Wernic Wiesław Łapacz z Sacramento

background image

WIESŁAW WERNIC

ŁAPACZ

Z SACRAMENTO

background image

Stary traper

Huk ogłuszył go na kilka sekund, a błysk prawie oślepił. Znajdował się przecież

w półmrocznej ciaśninie górskiej, w której każdy dźwięk zwielokrotniało

gromowe echo.

Gdy oszołomienie minęło, zdał sobie sprawę z oczywistego teraz faktu: strzelono

tuż nad jego głową, a owoc tej palby spoczywał teraz na skalnym rumowisku,

kilka kroków przed nim — złocisto-brązowy kuguar, czyli puma. Zwierz runął w

chwili, w której podrywał się do skoku. Gdyby zdążył...

Irvin oczami wyobraźni ujrzał siebie leżącego tak samo nieruchomo jak Betsy,

gniada klacz z białymi łatami na karku i kłębach.

— Już po wszystkim.

Odwrócił się raptownie, usłyszawszy te słowa.

— Już po wszystkim, synu...

— Po wszystkim... — powtórzył jak automat.

“Jeszcze chwila, a zwariuję" — pomyślał. Poczuł w nogach niepokojące drżenie,

więc usiadł na najbliższym głazie. I nagle całe ciało ogarnęła gwałtowna fala

słabości. Z trudem powstrzymał wybuch histerycznego śmiechu. Broń, wy-

śliznąwszy mu się z dłoni, cicho stuknęła o ziemię. Z wysiłkiem uniósł głowę, by

wreszcie przyjrzeć się nieoczekiwanemu wybawcy.

Tamten stał nie opodal, z rękami opartymi na długiej lufie dwururki, w jakimś

dziwnym stroju, pomiętym, pofałdowanym na wysokiej i chudej postaci.

— Dziękuję — powiedział Irvin starając się ukryć drżenie głosu. Nie bardzo mu

się to udało wobec klęski tak nieoczekiwanej, tak katastrofalnej.

Dopiero teraz zauważył brodę białą jak śnieg i wąsy tej samej barwy. Nad wąsami

— twarz spalona górskim słońcem i wiatrem rozległych przestrzeni, pokryta

siatką drobniutkich zmarszczek. Niebieskie, wyblakłe oczy spoglądały trochę

background image

badawczo, trochę kpiąco. Nie mógł znieść tego wzroku, więc dźwignął się ciężko

i podszedł do Betsy. Zwierzę leżało pośród krzepnącej krwi.

— Betsy... Betsy... — wyszeptał. — Co teraz będzie?...

Pochylił się i począł zdejmować uprząż. Chrzęszczały rzemienie, pobrzękiwały

błyszczące jak srebro strzemiona. Kiedy odwrócił się, zobaczył, że siwowłosy

traper — bo chyba to był traper — klęczy nad złocistym futrem pumy, z nożem w

ręku. Ostrze migotało w blasku słońca.

— Niewiele teraz warta ta skóra... — zaczął i zaraz dorzucił ochrypłym głosem:

— Nie ma tu jakiego konia? Muszę mieć konia...

— Tu są tylko góry, synu — usłyszał. — Tylko góry i doliny, skały, lasy i...

drapieżniki. Nic więcej. Powędrujesz na własnych nogach, ale najpierw

odpoczniesz u mnie. Nie odmówisz, prawda? Przyda ci się taki odpoczynek,

sądzę...

Nie odpowiedział. Zwalił na jeden stos rzemienie i siodło, którego ciężar wydał

mu się teraz nie do uniesienia. Po cóż zresztą dźwigać, gdy nie ma wierzchowca?

Siadł na tym skrzypiącym stosie i ukrył twarz w dłoniach.

— Nie mógłbyś mi pomóc, synu?

Mimo woli uśmiechnął się.

— Pomogę — odparł krótko.

Z zadowoleniem stwierdził, że głos jego brzmi już normalnie.

Nie miał wielkiej wprawy w ściąganiu skór. Starzec od razu to zauważył, ale

tylko coś mruknął do siebie, a potem wypowiadał zwięzłe polecenia: “Mocniej

trzymaj!... Teraz ciągnij, synu... dosyć".

Mdły odór buchał mu prosto w twarz, więc kiedy wreszcie (jakże długo to trwało)

futro, podobne do zwiotczałego worka, spoczęło na sąsiednim głazie, zerwał się z

klęczek i odszedł kilka kroków, aby wciągnąć w płuca podmuch rzeźwego wiatru,

tak cudownie pachnącego górskim lasem. Nie dane mu było jednak długo od-

poczywać.

— Idziemy, synu.

background image

— A co będzie z Betsy? — spytał.

— Betsy? Ach... tak nazywał się twój koń. Cóż? Spójrz w niebo.

Uniósł głowę. Wysoko, wysoko ponad turniami, na niebieskim tle wśród

niewielkich białych chmurek dwa czarne, ruchome punkty zataczały koła. Po

chwili przyłączył się do nich punkt trzeci. Zniżały się coraz bardziej, aż dojrzał

sylwetki potężnych ptaków.

— Sępy — mruknął siwowłosy traper. — Chodźmy.

— Nie!

Skoczył ku usypisku drobnych kamieni spływających niby nieruchomy strumyk

ze żlebu przekreślającego stromą ścianę. Począł zgarniać żwir na leżące szczątki

konia, gorączkowo, pośpiesznie, nie bacząc, że poczynają mu krwawić dłonie.

Zasypać Betsy tym żwirem — to praca na długie godziny. Poczuł nagle

szarpnięcie tak mocne, że o mało nie upadł.

— Oszaleliście! — wrzasnął. Odpowiedzią był grzmot — głos staroświeckiej

dwururki. Dopiero po nim nastąpiły słowa:

— Popatrz, człowieku. Niewiele brakowało, a spocząłbyś obok swej Betsy.

Spojrzał. Na szarym piargu leżał kształt długi a wąski, czerwonorudy. Kula

prawie go przepołowiła tuż przy nasadzie trójkątnej, złotawej głowy.

Poczuł krople potu na czole. Zbyt wiele wrażeń jak na tak krótki okres czasu.

— Miedzianogłowa * — wyjaśnił traper. — Sporo tu żmij, pamiętaj o tym.

— Drugi raz uratowaliście mi życie...

— Ale nie wiem, czy udałoby się to za trzecim razem, więc chodź!

Cała energia nagle go opuściła. Zarzucił siodło na plecy i poczłapał jak automat

za przewodnikiem. Posuwali się początkowo skalistym wąwozem, później

skręcili raptownie w miejscu, w którym pionowa ściana przechodziła w łagodną

pochyłość. Wspinali się powoli, uważnie, bo chwilami płaskie głazy

przypominały taflę lodową, tak wygładziły je wiosenne wody. Stopy nie

znajdowały oparcia, dłonie nie miały czego się chwycić. Idącemu mogło się

wydawać, iż pochyłość nie ma końca, że sięga wiszących nad odległą granią

background image

obłoków. Tak dotarli do poprzecznie biegnącej ścieżki. Za nią dźwigała się szara

turnia, niedostępna ani dla człowieka, ani dla zwierzęcia. Jakiś czas szli tą

ścieżką, aż skała rozstąpiła się, jakby przerąbana gigantycznym toporem.

Zagłębili się w jej przełom i ruszyli dalej po piargach, jakby w mrocznym

tunelu. Na koniec słoneczny blask padł im pod nogi. Zniknęły skały, ścieżka

zginęła w zieloności górskiej hali. Przybyszowi wydała się wielką, chociaż w rze-

czywistości była małym spłachciem urodzajnego gruntu otoczonego zębatym

wieńcem gór. Po przeciwległej stronie, u podnóża niedostępnego zbocza wznosił

się kształt dziwaczny, ni to chatka, ni szałas. Szpiczastym dachem przypominał

namiot, prostymi ścianami — dom.

— Jesteśmy na miejscu — stwierdził siwowłosy traper. — Ot, i moje rancho!

Przeszli przez łączkę, a wówczas wędrowiec zauważył drugi, jeszcze dziwniejszy

budynek: bez okien, z dachem poziomym, na którym bujnie rosło

zielsko. Drzwi składały się z drewnianej ramy, w którą włożono nierówno

poprzycinane belki. Żeby wejść, należało te szczapy, jedną po drugiej,

powyjmować. Błysk nadziei przemknął mu przez głowę.

— Macie konia? — zapytał podnieconym głosem.

— Konia? Nie. Coś znacznie lepszego w tych górach, muła. Pilnuję go jak oka w

głowie. Widzisz to zamknięcie? Długo rozmyślałem, ale takich drzwi nie

wyłamią nawet puma i niedźwiedź. Chodź.

Stanęli przed dziwaczną chatką. Pociągnięte wrota skrzypnęły zgrzytliwie, z

wnętrza buchnęła fala chłodnego powietrza.

— Sprzedajcie muła albo... pożyczcie.

Siwowłosy jakby nie usłyszał. Popchnął lekko gościa w głąb mrocznego wnętrza,

wprost za stół wbity w glinianą polepę tuż obok legowiska pełnego futer o

nastroszonych włosach.

Miedzianogłowa (Copperhead) — żmija jadowita, sięga 76 cm długości.

background image

— Witaj w moich progach. Nazywam się Abraham Lamb i jestem rzeczywiście

łagodny jak baranek.* Siadaj, chłopcze.

— Irvin. Vincent Irvin — mruknął przybysz.

— Westman? Nie wyglądasz na to. Raczej... farmer.

— Macie bystry wzrok.

— Żadna sztuka. Im rzadziej ogląda się ludzi, tym łatwiej odgadnąć ich zawód, a

ja od sześciu miesięcy nie widziałem żadnego dwunoga. Aż do wczoraj. Dwójka

urwisów, żeby nie powiedzieć gorzej.

Irvin drgnął i spojrzał pytająco:

— Kto to był?

— Nie przedstawili się. Głodny jesteś?

— Czy któryś z nich nie był rudy jak marchew?

— Dobrze określiłeś. Jeden rudy, drugi czarny jak kruk. Jeśli to twoi przyjaciele,

poradź im, aby nie zaglądali do cudzych stajni. Mieli konie

zmęczone, ale to nie powód, by kraść muły-

— Ukradli?

— Gdzie tam! Wydaje mi się, że jednego lekko zraniłem, ale nie mogłem

sprawdzić. Uciekali dość szybko.

— Lamb, pożyczcie mi swego muła!

— Ho, ho! Co za nieoczekiwana propozycja! Jakże to sobie wyobrażasz?

Abraham Lamb daje nieznajomemu swego jedynego muła! A co ja pocznę bez

zwierzęcia?

— Zwrócę, przysięgam...

— Daj spokój... Skąd ty właściwie jesteś?

— Z Teksasu.

— Tu jest także Teksas, jeśli się nie mylę. Te góry zwą się Sacramento.* Chyba

wiesz o tym?

Lamb (ang) — baranek, jagnię.

Nie mylić z miastem Sacramento, stolicą Kalifornii.

background image

— Wiem.

— No więc... skąd przybywasz?

— Z północnego Teksasu.

— Wcale niezła wycieczka. Dookoła pustyni.

— Nie. Jechałem przez Llano *...

— Lubisz niebezpieczne przejażdżki?

— To nie ja. To oni. Co za piekielny teren. Nigdy jeszcze czegoś podobnego nie

oglądałem.

Kiedy to mówił, stanął mu przed oczami kraj płaski i bezludny, znaczony

gdzieniegdzie kępami kaktusów. Szarymi od kurzu, o kolcach jakby z żelaza.

Ujrzał wysokie i nagie niby słupy telegrafu pnie jukki, a na ich czubach stercząca

twarde, wąskie i długie, ostre jak sztylety liście. W górze — słońce, w dole — ani

krzty cienia.

— Ryzykowałeś, chłopie. Widziałem ja kości ludzkie na piaskach Llano.

Niejeden raz. Mogłeś łatwo zabłądzić.

— Nie mogłem. Trop był świeży i wiódł prosto ku Pecos.*

— Gonisz przyjaciół?

— Ścigam ludzi, którzy właśnie tędy uciekali. Tych dwu: rudego i czarnego.

Pewno nie wiecie, co oni zmajstrowali.

— Na pewno — zgodził się siwowłosy. — Ale mnie przestały obchodzić wasze

ludzkie spory. Tu się liczy tylko niedźwiedź, kozica, antylopa i jeszcze to, czy

słońce świeci, czy pada deszcz.

— Nie pojmuję, jak tak można żyć — mruknął Irvin i wzruszył ramionami. —

Ci dwaj, którzy wam chcieli ukraść muła, mają na sumieniu coś więcej.

Llano Estacado (hiszp.) lub Staked Palin (ang.) — Pustynia Palikowa, bezwodny obszar o pow. 130 tys.

km-, rozciąga się na terenach stanów; Teksas i Nowy Meksyk, między rzekami Canadian i Pecos. Jest to

płaskowyż wysokości 1000-1500 m. Nazwą jego niektórzy wywodzą od palików wbijanych w piasek

dla wyznaczania dróg, inni — od pni rosnącej tam gdzieniegdzie jukki,

przypominających pale.

background image

Rozesłano za nimi listy gończe. Od szeryfa do szeryfa, jak świat długi i szeroki.

Abraham Lamb roześmiał się cicho:

— Tu nie dotarły.

— Ale ludzie potrafią dotrzeć wszędzie, nawet w to pustkowie.

Jak ja, jak tamci dwaj. Aż dziwne, że poprzestali tylko na próbie kradzieży, bo

mogli się wziąć za was...

— Wówczas i ty byś nie żył, mój synu. Najpierw puma, później żmija. Jak na

jednego kiepskiego strzelca... to zbyt wiele. Daj spokój ściganiu. Oni nie mają nic

do stracenia, a ty drugi raz się nie urodzisz.

Odszedł w kąt mrocznej izdebki i coś tam przewracał wśród naczyń, bo Irvin

słyszał pobrzękiwanie.

— Masz — powiedział po chwili i wsunął mu do ręki twardy i wielki jak talerz

podpłomyk, na którym leżał kawał mięsa. — Spróbuj.

Irvin poczuł ostry zapach ziół. Pieczeń miała smak nieznany.

— Nigdy czegoś podobnego nie jadłem — wyznał szczerze zdumiony.

— Takie niedobre?

— Takie wspaniałe! Jak to przyrządzacie? .

— Trzeba znać się na roślinach. Upiec polędwicę potrafi byle partoła, ale

przyprawić ją to dopiero sztuka.

Irvin jadł powoli i rozmyślał, ale jakoś leniwie. Strata wierzchowca pozbawiła go

energii. Albo po prostu był bardzo zmęczony. A gdyby tak siłą zabrać muła?

Może podstępem? Nie znał się na podstępach. Nie był traperem, chytrym jak

tropione zwierzęta, ani zwiadowcą skradającym się po tropach czerwonoskórych,

ani kowbojem pilnującym stad przed dwunożnymi i czworonożnymi

napastnikami. Był tylko rolnikiem,

— Nie strzelam źle — rzekł bez związku, byle coś powiedzieć. — Ujrzałem

strumień, więc zeskoczyłem z konia, żeby się ochłodzić. Puma zbliżyła się tak

cicho...

— One zawsze nadchodzą cicho.

background image

— I dopiero jak usłyszałem kwik Betsy...

— Widziałem wszystko. Mało nóg nie pogubiłem zbiegając z góry. Popełniłeś

duży błąd rzuciwszy broń daleko od siebie.

— Byłem tak zmęczony, że nie zważałem na nic — westchnął głęboko. — Kiedy

skoczyłam do strzelby, puma znajdowała się tak blisko, że wydało mi się

niemożliwością spudłować. Więc nawet nie celowałem...

— I to był błąd drugi. Należało sekundę odczekać, konia już nic nie mogło

uratować. Pamiętaj o tym na przyszłość, zwłaszcza jak będziesz wędrował

piechotą. I omijaj Llano. Przejechałeś, ale nie przejdziesz.

— Nie mam zamiaru. Llano wcale mi nie po drodze. Przecież ja ich muszę

dognać! — wykrzyknął. — Przepraszam — zmitygował się. Strzepał okruszyny

ze spodni. — Dziękuję. To było wyśmienite.

— Cieszę się. Ci ludzie musieli mieć z tobą na pieńku. Chyba się nie mylę.

Napadli? Okradli?

— Nic podobnego. Nie zabrali mi nawet guzika od spodni.

— Czyżbyś był szeryfem?

— I to nie... Siwowłosy pokręcił głową.

— Gadasz wielce tajemniczo, ale to twoja sprawa. Na piechotę nigdy ich nie

dogonisz.

— Pożyczcie mi muła. Na tydzień.

— Ani na jeden dzień. Cóż bym począł bez zwierzęcia? I skąd mogę wiedzieć, jak

daleko pragniesz pojechać?

— Muszę ich złapać przed granicą meksykańską. Tydzień mi starczy. Jeśli się

spóźnię, wszystko na nic.

— Powiadasz, że musisz. Co to za “mus"? — spojrzał na Irvina przenikliwie: —

Tylko nie myśl, że muła zabierzesz siłą. Tamci także próbowali...

Przybysz pochylił głowę, poczuł, że krew mu napływa do twarzy. Ten starzec

dobrze czytał w cudzych myślach.

— Nie ukradnę — odparł — chociaż... o tym myślałem — wyznał szczerze.

background image

— Wierzę. Powiedz: po co ich ścigasz? Czy jesteś ich towarzyszem? A może i za

tobą rozesłano listy gończe? Chodźmy na łąkę.

Wyszedł pierwszy z nieodstępną dwururką w garści. Położył się na trawie.

— Siadaj — rozkazał.

Pachniało ziołami. Z okolicznych wysoczyzn spadał wiatr niosąc woń leśnej

żywicy. Dokoła głośno buczały trzmiele.

— Prawda, jak tu przyjemnie?

— Nie wytrzymałbym nawet tygodnia w tej samotni.

— Taka to radość żyć wśród ludzi? Nie wyglądasz na szczęśliwego. Szczęśliwcy

nie gonią po wąwozach Sacramento.

— To prawda — mruknął w odpowiedzi. — Ale dotychczas żyłem w gromadzie.

— Po co ich ścigasz?

— Ciągle pytacie. Co was to obchodzi?

— Nic a nic. Mnie interesuje tylko muł. Rozumiesz?

— Jakoś nie...

— Lubię ludziom pomagać, chociaż od nich uciekam. Coraz dalej i dalej.

Wędruję aż znad Missisipi. A tu już chyba zostanę. Rolnik mnie nie przepędzi,

złota i srebra nie ma w tych górach.

Irvinowi ta paplanina wydała się całkiem niepotrzebna, ale słuchał nie

przerywając — widocznie siwy samotnik musi się wygadać. On sam nie czuł

chęci do zwierzeń, mimo że przez tyle dni wędrował tylko w towarzystwie Betsy.

Betsy... leży teraz martwa za skalną ścianą. I co dalej? Pieszy marsz? A może

Lamb zdecyduje się jednak pożyczyć muła?

— Czy tamci mieli konia jucznego? — zapytał niespodziewanie dla samego

siebie.

— Tamci? Ach, masz na myśli moich wczorajszych gości. A jakże, mieli.

Wszystkie trzy zwierzęta piekielnie zmordowane. Dlatego próbowali zamienić.

— Nie mówili, dokąd jadą?

Traper roześmiał się cicho:

background image

— Nikt u mnie nie zostawia swego adresu, a ja się o nic nikogo nie pytam. Bo i po

co? Sam powiadałeś, że kierują się ku granicy Meksyku.

— Mogę się mylić.

— Chyba się nie mylisz. — Lamb podniósł się i wyciągając rękę powiedział: —

Tam właśnie leży Meksyk. Jeśli prosto jechać tą steczką, na którą trafiłeś,

dojedziesz do El Paso * nad Rio Grandę, a po drugiej stronie masz Ciudad Juarez.

Już w Meksyku. Ale droga niełatwa. Można się zapchać w jakiś diabelski kąt i

zabłąkać na amen. Trzeba uważać na ścieżkę, jechać ostrożnie. Jeśli ci, których

gonisz, nie znają tego przejścia...

— Nie wiem, czy znają, czy nie — przerwał mu Irvin — ale na pewno nie wiedzą,

że ich ścigam.

— Jak to?

— To taka dziwna historia, długo o niej gadać. Gdybym miał wierzchowca...

— Ale nie masz. Tym lepiej dla ciebie. Sądzę, że tamci są gorsi od pumy.

Irvin zerwał się z ziemi i krzyknął:

— Cóż możecie wiedzieć?! Tylko ja znam prawdę.

— To czemu ją przede mną ukrywasz? Boisz się? Wstydzisz?

— A dacie muła?

— Do niczego cię nie zmuszam, synu. I niczego nie obiecuję.

Irvin usiadł. Już się uspokoił. Podkulił nogi, wsparł głowę na rękach.

— Nie ma innej rady — szepnął. — Powiem wam. Ukradłbym muła, ale nie

potrafię. Więc muszę opowiedzieć.

— Szczery jesteś. To dobrze o tobie świadczy...

Irvin tylko machnął ręką.

— Będę się streszczał — zaczął. — Długa to opowieść, ale jakoś sobie z nią

poradzę...

Starzec skinął głową.

El Paso — graniczna miejscowość Stanów, położona nad rzeką Rio Grandę del Norte.

background image

Historię spotkania na odludziu, w sercu gór Sacramento, opowiedział mi po

latach, po bardzo wielu latach, sam Vincent Irvin. Wówczas już

nie farmer, ale szeryf Fort Benton — małego miasteczka leżącego blisko granicy

Stanów i Kanady. Półtora tysiąca mil od chatki siwego trapera, który nosił dziwne

nazwisko (a może przezwisko) — Lamb.

Co wydarzyło się przed opisanym spotkaniem, co nastąpiło później — o tym

dowiedziałem się nie tylko z ust Irvina. Bardzo mi pomógł w zaspokojeniu

ciekawości Karol Gordon, ongiś młodziutki westman, później farmer, jeszcze

później traper, a w końcu — mój serdeczny przyjaciel.

Tak oto narodziła się — a raczej została odtworzona — opowieść o człowieku,

który stracił wszystko, lecz nie zgubił (jak wielu innych w podobnej sytuacji)

swej życiowej ścieżki.

Nieco w tej historii dodałem od siebie, aby sprawa stała się bardziej zrozumiała.

Musiałem się wczuć w sytuację, o których Irvin mówił półgębkiem — były zbyt

przykre dla niego, chociaż tak już odległe w czasie.

Wreszcie rzecz całą — gdy już została utrwalona na papierze — odczytałem (z

pewnym strachem) obu głównym bohaterom. Przyznali zgodnie, iż to, co

napisałem, nie mija się z prawdą. To mi wystarczyło.

background image

Początek początku

Noc była duszna i parna. Karol kładł się więc spać z nadzieją w sercu. Wszystko

zapowiadało burzę. Kiedy zasypiał, wydało mu się, nawet, że słyszy dalekie

grzmoty nadciągającej nawałnicy. Wczesnym świtem wyskoczył na dwór pełen

radosnego oczekiwania. Spodziewał się ujrzeć dokoła czarne kałuże i nie wyschłe

jeszcze błoto.

Ranek był przyjemnie chłodny, słońce dopiero czerwonym rąbkiem wyjrzało

ponad horyzont, ale dokoła, przed domem i dalej, leżała ta sama co wczoraj

płaszczyzna zeschniętej w skorupę ziemi, spękanej w malutkie przepaście i

kaniony. Od studni, wznoszącej się między stajnią a domem, przyczłapał chudy

wyrostek w rozpiętej koszuli, z piersią spaloną na brąz i z twarzą jeszcze

ciemniejszą.

— Napoiłeś konia?

Chłopak brzęknął metalowym wiadrem.

— Same błoto — powiedział. — Nic się nie da nabrać.

— Idź do Irvinów. Tam chyba jeszcze coś znajdziesz. Weź dwa wiadra. Tylko nie

rób hałasu, pewnie jeszcze śpią.

Spojrzał w niebo, które powoli zmieniało barwę. Ustępowała szarość, błękit

stawał się coraz bardziej intensywny. Karol westchnął. Zapowiadał się dzień taki

sam, jak wszystkie poprzednie tej wiosny: suchy i gorący.

— Ani jednej chmurki — mruknął do siebie. — Ani jednej chmurki — powtórzył

i zawrócił do chaty. Wziął mały kubeczek, z osmolonego czajnika nalał nieco

wody i stanąwszy przed lustrem począł się golić. Wolno, metodycznie. Nic go nie

nagliło. Nie było nic do roboty w polu. Skawalona gleba nie poddawała się ani

motyce, ani łopacie. Ostrze pługa, gdy z trudem wbiło się w ziemię, odwalało

tylko zeschłe bryły, twarde jak kamienie. Jakiż sens rzucać ziarno w taką rolę?

background image

— Chyba należy stąd wiać — powiedział ścierając palcem mydło z lśniącego

ostrza brzytwy.

Ale powiedziawszy to, zdziwił się sam sobie. Nigdy dotąd nie zaświtała mu w

głowie taka myśl. Odkąd osiadł w tych stronach. To znaczy — zastanowił się

chwilę — przed pięcioma, nie, przed czterema laty. Właśnie wówczas przybył tu

z gromadą innych, w czasie gdy zielony step ciągnął się milami od nowiutkich

jeszcze, kolejowych torów hen, zdawałoby się, w nieskończoność. Ziemia była

tania, prawie za darmo. Towarzystwo kolejowe otrzymało olbrzymie obszary

położone po obu stronach żelaznego szlaku i starało się ściągnąć przyszłych

pasażerów i producentów płodów rolnych, które miała transportować.

Tak narodziła się osada w południowo-zachodnim Teksasie * w roku głośnego na

całą Amerykę powstania Dakotów, zwanych Siouxami, pud wodzą Sitting Bulla

*. Chociaż walki te nie toczyły się na terenie Teksasu, lecz znacznie dalej na

północ, w rejonie Czarnych Gór, na pograniczu Montany i Południowej Dakoty,

ich zakończenie wydało się niektórym początkiem ery wiecznego pokoju.

Osada powstała z... niczego. Najpierw przybysze mieszkali w prymitywnych

ziemiankach o ścianach skleconych z grubej darni. W takich samych budowlach

gnieździły się konie i krowy. Nikt nie oczekiwał zresztą wygodnego życia

i nikt nie myślał zaczynać od wygód. Mieszkało się byle jak, jadło byle co,

maksimum energii poświęcając ziemi. Wczesną wiosną ostrza pługów po raz

pierwszy w dziejach tej krainy zagłębiły się w twardą glebę. Ciężka to była orka i

dosłownie potem ludzkim zroszona. Za to jesienią!

Cudowne było wtedy lato: w miarę suche, w miarę mokre. Ale jeszcze

Sitting Bull — wódz plemienia Dakotów (Siouxów), przywódca powstania. W 1876 r. rozbił oddziały

generała Custera w bitwie nad rzeczką Little Bighorn.

Teksas — drugi co do wielkości stan Ameryki Płn. Ponad 692 tys. km, Prawa stanowe uzyskał już w

1845 r.

cudowniejszą okazała się ta ziemia. Pszenica obrodziła, dając kłosy wielkie i

background image

ciężkie, jakich nigdy przedtem nie widzieli przybysze ze wschodu. A kolby

kukurydzy przypominały — jak zauważył któryś z osiedleńców — pękate flaszki

whisky.

Potem nadszedł drugi rok, równie wspaniały. I trzeci, nie ustępujący dwom

poprzednim. Farmerskie wozy, załadowane plonami, ciągnęły długim szeregiem

do kolejowego przystanku odległego stąd o cztery mile. Kupcy płacili gotówką,

farmerzy zbierali w swych kuferkach brzęczące i szeleszczące pieniądze,

towarzystwo kolejowe odbijało sobie na transporcie wartość za bezcen

odstąpionych gruntów. Wtedy nadano osadzie nazwę i wybrano szeryfa.

Przedtem nikt na takie głupstwa nie miał czasu. Miejscowość nazwano — przy

zgodnym aplauzie wszystkich mieszkańców — Green Field, ale z tych dwu słów

utworzono natychmiast jedno: Greenfield *. Nazwa była jak najbardziej

odpowiednia. Okoliczne pola każdej wiosny pokrywały się zieleniejącą runią

młodych siewów. Przez te kilka lat zmieniało się wszystko. Ze wzrostem

zamożności rosły potrzeby. Pękate mieszki farmerów sprawiły, że w Greenfield

powstał pierwszy saloon, luksusowo wyposażony jak na tutejsze warunki. Prawie

w tym samym czasie otworzono duży skład, oferujący nabywcy rozmaite towary,

od pługów aż po bieliznę damską. Któż to dawniej o takiej “rozpuście" myślał? W

przeciwieństwie do saloonu, stanowiącego własność Brian Fullera (rodem z

dalekiego Kansas City nad Missouri), skład był wynalazkiem jakiejś kompanii

handlowej ze znacznie bliższego Houston nad Zatoką Meksykańską. Zarządzał

nim agent mający do pomocy żonę Mulatkę i dwoje niedorostków o nieokreślonej

barwie skóry. Agent nazywał się — zabawny zbieg okoliczności! — bardzo

podobnie do właściciela saloonu, a mianowicie: Fulk Bryan. Stanowiłoby to na

pewno okazję do nieporozumień * gdyby nie fakt, że nazwisk tych używano

potocznie bardzo rzadko, wystarczały: “saloon" i “skład".

Green field (ang.) — zielone pole. Brian (imię) i Bryan (nazwisko) wymawiają się identycznie.

Przez pierwsze miesiące istnienia obu handlowych placówek Brian Fuller

obrotami bił na głowę Fulk Bryana. Wyposzczeni farmerzy musieli odbić sobie

background image

lata niedosytu, mimo że saloon nie udzielał kredytu, a skład — wręcz przeciwnie

— przy większych zakupach rozkładał należność na raty. Gdy jednak

odpowiednia suma gotówki została przepita, atrakcyjność nowych narzędzi

rolniczych i nowych strojów odniosła decydujący sukces. Do przegranej saloonu

przyczyniła się również niespodziewana konkurencja w postaci tak zwanej

“drug-story", jednej z tych zdumiewających placówek handlowych, znanych

chyba tylko w Ameryce. Są to sklepy stanowiące

coś pośredniego między apteką, drogerią a barem. Nabyć w nich można

lekarstwo, pachnące mydło, cukierki, ale również... wypić koktejl z piorunującej

mieszaniny wysokoprocentowych trunków. Te ostatnie cieszyły się w Greenfield

dużym powodzeniem, póki nie przestały być nowością.

Jednocześnie z powstawaniem placówek handlowych zmieniało się oblicze

osiedla. Znikały budy-ziemianki. Pojawiały się domki, ba, nawet wille z

werandkami i kolumienkami — powielane wzory drewnianej architektury

miasteczek dalekiego wschodu Ameryki. Wzrastała zamożność i nie sprawdzały

się przepowiednie pesymistów, że Teksas jest krajem wyłącznie uprawy bawełny,

a nie zboża, i że wszelkie próby zmiany charakteru płodów rolnych zakończyć się

muszą klęską gospodarczą. Właśnie pszenica stała się źródłem rozwoju

Greenfield. Wszystko jej tutaj sprzyjało. W pobliżu nie istniały gospodarstwa

hodowlane, nie przepędzano tędy wielkich stad bydła tratujących zasiewy, co

stawało się przyczyną zatargów (niekiedy kończących się krwawo) między

rolnikami a gromadami półdzikich kowbojów strzegących bydła. Tradycyjne już

szlaki przepędu, o ustalonych nazwach: “Zachodni" i “Chisholm" biegły na

wschód i na zachód od Greenfield. Całe szczęście.

Ludzi w okolicy nie było wiele, mimo że ziemie Teksasu zamieszkiwało już

prawie 700 tysięcy białych i Murzynów, nie licząc plemion indiańskich. Cóż to

jednak znaczyło wobec 267 tysięcy mil kwadratowych * powierzchni? Tak więc

Greenfield leżało na uboczu od niebezpieczeństw grożących osadzie ze strony

zwierząt i ze strony włóczęgów. Zapowiedź klęski przyszła niespodziewanie,

background image

zupełnie nieoczekiwanie przez farmerów. Zdawało im się, że poznali już

doskonale klimat i nabyli umiejętności przepowiadania pogody nie tylko na

najbliższe dni, ale na tygodnie, na miesiące. Aż nastała wiosna, prawie

bezdeszczowa. Siewów dokonano, później jednak gleba stwardniała na kamień.

Ani jedno ziarno nie zakiełkowało. Przez długie miesiące nie spadła z pogodnego

nieba nawet kropla deszczu. Sytuację poprawiły burze topniejącego natychmiast

gradu. Niestety, wydarzyło się to dopiero w połowie teksaskiej zimy, przy

temperaturze 32 stopni *. Ziemia nieco rozmiękła, ale nie poprawił się humor

farmerom. Wprawdzie nie popadli w rozpacz. Nadal mieli w swych spichrzach

pełno dorodnego ziarna, którego nie pozbyli się zgodnie z tradycją

zapobiegliwego i przewidującego gospodarzenia, przekazaną im jeszcze przez

ojców we wschodnich stanach. Gdy jednak podobna sytuacja meteorologiczna

powtórzyła się w roku następnym, troska o jutro zaciążyła nad umysłami

mieszkańców Greenfield. Skamieniała gleba nie nadawała się do uprawy.

Otaczające osadę dalekie przestrzenie prerii zmieniły swą barwę. Z zielonych

stały się brudnobrązowe. Szumiące trawy przeobraziły się w twardy jak kamień

pokrowiec skołtunionych, wbitych w ziemię uschłych łodyg. Skończyła się

świeża pasza. Trzeba było powybijać krowy i owce. Oszczędzano tylko koni. Na

suszy wyszły one najlepiej, otrzymując teraz zamiast siana cenną kukurydzę i

jeszcze cenniejsze ziarno pszeniczne. Ale cóż poczęliby farmerzy bez koni,

gdyby wreszcie spadły strumienie wody na bezpłodną ziemię?

Sygnałem gospodarczego kryzysu stała się likwidacja “drug-story". Nastąpiła bez

żadnej zapowiedzi, z dnia na dzień. Któregoś ranka mieszkańcy Greenfield

Dokładnie 267 333 mil', co równa się ok. 692 tys. km.

Mowa o termometrze Fahrenheita. 32 stopnie F — to 0 stopni Celsjusza.

ujrzeli drzwi i okna sklepu na głucho zamknięte, ale dopiero w kilka godzin

później osiedle obiegła wieść o wyjeździe właściciela i pomocnika. Do

background image

kolejowego przystanku odwiózł ich na swym wozie stary Abel Meredith.

Opowiadał później, że bagaży mieli niewiele. Wyglądało więc na to, że powrócą,

kiedy się czasy poprawią. Klęska suszy skłoniła ludzi do oszczędności,

“drug-story" stracił klientelę na długo przed likwidacją.

Zawiadomiony o wydarzeniu szeryf przybył natychmiast pod domek, raczej

barak z werandką, w którym mieścił się sklep. Stwierdził, że wszystkie okna

zabito deskami, a na drzwiach zawieszono potężnych rozmiarów kłódkę. Fakt nie

ulegał wątpliwości. Odtąd szeryf codziennie odwiedzał opuszczony budynek,

może w nadziei, że ujrzy go na nowo zamieszkałym przez dotychczasowych

użytkowników, a może dlatego, że pragnął skontrolować stan okien i drzwi. We-

wnątrz przecież musiały się znajdować towary. Tak zresztą powszechnie

sądzono, ale nikomu nie przyszło do głowy łasić się na te “skarby". Greenfield

przez lata mogło służyć za przykład najbardziej spokojnego osiedla ze wszystkich

najbardziej spokojnych osiedli całego świata.

Likwidacja (raczej: samolikwidacja) “drug-story” nie była przecież tragedią.

Tragedia narodziła się wtedy, gdy mieszkańcom Greenfield poczęło brakować

jedzenia, poczęło brakować pszenicy i pieniędzy. Gdyby nie Fulk Bryan, który

okazał się człowiekiem dobrego serca i chyba dobrym kalkulatorem, połowa

ludności przymierałaby głodem. Oto Fulk Bryan rozszerzył kredyt, chociaż nie

odwożono już ziarna do kolejowych wagonów. Wręcz przeciwnie:

transportowano mąkę, kukurydzę i szereg innych artykułów spożywczych ze

stacji do osady. W ten sposób przetrwano jako tako okres zimy. Wszyscy

farmerzy zadłużyli się u Bryana “po czubek nosa". Ale nie było wyjścia z tej

sytuacji, chyba ucieczka w inne strony kraju. Wówczas nikt tego jeszcze nie

pragnął.

Właściciel saloonu — “bezkredytowy" Brian Fuller postanowił naśladować Fulk

Bryana. Uznał, że lepiej handlować na kredyt niż wcale. Ludzie nie świecili

groszem, za to saloon coraz częściej świecił pustką. Zamknięcie “drug-story" nie

przysporzyło klienteli saloonowi. Co prawda i otwarcie kredytu nie zapełniło

background image

przestronnej sali oberży tłumem rozkrzyczanych farmerów. Jednakże w sobotnie

wieczory i późne niedzielne popołudnia ściągała tu garstka desperatów uważając,

że nic im nie pomoże ani nie zaszkodzi, czy dług będzie większy, czy mniejszy o

kilka dolarów. Byli to przeważnie ludzie młodzi i samotni, gotowi — jeśli

sytuacja nie ulegnie poprawie — pierwsi czmychnąć z Greenfield, zostawiając na

łasce losu ziemię, budynki i sprzęt gospodarski. Bo nawet nikt nie marzył, że zna-

lazłby się nabywca ich nieruchomości. Tak więc w saloonie weselono się, jak kto

jeszcze potrafił, a kiedy gospodarz zamykał lokal na noc, spóźnieni wędrowcy,

wracając do domowych pieleszy, zadzierali głowy, by ujrzeć na niebie uprag-

nione chmury. Niestety, świeciły gwiazdy. Bardzo jasno, przeraźliwie ostro,

beznadziejnie...

Karol Gordon, chociaż samotny jak kaktus na pustyni, nie odwiedzał już od

dawna saloonu. Był w ogóle nieco dziwnym człowiekiem. W maleńkim

Greenfield, w którym ludzie zdążyli dobrze się poznać i poinformować

wzajemnie o wszystkim, co przeżyli, a także o swych planach na przyszłość — o

przeszłości Karola Gordona nikt nic pewnego nie wiedział. Szeptano, że nawet

jeśli kiedykolwiek zajmował się uprawą roli, to już dawno zdążył o tym

zapomnieć. Jednak wystarczyło tylko przyjrzeć się obmawianemu, aby dostrzec

oczywisty nonsens tego twierdzenia. Gordon był zbyt młody. Może nigdy nie orał

i nie siał?... Mówiono — nie wiadomo na jakiej podstawie — że Gordon jeszcze

jako chłopak włóczył się po Dzikim Zachodzie, wprawiał w strzelaniu do

futerkowej zwierzyny i tylko dlatego zerwał z zawodem, że zniechęcił go do

tamtych stron tragiczny koniec wyprawy generała Custera w roku 1876, kiedy to

w walce z Dakotami Sitting Bulla zginął i generał, i cały oddział kawalerii,

którym dowodził *. Złośliwi dodawali, że nie wiadomo, po której stronie brał

udział w walce: białych czy czerwonych. W tamtych czasach, gdy dobrze

pamiętano krwawą historię, która się rozegrała nad brzegami mało przedtem

znanej rzeczki, postawienie publicznego zarzutu współuczestniczenia w

masakrze białych było sprawą niebezpieczną albo dla pomawianego o taki

background image

postępek, albo dla pomawiającego. Ponieważ jednak farmerzy z Greenfield

należeli do kategorii ludzi spokojnych, nie znoszących burd i awantur — nikt

głośno nie powtarzał plotki.

Na uprawie roli Karol Gordon istotnie niewiele się znał. Będąc jednak zdolnym

naśladowcą i chętnym słuchaczem, po kilku latach nauczył się korzystać z rad

doświadczonych rolników. Najwięcej pomógł mu bliski sąsiad, Vincent Irvin,

młody farmer, który sprzedał swe podupadające gospodarstwo w Północnej

Karolinie i wraz z żoną powędrował na południowy zachód szukać szczęścia.

Tak to wszystko wyglądało aż do pamiętnego ranka, w którym Gordon stwierdził,

że i w jego studni, wykopanej przed domem, nie ma ani kropli wody. Wtedy po

raz pierwszy pomyślał o opuszczeniu Greenfield.

— Hallo, boss! * — zawołał z głębi sieni ciemnowłosy chłopak. — Jest woda!

— Świetnie. Przynieś tutaj i nalej do miski.

— Nie będzie się pan mył na dworze? Zanosi się na upał.

— Wielka mi nowina. Od tygodnia pieczemy się żywcem. Nalej do miski i idź

napoić konia.

Usłyszał brzęk wiadra, plusk wody, potem oddalające się kroki. Skończył

golenie, przeszedł do sionki i zaczął się myć w dużej blaszance, pełnej wody.

Woda była zimna. Od razu poczuł się lepiej.

“Co począć z Robertem? — rozważał w dalszym ciągu projekt opuszczenia

Greenfield. — Brać go z sobą na niepewne? A jeśli nie będzie chciał? Zostawić

samego?..."

Była to bitwa nad rzeczką Little Bighorn w dn. 26 czerwca 1876. Padło w niej 276 żołnierzy i oficerów

siódmego pułku kawalerii.

Boss — można przetłumaczyć: szef.

Zreflektował się nagle: “Po co mam stąd uciekać, do licha? Co mi do głowy

strzeliło? Wszystko przez tę parną noc. Przecież to nie ma sensu. Zapytam

background image

Roberta, co o tym sądzi... Nie, nie będę pytał. Chłopak się przestraszy."

Z Robertem spotkał się zupełnie przypadkowo przed laty, gdy przyłączył się do

karawany ludzi, wozów i bydła, ciągnącej ku południowemu zachodowi.

Zdarzyło się to niedaleko Abilene, w Kansas, gdzie kończył się wielki szlak

przepędu bydła, zwany Szlakiem Chisholm, wiodący z południa aż do Rio

Grandę. Robert właśnie przewędrował ten szlak jako jeden z kowbojów i

znajdował się u kresu sił. Wyglądał tak, jakby mu pozostało tylko parę godzin

życia. Gordon zainteresował się chłopakiem, po krótkiej rozmowie Robert został

umieszczony, jako dodatkowy pasażer, w jednym z farmerskich wozów. Później,

na ziemiach przyszłego Greenfield, okazał się nieocenionym pomocnikiem

świeżo upieczonego farmera. Gordon dowiedział się o nim tylko tyle, że nazywa

się Dreer. Chłopak był skryty i nigdy nie mówił za wiele. Być może, iż fakt ten

zjednał Robertowi przychylność Gordona, który nie znosił plotkarzy i gadułów.

Znowu metalicznie zabrzęczało wiadro. Robert pojawił się w jasnym prostokącie

drzwi.

— Jeszcze raz idę po wodę — zakomunikował.

— Dobrze, ale zostaw trochę dla Irvina.

Rozległ się cichy śmiech:

— Nie zabraknie, bo w dołku...

Rzeczywiście, posiadłość Irvina leżała we wklęśnięciu gruntu i podziemne źródła

musiały sobie torować tam drogę.

Gordon wytarł się szorstkim ręcznikiem, przywdział koszulę i zajrzał pod

palenisko kuchennego pieca. Nie potrzebował rozgrzebywać wczorajszego

popiołu, już tlił się mały ogienek rozniecony przez Roberta. Dorzucił kilka

patyków, a potem zajął się przyrządzaniem jajecznicy na boczku i przygotował

pszenne suchary (wszystko dzięki kredytowi Fulk Bryana).

— Słyszał już pan, szefie?

— Nie wrzeszcz. Wejdź i powiedz, o co chodzi. Chłopak ukazał swe

zaczerwienione oblicze.

background image

— Spotkałem starego Abla. Gadał, że Hamm Harris i Jim Perry znikli tej nocy.

— Plotka.

— Abel wie na pewno. Chodził do nich. Gordonowi zrobiło się jakoś przykro. Ci

dwaj ludzie siedzieli w Greenfield od samego początku. A teraz... zwiali. Mogło

to się stać sygnałem do masowej ucieczki. Zresztą...

— Oni byli mocno zadłużeni u Bryana — powiedział półgłosem.

Chłopak roześmiał się.

— Nie widzę powodu do radości. Jak tak dalej pójdzie, Bryan zamknie kredyt.

Wówczas nie będzie innego wyjścia... Chciałbyś stąd wyjechać?

— Nie.

— Więc widzisz, że nie ma się z czego cieszyć. Może to jednak nieprawda? Co

więcej słyszałeś?

— Pan Irvin już wstał.

— Żadna nowina.

— Powiedział, że weźmie konia, strzelbę i pójdzie polować.

Z kolei roześmiał się Gordon.

— Też ma pomysły? W ciągu kilku lat potrafiliśmy wystraszyć stąd wszystkie

zwierzaki.

— Pan Irvin mówił, że teraz zaczną ciągnąć na północ bizony.

— Bizony! Wielki Boże! Już ja mu wybiję to z głowy. Przecież on nigdy nie

polował na bizony! No, idę — zdecydował się nagle. — Jakby zaczęło padać...

Chłopak zachichotał:

— ... to zaraz postawię naparstek, żeby nałapać deszczówki.

Gordon wcisnął na głowę podniszczony kapelusz i wyszedł na szeroką drogę,

twardą i spękaną w grube rysy tak jak cała ziemia dokoła. Zatrzymał się w

miejscu, gdzie droga spadała łagodnie ku nizinie przypominającej kształtem

gigantyczną miskę. W środku tej miski wznosiły się zabudowania otoczone

półokręgiem wysokich drzew. Nad kominem największego z domostw pięła się

ku beznadziejnie czystemu niebu wąska nitka dymu. Zwiastowała pogodę,

background image

przeklętą pogodę.

Gordon westchnął i przyspieszył kroku. Skręcił w prawo, minął furtkę w płocie,

który otaczał Irvina — co uważano za luksus nawet w zamożnym dotąd

Greenfield — potem studnię z korytem do pojenia bydła. Zajrzał w otwór.

Głęboko, głęboko widniało odbicie nieba. Znak, że jest jeszcze woda.

— Halo, Karolu! Chcesz się utopić?

— Właśnie. Dlatego kawał bizoniej pieczeni we. — Jutro może być już za późno.

U mnie studnia wyschła.

— Ale ta nie wyschnie. Mierzyłem wczoraj, nic a nic nie ubywa. Gdzieś tu jest

źródło. Na szczęście. Co nowego, Karolu?

Gordon uśmiechnął się do wysokiego, szczupłego mężczyzny o spalonej na brąz

twarzy, niebieskich oczach i jasnych włosach. — Gdyby nie twoja studnia, nie

mógłbym się dziś umyć. Nie wiem, jak sobie radzą inni...

— Nie jest tak źle. Tu w dole wszyscy mają wodę.

— Słuchaj, Vincent, mówił mi Robert, że się wybierasz na polowanie. Czy to

prawda?

— Myślałem o tym. Widzisz... moje długi u Bryana wciąż rosną. Z przerażającą

szybkością.

— Mnie również zbrzydło solone mięso, ale trudno domagać się czegoś lepszego

w takiej sytuacji... — machnął ręką Gordon.

— Właśnie — odpowiedział podnosząc głowę —-bardzo by się przydał. A skórę

można sprzedać.

— Kto tu kupi?

— Może Bryan.

— Wybij sobie z głowy bizonie mięso. Będzie teraz chude i żylaste, jeśli w ogóle

będzie.

— Opowiadałeś o bizonich szlakach, czy tak trudno je odnaleźć?

— Szlaki bizonie istnieją, ale...

Między kolumienkami ganku ukazała się kobieca głowa. Melodyjny głos

background image

zawołał:

— Jak się masz, Karolu! Nie odchodźcie, zaraz przygotuję śniadanie.

Znikła w głębi budynku.

— Ale co? — podjął przerwaną rozmowę Irvin.

— To, że bizony szukają dla swego marszu terenów obfitujących w paszę i w

wodę. Doprawdy nie wiem, gdzie takich szukać. A jeśli chodzi o inne zwierzęta,

zdążyliśmy przepłoszyć wszystkie płowe czworonogi. Nawet antylopy się stąd

wyniosły. Raz tylko jeden daleko, daleko stąd widziałem pieski preriowe.*

— Nie kpij.

— Ani mi to w głowie. Jestem pewien, że bizony także zmieniły swój szlak.

— Ostatecznie deszcze muszą gdzieś padać.

— I mnie się tak wydaje. Tylko gdzie? O tym nie wiemy ani ty, ani ja. A prócz

tego, Vincent, nie jesteś przecież dobrym strzelcem. Z antylopami to żadna bieda,

po prostu zmarnujesz nieco ładunków, a zwierzęta czmychną. Ale z bizonami,

jeśli na nie trafisz, może być kłopot. Zraniony byk staje się niebezpieczny. Nie

podoba mi się twój projekt.

— Wybierzemy się razem.

— Po to, aby cię pilnować na każdym kroku? Nic nie wyjdzie z takiego

polowania.

W drzwiach domu ukazała się kobieca głowa.

— Chodźcie...

Weszli do sporej izby, której środek zajmował prostokątny stół, zastawiony

połyskującymi w smudze słońca talerzami. Przy jednym z nich, na wysokim

stołku, siedział chłopczyk trzy-czteroletni, o rumianej buzi i jasnej jak bawełna

czuprynie. Jadł właśnie owsiankę, ale na widok wchodzących zerwał się:

Pieski preriowe— amerykańskie świstaki.

— Dzień dobry, wuju Karolu, dzień dobry, wuju Karolu! — zaśpiewał jakąś

swoją własną melodię.

— Dopóki nie zjesz — odparł sztucznie poważnym głosem Gordon — nie będę z

background image

tobą rozmawiał.

— Siadajcie — poprosiła gospodyni.

— Dziękuję, Becky — odsunął nieco talerz. — Jadłem już. Ale jeśli mnie

poczęstujesz kubkiem dobrej kawy, na pewno nie odmówię. A nawet nie musi

być dobra. I gorszą wypiję. Bryan się psuje. Mięso coraz bardziej słone. Nie

uważacie, że przydałoby się zmienić dostawcę?

Irvin uśmiechnął się, a jego żona przytaknęła pół serio, pół żartem:

— Właśnie, może ty byś go zastąpił, Karolu? — A po chwili dodała poważnie: —

Nie można narzekać na człowieka, dzięki któremu wszyscy, jak tu jesteśmy, nie

umieramy z głodu...

— Poddaję się, Becky. Nie powiem więcej złego słowa na Bryana, chociaż

zdziera z nas dziesiątą skórę.

— Znowu zaczynasz? Jaki on jest, taki jest, ale właśnie... jest! Nie wyjechał.

— Niewiele ryzykuje, to przecież tylko agent.

— Jednak ma nie zapłacone kwity — wtrącił się Irvin — będzie odpowiadał

przed swym przedsiębiorstwem.

— Słyszeliście, że Harris i Perry znikli tej nocy? Oni byli u Bryana porządnie

zadłużeni.

— No właśnie! Masz, Karolu, kawę, i może nie będzie taka zła.

Podała Gordonowi kubek, podsunęła mężowi talerz z jajecznicą i siadła przy

malcu, który zaraz począł szybciej obracać łyżką.

Karol spojrzał na kobietę kątem oka. Becky Irvin, jego zdaniem, nie pasowała na

żonę farmera. Bardzo różniła się od żon innych rolników, jakie spotkał na swej

życiowej ścieżce. Tamte — pionierki osadnictwa Dzikiego Zachodu — były

zazwyczaj wysokie, mocno zbudowane, o silnym głosie, a nierzadko silnej...

pięści. Obeznane z bronią palną, jeździły konno jak najlepszy kowboj i dosłownie

trzymały w garści całe gospodarstwo. A Becky?

Szczupła, drobna, o głowę niższa od swego małżonka, niezbyt zaradna, zdająca

się ze wszystkim na decyzję Vincenta.

background image

W kilka miesięcy po przybyciu na te pustkowia urodził im się syn. Gordon —

jako najbliższy sąsiad — mimo woli stał się współuczestnikiem radości i

zmartwień rodzinnych. Bywał częstym gościem u Vincenta, który nie skąpił mu

życzliwych, gospodarskich rad, zwłaszcza w pierwszym okresie pobytu,

najtrudniejszym. Przybyli tu przecież wczesną wiosną, aby zdążyć jeszcze z

siewami jarymi. Ale przed tym należało jako-tako domy urządzić; postawić

choćby prymitywne lepianki, budynki gospodarcze, studnie, zagrody dla bydła i

koni. Roboty było huk. Karol Gordon — z wdzięczności za fachowe porady —

zaczął pomagać Irvinom. Na orce i siewie znał się tyle co kura na pieprzu. Za to

budowniczym i kucharzem okazał się doskonałym. Gdy więc Vincent Irvin zabrał

się do orki, Gordon stanął u boku pani Becky i wraz z Robertem oporządzał

inwentarz, sprowadzał drzewo na opał, nosił wodę dla obu gospodarstw. A przede

wszystkim wzniósł dwa budynki mieszkalne: dla Irvinów i dla siebie. Później,

gdy przyszedł na świat mały Clem, Karol nadal był wiernym pomocnikiem

sąsiadów. W czasie żniw, sianokosów i młocki pracował za trzech, ale nauczył się

przez to tyle, ile nie dałby mu najlepszy wykładowca najlepszej szkoły rolniczej.

Więc nie uważał czasu poświęconego sąsiadom za zmarnowany.

— Będzie z ciebie znakomity farmer — stwierdził już po kilku miesiącach Irvin.

— Jeszcze roczek, a poznasz tajniki gospodarki. Tylko żonę musisz sobie

poszukać. Bez kobiecego oka nie upilnujesz wszystkiego, kiedy ci się go-

spodarstwo rozrośnie. A że się rozrośnie, to już teraz widać. Co za szczęście,

żeśmy się tu przenieśli!

Gordon odparł na to, iż na ożenek ma czas, a do pomocy chłopaka, i to tak

tęgiego, jak Robert Dreer. Pomyślał przy tym, że małżeństwo Irvina nie jest

znowu takim wielkim szczęściem i pomocą w pracy. Po narodzinach Clema

Becky Irvin bardzo długo nie mogła wrócić do sił. Dopiero późną zimą zajęła się

gospodarstwem. Ale gdy nadeszła kolejna wiosna, gdy nadciągnęły tropikalne

upały, Becky znów poczuła się źle. Karol dostrzegł to szybciej od Vincenta i pod

pozorem, że się śmiertelnie nudzi, śpieszył z pomocą Irvinowi albo osobiście,

background image

albo przysyłając Roberta. Lecz stan zdrowia Becky Irvin wciąż pogarszał się.

O tym wszystkim rozmyślał Karol siedząc za stołem Irvinów, pijąc kawę i

stwierdzając, że pani Becky nie zdołała nic a nic opalić się w słońcu, przeciwnie:

wydawała się coraz bledsza.

background image

Nieznajomi

Vincent Irvin dobrze pamiętał dzień, w którym musiał rozstać się z długorogim

teksaskim wołem. Nie starczało paszy na okres zimy. W kilka miesięcy później

sprzedał jednego ze swych koni, a z końcem drugiego roku suszy — krowę.

Mimo że Karol odradzał mu, decydując się nawet sprzedać własnego konia, by

odstąpić część paszy sąsiadom. Ofiara nie została przyjęta. Żywy inwentarz obu

sąsiadujących ze sobą gospodarstw zmniejszył się do liczby trzech koni, z których

jeden stanowił własność Roberta. Deszcz wreszcie spadnie, a bez zwierząt nie

można przecież uprawiać roli. Lepiej więc zadłużyć się u Bryana i karmić

czworonogi drogą kukurydzą. Tak zresztą postępowali wszyscy farmerzy

Greenfield. I chyba słusznie. Szło więc pod nóż bydło, konie oszczędzano. Pod

koniec trzeciego roku suszy nie było w osadzie ani krów, ani owiec, ani świń.

Drób został zjedzony już wcześniej, więc gdyby nie kredyt Bryana, nie

pozostałoby nic innego, jak uciekać z osady albo... umrzeć z głodu.

Pogrążony w niewesołych myślach szedł obok Gordona milcząc.

— Już i drzewa poczynają schnąć — Karol wskazał na wątłe drzewko o

pokurczonych, zżółkłych, powiędłych listkach. — Czyż cała ta część Teksasu ma

się zamienić w pustynię? Dokąd wtedy pójdą ludzie, i tak już doprowadzeni do

bankructwa?

Przed nimi ciągnęło się pole, spopielała i spękane. Dalej widać było domy i

domki osiedla, a przed nimi tu i tam stojących bezczynnie ludzi. Rzecz nie do

pomyślenia w dawnych, normalnych dniach wiosny, gdy każdy niemal dwoił się i

troił przy pracy w polu.

— Dokąd tak wędrujecie? — zagadnął ich Abel Meredith.

— A tak, przed siebie, dowiedzieć się, co słychać...

— Czy to prawda — zapytał Gordon — że Harris i Perry wyjechali?

background image

— Raczej znikli, jak mary. Jeszcze wieczorem ich widziałem, rano... ani śladu!

Pewne jest jedno: już nie wrócą. Bo i po co? Wolni są jak ptaki, gdzie indziej

sobie gniazda uwiją. Nie tak, jak my — stwierdził z lekką nutką goryczy. — Ale i

ty także — stuknął Karola w piersi kościstym palcem — nie masz nic do

stracenia.

— O nie, ojcze, ja się stąd nie ruszę! Chyba... — dodał po chwili — gdyby Bryan

odmówił dalszego kredytu.

Abel Meredith spojrzał na niego uważnie. Był najstarszym wśród mieszkańców

osady. Kiedyś w saloonie Fullera, po którejś tam szklaneczce (Abel nie stronił od

rozgrzewających napojów) oświadczył zebranym, że mógłby być ojcem ich

wszystkich. Od tej pory poczęto go nazywać “ojcem". Najpierw dla żartu, później

z przyzwyczajenia. Meredith przyjął ten zwyczaj jako coś naturalnego, należnego

jego wiekowi. Wielu zresztą wątpiło, by mógł mieć — jak zapewniał —

dziewięćdziesiąt lat, bo Abel potrafił nie tylko dobrze wypić, ale i świetnie

trzymał się na siodle, a strzelał do celu jak sam szatan. Oczywiście tylko do

martwego celu, gdyż — rzecz zadziwiająca — nikt w Greenfield nie nosił przy

pasie ani wielostrzałowych coltów, ani żadnej broni palnej. Wszyscy byli

spokojnymi rolnikami (poza Karolem Gordonem i Robertem) ze wschodnich

stanów, gdzie od pokoleń nie groziły ludzkiemu życiu ani tomahawki

czerwonoskórych, ani strzelby półdzikich awanturników. A ponieważ w

Greenfield i w najbliższej okolicy — rzecz jeszcze dziwniejsza — nie wydarzył

się żaden napad, nic nie zmuszało rolników do obciążania swych pasów, pleców

czy kieszeni niepotrzebnym żelastwem. Strzelby, sztucery i dubeltówki, nabyte

przed wyruszeniem w długą drogę na zachód, wisiały sobie spokojnie w izbach,

elegancko — trzeba przyznać — wyczyszczone i naoliwione. Gdy Lucasa

Fawkesa wybrano miejscowym szeryfem — bardziej z poszanowania dla tradycji

niż z potrzeby (bo szeryf nic nie miał tu do roboty) — był jedynym człowiekiem

w Greenfield noszącym za pasem dwa colty, ale jedynie od parady i dla podkre-

ślenia godności.

background image

Gordon i Vincent chcieli już odejść, gdy Abel tajemniczo na nich skinął i

stłumionym szeptem oznajmił:

— Jedyna okazja. Idźcie zaraz do saloonu Fullera.

— A cóż to za nowy kawał? — zaśmiał się gorzko Irvin.

— Dlaczego ostatnia okazja? — Gordon poważniej potraktował informację.

— Bo Brian Fuller zwija budę. Nikt jeszcze o tym nie wie, a on sam udaje, jakby

tu chciał zostać do końca świata.

— Nie do wiary — mruknął Irvin. — Chce stracić tyle pieniędzy?

— Sza, nie tak głośno. Fuller widać uznał, że susza nieprędko się skończy, więc

postanowił skończyć z handlem. Jutro już go nie zobaczycie. No, idźcie.

Poszli, bardziej zdziwieni wieścią niż zmartwieni, bo z kredytu w saloonie nie

korzystali.

— No tak — mruknął Vincent — wczoraj Harris i Parry, jutro Fuller. Ludzie

zaczynają uciekać i innym dadzą przykład.

— Nic na to nie poradzisz.

— A jeśli i Bryan się stąd wyniesie?

— Wtedy i my będziemy musieli odejść... Wyjedziemy razem.

— Może Abel tylko nas nabiera?

— Abel nie ma takiego zwyczaju. Pamiętasz, Vincent, jak Abel opowiadał o

szlaku przepędu bydła? Nazwał go szlakiem Goodnightloving *. Myśleliśmy, że z

nas kpi, i ryczeliśmy ze śmiechu, a przecież Abel mówił prawdę. Sprawdziłem.

Taki szlak istnieje od 1866 roku. Ciągnie się przez nasz Teksas, od górnej Brazos

do Pecos *, a stamtąd prościutko na północ do Denver i Cheyenne.*

Good night (ang.) — dobranoc; loving (ang.) — kochający. Nazwa tego szlaku pochodzi od dwu, nieco

zabawnych nazwisk ludzi, którzy szlak wytyczyli: Goodnighta i Lovinga.

Rzeki przepływające przez Teksas. Brazos wpada do Zatoki Meksykańskiej, Pecos jest dopływem rzeki

Rio Grandę del Norte, stanowiącej w swym środkowym i dolnym biegu granicę między Stanami

Zjednoczonymi a Meksykiem.

Denver i Cheyenne — miasta w północnych stanach.

— Skąd ty o tym wiesz? — zdziwił się Vincent.

background image

— Pojechałem kiedyś na stację razem z Bryanem odbierać towary. Wtedy

spotkałem jakiegoś włóczęgę, który pomógł nam załadować wóz. Kiedy już

wszyściutko zostało pięknie ułożone, Bryan zaprosił nas do tej budy, tuż obok

przystanku. Wiesz, przecież...

— Nie wiem. Przed trzema laty nie było tam żadnej budy, a od tamtego czasu nie

mam po co jeździć na stację — westchnął.

— Mniejsza z tym, dość że teraz stoi buda, kilka jardów od toru, z płaskim

dachem i napisem na wielkiej desce: “Green Saloon".

— Piliście?

— Bardzo skromnie. Bryan nigdy nie był hojny. Nasz pomocnik zaczął się

wówczas chwalić, że był kowbojem i pędził bydło z Teksasu. Przypomniałem

sobie wtedy, co opowiadał Abel, i zagadnąłem o ten śmieszny szlak. Wszystko się

zgodziło. Drogę przepędu przetarli Karol Goodnight i Oliver Loving.

Tak gwarząc doszli pod zabudowania Fullera. Przed saloonem stała grupa

farmerów, a kiedy zajrzeli do wnętrza, zdumiał ich ścisk dawno nie oglądany na

tej sali. Wycofali się przed budynek.

— Wydaje się — zauważył Vincent — że Abel nie tylko nam zdradził tajemnicę.

A może to zmowa z Fullerem, aby mu napędzić gości?

— Przecież wiesz sam, że Abel by tak nie postąpił. Może wstąpimy na piwo?

Pewno ostatni raz tutaj...

— Jeśli Fuller rzeczywiście zwieje... Czulibyśmy się jak złodzieje.

