Wernic Wieslaw Przez Gory Montany


Wiesław Wernic

Przez góry MontanY

Osada bez nazwy

W roku 1877 Thomas Edison opatentował fonograf. W roku 1878 powstało w Ameryce Północnej pierwsze przedsiębiorstwo dla produkcji prądu elektrycznego, a w 1879 zbudowano pierwszą na nowym kontynencie linię telefoniczną, łączącą Boston z Lovell w stanie Massachusetts.

Rozpoczynała się właśnie wiosna 1879 roku. Piotr Carr nic jednak nie wiedział ani o telefonie, ani o fonografie, ani o tym, czemu mają służyć oba wynalazki. Na jego usprawiedliwienie warto zauważyć, że inni mieszkańcy nowoczesnych miast Nowej Anglii, z nie­licznymi wyjątkami, również nie orientowali się, jakie zmiany w ich życiu wprowadzi telegraf, telefon i ża­rówka zastępująca naftową lampę.

Natomiast Piotr Carr świetnie orientował się w spra­wach, które miały dlań istotne znaczenie. Na przykład w bardzo już zaawansowanej budowie linii kolejowej Northern Pacific Railway, co zapowiadało znaczne skrócenie czasu podróży z Milwaukee nad jeziorem Mi­chigan do granic Montany. Piotr Carr mieszkał w Mil­waukee, jeśli takim słowem, wolno określić coroczny pobyt w tym mieście, od późnej jesieni do wczesnej wiosny. Prowadził bowiem koczowniczy tryb życia: by­le dach nad głową i możność spędzenia kilkunastu go­dzin w jakimkolwiek saloonie, gdzie łatwo się wygadać przed przypadkowymi słuchaczami, których w tego ro­dzaju, lokalach nigdy nie brak. Ba, któż by zachował obojętność wobec malowniczych opowieści Carra, w których prawda tak z bajką bywała pomieszana, że tylko bardzo bystry słuchacz potrafiłby odcedzić jedną od drugiej. Ale słuchaczów Piotra podczas takich saloonowych wieczorów, znaczonych — jak przecinki w zdaniach — kuflami piwa i szklaneczkami whisky, bystrość raczej zawodziła.

Piotr Carr — należy przyznać bezstronnie — miał o czym opowiadać. Szkicował obrazy swych prawdzi­wych i nieprawdziwych przeżyć na kanwie jakże kolorowej przyrody Dalekiego Zachodu (zwanego również „dzikim") — ziem rozciągających się ongiś na zachód od Mississipi, obecnie — na zachód od Missouri w jej gór­nym biegu. Granica między „starymi" ziemiami osadni­czymi a „wielkim-nieznanym", które kończyło się hen, u wybrzeży Pacyfiku, była zawsze granicą ruchomą. Wbrew zawieranym przez rząd waszyngtoński, zrywa­nym i ponawianym traktatom z plemionami Indian. Gra­nica była ruchoma wbrew, a może właśnie w wyniku trwającej krwawej „partyzantki", przemieniającej się co pewien czas w regularne wojny białych z czerwonymi. W takich warunkach, pod naporem osadników ze wscho­du, odbywał się podbój nowych ziem. Jednakże północne i północno-zachodnie obszary Stanów nadal pozostawa­ły we władaniu Indian. Olbrzymie tereny wielkości ca­łych państw europejskich, leżące w dorzeczu Missouri, stanowiły pustkowie, pełne zwierzyny, na którą polo­wali miedzianolicy myśliwi, gdzie galopowały jeszcze resztki stad mustangów, a nieliczne już bizony kryły się w górskich dolinach. Na niezmierzonych obszarach Północnej i Południowej Dakoty nie brakło antylop, górskich baranów, kozic, niedźwiedzi i wszędobylskich kojotów. Nie brakło również niebezpieczeństw grożą­cych białym śmiałkom, penetrującym dziewicze ziemie Dalekiego Zachodu, ze strony czerwonoskórych wojow­ników, bo chociaż po klęsce generała Jerzego Armstronga Custera w wojnie z Dakotami Sitting Bull wycofał się aż poza granicę kanadyjską, a grupy innych plemion zostały rozproszone przez generała Terry lub zepchnię­te na wydzielone im tereny rezerwatów — w praktyce spotkanie z Indianami było zawsze prawdopodobne, a konsekwencje takiego spotkania dla białego wędrow­ca raczej... ryzykowne.

Piotr Carr wiele o tych sprawach wiedział, ponieważ wiązały się one z zawodem, jakim się od lat parał. Był eksplorerem, wędrownym poszukiwaczem skarbów zie­mi tam, gdzie ich dotąd nikt nie odkrył, a więc na dalekim, ciągle prawie bezludnym i mało zbadanym ta­jemniczym Zachodzie. Takie zajęcie uczyniło z Carra coś pośredniego między westmanem goniącym za przy­godami a traperem zarabiającym na swe utrzymanie łowieniem futerkowych zwierząt.

Teraz Carr wybierał się do Montany, gdzie prawie połowę powierzchni stanowią góry, a drugą połowę — Wielkie Równiny porozdzielane łagodnymi sfalowaniami gruntu i samotnymi szczytami. Wśród tych równin powstawały nieliczne farmy, otaczające wianuszkami uprawnych gruntów małe miasteczka, bez historii, mierzące swój wiek kilku latami, niekiedy — miesiącami.

Dalej ku zachodowi, im bliżej Gór Skalistych, tym rzadziej trafiał się ślad „bladej twarzy", tym częściej — czerwonoskórych wojowników: wzdłuż górnej Missouri — Czarnych Stóp i Algonkinów, w dolinie rzeki Yellowstone — Kruków, a na północnym zachodzie — Kutenajów i Szoszonów.

Piotr Carr nie po raz pierwszy wyruszał w pustkowia Montany na poszukiwanie skarbów gór, przede wszystkim żył złotonośnych, które już w roku 1857 przy­padkowo tam odkryto. Tym razem skorzystał z przejazdu koleją tak daleko, jak to tylko było możliwe. Na zachodnim, najdalszym odcinku Northern Pacific Railway regularna komunikacja jeszcze nie istniała, a nie­regularna służyła wyłącznie transportowi sprzętu, żywności i robotników zatrudnionych przy budowie. Innych pasażerów nie zabierano — nie z braku miejsc, lecz dlatego, że gdyby zezwolono chociaż jednemu na bez­płatny przejazd, zwaliłyby się ich tysiące. Jednakże przedsiębiorczy Carr zdołał sobie zjednać najpierw pa­lacza, później maszynistę, w końcu kierownika pociągu. Po tych trzech szczeblach wspiął się do wagonu towa­rowego wraz z siodłem, uprzężą i potężnym tłumokiem, który z trudem władował do tyleż mrocznego, co brud­nego wnętrza. Ten pierwszy sukces u początków dale­kiej drogi osiągnięty został bez wielkiego trudu. Carr potrafił zjednywać sobie ludzi zadziwiająco szybko. Nie odwagą (chociaż nie był tchórzem) ani hojnością (cho­ciaż nie był skąpcem), ani zewnętrznym wyglądem (chociaż nie był odstręczający). Najbardziej charakte­rystyczną jego cechą była właśnie jego przeciętność. -Niczym nie wyróżniał się wśród tłumu innych, póki... nie otworzył ust. Czar jego wymowy zaiste był zdumiewający, chociaż wcale nie oparty na gładkich i wyszu­kanych zwrotach ani nawet na poprawności języka. Za to jakże barwnych używał określeń, jak sugestywne potrafił malować obrazy, jak prawdopodobne i... nieprawdopodobne historie własnych przygód roztaczał przed słuchaczem. Pod wrażeniem „kolorowych" słów (to chyba najlepsze określenie) Carra ludzie wprost za­tracali poczucie rzeczywistości.

Pewien stary i kuty na cztery nogi traper dał się kie­dyś tak zahipnotyzować wymowie Carra, że bez dłuż­szych nalegań powiódł go w nieznaną dolinę, gdzie moż­na było garściami zbierać górskie kryształy o różnobar­wnych odcieniach, na które polowali jubilerzy wielkich miast, o których marzyły elegantki znad wybrzeży Atlantyku.

Przypadek zdarzył, że po latach spotkałem się z tym właśnie traperem.

— Musiałem dokumentnie zgłupieć — opowiadał. — Poprowadziłem go, jak pies na smyczy, prosto do cudownej dolinki. Znosiłem mu żywność, pomagałem zbierać kolorowe kamyki, a kiedy wyruszyliśmy w powrotną drogę, on był obładowany jak muł, a ja nie mia­łem ani odrobiny. Chyba mnie zaczarował. W jaki sposób? Tego nie mogę pojąć. Przecież ta cała gadanina Piotra przypomina wielką gąbkę: jak ścisnąć, nic w rę­ku nie zostaje, tylko struga wody na ziemi. Co za dziwo? Ale w gruncie rzeczy to porządny chłop. Kiedy się dowiedział, że nie mam ani kamyczka, ani futerkowej skórki, ani centa w kieszeni, podzielił się ze mną sprawiedliwie. Taki on jest. Każdego potrafi zagadać, że człowiek zupełnie przestaje myśleć, albo tak myśli, jak to jemu odpowiada.

Trochę w tym było przesady, ale i sporo prawdy. Bo że Carr zaliczał się do wyjątkowych gadułów — to fakt.

Nic więc dziwnego, że również bez większego trudu wepchnął się do towarowego pociągu i przez całą drogę bawił towarzyszy opowiadaniem o swych niezwykłych przygodach. Noc i dzień, noc i dzień turkotały koła po szynach. Dalej i dalej ku kamiennym wałom Gór Ska­listych, aż zatrzymały się na miejscu, gdzie nigdy dotąd nie istniała żadna stacja kolejowa ani żadne osiedle. Natomiast zaraz za nasypem kolejowym Piotr Carr ujrzał kłębowisko domków, baraków i szałasów skleconych nie­sprawnie, ustawionych tu i tam w nieuzasadnionej bliskości lub nieuzasadnionej odległości jeden od drugiego. Był wczesny świt. Ciszę mącił jedynie syk pary w lo­komotywie. Na tym tle cały ten śmietnik budowlany wyglądał jak wymarły. Ale oto poczęli wychodzić z wagonów towarzysze Carra. Gwar rozmów i hałas, jaki czynili, musiał obudzić wszystko co żywe w tym dziwacznym osiedlu. Carr ujrzał pierwszych mieszkańców gramolących się z bud i szałasów i ruszył na poszukiwanie jajek smażonych na szynce, kufla piwa i gorącej kawy, która by oczyściła gardło z kurzu wielodniowej podróży, a ciału dostarczyła odpowiedniej ilości ciepła. Zmarzł podczas kilku ostatnich godzin jazdy, a kiedy wyskoczył z wagonu, poczuł jeszcze dotkliwszy chłód. Montana dała znać o swym klimacie.

Piotr chuchnął i ujrzał mgiełkę swego oddechu. No tak, tutaj o tej porze dnia i roku nie mogło być inaczej. Strzelbę przewiesił na rzemieniu przez prawe ramię, tłumok zarzucił na lewe, siodło i uprząż ujął w obie dło­nie. Wszystko to było piekielnie ciężkie, ale Piotr nie zaliczał się do ułomków. Szparko ruszył przed siebie. Szedł poprzez plątaninę uliczek nie-uliczek, aż trafił na szerszą drogę, przy której wznosił się piętrowy do­mek, z werandą na całą szerokość frontu i z przybitą nad wejściem deską, na której widniał napis: „Mary-Liza Saloon".

Carr zatrzymał się i wytrzeszczył oczy. Poznał w swym włóczęgowskim życiu sporo saloonów, ale nig­dy nie spotkał się z taką dziwaczną nazwą, składającą się z dwu kobiecych imion. Wzruszył ramionami na znak politowania, ale zaraz poczuł nieznośny ciężar bagażu, którego jak najprędzej zapragnął się pozbyć. Drzwi były otwarte. Wnętrze pachniało kwaśno: pi­wem, whisky i tytoniowym dymem. Do tego włączyła się nieokreślona woń kurzu, który wzburzyła z podłogi szczotka migająca w rękach chłopaka odzianego w nie­określonej barwy spodnie, bardzo brudną kamizelkę i równie brudną kraciastą koszulę z podwiniętymi ręka­wami.

— Lokal zamknięty! — powiedział bardzo głośno, nie odrywając oczu od desek podłogi.

— Jak zamknięty, to trzeba go zamknąć — odparł Carr, po czym zatrzasnął drzwi i przekręcił klucz.

Należy wyjaśnić, że były to solidne drzwi, a nie po­pularne w saloonach Południa dwuskrzydłowe, sięga­jące zaledwie piersi dorosłego mężczyzny niby zamknięcia. Ostre zimy Montany nie sprzyjały zwyczajom praktykowanym w cieplejszym klimacie.

— Powiedziałem, że lokal zamknięty — powtórzył chłopak przerywając swą pracę.

— Na pewno zamknięty — stwierdził spokojnie Carr. Przynieś wody i skrop podłogę. Strasznie tu dużo kurzu. Czy nikt cię nie nauczył, jak należy zamia­tać?

— Sprowadzę gospodarza…

— Świetnie! Powiedz mu, że czekam na śniadanie i że byle czym nie dam się zadowolić. No, ruszaj!

Zapowiedź sprowadzenia gospodarza okazała się je­dynie czczą groźbą.

On jeszcze śpi...

— Tak właśnie myślałem. Przynieś wody i skrop podłogę. Fu! Aż w nosie wierci.

— Czy pan jest znajomym gospodarza?

— Przynieś wody!

Chłopak odstawił szczotkę. Nabrał pewności, że przy­bysz jest istotnie znajomkiem gospodarza, kto wie, może nawet przyjacielem? Takiemu lepiej się nie sprzeciwiać. Odszedł więc i po kilku minutach wrócił z pełnym wiad­rem. Obficie spryskał całą salkę i wrócił do przerwane­go zajęcia. Trwało długo, bardzo długo, aż znudzony Carr oparł łokcie na stole, wsparł głowę na dłoniach i... zasnął. Ale że sen miał czujny, zbudził się na dźwięk szkła. Chłopak stał za szynkwasem i wycierał naczynia. Carr ziewnął.

— Jak ci na imię?

— Frank.

— No to, Frank, daj coś do zjedzenia.

Chłopak zniknął, by po chwili wrócić z półmiskiem pełnym mięsa, z bochenkiem chleba, nożem, widelcem i talerzem.

— Tego mi brakowało — ucieszył się Carr. — Gospodarz nadal śpi?

— Mam go obudzić?

— Nie, nie. Dam sobie radę.

Chłopak wzruszył lekko ramionami i zajął się na no­wo czyszczeniem bufetu.

Tymczasem ranny gość zajął się pieczenią i chlebem. Uporał się z tym dość szybko nie tylko dlatego, że wygłodniał podczas podróży koleją, ale również i dlatego, że lubił obfite posiłki. Podobnie jak wszyscy traperzy Dalekiego Zachodu, którzy potrafią na jeden raz po­chłonąć tyle mięsa i pieczywa, ile przeciętnemu mieszczuchowi starczyłoby na cały dzień. Ale też niejeden traper potrafił głodować i znosić z humorem niekiedy parodniowy post, gdy wyczerpały się zapasy i zabrakło zwierzyny. A że Carr nabył wiele doświadczenia w swych licznych wędrówkach, nauczył się jeść na za­pas, gdy trafiła się okazja.

Chłopak skończył wycieranie kufli i znów zniknął w wąskich drzwiczkach prowadzących zapewne do gospodarczej części budynku. W saloonie uczyniło się na­gle bardzo cicho. Przybysz ziewnął i odsunął pusty talerz. Znowu poczuł, że ogarnia go senna ociężałość. I pewnie zdrzemnąłby się po raz drugi, gdyby nie usły­szał czyichś kroków, skrzypienia desek i półgłośnej rozmowy.

W czarnym otworze drzwi ukazała się jasna postać. Wysoki, tęgi mężczyzna w białym kitlu sięgającym ko­lan.

Carr pomyślał, że taki gospodarz z pewnością nie po­trzebuje niczyjej pomocy przy wyrzucaniu z lokalu zbyt podochoconych gości, i postanowił działać roztropnie.

— My się znamy?

— Nie znamy — odparł gość.

— Więc cóż mi Frank gadał?

— Pewnie mu się tak zdawało.

— Hm. A ty skąd? Może z Des Moines?

— Z Des Moines? — zdziwił się Carr. — Nie, nigdy tam nie byłem:

— A Kansas City znasz?

— Nie znam — odparł zgodnie z rzeczywistością. — Czy oczekujecie gościa stamtąd? Ale ja tu przybyłem wprost z Milwaukee, nie zatrzymując się po drodze.

— Aha...

Wydało się Carrowi, jak gdyby nasrożone oblicze gospodarza nagle złagodniało.

— Nie, nie czekam na nikogo, po prostu ciekaw jes­tem nowych ludzi, a ciebie tu nigdy dotąd nie widziałem.

— Prawda — przyznał Carr.

— Czym mogę służyć?

— Muszę się wyspać. Całą noc tłukłem się pociągiem i nie dano mi nawet zdrzemnąć się.

W imię bezstronności — to właśnie Carr nie dał ni­komu z przygodnych towarzyszy zdrzemnąć się, gada­jąc bez przerwy do białego rana. Zresztą znalazł wdzięcznych słuchaczy.

Właściciel saloonu przeczuł dobry zarobek. Uśmiech­nął się.

— Spanie? Oczywiście. Mam łóżka tak wygodne, że leży się na nich jak na bobrowych skórkach. Tylko sześć na sali. Prawdziwy luksus.

— Oj — stęknął Carr. — To nie dla mnie. Potrzebuję ciszy. Jutro ruszam w drogę i powinienem dobrze wypocząć. Nie ma czegoś mniejszego?

Uśmiech na twarzy gospodarza stał się jeszcze wy­raźniejszy.

— Oczywiście. W „Mary-Liza" jest wszystko, co po­ trzeba podróżnym. Mam pokój dwuosobowy.

— Będę w nim sam?

— Hm... tracę w ten sposób jedno miejsce.

— Tylu amatorów spania? A mnie się wydało, że tu raczej brakuje przyjezdnych. Bardzo nie lubię ścisku.. będę musiał poszukać innego noclegu.

Nie było w tym ani słowa prawdy, ale Carr liczył się z każdym centem i płacenie za dwa łóżka uznał za szczyt rozrzutności.

— Ależ nie! — zaprotestował gospodarz. — Akurat tak się złożyło, że nie mam klientów na mały pokój.

— Znakomicie. A czy można by tu kupić konia?

— Czego się nie robi dla przybyszów z dalekich stron? — oświadczył pompatycznie właściciel saloonu. — Potrzebny koń? Będzie koń.

— Kiedy?

— Jeszcze dzisiaj — zapewnił gorąco. — Za kilka godzin, wierzchowiec jak się patrzy.

— W południe?

— Może być i w południe.

— Zgaduję, że to wasz koń.

— Mój, ale go trzymam gdzie indziej. Tutaj nie miał­bym czasu doglądać. Konik lekki i ścigły.

— Lekki? To nie dla mnie. Lekkie zwierzę potrafi nieść tylko lekki ładunek, a ja mam sporo tłumoków.

— Dobrze. Znajdziemy cięższego konia chociaż w tej dziurze o to niełatwo. Cena także...

— Znam się na koniach, a o cenie pogadamy, jak obejrzę towar. Gdzie ten pokój?

— Frank — rozkazał oberżysta — zaprowadź!

I tak oto Carr powędrował na pięterko po skrzypią­cych schodach, aby stwierdzić, że pokój był malutką klitką, oddzieloną od reszty poddasza przepierzeniem z cienkich desek. Stały tu dwie prycze nakryte zrudziałymi kocami. Malutkie okienko — co Carr zaraz spraw­dził — pozwalało spojrzeć na podwórze ograniczone jednej strony płotem, z drugiej — parterowym ba­raczkiem.

W pokoiku było duszno i pachniało sianem. Carr zwa­lił w przejście między pryczami swój bagaż, a strzelbę umieścił pod ścianą.

— Jak się nazywa ta miejscowość?

— Nie nazywa się.

— Nie rozumiem.

— No, do tej pory nikt jej nie nazwał. Komu na tym zależy? Tu mieszkają tylko robotnicy pracujący przy budowie kolei. Jak tory posuną się dalej, ruszą i oni.

— To kto wzniósł te wszystkie domy i po co?

— Domy! — mruknął pogardliwie Frank. — Same budy albo szałasy i trochę baraków kolejowych. Tylko Gardner postawił prawdziwy dom. Zaryzykował — do­dał po chwili przerwy. — Ale nie moja to sprawa.

— Któż to ten Gardner?

— Właściciel saloonu. Myślałem, że go znacie.

—To ten, który ze mną rozmawiał?

— Innego nie ma.

— A ja sądziłem, że on się nazywa Mary-Liza.

— To imiona jego córek — chłopak pokazał zęby w uśmiechu.

— Mieszkają z ojcem?

— Nie. Żona Gardnera siedzi z córkami w Des Moines. Nie sprowadzi ich tutaj, póki nie powstanie w tej osadzie szkoła. Chyba jednak nigdy nie powstanie, bo i dla kogo? Ja jednak myślę, że gospodarzowi chodzi po prostu o to, aby jego żona czuwała nad interesem w Des Moines. On ma tam spory dom, hotel i restaura­cję.

— Ho, ho! Taki bogacz? Po cóż się pchał do tej dziu­ry?

— Nie wiem. Ja u niego pracowałem w Des Moines, tu siedzimy od pół roku.

— Jak widzę, Frank, jesteś całą furą wiadomości. Powiedz mi jeszcze, czy ten koń na sprzedaż należy do twego szefa?

— On ma konia, ale nie wydaje mi się, żeby chciał się go pozbyć.

— Aha — mruknął Carr. — Dziękuję ci, Frank, zo­staw mnie teraz samego.

Kiedy chłopak odszedł, Carr ściągnął buty, zamknął na haczyk drzwi klitki (klamki nie było) i w ubraniu rozciągnął się na pryczy. Zasnął natychmiast.

Obudziło go słońce migocące za szybą okienka i smu­gą blasku padające wprost na twarz. W pokoiku zrobiło się jeszcze duszniej niż rankiem, a rozpalony dach stry­chu grzał tak silnie, że Carr zerwał się natychmiast z posłania, naciągnął buty i zbiegł na dół, zapominając o strzelbie i bagażach.

Na dole było tak samo pusto i cicho, jak przedtem, Frank gdzieś znikł, a Gardner ziewał oparty o szynkwas.

— Wysłałem chłopca po konia — powiedział. — Pi­wa?

Carr skinął głową.

— Tam jest okropnie gorąco — zauważył.

— W dzień. W nocy całkiem przyjemnie.

— Prędko będzie ten koń?

— Za jakąś godzinę, może za dwie.

— No, to pójdę przespacerować się po tej miejsco­wości bez nazwy. Zabawne... — opróżnił kufel i skie­rował się ku drzwiom, ale zawrócił od progu. — Do li­cha! — klepnął się w czoło. — Musiałem zgłupieć z te­go gorąca.

— O co chodzi?

— Na górce zostawiłem swoje bagaże, a drzwi nie mają zamka. Co robić?

— Nic — odparł szynkarz. — Nikt tam dzisiaj nie nocuje, a kto chciałby dostać się na górę, musi przejść obok mnie. Zresztą... nie ma tu złodziei.

Nie zabrzmiało to zbyt przekonująco, ale Carr, uspo­kojony, opuścił wnętrze saloonu. Oblało go słońce pełnego dnia. Przystanął mrugając oczami, po czym ruszył przed siebie. Ulica nie-ulica, droga nie-droga, zakurzo­ny szlak poryty koleinami wozów, pełen dziur i wznie­sień ciągnął się nieregularnymi skrętami wśród dzi­wacznych budowli.

Frank nie mylił się. To, co Carrowi w szarym świcie poranka wydawało się domami, teraz, w blasku słońca, ukazało swe prawdziwe oblicze — ruder skleconych z bali i desek, bud wzniesionych ze skrzynek, w któ­rych najpewniej dostarczano prowiant dla robotników, szałasów z gałęzi, piwniczek wykopanych w ziemi i na­krytych darnią. Dokoła cicho i pusto. Carr przespał go­dziny największego ruchu, gdy ludzie udawali się do pracy. Teraz musieli przebywać gdzieś tam u krańców kolejowego nasypu, przy wytyczaniu dalszej trasy że­laznego szlaku, przy zwożeniu ziemi, układaniu pod­kładów i wbijaniu potężnych ćwieków.

Carr na próżno rozglądał się za jakimś dwunożnym przedstawicielem osady. Skręcił w pierwsze napotkane boczne przejście i od razu trafił w labirynt wyznaczony szeregami niby-budynków. Szedł wolno, skrzypiąc podeszwami butów po rozgrzanym piasku, zerkając na prawo i lewo, niekiedy zaglądając w głąb ciemnych wnętrz, w których dostrzegał jakieś fragmenty sprzę­tów o dziwacznych kształtach i sporo śmieci. Wyglądało to bardzo smętnie, a cisza wzmagała jeszcze wrażenie smutku.

,,Cóż za paskudna osada — pomyślał — brzydka, brudna i bezludna."

Wówczas dostrzegł człowieka. W zwężeniu szarej ścieżki stał mężczyzna w jasnym, szerokoskrzydłym kapeluszu, w skórzanej kurcie i takich spodniach, ob­szytych wzdłuż szwów drobniutkimi frędzlami. Wszy­stko to wyglądało świeżo i aż błyszczało czystością. Kontrast tej postaci z nędzną brzydotą otoczenia był zaskakujący.

Elegancik, greenhorn na śmietnisku" — pomyślał.

— Piękny dzień — powiedział tamten. — Szukasz tu kogo?

— Szukam konia.

— Zginął?

— Nie zginął, bo go nie miałem. Chcę kupić.

— Trudno będzie. Tu prawie sami robotnicy. Cho­ciaż... — przerwał i zamyślił .się.

— Chociaż co?

— Hm... Znajdzie się koń, niezły.

— Kupię.

— Ba, jeszcze nie wiem, kiedy będę mógł go sprze­dać.

Carr spojrzał bacznie w twarz mówiącego. Podejrze­wał kpinę, ale nie dostrzegł ani cienia uśmiechu.

— Nie rozumiem — odpowiedział. — Potrzebuję do­brego wierzchowca jeszcze dzisiaj, najpóźniej jutro ra­no. Oberżysta nawet mi obiecał jednego.

— Skoro tak, nie ma czym się trapić.

— Ba, chodzi jeszcze o cenę — wyznał Carr. — Dla­tego szukam na własną rękę...

— Oberżysta ma konia — stwierdził nieznajomy. — Oglądałem go, bo swego trzymam w tej samej stajni.

— I co? Dobry?

— Chodzi w zaprzęgu.

— To na nic — mruknął Carr. — Potrzebuję zwie­rzęcia pod siodło.

— Istotnie, to na nic, ale...

Carr, który zamierzał powędrować dalej, zatrzymał się w pół kroku.

— Tu jest kowal — powiedział nieznajomy.

— Cóż on ma do roboty?

— Podkuwa zwierzęta pociągowe przewożące ma­teriały dla kolei. Ale nie o to chodzi. Wydaje mi się, że ma wierzchowca na sprzedaż.

— Gdzie ten kowal?

— Jak by to powiedzieć... Znam drogę, ale nie potrafię objaśnić. Zaprowadzę was — zdecydował się nagle.

Ruszyli gmatwaniną ścieżek, milcząc cały czas. Carr zastanawiał się, kim jest ten nieoczekiwany przewod­nik ale nie doszedł do żadnego wniosku. Wędrówka nie trwała długo, osada zajmowała niewielką przestrzeń, chociaż chaotycznie zabudowana, sprawiała wrażenie rozległej.

Kuźnia stanowiła coś pośredniego między szałasem a psią budą, tyle że dostosowaną do końskich rozmiarów. Natomiast kowal czynił wrażenie zupełnie zwy­kłego kowala, jakich spotyka się tysiące w kraju, a jego pomocnik niczym nie różnił się od zwykłych pomocni­ków kowala.

Chłopak pracował właśnie przy miechu dmąc w roz­żarzoną kupkę węgli, a kowal potężnymi szczypcami obracał w płomieniu rozgrzaną do białości metalową sztabę. Kiwnął głową i poprosił, aby chwilę zaczekali. Po czym Carr stał się świadkiem nadawania kształtu podkowie, aż rzucona, z sykiem zatonęła w wiadrze peł­nym wody.

Wtedy mistrz kowadła, wycierając dłonie w spodnie, zagadnął:

— Co słychać? Widzę, żeś znalazł znajomka. Jego szukaliście?

Elegant uśmiechnął się blado:

— To nie ten...

— Ach, nie ten... Widzi mi się, że nigdy nie znajdzie­cie potrzebnego...

— Kto wie? Ale my tu w innej sprawie. Szukamy konia do jazdy wierzchem, zdrowego, młodego konia. Coś mi wspominaliście...

— Dla kogo ten koń?

— Czy to ważne?

— Dla mnie ważne, bo nie oddam zwierzęcia w byle jakie ręce.

—Ja potrzebuję konia — odezwał się Carr.

Kowal spojrzał nań przenikliwie i ostro, jakby chciał wzrokiem przewiercić go na wylot. Lustracja musiała wypaść pomyślnie.

— Chodźcie, a ty — zwrócił się do chłopaka — pilnuj i nie pozwól nikomu grzebać w żelastwie. Przyjdzie taki jeden z drugim, a później nie ma haceli, nie ma sztab, nie ma podków.

Poprowadził ich niedaleko, wzdłuż ścian kuźni, aż ujrzeli po przeciwnej stronie przybudówkę ze stromym daszkiem. Z wnętrza dochodził stłumiony szmer. Drzwi były wysokie, mocno osadzone w zawiasach, z dwoma skoblami i kłódką. Zgrzytnęło. Po chwili kowal wypro­wadził na rzemieniu konia.

Carr z trudem opanował się — nabywca nie powi­nien zdradzać zachwytu nad prezentowanym towarem. U licha, przecież to był najprawdziwszy mustang, gniadosz z białymi plamami wielkości jabłka na kłę­bach i czole! Ogon długi, prawie do pęcin, błyszczał w słońcu nitkami złota, a takim samym odcieniem mie­niła się grzywa.

Carr odetchnął głęboko. Znał się na koniach.

— No i jak? — zagadnął kowal. — Długo by takiego szukać.

— Może — mruknął Carr — ale dla mnie końska uroda tyle znaczy, co skóra na niedźwiedziu. Potrzebuję wierzchowca silnego, wytrzymałego, szybkiego, gdy zajdzie potrzeba.

— To właśnie taki. Nigdy bym go nie sprzedał, ale czy w tej przeklętej dziurze mogę być o zwierzę spo­kojny?

— Złodzieje? — zaniepokoił się Carr wspomniawszy swe rzeczy pozostawione w saloonie. — Karczmarz mówił, że tu nie ma złodziei.

— Toś bardzo naiwny, jeśli uwierzyłeś.

Zabrzmiało to obraźliwie, ale Carr nie chciał zadzie­rać z kowalem. Jeszcze podniósłby cenę lub w ogóle odmówił sprzedaży? Chwycił rzemienną linkę zwisa­jącą z końskiego karku.

— Ostrożnie! — ostrzegł kowal. — To nie pierwsza lepsza chabeta. To bojowy koń, myślę, że dlatego jesz­cze go posiadam, chociaż koniokrady mają swoje spo­soby...

Zwierzę położyło uszy po sobie i wyszczerzyło zęby. Carr uskoczył w samą porę.

— Niezły — powiedział drwiąco — ale nie dla mnie. Nie mam czasu na jego oswajanie. Tam, dokąd się udaję, miałby zbyt wiele okazji do ucieczki.

— Tony! — krzyknął kowal.

Uszy wyprostowały się, rozdęte chrapy zwęziły, zęby przestały groźnie błyskać.

— Wart jest tyle złota, ile waży.

— A więc nie dla mnie — powtórzył Carr.

— Zaraz, zaraz. Po co tak gwałtownie? Proszę obej­rzeć, potrzymam, a o cenie pogadamy później. Spokoj­nie, Tony.

Carr obszedł zwierzę. Obmacał pęciny, dotknął zadu, przesunął dłonią po karku. Koń ani drgnął.

— No i co?

— Niezły, ale jakże go osiodłać, kiedy się płoszy?

— Ale teraz stał jak głaz.

— Teraz..

— I nie będzie się płoszył. Jest na to sposób. Zdradzę go, jak tylko dobijemy targu.

— Z mustangiem każdy nowy właściciel ma sporo kłopotu — zauważył Carr — a ja wcale tego nie pragnę.

— Nie będzie żadnych kłopotów, w przeciwnymi wypadku oddam zapłatę. Biorę cię na świadka — zwrócił się do eleganta.

— No dobrze — zgodził się Carr — jaka cena?

— Pięćdziesiąt dolarów.

— Co?! — Carr wydał okrzyk szczerego oburzenia.

— To jest appaloosa, najprawdziwszy appaloosa!

— Niechże i będzie, ale nie za tyle. Trzeba być milionerem, nie ubogim poszukiwaczem metali.

0x08 graphic
Eksplorer? Znajdziesz złotą żyłę, to ci starczy na setkę podobnych zwierząt.

— Jeszcze nie znalazłem, a jak znajdę, nie zapłacę takiej ceny nawet za lepszego wierzchowca. Nie osza­lałem!

— Nie ma lepszych na świecie. Przyjrzyj się dobrze. Jeśli się znasz na koniach...

— Przepraszam — wtrącił się elegant — co to jest] appaloosa?

— Najwspanialsze mustangi znad rzeki Palause w Idaho. Dziurawe Nosy mają ich tysiące, lecz nie chcą sprzedawać. I mają rację. Takie zwierzę to skarb.

Carr dobrze o tym wszystkim wiedział, ale milczał i zastanawiał się.

— Więc jakże będzie?

— Dam dwadzieścia.

Kowal wzruszył ramionami:

— Tyle kosztuje u nas krowa.

— Widać krów tu mniej niż koni.

— Taak? No to popróbuj znaleźć innego sprzedawcę.

— Gardner obiecał mi naraić dobrego wierzchowca

— A pewnie! Przecież go prosiłem, żeby mi znalazł kupca. To nie on was przysłał?

— Nie — wtrącił się elegancik. — Sami tu przywę­drowaliśmy.

— Niech będzie i tak, ale teraz już wiesz, że Gardner chce sprzedać mego konia i na pewno dobrze na tym zarobić.

Carr westchnął:

— Poszukam gdzie indziej..,

— Śmiej się z tego. W tej dziurze tylko dwu ludzi ma konie: karczmarz i ja. Ale jego koń to pociągowe zwierze i do jazdy wierzchem wcale się nie nadaje. Mo­żesz wierzyć albo nie.

Carr uwierzył, ale zapytał:

— Jeśli tu nie ma koni, to co podkuwacie?

— Zwierzęta Northern Pacific Railway. Spróbuj, może ci odstąpią.

Carr poczuł, że przegrał.

— Dam wam dwadzieścia pięć... — powiedział. — Jak będę wracał, odstąpię za tę samą cenę.

— Jak będziesz wracał? Kiedyż to?

— Trzy, cztery miesiące.

— Ho, ho! Do tego czasu z tej osady może i śladu nie będzie. Robotnicy powędrują na zachód i kto tu zosta­nie? Nie, nie! Ale przyjrzyj się jeszcze. Patrz, ma czternaście dłoni. To rasa najlepszych i najwyższych mustangów.

— Prawda — mruknął Carr — tylko cena jeszcze wyższa.

— Nie przesadzaj. Więc ile proponujesz?

— Trzydzieści i ani centa więcej.

— Przykro mi. Nic z tego.

— Odsprzedam, gdy będę wracał.

— Skąd pewność, że mnie tu jeszcze zastaniesz? Ru­szą inni, ruszę i ja.

— Trudno — stwierdził zrezygnowanym tonem eksplorer. — Nie kupię.

— Ja kupię — odezwał się nieoczekiwanie elegancik. — Proszę, oto pięćdziesiąt dolarów.

Kowal otworzył usta w zdziwieniu, a Carr aż zatrząsł się z oburzenia.

0x08 graphic
To nie w porządku! — krzyknął. — Ja mam pierwszeństwo.

— Zgadzam się. Więc proszę kupować.

— Oczywiście, że on był pierwszy — poparł Carra kowal. — Ty nigdy nie chciałeś nabyć konia.

— Ale teraz naszła mnie chętka.

— Daję trzydzieści pięć — wyrwał się Carr.

— To twoje ostatnie słowo?

— Najostatniejsze.

— Nic z tego.

— Bo tamten daje więcej! Niech ma!

Carr wściekły, wbrew rozsądkowi, odwrócił się na pięcie i odszedł. W sekundę później pożałował. Gdzież w tej dziurze kupi innego wierzchowca? Ale duma nie pozwoliła mu zawrócić.

Powlókł się zupełnie zgnębiony, ze wzrokiem utkwio­nym w ziemię. W ten sposób o mało nie wpadł na Franka maszerującego żwawym krokiem.

— Idę po waszego konia — wyjaśnił chłopak. — Za­raz wracam.

— Możesz się nie spieszyć — zauważył z goryczą Carr. — Koń już zmienił właściciela.

— Oj! Szef złoi mi skórę.

— Nie złoi, jak mu powiesz, że za taką cenę nie nabyłbym nawet stada mustangów. Nie jestem milione­rem. — Machnął desperacko ręką i ruszył nie zwracając uwa­gi, dokąd go wiedzie wijąca się wśród zabudowań ścieżka.

— Hej!

Puścił mimo uszu ten okrzyk.

— Hej, hej!

Zatrzymał się i odwrócił. Elegancik prowadził na lin­ce łaciatego mustanga.

— Niech go... — mruknął do siebie. Kto to właściwie jest? — zastanowił się. — Ten jegomość jakoś tu nie pasuje. Złoty ptaszek? Szuler? Może złodziej? Trze­ba mu się przyjrzeć lepiej.

— No nareszcie. Gdzież tak pędzisz? Szukać innego konia? Tu się nie znajdzie.

— Już to słyszałem. Pierwszym pociągiem zabieram się stąd. Ale wy... to wszystko przez was! Po co wam dwa konie? Przecież mówiłeś, że masz wierzchowca!

— Prawda.

— Myślę, że z tym kowalem w końcu doszedłbym do ładu.

— Za pięćdziesiąt dolarów. Taniej nie. To twardy jegomość, a zwierzę warte tej ceny.

— Znacie się na koniach?

— Trochę. Kowal mówił prawdę.

— A mówił, mówił... tylko, że mnie potrzebny jest najzwyklejszy czworonóg, żaden appaloosa. Byle silny i wytrzymały. Najchętniej nabyłbym muła, ale gdzież go szukać?

— Jesteście eksplorerem?

— Przecież mówiłem.

— Tak, tak. Oczywiście. Potrzebujecie dobrego zwie­rzęcia. Odpornego na trudy, ale i szybkiego. Tu jeszcze dzikie strony.

Carr spojrzał podejrzliwie na mówiącego.

— Wiem o tym bardzo dobrze.

— Hm... a gdyby... a gdybym tak odstąpił zwierzę?

— Co? — zapytał ostro Carr. — Jesteście handlarzem koni? Teraz wszystko zrozumiałem, ale na mnie nie zarobicie.

— Nie jestem handlarzem — elegant uśmiechnął się i odparł spokojnie. — Znam się na koniach na pewno gorzej od ciebie i nie w tym rzecz.

— Nie rozumiem. Coś zbyt mądrze gadacie.

— To prosta sprawa. Odstąpię wierzchowca za trzy0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
dzieści pięć dolarów. Tyle przecież gotów byłeś zapła­cić.

Carr osłupiał. Tak mu się absurdalna wydała propo­zycja nieznajomego.

— Cóż za dobroczyńca! — uśmiechnął się gorzko.

— Wszystko, tylko nie to — skrzywił się zabawnie elegancik. — Ubijemy dodatkowy interes.

— Oho! Nie chcę z tobą mieć interesów. Ja jestem uczciwy eksplorer i w żadną paskudną historię nie dam się wciągnąć.

— Świetnie! Takiej właśnie odpowiedzi oczekiwałem. Myślę, że można ci zaufać.

— Najpierw muszę wiedzieć, o co chodzi.

— Słusznie.

Pogrzebał w kieszeni kurty i wyciągnął rękę. Pod­sunął ją pod oczy Carra. Na dłoni spoczywał mały me­talowy przedmiot, płaski, z wyrytym rysunkiem.

— Widziałeś coś takiego?

— Nigdy — wzruszył ramionami Carr. — Co to jest? Oko opatrzności?

— Zgadza się. Słyszałeś kiedy takie hasło: „Nie śpi­my nigdy"?

— Nie śpimy nigdy? — powtórzył Carr. — Zaraz, zaraz... coś mi się plącze po głowie... ty może jesteś z Agencji Pinkertona?

— Znakomicie! A teraz...

— Jeszcze chwilkę. Ludzie Pinkertona mają legity­macje. Pokaż.

Elegant wydobył z kieszeni prostokątną tekturkę.

— John Webster — przeczytał Carr. — W porządku. Czemu to agencja pragnie dopłacić do mego konia?

— Otóż to właśnie. Na ten temat musimy pogadać dłużej.

— Wracajmy wobec tego do saloonu.

— To najgorsze z najgorszych miejsce dla naszej roz­mowy, ale i tu — rozejrzał się dokoła — nie czuję się swobodnie. Musimy wyjść z tego śmietnika na wolniej­szą przestrzeń.

— A koń? Nie lepiej odprowadzić go do stajni?

— Nie lepiej — stwierdził agent. — Bo albo wrócimy do kowala, a wątpię, aby przyjął zwierzę na przechowa­nie, dość miał z nim kłopotu, albo powędrujemy do „Mary-Liza". Nie sądzę jednak, żeby Gardner powitał nas radośnie stwierdziwszy, że mu sprzątnąłem zarobek sprzed nosa. Dla pewnych przyczyn wolę nie wchodzić z nim w zatarg. Mustang nie sprawi nam kłopotu, jest teraz łagodny jak baranek. Prawda, Tony? — zwrócił się do konia.

W odpowiedzi zwierzę podeszło bliżej i potarło łbem o ramię Webstera.

— Zdumiewające — szepnął Carr.

Wyciągnął rękę, aby dotknąć złocistej grzywy, ale błyskawicznie ją cofnął, na widok stulonych uszu i wyszczerzonych zębów.

— O, do licha!

— Kowal zgodnie z przyrzeczeniem zdradził mi ta­jemnicę. Przekażę ją razem z koniem, jeśli tylko uzgodnimy nasze interesy.

— Nadal nie wiem, o czym mówisz.

— Cierpliwości.

Tak rozmawiając wydostali się poza ostatnią cuchną­cą zgnilizną ziemiankę. Ale złowonne ślady osiedla ciągnęły się dalej i były, jeśli to możliwe, jeszcze bar­dziej wstrętne. Stosy odpadków jedzenia, szmaty0x08 graphic
0x08 graphic
i szkło, papiery, porozrzucane tu i tam, pordzewiałe, pogięte puszki, doły powykopywane w ziemi, z których wiało odorem przyprawiającym o mdłości. Nad tym wielkim śmietniskiem unosiły się chmary much.

— Okropność — stęknął Carr. — Cóż to za ludzie?

— Tacy, którzy za miesiąc lub dwa ruszą dalej, aby tu nigdy nie wrócić.

— To na co liczy Gardner? Postawił chałupę mocną, że przetrwa lata. Fu! Aż mnie drapie w gardle od zaduchu. Zmykajmy.

— Gardner — odpowiedział agent — liczy na to, że tu wybudują stację. Liczy również na to, że przedsiębiorstwo kolejowe posprzedaje tereny ciągnące się wzdłuż torów, a wówczas powstanie osiedle farmerskie. Ziemia jest dobra, więc amatorów chyba nie zabraknie.

— Ryzyko, może stracić wszystko.

— Jeśli nawet straci to, co go kosztowała budowa saloonu, nie poniesie klęski. To bardzo zamożny czło­wiek.

— Znasz go?

— Coś w tym rodzaju.

— Więc mieszkasz tu od dawna.

— Dopiero od tygodnia, ale karczmarza znam dłu­żej. Chociaż... on nie przypuszcza tego.

— O! — domyślił się Carr. — Sprawa Pinkertona.

— Właśnie.

Minęli ostatnie wysypiska śmieci Na prawo, w od­ległości jakiejś pół mili, czerniła się poprzez zieloną równinę prerii prosta linia kolejowego nasypu.

— Nie ma do czego przywiązać konia — zatroskał się Carr.

— Tam — Webster wskazał palcem — drzewo.
Powędrowali dalej: dwu ludzi i nie osiodłany mustang. Przygodny widz na pewno zastanowiłby się, dokąd tak maszerują, ale w tej pustce i na tym bezludziu nie było żadnego widza. Drzewo, raczej drzewko, rosło u podnóża małego pa­górka. Webster okręcił linkę wokół pnia i wspiął się na spadziste zbocze.

— Znakomite miejsce — stwierdził siadając na ob­łym szczycie.

Carr rozciągnął się obok.

— No, to gadaj wreszcie, o co chodzi.

— Zaczynam. Nazywasz się Piotr Carr, jeśli mnie pamięć nie myli, i jesteś eksplorerem.

— Zgadza się, ale skąd...

— Nie przerywaj. Pierwszy raz bawisz w Montanie?

— Nie pierwszy, ale nigdy jeszcze nie trafiłem na tak zakazane miejsce i nie miałem takich kłopotów z koniem. Czuję, że czekają mnie dalsze, po cóż bowiem za­interesowałby się mną Pinkerton? A przecież nic nie mam na sumieniu.

— Wierzę. Chłop uczciwy z kościami.

— Zdążyłeś mnie poznać? — zapytał podejrzliwie Carr.

— Oczywiście. Twoje nazwisko zdobyłem od twoich towarzyszy podróży wagonem. Nie była to wielka sztuka, opowiadali mi o tobie. A twój charakter nieco po­znałem, gdyś się targował z kowalem. I powiem ci te­raz szczerze, że gdybyś mu zapłacił żądaną sumę, nie zwróciłbym się do ciebie z moją sprawą.

— Nie bardzo rozumiem...

— Kto bez wahania przystaje na każdą cenę, nie za­sługuje na zaufanie.

— Tego to już zupełnie nie rozumiem.

— Przecież to proste. Przybywa nieznany człowiek do nieznanej miejscowości i za każdą cenę pragnie nabyć wierzchowca. W te strony milionerzy raczej nie trafiają. Kimże może więc być taki tajemniczy gość? Raczej osobą podejrzaną o ciemne sprawki. Przynaj­mniej dla mnie.

Carr bardzo się zdziwił usłyszawszy o tego rodzaju sposobie sprawdzania ludzkiej uczciwości, ale ponieważ tak twierdził człowiek Pinkertona, sławnej z sukcesów agencji, ponieważ ponadto opinia Webstera pochlebia­ła mu, uznał twierdzenie agenta za słuszne.

— A teraz — powiedział nowy znajomy — posłuchaj, czego chcę. Kiedy stąd ruszasz?

— Jak najprędzej. Zatrzymałem się tylko po to, żeby kupić konia: Więc może jutro...

— Nie, nie! Potrzebuję ciebie na dwa dni. Zgoda?

— Dwa dni to żadna różnica.

— Bardzo dobrze. Dwa dni powinny mi starczyć na sprawdzenie, czy ten, którego znalazłem, jest tym, którego szukam.

— Domyślam się, że przybyłeś tutaj, aby kogoś capnąć.

— Właśnie tak, a ponieważ liczę na twoją pomoc, zdradzę jego nazwisko.

— Ja tu nie znam nikogo.

— Jego już poznałeś. To Erie Gardner.

Zdążył przebyć spory szmat drogi w chłodzie poran­nego wiatru, który wypłaszał zmęczenie nie przespanej nocy. Ale później począł odczuwać dokuczliwość słońca grzejącego tak mocno, jakby to nie była wczesna wios­na, lecz sam środek lata. Carr poczuł się senny, a kiedy wjechał w głąb ustronnej dolinki o zboczach mrocznych od gęstego lasu, o dnie jasnym od świeżej trawy, posta­nowił przerwać podróż.

Zeskoczył z końskiego grzbietu, cugle przerzucił przez ramię i naszył wskroś łąki szukać dogodnego miejsca. Znalazł je nadspodziewanie szybko — na skra­ju puszczy ciurkał po kamykach strumyczek, mieniąc się złociście w blasku słońca.

— Tego mi właśnie brakowało — mruknął.

Puścił cugle, ukląkł i zanurzył głowę w płytkiej wo­dzie. Potem parsknął, otarł twarz dłonią i... zdjął ka­pelusz.

— Coś podobnego! — powiedział. — Coś podobnego! Popatrz no, Tony! — zwrócił się do czworonoga. — Chyba zgłupiałem. Żeby pakować łeb do wody razem z kapeluszem! Wszystko przez to, że mnie sen morzy.
Oooch... — stęknął. — Piotrze, musisz się kapinkę zdrzemnąć.

Podszedł do wierzchowca, uwolnił go z uprzęży i ju0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
ków, cały ten ładunek umieścił pod gałęziami potężnego jałowca.

— No, Tony! Możesz się teraz nahasać do woli. — Położył się na mchu, ale zaraz wstał. — Co się ze mną dzieje? Poczekaj, Tony!

Wyciągnął z juku kawałek rzemienia i spętał nim przednie nogi mustanga.

— Nie dlatego, żebym nie miał do ciebie zaufania — tłumaczył się usprawiedliwiająco — ale żebyś nie zabłąkał się na bezdrożach. No, baw się dobrzeć

Wyciągnął strzelbę z futerału, umieścił ją przy siodle, złożył głowę na tej westmańskiej poduszce, zamamrotał:

— We łbie mi huczy jak w ulu. Tylko kapinkę odpocznę. Kasiu; chodź ze mną w las, gdzie strumyk szemrze wśród drzew... — zanucił fałszywie i urwał w pół zwrotki, jako że pamięć go zawiodła. A po chwili już spał.

Wszystko to, jak na Piotra Carra-eksplorera, który niejeden raz i niejedną ścieżkę Dalekiego Zachodu przewędrował, było bardzo dziwne. Nieprzespana noc nie usprawiedliwiała postępowania tak bardzo beztroskiego. Wprawdzie od osady bez nazwy nie odjechał daleko i zaledwie trzy mile dzieliły go od miejsca budowy kolejowej linii, jednak za granicami osady urywały się jako-tako cywilizowane szlaki. Zaczynała się głusza, pustka i możliwość wydarzeń nie do przewidzenia.

Carr spał, nieczuły na jakiekolwiek odgłosy puszczy ani na szelest wiatru wśród traw. Ba, nie zbudziło go nawet delikatne parsknięcie mustanga. Koń podniósł głowę, nastawił chrapy na wiatr, przez chwilę stał jak posąg nieruchomo, aż odszedł nieco w bok od strumyka i legł wśród traw. Widać poczuł się znów bezpiecznie.

W konarach potężnego świerku, pod którym leżał Carr, coś się poruszyło. Na ziemię skoczyło zwierzątko wielkości małego psa, o sierści żółtawoszarej, miejscami czarnej, z ogonkiem znaczonym czarno-brązowymi poprzecznymi pręgami, trzymając w łapie coś, co wyglą­dało na kłębek puchu. Czujnie rozejrzało się dokoła i ruszyło ku strumykowi. Nad samym brzegiem zanu­rzyło jedną łapę w wodzie burząc nurt. Wyglądało to bardzo zabawnie, przygodny świadek nie powstrzymał­by się od śmiechu, ale świadka przecież nie było. Koń i jego pan spoczywali w cieniu drzewa. Pierwszy — obojętny na wszystko, co nie groziło mu niebezpieczeń­stwem, drugi — również obojętny, bo pogrążony w śnie.

Zwierzątko wydobyło z wody palczastą łapę, zaciś­niętą na pierzastym kłębku, przypominającym kształ­tem ptaka, i podbiegłszy truchtem do najbliższego pnia, zniknęło wśród gałęzi.

Zbliżało się południe, powietrze jakby stężało od go­rąca, wiatr ustał i senna cisza zawisła nad puszczą.

Piotr Carr nadal spał. Przyczyną tego snu było nie tylko — jak sam sobie tłumaczył — zmęczenie po nie przespanych dwu nocach. Bo kiedy świtaniem tego właśnie niedzielnego dnia wyniosły go. z saloonu „Mary-Liza" ramiona czterech tęgich robotników kolejowych i dosłownie posadziły na końskim grzbiecie, Carr czuł się bohaterem nocy, rozbawionym i podnieconym długą kolejką szklaneczek whisky, jakie przyjął z rąk funda­torów! Ale podniecenie mijało z każdym jardem ujechanej drogi, aż oklapł całkowicie i spoczął w zacisznej dolince, zapomniawszy o saloonie, o jego właścicielu, o Johnie Websterze i o wszystkich innych wydarze­niach, które rozegrały się na jego oczach podczas dwu minionych nocy i dwu dni.

0x08 graphic
Erie Gardner? Gospodarz saloonu? — powtórzy! niepotrzebnie Carr. — Rzeczywiście, jegomość nie wygląda sympatycznie. Cóż on takiego przeskrobał?

— Po pierwsze, zmienił nazwisko.

— To jeszcze nie powód, żeby go niepokoić.

— Na pewno. I nie dlatego, depcąc mu po piętach, przygnałem aż tutaj. Rzecz w tym, że najczęściej zmie­nia się nazwisko, aby zatrzeć po sobie ślady. Czy tak postępuje uczciwy człowiek?

— Hm... — mruknął niepewnie Carr.

— Nie ma co tu „hmkać", bo sprawa jest oczywista.

— Przypuśćmy. I cóż z tym Gardnerem?

— Naprawdę to on nazywa się White. Erie White, bo imienia nie zmienił. Otóż ten White miał nie tak dawno, zaledwie przed dwoma laty, małą knajpkę w Kansas City. Później sprzedał ruchomości, zwinął interes i, jak to się mówi, zniknął z horyzontu razem z żoną i dwojgiem dzieci. W pół roku później wyszła na jaw przyczyna tej ucieczki, Oto grupa farmerów, a raczej byłych farmerów, zwróciła się do naszej agencji o pomoc. Wtedy wyszło na jaw, jaki z tego White'a spryciarz! Zawiązał fikcyjną spółkę z kilkoma podob­nymi sobie oszustami i począł sprzedawać ziemię w Wyoming, nad Północną Platte.

— Cudzą ziemię?

— Zgadłeś. To były, a raczej nadal są stepowe tereny plemienia Kruków.

Carr, który nieraz słyszał o podstępnym wyłudzaniu ziemi od Indian, nie zdziwił się zbytnio.

— No, no — powiedział — i to Kruki, zawiadomiły Agencję Pinkertona?

— Człowieku, zastanów się, o co pytasz? Jeszcze się nie zdarzyło i chyba nigdy nie zdarzy, aby Indianie szukali pomocy u prywatnego detektywa. Wszystkiego do­wiedzieliśmy się od farmerów. Gardner, a raczej White ogłosił w prasie, że rozporządza tanimi działkami pod uprawę lub hodowlę bydła na Zachodzie. Ogłoszenie podpisane zostało przez „Agricultural Company" i po­dany adres. Tam właśnie zgłaszać się mieli wszyscy amatorzy zagospodarowania się na zachód od Missouri. W biurze tej „Agricultural Company" na przemian urzędował White lub jego wspólnicy. Tam poczęli tłum­nie ściągać klienci. Ceny były rzeczywiście bardzo niskie, a poza tym przedsiębiorstwo służyło pomocą tym, którzy pragnęli sprzedać swe dotychczasowe gospodarstwa. Interes rozwijał się z szybkością pospiesznego po­ciągu.

— Ale naiwniacy! — wykrzyknął Carr. — Nabywać grunt, którego się nie oglądało!

— Wcale nie naiwniacy — zaprotestował Webster. — Po prostu uczciwi, choć nieco łatwowierni rolnicy.

— No dobrze, niech będzie i tak. Ale ja nie kupiłbym pola nie wiedząc dokładnie, gdzie leży i jak wygląda.

— Patrzcie go, jaki mądrala! White był jeszcze mą­drzejszy! Potrafił oczarować swych klientów nie tylko słowami, ale i dowodami świadczącymi o tym, że przed­siębiorstwo istotnie jest posiadaczem ziem oferowanych do sprzedaży. Jeden ze wspólników White'a był naj­prawdziwszym mierniczym i sporządził dokładny plan nieistniejących terenów. To nie było trudne. Wystar­czyła odrobina fantazji. Oglądałem ten plan i ponume­rowane na nim działki osadnicze. Ale to jeszcze nie wszystko. Nabywcom należało okazać dokument prawa własności. I taki się znalazł. Opatrzony podpisami świadków, nabywców i sprzedawców.

— Sprzedawców?

— A jakże! Wodzowie Kruków odcisnęli swe godła na dokumencie. Na tym nie koniec. Prawdziwość aktu kupna-sprzedaży została potwierdzona przez sąd W Scottsbluf nad Północną Platte w Wyoming.

0x08 graphic
0x08 graphic
Więc wszystko było w porządku.

— Rzecz w tym, że nic nie było w porządku. Farme­rzy posprzedawali swe zagrody na wschodzie i ruszyli na zachód. Chyba wiesz, jak wygląda i jak długo trwa podróż wozem nawet na tak niewielkiej przestrzeni, jaka dzieli Kansas od doliny Platte.

— Ja bym nie wiedział! — wzruszył ramionami Carr.

— Wlekli się z taborem, z końmi i bydłem. A kiedy przybyli do celu...

— Nie znaleźli zakupionej ziemi — dopowiedział Carr.

— Coś w tym rodzaju, ale jeszcze gorzej. Napotkali Indian, a raczej Indianie, zaciekawieni obozowiskiem na prerii, złożyli wizytę wędrowcom pytając o cel przy­bycia. Przelękli się, że blade twarze wystrzelają im zwierzynę. Z tego, co wiem, niewiele brakowało, a do­szłoby do wzajemnej masakry. Farmerzy sądzili, że Kruki chcą ich oszukać, ani im w głowie zaświtało, że padli ofiarą „Agricultural Company". Na szczęście In­dian była spora gromada, i to dobrze uzbrojonych, co ostudzało wojenne zapały wędrowców. Jednak nie wie­rząc ani jednemu słowu Kruków pognali do Scottsbluf z żądaniem pomocy wojska. I dopiero teraz dowiedzieli się prawdy. Żaden dokument kupna-sprzedaży nie został zarejestrowany w tamtejszym sądzie. Nikt tu nigdy nie słyszał o jakiejś „Agricultural Company". To prze­konało nawet największych wrogów Indian. Zaczęli przypuszczać, że zaszła pomyłka co do miejsca. Pełni niepokoju, wysłali do Kansas City trzech spośród siebie, najlepszych jeźdźców, a sami wracali powoli, łu­dząc się, że to tylko nieporozumienie. Wysłannicy, do­tarłszy do Kansas, nie zastali już w nim biura „Agricultural Company". Lokal został zamknięty na cztery spusty. Właściciel budynku poinformował, iż biuro zwinięto przed dwoma tygodniami. Z jakich powodów? A, tego to on nie wie!

Trzej wysłannicy byli energicznymi ludźmi, więc za­miast poddać się bezsilnej rozpaczy, zawiadomili o sprawie miejscowego szeryfa, a jednocześnie na własną rę­kę poczęli szukać Erie White'a i jego wspólników. Zanim karawana osadnicza wróciła do punktu swego wyj­ścia, wszystko było wiadome. White sprzedał swą knajpę i razem z rodziną oddalił się w nieokreślonym kie­runku. O jego wspólnikach nie zdołano zebrać żadnych wiadomości. Lekkomyślni farmerzy nawet nie zapa­miętali ich nazwisk, a na aktach sprzedaży widniały podpisy „członków dyrekcji" tak zawikłane, że nieczy­telne. Śledztwo już na samym początku utknęło w miej­scu. Wznowiono je, gdy wrócili z dalekiej drogi niedo­szli osadnicy. Rozesłano listy gończe, ale w tych listach tylko rysopis White'a jako-tako pasował do rzeczy­wistości, i to raczej dzięki zeznaniom stałych klientów jego knajpki niż pokrzywdzonych farmerów. Skutek listów gończych był taki sam, jak gdyby kto wrzucił kamień do głębokiej wody. Wówczas poszkodowani zwrócili się do Agencji Pinkertona. Dlatego właśnie tu jestem.

— Tak od razu?

— Gdzie tam! Równo rok minął. Cośmy się naszukali, zanim, i to przypadkowo, trafiłem na pierwszy ślad White'a w Des Moines!

— Teraz rozumiem — pokiwał głową Carr.

— Co rozumiesz?

— Kiedy przyszedłem do „Mary-Liza", Gardner mnie pytał, czy nie jestem z Kansas lub Des Moines. Może mnie wziął za któregoś z oszukanych rolników?

— Prawdopodobne.

— A co było dalej?

— Otóż White na­był w Des Moines hotel i restaurację oraz zmienił nazwisko na Gardner. Odwiedziłem tę restaurację.

0x08 graphic
0x08 graphic
I poznałeś go?

— W tym czasie White'a już tam nie było. Zostawił żonę, dzieci i znikł. To była bardzo delikatna sprawa. Pytać wprost nie mogłem, sam miałem wątpliwości, czy Gardner to właśnie White. Jako White'a nikt go oczywiście w Des Moines nie znał.

— A rysopis?

— Już mówiłem, że był bardzo niedokładny. Stara­łem się odszukać poprzedniego właściciela hotelu i restauracji. Niestety, zlikwidował swe interesy i wy­jechał do Nowego Orleanu. Z konieczności stałem się hotelowym gościem i codziennie odwiedzałem restaura­cję rzekomego Gardnera.

— Wcale przyjemne zajęcie — zauważył wesoło Carr.

Webster spojrzał nań ponuro.

— Tak ci się wydaje. To było paskudne zajęcie. Mi­mo różnych prób nie udało mi się nawiązać bliższego kontaktu z panią Gardner w sposób, który by nie wzbu­dził w niej podejrzeń.

— Należało zwrócić się do szeryfa.

— Mądrala! Oczywiście, że tak zrobiłem, ale nic z te­go nie wyszło. Podejrzewam, że szeryfowi wcale nie zależało na sukcesie Agencji. Najwięcej wiadomości udzielili mi państwo Harper.

— Ktoś z tych oszukanych farmerów?

