WIESŁAW WERNIC
ŁAPACZ
Z SACRAMENTO
Stary traper
Huk ogłuszył go na kilka sekund, a błysk prawie oślepił. Znajdował się przecież
w półmrocznej ciaśninie górskiej, w której każdy dźwięk zwielokrotniało
gromowe echo.
Gdy oszołomienie minęło, zdał sobie sprawę z oczywistego teraz faktu: strzelono
tuż nad jego głową, a owoc tej palby spoczywał teraz na skalnym rumowisku,
kilka kroków przed nim — złocisto-brązowy kuguar, czyli puma. Zwierz runął w
chwili, w której podrywał się do skoku. Gdyby zdążył...
Irvin oczami wyobraźni ujrzał siebie leżącego tak samo nieruchomo jak Betsy,
gniada klacz z białymi łatami na karku i kłębach.
— Już po wszystkim.
Odwrócił się raptownie, usłyszawszy te słowa.
— Już po wszystkim, synu...
— Po wszystkim... — powtórzył jak automat.
“Jeszcze chwila, a zwariuję" — pomyślał. Poczuł w nogach niepokojące drżenie,
więc usiadł na najbliższym głazie. I nagle całe ciało ogarnęła gwałtowna fala
słabości. Z trudem powstrzymał wybuch histerycznego śmiechu. Broń, wy-
śliznąwszy mu się z dłoni, cicho stuknęła o ziemię. Z wysiłkiem uniósł głowę, by
wreszcie przyjrzeć się nieoczekiwanemu wybawcy.
Tamten stał nie opodal, z rękami opartymi na długiej lufie dwururki, w jakimś
dziwnym stroju, pomiętym, pofałdowanym na wysokiej i chudej postaci.
— Dziękuję — powiedział Irvin starając się ukryć drżenie głosu. Nie bardzo mu
się to udało wobec klęski tak nieoczekiwanej, tak katastrofalnej.
Dopiero teraz zauważył brodę białą jak śnieg i wąsy tej samej barwy. Nad wąsami
— twarz spalona górskim słońcem i wiatrem rozległych przestrzeni, pokryta
siatką drobniutkich zmarszczek. Niebieskie, wyblakłe oczy spoglądały trochę
badawczo, trochę kpiąco. Nie mógł znieść tego wzroku, więc dźwignął się ciężko
i podszedł do Betsy. Zwierzę leżało pośród krzepnącej krwi.
— Betsy... Betsy... — wyszeptał. — Co teraz będzie?...
Pochylił się i począł zdejmować uprząż. Chrzęszczały rzemienie, pobrzękiwały
błyszczące jak srebro strzemiona. Kiedy odwrócił się, zobaczył, że siwowłosy
traper — bo chyba to był traper — klęczy nad złocistym futrem pumy, z nożem w
ręku. Ostrze migotało w blasku słońca.
— Niewiele teraz warta ta skóra... — zaczął i zaraz dorzucił ochrypłym głosem:
— Nie ma tu jakiego konia? Muszę mieć konia...
— Tu są tylko góry, synu — usłyszał. — Tylko góry i doliny, skały, lasy i...
drapieżniki. Nic więcej. Powędrujesz na własnych nogach, ale najpierw
odpoczniesz u mnie. Nie odmówisz, prawda? Przyda ci się taki odpoczynek,
sądzę...
Nie odpowiedział. Zwalił na jeden stos rzemienie i siodło, którego ciężar wydał
mu się teraz nie do uniesienia. Po cóż zresztą dźwigać, gdy nie ma wierzchowca?
Siadł na tym skrzypiącym stosie i ukrył twarz w dłoniach.
— Nie mógłbyś mi pomóc, synu?
Mimo woli uśmiechnął się.
— Pomogę — odparł krótko.
Z zadowoleniem stwierdził, że głos jego brzmi już normalnie.
Nie miał wielkiej wprawy w ściąganiu skór. Starzec od razu to zauważył, ale
tylko coś mruknął do siebie, a potem wypowiadał zwięzłe polecenia: “Mocniej
trzymaj!... Teraz ciągnij, synu... dosyć".
Mdły odór buchał mu prosto w twarz, więc kiedy wreszcie (jakże długo to trwało)
futro, podobne do zwiotczałego worka, spoczęło na sąsiednim głazie, zerwał się z
klęczek i odszedł kilka kroków, aby wciągnąć w płuca podmuch rzeźwego wiatru,
tak cudownie pachnącego górskim lasem. Nie dane mu było jednak długo od-
poczywać.
— Idziemy, synu.
— A co będzie z Betsy? — spytał.
— Betsy? Ach... tak nazywał się twój koń. Cóż? Spójrz w niebo.
Uniósł głowę. Wysoko, wysoko ponad turniami, na niebieskim tle wśród
niewielkich białych chmurek dwa czarne, ruchome punkty zataczały koła. Po
chwili przyłączył się do nich punkt trzeci. Zniżały się coraz bardziej, aż dojrzał
sylwetki potężnych ptaków.
— Sępy — mruknął siwowłosy traper. — Chodźmy.
— Nie!
Skoczył ku usypisku drobnych kamieni spływających niby nieruchomy strumyk
ze żlebu przekreślającego stromą ścianę. Począł zgarniać żwir na leżące szczątki
konia, gorączkowo, pośpiesznie, nie bacząc, że poczynają mu krwawić dłonie.
Zasypać Betsy tym żwirem — to praca na długie godziny. Poczuł nagle
szarpnięcie tak mocne, że o mało nie upadł.
— Oszaleliście! — wrzasnął. Odpowiedzią był grzmot — głos staroświeckiej
dwururki. Dopiero po nim nastąpiły słowa:
— Popatrz, człowieku. Niewiele brakowało, a spocząłbyś obok swej Betsy.
Spojrzał. Na szarym piargu leżał kształt długi a wąski, czerwonorudy. Kula
prawie go przepołowiła tuż przy nasadzie trójkątnej, złotawej głowy.
Poczuł krople potu na czole. Zbyt wiele wrażeń jak na tak krótki okres czasu.
— Miedzianogłowa * — wyjaśnił traper. — Sporo tu żmij, pamiętaj o tym.
— Drugi raz uratowaliście mi życie...
— Ale nie wiem, czy udałoby się to za trzecim razem, więc chodź!
Cała energia nagle go opuściła. Zarzucił siodło na plecy i poczłapał jak automat
za przewodnikiem. Posuwali się początkowo skalistym wąwozem, później
skręcili raptownie w miejscu, w którym pionowa ściana przechodziła w łagodną
pochyłość. Wspinali się powoli, uważnie, bo chwilami płaskie głazy
przypominały taflę lodową, tak wygładziły je wiosenne wody. Stopy nie
znajdowały oparcia, dłonie nie miały czego się chwycić. Idącemu mogło się
wydawać, iż pochyłość nie ma końca, że sięga wiszących nad odległą granią
obłoków. Tak dotarli do poprzecznie biegnącej ścieżki. Za nią dźwigała się szara
turnia, niedostępna ani dla człowieka, ani dla zwierzęcia. Jakiś czas szli tą
ścieżką, aż skała rozstąpiła się, jakby przerąbana gigantycznym toporem.
Zagłębili się w jej przełom i ruszyli dalej po piargach, jakby w mrocznym
tunelu. Na koniec słoneczny blask padł im pod nogi. Zniknęły skały, ścieżka
zginęła w zieloności górskiej hali. Przybyszowi wydała się wielką, chociaż w rze-
czywistości była małym spłachciem urodzajnego gruntu otoczonego zębatym
wieńcem gór. Po przeciwległej stronie, u podnóża niedostępnego zbocza wznosił
się kształt dziwaczny, ni to chatka, ni szałas. Szpiczastym dachem przypominał
namiot, prostymi ścianami — dom.
— Jesteśmy na miejscu — stwierdził siwowłosy traper. — Ot, i moje rancho!
Przeszli przez łączkę, a wówczas wędrowiec zauważył drugi, jeszcze dziwniejszy
budynek: bez okien, z dachem poziomym, na którym bujnie rosło
zielsko. Drzwi składały się z drewnianej ramy, w którą włożono nierówno
poprzycinane belki. Żeby wejść, należało te szczapy, jedną po drugiej,
powyjmować. Błysk nadziei przemknął mu przez głowę.
— Macie konia? — zapytał podnieconym głosem.
— Konia? Nie. Coś znacznie lepszego w tych górach, muła. Pilnuję go jak oka w
głowie. Widzisz to zamknięcie? Długo rozmyślałem, ale takich drzwi nie
wyłamią nawet puma i niedźwiedź. Chodź.
Stanęli przed dziwaczną chatką. Pociągnięte wrota skrzypnęły zgrzytliwie, z
wnętrza buchnęła fala chłodnego powietrza.
— Sprzedajcie muła albo... pożyczcie.
Siwowłosy jakby nie usłyszał. Popchnął lekko gościa w głąb mrocznego wnętrza,
wprost za stół wbity w glinianą polepę tuż obok legowiska pełnego futer o
nastroszonych włosach.
Miedzianogłowa (Copperhead) — żmija jadowita, sięga 76 cm długości.
— Witaj w moich progach. Nazywam się Abraham Lamb i jestem rzeczywiście
łagodny jak baranek.* Siadaj, chłopcze.
— Irvin. Vincent Irvin — mruknął przybysz.
— Westman? Nie wyglądasz na to. Raczej... farmer.
— Macie bystry wzrok.
— Żadna sztuka. Im rzadziej ogląda się ludzi, tym łatwiej odgadnąć ich zawód, a
ja od sześciu miesięcy nie widziałem żadnego dwunoga. Aż do wczoraj. Dwójka
urwisów, żeby nie powiedzieć gorzej.
Irvin drgnął i spojrzał pytająco:
— Kto to był?
— Nie przedstawili się. Głodny jesteś?
— Czy któryś z nich nie był rudy jak marchew?
— Dobrze określiłeś. Jeden rudy, drugi czarny jak kruk. Jeśli to twoi przyjaciele,
poradź im, aby nie zaglądali do cudzych stajni. Mieli konie
zmęczone, ale to nie powód, by kraść muły-
— Ukradli?
— Gdzie tam! Wydaje mi się, że jednego lekko zraniłem, ale nie mogłem
sprawdzić. Uciekali dość szybko.
— Lamb, pożyczcie mi swego muła!
— Ho, ho! Co za nieoczekiwana propozycja! Jakże to sobie wyobrażasz?
Abraham Lamb daje nieznajomemu swego jedynego muła! A co ja pocznę bez
zwierzęcia?
— Zwrócę, przysięgam...
— Daj spokój... Skąd ty właściwie jesteś?
— Z Teksasu.
— Tu jest także Teksas, jeśli się nie mylę. Te góry zwą się Sacramento.* Chyba
wiesz o tym?
Lamb (ang) — baranek, jagnię.
Nie mylić z miastem Sacramento, stolicą Kalifornii.
— Wiem.
— No więc... skąd przybywasz?
— Z północnego Teksasu.
— Wcale niezła wycieczka. Dookoła pustyni.
— Nie. Jechałem przez Llano *...
— Lubisz niebezpieczne przejażdżki?
— To nie ja. To oni. Co za piekielny teren. Nigdy jeszcze czegoś podobnego nie
oglądałem.
Kiedy to mówił, stanął mu przed oczami kraj płaski i bezludny, znaczony
gdzieniegdzie kępami kaktusów. Szarymi od kurzu, o kolcach jakby z żelaza.
Ujrzał wysokie i nagie niby słupy telegrafu pnie jukki, a na ich czubach stercząca
twarde, wąskie i długie, ostre jak sztylety liście. W górze — słońce, w dole — ani
krzty cienia.
— Ryzykowałeś, chłopie. Widziałem ja kości ludzkie na piaskach Llano.
Niejeden raz. Mogłeś łatwo zabłądzić.
— Nie mogłem. Trop był świeży i wiódł prosto ku Pecos.*
— Gonisz przyjaciół?
— Ścigam ludzi, którzy właśnie tędy uciekali. Tych dwu: rudego i czarnego.
Pewno nie wiecie, co oni zmajstrowali.
— Na pewno — zgodził się siwowłosy. — Ale mnie przestały obchodzić wasze
ludzkie spory. Tu się liczy tylko niedźwiedź, kozica, antylopa i jeszcze to, czy
słońce świeci, czy pada deszcz.
— Nie pojmuję, jak tak można żyć — mruknął Irvin i wzruszył ramionami. —
Ci dwaj, którzy wam chcieli ukraść muła, mają na sumieniu coś więcej.
Llano Estacado (hiszp.) lub Staked Palin (ang.) — Pustynia Palikowa, bezwodny obszar o pow. 130 tys.
km-, rozciąga się na terenach stanów; Teksas i Nowy Meksyk, między rzekami Canadian i Pecos. Jest to
płaskowyż wysokości 1000-1500 m. Nazwą jego niektórzy wywodzą od palików wbijanych w piasek
dla wyznaczania dróg, inni — od pni rosnącej tam gdzieniegdzie jukki,
przypominających pale.
Rozesłano za nimi listy gończe. Od szeryfa do szeryfa, jak świat długi i szeroki.
Abraham Lamb roześmiał się cicho:
— Tu nie dotarły.
— Ale ludzie potrafią dotrzeć wszędzie, nawet w to pustkowie.
Jak ja, jak tamci dwaj. Aż dziwne, że poprzestali tylko na próbie kradzieży, bo
mogli się wziąć za was...
— Wówczas i ty byś nie żył, mój synu. Najpierw puma, później żmija. Jak na
jednego kiepskiego strzelca... to zbyt wiele. Daj spokój ściganiu. Oni nie mają nic
do stracenia, a ty drugi raz się nie urodzisz.
Odszedł w kąt mrocznej izdebki i coś tam przewracał wśród naczyń, bo Irvin
słyszał pobrzękiwanie.
— Masz — powiedział po chwili i wsunął mu do ręki twardy i wielki jak talerz
podpłomyk, na którym leżał kawał mięsa. — Spróbuj.
Irvin poczuł ostry zapach ziół. Pieczeń miała smak nieznany.
— Nigdy czegoś podobnego nie jadłem — wyznał szczerze zdumiony.
— Takie niedobre?
— Takie wspaniałe! Jak to przyrządzacie? .
— Trzeba znać się na roślinach. Upiec polędwicę potrafi byle partoła, ale
przyprawić ją to dopiero sztuka.
Irvin jadł powoli i rozmyślał, ale jakoś leniwie. Strata wierzchowca pozbawiła go
energii. Albo po prostu był bardzo zmęczony. A gdyby tak siłą zabrać muła?
Może podstępem? Nie znał się na podstępach. Nie był traperem, chytrym jak
tropione zwierzęta, ani zwiadowcą skradającym się po tropach czerwonoskórych,
ani kowbojem pilnującym stad przed dwunożnymi i czworonożnymi
napastnikami. Był tylko rolnikiem,
— Nie strzelam źle — rzekł bez związku, byle coś powiedzieć. — Ujrzałem
strumień, więc zeskoczyłem z konia, żeby się ochłodzić. Puma zbliżyła się tak
cicho...
— One zawsze nadchodzą cicho.
— I dopiero jak usłyszałem kwik Betsy...
— Widziałem wszystko. Mało nóg nie pogubiłem zbiegając z góry. Popełniłeś
duży błąd rzuciwszy broń daleko od siebie.
— Byłem tak zmęczony, że nie zważałem na nic — westchnął głęboko. — Kiedy
skoczyłam do strzelby, puma znajdowała się tak blisko, że wydało mi się
niemożliwością spudłować. Więc nawet nie celowałem...
— I to był błąd drugi. Należało sekundę odczekać, konia już nic nie mogło
uratować. Pamiętaj o tym na przyszłość, zwłaszcza jak będziesz wędrował
piechotą. I omijaj Llano. Przejechałeś, ale nie przejdziesz.
— Nie mam zamiaru. Llano wcale mi nie po drodze. Przecież ja ich muszę
dognać! — wykrzyknął. — Przepraszam — zmitygował się. Strzepał okruszyny
ze spodni. — Dziękuję. To było wyśmienite.
— Cieszę się. Ci ludzie musieli mieć z tobą na pieńku. Chyba się nie mylę.
Napadli? Okradli?
— Nic podobnego. Nie zabrali mi nawet guzika od spodni.
— Czyżbyś był szeryfem?
— I to nie... Siwowłosy pokręcił głową.
— Gadasz wielce tajemniczo, ale to twoja sprawa. Na piechotę nigdy ich nie
dogonisz.
— Pożyczcie mi muła. Na tydzień.
— Ani na jeden dzień. Cóż bym począł bez zwierzęcia? I skąd mogę wiedzieć, jak
daleko pragniesz pojechać?
— Muszę ich złapać przed granicą meksykańską. Tydzień mi starczy. Jeśli się
spóźnię, wszystko na nic.
— Powiadasz, że musisz. Co to za “mus"? — spojrzał na Irvina przenikliwie: —
Tylko nie myśl, że muła zabierzesz siłą. Tamci także próbowali...
Przybysz pochylił głowę, poczuł, że krew mu napływa do twarzy. Ten starzec
dobrze czytał w cudzych myślach.
— Nie ukradnę — odparł — chociaż... o tym myślałem — wyznał szczerze.
— Wierzę. Powiedz: po co ich ścigasz? Czy jesteś ich towarzyszem? A może i za
tobą rozesłano listy gończe? Chodźmy na łąkę.
Wyszedł pierwszy z nieodstępną dwururką w garści. Położył się na trawie.
— Siadaj — rozkazał.
Pachniało ziołami. Z okolicznych wysoczyzn spadał wiatr niosąc woń leśnej
żywicy. Dokoła głośno buczały trzmiele.
— Prawda, jak tu przyjemnie?
— Nie wytrzymałbym nawet tygodnia w tej samotni.
— Taka to radość żyć wśród ludzi? Nie wyglądasz na szczęśliwego. Szczęśliwcy
nie gonią po wąwozach Sacramento.
— To prawda — mruknął w odpowiedzi. — Ale dotychczas żyłem w gromadzie.
— Po co ich ścigasz?
— Ciągle pytacie. Co was to obchodzi?
— Nic a nic. Mnie interesuje tylko muł. Rozumiesz?
— Jakoś nie...
— Lubię ludziom pomagać, chociaż od nich uciekam. Coraz dalej i dalej.
Wędruję aż znad Missisipi. A tu już chyba zostanę. Rolnik mnie nie przepędzi,
złota i srebra nie ma w tych górach.
Irvinowi ta paplanina wydała się całkiem niepotrzebna, ale słuchał nie
przerywając — widocznie siwy samotnik musi się wygadać. On sam nie czuł
chęci do zwierzeń, mimo że przez tyle dni wędrował tylko w towarzystwie Betsy.
Betsy... leży teraz martwa za skalną ścianą. I co dalej? Pieszy marsz? A może
Lamb zdecyduje się jednak pożyczyć muła?
— Czy tamci mieli konia jucznego? — zapytał niespodziewanie dla samego
siebie.
— Tamci? Ach, masz na myśli moich wczorajszych gości. A jakże, mieli.
Wszystkie trzy zwierzęta piekielnie zmordowane. Dlatego próbowali zamienić.
— Nie mówili, dokąd jadą?
Traper roześmiał się cicho:
— Nikt u mnie nie zostawia swego adresu, a ja się o nic nikogo nie pytam. Bo i po
co? Sam powiadałeś, że kierują się ku granicy Meksyku.
— Mogę się mylić.
— Chyba się nie mylisz. — Lamb podniósł się i wyciągając rękę powiedział: —
Tam właśnie leży Meksyk. Jeśli prosto jechać tą steczką, na którą trafiłeś,
dojedziesz do El Paso * nad Rio Grandę, a po drugiej stronie masz Ciudad Juarez.
Już w Meksyku. Ale droga niełatwa. Można się zapchać w jakiś diabelski kąt i
zabłąkać na amen. Trzeba uważać na ścieżkę, jechać ostrożnie. Jeśli ci, których
gonisz, nie znają tego przejścia...
— Nie wiem, czy znają, czy nie — przerwał mu Irvin — ale na pewno nie wiedzą,
że ich ścigam.
— Jak to?
— To taka dziwna historia, długo o niej gadać. Gdybym miał wierzchowca...
— Ale nie masz. Tym lepiej dla ciebie. Sądzę, że tamci są gorsi od pumy.
Irvin zerwał się z ziemi i krzyknął:
— Cóż możecie wiedzieć?! Tylko ja znam prawdę.
— To czemu ją przede mną ukrywasz? Boisz się? Wstydzisz?
— A dacie muła?
— Do niczego cię nie zmuszam, synu. I niczego nie obiecuję.
Irvin usiadł. Już się uspokoił. Podkulił nogi, wsparł głowę na rękach.
— Nie ma innej rady — szepnął. — Powiem wam. Ukradłbym muła, ale nie
potrafię. Więc muszę opowiedzieć.
— Szczery jesteś. To dobrze o tobie świadczy...
Irvin tylko machnął ręką.
— Będę się streszczał — zaczął. — Długa to opowieść, ale jakoś sobie z nią
poradzę...
Starzec skinął głową.
El Paso — graniczna miejscowość Stanów, położona nad rzeką Rio Grandę del Norte.
…
Historię spotkania na odludziu, w sercu gór Sacramento, opowiedział mi po
latach, po bardzo wielu latach, sam Vincent Irvin. Wówczas już
nie farmer, ale szeryf Fort Benton — małego miasteczka leżącego blisko granicy
Stanów i Kanady. Półtora tysiąca mil od chatki siwego trapera, który nosił dziwne
nazwisko (a może przezwisko) — Lamb.
Co wydarzyło się przed opisanym spotkaniem, co nastąpiło później — o tym
dowiedziałem się nie tylko z ust Irvina. Bardzo mi pomógł w zaspokojeniu
ciekawości Karol Gordon, ongiś młodziutki westman, później farmer, jeszcze
później traper, a w końcu — mój serdeczny przyjaciel.
Tak oto narodziła się — a raczej została odtworzona — opowieść o człowieku,
który stracił wszystko, lecz nie zgubił (jak wielu innych w podobnej sytuacji)
swej życiowej ścieżki.
Nieco w tej historii dodałem od siebie, aby sprawa stała się bardziej zrozumiała.
Musiałem się wczuć w sytuację, o których Irvin mówił półgębkiem — były zbyt
przykre dla niego, chociaż tak już odległe w czasie.
Wreszcie rzecz całą — gdy już została utrwalona na papierze — odczytałem (z
pewnym strachem) obu głównym bohaterom. Przyznali zgodnie, iż to, co
napisałem, nie mija się z prawdą. To mi wystarczyło.
Początek początku
Noc była duszna i parna. Karol kładł się więc spać z nadzieją w sercu. Wszystko
zapowiadało burzę. Kiedy zasypiał, wydało mu się, nawet, że słyszy dalekie
grzmoty nadciągającej nawałnicy. Wczesnym świtem wyskoczył na dwór pełen
radosnego oczekiwania. Spodziewał się ujrzeć dokoła czarne kałuże i nie wyschłe
jeszcze błoto.
Ranek był przyjemnie chłodny, słońce dopiero czerwonym rąbkiem wyjrzało
ponad horyzont, ale dokoła, przed domem i dalej, leżała ta sama co wczoraj
płaszczyzna zeschniętej w skorupę ziemi, spękanej w malutkie przepaście i
kaniony. Od studni, wznoszącej się między stajnią a domem, przyczłapał chudy
wyrostek w rozpiętej koszuli, z piersią spaloną na brąz i z twarzą jeszcze
ciemniejszą.
— Napoiłeś konia?
Chłopak brzęknął metalowym wiadrem.
— Same błoto — powiedział. — Nic się nie da nabrać.
— Idź do Irvinów. Tam chyba jeszcze coś znajdziesz. Weź dwa wiadra. Tylko nie
rób hałasu, pewnie jeszcze śpią.
Spojrzał w niebo, które powoli zmieniało barwę. Ustępowała szarość, błękit
stawał się coraz bardziej intensywny. Karol westchnął. Zapowiadał się dzień taki
sam, jak wszystkie poprzednie tej wiosny: suchy i gorący.
— Ani jednej chmurki — mruknął do siebie. — Ani jednej chmurki — powtórzył
i zawrócił do chaty. Wziął mały kubeczek, z osmolonego czajnika nalał nieco
wody i stanąwszy przed lustrem począł się golić. Wolno, metodycznie. Nic go nie
nagliło. Nie było nic do roboty w polu. Skawalona gleba nie poddawała się ani
motyce, ani łopacie. Ostrze pługa, gdy z trudem wbiło się w ziemię, odwalało
tylko zeschłe bryły, twarde jak kamienie. Jakiż sens rzucać ziarno w taką rolę?
— Chyba należy stąd wiać — powiedział ścierając palcem mydło z lśniącego
ostrza brzytwy.
Ale powiedziawszy to, zdziwił się sam sobie. Nigdy dotąd nie zaświtała mu w
głowie taka myśl. Odkąd osiadł w tych stronach. To znaczy — zastanowił się
chwilę — przed pięcioma, nie, przed czterema laty. Właśnie wówczas przybył tu
z gromadą innych, w czasie gdy zielony step ciągnął się milami od nowiutkich
jeszcze, kolejowych torów hen, zdawałoby się, w nieskończoność. Ziemia była
tania, prawie za darmo. Towarzystwo kolejowe otrzymało olbrzymie obszary
położone po obu stronach żelaznego szlaku i starało się ściągnąć przyszłych
pasażerów i producentów płodów rolnych, które miała transportować.
Tak narodziła się osada w południowo-zachodnim Teksasie * w roku głośnego na
całą Amerykę powstania Dakotów, zwanych Siouxami, pud wodzą Sitting Bulla
*. Chociaż walki te nie toczyły się na terenie Teksasu, lecz znacznie dalej na
północ, w rejonie Czarnych Gór, na pograniczu Montany i Południowej Dakoty,
ich zakończenie wydało się niektórym początkiem ery wiecznego pokoju.
Osada powstała z... niczego. Najpierw przybysze mieszkali w prymitywnych
ziemiankach o ścianach skleconych z grubej darni. W takich samych budowlach
gnieździły się konie i krowy. Nikt nie oczekiwał zresztą wygodnego życia
i nikt nie myślał zaczynać od wygód. Mieszkało się byle jak, jadło byle co,
maksimum energii poświęcając ziemi. Wczesną wiosną ostrza pługów po raz
pierwszy w dziejach tej krainy zagłębiły się w twardą glebę. Ciężka to była orka i
dosłownie potem ludzkim zroszona. Za to jesienią!
Cudowne było wtedy lato: w miarę suche, w miarę mokre. Ale jeszcze
Sitting Bull — wódz plemienia Dakotów (Siouxów), przywódca powstania. W 1876 r. rozbił oddziały
generała Custera w bitwie nad rzeczką Little Bighorn.
Teksas — drugi co do wielkości stan Ameryki Płn. Ponad 692 tys. km, Prawa stanowe uzyskał już w
1845 r.
cudowniejszą okazała się ta ziemia. Pszenica obrodziła, dając kłosy wielkie i
ciężkie, jakich nigdy przedtem nie widzieli przybysze ze wschodu. A kolby
kukurydzy przypominały — jak zauważył któryś z osiedleńców — pękate flaszki
whisky.
