Wiesław Wernic
Przez góry MontanY
Osada bez nazwy
W roku 1877 Thomas Edison opatentował fonograf. W roku 1878 powstało w Ameryce Północnej pierwsze przedsiębiorstwo dla produkcji prądu elektrycznego, a w 1879 zbudowano pierwszą na nowym kontynencie linię telefoniczną, łączącą Boston z Lovell w stanie Massachusetts.
Rozpoczynała się właśnie wiosna 1879 roku. Piotr Carr nic jednak nie wiedział ani o telefonie, ani o fonografie, ani o tym, czemu mają służyć oba wynalazki. Na jego usprawiedliwienie warto zauważyć, że inni mieszkańcy nowoczesnych miast Nowej Anglii, z nielicznymi wyjątkami, również nie orientowali się, jakie zmiany w ich życiu wprowadzi telegraf, telefon i żarówka zastępująca naftową lampę.
Natomiast Piotr Carr świetnie orientował się w sprawach, które miały dlań istotne znaczenie. Na przykład w bardzo już zaawansowanej budowie linii kolejowej Northern Pacific Railway, co zapowiadało znaczne skrócenie czasu podróży z Milwaukee nad jeziorem Michigan do granic Montany. Piotr Carr mieszkał w Milwaukee, jeśli takim słowem, wolno określić coroczny pobyt w tym mieście, od późnej jesieni do wczesnej wiosny. Prowadził bowiem koczowniczy tryb życia: byle dach nad głową i możność spędzenia kilkunastu godzin w jakimkolwiek saloonie, gdzie łatwo się wygadać przed przypadkowymi słuchaczami, których w tego rodzaju, lokalach nigdy nie brak. Ba, któż by zachował obojętność wobec malowniczych opowieści Carra, w których prawda tak z bajką bywała pomieszana, że tylko bardzo bystry słuchacz potrafiłby odcedzić jedną od drugiej. Ale słuchaczów Piotra podczas takich saloonowych wieczorów, znaczonych — jak przecinki w zdaniach — kuflami piwa i szklaneczkami whisky, bystrość raczej zawodziła.
Piotr Carr — należy przyznać bezstronnie — miał o czym opowiadać. Szkicował obrazy swych prawdziwych i nieprawdziwych przeżyć na kanwie jakże kolorowej przyrody Dalekiego Zachodu (zwanego również „dzikim") — ziem rozciągających się ongiś na zachód od Mississipi, obecnie — na zachód od Missouri w jej górnym biegu. Granica między „starymi" ziemiami osadniczymi a „wielkim-nieznanym", które kończyło się hen, u wybrzeży Pacyfiku, była zawsze granicą ruchomą. Wbrew zawieranym przez rząd waszyngtoński, zrywanym i ponawianym traktatom z plemionami Indian. Granica była ruchoma wbrew, a może właśnie w wyniku trwającej krwawej „partyzantki", przemieniającej się co pewien czas w regularne wojny białych z czerwonymi. W takich warunkach, pod naporem osadników ze wschodu, odbywał się podbój nowych ziem. Jednakże północne i północno-zachodnie obszary Stanów nadal pozostawały we władaniu Indian. Olbrzymie tereny wielkości całych państw europejskich, leżące w dorzeczu Missouri, stanowiły pustkowie, pełne zwierzyny, na którą polowali miedzianolicy myśliwi, gdzie galopowały jeszcze resztki stad mustangów, a nieliczne już bizony kryły się w górskich dolinach. Na niezmierzonych obszarach Północnej i Południowej Dakoty nie brakło antylop, górskich baranów, kozic, niedźwiedzi i wszędobylskich kojotów. Nie brakło również niebezpieczeństw grożących białym śmiałkom, penetrującym dziewicze ziemie Dalekiego Zachodu, ze strony czerwonoskórych wojowników, bo chociaż po klęsce generała Jerzego Armstronga Custera w wojnie z Dakotami Sitting Bull wycofał się aż poza granicę kanadyjską, a grupy innych plemion zostały rozproszone przez generała Terry lub zepchnięte na wydzielone im tereny rezerwatów — w praktyce spotkanie z Indianami było zawsze prawdopodobne, a konsekwencje takiego spotkania dla białego wędrowca raczej... ryzykowne.
Piotr Carr wiele o tych sprawach wiedział, ponieważ wiązały się one z zawodem, jakim się od lat parał. Był eksplorerem, wędrownym poszukiwaczem skarbów ziemi tam, gdzie ich dotąd nikt nie odkrył, a więc na dalekim, ciągle prawie bezludnym i mało zbadanym tajemniczym Zachodzie. Takie zajęcie uczyniło z Carra coś pośredniego między westmanem goniącym za przygodami a traperem zarabiającym na swe utrzymanie łowieniem futerkowych zwierząt.
Teraz Carr wybierał się do Montany, gdzie prawie połowę powierzchni stanowią góry, a drugą połowę — Wielkie Równiny porozdzielane łagodnymi sfalowaniami gruntu i samotnymi szczytami. Wśród tych równin powstawały nieliczne farmy, otaczające wianuszkami uprawnych gruntów małe miasteczka, bez historii, mierzące swój wiek kilku latami, niekiedy — miesiącami.
Dalej ku zachodowi, im bliżej Gór Skalistych, tym rzadziej trafiał się ślad „bladej twarzy", tym częściej — czerwonoskórych wojowników: wzdłuż górnej Missouri — Czarnych Stóp i Algonkinów, w dolinie rzeki Yellowstone — Kruków, a na północnym zachodzie — Kutenajów i Szoszonów.
Piotr Carr nie po raz pierwszy wyruszał w pustkowia Montany na poszukiwanie skarbów gór, przede wszystkim żył złotonośnych, które już w roku 1857 przypadkowo tam odkryto. Tym razem skorzystał z przejazdu koleją tak daleko, jak to tylko było możliwe. Na zachodnim, najdalszym odcinku Northern Pacific Railway regularna komunikacja jeszcze nie istniała, a nieregularna służyła wyłącznie transportowi sprzętu, żywności i robotników zatrudnionych przy budowie. Innych pasażerów nie zabierano — nie z braku miejsc, lecz dlatego, że gdyby zezwolono chociaż jednemu na bezpłatny przejazd, zwaliłyby się ich tysiące. Jednakże przedsiębiorczy Carr zdołał sobie zjednać najpierw palacza, później maszynistę, w końcu kierownika pociągu. Po tych trzech szczeblach wspiął się do wagonu towarowego wraz z siodłem, uprzężą i potężnym tłumokiem, który z trudem władował do tyleż mrocznego, co brudnego wnętrza. Ten pierwszy sukces u początków dalekiej drogi osiągnięty został bez wielkiego trudu. Carr potrafił zjednywać sobie ludzi zadziwiająco szybko. Nie odwagą (chociaż nie był tchórzem) ani hojnością (chociaż nie był skąpcem), ani zewnętrznym wyglądem (chociaż nie był odstręczający). Najbardziej charakterystyczną jego cechą była właśnie jego przeciętność. -Niczym nie wyróżniał się wśród tłumu innych, póki... nie otworzył ust. Czar jego wymowy zaiste był zdumiewający, chociaż wcale nie oparty na gładkich i wyszukanych zwrotach ani nawet na poprawności języka. Za to jakże barwnych używał określeń, jak sugestywne potrafił malować obrazy, jak prawdopodobne i... nieprawdopodobne historie własnych przygód roztaczał przed słuchaczem. Pod wrażeniem „kolorowych" słów (to chyba najlepsze określenie) Carra ludzie wprost zatracali poczucie rzeczywistości.
Pewien stary i kuty na cztery nogi traper dał się kiedyś tak zahipnotyzować wymowie Carra, że bez dłuższych nalegań powiódł go w nieznaną dolinę, gdzie można było garściami zbierać górskie kryształy o różnobarwnych odcieniach, na które polowali jubilerzy wielkich miast, o których marzyły elegantki znad wybrzeży Atlantyku.
Przypadek zdarzył, że po latach spotkałem się z tym właśnie traperem.
— Musiałem dokumentnie zgłupieć — opowiadał. — Poprowadziłem go, jak pies na smyczy, prosto do cudownej dolinki. Znosiłem mu żywność, pomagałem zbierać kolorowe kamyki, a kiedy wyruszyliśmy w powrotną drogę, on był obładowany jak muł, a ja nie miałem ani odrobiny. Chyba mnie zaczarował. W jaki sposób? Tego nie mogę pojąć. Przecież ta cała gadanina Piotra przypomina wielką gąbkę: jak ścisnąć, nic w ręku nie zostaje, tylko struga wody na ziemi. Co za dziwo? Ale w gruncie rzeczy to porządny chłop. Kiedy się dowiedział, że nie mam ani kamyczka, ani futerkowej skórki, ani centa w kieszeni, podzielił się ze mną sprawiedliwie. Taki on jest. Każdego potrafi zagadać, że człowiek zupełnie przestaje myśleć, albo tak myśli, jak to jemu odpowiada.
Trochę w tym było przesady, ale i sporo prawdy. Bo że Carr zaliczał się do wyjątkowych gadułów — to fakt.
Nic więc dziwnego, że również bez większego trudu wepchnął się do towarowego pociągu i przez całą drogę bawił towarzyszy opowiadaniem o swych niezwykłych przygodach. Noc i dzień, noc i dzień turkotały koła po szynach. Dalej i dalej ku kamiennym wałom Gór Skalistych, aż zatrzymały się na miejscu, gdzie nigdy dotąd nie istniała żadna stacja kolejowa ani żadne osiedle. Natomiast zaraz za nasypem kolejowym Piotr Carr ujrzał kłębowisko domków, baraków i szałasów skleconych niesprawnie, ustawionych tu i tam w nieuzasadnionej bliskości lub nieuzasadnionej odległości jeden od drugiego. Był wczesny świt. Ciszę mącił jedynie syk pary w lokomotywie. Na tym tle cały ten śmietnik budowlany wyglądał jak wymarły. Ale oto poczęli wychodzić z wagonów towarzysze Carra. Gwar rozmów i hałas, jaki czynili, musiał obudzić wszystko co żywe w tym dziwacznym osiedlu. Carr ujrzał pierwszych mieszkańców gramolących się z bud i szałasów i ruszył na poszukiwanie jajek smażonych na szynce, kufla piwa i gorącej kawy, która by oczyściła gardło z kurzu wielodniowej podróży, a ciału dostarczyła odpowiedniej ilości ciepła. Zmarzł podczas kilku ostatnich godzin jazdy, a kiedy wyskoczył z wagonu, poczuł jeszcze dotkliwszy chłód. Montana dała znać o swym klimacie.
Piotr chuchnął i ujrzał mgiełkę swego oddechu. No tak, tutaj o tej porze dnia i roku nie mogło być inaczej. Strzelbę przewiesił na rzemieniu przez prawe ramię, tłumok zarzucił na lewe, siodło i uprząż ujął w obie dłonie. Wszystko to było piekielnie ciężkie, ale Piotr nie zaliczał się do ułomków. Szparko ruszył przed siebie. Szedł poprzez plątaninę uliczek nie-uliczek, aż trafił na szerszą drogę, przy której wznosił się piętrowy domek, z werandą na całą szerokość frontu i z przybitą nad wejściem deską, na której widniał napis: „Mary-Liza Saloon".
Carr zatrzymał się i wytrzeszczył oczy. Poznał w swym włóczęgowskim życiu sporo saloonów, ale nigdy nie spotkał się z taką dziwaczną nazwą, składającą się z dwu kobiecych imion. Wzruszył ramionami na znak politowania, ale zaraz poczuł nieznośny ciężar bagażu, którego jak najprędzej zapragnął się pozbyć. Drzwi były otwarte. Wnętrze pachniało kwaśno: piwem, whisky i tytoniowym dymem. Do tego włączyła się nieokreślona woń kurzu, który wzburzyła z podłogi szczotka migająca w rękach chłopaka odzianego w nieokreślonej barwy spodnie, bardzo brudną kamizelkę i równie brudną kraciastą koszulę z podwiniętymi rękawami.
— Lokal zamknięty! — powiedział bardzo głośno, nie odrywając oczu od desek podłogi.
— Jak zamknięty, to trzeba go zamknąć — odparł Carr, po czym zatrzasnął drzwi i przekręcił klucz.
Należy wyjaśnić, że były to solidne drzwi, a nie popularne w saloonach Południa dwuskrzydłowe, sięgające zaledwie piersi dorosłego mężczyzny niby zamknięcia. Ostre zimy Montany nie sprzyjały zwyczajom praktykowanym w cieplejszym klimacie.
— Powiedziałem, że lokal zamknięty — powtórzył chłopak przerywając swą pracę.
— Na pewno zamknięty — stwierdził spokojnie Carr. Przynieś wody i skrop podłogę. Strasznie tu dużo kurzu. Czy nikt cię nie nauczył, jak należy zamiatać?
— Sprowadzę gospodarza…
— Świetnie! Powiedz mu, że czekam na śniadanie i że byle czym nie dam się zadowolić. No, ruszaj!
Zapowiedź sprowadzenia gospodarza okazała się jedynie czczą groźbą.
On jeszcze śpi...
— Tak właśnie myślałem. Przynieś wody i skrop podłogę. Fu! Aż w nosie wierci.
— Czy pan jest znajomym gospodarza?
— Przynieś wody!
Chłopak odstawił szczotkę. Nabrał pewności, że przybysz jest istotnie znajomkiem gospodarza, kto wie, może nawet przyjacielem? Takiemu lepiej się nie sprzeciwiać. Odszedł więc i po kilku minutach wrócił z pełnym wiadrem. Obficie spryskał całą salkę i wrócił do przerwanego zajęcia. Trwało długo, bardzo długo, aż znudzony Carr oparł łokcie na stole, wsparł głowę na dłoniach i... zasnął. Ale że sen miał czujny, zbudził się na dźwięk szkła. Chłopak stał za szynkwasem i wycierał naczynia. Carr ziewnął.
— Jak ci na imię?
— Frank.
— No to, Frank, daj coś do zjedzenia.
Chłopak zniknął, by po chwili wrócić z półmiskiem pełnym mięsa, z bochenkiem chleba, nożem, widelcem i talerzem.
— Tego mi brakowało — ucieszył się Carr. — Gospodarz nadal śpi?
— Mam go obudzić?
— Nie, nie. Dam sobie radę.
Chłopak wzruszył lekko ramionami i zajął się na nowo czyszczeniem bufetu.
Tymczasem ranny gość zajął się pieczenią i chlebem. Uporał się z tym dość szybko nie tylko dlatego, że wygłodniał podczas podróży koleją, ale również i dlatego, że lubił obfite posiłki. Podobnie jak wszyscy traperzy Dalekiego Zachodu, którzy potrafią na jeden raz pochłonąć tyle mięsa i pieczywa, ile przeciętnemu mieszczuchowi starczyłoby na cały dzień. Ale też niejeden traper potrafił głodować i znosić z humorem niekiedy parodniowy post, gdy wyczerpały się zapasy i zabrakło zwierzyny. A że Carr nabył wiele doświadczenia w swych licznych wędrówkach, nauczył się jeść na zapas, gdy trafiła się okazja.
Chłopak skończył wycieranie kufli i znów zniknął w wąskich drzwiczkach prowadzących zapewne do gospodarczej części budynku. W saloonie uczyniło się nagle bardzo cicho. Przybysz ziewnął i odsunął pusty talerz. Znowu poczuł, że ogarnia go senna ociężałość. I pewnie zdrzemnąłby się po raz drugi, gdyby nie usłyszał czyichś kroków, skrzypienia desek i półgłośnej rozmowy.
W czarnym otworze drzwi ukazała się jasna postać. Wysoki, tęgi mężczyzna w białym kitlu sięgającym kolan.
Carr pomyślał, że taki gospodarz z pewnością nie potrzebuje niczyjej pomocy przy wyrzucaniu z lokalu zbyt podochoconych gości, i postanowił działać roztropnie.
— My się znamy?
— Nie znamy — odparł gość.
— Więc cóż mi Frank gadał?
— Pewnie mu się tak zdawało.
— Hm. A ty skąd? Może z Des Moines?
— Z Des Moines? — zdziwił się Carr. — Nie, nigdy tam nie byłem:
— A Kansas City znasz?
— Nie znam — odparł zgodnie z rzeczywistością. — Czy oczekujecie gościa stamtąd? Ale ja tu przybyłem wprost z Milwaukee, nie zatrzymując się po drodze.
— Aha...
Wydało się Carrowi, jak gdyby nasrożone oblicze gospodarza nagle złagodniało.
— Nie, nie czekam na nikogo, po prostu ciekaw jestem nowych ludzi, a ciebie tu nigdy dotąd nie widziałem.
— Prawda — przyznał Carr.
— Czym mogę służyć?
— Muszę się wyspać. Całą noc tłukłem się pociągiem i nie dano mi nawet zdrzemnąć się.
W imię bezstronności — to właśnie Carr nie dał nikomu z przygodnych towarzyszy zdrzemnąć się, gadając bez przerwy do białego rana. Zresztą znalazł wdzięcznych słuchaczy.
Właściciel saloonu przeczuł dobry zarobek. Uśmiechnął się.
— Spanie? Oczywiście. Mam łóżka tak wygodne, że leży się na nich jak na bobrowych skórkach. Tylko sześć na sali. Prawdziwy luksus.
— Oj — stęknął Carr. — To nie dla mnie. Potrzebuję ciszy. Jutro ruszam w drogę i powinienem dobrze wypocząć. Nie ma czegoś mniejszego?
Uśmiech na twarzy gospodarza stał się jeszcze wyraźniejszy.
— Oczywiście. W „Mary-Liza" jest wszystko, co po trzeba podróżnym. Mam pokój dwuosobowy.
— Będę w nim sam?
— Hm... tracę w ten sposób jedno miejsce.
— Tylu amatorów spania? A mnie się wydało, że tu raczej brakuje przyjezdnych. Bardzo nie lubię ścisku.. będę musiał poszukać innego noclegu.
Nie było w tym ani słowa prawdy, ale Carr liczył się z każdym centem i płacenie za dwa łóżka uznał za szczyt rozrzutności.
— Ależ nie! — zaprotestował gospodarz. — Akurat tak się złożyło, że nie mam klientów na mały pokój.
— Znakomicie. A czy można by tu kupić konia?
— Czego się nie robi dla przybyszów z dalekich stron? — oświadczył pompatycznie właściciel saloonu. — Potrzebny koń? Będzie koń.
— Kiedy?
— Jeszcze dzisiaj — zapewnił gorąco. — Za kilka godzin, wierzchowiec jak się patrzy.
— W południe?
— Może być i w południe.
— Zgaduję, że to wasz koń.
— Mój, ale go trzymam gdzie indziej. Tutaj nie miałbym czasu doglądać. Konik lekki i ścigły.
— Lekki? To nie dla mnie. Lekkie zwierzę potrafi nieść tylko lekki ładunek, a ja mam sporo tłumoków.
— Dobrze. Znajdziemy cięższego konia chociaż w tej dziurze o to niełatwo. Cena także...
— Znam się na koniach, a o cenie pogadamy, jak obejrzę towar. Gdzie ten pokój?
— Frank — rozkazał oberżysta — zaprowadź!
I tak oto Carr powędrował na pięterko po skrzypiących schodach, aby stwierdzić, że pokój był malutką klitką, oddzieloną od reszty poddasza przepierzeniem z cienkich desek. Stały tu dwie prycze nakryte zrudziałymi kocami. Malutkie okienko — co Carr zaraz sprawdził — pozwalało spojrzeć na podwórze ograniczone jednej strony płotem, z drugiej — parterowym baraczkiem.
W pokoiku było duszno i pachniało sianem. Carr zwalił w przejście między pryczami swój bagaż, a strzelbę umieścił pod ścianą.
— Jak się nazywa ta miejscowość?
— Nie nazywa się.
— Nie rozumiem.
— No, do tej pory nikt jej nie nazwał. Komu na tym zależy? Tu mieszkają tylko robotnicy pracujący przy budowie kolei. Jak tory posuną się dalej, ruszą i oni.
— To kto wzniósł te wszystkie domy i po co?
— Domy! — mruknął pogardliwie Frank. — Same budy albo szałasy i trochę baraków kolejowych. Tylko Gardner postawił prawdziwy dom. Zaryzykował — dodał po chwili przerwy. — Ale nie moja to sprawa.
— Któż to ten Gardner?
— Właściciel saloonu. Myślałem, że go znacie.
—To ten, który ze mną rozmawiał?
— Innego nie ma.
— A ja sądziłem, że on się nazywa Mary-Liza.
— To imiona jego córek — chłopak pokazał zęby w uśmiechu.
— Mieszkają z ojcem?
— Nie. Żona Gardnera siedzi z córkami w Des Moines. Nie sprowadzi ich tutaj, póki nie powstanie w tej osadzie szkoła. Chyba jednak nigdy nie powstanie, bo i dla kogo? Ja jednak myślę, że gospodarzowi chodzi po prostu o to, aby jego żona czuwała nad interesem w Des Moines. On ma tam spory dom, hotel i restaurację.
— Ho, ho! Taki bogacz? Po cóż się pchał do tej dziury?
— Nie wiem. Ja u niego pracowałem w Des Moines, tu siedzimy od pół roku.
— Jak widzę, Frank, jesteś całą furą wiadomości. Powiedz mi jeszcze, czy ten koń na sprzedaż należy do twego szefa?
— On ma konia, ale nie wydaje mi się, żeby chciał się go pozbyć.
— Aha — mruknął Carr. — Dziękuję ci, Frank, zostaw mnie teraz samego.
Kiedy chłopak odszedł, Carr ściągnął buty, zamknął na haczyk drzwi klitki (klamki nie było) i w ubraniu rozciągnął się na pryczy. Zasnął natychmiast.
Obudziło go słońce migocące za szybą okienka i smugą blasku padające wprost na twarz. W pokoiku zrobiło się jeszcze duszniej niż rankiem, a rozpalony dach strychu grzał tak silnie, że Carr zerwał się natychmiast z posłania, naciągnął buty i zbiegł na dół, zapominając o strzelbie i bagażach.
Na dole było tak samo pusto i cicho, jak przedtem, Frank gdzieś znikł, a Gardner ziewał oparty o szynkwas.
— Wysłałem chłopca po konia — powiedział. — Piwa?
Carr skinął głową.
— Tam jest okropnie gorąco — zauważył.
— W dzień. W nocy całkiem przyjemnie.
— Prędko będzie ten koń?
— Za jakąś godzinę, może za dwie.
— No, to pójdę przespacerować się po tej miejscowości bez nazwy. Zabawne... — opróżnił kufel i skierował się ku drzwiom, ale zawrócił od progu. — Do licha! — klepnął się w czoło. — Musiałem zgłupieć z tego gorąca.
— O co chodzi?
— Na górce zostawiłem swoje bagaże, a drzwi nie mają zamka. Co robić?
— Nic — odparł szynkarz. — Nikt tam dzisiaj nie nocuje, a kto chciałby dostać się na górę, musi przejść obok mnie. Zresztą... nie ma tu złodziei.
Nie zabrzmiało to zbyt przekonująco, ale Carr, uspokojony, opuścił wnętrze saloonu. Oblało go słońce pełnego dnia. Przystanął mrugając oczami, po czym ruszył przed siebie. Ulica nie-ulica, droga nie-droga, zakurzony szlak poryty koleinami wozów, pełen dziur i wzniesień ciągnął się nieregularnymi skrętami wśród dziwacznych budowli.
Frank nie mylił się. To, co Carrowi w szarym świcie poranka wydawało się domami, teraz, w blasku słońca, ukazało swe prawdziwe oblicze — ruder skleconych z bali i desek, bud wzniesionych ze skrzynek, w których najpewniej dostarczano prowiant dla robotników, szałasów z gałęzi, piwniczek wykopanych w ziemi i nakrytych darnią. Dokoła cicho i pusto. Carr przespał godziny największego ruchu, gdy ludzie udawali się do pracy. Teraz musieli przebywać gdzieś tam u krańców kolejowego nasypu, przy wytyczaniu dalszej trasy żelaznego szlaku, przy zwożeniu ziemi, układaniu podkładów i wbijaniu potężnych ćwieków.
Carr na próżno rozglądał się za jakimś dwunożnym przedstawicielem osady. Skręcił w pierwsze napotkane boczne przejście i od razu trafił w labirynt wyznaczony szeregami niby-budynków. Szedł wolno, skrzypiąc podeszwami butów po rozgrzanym piasku, zerkając na prawo i lewo, niekiedy zaglądając w głąb ciemnych wnętrz, w których dostrzegał jakieś fragmenty sprzętów o dziwacznych kształtach i sporo śmieci. Wyglądało to bardzo smętnie, a cisza wzmagała jeszcze wrażenie smutku.
,,Cóż za paskudna osada — pomyślał — brzydka, brudna i bezludna."
Wówczas dostrzegł człowieka. W zwężeniu szarej ścieżki stał mężczyzna w jasnym, szerokoskrzydłym kapeluszu, w skórzanej kurcie i takich spodniach, obszytych wzdłuż szwów drobniutkimi frędzlami. Wszystko to wyglądało świeżo i aż błyszczało czystością. Kontrast tej postaci z nędzną brzydotą otoczenia był zaskakujący.
„Elegancik, greenhorn na śmietnisku" — pomyślał.
— Piękny dzień — powiedział tamten. — Szukasz tu kogo?
— Szukam konia.
— Zginął?
— Nie zginął, bo go nie miałem. Chcę kupić.
— Trudno będzie. Tu prawie sami robotnicy. Chociaż... — przerwał i zamyślił .się.
— Chociaż co?
— Hm... Znajdzie się koń, niezły.
— Kupię.
— Ba, jeszcze nie wiem, kiedy będę mógł go sprzedać.
Carr spojrzał bacznie w twarz mówiącego. Podejrzewał kpinę, ale nie dostrzegł ani cienia uśmiechu.
— Nie rozumiem — odpowiedział. — Potrzebuję dobrego wierzchowca jeszcze dzisiaj, najpóźniej jutro rano. Oberżysta nawet mi obiecał jednego.
— Skoro tak, nie ma czym się trapić.
— Ba, chodzi jeszcze o cenę — wyznał Carr. — Dlatego szukam na własną rękę...
— Oberżysta ma konia — stwierdził nieznajomy. — Oglądałem go, bo swego trzymam w tej samej stajni.
— I co? Dobry?
— Chodzi w zaprzęgu.
— To na nic — mruknął Carr. — Potrzebuję zwierzęcia pod siodło.
— Istotnie, to na nic, ale...
Carr, który zamierzał powędrować dalej, zatrzymał się w pół kroku.
— Tu jest kowal — powiedział nieznajomy.
— Cóż on ma do roboty?
— Podkuwa zwierzęta pociągowe przewożące materiały dla kolei. Ale nie o to chodzi. Wydaje mi się, że ma wierzchowca na sprzedaż.
— Gdzie ten kowal?
— Jak by to powiedzieć... Znam drogę, ale nie potrafię objaśnić. Zaprowadzę was — zdecydował się nagle.
Ruszyli gmatwaniną ścieżek, milcząc cały czas. Carr zastanawiał się, kim jest ten nieoczekiwany przewodnik ale nie doszedł do żadnego wniosku. Wędrówka nie trwała długo, osada zajmowała niewielką przestrzeń, chociaż chaotycznie zabudowana, sprawiała wrażenie rozległej.
Kuźnia stanowiła coś pośredniego między szałasem a psią budą, tyle że dostosowaną do końskich rozmiarów. Natomiast kowal czynił wrażenie zupełnie zwykłego kowala, jakich spotyka się tysiące w kraju, a jego pomocnik niczym nie różnił się od zwykłych pomocników kowala.
Chłopak pracował właśnie przy miechu dmąc w rozżarzoną kupkę węgli, a kowal potężnymi szczypcami obracał w płomieniu rozgrzaną do białości metalową sztabę. Kiwnął głową i poprosił, aby chwilę zaczekali. Po czym Carr stał się świadkiem nadawania kształtu podkowie, aż rzucona, z sykiem zatonęła w wiadrze pełnym wody.
Wtedy mistrz kowadła, wycierając dłonie w spodnie, zagadnął:
— Co słychać? Widzę, żeś znalazł znajomka. Jego szukaliście?
Elegant uśmiechnął się blado:
— To nie ten...
— Ach, nie ten... Widzi mi się, że nigdy nie znajdziecie potrzebnego...
— Kto wie? Ale my tu w innej sprawie. Szukamy konia do jazdy wierzchem, zdrowego, młodego konia. Coś mi wspominaliście...
— Dla kogo ten koń?
— Czy to ważne?
— Dla mnie ważne, bo nie oddam zwierzęcia w byle jakie ręce.
—Ja potrzebuję konia — odezwał się Carr.
Kowal spojrzał nań przenikliwie i ostro, jakby chciał wzrokiem przewiercić go na wylot. Lustracja musiała wypaść pomyślnie.
— Chodźcie, a ty — zwrócił się do chłopaka — pilnuj i nie pozwól nikomu grzebać w żelastwie. Przyjdzie taki jeden z drugim, a później nie ma haceli, nie ma sztab, nie ma podków.
Poprowadził ich niedaleko, wzdłuż ścian kuźni, aż ujrzeli po przeciwnej stronie przybudówkę ze stromym daszkiem. Z wnętrza dochodził stłumiony szmer. Drzwi były wysokie, mocno osadzone w zawiasach, z dwoma skoblami i kłódką. Zgrzytnęło. Po chwili kowal wyprowadził na rzemieniu konia.
Carr z trudem opanował się — nabywca nie powinien zdradzać zachwytu nad prezentowanym towarem. U licha, przecież to był najprawdziwszy mustang, gniadosz z białymi plamami wielkości jabłka na kłębach i czole! Ogon długi, prawie do pęcin, błyszczał w słońcu nitkami złota, a takim samym odcieniem mieniła się grzywa.
Carr odetchnął głęboko. Znał się na koniach.
— No i jak? — zagadnął kowal. — Długo by takiego szukać.
— Może — mruknął Carr — ale dla mnie końska uroda tyle znaczy, co skóra na niedźwiedziu. Potrzebuję wierzchowca silnego, wytrzymałego, szybkiego, gdy zajdzie potrzeba.
— To właśnie taki. Nigdy bym go nie sprzedał, ale czy w tej przeklętej dziurze mogę być o zwierzę spokojny?
— Złodzieje? — zaniepokoił się Carr wspomniawszy swe rzeczy pozostawione w saloonie. — Karczmarz mówił, że tu nie ma złodziei.
— Toś bardzo naiwny, jeśli uwierzyłeś.
Zabrzmiało to obraźliwie, ale Carr nie chciał zadzierać z kowalem. Jeszcze podniósłby cenę lub w ogóle odmówił sprzedaży? Chwycił rzemienną linkę zwisającą z końskiego karku.
— Ostrożnie! — ostrzegł kowal. — To nie pierwsza lepsza chabeta. To bojowy koń, myślę, że dlatego jeszcze go posiadam, chociaż koniokrady mają swoje sposoby...
Zwierzę położyło uszy po sobie i wyszczerzyło zęby. Carr uskoczył w samą porę.
— Niezły — powiedział drwiąco — ale nie dla mnie. Nie mam czasu na jego oswajanie. Tam, dokąd się udaję, miałby zbyt wiele okazji do ucieczki.
— Tony! — krzyknął kowal.
Uszy wyprostowały się, rozdęte chrapy zwęziły, zęby przestały groźnie błyskać.
— Wart jest tyle złota, ile waży.
— A więc nie dla mnie — powtórzył Carr.
— Zaraz, zaraz. Po co tak gwałtownie? Proszę obejrzeć, potrzymam, a o cenie pogadamy później. Spokojnie, Tony.
Carr obszedł zwierzę. Obmacał pęciny, dotknął zadu, przesunął dłonią po karku. Koń ani drgnął.
— No i co?
— Niezły, ale jakże go osiodłać, kiedy się płoszy?
— Ale teraz stał jak głaz.
— Teraz..
— I nie będzie się płoszył. Jest na to sposób. Zdradzę go, jak tylko dobijemy targu.
— Z mustangiem każdy nowy właściciel ma sporo kłopotu — zauważył Carr — a ja wcale tego nie pragnę.
— Nie będzie żadnych kłopotów, w przeciwnymi wypadku oddam zapłatę. Biorę cię na świadka — zwrócił się do eleganta.
— No dobrze — zgodził się Carr — jaka cena?
— Pięćdziesiąt dolarów.
— Co?! — Carr wydał okrzyk szczerego oburzenia.
— To jest appaloosa, najprawdziwszy appaloosa!
— Niechże i będzie, ale nie za tyle. Trzeba być milionerem, nie ubogim poszukiwaczem metali.
—
Eksplorer? Znajdziesz złotą żyłę, to ci starczy na setkę podobnych zwierząt.
— Jeszcze nie znalazłem, a jak znajdę, nie zapłacę takiej ceny nawet za lepszego wierzchowca. Nie oszalałem!
— Nie ma lepszych na świecie. Przyjrzyj się dobrze. Jeśli się znasz na koniach...
— Przepraszam — wtrącił się elegant — co to jest] appaloosa?
— Najwspanialsze mustangi znad rzeki Palause w Idaho. Dziurawe Nosy mają ich tysiące, lecz nie chcą sprzedawać. I mają rację. Takie zwierzę to skarb.
Carr dobrze o tym wszystkim wiedział, ale milczał i zastanawiał się.
— Więc jakże będzie?
— Dam dwadzieścia.
Kowal wzruszył ramionami:
— Tyle kosztuje u nas krowa.
— Widać krów tu mniej niż koni.
— Taak? No to popróbuj znaleźć innego sprzedawcę.
— Gardner obiecał mi naraić dobrego wierzchowca
— A pewnie! Przecież go prosiłem, żeby mi znalazł kupca. To nie on was przysłał?
— Nie — wtrącił się elegancik. — Sami tu przywędrowaliśmy.
— Niech będzie i tak, ale teraz już wiesz, że Gardner chce sprzedać mego konia i na pewno dobrze na tym zarobić.
Carr westchnął:
— Poszukam gdzie indziej..,
— Śmiej się z tego. W tej dziurze tylko dwu ludzi ma konie: karczmarz i ja. Ale jego koń to pociągowe zwierze i do jazdy wierzchem wcale się nie nadaje. Możesz wierzyć albo nie.
Carr uwierzył, ale zapytał:
— Jeśli tu nie ma koni, to co podkuwacie?
— Zwierzęta Northern Pacific Railway. Spróbuj, może ci odstąpią.
Carr poczuł, że przegrał.
— Dam wam dwadzieścia pięć... — powiedział. — Jak będę wracał, odstąpię za tę samą cenę.
— Jak będziesz wracał? Kiedyż to?
— Trzy, cztery miesiące.
— Ho, ho! Do tego czasu z tej osady może i śladu nie będzie. Robotnicy powędrują na zachód i kto tu zostanie? Nie, nie! Ale przyjrzyj się jeszcze. Patrz, ma czternaście dłoni. To rasa najlepszych i najwyższych mustangów.
— Prawda — mruknął Carr — tylko cena jeszcze wyższa.
— Nie przesadzaj. Więc ile proponujesz?
— Trzydzieści i ani centa więcej.
— Przykro mi. Nic z tego.
— Odsprzedam, gdy będę wracał.
— Skąd pewność, że mnie tu jeszcze zastaniesz? Ruszą inni, ruszę i ja.
— Trudno — stwierdził zrezygnowanym tonem eksplorer. — Nie kupię.
— Ja kupię — odezwał się nieoczekiwanie elegancik. — Proszę, oto pięćdziesiąt dolarów.
Kowal otworzył usta w zdziwieniu, a Carr aż zatrząsł się z oburzenia.
—
To nie w porządku! — krzyknął. — Ja mam pierwszeństwo.
— Zgadzam się. Więc proszę kupować.
— Oczywiście, że on był pierwszy — poparł Carra kowal. — Ty nigdy nie chciałeś nabyć konia.
— Ale teraz naszła mnie chętka.
— Daję trzydzieści pięć — wyrwał się Carr.
— To twoje ostatnie słowo?
— Najostatniejsze.
— Nic z tego.
— Bo tamten daje więcej! Niech ma!
Carr wściekły, wbrew rozsądkowi, odwrócił się na pięcie i odszedł. W sekundę później pożałował. Gdzież w tej dziurze kupi innego wierzchowca? Ale duma nie pozwoliła mu zawrócić.
Powlókł się zupełnie zgnębiony, ze wzrokiem utkwionym w ziemię. W ten sposób o mało nie wpadł na Franka maszerującego żwawym krokiem.
— Idę po waszego konia — wyjaśnił chłopak. — Zaraz wracam.
— Możesz się nie spieszyć — zauważył z goryczą Carr. — Koń już zmienił właściciela.
— Oj! Szef złoi mi skórę.
— Nie złoi, jak mu powiesz, że za taką cenę nie nabyłbym nawet stada mustangów. Nie jestem milionerem. — Machnął desperacko ręką i ruszył nie zwracając uwagi, dokąd go wiedzie wijąca się wśród zabudowań ścieżka.
— Hej!
Puścił mimo uszu ten okrzyk.
— Hej, hej!
Zatrzymał się i odwrócił. Elegancik prowadził na lince łaciatego mustanga.
— Niech go... — mruknął do siebie. Kto to właściwie jest? — zastanowił się. — Ten jegomość jakoś tu nie pasuje. Złoty ptaszek? Szuler? Może złodziej? Trzeba mu się przyjrzeć lepiej.
— No nareszcie. Gdzież tak pędzisz? Szukać innego konia? Tu się nie znajdzie.
— Już to słyszałem. Pierwszym pociągiem zabieram się stąd. Ale wy... to wszystko przez was! Po co wam dwa konie? Przecież mówiłeś, że masz wierzchowca!
— Prawda.
— Myślę, że z tym kowalem w końcu doszedłbym do ładu.
— Za pięćdziesiąt dolarów. Taniej nie. To twardy jegomość, a zwierzę warte tej ceny.
— Znacie się na koniach?
— Trochę. Kowal mówił prawdę.
— A mówił, mówił... tylko, że mnie potrzebny jest najzwyklejszy czworonóg, żaden appaloosa. Byle silny i wytrzymały. Najchętniej nabyłbym muła, ale gdzież go szukać?
— Jesteście eksplorerem?
— Przecież mówiłem.
— Tak, tak. Oczywiście. Potrzebujecie dobrego zwierzęcia. Odpornego na trudy, ale i szybkiego. Tu jeszcze dzikie strony.
Carr spojrzał podejrzliwie na mówiącego.
— Wiem o tym bardzo dobrze.
— Hm... a gdyby... a gdybym tak odstąpił zwierzę?
— Co? — zapytał ostro Carr. — Jesteście handlarzem koni? Teraz wszystko zrozumiałem, ale na mnie nie zarobicie.
— Nie jestem handlarzem — elegant uśmiechnął się i odparł spokojnie. — Znam się na koniach na pewno gorzej od ciebie i nie w tym rzecz.
— Nie rozumiem. Coś zbyt mądrze gadacie.
— To prosta sprawa. Odstąpię wierzchowca za trzy
dzieści pięć dolarów. Tyle przecież gotów byłeś zapłacić.
Carr osłupiał. Tak mu się absurdalna wydała propozycja nieznajomego.
— Cóż za dobroczyńca! — uśmiechnął się gorzko.
— Wszystko, tylko nie to — skrzywił się zabawnie elegancik. — Ubijemy dodatkowy interes.
— Oho! Nie chcę z tobą mieć interesów. Ja jestem uczciwy eksplorer i w żadną paskudną historię nie dam się wciągnąć.
— Świetnie! Takiej właśnie odpowiedzi oczekiwałem. Myślę, że można ci zaufać.
— Najpierw muszę wiedzieć, o co chodzi.
— Słusznie.
Pogrzebał w kieszeni kurty i wyciągnął rękę. Podsunął ją pod oczy Carra. Na dłoni spoczywał mały metalowy przedmiot, płaski, z wyrytym rysunkiem.
— Widziałeś coś takiego?
— Nigdy — wzruszył ramionami Carr. — Co to jest? Oko opatrzności?
— Zgadza się. Słyszałeś kiedy takie hasło: „Nie śpimy nigdy"?
— Nie śpimy nigdy? — powtórzył Carr. — Zaraz, zaraz... coś mi się plącze po głowie... ty może jesteś z Agencji Pinkertona?
— Znakomicie! A teraz...
— Jeszcze chwilkę. Ludzie Pinkertona mają legitymacje. Pokaż.
Elegant wydobył z kieszeni prostokątną tekturkę.
— John Webster — przeczytał Carr. — W porządku. Czemu to agencja pragnie dopłacić do mego konia?
— Otóż to właśnie. Na ten temat musimy pogadać dłużej.
— Wracajmy wobec tego do saloonu.
— To najgorsze z najgorszych miejsce dla naszej rozmowy, ale i tu — rozejrzał się dokoła — nie czuję się swobodnie. Musimy wyjść z tego śmietnika na wolniejszą przestrzeń.
— A koń? Nie lepiej odprowadzić go do stajni?
— Nie lepiej — stwierdził agent. — Bo albo wrócimy do kowala, a wątpię, aby przyjął zwierzę na przechowanie, dość miał z nim kłopotu, albo powędrujemy do „Mary-Liza". Nie sądzę jednak, żeby Gardner powitał nas radośnie stwierdziwszy, że mu sprzątnąłem zarobek sprzed nosa. Dla pewnych przyczyn wolę nie wchodzić z nim w zatarg. Mustang nie sprawi nam kłopotu, jest teraz łagodny jak baranek. Prawda, Tony? — zwrócił się do konia.
W odpowiedzi zwierzę podeszło bliżej i potarło łbem o ramię Webstera.
— Zdumiewające — szepnął Carr.
Wyciągnął rękę, aby dotknąć złocistej grzywy, ale błyskawicznie ją cofnął, na widok stulonych uszu i wyszczerzonych zębów.
— O, do licha!
— Kowal zgodnie z przyrzeczeniem zdradził mi tajemnicę. Przekażę ją razem z koniem, jeśli tylko uzgodnimy nasze interesy.
— Nadal nie wiem, o czym mówisz.
— Cierpliwości.
Tak rozmawiając wydostali się poza ostatnią cuchnącą zgnilizną ziemiankę. Ale złowonne ślady osiedla ciągnęły się dalej i były, jeśli to możliwe, jeszcze bardziej wstrętne. Stosy odpadków jedzenia, szmaty
i szkło, papiery, porozrzucane tu i tam, pordzewiałe, pogięte puszki, doły powykopywane w ziemi, z których wiało odorem przyprawiającym o mdłości. Nad tym wielkim śmietniskiem unosiły się chmary much.
— Okropność — stęknął Carr. — Cóż to za ludzie?
— Tacy, którzy za miesiąc lub dwa ruszą dalej, aby tu nigdy nie wrócić.
— To na co liczy Gardner? Postawił chałupę mocną, że przetrwa lata. Fu! Aż mnie drapie w gardle od zaduchu. Zmykajmy.
— Gardner — odpowiedział agent — liczy na to, że tu wybudują stację. Liczy również na to, że przedsiębiorstwo kolejowe posprzedaje tereny ciągnące się wzdłuż torów, a wówczas powstanie osiedle farmerskie. Ziemia jest dobra, więc amatorów chyba nie zabraknie.
— Ryzyko, może stracić wszystko.
— Jeśli nawet straci to, co go kosztowała budowa saloonu, nie poniesie klęski. To bardzo zamożny człowiek.
— Znasz go?
— Coś w tym rodzaju.
— Więc mieszkasz tu od dawna.
— Dopiero od tygodnia, ale karczmarza znam dłużej. Chociaż... on nie przypuszcza tego.
— O! — domyślił się Carr. — Sprawa Pinkertona.
— Właśnie.
Minęli ostatnie wysypiska śmieci Na prawo, w odległości jakiejś pół mili, czerniła się poprzez zieloną równinę prerii prosta linia kolejowego nasypu.
— Nie ma do czego przywiązać konia — zatroskał się Carr.
— Tam — Webster wskazał palcem — drzewo.
Powędrowali dalej: dwu ludzi i nie osiodłany mustang. Przygodny widz na pewno zastanowiłby się, dokąd tak maszerują, ale w tej pustce i na tym bezludziu nie było żadnego widza. Drzewo, raczej drzewko, rosło u podnóża małego pagórka. Webster okręcił linkę wokół pnia i wspiął się na spadziste zbocze.
— Znakomite miejsce — stwierdził siadając na obłym szczycie.
Carr rozciągnął się obok.
— No, to gadaj wreszcie, o co chodzi.
— Zaczynam. Nazywasz się Piotr Carr, jeśli mnie pamięć nie myli, i jesteś eksplorerem.
— Zgadza się, ale skąd...
— Nie przerywaj. Pierwszy raz bawisz w Montanie?
— Nie pierwszy, ale nigdy jeszcze nie trafiłem na tak zakazane miejsce i nie miałem takich kłopotów z koniem. Czuję, że czekają mnie dalsze, po cóż bowiem zainteresowałby się mną Pinkerton? A przecież nic nie mam na sumieniu.
— Wierzę. Chłop uczciwy z kościami.
— Zdążyłeś mnie poznać? — zapytał podejrzliwie Carr.
— Oczywiście. Twoje nazwisko zdobyłem od twoich towarzyszy podróży wagonem. Nie była to wielka sztuka, opowiadali mi o tobie. A twój charakter nieco poznałem, gdyś się targował z kowalem. I powiem ci teraz szczerze, że gdybyś mu zapłacił żądaną sumę, nie zwróciłbym się do ciebie z moją sprawą.
— Nie bardzo rozumiem...
— Kto bez wahania przystaje na każdą cenę, nie zasługuje na zaufanie.
— Tego to już zupełnie nie rozumiem.
— Przecież to proste. Przybywa nieznany człowiek do nieznanej miejscowości i za każdą cenę pragnie nabyć wierzchowca. W te strony milionerzy raczej nie trafiają. Kimże może więc być taki tajemniczy gość? Raczej osobą podejrzaną o ciemne sprawki. Przynajmniej dla mnie.
Carr bardzo się zdziwił usłyszawszy o tego rodzaju sposobie sprawdzania ludzkiej uczciwości, ale ponieważ tak twierdził człowiek Pinkertona, sławnej z sukcesów agencji, ponieważ ponadto opinia Webstera pochlebiała mu, uznał twierdzenie agenta za słuszne.
— A teraz — powiedział nowy znajomy — posłuchaj, czego chcę. Kiedy stąd ruszasz?
— Jak najprędzej. Zatrzymałem się tylko po to, żeby kupić konia: Więc może jutro...
— Nie, nie! Potrzebuję ciebie na dwa dni. Zgoda?
— Dwa dni to żadna różnica.
— Bardzo dobrze. Dwa dni powinny mi starczyć na sprawdzenie, czy ten, którego znalazłem, jest tym, którego szukam.
— Domyślam się, że przybyłeś tutaj, aby kogoś capnąć.
— Właśnie tak, a ponieważ liczę na twoją pomoc, zdradzę jego nazwisko.
— Ja tu nie znam nikogo.
— Jego już poznałeś. To Erie Gardner.
Zdążył przebyć spory szmat drogi w chłodzie porannego wiatru, który wypłaszał zmęczenie nie przespanej nocy. Ale później począł odczuwać dokuczliwość słońca grzejącego tak mocno, jakby to nie była wczesna wiosna, lecz sam środek lata. Carr poczuł się senny, a kiedy wjechał w głąb ustronnej dolinki o zboczach mrocznych od gęstego lasu, o dnie jasnym od świeżej trawy, postanowił przerwać podróż.
Zeskoczył z końskiego grzbietu, cugle przerzucił przez ramię i naszył wskroś łąki szukać dogodnego miejsca. Znalazł je nadspodziewanie szybko — na skraju puszczy ciurkał po kamykach strumyczek, mieniąc się złociście w blasku słońca.
— Tego mi właśnie brakowało — mruknął.
Puścił cugle, ukląkł i zanurzył głowę w płytkiej wodzie. Potem parsknął, otarł twarz dłonią i... zdjął kapelusz.
— Coś podobnego! — powiedział. — Coś podobnego! Popatrz no, Tony! — zwrócił się do czworonoga. — Chyba zgłupiałem. Żeby pakować łeb do wody razem z kapeluszem! Wszystko przez to, że mnie sen morzy.
Oooch... — stęknął. — Piotrze, musisz się kapinkę zdrzemnąć.
Podszedł do wierzchowca, uwolnił go z uprzęży i ju
ków, cały ten ładunek umieścił pod gałęziami potężnego jałowca.
— No, Tony! Możesz się teraz nahasać do woli. — Położył się na mchu, ale zaraz wstał. — Co się ze mną dzieje? Poczekaj, Tony!
Wyciągnął z juku kawałek rzemienia i spętał nim przednie nogi mustanga.
— Nie dlatego, żebym nie miał do ciebie zaufania — tłumaczył się usprawiedliwiająco — ale żebyś nie zabłąkał się na bezdrożach. No, baw się dobrzeć
Wyciągnął strzelbę z futerału, umieścił ją przy siodle, złożył głowę na tej westmańskiej poduszce, zamamrotał:
— We łbie mi huczy jak w ulu. Tylko kapinkę odpocznę. Kasiu; chodź ze mną w las, gdzie strumyk szemrze wśród drzew... — zanucił fałszywie i urwał w pół zwrotki, jako że pamięć go zawiodła. A po chwili już spał.
Wszystko to, jak na Piotra Carra-eksplorera, który niejeden raz i niejedną ścieżkę Dalekiego Zachodu przewędrował, było bardzo dziwne. Nieprzespana noc nie usprawiedliwiała postępowania tak bardzo beztroskiego. Wprawdzie od osady bez nazwy nie odjechał daleko i zaledwie trzy mile dzieliły go od miejsca budowy kolejowej linii, jednak za granicami osady urywały się jako-tako cywilizowane szlaki. Zaczynała się głusza, pustka i możliwość wydarzeń nie do przewidzenia.
Carr spał, nieczuły na jakiekolwiek odgłosy puszczy ani na szelest wiatru wśród traw. Ba, nie zbudziło go nawet delikatne parsknięcie mustanga. Koń podniósł głowę, nastawił chrapy na wiatr, przez chwilę stał jak posąg nieruchomo, aż odszedł nieco w bok od strumyka i legł wśród traw. Widać poczuł się znów bezpiecznie.
W konarach potężnego świerku, pod którym leżał Carr, coś się poruszyło. Na ziemię skoczyło zwierzątko wielkości małego psa, o sierści żółtawoszarej, miejscami czarnej, z ogonkiem znaczonym czarno-brązowymi poprzecznymi pręgami, trzymając w łapie coś, co wyglądało na kłębek puchu. Czujnie rozejrzało się dokoła i ruszyło ku strumykowi. Nad samym brzegiem zanurzyło jedną łapę w wodzie burząc nurt. Wyglądało to bardzo zabawnie, przygodny świadek nie powstrzymałby się od śmiechu, ale świadka przecież nie było. Koń i jego pan spoczywali w cieniu drzewa. Pierwszy — obojętny na wszystko, co nie groziło mu niebezpieczeństwem, drugi — również obojętny, bo pogrążony w śnie.
Zwierzątko wydobyło z wody palczastą łapę, zaciśniętą na pierzastym kłębku, przypominającym kształtem ptaka, i podbiegłszy truchtem do najbliższego pnia, zniknęło wśród gałęzi.
Zbliżało się południe, powietrze jakby stężało od gorąca, wiatr ustał i senna cisza zawisła nad puszczą.
Piotr Carr nadal spał. Przyczyną tego snu było nie tylko — jak sam sobie tłumaczył — zmęczenie po nie przespanych dwu nocach. Bo kiedy świtaniem tego właśnie niedzielnego dnia wyniosły go. z saloonu „Mary-Liza" ramiona czterech tęgich robotników kolejowych i dosłownie posadziły na końskim grzbiecie, Carr czuł się bohaterem nocy, rozbawionym i podnieconym długą kolejką szklaneczek whisky, jakie przyjął z rąk fundatorów! Ale podniecenie mijało z każdym jardem ujechanej drogi, aż oklapł całkowicie i spoczął w zacisznej dolince, zapomniawszy o saloonie, o jego właścicielu, o Johnie Websterze i o wszystkich innych wydarzeniach, które rozegrały się na jego oczach podczas dwu minionych nocy i dwu dni.
—
Erie Gardner? Gospodarz saloonu? — powtórzy! niepotrzebnie Carr. — Rzeczywiście, jegomość nie wygląda sympatycznie. Cóż on takiego przeskrobał?
— Po pierwsze, zmienił nazwisko.
— To jeszcze nie powód, żeby go niepokoić.
— Na pewno. I nie dlatego, depcąc mu po piętach, przygnałem aż tutaj. Rzecz w tym, że najczęściej zmienia się nazwisko, aby zatrzeć po sobie ślady. Czy tak postępuje uczciwy człowiek?
— Hm... — mruknął niepewnie Carr.
— Nie ma co tu „hmkać", bo sprawa jest oczywista.
— Przypuśćmy. I cóż z tym Gardnerem?
— Naprawdę to on nazywa się White. Erie White, bo imienia nie zmienił. Otóż ten White miał nie tak dawno, zaledwie przed dwoma laty, małą knajpkę w Kansas City. Później sprzedał ruchomości, zwinął interes i, jak to się mówi, zniknął z horyzontu razem z żoną i dwojgiem dzieci. W pół roku później wyszła na jaw przyczyna tej ucieczki, Oto grupa farmerów, a raczej byłych farmerów, zwróciła się do naszej agencji o pomoc. Wtedy wyszło na jaw, jaki z tego White'a spryciarz! Zawiązał fikcyjną spółkę z kilkoma podobnymi sobie oszustami i począł sprzedawać ziemię w Wyoming, nad Północną Platte.
— Cudzą ziemię?
— Zgadłeś. To były, a raczej nadal są stepowe tereny plemienia Kruków.
Carr, który nieraz słyszał o podstępnym wyłudzaniu ziemi od Indian, nie zdziwił się zbytnio.
— No, no — powiedział — i to Kruki, zawiadomiły Agencję Pinkertona?
— Człowieku, zastanów się, o co pytasz? Jeszcze się nie zdarzyło i chyba nigdy nie zdarzy, aby Indianie szukali pomocy u prywatnego detektywa. Wszystkiego dowiedzieliśmy się od farmerów. Gardner, a raczej White ogłosił w prasie, że rozporządza tanimi działkami pod uprawę lub hodowlę bydła na Zachodzie. Ogłoszenie podpisane zostało przez „Agricultural Company" i podany adres. Tam właśnie zgłaszać się mieli wszyscy amatorzy zagospodarowania się na zachód od Missouri. W biurze tej „Agricultural Company" na przemian urzędował White lub jego wspólnicy. Tam poczęli tłumnie ściągać klienci. Ceny były rzeczywiście bardzo niskie, a poza tym przedsiębiorstwo służyło pomocą tym, którzy pragnęli sprzedać swe dotychczasowe gospodarstwa. Interes rozwijał się z szybkością pospiesznego pociągu.
— Ale naiwniacy! — wykrzyknął Carr. — Nabywać grunt, którego się nie oglądało!
— Wcale nie naiwniacy — zaprotestował Webster. — Po prostu uczciwi, choć nieco łatwowierni rolnicy.
— No dobrze, niech będzie i tak. Ale ja nie kupiłbym pola nie wiedząc dokładnie, gdzie leży i jak wygląda.
— Patrzcie go, jaki mądrala! White był jeszcze mądrzejszy! Potrafił oczarować swych klientów nie tylko słowami, ale i dowodami świadczącymi o tym, że przedsiębiorstwo istotnie jest posiadaczem ziem oferowanych do sprzedaży. Jeden ze wspólników White'a był najprawdziwszym mierniczym i sporządził dokładny plan nieistniejących terenów. To nie było trudne. Wystarczyła odrobina fantazji. Oglądałem ten plan i ponumerowane na nim działki osadnicze. Ale to jeszcze nie wszystko. Nabywcom należało okazać dokument prawa własności. I taki się znalazł. Opatrzony podpisami świadków, nabywców i sprzedawców.
— Sprzedawców?
— A jakże! Wodzowie Kruków odcisnęli swe godła na dokumencie. Na tym nie koniec. Prawdziwość aktu kupna-sprzedaży została potwierdzona przez sąd W Scottsbluf nad Północną Platte w Wyoming.
—
Więc wszystko było w porządku.
— Rzecz w tym, że nic nie było w porządku. Farmerzy posprzedawali swe zagrody na wschodzie i ruszyli na zachód. Chyba wiesz, jak wygląda i jak długo trwa podróż wozem nawet na tak niewielkiej przestrzeni, jaka dzieli Kansas od doliny Platte.
— Ja bym nie wiedział! — wzruszył ramionami Carr.
— Wlekli się z taborem, z końmi i bydłem. A kiedy przybyli do celu...
— Nie znaleźli zakupionej ziemi — dopowiedział Carr.
— Coś w tym rodzaju, ale jeszcze gorzej. Napotkali Indian, a raczej Indianie, zaciekawieni obozowiskiem na prerii, złożyli wizytę wędrowcom pytając o cel przybycia. Przelękli się, że blade twarze wystrzelają im zwierzynę. Z tego, co wiem, niewiele brakowało, a doszłoby do wzajemnej masakry. Farmerzy sądzili, że Kruki chcą ich oszukać, ani im w głowie zaświtało, że padli ofiarą „Agricultural Company". Na szczęście Indian była spora gromada, i to dobrze uzbrojonych, co ostudzało wojenne zapały wędrowców. Jednak nie wierząc ani jednemu słowu Kruków pognali do Scottsbluf z żądaniem pomocy wojska. I dopiero teraz dowiedzieli się prawdy. Żaden dokument kupna-sprzedaży nie został zarejestrowany w tamtejszym sądzie. Nikt tu nigdy nie słyszał o jakiejś „Agricultural Company". To przekonało nawet największych wrogów Indian. Zaczęli przypuszczać, że zaszła pomyłka co do miejsca. Pełni niepokoju, wysłali do Kansas City trzech spośród siebie, najlepszych jeźdźców, a sami wracali powoli, łudząc się, że to tylko nieporozumienie. Wysłannicy, dotarłszy do Kansas, nie zastali już w nim biura „Agricultural Company". Lokal został zamknięty na cztery spusty. Właściciel budynku poinformował, iż biuro zwinięto przed dwoma tygodniami. Z jakich powodów? A, tego to on nie wie!
Trzej wysłannicy byli energicznymi ludźmi, więc zamiast poddać się bezsilnej rozpaczy, zawiadomili o sprawie miejscowego szeryfa, a jednocześnie na własną rękę poczęli szukać Erie White'a i jego wspólników. Zanim karawana osadnicza wróciła do punktu swego wyjścia, wszystko było wiadome. White sprzedał swą knajpę i razem z rodziną oddalił się w nieokreślonym kierunku. O jego wspólnikach nie zdołano zebrać żadnych wiadomości. Lekkomyślni farmerzy nawet nie zapamiętali ich nazwisk, a na aktach sprzedaży widniały podpisy „członków dyrekcji" tak zawikłane, że nieczytelne. Śledztwo już na samym początku utknęło w miejscu. Wznowiono je, gdy wrócili z dalekiej drogi niedoszli osadnicy. Rozesłano listy gończe, ale w tych listach tylko rysopis White'a jako-tako pasował do rzeczywistości, i to raczej dzięki zeznaniom stałych klientów jego knajpki niż pokrzywdzonych farmerów. Skutek listów gończych był taki sam, jak gdyby kto wrzucił kamień do głębokiej wody. Wówczas poszkodowani zwrócili się do Agencji Pinkertona. Dlatego właśnie tu jestem.
— Tak od razu?
— Gdzie tam! Równo rok minął. Cośmy się naszukali, zanim, i to przypadkowo, trafiłem na pierwszy ślad White'a w Des Moines!
— Teraz rozumiem — pokiwał głową Carr.
— Co rozumiesz?
— Kiedy przyszedłem do „Mary-Liza", Gardner mnie pytał, czy nie jestem z Kansas lub Des Moines. Może mnie wziął za któregoś z oszukanych rolników?
— Prawdopodobne.
— A co było dalej?
— Otóż White nabył w Des Moines hotel i restaurację oraz zmienił nazwisko na Gardner. Odwiedziłem tę restaurację.
—
I poznałeś go?
— W tym czasie White'a już tam nie było. Zostawił żonę, dzieci i znikł. To była bardzo delikatna sprawa. Pytać wprost nie mogłem, sam miałem wątpliwości, czy Gardner to właśnie White. Jako White'a nikt go oczywiście w Des Moines nie znał.
— A rysopis?
— Już mówiłem, że był bardzo niedokładny. Starałem się odszukać poprzedniego właściciela hotelu i restauracji. Niestety, zlikwidował swe interesy i wyjechał do Nowego Orleanu. Z konieczności stałem się hotelowym gościem i codziennie odwiedzałem restaurację rzekomego Gardnera.
— Wcale przyjemne zajęcie — zauważył wesoło Carr.
Webster spojrzał nań ponuro.
— Tak ci się wydaje. To było paskudne zajęcie. Mimo różnych prób nie udało mi się nawiązać bliższego kontaktu z panią Gardner w sposób, który by nie wzbudził w niej podejrzeń.
— Należało zwrócić się do szeryfa.