— Gdzie tam! Zupełnie obcy ludzie. Rodzice chło­paka, którego widziałeś w saloonie.

— Franka?

— Tego samego. Mieszkając w hotelu, łatwo dowie­działem się od służby, że Gardner, raczej White, wyje­chał do swych krewnych gdzieś na południe. Słowo „gdzieś" oczywiście oznacza to samo, co „nie wiadomo gdzie". Żona White'a na pewno znała miejsce pobytu swego męża, ale jak już wspomniałem, nie można było nic się od niej dowiedzieć.

— Nie znalazłeś pretekstu?

— Nie znalazłem. Jeśli Gardner był tym samym czło­wiekiem, co White, wszelka natarczywość z mej strony mogła wzbudzić w pani White uzasadnione podejrzenie. Sprawa wyglądała więc zupełnie beznadziejnie. Na szczęście dowiedziałem się od barmana, że Gardner wy­jechał „do krewnych" razem z chłopcem, który praco­wał w restauracji. Dowiedziałem się nazwiska chłopaka i o więcej już nie pytałem. Resztę dośpiewał mi pomoc­nik barmana następnego dnia: zdradził adres rodziców chłopca. No i oczywiście złożyłem im wizytę.

— Jako agent Pinkertona?

— O, nie. Zbyt wiele musiałbym wówczas tłumaczyć. Przyszedłem do Harperów z poleceniem od poprzednie­go właściciela restauracji.

— Tego, który wyjechał do Nowego Orleanu?

— Tak.

— Znałeś go?

— Nie.

— Oj — westchnął Carr — coraz mniej mi się podoba wasza robota. Co krok jakieś kręcenie lub zwykłe kłamstwo. Już lepiej być eksplorerem.

— Przecież nikomu nie wyrządziłem krzywdy, a w słusznej sprawie czasem trzeba pokręcić. Nie uwa­żasz?

— Bywa tak, bywa... I co z tymi Harperami?

— Poszedłem do nich i przedstawiłem się jako dobry znajomy Corsona. Tak się zwał poprzednik White'a Gardnera. Powiedziałem, że Corson prosił mnie, abym zwrócił ich synowi dziesięć dolarów. Jakoby pomylił się w ostatnim obliczeniu zarobków Franka.

— Chytrze — zauważył półgębkiem Carr.

— Harperowie ucieszyli się z niespodziewanych pie0x08 graphic
0x08 graphic
niędzy, a ja z wiadomości, które od nich uzyskałem. Okazało się, że Frank od czasu od czasu pisuje do ro­dziców. Listy przychodzą z Montany, z jakiejś osady, która nie ma nazwy, a leży przy trasie nowo budowanej kolei. Odczytali mi jeden z tych listów, w którym ta właśnie dziura i droga do niej zostały dokładnie opi­sane. I oto dotarłem tam, gdzie potrzeba.

— Ale co ja mam z tą sprawą?

— Posłuchaj. Odnalazłem rzekomego Gardnera, ry­sopis White'a niby do niego pasuje...

— Jak to, „niby”?

— No, bo jest mało dokładny. Ten rysopis.

— Wystarczy zawieźć Gardnera do Kansas. Tam go rozpoznają.

— Może mi zdradzisz, w jaki sposób mam tego doko­nać?

— Nie jestem agentem.

— Ano właśnie! Przecież nie mogę aresztować Gardnera nie mając dowodów, że jest White'em. Muszę najpierw te dowody posiadać.

— A gdzież je tu znajdziesz?

— Podejrzewam, że White, uciekając, zabrał ze so­bą niektóre papiery „Agricultural Company".

— Po co? Tylko wariat tak by postąpił.

— Mylisz się. Widziałem niejeden raz przestępcę schwytanego z dowodami w ręku: jakieś listy, notatki, nawet ogłoszenia wycięte z gazet. Po co to nosił? Nieraz się nad tym zastanawiałem.

— I sądzisz, że ten White jest tak samo nieostrożny?

— Zgadłeś.

— No, dobrze, tylko co ja mam z tym wszystkim wspólnego? Dlaczego chcesz mi sprzedać konia za pół ceny?

— Za trzydzieści pięć dolarów, a nie za pół ceny — sprostował agent. — Nie mogę zbyt wiele dokładać do tego interesu.

— Ale... dlaczego, po co to wszystko?

— Zaraz zrozumiesz. Kiedy przybyłem do tej dziury, zamieszkałem oczywiście u Gardnera. Dowiedziałem się, że gospodarz i jego pomocnik przybyli tu z Des Moines. Rysopis „niby" się zgadzał, ale ileż w ten spo­sób popełniono omyłek? Muszę więc uzyskać jakiś do­datkowy dowód. Sądziłem, że jak zamieszkam w saloonie, łatwiej mi będzie przeprowadzić rewizję w po­koju gospodarza.

— No, niechby cię na tym przyłapał!

— Ale nie przyłapał, chociaż to podejrzliwy jego­mość. Gościłem u niego tylko dwa dni i dałem drapaka.

— Niewygodnie?

— Bardzo wygodnie, tylko na jeden krok nie mogłem się ruszyć bez towarzystwa Franka lub Gardnera. Nie wiem, czy się czegoś domyślał, czy tylko taki ma cha­rakter. Żeby go uspokoić, powiedziałem, że przybył tu mój znajomy inżynier i że przenoszę się do niego, ale konia zostawiam, bo inżynier nie ma stajni. Pierwszy raz widziałem, jak właściciel saloonu ucieszył się tra­cąc klienta. O, tego nie potrafił ukryć.

— To znaczy, że cię przejrzał.

— W każdym razie coś podejrzewa.

— Pewnie. Ja również nabrałbym podejrzenia na widok takiego elegancika, przyjeżdżającego nie wiado­mo po co do tej zapadłej dziury. Ja sam, gdy ciebie uj­rzałem, sądziłem, że jesteś nie lada ptaszek: złodziej albo oszust uciekający przed prawem i szukający łat­wego zarobku. Twoje ubranie zwraca uwagę.

— I ja tak sądzę.

— No, to po co tak się stroisz?

— Przybyłem tu jako przedstawiciel firmy budują­cej kolej. Nie wierzysz? Mogę ci okazać papiery.

— Nie trzeba, ale w końcu... kim ty jesteś?

— Agentem Pinkertona, jednak cóż miałby tu do roboty agent? Należało wymyślić coś, co usprawiedliwiałoby mój pobyt w tej osadzie. Dostałem zaświad­czenie jak się patrzy i zupełnie legalnie. Pokazałem je, tak od niechcenia, Gardnerowi, ale widziałem, że nie pozbył się podejrzliwości. Przeniosłem się do baraku inżyniera. List polecający od dyrekcji Pacific Railway bardzo mi w tym pomógł. Inżynier jest drugą poza tobą osobą, która wie, czym naprawdę się zajmuję zawodo­wo. To solidny chłop i nie piśnie na ten temat ani słów­ka.

— A nie boisz się, że ja pisnę?

— Że lubisz dużo gadać, to już wiem, postaraj się tym razem trzymać język za zębami, bo zostaniesz bez konia.

— Dziękuję za pochlebną opinię — żachnął się Carr. — I bez konia milczałbym. Pierwszy raz zdarzyło mi się znaleźć w takiej głupiej sytuacji. Czego ode mnie chcesz?

— Tego, żebyś któregoś wieczoru, a może i nocy tak zagadał Gardnera, aby ani na chwilę nie opuścił bufetu.

— Po co? — spytał Carr podejrzliwie.

— Dla umożliwienia mi rewizji w mieszkaniu gospo­darza.

— To taka sprawa... — Carr cicho gwizdnął. — No, niech cię złapie... albo mnie...

— Ciebie? A w jaki sposób? Czy ty będziesz grzebał w rzeczach Gardnera?

— Duże ryzyko.

— Tylko ja ryzykuję, ale przy twej pomocy wszy­stko pójdzie jak z płatka.

— Nie podoba mi się ta sprawa. Znajdź sobie kogo innego — odparł Carr.

— Nie chcesz konia? Nie znajdę tu nikogo innego. A zresztą... przypadłeś mi do serca. Do kogo miałbym się zwrócić? Do robotników kolejowych? Każdy eksplorer jest znacznie sprytniejszy od mieszczucha, a poza tym potrafisz przecież ciekawie opowiadać. Nie, nie! Nikt nie nadaje się lepiej niż ty. Co ryzykujesz?

— Co ryzykuję? — powtórzył Carr. — A to dobre sobie! Przecież jak wpadniesz, będę musiał cię bronić. Chociażby za tego konia.

— To jeszcze jeden dowód — uśmiechnął się Web­ster — że jesteś chłop poczciwy z kościami. Nie martw się na zapas. Nie wpadnę.

— To się jeszcze okaże — ponuro mruknął Carr.

Jednak w chwilę później uważnie wysłuchał wska­zówek Webstera, co i jak ma robić, postanawiając zastosować się do nich... jeśli okoliczności zezwolą.

— Więc zgoda?

— Zgoda.

— To już wszystko — stwierdził agent. — Wierzę, że mnie nie zawiedziesz. Teraz wracamy. Każdy swoją ścieżką. Żeby Gardner nie widział nas razem.

— A koń? — zapytał Carr.

— Mogę ci go od razu oddać, tylko... dokąd go za­prowadzisz?

— Przecież do stajni.

— Przy saloonie?

— Oczywiście.

— Ech, człowieku! Wyobrażasz sobie, jak się Gard­ner ucieszy na widok twego nabytku?

— O, do licha! Chyba się wścieknie.

— Więc taki pomysł do niczego. Ani ty, ani ja nie możemy zaprowadzić zwierzęcia do gospody.

— Co robić?

— Tam, gdzie teraz nocuję, u inżyniera, stajni co prawda nie ma, ale jest zagroda. Przez jedną noc moż­na w niej potrzymać mustanga. Nie ma obawy, żeby go0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
ukradli, Tony potrafi się bronić. Zwali z grzbietu każdego intruza. Ruszamy. W prawo czy w lewo?

— W lewo — odpowiedział Carr.

— No, to bywaj! I póki nie złapię Gardnera, nie zna­my się! Pamiętaj!

— Tak się rozstali. Webster ruszył z koniem ku nasypo­wi kolei, Carr powędrował ku plątaninie uliczek osiedla. Zamyślony i pełen wątpliwości, czy słusznie postą­pił zawierając ugodę z agentem.

Ale koń, taki koń! — tłumaczył sobie. — Appaloosa! Za bezcen. Lecz jeśli się Websterowi nie uda? Nie będzie konia, będą kłopoty. Co też mi do głowy strzeliło?"

Począł zastanawiać się, czy możliwy jest odwrót z sy­tuacji, w jakiej się znalazł. Wycofać się? Ale taka decyzja nie pozostawała w zgodzie z zasadami honoru prawdziwego mężczyzny, a za takiego Piotr Carr zaw­sze się uważał. Więc też odrzucił ją.

Dałem się wprowadzić jak baran do szlachtuza" — westchnął z desperacją i by otrząsnąć się z ponurego nastroju, zaczął wyliczać sobie kolejne zalety wierz­chowca. A przecież i Webster nie był byle kim, lecz doświadczonym agentem sławnego przedsiębiorstwa Allana Pinkertona, więc wie, co robi.

Nie jest tak źle, Piotrze — pocieszał samego sie­bie — i nie należy wpadać w panikę. Do licha! Z gor­szych tarapatów potrafiłem się wydostać."

I była to prawda. Eksplorerski żywot Piotra wymagał nie byle jakich zdolności, a przede wszystkim specjalnego instynktu, który rodził się w miarę lat pobytu na Dalekim Zachodzie.

Gdy Carr wybrnął wreszcie z labiryntu uliczek, ujrzał przed sobą fasadę saloonu i pewnym krokiem wkroczył do środka. Nie zatrzymał się w pustej sali, lecz powędrował schodami na górę. Stwierdził z ulgą, że zarówno bagaże, jak i broń znajdowały się w tym samym miejscu, gdzie je zostawił. Uspokojony, rozciąg­nął się na pryczy i natychmiast zasnął. Posiadał bowiem umiejętność zasypiania o każdej porze, lecz potrafił również czuwać przez kilka dni i nocy z rzędu. A prze­widywał, że najbliższa noc nie przyniesie mu odpo­czynku.

Kiedy się zbudził, dostrzegł za oknem szary mrok. Wstał bardzo niechętnie, wspomniawszy na umowę zawartą z Websterem, i poczłapał na dół. Tym razem w sali znajdowało się kilka osób, a w promieniach naftowych lamp, rozbłysłych pod sufitem, polatywały chmurki tytoniowego dymu. Carr, ponury jak noc, wkroczył w ten dym i w gwar ludzkich głosów. Zerknął ku bufetowi, ale tam krzątał się tylko Frank Harper. Gardnera nie było.

Carr nie wiedział, co właściwie w takiej sytuacji ma robić. Jak spełnić przyrzeczenie dane agentowi? Czy szukać gospodarza, czy czekać na niego? Zdecydował się na to ostatnie. Tym bardziej, że poczuł głód.

— Frank — powiedział — nie masz czego na ząb?

— Whisky?

— Może być i whisky, ale przede wszystkim coś do jedzenia. Gdzie gospodarz?

— W kuchni. Zawołać?

— Nie. Daj mi, a szybko, co tam masz.

— Duszona baranina.

— Niech będzie.

— Już się robi.

Chłopak zniknął za drzwiami, a Carr począł się bez­skutecznie zastanawiać, gdzie teraz może obracać się agent Pinkertona. Baranina zjawiła się wraz z Fran­kiem bardzo szybko i to skierowało zainteresowania Carra w innym kierunku. Zabrał parujący talerz, nóż, widelec i siadłszy przy stole, zajął się jedzeniem. Nie było mu jednak pisane długo tkwić w tej samotności.

0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
— Ej, kolego! Co tu robisz?

Carr niechętnie podniósł głowę znad talerza.

— O co chodzi? — zapytał na widok czerwonego, za­rośniętego oblicza.

— Nie poznajesz? Przecież jechaliśmy razem. Obie­całeś przy okazji opowiedzieć, jak się skończyło to spotkanie z szarym niedźwiedziem. Hej, Fred! Chodź no tu!

Człowiek nazwany Fredem pojawił się z przeciwnej strony.

— Kogo widzę?! — zakrzyknął. — Nasz towarzysz z pociągu!

Carr ani rusz nie potrafił przypomnieć sobie tych lu­dzi. Skoro jednak twierdzili, że go znają, musiało to być prawdą.

— Ano cóż — odparł powoli — zatrzymałem się tu na jeden dzień i jutro chcę ruszyć dalej.

— Szukać skarbów?

— Jakie tam skarby — obruszył się Carr. — Jakbym znalazł bonanzę, nie gnałbym znowu na zachód. Ani to zdrowe, ani bezpieczne.

— Tak uważasz? — zaśmiał się Fred. — A takie cuda opowiadałeś o swych wędrówkach.

Carr już zdążył zapomnieć, o czym mówił w wago­nie, ale przecież nie mógł się do tego przyznać.

— Opowiadałem — zgodził się — bo polubiłem moje włóczęgi. Z czasem człowiek przy wyka nawet do najcięższej roboty.

Mądrze pokiwali głowami, po czym Fred oddalił się, i a po chwili wrócił dzierżąc w rękach butelkę i trzy szklaneczki.

— Skoro jutro wyruszasz, należy oblać tę wyprawę.

Carr, wspomniawszy na umowę z Websterem, chciał zaprotestować, nie mógł jednak całkowicie odmówić poczęstunku. Żeby się jakoś odwdzięczyć (nie miał zamiaru zamawiać następnej butelki), począł fundatorów raczyć kolejną relacją z jednej ze swych przygód. Spra­wa była błaha, wiązała się zaledwie z przebyciem strumienia, który wezbrał po ulewnym deszczu, ale Carr potrafił tak udramatyzować sytuację, że słuchacze zapomnieli o whisky.

Opowiadający nie dobrnął nawet do połowy swej historyjki, gdy zauważył, że już nie dwu, ale pięciu ciekawskich sterczy z rozdziawionymi ustami. Mocno mu to pochlebiło, więc fantazja go poniosła. Naiwni robot­nicy kolejowi — przecież oni składali się na grono słu­chaczów — nie dostrzegali nielogiczności. Oto bowiem mieli przed sobą najprawdziwszego, w ich mniemaniu, westmana, a opowieść-baśń, jaką snuł, przewyższała wszystko, co dotąd czytali lub słyszeli o Dalekim Za­chodzie. Kiedy więc Carr uśmiercił niedźwiedzia i wy­dostał się na brzeg rzeki wraz z koniem (to zakończyło opowieść), poczęli poklepywać po plecach tak dzielnego człowieka i przepijać doń raz po raz. Wplątało to nasze­go eksplorera w dostatecznie długą kolejkę opróżnia­nych szklaneczek, by zupełnie zapomnieć o Webste­rze.

Po historii o wezbranej rzece nastąpiła równie długa relacja ze spotkania z samotnym mustangiem, który zaatakował Carra i jego muła. Po tej przygodzie — wę­drówka doliną usianą złotymi kamykami, które tak błyszczały w słońcu, że blask ich groził ślepotą. Więc tylko podczas nocy można było je zbierać. Niestety, po dwu dniach trzęsienie ziemi zawaliło dolinę. Carr stra­cił wszystko, co posiadał i cudem uszedł śmierci.

Ani spostrzegł, że otaczał go już cały tłumek mężczyzn. Cóż zresztą dziwnego, że przybysz stał się nie lada atrakcją dla tych ludzi, którzy od miesięcy spoty­kali się zawsze w tym samym saloonie i w tym samym towarzystwie? Być może następnego dnia niektórzy dojdą do wniosku, że gaduła musiał nieco przesolić albo0x08 graphic
0x08 graphic
wręcz zmyślić całą historię, ale teraz wierzyli mu ślepo i łgarzem nazwaliby każdego, kto usiłowałby Carrowi zaprzeczyć.

Kiedy w końcu Carr oświadczył, że musi odpocząć, i przestał mówić, zabrali głos słuchacze spierając się na temat Dalekiego Zachodu i skarbów, jakie tam w swym wnętrzu kryje ziemia. Złoto! Metal, który można wydobywać garściami, od razu czysty, gotowy do wymia­ny lub sprzedaży. Byle tylko trafić na złotodajne gniazdo lub na żyłę wijącą się w skale na kształt wystygłego strumienia! Teraz marzyli głośno o takiej bonanzie po­stanawiając jak najrychlej rzucić robotę przy budowie kolei.

Carr słuchał tej jałowej gadaniny przekonany, że do świtu wszystko wywietrzeje im z głów razem z wypitą whisky. Toteż gdy jeden lub drugi, klepiąc go po ramie­niu, napraszał się na towarzysza dalekiej wędrówki, nie odmawiał.

— Pogadamy o tym jutro — odpowiadał.

Traktowali to jako zgodę i zadowoleni, kołyszącym krokiem odchodzili w stronę szynkwasu. Aż został przy Piotrze tylko jeden. Ale on właśnie nie wspomniał ani słówkiem o chęci ruszenia w nieznane krainy. Może dlatego, że był trzeźwiejszy od reszty towarzystwa albo po prostu potrafił myśleć rozsądniej. Gdy wokół Piotra powstała pustka, nieznajomy przysunął się i szepnął tajemniczo:

— Mam dla ciebie interes. Dobry interes — powtó­rzył nie dostrzegłszy na twarzy słuchacza ani cienia zainteresowania.

— Jutro — odparł eksplorer — jutro o tym pogada­my.

— Nie, nie jutro. To pilne. Chcę ci pokazać coś bar­dzo ciekawego.

— Co powiadasz?

— Coś dla ciebie.

Piotr dopiero teraz odwrócił głowę, ale że dojrzał oblicze tak samo ogorzałe i tak samo nieogolone, jak dziesiątek innych, które widział w saloonie, wzruszył ramionami.

— Chcesz ze mną jechać? — zapytał znudzonym to­nem.

— Nie chcę.

— No to... o co chodzi?

— Posiadam przedmiot, który na pewno ciebie za­interesuje. Przecież jesteś eksplorerem.

— Jestem.

Nieznajomy rozejrzał się dokoła.

— Widzisz — powiedział szeptem — najlepiej by­łoby wyskoczyć na dwór. Zbyt dużo tu osób. Tylko bie­da z tym, że tam znów strasznie ciemno.

— To poczekajmy do jutra — mruknął Carr.

— Nie, nie! Słuchaj...

Wetknął dłoń w zanadrze zniszczonej kurty i znowu zerknął za siebie i w bok. Carr przyglądał mu się sen­nym wzrokiem, aż ujrzał jakiś zwitek żółtawej bar­wy.

— Obejrzyj — szepnął nieznajomy. — Będę uważał, czy kto nie podgląda. Trzymaj...

Dopiero teraz Piotr ocknął się z drętwoty.

— Co to jest? — zaciekawił się.

Rozwinął coś bardzo miękkiego, co okazało się spo­rym kawałkiem świetnie wyprawionej skóry, gładkiej i miękkiej jak aksamit. Spojrzał i zdumiał się — to był plan, a raczej mapa. Oczywiście nie taka, jakich wiele oglądał w miastach Wschodu — dzieło sztuki drukar­skiej. Ale i to, co teraz trzymał w rękach, nie było mu całkiem obce. Ręcznie malowana mapa, na której rzekę oznaczała długa, kręta linia, biegnąca w poprzek skórzanej płachty. Góry lub pagórki łatwo mógł rozpoznać po trójkątach zachodzących jedne na drugie, równolegle do wężowych splotów rzeki. Carr odgadł również znaczenie postrzępionych kresek — las, ale nie potrafił zrozumieć znaczenia dziwnego okrągłego punktu, wy­malowanego w miejscu, w którym prostopadle do rzeki została zaznaczona górska dolina. Obejrzał wszystko bardzo dokładnie i zwrócił skórę właścicielowi.

— Wygląda na pismo obrazkowe czerwonoskórych — stwierdził.

— Pismo obrazkowe? — zaszeptał tamten. — Czło­wieku! To najdokładniejsza mapa, jaką potrafili zrobić.

— A czego to mapa?

Nieznajomy raz jeszcze rozejrzał się dokoła.

— Widzisz, dawniej ja, tak jak ty, zajmowałem się eksplorerstwem. Jeszcze rok temu zwiedzałem montańskie góry, ale dałem temu spokój.

0x08 graphic
0x08 graphic
Za ciężka robota?

— Po prostu nie miałem szczęścia, a na dobitkę ostatniej jesieni złapałem reumatyzm. Ale coś mi zostało z tamtej wyprawy. Właśnie ta mapa. Kiedyś tak opowiadał o swoich przygodach, pomyślałem sobie: oto człowiek, którego na pewno zainteresuje mój skarb.

— Co za skarb?

— Ta mapa jest skarbem.

— Kiepski dowcip — Carr wzruszył ramionami. — Nie jestem zbieraczem rysunków. Znajdź innego amatora.

Nieznajomy zaśmiał się cicho.

— To jest plan drogi wiodącej do bonanzy...

Jeśli sądził, że tą informacją zadziwi słuchacza, pomylił się. Carr pokiwał głową, nie okazując zbytniego zainteresowania. Ba, nawet ziewnął!

— Bonanza? — powtórzył drwiącym tonem. — To skacz na konia i gnaj do niej.

— Powiedziałem, że zdrowie mi nie pozwala na takie wyprawy.

— Nawet na jeszcze jedną? Kiepski to musi być skarb, skoro nie chcesz zaryzykować.

— Powiem szczerze, nie będę niczego ukrywał: do tej bonanzy wiedzie długi i trudny szlak, ponad moje siły.
Ryzykować nie chcę, bo musiałbym ryzykować swoim życiem, a ono jest dla mnie więcej warte od całej fury złota.

— Słusznie — zgodził się Carr. — Podejrzewam jednak, że nie jesteś zbyt pewien tej bonanzy. Byłeś tam?

— Nigdy.

— No, to skąd wiesz o jej istnieniu?

— A mapa?

— Mapa oznaczać może bardzo wiele rzeczy niemających nic wspólnego ze złotem. Pokaż jeszcze raz.

Rozłożył skórkę na stole.

— Uważaj — przestrzegł nieznajomy.

— Głupstwo! — uspokoił go Carr. — Nikt nic z tego nie zrozumie.

— Ja to otrzymałem od Indianina.

— Przypuśćmy. No i co z tego?

— To był wódz Kruków. Uratowałem mu życie, a on mi ofiarował tę mapę — wskazał palcem na czarny punkt. — Tu jest złota żyła.

— Tak ci powiedział? — zagadnął Carr.

— Właśnie tak.

— Więc czemuś natychmiast nie pognał do tych skar­bów?

— Zbliżała się zima, a mnie tak pokręcił reumatyzm, że ledwie dowlokłem się w cywilizowane strony.

— I ja mam w to wszystko uwierzyć? Ale niech tam! Powiedz wreszcie, po co mi o tym opowiadasz?

— Chcę ci sprzedać tę mapę.

— No, to zgadłem.

— Myślę, że dojdziemy do zgody. Muszę ci się przy­znać, że przed paru godzinami zgrałem się do ostatniego centa i chcę się odegrać. Czuję, że mi teraz pójdzie karta.

— A gdzież tu grają?

— W tamtym kącie — wskazał palcem za siebie. — Chcesz spróbować?

— Ani mi to w głowie. Ale... przypuśćmy, że nabędę tę skórkę. Czy wytłumaczysz mi, w której stronie świa­ta płynie ta rzeka i jak się nazywa? I gdzie te góry? Do­myślam się, że Skaliste, ale które pasmo?

—Dowiesz się o wszystkim, gdy kupisz mapę.

— Ile chcesz?

— Sto dolarów.

— Oszalałeś?!

0x08 graphic
Śpiący przebudził się. Siadł, instynktownie chwycił strzelbę. Niepotrzebnie. Dolinka nadal była pusta, cicha i tylko zielone zbocze na sekundę przekreśliła rudą pręgą zwinna wiewiórka. Znikła w mroku lasu. Carr wstał. W głowie mu szumiało, lecz wszystkie inne ślady nie przespanej nocy już minęły. Spojrzał w górę, dostrzegł, że słońce przesunęło się znacznie i cieniste miejsce, na którym spał, upodobniło się teraz do rozgrzanej, błyszczącej patelni. Ten blask musiał go zbudzić.

Powędrował do strumyka, zanurzył głowę, tym razem zdjąwszy uprzednio kapelusz. Orzeźwił się. Z ulgą stwierdził, że mustang pasie się w pobliżu, że uprząż i tłumoczki spoczywają tam właśnie, gdzie je przedtem złożył.

— Och — powiedział do siebie — już nigdy tak nie postąpię. Wolno zgłupieć raz, to każdemu się przytrafi, ale biada eksplorerowi, gdy głupstwa powtarza.

Wygłosiwszy tak mądrą maksymę, zajął się szukaniem fajki, kapciucha z tytoniem i zapałek. Zabierał zawsze z sobą krzesiwko, lecz używał je tylko w wyjątkowych wypadkach, gdy zapałki albo się wyczerpały, albo zamokły. Zresztą nie sposób było zapalić fajkę krzesiwkiem.

Gdy wreszcie znalazł szukane przedmioty, siadł w cieniu pod drzewem oparłszy się o pień i zaczął wciągać i wydmuchiwać dym, co wcale nie przeszkadzało mu w rozmyślaniach, a nawet im sprzyjało. Myśli krążyły wokół spraw, jakie wydarzyły się w sali „Mary-Liza" dzień i dwa dni temu.

Chciał stu dolarów. Wariat! Czy sądził, że ktoś, udający się na Daleki Zachód, wiezie z sobą skrzynię pieniędzy? I na koniec sprzedał skórkę za... dziesięć dola­rów! Chyba był pijany? Albo oszust. Któż przy zdrowych zmysłach odstępuje plan bonanzy za dziesięć do­larów? Musiałem mieć dobrze w czubie przystając na taką transakcję. Ta mapa jest jednym wielkim oszu­stwem. Pewnie sam je maluje i podsuwa naiwnym. To jasne!

Pomarkotniał od takich myśli. Dał się nabrać jak pierwszy lepszy greenhorn! Zaczął przypominać sobie kolejne szczegóły.

Wówczas w „Mary-Liza" początkowo nie miał za­miaru nabyć mapy. Jego okrzyk — reakcja na wymie­nioną cenę — wynikł po prostu z tego, że żądano tak wysokiej sumy. Bowiem mapa, jeśli by nawet wskazy­wała prawdziwą drogę do prawdziwej bonanzy, nie sta­nowiła sama majątku. Najpierw należało trafić do ozna­czonego miejsca, a później jeszcze dobrze się namozolić nad wydobyciem złotego piasku. Praca eksplorerska była chyba najcięższym zawodem wśród wszystkich dziwnych zawodów, jakie narodziły się w wyniku od­krycia Dalekiego Zachodu i prób jego zagospodarowa­nia. Wymagała olbrzymiego wysiłku fizycznego, umie­jętności posługiwania się kilofem i łopatą, przemywa­nia urobku w zimnej jak lód wodzie górskich potoków. I dlatego Carr uznałby za słuszne żądanie zapłaty, a na­wet — nierównomiernego podziału uzyskanego złota, gdyby jego odkrywca brał udział w pracy wydobyw­czej, ale tak?

Mimo wszystko doszło do targu. Jego pierwsza część rozegrała się przy stole, druga — przy szynkwasie. Od tego ostatniego momentu w pamięci Carra powstawały niczym niewypełnione luki. Zapamiętał, że w końcu nabył skórkę. Za dziesięć dolarów! Ale ile wydał przy szynkwasie? W ostatecznym rachunku mapa kosztowa­ła go znacznie więcej.

Skończył palić, sięgnął do kieszeni spodni i wydobył skórzaną sakiewkę. Gdy przybył do osady bez nazwy, pękata była od srebrnych dolarówek i od różnej war­tości monet centowych. Zaopatrzył się w ten drobiazg wiedząc, że w osadach i miasteczkach Dalekiego Zacho­du ludzie raczej nie siedzą na pieniądzach i gdy się cokolwiek kupuje, trzeba mieć odliczoną sumę, reszty nie wydadzą, bo nie mają czym.

Teraz sakiewka przypominała balon, z którego uleciało sporo gazu. Rozsupłał rzemyk i wytrząsnął za­wartość na dłoń. Wypadło kilka drobnych monet. Westchnął ciężko. Z kolei sięgnął do wewnętrznej kie­szeni kurty. Wyciągnął stary, wyświechtany portfel. Pamiętał, ile zielonkawych banknotów umieścił w jego wnętrzu.

Podejrzliwie rozejrzał się dokoła, natężył słuch. Nie dojrzał ani nie dosłyszał niczego. Mustang pasł się spokojnie, nie zdradzając niepokoju. Carr zaczął liczyć0x08 graphic
0x08 graphic
. Niewiele tego było. Żaden eksplorer nie wozi ze sobą majątku, chyba że wraca do rodzinnych pieleszy po odkryciu złotej żyły lub pokładu drogocennych kamieni.

Szybko uporał się ze sprawdzeniem zawartości portfelu. Ubyło czterdzieści dolarów. Aż spocił się z wrażenia. Cena skrawka skóry znowu wzrosła.

— Tony! — zawołał półgłosem.

Mustang zastrzygł uszami i zabawnie podskakując spętanymi nogami zbliżył się do swego pana.

— Tony — powtórzył Carr — jestem osłem albo czymś jeszcze gorszym Rozumiesz?

Zwierzę cicho parsknęło.

— Jeśli kiedykolwiek znowu sięgnę po whisky, masa prawo mnie kopnąć. Słyszysz? Oczywiście, w drodze!
na Dziki Zachód — poprawił się. — Bo w zimie to co innego. Idź już. Tyle przetracić!— jęknął. — Wszystko przez tego agenta Pinkertona. Gdyby nie on, poszedłbym spać i nie zadawał się z oszustem i pijusami. Chwileczkę... — zastanowił się. — Przecież kupiłem konia za trzydzieści pięć dolarów. Więc ostatecznie nie jest tak źle. Jednak... inne wydatki równały się wyrzuceniu pieniędzy w błoto!

Przed dwoma dniami, kiedy stał oparty o szynkwas saloonu „Mary-Liza", nie bardzo już zdając sobie sprawę, gdzie się znajduje, czyjaś dłoń mocna i twarda chwyciła go za ramię. Pomyślał, że to pewnie ów nieznajomy sprzedawca mapy, i dał się bez oporu wyciągnąć z tłumu, a nawet wyprowadzić na dwór.

Była noc, ale widna, otulona srebrnym welonem księżycowego blasku. Carr stąpał sztywno, jakby kij połknął, podtrzymywany ręką przewodnika. Tak dobrnęli do miejsca, w którym tuż pod okapem dachu stała wielka beczka, prawdopodobnie przeznaczona na deszczówkę. Carr nieco się zdziwił ujrzawszy ją nagle przed sobą, lecz nie starczyło mu czasu na wyrażenie tego słowami, bo niespodziewanie ta sama silna dłoń przesunęła się z ramienia na kark, zgięła go ciężarem wielu funtów i w ciągu sekundy głowa Carra znalazła się w beczce, a raczej w wypełniającej ją wodzie. Zachłys­nął się. Ucisk zelżał, ale nim zdążył wyparskać ciecz o mdłym smaku, jego twarz znowu pogrążyła się w wo­dzie. Po raz drugi, po raz trzeci.

— No, jak się czujesz? — zagadnął znajomy głos.

Odwrócił się, spojrzał i natychmiast wytrzeźwiał. Przed nim stał John Webster.

— To tak dotrzymuje się umowy? — a nie uzyskaw­szy odpowiedzi, ciągnął dalej: — Miałeś zagadać Gardnera, miałeś pilnować go do chwili mego powrotu. Pa­miętasz?

— Pamiętam — szepnął Carr, któremu wróciła zdol­ność mówienia.

— Ale tego nie uczyniłeś.

— Nie uczyniłem — przyznał ze skruchą.

— Utonąłeś w butelce z whisky jak pierwszy lepszy włóczęga, całe życie spędzający w saloonach. Ty nie jesteś żaden eksplorer. Pierwszy raz tak się pomyliłem!

— Nie! — Carr zdobył się na protest. — Wydeptałem na Dalekim Zachodzie wiele ścieżek — oświadczył pom­patycznie, nie czując, jak śmiesznie to zabrzmiało. — Przysięgam...

— Ciszej!

— Przysięgam — powtórzył Carr zniżając głos — że to, co dzisiaj, przydarzyło mi się pierwszy raz, od­kąd chodzę po ziemi.

— Chciałbym uwierzyć.

— Daję słowo. Jutro ruszam stąd i nawet nie zajrzę do saloonu.

— Jutro nigdzie nie ruszysz — spokojnie stwierdził Webster. — Jeżeli nie zamierzasz wędrować piechotą. Co ty sobie wyobrażasz? Że sprzedam ci konia? Ani mi to w głowie. Chyba że zostaniesz jeszcze jeden dzień i dopełnisz warunków umowy.

— Zostanę.

— Pamiętaj. A teraz marsz do łóżka!

Nazwa bez osady

Podszedł do siodła ciśniętego pod drzewem i z juku wyciągnął skórkę. Któryż to raz ją oglądał? Ale przez to nie stała się ani trochę bardziej zrozumiała. Ten nie­znany jegomość, gdy dobili targu, powiedział:

— Znasz Lonely Valley?

— Oczywiście. Wędrowałem tamtędy ostatniej je­sieni.

— Świetnie! Idź do Clarka.

— Kto to?

— Najstarszy mieszkaniec. Kiedyś parał się traperstwem, teraz prowadzi małą knajpkę w Valley. Po­wiedz mu, że go pozdrawia Tom. To niby ja. Myślę, że jeszcze mnie pamięta. On zna drogę do rzeczki wyry­sowanej na mapie.

— Zaprowadzi mnie?

— Co za pomysł! Clark ledwie się rusza. Ale dowiesz się od niego, jak trafić do rzeczki.

— A ma ona jakąś nazwę?

— Sto nazw! A to znaczy tyle, co nic. Clark zna ją jako Short Rivulet. Wyjaśni ci wszystko lepiej ode mnie.

— Byłeś nad tą Short Rivulet?

0x08 graphic
Tak, gdy już śnieg pokrył góry, a mnie pokręcił reumatyzm.

— A skąd wiesz, że ta rzeczka na mapie to właśnie Short Rivulet?

— Nie bądź nudny. Jak za dziesięć dolarów, powie­działem aż nadto — wykręcił się na pięcie i krocząc niezbyt pewnie, zniknął w tłumie.

Więc: Lonely Valley, Clark i Short Rivulet. Niewie­le, nawet za tak małą cenę. Cóż? Lonely Valley nie leży zbyt daleko, zresztą Carr i tak miał zamiar tamtędy właśnie jechać. Pamiętał, że większość mieszkańców osady zajmowała się szperaniem po okolicznych górach i cokolwiek ktokolwiek znalazł w ziemi, głośno o tym było. Dlatego dobrze jest zasięgnąć tam języka. Oczy­wiście mapy nie pokaże nikomu. Bez względu na to, czy jest prawdziwa, czy fałszywa.

Obejrzenie skórki jakoś dodało mu energii i podniosło na duchu. Osiodłał konia i ruszył prosto przed siebie. Do zachodu słońca można było przebyć jeszcze dobrych kilka mil. Drogę do Lonely Valley pamiętał doskonale. Wiedział, że dolinka, którą się posuwa, później skręci w prawo, teren pocznie powolutku dźwigać się, aż na koniec otworzy się przed jeźdźcem rozległa przestrzeń prerii, zamknięta w dali nierówną linią wysoczyzn.; Wówczas należy jechać prosto aż do samotnego klonu wyrosłego nad malutką sadzawką. To będzie właśnie! połowa drogi dzielącej go do Lonely Valley, świetne miejsce na nocleg.

Posuwał się w miarę szybko, w miarę wolno, rozpamiętując wydarzenia drugiego dnia pobytu w osadzie bez nazwy. Ściślej — drugiej nocy, bo dzień przespał prawie cały. Po rozmowie z Websterem udał się do swe­go pokoiku i ledwie przyłożył głowę do poduszki, gdzieś; daleko odpłynęły, zatarły się obrazy zadymionej sali, tłumu krzykliwie gadających postaci, odgłosy brzęku szklanek, tupania nogami i przyśpiewek nie tyle melo­dyjnych, co głośnych.

Obudził się nazajutrz bardzo późno. Blask słońca wy­pełniał całą izdebkę, czyniło się gorąco i duszno, ale Carr tego nie czuł. Odwrócił się na drugi bok i znowu zasnął. Ocknął się tuż przed zmierzchem. Pewnie nie wstałby i teraz, gdyby nie myśl, która nagle zaświtała mu w gło­wie: odnaleźć sprzedawcę mapy, zwrócić nabytek i odzyskać dziesięć dolarów.

Zerwał się z pryczy i pognał na podwórko saloonu. Przy kołowrocie studni natknął się na Franka czerpią­cego wodę. Ściągnął koszulę, pochylił się.

— Lej na mnie!

Chłopak wykonał polecenie. Prawdopodobnie nieje­den już raz obsługiwał w ten sposób gości saloonu.

— Jeszcze — rozkazał Carr.

Wiadro chlusnęło po raz drugi. Strumienie pociekły po włosach, po szyi, po plecach i zamieniły się w kałużę na ziemi.

— Uff... będzie dosyć. Dziękuję.

Otrząsnął się jak pies wychodzący z wody, obtarł twarz dłonią i na mokre jeszcze ciało włożył koszulę.

— Bardzo mi to pomogło — stwierdził. — Gdzie twój szef?

— W sali.

Carr wszedł do budynku. Mrok wisiał za oknami, ale tu było widno od zawieszonych pod sufitem naftowych lamp. Gardner krzątał się za szynkwasem.

— Dobry wieczór.

Gospodarz ukazał zachmurzone oblicze.

— Dobry wieczór — mruknął. — Whisky?

— Dziękuję. Jeszcze zbyt wcześnie. Co tam z obie­canym koniem?

Karczmarz poskrobał się za uchem.

— Musisz nieco poczekać.

0x08 graphic
0x08 graphic
Co się stało?

— Miałem konia, jak się patrzy, prawdziwego mustanga, ale tak się stało, że kupił go jakiś cwaniak. Jeszcze go dopadnę!

— Jak to? — Carr udał gniew. — Tak się nie postę­puje. Obiecałeś konia! I cóż ja teraz pocznę?

— Obiecałem, doprawdy to nie moja wina...

— A czyja? — krzyknął eksplorer. — Sądziłem, że to twój koń.

Karczmarz bezradnie rozłożył ręce.

— To nie był mój koń. Po prostu... chciałem się przy­służyć. Taki jeden miał tu wierzchowca na zbyciu i prosił, żeby mu znaleźć kupca. Frank nie mówił?

Carr nie chciał powiedzieć ani „tak", ani „nie". Udał obrażonego i wyszedł na dwór. Wszystko wypadło właśnie tak, jak sobie zaplanował. Teraz karczmarz sam będzie go szukał, żeby przeprosić, w nadziei, że znajdzie innego wierzchowca.

Nadchodziła noc. W miarę jak niebo czerniało, coraz jaskrawiej błyszczały okna saloonu. A w kierunku tyci okien ciągnęły ludzkie ćmy. Carr czekał. Nie pragnął się z nimi spotkać. Wiedział dobrze, że go obskoczą, zaciągną do wnętrza żądając nowych opowieści, a on mu­si przecież zająć się gospodarzem. Jeśli chce otrzymać konia.

Zdecydował, że na salę wkroczy dopiero wówczas, gdy goście tak już się rozbawią, że nie będą w stanie zauważyć nowego przybysza.

Strumyczek wchodzących do saloonu cieniał coraz bardziej, w miarę jak ciemność spływała na ziemię, wreszcie urwał się. Po kilku dalszych minutach zjawiło się jeszcze trzech spóźnionych wędrowców, później dwóch, na koniec jeden. Carr rozejrzał się, hie zauważył nikogo. Cisza nakryła jak szklanym kloszem osiedle bez nazwy, a tę ciszę przerywał tylko zew dalekiej prerii — stłumiony odległością głos kojota. Ten głos obu­dził w nim tęsknotę za bezkresnymi przestrzeniami łąk, dolin, gór. Gdzie nie dociera wrzask pijanych gości saloonów ani świst parowozu.

— Muszę pomóc Websterowi, bo muszę mieć ko­nia — powiedział sobie i przekroczył próg saloonu. Za­głębił się w gwar, śmiechy, nawoływania. Nacisnął ka­pelusz na czoło i zerkając w prawo i lewo, przesuwał się ku szynkwasowi. Oparł się wreszcie o wilgotną bla­chę. Po drugiej stronie sterczał Gardner, a Frank uwi­jał się obok, podsuwając szklanki, podając butelki, na­lewając kolorowe płyny.

— Whisky? — zagadnął gospodarz.

Skinął głową, nie mógł przecież zajmować miejsca tylko dla obserwacji zastawionych półek. Natychmiast jednak pożałował swego zamówienia. Raczej należało zażądać piwa. Porcja jest większa i można ją pić długo. Ale już ujrzał przed sobą szklankę wypełnioną w jednej czwartej żółtawą cieczą. Poprosił o wodę, co wywołało błysk zdziwienia w oczach karczmarza. Carr dopełnił szklankę po brzegi. Obliczył, że pijąc oszczędnie, będzie mógł przez godzinę nie spuszczać z oka gospodarza. Jed­nakże sama obserwacja nie wystarczy. Nie przeszkodzi przecież Gardnerowi w odejściu od bufetu. Należało z gospodarzem nawiązać rozmowę, zagadać go, aby zapomniał o bożym świecie, chociaż na godzinkę, dwie. Temat do rozpoczęcia rozmowy... Jest! Znakomita okaz­ja.

— I co z moim koniem? — zapytał pochylając się nad szynkwasem.

— Wyszedłeś wtedy tak szybko, że nie zdążyłem za­wiadomić.

— Więc koń jest?

— No... trzeba będzie nieco poczekać. Z tamtym ja­koś nie wyszło. Ale w ostateczności sprzedam własnego.

0x08 graphic
0x08 graphic
Kiedy?

— W ciągu trzech dni.

— A przez te trzy dni mam tu jeść, spać i za to wszy­stko płacić. Niezły z ciebie kupiec.

— Będziesz miał konia, jak się patrzy — zapewnił gospodarz. — Przecież to dla ciebie najważniejsze, a za pobyt tanio policzę.

Carr podniósł szklankę do ust i pociągnął z niej skromny łyczek.

— Dobrze — odparł — ale pamiętaj, żeby ci się nie przytrafiło to, co spotkało Boba Leitha z Ravine City, gdy handlował końmi, których nie posiadał!

— To nie ma ze mną nic wspólnego — burknął Gardner. — Nie znam żadnego Leitha i nigdy nie byłem w Ravine.

— Pewnie, że nie byłeś — zgodził się Carr. — Gdy­byś był, to byś wiedział. Historia stała się głośna w ca­łym Teksasie.

— Cóż spotkało tego Leitha? — zaciekawił się Gardner.

— Ravine City? — wtrącił się nieoczekiwanie przy­godny sąsiad pijący piwo na prawo od Carra. — Gdzież to leży? Znam Teksas jak własną kieszeń, a o czymś ta­kim nigdy nie słyszałem.

— Tak się tylko mówi — Carr przymrużył oczy. — Ciekaw jestem, czy wiesz, co się teraz znajduje w two­jej kieszeni?

Sąsiad roześmiał się gromko.

— A w której ?

— W lewej, w spodniach.

— Nic, poza podszewką.

— Na pewno?

— Na pewno. Możesz sprawdzić.

— A jeśli cokolwiek znajdę?

— To będzie twoje. Żebyś tylko za bardzo się nie wzbogacił!

— Świetnie! Mogę włożyć rękę do twojej kieszeni?

— Proszę.

Carr zanurzył dłoń, szybko ją wydobył i cisnął na blat kontuaru pięciodolarówkę. Przygodni widzowie parsknęli śmiechem.

— Oto — stwierdził poważnie Carr — dlaczego nie należy nigdy mówić, że się coś zna jak własną kieszeń.

— A niech cię! — wykrzyknął sąsiad. — Musiałem zapomnieć. Ano, wygrałeś!

Carr podsunął monetę ku Gardnerowi.

— Dwa piwa dla nas...

— Skąd mogłeś wiedzieć?

— Ja nie wiedziałem, ja tylko przypuszczałem, że jak się sterczy przy bufecie i płaci, to wydaną resztę najczęściej chowa się do kieszeni spodni. No, i nie omy­liłem się. Masz do mnie żal? — zwrócił się do sąsiada.

— Głupstwo! Dostałem nauczkę, a teraz gadaj, co się przydarzyło w tym Ravine City.

— Chętnie — zgodził się Carr. — Posłuchaj i ty — ostatnie słowa skierował do gospodarza. — Otóż Bob Leith był handlarzem koni. Znał się na tym jak nikt inny w tamtych stronach. Zdarzyło się pod koniec woj­ny domowej, że uzyskał prawie równocześnie dwa za­mówienia na szybką dostawę koni dla kawalerii Kon­federatów i dla kawalerii Unii.

— Jakże to możliwe? — zaciekawił się Gardner. — To niby po której stronie opowiedział się ten twój handlarz?

— Po żadnej. Twierdzono wówczas, że Leith miał zwyczaj mówić: „Górą nasi!" Gdy go raz zagadnięto,0x08 graphic
0x08 graphic
o których to „naszych" chodzi, odparł, że o tych, którzy „górą". Nie wiem, czy to prawda, czy żart, ale tak mogło być.

Słuchacze: sąsiad z prawej, sąsiad z lewej i Gardner roześmieli się.

— Po prostu — ciągnął Carr — Leith nikomu nie chciał się narazić, z każdym żyć w zgodzie, a przede wszystkim dobrze zarobić. I pewnie to ostatnie zdecy­dowało o przyjęciu obu zamówień. Nie byle jakich. Chodziło w sumie o dwieście koni, a Leith wówczas rozpo­rządzał zaledwie osiemdziesięcioma.

— A ileś ty miał wtedy lat, że tak dobrze wszystko pamiętasz? — zagadnął sąsiad z lewej.

— Czternaście, ale to nie ma nic do rzeczy. Teksasu wtedy nie znałem, a o przygodzie Leitha opowiedziano mi znacznie później.

— Mów dalej — wtrącił Gardner — a wy nie przerywajcie. Z każdej historii można coś mądrego dla siebie wynaleźć.

— Słusznie — potwierdził Carr. — W mojej historii jest właśnie dużo mądrego. Więc... co to ja mówiłem? Aha....że Leith podjął się dostawy dwustu zwierząt ma­jąc tylko osiemdziesiąt. Pieniądz wówczas, jak mi opowiadali starsi, z dnia na dzień tracił wartość.

— Prawda — przytaknął Gardner — wielu ludzi wtedy zbankrutowało.

— Leith obawiał się,, że pieniądz tej strony, która przegra wojnę, w ogóle już nic nie będzie znaczył. Konfederaci drukowali swoje pieniądze, Unia swoje. Coraz więcej było papierków, a coraz mniej srebra. Złoto cał­kowicie zginęło. Nie tak się działo?

— Właśnie tak — przyświadczył zgodny chór trzech głosów.

— Więc... Leith miał tylko osiemdziesiąt koni, ale pragnąc wykazać się szybkością i uzyskać pochwałę natychmiast swą stadninę dostarczył odbiorcom. Spra­wiedliwie. Konfederatom czterdzieści sztuk i tyleż unionistom. Pochwalono go żądając jednak szybkiej dosta­wy reszty. Obiecał, a jakże.

— A kupujący wiedzieli, że handlarz obsługuje obie strony? — zapytał Gardner.

— Skądże! W przeciwnym wypadku sprawa zakoń­czyłaby się bardzo nieprzyjemnie dla Leitha. Ale i bez tego czekały go spore kłopoty. Liczył, że zakupi braku­jące zwierzęta u Komanczów. Miał prawo liczyć, ponie­waż to plemię posiadało spore stada oswojonych mu­stangów. Przypuszczał, że wymiennym handlem (bo nie wierzył, aby czerwonoskórzy przyjęli pieniądze) osiągnie cel. Komancze istotnie posiadali konie i zgodzi­li się na wymienny handel. Trudność wynikła z powodu towaru, jaki pragnęli otrzymać.

— Wodę ognistą? — zagadnął sąsiad z lewej.

— Ech, żeby to!. Leith, jak mi opowiadano, liczył się nawet z najtrudniejszym do wykonania zamówieniem: dostawą broni palnej. Ryzyko było wielkie, lecz źródło zaopatrzenia dość obfite, niecałkowicie uprzątnięte pobojowiska. Oprócz tego można było skupywać strzelby wśród farmerów. Jak się jednak okazało, Komancze przyjęliby broń palną, ale tylko jako część zapłaty, przede wszystkim domagali się amunicji. Żadne chytre perswazje Leitha na nic się zdały. W jaki sposób zdobyć amunicję? Nie miał pojęcia.

Kupować naboje od żołnierzy? Ileż czasu by to zaję­ło? A poza tym... gdyby go przyłapano na takim handlu? Strach pomyśleć!

Zwrócić się do intendentury armii? Jeszcze, większe ryzyko. W perspektywie takiego ryzyka Leith dostrze­gał pluton egzekucyjny lub stryczek, co zresztą na jed­no wychodziło.

Myślał długo, lecz nic nie wymyślił poza możliwością0x08 graphic
0x08 graphic
łowów na mustangi. Ba, w tym celu należało zorganizo­wać odpowiednią ekipą fachowców i udać się w bardziej spokojne, niedotknięte wojną strony. Przypuśćmy, że złowiłby sto dwadzieścia dzikich koni. Ale oba wojska domagały się zwierząt do jazdy wierzchem i do zaprzę­gów. Więc schwytane mustangi należało najpierw oswo­ić i wypróbować. Gdzie i kiedy?

Zdesperowany zwrócił się do swych kontrahentów-Konfederatów z propozycją zerwania umowy. W in­nych latach i w innych warunkach skończyłoby się za­pewne na zapłaceniu kary umownej. Lecz trwała wojna. Konfederaci ponieśli spore straty, zwłaszcza w kawa­lerii. Pilnie potrzebowali koni. Próbę zerwania umowy uznali za chęć zdrady, o czym poinformowali Leitha, ostrzegając go, by na przyszłość nawet nie ważył się z tym do nich zwracać. Przerażony handlarz tłumaczył się trudnościami związanymi ze znalezieniem odpo­wiednich zwierząt. Zapytano go wówczas, dlaczego oferował konie nie posiadając ich? Czy jest oszustem? Czy wie, jak karze oszustów prawo wojenne?

Po takich pytaniach handlarz już nie ponowił swej propozycji, natomiast solennie obiecał wywiązać się z całości zamówienia. Dano mu termin miesięczny.

Jak mi opowiadano, Leith zupełnie stracił fason. Ale nie na długo. Nie zaliczał się bowiem do ludzi, których jedno niepowodzenie potrafi złamać. Szybko się otrząsnął z przygnębienia i począł rozważać, jak wydobyci się z matni. Jak widzicie, chciwość przywiodła go do zguby. Po cóż sprzedawał towar, którego nie potrafił dostarczyć?

— Pewnie! — przytaknął sąsiad z prawej.

A ten z lewej dorzucił:

— Dobrze mu tak! Ale mów, co dalej!

Jeden Gardner ani mruknął.

— Już mówię... Leith zdawał sobie sprawę z tego, że tylko cud w postaci spadłego z nieba transportu prochu i kul pozwoli mu wywiązać się z umowy. Ponieważ jed­nak w cuda nie wierzył, z każdym dniem coraz wyraź­niej dostrzegał oczami wyobraźni pętlę nad głową. Kon­federaci nie puszczą płazem złamania umowy. Cóż więc mu pozostało?

Carr dramatycznie zawiesił głos. Trzej słuchacze trwali w milczeniu, wlepiwszy oczy w opowiadającego. Ten nie spieszył się. Postanowił rozciągnąć historię na tak długo, jak na to pozwoli niecierpliwość słuchaczów.

— Uciekł? — nie wytrzymał wreszcie Gardner.

— Nie od razu. Trzeba bowiem wiedzieć, jeśli tego jeszcze się nie domyśliliście, że Leith miał w Teksasie spory majątek: wielkie rancho hodowlane o powierz­chni setek akrów i z zabudowaniami. Był od lat hodow­cą koni i bydła i cieszył się zdumiewającym szczęściem. Na pół roku przed wybuchem wojny dokonał ostatniego przepędu longhornów i sprzedał je co do ostatniej sztu­ki. Najpierw w Dodge City w Kansas, później w Oglala w Nebrasce, a całą resztę w Laramie. W parę mie­sięcy później wybuchła wojna i urwały się interesy z przepędem bydła. Na pewno wiecie, że w tamtych czasach zdziczałe, bezpańskie stada włóczyły się po pre­riach Teksasu. Nie było nabywców mięsa ani skór.

— To tym razem musiał grubo stracić — zauważył sąsiad z lewej.

— Gdzie tam! Nie zdążył już zgromadzić nawet setki longhornów. Za to koni miał ze trzysta. Wszystkie sprzedał, a na bydło machnął ręką. Została mu więc tyl­ko ziemia i budynki, ale to Leith najbardziej cenił. Dłu­go się namyślał. Rozumował, że jeśli Konfederaci wy­grają, nigdy już do Teksasu nie będzie mógł wrócić, raczej uciekać na daleką północ. Jednak nic nie przema0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
wiało już za zwycięstwem Południa. Wypłacił więc swym kowbojom należne wynagrodzenie i począł się przedzierać ku północy. Nie było to sprawą łatwą, ale też nie tak bardzo trudną. Walki toczyły się raz tu, raz tam, a przestrzeń była ogromna i przemknąć się między obu walczącymi stronami nie taka znowu sztuka.

— Nie rozumiem — przerwał mu Gardner, tak za­słuchany, że zapomniał o nalewaniu whisky i przyjmo­waniu zapłaty. Ratował go w tym funkcjach Frank i wywiązywał się z tego obowiązku znakomicie. — Nie rozumiem — powtórzył Gardner — czego ten Leith szukał u unionistów? Przecież miał im również dostarczyć koni, a nie dostarczył?

— I stracił resztkę nadziei na wyplątanie się i z tej transakcji — dopowiedział Carr. — Liczył jednak na to, że ukryje się w wojennej zawierusze, a później, gdy walki się zakończą zwycięstwem Unii, wróci w rodzin­ne strony. Komuż wtedy przyjdzie na myśl domagać się zamówionych koni? Pomysł nie był zły i pewnie byłby się udał, gdyby szczęście nie odwróciło się od Leitha. Kiedy już sądził, że zajechał daleko na tyły armii Unii, zatrzymał go właśnie patrol. Gdyby to był od­dział regularnego wojska, pewnie machnęliby ręką na samotnego wędrowca. Niestety, patrol składał się z członków ochotniczej milicji z Zachodniej Wirginii, niezwykle zażartych na wszystko, co trąciło Południem, a południowca można było rozpoznać w Leithcie po akcencie jego mowy. Na nic mu się zdało rzucanie gro­mów na Konfederatów. Rozbrojony, pod dobrą strażą, został doprowadzony do najbliższego posterunku regu­larnej armii w najbliższym miasteczku. Co było równocześnie jego szczęściem i nieszczęściem.

— Zawile opowiadasz — zauważył sąsiad z pra­wej. — Ja wiem, że jak szczęście to szczęście, a jak nie0x08 graphic
szczęście to nieszczęście, ale żeby jedno i drugie na­raz...

— Łatwo wytłumaczyć. Gdyby nie obecność regu­larnego wojska, ochotnicy, nie zgłębiając sprawy, szyb­ko by go powiesili jako szpiega południowców. Tak na wszelki wypadek. Obecność wojska ocaliła Leitha od śmierci. Na tym polegało jego szczęście.

— A nieszczęście? — zapytał Gardner.

— Cierpliwości! W regularnym wojsku nie wieszało się bez sądu, a dowieść, że Leith był szpiegiem, nie sposób. Jego nieszczęście wynikło z tego, że w miasteczku kwaterował sztab tego samego korpusu Unii, dla którego handlarz miał dostarczyć konie. Prawdziwy pech! Z aresztu wypuszczono Leitha natychmiast po stwierdzeniu, że jest dostawcą koni. Myślę jednak, że Leith wołałby tam siedzieć znacznie dłużej za cenę krótszej rozmowy z pewnym pułkownikiem sztabu. Wypadła ona bardzo nieprzyjemnie. Chociaż Leith tłumaczył się, jak mógł najlepiej, a nawet oświadczył, że gdyby mu armia ofiarowała kilka pełnych furgonów prochu, do­starczyłby brakujące konie w terminie dwutygodnio­wym. Wyśmiano go. Nie wiem, co tam jeszcze mówił na swą obronę, dość, że go wypuszczono ostrzegając, że w razie dalszej zwłoki w dostawie zostanie posta­wiony przed sąd wojenny. Czy to była czcza groźba, czy też istotne niebezpieczeństwo? Leith nawet nie pró­bował odgadnąć. Doszedł do wniosku, że najrozsądniej będzie szybko opuścić niebezpieczne strony.

Carr przerwał i pociągnął ze szklanki resztę płynu.

— Uff — powiedział — w gardle mi zaschło. Dajcie jeszcze piwa.

Gardner bez słowa podsunął mu pełny kufel.

— I co dalej? — zagadnął sąsiad z lewej.

— To długa historia...

— Przecież nie zostawisz nas tak w połowie.

0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
— Oczywiście, że nie — odpowiedział Carr, który do gadania zawsze był pierwszy, a teraz dodatkowe skłaniało go do tego zlecenie Webstera. Musiał jednak nieco odsapnąć.

Łykał piwo w milczeniu, zerkając ciągle w stronę gospodarza, czy aby nie chce odejść od kontuaru, ale Gardner wcale nie zamierzał zrezygnować z wysłucha­nia opowieści do końca.

— No więc... — odezwał się eksplorer — Leith wiał na północ, aż się za nim kurzyło. Ktoś inny na jego miejscu myślałby tylko o tym, jak by zatrzeć za sobą ślady, ale Leith miał duszę koniarza i na widok ładnego stada czworonogów zapomniał o świecie. Stado takie, dziwnym zrządzeniem losu, spotkał na swej drodze. Ba, okazało się, że zwierzęta były na sprzedaż. Troska o własną skórę poszła w kąt, a Leith z uciekiniera prze­mienił się w handlarza targującego się zawzięcie o cenę każdej sztuki. Spędził w ten sposób cały dzień w mia­steczku o nazwie Warning, co powinno go było skłonić do ostrożności...

Słuchacze roześmieli się.

— Wierzysz w takie głupstwa? — zapytał Gardner.

Carr wzruszył ramionami.

— Leith nie wierzył, a jak na tym wyszedł, zaraz usłyszycie. Nim wieczór zapadł, stał się właścicielem setki koni, i to dobrych koni. Uważał, że zrobił znakomi­ty interes. Pozbył się sporej ilości papierowych pienię­dzy i mógł dostarczyć zamówione przez wojsko zwierzęta. Natychmiast przyjął do pilnowania stada trzech ludzi. Rankiem następnego dnia, po napojeniu i spędzeniu zwierząt dokonał powtórnego przeglądu koni. W miarę jak oglądał poszczególne sztuki, jego zadowolenie wyparowywało jak woda wrząca w garnku. Najpierw się przestraszył, później wpadł w rozpacz. Wszy­stkie konie miały wypalone na zadach znaki wojskowe. Cóż teraz miał począć nieszczęśliwy nabywca? Ścigać oszustów pozostawiając stado na łasce trzech obcych ludzi? To było nie do przyjęcia. Przeklinając własną niecierpliwość (bo przy świetle dziennym na pewno za­uważyłby kompromitujące znaki), ruszył dalej ku pół­nocy, żywiąc nadzieję, że gdzieś tam pozbędzie się nie­bezpiecznego nabytku. Za pół ceny nabywca przymknie oczy na zakazane źródło pochodzenia. I Leith istotnie pozbył się swego stada.

— Więc udało mu się — zauważył Gardner.

— Udało, ale nie tak, jak sobie tego życzył! Złapał go patrol unionistów...

— O, do licha! — zawołał sąsiad z lewej.

— Leith został uwięziony razem z trójką pomocni­ków. Jednak i tym razem błysnął mu promyk szczęścia. Gdy przesłuchano jego ludzi, stało się oczywiste, że handlarz nabył konie w dobrej wierze, że padł ofiarą złodziei. Zwolniono go. Oczywiście, konie uległy kon­fiskacie. Teraz już wiecie, do czego prowadzi chciwość.

