — zdziwił się Carr.
— Ba, gdzież ich nie ma, a raczej: gdzie ich nie było?

background image

Coraz mniej tych szlachetnych zwierząt. Widać w tych" stronach
jeszcze ocalało jakieś stadko.

— Będziesz chwytał?
— Spróbuję złowić dla siebie wierzchowca.
— Po tylu dniach? Już dawno stąd odeszły. McNeer
pokiwał głową:

— Po tym jednym zdaniu od razu poznać, że z ciebie żaden

traper. Nawet nie wiesz, że dzika zwierzyna lubi się trzymać
stałych miejsc. Kilka mil w jedną stronę, kilka mil w drugą i to
wszystko. Tylko bizony dwa razy w roku, jesienią i na wiosnę,
wędrują w odleglejsze miejsca w poszukiwaniu paszy, jednak
zawsze powracają do swych ulubionych okolic.

— Coś mi o tym wspominano — przyznał Carr. — A że

traperem nie jestem, żadna hańba. Jak ty chcesz tego mustanga
złapać?

— Na lasso, jakże można by inaczej?
— Pieszo?

McNeer parsknął śmiechem.

— Pewnie tak chwytali swe pierwsze dzikie konie

czerwonoskórzy. Ja się na to nie piszę. Pożyczysz mi swego
wierzchowca.

— I zostanę w dolinie? — zapytał podejrzliwie Carr.
McNeer znowu się roześmiał.
— Ależ nie! Nie mam zamiaru ci wypłatać figla. Po-

wędrujemy tropem mustangów, a wskoczę na siodło dopiero
wówczas, gdy wypatrzymy stado.

— Są bardzo płochliwe.

—' Jak każda zwierzyna. Nie martw się, znam sposoby.

Parokrotnie chwytałem mustangi, zanim przerzuciłem się na
eksplorerstwo.

— Pięknie, ale złapać mustanga a ujeździć go, to dwie różne

sprawy.

— Ho, ho! Jak dobrze się orientujesz! Pewnie, pewnie. To

dwie różne sprawy, ale ja już ujeżdżałem dziki

e konie.

Wystarczy dwa dni, a zwierzą stanie się łagodne jak
baranek.

Carr nic na to nie rzekł, chociaż nie bardzo wierzył w

treserskie zdolności Szkota.

Nazajutrz upakowali na grzbiecie jedynego konia

podwójny bagaż i ruszyli piechotą. Prowadził McNeer. Że
jednak, z konieczności, posuwali się wolno, pierwszego dnia
wędrówki nic nie odkryli. Dnia drugiego, po przebyciu z
wielkim trudem obłego wzgórza, na zielonej łączce ujrzeli
pierwszy ślad mustangów.

— Były tu jeszcze wczoraj — stwierdził McNeer z tak

niezachwianą pewnością, że Carr uznał to za przechwałkę.
Ale nie zdradził się ze swych wątpliwości. I słusznie,
bowiem — posuwając się tropem — przed samym
zachodem słońca ujrzeli stado. Carr naliczył ze dwadzieścia
sztuk. Pasły się poniżej łagodnego zbocza, gdzie zatrzymali
się obaj wędrowcy. Wiatr wiał od strony zwierząt, co
stanowiło okoliczność wielce sprzyjającą łowom.
Przeszkodą był szybko zapadający zmrok.

— Dzisiaj nic z tego — melancholijnie zauważył Szkot.

— Co najwyżej spłoszylibyśmy je. Trzeba czekać do świtu.

Miejsce nie nadawało się jednak na rozbicie obozowiska.

Odkryta na wszystkie strony, pochyła równina, pozbawiona

background image

nawet lichego krzaczka, nie zabezpieczała przed zimnymi
podmuchami i nie mogła dostarczyć żadnego paliwa. Chcąc
nie chcąc musieli wycofać się z tego dogodnego punktu
obserwacji i skryć za pobliskie skały. W ten sposób stracili z
oczu mustangi, ale zyskali opał w postaci Miku jałowców
rosnących tuż obok.

Nazajutrz wrócili na poprzednie miejsce. Mustangów nie

było. Znowu ruszyli ich tropami i po paru godzinach
dostrzegli zwierzęta. Znajdowały się w dolinie owalnego
kształtu, zwężającej się w oddali w skalistą

gardziel,

przegrodzonej podwójnym pasmem liściastych zarośli. Przed tymi
zaroślami zatrzymali się bardzo, bardzo blisko dzikich koni.
Ponieważ wiatr dął ku nim, a zarośla kryły zarówno ludzi, jak ich
wierzchowca, mustangi nadal pasły się spokojnie wśród bujnej
trawy. Jedna tylko sztuka, łaciaty ogier — zapewne przewodnik
stada — od czasu do czasu, biegnąc truchtem, zataczał wielki
krąg, przystawał, podnosił łeb i wietrzył, ale po chwili na nowo
wracał do szczypania trawy.

— Musimy coś wymyślić — odezwał się półgłosem McNeer.

— Jeżeli teraz wskoczę na siodło i wyjadę z zarośli, stado
ucieknie. Twój koń nie wygląda źle, ale przecież nie sprosta
mustangom w biegu.

— Hm... — mruknął Carr, który na chwytaniu mustangów nic

a nic się nie znał. — Pewnie nie sprosta.

— Trzeba zdjąć z twojego konia bagaże. Tylko ostrożnie. One

mają świetny słuch. Wystarczy jedno szczęknięcie łopaty, aby je
spłoszyć.

Zdjęli więc wszystkie tłumoki i tłumoczki tak delikatnie, jakby

były ze szkła.

— A teraz — powiedział Szkot — musisz mi pomóc.
— W jaki sposób? — zaniepokoił się Carr. — Wiesz dobrze...
— Wiem, wiem — przerwał mu McNeer. — Spójrz na

kraniec doliny. Widzisz?

— Doskonale.
— Chodzi mi o tamto skaliste zwężenie, w rodzaju naturalnej

furtki. Zauważ, że obrzeżem dolinki biegnie coś na kształt ścieżki.
Ot, tam -r- palec McNeera zakreślił półkole. — Udasz się tą
ścieżką. Tylko uważaj! Nie możesz się pokazać mustangom.
Widzę stąd mnóstwo głazów, musisz się kryć za nimi. Potrafisz?

Carr wzruszył ramionami:

— Nie jestem greenhorn!

— Przepraszam, nie chciałem cię urazić. Więc... po

wędrujesz

tą steczką, półkolem, aż dojdziesz do miejsca, gdzie
dolina się zwęża. Zejdziesz na jej dno.

— Wówczas zwierzęta mnie dostrzegą.
— Na pewno. I bardzo dobrze. Gdy znajdziesz się w

tej skalistej bramce, wystrzel.

— Mustangi uciekną.

— Oczywiście, pognają w moim kierunku. I o to
właśnie chodzi; Rozumiesz?
— Nie bardzo...

— Oj — jęknął Szkot — czy to taka filozofia? Zrób

dokładnie to, o co cię prosiłem, a o resztę się nie martw.
No, weź broń i ruszaj. Nim minie

godzinka, będziemy mieli drugiego konia.

Carr poszedł. To, co McNeer określił mianem ścieżki,

było — przy bliższym rozpoznaniu — bezdrożem. Szuter i

background image

większe odłamki kruchej skały

pokrywały grubą warstwą grzbiet wzniesienia. Kamienie o
kanciastych brzegach usuwały się spod nóg i każde
nieostrożne stąpnięcie mogło spowodować bolesny w
skutkach upadek. Carr raz po raz spoglądał w dół, gdzie
pasły się mustangi. Dotarł do celu spocony z wysiłku i ze
zdenerwowania. Zszedł wolniutko ze zbocza, a gdy
znalazł się w przejściu między dwiema kamiennymi
iglicami, dwukrotnie pociągnął za cyngiel.

Z miejsca, w którym teraz się znalazł, trudno było
rozróżnić poszczególne sztuki. Carr widział je jako roz-
proszoną wśród traw gromadkę. Nim

przebrzmiał huk wystrzałów, mustangi zdążyły zbić się w
zwarte stado i ruszyły wprost na eksplorera. Był to zaiste
zaskakujący efekt strzałów. Carr nie potrafił go
wytłumaczyć, przeraził się. Nie wiedział, czy ma wdrapać
się z powrotem na zbocze, otwierając w ten sposób
zwierzętom drogę ucieczki, czy też pozostać na miejscu
ryzykując, że stratuje go spłoszone stado. Na czele gnał
łaciaty przewodnik. Na kilkanaście jar

dów przed zwężeniem

parsknął głośno i zatrzymał się. Za nim stanęła gromada
zaniepokojonych czworonogów. Przewodnik parsknął po raz
drugi, zatoczył półkole, ruszył w powrotną drogę, a za nim reszta
mustangów. Carr odetchnął. Lecz jego radość rychło ustąpiła
miejsca nowym obawom. Mustangi wracały. Tym razem nie
biegły już tak szybko. Przewodnik podrzucał łbem, spoglądając to
w prawo, to w lewo, a kiedy lekki podmuch wiatru zasygnalizował
mu obecność człowieka, znów stanął. I znów powtórzyła się
sytuacja. Carr zrozumiał, że mustangi zawracają na widok
McNeera, który dotąd nie zdołał schwytać żadnego z nich. Jak to
długo miało jeszcze trwać? Eksplorer nagle zwątpił w łowieckie
zdolności Szkota. Zdenerwował się, gdy stado po raz trzeci
ukazało się jego oczom. Cóż on tam robi, u licha?!

— Hej!... Hej!... — usłyszał znajomy głos, a następnie jakieś

strzępki słów, których znaczenia nie potrafił odgadnąć.

Teraz zauważył, że za biegnącym w jego kierunku stadem

posuwa się samotny mustang, a za nim McNeer.

— Hej... hej!... — zabrzmiało powtórnie. — Prze... puść... je...

prze... puść...!

Carr błyskawicznie skoczył na zbocze przekonany, że Szkot

zrezygnował z polowania.

Łaciaty przewodnik pierwszy, a za nim reszta mustangów z

głośnym tupotem przemknęła poprzez skaliste wrota. Pozostała
tylko jedna sztuka. Maruder, zamiast dołączyć się do znikającego
stada, posuwał się coraz wolniej. Coraz wolniej biegł również koń
z McNeer era na grzbiecie. Ale oto nastąpiło wydarzenie jeszcze
dziwniejsze: mustang-maruder zatrzymał się raptownie i runął na
ziemię. Jednocześnie zatrzymał się McNeer. Zanim Carr zdołał
ochłonąć ze zdumienia, oczy jego dostrzegły długi naprężony
rzemień łączący oba konie.

background image

Powtórzyło się to kilka razy, aż Carr począł współczuć

zwierzęciu. Czy to nie za ostra tresura? Wreszcie, po
którymś tam upadku, McNeer zeskoczył z siodła. Z lassem
owiniętym wokół przedramienia, podbiegł szybko i stanął w
rozkroku nad leżącym zwierzęciem. Dźwignęło się
raptownie. Dzięki temu Szkot znalazł się na jego grzbiecie.
Mustang znieruchomiał, jak gdyby zaskoczony tą niezwykłą
sytuacją. Nagle rzucił się w bok, znowu przystanął, wreszcie
począł podskakiwać w miejscu, co nawet wyglądałoby
zabawnie, gdyby nie lęk, że jeździec w każdej chwili mógł
wylecieć w powietrze. Groziło mu nie tylko uszkodzenie
ciała, ale i śmierć.

Jednakże McNeer nie spadł. Teraz dziki koń ruszył

galopem wprost na zbocze doliny, gdzie siedział Carr.
Eksplorer zerwał się z ziemi, gotów do ucieczki. Okazała się
zbyteczną. Na dwa-trzy jardy od miejsca, w którym równina
przechodziła w pochyłość, mustang zatrzymał się.
Najpewniej McNeer zacisnął pętlę lassa.

— Widzisz?! — zawołał. — Zaczyna mnie słuchać.
— Bo go dusisz! — odkrzyknął Carr. — Ale spróbuj

założyć uzdę, wtedy okaże się...

— Okaże... Wio, mój dzielny koniku!

Klepnął mustanga po zadzie, zwalniając równocześnie

rzemień. Koń natychmiast ruszył galopem. Jakoś nie bardzo
słuchał się jeźdźca, bo pognał ku przeciwległej stronie
doliny, gdzie stok dźwigał się prawie

prostopadle.

„No, teraz albo go zrzuci, albo rozwali sobie łeb! —

pomyślał Carr. — Jak w cyrku, ale nie chciałbym być takim
cyrkowcem. Brr!"

Na szczęście nie sprawdziły się jego przewidywania. Ani

mustang nie roztrzaskał sobie głowy, ani McNeer nie spadł.
Nieprzeciętnym musiał być jeźdźcem. W ostatniej chwili,
zdawałoby się tuż, tuż przed prze-

background image

szkodą, mustang zatrzymał się. System ściągania lassa i
tym razem okazał się niezawodny.

Walka człowieka ze zwierzęciem trwała jeszcze przez

kilka godzin i Carr nie. wiedział, co bardziej podziwiać:
wytrzymałość mustanga czy żelazną siłę jeźdźca?

Na koniec, w drugiej połowie dnia, Szkot podjechał do

eksplorera.

— Możesz już się nie obawiać, mój konik jest prawie tak

łagodny jak baranek.

— Nieźle obaj wyglądacie — stwierdził Carr. — Szkoda,

że nie możesz przejrzeć się w lustrze. Twoja twarz kolorem
przypomina świeżo ugotowany burak. Oczy wylazły ci na
wierzch, z włosów spływa woda jak po nurkowaniu. A
mustang? Wygląda, jakby miał paść lada chwila!

Wszystko to prawda — stęknął McNeer. — Kapinkę

się spociłem, robota była nielicha. Widzisz, jaki spokojny?

— A widzę, widzę. Aż serce boli, coś ty z tego zwie-

rzęcia zrobił.

— Dla jego dobra. Nie będzie już nigdy głodował w

zimie, uciekał przed pumą lub dał się zabić rywalowi w
walce o przywództwo nad stadem.

Carr roześmiał się.

— Jaka szkoda, że o tym wszystkim nic nie wiedzą

mustangi! Pewnie zaraz zgłosiłyby się do nas znęcone wizją
pełnego żłobu. Za skromną cenę... wyrzeczenia się
wolności.

— Patrzcie go! — żachnął się Szkot. — Może mam go

puścić?

— Tego nie powiedziałem.
— Sam więc widzisz, a konikowi źle ze mną nie będzie.
— Mam nadzieję.

To rzekłszy Carr zbliżył się do zwierzęcia. Zauważył
teraz, jak drży, jak sierść pokryta jest płatami piany i piana
ścieka mu z pyska. Neer zeskoczył na ziemię. Zachwiał
się i gdyby towarzysz nie podtrzymał go, pewnie by
upadł.

— No, dobrze ci się dała we znaki ta jazda!

Do licha, boli mnie każdy mięsień, każda kostka i

każdy kawałek skóry. Nogi mam jak z waty. Chyba
dzisiaj to ty zajmiesz się pitraszeniem. Nie dałbym rady.

Oczywiście. Należy ci się zdrowy odpoczynek.

Stwierdziwszy to Carr skierował się w głąb doliny, gdzie
złożyli swe bagaże i gdzie obecnie pasł się jego własny koń.

— Poczekaj! — krzyknął za nim McNeer.

Eksplorer przystanął:

— O co chodzi?

— Musisz mi pomóc. Sam nie dam rady! Gdy Carr
zawrócił, McNeer podał mu zwinięty koniec lassa.

— Trzymaj rzemień. Teraz stań nieco dalej. Gdyby

mustang się poderwał, ciągnij za rzemień z całej siły, w
przeciwnym wypadku przewróci cię i ucieknie.

— Więc jednak nie jest tak bardzo oswojony —

stwierdził przekornie Carr.

— Bardzo, nie bardzo, jak na jeden dzień... wystar-

background image

czająco. Ale muszę spętać mu nogi.

— Albo cię ugryzie, albo kopnie. Nie lepiej go przy-

wiązać?

— A do czego, mój panie mądralski?

Carr rozejrzał się. W pobliżu nie rosło ani jedno drzewo.

— Dam ci palik.
— Który natychmiast wyciągnie z ziemi albo przegryzie

rzemień. Napręż lasso! Tak, dobrze. Uważaj!

McNeer schylił się i wydobytym z kieszeni sznurem

błyskawicznie oplatał przednie nogi mustanga, tuż nad
kopytami. Zwierzę nawet nie drgnęło. Szkot poklepał je po
szyi.

— No — powiedział — teraz odpocznij sobie. Jutro zapoznasz

się z uzdą i siodłem. Chodźmy — zwrócił się do Carra.

— Nie ucieknie?
— Moich pęt nie zerwałby nawet grizzli.

Do końca dnia McNeer odpoczywał, rzucając od czasu do

czasu uwagi Carrowi na temat przyrządzania kawy i pieczenia
podpłomyków. Czy eksplorer z nich skorzystał — pozostanie jego
tajemnicą.

Gdy zapadła noc, obaj czuwali na przemian, a McNeer co jakiś

czas podchodził do mustanga zbadać, czy mu nic nie grozi.
Nazajutrz Szkot zerwał się pierwszy, wesoły i pełen energii, jak
gdyby w ogóle nie pamiętał morderczych godzin ujeżdżania.
Jeszcze słońce nie zdążyło oświecić całej doliny, gdy zajął się swą
zdobyczą. Pierwsza próba założenia uzdy nie udała się. Koń cofał
się, zabawnie podskakując na spętanych nogach, kładąc uszy po
sobie i — co było najbardziej niebezpieczne — szczerząc zęby i
próbując ukąsić swego pana. McNeer przywołał do pomocy Carra.
Dopiero we dwóch zdołali uporać się z robotą. Z siodłem mieli
również sporo kłopotu. Przy dopinaniu popręgów mustang,
pochylając łeb, starał się dosięgnąć na przemian to Carra, to
McNeera. Ale nie uciekał. Dopiero gdy Szkot rozciął pęta, rzucił
się gwałtownie do przodu. Człowiek okazał się jednak szybszy i
nim zwierzę przeszło w galop, znalazł się na siodle.

Tego dnia mustang nie wykazał ani połowy swej energii, z jaką

brykał dnia poprzedniego. Co prawda próbował
nieprzewidzianych podskoków i sięgania zębami do łydek
jeźdźca, jednakże cugle i wędzidło skutecznie hamowały te
próby. Jazda na siodle ciągnęła się przez cztery godziny, po
Czym McNeer zarządził odpoczynek dla siebie i dla zwierzęcia.
Po południu rozpoczął dalszą naukę, która trwała aż do ukazania
się

wieczornej zorzy.

— Jutro ruszamy — oświadczył swemu towarzyszowi,

pętając nogi mustanga. — Ot, i po kłopocie. Muszę jeszcze
wymyślić imię dla swego rumaka. A twój jak się nazywa?

— Wcale się nie nazywa. Przynajmniej nic mi na ten temat

nie wiadomo, sprzedawca nie powiedział.

— Dawno kupiłeś?

— Wiosną. Co roku nabywam konia na wiosnę, a sprzedaję

go na jesieni. Cóż bym z nim począł zimą w mieście?

— Hm, można i tak, ale to świadczy, że nie jesteś koniarzem,

traktujesz te zwierzęta jedynie jako środek transportu.

— Istotnie — zgodził się Carr. — Jednakże lubię konie i coś

niecoś znam się na nich. Cóż bym jednak począł z
wierzchowcem w Milwaukee?

background image

— Tam mieszkasz?
— Raczej: tam zimuję.

Ja swego nie sprzedam. Za bardzo się przy nim

napracowałem.

Zgodnie z decyzją Szkota wyruszyli wczesnym świtem dnia

następnego. Jego mustang wyglądał pięknie: siwoszary, z
czarnymi plamami na szyi i kłębach, z białą strzałką na czole,
mieniącą się grzywą i falistym ogonem. Stąpał delikatnie i tak
posłuszny był woli swego pana, że Carr, obserwujący kolejne
ewolucje, zdumiał się tą przemianą, jaka dokonała się w ciągu
dwu zaledwie dni i dwu nocy. Uznał swego towarzysza za
mistrza końskiej tresury.

Na tym można by zakończyć opis dawnej wędrówki Carra,

gdyby nie pewne zdarzenie, nieprawdopodobne, mogące
zakończyć się tragicznie dla obu mężczyzn, a zapewne i dla ich
koni.

Jesień zawiadamiała o sobie coraz silniejszymi przymrozkami i

mgłą, która każdego świtu wisiała nad ziemią, zanim słońce nie
zdołało jej roztopić. Nocny chłód i przedranna wilgoć najbardziej
dawały się we znaki. Aby się przed nimi zabezpieczyć,
zatrzymywali się na noclegi zawsze w bliskości lasu chroniącego
przed gwałtownymi podmuchami wiatru i dostarczającego opału
na ognisko, a także gałęzi- na sklecenie szałasu. Taka pro-
wizoryczna budowla, dobrze okryta liśćmi, oświetlona z jednej
strony żarem trzaskających polan, stwarzała warunki znośnego
odpoczynku. Zdarzyło się jednak, że zmierzając ku nizinom,
posuwali się przez cały czas nagimi upłazami, a kiedy wreszcie
zapuścili się w doliny, wkroczyli w ziemie całkowicie bezleśne.
Gdy zmrok począł czernić wszystko dokoła i tylko wyniosłe turnie
pobłyskiwały jeszcze blaskami zorzy, napotkali wreszcie skromny
zagajnik. Nędzny to był lasek. Zapewne kamienista gleba nie
pozwoliła mu rozrosnąć się ani wzwyż, ani wszerz. Rachityczne
drzewka sterczały wśród głazów i skał wysokich jak
wielopiętrowe domy miast.

Przed rozbiciem obozowiska Carr obszedł dokoła wszystkie

luźno rozsypane skałki, aby sprawdzić, czy noclegu w tych
miejscach nie obrał sobie czworonogi przybysz o silnych kłach i
ostrych pazurach. Ale przepłoszył tylko stadko antylop. Ich
obecność świadczyła najlepiej o bezpieczeństwie okolicy.
Wracając z tej wędrówki eksplorer zauważył podłużny otwór
czerniejący w ścianie jednej ze skał. Zajrzał do środka.
Oczywiście, niewiele dostrzegł, wewnątrz panowały głębokie
ciemności. Pomedytował chwilę i doszedł do całkiem słusznego
wniosku, że sąsiedztwo antylop wyklucza pobyt w tej grocie
jakiegokolwiek drapieżnika. Zadowolony,

background image

że odpadnie żmudna robota klecenia szałasu, pobiegł z nowiną
do McNeera.

— Doskonale — zgodził się Szkot — po co się mozolić ze

ścinaniem gałęzi, skoro możemy skorzystać z gotowego
domku?

Ujęli konie za uzdy i podprowadzili w pobliże skałki. Tu zdjęto

ładunki i uprzęże, a zwierzęta poszły skubać skąpą trawę. Z kolei
Carr udał się do lasku, skąd począł znosić naręcza chrustu.
McNeer zajął się wydobywaniem zapasów żywności, przyniósł
wody z ponika leniwie ciurkającego spod jednej ze skał, a kiedy
obaj uporali się z robotą, zapadła ciemność i gwiazdy rozświetliły
niebo.

— No — zauważył Carr — będziemy mieli nocleg jak się

patrzy. Warto by jeszcze naciąć świerkowych gałęzi.

Po czym zajął się rozpalaniem ognia tuż przed wejściem do

jaskim.

Szkot przyglądał się temu, zabawnie pociągając nosem. — Co

to za drzewo? — zapytał. — Jakoś dziwnie pachnie. Nie czujesz?

Carr pochylił się nad płomieniem.

— Zwykły dym — odparł. — Ale chyba nie mylisz się. Muszą

tu rosnąć jakieś aromatyczne zioła. Ta woń przypomina...
przypomina... ależ tak! Przypomina pa
siekę, miód!

McNeer wyciągnął z ogniska rozżarzoną głownię.

— Muszę sprawdzić — powiedział i zniknął w otworze

jaskini. Wyskoczył po paru zaledwie sekundach.
Cisnął płonące drewno, chwycił za wiaderko i chlusnął wodą na
ogień.

— Oszalałeś?! — wrzasnął Carr.
Ale Szkot błyskawicznie wylał całą wodę z drugiego i

trzeciego naczynia, gasząc resztki ogniska.

background image

— Pakuj się! — rozkazał. — Żywo, żywo! Póki się nie

rozbudziły!

— Człowieku! Co ty gadasz? Kto się miał zbudzić?
— Pszczoły! Miliony pszczół. Szybciej, szybciej!
Carrowi nie trzeba było powtarzać. Uwinęli się raz-dwa,
byle jak, byle prędzej, i wziąwszy konie za uzdy ruszyli w
ciemność.

Wędrowali z godzinę, dopóki McNeer nie uznał, że

oddalili się na bezpieczną odległość. Nocleg mieli okropny:
bez ognia i bez żadnego schronienia. Nie mogąc zasnąć,
gadali.

— Jak tylko powiedziałeś słowo: miód, zaraz mi się w

głowie rozjaśniło. Niejeden raz słyszałem o dzikich
pszczołach i o tarapatach, w jakie wpadali nieostrożni
amatorzy miodu — mówił Szkot — ale to, co ujrzałem w
jaskini, przechodzi ludzkie pojęcie. To był jeden wielki ul.
Nie miałem czasu przyjrzeć się dokładniej, jednak
przysięgam ci, że ściany oblepiały warstwy miodu na stopę
grube, a na nich tkwiła pokrywa z pszczół wysokości paru
cali. Gdybyś rozpalił większy ogień, ciepło, światło i dym
zaraz rozbudziłyby to całe mrowie.

— Brrr! — wstrząsnął się Carr. — Być zjedzonym przez

pszczoły!

— Niewiele brakowało. Wyobrażasz sobie nasze

przebudzenie w jaskini?

— Okropność — szepnął eksplorer. — Nikt w to nie

uwierzy, gdy będę opowiadał...

Nazajutrz dotarli do podnóża gór. W dwa dni później

rozstali się na nizinach. McNeer udawał się na południe,
Carr — na wschód. Powiedzieli sobie „do widzenia", nie
przypuszczając nawet, by kiedykolwiek jeszcze mieli się
spotkać. I oto teraz zetknęli się w jakże zdumiewających
okolicznościach: jeniec indiański i wódz Kruków!

background image

Trzy pióra

— Dlaczego mnie tu trzymacie? — pytał Carr.
Coraz silniej odczuwał niepokój o swą przyszłość i
chwilami już nie potrafił tego ukryć.

— Jesteś podejrzany o zamordowanie wodza Kruków.
— Ja?! — wrzasnął eksplorer. — Jakiego wodza? Co za

bajki opowiadasz? Przez całe życie nie tknąłem nawet
palcem żadnego Indianina!

— Nie krzycz. Chyba się domyślasz, że zostałeś do-

kładnie zrewidowany.

— Zabrano mi nawet fajkę i kapciuch z tytoniem! —

krzyknął w rozdrażnieniu. — Czy to może są dowody
zbrodni?

— Opanuj się. Wcale nie jestem przekonany o twej

winie. Niestety, miałeś przy sobie nie tylko fajkę i tytoń, ale
również plan pewnej złotodajnej doliny, a ten właśnie plan
był uprzednio własnością zamordowanego wojownika.
Rozumiesz?

— O, do. licha! Przysięgam, że nikomu żadnego planu

nie zabrałem. Kiedy to się stało?

— Późną jesienią ubiegłego roku. Zabitego znaleziono

przypadkiem.

— Zastrzelony?
— Nie, spadł z dużej wysokości.
— A więc po prostu... wypadek.

background image

— My też tak początkowo sądziliśmy, ale zaraz okazało

się, że zabity został obrabowany, a koń jego zniknął.

— Mógł uciec — zauważył eksplorer. — Co to ma

jednak ze mną wspólnego? Nie byłem w tych stronach
ubiegłego roku.

— Właśnie, że ma. Zabity nosił przy sobie mapkę doliny,

do której drogę znało zaledwie trzech wodzów. Każdy z
nich posiadał identycznie sporządzoną mapkę. Ta dolina,
musisz wiedzieć, stanowi coś w rodzaju skarbca plemienia.
Z tego skarbca korzystają w wyjątkowych wypadkach i za
zgodą starszyzny.

— To znaczy kiedy?
— Gdy, na przykład, trzeba kupić broń lub amunicję, a

brak skórek na wymianę. Biali handlarze chętnie przyjmują
taką zapłatę.

— Ba — mruknął Carr — ja bym również przyjął, ale

teraz posłuchaj mnie uważnie...

Streścił dokładnie historię nabycia mapki oraz opisał swą

wędrówkę do złotodajnej doliny. McNeer pokiwał głową.