Potem nadszedł drugi rok, równie wspaniały. I trzeci, nie ustępujący dwom
poprzednim. Farmerskie wozy, załadowane plonami, ciągnęły długim szeregiem
do kolejowego przystanku odległego stąd o cztery mile. Kupcy płacili gotówką,
farmerzy zbierali w swych kuferkach brzęczące i szeleszczące pieniądze,
towarzystwo kolejowe odbijało sobie na transporcie wartość za bezcen
odstąpionych gruntów. Wtedy nadano osadzie nazwę i wybrano szeryfa.
Przedtem nikt na takie głupstwa nie miał czasu. Miejscowość nazwano — przy
zgodnym aplauzie wszystkich mieszkańców — Green Field, ale z tych dwu słów
utworzono natychmiast jedno: Greenfield *. Nazwa była jak najbardziej
odpowiednia. Okoliczne pola każdej wiosny pokrywały się zieleniejącą runią
młodych siewów. Przez te kilka lat zmieniało się wszystko. Ze wzrostem
zamożności rosły potrzeby. Pękate mieszki farmerów sprawiły, że w Greenfield
powstał pierwszy saloon, luksusowo wyposażony jak na tutejsze warunki. Prawie
w tym samym czasie otworzono duży skład, oferujący nabywcy rozmaite towary,
od pługów aż po bieliznę damską. Któż to dawniej o takiej “rozpuście" myślał? W
przeciwieństwie do saloonu, stanowiącego własność Brian Fullera (rodem z
dalekiego Kansas City nad Missouri), skład był wynalazkiem jakiejś kompanii
handlowej ze znacznie bliższego Houston nad Zatoką Meksykańską. Zarządzał
nim agent mający do pomocy żonę Mulatkę i dwoje niedorostków o nieokreślonej
barwie skóry. Agent nazywał się — zabawny zbieg okoliczności! — bardzo
podobnie do właściciela saloonu, a mianowicie: Fulk Bryan. Stanowiłoby to na
pewno okazję do nieporozumień * gdyby nie fakt, że nazwisk tych używano
potocznie bardzo rzadko, wystarczały: “saloon" i “skład".
Green field (ang.) — zielone pole. Brian (imię) i Bryan (nazwisko) wymawiają się identycznie.
Przez pierwsze miesiące istnienia obu handlowych placówek Brian Fuller
obrotami bił na głowę Fulk Bryana. Wyposzczeni farmerzy musieli odbić sobie
lata niedosytu, mimo że saloon nie udzielał kredytu, a skład — wręcz przeciwnie
— przy większych zakupach rozkładał należność na raty. Gdy jednak
odpowiednia suma gotówki została przepita, atrakcyjność nowych narzędzi
rolniczych i nowych strojów odniosła decydujący sukces. Do przegranej saloonu
przyczyniła się również niespodziewana konkurencja w postaci tak zwanej
“drug-story", jednej z tych zdumiewających placówek handlowych, znanych
chyba tylko w Ameryce. Są to sklepy stanowiące
coś pośredniego między apteką, drogerią a barem. Nabyć w nich można
lekarstwo, pachnące mydło, cukierki, ale również... wypić koktejl z piorunującej
mieszaniny wysokoprocentowych trunków. Te ostatnie cieszyły się w Greenfield
dużym powodzeniem, póki nie przestały być nowością.
Jednocześnie z powstawaniem placówek handlowych zmieniało się oblicze
osiedla. Znikały budy-ziemianki. Pojawiały się domki, ba, nawet wille z
werandkami i kolumienkami — powielane wzory drewnianej architektury
miasteczek dalekiego wschodu Ameryki. Wzrastała zamożność i nie sprawdzały
się przepowiednie pesymistów, że Teksas jest krajem wyłącznie uprawy bawełny,
a nie zboża, i że wszelkie próby zmiany charakteru płodów rolnych zakończyć się
muszą klęską gospodarczą. Właśnie pszenica stała się źródłem rozwoju
Greenfield. Wszystko jej tutaj sprzyjało. W pobliżu nie istniały gospodarstwa
hodowlane, nie przepędzano tędy wielkich stad bydła tratujących zasiewy, co
stawało się przyczyną zatargów (niekiedy kończących się krwawo) między
rolnikami a gromadami półdzikich kowbojów strzegących bydła. Tradycyjne już
szlaki przepędu, o ustalonych nazwach: “Zachodni" i “Chisholm" biegły na
wschód i na zachód od Greenfield. Całe szczęście.
Ludzi w okolicy nie było wiele, mimo że ziemie Teksasu zamieszkiwało już
prawie 700 tysięcy białych i Murzynów, nie licząc plemion indiańskich. Cóż to
jednak znaczyło wobec 267 tysięcy mil kwadratowych * powierzchni? Tak więc
Greenfield leżało na uboczu od niebezpieczeństw grożących osadzie ze strony
zwierząt i ze strony włóczęgów. Zapowiedź klęski przyszła niespodziewanie,
zupełnie nieoczekiwanie przez farmerów. Zdawało im się, że poznali już
doskonale klimat i nabyli umiejętności przepowiadania pogody nie tylko na
najbliższe dni, ale na tygodnie, na miesiące. Aż nastała wiosna, prawie
bezdeszczowa. Siewów dokonano, później jednak gleba stwardniała na kamień.
Ani jedno ziarno nie zakiełkowało. Przez długie miesiące nie spadła z pogodnego
nieba nawet kropla deszczu. Sytuację poprawiły burze topniejącego natychmiast
gradu. Niestety, wydarzyło się to dopiero w połowie teksaskiej zimy, przy
temperaturze 32 stopni *. Ziemia nieco rozmiękła, ale nie poprawił się humor
farmerom. Wprawdzie nie popadli w rozpacz. Nadal mieli w swych spichrzach
pełno dorodnego ziarna, którego nie pozbyli się zgodnie z tradycją
zapobiegliwego i przewidującego gospodarzenia, przekazaną im jeszcze przez
ojców we wschodnich stanach. Gdy jednak podobna sytuacja meteorologiczna
powtórzyła się w roku następnym, troska o jutro zaciążyła nad umysłami
mieszkańców Greenfield. Skamieniała gleba nie nadawała się do uprawy.
Otaczające osadę dalekie przestrzenie prerii zmieniły swą barwę. Z zielonych
stały się brudnobrązowe. Szumiące trawy przeobraziły się w twardy jak kamień
pokrowiec skołtunionych, wbitych w ziemię uschłych łodyg. Skończyła się
świeża pasza. Trzeba było powybijać krowy i owce. Oszczędzano tylko koni. Na
suszy wyszły one najlepiej, otrzymując teraz zamiast siana cenną kukurydzę i
jeszcze cenniejsze ziarno pszeniczne. Ale cóż poczęliby farmerzy bez koni,
gdyby wreszcie spadły strumienie wody na bezpłodną ziemię?
Sygnałem gospodarczego kryzysu stała się likwidacja “drug-story". Nastąpiła bez
żadnej zapowiedzi, z dnia na dzień. Któregoś ranka mieszkańcy Greenfield
Dokładnie 267 333 mil', co równa się ok. 692 tys. km.
Mowa o termometrze Fahrenheita. 32 stopnie F — to 0 stopni Celsjusza.
ujrzeli drzwi i okna sklepu na głucho zamknięte, ale dopiero w kilka godzin
później osiedle obiegła wieść o wyjeździe właściciela i pomocnika. Do
kolejowego przystanku odwiózł ich na swym wozie stary Abel Meredith.
Opowiadał później, że bagaży mieli niewiele. Wyglądało więc na to, że powrócą,
kiedy się czasy poprawią. Klęska suszy skłoniła ludzi do oszczędności,
“drug-story" stracił klientelę na długo przed likwidacją.
Zawiadomiony o wydarzeniu szeryf przybył natychmiast pod domek, raczej
barak z werandką, w którym mieścił się sklep. Stwierdził, że wszystkie okna
zabito deskami, a na drzwiach zawieszono potężnych rozmiarów kłódkę. Fakt nie
ulegał wątpliwości. Odtąd szeryf codziennie odwiedzał opuszczony budynek,
może w nadziei, że ujrzy go na nowo zamieszkałym przez dotychczasowych
użytkowników, a może dlatego, że pragnął skontrolować stan okien i drzwi. We-
wnątrz przecież musiały się znajdować towary. Tak zresztą powszechnie
sądzono, ale nikomu nie przyszło do głowy łasić się na te “skarby". Greenfield
przez lata mogło służyć za przykład najbardziej spokojnego osiedla ze wszystkich
najbardziej spokojnych osiedli całego świata.
Likwidacja (raczej: samolikwidacja) “drug-story” nie była przecież tragedią.
Tragedia narodziła się wtedy, gdy mieszkańcom Greenfield poczęło brakować
jedzenia, poczęło brakować pszenicy i pieniędzy. Gdyby nie Fulk Bryan, który
okazał się człowiekiem dobrego serca i chyba dobrym kalkulatorem, połowa
ludności przymierałaby głodem. Oto Fulk Bryan rozszerzył kredyt, chociaż nie
odwożono już ziarna do kolejowych wagonów. Wręcz przeciwnie:
transportowano mąkę, kukurydzę i szereg innych artykułów spożywczych ze
stacji do osady. W ten sposób przetrwano jako tako okres zimy. Wszyscy
farmerzy zadłużyli się u Bryana “po czubek nosa". Ale nie było wyjścia z tej
sytuacji, chyba ucieczka w inne strony kraju. Wówczas nikt tego jeszcze nie
pragnął.
Właściciel saloonu — “bezkredytowy" Brian Fuller postanowił naśladować Fulk
Bryana. Uznał, że lepiej handlować na kredyt niż wcale. Ludzie nie świecili
groszem, za to saloon coraz częściej świecił pustką. Zamknięcie “drug-story" nie
przysporzyło klienteli saloonowi. Co prawda i otwarcie kredytu nie zapełniło
przestronnej sali oberży tłumem rozkrzyczanych farmerów. Jednakże w sobotnie
wieczory i późne niedzielne popołudnia ściągała tu garstka desperatów uważając,
że nic im nie pomoże ani nie zaszkodzi, czy dług będzie większy, czy mniejszy o
kilka dolarów. Byli to przeważnie ludzie młodzi i samotni, gotowi — jeśli
sytuacja nie ulegnie poprawie — pierwsi czmychnąć z Greenfield, zostawiając na
łasce losu ziemię, budynki i sprzęt gospodarski. Bo nawet nikt nie marzył, że zna-
lazłby się nabywca ich nieruchomości. Tak więc w saloonie weselono się, jak kto
jeszcze potrafił, a kiedy gospodarz zamykał lokal na noc, spóźnieni wędrowcy,
wracając do domowych pieleszy, zadzierali głowy, by ujrzeć na niebie uprag-
nione chmury. Niestety, świeciły gwiazdy. Bardzo jasno, przeraźliwie ostro,
beznadziejnie...
Karol Gordon, chociaż samotny jak kaktus na pustyni, nie odwiedzał już od
dawna saloonu. Był w ogóle nieco dziwnym człowiekiem. W maleńkim
Greenfield, w którym ludzie zdążyli dobrze się poznać i poinformować
wzajemnie o wszystkim, co przeżyli, a także o swych planach na przyszłość — o
przeszłości Karola Gordona nikt nic pewnego nie wiedział. Szeptano, że nawet
jeśli kiedykolwiek zajmował się uprawą roli, to już dawno zdążył o tym
zapomnieć. Jednak wystarczyło tylko przyjrzeć się obmawianemu, aby dostrzec
oczywisty nonsens tego twierdzenia. Gordon był zbyt młody. Może nigdy nie orał
i nie siał?... Mówiono — nie wiadomo na jakiej podstawie — że Gordon jeszcze
jako chłopak włóczył się po Dzikim Zachodzie, wprawiał w strzelaniu do
futerkowej zwierzyny i tylko dlatego zerwał z zawodem, że zniechęcił go do
tamtych stron tragiczny koniec wyprawy generała Custera w roku 1876, kiedy to
w walce z Dakotami Sitting Bulla zginął i generał, i cały oddział kawalerii,
którym dowodził *. Złośliwi dodawali, że nie wiadomo, po której stronie brał
udział w walce: białych czy czerwonych. W tamtych czasach, gdy dobrze
pamiętano krwawą historię, która się rozegrała nad brzegami mało przedtem
znanej rzeczki, postawienie publicznego zarzutu współuczestniczenia w
masakrze białych było sprawą niebezpieczną albo dla pomawianego o taki
postępek, albo dla pomawiającego. Ponieważ jednak farmerzy z Greenfield
należeli do kategorii ludzi spokojnych, nie znoszących burd i awantur — nikt
głośno nie powtarzał plotki.
Na uprawie roli Karol Gordon istotnie niewiele się znał. Będąc jednak zdolnym
naśladowcą i chętnym słuchaczem, po kilku latach nauczył się korzystać z rad
doświadczonych rolników. Najwięcej pomógł mu bliski sąsiad, Vincent Irvin,
młody farmer, który sprzedał swe podupadające gospodarstwo w Północnej
Karolinie i wraz z żoną powędrował na południowy zachód szukać szczęścia.
Tak to wszystko wyglądało aż do pamiętnego ranka, w którym Gordon stwierdził,
że i w jego studni, wykopanej przed domem, nie ma ani kropli wody. Wtedy po
raz pierwszy pomyślał o opuszczeniu Greenfield.
— Hallo, boss! * — zawołał z głębi sieni ciemnowłosy chłopak. — Jest woda!
— Świetnie. Przynieś tutaj i nalej do miski.
— Nie będzie się pan mył na dworze? Zanosi się na upał.
— Wielka mi nowina. Od tygodnia pieczemy się żywcem. Nalej do miski i idź
napoić konia.
Usłyszał brzęk wiadra, plusk wody, potem oddalające się kroki. Skończył
golenie, przeszedł do sionki i zaczął się myć w dużej blaszance, pełnej wody.
Woda była zimna. Od razu poczuł się lepiej.
“Co począć z Robertem? — rozważał w dalszym ciągu projekt opuszczenia
Greenfield. — Brać go z sobą na niepewne? A jeśli nie będzie chciał? Zostawić
samego?..."
Była to bitwa nad rzeczką Little Bighorn w dn. 26 czerwca 1876. Padło w niej 276 żołnierzy i oficerów
siódmego pułku kawalerii.
Boss — można przetłumaczyć: szef.
Zreflektował się nagle: “Po co mam stąd uciekać, do licha? Co mi do głowy
strzeliło? Wszystko przez tę parną noc. Przecież to nie ma sensu. Zapytam
Roberta, co o tym sądzi... Nie, nie będę pytał. Chłopak się przestraszy."
Z Robertem spotkał się zupełnie przypadkowo przed laty, gdy przyłączył się do
karawany ludzi, wozów i bydła, ciągnącej ku południowemu zachodowi.
Zdarzyło się to niedaleko Abilene, w Kansas, gdzie kończył się wielki szlak
przepędu bydła, zwany Szlakiem Chisholm, wiodący z południa aż do Rio
Grandę. Robert właśnie przewędrował ten szlak jako jeden z kowbojów i
znajdował się u kresu sił. Wyglądał tak, jakby mu pozostało tylko parę godzin
życia. Gordon zainteresował się chłopakiem, po krótkiej rozmowie Robert został
umieszczony, jako dodatkowy pasażer, w jednym z farmerskich wozów. Później,
na ziemiach przyszłego Greenfield, okazał się nieocenionym pomocnikiem
świeżo upieczonego farmera. Gordon dowiedział się o nim tylko tyle, że nazywa
się Dreer. Chłopak był skryty i nigdy nie mówił za wiele. Być może, iż fakt ten
zjednał Robertowi przychylność Gordona, który nie znosił plotkarzy i gadułów.
Znowu metalicznie zabrzęczało wiadro. Robert pojawił się w jasnym prostokącie
drzwi.
— Jeszcze raz idę po wodę — zakomunikował.
— Dobrze, ale zostaw trochę dla Irvina.
Rozległ się cichy śmiech:
— Nie zabraknie, bo w dołku...
Rzeczywiście, posiadłość Irvina leżała we wklęśnięciu gruntu i podziemne źródła
musiały sobie torować tam drogę.
Gordon wytarł się szorstkim ręcznikiem, przywdział koszulę i zajrzał pod
palenisko kuchennego pieca. Nie potrzebował rozgrzebywać wczorajszego
popiołu, już tlił się mały ogienek rozniecony przez Roberta. Dorzucił kilka
patyków, a potem zajął się przyrządzaniem jajecznicy na boczku i przygotował
pszenne suchary (wszystko dzięki kredytowi Fulk Bryana).
— Słyszał już pan, szefie?
— Nie wrzeszcz. Wejdź i powiedz, o co chodzi. Chłopak ukazał swe
zaczerwienione oblicze.
— Spotkałem starego Abla. Gadał, że Hamm Harris i Jim Perry znikli tej nocy.
— Plotka.
— Abel wie na pewno. Chodził do nich. Gordonowi zrobiło się jakoś przykro. Ci
dwaj ludzie siedzieli w Greenfield od samego początku. A teraz... zwiali. Mogło
to się stać sygnałem do masowej ucieczki. Zresztą...
— Oni byli mocno zadłużeni u Bryana — powiedział półgłosem.
Chłopak roześmiał się.
— Nie widzę powodu do radości. Jak tak dalej pójdzie, Bryan zamknie kredyt.
Wówczas nie będzie innego wyjścia... Chciałbyś stąd wyjechać?
— Nie.
— Więc widzisz, że nie ma się z czego cieszyć. Może to jednak nieprawda? Co
więcej słyszałeś?
— Pan Irvin już wstał.
— Żadna nowina.
— Powiedział, że weźmie konia, strzelbę i pójdzie polować.
Z kolei roześmiał się Gordon.
— Też ma pomysły? W ciągu kilku lat potrafiliśmy wystraszyć stąd wszystkie
zwierzaki.
— Pan Irvin mówił, że teraz zaczną ciągnąć na północ bizony.
— Bizony! Wielki Boże! Już ja mu wybiję to z głowy. Przecież on nigdy nie
polował na bizony! No, idę — zdecydował się nagle. — Jakby zaczęło padać...
Chłopak zachichotał:
— ... to zaraz postawię naparstek, żeby nałapać deszczówki.
Gordon wcisnął na głowę podniszczony kapelusz i wyszedł na szeroką drogę,
twardą i spękaną w grube rysy tak jak cała ziemia dokoła. Zatrzymał się w
miejscu, gdzie droga spadała łagodnie ku nizinie przypominającej kształtem
gigantyczną miskę. W środku tej miski wznosiły się zabudowania otoczone
półokręgiem wysokich drzew. Nad kominem największego z domostw pięła się
ku beznadziejnie czystemu niebu wąska nitka dymu. Zwiastowała pogodę,
przeklętą pogodę.
Gordon westchnął i przyspieszył kroku. Skręcił w prawo, minął furtkę w płocie,
który otaczał Irvina — co uważano za luksus nawet w zamożnym dotąd
Greenfield — potem studnię z korytem do pojenia bydła. Zajrzał w otwór.
Głęboko, głęboko widniało odbicie nieba. Znak, że jest jeszcze woda.
— Halo, Karolu! Chcesz się utopić?
— Właśnie. Dlatego kawał bizoniej pieczeni we. — Jutro może być już za późno.
U mnie studnia wyschła.
— Ale ta nie wyschnie. Mierzyłem wczoraj, nic a nic nie ubywa. Gdzieś tu jest
źródło. Na szczęście. Co nowego, Karolu?
Gordon uśmiechnął się do wysokiego, szczupłego mężczyzny o spalonej na brąz
twarzy, niebieskich oczach i jasnych włosach. — Gdyby nie twoja studnia, nie
mógłbym się dziś umyć. Nie wiem, jak sobie radzą inni...
— Nie jest tak źle. Tu w dole wszyscy mają wodę.
— Słuchaj, Vincent, mówił mi Robert, że się wybierasz na polowanie. Czy to
prawda?
— Myślałem o tym. Widzisz... moje długi u Bryana wciąż rosną. Z przerażającą
szybkością.
— Mnie również zbrzydło solone mięso, ale trudno domagać się czegoś lepszego
w takiej sytuacji... — machnął ręką Gordon.
— Właśnie — odpowiedział podnosząc głowę —-bardzo by się przydał. A skórę
można sprzedać.
— Kto tu kupi?
— Może Bryan.
— Wybij sobie z głowy bizonie mięso. Będzie teraz chude i żylaste, jeśli w ogóle
będzie.
— Opowiadałeś o bizonich szlakach, czy tak trudno je odnaleźć?
— Szlaki bizonie istnieją, ale...
Między kolumienkami ganku ukazała się kobieca głowa. Melodyjny głos
zawołał:
— Jak się masz, Karolu! Nie odchodźcie, zaraz przygotuję śniadanie.
Znikła w głębi budynku.
— Ale co? — podjął przerwaną rozmowę Irvin.
— To, że bizony szukają dla swego marszu terenów obfitujących w paszę i w
wodę. Doprawdy nie wiem, gdzie takich szukać. A jeśli chodzi o inne zwierzęta,
zdążyliśmy przepłoszyć wszystkie płowe czworonogi. Nawet antylopy się stąd
wyniosły. Raz tylko jeden daleko, daleko stąd widziałem pieski preriowe.*
— Nie kpij.
— Ani mi to w głowie. Jestem pewien, że bizony także zmieniły swój szlak.
— Ostatecznie deszcze muszą gdzieś padać.
— I mnie się tak wydaje. Tylko gdzie? O tym nie wiemy ani ty, ani ja. A prócz
tego, Vincent, nie jesteś przecież dobrym strzelcem. Z antylopami to żadna bieda,
po prostu zmarnujesz nieco ładunków, a zwierzęta czmychną. Ale z bizonami,
jeśli na nie trafisz, może być kłopot. Zraniony byk staje się niebezpieczny. Nie
podoba mi się twój projekt.
— Wybierzemy się razem.
— Po to, aby cię pilnować na każdym kroku? Nic nie wyjdzie z takiego
polowania.
W drzwiach domu ukazała się kobieca głowa.
— Chodźcie...
Weszli do sporej izby, której środek zajmował prostokątny stół, zastawiony
połyskującymi w smudze słońca talerzami. Przy jednym z nich, na wysokim
stołku, siedział chłopczyk trzy-czteroletni, o rumianej buzi i jasnej jak bawełna
czuprynie. Jadł właśnie owsiankę, ale na widok wchodzących zerwał się:
Pieski preriowe— amerykańskie świstaki.
— Dzień dobry, wuju Karolu, dzień dobry, wuju Karolu! — zaśpiewał jakąś
swoją własną melodię.
— Dopóki nie zjesz — odparł sztucznie poważnym głosem Gordon — nie będę z
tobą rozmawiał.
— Siadajcie — poprosiła gospodyni.
— Dziękuję, Becky — odsunął nieco talerz. — Jadłem już. Ale jeśli mnie
poczęstujesz kubkiem dobrej kawy, na pewno nie odmówię. A nawet nie musi
być dobra. I gorszą wypiję. Bryan się psuje. Mięso coraz bardziej słone. Nie
uważacie, że przydałoby się zmienić dostawcę?
Irvin uśmiechnął się, a jego żona przytaknęła pół serio, pół żartem:
— Właśnie, może ty byś go zastąpił, Karolu? — A po chwili dodała poważnie: —
Nie można narzekać na człowieka, dzięki któremu wszyscy, jak tu jesteśmy, nie
umieramy z głodu...
— Poddaję się, Becky. Nie powiem więcej złego słowa na Bryana, chociaż
zdziera z nas dziesiątą skórę.
— Znowu zaczynasz? Jaki on jest, taki jest, ale właśnie... jest! Nie wyjechał.
— Niewiele ryzykuje, to przecież tylko agent.
— Jednak ma nie zapłacone kwity — wtrącił się Irvin — będzie odpowiadał
przed swym przedsiębiorstwem.
— Słyszeliście, że Harris i Perry znikli tej nocy? Oni byli u Bryana porządnie
zadłużeni.
— No właśnie! Masz, Karolu, kawę, i może nie będzie taka zła.
Podała Gordonowi kubek, podsunęła mężowi talerz z jajecznicą i siadła przy
malcu, który zaraz począł szybciej obracać łyżką.
Karol spojrzał na kobietę kątem oka. Becky Irvin, jego zdaniem, nie pasowała na
żonę farmera. Bardzo różniła się od żon innych rolników, jakie spotkał na swej
życiowej ścieżce. Tamte — pionierki osadnictwa Dzikiego Zachodu — były
zazwyczaj wysokie, mocno zbudowane, o silnym głosie, a nierzadko silnej...
pięści. Obeznane z bronią palną, jeździły konno jak najlepszy kowboj i dosłownie
trzymały w garści całe gospodarstwo. A Becky?
Szczupła, drobna, o głowę niższa od swego małżonka, niezbyt zaradna, zdająca
się ze wszystkim na decyzję Vincenta.
W kilka miesięcy po przybyciu na te pustkowia urodził im się syn. Gordon —
jako najbliższy sąsiad — mimo woli stał się współuczestnikiem radości i
zmartwień rodzinnych. Bywał częstym gościem u Vincenta, który nie skąpił mu
życzliwych, gospodarskich rad, zwłaszcza w pierwszym okresie pobytu,
najtrudniejszym. Przybyli tu przecież wczesną wiosną, aby zdążyć jeszcze z
siewami jarymi. Ale przed tym należało jako-tako domy urządzić; postawić
choćby prymitywne lepianki, budynki gospodarcze, studnie, zagrody dla bydła i
koni. Roboty było huk. Karol Gordon — z wdzięczności za fachowe porady —
zaczął pomagać Irvinom. Na orce i siewie znał się tyle co kura na pieprzu. Za to
budowniczym i kucharzem okazał się doskonałym. Gdy więc Vincent Irvin zabrał
się do orki, Gordon stanął u boku pani Becky i wraz z Robertem oporządzał
inwentarz, sprowadzał drzewo na opał, nosił wodę dla obu gospodarstw. A przede
wszystkim wzniósł dwa budynki mieszkalne: dla Irvinów i dla siebie. Później,
gdy przyszedł na świat mały Clem, Karol nadal był wiernym pomocnikiem
sąsiadów. W czasie żniw, sianokosów i młocki pracował za trzech, ale nauczył się
przez to tyle, ile nie dałby mu najlepszy wykładowca najlepszej szkoły rolniczej.
Więc nie uważał czasu poświęconego sąsiadom za zmarnowany.
— Będzie z ciebie znakomity farmer — stwierdził już po kilku miesiącach Irvin.
— Jeszcze roczek, a poznasz tajniki gospodarki. Tylko żonę musisz sobie
poszukać. Bez kobiecego oka nie upilnujesz wszystkiego, kiedy ci się go-
spodarstwo rozrośnie. A że się rozrośnie, to już teraz widać. Co za szczęście,
żeśmy się tu przenieśli!