Gardner mruknął coś pod nosem i poczłapał ku Fran­kowi.

Carr zaniepokoił się.

— Zaczekajcie — krzyknął — jeszcze nie skończy­łem!

— Gadaj dalej — ponaglił sąsiad z lewej — kto nie chce, niech nie słucha.

— Dalej... — zaczął Carr, ale natychmiast urwał.

Ktoś trącił go w ramię. Odwrócił się. Ujrzał uśmiech­nięte oblicze Webstera.

— Chodź — szepnął agent.

Carr wychylił duszkiem resztę piwa.

— Dokąd? — zaprotestował sąsiad z prawej. — Jesz­cze nie skończyłeś.0x08 graphic
Zaczekaj...

Odsunął się od szynkwasu, a na opróżnione przez niego miejsce natychmiast wepchnął się ktoś inny. Carr już nie słyszał głośnej sprzeczki, bo Webster pociągnął go w głąb rozgadanego, rozwrzeszczanego tłumu gości.

— I co? — zapytał eksplorer, gdy wreszcie zatrzy­mali się pod ścianą.

— Wszystko w porządku. Możesz dłużej go nie zaba­wiać.

— Więc Gardner jest niewinny?

— Żaden Gardner, tylko White. Znalazłem dosyć dowodów, żeby go posłać za kratki. Gracko się spisałeś!

Carr odetchnął z ulgą. Spojrzał teraz w okno. Do­strzegł zamiast czarnej plamy nocy szarość nadchodzącego świtu.

Wszystko zgadzało się: dolinka skręciła w prawo, te­ren począł wolniutko dźwigać się, aż opadły zbocza i Carr ujrzał bezkresną płaszczyznę, na której przed wieczorny wiatr układał w szumiące fale zielone morze traw.

Na zachodzie, nad samym horyzontem, wisiała czerwona kula słońca. Preria różowiała. Żaden ślad nie znaczył łąki, żaden ślad nie wskazywał właściwego kierunku, ale Carrowi nie było to po­trzebne. Po raz trzeci przebywał tę drogę, a to całkowi­cie wystarczało, by zachować w pamięci jej dokładny obraz, przede wszystkim zapamiętać charakterystyczną szczerbę widoczną w dalekim wale górskim. Chcąc trafić bezbłędnie do celu, należało posuwać się tak, aby ta szczerba znajdowała się stale po lewej ręce.

Dzień zdążył zgasnąć, gdy wędrowiec dotarł do samotnego klonu nad małą sadzawką i przygotował wszystko, co trzeba, do noclegu.

Leżał pod drzewem owinięty w koc, z siodłem pod głową, pierwszą; po zimowej przerwie noc pod niebem Dalekiego Zachodu... Nie mógł zasnąć. Widział, jak gwiazdy zapałają się w górze. Później uwagę jego zwrócił wielki cień ptaka przelatującego ponad klonem. Zastanawiał się, co to za gatunek, gdy dziwny, szczekliwy głos zamącił ciszę: Keu-keu! Keu-keu!

— Sowa błotna — mruknął do siebie. — Gdzie jej nie ma...

Glos przycichł,, rozpłynął się w ciemnościach. Carr nadal spoczywał z szeroko otwartymi oczyma, aż ujrzał spadającą gwiazdę, która srebrną smugą przekreśliła niebo od szczytu aż po linię horyzontu. Po chwili uj­rzał drugie i trzecie świetliste pasmo... Począł liczyć:

— Cztery, pięć, sześć, siedem... — zdumiał się. — Hej, Tony! Widziałeś coś podobnego?

Wezwany w ten sposób koń tylko parsknął cicho i da­lej szczypał trawę.

A tymczasem świetliste smugi przekreślały wciąż nie­bo w rozmaitych kierunkach, aż Carra — który nigdy nie słyszał o meteorytach — ogarnął niepokój, czy nie­bo nie straci swego uroku pozbywszy się nagle takiej ilości gwiazd... Odetchnął z ulgą, gdy zjawisko znikło. Ale nadal nie mógł zasnąć. Wydarzenia ubiegłej nocy, których był świadkiem i aktorem jednocześnie, nie da­wały mu spokoju.

Muszę to raz jeszcze przemyśleć" — zadecydował.

— Więc koń jest mój — stwierdził Carr.

— Oczywiście. Za trzydzieści pięć dolarów — za­strzegł siej agent — ale nadal liczę na ciebie.

—Wykonałem, co do mnie należało.

— Nie zaprzeczam. Jednak... gdybym miał jeszcze jakieś kłopoty...

0x08 graphic
0x08 graphic
O tym nic nie było w naszej umowie.

— Och, chodzi o drobnostkę. Stwierdziłem, że cieszysz się tutaj dużą popularnością.

— Nie, nie dam się wciągnąć w nowe kłopoty.

— Widzisz... Gardner może mieć przyjaciół. Jak zacznie wrzeszczeć i lamentować...

— Nie wygląda na takiego.

— I ja tak sądzę, jednak lepiej wszystko przewidzieć! Gdyby więc coś takiego się przydarzyło, ty wyjaśnisz sprawę. Umiesz przecież gadać jak nikt inny. No, teraz idę po gospodarza.

— Nie zgadzam się! — wrzasnął Carr, ale Webster tylko klepnął go po ramieniu.

— Na pewno się zgodzisz — stwierdził półgłosem. — Gdybym zginął, zostaniesz bez konia.

Roztrącił dwu zataczających się pijaków i zniknął w tłumie.

— No, to już wpadłem na całego... — wyjąkał Carr.

Począł się przedzierać przez ludzki gąszcz, lecz gdy dotarł do szynkwasu, nie dostrzegł za nim Gardnera Tylko Frank Harper krzątał się ze zdwojoną gorliwością.

— Gdzie szef?

— Poszedł na górę.

— Sam?

— Nie. Z jakimś człowiekiem.

— Nalej mi!

— Whisky?

— Przecież nie wody!

Podsuniętą szklaneczkę wychylił duszkiem i nieci mu ulżyło, ale gorączkowe myśli nadal kotłowały się po głowie.

Co teraz będzie? Jeśli Gardner ma broń? Jeśli Webster nie sprosta zadaniu? Jeśli..."

— No i co się stało z tym handlarzem? — zagadał z boku czyjś głos.

— Co? Z kim? — zdumiał się Carr, historia teksaskiego koniarza całkowicie wyparowała mu z pamięci.

— No... z tym Leithem? Chyba tak się nazywał?

— Ach... dalszy ciąg jest bardzo krótki — odparł Carr utkwiwszy wzrok w ciemnej głębi korytarza. Oczekiwał, że lada chwila usłyszy strzał... Ale nic takie­go się nie wydarzyło. — Więc ten Leith — powiedział — kiedy wojna się wreszcie skończyła, wrócił do Teksasu. Ale tam wy­przedziła go wieść, że był dostawcą armii unionistów. Jakaś banda konfederackich maruderów spaliła wszy­stkie jego budynki i zagrody. Gdy dotarł na swe ziemie, zastał gorące jeszcze zgliszcza. Próbował odbudować go­spodarstwo, nie znalazł jednak chętnych do pomocy ani najmniejszej nawet stadniny, by zapoczątkować hodow­lę. Murzyni, którzy uzyskali wolność, opuszczali plan­tacje bawełny i hacjendy, ciągnąc gromadami ku mias­tom północy. Tu i tam jeszcze włóczyły się oddziały zde­mobilizowanych konfederatów, paląc i grabiąc, co się dało. Wojska zwycięskiej Unii zachowały się niewiele lepiej. Gdy więc nawinął się jakiś jankes pragnący kupić ziemię, Leith bez wahania pozbył się majątku i wyje­chał. Dokąd? Nie wiem. Podobno od tamtych dni nikt go więcej na terenie Teksasu nie oglądał. I to wszystko. Gdyby handlarz... — przerwał raptownie. — Hej, co się tam wyrabia?

Pytanie było uzasadnione, bowiem z korytarza wy­biegł, raczej wyskoczył Gardner. Ale nie to zdumiało obecnych, lecz wygląd gospodarza. Z twarzą czerwoną, jakby go kto wrzątkiem oblał, z rozwichrzonymi włosami, z wściekłością w oczach, wrzasnął przeraźliwym głosem:

0x08 graphic
0x08 graphic
— Ludzie! Łaps mnie napadł! Czy nie żyjemy w wol­nym kraju?

Słowo „łaps" oznaczało po prostu agenta policji, a ten zawód nie cieszył się na ogół sympatią. Buchnął gwar. Wszyscy rzucili się w kierunku szynkwasu. Przecież w osadzie bez nazwy nigdy dotychczas nie wydarzyło się nic ciekawego, a teraz — taka sensacja!

— Spójrzcie, co ze mną zrobił?! — darł się gospodarz.

Wyciągnął ręce z zaciśniętymi pięściami i Carr do­strzegł na przegubach kajdanki.

Ale chwat z tego Webstera! Jak mu dał radę?" — zdumiał się.

Tumult wzmógł się jeszcze.

— Jakim prawem? Zapytajcie go! — darł się Gardner potrząsając rozpaczliwie dłońmi.

— Jakim prawem?! — podjął czyjś głos. — Gdzie ten łaps?

— Tu jestem — zza pleców Gardnera wysunął się Webster. — Ciszej! — rozkazał. — Coś wam powiem.

Nie od razu się uspokoiło. Przede wszystkim dlatego, że sam Gardner wykrzykiwał coś bez składu i ładu, aż Webster huknął na niego:

— Cicho, ty oszuście! Założę ci knebel.

Poskutkowało.

— Słuchajcie, ludzie, na pewno ciekawi jesteście, dlaczego założyłem mu kajdanki?

Kilka głosów potwierdziło, kilka zaprzeczyło, ktoś zawołał:

— Łaps! Wracaj do domu!

— Nie jestem łapsem — wyjaśnił Webster spokojniej ale tak mocno, że usłyszeli go nawet najdalej stojący. — Pracuję dla Agencji Pinkertona.

Przerwał na chwilę, a gdy to oświadczenie nie wywołało żadnego odzewu, mówił dalej:

— Znacie właściciela tego saloonu pod nazwiskiem Gardner, ale naprawdę to on nie nazywa się Erie Gardner, lecz Erie White z Kansas Gity.

— To jeszcze nie przestępstwo! — zaprotestowano z tłumu.

— Oczywiście, że nie. Aby stwierdzić tę prawdę, nie wlókłbym się szmat drogi do tej zakazanej dziury. Erie White ma inne grzeszki na sumieniu.

Gardner (a raczej: White), który uspokoił się i słuchał w milczeniu wywodów agenta, teraz znowu wrzasnął:

— Kłamie! Nie wierzcie mu!

— Cicho, White! — zgromił go Webster.

— Cóż to za grzeszki? — zakrzyczano z końca sali. — Chcemy wiedzieć!

Powstał gwar, który Webster uciszył podniósłszy dłoń na wzór indiańskiego powitania.

— Ten człowiek — wskazał na Gardnera — jest oszustem! Doprowadził do ruiny wiele farmerskich ro­dzin!

— W jaki sposób? — zawrzało w tłumie.

— Sprzedawał nie swoją ziemię!

— A to spryciarz! — odezwał się ktoś tonem uzna­nia.

Ale natychmiast inny głos skarcił go:

— Ej, dowcipniś! Ucisz się!

A drugi dodał:

— Znalazł się obrońca złodzieja!

— Skąd wiesz, że złodziej? Trzeba tego dowieść. A czy ten agent jest naprawdę z Agencji Pinkertona? Kto to poświadczy?

Carr, który dotąd milczał, odwrócił się od szynkwasu i krzyknął wprost w twarze napierających:

— Ja poświadczę! To jest najprawdziwszy agent ze wszystkich agentów, jacy żyją na tym świecie, a Gard0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
ner to łajdak, oszust i złodziej! Daję wam na to moje słowo. Chyba mnie znacie?

Pytanie było niebezpieczne, jako że nikt z obecnych nie znał Carra dłużej niż kilka dni. Jednak eksplorer liczył na to, że jego pewność siebie zatriumfuje. I nie omylił się. Zaraz ozwały się potakiwania. Ktoś wyjaśni] gromko, że to jest znany poszukiwacz skarbów, który przeżył niejedno, i że to „chłop poczciwy z kościami",

Carr odczekał chwilę, a gdy znowu uspokoiło się nie­co, oparł dłonie na blacie szynkwasu i jednym silnym podrywem nóg i rąk — skoczył. Ten wyczyn został skwitowany przez najbliżej stojących szmerem uznania dla zręczności i siły.

— Uciszcie się! — zawołał Carr z wysokości szyn­kwasu. — Opowiem wam o Gardnerze, czyli o człowie­ku, który naprawdę nazywa się Erie White. Uciszcie się!

Zaczęto uspokajać się nawzajem, z czego wynikłe jeszcze głośniejsza wrzawa. Ponieważ jednak nic nie trwa wiecznie, po kilku dalszych wezwaniach o ciszę — uspokoiło się na dobre. Wówczas Carr zaczął opowia­dać.

Webster, tkwiący nadal przy Gardnerze, zdumiał się. Jego zwięzła informacja o sprawkach szynkarza w ustach Carra przeistoczyła się w barwną opowieści o losach grupy farmerów, o ich wędrówce na zakupioną ziemie, o rozczarowaniu, o nędzy, w którą zostali pogrążeni nie tylko oni sami, ale również ich żony i dzieci Zwłaszcza o dzieciach rozwiódł się Carr obszernie. Zanim skończył swą opowieść, już wzbudził w sercach słuchaczy najpierw niechęć, później odrazę, na koniec nienawiść do Gardnera. Po ostatnich słowach Carr'a rozległy się głosy wzywające do szybkiego „załatwienia się" z tak przebiegłym oszustem. Ale na to Carr nie chciał przystać. Nie znosił żadnych form samosądu, nie cierpiał tego, co nazywano „prawem Lyncha", a w istocie było krańcowym bezprawiem. Ktoś inny w ta­kiej sytuacji zapewne wygłosiłby przemówienie na temat złych obyczajów, czym tylko rozdrażniłby tłum. Carr załatwił sprawę krócej. Oświadczył, że pokrzyw­dzeni farmerzy mieliby słuszną pretensję, gdyby „sprzątnięto im sprzed nosa" winowajcę. A poza tym Gardner jest zamożnym człowiekiem i dlatego należy najpierw odzyskać pieniądze wyłudzone od rolników, a dopiero później wymierzyć oszustowi należną karę. Przekonał wszystkich. Po czym goście „Mary-Liza" do­szli dc wniosku, że nie czeka ich już żadna nowa sen­sacja i że wreszcie warto się wyspać i wypocić z siebie wypity alkohol. Poczęli gromadnie opuszczać saloon. Najwytrwalsi jednak obstawali przy odprowadzeniu Gardnera do torów kolejowych, co też uczyniono. Oszust został umieszczony w jednym z pustych wago­nów towarowych składu, który w ciągu najbliższych godzin miał wyruszyć na wschód.

W liczbie odprowadzających znajdował się i Carr — chciał wreszcie otrzymać konia. Zapłacił agentowi trzydzieści pięć dolarów, w zamian uzyskał kartkę do inży­niera Reada z prośbą o wydanie wierzchowca okazicie­lowi pisma. Niecierpliwie począł dobijać się do miesz­kania inżyniera, zanim jeszcze zgasły ranne zorze. In­żynier ostro potraktował intruza, ale konia wydał. Mu­stang stawał jednak dęba i szczerzył groźnie zęby. Carr, przerażony, pognał do Webstera. Odnalazł go w jednym z wagonów wraz z aresztowanym. Gromada ciekawskich zmalała już do rozmiarów gromadki, która powi­tała Carra tak radośnie, jakby się z nim rozstała przed kilku laty, agent zaś zdradził mu tajemnicę zjednania sobie zwierzęcia. Oto należało podejść do niego i podać mu na wyciągniętej dłoni kawałek chleba. Właśnie chleba! Po czym, jeśli koń chleb przyjmie (bo jeśli nie przyjmie — wszystko przepadło!), trzeba położyć mu0x08 graphic
0x08 graphic
rękę na głowie i trzykrotnie szepnąć do ucha: „Tony". I to wszystko.

Kłopot wynikł z tego, że nikt z obecnych nie miał przy sobie ani okruszyny chleba. Jednak ktoś tam, sły­sząc, że mają się odbyć jakieś „czary z koniem", po­biegł do saloonu i wrócił ze sporym bochenkiem. Carr zaraz ruszył na łąkę, gdzie pasł się Tony, i wszystko odbyło się zgodnie ze słowami agenta. Zwierzę zjadło kromkę chleba i dało się zaprowadzić przed werandę saloonu, łagodne jak baranek. Podniecona gromada skłoniła Franka Harpera do odkorkowania paru bute­lek whisky, nie zważając na żale i utyskiwania chłopa­ka, który nie wiedział, co ma teraz ze sobą począć.

Zakrzyczano go, żeby nie ważył się zamykać „Mary-Liza", póki w saloonie znajduje się choć jedna pełna flaszka. Carr innego był zdania. Zanim zdążono opróż­nić ostatnią szklaneczkę, odwołał chłopaka na pięterko, niby pod pozorem pomocy przy pakowaniu bagaży.

Słuchaj, Frank — powiedział — młodyś jeszcze i głupi. Oni cię tu połkną z kościami. Nie możesz po­zostać ani jednego dnia! Nie wolno ci handlować na własną rękę, bo to jest dobro Gardnera i jego żony. Gardner chyba już nigdy nie wróci, ale ty musisz stąd wiać! Za godzinę czy dwie masz pociąg. Pakuj manatki i wyjeżdżaj!

— Dokąd?

— Chociażby do Des Moines, przecież masz tam ro­dziców.

— Nie puszczą mnie stąd.

— Gwiżdż na to. Dzisiaj, jeśli mnie pamięć nie myli, mamy niedzielę. Pijane bractwo pójdzie spać i nie zbu­dzi się aż nad wieczorem. Nikt nie będzie zwracał na ciebie uwagi. Dobrze ci radzę. Jutro może być za późno.

Wygłosiwszy tę przemowę Carr zabrał swoje tobołki i wrócił na salę. Stwierdził, że nawet nie zauważono jego odejścia. Dobry tuzin mężczyzn poklepywał się po ramionach, gadał jeden przez drugiego, wzajemnie się nie rozumiejąc.

— No, dżentelmeni... — zaczął Carr. — No, dżentel­meni! — powtórzył głośniej, ponieważ jego apel przeminął bez echa. — Hej, ludzie! — zawołał.

Nareszcie usłyszeli go, ale, minęła chwila, zanim po­jęli, że wyrusza w dalszą drogę.

Musiał wypić jeszcze jedną whisky „na pożegnanie" i wreszcie wyszli na dwór, w różowiejący świt nowego dnia. Gasły na niebie czerwone łuny, ostatni ich poblask barwił szare baraki, szałasy i ziemianki osady bez nazwy. W tym oświetleniu paskudna zabudowa dziwnie wypiękniała.

Siodłanie konia trwało bardzo długo, jako że z nad­miaru życzliwości wszyscy pragnęli Carrowi w tej czynności pomóc, przeszkadzając sobie nawzajem. W końcu uprząż została założona tam, gdzie powinna się znajdo­wać, toboły przytroczone należycie, a Carr — na rękach współtowarzyszy — wzniesiony na siodło.

— Szczęśliwej drogi! — wrzasnęła gromadka od­ prowadzających, a Tony ruszył powoli wśród gromkich okrzyków: ,,Hip, hip, hurra!"

Carr trącił zwierzę obcasami, koń przeszedł w kłus i w ten sposób minął ostatnie śmietniska osady.

Tak oto zakończyła się znajomość z Gardrierem, Web­sterem, Frankiem i kilkudziesięcioma innymi ludźmi, których nazwisk Carr nigdy dotąd nie znał i nie wiado­mo, czy któregokolwiek z nich jeszcze kiedy spotka...

Carr ziewnął. Przewrócił się na bok i wreszcie zasnął snem człowieka, który wykonał wszystko, co miał wykonać. Dobre duchy prerii czuwały nad nim. Nic nie zamąciło nocnego spoczynku.

Wstał o normalnej dla każdego westmana godzinie, gdy czerwone kolumny świtu ukazały się na niebie Rozpalił ognisko, zagotował kawę, spożył chleb z boczkiem — zakupiony jeszcze w saloonie Gardnera — napoił konia i ruszył dalej. Do Lonely Valley, aby odnaleźć jakiegoś tam Clarka. Wtedy prawda wypłynie ni wierzch, jak tłuszcz na powierzchnię wody. Okaże się, czy kupił plan drogi wiodącej do bonanzy, czy...

Nie! Ta mapka, gdyby nawet odpowiadała rzeczywistości, nie mogła wskazywać miejsca skarbu. Nie sprzedano by jej tak tanio! Wobec tego, co oznaczał rysunek?

0x08 graphic
0x08 graphic
Albo też... — różne myśli przychodziły Carrowi do głowy — właściciel mapy nie umiał odczytać umieszczonych na niej rysunków i dlatego pozbył się jej za bez­cen. Ale czy z kolei Carr potrafi odczytać? W takim razie, dlaczego skierowano go po informacje do jakiegoś Clarka?

W Lonely Valley Carr bawił przed rokiem, odwie­dził miejscowy saloon, ale ani rusz nie mógł sobie przypomnieć sylwetki właściciela ani jego nazwiska,

Tak rozmyślając jechał, aż słońce dosięgło szczytu nieba. Wówczas rozciągnął się wygodnie w gęstej tra­wie. Nie potrzebował się spieszyć, a w przewidywaniu ciężkiej pracy, jaka go na pewno czekała u celu podróży, postanowił zachować jak najlepszą formę fizyczną. Le­żał więc gapiąc się w niebo, obserwując manewry potężnego orła, który tu zawędrował z niedalekich widać Gór Skalistych, a po dwóch godzinach ruszył w dalszą drogę.

Przed wieczorem trafił bezbłędnie na szerokie pasmo obniżającego się gruntu. Po przebyciu dobrej pół mili ukazały się koleiny wozów. Nieco dalej ujrzał znajomy słup wbity w ziemię. Na poprzecznej desce, przybitej do słupa, widniał czarny napis o literach wklęsłych, wypalonych gorącym żelazem: „Lonely Valley".

Jechał dalej stępa dziwiąc się, że nie słyszy szczeka­nia psów ani gwaru ludzkich głosów. Wreszcie ujrzał zabudowania: prymitywną chatę zbitą z nie korowa­nych bali, z wąziutkimi okienkami, przypominającą blockhausy pionierów Dalekiego Zachodu. Drzwi bu­dynku były otwarte. Ani w półmrocznym wnętrzu, ani dokoła nie zauważył nikogo. Niedobre przeczucie ścisnęło mu serce. Zeskoczył z siodła, wydobył z fute­rału strzelbę i począł kroczyć jedyną ulicą pustej osady. Jak daleko potrafił sięgnąć wzrokiem, nie dostrzegł śladu życia. Zaglądał w okna mijanych domostw i wszędzie widział gołe ściany i zakurzone podłogi. Wszędzie to samo. Różnica polegała tylko na tym, że niektóre okna i drzwi zostały na głucho zawarte, inne stały otwo­rem.

Tak dotarł do nieco bardziej okazałego budynku. Po­znał go natychmiast — to był saloon. Nad werandą wisiała deska z wyblakłym napisem: „John Clark's sa­loon". Więc jednak Clark nie był postacią wymyśloną przez sprzedawcę mapy!

Przywiązał konia do słupka, wkroczył na deski weran­dy, minął próg i znalazł się we wnętrzu. Całkowicie pustym. Ani stołów, ani ław, ani szynkwasu. Podłoga pokryta kurzem, kilka butelek rozrzuconych po kątach, kawałki szkła, zardzewiały i złamany nóż. Wszystka, cokolwiek przedstawiało jakąkolwiek wartość, zostało stąd zabrane. Dokąd i dlaczego?

Opuścił dawny saloon, odwiązał konia i ruszył dalej, bacznie rozglądając się na wszystkie strony. Nic, żadnego dźwięku, żadnego ruchu. Po Lonely Valley zo­stała tylko nazwa wypisana na desce.

0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
Czu-ga-hata

Nocował poza granicami osady, nad strumykiem, któ­ry płynął u jej krańców. Za skarby świata nie zostałby w Lonely Valley. Carr nie lubił tajemnic. Mimo woli kojarzyły się w jego umyśle ze sprawami nadprzyro­dzonymi. Podejrzewał, że opuszczona, martwa osada kryje w sobie ponure sprawy. Może w nocy krążą po niej widma dawnych mieszkańców? Carr, chociaż w to­warzystwie innych pokpiwał sobie z wszelkich duchów, w samotności Dalekiego Zachodu przykładał inną miarę do wydarzeń, których nie potrafił w prosty i logiczny sposób sobie wytłumaczyć. A zniknięcia bez śladu całej ludności Lonely Valley wyjaśnić nie umiał. Sen miał niespokojny, co jakiś czas budził się, nasłuchiwał.

Dla­czego nie odjechał dalej?

Bo postanowił rankiem raz jeszcze dokładnie zwie­dzić osadę w nadziei, że odkryje przyczynę jej opusz­czenia. I tak też postąpił. Słońce ledwie rąbkiem wyj­rzało zza horyzontu, gdy Carr, wiodąc konia za cugle, przekroczył linię zabudowań. Obszedł dokoła pierwszy z brzegu dom, zajrzał do środka — pustego, pełnego śmieci i kurzu. W następnym — wnętrze przedstawiało się podobnie. Widać mieszkańcy Lonely Valley mieli sporo czasu, aby zabrać wszystkie ruchomości. Nie było to więc jakieś nagłe zagrożenie, ale przemyślana i do­kładnie przeprowadzona decyzja wyjazdu. Gdy doszedł0x08 graphic
do takiego wniosku, postanowił zawrócić. I wówczas poczuł zapach dymu, normalny zapach, jaki wydziela palące się drewno. Któż tu rozpalił ognisko? Należało sprawdzić.

Ze strzelbą w ręku począł kroczyć samym skrajem drogi, zatrzymując się za każdym węgłem i rozglądając się czujnie. Nie zauważył nic podejrzanego. A przecież poranny wietrzyk niósł woń coraz bardziej intensywną. Na koniec — dostrzegł. To, co początkowo uznawał za różowy poblask słońca, okazało się płomieniem. Zdążył już ogarnąć ściany, a teraz sięgał nad dach.

Carr zatrzymał się zdumiony. Przecież w Lonely Valley nie było żywej duszy!

Stanowczo to jakieś diabelskie sztuczki!" — pomy­ślał.

W tym mniemaniu utwierdziło go jeszcze zachowanie się konia. Czujny mustang nie zdradzał niepokoju. Pew­nie! Któż by potrafił dostrzec diabła, jeśli on sam nie zechce się ukazać?

Ogień piął się coraz wyżej, wyschłe deski i bale pło­nęły jak słoma, wiatr odchylał ogień w bok, w kierunku ścian sąsiedniej budowli stojącej nie opodal, o kilka kro­ków. Było pewne, że za kilka minut kolejny dom zamie­ni się w tryskającą iskrami pochodnię.

Carr niemal odruchowo rozejrzał się za wiadrem i wodą, ale nie znalazł ani jednego, ani drugiego. Najprawdopodobniej w Lonely Valley studnie nie istniały, a mieszkańcy czerpali wodę z potoku. I tak oto sam los skazał Carra na bierność, a osadę na spopielenie. Nie było sensu dłużej tu tkwić. Wskoczył na konia i ruszył najpierw truchtem, później cwałem, aż między nim a płonącym osiedlem legły mile przebytej prerii. Dokąd teraz dążył? Do znanych sobie z poprzednich wędró­wek partii Gór Skalistych, gdzie szanse znalezienia zło­ta były — według jego mniemania — największe. Na0x08 graphic
kupioną mapkę machnął ręką. Gdzież tu bowiem i w ja­ki sposób szukać tajemniczego Short Kilulei?

W tym miejscu należałoby się kilka słów wyjaśnie­nia. Carr był eksplorerem, co wcale nie znaczy, by zajmował się poszukiwaniem wyłącznie złota. Oczywiście, przedkładał je ponad inne znaleziska, ale też i nie gar­dził innymi. Jeśli natrafił na rudy srebra, cynku, miedzi Czy żelaza, pilnie notował miejsce odkrycia, aby później odsprzedać wiadomość przedsiębiorstwu, które mogło podjąć się eksploatacji złóż.

Ze złotem sprawa wyglą­dała inaczej — można je było wydobyć samemu, jeśli się tylko wiedziało, jak i gdzie szukać żółtego kruszcu. A Carr wiedział: przede wszystkim w żyłach kwarco­wych, w niektórych skałach pochodzenia wulkanicz­nego. Tam mogło występować w formie grudek. Nale­żało również szukać w piaskach podgórskich rzek i stru­mieni, gdzie jawiło się jako pył lub drobniutkie ziarnka. Carr był geologiem-samoukiem. Ale jego praktyczne (nie teoretyczne) wiadomości dorównywały oficjalnej wiedzy na ten temat.

Opuściwszy gorejące Lonely Valley skierował się ku północnemu zachodowi i popędzał konia w obawie, czy od płonącej osady nie zajmą się okoliczne łąki. Wie­dział, że przez prerię ogień potrafi gnać z szybkością pospiesznego pociągu. Co prawda, między uciekinie­rem a płonącą osadą leżała rzeczka, jednak wąski pas wody nie musiał stanowić przeszkody dla ognia.

Koło południa przerwał podróż, bacznie przed tym zlustrowawszy horyzont, ale ponieważ nie dostrzegł szarej chmury dymu, zwiastuna pożaru, beztrosko roz­łożył się na niewielkim wzniesieniu i w ten sposób prze­leżał czas największego skwaru. Przed odjazdem raz jeszcze bacznie spojrzał Za siebie i ujrzał widnokrąg jasny i czysty. Zupełnie już uspokojony pojechał dalej. Podróż przerwał dopiero nadciągający zmrok. Okazją stał się wąziutki strumyk płynący wśród traw. Do­strzegł maleńką plażę, na której leżały kawałki kory, poczerniałe gałęzie, a nawet jakiś większy odłamek pnia wyrzucony tu zapewne wiosenną powodzią. A więc woda i opał. Nic lepszego nie mógłby znaleźć. Zesko­czył z siodła i zajął się rozładowaniem bagażu. Wówczas poczuł dym. Po raz drugi w tej krótkiej podróży. Wieczorny wietrzyk dmuchnął mu w nos zapachem płonącego drewna.

Carr na sekundę znieruchomiał. Znowu stanęło mu przed oczami widmo płonącej prerii. Cisnął juki i bacz­nie spoglądał w stronę, w której leżała Lonely Valley. Na ciemniejącym horyzoncie nie ukazał się żaden jaś­niejszy punkt ani różowe pasmo zwiastujące daleki po­żar. Jednak dym czuł wyraźnie. Spojrzał na konia. Tony strzygł uszami. To zdecydowało. Umocował znów bagaż na grzbiecie zwierzęcia i ruszył dalej, w górę strumie­nia.

Mroczniało coraz bardziej, widoczność pogarszała się z minuty na minutę, nie mógł więc posuwać się szybko. Dlatego dopiero gdy gwiazdy błysnęły na nie­bie, a srebrny krąg księżyca oświetlił pustkę, Carr zmu­sił konia do porządnego kłusa. Po dobrej godzinie uznał, że oddalił się już na bezpieczną odległość od tajemni­czego źródła dymu.

Rozsiodłał zwierzę, rozpalił mały ogieniek. Był tak zmęczony, że wypił tylko gorącą kawę zagryzając reszt­ką chleba. Zasnął, ledwie przyłożywszy głowę do siodła.

Rankiem znów ruszył brzegiem strumienia. Koło po­łudnia trafił na odciski końskich kopyt. Ślad ciągnął się z głębi prerii ku wodzie i już jej nie opuszczał. Carr zba­dał odciski: zwierzę nie było podkute. Samotny India­nin? W rozumieniu Carra było to lepsze od całego od­działu czerwonoskórych, lecz obecność nawet jednego wojownika w tak bliskim sąsiedztwie wymagała czujności. Trop był świeży, bardzo świeży. Zdeptana trawa nie podniosła się jeszcze. Kto wie, może za tym samot­nym zwiadowcą ciągnie sznur milczących, posępnych jeźdźców z piórami we włosach?

Carr nie był wrogiem Indian, ale ich unikał. W imię prawdy należy stwierdzić, że niejeden raz „zaleźli mu za skórę" podejrzewając, że poszukuje w pobliżu ich0x08 graphic
0x08 graphic
terenów złota. Nauczeni doświadczeniem, wiedzieli, że po każdym znaczniejszym odkryciu drogocennego mi­nerału następuje masowa inwazja bladych twarzy, i to najgorszych z najgorszych, nieliczących się z nikim i z niczym. Odkrycie rud innych metali stanowiło dla Indian mniejsze zagrożenie, bowiem eksploatacja wy­magała operacji na wielką skalę: maszyn i wysokich na­kładów finansowych. Temu podołać mogło tylko wiel­kie przedsiębiorstwo. A z zasady wielkie przedsiębior­stwa nie spieszyły się tam, dokąd nie docierały linie kolejowe, gdzie nie było bitych dróg umożliwiających dogodny przewóz maszyn i ludzi.

Carr nigdy dotąd nie był jeńcem Indian, nie walczył z nimi, ale niekiedy od kuli lub strzały chroniły go rą­cze nogi wierzchowca, szybki refleks i orientacja w te­renie. Nic więc dziwnego, że tajemniczy trop bardzo go zaniepokoił. Trzeba było na coś się zdecydować. Czy odjechać jak najszybciej w bok, czy też wielkim łukiem wyprzedzić wędrowca? Carr po krótkim namyśle wy­brał trzecią możliwość: podążać za nieznanym jeźdźcem i przy najbliższej okazji dowiedzieć się, kim jest. Prze­cież nie podkutych koni używali w tych stronach nie tylko Indianie. Nagle przyszła Carrowi do głowy nie­dorzeczna myśl, że to Gardner wymknął się agentowi Pinkertona, zdobył jakimś sposobem wierzchowca i te­raz gna ku Skalistym Górom.

Ruszył śladami tak widocznymi, że nie było potrzeby ograniczać szybkości wierzchowca. Jednakże podczas całego dnia jazdy nie dostrzegł nigdzie ruchomego punktu. Gdy zapadł zmrok, żadne światełko dalekiego ogniska nie zamigotało na horyzoncie. W tej sytuacji przerwał podróż.

Nazajutrz wtargnął w kraj pagórkowaty. Od czasu do czasu pojawiały się tu nawet samotne wyniosłe skały a dziwacznych kształtach. Stanowić by mogły świetne schronienie, ale również doskonałą pułapkę. Carr zdwo­ił czujność.

Pod wieczór dotarł na teren porosły rzadkimi drze­wami i kępami krzewów. Siad wił się między nimi, nie oddalając się zbytnio od strumienia. Gdy zmrok już za­padł, wybrał na miejsce biwaku płaski brzeg, tworzący malutki półwysep, od strony lądu odgrodzony pasmem wysokich krzaków. Rozkulbaczył konia, napoił go i pozwolił wytarzać się w płytkiej wodzie, następnie spętał i puścił wolno. Zanim rozpalił ognisko, przedarł się przez linię krzewów, aby raz jeszcze zlustrować prerię. Daleka przestrzeń tonęła w ciemnościach. Drzewa i krzewy znaczyły się jeszcze czarniejszymi plamami. Nad jedną z takich plam zauważył różowawy blask. Stał i patrzał. Przecierał oczy i znowu patrzał. Czarna plama ze świetlistą aureolą znajdowała się niebezpiecz­nie blisko!

— Niestety — szepnął do konia siodłając go na no­wo — musimy się stąd zabierać. Ktoś siedzi w krzakach i pali ognisko... Zachowuj się spokojnie, Tony — prze­strzegł. — Wrócę za małą godzinkę.. Wtedy się okaże, czy zostaniemy tu na noc, czy ruszymy dalej — mówił wbijając w ziemię kołek i przywiązując doń mustanga.

Zabrał strzelbę i ruszył ku tajemniczemu światłu.

Połowę odległości przebył w normalnej postawie, da­lej posuwał się zgięty w kabłąk, jeszcze dalej — przy­padł ku ziemi i począł się czołgać. Szło mu to bardzo opornie. Nie był traperem, nie był westmanem. Nie podchodził ani zwierząt, ani ludzi. Nie miał więc nale­żytej wprawy. Oczywiście, że w takiej sztuce posuwa­nia się mógłby wyszkolić każdego mieszczucha. Z prze­ciętnym westmanem nie wytrzymałby jednak konku­rencji.

Teraz więc pocił się i trudził z każdym jardem przebywanej drogi. Podnosząc głowę dostrzegał coraz wy0x08 graphic
raźniej mdłe światełko. Blask ognia wystrzelał ze środka sporej kępy krzewów. Znaczyło to, że krzewy otaczały małą polankę, na której biwakował nieznany przybysz. Nie mógł więc zauważyć pełzającego Carra. Lecz koń? Gdzie stał koń? Czy był to czujny mustang, reagujący cichym parskaniem na zbliżanie się obcego, j czy przeciętna szkapa, dla której człowiek był czymś tak powszednim, że nie zwracała nań żadnej uwagi? I Nie zauważył konia. Może pasł się gdzieś dalej, po przeciwnej stronie? Czarna ściana krzaków, stanowiąca nieprzenikliwą zasłonę, zbliżała się coraz bardziej, aż wreszcie Carr głową dotknął liści. Zatrzymał się. Nasłuchiwał. Poza lekkim trzaskiem palącego się drewna żaden dźwięk nie mącił ciszy.

Doszedł do wniosku, że nieznany wędrowiec zasnął. Wyciągnął zza pasa myśliwski nóż i począł delikatnie usuwać co grubsze gałązki zasłaniające widoczność.

Wreszcie poprzez szparę w gałęziach zobaczył minia­turową polankę. Pośrodku dogasało ognisko. Przy tym ognisku, odwrócony plecami, siedział mężczyzna. Z bo­ku, po lewej stronie, nieco dalej od dopalających się drewien, przykucnęła kobieta. Carr natychmiast rozpo­znał wędrowców: indiański wojownik i jego squaw. To jasne. I równocześnie bardzo dziwne. Indiański zwia­dowca nigdy nie wędruje z żoną. Kobiet nie zabierano na wojenne wyprawy. Towarzyszyły mężczyznom tylko przy przenoszeniu wsi z jednego miejsca na drugie lub w wyprawach łowieckich, ale wtedy wyruszała cała grupa, nie pojedynczy wojownik.

Carr uznał, że ze strony napotkanej pary nic mu gro­zić nie może, jednak... lepiej skręcić gdzieś w bok, oddalić się o kilka mil. Tak postanowił, ale leżał jeszcze, czekając, by wojownik odezwał się do swej towarzyszki.. Carr coś niecoś nasłuchał się indiańskich dialektów niektóre z nich potrafił rozróżnić, a nawet zrozumieć. Był ciekaw, z jakiego plemienia pochodzą. Ciekawość nie została zaspokojona. Ani mężczyzna, ani kobieta nie przerwali milczenia.

Nagle wojownik podniósł się, wykonał niezrozumiały dla obserwatora gest dłonią i powoli ruszył ku przeciwległej stronie polanki. Rozsunął zarośla i zniknął za nimi.

Carr nadal spoczywał w trawie, obserwując nieru­chomą jak posąg sylwetkę kobiety. Jak długo to trwa­ło — nie potrafił później określić, bo kiedy znudziło mu się podglądanie i chciał wycofać się z niebezpiecz­nej placówki — został przytłoczony ku ziemi nie byle jakim ciężarem. Czyjeś dłonie zacisnęły się wokół jego szyi. Mocno, coraz mocniej. Ale Carr nie należał do ułomków, szybko się orientował i szybko decydował. Teraz więc, zanim począł się dusić, jednym, mocnym odbiciem zrzucił z siebie napastnika i z kolei sam go przytłoczył. To wszystko trwało bardzo krótko i w zu­pełnej ciszy, jeśli nie brać pod uwagę szelestu roztrąca­nych gałęzi. Obaj nawzajem trzymali się za szyje. Chwiejące się witki zarośli spowodowały, że migotliwy blask ogniska oświetlił na sekundę twarz Indianina. Carr zdołał rozluźnić dłonie dławiące mu gardło, a w następnym ruchu oderwał je.

— Czu-ga-hata — powiedział ochrypłym głosem. — Czy mój brat mnie nie poznaje?

— Złoty Pył — zaszeptał tamten.

Zdarzyło się to przed trzema laty. Gdzieś na granicy ziem Komanczów i na obszarze znanym jako Teryto­rium Indiańskie, stanowiącym część później powstałej Oklahomy.

Carr zawędrował tam, bo gdzież nie wędrował w po0x08 graphic
szukiwaniu kruszców? Nie spodziewał się wprawdzie znaleźć złota. Nikt nigdy i nikomu nie wspominał o zło­cie odkrytym na tamtych terenach, chociaż niemało traperów, westmanów i eksplorerów zapuszczało się w głąb Terytorium. Carr odkrył pokłady rudy cynko­wej — tak zwanego smitsonitu, ślady węgla kamien­nego i ołowiu. Zanotował dokładnie, sporządził mapkę i szybko ruszył dalej. Poganiał go głód. Zawiodło go myśliwskie szczęście. Antylopy uciekały dosłownie sprzed nosa, dzikie indyki znikły, chociaż to była pora ich wędrówek a — jak na złość — właził mu pod lufę winchestera kuj ot albo lis albo skunks zwany również „śmierdzielem" ze względu na złowonny płyn, jaki wy­dzielał broniąc się przed napastnikiem.

Carr wolałby umrzeć z głodu, niż spróbować mięsa któregoś z tych zwierząt. Jedynym łupem były kury preriowe, chude i niewielkie. Czyli tyle, co nic!

Decyzję opuszczenia Terytorium Indiańskiego przy­spieszyło dwukrotne pojawienie się na horyzoncie spo­rych grup jeźdźców. Mogli to być tylko czerwonoskórzy — jak słusznie sądził Carr — z którymi wcale nie miał ochoty się spotkać.

Ale również nie życzył sobie spotkania z „bladymi twarzami". Bardzo różni ludzie buszowali po Dalekim Zachodzie i lepiej było trzymać się od nich w przyzwo­itej odległości.

I tak oto Carr gnał co siły w końskich nogach ku gra­nicom Nowego Meksyku przekonany, że tam los się dc niego uśmiechnie i jeśli nie napełni juków złotym pias­kiem, to napełni... pusty żołądek czymś lepszym od mię­sa preriowych kur.

Zawędrował gdzieś w dorzecze Północnego Canadianu, a później począł się przedzierać wprost na zachód. Któregoś popołudnia wjechał na bezdroże puste, otwar­te na wszystkie strony i całkowicie pozbawione nawet śladów wilgoci. Carr nie lubił otwartych przestrzeni ani braku wody przy rozbijaniu nocnego biwaku. Po­pędzał więc wierzchowca i z troską spoglądał na maja­czące w dali zarysy gór. Tam na pewno płynęły stru­mienie! Tam na pewno znajdowały się zaciszne dolinki, zapewniające samotnemu wędrowcowi bezpieczeństwo. Ale jakże do tych gór jeszcze daleko!

Dopiero nad wieczorem, gdy koń już prychał ze zmę­czenia, a jego pan z trudem utrzymywał równowagę w siodle, upragnione góry dały o sobie znać pierwszą, chociaż dość skromną awangardą. Stanowiło ją trój­kątne pasmo wysoczyzn, ostrym szpicem odbiegające od dalekiego masywu widocznego na horyzoncie. Ten język skalny, ku radości wędrowca, został przecięty w samym środku. Powstała w ten sposób dolina zamknięta z obu stron dźwigającymi się coraz wyżej ścianami. Środkiem ciurkał strumyk. On najbardziej uradował Carra.

Nim zgasły wieczorne zorze, napojeni i nakarmieni — człowiek i zwierzę — mogli zakosztować nocnego wypoczynku.

Ranek zastał obu rześkich i wypoczętych. Carr wy­mył się, koń wytarzał w wodzie. Nieco później Carr zagłębił się w prerię, upolował dwa indyki, znalazł nieco gliny ciągnącej się wąskim pasem nad strumykiem i oblepił nią dokładnie oba ptaki. Rozpalił ognisko, a po­tem zakopał je w rozżarzonych węglach. Po półgodzi­nie wydobył dwie na kamień stwardniałe bryły. Roz­łupał je — glina odpadła wraz z piórami, ukazując za­różowione, pięknie pachnące mięso. Odrobina soli wy­starczyła, by z tej potrawy uczynić przysmak, którym nie pogardziłby największy smakosz.

0x08 graphic
0x08 graphic
Carr zaspokoił głód nie spiesząc się. Nic go już teraz nie gnało. Rozporządzał zacisznym schronieniem, wodą i żywnością. Uporawszy się ze śniadaniem zajął się — trochę z ciekawości, trochę z nawyku — badaniem pias­ku pokrywającego grubą warstwą dno strumyka. Przy pomocy zwykłej patelni, najbardziej prymitywnego, ale też najtańszego, najlżejszego i powszechnie używa­nego przez poszukiwaczy złota narzędzia, zgarnął nieco piachu i wody. Po czym, poruszając patelnią ruchem kolistym, wychlapywał wodę wraz z piaskiem aż do skutku. Wówczas bacznie obejrzał dno naczynia. Nie spodziewał się dojrzeć nic więcej, poza garstką drob­nych kamyków, i dlatego aż gwizdnął ze zdziwienia i ra­dości. Oto jeden z kamyków okazał się grudką złotego metalu, a dno patelni rozbłysło w słońcu drobniutkimi jak główka szpilki żółtymi punkcikami. Naliczył ich dwadzieścia. Niewiele to było i niewarte zachodu, lecz — kto wie — może w innym miejscu?.... Począł szu­kać tego innego miejsca maszerując pod prąd wody. Złote punkciki to się mnożyły, to nikły. Carr pracował cierpliwie, wcale tym nie zrażony, aż posuwając się w ten sposób dotarł do przeszkody nie do przebycia. Dolinkę zamykała stroma skała. Na wysokości swej gło­wy ujrzał otwór, z którego pienistym, malutkim wodo­spadem buchał strumień.

Zbadał podnóże skały, gdzie woda siłą ciężkości wy­myła malutką, nie większą od sporej miski nieckę. Z tej niecki niezawodna patelnia wydobyła kilkanaście zło­tych kamuszków. Uszczęśliwiony, ukląkł i nie bacząc, że mokry pył zrasza mu obficie ubranie, obu rękami począł wygrzebywać piasek i drobny, skalny szuter. Niecka okazał się płytka, więc po godzinie pracy jej dno zostało całkowicie oczyszczone, a na brzegu znalazła się duża ilość piasku i różnego kształtu odłamków. Nie­które z nich były złotymi samorodkami. Rwący nurt wodospadu musiał je wypłukać z głębin skały, poprzez którą płynął strumień. Stwierdziwszy to, Carr biegiem zawrócił ku swemu obozowisku. Uprząż władował byle jak na grzbiet konia, zabrał cały bagaż, przeniósł się z nim w sąsiedztwo wodospadu i przy pomocy kilofa zaczął odłupywać skałę wokół otworu. W ciągu paru sekund przemókł od czubka głowy do pięty, ale nie zwa­żał na to. Za czwartym uderzeniem kilofa odpadł potęż­ny głaz. Wtedy ujrzał poprzez migocącą w słońcu wodę dziwną plamę zielono i żółto polśniewającą. Zamachnął się znowu i kuł tak długo, aż błyszcząca plama popękała i drobne kawałki runęły wraz z wodą do niecki. Ukląkł i raz jeszcze oczyścił zbiornik. Wydobywane odłamki rozkładał metodycznie na dwie kupki. Gdy ukończył pracę, spojrzał krytycznym okiem na jej wyniki. Spoj­rzał i roześmiał się. Obok piramidki szarego skalnego szutru — wyrosła druga, żółto błyszcząca: złote kamyki, niektóre wielkości orzechów. Było ich tyle, że nie mieściły się w obu dłoniach, kiedy je przenosił, aby ukryć na samym dnie juku. Dokonawszy tej czynności spo­strzegł ze zdziwieniem, że słońce zdążyło przesunąć się na zachodnią stronę nieba.

Poczuł, że jest bardzo zmęczony i przeraźliwie głod­ny. Jednak miejsce, z którego wyrąbał złoto, przycią­gało go tak, jak magnes przyciąga żelazo. Wrócił pod wodospad. Nic już nie przebłyskiwało poprzez strumień wody, kilof widać wyrąbał cały skarb. Czy na lewo lub na prawo, stopę wyżej lub niżej nie biegnie dalszy ciąg złotej żyły? Carr stał i medytował. Rozsądek wziął górę.

— Po co ten pośpiech? — zapytał samego siebie. — Jutro wezmę się do dalszej roboty.

Odwrócił się od skały i... znieruchomiał. Dwa kroki przed nim, na wysokości piersi, czerniał otwór lufy. Bardzo długiej lufy, chyba jednej z tych słynnych strzelb z Kentucky, ongiś sprzedawanych Indianom za0x08 graphic
bobrowe skórki. Za każdą strzelbę brano stos skór uło­żonych jedna na drugiej tak wysoko, jak wysoko sięgała lufa broni, kolbą opartej o ziemię. Dlatego to produko­wano lufy tak długie.

— Kto jesteś?

Pytanie zabrzmiało wyraźnie i zrozumiale, mimo że zadał je Indianin. Co do tego Carr nie miał żadnych wątpliwości i aż spocił się z wrażenia. Jakże dał się za­skoczyć!

Zanim udzielił odpowiedzi, zerknął w prawo, gdzie le­żał tak nieopatrznie, wręcz głupio porzucony winchester! Bardzo daleko leżał. Niestety!

— Wędruję — odparł starając się zachować spokój.

— Kto ci pozwolił ryć ziemię?

— Ryć ziemię? — powtórzył eksplorer. — Czyż po­trzeba na to zezwolenia? To ziemia niczyja.

— Kłamiesz! Wszystko — ręka wojownika zatoczyła krąg, który równie dobrze mógł obejmować kilka ak­rów, jak i kilkaset mil kwadratowych powierzchni — należy do Komanczów. Widziałem, jak szukałeś złotego pyłu. Złodzieju!

— Mój czerwony brat się myli — zaczął pojednaw­czo Carr. — Nie wiedziałem, że to wasze tereny.

— Znowu kłamiesz. Blade twarze mają podwójne języki. Kto im uwierzy, ten ginie. Ale mnie nie oszu­kasz. Zakradłeś się tu podstępnie, lecz Czu-ga-hata dą­żył twoim tropem i dopadł, jak puma dopada nędznego kujota.

— Czego chcesz ode mnie? Nie poczuwam się do żad­nej winy.

— Zaprowadzę cię tam, gdzie wymierzą ci sprawied­liwość.

— Do fortu? — zagadnął Carr z odrobiną nadziei w głosie.

— Do wigwamów Komanczów. Howgh!

— Jeśli spadnie mi choć włos z głowy, przyjadą tu Długie Noże i pomszczą mnie!

— Nikt się nie dowie, jaki los cię spotkał. Siodłaj ko­nia i nie waż się ruszać broni, bo zginiesz.

Carr na pewno wykonałby rozkaz, nie miał przecież żadnych możliwości pozbycia się napastnika. Wykonałby, lecz nieoczekiwane zdarzenie zmieniło dalszy bieg wypadków.

Koń Carra zarżał przeraźliwie, prawie zakwiczał, odwrócił się i pognał w stronę skały zamykającej dolin­kę. Teraz eksplorer spostrzegł, jak za plecami czerwonoskórego, w wąskiej gardzieli wejścia, toczy się czy też biegnie jakiś stwór kudłaty i wielki niczym góra. Nawet barwą upodabniał się do szarożółtego głazu.

— Niedźwiedź! — krzyknął.

Czerwonoskóry nie odwrócił się, lecz uskoczył w bok. W ten sposób mógł w każdej sekundzie skierować lufę strzelby bądź na człowieka, bądź na zwierzę. A zwierzę właśnie pędziło prosto na nich. Indianin przyłożył kol­bę do ramienia, Carr trzema susami dopadł przeciwleg­łej ściany doliny, chwycił swój winchester i oparł się ple­cami o skałę. Sprawdził naboje w magazynku.

Niedźwiedź o barwie futra, jakiego eksplorer nigdy dotąd nie oglądał, gnał wprost na Indianina. Wówczas padł strzał z długiej rusznicy. Zwierzę ani na sekundę nie wstrzymało biegu. Już zaledwie kilka jardów dzie­liło je od strzelca. Ten krzyknął coś niezrozumiale, cis­nął broń i skoczył na zbocze, po którym począł się piąć ze zwinnością górskiej kozicy. Do szczytu jednak nie dotarł. Przeszkodziła mu stroma ściana wyrastająca w połowie drogi.

Carra, który tyle nasłuchał się o niezwykłej odwadze Indian, ogarnęło zdumienie i pogarda zarazem. Ale nie było czasu na zastanawianie się, bo kudłaty zwierz chrapnął przeraźliwie i ruszył w jego kierunku.

Dwa razy pociągnął za cyngiel. Albo chybił, albo też ranił nieszkodliwie. Zwierzę nie padło, nawet się nie zachwiało. Carr znowu strzelił dwukrotnie, lecz osią­gnął tylko tyle, że niedźwiedź zatrzymał się i wspiął na tylne łapy. Cóż to był za olbrzym! Carr poczuł śmiertel­ny strach na widok potwora. Znowu nacisnął cyngiel, raz za razem, dopóki nie opróżnił całego magazynku, dopóki kudłate cielsko nie zwaliło się ciężko na ziemię w odległości nie większej niż trzy-cztery jardy.

0x08 graphic
Wtedy poczuł, jak uginają się pod nim kolana, a kroplisty pot zrasza czoło i plecy. A gdyby tak zamek się zaciął?... Skoczył do juków i nie odrywając wzroku od nieruchomego potwora, wydobył paczkę z nabojami! Drżącymi palcami rozerwał ją i pospiesznie napełnił magazynek. Teraz uspokoił się. Z lufą skierowaną ku ziemi począł wolno zbliżać się ku swemu trofeum. Wiedział, że niedźwiedź to twarda sztuka, że pozornie martwy miś potrafi zmasakrować nieostrożnego śmiałka, a potem zniknąć gdzieś w głębi lasu.

Znajdował się już o kilka kroków od niedźwiedzia, gdy usłyszał szelest toczących się kamyków. Zerknął w stronę zbocza — ale indiański wojownik znajdować się już u stóp skały i właśnie schylał się po broń.

— Zostaw to! — krzyknął Carr.

Indianin znieruchomiał na pół zgięty, później wyprostował się i tkwił w miejscu milczący, podobny bar­dziej do posągu niż do człowieka.

— Chodź tu! — rozkazał Carr biorąc odwet za przeżytą porażkę. — Bliżej. Nie obawiaj się, nie strzelam do bezbronnych. Widziałeś coś takiego? — końcem lu­fy wskazał na kudłate cielsko.

— Grizzly... — szepnął tamten i chociaż nie drgnął mu na twarzy ani jeden muskuł, w jego oczach Carr dostrzegł przerażenie.

— Grizzly? — zapytał z niedowierzaniem eksplorer. — To jest grizzly?

Coś podobnego do cienia uśmiechu przemknęło teras przez kamienne oblicze.

— Grizzly — powtórzył. — Jesteś bardzo dzielny!

— O, do licha! Więc tak wygląda największy drapieżnik Gór Skalistych!

Podszedł na bezpieczną odległość i końcem wyciągniętej strzelby trącił najpierw olbrzymi łeb, później łapę wielkości bochna chleba. Opadła bezwładnie.

— Nigdy nie myślałem, że to taki potwór — szepnął Carr. — Chyba waży z tysiąc funtów!

Zmierzył krokami rozciągnięte cielsko i ocenił, że w przybliżeniu miało długość siedmiu stóp, ale naj­większy podziw, połączony z mimowolnym lękiem, spo­wodował widok sterczących pazurów. Sięgały chyba czterech cali.

— Uff! — odsapnął. — Okazuje się, że nie jest tak trudno ustrzelić szarego misia. Co o tym myślisz? — zagadnął Komancza.

Tamten zamiast odpowiedzi tylko pokręcił przecząco głową. I miał rację. Niewielu udaje się upolować grizzli — najgroźniejszego drapieżnika Północnej Ameryki, przed którym ucieka każde zwierzę. Nawet bizon, mo­carz nad mocarze, pada ofiarą jego pazurów i kłów. Grizzly nikomu nie ustępuje z drogi, jest szybki w ru­chach mimo ciężaru, z jego siłą nic nie może się równać. A Carr?

Carr — raczej kiepski strzelec, żaden przecież traper ani myśliwy — miał niebywałe szczęście. I z tego nie zdawał sobie sprawy. Nie wiedział przecież, do jakiego to napastnika kierował lufę swego winchestera. Gdyby wiedział — kto wie — może ruszyłby w ślady Indiani­na? Okazał olbrzymią odwagę przez... nieświadomość niebezpieczeństwa.

Teraz stał nad tą górą mięsa i futra dumając, co ma z tym począć. Dobrze znał zwyczaj noszenia naszyjni­ków sporządzonych z kłów i pazurów drapieżnika, jako symbol niezwykłego męstwa, lecz — u licha! — jak te pazury spreparować? Wówczas przyszedł mu do głowy0x08 graphic
0x08 graphic
pomysł, który uznał za nadzwyczaj mądry. Grizzli bowiem cuchnął obrzydliwie i eksplorerowi odechciało się jakiejkolwiek pamiątki po tym spotkaniu.

— Słuchaj — zwrócił się do Indianina — jak tam się zwiesz...

— Czu-ga-hata.

— No, to słuchaj, Czu-ga-hata. Daruję ci tego grizzly. Możesz z niego ściągnąć futro i zrobić naszyjnik z pazurów. Możesz Się chwalić, że to ty go ustrzeliłeś. Zachowam tajemnicę. Zrozumiałeś?

Milczenie i błysk radości w oczach.

— Ale — powiedział dalej Carr — wypalisz ze mną fajkę pokoju albo odejdziesz natychmiast i bez tej swo­jej pukawki. Wybieraj!

Znowu chwila milczenia i wreszcie odpowiedź, której Carr się spodziewał.

— Niech tak się stanie. Howgh!

Rozpalili ognisko. Cybuch indiańskiej fajki wędro­wał z ust do ust i Carr zaciągał się dymem mało podobnym w smaku do tytoniowego, gorzkim i gryzącym. Ale przecierpiał to, dmuchając w cztery strony świata, jak każe obrzęd. Przyrzekli sobie nawzajem wieczysty pokój, a później Carr wydobył upieczonego indyka, rozdzielił go spra­wiedliwie i połowę oddał „czerwonemu bratu".

— A teraz — powiedział połykając ostatni kąsek jak­że skromnej wieczerzy — zabieraj futro. Dotrzymuję słowa.

— Odjadę, gdy noc przeminie — odparł Czu-ga-hata, po czym poszedł oprawiać niedźwiedzia.

Carr został przy ognisku, na pół drzemiąc, na pół czu­wając. Z bronią u boku. Bo chociaż wypalił fajkę poko­ju, nadal nie czuł się bezpiecznie. Gwiazdy zapalały się i gasły, księżyc osrebrzył dolin­kę, daleki głos kojotów nadbiegał i oddalał się ku prerii — Carr zasypiał i budził się. Aż wreszcie dostrzegł purpurowe zorze świtu.

Po przeciwległej stronie ogniska siedział Czu-ga-hata, zajęty dokładaniem patyków do ognia. Carr zamru­gał oczami i ziewnął.

— Zdjąłeś skórę? — zapytał.

— Zdjąłem.

— Jak ją zabierzesz? To ciężar.

Gest ręką. Eksplorer spojrzał.

Musiałem nieźle zadrzemać — pomyślał. — Nie za­uważyłem, jak tu sprowadził konia. Skąd i kiedy? Fajka pokoju jest jednak coś warta, jeśli jeszcze siedzę cały i z czupryną na głowie."

Dźwignął się ciężko, bolały go wszystkie mięśnie, a senność ogarniała ciało. Przyniósł kociołek, nabrał wody, zagotował wrzątku i wsypał doń drobno mielo­nej kawy. Podzielił się uczciwie z Indianinem tym bar­dzo skromnym śniadaniem, bo nawet sucharów miał tylko resztkę. Potem wstali jednocześnie.

— Dokąd mój czerwony brat teraz się skieruje?

Ruch dłonią wstecz.

— Daleko?

Znowu podobny gest, półkolisty, który Carr jednak zrozumiał. Podróż Czu-ga-hata trwać miała od świtu do zachodu słońca.

— Wypaliłem z moim białym bratem fajkę pokoju i nigdy moja broń nie skieruje się przeciw niemu.
Howgh! — zamyślił się i dodał: — Nim zgaśnie dzienna gwiazda, przybędą tu wojownicy Komanczów.

Odwrócił się, wskoczył na grzbiet mustanga, na któ­rym widniał kłąb szarorudego futra, i zniknął sprzed oczu Carra w ciągu kilku sekund. Eksplorer został sam.

— Niech, to wszyscy diabli! — zauważył półgło­sem. — Jak to on powiedział? Nigdy nie skieruje broni przeciw mnie? Ale sprowadzi swych pobratymców!

0x08 graphic
Przyjemniaczek! Dobrze, że chociaż ostrzegł. Trzeba się stąd zabierać. I tak nie wytrzymałbym tu już dłużej — pocieszył się. — Fu! Ależ cuchnie. Zaraz tu przy­gnają kojoty albo coś jeszcze gorszego. — Spojrzał z niesmakiem na górę mięsa, które już poczęło się psuć, następnie z żalem na miniaturowy wodospad — lecz tylko głupiec w tej sytuacji zająłby się dalszym szperaniem za złotem. A Carr głupcem nie był. Więc nie leniąc się szybko spakował manatki i opuścił dolinkę. Preria była pusta. Ruszył szparko ku granicom Nowego Meksyku i dotarł do nich bez przygód. Nie napotkał Komanczów a Czu-ga-haty nigdy nie spotkał aż do dnia...

Siedzieli po obu stronach ogniska — tak, jak wówczas — wspomniał Carr dawne spotkanie. Ale wtedy nie było kobiety, a obecnie milcząca squaw tkwiła pod czarną ścianą krzewów, po których skakały drżące blaski dogasającego ognia.

— Skąd przybywa mój brat? — zagadnął Carr. — Wigwamy Komanczów nie wznoszą się w tych stronach.. A może przenosicie się do Montany?