— Mądrala! Oczywiście, że tak zrobiłem, ale nic z tego nie wyszło. Podejrzewam, że szeryfowi wcale nie zależało na sukcesie Agencji. Najwięcej wiadomości udzielili mi państwo Harper.
— Ktoś z tych oszukanych farmerów?
— Gdzie tam! Zupełnie obcy ludzie. Rodzice chłopaka, którego widziałeś w saloonie.
— Franka?
— Tego samego. Mieszkając w hotelu, łatwo dowiedziałem się od służby, że Gardner, raczej White, wyjechał do swych krewnych gdzieś na południe. Słowo „gdzieś" oczywiście oznacza to samo, co „nie wiadomo gdzie". Żona White'a na pewno znała miejsce pobytu swego męża, ale jak już wspomniałem, nie można było nic się od niej dowiedzieć.
— Nie znalazłeś pretekstu?
— Nie znalazłem. Jeśli Gardner był tym samym człowiekiem, co White, wszelka natarczywość z mej strony mogła wzbudzić w pani White uzasadnione podejrzenie. Sprawa wyglądała więc zupełnie beznadziejnie. Na szczęście dowiedziałem się od barmana, że Gardner wyjechał „do krewnych" razem z chłopcem, który pracował w restauracji. Dowiedziałem się nazwiska chłopaka i o więcej już nie pytałem. Resztę dośpiewał mi pomocnik barmana następnego dnia: zdradził adres rodziców chłopca. No i oczywiście złożyłem im wizytę.
— Jako agent Pinkertona?
— O, nie. Zbyt wiele musiałbym wówczas tłumaczyć. Przyszedłem do Harperów z poleceniem od poprzedniego właściciela restauracji.
— Tego, który wyjechał do Nowego Orleanu?
— Tak.
— Znałeś go?
— Nie.
— Oj — westchnął Carr — coraz mniej mi się podoba wasza robota. Co krok jakieś kręcenie lub zwykłe kłamstwo. Już lepiej być eksplorerem.
— Przecież nikomu nie wyrządziłem krzywdy, a w słusznej sprawie czasem trzeba pokręcić. Nie uważasz?
— Bywa tak, bywa... I co z tymi Harperami?
— Poszedłem do nich i przedstawiłem się jako dobry znajomy Corsona. Tak się zwał poprzednik White'a Gardnera. Powiedziałem, że Corson prosił mnie, abym zwrócił ich synowi dziesięć dolarów. Jakoby pomylił się w ostatnim obliczeniu zarobków Franka.
— Chytrze — zauważył półgębkiem Carr.
— Harperowie ucieszyli się z niespodziewanych pie
niędzy, a ja z wiadomości, które od nich uzyskałem. Okazało się, że Frank od czasu od czasu pisuje do rodziców. Listy przychodzą z Montany, z jakiejś osady, która nie ma nazwy, a leży przy trasie nowo budowanej kolei. Odczytali mi jeden z tych listów, w którym ta właśnie dziura i droga do niej zostały dokładnie opisane. I oto dotarłem tam, gdzie potrzeba.
— Ale co ja mam z tą sprawą?
— Posłuchaj. Odnalazłem rzekomego Gardnera, rysopis White'a niby do niego pasuje...
— Jak to, „niby”?
— No, bo jest mało dokładny. Ten rysopis.
— Wystarczy zawieźć Gardnera do Kansas. Tam go rozpoznają.
— Może mi zdradzisz, w jaki sposób mam tego dokonać?
— Nie jestem agentem.
— Ano właśnie! Przecież nie mogę aresztować Gardnera nie mając dowodów, że jest White'em. Muszę najpierw te dowody posiadać.
— A gdzież je tu znajdziesz?
— Podejrzewam, że White, uciekając, zabrał ze sobą niektóre papiery „Agricultural Company".
— Po co? Tylko wariat tak by postąpił.
— Mylisz się. Widziałem niejeden raz przestępcę schwytanego z dowodami w ręku: jakieś listy, notatki, nawet ogłoszenia wycięte z gazet. Po co to nosił? Nieraz się nad tym zastanawiałem.
— I sądzisz, że ten White jest tak samo nieostrożny?
— Zgadłeś.
— No, dobrze, tylko co ja mam z tym wszystkim wspólnego? Dlaczego chcesz mi sprzedać konia za pół ceny?
— Za trzydzieści pięć dolarów, a nie za pół ceny — sprostował agent. — Nie mogę zbyt wiele dokładać do tego interesu.
— Ale... dlaczego, po co to wszystko?
— Zaraz zrozumiesz. Kiedy przybyłem do tej dziury, zamieszkałem oczywiście u Gardnera. Dowiedziałem się, że gospodarz i jego pomocnik przybyli tu z Des Moines. Rysopis „niby" się zgadzał, ale ileż w ten sposób popełniono omyłek? Muszę więc uzyskać jakiś dodatkowy dowód. Sądziłem, że jak zamieszkam w saloonie, łatwiej mi będzie przeprowadzić rewizję w pokoju gospodarza.
— No, niechby cię na tym przyłapał!
— Ale nie przyłapał, chociaż to podejrzliwy jegomość. Gościłem u niego tylko dwa dni i dałem drapaka.
— Niewygodnie?
— Bardzo wygodnie, tylko na jeden krok nie mogłem się ruszyć bez towarzystwa Franka lub Gardnera. Nie wiem, czy się czegoś domyślał, czy tylko taki ma charakter. Żeby go uspokoić, powiedziałem, że przybył tu mój znajomy inżynier i że przenoszę się do niego, ale konia zostawiam, bo inżynier nie ma stajni. Pierwszy raz widziałem, jak właściciel saloonu ucieszył się tracąc klienta. O, tego nie potrafił ukryć.
— To znaczy, że cię przejrzał.
— W każdym razie coś podejrzewa.
— Pewnie. Ja również nabrałbym podejrzenia na widok takiego elegancika, przyjeżdżającego nie wiadomo po co do tej zapadłej dziury. Ja sam, gdy ciebie ujrzałem, sądziłem, że jesteś nie lada ptaszek: złodziej albo oszust uciekający przed prawem i szukający łatwego zarobku. Twoje ubranie zwraca uwagę.
— I ja tak sądzę.
— No, to po co tak się stroisz?
— Przybyłem tu jako przedstawiciel firmy budującej kolej. Nie wierzysz? Mogę ci okazać papiery.
— Nie trzeba, ale w końcu... kim ty jesteś?
— Agentem Pinkertona, jednak cóż miałby tu do roboty agent? Należało wymyślić coś, co usprawiedliwiałoby mój pobyt w tej osadzie. Dostałem zaświadczenie jak się patrzy i zupełnie legalnie. Pokazałem je, tak od niechcenia, Gardnerowi, ale widziałem, że nie pozbył się podejrzliwości. Przeniosłem się do baraku inżyniera. List polecający od dyrekcji Pacific Railway bardzo mi w tym pomógł. Inżynier jest drugą poza tobą osobą, która wie, czym naprawdę się zajmuję zawodowo. To solidny chłop i nie piśnie na ten temat ani słówka.
— A nie boisz się, że ja pisnę?
— Że lubisz dużo gadać, to już wiem, postaraj się tym razem trzymać język za zębami, bo zostaniesz bez konia.
— Dziękuję za pochlebną opinię — żachnął się Carr. — I bez konia milczałbym. Pierwszy raz zdarzyło mi się znaleźć w takiej głupiej sytuacji. Czego ode mnie chcesz?
— Tego, żebyś któregoś wieczoru, a może i nocy tak zagadał Gardnera, aby ani na chwilę nie opuścił bufetu.
— Po co? — spytał Carr podejrzliwie.
— Dla umożliwienia mi rewizji w mieszkaniu gospodarza.
— To taka sprawa... — Carr cicho gwizdnął. — No, niech cię złapie... albo mnie...
— Ciebie? A w jaki sposób? Czy ty będziesz grzebał w rzeczach Gardnera?
— Duże ryzyko.
— Tylko ja ryzykuję, ale przy twej pomocy wszystko pójdzie jak z płatka.
— Nie podoba mi się ta sprawa. Znajdź sobie kogo innego — odparł Carr.
— Nie chcesz konia? Nie znajdę tu nikogo innego. A zresztą... przypadłeś mi do serca. Do kogo miałbym się zwrócić? Do robotników kolejowych? Każdy eksplorer jest znacznie sprytniejszy od mieszczucha, a poza tym potrafisz przecież ciekawie opowiadać. Nie, nie! Nikt nie nadaje się lepiej niż ty. Co ryzykujesz?
— Co ryzykuję? — powtórzył Carr. — A to dobre sobie! Przecież jak wpadniesz, będę musiał cię bronić. Chociażby za tego konia.
— To jeszcze jeden dowód — uśmiechnął się Webster — że jesteś chłop poczciwy z kościami. Nie martw się na zapas. Nie wpadnę.
— To się jeszcze okaże — ponuro mruknął Carr.
Jednak w chwilę później uważnie wysłuchał wskazówek Webstera, co i jak ma robić, postanawiając zastosować się do nich... jeśli okoliczności zezwolą.
— Więc zgoda?
— Zgoda.
— To już wszystko — stwierdził agent. — Wierzę, że mnie nie zawiedziesz. Teraz wracamy. Każdy swoją ścieżką. Żeby Gardner nie widział nas razem.
— A koń? — zapytał Carr.
— Mogę ci go od razu oddać, tylko... dokąd go zaprowadzisz?
— Przecież do stajni.
— Przy saloonie?
— Oczywiście.
— Ech, człowieku! Wyobrażasz sobie, jak się Gardner ucieszy na widok twego nabytku?
— O, do licha! Chyba się wścieknie.
— Więc taki pomysł do niczego. Ani ty, ani ja nie możemy zaprowadzić zwierzęcia do gospody.
— Co robić?
— Tam, gdzie teraz nocuję, u inżyniera, stajni co prawda nie ma, ale jest zagroda. Przez jedną noc można w niej potrzymać mustanga. Nie ma obawy, żeby go
ukradli, Tony potrafi się bronić. Zwali z grzbietu każdego intruza. Ruszamy. W prawo czy w lewo?
— W lewo — odpowiedział Carr.
— No, to bywaj! I póki nie złapię Gardnera, nie znamy się! Pamiętaj!
— Tak się rozstali. Webster ruszył z koniem ku nasypowi kolei, Carr powędrował ku plątaninie uliczek osiedla. Zamyślony i pełen wątpliwości, czy słusznie postąpił zawierając ugodę z agentem.
„Ale koń, taki koń! — tłumaczył sobie. — Appaloosa! Za bezcen. Lecz jeśli się Websterowi nie uda? Nie będzie konia, będą kłopoty. Co też mi do głowy strzeliło?"
Począł zastanawiać się, czy możliwy jest odwrót z sytuacji, w jakiej się znalazł. Wycofać się? Ale taka decyzja nie pozostawała w zgodzie z zasadami honoru prawdziwego mężczyzny, a za takiego Piotr Carr zawsze się uważał. Więc też odrzucił ją.
„Dałem się wprowadzić jak baran do szlachtuza" — westchnął z desperacją i by otrząsnąć się z ponurego nastroju, zaczął wyliczać sobie kolejne zalety wierzchowca. A przecież i Webster nie był byle kim, lecz doświadczonym agentem sławnego przedsiębiorstwa Allana Pinkertona, więc wie, co robi.
„Nie jest tak źle, Piotrze — pocieszał samego siebie — i nie należy wpadać w panikę. Do licha! Z gorszych tarapatów potrafiłem się wydostać."
I była to prawda. Eksplorerski żywot Piotra wymagał nie byle jakich zdolności, a przede wszystkim specjalnego instynktu, który rodził się w miarę lat pobytu na Dalekim Zachodzie.
Gdy Carr wybrnął wreszcie z labiryntu uliczek, ujrzał przed sobą fasadę saloonu i pewnym krokiem wkroczył do środka. Nie zatrzymał się w pustej sali, lecz powędrował schodami na górę. Stwierdził z ulgą, że zarówno bagaże, jak i broń znajdowały się w tym samym miejscu, gdzie je zostawił. Uspokojony, rozciągnął się na pryczy i natychmiast zasnął. Posiadał bowiem umiejętność zasypiania o każdej porze, lecz potrafił również czuwać przez kilka dni i nocy z rzędu. A przewidywał, że najbliższa noc nie przyniesie mu odpoczynku.
Kiedy się zbudził, dostrzegł za oknem szary mrok. Wstał bardzo niechętnie, wspomniawszy na umowę zawartą z Websterem, i poczłapał na dół. Tym razem w sali znajdowało się kilka osób, a w promieniach naftowych lamp, rozbłysłych pod sufitem, polatywały chmurki tytoniowego dymu. Carr, ponury jak noc, wkroczył w ten dym i w gwar ludzkich głosów. Zerknął ku bufetowi, ale tam krzątał się tylko Frank Harper. Gardnera nie było.
Carr nie wiedział, co właściwie w takiej sytuacji ma robić. Jak spełnić przyrzeczenie dane agentowi? Czy szukać gospodarza, czy czekać na niego? Zdecydował się na to ostatnie. Tym bardziej, że poczuł głód.
— Frank — powiedział — nie masz czego na ząb?
— Whisky?
— Może być i whisky, ale przede wszystkim coś do jedzenia. Gdzie gospodarz?
— W kuchni. Zawołać?
— Nie. Daj mi, a szybko, co tam masz.
— Duszona baranina.
— Niech będzie.
— Już się robi.
Chłopak zniknął za drzwiami, a Carr począł się bezskutecznie zastanawiać, gdzie teraz może obracać się agent Pinkertona. Baranina zjawiła się wraz z Frankiem bardzo szybko i to skierowało zainteresowania Carra w innym kierunku. Zabrał parujący talerz, nóż, widelec i siadłszy przy stole, zajął się jedzeniem. Nie było mu jednak pisane długo tkwić w tej samotności.
— Ej, kolego! Co tu robisz?
Carr niechętnie podniósł głowę znad talerza.
— O co chodzi? — zapytał na widok czerwonego, zarośniętego oblicza.
— Nie poznajesz? Przecież jechaliśmy razem. Obiecałeś przy okazji opowiedzieć, jak się skończyło to spotkanie z szarym niedźwiedziem. Hej, Fred! Chodź no tu!
Człowiek nazwany Fredem pojawił się z przeciwnej strony.
— Kogo widzę?! — zakrzyknął. — Nasz towarzysz z pociągu!
Carr ani rusz nie potrafił przypomnieć sobie tych ludzi. Skoro jednak twierdzili, że go znają, musiało to być prawdą.
— Ano cóż — odparł powoli — zatrzymałem się tu na jeden dzień i jutro chcę ruszyć dalej.
— Szukać skarbów?
— Jakie tam skarby — obruszył się Carr. — Jakbym znalazł bonanzę, nie gnałbym znowu na zachód. Ani to zdrowe, ani bezpieczne.
— Tak uważasz? — zaśmiał się Fred. — A takie cuda opowiadałeś o swych wędrówkach.
Carr już zdążył zapomnieć, o czym mówił w wagonie, ale przecież nie mógł się do tego przyznać.
— Opowiadałem — zgodził się — bo polubiłem moje włóczęgi. Z czasem człowiek przy wyka nawet do najcięższej roboty.
Mądrze pokiwali głowami, po czym Fred oddalił się, i a po chwili wrócił dzierżąc w rękach butelkę i trzy szklaneczki.
— Skoro jutro wyruszasz, należy oblać tę wyprawę.
Carr, wspomniawszy na umowę z Websterem, chciał zaprotestować, nie mógł jednak całkowicie odmówić poczęstunku. Żeby się jakoś odwdzięczyć (nie miał zamiaru zamawiać następnej butelki), począł fundatorów raczyć kolejną relacją z jednej ze swych przygód. Sprawa była błaha, wiązała się zaledwie z przebyciem strumienia, który wezbrał po ulewnym deszczu, ale Carr potrafił tak udramatyzować sytuację, że słuchacze zapomnieli o whisky.
Opowiadający nie dobrnął nawet do połowy swej historyjki, gdy zauważył, że już nie dwu, ale pięciu ciekawskich sterczy z rozdziawionymi ustami. Mocno mu to pochlebiło, więc fantazja go poniosła. Naiwni robotnicy kolejowi — przecież oni składali się na grono słuchaczów — nie dostrzegali nielogiczności. Oto bowiem mieli przed sobą najprawdziwszego, w ich mniemaniu, westmana, a opowieść-baśń, jaką snuł, przewyższała wszystko, co dotąd czytali lub słyszeli o Dalekim Zachodzie. Kiedy więc Carr uśmiercił niedźwiedzia i wydostał się na brzeg rzeki wraz z koniem (to zakończyło opowieść), poczęli poklepywać po plecach tak dzielnego człowieka i przepijać doń raz po raz. Wplątało to naszego eksplorera w dostatecznie długą kolejkę opróżnianych szklaneczek, by zupełnie zapomnieć o Websterze.
Po historii o wezbranej rzece nastąpiła równie długa relacja ze spotkania z samotnym mustangiem, który zaatakował Carra i jego muła. Po tej przygodzie — wędrówka doliną usianą złotymi kamykami, które tak błyszczały w słońcu, że blask ich groził ślepotą. Więc tylko podczas nocy można było je zbierać. Niestety, po dwu dniach trzęsienie ziemi zawaliło dolinę. Carr stracił wszystko, co posiadał i cudem uszedł śmierci.
Ani spostrzegł, że otaczał go już cały tłumek mężczyzn. Cóż zresztą dziwnego, że przybysz stał się nie lada atrakcją dla tych ludzi, którzy od miesięcy spotykali się zawsze w tym samym saloonie i w tym samym towarzystwie? Być może następnego dnia niektórzy dojdą do wniosku, że gaduła musiał nieco przesolić albo
wręcz zmyślić całą historię, ale teraz wierzyli mu ślepo i łgarzem nazwaliby każdego, kto usiłowałby Carrowi zaprzeczyć.
Kiedy w końcu Carr oświadczył, że musi odpocząć, i przestał mówić, zabrali głos słuchacze spierając się na temat Dalekiego Zachodu i skarbów, jakie tam w swym wnętrzu kryje ziemia. Złoto! Metal, który można wydobywać garściami, od razu czysty, gotowy do wymiany lub sprzedaży. Byle tylko trafić na złotodajne gniazdo lub na żyłę wijącą się w skale na kształt wystygłego strumienia! Teraz marzyli głośno o takiej bonanzie postanawiając jak najrychlej rzucić robotę przy budowie kolei.
Carr słuchał tej jałowej gadaniny przekonany, że do świtu wszystko wywietrzeje im z głów razem z wypitą whisky. Toteż gdy jeden lub drugi, klepiąc go po ramieniu, napraszał się na towarzysza dalekiej wędrówki, nie odmawiał.
— Pogadamy o tym jutro — odpowiadał.
Traktowali to jako zgodę i zadowoleni, kołyszącym krokiem odchodzili w stronę szynkwasu. Aż został przy Piotrze tylko jeden. Ale on właśnie nie wspomniał ani słówkiem o chęci ruszenia w nieznane krainy. Może dlatego, że był trzeźwiejszy od reszty towarzystwa albo po prostu potrafił myśleć rozsądniej. Gdy wokół Piotra powstała pustka, nieznajomy przysunął się i szepnął tajemniczo:
— Mam dla ciebie interes. Dobry interes — powtórzył nie dostrzegłszy na twarzy słuchacza ani cienia zainteresowania.
— Jutro — odparł eksplorer — jutro o tym pogadamy.
— Nie, nie jutro. To pilne. Chcę ci pokazać coś bardzo ciekawego.
— Co powiadasz?
— Coś dla ciebie.
Piotr dopiero teraz odwrócił głowę, ale że dojrzał oblicze tak samo ogorzałe i tak samo nieogolone, jak dziesiątek innych, które widział w saloonie, wzruszył ramionami.
— Chcesz ze mną jechać? — zapytał znudzonym tonem.
— Nie chcę.
— No to... o co chodzi?
— Posiadam przedmiot, który na pewno ciebie zainteresuje. Przecież jesteś eksplorerem.
— Jestem.
Nieznajomy rozejrzał się dokoła.
— Widzisz — powiedział szeptem — najlepiej byłoby wyskoczyć na dwór. Zbyt dużo tu osób. Tylko bieda z tym, że tam znów strasznie ciemno.
— To poczekajmy do jutra — mruknął Carr.
— Nie, nie! Słuchaj...
Wetknął dłoń w zanadrze zniszczonej kurty i znowu zerknął za siebie i w bok. Carr przyglądał mu się sennym wzrokiem, aż ujrzał jakiś zwitek żółtawej barwy.
— Obejrzyj — szepnął nieznajomy. — Będę uważał, czy kto nie podgląda. Trzymaj...
Dopiero teraz Piotr ocknął się z drętwoty.
— Co to jest? — zaciekawił się.
Rozwinął coś bardzo miękkiego, co okazało się sporym kawałkiem świetnie wyprawionej skóry, gładkiej i miękkiej jak aksamit. Spojrzał i zdumiał się — to był plan, a raczej mapa. Oczywiście nie taka, jakich wiele oglądał w miastach Wschodu — dzieło sztuki drukarskiej. Ale i to, co teraz trzymał w rękach, nie było mu całkiem obce. Ręcznie malowana mapa, na której rzekę oznaczała długa, kręta linia, biegnąca w poprzek skórzanej płachty. Góry lub pagórki łatwo mógł rozpoznać po trójkątach zachodzących jedne na drugie, równolegle do wężowych splotów rzeki. Carr odgadł również znaczenie postrzępionych kresek — las, ale nie potrafił zrozumieć znaczenia dziwnego okrągłego punktu, wymalowanego w miejscu, w którym prostopadle do rzeki została zaznaczona górska dolina. Obejrzał wszystko bardzo dokładnie i zwrócił skórę właścicielowi.
— Wygląda na pismo obrazkowe czerwonoskórych — stwierdził.
— Pismo obrazkowe? — zaszeptał tamten. — Człowieku! To najdokładniejsza mapa, jaką potrafili zrobić.
— A czego to mapa?
Nieznajomy raz jeszcze rozejrzał się dokoła.
— Widzisz, dawniej ja, tak jak ty, zajmowałem się eksplorerstwem. Jeszcze rok temu zwiedzałem montańskie góry, ale dałem temu spokój.
—
Za ciężka robota?
— Po prostu nie miałem szczęścia, a na dobitkę ostatniej jesieni złapałem reumatyzm. Ale coś mi zostało z tamtej wyprawy. Właśnie ta mapa. Kiedyś tak opowiadał o swoich przygodach, pomyślałem sobie: oto człowiek, którego na pewno zainteresuje mój skarb.
— Co za skarb?
— Ta mapa jest skarbem.
— Kiepski dowcip — Carr wzruszył ramionami. — Nie jestem zbieraczem rysunków. Znajdź innego amatora.
Nieznajomy zaśmiał się cicho.
— To jest plan drogi wiodącej do bonanzy...
Jeśli sądził, że tą informacją zadziwi słuchacza, pomylił się. Carr pokiwał głową, nie okazując zbytniego zainteresowania. Ba, nawet ziewnął!
— Bonanza? — powtórzył drwiącym tonem. — To skacz na konia i gnaj do niej.
— Powiedziałem, że zdrowie mi nie pozwala na takie wyprawy.
— Nawet na jeszcze jedną? Kiepski to musi być skarb, skoro nie chcesz zaryzykować.
— Powiem szczerze, nie będę niczego ukrywał: do tej bonanzy wiedzie długi i trudny szlak, ponad moje siły.
Ryzykować nie chcę, bo musiałbym ryzykować swoim życiem, a ono jest dla mnie więcej warte od całej fury złota.
— Słusznie — zgodził się Carr. — Podejrzewam jednak, że nie jesteś zbyt pewien tej bonanzy. Byłeś tam?
— Nigdy.
— No, to skąd wiesz o jej istnieniu?
— A mapa?
— Mapa oznaczać może bardzo wiele rzeczy niemających nic wspólnego ze złotem. Pokaż jeszcze raz.
Rozłożył skórkę na stole.
— Uważaj — przestrzegł nieznajomy.
— Głupstwo! — uspokoił go Carr. — Nikt nic z tego nie zrozumie.
— Ja to otrzymałem od Indianina.
— Przypuśćmy. No i co z tego?
— To był wódz Kruków. Uratowałem mu życie, a on mi ofiarował tę mapę — wskazał palcem na czarny punkt. — Tu jest złota żyła.
— Tak ci powiedział? — zagadnął Carr.
— Właśnie tak.
— Więc czemuś natychmiast nie pognał do tych skarbów?
— Zbliżała się zima, a mnie tak pokręcił reumatyzm, że ledwie dowlokłem się w cywilizowane strony.
— I ja mam w to wszystko uwierzyć? Ale niech tam! Powiedz wreszcie, po co mi o tym opowiadasz?
— Chcę ci sprzedać tę mapę.
— No, to zgadłem.
— Myślę, że dojdziemy do zgody. Muszę ci się przyznać, że przed paru godzinami zgrałem się do ostatniego centa i chcę się odegrać. Czuję, że mi teraz pójdzie karta.
— A gdzież tu grają?
— W tamtym kącie — wskazał palcem za siebie. — Chcesz spróbować?
— Ani mi to w głowie. Ale... przypuśćmy, że nabędę tę skórkę. Czy wytłumaczysz mi, w której stronie świata płynie ta rzeka i jak się nazywa? I gdzie te góry? Domyślam się, że Skaliste, ale które pasmo?
—Dowiesz się o wszystkim, gdy kupisz mapę.
— Ile chcesz?
— Sto dolarów.
— Oszalałeś?!
Śpiący przebudził się. Siadł, instynktownie chwycił strzelbę. Niepotrzebnie. Dolinka nadal była pusta, cicha i tylko zielone zbocze na sekundę przekreśliła rudą pręgą zwinna wiewiórka. Znikła w mroku lasu. Carr wstał. W głowie mu szumiało, lecz wszystkie inne ślady nie przespanej nocy już minęły. Spojrzał w górę, dostrzegł, że słońce przesunęło się znacznie i cieniste miejsce, na którym spał, upodobniło się teraz do rozgrzanej, błyszczącej patelni. Ten blask musiał go zbudzić.
Powędrował do strumyka, zanurzył głowę, tym razem zdjąwszy uprzednio kapelusz. Orzeźwił się. Z ulgą stwierdził, że mustang pasie się w pobliżu, że uprząż i tłumoczki spoczywają tam właśnie, gdzie je przedtem złożył.
— Och — powiedział do siebie — już nigdy tak nie postąpię. Wolno zgłupieć raz, to każdemu się przytrafi, ale biada eksplorerowi, gdy głupstwa powtarza.
Wygłosiwszy tak mądrą maksymę, zajął się szukaniem fajki, kapciucha z tytoniem i zapałek. Zabierał zawsze z sobą krzesiwko, lecz używał je tylko w wyjątkowych wypadkach, gdy zapałki albo się wyczerpały, albo zamokły. Zresztą nie sposób było zapalić fajkę krzesiwkiem.
Gdy wreszcie znalazł szukane przedmioty, siadł w cieniu pod drzewem oparłszy się o pień i zaczął wciągać i wydmuchiwać dym, co wcale nie przeszkadzało mu w rozmyślaniach, a nawet im sprzyjało. Myśli krążyły wokół spraw, jakie wydarzyły się w sali „Mary-Liza" dzień i dwa dni temu.
Chciał stu dolarów. Wariat! Czy sądził, że ktoś, udający się na Daleki Zachód, wiezie z sobą skrzynię pieniędzy? I na koniec sprzedał skórkę za... dziesięć dolarów! Chyba był pijany? Albo oszust. Któż przy zdrowych zmysłach odstępuje plan bonanzy za dziesięć dolarów? Musiałem mieć dobrze w czubie przystając na taką transakcję. Ta mapa jest jednym wielkim oszustwem. Pewnie sam je maluje i podsuwa naiwnym. To jasne!
Pomarkotniał od takich myśli. Dał się nabrać jak pierwszy lepszy greenhorn! Zaczął przypominać sobie kolejne szczegóły.
Wówczas w „Mary-Liza" początkowo nie miał zamiaru nabyć mapy. Jego okrzyk — reakcja na wymienioną cenę — wynikł po prostu z tego, że żądano tak wysokiej sumy. Bowiem mapa, jeśli by nawet wskazywała prawdziwą drogę do prawdziwej bonanzy, nie stanowiła sama majątku. Najpierw należało trafić do oznaczonego miejsca, a później jeszcze dobrze się namozolić nad wydobyciem złotego piasku. Praca eksplorerska była chyba najcięższym zawodem wśród wszystkich dziwnych zawodów, jakie narodziły się w wyniku odkrycia Dalekiego Zachodu i prób jego zagospodarowania. Wymagała olbrzymiego wysiłku fizycznego, umiejętności posługiwania się kilofem i łopatą, przemywania urobku w zimnej jak lód wodzie górskich potoków. I dlatego Carr uznałby za słuszne żądanie zapłaty, a nawet — nierównomiernego podziału uzyskanego złota, gdyby jego odkrywca brał udział w pracy wydobywczej, ale tak?
Mimo wszystko doszło do targu. Jego pierwsza część rozegrała się przy stole, druga — przy szynkwasie. Od tego ostatniego momentu w pamięci Carra powstawały niczym niewypełnione luki. Zapamiętał, że w końcu nabył skórkę. Za dziesięć dolarów! Ale ile wydał przy szynkwasie? W ostatecznym rachunku mapa kosztowała go znacznie więcej.
Skończył palić, sięgnął do kieszeni spodni i wydobył skórzaną sakiewkę. Gdy przybył do osady bez nazwy, pękata była od srebrnych dolarówek i od różnej wartości monet centowych. Zaopatrzył się w ten drobiazg wiedząc, że w osadach i miasteczkach Dalekiego Zachodu ludzie raczej nie siedzą na pieniądzach i gdy się cokolwiek kupuje, trzeba mieć odliczoną sumę, reszty nie wydadzą, bo nie mają czym.
Teraz sakiewka przypominała balon, z którego uleciało sporo gazu. Rozsupłał rzemyk i wytrząsnął zawartość na dłoń. Wypadło kilka drobnych monet. Westchnął ciężko. Z kolei sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurty. Wyciągnął stary, wyświechtany portfel. Pamiętał, ile zielonkawych banknotów umieścił w jego wnętrzu.
Podejrzliwie rozejrzał się dokoła, natężył słuch. Nie dojrzał ani nie dosłyszał niczego. Mustang pasł się spokojnie, nie zdradzając niepokoju. Carr zaczął liczyć
. Niewiele tego było. Żaden eksplorer nie wozi ze sobą majątku, chyba że wraca do rodzinnych pieleszy po odkryciu złotej żyły lub pokładu drogocennych kamieni.
Szybko uporał się ze sprawdzeniem zawartości portfelu. Ubyło czterdzieści dolarów. Aż spocił się z wrażenia. Cena skrawka skóry znowu wzrosła.
— Tony! — zawołał półgłosem.
Mustang zastrzygł uszami i zabawnie podskakując spętanymi nogami zbliżył się do swego pana.
— Tony — powtórzył Carr — jestem osłem albo czymś jeszcze gorszym Rozumiesz?
Zwierzę cicho parsknęło.
— Jeśli kiedykolwiek znowu sięgnę po whisky, masa prawo mnie kopnąć. Słyszysz? Oczywiście, w drodze!
na Dziki Zachód — poprawił się. — Bo w zimie to co innego. Idź już. Tyle przetracić!— jęknął. — Wszystko przez tego agenta Pinkertona. Gdyby nie on, poszedłbym spać i nie zadawał się z oszustem i pijusami. Chwileczkę... — zastanowił się. — Przecież kupiłem konia za trzydzieści pięć dolarów. Więc ostatecznie nie jest tak źle. Jednak... inne wydatki równały się wyrzuceniu pieniędzy w błoto!
Przed dwoma dniami, kiedy stał oparty o szynkwas saloonu „Mary-Liza", nie bardzo już zdając sobie sprawę, gdzie się znajduje, czyjaś dłoń mocna i twarda chwyciła go za ramię. Pomyślał, że to pewnie ów nieznajomy sprzedawca mapy, i dał się bez oporu wyciągnąć z tłumu, a nawet wyprowadzić na dwór.
Była noc, ale widna, otulona srebrnym welonem księżycowego blasku. Carr stąpał sztywno, jakby kij połknął, podtrzymywany ręką przewodnika. Tak dobrnęli do miejsca, w którym tuż pod okapem dachu stała wielka beczka, prawdopodobnie przeznaczona na deszczówkę. Carr nieco się zdziwił ujrzawszy ją nagle przed sobą, lecz nie starczyło mu czasu na wyrażenie tego słowami, bo niespodziewanie ta sama silna dłoń przesunęła się z ramienia na kark, zgięła go ciężarem wielu funtów i w ciągu sekundy głowa Carra znalazła się w beczce, a raczej w wypełniającej ją wodzie. Zachłysnął się. Ucisk zelżał, ale nim zdążył wyparskać ciecz o mdłym smaku, jego twarz znowu pogrążyła się w wodzie. Po raz drugi, po raz trzeci.
— No, jak się czujesz? — zagadnął znajomy głos.
Odwrócił się, spojrzał i natychmiast wytrzeźwiał. Przed nim stał John Webster.
— To tak dotrzymuje się umowy? — a nie uzyskawszy odpowiedzi, ciągnął dalej: — Miałeś zagadać Gardnera, miałeś pilnować go do chwili mego powrotu. Pamiętasz?
— Pamiętam — szepnął Carr, któremu wróciła zdolność mówienia.
— Ale tego nie uczyniłeś.
— Nie uczyniłem — przyznał ze skruchą.
— Utonąłeś w butelce z whisky jak pierwszy lepszy włóczęga, całe życie spędzający w saloonach. Ty nie jesteś żaden eksplorer. Pierwszy raz tak się pomyliłem!
— Nie! — Carr zdobył się na protest. — Wydeptałem na Dalekim Zachodzie wiele ścieżek — oświadczył pompatycznie, nie czując, jak śmiesznie to zabrzmiało. — Przysięgam...
— Ciszej!
— Przysięgam — powtórzył Carr zniżając głos — że to, co dzisiaj, przydarzyło mi się pierwszy raz, odkąd chodzę po ziemi.
— Chciałbym uwierzyć.
— Daję słowo. Jutro ruszam stąd i nawet nie zajrzę do saloonu.
— Jutro nigdzie nie ruszysz — spokojnie stwierdził Webster. — Jeżeli nie zamierzasz wędrować piechotą. Co ty sobie wyobrażasz? Że sprzedam ci konia? Ani mi to w głowie. Chyba że zostaniesz jeszcze jeden dzień i dopełnisz warunków umowy.
— Zostanę.
— Pamiętaj. A teraz marsz do łóżka!
Nazwa bez osady
Podszedł do siodła ciśniętego pod drzewem i z juku wyciągnął skórkę. Któryż to raz ją oglądał? Ale przez to nie stała się ani trochę bardziej zrozumiała. Ten nieznany jegomość, gdy dobili targu, powiedział:
— Znasz Lonely Valley?
— Oczywiście. Wędrowałem tamtędy ostatniej jesieni.
— Świetnie! Idź do Clarka.
— Kto to?
— Najstarszy mieszkaniec. Kiedyś parał się traperstwem, teraz prowadzi małą knajpkę w Valley. Powiedz mu, że go pozdrawia Tom. To niby ja. Myślę, że jeszcze mnie pamięta. On zna drogę do rzeczki wyrysowanej na mapie.
— Zaprowadzi mnie?
— Co za pomysł! Clark ledwie się rusza. Ale dowiesz się od niego, jak trafić do rzeczki.
— A ma ona jakąś nazwę?
— Sto nazw! A to znaczy tyle, co nic. Clark zna ją jako Short Rivulet. Wyjaśni ci wszystko lepiej ode mnie.
— Byłeś nad tą Short Rivulet?
—
Tak, gdy już śnieg pokrył góry, a mnie pokręcił reumatyzm.
— A skąd wiesz, że ta rzeczka na mapie to właśnie Short Rivulet?
— Nie bądź nudny. Jak za dziesięć dolarów, powiedziałem aż nadto — wykręcił się na pięcie i krocząc niezbyt pewnie, zniknął w tłumie.
Więc: Lonely Valley, Clark i Short Rivulet. Niewiele, nawet za tak małą cenę. Cóż? Lonely Valley nie leży zbyt daleko, zresztą Carr i tak miał zamiar tamtędy właśnie jechać. Pamiętał, że większość mieszkańców osady zajmowała się szperaniem po okolicznych górach i cokolwiek ktokolwiek znalazł w ziemi, głośno o tym było. Dlatego dobrze jest zasięgnąć tam języka. Oczywiście mapy nie pokaże nikomu. Bez względu na to, czy jest prawdziwa, czy fałszywa.
Obejrzenie skórki jakoś dodało mu energii i podniosło na duchu. Osiodłał konia i ruszył prosto przed siebie. Do zachodu słońca można było przebyć jeszcze dobrych kilka mil. Drogę do Lonely Valley pamiętał doskonale. Wiedział, że dolinka, którą się posuwa, później skręci w prawo, teren pocznie powolutku dźwigać się, aż na koniec otworzy się przed jeźdźcem rozległa przestrzeń prerii, zamknięta w dali nierówną linią wysoczyzn.; Wówczas należy jechać prosto aż do samotnego klonu wyrosłego nad malutką sadzawką. To będzie właśnie! połowa drogi dzielącej go do Lonely Valley, świetne miejsce na nocleg.
Posuwał się w miarę szybko, w miarę wolno, rozpamiętując wydarzenia drugiego dnia pobytu w osadzie bez nazwy. Ściślej — drugiej nocy, bo dzień przespał prawie cały. Po rozmowie z Websterem udał się do swego pokoiku i ledwie przyłożył głowę do poduszki, gdzieś; daleko odpłynęły, zatarły się obrazy zadymionej sali, tłumu krzykliwie gadających postaci, odgłosy brzęku szklanek, tupania nogami i przyśpiewek nie tyle melodyjnych, co głośnych.
Obudził się nazajutrz bardzo późno. Blask słońca wypełniał całą izdebkę, czyniło się gorąco i duszno, ale Carr tego nie czuł. Odwrócił się na drugi bok i znowu zasnął. Ocknął się tuż przed zmierzchem. Pewnie nie wstałby i teraz, gdyby nie myśl, która nagle zaświtała mu w głowie: odnaleźć sprzedawcę mapy, zwrócić nabytek i odzyskać dziesięć dolarów.
Zerwał się z pryczy i pognał na podwórko saloonu. Przy kołowrocie studni natknął się na Franka czerpiącego wodę. Ściągnął koszulę, pochylił się.
— Lej na mnie!
Chłopak wykonał polecenie. Prawdopodobnie niejeden już raz obsługiwał w ten sposób gości saloonu.
— Jeszcze — rozkazał Carr.
Wiadro chlusnęło po raz drugi. Strumienie pociekły po włosach, po szyi, po plecach i zamieniły się w kałużę na ziemi.
— Uff... będzie dosyć. Dziękuję.
Otrząsnął się jak pies wychodzący z wody, obtarł twarz dłonią i na mokre jeszcze ciało włożył koszulę.
— Bardzo mi to pomogło — stwierdził. — Gdzie twój szef?
— W sali.
Carr wszedł do budynku. Mrok wisiał za oknami, ale tu było widno od zawieszonych pod sufitem naftowych lamp. Gardner krzątał się za szynkwasem.
— Dobry wieczór.
Gospodarz ukazał zachmurzone oblicze.
— Dobry wieczór — mruknął. — Whisky?
— Dziękuję. Jeszcze zbyt wcześnie. Co tam z obiecanym koniem?
Karczmarz poskrobał się za uchem.
— Musisz nieco poczekać.
—
Co się stało?
— Miałem konia, jak się patrzy, prawdziwego mustanga, ale tak się stało, że kupił go jakiś cwaniak. Jeszcze go dopadnę!
— Jak to? — Carr udał gniew. — Tak się nie postępuje. Obiecałeś konia! I cóż ja teraz pocznę?
— Obiecałem, doprawdy to nie moja wina...
— A czyja? — krzyknął eksplorer. — Sądziłem, że to twój koń.
Karczmarz bezradnie rozłożył ręce.
— To nie był mój koń. Po prostu... chciałem się przysłużyć. Taki jeden miał tu wierzchowca na zbyciu i prosił, żeby mu znaleźć kupca. Frank nie mówił?
Carr nie chciał powiedzieć ani „tak", ani „nie". Udał obrażonego i wyszedł na dwór. Wszystko wypadło właśnie tak, jak sobie zaplanował. Teraz karczmarz sam będzie go szukał, żeby przeprosić, w nadziei, że znajdzie innego wierzchowca.
Nadchodziła noc. W miarę jak niebo czerniało, coraz jaskrawiej błyszczały okna saloonu. A w kierunku tyci okien ciągnęły ludzkie ćmy. Carr czekał. Nie pragnął się z nimi spotkać. Wiedział dobrze, że go obskoczą, zaciągną do wnętrza żądając nowych opowieści, a on musi przecież zająć się gospodarzem. Jeśli chce otrzymać konia.
Zdecydował, że na salę wkroczy dopiero wówczas, gdy goście tak już się rozbawią, że nie będą w stanie zauważyć nowego przybysza.
Strumyczek wchodzących do saloonu cieniał coraz bardziej, w miarę jak ciemność spływała na ziemię, wreszcie urwał się. Po kilku dalszych minutach zjawiło się jeszcze trzech spóźnionych wędrowców, później dwóch, na koniec jeden. Carr rozejrzał się, hie zauważył nikogo. Cisza nakryła jak szklanym kloszem osiedle bez nazwy, a tę ciszę przerywał tylko zew dalekiej prerii — stłumiony odległością głos kojota. Ten głos obudził w nim tęsknotę za bezkresnymi przestrzeniami łąk, dolin, gór. Gdzie nie dociera wrzask pijanych gości saloonów ani świst parowozu.
— Muszę pomóc Websterowi, bo muszę mieć konia — powiedział sobie i przekroczył próg saloonu. Zagłębił się w gwar, śmiechy, nawoływania. Nacisnął kapelusz na czoło i zerkając w prawo i lewo, przesuwał się ku szynkwasowi. Oparł się wreszcie o wilgotną blachę. Po drugiej stronie sterczał Gardner, a Frank uwijał się obok, podsuwając szklanki, podając butelki, nalewając kolorowe płyny.
— Whisky? — zagadnął gospodarz.
Skinął głową, nie mógł przecież zajmować miejsca tylko dla obserwacji zastawionych półek. Natychmiast jednak pożałował swego zamówienia. Raczej należało zażądać piwa. Porcja jest większa i można ją pić długo. Ale już ujrzał przed sobą szklankę wypełnioną w jednej czwartej żółtawą cieczą. Poprosił o wodę, co wywołało błysk zdziwienia w oczach karczmarza. Carr dopełnił szklankę po brzegi. Obliczył, że pijąc oszczędnie, będzie mógł przez godzinę nie spuszczać z oka gospodarza. Jednakże sama obserwacja nie wystarczy. Nie przeszkodzi przecież Gardnerowi w odejściu od bufetu. Należało z gospodarzem nawiązać rozmowę, zagadać go, aby zapomniał o bożym świecie, chociaż na godzinkę, dwie. Temat do rozpoczęcia rozmowy... Jest! Znakomita okazja.
— I co z moim koniem? — zapytał pochylając się nad szynkwasem.
— Wyszedłeś wtedy tak szybko, że nie zdążyłem zawiadomić.
— Więc koń jest?
— No... trzeba będzie nieco poczekać. Z tamtym jakoś nie wyszło. Ale w ostateczności sprzedam własnego.
—
Kiedy?
— W ciągu trzech dni.
— A przez te trzy dni mam tu jeść, spać i za to wszystko płacić. Niezły z ciebie kupiec.
— Będziesz miał konia, jak się patrzy — zapewnił gospodarz. — Przecież to dla ciebie najważniejsze, a za pobyt tanio policzę.
Carr podniósł szklankę do ust i pociągnął z niej skromny łyczek.
— Dobrze — odparł — ale pamiętaj, żeby ci się nie przytrafiło to, co spotkało Boba Leitha z Ravine City, gdy handlował końmi, których nie posiadał!
— To nie ma ze mną nic wspólnego — burknął Gardner. — Nie znam żadnego Leitha i nigdy nie byłem w Ravine.
— Pewnie, że nie byłeś — zgodził się Carr. — Gdybyś był, to byś wiedział. Historia stała się głośna w całym Teksasie.
— Cóż spotkało tego Leitha? — zaciekawił się Gardner.
— Ravine City? — wtrącił się nieoczekiwanie przygodny sąsiad pijący piwo na prawo od Carra. — Gdzież to leży? Znam Teksas jak własną kieszeń, a o czymś takim nigdy nie słyszałem.
— Tak się tylko mówi — Carr przymrużył oczy. — Ciekaw jestem, czy wiesz, co się teraz znajduje w twojej kieszeni?
Sąsiad roześmiał się gromko.
— A w której ?
— W lewej, w spodniach.
— Nic, poza podszewką.
— Na pewno?
— Na pewno. Możesz sprawdzić.
— A jeśli cokolwiek znajdę?
— To będzie twoje. Żebyś tylko za bardzo się nie wzbogacił!
— Świetnie! Mogę włożyć rękę do twojej kieszeni?
— Proszę.
Carr zanurzył dłoń, szybko ją wydobył i cisnął na blat kontuaru pięciodolarówkę. Przygodni widzowie parsknęli śmiechem.
— Oto — stwierdził poważnie Carr — dlaczego nie należy nigdy mówić, że się coś zna jak własną kieszeń.
— A niech cię! — wykrzyknął sąsiad. — Musiałem zapomnieć. Ano, wygrałeś!
Carr podsunął monetę ku Gardnerowi.
— Dwa piwa dla nas...
— Skąd mogłeś wiedzieć?
— Ja nie wiedziałem, ja tylko przypuszczałem, że jak się sterczy przy bufecie i płaci, to wydaną resztę najczęściej chowa się do kieszeni spodni. No, i nie omyliłem się. Masz do mnie żal? — zwrócił się do sąsiada.
— Głupstwo! Dostałem nauczkę, a teraz gadaj, co się przydarzyło w tym Ravine City.
— Chętnie — zgodził się Carr. — Posłuchaj i ty — ostatnie słowa skierował do gospodarza. — Otóż Bob Leith był handlarzem koni. Znał się na tym jak nikt inny w tamtych stronach. Zdarzyło się pod koniec wojny domowej, że uzyskał prawie równocześnie dwa zamówienia na szybką dostawę koni dla kawalerii Konfederatów i dla kawalerii Unii.
— Jakże to możliwe? — zaciekawił się Gardner. — To niby po której stronie opowiedział się ten twój handlarz?
— Po żadnej. Twierdzono wówczas, że Leith miał zwyczaj mówić: „Górą nasi!" Gdy go raz zagadnięto,
o których to „naszych" chodzi, odparł, że o tych, którzy „górą". Nie wiem, czy to prawda, czy żart, ale tak mogło być.
Słuchacze: sąsiad z prawej, sąsiad z lewej i Gardner roześmieli się.
— Po prostu — ciągnął Carr — Leith nikomu nie chciał się narazić, z każdym żyć w zgodzie, a przede wszystkim dobrze zarobić. I pewnie to ostatnie zdecydowało o przyjęciu obu zamówień. Nie byle jakich. Chodziło w sumie o dwieście koni, a Leith wówczas rozporządzał zaledwie osiemdziesięcioma.
— A ileś ty miał wtedy lat, że tak dobrze wszystko pamiętasz? — zagadnął sąsiad z lewej.
— Czternaście, ale to nie ma nic do rzeczy. Teksasu wtedy nie znałem, a o przygodzie Leitha opowiedziano mi znacznie później.
— Mów dalej — wtrącił Gardner — a wy nie przerywajcie. Z każdej historii można coś mądrego dla siebie wynaleźć.
— Słusznie — potwierdził Carr. — W mojej historii jest właśnie dużo mądrego. Więc... co to ja mówiłem? Aha....że Leith podjął się dostawy dwustu zwierząt mając tylko osiemdziesiąt. Pieniądz wówczas, jak mi opowiadali starsi, z dnia na dzień tracił wartość.
— Prawda — przytaknął Gardner — wielu ludzi wtedy zbankrutowało.
— Leith obawiał się,, że pieniądz tej strony, która przegra wojnę, w ogóle już nic nie będzie znaczył. Konfederaci drukowali swoje pieniądze, Unia swoje. Coraz więcej było papierków, a coraz mniej srebra. Złoto całkowicie zginęło. Nie tak się działo?
— Właśnie tak — przyświadczył zgodny chór trzech głosów.
— Więc... Leith miał tylko osiemdziesiąt koni, ale pragnąc wykazać się szybkością i uzyskać pochwałę natychmiast swą stadninę dostarczył odbiorcom. Sprawiedliwie. Konfederatom czterdzieści sztuk i tyleż unionistom. Pochwalono go żądając jednak szybkiej dostawy reszty. Obiecał, a jakże.
— A kupujący wiedzieli, że handlarz obsługuje obie strony? — zapytał Gardner.
— Skądże! W przeciwnym wypadku sprawa zakończyłaby się bardzo nieprzyjemnie dla Leitha. Ale i bez tego czekały go spore kłopoty. Liczył, że zakupi brakujące zwierzęta u Komanczów. Miał prawo liczyć, ponieważ to plemię posiadało spore stada oswojonych mustangów. Przypuszczał, że wymiennym handlem (bo nie wierzył, aby czerwonoskórzy przyjęli pieniądze) osiągnie cel. Komancze istotnie posiadali konie i zgodzili się na wymienny handel. Trudność wynikła z powodu towaru, jaki pragnęli otrzymać.
— Wodę ognistą? — zagadnął sąsiad z lewej.
— Ech, żeby to!. Leith, jak mi opowiadano, liczył się nawet z najtrudniejszym do wykonania zamówieniem: dostawą broni palnej. Ryzyko było wielkie, lecz źródło zaopatrzenia dość obfite, niecałkowicie uprzątnięte pobojowiska. Oprócz tego można było skupywać strzelby wśród farmerów. Jak się jednak okazało, Komancze przyjęliby broń palną, ale tylko jako część zapłaty, przede wszystkim domagali się amunicji. Żadne chytre perswazje Leitha na nic się zdały. W jaki sposób zdobyć amunicję? Nie miał pojęcia.
Kupować naboje od żołnierzy? Ileż czasu by to zajęło? A poza tym... gdyby go przyłapano na takim handlu? Strach pomyśleć!
Zwrócić się do intendentury armii? Jeszcze, większe ryzyko. W perspektywie takiego ryzyka Leith dostrzegał pluton egzekucyjny lub stryczek, co zresztą na jedno wychodziło.
Myślał długo, lecz nic nie wymyślił poza możliwością
łowów na mustangi. Ba, w tym celu należało zorganizować odpowiednią ekipą fachowców i udać się w bardziej spokojne, niedotknięte wojną strony. Przypuśćmy, że złowiłby sto dwadzieścia dzikich koni. Ale oba wojska domagały się zwierząt do jazdy wierzchem i do zaprzęgów. Więc schwytane mustangi należało najpierw oswoić i wypróbować. Gdzie i kiedy?
Zdesperowany zwrócił się do swych kontrahentów-Konfederatów z propozycją zerwania umowy. W innych latach i w innych warunkach skończyłoby się zapewne na zapłaceniu kary umownej. Lecz trwała wojna. Konfederaci ponieśli spore straty, zwłaszcza w kawalerii. Pilnie potrzebowali koni. Próbę zerwania umowy uznali za chęć zdrady, o czym poinformowali Leitha, ostrzegając go, by na przyszłość nawet nie ważył się z tym do nich zwracać. Przerażony handlarz tłumaczył się trudnościami związanymi ze znalezieniem odpowiednich zwierząt. Zapytano go wówczas, dlaczego oferował konie nie posiadając ich? Czy jest oszustem? Czy wie, jak karze oszustów prawo wojenne?
Po takich pytaniach handlarz już nie ponowił swej propozycji, natomiast solennie obiecał wywiązać się z całości zamówienia. Dano mu termin miesięczny.
Jak mi opowiadano, Leith zupełnie stracił fason. Ale nie na długo. Nie zaliczał się bowiem do ludzi, których jedno niepowodzenie potrafi złamać. Szybko się otrząsnął z przygnębienia i począł rozważać, jak wydobyci się z matni. Jak widzicie, chciwość przywiodła go do zguby. Po cóż sprzedawał towar, którego nie potrafił dostarczyć?
— Pewnie! — przytaknął sąsiad z prawej.
A ten z lewej dorzucił:
— Dobrze mu tak! Ale mów, co dalej!
Jeden Gardner ani mruknął.
— Już mówię... Leith zdawał sobie sprawę z tego, że tylko cud w postaci spadłego z nieba transportu prochu i kul pozwoli mu wywiązać się z umowy. Ponieważ jednak w cuda nie wierzył, z każdym dniem coraz wyraźniej dostrzegał oczami wyobraźni pętlę nad głową. Konfederaci nie puszczą płazem złamania umowy. Cóż więc mu pozostało?
Carr dramatycznie zawiesił głos. Trzej słuchacze trwali w milczeniu, wlepiwszy oczy w opowiadającego. Ten nie spieszył się. Postanowił rozciągnąć historię na tak długo, jak na to pozwoli niecierpliwość słuchaczów.
— Uciekł? — nie wytrzymał wreszcie Gardner.
— Nie od razu. Trzeba bowiem wiedzieć, jeśli tego jeszcze się nie domyśliliście, że Leith miał w Teksasie spory majątek: wielkie rancho hodowlane o powierzchni setek akrów i z zabudowaniami. Był od lat hodowcą koni i bydła i cieszył się zdumiewającym szczęściem. Na pół roku przed wybuchem wojny dokonał ostatniego przepędu longhornów i sprzedał je co do ostatniej sztuki. Najpierw w Dodge City w Kansas, później w Oglala w Nebrasce, a całą resztę w Laramie. W parę miesięcy później wybuchła wojna i urwały się interesy z przepędem bydła. Na pewno wiecie, że w tamtych czasach zdziczałe, bezpańskie stada włóczyły się po preriach Teksasu. Nie było nabywców mięsa ani skór.
— To tym razem musiał grubo stracić — zauważył sąsiad z lewej.
— Gdzie tam! Nie zdążył już zgromadzić nawet setki longhornów. Za to koni miał ze trzysta. Wszystkie sprzedał, a na bydło machnął ręką. Została mu więc tylko ziemia i budynki, ale to Leith najbardziej cenił. Długo się namyślał. Rozumował, że jeśli Konfederaci wygrają, nigdy już do Teksasu nie będzie mógł wrócić, raczej uciekać na daleką północ. Jednak nic nie przema
wiało już za zwycięstwem Południa. Wypłacił więc swym kowbojom należne wynagrodzenie i począł się przedzierać ku północy. Nie było to sprawą łatwą, ale też nie tak bardzo trudną. Walki toczyły się raz tu, raz tam, a przestrzeń była ogromna i przemknąć się między obu walczącymi stronami nie taka znowu sztuka.
— Nie rozumiem — przerwał mu Gardner, tak zasłuchany, że zapomniał o nalewaniu whisky i przyjmowaniu zapłaty. Ratował go w tym funkcjach Frank i wywiązywał się z tego obowiązku znakomicie. — Nie rozumiem — powtórzył Gardner — czego ten Leith szukał u unionistów? Przecież miał im również dostarczyć koni, a nie dostarczył?
— I stracił resztkę nadziei na wyplątanie się i z tej transakcji — dopowiedział Carr. — Liczył jednak na to, że ukryje się w wojennej zawierusze, a później, gdy walki się zakończą zwycięstwem Unii, wróci w rodzinne strony. Komuż wtedy przyjdzie na myśl domagać się zamówionych koni? Pomysł nie był zły i pewnie byłby się udał, gdyby szczęście nie odwróciło się od Leitha. Kiedy już sądził, że zajechał daleko na tyły armii Unii, zatrzymał go właśnie patrol. Gdyby to był oddział regularnego wojska, pewnie machnęliby ręką na samotnego wędrowca. Niestety, patrol składał się z członków ochotniczej milicji z Zachodniej Wirginii, niezwykle zażartych na wszystko, co trąciło Południem, a południowca można było rozpoznać w Leithcie po akcencie jego mowy. Na nic mu się zdało rzucanie gromów na Konfederatów. Rozbrojony, pod dobrą strażą, został doprowadzony do najbliższego posterunku regularnej armii w najbliższym miasteczku. Co było równocześnie jego szczęściem i nieszczęściem.
— Zawile opowiadasz — zauważył sąsiad z prawej. — Ja wiem, że jak szczęście to szczęście, a jak nie
szczęście to nieszczęście, ale żeby jedno i drugie naraz...
— Łatwo wytłumaczyć. Gdyby nie obecność regularnego wojska, ochotnicy, nie zgłębiając sprawy, szybko by go powiesili jako szpiega południowców. Tak na wszelki wypadek. Obecność wojska ocaliła Leitha od śmierci. Na tym polegało jego szczęście.
— A nieszczęście? — zapytał Gardner.
— Cierpliwości! W regularnym wojsku nie wieszało się bez sądu, a dowieść, że Leith był szpiegiem, nie sposób. Jego nieszczęście wynikło z tego, że w miasteczku kwaterował sztab tego samego korpusu Unii, dla którego handlarz miał dostarczyć konie. Prawdziwy pech! Z aresztu wypuszczono Leitha natychmiast po stwierdzeniu, że jest dostawcą koni. Myślę jednak, że Leith wołałby tam siedzieć znacznie dłużej za cenę krótszej rozmowy z pewnym pułkownikiem sztabu. Wypadła ona bardzo nieprzyjemnie. Chociaż Leith tłumaczył się, jak mógł najlepiej, a nawet oświadczył, że gdyby mu armia ofiarowała kilka pełnych furgonów prochu, dostarczyłby brakujące konie w terminie dwutygodniowym. Wyśmiano go. Nie wiem, co tam jeszcze mówił na swą obronę, dość, że go wypuszczono ostrzegając, że w razie dalszej zwłoki w dostawie zostanie postawiony przed sąd wojenny. Czy to była czcza groźba, czy też istotne niebezpieczeństwo? Leith nawet nie próbował odgadnąć. Doszedł do wniosku, że najrozsądniej będzie szybko opuścić niebezpieczne strony.
Carr przerwał i pociągnął ze szklanki resztę płynu.
— Uff — powiedział — w gardle mi zaschło. Dajcie jeszcze piwa.
Gardner bez słowa podsunął mu pełny kufel.
— I co dalej? — zagadnął sąsiad z lewej.
— To długa historia...
— Przecież nie zostawisz nas tak w połowie.
— Oczywiście, że nie — odpowiedział Carr, który do gadania zawsze był pierwszy, a teraz dodatkowe skłaniało go do tego zlecenie Webstera. Musiał jednak nieco odsapnąć.
Łykał piwo w milczeniu, zerkając ciągle w stronę gospodarza, czy aby nie chce odejść od kontuaru, ale Gardner wcale nie zamierzał zrezygnować z wysłuchania opowieści do końca.
— No więc... — odezwał się eksplorer — Leith wiał na północ, aż się za nim kurzyło. Ktoś inny na jego miejscu myślałby tylko o tym, jak by zatrzeć za sobą ślady, ale Leith miał duszę koniarza i na widok ładnego stada czworonogów zapomniał o świecie. Stado takie, dziwnym zrządzeniem losu, spotkał na swej drodze. Ba, okazało się, że zwierzęta były na sprzedaż. Troska o własną skórę poszła w kąt, a Leith z uciekiniera przemienił się w handlarza targującego się zawzięcie o cenę każdej sztuki. Spędził w ten sposób cały dzień w miasteczku o nazwie Warning, co powinno go było skłonić do ostrożności...
Słuchacze roześmieli się.
— Wierzysz w takie głupstwa? — zapytał Gardner.
Carr wzruszył ramionami.
— Leith nie wierzył, a jak na tym wyszedł, zaraz usłyszycie. Nim wieczór zapadł, stał się właścicielem setki koni, i to dobrych koni. Uważał, że zrobił znakomity interes. Pozbył się sporej ilości papierowych pieniędzy i mógł dostarczyć zamówione przez wojsko zwierzęta. Natychmiast przyjął do pilnowania stada trzech ludzi. Rankiem następnego dnia, po napojeniu i spędzeniu zwierząt dokonał powtórnego przeglądu koni. W miarę jak oglądał poszczególne sztuki, jego zadowolenie wyparowywało jak woda wrząca w garnku. Najpierw się przestraszył, później wpadł w rozpacz. Wszystkie konie miały wypalone na zadach znaki wojskowe. Cóż teraz miał począć nieszczęśliwy nabywca? Ścigać oszustów pozostawiając stado na łasce trzech obcych ludzi? To było nie do przyjęcia. Przeklinając własną niecierpliwość (bo przy świetle dziennym na pewno zauważyłby kompromitujące znaki), ruszył dalej ku północy, żywiąc nadzieję, że gdzieś tam pozbędzie się niebezpiecznego nabytku. Za pół ceny nabywca przymknie oczy na zakazane źródło pochodzenia. I Leith istotnie pozbył się swego stada.
— Więc udało mu się — zauważył Gardner.
— Udało, ale nie tak, jak sobie tego życzył! Złapał go patrol unionistów...