— On tu wróci, nie ma obawy.

— Taki jesteś pewien? Jeżeli trafi gdzie indziej na popłatniejszy interes, machnie

na wszystko ręką. Zresztą, jutro się okaże.

Jakoż i okazało się!

Brian Fuller zniknął, jak duch. Prawdopodobnie opuścił osadę przed świtem albo

późno w nocy. Wszyscy żywo komentowali ten wyjazd: jedni, ci najbardziej

zadłużeni, żartowali z Fullera, inni martwili się szczerze, uważając zamknięcie

saloonu, w którym tyle długich zimowych wieczorów przebyli, za złą prognozę

background image

na przyszłość.

Tak samo tę sprawę ujął Vincent Irvin podczas rozmowy z szeryfem, Lucasem

Fawkesem, i z ojcem Ablem.

— Może i masz rację — odparł Meredith — a może nie masz.

Irvin zaśmiał się.

— Nie śmiej się, chłopcze (to “chłopcze", niekiedy: “synu" — było ulubionym

zwrotem Abla, stosowanym do wszystkich mężczyzn bez względu na wiek). Zbyt

wiele widziałem w swym życiu, aby bawić się w przepowiednie. Może za

przykładem Fullera pójdą inni, a może nie. Zawsze jednak ktoś zostanie.

— A wy, ojcze?

— Wiesz, synu, że nie gospodarzę. Siedzę tu z Jerrym (to był syn Mereditha),

jego żoną i z wnukami. Pójdą oni, pójdę i ja.

Wszystko to była prawda. Abel Meredith nigdy nie zajmował się rolą, lecz

polowaniem na skórki. W ostatnich latach zaprzestał wędrówek po Górach

Skalistych i osiadł przy rodzime. Prawdopodobnie to on namówił syna, aby rzucił

nędzny spłacheć gruntu w Marylandzie i ruszył na zachód. Słowo “zachód"

działało jak magnes na człowieka, który tyle lat na tym Dzikim Zachodzie

spędził.

Tak więc rozmowa z Ablem nic nie wyjaśniła, nikogo o niczym nie przekonała. A

co sądzili inni? Sporo znalazło się takich, którzy ani martwili się, ani cieszyli.

Poczęli coś tam kalkulować, obliczać, nie mówiąc o wynikach tych obliczeń

nikomu. Ale wyniki wkrótce same dały znać o sobie. Wkrótce po ucieczce Fullera

wyjechali — nie żegnając się z nikim — trzej młodzi, samotni farmerzy. W kilka

tygodni później uciekły dwa młocie, bezdzietne małżeństwa. Widać mieli

nadzieję, że uda im się znaleźć przyjemniejsze miejsce pod amerykańskim

niebem. Niebo wiszące nad Greenfield było bezlitosne. Słońce nadal spalało pola

i drogi, gwiaździste noce nie dawały ochłody. Wilgotne koryto rzeczki zmieniło

się w smugę piachu. I tylko w dole, tam gdzie znajdowało się gospodarstwo

background image

Vincenta Irvina, lustro wody jakimś cudem nie opadło. Kiedy w ciągu następnego

miesiąca znów uciekły dwie rodziny, szeryf zwołał ogólną naradę mieszkańców

Greenfield.

— Możecie stąd odjechać wszyscy — powiedział po kilku słowach wstępu. —

Każdy może odjechać — powtórzył;— i nikt go nie będzie zatrzymywać. Więc

po cóż te ucieczki nocą, w sekrecie, w tajemnicy?

Głos szeryfa buczał coraz donośniej. Rzecz niezwyczajna, bo Fawkes uchodził

zawsze za człowieka spokojnego i nikt nigdy nie widział, by był aż tak

zdenerwowany.

— Po co uciekają nocą, jak złodzieje? No? — rozejrzał się dokoła. — Nie wiecie?

Ojcze Meredith, może wyjaśnicie tym niewiniątkom, o co chodzi?

Siwowłosy ekstraper skinął głową.

— Brian Fuller był winien Fulkowi Bryanowi pieniądze — stwierdził spokojnie.

— I... nie zapłacił. Ale Fullerowi winni byli Harris i Perry. Uciekli nocą. Tak, tak,

moi ludzie — natężył głos — wy wszyscy, jak tu stoicie, wiecie o tym bardzo

dobrze. Tylko wstyd wam mówić. Czterech następnych, którzy wyjechali, raczej

uciekli jak tchórze, było zadłużonych u Bryana po dziurki nosa. Powiedzcie, czy

to nieprawda?

Rozległ się potakujący szmer.

— Cóż jeszcze, szeryfie?

— Dziękuję, ojcze. To wszystko, czego od was chciałem, ale z innymi jeszcze nie

skończyłem. Ludzie! — wrzasnął. — Czy jesteśmy bandą złodziei? Czy

Greenfield to zbójeckie gniazdo?

— Tak źle nie jest — zaprotestował ktoś z tłumu.

— Kto to powiedział? Ach, to ty, Rowlison. Twierdzisz, że nie jest tak źle?

Pewnie, jeszcze nikt nie napadł na skład Bryana. Dopiero go okradziono.

Przerwał, a po chwili mówił już spokojniejszym tonem:

— Oświadczam wam, że każdy może opuścić Greenfield. Śmiało, w biały dzień.

Nie jak tchórz kluczący w ciemnościach, Ale niech najpierw spłaci długi, niech

background image

jakoś ureguluje swe pieniężne zobowiązania. Jeśli dalej tak będzie się działo jak

dotąd, Bryan zamknie nam kredyt i sam wyjedzie. A ja palcem nie ruszę, by mu w

tym przeszkodzić. Czy chcecie go zrujnować za to, że wszystkim pomaga? Wstyd

mi za was. Wybierzcie sobie innego szeryfa. Nie chcę, żeby później i mnie

mówiono: “Patrzcie! To Lukas Fawkes z Greenfield, on był szeryfem tej bandy,

która zniszczyła Fulk Bryana i o mało sama przez to z głodu nie zdechła".

Czy mówił szczerze? Karol nieco w to powątpiewał, ale na słuchaczach groźba

rezygnacji wywarła wrażenie.

— Bryan robi na nas dobry interes — powiedział ktoś półgłosem, a że akurat

nastała cisza, słowa zostały usłyszane przez wszystkich, zapewne nawet wbrew

intencji mówiącego. Natychmiast rozległ się szmer, nie wiadomo: aprobaty czy

sprzeciwu.

Wtedy stary traper przedostał się poprzez tłum na malutki, pusty krąg, gdzie stał

szeryf. Popatrzył na zgromadzonych i otarł pot z czoła.

— Są tu między nami tacy — zaczął — którzy chętnie zajęliby miejsce Fawkesa.

— Nie! Nie! — rozległy się protesty.

— Wiem ja coś o tym. Dlatego powiadam, iż nie znajdziecie nikogo tak dobrego

dla nas, jak właśnie Lucas Fawkes. Ja się znam na ludziach.

Nastąpiły stłumione potakiwania.

— No, właśnie! Sami to dobrze rozumiecie. Przed chwilą szeryf powiedział, że

zrzeknie się stanowiska, jeśli tak dalej będziecie się prowadzić. Słyszałem, jak

ktoś krzyknął, że Fulk Bryan robi na nas interes. Teraz wszyscy muszą u niego

kupować. Pewnie! Ale komu się to nie podoba, niech kupuje u innych. Nie ma

przymusu.

Z głębi tłumu buchnął śmiech. Powiedzenie Abla uznano za żart, wprawdzie

niezbyt wesoły. Któż by im sprzedał teraz żywność? W całym Greenfield może

dałoby się zebrać w sumie kilka dolarów najwyżej.

Meredith odczekał, aż gwar ucichnie.

— A teraz wam powiem: jeżeli Bryan zamknie swój skład, nie będziecie mogli

background image

pozostać tu nawet kilku dni. Bo co tu jeść? Już i trawa nie rośnie...

— Ale zostały jeszcze kamienie! — krzyknął ktoś.

Znów tłum rozweselił się — nic dziwnego, zbyt rzadko śmiano się ostatnio w

Greenfield, aby nie pofolgować sobie przy okazji.

— Życzę ci — odparł Meredith — abyś tych kamieni zawsze miał pod

dostatkiem. Zamiast chleba.

Znowu się roześmiano.

— Ale dla tych, którzy nie kamieniami się żywią, mam radę: jeśli Greenfield ma

znowu stać się “green field", a nie pustkowiem walących się chałup i porośniętej

chwastami roli, nie wolno naciągać Bryana na pożyczki, których nie ma się

zamiaru zwrócić. Kto chce jechać — niech jedzie, lecz najpierw trzeba zwrócić

pieniądze. Ja tu zostanę. Przeżyłem wiele i niejeden raz oglądałem spalone

słońcem pola i opuszczone domy. Ale powiadam wam, spotykałem i takie,

których mieszkańcy przetrwali i dziś są znowu zamożnymi farmerami, nie

obawiając się suszy.

— Zawarli układ z chmurami — wyrwało się komuś.

Tym razem nikt się nie roześmiał, przeciwnie zaraz go uciszono: “Nie

przerywać!"

— Dowcipniś i mądrala — zauważył Abel. — Mniejsza z nim. Otóż tamci rolnicy

zbudowali głębokie studnie, zmontowali pompy, przeprowadzili przez swe pola

rowy, które można napełnić wodą. Stary to sposób, stosowany przez dawną

ludność tych ziem, jeszcze przed naszym przybyciem. Nie zapominajcie o tym,

gdy znowu spadną deszcze i Greenfield się zazieleni.

Ostatnie słowa zabrzmiały jak proroctwo. Nikt nie odważył się już dowcipkować.

Lucas Fawkes uścisnął dłoń Mereditha. Meredith poklepał szeryfa po ramieniu.

Ludzie zaczęli się powoli rozchodzić.

Zebranie było tematem rozmów przez kilka następnych dni. Nazajutrz w domu

Irvinów również komentowano wystąpienie ojca Abla.

— To zapobiegnie ucieczkom — stwierdził Vincent. — Ludzie się zawstydzili, a

background image

i mnie jakoś zrobiło się raźniej.

Rzeczywiście, przez następne tygodnie nikt nie opuścił Greenfield. Ani jawnie,

ani potajemnie. Niestety, do domu Irvina zawitało nowe, boleśniejsze

nieszczęście. Zachorowała pani Becky. Osłabła tak bardzo, że nie mogła zająć się

gospodarstwem i dzieckiem. Karol Gordon raz jeszcze okazał się wiernym

przyjacielem. Nikt się nie dowiedział, w jaki sposób tego dokonał, ale udało mu

się pożyczyć od Bryana okrągłą sumkę dolarów. Pojechał do Amarillo i

sprowadził lekarza. Doktor zbadał sumiennie chorą.

— Cóż, proszę pana — powiedział Irvinowi — choroba jest poważna i

przewlekła. Tutejszy klimat nie sprzyja zdrowiu pańskiej żony. Radzę przenieść

się gdzie indziej. Tymczasem należałoby ją umieścić w szpitalu. Proszę

przywieść chorą do Amarillo. Pod dobrą opieką dojdzie do siebie, W tej chwili to

jeszcze nic groźnego, ale tu przecież nie ma warunków, by ją leczyć.

Abel Meredith odwiózł doktora na stację swą staroświecką bryką i pewnie

wówczas dowiedział się o wszystkim.

Vincent Irvin nadrabiał miną w obecności żony, ale kiedy się znalazł sam na sam

z Karolem, nie ukrywał przerażenia. Wysłać Becky do Amarillo? A skąd

pieniądze? Trzeba by niemałej sumy: na podróż, na opłacenie szpitala... Obaj

przyjaciele długo nad tym radzili, wreszcie zdecydowali się sprzedać konia.

Zamiar okazał się jednak nie do wykonania, bo jedyny człowiek, o którym

sądzono, iż posiada nieco gotówki, czyli Fulk Bryan, odmówił kupna.

— Chyba, że dostarczycie mi siana i owsa na pół roku...

Karol uznał słuszność tego argumentu. Próbował więc namówić właściciela

składu na kolejną pożyczkę, tym razem jednak chodziło o sumę znacznie

większą.

Czy Fulk Bryan istotnie nie rozporządzał taką kwotą, czy bał się ryzyka — trudno

sprawdzić. Dość, że wyraził żal, iż tym razem nie może służyć pomocą.

Irvin i Gordon udali się z kolei do szeryfa. Tam po krótkiej naradzie doszli do

wspólnego wniosku, że w Greenfield nie sposób zdobyć kilku setek dolarów.

background image

Wrócili więc do domu przygnębieni i przez kilka następnych dni żaden promyk

nadziei nie rozjaśnił czarnych myśli obu przyjaciół. Niespodziewanie zdarzył się

wypadek, który zaważył na dalszych losach Irvina i Gordona.

Któregoś wieczoru Karol usłyszał stukot końskich kopyt po stwardniałej,

kamienistej drodze, który ucichł nagle przed jego domem. Wyszedł na podwórko

i ujrzał Roberta stojącego obok wyschłej studni. Przy nim — dwu mężczyzn, a

parę kroków dalej — trzy wierzchowce, dwa osiodłane, trzeci dźwigał juki.

— Co takiego?

— Szukają wody — powiedział Robert.

— Wodę ma sąsiad — wyjaśnił Karol. — Zaprowadzę was.

— Daleko? — zapytał wyższy z nieznajomych. Głos miał dźwięczny, melodyjny,

a oblicze mile uśmiechnięte.

— U sąsiada — powtórzył Karol. — Kilka kroków. Przejdziemy piechotą.

Zawrócili konie i ruszyli prowadząc je za uzdy. Na końcu człapał Robert

zaciekawiony niespodzianą wizytą. Nieczęsto trafiali do Greenfield przyjezdni z

dalekiego świata.

Przed zagrodą Irvina uwijał się tylko mały Clem w towarzystwie dwojga dzieci

któregoś z farmerów. Na widok tylu ludzi przerwali zabawę i uciekli za narożnik

domu.

— Robert — polecił Karol — poproś o wiadro.

Chłopak znikł w sieni, a po chwili pojawił się na progu razem z Irvinem. Wodę

nabierano aż pięciokrotnie. Dwa pierwsze wiadra posłużyły do napełnienia

skórzanych worów, jakie mieli ze sobą przybysze.

— Nie ma tu w pobliżu rzeki? — zagadnął ten wyższy.

Robert roześmiał się.

— Wszystko spalone na popiół — wyjaśnił Irvin. — Wszystkie rzeczki i

strumienie dawno wyschły. Nigdzie w pobliżu nie znajdziecie wody, chyba w

górach, ale to kawał drogi.

— Jakoś damy sobie radę.

background image

— Jedziecie na noc?

— To najlepsza pora. No, czas na nas.

— Daleko? — zdążył jeszcze zapytać Karol. Zamiast odpowiedzi —

nieokreślony ruch ręką, który równie dobrze mógł wskazywać północ, południe,

wschód lub zachód. Wskoczyli na siodła i wkrótce znikli w tumanie kurzu.

Stali we trzech ciągle jeszcze wpatrzeni w bury obłok kotłujący się nad drogą.

— Dziwne — powiedział Gordon.

— Co masz na myśli?

— Wygląda na to, że przybyli z południa i odjechali na... południe.

— Szukali wody.

— Tak. Podejrzewam jednak, że przybyli z północy i okrążyli Greenfield.

Dlaczego? Myślę, że zawrócili spostrzegłszy wyschniętą rzeczkę. To jednak

dziwne, gdy na takim bezludziu unika się osad ludzkich, a przede wszystkim

zajazdu.

— Nasz saloon i tak zamknięty, Karolu.

— Ale oni o tym nie mogli wiedzieć. Powiadam ci, Vincent, ta dwójka przed kimś

ucieka i czegoś się lęka. Dlatego unikają ludzi.

Irvin wzruszył ramionami:

— A cóż to może nas obchodzić?

— Przypatrzyłeś się ich twarzom?

— Tak. Nie dostrzegłem nic ciekawego.

— A mnie się nie podobały.

— To chyba nie ma żadnego znaczenia — machnął ręką Irvin i odwrócił się w

stronę domu: — Ciem, wracaj, już na ciebie pora!

background image

Próba ratunku

— Vincent! Jesteś tam?

Głowa Irvina wynurzyła się z mrocznego wnętrza sionki.

— To wy, ojcze? U mnie jeszcze wszyscy śpią. Czy coś się stało?

Abel Meredith oparł się o poczerniałe belki studziennej cembrowiny.

— Chodź tu bliżej, Vincent. Wstałem dziś wcześniej, żeby nikt nie zauważył, że

do ciebie idę.

— O co chodzi, ojcze?

Abel począł grzebać w rozlicznych kieszeniach swej sfatygowanej kurty.

— Gdzieś mi się zapodziało — mruknął. — A przecież musi być. O, jest!

Wydobył jakąś pomiętą złożoną kartkę. Gdy ją rozwinął, okazała się sporej

wielkości, jednostronnie zadrukowanym arkuszem.

— Jest — powtórzył starzec. — Pamięć mam dobrą i wiem, gdzie co trzymam.

Irvin uśmiechnął się.

— Nie śmiej się, synu. To ważna sprawa. Wiesz, co to takiego? — zapytał

zniżając głos do szeptu.

Farmer wzruszył ramionami.

— Taki papier nazywa się listem gończym. Niejeden raz miałem z tym do

czynienia. No, popatrz. Tu na dole podpisany szeryf z Lubbock. Po tysiąc

dolarów nagrody za dostarczenie żywych lub martwych, ot, tu... Popatrz. Za

odzyskanie łupu... dwa tysiące. Rozumiesz?

— Nie bardzo — wyznał Irvin. — Dajcie mi to, ojcze, niech sam przeczytam.

— Masz, czytaj!

Wręczył mu druk, ale dalej tłumaczył, podniecony:

— Widzisz? Napadli na urząd poczty w Lubbock. Dyliżans z Wichita przywiózł

pieniądze do banku. Czterdzieści tysięcy. Rozumiesz, chłopie? Nie pojmuję,

background image

dlaczego nie napadli na dyliżans w drodze. Może się spóźnili? Dopiero jak

pocztmistrz wynosił torby z pieniędzmi z wozu, skoczyli przed budynek poczty.

Jak tam było dokładnie, tego nie wiem. Woźnica został trafiony, pocztmistrz

również i zdaje się jeszcze ktoś. Godzina była ranna, przechodniów mało, więc

napastników nikt nie mógł zatrzymać.

Vincent oderwał wzrok od zadrukowanej kartki.

— O tym nic tu nie ma. Skąd tak dobrze wiecie, ojcze?

— Od ludzi, synu. Od ludzi.

— Można sądzić, że Greenfield leży na rojnym szlaku, a przecież od miesięcy

poza tymi dwoma, co tu przedwczoraj prosili o wodę, nie widziałem nikogo

obcego,

— Tak, tak, i właśnie o nich mi chodzi...

— Mówicie bardzo zawile.

— Jak ci się, zdaje, Vincent: skąd szeryf w Lubbock dowiedział się nazwisk

napastników?

— Nic mi się nie zdaje.

— A więc, mój chłopcze, napastnicy nie zasłonili twarzy, a pocztmistrz ich znał.

Źle to o nich świadczy, bardzo źle.

— Dlaczego? — zdumiał się Vincent.

— Dlatego, że widać mieli zamiar pomordować wszystkich świadków. Bo jak

wytłumaczyć inaczej?

— Mało mnie to obchodzi — odparł Irvin zniecierpliwionym tonem. — Mam

ważniejsze kłopoty na głowie.

— Mylisz się, synu. Chyba przydałoby ci się dwa tysiące dolarów?

— O czym wy mówicie, nie rozumiem...

— Zastanów się chwilę, a zrozumiesz.

— Jak to, wy uważacie, że powinienem ruszyć za nimi? Chyba żartujecie? To tyle

co gonić wiatr po polach. Żebym ich chociaż kiedy przedtem spotkał!

— A spotkałeś, spotkałeś. Nawet im pozwoliłeś konie napoić.

background image

— Co?! — krzyknął farmer. — Więc to byli oni? Skąd wiecie? To niemożliwe.

— Możliwe. Przyjrzałeś się im dokładnie, chłopcze?

— Tak.

— No, to porównaj rysopisy. Pocztmistrz został tylko raniony i wszystko opisał.

Irvin znowu uniósł papier ku oczom. Czytał po raz drugi i bardziej uważnie.

— Niby się zgadza — odezwał się po chwili. — I kolor włosów, i z grubsza

wygląd twarzy. Ten pocztmistrz to bystry chłop!

— Już ci mówiłem, że ich znał.

— Jeśli nawet... Przecież takich ludzi mogą być miliony. Znaki szczególne —

pochylił głowę nad arkuszem — James Coffin... — Przerwał czytanie i spojrzał

na Abla. — To chyba przezwisko. Coffin! * Brr, aż mnie ciarki przechodzą.

Dobry musi być gagatek.

— Czytaj dalej.

— Znaki szczególne: głęboka szrama na prawej piersi, prawdopodobnie od cięcia

nożem. Włosy czarne. Rzeczywiście! Wystarczy teraz nakazać ludziom, aby

chodzili bez kurtek, ojcze Ablu, a w mig znajdziemy pana Coffina!

— Nie kpij. Zobacz, co dalej.

— Edwin Wong. Znaki... brak środkowego palca u lewej dłoni. Hm, to już lepiej.

Włosy rude. Nieźle, chociaż rudych można liczyć na tysiące. W sumie... tyle, co

nic. Nie wróżę sukcesu poszukiwaczom, jeśli nie znają osobiście obu gagatków.

Dziękuję, ojcze. Nic mi z tego — westchnął i oddał arkusz Ablowi.

— Nie, nie, zatrzymaj sobie. I dobrze się namyśl, Vincent. Z całego Greenfield

tylko ty jeden ich widziałeś.

— Gordon ich widział również. I jego chłopak. Jeśli to są oczywiście ci sami

ludzie. — Zamyślił się chwilę: — Wiecie co, ojcze? Wpadnijmy do Gordona.

Abel nie dał się prosić. Ruszyli pod górkę, a potem przez mostek. Po drodze

minęli się z Robertem gnającym z pustymi wiadrami. Gordon siedział na

ganeczku i ćmił fajkę.

Coffin (ang.) — trumna.

background image

— Co nowego? — zaniepokoił się widząc Irvina o tak wczesnej porze.

— I wiele, i nic. Niech ci ojciec Abel opowie, ale najpierw popatrz na to —

wsunął mu w rękę list gończy.

Gordon przeczytał pobieżnie:

— Chyba nie zamierzacie ich ścigać?

— Tysiąc dolarów postawiłoby mnie na nogi — odparł Vincent — ale...

— Ale nie ruszysz się stąd. Nie możesz zostawić Becky samej. Też pomysł!

— Zastanówcie się — powiedział Abel Meredith. — Nikt jeszcze, poza naszym

szeryfem, o tym nie wie. A tamci nie odjechali daleko.

I powtórzył to, o czym już rozmawiał z Irvinem. Karol pokiwał głową.

— Może to oni, może nie oni. Historia prawie beznadziejna. Bardzo wam jestem

wdzięczny, ojcze, ale żaden z nas nie wplącze się w taką awanturę.

Ojciec Abel nic na to nie rzekł. Poklepał jednego i drugiego po plecach i odszedł.

Siedzieli w milczeniu, obserwując oddalającą się sylwetkę starego trapera.

Pierwszy odezwał się Karol:

— To jednak interesująca sprawa. Może należałoby sprawdzić, kim byli ci dwaj

spragnieni wędrowcy? Nie mam tu nic do roboty, po prostu nudzę się. Myślę, że

gdyby tak spróbować... Przypomniałbym sobie dawne lata.

— Boss — odezwał się Robert zbliżywszy się niepostrzeżenie. — Abel się nie

myli.

— Patrzcie go! A ty skąd wiesz?

— Ojciec Abel pytał się mnie, czy któryś z tamtych ludzi nie miał... palca u ręki.

I rzeczywiście, nie miał! Zauważyłem, kiedy brał wiadro.

— Trzymaj język za zębami — zwrócił się Karol do Roberta. — Nikomu ani

słowa.

— Pan mnie z sobą zabierze, prawda?

— To i o tym już wiesz? Nie, mój chłopcze. Za bardzo cię lubię. Zostaniesz, żeby

pilnować domu, a teraz idź napoić konia.

— Karolu, to nie ma sensu — szepnął Vincent, gdy Robert znikł im z oczu.

background image

— Sam się nad tym zastanawiałeś.

— Prawda. Mógłbym umieścić Becky w szpitalu.

— Pomyślałem o tym samym. Ty jednak... wybacz... kiepsko strzelasz, nie znasz

się na tropach, zabłądzisz i wrócisz z niczym. W najlepszym wypadku. Bo jeżeli

to są naprawdę oni i jakimś cudem byś ich dognał, mogłoby być gorzej.

— Przesada. Po końskich śladach nie zabłądzę, a co się tyczy strzelania...

Pamiętasz? Dwa lata temu zająłem pierwsze miejsce w konkursie strzeleckim

Greenfield.

— Ale ja nie brałem w nim udziału. Jeśli nawet jesteś wśród farmerów

najlepszym strzelcem, to jeszcze nie powód do dumy. Byle zabijaka ma

pewniejszą rękę od ciebie. I lepsze oko. Wybij sobie to z głowy. Nie pojmuję, jak

Abel, zdawałoby się taki rozsądny człowiek, mógł ci podobną myśl podsunąć?

Widać się starzeje.

— Po prostu zna moje kłopoty.

— Dlatego wysyła cię na tak wątpliwą wyprawę? A niech go... Co mu

odpowiedziałeś?

— Że to beznadziejna sprawa.

— Słusznie! A teraz zmieniłeś zdanie. Polowanie, na które mnie namawiałeś, to

dziecinna zabawka, w porównaniu z tym...

— Karolu — przerwał gwałtownie Irvin — to może ostatnia szansa dla mnie!

Coraz lepiej to dostrzegam. Nie pojmujesz?

— Tylko bez paniki! Pośpiech to zły doradca, a strach... jeszcze gorszy.

— Wskaż mi jakieś inne wyjście z sytuacji.

— Będziesz je miał. Moja w tym głowa.

— Uczyniłeś dla nas wystarczająco dużo. Teraz kolej na mnie. Zrozum, od

wizyty doktora ja tu miejsca sobie nie mogę znaleźć. Jeśli mnie nie puścisz,

zabieram Becky i Clema i wyjeżdżam.

— Uspokój się, Vincent. W zdenerwowaniu zaczynasz gadać głupstwa. Dokąd

wyjedziesz, za co wyjedziesz? Zastanów się!

background image

Irvin odetchnął głęboko, chwilę siedział w milczeniu, potem podniósł się z ławy:

— Przepraszam cię. Wszystkiemu winne gorąco. Idę już, muszę to przemyśleć...

Gdy zniknął na drodze, Karol przywołał Roberta.

— Słuchaj — powiedział — wygląda na to, że będziemy musieli się rozstać. Nie

rób takiej grobowej miny. To na krótko. Może na tydzień, może na dwa. Przez ten

czas będziesz pomagał Irvinowi. Pani Becky jest chora, jeśli spadnie deszcz, Irvin

nie da sobie rady z robotą w polu.

— Czy to pana ostatnie słowo, boss?

— Nie ostatnie, ale najważniejsze.

— A gdybym wyruszył za panem?

— Zapomnij o tym. Musielibyśmy się rozstać raz na zawsze. To poważna sprawa,

Robercie. Nie pora na żarty. Musisz trzymać język za zębami aż do mego

powrotu. Tylko Irvin może wiedzieć, dokąd wyruszyłem, innym gadaj, że na po-

lowanie. A teraz oczyść konia i obejrzyj mu dobrze nogi.

Robert pomaszerował do stajenki, a Karol zamknął się w izbie. Otworzył wielki

drewniany kufer i z jego wnętrza wydobył od dawna nie używany pas i dwa

rewolwery, a potem zdjął ze ściany swój czternastostrzałowy winchester.

Rozebrał broń na części, oczyścił starannie, uważnie złożył. Należałoby

wypróbować, jak ta broń się spisuje — nie używał jej od lat. Po krótkim namyśle

zrezygnował jednak z zamiaru. Huk strzałów ściągnąłby ciekawskich. Schował

więc rewolwery do skrzyni, sztucer z powrotem umieścił na gwoździu i poszedł

do stajni, gdzie Robert w pocie czoła szczotkował Karolowego bułanka. Gordon

obejrzał konia od pęcin po kark i pokiwał smętnie głową: koń zbyt rzadko był

wyprowadzany, no i niewiele wart jest koń, którego używa się i pod siodło, i do

zaprzęgu.

— Jakoś to będzie — mruknął.

— Co pan mówi?

— Mówię, że to nie najlepszy mustang — odparł żartobliwie. — Zbyt często

chodził przed pługiem.

background image

— I ja tak myślę. — Robert westchnął. — To niech już pan weźmie mojego. On

się jeszcze nie odzwyczaił od galopu.

Chłopak mówił prawdę. Jego koń nigdy nie był używany do robót w polu. Robert

często na nim jeździł, aby wierzchowiec — jak mówił — “nie zastał się".

— Nie będziesz żałował?

— Niech pan bierze, inaczej nie można...

W drugim kącie stajni stał konik, którego bez trudu można by rozpoznać wśród

tysiąca innych: czarny w białe łatki. Obejrzeli go dokładnie, potem ściągnęli

siodła wiszące pod pułapem i równie dokładnym poddali oględzinom.

Wieczorem Karol odwiedził Irvina i jak najbardziej swobodnym tonem

oświadczył, że jutro o świcie wyrusza. Zaskoczyła go, a nawet zaniepokoiła,

reakcja przyjaciela. Irvin przyjął wiadomość bez protestu, prawie apatycznie.

— Kazałem Robertowi mówić, że wyjechałem na polowanie. O to samo ciebie

proszę. A teraz czas na mnie, muszę się dobrze wyspać.

Wyszli na drogę.

— Karolu, jak widzisz, nie spieram się więcej. Ale musisz mi przyrzec, musisz mi

dać słowo, że jutro przed samym wyjazdem wpadniesz do mnie.

— Ruszam przed świtem.

— Nie szkodzi. I tak będziesz tędy przejeżdżał.

— Ale o co chodzi? — zaniepokoił się Gordon. — Może ty chcesz ze mną jechać?

— Nie. Obiecuję ci to. Więc przyrzekasz?

Gordon zdziwiony przyrzekł, ale później nie spał pół nocy rozmyślając nad

dziwnym żądaniem przyjaciela. Jeszcze o szarówce zerwał się i polecił Robertowi

osiodłać konia. Sam pognał wśród mroku do zagrody Irvina. Na drzwiach domu,

na głucho zawartych, wisiała biała kartka. Zerwał ją, przysunął do oczu i z trudem

odczytał:

“Idź koniecznie do szeryfa. Opiekuj się Becky i Clemem. Powiedziałem im, że

ruszam na polowanie. Nie zdradź mnie. Vincent."

W Karola jakby grom strzelił. Przeczytał kartkę kilka razy, sądząc, że go wzrok

background image

myli. Nie budząc nikogo wrócił do domu. Irvin wyruszył ścigać bandytów! To

jasne! Ale nie mógł odjechać daleko. Wystarczy popędzić konia, aby doścignąć

wariata (tak go Karol w myślach nazwał) i zawrócić z wariackiej wyprawy. Ale

najpierw — szeryf. Karol zdecydował się iść do Fawkesa natychmiast. Każda

minuta jest cenna.

Długo łomotał do drzwi — Lucas Fawkes miał mocny sen. Wreszcie przebudził

się. Wyszedł rozespany, z wielkim coltem w prawicy. Sądził, że to napad,

bowiem nigdy mu się w Greenfield nie zdarzyło, aby go ściągano z łóżka przed

świtem.

— Gordon! — krzyknął zaskoczony. — Co się stało?

— Przepraszam, szeryfie — odezwał się Karol możliwie najspokojniejszym

głosem. — Rzeczywiście, pora trochę zbyt ranna...

— Ranna! — wybuchnął Fawkes. — Przecież to jeszcze noc.

— Noc — zgodził się potulnie Karol — ale na drzwiach domu Irvina znalazłem

przed chwilą kartkę, której treść mocno mnie zaniepokoiła.

Podał szeryfowi papier. Ten przetarł oczy, przeczytał.

— Wiem o tym — stwierdził. — Wszyscy powariowali. Jeden budzi mnie w

środku nocy, drugi w kilka godzin później.

— Co z Irvinem?

— Pojechał ścigać tych bandytów.

— Jak mogliście, szeryfie, zgodzić się na to?

— On się mnie nie pytał o pozwolenie.

— Przecież to samobójstwo! — zirytował się Karol. — Muszę go dogonić.

Fawkes pokiwał głową:

— Szukaj wiatru w polu. Nie dogonisz. Wyjechał przed północą. Zresztą... myślę,

że Irvin nie dogoni tamtych. Na to najbardziej liczę. Bo, prawdę mówiąc, Irvin to

kiepski strzelec i kiepski traper.

— Muszę go dogonić — powtórzył Gordon. — Nie wiecie jeszcze, szeryfie, że to

ja właśnie miałem jechać...

background image

— Hm, to by bardziej pasowało. Żebym wiedział...

— Ruszam za nim natychmiast.

— Nie rób tego, Gordon. Jesteś nie tylko jego sąsiadem, ale i jego przyjacielem.

Pani Becky nie da sobie rady bez twojej pomocy. Irvin, jak tu był w nocy, prosił,

abym ci o tym przypomniał. Prosił również, by o prawdziwym celu wyprawy

nikomu nie mówić, nawet jego żonie.

— Sądzę, że dognam go w ciągu kilku godzin i zawrócę. Do zobaczenia, szeryfie!

Nie czekał na odpowiedź i pognał do swej zagrody. Stracił już sporo cennego

czasu.

— Robercie — powiedział zadyszanym głosem, wskakując na siodło — Irvin

ruszył ścigać bandytów. Jadę za nim. Jeśli go dziś dopadnę, zmuszę do powrotu.

Powiedz pani Becky, że pojechałem popolować i ani słowa więcej nikomu.

Kopyta zadudniły po stwardniałym gruncie. Początkowo jechał stępa, dopiero

kiedy minął ostatnie gospodarstwo, zmusił konia do galopu. Jechał prosto na

południe, na los szczęścia i na własne — jak to sam określił — wyczucie. Ciągle

jeszcze otaczał go mrok. Dzień walczył z nocą. Raz po raz nad ziemią

przepływały tumany ciemności przesłaniające wszystko dokoła. Wówczas Karol

hamował bieg konia. Wiejska droga dawno już się skończyła, a samotny jeździec

gnał teraz ledwie wydeptaną ścieżką albo zupełnym bezdrożem, prerią, na której

łatwo trafić na zryte przez świstaki nory. I gdyby koń wpakował nogę w taki dół...

Karol spocił się na samą myśl o tym. Niebo i ziemię poczęła wreszcie rozjaśniać

przedranna szarówka. Zatrzymał wierzchowca. Zeskoczył. Schylony, przyglądał

się spopielałym trawom i ceglastej glebie. Kolumna czerwonego blasku

wystrzeliła zza horyzontu — jak okiem sięgnąć, ciągnęła się przed nim bezkresna

przestrzeń koloru krwi. Przystanął, przeszedł kilkadziesiąt kroków raz w prawo,

raz w lewo.,. Gdyby był zwykłym farmerem nic by nie zauważył, ale młodość

Gordona nie upłynęła na orce, bronowaniu i siewach. Dlatego potrafił dostrzegać

to, co uchodziło oczom innych. Tak właśnie i teraz: o jakieś dwa jardy w bok

ujrzał stratowany pas ziemi. Odbicia kopyt nie znalazł, gleba była zbyt sucha, ale

background image

skamieniała glina została pokruszona. Ślad ten biegł w południowo-zachodnim

kierunku. Deszcz zatarłby go natychmiast, burza piaskowa by go zasypała, tak był

nikły. Ale Karol stwierdził, że był to ślad nie jednego konia. A ilu? Na takie

pytanie nawet najdoskonalszy tropiciel nie potrafiłby odpowiedzieć. A czy ślad

prowadził z Greenfield? Zbyt daleko musiałby się wracać, aby to sprawdzić.

Liczył jednak na odrobinę szczęścia i postanowił trzymać się tego tropu, jedynego

zresztą, na jaki trafił.

Dzień wstawał jasny i zapowiadał gorące godziny. Białe obłoczki na niebie

odpływały coraz dalej i dalej, jakby w panicznej ucieczce przed nadciągającym

słońcem, które podnosiło się nad tą wymarłą krainą. Gdzieś o sto mil ku

południowemu zachodowi zaczynały się granice Llano Estacado — obszaru

jeszcze bardziej wrogiego człowiekowi. Czy wydeptany szlak powiedzie w głąb

tej pustyni, czy też okrąży ją — od tego zależało bardzo wiele. Karol

przewidywał, że bandyci kierują się ku granicy meksykańskiej. Przecież tylko w

ten sposób zdołaliby uratować swe głowy i skorzystać z łupu. Każdy inny

kierunek prowadził w głąb bezdroży, na których można było ukrywać się

nieskończenie długo, ale gdzie pieniądz nie przedstawiał żadnej wartości. A listy

gończe, mimo że wędrowały powoli, musiały wreszcie dotrzeć do wszystkich

szeryfów Teksasu, a nawet sąsiednich terytoriów i stanów: Nowego Meksyku,

Arkansasu, Luizjany. Każdy przybywający na te rzadko zaludnione ziemie musiał

zwrócić uwagę zasiedziałych tu mieszkańców. Tak więc bezpieczne życie cze-

kało rabusiów tylko na drugim brzegu Rio Grandę del Norte, a najbliższa do tej

rzeki droga wiodła właśnie przez pustynię Llano, przez koryto Pecos i dzikie

pasmo gór Sacramento. Gdyby jednak bandyci z obawy przed zbłądzeniem

wybrali szlak okrężny, dłuższy, miałby więcej szans, by ich doścignąć, a przede

wszystkim podążającego za nimi Irvina.

Niestety, nadzieja zawiodła. Dobrze już po południu Karol zauważył, że smużka

pokruszonej gliny wiodła wprost ku Llano. W dwie godziny później dostrzegł na

horyzoncie, tuż nad ziemią, pasemko szarości. Światło słoneczne zbladło, niebo

background image

zaciągnęło się ciemną mgłą, a w końcu dmuchnął suchy i gorący wiatr.

Nadciągała burza piaskowa.

Karol natychmiast zawrócił. Gładka płaszczyzna nie dawała żadnego schronienia.

Zmusił konia do galopu, lecz huragan doścignął go i ogarnął. Musiał zeskoczyć z

siodła, usiąść na ziemi tyłem do wiatru i czekać. Nic, tylko czekać. Jak długo?

Godzinę, dwie, trzy... cały dzień, całą noc? I co chwila strząsać z siebie warstwę

dokuczliwych, miałkich jak mąka ziarenek, które wciskały się za ubranie,

zatykały uszy, zalepiały oczy.

Miał jednak szczęście. Po trzech godzinach huragan minął, rozwidniło się. Ale to

było ostatnie szczęście Karola podczas tej wędrówki. Gdy wiatr ucichł,

powierzchnia ziemi wyglądała jakby dokładnie omieciona gigantyczną szczotką.

Znikła wydeptana ścieżka, znikły pod warstwą pyłu wszelkie ślady.

— Chciało mi się płakać — stwierdził Karol opowiadając Irvinowi po wielu,

wielu dniach historię swego pościgu. — Gdybym cię wówczas spotkał, rzuciłbym

się chyba na ciebie z pięściami! Taki byłem wściekły, taki zrozpaczony!

Trudno się dziwić. Burze piaskowe nie tylko zacierają wszelkie ślady, ale

wywołują w człowieku niesłychane napięcie nerwowe, zwiększają pobudliwość.

Jeszcze przez kilka godzin Karol krążył tu i tam, bez rezultatu. Późną nocą kopyta

jego konia na nowo zatętniły na ubitej drodze Greenfield. Kiedy zeskoczył z

siodła, nogi się pod nim ugięły. Siadł na obramowaniu studni, niezdolny do

zrobienia jednego nawet kroku. Odpoczywał tak, dysząc, aż otworzyły się drzwi

domostwa i Robert stanął na progu.

background image

Spotkanie

Gdy skończył opowiadać, Abraham Lamb przez dobrą minutę milczał i kiwał

głową.

— Pokaż mi swą pukawkę, synu — odezwał się wreszcie.

Wziął strzelbę, popatrzył, otworzył zamek, zajrzał do środka.

— Nabij i chodź ze mną.

Irvin spełnił żądanie.

— Stań tutaj. Widzisz tamtą plamkę?

Zatrzymali się na środku zielonej hali. Plamka była niewielkim, czerwonym

kółkiem występującym na szarym tle litej, pionowej skały, ograniczającej

kotlinkę.

— Spróbuj trafić. Chcę wiedzieć, jak strzelasz.

Irvin złożył się i pociągnął za cyngiel. Pierwszy pocisk chybił. Wpadł w ścianę

poza czerwonym rąbkiem plamy. Drugi poszedł śladem pierwszego, dopiero

trzeci musnął skraj czerwonego kółka.

— Jeszcze raz — rozkazał Lamb.

Irvin znowu przycisnął kolbę do ramienia. Teraz kula przebiła sam środek celu.

— Dosyć. Na cztery strzały tylko jeden taki, jaki być powinien. Co z tego za

wniosek?

— Nie wiem — odparł farmer i uśmiechnął się. Po raz pierwszy odkąd tu przybył.

— Jesteś zdolny, masz dobre oko i żadnej wprawy. Po miesiącu ćwiczeń stałbyś

się niezłym strzelcem, ale teraz...

— Ale teraz? — powtórzył Irvin i uśmiechnął się po raz drugi.

— Nie powinieneś ich ścigać, bo możesz doścignąć tylko własną śmierć. Bądź

wdzięczny pumie, że pozbawiła cię konia. Tak, tak — Lamb bacznie spoglądał na

Irvina. — Więc co masz zamiar czynić, mój synu?

background image

Uśmiech zniknął z twarzy farmera.

— Jeśli mi nie dacie muła, ruszę dalej piechotą — odparł twardo — i nigdy wam

tego nie zapomnę.

— Uparty — mruknął traper.

— Wracać piechotą czy iść naprzód to jeden trud. Może właśnie w ten sposób

zdobędę konia? Jakże mógłbym bez niego wlec się przez piaski Llano?

— Lepsze to niż śmierć.

— Nie wrócę. Mój powrót niczego nie zmieni.

— Powiadałeś, że twój przyjaciel...

— Mówiłem — przerwał gwałtownie Irvin — i dlatego właśnie... — odetchnął

głęboko. — Nie potraficie zrozumieć? Karol chciał jechać zamiast mnie i na

pewno tak postąpi, jeśli przerwę pościg, ale wówczas będzie za późno. Zanim

dowlokę się do Greenfield, minie kilka dni.

— Prawda. Słuchaj, synu... — traper jak gdyby rozważał każde słowo. — Ja ci...

pożyczę muła.

— Poważnie mówicie?! — Irvin nie mógł uwierzyć w nagłą zmianę decyzji.

— Tak. Dasz słowo, że na tym mule wrócisz do Greenfield. Wierzę, że mnie nie

oszukasz. Zgoda?

— Nie! — Irvin krzyknął, aż echo poszło po skałach.

— Co za upór, co za upór? Hm, podobno upartym szczęście sprzyja. Chodź.

Podniósł się z ziemi i skierował się ku drzwiom prymitywnej stajenki.

— Zabieraj muła. Mam już ciebie dosyć! Ale pamiętaj: jeśli nie zwrócisz,

skrzywdzisz mnie, a ta krzywda kiedyś na tobie się zemści.

Irvin zaniemówił na chwilę.

— Pożyczacie? — szepnął zdławionym głosem. — Niech we mnie piorun strzeli,

jeśli wam nie zwrócę!

— Bardzo się z nim zżyłem. To może się wydawać nieprawdopodobne, ale ja

wolę to zwierzę niż człowieka.

W ciemnym wnętrzu stajenki rozległo się potupywanie.

background image

— Przyjrzyj mu się, Irvin. Widzisz, chciałem cię przekonać, nawet nastraszyć. A

teraz wierzę, że ruszyłbyś w pościg piechotą, bezsensownie i głupio. Wyprowadź

muła i jedź. Do zachodu masz sporo godzin.

Pomógł osiodłać zwierzę i napełnić skórzane wory wodą. A później, gdy Irvin

znajdował się już na siodle, rzekł:

— To tresowany muł. Gdy go będziesz chciał przywołać, gwizdnij. Ot, tak —

wykrzywił śmiesznie wargi i wydał wysoki, przenikliwy, tremolujący ton. —

Ładnie, co? To nie jest zwykłe gwizdanie i dlatego nie każdy potrafi przywołać

mego muła. Spróbuj. Nie, nie tak. Posłuchaj...

— Nie szkoda czasu? Chciałbym już ruszyć.

— Nie szkoda. Zbyt małą wagę przywiązujesz do drobiazgów. Takie gwizdanie

uratowało mnie kiedyś od pala męczarni. Wpadłem w łapy Komanczów. Związali

tak, że czubkami palców nie mogłem ruszać. Rankiem planowali ćwiczyć się na

mej skromnej osobie w strzelaniu z łuków i rzucaniu tomahawków. Rozumiesz,

nie mogłem na to przystać. I zanim ranek wstał, byłem wolny i daleko, daleko od

nich. W nocy począłem przywoływać swego muła. Cicho, cichuteńko, ale

przecież usłyszał. Podszedł do mnie i po-przegryzał rzemienie. On to potrafi. No,

spróbuj gwizdnąć. O... znacznie lepiej. Teraz posłuchaj...

Z kim innym Irvin nie robiłby ceregieli, po prostu zaciąłby wierzchowca i skoczył

przed siebie. Nauka gwizdania była śmieszna i denerwująca równocześnie, a

jemu tak się spieszyło! Jednakże wobec Lamba — któremu przecież zawdzięczał

i życie, i możność pościgu — musiał uzbroić się w cierpliwość i tyle razy

próbował oryginalnego gwizdu, aż go wargi rozbolały. Doczekał się wreszcie

pochwały.

— Nieźle. Możesz ruszać. Uważaj: zjedziesz tym samym wąwozem aż do

miejsca, w którym leży twoja klacz. Później prosto, prosto. Zresztą tam nie ma

gdzie skręcić. Bywaj, synu!

— Dziękuję... Nikt dla mnie tyle nie zrobił...

— Nie przesadzaj — Lamb klepnął muła po zadzie.

background image

Irvin ruszył w poprzek hali. Kamienistym wąwozikiem wśród rozpękłych skał aż

ku znajomej ścieżce. Muł stąpał pewnie po wyślizganych głazach. Irvin odwrócił

głowę, aby nie widzieć Betsy. Usłyszał łopot potężnych skrzydeł. “Sępy" —

pomyślał. Muł zastrzygł uszami. Po pewnym czasie skalista ściana, wyrastająca z

lewej strony, urwała się raptownie, odsłaniając widok na rozległą, zieloną

równinę. Drzewa rosły kępkami, a im dalej, tym było ich więcej. Ku odległym

szczytom górskim ciągnął się już jednolity gąszcz leśny. Wszystko to mieniło się

w słońcu tysiącem odcieni.

Vincent Irvin nigdy dotąd nie zapuszczał się w głąb gór, był mieszkańcem

równin. Dlatego zachwycił go ten widok tak różny od monotonnych płaszczyzn

otaczających Greenfield. A powietrze? Jakże inne, przesycone wilgocią i wonią

jakichś roślin.

Jechał kłusa, głęboko oddychając. Ścieżka znowu poczęła się zwężać, więc

posuwał się teraz stępa, ciągle obserwując daleką łąkę i daleki las, tam w dole.

Śladów nie dostrzegał, dróżka była kamienista, ale — jak twierdził Lamb —

jedyna, która wiodła tędy na południe.

Ileż to już dni minęło, odkąd opuścił Greenfield? Przebył Llano Estacado po

wyraźnych tropach dwóch uciekających. Widział chmurę piaskowej burzy, która

go ledwie musnęła bokiem, a później wspinał się na płaskowzgórze omywane

przez wody Pecos, gdzie odciski kopyt były wyraźne, a czarny krąg wypalony

ogniem świadczył o miejscu obozowiska. Jeszcze cztery razy napotykał takie

czarne koliska, wokół których walały się kości, resztki sucharów i fusy po kawie.

Na koniec wjechał w węzizny gór Sacramento i to była ostatnia droga Betsy...

“A jednak los mi sprzyja — pomyślał i nadzieja wstąpiła w jego serce. —

Spotkanie z Abrahamem Lambem to cud prawdziwy i chyba najgorsze już

minęło."

Przynaglił muła do biegu, ale wkrótce znów ściągnął cugle, zaskoczony nowym

widokiem. Tam w dole daleką ścianą lasu przerzynała biała wstęga, u stóp której

połyskiwała srebrna smuga rzeki, ciśnięta jak kowbojski pas między zielone

background image

trawy łąki. Mgła unosiła się nad wodospadem i wydało się Irvinowi, że czuje na

policzkach kropelki wilgoci. A wyżej, półkolem, oba krańce boru łączył

powietrzny most — siedmiobarwna tęcza. Farmer odwykł od takich widoków.

Zapomniał o nich na równinach Greenfield, w spiekocie bezwodnych,

bezlistnych, beztrawiastych lat suszy. Wpatrzony w daleki obraz, oglądał

szczegół po szczególe, aż dostrzegł coś nowego. Niżej, znacznie niżej tęczowego

mostu i wodnej kurzawy, na tle ciemnej zieleni drzew płynęła ku niebu szara,

wąska smużka. Ktoś o słabszym wzroku na pewno by jej nie zauważył. Ala Irvin

miał oczy sokole. W następnej chwili wykryły malutkie ciemne punkciki

ruszające się to tu, to tam i wśród traw.

“Konie — pomyślał. — A ludzie? Chyba siedzą przy ognisku." Policzył ciemne

punkciki. Siedem. A więc to nie ci, których ścigał. Indianie czy biali?... “Do licha!

Tracę tylko czas. Czy to biali, czy Indianie, nic mi zrobić nie mogą. Zbyt są

daleko."

Klepnął muła po szyi i ruszył naprzód. Raz szybciej, raz wolniej, w zależności od

stanu drogi. Zielona płaszczyzna niedługo towarzyszyła mu w wędrówce.

Podbiegły ku niemu zbocza porośnięte czarnym lasem. Jednocześnie z prawej

strony dźwignęła się stroma ściana, a ścieżka poczęła spadać w dół, aż zgubiła się

w bezdrożach pierwotnego boru. Owiał go wilgotny oddech puszczy. W głębi,

wśród gęsto rosnących drzew i krzewów panował półmrok. Irvin zatrzymał

wierzchowca, spojrzał za siebie i dostrzegł dalekie wierzchołki gór, za które krył

się powoli czerwony krąg słońca. Postanowił rozbić obozowisko na skraju

puszczy. Nie miało sensu jechać dalej. Już teraz gęstniała wokół nieprzenikniona

ściana ciemności.

Rozsiodłał muła, przywiązał go na długim rzemieniu do pnia, strzelbę —

nauczony bolesnym doświadczeniem — wetknął pod pachę i zajął się

przyrządzaniem wieczornego posiłku. Muł szczypał sobie raz trawę, raz liście.

Irvin wygasił ognisko, podsunął siodło pod głowę, a lufę strzelby pod ramię i

usiłował zasnąć, ale sen nie nadciągał. Tak działo się każdego wieczoru, kiedy po

background image

trudach dnia zaczynał myśleć o swoich bliskich pozostawionych w Greenfield.

Jak Becky znosi tę nagłą rozłąkę? Powiedział jej, że wybiera się na polowanie.

Czy szeryf nie wydał tajemnicy? Bo Karola był pewien. Ale nie przewidział, że

pościg będzie trwał tak długo... Dopiero teraz uświadomił sobie, jak bardzo się

pomylił w obliczeniach. Cóż, nie miał doświadczenia. Wędrówka ze wschodu na

zachód, w wielkiej gromadzie ludzi — och, to było zupełnie co innego! Teraz

mógł liczyć tylko na siebie...

Zapatrzony w srebrny rąbek księżyca, długo jeszcze nie mógł się opędzić od

niewesołych myśli. Wreszcie zapadł w sen bez marzeń i widziadeł.

Obudził go dziwny, nieznany głos ptaka, do złudzenia przypominający tony

drewnianej fujarki. Dostrzegł muła stojącego spokojnie pod sąsiednim drzewem,

dostrzegł na wschodzie różowe zorze bijące ku niebu zza gór. Wyszedł na skraj

lasu, rozejrzał się. Było pusto i cicho. Nawet ptak umilkł. Poczuł chłód w

kościach, bo noc była zimna jak zwykle w górach. Rozpalił ognisko, napoił muła,

pokrzepił się gorącą kawą i postanowił spenetrować głąb puszczy. Jeśli nie ma

innej drogi wiodącej ku granicy Meksyku, oni musieli również tędy jechać. Szedł

brzegiem lasu, wytężając wzrok i przywołując w pamięci wszystkie skromne

doświadczenia nabyte podczas wielkiej wędrówki na Dziki Zachód. W pewnej

chwili dostrzegł złamaną gałązkę, a kilka kroków dalej, na gęstym poszyciu,

widniał pas zdeptanych traw i mchów. Ślady wydawały się zupełnie świeże. Ale

Vincent Irvin zdawał sobie sprawę, że nie jest doświadczonym traperem — co

zresztą stawiało go wyżej od innych, słabo doświadczonych, lecz zadufanych w

sobie — i zbytnio nie ufał swym oczom. W każdym razie był to nieomylny znak,

że idzie dobrą drogą i za dzień, za dwa dopadnie uciekinierów. A wówczas? Co

wówczas?

Dziwne, ale Irvin nie zastanawiał się nad tym dotychczas. W chwilach

odpoczynku myślał o Greenfield, o tych, których opuścił, a nie o tych, z którymi

ma się spotkać. A podczas jazdy uwagę jego zajmowało wyłącznie śledzenie

tropów.

background image

Osiodłał muła, zadeptał ognisko i ruszył w głąb lasu. Otworzyła się przed nim

zielona brama. Gdy ją przekroczył, znalazł się w świecie cieni i blasków,

zielonych smug przesączających się przez liście i między konarami. Jechał

wolno, z oczami utkwionymi w ziemię. Tropy to nikły, to pojawiły się na nowo.

Dobrze już po południu wybrnął z leśnej plątaniny na skraj małej polanki, której

środek zajmowało jeziorko o toni czarnej jak atrament. Po przeciwległej stronie

bez trudu odnalazł ciąg dalszy wydeptanej kopytami ścieżki — uciekający nie

zatrzymywali się. Jechał więc tak, aż kolumny pni poczęły się stapiać w

nieprzenikliwą ścianę ciemności. Irvin z niepokojem pomyślał, że przyjdzie mu

nocować w tym gąszczu, gdy dojrzał w niewielkiej odległości różowawy blask

zachodzącego słońca. Drzewa rzedły, w końcu Irvin wstrzymał wierzchowca.

Kilka jardów przed nim ciągnęła się długa, piaszczysta wydma, dalej pluskała

drobną falą szeroko rozlana rzeczka, czerwona od blasku wieczornej zorzy.

Przeciwległy brzeg dźwigał się gwałtownie i stromo znad nurtu, cały porośnięty

starodrzewem. Na skraju wydmy Irvin odnalazł, wyraźne jak nigdy dotąd, odciski

butów i podków, wielokrotnie krzyżujące się z sobą. Prawdopodobnie pojono tu

konie, a jeźdźcy również zaspokajali pragnienie i nie rozbijając obozowiska

wjechali w rzekę. Tak głosiły tropy urywające się dopiero na granicy lądu i wody.

Czy jednak uciekinierzy pojechali prosto do przeciwległego brzegu, czy ruszyli

środkiem nurtu? Abraham Lamb wspominał o jednej tylko drodze wiodącej na

południe. Ba, ale tu nie widać nawet śladu drogi. Po drugiej stronie rzeczki brzeg

był zbyt stromy, aby go można sforsować konno. Niestety, zapadła noc i farmer

musiał odłożyć do następnego ranka zbadanie brzegów. Na drugi dzień wjechał w

pluszczącą, chłodną wodę i ruszył z biegiem nurtu, upatrując dogodniejszego

miejsca. Na koniec dostrzegł malutki parów zbiegający ku rzece łagodną

pochyłością. Wjechał szybko pod górę między szpalerem drzew rosnących na

krawędziach piaszczystych ścian. Ściany te malały z każdym krokiem, wreszcie

znikły. Irvin wydostał się na obły, nikłą trawą porosły pagórek i wówczas —

zamiast ruszyć galopem — szarpnął gwałtownie cugle. Ujrzał po drugiej stronie

background image

pagórka, w leśnej przerywce, grupę ludzi na małych, chudych konikach z długimi

grzywami.

“Indianie!" — pomyślał.

W pierwszym odruchu chciał zawrócić, ale zaniechał zamiaru. Wiedział, że

zanimby osiągnął przeciwległy brzeg rzeki, zostałby pojmany. Nie sięgnął po

broń, to nie miało sensu. Podniósł rękę z otwartą dłonią — tradycyjny znak

pokojowych zamiarów. Jadący na czele kawalkady zatrzymał się tak blisko

Irvina, że farmer poczuł ostrą woń końskiego potu, źle wyprawionej skóry i

dymu, którym nasiąkła odzież czerwonoskórego. Irvin ujrzał oczy badawczo weń

wpatrzone, a nad nimi czoło przewiązane zbrudzoną chustą. Twarz poradlona

głębokimi bruzdami nic nie wyrażała: nieruchoma jak wyrzeźbiona w kamieniu.

Pierś okrywała bawełniana licha koszula, poplamiona i miejscami naddarta,

przewiązana w pasie czymś, co przypominało kowbojski rzemień, i chyba tylko

mokasyny były dziełem indiańskich rąk.

Wszystko to dostrzegł Irvin w mgnieniu oka, ale że nie znał się nic a nic na

indiańskich plemionach, nie mógł odgadnąć, kim byli napotkani wojownicy.

— Dokąd jedziesz? — Pytanie padło nagle, wypowiedziane w zupełnie

poprawnej angielszczyźnie, głębokim, gardłowym głosem.

Farmer uznał, że najlepszą odpowiedzią będzie stwierdzenie prawdy. Po cóż miał

ją ukrywać?

— Do Meksyku.

— Pójdziesz z nami.

Irvin nie należał do ludzi bojaźliwych, ale przy tym posiadał odpowiednią dozę

rozsądku, co strzegło go przed bolesnymi skutkami porywczości. Więc i tym

razem, chociaż go ogarnął uzasadniony gniew na to bezczelne żądanie, zapytał

bardzo spokojnie:

— Dlaczego?

— Blade twarze napadły na moich wojowników, żeby im porwać konie.

— Nie kradłem waszych koni — zaprotestował farmer.

background image

— Pojedziesz z nami — powtórzył Indianin — tak rozkazał...

Tu padło niezrozumiałe dla Irvina i trudne do zapamiętania słowo. Najpewniej

imię jakiegoś wojownika, ale Irvin nic się nie znał na indiańskich dialektach.

Otoczyli go podczas tej rozmowy, ujęli muła za cugle i powiedli z powrotem ku

rzece w zupełnym milczeniu. Irvin również się nie odezwał rozmyślając, jak by tu

się wymknąć. Nie sądził jednak, aby cokolwiek mogło mu zagrażać.

Przebyli koryto rzeczki, przejechali złocistą plażę, aż zatrzymali się w cieniu

pierwszych drzew. Jadący na czele krzyknął coś niezrozumiale, wojownicy

zeskoczyli z wierzchowców. Irvin poszedł za ich przykładem. Paru Indian

zaprowadziło zwierzęta do rzeczki, inna grupa przyniosła z lasu naręcza suchych

gałęzi. Farmer siadł pod pniem, mając widok na rzekę, na plażę i na uwijających

się czerwonoskórych. Ilu ich było? Starał się policzyć, ale że znajdowali się w

ciągłym ruchu, rachunek mylił się. Począł więc rozmyślać. Co to byli za złodzieje

indiańskich koni? Może w ogóle nie istnieli? Może to tylko pretekst dla grabieży?

Nabrał takiego podejrzenia stwierdziwszy, iż napastnicy wyglądali na gromadę

łachmaniarzy, konie mieli chude, broń byle jaką i robili wrażenie głodomorów.

Słowem — w niczym nie przypominali nieledwie elegancko odzianych Apaczów,

z którymi Irvin spotkał się przypadkowo podczas wędrówki na nowe ziemie.

Wówczas rozstano się pokojowo. Być może dlatego, że osadników była spora

gromada, a wszyscy dobrze uzbrojeni; być może dlatego, że napotkani

wojownicy nie mieli zamiaru staczać walki. Ale ci? Dotychczas wprawdzie nie

związano go i nie odebrano broni. Irvin nieraz jednak słyszał o luźnych watahach

czerwonoskórych, złożonych ze zbieraniny uciekinierów z rozmaitych plemion,

ludzi wyjętych spod prawa za czyny uznane przez współplemieńców za

przestępcze. Karol Gordon, mimo że młody, a przecież obieżyświat, nieraz

opowiadał o takich “bezplemiennych" grupach Indian stanowiących groźne

niebezpieczeństwo nawet dla większych gromad wędrowców. Cóż, byli to zwykli

rabusie żyjący z dnia na dzień. Niekiedy wśród takich zbójeckich watah znaj-

dowali się Metysi, Mulaci, ba, nawet biali —

background image

obiboki nie wiadomo z czego i jak żyjący. Może właśnie napotkany oddział

należał do tej “bezplemiennej" zbieraniny?

“Jeżeli zabiorą mi broń i muła — rozumował Irvin — to znaczy: skażą na śmierć

z głodu."

Rozejrzał się dokoła. Nikt go nie pilnował. Wojownicy nadal znosili chrust i poili

mustangi. Zauważył jednak, że pod sąsiednim drzewem siedział wódz tej

zbieraniny, ze strzelbą między kolanami. Kiepsko. Irvin nie zdążyłby podbiec do

swego muła, żeby nie wywołać alarmu. Niby go nie pilnowali, a przecież na

pewno każdy jego ruch był bacznie śledzony.

— Czego ode mnie chcą moi czerwoni bracia? — zapytał.

Twarz Indianina nawet nie drgnęła.

— Nie zrobiłem nic złego żadnemu wojownikowi.

Cisza. Irvin zaciął zęby i postanowił wytrwać w milczeniu do niewiadomego

końca. Oparł się jeszcze wygodniej o pień i przymrużonymi oczami spoglądał na

mieniące się w słońcu lustro rzeki. Indiańskie konie wytarzały się na piaskowej

ławicy i teraz pociągnęły gromadą na skraj lasu, parskając i szczypiąc rzadkie

kępki traw. Ognisko już się paliło, a zapach pieczonego mięsa docierał aż tutaj. I

nagle... Zagrzmiał głos strzału, echo poszło po wodzie, odbiło się o ścianę lasu i

zgasło. Sekunda ciszy i wrzask czerwonoskórych.

Irvin zerwał się i skoczył za pień. Zagrzmiało po raz drugi i trzeci. Farmer ujrzał,

jak siedzący pod drzewem wódz pochylił się na bok, a później wolno rozciągnął

na ziemi. Strzelba o długiej lufie upadła na piasek.

background image

Old Gun

Cóż to za dziwny człowiek! Nigdy do tej pory Irvin takiego nie spotkał.

Siedzieli obaj przy niewielkim ogieńku, pod skalną ścianą, od której padał szary

cień zachodu.