— Więc zapłaciłeś dziesięć dolarów?
— Ani centa więcej.
— Znamy się nie od wczoraj, więc wierzę ci, Piotrze, ale

nie uwierzy w to żaden z Kruków. Oni teraz dobrze się
orientują w wartości dolara. A sprzedać za dziesięć dolarów
setki tysięcy, które spoczywają w dolinie, mógłby tylko
wariat! Widzisz, czasy, w których za stos bobrowych
skórek przyjmowaliśmy zaledwie jedną kentucką rusznicę,
dawno minęły. Nauczyliśmy się liczyć.

— Mówisz: my?
— Oczywiście, przecież należę do narodu Kruków.
W innej sytuacji Carr parsknąłby śmiechem, słysząc takie
stwierdzenie wypowiedziane przez białego, lecz obecna
sytuacja nie sprzyjała wesołości. Mruknął więc tylko:

— Niech będzie i tak... — a głośno oświadczył: —

powtórz im to wszystko i dodaj, że do ich złotonośnej
doliny nie dotarłem, bo mapki nie potrafiłem właściwie
odczytać, chociaż długo się nad tym biedziłem.

— Nie dotarłeś do złotej doliny? — zapytał Szkot

dziwnie przeciągłym tonem. — Albo kpisz ze mnie, albo
nie wiesz, gdzie cię schwytano.

— O co chodzi? — zdziwił się Carr.
— O drobiazg. Zatrzymano cię w miejscu, do którego

drogę wskazywała znaleziona przy tobie mapka.

Carr na chwilę zaniemówił. Siedział w milczeniu, poczuł

się tak, jak gdyby czymś bardzo ciężkim łupnięto go po
głowie. Zupełny chaos w myślach.

— To... to... — wystękał z wysiłkiem — nie... nie-

prawdopodobne...

— Owszem, owszem, prawdopodobne. Kto cl teraz

uwierzy, że podjąłeś ryzyko jazdy wąziutką skalną półką
nie wiedząc, że u jej kresu czeka cię skarb?

— Przypadek, zbieg okoliczności...
— Bardzo dziwny. Bardzo podejrzany. Poczekaj... —

dodał szybko, widząc, że Carr chce mu przerwać. — Wiem,
żeś chłop uczciwy z kościami, lecz ci, którzy mają
rozstrzygnąć o twym losie, cóż o tobie wiedzą?

— Rozstrzygać o moim losie! — oburzył się Carr,

background image

któremu wróciła zdolność mówienia. — Jakim prawem?
Mogą co najwyżej odstawić mnie do najbliższego fortu.

Nic z takich marzeń — McNeer uśmiechnął się. —

Sporo włóczyłem się po Dalekim Zachodzie i wiele sły-
szałem. Znam tylko jeden wypadek przykładnego ukarania
bladej twarzy za podstępne zamordowanie Indianina. Ale
tamten biały był pospolitym bandytą, mającym na sumieniu
sporo również i „białych" ofiar. I to

zdecydowało. Przestań

myśleć o froncie. Kruki wiedzą, że komendant puściłby cię wolno
zaraz po ich odjeździe.

— Więc uważasz mnie za mordercę?
— Ani przez sekundę, lecz oni uważają. Carr
westchnął.

— Liczę tylko na ciebie — szepnął — chyba mnie nie

zawiedziesz...

— Nigdy nie zapomnę, że uratowałeś mi życie.
Eksplorer odetchnął z ulgą, chociaż odpowiedź nie była
odpowiedzią na pytanie.
— A tamci? — przypomniał dwójkę rabusiów.

:

Dzisiaj rano zostali odprowadzeni do granic naszych ziem.

Jeśli jeszcze raz zawitają w te strony, nie ujdzie im na sucho.

— Jak to? — oburzył się Carr. — Więzicie uczciwego

człowieka, a bandytów puszczacie? I to ma być sprawiedliwe?

— Znałeś ich?
— Nie utrzymuję znajomości z mordercami!
— To skąd wiesz, że byli mordercami?
— Przecież napadli na mnie.
— I zabili?
— Nie pora na głupie żarty! Żeby nie wy, najprawdopodobniej

leżałbym w tamtej dolinie z porcją ołowiu w głowie.

— Być może.
— Więc zgadzasz się ze mną?
— Ani cię ograbili, ani zabili, a za domniemany zamiar nie

można karać. Natomiast z tobą, Piotrze, sprawa wygląda inaczej:
nie tylko miałeś przy sobie mapkę, lecz wydobyłeś złoto bez
wiedzy i zgody Kruków.

— Nie jestem jasnowidzem. Skąd mogłem wiedzieć, że to ich

teren?
. — Daj spokój, to żaden argument obrony. Nie uzna go
Indianin.

background image

— Dlaczego?
— Nawet najmłodszy z wojowników powie, że cała ta ziemia, od

Atlantyku po Pacyfik, stanowiła od wieków własność indiańskich
narodów, a blade twarze oszustwem lub siłą wyrwały im ją i teraz
próbują sięgnąć i po te resztki, które Indianom jeszcze zostały. Zre-
sztą... sam o tym wiesz najlepiej.

— A cóż ja temu jestem winien? — szczerze oburzył się Carr.

— Nie mordowałem, nie oszukiwałem, nie ukradłem ani kawałka
indiańskich gruntów.

— Pewnie. Wspominam o tym, żeby podkreślić, że jesteś ofiarą

paskudnego zbiegu okoliczności i... zagmatwanych stosunków,
jakie wytworzyły się między j Indianami a potomkami pierwszych
osadników.

— Strasznie mądrze zaczynasz gadać, lecz to mnie

:

ani o krok

nie zbliża do wolności. Stałeś się Indianinem, McNeer...

— Ciesz się z tego. Jako blada twarz niewiele mógłbym

pomóc. Tylko... nie zdradź się, że znasz mnie od dawna.

— Będę milczał — obiecał Carr. — Liczę na ciebie i obiecuję, że

nigdy więcej nie zawitam w te strony. Powiedz mi jeszcze jedno,
dlaczego aż tylu czerwono- \ skorych goniło moim tropem?
Powiadałeś, że tylko trzech wodzów znało dostęp do doliny, obecnie
chyba ze trzydziestu trafi do niej.

— Prawda, lecz nigdy się tam nie udadzą bez zgody!

starszyzny. Zakazano im odwiedzania doliny.

— Sądzisz, że zakazu będą przestrzegać?
— Na pewno. Dobrze ich poznałem.
— W każdym razie — stwierdził Carr — przybyliście! w samą

porę. Jeszcze kilka minut, a byłoby po mnie. Cudowny zbieg
okoliczności.

McNeer roześmiał się półgłosem.

— To nie był żaden zbieg okoliczności. Wiedzieliśmy.

background image

— Że jestem w dolinie?
— Tak. Byłeś obserwowany od dłuższego czasu.
— Jak to?
— Przed kilku dniami przybył tu pewien Komancz ze swą

squaw...

— Komancz! — wykrzyknął Carr. — Mów dalej, coś mi

zaczyna świtać.

— Ten Komancz nazywa się Czu-ga-hata.
— A to łotr! Palił ze mną fajkę pokoju! To on was skierował na

mój trop.

— On. Mówił, że śledzi cię od dawna, że szukasz złota na

ziemiach Kruków, a on z czystej przyjaźni o tym nas ostrzega.
Później prosił, aby go przyjąć do plemienia.

— Przyjęliście?
— Nie. Po pierwsze dlatego, że nie umiał wyjaśnić, czemu

porzucił swój naród. Po drugie, ponieważ chwalił się, że podpalił
osadę bladych twarzy. Nawet określił miejsce, w którym się
znajdowała.

— Lonely Valley! — wykrzyknął Carr i klepnął się dłonią po

czole. — Wszystko rozumiem. Czu-ga-hata jest nie tylko łotrem,
lecz i samochwałą.

— Rzeczywiście, chodzi o Lonely Valley — przyznał Szkot. —

Skąd wiesz?

Carr opowiedział więc o swej wizycie w opuszczonej osadzie.

— Gdzie jest ten Komancz? — zapytał po zakończeniu relacji.

— Kazaliśmy opuścić mu nasze ziemie i dwu wojowników

odprowadziło go szmat drogi. Gdyby powiedział prawdę, to
znaczy, że osada była bezludną, kto wie, może zezwolilibyśmy mu
na dłuższy tu pobyt. Jednakże z człowiekiem, który podpala
zamieszkałe osiedla, nie chcieliśmy mieć nic wspólnego. Taka
sprawa nie mija bez echa. Kruki żyją w zgodzie z białymi, co dla
ciebie również może mieć znaczenie, i nie pragną w tych
okolicach oglądać najmniejszego, nawet oddziału woj-' ska.
Powiadasz, że wypalił z tobą fajkę pokoju? Jak do tego doszło?

Carr znowu sięgnął do wspomnień.

— No tak — stwierdził McNeer. — Wypalił z tobą fajkę, więc

nie mógł sam nastawać na twe życie. Starał się osiągnąć cel za
pośrednictwem innych.

— Ale dlaczego?
— Prawdopodobnie nie mógł ci darować, że byłeś świadkiem

jego ucieczki przed szarym niedźwiedziem. No powtórzę
starszyźnie tyle, ile trzeba i... do jutra!

— Nie odchodź — poprosił Carr. — To okropne tak siedzieć w

samotności i bezczynnie jak borsuk w norze. Czy ty tego nie
rozumiesz? Miałbym ochotę rozwalić tę budę chociażby gołymi
rękami!

— Nawet nie próbuj. Wstawię się za tobą i myślę, że już jutro

będziesz sobie spacerował po wiosce.

— Jako przyjaciel czerwonoskórych?
— Tego nie powiedziałem — zastrzegł się Szkot wstając.
— Jeszcze chwilkę. Dlaczego aż tylu ludzi tropiło mą skromną

osobę?

— Widzisz... chociaż Czu-ga-hata określił kierunek twej jazdy,

wcale niełatwo przyszło nam odnaleźć ślady. Wojownicy
rozproszyli się, a zebrali na nowo, gdy jeden z nich odkrył twą
ścieżkę. Ale nieco później trafiliśmy na znacznie świeższe od
twoich odciski kopyt aż dwu koni. Zwiadowcy stwierdzili, że dwaj

background image

jeźdźcy podążają za tobą. Co było dalej, wiesz. Głodnyś?

Carr kiwnął głową.

— Za godzinę lub dwie otrzymasz swą porcję.
— A mój koń? — zaniepokoił się więzień.
— Znajduje się pod dobrą opieką. Piękna sztuka.
— Prawdziwy appaloosa — pochwalił się Carr.

background image

— Tak sądziłem. Skąd go masz? Schwytałeś?
— Kupiłem.
— Sporo cię musiał kosztować.
— Ale mi go nie zabierzecie?
— Człowieku, pomyśl najpierw o własnej skórze, później

o koniu!

To powiedziawszy — wyszedł. Carr począł dumać nad

tym, co przed chwilą usłyszał. Przecież go chyba nie
uśmiercą, nie odważą się. McNeer coś tam wymyśli. A
złoto? Oczywiście przepadło, to jasne. Żeby się tylko na
konia nie połasili.

— Niewesołe jest życie eksplorera — westchnął. —

Może McNeer ma rację, że się wycofał? Tylko po co
przystał do czerwonych skór?

Nie umiejąc znaleźć odpowiedzi na to pytanie, Carr

rozciągnął się na posłaniu i zasnął. Cóż innego mu po-
zostało? Że jednak sen miał bardzo czujny, jak wszyscy
wędrowcy Dalekiego Zachodu, obudził się na lekki szelest
uchylanej u wejścia derki. Ta sama, a może nie ta sama
squaw (w oczach Carra wszystkie stare Indianki były do
siebie podobne) wsunęła się jak duch do wnętrza i wręczyła
jeńcowi miseczkę parującej kukurydzianej zupy.

Nazajutrz dzień rozpoczął się dlań tą samą zupą. W

niecałą godzinę później zjawił się McNeer.

— Przynoszę dobre nowiny — zaczął na powitanie.
— Wypuszczacie mnie?
— Tak, ale... tylko z tipi. W granicach wioski możesz

sobie spacerować do woli. Lecz nie próbuj uciekać. Byłoby
to równoznaczne z przyznaniem się do winy.

— Jeśli się ulotnię, to na własnym siodle założonym na

grzbiet mego konia i z bronią w ręku.

— Lecz ponieważ ani konia, ani uprzęży nie wy-

kradniesz, na rozsądniej będzie czekać.

background image

— Świetna rada! — zakpił Carr. — Ciągle mi ją po-

wtarzasz.

— Cierpliwości! Na pewno ci pomogę, jeśli oczywiście

nie popełnisz jakiegoś głupstwa.

— Jako wódz potrafisz chyba przyspieszyć załatwienie

mojej sprawy?

— Jestem tylko jednym z wodzów.
— Obojętne. Musiałeś bardzo się Krukom zasłużyć, że

cię obdarzyli taką godnością. Blada twarz wodzem Indian!
Słyszał kto o czymś podobnym?

— A jednak nie pierwszy to wypadek.
— Dla mnie pierwszy. Dawno tu przebywasz?
— Od dwu lat.
— I nie masz zamiaru wracać do swoich?
— „Moi" są teraz tutaj. Mam żonę i synka.
— Indiankę?
— Oczywiście.
— No, no... — Carr lekko gwizdnął kręcąc głową.
— Cóż w tym dziwnego? Zdarzają się mieszane mał-

żeństwa.

— Zdarzają, lecz albo biały porzuca żonę i wieje na

wschód, albo ją zabiera z sobą. Co ci kazało żyć w tych
dzikich stronach?

— Wiele się na to złożyło. Pamiętasz, jak rozstawaliśmy

się po tamtej wędrówce? Każdy z nas był nieźle
zaopatrzony. Nie wiem, co zrobiłeś ze swym złotem. Chyba
je straciłeś. W przeciwnym wypadku nie ryzykowałbyś tak
dalekiej wyprawy. Jeśli dobrze pamiętam, mieszkałeś w
Milwaukee.

— I mieszkam tam nadal. A co się tyczy mego złota,

mylisz się. Wcale go nie straciłem. Z każdej wyprawy
przywożę więcej lub mniej, ale zawsze przywożę. Za-
mieniam na gotówkę i lokuję w banku. Przyda się, gdy stare
kości poczną odmawiać posłuszeństwa.

background image

— Rozsądny z ciebie człowiek — stwierdził z uznaniem

Szkot. — I oszczędny.

— Mógłbym już teraz zaniechać wypraw, lecz w mieście

zanudziłbym się na śmierć. Lubię swoje wędrówki.

Hm... może być i tak — zauważył McNeer dość

sceptycznym tonem. — Mnie się gorzej wiodło, chociaż nie
odwiedzałem saloonow, a gry hazardowe uważam za sposób
pozbawiania pieniędzy głupców. Wtedy, po naszym
rozstaniu, postanowiłem zerwać z eksplorerstwem raz na
zawsze i zająć się handlem.

— Czym handlowałeś?
— Otworzyłem sklep spożywczy w St. Louis. Nie żaden

tam sklepiczek, lecz elegancki lokal w centrum miasta, z
elegancką obsługą.

— I zbankrutowałeś — domyślił się Carr.
— I zbankrutowałem — westchnął McNeer. — Wpadłem

na jabłkach, bananach, maśle i rybach. A na początku
wszystko nieźle się zapowiadało. Ceny skalkulowałem
wcale nie niskie, za to towar był pierwszorzędny.
Przynajmniej tak mi się zdawało. Po raz pierwszy noga mi
się powinęła na transporcie jabłek. Tanio mi go
zaoferowano, ale jak przyszło co do czego, okazało się, że
połowa owoców jest zgniła, nadająca się tylko do karmienia
świń.

— A banany? — zainteresował się Carr.
— Z bananami było coś innego. Gatunek znakomity,

tylko że w połowie sezonu ceny również o połowę spadły.
Taki był urodzaj na banany. Któż mógł przewidzieć?

— A masło? — zapytał Carr tłumiąc uśmiech, bo mimo

wszystko zabawna wydała mu się historia Mc-Nerra.

— Diabli wiedzą, co to było za masło! W smaku nawet

niezłe, lecz jego kolor jakoś nie podobał się klientom.
Musiałem obniżyć cenę i sprzedawać ze stratą.

background image

— To prawdziwy pech! Już nie pytam o ryby.

— Możesz pytać, czemu nie? Łososie, które sprowa-

dzałem z północy były znakomite, lecz miały mięso nie
różowe, jak to zwykle bywa, a białe. Zaczęto mnie po-
dejrzewać, że sprzedaję inną rybę.

Tym razem Carr roześmiał się.

— Bardzo cię przepraszam — powiedział szybko. — Nie

sądź, że się cieszę z twoich kłopotów, ale gdy o nich
mówisz, wydają się nieco zabawne.

— Możliwe — przyznał ponuro McNeer. — Dla mnie

nie były zabawne.

— Więc i Ha łososiach straciłeś?
— Oczywiście. W dwanaście miesięcy całe moje

oszczędności wyparowały. Wówczas wspomniałem na tę
dolinkę, w której spotkaliśmy się. Wczesną wiosną
wyruszyłem. Niestety, nie odnalazłem jej.

— Przecież trafiłeś do niej za pierwszym razem.
— A jednak! Dobrze się namordowałem, i to z mapą w

ręku. Wszystko na nic. Ani dolinki, ani strumienia. Albo
wydarzyło się trzęsienie ziemi, albo ulewne deszcze
spowodowały obsunięcie się góry i zasypanie doliny. A ty,
Piotrze, nie próbowałeś tam wrócić?

— Nie — odparł Carr. — Uważałem, że dolina należy do

ciebie, a ja wdarłem się tam jako intruz.

McNeer pokiwał głową.

— Jesteś najuczciwszym poszukiwaczem skarbów,

jacy chodzą po tej ziemi.

Carr pominął milczeniem tę pochwałę.

— Więc doliny nie odnalazłeś i wróciłeś do miasta?

— Nie, musiałem poszukać szczęścia gdzie indziej.

To było tak...

W tym miejscu rozpoczęła się opowieść o perypetiach

Szkota. Carr, chociaż znany gaduła, z taką uwagą słuchał
dziwnej historii, że sam nawet słowem się nie odezwał.

background image

Nie odnalazłszy doliny McNeer skierował się ku północnemu

zachodowi, aż wjechał w montańskie góry. Tam spotkało go
najgorsze: puma zabiła mu konia. Pumę zastrzelił, wziął siodło na
plecy, łudząc się, że napotka mustangi i jakimś cudem, pieszo, złowi
jednego. Mustangów nie znalazł. To była już późna jesień. Ani się
spostrzegł, jak spadł pierwszy śnieg. Co prawda szybko stopniał, ale
było to ostrzeżenie. McNeer nie zlekceważył go. Cisnął siodło z
uprzężą, pozbył się wszystkich ciężkich i zbytecznych drobiazgów.
Wiedział, że od szybkości nóg zależy jego życie. Nie dosypiał, nie
dojadał, byle tylko mieć jak najwięcej czasu w marszu ku nizinom.

Przysłowie powiada, że nieszczęścia chodzą parami. Sprawdziło

się. Krocząc wąską ścieżką wzdłuż brzegu jakiegoś strumienia
wpadł do lodowato zimnej wody. Pół dnia stracił na suszenie
odzieży. Później trafił na zbocze tak strome, że musiał wspinać się
używając w tym celu nie tylko nóg, lecz i rąk. Prawie bez tchu
dotarł do szczytu. Sądził, że jest to ostatnie wzniesienie dzielące go
od równin prerii. Ale na wschodzie, na zachodzie, na północy i
południu ujrzał niezliczone wierzchołki gór, jakby cała
amerykańska ziemia pokryta została skałami.

Wówczas, chyba po raz pierwszy w życiu, ogarnęło go

przerażenie. Zabłądził!

Gdy wreszcie otrząsnął się z ponurych myśli, postanowił

wędrować dalej z biegiem wody pierwszego napotkanego
strumienia. On powinien doprowadzić go do nizin. Znalazł taki
strumień. Lecz pewnego dnia zerwała się śnieżna burza. Na krok
nic nie było widać. Wiatr dął prosto w oczy, białe płatki wirowały
w diabelskim tańcu. Musiał zatrzymać się pod prawie nagą skałą —
w kiepskim schronieniu. Czekał. Śnieg walił przez resztę dnia i
przez całą noc. Dopiero rankiem zawierucha ustała. Ogniska nie
miał z czego rozpalić, ruszył więc dalej na zdrętwiałych nogach i po
kilku krokach ugrzązł w zaspie. Dokoła rozciągała się biel, którą
.romantyczni pisarze zwykli nazywać „niepokalana".. Dla Szkota ta
biel była groźnym sygnałem. Zginęły ciemne linie lasów, zginęły
zielone hale i kolorowe turnie. Zasypane zostały najdrobniejsze
nawet znaki ułatwiające orientację w terenie. Wygrzebał się z
zaspy, z wielkim trudem odnalazł zawiane śniegiem łożysko

strumienia.

Koło południa chmurne niebo przejaśniło się, wyjrzało słońce i

towarzyszyło wędrowcowi aż do zmroku. Dopiero wówczas
znalazł skalne zagłębienie i nieco krzaków, z których rozpalił
ognisko dające więcej dymu niż ciepła. Zagotował nieco wody,
zasypał ją mieloną kawą, zagryzł sucharem. Stwierdził, że zapasy
żywności, zmalały niebezpiecznie, a o polowaniu nawet nie mógł
marzyć. Brakło mu sił.

Śmiertelnie zmęczony zasnął tak mocno, że nie zbudził go

nawet ziąb, gdy ogień wygasł. Obudził go dopiero silny ból. Oczy
go piekły. Z trudem mógł cokolwiek rozróżnić, jakby szara
zasłona wisiała mu przed twarzą.

To była śnieżna ślepota. Ale początkowo nie zdawał sobie z

tego sprawy. Sądził, że jeszcze trwa noc. Dopiero gdy zabrał się
do ponownego rozpalenia ogniska, stwierdził, że ledwie dostrzega
blask płomienia.

Cały dzień tkwił w miejscu, to podsycając skąpy ogieniek, to

przykładając śnieg do oczu. W ciągu nocy ból zelżał. Na szczęście
ranek wstał chmurny i blask słońca odbitego w śniegu nie drażnił
źrenic. Mógł dalej maszerować. Jednakże bardzo wolno z powodu
zasp i z obawy, by nie zagubić strumyka, który miejscami ginął w

background image

tunelach wymytych pod śniegiem. Przed wieczorem za.-> trzymał
się w skalnej jaskini.

background image

W nocy chwycił mróz i ranek zastał wędrowca półżywym.

Przez pierwsze godziny ledwie się wlókł, dopóki go nie rozgrzało
słońce. Lecz wówczas blask śniegu na nowo poraził mu oczy.
Oślepł całkowicie i sądząc, że to już kres jego wędrówki,
zrezygnował z dalszego wysiłku. Siadł na śniegu i zapadł w
śmiertelną drzemkę. Pewnie nigdy by się z niej nie obudził, gdyby
nie Indianie z plemienia Kruków.

Znaleźli go przypadkowo, prawie na samym progu nizin.

Obudzili go. McNeer, na pół przytomny, nie zdawał sobie sprawy,
co wokół niego się dzieje. Świadomość wróciła dopiero po paru
godzinach. Leżał wówczas na czymś miękkim. Nad nim nachylała
się twarz zupełnie obca, czyjaś ręka podsunęła mu do ust glinianą
miseczkę wypełnioną parującą cieczą. McNeer wszystko to
widział, ślepota ustąpiła.

Ktoś dźwignął go delikatnie. Pił ciepły płyn o zapachu ziół.

Potem zapadł w sen na cały dzień i na całą noc. Po przebudzeniu
znowu otrzymał wywar z ziół. Było mu bardzo gorąco, czuł się
słaby jak mucha, bolała go głowa, a przy każdym oddechu dolegał
kłujący ból. Zdał sobie sprawę, że jest chory. Zasypiał i budził się.
Zapadał w malignę i znowu wędrował przez śniegi, doliny,
szczyty gór...

Gdy wróciła mu przytomność, ujrzał nad sobą twarz Indianina

pooraną zmarszczkami, jego czujne, pełne troski oczy. Zrozumiał
pierwsze słowa wypowiedziane dość niezdarną angielszczyzną.

— Jak się czujesz?

To był Ite-o-magazu (Szkot dowiedział się o tym znacznie

później), wioskowy czarodziej Kruków. To on właśnie karmił i
poił bladą twarz wyrwaną z otchłani śmierci. Może to zioła, może
żelazny organizm McNeera, a najpewniej jedno i drugie
przegnały chorobę, pozwoliły dźwignąć się ozdrowieńcowi na
nogi.

background image

Słabe to jeszcze były nogi. Ledwo, ledwo mógł się na nich

utrzymać. Kiedy wyszedł po raz pierwszy z wnętrza mrocznego
tipi, świat zawirował mu przed oczyma. Spacer przypominał
powrót pijanego do domu. Jednak nikt nigdy nie opiekował się
żadnym pijanym tak, jak opiekowano się McNeerem.

W słoneczny, zimowy dzień Ite-o-magazu posadził Szkota

przed trzaskającym ogniskiem. Przyniósł mu wszystkie
przedmioty, jakie miał tam, w górach. Wśród nich -— strzelbę i
garść nabojów.

Siedzieli przy ogniu, rozmawiali indiańsko-angielskim

językiem pograniczników. Wtedy McNeer dowiedział się, jak go
odnaleziono, jak przetransportowano do wsi Kruków. Poczuł
wdzięczność do tych obcych, a przecież teraz tak mu bliskich
ludzi.

Dni upływały, wędrowiec powoli odzyskiwał siły. Długo to

trwało, jednak nieprzerwanie. Gdy nadeszła wiosna, znajdował się
w znakomitej kondycji fizycznej. Wówczas różne myśli poczęły
mu przychodzić do głowy. Rozważał możliwość powrotu na
wschód, ale wracać jako nędzarz nie chciał. Postanowił więc
najpierw ruszyć w góry. Może tym razem szczęście go nie
zawiedzie?

Ba, ruszać! Lecz jak? Konia ani uprzęży nie posiadał.

Zastanawiał się, czy Kruki nie ofiarują mu jakiegoś mustanga,
gdy ich o to poprosi. Jednak trudnością nie do pokonania była...
amunicja. Zostało mu zaledwie dwadzieścia nabojów, co nie
mogło wystarczyć na długie miesiące wędrówki. Zwierzył się z
tego czarownikowi. Okazało się, że nikt w wiosce nie miał broni
typu I winchester, nikt nie mógłby pożyczyć do takiej broni
amunicji.

Ale Ite-o-magazu poinformował go, że wkrótce przy-będą do

Kruków kupcy futer. Nadarzy się więc okazja bezpiecznego
powrotu, a jeśli tym kupcom przypadnie

background image

do serca — kto wie?? — może go przyjmą do pracy? I za
zarobione pieniądze będzie mógł kupić naboje.

Sprawy przybrały jednak zupełnie inny obrót.

Zanim handlarze przyjechali, McNeer zdążył uczestniczyć w

paru myśliwskich wyprawach Indian. A po powrocie zachował w
magazynku swego winchestera już tylko trzy naboje. Trzy czy
dwadzieścia — co, za różnica? Za to wzbudził wśród
czerwonoskórych towarzyszy podziw celnością swych strzałów, a
jeszcze bardziej tym, że swej broni nie potrzebował za każdym ra-
zem na nowo nabijać. Winchester wzbudził niekłamany podziw.

Czekał tak na przybycie kupców, a że z czekania rodzi się nuda,

więc zajmował się czymkolwiek, aby tylko nie pozostać
bezczynnym. Uczył się języka Kruków,' obserwował ich codzienne
zajęcia, a przede wszystkim starał się zjednać ich przychylność.
Niełatwo to mu szło. Przez wiele dni zdawało mu się, że jest
przezroczysty jak szkło. Niedostrzegalny. To było paskudne
uczucie.

Mógł spacerować, mógł siedzieć, mógł opuścić wioskę, mógł

robić, co mu się żywnie podobało, nikt nie zwracał nań uwagi.
Starał się zagadywać wojowników, zabawiać dzieciaki. Trudno mu
to przychodziło, słabo znał ich mowę, lecz przecież oni coś niecoś
rozumieli po angielsku. A udawali, że nie rozumieją! Gdyby nie
Ite-o--magazu, nie miałby do kogo otworzyć ust. Jedynie cza-
rownik nie uchylał się od pogawędek. Dlaczego tak odmiennie
traktował przybysza? Może pragnął pozyskać Szkota dla swych
ukrytych celów?