— O, do licha! — zawołał sąsiad z lewej.
— Leith został uwięziony razem z trójką pomocników. Jednak i tym razem błysnął mu promyk szczęścia. Gdy przesłuchano jego ludzi, stało się oczywiste, że handlarz nabył konie w dobrej wierze, że padł ofiarą złodziei. Zwolniono go. Oczywiście, konie uległy konfiskacie. Teraz już wiecie, do czego prowadzi chciwość.
Gardner mruknął coś pod nosem i poczłapał ku Frankowi.
Carr zaniepokoił się.
— Zaczekajcie — krzyknął — jeszcze nie skończyłem!
— Gadaj dalej — ponaglił sąsiad z lewej — kto nie chce, niech nie słucha.
— Dalej... — zaczął Carr, ale natychmiast urwał.
Ktoś trącił go w ramię. Odwrócił się. Ujrzał uśmiechnięte oblicze Webstera.
— Chodź — szepnął agent.
Carr wychylił duszkiem resztę piwa.
— Dokąd? — zaprotestował sąsiad z prawej. — Jeszcze nie skończyłeś.
Zaczekaj...
Odsunął się od szynkwasu, a na opróżnione przez niego miejsce natychmiast wepchnął się ktoś inny. Carr już nie słyszał głośnej sprzeczki, bo Webster pociągnął go w głąb rozgadanego, rozwrzeszczanego tłumu gości.
— I co? — zapytał eksplorer, gdy wreszcie zatrzymali się pod ścianą.
— Wszystko w porządku. Możesz dłużej go nie zabawiać.
— Więc Gardner jest niewinny?
— Żaden Gardner, tylko White. Znalazłem dosyć dowodów, żeby go posłać za kratki. Gracko się spisałeś!
Carr odetchnął z ulgą. Spojrzał teraz w okno. Dostrzegł zamiast czarnej plamy nocy szarość nadchodzącego świtu.
Wszystko zgadzało się: dolinka skręciła w prawo, teren począł wolniutko dźwigać się, aż opadły zbocza i Carr ujrzał bezkresną płaszczyznę, na której przed wieczorny wiatr układał w szumiące fale zielone morze traw.
Na zachodzie, nad samym horyzontem, wisiała czerwona kula słońca. Preria różowiała. Żaden ślad nie znaczył łąki, żaden ślad nie wskazywał właściwego kierunku, ale Carrowi nie było to potrzebne. Po raz trzeci przebywał tę drogę, a to całkowicie wystarczało, by zachować w pamięci jej dokładny obraz, przede wszystkim zapamiętać charakterystyczną szczerbę widoczną w dalekim wale górskim. Chcąc trafić bezbłędnie do celu, należało posuwać się tak, aby ta szczerba znajdowała się stale po lewej ręce.
Dzień zdążył zgasnąć, gdy wędrowiec dotarł do samotnego klonu nad małą sadzawką i przygotował wszystko, co trzeba, do noclegu.
Leżał pod drzewem owinięty w koc, z siodłem pod głową, pierwszą; po zimowej przerwie noc pod niebem Dalekiego Zachodu... Nie mógł zasnąć. Widział, jak gwiazdy zapałają się w górze. Później uwagę jego zwrócił wielki cień ptaka przelatującego ponad klonem. Zastanawiał się, co to za gatunek, gdy dziwny, szczekliwy głos zamącił ciszę: Keu-keu! Keu-keu!
— Sowa błotna — mruknął do siebie. — Gdzie jej nie ma...
Glos przycichł,, rozpłynął się w ciemnościach. Carr nadal spoczywał z szeroko otwartymi oczyma, aż ujrzał spadającą gwiazdę, która srebrną smugą przekreśliła niebo od szczytu aż po linię horyzontu. Po chwili ujrzał drugie i trzecie świetliste pasmo... Począł liczyć:
— Cztery, pięć, sześć, siedem... — zdumiał się. — Hej, Tony! Widziałeś coś podobnego?
Wezwany w ten sposób koń tylko parsknął cicho i dalej szczypał trawę.
A tymczasem świetliste smugi przekreślały wciąż niebo w rozmaitych kierunkach, aż Carra — który nigdy nie słyszał o meteorytach — ogarnął niepokój, czy niebo nie straci swego uroku pozbywszy się nagle takiej ilości gwiazd... Odetchnął z ulgą, gdy zjawisko znikło. Ale nadal nie mógł zasnąć. Wydarzenia ubiegłej nocy, których był świadkiem i aktorem jednocześnie, nie dawały mu spokoju.
„Muszę to raz jeszcze przemyśleć" — zadecydował.
— Więc koń jest mój — stwierdził Carr.
— Oczywiście. Za trzydzieści pięć dolarów — zastrzegł siej agent — ale nadal liczę na ciebie.
—Wykonałem, co do mnie należało.
— Nie zaprzeczam. Jednak... gdybym miał jeszcze jakieś kłopoty...
—
O tym nic nie było w naszej umowie.
— Och, chodzi o drobnostkę. Stwierdziłem, że cieszysz się tutaj dużą popularnością.
— Nie, nie dam się wciągnąć w nowe kłopoty.
— Widzisz... Gardner może mieć przyjaciół. Jak zacznie wrzeszczeć i lamentować...
— Nie wygląda na takiego.
— I ja tak sądzę, jednak lepiej wszystko przewidzieć! Gdyby więc coś takiego się przydarzyło, ty wyjaśnisz sprawę. Umiesz przecież gadać jak nikt inny. No, teraz idę po gospodarza.
— Nie zgadzam się! — wrzasnął Carr, ale Webster tylko klepnął go po ramieniu.
— Na pewno się zgodzisz — stwierdził półgłosem. — Gdybym zginął, zostaniesz bez konia.
Roztrącił dwu zataczających się pijaków i zniknął w tłumie.
— No, to już wpadłem na całego... — wyjąkał Carr.
Począł się przedzierać przez ludzki gąszcz, lecz gdy dotarł do szynkwasu, nie dostrzegł za nim Gardnera Tylko Frank Harper krzątał się ze zdwojoną gorliwością.
— Gdzie szef?
— Poszedł na górę.
— Sam?
— Nie. Z jakimś człowiekiem.
— Nalej mi!
— Whisky?
— Przecież nie wody!
Podsuniętą szklaneczkę wychylił duszkiem i nieci mu ulżyło, ale gorączkowe myśli nadal kotłowały się po głowie.
„Co teraz będzie? Jeśli Gardner ma broń? Jeśli Webster nie sprosta zadaniu? Jeśli..."
— No i co się stało z tym handlarzem? — zagadał z boku czyjś głos.
— Co? Z kim? — zdumiał się Carr, historia teksaskiego koniarza całkowicie wyparowała mu z pamięci.
— No... z tym Leithem? Chyba tak się nazywał?
— Ach... dalszy ciąg jest bardzo krótki — odparł Carr utkwiwszy wzrok w ciemnej głębi korytarza. Oczekiwał, że lada chwila usłyszy strzał... Ale nic takiego się nie wydarzyło. — Więc ten Leith — powiedział — kiedy wojna się wreszcie skończyła, wrócił do Teksasu. Ale tam wyprzedziła go wieść, że był dostawcą armii unionistów. Jakaś banda konfederackich maruderów spaliła wszystkie jego budynki i zagrody. Gdy dotarł na swe ziemie, zastał gorące jeszcze zgliszcza. Próbował odbudować gospodarstwo, nie znalazł jednak chętnych do pomocy ani najmniejszej nawet stadniny, by zapoczątkować hodowlę. Murzyni, którzy uzyskali wolność, opuszczali plantacje bawełny i hacjendy, ciągnąc gromadami ku miastom północy. Tu i tam jeszcze włóczyły się oddziały zdemobilizowanych konfederatów, paląc i grabiąc, co się dało. Wojska zwycięskiej Unii zachowały się niewiele lepiej. Gdy więc nawinął się jakiś jankes pragnący kupić ziemię, Leith bez wahania pozbył się majątku i wyjechał. Dokąd? Nie wiem. Podobno od tamtych dni nikt go więcej na terenie Teksasu nie oglądał. I to wszystko. Gdyby handlarz... — przerwał raptownie. — Hej, co się tam wyrabia?
Pytanie było uzasadnione, bowiem z korytarza wybiegł, raczej wyskoczył Gardner. Ale nie to zdumiało obecnych, lecz wygląd gospodarza. Z twarzą czerwoną, jakby go kto wrzątkiem oblał, z rozwichrzonymi włosami, z wściekłością w oczach, wrzasnął przeraźliwym głosem:
— Ludzie! Łaps mnie napadł! Czy nie żyjemy w wolnym kraju?
Słowo „łaps" oznaczało po prostu agenta policji, a ten zawód nie cieszył się na ogół sympatią. Buchnął gwar. Wszyscy rzucili się w kierunku szynkwasu. Przecież w osadzie bez nazwy nigdy dotychczas nie wydarzyło się nic ciekawego, a teraz — taka sensacja!
— Spójrzcie, co ze mną zrobił?! — darł się gospodarz.
Wyciągnął ręce z zaciśniętymi pięściami i Carr dostrzegł na przegubach kajdanki.
„Ale chwat z tego Webstera! Jak mu dał radę?" — zdumiał się.
Tumult wzmógł się jeszcze.
— Jakim prawem? Zapytajcie go! — darł się Gardner potrząsając rozpaczliwie dłońmi.
— Jakim prawem?! — podjął czyjś głos. — Gdzie ten łaps?
— Tu jestem — zza pleców Gardnera wysunął się Webster. — Ciszej! — rozkazał. — Coś wam powiem.
Nie od razu się uspokoiło. Przede wszystkim dlatego, że sam Gardner wykrzykiwał coś bez składu i ładu, aż Webster huknął na niego:
— Cicho, ty oszuście! Założę ci knebel.
Poskutkowało.
— Słuchajcie, ludzie, na pewno ciekawi jesteście, dlaczego założyłem mu kajdanki?
Kilka głosów potwierdziło, kilka zaprzeczyło, ktoś zawołał:
— Łaps! Wracaj do domu!
— Nie jestem łapsem — wyjaśnił Webster spokojniej ale tak mocno, że usłyszeli go nawet najdalej stojący. — Pracuję dla Agencji Pinkertona.
Przerwał na chwilę, a gdy to oświadczenie nie wywołało żadnego odzewu, mówił dalej:
— Znacie właściciela tego saloonu pod nazwiskiem Gardner, ale naprawdę to on nie nazywa się Erie Gardner, lecz Erie White z Kansas Gity.
— To jeszcze nie przestępstwo! — zaprotestowano z tłumu.
— Oczywiście, że nie. Aby stwierdzić tę prawdę, nie wlókłbym się szmat drogi do tej zakazanej dziury. Erie White ma inne grzeszki na sumieniu.
Gardner (a raczej: White), który uspokoił się i słuchał w milczeniu wywodów agenta, teraz znowu wrzasnął:
— Kłamie! Nie wierzcie mu!
— Cicho, White! — zgromił go Webster.
— Cóż to za grzeszki? — zakrzyczano z końca sali. — Chcemy wiedzieć!
Powstał gwar, który Webster uciszył podniósłszy dłoń na wzór indiańskiego powitania.
— Ten człowiek — wskazał na Gardnera — jest oszustem! Doprowadził do ruiny wiele farmerskich rodzin!
— W jaki sposób? — zawrzało w tłumie.
— Sprzedawał nie swoją ziemię!
— A to spryciarz! — odezwał się ktoś tonem uznania.
Ale natychmiast inny głos skarcił go:
— Ej, dowcipniś! Ucisz się!
A drugi dodał:
— Znalazł się obrońca złodzieja!
— Skąd wiesz, że złodziej? Trzeba tego dowieść. A czy ten agent jest naprawdę z Agencji Pinkertona? Kto to poświadczy?
Carr, który dotąd milczał, odwrócił się od szynkwasu i krzyknął wprost w twarze napierających:
— Ja poświadczę! To jest najprawdziwszy agent ze wszystkich agentów, jacy żyją na tym świecie, a Gard
ner to łajdak, oszust i złodziej! Daję wam na to moje słowo. Chyba mnie znacie?
Pytanie było niebezpieczne, jako że nikt z obecnych nie znał Carra dłużej niż kilka dni. Jednak eksplorer liczył na to, że jego pewność siebie zatriumfuje. I nie omylił się. Zaraz ozwały się potakiwania. Ktoś wyjaśni] gromko, że to jest znany poszukiwacz skarbów, który przeżył niejedno, i że to „chłop poczciwy z kościami",
Carr odczekał chwilę, a gdy znowu uspokoiło się nieco, oparł dłonie na blacie szynkwasu i jednym silnym podrywem nóg i rąk — skoczył. Ten wyczyn został skwitowany przez najbliżej stojących szmerem uznania dla zręczności i siły.
— Uciszcie się! — zawołał Carr z wysokości szynkwasu. — Opowiem wam o Gardnerze, czyli o człowieku, który naprawdę nazywa się Erie White. Uciszcie się!
Zaczęto uspokajać się nawzajem, z czego wynikłe jeszcze głośniejsza wrzawa. Ponieważ jednak nic nie trwa wiecznie, po kilku dalszych wezwaniach o ciszę — uspokoiło się na dobre. Wówczas Carr zaczął opowiadać.
Webster, tkwiący nadal przy Gardnerze, zdumiał się. Jego zwięzła informacja o sprawkach szynkarza w ustach Carra przeistoczyła się w barwną opowieści o losach grupy farmerów, o ich wędrówce na zakupioną ziemie, o rozczarowaniu, o nędzy, w którą zostali pogrążeni nie tylko oni sami, ale również ich żony i dzieci Zwłaszcza o dzieciach rozwiódł się Carr obszernie. Zanim skończył swą opowieść, już wzbudził w sercach słuchaczy najpierw niechęć, później odrazę, na koniec nienawiść do Gardnera. Po ostatnich słowach Carr'a rozległy się głosy wzywające do szybkiego „załatwienia się" z tak przebiegłym oszustem. Ale na to Carr nie chciał przystać. Nie znosił żadnych form samosądu, nie cierpiał tego, co nazywano „prawem Lyncha", a w istocie było krańcowym bezprawiem. Ktoś inny w takiej sytuacji zapewne wygłosiłby przemówienie na temat złych obyczajów, czym tylko rozdrażniłby tłum. Carr załatwił sprawę krócej. Oświadczył, że pokrzywdzeni farmerzy mieliby słuszną pretensję, gdyby „sprzątnięto im sprzed nosa" winowajcę. A poza tym Gardner jest zamożnym człowiekiem i dlatego należy najpierw odzyskać pieniądze wyłudzone od rolników, a dopiero później wymierzyć oszustowi należną karę. Przekonał wszystkich. Po czym goście „Mary-Liza" doszli dc wniosku, że nie czeka ich już żadna nowa sensacja i że wreszcie warto się wyspać i wypocić z siebie wypity alkohol. Poczęli gromadnie opuszczać saloon. Najwytrwalsi jednak obstawali przy odprowadzeniu Gardnera do torów kolejowych, co też uczyniono. Oszust został umieszczony w jednym z pustych wagonów towarowych składu, który w ciągu najbliższych godzin miał wyruszyć na wschód.
W liczbie odprowadzających znajdował się i Carr — chciał wreszcie otrzymać konia. Zapłacił agentowi trzydzieści pięć dolarów, w zamian uzyskał kartkę do inżyniera Reada z prośbą o wydanie wierzchowca okazicielowi pisma. Niecierpliwie począł dobijać się do mieszkania inżyniera, zanim jeszcze zgasły ranne zorze. Inżynier ostro potraktował intruza, ale konia wydał. Mustang stawał jednak dęba i szczerzył groźnie zęby. Carr, przerażony, pognał do Webstera. Odnalazł go w jednym z wagonów wraz z aresztowanym. Gromada ciekawskich zmalała już do rozmiarów gromadki, która powitała Carra tak radośnie, jakby się z nim rozstała przed kilku laty, agent zaś zdradził mu tajemnicę zjednania sobie zwierzęcia. Oto należało podejść do niego i podać mu na wyciągniętej dłoni kawałek chleba. Właśnie chleba! Po czym, jeśli koń chleb przyjmie (bo jeśli nie przyjmie — wszystko przepadło!), trzeba położyć mu
rękę na głowie i trzykrotnie szepnąć do ucha: „Tony". I to wszystko.
Kłopot wynikł z tego, że nikt z obecnych nie miał przy sobie ani okruszyny chleba. Jednak ktoś tam, słysząc, że mają się odbyć jakieś „czary z koniem", pobiegł do saloonu i wrócił ze sporym bochenkiem. Carr zaraz ruszył na łąkę, gdzie pasł się Tony, i wszystko odbyło się zgodnie ze słowami agenta. Zwierzę zjadło kromkę chleba i dało się zaprowadzić przed werandę saloonu, łagodne jak baranek. Podniecona gromada skłoniła Franka Harpera do odkorkowania paru butelek whisky, nie zważając na żale i utyskiwania chłopaka, który nie wiedział, co ma teraz ze sobą począć.
Zakrzyczano go, żeby nie ważył się zamykać „Mary-Liza", póki w saloonie znajduje się choć jedna pełna flaszka. Carr innego był zdania. Zanim zdążono opróżnić ostatnią szklaneczkę, odwołał chłopaka na pięterko, niby pod pozorem pomocy przy pakowaniu bagaży.
Słuchaj, Frank — powiedział — młodyś jeszcze i głupi. Oni cię tu połkną z kościami. Nie możesz pozostać ani jednego dnia! Nie wolno ci handlować na własną rękę, bo to jest dobro Gardnera i jego żony. Gardner chyba już nigdy nie wróci, ale ty musisz stąd wiać! Za godzinę czy dwie masz pociąg. Pakuj manatki i wyjeżdżaj!
— Dokąd?
— Chociażby do Des Moines, przecież masz tam rodziców.
— Nie puszczą mnie stąd.
— Gwiżdż na to. Dzisiaj, jeśli mnie pamięć nie myli, mamy niedzielę. Pijane bractwo pójdzie spać i nie zbudzi się aż nad wieczorem. Nikt nie będzie zwracał na ciebie uwagi. Dobrze ci radzę. Jutro może być za późno.
Wygłosiwszy tę przemowę Carr zabrał swoje tobołki i wrócił na salę. Stwierdził, że nawet nie zauważono jego odejścia. Dobry tuzin mężczyzn poklepywał się po ramionach, gadał jeden przez drugiego, wzajemnie się nie rozumiejąc.
— No, dżentelmeni... — zaczął Carr. — No, dżentelmeni! — powtórzył głośniej, ponieważ jego apel przeminął bez echa. — Hej, ludzie! — zawołał.
Nareszcie usłyszeli go, ale, minęła chwila, zanim pojęli, że wyrusza w dalszą drogę.
Musiał wypić jeszcze jedną whisky „na pożegnanie" i wreszcie wyszli na dwór, w różowiejący świt nowego dnia. Gasły na niebie czerwone łuny, ostatni ich poblask barwił szare baraki, szałasy i ziemianki osady bez nazwy. W tym oświetleniu paskudna zabudowa dziwnie wypiękniała.
Siodłanie konia trwało bardzo długo, jako że z nadmiaru życzliwości wszyscy pragnęli Carrowi w tej czynności pomóc, przeszkadzając sobie nawzajem. W końcu uprząż została założona tam, gdzie powinna się znajdować, toboły przytroczone należycie, a Carr — na rękach współtowarzyszy — wzniesiony na siodło.
— Szczęśliwej drogi! — wrzasnęła gromadka od prowadzających, a Tony ruszył powoli wśród gromkich okrzyków: ,,Hip, hip, hurra!"
Carr trącił zwierzę obcasami, koń przeszedł w kłus i w ten sposób minął ostatnie śmietniska osady.
Tak oto zakończyła się znajomość z Gardrierem, Websterem, Frankiem i kilkudziesięcioma innymi ludźmi, których nazwisk Carr nigdy dotąd nie znał i nie wiadomo, czy któregokolwiek z nich jeszcze kiedy spotka...
Carr ziewnął. Przewrócił się na bok i wreszcie zasnął snem człowieka, który wykonał wszystko, co miał wykonać. Dobre duchy prerii czuwały nad nim. Nic nie zamąciło nocnego spoczynku.
Wstał o normalnej dla każdego westmana godzinie, gdy czerwone kolumny świtu ukazały się na niebie Rozpalił ognisko, zagotował kawę, spożył chleb z boczkiem — zakupiony jeszcze w saloonie Gardnera — napoił konia i ruszył dalej. Do Lonely Valley, aby odnaleźć jakiegoś tam Clarka. Wtedy prawda wypłynie ni wierzch, jak tłuszcz na powierzchnię wody. Okaże się, czy kupił plan drogi wiodącej do bonanzy, czy...
Nie! Ta mapka, gdyby nawet odpowiadała rzeczywistości, nie mogła wskazywać miejsca skarbu. Nie sprzedano by jej tak tanio! Wobec tego, co oznaczał rysunek?
Albo też... — różne myśli przychodziły Carrowi do głowy — właściciel mapy nie umiał odczytać umieszczonych na niej rysunków i dlatego pozbył się jej za bezcen. Ale czy z kolei Carr potrafi odczytać? W takim razie, dlaczego skierowano go po informacje do jakiegoś Clarka?
W Lonely Valley Carr bawił przed rokiem, odwiedził miejscowy saloon, ale ani rusz nie mógł sobie przypomnieć sylwetki właściciela ani jego nazwiska,
Tak rozmyślając jechał, aż słońce dosięgło szczytu nieba. Wówczas rozciągnął się wygodnie w gęstej trawie. Nie potrzebował się spieszyć, a w przewidywaniu ciężkiej pracy, jaka go na pewno czekała u celu podróży, postanowił zachować jak najlepszą formę fizyczną. Leżał więc gapiąc się w niebo, obserwując manewry potężnego orła, który tu zawędrował z niedalekich widać Gór Skalistych, a po dwóch godzinach ruszył w dalszą drogę.
Przed wieczorem trafił bezbłędnie na szerokie pasmo obniżającego się gruntu. Po przebyciu dobrej pół mili ukazały się koleiny wozów. Nieco dalej ujrzał znajomy słup wbity w ziemię. Na poprzecznej desce, przybitej do słupa, widniał czarny napis o literach wklęsłych, wypalonych gorącym żelazem: „Lonely Valley".
Jechał dalej stępa dziwiąc się, że nie słyszy szczekania psów ani gwaru ludzkich głosów. Wreszcie ujrzał zabudowania: prymitywną chatę zbitą z nie korowanych bali, z wąziutkimi okienkami, przypominającą blockhausy pionierów Dalekiego Zachodu. Drzwi budynku były otwarte. Ani w półmrocznym wnętrzu, ani dokoła nie zauważył nikogo. Niedobre przeczucie ścisnęło mu serce. Zeskoczył z siodła, wydobył z futerału strzelbę i począł kroczyć jedyną ulicą pustej osady. Jak daleko potrafił sięgnąć wzrokiem, nie dostrzegł śladu życia. Zaglądał w okna mijanych domostw i wszędzie widział gołe ściany i zakurzone podłogi. Wszędzie to samo. Różnica polegała tylko na tym, że niektóre okna i drzwi zostały na głucho zawarte, inne stały otworem.
Tak dotarł do nieco bardziej okazałego budynku. Poznał go natychmiast — to był saloon. Nad werandą wisiała deska z wyblakłym napisem: „John Clark's saloon". Więc jednak Clark nie był postacią wymyśloną przez sprzedawcę mapy!
Przywiązał konia do słupka, wkroczył na deski werandy, minął próg i znalazł się we wnętrzu. Całkowicie pustym. Ani stołów, ani ław, ani szynkwasu. Podłoga pokryta kurzem, kilka butelek rozrzuconych po kątach, kawałki szkła, zardzewiały i złamany nóż. Wszystka, cokolwiek przedstawiało jakąkolwiek wartość, zostało stąd zabrane. Dokąd i dlaczego?
Opuścił dawny saloon, odwiązał konia i ruszył dalej, bacznie rozglądając się na wszystkie strony. Nic, żadnego dźwięku, żadnego ruchu. Po Lonely Valley została tylko nazwa wypisana na desce.
Czu-ga-hata
Nocował poza granicami osady, nad strumykiem, który płynął u jej krańców. Za skarby świata nie zostałby w Lonely Valley. Carr nie lubił tajemnic. Mimo woli kojarzyły się w jego umyśle ze sprawami nadprzyrodzonymi. Podejrzewał, że opuszczona, martwa osada kryje w sobie ponure sprawy. Może w nocy krążą po niej widma dawnych mieszkańców? Carr, chociaż w towarzystwie innych pokpiwał sobie z wszelkich duchów, w samotności Dalekiego Zachodu przykładał inną miarę do wydarzeń, których nie potrafił w prosty i logiczny sposób sobie wytłumaczyć. A zniknięcia bez śladu całej ludności Lonely Valley wyjaśnić nie umiał. Sen miał niespokojny, co jakiś czas budził się, nasłuchiwał.
Dlaczego nie odjechał dalej?
Bo postanowił rankiem raz jeszcze dokładnie zwiedzić osadę w nadziei, że odkryje przyczynę jej opuszczenia. I tak też postąpił. Słońce ledwie rąbkiem wyjrzało zza horyzontu, gdy Carr, wiodąc konia za cugle, przekroczył linię zabudowań. Obszedł dokoła pierwszy z brzegu dom, zajrzał do środka — pustego, pełnego śmieci i kurzu. W następnym — wnętrze przedstawiało się podobnie. Widać mieszkańcy Lonely Valley mieli sporo czasu, aby zabrać wszystkie ruchomości. Nie było to więc jakieś nagłe zagrożenie, ale przemyślana i dokładnie przeprowadzona decyzja wyjazdu. Gdy doszedł
do takiego wniosku, postanowił zawrócić. I wówczas poczuł zapach dymu, normalny zapach, jaki wydziela palące się drewno. Któż tu rozpalił ognisko? Należało sprawdzić.
Ze strzelbą w ręku począł kroczyć samym skrajem drogi, zatrzymując się za każdym węgłem i rozglądając się czujnie. Nie zauważył nic podejrzanego. A przecież poranny wietrzyk niósł woń coraz bardziej intensywną. Na koniec — dostrzegł. To, co początkowo uznawał za różowy poblask słońca, okazało się płomieniem. Zdążył już ogarnąć ściany, a teraz sięgał nad dach.
Carr zatrzymał się zdumiony. Przecież w Lonely Valley nie było żywej duszy!
„Stanowczo to jakieś diabelskie sztuczki!" — pomyślał.
W tym mniemaniu utwierdziło go jeszcze zachowanie się konia. Czujny mustang nie zdradzał niepokoju. Pewnie! Któż by potrafił dostrzec diabła, jeśli on sam nie zechce się ukazać?
Ogień piął się coraz wyżej, wyschłe deski i bale płonęły jak słoma, wiatr odchylał ogień w bok, w kierunku ścian sąsiedniej budowli stojącej nie opodal, o kilka kroków. Było pewne, że za kilka minut kolejny dom zamieni się w tryskającą iskrami pochodnię.
Carr niemal odruchowo rozejrzał się za wiadrem i wodą, ale nie znalazł ani jednego, ani drugiego. Najprawdopodobniej w Lonely Valley studnie nie istniały, a mieszkańcy czerpali wodę z potoku. I tak oto sam los skazał Carra na bierność, a osadę na spopielenie. Nie było sensu dłużej tu tkwić. Wskoczył na konia i ruszył najpierw truchtem, później cwałem, aż między nim a płonącym osiedlem legły mile przebytej prerii. Dokąd teraz dążył? Do znanych sobie z poprzednich wędrówek partii Gór Skalistych, gdzie szanse znalezienia złota były — według jego mniemania — największe. Na
kupioną mapkę machnął ręką. Gdzież tu bowiem i w jaki sposób szukać tajemniczego Short Kilulei?
W tym miejscu należałoby się kilka słów wyjaśnienia. Carr był eksplorerem, co wcale nie znaczy, by zajmował się poszukiwaniem wyłącznie złota. Oczywiście, przedkładał je ponad inne znaleziska, ale też i nie gardził innymi. Jeśli natrafił na rudy srebra, cynku, miedzi Czy żelaza, pilnie notował miejsce odkrycia, aby później odsprzedać wiadomość przedsiębiorstwu, które mogło podjąć się eksploatacji złóż.
Ze złotem sprawa wyglądała inaczej — można je było wydobyć samemu, jeśli się tylko wiedziało, jak i gdzie szukać żółtego kruszcu. A Carr wiedział: przede wszystkim w żyłach kwarcowych, w niektórych skałach pochodzenia wulkanicznego. Tam mogło występować w formie grudek. Należało również szukać w piaskach podgórskich rzek i strumieni, gdzie jawiło się jako pył lub drobniutkie ziarnka. Carr był geologiem-samoukiem. Ale jego praktyczne (nie teoretyczne) wiadomości dorównywały oficjalnej wiedzy na ten temat.
Opuściwszy gorejące Lonely Valley skierował się ku północnemu zachodowi i popędzał konia w obawie, czy od płonącej osady nie zajmą się okoliczne łąki. Wiedział, że przez prerię ogień potrafi gnać z szybkością pospiesznego pociągu. Co prawda, między uciekinierem a płonącą osadą leżała rzeczka, jednak wąski pas wody nie musiał stanowić przeszkody dla ognia.
Koło południa przerwał podróż, bacznie przed tym zlustrowawszy horyzont, ale ponieważ nie dostrzegł szarej chmury dymu, zwiastuna pożaru, beztrosko rozłożył się na niewielkim wzniesieniu i w ten sposób przeleżał czas największego skwaru. Przed odjazdem raz jeszcze bacznie spojrzał Za siebie i ujrzał widnokrąg jasny i czysty. Zupełnie już uspokojony pojechał dalej. Podróż przerwał dopiero nadciągający zmrok. Okazją stał się wąziutki strumyk płynący wśród traw. Dostrzegł maleńką plażę, na której leżały kawałki kory, poczerniałe gałęzie, a nawet jakiś większy odłamek pnia wyrzucony tu zapewne wiosenną powodzią. A więc woda i opał. Nic lepszego nie mógłby znaleźć. Zeskoczył z siodła i zajął się rozładowaniem bagażu. Wówczas poczuł dym. Po raz drugi w tej krótkiej podróży. Wieczorny wietrzyk dmuchnął mu w nos zapachem płonącego drewna.
Carr na sekundę znieruchomiał. Znowu stanęło mu przed oczami widmo płonącej prerii. Cisnął juki i bacznie spoglądał w stronę, w której leżała Lonely Valley. Na ciemniejącym horyzoncie nie ukazał się żaden jaśniejszy punkt ani różowe pasmo zwiastujące daleki pożar. Jednak dym czuł wyraźnie. Spojrzał na konia. Tony strzygł uszami. To zdecydowało. Umocował znów bagaż na grzbiecie zwierzęcia i ruszył dalej, w górę strumienia.
Mroczniało coraz bardziej, widoczność pogarszała się z minuty na minutę, nie mógł więc posuwać się szybko. Dlatego dopiero gdy gwiazdy błysnęły na niebie, a srebrny krąg księżyca oświetlił pustkę, Carr zmusił konia do porządnego kłusa. Po dobrej godzinie uznał, że oddalił się już na bezpieczną odległość od tajemniczego źródła dymu.
Rozsiodłał zwierzę, rozpalił mały ogieniek. Był tak zmęczony, że wypił tylko gorącą kawę zagryzając resztką chleba. Zasnął, ledwie przyłożywszy głowę do siodła.
Rankiem znów ruszył brzegiem strumienia. Koło południa trafił na odciski końskich kopyt. Ślad ciągnął się z głębi prerii ku wodzie i już jej nie opuszczał. Carr zbadał odciski: zwierzę nie było podkute. Samotny Indianin? W rozumieniu Carra było to lepsze od całego oddziału czerwonoskórych, lecz obecność nawet jednego wojownika w tak bliskim sąsiedztwie wymagała czujności. Trop był świeży, bardzo świeży. Zdeptana trawa nie podniosła się jeszcze. Kto wie, może za tym samotnym zwiadowcą ciągnie sznur milczących, posępnych jeźdźców z piórami we włosach?
Carr nie był wrogiem Indian, ale ich unikał. W imię prawdy należy stwierdzić, że niejeden raz „zaleźli mu za skórę" podejrzewając, że poszukuje w pobliżu ich
terenów złota. Nauczeni doświadczeniem, wiedzieli, że po każdym znaczniejszym odkryciu drogocennego minerału następuje masowa inwazja bladych twarzy, i to najgorszych z najgorszych, nieliczących się z nikim i z niczym. Odkrycie rud innych metali stanowiło dla Indian mniejsze zagrożenie, bowiem eksploatacja wymagała operacji na wielką skalę: maszyn i wysokich nakładów finansowych. Temu podołać mogło tylko wielkie przedsiębiorstwo. A z zasady wielkie przedsiębiorstwa nie spieszyły się tam, dokąd nie docierały linie kolejowe, gdzie nie było bitych dróg umożliwiających dogodny przewóz maszyn i ludzi.
Carr nigdy dotąd nie był jeńcem Indian, nie walczył z nimi, ale niekiedy od kuli lub strzały chroniły go rącze nogi wierzchowca, szybki refleks i orientacja w terenie. Nic więc dziwnego, że tajemniczy trop bardzo go zaniepokoił. Trzeba było na coś się zdecydować. Czy odjechać jak najszybciej w bok, czy też wielkim łukiem wyprzedzić wędrowca? Carr po krótkim namyśle wybrał trzecią możliwość: podążać za nieznanym jeźdźcem i przy najbliższej okazji dowiedzieć się, kim jest. Przecież nie podkutych koni używali w tych stronach nie tylko Indianie. Nagle przyszła Carrowi do głowy niedorzeczna myśl, że to Gardner wymknął się agentowi Pinkertona, zdobył jakimś sposobem wierzchowca i teraz gna ku Skalistym Górom.
Ruszył śladami tak widocznymi, że nie było potrzeby ograniczać szybkości wierzchowca. Jednakże podczas całego dnia jazdy nie dostrzegł nigdzie ruchomego punktu. Gdy zapadł zmrok, żadne światełko dalekiego ogniska nie zamigotało na horyzoncie. W tej sytuacji przerwał podróż.
Nazajutrz wtargnął w kraj pagórkowaty. Od czasu do czasu pojawiały się tu nawet samotne wyniosłe skały a dziwacznych kształtach. Stanowić by mogły świetne schronienie, ale również doskonałą pułapkę. Carr zdwoił czujność.
Pod wieczór dotarł na teren porosły rzadkimi drzewami i kępami krzewów. Siad wił się między nimi, nie oddalając się zbytnio od strumienia. Gdy zmrok już zapadł, wybrał na miejsce biwaku płaski brzeg, tworzący malutki półwysep, od strony lądu odgrodzony pasmem wysokich krzaków. Rozkulbaczył konia, napoił go i pozwolił wytarzać się w płytkiej wodzie, następnie spętał i puścił wolno. Zanim rozpalił ognisko, przedarł się przez linię krzewów, aby raz jeszcze zlustrować prerię. Daleka przestrzeń tonęła w ciemnościach. Drzewa i krzewy znaczyły się jeszcze czarniejszymi plamami. Nad jedną z takich plam zauważył różowawy blask. Stał i patrzał. Przecierał oczy i znowu patrzał. Czarna plama ze świetlistą aureolą znajdowała się niebezpiecznie blisko!
— Niestety — szepnął do konia siodłając go na nowo — musimy się stąd zabierać. Ktoś siedzi w krzakach i pali ognisko... Zachowuj się spokojnie, Tony — przestrzegł. — Wrócę za małą godzinkę.. Wtedy się okaże, czy zostaniemy tu na noc, czy ruszymy dalej — mówił wbijając w ziemię kołek i przywiązując doń mustanga.
Zabrał strzelbę i ruszył ku tajemniczemu światłu.
Połowę odległości przebył w normalnej postawie, dalej posuwał się zgięty w kabłąk, jeszcze dalej — przypadł ku ziemi i począł się czołgać. Szło mu to bardzo opornie. Nie był traperem, nie był westmanem. Nie podchodził ani zwierząt, ani ludzi. Nie miał więc należytej wprawy. Oczywiście, że w takiej sztuce posuwania się mógłby wyszkolić każdego mieszczucha. Z przeciętnym westmanem nie wytrzymałby jednak konkurencji.
Teraz więc pocił się i trudził z każdym jardem przebywanej drogi. Podnosząc głowę dostrzegał coraz wy
raźniej mdłe światełko. Blask ognia wystrzelał ze środka sporej kępy krzewów. Znaczyło to, że krzewy otaczały małą polankę, na której biwakował nieznany przybysz. Nie mógł więc zauważyć pełzającego Carra. Lecz koń? Gdzie stał koń? Czy był to czujny mustang, reagujący cichym parskaniem na zbliżanie się obcego, j czy przeciętna szkapa, dla której człowiek był czymś tak powszednim, że nie zwracała nań żadnej uwagi? I Nie zauważył konia. Może pasł się gdzieś dalej, po przeciwnej stronie? Czarna ściana krzaków, stanowiąca nieprzenikliwą zasłonę, zbliżała się coraz bardziej, aż wreszcie Carr głową dotknął liści. Zatrzymał się. Nasłuchiwał. Poza lekkim trzaskiem palącego się drewna żaden dźwięk nie mącił ciszy.
Doszedł do wniosku, że nieznany wędrowiec zasnął. Wyciągnął zza pasa myśliwski nóż i począł delikatnie usuwać co grubsze gałązki zasłaniające widoczność.
Wreszcie poprzez szparę w gałęziach zobaczył miniaturową polankę. Pośrodku dogasało ognisko. Przy tym ognisku, odwrócony plecami, siedział mężczyzna. Z boku, po lewej stronie, nieco dalej od dopalających się drewien, przykucnęła kobieta. Carr natychmiast rozpoznał wędrowców: indiański wojownik i jego squaw. To jasne. I równocześnie bardzo dziwne. Indiański zwiadowca nigdy nie wędruje z żoną. Kobiet nie zabierano na wojenne wyprawy. Towarzyszyły mężczyznom tylko przy przenoszeniu wsi z jednego miejsca na drugie lub w wyprawach łowieckich, ale wtedy wyruszała cała grupa, nie pojedynczy wojownik.
Carr uznał, że ze strony napotkanej pary nic mu grozić nie może, jednak... lepiej skręcić gdzieś w bok, oddalić się o kilka mil. Tak postanowił, ale leżał jeszcze, czekając, by wojownik odezwał się do swej towarzyszki.. Carr coś niecoś nasłuchał się indiańskich dialektów niektóre z nich potrafił rozróżnić, a nawet zrozumieć. Był ciekaw, z jakiego plemienia pochodzą. Ciekawość nie została zaspokojona. Ani mężczyzna, ani kobieta nie przerwali milczenia.
Nagle wojownik podniósł się, wykonał niezrozumiały dla obserwatora gest dłonią i powoli ruszył ku przeciwległej stronie polanki. Rozsunął zarośla i zniknął za nimi.
Carr nadal spoczywał w trawie, obserwując nieruchomą jak posąg sylwetkę kobiety. Jak długo to trwało — nie potrafił później określić, bo kiedy znudziło mu się podglądanie i chciał wycofać się z niebezpiecznej placówki — został przytłoczony ku ziemi nie byle jakim ciężarem. Czyjeś dłonie zacisnęły się wokół jego szyi. Mocno, coraz mocniej. Ale Carr nie należał do ułomków, szybko się orientował i szybko decydował. Teraz więc, zanim począł się dusić, jednym, mocnym odbiciem zrzucił z siebie napastnika i z kolei sam go przytłoczył. To wszystko trwało bardzo krótko i w zupełnej ciszy, jeśli nie brać pod uwagę szelestu roztrącanych gałęzi. Obaj nawzajem trzymali się za szyje. Chwiejące się witki zarośli spowodowały, że migotliwy blask ogniska oświetlił na sekundę twarz Indianina. Carr zdołał rozluźnić dłonie dławiące mu gardło, a w następnym ruchu oderwał je.
— Czu-ga-hata — powiedział ochrypłym głosem. — Czy mój brat mnie nie poznaje?
— Złoty Pył — zaszeptał tamten.
Zdarzyło się to przed trzema laty. Gdzieś na granicy ziem Komanczów i na obszarze znanym jako Terytorium Indiańskie, stanowiącym część później powstałej Oklahomy.
Carr zawędrował tam, bo gdzież nie wędrował w po
szukiwaniu kruszców? Nie spodziewał się wprawdzie znaleźć złota. Nikt nigdy i nikomu nie wspominał o złocie odkrytym na tamtych terenach, chociaż niemało traperów, westmanów i eksplorerów zapuszczało się w głąb Terytorium. Carr odkrył pokłady rudy cynkowej — tak zwanego smitsonitu, ślady węgla kamiennego i ołowiu. Zanotował dokładnie, sporządził mapkę i szybko ruszył dalej. Poganiał go głód. Zawiodło go myśliwskie szczęście. Antylopy uciekały dosłownie sprzed nosa, dzikie indyki znikły, chociaż to była pora ich wędrówek a — jak na złość — właził mu pod lufę winchestera kuj ot albo lis albo skunks zwany również „śmierdzielem" ze względu na złowonny płyn, jaki wydzielał broniąc się przed napastnikiem.
Carr wolałby umrzeć z głodu, niż spróbować mięsa któregoś z tych zwierząt. Jedynym łupem były kury preriowe, chude i niewielkie. Czyli tyle, co nic!
Decyzję opuszczenia Terytorium Indiańskiego przyspieszyło dwukrotne pojawienie się na horyzoncie sporych grup jeźdźców. Mogli to być tylko czerwonoskórzy — jak słusznie sądził Carr — z którymi wcale nie miał ochoty się spotkać.
Ale również nie życzył sobie spotkania z „bladymi twarzami". Bardzo różni ludzie buszowali po Dalekim Zachodzie i lepiej było trzymać się od nich w przyzwoitej odległości.
I tak oto Carr gnał co siły w końskich nogach ku granicom Nowego Meksyku przekonany, że tam los się dc niego uśmiechnie i jeśli nie napełni juków złotym piaskiem, to napełni... pusty żołądek czymś lepszym od mięsa preriowych kur.
Zawędrował gdzieś w dorzecze Północnego Canadianu, a później począł się przedzierać wprost na zachód. Któregoś popołudnia wjechał na bezdroże puste, otwarte na wszystkie strony i całkowicie pozbawione nawet śladów wilgoci. Carr nie lubił otwartych przestrzeni ani braku wody przy rozbijaniu nocnego biwaku. Popędzał więc wierzchowca i z troską spoglądał na majaczące w dali zarysy gór. Tam na pewno płynęły strumienie! Tam na pewno znajdowały się zaciszne dolinki, zapewniające samotnemu wędrowcowi bezpieczeństwo. Ale jakże do tych gór jeszcze daleko!
Dopiero nad wieczorem, gdy koń już prychał ze zmęczenia, a jego pan z trudem utrzymywał równowagę w siodle, upragnione góry dały o sobie znać pierwszą, chociaż dość skromną awangardą. Stanowiło ją trójkątne pasmo wysoczyzn, ostrym szpicem odbiegające od dalekiego masywu widocznego na horyzoncie. Ten język skalny, ku radości wędrowca, został przecięty w samym środku. Powstała w ten sposób dolina zamknięta z obu stron dźwigającymi się coraz wyżej ścianami. Środkiem ciurkał strumyk. On najbardziej uradował Carra.
Nim zgasły wieczorne zorze, napojeni i nakarmieni — człowiek i zwierzę — mogli zakosztować nocnego wypoczynku.
Ranek zastał obu rześkich i wypoczętych. Carr wymył się, koń wytarzał w wodzie. Nieco później Carr zagłębił się w prerię, upolował dwa indyki, znalazł nieco gliny ciągnącej się wąskim pasem nad strumykiem i oblepił nią dokładnie oba ptaki. Rozpalił ognisko, a potem zakopał je w rozżarzonych węglach. Po półgodzinie wydobył dwie na kamień stwardniałe bryły. Rozłupał je — glina odpadła wraz z piórami, ukazując zaróżowione, pięknie pachnące mięso. Odrobina soli wystarczyła, by z tej potrawy uczynić przysmak, którym nie pogardziłby największy smakosz.
Carr zaspokoił głód nie spiesząc się. Nic go już teraz nie gnało. Rozporządzał zacisznym schronieniem, wodą i żywnością. Uporawszy się ze śniadaniem zajął się — trochę z ciekawości, trochę z nawyku — badaniem piasku pokrywającego grubą warstwą dno strumyka. Przy pomocy zwykłej patelni, najbardziej prymitywnego, ale też najtańszego, najlżejszego i powszechnie używanego przez poszukiwaczy złota narzędzia, zgarnął nieco piachu i wody. Po czym, poruszając patelnią ruchem kolistym, wychlapywał wodę wraz z piaskiem aż do skutku. Wówczas bacznie obejrzał dno naczynia. Nie spodziewał się dojrzeć nic więcej, poza garstką drobnych kamyków, i dlatego aż gwizdnął ze zdziwienia i radości. Oto jeden z kamyków okazał się grudką złotego metalu, a dno patelni rozbłysło w słońcu drobniutkimi jak główka szpilki żółtymi punkcikami. Naliczył ich dwadzieścia. Niewiele to było i niewarte zachodu, lecz — kto wie — może w innym miejscu?.... Począł szukać tego innego miejsca maszerując pod prąd wody. Złote punkciki to się mnożyły, to nikły. Carr pracował cierpliwie, wcale tym nie zrażony, aż posuwając się w ten sposób dotarł do przeszkody nie do przebycia. Dolinkę zamykała stroma skała. Na wysokości swej głowy ujrzał otwór, z którego pienistym, malutkim wodospadem buchał strumień.
Zbadał podnóże skały, gdzie woda siłą ciężkości wymyła malutką, nie większą od sporej miski nieckę. Z tej niecki niezawodna patelnia wydobyła kilkanaście złotych kamuszków. Uszczęśliwiony, ukląkł i nie bacząc, że mokry pył zrasza mu obficie ubranie, obu rękami począł wygrzebywać piasek i drobny, skalny szuter. Niecka okazał się płytka, więc po godzinie pracy jej dno zostało całkowicie oczyszczone, a na brzegu znalazła się duża ilość piasku i różnego kształtu odłamków. Niektóre z nich były złotymi samorodkami. Rwący nurt wodospadu musiał je wypłukać z głębin skały, poprzez którą płynął strumień. Stwierdziwszy to, Carr biegiem zawrócił ku swemu obozowisku. Uprząż władował byle jak na grzbiet konia, zabrał cały bagaż, przeniósł się z nim w sąsiedztwo wodospadu i przy pomocy kilofa zaczął odłupywać skałę wokół otworu. W ciągu paru sekund przemókł od czubka głowy do pięty, ale nie zważał na to. Za czwartym uderzeniem kilofa odpadł potężny głaz. Wtedy ujrzał poprzez migocącą w słońcu wodę dziwną plamę zielono i żółto polśniewającą. Zamachnął się znowu i kuł tak długo, aż błyszcząca plama popękała i drobne kawałki runęły wraz z wodą do niecki. Ukląkł i raz jeszcze oczyścił zbiornik. Wydobywane odłamki rozkładał metodycznie na dwie kupki. Gdy ukończył pracę, spojrzał krytycznym okiem na jej wyniki. Spojrzał i roześmiał się. Obok piramidki szarego skalnego szutru — wyrosła druga, żółto błyszcząca: złote kamyki, niektóre wielkości orzechów. Było ich tyle, że nie mieściły się w obu dłoniach, kiedy je przenosił, aby ukryć na samym dnie juku. Dokonawszy tej czynności spostrzegł ze zdziwieniem, że słońce zdążyło przesunąć się na zachodnią stronę nieba.
Poczuł, że jest bardzo zmęczony i przeraźliwie głodny. Jednak miejsce, z którego wyrąbał złoto, przyciągało go tak, jak magnes przyciąga żelazo. Wrócił pod wodospad. Nic już nie przebłyskiwało poprzez strumień wody, kilof widać wyrąbał cały skarb. Czy na lewo lub na prawo, stopę wyżej lub niżej nie biegnie dalszy ciąg złotej żyły? Carr stał i medytował. Rozsądek wziął górę.
— Po co ten pośpiech? — zapytał samego siebie. — Jutro wezmę się do dalszej roboty.
Odwrócił się od skały i... znieruchomiał. Dwa kroki przed nim, na wysokości piersi, czerniał otwór lufy. Bardzo długiej lufy, chyba jednej z tych słynnych strzelb z Kentucky, ongiś sprzedawanych Indianom za
bobrowe skórki. Za każdą strzelbę brano stos skór ułożonych jedna na drugiej tak wysoko, jak wysoko sięgała lufa broni, kolbą opartej o ziemię. Dlatego to produkowano lufy tak długie.
— Kto jesteś?
Pytanie zabrzmiało wyraźnie i zrozumiale, mimo że zadał je Indianin. Co do tego Carr nie miał żadnych wątpliwości i aż spocił się z wrażenia. Jakże dał się zaskoczyć!
Zanim udzielił odpowiedzi, zerknął w prawo, gdzie leżał tak nieopatrznie, wręcz głupio porzucony winchester! Bardzo daleko leżał. Niestety!
— Wędruję — odparł starając się zachować spokój.
— Kto ci pozwolił ryć ziemię?
— Ryć ziemię? — powtórzył eksplorer. — Czyż potrzeba na to zezwolenia? To ziemia niczyja.
— Kłamiesz! Wszystko — ręka wojownika zatoczyła krąg, który równie dobrze mógł obejmować kilka akrów, jak i kilkaset mil kwadratowych powierzchni — należy do Komanczów. Widziałem, jak szukałeś złotego pyłu. Złodzieju!
— Mój czerwony brat się myli — zaczął pojednawczo Carr. — Nie wiedziałem, że to wasze tereny.
— Znowu kłamiesz. Blade twarze mają podwójne języki. Kto im uwierzy, ten ginie. Ale mnie nie oszukasz. Zakradłeś się tu podstępnie, lecz Czu-ga-hata dążył twoim tropem i dopadł, jak puma dopada nędznego kujota.
— Czego chcesz ode mnie? Nie poczuwam się do żadnej winy.
— Zaprowadzę cię tam, gdzie wymierzą ci sprawiedliwość.
— Do fortu? — zagadnął Carr z odrobiną nadziei w głosie.
— Do wigwamów Komanczów. Howgh!
— Jeśli spadnie mi choć włos z głowy, przyjadą tu Długie Noże i pomszczą mnie!
— Nikt się nie dowie, jaki los cię spotkał. Siodłaj konia i nie waż się ruszać broni, bo zginiesz.
Carr na pewno wykonałby rozkaz, nie miał przecież żadnych możliwości pozbycia się napastnika. Wykonałby, lecz nieoczekiwane zdarzenie zmieniło dalszy bieg wypadków.
Koń Carra zarżał przeraźliwie, prawie zakwiczał, odwrócił się i pognał w stronę skały zamykającej dolinkę. Teraz eksplorer spostrzegł, jak za plecami czerwonoskórego, w wąskiej gardzieli wejścia, toczy się czy też biegnie jakiś stwór kudłaty i wielki niczym góra. Nawet barwą upodabniał się do szarożółtego głazu.
— Niedźwiedź! — krzyknął.
Czerwonoskóry nie odwrócił się, lecz uskoczył w bok. W ten sposób mógł w każdej sekundzie skierować lufę strzelby bądź na człowieka, bądź na zwierzę. A zwierzę właśnie pędziło prosto na nich. Indianin przyłożył kolbę do ramienia, Carr trzema susami dopadł przeciwległej ściany doliny, chwycił swój winchester i oparł się plecami o skałę. Sprawdził naboje w magazynku.
Niedźwiedź o barwie futra, jakiego eksplorer nigdy dotąd nie oglądał, gnał wprost na Indianina. Wówczas padł strzał z długiej rusznicy. Zwierzę ani na sekundę nie wstrzymało biegu. Już zaledwie kilka jardów dzieliło je od strzelca. Ten krzyknął coś niezrozumiale, cisnął broń i skoczył na zbocze, po którym począł się piąć ze zwinnością górskiej kozicy. Do szczytu jednak nie dotarł. Przeszkodziła mu stroma ściana wyrastająca w połowie drogi.
Carra, który tyle nasłuchał się o niezwykłej odwadze Indian, ogarnęło zdumienie i pogarda zarazem. Ale nie było czasu na zastanawianie się, bo kudłaty zwierz chrapnął przeraźliwie i ruszył w jego kierunku.
Dwa razy pociągnął za cyngiel. Albo chybił, albo też ranił nieszkodliwie. Zwierzę nie padło, nawet się nie zachwiało. Carr znowu strzelił dwukrotnie, lecz osiągnął tylko tyle, że niedźwiedź zatrzymał się i wspiął na tylne łapy. Cóż to był za olbrzym! Carr poczuł śmiertelny strach na widok potwora. Znowu nacisnął cyngiel, raz za razem, dopóki nie opróżnił całego magazynku, dopóki kudłate cielsko nie zwaliło się ciężko na ziemię w odległości nie większej niż trzy-cztery jardy.
Wtedy poczuł, jak uginają się pod nim kolana, a kroplisty pot zrasza czoło i plecy. A gdyby tak zamek się zaciął?... Skoczył do juków i nie odrywając wzroku od nieruchomego potwora, wydobył paczkę z nabojami! Drżącymi palcami rozerwał ją i pospiesznie napełnił magazynek. Teraz uspokoił się. Z lufą skierowaną ku ziemi począł wolno zbliżać się ku swemu trofeum. Wiedział, że niedźwiedź to twarda sztuka, że pozornie martwy miś potrafi zmasakrować nieostrożnego śmiałka, a potem zniknąć gdzieś w głębi lasu.
Znajdował się już o kilka kroków od niedźwiedzia, gdy usłyszał szelest toczących się kamyków. Zerknął w stronę zbocza — ale indiański wojownik znajdować się już u stóp skały i właśnie schylał się po broń.
— Zostaw to! — krzyknął Carr.
Indianin znieruchomiał na pół zgięty, później wyprostował się i tkwił w miejscu milczący, podobny bardziej do posągu niż do człowieka.
— Chodź tu! — rozkazał Carr biorąc odwet za przeżytą porażkę. — Bliżej. Nie obawiaj się, nie strzelam do bezbronnych. Widziałeś coś takiego? — końcem lufy wskazał na kudłate cielsko.
— Grizzly... — szepnął tamten i chociaż nie drgnął mu na twarzy ani jeden muskuł, w jego oczach Carr dostrzegł przerażenie.
— Grizzly? — zapytał z niedowierzaniem eksplorer. — To jest grizzly?
Coś podobnego do cienia uśmiechu przemknęło teras przez kamienne oblicze.
— Grizzly — powtórzył. — Jesteś bardzo dzielny!
— O, do licha! Więc tak wygląda największy drapieżnik Gór Skalistych!
Podszedł na bezpieczną odległość i końcem wyciągniętej strzelby trącił najpierw olbrzymi łeb, później łapę wielkości bochna chleba. Opadła bezwładnie.
— Nigdy nie myślałem, że to taki potwór — szepnął Carr. — Chyba waży z tysiąc funtów!
Zmierzył krokami rozciągnięte cielsko i ocenił, że w przybliżeniu miało długość siedmiu stóp, ale największy podziw, połączony z mimowolnym lękiem, spowodował widok sterczących pazurów. Sięgały chyba czterech cali.
— Uff! — odsapnął. — Okazuje się, że nie jest tak trudno ustrzelić szarego misia. Co o tym myślisz? — zagadnął Komancza.
Tamten zamiast odpowiedzi tylko pokręcił przecząco głową. I miał rację. Niewielu udaje się upolować grizzli — najgroźniejszego drapieżnika Północnej Ameryki, przed którym ucieka każde zwierzę. Nawet bizon, mocarz nad mocarze, pada ofiarą jego pazurów i kłów. Grizzly nikomu nie ustępuje z drogi, jest szybki w ruchach mimo ciężaru, z jego siłą nic nie może się równać. A Carr?
Carr — raczej kiepski strzelec, żaden przecież traper ani myśliwy — miał niebywałe szczęście. I z tego nie zdawał sobie sprawy. Nie wiedział przecież, do jakiego to napastnika kierował lufę swego winchestera. Gdyby wiedział — kto wie — może ruszyłby w ślady Indianina? Okazał olbrzymią odwagę przez... nieświadomość niebezpieczeństwa.
Teraz stał nad tą górą mięsa i futra dumając, co ma z tym począć. Dobrze znał zwyczaj noszenia naszyjników sporządzonych z kłów i pazurów drapieżnika, jako symbol niezwykłego męstwa, lecz — u licha! — jak te pazury spreparować? Wówczas przyszedł mu do głowy
pomysł, który uznał za nadzwyczaj mądry. Grizzli bowiem cuchnął obrzydliwie i eksplorerowi odechciało się jakiejkolwiek pamiątki po tym spotkaniu.
— Słuchaj — zwrócił się do Indianina — jak tam się zwiesz...
— Czu-ga-hata.
— No, to słuchaj, Czu-ga-hata. Daruję ci tego grizzly. Możesz z niego ściągnąć futro i zrobić naszyjnik z pazurów. Możesz Się chwalić, że to ty go ustrzeliłeś. Zachowam tajemnicę. Zrozumiałeś?
Milczenie i błysk radości w oczach.
— Ale — powiedział dalej Carr — wypalisz ze mną fajkę pokoju albo odejdziesz natychmiast i bez tej swojej pukawki. Wybieraj!
Znowu chwila milczenia i wreszcie odpowiedź, której Carr się spodziewał.
— Niech tak się stanie. Howgh!
Rozpalili ognisko. Cybuch indiańskiej fajki wędrował z ust do ust i Carr zaciągał się dymem mało podobnym w smaku do tytoniowego, gorzkim i gryzącym. Ale przecierpiał to, dmuchając w cztery strony świata, jak każe obrzęd. Przyrzekli sobie nawzajem wieczysty pokój, a później Carr wydobył upieczonego indyka, rozdzielił go sprawiedliwie i połowę oddał „czerwonemu bratu".
— A teraz — powiedział połykając ostatni kąsek jakże skromnej wieczerzy — zabieraj futro. Dotrzymuję słowa.
— Odjadę, gdy noc przeminie — odparł Czu-ga-hata, po czym poszedł oprawiać niedźwiedzia.
Carr został przy ognisku, na pół drzemiąc, na pół czuwając. Z bronią u boku. Bo chociaż wypalił fajkę pokoju, nadal nie czuł się bezpiecznie. Gwiazdy zapalały się i gasły, księżyc osrebrzył dolinkę, daleki głos kojotów nadbiegał i oddalał się ku prerii — Carr zasypiał i budził się. Aż wreszcie dostrzegł purpurowe zorze świtu.
Po przeciwległej stronie ogniska siedział Czu-ga-hata, zajęty dokładaniem patyków do ognia. Carr zamrugał oczami i ziewnął.
— Zdjąłeś skórę? — zapytał.
— Zdjąłem.
— Jak ją zabierzesz? To ciężar.
Gest ręką. Eksplorer spojrzał.
„Musiałem nieźle zadrzemać — pomyślał. — Nie zauważyłem, jak tu sprowadził konia. Skąd i kiedy? Fajka pokoju jest jednak coś warta, jeśli jeszcze siedzę cały i z czupryną na głowie."
Dźwignął się ciężko, bolały go wszystkie mięśnie, a senność ogarniała ciało. Przyniósł kociołek, nabrał wody, zagotował wrzątku i wsypał doń drobno mielonej kawy. Podzielił się uczciwie z Indianinem tym bardzo skromnym śniadaniem, bo nawet sucharów miał tylko resztkę. Potem wstali jednocześnie.
— Dokąd mój czerwony brat teraz się skieruje?
Ruch dłonią wstecz.
— Daleko?
Znowu podobny gest, półkolisty, który Carr jednak zrozumiał. Podróż Czu-ga-hata trwać miała od świtu do zachodu słońca.
— Wypaliłem z moim białym bratem fajkę pokoju i nigdy moja broń nie skieruje się przeciw niemu.
Howgh! — zamyślił się i dodał: — Nim zgaśnie dzienna gwiazda, przybędą tu wojownicy Komanczów.
Odwrócił się, wskoczył na grzbiet mustanga, na którym widniał kłąb szarorudego futra, i zniknął sprzed oczu Carra w ciągu kilku sekund. Eksplorer został sam.
— Niech, to wszyscy diabli! — zauważył półgłosem. — Jak to on powiedział? Nigdy nie skieruje broni przeciw mnie? Ale sprowadzi swych pobratymców!
—
Przyjemniaczek! Dobrze, że chociaż ostrzegł. Trzeba się stąd zabierać. I tak nie wytrzymałbym tu już dłużej — pocieszył się. — Fu! Ależ cuchnie. Zaraz tu przygnają kojoty albo coś jeszcze gorszego. — Spojrzał z niesmakiem na górę mięsa, które już poczęło się psuć, następnie z żalem na miniaturowy wodospad — lecz tylko głupiec w tej sytuacji zająłby się dalszym szperaniem za złotem. A Carr głupcem nie był. Więc nie leniąc się szybko spakował manatki i opuścił dolinkę. Preria była pusta. Ruszył szparko ku granicom Nowego Meksyku i dotarł do nich bez przygód. Nie napotkał Komanczów a Czu-ga-haty nigdy nie spotkał aż do dnia...