— Można się było obejść bez takiej strzelaniny — powiedział farmer nawiązując

do przerwanej rozmowy. — Czterech zabitych, jeśli nie więcej. Okropność!

Nieznany towarzysz spojrzał nań, a twarz wykrzywił mu lekki grymas. Nie

otworzył ust, ale Irvin poznał po oczach, że śmieje się jakimś dziwacznym,

bezgłośnym śmiechem. Nieznajomy jakby odgadł jego myśli.

— Nie dziw się — powiedział. — Takiego śmiechu nauczyłem się na Dzikim

Zachodzie. Niekiedy dźwięk ludzkiego głosu równa się kuli albo strzale

wypuszczonej z łuku, a przecież nie zawsze można się powstrzymać od

wesołości, gdy przy wieczornym ognisku zbierze się gromada i pocznie gadać, i

to jak gadać! Boki zrywać. Wówczas trzeba się śmiać... po cichu. Nauczyłem się

tego doskonale. Jakem Old Gun *.

Old Gun? Aha, to przezwisko nieznajomego — Irvin skierował oczy na jego

strzelbę. Old Gun natychmiast to zauważył.

— Tak mnie nazwali jeszcze w Montanie — wyjaśnił. — Trochę dlatego, że

strzelałem, nie chwaląc się, wcale nieźle. Ale przede wszystkim z powodu tej

pukawki, bardzo starej. Zobacz.

Od pierwszej chwili spotkania Old Gun mówił na “ty", co zresztą Irvina wcale nie

zaskoczyło.

Old Gun (ang.) — dosłownie: “Stara Strzelba".

Broń była ciężka, cięższa od wszystkich — nielicznych zresztą — strzelb, jakie

background image

farmer dotąd przykładał do ramienia. Ale broń Old Guna wprawiłaby w

zdumienie nawet doświadczonego trapera. I to nie z powodu wagi, gdyż kolba

była tak potężna, że jej uderzeniem można chyba było zabić bizona. Uwagę

zwracała lufa! Ściśle: trzy lufy zespolone z sobą w kształt trójkąta. Wszystkie

nabijane z przodu, wyposażone w kurki i dające iskrę zapalającą proch.

— Nie uwierzysz — mówił Old Gun — że kiedy zima nastała i złapała mnie w

tych przeklętych górach, a zabrakło kul, strzelałem kamykami. Nie sposób

chybić.

Irvin żywił nieco wątpliwości, czy rzeczywiście tak łatwo trafić z tej kolubryny,

ale nie zaprzeczył.

— A gdy skończył mi się proch — ciągnął dalej traper — sam go sobie

przyrządziłem.

Irvin roześmiał się.

— Wcale nie żartuję. Od dawna znałem miejsce, w których znajdują się pokłady

siarki. Znalazłem przez zwykły przypadek nieco saletry, a węgiel drzewny sam

wyprodukowałem *.

Farmer nic na to nie odrzekł, bowiem na wyrobie prochu znał się tyle samo co na

topografii... księżyca.

— Cały kłopot wynikł na samym początku. Moja pukawka nie zawsze strzelała,

niekiedy strzelała z sekundowym opóźnieniem. A zwierzęta nie lubią czekać na

kulę. Później zacząłem mieszaninę przyrządzać lepiej i jakoś przetrwałem do

wiosny. Za skórki nabyłem proch fabryczny. Jest jednak dużo lepszy, a ołowiane

kule niosą także lepiej od najbardziej wygładzonych kamyków. Ale pewnie ciebie

nudzę?

Jest to tak zwany proch dymny. Do jego wyrobu służą istotnie trzy wymienione i w odpowiedniej

proporcji bardzo dokładnie zmieszane składniki.

Irvin zaprzeczył.

background image

— Jesteś rolnik. To widać, mimo że włóczysz się po górach. W jakim celu? No i

dałeś się złapać tej bandzie!

— Zaskoczyli mnie — odparł farmer. A mówiąc to znów zobaczył przed oczami,

jak siedzący pod drzewem Indianin wali się na ziemię, jak jego towarzysze skaczą

między zarośla, inni gnają na plażę chwytać rozbiegłe mustangi, jak ponownie

ozwał się głos strzelby, jeden z wojowników padł twarzą w piach, a pozostali

nurknęli w las. Nawet nie próbowali odpowiedzieć strzałami na strzały, taki

ogarnął ich popłoch. W istocie rzeczy nie było jednak do kogo strzelać. Prze-

ciwległy brzeg wydawał się zupełnie wymarły i tylko błękitny dymek ścielący się

nad wodą świadczył, że ktoś użył tam palnej broni.

Irvin zastanawiał się, co ma uczynić. Jego muł osiodłany, ze strzelbą wepchniętą

w futerał zwisający z kulbaki, przyplątał się nie wiadomo kiedy i stanął spokojnie

w pobliżu. Cóż, można by wskoczyć na siodło, zmusić zwierzę do galopu i

szybko wycofać się z pola walki... Jednakże to zbyt wielkie ryzyko, pędząc po

otwartej przestrzeni łatwo oberwać kulę w plecy od czerwonoskórych albo dostać

ładunek w piersi od nieznanego strzelca. Rozejrzał się dokoła. Indianie pochowali

się, żadnego nie było widać. Zaczął więc ostrożnie przemykać się w bok, od

drzewa do drzewa. Nie było to łatwe, bo musiał jednocześnie ciągnąć muła za

uzdę, a zwierzę szło opornie, jakby w przeczuciu grożącego niebezpieczeństwa.

Po mozolnym przebyciu paru jardów Irvin usłyszał tępe stuknięcie, po nim

drugie, trzecie... Padł na ziemię. Dwie pierzaste strzały utkwiły w pniu drzewa,

które przed chwilą minął. Puścił cugle i począł czołgać się, ale zaniechał takiej

wędrówki, bowiem muł nie ruszył jego śladami. Został w tyle, wraz z jedyną

bronią, jaką Irvin posiadał. Irvin leżał więc bez ruchu, na próżno starając się

wymyślić inny sposób wybrnięcia z sytuacji. Wówczas ujrzał, jak z

przeciwległego brzegu wypadł jeździec i skoczył w koryto rzeczki, aż srebrzyste

bryzgi zasłoniły na chwilę i człowieka, i konia. Zanim zdołał przebyć nurt,

zeskoczył z wierzchowca, który natychmiast położył się na piasku, tworząc jakby

żywą tarczę dla strzelca, trzykrotnie zagrzmiał głos strzelby. Do kogo mierzono?

background image

Irvin nie mógł się zorientować. Teraz zobaczył, jak kryjący się za koniem

człowiek w paru susach dopadł drzew, niedaleko miejsca, gdzie spoczywał.

Znowu huknęła strzelba, a zaraz po niej ozwał się głos jej właściciela:

— Zabieraj się stąd! Skacz na siodło i wiej za rzekę. Ja przytrzymam tę bandę.

Irvin podniósł głowę.

— No, ruszaj się! Do ciebie mówię! Szybciej!

Łatwo mu było wołać, ale Irvin pamiętał o strzałach utkwionych w pniu drzew...

Wówczas przypomniał sobie rady Abrahama Lamba. Zagwizdał. Udało się —

muł podbiegł. Irvin podniósł się ostrożnie. Idąc tuż przy głowie zwierzęcia

znalazł się na granicy lasu. Wskoczył na siodło i w panicznym galopie przebył

piaszczystą łachę. Oblała go fontanna wody tryskającej spod kopyt wierzchowca.

Zupełnie przemoczony wjechał w parów i zatrzymał się dopiero za wzgórzem, w

tym samym miejscu, w którym spotkał Indian. Zaraz usłyszał huk strzału, wrzask

czerwonoskórych, tętent kopyt, plusk wody, znowu tętent, na koniec rozkazujący

głos:

— Naprzód, kolego! Naprzód!

Zaciął muła i ruszył prosto przed siebie. Tak to wówczas wszystko się odbyło.

Później jechali jeszcze bardzo długo, klucząc wśród zarośli, przekraczając

rzeczkę raz i drugi, aż dobrze nad wieczorem zaniechali wreszcie dalszej

wędrówki.

— Ta banda — powiedział Old Gun — ma na sumieniu wielu samotnych

wędrowców. Nie musisz żałować czterech zabitych.

— Jeśli było ich tylko czterech — wyraził wątpliwość Irvin.

— Na pewno — stwierdził traper. — Ja się nie mylę. Tamte strzały w las oddałem

dla postrachu. To tchórzliwa banda, ale że z ciebie, jak widać, prawdziwy

greenhorn, nie wywinąłbyś się cało z tej zabawy.

— Obchodzili się ze mną dobrze. Ani mnie nie związali, ani nie zabrali muła.

— Wiem, wiem. Przypadkowo byłem świadkiem waszego spotkania. Zjawiłem

się w samą porę, a nawet mi nie podziękowałeś.

background image

Irvin zawstydził się: ale takie to wszystko było niespodziewane...

— Dziękuję... Jednak myślę — dodał przekornie — że wkrótce puściliby mnie.

Ten ich dowódca podejrzewał, że brałem udział w napadzie na ich konie. Wkrótce

wszystko by się wyjaśniło.

— Och, ty naiwniaku! — Old Gun znowu zaśmiał się swym bezgłośnym

śmiechem. — Te konie to tylko pretekst mający usprawiedliwić zwyczajny

zbójecki napad.

— Nie rozbroili mnie — protestował Irvin.

— Uczyniliby to nieco później i bez ryzyka. Zostawiłeś przecież fuzję przy

siodle. Było to największe głupstwo z wielu innych, jakie musiałeś popełnić

przedtem.

— Mówicie bardzo pewnie — obruszył się farmer — ale co możecie wiedzieć o

mnie?

— Że jesteś spokojnym rolnikiem i że niepotrzebnie wyruszyłeś w te przeklęte

góry.

— A wy? Co tu robicie?

— Och, to zupełnie inna sprawa. Ja się ciebie nie pytałem, co tu robisz.

Irvin skromnie przyznał rację.

— No widzisz. Ale wracam do rzeczy: kolejne głupstwo popełniłeś nie

nadstawiając uszu. Indianie byli tak samo zaskoczeni spotkaniem, jak ty. Miałeś

takie same szansę, ale ich nie wykorzystałeś. Oni się szybko zorientowali, jaka

łatwa zdobycz wpada im w łapy.

— Zdobycz? — zdziwił się farmer.

— Pewnie. Wszystko, co masz na sobie, stałoby się ich łupem, a na dodatek muł z

uprzężą i broń. Może i puściliby cię żywego, ale bez odzienia, butów, strzelby.

Oni niczym nie gardzą. To najzwyklejsi zbóje.

— Z jakiego są plemienia?

— Z jakiego plemienia? — powtórzył traper przedrzeźniając głos Irvina. — Z

żadnego, mój niespodziewany towarzyszu. Ta banda się rozdzieliła przed kilku

background image

dniami. Jedna grupa przeszła na meksykańską stronę próbować szczęścia.

— Dziwne — wyznał farmer.

— A dziwne, dziwne, mój ty naiwniaczku. Irvin pominął przytyk:

— Więc z tym gadaniem o napadzie na konie to było tylko kłamstwo?

— Prawie kłamstwo.

— Jak to: prawie?

— Widzisz, to właśnie oni, nie dalej jak wczoraj, chcieli zrabować konie i

zdmuchnąć jeźdźców. Ale się im nie udało. Tamci byli szybsi. Dali błyskawicznie

drapaka. To nie lada sztuka, gdy ma się ze sobą jucznego konia.

— Juczny koń! — wykrzyknął Irvin.

— Nie tak głośno — ostrzegł Old Gun. — Cóż cię tak zdziwił juczny koń? Wiele

jucznych koni stąpa po tej ziemi.

— To prawda — uspokoił się Irvin. — Widzieliście tamtych ludzi?

— Niezbyt dokładnie. Dwu ich było i trzy konie.

Irvin o mało nie krzyknął. Głos rozsądku kazał mu jednak zachować ostrożność

wobec człowieka poznanego zaledwie przed kilku godzinami. Więc udając

obojętność zapytał:

— A jak oni wyglądali?

— Interesują cię tamci ludzie?

— Interesuje mnie każdy spotkany na tym bezludziu. Chyba zrozumiałe?

— Słusznie. Widzisz, ja się od nich znajdowałem na odległość strzału mej

trójrurki.

— Braliście udział w walce?

— Nie było potrzeby. Wszystko przebiegło błyskawicznie. Tu biali, tam

czerwonoskórzy. Paf. paf! Dwu Indian wali się na ziemię, a tamci w galop.

Musieli jechać wprost na południe, na meksykańską granicę, ale skręcili

natknąwszy się na tę bandę. Byli czujniejsi od ciebie, mój poczciwy człowieku.

— Nie jestem “poczciwym człowiekiem" — żachnął się Irvin — ale i wy nim nie

jesteście.

background image

— Czemu to?

— Bo przyglądaliście się walce dwu ludzi przeciw całej gromadzie. Ja jestem

zwyczajnym farmerem i znam się tylko na uprawie roli, ale w takim wypadku nie

potrafiłbym być biernym widzem.

— I palnąłbyś głupstwo. Nie było potrzeby. Indianie wcale ich nie ścigali. Moja

interwencja nic by nie pomogła, a tylko ściągnęła na mnie nieszczęście. Ty zaś

leżałbyś teraz na piachu, martwy jak kamień, albo szczękał zębami golutki jak

nasz praojciec Adam.

— A jednak wystąpiliście w mojej obronie.

— Bo dla ciebie nie było ratunku. Nie potrafiłeś uciec, a ja nie potrafię przyglądać

się, jak kogoś łupią ze skóry. Rozumiesz?

Irvin nie mógł odmówić słuszności takiemu rozumowaniu, więc umilkł.

— Dlaczego nie nosisz rewolwerów? — zagadnął Old Gun.

— Nigdy ich nie miałem.

— Pokaż swą pukawkę.

Farmer wyciągnął z kulbaki lśniącą broń. Old Gun obejrzał strzelbę.

— Ładna — powiedział tonem, w którym brzmiała drwina. — Pewnie jeszcze nie

używana.

— Miałem ją ze sobą podczas wędrówki na zachód. Od tamtego czasu wisiała u

mnie w domu na ścianie.

Traper zachichotał:

— Znakomity użytek z broni, no, ale jak na rolnika... W każdym razie jesteś

nieźle wyposażony. Czternastostrzałówka.

— Winchester.

— Widzę, ale nie zamieniłbym się, chociaż czternaście kul to nie byle co. Bo

moim zdaniem lepsza jedna kula, byle trafiła do celu, od setki robiących tylko

dziury w powietrzu. Nie wiem, jak strzelasz, ale próbować teraz nie będziemy.

Zbyt głośne tu echo.

Przez cały czas tej gadaniny twarz Old Guna, poczerniała od wichru i słońca,

background image

wyrażała zupełną powagę, tylko siwe oczy błyskały wesołością. Nie przestając

mówić, nie przestawał jednocześnie strugać małym kozikiem patyka, który

trzymał w lewej dłoni.

— Taki już mam zwyczaj — wyjaśnił dostrzegłszy zaciekawione spojrzenie

farmera. — Żeby ręce nie próżnowały. Nauczyłem się tego podczas bezsennych

nocy, właśnie po to, żeby nie zasnąć. Zbyt mi się podobają moje włosy, aby je

narażać na niebezpieczeństwo.

Po tych słowach zsunął na tył głowy pomięty i poplamiony kapelusz. Istotnie,

czuprynę miał bujną, lekko szpakowatą, spadającą na czoło gęstymi kosmykami.

— Nie rozumiem — wyznał Irvin.

— A to proste. Przecież można się obudzić bez skalpu.

Farmer wzdrygnął się lekko.

— Ale mam i inne rozrywki — opowiadał Old Gun. — Układam piosenki. To też

zapobiega drzemce.

Irvin uśmiechnął się tylko.

— Od lat myślę o kupnie gitary.

Słuchacz zmierzył krytycznym wzrokiem pocerowane, pełne łat spodnie trapera,

nie mniej sfatygowaną kurtkę i prawie rozlatujące się buty. Jedynie wielkie,

meksykańskie ostrogi wyglądały imponująco, błyszcząc jak srebro i pomyślał, że

Old Gun nieprędko będzie mógł sobie nabyć gitarę. Ale myśli tej nie wyjawił,

rzekł tylko:

— Pewnie ostatniej zimy nie udało się polowanie na skórki?

— Skórki? Hm, uważasz, że nie obłowiłem się i dlatego taki kiepski noszę

przyodziewek? Rzeczywiście, ostatniej zimy niezbyt się napracowałem.

Uciekłem w cieplejsze strony. Do Meksyku. A wiesz dlaczego? Pewnie, że nie —

odpowiedział sam sobie. — Skądbyś mógł wiedzieć? Znalazłem inną skórkę.

Zobaczysz.

Dźwignął się z ziemi z młodzieńczą lekkością, a potem ukląkł przy siodle i długo

gmerał w jukach.

background image

— Masz — powiedział i rzucił długi, pękaty przedmiot.

Farmer schwycił ciężki woreczek.

— Co to?

— Rozwiąż.

Irvin z trudem rozsupłał rzemienny węzeł, sięgnął w głąb dłonią i wydobył na

wierzch parę kanciastych, żółtych bryłek. Największa sięgała rozmiarów

włoskiego orzecha.

— Złoto? — zapytał zdumiony.

— Nugget. Najprawdziwsza żyła-samoródka. Wcale jej nie szukałem, sama mi

wlazła w ręce.

— Ile to warte?

— Trudno ocenić bez wagi, ale myślę, że ze dwa tysiące dolarów.

— Dwa tysiące!... — westchnął Irvin.

W pogoni za dwoma tysiącami dolarów wjechał w ten dziki i obcy mu świat, a

końca sprawy nie widać. Ileż to już dni?

Old Gun zrozumiał westchnienie.

— Nie musi się u ciebie przelewać — stwierdził — chociaż broń masz

piękniejszą od mojej, a jeden twój but jest więcej wart niż wszystkie moje łachy.

Ciągle się zastanawiam, dokąd ty jedziesz?

— Do Meksyku.

— Do Meksyku przez Sacramento? Można i tak, ale raczej należało skierować się

bardziej na południe — pokiwał przecząco głową. — Nie, nie. W tym tkwi coś

innego, ale to twoja sprawa. Posłuchaj.

Tu przyciszonym, nieco chrypliwym, ale przyjemnym głosem zanucił:

Gdzie wiatr, gdzie wiatr wiosenny dmie

I wali kamienie w żlebach,

Tam noc, tam noc, gdy cicho śpią,.

Rozpala gwiazdy nieba.

background image

Już płomień błyska na nowo,

Żarzy się węgiel jak wiśnie.

Leżę pod drzewem z siodłem pod głową

I czekam, co mi się przyśni...

Przerwał i spojrzał na Irvina.

— No co? — zagadnął. — Jak ci się podoba?

— Nadzwyczajnie — odparł farmer pełen szczerego podziwu. — Ja bym tak nie

potrafił.

— Potrafiłbyś, potrafił. Trzeba się tylko do rzeczy przyłożyć. Spróbuj. Z

początku pójdzie ci nieco trudno, ale potem...

— A skąd melodia?

— Trzeba posłuchać, jak szumi wiatr i jak trzaska drewno w ogniu. Z tego się

rodzi moja melodia. Gdy ktoś ma kapinkę tego, co nazywają słuchem, szybko da

sobie radę.

— Możecie śpiewać w takich różnych lokalach w mieście — stwierdził z

przekonaniem Irvin. — Pewnie zresztą tam powędrujecie. Ta żyła złota, to muszą

być grube pieniądze.

— Do miasta? Chyba po zakup prochu i kul i tej mojej gitary. Ale na dłużej? Cóż

bym tam robił? — Zajął się na nowo obstrugiwaniem patyka.

— Zaśpiewajcie jeszcze — poprosił farmer.

— Nie teraz. Późno już, a jutro czeka mnie daleka droga. Ciebie również, jak się

domyślam.

Przeniósł siodło pod potężny pień, położył się i otulił nieco dziurawym kocem.

Irvin również zajął się moszczeniem swego legowiska.

— Usiądź przy ogniu. Nie powinniśmy spać obaj. Ktoś musi czuwać.

— Po co? Tamci już nas nie dogonią.

— Na pewno — przytaknął traper. — Wątpię, czy nawet próbowali ścigać po

background image

takiej nauczce, ale... — ziewnął — mogą znaleźć się inni.

— No, to co robicie, jak jesteście sami?

— Trochę drzemię, trochę czuwam i uważam na swą starą.

— Na kogo?

— Tak nazywam klacz. Bestia ma wyostrzony słuch. Nic jej nie ujdzie. Potrafi

parskaniem zbudzić mnie z najgłębszego snu albo łapie za but i ciągnie. No,

dosyć gadania. Jak zobaczysz księżyc nad tamtym szczytem — wskazał palcem

— obudź mnie. Uważaj na moją starą. Jakby zaczęła się niepokoić, rób alarm. I

dokładaj do ognia, nie za wiele, ale i nie za mało. Noce są tu chłodne.

Udzieliwszy tylu praktycznych rad, Old Gun przewrócił się na bok i jeszcze raz

otulił kocem. Irvin pozostał samotny, (wydany na pastwę własnych myśli i

kłopotów, o których zapomniał słuchając paplaniny trapera. Teraz na nowo

opadły go wątpliwości. Pierwsza: w jaki sposób odnaleźć zagubiony trop

uciekinierów? Old Gun powiódł go przecież gdzieś w bok i tak poplątał drogę, że

Irvin nie potrafiłby wrócić do rzeczki. Druga: czy należy poprosić trapera, aby

pomógł? Ale wówczas wyjdzie na jaw, że kogoś ściga. Czy wolno się z tym

zdradzić?

Z kolei myśli jego zwróciły się ku dalekiemu Greenfield, do żony i syna. Co

porabiają, jak żyją? Karol na pewno dba o nich i zabiega o żywność u

szczodrobliwego wierzyciela, Fulk Bryana. Ale pewno niepokoją się o niego.

Dwa tysiące dolarów... Gdyby tak Old Gun pożyczył tę sumę? I zaraz zadrwił z

tej myśli. Podobna propozycja wyglądałaby na kpinę! Może jednak poprosić, aby

traper podprowadził go kawałek ku zagubionym tropom...

Dorzucił wiązkę patyków do ognia, a później zerknął na szczyt skały. Gwiazdy

mrugały na bezksiężycowym niebie, a Irvinowi wydawało się, że wartuje od

wielu godzin. “Jak to on śpiewał? — wspomniał zadzierając głowę. — Chyba

tak..."

Gdzie wiatr, gdzie wiatr wiosenny dmie

I wali kamienie w żlebach,

background image

Tam noc, tam noc, gdy cicho śpię,

Rozpala gwiazdy nieba.

Nucąc tak bezgłośnie, obszedł wielokrotnie ognisko, zataczając coraz większe

kręgi, aż znalazł się w zupełnych ciemnościach lasu. Przystanął, słychać było

tylko narastający szum wiatru spływającego ze szczytów ku dolinom. Wysoko w

górze gięły się niewidoczne czuby drzew. Kamienna iglica, ostra jak grot

indiańskiej strzały, zamigotała srebrzystym blaskiem. Z przeciwległej strony

dźwigał się po niebie okrągły talerz księżyca. Czas zbudzić Old Guna.

Zawrócił. Przeszedł obok kościstej szkapy trapera, która stała nieruchomo z

pochylonym łbem. Muł zdawał się również drzemać w odległości paru kroków

dalej.

— Przywiąż go na lince — radził Old Gun. — Moja stara jest wybredna i nie

znosi nieproszonego towarzystwa.

Sprawdził teraz linkę, czy aby mocno trzyma jego wierzchowca w bezpiecznym

oddaleniu od wybrednej klaczy, a w myślach słał najlepsze życzenia dla

Abrahama Lamba. Bez jego pomocy szybko i katastrofalnie zakończyłaby się

wędrówka: puma, żmija, no i ten muł... W sumie — bez przesady — warte

dozgonnej wdzięczności.

Irvin dotknął lekko ramienia śpiącego trapera.

— Co? — siadł natychmiast i zapytał półgłosem. — Trochę za wcześnie —

stwierdził spojrzawszy na niebo. — Jeszcze cały księżyc nie wylazł zza skały, ale

niech tam... Kładź się na moim miejscu, dobrze je wygrzałem, a ranek będzie

chłodny.

Irvin nie potrzebował zachęty. Przysunął własne siodło, a gdy otulał się pledem,

Old Gun powiedział nieoczekiwanie:

— Nie trap się. Jutro podprowadzę cię kawałek, a potem zobaczymy…

Farmer zdumiał się — Old Gun chyba czytał; w jego myślach!

background image

Znowu samotny

Irvin otworzył oczy. Ujrzał słońce wiszące nad lasem, czerwony płomień ogniska

i trapera z poczerniałym garnkiem w ręku.

— Jakże się spało, towarzyszu niedoli? Nie budziłem, chociaż słonko wysoko.

Odpoczywaj, bracie, bo czeka nas droga daleka i trudna. Później się rozstaniemy.

Irvin wstał, przeciągnął się, ziewnął i zajął miejsce po drugiej stronie ogniska.

Ciągle jeszcze był tak senny, że sens słów trapera dopiero po chwili dotarł do jego

świadomości.

— Zdaje się — powiedział niezbyt pewnym głosem — mówiliście wczoraj, że

chcecie mnie podprowadzić? Nie znam dobrze drogi do Meksyku, a teraz

wszystko przez tych Indian jeszcze bardziej mi się poplątało.

— Do Meksyku?

Traper coś mieszał w garnku, aż dokoła rozszedł się mocny zapach kawy.

— Dzisiaj będzie uczta — dodał bez żadnego związku z poprzednim pytaniem.

— Normalnie jadam na śniadanie mięso, ale ostatnio nie upolowałem. Daj no jaki

garnczek, to naleję.

Gdy kawa została rozdzielona, a również i suchary, Old Gun wrócił do

poprzedniego tematu:

— Powiedziałeś, że się wybierasz do Meksyku. Ale teraz twoja droga powiedzie

w nieco innym kierunku.

— Jak to?

— Nic mnie nie obchodzi, dokąd się udajesz. Może być Meksyk, może nie być

Meksyk. Ale... przecież ty jedziesz za tamtą dwójką, a oni skręcili w bok.

— Co wam przyszło do głowy? — Irvin był zaskoczony.

— Przyszło, przyszło. O nic się ciebie nie pytam. Nie potrzebujesz kłamać, ale

przecież sam się wygadałeś. Nie zaprzeczaj. Ścigasz tamtych dwu. Może jesteś

background image

ich przyjacielem i dlatego oburzyłeś się, że nie ruszyłem im z pomocą.

Doprowadzę cię do ich tropów, później się rozstaniemy. Zgoda?

— Ja, ich przyjacielem! — powiedział z goryczą Irvin. — Nawet nie wiecie, co to

za typki, ale... wyjaśnię.

— Po co?

— Nie chcę, aby ktokolwiek sądził, że jestem ich wspólnikiem.

Pogrzebał po kieszeniach swej kurty i wydobył pomiętą, poszczępioną, złożoną

we czworo kartkę.

— Przeczytajcie — podał ją traperowi.

— List gończy — Old Gun gwizdnął przeciągle. — Przeczytaj. Moje oczy

odwykły już od liter.

Irvin skwapliwie spełnił prośbę.

— To właśnie oni — powiedział na zakończenie.

— Hm, to dużo i mało równocześnie. Skąd wiesz, że uciekający są tymi, których

wymienia list gończy?

Irvin odetchnął głęboko. Zbyt późno było się cofnąć. Opowiedział więc o

przypadkowym spotkaniu rabusiów w Greenfield. Old Gun nie przerwał mu ani

razu, chociaż opowiadanie wypadło dość rozwlekle. Dopiero gdy farmer skończył

swą relację, zauważył:

— Najprawdopodobniej są to właśnie oni. Wieją do Meksyku. To zupełnie

możliwe. Gdyby ich chwycili czerwonoskórzy, nie miałbyś po co dalej

wędrować. Ale tak się nie stało. Hm, co cię skłoniło do tej pogoni? Nie masz

wobec nich żadnych szans. Zjedzą cię na surowo. Czy z twojej osady nikt inny nie

złakomił się na nagrodę?

Irvin zawahał się. Nie wie, lecz sądzi, że nie...

— To ta twoja osada jest mądrzejsza, niż można by sądzić z postępowania

jednego jej przedstawiciela — tu oskarżającym ruchem wyciągnął palec w stronę

Irvina. — Mają rację twoi sąsiedzi nie goniąc za dolarami. Rolnik niech pilnuje

swej zagrody, a pogoń za przestępcą pozostawi szeryfowi, ostatecznie:

background image

westmanom. Oni się znają na tych sprawach.

— Nasz szeryf — odparł Irvin — zna się na tym nie lepiej niż ja, więc...

— Przekaż mu wyrazy mego uznania, jeśli zdołasz wrócić. To musi być bardzo

rozsądny człowiek. Dziwię się tylko, że ciebie puścił.

— Nie miał prawa zatrzymać.

— Pewnie, pewnie. Ale są inne sposoby. Gdybym ja był waszym szeryfem... ech,

co tu dużo gadać! Co cię skłoniło do tej wariackiej wyprawy? Siedzisz tutaj, a tam

pewnie twoje pole jeszcze nie obsiane.

— Nie obsiewamy od paru lat.

— Oo... — mruknął traper — to coś nowego? Od ciebie trzeba słowa wyciągać

jak ryby z sieci. I za każdym razem nowa niespodzianka. Czemu to zaniechaliście

uprawy roli?

Więc Irvin powrócił myślami do pierwszych lat suszy, gdy jeszcze się łudzono, że

lada dzień spadną deszcze i ziarno rzucone w ziemię wyda, jak przedtem,

stokrotne plony. Ale ziarno więdło i przepadało w glebie, która coraz bardziej

zamieniała się w twardą, gliniastą polepę.

Old Gun wysłuchał opowieści w milczeniu.

— Rozumiem. Nie bardzo miałeś z czego żyć. Jednakże lepiej było wywędrować

w jakieś deszczowe strony niż ryzykować życiem za marne dwa tysiące dolarów.

Irvin wyjaśnił, że wszyscy tak bardzo się zżyli i przywiązali do tamtej okolicy, że

nikt nie przypuszczał, aby susza mogła trwać tak długo, więc postanowili

przeczekać zły okres. Tu wtrącił parę słów o pomocy, jaką niósł osadnikom Fulk

Bryan.

— Tym bardziej nie miałeś powodu wyjeżdżać zamiast siedzieć we własnej

chałupie, na własnym gruncie. Z tego, co mi powiedziałeś, widzę, że nie groziła ci

głodowa śmierć. Tak się złakomiłeś na nagrodę?

Farmer energicznie zaprzeczył.

— Coraz mniej rozumiem. Jesteś kawalerem, przypuszczam.

— Nie.

background image

Wyraz zdziwienia na twarzy trapera skłonił Irvina do mniej zwięzłych

odpowiedzi.

— Mam żonę i dziecko — wyjaśnił.

Old Gun znów gwizdnął przeciągle.

— Zostawiłeś ich na łasce losu — powiedział surowym tonem. — Przyznaj się,

po prostu zwiałeś!

— Nie uciekłem przed rodziną — zaprzeczył energicznie Irvin. — Uciekłem...

dla rodziny.

— To brzmi bardzo tajemniczo. Jeśli pragniesz, abym ci pomógł, powinieneś

teraz wszystko wyśpiewać do końca. Tylko bez bajek. Zaraz się na nich poznam. I

mów szybko, czas upływa, a nie mamy go obaj za wiele.

Irvin zdecydował się błyskawicznie. Streścił historię minionych dni i czekał z

niepokojem, co na to odpowie. Ale Old Gun nic nie odpowiadał. Wstał i rzucił

zdecydowanym tonem:,

— Siodłaj muła. Jesteś greenhorn, ale z tych greenhornów, z których wyrastają

prawdziwi mężczyźni.

Dopiero gdy kopyta wierzchowców pocięły stukać na kamieniach ścieżki, dodał:

— Gdybym był twoim przyjacielem, bez względu na powodzenie czy na

niepowodzenie wyprawy, sprałbym cię po powrocie do Greenfield tak, żebyś

przez dwa dni ani ręką, ani nogą nie mógł ruszyć. Rozumiesz? A twojego szeryfa

także bym zbił, że cię nie zatrzymał!

— Miałem swoje powody...

— Miałeś, miałeś, ale teraz nie gadaj. Jedź za mną i postępuj dokładnie tak, jak ja.

W milczeniu posuwali się skrajem lasu. Skała o czubku zaostrzonym w iglicę

została daleko poza nimi, gdy Old Gun, zamiast skręcić w głąb boru, jak tego

oczekiwał Irvin, skierował konia wprost na kamienisty żleb, jaki otworzył się tuż

przed nimi. Spod kopyt poczęły się obsuwać drobne kamyki, z grzechotem tocząc

się w dół.

Irvin spojrzał ku górze. Nad kamiennym wałem piętrzyły się jedna przy drugiej i

background image

jedna nad drugą szare krzesanice poprzegradzane czarnymi plamami krzewów.

“Tędy nie przejedziemy — pomyślał czując, jak kopyta jego muła obsuwają się

na ruchomych piargach. — Za chwilę runiemy obaj."

Coraz wyżej dźwigał się przed nim kościsty zad traperskiej klaczy. “Stara"

stąpała jak górska kozica, a jej pan puścił cugle zdając się całkowicie na

roztropność zwierzęcia. Spojrzał za siebie i aż znieruchomiał z wrażenia. Las,

którego skrajem jechali, znajdował się obecnie bardzo, bardzo nisko, jakby

bezkształtna, ciemna plama. Na prawo i na lewo, poza granicami żlebu leżała

gładka i stroma lita skała, rozgrzana słońcem i dmuchająca ciepłym oddechem.

Jeden fałszywy krok zwierzęcia groził jeźdźcowi niechybną śmiercią. Irvin

postanowił nie patrzeć ani za siebie, ani na boki.

Robiło się coraz gorącej. Od tego gorąca, ale również i z wysiłku grzbiet muła

począł lśnić wilgocią. Na szczęście dotarli na platformę, za którą łagodne już

zbocze, porosłe rzadkimi krzakami i trawą, wiodło ku przełęczy dzielącej całe

pasmo górskie. Zdobyli tę przełęcz, gdy słońce sięgnęło szczytu, a w jego blasku

Irvin ujrzał krainę daleką, porzniętą wąwozami, poprzecinaną srebrnymi nitkami

strumieni, nad którymi — tu i ówdzie — wisiała kurzawa wodospadów. Na prawo

i na lewo dźwigały się zielone połoniny, a odległy horyzont zamykały postrzę-

pione turnie. Old Gun zeskoczył z konia.

— Trzeba dać odsapnąć zwierzętom — powiedział.

Irvin usiadł ciężko na wielkim głazie. Czuł w kościach trud wspinaczki, w

łydkach nieprzyjemne drżenie.

— Popatrz — ręka trapera zakreśliła półkole. — Za tamtym lasem płynie nasza

rzeczka, a za rzeczką powinniśmy odnaleźć zagubiony trop. No cóż? Cieszysz się,

stary chłopie?

— Sam nigdy bym do niej nie trafił.

— Pewnie. Ale też nigdy nie objechałeś całego pasma Sacramento jak ja. Gdy

pobędziesz tu dłużej...

— Och nie! Za skarby świata.

background image

— Marzysz już o powrocie do Greenfield? Możemy zawrócić.

— Nie! — Irvin krzyknął.

— Nie wrzeszcz, lepiej połóż się i odpoczywaj,

Po pół godzinie zaczęli zjeżdżać w dół. Ciągle w dół, aż ku dolinie, środkiem

której sennie ciurkał płytki strumyczek. Tu rozbili obozowisko. Irvin zajął się

zbieraniem patyków i uschłych traw. Old Gun wyciągnął swą trójrurkę i począł

krążyć tu i tam, po obu brzegach strumienia, wreszcie zawrócił.

— Znalazłem bardzo ciekawy trop — oświadczył.

— Ludzie?

— Kozice i antylopy. Nie mam ani kawałka mięsa. Tobie również przydałby się

kęs pieczeni. Siedź tutaj, oczy miej otwarte, a broń pod ręką. Przede wszystkim

zwracaj uwagę na moją starą. Gdyby parsknęła, łap za pukawkę i chowaj się w

krzaki. Wrócę za dwie, trzy godzinki.

Machnął ręką i począł się oddalać, wolniutko, wolniutko, aż zmalał w oczach

Irvina do wielkości małego punkcika poruszającego się daleko w górze. Na

koniec i punkcik zniknął.

Irvin tak zdążył się przyzwyczaić do obecności trapera, że teraz poczuł się bardzo

samotnie. Zgromadził sporo paliwa, ale ognia nie rozniecił. Obejrzał muła:

sprawdził kopyta, podkowy, obmacał nogi. Z kolei w ten sam sposób chciał zająć

się klaczą trapera, ale zaledwie do niej podszedł, położyła uszy po sobie, uniosła

głowę szczerząc pożółkłe zęby. Natychmiast odstąpił od zamiaru. Znał się na

koniach przynajmniej tyle, że dobrze wiedział, czym mogą grozić tego rodzaju

objawy końskiego humoru. Kiedyś narowisty koń chwycił go zębami za ramię i

gdyby nie gruba kurta, pewnie złamałby kość. Zapamiętał to sobie dobrze. Więc

teraz odsunął się pospiesznie od zwierzęcia.

Powałęsał się tu i tam, na koniec — z nudów — wspomniał piosenkę trapera i

spróbował sklecić jakąś własną. Wyszła koślawo i niezdarnie. Począł ją

poprawiać męcząc się, jakby wykonywał ciężką, fizyczną robotę. Od tego trudu

oderwał go dźwięk strzału, ani daleki, ani bliski. Zahuczał echem nad doliną i

background image

rozpłynął się w górskiej ciszy. Strzał najprawdopodobniej pochodził ze znanej

mu trójrurki, ale mógł być również sygnałem niebezpieczeństwa. Spotkanie

Indian uczyniło Irvina podejrzliwym. Przykucnął pod krzakiem i ze strzelbą w

ręku tkwił tam przeszło godzinę. W końcu ujrzał Old Guna schodzącego po

zboczu. Traper szedł mocno pochylony, jakby coś niósł na plecach. Irvin ruszył

pomóc i... osłupiał: Old Gun dźwigał antylopę. Dwu ludzi z trudem dałoby sobie

radę z takim ciężarem.

Przyskoczył, chwycił zwierzę za tylne nogi i tak donieśli je do rzeczki.

— Do licha! Gdybym nie widział, nie uwierzyłbym. Ale z was siłacz!

Traper chwilę oddychał ciężko i ocierał pot z czoła.

— Mogłem wykroić tylko polędwicę, jest najsmaczniejsza, ale żal mi było

zostawiać tyle mięsa sępom i pumom. No, rozpal ogień. Widzi mi się, że dziś

niedaleko już ujedziemy.

— Oni uciekną — zmartwił się Irvin.

— Nie uciekną. Jak byś ich ścigał, nie mając czego do gęby włożyć? A na

polowanie nie starczy ci czasu. Bierz się do ognia, ja ściągnę skórę.

W pół godziny później na zastruganych patykach wędziły się i równocześnie

piekły długie pasy krwistego mięsa. Old Gun rozpalił jeszcze dwa ogniska, a przy

nich umieścił dalsze zaimprowizowanie rożny. Mięso suszyło się przez całą noc,

kolejno go pilnowali. Gdy świt rozjaśnił niebo, juki siodeł wypełniły twarde jak

deski, szczerniałe i pokurczone kawałki antylopiej szynki, antylopiej polędwicy,

antylopiego podgardla, nie różniące się zresztą w tej postaci ani wyglądem, ani

smakiem. Lecz tak przyrządzone mięso znosiło świetnie zarówno gorąco, jak

mróz, nie psuło się nigdy. Można je było gotować we wrzątku, można było żuć,

odłamując drobne kęsy.

Ze śniadaniem uwinęli się prędko i nim zorze zgasły, jechali kłusem wzdłuż

brzegu, z biegiem strumyka. Strumyk doprowadził ich do większej rzeczki,

toczącej fale wśród piasków i kamieni. Tu zdjęli wierzchowcom uprząż, aby

mogły wytarzać się w wodzie, i znów ruszyli dalej.

background image

— Jesteśmy prawie u celu — stwierdził Old Gun, gdy znaleźli się na

przeciwległym brzegu. — Teraz poznajesz tę rzeczkę?

Irvin nic nie poznał. Takich rzeczek mógł spotkać mnóstwo i nie odróżniłby

jednej od drugiej, powiedział tylko:

— Ale to nie tamto miejsce.

— Oczywiście — zgodził się traper. — Jeszcze mamy kawałek drogi do

“tamtego", jak powiadasz, miejsca. Nie będziemy tak daleko się zapuszczać.

Nieroztropnie.

— Indianie?

— Właśnie. Pewnie kręcą się po okolicy i szukają naszych tropów. Jestem

pewien, że tych twoich bandytów znajdziemy bliżej. A teraz patrz pilnie w

ziemię, jeśli nawet nic nie dostrzeżesz, przyda ci się taka wprawka.

Farmer wziął to do serca i jadąc krok w krok za klaczą trapera przyglądał się

każdemu krzaczkowi, każdej trawce, każdej kępce mchu. Wkrótce zwątpił w

możliwość doszukania się czegokolwiek, a gdy Old Gun wstrzymał konia, do-

szedł do wniosku, że i jego przewodnik również nie odnalazł tropów.

Znajdowali się wówczas na środku naturalnego amfiteatru — płaszczyzny

otoczonej koliście pasmem wzniesień.

— Popatrz no, znakomity rolniku. Coś tak wygląda, jakby tu tańcowało stado

bizonów.

Irvin spojrzał we wskazanym kierunku. Ziemia między dwoma iglastymi

drzewkami była mocno zdeptana.

— Znaleźliśmy trop — radośnie stwierdził farmer.

— Na pewno, ale czy to jest ich trop? Jak myślisz? Chyba warto sprawdzić?

Irvin dobrze wiedział, że jego opinia w niczym nie wpłynie na decyzję trapera.

Więc tylko mruknął pod nosem, że “słusznie" i ruszył za Old Gunem.

Ślady kopyt wikłały się, to z prawej, to z lewej strony, jednak nadal były zupełnie

wyraźne, aż dotarli do miejsca, w którym jeszcze ich przybyło.

— To właśnie tu — stwierdził Old Gun. — Tu się spotkali.

background image

— Ci dwaj i Indianie?

— A któż by inny? Zapamiętałem sobie to miejsce. Jakby dobrze poszukać,

znalazłyby się i plamy krwi, ale po co nam to? Wracamy.

— Dlaczego? — nie wytrzymał Irvin.

— Żeby skrócić drogę.

Cofnęli się kilkanaście jardów, wjechali w bór, ale wkrótce zarośla poczęły

rzednąć, coraz mocniejszy blask słońca roztapiał leśny półmrok, aż wreszcie

twarze jeźdźców owiał ciepły wiatr przesycony wonią kwiatów i traw. Otworzył

się widok na łąkę. Puścili wierzchowce galopem. Irvin znów ujrzał stary trop.

Pomyślał, że Old Gun jest chyba jasnowidzem, jeśli potrafił tak bezbłędnie

odgadnąć kierunek ucieczki tamtych ludzi.

Po godzinie pospiesznej jazdy traper zatrzymał klacz.

— Co się stało? Nie jedziemy dalej?

— Owszem, jedziemy. Tylko każdy w inną stronę — uśmiechnął się traper.

— Jak to?

— Obiecałem, że podprowadzę kawałek. Więc podprowadziłem. Masz trop tak

wyraźny, że ślepy by dostrzegł. Pędź teraz na skrzydłach wiatru, a osiągniesz cel,

nim jutrzejszy dzień minie. Jeśli będziesz miał tyle szczęścia, ile dotychczas,

capniesz jednego, albo nawet obu, i wrócisz w blasku chwały i ku podziwowi

wszystkich zacnych rolników. Ruszaj!

— Myślałem... — zaczął Irvin.

— Nieważne, coś myślał. Dalej nie będę ci towarzyszyć. No, bywaj!

Spiął konia ostrogami i zawrócił w miejscu. Irvin przyglądał się pędzącej

sylwetce jeźdźca, aż znikła w głębi lasu.

“Szkoda — westchnął. — Nie mógł jechać ze mną?"

Ale natychmiast zawstydził się tej myśli. Jakież miał prawo domagać się

czegokolwiek od człowieka, który tak bardzo mu pomógł? Stwierdził ze

zdziwieniem, że góry Sacramento pełne są dobrych ludzi i wcale nie takie puste...

Widać szczęście mu sprzyja.

background image

Uderzył muła piętami. Nadal ciągnęła się przed nim płaszczyzna łąki znaczona

ścieżką tropów tak wyraźnych, że można było pędzić galopem bez obawy. I tak

też Irvin postąpił. Zwolnił biegu dopiero wówczas, gdy zwierzę poczęło chrapać

ze zmęczenia. Pozwolił mu więc na lekki kłus, nawet na jazdę stępa. Ale po

jakimś czasie znów wrócił do galopu. Paliła go niecierpliwość. Niech się wreszcie

rozstrzygnie!

Zakończył jazdę niespodziewany widok czarnego kręgu wypalonych traw.

Dokoła rośliny zostały powyrywane, widać było suchą, piaszczystą glebę. Irvin

zeskoczył z siodła, ukląkł i dotknął dłonią popiołu. Gdy ją uniósł, była pokryta

czarną warstwą spalenizny niby błotem — a więc gospodarze obozowiska zaleli

ogień wodą, a wilgoć jeszcze nie wyparowała. Mimo gorącego dnia!

Stwierdzenie to wprawiło Irvina w stan podniecenia. Jakże blisko musieli

znajdować się uciekinierzy! Wspomniał Old Guna i westchnął. Ten by wiedział,

jak teraz postąpić. Jechać dalej? Zatrzymać się do wieczora? Na otwartej

równinie nie było gdzie się skryć.

Rozsiodłał muła, bez większego trudu odkrył małe jeziorko wśród traw i

zdecydował spędzić tu noc.

Obudził się rankiem pełen przerażenia, że zasnął tak mocno w bliskim

sąsiedztwie wrogów. Cóż, nie był przecież traperem, lecz rolnikiem, uczciwie

przesypiającym noce we własnym łóżku.

Szybko zagotował wodę, napoił muła, pracowicie przeżuł kawał wysuszonego

mięsa i ruszył w drogę. Słońce określiło kierunek jego jazdy. Pasma gór malały

oddalając się coraz bardziej. Pędził teraz na wschód, nie na południe, nie w stronę

granicy Meksyku. Szczęśliwie się złożyło, że ścigani przestępcy zmienili trasę.

Gdyby nie spotkanie z Indianami znajdowaliby się zapewne już poza Rio Grandę,

na ziemi, na której nie obowiązywały zarządzenia szeryfów, gdzie nic nie znaczył

list gończy, jeśli nie został potwierdzony przez miejscowe władze.

Upływały godziny, minął dzień, a na horyzoncie nie dostrzegł ruchomej sylwetki.

Następnego dnia ujrzał znów ślad ogniska — i nic więcej. Tak minął jeszcze

background image

jeden i jeszcze... Skończyła się łąka, zrzedły trawy, coraz częściej kopyta muła

grzęzły w sypkim, czerwonym piachu. Ukazały się kaktusy — samotni strażnicy

jałowej gleby. Dokoła krajobraz prawie pustynny, smutny, przypominający

beznadziejne przestrzenie Llano Estacado. Piach, raz twardy, kiedy indziej sypki

tak bardzo, że nogi muła zapadały się w nim po pęciny, uniemożliwiał szybszą

jazdę. Irvin przypomniał sobie zasłyszaną niegdyś (już nie pamiętał, od kogo)

opowieść o ruchomych piaskach pochłaniających — bez żadnych możliwości

ratunku — konia wraz z jeźdźcem. Wzdrygnął się. Ale przecież jego poprzednicy

tędy przejechali...

Wieczorem czekał go znowu — jak kartka kalendarza — kolejny ślad po ognisku.

Niewiele różnił się od poprzednich, tyle że otoczenie było odmienne. Bardziej

zielone, pełne krzewów. Nałamał gałązek i począł je układać na starym

popielisku. I nagle przerwał zajęcie — tuż przy czarnym kręgu, wśród rzadkiej

trawy, leżał mały stosik ostróżyn.

Zdumiony, drżącymi palcami począł zbierać białe ścinki, cienkie i wąskie.

Znalazł ich pełną garść. Potem zbadał jak najdokładniej odciski stóp i kopyt. Nie

był mistrzem w tej dziedzinie, ale przecież zorientował się, iż obozowało tu kilku

ludzi, nie jeden. A dokoła pasło się kilka koni. Cóż więc porabiał w tym miejscu

Old Gun? Tak. Old Gun! To on, to przecież on miał zwyczaj, siedząc przy ogniu,

strugać kozikiem patyczki. Czyżby to miało znaczyć, że traper przyłączył się do

bandytów?

Odkrycie było przerażające. Stary traper wyprzedził Irvina, jadąc inną drogą, i

teraz znajdował się przed nim, nie za nim. Na pewno zawiadomił uciekających o

pogoni!

“Cóż za łotr! — pomyślał. — Odebrał mi wszystkie szansę..."

Tak, teraz nie pozostawało nic więcej do zrobienia, jak tylko zawrócić. Jeden

przeciw trzem? I to przygotowanym na wszystko i nie cofającym się przed

niczym. Czyżby nie istniała już żadna możliwość wygranej? Kiedy tak zapytywał

sam siebie, powziął ostateczną decyzję. Właśnie, że nie zrezygnuje! Nie zawróci!

background image

Niech się dzieje co chce. On już pokaże tym bandytom! A przede wszystkim temu

zdrajcy Old Gunowi.

Rozsiodłał muła, zajął się rozpalaniem ogniska. I zaraz ogarnęły go wątpliwości.

Czy to możliwe, aby traper był wspólnikiem bandytów? Wobec tego po co

pomagał Irvinowi? Czemu zaopatrzył go w żywność na dalszą drogę i

naprowadził na szukany trop? A może po prostu chciał przywieść do zguby?

A gdyby Old Gun sam zamierzał schwytać zbiegów? To wyglądało bardziej

prawdopodobnie. Złakomił się na pieniądze, które zrabowali. Cóż za wstrętny

człowiek! I pewno da sobie radę. A potem czmychnie do Meksyku lub

gdziekolwiek indziej. Któż będzie o tym wiedział, kto go będzie ścigał? Ale co w

takiej sytuacji czynić?

Dumał nad tym długo podczas nocy. Podświadomie odczuwał, że jego zarzuty i

podejrzenia jakoś nie pasują do osoby Old Guna, fakty jednak same oskarżały. A

może Irvin błędnie je tłumaczył?

— Ach, gdyby tu znajdował się Karol! — westchnął. — A chociażby Abraham

Lamb, poczciwy samotnik.

background image

Jeszcze jedno spotkanie

Następny dzień zapowiadał się ponuro od samego ranka. Niebo, zaciągnięte

szarymi, nisko wiszącymi chmurami, zdawało się przygniatać ziemię i samotnego

jeźdźca. Począł siąpić drobny, przenikliwy deszczyk, widoczność jeszcze

bardziej zmalała. Irvin jechał poprzez drżącą zasłonę wilgoci, rozpostartą między

niebem a ziemią, gęstniejącą w dali w ciemną, nieprzeniknioną oponę. Po

godzinie i farmer, i jego muł wyglądali tak, jakby wyszli właśnie z wody.

Kraina była pagórkowata, sprzyjająca rozmaitym niespodziankom. Irvin zdawał

sobie z tego sprawę; rozglądał się uważnie dokoła i objeżdżał niebezpieczne

wzniesienia. Czujność przydała się. Dostrzegł w dali siną, bardziej siną od

deszczowej mgiełki smugę wijącą się od ziemi ku niebu. Co pewien czas smuga

nikła, aby po chwili wybuchnąć kłębami prawie czarnego dymu. Ktoś rozpalił

ognisko bardzo mokrym drzewem. No bo gdzież tu znaleźć choćby kawałek

suchego patyka?

Irvin z palcem na cynglu przebył z pół mili, aż dostrzegł wśród deszczowej

szarugi daleki, przymglony pas wody. Wtedy dopiero zeskoczył z siodła i klucząc

między pagórkami obserwował coraz wyraźniejszą smugę dymu. Niemal już czuł

ostry zapach spalenizny. Zatrzymał się. Uwiązał muła na bardzo krótkiej lince, a

sam schylony i baczny na wszystko, począł posuwać się ostrożnie między

nierównościami gruntu. Nagle usłyszał odgłos wystrzału, przytłumiony

deszczową mgłą, a przecież wyraźny i bliski. Nurknął w zarośla, przeczołgał się

poprzez gąszcz i ostrożnie wysunął głowę już po przeciwnej stronie.

Pas zarośli kończył się na wysokim brzegu rzeki, nad obrywem, za którym bardzo

nisko, na samym skraju rzecznego nurtu, leżał szmat piachu. Na takiej to właśnie

plaży dymiło ognisko, a obok — trzech ludzi. Jeden leżał nieruchomo jak pień

zwalonego drzewa, z rękami wyrzuconymi na boki, z głową dziwnie przekrzy-

background image

wioną. Drugi klęczał obok, grzebiąc w jukach siodła. Trzeci stał ze strzelbą w

ręku, z gołą głową, która świeciła jak płomień. Miał włosy rude, niemal

czerwone.

Irvin poczuł gwałtowne bicie serca. Pojął, że nadeszła z dawna oczekiwana

chwila. Rudzielcem był jeden z dwu bandytów ściganych gończym listem.

Ukryty w krzakach, gorączkowo myślał, jak ma teraz postąpić.

— No, co tam? — usłyszał głos, ten sam głos, który pytał o wodę pamiętnego

wieczoru w Greenfield.

— Oni, oni... — szepnął do siebie. — Ale kim jest ten trzeci?

— Co tam? — powtórzył rudzielec. — Znalazłeś?

Klęczący przy siodle podniósł się. W ręku trzymał sporej wielkości przedmiot,

przypominający wypchany woreczek.

— Nie odgadniesz — odparł.

— Co takiego?

— Złoto. Stary musiał trafić na żyłę.

— Mamy szczęście.

Rudy roześmiał się. W uszach Irvina ten uśmiech zabrzmiał przerażająco. Tak

cieszyć się mogli tylko diabli w piekle.

Teraz farmer zrozumiał wszystko. Leżąca postać — to Old Gun. Ciężko ranny

albo zabity. Jak to się stać mogło, że doświadczony westman dał się podejść

bandytom? Zamiast zabrać im łup — sam stracił wszystko. “Oto do czego

prowadzi chciwość" — szepnął w głębi swej duszy farmer. Jednakże próba

morderstwa tak jak morderstwo jest przestępstwem zasługującym na najwyższą

karę, a Irvin zrządzeniem losu stał się teraz jedynym, choć nieoficjalnym,

przedstawicielem sprawiedliwości. Poczuł na sobie ciężar odpowiedzialności, a

jednocześnie jakby uczucia dumy. Strach go opuścił. Musi przystąpić do akcji.

Przeczekał, aż człowiek z woreczkiem zbliży się do człowieka o rudej głowie.

Teraz miał ich obu na muszce. Wolniutko wyszedł z zarośli, z kolbą przyłożoną

do ramienia. Chybić było niepodobieństwem, ale nie miał zamiaru strzelać.

background image

Wykalkulował sobie, że pod groźbą lufy zmusi jednego z opryszków do

związania drugiego, a pierwszego sam skrępuje. Plan był niesłychanie prosty...

— Ej, wy tam! Ręce do góry!

Nie zawahali się ani sekundy. Może mieli doświadczenie, a może... po prostu nic

do stracenia. Rudy okręcił się bokiem, na pół schylony.

To trwało mgnienie oka. W tym ruchu musiał wyszarpnąć rewolwer zza pasa, bo

grzmotnął strzał, kula bzyknęła nad uchem farmera. Nim huk przebrzmiał Irvin

trzykrotnie, a może czterokrotnie pociągnął za cyngiel. To był raczej odruch, a nie

przemyślany akt woli. Po latach wspominał o nim Irvin, bardziej wstydząc się

swego czynu, niż stawiając go za przykład odwagi — Dziś postąpiłbym inaczej

— stwierdzał za każdym razem.

Ale to “dziś" dzielił od tamtego zdarzenia długi okres nabytych doświadczeń w

rozmaitych nie mniej groźnych okolicznościach.

Po pierwszym strzale “rudy" zachwiał się, po drugim — zwalił na ziemię. Wielki,

lśniący colt wypadł mu z dłoni i zarył w piasku. Wówczas człowiek trzymający

woreczek wrzasnął przeraźliwie i rzucił się w bok. Irvin zeskoczył z urwiska, ale

uczynił to zbyt późno. Tamten już gnał przed siebie z szybkością antylopy

ściganej przez pumę. Farmer — za nim. Ale nogi miał zesztywniałe po

całodziennej jeździe. Dał się wyprzedzić o kilka jardów. Dostrzegł osiodłane

konie. I to zadecydowało o ostatecznej przegranej. Uciekający wskoczył w biegu

na wierzchowca i ruszył galopem. Jeszcze odwrócił się, strzelił dwukrotnie.

Później i jeźdźca, i konia zakryły nierówności gruntu. Zawrócił. Przy ognisku

spoczywały nieruchomo dwa ludzkie ciała. Cóż za okropny widok!

Ukląkł przy traperze, poszukał rany. Kula przebiła kapelusz i utkwiła w tyle

głowy. Old Gun był martwy. Rudy bandyta również nie dawał znaku życia. Irvin

powstał z klęczek.

Oto koniec wyprawy. Nie przypuszczał, że będzie tak tragiczny. Należało zająć

się pochówkiem.

background image

Piasek plaży był sypki, ale czym go kopać? Farmer wdrapał się na wysoki brzeg

w poszukiwaniu jakiegoś grubszego patyka, który mógłby zastąpić łopatę. Nie

była to jednak prosta sprawa — wszystkie gałązki krzewów uginały się pod

naciskiem dłoni. Na nic.

Szukał bezskutecznie, wędrując wzdłuż zielonego urwiska. Nagle zawrócił,

prawie pędem, bo przeraziła go nieoczekiwana myśl, że podczas jego

nieobecności mógłby tu przybyć jakiś samotny wędrowiec, albo grupa

wędrowców. Mogli zabrać konie... Pod Irvinem nogi zadygotały. Strach

przeniknął go od czubka głowy do pięt. Ale plażę ujrzał pustą i cichą. Siadł, raczej

osunął się na zboczu skarpy, cały mokry od potu, z trudem łapiąc oddech.

Przecież gdyby ktokolwiek zjawił się teraz, widok dwu martwych i jednego

żywego świadczyłby niechybnie przeciw niemu, jako sprawcy zbrodni. Czy

potrafiłby się wytłumaczyć? Czy uratowałby go list gończy?

Co za szczęście, że nie ma nikogo! Szara, zamazana przestrzeń wypełniona

kropelkami deszczu: ni ludzi, ni zwierząt. Czuł jednak, że się nie uspokoi, póki

nie oczyści pobojowiska, póki — wreszcie stąd nie odjedzie. Ukląkł na plaży i rę-

kami począł kopać głęboki dół. Trwało to bardzo długo, tym bardziej że co kilka

minut przerywał robotę, wdrapywał się na wysoki brzeg i bacznie obserwował

horyzont.

Kiedy wreszcie dopełnił smutnego obowiązku, poczuł się tak słaby, że przez

dłuższy czas nie miał siły dźwignąć się z klęczek.

Potem znów wdrapał się na skarpę i wytężał oczy, czy w dali nie dostrzeże

jeźdźca zdążającego ku rzece. Cóż to była za rzeka? Jeśli go zapytają, gdzie ich

dopadł, cóż odpowie? Mimo że tyle lat przesiedział w Teksasie, nie orientował się

w geografii tego stanu. Karol na pewno potrafiłby bezbłędnie określić nazwę tej

rzeki. Irvin wiedział tylko tyle, że dużych rzek nie było w tych stronach wiele. Ta

— kto wie? — to chyba Kolorado. Południowa Kolorado wpadająca do Zatoki

Meksykańskiej. Zresztą, pal licho! Nagle przyszło mu na myśl, że uciekający ban-

dyta mógł zabrać wszystkie zrabowane pieniądze. Pognał na plażę, dopadł koni.

background image

Stały spokojnie, choć nie były spętane. Prawdopodobnie bandyci gotowali się do

drogi, gdy ich zaskoczył. Założył kawałki rzemieni na przednie nogi jucznego

podjezdka i drugiego, przeznaczonego do jazdy wierzchem. Kościstą szkapę

starego trapera odnalazł ukrytą w krzakach. Nie była osiodłana, podobnie jak i

luzak. Zostawił ją w spokoju i począł przeglądać zawartość juków. Najpierw

rozwiązał tobołki. Znalazł w nich dwie pary nowiutkich butów, kompletny i

chyba jeszcze nie noszony strój traperski. Wyciągnął kilka pudełek nabojów

rewolwerowych i ładunków do winchestera, dwie butelki whisky, spory zapas

suszonego mięsa, sucharów i kilka puszek zmielonej kawy, sól, ba, nawet cukier!

Była to istna spiżarnia. Ale obfitość zapasów wcale nie poprawiła nastroju Irvina.

Wśród tych przedmiotów nie znajdowało się przecież to, co mogłoby w oczach

szeryfa wyglądać na dowód tożsamości zabitego bandyty. A więc ta cała wypra-

wa nie przyniesie mu żadnych korzyści...

Przerażony, drżącymi ze zdenerwowania dłońmi począł badać wnętrze drugiego z

juków. Odetchnął z ulgą, gdy wyciągnął pierwszy z brzegu pakuneczek, dość

ciężki, owinięty grubym papierem, z wyglądu przypominający sporej długości

kiszkę. Końcem noża rozpruł opakowanie. Na piach posypały się czerwonozłote

krążki. Monety! Powtórnie sięgnął dłonią do wnętrza skórzanej torby. Jeszcze raz

i jeszcze raz. Pełna była złota. Dlaczego rabusie wieźli łup w jukach luźnego

konia, a nie przy sobie? Odpowiedzi na to pytanie udzieliła mu dokładna rewizja

siodła drugiego wierzchowca. Zostało ono dosłownie nafaszerowane

papierowymi banknotami i paroma funtami srebrnych dolarówek. Ile tego było?

Przeliczenie skarbu postanowił Irvin odłożyć na później. Szybko pochował

pieniądze, założył uprząż na luzaka i przywiązał go do siodła swego muła. Co

miał uczynić z pozostałymi dwoma końmi? Dla każdego rolnika koń przedstawia

dużą wartość, ale prowadzenie takiego stada czworonogów musiałoby znacznie

przedłużyć powrót. Zdecydował się więc na zabranie tylko jednego, najlepszego

wierzchowca. Za takiego uważał, wbrew zewnętrznym pozorom, klacz Guna.

Niestety, próba jej osiodłania spełzła na niczym. Zwierzę kładło uszy, szczerzyło

background image

zęby, wspinało się niebezpiecznie. Trzykrotnie ponawiał próbę i trzykrotnie

musiał odstępować. To była dzika bestia.

Podszedł do drugiego z wierzchowców, rozsiodłał go i mocno klepnął po zadzie.

Zwierzę wierzgnęło i ruszyło kłusem brzegiem rzeki. Teraz Irvin dosiadł muła i z

luzakiem na lince ruszył ku zachodowi, mimo że dzień się kończył, a do

zapadnięcia zmroku niewiele brakowało. Nie chciał nocować w tym miejscu.