Któregoś dnia McNeer zapytał czarodzieja o handel prowadzony

z białymi. To, czego się wówczas dowiedział, umocniło jego
opinię o wędrownych handlarzach. Słyszał nieraz o uczciwych
kupcach, rzetelnie wyceniających nabywane skóry i płacących
dobrym towarem, ale równocześnie wiedział, że większość z nich
myśli tylko o zysku, i to kosztem Indian.

Zagadnął Ite-o-magazu, jak i za co otrzymują towary. Czarownik

powiódł go do tipi, gdzie spoczywały przygotowane na sprzedaż
skóry i futra. McNeer znał się na tym nieźle, przecież sam był przez
pewien czas traperem.. Mógł teraz ocenić efekt jesienno-zimowych
wypraw Kruków. Plon był obfity. Poza kilkunastoma skórami
bizonów znajdowało się tu kilkadziesiąt skórek bobrowych, kilkaset
lisich, a wśród nich wiele o rzadkim odcieniu ciemnogranatowym
lub siwym. Znał ich cenę do dwustu dolarów za sztukę. Im dalej na
wschód, tym wyższa zapłata. Lecz o tym nie wiedzieli wojownicy
Kruków, nie wyłączając Ite-o-magazu. Kiedy McNeer zapytał, czego
żądają za taką skórkę, nie otrzymał wyczerpującej odpowiedzi.
Okazało się bowiem, że od dawna praktykowanym zwyczajem cały
towar i jest wymieniany hurtem za pewną ilość derek, noży,
tomahawków (o dziwo — produkowanych przez fabryki bladych
twarzy!), amunicji i strzelb, bezwartościowych świecidełek i baryłek
wody ognistej. Czarodziej pokazał mu jedną, drugą derkę i parę noży
— wszystko nabyte przed rokiem. Jakość była kiepska, a oględziny
staroświeckiej fuzji wzbudziły podejrzenie, że handlarze
zaopatrywali się w taki towar w składnicach starych rupieci.
Strzelba, którą czarownik sprezentował, była kentucką
jednostrzałówką, nabijaną przez lufę, a więc sposobem, którego już
nikt nie praktykował.

Szkot pokazał swoją broń, wyjaśnił mechanizm działania,

wytłumaczył, dlaczego bez nabijania może oddać wiele strzałów.
Zapytany, ile kosztuje taka strzelba, odparł, że za jednego srebrnego

background image

lisa można dostać od jednego do trzech winchesterów w zależności
gdzie, kiedy i komu sprzedaje się futerka. I tak zakończyła'* się
pierwsza na ten temat rozmowa.

background image

Druga nastąpiła w dwa dni później, gdy czarownik zaczepił

Szkota i począł opowiadać, jak to odbywa się coroczna wymiana
skórek na towary. Zawsze transakcję rozpoczyna wypalenie fajki
pokoju, po czym, gdy przy wspólnym ognisku obozowa starszyzna
częstuje gości pieczenia z antylopy, goście wyciągają flaszki z
wodą ognistą, które tak długo krążą wśród obecnych, aż ukaże się
suche dno. Zawsze taka uczta, urozmaicona przemówieniami obu
stron (a wiadomo, że Indianie, na co dzień małomówni, podczas
obrad lubią długie mowy), ciągnęła się do późnych godzin
nocnych, po czym pijana starszyzna wioskowa i lekko podpici
handlarze udawali się, a raczej — zataczali do swych tipi.
Przetargi handlowe rozpoczynały się dnia następnego od prezen-
tów, jakie biali wręczali wodzom: kiepskie noże, tanie
świecidełka, no i... alkohol. Ten ostatni dar decydował o przebiegu
handlu, oczywiście — na korzyść przybyszów. Indianie bowiem
byli pijani, kupcy — zupełnie trzeźwi. Tak to wyglądało.

McNeer zapragnął rzecz zmienić. Chociażby raz jeden, aby w

ten sposób jakoś odwdzięczyć się Krukom, a jednocześnie
przytrzeć nosa oszustom. Lecz jak miał tego dokonać? Dobrze
musiał pokręcić głową, aby projekt się udał. Najpierw należało
przekonać Ite-o-magazu o konieczności wstrzymania się od picia
wody ognistej dopóty, dopóki transakcja nie zostanie do końca
przeprowadzona. Po drugie — skłonić czarownika do zgody na
własne ciche uczestnictwo w handlowej wymianie. Po trzecie —
zachęcić go do namówienia swych pobratymców, aby wreszcie
odmówili sprzedaży skórek, jeśli blade twarze wycenia je zbyt
nisko.

W dwu pierwszych kwestiach czarownik obiecał swe poparcie,

przy ostatniej — wzdragał się. Oświadczył, że jeśli Kruki
podwyższą swe żądania, handlarze zrezygnują z wymiany, a
wojownicy zostaną nie tylko bez

derek, noży i świecidełek,

lecz przede wszystkim bez amunicji do strzelb. Na całą
zimę! A to był problem wyżywienia.

McNeer wówczas nic jeszcze nie wiedział o złotodajnej

dolinie, dlatego pojął natychmiast, że wymiana futer za
amunicję jest koniecznością życiową Kruków. Czemu
jednak chociaż raz nie zaryzykować, aby otrzymać tej
amunicji więcej niż dawniej? Dlatego nadal starał się
przekonać czarownika, by przynajmniej na próbę Indianie
zgodzili się na dyktowanie im cen. Jego namowy nie
odniosły jednak skutku.

Był już bliski zniechęcenia i machnięcia ręką na

wszystko, gdy niespodziewanie po dwu dniach Ite-o--
magazu oświadczył, że przystaje na propozycje i przedstawi
je starszyźnie. Szkot ucieszył się i zdumiał równocześnie.
Wówczas jeszcze nie pojmował wielu indiańskich spraw, a
przede wszystkim nie znanego mu sposobu rozumowania.
Dopiero znacznie później pojął jego sens, ale to już jest
zupełnie inna historia.

Dlatego właśnie doznał jeszcze jednego rozczarowania.

Sądził, że dogadawszy się z Ite-o-magazu ma sprawę
załatwioną. Lecz gdzie tam! Wodzowie byli jak głazy,
żaden argument do nich nie trafiał. Czarownik doniósł mu,
że pomysł został odrzucony. Obawiano się obrazić
handlarzy. Uznano, że lepiej skórki sprzedać tanio, niż nie
sprzedać. McNeer zwątpił w rozsądek Kruków: chcą być
oszukiwani — niech będą! Od tej chwili czekał na przybycie

background image

kupców tylko po to, by z nimi odjechać. Był przekonany, że
żaden biały człowiek nie jest w stanie uczynić nic dobrego
dla Indian, chociażby okazywał najlepszą wolę.

Jednakże sprawy znów przybrały nieprzewidziany obrót.

Któregoś dnia, gdy Szkot nudził się setnie leżąc przed swym
tipi, siadł obok niego Ite-o-magazu. McNeer milczał,
zniechęcony wynikiem swych prób. Pier

wszy odezwał się

czarownik, a Szkot ledwie własnym uszom mógł dowierzyć.
Zgodzono się na jego pomysł. Nigdy jednak nie dowiedział się, co
wpłynęło na tak radykalną zmianę stanowiska.

Tego wieczoru zasiadł po raz pierwszy przy ognisku tych,

którzy decydowali o losach swego ludu. Wygłosił przemówienie
chyba najdłuższe w swym życiu. Czego słuchacze nie zrozumieli,
przetłumaczył im czarodziej. Fajka pokoju obiegła krąg i dotarła
do rąk Szkota. Pociągnął dym cztery razy i wydmuchnął go —
naśladując poprzedników — w cztery strony świata. Dym był
przeraźliwie gorzki i cuchnący. Jednak bohatersko wytrzymał
próbę. Po nim przemawiali inni, a Ite-o-magazu tłumaczył mu
piąte przez dziesiąte. Wreszcie narada dobiegła kresu. Wówczas
zabrano się do jedzenia, lecz McNeer nadal nie wiedział, co
postanowiono. Zagadnął czarownika, a informacja, którą otrzymał,
wcale go nie ucieszyła. Okazało się bowiem, że „biały brat" ma
wziąć udział w sprzedaży skór i bronić osobiście interesów
Kruków. Co innego było doradzać, pozostając w ukryciu, co
innego — prowadzić rokowania z takimi cwaniakami, jak
handlarze. McNeer zaniepokoił się, że jego udział w handlu
uniemożliwi mu powrót na wschód. Jakże bowiem mógł wyruszyć
w długą drogę z ludźmi, którym psuł interesy? To nawet
przedstawiało się niebezpiecznie.

Zwierzył się czarownikowi w nadziei, że zostanie zwolniony z

kłopotliwej funkcji. Lecz Ite-o-magazu wystąpił z projektem,
który Szkot początkowo uznał za żart. Niestety, nie był żartem.
Czarownik zaproponował, aby biały brat przywdział indiański
strój. Zupełne błazeństwo! Wystarczyło, aby McNeer 'przemówił,
a maskarada zostałaby wykryta. Poza tym — czy ktoś kiedy
widział rudego Indianina? McNeer był właśnie rudy. Czysty
nonsens!

background image

Na to Ite-o-magazu, uparty jak muł, oświadczył, że przefarbuje

włosy białemu bratu, a nawet twarz mu nieco przyciemni
odwarem z dębowej kory.

Och, to wszystko nie przypadło Szkotowi do smaku. Jakże

bowiem później będzie mógł prosić kupców, aby go zabrali w
drogę? Czy dadzą się oszukać zmianą stroju? Żałował teraz swego
pomysłu! Bo odmówić już nie potrafił, zbyt daleko zabrnął i nie
chciał obrazić gościnnych Kruków.

Dla świętego spokoju wciągnął na siebie legginy, buty zamienił

na nowiutkie mokasyny, lecz zaprotestował przeciw paradowaniu
z nagą piersią. Nie przywykł do tak przewiewnego odzienia, tym
bardziej że wówczas pogoda była dość chłodna.

Dostał więc piękną bluzę ze skóry jelonka, która pozwoliła mu

ukryć pod nią zwykłą koszulę. W tak olśniewającym stroju
spacerował po wsi, zżymając się nieco i nadal kombinując, jak by
tu wycofać się z imprezy. Niczego nie wymyślił, a po kilku dniach
jakoś oswoił się z sytuacją. Zgodziwszy się na zmianę odzieży,
musiał przystać i na poczernienie włosów, i na pociemnienie
oblicza. A kiedy ukląkł nad strumykiem, ujrzał w lustrze wody
twarz tak mu obcą, jakby to ktoś inny stał za jego plecami i
przyglądał się swemu odbiciu. Nabrał' otuchy, teraz mógł
uchodzić za prawdziwego Kruka!

Na koniec oczekiwani goście zjawili się: trzech ludzi i jeden

pakowny wóz. O ich zbliżaniu się wiedziano na dzień wcześniej.
Dzięki zwiadowcom. Kupcy pokazali się w kilkanaście godzin
później. Nim zapadły ciemności, rozlokowali się na skraju wioski,
pozornie przez nikogo nie obserwowani. Stary indiański zwyczaj:
wita się albo bardzo dobrego przyjaciela, albo wroga. Każdego w
inny sposób. Ci nie byli ani przyjaciółmi, ani wrogami. Zupełnie
jakby nie istnieli.

Gdy gwiazdy rozświetliły niebo, przyszli, głośno gadając i
śmiejąc się. Albo byli bardzo pewni siebie, albo nadrabiali
miną. Przytoczyli małą beczułkę.

Starszyzna zasiadła wokół ogniska, handlarze — również. Dla

McNeera także znalazło się miejsce. Czuł się jak kiepski aktor
wychodzący na scenę. Pełen niepokoju czekał, jak rozwinie się
sytuacja.

Najpierw wypalono fajkę pokoju, po czym jeden z przybyłych

wstał i wskazując na baryłkę oświadczył w bardzo kwiecistej
mowie, że starym zwyczajem ofiarowuje swym czerwonym
braciom wodę ognistą na znak przyjaźni. Nikt mu nie
odpowiedział. Ite-o-magazu wykonał ręką niezrozumiały dla
białych gest. Wtedy wyrośli jak spod ziemi dwaj młodzi
wojownicy i potoczyli beczułkę gdzieś w ciemność.

Handlarze nie potrafili ukryć zdumienia i niepokoju. Poszeptali

między sobą, po czym jeden z nich zapytał, dlaczego czerwoni
bracia odmawiają przyjęcia daru.

Odpowiedział im czarownik, że właśnie dar został przyjęty z

radością i zostanie przeznaczony na wspólną biesiadę natychmiast
po zakończeniu handlowej wymiany.

Nie w smak to poszło przybyszom. Gdy podano płaty

pieczonej polędwicy, ledwo uszczknęli po kawałku i grzecznie
wszystkich przeprosiwszy udali się do swego wozu. McNeer
poczuł się wówczas jak zwycięzca w wielkiej bitwie.

Następnego ranka rozpalono ognisko. Trzech handlarzy

pojawiło się prawie natychmiast. Wyglądali na nieco
skwaszonych. Każdy dźwigał pod pachą po dwie butelki whisky.
Otworzyli je, gdy tylko usiedli, i pociągnęli po dobrym łyku.

background image

Zaraz im oblicza pojaśniały. Jednakże na krótko, bo kiedy butelki
puścili w ruch, nie zdążyły obiec nawet ćwierci koła. Ite-o-
magazu zręcznie odebrał je z dłoni chwilowych posiadaczy.
Pokusa była silna i gdyby czarodziej spóźnił się chociaż o
minutę,

background image

zaczęłoby się picie i wbrew poprzedniemu postanowieniu Indianie
tym razem również przystąpiliby do handlu mocno zawiani.

Postępek Ite-o-magazu wywołał u przybyszów — podobnie jak

poprzedniego wieczoru — wyraźne niezadowolenie i chociaż
czarownik oświadczył, że ten nowy dar przyjmują z uznaniem i
skorzystają z niego w odpowiednim czasie, temperatura
przyjaznego spotkania spadła o kilka stopni. Lecz McNeer był
pewien, że handlarze — obrażeni lub nie — nie odjadą bez
zakupienia skór.

Nieco później powędrowano całą gromadką do tipi, gdzie

spoczywały futerka. Kupcy zachowali powagę, lecz oczy im
rozbłysły, gdy wyciągnięto ze stosu srebrne i błękitne lisy.
Dmuchali na włos, gładzili, badali spody i odkładali skórki w
równą stertę przed wejściem do tipi. Długo to trwało i prawie w
całkowitym milczeniu. Na koniec segregacja dobiegła końca.

— Teraz — oświadczył jeden z kupców — przyniesiemy

naszym czerwonym braciom wszystko, co dla nich
sprowadziliśmy.

Nie przynieśli, lecz — po dobrej półgodzinie — zajechali

wozem nakrytym płócienną budą. Jeden z handlarzy wlazł pod
nakrycie, a dwu pozostałych poczęło odbierać podawane paki i
paczki i ustawiać je tuż obok stosu skór. Najpierw — cztery
beczułki whisky, później — grubą warstwę derek, a obok obite
blachą pojemniki, w których (jak głosiły napisy wymalowane na
blasze) znajdował się proch strzelniczy. Tych pojemników było
osiem, a ich zawartość — jak osądził McNeer — mogła
wystarczyć na całoroczne polowanie co najmniej stu ludzi.
Wreszcie z wielkim wysiłkiem wyładowano ciężkie i długie paki,
opatulone workami i związane grubym sznurem. Kupcy rozcięli
sznury, zerwali płótno i oczom widzów ukazały się strzelby,
dwadzieścia sztuk. Wyglądały pięknie, ich lufy błyszczały w
słonecznym blasku, aż indiańscy wojownicy — tak zawsze
powściągliwi — nie potrafili ukryć radości. I to McNeer zauważył.

Po strzelbach wyciągnięto kilkadziesiąt myśliwskich noży i

tomahawków. Handlarze nie spieszyli się. Prezentowali, prawie że
celebrowali obrządek pokazywania przywiezionych bogactw, aby
wystawić na próbę cierpliwość Indian. Im bardziej staną się
niecierpliwi, tym mniej będą zwracać uwagi na gatunek
przywiezionych towarów. Bardzo chytrze zostało to pomyślane.

Gdy postawiono przed tipi spory worek tandetnych szklanych

wisiorków i naszyjników dla indiańskich squaw, przybysze
zakończyli wyładunek.

— Czerwoni bracia widzą teraz, jak doskonałe przedmioty

przywieźliśmy im z dalekich miast! — zawołał jeden z handlarzy.
— Zawsze będziemy przywozić
wszystko, czego zapragną nasi bracia.

W uszach McNeera zabrzmiało to bardzo fałszywie, ale oblicza

Indian rozjaśniły się. Byli zadowoleni, to pewne. Jeszcze chwila, a
zgodzą się na wymianę i przyjmą bez słowa sprzeciwu
przywieziony towar. O targowaniu się nie będzie mowy. Szkot
zrozumiał, że nie ma ani sekundy do stracenia.

— Trzeba sprawdzić — szepnął do ucha Ite-o-magazu. —

Chodź.

Czarodziej skinął głową i bez słowa podszedł do stosu derek.

McNeer za nim. Zdjęli ze stosu i rozwinęli jeden koc, po nim
drugi i trzeci. Były całe, wyglądały na nowe. Lecz w czwartym z
kolei odkryto w samym środku dziurę, piąty został splamiony

background image

czymś, co przypominało krew, szósty — tak był zużyty i
przetarty, że przypominał sito. Cała starszyzna wioskowa —
siedmiu ludzi — zaczęła z niepokojem oglądać derki. Okazało się,

background image

że z pięćdziesięciu tylko dziesięć nie było zniszczonych.
Niechętny szmer rozległ się w gromadzie widzów.

A handlarze? Najpierw pobledli, później poczerwienieli. Nigdy

dotąd — a handlowali z Krukami od lat — nie spotkali się z tego
rodzaju kontrolą. Ich oczy stały się podejrzliwe, twarze
sposępniały. McNeer dostrzegł, jak przyglądają mu się, i uczuł
lekki dreszczyk niepokoju. Czy odkryją maskaradę?

Kupcy tłumaczyli się, powoływali na swą przyjaźń, wyjaśniali,

że to ich oszukali nieuczciwi producenci koców, że jednak te koce
można jeszcze bardzo długo używać, natomiast skórki, jakie za
nie otrzymują, są kiepskiej jakości. Kruki cierpliwie
wysłuchali, tłumaczeń i... zajęli się przeglądem strzelb. Broń z
wierzchu rzeczywiście wyglądała pięknie, lecz oglądana sztuka po
sztuce okazała się zbieraniną z rozmaitych stron świata i z
różnych odległych od siebie lat. Znajdowały się tu i
kapiszonówki, i skałkówki. Te ostatnie — bez skałek! Więc nie
do użycia. Ani jednej strzelby odtylcowej. Z dwudziestu wybrano
zaledwie pięć. Wygląd pozostałych zapowiadał, że rozlecą się
przy pierwszym strzale.

Z kolei nastąpił przegląd noży i tomahawków; Z tymi było

najlepiej i odrzucono zaledwie kilka sztuk. Ale gdy Indianie
chcieli obejrzeć zawartość puszek z prochem, trafili na opór.
Kupcy nie zgodzili się na otwarcie pojemników twierdząc, że
proch zwilgotnieje. Było to oczywiste kłamstwo, lecz Indianie
ustąpili, a i McNeer nie nalegał. Odprowadził Ite-o-magazu na
bok, aby nikt nie mógł podsłuchać rozmowy, i zaproponował, by
odrzucono całość sprezentowanych towarów albo wybrano
przedmioty najlepsze i zapłacono za nie znacznie mniejszą ilością
skórek.

Czarodziej zawahał się. W wiosce nie ma zapasu prochu i kul.

Czym będą polować, jak bronić się przed wrogami, jeśli
handlarze odjadą z towarem?

Na to Szkot odparł, że większość towaru jest bez wartości. Czy

Ite-o-magazu tego nie widzi? I zaraz dodał, że handlarzom na
pewno bardzo zależy na skórkach i uczynią wszystko, by
dostarczyć lepszy towar.

— Czy mój biały brat jest tego pewien?
McNeer zaryzykował: oświadczył, że jest to dlań tak

oczywiste, jak fakt, iż słońce świeci.

Lecz Ite-o-magazu nie mógł podjąć .samodzielnej decyzji.
— Trzeba zwołać naradę — powiedział.

Szkot sprzeciwił się. Znał przecież indiański zwyczaj

przeciągających się zawsze zbiorowych obrad, lecz nie zawsze
wynikające z tego słuszne decyzje. Nie należało kupcom stwarzać
możliwości obmyślenia nowego podstępu. Gdy jednak czarownik
nie dał się przekonać, McNeer poczuł bezsilność. Czyżby
wszystkie jego wysiłki miały pójść na marne? Złość przeważnie
bywa złym doradcą, jednak tym razem wskazała Szkotowi
najprostszą i najskuteczniejszą drogę wiodącą do sukcesu.

Odwrócił się gwałtownie i pobiegł ku grupce kupców i Indian.

Wpadł na nią, roztrącił ludzi i stanął .między stosem futerek a
towarami handlarzy. Począł mówić plącząc dialekt Kruków z
angielszczyzną. Pewnie to musiało brzmieć bardzo zabawnie, lecz
McNeer był ponury jak sama śmierć.

Oświadczył wzburzony, że Indianie gotowi są nabyć tylko to,

co wybrali, i tylko za to zapłacą. Jeśli bladym twarzom nie
odpowiada taka wymiana, niech zabierają cały przywieziony

background image

towar!

Kiedy skończył, nikt się początkowo nie odezwał. Obie strony

zaskoczyła gwałtowność wystąpienia.

McNeer zdjął więc szybko ze stosu skórek i odłożył na bok

piętnaście sztuk, w czym tylko jednego srebrnego lisa i trzy
futerka bobrze.

— Tyle zapłacimy — stwierdził głośno i... przeraził się

skutków swego wystąpienia. „Co teraz? — pomyślał. — Pewnie
mnie przepędzą... Oby tylko na tym się skończyło!"

— Mój brat jest szybki jak błyskawica — usłyszał szept.

Ite-o-magazu stanął przy jego boku, a to znaczyło, iż popiera

takie postępowanie. McNeer uderzył bezwiednie w najlepszą
strunę: odwaga i śmiała decyzja — to zawsze wzbudzało wśród
Indian uznanie.

Rozległo się kilka: uff... uff... — co równocześnie mogło
wyrażać zdumienie jak i podziw, lecz nie ozwał się ani jeden
głos sprzeciwu.

Ite-o-magazu zapytał handlarzy, czy przystają na nowe

warunki. Byli ponurzy i spoglądali spode łba. Poszeptali, na
koniec wystąpił jeden. Udał zdziwienie i pogardliwym tonem
zapytał, czy wśród dzielnego narodu Kruków zmieniły się nagle
zwyczaje? Odkąd to wodzowie słuchają jakiegoś młokosa (to
znaczy — McNeera), który niczego jeszcze nie dokonał,
bowiem włosów jego nie zdobi ani jedno pióro? Czy
walecznym Krukom potrzebne są rady młodzieńców ledwo
wyrosłych spod matczynej opieki?

Przemawiał w tym tonie jeszcze długo, odwołując się do

starej przyjaźni. Jednakże — nikogo nie przekonał. Dziurawe
koce i kiepskie strzelby przemówiły do

Indian znacznie mocniej.

Ite-o-magazu powtórzył pytanie.
Kupcy oświadczyli, że muszą się naradzić, poczym odeszli.

McNeer opuścił tłum przez nikogo nie zatrzymywany. Znowu
ogarnęły go wątpliwości. Jeśli przegra,

nie będzie mógł tu pozostać ani jednego dnia dłużej. Szansa
powrotu z kupcami równa była zeru. A więc samotna wędrówka
piechura z trzema nabojami w magazynku winchestera! Po cóż
wplątał się w taką pułapkę? Siadł na uboczu pełen ponurych
przewidywań.. Nie opuściły go nawet wówczas, gdy zauważył
powracających handlarzy. Wstał i przyłączył się do milczące-i go
tłumu. Jego nastrój jeszcze się pogorszył, gdy kupcy odmówili
wymiany. I tak obie strony rozeszły się z niczym. McNeer
schronił się we wnętrzu swego tipi. Czul się jak gracz, który
postawił majątek na jedną kartą i karta nie wyszła.

Jednakże kupcy nie odjechali tego dnia. Wieczorem

poinformował o tym Szkota Ite-o-magazu. Czarownik dodał, że
starszyzna waha się, że wielu zgadza się

nabyć towar taki, jaki jest. Lękają się, czy futerka nie zniszczeją
przez lato.

Kupcy nie odjechali i dnia następnego. Ba, nawet znowu

odwiedzili wioskę domagając się rozmów z wodzami.
Oświadczyli, że pragną dać dowód swych przyjaznych uczuć i
zgadzają się sprzedać tylko to, co czerwoni bracia pragną nabyć.
Pod warunkiem, że skórki nie zostaną dostarczone nikomu
innemu, aż do chwili, kiedy oni powrócą „z bardzo dobrym
towarem".

Zwołano naradę przy ognisku i każdy z obecnych wyjawił swe

background image

życzenia. Gdyby kupcy mieli je spełnić, musieliby powrócić nie
wozem, lecz całą karawaną. Gdy nadeszła kolej na McNeera (on
również siedział przy ogniu za namową czarownika), sięgnął ręką
poza siebie i uniósł wysoko swój winchester. Pokazał go kupcom i
oświadczył, że Kruki pragną takiej właśnie broni i wielu do niej
ładunków.

Przerazili się i odmówili. Długie Noże nie zezwalają na

dostawę broni, a złamanie zakazu grozi śmiercią.

McNeer o mało nie roześmiał się im w nos. Zdobył się jednak

na powagę i zapytał, czy Długie Noże (jak Indianie nazywali
kawalerię armii Stanów Zjednoczonych) wiedzą, że Kruki
otrzymują wodę ognistą? Czy taki handel nie jest również
zakazany?

Zaskoczył ich takim pytaniem. Zanim zdobyli się na

odpowiedź, zagadnął powtórnie: czy Długie Noże wiedzą, że
otrzymujemy proch, kule i broń?

Odparli, że ryzykują. Gdyby ich na tym przyłapali żołnierze,

cały transport uległby konfiskacie.

Jeśli tak ryzjdcują —- stwierdził McNeer — czemu nie chcą

sprzedać winchesterów? Ryzyko nie jest przez to większe.

Teraz do rozmowy włączył się czarownik, po nim inni

wodzowie, którym projekt Szkota bardzo przypadł do smaku.
Ostatecznie kupcy przestali się opierać i po

background image

długich targach obiecali dostarczyć dwadzieścia pięć sztuk tej
nowoczesnej broni.

Odjechali jeszcze tego samego dnia. Oczywiście — bez

McNeera. Nie ośmielił się im towarzyszyć. Zmiana ubioru i
zmycie farby z twarzy i włosów, nawet gdyby dało się
natychmiast przeprowadzić, nie usuwało ryzyka. A poza tym
Szkot uznał, że nie powinien wyjeżdżać nie doczekawszy się
końca transakcji. Co go skłoniło do tak niebezpiecznej decyzji (bo
jeśli handlarze rozmyślą się i nie powrócą)? Pióro, jedno krucze
pióro, które wetknięto mu we włosy. Otrzymał je za to, że uchro-
nił Indian przed oszustwem. Ten czyn — dziw nad dziwy! —
oceniony został na równi ze zwycięstwem nad wrogiem
odniesionym w bohaterskiej walce. Ktoś inny pewnie nie
przywiązywałby większej wagi do takiego wyróżnienia, lecz
McNeer uznał, że to w jakimś stopniu zobowiązuje go do
przedłużenia pobytu w wiosce.

Mijały tygodnie niecierpliwego oczekiwania. Szkot raz nabierał

otuchy, raz tracił wszelką nadzieję, przecież doczekał się. Przybyli
z ładunkiem nowiutkiej broni, z nabojami i prochem, z derkami,
którym nic zarzucić nie było można. Gdy odjechali zabierając
wszystkie futerka, McNeer otrzymał drugie krucze pióro i przy-
domek: Mitukasa, czyli: Prochowa Twarz. Bo dzięki niemu
Indianie zdobyli znakomite winchestery, proch i kule dla starych
indiańskich strzelb.

— Tak oto wygląda moja historia — zakończył McNeer. —

To wszystko.

— Na pewno? — wyraził wątpliwość Carr. — Przecież gdy

kupcy odjechali, mogłeś i ty ruszyć w drogę. Po takim sukcesie
otrzymałbyś od czerwonoskórych wszystko, co ci było potrzebne
do podróży.

— Hm... widzisz... na wschód nie miałem z czym wracać.

Jechać na eksplorerstwo w góry było już zbyt późno. Nadchodziła
jesień, a po tamtej przygodzie zrozumiałem, że to zbyt wielkie
ryzyko.