— Czu-ga-hata opuścił swe plemię.

— Na długo?

— Któż może wiedzieć? Czu-ga-hata szuka innych dzielnych wojowników. A ty, Złoty Pyle, dokąd dążysz?!

Carr skrzywił się zabawnie. Nazwa „Złoty Pył" nie przypadła mu do smaku. Indianin nie znał jego nazwiska, ale przecież mógł wybrać bardziej szlachetny przyj domek. Czyż nie należał się on myśliwemu, który upolował szarego niedźwiedzia i zrzekł się jego skóry?

— Szukam przygód — odparł.

— Szukasz złota — powiedział czerwonoskóry.

— Nie zawsze — eksplorer wzruszył ramionami. — Niekiedy ratuję czerwonych braci przed pazurami grizzly.

To był złośliwy przytyk, lecz pozostał bez odpowie­dzi. Czemu ten milczący Indianin opuścił rodzinną wioskę? Pytać nie było sensu, na pewno Czu-ga-hata nie zdradzi swej tajemnicy. Ale Carr szybko sam rozwikłał zagadkę. Spostrzegł, że na szyi Indianina wisi naszyjnik z kłów i pazurów niedźwiedzich. Tylko naszyjnik, nic więcej! Ani fajki, ani woreczka z lekami.

Kto nieco poznał Daleki Zachód i jego tubylczych mieszkańców, ten wie, że nieodłącznym przywilejem każdego Indianina jest prawo do noszenia „leków", któ­re spełniają rolę talizmanu, nie mając nic wspólnego ze znaczeniem tego słowa w języku białych.

Indiański „lek", zaszyty w skórzanej torebce, wręcza młodzieńcowi (nigdy dziewczynie!), wkraczającemu w wiek męski, czarownik wioskowy. Jest to równoznacz­ne z przyjęciem do męskiej społeczności plemienia. Bia­da temu, feto straci takie „leki". Kto je zgubi, komu starszyzna indiańska talizman odbierze. Jest to najo­strzejsza kara, zawsze połączona z wypędzeniem ze wsi. Wrócić można dopiero po zmazaniu swych win lub po zdobyciu na wrogu jego leków.

Czu-ga-hata musiał więc być wygnańcem; zamknęły się przed nim wigwamy Komanczów. Oto dlaczego wędrował ze swą squaw, która w takim wypadku ma pra­wo opuścić męża, lecz z tego prawa widać nie skorzysta­ła.

Cóż takiego popełnił Czu-ga-hata? Pytać — byłoby obrazą. Carr dobrze o tym wiedział.

To szczęście — pomyślał — że my, biali, nie wierzy­my w żadne amulety i nie nosimy leków. W przeciwnym wypadku, kto wie, może Czu-ga-hata próbowałby teraz zdobyć na mnie upragniony talizman? Mimo że0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
kiedyś wypaliliśmy fajkę pokoju. Lepiej rozstać się z nim jak najszybciej."

Ponieważ jednak wciąż gnębiła eksplorera nie roz­wiązana zagadka opustoszałej Lonely Valley, postano­wił wybadać Indianina. Może Czu-ga-hata spotkał kogoś z osady?

— Czy mój brat zawsze jechał samotnie, nikogo nie zauważył?

— Droga moja daleka, widziałem wiele bladych twa­rzy: na koniach i na wozach.

— Dawno to było?

— Czu-ga-hata nie pamięta, ile słońc wspinało się na niebo i gasło, odkąd zaczął wędrówkę.

— Ale tu, w górach Montany?

— Tu? — przeczący ruch głową. — Czy mój biały brat ma się z kimś spotkać?

— Nie — odparł Carr zgodnie z prawdą, lecz żeby jakoś usprawiedliwić pytanie, dodał: — W tych stro­nach przebywa wielu złych łudzi. Wolę omijać ich tro­py.

— Jedziesz szukać złota i lękasz się innych bladych twarzy. Bo złoty piasek znaczy tyle, co śmierć, i śmierć kroczy śladami tych, którzy go szukają. Howgh!

Zabrzmiało to jak ponura przepowiednia i bardzo nie spodobało się Carrowi.

— Mam konia nad strumieniem, muszę wracać — oświadczył wstając od ogniska. — Kiedy mój brat ru­sza?

— Gdy zabłyśnie dzienna gwiazda.

—Więc żegnaj, Czu-ga-hata! Może już nigdy się nie zobaczymy.

— Kto wie? — odparł zagadkowo Komancz, ale Carr nie zwrócił na to uwagi.

Czy słusznie? Przyszłość miała pokazać.

Przedarł się przez liściasty gąszcz i. ruszył w kierunku swego półwyspu. Bardzo z siebie niezadowolony, Wręcz nawet wściekły. Znowu dał się zaskoczyć jak niedoś­wiadczony greenhorn. Po prostu — hańba! Czuł jeszcze na szyi uścisk dłoni Indianina.

Pod słowem „znowu" rozumiał poprzednie spotkanie z czerwonoskórym wojownikiem, kiedy z niebezpiecznej sytuacji wybawił go tylko celny strzał do grizzly.

Noc była widna, więc dotarł bez przeszkód do swego obozowiska, raczej do miejsca, które miało być obozowiskiem, jako że jeszcze nie zdążył ani rozpalić ognia, ani się rozpakować. Z ogniska, po krótkim namyśle, zre­zygnował. Po co zdradzać miejsce swego pobytu? W wyniku takiej decyzji wieczorny posiłek wypadł go­rzej niż skromnie. Nocleg — również bardzo kiepsko. Parokrotnie zrywał się z legowiska, by obejść dokoła przylegający teren. Sąsiedztwo Czu-ga-haty nie dawało mu spokoju. Wreszcie doczekał się upragnionego świtu. Dopiero wtedy rozpalił ogień i przyrządził śniadanie. Potem, trzymając konia za uzdę, powędrował do kępy, w której napotkał Indianina. Liczył, że go już nie zasta­nie. Rozczarował się. Czu-ga-hata siedział wraz ze swą squaw i pokrzepiał się płatami suszonego mięsa. To, że nie odjechał, obudziło w eksplorerze nową falę niepokoju i podejrzeń. Nie życzył sobie, aby ta para wędrowała jego tropami, a z drugiej znów strony nie mógł czekać w nieskończoność, aż niewygodni dlań sąsiedzi zdecy­dują się wreszcie na podjęcie dalszej wędrówki.

— Witaj, Czu-ga-hata! — zawołał udając radość. — Dzienna gwiazda już wzeszła, a mój czerwony brat jeszcze nie wyruszył?

— Mustang musi wypocząć — padła zwięzła odpo­wiedź.

— Więc żegnaj, bo na mnie już czas!

Wskoczył na siodło i objechał dokoła zarośla. Koń Indianina pasł się po przeciwnej stronie. Tylko jeden0x08 graphic
0x08 graphic
koń. Carrowi lżej się zrobiło na sercu. Napotkana para podróżowała na jednym wierzchowcu. Obciążone pod­wójnie zwierzę nie mogło poruszać się szybko, nawet gdyby należało do najlepszej rasy mustangów. A prze­cież Carr dosiadał appaloosę! Nie dościgną go.

Ten fakt uspokoił go, lecz — nauczony doświadcze­niem — zdecydował się na dodatkową ostrożność. Ru­szył wzdłuż strumienia i gnał na przemian to kłusem, to galopem, aż przebył w ten sposób kilka mil. Po czym wjechał w sam środek nurtu i — już wolniej — posu­wał się tak prawie przez godzinę. W ten sposób urywał ślad, gubił go. W końcu wyskoczył na przeciwległy brzeg i skierował się przed siebie, prostopadle do rzecz­ki. A gdy uznał, że oddalił się od wody dostatecznie daleko, zawrócił na wschód. Zatoczył łuk wielkiego ko­ła, nakreślonego w myślach, i dotarł bezbłędnie do miej­sca ostatniego noclegu. Zmarnował w ten sposób wiele godzin i przebył wiele mil. Ale pragnął znaleźć się na tyłach indiańskiej pary. Czu-ga-hata powinien był już dawno wyruszyć. A jeśli nie? Co wówczas? Czym wy­tłumaczy swój powrót?

I tak oto Carr ryzykował, że jego pomysł okaże się w rezultacie bezwartościowy, a nawet ryzykowny. Doświadczony westman nigdy nie obmyśliłby tak kiep­skiego planu. No cóż, Carr nie był doświadczonym westmanem! Jednak szczęście mu sprzyjało. Zamiast wojownika i jego squaw zastał tylko wypalony, spopie­lały krąg. Od tego kręgu, prosto ku zachodowi, ciągnęły się wyraźne ślady końskich kopyt.

— Widzisz, Tony — stwierdził z zadowoleniem — przechytrzyliśmy chytrego. Może nas teraz szukać do woli. Nie będziemy się spieszyć, a w odpowiedniej chwi­li uskoczymy w bok. Naprzód, Tony!

Gdy dotarł powtórnie do miejsca, w którym poprzed­nio wjechał w koryto strumyka czerwona tarcza słońca już dotykała horyzontu. Jednakże nie przerywał podró­ży. Był ciekaw, czy Czu-ga-hata zauważy nagłe znik­nięcie odcisków końskich kopyt i jak na ten fakt zarea­guje. Bacznie obserwował ślady indiańskiego mustanga. Wkrótce dostrzegł zdeptany krąg. Tu mustang Czu-ga-haty zatrzymał się, a na ziemi widniały lekkie odciski mokasynów. Duże i małe, wojownika i jego żony. Mu­sieli dreptać tu i tam. Ba, przeszli przez strumień. Carr i to sprawdził. Później zawrócili nie odkrywszy — rzecz zrozumiała — żadnych tropów za wodą.

— No proszę — mruknął eksplorer — moje podej­rzenia potwierdziły się. Czu-ga-hata bardzo by chciał wiedzieć, dokąd jadę. A to nie jest zwykła ciekawość. Ano, zobaczymy...

Od wydeptanego miejsca nadal, równolegle do stru­mienia, znaczyła się smuga bardziej lub mniej wyraź­nych śladów. Znikły kępy drzew i krzewów, utrudnia­jące widoczność, i eksplorer mógł się odtąd nie lękać niespodziewanego spotkania z indiańską parą. Nieocze­kiwane wydarzenie pokrzyżowało mu jednak plany.

W nocy zerwał się wiatr, napędził chmury. Błyska­wice poczęły spinać niebo z ziemią. Po każdym oślepiającym blasku następował grzmot kończący się prze­ciągłym echem. Carr prawie że ogłuchł od tych huków. Na koniec lunął deszcz. Ale jaki! Zdawać się mogło, że niezliczone wodospady Niagary walą z szumem z nie­zmiernej wysokości i z przerażającą siłą, że nie przesta­ną zalewać prerii, póki jej nie zamienią w jedno wielkie jezioro. A wokoło pustkowie, bez żadnej możliwości schronienia się przed kataklizmem.

Zlewany lodowatymi strumieniami ze wszystkich stron, przemókł w mgnieniu oka i trząsł się z zimna. Burza nie trwała dłużej niż godzinę, ale Carrowi wy­dało się, że minęło co najmniej pół nocy. Kiedy prze­stało padać, jego sytuacja niewielkiej uległa poprawie.

0x08 graphic
O spoczynku nie było co marzyć. Usiłował rozgrzać się chodząc i biegając na przemian. Tak dotrwał do rana. Wówczas spostrzegł, że malutki strumyk rozszerzył się do wielkości sporej rzeki i że miejsce, na którym się znajdował, pokryte jest na cal wodą. Tropy, tak wy­raźnie wskazujące kierunek jazdy Czu-ga-haty, zmyte zostały bardzo dokładnie.

Zły, bo zziębnięty i głodny, założył mokrą uprząż na mokrego mustanga, wgramolił się na siodło i opuścił towarzyszącą mu dotąd rzeczkę. Nie sposób było posu­wać się jej brzegami.

Jechał wolno poprzez szeroko rozlane kałuże, omija­jąc niebezpieczne zagłębienia pełne czarnej wody, ma­rząc o słońcu i o kilku suchych szczapach drewna. Tego dnia jednak słońce nie wyjrzało zza chmur, a naga płaszczyzna prerii nie dawała nadziei na rychły odpo­czynek przy ognisku.

Zielony szlak

Od tamtego najgorszego z najgorszych dnia podróży minął tydzień. Carr na grzbiecie swego konia zagłębił się w podgórskie doliny zadowolony, że wreszcie skrył się wśród ich zboczy, że w krainie szumiących lasów nie zabraknie mu ani zwierzyny, ani drewna na opał, a przejrzyste potoki znajdzie na każdym noclegu.

Wkroczył w królestwo łosi i niedźwiedzi, pum, rysi, wilków i bobrów mających swe żeremia na trudno dostępnych rozlewiskach.

Już na samym początku, u bram Gór Skalistych, napotkał nieoczekiwanym trafem małe stadko dzikich owiec, które zeszły w nizinę, i ustrzelił jedną sztukę o kędzierzawym rudoczerwonym futrze. Przysporzyło mu to roboty na cały dzień, bo sześćdziesiąt prawie fun­tów mięsa należało częściowo upiec, częściowo wysu­szyć, aby nie zepsuło się w upale nadciągającego lata.

Carr, w przeciwieństwie do wielu innych wędrow­ców, nie miał zwyczaju pozostawiać po sobie mięsa, którego nie potrafił zjeść na jednym postoju. Takie po­stępowanie uważał za barbarzyństwo i za głupotę rów­nocześnie.

Za barbarzyństwo — ponieważ cuchnąca padlina za­truwała powietrze, stawała się źródłem zarazy dla in­nych zwierząt; za głupotę — ponieważ taki postępek zmuszał do codziennego polowania, na co nie miał ani ochoty, ani czasu. Nie przybył w te strony na łowy. A jakiż sens było karmić kojoty czy inne drapieżniki kosztem własnej amunicji (bo i to brał pod uwagę) i własnego ciężkiego wysiłku? Mięso muflona, odpo­wiednio spreparowane, zabezpieczało przed głodem na kilka dni. Pierwsze udane polowanie potraktował więc jako zapowiedź dalszych sukcesów.

O wędrownej parze Indian już nie myślał. Deszcz, który zatarł ich ślady, zatarł również i jego własne tro­py. Szanse powtórnego spotkania równe były zeru.

Po dniu i nocy spędzonych na przygotowaniu zapasu mięsa — ruszył dalej, bacznie rozglądając się po wyniosłych szczytach, które dźwigały się coraz potężniej w górę.

Lasy spadały ciemnozielonymi falami z niższych zbo­czy, wyżej ciągnęły się jaśniejszymi pasami gąszcze kosodrzewiny i krzewów, ponad nimi białe plamy hal graniczyły ze skalistą pustynią turni. Ale one nic a nic Carra nie obchodziły. Jego zainteresowania ograniczały się do partii dolnych, do wąwozów, a przede wszystkim do licznych strumieni, które mogły nieść w swych nur­tach złoty pył. Dlatego też nie pominął żadnego zbiornika wody, aby nie zanurzyć swej patelni i parokrotnie nie przepłukać piasku wydobytego z dna. Rezultaty by­ły kiepskie, lecz się tym nie martwił. Obliczył, że ma przed sobą prawie pięć miesięcy wiosny i lata, a przez ten czas sprawny, znający się na rzeczy eksplorer po­trafi nie byle czego dokonać.

Co dnia posuwał się o kawałek drogi, a że często-gęsto przystawał zaciekawiony barwą skały niespodziewanie wystającej spod ziemi lub kolorem napotkanego stru­myka — od wschodu do zachodu słońca nie przebywał więcej niż pięć do sześciu mil.

Droga była uciążliwa, dziewiczy szlak wił się poprzez gęstwę zbitych traw sięgających piersi dorosłego mężczyzny. Niekiedy musiał wędrować po skalnych osypiskach, zalegających doliny, kiedy indziej przez pasma zarośli lub drzew, forpoczty górskiej puszczy.

Mijał błota, rozlewiska i zdradliwe moczary mogące pochłonąć w mgnieniu oka konia wraz z jeźdźcem. Niebezpieczeństwo czyhało na śmiałka co krok, lecz Carr — tak rozgadany i niefrasobliwy wśród gości gwarnych saloonów — tu był skupiony, uważny, dzięki wielo­letniemu doświadczeniu, i z konieczności... małomówny. Ale przecież prócz niebezpieczeństw czekały tu na od­ważnych niezmierzone przestrzenie dziewiczej przyrody, tak piękne w swej pierwotności; czekały fantastyczne, bajkowe, urzekające kolorami i kształtami krajobrazy. Niekiedy, zatrzymawszy się na krawędzi gładkiego jak stół płaskowyżu, spoglądał ku nizinom, gdzie wśród puszcz błyszczały w słońcu migotliwe lustra małych jezior, a strumienie i rzeczki wiły się srebrnymi wstęgami poprzez lasy, polanki i prerie. W przejrzystym powietrzu wszystko wydawało się bliskie, że tylko rękę wyciągnąć, chociaż wzrok sięgał na dziesiątki mil.

Gdy słońce nagrzało ziemię, w każde południe zapach żywicy pomieszanej z wonią ziół stawał się tak intensywny, aż dech zapierał.

Podróż w pogodne dni stanowiła rozkosz wartą trudu, ale najbardziej lubił Carr wieczory, gdy wiatr myszkował wśród drzew, wspinał się po wierzchołkach, gnąc czuby żółtych sosen i świerków, aż nastawała nocna cisza. Wówczas ogień przygasał, choć tlił się do białego rana, bo Carr, indiańskim i traperskim sposobem, po rozpaleniu malutkiego płomienia układał wokół niego w kształcie gwiazdy grube szczapy, by ogień, zostawia­jąc w środku czerwony żar, ogarniał je powoli.

Niekiedy, gdy noc zapowiadała się chłodna, klecił prymitywny szałas z jedną tylko ścianą, chroniącą plecy przed zimnem, a przed nim kładł gruby bal podpalony z obu końców. W ten sposób przez całą noc płomień posuwał się ku środkowi kłody, zapewniając ciepło.

Niebezpieczeństwa nocy? Na pewno istniały, lecz przecież nie tak groźne i częste, jak o tym lubili roz­prawiać ludzie powracający z Dalekiego Zachodu i... sam Carr.

Czworonożni mieszkańcy gór, borów i prerii, w porze wiosennej i w porze lata, gdy nie brakowało pokarmu ani mięso- ani trawo-żernym, ustępowali przed czło­wiekiem. Nie atakowali nigdy, jeśli nie zostali sprowokowani. Wyjątkiem był grizzly, ale ileż szarych niedź­wiedzi mogło tu żyć? A poza tym Carr liczył na swój czujny sen i na czujność mustanga. I jednego się tylko obawiał: aby przypadkiem Tony nie przyłączył się do przebiegającego w pobliżu stadka dzikich koni. Bo mu­stangi, chociaż bardzo przetrzebione, żyły jeszcze na wolności w Montanie.

Dla zabezpieczenia się przed podobną katastrofą (bez konia w takiej głuszy!) co wieczór pętał swemu wierzchowcowi przednie nogi i czynił to nawet podczas każ­dego dłuższego postoju. Jak dotąd wierzchowiec spisywał się doskonale. Był ścigły, wytrwały i niezmordo­wany w pokonywaniu przeszkód. Równie śmiało stąpał po osuwających się piargach, jak po miękkiej trawie. Ostrzegał swego pana krótkimi, cichymi parsknięciami, a Carr tak wyczulił swój słuch na końskie zawołania, że budził się natychmiast, dorzucał chrustu do ogniska i ze sztucerem w ręku wypatrywał, czy nagle w kręgu blasku nie ukaże się kosmaty łeb drapieżnika. Ale nic takiego nie przydarzyło się dotychczas.

Owszem, niejednokrotnie wyrwany ze snu Carr sły­szał szelest roztrącanych w borze gałęzi, jakieś pomru­ki, dalekie skowyty. Po kilku minutach niespokojnego oczekiwania odgłosy milkły, a Tony, który w takich wypadkach podchodził do ogniska z czujnie nastawio­nymi uszami i rozdętymi nozdrzami, zawracał i kładł się na nowo w trawie.

Tak mijał dzień po dniu. Carr wędrował zielonym szlakiem coraz dalej i dalej na zachód. Badał skały, cierpliwie przepłukiwał piasek napotkanych strumie­ni, ale w żadnym z nich nie odkrył nawet śladów złota. Aż pewnego popołudnia łagodnym zboczem trawiastej góry zjechał w dolinkę. Zjechał po prostu dlatego, że na jej dnie dostrzegł strugę toczącą swe wody po żół­tym piaszczystym dnie. Przeciwległe zbocze porastał las. Przyjrzał mu się badawczo i wówczas zauważył kilka niskich pni sterczących z ziemi na samym skraju puszczy. Gwizdnął cicho — to przecież ślad bytności człowieka. Pieńki już zdążyły sczernieć, a więc drzewa zrąbano co najmniej przed rokiem. Kto tego dokonał? Traper, poszukiwacz skarbów, indiański wojownik? A może banita wyjęty spod prawa i szukający schronie­nia w tej głuszy?

Zeskoczył z konia i ze strzelbą w ręku powałęsał się tu i tam, co kilka kroków przystając i nasłuchując. Nic, poza łagodnym szumem drzew. Uspokojony począł wypatrywać miejsca na najwygodniejszy biwak. Wtedy zauważył chatę, raczej blokhaus zbity z nie okorowa­nych bali. Wznosił Się między zaroślami, prawie niewidoczny.

— Hej! Jest tu kto? — zawołał przez szeroko rozwar­te drzwi.

Milczenie.

Ostrożnie przestąpił próg i stanął, aby oswoić oczy z mrokiem wnętrza, jak zwykle bowiem w tego rodzaju budowlach była to tylko jedna izba bez okien. Najpierw zauważył prymitywny stół, wbity czterema nogami w gliniane klepisko, a po obu jego stronach, również wbite w ziemię, stały prycze. Prawa pokryta wyleniała skórą jakiegoś zwierzęcia. Lewa... Carr za­mrugał powiekami, czy aby nie padł ofiarą halucynacji. Lecz nie, widzenie nie znikło. Odetchnął głęboko i pod­szedł, tuż, tuż... Na zapadniętym, zakurzonym obiciu prymitywnego legowiska spoczywał... ludzki szkielet!

Cofnął się na słoneczne światło.

— Tony — szepnął drżącym głosem, a kiedy mustang zbliżył się i potarł pysk o ramię swego pana, dodał: — Jeszcze z czymś takim się nie spotkałem... Tam leży nieboszczyk, jeśli tak można nazwać te trochę kości. Rozumiesz, Tony?

Koń zastrzygł uszami, a Carr ocierał z czoła krople zimnego potu.

— To jakaś niebezpieczna dolinka. Ja spenetruję, co tam w środku jeszcze zostało, a ty uważaj, Tony!

Obejrzał dokładnie całe wnętrze. Najbardziej zain­teresował go okrągły żelazny piecyk z jedną fajerką, z rurą biegnącą na zewnątrz, poprzez dziurę w ścianie.

— Ho, ho — mruknął. — Prawdziwy luksus. Że też chciało się komu wlec ze sobą tyle żelastwa? Po co piecyk? Nie wystarczało ognisko? Ej, Piotrze — klepnął się dłonią w czoło — nie potrafisz myśleć. Po co piecyk?0x08 graphic
0x08 graphic
Ano po to, że zaplanowano tu swój pobyt przez zimę. Jasne. Nie można rozpalić ogniska, gdy nadciągnie śnieżna zawierucha. A jak ogrzać chatę? Oczywiście przy pomocy piecyka. Tak musiało być. To znaczy, że dwaj traperzy zbierali tu futerka. Ale dlaczego ten dru­gi zostawił bez opieki rannego czy chorego towarzysza albo nie zrobił mu uczciwego pochówku? To hańba!

Doszedłszy do takiego wniosku począł badać klepis­ko. Pod jedną z prycz znalazł zardzewiałą patelnię. Pewnie na niej pitraszono posiłki. A może służyła do przemywania złotego piasku? — podsunął mu myśl instynkt eksplorera. Lecz zardzewiała patelnia nie po­trafiła udzielić odpowiedzi.

W najdalszym od wejścia kącie spoczywała wy­szczerbiona siekiera i oskard ze złamanym trzonkiem. Carr oglądał je uważnie, jakby po raz pierwszy w życiu widział podobne narzędzia.

— Siekiera... rozumiem — mruczał do siebie — każ­demu się przyda, ale po co traperom oskard? Ej że, czy aby to byli traperzy?

Nic więcej nie znalazł. Wyszedł na dwór, wyciągnął ze swych bagaży łopatkę i udał się na skraj lasu. Broń położył obok, tak aby móc w każdej chwili po nią sięg­nąć, i począł kopać prostokątny dół, aż uznał, że głębo­kość jest wystarczająca. Wrócił do izby, podumał chwi­lę, po czym myśliwskim nożem zaczął odcinać skórę rozpiętą na ramach pustej pryczy. Dobrze się nad tym namęczył. Kiedy wreszcie dokończył dzieła, rozłożył skórę na klepisku i ostrożnie przeniósł na nią szczątki zmarłego. Cały ten smętny ładunek dokładnie zawinął i przeniósł do wykopanego rowu.

— Niech ci ziemia lekką będzie — szeptał sypiąc pierwszą łopatę piasku — i niech sprawiedliwość do­sięgnie tego, który cię tak haniebnie opuścił.

Gdy grób został uformowany, Carr uznał, że spełnił swój obowiązek. Odstawił łopatkę, wziął broń i ruszył zwiedzić okolicę.

Dolinka była dłuższa, niż początkowo sądził. Nie do­tarł ani do jej początku, ani do jej końca. Zbocza wznosiły się raz stromo, raz łagodnie i zawsze po jednej stro­nie ciągnął się las, po drugiej — trawiasta pochyłość. Wzdłuż strumyka odnalazł kilkanaście śladów racic, świeżych śladów, ale ani jednego odbicia łap i pazurów. Widać tylko trawożerni mieszkańcy okolicy zaspokajali tu pragnienie. Bardzo pomyślna okoliczność. Stwier­dziwszy ten fakt Carr zabrał się energicznie do wydo­bywania i przemywania piasku. Już pierwsza próba dała pozytywny rezultat: na dnie patelni zalśniły żółte drobinki. Niewiele ich naliczył ale, przecież były.

Posuwał się w górę strumyka, aż doszedł do miejsca, gdzie wydobyty piach nie wykazał nawet śladów złota. To dawało coś niecoś do myślenia.

Jeśli w górze strumienia nie było ziarnek złota, rzecz jasna, nie niosła ich woda płynąca z nieznanej odległości. Złoto musiało być wypłukiwane przez deszcze spływające z któregoś ze zboczy. Z którego? Lesistego czy nagiego? Zbocze porosłe lasem Carr wyelimino­wał — woda wsiąkała tam w poszycie, nie mogła nieść piasku aż do rzeczki, zatrzymałby go mech. A więc w grę wchodziło tylko zbocze nagie.

Odbył jeszcze spacer z biegiem wody. Ilość złotych punkcików najpierw wzrastała przy każdej próbie, później żółtych plamek zaczęło ubywać, aż wreszcie znikły całkowicie. Carr był już pewny: cennego kruszcu należało szukać nie na dole, lecz na nagim zboczu dolinki.

Gdy znalazł się kilka stóp nad strumykiem, poszedł równolegle do jego koryta, z oczami utkwionymi w ziemię. Zbocze porastała trawa. Nigdzie nawet śladu skał. Nigdzie, z wyjątkiem jednego miejsca, na którym spoczywał stosik kamieni, a obok — niewielkie wgłębienie. Przeciętny wędrowiec nie zwróciłby uwagi na tak drobny szczegół. Ale Carr nie był zwykłym wędrowcem i zauważył, że kamienie mają krawędzie ostre, niewygładzone, niezaokrąglone, jak to zawsze bywa z kamieniami leżącymi na powierzchni gruntu. Postał chwilę, pomedytował i powędrował dalej, Po przejściu chyba dziesięciu jardów napotkał bliźniaczy dołek i bliźniaczy sto­sik kamieni. W ciągu godziny odkrył aż piętnaście tego rodzaju miejsc. Nie ulegało wątpliwości — zbocze poddano eksploatacji. Przekopali je dokładnie dwaj miesz­kańcy opuszczonej chaty. Więc nie traperzy, jak początkowo sądził. Musiało się to zdarzyć przed kilku laty, bo po wykopanych dołkach zostały tylko niewielkie, zarosłe trawą wgłębienia. Czy wobec tego warto było szukać? Postanowił sprawdzić. Prawie do zachodu słoń­ca czyścił mozolnie jeden z dołków. Okazało się, że kopano tu bardzo głęboko. Gdy Carr dosięgnął wreszcie skalistego podłoża, tylko jego głowa wystawała nad po­wierzchnię. Bardzo niewygodnie było tak pracować. Po­brał z dna pokruszoną skałę, przemył w strumieniu i znalazł zaledwie kilka okruchów żółtego metalu. Na­stępnego dnia zajął się w ten sposób następnym dołkiem; i osiągnął rezultat podobny. Spróbował szukać w miej­scu jeszcze niezbadanym. Stracił kilka godzin i zdobył kilka łopat zupełnie jałowego gruzu. Prawdopodobnie przez zbocze biegła jedna tylko złotonośna żyła, a poszukiwacze byli nie lada fachowcami. Odkryli jej bieg i wyeksploatowali bez reszty.

Dalsze poszukiwania nie miały sensu. Następnego ranka Carr ruszył pod prąd potoku, ciągle między zboczami dolinki, aż wieczorem drogę zamknęła mu piono­wa ściana. Z jej podnóża wypływał potok. Przenocowali u stóp skały, by o świcie spróbować się stąd wydostać.! Lewe zbocze nadal porastał las, mroczny gąszcz krzewów i drzew — droga trudna do przebycia dla piechura, niemożliwa dla jeźdźca. Zbocze prawe, nagie, było tu jeszcze bardziej strome. Carr ujął konia za cugle i po­czął się wspinać. Koń posłusznie podążył za swym pa­nem i dawał sobie lepiej od niego radę. Bowiem po prze­byciu kilkunastu jardów podeszwy butów wyślizgały się tak dokładnie, że Carr stąpał jakby po lodowej tafli. Musiał zwolnić tempo.

To była bardzo długa i męcząca wspinaczka. Gdy do­szedł w końcu do kopulastego grzbietu, był przekonany, że po drugiej stronie czeka nań łagodne zejście, spotka­ła go jednak przykra niespodzianka. Przed nim, o kilka zaledwie kroków, trawiasta pochyłość urywała się rap­townie, jakby ją kto obciął gigantycznym nożem. Dalej ziała przepaść. Na prawo ciągnęła się nadal porosła trawą pochyłość, ale jechać nią — znaczyło wracać do miejsca, z którego wczoraj wyruszył. Na lewo zaś wy­rastała ta sama pionowa skała zamykająca dolinkę. Carr westchnął głęboko, ale już po chwili puścił cugle i ru­szył zbadać teren. Po drugiej stronie skały ujrzał rów­ny, dość szeroki gzyms biegnący nad przepaścią. Wprawdzie droga niezbyt przyjemna, lecz przecież mo­gły się na niej minąć dwa wierzchowce.

Znowu ujął konia za uzdę i śmiało wkroczył na od­kryte przez siebie przejście. Z początku maszerowali — człowiek i zwierzę — szparko, a Carr z ciekawością spoglądał w dal, jaka rozciągała się przed nim i... pod nim. Jednakże po godzince takiego marszu sytuacja za­częła się pogarszać. Kamienny gzyms zwęził się. Carr natężył wzrok usiłując dojrzeć, czy dalej gzyms się nie urywa. Z ulgą jednak stwierdził, że biegnie nieprzer­wanie ku jakiemuś łagodnemu zboczu góry.

— Idziemy, Tony — rozkazał.

Był to jedyny sposób wydostania się z pułapki, bo0x08 graphic
wiem nawet w najszerszym miejscu drogi koń nie mógłby zawrócić. Szli wiec naprzód, aż ścieżka zwęziła się do rozmia­rów przesmyku, a mustang począł chrapać.

— Spokojnie, Tony — przestrzegł go Carr. — Jeśli zaczniesz się bać, wkrótce znajdziemy się obaj ot tam, w dole. Chyba ci na tym nie zależy?

Tak strofował swego wierzchowca, ale i sam nie czuł się najlepiej. Strużki potu zlewały mu plecy i czoło. Był pewien, że w jakiś sposób dobrnie do celu, lecz koń? A bez konia nie było co nawet marzyć o dalszej wę­drówce.

Gzyms nadal nie poszerzył się ani o cal, posuwali się więc noga za nogą, a Carrowi przemknęło przez myśl, że gdyby nagle zerwała się burza, jak to często zdarza się w górach, nastąpiłby ostateczny kres jego podróży. Raz na zawsze. Na szczęście, nic nie zapowiadało zmia­ny pogody. Tylko słońce przypiekało coraz dotkliwiej. Tak wlekli się krok za krokiem, aż wreszcie gzyms rozszerzył się nieoczekiwanie. A gdy kamienna ścieżka doprowadziła do szerokiej płaszczyzny, Carr wskoczył na siodło. Nie ujechał jednak daleko, był tak zmęczony, jakby przebył tego dnia z setkę mil. Gdy więc opuścił łagodny stok i znalazł się w kolejnej dolince, zdecydo­wał przerwać podróż.

Dolinkę otaczały nagie kolorowe skałki i tylko pod jednym ze zboczy rosło nieco skąpej trawy i krzaczków. Całe dno pokrywała warstwa żwiru i większych gła­zów, środkiem płynęła szeroko rozlana rzeczka. Bardzo płytka, jak stwierdził wędrowiec, gdy zrzuciwszy ubra­nie postanowił orzeźwić się w wodzie. Nie sięgała mu powyżej kolan. Usiadł na dnie rozglądając się dokoła. Tak, nie było to miejsce nadające się pod obozowisko. Niedostatek opału, niedostatek trawy dla konia, a przede wszystkim brak jakiegokolwiek cienia. Nawet dno rzeczki było nieprzyjemne. Więcej kamieni niż piasku.

Sięgnął ręką w głąb i wydobył kamyk, który mu naj­bardziej dokuczał. Zanim go jednak odrzucił, obej­rzał — eksplorerskie przyzwyczajenie. Obejrzał, poobracał i wyskoczył z wody, jak gdyby nagle zmieniła się w ukrop.

W dłoni trzymał grudkę rodzimego złota, wielkości laskowego orzecha! Nie ufał oczom. Ostrzem noża za­czął nacinać znaleziony skarb. Metal był miękki, a na­cięcia zalśniły słonecznym blaskiem!

Natychmiast zaczął gorączkowo zbierać, co mu pod ręce trafiło. Nie, nie wszystko okazało się cennym minerałem. Większość stanowiły najzwyklejsze kamienie i żwir, ale przecież znalazł wśród nich aż osiem połysku­jących grudek.

— Tony! — zawołał nie panując nad radością. — Po­patrz! Odkryliśmy bonanzę, prawdziwą bonanzę! Nie mam pojęcia, czym będziemy się żywić, lecz trzeba tu zostać dłużej!

Wierzchowiec uniósł łeb znad kępki trawy, spojrzał na swego pana, cicho parsknął i wrócił do swego nędznego posiłku.

Carr odetchnął głęboko parę razy.

— Nie należy tracić głowy — przestrzegł sam sie­bie — nic gorszego od gorączki złota. Uff! Ale też i od słońca można tu dostać porażenia.

Ruszył kamienistą plażą, uważnie patrząc pod nogi. Co pewien czas schylał się. Niekiedy zbytecznie, niekiedy... wśród kamieni rozmaitego kształtu i barwy spo­czywały okruchy złota. Objął wzrokiem dolinę.

— Skąd tu tyle złota? — mruknął i zaraz udzielił sobie odpowiedzi: — Musiała runąć skała razem ze złotą żyłą. Zasypała odłamkami dolinę i rozsiała nuggety. Ani chybi tak właśnie było!

0x08 graphic
0x08 graphic
Uznawszy to przypuszczenie za pewnik, zajął się gro­madzeniem opału. Kiepska sprawa — żeby zebrać niewielki stosik, musiał wyciąć kilkanaście krzewów, któ­rych wilgotne pędy i witki mogły dać więcej dymu niż ciepła. Czarny słup, wznoszący się wysoko nad ognis­kiem, daleko sygnalizował obecność człowieka. Zawsze więc, zwyczajem Indian, Carr używał drewna najsuchszego, a płomień regulował. Tu nie było jednak wyboru. Porozkładał gałązki, by przeschły. A że skalna ściana rozgrzała się do temperatury piekarskiego pieca, w do­lince upał panował nie do wytrzymania. Gdyby nie rzeczka, nie można by tu spędzić nawet jednego dnia.

— No, Tony — Carr poklepał konia po szyi. — Nie ma rady. Trzeba dobrze przepatrzyć okolicę.

Ze sztucerem w ręce ruszył najpierw w jednym, póź­niej w przeciwnym kierunku. Potwierdził swe przypuszczenie: musiała tu runąć jakaś niebotyczna skała, bo dalej, idąc pod prąd wody, brzegi zawalone zostały ostrymi głazami tak, że nie sposób było przedostać się tamtędy. Jedyną drogę stanowiło koryto rzeczki. Po­dobnie przedstawiała się sytuacja o kilkadziesiąt jardów poniżej. Jakimś cudem trafił w miejsce, w którym moż­na było od biedy obozować, ale jak się stąd wydostać?

Myśl wędrowania po raz drugi skalną półką natych­miast odrzucił. Należałoby raczej posuwać się korytem rzeczki. Gdzieś go w końcu wyprowadzi. Poza tym — wszystko układało się bardzo pomyślnie. Któż bo­wiem zapuszczałby się w te strony, gdy groził albo upadek w przepaść, albo podróż wodą?

Jestem jak w twierdzy" — pomyślał i poczuł się bardzo bezpiecznie. Zaczął znów zbierać kamyki z obu plaż. Częściej odrzucał, czasem chował drobniutkie od­łamki do kieszeni. Przyjąłby je każdy bank i dobrze za nie zapłacił...

Nie ustawał w pracy, aż tarcza słoneczna skryła się za szczyt skały i w wąwozie pociemniało. Wtedy rozpa­lił skromne ognisko, spożył równie skromny posiłek i legł z siodłem pod głową i winchesterem pod ręką.

Wkrótce zapadła nocna cisza i tylko rzeczka pluskała delikatnie wśród głazów.

Carr nie mógł zasnąć. Wrażenia minionego dnia nie dawały mu spokoju. Do licha! Znalazł przecież prawdziwą kopalnię złota. Drugą Kalifornię!

W Kalifornii Carr nigdy nie był, ale tamtejsze wy­darzenia, chociaż dość odległe w czasie, znał doskonale. Z opowieści przekazywanych z ust do ust, z drukowa­nych wspomnień uczestników kalifornijskiego „runu". Interesował się przecież wszystkim, co miało jakikol­wiek związek z poszukiwaniem złota.

Otóż kalifornijska historia wyglądała tak: w roku 1840 przybył z Europy (ściśle: ze Szwajcarii) do Amery­ki Północnej niejaki Johann August Sutter. Czym pa­rał się na starym kontynencie — nie wiadomo. Chyba był rolnikiem, bo zawędrowawszy na żyzne, dziewicze ziemie Kalifornii założył farmę w sąsiedztwie miasta Sacramento. Po paru latach, gdy zieleniły się już tam wielkie pola kukurydzy, a na łąkach pasły się stada byd­ła, Sutter przystąpił do eksploatacji lasów. Nabył ich sporą połać prawie za bezcen. Dla przecierania drewna postanowił zbudować tartak nad pobliskim strumieniem o nazwie American Fork. Zwerbował robotników, a pieczę nad nimi powierzył cieśli, Jamesowi Marshall.

Dla spiętrzenia wody strumienia, która miała stano­wić siłę napędową tartaku, zaczęto wznosić tamę. 28 stycznia 1848 roku — tę datę dobrze zapamiętano — stanął przed Sutterem cieśla i pokazał mu kilkanaście grudek czystego złota. Mnóstwo podobnych robotnicy znaleźli w wykopie pod fundamenty tamy. Sutter nie był zachwycony odkryciem. Poprosił Marshalla, aby rzecz zachował w tajemnicy, a robotnikom oświadczył,0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
że znaleźli po prostu mikę. Mimo to następnego dnia ro­botnicy porzucili pracę i zajęli się szukaniem złota. W kilka godzin później ściągnęli tu mieszkańcy Sacramento, a w parę dni później opustoszały wszystkie osa­dy położone nad zatoką St. Francisco.

Informacja o odkryciu pokładów złota w Kalifornii dotarła do wschodnich stanów dopiero w grudniu 1848 roku. Od tego momentu rozpoczęła się prawdziwa wę­drówka ludów ze wschodu na zachód Ameryki. Farma Suttera uległa zupełnemu zniszczeniu: zdewastowano i zrabowano plony, wyrżnięto stada bydła, rozebrano budynki. Zdziczałe i zgłodniałe tłumy przybyszów rabo­wały żywność. Cena kartofli doszła do jednego dolara za sztukę. Za garść kawy spekulanci żądali dwa dolary, za funt mięsa — funt złotego piasku. Szpadle i motyki sprzedawano po sto dolarów!

Chaos i anarchia ogarnęły wówczas całą Kalifornię. Bandy awanturników rabowały wszystko, co posiadało jakąkolwiek wartość, a złote żniwa przypadły właści­cielom założonych w sąsiedztwie szulerni i domów gry. Takie to były pierwsze, bezpośrednie skutki odkry­cia złota na farmie Suttera.

Piotr Carr przypomniał so­bie tę historię i spoglądając w rozgwieżdżone niebo przysiągł w duchu, że nikomu nie zdradzi, gdzie leży je­go dolinka, bez względu na to, czy jeszcze raz do niej wróci, czy opuści ją na zawsze. Nie chciał, aby ta piękna ziemia została oskalpowana przez chciwych barbarzyń­ców tak, jak przed trzema zaledwie laty oskalpowano, zdewastowano Czarne Góry w Południowej Dakocie, paląc pierwotne puszcze, wybijając zwierzynę i pozbawiając górskie potoki ryb. Najazd białych na Czarne Góry spowodował poza tym wybuch rewolty wśród plemion Dakota, które pod wodzą Sitting Bulla zadały ge­nerałowi Custerowi głośną klęskę nad rzeczką Little Bighorn. Oto dlaczego Carr, poszukując złota, nie udał się w Czarne Góry, chociaż tam jakoby ścieżki wybrukowane były nuggetami.

Złożywszy takie przyrzeczenie Carr uspokoił się i zasnął.

Zbudził go dotkliwy chłód. Niebo nad wąwozem zna­czyło się jeszcze szarą wstęgą i nic nie zapowiadało rannej zorzy. Ognisko zdążyło już dawno zgasnąć, bo za­miast wiśniowych węglików Carr ujrzał popielaty pył.

Skaliste otoczenie, niechronione roślinnością, szybko utraciło ciepło i teraz eksplorer szczękał zębami, bezskutecznie usiłując rozgrzać się pod kocem. Przetrwał tak do rana. Gorąca kawa przywróciła mu humor.

Koń powitał go smętnym rżeniem, przerywając szczypanie resztek trawy.

— Najpóźniej jutro trzeba się stąd zabierać — zdecy­dował Carr. — Biedny Tony, schudniesz tu na szczapę!

I tym energiczniej zajął się zbieraniem kamyków. Woda była zimna, więc co kilka minut wyskakiwał na brzeg, lecz za każdym razem z pełnymi garściami. Zawsze prawie czwartą ich część stanowiły grudki zło­ta: malutkie drobiny, większe odłamki i największe, wielkości orzechów.

Za którymś tam nawrotem Carr zauważył w głębi do­liny, tam właśnie, gdzie głazy zasypały brzegi, coś, cze­go nie widział poprzedniego dnia. Z samego środka nur­tu sterczała skała.

Stał i gapił się. Czyżby w nocy runął gdzieś z góry tak potężny odłam? Aż dziwne, że nie zbudził go łoskot. Walące się bez istotnego powodu kamienie to poważ­ne niebezpieczeństwo dla koczującego w dolinie.

— Jutro stąd odjeżdżam! — postanowił po raz drugi i w tej samej chwili spostrzegł, że skała poczyna się ruszać — raz w prawo, raz w lewo, rozpryskując wodę na wszystkie strony — dźwiga się, ogromnieje...

Carr, tłukąc sobie pięty o kamienie, gnał co sił w kie­runku swego obozowiska. Porwał sztucer.

— Bizon — szepnął do mustanga. — Chyba nam nie zrobi krzywdy, prawda, Tony?

Spoglądał jednak z lękiem w stronę niespodziewane­go gościa. Sprawdził naboje w magazynku. Tymczasem bizon, być może szukając trawy; począł wolno kroczyć samym środkiem rzeczki. Wyjścia na brzeg broniły głazy. Carr widział go coraz wyraźniej.

— Wielkie nieba! — szepnął do końskiego ucha. — Przecież to biały bizon. Duch prerii...

Żeby zrozumieć zdumienie Carra, należy wyjaśnić, że niekiedy, bardzo rzadko, trafia się bizon wprawdzie nie biały, ale bardzo jasny. Indianie wierzą, że to duch prerii, dobroczynny dla człowieka, lecz biada śmiałko­wi, który pragnąłby nań zapolować.

0x08 graphic
0x08 graphic
Carr — na pół sceptyk, na pół bezkrytyczny odbiorca legend i wierzeń Dzikiego Zachodu — nie miał oczywiście zamiaru strzelać do białego bizona. Również dla­tego, że był to bizon-samotnik. Przeciwnik wyjątkowo niebezpieczny. Skąd się biorą samotne bizony?

Otóż zwykle przewodnik bizoniego stada (a każde stado ma swego przewodnika), kiedy zestarzeje się, zo­staje pokonany przez młodszego współzawodnika. Naj­częściej ginie w walce, jednak niekiedy po prostu ucie­ka. Odtąd wędruje samotnie i staje się coraz bardziej agresywny. Nawet niezaczepiony, atakuje człowieka walcząc do ostatka. O tym Carr dobrze wiedział. I nie miał zamiaru ryzykować. Tkwił wiec pod skalną ścianą obok wierzchowca, który drżał cały i strzygł niespokoj­nie uszami. Najprawdopodobniej koń innej rasy i nie tresowany uciekłby w panicznym popłochu i połamał sobie nogi na głazach. Tony stał bez ruchu.

Bizony mają bardzo kiepski wzrok, za to znakomity słuch i węch. Być może, wędrujący samotnik jeszcze nie zauważył człowieka. Wiatru w dolinie nie było — więc i nie wyczuł. Ale co nastąpi, gdy podejdzie bliżej? Carr gorączkowo rozważał szanse uniknięcia spotka­nia. Nie, na ucieczkę po tak trudnym terenie było za późno. Jedyny ratunek — strzelba. Ile razy Carr zdą­żyłby jednak pociągnąć za cyngiel na widok szarżują­cego zwierzęcia? Czy trafi je natychmiast, i to śmiertel­nie? Czy tylko rani i jeszcze bardziej rozwścieczy?

Do licha! Może to naprawdę duch prerii, który przy­był ukarać intruza, że zakłócił spokój tego zakątka? A ducha przecież nie sposób zabić...

Tymczasem groźny samotnik zbliżał się powoli. Co pe­wien czas przystawał, potrząsał wielkim łbem, spoglądał na boki i znowu ruszał. Upływały minuty niepew­ności, lęku i wahań między decyzją strzelania a dalszym czekaniem na rozwój wypadków. W końcu zwierzę podeszło tak blisko, że Carr przyłożył broń do ramienia. Potężny władca prerii zatrzymał się. Spoglądał wprost — na człowieka i na konia. Nieprawdopodobne, aby ich nie dostrzegał.

Carr odetchnął głęboko. Uznał, że nadeszła decydują­ca chwila. Już miał pociągnąć za cyngiel, gdy samotnik wolno, wolniutko, rozchlapując wodę, odwrócił się i po­czął odchodzić. Dopiero teraz eksplorer mógł stwierdzić, z jakim to olbrzymem się spotkał. Zwierzę, tak na oko, musiało ważyć ze dwa tysiące funtów.

Bizon kroczył wciąż środkiem nurtu, coraz dalej i da­lej, aż wreszcie stał się szarą plamką wśród szarych ścian doliny.

Carr nie wierzył własnym oczom, a kiedy wreszcie uwierzył, dolina była pusta, jak daleko wzrok sięgał.

— Jakimś cudem chyba wyszliśmy z biedy — szepnął opuszczając broń. — Słyszysz, Tony?

Mustang potrząsnął łbem.

Więc można się stąd wydostać — pomyślał eksplo­rer. — Przeszedł bizon, przejdę i ja! A teraz... do robo­ty!"

Znowu wszedł do rzeczki, ale już nie tak beztrosko wydobywał kamyki. Co pewien czas spoglądał za siebie i przed siebie. Dolina wcale nie była twierdzą, jak po­czątkowo sądził. Po pierwszej niespodziewanej wizycie można było oczekiwać następnej. Przez cały dzień nie mógł się pozbyć nieprzyjemnego uczucia, że śledzą go czyjeś czujne oczy. Człowieka czy zwierzęcia — tego nie potrafił sobie uprzytomnić. Nie rozstawał się z bro­nią. Kiedy obie ręce miał zajęte wydobywaniem kamy­ków, winchester wisiał na rzemieniu przerzuconym przez plecy. Nie było to wygodne, lecz stwarzało po­czucie bezpieczeństwa.

Ranne i popołudniowe poszukiwania przyniosły plon tak obfity, że w pełni uzasadniały decyzję odjazdu. By0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
ło to zaiste nieprawdopodobne — w ciągu dwu dni ze­brał tyle złota, ile przeciętnie znajdował w okresie paromiesięcznych wędrówek. Teraz mógł już wracać do Milwaukee, sprzedać kruszec, pieniądze złożyć w banku i po raz drugi wyruszyć do „złotej doliny", jak ją w myślach nazwał. Zadziwiająca historia!

Nim słońce poczęło się chylić ku zachodowi, Carr wy­pełnił juki siodła ciężkim i drogocennym ładunkiem, jednakże w granicach rozsądku, zostawiając miejsce na żywność i amunicję. Bo choć złoto miało wartość wielokrotnie wyższą, tu przecież, na Dalekim Zacho­dzie, znaczyło praktycznie mniej niż wiązka drzazg na ognisko.

Carr niejeden raz słyszał, jak w szale gorączki złota odkrywcy porzucali wszystko, co było do życia niezbędne, aby zabrać ze sobą jak najwięcej złotego pyłu. Chci­wość ich gubiła, ginęli w powrotnej drodze z głodu. Carr jednak potrafił się opanować.

Wieczorem rozpalili ognisko, na co zużył resztę wy­rąbanych krzewów. Tak czy owak, musiał się stąd zabierać, jeśli nie chciał poprzestać wyłącznie na suszo­nym mięsie i zimnej wodzie ze strumienia. Wędrując przez puszcze, góry czy prerie, zawsze starał się zapew­nić sobie maksimum komfortu, jeśli oczywiście pod tym słowem rozumieć zaledwie znośne warunki pierwotnego bytowania.

Po spokojnie przespanej nocy pożywił się tylko twar­dym sucharem i wodą ze strumienia, gdyż nie miał czym rozpalić ognia, i metodycznie zabrał się do pako­wania manatków. Kiedy już dopinał popręgów, mustang parsknął ostrzegawczo. Carr błyskawicznie chwycił za broń, odwrócił się. Czyżby znów bizon? Nie, dolina była pusta i cicha. Przez kilka minut stał bez ruchu, natęża­jąc wzrok i słuch. Czerwona łuna wschodu wspięła się już na niebo, świetlistymi kolumnami przekreśliła sza­re tło ustępującej nocy.

— O co chodzi, Tony? — zwrócił się do mustanga. — Nikogo w pobliżu nie ma.

Koń znowu parsknął.

— Przesadzasz, coś ci się wydaje — zauważył żartobliwie jego pan. — Pokaż no kopyta!

Dokładnie sprawdził, czy wszystkie podkowy są do­brze umocowane, czy wędzidło nie za bardzo uciska. A gdy już wkładał stopę w strzemię, usłyszał cichy głos:

— Nie ruszaj się.

— Co to takiego? — Carr w pierwszej chwili bardziej zdziwił się niż przestraszył. — Kto tu gada?

— Nie odwracaj się. Wyjmij nogę ze strzemienia. Stój spokojnie. A teraz maszeruj do tej ściany.

Carr posłusznie wykonał rozkaz.

Ale wpadłem — pomyślał. — Czekajmy, co będzie dalej."

Stał obrócony twarzą do skały, tak blisko, że nieledwie nosem dotykał jej chropowatej powierzchni. Ten obcy głos, spokojny, a jednocześnie jakiś okrutny, nie zezwalał na żaden sprzeciw. Carr był człowiekiem roz­sądnym. Wiedział, że jeśli ma wyjść cało z tej przygody, nie należy się sprzeciwiać, lecz posłusznie spełniać po­lecenia; Nie miałby żadnej szansy ujścia z życiem, gdy­by wykonał chociażby jeden ryzykowny ruch.

— Allan! — usłyszał ten sam głos.

Więc jest ich dwu — stwierdził Carr. — A może więcej?"

Stukot buciorów po kamieniach.

— Allan, zrewiduj juki.

Znowu odgłos kroków i chwila ciszy, a później wrzask, który w wąskiej przestrzeni doliny zabrzmiał przeraźliwym echem: wysokie, modulowane „iii...".

Carr już nie zdążył się odwrócić. Kolisko rzemienia spadło mu na głowę, zacisnęło się na ramionach. Został przewrócony i skrępowany. Wówczas ujrzał nowych napastników. Nie wiedział: cieszyć się czy martwić? Z rąk „białych" zbójów dostał się w ręce indiańskich wojowników. Z jakiego plemienia? Czy jednak mogło to mieć jakie znaczenie? Czy po pamiętnej bitwie pod Little Bighorn plemiona zamieszkujące góry i niziny Montany mogły być przyjaźnie usposobione do „bla­dych twarzy"?

Harry McNeer

Ciśnięto go na ziemię jak tłumok, a przecież powitał to z ulgą. Oznaczało to koniec morderczej podróży. Przebył ją co prawda na grzbiecie własnego mustanga (który nie zezwolił dosiąść się nikomu innemu), ale z nogami skrępowanymi rzemieniem przeciągniętym pod brzuchem wierzchowca, z rękoma związanymi w przegubach. Niby mógł kierować zwierzęciem, ale w bardzo ograniczony sposób. O ucieczce nawet nie ma­rzył. Przed nim i za nim jechali milczący, posępni wo­jownicy, a na prawo i na lewo wznosiły się skalne ścia­ny.

Posuwali się najpierw korytarzem rzeczki aż do miej­sca, w którym z doliną łączył się, prostopadle do niej biegnący, skalisty ponury wąwóz. Tak ciasny, że z tru­dem mogły się w nim wyminąć dwa konie. Tym wąwozem, stopniowo dźwigającym się wśród poszarpa­nych turni, wyjechali na płaskowyż, nagi, porośnięty gdzieniegdzie kępkami suchych traw, płaskich i ostrych jak noże.

Słońce stało wysoko, a z bezchmurnego nieba lał się na ziemię żar, przed którym każdy biały wędrowiec szukałby schronienia w cieniu. Czerwoni wojownicy wydawali się jednak nieczuli na temperaturę.

Carr, odrętwiały, z wyschniętym gardłem i zesztywniałym językiem, nawet nie próbował porozumieć się0x08 graphic
ani z tym, który jechał przed nim, ani z tym, który po­suwał się za nim. Kiedy go powalono i skrępowano, usiłował w szlachetnym oburzeniu protestować prze­ciw tej haniebnej i niczym nie usprawiedliwionej na­paści. Krzyczał, że nie jest wrogiem Indian, że nie ma na sumieniu żadnego czerwonoskórego wojownika. Żą­dał, aby mu powiedziano, dlaczego został potraktowany w tak obrzydliwy sposób. Nie uzyskał jednak odpowie­dzi, jakby napastnicy byli głusi i niemi.

Warto zaznaczyć, że w ten sposób odniesiono się do okrzyków, gróźb i błagań obu współwięźniów Carra. Eksplorer mógł stwierdzić teraz, że było ich istotnie tylko dwu, że zostali tak samo powaleni, jak on, i tak samo skrępowani. Lecz czerwonoskórzy widać zdawali sobie sprawę z różnic, jakie dzielą wziętych w niewolę, bowiem eksplorer został odłączony od swych wrogów, i to natychmiast po wyruszeniu ze złotodajnej doliny. Nawet nie zdążył się dobrze przyjrzeć amatorom jego złota, chociaż i bez tego miał pewność, że byli to naj­zwyklejsi rabusie, a prawdopodobnie i mordercy.

Zatrzymano się na krótki popas dopiero po przebyciu nagiej płaszczyzny, w obszernej, porosłej kępami drzew dolinie. Carr został rozwiązany, pozwolono mu zejść z konia, a nawet przespacerować się kawałek. Wówczas policzył wojowników. Było ich dwudziestu. Rozciągnęli się na murawie w cieniu drzew. Pod potężnym klonem siedział samotny Indianin, z orlim piórem wetkniętym w węzeł kruczoczarnych włosów, z najbardziej nowoczesnym winchesterem w dłoniach. Takiej broni Carr do tej pory nie widział u Indian (co prawda rzadko się z nimi stykał). No, bo do czego to doszło? Nie ma co się dziwić, że potrafili pokonać doborowy oddział Custera!

Obok nieruchomego jak kamienna figura — chyba — dowódcy wyprawy spoczywali dokładnie skrępowani rabusie. Być może Carr wdałby się z nimi w pogawędkę, mimo odrazy, jaką do nich żywił, nie chciał jednak rozmawiać przy świadku. Zerknął na leżących. Niewie­le dostrzegł poza kudłatymi głowami i gęstym zarostem ich twarzy. Odczuł jednak niemałe zadowolenie, że je­mu zdjęto pęta, a tamtym nawet nie rozluźniono.

Ale niedługo mógł się tym cieszyć, bo po niecałej go­dzince atletyczny olbrzym z obliczem tak ponurym, że mogłoby się ukazać w koszmarnym śnie, jednym gestem ręki zmusił go do zajęcia miejsca na siodle i zaraz na nowo skrępowano mu ręce i nogi. Ta druga część po­dróży trwała aż do szarówki, podczas której przybyli nad szeroko rozlaną rzekę. Tu pasły się tabuny koni i widniały rozstawione półkolem szpiczaste tipi.

Pierwsze opadły ich z zawziętym ujadaniem wychud­łe i zdziczałe psy, później wyległ tłum mieszkańców: squaw, stojąca nieco dalej młodzież i dorośli wojowni­cy. Powitano wracających chóralnym okrzykiem, który powtórzył się na widok Carra — po raz pierwszy; po raz drugi — gdy w obręb wioskowych zabudowań wje­chała reszta oddziału razem z dwoma pozostałymi jeń­cami.

Carr, po dokładnej rewizji, nadal skrępowany, został przeniesiony przez tęgich wojowników i rzucony do wnętrza tipi na dość zresztą miękkie posłanie ze skór. Przeleżał całą noc, to drzemiąc, to budząc się i usiłując rozluźnić pęta. Daremnie, Obudził się na dobre, gdy dzienny blask zamrugał doń poprzez zasłonę wiszącą u wejścia. Był zziębnięty, zdrętwiały i głodny. Zły na samego siebie, że się dał zaskoczyć jak najzwyklejszy greenhorn, rozgoryczony na cały świat, że to właśnie jego spotkała taka krzywda. Pocieszał się myślą, że bę­dzie mógł się wytłumaczyć i że po jednym dniu i po jednej nocy niewoli zostanie wypuszczony na wolność. Co u licha! Przecież dawno minęły czasy przywiązywa0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
nia bladych twarzy do męczeńskich pali! Od lat już ni­kogo nie oskalpowano...

W tym jednak miejscu swych rozmyślań na chwilę stracił pewność siebie. Po prostu znowu przypomniał sobie nieszczęsną wyprawę generała Jerzego Armstronga Custera, podczas której wojownicy Sitting Bulla i Szalonego Konia wybili do ostatniego człowieka i do przedostatniego wierzchowca (bo jeden jakimś cudem ocalał) wyborowy oddział amerykańskiej kawalerii. Tam noże były w robocie i żaden z poległych nie zacho­wał swej czupryny!

Co prawda, od tamtej walki minęły już trzy lata, a zwycięski początkowo Sitting Bull zrejterował wraz z wiernymi wojownikami Dakotów aż na prerie Kanady, jednak...

To „jednak" bardzo poczęło gnębić Carra aż do chwi­li, gdy uchyliła się zasłona z derek, a jaskrawy blask słońca rozświetlił żółtą plamą szare wnętrze. Do tipi wkroczył wojownik, za nim kobieta. Mężczyzna wydo­był zza pasa nóż, schylił się i błyskawicznym ruchem przeciął więzy na nogach. Drugi podobny ruch — i spa­dły pęta z rąk jeńca. Carr odetchnął. Dźwignął się z tru­dem, ale nie potrafił nawet kroku uczynić, tak był zdrętwiały. Więc tylko powiedział:

— Jestem wolny. Czemu moi czerwoni bracia...

— Nie możesz opuszczać tipi — usłyszał po raz pierwszy słowa skierowane wprost do niego.

— Nie wyrządziłem wam żadnej krzywdy...

Gest ręką, którego znaczenie w lot pojął. Miał mil­czeć. Wojownik wyszedł bezszelestnie. Jak duch. In­diańska squaw podała mu miskę wypełnioną parującą cieczą brązowej barwy i siadła w kucki pod ścianą.

Carr nigdy w życiu nie jadł potrawy o takim kolorze. Powąchał nieufnie — zapach przypomniał mu, że od dwudziestu czterech godzin nie miał nic w ustach, a to „coś" pachniało zaiste bardzo smakowicie. Łyżki nie otrzymał. Przytknął więc brzeg naczynia do warg i po­ciągnął dobry łyk gęstego płynu. Wspaniałe! Stwierdził, że musi to być zupa kukurydziana z dodatkiem peminikanu i rozgotowanych kawałków mięsa antylopy. Zjadł wszystko i tylko obecność squaw powstrzymała go przed wylizaniem miski.