Siedzieli po obu stronach ogniska — tak, jak wówczas — wspomniał Carr dawne spotkanie. Ale wtedy nie było kobiety, a obecnie milcząca squaw tkwiła pod czarną ścianą krzewów, po których skakały drżące blaski dogasającego ognia.
— Skąd przybywa mój brat? — zagadnął Carr. — Wigwamy Komanczów nie wznoszą się w tych stronach.. A może przenosicie się do Montany?
— Czu-ga-hata opuścił swe plemię.
— Na długo?
— Któż może wiedzieć? Czu-ga-hata szuka innych dzielnych wojowników. A ty, Złoty Pyle, dokąd dążysz?!
Carr skrzywił się zabawnie. Nazwa „Złoty Pył" nie przypadła mu do smaku. Indianin nie znał jego nazwiska, ale przecież mógł wybrać bardziej szlachetny przyj domek. Czyż nie należał się on myśliwemu, który upolował szarego niedźwiedzia i zrzekł się jego skóry?
— Szukam przygód — odparł.
— Szukasz złota — powiedział czerwonoskóry.
— Nie zawsze — eksplorer wzruszył ramionami. — Niekiedy ratuję czerwonych braci przed pazurami grizzly.
To był złośliwy przytyk, lecz pozostał bez odpowiedzi. Czemu ten milczący Indianin opuścił rodzinną wioskę? Pytać nie było sensu, na pewno Czu-ga-hata nie zdradzi swej tajemnicy. Ale Carr szybko sam rozwikłał zagadkę. Spostrzegł, że na szyi Indianina wisi naszyjnik z kłów i pazurów niedźwiedzich. Tylko naszyjnik, nic więcej! Ani fajki, ani woreczka z lekami.
Kto nieco poznał Daleki Zachód i jego tubylczych mieszkańców, ten wie, że nieodłącznym przywilejem każdego Indianina jest prawo do noszenia „leków", które spełniają rolę talizmanu, nie mając nic wspólnego ze znaczeniem tego słowa w języku białych.
Indiański „lek", zaszyty w skórzanej torebce, wręcza młodzieńcowi (nigdy dziewczynie!), wkraczającemu w wiek męski, czarownik wioskowy. Jest to równoznaczne z przyjęciem do męskiej społeczności plemienia. Biada temu, feto straci takie „leki". Kto je zgubi, komu starszyzna indiańska talizman odbierze. Jest to najostrzejsza kara, zawsze połączona z wypędzeniem ze wsi. Wrócić można dopiero po zmazaniu swych win lub po zdobyciu na wrogu jego leków.
Czu-ga-hata musiał więc być wygnańcem; zamknęły się przed nim wigwamy Komanczów. Oto dlaczego wędrował ze swą squaw, która w takim wypadku ma prawo opuścić męża, lecz z tego prawa widać nie skorzystała.
Cóż takiego popełnił Czu-ga-hata? Pytać — byłoby obrazą. Carr dobrze o tym wiedział.
„To szczęście — pomyślał — że my, biali, nie wierzymy w żadne amulety i nie nosimy leków. W przeciwnym wypadku, kto wie, może Czu-ga-hata próbowałby teraz zdobyć na mnie upragniony talizman? Mimo że
kiedyś wypaliliśmy fajkę pokoju. Lepiej rozstać się z nim jak najszybciej."
Ponieważ jednak wciąż gnębiła eksplorera nie rozwiązana zagadka opustoszałej Lonely Valley, postanowił wybadać Indianina. Może Czu-ga-hata spotkał kogoś z osady?
— Czy mój brat zawsze jechał samotnie, nikogo nie zauważył?
— Droga moja daleka, widziałem wiele bladych twarzy: na koniach i na wozach.
— Dawno to było?
— Czu-ga-hata nie pamięta, ile słońc wspinało się na niebo i gasło, odkąd zaczął wędrówkę.
— Ale tu, w górach Montany?
— Tu? — przeczący ruch głową. — Czy mój biały brat ma się z kimś spotkać?
— Nie — odparł Carr zgodnie z prawdą, lecz żeby jakoś usprawiedliwić pytanie, dodał: — W tych stronach przebywa wielu złych łudzi. Wolę omijać ich tropy.
— Jedziesz szukać złota i lękasz się innych bladych twarzy. Bo złoty piasek znaczy tyle, co śmierć, i śmierć kroczy śladami tych, którzy go szukają. Howgh!
Zabrzmiało to jak ponura przepowiednia i bardzo nie spodobało się Carrowi.
— Mam konia nad strumieniem, muszę wracać — oświadczył wstając od ogniska. — Kiedy mój brat rusza?
— Gdy zabłyśnie dzienna gwiazda.
—Więc żegnaj, Czu-ga-hata! Może już nigdy się nie zobaczymy.
— Kto wie? — odparł zagadkowo Komancz, ale Carr nie zwrócił na to uwagi.
Czy słusznie? Przyszłość miała pokazać.
Przedarł się przez liściasty gąszcz i. ruszył w kierunku swego półwyspu. Bardzo z siebie niezadowolony, Wręcz nawet wściekły. Znowu dał się zaskoczyć jak niedoświadczony greenhorn. Po prostu — hańba! Czuł jeszcze na szyi uścisk dłoni Indianina.
Pod słowem „znowu" rozumiał poprzednie spotkanie z czerwonoskórym wojownikiem, kiedy z niebezpiecznej sytuacji wybawił go tylko celny strzał do grizzly.
Noc była widna, więc dotarł bez przeszkód do swego obozowiska, raczej do miejsca, które miało być obozowiskiem, jako że jeszcze nie zdążył ani rozpalić ognia, ani się rozpakować. Z ogniska, po krótkim namyśle, zrezygnował. Po co zdradzać miejsce swego pobytu? W wyniku takiej decyzji wieczorny posiłek wypadł gorzej niż skromnie. Nocleg — również bardzo kiepsko. Parokrotnie zrywał się z legowiska, by obejść dokoła przylegający teren. Sąsiedztwo Czu-ga-haty nie dawało mu spokoju. Wreszcie doczekał się upragnionego świtu. Dopiero wtedy rozpalił ogień i przyrządził śniadanie. Potem, trzymając konia za uzdę, powędrował do kępy, w której napotkał Indianina. Liczył, że go już nie zastanie. Rozczarował się. Czu-ga-hata siedział wraz ze swą squaw i pokrzepiał się płatami suszonego mięsa. To, że nie odjechał, obudziło w eksplorerze nową falę niepokoju i podejrzeń. Nie życzył sobie, aby ta para wędrowała jego tropami, a z drugiej znów strony nie mógł czekać w nieskończoność, aż niewygodni dlań sąsiedzi zdecydują się wreszcie na podjęcie dalszej wędrówki.
— Witaj, Czu-ga-hata! — zawołał udając radość. — Dzienna gwiazda już wzeszła, a mój czerwony brat jeszcze nie wyruszył?
— Mustang musi wypocząć — padła zwięzła odpowiedź.
— Więc żegnaj, bo na mnie już czas!
Wskoczył na siodło i objechał dokoła zarośla. Koń Indianina pasł się po przeciwnej stronie. Tylko jeden
koń. Carrowi lżej się zrobiło na sercu. Napotkana para podróżowała na jednym wierzchowcu. Obciążone podwójnie zwierzę nie mogło poruszać się szybko, nawet gdyby należało do najlepszej rasy mustangów. A przecież Carr dosiadał appaloosę! Nie dościgną go.
Ten fakt uspokoił go, lecz — nauczony doświadczeniem — zdecydował się na dodatkową ostrożność. Ruszył wzdłuż strumienia i gnał na przemian to kłusem, to galopem, aż przebył w ten sposób kilka mil. Po czym wjechał w sam środek nurtu i — już wolniej — posuwał się tak prawie przez godzinę. W ten sposób urywał ślad, gubił go. W końcu wyskoczył na przeciwległy brzeg i skierował się przed siebie, prostopadle do rzeczki. A gdy uznał, że oddalił się od wody dostatecznie daleko, zawrócił na wschód. Zatoczył łuk wielkiego koła, nakreślonego w myślach, i dotarł bezbłędnie do miejsca ostatniego noclegu. Zmarnował w ten sposób wiele godzin i przebył wiele mil. Ale pragnął znaleźć się na tyłach indiańskiej pary. Czu-ga-hata powinien był już dawno wyruszyć. A jeśli nie? Co wówczas? Czym wytłumaczy swój powrót?
I tak oto Carr ryzykował, że jego pomysł okaże się w rezultacie bezwartościowy, a nawet ryzykowny. Doświadczony westman nigdy nie obmyśliłby tak kiepskiego planu. No cóż, Carr nie był doświadczonym westmanem! Jednak szczęście mu sprzyjało. Zamiast wojownika i jego squaw zastał tylko wypalony, spopielały krąg. Od tego kręgu, prosto ku zachodowi, ciągnęły się wyraźne ślady końskich kopyt.
— Widzisz, Tony — stwierdził z zadowoleniem — przechytrzyliśmy chytrego. Może nas teraz szukać do woli. Nie będziemy się spieszyć, a w odpowiedniej chwili uskoczymy w bok. Naprzód, Tony!
Gdy dotarł powtórnie do miejsca, w którym poprzednio wjechał w koryto strumyka czerwona tarcza słońca już dotykała horyzontu. Jednakże nie przerywał podróży. Był ciekaw, czy Czu-ga-hata zauważy nagłe zniknięcie odcisków końskich kopyt i jak na ten fakt zareaguje. Bacznie obserwował ślady indiańskiego mustanga. Wkrótce dostrzegł zdeptany krąg. Tu mustang Czu-ga-haty zatrzymał się, a na ziemi widniały lekkie odciski mokasynów. Duże i małe, wojownika i jego żony. Musieli dreptać tu i tam. Ba, przeszli przez strumień. Carr i to sprawdził. Później zawrócili nie odkrywszy — rzecz zrozumiała — żadnych tropów za wodą.
— No proszę — mruknął eksplorer — moje podejrzenia potwierdziły się. Czu-ga-hata bardzo by chciał wiedzieć, dokąd jadę. A to nie jest zwykła ciekawość. Ano, zobaczymy...
Od wydeptanego miejsca nadal, równolegle do strumienia, znaczyła się smuga bardziej lub mniej wyraźnych śladów. Znikły kępy drzew i krzewów, utrudniające widoczność, i eksplorer mógł się odtąd nie lękać niespodziewanego spotkania z indiańską parą. Nieoczekiwane wydarzenie pokrzyżowało mu jednak plany.
W nocy zerwał się wiatr, napędził chmury. Błyskawice poczęły spinać niebo z ziemią. Po każdym oślepiającym blasku następował grzmot kończący się przeciągłym echem. Carr prawie że ogłuchł od tych huków. Na koniec lunął deszcz. Ale jaki! Zdawać się mogło, że niezliczone wodospady Niagary walą z szumem z niezmiernej wysokości i z przerażającą siłą, że nie przestaną zalewać prerii, póki jej nie zamienią w jedno wielkie jezioro. A wokoło pustkowie, bez żadnej możliwości schronienia się przed kataklizmem.
Zlewany lodowatymi strumieniami ze wszystkich stron, przemókł w mgnieniu oka i trząsł się z zimna. Burza nie trwała dłużej niż godzinę, ale Carrowi wydało się, że minęło co najmniej pół nocy. Kiedy przestało padać, jego sytuacja niewielkiej uległa poprawie.
O spoczynku nie było co marzyć. Usiłował rozgrzać się chodząc i biegając na przemian. Tak dotrwał do rana. Wówczas spostrzegł, że malutki strumyk rozszerzył się do wielkości sporej rzeki i że miejsce, na którym się znajdował, pokryte jest na cal wodą. Tropy, tak wyraźnie wskazujące kierunek jazdy Czu-ga-haty, zmyte zostały bardzo dokładnie.
Zły, bo zziębnięty i głodny, założył mokrą uprząż na mokrego mustanga, wgramolił się na siodło i opuścił towarzyszącą mu dotąd rzeczkę. Nie sposób było posuwać się jej brzegami.
Jechał wolno poprzez szeroko rozlane kałuże, omijając niebezpieczne zagłębienia pełne czarnej wody, marząc o słońcu i o kilku suchych szczapach drewna. Tego dnia jednak słońce nie wyjrzało zza chmur, a naga płaszczyzna prerii nie dawała nadziei na rychły odpoczynek przy ognisku.
Zielony szlak
Od tamtego najgorszego z najgorszych dnia podróży minął tydzień. Carr na grzbiecie swego konia zagłębił się w podgórskie doliny zadowolony, że wreszcie skrył się wśród ich zboczy, że w krainie szumiących lasów nie zabraknie mu ani zwierzyny, ani drewna na opał, a przejrzyste potoki znajdzie na każdym noclegu.
Wkroczył w królestwo łosi i niedźwiedzi, pum, rysi, wilków i bobrów mających swe żeremia na trudno dostępnych rozlewiskach.
Już na samym początku, u bram Gór Skalistych, napotkał nieoczekiwanym trafem małe stadko dzikich owiec, które zeszły w nizinę, i ustrzelił jedną sztukę o kędzierzawym rudoczerwonym futrze. Przysporzyło mu to roboty na cały dzień, bo sześćdziesiąt prawie funtów mięsa należało częściowo upiec, częściowo wysuszyć, aby nie zepsuło się w upale nadciągającego lata.
Carr, w przeciwieństwie do wielu innych wędrowców, nie miał zwyczaju pozostawiać po sobie mięsa, którego nie potrafił zjeść na jednym postoju. Takie postępowanie uważał za barbarzyństwo i za głupotę równocześnie.
Za barbarzyństwo — ponieważ cuchnąca padlina zatruwała powietrze, stawała się źródłem zarazy dla innych zwierząt; za głupotę — ponieważ taki postępek zmuszał do codziennego polowania, na co nie miał ani ochoty, ani czasu. Nie przybył w te strony na łowy. A jakiż sens było karmić kojoty czy inne drapieżniki kosztem własnej amunicji (bo i to brał pod uwagę) i własnego ciężkiego wysiłku? Mięso muflona, odpowiednio spreparowane, zabezpieczało przed głodem na kilka dni. Pierwsze udane polowanie potraktował więc jako zapowiedź dalszych sukcesów.
O wędrownej parze Indian już nie myślał. Deszcz, który zatarł ich ślady, zatarł również i jego własne tropy. Szanse powtórnego spotkania równe były zeru.
Po dniu i nocy spędzonych na przygotowaniu zapasu mięsa — ruszył dalej, bacznie rozglądając się po wyniosłych szczytach, które dźwigały się coraz potężniej w górę.
Lasy spadały ciemnozielonymi falami z niższych zboczy, wyżej ciągnęły się jaśniejszymi pasami gąszcze kosodrzewiny i krzewów, ponad nimi białe plamy hal graniczyły ze skalistą pustynią turni. Ale one nic a nic Carra nie obchodziły. Jego zainteresowania ograniczały się do partii dolnych, do wąwozów, a przede wszystkim do licznych strumieni, które mogły nieść w swych nurtach złoty pył. Dlatego też nie pominął żadnego zbiornika wody, aby nie zanurzyć swej patelni i parokrotnie nie przepłukać piasku wydobytego z dna. Rezultaty były kiepskie, lecz się tym nie martwił. Obliczył, że ma przed sobą prawie pięć miesięcy wiosny i lata, a przez ten czas sprawny, znający się na rzeczy eksplorer potrafi nie byle czego dokonać.
Co dnia posuwał się o kawałek drogi, a że często-gęsto przystawał zaciekawiony barwą skały niespodziewanie wystającej spod ziemi lub kolorem napotkanego strumyka — od wschodu do zachodu słońca nie przebywał więcej niż pięć do sześciu mil.
Droga była uciążliwa, dziewiczy szlak wił się poprzez gęstwę zbitych traw sięgających piersi dorosłego mężczyzny. Niekiedy musiał wędrować po skalnych osypiskach, zalegających doliny, kiedy indziej przez pasma zarośli lub drzew, forpoczty górskiej puszczy.
Mijał błota, rozlewiska i zdradliwe moczary mogące pochłonąć w mgnieniu oka konia wraz z jeźdźcem. Niebezpieczeństwo czyhało na śmiałka co krok, lecz Carr — tak rozgadany i niefrasobliwy wśród gości gwarnych saloonów — tu był skupiony, uważny, dzięki wieloletniemu doświadczeniu, i z konieczności... małomówny. Ale przecież prócz niebezpieczeństw czekały tu na odważnych niezmierzone przestrzenie dziewiczej przyrody, tak piękne w swej pierwotności; czekały fantastyczne, bajkowe, urzekające kolorami i kształtami krajobrazy. Niekiedy, zatrzymawszy się na krawędzi gładkiego jak stół płaskowyżu, spoglądał ku nizinom, gdzie wśród puszcz błyszczały w słońcu migotliwe lustra małych jezior, a strumienie i rzeczki wiły się srebrnymi wstęgami poprzez lasy, polanki i prerie. W przejrzystym powietrzu wszystko wydawało się bliskie, że tylko rękę wyciągnąć, chociaż wzrok sięgał na dziesiątki mil.
Gdy słońce nagrzało ziemię, w każde południe zapach żywicy pomieszanej z wonią ziół stawał się tak intensywny, aż dech zapierał.
Podróż w pogodne dni stanowiła rozkosz wartą trudu, ale najbardziej lubił Carr wieczory, gdy wiatr myszkował wśród drzew, wspinał się po wierzchołkach, gnąc czuby żółtych sosen i świerków, aż nastawała nocna cisza. Wówczas ogień przygasał, choć tlił się do białego rana, bo Carr, indiańskim i traperskim sposobem, po rozpaleniu malutkiego płomienia układał wokół niego w kształcie gwiazdy grube szczapy, by ogień, zostawiając w środku czerwony żar, ogarniał je powoli.
Niekiedy, gdy noc zapowiadała się chłodna, klecił prymitywny szałas z jedną tylko ścianą, chroniącą plecy przed zimnem, a przed nim kładł gruby bal podpalony z obu końców. W ten sposób przez całą noc płomień posuwał się ku środkowi kłody, zapewniając ciepło.
Niebezpieczeństwa nocy? Na pewno istniały, lecz przecież nie tak groźne i częste, jak o tym lubili rozprawiać ludzie powracający z Dalekiego Zachodu i... sam Carr.
Czworonożni mieszkańcy gór, borów i prerii, w porze wiosennej i w porze lata, gdy nie brakowało pokarmu ani mięso- ani trawo-żernym, ustępowali przed człowiekiem. Nie atakowali nigdy, jeśli nie zostali sprowokowani. Wyjątkiem był grizzly, ale ileż szarych niedźwiedzi mogło tu żyć? A poza tym Carr liczył na swój czujny sen i na czujność mustanga. I jednego się tylko obawiał: aby przypadkiem Tony nie przyłączył się do przebiegającego w pobliżu stadka dzikich koni. Bo mustangi, chociaż bardzo przetrzebione, żyły jeszcze na wolności w Montanie.
Dla zabezpieczenia się przed podobną katastrofą (bez konia w takiej głuszy!) co wieczór pętał swemu wierzchowcowi przednie nogi i czynił to nawet podczas każdego dłuższego postoju. Jak dotąd wierzchowiec spisywał się doskonale. Był ścigły, wytrwały i niezmordowany w pokonywaniu przeszkód. Równie śmiało stąpał po osuwających się piargach, jak po miękkiej trawie. Ostrzegał swego pana krótkimi, cichymi parsknięciami, a Carr tak wyczulił swój słuch na końskie zawołania, że budził się natychmiast, dorzucał chrustu do ogniska i ze sztucerem w ręku wypatrywał, czy nagle w kręgu blasku nie ukaże się kosmaty łeb drapieżnika. Ale nic takiego nie przydarzyło się dotychczas.
Owszem, niejednokrotnie wyrwany ze snu Carr słyszał szelest roztrącanych w borze gałęzi, jakieś pomruki, dalekie skowyty. Po kilku minutach niespokojnego oczekiwania odgłosy milkły, a Tony, który w takich wypadkach podchodził do ogniska z czujnie nastawionymi uszami i rozdętymi nozdrzami, zawracał i kładł się na nowo w trawie.
Tak mijał dzień po dniu. Carr wędrował zielonym szlakiem coraz dalej i dalej na zachód. Badał skały, cierpliwie przepłukiwał piasek napotkanych strumieni, ale w żadnym z nich nie odkrył nawet śladów złota. Aż pewnego popołudnia łagodnym zboczem trawiastej góry zjechał w dolinkę. Zjechał po prostu dlatego, że na jej dnie dostrzegł strugę toczącą swe wody po żółtym piaszczystym dnie. Przeciwległe zbocze porastał las. Przyjrzał mu się badawczo i wówczas zauważył kilka niskich pni sterczących z ziemi na samym skraju puszczy. Gwizdnął cicho — to przecież ślad bytności człowieka. Pieńki już zdążyły sczernieć, a więc drzewa zrąbano co najmniej przed rokiem. Kto tego dokonał? Traper, poszukiwacz skarbów, indiański wojownik? A może banita wyjęty spod prawa i szukający schronienia w tej głuszy?
Zeskoczył z konia i ze strzelbą w ręku powałęsał się tu i tam, co kilka kroków przystając i nasłuchując. Nic, poza łagodnym szumem drzew. Uspokojony począł wypatrywać miejsca na najwygodniejszy biwak. Wtedy zauważył chatę, raczej blokhaus zbity z nie okorowanych bali. Wznosił Się między zaroślami, prawie niewidoczny.
— Hej! Jest tu kto? — zawołał przez szeroko rozwarte drzwi.
Milczenie.
Ostrożnie przestąpił próg i stanął, aby oswoić oczy z mrokiem wnętrza, jak zwykle bowiem w tego rodzaju budowlach była to tylko jedna izba bez okien. Najpierw zauważył prymitywny stół, wbity czterema nogami w gliniane klepisko, a po obu jego stronach, również wbite w ziemię, stały prycze. Prawa pokryta wyleniała skórą jakiegoś zwierzęcia. Lewa... Carr zamrugał powiekami, czy aby nie padł ofiarą halucynacji. Lecz nie, widzenie nie znikło. Odetchnął głęboko i podszedł, tuż, tuż... Na zapadniętym, zakurzonym obiciu prymitywnego legowiska spoczywał... ludzki szkielet!
Cofnął się na słoneczne światło.
— Tony — szepnął drżącym głosem, a kiedy mustang zbliżył się i potarł pysk o ramię swego pana, dodał: — Jeszcze z czymś takim się nie spotkałem... Tam leży nieboszczyk, jeśli tak można nazwać te trochę kości. Rozumiesz, Tony?
Koń zastrzygł uszami, a Carr ocierał z czoła krople zimnego potu.
— To jakaś niebezpieczna dolinka. Ja spenetruję, co tam w środku jeszcze zostało, a ty uważaj, Tony!
Obejrzał dokładnie całe wnętrze. Najbardziej zainteresował go okrągły żelazny piecyk z jedną fajerką, z rurą biegnącą na zewnątrz, poprzez dziurę w ścianie.
— Ho, ho — mruknął. — Prawdziwy luksus. Że też chciało się komu wlec ze sobą tyle żelastwa? Po co piecyk? Nie wystarczało ognisko? Ej, Piotrze — klepnął się dłonią w czoło — nie potrafisz myśleć. Po co piecyk?
Ano po to, że zaplanowano tu swój pobyt przez zimę. Jasne. Nie można rozpalić ogniska, gdy nadciągnie śnieżna zawierucha. A jak ogrzać chatę? Oczywiście przy pomocy piecyka. Tak musiało być. To znaczy, że dwaj traperzy zbierali tu futerka. Ale dlaczego ten drugi zostawił bez opieki rannego czy chorego towarzysza albo nie zrobił mu uczciwego pochówku? To hańba!
Doszedłszy do takiego wniosku począł badać klepisko. Pod jedną z prycz znalazł zardzewiałą patelnię. Pewnie na niej pitraszono posiłki. A może służyła do przemywania złotego piasku? — podsunął mu myśl instynkt eksplorera. Lecz zardzewiała patelnia nie potrafiła udzielić odpowiedzi.
W najdalszym od wejścia kącie spoczywała wyszczerbiona siekiera i oskard ze złamanym trzonkiem. Carr oglądał je uważnie, jakby po raz pierwszy w życiu widział podobne narzędzia.
— Siekiera... rozumiem — mruczał do siebie — każdemu się przyda, ale po co traperom oskard? Ej że, czy aby to byli traperzy?
Nic więcej nie znalazł. Wyszedł na dwór, wyciągnął ze swych bagaży łopatkę i udał się na skraj lasu. Broń położył obok, tak aby móc w każdej chwili po nią sięgnąć, i począł kopać prostokątny dół, aż uznał, że głębokość jest wystarczająca. Wrócił do izby, podumał chwilę, po czym myśliwskim nożem zaczął odcinać skórę rozpiętą na ramach pustej pryczy. Dobrze się nad tym namęczył. Kiedy wreszcie dokończył dzieła, rozłożył skórę na klepisku i ostrożnie przeniósł na nią szczątki zmarłego. Cały ten smętny ładunek dokładnie zawinął i przeniósł do wykopanego rowu.
— Niech ci ziemia lekką będzie — szeptał sypiąc pierwszą łopatę piasku — i niech sprawiedliwość dosięgnie tego, który cię tak haniebnie opuścił.
Gdy grób został uformowany, Carr uznał, że spełnił swój obowiązek. Odstawił łopatkę, wziął broń i ruszył zwiedzić okolicę.
Dolinka była dłuższa, niż początkowo sądził. Nie dotarł ani do jej początku, ani do jej końca. Zbocza wznosiły się raz stromo, raz łagodnie i zawsze po jednej stronie ciągnął się las, po drugiej — trawiasta pochyłość. Wzdłuż strumyka odnalazł kilkanaście śladów racic, świeżych śladów, ale ani jednego odbicia łap i pazurów. Widać tylko trawożerni mieszkańcy okolicy zaspokajali tu pragnienie. Bardzo pomyślna okoliczność. Stwierdziwszy ten fakt Carr zabrał się energicznie do wydobywania i przemywania piasku. Już pierwsza próba dała pozytywny rezultat: na dnie patelni zalśniły żółte drobinki. Niewiele ich naliczył ale, przecież były.
Posuwał się w górę strumyka, aż doszedł do miejsca, gdzie wydobyty piach nie wykazał nawet śladów złota. To dawało coś niecoś do myślenia.
Jeśli w górze strumienia nie było ziarnek złota, rzecz jasna, nie niosła ich woda płynąca z nieznanej odległości. Złoto musiało być wypłukiwane przez deszcze spływające z któregoś ze zboczy. Z którego? Lesistego czy nagiego? Zbocze porosłe lasem Carr wyeliminował — woda wsiąkała tam w poszycie, nie mogła nieść piasku aż do rzeczki, zatrzymałby go mech. A więc w grę wchodziło tylko zbocze nagie.
Odbył jeszcze spacer z biegiem wody. Ilość złotych punkcików najpierw wzrastała przy każdej próbie, później żółtych plamek zaczęło ubywać, aż wreszcie znikły całkowicie. Carr był już pewny: cennego kruszcu należało szukać nie na dole, lecz na nagim zboczu dolinki.
Gdy znalazł się kilka stóp nad strumykiem, poszedł równolegle do jego koryta, z oczami utkwionymi w ziemię. Zbocze porastała trawa. Nigdzie nawet śladu skał. Nigdzie, z wyjątkiem jednego miejsca, na którym spoczywał stosik kamieni, a obok — niewielkie wgłębienie. Przeciętny wędrowiec nie zwróciłby uwagi na tak drobny szczegół. Ale Carr nie był zwykłym wędrowcem i zauważył, że kamienie mają krawędzie ostre, niewygładzone, niezaokrąglone, jak to zawsze bywa z kamieniami leżącymi na powierzchni gruntu. Postał chwilę, pomedytował i powędrował dalej, Po przejściu chyba dziesięciu jardów napotkał bliźniaczy dołek i bliźniaczy stosik kamieni. W ciągu godziny odkrył aż piętnaście tego rodzaju miejsc. Nie ulegało wątpliwości — zbocze poddano eksploatacji. Przekopali je dokładnie dwaj mieszkańcy opuszczonej chaty. Więc nie traperzy, jak początkowo sądził. Musiało się to zdarzyć przed kilku laty, bo po wykopanych dołkach zostały tylko niewielkie, zarosłe trawą wgłębienia. Czy wobec tego warto było szukać? Postanowił sprawdzić. Prawie do zachodu słońca czyścił mozolnie jeden z dołków. Okazało się, że kopano tu bardzo głęboko. Gdy Carr dosięgnął wreszcie skalistego podłoża, tylko jego głowa wystawała nad powierzchnię. Bardzo niewygodnie było tak pracować. Pobrał z dna pokruszoną skałę, przemył w strumieniu i znalazł zaledwie kilka okruchów żółtego metalu. Następnego dnia zajął się w ten sposób następnym dołkiem; i osiągnął rezultat podobny. Spróbował szukać w miejscu jeszcze niezbadanym. Stracił kilka godzin i zdobył kilka łopat zupełnie jałowego gruzu. Prawdopodobnie przez zbocze biegła jedna tylko złotonośna żyła, a poszukiwacze byli nie lada fachowcami. Odkryli jej bieg i wyeksploatowali bez reszty.
Dalsze poszukiwania nie miały sensu. Następnego ranka Carr ruszył pod prąd potoku, ciągle między zboczami dolinki, aż wieczorem drogę zamknęła mu pionowa ściana. Z jej podnóża wypływał potok. Przenocowali u stóp skały, by o świcie spróbować się stąd wydostać.! Lewe zbocze nadal porastał las, mroczny gąszcz krzewów i drzew — droga trudna do przebycia dla piechura, niemożliwa dla jeźdźca. Zbocze prawe, nagie, było tu jeszcze bardziej strome. Carr ujął konia za cugle i począł się wspinać. Koń posłusznie podążył za swym panem i dawał sobie lepiej od niego radę. Bowiem po przebyciu kilkunastu jardów podeszwy butów wyślizgały się tak dokładnie, że Carr stąpał jakby po lodowej tafli. Musiał zwolnić tempo.
To była bardzo długa i męcząca wspinaczka. Gdy doszedł w końcu do kopulastego grzbietu, był przekonany, że po drugiej stronie czeka nań łagodne zejście, spotkała go jednak przykra niespodzianka. Przed nim, o kilka zaledwie kroków, trawiasta pochyłość urywała się raptownie, jakby ją kto obciął gigantycznym nożem. Dalej ziała przepaść. Na prawo ciągnęła się nadal porosła trawą pochyłość, ale jechać nią — znaczyło wracać do miejsca, z którego wczoraj wyruszył. Na lewo zaś wyrastała ta sama pionowa skała zamykająca dolinkę. Carr westchnął głęboko, ale już po chwili puścił cugle i ruszył zbadać teren. Po drugiej stronie skały ujrzał równy, dość szeroki gzyms biegnący nad przepaścią. Wprawdzie droga niezbyt przyjemna, lecz przecież mogły się na niej minąć dwa wierzchowce.
Znowu ujął konia za uzdę i śmiało wkroczył na odkryte przez siebie przejście. Z początku maszerowali — człowiek i zwierzę — szparko, a Carr z ciekawością spoglądał w dal, jaka rozciągała się przed nim i... pod nim. Jednakże po godzince takiego marszu sytuacja zaczęła się pogarszać. Kamienny gzyms zwęził się. Carr natężył wzrok usiłując dojrzeć, czy dalej gzyms się nie urywa. Z ulgą jednak stwierdził, że biegnie nieprzerwanie ku jakiemuś łagodnemu zboczu góry.
— Idziemy, Tony — rozkazał.
Był to jedyny sposób wydostania się z pułapki, bo
wiem nawet w najszerszym miejscu drogi koń nie mógłby zawrócić. Szli wiec naprzód, aż ścieżka zwęziła się do rozmiarów przesmyku, a mustang począł chrapać.
— Spokojnie, Tony — przestrzegł go Carr. — Jeśli zaczniesz się bać, wkrótce znajdziemy się obaj ot tam, w dole. Chyba ci na tym nie zależy?
Tak strofował swego wierzchowca, ale i sam nie czuł się najlepiej. Strużki potu zlewały mu plecy i czoło. Był pewien, że w jakiś sposób dobrnie do celu, lecz koń? A bez konia nie było co nawet marzyć o dalszej wędrówce.
Gzyms nadal nie poszerzył się ani o cal, posuwali się więc noga za nogą, a Carrowi przemknęło przez myśl, że gdyby nagle zerwała się burza, jak to często zdarza się w górach, nastąpiłby ostateczny kres jego podróży. Raz na zawsze. Na szczęście, nic nie zapowiadało zmiany pogody. Tylko słońce przypiekało coraz dotkliwiej. Tak wlekli się krok za krokiem, aż wreszcie gzyms rozszerzył się nieoczekiwanie. A gdy kamienna ścieżka doprowadziła do szerokiej płaszczyzny, Carr wskoczył na siodło. Nie ujechał jednak daleko, był tak zmęczony, jakby przebył tego dnia z setkę mil. Gdy więc opuścił łagodny stok i znalazł się w kolejnej dolince, zdecydował przerwać podróż.
Dolinkę otaczały nagie kolorowe skałki i tylko pod jednym ze zboczy rosło nieco skąpej trawy i krzaczków. Całe dno pokrywała warstwa żwiru i większych głazów, środkiem płynęła szeroko rozlana rzeczka. Bardzo płytka, jak stwierdził wędrowiec, gdy zrzuciwszy ubranie postanowił orzeźwić się w wodzie. Nie sięgała mu powyżej kolan. Usiadł na dnie rozglądając się dokoła. Tak, nie było to miejsce nadające się pod obozowisko. Niedostatek opału, niedostatek trawy dla konia, a przede wszystkim brak jakiegokolwiek cienia. Nawet dno rzeczki było nieprzyjemne. Więcej kamieni niż piasku.
Sięgnął ręką w głąb i wydobył kamyk, który mu najbardziej dokuczał. Zanim go jednak odrzucił, obejrzał — eksplorerskie przyzwyczajenie. Obejrzał, poobracał i wyskoczył z wody, jak gdyby nagle zmieniła się w ukrop.
W dłoni trzymał grudkę rodzimego złota, wielkości laskowego orzecha! Nie ufał oczom. Ostrzem noża zaczął nacinać znaleziony skarb. Metal był miękki, a nacięcia zalśniły słonecznym blaskiem!
Natychmiast zaczął gorączkowo zbierać, co mu pod ręce trafiło. Nie, nie wszystko okazało się cennym minerałem. Większość stanowiły najzwyklejsze kamienie i żwir, ale przecież znalazł wśród nich aż osiem połyskujących grudek.
— Tony! — zawołał nie panując nad radością. — Popatrz! Odkryliśmy bonanzę, prawdziwą bonanzę! Nie mam pojęcia, czym będziemy się żywić, lecz trzeba tu zostać dłużej!
Wierzchowiec uniósł łeb znad kępki trawy, spojrzał na swego pana, cicho parsknął i wrócił do swego nędznego posiłku.
Carr odetchnął głęboko parę razy.
— Nie należy tracić głowy — przestrzegł sam siebie — nic gorszego od gorączki złota. Uff! Ale też i od słońca można tu dostać porażenia.
Ruszył kamienistą plażą, uważnie patrząc pod nogi. Co pewien czas schylał się. Niekiedy zbytecznie, niekiedy... wśród kamieni rozmaitego kształtu i barwy spoczywały okruchy złota. Objął wzrokiem dolinę.
— Skąd tu tyle złota? — mruknął i zaraz udzielił sobie odpowiedzi: — Musiała runąć skała razem ze złotą żyłą. Zasypała odłamkami dolinę i rozsiała nuggety. Ani chybi tak właśnie było!
Uznawszy to przypuszczenie za pewnik, zajął się gromadzeniem opału. Kiepska sprawa — żeby zebrać niewielki stosik, musiał wyciąć kilkanaście krzewów, których wilgotne pędy i witki mogły dać więcej dymu niż ciepła. Czarny słup, wznoszący się wysoko nad ogniskiem, daleko sygnalizował obecność człowieka. Zawsze więc, zwyczajem Indian, Carr używał drewna najsuchszego, a płomień regulował. Tu nie było jednak wyboru. Porozkładał gałązki, by przeschły. A że skalna ściana rozgrzała się do temperatury piekarskiego pieca, w dolince upał panował nie do wytrzymania. Gdyby nie rzeczka, nie można by tu spędzić nawet jednego dnia.
— No, Tony — Carr poklepał konia po szyi. — Nie ma rady. Trzeba dobrze przepatrzyć okolicę.
Ze sztucerem w ręce ruszył najpierw w jednym, później w przeciwnym kierunku. Potwierdził swe przypuszczenie: musiała tu runąć jakaś niebotyczna skała, bo dalej, idąc pod prąd wody, brzegi zawalone zostały ostrymi głazami tak, że nie sposób było przedostać się tamtędy. Jedyną drogę stanowiło koryto rzeczki. Podobnie przedstawiała się sytuacja o kilkadziesiąt jardów poniżej. Jakimś cudem trafił w miejsce, w którym można było od biedy obozować, ale jak się stąd wydostać?
Myśl wędrowania po raz drugi skalną półką natychmiast odrzucił. Należałoby raczej posuwać się korytem rzeczki. Gdzieś go w końcu wyprowadzi. Poza tym — wszystko układało się bardzo pomyślnie. Któż bowiem zapuszczałby się w te strony, gdy groził albo upadek w przepaść, albo podróż wodą?
„Jestem jak w twierdzy" — pomyślał i poczuł się bardzo bezpiecznie. Zaczął znów zbierać kamyki z obu plaż. Częściej odrzucał, czasem chował drobniutkie odłamki do kieszeni. Przyjąłby je każdy bank i dobrze za nie zapłacił...
Nie ustawał w pracy, aż tarcza słoneczna skryła się za szczyt skały i w wąwozie pociemniało. Wtedy rozpalił skromne ognisko, spożył równie skromny posiłek i legł z siodłem pod głową i winchesterem pod ręką.
Wkrótce zapadła nocna cisza i tylko rzeczka pluskała delikatnie wśród głazów.
Carr nie mógł zasnąć. Wrażenia minionego dnia nie dawały mu spokoju. Do licha! Znalazł przecież prawdziwą kopalnię złota. Drugą Kalifornię!
W Kalifornii Carr nigdy nie był, ale tamtejsze wydarzenia, chociaż dość odległe w czasie, znał doskonale. Z opowieści przekazywanych z ust do ust, z drukowanych wspomnień uczestników kalifornijskiego „runu". Interesował się przecież wszystkim, co miało jakikolwiek związek z poszukiwaniem złota.
Otóż kalifornijska historia wyglądała tak: w roku 1840 przybył z Europy (ściśle: ze Szwajcarii) do Ameryki Północnej niejaki Johann August Sutter. Czym parał się na starym kontynencie — nie wiadomo. Chyba był rolnikiem, bo zawędrowawszy na żyzne, dziewicze ziemie Kalifornii założył farmę w sąsiedztwie miasta Sacramento. Po paru latach, gdy zieleniły się już tam wielkie pola kukurydzy, a na łąkach pasły się stada bydła, Sutter przystąpił do eksploatacji lasów. Nabył ich sporą połać prawie za bezcen. Dla przecierania drewna postanowił zbudować tartak nad pobliskim strumieniem o nazwie American Fork. Zwerbował robotników, a pieczę nad nimi powierzył cieśli, Jamesowi Marshall.
Dla spiętrzenia wody strumienia, która miała stanowić siłę napędową tartaku, zaczęto wznosić tamę. 28 stycznia 1848 roku — tę datę dobrze zapamiętano — stanął przed Sutterem cieśla i pokazał mu kilkanaście grudek czystego złota. Mnóstwo podobnych robotnicy znaleźli w wykopie pod fundamenty tamy. Sutter nie był zachwycony odkryciem. Poprosił Marshalla, aby rzecz zachował w tajemnicy, a robotnikom oświadczył,
że znaleźli po prostu mikę. Mimo to następnego dnia robotnicy porzucili pracę i zajęli się szukaniem złota. W kilka godzin później ściągnęli tu mieszkańcy Sacramento, a w parę dni później opustoszały wszystkie osady położone nad zatoką St. Francisco.
Informacja o odkryciu pokładów złota w Kalifornii dotarła do wschodnich stanów dopiero w grudniu 1848 roku. Od tego momentu rozpoczęła się prawdziwa wędrówka ludów ze wschodu na zachód Ameryki. Farma Suttera uległa zupełnemu zniszczeniu: zdewastowano i zrabowano plony, wyrżnięto stada bydła, rozebrano budynki. Zdziczałe i zgłodniałe tłumy przybyszów rabowały żywność. Cena kartofli doszła do jednego dolara za sztukę. Za garść kawy spekulanci żądali dwa dolary, za funt mięsa — funt złotego piasku. Szpadle i motyki sprzedawano po sto dolarów!
Chaos i anarchia ogarnęły wówczas całą Kalifornię. Bandy awanturników rabowały wszystko, co posiadało jakąkolwiek wartość, a złote żniwa przypadły właścicielom założonych w sąsiedztwie szulerni i domów gry. Takie to były pierwsze, bezpośrednie skutki odkrycia złota na farmie Suttera.
Piotr Carr przypomniał sobie tę historię i spoglądając w rozgwieżdżone niebo przysiągł w duchu, że nikomu nie zdradzi, gdzie leży jego dolinka, bez względu na to, czy jeszcze raz do niej wróci, czy opuści ją na zawsze. Nie chciał, aby ta piękna ziemia została oskalpowana przez chciwych barbarzyńców tak, jak przed trzema zaledwie laty oskalpowano, zdewastowano Czarne Góry w Południowej Dakocie, paląc pierwotne puszcze, wybijając zwierzynę i pozbawiając górskie potoki ryb. Najazd białych na Czarne Góry spowodował poza tym wybuch rewolty wśród plemion Dakota, które pod wodzą Sitting Bulla zadały generałowi Custerowi głośną klęskę nad rzeczką Little Bighorn. Oto dlaczego Carr, poszukując złota, nie udał się w Czarne Góry, chociaż tam jakoby ścieżki wybrukowane były nuggetami.
Złożywszy takie przyrzeczenie Carr uspokoił się i zasnął.
Zbudził go dotkliwy chłód. Niebo nad wąwozem znaczyło się jeszcze szarą wstęgą i nic nie zapowiadało rannej zorzy. Ognisko zdążyło już dawno zgasnąć, bo zamiast wiśniowych węglików Carr ujrzał popielaty pył.
Skaliste otoczenie, niechronione roślinnością, szybko utraciło ciepło i teraz eksplorer szczękał zębami, bezskutecznie usiłując rozgrzać się pod kocem. Przetrwał tak do rana. Gorąca kawa przywróciła mu humor.
Koń powitał go smętnym rżeniem, przerywając szczypanie resztek trawy.
— Najpóźniej jutro trzeba się stąd zabierać — zdecydował Carr. — Biedny Tony, schudniesz tu na szczapę!
I tym energiczniej zajął się zbieraniem kamyków. Woda była zimna, więc co kilka minut wyskakiwał na brzeg, lecz za każdym razem z pełnymi garściami. Zawsze prawie czwartą ich część stanowiły grudki złota: malutkie drobiny, większe odłamki i największe, wielkości orzechów.
Za którymś tam nawrotem Carr zauważył w głębi doliny, tam właśnie, gdzie głazy zasypały brzegi, coś, czego nie widział poprzedniego dnia. Z samego środka nurtu sterczała skała.
Stał i gapił się. Czyżby w nocy runął gdzieś z góry tak potężny odłam? Aż dziwne, że nie zbudził go łoskot. Walące się bez istotnego powodu kamienie to poważne niebezpieczeństwo dla koczującego w dolinie.
— Jutro stąd odjeżdżam! — postanowił po raz drugi i w tej samej chwili spostrzegł, że skała poczyna się ruszać — raz w prawo, raz w lewo, rozpryskując wodę na wszystkie strony — dźwiga się, ogromnieje...
Carr, tłukąc sobie pięty o kamienie, gnał co sił w kierunku swego obozowiska. Porwał sztucer.
— Bizon — szepnął do mustanga. — Chyba nam nie zrobi krzywdy, prawda, Tony?
Spoglądał jednak z lękiem w stronę niespodziewanego gościa. Sprawdził naboje w magazynku. Tymczasem bizon, być może szukając trawy; począł wolno kroczyć samym środkiem rzeczki. Wyjścia na brzeg broniły głazy. Carr widział go coraz wyraźniej.
— Wielkie nieba! — szepnął do końskiego ucha. — Przecież to biały bizon. Duch prerii...
Żeby zrozumieć zdumienie Carra, należy wyjaśnić, że niekiedy, bardzo rzadko, trafia się bizon wprawdzie nie biały, ale bardzo jasny. Indianie wierzą, że to duch prerii, dobroczynny dla człowieka, lecz biada śmiałkowi, który pragnąłby nań zapolować.
Carr — na pół sceptyk, na pół bezkrytyczny odbiorca legend i wierzeń Dzikiego Zachodu — nie miał oczywiście zamiaru strzelać do białego bizona. Również dlatego, że był to bizon-samotnik. Przeciwnik wyjątkowo niebezpieczny. Skąd się biorą samotne bizony?
Otóż zwykle przewodnik bizoniego stada (a każde stado ma swego przewodnika), kiedy zestarzeje się, zostaje pokonany przez młodszego współzawodnika. Najczęściej ginie w walce, jednak niekiedy po prostu ucieka. Odtąd wędruje samotnie i staje się coraz bardziej agresywny. Nawet niezaczepiony, atakuje człowieka walcząc do ostatka. O tym Carr dobrze wiedział. I nie miał zamiaru ryzykować. Tkwił wiec pod skalną ścianą obok wierzchowca, który drżał cały i strzygł niespokojnie uszami. Najprawdopodobniej koń innej rasy i nie tresowany uciekłby w panicznym popłochu i połamał sobie nogi na głazach. Tony stał bez ruchu.
Bizony mają bardzo kiepski wzrok, za to znakomity słuch i węch. Być może, wędrujący samotnik jeszcze nie zauważył człowieka. Wiatru w dolinie nie było — więc i nie wyczuł. Ale co nastąpi, gdy podejdzie bliżej? Carr gorączkowo rozważał szanse uniknięcia spotkania. Nie, na ucieczkę po tak trudnym terenie było za późno. Jedyny ratunek — strzelba. Ile razy Carr zdążyłby jednak pociągnąć za cyngiel na widok szarżującego zwierzęcia? Czy trafi je natychmiast, i to śmiertelnie? Czy tylko rani i jeszcze bardziej rozwścieczy?
Do licha! Może to naprawdę duch prerii, który przybył ukarać intruza, że zakłócił spokój tego zakątka? A ducha przecież nie sposób zabić...
Tymczasem groźny samotnik zbliżał się powoli. Co pewien czas przystawał, potrząsał wielkim łbem, spoglądał na boki i znowu ruszał. Upływały minuty niepewności, lęku i wahań między decyzją strzelania a dalszym czekaniem na rozwój wypadków. W końcu zwierzę podeszło tak blisko, że Carr przyłożył broń do ramienia. Potężny władca prerii zatrzymał się. Spoglądał wprost — na człowieka i na konia. Nieprawdopodobne, aby ich nie dostrzegał.
Carr odetchnął głęboko. Uznał, że nadeszła decydująca chwila. Już miał pociągnąć za cyngiel, gdy samotnik wolno, wolniutko, rozchlapując wodę, odwrócił się i począł odchodzić. Dopiero teraz eksplorer mógł stwierdzić, z jakim to olbrzymem się spotkał. Zwierzę, tak na oko, musiało ważyć ze dwa tysiące funtów.
Bizon kroczył wciąż środkiem nurtu, coraz dalej i dalej, aż wreszcie stał się szarą plamką wśród szarych ścian doliny.
Carr nie wierzył własnym oczom, a kiedy wreszcie uwierzył, dolina była pusta, jak daleko wzrok sięgał.
— Jakimś cudem chyba wyszliśmy z biedy — szepnął opuszczając broń. — Słyszysz, Tony?
Mustang potrząsnął łbem.
„Więc można się stąd wydostać — pomyślał eksplorer. — Przeszedł bizon, przejdę i ja! A teraz... do roboty!"
Znowu wszedł do rzeczki, ale już nie tak beztrosko wydobywał kamyki. Co pewien czas spoglądał za siebie i przed siebie. Dolina wcale nie była twierdzą, jak początkowo sądził. Po pierwszej niespodziewanej wizycie można było oczekiwać następnej. Przez cały dzień nie mógł się pozbyć nieprzyjemnego uczucia, że śledzą go czyjeś czujne oczy. Człowieka czy zwierzęcia — tego nie potrafił sobie uprzytomnić. Nie rozstawał się z bronią. Kiedy obie ręce miał zajęte wydobywaniem kamyków, winchester wisiał na rzemieniu przerzuconym przez plecy. Nie było to wygodne, lecz stwarzało poczucie bezpieczeństwa.
Ranne i popołudniowe poszukiwania przyniosły plon tak obfity, że w pełni uzasadniały decyzję odjazdu. By
ło to zaiste nieprawdopodobne — w ciągu dwu dni zebrał tyle złota, ile przeciętnie znajdował w okresie paromiesięcznych wędrówek. Teraz mógł już wracać do Milwaukee, sprzedać kruszec, pieniądze złożyć w banku i po raz drugi wyruszyć do „złotej doliny", jak ją w myślach nazwał. Zadziwiająca historia!
Nim słońce poczęło się chylić ku zachodowi, Carr wypełnił juki siodła ciężkim i drogocennym ładunkiem, jednakże w granicach rozsądku, zostawiając miejsce na żywność i amunicję. Bo choć złoto miało wartość wielokrotnie wyższą, tu przecież, na Dalekim Zachodzie, znaczyło praktycznie mniej niż wiązka drzazg na ognisko.
Carr niejeden raz słyszał, jak w szale gorączki złota odkrywcy porzucali wszystko, co było do życia niezbędne, aby zabrać ze sobą jak najwięcej złotego pyłu. Chciwość ich gubiła, ginęli w powrotnej drodze z głodu. Carr jednak potrafił się opanować.
Wieczorem rozpalili ognisko, na co zużył resztę wyrąbanych krzewów. Tak czy owak, musiał się stąd zabierać, jeśli nie chciał poprzestać wyłącznie na suszonym mięsie i zimnej wodzie ze strumienia. Wędrując przez puszcze, góry czy prerie, zawsze starał się zapewnić sobie maksimum komfortu, jeśli oczywiście pod tym słowem rozumieć zaledwie znośne warunki pierwotnego bytowania.
Po spokojnie przespanej nocy pożywił się tylko twardym sucharem i wodą ze strumienia, gdyż nie miał czym rozpalić ognia, i metodycznie zabrał się do pakowania manatków. Kiedy już dopinał popręgów, mustang parsknął ostrzegawczo. Carr błyskawicznie chwycił za broń, odwrócił się. Czyżby znów bizon? Nie, dolina była pusta i cicha. Przez kilka minut stał bez ruchu, natężając wzrok i słuch. Czerwona łuna wschodu wspięła się już na niebo, świetlistymi kolumnami przekreśliła szare tło ustępującej nocy.
— O co chodzi, Tony? — zwrócił się do mustanga. — Nikogo w pobliżu nie ma.
Koń znowu parsknął.
— Przesadzasz, coś ci się wydaje — zauważył żartobliwie jego pan. — Pokaż no kopyta!
Dokładnie sprawdził, czy wszystkie podkowy są dobrze umocowane, czy wędzidło nie za bardzo uciska. A gdy już wkładał stopę w strzemię, usłyszał cichy głos:
— Nie ruszaj się.
— Co to takiego? — Carr w pierwszej chwili bardziej zdziwił się niż przestraszył. — Kto tu gada?
— Nie odwracaj się. Wyjmij nogę ze strzemienia. Stój spokojnie. A teraz maszeruj do tej ściany.
Carr posłusznie wykonał rozkaz.
„Ale wpadłem — pomyślał. — Czekajmy, co będzie dalej."
Stał obrócony twarzą do skały, tak blisko, że nieledwie nosem dotykał jej chropowatej powierzchni. Ten obcy głos, spokojny, a jednocześnie jakiś okrutny, nie zezwalał na żaden sprzeciw. Carr był człowiekiem rozsądnym. Wiedział, że jeśli ma wyjść cało z tej przygody, nie należy się sprzeciwiać, lecz posłusznie spełniać polecenia; Nie miałby żadnej szansy ujścia z życiem, gdyby wykonał chociażby jeden ryzykowny ruch.
— Allan! — usłyszał ten sam głos.
„Więc jest ich dwu — stwierdził Carr. — A może więcej?"
Stukot buciorów po kamieniach.
— Allan, zrewiduj juki.
Znowu odgłos kroków i chwila ciszy, a później wrzask, który w wąskiej przestrzeni doliny zabrzmiał przeraźliwym echem: wysokie, modulowane „iii...".
Carr już nie zdążył się odwrócić. Kolisko rzemienia spadło mu na głowę, zacisnęło się na ramionach. Został przewrócony i skrępowany. Wówczas ujrzał nowych napastników. Nie wiedział: cieszyć się czy martwić? Z rąk „białych" zbójów dostał się w ręce indiańskich wojowników. Z jakiego plemienia? Czy jednak mogło to mieć jakie znaczenie? Czy po pamiętnej bitwie pod Little Bighorn plemiona zamieszkujące góry i niziny Montany mogły być przyjaźnie usposobione do „bladych twarzy"?
Harry McNeer
Ciśnięto go na ziemię jak tłumok, a przecież powitał to z ulgą. Oznaczało to koniec morderczej podróży. Przebył ją co prawda na grzbiecie własnego mustanga (który nie zezwolił dosiąść się nikomu innemu), ale z nogami skrępowanymi rzemieniem przeciągniętym pod brzuchem wierzchowca, z rękoma związanymi w przegubach. Niby mógł kierować zwierzęciem, ale w bardzo ograniczony sposób. O ucieczce nawet nie marzył. Przed nim i za nim jechali milczący, posępni wojownicy, a na prawo i na lewo wznosiły się skalne ściany.
Posuwali się najpierw korytarzem rzeczki aż do miejsca, w którym z doliną łączył się, prostopadle do niej biegnący, skalisty ponury wąwóz. Tak ciasny, że z trudem mogły się w nim wyminąć dwa konie. Tym wąwozem, stopniowo dźwigającym się wśród poszarpanych turni, wyjechali na płaskowyż, nagi, porośnięty gdzieniegdzie kępkami suchych traw, płaskich i ostrych jak noże.
Słońce stało wysoko, a z bezchmurnego nieba lał się na ziemię żar, przed którym każdy biały wędrowiec szukałby schronienia w cieniu. Czerwoni wojownicy wydawali się jednak nieczuli na temperaturę.
Carr, odrętwiały, z wyschniętym gardłem i zesztywniałym językiem, nawet nie próbował porozumieć się
ani z tym, który jechał przed nim, ani z tym, który posuwał się za nim. Kiedy go powalono i skrępowano, usiłował w szlachetnym oburzeniu protestować przeciw tej haniebnej i niczym nie usprawiedliwionej napaści. Krzyczał, że nie jest wrogiem Indian, że nie ma na sumieniu żadnego czerwonoskórego wojownika. Żądał, aby mu powiedziano, dlaczego został potraktowany w tak obrzydliwy sposób. Nie uzyskał jednak odpowiedzi, jakby napastnicy byli głusi i niemi.
Warto zaznaczyć, że w ten sposób odniesiono się do okrzyków, gróźb i błagań obu współwięźniów Carra. Eksplorer mógł stwierdzić teraz, że było ich istotnie tylko dwu, że zostali tak samo powaleni, jak on, i tak samo skrępowani. Lecz czerwonoskórzy widać zdawali sobie sprawę z różnic, jakie dzielą wziętych w niewolę, bowiem eksplorer został odłączony od swych wrogów, i to natychmiast po wyruszeniu ze złotodajnej doliny. Nawet nie zdążył się dobrze przyjrzeć amatorom jego złota, chociaż i bez tego miał pewność, że byli to najzwyklejsi rabusie, a prawdopodobnie i mordercy.
Zatrzymano się na krótki popas dopiero po przebyciu nagiej płaszczyzny, w obszernej, porosłej kępami drzew dolinie. Carr został rozwiązany, pozwolono mu zejść z konia, a nawet przespacerować się kawałek. Wówczas policzył wojowników. Było ich dwudziestu. Rozciągnęli się na murawie w cieniu drzew. Pod potężnym klonem siedział samotny Indianin, z orlim piórem wetkniętym w węzeł kruczoczarnych włosów, z najbardziej nowoczesnym winchesterem w dłoniach. Takiej broni Carr do tej pory nie widział u Indian (co prawda rzadko się z nimi stykał). No, bo do czego to doszło? Nie ma co się dziwić, że potrafili pokonać doborowy oddział Custera!
Obok nieruchomego jak kamienna figura — chyba — dowódcy wyprawy spoczywali dokładnie skrępowani rabusie. Być może Carr wdałby się z nimi w pogawędkę, mimo odrazy, jaką do nich żywił, nie chciał jednak rozmawiać przy świadku. Zerknął na leżących. Niewiele dostrzegł poza kudłatymi głowami i gęstym zarostem ich twarzy. Odczuł jednak niemałe zadowolenie, że jemu zdjęto pęta, a tamtym nawet nie rozluźniono.
Ale niedługo mógł się tym cieszyć, bo po niecałej godzince atletyczny olbrzym z obliczem tak ponurym, że mogłoby się ukazać w koszmarnym śnie, jednym gestem ręki zmusił go do zajęcia miejsca na siodle i zaraz na nowo skrępowano mu ręce i nogi. Ta druga część podróży trwała aż do szarówki, podczas której przybyli nad szeroko rozlaną rzekę. Tu pasły się tabuny koni i widniały rozstawione półkolem szpiczaste tipi.
Pierwsze opadły ich z zawziętym ujadaniem wychudłe i zdziczałe psy, później wyległ tłum mieszkańców: squaw, stojąca nieco dalej młodzież i dorośli wojownicy. Powitano wracających chóralnym okrzykiem, który powtórzył się na widok Carra — po raz pierwszy; po raz drugi — gdy w obręb wioskowych zabudowań wjechała reszta oddziału razem z dwoma pozostałymi jeńcami.
Carr, po dokładnej rewizji, nadal skrępowany, został przeniesiony przez tęgich wojowników i rzucony do wnętrza tipi na dość zresztą miękkie posłanie ze skór. Przeleżał całą noc, to drzemiąc, to budząc się i usiłując rozluźnić pęta. Daremnie, Obudził się na dobre, gdy dzienny blask zamrugał doń poprzez zasłonę wiszącą u wejścia. Był zziębnięty, zdrętwiały i głodny. Zły na samego siebie, że się dał zaskoczyć jak najzwyklejszy greenhorn, rozgoryczony na cały świat, że to właśnie jego spotkała taka krzywda. Pocieszał się myślą, że będzie mógł się wytłumaczyć i że po jednym dniu i po jednej nocy niewoli zostanie wypuszczony na wolność. Co u licha! Przecież dawno minęły czasy przywiązywa
nia bladych twarzy do męczeńskich pali! Od lat już nikogo nie oskalpowano...
W tym jednak miejscu swych rozmyślań na chwilę stracił pewność siebie. Po prostu znowu przypomniał sobie nieszczęsną wyprawę generała Jerzego Armstronga Custera, podczas której wojownicy Sitting Bulla i Szalonego Konia wybili do ostatniego człowieka i do przedostatniego wierzchowca (bo jeden jakimś cudem ocalał) wyborowy oddział amerykańskiej kawalerii. Tam noże były w robocie i żaden z poległych nie zachował swej czupryny!
Co prawda, od tamtej walki minęły już trzy lata, a zwycięski początkowo Sitting Bull zrejterował wraz z wiernymi wojownikami Dakotów aż na prerie Kanady, jednak...
To „jednak" bardzo poczęło gnębić Carra aż do chwili, gdy uchyliła się zasłona z derek, a jaskrawy blask słońca rozświetlił żółtą plamą szare wnętrze. Do tipi wkroczył wojownik, za nim kobieta. Mężczyzna wydobył zza pasa nóż, schylił się i błyskawicznym ruchem przeciął więzy na nogach. Drugi podobny ruch — i spadły pęta z rąk jeńca. Carr odetchnął. Dźwignął się z trudem, ale nie potrafił nawet kroku uczynić, tak był zdrętwiały. Więc tylko powiedział:
— Jestem wolny. Czemu moi czerwoni bracia...
— Nie możesz opuszczać tipi — usłyszał po raz pierwszy słowa skierowane wprost do niego.
— Nie wyrządziłem wam żadnej krzywdy...
Gest ręką, którego znaczenie w lot pojął. Miał milczeć. Wojownik wyszedł bezszelestnie. Jak duch. Indiańska squaw podała mu miskę wypełnioną parującą cieczą brązowej barwy i siadła w kucki pod ścianą.