— I to był jedyny powód? — podejrzliwie zagadnął Carr.
— Aleś ciekawy! No dobrze, powiem ci. Spodobało mi się

tutejsze życie, a poza tym... spodobała mi się pewna indiańska
dziewczyna. Ożeniłem się, pozostałem i wcale tego nie żałuję.

— Więc nie wyjedziemy stąd razem — smętnie stwierdził

eksplorer. — A myślałem, że dość już masz tego życia wśród
czerwonoskórych.

— Mylisz się. Jeśli pozostaniesz tu dłużej...
— Nie, nie! — zaprotestował Carr, przerażony taką

perspektywą. — Nawet mi o tym nie wspominaj. Człowieku! Ja
bym tu chyba zwariował. Słuchaj, musisz mnie stąd wydostać!

— Uczynię wszystko, co w mej mocy, żeby ci pomóc. Ileż

razy mam to powtarzać?

— Przepraszam, nie mówmy o tym. Ale nie odchodź. Kiedy

ciebie słucham, nabierani otuchy. Skąd masz trzecie pióro?

— O, to już zupełnie inna sprawa. W roku 1876 (dobrze

zapamiętałem tę datę), z końcem zimy, śnieg był jeszcze głęboki,
przybyli tu, raczej zbłądzili, wysłannicy Hunkpapa-Dakotów.
Poratowaliśmy ich w biedzie, a oni, biorąc gościnność za
przyjaźń, wezwali nas w imieniu Tatanka Yotanka do wspólnej
walki z bladymi twarzami. Uff! Przeżyłem wówczas bardzo
niespokojne godziny. Wiesz, kto to jest Tatanka Yotanka?

— Sitting Buli — odparł Carr, dumny ze swej wiedzy.

background image

— Ten sam. Jeden z najwybitniej szych wodzów i

czarowników jednocześnie, jakich wydała czerwona rasa. Już
wówczas wiele o nim słyszałem i dlatego strach mnie obleciał.
Czy miałem się zgodzić, aby z win

chesterów, które wymusiłem

na kupcach, zabijano Niebieskie Kurtki?

Opanowałem wówczas już nieźle mowę Kruków, a dialekt
Dakotów jest do niej podobny, zrozumiałem więc wszystko,
co mówili przybysze i... pociłem się z wrażenia. Jednak gdy
doszło do narady, odważyłem się wystąpić przeciw wojnie.
Bardzo długo tłumaczyłem, że Sitting Buli może pokonać
blade twarze w wielu bitwach, ale ostatecznie przegra
wojnę, kiedy wyczerpią się zapasy żywności jego ludu,
kiedy zabraknie kul i prochu wojownikom. Gdy
skończyłem mówić, oczekiwałem, że nazwany zostanę
bladą twarzą, która broni inne blade twarze. Wiedziałem, że
po takim stwierdzeniu nie pozostanie mi nic innego, jak
tylko natychmiast stąd odejść. Jednakże ku memu
zdumieniu Kruki poparły mnie. Wcale przecież nie dlatego,
że uznały moje argumenty za słuszne. Po prostu z
Dakotami, a zwłaszcza z odłamem Hunkpapa, od
dziesiątków lat żyli na wojennej stopie. Ze wstydem
przyznam, że nic mi o tym nie było wiadomo. Bo i skąd
miałem wiedzieć? Przez czas mego pobytu wśród Kruków
ani razu nie wykopano wojennego topora. Dopiero teraz
okazało się, że nie wyschły źródła nienawiści. Wyszydzono
Dakotów, zarzucono im, że przyszli żebrać o pomoc ze
strachu przed Długimi Nożami. Dowiedziałem się, że
wojownicy Kruków niejeden raz służyli Długim Nożom za
przewodników i że Dakoci wielokrotnie na nich napadali,
kradli konie, uprowadzali kobiety i dzieci, skalpowali
mężczyzn. I tak oto odmówiono pomocy.

W parę miesięcy później Sitting Buli pogromił Cu-stera
nad Little Bighorn, lecz w kilka tygodni po zwycięstwie,
ratując swych wojowników, schronił się za

kanadyjską

granicą. I tak sprawdziły się moje słowa nieprawdopodobnie
szybko. Kruki nie zapomniały o tym: otrzymałem trzecie pióro,
zasiadłem na stałe w radzie starszyzny dzięki swej — jak to
nazwać? — chyba mądrości, może — umiejętności przewidywa-
nia.

— No, to teraz jesteś wodzem jak się patrzy i wyciągniesz

mnie z biedy — ucieszył się Carr.

— Nie przeceniaj mych możliwości — ostrzegł Mc-Neer. —

Wodzów można tu ważyć na tony.

— Co ty mówisz?
— To prawda. W każdej wsi jest wódz, na czele każdego rodu

stoi wódz, a jeszcze istnieją klany ze swymi wodzami i mnóstwo
czarowników, których uprawnienia przekraczają władzę wodzów.
Jeśli pobędziesz tu do lata, zobaczysz gromady wodzów, gdy
rozproszone rody Kruków zjadą na doroczny Taniec Słońca.

Carr już nic na to nie odpowiedział. Opadły go czarne myśli.

background image

Coraz dalej

Zjawił się rankiem, gdy Carr jeszcze pogrążony był w

głębokim śnie, ale zerwał się natychmiast z posłania, jako że
sen miał bardzo czujny. Przetarł oczy i spojrzał bacznie w
twarz McNeera.

— Co nowego? — zagadnął.
— Długo w noc debatowano nad twą sprawą.
— No i co? Jestem wolny?
— Hm... i tak, i... nie.
— Jak to?
— Widzisz... nic ci nie grozi, nikt cię nawet palcem nie

dotknie.

;

Mów po ludzku — denerwował się Carr. — Mogę stąd

ruszać czy nie?

— Uspokój się. Krzykiem niczego nie osiągniesz.
— Dobrze, będę cichy jak skała i zimny jak lód, tylko

powiedz wreszcie wprost, a nie kołuj jak lis wokół nory.

— Posłuchaj, Piotrze. Starszyzna nie jest pewna, że

zabiłeś wodza Kruków, aby mu zabrać mapę, ale jedno-
cześnie nie ma pewności, że jesteś całkowicie niewinny.

— A to dobre sobie! — wykrzyknął Carr uderzając się

dłonią w udo. — Ani winien, ani nie winien. Przecież to bez
sensu!

U bladych twarzy... na pewno tak. Ale sposób ro-

zumowania Indian jest odmienny, mało kto zdaje sobie

z

tego sprawę. Ja już coś niecoś pojąłem, chociaż nie wszystko
jeszcze.

— Mów! C© postanowiono?
— Po zabitym pozostała wdowa z małym dzieckiem.
— Nie ja go zabiłem!

Polecono mi zapytać się ciebie — ciągnął spokojnie Szkot —

czy zgodziłbyś się pojąć ją za żonę, aby jej i jej synowi zapewnić
opiekę.

— Co takiego? — Carr zerwał się na równe nogi. — Czy ja

dobrze słyszę? Mam się żenić z "jakąś, starą squaw? Słuchaj, ty
chyba oszalałeś?

— Wcale nie jest stara, jej synek ma dopiero dwa lata, a ona

należy do najpiękniejszych kobiet we wsi. A poza tym ja do
niczego cię nie zmuszam, po prostu pytam.

— A ja odpowiadam: nie, nie i nie!
— Jesteś rozdrażniony, a człowiek w takim stanie nie potrafi

powziąć rozsądnej decyzji. Teraz odejdę, a ty namyśl się. Nikt cię
nie zmusza do pośpiechu.

— McNeer — jęknął eksplorer — coraz mniej ciebie

rozumiem! Jesteś gorszym Indianinem od wszystkich Indian,
jakich do tej pory spotkałem!

Szkot nie obraził się.

— Zastanów się — szepnął i nim Carr zdołał cokolwiek

odpowiedzieć, zniknął za zasłoną wiszącą u wejścia tipi,
zostawiając eksplorera w stanie krańcowego
zdenerwowania.

Minęło sporo czasu, zanim się wreszcie uspokoił i wyszedł na

dwór. Wałęsał się tu i tam, szukając McNeera, który jednak

background image

przepadł jak kamień w wodzie. Zmęczony, położył się w cieniu
jakiejś tipi i począł rozmyślać. Wizja małżeństwa z Indianką
napawała go przerażeniem. Wszystko, byle nie to! Trzeba chyba
próbować ucieczki...

Zerwał się i ruszył poza obręb chat. Wtedy dostrzegł pasące się
mustangi i kilku wojowników, którzy zapewne ich strzegli.
Poszedł w kierunku koni bardzo ciekaw, czy wartownicy
zatrzymają go, czy pozwolą zbliżyć się do zwierząt. Kroczył
powoli, minął ich w odległości kilku jardów, ale nie zwracali
nań uwagi. Przystanął wypatrując swego konia. Jest! Tony pasł
się samotnie na skraju rozproszonego stada.

Poszedł w tym kierunku szybciej i śmielej, a gdy zbliżył się na

niewielką odległość zawołał półgłosem:

— Tony!

Mustang uniósł głowę znad kępy traw, odwrócił się i zabawnie

podskakując zbliżył się do swego pana.

— Tony — powtórzył Carr niemal ze

-

wzruszeniem. —

No, no, wyglądasz wcale nieźle.

Mustang cicho zarżał. Eksplorer obszedł go dokoła, zbadał pęta
na nogach, poklepał po szyi i po zadzie, po czym, zadowolony z
tego przeglądu, wrócił do wioski.

Gdyby jeszcze wiedzieć, gdzie złożono uprząż i w czyich rękach
znajduje się winchester? Postanowił, że jeśli uda mu się odzyskać
siodło, postara się ukraść czyjkolwiek winchester, Kruki miały ich
kilkadziesiąt sztuk, j Taki plan był — rzecz jasna — zupełnie
nierealny. Nawet gdyby Carr odkrył miejsce przechowywania
uprzęży, czy można by niepostrzeżenie przenieść siodło i do tipi,
ukryć je chociażby na kilka godzin?
Ale działając pod wpływem oburzenia, które przytłumiło mu
rozsądek, Carr o tym nawet nie pomyślał. Dopiero nad wieczorem,
po bezskutecznym poszukiwaniu Szkota (w końcu dowiedział się,
że Prochowa Twarz wyruszył na czele kilku wojowników szukać
bizonich tropów, wiosenne wędrówki tych zwierząt już się
rozpoczęły), rozważył swój plan na zimno i doszedł do wniosku,
że ryzyko jest zbyt wielkie. W pojedynkę nie da się takiego
zamierzenia zrealizować. Pomoc McNeera była nieodzowna. Ale
czy można w ogóle liczyć na jego pomoc? Na co McNeer się
zgodzi, a przed czym cofnie? Zastanawiając się nad tym eksplorer
obmyślił nowy plan.

Szkota spotkał dopiero następnego dnia.

— Chodźmy gdzieś na bok — zaczepił go pierwszy. — Mam

ci coś do powiedzenia.

McNeer spojrzał nań przenikliwie i wyprowadził z wioski w

prerię.

— Siadaj — rzekł rozciągając się wygodnie na trawie, a gdy

Carr poszedł za jego przykładem, dodał: — Słucham.

Carr ułożył sobie w głowie przemowę, ale teraz odeszła go

śmiałość, począł się jąkać, na koniec, przełamawszy wewnętrzne
opory, odezwał się w taki to sposób:

— Długo zastanawiałem się nad twoją propozycją, ale jeszcze

na nic się nie zdecydowałem...

— Nie potrzebujesz się spieszyć — przerwał mu Szkot.
— Właśnie, nie potrzebuję się spieszyć — powtórzył Carr i

znowu się zająknął.

— No więc? O co chodzi?
— Hm... o to, że powinienem decydować bez przymusu, jako

wolny człowiek.

background image

— Oczywiście. Lecz nikt cię przecież do niczego nie

przymusza.

— Nie to mam na myśli. Chcę czuć się wolnym, to znaczy...

— To znaczy — wpadł mu w słowo McNeer — chcesz, aby ci

zwrócono konia, uprząż i broń.

— Właśnie! Znakomicie odgadłeś — ucieszył się Carr.
— A ponieważ potrzebujesz niczym nie skrępowanej swobody

dla podjęcia decyzji — dodał Szkot przymrużywszy jedno oko —
należy ci zezwolić na wyjazd w dalekie okolice. Na przykład do...
Milwaukee. To chciałeś powiedzieć?

— Ja... to jest... no nie, niezupełnie tak myślałem.
— Ale podobnie. Oj, Piotrze, Piotrze! Sądziłem, że stać cię na

lepszy pomysł. Indianie rzadko kiedy śmieją się podczas narad, ale
wysłuchawszy twego żądania chyba nie powstrzymaliby
wesołości. Nie, nie przekażę im twoich słów. Tylko bym ci
zaszkodził.

— Ależ ja nie mam zamiaru się żenić — zdobył się na

szczerość eksplorer. — Ani z Indianką, ani z żadną inną kobietą
na świecie!

—: Przypuszczałem, że tak odpowiesz ostatecznie, chociaż taka

odpowiedź nie należy do najrozsądniejszych.

— Jeśli przypuszczałeś, dlaczego mnie dręczysz?
— Mylisz się. Ja tylko, jako członek plemienia Kruków,

wykonałem rzetelnie polecenie starszyzny.

— I co teraz ze mną będzie?
— Coś obmyślę — odparł McNeer. — Ale przede wszystkim

nie zdradzę nikomu twej odmownej odpowiedzi. W razie czego
oświadczę, że się jeszcze zastanawiasz, to będzie nawet nieźle
brzmiało. Indianie są cierpliwi, umieją czekać.

— I co to mi pomoże?
— Na pewno nie zaszkodzi i nie utrudni mego zamiaru.
— Jaki ty masz zamiar?
— Dowiesz się w odpowiednim czasie.
— Tajemnica?
— Tajemnica — odparł McNeer podnosząc się z ziemi. —

Idę. Ty też musisz zdobyć się na cierpliwość. Postaram się, aby
czas pracował dla ciebie.

Powiedziawszy te zagadkowe słowa, szybko się oddalił. Carr

został, bo słońce przyjemnie grzało, trawa pachniała, a ziemia
była ciepła. Leżąc na plecach obser-

background image

wował białe chmurki płynące po niebie, aż wreszcie — sam nie
wiedząc kiedy — zasnął. Cóż zresztą miał innego do roboty?

„Żyję jak tuczna świnia — zezłościł się na siebie po

przebudzeniu. — Jem, śpię i włóczę się z kąta w kąt. Żebym
chociaż mógł zapolować. I co też ten McNeer knuje? —
zaniepokoił się. — Czekać cierpliwie! Też mi rada? Bodaj tego
oszusta ograli do nitki! — wspomniał nagle sprzedawcę mapki. —
Bodaj wpadł w łapy Kruków! To przecież on musiał zamordować
tę czerwoną skórę. Ech, Piotrze — użalił się nad sobą — za czyje
grzechy musisz tak cierpieć?"

Wstał ociężale i ruszył przed siebie, dotarł aż do pierwszych

wzniesień. Nikt go nie zatrzymał. Wiadomo — wędrowiec bez
konia, broni i żywności mógł w górskim pustkowiu znaleźć tylko
śmierć.

Wrócił nad wieczorem, fizycznie zmęczony, ale na duchu

spokojniejszy.

Mijały dni bliźniaczo do siebie podobne. Carr opalał się, tył i

rozleniwiał. Chwilami tracił poczucie czasu i wydawało mu się,
że żyje tu i mieszka od lat. Że tak już pozostanie na zawsze. Lecz
los lubi płatać figle.

Któregoś wieczoru, gdy gwiazdy rozbłysły na niebie, a Carr

schronił się przed chłodem do wnętrza" tipi, zjawił się McNeer.

Siadł, uśmiechnął się i powiedział:

— Jutro wyjeżdżasz.
— Nie kpij — burknął eksplorer.
— Ani mi to w głowie. Naprawdę jutro wyjeżdżasz.
— Dokąd?
— Dokąd będziesz chciał.
— Konno?

— Oczywiście! Na własnym koniu, z własną bronią i do tego
zaopatrzony w żywność na drogę. Carr wytrzeszczył oczy.

background image

— To pewnie jakiś podstęp — wybełkotał.
— Daję ci słowo, że nie.
— Cóż się stało?
— Prosta sprawa. Ite-o-magazu zakomunikował starszyźnie, że

dłuższy twój pobyt tutaj może ściągnąć na wioskę nieszczęście.

— To ty! — Carr parsknął śmiechem. — To...
— Ciszej — ostrzegł go Szkot.
— To ty — powiedział eksplorer szeptem — namówiłeś go.

Nie wiem, jak mam ci dziękować.

— Może ja, może nie ja. Czy to ważne?
— Ważne, ważne. Wiedziałem, że mnie nie opuścisz w

potrzebie. Jak sprytnie to wymyśliłeś!

— Nie sądź tak. Kto wie, może istotnie Ite-o-magazu widzi

przyszłość?

— Nie kpij.

Mówię poważnie. Byłem tu świadkiem spraw, których nie

sposób wytłumaczyć.

— Co masz na myśli? — zaciekawił się Carr.
— Opowiem ci tylko o jednym zdarzeniu. Kiedyś ruszyłem z

Ite-o-magazu na polowanie. W podmokłej dolince wytropiliśmy
łosia. Zostawiliśmy konie i pieszo ruszyli za zwierzem. Na koniec
ukazał się młody byczek żerujący wśród traw i krzewów. Pierwszy
strzelił czarodziej, że jednak odległość była dość znaczna, tylko ra-
nił łosia. Ja strzeliłem drugi i haniebnie spudłowałem. Łoś pobiegł
galopem, ale że to była dolina o stromych ścianach, nie mógł
skręcić ani w prawo, ani w lewo. Ciągle mieliśmy go przed sobą.
Po pewnym czasie zwolnił biegu, obficie brocząc krwią.

Sapaliśmy ze zmęczenia, lecz nie przerywali pościgu.

Zauważyłem, że ziemia, po której biegnę, poczyna niepokojąco
uginać się, że moje stopy zapadają się coraz głębiej. Wreszcie
utknąłem w błocie po kolana. Przed nami rozpościerało się bagno.
Wiesz chyba, jak łosie

background image

znakomicie chodzą po mokradłach. Tam, gdzie nawet wiewiórka nie
przemknie, łoś przejdzie bezpiecznie. No, i właśnie szedł przed nami.
Wtedy Ite-o-magazu kazał mi czekać, a sam śmiało ruszył śladami
zwierzęcia. Patrzałem oczom nie wierząc. Uczyniłem krok naprzód i
natychmiast zapadłem się prawie po pas. Wylazłem ubabrany jak
nieboskie stworzenie, a tymczasem czarodziej znajdował się już na
środku bagna. Szedł tak pewnie, jakby to była najtwardsza droga.
Wreszcie zniknął w zaroślach na przeciwległym brzegu moczarów.
Usłyszałem strzał. Po paru minutach Ite-o-magazu znowu się ukazał.
Przeszedł przez bagno brodząc nie głębiej niż po kostki.

„Łoś leży tam — powiedział wyciągając rękę. — Musimy

objechać dokoła."

„A tędy?" — zapytałem wskazując na bagnisko.
„Tędy nikt nie przejdzie."
„Przecież widziałem, jak przeszedłeś."
„To tylko ja — odparł krótko. — Wracajmy do koni."

Kołowaliśmy dość długo, aż trafiliśmy bezpiecznie do martwego

łosia. I co na to powiesz, Piotrze?

— Musiał znać jakąś pewną ścieżkę.
— I ja tak wówczas sądziłem. W kilka dni później wybrałem się

samotnie w tamte strony, zaopatrzony w długą tykę.

— I co odkryłeś?

— Nic. Przysięgam ci, że nie istnieje żadne przejście przez

bagnisko, żadna ścieżka. Sondowałem kijem wzdłuż brzegów,
nigdzie nie znalazłem miejsca, na którym normalny człowiek
mógłby pewnie oprzeć stopę.

— Ale Ite-o-magazu przeszedł.

— Już ci mówiłem, że przeszedł, i to dwukrotnie.
— W jaki sposób?

Nie wiem. Od tamtej pory innymi oczami spoglą

dam na

czarownika. Bo widzisz, przywykliśmy uważać takich
czarowników za zwykłych, oszustów trzymających się
władzy przy pomocy sztuczek pokazywanych zabobonnym
Indianom. Teraz myślę, że to nie takie proste, jak nam się
wydaje.

Carr, który już przestał się uśmiechać, zagadnął po-

ważnym tonem i ściszając głos:

— Czary?
— Nazwij to, jak chcesz — McNeer wzruszył ramionami

— ale ja dziś inaczej na to patrzę. No i nigdy nie wejdę w
drogę żadnemu z nich. Kto wie, co oni potrafią?

— No, no — zasumował się Carr — kto by to myślał?

Brr! Jakie szczęście, że ten twój Ite-o-magazu jest po mojej
stronie.

— Tak sądzisz? Zresztą, mniejsza z tym. Pamiętaj jednak,

Piotrze, nie zabłądź, abyś nie znalazł się powtórnie w
złotodajnej dolinie. Wątpię, czy potrafiłbym drugi raz
wyciągnąć cię z biedy. — A ściszając głos, dodał: —
Będziesz śledzony na przestrzeni kilkunastu mil. Nie zrób
jakiegoś głupstwa i... nigdy więcej nie kupuj żadnych map
pokazujących drogę do bonanzy.

— Na pewno nie kupię — zapewnił gorąco Carr. —

Wtedy miałem dobrze w czubie. Gdybym przewidział, co z
tego wyniknie...

Otóż to właśnie! Uciekaj od wódki, gdy znajdujesz się

background image

na Dalekim Zachodzie, na D z i k i m Zachodzie.

Carr pominął milczeniem radę, która wydała mu się i

nieco obraźliwa. Był przecież doświadczonym wędrowcem.

Nigdy dotąd nie bawiłem w tych stronach —

zauważył. — Czy wskażesz mi kierunek powrotnej drogi?

— Do Milwaukee?

— Do Milwaukee, jeśli zwrócicie mi znalezione złoto.

- O tym nawet nie marz! To nie jest twoje złoto.

background image

— Wobec tego będę musiał jeszcze trochę pobuszować po

górach. Nie chcę wracać z pustymi rękami, a do zimy pozostało
sporo czasu. Najpierw muszę odnaleźć drogę na południe.
Jednak... z tym złotem...

— Na ten temat nie mogę z tobą rozmawiać, a co się tyczy

drogi, będzie ci towarzyszył doświadczony przewodnik. Pamiętaj,
gdy cię opuści, nie zostaniesz jeszcze samotny. Co najmniej przez
cały dzień. Indianie chcą mieć pewność, że oddaliłeś się
wystarczająco daleko od granic ich ziem.

— Nie zapomnę o tym. Nie zapomnę i o tobie, Harry. Gdybyś

kiedykolwiek zamierzał wrócić na wschód, szukaj mnie w
Milwaukee, w hotelu „Złota Gwiazda" po

wiedzą ci, gdzie się

obracam, tam możesz zamieszkać na mój rachunek.

Uścisnęli sobie dłonie.

W dwie godziny później Carr opuszczał wioskę na własnym

koniu, z winchesterem wsuniętym w skórzaną kaburę wiszącą u
siodła. Wszystko spełniło się tak, jak zapowiedział McNeer.

Tyle tygodni marzył o wydostaniu się z wioski, a teraz, gdy mu

zwrócono wolność, wcale nie czuł się szczęśliwy. Wprost
przeciwnie: z żalem rozstawał się z indiańską wioską.

„Jeszcze z miesiąc, dwa — pomyślał — a zapuściłbym tu

korzenie i pewnie ożenił się z tą wdową."

Zaciął wierzchowca, zmuszając go do galopu, i zwolnił biegu

dopiero wówczas, gdy tipi, stada mustangów, McNeera, Ite-o-
magazu i całą indiańską gromadę zostawił daleko, daleko za
horyzontem. Jednocześnie z nim przyhamował swego konia
towarzyszący mu wojownik, milczący i nieruchomy jak skała.

Gdy słońce dobiegło szczytu nieba i żar prawdziwie letni spadł

na ziemię, zatrzymali się w cieniu drzew napotkanego lasku, a w
dwie godziny później rozstali się

background image

na zawsze. Przewodnik koślawą angielszczyzną wyjaśnił Carrowi,
że posuwając się linią równoległą do górskiego wału widniejącego
na krańcach równiny — trafi na samotną sosnę i na źródło czystej
wody. Po czym podniósł dłoń na znak pożegnania i odjechał. Carr
został sam.

— No, Tony — odezwał się do konia — znowu jesteśmy na

swobodzie i możemy zażyć coś niecoś ruchu. Dobrze to nam obu
zrobi. Ja zbytnio ociężałem, a ty stałeś się tłusty jak wielkanocny
indyk wypchany nadzieniem ze słodkich kasztanów.

Tony wstrząsnął głową i cicho parsknął.

— No, widzisz. Przyznajesz mi rację. Wobec tego naprzód! Do

tej sosny i do źródła. Na samą o nim myśl już czuję pragnienie.

Klepnął wierzchowca po zadzie i pojechał kłusem Tak

pokonując przestrzeń jard po jardzie i milę po mili, co pewien czas
przystawał i rozglądał się dokoła] Szukał zwiadowców, o których
wspominał mu McNeer. Nie potrafił jednak dopatrzyć się na
rozległej równinie ani jednego punktu ruchomego, który
przypominałby człowieka lub konia. A przecież gdzieś, niezbyt
daleko musieli przebywać indiańscy wojownicy. McNeer na pewno
nie kłamał. Z którejś tam strony czujne oczy obserwowały
wędrówkę Carra. Świadomość tego faktu coraz bardziej go
drażniła.

„Skąd mogę wiedzieć, co im strzeli do głowy? — rozmyślał. —

Czerwonoskórym nie można zbytnio ufać. Jeśli im przyjdzie
chętka zaciukać mnie na tym

odludziu? Żeby nosili łuki albo staroświeckie samopały, na pewno
dałbym sobie radę i z dziesiątką (więcej mil chyba nie pilnuje?).
Lecz McNeer wyposażył ich w winchestery. Co za człowiek?! A
wygląda na tak rozsądnego!"
- Paskudna historia, Tony — zwrócił się do mustan

ga. —

Przyznaję, strach mnie obleciał. Trzeba coś wykombinować,
żeby się urwać tym drabom. Myślę, że szybkością nic nie
osiągniemy, ich konie na pewno są równie ścigłe, jak ty, Tony.
Zresztą, czeka nas daleka droga i nie możesz się przemęczać.
Tak, koniecznie trzeba coś wymyślić — powtórzył.

Tymczasem jechali nadal ku zapowiedzianej sośnie nad

źródłem. Krajobraz począł się zmieniać. Równina
przechodziła z wolna w faliste pagórki, coraz wyższe, coraz
gęściej porastające kępami drzew. Można by znakomicie się
tu ukryć.

— Widzisz, Tony? — Carr znów zagadał do konia. — Tego

nam brakowało. Teraz uważajmy, która górka okaże się
najlepsza.

Jakoż znalazła się taka. Carr minął ją jednak w galopie.

Wiedział, co czyni, bo gdyby skrył się tutaj, jego tropy
natychmiast zdradziłyby oczom wojowników miejsce
kryjówki. Przejechał więc jeszcze z milę, aż trafił na płytką
dolinkę — długą a wąską zapadłość gruntu — wtedy skręcił w
nią i zawrócił. Kiedy dno do^ linki wreszcie równało się z
przyległą do niej płaszczyzną, zeskoczył z siodła, aby stać się
mniej widocznym. Spieszył się, jak tylko mógł. Zlany potem,
dobrnął w końcu do upatrzonego poprzednio wzgórza,
wdrapał się na zalesiony szczyt, przywiązał konia do drzewa i
runął między mech i igliwie, ledwo żywy ze zmęczenia.

Dyszał ciężko, leżąc z oczami utkwionymi w pagórkowatą

przestrzeń prerii. Mijały minuty, Carr powoli uspokajał się. Z

background image

tej wysokości ogarniał wzrokiem krainę rozległą, cichą i
pustą, jaskrawo oświetloną słońcem późnego popołudnia. Na
koniec tam, wśród szmaragdowych traw, ukazał się ciemny
punkt. Po chwili można już było rozróżnić jeźdźca na siodle.
Carr podniósł się, podszedł do wierzchowca, położył obie
dłonie na jego chrapach.

— Tylko nie próbuj parskać, Tony — powiedział pół-

głosem. — Nie zdradź nas, pamiętaj!