Gordon odparł na to, iż na ożenek ma czas, a do pomocy chłopaka, i to tak
tęgiego, jak Robert Dreer. Pomyślał przy tym, że małżeństwo Irvina nie jest
znowu takim wielkim szczęściem i pomocą w pracy. Po narodzinach Clema
Becky Irvin bardzo długo nie mogła wrócić do sił. Dopiero późną zimą zajęła się
gospodarstwem. Ale gdy nadeszła kolejna wiosna, gdy nadciągnęły tropikalne
upały, Becky znów poczuła się źle. Karol dostrzegł to szybciej od Vincenta i pod
pozorem, że się śmiertelnie nudzi, śpieszył z pomocą Irvinowi albo osobiście,
albo przysyłając Roberta. Lecz stan zdrowia Becky Irvin wciąż pogarszał się.
O tym wszystkim rozmyślał Karol siedząc za stołem Irvinów, pijąc kawę i
stwierdzając, że pani Becky nie zdołała nic a nic opalić się w słońcu, przeciwnie:
wydawała się coraz bledsza.
Nieznajomi
Vincent Irvin dobrze pamiętał dzień, w którym musiał rozstać się z długorogim
teksaskim wołem. Nie starczało paszy na okres zimy. W kilka miesięcy później
sprzedał jednego ze swych koni, a z końcem drugiego roku suszy — krowę.
Mimo że Karol odradzał mu, decydując się nawet sprzedać własnego konia, by
odstąpić część paszy sąsiadom. Ofiara nie została przyjęta. Żywy inwentarz obu
sąsiadujących ze sobą gospodarstw zmniejszył się do liczby trzech koni, z których
jeden stanowił własność Roberta. Deszcz wreszcie spadnie, a bez zwierząt nie
można przecież uprawiać roli. Lepiej więc zadłużyć się u Bryana i karmić
czworonogi drogą kukurydzą. Tak zresztą postępowali wszyscy farmerzy
Greenfield. I chyba słusznie. Szło więc pod nóż bydło, konie oszczędzano. Pod
koniec trzeciego roku suszy nie było w osadzie ani krów, ani owiec, ani świń.
Drób został zjedzony już wcześniej, więc gdyby nie kredyt Bryana, nie
pozostałoby nic innego, jak uciekać z osady albo... umrzeć z głodu.
Pogrążony w niewesołych myślach szedł obok Gordona milcząc.
— Już i drzewa poczynają schnąć — Karol wskazał na wątłe drzewko o
pokurczonych, zżółkłych, powiędłych listkach. — Czyż cała ta część Teksasu ma
się zamienić w pustynię? Dokąd wtedy pójdą ludzie, i tak już doprowadzeni do
bankructwa?
Przed nimi ciągnęło się pole, spopielała i spękane. Dalej widać było domy i
domki osiedla, a przed nimi tu i tam stojących bezczynnie ludzi. Rzecz nie do
pomyślenia w dawnych, normalnych dniach wiosny, gdy każdy niemal dwoił się i
troił przy pracy w polu.
— Dokąd tak wędrujecie? — zagadnął ich Abel Meredith.
— A tak, przed siebie, dowiedzieć się, co słychać...
— Czy to prawda — zapytał Gordon — że Harris i Perry wyjechali?
— Raczej znikli, jak mary. Jeszcze wieczorem ich widziałem, rano... ani śladu!
Pewne jest jedno: już nie wrócą. Bo i po co? Wolni są jak ptaki, gdzie indziej
sobie gniazda uwiją. Nie tak, jak my — stwierdził z lekką nutką goryczy. — Ale i
ty także — stuknął Karola w piersi kościstym palcem — nie masz nic do
stracenia.
— O nie, ojcze, ja się stąd nie ruszę! Chyba... — dodał po chwili — gdyby Bryan
odmówił dalszego kredytu.
Abel Meredith spojrzał na niego uważnie. Był najstarszym wśród mieszkańców
osady. Kiedyś w saloonie Fullera, po którejś tam szklaneczce (Abel nie stronił od
rozgrzewających napojów) oświadczył zebranym, że mógłby być ojcem ich
wszystkich. Od tej pory poczęto go nazywać “ojcem". Najpierw dla żartu, później
z przyzwyczajenia. Meredith przyjął ten zwyczaj jako coś naturalnego, należnego
jego wiekowi. Wielu zresztą wątpiło, by mógł mieć — jak zapewniał —
dziewięćdziesiąt lat, bo Abel potrafił nie tylko dobrze wypić, ale i świetnie
trzymał się na siodle, a strzelał do celu jak sam szatan. Oczywiście tylko do
martwego celu, gdyż — rzecz zadziwiająca — nikt w Greenfield nie nosił przy
pasie ani wielostrzałowych coltów, ani żadnej broni palnej. Wszyscy byli
spokojnymi rolnikami (poza Karolem Gordonem i Robertem) ze wschodnich
stanów, gdzie od pokoleń nie groziły ludzkiemu życiu ani tomahawki
czerwonoskórych, ani strzelby półdzikich awanturników. A ponieważ w
Greenfield i w najbliższej okolicy — rzecz jeszcze dziwniejsza — nie wydarzył
się żaden napad, nic nie zmuszało rolników do obciążania swych pasów, pleców
czy kieszeni niepotrzebnym żelastwem. Strzelby, sztucery i dubeltówki, nabyte
przed wyruszeniem w długą drogę na zachód, wisiały sobie spokojnie w izbach,
elegancko — trzeba przyznać — wyczyszczone i naoliwione. Gdy Lucasa
Fawkesa wybrano miejscowym szeryfem — bardziej z poszanowania dla tradycji
niż z potrzeby (bo szeryf nic nie miał tu do roboty) — był jedynym człowiekiem
w Greenfield noszącym za pasem dwa colty, ale jedynie od parady i dla podkre-
ślenia godności.
Gordon i Vincent chcieli już odejść, gdy Abel tajemniczo na nich skinął i
stłumionym szeptem oznajmił:
— Jedyna okazja. Idźcie zaraz do saloonu Fullera.
— A cóż to za nowy kawał? — zaśmiał się gorzko Irvin.
— Dlaczego ostatnia okazja? — Gordon poważniej potraktował informację.
— Bo Brian Fuller zwija budę. Nikt jeszcze o tym nie wie, a on sam udaje, jakby
tu chciał zostać do końca świata.
— Nie do wiary — mruknął Irvin. — Chce stracić tyle pieniędzy?
— Sza, nie tak głośno. Fuller widać uznał, że susza nieprędko się skończy, więc
postanowił skończyć z handlem. Jutro już go nie zobaczycie. No, idźcie.
Poszli, bardziej zdziwieni wieścią niż zmartwieni, bo z kredytu w saloonie nie
korzystali.
— No tak — mruknął Vincent — wczoraj Harris i Parry, jutro Fuller. Ludzie
zaczynają uciekać i innym dadzą przykład.
— Nic na to nie poradzisz.
— A jeśli i Bryan się stąd wyniesie?
— Wtedy i my będziemy musieli odejść... Wyjedziemy razem.
— Może Abel tylko nas nabiera?
— Abel nie ma takiego zwyczaju. Pamiętasz, Vincent, jak Abel opowiadał o
szlaku przepędu bydła? Nazwał go szlakiem Goodnightloving *. Myśleliśmy, że z
nas kpi, i ryczeliśmy ze śmiechu, a przecież Abel mówił prawdę. Sprawdziłem.
Taki szlak istnieje od 1866 roku. Ciągnie się przez nasz Teksas, od górnej Brazos
do Pecos *, a stamtąd prościutko na północ do Denver i Cheyenne.*
Good night (ang.) — dobranoc; loving (ang.) — kochający. Nazwa tego szlaku pochodzi od dwu, nieco
zabawnych nazwisk ludzi, którzy szlak wytyczyli: Goodnighta i Lovinga.
Rzeki przepływające przez Teksas. Brazos wpada do Zatoki Meksykańskiej, Pecos jest dopływem rzeki
Rio Grandę del Norte, stanowiącej w swym środkowym i dolnym biegu granicę między Stanami
Zjednoczonymi a Meksykiem.
Denver i Cheyenne — miasta w północnych stanach.
— Skąd ty o tym wiesz? — zdziwił się Vincent.
— Pojechałem kiedyś na stację razem z Bryanem odbierać towary. Wtedy
spotkałem jakiegoś włóczęgę, który pomógł nam załadować wóz. Kiedy już
wszyściutko zostało pięknie ułożone, Bryan zaprosił nas do tej budy, tuż obok
przystanku. Wiesz, przecież...
— Nie wiem. Przed trzema laty nie było tam żadnej budy, a od tamtego czasu nie
mam po co jeździć na stację — westchnął.
— Mniejsza z tym, dość że teraz stoi buda, kilka jardów od toru, z płaskim
dachem i napisem na wielkiej desce: “Green Saloon".
— Piliście?
— Bardzo skromnie. Bryan nigdy nie był hojny. Nasz pomocnik zaczął się
wówczas chwalić, że był kowbojem i pędził bydło z Teksasu. Przypomniałem
sobie wtedy, co opowiadał Abel, i zagadnąłem o ten śmieszny szlak. Wszystko się
zgodziło. Drogę przepędu przetarli Karol Goodnight i Oliver Loving.
Tak gwarząc doszli pod zabudowania Fullera. Przed saloonem stała grupa
farmerów, a kiedy zajrzeli do wnętrza, zdumiał ich ścisk dawno nie oglądany na
tej sali. Wycofali się przed budynek.
— Wydaje się — zauważył Vincent — że Abel nie tylko nam zdradził tajemnicę.
A może to zmowa z Fullerem, aby mu napędzić gości?
— Przecież wiesz sam, że Abel by tak nie postąpił. Może wstąpimy na piwo?
Pewno ostatni raz tutaj...
— Jeśli Fuller rzeczywiście zwieje... Czulibyśmy się jak złodzieje.
— On tu wróci, nie ma obawy.
— Taki jesteś pewien? Jeżeli trafi gdzie indziej na popłatniejszy interes, machnie
na wszystko ręką. Zresztą, jutro się okaże.
Jakoż i okazało się!
Brian Fuller zniknął, jak duch. Prawdopodobnie opuścił osadę przed świtem albo
późno w nocy. Wszyscy żywo komentowali ten wyjazd: jedni, ci najbardziej
zadłużeni, żartowali z Fullera, inni martwili się szczerze, uważając zamknięcie
saloonu, w którym tyle długich zimowych wieczorów przebyli, za złą prognozę
na przyszłość.
Tak samo tę sprawę ujął Vincent Irvin podczas rozmowy z szeryfem, Lucasem
Fawkesem, i z ojcem Ablem.
— Może i masz rację — odparł Meredith — a może nie masz.
Irvin zaśmiał się.
— Nie śmiej się, chłopcze (to “chłopcze", niekiedy: “synu" — było ulubionym
zwrotem Abla, stosowanym do wszystkich mężczyzn bez względu na wiek). Zbyt
wiele widziałem w swym życiu, aby bawić się w przepowiednie. Może za
przykładem Fullera pójdą inni, a może nie. Zawsze jednak ktoś zostanie.
— A wy, ojcze?
— Wiesz, synu, że nie gospodarzę. Siedzę tu z Jerrym (to był syn Mereditha),
jego żoną i z wnukami. Pójdą oni, pójdę i ja.
Wszystko to była prawda. Abel Meredith nigdy nie zajmował się rolą, lecz
polowaniem na skórki. W ostatnich latach zaprzestał wędrówek po Górach
Skalistych i osiadł przy rodzime. Prawdopodobnie to on namówił syna, aby rzucił
nędzny spłacheć gruntu w Marylandzie i ruszył na zachód. Słowo “zachód"
działało jak magnes na człowieka, który tyle lat na tym Dzikim Zachodzie
spędził.
Tak więc rozmowa z Ablem nic nie wyjaśniła, nikogo o niczym nie przekonała. A
co sądzili inni? Sporo znalazło się takich, którzy ani martwili się, ani cieszyli.
Poczęli coś tam kalkulować, obliczać, nie mówiąc o wynikach tych obliczeń
nikomu. Ale wyniki wkrótce same dały znać o sobie. Wkrótce po ucieczce Fullera
wyjechali — nie żegnając się z nikim — trzej młodzi, samotni farmerzy. W kilka
tygodni później uciekły dwa młocie, bezdzietne małżeństwa. Widać mieli
nadzieję, że uda im się znaleźć przyjemniejsze miejsce pod amerykańskim
niebem. Niebo wiszące nad Greenfield było bezlitosne. Słońce nadal spalało pola
i drogi, gwiaździste noce nie dawały ochłody. Wilgotne koryto rzeczki zmieniło
się w smugę piachu. I tylko w dole, tam gdzie znajdowało się gospodarstwo
Vincenta Irvina, lustro wody jakimś cudem nie opadło. Kiedy w ciągu następnego
miesiąca znów uciekły dwie rodziny, szeryf zwołał ogólną naradę mieszkańców
Greenfield.
— Możecie stąd odjechać wszyscy — powiedział po kilku słowach wstępu. —
Każdy może odjechać — powtórzył;— i nikt go nie będzie zatrzymywać. Więc
po cóż te ucieczki nocą, w sekrecie, w tajemnicy?
Głos szeryfa buczał coraz donośniej. Rzecz niezwyczajna, bo Fawkes uchodził
zawsze za człowieka spokojnego i nikt nigdy nie widział, by był aż tak
zdenerwowany.
— Po co uciekają nocą, jak złodzieje? No? — rozejrzał się dokoła. — Nie wiecie?
Ojcze Meredith, może wyjaśnicie tym niewiniątkom, o co chodzi?
Siwowłosy ekstraper skinął głową.
— Brian Fuller był winien Fulkowi Bryanowi pieniądze — stwierdził spokojnie.
— I... nie zapłacił. Ale Fullerowi winni byli Harris i Perry. Uciekli nocą. Tak, tak,
moi ludzie — natężył głos — wy wszyscy, jak tu stoicie, wiecie o tym bardzo
dobrze. Tylko wstyd wam mówić. Czterech następnych, którzy wyjechali, raczej
uciekli jak tchórze, było zadłużonych u Bryana po dziurki nosa. Powiedzcie, czy
to nieprawda?
Rozległ się potakujący szmer.
— Cóż jeszcze, szeryfie?
— Dziękuję, ojcze. To wszystko, czego od was chciałem, ale z innymi jeszcze nie
skończyłem. Ludzie! — wrzasnął. — Czy jesteśmy bandą złodziei? Czy
Greenfield to zbójeckie gniazdo?
— Tak źle nie jest — zaprotestował ktoś z tłumu.
— Kto to powiedział? Ach, to ty, Rowlison. Twierdzisz, że nie jest tak źle?
Pewnie, jeszcze nikt nie napadł na skład Bryana. Dopiero go okradziono.
Przerwał, a po chwili mówił już spokojniejszym tonem:
— Oświadczam wam, że każdy może opuścić Greenfield. Śmiało, w biały dzień.
Nie jak tchórz kluczący w ciemnościach, Ale niech najpierw spłaci długi, niech
jakoś ureguluje swe pieniężne zobowiązania. Jeśli dalej tak będzie się działo jak
dotąd, Bryan zamknie nam kredyt i sam wyjedzie. A ja palcem nie ruszę, by mu w
tym przeszkodzić. Czy chcecie go zrujnować za to, że wszystkim pomaga? Wstyd
mi za was. Wybierzcie sobie innego szeryfa. Nie chcę, żeby później i mnie
mówiono: “Patrzcie! To Lukas Fawkes z Greenfield, on był szeryfem tej bandy,
która zniszczyła Fulk Bryana i o mało sama przez to z głodu nie zdechła".
Czy mówił szczerze? Karol nieco w to powątpiewał, ale na słuchaczach groźba
rezygnacji wywarła wrażenie.
— Bryan robi na nas dobry interes — powiedział ktoś półgłosem, a że akurat
nastała cisza, słowa zostały usłyszane przez wszystkich, zapewne nawet wbrew
intencji mówiącego. Natychmiast rozległ się szmer, nie wiadomo: aprobaty czy
sprzeciwu.
Wtedy stary traper przedostał się poprzez tłum na malutki, pusty krąg, gdzie stał
szeryf. Popatrzył na zgromadzonych i otarł pot z czoła.
— Są tu między nami tacy — zaczął — którzy chętnie zajęliby miejsce Fawkesa.
— Nie! Nie! — rozległy się protesty.
— Wiem ja coś o tym. Dlatego powiadam, iż nie znajdziecie nikogo tak dobrego
dla nas, jak właśnie Lucas Fawkes. Ja się znam na ludziach.
Nastąpiły stłumione potakiwania.
— No, właśnie! Sami to dobrze rozumiecie. Przed chwilą szeryf powiedział, że
zrzeknie się stanowiska, jeśli tak dalej będziecie się prowadzić. Słyszałem, jak
ktoś krzyknął, że Fulk Bryan robi na nas interes. Teraz wszyscy muszą u niego
kupować. Pewnie! Ale komu się to nie podoba, niech kupuje u innych. Nie ma
przymusu.
Z głębi tłumu buchnął śmiech. Powiedzenie Abla uznano za żart, wprawdzie
niezbyt wesoły. Któż by im sprzedał teraz żywność? W całym Greenfield może
dałoby się zebrać w sumie kilka dolarów najwyżej.
Meredith odczekał, aż gwar ucichnie.
— A teraz wam powiem: jeżeli Bryan zamknie swój skład, nie będziecie mogli
pozostać tu nawet kilku dni. Bo co tu jeść? Już i trawa nie rośnie...
— Ale zostały jeszcze kamienie! — krzyknął ktoś.
Znów tłum rozweselił się — nic dziwnego, zbyt rzadko śmiano się ostatnio w
Greenfield, aby nie pofolgować sobie przy okazji.
— Życzę ci — odparł Meredith — abyś tych kamieni zawsze miał pod
dostatkiem. Zamiast chleba.
Znowu się roześmiano.
— Ale dla tych, którzy nie kamieniami się żywią, mam radę: jeśli Greenfield ma
znowu stać się “green field", a nie pustkowiem walących się chałup i porośniętej
chwastami roli, nie wolno naciągać Bryana na pożyczki, których nie ma się
zamiaru zwrócić. Kto chce jechać — niech jedzie, lecz najpierw trzeba zwrócić
pieniądze. Ja tu zostanę. Przeżyłem wiele i niejeden raz oglądałem spalone
słońcem pola i opuszczone domy. Ale powiadam wam, spotykałem i takie,
których mieszkańcy przetrwali i dziś są znowu zamożnymi farmerami, nie
obawiając się suszy.
— Zawarli układ z chmurami — wyrwało się komuś.
Tym razem nikt się nie roześmiał, przeciwnie zaraz go uciszono: “Nie
przerywać!"
— Dowcipniś i mądrala — zauważył Abel. — Mniejsza z nim. Otóż tamci rolnicy
zbudowali głębokie studnie, zmontowali pompy, przeprowadzili przez swe pola
rowy, które można napełnić wodą. Stary to sposób, stosowany przez dawną
ludność tych ziem, jeszcze przed naszym przybyciem. Nie zapominajcie o tym,
gdy znowu spadną deszcze i Greenfield się zazieleni.
Ostatnie słowa zabrzmiały jak proroctwo. Nikt nie odważył się już dowcipkować.
Lucas Fawkes uścisnął dłoń Mereditha. Meredith poklepał szeryfa po ramieniu.
Ludzie zaczęli się powoli rozchodzić.
Zebranie było tematem rozmów przez kilka następnych dni. Nazajutrz w domu
Irvinów również komentowano wystąpienie ojca Abla.
— To zapobiegnie ucieczkom — stwierdził Vincent. — Ludzie się zawstydzili, a
i mnie jakoś zrobiło się raźniej.
Rzeczywiście, przez następne tygodnie nikt nie opuścił Greenfield. Ani jawnie,
ani potajemnie. Niestety, do domu Irvina zawitało nowe, boleśniejsze
nieszczęście. Zachorowała pani Becky. Osłabła tak bardzo, że nie mogła zająć się
gospodarstwem i dzieckiem. Karol Gordon raz jeszcze okazał się wiernym
przyjacielem. Nikt się nie dowiedział, w jaki sposób tego dokonał, ale udało mu
się pożyczyć od Bryana okrągłą sumkę dolarów. Pojechał do Amarillo i
sprowadził lekarza. Doktor zbadał sumiennie chorą.
— Cóż, proszę pana — powiedział Irvinowi — choroba jest poważna i
przewlekła. Tutejszy klimat nie sprzyja zdrowiu pańskiej żony. Radzę przenieść
się gdzie indziej. Tymczasem należałoby ją umieścić w szpitalu. Proszę
przywieść chorą do Amarillo. Pod dobrą opieką dojdzie do siebie, W tej chwili to
jeszcze nic groźnego, ale tu przecież nie ma warunków, by ją leczyć.
Abel Meredith odwiózł doktora na stację swą staroświecką bryką i pewnie
wówczas dowiedział się o wszystkim.
Vincent Irvin nadrabiał miną w obecności żony, ale kiedy się znalazł sam na sam
z Karolem, nie ukrywał przerażenia. Wysłać Becky do Amarillo? A skąd
pieniądze? Trzeba by niemałej sumy: na podróż, na opłacenie szpitala... Obaj
przyjaciele długo nad tym radzili, wreszcie zdecydowali się sprzedać konia.
Zamiar okazał się jednak nie do wykonania, bo jedyny człowiek, o którym
sądzono, iż posiada nieco gotówki, czyli Fulk Bryan, odmówił kupna.
— Chyba, że dostarczycie mi siana i owsa na pół roku...
Karol uznał słuszność tego argumentu. Próbował więc namówić właściciela
składu na kolejną pożyczkę, tym razem jednak chodziło o sumę znacznie
większą.
Czy Fulk Bryan istotnie nie rozporządzał taką kwotą, czy bał się ryzyka — trudno
sprawdzić. Dość, że wyraził żal, iż tym razem nie może służyć pomocą.
Irvin i Gordon udali się z kolei do szeryfa. Tam po krótkiej naradzie doszli do
wspólnego wniosku, że w Greenfield nie sposób zdobyć kilku setek dolarów.
Wrócili więc do domu przygnębieni i przez kilka następnych dni żaden promyk
nadziei nie rozjaśnił czarnych myśli obu przyjaciół. Niespodziewanie zdarzył się
wypadek, który zaważył na dalszych losach Irvina i Gordona.
Któregoś wieczoru Karol usłyszał stukot końskich kopyt po stwardniałej,
kamienistej drodze, który ucichł nagle przed jego domem. Wyszedł na podwórko
i ujrzał Roberta stojącego obok wyschłej studni. Przy nim — dwu mężczyzn, a
parę kroków dalej — trzy wierzchowce, dwa osiodłane, trzeci dźwigał juki.
— Co takiego?
— Szukają wody — powiedział Robert.
— Wodę ma sąsiad — wyjaśnił Karol. — Zaprowadzę was.
— Daleko? — zapytał wyższy z nieznajomych. Głos miał dźwięczny, melodyjny,
a oblicze mile uśmiechnięte.
— U sąsiada — powtórzył Karol. — Kilka kroków. Przejdziemy piechotą.
Zawrócili konie i ruszyli prowadząc je za uzdy. Na końcu człapał Robert
zaciekawiony niespodzianą wizytą. Nieczęsto trafiali do Greenfield przyjezdni z
dalekiego świata.
Przed zagrodą Irvina uwijał się tylko mały Clem w towarzystwie dwojga dzieci
któregoś z farmerów. Na widok tylu ludzi przerwali zabawę i uciekli za narożnik
domu.
— Robert — polecił Karol — poproś o wiadro.
Chłopak znikł w sieni, a po chwili pojawił się na progu razem z Irvinem. Wodę
nabierano aż pięciokrotnie. Dwa pierwsze wiadra posłużyły do napełnienia
skórzanych worów, jakie mieli ze sobą przybysze.
— Nie ma tu w pobliżu rzeki? — zagadnął ten wyższy.
Robert roześmiał się.
— Wszystko spalone na popiół — wyjaśnił Irvin. — Wszystkie rzeczki i
strumienie dawno wyschły. Nigdzie w pobliżu nie znajdziecie wody, chyba w
górach, ale to kawał drogi.
— Jakoś damy sobie radę.
— Jedziecie na noc?
— To najlepsza pora. No, czas na nas.
— Daleko? — zdążył jeszcze zapytać Karol. Zamiast odpowiedzi —
nieokreślony ruch ręką, który równie dobrze mógł wskazywać północ, południe,
wschód lub zachód. Wskoczyli na siodła i wkrótce znikli w tumanie kurzu.
Stali we trzech ciągle jeszcze wpatrzeni w bury obłok kotłujący się nad drogą.
— Dziwne — powiedział Gordon.
— Co masz na myśli?
— Wygląda na to, że przybyli z południa i odjechali na... południe.
— Szukali wody.
— Tak. Podejrzewam jednak, że przybyli z północy i okrążyli Greenfield.
Dlaczego? Myślę, że zawrócili spostrzegłszy wyschniętą rzeczkę. To jednak
dziwne, gdy na takim bezludziu unika się osad ludzkich, a przede wszystkim
zajazdu.
— Nasz saloon i tak zamknięty, Karolu.
— Ale oni o tym nie mogli wiedzieć. Powiadam ci, Vincent, ta dwójka przed kimś
ucieka i czegoś się lęka. Dlatego unikają ludzi.
Irvin wzruszył ramionami:
— A cóż to może nas obchodzić?
— Przypatrzyłeś się ich twarzom?
— Tak. Nie dostrzegłem nic ciekawego.
— A mnie się nie podobały.
— To chyba nie ma żadnego znaczenia — machnął ręką Irvin i odwrócił się w
stronę domu: — Ciem, wracaj, już na ciebie pora!
Próba ratunku
— Vincent! Jesteś tam?
Głowa Irvina wynurzyła się z mrocznego wnętrza sionki.
— To wy, ojcze? U mnie jeszcze wszyscy śpią. Czy coś się stało?
Abel Meredith oparł się o poczerniałe belki studziennej cembrowiny.
— Chodź tu bliżej, Vincent. Wstałem dziś wcześniej, żeby nikt nie zauważył, że
do ciebie idę.
— O co chodzi, ojcze?
Abel począł grzebać w rozlicznych kieszeniach swej sfatygowanej kurty.
— Gdzieś mi się zapodziało — mruknął. — A przecież musi być. O, jest!
Wydobył jakąś pomiętą złożoną kartkę. Gdy ją rozwinął, okazała się sporej
wielkości, jednostronnie zadrukowanym arkuszem.
— Jest — powtórzył starzec. — Pamięć mam dobrą i wiem, gdzie co trzymam.
Irvin uśmiechnął się.
— Nie śmiej się, synu. To ważna sprawa. Wiesz, co to takiego? — zapytał
zniżając głos do szeptu.
Farmer wzruszył ramionami.
— Taki papier nazywa się listem gończym. Niejeden raz miałem z tym do
czynienia. No, popatrz. Tu na dole podpisany szeryf z Lubbock. Po tysiąc
dolarów nagrody za dostarczenie żywych lub martwych, ot, tu... Popatrz. Za
odzyskanie łupu... dwa tysiące. Rozumiesz?