Carr nigdy w życiu nie jadł potrawy o takim kolorze. Powąchał nieufnie — zapach przypomniał mu, że od dwudziestu czterech godzin nie miał nic w ustach, a to „coś" pachniało zaiste bardzo smakowicie. Łyżki nie otrzymał. Przytknął więc brzeg naczynia do warg i pociągnął dobry łyk gęstego płynu. Wspaniałe! Stwierdził, że musi to być zupa kukurydziana z dodatkiem peminikanu i rozgotowanych kawałków mięsa antylopy. Zjadł wszystko i tylko obecność squaw powstrzymała go przed wylizaniem miski.
Zaspokoiwszy głód, zaraz nabrał energii i chęci działania. Kiedy kobieta wyszła z tipi, począł krążyć wokół kolistej ściany, badając palcami jej grubość. Jednym cięciem dobrego myśliwskiego noża można by przerżnąć poszycie i wydostać się na zewnątrz, Ale noża Carr nie posiadał. Zresztą, cóż by mu to dało? Wiedział, że nie zrobiłby nawet trzech kroków, a już opadliby go indiańscy wojownicy, powalili i dokładnie skrępowali. A tymczasem przecież zdjęto z niego więzy. Na jak długo — nie wiedział, ale dobre i to.
A gdyby tak spróbować ucieczki nocą? Zbadać, gdzie ukryto jego broń, uprząż, konia? Marzenie!
Carr westchnął z rezygnacją i postanowił cierpliwie zaczekać na rozmowę z którymś z wodzów tej wioski, Oby tylko napotkać rozsądnego człowieka! Może dałby się przekonać, że Długie Noże w końcu trafią tutaj i za krzywdę wyrządzoną jednej bladej twarzy ukarzą wielu wojowników.
Znudzony krążeniem po tipi, zdecydował się uchylić derkę zakrywającą wejściowy otwór. Ujrzał wielki krąg pustej przestrzeni otoczonej stożkowatymi namiotami, oświetlonej słońcem wiosennego ranka. Na krańcach tej przestrzeni dostrzegł ludzi: mężczyzn, kobiety i dzieci, oraz zwierzęta: pasące się mustangi i psy wałęsające się tu i tam. Jego uszu dobiegły urywane fragmenty rozmów, jakieś okrzyki, śmiechy. Nagle poczuł tak silne pragnienie, by wyrwać się z tej więziennej samotności, że energicznym ruchem odchylił zasłonę, ale gdy uczynił tylko jeden krok, drogę zagrodziły mu ostrza dzid skierowane w jego pierś. Aż dwu wojowników pełniło wartę przed tipi.
Zrezygnowany położył się na stosie skór i leżąc na wznak utkwił wzrok w górze, gdzie zbiegały się w jednym miejscu drewniane pręty, stanowiące szkielet tipi, i gdzie niewielki otwór przepuszczał do wnętrza nieco dziennego blasku.
Dumał i rozważał całą swą dotychczasową wędrówkę, zdawałoby się, zakończoną tak fantastycznym sukcesem. Teraz okazało się, że nie był to wcale kres drogi, a sukces niepewny. Czy Indianie, zwracając mu Wolność, zwrócą również i złoto? Carr co do tego żywił niejakie wątpliwości.
Przeraźliwie wolno mijały godziny. Parokrotnie zapadał w drzemkę. Wtedy śniła mu się dolina wypełnio
na głazami ze szczerozłotego kruszcu. Śnił mu się biały bizon tak potężny i wysoki, że jego zakręcone rogi wystawały ponad okoliczne skały. Władca prerii potrząsał monstrualnie wielkim łbem i spoglądał oczami wielkimi jak talerze. Carr zbudził się na dobre, spocony ze strachu i pełen najgorszych przeczuć. Ile czasu przedrzemał? Czy to już wieczór, czy dopiero południe?
Zerknął ku otworowi w szczycie tipi i stwierdził, że światło dzienne nic nie straciło ze swej intensywności. To tylko jemu zdawało się, że koszmarny sen trwał nieskończenie długo. Wreszcie o niewiadomej dla Carra godzinie znowu zafalowała derka wisząca u wejścia. Ukazał się wojownik, którego włosy przykuły wzrok jeńca.
Indianie są brunetami, barwa ich włosów posiada odcień czerni, zwykle określany mianem „kruczej", bo jest to czerń wpadająca w granat. Siwieją bardzo rzadko i dopiero w podeszłym, sędziwym już wieku. Przybysz natomiast był szatynem. Takiego Indianina Carr nigdy nie spotkał.
Zdziwił się jeszcze bardziej, gdy gość zagadał doń tak poprawną angielszczyzną, z jaką można się zetknąć tylko w wielkich miastach Wschodu, i to wśród ludzi jako tako poduczonych. Rzadko kiedy na Dalekim Zachodzie, nigdy wśród Indian. Bo chociaż liczni, bardzo liczni amerykańscy tubylcy potrafili porozumieć się bez trudu z bladymi twarzami w ich własnym języku, był to język angielski mocno zniekształcony, „kulawy", jak go niektórzy określali, uzupełniany gestami lub wyrazami stanowiącymi zlepki anglo-indiańskich słów.
— Jak się czujesz? — zagadnął przybysz.
Carrowi aż dech zaparło w piersiach. To było pytanie typowe dla białych. Takiego zwrotu Indianie nie używali.
— Czuję się jak niedźwiedź w klatce — odparł ochłonąwszy ze zdumienia. — Dlaczego mnie więzicie? Przecież nie wyrządziłem wam żadnej krzywdy.
— Usiądź.
Carr, który zdążył zerwać się z posłania, teraz na nowo kucnął pod ścianą tipi, a wojownik (raczej wódz, nosił bowiem trzy pióra wetknięte w gruby węzeł włosów spiętrzonych na czubku głowy) usiadł skrzyżowawszy nogi. Wpatrywał się w eksplorera przenikliwym wzrokiem i bardzo długo. Za długo jak na cierpliwość jeńca.
— Macie mnie natychmiast wypuścić! — zdenerwował się. — Trafią tu za mną Długie Noże, Mila-hanska — dodał w zrozumiałym dla wszystkich Indian określeniu żołnierzy kawalerii.
Coś jakby cień uśmiechu przemknęło po twarzy przybysza.
— Mylisz się. Żyjemy w spokoju i wojownicy Wielkiego Białego Ojca z Waszyngtonu nie mają po co zaglądać w te strony.
— Przypuśćmy. Dlaczego mnie więzicie? Chcę wiedzieć!
— Dowiesz się. Radziła o tobie starszyzna Kruków.
— Kruków... — powtórzył Carr i lżej mu się zrobiło na sercu. Dotąd podejrzewał, że wpadł w ręce Dakotów-Siouxów, zażartych jak żadne inne plemię wrogów bladych twarzy.
— Tak, Kruków — mówił spokojnie Indianin. — Ale nie ciesz się z tego. Gdybyś trafił na Czarne Stopy, Czipewajów czy Assiniboinów, byłoby dla ciebie lepiej.
— Cóż takiego zrobiłem Krukom?
— Wpadłeś w nie byle jakie tarapaty... Piotrze Carr!
Eksplorer zerwał się z posłania jak szpilką dźgnięty.
—
Co?! — zawołał. — Co takiego? Znasz mnie? Skąd?
— Ciszej, Piotrze, i siadaj. Nie byłoby dobrze, gdyby naszą rozmowę słyszała cała wioska. Ani dla ciebie, ani dla mnie... Trzymaj język za zębami, bo tylko pod tym warunkiem mógłbym ci może pomóc, Zrozumiałeś? I nie rób baranich oczu, lecz sięgnij pamięcią wstecz.
Carr przetarł dłonią powieki. Wydało mu się, że śni. Ale widzenie nie znikło.
— Doprawdy — odparł powoli — musiałem całkiem zgłupieć, bo nie potrafię rozeznać się w tym wszystkim. Z kim ja teraz gadam? Z białym czy z Indianinem? Mroczno tu i nie widzę rysów twojej twarzy, ale mówisz jak zwykły mieszczuch. Kto ty jesteś?
— Nieco lat minęło od tamtych dni, jednak ja ciebie, Piotrze, poznałem, a i ty chyba wreszcie przypomnisz sobie towarzysza dalekiej wyprawy. Natęż swój mózg.
Carr przecząco pokręcił głową na znak całkowitej niewiedzy.
— Jestem Harry McNeer.
— Ten Szkot, który wyciągnął mnie z biedy?!
— Nie wrzeszcz. I coś ci się pomyliło. To ty mnie uratowałeś. Pamiętasz tamtą dolinkę?
Jakaś klapka odemknęła się w pamięci Carra.
— Ach... Tak, tak. Oczywiście. Harry McNeer! Chłopie, jakżeś się zmienił? Nawet włosy...
McNeer zaśmiał się cicho.
— Włosy myję w odwarze dębowej kory. Nie chcą sczernieć, ale jednak przestały być rude, co jak na Indianina...
— Uważasz się za Indianina?
— Jestem jednym z wodzów plemienia Kruków i chyba nie najgorszym.
— Nie do wiary! — mruknął Carr.
Od tamtego spotkania istotnie minęło nieco lat, jak to określił McNeer. Dokładnie — upłynęło lat pięć, ale dla ludzi przebywających na Dalekim Zachodzie czas nabiera innej miary. Zwłaszcza we wspomnieniach. Nadmiar przeżywanych wrażeń i zdarzeń powoduje, że to, co działo się wczoraj, utrwala się w pamięci jako wydarzenie sprzed tygodnia, rzecz sprzed miesiąca staje się tak odległa, jakby dokonała się rok temu, a przygoda przeżyta przed dwunastoma miesiącami zaciera się w ludzkiej świadomości. Wydaje się odległa w czasie o wiele, wiele lat.
Carr swój zawód eksplorerski uprawiać zaczął w młodzieńczym jeszcze wieku. Wtedy to wybrał się po raz pierwszy w pasmo gór Kaskadowych w Oregonie, na południe od rzeki Columbia, w kraj mało znany, wręcz dziki, o pierwotnej przyrodzie. Jak tam dotarł — to sprawa mniej interesująca. Dość, że po kilku tygodniach znalazł się w samym sercu skalisto-leśnej głuszy. Wędrował wzdłuż strumieni, prowadząc swe eksplorerskie badania ze zmiennym szczęściem: to tu, to tam odkrywał wśród piasku pobieranego z potoków niewielkie ilości złota. Jego skórzany mieszek pęczniał, lecz bardzo powoli, a czas upływał szybko i lato dobiegało kresu. Carr nie narzekał, jako że nigdy nie był skłonny do narzekania, chociaż nieco kłopotu sprawiał mu nadmiar wilgoci w tej krainie. Odkąd tam dotarł, nie zdarzył się jeden dzień bez deszczu. Gdzieś koło południa, z zadziwiającą dokładnością, zrywał się gwałtowny wiatr, błękitne niebo błyskawicznie zaciągało się czarnymi chmurami i ziemię zlewał przez godzinę lub dwie — nigdy dłużej — deszcz tak rzęsisty, że świata nie było widać poprzez gęste strugi wody. Później, równie szybko, odpływały poganiane wiatrem chmury, a ziemia poczynała parować w słońcu, które grzało niezwykle mocno. Tak dokuczliwa aura nie bardzo przeszkadzała Carrowi w poszukiwaniach. Kłopot był z tym, że stale wilgotnego, często zupełnie mokrego drewna nie chwytał ogień. Niejeden raz przyszło noc spędzić bezsennie, trzęsąc się z zimna, bo noce bywały tu bardzo chłodne.
Któregoś dnia trafił przypadkowo do przepięknej doliny, porosłej gęstą trawą i skupiskami drzew, co mimo woli przypominało ogród założony w mieście. Dzięki temu zresztą zrodziła się nazwa nadawana takim dolinom — park. Środkiem tego parku płynęła rzeczka korytem bardzo głębokim, o stromych brzegach unoszących się wysoko ponad lustrem płytkiej wody. Coś jak miniaturowy kanion wypłukany w miękkiej powłoce gleby, a następnie nawet w skalistej opoce, spoczywającej pod nawierzchnią żyznego gruntu. Zejście i wyjście z potoku sprawiało pewne trudności, jednak Carr pozostał nad nim dłużej. Przyczyna była prosta: skaliste dno kryło wśród żwiru drobniutkie ziarnka złota. Na krańcu doliny, niezbyt daleko od wody, znalazł wtedy wspaniałe miejsce na obozowisko — obszerną, suchą jaskinię, dziwo natury powstałe w litej skale. Tu spędzał noce wraz ze swym koniem, tu chronił się przed deszczem, tu zgromadził podeschnięty na słońcu opał. Co prawda, ognisko rozpalone pod granitowym stropem nieco zadymiało skalną komnatę, lecz za to dawało więcej ciepła niż na otwartej przestrzeni i nawet gwałtowny deszcz nie potrafił go zgasić.
Mijały dni znaczone słońcem i przelotnymi ulewami. Mieszek Carra pęczniał, ale też i termin powrotu się zbliżał. Któregoś dnia, w samo południe, przygnały chmury i poczęło lać. Carr schronił się do jaskini i co pewien czas wysuwał z niej głowę, by zerknąć w niebo. Nie przejaśniało się. Za którymś tam razem zauważył nie tylko wciąż czarne niebo w górze, lecz również — przed sobą — widok niezwykły.
W deszczowej szarudze zbliżał się ku rzeczce człowiek na koniu. Dlaczego wędrował podczas tak dokuczliwej pogody — Carr nie potrafił odgadnąć. Zresztą, była to w takiej chwili najmniej interesująca go okoliczność. Skoczył w głąb jaskini i ukazał się na nowo z winchesterem w ręku. Nie mógł przecież przewidzieć, kim mógł być niespodziewany gość: traperem, westmanem żądnym przygód czy rabusiem nie gardzącym żadną zdobyczą?
Carr tkwił pod skalnym okapem i patrzał. Jeździec lekkim kłusem podjechał do koryta rzeczki, zwolnił i ostrożnie opuścił się w głąb kenionu. Najpierw skrył się w nim łeb wierzchowca, później zapadła się postać człowieka, na koniec zniknął sprzed oczu Carra nawet szerokoskrzydły kapelusz. Czekał, aż — w odwrotnej kolejności — ujrzy kapelusz, człowieka, łeb konia na drugim brzegu. Jednak nieprzewidziany bieg wypadków przekreślił to przewidywanie. Oto nagle, poprzez szum deszczu, dotarł do uszu eksplorera szum inny, wielokrotnie silniejszy. I nagle jego oczom ukazało się niewidoczne dotąd lustro wody. Olbrzymia fala musiała wypełnić wnętrze kenionu aż po same brzegi. Czy w górze rzeczki runęła jakaś naturalna zapora? Czy może z niewiadomych przyczyn wlały się nagle wody innego potoku lub górskiego jeziora?
Carr ujrzał konia z jeźdźcem na grzbiecie znoszonych zbałwanionym, kipiącym nurtem. Cisnął broń, porwał zwinięte lasso i gnając krzyczał z całych sił, by na siebie zwrócić uwagę. Za pierwszym razem, gdy rzucił z rozmachem rzemień, chybił. I człowiek, i zwierzę przemknęli o cal dalej. Ruszył pędem wzdłuż brzegu, smagany strumieniami ulewy, zdołał jednak wyprzedzić niesionych wodą. Gdy się z nim zrównali, znów cisnął lasso. Tym razem celnie. Jeździec zdołał je schwycić. Carr zaparł się nogami w grząskiej, gliniastej ziemi, ściągając rzemień, aż się naprężył. Wtedy począł oddalać się od brzegu. Po kilku sekundach lasso opadło. Carr odwrócił się. Nad linią brzegu ujrzał najpierw kapelusz, później głowę, wreszcie całą sylwetkę mężczyzny.
— Wszystko w porządku? — zawołał.
Tamten wyciągnął rękę w kierunku płynącej wody.
— Straciłem konia! — krzyknął. — Ale żeby nie ty, zginąłby i jeździec.
Carr jeszcze zdążył dostrzec wystającą nad nurtem głowę wierzchowca. Po chwili pienista fala wszystko zakryła.
— Chodźmy, mam tu dobre schronienie. Akurat na taką porę.
— Przeklęta pora! Żebym poczekał z minutę albo minutę wcześniej wjechał w ten diabelski strumień... Straciłem konia, straciłem broń, straciłem żywność...
— Kto wie, może odnajdziemy jeszcze zwierzę — powiedział Carr.
— Sądzisz, że jeszcze żyje? — porywczo zagadnął nieznajomy.
— Nie sądzę, ale to, co nosiło na grzbiecie, warte jest chyba szukania?
— Na pewno — ponuro zauważył przybysz. — Jeśli tylko woda nie poniosła go zbyt daleko.
— Nie poniesie, to płytka rzeczka i doprawdy nie pojmuję, w jaki sposób mogła tak raptownie przybrać. Popatrz — odwrócił się i pociągnął za rękę towarzysza — już opada.
Istotnie, szarobury nurt, płynący dotąd równo z brzegiem, począł obniżać się, aż wreszcie znikł w głębi koryta.
— Chodźmy — powtórzył Carr — jeszcze chwilka, a cały się rozpłynę.
W grocie eksplorer raźno zajął się rozpalaniem ognia. Zaraz też obaj mężczyźni ściągnęli z siebie odzież. W godzinę później deszcz przestał padać, a słońce do reszty wysuszyło przemokłe ubrania. Teraz rzeczka przybrała swój normalny wygląd, na nowo ukazując dno pokryte żwirem.
— I pomyśleć, że tu utopił się mój koń. Któż by w to uwierzył? — z goryczą stwierdził nieznajomy. — Ruszę kawałek brzegiem. Wierzchowca mi żal, ale, do licha, przecież w siodle znajdował się cały mój majątek.
— Pójdziemy razem — zaproponował Carr. — Taka przechadzka dobrze mi zrobi, ostatnio jakoś nie trafiła się okazja dłuższego spaceru.
— Dawno tu siedzisz?
— Dawno.
— I szukasz wśród rzecznych kamyków?
— Zgadza się.
— Nie będę ci przeszkadzał i gdybym miał konia... Cóż? Uratowałeś mi życie. O tej dolince wiedziałem, zanim jeszcze do niej przybyłem. Sądziłem, że będę w niej pierwszy, raczej... drugi.
— Po mnie?
— Po pewnym starym traperze, któremu zawdzięczam tak wiele, jak wiele zawdzięczać można tylko najlepszemu przyjacielowi albo ojcu.
Umilkł, a Carr nie przerywał milczenia uważając, że wszelkie pytanie byłoby w danej chwili nietaktem.
— Nazywam się Harry McNeer, a żaden z McNeerów nie zhańbił się niewdzięcznością. Ta dolinka jest twoja.
— Wystarczająco duża jak na nas dwu. Nie zaliczam się do chciwców wydrapujących innym oczy z powodu głupiego kawałka żółtego metalu. Skoro znałeś drogę do tej doliny, nie powinieneś jej opuszczać z pustymi rękami. To ci powiadam, jakem Piotr Carr i taki sam eksplorer jak ty. Na dnie tej rzeczki spoczywa tyle złota, że choćbym nie wiem jak długo tu siedział, nie wydobędę wszystkiego.
—
Tak uważasz?
— Tak uważam i nie ma o czym dłużej rozprawiać. A teraz... wyciągaj dobrze nogi, jeśli jeszcze dzisiaj pragniesz odnaleźć chociaż kawałek swego siodła. Tędy, jak sądzę, wędrują kojoty, gdzie ich zresztą nie mat Do rana zeżrą ci twego człapaka razem ze wszystkim, co dźwigał na grzbiecie.
Po przebyciu z pół mili znaleźli koński zewłok nieruchomo spoczywający w płytkiej wodzie. Carr pomógł zdjąć uprząż, juki, broń. Nie ulegało wątpliwości, McNeer musiał być poszukiwaczem. Żaden traper, żaden westman, żaden rabuś nie wozi ze sobą tak niewygodnego w podróży narzędzia, jak kilof, jak łopata, jak motyka czy wielka płaska patelnia, służąca do przemywania piasku. A to właśnie dźwigał na sobie wierzchowiec Szkota. Że przybysz jest Szkotem, Carr uznał za pewnik. Po pierwsze dlatego, że był rudy. Czerwonawa czupryna i czerwonawy zarost na pociągłej twarzy stanowiły dla Carra niewątpliwy dowód szkockiego pochodzenia. Tak się bowiem dziwnie złożyło, że wszyscy Szkoci, jakich do tej pory poznał, byli rudzi, co Carr przyjął bezkrytycznie za nieomylną oznakę pochodzenia. Zdziwiłby się bardzo, gdyby mu przedstawiono Szkota bruneta, i pewnie zaraz począłby podejrzewać, że nie jest prawdziwym Szkotem.
Zresztą przydomek „Mc" przy nazwisku stanowił jeszcze jeden niezbity dowód, że nieznajomy jest Szkotem.
Przenieśli zdjęty z konia sprzęt do groty, co w sumie zajęło im tyle czasu, że gdy cały, dość ciężki ładunek znalazł się na miejscu przeznaczenia, słońce swym różowawym koliskiem dotykało już szczytów okolicznych gór. Przy ognisku siedzieli krótko, tyle tylko, by wysuszyć derkę McNeera, wydobytą z wody. Po czym ułożyli się do snu.
Nazajutrz po niezbyt obfitym śniadaniu McNeer powędrował szukać zwierzyny, ponieważ zapasy Carra się kończyły. Wrócił po trzech godzinach obładowany jak przysłowiowy wielbłąd, co wzbudziło niekłamany i głośny podziw Carra i dla siły, i dla celności oka.
— Ba — odparł McNeer — musisz wiedzieć, że zanim zabrałem się do eksplorerstwa, byłem traperem.
— Niezłe zajęcie.
— Było niezłe, ale z biegiem lat traperów się namnożyło, a zwierzyny ubyło. Wówczas postanowiłem szukać tropów nie na powierzchni ziemi, lecz w głębi.
— Z jakim skutkiem?
— Nie narzekam. Zaoszczędziłem mały kapitalik, dorobię jeszcze coś niecoś i zajmę się handlem albo otworzę saloon. Już mi obrzydła włóczęga. A teraz... masz.
Bez widocznego wysiłku zsunął z pleców sztukę małej antylopy, do niej dołożył sześć indyków i z tuzin kuropatw.
— Nie za dużo? — zaniepokoił się Carr. — Zanim zdążymy zjeść, mięso się zepsuje.
— Nie ma strachu. Zajmij się swymi kamykami, a ja przyrządzę dziczyznę tak, że przez tydzień będzie smakować jak świeża. Jestem doskonałym kucharzem, a na moim wikcie zaraz ci przybędzie z dziesięć funtów.
— Jakoś tego po tobie nie widać — zaśmiał się Carr. — Sama skóra i kości.
— To tak z natury. Wszyscy Szkoci są chudzi, a ja wywodzę się ze Szkocji. Ile bym zjadł, wszystko przemienia się w siłę, nic w tłuszcz. No, do roboty.
Carr ruszył do swego złotodajnego strumienia, McNeer — do kucharzenia. Spotkali się nad wieczorem: Carr z dwiema garściami drogocennych kamyków, Szkot — z upieczonym ptactwem i z długimi pasmami
antylopiego mięsa, które ponawlekane na patyki schło nad ledwo żarzącym się ogniskiem.
Następnego ranka podzielili się sprawiedliwie najbliższym sąsiedztwem doliny. Carr poszedł na prawo, McNeer na lewo. Był to wyjątkowo pogodny dzień. Ani jedna chmurka nie zakryła słońca i deszcz jakoś zapomniał o dolinie.
Wieczorem przeliczyli swe plony, bardzo z nich zadowoleni. Po czterech dalszych dniach poszukiwań koryto rzeczki wyraźnie wyjałowiało: coraz więcej zwykłego piasku i kamyków, coraz mniej złota. Dnia piątego przerwali pracę.
— Gdyby tak wiedzieć, gdzie znajduje się główna żyła? — medytował głośno McNeer.
— Wiadomo — stwierdził Carr — w górze rzeczki.
— Tyle, to i ja się domyślam, ale jak daleko?
— Chcesz tam powędrować? Dzisiaj rankiem zauważyłem szron na trawie. To już jesień, czas wracać w cieplejsze strony. Tutejsza pogoda lubi płatać psikusy, ani się spostrzeżemy, jak ściśnie mróz i śnieg zawali wszystkie przejścia.
— To prawda — stwierdził smętnie Szkot. — Zbyt późno się tu wybrałem.
— A rozważ i to jeszcze, że powrót nasz będzie trwał bardzo długo: dwu ludzi z jednym koniem...
— Chcesz mi towarzyszyć?
— A jak mogłoby być inaczej? Jakże mógłbym cię zostawić samego?
— Dobry z ciebie chłop, z kościami. Ale ja mam pomysł, który ułatwi nam powrót. Jadąc do tej doliny widziałem tropy dzikich koni.
— Mustangi tutaj? — zdziwił się Carr.
— Ba, gdzież ich nie ma, a raczej: gdzie ich nie było?
— Coraz mniej tych szlachetnych zwierząt.
— Widać w tych stronach jeszcze ocalało jakieś stadko.
— Będziesz chwytał?
— Spróbuję złowić dla siebie wierzchowca.
— Po tylu dniach? Już dawno stąd odeszły.
McNeer pokiwał głową:
— Po tym jednym zdaniu od razu poznać, że z ciebie żaden traper. Nawet nie wiesz, że dzika zwierzyna lubi się trzymać stałych miejsc. Kilka mil w jedną stronę, kilka mil w drugą i to wszystko. Tylko bizony dwa razy w roku, jesienią i na wiosnę, wędrują w odleglejsze miejsca w poszukiwaniu paszy, jednak zawsze powracają do swych ulubionych okolic.
— Coś mi o tym wspominano — przyznał Carr. — A że traperem nie jestem, żadna hańba. Jak ty chcesz tego mustanga złapać?
— Na lasso, jakże można by inaczej?
—Pieszo?
McNeer parsknął śmiechem.
— Pewnie tak chwytali swe pierwsze dzikie konie czerwonoskórzy. Ja się na to nie piszę. Pożyczysz mi swego wierzchowca.
— I zostanę w dolinie? — zapytał podejrzliwie Carr.
McNeer znowu się roześmiał.
— Ależ nie! Nie mam zamiaru ci wypłatać figla. Powędrujemy tropem mustangów, a wskoczę na siodło dopiero wówczas, gdy wypatrzymy stado.
— Są bardzo płochliwe.
— Jak każda zwierzyna. Nie martw się, znam sposoby. Parokrotnie chwytałem mustangi, zanim przerzuciłem się na eksplorerstwo.
— Pięknie, ale złapać mustanga a ujeździć go, to dwie różne sprawy.
— Ho, ho! Jak dobrze się orientujesz! Pewnie, pewnie. To dwie różne sprawy, ale ja już ujeżdżałem dzikie konie. Wystarczy dwa dni, a zwierzą stanie się łagodne jak baranek.
Carr nic na to nie rzekł, chociaż nie bardzo wierzył w treserskie zdolności Szkota.
Nazajutrz upakowali na grzbiecie jedynego konia podwójny bagaż i ruszyli piechotą. Prowadził McNeer. Że jednak, z konieczności, posuwali się wolno, pierwszego dnia wędrówki nic nie odkryli. Dnia drugiego, po przebyciu z wielkim trudem obłego wzgórza, na zielonej łączce ujrzeli pierwszy ślad mustangów.
—Były tu jeszcze wczoraj — stwierdził McNeer z tak niezachwianą pewnością, że Carr uznał to za przechwałkę. Ale nie zdradził się ze swych wątpliwości. I słusznie, bowiem — posuwając się tropem — przed samym zachodem słońca ujrzeli stado. Carr naliczył ze dwadzieścia sztuk. Pasły się poniżej łagodnego zbocza, gdzie zatrzymali się obaj wędrowcy. Wiatr wiał od strony zwierząt, co stanowiło okoliczność wielce sprzyjającą łowom. Przeszkodą był szybko zapadający zmrok.
— Dzisiaj nic z tego — melancholijnie zauważył Szkot. — Co najwyżej spłoszylibyśmy je. Trzeba czekać do świtu.
Miejsce nie nadawało się jednak na rozbicie obozowiska. Odkryta na wszystkie strony, pochyła równina, pozbawiona nawet lichego krzaczka, nie zabezpieczała przed zimnymi podmuchami i nie mogła dostarczyć żadnego paliwa. Chcąc nie chcąc musieli wycofać się z tego dogodnego punktu obserwacji i skryć za pobliskie skały. W ten sposób stracili z oczu mustangi, ale zyskali opał w postaci Miku jałowców rosnących tuż obok.
Nazajutrz wrócili na poprzednie miejsce. Mustangów nie było. Znowu ruszyli ich tropami i po paru godzinach dostrzegli zwierzęta. Znajdowały się w dolinie owalnego kształtu, zwężającej się w oddali w skalistą gardziel, przegrodzonej podwójnym pasmem liściastych zarośli. Przed tymi zaroślami zatrzymali się bardzo, bardzo blisko dzikich koni. Ponieważ wiatr dął ku nim, a zarośla kryły zarówno ludzi, jak ich wierzchowca, mustangi nadal pasły się spokojnie wśród bujnej trawy. Jedna tylko sztuka, łaciaty ogier — zapewne przewodnik stada — od czasu do czasu, biegnąc truchtem, zataczał wielki krąg, przystawał, podnosił łeb i wietrzył, ale po chwili na nowo wracał do szczypania trawy.
— Musimy coś wymyślić — odezwał się półgłosem McNeer. — Jeżeli teraz wskoczę na siodło i wyjadę z zarośli, stado ucieknie. Twój koń nie wygląda źle, ale przecież nie sprosta mustangom w biegu.
— Hm... — mruknął Carr, który na chwytaniu mustangów nic a nic się nie znał. — Pewnie nie sprosta.
— Trzeba zdjąć z twojego konia bagaże. Tylko ostrożnie. One mają świetny słuch. Wystarczy jedno szczęknięcie łopaty, aby je spłoszyć.
Zdjęli więc wszystkie tłumoki i tłumoczki tak delikatnie, jakby były ze szkła.
— A teraz — powiedział Szkot — musisz mi pomóc.
— W jaki sposób? — zaniepokoił się Carr. — Wiesz dobrze...
— Wiem, wiem — przerwał mu McNeer. — Spójrz na kraniec doliny. Widzisz?
— Doskonale.
— Chodzi mi o tamto skaliste zwężenie, w rodzaju naturalnej furtki. Zauważ, że obrzeżem dolinki biegnie coś na kształt ścieżki. Ot, tam — palec McNeera zakreślił półkole. — Udasz się tą ścieżką. Tylko uważaj! Nie możesz się pokazać mustangom. Widzę stąd mnóstwo głazów, musisz się kryć za nimi. Potrafisz?
Carr wzruszył ramionami:
— Nie jestem greenhorn!
— Przepraszam, nie chciałem cię urazić. Więc... po
wędrujesz tą ścieżką, półkolem, aż dojdziesz do miejsca, gdzie dolina się zwęża. Zejdziesz na jej dno.
— Wówczas zwierzęta mnie dostrzegą.
— Na pewno. I bardzo dobrze. Gdy znajdziesz się w tej skalistej bramce, wystrzel.
— Mustangi uciekną.
— Oczywiście, pognają w moim kierunku. I o to właśnie chodzi; Rozumiesz?
— Nie bardzo...
— Oj — jęknął Szkot — czy to taka filozofia? Zrób dokładnie to, o co cię prosiłem, a o resztę się nie martw. No, weź broń i ruszaj. Nim minie godzinka, będziemy mieli drugiego konia.
— Carr poszedł. To, co McNeer określił mianem ścieżki, było — przy bliższym rozpoznaniu — bezdrożem. Szuter i większe odłamki kruchej skały pokrywały grubą warstwą grzbiet wzniesienia. Kamienie o kanciastych brzegach usuwały się spod nóg i każde nieostrożne stąpnięcie mogło spowodować bolesny w skutkach upadek. Carr raz po raz spoglądał w dół, gdzie pasły się mustangi. Dotarł do celu spocony z wysiłku i ze zdenerwowania. Zszedł wolniutko ze zbocza, a gdy znalazł się w przejściu między dwiema kamiennymi iglicami, dwukrotnie pociągnął za cyngiel.
Z miejsca, w którym teraz się znalazł, trudno było rozróżnić poszczególne sztuki. Carr widział je jako rozproszoną wśród traw gromadkę. Nim przebrzmiał huk wystrzałów, mustangi zdążyły zbić się w zwarte stado i ruszyły wprost na eksplorera. Był to zaiste zaskakujący efekt strzałów. Carr nie potrafił go wytłumaczyć, przeraził się. Nie wiedział, czy ma wdrapać się z powrotem na zbocze, otwierając w ten sposób zwierzętom drogę ucieczki, czy też pozostać na miejscu ryzykując, że stratuje go spłoszone stado. Na czele gnał łaciaty przewodnik. Na kilkanaście jardów przed zwężeniem parsknął głośno i zatrzymał się. Za nim stanęła gromada zaniepokojonych czworonogów. Przewodnik parsknął po raz drugi, zatoczył półkole, ruszył w powrotną drogę, a za nim reszta mustangów. Carr odetchnął. Lecz jego radość rychło ustąpiła miejsca nowym obawom. Mustangi wracały. Tym razem nie biegły już tak szybko. Przewodnik podrzucał łbem, spoglądając to w prawo, to w lewo, a kiedy lekki podmuch wiatru zasygnalizował mu obecność człowieka, znów stanął. I znów powtórzyła się sytuacja. Carr zrozumiał, że mustangi zawracają na widok McNeera, który dotąd nie zdołał schwytać żadnego z nich. Jak to długo miało jeszcze trwać? Eksplorer nagle zwątpił w łowieckie zdolności Szkota. Zdenerwował się, gdy stado po raz trzeci ukazało się jego oczom. Cóż on tam robi, u licha?!
— Hej!... Hej!... — usłyszał znajomy głos, a następnie jakieś strzępki słów, których znaczenia nie potrafił odgadnąć.
Teraz zauważył, że za biegnącym w jego kierunku stadem posuwa się samotny mustang, a za nim McNeer.
— Hej... hej!... — zabrzmiało powtórnie. — Prze... puść... je... prze... puść...!
Carr błyskawicznie skoczył na zbocze przekonany, że Szkot zrezygnował z polowania.
Łaciaty przewodnik pierwszy, a za nim reszta mustangów z głośnym tupotem przemknęła poprzez skaliste wrota. Pozostała tylko jedna sztuka. Maruder, zamiast dołączyć się do znikającego stada, posuwał się coraz wolniej. Coraz wolniej biegł również koń z McNeerem na grzbiecie. Ale oto nastąpiło wydarzenie jeszcze dziwniejsze: mustang-maruder zatrzymał się raptownie i runął na ziemię. Jednocześnie zatrzymał się McNeer. Zanim Carr zdołał ochłonąć ze zdumienia, oczy jego dostrzegły długi naprężony rzemień łączący oba konie.
Powtórzyło się to kilka razy, aż Carr począł współczuć zwierzęciu. Czy to nie za ostra tresura? Wreszcie, po którymś tam upadku, McNeer zeskoczył z siodła. Z lassem owiniętym wokół przedramienia, podbiegł szybko i stanął w rozkroku nad leżącym zwierzęciem. Dźwignęło się raptownie. Dzięki temu Szkot znalazł się na jego grzbiecie. Mustang znieruchomiał, jak gdyby zaskoczony tą niezwykłą sytuacją. Nagle rzucił się w bok, znowu przystanął, wreszcie począł podskakiwać w miejscu, co nawet wyglądałoby zabawnie, gdyby nie lęk, że jeździec w każdej chwili mógł wylecieć w powietrze. Groziło mu nie tylko uszkodzenie ciała, ale i śmierć.
Jednakże McNeer nie spadł. Teraz dziki koń ruszył galopem wprost na zbocze doliny, gdzie siedział Carr. Eksplorer zerwał się z ziemi, gotów do ucieczki. Okazała się zbyteczną. Na dwa-trzy jardy od miejsca, w którym równina przechodziła w pochyłość, mustang zatrzymał się. Najpewniej McNeer zacisnął pętlę lassa.
— Widzisz?! — zawołał. — Zaczyna mnie słuchać.
— Bo go dusisz! — odkrzyknął Carr. — Ale spróbuj założyć uzdę, wtedy okaże się...
— Okaże... Wio, mój dzielny koniku!
Klepnął mustanga po zadzie, zwalniając równocześnie rzemień. Koń natychmiast ruszył galopem. Jakoś nie bardzo słuchał się jeźdźca, bo pognał ku przeciwległej stronie doliny, gdzie stok dźwigał się prawie prostopadle.
„No, teraz albo go zrzuci, albo rozwali sobie łeb! — pomyślał Carr. — Jak w cyrku, ale nie chciałbym być takim cyrkowcem. Brr!"
Na szczęście nie sprawdziły się jego przewidywania. Ani mustang nie roztrzaskał sobie głowy, ani McNeer nie spadł. Nieprzeciętnym musiał być jeźdźcem. W ostatniej chwili, zdawałoby się tuż, tuż przed przeszkodą, mustang zatrzymał się. System ściągania lassa i tym razem okazał się niezawodny.
Walka człowieka ze zwierzęciem trwała jeszcze przez kilka godzin i Carr nie wiedział, co bardziej podziwiać: wytrzymałość mustanga czy żelazną siłę jeźdźca? Na koniec, w drugiej połowie dnia, Szkot podjechał do eksplorera.
— Możesz już się nie obawiać, mój konik jest prawie tak łagodny jak baranek.
— Nieźle obaj wyglądacie — stwierdził Carr. — Szkoda, że nie możesz przejrzeć się w lustrze. Twoja twarz kolorem przypomina świeżo ugotowany burak. Oczy wylazły ci na wierzch, z włosów spływa woda jak po nurkowaniu. A mustang? Wygląda, jakby miał paść lada chwila!
— Wszystko to prawda — stęknął McNeer. — Kapinkę się spociłem, robota była nielicha. Widzisz, jaki spokojny?
— A widzę, widzę. Aż serce boli, coś ty z tego zwierzęcia zrobił.
— Dla jego dobra. Nie będzie już nigdy głodował w zimie, uciekał przed pumą lub dał się zabić rywalowi w walce o przywództwo nad stadem.
Carr roześmiał się.
— Jaka szkoda, że o tym wszystkim nic nie wiedzą mustangi! Pewnie zaraz zgłosiłyby się do nas znęcone wizją pełnego żłobu. Za skromną cenę... wyrzeczenia się wolności.
— Patrzcie go! — żachnął się Szkot. — Może mam go puścić?
— Tego nie powiedziałem.
— Sam więc widzisz, a konikowi źle ze mną nie będzie.
— Mam nadzieję.
To rzekłszy Carr zbliżył się do zwierzęcia. Zauważył
teraz, jak drży, jak sierść pokryta jest płatami piany i piana ścieka mu z pyska. Neer zeskoczył na ziemię. Zachwiał się i gdyby towarzysz nie podtrzymał go, pewnie by upadł.
— No, dobrze ci się dała we znaki ta jazda!
— Do licha, boli mnie każdy mięsień, każda kostka i każdy kawałek skóry. Nogi mam jak z waty. Chyba dzisiaj to ty zajmiesz się pitraszeniem. Nie dałbym rady.
— Oczywiście. Należy ci się zdrowy odpoczynek.
Stwierdziwszy to Carr skierował się w głąb doliny, gdzie złożyli swe bagaże i gdzie obecnie pasł się jego własny koń.
— Poczekaj! — krzyknął za nim McNeer.
Eksplorer przystanął:
— O co chodzi?
— Musisz mi pomóc. Sam nie dam rady!
Gdy Carr zawrócił, McNeer podał mu zwinięty koniec lassa.
— Trzymaj rzemień. Teraz stań nieco dalej. Gdyby mustang się poderwał, ciągnij za rzemień z całej siły, w przeciwnym wypadku przewróci cię i ucieknie.
— Więc jednak nie jest tak bardzo oswojony — stwierdził przekornie Carr.
— Bardzo, nie bardzo, jak na jeden dzień... wystarczająco. Ale muszę spętać mu nogi.
— Albo cię ugryzie, albo kopnie. Nie lepiej go przywiązać?
— A do czego, mój panie mądralski?
Carr rozejrzał się. W pobliżu nie rosło ani jedno drzewo.
— Dam ci palik.
— Który natychmiast wyciągnie z ziemi albo przegryzie rzemień. Napręż lasso! Tak, dobrze. Uważaj!
McNeer schylił się i wydobytym z kieszeni sznurem błyskawicznie oplatał przednie nogi mustanga, tuż nad kopytami. Zwierzę nawet nie drgnęło. Szkot poklepał je po szyi.
— No — powiedział — teraz odpocznij sobie. Jutro zapoznasz się z uzdą i siodłem. Chodźmy — zwrócił się do Carra.
— Nie ucieknie?
— Moich pęt nie zerwałby nawet grizzly.
Do końca dnia McNeer odpoczywał, rzucając od czasu do czasu uwagi Carrowi na temat przyrządzania kawy i pieczenia podpłomyków. Czy eksplorer z nich skorzystał — pozostanie jego tajemnicą.
Gdy zapadła noc, obaj czuwali na przemian, a McNeer co jakiś czas podchodził do mustanga zbadać, czy mu nic nie grozi. Nazajutrz Szkot zerwał się pierwszy, wesoły i pełen energii, jak gdyby w ogóle nie pamiętał morderczych godzin ujeżdżania. Jeszcze słońce nie zdążyło oświecić całej doliny, gdy zajął się swą zdobyczą. Pierwsza próba założenia uzdy nie udała się. Koń cofał się, zabawnie podskakując na spętanych nogach, kładąc uszy po sobie i — co było najbardziej niebezpieczne — szczerząc zęby i próbując ukąsić swego pana. McNeer przywołał do pomocy Carra. Dopiero we dwóch zdołali uporać się z robotą. Z siodłem mieli również sporo kłopotu. Przy dopinaniu popręgów mustang, pochylając łeb, starał się dosięgnąć na przemian to Carra, to McNeera. Ale nie uciekał. Dopiero gdy Szkot rozciął pęta, rzucił się gwałtownie do przodu. Człowiek okazał się jednak szybszy i nim zwierzę przeszło w galop, znalazł się na siodle.
Tego dnia mustang nie wykazał ani połowy swej energii, z jaką brykał dnia poprzedniego. Co prawda próbował nieprzewidzianych podskoków i sięgania zębami do łydek jeźdźca, jednakże cugle i wędzidło skutecznie hamowały te próby. Jazda na siodle ciągnęła się przez cztery godziny, po Czym McNeer zarządził odpoczynek dla siebie i dla zwierzęcia. Po południu rozpoczął dalszą naukę, która trwała aż do ukazania się wieczornej zorzy.
— Jutro ruszamy — oświadczył swemu towarzyszowi, pętając nogi mustanga. — Ot, i po kłopocie. Muszę jeszcze wymyślić imię dla swego rumaka. A twój jak się nazywa?
— Wcale się nie nazywa. Przynajmniej nic mi na ten temat nie wiadomo, sprzedawca nie powiedział.
— Dawno kupiłeś?
— Wiosną. Co roku nabywam konia na wiosnę, a sprzedaję go na jesieni. Cóż bym z nim począł zimą w mieście?
— Hm, można i tak, ale to świadczy, że nie jesteś koniarzem, traktujesz te zwierzęta jedynie jako środek transportu.
— Istotnie — zgodził się Carr. — Jednakże lubię konie i coś niecoś znam się na nich. Cóż bym jednak począł z wierzchowcem w Milwaukee?
— Tam mieszkasz?
— Raczej: tam zimuję.
— Ja swego nie sprzedam. Za bardzo się przy nim napracowałem.
Zgodnie z decyzją Szkota wyruszyli wczesnym świtem dnia następnego. Jego mustang wyglądał pięknie: siwoszary, z czarnymi plamami na szyi i kłębach, z białą strzałką na czole, mieniącą się grzywą i falistym ogonem. Stąpał delikatnie i tak posłuszny był woli swego pana, że Carr, obserwujący kolejne ewolucje, zdumiał się tą przemianą, jaka dokonała się w ciągu dwu zaledwie dni i dwu nocy. Uznał swego towarzysza za mistrza końskiej tresury.
Na tym można by zakończyć opis dawnej wędrówki Carra, gdyby nie pewne zdarzenie, nieprawdopodobne, mogące zakończyć się tragicznie dla obu mężczyzn, a zapewne i dla ich koni.
Jesień zawiadamiała o sobie coraz silniejszymi przymrozkami i mgłą, która każdego świtu wisiała nad ziemią, zanim słońce nie zdołało jej roztopić. Nocny chłód i przedranna wilgoć najbardziej dawały się we znaki. Aby się przed nimi zabezpieczyć, zatrzymywali się na noclegi zawsze w bliskości lasu chroniącego przed gwałtownymi podmuchami wiatru i dostarczającego opału na ognisko, a także gałęzi na sklecenie szałasu. Taka prowizoryczna budowla, dobrze okryta liśćmi, oświetlona z jednej strony żarem trzaskających polan, stwarzała warunki znośnego odpoczynku. Zdarzyło się jednak, że zmierzając ku nizinom, posuwali się przez cały czas nagimi upłazami, a kiedy wreszcie zapuścili się w doliny, wkroczyli w ziemie całkowicie bezleśne. Gdy zmrok począł czernić wszystko dokoła i tylko wyniosłe turnie pobłyskiwały jeszcze blaskami zorzy, napotkali wreszcie skromny zagajnik. Nędzny to był lasek. Zapewne kamienista gleba nie pozwoliła mu rozrosnąć się ani wzwyż, ani wszerz. Rachityczne drzewka sterczały wśród głazów i skał wysokich jak wielopiętrowe domy miast.
Przed rozbiciem obozowiska Carr obszedł dokoła wszystkie luźno rozsypane skałki, aby sprawdzić, czy noclegu w tych miejscach nie obrał sobie czworonogi przybysz o silnych kłach i ostrych pazurach. Ale przepłoszył tylko stadko antylop. Ich obecność świadczyła najlepiej o bezpieczeństwie okolicy. Wracając z tej wędrówki eksplorer zauważył podłużny otwór czerniejący w ścianie jednej ze skał. Zajrzał do środka. Oczywiście, niewiele dostrzegł, wewnątrz panowały głębokie ciemności. Pomedytował chwilę i doszedł do całkiem słusznego wniosku, że sąsiedztwo antylop wyklucza pobyt w tej grocie jakiegokolwiek drapieżnika. Zadowolony,
że odpadnie żmudna robota klecenia szałasu, pobiegł z nowiną do McNeera.
— Doskonale — zgodził się Szkot — po co się mozolić ze ścinaniem gałęzi, skoro możemy skorzystać z gotowego domku?
Ujęli konie za uzdy i podprowadzili w pobliże skałki. Tu zdjęto ładunki i uprzęże, a zwierzęta poszły skubać skąpą trawę. Z kolei Carr udał się do lasku, skąd począł znosić naręcza chrustu. McNeer zajął się wydobywaniem zapasów żywności, przyniósł wody z ponika leniwie ciurkającego spod jednej ze skał, a kiedy obaj uporali się z robotą, zapadła ciemność i gwiazdy rozświetliły niebo.
— No — zauważył Carr — będziemy mieli nocleg jak się patrzy. Warto by jeszcze naciąć świerkowych gałęzi.
Po czym zajął się rozpalaniem ognia tuż przed wejściem do jaskini.
Szkot przyglądał się temu, zabawnie pociągając nosem.
— Co to za drzewo? — zapytał. — Jakoś dziwnie pachnie. Nie czujesz?
Carr pochylił się nad płomieniem.
— Zwykły dym — odparł. — Ale chyba nie mylisz się. Muszą tu rosnąć jakieś aromatyczne zioła. Ta woń przypomina... przypomina... ależ tak! Przypomina pasiekę, miód!
McNeer wyciągnął z ogniska rozżarzoną głownię.
— Muszę sprawdzić — powiedział i zniknął w otworze jaskini. Wyskoczył po paru zaledwie sekundach.
Cisnął płonące drewno, chwycił za wiaderko i chlusnął wodą na ogień.
— Oszalałeś?! — wrzasnął Carr.
Ale Szkot błyskawicznie wylał całą wodę z drugiego i trzeciego naczynia, gasząc resztki ogniska.
— Pakuj się! — rozkazał. — Żywo, żywo! Póki się nie rozbudziły!
— Człowieku! Co ty gadasz? Kto się miał zbudzić?
— Pszczoły! Miliony pszczół. Szybciej, szybciej!
Carrowi nie trzeba było powtarzać. Uwinęli się raz-dwa, byle jak, byle prędzej, i wziąwszy konie za uzdy ruszyli w ciemność.
Wędrowali z godzinę, dopóki McNeer nie uznał, że oddalili się na bezpieczną odległość. Nocleg mieli okropny: bez ognia i bez żadnego schronienia. Nie mogąc zasnąć, gadali.
— Jak tylko powiedziałeś słowo: miód, zaraz mi się w głowie rozjaśniło. Niejeden raz słyszałem o dzikich pszczołach i o tarapatach, w jakie wpadali nieostrożni amatorzy miodu — mówił Szkot — ale to, co ujrzałem w jaskini, przechodzi ludzkie pojęcie. To był jeden wielki ul. Nie miałem czasu przyjrzeć się dokładniej, jednak przysięgam ci, że ściany oblepiały warstwy miodu na stopę grube, a na nich tkwiła pokrywa z pszczół wysokości paru cali. Gdybyś rozpalił większy ogień, ciepło, światło i dym zaraz rozbudziłyby to całe mrowie.
— Brrr! — wstrząsnął się Carr. — Być zjedzonym przez pszczoły!
— Niewiele brakowało. Wyobrażasz sobie nasze przebudzenie w jaskini?
— Okropność — szepnął eksplorer. — Nikt w to nie uwierzy, gdy będę opowiadał...
Nazajutrz dotarli do podnóża gór. W dwa dni później rozstali się na nizinach. McNeer udawał się na południe, Carr — na wschód. Powiedzieli sobie „do widzenia", nie przypuszczając nawet, by kiedykolwiek jeszcze mieli się spotkać. I oto teraz zetknęli się w jakże zdumiewających okolicznościach: jeniec indiański i wódz Kruków!
Trzy pióra
— Dlaczego mnie tu trzymacie? — pytał Carr.
Coraz silniej odczuwał niepokój o swą przyszłość i chwilami już nie potrafił tego ukryć.
— Jesteś podejrzany o zamordowanie wodza Kruków.
— Ja?! — wrzasnął eksplorer. — Jakiego wodza? Co za bajki opowiadasz? Przez całe życie nie tknąłem nawet palcem żadnego Indianina!
— Nie krzycz. Chyba się domyślasz, że zostałeś dokładnie zrewidowany.
— Zabrano mi nawet fajkę i kapciuch z tytoniem! — krzyknął w rozdrażnieniu. — Czy to może są dowody zbrodni?
— Opanuj się. Wcale nie jestem przekonany o twej winie. Niestety, miałeś przy sobie nie tylko fajkę i tytoń, ale również plan pewnej złotodajnej doliny, a ten właśnie plan był uprzednio własnością zamordowanego wojownika. Rozumiesz?
— O, do licha! Przysięgam, że nikomu żadnego planu nie zabrałem. Kiedy to się stało?
— Późną jesienią ubiegłego roku. Zabitego znaleziono przypadkiem.
— Zastrzelony?
— Nie, spadł z dużej wysokości.
— A więc po prostu... wypadek.
— My też tak początkowo sądziliśmy, ale zaraz okazało się, że zabity został obrabowany, a koń jego zniknął.
— Mógł uciec — zauważył eksplorer. — Co to ma jednak ze mną wspólnego? Nie byłem w tych stronach ubiegłego roku.
— Właśnie, że ma. Zabity nosił przy sobie mapkę doliny, do której drogę znało zaledwie trzech wodzów. Każdy z nich posiadał identycznie sporządzoną mapkę. Ta dolina, musisz wiedzieć, stanowi coś w rodzaju skarbca plemienia. Z tego skarbca korzystają w wyjątkowych wypadkach i za zgodą starszyzny.
— To znaczy kiedy?
— Gdy, na przykład, trzeba kupić broń lub amunicję, a brak skórek na wymianę. Biali handlarze chętnie przyjmują taką zapłatę.
— Ba — mruknął Carr — ja bym również przyjął, ale teraz posłuchaj mnie uważnie...
Streścił dokładnie historię nabycia mapki oraz opisał swą wędrówkę do złotodajnej doliny. McNeer pokiwał głową.
— Więc zapłaciłeś dziesięć dolarów?
— Ani centa więcej.
— Znamy się nie od wczoraj, więc wierzę ci, Piotrze, ale nie uwierzy w to żaden z Kruków. Oni teraz dobrze się orientują w wartości dolara. A sprzedać za dziesięć dolarów setki tysięcy, które spoczywają w dolinie, mógłby tylko wariat! Widzisz, czasy, w których za stos bobrowych skórek przyjmowaliśmy zaledwie jedną kentucką rusznicę, dawno minęły. Nauczyliśmy się liczyć.
— Mówisz: my?
— Oczywiście, przecież należę do narodu Kruków.
W innej sytuacji Carr parsknąłby śmiechem, słysząc takie stwierdzenie wypowiedziane przez białego, lecz
obecna sytuacja nie sprzyjała wesołości. Mruknął więc tylko:
— Niech będzie i tak... — a głośno oświadczył: — powtórz im to wszystko i dodaj, że do ich złotonośnej doliny nie dotarłem, bo mapki nie potrafiłem właściwie odczytać, chociaż długo się nad tym biedziłem.
— Nie dotarłeś do złotej doliny? — zapytał Szkot dziwnie przeciągłym tonem. — Albo kpisz ze mnie, albo nie wiesz, gdzie cię schwytano.
— O co chodzi? — zdziwił się Carr.
— O drobiazg. Zatrzymano cię w miejscu, do którego drogę wskazywała znaleziona przy tobie mapka.
Carr na chwilę zaniemówił. Siedział w milczeniu, poczuł się tak, jak gdyby czymś bardzo ciężkim łupnięto go po głowie. Zupełny chaos w myślach.
— To... to... — wystękał z wysiłkiem — nie... nieprawdopodobne...
— Owszem, owszem, prawdopodobne. Kto ci teraz uwierzy, że podjąłeś ryzyko jazdy wąziutką skalną półką nie wiedząc, że u jej kresu czeka cię skarb?
— Przypadek, zbieg okoliczności...
— Bardzo dziwny. Bardzo podejrzany. Poczekaj... — dodał szybko, widząc, że Carr chce mu przerwać. — Wiem, żeś chłop uczciwy z kościami, lecz ci, którzy mają rozstrzygnąć o twym losie, cóż o tobie wiedzą?
— Rozstrzygać o moim losie! — oburzył się Carr, któremu wróciła zdolność mówienia. — Jakim prawem? Mogą co najwyżej odstawić mnie do najbliższego fortu.
— Nic z takich marzeń — McNeer uśmiechnął się. — Sporo włóczyłem się po Dalekim Zachodzie i wiele słyszałem. Znam tylko jeden wypadek przykładnego ukarania bladej twarzy za podstępne zamordowanie Indianina. Ale tamten biały był pospolitym bandytą, mającym na sumieniu sporo również i „białych" ofiar. I to zdecydowało. Przestań myśleć o froncie. Kruki wiedzą, że komendant puściłby cię wolno zaraz po ich odjeździe.
— Więc uważasz mnie za mordercę?
— Ani przez sekundę, lecz oni uważają. Carr westchnął.
— Liczę tylko na ciebie — szepnął — chyba mnie nie zawiedziesz...
— Nigdy nie zapomnę, że uratowałeś mi życie.
Eksplorer odetchnął z ulgą, chociaż odpowiedź nie była odpowiedzią na pytanie.
— A tamci? — przypomniał dwójkę rabusiów.
— Dzisiaj rano zostali odprowadzeni do granic naszych ziem. Jeśli jeszcze raz zawitają w te strony, nie ujdzie im na sucho.
— Jak to? — oburzył się Carr. — Więzicie uczciwego człowieka, a bandytów puszczacie? I to ma być sprawiedliwe?
— Znałeś ich?
— Nie utrzymuję znajomości z mordercami!
— To skąd wiesz, że byli mordercami?
— Przecież napadli na mnie.
— I zabili?
— Nie pora na głupie żarty! Żeby nie wy, najprawdopodobniej leżałbym w tamtej dolinie z porcją ołowiu w głowie.
— Być może.
— Więc zgadzasz się ze mną?
— Ani cię ograbili, ani zabili, a za domniemany zamiar nie można karać. Natomiast z tobą, Piotrze, sprawa wygląda inaczej: nie tylko miałeś przy sobie mapkę, lecz wydobyłeś złoto bez wiedzy i zgody Kruków.
— Nie jestem jasnowidzem. Skąd mogłem wiedzieć, że to ich teren?
— Daj spokój, to żaden argument obrony. Nie uzna go Indianin.
—
Dlaczego?
— Nawet najmłodszy z wojowników powie, że cała ta ziemia, od Atlantyku po Pacyfik, stanowiła od wieków własność indiańskich narodów, a blade twarze oszustwem lub siłą wyrwały im ją i teraz próbują sięgnąć i po te resztki, które Indianom jeszcze zostały. Zresztą... sam o tym wiesz najlepiej.
— A cóż ja temu jestem winien? — szczerze oburzył się Carr. — Nie mordowałem, nie oszukiwałem, nie ukradłem ani kawałka indiańskich gruntów.
— Pewnie. Wspominam o tym, żeby podkreślić, że jesteś ofiarą paskudnego zbiegu okoliczności i... zagmatwanych stosunków, jakie wytworzyły się między Indianami a potomkami pierwszych osadników.
— Strasznie mądrze zaczynasz gadać, lecz to mnie ani o krok nie zbliża do wolności. Stałeś się Indianinem, McNeer...
— Ciesz się z tego. Jako blada twarz niewiele mógłbym pomóc. Tylko... nie zdradź się, że znasz mnie od dawna.
— Będę milczał — obiecał Carr. — Liczę na ciebie i obiecuję, że nigdy więcej nie zawitam w te strony. Powiedz mi jeszcze jedno, dlaczego aż tylu czerwonoskorych goniło moim tropem? Powiadałeś, że tylko trzech wodzów znało dostęp do doliny, obecnie chyba ze trzydziestu trafi do niej.
— Prawda, lecz nigdy się tam nie udadzą bez zgody starszyzny. Zakazano im odwiedzania doliny.
— Sądzisz, że zakazu będą przestrzegać?
— Na pewno. Dobrze ich poznałem.
— W każdym razie — stwierdził Carr — przybyliście w samą porę. Jeszcze kilka minut, a byłoby po mnie. Cudowny zbieg okoliczności.
McNeer roześmiał się półgłosem.
— To nie był żaden zbieg okoliczności. Wiedzieliśmy.
— Że jestem w dolinie?
— Tak. Byłeś obserwowany od dłuższego czasu.
— Jak to?
— Przed kilku dniami przybył tu pewien Komancz ze swą squaw...
— Komancz! — wykrzyknął Carr. — Mów dalej, coś mi zaczyna świtać.
— Ten Komancz nazywa się Czu-ga-hata.
— A to łotr! Palił ze mną fajkę pokoju! To on was skierował na mój trop.
— On. Mówił, że śledzi cię od dawna, że szukasz złota na ziemiach Kruków, a on z czystej przyjaźni o tym nas ostrzega. Później prosił, aby go przyjąć do plemienia.
— Przyjęliście?
— Nie. Po pierwsze dlatego, że nie umiał wyjaśnić, czemu porzucił swój naród. Po drugie, ponieważ chwalił się, że podpalił osadę bladych twarzy. Nawet określił miejsce, w którym się znajdowała.
— Lonely Valley! — wykrzyknął Carr i klepnął się dłonią po czole. — Wszystko rozumiem. Czu-ga-hata jest nie tylko łotrem, lecz i samochwałą.
— Rzeczywiście, chodzi o Lonely Valley — przyznał Szkot. — Skąd wiesz?
Carr opowiedział więc o swej wizycie w opuszczonej osadzie.
— Gdzie jest ten Komancz? — zapytał po zakończeniu relacji.
— Kazaliśmy opuścić mu nasze ziemie i dwu wojowników odprowadziło go szmat drogi. Gdyby powiedział prawdę, to znaczy, że osada była bezludną, kto wie, może zezwolilibyśmy mu na dłuższy tu pobyt. Jednakże z człowiekiem, który podpala zamieszkałe osiedla, nie chcieliśmy mieć nic wspólnego. Taka sprawa nie mija bez echa. Kruki żyją w zgodzie z białymi, co dla
ciebie również może mieć znaczenie, i nie pragną w tych okolicach oglądać najmniejszego, nawet oddziału wojska. Powiadasz, że wypalił z tobą fajkę pokoju? Jak do tego doszło?
Carr znowu sięgnął do wspomnień.
— No tak — stwierdził McNeer. — Wypalił z tobą fajkę, więc nie mógł sam nastawać na twe życie. Starał się osiągnąć cel za pośrednictwem innych.
— Ale dlaczego?
— Prawdopodobnie nie mógł ci darować, że byłeś świadkiem jego ucieczki przed szarym niedźwiedziem. No powtórzę starszyźnie tyle, ile trzeba i... do jutra!
— Nie odchodź — poprosił Carr. — To okropne tak siedzieć w samotności i bezczynnie jak borsuk w norze. Czy ty tego nie rozumiesz? Miałbym ochotę rozwalić tę budę chociażby gołymi rękami!