Jeździec zbliżał się szybko, był tuż-tuż. Carr zerknął

poprzez krzaki i przywarł do pnia. Jadący, tam w dole, i był
Indianinem. Posuwał się wolno, z oczyma utkwionymi w
ziemię. Za nim dwu jeszcze wojowników bacznie rozglądało
się dokoła. W milczeniu minęli wzgórze drogą, którą
wyznaczył im świeży ślad. Carr pomyślał, że gdyby nieco
zboczyli, odjechali kilka jardów w prawo, odkryliby trop
jeszcze świeższy, prowadzący w odwrotnym kierunku. Na
szczęście tak się nie stało.

Trójka zwiadowców oddaliła się. Sylwetki ludzi i

zwierząt zacierały się, wreszcie znikły w dali. Wówczas
eksplorer sprowadził konia ze szczytu wzgórza, wskoczył
na siodło i pognał prościutko ku szarzejącym na widnokręgu
górom. W ten sposób zmieniał cel podróży wskazany mu
przez przewodnika. Nigdy już nie miał dotrzeć ani do sosny,
ani do źródełka. Wybrał jednak takie właśnie wyjście z
sytuacji, przejęty dziwnym lękiem przed spotkaniem z
wojownikami. Wolał już drogę w nieznane. Każdy krok
jego konia oddalał go od prawdziwego czy też
wyimaginowanego niebezpieczeństwa, i to tym bardziej że
Indianie posuwali się w odwrotnym kierunku. Zanim dotrą do
miejsca, w którym trop Carra zawracał, i rozpoczną pościg,
będzie już tak daleko, że nie dopędzą go najściglejsze
mustangi.

Tak przewidywał, ale równocześnie popędzał konia do

szybkiego biegu. Z kłusa przechodził w galop, z galopu w
kłus, żeby zbytnio nie zmęczyć zwierzęcia. I znowu
galopował, a ciemna linia gór rosła mu w oczach. Faliste
wzniesienia, samotne skałki, płaszczyzny porosłe krzakami,
kępy drzew i znowu obszary porosłe trawą. Na granicy
jednego z nich Tony zwolnił nagle biegu,

zarżał cicho i

zatrzymał się. Równocześnie jeździec usłyszał charakterystyczne,
skrzekliwe głosy dobiegające z traw. Równina zaroiła się na kilka
sekund sylwetkami drobnych stworzeń o brązowoczerwonych fu-
terkach i brunatnoczarnych ogonkach. Jeszcze chwila, a wszystkie
znikły.

— Pieski preriowe — mruknął Carr. — Mądry jesteś, Tony, a ja,

cymbał, nie zorientowałem się w porę.
Nie sposób tędy szybko jechać.

Stroskanym wzrokiem ogarnął ciągnące się przed nim pole. Teraz

widział wyraźnie najbliższe jamki, w których skryły się zwierzęta.
Na prawo i na lewo ziemia zryta została norkami — śmiertelnymi
pułapkami na antylopy, łosie, bizony i konie. Rozbiegany czworo-
nóg, jeśli nie spostrzeże się zawczasu, łamie nogę na pierwszej
przeszkodzie, jamy są bowiem dość głębokie.

— No, Tony — odezwał się znowu Carr zeskakując z siodła —

powędrujemy piechotą. Ta psia wioska, jak widzę, rozciąga się tak
szeroko, że więcej czasu stracilibyśmy na jej ominięcie niż na
przejście w poprzek.

background image

Chodź.

Ujął wierzchowca za cugle i powlekli się. I człowiek, i koń, z

opuszczonymi głowami, niekiedy przystając. Mozolny to był i długi
marsz, dłuższy niż Carr przewidywał. Już słońce skłaniało się ku
ziemi, gdy wreszcie minęli ostatnią granicę olbrzymiej przestrzeni
zrytej, przez preriowe pieski. Znowu ruszyli galopem, a gdy różowe
zorze zabarwiły horyzont, wjechali w dolinkę, wąską i mroczną
niczym tunel. Wywiodła ich ku górze na halę pełną kwitnących ziół,
gdzie z pionowego zbocza tryskał pienisty wodospad. Dalej już nie
było można się posuwać. Tylko szczyty gorzały blaskami zachodu,
w dole mrok gęstniał z każdą chwilą, widoczność malała.

Carr rozkulbaczył konia, napoił go, sam zaczerpnął

garnczkiem

wody, zagryzł suszonym mięsem (dar Kruków), otulił się
derką, siodło podsunął pod głowę i

zasnął.

Obudził się, nim świt rozjaśnił niebo. Zrezygnował z

jedzenia i poganiany niepokojem ruszył dalej, byle dalej od
trójki posępnych jeźdźców, jakich oglądał ze szczytu
wzgórza.

Zagłębił się w góry, wybierając ścieżki najbardziej skaliste,

kierując konia piargami, na których kopyta nie pozostawiały
najmniejszego nawet śladu. Skręcał co pewien czas i kluczył
wśród wąskich przesmyków, wspinał się na percie i zjeżdżał
w doliny, aż wreszcie uznał, że sam diabeł nie byłby w stanie
rozplatać tak pogmatwanych tropów. Wówczas przerwał swą
podróż, aby pokrzepić nadwątlone siły garścią pemikanu i
startej na proch kukurydzy, z czego uwarzył w garnczku
znakomitą zupę.

Gdy to spóźnione śniadanie popił kawą, przywiezioną

jeszcze z osady bez nazwy, poczuł się znakomicie, lecz nieco
sennie i ociężale.

Leżał wygodnie przy dogasającym ognisku, leniwym

wzrokiem wodził to po niebie, to po zboczach otaczających
dolinę. Szukał zwierząt, postanawiając zarówno pemikan, jak i
suszone mięso pozostawić na czarną godzinę, a zaopatrzyć się
w pieczeń z antylopy lub górskiej kozicy.

W górze dojrzał orła zataczającego dalekie kręgi. Potężny

ptak o piersiach jasnobrunatnych to zniżał się, to wzbijał, aż
spadł jak kamień i zniknął za którymś ze szczytów. Carr
spojrzał ku hali przekreślającej zielonym pasem pochyłą
ścianę zamykającą dolinę. Tam właśnie — ale jakże daleko!
— wędrowało jasne stadko czworonogów.

— Chyba dzikie owce? — mruknął. — Na pewno. Jak się

do nich dobrać? Obaj jesteśmy bardzo zmęczeni, prawda,
Tony? — zwrócił się do mustanga. — Chyba polowanie
odłożymy do jutra. Jeśli nie muflony, może coś tam innego
nam się trafi.

To rzekłszy przestał się interesować wędrującą pieczenia.

Leżał kilka godzin rozleniwiony grzejąc się w słońcu, które
wreszcie wspięło się tak wysoko, że rozświetliło cieniste
wnętrze doliny. Wtedy Carr podniósł się.

Z winchesterem w ręku ruszył wzdłuż zbocza "upatrując

miejsc, w których poprzez cienką powłokę gleby przeświecała
lita skała. Przystawał, badał wzrokiem, myśliwskim nożem
wydłubywał skalne drobiny, krzywił się pogardliwie i szedł
dalej. W ten sposób spędził czas prawie do nastania zmroku,
ale nabrał pewności, że dolina nie zawiera nawet śladów

background image

żadnego minerału. Nazajutrz opuścił ją, kierując się ku
południowemu wschodowi.

Była to podróż trudna dla przeciętnego śmiertelnika, nawet

jako tako obznajmionego z warunkami życia na Dalekim
Zachodzie. Jednakże Carr dawał sobie świetnie radę. Nawet
bezowocne poszukiwania cennych metali nie popsuły mu
humoru.

Mijały dni, mijały noce, coraz cieplejsze. Lato w pełni

zapanowało w tej części kraju. Ziemia odpoczywała
wydawszy plony. Przekwitały trawy, a na krzakach i
drzewach tworzyły się zawiązki owoców. Rzeczki i
strumienie wysychały po wiosennych powodziach.

Zwierzyna zleniwiała, utuczona nadmiarem pożywienia.

Ociężałe i tłuste trawożerce coraz łatwiej padały łupem
drapieżników, a drapieżniki spasły się ponad miarę, tracąc
wiele ze swej agresywności. Carr ledwie zdołał przepłoszyć
pumę wygrzewającą się w słońcu. Parsknąwszy jak kot,
leniwie podniosła się i opieszale skryła w mroku puszczy.

Niewielkie stadka bizonów pasły się w dolinach, obojętne
wobec mijającego je wędrowca. Carr nie polował, j Cóż by
począł z taką ilością mięsa? "Uważał, że marnotrawstwem
byłoby zabijanie potężnego zwierzęcia dla zdobycia kilku
funtów polędwicy, gdy innej zwierzyny nie brakowało.
Napotykał dzikie indyki, prawie nie płochliwe, które
dawały się podejść tak blisko, że można było wybrać co
roślejsze sztuki, gromadki dzikich

owiec i górskich kozic. Jednego tylko starał się unikać —
spotkania z szarym niedźwiedziem.

Pamięć o pierwszym zetknięciu się z grizzli prze-trwała

wszystkie inne wspomnienia, a kojarząc się j z osobą
Czu-ga-hata stała mu się wręcz nienawistna. Toteż gdy tylko
zauważył niedźwiedzi trop lub jakikolwiek inny ślad tego
zwierzęcia, natychmiast opuszczał w popłochu okolicę, nawet
nie próbując dokładniej zbadać, czy są to znaki pozostawione
przez grizzli, czy może przez jego dalekich krewnych, raczej
niegroźnych ] dla człowieka: czarnych lub brunatnych misi.

W końcu trafił na tak długo poszukiwany teren —

złotonośny. Stanowił go wąwóz o ścianach porośniętych
krzaczkami i pnączami tak gęsto, że aby odsłonić jedną

;

z

tych ścian, musiał użyć najpierw myśliwskiego noża, j a
później kilofem powyrywać tkwiące w ziemi, splatane
korzenie. Za którymś tam uderzeniem, gdy piasek] posypał
się z szelestem, tworząc u stóp Carra mały kopczyk,
eksplorer dostrzegł migotliwy błysk wśród szaro-i brązowej
gleby. Schylił się. Sprawne oko nie zawiodło.1 Drobna
grudka metalu żółtej barwy wzruszyła eksplorera. Nie po raz
pierwszy. Niezmiennie doznawał tych; samych uczuć na
widok okruchu złota. Teraz gwizdną!

cicho.

— Widzisz, Tony? — zwrócił się triumfalnie do konia,

który w pobliżu obgryzał liście. — Widzisz? Niej
zawiodłem się. Coś mnie korciło sprawdzić, co się kryje pod
tymi zielskami.

background image

Stuknął jeszcze raz kilofem i razem ze splątaną masą korzeni

posypały się malutkie połyskujące kamyczki.

— Ho, ho! — nie mógł powstrzymać się od okrzyku, ale

natychmiast zakrył dłonią usta. — Sza! Licho nie śpi. Nie
powtarzajmy błędów — powiedział ni to do
siebie, ni do zwierzęcia. —Może i tutaj ktoś krąży po okolicy?
Uważaj, Tony, wtedy ostrzegłeś mnie zbyt późno.

Przewiesił broń przez ramię i chwyciwszy oburącz za. splątane

łodygi krzewów i pnączy, począł się wdrapywać. Zasapany
pokonał wreszcie stromiznę, a gdy znalazł się na jej grzbiecie,
ujrzał po przeciwległej stronie pierwotny bór porastający zbocze,
kolejną dolinę i znowu następne wzniesienie, gęsto porosłe lasem.

— Tędy nikt się nie przedostanie — stwierdził z ulgą. Zszedł

ze zbocza, odetchnął i przystąpił do forsowania drugiej ściany
wąwozu. Gdy znalazł się na szczycie, ujrzał obraz odmienny:
pustą, porośniętą rzadką trawą nizinę, ograniczoną w dali pasmem
poszarpanych skał. Czy istniał do niej dogodny dostęp? Jeśli tak
— mógł tędy zawitać nieproszony gość, wdrapać się na niezbyt
wysoką i niezbyt stromą pochyłość i ujrzeć Carra w wąwozie.
Doszedłszy do wniosku, że jednak taka możliwość jest mało
prawdopodobna, eksplorer powrócił.

Z kolei należało zbadać drugi wylot wąwozu. Ten, którym

wjechał, był mało zauważalny i tak wąski, że Carr z trudem
przecisnął się konno, wiedziony niczym nie dającą się
wytłumaczyć wrodzoną skłonnością do penetrowania wszelkich
trudno dostępnych i tajemniczych kryjówek. Drugi wylot wąwozu
należało obejrzeć również i dlatego, że w pobliżu nie zauważył
żadnego źródła ani strumienia, co przekreślało możliwość
rozbicia tu obozowiska.

Osiodłał mustanga i zostawiwszy cały swój bagaż,

tylko z

winchesterem w ręku, ruszył na dalsze poszukiwania.

Wąwóz był długi i wąski. Carr posuwał się bardzo wolno,

dokładnie obserwując obie ściany zieleni i ścieżkę, po której
stąpał jego mustang. Była twarda, miejscami kamienista,
sprawiała wrażenie, jakby nikt jeszcze nią nie wędrował, ani
człowiek, ani zwierzę.

Zbocza wąwozu coraz bardziej zbliżały się do siebie. Carr

zatrzymał konia, zeskoczył z siodła.

— Czekaj tu, Tony — rozkazał. — Dalej jest tak wąsko,

że nie mógłbyś się odwrócić.

Przewędrował jeszcze kilkanaście kroków i rozłożywszy

ręce dotknął nimi równocześnie obu zboczy. A po chwili
jego buty poczęły grzęznąć w wilgotnej ziemi — ścieżkę
przecięło lustro wody, nieruchome i czarne.

— Więc jednak... — szepnął. — Mamy źródełko. Cie-

kawe czy głębokie?

Zdjął buty, zdjął spodnie i wkroczył do sadzawki. Pod

stopami wyczuł muliste dno. Posuwał się wolno, aż woda
sięgnęła mu po pas, a wzrok nie dostrzegł jeszcze
przeciwległego brzegu. Rozlewisko ciągnęło się od ściany
do ściany i ginęło gdzieś tam w półmrocznej dali.

— Prawdziwa dziura z wodą — stwierdził. — Nie

wiadomo, jak głęboka. Nie, tędy nikt nie będzie szukał
drogi, chyba wariat!

Zawrócił, zadowolony z odkrycia, ale i trochę zakło-

background image

potany.

— Wiesz, Tony, znalazłem wodę — odezwał się daj

mustanga. — Lecz będzie ją trzeba nosić. Chyba patelnią. A
to ci heca! Tam jest tak ciasno, że musiałbyś cofać się tyłem
spory kawałek. Przypuszczam, że takiej sztuki nie potrafisz.

Przed wieczorem Carr przyniósł koniowi wodą

w dwóch

garnczkach. Przelał na patelnię. Mustang chrapnął, pociągnął
jeden łyk i podniósł głowę.

— Co takiego? — zdziwił się jego pan. — Przecież od świtu

nie piłeś. Tyle godzin!

Przysunął patelnię do nosa i powąchał.

— No, trochę cuchnie zgnilizną, ale nic lepszego tu nie ma, ani

dla mnie, ani dla ciebie.

Umoczył palec w wodzie, posmakował.

— Nie wybredzaj, Tony, nie jest taka zła.
Postawił patelnię przed koniem i z gamczkami powędrował po

nową porcję. Chociaż czuł pragnienie, nie wziął do ust nawet
kropli płynu, póki nie zamienił go we wrzątek zasypany miałko
zmieloną kawą. Na wszelki wypadek lepiej nie tykać surowej
wody. A koń?

„Trudno, żebym gotował wodę dla konia — pomyślał. —

Zresztą mustangi są odporne na choroby."

Rankiem dnia następnego Tony opróżnił patelnię, Carr

zagotował sobie kawę, po czym zajął się robotą: zdzierał poszycie
ze zbocza na długości paru jardów. Ziemia pełna była złotych
grudek. Pracował bez przerwy od świtu do południa. Ale gdy
słońce stanęło na szczycie nieba, nie pozostawiając nawet skrawka
cienia w wąwozie, przerwał robotę. Robiło się coraz goręcej i
coraz duszni ej. Zlany potem, z językiem sztywnym jak kołek i
gardłem tak suchym jak bezwodna pustynia, pognał do wody. W
połowie drogi zatrzymał się, bo Tony człapał w ślad za nim. Nie
można było dopuścić, by ugrzązł w cieśninie wąwozu. Zawrócił,
ciągnąc zwierzę za grzywę. Tony począł parskać, kłaść uszy po
sobie i szczerzyć zęby. Nie ośmielił się jednak ugryźć swego pana.
Carr z trudem doprowadził go do miejsca, w którym leżały
pakunki, a wśród nich rzemienna linka zakończona pętlą oraz
mocny kołek do wbijania w ziemię — sprzęt, który wozi z sobą
każdy westman.

Z dużym wysiłkiem, to łapiąc za linkę, to puszczając

grzywę,

założył pętlę na kark mustanga. Zwierzę parskało
gniewnie, jego sierść lśniła od potu. Co mu się stało?
Carrowi żal się zrobiło wiernego towarzysza.

— No, no Tony cierpliwości — poklepał wierzchowca po

szyi. — Zaraz przyniosę ci tyle wody, że będziesz mógł się
w niej wykąpać.

Zabrał oba garnczki i pobiegł w stronę sadzawki. Sam

pośpiesznie pociągnął kilka łyków i ż pełnymi naczyniami
wrócił do konia. Tym razem mustang już się nie wzdragał.

Trzykrotnie wędrował Carr tam i z powrotem, zanim

napoił zwierzę. Przez ten czas słońce nieco przesunęło się
po niebie i po jednej stronie wąwozu tworzył się coraz
szerszy pas cienia. Tam położył się Carr, ciężko dysząc, tam
przydreptał Tony. Odpoczywali prawie do wieczora — koń,
ponieważ i tak nie miał żadnego zajęcia, człowiek,
ponieważ bardzo wyczerpała go wielogodzinna praca.

Takie południowe odpoczynki powtarzały się odtąd stale,

z wyjątkiem dni, gdy Carr wyruszał na łowy, a później

background image

spiesznie suszył lub piekł przywiezione mięso, które w
stanie surowym szybko zamieniłoby się w niejadalną
padlinę.

Pokryta roślinnością ściana-wąwozu na coraz większej

powierzchni świeciła nagą ziemią, ale też i skórzany
woreczek Carra stopniowo pęczniał od grudek rodzimego
złota. Było ich tak wiele, że ekspolorer zrezygnował z
przepłukiwania ziemi, chociaż musiała zawierać sporo
metalowego piasku.

Którejś nocy Carr obudził się pod wpływem silnego bólu

żołądka. Przewracał się na wznak, na boki — nic nie
przynosiło ulgi. Zgięty w pałąk, zwlókł się z posłania. Noc
była widna, księżycowa, rozbłyszczona gwiazdami.
Pojękując cicho, zabrał się do rozpalenia ognia.
Podziękował własnej przezorności, która mu kazała

poprzedniego wieczoru nanosić suchych gałęzi i napełnić wodą
oba naczynia. Teraz nie byłby w stanie wykonać żadnej z tych
czynności. A i tak z wielkim trudem przyszło mu rozpalenie
ogniska. Zagotował wodę i pił gorącą małymi łykami. Ból jakby
zelżał, lecz po pół godzinie, gdy' płomień już dogasał, wrócił ze
wzmożoną siłą. Wystąpiły wszystkie objawy zatrucia.

„To woda — pomyślał — Piłem nie przegotowaną wodę,

zgniłą wodę".

Leżał i jęczał. Zasnął dopiero przed świtem. Zbudził go chłód

poranka i dotyk końskich chrap. To Tony przyszedł do swego
pana, pewnie zdziwiony tak długim jego snem. Carr otworzył
oczy i ujrzał pochyloną nad swą piersią głowę mustanga.

— Źle ze mną, Tony — szepnął słabym głosem. —. Bardzo źle.

Próbował usiąść, ale natychmiast przejął go ból promieniujący

gdzieś ze środka ciała. Upadł na derkę. Ogarniały go mdłości, a
chwilami zdawało mu się, że traci przytomność.

Słońce przemierzało niebo od horyzontu po horyzont, a Carr

nadal spoczywał bezwładny jak kawał drewna, nieczuły na chłód,
nieczuły na południowy skwar. Raz, gdy się ocknął, nie dostrzegł
nigdzie mustanga. Pomyślał, że. koń, dręczony pragnieniem, po-
wędrował ku wodzie, a teraz zapewne czyni bezowocne wysiłki
zawrócenia w wąskim przesmyku. Jednakże był tak osłabiony, że
nawet wizja nieszczęsnego zwierzęcia szamocącego się w skalnej
pułapce nie zmusiła go do wstania. Stało się dlań obojętne, czy
Tony wyswobodzi się, czy nie, i zapadł w sen.

Gdy powtórnie otworzył oczy, zauważył wierzchowca

szczypiącego trawę. Lecz był tak słaby, że nawet nie ucieszył go
ten widok.

Nad wieczorem bóle ustąpiły, już z mniejszym trudem
oddychał, za to dreszcze poczęły wstrząsać jego ciałem. Drżał z
zimna marząc o ognisku, którego nie miał

siły rozpalić. W nocy prawie nie spał, a brzask powitał z taką ulgą,
z jaką tonący wita zbawczy brzeg. Czuł pragnienie. Gramoląc się
niezdarnie, zdołał chwycić garnczek, na którego dnie zachowała
się resztka nieco wilgotnych fusów po kawie. Wydobył je palcami
i włożył do ust. Gorzki smak przyniósł mu ulgę. Głodu nie czuł,
myśl o jakimkolwiek jedzeniu budziła wstręt. Stwierdził, że
dreszcze ustały, sana nie wiedział kiedy. Najgorsze chyba minęło...

Gdy słońce zajrzało do wnętrza wąwozu i wypełniło go żarem,

Carr postanowił udać się po wodę. Wstał niezdarnie, niebo i
ziemia zawirowały mu w oczach i o mało nie runął. Zawrót głowy
minął po paru sekundach, jednak eksplorer chwiał się na nogach.

background image

„Muszę dojść, muszę dojść... — powtarzał w myślach —

inaczej będzie ze mną koniec!"

Schylił się i ukląkł. Jedną ręką chwycił garnczek, drugą —

winchester. Odsapnął chwilkę i opierając się na strzelbie,
wyprostował. Ruszył przed siebie. Kroki stawiał niezdarne,
powolne. Zanim dotarł do rozlewiska, kilkakrotnie zatrzymywał
się, żeby zebrać siły. Dowlókł się do wody tak zmęczony, jakby
cały dzień znajdował się w marszu. Żeby napełnić garnczek,
musiał uklęknąć i przestraszył się, że nie wstanie. Krople potu
zwilżyły mu czoło, drżał z wysiłku. Przeczekał w takiej pozycji
kilka minut, wreszcie podniósł się z trudem. Nieco wody
wychlusnęło z garnka, lecz nawet nie próbował dopełnić go, nie
odważył się na powtórną zmianę postawy. Jakże trudno, jakże
niewygodnie posuwać się trzymając w jednym ręku naczynie z
wodą, w drugim lufę winchestera. Marzył, aby usiąść, lecz czuł, że
nie mógłby już wstać. Zacisnął zęby, żeby nie jęczeć. Kiedy dotarł
do swego legowiska, starczyło mu jeszcze tylko sił, by

ostrożnie

postawić garnczek na ziemi? Potem osunął się na derkę,
broń wypadła mu z dłoni.

Dopiero pod wieczór spróbował drżącymi rękami zgarnąć

resztki chrustu i przysunąć garnczek do ognia. Marzył
chociaż o jednej kropli wody na języku, lecz wytrwał, aż
doczekał się wrzątku. Pił bardzo wolno, po czym zmęczony
wysiłkiem znów zasnął.

Nazajutrz zbudził się z uczuciem głodu. Uznał to za

pierwszy objaw powracającego zdrowia. Jednakże ledwo
mógł przezwyciężyć ogromne osłabienie. Poranny spacer
po wodę był dla niego taką samą męką, jak poprzedniego
dnia. Ugotował trochę zupy kukurydzianej, zjadł. Potem
oparł się plecami o ścianę wąwozu, z bronią leżącą tuż
obok, z przymkniętymi powiekami. Nagle poczuł na twarzy
jakiś ciepły oddech.

— Tony! — wymamrotał. — No, stary, najgorsze za

nami, ale kiepsko już było, bardzo kiepsko... Jakże ty sobie
radzisz? — popatrzył na mustanga w zdumieniu. — Jak
zdobywasz wodę? Ciekawe... Trzeba to zbadać!

Rzecz zrozumiała, że to badanie należało odłożyć na

następne dni. Na kiedy? Trudno było określić. Prze-
widywany szybki powrót do zdrowia wcale nie okazał się
szybki. Carr był nadal słaby jak mucha i każdy krok w
stronę wodnego rozlewiska okupiony był nadludzkim
wysiłkiem.

Mijały dni rekonwalescencji, beznadziejnie długie, a w

miarę ich upływu kurczyły się zapasy żywności ofiarowane
przez Indian. Był to sygnał ostrzegawczy: na Dalekim
Zachodzie, gdzie zwierzyna tylko podczas zimy narażona
jest na głód, człowiek może umrzeć z głodu bez względu na
porę roku. Carr o tym wiedział. Gdy więc zauważył, że
woreczek z pemikanem jest prawie pusty, zmielonego
ziarna kukurydzy starczy co najwyżej na dwie porcje zupy,
a paski suszonego mięsa —

najmniej smaczne jedzenie —

również się kończą, postanowił zaryzykować polowanie.

Siodłanie konia trwało niezmiernie długo, z przerwami na

odpoczynek. Wreszcie uporał się z tą robotą. Kolejna trudność —
to wskoczyć na grzbiet wierzchowca. Dopiero za trzecim razem
udało się.

— Naprzód, Tony! — rozkazał.

background image

Ruszyli wąwozem, poprzez liczne zakręty i zwężenia, aż

wydostali się na rozległą halę różowiejącą porannym brzaskiem.
Stąd widok był rozległy na wszystkie strony.

Carr oddychał głęboko świeżym, chłodnym powietrzem po

tylodniowym pobycie w dusznym wąwozie. Trawiasta hala
spadała w prawo i w lewo łagodnymi pochyłościami. Pochyłość
lewą zamykała równina, bezleśne pustkowie osłonięte pionowymi
turniami. Pochyłość prawa zbiegała do linii czarnego boru, który
tam w dole ciągnął się tak daleko, jak daleko okiem sięgnąć. Na
wprost — łąka słała się szmaragdowym kobiercem i dopiero w
odległości dwu mil, jak w przybliżeniu określił, urywała się na
porozrzucanych tu i ówdzie skałkach o brunatnożółtym odcieniu.

Carr skręcił w prawo, przewidując, że na granicy łąki i lasu

najłatwiej napotkać zwierzynę. Zjechawszy na sam dół, z radością
odkrył strumyczek i coś więcej jeszcze: liczne tropy zbiegające ku
wodzie. Zbliżył się do brzegu, ukląkł stęknąwszy z wysiłku.
Patrzał na kryształowo czysty i wartki nurt. Piaszczyste dno ryso-
wało się bardzo wyraźnie. Ani śladu żadnych roślin. Nachylił się i
spróbował wody. Wydała mu się bardzo smaczna. Napił się do
woli. Poczekawszy, aż Tony również zaspokoi pragnienie,
zaprowadził go między pierwsze drzewa i tam przywiązał do pnia.
Sam usiadł za dużym, rozłożystym krzakiem, zasłaniającym go od
strony łączki. Brakło mu sił na dalszą wędrówkę. Tu

background image

postanowił czekać. Czy takie czekanie przyniesie jakie rezultaty?
Na poranny wodopój czworonogów godzina była zbyt późna. Czas
upływał. Carr obserwował przeciwległe, łagodnie opadające
zbocze hali, niebo nad nią i wędrujące po nim obłoki. Łagodny
wietrzyk spadał z gór i dmuchał mu w twarz. Żadne zwierzę
podchodzące z boku lub z przodu nie wyczuje człowieka. A z
głębi boru?

Stamtąd Carr nie spodziewał się godnych strzału czworonogów.

Któż bowiem mógł nadejść? Co najwyżej przedstawiciel jakiegoś
gatunku niedźwiedzi, lecz o jego zbliżaniu się Tony w czas
ostrzegłby parskaniem. Kto jeszcze? Może wilk, ryś lub puma —
o tej porze roku dla trapera bez wartości, dla Carra — również,
bez względu na porę roku. To, czego potrzebował, powinno
przybyć z otwartej przestrzeni: bizon, łoś, górska kozica lub
stepowa antylopa. Jakże przydałby mu się płat świeżego,
smacznego mięsa! Lecz nic nie zwiastowało obecności
jakiegokolwiek trawożercy.