Zaspokoiwszy głód, zaraz nabrał energii i chęci dzia­łania. Kiedy kobieta wyszła z tipi, począł krążyć wokół kolistej ściany, badając palcami jej grubość. Jednym cięciem dobrego myśliwskiego noża można by prze­rżnąć poszycie i wydostać się na zewnątrz, Ale noża Carr nie posiadał. Zresztą, cóż by mu to dało? Wiedział, że nie zrobiłby nawet trzech kroków, a już opadliby go indiańscy wojownicy, powalili i dokładnie skrępowali. A tymczasem przecież zdjęto z niego więzy. Na jak dłu­go — nie wiedział, ale dobre i to.

A gdyby tak spróbować ucieczki nocą? Zbadać, gdzie ukryto jego broń, uprząż, konia? Marzenie!

Carr westchnął z rezygnacją i postanowił cierpliwie zaczekać na rozmowę z którymś z wodzów tej wioski, Oby tylko napotkać rozsądnego człowieka! Może dałby się przekonać, że Długie Noże w końcu trafią tutaj i za krzywdę wyrządzoną jednej bladej twarzy ukarzą wie­lu wojowników.

Znudzony krążeniem po tipi, zdecydował się uchylić derkę zakrywającą wejściowy otwór. Ujrzał wielki krąg pustej przestrzeni otoczonej stożkowatymi namio­tami, oświetlonej słońcem wiosennego ranka. Na krań­cach tej przestrzeni dostrzegł ludzi: mężczyzn, kobiety i dzieci, oraz zwierzęta: pasące się mustangi i psy wa­łęsające się tu i tam. Jego uszu dobiegły urywane frag­menty rozmów, jakieś okrzyki, śmiechy. Nagle poczuł tak silne pragnienie, by wyrwać się z tej więziennej samotności, że energicznym ruchem odchylił zasłonę, ale gdy uczynił tylko jeden krok, drogę zagrodziły mu ostrza dzid skierowane w jego pierś. Aż dwu wojowni­ków pełniło wartę przed tipi.

Zrezygnowany położył się na stosie skór i leżąc na wznak utkwił wzrok w górze, gdzie zbiegały się w jed­nym miejscu drewniane pręty, stanowiące szkielet tipi, i gdzie niewielki otwór przepuszczał do wnętrza nieco dziennego blasku.

Dumał i rozważał całą swą dotychczasową wędrówkę, zdawałoby się, zakończoną tak fantastycznym sukcesem. Teraz okazało się, że nie był to wcale kres drogi, a sukces niepewny. Czy Indianie, zwracając mu Wol­ność, zwrócą również i złoto? Carr co do tego żywił nie­jakie wątpliwości.

Przeraźliwie wolno mijały godziny. Parokrotnie za­padał w drzemkę. Wtedy śniła mu się dolina wypełnio0x08 graphic
na głazami ze szczerozłotego kruszcu. Śnił mu się biały bizon tak potężny i wysoki, że jego zakręcone rogi wystawały ponad okoliczne skały. Władca prerii potrząsał monstrualnie wielkim łbem i spoglądał oczami wielkimi jak talerze. Carr zbudził się na dobre, spocony ze strachu i pełen najgorszych przeczuć. Ile czasu przedrzemał? Czy to już wieczór, czy dopiero południe?

Zerknął ku otworowi w szczycie tipi i stwierdził, że światło dzienne nic nie straciło ze swej intensywności. To tylko jemu zdawało się, że koszmarny sen trwał nie­skończenie długo. Wreszcie o niewiadomej dla Carra godzinie znowu zafalowała derka wisząca u wejścia. Ukazał się wojownik, którego włosy przykuły wzrok jeńca.

Indianie są brunetami, barwa ich włosów posiada odcień czerni, zwykle określany mianem „kruczej", bo jest to czerń wpadająca w granat. Siwieją bardzo rzad­ko i dopiero w podeszłym, sędziwym już wieku. Przy­bysz natomiast był szatynem. Takiego Indianina Carr nigdy nie spotkał.

Zdziwił się jeszcze bardziej, gdy gość zagadał doń tak poprawną angielszczyzną, z jaką można się zetknąć tylko w wielkich miastach Wschodu, i to wśród ludzi jako tako poduczonych. Rzadko kiedy na Dalekim Zachodzie, nigdy wśród Indian. Bo chociaż liczni, bardzo liczni amerykańscy tubylcy potrafili porozumieć się bez trudu z bladymi twarzami w ich własnym języku, był to język angielski mocno zniekształcony, „kulawy", jak go niektórzy określali, uzupełniany gestami lub wy­razami stanowiącymi zlepki anglo-indiańskich słów.

— Jak się czujesz? — zagadnął przybysz.

Carrowi aż dech zaparło w piersiach. To było pytanie typowe dla białych. Takiego zwrotu Indianie nie uży­wali.

— Czuję się jak niedźwiedź w klatce — odparł ochłonąwszy ze zdumienia. — Dlaczego mnie więzicie? Przecież nie wyrządziłem wam żadnej krzywdy.

— Usiądź.

Carr, który zdążył zerwać się z posłania, teraz na nowo kucnął pod ścianą tipi, a wojownik (raczej wódz, nosił bowiem trzy pióra wetknięte w gruby węzeł wło­sów spiętrzonych na czubku głowy) usiadł skrzyżowaw­szy nogi. Wpatrywał się w eksplorera przenikliwym wzrokiem i bardzo długo. Za długo jak na cierpliwość jeńca.

— Macie mnie natychmiast wypuścić! — zdenerwo­wał się. — Trafią tu za mną Długie Noże, Mila-hanska — dodał w zrozumiałym dla wszystkich Indian określeniu żołnierzy kawalerii.

Coś jakby cień uśmiechu przemknęło po twarzy przy­bysza.

— Mylisz się. Żyjemy w spokoju i wojownicy Wiel­kiego Białego Ojca z Waszyngtonu nie mają po co za­glądać w te strony.

— Przypuśćmy. Dlaczego mnie więzicie? Chcę wie­dzieć!

— Dowiesz się. Radziła o tobie starszyzna Kruków.

— Kruków... — powtórzył Carr i lżej mu się zrobiło na sercu. Dotąd podejrzewał, że wpadł w ręce Dakotów-Siouxów, zażartych jak żadne inne plemię wrogów bladych twarzy.

— Tak, Kruków — mówił spokojnie Indianin. — Ale nie ciesz się z tego. Gdybyś trafił na Czarne Stopy, Czipewajów czy Assiniboinów, byłoby dla ciebie lepiej.

— Cóż takiego zrobiłem Krukom?

— Wpadłeś w nie byle jakie tarapaty... Piotrze Carr!

Eksplorer zerwał się z posłania jak szpilką dźgnięty.

0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
Co?! — zawołał. — Co takiego? Znasz mnie? Skąd?

— Ciszej, Piotrze, i siadaj. Nie byłoby dobrze, gdyby naszą rozmowę słyszała cała wioska. Ani dla ciebie, ani dla mnie... Trzymaj język za zębami, bo tylko pod tym warunkiem mógłbym ci może pomóc, Zrozumiałeś? I nie rób baranich oczu, lecz sięgnij pamięcią wstecz.

Carr przetarł dłonią powieki. Wydało mu się, że śni. Ale widzenie nie znikło.

— Doprawdy — odparł powoli — musiałem całkiem zgłupieć, bo nie potrafię rozeznać się w tym wszystkim. Z kim ja teraz gadam? Z białym czy z Indianinem? Mroczno tu i nie widzę rysów twojej twarzy, ale mó­wisz jak zwykły mieszczuch. Kto ty jesteś?

— Nieco lat minęło od tamtych dni, jednak ja ciebie, Piotrze, poznałem, a i ty chyba wreszcie przypomnisz sobie towarzysza dalekiej wyprawy. Natęż swój mózg.

Carr przecząco pokręcił głową na znak całkowitej niewiedzy.

— Jestem Harry McNeer.

— Ten Szkot, który wyciągnął mnie z biedy?!

— Nie wrzeszcz. I coś ci się pomyliło. To ty mnie uratowałeś. Pamiętasz tamtą dolinkę?

Jakaś klapka odemknęła się w pamięci Carra.

— Ach... Tak, tak. Oczywiście. Harry McNeer! Chłopie, jakżeś się zmienił? Nawet włosy...

McNeer zaśmiał się cicho.

— Włosy myję w odwarze dębowej kory. Nie chcą sczernieć, ale jednak przestały być rude, co jak na In­dianina...

— Uważasz się za Indianina?

— Jestem jednym z wodzów plemienia Kruków i chyba nie najgorszym.

— Nie do wiary! — mruknął Carr.

Od tamtego spotkania istotnie minęło nieco lat, jak to określił McNeer. Dokładnie — upłynęło lat pięć, ale dla ludzi przebywających na Dalekim Zachodzie czas nabiera innej miary. Zwłaszcza we wspomnieniach. Nadmiar przeżywanych wrażeń i zdarzeń powoduje, że to, co działo się wczoraj, utrwala się w pamięci jako wydarzenie sprzed tygodnia, rzecz sprzed miesiąca sta­je się tak odległa, jakby dokonała się rok temu, a przy­goda przeżyta przed dwunastoma miesiącami zaciera się w ludzkiej świadomości. Wydaje się odległa w cza­sie o wiele, wiele lat.

Carr swój zawód eksplorerski uprawiać zaczął w mło­dzieńczym jeszcze wieku. Wtedy to wybrał się po raz pierwszy w pasmo gór Kaskadowych w Oregonie, na południe od rzeki Columbia, w kraj mało znany, wręcz dziki, o pierwotnej przyrodzie. Jak tam dotarł — to sprawa mniej interesująca. Dość, że po kilku tygod­niach znalazł się w samym sercu skalisto-leśnej głuszy. Wędrował wzdłuż strumieni, prowadząc swe eksplorerskie badania ze zmiennym szczęściem: to tu, to tam odkrywał wśród piasku pobieranego z potoków niewiel­kie ilości złota. Jego skórzany mieszek pęczniał, lecz bardzo powoli, a czas upływał szybko i lato dobiegało kresu. Carr nie narzekał, jako że nigdy nie był skłonny do narzekania, chociaż nieco kłopotu sprawiał mu nad­miar wilgoci w tej krainie. Odkąd tam dotarł, nie zda­rzył się jeden dzień bez deszczu. Gdzieś koło południa, z zadziwiającą dokładnością, zrywał się gwałtowny wiatr, błękitne niebo błyskawicznie zaciągało się czar­nymi chmurami i ziemię zlewał przez godzinę lub dwie — nigdy dłużej — deszcz tak rzęsisty, że świata nie było widać poprzez gęste strugi wody. Później, równie szybko, odpływały poganiane wiatrem chmury, a ziemia poczynała parować w słońcu, które grzało nie­zwykle mocno. Tak dokuczliwa aura nie bardzo przeszkadzała Carrowi w poszukiwaniach. Kłopot był z tym, że stale wilgotnego, często zupełnie mokrego drewna nie chwytał ogień. Niejeden raz przyszło noc spędzić bezsennie, trzęsąc się z zimna, bo noce bywały tu bar­dzo chłodne.

Któregoś dnia trafił przypadkowo do przepięknej do­liny, porosłej gęstą trawą i skupiskami drzew, co mimo woli przypominało ogród założony w mieście. Dzięki temu zresztą zrodziła się nazwa nadawana takim do­linom — park. Środkiem tego parku płynęła rzeczka korytem bardzo głębokim, o stromych brzegach uno­szących się wysoko ponad lustrem płytkiej wody. Coś jak miniaturowy kanion wypłukany w miękkiej po­włoce gleby, a następnie nawet w skalistej opoce, spo­czywającej pod nawierzchnią żyznego gruntu. Zejście i wyjście z potoku sprawiało pewne trudności, jednak Carr pozostał nad nim dłużej. Przyczyna była pro­sta: skaliste dno kryło wśród żwiru drobniutkie ziarnka złota. Na krańcu doliny, niezbyt daleko od wody, zna­lazł wtedy wspaniałe miejsce na obozowisko — obszer­ną, suchą jaskinię, dziwo natury powstałe w litej skale. Tu spędzał noce wraz ze swym koniem, tu chronił się przed deszczem, tu zgromadził podeschnięty na słońcu opał. Co prawda, ognisko rozpalone pod granitowym stropem nieco zadymiało skalną komnatę, lecz za to dawało więcej ciepła niż na otwartej przestrzeni i na­wet gwałtowny deszcz nie potrafił go zgasić.

Mijały dni znaczone słońcem i przelotnymi ulewami. Mieszek Carra pęczniał, ale też i termin powrotu się zbliżał. Któregoś dnia, w samo południe, przygnały chmury i poczęło lać. Carr schronił się do jaskini i co pewien czas wysuwał z niej głowę, by zerknąć w niebo. Nie przejaśniało się. Za którymś tam razem zauważył nie tylko wciąż czarne niebo w górze, lecz również — przed sobą — widok niezwykły.

W deszczowej szarudze zbliżał się ku rzeczce człowiek na koniu. Dlaczego wędrował podczas tak dokuczliwej pogody — Carr nie potrafił odgadnąć. Zresztą, była to w takiej chwili najmniej interesująca go okoliczność. Skoczył w głąb jaskini i ukazał się na nowo z winches­terem w ręku. Nie mógł przecież przewidzieć, kim mógł być niespodziewany gość: traperem, westmanem żąd­nym przygód czy rabusiem nie gardzącym żadną zdo­byczą?

Carr tkwił pod skalnym okapem i patrzał. Jeździec lekkim kłusem podjechał do koryta rzeczki, zwolnił i ostrożnie opuścił się w głąb kenionu. Najpierw skrył się w nim łeb wierzchowca, później zapadła się postać człowieka, na koniec zniknął sprzed oczu Carra nawet szerokoskrzydły kapelusz. Czekał, aż — w odwrotnej kolejności — ujrzy kapelusz, człowieka, łeb konia na drugim brzegu. Jednak nieprzewidziany bieg wypad­ków przekreślił to przewidywanie. Oto nagle, poprzez szum deszczu, dotarł do uszu eksplorera szum inny, wielokrotnie silniejszy. I nagle jego oczom ukazało się niewidoczne dotąd lustro wody. Olbrzymia fala musiała wypełnić wnętrze kenionu aż po same brzegi. Czy w gó­rze rzeczki runęła jakaś naturalna zapora? Czy może z niewiadomych przyczyn wlały się nagle wody innego potoku lub górskiego jeziora?

Carr ujrzał konia z jeźdźcem na grzbiecie znoszonych zbałwanionym, kipiącym nurtem. Cisnął broń, porwał zwinięte lasso i gnając krzyczał z całych sił, by na siebie zwrócić uwagę. Za pierwszym razem, gdy rzucił z rozmachem rzemień, chybił. I człowiek, i zwierzę prze­mknęli o cal dalej. Ruszył pędem wzdłuż brzegu, sma­gany strumieniami ulewy, zdołał jednak wyprzedzić niesionych wodą. Gdy się z nim zrównali, znów cisnął lasso. Tym razem celnie. Jeździec zdołał je schwycić. Carr zaparł się nogami w grząskiej, gliniastej ziemi, ściągając rzemień, aż się naprężył. Wtedy począł odda­lać się od brzegu. Po kilku sekundach lasso opadło. Carr odwrócił się. Nad linią brzegu ujrzał najpierw kapelusz, później głowę, wreszcie całą sylwetkę mężczyzny.

— Wszystko w porządku? — zawołał.

Tamten wyciągnął rękę w kierunku płynącej wody.

— Straciłem konia! — krzyknął. — Ale żeby nie ty, zginąłby i jeździec.

Carr jeszcze zdążył dostrzec wystającą nad nurtem głowę wierzchowca. Po chwili pienista fala wszystko zakryła.

— Chodźmy, mam tu dobre schronienie. Akurat na taką porę.

— Przeklęta pora! Żebym poczekał z minutę albo minutę wcześniej wjechał w ten diabelski strumień... Straciłem konia, straciłem broń, straciłem żywność...

— Kto wie, może odnajdziemy jeszcze zwierzę — powiedział Carr.

— Sądzisz, że jeszcze żyje? — porywczo zagadnął nieznajomy.

— Nie sądzę, ale to, co nosiło na grzbiecie, warte jest chyba szukania?

— Na pewno — ponuro zauważył przybysz. — Jeśli tylko woda nie poniosła go zbyt daleko.

— Nie poniesie, to płytka rzeczka i doprawdy nie pojmuję, w jaki sposób mogła tak raptownie przybrać. Popatrz — odwrócił się i pociągnął za rękę towarzy­sza — już opada.

Istotnie, szarobury nurt, płynący dotąd równo z brze­giem, począł obniżać się, aż wreszcie znikł w głębi koryta.

— Chodźmy — powtórzył Carr — jeszcze chwilka, a cały się rozpłynę.

W grocie eksplorer raźno zajął się rozpalaniem ognia. Zaraz też obaj mężczyźni ściągnęli z siebie odzież. W godzinę później deszcz przestał padać, a słoń­ce do reszty wysuszyło przemokłe ubrania. Teraz rzecz­ka przybrała swój normalny wygląd, na nowo ukazując dno pokryte żwirem.

— I pomyśleć, że tu utopił się mój koń. Któż by w to uwierzył? — z goryczą stwierdził nieznajomy. — Ruszę kawałek brzegiem. Wierzchowca mi żal, ale, do licha, przecież w siodle znajdował się cały mój majątek.

— Pójdziemy razem — zaproponował Carr. — Taka przechadzka dobrze mi zrobi, ostatnio jakoś nie trafiła się okazja dłuższego spaceru.

— Dawno tu siedzisz?

— Dawno.

— I szukasz wśród rzecznych kamyków?

— Zgadza się.

— Nie będę ci przeszkadzał i gdybym miał konia... Cóż? Uratowałeś mi życie. O tej dolince wiedziałem, zanim jeszcze do niej przybyłem. Sądziłem, że będę w niej pierwszy, raczej... drugi.

— Po mnie?

— Po pewnym starym traperze, któremu zawdzię­czam tak wiele, jak wiele zawdzięczać można tylko najlepszemu przyjacielowi albo ojcu.

Umilkł, a Carr nie przerywał milczenia uważając, że wszelkie pytanie byłoby w danej chwili nietaktem.

— Nazywam się Harry McNeer, a żaden z McNeerów nie zhańbił się niewdzięcznością. Ta dolinka jest twoja.

— Wystarczająco duża jak na nas dwu. Nie zaliczam się do chciwców wydrapujących innym oczy z powodu głupiego kawałka żółtego metalu. Skoro znałeś drogę do tej doliny, nie powinieneś jej opuszczać z pustymi rękami. To ci powiadam, jakem Piotr Carr i taki sam eksplorer jak ty. Na dnie tej rzeczki spoczywa tyle zło­ta, że choćbym nie wiem jak długo tu siedział, nie wydobędę wszystkiego.

0x08 graphic
Tak uważasz?

— Tak uważam i nie ma o czym dłużej rozprawiać. A teraz... wyciągaj dobrze nogi, jeśli jeszcze dzisiaj pragniesz odnaleźć chociaż kawałek swego siodła. Tędy, jak sądzę, wędrują kojoty, gdzie ich zresztą nie mat Do rana zeżrą ci twego człapaka razem ze wszystkim, co dźwigał na grzbiecie.

Po przebyciu z pół mili znaleźli koński zewłok nie­ruchomo spoczywający w płytkiej wodzie. Carr pomógł zdjąć uprząż, juki, broń. Nie ulegało wątpliwości, McNeer musiał być poszukiwaczem. Żaden traper, żaden westman, żaden rabuś nie wozi ze sobą tak niewygod­nego w podróży narzędzia, jak kilof, jak łopata, jak mo­tyka czy wielka płaska patelnia, służąca do przemywa­nia piasku. A to właśnie dźwigał na sobie wierzchowiec Szkota. Że przybysz jest Szkotem, Carr uznał za pewnik. Po pierwsze dlatego, że był rudy. Czerwonawa czupry­na i czerwonawy zarost na pociągłej twarzy stanowiły dla Carra niewątpliwy dowód szkockiego pochodzenia. Tak się bowiem dziwnie złożyło, że wszyscy Szkoci, jakich do tej pory poznał, byli rudzi, co Carr przyjął bezkrytycznie za nieomylną oznakę pochodzenia. Zdzi­wiłby się bardzo, gdyby mu przedstawiono Szkota bruneta, i pewnie zaraz począłby podejrzewać, że nie jest prawdziwym Szkotem.

Zresztą przydomek „Mc" przy nazwisku stanowił jeszcze jeden niezbity dowód, że nieznajomy jest Szko­tem.

Przenieśli zdjęty z konia sprzęt do groty, co w sumie zajęło im tyle czasu, że gdy cały, dość ciężki ładunek znalazł się na miejscu przeznaczenia, słońce swym różowawym koliskiem dotykało już szczytów okolicznych gór. Przy ognisku siedzieli krótko, tyle tylko, by wysuszyć derkę McNeera, wydobytą z wody. Po czym ułożyli się do snu.

Nazajutrz po niezbyt obfitym śniadaniu McNeer po­wędrował szukać zwierzyny, ponieważ zapasy Carra się kończyły. Wrócił po trzech godzinach obładowany jak przysłowiowy wielbłąd, co wzbudziło niekłamany i głośny podziw Carra i dla siły, i dla celności oka.

— Ba — odparł McNeer — musisz wiedzieć, że za­nim zabrałem się do eksplorerstwa, byłem traperem.

— Niezłe zajęcie.

— Było niezłe, ale z biegiem lat traperów się namno­żyło, a zwierzyny ubyło. Wówczas postanowiłem szukać tropów nie na powierzchni ziemi, lecz w głębi.

— Z jakim skutkiem?

— Nie narzekam. Zaoszczędziłem mały kapitalik, do­robię jeszcze coś niecoś i zajmę się handlem albo otworzę saloon. Już mi obrzydła włóczęga. A teraz... masz.

Bez widocznego wysiłku zsunął z pleców sztukę małej antylopy, do niej dołożył sześć indyków i z tuzin kuropatw.

— Nie za dużo? — zaniepokoił się Carr. — Zanim zdążymy zjeść, mięso się zepsuje.

— Nie ma strachu. Zajmij się swymi kamykami, a ja przyrządzę dziczyznę tak, że przez tydzień będzie smakować jak świeża. Jestem doskonałym kucharzem, a na moim wikcie zaraz ci przybędzie z dziesięć funtów.

— Jakoś tego po tobie nie widać — zaśmiał się Carr. — Sama skóra i kości.

— To tak z natury. Wszyscy Szkoci są chudzi, a ja wywodzę się ze Szkocji. Ile bym zjadł, wszystko przemienia się w siłę, nic w tłuszcz. No, do roboty.

Carr ruszył do swego złotodajnego strumienia, McNeer — do kucharzenia. Spotkali się nad wieczorem: Carr z dwiema garściami drogocennych kamyków, Szkot — z upieczonym ptactwem i z długimi pasmami0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
antylopiego mięsa, które ponawlekane na patyki schło nad ledwo żarzącym się ogniskiem.

Następnego ranka podzielili się sprawiedliwie najbliż­szym sąsiedztwem doliny. Carr poszedł na prawo, McNeer na lewo. Był to wyjątkowo pogodny dzień. Ani jedna chmurka nie zakryła słońca i deszcz jakoś zapomniał o dolinie.

Wieczorem przeliczyli swe plony, bardzo z nich za­dowoleni. Po czterech dalszych dniach poszukiwań koryto rzeczki wyraźnie wyjałowiało: coraz więcej zwykłego piasku i kamyków, coraz mniej złota. Dnia piątego przerwali pracę.

— Gdyby tak wiedzieć, gdzie znajduje się główna żyła? — medytował głośno McNeer.

— Wiadomo — stwierdził Carr — w górze rzeczki.

— Tyle, to i ja się domyślam, ale jak daleko?

— Chcesz tam powędrować? Dzisiaj rankiem zauwa­żyłem szron na trawie. To już jesień, czas wracać w cieplejsze strony. Tutejsza pogoda lubi płatać psiku­sy, ani się spostrzeżemy, jak ściśnie mróz i śnieg zawali wszystkie przejścia.

— To prawda — stwierdził smętnie Szkot. — Zbyt późno się tu wybrałem.

— A rozważ i to jeszcze, że powrót nasz będzie trwał bardzo długo: dwu ludzi z jednym koniem...

— Chcesz mi towarzyszyć?

— A jak mogłoby być inaczej? Jakże mógłbym cię zostawić samego?

— Dobry z ciebie chłop, z kościami. Ale ja mam po­mysł, który ułatwi nam powrót. Jadąc do tej doliny widziałem tropy dzikich koni.

— Mustangi tutaj? — zdziwił się Carr.

— Ba, gdzież ich nie ma, a raczej: gdzie ich nie było?

— Coraz mniej tych szlachetnych zwierząt.

— Widać w tych stronach jeszcze ocalało jakieś stadko.

— Będziesz chwytał?

— Spróbuję złowić dla siebie wierzchowca.

— Po tylu dniach? Już dawno stąd odeszły.

McNeer pokiwał głową:

— Po tym jednym zdaniu od razu poznać, że z ciebie żaden traper. Nawet nie wiesz, że dzika zwierzyna lubi się trzymać stałych miejsc. Kilka mil w jedną stronę, kilka mil w drugą i to wszystko. Tylko bizony dwa razy w roku, jesienią i na wiosnę, wędrują w odleglejsze miejsca w poszukiwaniu paszy, jednak zawsze powra­cają do swych ulubionych okolic.

— Coś mi o tym wspominano — przyznał Carr. — A że traperem nie jestem, żadna hańba. Jak ty chcesz tego mustanga złapać?

— Na lasso, jakże można by inaczej?

—Pieszo?

McNeer parsknął śmiechem.

— Pewnie tak chwytali swe pierwsze dzikie konie czerwonoskórzy. Ja się na to nie piszę. Pożyczysz mi swego wierzchowca.

— I zostanę w dolinie? — zapytał podejrzliwie Carr.
McNeer znowu się roześmiał.

— Ależ nie! Nie mam zamiaru ci wypłatać figla. Po­wędrujemy tropem mustangów, a wskoczę na siodło dopiero wówczas, gdy wypatrzymy stado.

— Są bardzo płochliwe.

— Jak każda zwierzyna. Nie martw się, znam spo­soby. Parokrotnie chwytałem mustangi, zanim prze­rzuciłem się na eksplorerstwo.

— Pięknie, ale złapać mustanga a ujeździć go, to dwie różne sprawy.

— Ho, ho! Jak dobrze się orientujesz! Pewnie, pew­nie. To dwie różne sprawy, ale ja już ujeżdżałem dzikie konie. Wystarczy dwa dni, a zwierzą stanie się ła­godne jak baranek.

Carr nic na to nie rzekł, chociaż nie bardzo wierzył w treserskie zdolności Szkota.

Nazajutrz upakowali na grzbiecie jedynego konia podwójny bagaż i ruszyli piechotą. Prowadził McNeer. Że jednak, z konieczności, posuwali się wolno, pierw­szego dnia wędrówki nic nie odkryli. Dnia drugiego, po przebyciu z wielkim trudem obłego wzgórza, na zie­lonej łączce ujrzeli pierwszy ślad mustangów.

—Były tu jeszcze wczoraj — stwierdził McNeer z tak niezachwianą pewnością, że Carr uznał to za przechwałkę. Ale nie zdradził się ze swych wątpliwości. I słusznie, bowiem — posuwając się tropem — przed samym zachodem słońca ujrzeli stado. Carr naliczył ze dwadzieścia sztuk. Pasły się poniżej łagodnego zbocza, gdzie zatrzymali się obaj wędrowcy. Wiatr wiał od stro­ny zwierząt, co stanowiło okoliczność wielce sprzyja­jącą łowom. Przeszkodą był szybko zapadający zmrok.

— Dzisiaj nic z tego — melancholijnie zauważył Szkot. — Co najwyżej spłoszylibyśmy je. Trzeba cze­kać do świtu.

Miejsce nie nadawało się jednak na rozbicie obozo­wiska. Odkryta na wszystkie strony, pochyła równina, pozbawiona nawet lichego krzaczka, nie zabezpieczała przed zimnymi podmuchami i nie mogła dostarczyć żadnego paliwa. Chcąc nie chcąc musieli wycofać się z tego dogodnego punktu obserwacji i skryć za pobliskie skały. W ten sposób stracili z oczu mustangi, ale zyskali opał w postaci Miku jałowców rosnących tuż obok.

Nazajutrz wrócili na poprzednie miejsce. Mustangów nie było. Znowu ruszyli ich tropami i po paru godzi­nach dostrzegli zwierzęta. Znajdowały się w dolinie owalnego kształtu, zwężającej się w oddali w skalistą gardziel, przegrodzonej podwójnym pasmem liścias­tych zarośli. Przed tymi zaroślami zatrzymali się bar­dzo, bardzo blisko dzikich koni. Ponieważ wiatr dął ku nim, a zarośla kryły zarówno ludzi, jak ich wierzchowca, mustangi nadal pasły się spokojnie wśród bujnej tra­wy. Jedna tylko sztuka, łaciaty ogier — zapewne prze­wodnik stada — od czasu do czasu, biegnąc truchtem, zataczał wielki krąg, przystawał, podnosił łeb i wietrzył, ale po chwili na nowo wracał do szczypania trawy.

— Musimy coś wymyślić — odezwał się półgłosem McNeer. — Jeżeli teraz wskoczę na siodło i wyjadę z zarośli, stado ucieknie. Twój koń nie wygląda źle, ale przecież nie sprosta mustangom w biegu.

— Hm... — mruknął Carr, który na chwytaniu mu­stangów nic a nic się nie znał. — Pewnie nie sprosta.

— Trzeba zdjąć z twojego konia bagaże. Tylko ostrożnie. One mają świetny słuch. Wystarczy jedno szczęknięcie łopaty, aby je spłoszyć.

Zdjęli więc wszystkie tłumoki i tłumoczki tak delikat­nie, jakby były ze szkła.

— A teraz — powiedział Szkot — musisz mi pomóc.

— W jaki sposób? — zaniepokoił się Carr. — Wiesz dobrze...

— Wiem, wiem — przerwał mu McNeer. — Spójrz na kraniec doliny. Widzisz?

— Doskonale.

— Chodzi mi o tamto skaliste zwężenie, w rodzaju naturalnej furtki. Zauważ, że obrzeżem dolinki biegnie coś na kształt ścieżki. Ot, tam — palec McNeera za­kreślił półkole. — Udasz się tą ścieżką. Tylko uważaj! Nie możesz się pokazać mustangom. Widzę stąd mnós­two głazów, musisz się kryć za nimi. Potrafisz?

Carr wzruszył ramionami:

— Nie jestem greenhorn!

— Przepraszam, nie chciałem cię urazić. Więc... po0x08 graphic
0x08 graphic
wędrujesz tą ścieżką, półkolem, aż dojdziesz do miej­sca, gdzie dolina się zwęża. Zejdziesz na jej dno.

— Wówczas zwierzęta mnie dostrzegą.

— Na pewno. I bardzo dobrze. Gdy znajdziesz się w tej skalistej bramce, wystrzel.

— Mustangi uciekną.

— Oczywiście, pognają w moim kierunku. I o to właśnie chodzi; Rozumiesz?

— Nie bardzo...

— Oj — jęknął Szkot — czy to taka filozofia? Zrób dokładnie to, o co cię prosiłem, a o resztę się nie martw. No, weź broń i ruszaj. Nim minie godzinka, będziemy mieli drugiego konia.

— Carr poszedł. To, co McNeer określił mianem ścieżki, było — przy bliższym rozpoznaniu — bezdrożem. Szu­ter i większe odłamki kruchej skały pokrywały grubą warstwą grzbiet wzniesienia. Kamienie o kanciastych brzegach usuwały się spod nóg i każde nieostrożne stąp­nięcie mogło spowodować bolesny w skutkach upadek. Carr raz po raz spoglądał w dół, gdzie pasły się mustangi. Dotarł do celu spocony z wysiłku i ze zdenerwowa­nia. Zszedł wolniutko ze zbocza, a gdy znalazł się w przejściu między dwiema kamiennymi iglicami, dwu­krotnie pociągnął za cyngiel.

Z miejsca, w którym teraz się znalazł, trudno było rozróżnić poszczególne sztuki. Carr widział je jako rozproszoną wśród traw gromadkę. Nim przebrzmiał huk wystrzałów, mustangi zdążyły zbić się w zwarte stado i ruszyły wprost na eksplorera. Był to zaiste zaskakują­cy efekt strzałów. Carr nie potrafił go wytłumaczyć, przeraził się. Nie wiedział, czy ma wdrapać się z po­wrotem na zbocze, otwierając w ten sposób zwierzętom drogę ucieczki, czy też pozostać na miejscu ryzykując, że stratuje go spłoszone stado. Na czele gnał łaciaty przewodnik. Na kilkanaście jardów przed zwężeniem parsknął głośno i zatrzymał się. Za nim stanęła gromada zaniepokojonych czworono­gów. Przewodnik parsknął po raz drugi, zatoczył pół­kole, ruszył w powrotną drogę, a za nim reszta mustan­gów. Carr odetchnął. Lecz jego radość rychło ustąpiła miejsca nowym obawom. Mustangi wracały. Tym ra­zem nie biegły już tak szybko. Przewodnik podrzucał łbem, spoglądając to w prawo, to w lewo, a kiedy lekki podmuch wiatru zasygnalizował mu obecność człowie­ka, znów stanął. I znów powtórzyła się sytuacja. Carr zrozumiał, że mustangi zawracają na widok McNeera, który dotąd nie zdołał schwytać żadnego z nich. Jak to długo miało jeszcze trwać? Eksplorer nagle zwąt­pił w łowieckie zdolności Szkota. Zdenerwował się, gdy stado po raz trzeci ukazało się jego oczom. Cóż on tam robi, u licha?!

— Hej!... Hej!... — usłyszał znajomy głos, a następnie jakieś strzępki słów, których znaczenia nie potrafił odgadnąć.

Teraz zauważył, że za biegnącym w jego kierunku stadem posuwa się samotny mustang, a za nim McNeer.

— Hej... hej!... — zabrzmiało powtórnie. — Prze... puść... je... prze... puść...!

Carr błyskawicznie skoczył na zbocze przekonany, że Szkot zrezygnował z polowania.

Łaciaty przewodnik pierwszy, a za nim reszta mus­tangów z głośnym tupotem przemknęła poprzez skaliste wrota. Pozostała tylko jedna sztuka. Maruder, zamiast dołączyć się do znikającego stada, posuwał się coraz wolniej. Coraz wolniej biegł również koń z McNeerem na grzbiecie. Ale oto nastąpiło wydarzenie jeszcze dziwniejsze: mustang-maruder zatrzymał się raptownie i ru­nął na ziemię. Jednocześnie zatrzymał się McNeer. Za­nim Carr zdołał ochłonąć ze zdumienia, oczy jego do­strzegły długi naprężony rzemień łączący oba konie.

0x08 graphic
0x08 graphic
Powtórzyło się to kilka razy, aż Carr począł współ­czuć zwierzęciu. Czy to nie za ostra tresura? Wreszcie, po którymś tam upadku, McNeer zeskoczył z siodła. Z lassem owiniętym wokół przedramienia, podbiegł szybko i stanął w rozkroku nad leżącym zwierzęciem. Dźwignęło się raptownie. Dzięki temu Szkot znalazł się na jego grzbiecie. Mustang znieruchomiał, jak gdyby zaskoczony tą niezwykłą sytuacją. Nagle rzucił się w bok, znowu przystanął, wreszcie począł podskakiwać w miejscu, co nawet wyglądałoby zabawnie, gdyby nie lęk, że jeździec w każdej chwili mógł wylecieć w po­wietrze. Groziło mu nie tylko uszkodzenie ciała, ale i śmierć.

Jednakże McNeer nie spadł. Teraz dziki koń ruszył galopem wprost na zbocze doliny, gdzie siedział Carr. Eksplorer zerwał się z ziemi, gotów do ucieczki. Okazała się zbyteczną. Na dwa-trzy jardy od miejsca, w którym równina przechodziła w pochyłość, mustang zatrzymał się. Najpewniej McNeer zacisnął pętlę lassa.

— Widzisz?! — zawołał. — Zaczyna mnie słuchać.

— Bo go dusisz! — odkrzyknął Carr. — Ale spróbuj założyć uzdę, wtedy okaże się...

— Okaże... Wio, mój dzielny koniku!

Klepnął mustanga po zadzie, zwalniając równocześnie rzemień. Koń natychmiast ruszył galopem. Jakoś nie bardzo słuchał się jeźdźca, bo pognał ku przeciw­ległej stronie doliny, gdzie stok dźwigał się prawie prostopadle.

No, teraz albo go zrzuci, albo rozwali sobie łeb! — pomyślał Carr. — Jak w cyrku, ale nie chciałbym być takim cyrkowcem. Brr!"

Na szczęście nie sprawdziły się jego przewidywania. Ani mustang nie roztrzaskał sobie głowy, ani McNeer nie spadł. Nieprzeciętnym musiał być jeźdźcem. W ostatniej chwili, zdawałoby się tuż, tuż przed przeszkodą, mustang zatrzymał się. System ściągania las­sa i tym razem okazał się niezawodny.

Walka człowieka ze zwierzęciem trwała jeszcze przez kilka godzin i Carr nie wiedział, co bardziej podziwiać: wytrzymałość mustanga czy żelazną siłę jeźdźca? Na koniec, w drugiej połowie dnia, Szkot podjechał do eksplorera.

— Możesz już się nie obawiać, mój konik jest pra­wie tak łagodny jak baranek.

— Nieźle obaj wyglądacie — stwierdził Carr. — Szkoda, że nie możesz przejrzeć się w lustrze. Twoja twarz kolorem przypomina świeżo ugotowany burak. Oczy wylazły ci na wierzch, z włosów spływa woda jak po nurkowaniu. A mustang? Wygląda, jakby miał paść lada chwila!

— Wszystko to prawda — stęknął McNeer. — Kapinkę się spociłem, robota była nielicha. Widzisz, jaki spo­kojny?

— A widzę, widzę. Aż serce boli, coś ty z tego zwie­rzęcia zrobił.

— Dla jego dobra. Nie będzie już nigdy głodował w zimie, uciekał przed pumą lub dał się zabić rywalo­wi w walce o przywództwo nad stadem.

Carr roześmiał się.

— Jaka szkoda, że o tym wszystkim nic nie wiedzą mustangi! Pewnie zaraz zgłosiłyby się do nas znęcone wizją pełnego żłobu. Za skromną cenę... wyrzeczenia się wolności.

— Patrzcie go! — żachnął się Szkot. — Może mam go puścić?

— Tego nie powiedziałem.

— Sam więc widzisz, a konikowi źle ze mną nie bę­dzie.

— Mam nadzieję.

To rzekłszy Carr zbliżył się do zwierzęcia. Zauważył0x08 graphic
teraz, jak drży, jak sierść pokryta jest płatami piany i piana ścieka mu z pyska. Neer zeskoczył na ziemię. Zachwiał się i gdyby towarzysz nie podtrzymał go, pew­nie by upadł.

— No, dobrze ci się dała we znaki ta jazda!

— Do licha, boli mnie każdy mięsień, każda kostka i każdy kawałek skóry. Nogi mam jak z waty. Chyba dzisiaj to ty zajmiesz się pitraszeniem. Nie dałbym rady.

— Oczywiście. Należy ci się zdrowy odpoczynek.

Stwierdziwszy to Carr skierował się w głąb doliny, gdzie złożyli swe bagaże i gdzie obecnie pasł się jego własny koń.

— Poczekaj! — krzyknął za nim McNeer.

Eksplorer przystanął:

— O co chodzi?

— Musisz mi pomóc. Sam nie dam rady!

Gdy Carr zawrócił, McNeer podał mu zwinięty koniec lassa.

— Trzymaj rzemień. Teraz stań nieco dalej. Gdyby mustang się poderwał, ciągnij za rzemień z całej siły, w przeciwnym wypadku przewróci cię i ucieknie.

— Więc jednak nie jest tak bardzo oswojony — stwierdził przekornie Carr.

— Bardzo, nie bardzo, jak na jeden dzień... wystar­czająco. Ale muszę spętać mu nogi.

— Albo cię ugryzie, albo kopnie. Nie lepiej go przy­wiązać?

— A do czego, mój panie mądralski?

Carr rozejrzał się. W pobliżu nie rosło ani jedno drze­wo.

— Dam ci palik.

— Który natychmiast wyciągnie z ziemi albo przegryzie rzemień. Napręż lasso! Tak, dobrze. Uważaj!

McNeer schylił się i wydobytym z kieszeni sznurem błyskawicznie oplatał przednie nogi mustanga, tuż nad kopytami. Zwierzę nawet nie drgnęło. Szkot poklepał je po szyi.

— No — powiedział — teraz odpocznij sobie. Jutro zapoznasz się z uzdą i siodłem. Chodźmy — zwrócił się do Carra.

— Nie ucieknie?

— Moich pęt nie zerwałby nawet grizzly.

Do końca dnia McNeer odpoczywał, rzucając od cza­su do czasu uwagi Carrowi na temat przyrządzania ka­wy i pieczenia podpłomyków. Czy eksplorer z nich sko­rzystał — pozostanie jego tajemnicą.

Gdy zapadła noc, obaj czuwali na przemian, a McNeer co jakiś czas podchodził do mustanga zbadać, czy mu nic nie grozi. Nazajutrz Szkot zerwał się pierwszy, we­soły i pełen energii, jak gdyby w ogóle nie pamiętał morderczych godzin ujeżdżania. Jeszcze słońce nie zdą­żyło oświecić całej doliny, gdy zajął się swą zdobyczą. Pierwsza próba założenia uzdy nie udała się. Koń co­fał się, zabawnie podskakując na spętanych nogach, kładąc uszy po sobie i — co było najbardziej niebez­pieczne — szczerząc zęby i próbując ukąsić swego pana. McNeer przywołał do pomocy Carra. Dopiero we dwóch zdołali uporać się z robotą. Z siodłem mieli rów­nież sporo kłopotu. Przy dopinaniu popręgów mustang, pochylając łeb, starał się dosięgnąć na przemian to Car­ra, to McNeera. Ale nie uciekał. Dopiero gdy Szkot roz­ciął pęta, rzucił się gwałtownie do przodu. Człowiek okazał się jednak szybszy i nim zwierzę przeszło w ga­lop, znalazł się na siodle.

Tego dnia mustang nie wykazał ani połowy swej energii, z jaką brykał dnia poprzedniego. Co prawda próbował nieprzewidzianych podskoków i sięgania zę­bami do łydek jeźdźca, jednakże cugle i wędzidło skutecznie hamowały te próby. Jazda na siodle ciągnęła się przez cztery godziny, po Czym McNeer zarządził odpoczynek dla siebie i dla zwierzęcia. Po południu roz­począł dalszą naukę, która trwała aż do ukazania się wieczornej zorzy.

— Jutro ruszamy — oświadczył swemu towarzyszowi, pętając nogi mustanga. — Ot, i po kłopocie. Muszę jeszcze wymyślić imię dla swego rumaka. A twój jak się nazywa?

— Wcale się nie nazywa. Przynajmniej nic mi na ten temat nie wiadomo, sprzedawca nie powiedział.

— Dawno kupiłeś?

— Wiosną. Co roku nabywam konia na wiosnę, a sprzedaję go na jesieni. Cóż bym z nim począł zimą w mieście?

— Hm, można i tak, ale to świadczy, że nie jesteś koniarzem, traktujesz te zwierzęta jedynie jako środek transportu.

— Istotnie — zgodził się Carr. — Jednakże lubię konie i coś niecoś znam się na nich. Cóż bym jednak począł z wierzchowcem w Milwaukee?

— Tam mieszkasz?

— Raczej: tam zimuję.

— Ja swego nie sprzedam. Za bardzo się przy nim napracowałem.

Zgodnie z decyzją Szkota wyruszyli wczesnym świ­tem dnia następnego. Jego mustang wyglądał pięknie: siwoszary, z czarnymi plamami na szyi i kłębach, z bia­łą strzałką na czole, mieniącą się grzywą i falistym ogonem. Stąpał delikatnie i tak posłuszny był woli swego pana, że Carr, obserwujący kolejne ewolucje, zdumiał się tą przemianą, jaka dokonała się w ciągu dwu zaled­wie dni i dwu nocy. Uznał swego towarzysza za mistrza końskiej tresury.

Na tym można by zakończyć opis dawnej wędrówki Carra, gdyby nie pewne zdarzenie, nieprawdopodobne, mogące zakończyć się tragicznie dla obu mężczyzn, a zapewne i dla ich koni.

Jesień zawiadamiała o sobie coraz silniejszymi przy­mrozkami i mgłą, która każdego świtu wisiała nad zie­mią, zanim słońce nie zdołało jej roztopić. Nocny chłód i przedranna wilgoć najbardziej dawały się we znaki. Aby się przed nimi zabezpieczyć, zatrzymywali się na noclegi zawsze w bliskości lasu chroniącego przed gwał­townymi podmuchami wiatru i dostarczającego opału na ognisko, a także gałęzi na sklecenie szałasu. Taka pro­wizoryczna budowla, dobrze okryta liśćmi, oświetlona z jednej strony żarem trzaskających polan, stwarzała warunki znośnego odpoczynku. Zdarzyło się jednak, że zmierzając ku nizinom, posuwali się przez cały czas na­gimi upłazami, a kiedy wreszcie zapuścili się w doliny, wkroczyli w ziemie całkowicie bezleśne. Gdy zmrok począł czernić wszystko dokoła i tylko wyniosłe turnie pobłyskiwały jeszcze blaskami zorzy, napotkali wresz­cie skromny zagajnik. Nędzny to był lasek. Zapewne kamienista gleba nie pozwoliła mu rozrosnąć się ani wzwyż, ani wszerz. Rachityczne drzewka sterczały wśród głazów i skał wysokich jak wielopiętrowe domy miast.

Przed rozbiciem obozowiska Carr obszedł dokoła wszystkie luźno rozsypane skałki, aby sprawdzić, czy noclegu w tych miejscach nie obrał sobie czworonogi przybysz o silnych kłach i ostrych pazurach. Ale przepłoszył tylko stadko antylop. Ich obecność świadczyła najlepiej o bezpieczeństwie okolicy. Wracając z tej wę­drówki eksplorer zauważył podłużny otwór czerniejący w ścianie jednej ze skał. Zajrzał do środka. Oczywiście, niewiele dostrzegł, wewnątrz panowały głębokie ciem­ności. Pomedytował chwilę i doszedł do całkiem słusz­nego wniosku, że sąsiedztwo antylop wyklucza pobyt w tej grocie jakiegokolwiek drapieżnika. Zadowolony,0x08 graphic
że odpadnie żmudna robota klecenia szałasu, pobiegł z nowiną do McNeera.

— Doskonale — zgodził się Szkot — po co się mo­zolić ze ścinaniem gałęzi, skoro możemy skorzystać z gotowego domku?

Ujęli konie za uzdy i podprowadzili w pobliże skałki. Tu zdjęto ładunki i uprzęże, a zwierzęta poszły skubać skąpą trawę. Z kolei Carr udał się do lasku, skąd począł znosić naręcza chrustu. McNeer zajął się wydobywa­niem zapasów żywności, przyniósł wody z ponika le­niwie ciurkającego spod jednej ze skał, a kiedy obaj uporali się z robotą, zapadła ciemność i gwiazdy roz­świetliły niebo.

— No — zauważył Carr — będziemy mieli nocleg jak się patrzy. Warto by jeszcze naciąć świerkowych gałęzi.

Po czym zajął się rozpalaniem ognia tuż przed wej­ściem do jaskini.

Szkot przyglądał się temu, zabawnie pociągając no­sem.

— Co to za drzewo? — zapytał. — Jakoś dziwnie pachnie. Nie czujesz?

Carr pochylił się nad płomieniem.

— Zwykły dym — odparł. — Ale chyba nie mylisz się. Muszą tu rosnąć jakieś aromatyczne zioła. Ta woń przypomina... przypomina... ależ tak! Przypomina pa­siekę, miód!

McNeer wyciągnął z ogniska rozżarzoną głownię.

— Muszę sprawdzić — powiedział i zniknął w otworze jaskini. Wyskoczył po paru zaledwie sekundach.
Cisnął płonące drewno, chwycił za wiaderko i chlusnął wodą na ogień.

— Oszalałeś?! — wrzasnął Carr.

Ale Szkot błyskawicznie wylał całą wodę z drugiego i trzeciego naczynia, gasząc resztki ogniska.

— Pakuj się! — rozkazał. — Żywo, żywo! Póki się nie rozbudziły!

— Człowieku! Co ty gadasz? Kto się miał zbudzić?

— Pszczoły! Miliony pszczół. Szybciej, szybciej!

Carrowi nie trzeba było powtarzać. Uwinęli się raz-dwa, byle jak, byle prędzej, i wziąwszy konie za uzdy ruszyli w ciemność.

Wędrowali z godzinę, dopóki McNeer nie uznał, że oddalili się na bezpieczną odległość. Nocleg mieli okropny: bez ognia i bez żadnego schronienia. Nie mogąc zasnąć, gadali.

— Jak tylko powiedziałeś słowo: miód, zaraz mi się w głowie rozjaśniło. Niejeden raz słyszałem o dzikich pszczołach i o tarapatach, w jakie wpadali nieostrożni amatorzy miodu — mówił Szkot — ale to, co ujrzałem w jaskini, przechodzi ludzkie pojęcie. To był jeden wiel­ki ul. Nie miałem czasu przyjrzeć się dokładniej, jednak przysięgam ci, że ściany oblepiały warstwy miodu na stopę grube, a na nich tkwiła pokrywa z pszczół wyso­kości paru cali. Gdybyś rozpalił większy ogień, ciepło, światło i dym zaraz rozbudziłyby to całe mrowie.

— Brrr! — wstrząsnął się Carr. — Być zjedzonym przez pszczoły!

— Niewiele brakowało. Wyobrażasz sobie nasze przebudzenie w jaskini?

— Okropność — szepnął eksplorer. — Nikt w to nie uwierzy, gdy będę opowiadał...

Nazajutrz dotarli do podnóża gór. W dwa dni później rozstali się na nizinach. McNeer udawał się na południe, Carr — na wschód. Powiedzieli sobie „do widzenia", nie przypuszczając nawet, by kiedykolwiek jeszcze mie­li się spotkać. I oto teraz zetknęli się w jakże zdumie­wających okolicznościach: jeniec indiański i wódz Kru­ków!

0x08 graphic
Trzy pióra

— Dlaczego mnie tu trzymacie? — pytał Carr.

Coraz silniej odczuwał niepokój o swą przyszłość i chwilami już nie potrafił tego ukryć.

— Jesteś podejrzany o zamordowanie wodza Kru­ków.

— Ja?! — wrzasnął eksplorer. — Jakiego wodza? Co za bajki opowiadasz? Przez całe życie nie tknąłem nawet palcem żadnego Indianina!

— Nie krzycz. Chyba się domyślasz, że zostałeś do­kładnie zrewidowany.

— Zabrano mi nawet fajkę i kapciuch z tytoniem! — krzyknął w rozdrażnieniu. — Czy to może są dowody zbrodni?

— Opanuj się. Wcale nie jestem przekonany o twej winie. Niestety, miałeś przy sobie nie tylko fajkę i tytoń, ale również plan pewnej złotodajnej doliny, a ten właśnie plan był uprzednio własnością zamordowanego wojownika. Rozumiesz?

— O, do licha! Przysięgam, że nikomu żadnego planu nie zabrałem. Kiedy to się stało?

— Późną jesienią ubiegłego roku. Zabitego znalezio­no przypadkiem.

— Zastrzelony?

— Nie, spadł z dużej wysokości.

— A więc po prostu... wypadek.

— My też tak początkowo sądziliśmy, ale zaraz oka­zało się, że zabity został obrabowany, a koń jego znik­nął.

— Mógł uciec — zauważył eksplorer. — Co to ma jednak ze mną wspólnego? Nie byłem w tych stronach ubiegłego roku.

— Właśnie, że ma. Zabity nosił przy sobie mapkę do­liny, do której drogę znało zaledwie trzech wodzów. Każdy z nich posiadał identycznie sporządzoną mapkę. Ta dolina, musisz wiedzieć, stanowi coś w rodzaju skarbca plemienia. Z tego skarbca korzystają w wyjątko­wych wypadkach i za zgodą starszyzny.

— To znaczy kiedy?

— Gdy, na przykład, trzeba kupić broń lub amu­nicję, a brak skórek na wymianę. Biali handlarze chęt­nie przyjmują taką zapłatę.

— Ba — mruknął Carr — ja bym również przyjął, ale teraz posłuchaj mnie uważnie...

Streścił dokładnie historię nabycia mapki oraz opisał swą wędrówkę do złotodajnej doliny. McNeer pokiwał głową.

— Więc zapłaciłeś dziesięć dolarów?

— Ani centa więcej.

— Znamy się nie od wczoraj, więc wierzę ci, Piotrze, ale nie uwierzy w to żaden z Kruków. Oni teraz dobrze się orientują w wartości dolara. A sprzedać za dzie­sięć dolarów setki tysięcy, które spoczywają w dolinie, mógłby tylko wariat! Widzisz, czasy, w których za stos bobrowych skórek przyjmowaliśmy zaledwie jedną kentucką rusznicę, dawno minęły. Nauczyliśmy się li­czyć.

— Mówisz: my?

— Oczywiście, przecież należę do narodu Kruków.

W innej sytuacji Carr parsknąłby śmiechem, słysząc takie stwierdzenie wypowiedziane przez białego, lecz0x08 graphic
0x08 graphic
obecna sytuacja nie sprzyjała wesołości. Mruknął więc tylko:

— Niech będzie i tak... — a głośno oświadczył: — powtórz im to wszystko i dodaj, że do ich złotonośnej doliny nie dotarłem, bo mapki nie potrafiłem właściwie odczytać, chociaż długo się nad tym biedziłem.

— Nie dotarłeś do złotej doliny? — zapytał Szkot dziwnie przeciągłym tonem. — Albo kpisz ze mnie, al­bo nie wiesz, gdzie cię schwytano.

— O co chodzi? — zdziwił się Carr.

— O drobiazg. Zatrzymano cię w miejscu, do którego drogę wskazywała znaleziona przy tobie mapka.

Carr na chwilę zaniemówił. Siedział w milczeniu, po­czuł się tak, jak gdyby czymś bardzo ciężkim łupnięto go po głowie. Zupełny chaos w myślach.

— To... to... — wystękał z wysiłkiem — nie... nie­prawdopodobne...

— Owszem, owszem, prawdopodobne. Kto ci teraz uwierzy, że podjąłeś ryzyko jazdy wąziutką skalną pół­ką nie wiedząc, że u jej kresu czeka cię skarb?

— Przypadek, zbieg okoliczności...

— Bardzo dziwny. Bardzo podejrzany. Poczekaj... — dodał szybko, widząc, że Carr chce mu przerwać. — Wiem, żeś chłop uczciwy z kościami, lecz ci, którzy ma­ją rozstrzygnąć o twym losie, cóż o tobie wiedzą?

— Rozstrzygać o moim losie! — oburzył się Carr, któremu wróciła zdolność mówienia. — Jakim prawem? Mogą co najwyżej odstawić mnie do najbliższego fortu.

— Nic z takich marzeń — McNeer uśmiechnął się. — Sporo włóczyłem się po Dalekim Zachodzie i wiele sły­szałem. Znam tylko jeden wypadek przykładnego uka­rania bladej twarzy za podstępne zamordowanie Indianina. Ale tamten biały był pospolitym bandytą, ma­jącym na sumieniu sporo również i „białych" ofiar. I to zdecydowało. Przestań myśleć o froncie. Kruki wiedzą, że komendant puściłby cię wolno zaraz po ich odjeździe.

— Więc uważasz mnie za mordercę?

— Ani przez sekundę, lecz oni uważają. Carr westchnął.

— Liczę tylko na ciebie — szepnął — chyba mnie nie zawiedziesz...

— Nigdy nie zapomnę, że uratowałeś mi życie.

Eksplorer odetchnął z ulgą, chociaż odpowiedź nie była odpowiedzią na pytanie.

— A tamci? — przypomniał dwójkę rabusiów.

— Dzisiaj rano zostali odprowadzeni do granic na­szych ziem. Jeśli jeszcze raz zawitają w te strony, nie ujdzie im na sucho.

— Jak to? — oburzył się Carr. — Więzicie uczciwe­go człowieka, a bandytów puszczacie? I to ma być sprawiedliwe?

— Znałeś ich?

— Nie utrzymuję znajomości z mordercami!

— To skąd wiesz, że byli mordercami?

— Przecież napadli na mnie.

— I zabili?

— Nie pora na głupie żarty! Żeby nie wy, najpraw­dopodobniej leżałbym w tamtej dolinie z porcją ołowiu w głowie.

— Być może.

— Więc zgadzasz się ze mną?

— Ani cię ograbili, ani zabili, a za domniemany za­miar nie można karać. Natomiast z tobą, Piotrze, spra­wa wygląda inaczej: nie tylko miałeś przy sobie mapkę, lecz wydobyłeś złoto bez wiedzy i zgody Kruków.

— Nie jestem jasnowidzem. Skąd mogłem wiedzieć, że to ich teren?

— Daj spokój, to żaden argument obrony. Nie uzna go Indianin.

0x08 graphic
Dlaczego?

— Nawet najmłodszy z wojowników powie, że cała ta ziemia, od Atlantyku po Pacyfik, stanowiła od wieków własność indiańskich narodów, a blade twarze oszustwem lub siłą wyrwały im ją i teraz próbują sięgnąć i po te resztki, które Indianom jeszcze zostały. Zre­sztą... sam o tym wiesz najlepiej.

— A cóż ja temu jestem winien? — szczerze oburzył się Carr. — Nie mordowałem, nie oszukiwałem, nie ukradłem ani kawałka indiańskich gruntów.

— Pewnie. Wspominam o tym, żeby podkreślić, że jesteś ofiarą paskudnego zbiegu okoliczności i... zagmatwanych stosunków, jakie wytworzyły się między Indianami a potomkami pierwszych osadników.

— Strasznie mądrze zaczynasz gadać, lecz to mnie ani o krok nie zbliża do wolności. Stałeś się Indianinem, McNeer...

— Ciesz się z tego. Jako blada twarz niewiele mógł­bym pomóc. Tylko... nie zdradź się, że znasz mnie od dawna.

— Będę milczał — obiecał Carr. — Liczę na ciebie i obiecuję, że nigdy więcej nie zawitam w te strony. Powiedz mi jeszcze jedno, dlaczego aż tylu czerwonoskorych goniło moim tropem? Powiadałeś, że tylko trzech wodzów znało dostęp do doliny, obecnie chyba ze trzydziestu trafi do niej.

— Prawda, lecz nigdy się tam nie udadzą bez zgody starszyzny. Zakazano im odwiedzania doliny.

— Sądzisz, że zakazu będą przestrzegać?

— Na pewno. Dobrze ich poznałem.

— W każdym razie — stwierdził Carr — przybyliście w samą porę. Jeszcze kilka minut, a byłoby po mnie. Cudowny zbieg okoliczności.

McNeer roześmiał się półgłosem.

— To nie był żaden zbieg okoliczności. Wiedzieliśmy.

— Że jestem w dolinie?

— Tak. Byłeś obserwowany od dłuższego czasu.

— Jak to?

— Przed kilku dniami przybył tu pewien Komancz ze swą squaw...

— Komancz! — wykrzyknął Carr. — Mów dalej, coś mi zaczyna świtać.

— Ten Komancz nazywa się Czu-ga-hata.

— A to łotr! Palił ze mną fajkę pokoju! To on was skierował na mój trop.

— On. Mówił, że śledzi cię od dawna, że szukasz zło­ta na ziemiach Kruków, a on z czystej przyjaźni o tym nas ostrzega. Później prosił, aby go przyjąć do plemie­nia.

— Przyjęliście?

— Nie. Po pierwsze dlatego, że nie umiał wyjaśnić, czemu porzucił swój naród. Po drugie, ponieważ chwa­lił się, że podpalił osadę bladych twarzy. Nawet określił miejsce, w którym się znajdowała.

— Lonely Valley! — wykrzyknął Carr i klepnął się dłonią po czole. — Wszystko rozumiem. Czu-ga-hata jest nie tylko łotrem, lecz i samochwałą.

— Rzeczywiście, chodzi o Lonely Valley — przyznał Szkot. — Skąd wiesz?

Carr opowiedział więc o swej wizycie w opuszczonej osadzie.

— Gdzie jest ten Komancz? — zapytał po zakończe­niu relacji.

— Kazaliśmy opuścić mu nasze ziemie i dwu wo­jowników odprowadziło go szmat drogi. Gdyby powie­dział prawdę, to znaczy, że osada była bezludną, kto wie, może zezwolilibyśmy mu na dłuższy tu pobyt. Jed­nakże z człowiekiem, który podpala zamieszkałe osied­la, nie chcieliśmy mieć nic wspólnego. Taka sprawa nie mija bez echa. Kruki żyją w zgodzie z białymi, co dla0x08 graphic
0x08 graphic
ciebie również może mieć znaczenie, i nie pragną w tych okolicach oglądać najmniejszego, nawet oddziału wojska. Powiadasz, że wypalił z tobą fajkę pokoju? Jak do tego doszło?

Carr znowu sięgnął do wspomnień.

— No tak — stwierdził McNeer. — Wypalił z tobą fajkę, więc nie mógł sam nastawać na twe życie. Starał się osiągnąć cel za pośrednictwem innych.

— Ale dlaczego?

— Prawdopodobnie nie mógł ci darować, że byłeś świadkiem jego ucieczki przed szarym niedźwiedziem. No powtórzę starszyźnie tyle, ile trzeba i... do jutra!

— Nie odchodź — poprosił Carr. — To okropne tak siedzieć w samotności i bezczynnie jak borsuk w norze. Czy ty tego nie rozumiesz? Miałbym ochotę rozwalić tę budę chociażby gołymi rękami!

— Nawet nie próbuj. Wstawię się za tobą i myślę, że już jutro będziesz sobie spacerował po wiosce.

— Jako przyjaciel czerwonoskórych?

— Tego nie powiedziałem — zastrzegł się Szkot wstając.

— Jeszcze chwilkę. Dlaczego aż tylu ludzi tropiło mą skromną osobę?

— Widzisz... chociaż Czu-ga-hata określił kierunek twej jazdy, wcale niełatwo przyszło nam odnaleźć ślady. Wojownicy rozproszyli się, a zebrali na nowo, gdy je­den z nich odkrył twą ścieżkę. Ale nieco później tra­filiśmy na znacznie świeższe od twoich odciski kopyt aż dwu koni. Zwiadowcy stwierdzili, że dwaj jeźdźcy podążają za tobą. Co było dalej, wiesz. Głodnyś?