— Nie bardzo — wyznał Irvin. — Dajcie mi to, ojcze, niech sam przeczytam.
— Masz, czytaj!
Wręczył mu druk, ale dalej tłumaczył, podniecony:
— Widzisz? Napadli na urząd poczty w Lubbock. Dyliżans z Wichita przywiózł
pieniądze do banku. Czterdzieści tysięcy. Rozumiesz, chłopie? Nie pojmuję,
dlaczego nie napadli na dyliżans w drodze. Może się spóźnili? Dopiero jak
pocztmistrz wynosił torby z pieniędzmi z wozu, skoczyli przed budynek poczty.
Jak tam było dokładnie, tego nie wiem. Woźnica został trafiony, pocztmistrz
również i zdaje się jeszcze ktoś. Godzina była ranna, przechodniów mało, więc
napastników nikt nie mógł zatrzymać.
Vincent oderwał wzrok od zadrukowanej kartki.
— O tym nic tu nie ma. Skąd tak dobrze wiecie, ojcze?
— Od ludzi, synu. Od ludzi.
— Można sądzić, że Greenfield leży na rojnym szlaku, a przecież od miesięcy
poza tymi dwoma, co tu przedwczoraj prosili o wodę, nie widziałem nikogo
obcego,
— Tak, tak, i właśnie o nich mi chodzi...
— Mówicie bardzo zawile.
— Jak ci się, zdaje, Vincent: skąd szeryf w Lubbock dowiedział się nazwisk
napastników?
— Nic mi się nie zdaje.
— A więc, mój chłopcze, napastnicy nie zasłonili twarzy, a pocztmistrz ich znał.
Źle to o nich świadczy, bardzo źle.
— Dlaczego? — zdumiał się Vincent.
— Dlatego, że widać mieli zamiar pomordować wszystkich świadków. Bo jak
wytłumaczyć inaczej?
— Mało mnie to obchodzi — odparł Irvin zniecierpliwionym tonem. — Mam
ważniejsze kłopoty na głowie.
— Mylisz się, synu. Chyba przydałoby ci się dwa tysiące dolarów?
— O czym wy mówicie, nie rozumiem...
— Zastanów się chwilę, a zrozumiesz.
— Jak to, wy uważacie, że powinienem ruszyć za nimi? Chyba żartujecie? To tyle
co gonić wiatr po polach. Żebym ich chociaż kiedy przedtem spotkał!
— A spotkałeś, spotkałeś. Nawet im pozwoliłeś konie napoić.
— Co?! — krzyknął farmer. — Więc to byli oni? Skąd wiecie? To niemożliwe.
— Możliwe. Przyjrzałeś się im dokładnie, chłopcze?
— Tak.
— No, to porównaj rysopisy. Pocztmistrz został tylko raniony i wszystko opisał.
Irvin znowu uniósł papier ku oczom. Czytał po raz drugi i bardziej uważnie.
— Niby się zgadza — odezwał się po chwili. — I kolor włosów, i z grubsza
wygląd twarzy. Ten pocztmistrz to bystry chłop!
— Już ci mówiłem, że ich znał.
— Jeśli nawet... Przecież takich ludzi mogą być miliony. Znaki szczególne —
pochylił głowę nad arkuszem — James Coffin... — Przerwał czytanie i spojrzał
na Abla. — To chyba przezwisko. Coffin! * Brr, aż mnie ciarki przechodzą.
Dobry musi być gagatek.
— Czytaj dalej.
— Znaki szczególne: głęboka szrama na prawej piersi, prawdopodobnie od cięcia
nożem. Włosy czarne. Rzeczywiście! Wystarczy teraz nakazać ludziom, aby
chodzili bez kurtek, ojcze Ablu, a w mig znajdziemy pana Coffina!
— Nie kpij. Zobacz, co dalej.
— Edwin Wong. Znaki... brak środkowego palca u lewej dłoni. Hm, to już lepiej.
Włosy rude. Nieźle, chociaż rudych można liczyć na tysiące. W sumie... tyle, co
nic. Nie wróżę sukcesu poszukiwaczom, jeśli nie znają osobiście obu gagatków.
Dziękuję, ojcze. Nic mi z tego — westchnął i oddał arkusz Ablowi.
— Nie, nie, zatrzymaj sobie. I dobrze się namyśl, Vincent. Z całego Greenfield
tylko ty jeden ich widziałeś.
— Gordon ich widział również. I jego chłopak. Jeśli to są oczywiście ci sami
ludzie. — Zamyślił się chwilę: — Wiecie co, ojcze? Wpadnijmy do Gordona.
Abel nie dał się prosić. Ruszyli pod górkę, a potem przez mostek. Po drodze
minęli się z Robertem gnającym z pustymi wiadrami. Gordon siedział na
ganeczku i ćmił fajkę.
Coffin (ang.) — trumna.
— Co nowego? — zaniepokoił się widząc Irvina o tak wczesnej porze.
— I wiele, i nic. Niech ci ojciec Abel opowie, ale najpierw popatrz na to —
wsunął mu w rękę list gończy.
Gordon przeczytał pobieżnie:
— Chyba nie zamierzacie ich ścigać?
— Tysiąc dolarów postawiłoby mnie na nogi — odparł Vincent — ale...
— Ale nie ruszysz się stąd. Nie możesz zostawić Becky samej. Też pomysł!
— Zastanówcie się — powiedział Abel Meredith. — Nikt jeszcze, poza naszym
szeryfem, o tym nie wie. A tamci nie odjechali daleko.
I powtórzył to, o czym już rozmawiał z Irvinem. Karol pokiwał głową.
— Może to oni, może nie oni. Historia prawie beznadziejna. Bardzo wam jestem
wdzięczny, ojcze, ale żaden z nas nie wplącze się w taką awanturę.
Ojciec Abel nic na to nie rzekł. Poklepał jednego i drugiego po plecach i odszedł.
Siedzieli w milczeniu, obserwując oddalającą się sylwetkę starego trapera.
Pierwszy odezwał się Karol:
— To jednak interesująca sprawa. Może należałoby sprawdzić, kim byli ci dwaj
spragnieni wędrowcy? Nie mam tu nic do roboty, po prostu nudzę się. Myślę, że
gdyby tak spróbować... Przypomniałbym sobie dawne lata.
— Boss — odezwał się Robert zbliżywszy się niepostrzeżenie. — Abel się nie
myli.
— Patrzcie go! A ty skąd wiesz?
— Ojciec Abel pytał się mnie, czy któryś z tamtych ludzi nie miał... palca u ręki.
I rzeczywiście, nie miał! Zauważyłem, kiedy brał wiadro.
— Trzymaj język za zębami — zwrócił się Karol do Roberta. — Nikomu ani
słowa.
— Pan mnie z sobą zabierze, prawda?
— To i o tym już wiesz? Nie, mój chłopcze. Za bardzo cię lubię. Zostaniesz, żeby
pilnować domu, a teraz idź napoić konia.
— Karolu, to nie ma sensu — szepnął Vincent, gdy Robert znikł im z oczu.
— Sam się nad tym zastanawiałeś.
— Prawda. Mógłbym umieścić Becky w szpitalu.
— Pomyślałem o tym samym. Ty jednak... wybacz... kiepsko strzelasz, nie znasz
się na tropach, zabłądzisz i wrócisz z niczym. W najlepszym wypadku. Bo jeżeli
to są naprawdę oni i jakimś cudem byś ich dognał, mogłoby być gorzej.
— Przesada. Po końskich śladach nie zabłądzę, a co się tyczy strzelania...
Pamiętasz? Dwa lata temu zająłem pierwsze miejsce w konkursie strzeleckim
Greenfield.
— Ale ja nie brałem w nim udziału. Jeśli nawet jesteś wśród farmerów
najlepszym strzelcem, to jeszcze nie powód do dumy. Byle zabijaka ma
pewniejszą rękę od ciebie. I lepsze oko. Wybij sobie to z głowy. Nie pojmuję, jak
Abel, zdawałoby się taki rozsądny człowiek, mógł ci podobną myśl podsunąć?
Widać się starzeje.
— Po prostu zna moje kłopoty.
— Dlatego wysyła cię na tak wątpliwą wyprawę? A niech go... Co mu
odpowiedziałeś?
— Że to beznadziejna sprawa.
— Słusznie! A teraz zmieniłeś zdanie. Polowanie, na które mnie namawiałeś, to
dziecinna zabawka, w porównaniu z tym...
— Karolu — przerwał gwałtownie Irvin — to może ostatnia szansa dla mnie!
Coraz lepiej to dostrzegam. Nie pojmujesz?
— Tylko bez paniki! Pośpiech to zły doradca, a strach... jeszcze gorszy.
— Wskaż mi jakieś inne wyjście z sytuacji.
— Będziesz je miał. Moja w tym głowa.
— Uczyniłeś dla nas wystarczająco dużo. Teraz kolej na mnie. Zrozum, od
wizyty doktora ja tu miejsca sobie nie mogę znaleźć. Jeśli mnie nie puścisz,
zabieram Becky i Clema i wyjeżdżam.
— Uspokój się, Vincent. W zdenerwowaniu zaczynasz gadać głupstwa. Dokąd
wyjedziesz, za co wyjedziesz? Zastanów się!
Irvin odetchnął głęboko, chwilę siedział w milczeniu, potem podniósł się z ławy:
— Przepraszam cię. Wszystkiemu winne gorąco. Idę już, muszę to przemyśleć...
Gdy zniknął na drodze, Karol przywołał Roberta.
— Słuchaj — powiedział — wygląda na to, że będziemy musieli się rozstać. Nie
rób takiej grobowej miny. To na krótko. Może na tydzień, może na dwa. Przez ten
czas będziesz pomagał Irvinowi. Pani Becky jest chora, jeśli spadnie deszcz, Irvin
nie da sobie rady z robotą w polu.
— Czy to pana ostatnie słowo, boss?
— Nie ostatnie, ale najważniejsze.
— A gdybym wyruszył za panem?
— Zapomnij o tym. Musielibyśmy się rozstać raz na zawsze. To poważna sprawa,
Robercie. Nie pora na żarty. Musisz trzymać język za zębami aż do mego
powrotu. Tylko Irvin może wiedzieć, dokąd wyruszyłem, innym gadaj, że na po-
lowanie. A teraz oczyść konia i obejrzyj mu dobrze nogi.
Robert pomaszerował do stajenki, a Karol zamknął się w izbie. Otworzył wielki
drewniany kufer i z jego wnętrza wydobył od dawna nie używany pas i dwa
rewolwery, a potem zdjął ze ściany swój czternastostrzałowy winchester.
Rozebrał broń na części, oczyścił starannie, uważnie złożył. Należałoby
wypróbować, jak ta broń się spisuje — nie używał jej od lat. Po krótkim namyśle
zrezygnował jednak z zamiaru. Huk strzałów ściągnąłby ciekawskich. Schował
więc rewolwery do skrzyni, sztucer z powrotem umieścił na gwoździu i poszedł
do stajni, gdzie Robert w pocie czoła szczotkował Karolowego bułanka. Gordon
obejrzał konia od pęcin po kark i pokiwał smętnie głową: koń zbyt rzadko był
wyprowadzany, no i niewiele wart jest koń, którego używa się i pod siodło, i do
zaprzęgu.
— Jakoś to będzie — mruknął.
— Co pan mówi?
— Mówię, że to nie najlepszy mustang — odparł żartobliwie. — Zbyt często
chodził przed pługiem.
— I ja tak myślę. — Robert westchnął. — To niech już pan weźmie mojego. On
się jeszcze nie odzwyczaił od galopu.
Chłopak mówił prawdę. Jego koń nigdy nie był używany do robót w polu. Robert
często na nim jeździł, aby wierzchowiec — jak mówił — “nie zastał się".
— Nie będziesz żałował?
— Niech pan bierze, inaczej nie można...
W drugim kącie stajni stał konik, którego bez trudu można by rozpoznać wśród
tysiąca innych: czarny w białe łatki. Obejrzeli go dokładnie, potem ściągnęli
siodła wiszące pod pułapem i równie dokładnym poddali oględzinom.
Wieczorem Karol odwiedził Irvina i jak najbardziej swobodnym tonem
oświadczył, że jutro o świcie wyrusza. Zaskoczyła go, a nawet zaniepokoiła,
reakcja przyjaciela. Irvin przyjął wiadomość bez protestu, prawie apatycznie.
— Kazałem Robertowi mówić, że wyjechałem na polowanie. O to samo ciebie
proszę. A teraz czas na mnie, muszę się dobrze wyspać.
Wyszli na drogę.
— Karolu, jak widzisz, nie spieram się więcej. Ale musisz mi przyrzec, musisz mi
dać słowo, że jutro przed samym wyjazdem wpadniesz do mnie.
— Ruszam przed świtem.
— Nie szkodzi. I tak będziesz tędy przejeżdżał.
— Ale o co chodzi? — zaniepokoił się Gordon. — Może ty chcesz ze mną jechać?
— Nie. Obiecuję ci to. Więc przyrzekasz?
Gordon zdziwiony przyrzekł, ale później nie spał pół nocy rozmyślając nad
dziwnym żądaniem przyjaciela. Jeszcze o szarówce zerwał się i polecił Robertowi
osiodłać konia. Sam pognał wśród mroku do zagrody Irvina. Na drzwiach domu,
na głucho zawartych, wisiała biała kartka. Zerwał ją, przysunął do oczu i z trudem
odczytał:
“Idź koniecznie do szeryfa. Opiekuj się Becky i Clemem. Powiedziałem im, że
ruszam na polowanie. Nie zdradź mnie. Vincent."
W Karola jakby grom strzelił. Przeczytał kartkę kilka razy, sądząc, że go wzrok
myli. Nie budząc nikogo wrócił do domu. Irvin wyruszył ścigać bandytów! To
jasne! Ale nie mógł odjechać daleko. Wystarczy popędzić konia, aby doścignąć
wariata (tak go Karol w myślach nazwał) i zawrócić z wariackiej wyprawy. Ale
najpierw — szeryf. Karol zdecydował się iść do Fawkesa natychmiast. Każda
minuta jest cenna.
Długo łomotał do drzwi — Lucas Fawkes miał mocny sen. Wreszcie przebudził
się. Wyszedł rozespany, z wielkim coltem w prawicy. Sądził, że to napad,
bowiem nigdy mu się w Greenfield nie zdarzyło, aby go ściągano z łóżka przed
świtem.
— Gordon! — krzyknął zaskoczony. — Co się stało?
— Przepraszam, szeryfie — odezwał się Karol możliwie najspokojniejszym
głosem. — Rzeczywiście, pora trochę zbyt ranna...
— Ranna! — wybuchnął Fawkes. — Przecież to jeszcze noc.
— Noc — zgodził się potulnie Karol — ale na drzwiach domu Irvina znalazłem
przed chwilą kartkę, której treść mocno mnie zaniepokoiła.
Podał szeryfowi papier. Ten przetarł oczy, przeczytał.
— Wiem o tym — stwierdził. — Wszyscy powariowali. Jeden budzi mnie w
środku nocy, drugi w kilka godzin później.
— Co z Irvinem?
— Pojechał ścigać tych bandytów.
— Jak mogliście, szeryfie, zgodzić się na to?
— On się mnie nie pytał o pozwolenie.
— Przecież to samobójstwo! — zirytował się Karol. — Muszę go dogonić.
Fawkes pokiwał głową:
— Szukaj wiatru w polu. Nie dogonisz. Wyjechał przed północą. Zresztą... myślę,
że Irvin nie dogoni tamtych. Na to najbardziej liczę. Bo, prawdę mówiąc, Irvin to
kiepski strzelec i kiepski traper.
— Muszę go dogonić — powtórzył Gordon. — Nie wiecie jeszcze, szeryfie, że to
ja właśnie miałem jechać...
— Hm, to by bardziej pasowało. Żebym wiedział...
— Ruszam za nim natychmiast.
— Nie rób tego, Gordon. Jesteś nie tylko jego sąsiadem, ale i jego przyjacielem.
Pani Becky nie da sobie rady bez twojej pomocy. Irvin, jak tu był w nocy, prosił,
abym ci o tym przypomniał. Prosił również, by o prawdziwym celu wyprawy
nikomu nie mówić, nawet jego żonie.
— Sądzę, że dognam go w ciągu kilku godzin i zawrócę. Do zobaczenia, szeryfie!
Nie czekał na odpowiedź i pognał do swej zagrody. Stracił już sporo cennego
czasu.
— Robercie — powiedział zadyszanym głosem, wskakując na siodło — Irvin
ruszył ścigać bandytów. Jadę za nim. Jeśli go dziś dopadnę, zmuszę do powrotu.
Powiedz pani Becky, że pojechałem popolować i ani słowa więcej nikomu.
Kopyta zadudniły po stwardniałym gruncie. Początkowo jechał stępa, dopiero
kiedy minął ostatnie gospodarstwo, zmusił konia do galopu. Jechał prosto na
południe, na los szczęścia i na własne — jak to sam określił — wyczucie. Ciągle
jeszcze otaczał go mrok. Dzień walczył z nocą. Raz po raz nad ziemią
przepływały tumany ciemności przesłaniające wszystko dokoła. Wówczas Karol
hamował bieg konia. Wiejska droga dawno już się skończyła, a samotny jeździec
gnał teraz ledwie wydeptaną ścieżką albo zupełnym bezdrożem, prerią, na której
łatwo trafić na zryte przez świstaki nory. I gdyby koń wpakował nogę w taki dół...
Karol spocił się na samą myśl o tym. Niebo i ziemię poczęła wreszcie rozjaśniać
przedranna szarówka. Zatrzymał wierzchowca. Zeskoczył. Schylony, przyglądał
się spopielałym trawom i ceglastej glebie. Kolumna czerwonego blasku
wystrzeliła zza horyzontu — jak okiem sięgnąć, ciągnęła się przed nim bezkresna
przestrzeń koloru krwi. Przystanął, przeszedł kilkadziesiąt kroków raz w prawo,
raz w lewo.,. Gdyby był zwykłym farmerem nic by nie zauważył, ale młodość
Gordona nie upłynęła na orce, bronowaniu i siewach. Dlatego potrafił dostrzegać
to, co uchodziło oczom innych. Tak właśnie i teraz: o jakieś dwa jardy w bok
ujrzał stratowany pas ziemi. Odbicia kopyt nie znalazł, gleba była zbyt sucha, ale
skamieniała glina została pokruszona. Ślad ten biegł w południowo-zachodnim
kierunku. Deszcz zatarłby go natychmiast, burza piaskowa by go zasypała, tak był
nikły. Ale Karol stwierdził, że był to ślad nie jednego konia. A ilu? Na takie
pytanie nawet najdoskonalszy tropiciel nie potrafiłby odpowiedzieć. A czy ślad
prowadził z Greenfield? Zbyt daleko musiałby się wracać, aby to sprawdzić.
Liczył jednak na odrobinę szczęścia i postanowił trzymać się tego tropu, jedynego
zresztą, na jaki trafił.
Dzień wstawał jasny i zapowiadał gorące godziny. Białe obłoczki na niebie
odpływały coraz dalej i dalej, jakby w panicznej ucieczce przed nadciągającym
słońcem, które podnosiło się nad tą wymarłą krainą. Gdzieś o sto mil ku
południowemu zachodowi zaczynały się granice Llano Estacado — obszaru
jeszcze bardziej wrogiego człowiekowi. Czy wydeptany szlak powiedzie w głąb
tej pustyni, czy też okrąży ją — od tego zależało bardzo wiele. Karol
przewidywał, że bandyci kierują się ku granicy meksykańskiej. Przecież tylko w
ten sposób zdołaliby uratować swe głowy i skorzystać z łupu. Każdy inny
kierunek prowadził w głąb bezdroży, na których można było ukrywać się
nieskończenie długo, ale gdzie pieniądz nie przedstawiał żadnej wartości. A listy
gończe, mimo że wędrowały powoli, musiały wreszcie dotrzeć do wszystkich
szeryfów Teksasu, a nawet sąsiednich terytoriów i stanów: Nowego Meksyku,
Arkansasu, Luizjany. Każdy przybywający na te rzadko zaludnione ziemie musiał
zwrócić uwagę zasiedziałych tu mieszkańców. Tak więc bezpieczne życie cze-
kało rabusiów tylko na drugim brzegu Rio Grandę del Norte, a najbliższa do tej
rzeki droga wiodła właśnie przez pustynię Llano, przez koryto Pecos i dzikie
pasmo gór Sacramento. Gdyby jednak bandyci z obawy przed zbłądzeniem
wybrali szlak okrężny, dłuższy, miałby więcej szans, by ich doścignąć, a przede
wszystkim podążającego za nimi Irvina.
Niestety, nadzieja zawiodła. Dobrze już po południu Karol zauważył, że smużka
pokruszonej gliny wiodła wprost ku Llano. W dwie godziny później dostrzegł na
horyzoncie, tuż nad ziemią, pasemko szarości. Światło słoneczne zbladło, niebo
zaciągnęło się ciemną mgłą, a w końcu dmuchnął suchy i gorący wiatr.
Nadciągała burza piaskowa.
Karol natychmiast zawrócił. Gładka płaszczyzna nie dawała żadnego schronienia.
Zmusił konia do galopu, lecz huragan doścignął go i ogarnął. Musiał zeskoczyć z
siodła, usiąść na ziemi tyłem do wiatru i czekać. Nic, tylko czekać. Jak długo?
Godzinę, dwie, trzy... cały dzień, całą noc? I co chwila strząsać z siebie warstwę
dokuczliwych, miałkich jak mąka ziarenek, które wciskały się za ubranie,
zatykały uszy, zalepiały oczy.
Miał jednak szczęście. Po trzech godzinach huragan minął, rozwidniło się. Ale to
było ostatnie szczęście Karola podczas tej wędrówki. Gdy wiatr ucichł,
powierzchnia ziemi wyglądała jakby dokładnie omieciona gigantyczną szczotką.
Znikła wydeptana ścieżka, znikły pod warstwą pyłu wszelkie ślady.
— Chciało mi się płakać — stwierdził Karol opowiadając Irvinowi po wielu,
wielu dniach historię swego pościgu. — Gdybym cię wówczas spotkał, rzuciłbym
się chyba na ciebie z pięściami! Taki byłem wściekły, taki zrozpaczony!
Trudno się dziwić. Burze piaskowe nie tylko zacierają wszelkie ślady, ale
wywołują w człowieku niesłychane napięcie nerwowe, zwiększają pobudliwość.
Jeszcze przez kilka godzin Karol krążył tu i tam, bez rezultatu. Późną nocą kopyta
jego konia na nowo zatętniły na ubitej drodze Greenfield. Kiedy zeskoczył z
siodła, nogi się pod nim ugięły. Siadł na obramowaniu studni, niezdolny do
zrobienia jednego nawet kroku. Odpoczywał tak, dysząc, aż otworzyły się drzwi
domostwa i Robert stanął na progu.
Spotkanie
Gdy skończył opowiadać, Abraham Lamb przez dobrą minutę milczał i kiwał
głową.
— Pokaż mi swą pukawkę, synu — odezwał się wreszcie.
Wziął strzelbę, popatrzył, otworzył zamek, zajrzał do środka.
— Nabij i chodź ze mną.
Irvin spełnił żądanie.
— Stań tutaj. Widzisz tamtą plamkę?
Zatrzymali się na środku zielonej hali. Plamka była niewielkim, czerwonym
kółkiem występującym na szarym tle litej, pionowej skały, ograniczającej
kotlinkę.
— Spróbuj trafić. Chcę wiedzieć, jak strzelasz.
Irvin złożył się i pociągnął za cyngiel. Pierwszy pocisk chybił. Wpadł w ścianę
poza czerwonym rąbkiem plamy. Drugi poszedł śladem pierwszego, dopiero
trzeci musnął skraj czerwonego kółka.
— Jeszcze raz — rozkazał Lamb.
Irvin znowu przycisnął kolbę do ramienia. Teraz kula przebiła sam środek celu.
— Dosyć. Na cztery strzały tylko jeden taki, jaki być powinien. Co z tego za
wniosek?
— Nie wiem — odparł farmer i uśmiechnął się. Po raz pierwszy odkąd tu przybył.
— Jesteś zdolny, masz dobre oko i żadnej wprawy. Po miesiącu ćwiczeń stałbyś
się niezłym strzelcem, ale teraz...
— Ale teraz? — powtórzył Irvin i uśmiechnął się po raz drugi.
— Nie powinieneś ich ścigać, bo możesz doścignąć tylko własną śmierć. Bądź
wdzięczny pumie, że pozbawiła cię konia. Tak, tak — Lamb bacznie spoglądał na
Irvina. — Więc co masz zamiar czynić, mój synu?
Uśmiech zniknął z twarzy farmera.
— Jeśli mi nie dacie muła, ruszę dalej piechotą — odparł twardo — i nigdy wam
tego nie zapomnę.
— Uparty — mruknął traper.
— Wracać piechotą czy iść naprzód to jeden trud. Może właśnie w ten sposób
zdobędę konia? Jakże mógłbym bez niego wlec się przez piaski Llano?
— Lepsze to niż śmierć.
— Nie wrócę. Mój powrót niczego nie zmieni.
— Powiadałeś, że twój przyjaciel...
— Mówiłem — przerwał gwałtownie Irvin — i dlatego właśnie... — odetchnął
głęboko. — Nie potraficie zrozumieć? Karol chciał jechać zamiast mnie i na
pewno tak postąpi, jeśli przerwę pościg, ale wówczas będzie za późno. Zanim
dowlokę się do Greenfield, minie kilka dni.
— Prawda. Słuchaj, synu... — traper jak gdyby rozważał każde słowo. — Ja ci...
pożyczę muła.
— Poważnie mówicie?! — Irvin nie mógł uwierzyć w nagłą zmianę decyzji.
— Tak. Dasz słowo, że na tym mule wrócisz do Greenfield. Wierzę, że mnie nie
oszukasz. Zgoda?
— Nie! — Irvin krzyknął, aż echo poszło po skałach.
— Co za upór, co za upór? Hm, podobno upartym szczęście sprzyja. Chodź.
Podniósł się z ziemi i skierował się ku drzwiom prymitywnej stajenki.
— Zabieraj muła. Mam już ciebie dosyć! Ale pamiętaj: jeśli nie zwrócisz,
skrzywdzisz mnie, a ta krzywda kiedyś na tobie się zemści.
Irvin zaniemówił na chwilę.
— Pożyczacie? — szepnął zdławionym głosem. — Niech we mnie piorun strzeli,
jeśli wam nie zwrócę!
— Bardzo się z nim zżyłem. To może się wydawać nieprawdopodobne, ale ja
wolę to zwierzę niż człowieka.
W ciemnym wnętrzu stajenki rozległo się potupywanie.
— Przyjrzyj mu się, Irvin. Widzisz, chciałem cię przekonać, nawet nastraszyć. A
teraz wierzę, że ruszyłbyś w pościg piechotą, bezsensownie i głupio. Wyprowadź
muła i jedź. Do zachodu masz sporo godzin.