Co pewien czas zerkał w stronę mustanga, ale Tony nie

zdradzał niepokoju, wolno obgryzając liście wysokiego krzewu.
Minuty goniły minuty, godziny następowały po godzinach. Góry i
doliny wyglądały jak wymarłe. Jeśli teraz nie pojawi się któryś z
mieszkańców gór lub prerii, na pewno nie ukaże się w porze
południa, gdy słońce grzeje najmocniej, a każde stworzenie szuka
cienia.

Carr nudził się. Nie był ani traperem, ani zawodowym

myśliwym. Ci potrafią skracać sobie czas nawet wówczas, gdy
leżenie bez ruchu ze strzelbą w ręku zdawałoby się uniemożliwiać
zajęcie się czymkolwiek. Ba, ale myśliwi i traperzy potrafią
obserwować i czytać z tej wielkiej księgi mądrości, jaką jest
przyroda. Carr był tylko eksplorerem, interesowały go przede
wszystkim skały i to, co znajdowało się pod powierzchnią ziemi,

background image

a znacznie mniej to, co na niej rosło lub po niej biegało.
Podobno cierpliwość zawsze w jakiś sposób zostaje
wynagrodzona. Jeśli to prawda, przypadek Carra to
potwierdził. Bo oto, gdy za którymś tam razem wodził
zmęczonym już wzrokiem po rozciągającej się przed nim
łące, dostrzegł na najwyższym punkcie hali stadko
czworonogów. Antylopy. Posuwały się początkowo rów-
nolegle do linii lasu, tak że Carr już zwątpił, aby podeszły
na stosowną do strzału odległość. Jednakże w połowie
drogi skręciły i zaczęły zbiegać w dół. Na przedzie
przewodnik stadka, niewielkiego, liczącego dziesięć do
piętnastu sztuk.

Carr wolno i ostrożnie zmienił pozycję z siedzącej na

leżącą i przycisnął broń do ramienia. Antylopy wciąż
biegły. Jeszcze chwila, a znajdą się w zasięgu kuli. Lecz
oto przydarzyła się rzecz nieprzewidziana, chociaż Carr
powinien był pamiętać, że na Dalekim Zachodzie wypadki
nieprzewidziane trafiają się bardzo często.

Nim antylopy pokonały przestrzeń dzielącą je od

strumyka, płowy cień mignął wśród wysokich traw i stado
rozpierzchło się. Część rzuciła się w lewo, część w prawo, a
dwie sztuki pognały w panicznym strachu wprost na
stanowisko Carra. Nie starczyło mu ani chwilki na
celowanie. Nacisnął spust raz, drugi, trzeci... Dwie pierwsze
kule chybiły, następna musiała trafić — jedno ze zwierząt
runęło, jakby piorunem rażone, drugie przeskoczyło
strumień i znikło z pola widzenia. Carr . nie podniósł się,
aby ruszyć po swe trofeum, taki postępek byłby wielce
nierozsądny. Płowa sylwetka górskiego lwa — pumy
jeszcze nie zniknęła. Mimo huku strzałów drapieżnik nie dał
się spłoszyć, nie zrezygnował z łupu. Powoli taszczył
antylopę, aż Carr strzelił dwukrotnie. Dopiero wtedy puma
rzuciła się do ucieczki. Pozostały dwie nieruchome, jasne
plamy na ciemnym kobiercu zieleni. Carr wstał i ruszył w
kierunku upolowanej zwierzyny. Znajdował się już o pięć,
sześć kroków od miejsca, w którym spoczywała antylopa,
gdy nagle rzekomo martwe zwierzę porwało się z szelestem
roztrącanych traw i śmignęło poprzez łąkę jak strzała
wypuszczona z łuku.

Jeśli słowo „baranieć" określa stan człowieka za-

skoczonego zdumiewającym wypadkiem, to istotnie Carr
całkowicie zbaraniał. Stał z wytrzeszczonymi oczami,
niezdolny uczynić żadnego ruchu.

Kiedy źdźbła traw przestały się chwiać, odetchnął

głęboko jak pływak, który długo nurkował.

— Coś podobnego? — szepnął. — Coś podobnego...

Musiałem ją tylko ogłuszyć. Jakim sposobem?

Uważnie przyglądał się zgniecionej trawie, gdzie widniał

odcisk ciała zwierzęcia.

— Ani śladu krwi. Więc nawet jej nie raniłem. Tym

lepiej, nie będzie się męczyć. Oj, Piotrze, Piotrze! Jeszcze
nigdy tak bardzo nie zawiodły cię oko i ręka!

Westchnął i pomaszerował, jak potrafił najszybciej, w

stronę drugiej antylopy, upolowanej przez pumę. Jakby się
bał, że w tak pechowy dzień mogłoby się zdarzyć, że i
tamta sztuka przemknie mu przed nosem. Na szczęście,
antylopa była martwa.

background image

Carr sprowadził konia, z wielkim trudem przytroczył

myśliwskie trofeum (chociaż nie swoje!) w tyle siodła,
wgramolił się na grzbiet mustanga i dotarł bez przeszkód do
wąwozu. Zastał wszystko tak, jak pozostawił. Nikt tu nie
zaglądał w czasie jego nieobecności.

Zdrożony ponad miarę swych sił, ledwie zdołał ściągnąć

przywiezioną zdobycz i rozkulbaczyć konia, opadł ciężko
na ziemię i odpoczywał. Cień sięgnął już połowy szerokości
wąwozu, gdy chcąc nie chcąc, dźwignął się ciężko — nie
wolno było odkładać na później spreparowania mięsa.
Zabrał się do zdejmowania skóry, co mu szło niemrawo, i
gdyby nie świadomość, że do rana cała zdobycz może ulec
zepsuciu, na pewno zaniechałby tej czynności. Uporał się z
nią, dopiero gdy księżyc pokazał swą bladą twarz na niebie,
co zaskoczyło Carra.

Ćwiartowanie i rozwieszanie płatów mięsa, aby dobrze

wyschło, zakończył gdzieś o północy, gdy sowa uszata ze
swoim przerażającym „hu!hu!" zdążyła wielokrotnie
przelecieć nad wąwozem. Carr był tak zmęczony, że oczy
mu się kleiły, gdy rozpalał ognisko, a równocześnie tak
głodny, że wybrał się po wodę, by uwarzyć zupę z resztek
pemikanu i z garści zmielonej kukurydzy.

background image

Czas powrotu

Wolno, stopniowo wracały mu siły. Na początku, gdy po

tylu dniach przymusowej bezczynności chwycił za kilof, już
po godzinie zaniechał dalszej roboty.

„Nie mogę się przemęczać — tłumaczył sam sobie —

czeka mnie jeszcze daleka droga, a jeśli nie dowiozę tego,
co tu zebrałem, po cóż zbierać?"

Trudno odmówić racji takiemu rozumowaniu. Świadczyło

ono — raz jeszcze — że Carr zdołał się uodpornić na
objawy popularnie określane mianem „gorączki złota".

Do swej teorii dostosował codzienną praktykę. Skrócił

czas pracy, przedłużył okresy wypoczynku, a przede
wszystkim dbał o to, by nigdy nie być głodnym. Jadał trzy,
niekiedy cztery razy dziennie — co wśród poszukiwaczy
złota musiałoby uchodzić za karygodne marnowanie
cennych godzin — i nie zwlekał z polowaniem, skoro
dostrzegał, że zapasy się kończą. I na takie wyprawy nie
żałował ani sił, ani godzin.

Dni upływały, a chociaż w porze południa słońce

przygrzewało nadal mocno, wieczory i ranki stawały się
coraz chłodniejsze. Nadchodziła jesień. Zapowiadały ją
żółknące liście, szarzejące trawy, jeszcze niedawno zielone i
soczyste, teraz wysuszone i kruche.

background image

— Musimy wracać, Tony — poinformował Carr swego

wierzchowca któregoś ranka, bardzo zziębnięty, patrząc z
niepokojem na szron cienką warstwą pokrywający ziemię.

Szron wkrótce stopniał, lecz Carr wiedział, że każdego

następnego dnia biała powłoka będzie grubieć, aż wreszcie
z wyżyn, gdzieś od północnego zachodu, runie w doliny
wiatr niosąc śnieżystą kurzawę i dokuczliwe, ostre jak igły
drobinki lodu.

— Czas nam wracać, Tony — powtórzył i cały dzień

spędził na przeglądzie zapasów żywności oraz tego, co
zdołał zebrać w wąwozie. Zbiory okazały się znacznie
cięższe niż cała żywność, co z jednej strony wywołało
zadowolenie z wyników eksplorerskiej pracy, z drugiej —
niepokój, czy aby proporcje obu tych bagaży są właściwe?
Grudki złota wypełniły oba juki, a jeszcze kilka garści
żółtych kamyczków obciążało kieszenie sfatygowanej
kurty.

Siady złotodajnych żniw widniały w postaci obdartego z

roślinności zbocza, podziurawionego, miejscami
osypującego się. Carr nawet nie pomyślał o tym, że na
wiosnę, zanim korzenie roślin na nowo obrosną ścianę,
ulewne deszcze mogą spowodować oberwanie się zwałów
ziemi oraz częściowe, a nawet całkowite zasypanie wąwozu.
Ale gdyby nawet, o tym myślał, nie byłoby sposobu, by
zapobiec katastrofie. Carr nie był zresztą wyjątkiem wśród
eksplorerów. Kopacze złota w swej niepohamowanej żądzy
szybkiego wzbogacenia się nie baczyli ani na zachowanie
piękna otoczenia, ani na konieczność zatarcia śladów swej
niszczącej przyrodę akcji. Gdy odkryto złoto w Czarnych
Górach, w Południowej Dakocie, zdewastowano, częściowo
wyrąbano, a na koniec spalono tysiące hektarów
pierwotnego boru. Zniszczenie było tak całkowite, że fakt
ten utrwalił się w nazwie jednej z górniczych osad —
Deadwood *. W konsekwencji wyginęła cała zwierzyna, tak
liczna w tamtych stronach. Znikły jelenie i łosie, wymarły
bobrze żeremia, nawet ryby zostały wytępione. W po-
równaniu z tym ślady, jakie pozostawiał po sobie Carr, nie
miały istotnego znaczenia.

Wyruszył na polowanie, ostatnie, jakie zamierzał w tej

okolicy przeprowadzić. Początkowo los mu sprzyjał. Już pół
mili od wąwozu napotkał stado dzikich indyków
posuwające się na południe. Była to pora dorocznych

wędrówek tych dziwnych ptaków, które chociaż posiadają
skrzydła i potrafią latać, używają ich tylko do przebywania rzek,
poza tym maszerują piechotą. Równie dziwny posiadają obyczaj
maszerowania w zwartych grupach, lecz zawsze w dwu
oddzielnych kolumnach: w jednej samce, w drugiej wyłącznie
samice. Carr właśnie trafił na taki pochód. Indyków nie spłoszył
widok jeźdźca, a jeździec starał się zachowywać dyskretnie.
Upolował cztery najtłustsze sztuki, zeskakując z siodła dopiero
wówczas, gdy maszerujące ptaki najspokojniej odeszły.

Wypadek przytrafił się w drodze powrotnej: Tony stąpnął na

niewidoczną dziurę, być może na podziemny korytarz wykopany
przez zwierzę, przewrócił się i okulał. Carr zbadał troskliwie nogę
konia, przestraszony, czy aby nie uległa złamaniu. Lecz stwierdził
tylko naciągnięcie mięśnia, na pewno bolesne, przecież łatwe do

background image

wyleczenia. Wymagające jednak czasu.

Kulejący mustang i bardzo jeszcze słaby fizycznie jeździec z

trudem dowlekli się do wąwozu. Carr urżnął długi płat koca,
zmoczył go obficie i mocno owinął wokół pęciny wierzchowca.
Tyle tylko mógł uczynić, aby przynieść ulgę zwierzęciu i
przyspieszyć wyzdrowienie. Co pewien czas, gdy stwierdzał, że
bandaż wysechł, przynosił wodę i skrapiał nią opatrunek. Poza
tym — leżał i odpoczywał. Wypatroszywszy indyki nie miał już
nic więcej do roboty. Dalsze drążenie złotodajnego zbocza było
bezcelowe, bo i tak nie miałby gdzie wpakować nuggetów.

Znudzony leżeniem, wdrapywał się na zbocza wąwozu, trochę

po to, aby wypróbować swe siły, trochę — aby zerknąć na
najbliższą okolicę dla sprawdzenia, czy nie nadciąga dwunogie
lub czworonogie niebezpieczeństwo. Lecz za każdym razem
widział z jednej strony czarny bór pogrążony w ciszy, z
drugiej — smętną

background image

i zawsze pustą płaszczyznę rzadkich traw. Pora roku na
pewno nie sprzyjała wędrówkom. Bezdroża Gór Skalistych,
zawsze groźne dla samotnego człowieka, mnożyły swe
śmiertelne zasadzki późną jesienią i zimą. Deszcze, opady
śnieżne, huragany mogły zapędzić śmiałka w pułapkę bez
wyjścia.

Carr zajął się gorliwie pielęgnacją mustanga: czyścił go,

poił i opatrywał mu nogę. Po tygodniu — tak przynajmniej
wydawało się Carrowi, ponieważ stracił rachubę czasu —
Tony ruszał się żwawiej, przestał utykać. Jednakże Carr
nadal stosował okłady i oprowadzał wierzchowca po
wąskiej przestrzeni wąwozu, bacznie obserwując każdy jego
krok. Na koniec uznał, że zwierzę stąpa zupełnie swobodnie.
Spakował manatki i wczesnym świtem, po spożyciu
obfitego posiłku, opuścił złotodajny wąwóz.

Jechał wolno, pamiętając o nadwerężonej nodze. Wy-

bierał dolinki porosłe miękką trawą, wiodące ku wschodowi.
Omijał kamieniste jary i zbyt strome pochyłości. Działał
więc jak człowiek ostrożny, jak podróżnik starający się
zapobiec wypadkom. Wiedział, że bez konia nie dotrze do
wielkich równin prerii, nie ucieknie przed zimą, która już
nadciągała z północy. Dobrze pamiętał o przygodzie
McNeera i niezwykłym jej zakończeniu. Lecz na
niezwykłości nie liczył. Dlatego właśnie wędrował powoli,
w trosce o mustanga. Na dobre to wyszło i zwierzęciu, i
człowiekowi. Carr odpoczywał, nabierał sił. Siedząc na
grzbiecie wierzchowca, kroczącego to stępa, to kłusem —
nigdy szybciej — od czasu do czasu przystawał, rozglądał
się wyszukując najdogodniejsze ścieżki. Gadał do swego
konia, wypytywał, jak się czuje, czy noga mu nie dolega,
czy chciałby może odpocząć. Otrzymywał w odpowiedzi
zawsze te same krótkie parsknięcia, które kwitował
klepaniem po szyi, i tak się wzajemnie porozumiewali.

background image

Bawiły go rozmyślania nad tym, jak to powita zna-

jomków w Milwaukee serią nieprawdopodobnych relacji ze
swej podróży. Już układał sobie długie barwne opowieści,
do których jakże wdzięcznego materiału dostarczyły
niedawne przeżycia. A tak uprzykrzyło mu się milczenie, że
często Tony musiał występować w roli słuchacza. Nie mógł
jednak przewidzieć, że pierwszymi słuchaczami nie będą
znajomkowie z Milwaukee.

Któregoś dnia, jednego z bardzo wielu w tej powrotnej

drodze, wydostał się z labiryntu skał na szeroką i długą
przestrzeń, znaczoną grupami drzew malowniczo
porozrzucanych wśród traw. Nie, nie była to preria — cel, do
którego zmierzał — lecz płaskowyż górski, w rodzaju tych,
które określa się mianem „parku". Zatrzymawszy konia
badał wzrokiem teren. Zauważył z jednej strony gęsto
porośnięte lasem wyniosłości, z drugiej niebotyczną skalną
ścianę. U dołu pokrytą krzewami, wyżej całkowicie nagą,
jeszcze wyżej, na płaskim szczycie, ozdobioną niby
pióropuszem kępą świerków i sosen. Zastanawiał się chwilę,
jakim sposobem na kamiennym podłożu mogły zakiełkować
nasiona tych drzew i jakim zdumiewającym zbiegiem oko-
liczności ten niewielki lasek oparł się porywistym wiatrom
tak często goszczącym w tych stronach. Nie doszedł do
żadnego wniosku poza tym, że ten „park" nadaje się
znakomicie na miejsce dłuższego pobytu. Było tu i słońce, i
cień, i woda tryskająca z podnóża ściany. Dostrzegł ślady
bizoniego przemarszu, niezbyK stare. Wielkie zwierzęta
musiały tędy wędrować dzień lub dwa wcześniej, zmierzając
ku południowi, mógł więc być spokojny, że teraz nie zakłócą
mu odpoczynku.

Zawahał się z wyborem najlepszego miejsca na biwak.
— Nie, Tony, nie tutaj. Tu nie jest najbezpieczniej —

zagadał do konia patrząc na wyniosłą górę, spod której

background image

tryskało źródełko. — Jeden kamień lecący z takiej wysokości
zamieni nas w placek. Lepiej trzymać się z daleka od tego
olbrzyma.

Trącił mustanga piętami i powędrowali wzdłuż brzegu

strumyka, z pół mili chyba. Dopiero tam zajął się
rozkulbaczeniem wierzchowca (znacznie później opowiadał, że
miał „przeczucie". Ile w tym prawdy — któż odgadnie?). Gdy
rozglądał się za suchym drewnem na ognisko, usłyszał dźwięk
przypominający ni to szum wiatru zginającego korony drzew, ni to
szelest sypiącego się piasku. Zdziwiony, rozejrzał się dokoła.
Ciemny obłok jakby mgły czy kurzu zasłaniał widoczną stąd
przecież skalną ścianę. Tylko wierzchołek z kitą sosen i świerków
rysował się wyraźnie w różowym blasku zachodzącego słońca.

Szum przybierał, szara zasłona gęstniała, nieprzenikliwy tuman

ogarniał coraz większą część doliny. Carr już nie widział drzew
rosnących w głębi. Do szumu wplątał się teraz łoskot podobny do
dźwięku, jaki wydają koła wozu pędzącego po wybojach.

— Tony, wiejmy stąd! Tu dzieje się coś bardzo nie

dobrego!

Ulokował pakunki byle jak na grzbiecie zwierzęcia, które

strzygło uszami i trwożnie parskało.

— Chodź — ujął je za grzywę i rzucił okiem za sie

bie.

Przez sekundy wydało mu się, że padł ofiarą złudzenia. Na

płaskim szczycie kępa drzew wyraźnie drgała. Przetarł powieki. A
jednak... Rudawe pnie zmieniły położenie, pochyliły się i...
runęły!

Jeszcze chwila, a zapadł się cały wierzchołek. Chmura dymów

dźwignęła się wysoko, aż ku ciemniejącemu niebu. Nie czekał
dłużej. Ruszył ciągnąc konia za sobą.

Podczas całej wędrówki goniły go łoskoty i trzaski aż po sam

kraniec płaskowyżu, dokąd się schronił. Było

background image

już zbyt ciemno na dalszą podróż, więc przenocował tam, głodny i
spragniony, jako że płynący parkiem strumyczek gdzieś się
zagubił. Carr budził się co pewien czas i nasłuchiwał. Gdy księżyc
przewędrował pół nieba, odgłosy ustały." Nic już więcej nie
zakłóciło nocnej ciszy.

Rankiem, wiedziony ciekawością, Carr zawrócił. Prawie połowa

„parku" nie istniała. Wszędzie wznosiły się zwały skalnego gruzu,
ziemi, olbrzymich głazów, korzeni, potrzaskanych pni drzew,
połamanych, potężnych konarów. Nie sposób było tędy przejechać.
A wyniosła skała?

Nie istniała, a raczej istniała w zupełnie zmienionym kształcie.

Teraz przypominała ścianę równo i gładko przeciętą w poprzek.
Tylko dalsze, niższe partie zachowały swój pierwotny wygląd.

— Ale miałem szczęście... — pokiwał głową.

Istotnie, miał szczęście. Gdyby wczoraj spóźnił się o kilkanaście

minut, spadłaby na niego lawina kamieni, gdyby spóźnił się o
minut kilkadziesiąt, nie znalazłby już wjazdu do doliny parku.

W pośpiechu opuścił ten piękny zakątek obawiając się, by nie

obsunęło się i następne wzniesienie. Jeden kataklizm potrafi
spowodować następne. Carr z racji swego niecodziennego zawodu
zdołał poznać strukturę gór i wiedział, że niekiedy równowaga
wzniesień i nizin jest bardzo chwiejna, że może być zakłócona, nie
tylko drganiami skorupy ziemskiej, wodą podmywającą latami
pionowe zbocza, korzeniami drzew drążącymi lite, zdawałoby się,
skały, lecz również wstrząsem spowodowanym obsunięciem się
tysięcy i setek tysięcy cetnarów ziemi. Tak właśnie, jak to zdarzyło
się obecnie. Należało jak najszybciej opuścić zagrożony teren.

Zasypane źródełko zdołało podczas nocy przebić tunel pod

hałdami zwalonej skały i toczyło już swe czyste wo

dy starym

korytem. Była to pomyślna okoliczność, pozwalająca i na
napojenie konia, i na normalny ranny posiłek.

Carr pojechał brzegiem strumyka i wędrował tak aż do

miejsca, gdzie nurt skręcał i w postaci górskiej siklawy
spadał w szumie i pianach z kilkudziesięciojardowej
wysokości. Tak więc ukształtowanie terenu zmusiło naszego
wędrowca do rozstania się z wygodnym zbiornikiem wody.
Nie zmartwiło go to zbytnio. W górach istnieje pełno źródeł,
strumyków i rzeczek biegnących ku nizinom, góry to nie
pustynia, nie żadne Liano Estacado, bezwodna przestrzeń
czterdziestu tysięcy mil kwadratowych na granicy Teksasu i
Nowego Meksyku, gdzie podróżny ginie z pragnienia.

Zaniepokoiło go co innego: widok wielkich płatków śniegu

bezszelestnie sfruwających z zaciągniętego stalową oponą
nieba. Śnieg zaczął padać wczesnym rankiem i w ciągu kilku
godzin pokrył białym prześcieradłem zieloną dotąd ziemię.
Co prawda, gdy chmury odpłynęły, a słońce w południe
nieźle poczęło przygrzewać, biel znikła, ale tylko w dolinach
i w niższych partiach gór. Szczyty pozostały białe. To był już
drugi, po nocnych szronach, sygnał nadciągającej zimy. I
Carr go nie lekceważył. Przynaglił mustanga do szybszego
biegu, skrócił codzienne przerwy w podróży. W ciągu kilku
następnych dni temperatura poczęła spadać. Nocą Carr nie
potrafił już obyć się bez nieprzerwanie gorejącego ogniska.
Na szczęście, upragniona równina wielkiej prerii, skąd tylko
jeden krok do linii kolejowej przecinającej kontynent, była
coraz bliższa. Wdrapawszy się na któryś z bardziej
dostępnych szczytów (by zbadać kierunek jazdy), Carr

background image

dostrzegł ją wśród przerw między skalnymi turniami jako
siwą mgiełką spowitą przestrzeń. Gdyby posiadał skrzydła, w
jeden dzień znalazłby się poza górskim pasmem. Lecz jazda
na końskim grzbiecie, wymagała kluczenia wśród
przesmyków, wycofywania się ze ślepych dolin,
odszukiwania ścieżek dostępnych kopytom mustanga.

Tymczasem pocieplało, jak gdyby ustępująca jesień

zapragnęła przedłużyć swe panowanie. Tego dnia Carr
zapuścił się między zbocza kenionu o dnie pokrytym to
piaskiem, to drobnym żwirem naniesionym przez rzeczkę
toczącą swe wody u podnóża nagiej i stromej wysoczyzny.
Był ranek, w dole panował jeszcze głęboki cień, lecz wyżej
pierwsze promienie słońca nadały granitom i gnejsom
ciemnofioletową barwę.

W miarę jak wędrowiec posuwał się naprzód, obie ściany

ogromniały, lecz Carr wiedział, że to nie góry rosną, lecz dno
kenionu obniża się gwałtownie i wiedzie go coraz szybciej ku
nizinom. Droga była równa, dlatego co pewien czas popędzał
mustanga do galopu. Pryskały kamyki spod końskich kopyt, a
wyrzucany piasek wisiał w powietrzu niską chmurką kurzu.
Słońce coraz głębiej zaglądało do wnętrza kenionu, a gdy
stanęło prostopadle, czarny nurt rzeczki rozbłysnął, jakby nie
woda, lecz płynne srebro toczyło się korytem. A później
nagle wszystko pociemniało. Carr spojrzał w górę — zamiast
pasma bladego nieba ujrzał granatową zasłonę rozpostartą od
ściany do ściany. Spojrzał po raz drugi i uderzył piętami
konia. Pędził rozglądając się na boki, czy nij dostrzeże
jakiegoś wgłębienia, jaskini, pieczary, w której mógłby się
skryć. Wiedział, co zapowiada granatowa chmura, nie mógł
się mylić: przymrozek, śnieg, odwilż'— to były sygnały
wiatru północno-zachodniego. Lecz słowo: „wiatr" w tym
wypadku nie określało ogromu niebezpieczeństwa, jakie gro-
ziło każdemu stworzeniu znajdującemu się na drodze takiego
wiatru.

Granatowa chmura stanowiła forpocztę huraganu ro-

dzącego się na dalekich obszarach polarnych,
przybierającego na sile i dmuchającego mroźnym oddechem
w zachodnie ściany Gór Skalistych. Huragan wdzierał się w
wąskie gardziele, w wąwozy, doliny i kaniony, aby na
koniec runąć na płaszczyzny prerii na wschodzie, zasypać je
śniegiem i skuć mrozem.

Carr galopował z sercem ściśniętym trwogą, wiedział, że

nie zdoła przegonić wiatru, a jeśli nie odkryje w ciągu
najbliższych minut jakiegokolwiek schroniska, to... Dalej już
nie myślał.

Niebo pociemniało jeszcze bardziej, granatowa chmura

zniżyła się, mrok zgęstniał, aż eksplorer musiał ściągnąć
cugle mustanga.. Z wyżyn spadł białawy tuman i ograniczył
widoczność do kilku zaledwie stóp. Wtedy Carr poczuł
pierwsze uderzenie wichury. Przeraźliwy szum wypełnił
wnętrze kenionu. Wody strumienia wzburzyły się i rozlały
szeroko od ściany do ściany. Po sekundzie przerwy nastąpiło
uderzenie drugie — mroźny prąd powietrza niosącego śnieg
zdmuchnięty ze szczytów. Carr z trudem zeskoczył z siodła,
chwycił mustanga tuż przy chrapach i poprowadził
przerażone zwierzę, popychany oddechem huraganu.

Rozlana woda strumienia pokryła się lodem i zarówno

background image

koń, jak i jego pan ślizgali się niebezpiecznie, lecz
zatrzymać się było wręcz niemożliwe. Carr, szukający jak
zwykle dobrych stron każdej przygody, gratulował sobie, że
wiatr dmie w plecy, nie w twarz. Niewielka to wprawdzie
pociecha. Po kilkunastu minutach począł się trząść z zimna.
Wiatr zdołał przeniknąć poprzez wszystkie warstwy odzieży
i chwilami eksplorer czuł się tak, jak gdyby kroczył wśród
mroźnej zawiei całkowicie pozbawiony ubrania. Jak długo
potrafi wytrwać w takiej sytuacji? Zacisnął zęby,
powtarzając sobie w myślach, że musi dojść, że musi dojść...
Sam jeszcze nie wiedział, do jakiego celu. Że nie może się
przewrócić, że gdyby Tony runął, to on nie zdołałby mu
pomóc na tej gładkiej powierzchni lodu.

Wlekli się popychani strumieniem powietrza tak gęstego

(jeśli wolno użyć takiego określenia), że Carr czuł na plecach
ucisk równy ciężarowi kilkudziesięciu funtów. Nie mógł się
wyprostować, posuwał się zgarbiony, z rozwichrzonymi
włosami, bo kapelusz dawno już sfrunął mu z głowy, ledwie
dyszący z wysiłku. I nagle dostrzegł przed sobą upragniony
kres wędrówki. Ściany kenionu urywały się raptownie. W
wielkim oknie wirowały na tle nieogarniętej wzrokiem
przestrzeni tumany śnieżnego pyłu. A więc dotarł wreszcie
do granic prerii! Uszczęśliwiony, przyspieszył kroku, uczynił
jakiś nieostrożny ruch, stracił równowagę, balansował chwi-
lę, na koniec upadł, puszczając z rąk cugle. Nie mógł
widzieć, co stało się z koniem. Dwukrotnie usiłował wstać i
dwukrotnie wichura ciskała nim o ziemię. Na czworakach,
prawie rozpłaszczony, doczołgał się do skalnej ściany i
dopiero wówczas, czepiając się zgrabiałymi dłońmi jej
nierówności, dźwignął się powoli. Rozejrzał się. Mustanga
nie było. Carr rozpoczął dalszy marsz, tuż-tuż przy ścianie.
Skalne okno powiększało się za każdym jego krokiem.
Jeszcze tylko kilka jardów, jeszcze jard...