Carr kiwnął głową.

— Za godzinę lub dwie otrzymasz swą porcję.

— A mój koń? — zaniepokoił się więzień.

— Znajduje się pod dobrą opieką. Piękna sztuka.

— Prawdziwy appaloosa — pochwalił się Carr.

— Tak sądziłem. Skąd go masz? Schwytałeś?

— Kupiłem.

— Sporo cię musiał kosztować.

— Ale mi go nie zabierzecie?

— Człowieku, pomyśl najpierw o własnej skórze, później o koniu!

To powiedziawszy — wyszedł. Carr począł dumać nad tym, co przed chwilą usłyszał. Przecież go chyba nie uśmiercą, nie odważą się. McNeer coś tam wymyśli. A złoto? Oczywiście przepadło, to jasne. Żeby się tylko na konia nie połasili.

— Niewesołe jest życie eksplorera — westchnął. — Może McNeer ma rację, że się wycofał? Tylko po co przystał do czerwonych skór?

Nie umiejąc znaleźć odpowiedzi na to pytanie, Carr rozciągnął się na posłaniu i zasnął. Cóż innego mu pozostało? Że jednak sen miał bardzo czujny, jak wszy­scy wędrowcy Dalekiego Zachodu, obudził się na lekki szelest uchylanej u wejścia derki. Ta sama, a może nie ta sama squaw (w oczach Carra wszystkie stare Indian­ki były do siebie podobne) wsunęła się jak duch do wnętrza i wręczyła jeńcowi miseczkę parującej kuku­rydzianej zupy.

Nazajutrz dzień rozpoczął się dlań tą samą zupą. W niecałą godzinę później zjawił się McNeer.

— Przynoszę dobre nowiny — zaczął na powitanie.

— Wypuszczacie mnie?

— Tak, ale... tylko z tipi. W granicach wioski mo­żesz sobie spacerować do woli. Lecz nie próbuj uciekać. Byłoby to równoznaczne z przyznaniem się do winy.

— Jeśli się ulotnię, to na własnym siodle założonym na grzbiet mego konia i z bronią w ręku.

— Lecz ponieważ ani konia, ani uprzęży nie wy­kradniesz, na rozsądniej będzie czekać.

— Świetna rada! — zakpił Carr. — Ciągle mi ją po­wtarzasz.

— Cierpliwości! Na pewno ci pomogę, jeśli oczywiś­cie nie popełnisz jakiegoś głupstwa.

— Jako wódz potrafisz chyba przyspieszyć załatwie­nie mojej sprawy?

— Jestem tylko jednym z wodzów.

— Obojętne. Musiałeś bardzo się Krukom zasłużyć, że cię obdarzyli taką godnością. Blada twarz wodzem Indian! Słyszał kto o czymś podobnym?

— A jednak nie pierwszy to wypadek.

— Dla mnie pierwszy. Dawno tu przebywasz?

— Od dwu lat.

— I nie masz zamiaru wracać do swoich?

— „Moi" są teraz tutaj. Mam żonę i synka.

— Indiankę?

— Oczywiście.

— No, no... — Carr lekko gwizdnął kręcąc głową.

— Cóż w tym dziwnego? Zdarzają się mieszane mał­żeństwa.

— Zdarzają, lecz albo biały porzuca żonę i wieje na wschód, albo ją zabiera z sobą. Co ci kazało żyć w tych dzikich stronach?

— Wiele się na to złożyło. Pamiętasz, jak rozstawa­liśmy się po tamtej wędrówce? Każdy z nas był nieźle zaopatrzony. Nie wiem, co zrobiłeś ze swym złotem. Chyba je straciłeś. W przeciwnym wypadku nie ryzykowałbyś tak dalekiej wyprawy. Jeśli dobrze pamiętam, mieszkałeś w Milwaukee.

— I mieszkam tam nadal. A co się tyczy mego złota, mylisz się. Wcale go nie straciłem. Z każdej wyprawy przywożę więcej lub mniej, ale zawsze przywożę. Za­mieniam na gotówkę i lokuję w banku. Przyda się, gdy stare kości poczną odmawiać posłuszeństwa.

— Rozsądny z ciebie człowiek — stwierdził z uznaniem Szkot. — I oszczędny.

— Mógłbym już teraz zaniechać wypraw, lecz w mieście zanudziłbym się na śmierć. Lubię swoje wę­drówki.

— Hm... może być i tak — zauważył McNeer dość sceptycznym tonem. — Mnie się gorzej wiodło, chociaż nie odwiedzałem saloonow, a gry hazardowe uważam za sposób pozbawiania pieniędzy głupców. Wtedy, po naszym rozstaniu, postanowiłem zerwać z eksplorerstwem raz na zawsze i zająć się handlem.

— Czym handlowałeś?

— Otworzyłem sklep spożywczy w St. Louis. Nie ża­den tam sklepiczek, lecz elegancki lokal w centrum miasta, z elegancką obsługą.

— I zbankrutowałeś — domyślił się Carr.

— I zbankrutowałem — westchnął McNeer. — Wpadłem na jabłkach, bananach, maśle i rybach. A na początku wszystko nieźle się zapowiadało. Ceny skalku­lowałem wcale nie niskie, za to towar był pierwszorzęd­ny. Przynajmniej tak mi się zdawało. Po raz pierwszy noga mi się powinęła na transporcie jabłek. Tanio mi go zaoferowano, ale jak przyszło co do czego, okazało się, że połowa owoców jest zgniła, nadająca się tylko do karmienia świń.

— A banany? — zainteresował się Carr.

— Z bananami było coś innego. Gatunek znakomity, tylko że w połowie sezonu ceny również o połowę spadły. Taki był urodzaj na banany. Któż mógł przewidzieć?

— A masło? — zapytał Carr tłumiąc uśmiech, bo mimo wszystko zabawna wydała mu się historia Mc-Nerra.

— Diabli wiedzą, co to było za masło! W smaku na­wet niezłe, lecz jego kolor jakoś nie podobał się klien­tom. Musiałem obniżyć cenę i sprzedawać ze stratą.

0x08 graphic
0x08 graphic
— To prawdziwy pech! Już nie pytam o ryby.

— Możesz pytać, czemu nie? Łososie, które sprowa­dzałem z północy były znakomite, lecz miały mięso nie różowe, jak to zwykle bywa, a białe. Zaczęto mnie po­dejrzewać, że sprzedaję inną rybę.

Tym razem Carr roześmiał się.

— Bardzo cię przepraszam — powiedział szybko. — Nie sądź, że się cieszę z twoich kłopotów, ale gdy o nich mówisz, wydają się nieco zabawne.

— Możliwe — przyznał ponuro McNeer. — Dla mnie nie były zabawne.

— Więc i na łososiach straciłeś?

— Oczywiście. W dwanaście miesięcy całe moje oszczędności wyparowały. Wówczas wspomniałem tę dolinkę, w której spotkaliśmy się. Wczesną wiosną wyruszyłem. Niestety, nie odnalazłem jej.

— Przecież trafiłeś do niej za pierwszym razem.

A jednak! Dobrze się namordowałem, i to z mapą w ręku. Wszystko na nic. Ani dolinki, ani strumienia. Albo wydarzyło się trzęsienie ziemi, albo ulewne desz­cze spowodowały obsunięcie się góry i zasypanie doli­ny. A ty, Piotrze, nie próbowałeś tam wrócić?

— Nie — odparł Carr. — Uważałem, że dolina nale­ży do ciebie, a ja wdarłem się tam jako intruz.

McNeer pokiwał głową.

— Jesteś najuczciwszym poszukiwaczem skarbów, jacy chodzą po tej ziemi.

Carr pominął milczeniem tę pochwałę.

— Więc doliny nie odnalazłeś i wróciłeś do miasta?

— Nie, musiałem poszukać szczęścia gdzie indziej.

— To było tak...

W tym miejscu rozpoczęła się opowieść o perypetiach Szkota. Carr, chociaż znany gaduła, z taką uwagą słuchał dziwnej historii, że sam nawet słowem się nie ode­zwał.

Nie odnalazłszy doliny McNeer skierował się ku pół­nocnemu zachodowi, aż wjechał w montańskie góry. Tam spotkało go najgorsze: puma zabiła mu konia. Pumę zastrzelił, wziął siodło na plecy, łudząc się, że napotka mustangi i jakimś cudem, pieszo, złowi jedne­go. Mustangów nie znalazł. To była już późna jesień. Ani się spostrzegł, jak spadł pierwszy śnieg. Co prawda szybko stopniał, ale było to ostrzeżenie. McNeer nie zlekceważył go. Cisnął siodło z uprzężą, pozbył się wszystkich ciężkich i zbytecznych drobiazgów. Wie­dział, że od szybkości nóg zależy jego życie. Nie dosypiał, nie dojadał, byle tylko mieć jak najwięcej czasu w marszu ku nizinom.

Przysłowie powiada, że nieszczęścia chodzą parami. Sprawdziło się. Krocząc wąską ścieżką wzdłuż brzegu jakiegoś strumienia wpadł do lodowato zimnej wody. Pół dnia stracił na suszenie odzieży. Później trafił na zbocze tak strome, że musiał wspinać się używając w tym celu nie tylko nóg, lecz i rąk. Prawie bez tchu dotarł do szczytu. Sądził, że jest to ostatnie wzniesienie dzielące go od równin prerii. Ale na wschodzie, na za­chodzie, na północy i południu ujrzał niezliczone wierz­chołki gór, jakby cała amerykańska ziemia pokryta zo­stała skałami.

Wówczas, chyba po raz pierwszy w życiu, ogarnęło go przerażenie. Zabłądził!

Gdy wreszcie otrząsnął się z ponurych myśli, posta­nowił wędrować dalej z biegiem wody pierwszego napotkanego strumienia. On powinien doprowadzić go do nizin. Znalazł taki strumień. Lecz pewnego dnia zerwała się śnieżna burza. Na krok nic nie było widać. Wiatr dął prosto w oczy, białe płatki wirowały w dia­belskim tańcu. Musiał zatrzymać się pod prawie nagą skałą — w kiepskim schronieniu. Czekał. Śnieg walił przez resztę dnia i przez całą noc. Dopiero rankiem za0x08 graphic
0x08 graphic
wierucha ustała. Ogniska nie miał z czego rozpalić, ru­szył więc dalej na zdrętwiałych nogach i po kilku kro­kach ugrzązł w zaspie. Dokoła rozciągała się biel, którą romantyczni pisarze zwykli nazywać „niepokalana".. Dla Szkota ta biel była groźnym sygnałem. Zginęły ciemne linie lasów, zginęły zielone hale i kolorowe tur­nie. Zasypane zostały najdrobniejsze nawet znaki ułat­wiające orientację w terenie. Wygrzebał się z zaspy, z wielkim trudem odnalazł zawiane śniegiem łożysko strumienia.

Koło południa chmurne niebo przejaśniło się, wyj­rzało słońce i towarzyszyło wędrowcowi aż do zmroku. Dopiero wówczas znalazł skalne zagłębienie i nieco krzaków, z których rozpalił ognisko dające więcej dymu niż ciepła. Zagotował nieco wody, zasypał ją mieloną kawą, zagryzł sucharem. Stwierdził, że zapasy żywności, zmalały niebezpiecznie, a o polowaniu nawet nie mógł marzyć. Brakło mu sił.

Śmiertelnie zmęczony zasnął tak mocno, że nie zbu­dził go nawet ziąb, gdy ogień wygasł. Obudził go do­piero silny ból. Oczy go piekły. Z trudem mógł cokol­wiek rozróżnić, jakby szara zasłona wisiała mu przed twarzą.

To była śnieżna ślepota. Ale początkowo nie zdawał sobie z tego sprawy. Sądził, że jeszcze trwa noc. Dopie­ro gdy zabrał się do ponownego rozpalenia ogniska, stwierdził, że ledwie dostrzega blask płomienia.

Cały dzień tkwił w miejscu, to podsycając skąpy ogieniek, to przykładając śnieg do oczu. W ciągu nocy ból zelżał. Na szczęście ranek wstał chmurny i blask słońca odbitego w śniegu nie drażnił źrenic. Mógł dalej maszerować. Jednakże bardzo wolno z powodu zasp i z obawy, by nie zagubić strumyka, który miejscami ginął w tu­nelach wymytych pod śniegiem. Przed wieczorem zatrzymał się w skalnej jaskini.

W nocy chwycił mróz i ranek zastał wędrowca pół­żywym. Przez pierwsze godziny ledwie się wlókł, do­póki go nie rozgrzało słońce. Lecz wówczas blask śniegu na nowo poraził mu oczy. Oślepł całkowicie i sądząc, że to już kres jego wędrówki, zrezygnował z dalszego wy­siłku. Siadł na śniegu i zapadł w śmiertelną drzemkę. Pewnie nigdy by się z niej nie obudził, gdyby nie In­dianie z plemienia Kruków.

Znaleźli go przypadkowo, prawie na samym progu nizin. Obudzili go. McNeer, na pół przytomny, nie zda­wał sobie sprawy, co wokół niego się dzieje. Świado­mość wróciła dopiero po paru godzinach. Leżał wów­czas na czymś miękkim. Nad nim nachylała się twarz zupełnie obca, czyjaś ręka podsunęła mu do ust glinianą miseczkę wypełnioną parującą cieczą. McNeer wszy­stko to widział, ślepota ustąpiła.

Ktoś dźwignął go delikatnie. Pił ciepły płyn o zapa­chu ziół. Potem zapadł w sen na cały dzień i na całą noc. Po przebudzeniu znowu otrzymał wywar z ziół. Było mu bardzo gorąco, czuł się słaby jak mucha, bolała go głowa, a przy każdym oddechu dolegał kłujący ból. Zdał sobie sprawę, że jest chory. Zasypiał i budził się. Zapadał w malignę i znowu wędrował przez śniegi, doli­ny, szczyty gór...

Gdy wróciła mu przytomność, ujrzał nad sobą twarz Indianina pooraną zmarszczkami, jego czujne, pełne troski oczy. Zrozumiał pierwsze słowa wypowiedziane dość niezdarną angielszczyzną.

— Jak się czujesz?

To był Ite-o-magazu (Szkot dowiedział się o tym znacznie później), wioskowy czarodziej Kruków. To on właśnie karmił i poił bladą twarz wyrwaną z otchłani śmierci. Może to zioła, może żelazny organizm McNeera, a najpewniej jedno i drugie przegnały chorobę, pozwo­liły dźwignąć się ozdrowieńcowi na nogi.

0x08 graphic
0x08 graphic
Słabe to jeszcze były nogi. Ledwo, ledwo mógł się na nich utrzymać. Kiedy wyszedł po raz pierwszy z wnętrza mrocznego tipi, świat zawirował mu przed oczyma. Spacer przypominał powrót pijanego do domu. Jednak nikt nigdy nie opiekował się żadnym pijanym tak, jak opiekowano się McNeerem.

W słoneczny, zimowy dzień Ite-o-magazu posadził Szkota przed trzaskającym ogniskiem. Przyniósł mu wszystkie przedmioty, jakie miał tam, w górach. Wśród nich — strzelbę i garść nabojów.

Siedzieli przy ogniu, rozmawiali indiańsko-angielskim językiem pograniczników. Wtedy McNeer dowie­dział się, jak go odnaleziono, jak przetransportowano do wsi Kruków. Poczuł wdzięczność do tych obcych, a przecież teraz tak mu bliskich ludzi.

Dni upływały, wędrowiec powoli odzyskiwał siły. Długo to trwało, jednak nieprzerwanie. Gdy nadeszła wiosna, znajdował się w znakomitej kondycji fizycznej. Wówczas różne myśli poczęły mu przychodzić do głowy. Rozważał możliwość powrotu na wschód, ale wracać jako nędzarz nie chciał. Postanowił więc najpierw ruszyć w góry. Może tym razem szczęście go nie zawiedzie?

Ba, ruszać! Lecz jak? Konia ani uprzęży nie posiadał. Zastanawiał się, czy Kruki nie ofiarują mu jakiegoś mustanga, gdy ich o to poprosi. Jednak trudnością nie do pokonania była... amunicja. Zostało mu zaledwie dwadzieścia nabojów, co nie mogło wystarczyć na długie miesiące wędrówki. Zwierzył się z tego czarownikowi. Okazało się, że nikt w wiosce nie miał broni typu winchester, nikt nie mógłby pożyczyć do takiej broni amunicji.

Ale Ite-o-magazu poinformował go, że wkrótce przybędą do Kruków kupcy futer. Nadarzy się więc okazja bezpiecznego powrotu, a jeśli tym kupcom przypadnie do serca — kto wie?? — może go przyjmą do pracy? I za zarobione pieniądze będzie mógł kupić naboje.

Sprawy przybrały jednak zupełnie inny obrót.

Zanim handlarze przyjechali, McNeer zdążył ucze­stniczyć w paru myśliwskich wyprawach Indian. A po powrocie zachował w magazynku swego winchestera już tylko trzy naboje. Trzy czy dwadzieścia — co, za różnica? Za to wzbudził wśród czerwonoskórych towa­rzyszy podziw celnością swych strzałów, a jeszcze bardziej tym, że swej broni nie potrzebował za każdym ra­zem na nowo nabijać. Winchester wzbudził niekłamany podziw.

Czekał tak na przybycie kupców, a że z czekania ro­dzi się nuda, więc zajmował się czymkolwiek, aby tylko nie pozostać bezczynnym. Uczył się języka Kruków, obserwował ich codzienne zajęcia, a przede wszystkim starał się zjednać ich przychylność. Niełatwo to mu szło. Przez wiele dni zdawało mu się, że jest przezro­czysty jak szkło. Niedostrzegalny. To było paskudne uczucie.

Mógł spacerować, mógł siedzieć, mógł opuścić wioskę, mógł robić, co mu się żywnie podobało, nikt nie zwra­cał nań uwagi. Starał się zagadywać wojowników, zaba­wiać dzieciaki. Trudno mu to przychodziło, słabo znał ich mowę, lecz przecież oni coś niecoś rozumieli po an­gielsku. A udawali, że nie rozumieją! Gdyby nie Ite-o-magazu, nie miałby do kogo otworzyć ust. Jedynie cza­rownik nie uchylał się od pogawędek. Dlaczego tak odmiennie traktował przybysza? Może pragnął pozyskać Szkota dla swych ukrytych celów?

Któregoś dnia McNeer zapytał czarodzieja o handel prowadzony z białymi. To, czego się wówczas dowiedział, umocniło jego opinię o wędrownych handlarzach. Słyszał nieraz o uczciwych kupcach, rzetelnie wycenia­jących nabywane skóry i płacących dobrym towarem,0x08 graphic
0x08 graphic
ale równocześnie wiedział, że większość z nich myśli tylko o zysku, i to kosztem Indian.

Zagadnął Ite-o-magazu, jak i za co otrzymują towary. Czarownik powiódł go do tipi, gdzie spoczywały przygotowane na sprzedaż skóry i futra. McNeer znał się na tym nieźle, przecież sam był przez pewien czas trape­rem.. Mógł teraz ocenić efekt jesienno-zimowych wy­praw Kruków. Plon był obfity. Poza kilkunastoma skórami bizonów znajdowało się tu kilkadziesiąt skórek bobrowych, kilkaset lisich, a wśród nich wiele o rzadkim odcieniu ciemnogranatowym lub siwym. Znał ich cenę do dwustu dolarów za sztukę. Im dalej na wschód, tym wyższa zapłata. Lecz o tym nie wiedzieli wojownicy Kruków, nie wyłączając Ite-o-magazu. Kiedy McNeer zapytał, czego żądają za taką skórkę, nie otrzy­mał wyczerpującej odpowiedzi. Okazało się bowiem, że od dawna praktykowanym zwyczajem cały towar i jest wymieniany hurtem za pewną ilość derek, noży, tomahawków (o dziwo — produkowanych przez fabryki bladych twarzy!), amunicji i strzelb, bezwartościowych świecidełek i baryłek wody ognistej. Czarodziej pokazał mu jedną, drugą derkę i parę noży — wszystko nabyte przed rokiem. Jakość była kiepska, a oględziny staroświeckiej fuzji wzbudziły podejrzenie, że handlarze zaopatrywali się w taki towar w składnicach starych rupieci. Strzelba, którą czarownik sprezentował, była kentucką jednostrzałówką, nabijaną przez lufę, a więc sposobem, którego już nikt nie praktykował.

Szkot pokazał swoją broń, wyjaśnił mechanizm działania, wytłumaczył, dlaczego bez nabijania może oddać wiele strzałów. Zapytany, ile kosztuje taka strzelba, odparł, że za jednego srebrnego lisa można dostać od jednego do trzech winchesterów w zależności gdzie, kiedy i komu sprzedaje się futerka. I tak zakończyła się pierwsza na ten temat rozmowa.

Druga nastąpiła w dwa dni później, gdy czarownik zaczepił Szkota i począł opowiadać, jak to odbywa się coroczna wymiana skórek na towary. Zawsze trans­akcję rozpoczyna wypalenie fajki pokoju, po czym, gdy przy wspólnym ognisku obozowa starszyzna częstuje gości pieczenią z antylopy, goście wyciągają flaszki z wodą ognistą, które tak długo krążą wśród obecnych, aż ukaże się suche dno. Zawsze taka uczta, urozmaico­na przemówieniami obu stron (a wiadomo, że Indianie, na co dzień małomówni, podczas obrad lubią długie mo­wy), ciągnęła się do późnych godzin nocnych, po czym pijana starszyzna wioskowa i lekko podpici handlarze udawali się, a raczej — zataczali do swych tipi. Przetargi handlowe rozpoczynały się dnia następnego od prezen­tów, jakie biali wręczali wodzom: kiepskie noże, tanie świecidełka, no i... alkohol. Ten ostatni dar decydował o przebiegu handlu, oczywiście — na korzyść przy­byszów. Indianie bowiem byli pijani, kupcy — zupełnie trzeźwi. Tak to wyglądało.

McNeer zapragnął rzecz zmienić. Chociażby raz je­den, aby w ten sposób jakoś odwdzięczyć się Krukom, a jednocześnie przytrzeć nosa oszustom. Lecz jak miał tego dokonać? Dobrze musiał pokręcić głową, aby pro­jekt się udał. Najpierw należało przekonać Ite-o-magazu o konieczności wstrzymania się od picia wody ognis­tej dopóty, dopóki transakcja nie zostanie do końca przeprowadzona. Po drugie — skłonić czarownika do zgody na własne ciche uczestnictwo w handlowej wy­mianie. Po trzecie — zachęcić go do namówienia swych pobratymców, aby wreszcie odmówili sprzedaży skó­rek, jeśli blade twarze wycenią je zbyt nisko.

W dwu pierwszych kwestiach czarownik obiecał swe poparcie, przy ostatniej — wzdragał się. Oświadczył, że jeśli Kruki podwyższą swe żądania, handlarze zre­zygnują z wymiany, a wojownicy zostaną nie tylko bez0x08 graphic
derek, noży i świecidełek, lecz przede wszystkim bez amunicji do strzelb. Na całą zimę! A to był problem wyżywienia.

McNeer wówczas nic jeszcze nie wiedział o złotodaj­nej dolinie, dlatego pojął natychmiast, że wymiana fu­ter za amunicję jest koniecznością życiową Kruków. Czemu jednak chociaż raz nie zaryzykować, aby otrzy­mać tej amunicji więcej niż dawniej? Dlatego nadal starał się przekonać czarownika, by przynajmniej na próbę Indianie zgodzili się na dyktowanie im cen. Jego namowy nie odniosły jednak skutku.

Był już bliski zniechęcenia i machnięcia ręką na wszystko, gdy niespodziewanie po dwu dniach Ite-o-magazu oświadczył, że przystaje na propozycje i przed­stawi je starszyźnie. Szkot ucieszył się i zdumiał rów­nocześnie. Wówczas jeszcze nie pojmował wielu in­diańskich spraw, a przede wszystkim nieznanego mu sposobu rozumowania. Dopiero znacznie później pojął jego sens, ale to już jest zupełnie inna historia.

Dlatego właśnie doznał jeszcze jednego rozczarowa­nia. Sądził, że dogadawszy się z Ite-o-magazu ma spra­wę załatwioną. Lecz gdzie tam! Wodzowie byli jak gła­zy, żaden argument do nich nie trafiał. Czarownik do­niósł mu, że pomysł został odrzucony. Obawiano się obrazić handlarzy. Uznano, że lepiej skórki sprzedać tanio, niż nie sprzedać. McNeer zwątpił w rozsądek Kruków: chcą być oszukiwani — niech będą! Od tej chwili czekał na przybycie kupców tylko po to, by z ni­mi odjechać. Był przekonany, że żaden biały człowiek nie jest w stanie uczynić nic dobrego dla Indian, cho­ciażby okazywał najlepszą wolę.

Jednakże sprawy znów przybrały nieprzewidziany obrót. Któregoś dnia, gdy Szkot nudził się setnie leżąc przed swym tipi, siadł obok niego Ite-o-magazu. Mc­Neer milczał, zniechęcony wynikiem swych prób. Pierwszy odezwał się czarownik, a Szkot ledwie własnym uszom mógł dowierzyć. Zgodzono się na jego pomysł. Nigdy jednak nie dowiedział się, co wpłynęło na tak radykalną zmianę stanowiska.

Tego wieczoru zasiadł po raz pierwszy przy ognisku tych, którzy decydowali o losach swego ludu. Wygłosił przemówienie chyba najdłuższe w swym życiu. Czego słuchacze nie zrozumieli, przetłumaczył im czarodziej. Fajka pokoju obiegła krąg i dotarła do rąk Szkota. Po­ciągnął dym cztery razy i wydmuchnął go — naśladując poprzedników — w cztery strony świata. Dym był prze­raźliwie gorzki i cuchnący. Jednak bohatersko wytrzy­mał próbę. Po nim przemawiali inni, a Ite-o-magazu tłumaczył mu piąte przez dziesiąte. Wreszcie narada dobiegła kresu. Wówczas zabrano się do jedzenia, lecz McNeer nadal nie wiedział, co postanowiono. Zagadnął czarownika, a informacja, którą otrzymał, wcale go nie ucieszyła. Okazało się bowiem, że „biały brat" ma wziąć udział w sprzedaży skór i bronić osobiście interesów Kruków. Co innego było doradzać, pozostając w ukry­ciu, co innego — prowadzić rokowania z takimi cwa­niakami, jak handlarze. McNeer zaniepokoił się, że jego udział w handlu uniemożliwi mu powrót na wschód. Jakże bowiem mógł wyruszyć w długą drogę z ludźmi, którym psuł interesy? To nawet przedstawiało się nie­bezpiecznie.

Zwierzył się czarownikowi w nadziei, że zostanie zwolniony z kłopotliwej funkcji. Lecz Ite-o-magazu wystąpił z projektem, który Szkot początkowo uznał za żart. Niestety, nie był żartem. Czarownik zapropono­wał, aby biały brat przywdział indiański strój. Zupełne błazeństwo! Wystarczyło, aby McNeer przemówił, a maskarada zostałaby wykryta. Poza tym — czy ktoś kiedy widział rudego Indianina? McNeer był właśnie rudy. Czysty nonsens!

0x08 graphic
Na to Ite-o-magazu, uparty jak muł, oświadczył, że przefarbuje włosy białemu bratu, a nawet twarz mu nieco przyciemni odwarem z dębowej kory.

Och, to wszystko nie przypadło Szkotowi do smaku. Jakże bowiem później będzie mógł prosić kupców, aby go zabrali w drogę? Czy dadzą się oszukać zmianą stro­ju? Żałował teraz swego pomysłu! Bo odmówić już nie potrafił, zbyt daleko zabrnął i nie chciał obrazić gościn­nych Kruków.

Dla świętego spokoju wciągnął na siebie legginy, bu­ty zamienił na nowiutkie mokasyny, lecz zaprotesto­wał przeciw paradowaniu z nagą piersią. Nie przywykł do tak przewiewnego odzienia, tym bardziej że wów­czas pogoda była dość chłodna.

Dostał więc piękną bluzę ze skóry jelonka, która po­zwoliła mu ukryć pod nią zwykłą koszulę. W tak olśniewającym stroju spacerował po wsi, zżymając się nieco i nadal kombinując, jak by tu wycofać się z imprezy. Niczego nie wymyślił, a po kilku dniach jakoś oswoił się z sytuacją. Zgodziwszy się na zmianę odzieży, mu­siał przystać i na poczernienie włosów, i na pociemnienie oblicza. A kiedy ukląkł nad strumykiem, ujrzał w lu­strze wody twarz tak mu obcą, jakby to ktoś inny stał za jego plecami i przyglądał się swemu odbiciu. Nabrał otuchy, teraz mógł uchodzić za prawdziwego Kruka!

Na koniec oczekiwani goście zjawili się: trzech ludzi i jeden pakowny wóz. O ich zbliżaniu się wiedziano na dzień wcześniej. Dzięki zwiadowcom. Kupcy pokazali się w kilkanaście godzin później. Nim zapadły ciemnoś­ci, rozlokowali się na skraju wioski, pozornie przez ni­kogo nie obserwowani. Stary indiański zwyczaj: wita się albo bardzo dobrego przyjaciela, albo wroga. Każ­dego w inny sposób. Ci nie byli ani przyjaciółmi, ani wrogami. Zupełnie jakby nie istnieli.

Gdy gwiazdy rozświetliły niebo, przyszli, głośno gadając i śmiejąc się. Albo byli bardzo pewni siebie, albo nadrabiali miną. Przytoczyli małą beczułkę.

Starszyzna zasiadła wokół ogniska, handlarze — również. Dla McNeera także znalazło się miejsce. Czuł się jak kiepski aktor wychodzący na scenę. Pełen nie­pokoju czekał, jak rozwinie się sytuacja.

Najpierw wypalono fajkę pokoju, po czym jeden z przybyłych wstał i wskazując na baryłkę oświadczył w bardzo kwiecistej mowie, że starym zwyczajem ofia­rowuje swym czerwonym braciom wodę ognistą na znak przyjaźni. Nikt mu nie odpowiedział. Ite-o-magazu wy­konał ręką niezrozumiały dla białych gest. Wtedy wy­rośli jak spod ziemi dwaj młodzi wojownicy i potoczyli beczułkę gdzieś w ciemność.

Handlarze nie potrafili ukryć zdumienia i niepokoju. Poszeptali między sobą, po czym jeden z nich zapytał, dlaczego czerwoni bracia odmawiają przyjęcia daru.

Odpowiedział im czarownik, że właśnie dar został przyjęty z radością i zostanie przeznaczony na wspólną biesiadę natychmiast po zakończeniu handlowej wymia­ny.

Nie w smak to poszło przybyszom. Gdy podano płaty pieczonej polędwicy, ledwo uszczknęli po kawałku i grzecznie wszystkich przeprosiwszy udali się do swe­go wozu. McNeer poczuł się wówczas jak zwycięzca w wielkiej bitwie.

Następnego ranka rozpalono ognisko. Trzech handla­rzy pojawiło się prawie natychmiast. Wyglądali na nie­co skwaszonych. Każdy dźwigał pod pachą po dwie bu­telki whisky. Otworzyli je, gdy tylko usiedli, i pociąg­nęli po dobrym łyku. Zaraz im oblicza pojaśniały. Jed­nakże na krótko, bo kiedy butelki puścili w ruch, nie zdążyły obiec nawet ćwierci koła. Ite-o-magazu zręcznie odebrał je z dłoni chwilowych posiadaczy. Pokusa była silna i gdyby czarodziej spóźnił się chociaż o minutę,0x08 graphic
zaczęłoby się picie i wbrew poprzedniemu postanowie­niu Indianie tym razem również przystąpiliby do han­dlu mocno zawiani.

Postępek Ite-o-magazu wywołał u przybyszów — po­dobnie jak poprzedniego wieczoru — wyraźne niezadowolenie i chociaż czarownik oświadczył, że ten nowy dar przyjmują z uznaniem i skorzystają z niego w od­powiednim czasie, temperatura przyjaznego spotkania spadła o kilka stopni. Lecz McNeer był pewien, że handlarze — obrażeni lub nie — nie odjadą bez zakupienia skór.

Nieco później powędrowano całą gromadką do tipi, gdzie spoczywały futerka. Kupcy zachowali powagę, lecz oczy im rozbłysły, gdy wyciągnięto ze stosu srebrne i błękitne lisy. Dmuchali na włos, gładzili, badali spody i odkładali skórki w równą stertę przed wejściem do tipi. Długo to trwało i prawie w całkowitym milczeniu. Na koniec segregacja dobiegła końca.

— Teraz — oświadczył jeden z kupców — przynie­siemy naszym czerwonym braciom wszystko, co dla nich sprowadziliśmy.

Nie przynieśli, lecz — po dobrej półgodzinie — za­jechali wozem nakrytym płócienną budą. Jeden z han­dlarzy wlazł pod nakrycie, a dwu pozostałych poczęło odbierać podawane paki i paczki i ustawiać je tuż obok stosu skór. Najpierw — cztery beczułki whisky, póź­niej — grubą warstwę derek, a obok obite blachą po­jemniki, w których (jak głosiły napisy wymalowane na blasze) znajdował się proch strzelniczy. Tych po­jemników było osiem, a ich zawartość — jak osądził McNeer — mogła wystarczyć na całoroczne polowanie co najmniej stu ludzi. Wreszcie z wielkim wysiłkiem wyładowano ciężkie i długie paki, opatulone workami i związane grubym sznurem. Kupcy rozcięli sznury, zerwali płótno i oczom widzów ukazały się strzelby, dwadzieścia sztuk. Wyglądały pięknie, ich lufy błysz­czały w słonecznym blasku, aż indiańscy wojownicy — tak zawsze powściągliwi — nie potrafili ukryć radości. I to McNeer zauważył.

Po strzelbach wyciągnięto kilkadziesiąt myśliwskich noży i tomahawków. Handlarze nie spieszyli się. Prezentowali, prawie że celebrowali obrządek pokazywa­nia przywiezionych bogactw, aby wystawić na próbę cierpliwość Indian. Im bardziej staną się niecierpliwi, tym mniej będą zwracać uwagi na gatunek przywiezio­nych towarów. Bardzo chytrze zostało to pomyślane.

Gdy postawiono przed tipi spory worek tandetnych szklanych wisiorków i naszyjników dla indiańskich squaw, przybysze zakończyli wyładunek.

— Czerwoni bracia widzą teraz, jak doskonałe przed­mioty przywieźliśmy im z dalekich miast! — zawołał jeden z handlarzy. — Zawsze będziemy przywozić
wszystko, czego zapragną nasi bracia.

W uszach McNeera zabrzmiało to bardzo fałszywie, ale oblicza Indian rozjaśniły się. Byli zadowoleni, to pewne. Jeszcze chwila, a zgodzą się na wymianę i przyj­mą bez słowa sprzeciwu przywieziony towar. O targowaniu się nie będzie mowy. Szkot zrozumiał, że nie ma ani sekundy do stracenia.

— Trzeba sprawdzić — szepnął do ucha Ite-o-magazu. — Chodź.

Czarodziej skinął głową i bez słowa podszedł do stosu derek. McNeer za nim. Zdjęli ze stosu i rozwinęli jeden koc, po nim drugi i trzeci. Były całe, wyglądały na no­we. Lecz w czwartym z kolei odkryto w samym środku dziurę, piąty został splamiony czymś, co przypominało krew, szósty — tak był zużyty i przetarty, że przypominał sito. Cała starszyzna wioskowa — siedmiu lu­dzi — zaczęła z niepokojem oglądać derki. Okazało się, że z pięćdziesięciu tylko dziesięć nie było zniszczonych. Niechętny szmer rozległ się w gromadzie widzów.

A handlarze? Najpierw pobledli, później poczerwie­nieli. Nigdy dotąd — a handlowali z Krukami od lat — nie spotkali się z tego rodzaju kontrolą. Ich oczy stały się podejrzliwe, twarze sposępniały. McNeer dostrzegł, jak przyglądają mu się, i uczuł lekki dreszczyk niepo­koju. Czy odkryją maskaradę?

Kupcy tłumaczyli się, powoływali na swą przyjaźń, wyjaśniali, że to ich oszukali nieuczciwi producenci koców, że jednak te koce można jeszcze bardzo długo uży­wać, natomiast skórki, jakie za nie otrzymują, są kiepskiej jakości. Kruki cierpliwie wysłuchali, tłumaczeń i... zajęli się przeglądem strzelb. Broń z wierzchu rzeczywiście wyglądała pięknie, lecz oglądana sztuka po sztuce okazała się zbieraniną z rozmaitych stron świata i z różnych odległych od siebie lat. Znajdowały się tu i kapiszonówki, i skałkówki. Te ostatnie — bez skałek! Więc nie do użycia. Ani jednej strzelby odtylcowej. Z dwudziestu wybrano zaledwie pięć. Wygląd pozo­stałych zapowiadał, że rozlecą się przy pierwszym strzale.

Z kolei nastąpił przegląd noży i tomahawków; Z tymi było najlepiej i odrzucono zaledwie kilka sztuk. Ale gdy Indianie chcieli obejrzeć zawartość puszek z pro­chem, trafili na opór. Kupcy nie zgodzili się na otwar­cie pojemników twierdząc, że proch zwilgotnieje. Było to oczywiste kłamstwo, lecz Indianie ustąpili, a i McNeer nie nalegał. Odprowadził Ite-o-magazu na bok, aby nikt nie mógł podsłuchać rozmowy, i zaproponował, by odrzucono całość sprezentowanych towarów albo wybrano przedmioty najlepsze i zapłacono za nie znacz­nie mniejszą ilością skórek.

Czarodziej zawahał się. W wiosce nie ma zapasu pro­chu i kul. Czym będą polować, jak bronić się przed wrogami, jeśli handlarze odjadą z towarem?

Na to Szkot odparł, że większość towaru jest bez war­tości. Czy Ite-o-magazu tego nie widzi? I zaraz dodał, że handlarzom na pewno bardzo zależy na skórkach i uczynią wszystko, by dostarczyć lepszy towar.

— Czy mój biały brat jest tego pewien?

McNeer zaryzykował: oświadczył, że jest to dlań tak oczywiste, jak fakt, iż słońce świeci. Lecz Ite-o-magazu nie mógł podjąć samodzielnej decyzji.

— Trzeba zwołać naradę — powiedział.

Szkot sprzeciwił się. Znał przecież indiański zwyczaj przeciągających się zawsze zbiorowych obrad, lecz nie zawsze wynikające z tego słuszne decyzje. Nie należało kupcom stwarzać możliwości obmyślenia nowego podstępu. Gdy jednak czarownik nie dał się przekonać, McNeer poczuł bezsilność. Czyżby wszystkie jego wysiłki miały pójść na marne? Złość przeważnie bywa złym doradcą, jednak tym razem wskazała Szkotowi najprostszą i najskuteczniejszą drogę wiodącą do suk­cesu.

Odwrócił się gwałtownie i pobiegł ku grupce kupców i Indian. Wpadł na nią, roztrącił ludzi i stanął między stosem futerek a towarami handlarzy. Począł mówić plącząc dialekt Kruków z angielszczyzną. Pewnie to musiało brzmieć bardzo zabawnie, lecz McNeer był po­nury jak sama śmierć.

Oświadczył wzburzony, że Indianie gotowi są nabyć tylko to, co wybrali, i tylko za to zapłacą. Jeśli bladym twarzom nie odpowiada taka wymiana, niech zabierają cały przywieziony towar!

Kiedy skończył, nikt się początkowo nie odezwał. Obie strony zaskoczyła gwałtowność wystąpienia.

McNeer zdjął więc szybko ze stosu skórek i odłożył na bok piętnaście sztuk, w czym tylko jednego srebrne­go lisa i trzy futerka bobrze.

— Tyle zapłacimy — stwierdził głośno i... przeraził się skutków swego wystąpienia. „Co teraz? — pomyś­lał. — Pewnie mnie przepędzą... Oby tylko na tym się skończyło!"

Mój brat jest szybki jak błyskawica — usłyszał szept.

Ite-o-magazu stanął przy jego boku, a to znaczyło, iż popiera takie postępowanie. McNeer uderzył bez­wiednie w najlepszą strunę: odwaga i śmiała decyzja — to zawsze wzbudzało wśród Indian uznanie.

Rozległo się kilka: uff... uff... — co równocześnie mo0x08 graphic
0x08 graphic
gło wyrażać zdumienie jak i podziw, lecz nie ozwał się ani jeden głos sprzeciwu.

Ite-o-magazu zapytał handlarzy, czy przystają na no­we warunki. Byli ponurzy i spoglądali spode łba. Poszeptali, na koniec wystąpił jeden. Udał zdziwienie i po­gardliwym tonem zapytał, czy wśród dzielnego narodu Kruków zmieniły się nagle zwyczaje? Odkąd to wodzo­wie słuchają jakiegoś młokosa (to znaczy — McNeera), który niczego jeszcze nie dokonał, bowiem włosów jego nie zdobi ani jedno pióro? Czy walecznym Krukom potrzebne są rady młodzieńców ledwo wyrosłych spod matczynej opieki?

Przemawiał w tym tonie jeszcze długo, odwołując się do starej przyjaźni. Jednakże — nikogo nie przeko­nał. Dziurawe koce i kiepskie strzelby przemówiły do Indian znacznie mocniej.

Ite-o-magazu powtórzył pytanie.

Kupcy oświadczyli, że muszą się naradzić, poczym odeszli. McNeer opuścił tłum przez nikogo nie zatrzymywany. Znowu ogarnęły go wątpliwości. Jeśli prze­gra, nie będzie mógł tu pozostać ani jednego dnia dłużej. Szansa powrotu z kupcami równa była zeru. A więc samotna wędrówka piechura z trzema nabojami w magazynku winchestera! Po cóż wplątał się w taką pu­łapkę? Siadł na uboczu pełen ponurych przewidywań.. Nie opuściły go nawet wówczas, gdy zauważył powra­cających handlarzy. Wstał i przyłączył się do milczącego tłumu. Jego nastrój jeszcze się pogorszył, gdy kupcy odmówili wymiany. I tak obie strony rozeszły się z niczym. McNeer schronił się we wnętrzu swego tipi. Czul się jak gracz, który postawił majątek na jedną kartą i karta nie wyszła.

Jednakże kupcy nie odjechali tego dnia. Wieczorem poinformował o tym Szkota Ite-o-magazu. Czarownik dodał, że starszyzna waha się, że wielu zgadza się nabyć towar taki, jaki jest. Lękają się, czy futerka nie zniszczeją przez lato.

Kupcy nie odjechali i dnia następnego. Ba, nawet znowu odwiedzili wioskę domagając się rozmów z wodzami. Oświadczyli, że pragną dać dowód swych przy­jaznych uczuć i zgadzają się sprzedać tylko to, co czerwoni bracia pragną nabyć. Pod warunkiem, że skórki nie zostaną dostarczone nikomu innemu, aż do chwili, kiedy oni powrócą „z bardzo dobrym towarem".

Zwołano naradę przy ognisku i każdy z obecnych wyjawił swe życzenia. Gdyby kupcy mieli je spełnić, musieliby powrócić nie wozem, lecz całą karawaną. Gdy nadeszła kolej na McNeera (on również siedział przy ogniu za namową czarownika), sięgnął ręką poza siebie i uniósł wysoko swój winchester. Pokazał go kupcom i oświadczył, że Kruki pragną takiej właśnie broni i wielu do niej ładunków.

Przerazili się i odmówili. Długie Noże nie zezwalają na dostawę broni, a złamanie zakazu grozi śmiercią.

McNeer o mało nie roześmiał się im w nos. Zdobył się jednak na powagę i zapytał, czy Długie Noże (jak Indianie nazywali kawalerię armii Stanów Zjednoczo­nych) wiedzą, że Kruki otrzymują wodę ognistą? Czy taki handel nie jest również zakazany?

Zaskoczył ich takim pytaniem. Zanim zdobyli się na odpowiedź, zagadnął powtórnie: czy Długie Noże wiedzą, że otrzymujemy proch, kule i broń?

Odparli, że ryzykują. Gdyby ich na tym przyłapali żołnierze, cały transport uległby konfiskacie.

— Jeśli tak ryzykują — stwierdził McNeer — czemu nie chcą sprzedać winchesterów? Ryzyko nie jest przez to większe.

Teraz do rozmowy włączył się czarownik, po nim in­ni wodzowie, którym projekt Szkota bardzo przypadł do smaku. Ostatecznie kupcy przestali się opierać i po0x08 graphic
długich targach obiecali dostarczyć dwadzieścia pięć sztuk tej nowoczesnej broni.

Odjechali jeszcze tego samego dnia. Oczywiście — bez McNeera. Nie ośmielił się im towarzyszyć. Zmiana ubioru i zmycie farby z twarzy i włosów, nawet gdyby dało się natychmiast przeprowadzić, nie usuwało ryzy­ka. A poza tym Szkot uznał, że nie powinien wyjeżdżać nie doczekawszy się końca transakcji. Co go skłoniło do tak niebezpiecznej decyzji (bo jeśli handlarze roz­myślą się i nie powrócą)? Pióro, jedno krucze pióro, któ­re wetknięto mu we włosy. Otrzymał je za to, że uchro­nił Indian przed oszustwem. Ten czyn — dziw nad dzi­wy! — oceniony został na równi ze zwycięstwem nad wrogiem odniesionym w bohaterskiej walce. Ktoś inny pewnie nie przywiązywałby większej wagi do takiego wyróżnienia, lecz McNeer uznał, że to w jakimś stopniu zobowiązuje go do przedłużenia pobytu w wiosce.

Mijały tygodnie niecierpliwego oczekiwania. Szkot raz nabierał otuchy, raz tracił wszelką nadzieję, prze­cież doczekał się. Przybyli z ładunkiem nowiutkiej bro­ni, z nabojami i prochem, z derkami, którym nic zarzu­cić nie było można. Gdy odjechali zabierając wszystkie futerka, McNeer otrzymał drugie krucze pióro i przy­domek: Mitukasa, czyli: Prochowa Twarz. Bo dzięki niemu Indianie zdobyli znakomite winchestery, proch i kule dla starych indiańskich strzelb.

— Tak oto wygląda moja historia — zakończył Mc­Neer. — To wszystko.

— Na pewno? — wyraził wątpliwość Carr. — Prze­cież gdy kupcy odjechali, mogłeś i ty ruszyć w drogę. Po takim sukcesie otrzymałbyś od czerwonoskórych wszystko, co ci było potrzebne do podróży.

— Hm... widzisz... na wschód nie miałem z czym wra­cać. Jechać na eksplorerstwo w góry było już zbyt późno. Nadchodziła jesień, a po tamtej przygodzie zrozu­miałem, że to zbyt wielkie ryzyko.

— I to był jedyny powód? — podejrzliwie zagadnął Carr.

— Aleś ciekawy! No dobrze, powiem ci. Spodobało mi się tutejsze życie, a poza tym... spodobała mi się pewna indiańska dziewczyna. Ożeniłem się, pozostałem i wcale tego nie żałuję.

— Więc nie wyjedziemy stąd razem — smętnie stwierdził eksplorer. — A myślałem, że dość już masz tego życia wśród czerwonoskórych.

— Mylisz się. Jeśli pozostaniesz tu dłużej...

— Nie, nie! — zaprotestował Carr, przerażony taką perspektywą. — Nawet mi o tym nie wspominaj. Człowieku! Ja bym tu chyba zwariował. Słuchaj, musisz mnie stąd wydostać!

— Uczynię wszystko, co w mej mocy, żeby ci pomóc. Ileż razy mam to powtarzać?

— Przepraszam, nie mówmy o tym. Ale nie odchodź. Kiedy ciebie słucham, nabierani otuchy. Skąd masz trzecie pióro?

— O, to już zupełnie inna sprawa. W roku 1876 (do­brze zapamiętałem tę datę), z końcem zimy, śnieg był jeszcze głęboki, przybyli tu, raczej zbłądzili, wysłan­nicy Hunkpapa-Dakotów. Poratowaliśmy ich w bie­dzie, a oni, biorąc gościnność za przyjaźń, wezwali nas w imieniu Tatanka Yotanka do wspólnej walki z blady­mi twarzami. Uff! Przeżyłem wówczas bardzo niespo­kojne godziny. Wiesz, kto to jest Tatanka Yotanka?

— Sitting Bull — odparł Carr, dumny ze swej wie­dzy.

— Ten sam. Jeden z najwybitniejszych wodzów i czarowników jednocześnie, jakich wydała czerwona rasa. Już wówczas wiele o nim słyszałem i dlatego strach mnie obleciał. Czy miałem się zgodzić, aby z win0x08 graphic
0x08 graphic
chesterów, które wymusiłem na kupcach, zabijano Nie­bieskie Kurtki? Opanowałem wówczas już nieźle mowę Kruków, a dialekt Dakotów jest do niej podobny, zrozumiałem więc wszystko, co mówili przybysze i... pociłem się z wrażenia. Jednak gdy doszło do narady, odważyłem się wy­stąpić przeciw wojnie. Bardzo długo tłumaczyłem, że Sitting Bull może pokonać blade twarze w wielu bit­wach, ale ostatecznie przegra wojnę, kiedy wyczerpią się zapasy żywności jego ludu, kiedy zabraknie kul i prochu wojownikom. Gdy skończyłem mówić, oczekiwałem, że nazwany zostanę bladą twarzą, która broni inne blade twarze. Wiedziałem, że po takim stwierdze­niu nie pozostanie mi nic innego, jak tylko natychmiast stąd odejść. Jednakże ku memu zdumieniu Kruki po­parły mnie. Wcale przecież nie dlatego, że uznały moje argumenty za słuszne. Po prostu z Dakotami, a zwłasz­cza z odłamem Hunkpapa, od dziesiątków lat żyli na wojennej stopie. Ze wstydem przyznam, że nic mi o tym nie było wiadomo. Bo i skąd miałem wiedzieć? Przez czas mego pobytu wśród Kruków ani razu nie wyko­pano wojennego topora. Dopiero teraz okazało się, że nie wyschły źródła nienawiści. Wyszydzono Dakotów, zarzucono im, że przyszli żebrać o pomoc ze strachu przed Długimi Nożami. Dowiedziałem się, że wojownicy Kruków niejeden raz służyli Długim Nożom za przewod­ników i że Dakoci wielokrotnie na nich napadali, kradli konie, uprowadzali kobiety i dzieci, skalpowali męż­czyzn. I tak oto odmówiono pomocy.

W parę miesięcy później Sitting Bull pogromił Custera nad Little Bighorn, lecz w kilka tygodni po zwycięstwie, ratując swych wojowników, schronił się za kanadyjską granicą. I tak sprawdziły się moje słowa nieprawdopodobnie szybko. Kruki nie zapomniały o tym: otrzymałem trzecie pióro, zasiadłem na stałe w radzie starszyzny dzięki swej — jak to nazwać? — chyba mądrości, może — umiejętności przewidywa­nia.

— No, to teraz jesteś wodzem jak się patrzy i wy­ciągniesz mnie z biedy — ucieszył się Carr.

— Nie przeceniaj mych możliwości — ostrzegł Mc-Neer. — Wodzów można tu ważyć na tony.

— Co ty mówisz?

— To prawda. W każdej wsi jest wódz, na czele każ­dego rodu stoi wódz, a jeszcze istnieją klany ze swymi wodzami i mnóstwo czarowników, których uprawnie­nia przekraczają władzę wodzów. Jeśli pobędziesz tu do lata, zobaczysz gromady wodzów, gdy rozproszone rody Kruków zjadą na doroczny Taniec Słońca.

Carr już nic na to nie odpowiedział. Opadły go czarne myśli.

Coraz dalej

Zjawił się rankiem, gdy Carr jeszcze pogrążony był w głębokim śnie, ale zerwał się natychmiast z posłania, jako że sen miał bardzo czujny. Przetarł oczy i spojrzał bacznie w twarz McNeera.

— Co nowego? — zagadnął.

— Długo w noc debatowano nad twą sprawą.

— No i co? Jestem wolny?

— Hm... i tak, i... nie.

— Jak to?

— Widzisz... nic ci nie grozi, nikt cię nawet palcem nie dotknie.

— Mów po ludzku — denerwował się Carr. — Mogę stąd ruszać czy nie?

— Uspokój się. Krzykiem niczego nie osiągniesz.

— Dobrze, będę cichy jak skała i zimny jak lód, tyl­ko powiedz wreszcie wprost, a nie kołuj jak lis wokół nory.

— Posłuchaj, Piotrze. Starszyzna nie jest pewna, że zabiłeś wodza Kruków, aby mu zabrać mapę, ale jednocześnie nie ma pewności, że jesteś całkowicie niewinny.

— A to dobre sobie! — wykrzyknął Carr uderzając się dłonią w udo. — Ani winien, ani nie winien. Prze­cież to bez sensu!

— U bladych twarzy... napewno tak. Ale sposób ro­zumowania Indian jest odmienny, mało kto zdaje sobie z tego sprawę. Ja już coś niecoś pojąłem, chociaż nie wszystko jeszcze.

— Mów! Co postanowiono?

— Po zabitym pozostała wdowa z małym dzieckiem.

— Nie ja go zabiłem!

— Polecono mi zapytać się ciebie — ciągnął spokojnie Szkot — czy zgodziłbyś się pojąć ją za żonę, aby jej i jej synowi zapewnić opiekę.

— Co takiego? — Carr zerwał się na równe nogi. — Czy ja dobrze słyszę? Mam się żenić z jakąś, starą squaw? Słuchaj, ty chyba oszalałeś?

— Wcale nie jest stara, jej synek ma dopiero dwa lata, a ona należy do najpiękniejszych kobiet we wsi. A poza tym ja do niczego cię nie zmuszam, po prostu pytam.

— A ja odpowiadam: nie, nie i nie!

— Jesteś rozdrażniony, a człowiek w takim stanie nie potrafi powziąć rozsądnej decyzji. Teraz odejdę, a ty namyśl się. Nikt cię nie zmusza do pośpiechu.

— McNeer — jęknął eksplorer — coraz mniej ciebie rozumiem! Jesteś gorszym Indianinem od wszystkich Indian, jakich do tej pory spotkałem!

Szkot nie obraził się.

— Zastanów się — szepnął i nim Carr zdołał cokol­wiek odpowiedzieć, zniknął za zasłoną wiszącą u wejś­cia tipi, zostawiając eksplorera w stanie krańcowego zdenerwowania.

Minęło sporo czasu, zanim się wreszcie uspokoił i wy­szedł na dwór. Wałęsał się tu i tam, szukając McNeera, który jednak przepadł jak kamień w wodzie. Zmęczony, położył się w cieniu jakiejś tipi i począł rozmyślać. Wizja małżeństwa z Indianką napawała go przerażeniem. Wszystko, byle nie to! Trzeba chyba próbować ucieczki...

Zerwał się i ruszył poza obręb chat. Wtedy dostrzegł0x08 graphic
pasące się mustangi i kilku wojowników, którzy zapewne ich strzegli. Poszedł w kierunku koni bardzo ciekaw, czy wartownicy zatrzymają go, czy pozwolą zbliżyć się do zwierząt. Kroczył powoli, minął ich w odległości kilku jardów, ale nie zwracali nań uwagi. Przystanął wypa­trując swego konia. Jest! Tony pasł się samotnie na skraju rozproszonego stada. Poszedł w tym kierunku szybciej i śmielej, a gdy zbliżył się na niewielką odległość zawołał półgłosem:

— Tony!

Mustang uniósł głowę znad kępy traw, odwrócił się i zabawnie podskakując zbliżył się do swego pana.

— Tony — powtórzył Carr niemal ze wzrusze­niem. — No, no, wyglądasz wcale nieźle.

Mustang cicho zarżał. Eksplorer obszedł go dokoła, zbadał pęta na nogach, poklepał po szyi i po zadzie, po czym, zadowolony z tego przeglądu, wrócił do wioski.

Gdyby jeszcze wiedzieć, gdzie złożono uprząż i w czy­ich rękach znajduje się winchester? Postanowił, że jeś­li uda mu się odzyskać siodło, postara się ukraść czyjkolwiek winchester, Kruki miały ich kilkadziesiąt sztuk. Taki plan był — rzecz jasna — zupełnie nierealny. Nawet gdyby Carr odkrył miejsce przechowywania uprzęży, czy można by niepostrzeżenie przenieść siodło i do tipi, ukryć je chociażby na kilka godzin?

Ale działając pod wpływem oburzenia, które przytłumiło mu rozsądek, Carr o tym nawet nie pomyślał. Dopiero nad wieczorem, po bezskutecznym poszukiwaniu Szkota (w końcu dowiedział się, że Prochowa Twarz wyruszył na czele kilku wojowników szukać bizonich tropów, wiosenne wędrówki tych zwierząt już się rozpoczęły), rozważył swój plan na zimno i doszedł do wniosku, że ryzyko jest zbyt wielkie. W pojedynkę nie da się takiego zamierzenia zrealizować. Pomoc McNeera była nieodzowna. Ale czy można w ogóle liczyć na jego pomoc? Na co McNeer się zgodzi, a przed czym cofnie? Zastanawiając się nad tym eksplorer ob­myślił nowy plan.

Szkota spotkał dopiero następnego dnia.

— Chodźmy gdzieś na bok — zaczepił go pierwszy. — Mam ci coś do powiedzenia.

McNeer spojrzał nań przenikliwie i wyprowadził z wioski w prerię.

— Siadaj — rzekł rozciągając się wygodnie na tra­wie, a gdy Carr poszedł za jego przykładem, dodał: — Słucham.

Carr ułożył sobie w głowie przemowę, ale teraz ode­szła go śmiałość, począł się jąkać, na koniec, przełamawszy wewnętrzne opory, odezwał się w taki to sposób:

— Długo zastanawiałem się nad twoją propozycją, ale jeszcze na nic się nie zdecydowałem...

— Nie potrzebujesz się spieszyć — przerwał mu Szkot.

— Właśnie, nie potrzebuję się spieszyć — powtórzył Carr i znowu się zająknął.

— No więc? O co chodzi?

— Hm... o to, że powinienem decydować bez przy­musu, jako wolny człowiek.

— Oczywiście. Lecz nikt cię przecież do niczego nie przymusza.

— Nie to mam na myśli. Chcę czuć się wolnym, to znaczy...

— To znaczy — wpadł mu w słowo McNeer — chcesz, aby ci zwrócono konia, uprząż i broń.

— Właśnie! Znakomicie odgadłeś — ucieszył się Carr.

— A ponieważ potrzebujesz niczym nie skrępowanej swobody dla podjęcia decyzji — dodał Szkot przymrużywszy jedno oko — należy ci zezwolić na wyjazd w dalekie okolice. Na przykład do... Milwaukee. To chciałeś powiedzieć?

— Ja... to jest... no nie, niezupełnie tak myślałem.

— Ale podobnie. Oj, Piotrze, Piotrze! Sądziłem, że stać cię na lepszy pomysł. Indianie rzadko kiedy śmieją się podczas narad, ale wysłuchawszy twego żądania chyba nie powstrzymaliby wesołości. Nie, nie przekażę im twoich słów. Tylko bym ci zaszkodził.

— Ależ ja nie mam zamiaru się żenić — zdobył się na szczerość eksplorer. — Ani z Indianką, ani z żadną inną kobietą na świecie!

— Przypuszczałem, że tak odpowiesz ostatecznie, chociaż taka odpowiedź nie należy do najrozsądniej­szych.

— Jeśli przypuszczałeś, dlaczego mnie dręczysz?

— Mylisz się. Ja tylko, jako członek plemienia Kru­ków, wykonałem rzetelnie polecenie starszyzny.

— I co teraz ze mną będzie?

— Coś obmyślę — odparł McNeer. — Ale przede wszystkim nie zdradzę nikomu twej odmownej odpowiedzi. W razie czego oświadczę, że się jeszcze zasta­nawiasz, to będzie nawet nieźle brzmiało. Indianie są cierpliwi, umieją czekać.

— I co to mi pomoże?

— Na pewno nie zaszkodzi i nie utrudni mego za­miaru.

— Jaki ty masz zamiar?

— Dowiesz się w odpowiednim czasie.

— Tajemnica?

— Tajemnica — odparł McNeer podnosząc się z zie­mi. — Idę. Ty też musisz zdobyć się na cierpliwość. Postaram się, aby czas pracował dla ciebie.

Powiedziawszy te zagadkowe słowa, szybko się od­dalił. Carr został, bo słońce przyjemnie grzało, trawa pachniała, a ziemia była ciepła. Leżąc na plecach obserwował białe chmurki płynące po niebie, aż wreszcie — sam nie wiedząc kiedy — zasnął. Cóż zresztą miał in­nego do roboty?

Żyję jak tuczna świnia — zezłościł się na siebie po przebudzeniu. — Jem, śpię i włóczę się z kąta w kąt. Żebym chociaż mógł zapolować. I co też ten McNeer knuje? — zaniepokoił się. — Czekać cierpliwie! Też mi rada? Bodaj tego oszusta ograli do nitki! — wspomniał nagle sprzedawcę mapki. — Bodaj wpadł w łapy Kruków! To przecież on musiał zamordować tę czerwoną skórę. Ech, Piotrze — użalił się nad sobą — za czyje grzechy musisz tak cierpieć?"

Wstał ociężale i ruszył przed siebie, dotarł aż do pierwszych wzniesień. Nikt go nie zatrzymał. Wiado­mo — wędrowiec bez konia, broni i żywności mógł w górskim pustkowiu znaleźć tylko śmierć.

Wrócił nad wieczorem, fizycznie zmęczony, ale na duchu spokojniejszy.

Mijały dni bliźniaczo do siebie podobne. Carr opalał się, tył i rozleniwiał. Chwilami tracił poczucie czasu i wydawało mu się, że żyje tu i mieszka od lat. Że tak już pozostanie na zawsze. Lecz los lubi płatać figle.

Któregoś wieczoru, gdy gwiazdy rozbłysły na nie­bie, a Carr schronił się przed chłodem do wnętrza tipi, zjawił się McNeer. Siadł, uśmiechnął się i powiedział:

— Jutro wyjeżdżasz.

— Nie kpij — burknął eksplorer.

— Ani mi to w głowie. Naprawdę jutro wyjeżdżasz.

— Dokąd?

— Dokąd będziesz chciał.

— Konno?

— Oczywiście! Na własnym koniu, z własną bronią i do tego zaopatrzony w żywność na drogę.

Carr wytrzeszczył oczy.

0x08 graphic
To pewnie jakiś podstęp — wybełkotał.

— Daję ci słowo, że nie.

— Cóż się stało?

— Prosta sprawa. Ite-o-magazu zakomunikował starszyźnie, że dłuższy twój pobyt tutaj może ściągnąć na wioskę nieszczęście.