— Nawet nie próbuj. Wstawię się za tobą i myślę, że już jutro będziesz sobie spacerował po wiosce.
— Jako przyjaciel czerwonoskórych?
— Tego nie powiedziałem — zastrzegł się Szkot wstając.
— Jeszcze chwilkę. Dlaczego aż tylu ludzi tropiło mą skromną osobę?
— Widzisz... chociaż Czu-ga-hata określił kierunek twej jazdy, wcale niełatwo przyszło nam odnaleźć ślady. Wojownicy rozproszyli się, a zebrali na nowo, gdy jeden z nich odkrył twą ścieżkę. Ale nieco później trafiliśmy na znacznie świeższe od twoich odciski kopyt aż dwu koni. Zwiadowcy stwierdzili, że dwaj jeźdźcy podążają za tobą. Co było dalej, wiesz. Głodnyś?
Carr kiwnął głową.
— Za godzinę lub dwie otrzymasz swą porcję.
— A mój koń? — zaniepokoił się więzień.
— Znajduje się pod dobrą opieką. Piękna sztuka.
— Prawdziwy appaloosa — pochwalił się Carr.
— Tak sądziłem. Skąd go masz? Schwytałeś?
— Kupiłem.
— Sporo cię musiał kosztować.
— Ale mi go nie zabierzecie?
— Człowieku, pomyśl najpierw o własnej skórze, później o koniu!
To powiedziawszy — wyszedł. Carr począł dumać nad tym, co przed chwilą usłyszał. Przecież go chyba nie uśmiercą, nie odważą się. McNeer coś tam wymyśli. A złoto? Oczywiście przepadło, to jasne. Żeby się tylko na konia nie połasili.
— Niewesołe jest życie eksplorera — westchnął. — Może McNeer ma rację, że się wycofał? Tylko po co przystał do czerwonych skór?
Nie umiejąc znaleźć odpowiedzi na to pytanie, Carr rozciągnął się na posłaniu i zasnął. Cóż innego mu pozostało? Że jednak sen miał bardzo czujny, jak wszyscy wędrowcy Dalekiego Zachodu, obudził się na lekki szelest uchylanej u wejścia derki. Ta sama, a może nie ta sama squaw (w oczach Carra wszystkie stare Indianki były do siebie podobne) wsunęła się jak duch do wnętrza i wręczyła jeńcowi miseczkę parującej kukurydzianej zupy.
Nazajutrz dzień rozpoczął się dlań tą samą zupą. W niecałą godzinę później zjawił się McNeer.
— Przynoszę dobre nowiny — zaczął na powitanie.
— Wypuszczacie mnie?
— Tak, ale... tylko z tipi. W granicach wioski możesz sobie spacerować do woli. Lecz nie próbuj uciekać. Byłoby to równoznaczne z przyznaniem się do winy.
— Jeśli się ulotnię, to na własnym siodle założonym na grzbiet mego konia i z bronią w ręku.
— Lecz ponieważ ani konia, ani uprzęży nie wykradniesz, na rozsądniej będzie czekać.
— Świetna rada! — zakpił Carr. — Ciągle mi ją powtarzasz.
— Cierpliwości! Na pewno ci pomogę, jeśli oczywiście nie popełnisz jakiegoś głupstwa.
— Jako wódz potrafisz chyba przyspieszyć załatwienie mojej sprawy?
— Jestem tylko jednym z wodzów.
— Obojętne. Musiałeś bardzo się Krukom zasłużyć, że cię obdarzyli taką godnością. Blada twarz wodzem Indian! Słyszał kto o czymś podobnym?
— A jednak nie pierwszy to wypadek.
— Dla mnie pierwszy. Dawno tu przebywasz?
— Od dwu lat.
— I nie masz zamiaru wracać do swoich?
— „Moi" są teraz tutaj. Mam żonę i synka.
— Indiankę?
— Oczywiście.
— No, no... — Carr lekko gwizdnął kręcąc głową.
— Cóż w tym dziwnego? Zdarzają się mieszane małżeństwa.
— Zdarzają, lecz albo biały porzuca żonę i wieje na wschód, albo ją zabiera z sobą. Co ci kazało żyć w tych dzikich stronach?
— Wiele się na to złożyło. Pamiętasz, jak rozstawaliśmy się po tamtej wędrówce? Każdy z nas był nieźle zaopatrzony. Nie wiem, co zrobiłeś ze swym złotem. Chyba je straciłeś. W przeciwnym wypadku nie ryzykowałbyś tak dalekiej wyprawy. Jeśli dobrze pamiętam, mieszkałeś w Milwaukee.
— I mieszkam tam nadal. A co się tyczy mego złota, mylisz się. Wcale go nie straciłem. Z każdej wyprawy przywożę więcej lub mniej, ale zawsze przywożę. Zamieniam na gotówkę i lokuję w banku. Przyda się, gdy stare kości poczną odmawiać posłuszeństwa.
— Rozsądny z ciebie człowiek — stwierdził z uznaniem Szkot. — I oszczędny.
— Mógłbym już teraz zaniechać wypraw, lecz w mieście zanudziłbym się na śmierć. Lubię swoje wędrówki.
— Hm... może być i tak — zauważył McNeer dość sceptycznym tonem. — Mnie się gorzej wiodło, chociaż nie odwiedzałem saloonow, a gry hazardowe uważam za sposób pozbawiania pieniędzy głupców. Wtedy, po naszym rozstaniu, postanowiłem zerwać z eksplorerstwem raz na zawsze i zająć się handlem.
— Czym handlowałeś?
— Otworzyłem sklep spożywczy w St. Louis. Nie żaden tam sklepiczek, lecz elegancki lokal w centrum miasta, z elegancką obsługą.
— I zbankrutowałeś — domyślił się Carr.
— I zbankrutowałem — westchnął McNeer. — Wpadłem na jabłkach, bananach, maśle i rybach. A na początku wszystko nieźle się zapowiadało. Ceny skalkulowałem wcale nie niskie, za to towar był pierwszorzędny. Przynajmniej tak mi się zdawało. Po raz pierwszy noga mi się powinęła na transporcie jabłek. Tanio mi go zaoferowano, ale jak przyszło co do czego, okazało się, że połowa owoców jest zgniła, nadająca się tylko do karmienia świń.
— A banany? — zainteresował się Carr.
— Z bananami było coś innego. Gatunek znakomity, tylko że w połowie sezonu ceny również o połowę spadły. Taki był urodzaj na banany. Któż mógł przewidzieć?
— A masło? — zapytał Carr tłumiąc uśmiech, bo mimo wszystko zabawna wydała mu się historia Mc-Nerra.
— Diabli wiedzą, co to było za masło! W smaku nawet niezłe, lecz jego kolor jakoś nie podobał się klientom. Musiałem obniżyć cenę i sprzedawać ze stratą.
— To prawdziwy pech! Już nie pytam o ryby.
— Możesz pytać, czemu nie? Łososie, które sprowadzałem z północy były znakomite, lecz miały mięso nie różowe, jak to zwykle bywa, a białe. Zaczęto mnie podejrzewać, że sprzedaję inną rybę.
Tym razem Carr roześmiał się.
— Bardzo cię przepraszam — powiedział szybko. — Nie sądź, że się cieszę z twoich kłopotów, ale gdy o nich mówisz, wydają się nieco zabawne.
— Możliwe — przyznał ponuro McNeer. — Dla mnie nie były zabawne.
— Więc i na łososiach straciłeś?
— Oczywiście. W dwanaście miesięcy całe moje oszczędności wyparowały. Wówczas wspomniałem tę dolinkę, w której spotkaliśmy się. Wczesną wiosną wyruszyłem. Niestety, nie odnalazłem jej.
— Przecież trafiłeś do niej za pierwszym razem.
A jednak! Dobrze się namordowałem, i to z mapą w ręku. Wszystko na nic. Ani dolinki, ani strumienia. Albo wydarzyło się trzęsienie ziemi, albo ulewne deszcze spowodowały obsunięcie się góry i zasypanie doliny. A ty, Piotrze, nie próbowałeś tam wrócić?
— Nie — odparł Carr. — Uważałem, że dolina należy do ciebie, a ja wdarłem się tam jako intruz.
McNeer pokiwał głową.
— Jesteś najuczciwszym poszukiwaczem skarbów, jacy chodzą po tej ziemi.
Carr pominął milczeniem tę pochwałę.
— Więc doliny nie odnalazłeś i wróciłeś do miasta?
— Nie, musiałem poszukać szczęścia gdzie indziej.
— To było tak...
W tym miejscu rozpoczęła się opowieść o perypetiach Szkota. Carr, chociaż znany gaduła, z taką uwagą słuchał dziwnej historii, że sam nawet słowem się nie odezwał.
Nie odnalazłszy doliny McNeer skierował się ku północnemu zachodowi, aż wjechał w montańskie góry. Tam spotkało go najgorsze: puma zabiła mu konia. Pumę zastrzelił, wziął siodło na plecy, łudząc się, że napotka mustangi i jakimś cudem, pieszo, złowi jednego. Mustangów nie znalazł. To była już późna jesień. Ani się spostrzegł, jak spadł pierwszy śnieg. Co prawda szybko stopniał, ale było to ostrzeżenie. McNeer nie zlekceważył go. Cisnął siodło z uprzężą, pozbył się wszystkich ciężkich i zbytecznych drobiazgów. Wiedział, że od szybkości nóg zależy jego życie. Nie dosypiał, nie dojadał, byle tylko mieć jak najwięcej czasu w marszu ku nizinom.
Przysłowie powiada, że nieszczęścia chodzą parami. Sprawdziło się. Krocząc wąską ścieżką wzdłuż brzegu jakiegoś strumienia wpadł do lodowato zimnej wody. Pół dnia stracił na suszenie odzieży. Później trafił na zbocze tak strome, że musiał wspinać się używając w tym celu nie tylko nóg, lecz i rąk. Prawie bez tchu dotarł do szczytu. Sądził, że jest to ostatnie wzniesienie dzielące go od równin prerii. Ale na wschodzie, na zachodzie, na północy i południu ujrzał niezliczone wierzchołki gór, jakby cała amerykańska ziemia pokryta została skałami.
Wówczas, chyba po raz pierwszy w życiu, ogarnęło go przerażenie. Zabłądził!
Gdy wreszcie otrząsnął się z ponurych myśli, postanowił wędrować dalej z biegiem wody pierwszego napotkanego strumienia. On powinien doprowadzić go do nizin. Znalazł taki strumień. Lecz pewnego dnia zerwała się śnieżna burza. Na krok nic nie było widać. Wiatr dął prosto w oczy, białe płatki wirowały w diabelskim tańcu. Musiał zatrzymać się pod prawie nagą skałą — w kiepskim schronieniu. Czekał. Śnieg walił przez resztę dnia i przez całą noc. Dopiero rankiem za
wierucha ustała. Ogniska nie miał z czego rozpalić, ruszył więc dalej na zdrętwiałych nogach i po kilku krokach ugrzązł w zaspie. Dokoła rozciągała się biel, którą romantyczni pisarze zwykli nazywać „niepokalana".. Dla Szkota ta biel była groźnym sygnałem. Zginęły ciemne linie lasów, zginęły zielone hale i kolorowe turnie. Zasypane zostały najdrobniejsze nawet znaki ułatwiające orientację w terenie. Wygrzebał się z zaspy, z wielkim trudem odnalazł zawiane śniegiem łożysko strumienia.
Koło południa chmurne niebo przejaśniło się, wyjrzało słońce i towarzyszyło wędrowcowi aż do zmroku. Dopiero wówczas znalazł skalne zagłębienie i nieco krzaków, z których rozpalił ognisko dające więcej dymu niż ciepła. Zagotował nieco wody, zasypał ją mieloną kawą, zagryzł sucharem. Stwierdził, że zapasy żywności, zmalały niebezpiecznie, a o polowaniu nawet nie mógł marzyć. Brakło mu sił.
Śmiertelnie zmęczony zasnął tak mocno, że nie zbudził go nawet ziąb, gdy ogień wygasł. Obudził go dopiero silny ból. Oczy go piekły. Z trudem mógł cokolwiek rozróżnić, jakby szara zasłona wisiała mu przed twarzą.
To była śnieżna ślepota. Ale początkowo nie zdawał sobie z tego sprawy. Sądził, że jeszcze trwa noc. Dopiero gdy zabrał się do ponownego rozpalenia ogniska, stwierdził, że ledwie dostrzega blask płomienia.
Cały dzień tkwił w miejscu, to podsycając skąpy ogieniek, to przykładając śnieg do oczu. W ciągu nocy ból zelżał. Na szczęście ranek wstał chmurny i blask słońca odbitego w śniegu nie drażnił źrenic. Mógł dalej maszerować. Jednakże bardzo wolno z powodu zasp i z obawy, by nie zagubić strumyka, który miejscami ginął w tunelach wymytych pod śniegiem. Przed wieczorem zatrzymał się w skalnej jaskini.
W nocy chwycił mróz i ranek zastał wędrowca półżywym. Przez pierwsze godziny ledwie się wlókł, dopóki go nie rozgrzało słońce. Lecz wówczas blask śniegu na nowo poraził mu oczy. Oślepł całkowicie i sądząc, że to już kres jego wędrówki, zrezygnował z dalszego wysiłku. Siadł na śniegu i zapadł w śmiertelną drzemkę. Pewnie nigdy by się z niej nie obudził, gdyby nie Indianie z plemienia Kruków.
Znaleźli go przypadkowo, prawie na samym progu nizin. Obudzili go. McNeer, na pół przytomny, nie zdawał sobie sprawy, co wokół niego się dzieje. Świadomość wróciła dopiero po paru godzinach. Leżał wówczas na czymś miękkim. Nad nim nachylała się twarz zupełnie obca, czyjaś ręka podsunęła mu do ust glinianą miseczkę wypełnioną parującą cieczą. McNeer wszystko to widział, ślepota ustąpiła.
Ktoś dźwignął go delikatnie. Pił ciepły płyn o zapachu ziół. Potem zapadł w sen na cały dzień i na całą noc. Po przebudzeniu znowu otrzymał wywar z ziół. Było mu bardzo gorąco, czuł się słaby jak mucha, bolała go głowa, a przy każdym oddechu dolegał kłujący ból. Zdał sobie sprawę, że jest chory. Zasypiał i budził się. Zapadał w malignę i znowu wędrował przez śniegi, doliny, szczyty gór...
Gdy wróciła mu przytomność, ujrzał nad sobą twarz Indianina pooraną zmarszczkami, jego czujne, pełne troski oczy. Zrozumiał pierwsze słowa wypowiedziane dość niezdarną angielszczyzną.
— Jak się czujesz?
To był Ite-o-magazu (Szkot dowiedział się o tym znacznie później), wioskowy czarodziej Kruków. To on właśnie karmił i poił bladą twarz wyrwaną z otchłani śmierci. Może to zioła, może żelazny organizm McNeera, a najpewniej jedno i drugie przegnały chorobę, pozwoliły dźwignąć się ozdrowieńcowi na nogi.
Słabe to jeszcze były nogi. Ledwo, ledwo mógł się na nich utrzymać. Kiedy wyszedł po raz pierwszy z wnętrza mrocznego tipi, świat zawirował mu przed oczyma. Spacer przypominał powrót pijanego do domu. Jednak nikt nigdy nie opiekował się żadnym pijanym tak, jak opiekowano się McNeerem.
W słoneczny, zimowy dzień Ite-o-magazu posadził Szkota przed trzaskającym ogniskiem. Przyniósł mu wszystkie przedmioty, jakie miał tam, w górach. Wśród nich — strzelbę i garść nabojów.
Siedzieli przy ogniu, rozmawiali indiańsko-angielskim językiem pograniczników. Wtedy McNeer dowiedział się, jak go odnaleziono, jak przetransportowano do wsi Kruków. Poczuł wdzięczność do tych obcych, a przecież teraz tak mu bliskich ludzi.
Dni upływały, wędrowiec powoli odzyskiwał siły. Długo to trwało, jednak nieprzerwanie. Gdy nadeszła wiosna, znajdował się w znakomitej kondycji fizycznej. Wówczas różne myśli poczęły mu przychodzić do głowy. Rozważał możliwość powrotu na wschód, ale wracać jako nędzarz nie chciał. Postanowił więc najpierw ruszyć w góry. Może tym razem szczęście go nie zawiedzie?
Ba, ruszać! Lecz jak? Konia ani uprzęży nie posiadał. Zastanawiał się, czy Kruki nie ofiarują mu jakiegoś mustanga, gdy ich o to poprosi. Jednak trudnością nie do pokonania była... amunicja. Zostało mu zaledwie dwadzieścia nabojów, co nie mogło wystarczyć na długie miesiące wędrówki. Zwierzył się z tego czarownikowi. Okazało się, że nikt w wiosce nie miał broni typu winchester, nikt nie mógłby pożyczyć do takiej broni amunicji.
Ale Ite-o-magazu poinformował go, że wkrótce przybędą do Kruków kupcy futer. Nadarzy się więc okazja bezpiecznego powrotu, a jeśli tym kupcom przypadnie do serca — kto wie?? — może go przyjmą do pracy? I za zarobione pieniądze będzie mógł kupić naboje.
Sprawy przybrały jednak zupełnie inny obrót.
Zanim handlarze przyjechali, McNeer zdążył uczestniczyć w paru myśliwskich wyprawach Indian. A po powrocie zachował w magazynku swego winchestera już tylko trzy naboje. Trzy czy dwadzieścia — co, za różnica? Za to wzbudził wśród czerwonoskórych towarzyszy podziw celnością swych strzałów, a jeszcze bardziej tym, że swej broni nie potrzebował za każdym razem na nowo nabijać. Winchester wzbudził niekłamany podziw.
Czekał tak na przybycie kupców, a że z czekania rodzi się nuda, więc zajmował się czymkolwiek, aby tylko nie pozostać bezczynnym. Uczył się języka Kruków, obserwował ich codzienne zajęcia, a przede wszystkim starał się zjednać ich przychylność. Niełatwo to mu szło. Przez wiele dni zdawało mu się, że jest przezroczysty jak szkło. Niedostrzegalny. To było paskudne uczucie.
Mógł spacerować, mógł siedzieć, mógł opuścić wioskę, mógł robić, co mu się żywnie podobało, nikt nie zwracał nań uwagi. Starał się zagadywać wojowników, zabawiać dzieciaki. Trudno mu to przychodziło, słabo znał ich mowę, lecz przecież oni coś niecoś rozumieli po angielsku. A udawali, że nie rozumieją! Gdyby nie Ite-o-magazu, nie miałby do kogo otworzyć ust. Jedynie czarownik nie uchylał się od pogawędek. Dlaczego tak odmiennie traktował przybysza? Może pragnął pozyskać Szkota dla swych ukrytych celów?
Któregoś dnia McNeer zapytał czarodzieja o handel prowadzony z białymi. To, czego się wówczas dowiedział, umocniło jego opinię o wędrownych handlarzach. Słyszał nieraz o uczciwych kupcach, rzetelnie wyceniających nabywane skóry i płacących dobrym towarem,
ale równocześnie wiedział, że większość z nich myśli tylko o zysku, i to kosztem Indian.
Zagadnął Ite-o-magazu, jak i za co otrzymują towary. Czarownik powiódł go do tipi, gdzie spoczywały przygotowane na sprzedaż skóry i futra. McNeer znał się na tym nieźle, przecież sam był przez pewien czas traperem.. Mógł teraz ocenić efekt jesienno-zimowych wypraw Kruków. Plon był obfity. Poza kilkunastoma skórami bizonów znajdowało się tu kilkadziesiąt skórek bobrowych, kilkaset lisich, a wśród nich wiele o rzadkim odcieniu ciemnogranatowym lub siwym. Znał ich cenę do dwustu dolarów za sztukę. Im dalej na wschód, tym wyższa zapłata. Lecz o tym nie wiedzieli wojownicy Kruków, nie wyłączając Ite-o-magazu. Kiedy McNeer zapytał, czego żądają za taką skórkę, nie otrzymał wyczerpującej odpowiedzi. Okazało się bowiem, że od dawna praktykowanym zwyczajem cały towar i jest wymieniany hurtem za pewną ilość derek, noży, tomahawków (o dziwo — produkowanych przez fabryki bladych twarzy!), amunicji i strzelb, bezwartościowych świecidełek i baryłek wody ognistej. Czarodziej pokazał mu jedną, drugą derkę i parę noży — wszystko nabyte przed rokiem. Jakość była kiepska, a oględziny staroświeckiej fuzji wzbudziły podejrzenie, że handlarze zaopatrywali się w taki towar w składnicach starych rupieci. Strzelba, którą czarownik sprezentował, była kentucką jednostrzałówką, nabijaną przez lufę, a więc sposobem, którego już nikt nie praktykował.
Szkot pokazał swoją broń, wyjaśnił mechanizm działania, wytłumaczył, dlaczego bez nabijania może oddać wiele strzałów. Zapytany, ile kosztuje taka strzelba, odparł, że za jednego srebrnego lisa można dostać od jednego do trzech winchesterów w zależności gdzie, kiedy i komu sprzedaje się futerka. I tak zakończyła się pierwsza na ten temat rozmowa.
Druga nastąpiła w dwa dni później, gdy czarownik zaczepił Szkota i począł opowiadać, jak to odbywa się coroczna wymiana skórek na towary. Zawsze transakcję rozpoczyna wypalenie fajki pokoju, po czym, gdy przy wspólnym ognisku obozowa starszyzna częstuje gości pieczenią z antylopy, goście wyciągają flaszki z wodą ognistą, które tak długo krążą wśród obecnych, aż ukaże się suche dno. Zawsze taka uczta, urozmaicona przemówieniami obu stron (a wiadomo, że Indianie, na co dzień małomówni, podczas obrad lubią długie mowy), ciągnęła się do późnych godzin nocnych, po czym pijana starszyzna wioskowa i lekko podpici handlarze udawali się, a raczej — zataczali do swych tipi. Przetargi handlowe rozpoczynały się dnia następnego od prezentów, jakie biali wręczali wodzom: kiepskie noże, tanie świecidełka, no i... alkohol. Ten ostatni dar decydował o przebiegu handlu, oczywiście — na korzyść przybyszów. Indianie bowiem byli pijani, kupcy — zupełnie trzeźwi. Tak to wyglądało.
McNeer zapragnął rzecz zmienić. Chociażby raz jeden, aby w ten sposób jakoś odwdzięczyć się Krukom, a jednocześnie przytrzeć nosa oszustom. Lecz jak miał tego dokonać? Dobrze musiał pokręcić głową, aby projekt się udał. Najpierw należało przekonać Ite-o-magazu o konieczności wstrzymania się od picia wody ognistej dopóty, dopóki transakcja nie zostanie do końca przeprowadzona. Po drugie — skłonić czarownika do zgody na własne ciche uczestnictwo w handlowej wymianie. Po trzecie — zachęcić go do namówienia swych pobratymców, aby wreszcie odmówili sprzedaży skórek, jeśli blade twarze wycenią je zbyt nisko.
W dwu pierwszych kwestiach czarownik obiecał swe poparcie, przy ostatniej — wzdragał się. Oświadczył, że jeśli Kruki podwyższą swe żądania, handlarze zrezygnują z wymiany, a wojownicy zostaną nie tylko bez
derek, noży i świecidełek, lecz przede wszystkim bez amunicji do strzelb. Na całą zimę! A to był problem wyżywienia.
McNeer wówczas nic jeszcze nie wiedział o złotodajnej dolinie, dlatego pojął natychmiast, że wymiana futer za amunicję jest koniecznością życiową Kruków. Czemu jednak chociaż raz nie zaryzykować, aby otrzymać tej amunicji więcej niż dawniej? Dlatego nadal starał się przekonać czarownika, by przynajmniej na próbę Indianie zgodzili się na dyktowanie im cen. Jego namowy nie odniosły jednak skutku.
Był już bliski zniechęcenia i machnięcia ręką na wszystko, gdy niespodziewanie po dwu dniach Ite-o-magazu oświadczył, że przystaje na propozycje i przedstawi je starszyźnie. Szkot ucieszył się i zdumiał równocześnie. Wówczas jeszcze nie pojmował wielu indiańskich spraw, a przede wszystkim nieznanego mu sposobu rozumowania. Dopiero znacznie później pojął jego sens, ale to już jest zupełnie inna historia.
Dlatego właśnie doznał jeszcze jednego rozczarowania. Sądził, że dogadawszy się z Ite-o-magazu ma sprawę załatwioną. Lecz gdzie tam! Wodzowie byli jak głazy, żaden argument do nich nie trafiał. Czarownik doniósł mu, że pomysł został odrzucony. Obawiano się obrazić handlarzy. Uznano, że lepiej skórki sprzedać tanio, niż nie sprzedać. McNeer zwątpił w rozsądek Kruków: chcą być oszukiwani — niech będą! Od tej chwili czekał na przybycie kupców tylko po to, by z nimi odjechać. Był przekonany, że żaden biały człowiek nie jest w stanie uczynić nic dobrego dla Indian, chociażby okazywał najlepszą wolę.
Jednakże sprawy znów przybrały nieprzewidziany obrót. Któregoś dnia, gdy Szkot nudził się setnie leżąc przed swym tipi, siadł obok niego Ite-o-magazu. McNeer milczał, zniechęcony wynikiem swych prób. Pierwszy odezwał się czarownik, a Szkot ledwie własnym uszom mógł dowierzyć. Zgodzono się na jego pomysł. Nigdy jednak nie dowiedział się, co wpłynęło na tak radykalną zmianę stanowiska.
Tego wieczoru zasiadł po raz pierwszy przy ognisku tych, którzy decydowali o losach swego ludu. Wygłosił przemówienie chyba najdłuższe w swym życiu. Czego słuchacze nie zrozumieli, przetłumaczył im czarodziej. Fajka pokoju obiegła krąg i dotarła do rąk Szkota. Pociągnął dym cztery razy i wydmuchnął go — naśladując poprzedników — w cztery strony świata. Dym był przeraźliwie gorzki i cuchnący. Jednak bohatersko wytrzymał próbę. Po nim przemawiali inni, a Ite-o-magazu tłumaczył mu piąte przez dziesiąte. Wreszcie narada dobiegła kresu. Wówczas zabrano się do jedzenia, lecz McNeer nadal nie wiedział, co postanowiono. Zagadnął czarownika, a informacja, którą otrzymał, wcale go nie ucieszyła. Okazało się bowiem, że „biały brat" ma wziąć udział w sprzedaży skór i bronić osobiście interesów Kruków. Co innego było doradzać, pozostając w ukryciu, co innego — prowadzić rokowania z takimi cwaniakami, jak handlarze. McNeer zaniepokoił się, że jego udział w handlu uniemożliwi mu powrót na wschód. Jakże bowiem mógł wyruszyć w długą drogę z ludźmi, którym psuł interesy? To nawet przedstawiało się niebezpiecznie.
Zwierzył się czarownikowi w nadziei, że zostanie zwolniony z kłopotliwej funkcji. Lecz Ite-o-magazu wystąpił z projektem, który Szkot początkowo uznał za żart. Niestety, nie był żartem. Czarownik zaproponował, aby biały brat przywdział indiański strój. Zupełne błazeństwo! Wystarczyło, aby McNeer przemówił, a maskarada zostałaby wykryta. Poza tym — czy ktoś kiedy widział rudego Indianina? McNeer był właśnie rudy. Czysty nonsens!
Na to Ite-o-magazu, uparty jak muł, oświadczył, że przefarbuje włosy białemu bratu, a nawet twarz mu nieco przyciemni odwarem z dębowej kory.
Och, to wszystko nie przypadło Szkotowi do smaku. Jakże bowiem później będzie mógł prosić kupców, aby go zabrali w drogę? Czy dadzą się oszukać zmianą stroju? Żałował teraz swego pomysłu! Bo odmówić już nie potrafił, zbyt daleko zabrnął i nie chciał obrazić gościnnych Kruków.
Dla świętego spokoju wciągnął na siebie legginy, buty zamienił na nowiutkie mokasyny, lecz zaprotestował przeciw paradowaniu z nagą piersią. Nie przywykł do tak przewiewnego odzienia, tym bardziej że wówczas pogoda była dość chłodna.
Dostał więc piękną bluzę ze skóry jelonka, która pozwoliła mu ukryć pod nią zwykłą koszulę. W tak olśniewającym stroju spacerował po wsi, zżymając się nieco i nadal kombinując, jak by tu wycofać się z imprezy. Niczego nie wymyślił, a po kilku dniach jakoś oswoił się z sytuacją. Zgodziwszy się na zmianę odzieży, musiał przystać i na poczernienie włosów, i na pociemnienie oblicza. A kiedy ukląkł nad strumykiem, ujrzał w lustrze wody twarz tak mu obcą, jakby to ktoś inny stał za jego plecami i przyglądał się swemu odbiciu. Nabrał otuchy, teraz mógł uchodzić za prawdziwego Kruka!
Na koniec oczekiwani goście zjawili się: trzech ludzi i jeden pakowny wóz. O ich zbliżaniu się wiedziano na dzień wcześniej. Dzięki zwiadowcom. Kupcy pokazali się w kilkanaście godzin później. Nim zapadły ciemności, rozlokowali się na skraju wioski, pozornie przez nikogo nie obserwowani. Stary indiański zwyczaj: wita się albo bardzo dobrego przyjaciela, albo wroga. Każdego w inny sposób. Ci nie byli ani przyjaciółmi, ani wrogami. Zupełnie jakby nie istnieli.
Gdy gwiazdy rozświetliły niebo, przyszli, głośno gadając i śmiejąc się. Albo byli bardzo pewni siebie, albo nadrabiali miną. Przytoczyli małą beczułkę.
Starszyzna zasiadła wokół ogniska, handlarze — również. Dla McNeera także znalazło się miejsce. Czuł się jak kiepski aktor wychodzący na scenę. Pełen niepokoju czekał, jak rozwinie się sytuacja.
Najpierw wypalono fajkę pokoju, po czym jeden z przybyłych wstał i wskazując na baryłkę oświadczył w bardzo kwiecistej mowie, że starym zwyczajem ofiarowuje swym czerwonym braciom wodę ognistą na znak przyjaźni. Nikt mu nie odpowiedział. Ite-o-magazu wykonał ręką niezrozumiały dla białych gest. Wtedy wyrośli jak spod ziemi dwaj młodzi wojownicy i potoczyli beczułkę gdzieś w ciemność.
Handlarze nie potrafili ukryć zdumienia i niepokoju. Poszeptali między sobą, po czym jeden z nich zapytał, dlaczego czerwoni bracia odmawiają przyjęcia daru.
Odpowiedział im czarownik, że właśnie dar został przyjęty z radością i zostanie przeznaczony na wspólną biesiadę natychmiast po zakończeniu handlowej wymiany.
Nie w smak to poszło przybyszom. Gdy podano płaty pieczonej polędwicy, ledwo uszczknęli po kawałku i grzecznie wszystkich przeprosiwszy udali się do swego wozu. McNeer poczuł się wówczas jak zwycięzca w wielkiej bitwie.
Następnego ranka rozpalono ognisko. Trzech handlarzy pojawiło się prawie natychmiast. Wyglądali na nieco skwaszonych. Każdy dźwigał pod pachą po dwie butelki whisky. Otworzyli je, gdy tylko usiedli, i pociągnęli po dobrym łyku. Zaraz im oblicza pojaśniały. Jednakże na krótko, bo kiedy butelki puścili w ruch, nie zdążyły obiec nawet ćwierci koła. Ite-o-magazu zręcznie odebrał je z dłoni chwilowych posiadaczy. Pokusa była silna i gdyby czarodziej spóźnił się chociaż o minutę,
zaczęłoby się picie i wbrew poprzedniemu postanowieniu Indianie tym razem również przystąpiliby do handlu mocno zawiani.
Postępek Ite-o-magazu wywołał u przybyszów — podobnie jak poprzedniego wieczoru — wyraźne niezadowolenie i chociaż czarownik oświadczył, że ten nowy dar przyjmują z uznaniem i skorzystają z niego w odpowiednim czasie, temperatura przyjaznego spotkania spadła o kilka stopni. Lecz McNeer był pewien, że handlarze — obrażeni lub nie — nie odjadą bez zakupienia skór.
Nieco później powędrowano całą gromadką do tipi, gdzie spoczywały futerka. Kupcy zachowali powagę, lecz oczy im rozbłysły, gdy wyciągnięto ze stosu srebrne i błękitne lisy. Dmuchali na włos, gładzili, badali spody i odkładali skórki w równą stertę przed wejściem do tipi. Długo to trwało i prawie w całkowitym milczeniu. Na koniec segregacja dobiegła końca.
— Teraz — oświadczył jeden z kupców — przyniesiemy naszym czerwonym braciom wszystko, co dla nich sprowadziliśmy.
Nie przynieśli, lecz — po dobrej półgodzinie — zajechali wozem nakrytym płócienną budą. Jeden z handlarzy wlazł pod nakrycie, a dwu pozostałych poczęło odbierać podawane paki i paczki i ustawiać je tuż obok stosu skór. Najpierw — cztery beczułki whisky, później — grubą warstwę derek, a obok obite blachą pojemniki, w których (jak głosiły napisy wymalowane na blasze) znajdował się proch strzelniczy. Tych pojemników było osiem, a ich zawartość — jak osądził McNeer — mogła wystarczyć na całoroczne polowanie co najmniej stu ludzi. Wreszcie z wielkim wysiłkiem wyładowano ciężkie i długie paki, opatulone workami i związane grubym sznurem. Kupcy rozcięli sznury, zerwali płótno i oczom widzów ukazały się strzelby, dwadzieścia sztuk. Wyglądały pięknie, ich lufy błyszczały w słonecznym blasku, aż indiańscy wojownicy — tak zawsze powściągliwi — nie potrafili ukryć radości. I to McNeer zauważył.
Po strzelbach wyciągnięto kilkadziesiąt myśliwskich noży i tomahawków. Handlarze nie spieszyli się. Prezentowali, prawie że celebrowali obrządek pokazywania przywiezionych bogactw, aby wystawić na próbę cierpliwość Indian. Im bardziej staną się niecierpliwi, tym mniej będą zwracać uwagi na gatunek przywiezionych towarów. Bardzo chytrze zostało to pomyślane.
Gdy postawiono przed tipi spory worek tandetnych szklanych wisiorków i naszyjników dla indiańskich squaw, przybysze zakończyli wyładunek.
— Czerwoni bracia widzą teraz, jak doskonałe przedmioty przywieźliśmy im z dalekich miast! — zawołał jeden z handlarzy. — Zawsze będziemy przywozić
wszystko, czego zapragną nasi bracia.
W uszach McNeera zabrzmiało to bardzo fałszywie, ale oblicza Indian rozjaśniły się. Byli zadowoleni, to pewne. Jeszcze chwila, a zgodzą się na wymianę i przyjmą bez słowa sprzeciwu przywieziony towar. O targowaniu się nie będzie mowy. Szkot zrozumiał, że nie ma ani sekundy do stracenia.
— Trzeba sprawdzić — szepnął do ucha Ite-o-magazu. — Chodź.
Czarodziej skinął głową i bez słowa podszedł do stosu derek. McNeer za nim. Zdjęli ze stosu i rozwinęli jeden koc, po nim drugi i trzeci. Były całe, wyglądały na nowe. Lecz w czwartym z kolei odkryto w samym środku dziurę, piąty został splamiony czymś, co przypominało krew, szósty — tak był zużyty i przetarty, że przypominał sito. Cała starszyzna wioskowa — siedmiu ludzi — zaczęła z niepokojem oglądać derki. Okazało się, że z pięćdziesięciu tylko dziesięć nie było zniszczonych. Niechętny szmer rozległ się w gromadzie widzów.
A handlarze? Najpierw pobledli, później poczerwienieli. Nigdy dotąd — a handlowali z Krukami od lat — nie spotkali się z tego rodzaju kontrolą. Ich oczy stały się podejrzliwe, twarze sposępniały. McNeer dostrzegł, jak przyglądają mu się, i uczuł lekki dreszczyk niepokoju. Czy odkryją maskaradę?
Kupcy tłumaczyli się, powoływali na swą przyjaźń, wyjaśniali, że to ich oszukali nieuczciwi producenci koców, że jednak te koce można jeszcze bardzo długo używać, natomiast skórki, jakie za nie otrzymują, są kiepskiej jakości. Kruki cierpliwie wysłuchali, tłumaczeń i... zajęli się przeglądem strzelb. Broń z wierzchu rzeczywiście wyglądała pięknie, lecz oglądana sztuka po sztuce okazała się zbieraniną z rozmaitych stron świata i z różnych odległych od siebie lat. Znajdowały się tu i kapiszonówki, i skałkówki. Te ostatnie — bez skałek! Więc nie do użycia. Ani jednej strzelby odtylcowej. Z dwudziestu wybrano zaledwie pięć. Wygląd pozostałych zapowiadał, że rozlecą się przy pierwszym strzale.
Z kolei nastąpił przegląd noży i tomahawków; Z tymi było najlepiej i odrzucono zaledwie kilka sztuk. Ale gdy Indianie chcieli obejrzeć zawartość puszek z prochem, trafili na opór. Kupcy nie zgodzili się na otwarcie pojemników twierdząc, że proch zwilgotnieje. Było to oczywiste kłamstwo, lecz Indianie ustąpili, a i McNeer nie nalegał. Odprowadził Ite-o-magazu na bok, aby nikt nie mógł podsłuchać rozmowy, i zaproponował, by odrzucono całość sprezentowanych towarów albo wybrano przedmioty najlepsze i zapłacono za nie znacznie mniejszą ilością skórek.
Czarodziej zawahał się. W wiosce nie ma zapasu prochu i kul. Czym będą polować, jak bronić się przed wrogami, jeśli handlarze odjadą z towarem?
Na to Szkot odparł, że większość towaru jest bez wartości. Czy Ite-o-magazu tego nie widzi? I zaraz dodał, że handlarzom na pewno bardzo zależy na skórkach i uczynią wszystko, by dostarczyć lepszy towar.
— Czy mój biały brat jest tego pewien?
McNeer zaryzykował: oświadczył, że jest to dlań tak oczywiste, jak fakt, iż słońce świeci. Lecz Ite-o-magazu nie mógł podjąć samodzielnej decyzji.
— Trzeba zwołać naradę — powiedział.
Szkot sprzeciwił się. Znał przecież indiański zwyczaj przeciągających się zawsze zbiorowych obrad, lecz nie zawsze wynikające z tego słuszne decyzje. Nie należało kupcom stwarzać możliwości obmyślenia nowego podstępu. Gdy jednak czarownik nie dał się przekonać, McNeer poczuł bezsilność. Czyżby wszystkie jego wysiłki miały pójść na marne? Złość przeważnie bywa złym doradcą, jednak tym razem wskazała Szkotowi najprostszą i najskuteczniejszą drogę wiodącą do sukcesu.
Odwrócił się gwałtownie i pobiegł ku grupce kupców i Indian. Wpadł na nią, roztrącił ludzi i stanął między stosem futerek a towarami handlarzy. Począł mówić plącząc dialekt Kruków z angielszczyzną. Pewnie to musiało brzmieć bardzo zabawnie, lecz McNeer był ponury jak sama śmierć.
Oświadczył wzburzony, że Indianie gotowi są nabyć tylko to, co wybrali, i tylko za to zapłacą. Jeśli bladym twarzom nie odpowiada taka wymiana, niech zabierają cały przywieziony towar!
Kiedy skończył, nikt się początkowo nie odezwał. Obie strony zaskoczyła gwałtowność wystąpienia.
McNeer zdjął więc szybko ze stosu skórek i odłożył na bok piętnaście sztuk, w czym tylko jednego srebrnego lisa i trzy futerka bobrze.
— Tyle zapłacimy — stwierdził głośno i... przeraził się skutków swego wystąpienia. „Co teraz? — pomyślał. — Pewnie mnie przepędzą... Oby tylko na tym się skończyło!"
— Mój brat jest szybki jak błyskawica — usłyszał szept.
Ite-o-magazu stanął przy jego boku, a to znaczyło, iż popiera takie postępowanie. McNeer uderzył bezwiednie w najlepszą strunę: odwaga i śmiała decyzja — to zawsze wzbudzało wśród Indian uznanie.
Rozległo się kilka: uff... uff... — co równocześnie mo
gło wyrażać zdumienie jak i podziw, lecz nie ozwał się ani jeden głos sprzeciwu.
Ite-o-magazu zapytał handlarzy, czy przystają na nowe warunki. Byli ponurzy i spoglądali spode łba. Poszeptali, na koniec wystąpił jeden. Udał zdziwienie i pogardliwym tonem zapytał, czy wśród dzielnego narodu Kruków zmieniły się nagle zwyczaje? Odkąd to wodzowie słuchają jakiegoś młokosa (to znaczy — McNeera), który niczego jeszcze nie dokonał, bowiem włosów jego nie zdobi ani jedno pióro? Czy walecznym Krukom potrzebne są rady młodzieńców ledwo wyrosłych spod matczynej opieki?
Przemawiał w tym tonie jeszcze długo, odwołując się do starej przyjaźni. Jednakże — nikogo nie przekonał. Dziurawe koce i kiepskie strzelby przemówiły do Indian znacznie mocniej.
Ite-o-magazu powtórzył pytanie.
Kupcy oświadczyli, że muszą się naradzić, poczym odeszli. McNeer opuścił tłum przez nikogo nie zatrzymywany. Znowu ogarnęły go wątpliwości. Jeśli przegra, nie będzie mógł tu pozostać ani jednego dnia dłużej. Szansa powrotu z kupcami równa była zeru. A więc samotna wędrówka piechura z trzema nabojami w magazynku winchestera! Po cóż wplątał się w taką pułapkę? Siadł na uboczu pełen ponurych przewidywań.. Nie opuściły go nawet wówczas, gdy zauważył powracających handlarzy. Wstał i przyłączył się do milczącego tłumu. Jego nastrój jeszcze się pogorszył, gdy kupcy odmówili wymiany. I tak obie strony rozeszły się z niczym. McNeer schronił się we wnętrzu swego tipi. Czul się jak gracz, który postawił majątek na jedną kartą i karta nie wyszła.
Jednakże kupcy nie odjechali tego dnia. Wieczorem poinformował o tym Szkota Ite-o-magazu. Czarownik dodał, że starszyzna waha się, że wielu zgadza się nabyć towar taki, jaki jest. Lękają się, czy futerka nie zniszczeją przez lato.
Kupcy nie odjechali i dnia następnego. Ba, nawet znowu odwiedzili wioskę domagając się rozmów z wodzami. Oświadczyli, że pragną dać dowód swych przyjaznych uczuć i zgadzają się sprzedać tylko to, co czerwoni bracia pragną nabyć. Pod warunkiem, że skórki nie zostaną dostarczone nikomu innemu, aż do chwili, kiedy oni powrócą „z bardzo dobrym towarem".
Zwołano naradę przy ognisku i każdy z obecnych wyjawił swe życzenia. Gdyby kupcy mieli je spełnić, musieliby powrócić nie wozem, lecz całą karawaną. Gdy nadeszła kolej na McNeera (on również siedział przy ogniu za namową czarownika), sięgnął ręką poza siebie i uniósł wysoko swój winchester. Pokazał go kupcom i oświadczył, że Kruki pragną takiej właśnie broni i wielu do niej ładunków.
Przerazili się i odmówili. Długie Noże nie zezwalają na dostawę broni, a złamanie zakazu grozi śmiercią.
McNeer o mało nie roześmiał się im w nos. Zdobył się jednak na powagę i zapytał, czy Długie Noże (jak Indianie nazywali kawalerię armii Stanów Zjednoczonych) wiedzą, że Kruki otrzymują wodę ognistą? Czy taki handel nie jest również zakazany?
Zaskoczył ich takim pytaniem. Zanim zdobyli się na odpowiedź, zagadnął powtórnie: czy Długie Noże wiedzą, że otrzymujemy proch, kule i broń?
Odparli, że ryzykują. Gdyby ich na tym przyłapali żołnierze, cały transport uległby konfiskacie.
— Jeśli tak ryzykują — stwierdził McNeer — czemu nie chcą sprzedać winchesterów? Ryzyko nie jest przez to większe.
Teraz do rozmowy włączył się czarownik, po nim inni wodzowie, którym projekt Szkota bardzo przypadł do smaku. Ostatecznie kupcy przestali się opierać i po
długich targach obiecali dostarczyć dwadzieścia pięć sztuk tej nowoczesnej broni.
Odjechali jeszcze tego samego dnia. Oczywiście — bez McNeera. Nie ośmielił się im towarzyszyć. Zmiana ubioru i zmycie farby z twarzy i włosów, nawet gdyby dało się natychmiast przeprowadzić, nie usuwało ryzyka. A poza tym Szkot uznał, że nie powinien wyjeżdżać nie doczekawszy się końca transakcji. Co go skłoniło do tak niebezpiecznej decyzji (bo jeśli handlarze rozmyślą się i nie powrócą)? Pióro, jedno krucze pióro, które wetknięto mu we włosy. Otrzymał je za to, że uchronił Indian przed oszustwem. Ten czyn — dziw nad dziwy! — oceniony został na równi ze zwycięstwem nad wrogiem odniesionym w bohaterskiej walce. Ktoś inny pewnie nie przywiązywałby większej wagi do takiego wyróżnienia, lecz McNeer uznał, że to w jakimś stopniu zobowiązuje go do przedłużenia pobytu w wiosce.
Mijały tygodnie niecierpliwego oczekiwania. Szkot raz nabierał otuchy, raz tracił wszelką nadzieję, przecież doczekał się. Przybyli z ładunkiem nowiutkiej broni, z nabojami i prochem, z derkami, którym nic zarzucić nie było można. Gdy odjechali zabierając wszystkie futerka, McNeer otrzymał drugie krucze pióro i przydomek: Mitukasa, czyli: Prochowa Twarz. Bo dzięki niemu Indianie zdobyli znakomite winchestery, proch i kule dla starych indiańskich strzelb.
— Tak oto wygląda moja historia — zakończył McNeer. — To wszystko.
— Na pewno? — wyraził wątpliwość Carr. — Przecież gdy kupcy odjechali, mogłeś i ty ruszyć w drogę. Po takim sukcesie otrzymałbyś od czerwonoskórych wszystko, co ci było potrzebne do podróży.
— Hm... widzisz... na wschód nie miałem z czym wracać. Jechać na eksplorerstwo w góry było już zbyt późno. Nadchodziła jesień, a po tamtej przygodzie zrozumiałem, że to zbyt wielkie ryzyko.
— I to był jedyny powód? — podejrzliwie zagadnął Carr.
— Aleś ciekawy! No dobrze, powiem ci. Spodobało mi się tutejsze życie, a poza tym... spodobała mi się pewna indiańska dziewczyna. Ożeniłem się, pozostałem i wcale tego nie żałuję.
— Więc nie wyjedziemy stąd razem — smętnie stwierdził eksplorer. — A myślałem, że dość już masz tego życia wśród czerwonoskórych.
— Mylisz się. Jeśli pozostaniesz tu dłużej...
— Nie, nie! — zaprotestował Carr, przerażony taką perspektywą. — Nawet mi o tym nie wspominaj. Człowieku! Ja bym tu chyba zwariował. Słuchaj, musisz mnie stąd wydostać!
— Uczynię wszystko, co w mej mocy, żeby ci pomóc. Ileż razy mam to powtarzać?
— Przepraszam, nie mówmy o tym. Ale nie odchodź. Kiedy ciebie słucham, nabierani otuchy. Skąd masz trzecie pióro?
— O, to już zupełnie inna sprawa. W roku 1876 (dobrze zapamiętałem tę datę), z końcem zimy, śnieg był jeszcze głęboki, przybyli tu, raczej zbłądzili, wysłannicy Hunkpapa-Dakotów. Poratowaliśmy ich w biedzie, a oni, biorąc gościnność za przyjaźń, wezwali nas w imieniu Tatanka Yotanka do wspólnej walki z bladymi twarzami. Uff! Przeżyłem wówczas bardzo niespokojne godziny. Wiesz, kto to jest Tatanka Yotanka?
— Sitting Bull — odparł Carr, dumny ze swej wiedzy.
— Ten sam. Jeden z najwybitniejszych wodzów i czarowników jednocześnie, jakich wydała czerwona rasa. Już wówczas wiele o nim słyszałem i dlatego strach mnie obleciał. Czy miałem się zgodzić, aby z win
chesterów, które wymusiłem na kupcach, zabijano Niebieskie Kurtki? Opanowałem wówczas już nieźle mowę Kruków, a dialekt Dakotów jest do niej podobny, zrozumiałem więc wszystko, co mówili przybysze i... pociłem się z wrażenia. Jednak gdy doszło do narady, odważyłem się wystąpić przeciw wojnie. Bardzo długo tłumaczyłem, że Sitting Bull może pokonać blade twarze w wielu bitwach, ale ostatecznie przegra wojnę, kiedy wyczerpią się zapasy żywności jego ludu, kiedy zabraknie kul i prochu wojownikom. Gdy skończyłem mówić, oczekiwałem, że nazwany zostanę bladą twarzą, która broni inne blade twarze. Wiedziałem, że po takim stwierdzeniu nie pozostanie mi nic innego, jak tylko natychmiast stąd odejść. Jednakże ku memu zdumieniu Kruki poparły mnie. Wcale przecież nie dlatego, że uznały moje argumenty za słuszne. Po prostu z Dakotami, a zwłaszcza z odłamem Hunkpapa, od dziesiątków lat żyli na wojennej stopie. Ze wstydem przyznam, że nic mi o tym nie było wiadomo. Bo i skąd miałem wiedzieć? Przez czas mego pobytu wśród Kruków ani razu nie wykopano wojennego topora. Dopiero teraz okazało się, że nie wyschły źródła nienawiści. Wyszydzono Dakotów, zarzucono im, że przyszli żebrać o pomoc ze strachu przed Długimi Nożami. Dowiedziałem się, że wojownicy Kruków niejeden raz służyli Długim Nożom za przewodników i że Dakoci wielokrotnie na nich napadali, kradli konie, uprowadzali kobiety i dzieci, skalpowali mężczyzn. I tak oto odmówiono pomocy.
W parę miesięcy później Sitting Bull pogromił Custera nad Little Bighorn, lecz w kilka tygodni po zwycięstwie, ratując swych wojowników, schronił się za kanadyjską granicą. I tak sprawdziły się moje słowa nieprawdopodobnie szybko. Kruki nie zapomniały o tym: otrzymałem trzecie pióro, zasiadłem na stałe w radzie starszyzny dzięki swej — jak to nazwać? — chyba mądrości, może — umiejętności przewidywania.
— No, to teraz jesteś wodzem jak się patrzy i wyciągniesz mnie z biedy — ucieszył się Carr.
— Nie przeceniaj mych możliwości — ostrzegł Mc-Neer. — Wodzów można tu ważyć na tony.
— Co ty mówisz?
— To prawda. W każdej wsi jest wódz, na czele każdego rodu stoi wódz, a jeszcze istnieją klany ze swymi wodzami i mnóstwo czarowników, których uprawnienia przekraczają władzę wodzów. Jeśli pobędziesz tu do lata, zobaczysz gromady wodzów, gdy rozproszone rody Kruków zjadą na doroczny Taniec Słońca.
Carr już nic na to nie odpowiedział. Opadły go czarne myśli.
Coraz dalej
Zjawił się rankiem, gdy Carr jeszcze pogrążony był w głębokim śnie, ale zerwał się natychmiast z posłania, jako że sen miał bardzo czujny. Przetarł oczy i spojrzał bacznie w twarz McNeera.
— Co nowego? — zagadnął.
— Długo w noc debatowano nad twą sprawą.
— No i co? Jestem wolny?
— Hm... i tak, i... nie.
— Jak to?
— Widzisz... nic ci nie grozi, nikt cię nawet palcem nie dotknie.
— Mów po ludzku — denerwował się Carr. — Mogę stąd ruszać czy nie?
— Uspokój się. Krzykiem niczego nie osiągniesz.
— Dobrze, będę cichy jak skała i zimny jak lód, tylko powiedz wreszcie wprost, a nie kołuj jak lis wokół nory.
— Posłuchaj, Piotrze. Starszyzna nie jest pewna, że zabiłeś wodza Kruków, aby mu zabrać mapę, ale jednocześnie nie ma pewności, że jesteś całkowicie niewinny.
— A to dobre sobie! — wykrzyknął Carr uderzając się dłonią w udo. — Ani winien, ani nie winien. Przecież to bez sensu!
— U bladych twarzy... napewno tak. Ale sposób rozumowania Indian jest odmienny, mało kto zdaje sobie z tego sprawę. Ja już coś niecoś pojąłem, chociaż nie wszystko jeszcze.
— Mów! Co postanowiono?
— Po zabitym pozostała wdowa z małym dzieckiem.
— Nie ja go zabiłem!
— Polecono mi zapytać się ciebie — ciągnął spokojnie Szkot — czy zgodziłbyś się pojąć ją za żonę, aby jej i jej synowi zapewnić opiekę.
— Co takiego? — Carr zerwał się na równe nogi. — Czy ja dobrze słyszę? Mam się żenić z jakąś, starą squaw? Słuchaj, ty chyba oszalałeś?
— Wcale nie jest stara, jej synek ma dopiero dwa lata, a ona należy do najpiękniejszych kobiet we wsi. A poza tym ja do niczego cię nie zmuszam, po prostu pytam.
— A ja odpowiadam: nie, nie i nie!
— Jesteś rozdrażniony, a człowiek w takim stanie nie potrafi powziąć rozsądnej decyzji. Teraz odejdę, a ty namyśl się. Nikt cię nie zmusza do pośpiechu.
— McNeer — jęknął eksplorer — coraz mniej ciebie rozumiem! Jesteś gorszym Indianinem od wszystkich Indian, jakich do tej pory spotkałem!
Szkot nie obraził się.
— Zastanów się — szepnął i nim Carr zdołał cokolwiek odpowiedzieć, zniknął za zasłoną wiszącą u wejścia tipi, zostawiając eksplorera w stanie krańcowego zdenerwowania.
Minęło sporo czasu, zanim się wreszcie uspokoił i wyszedł na dwór. Wałęsał się tu i tam, szukając McNeera, który jednak przepadł jak kamień w wodzie. Zmęczony, położył się w cieniu jakiejś tipi i począł rozmyślać. Wizja małżeństwa z Indianką napawała go przerażeniem. Wszystko, byle nie to! Trzeba chyba próbować ucieczki...
Zerwał się i ruszył poza obręb chat. Wtedy dostrzegł
pasące się mustangi i kilku wojowników, którzy zapewne ich strzegli. Poszedł w kierunku koni bardzo ciekaw, czy wartownicy zatrzymają go, czy pozwolą zbliżyć się do zwierząt. Kroczył powoli, minął ich w odległości kilku jardów, ale nie zwracali nań uwagi. Przystanął wypatrując swego konia. Jest! Tony pasł się samotnie na skraju rozproszonego stada. Poszedł w tym kierunku szybciej i śmielej, a gdy zbliżył się na niewielką odległość zawołał półgłosem:
— Tony!
Mustang uniósł głowę znad kępy traw, odwrócił się i zabawnie podskakując zbliżył się do swego pana.
— Tony — powtórzył Carr niemal ze wzruszeniem. — No, no, wyglądasz wcale nieźle.
Mustang cicho zarżał. Eksplorer obszedł go dokoła, zbadał pęta na nogach, poklepał po szyi i po zadzie, po czym, zadowolony z tego przeglądu, wrócił do wioski.
Gdyby jeszcze wiedzieć, gdzie złożono uprząż i w czyich rękach znajduje się winchester? Postanowił, że jeśli uda mu się odzyskać siodło, postara się ukraść czyjkolwiek winchester, Kruki miały ich kilkadziesiąt sztuk. Taki plan był — rzecz jasna — zupełnie nierealny. Nawet gdyby Carr odkrył miejsce przechowywania uprzęży, czy można by niepostrzeżenie przenieść siodło i do tipi, ukryć je chociażby na kilka godzin?
Ale działając pod wpływem oburzenia, które przytłumiło mu rozsądek, Carr o tym nawet nie pomyślał. Dopiero nad wieczorem, po bezskutecznym poszukiwaniu Szkota (w końcu dowiedział się, że Prochowa Twarz wyruszył na czele kilku wojowników szukać bizonich tropów, wiosenne wędrówki tych zwierząt już się rozpoczęły), rozważył swój plan na zimno i doszedł do wniosku, że ryzyko jest zbyt wielkie. W pojedynkę nie da się takiego zamierzenia zrealizować. Pomoc McNeera była nieodzowna. Ale czy można w ogóle liczyć na jego pomoc? Na co McNeer się zgodzi, a przed czym cofnie? Zastanawiając się nad tym eksplorer obmyślił nowy plan.
Szkota spotkał dopiero następnego dnia.
— Chodźmy gdzieś na bok — zaczepił go pierwszy. — Mam ci coś do powiedzenia.
McNeer spojrzał nań przenikliwie i wyprowadził z wioski w prerię.
— Siadaj — rzekł rozciągając się wygodnie na trawie, a gdy Carr poszedł za jego przykładem, dodał: — Słucham.
Carr ułożył sobie w głowie przemowę, ale teraz odeszła go śmiałość, począł się jąkać, na koniec, przełamawszy wewnętrzne opory, odezwał się w taki to sposób:
— Długo zastanawiałem się nad twoją propozycją, ale jeszcze na nic się nie zdecydowałem...
— Nie potrzebujesz się spieszyć — przerwał mu Szkot.
— Właśnie, nie potrzebuję się spieszyć — powtórzył Carr i znowu się zająknął.
— No więc? O co chodzi?
— Hm... o to, że powinienem decydować bez przymusu, jako wolny człowiek.
— Oczywiście. Lecz nikt cię przecież do niczego nie przymusza.
— Nie to mam na myśli. Chcę czuć się wolnym, to znaczy...
— To znaczy — wpadł mu w słowo McNeer — chcesz, aby ci zwrócono konia, uprząż i broń.
— Właśnie! Znakomicie odgadłeś — ucieszył się Carr.
— A ponieważ potrzebujesz niczym nie skrępowanej swobody dla podjęcia decyzji — dodał Szkot przymrużywszy jedno oko — należy ci zezwolić na wyjazd w dalekie okolice. Na przykład do... Milwaukee. To chciałeś powiedzieć?
— Ja... to jest... no nie, niezupełnie tak myślałem.
— Ale podobnie. Oj, Piotrze, Piotrze! Sądziłem, że stać cię na lepszy pomysł. Indianie rzadko kiedy śmieją się podczas narad, ale wysłuchawszy twego żądania chyba nie powstrzymaliby wesołości. Nie, nie przekażę im twoich słów. Tylko bym ci zaszkodził.
— Ależ ja nie mam zamiaru się żenić — zdobył się na szczerość eksplorer. — Ani z Indianką, ani z żadną inną kobietą na świecie!
— Przypuszczałem, że tak odpowiesz ostatecznie, chociaż taka odpowiedź nie należy do najrozsądniejszych.
— Jeśli przypuszczałeś, dlaczego mnie dręczysz?
— Mylisz się. Ja tylko, jako członek plemienia Kruków, wykonałem rzetelnie polecenie starszyzny.
— I co teraz ze mną będzie?
— Coś obmyślę — odparł McNeer. — Ale przede wszystkim nie zdradzę nikomu twej odmownej odpowiedzi. W razie czego oświadczę, że się jeszcze zastanawiasz, to będzie nawet nieźle brzmiało. Indianie są cierpliwi, umieją czekać.
— I co to mi pomoże?
— Na pewno nie zaszkodzi i nie utrudni mego zamiaru.
— Jaki ty masz zamiar?
— Dowiesz się w odpowiednim czasie.
— Tajemnica?
— Tajemnica — odparł McNeer podnosząc się z ziemi. — Idę. Ty też musisz zdobyć się na cierpliwość. Postaram się, aby czas pracował dla ciebie.
Powiedziawszy te zagadkowe słowa, szybko się oddalił. Carr został, bo słońce przyjemnie grzało, trawa pachniała, a ziemia była ciepła. Leżąc na plecach obserwował białe chmurki płynące po niebie, aż wreszcie — sam nie wiedząc kiedy — zasnął. Cóż zresztą miał innego do roboty?
„Żyję jak tuczna świnia — zezłościł się na siebie po przebudzeniu. — Jem, śpię i włóczę się z kąta w kąt. Żebym chociaż mógł zapolować. I co też ten McNeer knuje? — zaniepokoił się. — Czekać cierpliwie! Też mi rada? Bodaj tego oszusta ograli do nitki! — wspomniał nagle sprzedawcę mapki. — Bodaj wpadł w łapy Kruków! To przecież on musiał zamordować tę czerwoną skórę. Ech, Piotrze — użalił się nad sobą — za czyje grzechy musisz tak cierpieć?"
Wstał ociężale i ruszył przed siebie, dotarł aż do pierwszych wzniesień. Nikt go nie zatrzymał. Wiadomo — wędrowiec bez konia, broni i żywności mógł w górskim pustkowiu znaleźć tylko śmierć.
Wrócił nad wieczorem, fizycznie zmęczony, ale na duchu spokojniejszy.
Mijały dni bliźniaczo do siebie podobne. Carr opalał się, tył i rozleniwiał. Chwilami tracił poczucie czasu i wydawało mu się, że żyje tu i mieszka od lat. Że tak już pozostanie na zawsze. Lecz los lubi płatać figle.