Gdyby nie granitowy próg — historia Piotra Carra zostałaby
przerwana w tym miejscu. Raz na zawsze. Próg go ocalił,
zatrzymał. Bo za tym progiem urywała się droga kenionu i
ziała przepaść. Stroma ściana górska spadała raptownie ku
nizinom prerii. Jak wysoka? Carr wysunął nieco głowę
ponad kamienną ławę, lecz zaraz ją cofnął. Wszelka próba
zejścia tędy równałaby się samobójstwu. Tam w dole musiał
znaleźć śmierć jego wierny Tony... Przerażone zwierzę,
pchane siłą, której nie potrafiło się przeciwstawić,
przeskoczyło widać niską zaporę i runęło w przepaść.

background image

Carr początkowo niemal nie uświadomił sobie ogromu

nieszczęścia. Po raz pierwszy w życiu odczuł stratę konia przede
wszystkim jako stratę... przyjaciela. Rozżalony bardziej losem
konia niż swoim własnym, spoczywał przytulony do skały,
maltretowany uderzeniami wichru. Lecz opanował się, zebrał
myśli. Rozumiał, że nie wolno mu ulec panice ani desperackim
nastrojom i że w tym miejscu nie może pozostawać dłużej —
szybko skostniałby z zimna i już nie powstał.

Nacisk huraganu nie zelżał, zmniejszyła się jednak ilość

niesionego wiatrem śniegu. Powidniało, kontury skał stały się
wyraźniejsze, obraz dalekiej równiny mniej zamazany. Garr
powziął decyzję. Wytężając siły poczołgał się wzdłuż progu aż ku
przeciwległej ścianie kenionu, tam gdzie płynął strumień. Słusznie
uważał, że toczące się dziesiątkami, setkami lat wody musiały
wyżłobić w gnejsach i granitach jakąś rynnę, przez którą spadały
na prerię. Kto wie, może taka właśnie rynna umożliwiała zejście?
Innej drogi nie było, odwrót nie istniał.

To, że Carr umiał wyciągać wnioski z każdej sytuacji, pozwoliło

mu teraz zakończyć przygodę w sposób nieosiągalny dla wielu
ludzi, którzy znaleźliby się w jego położeniu. Dotarłszy do celu
stwierdził, że koryto strumienia jest prawie puste, tylko na samym
dnie pokryte okruchami lodu. Ciągle na czworakach, pod czołgał
się ku oknu, za którym widniała przepaść. W tym miejscu progu
nie było, rzeczka wyżłobiła w skale rynnę, za tą rynną skała
spadała nie pionowo, lecz tarasowato. Wąskie to były tarasy, lecz
możliwe do sforsowania przez człowieka wyposażonego w czekan
i haki, ubezpieczonego liną. Carr wiedział jednak, że bez próby
ryzyka nigdy się stąd nie wydostanie. Nie miał wyboru. Wychylił
się i spojrzał w dół, aby stwierdzić, że nierówności zbocza
stanowią wątłe, lecz jednak oparcie dla nóg i rąk. Zmienił pozycję.
Czołgając się na brzuchu, jak rak, wysunął nogi nad przepaść, po
czym wolno, wolniutko namacał oparcie dla stóp, dłońmi chwycił
za krawędź urwiska i uczynił krok ku dołowi. Wiatr, który
dotychczas dął mu prosto w twarz, teraz dmuchał już tylko nad
jego głową. To była ulga. Spojrzał ku prerii. Jakże przeraźliwie
daleko i nisko się znajdowała! Do niej miał dotrzeć i wierzył, że
dotrze. Nie cierpiał na zawroty głowy ani na lęk przestrzeni,
odwagi mu nie brakło.

Powoli opuszczał się, obsuwał szorując piersią i brzuchem po

chropowatej spadziźnie, starając się chronić dłonie i tak
wystarczająco obolałe, spierzchnięte, czerwone z zimna.

Przebywał jard po jardzie tej nieprawdopodobnie uciążliwej

drogi. Co pewien czas zatrzymywał się i zerkał w górę, aby
zorientować się, na ile zmniejsza się odległość od kamiennego
progu, i zaraz kierował wzrok ku własnym stopom, z trudem
wymacującym oparcie wśród skalnych występów. Jak długo to
wszystko trwało? Tego Carr nigdy nie potrafił nawet w przy-
bliżeniu określić.

Przebył już chyba dwie trzecie wysokości, mokry od potu, z

nogami uginającymi się w kolanach, z rękami drżącymi z wysiłku,
gdy chwytał za wymykające się ze zgrabiałych palców kamienie,
lecz był coraz bliżej, coraz niżej. Preria rozciągała się tuż-tuż.
Wówczas wicher zmienił raptownie kierunek. Uderzył prostopadle.
Targnął ciałem eksplorera raz, drugi, trzeci. Pchnięty taką siłą
człowiek począł się obsuwać. Czubki butów ominęły nierówność,
dłonie ześliznęły się na kamieniach. Zsuwał się coraz szybciej, na
koniec odpadł od ściany, przeleciał kilka jardów i runął w zwiędłą

background image

trawę porastającą łagodnie nachylone zbocze, u samych stóp gór.
Ziemia była tu miękka, torfiasta. Gęsta trawa, przykryta jeszcze
kożuchem śniegu, złagodziła skutki upadku. Lecz Carr spoczywał
przez kilka minut nieruchomy jak głaz, na pół żywy, na pół
martwy. Gdy zdołał usiąść, ujrzał przed sobą upragnioną równinę.
Siedział i odpoczywał nie czując nic, poza wielką ulgą i
zadowoleniem, że osiągnął cel, chociaż otaczające go pustkowie
nie było jeszcze celem ostatecznym, lecz dopiero półmetkiem
drogi. Cóż, że wydostał się z gór, gdy przed nim leżały mile
wędrówki poprzez pustkowia, równie niebezpieczne i groźne dla
samotnego piechura. Wszystko, z czym wybrał się na wiosnę z
Milwaukee i co nabył w osadzie bez nazwy, zginęło wraz z
siodłem, jukami i koniem. Carr został bez broni, bez żywności, bez
środka transportu. Kto inny w jego położeniu za-. pewne wpadłby
w rozpacz i stracił resztkę energii na bezpłodne lamenty.

Gdy wydyszał zmęczenie, a równocześnie poczuł dotkliwy

chłód, postanowił odszukać swego mustanga.

background image

Zwierzę na pewno było martwe, lecz to, co nosiło na swym
grzbiecie, stanowiło jedyną szansę dotarcia w jakieś ludzkie strony:
koc, broń i amunicja, zapas żywności. Podniósł się i wówczas
uczuł gwałtowny ból po lewej stronie klatki piersiowej. Każdy
głębszy oddech wzmagał ten ból. Pomacał dłonią obolałe miejsce.
Pomyślał, nie bez racji, że ma złamane żebra. Ale to nie wszystko
— lewa noga przy stąpnięciu zasygnalizowała, że coś nie jest z nią
w porządku. Próbował obmacać ją w kostce, jednak gwałtowne
kłucie w piersiach nie pozwoliło się schylić.

— Nie mogę tu tkwić w nieskończoność — szepnął. — To mnie

zgubi.

Zaciskając zęby z bólu, począł kusztykać wzdłuż skalnej ściany.

Nie potrzebował iść daleko, po kilkunastu krokach natrafił na
swego konia. Tony leżał w śniegu z dziwacznie wykręconą szyją, z
rozrzuconymi nogami. Carr westchnął, na dłuższe żale sobie nie
pozwolił, nie miał czasu. Ukląkł ostrożnie i począł odpinać paski
juków, nie zważając na ból w piersiach. Dopiero teraz zauważył, że
dłonie ma podrapane, ze śladami zakrzepłej krwi. Wyciągnąwszy
zapasy żywności — już tylko suszone mięso — ujrzał ukryte pod
nimi woreczki ze złotem. Ciężkie, bardzo ciężkie. Stękając
wydobył je. Klęczał bez ruchu i rozmyślał nad tym skarbem, który
obecnie nie przedstawiał dlań żadnej wartości, wprost przeciwnie
— stanowił śmiertelne niebezpieczeństwo. Gdyby bowiem chciał
zabrać całość zgromadzonego złota, musiałby je dźwigać chyba na
plecach, a z takim ciężarem nie zaszedłby daleko. I tak już
kieszenie kurty wypełnione miał tym, co nie zmieściło się w
jukach, a co ważyło niemało.

Nie każdemu przyszłoby łatwo, wielu nie potrafiłoby zdobyć się

na decyzję lub wybrało najgorsze rozwiązanie. Carr westchnął
ponownie (któż by nie westchnął?), ujął kilof i z trudem
pokuśtykał ku skalnej ścianie. Wygrzebał sporą jamę, aż się spocił
z wysiłku: każde uderzenie kilofem w ziemię odzywało się bólem
w piersiach. Na koniec wrzucił do jamy pękate woreczki i
dokładnie je zasypał. Obejrzał skałę od dołu po sam szczyt, aby
lepiej zapamiętać miejsce, po czym wrócił do konia. Odciął z koca
długi pas, zgarnął nieco śniegu, przyłożył na bolącą nogę i
obwiązał spuchniętą kostkę tym prymitywnym bandażem, po czym
otulił się szczelnie derką, aby zabezpieczyć się przed mrozem.
Sprawdził jeszcze broń, trzykrotnie wystrzelił — działała bez
zarzutu. Z pasków suszonego mięsa sporządził pakunek, przerzucił
go przez ramię, a do wypchanych grudkami złota kieszeni dołożył
kilkadziesiąt naboi i parę pudełek zapałek. Był gotów do drogi.

— Żegnaj, Tony! — wyszeptał. — Wybacz, że ci nie mogę

sprawić żadnego pochówku. Nie mam sił...

I podpierając się winchesterem jak laską, ruszył przed siebie, na

wschód. Płaszczyzna prerii bielała przed nim i tylko miejscami
ciemniały placki nagich traw lub nagiej ziemi. Szedł, raczej wlókł
się. Raz jeszcze przystanął i obejrzał się, aby utrwalić w pamięci
widok poszarpanego łańcucha skał.

„Jeśli tu jeszcze wrócę..." pomyślał, ale nie dokończył swej

myśli.

Im bardziej oddalał się od górskiego wału, tym dotkliwiej

odczuwał uderzenia mroźnego wiatru spadającego ku nizinom. I
zapewne nie przetrzymałby nawet pierwszej nocy, gdyby nie trafił
najszczęśliwszym zbiegiem okoliczności na parów ciągnący się w
poprzek prerii. Tam ukrył się przed zawieruchą, tam znalazł sporo
uschłych krzewów, które dostarczyły mu opału i pozwoliły
zmienić zebrany do garnka śnieg we wrzącą wodę.

background image

Gdy rankiem opuścił parów, wiatr przestał dąć i nawet jakby
odrobinę pocieplało. A po dniu uciążliwego marszu szczęście
raz jeszcze uśmiechnęło się do niego —

usłyszał nagle szczekanie. Niosło się z dali poprzez milczące
pustkowie. Pies! A więc gdzieś tam muszą być i ludzie, i może
gorący płomień kominka, i dach nad głową, i miska parującej
zupy... Ta wizja dodała mu sił. Szedł, utykając, ku niewidocznemu
jeszcze obozowisku czy osiedlu, aż dostrzegł kontury zabudowań
wy złocone ostatnią zorzą gasnącego dnia. Wówczas doskoczył
doń mały kudłaty czworonóg z opadającymi uszami i począł
obiegać dokoła. Nawet boląca noga przestała uwierać, a kłucie w
piersiach ustąpiło. W polu widzenia pojawił się mężczyzna ze
strzelbą. Przystanął i bacznie spoglądał w stronę Carra. Pierwszy
człowiek po tylu tygodniach samotności! Żeby pojąć, co czuł Carr
w tym momencie, trzeba by tak jak on, głodny, zmęczony,
zmarznięty i chory, wędrować samotnie przez pustkowia. Trzeba
by zostać bezdomnym włóczęgą na wiele, wiele dni. Ale również
wiedzieć, że na Dalekim Zachodzie żadne drzwi żadnej chaty nie
zatrzasną się przed szukającym pomocy.

Carr znajdował się coraz bliżej zabudowań, tak blisko, że

nieznajomy, który wyszedł naprzeciw, zauważył, jak wędrowiec
mocno kuleje. Krzyknął na psa i szybko podszedł.

— Witaj — odezwał się grubym, chropawym głosem. — Coś z

nogą?

— Boli — Carr zmusił się do uśmiechu — chyba zwichnięcie.
— Daj no te tobołki i oprzyj się o mnie, ot tak, bardzo dobrze.
Tak dotarli do domu. Dom — słowo to może znaczyć tak

wiele... Budynek, który Carr ujrzał z bliska, uzyskałby w małym
miasteczku co najwyżej miano baraku, W dużym — budy
paskudzącej wygląd ulicy. Tu, na pustkowiu, niczyich oczu nie
mógł razić i dla Carra był najprawdziwszym domem. Niski i
szeroki, nakryty dachem z darni, zbity z grubych, nie heblowanych
tarcic, lecz z oknami. W szybach mieniły się właśnie różowe
odblaski wieczoru. Typowe mieszkanie pogranicznika, który
dopiero co zaczął gospodarzyć na swej ziemi. Już nie traperski
blockhaus, zbity z nie okorowanych bali, ze szczelinami zamiast
okien, lecz jeszcze nie farmerska zagroda o wielu pokojach, z
werandą przykrytą spadzistym dachem, pod który chroni się cała
rodzina w godzinach upału letniego, skąd gospodarz troskliwym
okiem ogarnia łany zbóż lub stada bydła pasącego się na
okolicznych łąkach.

Skrzypnęły zawiasy. Carr przekroczył wysoki próg i znalazł się

w izbie półmrocznej, słabo oświetlonej drgającymi w głębi
kamiennego kominka płomieniami.

— Przyprowadziłem gościa, Polly.
Z cienia wyszła kobieta.

— Dobry wieczór — wybąkał Carr — postaram się nie sprawić

zbyt wiele kłopotu.

Ujrzał jej oczy uważnie na niego patrzące, później lekki

uśmiech w kącikach ust.

— Nie ma o czym mówić. Proszę siadać — wskazała ławę tuż

przy ścianie i znikła w jakimś zakamarku.

— Nazywam się Piotr Carr — zaczął eksplorer zrzucając z

siebie koc.

— Siadaj — powtórzył gospodarz. — Przedstawimy się

później. Podaj nam whisky, Polly!

Butelka, szklaneczki z zielonkawego szkła i zapach, o którym

Carr już zdążył zapomnieć. Wypił i poczuł błogie ciepło

background image

rozlewające się po całym ciele, lecz drugiej porcji odmówił.

— Nie bardzo jadłem ostatnio — wyjaśnił.
— Zaraz coś przygotujemy. Jak tam, Polly?
— Musicie poczekać, tymczasem...

background image

Ukazała się znowu, nakryła stół czystą ścierką, położyła nóż i

chleb. Na widok potężnego bochenka Carr przełknął ślinę i z
trudem się powstrzymał, by nie chwycić go obiema rękami.
Gospodarz chyba to spostrzegł, bo szybko pokrajał równe skibki.

— Jedz — powiedział — później będzie coś lepszego...

Przepraszam, że tak na gołym stole. Brak nam talerzy. Wielu
jeszcze rzeczy nam brak.

Carr tylko mruknął, że to głupstwo, i zaczął łapczywie jeść.

Nikt mu w tym nie przeszkadzał. To on sam uczynił przerwę, aby
jakoś swą żarłoczność usprawiedliwić.

— Ostatni raz jadłem chleb na wiosnę.
— Wędrowałeś daleko od ludzi?
— Od białych ludzi, bo czerwonych miałem powyżej uszu —

odpowiedział przełykając następny kęs.

— Jakieś kłopoty?
— Były i kłopoty — odparł niezupełnie pojąwszy właściwy

sens pytania. — Straciłem konia, zwichnąłem nogę i pewnie mam
złamanych kilka żeber,' bo jak głębiej odetchnę, łapie mnie ból.

Gospodarz pokiwał głową ze zrozumieniem.

— Ścigali cię? — zagadnął ściszając głos.

Carr przestał jeść, spojrzał na swego rozmówcę. Zaskoczyło go

takie pytanie.

— Ścigali? — powtórzył. — Kto? Czyżby w okolicy kręciły

się jakieś bandy czerwonoskórych? Nie widziałem ich po drodze,
w ogóle nie widziałem nikogo.

— Tym lepiej. Nie myślałem o czerwonoskórych.
Carr już nie zdążył zadać kolejnego pytania, o co czy o kogo
gospodarzowi chodzi, bo ujrzał przed sobą blaszaną miskę, nad
którą unosiła się mgiełka pary. Po

ciągnął nosem i natychmiast zapomniał o wszystkim, co nie było
jedzeniem. Kawałki rozgotowanego mięsa pływające w
brunatnym sosie przysłoniły mu cały

background image

świat. Teraz już nie odmówił drugiej szklaneczki whisky
napełnionej przez gospodarza. Gdy ujrzał dno naczynia, poczuł,
że zaspokoił największy głód. Chętnie zjadłby coś jeszcze, lecz
uznał, że nie należy nadużywać gościnności. Dopiero teraz
zauważył, jak skromne, nie-ledwie nędzne było to domostwo.
Przecież to, co miał w jednej kieszeni kurty, starczyłoby na
wzniesienie znacznie większego, znacznie piękniejszego budynku.
Odsunął miskę.

— Dziękuję — powiedział. — Poratowaliście mnie w

prawdziwej biedzie. Od tygodnia żywiłem się tylko suszonym
mięsem, a co byłoby za parę dni?

— Moja chata stoi otworem dla każdego. Taki tu zwyczaj w

tych dzikich stronach i stosuję się do niego.

— Prawda — potwierdził Carr, chciał jeszcze zapytać, od jak

dawna gościnny farmer (bo to był na pewno farmer lub kandydat
na farmera) przebywa na tym pustkowiu, lecz przypadkowo
spojrzał na swe dłonie i przeraził się. Brudne, pokryte warstwą
przyschłego kurzu, z połamanymi paznokciami i plamami
zakrzepłej krwi, wyglądały rozpaczliwie.

— Gdyby tak kapinkę wody... — zaproponował nieśmiało.
— Nawet całe wiadro. Zaraz się tym zajmę.
Carr został sam. Po pierwszych chwilach ożywienia

spowodowanego radością, a trochę i alkoholem, nadpłynęła fala
zmęczenia. Powieki ciążyły mu jak ołowiane, siłą woli walczył ze
snem. Nie wiedział, co się dokoła niego dzieje, i pewnie w końcu
pogrążyłby się w drzemce, gdyby nie dłoń gospodarza, która
potrząsnęła go za ramię. Ocknął się. * — Chodź, pomogę ci.

Carr posłusznie dał się poprowadzić. Niedaleko, w

przeciwległy kraniec długiej izby (dom posiadał tylko jedną
izbę), gdzie za zasłoną ujrzał drewnianą balię

background image

z parującą wodą, a obok na stołku ręcznik, szczotkę i mydło.

— No, bracie — uśmiechnął się gospodarz — bierz się do

szorowania, dobrze ci to zrobi. A dasz sobie radę? Może pomóc?

Carr zaprotestował resztką energii. Wstydził się pokazać

nieznajomemu, jak bardzo obrósł brudem. No, i jakoś dał sobie
radę, nieco stękając i posapując. Umył się, jak potrafił najlepiej, i
nie pamiętał, aby w najcięższą pracę włożył tyle wysiłku, co w
szorowanie własnego ciała. Gdy się wycierał, stojąc bosymi
nogami na deskach podłogi, ciśnięto mu koszulę, sztywną i
szorstką, ale przecież świeżą i czystą. Wdział ją, prawie już za-
sypiając, po czym gospodarz poprowadził go do łóżka zbitego z
prostych tarcic, lecz zaścielonego dobrze wypchanym siennikiem i
prześcieradłem. Położył się, został nakryty derką i zasnął
natychmiast, ostatnią swą myślą błogosławiąc dobroczyńców.

W nocy śniło mu się, że jedzie pociągiem do swego Milwaukee.

Słyszał turkot wagonów, a kiedy na chwilę się przebudził, jeszcze
w uszach jego dźwięczał gwizd parowozu tak wyraźny i bliski, jak
gdyby maszyna toczyła się tuż obok.

Rankiem przypomniał sobie sen i westchnął z żalu, że to nie

rzeczywistość. Kiedy wstał, słońce od kilku godzin świeciło na
niebie, a wnętrze budynku, tak ponure wieczorem, teraz
wypełnione było wesołym blaskiem dnia. Carr czuł się wypoczęty
i gdyby nie boląca noga i kłucie w piersiach, nic by mu nie
brakowało do szczęścia. Zdziwił się trochę widząc pustą izbę, za
to nie potrzebował krępować się przy ubieraniu. Gdy wciągał
buty, usłyszał jakże znajomy dźwięk... Podszedł do okna. Ujrzał
daleką jasną przestrzeń, a nad nią strzelający ku błękitnemu niebu
czarny pióropusz dymu. Wagony i lokomotywa z cylindrycznym
kominem! Jak-

background image

że blisko! Carr ocenił odległość na pół mili. Widok pociągu
natychmiast mu się skojarzył z Milwaukee i z dobrym chirurgiem,
czuł, że bez niego się nie obejdzie.

Pociąg zwalniał biegu, zatrzymał się. Parowóz dyszał ciężko, a

ten głos brzmiał w uszach jak najcudowniejsza melodia. Więc nie
tylko w pobliżu biegł żelazny szlak, lecz nawet znajdowała się
stacja. Cóż za wspaniały zbieg okoliczności!

Usłyszał gwizd, obłoczek pary buchnął znad ziemi, koła

poczęły wystukiwać jakąś rytmiczną melodię, coraz cichszą i
cichszą, coraz bardziej daleką, aż sylwetka maszyny i żelaznych
wozów rozmazała się w dali. Zaległa cisza i tylko wiatr ją mącił
lekkim szumem. Carr nadal tkwił w oknie, patrzał i rozmyślał.
Poczuł bezsensowną pretensję do gospodarzy, że go nie poin-
formowali o bliskości kolei. Ten pociąg co prawda pędził na
zachód, lecz ten w nocy, który może nie był snem, lecz
rzeczywistością, jechał na wschód? I teraz Carr siedziałby w
wagonie i z każdą godziną zbliżał się do Milwaukee...

Dwie osoby nadchodziły od strony torów: farmer i jego żona.

Dźwigali paczki. Wydało się Carrowi, że bardzo się spieszą.
Skrzypnęły drzwi. Eksplorer odwrócił się.

— Dzień dobry — powiedział — nieco zaspałem.
— Dzień dobry, nic nie szkodzi. Dopiero będę przygotowywać

śniadanie — odparła kobieta. — Nie mieliśmy chleba.

— Nie pieczecie sami?
— Jeszcze nie wyrosło ziarno na naszą mąkę — stwierdził

gospodarz. — My tu dopiero od kilku miesięcy-

— Nie strach na takim odludziu?

background image

— Dziś odludzie, jutro osada. Jest kolej, jest stacja, a ziemię

można nabyć za bezcen.

— Czyżby tu jeszcze mieszkał ktoś więcej?
— Nie.
— To dla kogo ta stacja? — zdziwił się eksplorer.
— Tymczasem tylko dla mnie — roześmiał się farmer. —

Nigdy nie sprowadziłbym się tutaj w przeciwnym wypadku. Ale
kolej wie, co robi. W ten sposób przyciąga ludzi, sprzedaje własne
tereny i zwiększa ilość podróżnych.

— Pewnie tak być musi — zgodził się Carr. — Jednakże ja nie

wytrzymałbym długo w takiej samotności.

— Przecież wędrowałeś samotnie?
— Czynię to raz na rok i tylko na kilka miesięcy. Na tym

polega moja praca.

— Na wędrowaniu? — Carr dosłyszał w tym pytaniu jakiś

podejrzliwy ton.

„Uważają mnie za włóczęgę — pomyślał — albo jeszcze za

kogoś gorszego."

Postanowił sprawę natychmiast wyjaśnić.

— Jestem eksplorerem — oświadczył i spojrzał na słuchaczów

ciekaw wrażenia, jakie na nich wywarła ta informacja.

Wydało mu się, że farmer zerknął na żonę, ta lekko skinęła

głową, po czym znikła w głębi izby, skąd zaraz rozległy się
odgłosy przesuwanych garnków i pobrzęk blaszanych misek.

W rezultacie takich krzątań przywędrował na stół dzban z

kawą, po nim chleb i jajka smażone na boczku.

— Ho, ho! — wykrzyknął Carr. — Cóż za uczta? I to

wszystko z własnego gospodarstwa! Żeby mnie nie ciągnęło w
dalekie strony, pewnie zostałbym rolnikiem.

— Niestety — westchnął farmer — gospodarka nie daje

jeszcze nic. Gdyby nie to, że sprzedałem ziemię na wschodzie,
przyszłoby tu głodować.

background image

— No to skąd te wspaniałości? -— Z
pociągu.
— Nie rozumiem.

— Pewien przedsiębiorczy młodzieniec przywozi z miasteczka

zamówione artykuły. Jeździ zawsze tym samym pociągiem i
nigdy nas nie zawiódł. Kilkanaście mil dalej znajduje się sporo
podobnych do naszego gospodarstw. One również korzystają z
jego usług.

— To chyba nieźle kosztuje?
— Wziąłem to pod uwagę, gdyśmy tu przybyli. Byle doczekać

jesieni: sypnie się pierwsze ziarno, kupimy kurczęta, ze dwie
krowy i wszystko się odmieni.

— A takie eksplorerstwo. — odezwała się kobieta — opłaca

się?

— Oczywiście, chociaż niekiedy wpada się w nie byle jakie

tarapaty. Jak ostatnio.

W tym miejscu chęć wygadania się wzięła górę nad

ostrożnością. Carr opowiedział bardzo dokładnie o końcowej
części swej podróży. O złocie wspomniał wprawdzie tylko
mimochodem, za to odmalował obrazowo kolejne przygody.
Umiał opowiadać, więc słuchali go coraz bardziej przejęci, nie
przerywając ani słówkiem. Kiedy skończył, farmer zauważył:

— To ci dopiero paskudna historia. Ja tam nigdy nie pchałbym

się w te zatracone góry, prawda Poiły?

—- Prawda, Richard — skinęła głową. — Zimno mi się robiło,

jak słuchałam.

— Toś pewnie i bez jednego centa? — zapytał farmer.
— Ech, tak źle nie jest. Coś tam ocalało i starczy na powrót.
— Daleko?
— Do Milwaukee. Trzeba mi jak najszybciej ruszać, w

płucach ciągle kłuje, a i noga uwiera. Jak tu z pociągami?

background image

Wyjaśniono mu, że każdej doby przejeżdżają tędy dwa składy

osobowe, na zachód i dwa na wschód, nie licząc towarowych,
które się tu nie zatrzymują.

— Ale ja —- powiedział na zakończenie swej informacji

farmer — doradzałbym odpocząć kilka dni. Bardzo jesteś
wymizerowany, a do Milwaukee szmat drogi.

Gościa ujęło takie zaproszenie, jednak postanowił odmówić.

— Potrzebuję poradzić się lekarza — oświadczył — a poza

tym... nie chcę być za darmozjada, a do roboty żadnej się nie
nadaję.

— Ależ cóż znowu! Przy dwu osobach zawsze i trzecia się

pożywi. Żeby rzec prawdę, bardzo by nam dogadzało, gdybyś
jeszcze został. Jutro z żoną mam jechać do Rooven. To takie
miasteczko, trzydzieści mil stąd. Wrócimy wieczorem.
Chciałbym, aby przez ten czas ktoś miał oko na gospodarstwo.

— Niebezpieczne strony? — podejrzliwie zagadnął Carr.
— Najspokojniejsze ze spokojnych, ale zawsze człowiek jest

pewniejszy, gdy wie, że ktoś czuwa nad jego chałupą.

Carr zmienił decyzję. Uznał, że za tyle udzielonej mu pomocy

należy się jakieś zadośćuczynienie.

— Zgoda, zostanę. Ale nie dłużej niż jeden dzień.
— Nie dłużej — przyrzekł farmer. I na
tym stanęło.