Jechał zresztą niezbyt długo i po kilku milach rozbił obozowisko nad brzegiem tej

samej rzeki. Rozpalając ogień myślał, że dwa pozostawione konie na pewno

lepiej sobie dadzą radę od niego: albo przyłączą się do stadka mustangów, jeśli

takie w tych stronach istnieją, albo same staną się mustangami. Mimo wszystko

żałował utraconej zdobyczy, która — jak sądził — słusznie mu się należała. W

przeciwieństwie do pieniędzy. Ciągle jeszcze nie wiedział, ile ich było, nie to

jednak wydawało mu się najważniejsze. Nie to. Stanowiły przecież niezbity

dowód, że zwycięsko zetknął się z rabusiami. Gdyby nawet nie dano wiary, że

zabił jednego z bandytów, na pewno otrzyma nagrodę za odzyskanie

zrabowanych pieniędzy. Może nawet wyższą od ogłoszonej w liście gończym?

Bardziej to Irvinowi odpowiadało. Bo chociaż działał we własnej obronie,

niemiłą wydawała mu się nagroda za taki czyn.

Rozkulbaczył konie, zagotował kawę na ogniu i pozwolił sobie na sutą wieczerzę,

składającą się z sucharów i mięsa. Pogrążony w zadumie rozmyślał nad losem

Old Guna. Już teraz nie żywił do niego żalu. Ale nadal nie mógł pojąć, jak to

mogło się stać, że odkrywca złotej żyły, człowiek gardzący miejskimi uciechami,

nagle złakomił się na zrabowane pieniądze. Po co mu były potrzebne? Czyżby

Old Gun grał przed nim komedię? A może...

Irvina nagle zaskoczyła myśl nowa, pozornie nieprawdopodobna, nie do wiary. A

przecież, przecież... możliwa. Bo jeśli Old Gun zapragnął Irvina wyręczyć?

Odebrać bandytom zdobycz, pojmać ich samych i przekazać farmerowi? Któż

odgadnie, co zaplanował sobie stary traper?

Do tych myśli Irvin powracał wielokrotnie. Jednakże ani teraz, ani później, po

background image

latach, nie zdołał sobie wyrobić jasnego poglądu.

Całą noc przesiedział czekając z niepokojem, czy drugi bandyta nie powróci. Na

szczęście nie doczekał się. Przestępca albo uwiózł z sobą część łupu, albo nie

chciał ryzykować życiem. Prawdopodobnie pieniądze znalezione w jukach siodeł

stanowiły jedynie część zrabowanej sumy. A zagarnięty woreczek ze złotem

zapewne wyrównał stratę. Rano Irvin czym prędzej ruszył w powrotną drogę.

Przypominał ją sobie dokładnie, więc mógłby nawet posuwać się szybko, gdyby

nie juczny koń. Ale Irvin nie mógł go się pozbyć. Po pierwsze dlatego, że

zamierzał zwrócić muła Abrahamowi Lamb; po drugie — ponieważ odzyskana

kwota pieniędzy nie zmieściłaby się w jukach jednego siodła bez opróżnienia ich

z pokaźnej części zapasów żywności.

Stary trop, ciągle jeszcze widoczny, poprowadził farmera na nowo w góry. Tu

ślady znikły zmiecione przez wiatr. Odtąd należało orientować się tylko przy

pomocy krajobrazu. A pamięć okazywała się zawodna. Już, już Irvin sądził, że w

tym właśnie miejscu poprzednio się zatrzymał, że tą ścieżką jechał — gdy nagle

jakiś nieznany szczegół zmuszał do zatrzymania się z obawy przed zbłądzeniem.

Kłopoty z odnalezieniem właściwego kierunku mnożyły się. Wielokrotnie musiał

zawracać, trafiając na wąwozy bez wyjścia lub na dolinki zamknięte pniami

drzew powalonymi przez wichury albo lawinami kamieni.

Być może Vincent Irvin wyjechałby wreszcie z tego labiryntu szczytów i

przepaści, nagich skał i pierwotnych borów. Być może nie wyjechałby nigdy,

zmożony wysiłkiem ponad ludzką wytrzymałość. Ale raz jeszcze los się doń

uśmiechnął. I to w najodpowiedniejszej chwili, bo po dniu niezwykle

wyczerpującym, podczas którego aż trzykrotnie trafił na zawalone skalnym

piargiem ścieżki, zmuszające do nadkładania drogi o wiele mil, aby znowu trafić

na plątaninę naturalnych szlaków i zastanawiać się długo, który z nich wybrać.

Było to coś w rodzaju loterii. Każda ścieżka kryła niespodziankę.

Pechowego dnia, gdy zmrok począł okrywać ziemię, a farmer rozglądał się, gdzie

by najlepiej rozbić biwak, ujrzał daleki blask ognia. Początkowo sądził, że padł

background image

ofiarą złudzenia. Chyboczący płomyczek to ukazywał się, to nikł w

przedwieczornej szarówce jak duch gór. Dopiero gdy zjechał ze ścieżki w małą

dolinę, ujrzał go zupełnie wyraźnie. Każdego innego wieczoru Irvin — na taki

widok — zawróciłby konie i czym prędzej się oddalił, pamiętając o jukach

pełnych pieniędzy. Każdego innego wieczoru, ale nie po tak morderczej

wędrówce! Irvin ledwo trzymał się na siodle, był ociężały, senny, zrezygnowany.

Bał się, że lada chwila pogrąży się w niebezpiecznej drzemce. A ognisko

wyglądało tak zachęcająco! Ruszył wprost na nie. Potem zsiadł z muła i z ręką

opartą na kolbie rewolweru (zdobycznego rewolweru) wolno pomaszerował

przed siebie aż do miejsca, w którym blask ognia padł na jego buty. Przy

malutkim ognisku siedział jeden tylko człowiek.

— Dobry wieczór — powiedział siląc się na beztroski i rzeźwy ton głosu.

— Dobry wieczór. Siadajcie. Mnóstwo tu miejsca, a i na ząb także coś się

znajdzie. Spóźniony towarzysz lepszy od żadnego. Obserwowałem was od dawna

i zgadywałem: przyjdzie, nie przyjdzie...

Irvin bez słowa, jak automat, zdjął uprząż, złożył przy ognisku.

— Jest tu gdzie woda? — zapytał.

— Mnóstwo wody. Konie wskażą wam do niej drogę. Popatrzcie.

Farmer odwrócił się. Jego oba wierzchowce biegły lekkim truchtem w kierunku

krzaków na skraju dolinki. Natychmiast pospieszył za nimi. Strumień płynął

bezszelestnie zaraz za zieloną zagrodą. Poczekał, aż zwierzęta zaspokoją

pragnienie, później kilka razy zanurzał głowę w nurcie. Odeszła go senność.

Wstał i pognał konie z powrotem.

— Weźcie je na linki — poradził nieznajomy. — W pobliżu znalazłem ślady

pumy. Cieszę się, że noc spędzimy razem. Sam jeden nie mógłbym oka zmrużyć.

— A wasz koń?

Nieznajomy wskazał palcem za siebie.

— Siadajcie.

Farmer osunął się na ziemię i oparł plecami o zwaloną uprząż i siodło.

background image

— Teraz sobie podjemy — mówił nieznajomy. — Czekałem na was z pieczenią.

Wstał. Irvin spostrzegł, że przypadkowy towarzysz był wyjątkowo małego

wzrostu. Żeby nie glos, twardy i męski, można by go wziąć za chłopca.

Przyjął płat dymiącego mięsa rozłożony na wielkim liściu. Spopielały z wierzchu,

ale soczysty i pachnący pod skorupą spalenizny. A smak? Jakże różnił się od tej

zupki na suszonym mięsie, którą przez tyle dni się żywił!

— Znakomite — stwierdził nie mogąc ukryć zadowolenia.

— Wygłodnieliście?.

— Nie trafiła mi się żadna zwierzyna, a suszone mięso to niezbyt przyjemna

potrawa.

— Z daleka droga prowadzi?

— Jadę do Greenfield — odparł Irvin, co nie było odpowiedzią na zadane pytanie,

ale widać zadowoliło nieznajomego.

— Nie wiem, gdzie to jest — stwierdził. — W Teksasie?

Farmer skinął głową.

— Na wschodzie, na zachodzie?

— Na północy.

— Byliście już tam kiedy?

— Ja mieszkam w Greenfield.

— I cóż porabiacie w tym Greenfield?

— Jestem rolnikiem.

— Ho, ho! Kto by myślał? Spotkało się dwu rolników.

— Tak? — uradował się Irvin. — Gdzie macie gospodarstwo?

— Teraz to już... nigdzie. Zajmowałem się rolą do czasu, aż cisnąłem ją w diabły!

— Susza? — zagadnął Irvin mając na myśli przyczynę swych nieszczęść.

— Jaka tam susza! Wody miałem cały czas pod dostatkiem. Co innego mnie

wygnało. Ech, farma była zupełnie dobra. W Albercie. W Kanadzie — dodał. —

Ziemia jak złoto, pszeniczna. I gdyby nie tamta piekielna pogoda...

— Deszcze?

background image

— Nie deszcze. Ani deszcze, ani susza. Coś znacznie gorszego.

— Nie ma nic gorszego od suszy — stwierdził Irvin z całą powagą.

— Jest, jest.

Zamilkł i zajął się gorliwie ogrzaniem wielkiej kości obrośniętej mięsem.

— To kozica — wyjaśnił. — Wolę antylopy, ale ich ostatnio w tych stronach nie

spotkałem. Chyba z powodu tej pumy. Włóczy się za mną bestia od trzech dni.

Jak się nie odczepi, wezmę pukawkę i zrobię porządek.

— Więc co to było w Albercie? — nawiązał Irvin do przerwanej rozmowy.

— W Albercie... W tych stronach nikt mi nie wierzy. I wy nie uwierzycie. Ale

powiem. Tam jest taki dziwny klimat. Niczego, człowieku, nie potrafisz

przewidzieć. Same niespodzianki, co jedna to gorsza.

Przerwał. Irvin cierpliwie czekał, aż skończy ogryzać kość i rzuci ją w sam środek

żarzących się głowni, z których natychmiast wystrzelił czerwony język ognia.

— Wyobraź sobie, towarzyszu, że siejesz pszenicę. Gdzieś w kwietniu. Ciepło,

ziemia w sam raz, deszcz pokropi, słonko przygrzeje. I ani się spostrzeżesz, a tu

zieleni się dokoła twoja rola. Zmordowałeś sie, bo zmordowałeś, ale teraz możesz

czekać spokojnie do żniw. Zbierzesz ziarno, pojedziesz do miasta i wypchasz

pieniędzmi wszystkie kieszenie. Tak właśnie wtedy myślałem. Nadszedł

czerwiec. Widzę, łodygi wysokie na pięć stóp, a na nich kłosy na pięć cali długie

Zacieram ręce. Jeszcze miesiąc, półtora i zacznę sypać ziarno do worków.

Każdego ranka gnałem na swoje pole, żeby popatrzeć, jak zboże rośnie a rośnie.

Moje zboże! A któregoś ranka, z różowym świtem, co pogodę zapowiada,

wybiegłem z chałupy i nogi mi wrosły w ziemię. Czy to sen? Oczy przecieram,

ale nic się dokoła nie zmienia. Cóż to za diabelskie figle? Przez cale moje złote

pole przeszedł jak gdyby ciężki walec, jakim ubijają kamienie na drogach. Co za

dziw? Na prawo i na lewo równą linią stoją kłosy, jak wojsko na paradzie. A

środek, szeroko na trzy jardy, zboże leży. Zdeptane, wbite w ziemię. splątane

łodygi. Zacząłem je podnosić. Na nic. Tylko poczułem pod palcami jakby szron.

Skąd szron w lipcu? Nie mogłem zrozumieć. Dopiero: później mi wytłumaczono.

background image

Gdzieś od północy, w samym środku upalnego lata, przyleci taki piekielnie zimny

wiatr i zwarzy na swej drodze wszystko, co napotka. Zwarzy, połamie, wdepcze

w grunt i pogna dalej.

— Dziwne — mruknął Irvin nie wiedząc, czy opowiadanie uznać za żart.

— Piekielny klimat — mówił dalej nieznajomy. — Nadal nie pojmuję, jak to się

dzieje, że ten mroźny wiatr dmie jakby przez tunel. W środku takiego tunelu

kilkadziesiąt stopni mrozu, po bokach kilkadziesiąt ciepła.

— Ale całej pszenicy nie wymroził przecież — wtrącił się Irvin.

— Tym razem. Bo w tydzień później nadleciał innym szlakiem i położył drugą

partię zboża. Z ocalałej resztki zebrałem mniej niż zasiałem. W roku następnym

wszystko powtórzyło się bardzo dokładnie. Machnąłem ręką na gospodarkę i

uciekłem. Prawdziwy rolnik długo tam nie wytrzyma. Bo na przykład... Na

przykład jest zima siarczysta i palisz w piecu. Kładziesz się spać i nakrywasz

kożuchem na dodatek. Jest luty, sam środek tamtejszej zimy. Mróz. Budzisz się

nad ranem. Duszno i gorąco, cały jesteś oblany potem. Ani chybi choroba. Więc

nakrywasz się jeszcze szczelniej, żeby wypocić z siebie gorączkę, i pocisz się

jeszcze bardziej aż do samego świtu. Wreszcie wychodzisz na dwór. I co widzisz?

Kiedy kładłeś się spać, twoją chatę otaczała bezkresna płaszczyzna śniegu,

wysokiego na chłopa. A teraz? Myślisz, żeś znalazł się na wyspie. Dokoła woda,

prawie sama woda. Płyną strumienie i rzeki pochyłościami gruntu. A w

zagłębieniach jeziorka, stawy, jeziora. Błoto się lepi do butów, a w twarz dmie

gorący wiatr. Wydaje ci się, żeś przespał zimę. Zrzucasz z siebie jeden

przyodziewek po drugim, aż zostajesz w samej koszuli. I już wiesz, że w nocy

wcale nie chorowałeś, że to po prostu chinook, o którym ci kiedyś ktoś mówił.

Ale albo zapomniałeś, albo nie wierzyłeś.

— Co to jest: chinook? — zagadnął Irvin.

— Wiatr, który w samym środku zimy potrafi dmuchnąć warem. Zrywa się od

zachodu, od Gór Skalistych. W ciągu godziny może podnieść temperaturę o

dziewięćdziesiąt stopni *. Takie są tamte strony. Dlatego przeniosłem się gdzie

background image

indziej.

— Aż tu?

— O, nie! Po drodze zawadziłem o kilka innych miejscowości...

Rozgadał się na dobre. A Irvin uznał, że będzie najlepiej przeciągnąć rozmowę do

świtu, bo bał się zasnąć z powodu swych “skarbów".

Nieznajomy przerwał na chwilkę, wydobył fajkę.

— Palicie?

Na przeczącą odpowiedź schylił się nad ogniem, wygrzebał czerwony węgielek i

palcami położył go na główce fajki. Zaciągnął się i wypuścił kłąb dymu.

— Różnie się bywało i w różnych stronach — nawiązał do przerwanej opowieści.

— Opowiadano mi o złocie. Trochę było w tym łgarstwa, ale i nieco prawdy.

Słyszałem o takim, który w Brytyjskiej Kolumbii * znalazł nugget * wagi 60

funtów*. Tkwił w szczelinie skalnej. A inny znowu farmer, jadąc wozem w

prowincji Victoria, wjechał na głaz sterczący z ziemi. Zatrzymał konie, żeby

obejrzeć, czy nie uszkodził koła. I wówczas zwrócił uwagę na dziwnego koloru

rysę, jaką koło wyżłobiło w kamieniu. Spróbował kamień wydobyć. Machnął

łopatą raz, drugi i zrobił dwie dodatkowe rysy, żółtej barwy. To był dziwnie

miękki kamień. Wykopał go. Zawiózł do domu. No i co powiecie? Bryła złota

ważąca ponad dwieście funtów! Nasłuchałem się takich historyjek, a

nasłuchałem. I postanowiłem sam poszukać szczęścia. Ale nie w Kanadzie.

Zbrzydła mi do cna. Zasłyszałem, że w Kalifornii odkryto w kilku miejscach

złotonośne żyły. Postanowiłem tam się wybrać, ale że z pieniędzmi było krucho,

powędrowałem najpierw na północ. Zimą. Wróciłem z tobołem

Mowa o skali termometru Fahrenheita.

Brytyjska Kolumbia — prowincja Kanady.

Nugget — bryłka rodzimego złota.

Funt angielski równa się 0,453 kg.

skórek, a było wśród nich kilka srebrnych lisów. Za jedną taką skórkę płacono

background image

wówczas w mieście 50 dolarów. Dopiero nakupiłem żywności, broń, konia jak się

patrzy, siekierę, patelnię i tak obładowany ruszyłem na południe. Trochę prerią,

trochę górami. Namęczył się wtedy człowiek i nagłowił nieraz.

Westchnął. Kawałkiem patyka począł czyścić fajkę.

— No i co? Znaleźliście złoto?

— Znalazłem i nie znalazłem. Długa to historia.

Irvin spojrzał w niebo. Świeciły gwiazdy, jedna przy drugiej. Nocna cisza

rozpostarła się dokoła.

— Opowiedzcie — poprosił, ciągle myśląc o swym “skarbie" i o tym, aby nie

zasnąć.

— Niech tam! Opowiem. Ta włóczęga tylko na dobre mi wyszła. Każda włóczęga

napędza człowiekowi rozumu. Jak sobie dłużej pojeździ, zaraz innymi oczami

spogląda na świat. Spróbujcie kiedy.

— Nie, nie! — zaprotestował Irvin. — Nie mam zamiaru nigdzie więcej jeździć,

chyba do stacji kolejowej, żeby zboże dostawiać.

— No to po co wybraliście się na te pustkowia? — zagadnął znienacka.

Irvin na chwilę zapomniał języka w ustach. Coś jednak należało powiedzieć.

Więc zaczął od suszy, jaka gnębiła Greenfield, i znalazł wdzięcznego słuchacza,

który zrozumiał go i współczuł.

— Wybrałem się na polowanie, żeby trochę mięsa przywieźć do domu —

zakończył niezręcznie.

— I niczego nie upolowaliście.

— Niewiele. Ledwie samemu starczyło.

— Hm, to ta wasza osada gdzieś niedaleko musi leżeć, co?

Irvin zląkł się. Jeśli tamten zacznie go wypytywać, zapłacze się w kłamstwach

albo wygada. Aż się spocił z przejęcia. Na szczęście nieoczekiwane wydarzenie

przerwało rozmowę. Nieznajomy szybko dorzucił drzewa do ogniska, buchnął

wysoki płomień.

— Słyszeliście? — zapytał półgłosem.

background image

— Nie.

— Koń parsknął. Ta puma znowu się tu włóczy. Chodźmy — powiedział sięgając

po fuzję. — Dobrze strzelacie?

Irvin przyznał, że nie jest mistrzem w tej sztuce.

— Wobec tego nie możemy się rozdzielać.

Poszli w czarniejszy od nocy gąszcz krzaków. W ciszy stuknęły kopyta.

— Tam stoi mój koń. Idziemy dalej.

Poczęli pomykać między zwartą ścianą zarośli a górskim zboczem.

— Ona gdzieś tu krąży — zauważył szeptem mały traper. — Nie róbcie tyle

hałasu! — syknął, gdy Irvin nieopatrznie nastąpił na suchą gałąź.

— Widzę ją. Kładź się i nie strzelaj.

Irvin ukląkł za niewielkim wzniesieniem gruntu. Wytrzeszczył oczy, ale niczego

nie dojrzał. Mały traper rozciągnął się obok, ze strzelbą przyłożoną do ramienia.

Nadal trwała cisza, tylko wiatr szeleścił w liściach. Na koniec ten sam wiatr

przyniósł na swych skrzydłach woń ostrą, cuch zwierzęcy. Dopiero teraz farmer

spostrzegł cień kroczący to tu, to tam. Teraz — z lewej — parsknęły konie. Po

chwili — niby odzew — nadpłynęło z mroku krótkie, przytłumione warknięcie.

Irvinowi mocniej zabiło serce. Cień ogromniał. Wiatr dął od strony zwierzęcia i

drapieżnik nie wyczuł obecności ludzi. Zbliżał się. Szedł w stronę koni zwrócony

bokiem do myśliwych. Pochylony ku ziemi łeb, nabrzmiały kark, przygięte łapy.

— Teraz — szepnął traper.

Irvin zobaczył błysk, cienkie pasemko ognia, a zaraz po nim głos strzału,

przypominający pęknięcie uschłego konaru! Raczej trzask niż huk. Przycisnął

kolbę do ramienia, nacisnął cyngiel.

Raz, drugi, trzeci... Czternastostrzałowy winchester stwarzał ogromne

możliwości! Po pierwszym strzale puma ryknęła ochrypłym basem, podskoczyła

i runęła drapiąc pazurami ziemię. Po czwartym — znieruchomiała.

— Dosyć — zakomenderował mały traper. Zerwał się i z bronią skierowaną w

stronę zwierzęcia wolno, wolniutko ruszył ku bezkształtnej, szarej masie. Irvin

background image

stąpał tuż za nim.

— Martwa jak głaz — stwierdził traper trącając lufą nieruchomy łeb. — Jeśli jej

nie położyłem na miejscu, to wy dostatecznie naszpikowaliście ją kulami. Futro

podziurawione pewnie jak sito, ale i tak o tej porze mało warte. Chyba że chcecie

je zabrać...

Irvin odmówił. Wrócili do ogniska. Traper dorzucił kilka patyków.

— Trzeba się nieco przedrzemać — stwierdził, po czym owinął się kocem i legł z

nogami zwróconymi ku ognisku. — A wam radzę to samo — dodał. — Nic nas

już nie będzie niepokoić, do ranka niedaleko. Patrzcie, gwiazdy gasną.

Ziewnął i odwrócił się bokiem.

— A jak było z tym złotem? — zapytał Irvin.

— Nie teraz. Jutro.

Ale farmer nigdy nie dowiedział się o eksplorerskich wysiłkach nieznajomego.

Zapewne nie dały nadzwyczajnych "rezultatów, jeśli ten dziwny rolnik nadal

włóczył się po bezdrożach gór Sacramento szukając... właściwie nie wiadomo

czego.

Irvin siadł w bliskości dogasającego ogniska, oparł się plecami o siodła. Myślał,

myślał, aż mu się myśli zmieszały i... zasnął.

background image

Napad

Siwy wieczór opadał na ziemię po dniu gorącym jak wnętrze piekarskiego pieca.

Rozżarzone powietrze drgało.

Irvin wracał w rodzinne strony. Coraz lepiej rozpoznawał krajobraz. Wiedział, że

za godzinę, dwie, nim noc rozjaśni niebo gwiazdami, ujrzy pierwsze zabudowanie

Greenfield.

Wbrew złowróżbnym prognozom Karola Gordona, Abrahama Lamba i — na

koniec — Old Guna wracał osiągnąwszy cel. Bo chociaż nie wiózł żadnego ze

sprawców napadu na pocztę, to przecież w jukach koni spoczywała poważna

suma odzyskanych pieniędzy. Jechał i dumał nad tym, jak go przyjmą w rodzinnej

osadzie. Jechał i układał w myślach plan działania na przyszłość: Becky umieści

w szpitalu, Clema zatrzyma przy sobie, spłaci długi... Gdyby katastrofalna susza

trwać miała nadal, opuści niegościnną ziemię. Może Karol również da się na-

mówić? Spłaci także długi zaciągnięte u Bryana przez Karola. Będą obaj mogli w

biały dzień, nie chyłkiem i nocą, opuścić Greenfield. Odtąd wszystko się zmieni

— przekonywał sam siebie. Na zachodzie leżą jeszcze odłogiem dziewicze

grunta. Łatwo wybrać teren pod zagospodarowanie. Najlepiej w pobliżu większej

rzeki, która nigdy nie wysycha, i w niedużej odległości od kolejowej linii. Tam,

gdzie klimat mniej ostry, a niebo łaskawsze dla rolnika. Marzył o złocistych

łanach pszenicy, o worach ziarna, o stadzie krów pasących się wśród bujnej

zieleni łąk. Do licha z Greenfield! Odżałuje tę ziemię. Zostawi ją, bo nie łudził

się, że komukolwiek mógłby sprzedać. Nie znajdzie amatora ani na stwardniały

jak kamień ugór, ani na budynki. Spośród mieszkańców Greenfield nikt się na to

nie połasi.

Tak przedstawiał się życiowy plan Irvina. Układał go podczas ostatnich dni

podróży, nadal pełnych niespodzianek.

background image

Mały traper obiecał wyprowadzić Irvina z plątaniny ścieżek gór Sacramento.

Nęcąca propozycja! Ale Irvin nie mógł na nią przystać, chyba że droga miałaby

prowadzić obok chatki Abrahama Lamba. Musiał przecież zwrócić pożyczonego

muła. Dlatego na propozycję odpowiedział odmownie, nie kryjąc zresztą

przyczyny tej odmowy.

— Abraham Lamb! — wykrzyknął mały traper. — Przecież go znam.

Polowaliśmy razem, a któregoś roku spędziłem z nim calusieńką zimę. Moja

najbezpieczniejsza droga właśnie niedaleko jego chałupy wiedzie.

I tak oto Irvin doprowadzony został do celu drogą najkrótszą. Lamb, gdy go

ujrzał, tylko pokiwał głową.

— Widzę, że się udało — powiedział. — Konik wcale niezły. A co z resztą?

Irvin zerknął nieznacznie na swego towarzysza.

— Nie chcesz, nie mów, ale nim się nie krępuj.

Ręczę jak za siebie.

— Tyle wam zawdzięczam... — zaczął farmer. Lamb machnął ręką:

— Bez takich wstępów. Rozkulbaczcie konie. Pogadamy później. Cóż tam u

ciebie słychać, stary włóczęgo? — zwrócił się do towarzysza Irvina.

Objęli się ramionami i weszli do chatki. Tę chwilę samotności farmer postanowił

wykorzystać. Zdjął uprząż z muła, zdjął siodło ze zdobycznego konia. Rozłożył

na trawie jedno obok drugiego i począł przekładać pieniądze do swoich juków.

Należy pozbyć się zbędnych drobiazgów, a nawet części żywności. Ale decyzja,

co należało wyrzucić, by cały skarb zmieścić w jednym siodle, nie była wcale

łatwa. Aż spocił się z wysiłku. Klęczał nad swym dobytkiem, ocierając wilgotne

czoło i zastanawiając się, jak rozwiązać skomplikowany problem, gdy Abraham

Lamb z towarzyszem stanęli nad nim.

— U licha! Co za fura pieniędzy? Żebym wiedział, jakiego milionera prowadzę...

— To co? — zaśmiał się Lamb.

— Policzyłbym sobie za każdy dzień drogi. Sądzę jednak, że teraz milioner okaże

się hojny dla biednego przewodnika.

background image

Irvin podniósł się z klęczek.

— Mylisz się, Little. To nie są jego pieniądze. Nic ci się nie należy poza dobrym

wspomnieniem. Wierz mi, Little*.

Jakże to nazwisko — może przezwisko — pasowało do “małego".

Irvin odetchnął z ulgą i rzekł do Lamba:

— Dziękuję.

— Można zdradzić tajemnicę, Irvin? Należy mu się chyba wyjaśnienie.

Farmer kiwnął głową. Przysiedli na trawie, a Vincent zajął się na nowo

pakowaniem swego dobytku. Rozkładał i układał, wyjmował i dopasowywał, nie

bardzo zwracając uwagę na to, co Lamb opowiada. Na koniec rozłożył ręce w

bezradnym geście:

— Nie dam rady — poskarżył się głośno. Rozmowa została przerwana.

— Dostaniesz worek, Irvin — odezwał się Lamb. — Piękny worek z koźlej skóry.

Jeden warunek: powiesz, jak zakończyła się twoja wyprawa.

Spełnił żądanie. O świcie obaj odprowadzili go jeszcze szmat drogi, a przed

samym rozstaniem Lamb zapowiedział surowym głosem:

— Pamiętaj, Irvin! Gdybyś jeszcze kiedy zawitał w te strony...

— Będę pamiętał! — odkrzyknął i ruszył galopem, dokładnie poinformowany,

którędy ma jechać, by ominąć Llano Estacado.

I oto teraz nadchodził kres wędrówki. Zakurzona droga, zakurzone pola, skwar

wiszący nad ziemią i posępny, czerwonoszary krajobraz. Teraz to wszystko

wydawało mu się rajskim widokiem. Becky, Ciem, Karol, Abel Meredith, szeryf

Fawkes, Robert Dreer, Fulk Bryan — ileż czasu ich nie widział? Dopieroż to

zaczną wypytywać! Klepać po plecach, ściskać dłonie i szczycić się, że w

Greenfield znalazł się taki śmiałek. A przecież nigdy nie dokonałby

przedsięwzięcia,

Little (ang.) — mały.

background image

gdyby nie Lamb, który mu nie ocalił życie; gdyby nie Old Gun, który wybawił od

niewoli, a może nawet... śmierci. Dziwny Old Gun, pochowany na przybrzeżnym

piasku Kolorado. Czemu ruszył za bandytami?

Dwu ludzi tak bardzo mu pomogło, ale przecież on sam w tej zwariowanej

wyprawie odegrał główną i decydującą rolę. Miał prawo być dumny!

Ukazała się czarna linia zabudowań, a na skraju tej linii — jego własna zagroda.

Popędził konia. Na drodze nie spotkał nikogo. Osadził wierzchowca tuż przed

studnią. Zeskoczył z siodła. Cóż tu tak cicho? Podszedł do drzwi. Żelazna kłódka

wisiała na skoblu. Zajrzał przez okno: pusto.

“Chyba przenieśli się do Karola" — pomyślał, ale równocześnie niepokój ścisnął

mu serce.

Ujął konia za uzdę i prawie biegnąc dotarł do sąsiedniej zagrody. Wtedy usłyszał

znajomy głos:

— Pan Irvin przyjechał!

To Robert. Biegł w jego stronę.

— Myśleliśmy, że pan już nigdy nie wróci. Wszyscy się niepokoili, a najbardziej

mój boss...

— Przecież wróciłem — zdobył się na uśmiech, bo niepokój rósł w nim z każdą

chwilą. — Gdzie moja żona?

Robert otworzył usta i zamknął je.

— Gdzie Clem? Odpowiadaj! — zdenerwował się Irvin.

— To już mój boss panu powie.

— Karol! Gdzie on?

Irvin ciągle jeszcze nie mógł nic zrozumieć. Czemuż to dopiero Karol miał go

poinformować o losach rodziny?

A wtedy otworzyły się drzwi domostwa Gordona:

— Vincent! Jakże się cieszę! Witaj, stary druhu.

Ale głos Karola nie zabrzmiał radośnie...

Piszę o tym, jak już poprzednio wspomniałem, po latach, po wielu łatach, które w

background image

pamięci uczestników, aktorów wydarzeń, przytępiły ostrość odczucia.

Wiedziałem o tym, jednak nie starczyło mi odwagi pytać Irvina o tamten wieczór.

Opowiedział mi o wszystkim Karol Gordon.

— Nie było sensu niczego dłużej ukrywać — mówił wracając do starych

wspomnień. — Niepełne informacje mogłyby być jeszcze boleśniejsze. Ech,

Becky Irvin do końca wierzyła, że jej mąż udał się tylko na polowanie i że

wkrótce wróci. Dziwiła się, że mu nie towarzyszyłem. Odparłem, że polowanie

może potrwać kilka, nawet kilkanaście dni, a ja zostałem właśnie na prośbę

Vincenta, aby jej służyć pomocą. Po pewnym czasie poczęła się niepokoić.

Uspokajałem, jak mogłem, bagatelizując niebezpieczeństwa wyprawy, chociaż

sam pełen byłem najgorszych myśli. W drugim tygodniu nieobecności Vincenta

Becky poważnie się rozchorowała. Nie wstawała już z łóżka, chwilami traciła

przytomność i poczynała majaczyć. Posadziłem przy niej Roberta, a sam

poleciałem do Abla Mereditha po pomoc. Ten stary miał najtęższą głowę w

naszej osadzie. Przejął się moją informacją i w mig zorganizował kobiece dyżury

przy chorej. Ale nie mogły one zastąpić leczenia. Od dawna wiedziałem, że

Becky Irvin cierpiała na płuca i że upały Greenfield nie służyły jej zdrowiu. A

przecież brak pieniędzy nie pozwalał na wypełnienie poleceń lekarza.

Sądzę, że Abel Meredith odczuwał wyrzuty sumienia. I ja też nie czułem się

najlepiej, chociaż nieco tłumaczyła mnie przeklęta piaskowa burza. Gdyby nie

ona — ściągnąłbym Vincenta z powrotem do Greenfield. Czy jednak ten fakt

przywróciłby zdrowie Becky? Przecież nie! Tylko zmalałaby moja

odpowiedzialność. Tak sobie wówczas rozmyślałem, chociaż dziś rozumiem, że

nie miało to żadnego sensu. Katastrofa nastąpiła szybciej, niż można było

przypuszczać. Czwartego dnia choroby Becky Irvin dostała krwotoku i zmarła.

Myślałem, że ziemia rozstąpiła się pode mną. Tak oto zaopiekowałem się żoną

przyjaciela! Okropny to, zaiste, dramat, gdy z braku pieniędzy człowiek traci

życie.

Pochowaliśmy Becky Irvin zaraz za granicami Greenfield, w samotnej mogiłce.

background image

Na pogrzeb stawili się wszyscy. Takiej solidarności w żałobie i współczuciu nie

wykazali rolnicy Greenfield już nigdy później...

Małego Clema przyjęła do siebie rodzina Abla Mereditha. Chłopcu potrzebna

była przecież kobieca ręka.

Nie zdążyliśmy jeszcze oprzytomnieć po tamtej katastrofie, gdy rozeszła się nowa

wieść: Clem zachorował. Dziecko bardzo tęskniło za matką, cały dzień ponure i

ciche, kryjące się po kątach. Straciło dawne rumieńce, a wreszcie tak osłabło, że

trzeba je było nosić. Gromada kobiet rodziny Mereditha debatowała, jakie by tu

zastosować lekarstwo. Obmyślano najrozmaitsze wywary z najrozmaitszych ziół,

stosowane jakoby od setek lat i zawsze niezawodne w skutkach. Ale gdzie

znaleźć zioła na spalonej ziemi?

Wraz z Ablem Meredithem i szeryfem Fawkesem udałem się do Fulk Bryana

molestować go o pieniężną pożyczką. To był porządny człowiek. Miał prawo

wyrzucić nas za drzwi, a przecież pożyczył! Pognałem na stację, złapałem pociąg

i pojechałem znowu do Amarillo. Zmitrężyłem tam dwa dni i dwie noce, czekając

na lekarza, który został wezwany na jakąś odległą farmę. Wróciłem z nim dnia

trzeciego. Za późno. Clem zmarł. Dziś mówię o tym spokojnie, ale wówczas...

Nie, nie będę tego wspominał. Kobiety Meredithów chodziły z zapłakanymi

oczyma, Abel zaś — głowa rodziny — chociaż to człek twardy i niejedno w

swym długim życiu widział, łaził ponury jak noc i milczący jak głaz. Tak go

wzięło!

W kilka dni później zjawił się Vincent.

Pamiętam, gdy mnie wysłuchał, jego twarz, pobladłą nagle, zszarzałą, w jednym

momencie postarzałą o lata całe. Cichym głosem zapytał tylko, gdzie są groby, i

zaraz poszedł na ten maleńki cmentarzyk. Zostawiłem go samego. Uznałem, że

tak będzie lepiej. Pamiętam... razem z Robertem zajęliśmy się koniem Vincenta.

Oczyścili, napoili i zaprowadzili do stajni. Konik prezentował się wcale nieźle,

był tylko mocno zmordowany i chudy. Nie wiedziałem jeszcze, skąd Irvin go

wziął i co zrobił ze swoją Betsy.

background image

Wkrótce Abel Meredith przywlókł się do mej chałupy.

— Irvin wrócił? Jak mu się udało?

Wzruszyłem ramionami.

— Tyle wiem co i wy, ojcze. Zgubił gdzieś swą klacz, a przyprowadził karego

konika. Poza tym nosi przy pasie colta.

— Nie pytałeś, gdzie go zdobył?

— Jeszcze na to nie pora.

— Słusznie. Jakby wydarzyło się coś nowego, daj mi znać.

I odszedł.

Siodło Irvina jeszcze leżało na progu. Podniosłem, aby przenieść do izby. Wydało

mi się niezwykle ciężkie. Kiedy cisnąłem je na ławę — zadźwięczało metalicznie.

Coś tam Vincent naładował, ale nawet przez myśl mi nie przeszło, by zajrzeć do

juków. Pomacałem tylko pękaty woreczek z koźlej skóry, przymocowany

rzemieniami w tyle siodła. Był twardy jak żelazo. Czyżby natrafił na złotą żyłę?

Eee, gdzie tam, Vincent nie był przecież eksplorerem i nic się nie znał na skarbach

ziemi. Należało uzbroić się w cierpliwość.

Aż dziwne, że w mej pamięci utrwaliło się tyle szczegółów z tamtego dnia.

Pamiętam, że razem z Robertem zajęliśmy się pitraszeniem obiadu. Kiepskiego.

Na dobry nie było nas stać. Co tu dużo gadać! Cała ludność Greenfield po prostu

dziadowała.

Irvin zjawił się dopiero o zmierzchu, ponury jak gradowa chmura. Siadł za stołem

i razem spożyliśmy nasz jałowy posiłek. W całkowitym milczeniu. Dopiero gdy

Robert sprzątnął miski, Vincent powiedział:

— Muszę iść do szeryfa. Pójdziesz ze mną?

— Oczywiście.

— Hm... gdyby tak szeryf zechciał przyjść do nas, byłoby jeszcze lepiej. Może

spróbujesz go namówić.

Odparłem, że zaraz pójdę do Fawkesa i poproszę go tutaj. Wówczas sądziłem, że

Irvin po prostu nie chce pokazywać się ludziom, lękając się może ich

background image

współczucia. Jednakże wkrótce okazało się, że przyczyna była inna.

Lucas Fawkes ze swą gwiazdą szeryfoską i dyndającym u pasa coltem niezbyt

pewnie wkroczył do domostwa Gordona. W swym niezdecydowaniu wybrał

formę powitania w danym wypadku najlepszą z najlepszych, uścisnął przybyłemu

dłoń i dodał:

— Jesteśmy wszyscy z tobą, Vincent...

Później siadł ciężko za stołem, nie bardzo wiedząc, po co go wezwano. Wówczas

Irvin przeniósł siodło z ławy na stół.

— Karolu — poprosił — niech Robert popilnuje drzwi i nikogo nie wpuszcza.

Albo... niech nas zamknie od zewnątrz.

Zdziwili się obaj.

— O co chodzi? — spytał Fawkes. — Jakaś tajemnica?

Irvin skinął głową.

— Musimy pewną sprawę załatwić bez świadków. Dlatego was tu poprosiłem,

szeryfie.

Robert wytrzeszczył oczy:

— Co to ma znaczyć, boss?

— Sam nie wiem — mruknął Gordon. — Załóż kłódkę na skobel i w razie czego

mów, żeśmy wyszli.

Kiedy z łoskotem zatrzaśnięto drzwi, Irvin odwiązał koźli woreczek od siodła,

rozsupłał rzemyki i począł wykładać na stół szare ruloniki papieru. Z jednego, na

pół przedartego, wysypały się na deski złote monety. Fawkes i Gordon aż

podnieśli się z ławy.

— Znalazłeś skarb... — stwierdził przejętym głosem szeryf.

— Żaden skarb — zaprotestował właściciel. — To są pieniądze zrabowane na

poczcie. Ile ich? Nie wtem. Nie miałem okazji przeliczyć.

— Ale... ale jakim sposobem... — Fawkes nie mógł opanować zdziwienia.

— Później opowiem. Teraz musimy sprawdzić, ile tego jest.

Opróżniwszy woreczek, otworzył z kolei skórzane klapy juków. Stół pokryły

background image

równym rzędem poukładane paczki banknotów oraz stos srebrnych dolarowych

monet. Gordon obserwował w milczeniu ruchy przyjaciela. Przez cały czas nie

otworzył ust. Gdybyż ta góra pieniędzy znalazła się na tym samym stole przed

kilku tygodniami!

— Liczmy — zarządził Irvin.

Zabrali się do tej żmudnej roboty, lecz ukończyli ją szybciej, niż ktokolwiek

mógłby przypuszczać. Okazało się bowiem, że rulony zawierały po jednakowej

liczbie monet każdy, a paczki banknotów również były jednakowe. Więcej roboty

przysporzyło segregowanie monet srebrnych. Po dwukrotnym sprawdzeniu

rachunku okazało się, że w sumie Irvin przywiózł dziewiętnaście tysięcy pięćset

dolarów, a więc prawie połowę zrabowanych pieniędzy.

— Schowaj to, Karolu. Potem szeryf zadecyduje, co dalej robić.

— Chyba odtąd nie będę mógł opuścić domu na krok. To niebezpiecznie duża

suma, jak na Greenfield. W jaki sposób to zdobyłeś?

— Sprzątnij wszystko, a później niech nas Robert odrygluje.

Gdy żądania zostały spełnione, Irvin dokładnie streścił historię swej wędrówki.

Słuchali nie przerywając. Milczeli, nawet gdy skończył opowiadać. Tak

nieprawdopodobnie zabrzmiały w ich uszach dzieje samotnej wyprawy. Skromny

farmer urastał do postaci dzielnego westmana. Ale przecież wiadomo, że Vincent

Irvin nie kłamał ani nawet nigdy nie koloryzował. Nie był blagierem. Więc co

opowiedział, musiało być prawdą.

— Pamiętam — kończył opowieść — jeszcze ten wiersz:

Gdzie wiatr, gdzie wiatr wiosenny dmie

I wali kamienie w żlebach.

Tam noc, tam noc, gdy cicho śpię,

Rozpala gwiazdy nieba.

— Zmęczony jestem — dodał przygaszonym głosem. — Zabiłem człowieka.

background image

Zapewne przeze mnie zginął Old Gun. I wszystko na nic...

Opadł na ławę, zgarbił się, zwiesił głowę na piersi.

— Vincent — odezwał się szeryf — człowieku, wiesz, czegoś dokonał? Tego nie

powstydziłby się najbardziej doświadczony tropiciel śladów! To ty powinieneś

być szeryfem w Greenfield, nie ja!

— Dajcie spokój — szepnął farmer. — Nie chcę być ani szeryfem, ani

tropicielem śladów. Moja robota nikomu nie przyniosła szczęścia. Bodajbym

nigdy nie ruszał w drogę. Miałeś rację, Karolu... Wszystko na nic, ale nagrodę

muszę otrzymać. Nie dla siebie. Co mi tam teraz po pieniądzach... Trzeba

Bryanowi zwrócić swoje i wasze pożyczki...

Przerwał i znowu popadł w zadumę.

— Lękam się — zaczął niepewnie szeryf — czy tam w Lubbock nie zażądają

stwierdzenia tożsamości.

— Jakże to! — oburzył się Karol. — Czy miał wieźć ze sobą trupa?

— Oczywiście, że nie — zaprzeczył skwapliwie Fawkes — i nie to miałem na

myśli. Inaczej nie sposób było postąpić, ale w Lubbock mają tępe głowy. Mogą

zażądać okazania zwłok, albo innych dowodów, że zabity był właśnie

poszukiwanym listami gończymi przestępcą. A tego przecież Vincent nie ma.

Słyszysz, Vincent? Obudź się!

Irvin spojrzał niewidzącymi oczyma na szeryfa:

— To wszystko doprawdy nie miało sensu — stwierdził jakimś drewnianym

głosem.

— Nie, nie, Vincent. Nie masz racji. Opanuj się, chłopie. Działałeś za moją

zgodą, niejako z mego polecenia, i moja w tym głowa, aby nie stała ci się

krzywda. I albo oni wypłacą ci nagrodę za odzyskane pieniądze, albo... ja tych

pieniędzy im nie oddam. Jutro ruszymy do Lubbock. We trzech. Taki skarb

wymaga odpowiedniej opieki. No i oczywiście, nikt poza nami nie może

dowiedzieć się o tych pieniądzach. Słowo? Do czasu aż załatwimy cały interes.

Zgodnie przyrzekli, jednak Karol wyraził wątpliwość:

background image

— Był tu już Meredith. Na pewno zjawi się znowu i zacznie pytać. Jest chytry jak

lis i nie zadowoli się byle czym.

— Okażemy się jeszcze chytrzejsi — stwierdził Fawkes. — Wszystko mu

opowiesz, Vincent...

— Nie! — zaprotestował zagadnięty. — Niech mi dadzą spokój!

— Dobrze. Wobec tego Gordon ciebie wyręczy. Opowie wszystko zgodnie z

prawdą, ale o odzyskaniu pieniędzy ani słówka! Zgoda?

— Zgoda — odpowiedział Karol.

Na tym się rozstali. Fawkes obiecał dnia następnego o świcie zajechać wozem

przed dom Gordona, zabrać skarb, obu przyjaciół i ruszyć na kolejową stację. Na

wniosek Karola dobrano do towarzystwa jeszcze Roberta, aby dopilnował wozu,

który mieli pozostawić na stacji.

Fawkes odszedł do swej zagrody wielce zamyślony i z tajemniczą miną. Odkąd

wybrano go szeryfem, nic podobnego nie wydarzyło się w Greenfield. Cóż za

niebywała historia! A z Vincenta jaki zuch! Delektował się w myślach, jak to

będzie opowiadał w gronie znajomych, przy kuflu piwa i kolejce whisky, gdy

wrócą stare, dobre czasy! A że wrócą — szeryf nie miał wątpliwości. Jeszcze

zazielenią się łąki, a nowy przedsiębiorca otworzy nowy saloon w osadzie.

Wyczyn Irvina opromieni również i jego — szeryfa — osobę, doda mu

poważania. Dowiedzą się w Lubbock, jakich to Greenfield ma ludzi. Tak

dumając, ledwo dostrzegł mijaną właśnie grupkę gwarzących o czymś w

wątpliwym cieniu bezlistnego drzewa. Zauważył tylko, że Abel Meredith zmierza

w jego stronę. Fawkes postanowił nie dać się zaskoczyć ani wciągnąć w

rozmowę. Kiedy więc sędziwy farmer zaczepił go swoim: “Halo, szeryfie,

podobno Irvin wrócił!" odparł krótko:

— A wrócił, wrócił, ale ja się bardzo spieszę — i wyminął zaskoczonego starca.

Szeryf nie przeczuł, że swą odpowiedzią wcale nie wywiódł w pole chytrego

farmera, lecz tylko zaostrzył jego ciekawość. W lakonicznym odezwaniu się

szeryfa Abel Meredith wyczuł jakąś tajemnicę i natychmiast ruszył prościutko do

background image

chaty Gordona. Robert Dreer ujrzał go na drodze.

— Wyjdę i zagadam go — zaproponował Karol.

— Przecież nie zabronisz mu wstępu?

— Chcesz z nim rozmawiać?

— Nie. Ucieknę oknem. Że też nie chcą dać mi spokoju...

— Bądź co bądź to wydarzenie, jak na naszą osadę — usiłował wytłumaczyć

Karol.

Ale Irvin już przesadził okienny parapet i zniknął za węgłem domostwa. W

ostatniej dosłownie sekundzie, bo oto już na progu stanął stary farmer.

— Halo, Gordon! Co tam nowego?

— Nie wiem, co macie na myśli — odparł gospodarz zastanawiając się

jednocześnie, jak by tu najszybciej pozbyć się nieproszonego gościa.

— Można? — zagadnął stary przekraczając próg.

— Proszę...

— O... myślałem, że zastanę u ciebie Irvina. Gdzie on?

— Nie wiem — skłamał Gordon. — Włóczy się gdzieś, unika ludzi.

Meredith pokiwał głową:

— Pewnie, pewnie. Wcale mu się nie dziwię. Ale przede mną nie potrzebuje się

ukrywać. Wszyscy współczujemy Vincentowi w jego nieszczęściu. Gdybyż mu

się chociaż udała ta wyprawa... Powiedz mi, synu, jak tam było?

Gordon westchnął z rezygnacją.

— Siadajcie — podsunął ławę. — Powiem wam tyle, ile mi Vincent wyjawił.

— Był u was szeryf — stwierdził Abel. — Czego to chciał?

— Tego samego, co i wy.

— Aha, no to słucham. Gadaj, synu, dokładnie i niczego nie ukrywaj. Przecież to

ja go namówiłem na tę jazdę i teraz trochę mi głupio... — westchnął. — Ale któż

mógł przewidzieć? Opowiadaj.

— Więc — zaczął Karol — kiedy wróciłem z pogoni, gdy mnie burza piaskowa

zaskoczyła, o tym już wiecie...

background image

— Wiem wiem...

— ...więc Irvin zdołał jakoś ją ominąć. W ogóle miał szczęście w tym całym

nieszczęściu...

Teraz streścił, jak mógł najskładniej, dzieje wyprawy przyjaciela, nic jednak nie

wspominając o odzyskanych pieniądzach. Wyszło więc na to, że usiłowania

Irvina spełzły na niczym. Abel Meredith mocno się zasępił.

— I co na to szeryf? — zapytał.

— Powiada, że mogą nie uwierzyć w zabicie jednego z rabusiów i nie wypłacić

nagrody.

— Tak mówi szeryf?

— Właśnie tak.

— Obawiam się, że ma rację.

Stwierdziwszy ten smutny fakt Meredith wyszedł na drogę ze spuszczoną głową.

Czuł się współwinnym nieszczęściu Irvina, a teraz na pewno podwójnie.

Karolowi ciężar spadł z serca. Wywiązał się z misji, jak umiał najlepiej. Poszedł

odszukać Irvina. Przesiedzieli do wieczora już tylko we dwóch, a świtem

zaturkotały koła bryczki. Szeryf Fawkes okazał się słownym. Przemknęli przez

śpiącą jeszcze osadę, potem pognali ledwie przetartym pustkowiem do miejsca

nazwanego szumnie kolejową stacją. Był nią wydeptany stopami ludzkimi i

kopytami koni wąziutki pas zszarzałych traw, ciągnący się wzdłuż kolejowych

torów. Na drewnianym słupie widniała tabliczka z napisem “Greenfield".

Nieświadomy rzeczy pasażer, popatrzywszy dokoła, nawet by nie podejrzewał, że

parę mil od tego napisu istnieje rzeczywiście osada o nazwie “Greenfield". Kiedy

wznoszono pierwsze chaty-lepianki, kolej znajdowała się dopiero w budowie i

mieszkańcy osady (jeszcze bez nazwy) sądzili, że żelazne tory przebiegną tuż

obok pierwszych jej domostw. To im obiecywano, oferując równocześnie za

bezcen, ile kto chciał, akrów ziemi. Później się okazało, że tory minęły Greenfield

w sporej odległości. Bardzo na to sarkali, ale musieli pogodzić się z losem. W

porównaniu z przebytą drogą ze wschodu na zachód odległość między osadą

background image

Greenfield a stacją Greenfield praktycznie nie liczyła się. Urodzajne pola sypały

co roku złocistym ziarnem, które transportowano na tę niby-stację, gdzie czekały

już towarowe wagony i kupiec czy agent z portfelem wypchanym pieniędzmi. W

tych warunkach łatwo było przeboleć kiepski żart, jaki im wyrządziło

towarzystwo budowy żelaznego szlaku. Dopiero później, w bezdeszczowe lata,

znikły z torów towarowe wozy, przestali przyjeżdżać agenci i kupcy. Nikt już tu

nie wysiadał z wagonów i nikt do nich nie wsiadał. Właśnie dlatego Gordon, Irvin

i Fawkes byli jedynymi ludźmi czekającymi na pociąg, a Robert Dreer — jedyną

osobą odprowadzającą podróżnych.

Czekali jeszcze z godzinę, zanim w dali ukazał się czarny słup dymu. Otoczona

obłokiem pary, mała lokomotywa z wielkim kominem minęła ich z wolna i

zatrzymała się piszcząc hamulcami. Palacz wychylił się przez okienko, kierownik

pociągu zeskoczył ze stopni wozu pocztowego i donośnym głosem obwieścił:

“Greenfield!"

Odpowiedziała mu cisza przerywana poświstywaniem wiatru, pędzącego po

spalonej ziemi chmurki kurzu. Trzy czy cztery głowy wyjrzały ciekawie z okien

dwu pasażerskich wagonów, bo tyle ich liczył pociąg.

Wsiedli. Parowóz zagwizdał i smutny krajobraz prerii począł się przesuwać,

coraz szybciej uciekać do tyłu.

W wagonie znajdowało się zaledwie kilka osób. Senne, zakurzone —

przypominały zapomniane eksponaty muzealne. Gordon rozejrzał się ciekawie.

Dwu pasażerów należało na pewno do licznego jeszcze wówczas klanu łowców

skórek. Można było poznać, że ich kurty uszyte były ze skór upolowanych

zwierząt. Trzymali rusznice między kolanami — traperski zwyczaj nie

rozstawania się z bronią — i drzemali kołysani rytmicznym stukotem kół po

szynach.

Nieco dalej, w kącie wagonu, tkwił jakiś obszarpaniec o twarzy nałogowego

pijaka, o złośliwym spojrzeniu malutkich oczu, zaciętych ustach. Karol pomyślał,

że nie chciałby spotkać takiego typa w ustronnej okolicy.

background image

Tuż obok siedział podróżny ubrany na czarno, w czarnym kapeluszu o płaskim

denku, przewiązanym srebrzystą wstęgą spadającą na lewe ramię. Elegant!

Czarne spodnie, czarna kurta, rozpięta i ukazująca równie czarną kamizelkę,

kończyła się w pasie srebrzyście mieniącym się szalem, poniżej którego opadał

luźno na biodra szeroki pas skórzany z dwiema kaburami, z których sterczały

hebanowej barwy głowice rewolwerów. Zaiste odzież jak gdyby przed chwilą

zdjęta z wieszaka magazynu mód.

Gordon obserwował przybysza. Czarno odziany zerkał raz po raz ku oknu, a jego

prawa dłoń poruszała się to w jedną, to w drugą stronę ruchem półkolistym, który

powodował bądź nawijanie się, bądź rozwijanie ze wskazującego palca krótkiego,

srebrnego łańcuszka, zakończonego malutkim, błyszczącym kluczykiem.

Właściciel kluczyka musiał dostrzec spojrzenie Gordona, bo nie przestając

poruszać dłonią wstał z ławki.

— Pozwolicie, dżentelmeni? — zapytał. — Widzę, że tu jest wolne miejsce, a

mnie już się znudziła samotna jazda.

Nie czekając na odpowiedź usiadł naprzeciw. Szeryf poruszył się niespokojnie i

zerknął na zawiniątko spoczywające na półce, tuż nad jego głową. Tam przecież

znajdował się majątek, którego nie dało się upakować po kieszeniach.

— Daleko jedziecie, panowie? — zagadnął elegant.

— Do Wichita Falls — odparł Gordon.

— Zauważyłem, jak wsiadaliście w Greenfield. Myślałem, że nikt nie mieszka na

takim pustkowiu.

— To nie pustkowie — obruszył się Fawkes. — Trzy mile od stacji leży

prawdziwe Greenfield i mogę zaręczyć, że wcale niezła to miejscowość.

— Kto by myślał? Coraz więcej ludzi ciągnie na zachód i tam, gdzie przed rokiem

była preria, teraz pługi znaczą ziemię, a domy wyrastają jak grzyby. Dziwny to

kraj — mówił nie przestając kręcić łańcuszkiem. — Jedziesz na wiosnę pustym

stepem i szukasz bizonich tropów, wracasz w to samo miejsce na jesieni i zamiast

śladów stada znajdujesz wcale niezłe miasteczko. Bardzo ci się podoba. W

background image

następnym roku postanawiasz je odwiedzić. I co znajdujesz? Jak sądzicie,

dżentelmeni? — uczynił efektowną pauzę. Ba, któż by odgadł? Domy stoją, jak

stały, ale wewnątrz tych domów... nikogo! Żadnego stworzenia w stajniach, puste

stodoły i cisza. Tylko wiatr szeleści piaskiem. Wiele widziałem takich

miasteczek. Nazywają je miastami duchów.

— A gdzież się podzieli ludzie? — zagadnął Irvin.

— Odeszli.

— Dokąd?

— Kto ich tam wie? Niekiedy na skrzydłach wiatru przyleci sygnał odkrycia

złotonośnych żył i spokojni rolnicy poczynają wariować. Zaprzęgają konie do

wozów, ruszają po skarby. Odjedzie jeden, po nim drugi, trzeci, aż wreszcie cała

ludność gna na złamanie karku w poszukiwaniu tego, co nazywamy szczęściem.

W ciągu kilkunastu dni osada pustoszeje, nikt już do niej nie wraca. I tylko

przypadkowy wędrowiec natrafi na takie wymarłe miasto. Dziwi się

opuszczonym domostwom, pozostawionym meblom * sprzętom gospodarskim, a

potem wskakuje na siodło i galopem ucieka. Powiadają, że w takich miasteczkach

straszą duchy pomarłych osadników.

— A tamci? — wtrącił się Irvin przypomniawszy sobie woreczek Old Guna pełen

nuggetów. — Znajdują złoto?

— Jeden na tysiąc coś znajdzie, jeden na sto tysięcy dorobi się niezłego majątku,

ale zaledwie jeden na milion potrafi mądrze gospodarować odkrytym złotem i

zapewnić sobie i rodzinie niezłe życie. Inni przeważnie przepijają albo

przegrywają złoty piasek. Później szukają go na nowo i tak bez końca. Kogo złoty

diabeł opętał, temu niełatwo wyrwać się z jego szponów. Ech. naprawdę złote

interesy robią wcale nie odkrywcy złota, ale ci, którzy po prostu handlują żyw-

nością i zaopatrują w nią poszukiwaczy skarbów.

— A pan nie próbował? — zagadnął znowu Irvin.

— Nie, nigdy. I nigdy nie będę próbował. Widziałem kości ludzkie na

przełęczach Gór Skalistych, połamane wozy i szkielety końskie. Wielu przedarło

background image

się nad Pacyfik, ale wielu pozostało w drodze na zawsze. Padło na niedostępnych

ścieżkach szukając złotych żył. Jednych zaskoczyła zima, innych brak wody,

jeszcze inni pomarli z głodu lub od indiańskich strzał. Ci ryjący w ziemi są tak

opętani, że braknie im czasu na polowanie. Później płacą po pięć, dziesięć dola-

rów za funt mięsa, za kilka funtów mąki. Po kilkanaście centów za szczyptę soli.

Gdy skończą się pieniądze, mrą z głodu i wyczerpania. Przecież ginęły całe

rodziny. Okropność! Znałem i takich, którzy wysupłali się z resztek gotowizny i

wędrowali do miast po byle jaką robotę, żeby zebrać nieco dolarów i znowu

wyruszyć na eksplorerską mordęgę. A przecież istnieje tyle lepszych sposobów,

by dojść do majątku!

— Jakich to? — spytał podejrzliwie Fawkes.

— Bardzo rozmaitych. Można na przykład hodować bydło w Teksasie, a później

pędzić je na północ, chociażby do takich górniczych osad. Zarobek pewny i wcale

nielichy. Nie ma nic gorszego jak pogoń za złotym piaskiem, wierzcie mi,

panowie.

Wygłosiwszy tak pouczające stwierdzenie umilkł i począł wyglądać przez okno,

za którym nadal przesuwała się wciąż ta sama, monotonna płaszczyzna.

— Od jednego z takich nieszczęśliwych eksplorerów — czarny elegant odwrócił

twarz od szyby i znów nawiązał do przerwanej rozmowy — otrzymałem nie byle

jaki prezent. W podzięce za to, że wydobyłem go z nie byle jakich tarapatów.

Wyciągnął z kabury lśniący srebrzyście colt.

— Proszę obejrzeć — powiedział wręczając broń Gordonowi.

Rewolwer na pozór nie różnił się niczym od innych tej samej marki fabrycznej.

Ale tylko na pozór. Bowiem kolba wykładana była mahoniem obrzeżonym

sznurkiem pereł — rzecz niespotykana. Broń przewędrowała przez trzy pary rąk i

wróciła do właściciela. Nie wepchnął jej jednak do kabury. Przekręcił

magazynek, sprawdzając, czy tkwią w nim wszystkie naboje. Dokonawszy tego

wydobył drugi bliźniaczy colt.

— No — powiedział wesoło — pogadaliśmy sobie, a teraz czas na robotę.

background image

Siedząca na tej samej ławce trójka ujrzała nagle przed sobą dwa czarne otwory

dwu luf.

— Ręce do góry!

Zgodnym ruchem unieśli dłonie. Gordon dojrzał, jak w przeciwległym krańcu

wagonu przebudziło się dwu drzemiących traperów, jak poderwali się z ławy, ale

przygwoździł ich okrzyk:

— Rzucić pukawki! Siedźcie spokojnie! Nic wam się nie stanie. Ktokolwiek się

ruszy, zastrzelę!

To wołał ten obszarpaniec z pijacką twarzą. Trzymał po jednym rewolwerze w

każdej dłoni.

— Odwróć się — rozkazał Gordonowi czarny elegant. — Nie opuszczaj rąk. Tak,

dobrze. A teraz zdejmij z półki zawiniątko. Muszę tam zajrzeć.

Karol wyprostował palce:

— Nie dosięgnę — odparł.

— Wejdź na ławę. Szybko!

Karol natychmiast wykonał polecenie. Sięgnął na półkę, ale równocześnie jego

prawa noga ugięła się w kolanie i ciężki but wylądował na piersi Czarnego.

Kopnięcie było tak silne, że uderzony zachwiał się, upuścił jeden z rewolwerów i

zwalił się na podłogę. W tej samej prawie chwili z krańca wagonu ozwały się

jednocześnie dwa strzały. Irvin odwrócił się błyskawicznie, schylił, podniósł

leżący rewolwer, a drugi wytrącił z dłoni dźwigającego się napastnika. Z końca

wagonu dobiegł rumor, trzasnęły drzwi, ktoś krzyknął:

— Uciekł!

Szeryf Fawkes schwycił Czarnego za ramię, ale otrzymał cios pięścią prosto w

szczękę, upadł na Gordona, z kolei Karol zatoczył się na Irvina.

Czarny wykorzystał ten moment: skoczył do drzwi, szarpnął za klamkę, wybiegł

na platformę wagonu. Wszystko to rozegrało się w ciągu kilku zaledwie sekund.

Irvin zerwał się, dwukrotnie pociągnął za cyngiel zdobycznego colta. Parowóz

przeraźliwie zagwizdał i pociąg zwolnił biegu. Irvin, stojąc na stopniach strzelił

background image

jeszcze dwa razy w kierunku czarnej sylwetki kluczącej wśród płaszczyzny prerii,

aż znikła mu z oczu za jakimś wzniesieniem. Teraz zapiszczały hamulce i pociąg

stanął. Grupka pasażerów stłoczyła się na platformie, w oknach ukazały się

głowy. Przybiegł kierownik pociągu. W chaotycznej wymianie słów wyjaśniono

mu przebieg wypadków. Okazało się, że strzały, które padły z końca wagonu,

oddał ze swej broni siedzący tam obdartus. Gdy rzucili się nań obaj traperzy,

wyrwał się im z rąk, wybiegł na platformę i skoczył. Tak to w skrócie wyglądało.

— Co chcecie teraz, panowie, robić? — zapytał kolejarz. — Pociąg jest

spóźniony, nie możemy czekać...

— Na nich? — powiedział ktoś z gromadki. — Oni nie wrócą!

Zabrzmiał śmiech. Szeryf Fawkes zabrał głos:

— Każdemu z nas jednakowo się spieszy. Myślę, że nie będziemy ich ścigać.