— To ty! — Carr parsknął śmiechem. — To...

— Ciszej — ostrzegł go Szkot.

—To ty — powiedział eksplorer szeptem — namó­wiłeś go. Nie wiem, jak mam ci dziękować.

— Może ja, może nie ja. Czy to ważne?

— Ważne, ważne. Wiedziałem, że mnie nie opuścisz w potrzebie. Jak sprytnie to wymyśliłeś!

— Nie sądź tak. Kto wie, może istotnie Ite-o-magazu widzi przyszłość?

— Nie kpij.

— Mówię poważnie. Byłem tu świadkiem spraw, których nie sposób wytłumaczyć.

— Co masz na myśli? — zaciekawił się Carr.

— Opowiem ci tylko o jednym zdarzeniu. Kiedyś ru­szyłem z Ite-o-magazu na polowanie. W podmokłej dolince wytropiliśmy łosia. Zostawiliśmy konie i pieszo ruszyli za zwierzem. Na koniec ukazał się młody byczek żerujący wśród traw i krzewów. Pierwszy strzelił cza­rodziej, że jednak odległość była dość znaczna, tylko ra­nił łosia. Ja strzeliłem drugi i haniebnie spudłowałem. Łoś pobiegł galopem, ale że to była dolina o stromych ścianach, nie mógł skręcić ani w prawo, ani w lewo. Ciągle mieliśmy go przed sobą. Po pewnym czasie zwol­nił biegu, obficie brocząc krwią.

Sapaliśmy ze zmęczenia, lecz nie przerywali pościgu. Zauważyłem, że ziemia, po której biegnę, poczyna niepokojąco uginać się, że moje stopy zapadają się coraz głębiej. Wreszcie utknąłem w błocie po kolana. Przed nami rozpościerało się bagno. Wiesz chyba, jak łosie znakomicie chodzą po mokradłach. Tam, gdzie nawet wiewiórka nie przemknie, łoś przejdzie bezpiecznie. No, i właśnie szedł przed nami. Wtedy Ite-o-magazu kazał mi czekać, a sam śmiało ruszył śladami zwierzęcia. Pa­trzałem oczom nie wierząc. Uczyniłem krok naprzód i natychmiast zapadłem się prawie po pas. Wylazłem ubabrany jak nieboskie stworzenie, a tymczasem cza­rodziej znajdował się już na środku bagna. Szedł tak pewnie, jakby to była najtwardsza droga. Wreszcie zniknął w zaroślach na przeciwległym brzegu mocza­rów. Usłyszałem strzał. Po paru minutach Ite-o-magazu znowu się ukazał. Przeszedł przez bagno brodząc nie głębiej niż po kostki.

Łoś leży tam — powiedział wyciągając rękę. — Mu­simy objechać dokoła."

A tędy?" — zapytałem wskazując na bagnisko.

Tędy nikt nie przejdzie."

Przecież widziałem, jak przeszedłeś."

To tylko ja — odparł krótko. — Wracajmy do koni."

Kołowaliśmy dość długo, aż trafiliśmy bezpiecznie do martwego łosia. I co na to powiesz, Piotrze?

— Musiał znać jakąś pewną ścieżkę.

— I ja tak wówczas sądziłem. W kilka dni później wybrałem się samotnie w tamte strony, zaopatrzony w długą tykę.

— I co odkryłeś?

— Nic. Przysięgam ci, że nie istnieje żadne przejście przez bagnisko, żadna ścieżka. Sondowałem kijem wzdłuż brzegów, nigdzie nie znalazłem miejsca, na którym normalny człowiek mógłby pewnie oprzeć stopę.

— Ale Ite-o-magazu przeszedł.

— Już ci mówiłem, że przeszedł, i to dwukrotnie.

— W jaki sposób?

— Nie wiem. Od tamtej pory innymi oczami spoglą0x08 graphic
dam na czarownika. Bo widzisz, przywykliśmy uważać takich czarowników za zwykłych, oszustów trzymających się władzy przy pomocy sztuczek pokazywanych zabo­bonnym Indianom. Teraz myślę, że to nie takie proste, jak nam się wydaje.

Carr, który już przestał się uśmiechać, zagadnął po­ważnym tonem i ściszając głos:

— Czary?

— Nazwij to, jak chcesz — McNeer wzruszył ramio­nami — ale ja dziś inaczej na to patrzę. No i nigdy nie wejdę w drogę żadnemu z nich. Kto wie, co oni potra­fią?

— No, no — zasumował się Carr — kto by to my­ślał? Brr! Jakie szczęście, że ten twój Ite-o-magazu jest po mojej stronie.

— Tak sądzisz? Zresztą, mniejsza z tym. Pamiętaj jednak, Piotrze, nie zabłądź, abyś nie znalazł się po­wtórnie w złotodajnej dolinie. Wątpię, czy potrafiłbym drugi raz wyciągnąć cię z biedy. — A ściszając głos, dodał: — Będziesz śledzony na przestrzeni kilkunastu mil. Nie zrób jakiegoś głupstwa i... nigdy więcej nie ku­puj żadnych map pokazujących drogę do bonanzy.

— Na pewno nie kupię — zapewnił gorąco Carr. — Wtedy miałem dobrze w czubie. Gdybym przewidział, co z tego wyniknie...

— Otóż to właśnie! Uciekaj od wódki, gdy znajdujesz się na Dalekim Zachodzie, na Dzikim Zachodzie.

Carr pominął milczeniem radę, która wydała mu się i nieco obraźliwa. Był przecież doświadczonym wędrowcem.

— Nigdy dotąd nie bawiłem w tych stronach — zauważył. — Czy wskażesz mi kierunek powrotnej drogi?

— Do Milwaukee?

— Do Milwaukee, jeśli zwrócicie mi znalezione złoto.

— O tym nawet nie marz! To nie jest twoje złoto.

— Wobec tego będę musiał jeszcze trochę pobuszować po górach. Nie chcę wracać z pustymi rękami, a do zimy pozostało sporo czasu. Najpierw muszę odnaleźć drogę na południe. Jednak... z tym złotem...

— Na ten temat nie mogę z tobą rozmawiać, a co się tyczy drogi, będzie ci towarzyszył doświadczony przewodnik. Pamiętaj, gdy cię opuści, nie zostaniesz jeszcze samotny. Co najmniej przez cały dzień. Indianie chcą mieć pewność, że oddaliłeś się wystarczająco daleko od granic ich ziem.

— Nie zapomnę o tym. Nie zapomnę i o tobie, Harry. Gdybyś kiedykolwiek zamierzał wrócić na wschód, szukaj mnie w Milwaukee, w hotelu „Złota Gwiazda" powiedzą ci, gdzie się obracam, tam możesz zamieszkać na mój rachunek.

Uścisnęli sobie dłonie.

W dwie godziny później Carr opuszczał wioskę na własnym koniu, z winchesterem wsuniętym w skórza­ną kaburę wiszącą u siodła. Wszystko spełniło się tak, jak zapowiedział McNeer.

Tyle tygodni marzył o wydostaniu się z wioski, a te­raz, gdy mu zwrócono wolność, wcale nie czuł się szczęśliwy. Wprost przeciwnie: z żalem rozstawał się z in­diańską wioską.

Jeszcze z miesiąc, dwa — pomyślał — a zapuściłbym tu korzenie i pewnie ożenił się z tą wdową."

Zaciął wierzchowca, zmuszając go do galopu, i zwol­nił biegu dopiero wówczas, gdy tipi, stada mustangów, McNeera, Ite-o-magazu i całą indiańską gromadę zo­stawił daleko, daleko za horyzontem. Jednocześnie z nim przyhamował swego konia towarzyszący mu wo­jownik, milczący i nieruchomy jak skała.

Gdy słońce dobiegło szczytu nieba i żar prawdziwie letni spadł na ziemię, zatrzymali się w cieniu drzew napotkanego lasku, a w dwie godziny później rozstali się0x08 graphic
0x08 graphic
na zawsze. Przewodnik koślawą angielszczyzną wyjaśnił Carrowi, że posuwając się linią równoległą do górskiego wału widniejącego na krańcach równiny — trafi na samotną sosnę i na źródło czystej wody. Po czym podniósł dłoń na znak pożegnania i odjechał. Carr został sam.

— No, Tony — odezwał się do konia — znowu jesteś­my na swobodzie i możemy zażyć coś niecoś ruchu. Dobrze to nam obu zrobi. Ja zbytnio ociężałem, a ty stałeś się tłusty jak wielkanocny indyk wypchany nadzieniem ze słodkich kasztanów.

Tony wstrząsnął głową i cicho parsknął.

— No, widzisz. Przyznajesz mi rację. Wobec tego naprzód! Do tej sosny i do źródła. Na samą o nim myśl już czuję pragnienie.

Klepnął wierzchowca po zadzie i pojechał kłusem Tak pokonując przestrzeń jard po jardzie i milę po mili, co pewien czas przystawał i rozglądał się dokoła] Szukał zwiadowców, o których wspominał mu McNeer. Nie potrafił jednak dopatrzyć się na rozległej równinie ani jednego punktu ruchomego, który przypominałby człowieka lub konia. A przecież gdzieś, niezbyt daleko musieli przebywać indiańscy wojownicy. McNeer na pewno nie kłamał. Z którejś tam strony czujne oczy obserwowały wędrówkę Carra. Świadomość tego faktu coraz bardziej go drażniła.

Skąd mogę wiedzieć, co im strzeli do głowy? — rozmyślał. — Czerwonoskórym nie można zbytnio ufać. Jeśli im przyjdzie chętka zaciukać mnie na tym odludziu? Żeby nosili łuki albo staroświeckie samopały, na pewno dałbym sobie radę i z dziesiątką (więcej mil chyba nie pilnuje?). Lecz McNeer wyposażył ich w winchestery. Co za człowiek?! A wygląda na tak rozsądnego!"

— Paskudna historia, Tony — zwrócił się do mustanga. — Przyznaję, strach mnie obleciał. Trzeba coś wykombinować, żeby się urwać tym drabom. Myślę, że szybkością nic nie osiągniemy, ich konie na pewno są równie ścigłe, jak ty, Tony. Zresztą, czeka nas daleka droga i nie możesz się przemęczać. Tak, koniecznie trzeba coś wymyślić — powtórzył.

Tymczasem jechali nadal ku zapowiedzianej sośnie nad źródłem. Krajobraz począł się zmieniać. Równina przechodziła z wolna w faliste pagórki, coraz wyższe, coraz gęściej porastające kępami drzew. Można by zna­komicie się tu ukryć.

— Widzisz, Tony? — Carr znów zagadał do konia. — Tego nam brakowało. Teraz uważajmy, która górka okaże się najlepsza.

Jakoż znalazła się taka. Carr minął ją jednak w ga­lopie. Wiedział, co czyni, bo gdyby skrył się tutaj, jego tropy natychmiast zdradziłyby oczom wojowników miejsce kryjówki. Przejechał więc jeszcze z milę, aż trafił na płytką dolinkę — długą a wąską zapadłość gruntu — wtedy skręcił w nią i zawrócił. Kiedy dno dolinki wreszcie równało się z przyległą do niej płaszczyz­ną, zeskoczył z siodła, aby stać się mniej widocznym. Spieszył się, jak tylko mógł. Zlany potem, dobrnął w końcu do upatrzonego poprzednio wzgórza, wdrapał się na zalesiony szczyt, przywiązał konia do drzewa i runął między mech i igliwie, ledwo żywy ze zmęcze­nia.

Dyszał ciężko, leżąc z oczami utkwionymi w pagórko­watą przestrzeń prerii. Mijały minuty, Carr powoli uspokajał się. Z tej wysokości ogarniał wzrokiem kra­inę rozległą, cichą i pustą, jaskrawo oświetloną słońcem późnego popołudnia. Na koniec tam, wśród szmaragdo­wych traw, ukazał się ciemny punkt. Po chwili można już było rozróżnić jeźdźca na siodle. Carr podniósł się,0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
podszedł do wierzchowca, położył obie dłonie na jego chrapach.

— Tylko nie próbuj parskać, Tony — powiedział pół­głosem. — Nie zdradź nas, pamiętaj!

Jeździec zbliżał się szybko, był tuż-tuż. Carr zerknął poprzez krzaki i przywarł do pnia. Jadący, tam w dole, był Indianinem. Posuwał się wolno, z oczyma utkwio­nymi w ziemię. Za nim dwu jeszcze wojowników bacznie rozglądało się dokoła. W milczeniu minęli wzgórze drogą, którą wyznaczył im świeży ślad. Carr pomyślał, że gdyby nieco zboczyli, odjechali kilka jardów w pra­wo, odkryliby trop jeszcze świeższy, prowadzący w od­wrotnym kierunku. Na szczęście tak się nie stało.

Trójka zwiadowców oddaliła się. Sylwetki ludzi i zwierząt zacierały się, wreszcie znikły w dali. Wów­czas eksplorer sprowadził konia ze szczytu wzgórza, wskoczył na siodło i pognał prościutko ku szarzejącym na widnokręgu górom. W ten sposób zmieniał cel podró­ży wskazany mu przez przewodnika. Nigdy już nie miał dotrzeć ani do sosny, ani do źródełka. Wybrał jednak ta­kie właśnie wyjście z sytuacji, przejęty dziwnym lękiem przed spotkaniem z wojownikami. Wolał już drogę w nieznane. Każdy krok jego konia oddalał go od prawdziwego czy też wyimaginowanego niebezpieczeństwa, i to tym bardziej że Indianie posuwali się w odwrotnym kierunku. Zanim dotrą do miejsca, w którym trop Carra zawracał, i rozpoczną pościg, będzie już tak daleko, że nie dopędzą go najściglejsze mustangi.

Tak przewidywał, ale równocześnie popędzał konia do szybkiego biegu. Z kłusa przechodził w galop, z galopu w kłus, żeby zbytnio nie zmęczyć zwierzęcia. I zno­wu galopował, a ciemna linia gór rosła mu w oczach. Faliste wzniesienia, samotne skałki, płaszczyzny poros­łe krzakami, kępy drzew i znowu obszary porosłe trawą. Na granicy jednego z nich Tony zwolnił nagle biegu, zarżał cicho i zatrzymał się. Równocześnie jeździec usłyszał charakterystyczne, skrzekliwe głosy dobiega­jące z traw. Równina zaroiła się na kilka sekund sylwetkami drobnych stworzeń o brązowo-czerwonych fu­terkach i brunatno-czarnych ogonkach. Jeszcze chwila, a wszystkie znikły.

— Pieski preriowe — mruknął Carr. — Mądry jesteś, Tony, a ja, cymbał, nie zorientowałem się w porę. Nie sposób tędy szybko jechać.

Stroskanym wzrokiem ogarnął ciągnące się przed nim pole. Teraz widział wyraźnie najbliższe jamki, w których skryły się zwierzęta. Na prawo i na lewo zie­mia zryta została norkami — śmiertelnymi pułapkami na antylopy, łosie, bizony i konie. Rozbiegany czworo­nóg, jeśli nie spostrzeże się zawczasu, łamie nogę na pierwszej przeszkodzie, jamy są bowiem dość głębokie.

— No, Tony — odezwał się znowu Carr zeskakując z siodła — powędrujemy piechotą. Ta psia wioska, jak widzę, rozciąga się tak szeroko, że więcej czasu stracilibyśmy na jej ominięcie niż na przejście w poprzek. Chodź.

Ujął wierzchowca za cugle i powlekli się. I człowiek, i koń, z opuszczonymi głowami, niekiedy przystając. Mozolny to był i długi marsz, dłuższy niż Carr przewi­dywał. Już słońce skłaniało się ku ziemi, gdy wreszcie minęli ostatnią granicę olbrzymiej przestrzeni zrytej, przez preriowe pieski. Znowu ruszyli galopem, a gdy różowe zorze zabarwiły horyzont, wjechali w dolinkę, wąską i mroczną niczym tunel. Wywiodła ich ku górze na halę pełną kwitnących ziół, gdzie z pionowego zbo­cza tryskał pienisty wodospad. Dalej już nie było można się posuwać. Tylko szczyty gorzały blaskami zachodu, w dole mrok gęstniał z każdą chwilą, widoczność mala­ła.

Carr rozkulbaczył konia, napoił go, sam zaczerpnął garnczkiem wody, zagryzł suszonym mięsem (dar Kru­ków), otulił się derką, siodło podsunął pod głowę i za­snął.

Obudził się, nim świt rozjaśnił niebo. Zrezygnował z jedzenia i poganiany niepokojem ruszył dalej, byle dalej od trójki posępnych jeźdźców, jakich oglądał ze szczytu wzgórza.

Zagłębił się w góry, wybierając ścieżki najbardziej skaliste, kierując konia piargami, na których kopyta nie pozostawiały najmniejszego nawet śladu. Skręcał co pewien czas i kluczył wśród wąskich przesmyków, wspinał się na percie i zjeżdżał w doliny, aż wreszcie uznał, że sam diabeł nie byłby w stanie rozplatać tak pogmatwanych tropów. Wówczas przerwał swą podróż, aby pokrzepić nadwątlone siły garścią pemikanu i star­tej na proch kukurydzy, z czego uwarzył w garnczku znakomitą zupę.

Gdy to spóźnione śniadanie popił kawą, przywiezioną jeszcze z osady bez nazwy, poczuł się znakomicie, lecz nieco sennie i ociężale.

Leżał wygodnie przy dogasającym ognisku, leniwym wzrokiem wodził to po niebie, to po zboczach otaczających dolinę. Szukał zwierząt, postanawiając zarówno pemikan, jak i suszone mięso pozostawić na czarną go­dzinę, a zaopatrzyć się w pieczeń z antylopy lub gór­skiej kozicy.

W górze dojrzał orła zataczającego dalekie kręgi. Po­tężny ptak o piersiach jasnobrunatnych to zniżał się, to wzbijał, aż spadł jak kamień i zniknął za którymś ze szczytów. Carr spojrzał ku hali przekreślającej zie­lonym pasem pochyłą ścianę zamykającą dolinę. Tam właśnie — ale jakże daleko! — wędrowało jasne stadko czworonogów.

— Chyba dzikie owce? — mruknął. — Na pewno. Jak się do nich dobrać? Obaj jesteśmy bardzo zmęczeni, prawda, Tony? — zwrócił się do mustanga. — Chyba polowanie odłożymy do jutra. Jeśli nie muflony, może coś tam innego nam się trafi.

To rzekłszy przestał się interesować wędrującą pie­czenia. Leżał kilka godzin rozleniwiony grzejąc się w słońcu, które wreszcie wspięło się tak wysoko, że rozświetliło cieniste wnętrze doliny. Wtedy Carr pod­niósł się.

Z winchesterem w ręku ruszył wzdłuż zbocza upa­trując miejsc, w których poprzez cienką powłokę gleby przeświecała lita skała. Przystawał, badał wzrokiem, myśliwskim nożem wydłubywał skalne drobiny, krzy­wił się pogardliwie i szedł dalej. W ten sposób spędził czas prawie do nastania zmroku, ale nabrał pewności, że dolina nie zawiera nawet śladów żadnego minerału. Nazajutrz opuścił ją, kierując się ku południowemu wschodowi.

Była to podróż trudna dla przeciętnego śmiertelnika, nawet jako tako obznajmionego z warunkami życia na Dalekim Zachodzie. Jednakże Carr dawał sobie świetnie radę. Nawet bezowocne poszukiwania cennych metali nie popsuły mu humoru.

Mijały dni, mijały noce, coraz cieplejsze. Lato w peł­ni zapanowało w tej części kraju. Ziemia odpoczywała wydawszy plony. Przekwitały trawy, a na krzakach i drzewach tworzyły się zawiązki owoców. Rzeczki i strumienie wysychały po wiosennych powodziach.

Zwierzyna zleniwiała, utuczona nadmiarem poży­wienia. Ociężałe i tłuste trawożerce coraz łatwiej padały łupem drapieżników, a drapieżniki spasły się po­nad miarę, tracąc wiele ze swej agresywności. Carr led­wie zdołał przepłoszyć pumę wygrzewającą się w słoń­cu. Parsknąwszy jak kot, leniwie podniosła się i opieszale skryła w mroku puszczy.

Niewielkie stadka bizonów pasły się w dolinach, obo0x08 graphic
jętne wobec mijającego je wędrowca. Carr nie polował. Cóż by począł z taką ilością mięsa? Uważał, że marnotrawstwem byłoby zabijanie potężnego zwierzęcia dla zdobycia kilku funtów polędwicy, gdy innej zwierzyny nie brakowało. Napotykał dzikie indyki, prawie nie płochliwe, które dawały się podejść tak blisko, że można było wybrać co roślejsze sztuki, gromadki dzikich owiec i górskich kozic. Jednego tylko starał się uni­kać — spotkania z szarym niedźwiedziem.

Pamięć o pierwszym zetknięciu się z grizzly przetrwała wszystkie inne wspomnienia, a kojarząc się z osobą Czu-ga-hata stała mu się wręcz nienawistna. Toteż gdy tylko zauważył niedźwiedzi trop lub jakikolwiek inny ślad tego zwierzęcia, natychmiast opuszczał w popłochu okolicę, nawet nie próbując dokładniej zbadać, czy są to znaki pozostawione przez grizzly, czy może przez jego dalekich krewnych, raczej niegroźnych dla człowieka: czarnych lub brunatnych misi.

W końcu trafił na tak długo poszukiwany teren — złotonośny. Stanowił go wąwóz o ścianach porośniętych krzaczkami i pnączami tak gęsto, że aby odsłonić jedną z tych ścian, musiał użyć najpierw myśliwskiego noża, a później kilofem powyrywać tkwiące w ziemi, splatane korzenie. Za którymś tam uderzeniem, gdy piasek] posypał się z szelestem, tworząc u stóp Carra mały kopczyk, eksplorer dostrzegł migotliwy błysk wśród szaro-brązowej gleby. Schylił się. Sprawne oko nie zawiodło. Drobna grudka metalu żółtej barwy wzruszyła eksplorera. Nie po raz pierwszy. Niezmiennie doznawał tych; samych uczuć na widok okruchu złota. Teraz gwizdną! cicho.

— Widzisz, Tony? — zwrócił się triumfalnie do konia, który w pobliżu obgryzał liście. — Widzisz? Nie zawiodłem się. Coś mnie korciło sprawdzić, co się kryje pod tymi zielskami.

Stuknął jeszcze raz kilofem i razem ze splątaną masą korzeni posypały się malutkie połyskujące kamyczki.

— Ho, ho! — nie mógł powstrzymać się od okrzyku, ale natychmiast zakrył dłonią usta. — Sza! Licho nie śpi. Nie powtarzajmy błędów — powiedział ni to do siebie, ni do zwierzęcia. — Może i tutaj ktoś krąży po okolicy? Uważaj, Tony, wtedy ostrzegłeś mnie zbyt późno.

Przewiesił broń przez ramię i chwyciwszy oburącz za splątane łodygi krzewów i pnączy, począł się wdrapywać. Zasapany pokonał wreszcie stromiznę, a gdy znalazł się na jej grzbiecie, ujrzał po przeciwległej stro­nie pierwotny bór porastający zbocze, kolejną dolinę i znowu następne wzniesienie, gęsto porosłe lasem.

— Tędy nikt się nie przedostanie — stwierdził z ul­gą. Zszedł ze zbocza, odetchnął i przystąpił do forsowania drugiej ściany wąwozu. Gdy znalazł się na szczycie, uj­rzał obraz odmienny: pustą, porośniętą rzadką trawą nizinę, ograniczoną w dali pasmem poszarpanych skał. Czy istniał do niej dogodny dostęp? Jeśli tak — mógł tędy zawitać nieproszony gość, wdrapać się na niezbyt wysoką i niezbyt stromą pochyłość i ujrzeć Carra w wąwozie. Doszedłszy do wniosku, że jednak taka możli­wość jest mało prawdopodobna, eksplorer powrócił.

Z kolei należało zbadać drugi wylot wąwozu. Ten, którym wjechał, był mało zauważalny i tak wąski, że Carr z trudem przecisnął się konno, wiedziony niczym niedającą się wytłumaczyć wrodzoną skłonnością do penetrowania wszelkich trudno dostępnych i tajemni­czych kryjówek. Drugi wylot wąwozu należało obej­rzeć również i dlatego, że w pobliżu nie zauważył żad­nego źródła ani strumienia, co przekreślało możliwość rozbicia tu obozowiska.

Osiodłał mustanga i zostawiwszy cały swój bagaż,0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
tylko z winchesterem w ręku, ruszył na dalsze poszukiwania.

Wąwóz był długi i wąski. Carr posuwał się bardzo wolno, dokładnie obserwując obie ściany zieleni i ścież­kę, po której stąpał jego mustang. Była twarda, miej­scami kamienista, sprawiała wrażenie, jakby nikt jesz­cze nią nie wędrował, ani człowiek, ani zwierzę.

Zbocza wąwozu coraz bardziej zbliżały się do siebie. Carr zatrzymał konia, zeskoczył z siodła.

— Czekaj tu, Tony — rozkazał. — Dalej jest tak wąsko, że nie mógłbyś się odwrócić.

Przewędrował jeszcze kilkanaście kroków i rozło­żywszy ręce dotknął nimi równocześnie obu zboczy. A po chwili jego buty poczęły grzęznąć w wilgotnej ziemi — ścieżkę przecięło lustro wody, nieruchome i czarne.

— Więc jednak... — szepnął. — Mamy źródełko. Cie­kawe czy głębokie?

Zdjął buty, zdjął spodnie i wkroczył do sadzawki. Pod stopami wyczuł muliste dno. Posuwał się wolno, aż wo­da sięgnęła mu po pas, a wzrok nie dostrzegł jeszcze przeciwległego brzegu. Rozlewisko ciągnęło się od ściany do ściany i ginęło gdzieś tam w półmrocznej dali.

— Prawdziwa dziura z wodą — stwierdził. — Nie wiadomo, jak głęboka. Nie, tędy nikt nie będzie szukał drogi, chyba wariat!

Zawrócił, zadowolony z odkrycia, ale i trochę zakło­potany.

— Wiesz, Tony, znalazłem wodę — odezwał się daj mustanga. — Lecz będzie ją trzeba nosić. Chyba patelnią. A to ci heca! Tam jest tak ciasno, że musiałbyś cofać się tyłem spory kawałek. Przypuszczam, że takiej sztuki nie potrafisz.

Przed wieczorem Carr przyniósł koniowi wodę w dwóch garnczkach. Przelał na patelnię. Mustang chrapnął, pociągnął jeden łyk i podniósł głowę.

— Co takiego? — zdziwił się jego pan. — Przecież od świtu nie piłeś. Tyle godzin!

Przysunął patelnię do nosa i powąchał.

— No, trochę cuchnie zgnilizną, ale nic lepszego tu nie ma, ani dla mnie, ani dla ciebie.

Umoczył palec w wodzie, posmakował.

— Nie wybredzaj, Tony, nie jest taka zła.

Postawił patelnię przed koniem i z gamczkami po­wędrował po nową porcję. Chociaż czuł pragnienie, nie wziął do ust nawet kropli płynu, póki nie zamienił go we wrzątek zasypany miałko zmieloną kawą. Na wszel­ki wypadek lepiej nie tykać surowej wody. A koń?

Trudno, żebym gotował wodę dla konia — pomy­ślał. — Zresztą mustangi są odporne na choroby."

Rankiem dnia następnego Tony opróżnił patelnię, Carr zagotował sobie kawę, po czym zajął się robotą: zdzierał poszycie ze zbocza na długości paru jardów. Ziemia pełna była złotych grudek. Pracował bez prze­rwy od świtu do południa. Ale gdy słońce stanęło na szczycie nieba, nie pozostawiając nawet skrawka cienia w wąwozie, przerwał robotę. Robiło się coraz goręcej i coraz duszniej. Zlany potem, z językiem sztywnym jak kołek i gardłem tak suchym jak bezwodna pusty­nia, pognał do wody. W połowie drogi zatrzymał się, bo Tony człapał w ślad za nim. Nie można było dopuś­cić, by ugrzązł w cieśninie wąwozu. Zawrócił, ciągnąc zwierzę za grzywę. Tony począł parskać, kłaść uszy po sobie i szczerzyć zęby. Nie ośmielił się jednak ugryźć swego pana. Carr z trudem doprowadził go do miejsca, w którym leżały pakunki, a wśród nich rzemienna lin­ka zakończona pętlą oraz mocny kołek do wbijania w ziemię — sprzęt, który wozi z sobą każdy westman.

Z dużym wysiłkiem, to łapiąc za linkę, to puszczając0x08 graphic
0x08 graphic
grzywę, założył pętlę na kark mustanga. Zwierzę parskało gniewnie, jego sierść lśniła od potu. Co mu się stało? Carrowi żal się zrobiło wiernego towarzysza.

— No, no Tony cierpliwości — poklepał wierzchow­ca po szyi. — Zaraz przyniosę ci tyle wody, że będziesz mógł się w niej wykąpać.

Zabrał oba garnczki i pobiegł w stronę sadzawki. Sam pośpiesznie pociągnął kilka łyków i ż pełnymi naczyniami wrócił do konia. Tym razem mustang już się nie wzdragał.

Trzykrotnie wędrował Carr tam i z powrotem, zanim napoił zwierzę. Przez ten czas słońce nieco przesunęło się po niebie i po jednej stronie wąwozu tworzył się coraz szerszy pas cienia. Tam położył się Carr, ciężko dysząc, tam przydreptał Tony. Odpoczywali prawie do wieczora — koń, ponieważ i tak nie miał żadnego zajęcia, człowiek, ponieważ bardzo wyczerpała go wielo­godzinna praca.

Takie południowe odpoczynki powtarzały się odtąd stale, z wyjątkiem dni, gdy Carr wyruszał na łowy, a później spiesznie suszył lub piekł przywiezione mię­so, które w stanie surowym szybko zamieniłoby się w niejadalną padlinę.

Pokryta roślinnością ściana-wąwozu na coraz więk­szej powierzchni świeciła nagą ziemią, ale też i skó­rzany woreczek Carra stopniowo pęczniał od grudek rodzimego złota. Było ich tak wiele, że ekspolorer zre­zygnował z przepłukiwania ziemi, chociaż musiała za­wierać sporo metalowego piasku.

Którejś nocy Carr obudził się pod wpływem silnego bólu żołądka. Przewracał się na wznak, na boki — nic nie przynosiło ulgi. Zgięty w pałąk, zwlókł się z posła­nia. Noc była widna, księżycowa, rozbłyszczona gwiaz­dami. Pojękując cicho, zabrał się do rozpalenia ognia. Podziękował własnej przezorności, która mu kazała poprzedniego wieczoru nanosić suchych gałęzi i napeł­nić wodą oba naczynia. Teraz nie byłby w stanie wy­konać żadnej z tych czynności. A i tak z wielkim tru­dem przyszło mu rozpalenie ogniska. Zagotował wodę i pił gorącą małymi łykami. Ból jakby zelżał, lecz po pół godzinie, gdy płomień już dogasał, wrócił ze wzmo­żoną siłą. Wystąpiły wszystkie objawy zatrucia.

To woda — pomyślał — Piłem nieprzegotowaną wodę, zgniłą wodę".

Leżał i jęczał. Zasnął dopiero przed świtem. Zbudził go chłód poranka i dotyk końskich chrap. To Tony przyszedł do swego pana, pewnie zdziwiony tak długim jego snem. Carr otworzył oczy i ujrzał pochyloną nad swą piersią głowę mustanga.

— Źle ze mną, Tony — szepnął słabym głosem. — Bardzo źle.

Próbował usiąść, ale natychmiast przejął go ból pro­mieniujący gdzieś ze środka ciała. Upadł na derkę. Ogarniały go mdłości, a chwilami zdawało mu się, że traci przytomność.

Słońce przemierzało niebo od horyzontu po hory­zont, a Carr nadal spoczywał bezwładny jak kawał drewna, nieczuły na chłód, nieczuły na południowy skwar. Raz, gdy się ocknął, nie dostrzegł nigdzie mu­stanga. Pomyślał, że koń, dręczony pragnieniem, po­wędrował ku wodzie, a teraz zapewne czyni bezowocne wysiłki zawrócenia w wąskim przesmyku. Jednakże był tak osłabiony, że nawet wizja nieszczęsnego zwie­rzęcia szamocącego się w skalnej pułapce nie zmusiła go do wstania. Stało się dlań obojętne, czy Tony wy­swobodzi się, czy nie, i zapadł w sen.

Gdy powtórnie otworzył oczy, zauważył wierzchow­ca szczypiącego trawę. Lecz był tak słaby, że nawet nie ucieszył go ten widok. Nad wieczorem bóle ustąpiły, już z mniejszym tru0x08 graphic
0x08 graphic
dem oddychał, za to dreszcze poczęły wstrząsać jego ciałem. Drżał z zimna marząc o ognisku, którego nie miał siły rozpalić. W nocy prawie nie spał, a brzask powitał z taką ulgą, z jaką tonący wita zbawczy brzeg. Czuł pragnienie. Gramoląc się niezdarnie, zdołał chwy­cić garnczek, na którego dnie zachowała się resztka nieco wilgotnych fusów po kawie. Wydobył je palcami i włożył do ust. Gorzki smak przyniósł mu ulgę. Głodu nie czuł, myśl o jakimkolwiek jedzeniu budziła wstręt. Stwierdził, że dreszcze ustały, sam nie wiedział kiedy. Najgorsze chyba minęło...

Gdy słońce zajrzało do wnętrza wąwozu i wypełniło go żarem, Carr postanowił udać się po wodę. Wstał niezdarnie, niebo i ziemia zawirowały mu w oczach i o ma­ło nie runął. Zawrót głowy minął po paru sekundach, jednak eksplorer chwiał się na nogach.

Muszę dojść, muszę dojść... — powtarzał w myś­lach — inaczej będzie ze mną koniec!"

Schylił się i ukląkł. Jedną ręką chwycił garnczek, dru­gą — winchester. Odsapnął chwilkę i opierając się na strzelbie, wyprostował. Ruszył przed siebie. Kroki sta­wiał niezdarne, powolne. Zanim dotarł do rozlewiska, kilkakrotnie zatrzymywał się, żeby zebrać siły. Dowlókł się do wody tak zmęczony, jakby cały dzień znajdował się w marszu. Żeby napełnić garnczek, musiał uklęknąć i przestraszył się, że nie wstanie. Krople potu zwilżyły mu czoło, drżał z wysiłku. Przeczekał w takiej pozycji kilka minut, wreszcie podniósł się z trudem. Nieco wody wychlusnęło z garnka, lecz nawet nie próbował dopełnić go, nie odważył się na powtórną zmianę postawy. Jakże trudno, jakże niewygodnie posuwać się trzymając w jednym ręku naczynie z wodą, w drugim lufę win­chestera. Marzył, aby usiąść, lecz czuł, że nie mógłby już wstać. Zacisnął zęby, żeby nie jęczeć. Kiedy dotarł do swego legowiska, starczyło mu jeszcze tylko sił, by ostrożnie postawić garnczek na ziemi? Potem osunął się na derkę, broń wypadła mu z dłoni.

Dopiero pod wieczór spróbował drżącymi rękami zgarnąć resztki chrustu i przysunąć garnczek do ognia. Marzył chociaż o jednej kropli wody na języku, lecz wytrwał, aż doczekał się wrzątku. Pił bardzo wolno, po czym zmęczony wysiłkiem znów zasnął.

Nazajutrz zbudził się z uczuciem głodu. Uznał to za pierwszy objaw powracającego zdrowia. Jednakże led­wo mógł przezwyciężyć ogromne osłabienie. Poranny spacer po wodę był dla niego taką samą męką, jak poprzedniego dnia. Ugotował trochę zupy kukurydzianej, zjadł. Potem oparł się plecami o ścianę wąwozu, z bronią leżącą tuż obok, z przymkniętymi powiekami. Nagle poczuł na twarzy jakiś ciepły oddech.

— Tony! — wymamrotał. — No, stary, najgorsze za nami, ale kiepsko już było, bardzo kiepsko... Jakże ty sobie radzisz? — popatrzył na mustanga w zdumie­niu. — Jak zdobywasz wodę? Ciekawe... Trzeba to zba­dać!

Rzecz zrozumiała, że to badanie należało odłożyć na następne dni. Na kiedy? Trudno było określić. Przewidywany szybki powrót do zdrowia wcale nie okazał się szybki. Carr był nadal słaby jak mucha i każdy krok w stronę wodnego rozlewiska okupiony był nadludz­kim wysiłkiem.

Mijały dni rekonwalescencji, beznadziejnie długie, a w miarę ich upływu kurczyły się zapasy żywności ofia­rowane przez Indian. Był to sygnał ostrzegawczy: na Dalekim Zachodzie, gdzie zwierzyna tylko podczas zi­my narażona jest na głód, człowiek może umrzeć z gło­du bez względu na porę roku. Carr o tym wiedział. Gdy więc zauważył, że woreczek z pemikanem jest prawie pusty, zmielonego ziarna kukurydzy starczy co najwy­żej na dwie porcje zupy, a paski suszonego mięsa — najmniej smaczne jedzenie — również się kończą, po­stanowił zaryzykować polowanie.

Siodłanie konia trwało niezmiernie długo, z przerwa­mi na odpoczynek. Wreszcie uporał się z tą robotą. Kolejna trudność — to wskoczyć na grzbiet wierzchow­ca. Dopiero za trzecim razem udało się.

— Naprzód, Tony! — rozkazał.

Ruszyli wąwozem, poprzez liczne zakręty i zwęże­nia, aż wydostali się na rozległą halę różowiejącą po­rannym brzaskiem. Stąd widok był rozległy na wszy­stkie strony.

Carr oddychał głęboko świeżym, chłodnym powie­trzem po tylodniowym pobycie w dusznym wąwozie. Trawiasta hala spadała w prawo i w lewo łagodnymi pochyłościami. Pochyłość lewą zamykała równina, bez­leśne pustkowie osłonięte pionowymi turniami. Pochy­łość prawa zbiegała do linii czarnego boru, który tam w dole ciągnął się tak daleko, jak daleko okiem sięg­nąć. Na wprost — łąka słała się szmaragdowym kobier­cem i dopiero w odległości dwu mil, jak w przybliżeniu określił, urywała się na porozrzucanych tu i ówdzie skałkach o brunatno-żółtym odcieniu.

Carr skręcił w prawo, przewidując, że na granicy łą­ki i lasu najłatwiej napotkać zwierzynę. Zjechawszy na sam dół, z radością odkrył strumyczek i coś więcej jeszcze: liczne tropy zbiegające ku wodzie. Zbliżył się do brzegu, ukląkł stęknąwszy z wysiłku. Patrzał na kryształowo czysty i wartki nurt. Piaszczyste dno ryso­wało się bardzo wyraźnie. Ani śladu żadnych roślin. Nachylił się i spróbował wody. Wydała mu się bardzo smaczna. Napił się do woli. Poczekawszy, aż Tony rów­nież zaspokoi pragnienie, zaprowadził go między pier­wsze drzewa i tam przywiązał do pnia. Sam usiadł za dużym, rozłożystym krzakiem, zasłaniającym go od strony łączki. Brakło mu sił na dalszą wędrówkę. Tu postanowił czekać. Czy takie czekanie przyniesie jakie rezultaty? Na poranny wodopój czworonogów godzina była zbyt późna. Czas upływał. Carr obserwował prze­ciwległe, łagodnie opadające zbocze hali, niebo nad nią i wędrujące po nim obłoki. Łagodny wietrzyk spadał z gór i dmuchał mu w twarz. Żadne zwierzę podcho­dzące z boku lub z przodu nie wyczuje człowieka. A z głębi boru?

Stamtąd Carr nie spodziewał się godnych strzału czworonogów. Któż bowiem mógł nadejść? Co najwyżej przedstawiciel jakiegoś gatunku niedźwiedzi, lecz o je­go zbliżaniu się Tony w czas ostrzegłby parskaniem. Kto jeszcze? Może wilk, ryś lub puma — o tej porze roku dla trapera bez wartości, dla Carra — również, bez względu na porę roku. To, czego potrzebował, po­winno przybyć z otwartej przestrzeni: bizon, łoś, gór­ska kozica lub stepowa antylopa. Jakże przydałby mu się płat świeżego, smacznego mięsa! Lecz nic nie zwia­stowało obecności jakiegokolwiek trawożercy.

Co pewien czas zerkał w stronę mustanga, ale Tony nie zdradzał niepokoju, wolno obgryzając liście wysokiego krzewu. Minuty goniły minuty, godziny następo­wały po godzinach. Góry i doliny wyglądały jak wymarłe. Jeśli teraz nie pojawi się któryś z mieszkańców gór lub prerii, na pewno nie ukaże się w porze południa, gdy słońce grzeje najmocniej, a każde stworzenie szuka cienia.

Carr nudził się. Nie był ani traperem, ani zawodowym myśliwym. Ci potrafią skracać sobie czas nawet wówczas, gdy leżenie bez ruchu ze strzelbą w ręku zdawa­łoby się uniemożliwiać zajęcie się czymkolwiek. Ba, ale myśliwi i traperzy potrafią obserwować i czytać z tej wielkiej księgi mądrości, jaką jest przyroda. Carr był tylko eksplorerem, interesowały go przede wszystkim skały i to, co znajdowało się pod powierzchnią ziemi, a znacznie mniej to, co na niej rosło lub po niej biegało. Podobno cierpliwość zawsze w jakiś sposób zostaje wynagrodzona. Jeśli to prawda, przypadek Carra to potwierdził. Bo oto, gdy za którymś tam razem wodził zmęczonym już wzrokiem po rozciągającej się przed nim łące, dostrzegł na najwyższym punkcie hali stadko czworonogów. Antylopy. Posuwały się początkowo rów­nolegle do linii lasu, tak że Carr już zwątpił, aby podeszły na stosowną do strzału odległość. Jednakże w po­łowie drogi skręciły i zaczęły zbiegać w dół. Na przedzie przewodnik stadka, niewielkiego, liczącego dziesięć do piętnastu sztuk.

Carr wolno i ostrożnie zmienił pozycję z siedzącej na leżącą i przycisnął broń do ramienia. Antylopy wciąż biegły. Jeszcze chwila, a znajdą się w zasięgu kuli. Lecz oto przydarzyła się rzecz nieprzewidziana, chociaż Carr powinien był pamiętać, że na Dalekim Zachodzie wy­padki nieprzewidziane trafiają się bardzo często.

Nim antylopy pokonały przestrzeń dzielącą je od strumyka, płowy cień mignął wśród wysokich traw i stado rozpierzchło się. Część rzuciła się w lewo, część w prawo, a dwie sztuki pognały w panicznym strachu wprost na stanowisko Carra. Nie starczyło mu ani chwil­ki na celowanie. Nacisnął spust raz, drugi, trzeci... Dwie pierwsze kule chybiły, następna musiała trafić — jedno ze zwierząt runęło, jakby piorunem rażone, drugie przeskoczyło strumień i znikło z pola widzenia. Carr nie podniósł się, aby ruszyć po swe trofeum, taki po­stępek byłby wielce nierozsądny. Płowa sylwetka gór­skiego lwa — pumy jeszcze nie zniknęła. Mimo huku strzałów drapieżnik nie dał się spłoszyć, nie zrezygno­wał z łupu. Powoli taszczył antylopę, aż Carr strzelił dwukrotnie. Dopiero wtedy puma rzuciła się do uciecz­ki. Pozostały dwie nieruchome, jasne plamy na ciemnym kobiercu zieleni. Carr wstał i ruszył w kierunku upolowanej zwierzyny. Znajdował się już o pięć, sześć kro­ków od miejsca, w którym spoczywała antylopa, gdy nagle rzekomo martwe zwierzę porwało się z szelestem roztrącanych traw i śmignęło poprzez łąkę jak strzała wypuszczona z łuku.

Jeśli słowo „baranieć" określa stan człowieka za­skoczonego zdumiewającym wypadkiem, to istotnie Carr całkowicie zbaraniał. Stał z wytrzeszczonymi oczami, niezdolny uczynić żadnego ruchu.

Kiedy źdźbła traw przestały się chwiać, odetchnął głęboko jak pływak, który długo nurkował.

— Coś podobnego? — szepnął. — Coś podobnego... Musiałem ją tylko ogłuszyć. Jakim sposobem?

Uważnie przyglądał się zgniecionej trawie, gdzie widniał odcisk ciała zwierzęcia.

— Ani śladu krwi. Więc nawet jej nie raniłem. Tym lepiej, nie będzie się męczyć. Oj, Piotrze, Piotrze! Jeszcze nigdy tak bardzo nie zawiodły cię oko i ręka!

Westchnął i pomaszerował, jak potrafił najszybciej, w stronę drugiej antylopy, upolowanej przez pumę. Jakby się bał, że w tak pechowy dzień mogłoby się zda­rzyć, że i tamta sztuka przemknie mu przed nosem. Na szczęście, antylopa była martwa.

Carr sprowadził konia, z wielkim trudem przytro­czył myśliwskie trofeum (chociaż nie swoje!) w tyle siodła, wgramolił się na grzbiet mustanga i dotarł bez przeszkód do wąwozu. Zastał wszystko tak, jak pozo­stawił. Nikt tu nie zaglądał w czasie jego nieobecności.

Zdrożony ponad miarę swych sił, ledwie zdołał ściągnąć przywiezioną zdobycz i rozkulbaczyć konia, opadł ciężko na ziemię i odpoczywał. Cień sięgnął już połowy szerokości wąwozu, gdy chcąc nie chcąc, dźwig­nął się ciężko — nie wolno było odkładać na później spreparowania mięsa. Zabrał się do zdejmowania skó­ry, co mu szło niemrawo, i gdyby nie świadomość, że0x08 graphic
0x08 graphic
do rana cała zdobycz może ulec zepsuciu, na pewno za­niechałby tej czynności. Uporał się z nią, dopiero gdy księżyc pokazał swą bladą twarz na niebie, co zaskoczy­ło Carra.

Ćwiartowanie i rozwieszanie płatów mięsa, aby do­brze wyschło, zakończył gdzieś o północy, gdy sowa uszata ze swoim przerażającym „hu! hu!" zdążyła wie­lokrotnie przelecieć nad wąwozem. Carr był tak zmę­czony, że oczy mu się kleiły, gdy rozpalał ognisko, a równocześnie tak głodny, że wybrał się po wodę, by uwarzyć zupę z resztek pemikanu i z garści zmielonej kukurydzy.

Czas powrotu

Wolno, stopniowo wracały mu siły. Na początku, gdy po tylu dniach przymusowej bezczynności chwycił za kilof, już po godzinie zaniechał dalszej roboty.

Nie mogę się przemęczać — tłumaczył sam sobie — czeka mnie jeszcze daleka droga, a jeśli nie dowiozę tego, co tu zebrałem, po cóż zbierać?"

Trudno odmówić racji takiemu rozumowaniu. Świad­czyło ono — raz jeszcze — że Carr zdołał się uodpornić na objawy popularnie określane mianem „gorączki zło­ta".

Do swej teorii dostosował codzienną praktykę. Skró­cił czas pracy, przedłużył okresy wypoczynku, a przede wszystkim dbał o to, by nigdy nie być głodnym. Jadał trzy, niekiedy cztery razy dziennie — co wśród poszukiwaczy złota musiałoby uchodzić za karygodne marno­wanie cennych godzin — i nie zwlekał z polowaniem, skoro dostrzegał, że zapasy się kończą. I na takie wy­prawy nie żałował ani sił, ani godzin.

Dni upływały, a chociaż w porze południa słońce przygrzewało nadal mocno, wieczory i ranki stawały się coraz chłodniejsze. Nadchodziła jesień. Zapowiada­ły ją żółknące liście, szarzejące trawy, jeszcze niedaw­no zielone i soczyste, teraz wysuszone i kruche.

0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
— Musimy wracać, Tony — poinformował Carr swe­go wierzchowca któregoś ranka, bardzo zziębnięty, patrząc z niepokojem na szron cienką warstwą pokrywający ziemię.

Szron wkrótce stopniał, lecz Carr wiedział, że każde­go następnego dnia biała powłoka będzie grubieć, aż wreszcie z wyżyn, gdzieś od północnego zachodu, runie w doliny wiatr niosąc śnieżystą kurzawę i dokuczliwe, ostre jak igły drobinki lodu.

— Czas nam wracać, Tony — powtórzył i cały dzień spędził na przeglądzie zapasów żywności oraz tego, co zdołał zebrać w wąwozie. Zbiory okazały się znacznie cięższe niż cała żywność, co z jednej strony wywołało0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
zadowolenie z wyników eksplorerskiej pracy, z dru­giej — niepokój, czy aby proporcje obu tych bagaży są właściwe? Grudki złota wypełniły oba juki, a jeszcze kilka garści żółtych kamyczków obciążało kieszenie sfatygowanej kurty.

Ślady złotodajnych żniw widniały w postaci obdar­tego z roślinności zbocza, podziurawionego, miejscami osypującego się. Carr nawet nie pomyślał o tym, że na wiosnę, zanim korzenie roślin na nowo obrosną ścianę, ulewne deszcze mogą spowodować oberwanie się zwa­łów ziemi oraz częściowe, a nawet całkowite zasypanie wąwozu. Ale gdyby nawet, o tym myślał, nie byłoby sposobu, by zapobiec katastrofie. Carr nie był zresztą wyjątkiem wśród eksplorerów. Kopacze złota w swej niepohamowanej żądzy szybkiego wzbogacenia się nie baczyli ani na zachowanie piękna otoczenia, ani na ko­nieczność zatarcia śladów swej niszczącej przyrodę akcji. Gdy odkryto złoto w Czarnych Górach, w Połud­niowej Dakocie, zdewastowano, częściowo wyrąbano, a na koniec spalono tysiące hektarów pierwotnego boru. Zniszczenie było tak całkowite, że fakt ten utrwalił się w nazwie jednej z górniczych osad — Deadwood. W konsekwencji wyginęła cała zwierzyna, tak liczna w tamtych stronach. Znikły jelenie i łosie, wymarły bobrze żeremia, nawet ryby zostały wytępione. W po­równaniu z tym ślady, jakie pozostawiał po sobie Carr, nie miały istotnego znaczenia.

Wyruszył na polowanie, ostatnie, jakie zamierzał w tej okolicy przeprowadzić. Początkowo los mu sprzyjał. Już pół mili od wąwozu napotkał stado dzikich indyków posuwające się na południe. Była to pora dorocznych wędrówek tych dziwnych ptaków, które chociaż posiada­ją skrzydła i potrafią latać, używają ich tylko do prze­bywania rzek, poza tym maszerują piechotą. Równie dziwny posiadają obyczaj maszerowania w zwartych grupach, lecz zawsze w dwu oddzielnych kolumnach: w jednej samce, w drugiej wyłącznie samice. Carr właś­nie trafił na taki pochód. Indyków nie spłoszył widok jeźdźca, a jeździec starał się zachowywać dyskretnie. Upolował cztery najtłustsze sztuki, zeskakując z siodła dopiero wówczas, gdy maszerujące ptaki najspokojniej odeszły.

Wypadek przytrafił się w drodze powrotnej: Tony stąpnął na niewidoczną dziurę, być może na podziemny korytarz wykopany przez zwierzę, przewrócił się i oku­lał. Carr zbadał troskliwie nogę konia, przestraszony, czy aby nie uległa złamaniu. Lecz stwierdził tylko na­ciągnięcie mięśnia, na pewno bolesne, przecież łatwe do wyleczenia. Wymagające jednak czasu.

Kulejący mustang i bardzo jeszcze słaby fizycznie jeździec z trudem dowlekli się do wąwozu. Carr urżnął długi płat koca, zmoczył go obficie i mocno owinął wo­kół pęciny wierzchowca. Tyle tylko mógł uczynić, aby przynieść ulgę zwierzęciu i przyspieszyć wyzdrowienie. Co pewien czas, gdy stwierdzał, że bandaż wysechł, przynosił wodę i skrapiał nią opatrunek. Poza tym — leżał i odpoczywał. Wypatroszywszy indyki nie miał już nic więcej do roboty. Dalsze drążenie złotodajnego zbocza było bezcelowe, bo i tak nie miałby gdzie wpa­kować nuggetów.

Znudzony leżeniem, wdrapywał się na zbocza wą­wozu, trochę po to, aby wypróbować swe siły, trochę — aby zerknąć na najbliższą okolicę dla sprawdzenia, czy nie nadciąga dwunogie lub czworonogie niebezpieczeń­stwo. Lecz za każdym razem widział z jednej strony czarny bór pogrążony w ciszy, z drugiej — smętną0x08 graphic
i zawsze pustą płaszczyznę rzadkich traw. Pora roku na pewno nie sprzyjała wędrówkom. Bezdroża Gór Ska­listych, zawsze groźne dla samotnego człowieka, mno­żyły swe śmiertelne zasadzki późną jesienią i zimą. Deszcze, opady śnieżne, huragany mogły zapędzić śmiałka w pułapkę bez wyjścia.

Carr zajął się gorliwie pielęgnacją mustanga: czy­ścił go, poił i opatrywał mu nogę. Po tygodniu — tak przynajmniej wydawało się Carrowi, ponieważ stracił rachubę czasu — Tony ruszał się żwawiej, przestał uty­kać. Jednakże Carr nadal stosował okłady i oprowadzał wierzchowca po wąskiej przestrzeni wąwozu, bacznie obserwując każdy jego krok. Na koniec uznał, że zwie­rzę stąpa zupełnie swobodnie. Spakował manatki i wczesnym świtem, po spożyciu obfitego posiłku, opuś­cił złotodajny wąwóz.

Jechał wolno, pamiętając o nadwerężonej nodze. Wy­bierał dolinki porosłe miękką trawą, wiodące ku wschodowi. Omijał kamieniste jary i zbyt strome pochyłości. Działał więc jak człowiek ostrożny, jak podróżnik sta­rający się zapobiec wypadkom. Wiedział, że bez konia nie dotrze do wielkich równin prerii, nie ucieknie przed zimą, która już nadciągała z północy. Dobrze pamiętał o przygodzie McNeera i niezwykłym jej zakończeniu. Lecz na niezwykłości nie liczył. Dlatego właśnie wę­drował powoli, w trosce o mustanga. Na dobre to wy­szło i zwierzęciu, i człowiekowi. Carr odpoczywał, nabie­rał sił. Siedząc na grzbiecie wierzchowca, kroczącego to stępa, to kłusem — nigdy szybciej — od czasu do cza­su przystawał, rozglądał się wyszukując najdogodniej­sze ścieżki. Gadał do swego konia, wypytywał, jak się czuje, czy noga mu nie dolega, czy chciałby może odpo­cząć. Otrzymywał w odpowiedzi zawsze te same krótkie parsknięcia, które kwitował klepaniem po szyi, i tak się wzajemnie porozumiewali.

Bawiły go rozmyślania nad tym, jak to powita zna­jomków w Milwaukee serią nieprawdopodobnych re­lacji ze swej podróży. Już układał sobie długie barwne opowieści, do których jakże wdzięcznego materiału do­starczyły niedawne przeżycia. A tak uprzykrzyło mu się milczenie, że często Tony musiał występować w roli słuchacza. Nie mógł jednak przewidzieć, że pierwszymi słuchaczami nie będą znajomkowie z Milwaukee.

Któregoś dnia, jednego z bardzo wielu w tej powrot­nej drodze, wydostał się z labiryntu skał na szeroką i długą przestrzeń, znaczoną grupami drzew malowni­czo porozrzucanych wśród traw. Nie, nie była to pre­ria — cel, do którego zmierzał — lecz płaskowyż górski, w rodzaju tych, które określa się mianem „parku". Zatrzymawszy konia badał wzrokiem teren. Zauważył z jednej strony gęsto porośnięte lasem wyniosłości, z drugiej niebotyczną skalną ścianę. U dołu pokrytą krzewami, wyżej całkowicie nagą, jeszcze wyżej, na płaskim szczycie, ozdobioną niby pióropuszem kępą świerków i sosen. Zastanawiał się chwilę, jakim spo­sobem na kamiennym podłożu mogły zakiełkować na­siona tych drzew i jakim zdumiewającym zbiegiem oko­liczności ten niewielki lasek oparł się porywistym wia­trom tak często goszczącym w tych stronach. Nie doszedł do żadnego wniosku poza tym, że ten „park" nadaje się znakomicie na miejsce dłuższego pobytu. Było tu i słońce, i cień, i woda tryskająca z podnóża ściany. Dostrzegł ślady bizoniego przemarszu, niezbyt stare. Wielkie zwierzęta musiały tędy wędrować dzień lub dwa wcześniej, zmierzając ku południowi, mógł więc być spokojny, że teraz nie zakłócą mu odpoczynku.

Zawahał się z wyborem najlepszego miejsca na bi­wak.

— Nie, Tony, nie tutaj. Tu nie jest najbezpieczniej — zagadał do konia patrząc na wyniosłą górę, spod której tryskało źródełko. — Jeden kamień lecący z takiej wy­sokości zamieni nas w placek. Lepiej trzymać się z da­leka od tego olbrzyma.

Trącił mustanga piętami i powędrowali wzdłuż brze­gu strumyka, z pół mili chyba. Dopiero tam zajął się rozkulbaczeniem wierzchowca (znacznie później opo­wiadał, że miał „przeczucie". Ile w tym prawdy — któż odgadnie?). Gdy rozglądał się za suchym drewnem na ognisko, usłyszał dźwięk przypominający ni to szum wiatru zginającego korony drzew, ni to szelest sypiącego się piasku. Zdziwiony, rozejrzał się dokoła. Ciemny obłok jakby mgły czy kurzu zasłaniał widoczną stąd przecież skalną ścianę. Tylko wierzchołek z kitą sosen i świerków rysował się wyraźnie w różowym blasku za­chodzącego słońca.

Szum przybierał, szara zasłona gęstniała, nieprzenikliwy tuman ogarniał coraz większą część doliny. Carr już nie widział drzew rosnących w głębi. Do szu­mu wplątał się teraz łoskot podobny do dźwięku, jaki wydają koła wozu pędzącego po wybojach.

— Tony, wiejmy stąd! Tu dzieje się coś bardzo nie­dobrego!

Ulokował pakunki byle jak na grzbiecie zwierzęcia, które strzygło uszami i trwożnie parskało.

— Chodź — ujął je za grzywę i rzucił okiem za sie­bie.

Przez sekundy wydało mu się, że padł ofiarą złudze­nia. Na płaskim szczycie kępa drzew wyraźnie drgała. Przetarł powieki. A jednak... Rudawe pnie zmieniły położenie, pochyliły się i... runęły!

Jeszcze chwila, a zapadł się cały wierzchołek. Chmura dymów dźwignęła się wysoko, aż ku ciemniejącemu niebu. Nie czekał dłużej. Ruszył ciągnąc konia za sobą.

Podczas całej wędrówki goniły go łoskoty i trzaski aż po sam kraniec płaskowyżu, dokąd się schronił. Było już zbyt ciemno na dalszą podróż, więc przenocował tam, głodny i spragniony, jako że płynący parkiem strumyczek gdzieś się zagubił. Carr budził się co pewien czas i nasłuchiwał. Gdy księżyc przewędrował pół nie­ba, odgłosy ustały. Nic już więcej nie zakłóciło nocnej ciszy.

Rankiem, wiedziony ciekawością, Carr zawrócił. Pra­wie połowa „parku" nie istniała. Wszędzie wznosiły się zwały skalnego gruzu, ziemi, olbrzymich głazów, ko­rzeni, potrzaskanych pni drzew, połamanych, potęż­nych konarów. Nie sposób było tędy przejechać. A wy­niosła skała?

Nie istniała, a raczej istniała w zupełnie zmienionym kształcie. Teraz przypominała ścianę równo i gładko przeciętą w poprzek. Tylko dalsze, niższe partie zacho­wały swój pierwotny wygląd.

— Ale miałem szczęście... — pokiwał głową.

Istotnie, miał szczęście. Gdyby wczoraj spóźnił się o kilkanaście minut, spadłaby na niego lawina kamieni, gdyby spóźnił się o minut kilkadziesiąt, nie znalazłby już wjazdu do doliny parku.

W pośpiechu opuścił ten piękny zakątek obawiając się, by nie obsunęło się i następne wzniesienie. Jeden kataklizm potrafi spowodować następne. Carr z racji swego niecodziennego zawodu zdołał poznać strukturę gór i wiedział, że niekiedy równowaga wzniesień i nizin jest bardzo chwiejna, że może być zakłócona, nie tylko drganiami skorupy ziemskiej, wodą podmywającą la­tami pionowe zbocza, korzeniami drzew drążącymi lite, zdawałoby się, skały, lecz również wstrząsem spowo­dowanym obsunięciem się tysięcy i setek tysięcy cetnarów ziemi. Tak właśnie, jak to zdarzyło się obecnie. Należało jak najszybciej opuścić zagrożony teren.

Zasypane źródełko zdołało podczas nocy przebić tunel pod hałdami zwalonej skały i toczyło już swe czyste wo0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
dy starym korytem. Była to pomyślna okoliczność, po­zwalająca i na napojenie konia, i na normalny ranny posiłek.

Carr pojechał brzegiem strumyka i wędrował tak aż do miejsca, gdzie nurt skręcał i w postaci górskiej sik­lawy spadał w szumie i pianach z kilkudziesięciojardo­wej wysokości. Tak więc ukształtowanie terenu zmu­siło naszego wędrowca do rozstania się z wygodnym zbiornikiem wody. Nie zmartwiło go to zbytnio. W gó­rach istnieje pełno źródeł, strumyków i rzeczek bieg­nących ku nizinom, góry to nie pustynia, nie żadne Lia­no Estacado, bezwodna przestrzeń czterdziestu tysięcy mil kwadratowych na granicy Teksasu i Nowego Mek­syku, gdzie podróżny ginie z pragnienia.

Zaniepokoiło go co innego: widok wielkich płatków śniegu bezszelestnie sfruwających z zaciągniętego stalową oponą nieba. Śnieg zaczął padać wczesnym rankiem i w ciągu kilku godzin pokrył białym prześcieradłem zieloną dotąd ziemię. Co prawda, gdy chmury odpły­nęły, a słońce w południe nieźle poczęło przygrzewać, biel znikła, ale tylko w dolinach i w niższych partiach gór. Szczyty pozostały białe. To był już drugi, po noc­nych szronach, sygnał nadciągającej zimy. I Carr go nie lekceważył. Przynaglił mustanga do szybszego biegu, skrócił codzienne przerwy w podróży. W ciągu kilku na­stępnych dni temperatura poczęła spadać. Nocą Carr nie potrafił już obyć się bez nieprzerwanie gorejącego ogniska. Na szczęście, upragniona równina wielkiej pre­rii, skąd tylko jeden krok do linii kolejowej przecinają­cej kontynent, była coraz bliższa. Wdrapawszy się na któryś z bardziej dostępnych szczytów (by zbadać kie­runek jazdy), Carr dostrzegł ją wśród przerw między skalnymi turniami jako siwą mgiełką spowitą prze­strzeń. Gdyby posiadał skrzydła, w jeden dzień zna­lazłby się poza górskim pasmem. Lecz jazda na końskim grzbiecie, wymagała kluczenia wśród przesmyków, wycofywania się ze ślepych dolin, odszukiwania ścieżek dostępnych kopytom mustanga.