Pomógł osiodłać zwierzę i napełnić skórzane wory wodą. A później, gdy Irvin
znajdował się już na siodle, rzekł:
— To tresowany muł. Gdy go będziesz chciał przywołać, gwizdnij. Ot, tak —
wykrzywił śmiesznie wargi i wydał wysoki, przenikliwy, tremolujący ton. —
Ładnie, co? To nie jest zwykłe gwizdanie i dlatego nie każdy potrafi przywołać
mego muła. Spróbuj. Nie, nie tak. Posłuchaj...
— Nie szkoda czasu? Chciałbym już ruszyć.
— Nie szkoda. Zbyt małą wagę przywiązujesz do drobiazgów. Takie gwizdanie
uratowało mnie kiedyś od pala męczarni. Wpadłem w łapy Komanczów. Związali
tak, że czubkami palców nie mogłem ruszać. Rankiem planowali ćwiczyć się na
mej skromnej osobie w strzelaniu z łuków i rzucaniu tomahawków. Rozumiesz,
nie mogłem na to przystać. I zanim ranek wstał, byłem wolny i daleko, daleko od
nich. W nocy począłem przywoływać swego muła. Cicho, cichuteńko, ale
przecież usłyszał. Podszedł do mnie i po-przegryzał rzemienie. On to potrafi. No,
spróbuj gwizdnąć. O... znacznie lepiej. Teraz posłuchaj...
Z kim innym Irvin nie robiłby ceregieli, po prostu zaciąłby wierzchowca i skoczył
przed siebie. Nauka gwizdania była śmieszna i denerwująca równocześnie, a
jemu tak się spieszyło! Jednakże wobec Lamba — któremu przecież zawdzięczał
i życie, i możność pościgu — musiał uzbroić się w cierpliwość i tyle razy
próbował oryginalnego gwizdu, aż go wargi rozbolały. Doczekał się wreszcie
pochwały.
— Nieźle. Możesz ruszać. Uważaj: zjedziesz tym samym wąwozem aż do
miejsca, w którym leży twoja klacz. Później prosto, prosto. Zresztą tam nie ma
gdzie skręcić. Bywaj, synu!
— Dziękuję... Nikt dla mnie tyle nie zrobił...
— Nie przesadzaj — Lamb klepnął muła po zadzie.
Irvin ruszył w poprzek hali. Kamienistym wąwozikiem wśród rozpękłych skał aż
ku znajomej ścieżce. Muł stąpał pewnie po wyślizganych głazach. Irvin odwrócił
głowę, aby nie widzieć Betsy. Usłyszał łopot potężnych skrzydeł. “Sępy" —
pomyślał. Muł zastrzygł uszami. Po pewnym czasie skalista ściana, wyrastająca z
lewej strony, urwała się raptownie, odsłaniając widok na rozległą, zieloną
równinę. Drzewa rosły kępkami, a im dalej, tym było ich więcej. Ku odległym
szczytom górskim ciągnął się już jednolity gąszcz leśny. Wszystko to mieniło się
w słońcu tysiącem odcieni.
Vincent Irvin nigdy dotąd nie zapuszczał się w głąb gór, był mieszkańcem
równin. Dlatego zachwycił go ten widok tak różny od monotonnych płaszczyzn
otaczających Greenfield. A powietrze? Jakże inne, przesycone wilgocią i wonią
jakichś roślin.
Jechał kłusa, głęboko oddychając. Ścieżka znowu poczęła się zwężać, więc
posuwał się teraz stępa, ciągle obserwując daleką łąkę i daleki las, tam w dole.
Śladów nie dostrzegał, dróżka była kamienista, ale — jak twierdził Lamb —
jedyna, która wiodła tędy na południe.
Ileż to już dni minęło, odkąd opuścił Greenfield? Przebył Llano Estacado po
wyraźnych tropach dwóch uciekających. Widział chmurę piaskowej burzy, która
go ledwie musnęła bokiem, a później wspinał się na płaskowzgórze omywane
przez wody Pecos, gdzie odciski kopyt były wyraźne, a czarny krąg wypalony
ogniem świadczył o miejscu obozowiska. Jeszcze cztery razy napotykał takie
czarne koliska, wokół których walały się kości, resztki sucharów i fusy po kawie.
Na koniec wjechał w węzizny gór Sacramento i to była ostatnia droga Betsy...
“A jednak los mi sprzyja — pomyślał i nadzieja wstąpiła w jego serce. —
Spotkanie z Abrahamem Lambem to cud prawdziwy i chyba najgorsze już
minęło."
Przynaglił muła do biegu, ale wkrótce znów ściągnął cugle, zaskoczony nowym
widokiem. Tam w dole daleką ścianą lasu przerzynała biała wstęga, u stóp której
połyskiwała srebrna smuga rzeki, ciśnięta jak kowbojski pas między zielone
trawy łąki. Mgła unosiła się nad wodospadem i wydało się Irvinowi, że czuje na
policzkach kropelki wilgoci. A wyżej, półkolem, oba krańce boru łączył
powietrzny most — siedmiobarwna tęcza. Farmer odwykł od takich widoków.
Zapomniał o nich na równinach Greenfield, w spiekocie bezwodnych,
bezlistnych, beztrawiastych lat suszy. Wpatrzony w daleki obraz, oglądał
szczegół po szczególe, aż dostrzegł coś nowego. Niżej, znacznie niżej tęczowego
mostu i wodnej kurzawy, na tle ciemnej zieleni drzew płynęła ku niebu szara,
wąska smużka. Ktoś o słabszym wzroku na pewno by jej nie zauważył. Ala Irvin
miał oczy sokole. W następnej chwili wykryły malutkie ciemne punkciki
ruszające się to tu, to tam i wśród traw.
“Konie — pomyślał. — A ludzie? Chyba siedzą przy ognisku." Policzył ciemne
punkciki. Siedem. A więc to nie ci, których ścigał. Indianie czy biali?... “Do licha!
Tracę tylko czas. Czy to biali, czy Indianie, nic mi zrobić nie mogą. Zbyt są
daleko."
Klepnął muła po szyi i ruszył naprzód. Raz szybciej, raz wolniej, w zależności od
stanu drogi. Zielona płaszczyzna niedługo towarzyszyła mu w wędrówce.
Podbiegły ku niemu zbocza porośnięte czarnym lasem. Jednocześnie z prawej
strony dźwignęła się stroma ściana, a ścieżka poczęła spadać w dół, aż zgubiła się
w bezdrożach pierwotnego boru. Owiał go wilgotny oddech puszczy. W głębi,
wśród gęsto rosnących drzew i krzewów panował półmrok. Irvin zatrzymał
wierzchowca, spojrzał za siebie i dostrzegł dalekie wierzchołki gór, za które krył
się powoli czerwony krąg słońca. Postanowił rozbić obozowisko na skraju
puszczy. Nie miało sensu jechać dalej. Już teraz gęstniała wokół nieprzenikniona
ściana ciemności.
Rozsiodłał muła, przywiązał go na długim rzemieniu do pnia, strzelbę —
nauczony bolesnym doświadczeniem — wetknął pod pachę i zajął się
przyrządzaniem wieczornego posiłku. Muł szczypał sobie raz trawę, raz liście.
Irvin wygasił ognisko, podsunął siodło pod głowę, a lufę strzelby pod ramię i
usiłował zasnąć, ale sen nie nadciągał. Tak działo się każdego wieczoru, kiedy po
trudach dnia zaczynał myśleć o swoich bliskich pozostawionych w Greenfield.
Jak Becky znosi tę nagłą rozłąkę? Powiedział jej, że wybiera się na polowanie.
Czy szeryf nie wydał tajemnicy? Bo Karola był pewien. Ale nie przewidział, że
pościg będzie trwał tak długo... Dopiero teraz uświadomił sobie, jak bardzo się
pomylił w obliczeniach. Cóż, nie miał doświadczenia. Wędrówka ze wschodu na
zachód, w wielkiej gromadzie ludzi — och, to było zupełnie co innego! Teraz
mógł liczyć tylko na siebie...
Zapatrzony w srebrny rąbek księżyca, długo jeszcze nie mógł się opędzić od
niewesołych myśli. Wreszcie zapadł w sen bez marzeń i widziadeł.
Obudził go dziwny, nieznany głos ptaka, do złudzenia przypominający tony
drewnianej fujarki. Dostrzegł muła stojącego spokojnie pod sąsiednim drzewem,
dostrzegł na wschodzie różowe zorze bijące ku niebu zza gór. Wyszedł na skraj
lasu, rozejrzał się. Było pusto i cicho. Nawet ptak umilkł. Poczuł chłód w
kościach, bo noc była zimna jak zwykle w górach. Rozpalił ognisko, napoił muła,
pokrzepił się gorącą kawą i postanowił spenetrować głąb puszczy. Jeśli nie ma
innej drogi wiodącej ku granicy Meksyku, oni musieli również tędy jechać. Szedł
brzegiem lasu, wytężając wzrok i przywołując w pamięci wszystkie skromne
doświadczenia nabyte podczas wielkiej wędrówki na Dziki Zachód. W pewnej
chwili dostrzegł złamaną gałązkę, a kilka kroków dalej, na gęstym poszyciu,
widniał pas zdeptanych traw i mchów. Ślady wydawały się zupełnie świeże. Ale
Vincent Irvin zdawał sobie sprawę, że nie jest doświadczonym traperem — co
zresztą stawiało go wyżej od innych, słabo doświadczonych, lecz zadufanych w
sobie — i zbytnio nie ufał swym oczom. W każdym razie był to nieomylny znak,
że idzie dobrą drogą i za dzień, za dwa dopadnie uciekinierów. A wówczas? Co
wówczas?
Dziwne, ale Irvin nie zastanawiał się nad tym dotychczas. W chwilach
odpoczynku myślał o Greenfield, o tych, których opuścił, a nie o tych, z którymi
ma się spotkać. A podczas jazdy uwagę jego zajmowało wyłącznie śledzenie
tropów.
Osiodłał muła, zadeptał ognisko i ruszył w głąb lasu. Otworzyła się przed nim
zielona brama. Gdy ją przekroczył, znalazł się w świecie cieni i blasków,
zielonych smug przesączających się przez liście i między konarami. Jechał
wolno, z oczami utkwionymi w ziemię. Tropy to nikły, to pojawiły się na nowo.
Dobrze już po południu wybrnął z leśnej plątaniny na skraj małej polanki, której
środek zajmowało jeziorko o toni czarnej jak atrament. Po przeciwległej stronie
bez trudu odnalazł ciąg dalszy wydeptanej kopytami ścieżki — uciekający nie
zatrzymywali się. Jechał więc tak, aż kolumny pni poczęły się stapiać w
nieprzenikliwą ścianę ciemności. Irvin z niepokojem pomyślał, że przyjdzie mu
nocować w tym gąszczu, gdy dojrzał w niewielkiej odległości różowawy blask
zachodzącego słońca. Drzewa rzedły, w końcu Irvin wstrzymał wierzchowca.
Kilka jardów przed nim ciągnęła się długa, piaszczysta wydma, dalej pluskała
drobną falą szeroko rozlana rzeczka, czerwona od blasku wieczornej zorzy.
Przeciwległy brzeg dźwigał się gwałtownie i stromo znad nurtu, cały porośnięty
starodrzewem. Na skraju wydmy Irvin odnalazł, wyraźne jak nigdy dotąd, odciski
butów i podków, wielokrotnie krzyżujące się z sobą. Prawdopodobnie pojono tu
konie, a jeźdźcy również zaspokajali pragnienie i nie rozbijając obozowiska
wjechali w rzekę. Tak głosiły tropy urywające się dopiero na granicy lądu i wody.
Czy jednak uciekinierzy pojechali prosto do przeciwległego brzegu, czy ruszyli
środkiem nurtu? Abraham Lamb wspominał o jednej tylko drodze wiodącej na
południe. Ba, ale tu nie widać nawet śladu drogi. Po drugiej stronie rzeczki brzeg
był zbyt stromy, aby go można sforsować konno. Niestety, zapadła noc i farmer
musiał odłożyć do następnego ranka zbadanie brzegów. Na drugi dzień wjechał w
pluszczącą, chłodną wodę i ruszył z biegiem nurtu, upatrując dogodniejszego
miejsca. Na koniec dostrzegł malutki parów zbiegający ku rzece łagodną
pochyłością. Wjechał szybko pod górę między szpalerem drzew rosnących na
krawędziach piaszczystych ścian. Ściany te malały z każdym krokiem, wreszcie
znikły. Irvin wydostał się na obły, nikłą trawą porosły pagórek i wówczas —
zamiast ruszyć galopem — szarpnął gwałtownie cugle. Ujrzał po drugiej stronie
pagórka, w leśnej przerywce, grupę ludzi na małych, chudych konikach z długimi
grzywami.
“Indianie!" — pomyślał.
W pierwszym odruchu chciał zawrócić, ale zaniechał zamiaru. Wiedział, że
zanimby osiągnął przeciwległy brzeg rzeki, zostałby pojmany. Nie sięgnął po
broń, to nie miało sensu. Podniósł rękę z otwartą dłonią — tradycyjny znak
pokojowych zamiarów. Jadący na czele kawalkady zatrzymał się tak blisko
Irvina, że farmer poczuł ostrą woń końskiego potu, źle wyprawionej skóry i
dymu, którym nasiąkła odzież czerwonoskórego. Irvin ujrzał oczy badawczo weń
wpatrzone, a nad nimi czoło przewiązane zbrudzoną chustą. Twarz poradlona
głębokimi bruzdami nic nie wyrażała: nieruchoma jak wyrzeźbiona w kamieniu.
Pierś okrywała bawełniana licha koszula, poplamiona i miejscami naddarta,
przewiązana w pasie czymś, co przypominało kowbojski rzemień, i chyba tylko
mokasyny były dziełem indiańskich rąk.
Wszystko to dostrzegł Irvin w mgnieniu oka, ale że nie znał się nic a nic na
indiańskich plemionach, nie mógł odgadnąć, kim byli napotkani wojownicy.
— Dokąd jedziesz? — Pytanie padło nagle, wypowiedziane w zupełnie
poprawnej angielszczyźnie, głębokim, gardłowym głosem.
Farmer uznał, że najlepszą odpowiedzią będzie stwierdzenie prawdy. Po cóż miał
ją ukrywać?
— Do Meksyku.
— Pójdziesz z nami.
Irvin nie należał do ludzi bojaźliwych, ale przy tym posiadał odpowiednią dozę
rozsądku, co strzegło go przed bolesnymi skutkami porywczości. Więc i tym
razem, chociaż go ogarnął uzasadniony gniew na to bezczelne żądanie, zapytał
bardzo spokojnie:
— Dlaczego?
— Blade twarze napadły na moich wojowników, żeby im porwać konie.
— Nie kradłem waszych koni — zaprotestował farmer.
— Pojedziesz z nami — powtórzył Indianin — tak rozkazał...
Tu padło niezrozumiałe dla Irvina i trudne do zapamiętania słowo. Najpewniej
imię jakiegoś wojownika, ale Irvin nic się nie znał na indiańskich dialektach.
Otoczyli go podczas tej rozmowy, ujęli muła za cugle i powiedli z powrotem ku
rzece w zupełnym milczeniu. Irvin również się nie odezwał rozmyślając, jak by tu
się wymknąć. Nie sądził jednak, aby cokolwiek mogło mu zagrażać.
Przebyli koryto rzeczki, przejechali złocistą plażę, aż zatrzymali się w cieniu
pierwszych drzew. Jadący na czele krzyknął coś niezrozumiale, wojownicy
zeskoczyli z wierzchowców. Irvin poszedł za ich przykładem. Paru Indian
zaprowadziło zwierzęta do rzeczki, inna grupa przyniosła z lasu naręcza suchych
gałęzi. Farmer siadł pod pniem, mając widok na rzekę, na plażę i na uwijających
się czerwonoskórych. Ilu ich było? Starał się policzyć, ale że znajdowali się w
ciągłym ruchu, rachunek mylił się. Począł więc rozmyślać. Co to byli za złodzieje
indiańskich koni? Może w ogóle nie istnieli? Może to tylko pretekst dla grabieży?
Nabrał takiego podejrzenia stwierdziwszy, iż napastnicy wyglądali na gromadę
łachmaniarzy, konie mieli chude, broń byle jaką i robili wrażenie głodomorów.
Słowem — w niczym nie przypominali nieledwie elegancko odzianych Apaczów,
z którymi Irvin spotkał się przypadkowo podczas wędrówki na nowe ziemie.
Wówczas rozstano się pokojowo. Być może dlatego, że osadników była spora
gromada, a wszyscy dobrze uzbrojeni; być może dlatego, że napotkani
wojownicy nie mieli zamiaru staczać walki. Ale ci? Dotychczas wprawdzie nie
związano go i nie odebrano broni. Irvin nieraz jednak słyszał o luźnych watahach
czerwonoskórych, złożonych ze zbieraniny uciekinierów z rozmaitych plemion,
ludzi wyjętych spod prawa za czyny uznane przez współplemieńców za
przestępcze. Karol Gordon, mimo że młody, a przecież obieżyświat, nieraz
opowiadał o takich “bezplemiennych" grupach Indian stanowiących groźne
niebezpieczeństwo nawet dla większych gromad wędrowców. Cóż, byli to zwykli
rabusie żyjący z dnia na dzień. Niekiedy wśród takich zbójeckich watah znaj-
dowali się Metysi, Mulaci, ba, nawet biali —
obiboki nie wiadomo z czego i jak żyjący. Może właśnie napotkany oddział
należał do tej “bezplemiennej" zbieraniny?
“Jeżeli zabiorą mi broń i muła — rozumował Irvin — to znaczy: skażą na śmierć
z głodu."
Rozejrzał się dokoła. Nikt go nie pilnował. Wojownicy nadal znosili chrust i poili
mustangi. Zauważył jednak, że pod sąsiednim drzewem siedział wódz tej
zbieraniny, ze strzelbą między kolanami. Kiepsko. Irvin nie zdążyłby podbiec do
swego muła, żeby nie wywołać alarmu. Niby go nie pilnowali, a przecież na
pewno każdy jego ruch był bacznie śledzony.
— Czego ode mnie chcą moi czerwoni bracia? — zapytał.
Twarz Indianina nawet nie drgnęła.
— Nie zrobiłem nic złego żadnemu wojownikowi.
Cisza. Irvin zaciął zęby i postanowił wytrwać w milczeniu do niewiadomego
końca. Oparł się jeszcze wygodniej o pień i przymrużonymi oczami spoglądał na
mieniące się w słońcu lustro rzeki. Indiańskie konie wytarzały się na piaskowej
ławicy i teraz pociągnęły gromadą na skraj lasu, parskając i szczypiąc rzadkie
kępki traw. Ognisko już się paliło, a zapach pieczonego mięsa docierał aż tutaj. I
nagle... Zagrzmiał głos strzału, echo poszło po wodzie, odbiło się o ścianę lasu i
zgasło. Sekunda ciszy i wrzask czerwonoskórych.
Irvin zerwał się i skoczył za pień. Zagrzmiało po raz drugi i trzeci. Farmer ujrzał,
jak siedzący pod drzewem wódz pochylił się na bok, a później wolno rozciągnął
na ziemi. Strzelba o długiej lufie upadła na piasek.
Old Gun
Cóż to za dziwny człowiek! Nigdy do tej pory Irvin takiego nie spotkał.
Siedzieli obaj przy niewielkim ogieńku, pod skalną ścianą, od której padał szary
cień zachodu.
— Można się było obejść bez takiej strzelaniny — powiedział farmer nawiązując
do przerwanej rozmowy. — Czterech zabitych, jeśli nie więcej. Okropność!
Nieznany towarzysz spojrzał nań, a twarz wykrzywił mu lekki grymas. Nie
otworzył ust, ale Irvin poznał po oczach, że śmieje się jakimś dziwacznym,
bezgłośnym śmiechem. Nieznajomy jakby odgadł jego myśli.
— Nie dziw się — powiedział. — Takiego śmiechu nauczyłem się na Dzikim
Zachodzie. Niekiedy dźwięk ludzkiego głosu równa się kuli albo strzale
wypuszczonej z łuku, a przecież nie zawsze można się powstrzymać od
wesołości, gdy przy wieczornym ognisku zbierze się gromada i pocznie gadać, i
to jak gadać! Boki zrywać. Wówczas trzeba się śmiać... po cichu. Nauczyłem się
tego doskonale. Jakem Old Gun *.
Old Gun? Aha, to przezwisko nieznajomego — Irvin skierował oczy na jego
strzelbę. Old Gun natychmiast to zauważył.
— Tak mnie nazwali jeszcze w Montanie — wyjaśnił. — Trochę dlatego, że
strzelałem, nie chwaląc się, wcale nieźle. Ale przede wszystkim z powodu tej
pukawki, bardzo starej. Zobacz.
Od pierwszej chwili spotkania Old Gun mówił na “ty", co zresztą Irvina wcale nie
zaskoczyło.
Old Gun (ang.) — dosłownie: “Stara Strzelba".
Broń była ciężka, cięższa od wszystkich — nielicznych zresztą — strzelb, jakie
farmer dotąd przykładał do ramienia. Ale broń Old Guna wprawiłaby w
zdumienie nawet doświadczonego trapera. I to nie z powodu wagi, gdyż kolba
była tak potężna, że jej uderzeniem można chyba było zabić bizona. Uwagę
zwracała lufa! Ściśle: trzy lufy zespolone z sobą w kształt trójkąta. Wszystkie
nabijane z przodu, wyposażone w kurki i dające iskrę zapalającą proch.
— Nie uwierzysz — mówił Old Gun — że kiedy zima nastała i złapała mnie w
tych przeklętych górach, a zabrakło kul, strzelałem kamykami. Nie sposób
chybić.
Irvin żywił nieco wątpliwości, czy rzeczywiście tak łatwo trafić z tej kolubryny,
ale nie zaprzeczył.
— A gdy skończył mi się proch — ciągnął dalej traper — sam go sobie
przyrządziłem.
Irvin roześmiał się.
— Wcale nie żartuję. Od dawna znałem miejsce, w których znajdują się pokłady
siarki. Znalazłem przez zwykły przypadek nieco saletry, a węgiel drzewny sam
wyprodukowałem *.
Farmer nic na to nie odrzekł, bowiem na wyrobie prochu znał się tyle samo co na
topografii... księżyca.
— Cały kłopot wynikł na samym początku. Moja pukawka nie zawsze strzelała,
niekiedy strzelała z sekundowym opóźnieniem. A zwierzęta nie lubią czekać na
kulę. Później zacząłem mieszaninę przyrządzać lepiej i jakoś przetrwałem do
wiosny. Za skórki nabyłem proch fabryczny. Jest jednak dużo lepszy, a ołowiane
kule niosą także lepiej od najbardziej wygładzonych kamyków. Ale pewnie ciebie
nudzę?
Jest to tak zwany proch dymny. Do jego wyrobu służą istotnie trzy wymienione i w odpowiedniej
proporcji bardzo dokładnie zmieszane składniki.
Irvin zaprzeczył.
— Jesteś rolnik. To widać, mimo że włóczysz się po górach. W jakim celu? No i
dałeś się złapać tej bandzie!
— Zaskoczyli mnie — odparł farmer. A mówiąc to znów zobaczył przed oczami,
jak siedzący pod drzewem Indianin wali się na ziemię, jak jego towarzysze skaczą
między zarośla, inni gnają na plażę chwytać rozbiegłe mustangi, jak ponownie
ozwał się głos strzelby, jeden z wojowników padł twarzą w piach, a pozostali
nurknęli w las. Nawet nie próbowali odpowiedzieć strzałami na strzały, taki
ogarnął ich popłoch. W istocie rzeczy nie było jednak do kogo strzelać. Prze-
ciwległy brzeg wydawał się zupełnie wymarły i tylko błękitny dymek ścielący się
nad wodą świadczył, że ktoś użył tam palnej broni.
Irvin zastanawiał się, co ma uczynić. Jego muł osiodłany, ze strzelbą wepchniętą
w futerał zwisający z kulbaki, przyplątał się nie wiadomo kiedy i stanął spokojnie
w pobliżu. Cóż, można by wskoczyć na siodło, zmusić zwierzę do galopu i
szybko wycofać się z pola walki... Jednakże to zbyt wielkie ryzyko, pędząc po
otwartej przestrzeni łatwo oberwać kulę w plecy od czerwonoskórych albo dostać
ładunek w piersi od nieznanego strzelca. Rozejrzał się dokoła. Indianie pochowali
się, żadnego nie było widać. Zaczął więc ostrożnie przemykać się w bok, od
drzewa do drzewa. Nie było to łatwe, bo musiał jednocześnie ciągnąć muła za
uzdę, a zwierzę szło opornie, jakby w przeczuciu grożącego niebezpieczeństwa.
Po mozolnym przebyciu paru jardów Irvin usłyszał tępe stuknięcie, po nim
drugie, trzecie... Padł na ziemię. Dwie pierzaste strzały utkwiły w pniu drzewa,
które przed chwilą minął. Puścił cugle i począł czołgać się, ale zaniechał takiej
wędrówki, bowiem muł nie ruszył jego śladami. Został w tyle, wraz z jedyną
bronią, jaką Irvin posiadał. Irvin leżał więc bez ruchu, na próżno starając się
wymyślić inny sposób wybrnięcia z sytuacji. Wówczas ujrzał, jak z
przeciwległego brzegu wypadł jeździec i skoczył w koryto rzeczki, aż srebrzyste
bryzgi zasłoniły na chwilę i człowieka, i konia. Zanim zdołał przebyć nurt,
zeskoczył z wierzchowca, który natychmiast położył się na piasku, tworząc jakby
żywą tarczę dla strzelca, trzykrotnie zagrzmiał głos strzelby. Do kogo mierzono?
Irvin nie mógł się zorientować. Teraz zobaczył, jak kryjący się za koniem
człowiek w paru susach dopadł drzew, niedaleko miejsca, gdzie spoczywał.
Znowu huknęła strzelba, a zaraz po niej ozwał się głos jej właściciela:
— Zabieraj się stąd! Skacz na siodło i wiej za rzekę. Ja przytrzymam tę bandę.
Irvin podniósł głowę.
— No, ruszaj się! Do ciebie mówię! Szybciej!
Łatwo mu było wołać, ale Irvin pamiętał o strzałach utkwionych w pniu drzew...
Wówczas przypomniał sobie rady Abrahama Lamba. Zagwizdał. Udało się —
muł podbiegł. Irvin podniósł się ostrożnie. Idąc tuż przy głowie zwierzęcia
znalazł się na granicy lasu. Wskoczył na siodło i w panicznym galopie przebył
piaszczystą łachę. Oblała go fontanna wody tryskającej spod kopyt wierzchowca.
Zupełnie przemoczony wjechał w parów i zatrzymał się dopiero za wzgórzem, w
tym samym miejscu, w którym spotkał Indian. Zaraz usłyszał huk strzału, wrzask
czerwonoskórych, tętent kopyt, plusk wody, znowu tętent, na koniec rozkazujący
głos:
— Naprzód, kolego! Naprzód!
Zaciął muła i ruszył prosto przed siebie. Tak to wówczas wszystko się odbyło.
Później jechali jeszcze bardzo długo, klucząc wśród zarośli, przekraczając
rzeczkę raz i drugi, aż dobrze nad wieczorem zaniechali wreszcie dalszej
wędrówki.