Gdybyśmy chociaż mieli konie... ale tak... Niech pan każe maszyniście ruszać —

dla potwierdzenia wagi swych słów dodał: — Jestem szeryfem z Greenfield — tu

odsłonił, zakrytą dotąd kurtką, srebrną gwiazdę przypiętą do koszuli na lewej

piersi. — No, dżentelmeni — powiedział — zapraszam wszystkich do szeryfa w

Lubbock, żebyście złożyli zeznania. A jak nie będzie chętnych, sam zrobię to za

was.

Taka decyzja bardzo przypadła obecnym do gustu. Dalszą część drogi do

Lubbock należało odbyć dyliżansem. Komuż mogła się uśmiechać taka

wędrówka, jeśli do Lubbock się nie wybierał? I nikt się jakoś nie zapytał, czemu

to zeznania trzeba złożyć aż w Lubbock, a nie w Wichita Falls, krańcowej stacji

kolejowej. Nie zapytał, ponieważ w ogóle nie było chętnych do stawania przed

obliczem jakiegokolwiek szeryfa. Po prostu — strata czasu, a może i inne

nieprzyjemności?

Parowóz zagwizdał, wagony drgnęły.

— Jakem szeryf — powiedział Fawkes zajmując na nowo miejsce przy oknie —

jeszcze nic podobnego mi się nie wydarzyło...

Istotnie, ale w Greenfield w ogóle przecież nic się nie działo (chociaż o tym już

background image

nie wspomniał).

background image

Czarny Jack

Krótka przerwa w podróży miała swoje konsekwencje. Ostatni dyliżans z Wichita

Falls do Lubbock umknął im dosłownie przed nosem. Trzeba było czekać do

najbliższego ranka. Bardzo to popsuło całej trójce humory, bo i wzrastały koszty

podróży, i tracili bezpłodnie czas, i byli już zmęczeni.

— To chyba, szeryfie, złożymy zeznania o napadzie tutaj — zaproponował Irvin.

— Myślę, że tak nawet wypada. Wichita leży bliżej miejsca napadu od Lubbock..

Ale Fawkes zaprotestował energicznie.

— Od razu proponowałem Lubbock — odparł. — Sądziłem, że zdążymy na

dyliżans, ale i teraz, chociaż dyliżans już odjechał, upieram się przy Lubbock.

— Dlaczego?

— Dlatego, że trochę się poznałem na szeryfoskiej pracy. Jeśli trafimy na

skrupulanta, może nas tu przytrzymać i dwa dni. Po co to nam? A w Lubbock i tak

musimy przecież iść do szeryfa, więc za jednym zamachem...

Irvinowi nie bardzo to trafiło do przekonania, ale ponieważ Karol go nie poparł,

ustąpił. Teraz należało przede wszystkim postarać się o nocleg. Ruszyli więc na

poszukiwanie hotelu czy jakiegoś przyzwoitego zajazdu. Irvin szeroko

wytrzeszczał oczy na wspaniałości miasteczka, w porównaniu z którym

Greenfield przedstawiało się jako najnędzniejsza osada ze wszystkich

najnędzniejszych i zaniedbanych. Cóż to za luksus w tej Wichita Falls! Kiedy

zmrok zapadł, rozbłysły na drewnianych słupach naftowe lampy, a przed dwoma

budynkami hoteli i czterema lokalami saloonów zapalono dodatkowe światła.

Bez specjalnych trudności wynajęli pokój w hotelu “Pod Gwiazdą Południa" i

tam złożyli swój drogocenny bagaż. Niestety, na dalsze zwiedzanie miasta

Fawkes się nie godził. Posiłek w saloonie jedli we dwóch: szeryf i Irvin. Karol

stróżował w pokoiku, aż go zluzowano, a kiedy wrócił, położyli się spać.

background image

Irvin leżał z otwartymi oczyma. Wypadki ostatnich kilku godzin przytłumiły w

nim na pewien czas pamięć minionych wydarzeń. Teraz wróciła, jak fala

morskiego przypływu, świadomość życiowej klęski. Ujrzał na nowo wszystko, co

doprowadziło go aż do Lubbock. Zdał sobie, nie pierwszy już raz, sprawę ze swej

całkowitej samotności, zmarnowania połowy życia i westchnął na wspomnienie

skromnego kawałka roli tam, na wschodzie. Gdzie można było żyć spokojnie, bez

takich kłopotów i klęsk, jakie nań spadły w Greenfield. Feralny to musiał być

dzień, w którym zdecydował się przyłączyć do gromady wędrującej na zachód.

Nie mógł zasnąć przez całą prawie noc i dopiero przed samym świtem nieco się

zdrzemnął. Wstał, energicznie zbudzony przez bardzo energicznego tego ranka

Fawkesa, w jeszcze gorszym humorze, z którego nie wyrwała go nawet

szklaneczka whisky, w przypływie nagłej hojności postawiona przez szeryfa.

Zjedli po porcji boczku z fasolą, za co wypadł rachunek tak wysoki, że Fawkes

pożałował swej rozrzutności (chociaż wydatki pokrywali oczywiście ze

zdobytych przez Irvina pieniędzy). Potem wgramolili się do wnętrza zakurzonej

budy, którą ciągnęły dwie pary koni. Stary wehikuł, trzeszcząc w spojeniach,

ruszył na utarty szlak do Lubbock. Oprócz naszej trójki jechało jeszcze dwu tylko

podróżnych: jeden przypominający z wyglądu duchownego, drugi — jak się sam

wygadał — handlarz bydłem. Minęli ostatnie domostwa Wichita Falls, woźnica

trzasnął z bicza, gwizdnął przeraźliwie, konie nabrały tempa i dyliżans zaczął

podskakiwać na nierównościach drogi. Pierwsze pół godziny minęło w ciszy

przerywanej tylko tupotem końskich nóg i trzeszczeniem pudła, zapewne jeszcze

pamiętającego czasy indiańskich napadów w tych stronach. Wspomniał o tym —

ni z tego, ni z owego — Karol Gordon. Handlarz widać tylko czekał na okazję, bo

natychmiast się rozgadał.

— Tak, tak — powiedział. — Czerwonych już w tych stronach nie ma. Wynieśli

się bardziej na zachód, ale co się tyczy napadów... ho, ho, tego nam wcale nie

brakuje. Jechałem wczoraj pociągiem do Wichita i wyobraźcie sobie,

dżentelmeni, dokonano napadu na pociąg!

background image

— Był pan tego świadkiem? — zagadnął Fawkes.

— Prawie. Siedziałem w następnym wagonie, ale sprawa tak szybki wzięła obrót,

że nie zdążyłem przyjść z pomocą napadniętym. Zresztą, sami sobie dali radę.

Napastników było pięciu, ale źle się wybrali. Trafili na śmiałków i zostali

wyrzuceni z pociągu. Uciekali, aż się za nimi kurzyło. Była nawet pukanina i dwu

bandytów raniono. Myślę, że nieszkodliwie. Tak, tak, moi panowie. Zawsze mam

lekkiego stracha, bo nigdy nie wiadomo, z kim się jedzie — tu spojrzał na

nich wymownie. Szeryf odczuł to jako coś w rodzaju obelgi, bo natychmiast

rozpiął kurtkę ukazując gwiazdę.

— A napastników było dwu, nie pięciu — oświadczył.

— Doprawdy, szeryfie? — ucieszył się handlarz. — Był pan przy tym?

— A jakże.

— Wyrzuciliście ich oknem?

— Nic podobnego. Wyskoczyli sami nie przez okna, to zbyt trudne, lecz przez

drzwi i z platformy wagonu. Czego to ludzie nie wymyślą!

— Właśnie, właśnie. Więc jakże się to stało?

Fawkes wcale nie miał zamiaru relacjonować przebiegu zdarzeń. Kto wie, kim

naprawdę jest ten jegomość podający się za handlarza? I gdyby podróż trwała

krócej, na pewno trzymałby aż do końca język za zębami. Ale droga, mimo

szaleńczego galopu koni, zdawała się nie mieć końca. Wewnątrz budy czyniło się

coraz goręcej, a nuda krajobrazu przesuwającego się za oknami była nie do

zniesienia. I Fawkes począł gadać.

Zrazu niechętnie, cedząc słówko po słówku, ale stopniowo rozgrzał się własnym

opowiadaniem i odmalował cały przebieg napadu bardzo jaskrawymi barwami.

Być może właśnie ta jaskrawość nieco zmieniła obraz wypadków. Irvin słuchał

tego ze zdziwieniem, a Gordon raz po raz nieznacznie się uśmiechał. Cóż, Fawkes

dał się unieść temperamentowi i nieco wyolbrzymił własną rolę, nie zapomniał

jednak i o towarzyszach. W sumie opowieść wypadła imponująco. Poruszony do

background image

głębi kupiec zapomniał — jak to się mówi — języka w gębie i kiedy szeryf

skończył, długo przyglądał się całej trójce z nieukrywanym podziwem.

Korzystając z przerwy Karol szepnął Irvinowi:

— Nigdy dotąd nie podejrzewałem naszego szeryfa o takie zdolności.

Wreszcie handlarz odzyskał mowę.

— Wszyscy trzej braliście udział w tej awanturze! Kto by pomyślał? To

nadzwyczajne! Mało teraz takich ludzi, jak wy. Dopiero będę miał o czym

opowiadać. Cała Wichita się dowie! Bandyta w czarnym ubraniu! Powiadacie, że

elegant. Zaczną go szukać, a jak znajdą, cała zasługa spadnie na was, szeryfie.

Fawkes pomarkotniał. Zorientował się, że nieco przesolił. Należał bowiem do

gatunku ludzi spokojnych i nie lubił zbytniego rozgłosu. Zwłaszcza takiego, który

mógł nań ściągnąć nieprzewidziane kłopoty. Gdyby wieść, że to on właśnie stał

się pogromcą bandyty, dotarła do uszu zainteresowanego, czarny elegant na

pewno starałby się zmyć plamę niesławy. W jaki sposób? O tym Fawkes nawet

nie chciał myśleć. Pocieszał się, że Greenfield leży na uboczu wielkich traktów.

Chociaż... takie ciemne typy lubią wszelkie ubocza. Niech to piorun strzeli!

Szeryf postanowił rzecz jakoś naprawić i począł tłumaczyć handlarzowi, że

sprawa wcale nie wymaga rozgłosu, że — wręcz przeciwnie — wskazane jest

zachowanie najgłębszej tajemnicy. Zbytnia gadatliwość może zaszkodzić

gadającemu. A że współpasażer wydał mu się w końcu nastraszony, odzyskał

humor. Nie pomyślał jednak, że po paru dniach handlarz o strachu zapomni,

natomiast dobrze zapamięta sobie barwne opowiadanie, no i swą obecność jako

świadka napadu. Cóż za temat do gawęd w pierwszym lepszym gronie

podróżnych: w wagonie, dyliżansie, czy wnętrzu saloonu, gdzie przy kolejce whi-

sky zawsze się znajdzie łakomych na nowinki słuchaczy.

Do Lubbock dotarli wieczorem. Miasteczko nie było tak imponujące jak Wichita

Falls, ale w porównaniu z Greenfield przedstawiało się okazale. Pożegnali się

szybko z handlarzem bydła i z drugim pasażerem o wyglądzie duchownego,

który przez cały czas jazdy nie odezwał się ani słówkiem.

background image

Biuro szeryfa Lubbock wskazał im pierwszy napotkany przechodzień.

— Mc Intosh — powiedział. — Pójdziecie prosto, jak strzelił. Parterowy domek z

czerwoną tabliczką i mocnymi okiennicami.

Podziękowali i ruszyli przed siebie. Niezbyt zresztą daleko, ale na próżno. Był

domek, była tabliczka, tylko że drzwi i okna zaryglowane, a na pukanie nikt nie

odpowiedział. Wrócili z nosami spuszczonymi i chociaż w zajeździe podano im

domowy adres szeryfa, zdecydowali, że jest już zbyt późno, by niepokoić w

domowych pieleszach przedstawiciela miejscowej sprawiedliwości. Uczynili to

dopiero rankiem.

Mc Intosh przyjął ich bez zwłoki w wielkiej izbie o okratowanych oknach.

Wysłuchał w milczeniu najpierw relacji Fawkesa, później Irvina. O przygodzie w

pociągu nie pisnęli ani słówkiem, uzgodniwszy, że przede wszystkim należy

załatwić sprawę, dla której tu przybyli.

Szeryf Lubbock zapytał zwięźle:

— A gdzie pieniądze?

— Czy nikt nam tu nie przeszkodzi? — zaniepokoił się Fawkes zerkając na nie

domknięte drzwi od ulicy.

Mc Intosh wrzasnął w głąb lokalu:

— Hawley! Chodź no tu! — a kiedy skrzypnęły wąskie drzwiczki, dodał: —

Zamknij wejście od ulicy na rygiel, stań przy oknie i jakby się kto dobijał,

powiedz, że jestem zajęty. Niech przyjdzie za godzinę.

Gdy polecenie zostało wykonane, Fawkes złożył na biurku pękaty skórzany

woreczek i drugie zawiniątko. Oba związane jednym i tym samym lassem. Z kolei

cała trójka opróżniała kieszenie swych kurtek. Powierzchnię biurka zapełniły ru-

lony monet i paczki banknotów.

— Że też nie baliście się wieźć takiej fury pieniędzy!

— Owszem, baliśmy się, nawet bardzo — odpowiedział milczący dotąd Gordon.

— Ale to jest już zupełnie inna historia.

— Co takiego?

background image

— Jak załatwimy, szeryfie, pierwszą sprawę, przejdziemy do drugiej — odezwał

się Fawkes. — Nie należy pakować zbyt wielu różności do jednej miski, bo

potrawa stanie się niejadalna.

Mc Intosh uśmiechnął się:

— Nie bardzo rozumiem, ale niech tak będzie. Więc powiadacie, że tu leży

dziewiętnaście tysięcy.

— Dziewiętnaście tysięcy pięćset — sprostował Fawkes. — Tyle było wczoraj.

Dziś trochę mniej, trzeba sprawdzić.

— Jak to? — zaniepokoił się szeryf. — Zgubiliście? Ukradli wam?

— Ani jedno, ani drugie. W całym Greenfield nie można było zebrać ani dolara na

koszty podróży. Wzięliśmy z tej sumy na przejazd koleją i dyliżansem i na

noclegi w hotelach. To się potrąci z nagrody.

— Nie bardzo w porządku — zatroskał się Mc Intosh. — To nie wasze pieniądze,

ale poczty. Nie mieliście prawa. A co się tyczy nagrody... Hm, muszę przecież...

posiadać dowód, że ten rudy drab, jak się on nazywał? Aha! Edwin Wang, został

naprawdę przez was zastrzelony...

— Miałem wieźć trupa? — oburzył się Irvin.

— No... nie. Oczywiście, że nie. Trochę daleko. Ale jakieś inne dowody...

— Jakie?

— Hm... rzeczywiście, może coś, co widzieli u niego inni? Takie, jak to się

nazywa, świadectwo tożsamości.

Gordon wzruszył ramionami i mruknął:

— A cóż on takiego mógł mieć?

— Jako szeryf Greenfield zaświadczam, że zeznanie Vincent Irvina jest zgodne z

prawdą — poważnym głosem stwierdził Fawkes.

— Ja wam wierzę, ale inni mogą nie uwierzyć. Jak się wieść rozniesie, co dzień

będę tu przyjmował różne typy twierdzące, że zlikwidowały takiego lub innego

przestępcę, poszukiwanego listami gończymi. Nie, moi panowie, to na nic!

— Nie jesteśmy żadne “różne typy" — wtrącił się znowu Gordon.

background image

— Oczywiście, że nie — pośpiesznie wycofał się Mc Intosh. — Nie was miałem

na myśli. Kłopotliwa sytuacja i doprawdy nie wiem, jak postąpić?

— A pieniądze? — wtrącił Fawkes. — A te pieniądze — powtórzył — o niczym

nie świadczą? Zresztą... niech tam! Nie będziemy żądali nagrody za tego tam

Wanga. To nawet nieprzyjemnie brać zapłatę za wyprawienie człowieka na

tamten świat. Prawda, Vincent? — i nie czekając na odpowiedź mówił dalej: —

Więc mniejsza z tym Wangiem. Kto chce, niech wierzy, że on jeszcze żyje i niech

go... ściga. Nie będziemy się o to spierać, chociaż znamy prawdę.

— Więc o cóż jeszcze chodzi? — zdziwił się

takim nieoczekiwanym zwrotem w sprawie Mc Intosh.

— O drobiazg: wypłacenie nagrody za odzyskane z rabunku sumy.

— Ależ... — zakłopotał się szeryf Lubbock — ja nie mogę o tym decydować. To

są pieniądze poczty.

— Tak? Dobrze. Pójdziemy do sędziego, niech on rozstrzygnie. Już dosyć

straciliśmy czasu na nie swój interes.

— No, trochę swój. Przecież chodzi wam o nagrodę, a poza tym jesteście

szeryfem i to był wasz obowiązek.

— Nikt nie ma prawa uczyć mnie obowiązków — obruszył się Fawkes i począł

starannie ładować rulony monet z powrotem do worka. — Zabieramy się,

chłopcy. Jak nam sędzia nie pomoże, trafimy i do gubernatora.

Na Irvinie skóra ścierpła — jeszcze jedna, i to znacznie dalsza wędrówka aż do

odległej stolicy Teksasu! A poza tym... ogarniało go coraz większe obrzydzenie.

Handel trupami! Tfu! Przeliczanie jego, Irvina, ryzyka na pieniądze!

— Ludzie, co robicie? — zaniepokoił się Mc Intosh widząc, jak Fawkes i Gordon

pakują pieniądze.

— Zabieramy się z całym bagażem — oświadczył Fawkes.

— Dokąd? Napad wydarzył się w Lubbock, więc cała sprawa podlega mnie. Po

co w to mieszać gubernatora? Zastanówcie się! A obrażać się nie ma o co.

— Znajdźcie jakieś rozsądne rozwiązanie, a rozstaniemy się w zgodzie — odparł

background image

Fawkes. — Sprawa jest przecież dla każdego oczywista. Wypłacicie nagrodę za

odzyskaną część pieniędzy. Dziesięć procent, zgodnie z prawem. To znaczy:

tysiąc dziewięćset pięćdziesiąt dolarów, a od tego potrącicie koszty naszego

przejazdu, żeby nie było sporu. Chociaż, prawdę mówiąc, tę naszą wędrówkę

powinniście pokryć z własnych funduszów, szeryfie.

— Raczej wy macie chyba na ten cel jakieś fundusze w Greenfield.

— Już mówiłem, że nie mieliśmy na koszta podróży.

— To z czego wy tam żyjecie?

Gordon zorientował się, że rozmowa zbacza w zupełnie nie odpowiednim

kierunku. Postanowił ją przerwać.

— Szeryf Fawkes mówi prawdę — wtrącił szybko. — A z czego my żyjemy, to

nie ma nic do rzeczy. Wypłaćcie nagrodę i rozstańmy się w zgodzie.

— To są pieniądze poczty — wahał się Mc Intosh. — Jakże mogę je naruszyć?

— Poczta na pewno potwierdzi wypłatę. Przecież w ten sposób odzyska prawie

połowę straty.

— Łatwo wam to mówić. Wy odjedziecie, a ja zostanę. Ciężka jest dola szeryfa

— westchnął.

— Ciężka, ciężka — potwierdził Fawkes. — Wiem coś o tym. Zwłaszcza teraz.

No, więc jak będzie? Kończmy szybciej, bo mamy wam przekazać jeszcze jedną

interesującą wiadomość.

— Jeszcze coś nowego? — zaniepokoił się Mc Intosh.

— Ale nie ma żadnego związku z naszą nagrodą.

— Decydujcie się, szeryfie! — ponaglił Gordon.

— Muszę się poradzić sędziego. Najlepiej zaraz pójdziemy.

— Nigdzie nie pójdziemy — sprzeciwił się Fawkes. — Najwyżej na stację

dyliżansów... I z pieniędzmi.

Mc Intosh podrapał się w głowę.

— Mógłbym was zatrzymać... — powiedział, ale niezbyt pewnym głosem.

— Spróbujcie — wsparł Fawkesa Gordon. — Spróbujcie zatrzymać szeryfa

background image

Greenfield. Za dwa dni będziecie mieli na karku całą naszą osadę. Chcecie

awantury?

Była to czcza pogróżka, ale o tym wiedziała tylko trójka przybyłych. Mc Intosh

przestraszył się.

— Hawley! — wrzasnął na człowieka wartującego przy oknie. — Słyszałeś?

— Słyszałem.

— Jak byś postąpił na moim miejscu?

— Wypłaciłbym.

— Tyle, ile żądają?

— Właśnie tyle. Nie potrzebujecie się lękać, szeryfie. Sprawa jest jasna jak

słońce.

— Ale co na to powie poczta?

— Będzie musiała zgodzić się. A jak się nie zgodzi, nie oddacie ani centa. Znam

dobrze sędziego, przyzna wara rację. A jeśli sprawa trafi do gubernatora, może

być dużo kłopotów.

Ta ostatnia groźba poskutkowała.

— Dobrze — westchnął Mc Intosh. — Opiszmy to wszystko, dla porządku.

Opisywanie trwało bardzo długo. Drobiazgowe liczenie pieniędzy — równie

długo. Na koniec szeryf odczytał protokół, podsunął do podpisania i wypłacił

kwotę tysiąca dziewięciuset pięćdziesięciu dolarów minus koszty przejazdu.

— To wszystko — stwierdził nie bez ulgi, lokując “skarb" w głębinach swego

biurka. — Któż wie, jakie kłopoty ściągam na swą głowę? — stwierdził

melancholijnie. — Być może poczta będzie chciała odebrać od was nagrodę.

Nic na to nie odpowiedzieli, tylko Gordon mruknął pod nosem: — Niech no tylko

spróbuje...

Szeryf Lubbock dźwignął się z fotela:

— Tośmy wszystko załatwili.

— Nie wszystko — sprzeciwił się Fawkes. — Posłuchajcie...

I opowiedział o przygodzie w pociągu. Mc Intosh bardziej się zakłopotał niż

background image

zdziwił.

— Słyszysz, Hawley?

— Czarny Jack — odparł zapytany. — Dawno nie słyszeliśmy o nim. Myślałem,

że się przeniósł w inne strony albo że go zabili.

— A tymczasem wrócił — wnikliwie zauważył szeryf Lubbock. — Ale, ale,

dlaczego — tu zwrócił się do trójki gości — zawiadamiacie mnie właśnie? To się

wiąże z koleją, a u nas kolei ani śladu. Czy daliście znać szeryfowi Wichita Falls?

Nie? To bardzo niedobrze!

— Nie mieliśmy czasu — skłamał Fawkes.

— Z tego wynikła niepotrzebna zwłoka. Źle. Czarny Jack to diabeł wcielony.

— Interesujący jegomość — wtrącił się Gordon. — Wyglądał wcale, wcale

porządnie,

— On wszystkich łapie na swój wygląd — odezwał się spod okna Hawley.

— Kto to jest? — zapytał Fawkes.

— Elegancik, który ma na sumieniu więcej przestępstw niż ja włosów na głowie.

Były za nim rozsyłane listy gończe. Niejeden raz.

— Nigdy takiego nie otrzymałem — stwierdził Fawkes.

— Jakieś niedopatrzenie. Ale teraz to już wiecie.

— A jego nazwisko? — zagadnął Gordon. — Bo, że czarny, tośmy stwierdzili

własnymi oczami.

— Kto tam wie, jak się on nazywa. Ale wszyscy wiedzą, że zawsze się na czarno

nosi, hiszpańską modą. Na przykład ja — stwierdził Mc Intosh — nie oglądałem

tego gagatka, ale poznałbym go z opisu. Jest elegancki, czysty, schludny. Jakby

nie włóczył się po prerii, ale przebywał w wielkim mieście.

— A ten drugi? Jego pomocnik? — zapytał Gordon.

Mc Intosh wzruszył ramionami.

— Zapewne przygodny pomagier. Przypadkowo schwytaliśmy kilku takich

wspólników Jacka. I co się okazało? Nigdy nic o nim nie wiedzą! Właśnie dlatego

tak trudno go schwytać. Działa zawsze sam, nie ma przyjaciół ani znajomych.

background image

Niekiedy werbuje różne podejrzane typy, ale tylko do konkretnej roboty. Potem

wynagradza ich częścią łupu i znika. Słyszałem, że kiedyś zastrzelił przygodnego

pomocnika tylko dlatego, że tamten uparł się iść za Jackiem. To straszny

człowiek. Wszystko, co mówiliście o nim, zgadza się z ogólną opinią. Jest

grzeczny, miły w obejściu, potrafi się zachować jak dżentelmen. W

rzeczywistości to bezwzględny okrutnik, nie dający się niczym wzruszyć.

Dlaczego was wybrał na ofiary? Myślę, że pewnie gadaliście w wagonie o swym

skarbie. Przyznajcie się?

— Nic podobnego — zaprzeczył Fawkes. — O pieniądzach i o naszej podróży nie

wiedział nikt w Greenfield, a w drodze nie zdradziliśmy się ani słówkiem.

— Hm, może to tylko zbieg okoliczności? Czarny Jack widać uznał was za ludzi

majętnych. Musiał być w potrzebie, kiedy poszedł na takie ryzyko. Zresztą, po

was zająłby się innymi pasażerami.

— Taki z niego kolejowy złodziej? — zapytał Fawkes.

— Owszem, owszem. Ma w swym dorobku kilka napadów na pociągi, ale równie

często poluje na dyliżanse i na samotnych gości hotelowych. No, opiszmy tę całą

historyjkę.

Począł skrobać piórem po papierze, po czym odczytał swoje dzieło i podsunął do

podpisania. Uścisnąwszy dłoń szeryfa wyszli na zakurzoną ulicę. Fawkes był

bardzo z siebie zadowolony, Gordon zamyślony, a Irvin w posępnym nastroju.

Pieniądze nic a nic nie poprawiły mu humoru. Wzdrygał się wiedząc, że teraz

udadzą się do Greenfield. Chętnie by tam nie wracał, ale cóż miał czynić?

Zdążyli złapać popołudniowy dyliżans do Wichita Falls, a w Wichita — ten sam

malutki pociąg, którym tu przybyli.

Na przystanek kolejowy w Greenfield przybyli późnym wieczorem, a do osady —

gdy księżyc osiągnął szczyt nieba. Musieli wędrować piechotą. Miało to i swą

dobrą stronę: Greenfield spało od wielu godzin. W ten sposób uniknęli zbędnych

pytań i plotek.

Nazajutrz Irvin pognał do Fulk Bryana, brzęcząc kieszeniami pełnymi dolarów.

background image

Bryan mieszkał w niepozornym domku, dokoła którego jeszcze można było

dostrzec ślady kwiatowego ogródka. Tylko ślady, bo wszystkie rośliny wypaliło

słońce. Obok domu wznosił się barak ze sklepem i magazynem towarów. Teraz

prawie zawsze na głucho zamkniętym. Odwiedziny klientów zdarzały się rzadko i

nie napełniały kupca radością. Powodowały przecież tylko wzrost kredytu

udzielanego kupującym, już niebezpiecznie dla Bryana wysokiego. W pierwszym

roku suszy udzielał go licząc na szybką zmianę sytuacji. W drugim — wysłał

obszerne pismo do centrali przedsiębiorstwa, którego był agentem, z zapytaniem,

co ma czynić. Jednakże przedsiębiorstwo robiło złote interesy w innych częściach

wielkiego kraju i uznało, że wolno zaryzykować. W roku trzecim — udzielanie

kredytu stało się dla Bryana koniecznością. Gdyby go cofnął — uciekłaby z

Greenfield cała ludność, oczywiście nie spłaciwszy długów. A tak istniała

przecież nadzieja. Ba, Bryan nawet pocieszał się, że im dłużej trwa susza, tym

pewniejsze są deszcze. Kto mógłby przypuszczać, że okoliczna preria może się

zmienić w jałową pustynię? Już teraz, gdy zrywał się upalny, porywisty wiatr,

kłęby kurzawy wisiały nad ziemią jak nieprzenikliwa zasłona, z krańca po kraniec

horyzontu.

Tego ranka jak zwykle Bryan stał przed swym domkiem, z głową zadartą,

wypatrując obłoków. Nie tych białych, kłębiastych, wróżących długotrwałą

pogodę, ale tych sunących nisko nad ziemią, szarych i ciężkich, mogących lada

godzina zlać ziemię rzęsistymi strugami wody. Ale niebo było jasnoniebieskie.

— Halo, Irvin! — zawołał na widok farmera. — Powiadają — zaczął ni z tego, ni

z owego — że pożary ściągają deszcze. Gdyby tak podpalić step? Co sądzisz o

tym?

— Żeby spalić Greenfield? Dziwne, że do tej pory samo nie spłonęło. Drewno jest

suche jak pieprz.

— Można by zaorać dokoła szeroki pas.

— Ale preria się nie zapali. Więcej na niej piachu niż traw.

Bryan westchnął ciężko.

background image

— Co u ciebie słychać? — zmienił temat rozmowy. — Opowiadano, że wróciłeś

z wyprawy? Jak się powiodło?

— Chcę uregulować długi.

— Cooo? — agent szeroko otworzył usta ze zdumienia.

— No więc? — ponaglił Irvin.

— Poczekaj, nie chce mi się wierzyć... Poczekaj, pójdę po klucze do kantorka.

Tam będzie spokojniej.

To ostatnie stwierdzenie zapewne wiązało się z gromkim wrzaskiem chłopięcych

głosów dobiegających z wnętrza domu, przerywanym basowym ujadaniem dwu

psów, które na noc agent przywiązywał na długich łańcuchach przy magazynie.

Irvin poczuł ucisk serca słysząc ten gwar. Jego dom był pusty, głuchy, samotny.

Cmentarz pogrzebanych nadziei.

— Chodźmy — Bryan pojawił się podzwaniając pękiem kluczy.

Przeszli do magazynu. Agent odemknął dwie wielkie kłódki, a potem otworzył

solidne, wzmocnione żelaznymi sztabami drzwi. Za nimi widniała sklepowa lada,

za ladą — mroczna przestrzeń. Pachniało kurzem, skórą, mąką, jakimiś ziołami.

Było duszno i gorąco.

Bryan wydobył spod lady wielką księgę dłużników. Przewracał z szelestem karty,

aż odszukał stronę, na której widniało nazwisko Irvina.

— Czy wszystko chcesz uregulować?

— Wszystko.

Agent wyciągnął ćwiartkę papieru, coś zapisywał, podliczył, wreszcie podał

papier Irvinowi.

— Sprawdź. To jest suma z procentami. Irvin uważnie przejrzał kolumienkę cyfr.

— Dobrze — stwierdził. — A teraz proszę policzyć, co jest winien Gordon.

Bryan nic nie rzekł, tylko brwi uniosły mu się nad oczami na znak niepomiernego

zdziwienia. Natychmiast pochylił głowę nad kartkami księgi, w której począł

szukać nazwiska Gordona. W końcu i to obliczenie zostało dokonane. Irvin

jeszcze raz sprawdził.

background image

— Teraz Fawkes — powiedział.

— Co takiego?!

— Fawkes, powiadam. Ale chodzi mi tylko o tę sumę, którą pożyczył podczas

mojej nieobecności, na wyjazd Gordona.

— Rozumiem...

Znowu szelest kart, już bez kolumienki cyfr, bo rzecz dotyczyła tylko jednej

pozycji. Wreszcie Irvin zapłacił, odebrał kwity dłużne wystawione przez siebie,

Gordona i Fawkesa, pożegnał się spiesznie i wyszedł. Lękał się, że Bryan pocznie

mu składać kondolencje lub wypytywać o szczegóły wyprawy. Wrócił do

zagrody Gordona i wręczył przyjacielowi plik skryptów.

— Zapłaciłem za ciebie i za siebie, za Fawkesa również to, co pożyczył na wyjazd

do Amarillo.

— Jestem twoim dłużnikiem, Vincent. Ale po coś to zrobił? Jeszcze za szeryfa...

rozumiem, ale za mnie? Będę się teraz kłopotał, z czego ci oddać.

— Nie martw się, zostało mi kilkaset dolarów. Powinno starczyć do najbliższych

deszczów, a jeśli nie starczy, wskoczymy na konie i pognamy, dokąd wiatr nas

skieruje. Skoro uregulowałem rachunki, możemy wyjechać każdego dnia i nikt

nie powie, że uciekamy.

Gordon nigdy więcej nie poruszył tej sprawy. A Irvin? Wymykał się z domu,

biegł w zakurzoną prerię, byle uniknąć natrętnych pytań, byle usunąć się sprzed

oczu ciekawskich, dla których stał się obecnie jakimś cudacznym eksponatem,

jakie w małych miasteczkach pokazują gapiom wędrowni sztukmistrze.

Abel Meredith znowu przywędrował przed drzwi domostwa Gordona.

Dowiedział się o spłaceniu długów przez Irvina, a Fawkes uznał, że nie ma co

dłużej zachowywać tajemnicy. Rozniosła się wieść po całym Greenfield o

nieprawdopodobnym sukcesie Irvina. Pędziła z zagrody do zagrody na

skrzydłach wiatru, obrastając po drodze w szczegóły, zależnie od humoru

opowiadającego i od łatwowierności kolejnego słuchacza. W ostatecznym

wyniku powstało kilka odmiennych wersji. Cóż więc dziwnego, że prawie

background image

każdy chciał dowiedzieć się prawdy z ust samego bohatera.

Nastąpiło wiele, wiele wizyt i trwało tak chyba przez tydzień. Można sobie

wyobrazić, jakie to było przyjemne dla Irvina. Parokrotnie nie zdążył ukryć się

przed ciekawskimi i został wystawiony na mękę wysłuchiwania rozmaitych pytań

i rad. Odpowiadał krótko, prawie niegrzecznie, aż ludzie się poobrażali.

Gromadne wędrówki do chaty Gordona ustały. Obaj przyjaciele odetchnęli. Ale

na krótko.

Znaleźli się w Greenfield ludzie zazdrośni. Częściowo o sławę Irvina, częściowo

o pieniądze. Złe języki zapoczątkowały złośliwą robotę. Czego to nie

wymyślono? Że Irvinowi w głowie się przewróciło, że stał się dumny,

nieprzystępny... Dziwnie szybko zapomniano o tragedii farmera. Ba, znaleźli się i

tacy, którzy twierdzili, że Irvin dorobił się majątku na... morderstwie, że wcale nie

oddał, komu należy, wszystkich odzyskanych pieniędzy. Szeryf, gdy usłyszał

pierwszą tego rodzaju plotkę, wybuchnął słusznym gniewem. Zgromił

przypadkowego informatora, aż ten, zawstydzony, unikał odtąd spotkań z

Fawkesem. Ale plotkujących było wielu i chociaż ten i ów spośród

rozsądniejszych brał w obronę Irvina, chętniej wierzono w kłamstwo niż w

prawdę.

Karol, gdy po raz pierwszy dowiedział się o wszystkim, o mało nie pobił śmiałka,

który, ubolewając nad “złymi ludźmi", wyraził wątpliwość, czy Irvin słusznie

otrzymał nagrodę “za zabicie człowieka". Zapomniano, kim w rzeczywistości był

“zabity człowiek". Za to świetnie pamiętano o fakcie spłacenia przez Irvina

długów. Potem zaczęto analizować charakter Irvina. Bo chyba “krwawy, okrutny

charakter" musiał mieć człowiek, który przez nikogo nie zmuszony podjął się —

w zastępstwie szeryfa — pogoni za przestępcą. Taka opinia była zresztą w

tamtych czasach niemal powszechna na ziemiach Dzikiego Zachodu. Gdy szeryf

chwytał lub w jakikolwiek inny sposób unieszkodliwiał przestępcę, spotykał się z

powszechnym uznaniem. Jeśli jednak zupełnie to samo czynił ktokolwiek inny, w

najlepszej nawet intecji, poczynano uważać go za... mordercę, tyle tylko, że

background image

zalegalizowanego, a pieniądze wypłacone w nagrodę — za ,,brudne, hańbiące

pieniądze". I tak właśnie się stało. Najpierw Irvina uznano za bohatera Greenfield,

ale bardzo szybko tym bohaterem być przestał. Dopóki unikał ludzi, nie oriento-

wał się w sytuacji. Jednakże później, kiedy zaczął pokazywać się na głównej i

jedynej ulicy osady, stwierdził ze zdumieniem, że role się zmieniły: gdy on

przestał unikać ludzi, ludzie poczęli unikać jego. Próbował dojść przyczyny.

Uzyskiwał wyjaśnienia wykrętne, zaprzeczające rzeczywistości. Zdenerwowany i

zły, udał się do starego Abla Mereditha. Ten mu wreszcie wyjaśnił, co się stało.

— Nie przejmuj się tym, synu — dodał na zakończenie. — Jest tu trochę ludzi

mądrych i oni nigdy nie uwierzą plotkom. A głupcy? Pluń na nich. Zresztą głupcy

szybko zapomną o swych głupstwach.

— Cóż więc mi radzisz, ojcze?

— Hm... jak by tu powiedzieć? Nie szukaj towarzystwa durniów, unikaj ich przez

pewien czas.

Irvin spokojnie wysłuchał rady, ale kiedy o niej opowiadał Karolowi, aż trząsł się

z oburzenia.

— Zupełnie jakbym to ja popełnił przestępstwo, a nie tamci... A może lepiej by

było zniknąć stąd?

— Co masz na myśli?

— No, choćby wycieczkę. Dokądkolwiek. Chcę zejść ludziom z oczu.

— Pomysł niezły. Pojadę z tobą. Irvin przecząco pokręcił głową:

— Nie gniewaj się, Karolu. Może innym razem skorzystam z twej propozycji, ale

teraz... teraz chcę być sam. Żeby wrócić do równowagi.

— I dokąd to masz zamiar...

— Pojadę do Wichita, może do Lubbock. Przyszło mi do głowy, że gdyby tak

znalazł się amator na moje gospodarstwo...

— Chcesz porzucić Greenfield?

— No... nie wiem. Wciąż jeszcze nie wiem...

— Nie będziemy omawiać tej sprawy. Przemyśl wszystko. Jak wrócisz,

background image

pogadamy. Może i ja się zdecyduję na sprzedaż? Pamiętaj, lepiej z rozmysłem

popełnić głupstwo niż dokonać mądrego czynu bez zastanowienia.

Irvin uśmiechnął się:

— To jakaś dziwna filozofia.

— Rzecz polega na tym, aby jak najlepiej wszystko przewidzieć i uniknąć

zaskoczenia. Kiedy chcesz ruszać?

— Jak najprędzej. Kupię jeszcze trochę żywności na drogę u Bryana, a później na

siodło i w świat!

background image

W Wichita Falls

Lokal szeryfa w Wichita Falls nie miał sobie równego w bliższej i dalszej okolicy.

To był luksus! A jakże. Dla wielu — szczyt wytworności, wobec którego stawali

onieśmieleni.

Gdy po trzech stopniach wchodził do wnętrza, przybysza wcale nie witała typowa

w tamtych stronach obskurna izba, prymitywne umeblowana, z szeryfem

rozpartym niedbale za niezbyt czystym stołem (niekiedy — za biurkiem, co już

świadczyło o wyższym stopniu szeryfoskiej elegancji).

W Wichita Falls było zupełnie inaczej! Izba, owszem, dość przestronna. Pod

trzema ścianami stały proste ławy, między nimi krzesło z poręczami. Na tym niby

fotelu siedział zazwyczaj młody człowiek w szerokoskrzydłym kapeluszu na

głowie, w kolorowej koszuli i długich spodniach opadających fałdami na żółte

buty o wysokich obcasach. Buty zawsze lśniły jak słońce — podobno tak je

czyszczono na żądanie samego szeryfa, który nie cierpiał zaniedbania i

niechlujstwa.

Irvin, wkroczywszy do izby, stanął zaskoczony jak każdy nowy interesant. Długo

stał niezdecydowanie.

— O co chodzi?

Młodzieniec z krzesła podciągnął nogi, aż zadzwoniły srebrne koła ostróg

przypiętych do olśniewających butów.

— Czy jest szeryf?

— Szeryf zajęty.

— Na długo?

Wzruszenie ramion.

— Poczekam — rzekł Irvin siadając na ławie.

— To potrwa bardzo długo.

background image

— Nie szkodzi. A czy ty, młodzieńcze, także masz interes do szeryfa?

Zagadnięty poczerwieniał na twarzy i wyprostował się na krześle.

— Ja jestem człowiekiem szeryfa — powiedział dumnym głosem — a nie

żadnym... interesantem.

— Przepraszam. Nie wiedziałem. Trudno poznać po ostrogach pomocnika

szeryfa. Nie dostrzegam gwiazdy.

Chłopak poczerwieniał jeszcze bardziej.

— Dostanę za kilka dni.

Spostrzegł, że się tłumaczy, więc żeby jakoś zatrzeć wrażenie swej słabości — jak

uważał — dodał szybko:

— Co was to obchodzi? Szeryf jest zajęty i zakazał wpuszczać.

Irvin kiwnął tylko głową i wpatrzył się w ścianę. Zapanowała cisza mącona

jedynie odgłosami ulicy. Nie trwało to jednak długo. Młodzieniec z krzesła albo

nudził się setnie, albo też pragnął podkreślić wagę swej funkcji.

— Mogę wam poradzić — rzekł niedbałym głosem — nie warto ze wszystkim

chodzić do szeryfa.

— Lękam się — odparł Irvin — że mógłbyś się rozchorować, a szeryf straciłby

tak cennego pomocnika.

— Rozchorować?

— Tak. Z nadmiernego wysiłku. Moja sprawa nie jest łatwa i wymaga tęgiej

głowy.

— Co takiego?! — wrzasnął chłopak i zerwał się z krzesła. — To obraza!

— Nie. Nauka, aby nie zadzierać nosa powyżej własnych możliwości.

— Wynoście się!

— A jeśli tego nie uczynię?

— Wyrzucę was!

— Spróbuj.

Chłopiec wyciągnął rewolwer, ale wyglądało na to, że nie wie, co dalej robić.

— Chcesz strzelać? Niedobra to sprawa. Morderstwo w biurze szeryfa?

background image

— Wynoście się!

Irvin nie zdążył odpowiedzieć. Ujrzał bowiem, jak w bocznej ścianie

bezszelestnie otworzyły się drzwi.

— Co to za krzyki, Bob? Wiesz, że tego nie znoszę.

Chłopak odwrócił się plecami do Irvina.

— Ten człowiek mnie obraził. On mówi...

— Nie kończ.

Człowiek stojący w uchylonych drzwiach uniósł rękę gestem sprzeciwu.

— Przypadkowo słyszałem całą rozmowę. Nie była zbyt przyjacielska, ale Bob...

sam sobie jesteś winien. Nie czyń ze mnie próżniaka i nie zmuszaj ludzi za

każdym razem do czekania na-

wet wtedy, gdy łapię muchy na ścianie. Ale i wy — zwrócił się do Irvina — nie

należycie do kategorii grzecznych, jeśli się nie mylę. Macie do mnie sprawę?

— Do szeryfa.

— No właśnie. Wejdźcie.

Przepuścił farmera i cicho zamknął drzwi. Ten pokój jeszcze bardziej zdumiał

przybysza. Przede wszystkim dlatego, że od progu do stojącego daleko, daleko w

głębi biurka wiódł szeroki, ciemnoczerwony, włochaty chodnik. Jeśli ktoś

nosił przesadnie duże ostrogi, musiał uważać, by nie zaczepić o chodnik i nie

upaść. Zdarzyło się to już kilku interesantom wpadającym zbyt pospiesznie do

gabinetu szeryfa. Tak więc włochaty chodnik był elementem uspokajającym i

wcale nie przypadkowym. Biurko szeryfa również wyglądało niezwykle.

Olbrzymie, lśniące jak lustro, a na nim wspaniała lampa z metalowym

zbiornikiem i kulistym kloszem. Dwa ciężkie, kryte skórą fotele utrudniały dostęp

do tego biurka, a okazała szafa pod przeciwległą ścianą prezentowała poprzez

szyby drzwiczek grzbiety pokaźnych tomów ustawionych na półkach.

— Siadajcie.

Irvin skorzystał z zaproszenia i zapadł się w głębinach fotelowej przepaści.

background image

— Słucham.

— Będziecie na pewno zdziwieni, szeryfie...

— Ja się niczemu nie dziwię. Mówcie bez wstępów.

— Otóż... chodzi o to... Nie śmiejcie się ze mnie...

— Śmiało, śmiało. Ani mi to w głowie. Mam nadzieję, że nie przyszliście

opowiadać mi dowcipów?

— Na pewno nie — pospieszył z odpowiedzią Irvin. — Ja, szeryfie, przyszedłem

zapytać się, czy nie poszukujecie ludzi.

— Nie bardzo rozumiem. Mam was przyjąć do pracy?

Irvin energicznie pokręcił głową.

— Pytam o ludzi poszukiwanych listami gończymi.

— Ooo...

Wydało się farmerowi, że pociągła, sucha, jakby ptasia twarz szeryfa wydłużyła

się jeszcze bardziej, a głębokie bruzdy biegnące od policzków do ust stały się

jeszcze głębsze.

— Kogóż to szukacie?

— Nikogo, specjalnie... Tak w ogóle.

— Tak w ogóle — powtórzył szeryf i nagle rzucił tonem pytania: — Kandydat

na... łapacza? Kto was do mnie skierował?

— Nikt.

— Mieszkacie w Wichita Falls?

— Nie.

— Skąd przybyliście?

— Z Greenfield.

— Greenfield... Greenfield... Gdzie to jest?

Irvin postarał się w przybliżeniu określić położenie osady. Czy szeryf coś z tego

zrozumiał, czy nie — trudno było odgadnąć. Dość, że nie pytał więcej.

Zainteresował się natomiast zawodem przybysza.

— Rolnik? — zdumiał się usłyszawszy odpowiedź. — Straciliście ziemię? —

background image

zawyrokował.

— Mam ją nadal.

— Co u licha? Teraz to już niczego nie pojmuję. Początkowo sądziłem, że

jesteście jednym z takich, co to z wiatrem w zawody idą, raz tu, raz tam. U nich

się zdarza, ale żeby farmer?! Co wam do głowy strzeliło?

— Każdy ma prawo ścigać przestępcę.

— Pewnie, ale ja wam odradzam. Gra idzie o wielką stawkę: o własną głowę.

Trzeba mieć doświadczenie, a jakież doświadczenie w tej sprawie może posiadać

rolnik?

— Schwytałem jednego, za którym rozesłano listy gończe. Schwytałem go —

Irvin zaciął się — to jest... zabiłem go.

— Taak? No proszę, kto by się spodziewał?

Z samego tonu głosu wynikało, że szeryf nie wierzy informatorowi.

— To się stało po napadzie na pocztę w Lubbock — pospieszył wyjaśnić farmer.

— Dognałem obu, jeden zdołał uciec, drugi został na miejscu.

Szeryf poruszył się niespokojnie.

— Nam zależy raczej na chwytaniu przestępcy niż na jego śmierci — zauważył

surowym głosem. — Nie lubię rewolwerowców.

— Gdybym nie użył broni, nie siedziałbym teraz przed wami. On strzelił

pierwszy.

— Ach tak... I gdzież się to wydarzyło?

— Nad Kolorado. Południową Kolorado. Odzyskałem część zrabowanych

pieniędzy. Szeryf z Lubbock może poświadczyć.

— Znam tę sprawę. Przepraszam, jak się nazywacie?

— Vincent Irvin.

— Vincent Irvin — powtórzył szeryf. — Vincent Irvin... Przypominam sobie. A

co to była za historia z Czarnym Jackiem? Mc Intosh lubi dużo mówić. Jego

słowa są jak gąbka pełna wody, gdy ją wycisnąć, niewiele zostaje.

Irvina zaskoczyło pytanie, ale musiał odpowiedzieć. Więc opisał przygodę w

background image

pociągu.

— Było was tam trzech i żaden nie zgłosił się do mnie. Dziwię się. Przecież napad

wydarzył się w okolicy Wichita, a nie Lubbock? Dlaczego nie przyszliście tutaj?

Irvin pomyślał, że odpowiedzialność za to obciąża przede wszystkim Lucasa

Fawkesa, ale tego nie powiedział. Wyjaśnił natomiast, że obawiali się o

pieniądze, które wieźli.

— To mogło przyjść was dwu — zauważył logicznie szeryf. — No, ale przepadło.

Czarny Jack długo będzie pamiętał o takim spotkaniu. Radzę wam nie kręcić się

w tych stronach. Licho nie śpi.

Ostrzeżenie nie trafiło Irvinowi do przekonania. Przecież nie po to tu przyjechał,

aby się bać Jacka. I zaraz to głośno stwierdził. A na zakończenie dodał:

— Chcę się dowiedzieć, za kim rozesłano listy gończe.

Szeryf spojrzał nań tak, jakby chciał go wzrokiem na wylot przewiercić.

— Szukacie guza — stwierdził. — Ale niech będzie... Zaraz zobaczę.

Wysunął szufladę, pogrzebał chwilę w jej wnętrzu i wyciągnął plik

zadrukowanych kartek.

— To nasz pięcioletni dorobek — wyjaśnił. — Listy gończe z czterech stron

świata. Najpierw — podniósł arkusik — jakiś Goldwin. Poszukiwany przez

szeryfa z Pine Bluff. W Arkansasie. Stara sprawa. Jak mi wiadomo, nikt u nas

tego Goldwina nie widział i mam nadzieję, że nie zobaczy.

— Co on zrobił?

Szeryf pochylił swój długi nos nad papierami.

— Bagatela — mruknął, a potem, podnosząc głowę: — Rabunek połączony z

podpaleniem farmy. Trzy osoby zastrzelone albo spalone. Co na jedno wychodzi.

Irvin wzdrygnął się, ale szeryf nie zwrócił na to uwagi.

— Nie ma co sobie tym głowy zawracać. Goldwina dawno musiało wywiać na

koniec świata.

Wziął następną kartkę.

— A tu szanowny pan Abraham Curtis, szuler. Ale to jeszcze nie wszystko. W

background image

gospodzie “Pod Jeleniem" w Omaha zastrzelił gracza, gdy usiłował wyciągnąć

mu karty z rękawa. To się stało przed czterema laty. Gdzie go tam teraz szukać!

Patrzmy dalej. Ben Josiah, nawet z naszych stron, z Denton. Zabił wspólnika

podczas przepędu stada. Woły sprzedał i czmychnął. Przed trzema laty. A tu

znowu... Dawid Humphry: napad na pociąg, raczej na wagon pocztowy. Nie

udało mu się. Próbował drugi raz i zabił kierownika pociągu pod Shreverport w

Luizjanie, przed dwoma laty. Co wy na to?

— Myślę — odparł wolno Irvin — że nasza sprawiedliwość bardzo jest

nierychliwa. Cóż warte są te wszystkie listy gończe?

— Warte, warte, człowieku. Wielu nie schwytano, ale równie wielu dzięki tym

papierkom — tu stuknął palcem w blat biurka — siedzi dziś za kratkami albo...

gorzej. Że nie wszyscy? Cóż, nie mamy odpowiednich ludzi. Praca szeryfa jest

ciężka, ochotników do pomocy brak. Taki Bob, na przykład.

— Kto?

— No ten chłopak, co sterczy przy wejściu. Pewnie się wyrobi, ale dziś jest

jeszcze zupełnie zielony. Czy mogę go posłać do jakiej roboty? Każdy z tych

ludzi, których nazwiska odczytałem, zdmuchnąłby go jak świecę. To właśnie

dlatego wyznacza się nagrody. Was również złakomiły, co? Nie jest to takie

dziwne, ale dziwi mnie, że farmer łapie się za coś takiego. Gospodarstwo wam nie

wystarcza?

Irvin zaśmiał się gorzko.

— Dochód z mej farmy da się zmieścić w naparstku j jeszcze coś niecoś można

tam wetknąć.

— To tak?

Szeryf zamyślił się chwilę.

A co byście rzekli, gdybym zaproponował pracę u mnie?

Irvin przez sekundę wyobraził siebie w roli chłopaka pilnującego drzwi.

— Dziękuję — odparł energicznie. — Nie!

— Moglibyście zostać moim zastępcą. Oczywiście, nie tak od razu.

background image

— Nie.

— Wolicie występować jako łapacz? Ano, cóż? Co kto lubi.

Słowo “łapacz" nie było Irvinowi obce. Słyszał je kiedyś i wiedział, że nie jest

pochwałą ani nawet określeniem obojętnym uczuciowo. Ale teraz zadźwięczało

jakoś wyjątkowo pogardliwie. Aż skrzywił się zabawnie.

— Widzę, że wam ta nazwa nie smakuje. Więc jednak może...

— Nie — zaprotestował Irvin po raz trzeci. — Siedzieć w Wichita Falls? To

prawie to samo co tkwić w Greenfield. A ja muszę jeździć. Nie potrafię usiedzieć

w jednym miejscu.

— To coś nowego. Praca na roli przestała was interesować?

Irvin z ironicznym uśmieszkiem wyjaśnił, jak obecnie wygląda “rola" w

Greenfield.

— O do licha! Rzeczywiście niewesoło. Powinniście przenieść się w inne strony.

Nie wszędzie jest susza, a o ziemię nietrudno.

— Może to uczynię, ale nie teraz. Nie potrafiłbym ani orać, ani siać, ani żąć.

— Przesada. Najgorsza nawet posucha...

Przerwał i wpatrzył się w twarz farmera.

— W tym waszym Greenfield wydarzyło się chyba coś gorszego. Coście tam

zrobili? Może się da naprawić?

— Nie w ludzkiej to mocy odmienić, szeryfie.

— Aż tak źle?

— Znienawidziłem... znienawidziłem tych łotrów! — krzyknął Irvin w porywie

pasji. — To przez nich! Gdyby nie napad w Lubbock, nie ruszyłbym się z

Greenfield. I ciągle mi się wydaje, że... uratowałbym swoją rodzinę — dokończył

już cichszym głosem. — Dlatego postanowiłem na pewien czas, o, nie na zawsze,

zostać łapaczem. Wcale nie dla pieniędzy. Dlatego żeby jakoś... żeby jakoś... —

umilkł nie mogąc znaleźć odpowiednich słów.

To był krzyk rozpaczy. Tak go ocenił — i trafnie — szeryf z Wichita Falls. Wiele

tragedii oglądał w swym życiu, a oto teraz miała się rozsunąć kurtyna i ukazać mu

background image

nawy dramat człowieczy.

— Czy możecie mi to jakoś wyjaśnić?

Irvin oddychał głośno, a wargi mu lekko drgały. Szeryf wolno podniósł się z

krzesła, wolno pomaszerował w kierunku szafy. Odemknął szklane drzwiczki,

spoza równego szeregu książek wyciągnął kwadratową butelkę i dwie szklanki o

zielonkawym połysku. Postawił na biurku, ostrożnie wyciągnął korek. Złotawy

płyn zabulgotał dźwięcznie.

— Wypijcie — podsunął szklankę gościowi. Irvin skinął głową, przytknął szkło

do ust i wypił powoli, aż do dna. Odstawił puste naczynie.

— No co, lepiej? — zainteresował się szeryf.

— Dziękuję... — Irvin poczuł w żołądku miłe ciepło, a w głowie miły szmerek.

— To świetne lekarstwo na wszelkie bóle i choroby. Byle użyć w odpowiedniej

chwili i nie za często. Wtedy przestaje skutkować i robi z człowieka wariata. A

teraz słucham.

Opowieść wypadła zwięźle. Szeryf pojął wszystko, bo czego zabrakło w relacji

farmera, tego się domyślił. Westchnął lekko i począł przewracać zadrukowane

kartki udając, że czegoś w nich szuka. W ten sposób dał czas Irvinowi, by

przyszedł do siebie. I cel ten osiągnął. Może szklanka whisky, może chwila

szczerej rozmowy, a najprawdopodobniej jedno i drugie razem przywróciło

Irvinowi równowagę ducha i umysłu, bo zapytał już zupełnie spokojnym głosem:

— Więc jak ze mną będzie, szeryfie? Znajdzie się jakiś list gończy?

— Znajdzie się, uparty człowieku, jeśli... — kiwnął głową nie kończąc zdania. —

No więc — zaszeleścił papierami — któż tu jeszcze jest? Aha, Ben Bendick.

Przezwano go “dwa be". Mieszkaniec Wichita Falls. Świetnie faceta pamiętam.

Mały, chudy, drobny. Nie dałbyś centa za niego. Nie wiem, jak on to zrobił, aż

trudno uwierzyć, ale w gospodzie “Czarny Bizon" przewrócił bufet wraz z całą

zastawą. Siedział u mnie później i pewnie miałby do czynienia z sędzią, gdyby się

nie ugodził z Bennet Heywoodem, właścicielem “Bizona". Bendick zapłacił co do

centa za wszystkie zniszczenia. I to wydało mi się podejrzane. Bendick nigdzie

background image

nie pracował. Niekiedy, chyba dla fantazji, wynajmował się jako poganiacz bydła

przy przegonach z Teksasu do Deadwood w Południowej Dakocie. Potem zawsze

tu wracał. Aż w końcu wszystko się wydało. Poznali go podczas napadu na kantor

bankierski w Shreverport w Luizjanie. Miał dwu pomocników, cała trójka

zamaskowana, jak to zwykle bywa. Zorganizowali wszystko starym sposobem:

jeden pilnuje wejścia, drugi ludzi na sali, trzeci kasjera. Tak właśnie wszystko się

odbyło. Ale Bendick jednego nie przewidział: że chustka zawiązana pod oczami

rozpłacze się i spadnie. A spadła, gdy wkładał pieniądze do torby. Kasjer

krzyknął, Bendick strzelił i chybił. Tak się tym zdenerwował, że uciekł. Może

zresztą sądził, że kasjer go nie poznał, ale grubo się pomylił. Ten urzędnik

bankowy pracował przed tym w Wichita Falls i niejeden raz spotykał Bendicka.

Poszły listy gończe, ale od roku o Bendicku nic nie słychać. Chcesz go odszukać?

— To na nic. Musiałbym chyba przewędrować cały kraj. Dużo zrabował?

— Około sześćdziesięciu tysięcy.

— Starczyło na wyjazd do Kanady lub Meksyku.

— I ja tak myślę, ale — znowu zaszeleścił kartkami — nic lepszego nie mam.

Ostatnio nie zdarzyło się nic poważniejszego.

— Poza Czarnym Jackiem — zauważył Irvin.

— Czarny Jack nie dla ciebie.

— Już się z nim spotkałem.

— Miałeś szczęście zaiste wyjątkowe. Przy drugim spotkaniu, jeśli cię pozna, nie

wymigasz się. Pomyśl o tym.

Irvin coś mruknął do siebie.

— A jak ze strzelaniem? Pokaż no swoją broń.

Farmer niechętnie wydobył srebrnego colta i położył na biurku.

— To twój? Potakujące skinienie głowy.

Szeryf ujął rewolwer za lufę i bacznie przyjrzał się rękojeści. Po czym cicho

gwizdnął.

— Jeśli się nie mylę, słyszałem o tych coltach. Srebrne colty Czarnego Jacka, nie?

background image

— Zgadza się.

— Czemuś tego nie oddał szeryfowi w Lubbock? Widział kto kiedy takiego

wariata? Nikt tu nie posiada podobnej broni. Jeśli Jack ciebie nie pozna, to pozna

rewolwer. Gdzie jest drugi?

— W Greenfield. Podzieliliśmy się zdobyczą. Szeryf położył colt na biurku.

— Wyrzuć to. Prawie jakbyś śmierć przy sobie nosił. Jeśli nie chcesz wyrzucić,

zostaw u mnie. Dam ci inny. Zgoda?

— Nie, szeryfie. To musi być dobra broń.

— Jak dla kogo. Chętnie wypróbowałbym... Wyciągnął z kieszeni gruby zegarek

przyczepiony do błyszczącej dewizki.

— Dzisiaj już nie. Zagadaliśmy się, ale jutro rankiem gotów jestem sprawdzić,

jak strzelasz. No? Jeśli się zgodzisz, opowiem ci coś o zwyczajach Czarnego, a

może nawet o tym, gdzie go szukać. Ręczę słowem, że ci się przyda. Nawet jeśli

go zaniechasz. Nigdy nic nie wiadomo.

Podniósł się zza biurka.

— Czekam cię jutro o szóstej.

— Będę — odparł farmer.

— Świetnie. Idź już, a po drodze przyślij mi Boba.

Irvin opuścił gabinet, pełen najsprzeczniejszych uczuć. W hallu nadal tkwił

samotny chłopak, rozwalony niedbale na krześle. Klepnął go po ramieniu, a kiedy

tamten poderwał się, rzekł:

— Słuchaj, jak on się nazywa?

— Murphy, Denis Murphy...

— Doskonale, A teraz idź do szefa. Wiesz, co ci powiem? Twój szeryf jest całym

wodospadem mądrości. Jeśli choć kropla spadnie z niego na twą łepetynę,

wygrasz wielki los na życiowej loterii.

Bob wybałuszył oczy.

— No, idź do szeryfa. Później się zastanowisz nad tym, co ci powiedziałem. A

przemyśl dobrze!

background image

Reszta dnia upłynęła Irvinowi dość nudno. Odnalazł hotel, ten sam, w którym

uprzednio we trzech nocowali, wynajął pokój i umieścił wierzchowca w

hotelowej stajni. Potem pogadał z właścicielem na temat ewentualnej sprzedaży

gospodarstwa w Greenfield. Hotelarz zanotował sobie wszystko, ale niczego nie

obiecał. Irvin nie nalegał, nie był jeszcze zdecydowany na sprzedaż. Wrócił do

swego pokoju, położył się w ubraniu na łóżku, nogi oparł na poręczy i począł

dumać nad obecną sytuacją.

Następnego ranka zgodnie z umową stawił się przed szeryfowskim lokalem.

Boba nie było, ale przed drzwiami stał szeryf. Kiwnął głową na powitanie i

powiedział krótko:

— Chodźmy.

Przeszli przez miasteczko, prawie jeszcze puste o tej porze, a później skręcili w

bok wąską drożyną, wiodącą polami prościutko ku rzece. Szeryf wiódł gościa

samym brzegiem wód Wichita (od niej przyjęło nazwę miasteczko), aż natrafili

na strome urwisko spadające ku pokrytej żwirem plaży.

— Jesteśmy na miejscu — stwierdził Murphy, nieco natężając głos, jako że szum

wody zagłuszał słowa. — To wodospady — dodał tonem wyjaśnienia.

Wydobył z kieszeni ćwiartkę papieru, przybił ją patykiem do piaskowej ściany.

Potem odmierzył krokami odległość, na koniec ustawił Irvina na samej krawędzi

plaży.

— No, możemy zaczynać. Nikt nam tu nie przeszkodzi. Widzisz ten punkt? —

wskazał palcem na czarne kółko wymalowane pośrodku kartki.

— Nie jestem ślepcem — obruszył się Irvin.

— No, to staraj się trafić.

Farmer wydobył srebrny colt. Jeżeli kiedy w życiu posługiwał się bronią, to tylko

strzelbą, ale nawet o tym nie wspomniał.

— Na co czekasz?

Irvin strzelił.

— Dalej!

background image

Nacisnął cyngiel jeszcze trzy razy.

— Dosyć! Zastanawiam się — rzekł Murphy — jakim to nadzwyczajnym

sposobem zabiłeś tamtego bandziora?

— Wtedy miałem strzelbę.

— A ja myślę, że po prostu urodziłeś się pod szczęśliwą gwiazdą, ale w spotkaniu

z Czarnym Jackiem nic ci ona nie pomoże. Popatrz teraz.

Wyszarpnął błyskawicznym ruchem rewolwer z pochwy u pasa. Nie mierzył.

Błysk i huk nastąpiły jednocześnie z podniesieniem dłoni.

— No?.