Któregoś wieczoru, gdy gwiazdy rozbłysły na niebie, a Carr schronił się przed chłodem do wnętrza tipi, zjawił się McNeer. Siadł, uśmiechnął się i powiedział:
— Jutro wyjeżdżasz.
— Nie kpij — burknął eksplorer.
— Ani mi to w głowie. Naprawdę jutro wyjeżdżasz.
— Dokąd?
— Dokąd będziesz chciał.
— Konno?
— Oczywiście! Na własnym koniu, z własną bronią i do tego zaopatrzony w żywność na drogę.
Carr wytrzeszczył oczy.
—
To pewnie jakiś podstęp — wybełkotał.
— Daję ci słowo, że nie.
— Cóż się stało?
— Prosta sprawa. Ite-o-magazu zakomunikował starszyźnie, że dłuższy twój pobyt tutaj może ściągnąć na wioskę nieszczęście.
— To ty! — Carr parsknął śmiechem. — To...
— Ciszej — ostrzegł go Szkot.
—To ty — powiedział eksplorer szeptem — namówiłeś go. Nie wiem, jak mam ci dziękować.
— Może ja, może nie ja. Czy to ważne?
— Ważne, ważne. Wiedziałem, że mnie nie opuścisz w potrzebie. Jak sprytnie to wymyśliłeś!
— Nie sądź tak. Kto wie, może istotnie Ite-o-magazu widzi przyszłość?
— Nie kpij.
— Mówię poważnie. Byłem tu świadkiem spraw, których nie sposób wytłumaczyć.
— Co masz na myśli? — zaciekawił się Carr.
— Opowiem ci tylko o jednym zdarzeniu. Kiedyś ruszyłem z Ite-o-magazu na polowanie. W podmokłej dolince wytropiliśmy łosia. Zostawiliśmy konie i pieszo ruszyli za zwierzem. Na koniec ukazał się młody byczek żerujący wśród traw i krzewów. Pierwszy strzelił czarodziej, że jednak odległość była dość znaczna, tylko ranił łosia. Ja strzeliłem drugi i haniebnie spudłowałem. Łoś pobiegł galopem, ale że to była dolina o stromych ścianach, nie mógł skręcić ani w prawo, ani w lewo. Ciągle mieliśmy go przed sobą. Po pewnym czasie zwolnił biegu, obficie brocząc krwią.
Sapaliśmy ze zmęczenia, lecz nie przerywali pościgu. Zauważyłem, że ziemia, po której biegnę, poczyna niepokojąco uginać się, że moje stopy zapadają się coraz głębiej. Wreszcie utknąłem w błocie po kolana. Przed nami rozpościerało się bagno. Wiesz chyba, jak łosie znakomicie chodzą po mokradłach. Tam, gdzie nawet wiewiórka nie przemknie, łoś przejdzie bezpiecznie. No, i właśnie szedł przed nami. Wtedy Ite-o-magazu kazał mi czekać, a sam śmiało ruszył śladami zwierzęcia. Patrzałem oczom nie wierząc. Uczyniłem krok naprzód i natychmiast zapadłem się prawie po pas. Wylazłem ubabrany jak nieboskie stworzenie, a tymczasem czarodziej znajdował się już na środku bagna. Szedł tak pewnie, jakby to była najtwardsza droga. Wreszcie zniknął w zaroślach na przeciwległym brzegu moczarów. Usłyszałem strzał. Po paru minutach Ite-o-magazu znowu się ukazał. Przeszedł przez bagno brodząc nie głębiej niż po kostki.
„Łoś leży tam — powiedział wyciągając rękę. — Musimy objechać dokoła."
„A tędy?" — zapytałem wskazując na bagnisko.
„Tędy nikt nie przejdzie."
„Przecież widziałem, jak przeszedłeś."
„To tylko ja — odparł krótko. — Wracajmy do koni."
Kołowaliśmy dość długo, aż trafiliśmy bezpiecznie do martwego łosia. I co na to powiesz, Piotrze?
— Musiał znać jakąś pewną ścieżkę.
— I ja tak wówczas sądziłem. W kilka dni później wybrałem się samotnie w tamte strony, zaopatrzony w długą tykę.
— I co odkryłeś?
— Nic. Przysięgam ci, że nie istnieje żadne przejście przez bagnisko, żadna ścieżka. Sondowałem kijem wzdłuż brzegów, nigdzie nie znalazłem miejsca, na którym normalny człowiek mógłby pewnie oprzeć stopę.
— Ale Ite-o-magazu przeszedł.
— Już ci mówiłem, że przeszedł, i to dwukrotnie.
— W jaki sposób?
— Nie wiem. Od tamtej pory innymi oczami spoglą
dam na czarownika. Bo widzisz, przywykliśmy uważać takich czarowników za zwykłych, oszustów trzymających się władzy przy pomocy sztuczek pokazywanych zabobonnym Indianom. Teraz myślę, że to nie takie proste, jak nam się wydaje.
Carr, który już przestał się uśmiechać, zagadnął poważnym tonem i ściszając głos:
— Czary?
— Nazwij to, jak chcesz — McNeer wzruszył ramionami — ale ja dziś inaczej na to patrzę. No i nigdy nie wejdę w drogę żadnemu z nich. Kto wie, co oni potrafią?
— No, no — zasumował się Carr — kto by to myślał? Brr! Jakie szczęście, że ten twój Ite-o-magazu jest po mojej stronie.
— Tak sądzisz? Zresztą, mniejsza z tym. Pamiętaj jednak, Piotrze, nie zabłądź, abyś nie znalazł się powtórnie w złotodajnej dolinie. Wątpię, czy potrafiłbym drugi raz wyciągnąć cię z biedy. — A ściszając głos, dodał: — Będziesz śledzony na przestrzeni kilkunastu mil. Nie zrób jakiegoś głupstwa i... nigdy więcej nie kupuj żadnych map pokazujących drogę do bonanzy.
— Na pewno nie kupię — zapewnił gorąco Carr. — Wtedy miałem dobrze w czubie. Gdybym przewidział, co z tego wyniknie...
— Otóż to właśnie! Uciekaj od wódki, gdy znajdujesz się na Dalekim Zachodzie, na Dzikim Zachodzie.
Carr pominął milczeniem radę, która wydała mu się i nieco obraźliwa. Był przecież doświadczonym wędrowcem.
— Nigdy dotąd nie bawiłem w tych stronach — zauważył. — Czy wskażesz mi kierunek powrotnej drogi?
— Do Milwaukee?
— Do Milwaukee, jeśli zwrócicie mi znalezione złoto.
— O tym nawet nie marz! To nie jest twoje złoto.
— Wobec tego będę musiał jeszcze trochę pobuszować po górach. Nie chcę wracać z pustymi rękami, a do zimy pozostało sporo czasu. Najpierw muszę odnaleźć drogę na południe. Jednak... z tym złotem...
— Na ten temat nie mogę z tobą rozmawiać, a co się tyczy drogi, będzie ci towarzyszył doświadczony przewodnik. Pamiętaj, gdy cię opuści, nie zostaniesz jeszcze samotny. Co najmniej przez cały dzień. Indianie chcą mieć pewność, że oddaliłeś się wystarczająco daleko od granic ich ziem.
— Nie zapomnę o tym. Nie zapomnę i o tobie, Harry. Gdybyś kiedykolwiek zamierzał wrócić na wschód, szukaj mnie w Milwaukee, w hotelu „Złota Gwiazda" powiedzą ci, gdzie się obracam, tam możesz zamieszkać na mój rachunek.
Uścisnęli sobie dłonie.
W dwie godziny później Carr opuszczał wioskę na własnym koniu, z winchesterem wsuniętym w skórzaną kaburę wiszącą u siodła. Wszystko spełniło się tak, jak zapowiedział McNeer.
Tyle tygodni marzył o wydostaniu się z wioski, a teraz, gdy mu zwrócono wolność, wcale nie czuł się szczęśliwy. Wprost przeciwnie: z żalem rozstawał się z indiańską wioską.
„Jeszcze z miesiąc, dwa — pomyślał — a zapuściłbym tu korzenie i pewnie ożenił się z tą wdową."
Zaciął wierzchowca, zmuszając go do galopu, i zwolnił biegu dopiero wówczas, gdy tipi, stada mustangów, McNeera, Ite-o-magazu i całą indiańską gromadę zostawił daleko, daleko za horyzontem. Jednocześnie z nim przyhamował swego konia towarzyszący mu wojownik, milczący i nieruchomy jak skała.
Gdy słońce dobiegło szczytu nieba i żar prawdziwie letni spadł na ziemię, zatrzymali się w cieniu drzew napotkanego lasku, a w dwie godziny później rozstali się
na zawsze. Przewodnik koślawą angielszczyzną wyjaśnił Carrowi, że posuwając się linią równoległą do górskiego wału widniejącego na krańcach równiny — trafi na samotną sosnę i na źródło czystej wody. Po czym podniósł dłoń na znak pożegnania i odjechał. Carr został sam.
— No, Tony — odezwał się do konia — znowu jesteśmy na swobodzie i możemy zażyć coś niecoś ruchu. Dobrze to nam obu zrobi. Ja zbytnio ociężałem, a ty stałeś się tłusty jak wielkanocny indyk wypchany nadzieniem ze słodkich kasztanów.
Tony wstrząsnął głową i cicho parsknął.
— No, widzisz. Przyznajesz mi rację. Wobec tego naprzód! Do tej sosny i do źródła. Na samą o nim myśl już czuję pragnienie.
Klepnął wierzchowca po zadzie i pojechał kłusem Tak pokonując przestrzeń jard po jardzie i milę po mili, co pewien czas przystawał i rozglądał się dokoła] Szukał zwiadowców, o których wspominał mu McNeer. Nie potrafił jednak dopatrzyć się na rozległej równinie ani jednego punktu ruchomego, który przypominałby człowieka lub konia. A przecież gdzieś, niezbyt daleko musieli przebywać indiańscy wojownicy. McNeer na pewno nie kłamał. Z którejś tam strony czujne oczy obserwowały wędrówkę Carra. Świadomość tego faktu coraz bardziej go drażniła.
„Skąd mogę wiedzieć, co im strzeli do głowy? — rozmyślał. — Czerwonoskórym nie można zbytnio ufać. Jeśli im przyjdzie chętka zaciukać mnie na tym odludziu? Żeby nosili łuki albo staroświeckie samopały, na pewno dałbym sobie radę i z dziesiątką (więcej mil chyba nie pilnuje?). Lecz McNeer wyposażył ich w winchestery. Co za człowiek?! A wygląda na tak rozsądnego!"
— Paskudna historia, Tony — zwrócił się do mustanga. — Przyznaję, strach mnie obleciał. Trzeba coś wykombinować, żeby się urwać tym drabom. Myślę, że szybkością nic nie osiągniemy, ich konie na pewno są równie ścigłe, jak ty, Tony. Zresztą, czeka nas daleka droga i nie możesz się przemęczać. Tak, koniecznie trzeba coś wymyślić — powtórzył.
Tymczasem jechali nadal ku zapowiedzianej sośnie nad źródłem. Krajobraz począł się zmieniać. Równina przechodziła z wolna w faliste pagórki, coraz wyższe, coraz gęściej porastające kępami drzew. Można by znakomicie się tu ukryć.
— Widzisz, Tony? — Carr znów zagadał do konia. — Tego nam brakowało. Teraz uważajmy, która górka okaże się najlepsza.
Jakoż znalazła się taka. Carr minął ją jednak w galopie. Wiedział, co czyni, bo gdyby skrył się tutaj, jego tropy natychmiast zdradziłyby oczom wojowników miejsce kryjówki. Przejechał więc jeszcze z milę, aż trafił na płytką dolinkę — długą a wąską zapadłość gruntu — wtedy skręcił w nią i zawrócił. Kiedy dno dolinki wreszcie równało się z przyległą do niej płaszczyzną, zeskoczył z siodła, aby stać się mniej widocznym. Spieszył się, jak tylko mógł. Zlany potem, dobrnął w końcu do upatrzonego poprzednio wzgórza, wdrapał się na zalesiony szczyt, przywiązał konia do drzewa i runął między mech i igliwie, ledwo żywy ze zmęczenia.
Dyszał ciężko, leżąc z oczami utkwionymi w pagórkowatą przestrzeń prerii. Mijały minuty, Carr powoli uspokajał się. Z tej wysokości ogarniał wzrokiem krainę rozległą, cichą i pustą, jaskrawo oświetloną słońcem późnego popołudnia. Na koniec tam, wśród szmaragdowych traw, ukazał się ciemny punkt. Po chwili można już było rozróżnić jeźdźca na siodle. Carr podniósł się,
podszedł do wierzchowca, położył obie dłonie na jego chrapach.
— Tylko nie próbuj parskać, Tony — powiedział półgłosem. — Nie zdradź nas, pamiętaj!
Jeździec zbliżał się szybko, był tuż-tuż. Carr zerknął poprzez krzaki i przywarł do pnia. Jadący, tam w dole, był Indianinem. Posuwał się wolno, z oczyma utkwionymi w ziemię. Za nim dwu jeszcze wojowników bacznie rozglądało się dokoła. W milczeniu minęli wzgórze drogą, którą wyznaczył im świeży ślad. Carr pomyślał, że gdyby nieco zboczyli, odjechali kilka jardów w prawo, odkryliby trop jeszcze świeższy, prowadzący w odwrotnym kierunku. Na szczęście tak się nie stało.
Trójka zwiadowców oddaliła się. Sylwetki ludzi i zwierząt zacierały się, wreszcie znikły w dali. Wówczas eksplorer sprowadził konia ze szczytu wzgórza, wskoczył na siodło i pognał prościutko ku szarzejącym na widnokręgu górom. W ten sposób zmieniał cel podróży wskazany mu przez przewodnika. Nigdy już nie miał dotrzeć ani do sosny, ani do źródełka. Wybrał jednak takie właśnie wyjście z sytuacji, przejęty dziwnym lękiem przed spotkaniem z wojownikami. Wolał już drogę w nieznane. Każdy krok jego konia oddalał go od prawdziwego czy też wyimaginowanego niebezpieczeństwa, i to tym bardziej że Indianie posuwali się w odwrotnym kierunku. Zanim dotrą do miejsca, w którym trop Carra zawracał, i rozpoczną pościg, będzie już tak daleko, że nie dopędzą go najściglejsze mustangi.
Tak przewidywał, ale równocześnie popędzał konia do szybkiego biegu. Z kłusa przechodził w galop, z galopu w kłus, żeby zbytnio nie zmęczyć zwierzęcia. I znowu galopował, a ciemna linia gór rosła mu w oczach. Faliste wzniesienia, samotne skałki, płaszczyzny porosłe krzakami, kępy drzew i znowu obszary porosłe trawą. Na granicy jednego z nich Tony zwolnił nagle biegu, zarżał cicho i zatrzymał się. Równocześnie jeździec usłyszał charakterystyczne, skrzekliwe głosy dobiegające z traw. Równina zaroiła się na kilka sekund sylwetkami drobnych stworzeń o brązowo-czerwonych futerkach i brunatno-czarnych ogonkach. Jeszcze chwila, a wszystkie znikły.
— Pieski preriowe — mruknął Carr. — Mądry jesteś, Tony, a ja, cymbał, nie zorientowałem się w porę. Nie sposób tędy szybko jechać.
Stroskanym wzrokiem ogarnął ciągnące się przed nim pole. Teraz widział wyraźnie najbliższe jamki, w których skryły się zwierzęta. Na prawo i na lewo ziemia zryta została norkami — śmiertelnymi pułapkami na antylopy, łosie, bizony i konie. Rozbiegany czworonóg, jeśli nie spostrzeże się zawczasu, łamie nogę na pierwszej przeszkodzie, jamy są bowiem dość głębokie.
— No, Tony — odezwał się znowu Carr zeskakując z siodła — powędrujemy piechotą. Ta psia wioska, jak widzę, rozciąga się tak szeroko, że więcej czasu stracilibyśmy na jej ominięcie niż na przejście w poprzek. Chodź.
Ujął wierzchowca za cugle i powlekli się. I człowiek, i koń, z opuszczonymi głowami, niekiedy przystając. Mozolny to był i długi marsz, dłuższy niż Carr przewidywał. Już słońce skłaniało się ku ziemi, gdy wreszcie minęli ostatnią granicę olbrzymiej przestrzeni zrytej, przez preriowe pieski. Znowu ruszyli galopem, a gdy różowe zorze zabarwiły horyzont, wjechali w dolinkę, wąską i mroczną niczym tunel. Wywiodła ich ku górze na halę pełną kwitnących ziół, gdzie z pionowego zbocza tryskał pienisty wodospad. Dalej już nie było można się posuwać. Tylko szczyty gorzały blaskami zachodu, w dole mrok gęstniał z każdą chwilą, widoczność malała.
Carr rozkulbaczył konia, napoił go, sam zaczerpnął garnczkiem wody, zagryzł suszonym mięsem (dar Kruków), otulił się derką, siodło podsunął pod głowę i zasnął.
Obudził się, nim świt rozjaśnił niebo. Zrezygnował z jedzenia i poganiany niepokojem ruszył dalej, byle dalej od trójki posępnych jeźdźców, jakich oglądał ze szczytu wzgórza.
Zagłębił się w góry, wybierając ścieżki najbardziej skaliste, kierując konia piargami, na których kopyta nie pozostawiały najmniejszego nawet śladu. Skręcał co pewien czas i kluczył wśród wąskich przesmyków, wspinał się na percie i zjeżdżał w doliny, aż wreszcie uznał, że sam diabeł nie byłby w stanie rozplatać tak pogmatwanych tropów. Wówczas przerwał swą podróż, aby pokrzepić nadwątlone siły garścią pemikanu i startej na proch kukurydzy, z czego uwarzył w garnczku znakomitą zupę.
Gdy to spóźnione śniadanie popił kawą, przywiezioną jeszcze z osady bez nazwy, poczuł się znakomicie, lecz nieco sennie i ociężale.
Leżał wygodnie przy dogasającym ognisku, leniwym wzrokiem wodził to po niebie, to po zboczach otaczających dolinę. Szukał zwierząt, postanawiając zarówno pemikan, jak i suszone mięso pozostawić na czarną godzinę, a zaopatrzyć się w pieczeń z antylopy lub górskiej kozicy.
W górze dojrzał orła zataczającego dalekie kręgi. Potężny ptak o piersiach jasnobrunatnych to zniżał się, to wzbijał, aż spadł jak kamień i zniknął za którymś ze szczytów. Carr spojrzał ku hali przekreślającej zielonym pasem pochyłą ścianę zamykającą dolinę. Tam właśnie — ale jakże daleko! — wędrowało jasne stadko czworonogów.
— Chyba dzikie owce? — mruknął. — Na pewno. Jak się do nich dobrać? Obaj jesteśmy bardzo zmęczeni, prawda, Tony? — zwrócił się do mustanga. — Chyba polowanie odłożymy do jutra. Jeśli nie muflony, może coś tam innego nam się trafi.
To rzekłszy przestał się interesować wędrującą pieczenia. Leżał kilka godzin rozleniwiony grzejąc się w słońcu, które wreszcie wspięło się tak wysoko, że rozświetliło cieniste wnętrze doliny. Wtedy Carr podniósł się.
Z winchesterem w ręku ruszył wzdłuż zbocza upatrując miejsc, w których poprzez cienką powłokę gleby przeświecała lita skała. Przystawał, badał wzrokiem, myśliwskim nożem wydłubywał skalne drobiny, krzywił się pogardliwie i szedł dalej. W ten sposób spędził czas prawie do nastania zmroku, ale nabrał pewności, że dolina nie zawiera nawet śladów żadnego minerału. Nazajutrz opuścił ją, kierując się ku południowemu wschodowi.
Była to podróż trudna dla przeciętnego śmiertelnika, nawet jako tako obznajmionego z warunkami życia na Dalekim Zachodzie. Jednakże Carr dawał sobie świetnie radę. Nawet bezowocne poszukiwania cennych metali nie popsuły mu humoru.
Mijały dni, mijały noce, coraz cieplejsze. Lato w pełni zapanowało w tej części kraju. Ziemia odpoczywała wydawszy plony. Przekwitały trawy, a na krzakach i drzewach tworzyły się zawiązki owoców. Rzeczki i strumienie wysychały po wiosennych powodziach.
Zwierzyna zleniwiała, utuczona nadmiarem pożywienia. Ociężałe i tłuste trawożerce coraz łatwiej padały łupem drapieżników, a drapieżniki spasły się ponad miarę, tracąc wiele ze swej agresywności. Carr ledwie zdołał przepłoszyć pumę wygrzewającą się w słońcu. Parsknąwszy jak kot, leniwie podniosła się i opieszale skryła w mroku puszczy.
Niewielkie stadka bizonów pasły się w dolinach, obo
jętne wobec mijającego je wędrowca. Carr nie polował. Cóż by począł z taką ilością mięsa? Uważał, że marnotrawstwem byłoby zabijanie potężnego zwierzęcia dla zdobycia kilku funtów polędwicy, gdy innej zwierzyny nie brakowało. Napotykał dzikie indyki, prawie nie płochliwe, które dawały się podejść tak blisko, że można było wybrać co roślejsze sztuki, gromadki dzikich owiec i górskich kozic. Jednego tylko starał się unikać — spotkania z szarym niedźwiedziem.
Pamięć o pierwszym zetknięciu się z grizzly przetrwała wszystkie inne wspomnienia, a kojarząc się z osobą Czu-ga-hata stała mu się wręcz nienawistna. Toteż gdy tylko zauważył niedźwiedzi trop lub jakikolwiek inny ślad tego zwierzęcia, natychmiast opuszczał w popłochu okolicę, nawet nie próbując dokładniej zbadać, czy są to znaki pozostawione przez grizzly, czy może przez jego dalekich krewnych, raczej niegroźnych dla człowieka: czarnych lub brunatnych misi.
W końcu trafił na tak długo poszukiwany teren — złotonośny. Stanowił go wąwóz o ścianach porośniętych krzaczkami i pnączami tak gęsto, że aby odsłonić jedną z tych ścian, musiał użyć najpierw myśliwskiego noża, a później kilofem powyrywać tkwiące w ziemi, splatane korzenie. Za którymś tam uderzeniem, gdy piasek] posypał się z szelestem, tworząc u stóp Carra mały kopczyk, eksplorer dostrzegł migotliwy błysk wśród szaro-brązowej gleby. Schylił się. Sprawne oko nie zawiodło. Drobna grudka metalu żółtej barwy wzruszyła eksplorera. Nie po raz pierwszy. Niezmiennie doznawał tych; samych uczuć na widok okruchu złota. Teraz gwizdną! cicho.
— Widzisz, Tony? — zwrócił się triumfalnie do konia, który w pobliżu obgryzał liście. — Widzisz? Nie zawiodłem się. Coś mnie korciło sprawdzić, co się kryje pod tymi zielskami.
Stuknął jeszcze raz kilofem i razem ze splątaną masą korzeni posypały się malutkie połyskujące kamyczki.
— Ho, ho! — nie mógł powstrzymać się od okrzyku, ale natychmiast zakrył dłonią usta. — Sza! Licho nie śpi. Nie powtarzajmy błędów — powiedział ni to do siebie, ni do zwierzęcia. — Może i tutaj ktoś krąży po okolicy? Uważaj, Tony, wtedy ostrzegłeś mnie zbyt późno.
Przewiesił broń przez ramię i chwyciwszy oburącz za splątane łodygi krzewów i pnączy, począł się wdrapywać. Zasapany pokonał wreszcie stromiznę, a gdy znalazł się na jej grzbiecie, ujrzał po przeciwległej stronie pierwotny bór porastający zbocze, kolejną dolinę i znowu następne wzniesienie, gęsto porosłe lasem.
— Tędy nikt się nie przedostanie — stwierdził z ulgą. Zszedł ze zbocza, odetchnął i przystąpił do forsowania drugiej ściany wąwozu. Gdy znalazł się na szczycie, ujrzał obraz odmienny: pustą, porośniętą rzadką trawą nizinę, ograniczoną w dali pasmem poszarpanych skał. Czy istniał do niej dogodny dostęp? Jeśli tak — mógł tędy zawitać nieproszony gość, wdrapać się na niezbyt wysoką i niezbyt stromą pochyłość i ujrzeć Carra w wąwozie. Doszedłszy do wniosku, że jednak taka możliwość jest mało prawdopodobna, eksplorer powrócił.
Z kolei należało zbadać drugi wylot wąwozu. Ten, którym wjechał, był mało zauważalny i tak wąski, że Carr z trudem przecisnął się konno, wiedziony niczym niedającą się wytłumaczyć wrodzoną skłonnością do penetrowania wszelkich trudno dostępnych i tajemniczych kryjówek. Drugi wylot wąwozu należało obejrzeć również i dlatego, że w pobliżu nie zauważył żadnego źródła ani strumienia, co przekreślało możliwość rozbicia tu obozowiska.
Osiodłał mustanga i zostawiwszy cały swój bagaż,
tylko z winchesterem w ręku, ruszył na dalsze poszukiwania.
Wąwóz był długi i wąski. Carr posuwał się bardzo wolno, dokładnie obserwując obie ściany zieleni i ścieżkę, po której stąpał jego mustang. Była twarda, miejscami kamienista, sprawiała wrażenie, jakby nikt jeszcze nią nie wędrował, ani człowiek, ani zwierzę.
Zbocza wąwozu coraz bardziej zbliżały się do siebie. Carr zatrzymał konia, zeskoczył z siodła.
— Czekaj tu, Tony — rozkazał. — Dalej jest tak wąsko, że nie mógłbyś się odwrócić.
Przewędrował jeszcze kilkanaście kroków i rozłożywszy ręce dotknął nimi równocześnie obu zboczy. A po chwili jego buty poczęły grzęznąć w wilgotnej ziemi — ścieżkę przecięło lustro wody, nieruchome i czarne.
— Więc jednak... — szepnął. — Mamy źródełko. Ciekawe czy głębokie?
Zdjął buty, zdjął spodnie i wkroczył do sadzawki. Pod stopami wyczuł muliste dno. Posuwał się wolno, aż woda sięgnęła mu po pas, a wzrok nie dostrzegł jeszcze przeciwległego brzegu. Rozlewisko ciągnęło się od ściany do ściany i ginęło gdzieś tam w półmrocznej dali.
— Prawdziwa dziura z wodą — stwierdził. — Nie wiadomo, jak głęboka. Nie, tędy nikt nie będzie szukał drogi, chyba wariat!
Zawrócił, zadowolony z odkrycia, ale i trochę zakłopotany.
— Wiesz, Tony, znalazłem wodę — odezwał się daj mustanga. — Lecz będzie ją trzeba nosić. Chyba patelnią. A to ci heca! Tam jest tak ciasno, że musiałbyś cofać się tyłem spory kawałek. Przypuszczam, że takiej sztuki nie potrafisz.
Przed wieczorem Carr przyniósł koniowi wodę w dwóch garnczkach. Przelał na patelnię. Mustang chrapnął, pociągnął jeden łyk i podniósł głowę.
— Co takiego? — zdziwił się jego pan. — Przecież od świtu nie piłeś. Tyle godzin!
Przysunął patelnię do nosa i powąchał.
— No, trochę cuchnie zgnilizną, ale nic lepszego tu nie ma, ani dla mnie, ani dla ciebie.
Umoczył palec w wodzie, posmakował.
— Nie wybredzaj, Tony, nie jest taka zła.
Postawił patelnię przed koniem i z gamczkami powędrował po nową porcję. Chociaż czuł pragnienie, nie wziął do ust nawet kropli płynu, póki nie zamienił go we wrzątek zasypany miałko zmieloną kawą. Na wszelki wypadek lepiej nie tykać surowej wody. A koń?
„Trudno, żebym gotował wodę dla konia — pomyślał. — Zresztą mustangi są odporne na choroby."
Rankiem dnia następnego Tony opróżnił patelnię, Carr zagotował sobie kawę, po czym zajął się robotą: zdzierał poszycie ze zbocza na długości paru jardów. Ziemia pełna była złotych grudek. Pracował bez przerwy od świtu do południa. Ale gdy słońce stanęło na szczycie nieba, nie pozostawiając nawet skrawka cienia w wąwozie, przerwał robotę. Robiło się coraz goręcej i coraz duszniej. Zlany potem, z językiem sztywnym jak kołek i gardłem tak suchym jak bezwodna pustynia, pognał do wody. W połowie drogi zatrzymał się, bo Tony człapał w ślad za nim. Nie można było dopuścić, by ugrzązł w cieśninie wąwozu. Zawrócił, ciągnąc zwierzę za grzywę. Tony począł parskać, kłaść uszy po sobie i szczerzyć zęby. Nie ośmielił się jednak ugryźć swego pana. Carr z trudem doprowadził go do miejsca, w którym leżały pakunki, a wśród nich rzemienna linka zakończona pętlą oraz mocny kołek do wbijania w ziemię — sprzęt, który wozi z sobą każdy westman.
Z dużym wysiłkiem, to łapiąc za linkę, to puszczając
grzywę, założył pętlę na kark mustanga. Zwierzę parskało gniewnie, jego sierść lśniła od potu. Co mu się stało? Carrowi żal się zrobiło wiernego towarzysza.
— No, no Tony cierpliwości — poklepał wierzchowca po szyi. — Zaraz przyniosę ci tyle wody, że będziesz mógł się w niej wykąpać.
Zabrał oba garnczki i pobiegł w stronę sadzawki. Sam pośpiesznie pociągnął kilka łyków i ż pełnymi naczyniami wrócił do konia. Tym razem mustang już się nie wzdragał.
Trzykrotnie wędrował Carr tam i z powrotem, zanim napoił zwierzę. Przez ten czas słońce nieco przesunęło się po niebie i po jednej stronie wąwozu tworzył się coraz szerszy pas cienia. Tam położył się Carr, ciężko dysząc, tam przydreptał Tony. Odpoczywali prawie do wieczora — koń, ponieważ i tak nie miał żadnego zajęcia, człowiek, ponieważ bardzo wyczerpała go wielogodzinna praca.
Takie południowe odpoczynki powtarzały się odtąd stale, z wyjątkiem dni, gdy Carr wyruszał na łowy, a później spiesznie suszył lub piekł przywiezione mięso, które w stanie surowym szybko zamieniłoby się w niejadalną padlinę.
Pokryta roślinnością ściana-wąwozu na coraz większej powierzchni świeciła nagą ziemią, ale też i skórzany woreczek Carra stopniowo pęczniał od grudek rodzimego złota. Było ich tak wiele, że ekspolorer zrezygnował z przepłukiwania ziemi, chociaż musiała zawierać sporo metalowego piasku.
Którejś nocy Carr obudził się pod wpływem silnego bólu żołądka. Przewracał się na wznak, na boki — nic nie przynosiło ulgi. Zgięty w pałąk, zwlókł się z posłania. Noc była widna, księżycowa, rozbłyszczona gwiazdami. Pojękując cicho, zabrał się do rozpalenia ognia. Podziękował własnej przezorności, która mu kazała poprzedniego wieczoru nanosić suchych gałęzi i napełnić wodą oba naczynia. Teraz nie byłby w stanie wykonać żadnej z tych czynności. A i tak z wielkim trudem przyszło mu rozpalenie ogniska. Zagotował wodę i pił gorącą małymi łykami. Ból jakby zelżał, lecz po pół godzinie, gdy płomień już dogasał, wrócił ze wzmożoną siłą. Wystąpiły wszystkie objawy zatrucia.
„To woda — pomyślał — Piłem nieprzegotowaną wodę, zgniłą wodę".
Leżał i jęczał. Zasnął dopiero przed świtem. Zbudził go chłód poranka i dotyk końskich chrap. To Tony przyszedł do swego pana, pewnie zdziwiony tak długim jego snem. Carr otworzył oczy i ujrzał pochyloną nad swą piersią głowę mustanga.
— Źle ze mną, Tony — szepnął słabym głosem. — Bardzo źle.
Próbował usiąść, ale natychmiast przejął go ból promieniujący gdzieś ze środka ciała. Upadł na derkę. Ogarniały go mdłości, a chwilami zdawało mu się, że traci przytomność.
Słońce przemierzało niebo od horyzontu po horyzont, a Carr nadal spoczywał bezwładny jak kawał drewna, nieczuły na chłód, nieczuły na południowy skwar. Raz, gdy się ocknął, nie dostrzegł nigdzie mustanga. Pomyślał, że koń, dręczony pragnieniem, powędrował ku wodzie, a teraz zapewne czyni bezowocne wysiłki zawrócenia w wąskim przesmyku. Jednakże był tak osłabiony, że nawet wizja nieszczęsnego zwierzęcia szamocącego się w skalnej pułapce nie zmusiła go do wstania. Stało się dlań obojętne, czy Tony wyswobodzi się, czy nie, i zapadł w sen.
Gdy powtórnie otworzył oczy, zauważył wierzchowca szczypiącego trawę. Lecz był tak słaby, że nawet nie ucieszył go ten widok. Nad wieczorem bóle ustąpiły, już z mniejszym tru
dem oddychał, za to dreszcze poczęły wstrząsać jego ciałem. Drżał z zimna marząc o ognisku, którego nie miał siły rozpalić. W nocy prawie nie spał, a brzask powitał z taką ulgą, z jaką tonący wita zbawczy brzeg. Czuł pragnienie. Gramoląc się niezdarnie, zdołał chwycić garnczek, na którego dnie zachowała się resztka nieco wilgotnych fusów po kawie. Wydobył je palcami i włożył do ust. Gorzki smak przyniósł mu ulgę. Głodu nie czuł, myśl o jakimkolwiek jedzeniu budziła wstręt. Stwierdził, że dreszcze ustały, sam nie wiedział kiedy. Najgorsze chyba minęło...
Gdy słońce zajrzało do wnętrza wąwozu i wypełniło go żarem, Carr postanowił udać się po wodę. Wstał niezdarnie, niebo i ziemia zawirowały mu w oczach i o mało nie runął. Zawrót głowy minął po paru sekundach, jednak eksplorer chwiał się na nogach.
„Muszę dojść, muszę dojść... — powtarzał w myślach — inaczej będzie ze mną koniec!"
Schylił się i ukląkł. Jedną ręką chwycił garnczek, drugą — winchester. Odsapnął chwilkę i opierając się na strzelbie, wyprostował. Ruszył przed siebie. Kroki stawiał niezdarne, powolne. Zanim dotarł do rozlewiska, kilkakrotnie zatrzymywał się, żeby zebrać siły. Dowlókł się do wody tak zmęczony, jakby cały dzień znajdował się w marszu. Żeby napełnić garnczek, musiał uklęknąć i przestraszył się, że nie wstanie. Krople potu zwilżyły mu czoło, drżał z wysiłku. Przeczekał w takiej pozycji kilka minut, wreszcie podniósł się z trudem. Nieco wody wychlusnęło z garnka, lecz nawet nie próbował dopełnić go, nie odważył się na powtórną zmianę postawy. Jakże trudno, jakże niewygodnie posuwać się trzymając w jednym ręku naczynie z wodą, w drugim lufę winchestera. Marzył, aby usiąść, lecz czuł, że nie mógłby już wstać. Zacisnął zęby, żeby nie jęczeć. Kiedy dotarł do swego legowiska, starczyło mu jeszcze tylko sił, by ostrożnie postawić garnczek na ziemi? Potem osunął się na derkę, broń wypadła mu z dłoni.
Dopiero pod wieczór spróbował drżącymi rękami zgarnąć resztki chrustu i przysunąć garnczek do ognia. Marzył chociaż o jednej kropli wody na języku, lecz wytrwał, aż doczekał się wrzątku. Pił bardzo wolno, po czym zmęczony wysiłkiem znów zasnął.
Nazajutrz zbudził się z uczuciem głodu. Uznał to za pierwszy objaw powracającego zdrowia. Jednakże ledwo mógł przezwyciężyć ogromne osłabienie. Poranny spacer po wodę był dla niego taką samą męką, jak poprzedniego dnia. Ugotował trochę zupy kukurydzianej, zjadł. Potem oparł się plecami o ścianę wąwozu, z bronią leżącą tuż obok, z przymkniętymi powiekami. Nagle poczuł na twarzy jakiś ciepły oddech.
— Tony! — wymamrotał. — No, stary, najgorsze za nami, ale kiepsko już było, bardzo kiepsko... Jakże ty sobie radzisz? — popatrzył na mustanga w zdumieniu. — Jak zdobywasz wodę? Ciekawe... Trzeba to zbadać!
Rzecz zrozumiała, że to badanie należało odłożyć na następne dni. Na kiedy? Trudno było określić. Przewidywany szybki powrót do zdrowia wcale nie okazał się szybki. Carr był nadal słaby jak mucha i każdy krok w stronę wodnego rozlewiska okupiony był nadludzkim wysiłkiem.
Mijały dni rekonwalescencji, beznadziejnie długie, a w miarę ich upływu kurczyły się zapasy żywności ofiarowane przez Indian. Był to sygnał ostrzegawczy: na Dalekim Zachodzie, gdzie zwierzyna tylko podczas zimy narażona jest na głód, człowiek może umrzeć z głodu bez względu na porę roku. Carr o tym wiedział. Gdy więc zauważył, że woreczek z pemikanem jest prawie pusty, zmielonego ziarna kukurydzy starczy co najwyżej na dwie porcje zupy, a paski suszonego mięsa — najmniej smaczne jedzenie — również się kończą, postanowił zaryzykować polowanie.
Siodłanie konia trwało niezmiernie długo, z przerwami na odpoczynek. Wreszcie uporał się z tą robotą. Kolejna trudność — to wskoczyć na grzbiet wierzchowca. Dopiero za trzecim razem udało się.
— Naprzód, Tony! — rozkazał.
Ruszyli wąwozem, poprzez liczne zakręty i zwężenia, aż wydostali się na rozległą halę różowiejącą porannym brzaskiem. Stąd widok był rozległy na wszystkie strony.
Carr oddychał głęboko świeżym, chłodnym powietrzem po tylodniowym pobycie w dusznym wąwozie. Trawiasta hala spadała w prawo i w lewo łagodnymi pochyłościami. Pochyłość lewą zamykała równina, bezleśne pustkowie osłonięte pionowymi turniami. Pochyłość prawa zbiegała do linii czarnego boru, który tam w dole ciągnął się tak daleko, jak daleko okiem sięgnąć. Na wprost — łąka słała się szmaragdowym kobiercem i dopiero w odległości dwu mil, jak w przybliżeniu określił, urywała się na porozrzucanych tu i ówdzie skałkach o brunatno-żółtym odcieniu.
Carr skręcił w prawo, przewidując, że na granicy łąki i lasu najłatwiej napotkać zwierzynę. Zjechawszy na sam dół, z radością odkrył strumyczek i coś więcej jeszcze: liczne tropy zbiegające ku wodzie. Zbliżył się do brzegu, ukląkł stęknąwszy z wysiłku. Patrzał na kryształowo czysty i wartki nurt. Piaszczyste dno rysowało się bardzo wyraźnie. Ani śladu żadnych roślin. Nachylił się i spróbował wody. Wydała mu się bardzo smaczna. Napił się do woli. Poczekawszy, aż Tony również zaspokoi pragnienie, zaprowadził go między pierwsze drzewa i tam przywiązał do pnia. Sam usiadł za dużym, rozłożystym krzakiem, zasłaniającym go od strony łączki. Brakło mu sił na dalszą wędrówkę. Tu postanowił czekać. Czy takie czekanie przyniesie jakie rezultaty? Na poranny wodopój czworonogów godzina była zbyt późna. Czas upływał. Carr obserwował przeciwległe, łagodnie opadające zbocze hali, niebo nad nią i wędrujące po nim obłoki. Łagodny wietrzyk spadał z gór i dmuchał mu w twarz. Żadne zwierzę podchodzące z boku lub z przodu nie wyczuje człowieka. A z głębi boru?
Stamtąd Carr nie spodziewał się godnych strzału czworonogów. Któż bowiem mógł nadejść? Co najwyżej przedstawiciel jakiegoś gatunku niedźwiedzi, lecz o jego zbliżaniu się Tony w czas ostrzegłby parskaniem. Kto jeszcze? Może wilk, ryś lub puma — o tej porze roku dla trapera bez wartości, dla Carra — również, bez względu na porę roku. To, czego potrzebował, powinno przybyć z otwartej przestrzeni: bizon, łoś, górska kozica lub stepowa antylopa. Jakże przydałby mu się płat świeżego, smacznego mięsa! Lecz nic nie zwiastowało obecności jakiegokolwiek trawożercy.
Co pewien czas zerkał w stronę mustanga, ale Tony nie zdradzał niepokoju, wolno obgryzając liście wysokiego krzewu. Minuty goniły minuty, godziny następowały po godzinach. Góry i doliny wyglądały jak wymarłe. Jeśli teraz nie pojawi się któryś z mieszkańców gór lub prerii, na pewno nie ukaże się w porze południa, gdy słońce grzeje najmocniej, a każde stworzenie szuka cienia.
Carr nudził się. Nie był ani traperem, ani zawodowym myśliwym. Ci potrafią skracać sobie czas nawet wówczas, gdy leżenie bez ruchu ze strzelbą w ręku zdawałoby się uniemożliwiać zajęcie się czymkolwiek. Ba, ale myśliwi i traperzy potrafią obserwować i czytać z tej wielkiej księgi mądrości, jaką jest przyroda. Carr był tylko eksplorerem, interesowały go przede wszystkim skały i to, co znajdowało się pod powierzchnią ziemi, a znacznie mniej to, co na niej rosło lub po niej biegało. Podobno cierpliwość zawsze w jakiś sposób zostaje wynagrodzona. Jeśli to prawda, przypadek Carra to potwierdził. Bo oto, gdy za którymś tam razem wodził zmęczonym już wzrokiem po rozciągającej się przed nim łące, dostrzegł na najwyższym punkcie hali stadko czworonogów. Antylopy. Posuwały się początkowo równolegle do linii lasu, tak że Carr już zwątpił, aby podeszły na stosowną do strzału odległość. Jednakże w połowie drogi skręciły i zaczęły zbiegać w dół. Na przedzie przewodnik stadka, niewielkiego, liczącego dziesięć do piętnastu sztuk.
Carr wolno i ostrożnie zmienił pozycję z siedzącej na leżącą i przycisnął broń do ramienia. Antylopy wciąż biegły. Jeszcze chwila, a znajdą się w zasięgu kuli. Lecz oto przydarzyła się rzecz nieprzewidziana, chociaż Carr powinien był pamiętać, że na Dalekim Zachodzie wypadki nieprzewidziane trafiają się bardzo często.
Nim antylopy pokonały przestrzeń dzielącą je od strumyka, płowy cień mignął wśród wysokich traw i stado rozpierzchło się. Część rzuciła się w lewo, część w prawo, a dwie sztuki pognały w panicznym strachu wprost na stanowisko Carra. Nie starczyło mu ani chwilki na celowanie. Nacisnął spust raz, drugi, trzeci... Dwie pierwsze kule chybiły, następna musiała trafić — jedno ze zwierząt runęło, jakby piorunem rażone, drugie przeskoczyło strumień i znikło z pola widzenia. Carr nie podniósł się, aby ruszyć po swe trofeum, taki postępek byłby wielce nierozsądny. Płowa sylwetka górskiego lwa — pumy jeszcze nie zniknęła. Mimo huku strzałów drapieżnik nie dał się spłoszyć, nie zrezygnował z łupu. Powoli taszczył antylopę, aż Carr strzelił dwukrotnie. Dopiero wtedy puma rzuciła się do ucieczki. Pozostały dwie nieruchome, jasne plamy na ciemnym kobiercu zieleni. Carr wstał i ruszył w kierunku upolowanej zwierzyny. Znajdował się już o pięć, sześć kroków od miejsca, w którym spoczywała antylopa, gdy nagle rzekomo martwe zwierzę porwało się z szelestem roztrącanych traw i śmignęło poprzez łąkę jak strzała wypuszczona z łuku.
Jeśli słowo „baranieć" określa stan człowieka zaskoczonego zdumiewającym wypadkiem, to istotnie Carr całkowicie zbaraniał. Stał z wytrzeszczonymi oczami, niezdolny uczynić żadnego ruchu.
Kiedy źdźbła traw przestały się chwiać, odetchnął głęboko jak pływak, który długo nurkował.
— Coś podobnego? — szepnął. — Coś podobnego... Musiałem ją tylko ogłuszyć. Jakim sposobem?
Uważnie przyglądał się zgniecionej trawie, gdzie widniał odcisk ciała zwierzęcia.
— Ani śladu krwi. Więc nawet jej nie raniłem. Tym lepiej, nie będzie się męczyć. Oj, Piotrze, Piotrze! Jeszcze nigdy tak bardzo nie zawiodły cię oko i ręka!
Westchnął i pomaszerował, jak potrafił najszybciej, w stronę drugiej antylopy, upolowanej przez pumę. Jakby się bał, że w tak pechowy dzień mogłoby się zdarzyć, że i tamta sztuka przemknie mu przed nosem. Na szczęście, antylopa była martwa.
Carr sprowadził konia, z wielkim trudem przytroczył myśliwskie trofeum (chociaż nie swoje!) w tyle siodła, wgramolił się na grzbiet mustanga i dotarł bez przeszkód do wąwozu. Zastał wszystko tak, jak pozostawił. Nikt tu nie zaglądał w czasie jego nieobecności.
Zdrożony ponad miarę swych sił, ledwie zdołał ściągnąć przywiezioną zdobycz i rozkulbaczyć konia, opadł ciężko na ziemię i odpoczywał. Cień sięgnął już połowy szerokości wąwozu, gdy chcąc nie chcąc, dźwignął się ciężko — nie wolno było odkładać na później spreparowania mięsa. Zabrał się do zdejmowania skóry, co mu szło niemrawo, i gdyby nie świadomość, że
do rana cała zdobycz może ulec zepsuciu, na pewno zaniechałby tej czynności. Uporał się z nią, dopiero gdy księżyc pokazał swą bladą twarz na niebie, co zaskoczyło Carra.
Ćwiartowanie i rozwieszanie płatów mięsa, aby dobrze wyschło, zakończył gdzieś o północy, gdy sowa uszata ze swoim przerażającym „hu! hu!" zdążyła wielokrotnie przelecieć nad wąwozem. Carr był tak zmęczony, że oczy mu się kleiły, gdy rozpalał ognisko, a równocześnie tak głodny, że wybrał się po wodę, by uwarzyć zupę z resztek pemikanu i z garści zmielonej kukurydzy.
Czas powrotu
Wolno, stopniowo wracały mu siły. Na początku, gdy po tylu dniach przymusowej bezczynności chwycił za kilof, już po godzinie zaniechał dalszej roboty.
„Nie mogę się przemęczać — tłumaczył sam sobie — czeka mnie jeszcze daleka droga, a jeśli nie dowiozę tego, co tu zebrałem, po cóż zbierać?"
Trudno odmówić racji takiemu rozumowaniu. Świadczyło ono — raz jeszcze — że Carr zdołał się uodpornić na objawy popularnie określane mianem „gorączki złota".
Do swej teorii dostosował codzienną praktykę. Skrócił czas pracy, przedłużył okresy wypoczynku, a przede wszystkim dbał o to, by nigdy nie być głodnym. Jadał trzy, niekiedy cztery razy dziennie — co wśród poszukiwaczy złota musiałoby uchodzić za karygodne marnowanie cennych godzin — i nie zwlekał z polowaniem, skoro dostrzegał, że zapasy się kończą. I na takie wyprawy nie żałował ani sił, ani godzin.
Dni upływały, a chociaż w porze południa słońce przygrzewało nadal mocno, wieczory i ranki stawały się coraz chłodniejsze. Nadchodziła jesień. Zapowiadały ją żółknące liście, szarzejące trawy, jeszcze niedawno zielone i soczyste, teraz wysuszone i kruche.
— Musimy wracać, Tony — poinformował Carr swego wierzchowca któregoś ranka, bardzo zziębnięty, patrząc z niepokojem na szron cienką warstwą pokrywający ziemię.
Szron wkrótce stopniał, lecz Carr wiedział, że każdego następnego dnia biała powłoka będzie grubieć, aż wreszcie z wyżyn, gdzieś od północnego zachodu, runie w doliny wiatr niosąc śnieżystą kurzawę i dokuczliwe, ostre jak igły drobinki lodu.
— Czas nam wracać, Tony — powtórzył i cały dzień spędził na przeglądzie zapasów żywności oraz tego, co zdołał zebrać w wąwozie. Zbiory okazały się znacznie cięższe niż cała żywność, co z jednej strony wywołało
zadowolenie z wyników eksplorerskiej pracy, z drugiej — niepokój, czy aby proporcje obu tych bagaży są właściwe? Grudki złota wypełniły oba juki, a jeszcze kilka garści żółtych kamyczków obciążało kieszenie sfatygowanej kurty.
Ślady złotodajnych żniw widniały w postaci obdartego z roślinności zbocza, podziurawionego, miejscami osypującego się. Carr nawet nie pomyślał o tym, że na wiosnę, zanim korzenie roślin na nowo obrosną ścianę, ulewne deszcze mogą spowodować oberwanie się zwałów ziemi oraz częściowe, a nawet całkowite zasypanie wąwozu. Ale gdyby nawet, o tym myślał, nie byłoby sposobu, by zapobiec katastrofie. Carr nie był zresztą wyjątkiem wśród eksplorerów. Kopacze złota w swej niepohamowanej żądzy szybkiego wzbogacenia się nie baczyli ani na zachowanie piękna otoczenia, ani na konieczność zatarcia śladów swej niszczącej przyrodę akcji. Gdy odkryto złoto w Czarnych Górach, w Południowej Dakocie, zdewastowano, częściowo wyrąbano, a na koniec spalono tysiące hektarów pierwotnego boru. Zniszczenie było tak całkowite, że fakt ten utrwalił się w nazwie jednej z górniczych osad — Deadwood. W konsekwencji wyginęła cała zwierzyna, tak liczna w tamtych stronach. Znikły jelenie i łosie, wymarły bobrze żeremia, nawet ryby zostały wytępione. W porównaniu z tym ślady, jakie pozostawiał po sobie Carr, nie miały istotnego znaczenia.
Wyruszył na polowanie, ostatnie, jakie zamierzał w tej okolicy przeprowadzić. Początkowo los mu sprzyjał. Już pół mili od wąwozu napotkał stado dzikich indyków posuwające się na południe. Była to pora dorocznych wędrówek tych dziwnych ptaków, które chociaż posiadają skrzydła i potrafią latać, używają ich tylko do przebywania rzek, poza tym maszerują piechotą. Równie dziwny posiadają obyczaj maszerowania w zwartych grupach, lecz zawsze w dwu oddzielnych kolumnach: w jednej samce, w drugiej wyłącznie samice. Carr właśnie trafił na taki pochód. Indyków nie spłoszył widok jeźdźca, a jeździec starał się zachowywać dyskretnie. Upolował cztery najtłustsze sztuki, zeskakując z siodła dopiero wówczas, gdy maszerujące ptaki najspokojniej odeszły.
Wypadek przytrafił się w drodze powrotnej: Tony stąpnął na niewidoczną dziurę, być może na podziemny korytarz wykopany przez zwierzę, przewrócił się i okulał. Carr zbadał troskliwie nogę konia, przestraszony, czy aby nie uległa złamaniu. Lecz stwierdził tylko naciągnięcie mięśnia, na pewno bolesne, przecież łatwe do wyleczenia. Wymagające jednak czasu.
Kulejący mustang i bardzo jeszcze słaby fizycznie jeździec z trudem dowlekli się do wąwozu. Carr urżnął długi płat koca, zmoczył go obficie i mocno owinął wokół pęciny wierzchowca. Tyle tylko mógł uczynić, aby przynieść ulgę zwierzęciu i przyspieszyć wyzdrowienie. Co pewien czas, gdy stwierdzał, że bandaż wysechł, przynosił wodę i skrapiał nią opatrunek. Poza tym — leżał i odpoczywał. Wypatroszywszy indyki nie miał już nic więcej do roboty. Dalsze drążenie złotodajnego zbocza było bezcelowe, bo i tak nie miałby gdzie wpakować nuggetów.
Znudzony leżeniem, wdrapywał się na zbocza wąwozu, trochę po to, aby wypróbować swe siły, trochę — aby zerknąć na najbliższą okolicę dla sprawdzenia, czy nie nadciąga dwunogie lub czworonogie niebezpieczeństwo. Lecz za każdym razem widział z jednej strony czarny bór pogrążony w ciszy, z drugiej — smętną
i zawsze pustą płaszczyznę rzadkich traw. Pora roku na pewno nie sprzyjała wędrówkom. Bezdroża Gór Skalistych, zawsze groźne dla samotnego człowieka, mnożyły swe śmiertelne zasadzki późną jesienią i zimą. Deszcze, opady śnieżne, huragany mogły zapędzić śmiałka w pułapkę bez wyjścia.
Carr zajął się gorliwie pielęgnacją mustanga: czyścił go, poił i opatrywał mu nogę. Po tygodniu — tak przynajmniej wydawało się Carrowi, ponieważ stracił rachubę czasu — Tony ruszał się żwawiej, przestał utykać. Jednakże Carr nadal stosował okłady i oprowadzał wierzchowca po wąskiej przestrzeni wąwozu, bacznie obserwując każdy jego krok. Na koniec uznał, że zwierzę stąpa zupełnie swobodnie. Spakował manatki i wczesnym świtem, po spożyciu obfitego posiłku, opuścił złotodajny wąwóz.
Jechał wolno, pamiętając o nadwerężonej nodze. Wybierał dolinki porosłe miękką trawą, wiodące ku wschodowi. Omijał kamieniste jary i zbyt strome pochyłości. Działał więc jak człowiek ostrożny, jak podróżnik starający się zapobiec wypadkom. Wiedział, że bez konia nie dotrze do wielkich równin prerii, nie ucieknie przed zimą, która już nadciągała z północy. Dobrze pamiętał o przygodzie McNeera i niezwykłym jej zakończeniu. Lecz na niezwykłości nie liczył. Dlatego właśnie wędrował powoli, w trosce o mustanga. Na dobre to wyszło i zwierzęciu, i człowiekowi. Carr odpoczywał, nabierał sił. Siedząc na grzbiecie wierzchowca, kroczącego to stępa, to kłusem — nigdy szybciej — od czasu do czasu przystawał, rozglądał się wyszukując najdogodniejsze ścieżki. Gadał do swego konia, wypytywał, jak się czuje, czy noga mu nie dolega, czy chciałby może odpocząć. Otrzymywał w odpowiedzi zawsze te same krótkie parsknięcia, które kwitował klepaniem po szyi, i tak się wzajemnie porozumiewali.
Bawiły go rozmyślania nad tym, jak to powita znajomków w Milwaukee serią nieprawdopodobnych relacji ze swej podróży. Już układał sobie długie barwne opowieści, do których jakże wdzięcznego materiału dostarczyły niedawne przeżycia. A tak uprzykrzyło mu się milczenie, że często Tony musiał występować w roli słuchacza. Nie mógł jednak przewidzieć, że pierwszymi słuchaczami nie będą znajomkowie z Milwaukee.
Któregoś dnia, jednego z bardzo wielu w tej powrotnej drodze, wydostał się z labiryntu skał na szeroką i długą przestrzeń, znaczoną grupami drzew malowniczo porozrzucanych wśród traw. Nie, nie była to preria — cel, do którego zmierzał — lecz płaskowyż górski, w rodzaju tych, które określa się mianem „parku". Zatrzymawszy konia badał wzrokiem teren. Zauważył z jednej strony gęsto porośnięte lasem wyniosłości, z drugiej niebotyczną skalną ścianę. U dołu pokrytą krzewami, wyżej całkowicie nagą, jeszcze wyżej, na płaskim szczycie, ozdobioną niby pióropuszem kępą świerków i sosen. Zastanawiał się chwilę, jakim sposobem na kamiennym podłożu mogły zakiełkować nasiona tych drzew i jakim zdumiewającym zbiegiem okoliczności ten niewielki lasek oparł się porywistym wiatrom tak często goszczącym w tych stronach. Nie doszedł do żadnego wniosku poza tym, że ten „park" nadaje się znakomicie na miejsce dłuższego pobytu. Było tu i słońce, i cień, i woda tryskająca z podnóża ściany. Dostrzegł ślady bizoniego przemarszu, niezbyt stare. Wielkie zwierzęta musiały tędy wędrować dzień lub dwa wcześniej, zmierzając ku południowi, mógł więc być spokojny, że teraz nie zakłócą mu odpoczynku.
Zawahał się z wyborem najlepszego miejsca na biwak.
— Nie, Tony, nie tutaj. Tu nie jest najbezpieczniej — zagadał do konia patrząc na wyniosłą górę, spod której tryskało źródełko. — Jeden kamień lecący z takiej wysokości zamieni nas w placek. Lepiej trzymać się z daleka od tego olbrzyma.
Trącił mustanga piętami i powędrowali wzdłuż brzegu strumyka, z pół mili chyba. Dopiero tam zajął się rozkulbaczeniem wierzchowca (znacznie później opowiadał, że miał „przeczucie". Ile w tym prawdy — któż odgadnie?). Gdy rozglądał się za suchym drewnem na ognisko, usłyszał dźwięk przypominający ni to szum wiatru zginającego korony drzew, ni to szelest sypiącego się piasku. Zdziwiony, rozejrzał się dokoła. Ciemny obłok jakby mgły czy kurzu zasłaniał widoczną stąd przecież skalną ścianę. Tylko wierzchołek z kitą sosen i świerków rysował się wyraźnie w różowym blasku zachodzącego słońca.
Szum przybierał, szara zasłona gęstniała, nieprzenikliwy tuman ogarniał coraz większą część doliny. Carr już nie widział drzew rosnących w głębi. Do szumu wplątał się teraz łoskot podobny do dźwięku, jaki wydają koła wozu pędzącego po wybojach.
— Tony, wiejmy stąd! Tu dzieje się coś bardzo niedobrego!
Ulokował pakunki byle jak na grzbiecie zwierzęcia, które strzygło uszami i trwożnie parskało.
— Chodź — ujął je za grzywę i rzucił okiem za siebie.
Przez sekundy wydało mu się, że padł ofiarą złudzenia. Na płaskim szczycie kępa drzew wyraźnie drgała. Przetarł powieki. A jednak... Rudawe pnie zmieniły położenie, pochyliły się i... runęły!
Jeszcze chwila, a zapadł się cały wierzchołek. Chmura dymów dźwignęła się wysoko, aż ku ciemniejącemu niebu. Nie czekał dłużej. Ruszył ciągnąc konia za sobą.
Podczas całej wędrówki goniły go łoskoty i trzaski aż po sam kraniec płaskowyżu, dokąd się schronił. Było już zbyt ciemno na dalszą podróż, więc przenocował tam, głodny i spragniony, jako że płynący parkiem strumyczek gdzieś się zagubił. Carr budził się co pewien czas i nasłuchiwał. Gdy księżyc przewędrował pół nieba, odgłosy ustały. Nic już więcej nie zakłóciło nocnej ciszy.
Rankiem, wiedziony ciekawością, Carr zawrócił. Prawie połowa „parku" nie istniała. Wszędzie wznosiły się zwały skalnego gruzu, ziemi, olbrzymich głazów, korzeni, potrzaskanych pni drzew, połamanych, potężnych konarów. Nie sposób było tędy przejechać. A wyniosła skała?
Nie istniała, a raczej istniała w zupełnie zmienionym kształcie. Teraz przypominała ścianę równo i gładko przeciętą w poprzek. Tylko dalsze, niższe partie zachowały swój pierwotny wygląd.
— Ale miałem szczęście... — pokiwał głową.
Istotnie, miał szczęście. Gdyby wczoraj spóźnił się o kilkanaście minut, spadłaby na niego lawina kamieni, gdyby spóźnił się o minut kilkadziesiąt, nie znalazłby już wjazdu do doliny parku.
W pośpiechu opuścił ten piękny zakątek obawiając się, by nie obsunęło się i następne wzniesienie. Jeden kataklizm potrafi spowodować następne. Carr z racji swego niecodziennego zawodu zdołał poznać strukturę gór i wiedział, że niekiedy równowaga wzniesień i nizin jest bardzo chwiejna, że może być zakłócona, nie tylko drganiami skorupy ziemskiej, wodą podmywającą latami pionowe zbocza, korzeniami drzew drążącymi lite, zdawałoby się, skały, lecz również wstrząsem spowodowanym obsunięciem się tysięcy i setek tysięcy cetnarów ziemi. Tak właśnie, jak to zdarzyło się obecnie. Należało jak najszybciej opuścić zagrożony teren.
Zasypane źródełko zdołało podczas nocy przebić tunel pod hałdami zwalonej skały i toczyło już swe czyste wo
dy starym korytem. Była to pomyślna okoliczność, pozwalająca i na napojenie konia, i na normalny ranny posiłek.
Carr pojechał brzegiem strumyka i wędrował tak aż do miejsca, gdzie nurt skręcał i w postaci górskiej siklawy spadał w szumie i pianach z kilkudziesięciojardowej wysokości. Tak więc ukształtowanie terenu zmusiło naszego wędrowca do rozstania się z wygodnym zbiornikiem wody. Nie zmartwiło go to zbytnio. W górach istnieje pełno źródeł, strumyków i rzeczek biegnących ku nizinom, góry to nie pustynia, nie żadne Liano Estacado, bezwodna przestrzeń czterdziestu tysięcy mil kwadratowych na granicy Teksasu i Nowego Meksyku, gdzie podróżny ginie z pragnienia.