— Ta banda — powiedział Old Gun — ma na sumieniu wielu samotnych
wędrowców. Nie musisz żałować czterech zabitych.
— Jeśli było ich tylko czterech — wyraził wątpliwość Irvin.
— Na pewno — stwierdził traper. — Ja się nie mylę. Tamte strzały w las oddałem
dla postrachu. To tchórzliwa banda, ale że z ciebie, jak widać, prawdziwy
greenhorn, nie wywinąłbyś się cało z tej zabawy.
— Obchodzili się ze mną dobrze. Ani mnie nie związali, ani nie zabrali muła.
— Wiem, wiem. Przypadkowo byłem świadkiem waszego spotkania. Zjawiłem
się w samą porę, a nawet mi nie podziękowałeś.
Irvin zawstydził się: ale takie to wszystko było niespodziewane...
— Dziękuję... Jednak myślę — dodał przekornie — że wkrótce puściliby mnie.
Ten ich dowódca podejrzewał, że brałem udział w napadzie na ich konie. Wkrótce
wszystko by się wyjaśniło.
— Och, ty naiwniaku! — Old Gun znowu zaśmiał się swym bezgłośnym
śmiechem. — Te konie to tylko pretekst mający usprawiedliwić zwyczajny
zbójecki napad.
— Nie rozbroili mnie — protestował Irvin.
— Uczyniliby to nieco później i bez ryzyka. Zostawiłeś przecież fuzję przy
siodle. Było to największe głupstwo z wielu innych, jakie musiałeś popełnić
przedtem.
— Mówicie bardzo pewnie — obruszył się farmer — ale co możecie wiedzieć o
mnie?
— Że jesteś spokojnym rolnikiem i że niepotrzebnie wyruszyłeś w te przeklęte
góry.
— A wy? Co tu robicie?
— Och, to zupełnie inna sprawa. Ja się ciebie nie pytałem, co tu robisz.
Irvin skromnie przyznał rację.
— No widzisz. Ale wracam do rzeczy: kolejne głupstwo popełniłeś nie
nadstawiając uszu. Indianie byli tak samo zaskoczeni spotkaniem, jak ty. Miałeś
takie same szansę, ale ich nie wykorzystałeś. Oni się szybko zorientowali, jaka
łatwa zdobycz wpada im w łapy.
— Zdobycz? — zdziwił się farmer.
— Pewnie. Wszystko, co masz na sobie, stałoby się ich łupem, a na dodatek muł z
uprzężą i broń. Może i puściliby cię żywego, ale bez odzienia, butów, strzelby.
Oni niczym nie gardzą. To najzwyklejsi zbóje.
— Z jakiego są plemienia?
— Z jakiego plemienia? — powtórzył traper przedrzeźniając głos Irvina. — Z
żadnego, mój niespodziewany towarzyszu. Ta banda się rozdzieliła przed kilku
dniami. Jedna grupa przeszła na meksykańską stronę próbować szczęścia.
— Dziwne — wyznał farmer.
— A dziwne, dziwne, mój ty naiwniaczku. Irvin pominął przytyk:
— Więc z tym gadaniem o napadzie na konie to było tylko kłamstwo?
— Prawie kłamstwo.
— Jak to: prawie?
— Widzisz, to właśnie oni, nie dalej jak wczoraj, chcieli zrabować konie i
zdmuchnąć jeźdźców. Ale się im nie udało. Tamci byli szybsi. Dali błyskawicznie
drapaka. To nie lada sztuka, gdy ma się ze sobą jucznego konia.
— Juczny koń! — wykrzyknął Irvin.
— Nie tak głośno — ostrzegł Old Gun. — Cóż cię tak zdziwił juczny koń? Wiele
jucznych koni stąpa po tej ziemi.
— To prawda — uspokoił się Irvin. — Widzieliście tamtych ludzi?
— Niezbyt dokładnie. Dwu ich było i trzy konie.
Irvin o mało nie krzyknął. Głos rozsądku kazał mu jednak zachować ostrożność
wobec człowieka poznanego zaledwie przed kilku godzinami. Więc udając
obojętność zapytał:
— A jak oni wyglądali?
— Interesują cię tamci ludzie?
— Interesuje mnie każdy spotkany na tym bezludziu. Chyba zrozumiałe?
— Słusznie. Widzisz, ja się od nich znajdowałem na odległość strzału mej
trójrurki.
— Braliście udział w walce?
— Nie było potrzeby. Wszystko przebiegło błyskawicznie. Tu biali, tam
czerwonoskórzy. Paf. paf! Dwu Indian wali się na ziemię, a tamci w galop.
Musieli jechać wprost na południe, na meksykańską granicę, ale skręcili
natknąwszy się na tę bandę. Byli czujniejsi od ciebie, mój poczciwy człowieku.
— Nie jestem “poczciwym człowiekiem" — żachnął się Irvin — ale i wy nim nie
jesteście.
— Czemu to?
— Bo przyglądaliście się walce dwu ludzi przeciw całej gromadzie. Ja jestem
zwyczajnym farmerem i znam się tylko na uprawie roli, ale w takim wypadku nie
potrafiłbym być biernym widzem.
— I palnąłbyś głupstwo. Nie było potrzeby. Indianie wcale ich nie ścigali. Moja
interwencja nic by nie pomogła, a tylko ściągnęła na mnie nieszczęście. Ty zaś
leżałbyś teraz na piachu, martwy jak kamień, albo szczękał zębami golutki jak
nasz praojciec Adam.
— A jednak wystąpiliście w mojej obronie.
— Bo dla ciebie nie było ratunku. Nie potrafiłeś uciec, a ja nie potrafię przyglądać
się, jak kogoś łupią ze skóry. Rozumiesz?
Irvin nie mógł odmówić słuszności takiemu rozumowaniu, więc umilkł.
— Dlaczego nie nosisz rewolwerów? — zagadnął Old Gun.
— Nigdy ich nie miałem.
— Pokaż swą pukawkę.
Farmer wyciągnął z kulbaki lśniącą broń. Old Gun obejrzał strzelbę.
— Ładna — powiedział tonem, w którym brzmiała drwina. — Pewnie jeszcze nie
używana.
— Miałem ją ze sobą podczas wędrówki na zachód. Od tamtego czasu wisiała u
mnie w domu na ścianie.
Traper zachichotał:
— Znakomity użytek z broni, no, ale jak na rolnika... W każdym razie jesteś
nieźle wyposażony. Czternastostrzałówka.
— Winchester.
— Widzę, ale nie zamieniłbym się, chociaż czternaście kul to nie byle co. Bo
moim zdaniem lepsza jedna kula, byle trafiła do celu, od setki robiących tylko
dziury w powietrzu. Nie wiem, jak strzelasz, ale próbować teraz nie będziemy.
Zbyt głośne tu echo.
Przez cały czas tej gadaniny twarz Old Guna, poczerniała od wichru i słońca,
wyrażała zupełną powagę, tylko siwe oczy błyskały wesołością. Nie przestając
mówić, nie przestawał jednocześnie strugać małym kozikiem patyka, który
trzymał w lewej dłoni.
— Taki już mam zwyczaj — wyjaśnił dostrzegłszy zaciekawione spojrzenie
farmera. — Żeby ręce nie próżnowały. Nauczyłem się tego podczas bezsennych
nocy, właśnie po to, żeby nie zasnąć. Zbyt mi się podobają moje włosy, aby je
narażać na niebezpieczeństwo.
Po tych słowach zsunął na tył głowy pomięty i poplamiony kapelusz. Istotnie,
czuprynę miał bujną, lekko szpakowatą, spadającą na czoło gęstymi kosmykami.
— Nie rozumiem — wyznał Irvin.
— A to proste. Przecież można się obudzić bez skalpu.
Farmer wzdrygnął się lekko.
— Ale mam i inne rozrywki — opowiadał Old Gun. — Układam piosenki. To też
zapobiega drzemce.
Irvin uśmiechnął się tylko.
— Od lat myślę o kupnie gitary.
Słuchacz zmierzył krytycznym wzrokiem pocerowane, pełne łat spodnie trapera,
nie mniej sfatygowaną kurtkę i prawie rozlatujące się buty. Jedynie wielkie,
meksykańskie ostrogi wyglądały imponująco, błyszcząc jak srebro i pomyślał, że
Old Gun nieprędko będzie mógł sobie nabyć gitarę. Ale myśli tej nie wyjawił,
rzekł tylko:
— Pewnie ostatniej zimy nie udało się polowanie na skórki?
— Skórki? Hm, uważasz, że nie obłowiłem się i dlatego taki kiepski noszę
przyodziewek? Rzeczywiście, ostatniej zimy niezbyt się napracowałem.
Uciekłem w cieplejsze strony. Do Meksyku. A wiesz dlaczego? Pewnie, że nie —
odpowiedział sam sobie. — Skądbyś mógł wiedzieć? Znalazłem inną skórkę.
Zobaczysz.
Dźwignął się z ziemi z młodzieńczą lekkością, a potem ukląkł przy siodle i długo
gmerał w jukach.
— Masz — powiedział i rzucił długi, pękaty przedmiot.
Farmer schwycił ciężki woreczek.
— Co to?
— Rozwiąż.
Irvin z trudem rozsupłał rzemienny węzeł, sięgnął w głąb dłonią i wydobył na
wierzch parę kanciastych, żółtych bryłek. Największa sięgała rozmiarów
włoskiego orzecha.
— Złoto? — zapytał zdumiony.
— Nugget. Najprawdziwsza żyła-samoródka. Wcale jej nie szukałem, sama mi
wlazła w ręce.
— Ile to warte?
— Trudno ocenić bez wagi, ale myślę, że ze dwa tysiące dolarów.
— Dwa tysiące!... — westchnął Irvin.
W pogoni za dwoma tysiącami dolarów wjechał w ten dziki i obcy mu świat, a
końca sprawy nie widać. Ileż to już dni?
Old Gun zrozumiał westchnienie.
— Nie musi się u ciebie przelewać — stwierdził — chociaż broń masz
piękniejszą od mojej, a jeden twój but jest więcej wart niż wszystkie moje łachy.
Ciągle się zastanawiam, dokąd ty jedziesz?
— Do Meksyku.
— Do Meksyku przez Sacramento? Można i tak, ale raczej należało skierować się
bardziej na południe — pokiwał przecząco głową. — Nie, nie. W tym tkwi coś
innego, ale to twoja sprawa. Posłuchaj.
Tu przyciszonym, nieco chrypliwym, ale przyjemnym głosem zanucił:
Gdzie wiatr, gdzie wiatr wiosenny dmie
I wali kamienie w żlebach,
Tam noc, tam noc, gdy cicho śpią,.
Rozpala gwiazdy nieba.
Już płomień błyska na nowo,
Żarzy się węgiel jak wiśnie.
Leżę pod drzewem z siodłem pod głową
I czekam, co mi się przyśni...
Przerwał i spojrzał na Irvina.
— No co? — zagadnął. — Jak ci się podoba?
— Nadzwyczajnie — odparł farmer pełen szczerego podziwu. — Ja bym tak nie
potrafił.
— Potrafiłbyś, potrafił. Trzeba się tylko do rzeczy przyłożyć. Spróbuj. Z
początku pójdzie ci nieco trudno, ale potem...
— A skąd melodia?
— Trzeba posłuchać, jak szumi wiatr i jak trzaska drewno w ogniu. Z tego się
rodzi moja melodia. Gdy ktoś ma kapinkę tego, co nazywają słuchem, szybko da
sobie radę.
— Możecie śpiewać w takich różnych lokalach w mieście — stwierdził z
przekonaniem Irvin. — Pewnie zresztą tam powędrujecie. Ta żyła złota, to muszą
być grube pieniądze.
— Do miasta? Chyba po zakup prochu i kul i tej mojej gitary. Ale na dłużej? Cóż
bym tam robił? — Zajął się na nowo obstrugiwaniem patyka.
— Zaśpiewajcie jeszcze — poprosił farmer.
— Nie teraz. Późno już, a jutro czeka mnie daleka droga. Ciebie również, jak się
domyślam.
Przeniósł siodło pod potężny pień, położył się i otulił nieco dziurawym kocem.
Irvin również zajął się moszczeniem swego legowiska.
— Usiądź przy ogniu. Nie powinniśmy spać obaj. Ktoś musi czuwać.
— Po co? Tamci już nas nie dogonią.
— Na pewno — przytaknął traper. — Wątpię, czy nawet próbowali ścigać po
takiej nauczce, ale... — ziewnął — mogą znaleźć się inni.
— No, to co robicie, jak jesteście sami?
— Trochę drzemię, trochę czuwam i uważam na swą starą.
— Na kogo?
— Tak nazywam klacz. Bestia ma wyostrzony słuch. Nic jej nie ujdzie. Potrafi
parskaniem zbudzić mnie z najgłębszego snu albo łapie za but i ciągnie. No,
dosyć gadania. Jak zobaczysz księżyc nad tamtym szczytem — wskazał palcem
— obudź mnie. Uważaj na moją starą. Jakby zaczęła się niepokoić, rób alarm. I
dokładaj do ognia, nie za wiele, ale i nie za mało. Noce są tu chłodne.
Udzieliwszy tylu praktycznych rad, Old Gun przewrócił się na bok i jeszcze raz
otulił kocem. Irvin pozostał samotny, (wydany na pastwę własnych myśli i
kłopotów, o których zapomniał słuchając paplaniny trapera. Teraz na nowo
opadły go wątpliwości. Pierwsza: w jaki sposób odnaleźć zagubiony trop
uciekinierów? Old Gun powiódł go przecież gdzieś w bok i tak poplątał drogę, że
Irvin nie potrafiłby wrócić do rzeczki. Druga: czy należy poprosić trapera, aby
pomógł? Ale wówczas wyjdzie na jaw, że kogoś ściga. Czy wolno się z tym
zdradzić?
Z kolei myśli jego zwróciły się ku dalekiemu Greenfield, do żony i syna. Co
porabiają, jak żyją? Karol na pewno dba o nich i zabiega o żywność u
szczodrobliwego wierzyciela, Fulk Bryana. Ale pewno niepokoją się o niego.
Dwa tysiące dolarów... Gdyby tak Old Gun pożyczył tę sumę? I zaraz zadrwił z
tej myśli. Podobna propozycja wyglądałaby na kpinę! Może jednak poprosić, aby
traper podprowadził go kawałek ku zagubionym tropom...
Dorzucił wiązkę patyków do ognia, a później zerknął na szczyt skały. Gwiazdy
mrugały na bezksiężycowym niebie, a Irvinowi wydawało się, że wartuje od
wielu godzin. “Jak to on śpiewał? — wspomniał zadzierając głowę. — Chyba
tak..."
Gdzie wiatr, gdzie wiatr wiosenny dmie
I wali kamienie w żlebach,
Tam noc, tam noc, gdy cicho śpię,
Rozpala gwiazdy nieba.
Nucąc tak bezgłośnie, obszedł wielokrotnie ognisko, zataczając coraz większe
kręgi, aż znalazł się w zupełnych ciemnościach lasu. Przystanął, słychać było
tylko narastający szum wiatru spływającego ze szczytów ku dolinom. Wysoko w
górze gięły się niewidoczne czuby drzew. Kamienna iglica, ostra jak grot
indiańskiej strzały, zamigotała srebrzystym blaskiem. Z przeciwległej strony
dźwigał się po niebie okrągły talerz księżyca. Czas zbudzić Old Guna.
Zawrócił. Przeszedł obok kościstej szkapy trapera, która stała nieruchomo z
pochylonym łbem. Muł zdawał się również drzemać w odległości paru kroków
dalej.
— Przywiąż go na lince — radził Old Gun. — Moja stara jest wybredna i nie
znosi nieproszonego towarzystwa.
Sprawdził teraz linkę, czy aby mocno trzyma jego wierzchowca w bezpiecznym
oddaleniu od wybrednej klaczy, a w myślach słał najlepsze życzenia dla
Abrahama Lamba. Bez jego pomocy szybko i katastrofalnie zakończyłaby się
wędrówka: puma, żmija, no i ten muł... W sumie — bez przesady — warte
dozgonnej wdzięczności.
Irvin dotknął lekko ramienia śpiącego trapera.
— Co? — siadł natychmiast i zapytał półgłosem. — Trochę za wcześnie —
stwierdził spojrzawszy na niebo. — Jeszcze cały księżyc nie wylazł zza skały, ale
niech tam... Kładź się na moim miejscu, dobrze je wygrzałem, a ranek będzie
chłodny.
Irvin nie potrzebował zachęty. Przysunął własne siodło, a gdy otulał się pledem,
Old Gun powiedział nieoczekiwanie:
— Nie trap się. Jutro podprowadzę cię kawałek, a potem zobaczymy…
Farmer zdumiał się — Old Gun chyba czytał; w jego myślach!
Znowu samotny
Irvin otworzył oczy. Ujrzał słońce wiszące nad lasem, czerwony płomień ogniska
i trapera z poczerniałym garnkiem w ręku.
— Jakże się spało, towarzyszu niedoli? Nie budziłem, chociaż słonko wysoko.
Odpoczywaj, bracie, bo czeka nas droga daleka i trudna. Później się rozstaniemy.
Irvin wstał, przeciągnął się, ziewnął i zajął miejsce po drugiej stronie ogniska.
Ciągle jeszcze był tak senny, że sens słów trapera dopiero po chwili dotarł do jego
świadomości.
— Zdaje się — powiedział niezbyt pewnym głosem — mówiliście wczoraj, że
chcecie mnie podprowadzić? Nie znam dobrze drogi do Meksyku, a teraz
wszystko przez tych Indian jeszcze bardziej mi się poplątało.
— Do Meksyku?
Traper coś mieszał w garnku, aż dokoła rozszedł się mocny zapach kawy.
— Dzisiaj będzie uczta — dodał bez żadnego związku z poprzednim pytaniem.
— Normalnie jadam na śniadanie mięso, ale ostatnio nie upolowałem. Daj no jaki
garnczek, to naleję.
Gdy kawa została rozdzielona, a również i suchary, Old Gun wrócił do
poprzedniego tematu:
— Powiedziałeś, że się wybierasz do Meksyku. Ale teraz twoja droga powiedzie
w nieco innym kierunku.
— Jak to?
— Nic mnie nie obchodzi, dokąd się udajesz. Może być Meksyk, może nie być
Meksyk. Ale... przecież ty jedziesz za tamtą dwójką, a oni skręcili w bok.
— Co wam przyszło do głowy? — Irvin był zaskoczony.
— Przyszło, przyszło. O nic się ciebie nie pytam. Nie potrzebujesz kłamać, ale
przecież sam się wygadałeś. Nie zaprzeczaj. Ścigasz tamtych dwu. Może jesteś
ich przyjacielem i dlatego oburzyłeś się, że nie ruszyłem im z pomocą.
Doprowadzę cię do ich tropów, później się rozstaniemy. Zgoda?
— Ja, ich przyjacielem! — powiedział z goryczą Irvin. — Nawet nie wiecie, co to
za typki, ale... wyjaśnię.
— Po co?
— Nie chcę, aby ktokolwiek sądził, że jestem ich wspólnikiem.
Pogrzebał po kieszeniach swej kurty i wydobył pomiętą, poszczępioną, złożoną
we czworo kartkę.
— Przeczytajcie — podał ją traperowi.
— List gończy — Old Gun gwizdnął przeciągle. — Przeczytaj. Moje oczy
odwykły już od liter.
Irvin skwapliwie spełnił prośbę.
— To właśnie oni — powiedział na zakończenie.
— Hm, to dużo i mało równocześnie. Skąd wiesz, że uciekający są tymi, których
wymienia list gończy?
Irvin odetchnął głęboko. Zbyt późno było się cofnąć. Opowiedział więc o
przypadkowym spotkaniu rabusiów w Greenfield. Old Gun nie przerwał mu ani
razu, chociaż opowiadanie wypadło dość rozwlekle. Dopiero gdy farmer skończył
swą relację, zauważył:
— Najprawdopodobniej są to właśnie oni. Wieją do Meksyku. To zupełnie
możliwe. Gdyby ich chwycili czerwonoskórzy, nie miałbyś po co dalej
wędrować. Ale tak się nie stało. Hm, co cię skłoniło do tej pogoni? Nie masz
wobec nich żadnych szans. Zjedzą cię na surowo. Czy z twojej osady nikt inny nie
złakomił się na nagrodę?
Irvin zawahał się. Nie wie, lecz sądzi, że nie...
— To ta twoja osada jest mądrzejsza, niż można by sądzić z postępowania
jednego jej przedstawiciela — tu oskarżającym ruchem wyciągnął palec w stronę
Irvina. — Mają rację twoi sąsiedzi nie goniąc za dolarami. Rolnik niech pilnuje
swej zagrody, a pogoń za przestępcą pozostawi szeryfowi, ostatecznie:
westmanom. Oni się znają na tych sprawach.
— Nasz szeryf — odparł Irvin — zna się na tym nie lepiej niż ja, więc...
— Przekaż mu wyrazy mego uznania, jeśli zdołasz wrócić. To musi być bardzo
rozsądny człowiek. Dziwię się tylko, że ciebie puścił.
— Nie miał prawa zatrzymać.
— Pewnie, pewnie. Ale są inne sposoby. Gdybym ja był waszym szeryfem... ech,
co tu dużo gadać! Co cię skłoniło do tej wariackiej wyprawy? Siedzisz tutaj, a tam
pewnie twoje pole jeszcze nie obsiane.
— Nie obsiewamy od paru lat.
— Oo... — mruknął traper — to coś nowego? Od ciebie trzeba słowa wyciągać
jak ryby z sieci. I za każdym razem nowa niespodzianka. Czemu to zaniechaliście
uprawy roli?
Więc Irvin powrócił myślami do pierwszych lat suszy, gdy jeszcze się łudzono, że
lada dzień spadną deszcze i ziarno rzucone w ziemię wyda, jak przedtem,
stokrotne plony. Ale ziarno więdło i przepadało w glebie, która coraz bardziej
zamieniała się w twardą, gliniastą polepę.
Old Gun wysłuchał opowieści w milczeniu.
— Rozumiem. Nie bardzo miałeś z czego żyć. Jednakże lepiej było wywędrować
w jakieś deszczowe strony niż ryzykować życiem za marne dwa tysiące dolarów.
Irvin wyjaśnił, że wszyscy tak bardzo się zżyli i przywiązali do tamtej okolicy, że
nikt nie przypuszczał, aby susza mogła trwać tak długo, więc postanowili
przeczekać zły okres. Tu wtrącił parę słów o pomocy, jaką niósł osadnikom Fulk
Bryan.
— Tym bardziej nie miałeś powodu wyjeżdżać zamiast siedzieć we własnej
chałupie, na własnym gruncie. Z tego, co mi powiedziałeś, widzę, że nie groziła ci
głodowa śmierć. Tak się złakomiłeś na nagrodę?
Farmer energicznie zaprzeczył.
— Coraz mniej rozumiem. Jesteś kawalerem, przypuszczam.
— Nie.
Wyraz zdziwienia na twarzy trapera skłonił Irvina do mniej zwięzłych
odpowiedzi.
— Mam żonę i dziecko — wyjaśnił.
Old Gun znów gwizdnął przeciągle.
— Zostawiłeś ich na łasce losu — powiedział surowym tonem. — Przyznaj się,
po prostu zwiałeś!
— Nie uciekłem przed rodziną — zaprzeczył energicznie Irvin. — Uciekłem...
dla rodziny.
— To brzmi bardzo tajemniczo. Jeśli pragniesz, abym ci pomógł, powinieneś
teraz wszystko wyśpiewać do końca. Tylko bez bajek. Zaraz się na nich poznam. I
mów szybko, czas upływa, a nie mamy go obaj za wiele.
Irvin zdecydował się błyskawicznie. Streścił historię minionych dni i czekał z
niepokojem, co na to odpowie. Ale Old Gun nic nie odpowiadał. Wstał i rzucił
zdecydowanym tonem:,
— Siodłaj muła. Jesteś greenhorn, ale z tych greenhornów, z których wyrastają
prawdziwi mężczyźni.
Dopiero gdy kopyta wierzchowców pocięły stukać na kamieniach ścieżki, dodał:
— Gdybym był twoim przyjacielem, bez względu na powodzenie czy na
niepowodzenie wyprawy, sprałbym cię po powrocie do Greenfield tak, żebyś
przez dwa dni ani ręką, ani nogą nie mógł ruszyć. Rozumiesz? A twojego szeryfa
także bym zbił, że cię nie zatrzymał!
— Miałem swoje powody...
— Miałeś, miałeś, ale teraz nie gadaj. Jedź za mną i postępuj dokładnie tak, jak ja.
W milczeniu posuwali się skrajem lasu. Skała o czubku zaostrzonym w iglicę
została daleko poza nimi, gdy Old Gun, zamiast skręcić w głąb boru, jak tego
oczekiwał Irvin, skierował konia wprost na kamienisty żleb, jaki otworzył się tuż
przed nimi. Spod kopyt poczęły się obsuwać drobne kamyki, z grzechotem tocząc
się w dół.
Irvin spojrzał ku górze. Nad kamiennym wałem piętrzyły się jedna przy drugiej i
jedna nad drugą szare krzesanice poprzegradzane czarnymi plamami krzewów.
“Tędy nie przejedziemy — pomyślał czując, jak kopyta jego muła obsuwają się
na ruchomych piargach. — Za chwilę runiemy obaj."
Coraz wyżej dźwigał się przed nim kościsty zad traperskiej klaczy. “Stara"
stąpała jak górska kozica, a jej pan puścił cugle zdając się całkowicie na
roztropność zwierzęcia. Spojrzał za siebie i aż znieruchomiał z wrażenia. Las,
którego skrajem jechali, znajdował się obecnie bardzo, bardzo nisko, jakby
bezkształtna, ciemna plama. Na prawo i na lewo, poza granicami żlebu leżała
gładka i stroma lita skała, rozgrzana słońcem i dmuchająca ciepłym oddechem.
Jeden fałszywy krok zwierzęcia groził jeźdźcowi niechybną śmiercią. Irvin
postanowił nie patrzeć ani za siebie, ani na boki.
Robiło się coraz gorącej. Od tego gorąca, ale również i z wysiłku grzbiet muła
począł lśnić wilgocią. Na szczęście dotarli na platformę, za którą łagodne już
zbocze, porosłe rzadkimi krzakami i trawą, wiodło ku przełęczy dzielącej całe
pasmo górskie. Zdobyli tę przełęcz, gdy słońce sięgnęło szczytu, a w jego blasku
Irvin ujrzał krainę daleką, porzniętą wąwozami, poprzecinaną srebrnymi nitkami
strumieni, nad którymi — tu i ówdzie — wisiała kurzawa wodospadów. Na prawo
i na lewo dźwigały się zielone połoniny, a odległy horyzont zamykały postrzę-
pione turnie. Old Gun zeskoczył z konia.
— Trzeba dać odsapnąć zwierzętom — powiedział.
Irvin usiadł ciężko na wielkim głazie. Czuł w kościach trud wspinaczki, w
łydkach nieprzyjemne drżenie.