Tymczasem pocieplało, jak gdyby ustępująca jesień zapragnęła przedłużyć swe panowanie. Tego dnia Carr zapuścił się między zbocza kenionu o dnie pokrytym to piaskiem, to drobnym żwirem naniesionym przez rzeczkę toczącą swe wody u podnóża nagiej i stromej wysoczyzny. Był ranek, w dole panował jeszcze głęboki cień, lecz wyżej pierwsze promienie słońca nadały gra­nitom i gnejsom ciemnofioletową barwę.

W miarę jak wędrowiec posuwał się naprzód, obie ściany ogromniały, lecz Carr wiedział, że to nie góry rosną, lecz dno kenionu obniża się gwałtownie i wiedzie go coraz szybciej ku nizinom. Droga była równa, dlate­go co pewien czas popędzał mustanga do galopu. Pry­skały kamyki spod końskich kopyt, a wyrzucany piasek wisiał w powietrzu niską chmurką kurzu. Słońce coraz głębiej zaglądało do wnętrza kenionu, a gdy stanęło prostopadle, czarny nurt rzeczki rozbłysnął, jakby nie woda, lecz płynne srebro toczyło się korytem. A póź­niej nagle wszystko pociemniało. Carr spojrzał w gó­rę — zamiast pasma bladego nieba ujrzał granatową zasłonę rozpostartą od ściany do ściany. Spojrzał po raz drugi i uderzył piętami konia. Pędził rozglądając się na boki, czy nie dostrzeże jakiegoś wgłębienia, jaskini, pieczary, w której mógłby się skryć. Wiedział, co za­powiada granatowa chmura, nie mógł się mylić: przy­mrozek, śnieg, odwilż — to były sygnały wiatru pół­nocno-zachodniego. Lecz słowo: „wiatr" w tym wypad­ku nie określało ogromu niebezpieczeństwa, jakie gro­ziło każdemu stworzeniu znajdującemu się na drodze takiego wiatru.

Granatowa chmura stanowiła forpocztę huraganu ro­dzącego się na dalekich obszarach polarnych, przybierającego na sile i dmuchającego mroźnym od­dechem w zachodnie ściany Gór Skalistych. Huragan wdzierał się w wąskie gardziele, w wąwozy, doliny i kaniony, aby na koniec runąć na płaszczyzny prerii na wschodzie, zasypać je śniegiem i skuć mrozem.

Carr galopował z sercem ściśniętym trwogą, wiedział, że nie zdoła przegonić wiatru, a jeśli nie odkryje w ciągu najbliższych minut jakiegokolwiek schroniska, to... Dalej już nie myślał.

Niebo pociemniało jeszcze bardziej, granatowa chmu­ra zniżyła się, mrok zgęstniał, aż eksplorer musiał ściągnąć cugle mustanga.. Z wyżyn spadł białawy tuman i ograniczył widoczność do kilku zaledwie stóp. Wtedy Carr poczuł pierwsze uderzenie wichury. Przeraźliwy szum wypełnił wnętrze kenionu. Wody strumienia wzburzyły się i rozlały szeroko od ściany do ściany. Po sekundzie przerwy nastąpiło uderzenie drugie — mro­źny prąd powietrza niosącego śnieg zdmuchnięty ze szczytów. Carr z trudem zeskoczył z siodła, chwycił mu­stanga tuż przy chrapach i poprowadził przerażone zwierzę, popychany oddechem huraganu.

Rozlana woda strumienia pokryła się lodem i zarów­no koń, jak i jego pan ślizgali się niebezpiecznie, lecz zatrzymać się było wręcz niemożliwe. Carr, szukający jak zwykle dobrych stron każdej przygody, gratulował sobie, że wiatr dmie w plecy, nie w twarz. Niewielka to wprawdzie pociecha. Po kilkunastu minutach począł się trząść z zimna. Wiatr zdołał przeniknąć poprzez wszystkie warstwy odzieży i chwilami eksplorer czuł się tak, jak gdyby kroczył wśród mroźnej zawiei całko­wicie pozbawiony ubrania. Jak długo potrafi wytrwać w takiej sytuacji? Zacisnął zęby, powtarzając sobie w myślach, że musi dojść, że musi dojść... Sam jeszcze nie wiedział, do jakiego celu. Że nie może się przewrócić, że gdyby Tony runął, to on nie zdołałby mu pomóc na tej gładkiej powierzchni lodu.

Wlekli się popychani strumieniem powietrza tak gę­stego (jeśli wolno użyć takiego określenia), że Carr czuł na plecach ucisk równy ciężarowi kilkudziesięciu fun­tów. Nie mógł się wyprostować, posuwał się zgarbiony, z rozwichrzonymi włosami, bo kapelusz dawno już sfrunął mu z głowy, ledwie dyszący z wysiłku. I nagle dostrzegł przed sobą upragniony kres wędrówki. Ściany kenionu urywały się raptownie. W wielkim oknie wirowały na tle nieogarniętej wzrokiem przestrzeni tumany śnieżnego pyłu. A więc dotarł wreszcie do granic pre­rii! Uszczęśliwiony, przyspieszył kroku, uczynił jakiś nieostrożny ruch, stracił równowagę, balansował chwilę, na koniec upadł, puszczając z rąk cugle. Nie mógł widzieć, co stało się z koniem. Dwukrotnie usiłował wstać i dwukrotnie wichura ciskała nim o ziemię. Na czworakach, prawie rozpłaszczony, doczołgał się do skalnej ściany i dopiero wówczas, czepiając się zgrabia­łymi dłońmi jej nierówności, dźwignął się powoli. Rozejrzał się. Mustanga nie było. Carr rozpoczął dalszy marsz, tuż-tuż przy ścianie. Skalne okno powiększało się za każdym jego krokiem. Jeszcze tylko kilka jar­dów, jeszcze jard...

Gdyby nie granitowy próg — historia Piotra Carra zostałaby przerwana w tym miejscu. Raz na zawsze. Próg go ocalił, zatrzymał. Bo za tym progiem ury­wała się droga kenionu i ziała przepaść. Stroma ściana górska spadała raptownie ku nizinom prerii. Jak wyso­ka? Carr wysunął nieco głowę ponad kamienną ławę, lecz zaraz ją cofnął. Wszelka próba zejścia tędy równa­łaby się samobójstwu. Tam w dole musiał znaleźć śmierć jego wierny Tony... Przerażone zwierzę, pchane siłą, której nie potrafiło się przeciwstawić, przeskoczyło widać niską zaporę i runęło w przepaść.

Carr początkowo niemal nie uświadomił sobie ogromu nieszczęścia. Po raz pierwszy w życiu odczuł stratę konia przede wszystkim jako stratę... przyjacie­la. Rozżalony bardziej losem konia niż swoim własnym, spoczywał przytulony do skały, maltretowany uderze­niami wichru. Lecz opanował się, zebrał myśli. Rozu­miał, że nie wolno mu ulec panice ani desperackim nastrojom i że w tym miejscu nie może pozosta­wać dłużej — szybko skostniałby z zimna i już nie powstał.

Nacisk huraganu nie zelżał, zmniejszyła się jednak ilość niesionego wiatrem śniegu. Powidniało, kontury skał stały się wyraźniejsze, obraz dalekiej równiny mniej zamazany. Garr powziął decyzję. Wytężając siły poczołgał się wzdłuż progu aż ku przeciwległej ścianie kenionu, tam gdzie płynął strumień. Słusznie uważał, że toczące się dziesiątkami, setkami lat wody musia­ły wyżłobić w gnejsach i granitach jakąś rynnę, przez którą spadały na prerię. Kto wie, może taka właśnie rynna umożliwiała zejście? Innej drogi nie było, od­wrót nie istniał.

To, że Carr umiał wyciągać wnioski z każdej sytu­acji, pozwoliło mu teraz zakończyć przygodę w sposób nieosiągalny dla wielu ludzi, którzy znaleźliby się w je­go położeniu. Dotarłszy do celu stwierdził, że koryto strumienia jest prawie puste, tylko na samym dnie po­kryte okruchami lodu. Ciągle na czworakach, podczoł­gał się ku oknu, za którym widniała przepaść. W tym miejscu progu nie było, rzeczka wyżłobiła w skale ryn­nę, za tą rynną skała spadała nie pionowo, lecz tarasowato. Wąskie to były tarasy, lecz możliwe do sforsowa­nia przez człowieka wyposażonego w czekan i haki, ubezpieczonego liną. Carr wiedział jednak, że bez pró­by ryzyka nigdy się stąd nie wydostanie. Nie miał wy­boru. Wychylił się i spojrzał w dół, aby stwierdzić, że nierówności zbocza stanowią wątłe, lecz jednak oparcie dla nóg i rąk. Zmienił pozycję. Czołgając się na brzu­chu, jak rak, wysunął nogi nad przepaść, po czym wol­no, wolniutko namacał oparcie dla stóp, dłońmi chwycił za krawędź urwiska i uczynił krok ku dołowi. Wiatr, który dotychczas dął mu prosto w twarz, teraz dmuchał już tylko nad jego głową. To była ulga. Spojrzał ku prerii. Jakże przeraźliwie daleko i nisko się znajdowa­ła! Do niej miał dotrzeć i wierzył, że dotrze. Nie cierpiał na zawroty głowy ani na lęk przestrzeni, odwagi mu nie brakło.

Powoli opuszczał się, obsuwał szorując piersią i brzu­chem po chropowatej spadziźnie, starając się chronić dłonie i tak wystarczająco obolałe, spierzchnięte, czer­wone z zimna.

Przebywał jard po jardzie tej nieprawdopodobnie uciążliwej drogi. Co pewien czas zatrzymywał się i zer­kał w górę, aby zorientować się, na ile zmniejsza się odległość od kamiennego progu, i zaraz kierował wzrok ku własnym stopom, z trudem wymacującym oparcie wśród skalnych występów. Jak długo to wszystko trwało? Tego Carr nigdy nie potrafił nawet w przy­bliżeniu określić.

Przebył już chyba dwie trzecie wysokości, mokry od potu, z nogami uginającymi się w kolanach, z rękami drżącymi z wysiłku, gdy chwytał za wymykające się ze zgrabiałych palców kamienie, lecz był coraz bliżej, coraz niżej. Preria rozciągała się tuż-tuż. Wówczas wi­cher zmienił raptownie kierunek. Uderzył prostopadle. Targnął ciałem eksplorera raz, drugi, trzeci. Pchnięty taką siłą człowiek począł się obsuwać. Czubki butów ominęły nierówność, dłonie ześliznęły się na kamie­niach. Zsuwał się coraz szybciej, na koniec odpadł od ściany, przeleciał kilka jardów i runął w zwiędłą trawę porastającą łagodnie nachylone zbocze, u samych stóp gór. Ziemia była tu miękka, torfiasta. Gęsta trawa, przykryta jeszcze kożuchem śniegu, złagodziła skutki upadku. Lecz Carr spoczywał przez kilka minut nie­ruchomy jak głaz, na pół żywy, na pół martwy. Gdy zdołał usiąść, ujrzał przed sobą upragnioną równinę. Siedział i odpoczywał nie czując nic, poza wielką ulgą i zadowoleniem, że osiągnął cel, chociaż otaczające go pustkowie nie było jeszcze celem ostatecznym, lecz do­piero półmetkiem drogi. Cóż, że wydostał się z gór, gdy przed nim leżały mile wędrówki poprzez pustkowia, równie niebezpieczne i groźne dla samotnego piechura. Wszystko, z czym wybrał się na wiosnę z Milwaukee i co nabył w osadzie bez nazwy, zginęło wraz z siodłem, jukami i koniem. Carr został bez broni, bez żywności, bez środka transportu. Kto inny w jego położeniu zapewne wpadłby w rozpacz i stracił resztkę energii na bezpłodne lamenty.

Gdy wydyszał zmęczenie, a równocześnie poczuł do­tkliwy chłód, postanowił odszukać swego mustanga.

0x08 graphic
0x08 graphic
Zwierzę na pewno było martwe, lecz to, co nosiło na swym grzbiecie, stanowiło jedyną szansę dotarcia w ja­kieś ludzkie strony: koc, broń i amunicja, zapas żywnoś­ci. Podniósł się i wówczas uczuł gwałtowny ból po le­wej stronie klatki piersiowej. Każdy głębszy oddech wzmagał ten ból. Pomacał dłonią obolałe miejsce. Po­myślał, nie bez racji, że ma złamane żebra. Ale to nie wszystko — lewa noga przy stąpnięciu zasygnalizowa­ła, że coś nie jest z nią w porządku. Próbował obmacać ją w kostce, jednak gwałtowne kłucie w piersiach nie pozwoliło się schylić.

— Nie mogę tu tkwić w nieskończoność — sze­pnął. — To mnie zgubi.

Zaciskając zęby z bólu, począł kusztykać wzdłuż skal­nej ściany. Nie potrzebował iść daleko, po kilkunastu krokach natrafił na swego konia. Tony leżał w śniegu z dziwacznie wykręconą szyją, z rozrzuconymi nogami. Carr westchnął, na dłuższe żale sobie nie pozwolił, nie miał czasu. Ukląkł ostrożnie i począł odpinać paski juków, nie zważając na ból w piersiach. Dopiero teraz zauważył, że dłonie ma podrapane, ze śladami zakrzep­łej krwi. Wyciągnąwszy zapasy żywności — już tylko suszone mięso — ujrzał ukryte pod nimi woreczki ze złotem. Ciężkie, bardzo ciężkie. Stękając wydobył je. Klęczał bez ruchu i rozmyślał nad tym skarbem, który obecnie nie przedstawiał dlań żadnej wartości, wprost przeciwnie — stanowił śmiertelne niebezpieczeństwo. Gdyby bowiem chciał zabrać całość zgromadzonego zło­ta, musiałby je dźwigać chyba na plecach, a z takim cię­żarem nie zaszedłby daleko. I tak już kieszenie kurty wypełnione miał tym, co nie zmieściło się w jukach, a co ważyło niemało.

Nie każdemu przyszłoby łatwo, wielu nie potrafiłoby zdobyć się na decyzję lub wybrało najgorsze rozwiązanie. Carr westchnął ponownie (któż by nie westchnął?), ujął kilof i z trudem pokuśtykał ku skalnej ścianie. Wygrzebał sporą jamę, aż się spocił z wysiłku: każde uderzenie kilofem w ziemię odzywało się bólem w piersiach. Na koniec wrzucił do jamy pękate worecz­ki i dokładnie je zasypał. Obejrzał skałę od dołu po sam szczyt, aby lepiej zapamiętać miejsce, po czym wrócił do konia. Odciął z koca długi pas, zgarnął nieco śniegu, przyłożył na bolącą nogę i obwiązał spuchniętą kostkę tym prymitywnym bandażem, po czym otulił się szczel­nie derką, aby zabezpieczyć się przed mrozem. Spraw­dził jeszcze broń, trzykrotnie wystrzelił — działała bez zarzutu. Z pasków suszonego mięsa sporządził paku­nek, przerzucił go przez ramię, a do wypchanych grud­kami złota kieszeni dołożył kilkadziesiąt naboi i parę pudełek zapałek. Był gotów do drogi.

— Żegnaj, Tony! — wyszeptał. — Wybacz, że ci nie mogę sprawić żadnego pochówku. Nie mam sił...

I podpierając się winchesterem jak laską, ruszył przed siebie, na wschód. Płaszczyzna prerii bielała przed nim i tylko miejscami ciemniały placki nagich traw lub nagiej ziemi. Szedł, raczej wlókł się. Raz jesz­cze przystanął i obejrzał się, aby utrwalić w pamięci widok poszarpanego łańcucha skał.

Jeśli tu jeszcze wrócę..." pomyślał, ale nie dokończył swej myśli.

Im bardziej oddalał się od górskiego wału, tym dotkli­wiej odczuwał uderzenia mroźnego wiatru spadającego ku nizinom. I zapewne nie przetrzymałby nawet pierw­szej nocy, gdyby nie trafił najszczęśliwszym zbiegiem okoliczności na parów ciągnący się w poprzek prerii. Tam ukrył się przed zawieruchą, tam znalazł sporo uschłych krzewów, które dostarczyły mu opału i po­zwoliły zmienić zebrany do garnka śnieg we wrzącą wodę.

Gdy rankiem opuścił parów, wiatr przestał dąć i na0x08 graphic
0x08 graphic
wet jakby odrobinę pocieplało. A po dniu uciążliwego marszu szczęście raz jeszcze uśmiechnęło się do niego — usłyszał nagle szczekanie. Niosło się z dali poprzez milczące pustkowie. Pies! A więc gdzieś tam muszą być i ludzie, i może gorący płomień kominka, i dach nad głową, i miska parującej zupy... Ta wizja dodała mu sił. Szedł, utykając, ku niewidocznemu jeszcze obozo­wisku czy osiedlu, aż dostrzegł kontury zabudowań wy złocone ostatnią zorzą gasnącego dnia. Wówczas dosko­czył doń mały kudłaty czworonóg z opadającymi uszami i począł obiegać dokoła. Nawet boląca noga przestała uwierać, a kłucie w piersiach ustąpiło. W polu widzenia pojawił się mężczyzna ze strzelbą. Przystanął i bacznie spoglądał w stronę Carra. Pierwszy człowiek po tylu tygodniach samotności! Żeby pojąć, co czuł Carr w tym momencie, trzeba by tak jak on, głodny, zmęczony, zmarznięty i chory, wędrować samotnie przez pustko­wia. Trzeba by zostać bezdomnym włóczęgą na wiele, wiele dni. Ale również wiedzieć, że na Dalekim Zacho­dzie żadne drzwi żadnej chaty nie zatrzasną się przed szukającym pomocy.

Carr znajdował się coraz bliżej zabudowań, tak blis­ko, że nieznajomy, który wyszedł naprzeciw, zauwa­żył, jak wędrowiec mocno kuleje. Krzyknął na psa i szybko podszedł.

— Witaj — odezwał się grubym, chropawym gło­sem. — Coś z nogą?

— Boli — Carr zmusił się do uśmiechu — chyba zwichnięcie.

— Daj no te tobołki i oprzyj się o mnie, ot tak, bar­dzo dobrze.

Tak dotarli do domu. Dom — słowo to może znaczyć tak wiele... Budynek, który Carr ujrzał z bliska, uzyskałby w małym miasteczku co najwyżej miano baraku, W dużym — budy paskudzącej wygląd ulicy. Tu, na pustkowiu, niczyich oczu nie mógł razić i dla Carra był najprawdziwszym domem. Niski i szeroki, nakryty dachem z darni, zbity z grubych, nie heblowanych tarcic, lecz z oknami. W szybach mieniły się właśnie różowe odblaski wieczoru. Typowe mieszkanie pogranicznika, który dopiero co zaczął gospodarzyć na swej ziemi. Już nie traperski blockhaus, zbity z nieokorowanych ba­li, ze szczelinami zamiast okien, lecz jeszcze nie far­merska zagroda o wielu pokojach, z werandą przykrytą spadzistym dachem, pod który chroni się cała rodzina w godzinach upału letniego, skąd gospodarz troskliwym okiem ogarnia łany zbóż lub stada bydła pasącego się na okolicznych łąkach.

Skrzypnęły zawiasy. Carr przekroczył wysoki próg i znalazł się w izbie półmrocznej, słabo oświetlonej drgającymi w głębi kamiennego kominka płomieniami.

— Przyprowadziłem gościa, Polly.

Z cienia wyszła kobieta.

— Dobry wieczór — wybąkał Carr — postaram się nie sprawić zbyt wiele kłopotu.

Ujrzał jej oczy uważnie na niego patrzące, później lekki uśmiech w kącikach ust.

— Nie ma o czym mówić. Proszę siadać — wskazała ławę tuż przy ścianie i znikła w jakimś zakamarku.

— Nazywam się Piotr Carr — zaczął eksplorer zrzu­cając z siebie koc.

— Siadaj — powtórzył gospodarz. — Przedstawimy się później. Podaj nam whisky, Polly!

Butelka, szklaneczki z zielonkawego szkła i zapach, o którym Carr już zdążył zapomnieć. Wypił i poczuł błogie ciepło rozlewające się po całym ciele, lecz dru­giej porcji odmówił.

— Nie bardzo jadłem ostatnio — wyjaśnił.

— Zaraz coś przygotujemy. Jak tam, Polly?

— Musicie poczekać, tymczasem...

0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
Ukazała się znowu, nakryła stół czystą ścierką, po­łożyła nóż i chleb. Na widok potężnego bochenka Carr przełknął ślinę i z trudem się powstrzymał, by nie chwycić go obiema rękami. Gospodarz chyba to spo­strzegł, bo szybko pokrajał równe skibki.

— Jedz — powiedział — później będzie coś lepszego... Przepraszam, że tak na gołym stole. Brak nam ta­lerzy. Wielu jeszcze rzeczy nam brak.

Carr tylko mruknął, że to głupstwo, i zaczął łapczy­wie jeść. Nikt mu w tym nie przeszkadzał. To on sam uczynił przerwę, aby jakoś swą żarłoczność usprawied­liwić.

— Ostatni raz jadłem chleb na wiosnę.

— Wędrowałeś daleko od ludzi?

— Od białych ludzi, bo czerwonych miałem powyżej uszu — odpowiedział przełykając następny kęs.

— Jakieś kłopoty?

— Były i kłopoty — odparł niezupełnie pojąwszy właściwy sens pytania. — Straciłem konia, zwichnąłem nogę i pewnie mam złamanych kilka żeber, bo jak głę­biej odetchnę, łapie mnie ból.

Gospodarz pokiwał głową ze zrozumieniem.

— Ścigali cię? — zagadnął ściszając głos.

Carr przestał jeść, spojrzał na swego rozmówcę. Zaskoczyło go takie pytanie.

— Ścigali? — powtórzył. — Kto? Czyżby w okolicy kręciły się jakieś bandy czerwonoskórych? Nie widziałem ich po drodze, w ogóle nie widziałem nikogo.

— Tym lepiej. Nie myślałem o czerwonoskórych.
Carr już nie zdążył zadać kolejnego pytania, o co czy o kogo gospodarzowi chodzi, bo ujrzał przed sobą bla­szaną miskę, nad którą unosiła się mgiełka pary. Po­ ciągnął nosem i natychmiast zapomniał o wszystkim, co nie było jedzeniem. Kawałki rozgotowanego mięsa pływające w brunatnym sosie przysłoniły mu cały świat. Teraz już nie odmówił drugiej szklaneczki whi­sky napełnionej przez gospodarza. Gdy ujrzał dno na­czynia, poczuł, że zaspokoił największy głód. Chętnie zjadłby coś jeszcze, lecz uznał, że nie należy nadużywać gościnności. Dopiero teraz zauważył, jak skromne, nieledwie nędzne było to domostwo. Przecież to, co miał w jednej kieszeni kurty, starczyłoby na wzniesienie znacznie większego, znacznie piękniejszego budynku. Odsunął miskę.

— Dziękuję — powiedział. — Poratowaliście mnie w prawdziwej biedzie. Od tygodnia żywiłem się tylko suszonym mięsem, a co byłoby za parę dni?

— Moja chata stoi otworem dla każdego. Taki tu zwyczaj w tych dzikich stronach i stosuję się do niego.

— Prawda — potwierdził Carr, chciał jeszcze zapy­tać, od jak dawna gościnny farmer (bo to był na pewno farmer lub kandydat na farmera) przebywa na tym pustkowiu, lecz przypadkowo spojrzał na swe dłonie i przeraził się. Brudne, pokryte warstwą przyschłego kurzu, z połamanymi paznokciami i plamami zakrzepłej krwi, wyglądały rozpaczliwie.

— Gdyby tak kapinkę wody... — zaproponował nie­śmiało.

— Nawet całe wiadro. Zaraz się tym zajmę.

Carr został sam. Po pierwszych chwilach ożywienia spowodowanego radością, a trochę i alkoholem, nadpłynęła fala zmęczenia. Powieki ciążyły mu jak oło­wiane, siłą woli walczył ze snem. Nie wiedział, co się dokoła niego dzieje, i pewnie w końcu pogrążyłby się w drzemce, gdyby nie dłoń gospodarza, która potrzą­snęła go za ramię. Ocknął się.

— Chodź, pomogę ci.

Carr posłusznie dał się poprowadzić. Niedaleko, w przeciwległy kraniec długiej izby (dom posiadał tylko jedną izbę), gdzie za zasłoną ujrzał drewnianą balię0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
z parującą wodą, a obok na stołku ręcznik, szczotkę i mydło.

— No, bracie — uśmiechnął się gospodarz — bierz się do szorowania, dobrze ci to zrobi. A dasz sobie radę? Może pomóc?

Carr zaprotestował resztką energii. Wstydził się po­kazać nieznajomemu, jak bardzo obrósł brudem. No, i jakoś dał sobie radę, nieco stękając i posapując. Umył się, jak potrafił najlepiej, i nie pamiętał, aby w najcięż­szą pracę włożył tyle wysiłku, co w szorowanie własne­go ciała. Gdy się wycierał, stojąc bosymi nogami na des­kach podłogi, ciśnięto mu koszulę, sztywną i szorstką, ale przecież świeżą i czystą. Wdział ją, prawie już za­sypiając, po czym gospodarz poprowadził go do łóżka zbitego z prostych tarcic, lecz zaścielonego dobrze wy­pchanym siennikiem i prześcieradłem. Położył się, zo­stał nakryty derką i zasnął natychmiast, ostatnią swą myślą błogosławiąc dobroczyńców.

W nocy śniło mu się, że jedzie pociągiem do swego Milwaukee. Słyszał turkot wagonów, a kiedy na chwilę się przebudził, jeszcze w uszach jego dźwięczał gwizd parowozu tak wyraźny i bliski, jak gdyby maszyna toczyła się tuż obok.

Rankiem przypomniał sobie sen i westchnął z żalu, że to nie rzeczywistość. Kiedy wstał, słońce od kilku godzin świeciło na niebie, a wnętrze budynku, tak po­nure wieczorem, teraz wypełnione było wesołym blas­kiem dnia. Carr czuł się wypoczęty i gdyby nie boląca noga i kłucie w piersiach, nic by mu nie brakowało do szczęścia. Zdziwił się trochę widząc pustą izbę, za to nie potrzebował krępować się przy ubieraniu. Gdy wciągał buty, usłyszał jakże znajomy dźwięk... Podszedł do okna. Ujrzał daleką jasną przestrzeń, a nad nią strze­lający ku błękitnemu niebu czarny pióropusz dymu. Wagony i lokomotywa z cylindrycznym kominem! Jakże blisko! Carr ocenił odległość na pół mili. Widok po­ciągu natychmiast mu się skojarzył z Milwaukee i z dobrym chirurgiem, czuł, że bez niego się nie obej­dzie.

Pociąg zwalniał biegu, zatrzymał się. Parowóz dyszał ciężko, a ten głos brzmiał w uszach jak najcudowniej­sza melodia. Więc nie tylko w pobliżu biegł żelazny szlak, lecz nawet znajdowała się stacja. Cóż za wspa­niały zbieg okoliczności!

Usłyszał gwizd, obłoczek pary buchnął znad ziemi, koła poczęły wystukiwać jakąś rytmiczną melodię, co­raz cichszą i cichszą, coraz bardziej daleką, aż sylwet­ka maszyny i żelaznych wozów rozmazała się w dali. Zaległa cisza i tylko wiatr ją mącił lekkim szumem. Carr nadal tkwił w oknie, patrzał i rozmyślał. Poczuł bezsensowną pretensję do gospodarzy, że go nie poin­formowali o bliskości kolei. Ten pociąg co prawda pę­dził na zachód, lecz ten w nocy, który może nie był snem, lecz rzeczywistością, jechał na wschód? I teraz Carr siedziałby w wagonie i z każdą godziną zbliżał się do Milwaukee...

Dwie osoby nadchodziły od strony torów: farmer i je­go żona. Dźwigali paczki. Wydało się Carrowi, że bar­dzo się spieszą. Skrzypnęły drzwi. Eksplorer odwrócił się.

— Dzień dobry — powiedział — nieco zaspałem.

— Dzień dobry, nic nie szkodzi. Dopiero będę przy­gotowywać śniadanie — odparła kobieta. — Nie mie­liśmy chleba.

— Nie pieczecie sami?

— Jeszcze nie wyrosło ziarno na naszą mąkę — stwierdził gospodarz. — My tu dopiero od kilku miesię­cy.

— Nie strach na takim odludziu?

0x08 graphic
0x08 graphic
Dziś odludzie, jutro osada. Jest kolej, jest stacja, a ziemię można nabyć za bezcen.

— Czyżby tu jeszcze mieszkał ktoś więcej?

— Nie.

— To dla kogo ta stacja? — zdziwił się eksplorer.

— Tymczasem tylko dla mnie — roześmiał się far­mer. — Nigdy nie sprowadziłbym się tutaj w przeciw­nym wypadku. Ale kolej wie, co robi. W ten sposób przyciąga ludzi, sprzedaje własne tereny i zwiększa ilość podróżnych.

— Pewnie tak być musi — zgodził się Carr. — Jed­nakże ja nie wytrzymałbym długo w takiej samotności.

— Przecież wędrowałeś samotnie?

— Czynię to raz na rok i tylko na kilka miesięcy. Na tym polega moja praca.

— Na wędrowaniu? — Carr dosłyszał w tym pytaniu jakiś podejrzliwy ton.

Uważają mnie za włóczęgę — pomyślał — albo jesz­cze za kogoś gorszego."

Postanowił sprawę natychmiast wyjaśnić.

— Jestem eksplorerem — oświadczył i spojrzał na słuchaczów ciekaw wrażenia, jakie na nich wywarła ta informacja.

Wydało mu się, że farmer zerknął na żonę, ta lekko skinęła głową, po czym znikła w głębi izby, skąd zaraz rozległy się odgłosy przesuwanych garnków i pobrzęk blaszanych misek. W rezultacie takich krzątań przywędrował na stół dzban z kawą, po nim chleb i jajka smażone na boczku.

— Ho, ho! — wykrzyknął Carr. — Cóż za uczta? I to wszystko z własnego gospodarstwa! Żeby mnie nie ciągnęło w dalekie strony, pewnie zostałbym rolnikiem.

— Niestety — westchnął farmer — gospodarka nie daje jeszcze nic. Gdyby nie to, że sprzedałem ziemię na wschodzie, przyszłoby tu głodować.

— No to skąd te wspaniałości?

— Z pociągu.

— Nie rozumiem.

— Pewien przedsiębiorczy młodzieniec przywozi z miasteczka zamówione artykuły. Jeździ zawsze tym samym pociągiem i nigdy nas nie zawiódł. Kilkanaście mil dalej znajduje się sporo podobnych do naszego gospodarstw. One również korzystają z jego usług.

— To chyba nieźle kosztuje?

— Wziąłem to pod uwagę, gdyśmy tu przybyli. Byle doczekać jesieni: sypnie się pierwsze ziarno, kupimy kurczęta, ze dwie krowy i wszystko się odmieni.

— A takie eksplorerstwo. — odezwała się kobieta — opłaca się?

— Oczywiście, chociaż niekiedy wpada się w nie by­le jakie tarapaty. Jak ostatnio.

W tym miejscu chęć wygadania się wzięła górę nad ostrożnością. Carr opowiedział bardzo dokładnie o końcowej części swej podróży. O złocie wspomniał wpraw­dzie tylko mimochodem, za to odmalował obrazowo ko­lejne przygody. Umiał opowiadać, więc słuchali go co­raz bardziej przejęci, nie przerywając ani słówkiem. Kiedy skończył, farmer zauważył:

— To ci dopiero paskudna historia. Ja tam nigdy nie pchałbym się w te zatracone góry, prawda Polly?

— Prawda, Richard — skinęła głową. — Zimno mi się robiło, jak słuchałam.

— Toś pewnie i bez jednego centa? — zapytał far­mer.

— Ech, tak źle nie jest. Coś tam ocalało i starczy na powrót.

— Daleko?

— Do Milwaukee. Trzeba mi jak najszybciej ruszać, w płucach ciągle kłuje, a i noga uwiera. Jak tu z pociągami?

0x08 graphic
Wyjaśniono mu, że każdej doby przejeżdżają tędy dwa składy osobowe, na zachód i dwa na wschód, nie licząc towarowych, które się tu nie zatrzymują.

— Ale ja — powiedział na zakończenie swej informacji farmer — doradzałbym odpocząć kilka dni. Bar­dzo jesteś wymizerowany, a do Milwaukee szmat drogi.

Gościa ujęło takie zaproszenie, jednak postanowił od­mówić.

— Potrzebuję poradzić się lekarza — oświadczył — a poza tym... nie chcę być za darmozjada, a do roboty żadnej się nie nadaję.

— Ależ cóż znowu! Przy dwu osobach zawsze i trze­cia się pożywi. Żeby rzec prawdę, bardzo by nam dogadzało, gdybyś jeszcze został. Jutro z żoną mam jechać do Rooven. To takie miasteczko, trzydzieści mil stąd. Wrócimy wieczorem. Chciałbym, aby przez ten czas ktoś miał oko na gospodarstwo.

— Niebezpieczne strony? — podejrzliwie zagadnął Carr.

— Najspokojniejsze ze spokojnych, ale zawsze czło­wiek jest pewniejszy, gdy wie, że ktoś czuwa nad jego chałupą.

Carr zmienił decyzję. Uznał, że za tyle udzielonej mu pomocy należy się jakieś zadośćuczynienie.

— Zgoda, zostanę. Ale nie dłużej niż jeden dzień.

— Nie dłużej — przyrzekł farmer. I na tym stanęło.

Nazajutrz gospodarze ruszyli w drogę. Przed wyjś­ciem Polly sprezentowała Carrowi nieźle zaopatrzoną spiżarnię, wiadra z wodą i szczapy drzewa ułożone przed kominkiem. Miał więc wszystko, co potrzeba do przetrwania jednego dnia w samotności. Z nudów po­czął krążyć po izbie, dumny z zaufania, jakim farmer i jego żona obdarzyli obcego im człowieka. Widać sam jego wygląd musiał budzić takie zaufanie. Zarozumiałość rychło została ukarana. Kuśtykając od ściany do ściany, dostrzegł wiszące lusterko. Spojrzał w nie i na­tychmiast się odwrócił. Sądził, że ktoś obcy niepostrze­żenie wtargnął do domu i teraz stanął za jego plecami. Ale w izbie nie było nikogo. Znowu się przejrzał. Z ra­mek lustra wyjrzała twarz pokryta gęstym, czarnym, niechlujnym zarostem, z długą brodą i sterczącymi wąsiskami. Wręcz odpychający wizerunek. Nawet oczy — ale to chyba było złudzenie — patrzyły ponuro, prawie po zbójecku.

— Wyglądam jak czterdziestu rozbójników w ku­pie — jęknął. I zaraz następna myśl: „Na pewno poje­chali po szeryfa".

Odwiedzin szeryfa, rzecz jasna, Carr wcale się nie lękał. Mimo to postanowił natychmiast przywrócić swe­mu obliczu bardziej przyjemny wyraz. Z taką gębą nie może pokazać się w Milwaukee! Znalazł brzytwę, no­życe i mydło. „Chyba się na mnie nie obrażą" — po­myślał o gospodarzach i zabrał się energicznie do go­lenia. Brzytwa okazała się dość tępa, mydło ledwie się pieniło, lecz skórę na twarzy tak miał zgrubiałą, że obe­szło się bez poważniejszych zadrapań. Z nożycami po­szło łatwiej. Włosy opadające na ramiona udało się skrócić do przyzwoitej — zdaniem Carra — długości i chociaż efekty takiego strzyżenia prezentowały się dość... krzywo, zwłaszcza od strony karku, w rezultacie oblicze spoglądające z lustra nabrało bardziej ludzkie­go wyrazu. Znikły wąsiska i zarost, pozostała jedynie broda, a i tą Carr przyciął.

Po przeprowadzeniu tych zabiegów poczuł głód i chłód równocześnie. Rozpalił ogień (ileż to wysiłku go kosztowało!), wydobył ze spiżarni płat wędzonego boczku, który nadział na patyk i przypiekł nad płomie­niem. Zająwszy się jedzeniem — rozmyślał. Tak, far­merzy pewno pojechali po szeryfa... Odtworzył w pa0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
mięci wszystko, o czym tu mówiono, o co go pytano. Teraz te pytania wydały mu się bardzo podejrzliwe, a cóż dopiero uśmiechy i spojrzenia, jakie wymieniała małżeńska para. Na pewno uznali go za niebezpiecznego osobnika.

—Do licha! — przypomniał sobie nagle — przecież on mnie pytał, czy byłem ścigany? Oj, Piotrze, Piotrze! Gdzie miałeś uszy? Lecz dlaczego udzielono mi gościny? Dlaczego? — powtórzył i natychmiast sobie odpowiedział: — Bo lepiej podejrzanego osobnika gościć w do­mu niż wyprosić go za drzwi i czekać, aż ukryty na ze­wnątrz budynku postrzeli jego właściciela z zemsty za odmowę noclegu.

— Ech — westchnął — co będzie, to będzie. Nie lę­kam się żadnego szeryfa. Pewnie w tej chałupie nie ma nic wartościowego, przecież nie ryzykowaliby... cho­ciaż... i zbóje mają swój honor i nie grabią ludzi, którzy udzielili im pomocy...

Doszedłszy do takiego wniosku zajął się bardziej przyjemnymi rozważaniami: jak to zawita do Milwa­ukee, jak spotka znajomych, zacznie im opowiadać.., Usłyszał, że pociąg gwiżdże, że zatrzymuje się i odjeż­dża. Zjadł resztkę boczku i zatłuszczone palce obtarł o równie tłuste nogawki spodni. Wówczas zapukano do drzwi. Carr znieruchomiał. Czyżby szeryf? Coś zbyt szybko.

— Otwarte! — krzyknął.

Drzwi uchyliły się wolno. Carr pokulał ku wejściu.

— Gospodarza nie ma — powiedział do wchodzącego mężczyzny. — Wróci dopiero wieczorem.

Nieznajomy zatrzymał się na progu. Milczał i wpa­trywał się w Carra.

— A ty co tu robisz? — zapytał głosem, w którym nie zabrzmiał ani jeden ton radości czy choćby zdzi­wienia z nieoczekiwanego spotkania.

— Co ja tu robię? — powtórzył eksplorer, zdumiony takimi słowami. — A kim, u licha...

— Nie poznajesz starych przyjaciół? A może nie chcesz poznać?

— Webster! — wrzasnął uradowany Carr. — Co za spotkanie!

Agent Pinkertona wszedł do wnętrza, zamknął drzwi, rozejrzał się bacznie.

— Więc powiadasz, że ptaszek wyfrunął?

— Co za ptaszek? — zdziwił się Carr.

— Właściciel tej chałupy. Dawno go poznałeś?

— Jestem tu drugi dzień zaledwie.

— Na pewno? Nie mylisz się przypadkiem?

Carr na chwilę zaniemówił.

— O co ci chodzi? Nie wierzysz? Poczekaj do wie­czora. Oni wrócą i poświadczą.

— Oni, to niby kto?

— Gospodarze — odparł eksplorer, coraz mniej rozu­miejący sens pytań Webstera.

— Wiesz, jak się nazywają? Carr wzruszył ramionami.

— On: Richard, jego żona: Polly.

— A nazwisko?

— Jakoś się nie zgadało... .

— Więc ja ci powiem: Richard Burke, ale to nieważ­ne, bo naprawdę nazywa się Cowper. Ostatnie ogniwo łańcuszka.

— O czym ty mówisz?

— O oszukańczej spółce Erie Gardnem vel Erie White'a, ostatnio właściciela saloonu w osadzie bez na­zwy. Pamiętasz?

— Pamiętam — Carr przetarł dłonią czoło. — Ale ty się okropnie mylisz! To spokojni farmerzy i dobrzy ludzie.

— Jesteś tu drugi dzień.

0x08 graphic
0x08 graphic
Carr skinął głową.

— I przez dwa dni zdołałeś tak dokładnie wybadać swych gospodarzy? Tego nawet ja bym nie potrafił.
A może znałeś ich wcześniej?

Carr stropił się.

— Nie znałem — przyznał — ale... widzisz, ja od pierwszego spojrzenia poznaję dobrych ludzi.

— To się dopiero nazywa zarozumiałość! Zresztą, dobrych może i poznajesz, ale źli potrafią się maskować. Nie bądź naiwny, Piotrze!

Uratowali mi życie — żarliwie zaprotestował eksplorer.

— Niechże im to zostanie zapisane w księdze zasług, lecz równocześnie Richard Burke vel Cowper jest jednym z tych nikczemników, którzy doprowadzili do ru­iny kilkadziesiąt farmerskich rodzin. Całą bandę mamy już pod kluczem, jeden Cowper buja jeszcze na wolnoś­ci.

— Trudno mi w to uwierzyć — szepnął Carr.

— Bo nie potrafisz patrzeć dalej, niż sięga czubek twego nosa. Pomogli ci, jak sam twierdzisz, więc są uczciwi. Wobec ciebie... tak, ale wobec innych?

— Bardzo mądrze gadasz — mruknął Carr nieco urażony — lecz gdybyś umierał z głodu i zamieniał się w sopel lodu z zimna, jak ja, inaczej oceniałbyś sytua­cję.

— Być może, ale dajmy temu spokój. Jak tu trafi­łeś?

Carr roztoczył przed agentem obraz swej wędrówki. Od samiutkiego początku do ostatecznego końca. Tam­ten słuchał, niekiedy uśmiechał się, niekiedy krzywił.

— Kiepsko — stwierdził, gdy opowieść została zakończona. — Tym bardziej cieszę się, że wyszedłeś cało. Przyznaję — tu zawahał się — że trochę cię podejrzewałem o konszachty z tym Cowperem.

0x08 graphic
Mnie?! — oburzył się eksplorer. — Dawniej mi ufałeś...

— Już dobrze, dobrze. Widzisz, mój zawód nie po­zwala na zbytek zaufania do ludzi. Zresztą, jesteś w porządku, Piotrze. Jeśli ruszasz na wschód, pojedziemy razem.

— Co chcesz zrobić z tym Burke?

— Pojedzie z nami tam, gdzie od dawna już go ocze­kują.

— Do więzienia?

— Przecież nie na turystyczną wycieczkę. Stanie przed sądem.

— To znaczy, że mam być za strażnika! — wykrzyk­nął oburzony eksplorer.

— Cóż znowu. Twoja sprawność fizyczna jest raczej niewielka. Jeśli ci moje towarzystwo nie odpowiada, wsiądziesz do innego wagonu. A teraz, proszę, stań przy oknie i uważaj, czy się kto nie zbliża.

— Po co?

— Muszę lepiej przyjrzeć się tej izbie.

— Będziesz grzebał w ich rzeczach?

— Zgadłeś.

— Ja do tego ręki nie przyłożę.

— Oczywiście, że nie. Zbyt mało znasz się na takiej robocie — odparł z humorem agent.

— Nie mam zamiaru gapić się przez okno.

— Hm, jak uważasz. Poradzę sobie sam.

— Oni na pewno pomyślą, że to ja ciebie sprowa­dziłem — ponuro stwierdził Carr. — Za tyle okazanej mi pomocy! Czuję się jak stara świnia. Gdyby był jaki­kolwiek pociąg, natychmiast bym odjechał.

— Lecz pociągu nie ma, więc po co to całe gadanie? I jeszcze ci powiem, Piotrze: oni nie po szeryfa pojechali, jak sądzisz. Listy gończe poszły w świat, Cowper o nich na pewno wie i trzyma się jak najdalej od wszy0x08 graphic
0x08 graphic
stkich szeryfów. Z tego, co opowiadałeś, wynika, że sta­rali się wybadać, kim jesteś. Może Cowper podejrzewa cię o współpracę z policją?

— Przyjął mnie gościnnie.

— Cóż w tym dziwnego? Chce uchodzić za spokojne­go farmera. No, do roboty!

Rzuciwszy takie hasło począł krążyć po izbie, zaglą­dając we wszystkie zakamarki. Wreszcie zaintereso­wał się dużą drewnianą skrzynią ustawioną pod ścianą. Wyglądała bardzo solidnie, zamknięta antabą z potężną kłódką wiszącą na skoblu. Wydobył z kieszeni pęk klu­czy, z wprawą zawodowego złodzieja dobrał jeden, we­tknął w otwór kłódki i przekręcił.

Carr przyglądał się tym manipulacjom spode łba, po­tem odwrócił się ze złością i pokulał ku oknu. Nie mógł przeszkodzić Websterowi, a równocześnie lękał się, aby ktokolwiek nie zaskoczył agenta przy jego czynnościach, co przecież wplątałoby i Carra w sprawę, z jaką nie chciał mieć nic wspólnego.

Gapił się więc przez szybę, a że za nią nic się nie dzia­ło, zerkał od czasu do czasu w głąb izby. Widział, jak agent wyjmuje i układa obok skrzyni jakieś części ubio­rów męskich, damskie suknie, dwie pary butów, derkę, mnóstwo drobnych fatałaszków i jak bada zawartość kieszeni wszystkich ubrań. Na koniec Webster począł wszystko układać z powrotem. Zatrzasnął wieko, prze­kręcił klucz w kłódce.

— Widzę, że nic nie znalazłeś — stwierdził eksplorer ze złośliwym zadowoleniem.

— Mylisz się. Pieniędzy rzeczywiście w kufrze nie było, lecz... coś bardziej dla mnie cennego. Popatrz.

— Podał mu zmięty papierek.

Carr wygładził go. Wyglą­dał na oddarty od jakiegoś większego arkusza. Na tym strzępku widniały fragmenty wydrukowanych słów: „...ultural Comp...", a poniżej: „...ansas..."

— No i co z tego? — wzruszył ramionami.

— To, że ten druk dziwnie pasuje do nazwy oszu­kańczego przedsiębiorstwa Gardnera-White'a: „Agricultural Company. Kansas City".

— Pasuje — przyznał Carr.

— Znalazłem go w kieszeni spodni.

— Żaden dowód. Być może Burke pragnął nabyć zie­mię reklamowaną przez Gardnera, wziął formularz, aby podpisać mowę, a później się rozmyślił.

— Bardzo to ładnie wytłumaczyłeś. Ciekaw jestem, czy Burke-Cowper zezna w śledztwie tak samo. Nie przeceniam ważności tego świstka, chociaż nie jest on bez znaczenia. Posiadamy jeszcze inne dowody: zezna­nia wspólników i poszkodowanych farmerów.

Carr nic na to nie odpowiedział. Agent był tak pe­wien swego, że już stracił wiarę w niewinność gościn­nego gospodarza. Lecz jak zachować się w tej sytuacji? Najchętniej opuściłby natychmiast ten chwilowy przy­tułek. Gdzież jednak mógłby czekać na najbliższy po­ciąg? Najbliższy — czyli ranny. Miał przed sobą całą długą zimową noc i od razu wykluczył możliwość spę­dzenia jej na dworze. Ponure rozważania przerwał we­soły głos agenta.

— Hej, Piotrze! Czas by coś przekąsić. Twoi farme­rzy chyba nie wezmą nam za złe, jeśli nieco uszczupli­my ich spiżarnię.

— To obrzydliwe — mruknął Carr — jeść na koszt człowieka, którego ma się wsadzić za kratki.

—Chcesz, żebym głodował do rana i na czczo ruszał w daleką drogę?

— Bodajbyś nigdy tu nie trafił! Albo dopiero po mo­im odejściu.

— No, no. Nie przesadzaj. Zaczynasz mnie uważać za zbója czyhającego na mienie i wolność uczciwych ludzi. Zastanów się. Nie przybyłem tu po to, aby komu0x08 graphic
0x08 graphic
kolwiek robić złośliwe psikusy. Moja praca nie jest łat­wa, za to bardzo niebezpieczna i niewłaściwie oceniana. Cóż ci uczyniłem złego, że się na mnie boczysz? Mam dać spokój oszustowi?

Przemówił tak gorąco, że gniew Carra stopniał ni­czym śnieg w promieniach wiosennego słońca.

— Przepraszam — powiedział. — Chleb i mięso są w tamtej szafce. Ja im za to zapłacę.

— To ja zapłacę — sprzeciwił się agent. — Ty jesteś gościem zaproszonym, ja... nieproszonym.

Carr z rezygnacją machnął ręką. Webster energicznie zajął się przygotowaniem po­siłku i nieco brutalnie obszedł się z zawartością far­merskiej spiżarni. Na stół wjechały nie tylko boczek i chleb, ale również jajecznica i ser. Carr bez protestu zabrał się do spożywania przygotowanych wspaniałoś­ci. Ucztę zakończyła pachnąca kawa.

— Co zrobisz — niespodziewanie zagadnął agenta — jeśli on stawi opór? Ja, gdybym nawet chciał...

— Och, nie liczę na ciebie. Cóż potrafisz z połamany­mi żebrami i spuchniętą nogą? Ale nie martw się. Tacy, jak Cowper, umieją tylko uciekać, o walce mowy nie ma. Zresztą, dawałem sobie radę z mądrzejszymi przeciwnikami.

Carr więcej nie pytał.

Dzień się kończył, siwa mgiełka spływała z nieba na prerię. Wówczas usłyszeli łoskot nadjeżdżającego pociągu. Gwizd, zgrzyt hamulców, dudnienie parowozu. Minuta ciszy, drugi gwizd i stukot kół po szynach. Coraz szybszy i coraz dalszy.

Carr powlókł się do okna i spoglądał w ciemność.

— Nie przyjechali — stwierdził z ulgą.

Webster podszedł do drzwi, uchylił je. Długo patrzał przez szparę.

— Niech to licho! Masz rację. Poczekam jeszcze do jutra, jeśli nie przybędą rannym pociągiem, cała moja robota na nic. Przyjdzie znowu włóczyć się nie wiadomo jak długo.

Zamknął drzwi, zaryglował je.

— Chyba pójdziemy spać, Piotrze? Bardzo jestem zmęczony, a i tobie sen nie zaszkodzi.

— Myślisz, że uciekli?

— Kto wie? Jeśli zaczęli cię podejrzewać, że przy­byłeś ich śledzić, poszukali innego schronienia. Wzięli ze sobą jakie bagaże?

— Nie zwróciłem uwagi. Wiem, że farmer zabrał strzelbę i chyba jakąś torbę, ona prowadziła psa na smyczy. Czy miała coś jeszcze, nie przysięgnę. Sądzisz, że porzuciliby taki majątek? Ziemię, dom?

— Jaką masz pewność, że to ich ziemia, że to ich dom? A gdyby nawet! Co lepsze: wolność czy majątek, z którego nie można korzystać? Zaniepokoiłeś mnie tym psem — dodał bez żadnego związku z poprzednimi słowami.

— Cóż tu ma pies do rzeczy?

— Bardzo dużo. Bywa czasem, że wszystko się po­rzuca, lecz zabiera ulubione zwierzę. Z tego by wyni­kało, że oni tu chyba nie wrócą. Do licha, do licha! Ju­tro się okaże, czy się mylę, czy nie, a teraz, Piotrze, któ­re łoże wybierasz? Tamto? No, dobranoc!

Ściągnął buty, zdjął kurtkę, rewolwer wetknął pod siennik. Położył się w spodniach i kamizelce. Czerń no­cy wypełniła izbę i skłoniła Carra do pójścia w ślady agenta.

Nieprędko zasnął. Trochę dlatego, że bolały go piersi i noga, trochę dlatego, że głowę miał nabitą wątpliwościami, których nie potrafił rozstrzygnąć.

O świcie spadł śnieg i rankiem Carr, który pierwszy zerwał się z posłania, ujrzał białą płaszczyznę, pełną słonecznych blasków. Lecz ten piękny zimowy dzień nie obudził w jego sercu radosnych wzruszeń. Przecież zbliżała się nieunikniona godzina spotkania, którego się i lękał, i wstydził jednocześnie. Przestał wątpić w winę Burkego, ale nadal nie mógł pogodzić się z my­ślą, że będzie świadkiem aresztowania człowieka, który tak bardzo mu pomógł. Jedzenie, jakie upitrasił Web­ster, nie chciało mu przejść przez gardło, a gdy usłyszał świst i turkot parowozu, natychmiast zerwał się od sto­łu. Podszedł do okna.

— Dwie osoby — odezwał się po chwili.

— Więc przyjechali! — ucieszył się agent.

— Ależ... to nie oni! — zakrzyknął Carr. — Dwu mężczyzn! Idą w naszą stronę.

0x08 graphic
0x08 graphic
Może Burke przywiózł znajomka? Ekspolorer natężył wzrok.

— Nie widzę Burkego.

Teraz Webster zajął miejsce przy szybie.

— Jesteś pewien? — zagadnął.

— Żaden z nich nie jest gospodarzem. Ciekawe, ko­go tu szukają?

— Dowiemy się wkrótce. Może to jakieś nowe ofia­ry oszustwa? Jednak... weź no, Piotrze, do ręki swą pukawkę, lepiej być na wszystko przygotowanym. Burkę mógł nasłać tych ludzi.

Carr, który obawiał się spotkania ze swymi dobro­czyńcami, nawet okiem nie mrugnął na taką propozycję. Nowa sytuacja bardziej mu odpowiadała. Pokulał po swój winchester i zajął obronną pozycję za stołem.

Czekali w milczeniu. Ktoś trzykrotnie załomotał do drzwi.

— Proszę! — uprzedził Carra agent.

Zawiasy skrzypnęły. Weszli: wysoki, chudy mężczy­zna w długich butach i spodniach wpuszczonych w cholewy oraz w zapiętej na wszystkie guziki kurtce, się­gającej kolan. Obok wyrostek, podobnie ubrany, pucołowaty na twarzy, niższy i tęższy od swego towarzy­sza. Rozejrzeli się dokoła, zatrzymując wzrok raz na jednym, raz na drugim z obcych im ludzi.

— Który z was nazywa się Piotr Carr? — zapytał chudy.

— Ja — odparł eksplorer. — O co chodzi?

— Przybysz zamknął drzwi, zdjął mocno sfatygowany kapelusz, młodzik naśladował go.

— Tośmy trafili — oświadczył. — Burke powiedział, że masz mi przekazać gospodarstwo.

— Chyba jakieś nieporozumienie? — zdumiał się Carr. — Ta zagroda nie należy do mnie.

— Oczywiście, że nie. Burke sprzedał mi ją wczoraj w Rooven.

— Jest tam jeszcze? — pospiesznie zagadnął Web­ster.

— Niby Burke? Nie. Prosił, by powiedzieć, że wybiera się do Kansas City.

— Dowcipniś! — agent lekko gwizdnął. — Macie do­wód kupna?

— Jasne! — wykrzyknął starszy z przybyłych.

Obaj podeszli do stołu, siedli ciężko na ławie.

— Nazywam się Elias Wrenn, a to mój syn, Eleazer.

Rozpiął kurtę i z przepaścistej głębi wyciągnął skó­rzany portfel, pękaty, wytarty i związany rzemykiem. Położył go na stole, rozsupłał węzeł. Wszystko to czynił powoli, metodycznie. Ukazało się wnętrze pełne niezliczonych przegródek i malutkich schowków, mocno wypchanych. Carr wytrzeszczył oczy na takie dziwo, przypominające miniaturową walizę podróżną.

Elias Wrenn wyjął najpierw spory plik jakichś za­drukowanych kartek, najprawdopodobniej prospektów reklamowych, z kolei — kilka świstków pokrytych ko­ślawym pismem, na koniec — w ósemkę złożony papier. Rozłożył go starannie, aż przybrał formę sporego arku­sza, i podsunął w stronę Carra.

Webster podszedł do stołu i pochylił się nad ramie­niem Carra. Czytali w milczeniu.

— Najformalniejszy akt kupna-sprzedaży — zawy­rokował agent. — Gdyby jeszcze nazwisko sprzedawcy było prawdziwe... .

— Jak to? — zaniepokoił się Elias Wrenn. — Na­byłem ziemię od Richarda Burke i tak tam stoi napi­sane. Burke dał mi akt własności, zaraz pokażę...

Znowu począł grzebać w portfelu, aż wydobył drugi arkusz, podobny do poprzedniego. Jego treść została uważnie odczytana.

0x08 graphic
Wszystko jest w największym porządku, prawnie bez zarzutu — stwierdził Webster.

— A nazwisko? Coś gadał o nazwisku?

— Głupstwo! Teraz to już nie ma żadnego znaczenia. Burke zapłacił za tę ziemię i Burke ją wam sprzedał. Nic nikomu do tego. Życzę pomyślności na nowym go­spodarstwie.

Po tych słowach agent uścisnął dłoń Eliasa, z kolei jego syna, który poderwał się z ławy, zaczerwienił i skłonił niezgrabnie.

— No, Piotrze, za niecałą godzinkę mamy pociąg.

— Jedziemy razem? — ucieszył się Carr.

— Oczywiście, i chyba nawet na tej samej ławce te­go samego wagonu. Sytuacja się zmieniła.

— Więc rezygnujesz...

— Sza! — przerwał mu agent. — O tych sprawach pomówimy później.

— A jakże będzie z przekazaniem? — wtrącił się Elias Wrenn.

— Z przekazaniem? — powtórzył Webster. — Ach, o to chodzi. Ja to załatwię z wami, mój przyjaciel miał niedawno wypadek i nieco ciężko mu się ruszać. Chodź­cie ze mną.

Powiódł ich w głąb izby, pokazał naczynia kuchenne, spiżarkę, drewniane prycze, a nawet kufer. Szli za nim, dokładnie oglądając ściany, czy nie ma w nich szpar, tupiąc obcasami w deski podłogi, czy zostały solidnie umocowane.

Elias Wrenn, obejrzawszy wszystko, nie wyglądał na zadowolonego.

— Kupiłem ziemię i chałupę — oświadczył — ale tu jest jeszcze jakaś pościel, garnki, miski. Jak długo mam to trzymać? Burke nie mówił, co z tym zrobić?

— Ani słówka — odparł agent. — Sądziliśmy, że sprzedał ci wszystkie ruchomości.

— Nawet o nich nie wspomniał. Myślałem, że zasta­nę tu co najwyżej trochę gratów nadających się tylko do wyrzucenia. A tamta skrzynia? Co w niej jest?

— Nie wiemy — uprzedził Carra Webster — pewnie stara odzież.

Elias podrapał się po głowie.

— Przecież to nie moje. Może zabierzecie ze sobą...

— O, nie, nie! Nie dalibyśmy rady.

— Co z tym zrobić? — powtórzył swe pytanie star­łszy Wrenn.

— Co się tyczy skrzyni, jeśli Burke w ciągu roku się o nią nie upomni, śmiało ją możecie zabrać. Tak mówi prawo. To, co w jej wnętrzu, stanie się waszą własnością.

— Klucza nie zostawił?

— Poszukajcie, może gdzieś leży. No, Piotrze — I zwrócił się do eksplorera — czas na nas.

Pomógł swemu towarzyszowi założyć kurtkę, ujął go pod ramię. Powiedzieli „do widzenia" i wyszli na dwór.

— A pole?! — zawołał za nimi nowy właściciel. — Burke mówił, że obsiał je oziminą.

— Mnie mówił to samo — odpowiedział Carr przystając — ale ja się na tym nie znam. Nie jestem rolnikiem.

Ruszyli ku kolejowym torom zostawiając na progu chaty zakłopotanego farmera. Nie wiedział, czy zrobił dobry czy zły interes. Czuł, że coś tu nie jest w porządku, ale co — tego nie potrafił odgadnąć.

Agent zrezygnował z podróży do Rooven, aby dalej deptać po śladach Burkego-Cowpera. Uznał bowiem, że eksplorer potrzebuje troskliwej opieki w drodze. Nie tylko odwiózł go do Milwaukee, lecz nawet ulokował w szpitalu. Jak tam później tłumaczył się przed swymi szefami z przerwania pościgu, tylko on sam i kierow­nicy Agencji Pinkertona o tym wiedzą.

Tymczasem Carr został opukany, ostukany i prze­słuchany. Lekarze zdumiewali się nad odpornością jego organizmu. Zgodnie bowiem z ich fachową oceną czło­wiek z takimi urazami wewnętrznymi powinien był paść gdzieś na dalekiej prerii i tam umrzeć z głodu i wyczerpania. Nie brali jednak pod uwagę wytrzyma­łości Carra i niezgłębionych zasobów jego optymizmu. To one właśnie zwielokrotniły jego siły, a później — w okresie paromiesięcznej kuracji — uczyniły jednym z najsympatyczniejszych pacjentów.

Opowieści Carra (przezwanego od barwy czupryny — Czarnym Piotrem), zawsze wesołe, zawsze upiększone nieprawdopodobnymi przygodami, znalazły liczne gro­no słuchaczów wśród chorych i wśród personelu lekar­skiego.

Kiedy Carr został „sklejony" (jak mówił) i opuścił szpital, był znowu tym samym, pełnym energii człowiekiem. I nie przerwał corocznych wypraw w różne strony Dalekiego Zachodu. Jednak żadna z nich nie obfitowała w tak dramatyczne momenty, jak właśnie długa wędrówka przez góry Montany.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wernic Wieslaw 02 Przez góry Montany
Wernic Wieslaw 10 Czlowiek z Montany
10 Przez góry Montany
Wernic Wieslaw Czlowiek Z Montany
Wernic Wieslaw Czlowiek z Montany
Wernic Wieslaw 04 Tropy wioda przez prerie
Wernic Wieslaw Znikajace stado
Wernic Wieslaw Lapacz z Sacramento
Wernic Wieslaw Colorado
Wernic Wieslaw Skarby Mackenzie
Wernic Wieslaw Sierzant konnej policji
Wernic Wieslaw Old Gray
Wernic Wieslaw Daleka Przygoda 2017 POLiSH eBook Olbrzym
Wernic Wieslaw 14 Barry Bede
Wernic Wieslaw Ucieczka Z Wichita Falls
03 Wernic Wiesław Łapacz z Sacramento
Wernic Wieslaw 13 Old Gray
Wernic Wiesław Łapacz z Sacramento
Wernic Wieslaw 03 Lapacz z Sacramento

więcej podobnych podstron