Zaniepokoiło go co innego: widok wielkich płatków śniegu bezszelestnie sfruwających z zaciągniętego stalową oponą nieba. Śnieg zaczął padać wczesnym rankiem i w ciągu kilku godzin pokrył białym prześcieradłem zieloną dotąd ziemię. Co prawda, gdy chmury odpłynęły, a słońce w południe nieźle poczęło przygrzewać, biel znikła, ale tylko w dolinach i w niższych partiach gór. Szczyty pozostały białe. To był już drugi, po nocnych szronach, sygnał nadciągającej zimy. I Carr go nie lekceważył. Przynaglił mustanga do szybszego biegu, skrócił codzienne przerwy w podróży. W ciągu kilku następnych dni temperatura poczęła spadać. Nocą Carr nie potrafił już obyć się bez nieprzerwanie gorejącego ogniska. Na szczęście, upragniona równina wielkiej prerii, skąd tylko jeden krok do linii kolejowej przecinającej kontynent, była coraz bliższa. Wdrapawszy się na któryś z bardziej dostępnych szczytów (by zbadać kierunek jazdy), Carr dostrzegł ją wśród przerw między skalnymi turniami jako siwą mgiełką spowitą przestrzeń. Gdyby posiadał skrzydła, w jeden dzień znalazłby się poza górskim pasmem. Lecz jazda na końskim grzbiecie, wymagała kluczenia wśród przesmyków, wycofywania się ze ślepych dolin, odszukiwania ścieżek dostępnych kopytom mustanga.
Tymczasem pocieplało, jak gdyby ustępująca jesień zapragnęła przedłużyć swe panowanie. Tego dnia Carr zapuścił się między zbocza kenionu o dnie pokrytym to piaskiem, to drobnym żwirem naniesionym przez rzeczkę toczącą swe wody u podnóża nagiej i stromej wysoczyzny. Był ranek, w dole panował jeszcze głęboki cień, lecz wyżej pierwsze promienie słońca nadały granitom i gnejsom ciemnofioletową barwę.
W miarę jak wędrowiec posuwał się naprzód, obie ściany ogromniały, lecz Carr wiedział, że to nie góry rosną, lecz dno kenionu obniża się gwałtownie i wiedzie go coraz szybciej ku nizinom. Droga była równa, dlatego co pewien czas popędzał mustanga do galopu. Pryskały kamyki spod końskich kopyt, a wyrzucany piasek wisiał w powietrzu niską chmurką kurzu. Słońce coraz głębiej zaglądało do wnętrza kenionu, a gdy stanęło prostopadle, czarny nurt rzeczki rozbłysnął, jakby nie woda, lecz płynne srebro toczyło się korytem. A później nagle wszystko pociemniało. Carr spojrzał w górę — zamiast pasma bladego nieba ujrzał granatową zasłonę rozpostartą od ściany do ściany. Spojrzał po raz drugi i uderzył piętami konia. Pędził rozglądając się na boki, czy nie dostrzeże jakiegoś wgłębienia, jaskini, pieczary, w której mógłby się skryć. Wiedział, co zapowiada granatowa chmura, nie mógł się mylić: przymrozek, śnieg, odwilż — to były sygnały wiatru północno-zachodniego. Lecz słowo: „wiatr" w tym wypadku nie określało ogromu niebezpieczeństwa, jakie groziło każdemu stworzeniu znajdującemu się na drodze takiego wiatru.
Granatowa chmura stanowiła forpocztę huraganu rodzącego się na dalekich obszarach polarnych, przybierającego na sile i dmuchającego mroźnym oddechem w zachodnie ściany Gór Skalistych. Huragan wdzierał się w wąskie gardziele, w wąwozy, doliny i kaniony, aby na koniec runąć na płaszczyzny prerii na wschodzie, zasypać je śniegiem i skuć mrozem.
Carr galopował z sercem ściśniętym trwogą, wiedział, że nie zdoła przegonić wiatru, a jeśli nie odkryje w ciągu najbliższych minut jakiegokolwiek schroniska, to... Dalej już nie myślał.
Niebo pociemniało jeszcze bardziej, granatowa chmura zniżyła się, mrok zgęstniał, aż eksplorer musiał ściągnąć cugle mustanga.. Z wyżyn spadł białawy tuman i ograniczył widoczność do kilku zaledwie stóp. Wtedy Carr poczuł pierwsze uderzenie wichury. Przeraźliwy szum wypełnił wnętrze kenionu. Wody strumienia wzburzyły się i rozlały szeroko od ściany do ściany. Po sekundzie przerwy nastąpiło uderzenie drugie — mroźny prąd powietrza niosącego śnieg zdmuchnięty ze szczytów. Carr z trudem zeskoczył z siodła, chwycił mustanga tuż przy chrapach i poprowadził przerażone zwierzę, popychany oddechem huraganu.
Rozlana woda strumienia pokryła się lodem i zarówno koń, jak i jego pan ślizgali się niebezpiecznie, lecz zatrzymać się było wręcz niemożliwe. Carr, szukający jak zwykle dobrych stron każdej przygody, gratulował sobie, że wiatr dmie w plecy, nie w twarz. Niewielka to wprawdzie pociecha. Po kilkunastu minutach począł się trząść z zimna. Wiatr zdołał przeniknąć poprzez wszystkie warstwy odzieży i chwilami eksplorer czuł się tak, jak gdyby kroczył wśród mroźnej zawiei całkowicie pozbawiony ubrania. Jak długo potrafi wytrwać w takiej sytuacji? Zacisnął zęby, powtarzając sobie w myślach, że musi dojść, że musi dojść... Sam jeszcze nie wiedział, do jakiego celu. Że nie może się przewrócić, że gdyby Tony runął, to on nie zdołałby mu pomóc na tej gładkiej powierzchni lodu.
Wlekli się popychani strumieniem powietrza tak gęstego (jeśli wolno użyć takiego określenia), że Carr czuł na plecach ucisk równy ciężarowi kilkudziesięciu funtów. Nie mógł się wyprostować, posuwał się zgarbiony, z rozwichrzonymi włosami, bo kapelusz dawno już sfrunął mu z głowy, ledwie dyszący z wysiłku. I nagle dostrzegł przed sobą upragniony kres wędrówki. Ściany kenionu urywały się raptownie. W wielkim oknie wirowały na tle nieogarniętej wzrokiem przestrzeni tumany śnieżnego pyłu. A więc dotarł wreszcie do granic prerii! Uszczęśliwiony, przyspieszył kroku, uczynił jakiś nieostrożny ruch, stracił równowagę, balansował chwilę, na koniec upadł, puszczając z rąk cugle. Nie mógł widzieć, co stało się z koniem. Dwukrotnie usiłował wstać i dwukrotnie wichura ciskała nim o ziemię. Na czworakach, prawie rozpłaszczony, doczołgał się do skalnej ściany i dopiero wówczas, czepiając się zgrabiałymi dłońmi jej nierówności, dźwignął się powoli. Rozejrzał się. Mustanga nie było. Carr rozpoczął dalszy marsz, tuż-tuż przy ścianie. Skalne okno powiększało się za każdym jego krokiem. Jeszcze tylko kilka jardów, jeszcze jard...
Gdyby nie granitowy próg — historia Piotra Carra zostałaby przerwana w tym miejscu. Raz na zawsze. Próg go ocalił, zatrzymał. Bo za tym progiem urywała się droga kenionu i ziała przepaść. Stroma ściana górska spadała raptownie ku nizinom prerii. Jak wysoka? Carr wysunął nieco głowę ponad kamienną ławę, lecz zaraz ją cofnął. Wszelka próba zejścia tędy równałaby się samobójstwu. Tam w dole musiał znaleźć śmierć jego wierny Tony... Przerażone zwierzę, pchane siłą, której nie potrafiło się przeciwstawić, przeskoczyło widać niską zaporę i runęło w przepaść.
Carr początkowo niemal nie uświadomił sobie ogromu nieszczęścia. Po raz pierwszy w życiu odczuł stratę konia przede wszystkim jako stratę... przyjaciela. Rozżalony bardziej losem konia niż swoim własnym, spoczywał przytulony do skały, maltretowany uderzeniami wichru. Lecz opanował się, zebrał myśli. Rozumiał, że nie wolno mu ulec panice ani desperackim nastrojom i że w tym miejscu nie może pozostawać dłużej — szybko skostniałby z zimna i już nie powstał.
Nacisk huraganu nie zelżał, zmniejszyła się jednak ilość niesionego wiatrem śniegu. Powidniało, kontury skał stały się wyraźniejsze, obraz dalekiej równiny mniej zamazany. Garr powziął decyzję. Wytężając siły poczołgał się wzdłuż progu aż ku przeciwległej ścianie kenionu, tam gdzie płynął strumień. Słusznie uważał, że toczące się dziesiątkami, setkami lat wody musiały wyżłobić w gnejsach i granitach jakąś rynnę, przez którą spadały na prerię. Kto wie, może taka właśnie rynna umożliwiała zejście? Innej drogi nie było, odwrót nie istniał.
To, że Carr umiał wyciągać wnioski z każdej sytuacji, pozwoliło mu teraz zakończyć przygodę w sposób nieosiągalny dla wielu ludzi, którzy znaleźliby się w jego położeniu. Dotarłszy do celu stwierdził, że koryto strumienia jest prawie puste, tylko na samym dnie pokryte okruchami lodu. Ciągle na czworakach, podczołgał się ku oknu, za którym widniała przepaść. W tym miejscu progu nie było, rzeczka wyżłobiła w skale rynnę, za tą rynną skała spadała nie pionowo, lecz tarasowato. Wąskie to były tarasy, lecz możliwe do sforsowania przez człowieka wyposażonego w czekan i haki, ubezpieczonego liną. Carr wiedział jednak, że bez próby ryzyka nigdy się stąd nie wydostanie. Nie miał wyboru. Wychylił się i spojrzał w dół, aby stwierdzić, że nierówności zbocza stanowią wątłe, lecz jednak oparcie dla nóg i rąk. Zmienił pozycję. Czołgając się na brzuchu, jak rak, wysunął nogi nad przepaść, po czym wolno, wolniutko namacał oparcie dla stóp, dłońmi chwycił za krawędź urwiska i uczynił krok ku dołowi. Wiatr, który dotychczas dął mu prosto w twarz, teraz dmuchał już tylko nad jego głową. To była ulga. Spojrzał ku prerii. Jakże przeraźliwie daleko i nisko się znajdowała! Do niej miał dotrzeć i wierzył, że dotrze. Nie cierpiał na zawroty głowy ani na lęk przestrzeni, odwagi mu nie brakło.
Powoli opuszczał się, obsuwał szorując piersią i brzuchem po chropowatej spadziźnie, starając się chronić dłonie i tak wystarczająco obolałe, spierzchnięte, czerwone z zimna.
Przebywał jard po jardzie tej nieprawdopodobnie uciążliwej drogi. Co pewien czas zatrzymywał się i zerkał w górę, aby zorientować się, na ile zmniejsza się odległość od kamiennego progu, i zaraz kierował wzrok ku własnym stopom, z trudem wymacującym oparcie wśród skalnych występów. Jak długo to wszystko trwało? Tego Carr nigdy nie potrafił nawet w przybliżeniu określić.
Przebył już chyba dwie trzecie wysokości, mokry od potu, z nogami uginającymi się w kolanach, z rękami drżącymi z wysiłku, gdy chwytał za wymykające się ze zgrabiałych palców kamienie, lecz był coraz bliżej, coraz niżej. Preria rozciągała się tuż-tuż. Wówczas wicher zmienił raptownie kierunek. Uderzył prostopadle. Targnął ciałem eksplorera raz, drugi, trzeci. Pchnięty taką siłą człowiek począł się obsuwać. Czubki butów ominęły nierówność, dłonie ześliznęły się na kamieniach. Zsuwał się coraz szybciej, na koniec odpadł od ściany, przeleciał kilka jardów i runął w zwiędłą trawę porastającą łagodnie nachylone zbocze, u samych stóp gór. Ziemia była tu miękka, torfiasta. Gęsta trawa, przykryta jeszcze kożuchem śniegu, złagodziła skutki upadku. Lecz Carr spoczywał przez kilka minut nieruchomy jak głaz, na pół żywy, na pół martwy. Gdy zdołał usiąść, ujrzał przed sobą upragnioną równinę. Siedział i odpoczywał nie czując nic, poza wielką ulgą i zadowoleniem, że osiągnął cel, chociaż otaczające go pustkowie nie było jeszcze celem ostatecznym, lecz dopiero półmetkiem drogi. Cóż, że wydostał się z gór, gdy przed nim leżały mile wędrówki poprzez pustkowia, równie niebezpieczne i groźne dla samotnego piechura. Wszystko, z czym wybrał się na wiosnę z Milwaukee i co nabył w osadzie bez nazwy, zginęło wraz z siodłem, jukami i koniem. Carr został bez broni, bez żywności, bez środka transportu. Kto inny w jego położeniu zapewne wpadłby w rozpacz i stracił resztkę energii na bezpłodne lamenty.
Gdy wydyszał zmęczenie, a równocześnie poczuł dotkliwy chłód, postanowił odszukać swego mustanga.
Zwierzę na pewno było martwe, lecz to, co nosiło na swym grzbiecie, stanowiło jedyną szansę dotarcia w jakieś ludzkie strony: koc, broń i amunicja, zapas żywności. Podniósł się i wówczas uczuł gwałtowny ból po lewej stronie klatki piersiowej. Każdy głębszy oddech wzmagał ten ból. Pomacał dłonią obolałe miejsce. Pomyślał, nie bez racji, że ma złamane żebra. Ale to nie wszystko — lewa noga przy stąpnięciu zasygnalizowała, że coś nie jest z nią w porządku. Próbował obmacać ją w kostce, jednak gwałtowne kłucie w piersiach nie pozwoliło się schylić.
— Nie mogę tu tkwić w nieskończoność — szepnął. — To mnie zgubi.
Zaciskając zęby z bólu, począł kusztykać wzdłuż skalnej ściany. Nie potrzebował iść daleko, po kilkunastu krokach natrafił na swego konia. Tony leżał w śniegu z dziwacznie wykręconą szyją, z rozrzuconymi nogami. Carr westchnął, na dłuższe żale sobie nie pozwolił, nie miał czasu. Ukląkł ostrożnie i począł odpinać paski juków, nie zważając na ból w piersiach. Dopiero teraz zauważył, że dłonie ma podrapane, ze śladami zakrzepłej krwi. Wyciągnąwszy zapasy żywności — już tylko suszone mięso — ujrzał ukryte pod nimi woreczki ze złotem. Ciężkie, bardzo ciężkie. Stękając wydobył je. Klęczał bez ruchu i rozmyślał nad tym skarbem, który obecnie nie przedstawiał dlań żadnej wartości, wprost przeciwnie — stanowił śmiertelne niebezpieczeństwo. Gdyby bowiem chciał zabrać całość zgromadzonego złota, musiałby je dźwigać chyba na plecach, a z takim ciężarem nie zaszedłby daleko. I tak już kieszenie kurty wypełnione miał tym, co nie zmieściło się w jukach, a co ważyło niemało.
Nie każdemu przyszłoby łatwo, wielu nie potrafiłoby zdobyć się na decyzję lub wybrało najgorsze rozwiązanie. Carr westchnął ponownie (któż by nie westchnął?), ujął kilof i z trudem pokuśtykał ku skalnej ścianie. Wygrzebał sporą jamę, aż się spocił z wysiłku: każde uderzenie kilofem w ziemię odzywało się bólem w piersiach. Na koniec wrzucił do jamy pękate woreczki i dokładnie je zasypał. Obejrzał skałę od dołu po sam szczyt, aby lepiej zapamiętać miejsce, po czym wrócił do konia. Odciął z koca długi pas, zgarnął nieco śniegu, przyłożył na bolącą nogę i obwiązał spuchniętą kostkę tym prymitywnym bandażem, po czym otulił się szczelnie derką, aby zabezpieczyć się przed mrozem. Sprawdził jeszcze broń, trzykrotnie wystrzelił — działała bez zarzutu. Z pasków suszonego mięsa sporządził pakunek, przerzucił go przez ramię, a do wypchanych grudkami złota kieszeni dołożył kilkadziesiąt naboi i parę pudełek zapałek. Był gotów do drogi.
— Żegnaj, Tony! — wyszeptał. — Wybacz, że ci nie mogę sprawić żadnego pochówku. Nie mam sił...
I podpierając się winchesterem jak laską, ruszył przed siebie, na wschód. Płaszczyzna prerii bielała przed nim i tylko miejscami ciemniały placki nagich traw lub nagiej ziemi. Szedł, raczej wlókł się. Raz jeszcze przystanął i obejrzał się, aby utrwalić w pamięci widok poszarpanego łańcucha skał.
„Jeśli tu jeszcze wrócę..." pomyślał, ale nie dokończył swej myśli.
Im bardziej oddalał się od górskiego wału, tym dotkliwiej odczuwał uderzenia mroźnego wiatru spadającego ku nizinom. I zapewne nie przetrzymałby nawet pierwszej nocy, gdyby nie trafił najszczęśliwszym zbiegiem okoliczności na parów ciągnący się w poprzek prerii. Tam ukrył się przed zawieruchą, tam znalazł sporo uschłych krzewów, które dostarczyły mu opału i pozwoliły zmienić zebrany do garnka śnieg we wrzącą wodę.
Gdy rankiem opuścił parów, wiatr przestał dąć i na
wet jakby odrobinę pocieplało. A po dniu uciążliwego marszu szczęście raz jeszcze uśmiechnęło się do niego — usłyszał nagle szczekanie. Niosło się z dali poprzez milczące pustkowie. Pies! A więc gdzieś tam muszą być i ludzie, i może gorący płomień kominka, i dach nad głową, i miska parującej zupy... Ta wizja dodała mu sił. Szedł, utykając, ku niewidocznemu jeszcze obozowisku czy osiedlu, aż dostrzegł kontury zabudowań wy złocone ostatnią zorzą gasnącego dnia. Wówczas doskoczył doń mały kudłaty czworonóg z opadającymi uszami i począł obiegać dokoła. Nawet boląca noga przestała uwierać, a kłucie w piersiach ustąpiło. W polu widzenia pojawił się mężczyzna ze strzelbą. Przystanął i bacznie spoglądał w stronę Carra. Pierwszy człowiek po tylu tygodniach samotności! Żeby pojąć, co czuł Carr w tym momencie, trzeba by tak jak on, głodny, zmęczony, zmarznięty i chory, wędrować samotnie przez pustkowia. Trzeba by zostać bezdomnym włóczęgą na wiele, wiele dni. Ale również wiedzieć, że na Dalekim Zachodzie żadne drzwi żadnej chaty nie zatrzasną się przed szukającym pomocy.
Carr znajdował się coraz bliżej zabudowań, tak blisko, że nieznajomy, który wyszedł naprzeciw, zauważył, jak wędrowiec mocno kuleje. Krzyknął na psa i szybko podszedł.
— Witaj — odezwał się grubym, chropawym głosem. — Coś z nogą?
— Boli — Carr zmusił się do uśmiechu — chyba zwichnięcie.
— Daj no te tobołki i oprzyj się o mnie, ot tak, bardzo dobrze.
Tak dotarli do domu. Dom — słowo to może znaczyć tak wiele... Budynek, który Carr ujrzał z bliska, uzyskałby w małym miasteczku co najwyżej miano baraku, W dużym — budy paskudzącej wygląd ulicy. Tu, na pustkowiu, niczyich oczu nie mógł razić i dla Carra był najprawdziwszym domem. Niski i szeroki, nakryty dachem z darni, zbity z grubych, nie heblowanych tarcic, lecz z oknami. W szybach mieniły się właśnie różowe odblaski wieczoru. Typowe mieszkanie pogranicznika, który dopiero co zaczął gospodarzyć na swej ziemi. Już nie traperski blockhaus, zbity z nieokorowanych bali, ze szczelinami zamiast okien, lecz jeszcze nie farmerska zagroda o wielu pokojach, z werandą przykrytą spadzistym dachem, pod który chroni się cała rodzina w godzinach upału letniego, skąd gospodarz troskliwym okiem ogarnia łany zbóż lub stada bydła pasącego się na okolicznych łąkach.
Skrzypnęły zawiasy. Carr przekroczył wysoki próg i znalazł się w izbie półmrocznej, słabo oświetlonej drgającymi w głębi kamiennego kominka płomieniami.
— Przyprowadziłem gościa, Polly.
Z cienia wyszła kobieta.
— Dobry wieczór — wybąkał Carr — postaram się nie sprawić zbyt wiele kłopotu.
Ujrzał jej oczy uważnie na niego patrzące, później lekki uśmiech w kącikach ust.
— Nie ma o czym mówić. Proszę siadać — wskazała ławę tuż przy ścianie i znikła w jakimś zakamarku.
— Nazywam się Piotr Carr — zaczął eksplorer zrzucając z siebie koc.
— Siadaj — powtórzył gospodarz. — Przedstawimy się później. Podaj nam whisky, Polly!
Butelka, szklaneczki z zielonkawego szkła i zapach, o którym Carr już zdążył zapomnieć. Wypił i poczuł błogie ciepło rozlewające się po całym ciele, lecz drugiej porcji odmówił.
— Nie bardzo jadłem ostatnio — wyjaśnił.
— Zaraz coś przygotujemy. Jak tam, Polly?
— Musicie poczekać, tymczasem...
Ukazała się znowu, nakryła stół czystą ścierką, położyła nóż i chleb. Na widok potężnego bochenka Carr przełknął ślinę i z trudem się powstrzymał, by nie chwycić go obiema rękami. Gospodarz chyba to spostrzegł, bo szybko pokrajał równe skibki.
— Jedz — powiedział — później będzie coś lepszego... Przepraszam, że tak na gołym stole. Brak nam talerzy. Wielu jeszcze rzeczy nam brak.
Carr tylko mruknął, że to głupstwo, i zaczął łapczywie jeść. Nikt mu w tym nie przeszkadzał. To on sam uczynił przerwę, aby jakoś swą żarłoczność usprawiedliwić.
— Ostatni raz jadłem chleb na wiosnę.
— Wędrowałeś daleko od ludzi?
— Od białych ludzi, bo czerwonych miałem powyżej uszu — odpowiedział przełykając następny kęs.
— Jakieś kłopoty?
— Były i kłopoty — odparł niezupełnie pojąwszy właściwy sens pytania. — Straciłem konia, zwichnąłem nogę i pewnie mam złamanych kilka żeber, bo jak głębiej odetchnę, łapie mnie ból.
Gospodarz pokiwał głową ze zrozumieniem.
— Ścigali cię? — zagadnął ściszając głos.
Carr przestał jeść, spojrzał na swego rozmówcę. Zaskoczyło go takie pytanie.
— Ścigali? — powtórzył. — Kto? Czyżby w okolicy kręciły się jakieś bandy czerwonoskórych? Nie widziałem ich po drodze, w ogóle nie widziałem nikogo.
— Tym lepiej. Nie myślałem o czerwonoskórych.
Carr już nie zdążył zadać kolejnego pytania, o co czy o kogo gospodarzowi chodzi, bo ujrzał przed sobą blaszaną miskę, nad którą unosiła się mgiełka pary. Po ciągnął nosem i natychmiast zapomniał o wszystkim, co nie było jedzeniem. Kawałki rozgotowanego mięsa pływające w brunatnym sosie przysłoniły mu cały świat. Teraz już nie odmówił drugiej szklaneczki whisky napełnionej przez gospodarza. Gdy ujrzał dno naczynia, poczuł, że zaspokoił największy głód. Chętnie zjadłby coś jeszcze, lecz uznał, że nie należy nadużywać gościnności. Dopiero teraz zauważył, jak skromne, nieledwie nędzne było to domostwo. Przecież to, co miał w jednej kieszeni kurty, starczyłoby na wzniesienie znacznie większego, znacznie piękniejszego budynku. Odsunął miskę.
— Dziękuję — powiedział. — Poratowaliście mnie w prawdziwej biedzie. Od tygodnia żywiłem się tylko suszonym mięsem, a co byłoby za parę dni?
— Moja chata stoi otworem dla każdego. Taki tu zwyczaj w tych dzikich stronach i stosuję się do niego.
— Prawda — potwierdził Carr, chciał jeszcze zapytać, od jak dawna gościnny farmer (bo to był na pewno farmer lub kandydat na farmera) przebywa na tym pustkowiu, lecz przypadkowo spojrzał na swe dłonie i przeraził się. Brudne, pokryte warstwą przyschłego kurzu, z połamanymi paznokciami i plamami zakrzepłej krwi, wyglądały rozpaczliwie.
— Gdyby tak kapinkę wody... — zaproponował nieśmiało.
— Nawet całe wiadro. Zaraz się tym zajmę.
Carr został sam. Po pierwszych chwilach ożywienia spowodowanego radością, a trochę i alkoholem, nadpłynęła fala zmęczenia. Powieki ciążyły mu jak ołowiane, siłą woli walczył ze snem. Nie wiedział, co się dokoła niego dzieje, i pewnie w końcu pogrążyłby się w drzemce, gdyby nie dłoń gospodarza, która potrząsnęła go za ramię. Ocknął się.
— Chodź, pomogę ci.
Carr posłusznie dał się poprowadzić. Niedaleko, w przeciwległy kraniec długiej izby (dom posiadał tylko jedną izbę), gdzie za zasłoną ujrzał drewnianą balię
z parującą wodą, a obok na stołku ręcznik, szczotkę i mydło.
— No, bracie — uśmiechnął się gospodarz — bierz się do szorowania, dobrze ci to zrobi. A dasz sobie radę? Może pomóc?
Carr zaprotestował resztką energii. Wstydził się pokazać nieznajomemu, jak bardzo obrósł brudem. No, i jakoś dał sobie radę, nieco stękając i posapując. Umył się, jak potrafił najlepiej, i nie pamiętał, aby w najcięższą pracę włożył tyle wysiłku, co w szorowanie własnego ciała. Gdy się wycierał, stojąc bosymi nogami na deskach podłogi, ciśnięto mu koszulę, sztywną i szorstką, ale przecież świeżą i czystą. Wdział ją, prawie już zasypiając, po czym gospodarz poprowadził go do łóżka zbitego z prostych tarcic, lecz zaścielonego dobrze wypchanym siennikiem i prześcieradłem. Położył się, został nakryty derką i zasnął natychmiast, ostatnią swą myślą błogosławiąc dobroczyńców.
W nocy śniło mu się, że jedzie pociągiem do swego Milwaukee. Słyszał turkot wagonów, a kiedy na chwilę się przebudził, jeszcze w uszach jego dźwięczał gwizd parowozu tak wyraźny i bliski, jak gdyby maszyna toczyła się tuż obok.
Rankiem przypomniał sobie sen i westchnął z żalu, że to nie rzeczywistość. Kiedy wstał, słońce od kilku godzin świeciło na niebie, a wnętrze budynku, tak ponure wieczorem, teraz wypełnione było wesołym blaskiem dnia. Carr czuł się wypoczęty i gdyby nie boląca noga i kłucie w piersiach, nic by mu nie brakowało do szczęścia. Zdziwił się trochę widząc pustą izbę, za to nie potrzebował krępować się przy ubieraniu. Gdy wciągał buty, usłyszał jakże znajomy dźwięk... Podszedł do okna. Ujrzał daleką jasną przestrzeń, a nad nią strzelający ku błękitnemu niebu czarny pióropusz dymu. Wagony i lokomotywa z cylindrycznym kominem! Jakże blisko! Carr ocenił odległość na pół mili. Widok pociągu natychmiast mu się skojarzył z Milwaukee i z dobrym chirurgiem, czuł, że bez niego się nie obejdzie.
Pociąg zwalniał biegu, zatrzymał się. Parowóz dyszał ciężko, a ten głos brzmiał w uszach jak najcudowniejsza melodia. Więc nie tylko w pobliżu biegł żelazny szlak, lecz nawet znajdowała się stacja. Cóż za wspaniały zbieg okoliczności!
Usłyszał gwizd, obłoczek pary buchnął znad ziemi, koła poczęły wystukiwać jakąś rytmiczną melodię, coraz cichszą i cichszą, coraz bardziej daleką, aż sylwetka maszyny i żelaznych wozów rozmazała się w dali. Zaległa cisza i tylko wiatr ją mącił lekkim szumem. Carr nadal tkwił w oknie, patrzał i rozmyślał. Poczuł bezsensowną pretensję do gospodarzy, że go nie poinformowali o bliskości kolei. Ten pociąg co prawda pędził na zachód, lecz ten w nocy, który może nie był snem, lecz rzeczywistością, jechał na wschód? I teraz Carr siedziałby w wagonie i z każdą godziną zbliżał się do Milwaukee...
Dwie osoby nadchodziły od strony torów: farmer i jego żona. Dźwigali paczki. Wydało się Carrowi, że bardzo się spieszą. Skrzypnęły drzwi. Eksplorer odwrócił się.
— Dzień dobry — powiedział — nieco zaspałem.
— Dzień dobry, nic nie szkodzi. Dopiero będę przygotowywać śniadanie — odparła kobieta. — Nie mieliśmy chleba.
— Nie pieczecie sami?
— Jeszcze nie wyrosło ziarno na naszą mąkę — stwierdził gospodarz. — My tu dopiero od kilku miesięcy.
— Nie strach na takim odludziu?
—
Dziś odludzie, jutro osada. Jest kolej, jest stacja, a ziemię można nabyć za bezcen.
— Czyżby tu jeszcze mieszkał ktoś więcej?
— Nie.
— To dla kogo ta stacja? — zdziwił się eksplorer.
— Tymczasem tylko dla mnie — roześmiał się farmer. — Nigdy nie sprowadziłbym się tutaj w przeciwnym wypadku. Ale kolej wie, co robi. W ten sposób przyciąga ludzi, sprzedaje własne tereny i zwiększa ilość podróżnych.
— Pewnie tak być musi — zgodził się Carr. — Jednakże ja nie wytrzymałbym długo w takiej samotności.
— Przecież wędrowałeś samotnie?
— Czynię to raz na rok i tylko na kilka miesięcy. Na tym polega moja praca.
— Na wędrowaniu? — Carr dosłyszał w tym pytaniu jakiś podejrzliwy ton.
„Uważają mnie za włóczęgę — pomyślał — albo jeszcze za kogoś gorszego."
Postanowił sprawę natychmiast wyjaśnić.
— Jestem eksplorerem — oświadczył i spojrzał na słuchaczów ciekaw wrażenia, jakie na nich wywarła ta informacja.
Wydało mu się, że farmer zerknął na żonę, ta lekko skinęła głową, po czym znikła w głębi izby, skąd zaraz rozległy się odgłosy przesuwanych garnków i pobrzęk blaszanych misek. W rezultacie takich krzątań przywędrował na stół dzban z kawą, po nim chleb i jajka smażone na boczku.
— Ho, ho! — wykrzyknął Carr. — Cóż za uczta? I to wszystko z własnego gospodarstwa! Żeby mnie nie ciągnęło w dalekie strony, pewnie zostałbym rolnikiem.
— Niestety — westchnął farmer — gospodarka nie daje jeszcze nic. Gdyby nie to, że sprzedałem ziemię na wschodzie, przyszłoby tu głodować.
— No to skąd te wspaniałości?
— Z pociągu.
— Nie rozumiem.
— Pewien przedsiębiorczy młodzieniec przywozi z miasteczka zamówione artykuły. Jeździ zawsze tym samym pociągiem i nigdy nas nie zawiódł. Kilkanaście mil dalej znajduje się sporo podobnych do naszego gospodarstw. One również korzystają z jego usług.
— To chyba nieźle kosztuje?
— Wziąłem to pod uwagę, gdyśmy tu przybyli. Byle doczekać jesieni: sypnie się pierwsze ziarno, kupimy kurczęta, ze dwie krowy i wszystko się odmieni.
— A takie eksplorerstwo. — odezwała się kobieta — opłaca się?
— Oczywiście, chociaż niekiedy wpada się w nie byle jakie tarapaty. Jak ostatnio.
W tym miejscu chęć wygadania się wzięła górę nad ostrożnością. Carr opowiedział bardzo dokładnie o końcowej części swej podróży. O złocie wspomniał wprawdzie tylko mimochodem, za to odmalował obrazowo kolejne przygody. Umiał opowiadać, więc słuchali go coraz bardziej przejęci, nie przerywając ani słówkiem. Kiedy skończył, farmer zauważył:
— To ci dopiero paskudna historia. Ja tam nigdy nie pchałbym się w te zatracone góry, prawda Polly?
— Prawda, Richard — skinęła głową. — Zimno mi się robiło, jak słuchałam.
— Toś pewnie i bez jednego centa? — zapytał farmer.
— Ech, tak źle nie jest. Coś tam ocalało i starczy na powrót.
— Daleko?
— Do Milwaukee. Trzeba mi jak najszybciej ruszać, w płucach ciągle kłuje, a i noga uwiera. Jak tu z pociągami?
Wyjaśniono mu, że każdej doby przejeżdżają tędy dwa składy osobowe, na zachód i dwa na wschód, nie licząc towarowych, które się tu nie zatrzymują.
— Ale ja — powiedział na zakończenie swej informacji farmer — doradzałbym odpocząć kilka dni. Bardzo jesteś wymizerowany, a do Milwaukee szmat drogi.
Gościa ujęło takie zaproszenie, jednak postanowił odmówić.
— Potrzebuję poradzić się lekarza — oświadczył — a poza tym... nie chcę być za darmozjada, a do roboty żadnej się nie nadaję.
— Ależ cóż znowu! Przy dwu osobach zawsze i trzecia się pożywi. Żeby rzec prawdę, bardzo by nam dogadzało, gdybyś jeszcze został. Jutro z żoną mam jechać do Rooven. To takie miasteczko, trzydzieści mil stąd. Wrócimy wieczorem. Chciałbym, aby przez ten czas ktoś miał oko na gospodarstwo.
— Niebezpieczne strony? — podejrzliwie zagadnął Carr.
— Najspokojniejsze ze spokojnych, ale zawsze człowiek jest pewniejszy, gdy wie, że ktoś czuwa nad jego chałupą.
Carr zmienił decyzję. Uznał, że za tyle udzielonej mu pomocy należy się jakieś zadośćuczynienie.
— Zgoda, zostanę. Ale nie dłużej niż jeden dzień.
— Nie dłużej — przyrzekł farmer. I na tym stanęło.
Nazajutrz gospodarze ruszyli w drogę. Przed wyjściem Polly sprezentowała Carrowi nieźle zaopatrzoną spiżarnię, wiadra z wodą i szczapy drzewa ułożone przed kominkiem. Miał więc wszystko, co potrzeba do przetrwania jednego dnia w samotności. Z nudów począł krążyć po izbie, dumny z zaufania, jakim farmer i jego żona obdarzyli obcego im człowieka. Widać sam jego wygląd musiał budzić takie zaufanie. Zarozumiałość rychło została ukarana. Kuśtykając od ściany do ściany, dostrzegł wiszące lusterko. Spojrzał w nie i natychmiast się odwrócił. Sądził, że ktoś obcy niepostrzeżenie wtargnął do domu i teraz stanął za jego plecami. Ale w izbie nie było nikogo. Znowu się przejrzał. Z ramek lustra wyjrzała twarz pokryta gęstym, czarnym, niechlujnym zarostem, z długą brodą i sterczącymi wąsiskami. Wręcz odpychający wizerunek. Nawet oczy — ale to chyba było złudzenie — patrzyły ponuro, prawie po zbójecku.
— Wyglądam jak czterdziestu rozbójników w kupie — jęknął. I zaraz następna myśl: „Na pewno pojechali po szeryfa".
Odwiedzin szeryfa, rzecz jasna, Carr wcale się nie lękał. Mimo to postanowił natychmiast przywrócić swemu obliczu bardziej przyjemny wyraz. Z taką gębą nie może pokazać się w Milwaukee! Znalazł brzytwę, nożyce i mydło. „Chyba się na mnie nie obrażą" — pomyślał o gospodarzach i zabrał się energicznie do golenia. Brzytwa okazała się dość tępa, mydło ledwie się pieniło, lecz skórę na twarzy tak miał zgrubiałą, że obeszło się bez poważniejszych zadrapań. Z nożycami poszło łatwiej. Włosy opadające na ramiona udało się skrócić do przyzwoitej — zdaniem Carra — długości i chociaż efekty takiego strzyżenia prezentowały się dość... krzywo, zwłaszcza od strony karku, w rezultacie oblicze spoglądające z lustra nabrało bardziej ludzkiego wyrazu. Znikły wąsiska i zarost, pozostała jedynie broda, a i tą Carr przyciął.
Po przeprowadzeniu tych zabiegów poczuł głód i chłód równocześnie. Rozpalił ogień (ileż to wysiłku go kosztowało!), wydobył ze spiżarni płat wędzonego boczku, który nadział na patyk i przypiekł nad płomieniem. Zająwszy się jedzeniem — rozmyślał. Tak, farmerzy pewno pojechali po szeryfa... Odtworzył w pa
mięci wszystko, o czym tu mówiono, o co go pytano. Teraz te pytania wydały mu się bardzo podejrzliwe, a cóż dopiero uśmiechy i spojrzenia, jakie wymieniała małżeńska para. Na pewno uznali go za niebezpiecznego osobnika.
—Do licha! — przypomniał sobie nagle — przecież on mnie pytał, czy byłem ścigany? Oj, Piotrze, Piotrze! Gdzie miałeś uszy? Lecz dlaczego udzielono mi gościny? Dlaczego? — powtórzył i natychmiast sobie odpowiedział: — Bo lepiej podejrzanego osobnika gościć w domu niż wyprosić go za drzwi i czekać, aż ukryty na zewnątrz budynku postrzeli jego właściciela z zemsty za odmowę noclegu.
— Ech — westchnął — co będzie, to będzie. Nie lękam się żadnego szeryfa. Pewnie w tej chałupie nie ma nic wartościowego, przecież nie ryzykowaliby... chociaż... i zbóje mają swój honor i nie grabią ludzi, którzy udzielili im pomocy...
Doszedłszy do takiego wniosku zajął się bardziej przyjemnymi rozważaniami: jak to zawita do Milwaukee, jak spotka znajomych, zacznie im opowiadać.., Usłyszał, że pociąg gwiżdże, że zatrzymuje się i odjeżdża. Zjadł resztkę boczku i zatłuszczone palce obtarł o równie tłuste nogawki spodni. Wówczas zapukano do drzwi. Carr znieruchomiał. Czyżby szeryf? Coś zbyt szybko.
— Otwarte! — krzyknął.
Drzwi uchyliły się wolno. Carr pokulał ku wejściu.
— Gospodarza nie ma — powiedział do wchodzącego mężczyzny. — Wróci dopiero wieczorem.
Nieznajomy zatrzymał się na progu. Milczał i wpatrywał się w Carra.
— A ty co tu robisz? — zapytał głosem, w którym nie zabrzmiał ani jeden ton radości czy choćby zdziwienia z nieoczekiwanego spotkania.
— Co ja tu robię? — powtórzył eksplorer, zdumiony takimi słowami. — A kim, u licha...
— Nie poznajesz starych przyjaciół? A może nie chcesz poznać?
— Webster! — wrzasnął uradowany Carr. — Co za spotkanie!
Agent Pinkertona wszedł do wnętrza, zamknął drzwi, rozejrzał się bacznie.
— Więc powiadasz, że ptaszek wyfrunął?
— Co za ptaszek? — zdziwił się Carr.
— Właściciel tej chałupy. Dawno go poznałeś?
— Jestem tu drugi dzień zaledwie.
— Na pewno? Nie mylisz się przypadkiem?
Carr na chwilę zaniemówił.
— O co ci chodzi? Nie wierzysz? Poczekaj do wieczora. Oni wrócą i poświadczą.
— Oni, to niby kto?
— Gospodarze — odparł eksplorer, coraz mniej rozumiejący sens pytań Webstera.
— Wiesz, jak się nazywają? Carr wzruszył ramionami.
— On: Richard, jego żona: Polly.
— A nazwisko?
— Jakoś się nie zgadało... .
— Więc ja ci powiem: Richard Burke, ale to nieważne, bo naprawdę nazywa się Cowper. Ostatnie ogniwo łańcuszka.
— O czym ty mówisz?
— O oszukańczej spółce Erie Gardnem vel Erie White'a, ostatnio właściciela saloonu w osadzie bez nazwy. Pamiętasz?
— Pamiętam — Carr przetarł dłonią czoło. — Ale ty się okropnie mylisz! To spokojni farmerzy i dobrzy ludzie.
— Jesteś tu drugi dzień.
Carr skinął głową.
— I przez dwa dni zdołałeś tak dokładnie wybadać swych gospodarzy? Tego nawet ja bym nie potrafił.
A może znałeś ich wcześniej?
Carr stropił się.
— Nie znałem — przyznał — ale... widzisz, ja od pierwszego spojrzenia poznaję dobrych ludzi.
— To się dopiero nazywa zarozumiałość! Zresztą, dobrych może i poznajesz, ale źli potrafią się maskować. Nie bądź naiwny, Piotrze!
Uratowali mi życie — żarliwie zaprotestował eksplorer.
— Niechże im to zostanie zapisane w księdze zasług, lecz równocześnie Richard Burke vel Cowper jest jednym z tych nikczemników, którzy doprowadzili do ruiny kilkadziesiąt farmerskich rodzin. Całą bandę mamy już pod kluczem, jeden Cowper buja jeszcze na wolności.
— Trudno mi w to uwierzyć — szepnął Carr.
— Bo nie potrafisz patrzeć dalej, niż sięga czubek twego nosa. Pomogli ci, jak sam twierdzisz, więc są uczciwi. Wobec ciebie... tak, ale wobec innych?
— Bardzo mądrze gadasz — mruknął Carr nieco urażony — lecz gdybyś umierał z głodu i zamieniał się w sopel lodu z zimna, jak ja, inaczej oceniałbyś sytuację.
— Być może, ale dajmy temu spokój. Jak tu trafiłeś?
Carr roztoczył przed agentem obraz swej wędrówki. Od samiutkiego początku do ostatecznego końca. Tamten słuchał, niekiedy uśmiechał się, niekiedy krzywił.
— Kiepsko — stwierdził, gdy opowieść została zakończona. — Tym bardziej cieszę się, że wyszedłeś cało. Przyznaję — tu zawahał się — że trochę cię podejrzewałem o konszachty z tym Cowperem.
—
Mnie?! — oburzył się eksplorer. — Dawniej mi ufałeś...
— Już dobrze, dobrze. Widzisz, mój zawód nie pozwala na zbytek zaufania do ludzi. Zresztą, jesteś w porządku, Piotrze. Jeśli ruszasz na wschód, pojedziemy razem.
— Co chcesz zrobić z tym Burke?
— Pojedzie z nami tam, gdzie od dawna już go oczekują.
— Do więzienia?
— Przecież nie na turystyczną wycieczkę. Stanie przed sądem.
— To znaczy, że mam być za strażnika! — wykrzyknął oburzony eksplorer.
— Cóż znowu. Twoja sprawność fizyczna jest raczej niewielka. Jeśli ci moje towarzystwo nie odpowiada, wsiądziesz do innego wagonu. A teraz, proszę, stań przy oknie i uważaj, czy się kto nie zbliża.
— Po co?
— Muszę lepiej przyjrzeć się tej izbie.
— Będziesz grzebał w ich rzeczach?
— Zgadłeś.
— Ja do tego ręki nie przyłożę.
— Oczywiście, że nie. Zbyt mało znasz się na takiej robocie — odparł z humorem agent.
— Nie mam zamiaru gapić się przez okno.
— Hm, jak uważasz. Poradzę sobie sam.
— Oni na pewno pomyślą, że to ja ciebie sprowadziłem — ponuro stwierdził Carr. — Za tyle okazanej mi pomocy! Czuję się jak stara świnia. Gdyby był jakikolwiek pociąg, natychmiast bym odjechał.
— Lecz pociągu nie ma, więc po co to całe gadanie? I jeszcze ci powiem, Piotrze: oni nie po szeryfa pojechali, jak sądzisz. Listy gończe poszły w świat, Cowper o nich na pewno wie i trzyma się jak najdalej od wszy
stkich szeryfów. Z tego, co opowiadałeś, wynika, że starali się wybadać, kim jesteś. Może Cowper podejrzewa cię o współpracę z policją?
— Przyjął mnie gościnnie.
— Cóż w tym dziwnego? Chce uchodzić za spokojnego farmera. No, do roboty!
Rzuciwszy takie hasło począł krążyć po izbie, zaglądając we wszystkie zakamarki. Wreszcie zainteresował się dużą drewnianą skrzynią ustawioną pod ścianą. Wyglądała bardzo solidnie, zamknięta antabą z potężną kłódką wiszącą na skoblu. Wydobył z kieszeni pęk kluczy, z wprawą zawodowego złodzieja dobrał jeden, wetknął w otwór kłódki i przekręcił.
Carr przyglądał się tym manipulacjom spode łba, potem odwrócił się ze złością i pokulał ku oknu. Nie mógł przeszkodzić Websterowi, a równocześnie lękał się, aby ktokolwiek nie zaskoczył agenta przy jego czynnościach, co przecież wplątałoby i Carra w sprawę, z jaką nie chciał mieć nic wspólnego.
Gapił się więc przez szybę, a że za nią nic się nie działo, zerkał od czasu do czasu w głąb izby. Widział, jak agent wyjmuje i układa obok skrzyni jakieś części ubiorów męskich, damskie suknie, dwie pary butów, derkę, mnóstwo drobnych fatałaszków i jak bada zawartość kieszeni wszystkich ubrań. Na koniec Webster począł wszystko układać z powrotem. Zatrzasnął wieko, przekręcił klucz w kłódce.
— Widzę, że nic nie znalazłeś — stwierdził eksplorer ze złośliwym zadowoleniem.
— Mylisz się. Pieniędzy rzeczywiście w kufrze nie było, lecz... coś bardziej dla mnie cennego. Popatrz.
— Podał mu zmięty papierek.
Carr wygładził go. Wyglądał na oddarty od jakiegoś większego arkusza. Na tym strzępku widniały fragmenty wydrukowanych słów: „...ultural Comp...", a poniżej: „...ansas..."
— No i co z tego? — wzruszył ramionami.
— To, że ten druk dziwnie pasuje do nazwy oszukańczego przedsiębiorstwa Gardnera-White'a: „Agricultural Company. Kansas City".
— Pasuje — przyznał Carr.
— Znalazłem go w kieszeni spodni.
— Żaden dowód. Być może Burke pragnął nabyć ziemię reklamowaną przez Gardnera, wziął formularz, aby podpisać mowę, a później się rozmyślił.
— Bardzo to ładnie wytłumaczyłeś. Ciekaw jestem, czy Burke-Cowper zezna w śledztwie tak samo. Nie przeceniam ważności tego świstka, chociaż nie jest on bez znaczenia. Posiadamy jeszcze inne dowody: zeznania wspólników i poszkodowanych farmerów.
Carr nic na to nie odpowiedział. Agent był tak pewien swego, że już stracił wiarę w niewinność gościnnego gospodarza. Lecz jak zachować się w tej sytuacji? Najchętniej opuściłby natychmiast ten chwilowy przytułek. Gdzież jednak mógłby czekać na najbliższy pociąg? Najbliższy — czyli ranny. Miał przed sobą całą długą zimową noc i od razu wykluczył możliwość spędzenia jej na dworze. Ponure rozważania przerwał wesoły głos agenta.
— Hej, Piotrze! Czas by coś przekąsić. Twoi farmerzy chyba nie wezmą nam za złe, jeśli nieco uszczuplimy ich spiżarnię.
— To obrzydliwe — mruknął Carr — jeść na koszt człowieka, którego ma się wsadzić za kratki.
—Chcesz, żebym głodował do rana i na czczo ruszał w daleką drogę?
— Bodajbyś nigdy tu nie trafił! Albo dopiero po moim odejściu.
— No, no. Nie przesadzaj. Zaczynasz mnie uważać za zbója czyhającego na mienie i wolność uczciwych ludzi. Zastanów się. Nie przybyłem tu po to, aby komu
kolwiek robić złośliwe psikusy. Moja praca nie jest łatwa, za to bardzo niebezpieczna i niewłaściwie oceniana. Cóż ci uczyniłem złego, że się na mnie boczysz? Mam dać spokój oszustowi?
Przemówił tak gorąco, że gniew Carra stopniał niczym śnieg w promieniach wiosennego słońca.
— Przepraszam — powiedział. — Chleb i mięso są w tamtej szafce. Ja im za to zapłacę.
— To ja zapłacę — sprzeciwił się agent. — Ty jesteś gościem zaproszonym, ja... nieproszonym.
Carr z rezygnacją machnął ręką. Webster energicznie zajął się przygotowaniem posiłku i nieco brutalnie obszedł się z zawartością farmerskiej spiżarni. Na stół wjechały nie tylko boczek i chleb, ale również jajecznica i ser. Carr bez protestu zabrał się do spożywania przygotowanych wspaniałości. Ucztę zakończyła pachnąca kawa.
— Co zrobisz — niespodziewanie zagadnął agenta — jeśli on stawi opór? Ja, gdybym nawet chciał...
— Och, nie liczę na ciebie. Cóż potrafisz z połamanymi żebrami i spuchniętą nogą? Ale nie martw się. Tacy, jak Cowper, umieją tylko uciekać, o walce mowy nie ma. Zresztą, dawałem sobie radę z mądrzejszymi przeciwnikami.
Carr więcej nie pytał.
Dzień się kończył, siwa mgiełka spływała z nieba na prerię. Wówczas usłyszeli łoskot nadjeżdżającego pociągu. Gwizd, zgrzyt hamulców, dudnienie parowozu. Minuta ciszy, drugi gwizd i stukot kół po szynach. Coraz szybszy i coraz dalszy.
Carr powlókł się do okna i spoglądał w ciemność.
— Nie przyjechali — stwierdził z ulgą.
Webster podszedł do drzwi, uchylił je. Długo patrzał przez szparę.
— Niech to licho! Masz rację. Poczekam jeszcze do jutra, jeśli nie przybędą rannym pociągiem, cała moja robota na nic. Przyjdzie znowu włóczyć się nie wiadomo jak długo.
Zamknął drzwi, zaryglował je.
— Chyba pójdziemy spać, Piotrze? Bardzo jestem zmęczony, a i tobie sen nie zaszkodzi.
— Myślisz, że uciekli?
— Kto wie? Jeśli zaczęli cię podejrzewać, że przybyłeś ich śledzić, poszukali innego schronienia. Wzięli ze sobą jakie bagaże?
— Nie zwróciłem uwagi. Wiem, że farmer zabrał strzelbę i chyba jakąś torbę, ona prowadziła psa na smyczy. Czy miała coś jeszcze, nie przysięgnę. Sądzisz, że porzuciliby taki majątek? Ziemię, dom?
— Jaką masz pewność, że to ich ziemia, że to ich dom? A gdyby nawet! Co lepsze: wolność czy majątek, z którego nie można korzystać? Zaniepokoiłeś mnie tym psem — dodał bez żadnego związku z poprzednimi słowami.
— Cóż tu ma pies do rzeczy?
— Bardzo dużo. Bywa czasem, że wszystko się porzuca, lecz zabiera ulubione zwierzę. Z tego by wynikało, że oni tu chyba nie wrócą. Do licha, do licha! Jutro się okaże, czy się mylę, czy nie, a teraz, Piotrze, które łoże wybierasz? Tamto? No, dobranoc!
Ściągnął buty, zdjął kurtkę, rewolwer wetknął pod siennik. Położył się w spodniach i kamizelce. Czerń nocy wypełniła izbę i skłoniła Carra do pójścia w ślady agenta.
Nieprędko zasnął. Trochę dlatego, że bolały go piersi i noga, trochę dlatego, że głowę miał nabitą wątpliwościami, których nie potrafił rozstrzygnąć.
O świcie spadł śnieg i rankiem Carr, który pierwszy zerwał się z posłania, ujrzał białą płaszczyznę, pełną słonecznych blasków. Lecz ten piękny zimowy dzień nie obudził w jego sercu radosnych wzruszeń. Przecież zbliżała się nieunikniona godzina spotkania, którego się i lękał, i wstydził jednocześnie. Przestał wątpić w winę Burkego, ale nadal nie mógł pogodzić się z myślą, że będzie świadkiem aresztowania człowieka, który tak bardzo mu pomógł. Jedzenie, jakie upitrasił Webster, nie chciało mu przejść przez gardło, a gdy usłyszał świst i turkot parowozu, natychmiast zerwał się od stołu. Podszedł do okna.
— Dwie osoby — odezwał się po chwili.
— Więc przyjechali! — ucieszył się agent.
— Ależ... to nie oni! — zakrzyknął Carr. — Dwu mężczyzn! Idą w naszą stronę.
—
Może Burke przywiózł znajomka? Ekspolorer natężył wzrok.
— Nie widzę Burkego.
Teraz Webster zajął miejsce przy szybie.
— Jesteś pewien? — zagadnął.
— Żaden z nich nie jest gospodarzem. Ciekawe, kogo tu szukają?
— Dowiemy się wkrótce. Może to jakieś nowe ofiary oszustwa? Jednak... weź no, Piotrze, do ręki swą pukawkę, lepiej być na wszystko przygotowanym. Burkę mógł nasłać tych ludzi.
Carr, który obawiał się spotkania ze swymi dobroczyńcami, nawet okiem nie mrugnął na taką propozycję. Nowa sytuacja bardziej mu odpowiadała. Pokulał po swój winchester i zajął obronną pozycję za stołem.
Czekali w milczeniu. Ktoś trzykrotnie załomotał do drzwi.
— Proszę! — uprzedził Carra agent.
Zawiasy skrzypnęły. Weszli: wysoki, chudy mężczyzna w długich butach i spodniach wpuszczonych w cholewy oraz w zapiętej na wszystkie guziki kurtce, sięgającej kolan. Obok wyrostek, podobnie ubrany, pucołowaty na twarzy, niższy i tęższy od swego towarzysza. Rozejrzeli się dokoła, zatrzymując wzrok raz na jednym, raz na drugim z obcych im ludzi.
— Który z was nazywa się Piotr Carr? — zapytał chudy.
— Ja — odparł eksplorer. — O co chodzi?
— Przybysz zamknął drzwi, zdjął mocno sfatygowany kapelusz, młodzik naśladował go.
— Tośmy trafili — oświadczył. — Burke powiedział, że masz mi przekazać gospodarstwo.
— Chyba jakieś nieporozumienie? — zdumiał się Carr. — Ta zagroda nie należy do mnie.
— Oczywiście, że nie. Burke sprzedał mi ją wczoraj w Rooven.
— Jest tam jeszcze? — pospiesznie zagadnął Webster.
— Niby Burke? Nie. Prosił, by powiedzieć, że wybiera się do Kansas City.
— Dowcipniś! — agent lekko gwizdnął. — Macie dowód kupna?
— Jasne! — wykrzyknął starszy z przybyłych.
Obaj podeszli do stołu, siedli ciężko na ławie.
— Nazywam się Elias Wrenn, a to mój syn, Eleazer.
Rozpiął kurtę i z przepaścistej głębi wyciągnął skórzany portfel, pękaty, wytarty i związany rzemykiem. Położył go na stole, rozsupłał węzeł. Wszystko to czynił powoli, metodycznie. Ukazało się wnętrze pełne niezliczonych przegródek i malutkich schowków, mocno wypchanych. Carr wytrzeszczył oczy na takie dziwo, przypominające miniaturową walizę podróżną.
Elias Wrenn wyjął najpierw spory plik jakichś zadrukowanych kartek, najprawdopodobniej prospektów reklamowych, z kolei — kilka świstków pokrytych koślawym pismem, na koniec — w ósemkę złożony papier. Rozłożył go starannie, aż przybrał formę sporego arkusza, i podsunął w stronę Carra.
Webster podszedł do stołu i pochylił się nad ramieniem Carra. Czytali w milczeniu.
— Najformalniejszy akt kupna-sprzedaży — zawyrokował agent. — Gdyby jeszcze nazwisko sprzedawcy było prawdziwe... .
— Jak to? — zaniepokoił się Elias Wrenn. — Nabyłem ziemię od Richarda Burke i tak tam stoi napisane. Burke dał mi akt własności, zaraz pokażę...
Znowu począł grzebać w portfelu, aż wydobył drugi arkusz, podobny do poprzedniego. Jego treść została uważnie odczytana.
—
Wszystko jest w największym porządku, prawnie bez zarzutu — stwierdził Webster.
— A nazwisko? Coś gadał o nazwisku?
— Głupstwo! Teraz to już nie ma żadnego znaczenia. Burke zapłacił za tę ziemię i Burke ją wam sprzedał. Nic nikomu do tego. Życzę pomyślności na nowym gospodarstwie.
Po tych słowach agent uścisnął dłoń Eliasa, z kolei jego syna, który poderwał się z ławy, zaczerwienił i skłonił niezgrabnie.
— No, Piotrze, za niecałą godzinkę mamy pociąg.
— Jedziemy razem? — ucieszył się Carr.
— Oczywiście, i chyba nawet na tej samej ławce tego samego wagonu. Sytuacja się zmieniła.
— Więc rezygnujesz...
— Sza! — przerwał mu agent. — O tych sprawach pomówimy później.
— A jakże będzie z przekazaniem? — wtrącił się Elias Wrenn.
— Z przekazaniem? — powtórzył Webster. — Ach, o to chodzi. Ja to załatwię z wami, mój przyjaciel miał niedawno wypadek i nieco ciężko mu się ruszać. Chodźcie ze mną.
Powiódł ich w głąb izby, pokazał naczynia kuchenne, spiżarkę, drewniane prycze, a nawet kufer. Szli za nim, dokładnie oglądając ściany, czy nie ma w nich szpar, tupiąc obcasami w deski podłogi, czy zostały solidnie umocowane.
Elias Wrenn, obejrzawszy wszystko, nie wyglądał na zadowolonego.
— Kupiłem ziemię i chałupę — oświadczył — ale tu jest jeszcze jakaś pościel, garnki, miski. Jak długo mam to trzymać? Burke nie mówił, co z tym zrobić?
— Ani słówka — odparł agent. — Sądziliśmy, że sprzedał ci wszystkie ruchomości.
— Nawet o nich nie wspomniał. Myślałem, że zastanę tu co najwyżej trochę gratów nadających się tylko do wyrzucenia. A tamta skrzynia? Co w niej jest?
— Nie wiemy — uprzedził Carra Webster — pewnie stara odzież.
Elias podrapał się po głowie.
— Przecież to nie moje. Może zabierzecie ze sobą...
— O, nie, nie! Nie dalibyśmy rady.
— Co z tym zrobić? — powtórzył swe pytanie starłszy Wrenn.
— Co się tyczy skrzyni, jeśli Burke w ciągu roku się o nią nie upomni, śmiało ją możecie zabrać. Tak mówi prawo. To, co w jej wnętrzu, stanie się waszą własnością.
— Klucza nie zostawił?
— Poszukajcie, może gdzieś leży. No, Piotrze — I zwrócił się do eksplorera — czas na nas.
Pomógł swemu towarzyszowi założyć kurtkę, ujął go pod ramię. Powiedzieli „do widzenia" i wyszli na dwór.
— A pole?! — zawołał za nimi nowy właściciel. — Burke mówił, że obsiał je oziminą.
— Mnie mówił to samo — odpowiedział Carr przystając — ale ja się na tym nie znam. Nie jestem rolnikiem.
Ruszyli ku kolejowym torom zostawiając na progu chaty zakłopotanego farmera. Nie wiedział, czy zrobił dobry czy zły interes. Czuł, że coś tu nie jest w porządku, ale co — tego nie potrafił odgadnąć.
Agent zrezygnował z podróży do Rooven, aby dalej deptać po śladach Burkego-Cowpera. Uznał bowiem, że eksplorer potrzebuje troskliwej opieki w drodze. Nie tylko odwiózł go do Milwaukee, lecz nawet ulokował w szpitalu. Jak tam później tłumaczył się przed swymi szefami z przerwania pościgu, tylko on sam i kierownicy Agencji Pinkertona o tym wiedzą.
Tymczasem Carr został opukany, ostukany i przesłuchany. Lekarze zdumiewali się nad odpornością jego organizmu. Zgodnie bowiem z ich fachową oceną człowiek z takimi urazami wewnętrznymi powinien był paść gdzieś na dalekiej prerii i tam umrzeć z głodu i wyczerpania. Nie brali jednak pod uwagę wytrzymałości Carra i niezgłębionych zasobów jego optymizmu. To one właśnie zwielokrotniły jego siły, a później — w okresie paromiesięcznej kuracji — uczyniły jednym z najsympatyczniejszych pacjentów.
Opowieści Carra (przezwanego od barwy czupryny — Czarnym Piotrem), zawsze wesołe, zawsze upiększone nieprawdopodobnymi przygodami, znalazły liczne grono słuchaczów wśród chorych i wśród personelu lekarskiego.
Kiedy Carr został „sklejony" (jak mówił) i opuścił szpital, był znowu tym samym, pełnym energii człowiekiem. I nie przerwał corocznych wypraw w różne strony Dalekiego Zachodu. Jednak żadna z nich nie obfitowała w tak dramatyczne momenty, jak właśnie długa wędrówka przez góry Montany.