— Popatrz — ręka trapera zakreśliła półkole. — Za tamtym lasem płynie nasza
rzeczka, a za rzeczką powinniśmy odnaleźć zagubiony trop. No cóż? Cieszysz się,
stary chłopie?
— Sam nigdy bym do niej nie trafił.
— Pewnie. Ale też nigdy nie objechałeś całego pasma Sacramento jak ja. Gdy
pobędziesz tu dłużej...
— Och nie! Za skarby świata.
— Marzysz już o powrocie do Greenfield? Możemy zawrócić.
— Nie! — Irvin krzyknął.
— Nie wrzeszcz, lepiej połóż się i odpoczywaj,
Po pół godzinie zaczęli zjeżdżać w dół. Ciągle w dół, aż ku dolinie, środkiem
której sennie ciurkał płytki strumyczek. Tu rozbili obozowisko. Irvin zajął się
zbieraniem patyków i uschłych traw. Old Gun wyciągnął swą trójrurkę i począł
krążyć tu i tam, po obu brzegach strumienia, wreszcie zawrócił.
— Znalazłem bardzo ciekawy trop — oświadczył.
— Ludzie?
— Kozice i antylopy. Nie mam ani kawałka mięsa. Tobie również przydałby się
kęs pieczeni. Siedź tutaj, oczy miej otwarte, a broń pod ręką. Przede wszystkim
zwracaj uwagę na moją starą. Gdyby parsknęła, łap za pukawkę i chowaj się w
krzaki. Wrócę za dwie, trzy godzinki.
Machnął ręką i począł się oddalać, wolniutko, wolniutko, aż zmalał w oczach
Irvina do wielkości małego punkcika poruszającego się daleko w górze. Na
koniec i punkcik zniknął.
Irvin tak zdążył się przyzwyczaić do obecności trapera, że teraz poczuł się bardzo
samotnie. Zgromadził sporo paliwa, ale ognia nie rozniecił. Obejrzał muła:
sprawdził kopyta, podkowy, obmacał nogi. Z kolei w ten sam sposób chciał zająć
się klaczą trapera, ale zaledwie do niej podszedł, położyła uszy po sobie, uniosła
głowę szczerząc pożółkłe zęby. Natychmiast odstąpił od zamiaru. Znał się na
koniach przynajmniej tyle, że dobrze wiedział, czym mogą grozić tego rodzaju
objawy końskiego humoru. Kiedyś narowisty koń chwycił go zębami za ramię i
gdyby nie gruba kurta, pewnie złamałby kość. Zapamiętał to sobie dobrze. Więc
teraz odsunął się pospiesznie od zwierzęcia.
Powałęsał się tu i tam, na koniec — z nudów — wspomniał piosenkę trapera i
spróbował sklecić jakąś własną. Wyszła koślawo i niezdarnie. Począł ją
poprawiać męcząc się, jakby wykonywał ciężką, fizyczną robotę. Od tego trudu
oderwał go dźwięk strzału, ani daleki, ani bliski. Zahuczał echem nad doliną i
rozpłynął się w górskiej ciszy. Strzał najprawdopodobniej pochodził ze znanej
mu trójrurki, ale mógł być również sygnałem niebezpieczeństwa. Spotkanie
Indian uczyniło Irvina podejrzliwym. Przykucnął pod krzakiem i ze strzelbą w
ręku tkwił tam przeszło godzinę. W końcu ujrzał Old Guna schodzącego po
zboczu. Traper szedł mocno pochylony, jakby coś niósł na plecach. Irvin ruszył
pomóc i... osłupiał: Old Gun dźwigał antylopę. Dwu ludzi z trudem dałoby sobie
radę z takim ciężarem.
Przyskoczył, chwycił zwierzę za tylne nogi i tak donieśli je do rzeczki.
— Do licha! Gdybym nie widział, nie uwierzyłbym. Ale z was siłacz!
Traper chwilę oddychał ciężko i ocierał pot z czoła.
— Mogłem wykroić tylko polędwicę, jest najsmaczniejsza, ale żal mi było
zostawiać tyle mięsa sępom i pumom. No, rozpal ogień. Widzi mi się, że dziś
niedaleko już ujedziemy.
— Oni uciekną — zmartwił się Irvin.
— Nie uciekną. Jak byś ich ścigał, nie mając czego do gęby włożyć? A na
polowanie nie starczy ci czasu. Bierz się do ognia, ja ściągnę skórę.
W pół godziny później na zastruganych patykach wędziły się i równocześnie
piekły długie pasy krwistego mięsa. Old Gun rozpalił jeszcze dwa ogniska, a przy
nich umieścił dalsze zaimprowizowanie rożny. Mięso suszyło się przez całą noc,
kolejno go pilnowali. Gdy świt rozjaśnił niebo, juki siodeł wypełniły twarde jak
deski, szczerniałe i pokurczone kawałki antylopiej szynki, antylopiej polędwicy,
antylopiego podgardla, nie różniące się zresztą w tej postaci ani wyglądem, ani
smakiem. Lecz tak przyrządzone mięso znosiło świetnie zarówno gorąco, jak
mróz, nie psuło się nigdy. Można je było gotować we wrzątku, można było żuć,
odłamując drobne kęsy.
Ze śniadaniem uwinęli się prędko i nim zorze zgasły, jechali kłusem wzdłuż
brzegu, z biegiem strumyka. Strumyk doprowadził ich do większej rzeczki,
toczącej fale wśród piasków i kamieni. Tu zdjęli wierzchowcom uprząż, aby
mogły wytarzać się w wodzie, i znów ruszyli dalej.
— Jesteśmy prawie u celu — stwierdził Old Gun, gdy znaleźli się na
przeciwległym brzegu. — Teraz poznajesz tę rzeczkę?
Irvin nic nie poznał. Takich rzeczek mógł spotkać mnóstwo i nie odróżniłby
jednej od drugiej, powiedział tylko:
— Ale to nie tamto miejsce.
— Oczywiście — zgodził się traper. — Jeszcze mamy kawałek drogi do
“tamtego", jak powiadasz, miejsca. Nie będziemy tak daleko się zapuszczać.
Nieroztropnie.
— Indianie?
— Właśnie. Pewnie kręcą się po okolicy i szukają naszych tropów. Jestem
pewien, że tych twoich bandytów znajdziemy bliżej. A teraz patrz pilnie w
ziemię, jeśli nawet nic nie dostrzeżesz, przyda ci się taka wprawka.
Farmer wziął to do serca i jadąc krok w krok za klaczą trapera przyglądał się
każdemu krzaczkowi, każdej trawce, każdej kępce mchu. Wkrótce zwątpił w
możliwość doszukania się czegokolwiek, a gdy Old Gun wstrzymał konia, do-
szedł do wniosku, że i jego przewodnik również nie odnalazł tropów.
Znajdowali się wówczas na środku naturalnego amfiteatru — płaszczyzny
otoczonej koliście pasmem wzniesień.
— Popatrz no, znakomity rolniku. Coś tak wygląda, jakby tu tańcowało stado
bizonów.
Irvin spojrzał we wskazanym kierunku. Ziemia między dwoma iglastymi
drzewkami była mocno zdeptana.
— Znaleźliśmy trop — radośnie stwierdził farmer.
— Na pewno, ale czy to jest ich trop? Jak myślisz? Chyba warto sprawdzić?
Irvin dobrze wiedział, że jego opinia w niczym nie wpłynie na decyzję trapera.
Więc tylko mruknął pod nosem, że “słusznie" i ruszył za Old Gunem.
Ślady kopyt wikłały się, to z prawej, to z lewej strony, jednak nadal były zupełnie
wyraźne, aż dotarli do miejsca, w którym jeszcze ich przybyło.
— To właśnie tu — stwierdził Old Gun. — Tu się spotkali.
— Ci dwaj i Indianie?
— A któż by inny? Zapamiętałem sobie to miejsce. Jakby dobrze poszukać,
znalazłyby się i plamy krwi, ale po co nam to? Wracamy.
— Dlaczego? — nie wytrzymał Irvin.
— Żeby skrócić drogę.
Cofnęli się kilkanaście jardów, wjechali w bór, ale wkrótce zarośla poczęły
rzednąć, coraz mocniejszy blask słońca roztapiał leśny półmrok, aż wreszcie
twarze jeźdźców owiał ciepły wiatr przesycony wonią kwiatów i traw. Otworzył
się widok na łąkę. Puścili wierzchowce galopem. Irvin znów ujrzał stary trop.
Pomyślał, że Old Gun jest chyba jasnowidzem, jeśli potrafił tak bezbłędnie
odgadnąć kierunek ucieczki tamtych ludzi.
Po godzinie pospiesznej jazdy traper zatrzymał klacz.
— Co się stało? Nie jedziemy dalej?
— Owszem, jedziemy. Tylko każdy w inną stronę — uśmiechnął się traper.
— Jak to?
— Obiecałem, że podprowadzę kawałek. Więc podprowadziłem. Masz trop tak
wyraźny, że ślepy by dostrzegł. Pędź teraz na skrzydłach wiatru, a osiągniesz cel,
nim jutrzejszy dzień minie. Jeśli będziesz miał tyle szczęścia, ile dotychczas,
capniesz jednego, albo nawet obu, i wrócisz w blasku chwały i ku podziwowi
wszystkich zacnych rolników. Ruszaj!
— Myślałem... — zaczął Irvin.
— Nieważne, coś myślał. Dalej nie będę ci towarzyszyć. No, bywaj!
Spiął konia ostrogami i zawrócił w miejscu. Irvin przyglądał się pędzącej
sylwetce jeźdźca, aż znikła w głębi lasu.
“Szkoda — westchnął. — Nie mógł jechać ze mną?"
Ale natychmiast zawstydził się tej myśli. Jakież miał prawo domagać się
czegokolwiek od człowieka, który tak bardzo mu pomógł? Stwierdził ze
zdziwieniem, że góry Sacramento pełne są dobrych ludzi i wcale nie takie puste...
Widać szczęście mu sprzyja.
Uderzył muła piętami. Nadal ciągnęła się przed nim płaszczyzna łąki znaczona
ścieżką tropów tak wyraźnych, że można było pędzić galopem bez obawy. I tak
też Irvin postąpił. Zwolnił biegu dopiero wówczas, gdy zwierzę poczęło chrapać
ze zmęczenia. Pozwolił mu więc na lekki kłus, nawet na jazdę stępa. Ale po
jakimś czasie znów wrócił do galopu. Paliła go niecierpliwość. Niech się wreszcie
rozstrzygnie!
Zakończył jazdę niespodziewany widok czarnego kręgu wypalonych traw.
Dokoła rośliny zostały powyrywane, widać było suchą, piaszczystą glebę. Irvin
zeskoczył z siodła, ukląkł i dotknął dłonią popiołu. Gdy ją uniósł, była pokryta
czarną warstwą spalenizny niby błotem — a więc gospodarze obozowiska zaleli
ogień wodą, a wilgoć jeszcze nie wyparowała. Mimo gorącego dnia!
Stwierdzenie to wprawiło Irvina w stan podniecenia. Jakże blisko musieli
znajdować się uciekinierzy! Wspomniał Old Guna i westchnął. Ten by wiedział,
jak teraz postąpić. Jechać dalej? Zatrzymać się do wieczora? Na otwartej
równinie nie było gdzie się skryć.
Rozsiodłał muła, bez większego trudu odkrył małe jeziorko wśród traw i
zdecydował spędzić tu noc.
Obudził się rankiem pełen przerażenia, że zasnął tak mocno w bliskim
sąsiedztwie wrogów. Cóż, nie był przecież traperem, lecz rolnikiem, uczciwie
przesypiającym noce we własnym łóżku.
Szybko zagotował wodę, napoił muła, pracowicie przeżuł kawał wysuszonego
mięsa i ruszył w drogę. Słońce określiło kierunek jego jazdy. Pasma gór malały
oddalając się coraz bardziej. Pędził teraz na wschód, nie na południe, nie w stronę
granicy Meksyku. Szczęśliwie się złożyło, że ścigani przestępcy zmienili trasę.
Gdyby nie spotkanie z Indianami znajdowaliby się zapewne już poza Rio Grandę,
na ziemi, na której nie obowiązywały zarządzenia szeryfów, gdzie nic nie znaczył
list gończy, jeśli nie został potwierdzony przez miejscowe władze.
Upływały godziny, minął dzień, a na horyzoncie nie dostrzegł ruchomej sylwetki.
Następnego dnia ujrzał znów ślad ogniska — i nic więcej. Tak minął jeszcze
jeden i jeszcze... Skończyła się łąka, zrzedły trawy, coraz częściej kopyta muła
grzęzły w sypkim, czerwonym piachu. Ukazały się kaktusy — samotni strażnicy
jałowej gleby. Dokoła krajobraz prawie pustynny, smutny, przypominający
beznadziejne przestrzenie Llano Estacado. Piach, raz twardy, kiedy indziej sypki
tak bardzo, że nogi muła zapadały się w nim po pęciny, uniemożliwiał szybszą
jazdę. Irvin przypomniał sobie zasłyszaną niegdyś (już nie pamiętał, od kogo)
opowieść o ruchomych piaskach pochłaniających — bez żadnych możliwości
ratunku — konia wraz z jeźdźcem. Wzdrygnął się. Ale przecież jego poprzednicy
tędy przejechali...
Wieczorem czekał go znowu — jak kartka kalendarza — kolejny ślad po ognisku.
Niewiele różnił się od poprzednich, tyle że otoczenie było odmienne. Bardziej
zielone, pełne krzewów. Nałamał gałązek i począł je układać na starym
popielisku. I nagle przerwał zajęcie — tuż przy czarnym kręgu, wśród rzadkiej
trawy, leżał mały stosik ostróżyn.
Zdumiony, drżącymi palcami począł zbierać białe ścinki, cienkie i wąskie.
Znalazł ich pełną garść. Potem zbadał jak najdokładniej odciski stóp i kopyt. Nie
był mistrzem w tej dziedzinie, ale przecież zorientował się, iż obozowało tu kilku
ludzi, nie jeden. A dokoła pasło się kilka koni. Cóż więc porabiał w tym miejscu
Old Gun? Tak. Old Gun! To on, to przecież on miał zwyczaj, siedząc przy ogniu,
strugać kozikiem patyczki. Czyżby to miało znaczyć, że traper przyłączył się do
bandytów?
Odkrycie było przerażające. Stary traper wyprzedził Irvina, jadąc inną drogą, i
teraz znajdował się przed nim, nie za nim. Na pewno zawiadomił uciekających o
pogoni!
“Cóż za łotr! — pomyślał. — Odebrał mi wszystkie szansę..."
Tak, teraz nie pozostawało nic więcej do zrobienia, jak tylko zawrócić. Jeden
przeciw trzem? I to przygotowanym na wszystko i nie cofającym się przed
niczym. Czyżby nie istniała już żadna możliwość wygranej? Kiedy tak zapytywał
sam siebie, powziął ostateczną decyzję. Właśnie, że nie zrezygnuje! Nie zawróci!
Niech się dzieje co chce. On już pokaże tym bandytom! A przede wszystkim temu
zdrajcy Old Gunowi.
Rozsiodłał muła, zajął się rozpalaniem ogniska. I zaraz ogarnęły go wątpliwości.
Czy to możliwe, aby traper był wspólnikiem bandytów? Wobec tego po co
pomagał Irvinowi? Czemu zaopatrzył go w żywność na dalszą drogę i
naprowadził na szukany trop? A może po prostu chciał przywieść do zguby?
A gdyby Old Gun sam zamierzał schwytać zbiegów? To wyglądało bardziej
prawdopodobnie. Złakomił się na pieniądze, które zrabowali. Cóż za wstrętny
człowiek! I pewno da sobie radę. A potem czmychnie do Meksyku lub
gdziekolwiek indziej. Któż będzie o tym wiedział, kto go będzie ścigał? Ale co w
takiej sytuacji czynić?
Dumał nad tym długo podczas nocy. Podświadomie odczuwał, że jego zarzuty i
podejrzenia jakoś nie pasują do osoby Old Guna, fakty jednak same oskarżały. A
może Irvin błędnie je tłumaczył?
— Ach, gdyby tu znajdował się Karol! — westchnął. — A chociażby Abraham
Lamb, poczciwy samotnik.
Jeszcze jedno spotkanie
Następny dzień zapowiadał się ponuro od samego ranka. Niebo, zaciągnięte
szarymi, nisko wiszącymi chmurami, zdawało się przygniatać ziemię i samotnego
jeźdźca. Począł siąpić drobny, przenikliwy deszczyk, widoczność jeszcze
bardziej zmalała. Irvin jechał poprzez drżącą zasłonę wilgoci, rozpostartą między
niebem a ziemią, gęstniejącą w dali w ciemną, nieprzeniknioną oponę. Po
godzinie i farmer, i jego muł wyglądali tak, jakby wyszli właśnie z wody.
Kraina była pagórkowata, sprzyjająca rozmaitym niespodziankom. Irvin zdawał
sobie z tego sprawę; rozglądał się uważnie dokoła i objeżdżał niebezpieczne
wzniesienia. Czujność przydała się. Dostrzegł w dali siną, bardziej siną od
deszczowej mgiełki smugę wijącą się od ziemi ku niebu. Co pewien czas smuga
nikła, aby po chwili wybuchnąć kłębami prawie czarnego dymu. Ktoś rozpalił
ognisko bardzo mokrym drzewem. No bo gdzież tu znaleźć choćby kawałek
suchego patyka?
Irvin z palcem na cynglu przebył z pół mili, aż dostrzegł wśród deszczowej
szarugi daleki, przymglony pas wody. Wtedy dopiero zeskoczył z siodła i klucząc
między pagórkami obserwował coraz wyraźniejszą smugę dymu. Niemal już czuł
ostry zapach spalenizny. Zatrzymał się. Uwiązał muła na bardzo krótkiej lince, a
sam schylony i baczny na wszystko, począł posuwać się ostrożnie między
nierównościami gruntu. Nagle usłyszał odgłos wystrzału, przytłumiony
deszczową mgłą, a przecież wyraźny i bliski. Nurknął w zarośla, przeczołgał się
poprzez gąszcz i ostrożnie wysunął głowę już po przeciwnej stronie.
Pas zarośli kończył się na wysokim brzegu rzeki, nad obrywem, za którym bardzo
nisko, na samym skraju rzecznego nurtu, leżał szmat piachu. Na takiej to właśnie
plaży dymiło ognisko, a obok — trzech ludzi. Jeden leżał nieruchomo jak pień
zwalonego drzewa, z rękami wyrzuconymi na boki, z głową dziwnie przekrzy-
wioną. Drugi klęczał obok, grzebiąc w jukach siodła. Trzeci stał ze strzelbą w
ręku, z gołą głową, która świeciła jak płomień. Miał włosy rude, niemal
czerwone.
Irvin poczuł gwałtowne bicie serca. Pojął, że nadeszła z dawna oczekiwana
chwila. Rudzielcem był jeden z dwu bandytów ściganych gończym listem.
Ukryty w krzakach, gorączkowo myślał, jak ma teraz postąpić.
— No, co tam? — usłyszał głos, ten sam głos, który pytał o wodę pamiętnego
wieczoru w Greenfield.
— Oni, oni... — szepnął do siebie. — Ale kim jest ten trzeci?
— Co tam? — powtórzył rudzielec. — Znalazłeś?
Klęczący przy siodle podniósł się. W ręku trzymał sporej wielkości przedmiot,
przypominający wypchany woreczek.
— Nie odgadniesz — odparł.
— Co takiego?
— Złoto. Stary musiał trafić na żyłę.
— Mamy szczęście.
Rudy roześmiał się. W uszach Irvina ten uśmiech zabrzmiał przerażająco. Tak
cieszyć się mogli tylko diabli w piekle.
Teraz farmer zrozumiał wszystko. Leżąca postać — to Old Gun. Ciężko ranny
albo zabity. Jak to się stać mogło, że doświadczony westman dał się podejść
bandytom? Zamiast zabrać im łup — sam stracił wszystko. “Oto do czego
prowadzi chciwość" — szepnął w głębi swej duszy farmer. Jednakże próba
morderstwa tak jak morderstwo jest przestępstwem zasługującym na najwyższą
karę, a Irvin zrządzeniem losu stał się teraz jedynym, choć nieoficjalnym,
przedstawicielem sprawiedliwości. Poczuł na sobie ciężar odpowiedzialności, a
jednocześnie jakby uczucia dumy. Strach go opuścił. Musi przystąpić do akcji.
Przeczekał, aż człowiek z woreczkiem zbliży się do człowieka o rudej głowie.
Teraz miał ich obu na muszce. Wolniutko wyszedł z zarośli, z kolbą przyłożoną
do ramienia. Chybić było niepodobieństwem, ale nie miał zamiaru strzelać.
Wykalkulował sobie, że pod groźbą lufy zmusi jednego z opryszków do
związania drugiego, a pierwszego sam skrępuje. Plan był niesłychanie prosty...
— Ej, wy tam! Ręce do góry!
Nie zawahali się ani sekundy. Może mieli doświadczenie, a może... po prostu nic
do stracenia. Rudy okręcił się bokiem, na pół schylony.
To trwało mgnienie oka. W tym ruchu musiał wyszarpnąć rewolwer zza pasa, bo
grzmotnął strzał, kula bzyknęła nad uchem farmera. Nim huk przebrzmiał Irvin
trzykrotnie, a może czterokrotnie pociągnął za cyngiel. To był raczej odruch, a nie
przemyślany akt woli. Po latach wspominał o nim Irvin, bardziej wstydząc się
swego czynu, niż stawiając go za przykład odwagi — Dziś postąpiłbym inaczej
— stwierdzał za każdym razem.
Ale to “dziś" dzielił od tamtego zdarzenia długi okres nabytych doświadczeń w
rozmaitych nie mniej groźnych okolicznościach.
Po pierwszym strzale “rudy" zachwiał się, po drugim — zwalił na ziemię. Wielki,
lśniący colt wypadł mu z dłoni i zarył w piasku. Wówczas człowiek trzymający
woreczek wrzasnął przeraźliwie i rzucił się w bok. Irvin zeskoczył z urwiska, ale
uczynił to zbyt późno. Tamten już gnał przed siebie z szybkością antylopy
ściganej przez pumę. Farmer — za nim. Ale nogi miał zesztywniałe po
całodziennej jeździe. Dał się wyprzedzić o kilka jardów. Dostrzegł osiodłane
konie. I to zadecydowało o ostatecznej przegranej. Uciekający wskoczył w biegu
na wierzchowca i ruszył galopem. Jeszcze odwrócił się, strzelił dwukrotnie.
Później i jeźdźca, i konia zakryły nierówności gruntu. Zawrócił. Przy ognisku
spoczywały nieruchomo dwa ludzkie ciała. Cóż za okropny widok!
Ukląkł przy traperze, poszukał rany. Kula przebiła kapelusz i utkwiła w tyle
głowy. Old Gun był martwy. Rudy bandyta również nie dawał znaku życia. Irvin
powstał z klęczek.
Oto koniec wyprawy. Nie przypuszczał, że będzie tak tragiczny. Należało zająć
się pochówkiem.
Piasek plaży był sypki, ale czym go kopać? Farmer wdrapał się na wysoki brzeg
w poszukiwaniu jakiegoś grubszego patyka, który mógłby zastąpić łopatę. Nie
była to jednak prosta sprawa — wszystkie gałązki krzewów uginały się pod
naciskiem dłoni. Na nic.
Szukał bezskutecznie, wędrując wzdłuż zielonego urwiska. Nagle zawrócił,
prawie pędem, bo przeraziła go nieoczekiwana myśl, że podczas jego
nieobecności mógłby tu przybyć jakiś samotny wędrowiec, albo grupa
wędrowców. Mogli zabrać konie... Pod Irvinem nogi zadygotały. Strach
przeniknął go od czubka głowy do pięt. Ale plażę ujrzał pustą i cichą. Siadł, raczej
osunął się na zboczu skarpy, cały mokry od potu, z trudem łapiąc oddech.
Przecież gdyby ktokolwiek zjawił się teraz, widok dwu martwych i jednego
żywego świadczyłby niechybnie przeciw niemu, jako sprawcy zbrodni. Czy
potrafiłby się wytłumaczyć? Czy uratowałby go list gończy?
Co za szczęście, że nie ma nikogo! Szara, zamazana przestrzeń wypełniona
kropelkami deszczu: ni ludzi, ni zwierząt. Czuł jednak, że się nie uspokoi, póki
nie oczyści pobojowiska, póki — wreszcie stąd nie odjedzie. Ukląkł na plaży i rę-
kami począł kopać głęboki dół. Trwało to bardzo długo, tym bardziej że co kilka
minut przerywał robotę, wdrapywał się na wysoki brzeg i bacznie obserwował
horyzont.
Kiedy wreszcie dopełnił smutnego obowiązku, poczuł się tak słaby, że przez
dłuższy czas nie miał siły dźwignąć się z klęczek.
Potem znów wdrapał się na skarpę i wytężał oczy, czy w dali nie dostrzeże
jeźdźca zdążającego ku rzece. Cóż to była za rzeka? Jeśli go zapytają, gdzie ich
dopadł, cóż odpowie? Mimo że tyle lat przesiedział w Teksasie, nie orientował się
w geografii tego stanu. Karol na pewno potrafiłby bezbłędnie określić nazwę tej
rzeki. Irvin wiedział tylko tyle, że dużych rzek nie było w tych stronach wiele. Ta
— kto wie? — to chyba Kolorado. Południowa Kolorado wpadająca do Zatoki
Meksykańskiej. Zresztą, pal licho! Nagle przyszło mu na myśl, że uciekający ban-
dyta mógł zabrać wszystkie zrabowane pieniądze. Pognał na plażę, dopadł koni.
Stały spokojnie, choć nie były spętane. Prawdopodobnie bandyci gotowali się do
drogi, gdy ich zaskoczył. Założył kawałki rzemieni na przednie nogi jucznego
podjezdka i drugiego, przeznaczonego do jazdy wierzchem. Kościstą szkapę
starego trapera odnalazł ukrytą w krzakach. Nie była osiodłana, podobnie jak i
luzak. Zostawił ją w spokoju i począł przeglądać zawartość juków. Najpierw
rozwiązał tobołki. Znalazł w nich dwie pary nowiutkich butów, kompletny i
chyba jeszcze nie noszony strój traperski. Wyciągnął kilka pudełek nabojów
rewolwerowych i ładunków do winchestera, dwie butelki whisky, spory zapas
suszonego mięsa, sucharów i kilka puszek zmielonej kawy, sól, ba, nawet cukier!
Była to istna spiżarnia. Ale obfitość zapasów wcale nie poprawiła nastroju Irvina.
Wśród tych przedmiotów nie znajdowało się przecież to, co mogłoby w oczach
szeryfa wyglądać na dowód tożsamości zabitego bandyty. A więc ta cała wypra-
wa nie przyniesie mu żadnych korzyści...