Nazajutrz gospodarze ruszyli w drogę. Przed wyjściem Polly

sprezentowała Carrowi nieźle zaopatrzoną spiżarnię, wiadra z
wodą i szczapy drzewa ułożone przed kominkiem. Miał więc
wszystko, co potrzeba do przetrwania jednego dnia w samotności.
Z nudów począł krążyć po izbie, dumny z zaufania, jakim farmer i
jego żona obdarzyli obcego im człowieka. Widać sam jego wygląd
musiał budzić takie zaufanie. Zarozumiałość rychło została
ukarana. Kuśtykając od ściany do ściany, dostrzegł wiszące
lusterko. Spojrzał w nie i natychmiast się odwrócił. Sądził, że ktoś
obcy niepostrzeżenie wtargnął do domu i teraz stanął za jego
plecami. Ale w izbie nie było nikogo. Znowu się przejrzał. Z ra-
mek lustra wyjrzała twarz pokryta gęstym, czarnym, niechlujnym
zarostem, z długą brodą i sterczącymi wą-siskami. Wręcz
odpychający wizerunek. Nawet oczy — ale to chyba było
złudzenie — patrzyły ponuro, prawie po zbójecku.

— Wyglądam jak czterdziestu rozbójników w kupie — jęknął.

I zaraz następna myśl: „Na pewno pojechali po szeryfa".

Odwiedzin szeryfa, rzecz jasna, Carr wcale się nie lękał. Mimo

to postanowił natychmiast przywrócić swemu obliczu bardziej
przyjemny wyraz. Z taką gębą nie może pokazać się w
Milwaukee! Znalazł brzytwę, nożyce i mydło. „Chyba się na mnie
nie obrażą" — pomyślał o gospodarzach i zabrał się energicznie
do golenia. Brzytwa okazała się dość tępa, mydło ledwie się
pieniło, lecz skórę na twarzy tak miał zgrubiałą, że obeszło się bez
poważniejszych zadrapań. Z nożycami poszło łatwiej. Włosy
opadające na ramiona udało się skrócić do przyzwoitej —
zdaniem Carra — długości i chociaż efekty takiego strzyżenia
prezentowały się dość... krzywo, zwłaszcza od-strony karku, w
rezultacie oblicze spoglądające z lustra nabrało bardziej ludzkiego
wyrazu. Znikły wąsiska i zarost, pozostała jedynie broda, a i tą
Carr przyciął.

Po przeprowadzeniu tych zabiegów poczuł głód i chłód

równocześnie. Rozpalił ogień (ileż to wysiłku go kosztowało!),
wydobył ze spiżarni płat wędzonego boczku, który nadział na
patyk i przypiekł nad płomieniem. Zająwszy się jedzeniem —

background image

rozmyślał. Tak, farmerzy pewno pojechali po szeryfa... Odtworzył
w pa-

background image

mięci wszystko, o czym tu mówiono, o co go pytano. Teraz te
pytania wydały mu się bardzo podejrzliwe, a cóż dopiero
uśmiechy i spojrzenia, jakie wymieniała małżeńska para. Na
pewno uznali go za niebezpiecznego osobnika.

— Do licha! — przypomniał sobie nagle — przecież on mnie

pytał, czy byłem ścigany? Oj, Piotrze, Piotrze! Gdzie miałeś uszy?
Lecz dlaczego udzielono mi gościny? Dlaczego? — powtórzył i
natychmiast sobie odpowiedział: — Bo lepiej podejrzanego
osobnika gościć w domu niż wyprosić go za drzwi i czekać, aż
ukryty na zewnątrz budynku postrzeli jego właściciela z zemsty za
odmowę noclegu.

— Ech — westchnął — co będzie, to będzie. Nie lękam się

żadnego szeryfa. Pewnie w tej chałupie nie ma nic wartościowego,
przecież nie ryzykowaliby... chociaż... i zbóje mają swój honor i
nie grabią ludzi, którzy udzielili im pomocy...

Doszedłszy do takiego wniosku zajął się bardziej przyjemnymi

rozważaniami: jak to zawita do Milwaukee, jak spotka znajomych,
zacznie im opowiadać.., Usłyszał, że pociąg gwiżdże, że
zatrzymuje się i odjeżdża. Zjadł resztkę boczku i zatłuszczone
palce obtarł o równie tłuste nogawki spodni. Wówczas zapukano
do drzwi. Carr znieruchomiał. Czyżby szeryf? Coś zbyt szybko.

— Otwarte! — krzyknął.

Drzwi uchyliły się wolno. Carr pokulał ku wejściu.

— Gospodarza nie ma — powiedział do wchodzącego

mężczyzny. — Wróci dopiero wieczorem.

Nieznajomy zatrzymał się na progu. Milczał i wpatrywał się w

Carra.

— A ty co tu robisz? — zapytał głosem, w którym nie

zabrzmiał ani jeden ton radości czy choćby zdziwienia z
nieoczekiwanego spotkania.

background image

— Co ja tu robię? — powtórzył eksplorer, zdumiony takimi

słowami. — A kim, u licha...

— Nie poznajesz starych przyjaciół? A może nie chcesz

poznać?

— Webster! — wrzasnął uradowany Carr. — Co za spotkanie!

Agent Pinkertona wszedł do wnętrza, zamknął drzwi, rozejrzał

się bacznie.

— Więc powiadasz, że ptaszek wyfrunął?
— Co za ptaszek? — zdziwił się Carr.
— Właściciel tej chałupy. Dawno go poznałeś?
— Jestem tu drugi dzień zaledwie.

— Na pewno? Nie mylisz się przypadkiem?
Carr na chwilę zaniemówił.

— O co ci chodzi? Nie wierzysz? Poczekaj do wieczora. Oni

wrócą i poświadczą.

— Oni, to niby kto?
— Gospodarze — odparł eksplorer, coraz mniej rozumiejący

sens pytań Webstera.

— Wiesz, jak się nazywają? Carr
wzruszył ramionami.
— On: Richard, jego żona: Polly.
— A nazwisko?
— Jakoś się nie zgadało... .

— Więc ja ci powiem: Richard Burkę, ale to nieważne, bo

naprawdę nazywa się Cowper. Ostatnie ogniwo łańcuszka.

— O czym ty mówisz?
— O oszukańczej spółce Erie Gardnem vel Erie White'a,

ostatnio właściciela saloonu w osadzie bez nazwy. Pamiętasz?

— Pamiętam — Carr przetarł dłonią czoło. — Ale ty się

okropnie mylisz! To spokojni farmerzy i dobrzy ludzie.

— Jesteś tu drugi dzień.

background image

Carr skinął głową.

— I przez dwa dni zdołałeś tak dokładnie wybadać swych

gospodarzy? Tego nawet ja bym nie potrafił.
A może znałeś ich wcześniej?

Carr stropił się.

— Nie znałem — przyznał — ale... widzisz, ja od pierwszego

spojrzenia poznaję dobrych ludzi.

— To się dopiero nazywa zarozumiałość! Zresztą, dobrych

może i poznajesz, ale źli potrafią się maskować. Nie bądź naiwny,
Piotrze!

Uratowali mi życie — żarliwie zaprotestował eksplorer.

Niechże im to zostanie zapisane w księdze zasług, lecz

równocześnie Richard Burkę vel Cowper jest jednym z tych
nikczemników, którzy doprowadzili do ruiny kilkadziesiąt
farmerskich rodzin. Całą bandę mamy już pod kluczem, jeden
Cowper buja jeszcze na wolności.

— Trudno mi w to uwierzyć — szepnął Carr.
— Bo nie potrafisz patrzeć dalej, niż sięga czubek twego nosa.

Pomogli ci, jak sam twierdzisz, więc są uczciwi. Wobec ciebie...
tak, ale wobec innych?

— Bardzo mądrze gadasz — mruknął Carr nieco urażony —

lecz gdybyś umierał z głodu i zamieniał się w sopel lodu z zimna,
jak ja, inaczej oceniałbyś sytuację.

— Być może, ale dajmy temu spokój. Jak tu trafiłeś?

Carr roztoczył przed agentem obraz swej wędrówki. Od

samiutkiego początku do ostatecznego końca. Tamten słuchał,
niekiedy uśmiechał się, niekiedy krzywił.

— Kiepsko — stwierdził, gdy opowieść została zakończona.

— Tym bardziej cieszę się, że wyszedłeś cało. Przyznaję — tu
zawahał się — że trochę cię

podejrzewałem o konszachty z tym Cowperem.

background image

— Mnie?! — oburzył się eksplorer. — Dawniej mi ufałeś...
— Już dobrze, dobrze. Widzisz, mój zawód nie pozwala na

zbytek zaufania do ludzi. Zresztą, jesteś w porządku, Piotrze. Jeśli
ruszasz na wschód, pojedziemy razem.

— Co chcesz zrobić z tym Burkę?
— Pojedzie z nami tam, gdzie od dawna już go oczekują.
— Do więzienia?
— Przecież nie na turystyczną wycieczkę. Stanie przed sądem.
— To znaczy, że mam być za strażnika! — wykrzyknął

oburzony eksplorer.

— Cóż znowu. Twoja sprawność fizyczna jest raczej

niewielka. Jeśli ci moje towarzystwo nie odpowiada, wsiądziesz
do innego wagonu. A teraz, proszę, stań przy oknie i uważaj, czy
się kto nie zbliża.

— Po co?
— Muszę lepiej przyjrzeć się tej izbie.
— Będziesz -grzebał w ich rzeczach? —
Zgadłeś.
— Ja do tego ręki nie przyłożę.

— Oczywiście, że nie. Zbyt mało znasz się na takiej robocie

— odparł z humorem agent.

— Nie mam zamiaru gapić się przez okno.
— Hm, jak uważasz. Poradzę sobie sam.
— Oni na pewno pomyślą, że to ja ciebie sprowadziłem —

ponuro stwierdził Carr. — Za tyle okazanej mi pomocy! Czuję się
jak stara świnia. Gdyby był jakikolwiek pociąg, natychmiast bym
odjechał.

— Lecz pociągu nie ma, więc po co to całe gadanie? I jeszcze

ci powiem, Piotrze: oni nie po szeryfa pojechali, jak sądzisz. Listy
gończe poszły w świat, Cowper o nich na pewno wie i trzyma się
jak najdalej od wszy-

background image

stkich szeryfów. Z tego, co opowiadałeś, wynika, że starali
się wybadać, kim jesteś. Może Cowper podejrzewa cię o
współpracę z policją?

— Przyjął mnie gościnnie.
— Cóż w tym dziwnego? Chce uchodzić za spokojnego

farmera. No, do roboty!

Rzuciwszy takie hasło począł krążyć po izbie, zaglądając

we wszystkie zakamarki. Wreszcie zainteresował się dużą
drewnianą skrzynią ustawioną pod ścianą. Wyglądała
bardzo solidnie, zamknięta antabą z potężną kłódką wiszącą
na skoblu. Wydobył z kieszeni pęk kluczy, z wprawą
zawodowego złodzieja dobrał jeden, wetknął w otwór
kłódki i przekręcił.

Carr przyglądał się tym manipulacjom spode łba, potem

odwrócił się ze złością i pokulał ku oknu. Nie mógł
przeszkodzić Websterowi, a równocześnie lękał się, aby
ktokolwiek nie zaskoczył agenta przy jego czynnościach, co
przecież wplątałoby i Carra w sprawę, z jaką nie-chciał mieć
nic wspólnego.

Gapił się więc przez szybę, a że za nią nic się nie działo,

zerkał od czasu do czasu w głąb izby. Widział, jak agent
wyjmuje i układa obok skrzyni jakieś części ubiorów
męskich, damskie suknie, dwie pary butów, derkę, mnóstwo
drobnych fatałaszków i jak bada zawartość kieszeni
wszystkich ubrań. Na koniec Webster począł wszystko
układać z powrotem. Zatrzasnął wieko, przekręcił klucz w
kłódce.

Widzę, że nic nie znalazłeś — stwierdził eksplorer ze

złośliwym zadowoleniem.

— Mylisz się. Pieniędzy rzeczywiście w kufrze nie było,

lecz... coś bardziej dla mnie cennego. Popatrz.

Podał mu zmięty papierek. Carr wygładził go. Wyglądał

na oddarty od jakiegoś większego arkusza. Na tym strzępku
widniały fragmenty wydrukowanych słów: „...ultural
Comp...", a poniżej: „...ansas..."

background image

— No i co z tego? — wzruszył ramionami.
— To, że ten druk dziwnie pasuje do nazwy oszukańczego

przedsiębiorstwa Gardnera-White'a: „Agri-cultural Company.
Kansas City".

— Pasuje — przyznał Carr.
— Znalazłem go w kieszeni spodni.
— Żaden dowód. Być może Burkę pragnął nabyć ziemię

reklamowaną przez Gardnera, wziął formularz, aby podpisać
mowę, a później się rozmyślił.

— Bardzo to ładnie wytłumaczyłeś. Ciekaw jestem, czy

Burke-Cowper zezna w śledztwie tak samo. Nie przeceniam
ważności tego świstka, chociaż nie jest on bez znaczenia.
Posiadamy jeszcze inne dowody: zeznania wspólników i
poszkodowanych farmerów.

Carr nic na to nie odpowiedział. Agent był tak pewien swego,

że już stracił wiarę w niewinność gościnnego gospodarza. Lecz
jak zachować się w tej sytuacji? Najchętniej opuściłby
natychmiast ten chwilowy przytułek. Gdzież jednak mógłby
czekać na najbliższy pociąg? Najbliższy — czyli ranny. Miał
przed sobą całą długą zimową noc i od razu wykluczył możliwość
spędzenia jej na dworze. Ponure rozważania przerwał wesoły głos
agenta.

— Hej, Piotrze! Czas by coś przekąsić. Twoi farmerzy chyba

nie wezmą nam za złe, jeśli nieco uszczuplimy ich spiżarnię.

— To obrzydliwe — mruknął Carr — jeść na koszt człowieka,

którego ma się wsadzić za kratki.

— Chcesz, żebym głodował do rana i na czczo ruszał w daleką

drogę?

— Bodajbyś nigdy tu nie trafił! Albo dopiero po moim

odejściu.

— No, no. Nie przesadzaj. Zaczynasz mnie uważać za zbója

czyhającego na mienie i wolność uczciwych ludzi. Zastanów się.
Nie przybyłem tu po to, aby komu-

background image

kolwiek robić złośliwe psikusy. Moja praca nie jest łatwa, za to
bardzo niebezpieczna i niewłaściwie oceniana. Cóż ci uczyniłem
złego, że się na mnie boczysz? Mam dać spokój oszustowi?

Przemówił tak gorąco, że gniew Carra stopniał niczym śnieg w

promieniach wiosennego słońca.

— Przepraszam — powiedział. — Chleb i mięso są w tamtej

szafce. Ja im za to zapłacę.

— To ja zapłacę — sprzeciwił się agent. — Ty jesteś gościem

zaproszonym, ja... nieproszonym.

Carr z rezygnacją machnął ręką.

Webster energicznie zajął się przygotowaniem posiłku i nieco

brutalnie obszedł się z zawartością farmerskiej spiżarni. Na stół
wjechały nie tylko boczek i chleb, ale również jajecznica i ser.
Carr bez protestu zabrał się do spożywania przygotowanych
wspaniałości. Ucztę zakończyła pachnąca kawa.

— Co zrobisz — niespodziewanie zagadnął agenta — jeśli on

stawi opór? Ja, gdybym nawet chciał...

— Och, nie liczę na ciebie. Cóż potrafisz z połamanymi

żebrami i spuchniętą nogą? Ale nie martw się. Tacy, jak Cowper,
umieją tylko uciekać, o walce mowy nie ma. Zresztą, dawałem
sobie radę z mądrzejszymi przeciwnikami.

Carr więcej nie pytał.

Dzień się kończył, siwa mgiełka spływała z nieba na prerię.

Wówczas usłyszeli łoskot nadjeżdżającego pociągu. Gwizd,
zgrzyt hamulców, dudnienie parowozu. Minuta ciszy, drugi gwizd
i stukot kół po szynach. Coraz szybszy i coraz dalszy.

Carr powlókł się do okna i spoglądał w ciemność.
— Nie przyjechali — stwierdził z ulgą.
Webster podszedł do drzwi, uchylił je. Długo patrzał przez

szparę.

— Niech to licho! Masz rację. Poczekam jeszcze do jutra, jeśli
nie przybędą rannym pociągiem, cała moja robota na nic.
Przyjdzie znowu włóczyć się nie wiadomo jak długo. Zamknął
drzwi, zaryglował je.
— Chyba pójdziemy spać, Piotrze? Bardzo jestem zmęczony,

a i tobie sen nie zaszkodzi.

— Myślisz, że uciekli?
— Kto wie? Jeśli zaczęli cię podejrzewać, że przybyłeś ich

śledzić, poszukali innego schronienia. Wzięli ze sobą jakie
bagaże?

— Nie zwróciłem uwagi. Wiem, że farmer zabrał strzelbę i

chyba jakąś torbę, ona prowadziła psa na smyczy. Czy miała coś
jeszcze, nie przysięgnę. Sądzisz, że porzuciliby taki majątek?
Ziemię, dom?

— Jaką masz pewność, że to ich ziemia, że to ich dom? A

gdyby nawet! Co lepsze: wolność czy majątek, z którego nie
można korzystać? Zaniepokoiłeś mnie tym psem — dodał bez
żadnego związku z poprzednimi słowami.

— Cóż tu ma pies do rzeczy?
— Bardzo dużo. Bywa czasem, że wszystko się porzuca, lecz

zabiera ulubione zwierzę. Z tego by wynikało, że oni tu chyba nie
wrócą. Do licha, do licha! Jutro się okaże, czy się mylę, czy nie, a
teraz, Piotrze, które łoże wybierasz? Tamto? No, dobranoc!

Ściągnął buty, zdjął kurtkę, rewolwer wetknął pod siennik.

Położył się w spodniach i kamizelce. Czerń nocy wypełniła izbę i
skłoniła Carra do pójścia w ślady agenta.

Nieprędko zasnął. Trochę dlatego, że bolały go piersi i noga,

background image

trochę dlatego, że głowę miał nabitą wątpliwościami, których nie
potrafił rozstrzygnąć.

O świcie spadł śnieg i rankiem Carr, który pierwszy zerwał się

z posłania, ujrzał białą płaszczyznę, pełną słonecznych blasków.
Lecz ten piękny zimowy dzień nie obudził w jego sercu
radosnych wzruszeń. Przecież zbliżała się nieunikniona godzina
spotkania, którego się i lękał, i wstydził jednocześnie. Przestał
wątpić w winę Burkego, ale nadal nie mógł pogodzić się z myślą,
że będzie świadkiem aresztowania człowieka, który tak bardzo
mu pomógł. Jedzenie, jakie upitrasił Webster, nie chciało mu
przejść przez gardło, a gdy usłyszał świst i turkot parowozu,
natychmiast zerwał się od stołu. Podszedł do okna.

— Dwie osoby — odezwał się po chwili.

— Więc przyjechali! — ucieszył się agent.
— Ależ... to nie oni! — zakrzyknął Carr. — Dwu mężczyzn!

Idą w naszą stronę.

background image

— Może Burkę przywiózł znajomka? Ekspolorer
natężył wzrok.
— Nie widzę Burkego.

Teraz Webster zajął miejsce przy szybie.

— Jesteś pewien? — zagadnął.

— Żaden z nich nie jest gospodarzem. Ciekawe, kogo tu

szukają?

— Dowiemy się wkrótce. Może to jakieś nowe ofiary

oszustwa? Jednak... weź no, Piotrze, do ręki swą pukawkę, lepiej
być na wszystko przygotowanym. Burkę mógł nasłać tych ludzi.

Carr, który obawiał się spotkania ze swymi dobroczyńcami,

nawet okiem nie mrugnął na taką propozycję. Nowa sytuacja
bardziej mu odpowiadała. Pokulał po swój winchester i zajął
obronną pozycję za stołem.

Czekali w milczeniu. Ktoś trzykrotnie załomotał do drzwi.

— Proszę! — uprzedził Carra agent.

Zawiasy skrzypnęły. Weszli: wysoki, chudy mężczyzna w

długich butach i spodniach wpuszczonych w cholewy oraz w
zapiętej na wszystkie guziki kurtce, sięgającej kolan. Obok
wyrostek, podobnie ubrany, pucołowaty na twarzy, niższy i tęższy
od swego towarzysza. Rozejrzeli się dokoła, zatrzymując wzrok
raz na jednym, raz na drugim z obcych im ludzi.

— Który z was nazywa się Piotr Carr? — zapytał chudy.
— Ja — odparł eksplorer. — O co chodzi?
Przybysz zamknął drzwi, zdjął mocno sfatygowany kapelusz,
młodzik naśladował go.

— Tośmy trafili — oświadczył. — Burkę powiedział, że masz

mi przekazać gospodarstwo.

— Chyba jakieś nieporozumienie? — zdumiał się Carr. — Ta

zagroda nie należy do mnie.

background image

— Oczywiście, że nie. Burkę sprzedał mi ją wczoraj w

Rooven.

— Jest tam jeszcze? — pospiesznie zagadnął Webster.
— Niby Burkę? Nie. Prosił, by powiedzieć, że wybiera

się do Kansas City.

— Dowcipniś! — agent lekko gwizdnął. — Macie do-

wód kupna?

— Jasne! — wykrzyknął starszy z przybyłych.
Obaj podeszli do stołu, siedli ciężko na ławie.

—- Nazywam się Elias Wrenn, a to -mój syn, Eleazer.

Rozpiął kurtę i z przepaścistej głębi wyciągnął skórzany

portfel, pękaty, wytarty i związany rzemykiem. Położył go
na stole, rozsupłał węzeł. Wszystko to czynił powoli,
metodycznie. Ukazało się wnętrze pełne niezliczonych
przegródek i malutkich schowków, mocno wypchanych.
Carr wytrzeszczył oczy na takie dziwo, przypominające
miniaturową walizę podróżną.

Elias Wrenn wyjął najpierw spory plik jakichś za-

drukowanych kartek, najprawdopodobniej prospektów
reklamowych, z kolei — kilka świstków pokrytych ko-
ślawym pismem, na koniec — w ósemkę złożony papier.
Rozłożył go starannie, aż przybrał formę sporego arkusza, i
podsunął w stronę Carra.

Webster podszedł do stołu i pochylił się nad ramieniem

Carra. Czytali w milczeniu.

— Najformalniejszy akt kupna-sprzedaży — zawy-

rokował agent. — Gdyby jeszcze nazwisko sprzedawcy
było prawdziwe... .

— Jak to? — zaniepokoił się Elias Wrenn. — Nabyłem

ziemię od Richarda Burkę i tak tam stoi napisane. Burkę dał
mi akt własności, zaraz pokażę...

Znowu począł grzebać w portfelu, aż wydobył drugi

arkusz, podobny do poprzedniego. Jego treść została
uważnie odczytana.

background image

— Wszystko jest w największym porządku, prawnie bez

zarzutu — stwierdził Webster.

— A nazwisko? Coś gadał o nazwisku?
— Głupstwo! Teraz to już nie ma żadnego znaczenia.-Burkę

zapłacił za tę ziemię i Burkę ją wam sprzedał. Nic nikomu do tego.
Życzę pomyślności na nowym gospodarstwie.

Po tych słowach agent uścisnął dłoń Eliasa, z kolei jego syna,

który poderwał się z ławy, zaczerwienił i skłonił niezgrabnie.

— No, Piotrze, za niecałą godzinkę mamy pociąg.
— Jedziemy razem? — ucieszył się Carr.
— Oczywiście, i chyba nawet na tej samej ławce tego samego

wagonu. Sytuacja się zmieniła.

-— Więc rezygnujesz...
— Sza! — przerwał mu agent. — O tych sprawach pomówimy

później.

— A jakże będzie z przekazaniem? — wtrącił 'się Elias

Wrenn.

— Z przekazaniem? — powtórzył Webster. — Ach, o to

chodzi. Ja to załatwię z wami, mój przyjaciel miał niedawno
wypadek i nieco ciężko mu się ruszać. Chodźcie ze mną.

Powiódł ich w głąb izby, pokazał naczynia kuchenne, spiżarkę,

drewniane prycze, a nawet kufer. Szli za nim, dokładnie oglądając
ściany, czy nie ma w nich szpar, tupiąc obcasami w deski podłogi,
czy zostały solidnie umocowane.

Elias Wrenn, obejrzawszy wszystko, nie wyglądał na

zadowolonego.

— Kupiłem ziemię i chałupę — oświadczył — ale tu jest

jeszcze jakaś pościel, garnki, miski. Jak długo mam to trzymać?
Burkę nie mówił, co z tym zrobić?

— Ani słówka — odparł agent. — Sądziliśmy, że sprzedał ci

wszystkie ruchomości.

background image

— Nawet o nich nie wspomniał. Myślałem, że zastanę tu co

najwyżej trochę gratów nadających się tylko J*0 wyrzucenia. A
tamta skrzynia? Co w niej jest? Nie wiemy — uprzedził Carra
Webster — pewnie stara odzież.

Elias podrapał się po głowie.

— Przecież to nie moje. Może zabierzecie ze sobą...
— O, nie, nie! Nie dalibyśmy rady.
— Co z tym zrobić? — powtórzył swe pytanie starłszy Wrenn.
— Co się tyczy skrzyni, jeśli Burkę w ciągu roku się o nią nie

upomni, śmiało ją możecie zabrać. Tak mówi -prawo. To, co w jej
wnętrzu, stanie się waszą własnością.

— Klucza nie zostawił?
— Poszukajcie, może gdzieś leży. No, Piotrze — I zwrócił się

do eksplorera — czas na nas.

Pomógł swemu towarzyszowi założyć kurtkę, ujął go . pod

ramię. Powiedzieli „do widzenia" i wyszli na dwór.

— A pole?! — zawołał za nimi nowy właściciel. — Burkę

mówił, że obsiał je oziminą.

— Mnie mówił to samo — odpowiedział Carr przy-E stając —

ale ja się na tym nie znam. Nie jestem rolnikiem.

Ruszyli ku kolejowym torom zostawiając na progu chaty

zakłopotanego farmera. Nie wiedział, czy zrobił dobry czy zły
interes. Czuł, że coś tu nie jest w porządku, ale co — tego nie
potrafił odgadnąć.

background image

Agent zrezygnował z podróży do Rooven, aby dalej deptać po

śladach Burkego-Cowpera. Uznał bowiem, że eksplorer
potrzebuje troskliwej opieki w drodze. Nie tylko odwiózł go do
Milwaukee, lecz nawet ulokował w szpitalu. Jak tam później
tłumaczył się przed swymi szefami z przerwania pościgu, tylko on
sam i kierownicy Agencji Pinkertona o tym wiedzą.

Tymczasem Carr został opukany, ostukany i przesłuchany.

Lekarze zdumiewali się nad odpornością jego organizmu. Zgodnie
bowiem z ich fachową oceną człowiek z takimi urazami
wewnętrznymi powinien był paść gdzieś na dalekiej prerii i tam
umrzeć z głodu i wyczerpania. Nie brali jednak pod uwagę
wytrzymałości Carra i niezgłębionych zasobów jego optymizmu.
To one właśnie zwielokrotniły jego siły, a później — w okresie
paromiesięcznej kuracji — uczyniły jednym z
najsympatyczniejszych pacjentów.

Opowieści Carra (przezwanego od barwy czupryny —

Czarnym Piotrem), zawsze wesołe, zawsze upiększone
nieprawdopodobnymi przygodami, znalazły liczne grono
słuchaczów wśród chorych i wśród personelu lekarskiego.

Kiedy Carr został „sklejony" (jak mówił) i opuścił szpital, był

znowu tym samym, pełnym energii człowiekiem. I nie przerwał
corocznych wypraw w różne strony Dalekiego Zachodu. Jednak
żadna z nich nie obfitowała w tak dramatyczne momenty, jak
właśnie długa wędrówka przez góry Montany.

Digitalizował BodzioKB


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wernic Wieslaw Przez Gory Montany
Wernic Wieslaw 02 Przez góry Montany
10 4 5 Udzielenie urlopu wychowawczego przez pracodawcę
2008 10 24 Ustawa PZP tekst ujednolicony przez UZP
grupa 10, Problem przemocy w szkole został poważnie potraktowany dopiero w latach osiemdziesiątych X
10, zamiawiane przez chomików
spr mnozenie przez 10 kl 4, Matematyka, kl 4
plywanie, SKOKI, Skoki do wody: oceniane przez 5-7 sędziów, używając skali 0-10
12.pytania ze zdjęć nr 10 przpisane do txt przez Ize, Sesja, Rok 3 lato, Emotywacje, Pytania
10 W rok przez Biblię I i II Księga Samuelaid 10649
10 es dół pachowy lewy, widok od góry
Kilometry dla drużyn z Jeleniej Góry od 2014 01 10
Przemówienie przygotowywane przez Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego na uroczystości kwietnia 10 roku
Test nr 8 M

więcej podobnych podstron