— W sam środek — przyznał Irvin nie kryjąc zdziwienia. — Takich, jak wy,

szeryfie, nie ma chyba wielu?

— Bardzo wielu i jeszcze lepszych. Do roboty!

— Co? — zdumiał się farmer.

— Przecież muszę cię nauczyć. Wyciągnij rękę. Nie tak, zupełnie źle. W ogóle

nie umiesz celować.

Stanął z boku i ujął farmera za przegub.

— Patrz, ot tak. Strzelaj.

Irvin pociągnął za cyngiel.

— No widzisz. Już lepiej, chociaż to pewnie przypadek. Kula trafiła w skraj

plamy.

— Przed dwoma laty — odezwał się Irvin podniesiony na duchu skromnym

sukcesem — zająłem pierwsze miejsce w konkursie strzeleckim. Co prawda

najlepszy strzelec nie brał w nim udziału.

— A wszyscy inni byli najgorsi — stwierdził nieco złośliwie szeryf. — Gdzież się

to odbyło?

— W Greenfield.

— Daj spokój. Zwycięzca! A niech cię. Myślę, że jesteś najlepszym strzelcem

wśród rolników i najlepszym rolnikiem wśród strzelców. No, jazda, jeszcze raz!

Nauka trwała tak długo, aż zabrakło naboi.

background image

— Na dziś będzie dosyć — zawyrokował Murphy.

— Na dziś... — stropił się farmer.

— Na dziś. Jutro będziemy znów próbować. Nie wyobrażaj sobie, że cię tak

puszczę. Nie zwykłem wrzucać małych kociąt na głębinę. A z tobą byłoby jeszcze

gorzej.

— No to co będzie? — zafrasował się Irvin.

— Nauczysz się strzelać.

— Przez dwie godziny dziennie. A co z resztą dnia? Tyle zmarnowanego czasu.

— Lepiej marnować czas niż stracić życie. Zresztą gdzież ci tak pilno? Do twojej

skamieniałej roli? Nauczę cię różnych sztuczek, a poza tym masz się ćwiczyć

sam. Człowieku! Zrozum, że jako strzelec jesteś zupełnie zielony. No, wracamy.

Wydostali się na wysoki brzeg i ruszyli ku miasteczku. Szeryf pogwizdywał,

Irvin szedł ponury i milczący.

— Nie mogę tak siedzieć bezczynnie — odezwał się nagle — za dwa dni nie

będzie mnie tutaj. Nie macie prawa...

— Prawa nie mam — odparł wesoło Murphy — ale bez żadnego prawa potrafię

tak cię zbić, że tydzień poleżysz w łóżku. To nie przelewki, mój drogi. Zresztą...

nie będę cię zatrzymywał, jeśli dasz mi słowo, że prosto z Wichita udasz się do

swojego Greenfield. Zgoda?

— Łatwowierni jesteście, szeryfie. Mógłbym dać słowo i wcale go nie dotrzymać.

— Wiedziałem, że tak odpowiesz. Ale ja troszkę znam się na ludziach. Należysz

do tych uczciwych z kościami. Zresztą... bez mojej pomocy nie odnajdziesz

Czarnego. Nie przypuszczałem, że tak kiepsko strzelasz, i dopóki się nie

nauczysz, dopóty niczego nie powiem o Jacku. Czekam cię jutro o szóstej. Jeśli

się nie zjawisz, możesz więcej nie przychodzić.

I tak się rozstali. Szeryf nadal wesoło pogwizdujący, Irvin nadal ponury. Co miał

teraz czynić? Opuścić Wichita Falls? Na własną rękę poszukiwać Czarnego

Jacka? Wracać do Greenfield czy tkwić tutaj nie wiadomo jak długo? A może

nauka strzelania ma na celu jedynie zniechęcenie go do planowanej wyprawy?

background image

Jaka szkoda, że nie ma tu Karola! Ten znalazłby radę. Do licha z tym wszystkim!

Zdesperowany wszedł do pierwszego spotkanego po drodze saloonu. Już na

schodkach spostrzegł szyld: “Czarny Bizon". Przypomniał sobie opowieść

szeryfa. To właśnie tu jakiś tam Bendick przewrócił bufet. Skierował się prosto

do tego bufetu.

Kazał nalać szklaneczkę whisky i dopełnić ją wodą sodową, czym wywołał błysk

zdziwienia w oczach sprzedawcy. Potem siadł przy stoliku w pustej sali. O tej

rannej godzinie mieszkańcy Wichita Falls załatwiali swe interesy handlowe, a

obiboki i lenie odsypiali nocne zabawy.

Wysączył zawartość szklaneczki i podszedł do bufetu.

— Jeszcze raz — powiedział — ale może coś lepszego.

— Ma pan jakąś ulubioną markę?

Irvin zastanowił się chwilę, ale nic mu nie przyszło do głowy.

— Nie, ale to jest... bardzo kiepskie. Butelka z inną nalepką pojawiła się na ladzie.

Szklaneczka została napełniona. Irvin oparł się, jak mógł najwygodniej, o

metalowy blat.

— Znaliście Bena Bendicka? — zapytał.

— O co chodzi?

— Głupstwo. Powiadają, że przewrócił ten bufet.

— Wie o tym całe miasto.

— Nie jestem tutejszy.

— Tak sobie od razu pomyślałem. A może widzieliście Bena? — zagadnął

zniżając głos. — Możecie mówić śmiało. Nie jestem papla.

Irvin roześmiał się.

— Nie znam Bena, nigdy go nie widziałem.

Podobno był małym, szczupłym człowieczkiem, dlatego dziwię się, że dał radę

temu bufetowi.

Z kolei roześmiał się karczmarz.

— Prawda — przytaknął. — Na oko Ben ważył tyle, co mucha, ale wówczas taki

background image

był ścisk przy ladzie, że to raczej ludzie niż on zwalili ten cały interes. Ben

zapłacił jednak wszystko, bardziej za innych niż za siebie. Honorowy z niego

chłopak.

Po wyjściu z saloonu Irvin począł zwiedzać miasteczko. Przewędrował kilka

uliczek przystając przed witrynami sklepu i obserwując przechodniów, osiołki

czekające nie wiadomo na kogo, kowbojów przejeżdżających na narowistych

rumakach, jakichś traperów w zupełnie fantastycznych ubraniach, obdartusów i

elegantów w lśniących cylindrach, farmerów w długich butach i zakurzonych

opończach, którzy ściągali tu, by dokonać niezbędnych zakupów i zabawić się.

Wreszcie natrafił na warsztat rusznikarza, który nie tylko reperował, ale i

sprzedawał broń nową i używaną, wszelkiego rodzaju i kalibru. Zajrzał do

wnętrza. Rusznikarz okazał się człowiekiem gadatliwym. Pokazał przybyszowi

pełny asortyment towaru i usiłował sprzedać cudaczny, trójlufowy pistolet. Ale

Irvin kupił tylko kilka paczek nabojów do colta, w związku z “nauką strzelania".

Nazajutrz stawił się punktualnie o szóstej w umówionym miejscu, nad rzeką.

Tym razem miał strzelać nie do czarnego kółka na białym papierze, ale do

błyszczącej, blaszanej puszki wbitej w stromą ścianę. Blacha migotała w słońcu,

Irvin trafił dopiero przy czwartym strzale, co wywołało na twarzy szeryfa grymas

niezadowolenia.

— Okropność — stwierdził. — Takiego ucznia dawno nie miałem! Nie puszczę,

dopóki sześć razy nie podbijesz tego pudełka w górę.

— Niby jak?

— A tak.

Wyciągnął blaszankę z piachu, cisnął ją ku niebu i nim spadła zdążył wyszarpnąć

rewolwer. Strzelił sześć razy i za każdym strzałem spadająca puszka

podskakiwała.

— Widziałeś?

— Wspaniale! Nie jestem ślepy.

— Mam nadzieję, chociaż... sądząc z twojej umiejętności trafiania do celu... Ech,

background image

Irvin, staraj się, człowieku, aby mój czas nie został zmarnowany.

— Przecież nie prosiłem... — burknął Irvin pod nosem.

— Wiem, wiem i na kogo innego machnąłbym ręką, ale ty jakoś mi przypadłeś do

serca. Nie mogę puścić cię tak bardzo bezbronnego.

Znów wetknął blaszankę w piasek, a Irvin podjął swe strzeleckie ćwiczenia.

Skutek był raz lepszy, raz gorszy, aż wreszcie szeryf uznał, że na dziś dosyć.

— Jutro przyjdziesz o tej samej porze — zarządził.

Irvin nie zaprotestował. Na podobnej pukaninie zeszedł ranek następny i

popołudnie. Irvin nabrał humoru — szeryf już nie kiwał nad nim głową tak

żałośnie. Po kilku dniach stwierdził:

— jesteś zdolny. Inny nie doszedłby do takich rezultatów.

— Będę mógł wyruszyć?

— Oho, nie tak zaraz. Bo widzisz, celnie strzelać to jeszcze nie wszystko.

— Szeryfie — odezwał się Irvin, a twarz mu się wydłużyła. — Któregoś dnia

zrezygnuję z waszych wiadomości o Jacku i po prostu ucieknę z Wichita.

— Czy nie rozumiesz, chłopie, że czuwam nad twoim życiem?

— Jak duch — mruknął farmer i skrzywił się zabawnie.

— No właśnie, ale musisz przyznać: dobry duch. A teraz zrobimy jeszcze jedną

próbę. Jeśli wypadnie pomyślnie...

Ustawił Irvina na skraju wody, naprzeciw blaszanki.

— Uważaj — powiedział. — Dam znak i natychmiast masz strzelać.

Farmer sięgnął po rewolwer.

— Nie, nie, mój kochany. Opuść rękę, opuść! — Wydobył z kieszeni wielki

zegarek z sekundnikiem. — Strzelaj! — zawołał.

Irvin szarpnął za uchwyt broni i nacisnął cyngiel. Kula ugrzęzła gdzieś w piasku.

— Sam widzisz, jak źle... Zbyt długo i kulą w plot! Przez taki czas twój

przeciwnik mógłby cię trafić ze trzy razy.

— Przestańcie mnie straszyć! W kółko jedno i to samo, a to: “trafi cię", a to

“zabije cię" — rozżalił się Irvin. — Albo chcecie ze mnie uczynić tchórza, albo...

background image

— zawahał się.

— Albo kogo?

— Wyszkolonego mordercę. Nie odpowiada mi ani jedno, ani drugie.

— Raczej rewolwerowca — chciałeś powiedzieć.

— Na jedno wychodzi.

— Kto chce się mierzyć z rewolwerowcami, musi posiąść ich umiejętności, Irvin.

To znaczy: dorównać szybkością i celnym okiem. Pamiętaj, chłopcze, że ja cię do

niczego nie namawiałem i nie namawiam. Raczej odradzam.

— Dobrze, już dobrze. Mówiliście już o tym...

— Nigdy nie za wiele. A teraz popatrz. Stanął odwrócony plecami do blaszanki.

— Licz głośno.

Irvin powiedział: “Jeden", “dwa" już nie zdążył, bo w tej krótkiej chwili szeryf

odwrócił się i strzelił. Nawet nie dostrzegł, kiedy wyciągnął broń zza pasa. Strzał

był celny.

— Ja się takiej sztuczki nigdy nie nauczę — oświadczył zdesperowany farmer.

— Nauczysz się, nauczysz. Już powiedziałem, że jesteś zdolny, tylko brak ci

wprawy. No, do roboty. Teraz nie będziesz strzelał, tylko wyjmował colta. Na

czas.

I zaczęła się nowa lekcja, i trwała tak długo, aż Irvinowi dłoń omdlała. Szeryf to

zauważył.

— Na dziś dość. Irvin odetchnął:

— Tylko nie myślcie, że po tej całej szkole przystanę do was na służbę.

— Może się jeszcze przekonasz. Taki wybór byłby najmądrzejszy. Ale nie będę

nalegał.

— Kiedy wreszcie dowiem się czego o Czarnym Jacku?

— Za kilka dni, myślę. Jak się lepiej wprawisz. Wracamy.

Irvin widać wprawił się, bo szeryf dotrzymał obietnicy. I tak oto zakończył się

pobyt farmera w Wichita Falls. Ale ani szeryf, ani Irvin nie przypuszczali, że jego

rolnicza kariera została właśnie przez to raz na zawsze zakończona.

background image
background image

Noc w jarze

To był stary trakt. Bardzo stary. Gdyby go nawet Denis Murphy o tym nie

uprzedził, Irvin zauważyłby to swym doświadczonym okiem farmera. Bo rolnik

może się nie znać na tropach płowej zwierzyny, ale w mig pozna drogę, po której

toczyły się wozy ciągnione przez woły, stratowaną końskimi kopytami.

Zwłaszcza taki rolnik, który przebył szlak wielkiej wędrówki ludów ze wschodu

na zachód, A przecież stary trakt nie tak łatwo dostrzec. Po roku, po dwu latach,

jeśli nikt już tamtędy nie jeździ, pokrywa się trawą. Pod kobiercem zieleni znikają

odciski podków, koleiny po kołach i wydeptane stopami tysięcy wędrowców łyse

placki ubitej ziemi. I na pozór nic nie przypomina uczęszczanej niegdyś drogi.

Ale Irvin nie dał się zwieść. Na starym trakcie, na podłożu rozmytego deszczami

końskiego i krowiego nawozu wyrosła trawa nieco wyższa niż w sąsiedztwie i

bujniejsza. Nie każdy by to dostrzegł, ale farmer natychmiast zauważył różnicę.

To była właśnie ta droga, o której mówił Murphy, zanim się rozstali. Rozmowa

była długa i przeciągnęła pobyt Irvina w Wichita Falls o cały dzień. Ale tego dnia

farmer nie uważał za stracony. Zresztą, żeby szczerze wyznać, nie żałował i dni

poprzednich, mimo że tyle razy denerwowały go przestrogi, rady i rozkazy

szeryfa. “Strzelaj, odwróć się, wyciągnij broń..." — i tak zdawałoby się bez

końca. Teraz miał to już za sobą. Potrafił wyszarpnąć colta w mgnieniu oka i

prawie natychmiast nacisnąć cyngiel. Poczuł coś w rodzaju dumy, a jednocześnie

zabolało serce na wspomnienie wydarzeń, które przywiodły go do gabinetu

szeryfa w Wichita Falls.

Zatrzymał konia na pustkowiu zapomnianego szlaku i pomyślał, że ta droga,

wiodąca nie wiadomo skąd i nie wiadomo dokąd, dziwnie pasuje do jego sytuacji.

Jak to mówił Murphy?

— ...później trafisz na przetarty niegdyś szlak*. Uważaj, Irvin, wytrzeszczaj oczy,

background image

abyś nie prześlepił.

— Drogi nie zauważę? — oburzył się wówczas Irvin.

— To była droga przed laty. Dzisiaj niewiele z niej zostało...

Cmoknął na konia.

Szeryf mówił prawdę. Niewiele śladów zostało, ale jak dla Irvina —

wystarczająco dużo. Byle tylko nie zjechać w bok.

— Ona biegnie ku Górom Skalistym — wyjaśnił wtedy Murphy. — A gdzie się

kończy.., któż to wie? A gdzie się zaczyna... też nie mam pojęcia. Od lat nikt

tamtędy nie jeździł.

— To może w ogóle nie ma tej drogi? — wtrącił wówczas Irvin.

— Jest. Jak słońce na niebie. Przebyłem jej spory odcinek, więc wiem.

Ta droga musiała więc być jedynym przewodnikiem, wiodącym Irvina do celu.

— Tylko uważaj — znowu wspomniał słowa szeryfa — nie przeocz jej, bo

zaczniesz się kręcić jak kot wokół własnego ogona.

Irvin dobrze wiedział, że zdać się musi wyłącznie na własne oczy. Miał odnaleźć

na tym gładkim pustkowiu, na tej bezkresnej równinie — zapadlinę, jar. Sprawa

pozornie łatwa. No, bo jeśli teren gładki jak stół, to jak można nie zauważyć

wąwozu

— Nic nie zauważysz — przestrzegał go szeryf. — Będziesz się znajdował o

kilka jardów od uskoku, nadal przekonany, że przed tobą równe pole aż po

horyzont. Opowiadano mi o takim, który w biały dzień skręcił kark zwaliwszy się

w dół. Jechał pewno kłusem, a może galopem, i zbyt późno dojrzał krawędź.

Mówiono mi o takich, którzy krążyli dokoła jaru, a później opowiadali, że nic nie

znaleźli, że z tym jarem to bajka...

Więc teraz Irvin uważnie rozglądał się dokoła, zwłaszcza w drugiej połowie dnia.

Szeryf zapewnił go, że powinien dotrzeć do celu, zanim mrok okryje ziemię. Jeśli

będzie jechał normalnie, to znaczy: raz stępa, raz kłusem, raz galopem.

— W ten sposób możesz gnać od świtu do wieczora i nie zmęczysz konia. Wie o

tym każdy westman — dodał szeryf.

background image

Niestety, Irvin nie był westmanem. I dlatego właśnie lękał się, że przy zbyt

powolnej jeździe nie dotrze do jaru przed wieczorem. Przy zbyt szybkiej, minie

go... Ten przeklęty jar miał się znajdować po prawej stronie zapomnianego traktu,

w odległości kilku jardów. A w jarze?

Rzecz dotyczyła właśnie Czarnego Jacka, który — według słów szeryfa — nie

był “takim sobie zwykłym" bandytą.

— Widzisz — tłumaczył Irvinowi — tak jakoś się składa, że teksański

rewolwerowiec z reguły ma wygląd odpychający. A twarz taką, jakby na niej

wycisnęły swe piętno wszystkie dokonane przestępstwa. Ci ludzie to stali

bywalcy saloonów, zapici nałogowcy, okrutnicy o odrażającym obliczu.

Wystarczy spojrzeć, a już wiadomo, czego po takim typie można oczekiwać. A

poziom umysłowy? A sposób wyrażania się? Co dwa słowa to trzy plugawe

przekleństwa. Ale Czarny Jack? Ho, ho! On jest zupełnie inny. Elegancko ubrany,

gładki w słowach i w sposobie bycia. Prawdziwy, zdawałoby się, dżentelmen.

Dlatego tak mu się wszystko udaje. Któż by podejrzewał człowieka

wyglądającego na zamożnego ranczera czy posiadacza tysięcy akrów urodzajnej

ziemi za bandytę? Dzięki temu potrafi dotrzeć wszędzie. Była taka głośna

historia, Czarny Jack dostał się do salonki któregoś ze wschodnich miliarderów.

Przez połowę przebytej pociągiem drogi czarował jegomościa swym miłym

głosem, a później... ulotnił się z wagonu wraz ze szkatułką zawierającą grubszą

gotówkę. To zostało bardzo elegancko wykonane. Ale nie sądź, Irvin, że Jack jest

zawsze taki łagodny. Potrafi być okrutnikiem, potrafi mordować na zimno. Ci,

którzy mieli nieszczęście z nim się zetknąć, twierdzą, że Jack to prawdziwy

diabeł, na ludzkie nieszczęście wypuszczony z piekła, i że dlatego ubiera się na

czarno.

Irvin, słuchając tych słów, poczuł dreszcz trwogi. No, bo jeśli Czarny Jack

zapamiętał sobie jego twarz?

— Gdybyś z nim jechał sam — zastanawiał się głośno szeryf — powiedziałbym,

że cię na pewno rozpozna, ale was było tam trzech. Cała historia nie trwała długo.

background image

Sądzę, że musiałby bardzo dokładnie przyjrzeć się twojej twarzy, aby móc

rozpoznać towarzysza podróży. Za to... z całą pewnością zwróci uwagę na twego

srebrnego colta. Takie rewolwery to u nas rzadkość.

Tak, Irvin nie musi być od razu poznany i to daje mu pewną przewagę. Ale...

— To nie jest prawdziwy, rzetelny westman — przypomniał sobie słowa szeryfa.

— Wbrew pozorom. To nie westman, powtarzam, który nie strzeliłby w plecy, bo

taki czyn uważa za haniebny. To nawet nie rewolwerowiec, który wyzwie cię na

pojedynek wobec świadków. Nic z tych rzeczy. Czarny Jack zastrzeli cię i nawet

nie będziesz wiedział, kiedy. To właśnie on przed czterema laty podpalił farmę

Winkfielda. Wiesz, dlaczego? Dlatego, że farmer miał kiedyś nieszczęście

spotkać go w Wichita, w saloonie Billa Havaya. Rozpoznał Jacka i głośno o tym

powiedział. Jack nie mrugnął okiem. Wybiegł z lokalu, skoczył na konia i

odjechał. Najbliższej nocy podpalił jego dom, a kiedy przerażeni mieszkańcy,

zbudzeni ze snu, wybiegli na dwór, powystrzelał wszystkich: starego farmera,

jego żonę i dwu synów. Jeden tylko parobek nocujący w stajni zdołał uciec. Stąd

wiem o wszystkim.

— Potwór! — wykrzyknął Irvin. — Jednak nie pojmuję jednej sprawy...

— Czego?

— Czarny Jack był tu, pod waszym nosem. Nie potrafiliście go zatrzymać? I w

ogóle... jak on ośmielił się przyjść do Wichita, jeśli go wszyscy znają?

— Otóż mylisz się, Irvin. Nie wszyscy go znają. Najlepszy dowód, że ty go nie

poznałeś ani twoi towarzysze. Ośmielę się nawet powiedzieć, że mało kto potrafi

go rozpoznać. Zaledwie kilka, może kilkanaście osób go widziało, i to przelotnie.

Stąd utarło się przekonanie, że Jack zawsze ubiera się na czarno i stąd jego

przydomek, bo nazwiska nikt nie zna. Cóż w tym dziwnego, że zjawił się w

Wichita Falls? Mało to osób ubiera się na czarno? A że go nie zatrzymałem?

Dobre sobie! Zła sława Jacka obezwładnia ludzi jak jad grzechotnika. Wtedy, w

saloonie Billa, nikt nawet palcem nie ruszył. Winkfield zrobił głupstwo. Pewnie

sądził, że cała gromada rzuci się i obezwładni łotra. Na pewno daliby radę, ale ich

background image

strach sparaliżował. O tym wypadku powiadomili mnie dopiero w godzinę

później. Podobno ludzie bali się wyjść na ulicę, wyobrażając sobie, że tam czatuje

na nich Czarny Jack z rewolwerem w dłoni.

— I nigdy nie ścigaliście go?

Szeryf przymrużył jedno oko.

— ścigałem... nie ruszając się z miejsca. Ja idę tylko na pewniaka, Irvin,

zapamiętaj to sobie.

— W ten sposób musicie odnosić wielkie sukcesy. To nawet całkiem bezpieczne.

— Nie kpij. Nic nie rozumiesz. W Wichita Falls skończyły się napady bandyckie

i nawet Czarny Jack niczego już nie będzie tu próbował. Zbyt wiele ma rozsądku.

Niestety.

— Gadanie... — zniecierpliwił się farmer.

— Tak sądzisz? A ja o Czarnym Jacku wiem więcej niż ktokolwiek inny. Chociaż

go nigdy nie spotkałem. Można mieś uszy i oczy nie tylko własne.

— Nie rozumiem.

— Widzisz, cóż ze mnie byłby za szeryf, gdybym nie wiedział nie tylko o tym, co

się dzieje w Wichita Falls, ale i w dalszej okolicy? Pomocników mam zaledwie

trzech, i to wliczając tego chłopca, Boba. Ale są inni.

— Kto taki?

— Po co mam cię wtajemniczać w szczegóły? Wystarczy, że są znajomi i znajomi

znajomych. Są ludzie, którym wyświadczyłem taką lub inną przysługę, a oni w

zamian za to potrafią zbierać potrzebne wiadomości.

— Spryciarz z was, szeryfie — przyznał Irvin.

A teraz pomyślał: nie tylko spryciarz, ale i człowiek rozumny. Zatrzymał po raz

drugi konia. Siady drogi nagle urwały się. Zeskoczył z siodła. Badał uważnie

ziemię, krążył dokoła jak pies gończy. Na koniec znalazł. Po prostu trakt skręcał

raptownie. Może kto inny, stwierdziwszy ten fakt, beztrosko pojechałby dalej.

Irvin był bardziej przezorny. Pomyślał: dlaczego trakt skręca tak raptownie, jeśli

dokoła nie widać żadnej przeszkody, którą musiałby ominąć?

background image

Ujął konia za cugle i począł posuwać się linią kolistą. To była żmudna wędrówka,

ale doprowadziła do celu. Nieoczekiwanie.

“Jakże łatwo mogłem skręcić kark!" — pokiwał głową, gdy na krok przed nim

urwała się płaszczyzna prerii. Położył się i spojrzał w dół. Stroma ściana spadała

głęboko, przerażająco głęboko. To był właśnie jar!

— Tam właśnie musisz powędrować — mówił szeryf.

— Dlaczego?

— Powiadają, że Czarny Jack jest tak nieuchwytny, ponieważ potrafi nagle

zniknąć. Na całe tygodnie, ba... na miesiące. Zastanawiałem się nad tym i

doszedłem do prostego wniosku: jeśli znika, to musi mieć jakąś kryjówkę nikomu

nie znaną. No, i gdzieś przecież magazynuje swe łupy. Dowiedziałem się.

— O czym?

— O tym, że Jack ma swoje kryjowiska. I wcale nie jest tak samotny, jak

powiadają. Posiada wspólników, a raczej podwładnych, może nawet nie zawsze

wtajemniczonych, komu służą i czym się trudni ich chlebodawca. Dobrze wiesz,

Irvin, bo już o tym mówiłem, że Czarny dokonuje napadów albo sam, albo w

towarzystwie przygodnych pomocników, po czym natychmiast z nimi się

rozstaje. To jedna z przyczyn, dla których tak trudno go schwytać. Któraś z

kryjówek Jacka znajduje się o dzień drogi do Wichita Falls.

Tak mówił Denis Murphy, a później opisał bardzo dokładnie wnętrze jaru.

— Byliście tam? — zagadnął Irvin.

— Oczywiście.

— I co?

Szeryf roześmiał się.

— I nic. Przypuszczam, że jegomość, który tam stale mieszka, poznał we mnie

szeryfa. Dlatego drugiej wizyty nie składałem. Czarny Jack na pewno zostałby

wówczas uprzedzony, jeśli to już się nie stało.

— A kto jest tym mieszkańcem jaru?

— Powiedział, że trudni się traperstwem.

background image

— A jeśli to prawda? Może w tym jarze Jack nie bywa?

— Za kogo mnie masz, Irvin? Taki naiwny to ja nie jestem.

Teraz farmer leżał z głową wysuniętą poza krawędź przepaści i patrzał. Jak tam

się dostać? Przeciwległe zbocze było równie strome, a po lewej stronie przepaść

kończyła się półkolistą, pionową ścianą. Natomiast na prawo Irvin nie mógł

dostrzec kresu rozpadliny. Nie pozostało mu nic innego, jak tylko wędrować

skrajem urwiska. Nie przewidział jednak, że wędrówka potrwa bardzo długo. W

końcu odnalazł wąską ścieżynkę spadającą w głębiny jaru. Począł nią schodzić

prowadząc konia za cugle. Wolał nie ryzykować jazdy po tak nieznanej i

niepewnej drodze.

Na dole znajdziesz taki niby-domek, niby-blokhaus, podobny do tych, jakie

stawiali pogranicznicy. W nim mieszka stary traper.

Tak mówił Murphy. I w rozmowie z szeryfem wszystko wydawało się bardzo

proste. Ale jak teraz ten niby-domek odnaleźć?

Wolno, wolniutko schodził. Ciemniało coraz bardziej. Dotarł do samego dna jaru.

Skąpa trawa i sporo piasku. Nie było tu nawet krzaczka, za który — w razie czego

— można by uskoczyć.

Wydostawszy się na równą, gładką drogę, szedł teraz śmiało i rozglądał się

dokoła w nadziei, że dostrzeże opisany przez szeryfa blokhaus. Zgodnie z planem

— miał odegrać rolę wędrowca przypadkowo zbłąkanego i szukającego

bezpiecznego noclegu. Ściemniało się coraz bardziej. Brnął więc przed siebie w

mroku. O radości! Ujrzał wreszcie czerniejącą ścianę, a w chwilę później

wąziutkie wycięcia okiennych otworów, które tym tylko różniły się od strzelnic

pogranicznej fortalicji, że miały szyby w oknach. Farmer zastukał, raz, drugi,

potem załomotał do drzwi. Na koniec pociągnął za zwisający skobel. Skrzypnęło

przeciągle i głośno. Wsunął głowę w szparę.

— Jest tu kto? — zapytał.

Milczenie. Pewnie tajemniczy traper wyruszył na łowy, a odwiecznym

zwyczajem panującym na preriach nie zaryglował wejścia. Stare prawo

background image

gościnności, skrupulatnie w tych stronach przestrzegane, wymagało, aby

strudzony wędrowiec mógł znaleźć dach nad głową nawet podczas nieobecności

gospodarza. Chowano więc lub zabierano tylko broń. Sprzętów kuchennych,

opału, a nawet żywności nikt nie zabezpieczał, aby niespodziewany gość mógł z

nich korzystać. I żeby oddać sprawiedliwość ludziom Dzikiego Zachodu, nie

zdarzył się wypadek nadużycia takiej gościnności. Napadano i rabowano

samotnych wędrowców i całe karawany, ale nigdy nie okradziono domu, którego

właściciel pozostawił otwarte drzwi.

Irvin doszedł do wniosku, że należy noc spędzić możliwie wygodnie. Pusty

blokhaus bardzo do tego zachęcał. Bieda, że panowały tam nieprzeniknione

ciemności. Wszedł omackiem i począł krążyć po izbie w poszukiwaniu kawałka

drewna. Gdy wzrok nieco oswoił się z czarnym mrokiem, począł rozróżniać

szczegóły. Odnalazł suchą szczapę. Bardziej dymiła, niż świeciła, ale

poszukiwanie naftowej lampki nie dało rezultatów. Wetknął zaimprowizowane

łuczywo między kamienie paleniska i rozejrzał się po izbie. Prymitywny stół

wbity w ziemię, ława... Wyglądało na to, że nikt tu nie mieszkał, i to już od

dawna. Jakiś stęchły, niezdrowy zapach, aż wiercił w nosie. Nagle usłyszał, że nie

domknięte drzwi przeciągle, głośno zgrzytnęły. Odwrócił się błyskawicznie.

Cisza. Nikogo. Pociągnął za skobel — drzwi nie ustąpiły. Szarpnął raz i drugi. Na

próżno.

— Co u licha? — mruknął i naparł na belki całym ciężarem ciała. Ani drgnęły. —

Bez głupich kawałów — powiedział głośno. — Otwórz!

Cisza. Zbadał jedno z trzech wąskich okienek. O przedostaniu się — ani marzyć.

Znowu powrócił do drzwi. Kto zamknął go w tym starym blokhausie. A może z

dachu zsunęła się jakaś belka i tak niefortunnie zatarasowała wyjście? Dach!

Pułap nie znajdował się wysoko. Gdy podniósł rękę, dotykał palcami

chropowatych, nierównych desek. Ostrożnie wszedł na stół, dostrzegł szpary

między deskami, przez które przeciskały się grudki ziemi. Na deskach leżały

zapewne płaty darni — najlepsze zabezpieczenie przed pożarem, a jednocześnie

background image

doskonała ochrona przed deszczem. Irvin dobrze znał takie dachy. Swój pierwszy

domek w Greenfield też tak zbudował.

Stercząc na stole, zastanawiał się, czym podważyć deski. Najporęczniejsza do

tego celu byłaby siekiera, w ostateczności długi nóż myśliwski, ale miał przy

sobie tylko rewolwery.

Z energią wetknął między deski lufę colta. Nacisnął raz i drugi, aż drewno trzasło.

Szpara powiększyła się, mógł zmieścić w niej dłoń. Szarpnął — odpadł kawał

spróchniałego drzewa, posypała się ziemia. Kiedy obluzował sąsiednią deskę,

kawał darni stoczył się do wnętrza izby. Ujrzał nad głową czarne, znaczone

gwiazdami niebo. Dźwignął się na rękach i wypełzł na wierzch. Leżał chwilę,

głęboko oddychając. Patrzał i słuchał. Nic. Nikogo. Zeskoczył na ziemię lekko,

prawie bez szmeru. Ściskając w prawicy kolbę rewolweru, wolniutko, ostrożnie,

tuż przy samej ścianie podsunął się do drzwi. Były na pół uchylone. Zdumiał się.

Szarpnął za skobel i jednym skokiem znalazł się we wnętrzu.

— Brawo, Irvin! Spisałeś się doskonale. No, cóż cię tak zatkało?

— To wy, szeryfie?

— Pewnie że ja, a nie mój duch.

— Żebym nie spotkał Czarnego Jacka, pomyślałbym teraz, że to wy przebieracie

się w jego skórę. Co to wszystko znaczy?

— Pytanie rzeczowe, owszem. Widzisz, jeszcze przed tobą tutaj przybyłem, nie

przypuszczając, że tu nikogo nie ma. Doszedłem bowiem do wniosku, że narażam

ciebie na zbyt wielkie niebezpieczeństwo. Stwierdziłem już, że blokhaus jest

pusty, a dokoła ni żywej duszy. Wówczas zawróciłem, aby zobaczyć, jak sobie

dajesz radę. I jestem pełen uznania. Mówię poważnie.

— I co dalej? — zapytał farmer przez zaciśnięte zęby.

Przecież to wszystko wyglądało na kpiny! Jak to? Szeryf trzyma go w Wichita

Falls, uczy strzelać, wtajemnicza w sprawy Czarnego Jacka, potem kieruje na

nieznaną drogę ku nieznanemu jarowi, a kiedy Irvin pokonuje wszystkie

trudności, okazuje się nagle, że to, co uczynił, nie miało żadnego sensu! Lucas

background image

Fawkes nigdy by nie pozwolił sobie na coś podobnego. Szanował ludzi.

— I co dalej? — powtórzył.

— Poczekałem, aż zejdziesz na sam dół — opowiadał spokojnie Murphy — a

później krok w krok za tobą. Potrafię stąpać bardzo cicho. Kiedy tu wszedłeś,

znajdowałem się zaledwie kilka kroków dalej. Przyszło mi do głowy, aby cię

zamknąć...

— Co to za kpiny? — Irvin zadał pytanie głosem, w którym słychać było

hamowaną wściekłość.

— Kpiny i nie kpiny jednocześnie — odparł poważnym tonem szeryf. —

Chciałem sprawdzić, na ile cię stać, Irvin. Czy dałbyś sobie radę w podobnej

sytuacji. Pamiętaj, że będziesz miał do czynienia z Czarnym Jackiem, a to diabeł

wcielony. Potrafi różne sztuczki wyczyniać. Ale... dałeś radę. Jeden tylko

popełniłeś błąd: nie należało tak szybko i z takim hałasem zeskakiwać.

Gdyby tu stał Jack, łatwo by cię zdmuchnął. Rozumiesz?

Irvin, mimo całego szacunku dla szeryfa, zerwał się gwałtownie. Ale zaraz opadł

na ławę. Rozumiał, że jeśli spowoduje awanturę, nie pozostanie mu nic innego,

jak tylko wracać do Greenfield albo wędrować do innych miasteczek w

poszukiwaniu innych szeryfów rozporządzających gończymi listami. Stłumił

wybuch gniewu, ale warknął przez zęby:

— Dobra zabawa dla szeryfa, co?

Szeryf wzruszył ramionami:

— Wierz mi, Irvin, albo nie, ale daleki byłem od takiego zamiaru. Jeśli jednak

zrezygnujesz z poszukiwania Czarnego Jacka, nie zmartwię się tym. Masz

wspaniałe zadatki na westmana. Za rok, za dwa, po dalszej wprawie, mógłbyś

zostać doskonałym szeryfem. Już ci raz proponowałem.

— Nic z tego. Ani szeryfem, ani szeryfowskim pachołkiem!

— Ho, ho! Aż tak ostro? Taki “szeryfowski pachołek", jak mówisz, bardziej jest

ceniony przez ludzi niż zwykły łapacz, jakim upierasz się zostać.

Nie było tonu urazy w słowach Murphy'ego, ale Irvin nawet tego nie zauważył.

background image

— Zakpiliście ze mnie — stwierdził raz jeszcze. — Czy zasłużyłem na to?

Mydliliście mi oczy tym Czarnym Jackiem, nie wiem po co.

— Uspokój się, Irvin. Tak nie dojdziemy do ładu. Jeszcze chwila, a powiesz, że

chronię Czarnego.

— Przepraszam, szeryfie — opamiętał się wreszcie.

— Mniejsza z tym. Dam dowód, że nie próbowałem wyprowadzić cię w pole,

tylko pomóc. Ode mnie nikt się nie dowie o dzisiejszej wyprawie. Bo i nie byłoby

to bezpieczne. Czarny Jack ma długie uszy. A ta chata to naprawdę jego

schronisko, jedno z wielu. Zabierajmy się stąd. Szczapa już gaśnie, a poza tym...

— podniósł się z ławy — poza tym wolę nocować gdzie indziej. Mimo, że w tej

chwili w jarze nie ma nikogo oprócz nas.

Rzekłszy to ruszył ku drzwiom.

background image

Przyjaciel Denisa

Każdy nieświadomy rzeczy musiałby zdumieć się na widok takiego budynku. Nie

dlatego, że wznosił się w szczerym polu. Na Dzikim Zachodzie trafiają się

samotne domy farmerskie. Ale na tym domu widniał napis: “Saloon". Kogóż u

licha obsługiwał właściciel samotnego lokalu?

Pytanie takie zadał sobie Vincent Irvin, gdy ujrzał napis. Zeskoczył z konia,

zatupotał butami na drewnianych stopniach wejścia. Przez chwilę podejrzewał, że

nikogo tu nie ma, a budynek przetrwał jako ostatni relikt kwitnącego ongiś

miasteczka, które znikło bez śladu. Zdarzały się przecież takie wypadki. Albo —

jeszcze dziwniejsze — kiedy ruchome osiedla, wyrastające nagle przy budowie

kolejowego szlaku, przesuwając się w miarę jak przedłużały się szyny,

rozrastając się lub kurcząc, gubiły po drodze pojedyncze swe budowle. Ten

właśnie saloon mógł być takim zagubionym elementem większej całości. Tylko

że w pobliżu nie było ani śladu kolejowego nasypu, ani szyn, no i ten saloon

posiadał szyby w oknach. Wcale nie wyglądał na opuszczone domostwo.

Stwierdziwszy to wszystko pchnął drzwi i odetchnął z ulgą: nie ulegało

wątpliwości, dom był zamieszkały. Na szczęście. Bowiem w przeciwnym

wypadku musiałby wracać do Wichita Falls, a zaprawdę miał tego dosyć.

Wędrował do samotnego saloonu wypatrując znaków. Niekiedy drogowskazem

był potężny głaz, niekiedy — samotne drzewo lub bagnisty strumień ciurkający

sennie dnem malutkiej dolinki. Takich “drogowskazów" musiał się Irvin nauczyć

na pamięć. Denis Murphy i pod tym względem okazał się nieubłagany.

Niefortunna wyprawa do jaru nie stała się bowiem — wbrew przypuszczeniom

Irvina — kresem poszukiwań Czarnego Jacka.

Gdy o świcie farmer i szeryf wracali — każdy oddzielnie do miasteczka, Irvin

pełen już był nowych nadziei. Wybaczył szeryfowi wszystko. Murphy nie tylko

background image

przekonał Irvina o słuszności swego postępowania, ale przekazał mu dalszą część

swej zadziwiającej wiedzy o Czarnym Jacku. Kolejna informacja dotyczyła

pewnej karczmy, położonej o trzy dni jazdy z Wichita Falls, prosto na południe.

— Nazywa się “Old Bison". Maleńka klitka z paskudnymi napojami. Ale przecież

nie po to tam jedziesz — wyjaśniał na poły poważnie, na poły żartobliwie Denis

Murphy, kiedy opuścili jar.

A później zatrzymał konia.

— Nikt nas już nie powinien widzieć razem. Zaczną się niepotrzebne domysły.

Wiadomo, jak to u ludzi. Kto odgadnie, co z tego może dotrzeć do Czarnego

Jacka? Wiesz już wszystko, Irvin. Wrócimy do Wichita osobno. Objedziesz

miasteczko dokoła, wjedziesz z przeciwnej strony. I więcej nie pokazuj mi się na

oczy bez istotnej przyczyny. Bywaj!

Później był i głaz, i drzewo, i strumyk rozdeptany racicami jakichś wielkich

czworonogów. Wszystko się zgadzało z informacjami szeryfa. A na koniec

wędrówki: saloon “Old Bison"*

Koniec? Bodajby to koniec! Irvin nie łudził się ani na sekundę. “Old Bison" miał

być jedynie przystankiem w drodze.

— Podejdziesz do karczmarza — przykazywał szeryf — i powiesz: “Denis, szary

bizon cię pozdrawia". Zapamiętasz?

— Szary bizon? — powtórzył Irvin. — Może to wasze przezwisko?

— Nie słyszałeś o szarych bizonach?

— Nigdy.

— Ludzie powiadają, że to bajka, że to indiańska legenda. Bo czerwonoskórzy

wierzą, że od czasu do czasu wśród bizonich stad pojawiają się pojedyncze sztuki

nie brązowej, lecz siwej barwy. To mają być duchy prerii. Wyobraź sobie, że

natrafiłem na takiego “ducha" i położyłem go jednym strzałem. Polowałem

wówczas z tym właścicielem “Old Bison" i on o tym nie zapomniał. Ile razy

przesyłam mu jakąś poufną wiadomość, każę posłańcowi powiedzieć: “Denis,

szary bizon cię pozdrawia".

background image

Izba, do której wszedł Irvin, była pusta. Z boku, tuż obok jednego z dwu okien,

stał szynkwas, tyle że bez blatu krytego blachą, bez błyszczących kranów od piwa

i tym podobnych wspaniałości. Ot, po prostu zbity ze starych desek, bardzo

wysłużony sprzęt. Pod ścianą półki, na nich zaledwie kilka butelek. Po przeciwnej

stronie.

równie nędzny stół, na oko jakiś koślawy. I to było wszystko.

Irvin chrząknął raz i drugi, a kiedy nie poskutkowało, zawołał:

— Halo? Jest tam kto?

Dopiero teraz usłyszał kroki. Otworzyły się małe drzwiczki i na progu stanął

człowiek chyba w wieku szeryfa z Wichita Falls. Ale cóż to był za człowiek!

Prawdziwy olbrzym i — najprawdopodobniej — siłacz. Przerastał Irvina

o głowę, a przez postrzępioną koszulę widać było mięśnie atlety. Taki

rzeczywiście mógł prowadzić saloon na odludziu i gwizdać na największych

zabijaków.

— Co podać?

— Cokolwiek... Denis, szary bizon cię pozdrawia.

Ani słowa odpowiedzi. Irvin ujrzał potężne bary olbrzyma, gdy — odwrócony —

sięgał po butelkę. Brzękły dwie szklanki postawione na ladzie. Płyn zabulgotał w

przejmującej ciszy.

— Napiję się z wami.

Irvin spróbował i zakrztusił się. Ogień przepłynął mu przez gardło, a oczy zaszły

łzami.

— Mocne, co? Innych nie trzymam. Dla moich gości to jeszcze za słabe.

Farmer wypił do dna. Bardziej dla honoru, niż dla przyjemności, a że nic prawie

nie miał w ustach przez cały dzień, poczuł zawrót głowy.

— Co u Denisa? — zagadnął karczmarz sięgając powtórnie po butelkę.

Irvin pośpiesznie odsunął szklankę:

— Od rana nie jadłem — wyjaśnił.

background image

— O, to tak? Zaraz coś upitraszę.

Znowu zniknął za drzwiami, a Irvin, któremu nagle zrobiło się bardzo wesoło,

usiadł na ławie za koślawym stołem. Położył kapelusz obok, a strzelbę, roztropnie

zabraną z siodła, umieścił między kolanami. Przez zamazaną szybę okienka

widział teraz swego wierzchowca, jak szczypał trawę przywiązany do kołka.

Przyjemnie było tak siedzieć, odpoczywając po długiej jeździe,

i rozmyślać o wszystkim i o niczym.

“On ci powie, gdzie masz szukać Czarnego Jacka — wspomniał słowa szeryfa. —

On ci powie... jeśli Czarnego wcześniej nie spotkasz. Wszystko jest możliwe,

Irvin i dlatego właśnie na wszystko musisz być przygotowany..."

W tej chwili farmer wcale nie czuł się “przygotowany", raczej — zmęczony. Poza

tym wściekle głodny, więc gdy na stole pojawiła się spora miska jajecznicy i

bochen chleba, zabrał się ochoczo do jedzenia. Kiedy dokładnie wyskrobał

naczynie, karczmarz zapytał:

— Jeszcze?

— Dosyć. Co się należy?

— Jak powiadacie?

— Pytam, ile mam płacić?

— Nic. Kto przybywa od Denisa, jest moim gościem.

— Chyba się wam nie przelewa...

— Czy się przelewa, czy nie, to tylko moja sprawa. Ale nie martw się, chłopie,

niech cię nie zwodzi dzisiejsza pustka. Trafiłeś w taką porę. Spróbuj na wiosnę

albo jesienią. Nie mógłbym cię wówczas tak dobrze obsłużyć ani pogadać. W tej

izbie jest wtedy ciasno, że szpilki nie wsuniesz. Człowiek o człowieka plecami się

opiera. A dym, a gwar!

— Na tym bezludziu? — zdumiał się Irvin. — Tu nawet nie ma drogi.

— Bo nie zauważyłeś. Zresztą trawa już zdążyła się podnieść. Przecież tędy

wiedzie szlak.

— Jaki szlak? — powtórnie zdziwił się przybysz, bo mu szeryf nic a nic nie

background image

wspominał o żadnym szlaku.

— Człowieku! Gdzieś się narodził? Chyba nie w Teksasie?

— A nie.

— No to wiedz, że tędy przebiega droga przepędu bydła.

— Goodnight-Loving — przypomniał sobie Irvin opowiadanie starego Abla

Mereditha.

— Więc jednak coś słyszałeś. Ale nie Goodnight-Loving. On ciągnie się bardziej

na południe stąd. Tu mamy Szlak Zachodni. Z San Antonio przez Fort Griffin,

Dodge w Kansasie aż do Deadwood w Dakocie. I tu się zawsze zatrzymują.

Tysiące sztuk bydła: krowy i długorogie woły teksaskie. Widziałeś kiedy? Nie?

To żałuj. Dzień, dwa bawią się kowboje w tej chałupie, aż ściany trzeszczą, a

później ruszają w świat. Potem nadciąga druga, trzecia, czwarta partia. Nim zima

nadejdzie, już mam puste półki i ogołoconą spiżarnię, chociaż oni więcej piją niż

jedzą. A teraz gadaj: co u Denisa?

Siadł po przeciwnej stronie stołu, aż ława zatrzeszczała. Irvin pragnął jak

najlepiej wywiązać się z zadania, ale cóż? Wichita Falls mało znał, a szeryfa

Murphy'ego — właściwie też niewiele. Nawet nie wiedział, czy jest kawalerem,

czy żonaty... Czy ma dzieci, czy nie? Odparł więc tylko tyle, że szeryf cieszy się

znakomitym zdrowiem, że przesyła pozdrowienia, a jego — Irvina — poleca

specjalnej opiece karczmarza. Ta krótka relacja niezbyt zadowoliła gospodarza.

Coś tam mruknął do siebie, a głośno zauważył:

— Ale rozmowny to ty nie jesteś. Mniejsza z tym. Na pewno nie na rozmowę tu

przyjechałeś. Gadaj, o co chodzi.

— Nie ma tu nikogo więcej? — upewnił się Irvin.

— Nikt nas nie usłyszy, chyba wiatr na prerii.

Irvin zawahał się chwilkę, nabrał odwagi i rzekł półgłosem:

—Denis powiedział, że znacie miejsce pobytu Czarnego Jacka.

Karczmarz gwizdnął cicho.

— Gdyby to kto inny przysłał ciebie z taką sprawą, wyleciałbyś za drzwi. Nie

background image

wiem, kto jesteś, i nie chcę wiedzieć. Myślę, że im krócej tu zabawisz, tym lepiej

dla nas obu.

— Boicie się? Sądziłem — dodał tonem nie pozbawionym złośliwości — że taki

olbrzym jak wy potrafi jednym palcem rozłożyć Czarnego Jacka.

— Myślałeś... Wolno myśleć. Widziałeś go?

— Tak.

— Jak strzelał?

— Nie.

— A szkoda. Nikt nie jest szybszy od niego. Nikt na świecie. Pewnie, gdybym go

tknął, rozleciałby się. Bieda z tym, że nim zdążyłbym go ruszyć, już leżałbym

cięższy o jedną kulę z jego srebrnego colta.

Irvin już chciał się pochwalić — a miał powód do dumy — że Jack stracił oba swe

rewolwery, ale powstrzymał się. Mruknął tylko:

— Taką ma dobrą broń?

— Świetną, a oko jeszcze lepsze, a rękę tak chybką jak huraganowy wiatr. Strzela

z prawej lub z lewej, albo dwiema jednocześnie. Znajdź drugiego takiego!

Irvina nieco rozzłościły te słowa. Co u licha? Przecież widział sławnego Jacka,

gdy zmykał z pociągu jak zając!

— A ja myślę — odparł powoli — że to ludzka przesada. Ludzie lubią

przesadzać, a Czarny Jack na pewno sam się postarał umocnić tę wiarę, że jest

niepokonany. Czegóż on takiego dokonał? Szeryf Murphy opowiadał mi o jego

wyczynach: najzwyklejsze napady rabunkowe na zaskoczonych, podpalenie

zagrody, rabunki w pociągach. Znowu nie taka to sztuka jak się ma pomocników.

Olbrzym popatrzał na Irvina z ironicznym uśmieszkiem.

— Tak uważasz? Dobrze, nie moja sprawa, a Denis wie również, co robi. —

Przysunął się bliżej farmera. — To duże ryzyko z mej strony, ale skoro Denis...

Poczekaj.

Spojrzał w okienko, a później otworzył drzwi, aby zerknąć na dwór.

— Nie ma nikogo — stwierdził siadając obok farmera. — Słuchaj — powiedział

background image

ściszonym głosem. — Jack ma w całym Teksasie sporo kryjówek.

— Wiem o tym.

— Denis ci mówił?

— Tak.

— On zna tylko jedną.

— W jarze?

Olbrzym skinął głową.

— Czarny Jack może się ukryć w każdej chwili. Że on ma niedostępne skrytki,

wielu się domyśla, ale gdzie się znajdują te skrytki, nikt nie wie. Rozumiesz?

Znowu spojrzał w okno odwróciwszy się plecami do Irvina i siedział tak dłuższą

chwilę, jakby nasłuchując. Ale żaden dźwięk dalekiej przestrzeni nie zmącił

ciszy.

— Więc gdzie teraz przebywa Czarny Jack? — podjął rozmowę farmer.

Nie wiem. Nikt chyba nie wie. Słyszałem o nieudanym napadzie na pociąg. Jeśli

to prawda. Czarny miał pecha albo trafił na godnego siebie przeciwnika. A może

jego słońce gaśnie?

— Znasz Czarnego? — zagadnął Irvin.

— On mnie odwiedza od czasu do czasu i sądzi, iż nie wiem, kim jest.

— Dawno tu był?

— Niezbyt dawno. W kilka dni po jego odjeździe kowboje przynieśli mi

wiadomość o napadzie na pociąg. Czarny Jack, zwykle taki gadatliwy, ostatnio

był milczący jak skała i ponury jak noc. Wydało mi się wówczas, że jest ranny. To

znaczy, żadnej rany nie widziałem, ale zauważyłem, że dość niezręcznie rusza

lewą ręką. Może to zresztą było tylko zwichnięcie?

— A jego broń? — zapytał Irvin. — Miał broń?

Olbrzym zaśmiał się cicho:

— Człowieku! Co ty sobie wyobrażasz? Czarny bez broni? Oczywiście, że był

uzbrojony.

— W rewolwery?

background image

— Rewolwery jak zwykle dyndały mu u pasa. Ta informacja nie zaskoczyła

farmera. Od dnia napadu na pociąg dość upłynęło czasu, w którym Jack mógł

zaopatrzyć się w nowe colty.

— Dokąd stąd ruszył?

Karczmarz zawahał się. Spojrzał przenikliwie na Irvina.

— Denis uczynił dla mnie wiele, więc i ja dla Denisa zawsze zrobię wszystko, co

potrafię. Ale czy tobie można ufać?

Farmer uznał, że nie należy się ani obrażać, ani zaprzysięgać, jakby na jego

miejscu uczynił niejeden. Powiedział po prostu;

— Czy sądzisz, że gdybym był inny, Denis Murphy skierowałby mnie tutaj?

— Prawda. Człowiek niekiedy głupieje na tym odludziu. Słuchaj: nie znam

wszystkich kryjówek Czarnego. Nawet nie wiem, ile ich ma. Może trzy, może

cztery, a może... dziesięć. Na pewno sporo. W przeciwnym wypadku już dawno

trafiłby za kratę albo musiał uciekać daleko stąd. A tymczasem on ciągle siedzi w

Teksasie,

— I cieszy się opinią niezwyciężonego — wtrącił Irvin.

— Jack potrafi zniknąć na tydzień, na dwa, na kilka miesięcy. Przeczekuje burzę

po każdym napadzie. Kiedy szeryfowie ochłoną, a ludzie zdążą zapomnieć o

kolejnym liście gończym, zjawia się na nowo. Nie wiem, co tam Denis zamyśla,

że ciebie tu przysłał. Denis jest mądry, nawet mądrzejszy od Jacka, chociaż go nie

złapał. Siedzę tu na odludziu, ale zimą uciekam czasem do Wichita Falls i stąd

wiem, że Denis uplata jakąś sieć na Czarnego i w końcu go złowi. Kto wie, może

nawet przy pomocy cudzych rąk?

Spojrzał pytająco na Irvina, a farmerowi jakby błyskawica rozjaśniała

najciemniejsze zakamarki mózgu. Nagle zrodziło się w nim podejrzenie, że to, co

wziął za przejaw życzliwości szeryfa z Wichita, jest tylko cząstką wielkiego, na

zimno obmyślanego planu. Bo niby skąd nagle ta życzliwość dla zupełnie obcego

człowieka? Ciekawe, ilu dotychczas zgłosiło się amatorów nagrody wyznaczonej

w listach gończych? Zapewne wszystkich w podobnie przyjacielski sposób

background image

traktował szeryf. Dlaczego jednak, jego — Irvina — próbował odwieść od

zamiaru? Może dlatego, żeby sprawdzić, czy nie jest to tylko słomiany ogień.

Może, by podniecić ambicję do wytrwania w przedsięwzięciu? Jednak — spra-

wiedliwie trzeba przyznać — szeryf uczynił wieje w tak krótkim czasie, aby

przysporzyć Czarnemu Jackowi jednego z wartościowszych przeciwników.

Mocne oczko w tej sieci, o której wspominał karczmarz. Gdzieś tam na prerii i po

miasteczkach ochotnicy Denisa Murphy'ego polowali na bandytę.

Irvin poczuł żal do szeryfa. Prawie tak, jak gdyby go tamten okłamał, ale

równocześnie zdumiał się nad życiową mądrością Denisa.

— Ależ on ma głowę! — powiedział.

— Denis? Ba! Zobaczysz, wybiorą go kiedyś gubernatorem i wtedy Teksas

będzie najbezpieczniejszym stanem w całej Unii. Oby! Ale zanim to nastąpi,

spełnię jego prośbę. Słuchaj, przybyszu, jak się tam zowiesz... — Nie, nie... —

uprzedził odpowiedź Irvina. — Nie mów, jak się nazywasz. To zbyteczne. Jeśli

pojedziesz tym samym szlakiem przepędu, który cię aż tu doprowadził, dotrzesz

do rzeki. Ona ci przetnie drogę. Dalej posuwaj się z jej biegiem aż do miejsca,

gdzie płaski brzeg poczyna się dźwigać. Wówczas weź oczy w ręce! Znajdziesz

się blisko celu. Między wodą a kamienistą skarpą leży piaszczysta plaża. Idź tą

plażą aż do miejsca, gdzie rośnie samotny klon. Niedaleko drzewa wznosi się

chatka rybaka. Czarny Jack niekiedy do niej zagląda.

— A jeśli go tam nie zastanę?

— Możesz czekać, a możesz wędrować dalej.

— Dokąd?

— Za rzekę. Tam jest bród. Po drugiej stronie trafisz na las. Posuwaj się jego

skrajem, ciągle z biegiem wody. Kiedy samotny klon zniknie ci z oczu, obserwuj

puszczę. Milę dalej, między pierwszymi drzewami stoi szałas trapera. To jest

druga kryjówka Czarnego Jacka.

— A jeśli i tam go nie zastanę?

— Wówczas wrócisz do mnie, wskażę ci trzecie miejsce. I to wszystko.

background image

Karczmarz ciężko dźwignął się z ławy.

— Myślę, że twój koń odpoczął. Jeśli chcesz wody, nabierz jej ze studni.

Potrzebujesz jedzenia, dam ci je zaraz, ale dłużej nie możesz tu pozostawać. W

twoim własnym i moim interesie. Ja jestem spokojny człowiek, a Jack należy do

takich, którzy potrafią nagle się pojawiać, jak spod ziemi. Nie życzę tu sobie

żadnej strzelaniny.

— Dziękuję za wszystko. Na waszym miejscu jednak...

— Ani słowa więcej. Co byś zrobił na moim miejscu, wcale mnie nie interesuje.

Bywaj zdrów, a jak przeżyjesz, wpadnij tu jeszcze.

Irvin nic na to nie odpowiedział. Potem jechał bezdrożem, na którym

gdzieniegdzie tylko zdeptane trawy znaczyły szlak przepędu bydła.

Minął jeden dzień, minął drugi, trzeci. Wbrew słowom karczmarza nigdzie nie

mógł dojrzeć ani rzeki, ani drogi. Bezkresna równina ciągnęła się przed nim i za

nim. Irvin wciąż posuwał się na południe. Szlak przepędu gdzieś zniknął, a może

stał się tak niewyraźny, że nie sposób go było odróżnić od jednakowo zielonego

poszycia traw — na lewo, na prawo, na wprost. I nigdzie cienia. Więc gdy na

horyzoncie zamajaczył jakiś kształt niewyraźny, wyrastający ponad płaszczyznę,

Irvin popędził konia. Wkrótce stwierdził, że ten niewyraźny kształt to połatane

dachy domów. Widać je było coraz lepiej. A także zarysy ścian i opłotków. Po

jakimś czasie zatrzymał się na małym placyku przed domem odsuniętym nieco od

drogi, obok studni z kołowrotem. Zeskoczył z konia.

—Hej! — krzyknął w stronę drzwi domostwa — Czy mogę napoić konia?

Pytanie to stanowiło raczej grzecznościowy zwrot, bo wiadomo, że żaden

gospodarz na Dalekim Zachodzie nie odmówi ani wiadra, ani wody wędrowcowi.

Irvin nie czekając więc na odpowiedź, chwycił za wiadro, ale w tym samym

momencie rozległ się suchy trzask, klepki rozsunęły się i rozpadły.

— Co u licha?

Przyjrzał się resztce wiadra, jaka mu wraz z kabłąkiem pozostała w dłoni. Drewno

było suche, jakby go nigdy nie zanurzano w wodzie.

background image

Dziwne. Czyżby woda z tej studni nie nadawała się do picia? Podszedł do drzwi

domu, zastukał, odczekał chwilę, wreszcie pchnął — rozwarły się z przeraźliwym

piskiem. Z wnętrza buchnęło chłodem.

— Jest tam kto? Cisza.

Powtórzył pytanie. Nikt nie odpowiedział. Przekroczył próg. Za tym progiem

ciągnęła się długa i wąska sionka. Irvin przeszedł aż na zaplecze gospodarstwa, na

puste podwórko zamknięte wielką długą szopą z szeroko rozwartymi wrotami.

Zajrzał do wnętrza, zawrócił do sieni. Zapukał do pierwszych drzwi — cisza.

Pchnął je. Ujrzał pomieszczenie kuchenne: stół, ławy, wystygły piec.

— Halo! — krzyknął, odczekał chwilę i wrócił do studni. Wziął konia za uzdę i

postanowił poszukać wiadra w sąsiedztwie.

Zaledwie kilkadziesiąt kroków dalej stał drugi budynek mieszkalny, a obok

studni — blaszane wiadro. Podprowadził wierzchowca do koryta dla pojenia

bydła, opuścił wiadro w głąb studni. Ale gdy je wyciągnął, na brudnej

powierzchni wody pływały strzępy słomy, gnijące liście, a nawet ziarenka piachu.

Z tej studni chyba nikt od miesięcy nie czerpał wody — a może wszędzie tu woda

jest niedobra?

Zaczerpnął dłonią nieco wilgoci i podniósł ją do warg. Smak normalny, więc

dlaczego nie korzystano ze studni?

Zostawił wiadro i ruszył w kierunku domu. Jedno z okien było otwarte. Stuknął

palcem w szybę — zabrzęczała głośno. Po chwili zajrzał do środka. Nasłuchiwał i

rozglądał się. Ujrzał wnętrze izby mieszkalnej: typowy stół, kilka drewnianych

zydli, metalowe łóżko pod ścianą, ale bez pościeli, otwartą szafę, w której widać

było puste półki. Tu nikt nie mieszkał! Wniosek ten potwierdzała gruba warstwa

kurzu na meblach i podłodze. Irvin cofnął głowę. Dokoła panowała zupełna cisza.

I nawet z głębi osady nie dobiegał jego uszu żaden hałas, żaden gwar rozmów, nie

szczekały psy.

Zaniepokojony wskoczył na siodło i stępa ruszył szeroką drogą. Koń szarpnął się,

gdy między opłotkami przemknęło, skacząc, jakieś niewielkie zwierzę. Irvin

background image

natychmiast poznał dzikiego królika. Dziki królik w samym sercu osady! Czyżby

wszyscy tu wymarli?

Przejechawszy kilka jardów znowu zeskoczył z siodła. Dokładnym oględzinom

poddał trzy kolejne domostwa, stajnie i stodoły. Wszędzie witała go pustka i kurz.

Dlaczego mieszkańcy nie zabrali ze sobą sprzętów? Ba, w kuchniach zauważył

nawet garnki, a w stodołach — brony i pługi! Jak to wytłumaczyć? Może jakąś

paniką powstałą w obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa? Ludzie zabrali wozy

(nigdzie żadnego nie zauważył), rzucili na nie to, co dało się załadować, i uciekli.

Na meble nie starczyło im czasu, a może i miejsca?

Cóż stało się przyczyną ucieczki? Napad Indian? Nie, na pewno nie. Nigdzie nie

widać było śladów walki, żadnych szczątków ludzkich ani zwierzęcych. Więc —

nie napad. Prawdziwa zagadka, której Irvin nie potrafił rozwiązać. Postanowił

jednak odpocząć tu po nużącej drodze. Lepszy dach nad głową nawet w bezludnej

osadzie od noclegu pod gołym niebem na twardej powierzchni ziemi. Począł się

rozglądać za jakimś porządniej wyglądającym domkiem, w którym — kto wie?

— może nawet znajdzie sprężynowe łóżko? Śmieszna zachcianka, a jednak...

Szedł drogą między zabudowaniami różnej wielkości, różnego kształtu i różnej

barwy, aż ujrzał domek, który uznał za najbardziej odpowiedni: z dużą werandą

obrośniętą zielonymi pnączami. Wyglądał miło i schludnie.

Przywiązał konia do słupka werandy, wkroczył do wnętrza. Oczywiście, jak się

tego spodziewał, i tu było tak samo pusto, a kurz tak samo pokrywał sprzęty i

deski podłogi. Irvin zawędrował aż do kuchni, w której wśród licznych garnków,

kotłów, misek i warząchwi znalazł blaszane wiadro. Skoro woda dobra, trzeba

zaspom koić pragnienie i napoić konia. Trzykrotnie nabrał wody ze studni i

trzykrotnie ją musiał wylać — tyle było w niej śmiecia i brudu. Dopiero czwarte

wiadro zaniósł koniowi. Potem siadł na stopniach werandy, wpatrzony w pustą

drogę, w puste domy po przeciwległej stronie. O tej osadzie ani słówkiem nie

wspomniał mu szeryf. Czy nie wiedział, czy po prostu Irvin zmylił drogę?

Wszystko wyglądało raczej na tę drugą możliwość. Dlatego musiał teraz

background image

zastanowić się, jaki obrać kierunek dalszej wędrówki, gdzie poszukać

informatora? Ważne pytania, na które nie znajdował odpowiedzi. Chyba tylko

liczyć na szczęśliwy traf.

Wstał, ujął wierzchowca za cugle i zaprowadził go na tyły domostwa, do stajni,

której ubita, gliniana polepa pokryta była rozsypanym ziarnem kukurydzy i

pszenicy. Jeszcze jeden dowód pośpiechu, z jakim wyprowadzali się stąd

gospodarze. Zdjął uprząż i przeniósł do kuchni. Tu zajął się pitraszemem posiłku

w warunkach... niemal luksusowych. Uśmiechnął się — rozporządzał nie tylko

kuchennym piecem, ale i naczyniami, a nawet sporym stosem wyschniętych

szczap. Z zadowoleniem zauważył, jak woda wrze w garnku. Wyjął suchary,

kawę, suszone mięso, i siadł przy oknie, mając widok na podwórko i stajnię, w

której umieścił wierzchowca.

background image

Celia Canning

Kiedy odstawiał kubek, wydało mu się, że słyszy czyjeś kroki. Lekkie i delikatne,

a przecież zupełnie wyraźne. Czyjeś buty uderzały cicho w zakurzone deski

podłogi. Na sekundę zastygł w bezruchu, po czym wyciągnął rewolwer z kabury i

w dwu susach znalazł się za framugą drzwi. Odgłos kroków rozbrzmiewał coraz

bliżej, aż wreszcie Irvin dojrzał jednym okiem postać idącą z głębi domostwa.

Natychmiast schował broń i wyszedł z ukrycia.

To była kobieta. Skąd się tu wzięła? Czyżby jak on, z prerii? Sama? Dostrzegła

go. Stanęła.

— Halo! Co pan tu robi?

Miała na sobie sutą, kolorową spódnicę, opadającą na cholewy długich butów.

Bluzka była równie kolorowa, o barwie czerwieni przechodzącej w purpurę. Tyle

dostrzegł Irvin już z daleka. A z bliska, gdy podeszła, ciemną twarz i czarne oczy

spoglądające nań nieufnie, mimo że usta się uśmiechały. Nad oczami ciemne

włosy opadające na czoło.

— A co pani tu robi?

— Mieszkam — odparła wesoło.

— Tu?

— Nie, nie w tym domu, ale niedaleko w samym środku Dawn*.

— Co?

— Ta osada taką nosi nazwę.

— Piękną — odparł — ale bardziej pasowałaby Dusk.* Tu nikogo nie ma! Co się

stało z ludźmi?

Dawn (ang.) — świt, dusk (ang.) — mrok

background image

— Przecież ja jestem. A co się tyczy innych, rzeczywiście, odeszli.

— Dlaczego? Czyżby woda była zła? Piłem ją, ja i mój koń, ale jakoś czujemy się

dobrze.

— Zła woda? Cóż za pomysł?

— Zaglądałem do kilku studni. We wszystkich pełno śmieci i kurzu.

— Ach, to dlatego. Myślał pan, że nie czerpano wody, ponieważ nie nadaje się do

użytku. To nie dlatego. Po prostu nie miał kto jej czerpać.

— A mieszkańcy? Gdzież się podzieli?

— Wyjechali.

— Zostawiając meble i nawet to...? — wskazał na porzucone na kuchni garnki.

— Zabrali tylko niezbędne przedmioty. Jak kto siedzi na jednym miejscu przez

całe lata, to później i dziesięcioma wozami nie wywiezie tego, co nagromadził.

— Pewnie — przytaknął Irvin.

— A im się bardzo spieszyło.

— Dokąd?

— Do Kalifornii. To się nazywa: gorączka złota.

Sprawa stała się jasna, ale Irvin nadal nie mógł pojąć, jak można rzucać ziemię,

własną ziemię, dla mirażu złotego piasku. Przypomniał sobie opowiadanie

Czarnego Jacka o “miastach duchów". Teraz sam natrafił na takie “miasto":

niczyje domy, niczyja rola. Gdyby lak przeprowadzić się z Greenfield? Przyjść na

gotowe? I z myślą o tym, zapytał:

— A ziemia tu dobra?

Otworzyła szeroko wielkie, czarne oczy, aż stały się jeszcze większe.

— Ziemia? — powtórzyła zdziwiona.

— No ziemia, rola..

Wzruszyła ramionami:

— Nic a nic się na tym nie znam. Dawniej musiało coś tu rosnąć, teraz… tylko

trawa.

— A wtedy gdy oni jeszcze mieszkali?

background image

— Wtedy mnie tu nie było.

— To skąd pani wie?

— Od innych, od ludzi, którzy tu przyjeżdżali sądząc, że Dawn w najlepsze nadal

prosperuje, i od tych, którzy znając historią ucieczki przyjechali popatrzeć, jak to

teraz wygląda, ale żaden z nich nie został. No — zakończyła raptownie — nie ma

sensu siedzieć w tym opuszczonym domostwie. Niech pan idzie do nas.

— Kto tu jeszcze jest?

— Mój brat. Siedzimy we dwójkę i nie narzekamy, chociaż niekiedy robi się

bardzo nudno. Proszę zabrać konia — dodała spostrzegłszy siodło ciśnięte na

podłogę — i chodźmy.

Irvin zastanowił się chwilkę:

— Chętnie — odparł — jeśli nie zrobię kłopotu...

— Głupstwo. Ciekawa jestem, co słychać na dalekim świecie, chyba mi pan

opowie?.

— Oczywiście. Zaraz będę gotów.

Poszedł do stajni po konia, nałożył nań uprząż, spakował swe drobiazgi i ruszył za

tą dziwną mieszkanką dziwnej osady.

— Dokąd się pan udaje? — zagadnęła, gdy kroczyli pustą, zasypaną piaskiem

drogą.

— Nie zawsze odpowiada się na takie pytanie — zauważył żartobliwie, a w myśli

począł gorączkowo szukać jakiegoś fikcyjnego celu drogi.

— Przepraszam, jeśli to tajemnica...

— Och, nie. Tak sobie powiedziałem. Jadę do Greenfield, ale zdaje się, że

zabłądziłem.

— Greenfield? Nigdy nie słyszałam. Może mój brat zna właściwą drogę.

— Prowadzicie tu gospodarstwo?

Już mówiłam, że nie rozumiem się na roli.

— Wiec co pani tu robi? Z czego żyjecie?

— Trochę z polowania, trochę ze sprzedaży skórek, a najwięcej z przepędu bydła.

background image

— Tędy wiedzie szlak?

— Nie, bardziej na wschód, o dzień jazdy.

Nie ulegało już wątpliwości, że Irvin zjechał ze szlaku, sam nie wiedząc kiedy.

Ale ta informacja ucieszyła go. Wskazała mu kierunek, w którym powinien

szukać właściwej drogi.

Szli wolno, mijając milczące, ciche zagrody domki i jakieś budy bez okien.

Niektóre z nich miały wejścia na głucho zawarte, inne ukazywały opustoszałe

wnętrza.

— Nie rozumiem — zainteresował się Irvin. — Jeśli szlak leży o dzień drogi, jak

możecie z niego żyć?

— Brat wynajmuje się jako poganiacz, czasem jako przewodnik. Niekiedy i ja.

— Pani? — Irvin roześmiał się. — Nigdy nie brałem udziału w takim przepędzie,

ale wiem jacy to ludzie są zazwyczaj kowbojami. Półdzicy ludzie.

— Nie zawsze i nie wszędzie, zresztą... potrafię się bronić.

— Dałbym radę jedną ręką — zażartował. — Chyba nie waży pani więcej niż 90

funtów?

— Nigdy się nie ważyłam, ale waga to jeszcze nie wszystko. No, jesteśmy u celu.

Irvin przyjrzał się bacznie budynkowi, przed którym stanęła. Był mniejszy od

sąsiednich, za to stał na dużej parceli porośniętej z rzadka owocowymi

drzewkami. Teraz przekwitały i biało-różowy kobierzec płatków pokrywał

ziemię. Ogród otaczały sztachety pomalowane na zielono. Mała furteczka

otwierała drogę wprost ku brązowemu gankowi. Przed tą furtką Irvin zatrzymał

się niepewnie.

— Stajnia jest za domem — wyjaśniła. — Proszę poczekać na ganku, zajmę się

sama koniem. Na tym to znam się bardzo dobrze.

Kiwnął głową na zgodę. Ujęła cugle. Irvin wkroczył na werandę.

Coś mu się w tym wszystkim nie spodobało, ale nie wiedział dobrze, co. Uznał

więc, że takie odczucie jest wynikiem całodziennego zmęczenia i przestał na ten

temat myśleć. Siadł na ławce i spoglądał na pustą drogę i puste okienne ramy

background image

domostwa po przeciwnej stronie drogi.

Kobieta wracała. W ciszy Irvin już z daleka usłyszał skrzyp piasku pod jej

stopami.

— Siodło zawiesiłam na belce, a koniowi dałam owsa.

— Skąd tu owies?

— Kupujemy od kowbojów. Mamy dwa wierzchowce. Proszę, niech pan wejdzie.

Z werandy do sionki, a z sionki do pokoju pachnącego miętą, jakimiś kwiatami i

sianem. Czysto tu i schludnie — stwierdził z zadowoleniem farmer. Nie dała mu

się zatrzymać, lecz poprowadziła dalej, do obszernej kuchni, gdzie na poczesnym

miejscu widniała potężna, blaszana miednica. Chlusnęła wodą z wiadra. —

Niech się pan odświeży po takiej drodze.

— Wystarczyło wskazać mi studnię.

— Tak będzie wygodniej. Mydło leży na oknie, a ręcznik tu — wskazała na długi,

biały płat zawieszony na gwoździu wbitym w ścianę.

Wyszła, lekko przymykając drzwi. Irvin zdjął kurtkę, ściągnął koszulę i zanurzył

zakurzone, brudne dłonie w chłodnej wodzie. Cóż mogło być przyjemniejszego w

takiej chwili?

Bryznął sobie na kark, na piersi, aż struga pociekła po czystych deskach podłogi.

Rozejrzał się za ścierką, ale bezskutecznie. Wilgotnych plam na podłodze

przybywało, w miarę jak mył się i pluskał. Poczuł się rzeźwo, świeżo i radośnie.

Nawet wspomnienie Greenfield, które skojarzyło się z widokiem tej kuchni, nie

przygasiło dobrego samopoczucia.

Zapinając koszulę przyglądał się bacznie półkom pełnym błyszczących garnków,

szafce z białymi talerzami. Prawdziwe gospodarstwo farmerskie w tej wymarłej

osadzie.

“Ciekaw jestem — pomyślał — czy oni z sobą przywieźli, czy też odziedziczyli

po poprzednich właścicielach?"

Wciągnął na grzbiet kurtkę, poprawił pas z rewolwerami.

“Trzeba obejrzeć stajnię — zdecydował. — A przede wszystkim zabrać strzelbę.

background image

Nigdy nic nie wiadomo" — przypomniał sobie słowa szeryfa Murphy'ego.

Ale nie dane mu było spełnić tego zamierzenia, bo gdy otworzył drzwi, ujrzał stół

przykryty obrusem, a na nim talerze, szklanki, noże i widelce. Gospodyni stała

przy oknie, wyglądając na dwór. Odwróciła się.

— Przepraszam — powiedział niepewnie Irvin — rozlałem trochę wody, a

nigdzie nie znalazłem ścierki.

— Głupstwo. Proszę siadać. Rzadko trafia się okazja przyjmować ludzi z

dalekiego świata.

— Tęskni pani? — zapytał odsuwając krzesło.

— Niekiedy — zbliżyła się do stołu. — Myślę, że dzisiaj już pan nigdzie nie

wyruszy?

Nie czekając na odpowiedź, uniosła dużą czarną butelkę i wlała do dwu szklanek

nieco złocistego płynu.

— To dobrze panu zrobi. Mnie również. Niepokoję się o brata. Wyjechał o świcie

i już dawno powinien był wrócić.

Irvin wytrzeszczył oczy. W jego farmerskim środowisku kobiety nie piły whisky.

Zwłaszcza z nieznajomymi. A jeśli już piły — to tylko przy okazji wielkiego

rodzinnego święta lub zabawy. I zawsze alkohol rozcieńczony wodą.

— Co się pan tak patrzy? — siadła do stołu. — Z powodu tej kropelki whisky? —

roześmiała się —Widzi pan, człowiek tu dziczeje i zapomina o tym... — zacięła

się i twarz jej spochmurniała — o tym, co wypada, a co nie wypada kobiecie. No!

Stuknęło szkło. Irvin podniósł szklankę do ust — płyn pachniał jabłkami, smak

miał ostry, a równocześnie nieco słodkawy. Pił wolno, z przerwami, aż odstawił

puste naczynie. Położyła mu na talerz potężny kawał zimnej pieczeni.

— Antylopa — wyjaśniła. — Teraz przybyło zwierzyny w tych stronach, odkąd

ubyło ludzi.

Jadł zerkając od czasu do czasu na gospodynię. Przypominała mu nieco kobiety,

jakie można spotkać w niektórych saloonach Dalekiego Wschodu: ubrane w

krzykliwe suknie, bardzo swobodne w rozmowie i zachowaniu...

background image

Gdy skończył jeść, sprzątnęła nakrycie.

— Jeszcze daleko do wieczoru, chce pan zobaczyć, jak wygląda całe Dawn?

Wyszli na pustą drogę.

— Nazywam się Celia Canning — powiedziała niespodziewanie — a pan?

— Vincent Irvin — odparł i jednocześnie pomyślał, ze dziewczyna musiała

spędzić długie lata w miastach. Któż tu się przedstawia?

— I pan mieszka w tym, jakimś... Przepraszam, zapomniałam.

— W Greenfield.

— Czym się pan zajmuje?

— Uprawą roli.

— Ach, farmer — rzekła to takim tonem, że Irvin nie wiedział, czy jest

rozczarowana, czy zachwycona. I zaraz zapytała znowu: — Skąd pan przybywa?

Wydało się Irvinowi, że tych pytań jest zbyt wiele, odparł więc bardzo ostrożnie:

— Och, głupstwo. Zwykła farmerska wyprawa dla zbadania cen bydła i zboża.

Niech mi pani opowie coś o sobie. To będzie na pewno ciekawsze.

— Jak na farmera jest pan nieźle uzbrojony: winchester przy siodle, rewolwery

przy pasie.. Dobrze pan strzela?

— Dobrze, jak na... farmera.

— A ja podobno nieźle. Kiedyś z tego żyłam.

— Ze strzelania? — zaniepokoił się.

Parsknęła śmiechem:

— O czym pan myśli? Ja tylko występowałam jako strzelec w cyrku.

— Strącając butelki ustawione na drabince? Oglądałem to kiedyś.

— To bardzo łatwe. Miałam trudniejszy cel. Moją koleżankę przywiązywano do

deski, a ja strzelałam tak, aby kule obramowały jej sylwetkę.

— Niebezpieczna sztuka!

— Tylko pozornie. Przywiązana do deski nosiła pod kostiumem koszulkę ze

stalowych drucików, a rewolwery, z których strzelałam, miały kule zrobione ze

specjalnie miękkiego metalu. Prochu było niewiele, więc siła uderzenia bardzo

background image

słaba. Gdybym nawet źle trafiła, mogłam spowodować co najwyżej siniec,

— i takie kule wbijały się w deskę? — wyraził wątpliwość Irvin.

— To nie była prawdziwa deska, tylko gruba i miękka tektura imitująca deskę.

— Ach tak. I nigdy pani nie chybiła?

— Nigdy, z wyjątkiem... jednego razu.

— Ja takim doskonałym strzelcem nie jestem.

— Spróbujmy. Jeszcze dość widno. Tam dalej wznosi się taka stara rudera,

znakomity cel.

— Czy nie za wielki?

— Och, nie będziemy strzelać do ścian, tylko do gwoździ.

Przeszli w milczeniu jeszcze kilkadziesiąt kroków.

—To tu — powiedziała przystając.

Przed nimi stała pokrzywiona, ledwie trzymająca się stodoła.

— Widzi pan ten ćwiek?

Irvin chwilę wpatrywał się w poszarzałe od deszczu i słońca deski, wreszcie

zauważył zardzewiałą główkę potężnego bretnala wbitego w sam narożnik.

— Widzę — odparł.

— Teraz niech pan uważa.

Sięgnęła ręką między fałdy spódnicy, wyciągnęła dłoń i nim Irvin zdążył

mrugnąć, padł strzał. Czerwonoruda główka gwoździa błysnęła jasną szramą.

— Świetnie! — stwierdził Irvin. — Z jakiej to zabawki pani strzelała?

Wręczyła mu broń. Ten rewolwer istotnie przypominał raczej dziecinną zabawkę.

Nigdy nie widziałem czegoś podobnego — stwierdził szczerze. — Wygląda tak

niewinnie...

— Na pumę z nim bym nie wyruszyła, ale gdyby na przykład człowiek na mnie

napadł...

Tu spojrzała znacząco na Irvina, a jemu zrobiło się jakoś nieswojo.

— Wracajmy — powiedział. — Do zmierzchu leszcze parę godzin, a mój koń na

pewno już odpoczął.

background image

— Ależ... to nie ma żadnego sensu — zaprotestowała. — Tu pan się wyśpi

świetnie. Chyba miał pan taki zamiar?

— Rzeczywiście, ale sądziłem, że będę samotny.

— Bzdura! — krzyknęła. — Kogo się pan krępuje? Mnie? Od razu widać, że

farmer. Nigdzie dziś nie puszczę! Nie mówmy więcej o tym. Widzi pan? Obok

sterczy drugi gwóźdź. Proszę spróbować.

Nie było sensu się spierać. Irvin wyciągnął srebrny colt. Pierwsza kula chybiła,

druga — również. Dopiero trzecia trafiła w zardzewiałą główkę gwoździa.

— Widzi pani? Nie potrafię tak... Pani koleżankę, tę z cyrku, pewnie zabiłbym

mimo stalowej koszulki. Dlaczego pani rzuciła cyrk? Jeśli to nie tajemnica.

— Żadna. Dużo o tym było gadania. Ja ją... zabiłam.

— Co?!

Irvin poczuł, jak mu zimne ciarki przebiegają po krzyżu.

— Ach, to był wypadek. Nieszczęśliwy wypadek. Ktoś włożył do pistoletu

normalny nabój, no i trzeba pecha, ręka mi zadrżała — westchnęła ciężko. —

Później miałam mnóstwo kłopotów. Szeryf prowadził śledztwo. Mówiono, że

ja umyślnie... bo się z nią pokłóciłam poprzedniego dnia.

— I jak to się skończyło?

—Ano cóż, musiałam rzucić pracę. Nikt nie chciał zostać moim partnerem. Ale

dajmy temu spokój. Proszę pokazać tę swoją armatę.

Podał jej srebrny colt.

— Skąd pan to ma? — zapytała podniesionym nagle głosem.

Irvin aż drgnął, ale opanował się natychmiast.

— Kupiłem — odparł spokojnie.

— Dawno?

— Nie tak bardzo... ale o co chodzi?

— Od kogo? — pominęła jego pytanie.

— Od wędrownego handlarza. O co chodzi? —-powtórzył.

— Przepraszam. Widziałam kiedyś taki rewolwer i sądziłam, że nie istnieje

background image

podobny. Widać się pomyliłam.

Zwróciła mu broń.

“Czyżby zetknęła się kiedy z Czarnym Jackiem? — pomyślał Irvin. — Gdybym

tak znalazł w niej sprzymierzeńca... Ale nie. Lepiej nie próbować, to może być

niebezpieczny sprzymierzeniec. Ta cyrkowa historia..."

— Chodźmy — powiedziała Celia — chcę zobaczyć, jak preria wygląda.

Ruszyli wolno, milcząc, aż dotarli do krańców osiedla. Wyznaczały je szczątki

rozwalonego domu. Dalej biegła pusta przestrzeń, ciemniejąca na horyzoncie od

nadciągającego wieczoru. Siwa mgiełka powoli zacierała kontury.

— Na jutro murowana pogoda — stwierdziła. — Wracajmy.

Zanim doszli do domu, mocno już poszarzało. Celia zapaliła naftową lampkę i

znikła w kuchni. Irvin słyszał, jak się krzątała pobrzękując talerzami. Ten odgłos

znowu przypomniał mu rodzinny dom, ale nie czas było teraz na rozmyślania.

Cicho, jak potrafił najciszej, opuścił jadalnię, wyszedł na dwór, obszedł

zabudowania dokoła, aż odnalazł stajnię. Stały w niej dwa konie, ale miejsca

starczyło chyba na dziesięć. Mimo zmroku Irvin natychmiast rozpoznał swego

wierzchowca, a wierzchowiec — swego pana. Dał znak cichym parsknięciem.

Farmer obmacał pęciny i kłęby, przesunął dłonią po karku i grzywie. Koń

dmuchnął mu w twarz ciepłym oddechem, a później opuścił głowę nad żłobem.

Irvin sięgnął ręką poza deski.

— Owies i kukurydza — mruknął wyczuwając pod palcami twarde i gładkie

ziarna.

Dobrze im musi powodzić się na tym pustkowiu. Mówiła, że kupują od

kowbojów. A co w zimie? No, mniejsza z tym. Gdzie siodło? Począł szukać

omackiem. Nigdzie nie zauważył, czyżby schowała? Zirytowany zawrócił i

spotkał Celię na ganku.

— Myślałam, że pan uciekł.

— Chyba na oklep — powiedział nieco ostrym tonem — bo konia nie mam czym

osiodłać. Gdzie pani schowała uprząż?

background image

— W bardzo tajemniczej kryjówce — zażartowała. — Po prostu... przeniosłam

do kuchni.

— Przepraszam — zmitygował się.

Weszli do wnętrza. Istotnie, w kącie kuchni leżała zwalona cała uprząż. Schylił

się i dźwignął siodło z podłogi.

— Tu nie przeszkadza...

Potrząsnął głową.

— Zabieram do stajni. Mam zwyczaj spać obok własnego konia — wyjaśnił.

Spojrzała na Irvina niezbyt przyjaźnie:

— A cóż to za pomysł?

— Bardzo dobry — odparł spokojnie. — Nie jest tu tak bezpiecznie, jak pani

mówiła.

— Co się stało?

— No... jeśli pani sama przyniosła uprząż do domu to znaczy, że ze stajni mógłby

ją ktoś ukraść. A wobec tego konia też. Nie mam racji?

Roześmiała się:

— W stajni są szczury. Kiedyś pocięły moje siodło na kawałki. Ot, i cała

przyczyna. Chce pan spać ze szczurami? Mamy taki ładny gościnny pokoik.

Proszę, zaraz panu pokażę.

— Szczury? Tutaj? — zdziwił się Irvin. — Szczury uciekają razem z ludźmi, bo z

nich żyją.

Wzruszyła ramionami:

— Nie wiem. Może tu są jakieś inne szczury, dzikie.

Irvin nie oponował dłużej. Wyjął winchestera ź pochwy siodła i poszedł za Celią

po wąskich, trzeszczących schodach, aż na poddasze. Tam znajdował się mały

pokoik z drewnianym łóżkiem, siennikiem i stołem. Na więcej nie starczało

miejsca.

— Tu będzie panu wygodniej niż w stajni. Światła chyba nie potrzeba —

zakłopotała się. — U mnie krucho z naftą.

background image

Podziękował. Kiedy wyszła, dokładnie zbadał drzwi, i to z obu stron. Nigdy

później nie potrafił wyjaśnić źródła swego niepokoju. “To chyba było przeczucie"

— opowiadał Gordonowi.

Na zewnątrz, od strony strychu, drzwi nie miały klamki, ale od wewnątrz

zaopatrzono je w mocny haczyk. Z kolei zbadał okno i znajdującą się pod nim

ścianę domu. Była zupełnie gładka, niemożliwa do sforsowania bez pomocy

drabiny.

Uspokojony przymknął nieco okno i — na pół tylko rozebrany — rozciągnął się

na sienniku.

Jak długo spał? Na pewno kilka godzin, nie więcej. Kiedy się zbudził, trwała

jeszcze noc. Co go wyrwało ze snu? Chyba blask księżyca wypełniający cały

pokoik. Siadł na łóżku i nasłuchiwał, ale z wnętrza domu nie dobiegał żaden głos.

Podszedł do okna i wychylił się. W dole widniały, bardzo wyraźnie, słupki

ogrodzenia oraz furtka. Za ogrodzeniem leżała pusta droga, a jeszcze za nią —

ciemna masa domostwa spoglądająca na drogę pustymi oczodołami okiennych

otworów. Jedyna ulica Dawn lśniła srebrzyście przy księżycu, drzewka ogrodu

rzucały długie cienie na ziemię. Irvin spojrzał w lewo, spojrzał w prawo —

pustka, zupełna pustka. Ani człowieka, ani zwierzęcia. Nawet głos kujotów tutaj

nie dobiegał. Ziewnął półgłosem i postanowił wrócić na siennik. Uczynił

pierwszy krok w kierunku łóżka i znieruchomiał. Zdawało mu się?:... Powrócił ku

oknu i znowu słuchał. Nie, nie mógł się mylić. Z dalekich głębin srebrnej nocy

dobiegł jego uszu niewyraźny, zamazany odgłos końskich podków. Irvin oparł się

o okienną framugę i czekał. Rozpoznawał już zupełnie wyraźnie galop. Galop

samotnego jeźdźca. Któż to tak gnał w samym środku nocy? Rytmiczne uderzenia

biegły na skrzydłach ciszy. Później galop przeszedł w kłus. Nieznany przybysz

znajdował się coraz bliżej. Irvin wreszcie go dojrzał na szarej wstędze drogi jako

ruchomy, bardzo jasny punkt. Oto już sylwetka człowieka i zwierzęcia — cień

skakał po ziemi, wydłużał się i skracał na przemian. W końcu znieruchomiał i

rozpadł się na dwa cienie: jeździec zatrzymał wierzchowca i zeskoczył z siodła,

background image

tuż przed furtką.

“To chyba brat tej Celii — pomyślał i cofnął się pół kroku w bok. — Teraz

powinien wprowadzić konia. Ciekaw jestem, co to za facet?"

Mimo niewielkiej odległości i blasku księżyca nie mógł dojrzeć zarysów twarzy.

Przybysz był średniego wzrostu, szczupły, w kapeluszu rzucającym cień na

oblicze, w bardzo jasnym ubraniu, bo błyszczało teraz, jakby utkane ze srebra.

“Wprowadzi konia" — powtórzył w myślach Irvin i... omylił się.

Usłyszał przeciągły zgrzyt drzwi, tych na dole. Drobna sylwetka ukazała się na

ścieżce. Poruszała się szybko, jakby biegła.

“Dobra siostra — pomyślał. — Czekała na brata."

Celia znalazła się tuż przy koniu i jeźdźcu, A koń nie został wprowadzony, a

jeździec nie przekroczył progu furtki. Dwie postaci tkwiły nieruchomo, jedna

obok drugiej. Rozmawiały. Łatwo było odgadnąć po gestykulacji rąk, ale słów

Irvin nie słyszał. Nagle Celia odwróciła się w stronę domu. Uczyniła to tak

gwałtownie, aż Irvin przestraszył się, że go spostrzegli. Ale nie. Kobieta

powróciła do przerwanej na chwilę rozmowy.

“Opowiada o mnie —- wywnioskował Irvin. — Na pewno musiała powiedzieć:

on tam śpi na górze, i właśnie wówczas odwróciła się. Ale czemu ten braciszek

nadal sterczy na dworze?"

To nie był koniec zdziwienia Irvina. Oto bowiem ujrzał, jak przybysz ujął swego

wierzchowca za cugle i począł oddalać się drogą. Kobieta pozostała przy

uchylonej furtce, coś jeszcze zawołała, ale i tym razem Irvin nie dosłyszał, co.

Idący odwrócił głowę i nie zwalniając kroku pomachał ręką. Oddalał się coraz

bardziej i coraz bardziej cichło człapanie końskich kopyt, aż wreszcie i konia, i

jeźdźca zakryła ściana któregoś z mijanych domostw.

Celia zamknęła furtkę, przeszła ścieżką ku werandce. Irvin usłyszał zgrzyt

zamykanych drzwi. Nie odchodził od okna, lecz na dworze nie ukazał się więcej

nikt, a z głębi domu nie ozwał się żaden nowy dźwięk.

Wrócił do łóżka, siadł na sienniku i zadumał się. Co to wszystko mogło znaczyć?

background image

Czy nocny przybysz był bratem gospodyni, o którym wspominała, czy kimś

innym? Dlaczego nie został tu na noc? No i czy to wszystko mogło mieć jaki-

kolwiek związek z jego — Irvina — osobą?

Wszystko razem — tyle pytań i tyle wątpliwości — wydało się obecnie Irvinowi

bardzo podejrzane, prawie niebezpieczne.

Wydobył rewolwery z pasa ciśniętego na stół, sprawdził, czy są nabite, a potem

położył je w głowach łóżka. Podobnie postąpił ze strzelbą. Umieścił ją między

łóżkiem a ścianą. Wreszcie zbadał zamknięcie drzwi. Teraz nie wydało mu się

dostatecznie mocne. Przeniósł więc stół spod okna i postawił go w poprzek

wejścia. Tę słabą barykadę łatwo było sforsować, ale jaki przy tym powstałby

hałas!

Zabezpieczywszy się w ten sposób przed nieprzewidzianymi wydarzeniami,

jeszcze raz ostrożnie wyjrzał oknem. Nikogo. Cicha, srebrzysta noc rozpostarła

się nad całym bezludnym osiedlem. Wrócił na siennik. Położył się i zasnął.

background image

Ranek w Dawn

Musiał spać bardzo mocno, ponieważ nie obudził go ani czerwony brzask

rannych zórz, ani nawet pierwszy znak dnia — słońce, które poczęło dźwigać się

nad horyzontem.

Zerwał się z łóżka dopiero wówczas, gdy w głębi domostwa głośno trzasnęły

drzwi. Siadł i natychmiast spojrzał na broń. Znajdowała się tam, gdzie ją postawił.

Stół barykadujący drzwi również stał nie poruszony. Odetchnął z ulgą i podszedł

do okna. Wyjrzał ostrożnie, by z zewnątrz nikt tego nie mógł zauważyć, ale droga

była pusta.

Ubrał się pospiesznie, odstawił stół pod okno i z winchesterem w ręku wąskimi

schodami powędrował na dół.

“Ciekaw jestem, czy mi powie o nocnej wizycie? — zastanawiał się. — Jeśli nie,

to znaczy, że coś się tu knuje."

W pokoju nie zastał nikogo, ale spoza przymkniętych drzwi kuchni dobiegało

stukanie garnków. Zapewne Celia przygotowywała ranny posiłek. Po chwili

usłyszał jej głos:

— Czy to pan?

— Ja — odparł. — Dzień dobry.

— Proszę usiąść i cierpliwie czekać.

Zanim wykonał polecenie, podszedł do okna — wciąż pod wrażeniem nocnej

wizyty. Dostrzegł rzędy małych drzewek, parkan z zamkniętą furtką i ponury

dom po drugiej stronie drogi. Wszystko to tonęło w słońcu i ciszy poranka.

Pierzaste obłoczki wędrujące po niebie drgały na ziemi ciemnymi plamami, które

przesuwały się bardzo szybko wśród cieni drzew i płotu. Znudzony, postawił

strzelbę w kącie pokoju i siadł za stołem, twarzą ku oknu. Rozmyślał teraz o

drodze, która go czekała, i o przewidywanym spotkaniu z Czarnym Jackiem.

background image

Jakoś przestał się niepokoić. Zupełnie na zimno układał plan dalszego postę-

powania. Patrzał w okno, a myślami już gnał w przyszłość. Pewnie dlatego

dopiero po kilku minutach dostrzegł, że za płotem ktoś stoi. Przetarł oczy. To nie

było złudzenie. “Ktoś" opierał się plecami o ogrodzenie: mężczyzna w jasnym,

prawie białym ubraniu, w kapeluszu podobnej barwy. Czy ten sam człowiek,

który był tu w nocy?

Irvin siedział nieruchomo na krześle i patrzał.

“Biały jegomość" — pomyślał i natychmiast nazwa ta skojarzyła mu się z

Czarnym Jackiem.

A tymczasem “biały jegomość" sterczał nieruchomo jak przydrożny słup i tylko

jego lewa ręka — tę Irvin widział bardzo wyraźnie — bez przerwy poruszała się

ruchem półkolistym, raz w jedną, raz w drugą stronę. Irvin wpatrzył się w tę rękę,

nie potrafił od niej oczu oderwać. Gdzieś już widział takie ruchy... Czarny Jack!

Przecież to Czarny Jack siedząc w wagonie odwijał i nawijał na wskazujący palec

długi, srebrny łańcuszek zakończony kluczykiem.

“Czarny Jack — powtórzył raz jeszcze w myśli. — Czy to on? Mimo białego

ubrania? Gdyby tak ujrzeć twarz. Może krzyknąć? Wówczas nieznajomy odwróci

się. Na pewno się odwróci. A jeśli to jest właśnie Czarny? Dlaczego tu sterczy?

Nie mogę tak siedzieć bezczynnie!"

Naprężył mięśnie nóg, prawa dłoń powoli obsunęła się ku kolbie rewolweru.

Postanowił zerwać się raptownie i poprzez sionkę szybko wyskoczyć na dwór.

Ba, gwałtowność takiego działania na pewno wywoła hałas. To na nic. Trzeba

działać spokojnie i rozważnie. Nie spieszyć się. Tamten, nieświadomy niczego,

ciągle jeszcze podpiera płot.

Farmer wstał powoli, ale znowu siadł. Bo oto za jego plecami cicho skrzypnęły

drzwi.

— Podnieś ręce!

Poczuł pod lewą łopatką mocny ucisk twardego, okrągłego przedmiotu.

Natychmiast wykonał polecenie Celii Canning. To był jej głos. Ale jakże

background image

zmieniony? Już nie ten roześmiany, beztroski i miły dla ucha. Głos dobrze

wychowanej gospodyni przyjmującej gościa. Lecz słowa wypowiedziane ostro,

szorstko, tonem nakazującym bezwzględny posłuch.

Jej dłoń wyrwała mu po kolei oba rewolwery tkwiące w futerałach pasa.

— Opuść ręce. Daj je do tyłu.

Spełnił żądanie bez sekundy zwłoki i tylko pomyślał: “Ty idioto! Wlazłeś w

pułapkę jak mysz".

Poczuł, jak mu wiązano przeguby rąk, jak mocno przykrępowano je do oparcia

krzesła. Wreszcie ujrzał twarz Celii, pełną napięcia i jakiegoś okrucieństwa, ostro

zarysowaną.

“Gdzież ja miałem oczy? — westchnął i równocześnie ogarnęła go złość. —

Poczekaj... ty... wiedźmo..."

Ale natychmiast opanował się. Złość jest złym doradcą. Więc zapytał sztucznie

spokojnym głosem:

— Czego chcesz?

Uznał, że osoba tak haniebnie łamiąca uświęcone zasady gościnności nie

zasługuje, by zwracać się do niej uprzejmiej.

— Ty głupcze — odparła. — Po co chwaliłeś się swym coltem? Zaraz się okaże,

czy go kupiłeś, czy ukradłeś. Jack! — krzyknęła w stronę okna. — Chodź!

,Biały jegomość" odwrócił się, minął furtkę. Irvin słyszał jego spieszne kroki

tupocące w sieni. Potem uchyliły się drzwi i stanął o krok od związanego farmera.

Nie było wątpliwości, to Czarny Jack, tyle że na biało ubrany.

“Wpadłem" — pomyślał Irvin.

— Obejrzyj, Jack.

Celia podała srebrny colt.

— Masz rację — przyznał Jack. — To mój, a gdzie drugi?

— Miał tylko jeden. Powiada, że go kupił.

— Kupił? Muszę się przyjrzeć facetowi.

Na taką zapowiedź Irvin nawet nie mrugnął okiem, ale zimny dreszcz przebiegł

background image

mu po krzyżu.

“Koniec — zmroził go dreszcz. — Teraz mi dopiero da łupnia."

Przyglądanie się nie trwało długo, a jego wynik był zgodny z przewidywaniami

Irvina.

— Ten sam — stwierdził Jack. — Kropka w kropkę ten sam pasażer z pociągu.

Najwięcej ze mną rozmawiał i najbardziej był ciekaw z całej trójki. Może ta

ciekawość aż tu go przywiodła? Rewidowałaś go?

— Zaglądałam do juków. Nic interesującego.

— Hm... ciekawe. Przybył tu samotny. Zbadałem okolicę: tylko pojedynczy trop,

a szkoda. Chętnie spotkałbym się z twoimi — zwrócił się do Irvina —

towarzyszami, zwłaszcza z tym, który mnie kopnął. Gdzie twoi kumple? Gadaj!

O, to już nie był ten uprzejmy towarzysz podróży.

— Jacy kumple? — powtórzył pytanie Irvin pragnąc w tak mało sprytny sposób

zyskać na czasie.

— Nie udawaj półgłówka! — krzyknął Jack i ująwszy srebrny colt za lufę

machnął nią tuż przed nosem jeńca. — Jeżeli będziesz się wykręcał, dostaniesz

tym... To mój wypróbowany sposób. Natychmiast przywraca pamięć.

— Nie ma ich tutaj.

— Wiem, że ich nie ma. Nie wykręcaj się! Gdzie oni są?

— W Greenfield — odparł farmer wiedząc, że taką odpowiedzią w niczym nie

zaszkodzi ani Gordonowi, ani Fawkesowi. — Możesz sprawdzić — dodał kpiąco.

— Żartujesz? Zaraz ci te żarty wypędzę z głowy. Greenfield — powtórzył. —

Gdzie to jest? Ach, pamiętam. To tamten przystanek na odludziu. Tam

wsiedliście do pociągu, A to całe Greenfield jak daleko od przystanku?

— Ponad trzy mile — mruknął Irvin.

— A stąd?

Ile było “stąd" — tego oczywiście nie mógł wiedzieć. Przecież nigdy jeszcze nie

przebył drogi dzielącej Dawn od swej rodzinnej osady. Ale... chyba piekielnie

daleko. Uznał jednak, że bezpieczniej będzie mówić niż milczeć, więc

background image

powiedział:

— Pięć dni, jak się szybko jedzie. Zdejmijcie mi więzy — odparł — to was

zaprowadzę.

Oczekiwał kolejnego wybuchu gniewu, ale Czarny Jack milczał.

— Co z nim zrobisz?

To pytała Celia Canning. Siostra Jacka? Co do tego Irvin miał poważne

wątpliwości. Stali obok siebie i farmer mógł stwierdzić, że nie było mierzy nimi

nawet cienia podobieństwa.

— Jeżeli go puścisz — mówiła Celia — trzeba będzie stąd się zabierać. Słyszysz,

Jack?.

Milczenie.

—Ja umywam ręce od wszystkiego, wracam do cyrku.

Denerwowała się coraz bardziej.

— Jeśli na to ci pozwolę — odezwał się wreszcie Czarny.

— Za kilka dni siądą ci na kark wszyscy szeryfowie świata.

— Przesadzasz.

Powiedział tylko tyle i nadal świdrował oczami jeńca. Wyglądało to bardziej

niepokojąco od najbardziej niepokojących słów. Na koniec odwrócił się i począł

przemierzać pokój od ściany do ściany. Było cicho, a w tej ciszy odgłos kroków i

pobrzękiwanie ostróg brzmiały w uszach farmera dziwnie złowrogo.

“Gdyby tak się zerwać... — myślał gorączkowo. — Nogi mam wprawdzie wolne,

ale ręce?"

Czuł, jak mu powoli drętwieją ściśnięte przeguby i dłonie. Jak tu “zerwać się",

będąc przywiązanym do krzesła? Spróbował rozluźnić pęta. Nic z tego. Rzemień

jeszcze boleśniej werżnął się w skórę.

— Rozwiąż go — nieoczekiwanie rozkazał Czarny.

— Co?! — krzyknęła. — Oszalałeś? Prędzej go zastrzelę, niż uwolnię.

— Nie bądź głupia. Kto ci powiedział, że go chcę uwolnić? No, prędzej,

rozwiązuj! A ty — zwrócił się do Irvina — siedź spokojnie.

background image

I lufę srebrnego colta skierował ku jeńcowi. Farmerowi po raz drugi mrówki

przebiegły po plecach. Od napastnika dzielił go tylko ciężki, masywny stół.

Celię stracił z oczu, lecz czuł jej palce na swych dłoniach, rozplątujące supły

rzemienia. Wreszcie więzy opadły, ale zgodnie z poleceniem siedział sztywny i

nieruchomy. Znowu ujrzał Celię. Obeszła stół, ruszyła w stronę drzwi. Powinna

była minąć Jacka za jego plecami, popełniła jednak błąd. Na sekundę znalazła się

między wylotem srebrnego colta a jeńcem. Jack krzyknął na nią, ale za późno.

Irvin poderwał się błyskawicznie, błyskawicznie uniósł ciężki stół i rzucił nim w

Celię. Nie byle jakiej wymagało to siły...

Stół zwalił z nóg i gospodynię, i Jacka. Zawadził jednym rogiem o okno — z

brzękiem posypały się szyby — i runął przygniatając leżących. Czarny Jack

zerwał się natychmiast, ale w tej samej chwili otrzymał cios pięścią w szczękę i

zwalił się na nowo. Irvin chwycił colt, odpiął leżącemu pas, skrępował nim nogi.

Porwał ciśnięty przez Celię rzemień i jak mógł najszybciej związał bandycie ręce.

Czarny Jack nie poruszał się. Czyżby zemdlał?

Irvin przyskoczył więc do Celii leżącej pod zwalonym, połamanym stołem.

Nieprzytomna, z szeroko rozrzuconymi rękoma, ściskała w garści swój mały

damski rewolwer. Irvin wyrwał go z jej palców, podniósł leżącą, zerknął na nieru-

chomego Jacka, kopnięciem nogi rozwarł drzwi wiodące do kuchni i tam położył

Celię na podłodze. Chlusnął jej na twarz strugą wody, raz i drugi, aż otworzyła

oczy. Chwilę spoglądała nieprzytomnie, po czym szepnęła:

— Gdzie Jack?

— Pod oknem. Nic mu nie będzie. Spostrzegł, że odetchnęła głęboko.

— Aleś nas urządził — stwierdziła, a w głosie jej zabrzmiała nutka podziwu —

Silny z ciebie chłop... Stół taki ciężki... Możesz teraz jechać, dokąd chcesz...

— Na pewno pojadę — przytaknął Irvin — ale razem z Jackiem.

Wytrzeszczyła oczy.

— Z Jackiem? Dlaczego z Jackiem? Masz z nim jakieś porachunki? Zastanów się.

Raz ci się udało, ale za następnym razem...

background image

Farmer roześmiał się:

— Dwa razy udało się — stwierdził.

— Prawda — przyznała. — Wtedy, w pociągu. On mi opowiadał. Czy to ty go

zraniłeś?

Teraz zdumiał się Irvin. Nic nie wiedział o zranieniu Czarnego.

— Jack mi opowiadał — powtórzyła Celia — że strzelano, jak wyskakiwał z

pociągu. Kto ty jesteś? — mówiła dalej Celia. — Kowboj, rewolwerowiec?

— Pomagam szeryfowi w Wichita Falls.

— Pracujesz u szeryfa?

— Aha — mruknął. — Chyba wiesz, że za Jackiem rozesłano listy gończe?

— Wiem. Czy można tam zajrzeć? — skinęła głową w stronę uchylonych drzwi.

— Coś ty z nim zrobił?

— Związałem, ale zajrzę ja sam. Odwrócił się i wychylił głowę poza framugę.

Ujrzał obok szczątków stołu i kawałków potrzaskanej szyby nieruchomą

sylwetkę. Ta krótka chwila o mało nie stała się przyczyną zguby — strzał padł w

tym momencie, gdy Irvin znowu spojrzał na Celię. Błysk, huk i jakby smagnięcie

biczem w lewe przedramię. Musiała mieć drugi rewolwer. Popełnił głupstwo.

“Dostałem" — zdążył pomyśleć i błyskawicznie podbił jej dłoń, wyrwał

rewolwer, schwytał dziewczynę w pasie. Poczęła się szarpać, kopać i próbowała

nawet gryźć. Ścisnął ją mocniej, aż krzyknęła, i gorączkowo rozejrzał się za

jakimkolwiek postronkiem. Wpadł mu w oko tylko ręcznik. Nie było sprawą

łatwą związać ręce wyrywającej się, ale wreszcie dopiął swego. Potem skrępował

nogi kuchenną ścierką.

— Jeszcze nigdy nie postąpiłem tak z żadną kobietą — powiedział ciężko

oddychając — ale na ciebie nie było innej rady.

Dopiero teraz poczuł ciepłą, nieprzyjemną wilgoć pod lewym rękawem kurty.

Stanął w drzwiach łączących oba pomieszczenia tak, aby nie tracić z oczu swych

jeńców, i począł ściągać zwierzchnią odzież. Koszula była mocno zakrwawiona, a

czerwone krople poczęły teraz znaczyć deski podłogi. Gdyby jakiś czysty

background image

gałgan... Znalazł coś lepszego — bandaż. Czarny Jack widać naprawdę był ranny,

jemu miał zapewne służyć.

Irvin zlał ramię wodą i stwierdził z ulgą, że kula nie naruszyła mięśni, jedynie

zerwała pas skóry. Krwawiło nadal mocno. Przypomniał sobie o flaszce whisky,

odnalazł ją wśród szczątków stołu. Była cała i nadal mocno zakorkowana.

Chlusnął ognistym płynem na ranę — zapiekło wściekle. Obandażował ramię, jak

mógł najciaśniej. Spróbował poruszyć lewą ręką — bolało.

— Żmija — mruknął.

Co teraz począć, u licha! Zasępił się. Przecież nie może ciągnąć ich oboje ze sobą.

Jeśli jednak zostawi Celię na wolności, wyruszy za nim w trop i dopadnie, gdy

tego najmniej będzie się spodziewał. Ten dom z pewnością nafaszerowany jest

bronią. Zbójeckie gniazdo. Miała drugi rewolwer, ma na pewno i trzeci, czwarty

lub piąty. Siadł na krześle. Ujrzał, jak Czarny Jack poruszył się, a w chwilę

później otworzył oczy. Irvin już nie czuł do bandyty takiej urazy jak przedtem.

Cała złość jak gdyby skoncentrowała się na Celii, więc odezwał się:

— No, jak się czujesz? Musiałem cię stuknąć, ale nie było innego wyjścia.

Jack zamrugał powiekami. Usiłował wstać i dopiero wówczas spostrzegł, że jest

skrępowany. Więc tylko odwrócił się bokiem.

— Czego ode mnie chcesz? — warknął.

Irvin zaśmiał się gorzko:

— To ja powinienem pytać. Dwa razy na mnie napadłeś.

— Ale nie strzelałem.

— Boś nie zdążył.

— Zrobiłem głupstwo. Wtedy, w wagonie.

— Na pewno. Ale ja cię ścigam wcale nie z powodu tamtego napadu.

— Ty mnie ścigasz?

W głosie bandyty zabrzmiało nieukrywane zdumienie.

— Ścigam — powtórzył farmer.

— Jeśli nie za napad, to za co?

background image

— Za twe listy gończe...

— Aha, to tak... Rozumiem. Gonisz za nagrodą. Słuchaj, dam ci ten tysiąc

dolarów. Odpadnie kłopot chodzenia do szeryfa. Zgoda?

Irvin roześmiał się po raz drugi:

— Ja ciebie dobrze poznałem, Jack. Nie miałbym tego tysiąca dłużej od jednego

dnia. Najbliższej nocy, może nawet we śnie, zostałbym bogatszy o jedną kulę w

plecach. Ty to umiesz, Jack.

— Zostawisz mnie związanego. Zanim się uwolnię, będziesz daleko. Pozwalam

ci związać i Celię.

— Pozwalasz? Cóż za łaska! Celia już leży związana w kuchni.

Jack tylko łypnął oczami w kierunku drzwi.

— Dam ci półtora tysiąca.

— Nic z tego, pojedziesz ze mną do szeryfa.

— Dokąd?

— O tym porozmawiamy w drodze, a teraz... żebyś nie nadwerężał sobie gardła...

— Dam ci trzy tysiące!

Farmer tylko wzruszył ramionami. Wstał, urwał kawał pozostałego bandaża,

zwinął go w kłąb i wepchnął — nie bez trudu — w usta bandyty. Podobnie

postąpił z Celią. Zależało mu, aby para wspólników nie mogła się porozumiewać

podczas jego nieobecności. Musiał bowiem ruszyć do stajni, żeby osiodłać konie.

W mrocznym wnętrzu znalazł ich aż trzy. Wierzchowiec Jacka został więc

również tutaj przyprowadzony. Zastanowił się chwilkę, na koniec założył uprząż

całej stadnince i wyprowadził ją na dwór. Postanowił Celii nie zabierać z sobą, ale

zdecydował, że pozbawi ją konia, na pewien czas. Puści go po pierwszym dniu

jazdy i zwierzę chyba samo jakoś trafi do Dawn. A jeśli nie? Ano, cóż? Celia nie

umrze tu z głodu i pragnienia. Zresztą szlak przepędu nie jest zbyt odległy. Trafi

doń i wreszcie kogoś spotka.

Tak się uspokajał, ale spokoju nie doznał.

Tfu, do licha! Czarny takiego musiał sobie dobrać pomocnika!

background image

Ręka dała znać o sobie, gdy dopinał popręgów. Przywiązał konie do płotu i wrócił

do izby. Jack leżał nadal bez ruchu, ale Celia spoczywała kilka kroków bliżej

drzwi. Irvin zrozumiał: przetoczyła się w kierunku pokoju. Widocznie liczyła na

to, że znalazłszy się jedno obok drugiego, jakimś sposobem zrzucą pęta.

—Daliby mi szkołę... — westchnął, a jednocześnie żal mu się zrobiło tej kobiety.

— Celia — odezwał się półgłosem — nic ci nie zrobię, ale musisz zostać w

pętach. Wiem przecież, że gdybym je zdjął, zastrzeliłabyś mnie, zanim minąłbym

róg domu. Na pewno masz ukrytą niejedną jeszcze pukawkę. Prawda?

Spojrzała na niego wściekłym wzrokiem, aż mu ciarki przeszły po plecach.

— Słuchaj — odezwał się hamując wzburzenie — rozluźnię twoje pęta. Za

godzinkę będziesz wolna. Przy takim sprycie i takiej zręczności. Aż szkoda!

Jej twarz nieco złagodniała. Wydało mu się nawet, że dostrzegł przelotny

uśmiech, a już oczy na pewno się śmiały. Z czego tak się cieszyła? Zastanowił się

chwilę. I bezbłędnie odgadł. To takie proste. Godzinka zwłoki nie była dla Celii

żadnym problemem. Na pewno jeździła konno lepiej od Irvina. Godzinkę

opóźnienia wyrównałaby bardzo szybko i jeszcze przed wieczorem dopędziłaby

go. Dlatego Irvin, który początkowo chciał poinformować Celię o wypożyczeniu

jej wierzchowca, teraz postanowił rzecz przemilczeć. Powiadomiona o

wszystkim, umiałaby z pewnością obmyślić na poczekaniu jakąś inną “sztuczkę",

której on nie potrafiłby zapobiec.

— Muszę ci zabrać nieco jedzenia. To, co mam, nie starczy dla dwu. Ale nie

martw się, nie zginiesz z głodu, taki okrutny nie jestem.

Nic na to nie odpowiedziała. Począł szukać w kuchennych zakamarkach i nagle

zorientował się, że Celia bez przerwy wodzi za nim oczami.

“Ona znowu coś knuje — pomyślał. — Trzeba wzmóc czujność i pospieszyć się."

Znalazł blaszane pudło pełne fabrycznych sucharów (skąd je mieli na tym

pustkowiu — nawet nie próbował odgadnąć) i kilka funtów pemikanu —

suszonego, startego na proszek mięsa. Irvin znał dobrze wartość tego produktu,

tak drogiego, że farmer zaledwie kilka razy go próbował. Teraz miał go całą furę.

background image

W coś go trzeba przesypać. Rozejrzawszy się zauważył jakiś skórzany woreczek,

mocno pękaty. Gdy rozplatał rzemyki, wysypały się, brzęcząc, złote monety.

Same złote monety! Dostrzegł wtedy oczy Celii wlepione w stos złota. Bandycki

dorobek. Oto dlaczego tak czujnie go obserwowała. Nie odezwał się. Wypełnił

worek sproszkowanym mięsem, zabrał suchary i wyszedł na dwór. Pemikan i

część sucharów upchał w torby własnego siodła, resztę wpakował w juki jednego

z dwu obcych koni. Zaczerpnął wody ze studni, wypełnił nią skórzane wory

podróżne, napoił konie, a później całą zdobytą broń: dwa rewolwery Jacka, dwa

rewolwery Celii i jeden znaleziony winchester — wrzucił do studni. Miał ochotę

przeszukać jeszcze dom, ale powstrzymał się — nie było czasu. Słońce wspinało

się coraz wyżej, a Irvin zamierzał jednym tchem dotrzeć do ostatniego

obozowiska, w którym nocował przed przybyciem do Dawn. To był szmat drogi.

Liczył się zresztą z tym, że w wymarłym osiedlu mógł zjawić się w każdej chwili

nieoczekiwany i niepożądany gość. A wówczas komu uwierzy? Irvinowi czy

Jackowi i Celii? Może właśnie Irvina uzna za przestępcę rabującego dwoje

niewinnych ludzi, dwoje spokojnych mieszkańców Dawn?

Należało stąd uciekać, i to jak najszybciej. Wrócił do Celii, rozluźnił nieco jej

więzy, wyjął knebel z ust. Odetchnęła z ulgą.

— Mógłbym cię zabrać — powiedział. — Jesteś przecież wspólniczką rabusia i

wielokrotnego mordercy. Sądzę jednak, że rozmyślnie nikogo nie zastrzeliłaś i

nie obrabowałaś, że ten cyrk to był istotnie tylko wypadek. Więc cię puszczam

wolno. Ale przemyśl to sobie dobrze, bo na drugi raz...

Wydęła pogardliwie wargi, Irvin odwrócił się i wyszedł.

— Słuchaj uważnie, Jack — powiedział do jeńca — teraz rozwiążę ci nogi.

Pójdziesz ze mnę. Nie próbuj nawet uciekać.

Przetrząsnął jeszcze kieszenie leżącego, a później rozciął pęta.

— Wstawaj i wychodź na dwór. I ciągle uważaj, uważaj, Jack, na swoje zdrowie..

No, ruszaj.

background image

Droga powrotna

Irvin później opowiadał, że w swym życiu raz jeden przebył taką drogę i że nigdy

jej nie zapomni. W tym twierdzeniu nie było przesady.

Jazda z jeńcem, który w każdej chwili, korzystając z sekundy nieuwagi dozorcy,

mógł stać się katem — wymagała spostrzegawczości, szybkiego refleksu i

błyskawicznych decyzji. A to z kolei wzmagało napięcie nerwów, trudnego do

zniesienia przez tak wiele dni.

Czy Czarny Jack również odczuwał coś podobnego — nie sposób było

stwierdzić.

Wyjechali przed samym południem. Pierwszy kłusował Jack na koniu, do którego

Irvin przywiązał linką drugiego wierzchowca. Ta linka uniemożliwiała Jackowi

szybką jazdę, a więc i nagłą ucieczkę. Irvin jechał nieco z boku i nieco w tyle,

mając po prawej ręce jeńca, niezbyt blisko, ale i niezbyt daleko. Ostrożność

wielce wskazana, zabezpieczenie przed ciosem pięścią w głowę lub przed

ściągnięciem z siodła.

Mimo to — prowadzili ze sobą rozmowę, ba, nawet niemal przyjacielską

pogawędkę.

Na początku drogi, zanim wydobyli się z opłotków Dawn, żaden z nich nie

odezwał się słowem.

I później, gdy zapadły za horyzontem dachy domostw, milczeli nadal. Jack

zapewne dumał nad swym pechem. Irvin pilnie przepatrywał prerię, aby nie

przeoczyć szlaku. Tym razem taka nieuwaga mogła zakończyć się znacznie

gorzej niż poprzednio.

Po godzinie milczącej jazdy Czarny Jack odezwał się zupełnie niespodziewanie:

— Słuchaj, dam ci trzy tysiące.

— Co mówisz? — Irvin ocknął się z zadumy.

background image

— Dam ci trzy tysiące.

— Aleś uparty! Znalazłem w waszym domu cały worek złotych pieniędzy.

Pewnie jeszcze tam leżą, jeśli Celia nie rozplatała swych postronków.

Znowu obaj pogrążyli się w milczeniu. Zielony step przesuwał się pod końskimi

kopytami, dął wiatr ciepły i niósł zmieszane zapachy ziół. Niekiedy pojawiały się

zarysy obłych, niskich pagórków. Gdy je mijali, horyzont nagle ogromniał,

dalekim kołem wyznaczając nieosiągalne krańce świata, łącząc ziemię z niebem.

A na tym niebie pierzaste obłoczki płynęły poniżej słońca i rzucały wokół

jeźdźców ruchome cienie.

— Słuchaj — odezwał się znowu Jack — znam pewną bonanzę *...

— Kłamiesz.

— Zawróćmy do Dawn, a pokażę ci próbki złota i dokładną mapkę.

— Za kogo mnie bierzesz, Jack? Nuggety może i masz. Zdobyte w rabunku, ale

bonanzę to pewnie tylko na księżycu.

— Czemu tak sądzisz?

— Gdybyś posiadał kopalnię złota, nie czyhałbyś na cudze złoto.

Jack zadumał się chwilę.

— A może ja to czynię tylko dla przyjemności?

— Otóż to właśnie. Dlatego nie puszczę cię nawet za sto bonanz.

— Cóż ci na tym zależy?

Tyle tkwiło szczerości w tym pytaniu, że Irvin aż zaniemówił. Zdziwienie i

przerażenie — te dwa uczucia opanowały go całkowicie. Czarny Jack nie był

normalnym człowiekiem, rozróżniającym jakoś zło od dobra. Nie było w nim ani

poczucia sprawiedliwości, ani krzywdy wyrządzanej innym. Nic z

elementarnych, niemal wrodzonych człowiekowi zasad moralnych.

Bonanza — wyraz pochodzenia hiszpańskiego, oznaczający żyłę złota.

background image

“On jest gorszy od najgorszego zwierzęcia — pomyślał z przerażeniem Irvin. —

Nawet puma poluje tylko wtedy, gdy jest głodna. Jack morduje dla chęci mordu,

rabuje dla samego rabunku i uważa to za coś zupełnie naturalnego!"

Opanował się i rzekł twardo:

— Na nic zda się jakiekolwiek tłumaczenie. Ty, Jack, nie rozumiesz. Nie wiesz,

co to jest zbrodnia i co to jest uczciwe życie. Wierzę, że powiedziałeś prawdę:

żyjesz tylko dla własnej, okropnej przyjemności. A teraz lepiej zamilcz, bo nie

dojedziesz cało do Wichita!

Czarny Jack nie otworzył już ust aż do końca dnia. Być może przestraszył się, być

może po raz pierwszy w życiu...

Irvin trafił bezbłędnie na miejsce swego obozowiska. Czarna plama spalenizny,

kilka krzaczków i sennie ciurkający strumyk. Kawałek niedojedzonego suchara

leżał wśród niedopałków zwęglonych drewienek. Kazał zejść z siodła Jackowi,

później uczynił to sam, wreszcie skrępował jeńca. Dopiero wówczas zajął się

rozkulbaczeniem i pojeniem koni, rozpaleniem ognia i przyrządzeniem

wieczerzy. Mimo zachowania wszelkich środków ostrożności — prawie nie spał.

Podrzemywał tylko, z jednym okiem otwartym, pełen nieustającej obawy, że

więzień jakimś sobie tylko znanym sposobem rozpłacze rzemienie. Myślał

również o Celii, że lada chwila się pojawi tu na koniu, którego gdzieś potrafiła

ukryć w Dawn.

Nie sprawdziły się ponure przewidywania, noc upłynęła w ciszy, ranek przyniósł

uspokojenie. Irvin doszedł do wniosku, że trzeciego wierzchowca w Dawn na

pewno nie ma, postanowił więc puścić wolno zbędnego czworonoga.

— Słuchaj — zwrócił się do Jacka — czy koń tej twojej... — zawahał się —

...siostry trafi stąd do Dawn?

— Powinien trafić, ale to nie jest pewne.

— Pewne, niepewne, ale go puszczę, tyle że bez uprzęży. Jeśli nie odnajdzie drogi

do Dawn, z siodłem na grzbiecie zmarnuje się.

Tak zadecydowawszy obarczył swego towarzysza obowiązkiem czuwania nad

background image

dodatkową uprzężą. Jack usiłował protestować, proponował również porzucenie

zbytecznego pakunku, ale Irvin powiedział krótko:

— Albo będziesz dźwigał uprząż i jechał jak normalny człowiek, albo razem z tą

samą uprzężą przytroczę cię do siodła. Przekonasz się, jak to smakuje. Wybieraj,

tylko szybko!

Czarny Jack jeszcze świeżo w pamięci zachował obraz Irvina rzucającego

ciężkim stołem i... skapitulował.

Odtąd jechali prawie obok siebie, tylko że teraz Jacka opasywała pętla lassa,

którego koniec przymocowany był do siodła Irvinowego konia. Każde naprężenie

rzemienia groziło, że Jack wyskoczy z siodła. A do tego jeszcze uprząż, którą

bandyta musiał dźwigać na plecach... Kiepsko przedstawiała się jazda z takim

ciężarem, ale na pewno była wygodniejsza od leżenia brzuchem na grzbiecie

wierzchowca.

Koń Celii został odegnany, a oni ruszyli wprost na północ. Jechali tak — jedynie z

krótką przerwą na południowy odpoczynek — aż do zmierzchu. Noc minęła

spokojnie, ale rankiem Jack sprawił Irvinowi niemiłą niespodziankę: oświadczył,

że nie ruszy się stąd ani krokiem dalej. Farmer początkowo uznał to za żart, póki

rozwiązany już jeniec nie rzucił się do ucieczki. Oczywiście, nie mógłby uciec

daleko. Irvin, na koniu, dognałby zbiega bez trudu. Chyba więc Czarnemu

chodziło tylko o opóźnienie wyjazdu.

Irvin był już pewien, że koń Celii zdołał powrócić do Dawn i że Czarny Jack

dobrze zdawał sobie z tego sprawę. Liczył, że Celia natychmiast wyruszyła w

pogoń, i to dobrze uzbrojona. Należało jej ułatwić zadanie przewlekając odjazd z

każdego postoju. Ale w planach Jack nie przewidział reakcji swego dozorcy.

Prawdopodobnie przypuszczał, że dojdzie do jakiejś dłuższej walki na pięści. I tu

się pomylił. Irvin dopędził uciekiniera, rzucił lassem, a gdy pętla zacisnęła się na

barkach zbiega, gwałtownie zawrócił. Potem nie miał już żadnego kłopotu z

jeńcem. Jack został dostatecznie oszołomiony upadkiem i przebyciem kilku

jardów w mocno niewygodnej, leżącej pozycji. A potem Irvin po prostu

background image

przytroczył go do siodła. Po trzech godzinach takiej jazdy Czarny począł błagać o

powrót do normalnej dla jeźdźca postawy.

— Zgoda. Nie jestem mściwy, Jack. Mam nadzieję, że sobie dobrze zapamiętasz

dzisiejszą nauczkę.

Czarny Jack szybko wrócił do fizycznej i psychicznej równowagi. Tak szybko, że

aż zadziwił Irvina. Przy wieczornym ognisku zagadał do farmera jak do

najlepszego towarzysza podróży:

— Świetnie rzucasz lassem. Zupełnie jak kowboj. I jeździsz znakomicie. Ja

dawniej również umiałem różne sztuczki robić przy pomocy lassa. Łapałem

mustangi. Wiesz, jak się to robi? Na pewno nie wiesz. Niektórzy twierdzą, że

stado można podejść piechotą, ale to bajka. Nawet konno nie zbliżysz się do nich,

takie są czujne. A w pojedynkę w ogóle nie dasz rady. Trzeba działać we dwu i

mieć pod ręką zapasowe wierzchowce.

Irvin nastawił uszu. Sam nigdy w życiu nie gonił za mustangami, a lassa używał

tylko do chwytania zdziczałego bydła.

— Każde stado — mówił Jack — ma swego przewodnika. Jeśli go zdołasz

schwytać albo odpędzić, reszta zwierząt dziwnie głupieje i wtedy właśnie można

się zbliżyć i łapać wybrane sztuki albo, najlepiej, zapędzić całą gromadę do

przygotowanej zawczasu zagrody. Ach, to świetny interes!

— Jeśli taki świetny, czemuś go zaniechał? Nie wiózłbym cię teraz do szeryfa.

— Dlaczego zaniechałem? Bo mustangów coraz mniej i pewnie wkrótce znikną z

prerii *. A poza tym wydarzył mi się taki pechowy wypadek. Gnałem za stadem i

ani rusz nie mogłem odpędzić przewodnika. Liczyłem na to, że mustangi szybciej

się zmęczą ode mnie, więc nie rezygnowałem.

— W ten sposób — mruknął farmer — można przejechać pół Ameryki.

— Nic się na tym nie znasz. Każde dzikie zwierzę ma swój ulubiony teren,

którego stale się trzyma, wyjątek stanowią chyba tylko bizony, które dwa razy w

roku wędrują z południa na północ i z powrotem, ale mustangi tak nie czynią.

Stwierdziłem to wielokrotnie. Stado, nazywają je z hiszpańska “manada", krąży

background image

zawsze po tej samej przestrzeni, jakieś 25 mil długości, i nigdy jej nie przekracza.

Ostatnim razem gnaliśmy we dwóch za stadem już drugi tydzień. Niezłe stadko

było, jakieś trzydzieści sztuk. Nasze zapasowe konie były już do niczego, a mu-

stangi wciąż trzymały się w przyzwoitej odległości. Wreszcie dojechaliśmy do

jakiejś kotlinki. Już, już zdawało się, że im zamkniemy drogę. Objechałem

szerokim półkolem, żeby nie dać możliwości odwrotu, i wjechałem między

osiedle piesków preriowych. Wiesz, co to znaczy?

— Wiem — odparł Irvin. — Preria zdawałoby się gładka jak stół, a w

rzeczywistości podziurawiona norami jak rzeszoto. Nawet pieszy, gdy nie uważa,

może łatwo zwichnąć nogę, a cóż dopiero bydło!

— Właśnie! — potwierdził Czarny Jack. — Mój wierzchowiec złamał nogę, a ja

o mało karku nie skręciłem wyleciawszy z siodła jak z procy. Odtąd dałem spokój

łowom na mustangi.

— Trzeba było próbować szczęścia z bizonami — zauważył Irvin. — Wszystko

było lepsze od tego, coś później zaczął.

— Tak sądzisz?

— Sądzę — odparł ostro farmer, któremu minęła chęć dalszej rozmowy. Zajął się

ścieleniem nocnego legowiska.

— Nie mogę ciebie zrozumieć — wyznał Jack. — Co by ci szkodziło puścić mnie

wolno?

— Na własną i innych zgubę. Jesteś jak grzechotnik, albo jeszcze gorzej, bo przed

grzechotnikiem każdy ucieka, a twoje grzeczne słówka i układna mina to lep na

muchy. Milcz i kładź się spać.

Jack nie odezwał się już aż do świtu, co jednak nie przyniosło Irvinowi

wypoczynku. Zasypiał, budził się i znowu zasypiał. Widma uciekającego więźnia

i nadciągającej Celii dręczyły go do białego rana. Ciężar spadł mu z

Czarny Jack mylił się. Mustangi żyją po dziś dzień, chociaż już tylko w Newadzie i Montanie.

background image

serca, kiedy ujrzał rąbek słońca na horyzoncie.

Tego ranka zdecydował się ominąć samotny saloon, w którym mieszkał

przyjaciel Murphy'ego. Nie dlatego, by nie ufał właścicielowi saloonu, ale

dlatego, że obawiał się spotkania z gromadą półdzikich kowbojów, co przecież

mogło się zdarzyć, gdyby przypadkiem trafił na przepęd bydła. Decyzja była

słuszna, bo jak się okazało, Czarny Jack wiązał jakieś swe nadzieje z samotną

karczmą. Następnego dnia począł tłumaczyć farmerowi, że “gdzieś blisko"

znajduje się bardzo wygodny zajazd, w którym można dobrze wypocząć i dobrze

zjeść. Irvin udał, że o czymś podobnym nigdy nie słyszał i że “nie

ma zamiaru błąkać się po prerii" w poszukiwaniu nie istniejącej chałupy. Kiedy

jednak zjechał ze szlaku, którym dotąd posuwali się, Jack zaraz zwrócił na ten

fakt uwagę.

— Zboczyłeś. Trzymaj się tej drogi, a zobaczysz, jak prościutko dojedziemy do

karczmy.

Powiedziawszy to zatrzymał konia, a lasso, którym był opasany, niebezpiecznie

się napięło.

— Naprzód — ponaglił go Irvin. — Moja droga wiedzie prosto.

— Ależ posłuchaj — usiłował go przekonać więzień.

— Popędź konia, Jack, bo znajdziesz się na ziemi.

W obliczu takiej groźby Czarny ustąpił i pogrążył się na cały dzień w ponurym

milczeniu. Irvin zauważył, że coraz częściej tracił humor. Czy znowu coś knuł,

czy też zdał sobie sprawę, że tym razem perspektywa więziennych krat staje się

zupełnie realna?

Irvin postanowił zdwoić czujność, co było dlań sprawą coraz trudniejszą. Po tylu

dniach drogi i prawie bezsennych nocach czuł zwiększające się zmęczenie.

Marzył o zakończeniu wędrówki, o przekazaniu więźnia w ręce szeryfa

Murphy'ego i o powrocie do Greenfield. Rodzinną osadę wspominał jak utracony

raj pełen słońca i spokoju. Począł gnać, jak mógł najszybciej i jak na to pozwalały

warunki, co zmuszało Czarnego Jacka do ciągłej uwagi na przeklęty rzemień łą-

background image

czący go z Irvinowym siodłem.

“Jeszcze dzień, jeszcze dwa!" — krzepił się nadzieją Irvin, a jednocześnie rosła w

nim obawa, że pod koniec drogi bandyta zdobędzie się na jakiś desperacki czyn.

To była jego ostatnia chyba szansa, bo szeryfowski areszt nie dawał już takich

możliwości ucieczki.

Czuwał więc farmer nad swym podopiecznym w stałym napięciu. Co wieczór

krępował jeńca długim i mocnym lassem, każdego ranka pedantycznie

przestrzegał ustalonych kolejno czynności: siodłał oba wierzchowce i nigdy nie

pozwolił Czarnemu Jackowi wskoczyć na konia, zanim sam przedtem nie znalazł

się w siodle.

Ale wydarzyła się rzecz przez Irvina nie przewidziana. Pewnego ranka, zaledwie

o dzień drogi od Wichita Falls, gdy obaj tkwili już w siodłach, Irvin z wysokości

końskiego grzbietu dostrzegł, że ognisko niezupełnie wygasło, że tu i ówdzie

błyskają rubinowe światełka żarzących się patyków. Niemal odruchowo

zeskoczył na ziemię — ot, stary nawyk, wdrożona przez lata całe obawa przed

pożarem prerii. Szybko począł zadeptywać niebezpieczne głownie, ale w tym

momencie, gdy odwrócił się plecami do towarzysza, usłyszał nagle łomot kopyt.

Obrócił się — o sekundę za późno. Czarny Jack uciekał na swym wierzchowcu,

ciągnąc uwiązanego lassem Irvinowego konia.

background image

Tak się zakończyło

— Schudłeś, ale wyglądasz zdrowo — stwierdził Karol Gordon w pierwszych

słowach powitania. — Powiem, że wyglądasz wspaniale, Vincent, jak sam wielki

traper. Wszyscy cię tu opłakiwali, ale ja byłem pewien, że wrócisz.

— Ja takiej pewności nie miałem. Chwilami. Bardzo mnie zmęczyła ta cała

eskapada i muszę nieco odsapnąć, a gdzież lepiej się odpoczywa jak nie w

Greenfield?

Tu jego uśmiechnięta twarz nagle spoważniała, bo wspomnienia wróciły

niepowstrzymaną falą. Musiały powrócić, skoro znalazł się w Greenfield, gdzie

każda stopa wyschniętej ziemi przypominała przeszłość.

Karol udał, że nie dostrzega tej zmiany, klepnął przyjaciela po ramieniu i kazał

Robertowi przynieść czym prędzej wody, całą rzekę wody, bo “pan Irvin musi się

dobrze umyć". Z kolei sam, robiąc przy tym dużo hałasu, zajął się roznieceniem

ognia w kuchennym piecu.

— Nic nie padało? — zagadnął Vincent, chociaż już wjeżdżając w zabudowania

naocznie stwierdził, że nawierzchnia drogi była tak samo beznadziejnie sucha, jak

przed kilkoma tygodniami.

— Nic a nic — odparł Karol podsuwając szczapki drewna do małego ogieńka.

— Studnia jeszcze nie wyschła?

— Zadziwiające, ale wyobraź sobie, że nie. Na szczęście... — Chciał jeszcze

dodać, że obecnie mniej osób czerpie z niej wodę, ale w porę ugryzł się w język.

Robert przydźwigał pełne wiadro, śpiesząc się bardzo, aby jak najmniej uronić ze

słów Irvina. Przybysz z dalekiego świata na pewno miał o czym opowiadać.

Chłopak istotnie nie stracił ani słowa, bo Gordon o nic nie pytał przyjaciela,

czekał cierpliwie, aż Irvin sam zacznie mówić.

I cierpliwość została wynagrodzona.

background image

Gdy sprzątnięto ze stołu brzęczące miski, noże i widelce, Irvin się rozgadał. W

jego opowieści, w jego tonie, Karol dostrzegł jakieś nowe akcenty, dotąd nie

znane. Zdumiał się wysłuchując opisów przyrody. Gdzież on się tego nauczył?

— Kiedy opuszczałem Wichita Falls — mówił Irvin — niebo było jeszcze

czerwone, jakby gdzieś w dali płonęła preria, a później czerwień zmieniła się w

fiolet, w zieleń, w żółtozłocisty odblask wstającego słońca. Niczego takiego

dotychczas nie widziałem.

Gordon chrząknął ze zdziwienia. Z Vincentem przegadał wiele lat, ale nigdy,

przenigdy w słowach przyjaciela nie było miejsca na kolorowe obrazy. Istniały

tylko fakty, proste i zrozumiałe, interesujące każdego rolnika, tak bardzo zżytego

na co dzień z przyrodą, że jej... nie dostrzegał. Ale to nie wszystko: Vincent

mówił wolniej, znacznie wolniej niż jeszcze przed kilku tygodniami. Jak gdyby

zastanawiał się nad każdym słowem. Taka maniera przypomniała Gordonowi

starych traperów-filozofów, którzy zęby zjedli (w przenośni i dosłownie) wśród

prerii, lasów, równin i gór. Tych zadziwiających ludzi, odkrywców tajemnic

ziemi i tajemnic pierwotnego jej ludu. Traperów — przyjaciół kolorowych

plemion, których jedno słowo więcej znaczyło i więcej rozstrzygało niż długie i

niezrozumiałe decyzje dalekiego Waszyngtonu. To oni, oni właśnie (Karol we

wczesnej młodości był pilnym ich słuchaczem) gawędzili w taki sposób,

przyswojony chyba od Indian. Ale co tak zmieniło Irvina? Może samotność

dalekich wędrówek? “Coś w nim przefermentowało — myślał Karol. — Oby na

wino, nie na ocet!"

A Vincent opowiadał. Jego przyjaciel widział barwne obrazy, raz oświetlone

słońcem, raz księżycem. Wszystkie bardzo wyraźne, bardzo plastyczne.

— Nigdy nie słuchałem z większym skupieniem i z większą niecierpliwością —

wyznał Gordon po latach. — I niczego chyba lepiej nie zapamiętałem od tamtej

rozmowy. Chociaż to nie była rozmowa. Milczałem prawie cały czas.

Opowieść osiągnęła swój dramatyczny szczyt. Tak to określił później Karol

Gordon dodając, że wówczas zacisnął pięści tak silnie, aż paznokcie wbiły się w

background image

dłonie.

Oto — jeździec próbujący poderwać do galopu dwa konie splątane z sobą lassem

i piechur zwrócony plecami, do spopielałego ogniska i prawie skamieniały z

wrażenia.

— Nie wiedziałem, co począć — wyznał Irvin. — Ten łajdak dobrze wykorzystał

okazję, przecież nie dlatego, że był łajdakiem. Na jego miejscu postąpiłbym

podobnie. Mogłem wyciągnąć rewolwer i strzelić. Czarny Jack znajdował się ode

mnie zaledwie o kilka kroków. Jednak uznałem, że nie mam prawa wymierzać aż

takiej kary za próbę ucieczki. Wszystkie sprawki tego człowieka należały do

szeryfa, nie do mnie. Stąd moje wahanie. Ty chyba to rozumiesz, Karolu? Ale

widać szczęśliwa gwiazda Jacka nagle zgasła. Jedno niepowodzenie po drugim od

chwili nieudanego napadu na pociąg. Zupełne czary.

Gordon wtrącił się:

— Czary polegały na tym, że Jack nigdy nie był naprawdę takim, za jakiego go

uważano, ale opowiadaj...

— Stałem z wydobytym coltem nie ważąc się pociągnąć za cyngiel. Strzelać do

bezbronnego człowieka? Do konia? Wiesz dobrze, Karolu, jak lubię konie.

Wówczas przypomniałem sobie, że przy moim siodle wisi przecież winchester.

Wystarczy, aby Jack wyciągnął rękę i jakąż osiągnie nade mną przewagę! Ale nie

zdążył ujechać daleko. Mój wierzchowiec skoczył nagle w bok. Zdążyłem

właśnie wsunąć broń za pas, a Czarny Jack, szarpnięty pętlą lassa, zatoczył łuk w

powietrzu. Dosłownie jakby frunął. Upadł na ziemię jak worek pełen pszenicy i

poszorował po nierównościach gruntu. Bo mój koń przeraził się tego upadku i

ruszył kłusem. Pobiegłem. Na szczęście zwierzę zawróciło w kierunku ogniska.

Schwytałem za cugle i zatrzymałem. Czarny Jack był bardzo oszołomiony i nie

próbował już oporu. Pojechaliśmy dalej...

Jak wynikało z dalszych słów Irvina, odjazd nie odbył się tak gładko. Najpierw

należało schwytać drugiego wierzchowca, spłoszonego upadkiem jeźdźca, a

później jakoś dodatkowo zabezpieczyć się przed powtórną próbą ucieczki. To

background image

wszystko zabrało nieco czasu, nie za wiele, ale wystarczająco dużo, aby

pokrzyżować plany Irvina. Pragnął przybyć do Wichita Falls o świcie dnia

następnego, kiedy wszyscy by jeszcze spali. Chciał uniknąć, jak się wyraził,

“ulicznego cyrku" i dotrzeć do siedziby szeryfa przez nikogo nie zauważony.

Nieprzewidziana zwłoka przekreśliła te zamierzenie. Wieczorem nie zdążył już

przybyć do zaplanowanego miejsca. Wyliczył, że zjawiłby się w Wichita nie o

świcie, ale w samo południe. A więc należało przedłużyć jazdę o cały dzień i

prawie całą noc następną. Na szczęście, kłopotów z Czarnym Jackiem już nie

miał. Wbrew protestom wiózł go teraz dokładnie przykrępowanego brzuchem do

siodła. Wieczorem po takiej jeździe Jack nie mógł ruszyć ani ręką, ani nogą.

Opowiadając o tym zdarzeniu Karolowi dodał:

— Znasz mnie i wiesz, że nie jestem okrutnikiem, ale w takim wypadku...

Karol roześmiał się tylko i wzruszył ramionami.

— Więc nie ustąpiłem — mówił dalej Irvin. — Chociaż Czarny Jack bardziej

wówczas przypominał ścierkę niż rewolwerowca, przed którym drżał cały świat. I

nawet nie był czarny ani biały, tylko zupełnie szary. Już ci mówiłem, że w Dawn

spotkałem go ubranego w niepokalaną biel. Po tylu dniach jasny strój zmienił się

w brudne łachmany. Elegancki zbój jakby pod ziemię się zapadł i kto go dawniej

poznawał po czarnym garniturze, musiałby teraz dobrze mu się przyjrzeć, żeby

się nie pomylić.

Wreszcie wędrówka dobiegła upragnionego końca. Wczesnym świtem, który

kładł długie cienie na ściany domostw, na wydeptane uliczki Wichita Falls.

Klaskały głośno kopyta na kamieniach, budząc śpiące echa, ale nie ludzi.

Budynek szeryfa drzemał jeszcze za zamkniętymi okiennicami i za żelaznymi

sztabami drzwi na głucho zawartych. Długo musiał w nie łomotać Vincent Irvin.

Zielono-czerwono-fioletowe zorze zdążyły już sięgnąć krańców nieba, gdy

wreszcie uchyliła się okiennica. Odetchnął z ulgą. Mogło się bowiem

zdarzyć, że w szeryfówce nie byłoby nikogo. Ale spoza krat ukazała się lufa

strzelby, a za nią znajoma twarz.

background image

— Bob! — zawołał półgłosem. — Otwórz! Może to preriowy wiatr, a może po

prostu brud odmienił twarz Irvina, bo tamten tylko wytrzeszczył oczy. — Czego

chcecie? Szeryfa nie ma.

— Obudź się, Bob, i przyjrzyj dokładnie. Jeżeli będziesz mnie trzymał przed

drzwiami, przetrzepię ci skórę przy najbliższej okazji, a szeryf jeszcze mnie za to

pochwali. No, żywo!

— Czy to pan Irvin? — wykrzyknął chłopak w zdumieniu.

— Nareszcie odgadłeś. Otwieraj. Przywiozłem bagaż, który należy szybko

umieścić za kratkami.

Poskutkowało. Zawiasy zgrzytnęły, rozespany Bob ukazał się na progu.

— Szeryfa nie ma — powtórzył.

— Już to słyszałem, ale ty co tu robisz?

— Pilnuję — odparł z dumą. — Mamy więźnia. Ach! — coś nagle sobie

przypomniał. — Pan go musi znać. To ten sam jegomość, który brał udział w

napadzie na pociąg. Tak twierdzi szeryf.

— Co? — zdumiał się Irvin.

Przyszła mu do głowy nieprawdopodobna myśl, że schwytano jakiegoś drugiego

Czarnego Jacka albo że ten osobnik, którego taszczył z Dawn, wcale nie jest

Jackiem.

— Co ty gadasz?

— Najświętszą prawdę.

— Niech i tak będzie, a teraz odłóż pukawkę i chodź pomóc.

Wezwanie było uzasadnione. Jeniec na pół zdrętwiał w swej niewygodnej pozycji

na siodle i musieli go wnieść do wnętrza budynku. Tam Bob, na żądanie Irvina,

otworzył kluczem furtkę solidnego pomieszczenia — żelaznej kraty —

przegradzającej dalekie wnętrze szeryfowskiego lokalu. Za żelaznym płotem

drzemał na drewnianej pryczy jakiś człowiek okryty po uszy pledem. Czarnego

Jacka złożyli na sąsiednią pryczę. Nie odezwał się ani słowem i robił wrażenie

omdlałego.

background image

Teraz Irvin ostrożnie uchylił koc i przyjrzał się twarzy śpiącego więźnia. Och, nie

był to sobowtór Czarnego Jacka! Nic a nic niepodobny do bandyty. Ale zarośnięte

oblicze nie było farmerowi obce.

— To ten? — upewnił się szeptem.

— A któż by inny? Trochę włóczęga, trochę złodziejaszek. On pomagał

Czarnemu Jackowi.

To rzekłszy Bob z namaszczeniem zamknął drzwi aresztu.

— Do licha! — Irvin klepnął się dłonią w czoło. — Wszystko przez to, że jestem

taki zmęczony. Teraz wiem: ten włóczęga siedział w drugim końcu wagonu. Cóż

za dziwne zrządzenie losu? Pomocnik spotkał swego mistrza.

— Mistrza? Nie rozumiem. Kogo pan tu sprowadził? Czy szeryf nie będzie się

gniewał, że go zamknąłem?

— Ale jednak zamknąłeś, chłopcze. I słusznie. Biorę na siebie pełną za to

odpowiedzialność. Pilnuj go dobrze, to nie lada ptaszek. Ja muszę odejść, ledwie

już na nogach stoję, a mój koń podobnie. Jak się prześpię, wrócę.

— Co mam powiedzieć szeryfowi, gdy zapyta, kto to jest?

— Nie zapyta. Wystarczy, jak spojrzy. Pozna Czarnego Jacka.

To powiedziawszy Irvin wyszedł na dwór zostawiając Boba z szeroko otwartymi

ustami.

Wkroczył w ciągle jeszcze pustą ulicę, wiodąc konie za uzdy. Skierował się ku

znanemu sobie hotelowi.

— Nie masz pojęcia, Karolu, jaki byłem zmachany. Chociaż ostatni etap drogi był

najkrótszy. Zupełnie jakbym w sobie zmagazynował cały trud przebytej drogi i on

dopiero w Wichita dał znać o sobie.

— To jasne — zauważył Gordon. — Tak bywa, gdy nadchodzi nerwowe

odprężenie, człowiek zaczyna się czuć słaby jak flak.

Hotel odnalazł Irvin bez trudu, stajnię i pokój w tym hotelu również. Mył się

długo i dokładnie. Kiedy wreszcie doprowadził swą odzież do jakiegoś porządku,

na ulicach Wichita Falls poczęły już turkotać pierwsze farmerskie wozy, a pierwsi

background image

kowboje z wysokości siodeł swych wierzchowców rozglądali się za sklepami, w

których chcieli dokonać niezbędnych zakupów. A przecież należało jeszcze coś

przekąsić. Po rannych ablucjach Irvin poczuł głód. Ostatecznie zjawił się w

siedzibie Murphy'ego gdzieś koło południa. Bob tkwił w drzwiach i wyglądał na

znacznie mniej śpiącego niż przedtem.

— Szeryf kazał pana szukać, ale nie wiedziałem, jak...

— Oczywiście. Przecież w Wichita jest aż tyle hoteli! — zauważył ironicznie

Irvin. — No, gdzie szeryf?

— U siebie. Nigdy nie widziałem go tak podnieconego — dodał szeptem.

— Ba! — powiedział tylko farmer zatrzymując się na sekundę przed zawartymi

drzwiami szeryfowskiego “gabinetu".

W tym jednym “ba!" zawarta została spora porcja osobistej dumy.

— Szeryf był podniecony — opowiadał Irvin — a co ja czułem? Do tamtej

chwili... nic. Nie miałem czasu na rozważania. Dopiero uwaga Boba rozjaśniła

moją mózgownicę. Schwytałem nieuchwytnego Jacka. Nawet dla Murphy'ego

był to powód do dumy, a cóż dopiero dla mnie! Tak to nagle odczułem.

— Mieliśmy kłopot z nimi — powiedział chłopak.

— Z kim? — zapytałem.

— Z Czarnym Jackiem i tym drugim. To heca, panie! Nie wiem, jak się nazywa

naprawdę Czarny Jack i jak ten drugi. Czy są ludzie bez nazwisk? Jak sobie z tym

poradzi szeryf?

— Na pewno sobie poradzi — odparłem. — To nie żaden kłopot.

— Ale oni się pobili.

Zdziwiło mnie. Przecież Czarny ledwo się ruszał.

— Należało ich rozdzielić — powiedziałem.

— Nie mamy oddzielnych klatek.

Bob się rozgadał i nieprędko by skończył, gdyby nie otworzyły się drzwi.

— Znałem go bardzo krótko — opowiadał później Irvin — a przecież wówczas,

co za nieoczekiwane uczucie!... wydał mi się starym, wiernym przyjacielem.

background image

Oczywiście, tego po sobie nie pokazałem. Jeszcze by mnie wyśmiał. Przecież on,

szeryf, a ja farmer na kawałku jałowej ziemi!

— Nie bądź taki skromny — zauważył Karol tonem nagany. — Możesz zawsze

zostać takim samym szeryfem, a wątpię, czy ten twój Murphy potrafiłby

gospodarować na roli. To znacznie trudniejsza sztuka.

— Irvin — powiedział krótko szeryf — wejdź — i zamknął drzwi przed nosem

rozgadanego chłopaka. — Siadaj. Wyglądasz znakomicie — stwierdził zajmując

miejsce po przeciwnej stronie biurka. — Znakomicie — powtórzył. — A teraz

opowiadaj. Wszystko. Bob!

Krzyknął tak gromko, że głos musiał dotrzeć poprzez zamknięte drzwi. —

Słucham, szeryfie.

— Nie ma mnie dla nikogo. Czy Bentley ich pilnuje?

— Siedzi za kratą bez przerwy.

— To dobrze. Idź i nie wracaj, póki cię nie zawołam.

Kiedy Bob zniknął, szeryf rozparł się wygodnie w fotelu.

— Teraz zamieniam się w słuch — oświadczył.

Później, przez cały czas wypełniony opowiadaniem Irvina, nawet się nie

poruszył. Gdy farmer skończył, Murphy podniósł się, uścisnął mu dłoń.

— Nie mam słów dla ciebie, Irvin. To było wspaniałe, wprost nie do wiary.

Zupełnie jak bajka któregoś z tych starych gawędziarzy, gdy wspominają dawne

dzieje przy ognisku. Aż mi się wierzyć nie chce. A przecież Czarny siedzi za

kratą, kilka kroków stąd!

Irvin nigdy dotychczas nie widział szeryfa tak poruszonego, odczekał, aż Murphy

się uspokoi. Szeryf, jako człowiek zrównoważony, aż ponad przeciętną miarę,

szybko się opanował. I tym razem praktyczny jego umysł skierował myśli Irvina

ku aktualnym sprawom.

— Mówił ci Bob o tej bójce? — zapytał farmera.

— Tak. Nie sadziłem, że Czarny Jack po tak ciężkiej drodze będzie miał jeszcze

tyle energii.

background image

— Czarny Jack? Co ci ten chłopak nagadał? To przecież tamten, rozumiesz?

Tamten oberwaniec o mało nie zabił twego więźnia.

— Co?!

— No tak, właśnie tak! Miał jakieś pretensje do Czarnego. Zdaje się, że o ten

nieudany napad na pociąg, bo to wspólnik...

— O tym już mi Bob mówił.

— Ale coś pokręcił. Jack jest słaby jak mucha i gdyby nie nasza interwencja...

zresztą mniejsza z tym. Niech się sędzia martwi. Słuchaj, Irvin! Proponuję ci

stanowisko mego zastępcy, z pensją...

— Proszę o tym nawet nie myśleć. Czy rzeczywiście w Wichita Falls tak łatwo

zostać wiceszeryfem?

— Łatwo! — oburzył się Murphy. — Gadasz głupstwa. Masz za sobą dwa nie

byle jakie sukcesy: odzyskanie pieniędzy (“części pieniędzy" — wtrącił skromnie

farmer) zrabowanych poczcie, no i Jacka. Żebym cię tak dobrze nie znał, sądził-

bym, że z ciebie zawodowy łapacz. Ale ty masz jakieś wrodzone zdolności.

Zdarza się. I szkoda byłoby je zmarnować. Posiadasz nos jak tropiciel śladów, to

się w naszym zawodzie ciągle jeszcze bardzo przydaje.

— Być może, ale ja wracam do Greenfield.

— Na swoją skamieniałą rolę?

— Wreszcie spadnie deszcz, a przyznam się... jestem odrobinę zmęczony.

— Oczywiście, że musisz być zmęczony, Irvin. Niejeden na twoim miejscu

wyciągnąłby nogi. Wcale się nie dziwię, że musisz odpocząć. Mam jednak

nadzieję, że jeszcze mnie odwiedzisz.

— I ja tak sądzę — zapewnił Irvin. Chwilowo jednak miał tego wszystkiego

zupełnie dosyć.

— Kiedy ruszasz?

— Chociażby jutro.

Okazało się to jednak niemożliwe, i to z dwu powodów. Pierwszy — zmęczenie

konia, który przebył przecież szmat drogi, do Dawn i z powrotem, i musiał kilka

background image

dni odpocząć, by nie paść w drodze do Greenfield. Co prawda wierzchowca

można było wymienić (choć Irvin myślał o tym z prawdziwym smutkiem), ale

drugi powód okazał się przeszkodą nie do usunięcia. Stanowiły ją przepisy

prawne, bardzo rygorystyczne: otóż trzeba było zaświadczyć przed sędzią, że

człowiek przebywający w areszcie jest właśnie słynnym Czarnym Jackiem, a nie

kimś innym! Świadkiem był zresztą nie tylko Irvin. Do Wichita Falls ściągnięto

kilka osób, które miały nieszczęście spotkać się oko w oko z bandytą, oraz kilka

innych, które przelotnie go widziały. Rzecz jasna — bohaterem długiego

przesłuchania był Vincent Irvin, na którego spoglądano z nieukrywanym

podziwem.

— Ledwie wytrzymałem do wieczora, mając nadzieję, że mnie wreszcie zwolnią

— przyznał się Karolowi.

Nadzieja jednak zawiodła. Nazajutrz wezwano Irvina do sędziego po raz drugi. I

znów rozmowa przeciągała się, chociaż nie to najbardziej irytowało farmera, ale

powszechna uwaga, jaką na siebie ściągał. Nawet na ulicy przechodnie kierowali

spojrzenia w jego stronę. Wieść o złapaniu Czarnego Jacka rozchodziła się coraz

szerzej, budząc zrozumiałą sensację. Co śmielsi zaczepiali nawet Irvina

proponując “małą whisky". Wyglądali na bardzo obrażonych, gdy odmawiał. Ale

w saloonie, dokąd się udał na wieczorny posiłek, sprawa okazała się

poważniejsza, proponujący “małą whisky" byli bardziej agresywni.

— Zacząłem się lękać o własną skórę — wyznał później Irvin przyjacielowi. —

To zabawne i trudno uwierzyć, ale daję ci słowo, że na widok tych zapijaczonych

twarzy z sympatią wspomniałem Czarnego Jacka.

— Przesadzasz!

— Na pewno, zdaję sobie z tego sprawę, ale... rzadko odwiedzałem saloony.

Pewnie dlatego nie przywykłem do ich atmosfery. Zatłoczona sala w Wichita po

prostu mnie przeraziła. Przyszedłem dość późno i gościom nieźle kurzyło już się z

głów. Ktoś mnie poznał i... zaczęło się! To jeden, to drugi, to trzeci poczęli

przepychać się w moim kierunku. Zanim się spostrzegłem, zostałem otoczony

background image

żywym murem mniej lub bardziej trzeźwych twarzy, ale raczej... mniej. No, i

oczywiście jak to zwykle... “kolejka whisky". Jedna, druga... Dla świętego

spokoju wypiłem dwa razy i miałem zupełnie dosyć. Ale tamci o odmowie nawet

nie chcieli słuchać. Wrzeszczeli, że zdrowie takiego chłopa jak ja (uważasz,

Karolu!) należy pić przez całą noc. Począłem zerkać ku wyjściu wiodącemu na

ulicę. Ale gdzie tam! Zanim przepchnąłbym się do drzwi, moi

nowi przyjaciele sto razy by to zauważyli. Westchnąłem w tym strapieniu, a tu już

mi trzecią szklankę pchają w garść. I to pełną po brzegi. Powiadam ci, Karolu, że

spociłem się jak mysz! Ścisk powstał jeszcze większy, bo akurat na salę

wkroczyła nowa partia przybyszów. Zrobiło się zamieszanie, a ja, korzystając z

tego, wylałem całą zawartość szklanki. Bodajże do kieszeni najbliższego sąsiada.

Tak było ciasno. Ledwie tego dokonałem, a tu pakują mi następną szklaneczkę.

Przypuszczam, że paru cwaniaków musiało się zmówić, aby mnie jak najszybciej

upić. Zupełnie nie wiedziałem, co robić. Na szczęście spostrzegłem za

szynkwasem wąziutkie drzwi. Ściskam szklankę w dłoni i zmierzam ku bufetowi.

Wolno, wolniutko, żeby się nikt nie domyślił. Przepuścili mnie. Pewnie sądzili, że

teraz ja zacznę stawiać. Krok za krokiem zmierzałem ku zbawczym drzwiczkom

udając, że niby kogoś szukam, za kimś się rozglądam. I już, już, bliski byłem

wolności, gdy spostrzeżono moją ucieczkę. Złapało mnie jakichś dwu pod

ramiona i wówczas wybawił mnie z opresji jeden jedyny strzał. Nie, nie, Karolu,

to nie ja strzeliłem ani nie do mnie strzelano. Ktoś tam w przystępie dobrego

humoru palnął do jednej z lamp wiszących pod sufitem. Mimo gwaru huknęło jak

z armaty. Niezły musiał mieć kaliber. Posypało się rozbite szkło, gdzieś tam w

środku zaczęła się szamotanina, co natychmiast odwróciło uwagę moich

napastników. Dotarłem do drzwiczek, pchnąłem je i znalazłem się w mrocznym

korytarzyku. Reszta poszła gładko, ale faktem jest, że tamtego wieczoru

położyłem się spać głodny. Cóż jeszcze dodać? Murphy mnie zwolnił,

uzyskawszy ode mnie obietnicę, że go odwiedzę. A oto, Karolu, mój łup —

sięgnął za pazuchę i wyjął zwitek banknotów. — Nagroda. Wahałem się, czy

background image

przyjąć, ale szeryf ani słyszeć nie chciał o odmowie. Powiedział, że każda praca

jest wynagradzana, a cóż dopiero taka, podczas której ryzykuje się życiem.

Przyjąłem. Chyba słusznie?

— Oczywiście!

— No, więc już po wszystkim. Jakże z tego się cieszę.

— Nie ciesz się przedwcześnie.

— Jak to?

— Kłopoty wcale się nie skończyły. Powiedz: co zamierzasz dalej? Sam widzisz,

że w tym roku nic już nie wyrośnie na naszej ziemi. Ta przeklęta susza dojadła

wszystkim. Ludzie potracili cierpliwość, denerwuje ich byle co. Jeśli jeszcze nie

doszło do masowej bójki z jakiejś błahej przyczyny, to chyba tylko dlatego, że w

tym upale trudno się zdobyć na jakikolwiek wysiłek fizyczny. Jednym słowem...

Greenfield stało się nie do wytrzymania.

— Kiedy wyjeżdżałem, nie było tu najprzyjemniej.

— Wierz mi, teraz jest jeszcze gorzej.

— Wierzę — stwierdził posępnie Irvin. — Łudziłem się, że po kilku tygodniach

mojej nieobecności sprawy jakoś się ułożą... Karolu — powiedział prostując się

nagle — to przecież nie ma sensu...

— Co nie ma sensu?

— Tkwić tu i czekać na deszcz, który prawdopodobnie nigdy nie spadnie.

Przeklęta ziemia!

— Przesadzasz. Zgadzam się jednak z tobą, że dalszy pobyt w Greenfield nic

dobrego nam nie przysporzy. Trzeba jak najprędzej sprzedać grunta i zmykać.

Byleby znaleźć nabywcę...

Irvin znowu pogrążył się w ponurej zadumie.

— Tak, trzeba sprzedać ziemię — powtórzył — Wracam do Wichita, szeryf

pomoże znaleźć kupca...

background image

Aż wreszcie spadł deszcz

Denis Murphy przyjął nieoczekiwanego gościa z otwartymi ramionami.

— Czarnego Jacka już tu nie ma — oświadczył na powitanie. — Zabrali go do

Abilene, na sąd. Chcesz tam jechać?

— Nie. O Czarnym Jacku staram się zapomnieć, ta historia wcale nie była

przyjemna.

— Więc co cię sprowadziło? Masz kłopoty? Możesz na mnie liczyć. Jesteś

najlepszym z moich ludzi, chociaż... nie jesteś. No, gadaj. Wyglądasz jak

gradowa chmura.

— Przyjechałem szukać kupca na ziemię. Niewiele ona teraz warta, ale są

budynki i to się liczy. Dobrze się w nich żyło przez długie lata...

— Oczywiście, sprzedaj i chodź do mnie!

— Dziękuję, nie skorzystam z propozycji. Umówiłem się z przyjacielem. On

również chętnie pozbędzie się swego gospodarstwa. Potem ruszymy na północ.

— Na północ? Albo tu źle?

— Dla mnie... źle. Znajdę kawałek gruntu wśród lepszych ludzi i pod bardziej

pochmurnym niebem. Słońce Teksasu dość mi już dopiekło.

— Więc to tak — zasępił się szeryf. — Zapamiętaj sobie, Irvin: ludzie wszędzie

są jednacy. Później możesz żałować...

— Myślę, że niewielu będę żałował, jednak na pewno was, szeryfie.

— Zastanów się. Jeśli twój przyjaciel taki sam zuch, jak ty...

— O, dużo lepszy — stwierdził z zapałem Irvin. — On był kiedyś traperem,

tropicielem. Bóg wie jeszcze kim!

— No, właśnie. Chodźcie obaj do mnie! Wichita stanie się najspokojniejszym

miastem świata.

Irvin uśmiechnął się. Ponure wspomnienia z Greenfield na chwilę znikły.

background image

— Uparty z was człowiek, szeryfie. Ale Karol nie przystanie na taką propozycję.

Ani ja. Skoro mamy się stąd ruszyć, to już daleko, jak najdalej.

— Długo będziesz w Wichita?

— Dopóki nie znajdę kupca. Liczę, że mi w tym pomożecie.

— Zgoda. Bardzo ci pilno?

— Żeby rzec szczerze: bardzo

— Hm, pojmujesz chyba, że to się nie da załatwić od ręki... Zejdzie kilka dni.

Musisz uzbroić się w cierpliwość.

Irvin westchnął.

— Nie w smak ci bezczynne czekanie?

— Zgadliście.

— Słuchaj... — szeryf przymrużył oczy. — A nie chciałbyś zająć się

czymkolwiek? Ot, żeby się nie nudzić?

— O co chodzi?

— Nie zechciałbyś przypadkiem zabawić się jeszcze raz w... łapacza?

— Znowu?

W okrzyku tym zabrzmiał protest, co szeryf natychmiast zauważył.

— No — powiedział — przecież ja ciebie nie zmuszam. Tylko tak sobie

wykalkulowałem, że na siodle łatwiej zapomnieć o kłopotach.

— Nowe listy gończe? I uganianie się tygodniami po wertepach?

— Tak źle nie będzie. To blisko. Taka mała historyjka. Posłuchaj...

Historyjka — jak nazwał ją szeryf — sprowadzała się do skutków zatargu między

dwoma, dotąd sobie obcymi ludźmi. Zetknęli się po raz pierwszy w jednym z

saloonów Wichita Falls. O co tam poszło — żaden z przygodnych świadków nie

potrafił wyjaśnić. Otóż niejaki Smitch, stały mieszkaniec Wichita, pokłócił się z

kowbojem przybyłym z rancho leżącego w odległości paru mil od Wichita.

— On się nazywa Tom Sidney — wyjaśniał Murphy. — Wyciągnął rewolwer i

strzelił do Smitcha. Powiadam ci, Irvin: nie będzie spokoju w tych stronach, póki

broń będzie można kupować w pierwszym lepszym sklepiku. Ale ja na to nie

background image

mam wpływu...

— No i co z tym Sidneyem?

— Chciałeś powiedzieć: Smitchem. Dostał tylko w ramię, na swoje i Sidneya

szczęście. Chirurg zjawił się w porę, kulę wydobył, a rannego zostawił na

domowej kuracji. Ale Sidney nie czekał końca. Musiał się dobrze nastraszyć.

Wskoczył na siodło przekonany, że zabił człowieka, i odjechał. Czy daleko?

Myślę, że nie. Że co najwyżej do rancho Freda Cartera, u którego pracuje.

Bliziutko, tylko ręką sięgnąć. Pojedziesz tam uspokoić Sidneya i sprowadzić. Nie

mogą przecież patrzeć przez palce na jawne naruszenie prawa. Sidney musi

dostać za swoje, ale niewiele tego będzie.

— Sprowadzić tego kowboja może również wasz Bob.

— Czy wiesz, ilu ludzi mam do pomocy? Zaledwie trzech. Dwu w tej chwili ściga

pewnego fałszerza pieniędzy, a Boba nie mogę nigdzie posłać. Chłopak jeszcze

nie wyrobiony i zbyt nieopanowany. Powiadam ci, Irvin, spadłeś mi jak z nieba.

No, nie krzyw się. Daję słowo, że znajdę ci kupca na ziemię. Solidnego kupca, nie

żadnego oszusta.

Irvin pojechał, a sprawa była tak łatwa, że nie warto o niej wspominać.

Skruszonego Sidneya przekazał szeryfowi, pełen nadziei, że teraz wróci do

Greenfield razem z amatorem jego i Karola ziemi. Ale okazało się, że szeryf

jeszcze kupca nie znalazł. Może niezbyt gorliwie szukał, a może po prostu tak się

złożyły okoliczności.

Na ujęciu Tima Sidneya ochotnicza akcja Irvina wcale się nie zakończyła. Denis

Murphy potrafił przekonać nie byle kogo i nie byle o czym. Przekonał więc raz

jeszcze Irvina. Że powinien wolny czas (,,... tylko kilka dni, Irvin! Za znalezienie

kupca... ręczę!") zużytkować z dobrym skutkiem zamiast — jak powiadał —

nudzić się i próżniaczyć. Irvin natychmiast się domyślił, co to znaczyło. Wracać

do Greenfield bez nabywcy ziemi nie chciał, więc raz jeszcze przystał na nowe

propozycje Murphy'ego.

Tak więc przyszła kolej na Neda Huddlestona, złodzieja koni, a po nim na Billa

background image

Cherokee, metysa ściganego za szereg napadów rabunkowych, którego Vincent

również dostarczył szeryfowi. W końcu uznał, że ma tego dość, że już czeka na

kupca za długo. Pewnego wczesnego popołudnia zdecydowanym krokiem

pomaszerował do Murphy'ego.

Kiedy otworzył drzwi szeryfowskiego budynku, znieruchomiał. Bob i Robert

Dreer siedzieli jeden obok drugiego, w przyjacielskiej komitywie, zajęci głośną i

zapewne bardzo interesującą rozmową. Tak interesującą, że nie dostrzegli

przybywającego.

— Robert! — krzyknął Irvin. — Co tu robisz? Przez głowę przemknęła mu myśl,

że w Greenfield wydarzyło się jakieś nieszczęście, że może Karol Gordon uległ

wypadkowi...

Odetchnął z ulgą, gdy chłopak oznajmił wesołym głosem, że przybyli do Wichita

przed godzinką: on i jego “szef".

— Ale co się stało?

— Nic się nie stało, proszę pana. Wszystko po staremu.

— Spadł deszcz?

— Och, nie. Jest tak sucho, jak na pustym talerzu.

— A gdzie pan Gordon?

— Siedzi u szeryfa — uprzedził odpowiedź Bob. — Gadają bez przerwy i pewnie

im dobrze, bo nie mogą się rozstać.

Irvin wzruszył ramionami i bez słowa skierował się ku drzwiom gabinetu. Nadal

nie mógł pojąć, co skłoniło przyjaciela do tak niespodziewanej wizyty.

— Jak się masz, Karolu? — a równocześnie powitał Murphy'ego podniesieniem

ręki, indiańskim zwyczajem.

Tamci dwaj urwali rozmowę w połowie zdania, a Gordon spojrzał na przybysza

bardzo ponurym wzrokiem.

— Mam się wściekle — odpowiedział.

Irvin osunął się na wolny fotel.

— Nie rozumiem...

background image

— Przecież miałeś szukać kupca na ziemię, a ty co robisz?

— Pański przyjaciel bardzo mi pomógł — wtrącił się Murphy.

— Już mówiliśmy o tym — zauważył ironicznie Gordon. — Gdyby tkwił, jak ja,

w Greenfield, niecierpliwił się jak ja właśnie i na dobitkę wszystkiego

doświadczał uszczypliwych uwag sąsiadów...

— Ależ, Karolu! Bardzo cię przepraszam, doprawdy... Jakim cudem znalazłeś

mnie tutaj?

— Cudem? A to dobre. Trafić do szeryfa nie jest znowu tak trudno, a wiedziałem,

że tu zdobędę najdokładniejsze informacje. Zresztą... stałeś się niezwykle sławny,

Vincent! Wszyscy o tobie mówią.

— Nie kpij!

— Nie kpię, chociaż bardzo bym chciał. Zanim tu dotarłem, nasłuchałem się od

różnych włóczęgów zadziwiających bajęd o obrońcy uciśnionych i... (słuchaj,

słuchaj!)... “karzącym mieczu sprawiedliwości". Początkowo nie wiedziałem, o

kogo chodzi, ale zwróciłem uwagę, że nazywano go: “Łapaczem z Sacramento".

A kiedy powtarzano mi fantastyczną historię pościgu samotnego jeźdźca za bandą

rabusiów pocztowych pieniędzy, domyśliłem się, o kogo tu chodzi.

— Co za bzdura! — wykrzyknął Irvin. — Przecież w górach Sacramento byłem

tylko raz!

— Dwa razy — poprawił Gordon. — Opowiadano mi o tym łapaczu jako o

postrachu przestępców, cwałującym na czarnym rumaku, w czarną noc i

spadającym na nic nie przeczuwających bandziorów (aż mi ich żal było!) niczym

jastrząb na jagnię! Jeszcze ci brak, Vincent, długiej, czarnej peleryny i czarnej

maski na oczach...

— Karolu! — żachnął się Irvin.

— Przepraszam, ale to tylko rozwinięcie legendy i jej uzupełnienie: tajemniczy

mściciel sprawiedliwych.

— Karolu! — krzyknął Irvin po raz drugi. — Nie zasłużyłem na takie kpiny.

— Jeszcze raz cię przepraszam. Ja tylko powtórzyłem...

background image

— I o tej pelerynie?

— No, nie. To już mój dodatek. Jeśli jednak i w resztę nie wierzysz, zapytaj

szeryfa.

— Nie znoszę tego! — rozzłościł się farmer. — Nie przypuszczałem, że stanę się

bohaterem... niby z kiepskiego romansu...

— Och, Vincent! Sam opowiadałeś o swych tarapatach w saloonie. To wszystko

było do przewidzenia. Ale ty nadal jesteś po prostu poczciwym rolnikiem.

— Takim się urodziłem. Ludzie miasta byli zawsze dla mnie czymś

niezrozumiałym.

— Wierzę, ale dajmy temu spokój. Nie przyjechałem tu, aby ci opowiadać bajki.

Znalazłeś kupca na ziemię?

— Na pewno się już dowiedziałeś, że nie — odparł Irvin nieco zgryźliwym

głosem.

— Wprost przeciwnie, dopiero ty mi o tym mówisz. Przecież przez tyle tygodni,

które upłynęły od twego wyjazdu z Greenfield...

Tu urwał i spojrzał groźnie na szeryfa, uznawszy go widać za jedną z przyczyn

przedłużającej się nieobecności Irvina. Murphy uśmiechnął się.

— W imię bezstronności — powiedział łagodnie — muszę stwierdzić, że pański

przyjaciel, panie Gordon, już parokrotnie mnie prosił o narajenie kupca na ziemię.

To nie było łatwe, ale mam świetną dla was obu wiadomość. Wczoraj wieczorem

porozumiałem się z pewnym amatorem waszych gruntów. Powiem szczerze:

przez cały czas namawiałem Irvina, aby przystał do mnie na służbę. Stale

odmawiał i dlatego już nie nalegam. Przyjdźcie tu jutro, poznacie tego kupca.

Chyba teraz jesteście zadowoleni?

Karol natychmiast rozchmurzył się.

— Jeszcze jak! — odparł.

Pożegnali się i wyszli zabierając z sobą Roberta, tak zagadanego z Bobem, że

trzeba go było pociągnąć za rękaw, aby wreszcie zauważył, że “szef" (czyli: Karol

Gordon) opuszcza lokal.

background image

— To dopiero jest życie! — odezwał się chłopak, kiedy mu Karol polecił wziąć za

cugle oba konie i prowadzić je skrajem ulicy. Karol nie zwrócił uwagi na ten

wykrzyknik, ale Irvin zagadnął:

— O jakim życiu myślisz?

— Szeryfa. Tamten chłopak mi opowiadał. O panu także mówił. Że pan taki

sławny...

Irvin roześmiał się, ale niezbyt szczerze.

— Ruszajmy — powiedział. — Mieszkam niedaleko stąd.

Poszli w trójkę w takt człapiących kopyt koni.

— Słuchaj, Karolu — Irvin ściszył głos do szeptu. — Co masz zamiar zrobić z

Robertem? Przecież nie sposób zostawiać go w Greenfield.

— Na pewno. Myślałem o tym. Jeżeli będzie chciał jechać z nami, bardzo mnie to

ucieszy. To dobry chłopak, ale wciąż jeszcze potrzebuje opieki.

— A jeśli nie zechce?

— Przecież go nie zmuszę!

— Nawet gdyby się uparł przy pozostaniu w Greenfield?

— A cóż by tam robił? Nie, nie! Wprawdzie Robert niewiele ma doświadczenia

życiowego, lecz nie jest aż tak nierozważny.

— Mówiłeś mu, że chcemy sprzedać ziemię?

— Mówiłem.

— I co on na to?

— Nie zmartwił się zbytnio. Może mu dopiekło siedzenie w jednym miejscu?

Zresztą... pogadam z nim.

Poszli do hotelu, w którym zakwaterował się Irvin, i resztę dnia spędzili na

komentowaniu opowieści Gordona o tym, co się ostatnio działo w Greenfield, i o

tym, jak wraz z Robertem wędrował do Wichita Falls. Nazajutrz we trzech

pomaszerowali do szeryfa.

— Już miałem po was posłać — oświadczył na przywitanie Murphy. —

Przedstawcie się, panowie! Oto — wyciągnął rękę w kierunku fotela zajętego

background image

przez nieznanego mężczyznę — pan James Hood, którego wam polecam,

kandydat na kupno waszych gospodarstw. Ze swej strony gwarantowałem, że

jesteście posiadaczami ziemi i budynków nie na księżycu, ale w Greenfield. A

teraz radźcie sobie, jak umiecie. Wrócę za godzinę. Albo później.

Machnął ręką i skierował się ku drzwiom, bardzo zadowolony z siebie,

pogwizdując.

Murphy zatrzymał się, już z dłonią na klamce.

— W razie czego — powiedział — butelka z whisky stoi w szafie. Zły to interes,

gdy się go nie obleje. Aha... jeszcze jedno: gdzie wasz chłopak?

— Na pewno rozmawia z Bobem — odparł Irvin. — Zdaje się, mają wspólne

zainteresowania.

— Już o tym słyszałem. No, do zobaczenia!

Znakomity humor Murphy'ego nie był oczywiście spowodowany znalezieniem

kupca na ziemię. To wydarzenie nastrajało szeryfa raczej melancholijnie. Zwątpił

ostatecznie w możność skaptowania Irvina na służbę i wiedział, że tylko tale

długo potrafi zatrzymać znakomitego “łapacza", jak długo greenfieldzkie

gospodarstwo nie zmieni właściciela. Źródłem humoru Murphy'ego był list

otrzymany tego właśnie ranka od gubernatora stanowego, wyrażający

podziękowanie szeryfowi Wichita Falls za energiczną walkę z przestępczością.

….

Musieli jeszcze wrócić do Greenfield. James Hood chciał dokładnie obejrzeć oba

gospodarstwa. Co sobie o nich myślał — pozostanie tylko jego tajemnicą. Stawiał

fachowe pytania, co skłoniło Irvina do przypuszczenia, że nabywca jest

rolnikiem, a nie pośrednikiem handlowym. Kiedy jednak doszło do ustalenia

ceny, James Hood targował się z energią i sprytem właściwym raczej

handlowcom niż farmerom. Cena zresztą nie była wysoka. I Irvin, i Gordon

dobrze zdawali sobie sprawę, że lepiej zgodzić się nawet na stratę niż pozostać —

background image

nie wiadomo jak jeszcze długo — w Greenfield. Zapewne James Hood

zorientował się w sytuacji podkreślając i nieco wyolbrzymiając skutki suszy.

(“Przecież to kamień, moi panowie! Skamieniała glina, na której nic nie

wyrośnie!")

— Spadnie jeszcze deszcz — bronił siebie i swego przyjaciela Karol Gordon. —

Proszę się zapytać sąsiadów, jakie z tego kamienia zbierali plony.

— Wierzę. Jak również w to, że kiedyś spadnie deszcz. Tylko... nie wiadomo,

kiedy. I na tym właśnie polega moje ryzyko.

Po jednodniowym pobycie w Greenfield i nocy spędzonej w chacie Gordona we

czwórkę (Robert Dreer wziął również udział w tej eskapadzie) wrócili do Wichita

Falls i w obecności szeryfa spisali umowę kupna-sprzedaży. Wreszcie otrzymali

czek na oddział banku Campbell & Co w Wichita.

Karol Gordon poweselał, kiedy te czynności zostały przeprowadzone. Usunięte

zostały wszystkie przeszkody na drodze do opuszczenia Teksasu. Jednakże Irvin

zwlekał z wyjazdem. Karol początkowo nie nalegał, doskonale rozumiejąc, co

jest przyczyną tej zwłoki. Niełatwo rozstawać się ze wspomnieniami

szczęśliwych lat. Milczał więc, chociaż Wichita Falls do cna mu zbrzydła razem

ze swoimi sklepami, saloonami, awanturującymi się kowbojami i nocnymi

śpiewkami pijaków.

Trzeba było jeszcze załatwić sprawę Roberta. Okazało się, że chłopak zapragnął

przystać na służbę do szeryfa, ale nie starczyło mu odwagi wspomnieć o tym

Gordonowi. Wobec Murphy'ego okazał się bardziej śmiały. Szeryf — dotkliwie

odczuwający niedostatek ludzi — sprytnie wybadał chłopca, a uznawszy go za

dobrze zapowiadający się “materiał", podjął się roli pośrednika.

Karola wcale nie ucieszyła decyzja Roberta, ale ostatecznie wszystko zostało

omówione podczas pożegnalnej wizyty u szeryfa Wichita Falls. Robert, wezwany

do gabinetu, bardzo się zmieszał stanąwszy wobec całej trójki i o mało nie

rozpłakał, gdy mu “szef" oświadczył, że wie o wszystkim i decyzji chłopca wcale

nie potępia. Przeciwnie, szeryf Murphy stanowi gwarancję, że Robert nie zboczy

background image

z uczciwej drogi życia.

Na drugi dzień po tej rozmowie Karol zdołał namówić Irvina na wyjazd,

zgadzając się na jego prośbę, by raz jeszcze, ostatni, odwiedzić Greenfield.

Wyruszyli więc do osady po serdecznym pożegnaniu się z szeryfem.

(“Pamiętajcie, że zawsze was przyjmę jak starych przyjaciół, a o chłopaka nie

martwcie się!") i nieco smętnym rozstaniu z Robertem Dreer.

Podróż trwała w miarę krótko, w miarę długo, bez żadnych niespodzianek. Pobyt

w Greenfield upłynął prawie wyłącznie na rozmowie z Ablem Meredithem, który

pierwszy ze wszystkich znajomych odwiedził chatę Karola Gordona, tak

określając sytuację:

— Czułem, że do tego wreszcie dojdzie, i muszę wam obu wyznać, że cieszę się i

martwię jednocześnie. Tak, tak — pokiwał głową. — Widzisz, Vincent — tu

zniżył głos, chociaż wokół nie było nikogo — dla ciebie będzie lepiej, jak nas

opuścisz. — A widząc, że Irvin wyraźnie pomarkotniał, dodał szybko. — Wiem,

wiem i pamiętam, ale ja nie o tym myślałem... Przeszedłeś swoje i już niczego tu

nie odmienisz. Jedź więc. Będą cię wspominać życzliwe dusze. Dlatego mi

smutno, Vincent, bo się do nich zaliczam. Dobrze, że Karol z tobą jedzie.

Wyjeżdżacie dzisiaj?

— Za godzinę lub dwie — Irvin uprzedził odpowiedź Gordona i dźwignął się z

ławy. — Mam jeszcze coś do załatwienia, ojcze. Posiedźcie tutaj, zanim wrócę.

Wcisnął kapelusz na głowę i wolnym krokiem ruszył ku drodze.

— Okropna to była historia i nigdy jej nie zapomnę — pokiwał głową ojciec

Abel.

— Ojcze — odezwał się Karol — myślę, że byłoby mu lżej na sercu opuszczać

Greenfield, gdyby miał pewność, że ktoś zaopiekuje się...

— Nie kończ, synu. Wiem, o co chodzi, i daję ci swoje farmerskie słowo, iż obu

grobów na cmentarzu sam będę doglądał.

Siedzieli odtąd w milczeniu aż do chwili, w której wielki cień padł na drogę

błyszczącą do tej pory rudawym odbiciem słonecznych promieni. Cień rozszerzał

background image

się, wydłużał, a przed nim uciekały jasne plamy światła. Szybko, coraz szybciej...

Meredith zerwał się z ławy.

— Karolu! Widzisz?

— O co chodzi, ojcze?

— Spójrz w górę! Greenfield nie oglądało takiego nieba od przeszło trzech lat! Co

za dziwo! Czyżby kończyły się nasze złe dni?

Starzec tkwił w miejscu z głową zadartą, gestykulując rękami, podobny do

chudego ptaka próbującego zerwać się do lotu. Gordon spojrzał. Słońce, które

stało jeszcze dość wysoko, przypominało czerwoną kulę, przesłoniętą ledwie

przenikliwą powłoką mgieł. A wciąż jeszcze napływały wąskimi pasmami

postrzępione, coraz ciemniejsze chmury.

— Deszcz — powiedział Karol. — Deszcz albo burza.

— I ja tak myślę. Jeśli tylko wiatr nie przegna tego wszystkiego...

— Nie ma wiatru. Popatrzcie!

Istotnie, nawet najmniejszy obłoczek kurzu nie unosił się nad rozdeptaną,

pokruszoną powierzchnią gościńca.

— Zobaczymy, synu, co z tego wyniknie. Jednak... jeśli dziś macie ruszyć w

drogę, radzę nie zwlekać, chyba że odłożycie do jutra.

Karol przecząco potrząsnął głową:

— Nie, dziś odjedziemy. Czekam tylko na Vincenta.

Ale Irvin nie nadchodził. Za to przybył szeryf Fawkes, Fulk Bryan, właściciel

składu towarów, i jeszcze dwu najbliższych sąsiadów. Obsiedli ławy, dopytywali

się o Irvina i wyrazili żal, że dwu takich “tęgich chłopów" opuszcza Greenfield.

Gdy ten temat został wyczerpany, pojawił się nowy — dosłownie z nieba — bo

właśnie niebo poczerniało groźnie. W Greenfield — rzecz nieprawdopodobna.

Poczęli mówić o deszczu, bo jakże o tym nie mówić, skoro deszcz zapowiadał

plony, a plony zapowiadały spłacenie długów i inne życie...

— Czy nie za wcześnie zdecydowaliście się na sprzedaż? — zagadnął Abel

Meredith Karola.

background image

— Nie, ojcze. Wiecie dobrze, że nie wyjeżdżamy z powodu suszy...

Ostatnie chaty Greenfield znikły im z oczu. Jechali bez przerwy płaszczyzną

nakrytą, jak kloszem, czarną kopułą nieba, coraz bliższą ziemi, coraz bardziej

ponurą, bo i dzień się kończył, i warstwa chmur stawała się coraz grubsza.

Wreszcie srebrna błyskawica oślepiła jeźdźców i konie, zahuczał daleki grzmot.

Potem uczyniło się jeszcze ciemniej i jeszcze ciszej.

Wtedy spadły pierwsze drobniutkie kropelki. Irvin zatrzymał wierzchowca,

wyciągnął przed siebie dłoń. Natychmiast pokryła się wilgocią.

— Karolu! Deszcz, prawdziwy deszcz!

— Deszcz — powtórzył Gordon. — Cóż, musiał w końcu spaść. No, ruszajmy.

Trzeba poszukać jakiegoś schronienia, będzie ulewa, że ha!

Ale Irvin odwrócił głowę i długo jeszcze spoglądał za siebie, w coraz bardziej

gęstniejący mrok.

Ruszyli. Najpierw stępa, później kłusem. A deszcz padał coraz gęstszy, walił z

szumem na spaloną glebę, rozmywał wyschłe rozpadliny i pęknięcia, bulgotał

rwącymi strumieniami poprzez prerię, aż błyszcząca kurtyna zakryła jeźdźców,

spłukała odciski kopyt, zatarła wszelki ślad.

Niebo przywracało życiu umączoną ziemię.

background image

Spis rozdziałów

Stary traper……………………………3

Początek początku …………………. 15

Nieznajomi…………………………..30

Próba ratunku………………………..41

Spotkanie…………………………….51

Old Gun ……………………………..61

Znowu samotny ……………………...76

Jeszcze jedno spotkanie ……………...88

Napad . …………………………….. 101

Czarny Jack ………………………. .121

W Wichita Falls……………………. 138

Noc w jarze . ……………………… .157

Przyjaciel Denisa……………………168

Celia Canning……………………… 181

Ranek w Dawn………………………195

Droga powrotna ……………………..207

Tak się zakończyło ………………… 215

Aż wreszcie spadł deszcz ...................227


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wernic Wieslaw Lapacz z Sacramento
03 Wernic Wiesław Łapacz z Sacramento
Wernic Wieslaw Lapacz Z Sacramento
Wernic Wiesław Łapacz z Sacramento
Wernic Wieslaw 03 Lapacz z Sacramento
Wernic Wieslaw Znikajace stado
Wernic Wieslaw Colorado
Wernic Wieslaw Skarby Mackenzie
Wernic Wieslaw Sierzant konnej policji
Wernic Wieslaw Old Gray
Wernic Wieslaw Daleka Przygoda 2017 POLiSH eBook Olbrzym
Wernic Wieslaw 14 Barry Bede
Wernic Wieslaw Ucieczka Z Wichita Falls
Wernic Wieslaw 13 Old Gray
Wernic Wieslaw Czlowiek Z Montany
Wernic Wieslaw 01 Gwiazda Trapera
Wernic Wiesław Słońce Arizony
Wernic Wieslaw Slonce Arizony
Wernic Wieslaw Plomien w Oklahomie

więcej podobnych podstron