Przerażony, drżącymi ze zdenerwowania dłońmi począł badać wnętrze drugiego z
juków. Odetchnął z ulgą, gdy wyciągnął pierwszy z brzegu pakuneczek, dość
ciężki, owinięty grubym papierem, z wyglądu przypominający sporej długości
kiszkę. Końcem noża rozpruł opakowanie. Na piach posypały się czerwonozłote
krążki. Monety! Powtórnie sięgnął dłonią do wnętrza skórzanej torby. Jeszcze raz
i jeszcze raz. Pełna była złota. Dlaczego rabusie wieźli łup w jukach luźnego
konia, a nie przy sobie? Odpowiedzi na to pytanie udzieliła mu dokładna rewizja
siodła drugiego wierzchowca. Zostało ono dosłownie nafaszerowane
papierowymi banknotami i paroma funtami srebrnych dolarówek. Ile tego było?
Przeliczenie skarbu postanowił Irvin odłożyć na później. Szybko pochował
pieniądze, założył uprząż na luzaka i przywiązał go do siodła swego muła. Co
miał uczynić z pozostałymi dwoma końmi? Dla każdego rolnika koń przedstawia
dużą wartość, ale prowadzenie takiego stada czworonogów musiałoby znacznie
przedłużyć powrót. Zdecydował się więc na zabranie tylko jednego, najlepszego
wierzchowca. Za takiego uważał, wbrew zewnętrznym pozorom, klacz Guna.
Niestety, próba jej osiodłania spełzła na niczym. Zwierzę kładło uszy, szczerzyło
zęby, wspinało się niebezpiecznie. Trzykrotnie ponawiał próbę i trzykrotnie
musiał odstępować. To była dzika bestia.
Podszedł do drugiego z wierzchowców, rozsiodłał go i mocno klepnął po zadzie.
Zwierzę wierzgnęło i ruszyło kłusem brzegiem rzeki. Teraz Irvin dosiadł muła i z
luzakiem na lince ruszył ku zachodowi, mimo że dzień się kończył, a do
zapadnięcia zmroku niewiele brakowało. Nie chciał nocować w tym miejscu.
Jechał zresztą niezbyt długo i po kilku milach rozbił obozowisko nad brzegiem tej
samej rzeki. Rozpalając ogień myślał, że dwa pozostawione konie na pewno
lepiej sobie dadzą radę od niego: albo przyłączą się do stadka mustangów, jeśli
takie w tych stronach istnieją, albo same staną się mustangami. Mimo wszystko
żałował utraconej zdobyczy, która — jak sądził — słusznie mu się należała. W
przeciwieństwie do pieniędzy. Ciągle jeszcze nie wiedział, ile ich było, nie to
jednak wydawało mu się najważniejsze. Nie to. Stanowiły przecież niezbity
dowód, że zwycięsko zetknął się z rabusiami. Gdyby nawet nie dano wiary, że
zabił jednego z bandytów, na pewno otrzyma nagrodę za odzyskanie
zrabowanych pieniędzy. Może nawet wyższą od ogłoszonej w liście gończym?
Bardziej to Irvinowi odpowiadało. Bo chociaż działał we własnej obronie,
niemiłą wydawała mu się nagroda za taki czyn.
Rozkulbaczył konie, zagotował kawę na ogniu i pozwolił sobie na sutą wieczerzę,
składającą się z sucharów i mięsa. Pogrążony w zadumie rozmyślał nad losem
Old Guna. Już teraz nie żywił do niego żalu. Ale nadal nie mógł pojąć, jak to
mogło się stać, że odkrywca złotej żyły, człowiek gardzący miejskimi uciechami,
nagle złakomił się na zrabowane pieniądze. Po co mu były potrzebne? Czyżby
Old Gun grał przed nim komedię? A może...
Irvina nagle zaskoczyła myśl nowa, pozornie nieprawdopodobna, nie do wiary. A
przecież, przecież... możliwa. Bo jeśli Old Gun zapragnął Irvina wyręczyć?
Odebrać bandytom zdobycz, pojmać ich samych i przekazać farmerowi? Któż
odgadnie, co zaplanował sobie stary traper?
Do tych myśli Irvin powracał wielokrotnie. Jednakże ani teraz, ani później, po
latach, nie zdołał sobie wyrobić jasnego poglądu.
Całą noc przesiedział czekając z niepokojem, czy drugi bandyta nie powróci. Na
szczęście nie doczekał się. Przestępca albo uwiózł z sobą część łupu, albo nie
chciał ryzykować życiem. Prawdopodobnie pieniądze znalezione w jukach siodeł
stanowiły jedynie część zrabowanej sumy. A zagarnięty woreczek ze złotem
zapewne wyrównał stratę. Rano Irvin czym prędzej ruszył w powrotną drogę.
Przypominał ją sobie dokładnie, więc mógłby nawet posuwać się szybko, gdyby
nie juczny koń. Ale Irvin nie mógł go się pozbyć. Po pierwsze dlatego, że
zamierzał zwrócić muła Abrahamowi Lamb; po drugie — ponieważ odzyskana
kwota pieniędzy nie zmieściłaby się w jukach jednego siodła bez opróżnienia ich
z pokaźnej części zapasów żywności.
Stary trop, ciągle jeszcze widoczny, poprowadził farmera na nowo w góry. Tu
ślady znikły zmiecione przez wiatr. Odtąd należało orientować się tylko przy
pomocy krajobrazu. A pamięć okazywała się zawodna. Już, już Irvin sądził, że w
tym właśnie miejscu poprzednio się zatrzymał, że tą ścieżką jechał — gdy nagle
jakiś nieznany szczegół zmuszał do zatrzymania się z obawy przed zbłądzeniem.
Kłopoty z odnalezieniem właściwego kierunku mnożyły się. Wielokrotnie musiał
zawracać, trafiając na wąwozy bez wyjścia lub na dolinki zamknięte pniami
drzew powalonymi przez wichury albo lawinami kamieni.
Być może Vincent Irvin wyjechałby wreszcie z tego labiryntu szczytów i
przepaści, nagich skał i pierwotnych borów. Być może nie wyjechałby nigdy,
zmożony wysiłkiem ponad ludzką wytrzymałość. Ale raz jeszcze los się doń
uśmiechnął. I to w najodpowiedniejszej chwili, bo po dniu niezwykle
wyczerpującym, podczas którego aż trzykrotnie trafił na zawalone skalnym
piargiem ścieżki, zmuszające do nadkładania drogi o wiele mil, aby znowu trafić
na plątaninę naturalnych szlaków i zastanawiać się długo, który z nich wybrać.
Było to coś w rodzaju loterii. Każda ścieżka kryła niespodziankę.
Pechowego dnia, gdy zmrok począł okrywać ziemię, a farmer rozglądał się, gdzie
by najlepiej rozbić biwak, ujrzał daleki blask ognia. Początkowo sądził, że padł
ofiarą złudzenia. Chyboczący płomyczek to ukazywał się, to nikł w
przedwieczornej szarówce jak duch gór. Dopiero gdy zjechał ze ścieżki w małą
dolinę, ujrzał go zupełnie wyraźnie. Każdego innego wieczoru Irvin — na taki
widok — zawróciłby konie i czym prędzej się oddalił, pamiętając o jukach
pełnych pieniędzy. Każdego innego wieczoru, ale nie po tak morderczej
wędrówce! Irvin ledwo trzymał się na siodle, był ociężały, senny, zrezygnowany.
Bał się, że lada chwila pogrąży się w niebezpiecznej drzemce. A ognisko
wyglądało tak zachęcająco! Ruszył wprost na nie. Potem zsiadł z muła i z ręką
opartą na kolbie rewolweru (zdobycznego rewolweru) wolno pomaszerował
przed siebie aż do miejsca, w którym blask ognia padł na jego buty. Przy
malutkim ognisku siedział jeden tylko człowiek.
— Dobry wieczór — powiedział siląc się na beztroski i rzeźwy ton głosu.
— Dobry wieczór. Siadajcie. Mnóstwo tu miejsca, a i na ząb także coś się
znajdzie. Spóźniony towarzysz lepszy od żadnego. Obserwowałem was od dawna
i zgadywałem: przyjdzie, nie przyjdzie...
Irvin bez słowa, jak automat, zdjął uprząż, złożył przy ognisku.
— Jest tu gdzie woda? — zapytał.
— Mnóstwo wody. Konie wskażą wam do niej drogę. Popatrzcie.
Farmer odwrócił się. Jego oba wierzchowce biegły lekkim truchtem w kierunku
krzaków na skraju dolinki. Natychmiast pospieszył za nimi. Strumień płynął
bezszelestnie zaraz za zieloną zagrodą. Poczekał, aż zwierzęta zaspokoją
pragnienie, później kilka razy zanurzał głowę w nurcie. Odeszła go senność.
Wstał i pognał konie z powrotem.
— Weźcie je na linki — poradził nieznajomy. — W pobliżu znalazłem ślady
pumy. Cieszę się, że noc spędzimy razem. Sam jeden nie mógłbym oka zmrużyć.
— A wasz koń?
Nieznajomy wskazał palcem za siebie.
— Siadajcie.
Farmer osunął się na ziemię i oparł plecami o zwaloną uprząż i siodło.
— Teraz sobie podjemy — mówił nieznajomy. — Czekałem na was z pieczenią.
Wstał. Irvin spostrzegł, że przypadkowy towarzysz był wyjątkowo małego
wzrostu. Żeby nie glos, twardy i męski, można by go wziąć za chłopca.
Przyjął płat dymiącego mięsa rozłożony na wielkim liściu. Spopielały z wierzchu,
ale soczysty i pachnący pod skorupą spalenizny. A smak? Jakże różnił się od tej
zupki na suszonym mięsie, którą przez tyle dni się żywił!
— Znakomite — stwierdził nie mogąc ukryć zadowolenia.
— Wygłodnieliście?.
— Nie trafiła mi się żadna zwierzyna, a suszone mięso to niezbyt przyjemna
potrawa.
— Z daleka droga prowadzi?
— Jadę do Greenfield — odparł Irvin, co nie było odpowiedzią na zadane pytanie,
ale widać zadowoliło nieznajomego.
— Nie wiem, gdzie to jest — stwierdził. — W Teksasie?
Farmer skinął głową.
— Na wschodzie, na zachodzie?
— Na północy.
— Byliście już tam kiedy?
— Ja mieszkam w Greenfield.
— I cóż porabiacie w tym Greenfield?
— Jestem rolnikiem.
— Ho, ho! Kto by myślał? Spotkało się dwu rolników.
— Tak? — uradował się Irvin. — Gdzie macie gospodarstwo?
— Teraz to już... nigdzie. Zajmowałem się rolą do czasu, aż cisnąłem ją w diabły!
— Susza? — zagadnął Irvin mając na myśli przyczynę swych nieszczęść.
— Jaka tam susza! Wody miałem cały czas pod dostatkiem. Co innego mnie
wygnało. Ech, farma była zupełnie dobra. W Albercie. W Kanadzie — dodał. —
Ziemia jak złoto, pszeniczna. I gdyby nie tamta piekielna pogoda...
— Deszcze?
— Nie deszcze. Ani deszcze, ani susza. Coś znacznie gorszego.
— Nie ma nic gorszego od suszy — stwierdził Irvin z całą powagą.
— Jest, jest.
Zamilkł i zajął się gorliwie ogrzaniem wielkiej kości obrośniętej mięsem.
— To kozica — wyjaśnił. — Wolę antylopy, ale ich ostatnio w tych stronach nie
spotkałem. Chyba z powodu tej pumy. Włóczy się za mną bestia od trzech dni.
Jak się nie odczepi, wezmę pukawkę i zrobię porządek.
— Więc co to było w Albercie? — nawiązał Irvin do przerwanej rozmowy.
— W Albercie... W tych stronach nikt mi nie wierzy. I wy nie uwierzycie. Ale
powiem. Tam jest taki dziwny klimat. Niczego, człowieku, nie potrafisz
przewidzieć. Same niespodzianki, co jedna to gorsza.
Przerwał. Irvin cierpliwie czekał, aż skończy ogryzać kość i rzuci ją w sam środek
żarzących się głowni, z których natychmiast wystrzelił czerwony język ognia.
— Wyobraź sobie, towarzyszu, że siejesz pszenicę. Gdzieś w kwietniu. Ciepło,
ziemia w sam raz, deszcz pokropi, słonko przygrzeje. I ani się spostrzeżesz, a tu
zieleni się dokoła twoja rola. Zmordowałeś sie, bo zmordowałeś, ale teraz możesz
czekać spokojnie do żniw. Zbierzesz ziarno, pojedziesz do miasta i wypchasz
pieniędzmi wszystkie kieszenie. Tak właśnie wtedy myślałem. Nadszedł
czerwiec. Widzę, łodygi wysokie na pięć stóp, a na nich kłosy na pięć cali długie
Zacieram ręce. Jeszcze miesiąc, półtora i zacznę sypać ziarno do worków.
Każdego ranka gnałem na swoje pole, żeby popatrzeć, jak zboże rośnie a rośnie.
Moje zboże! A któregoś ranka, z różowym świtem, co pogodę zapowiada,
wybiegłem z chałupy i nogi mi wrosły w ziemię. Czy to sen? Oczy przecieram,
ale nic się dokoła nie zmienia. Cóż to za diabelskie figle? Przez cale moje złote
pole przeszedł jak gdyby ciężki walec, jakim ubijają kamienie na drogach. Co za
dziw? Na prawo i na lewo równą linią stoją kłosy, jak wojsko na paradzie. A
środek, szeroko na trzy jardy, zboże leży. Zdeptane, wbite w ziemię. splątane
łodygi. Zacząłem je podnosić. Na nic. Tylko poczułem pod palcami jakby szron.
Skąd szron w lipcu? Nie mogłem zrozumieć. Dopiero: później mi wytłumaczono.
Gdzieś od północy, w samym środku upalnego lata, przyleci taki piekielnie zimny
wiatr i zwarzy na swej drodze wszystko, co napotka. Zwarzy, połamie, wdepcze
w grunt i pogna dalej.
— Dziwne — mruknął Irvin nie wiedząc, czy opowiadanie uznać za żart.
— Piekielny klimat — mówił dalej nieznajomy. — Nadal nie pojmuję, jak to się
dzieje, że ten mroźny wiatr dmie jakby przez tunel. W środku takiego tunelu
kilkadziesiąt stopni mrozu, po bokach kilkadziesiąt ciepła.
— Ale całej pszenicy nie wymroził przecież — wtrącił się Irvin.
— Tym razem. Bo w tydzień później nadleciał innym szlakiem i położył drugą
partię zboża. Z ocalałej resztki zebrałem mniej niż zasiałem. W roku następnym
wszystko powtórzyło się bardzo dokładnie. Machnąłem ręką na gospodarkę i
uciekłem. Prawdziwy rolnik długo tam nie wytrzyma. Bo na przykład... Na
przykład jest zima siarczysta i palisz w piecu. Kładziesz się spać i nakrywasz
kożuchem na dodatek. Jest luty, sam środek tamtejszej zimy. Mróz. Budzisz się
nad ranem. Duszno i gorąco, cały jesteś oblany potem. Ani chybi choroba. Więc
nakrywasz się jeszcze szczelniej, żeby wypocić z siebie gorączkę, i pocisz się
jeszcze bardziej aż do samego świtu. Wreszcie wychodzisz na dwór. I co widzisz?
Kiedy kładłeś się spać, twoją chatę otaczała bezkresna płaszczyzna śniegu,
wysokiego na chłopa. A teraz? Myślisz, żeś znalazł się na wyspie. Dokoła woda,
prawie sama woda. Płyną strumienie i rzeki pochyłościami gruntu. A w
zagłębieniach jeziorka, stawy, jeziora. Błoto się lepi do butów, a w twarz dmie
gorący wiatr. Wydaje ci się, żeś przespał zimę. Zrzucasz z siebie jeden
przyodziewek po drugim, aż zostajesz w samej koszuli. I już wiesz, że w nocy
wcale nie chorowałeś, że to po prostu chinook, o którym ci kiedyś ktoś mówił.
Ale albo zapomniałeś, albo nie wierzyłeś.
— Co to jest: chinook? — zagadnął Irvin.
— Wiatr, który w samym środku zimy potrafi dmuchnąć warem. Zrywa się od
zachodu, od Gór Skalistych. W ciągu godziny może podnieść temperaturę o
dziewięćdziesiąt stopni *. Takie są tamte strony. Dlatego przeniosłem się gdzie
indziej.
— Aż tu?
— O, nie! Po drodze zawadziłem o kilka innych miejscowości...
Rozgadał się na dobre. A Irvin uznał, że będzie najlepiej przeciągnąć rozmowę do
świtu, bo bał się zasnąć z powodu swych “skarbów".
Nieznajomy przerwał na chwilkę, wydobył fajkę.
— Palicie?
Na przeczącą odpowiedź schylił się nad ogniem, wygrzebał czerwony węgielek i
palcami położył go na główce fajki. Zaciągnął się i wypuścił kłąb dymu.
— Różnie się bywało i w różnych stronach — nawiązał do przerwanej opowieści.
— Opowiadano mi o złocie. Trochę było w tym łgarstwa, ale i nieco prawdy.
Słyszałem o takim, który w Brytyjskiej Kolumbii * znalazł nugget * wagi 60
funtów*. Tkwił w szczelinie skalnej. A inny znowu farmer, jadąc wozem w
prowincji Victoria, wjechał na głaz sterczący z ziemi. Zatrzymał konie, żeby
obejrzeć, czy nie uszkodził koła. I wówczas zwrócił uwagę na dziwnego koloru
rysę, jaką koło wyżłobiło w kamieniu. Spróbował kamień wydobyć. Machnął
łopatą raz, drugi i zrobił dwie dodatkowe rysy, żółtej barwy. To był dziwnie
miękki kamień. Wykopał go. Zawiózł do domu. No i co powiecie? Bryła złota
ważąca ponad dwieście funtów! Nasłuchałem się takich historyjek, a
nasłuchałem. I postanowiłem sam poszukać szczęścia. Ale nie w Kanadzie.
Zbrzydła mi do cna. Zasłyszałem, że w Kalifornii odkryto w kilku miejscach
złotonośne żyły. Postanowiłem tam się wybrać, ale że z pieniędzmi było krucho,
powędrowałem najpierw na północ. Zimą. Wróciłem z tobołem
Mowa o skali termometru Fahrenheita.
Brytyjska Kolumbia — prowincja Kanady.
Nugget — bryłka rodzimego złota.
Funt angielski równa się 0,453 kg.
skórek, a było wśród nich kilka srebrnych lisów. Za jedną taką skórkę płacono
wówczas w mieście 50 dolarów. Dopiero nakupiłem żywności, broń, konia jak się
patrzy, siekierę, patelnię i tak obładowany ruszyłem na południe. Trochę prerią,
trochę górami. Namęczył się wtedy człowiek i nagłowił nieraz.
Westchnął. Kawałkiem patyka począł czyścić fajkę.
— No i co? Znaleźliście złoto?
— Znalazłem i nie znalazłem. Długa to historia.
Irvin spojrzał w niebo. Świeciły gwiazdy, jedna przy drugiej. Nocna cisza
rozpostarła się dokoła.
— Opowiedzcie — poprosił, ciągle myśląc o swym “skarbie" i o tym, aby nie
zasnąć.
— Niech tam! Opowiem. Ta włóczęga tylko na dobre mi wyszła. Każda włóczęga
napędza człowiekowi rozumu. Jak sobie dłużej pojeździ, zaraz innymi oczami
spogląda na świat. Spróbujcie kiedy.
— Nie, nie! — zaprotestował Irvin. — Nie mam zamiaru nigdzie więcej jeździć,
chyba do stacji kolejowej, żeby zboże dostawiać.
— No to po co wybraliście się na te pustkowia? — zagadnął znienacka.
Irvin na chwilę zapomniał języka w ustach. Coś jednak należało powiedzieć.
Więc zaczął od suszy, jaka gnębiła Greenfield, i znalazł wdzięcznego słuchacza,
który zrozumiał go i współczuł.
— Wybrałem się na polowanie, żeby trochę mięsa przywieźć do domu —
zakończył niezręcznie.
— I niczego nie upolowaliście.
— Niewiele. Ledwie samemu starczyło.
— Hm, to ta wasza osada gdzieś niedaleko musi leżeć, co?
Irvin zląkł się. Jeśli tamten zacznie go wypytywać, zapłacze się w kłamstwach
albo wygada. Aż się spocił z przejęcia. Na szczęście nieoczekiwane wydarzenie
przerwało rozmowę. Nieznajomy szybko dorzucił drzewa do ogniska, buchnął
wysoki płomień.
— Słyszeliście? — zapytał półgłosem.
— Nie.
— Koń parsknął. Ta puma znowu się tu włóczy. Chodźmy — powiedział sięgając
po fuzję. — Dobrze strzelacie?
Irvin przyznał, że nie jest mistrzem w tej sztuce.
— Wobec tego nie możemy się rozdzielać.
Poszli w czarniejszy od nocy gąszcz krzaków. W ciszy stuknęły kopyta.
— Tam stoi mój koń. Idziemy dalej.
Poczęli pomykać między zwartą ścianą zarośli a górskim zboczem.
— Ona gdzieś tu krąży — zauważył szeptem mały traper. — Nie róbcie tyle
hałasu! — syknął, gdy Irvin nieopatrznie nastąpił na suchą gałąź.
— Widzę ją. Kładź się i nie strzelaj.
Irvin ukląkł za niewielkim wzniesieniem gruntu. Wytrzeszczył oczy, ale niczego
nie dojrzał. Mały traper rozciągnął się obok, ze strzelbą przyłożoną do ramienia.
Nadal trwała cisza, tylko wiatr szeleścił w liściach. Na koniec ten sam wiatr
przyniósł na swych skrzydłach woń ostrą, cuch zwierzęcy. Dopiero teraz farmer
spostrzegł cień kroczący to tu, to tam. Teraz — z lewej — parsknęły konie. Po
chwili — niby odzew — nadpłynęło z mroku krótkie, przytłumione warknięcie.
Irvinowi mocniej zabiło serce. Cień ogromniał. Wiatr dął od strony zwierzęcia i
drapieżnik nie wyczuł obecności ludzi. Zbliżał się. Szedł w stronę koni zwrócony
bokiem do myśliwych. Pochylony ku ziemi łeb, nabrzmiały kark, przygięte łapy.
— Teraz — szepnął traper.
Irvin zobaczył błysk, cienkie pasemko ognia, a zaraz po nim głos strzału,
przypominający pęknięcie uschłego konaru! Raczej trzask niż huk. Przycisnął
kolbę do ramienia, nacisnął cyngiel.
Raz, drugi, trzeci... Czternastostrzałowy winchester stwarzał ogromne
możliwości! Po pierwszym strzale puma ryknęła ochrypłym basem, podskoczyła
i runęła drapiąc pazurami ziemię. Po czwartym — znieruchomiała.
— Dosyć — zakomenderował mały traper. Zerwał się i z bronią skierowaną w
stronę zwierzęcia wolno, wolniutko ruszył ku bezkształtnej, szarej masie. Irvin
stąpał tuż za nim.
— Martwa jak głaz — stwierdził traper trącając lufą nieruchomy łeb. — Jeśli jej
nie położyłem na miejscu, to wy dostatecznie naszpikowaliście ją kulami. Futro
podziurawione pewnie jak sito, ale i tak o tej porze mało warte. Chyba że chcecie
je zabrać...
Irvin odmówił. Wrócili do ogniska. Traper dorzucił kilka patyków.
— Trzeba się nieco przedrzemać — stwierdził, po czym owinął się kocem i legł z
nogami zwróconymi ku ognisku. — A wam radzę to samo — dodał. — Nic nas
już nie będzie niepokoić, do ranka niedaleko. Patrzcie, gwiazdy gasną.
Ziewnął i odwrócił się bokiem.
— A jak było z tym złotem? — zapytał Irvin.
— Nie teraz. Jutro.
Ale farmer nigdy nie dowiedział się o eksplorerskich wysiłkach nieznajomego.
Zapewne nie dały nadzwyczajnych "rezultatów, jeśli ten dziwny rolnik nadal
włóczył się po bezdrożach gór Sacramento szukając... właściwie nie wiadomo
czego.
Irvin siadł w bliskości dogasającego ogniska, oparł się plecami o siodła. Myślał,
myślał, aż mu się myśli zmieszały i... zasnął.
Napad
Siwy wieczór opadał na ziemię po dniu gorącym jak wnętrze piekarskiego pieca.
Rozżarzone powietrze drgało.
Irvin wracał w rodzinne strony. Coraz lepiej rozpoznawał krajobraz. Wiedział, że
za godzinę, dwie, nim noc rozjaśni niebo gwiazdami, ujrzy pierwsze zabudowanie
Greenfield.
Wbrew złowróżbnym prognozom Karola Gordona, Abrahama Lamba i — na
koniec — Old Guna wracał osiągnąwszy cel. Bo chociaż nie wiózł żadnego ze
sprawców napadu na pocztę, to przecież w jukach koni spoczywała poważna
suma odzyskanych pieniędzy. Jechał i dumał nad tym, jak go przyjmą w rodzinnej
osadzie. Jechał i układał w myślach plan działania na przyszłość: Becky umieści
w szpitalu, Clema zatrzyma przy sobie, spłaci długi... Gdyby katastrofalna susza
trwać miała nadal, opuści niegościnną ziemię. Może Karol również da się na-
mówić? Spłaci także długi zaciągnięte u Bryana przez Karola. Będą obaj mogli w
biały dzień, nie chyłkiem i nocą, opuścić Greenfield. Odtąd wszystko się zmieni
— przekonywał sam siebie. Na zachodzie leżą jeszcze odłogiem dziewicze
grunta. Łatwo wybrać teren pod zagospodarowanie. Najlepiej w pobliżu większej
rzeki, która nigdy nie wysycha, i w niedużej odległości od kolejowej linii. Tam,
gdzie klimat mniej ostry, a niebo łaskawsze dla rolnika. Marzył o złocistych
łanach pszenicy, o worach ziarna, o stadzie krów pasących się wśród bujnej
zieleni łąk. Do licha z Greenfield! Odżałuje tę ziemię. Zostawi ją, bo nie łudził
się, że komukolwiek mógłby sprzedać. Nie znajdzie amatora ani na stwardniały
jak kamień ugór, ani na budynki. Spośród mieszkańców Greenfield nikt się na to
nie połasi.
Tak przedstawiał się życiowy plan Irvina. Układał go podczas ostatnich dni
podróży, nadal pełnych niespodzianek.
Mały traper obiecał wyprowadzić Irvina z plątaniny ścieżek gór Sacramento.
Nęcąca propozycja! Ale Irvin nie mógł na nią przystać, chyba że droga miałaby
prowadzić obok chatki Abrahama Lamba. Musiał przecież zwrócić pożyczonego
muła. Dlatego na propozycję odpowiedział odmownie, nie kryjąc zresztą
przyczyny tej odmowy.
— Abraham Lamb! — wykrzyknął mały traper. — Przecież go znam.
Polowaliśmy razem, a któregoś roku spędziłem z nim calusieńką zimę. Moja
najbezpieczniejsza droga właśnie niedaleko jego chałupy wiedzie.
I tak oto Irvin doprowadzony został do celu drogą najkrótszą. Lamb, gdy go
ujrzał, tylko pokiwał głową.
— Widzę, że się udało — powiedział. — Konik wcale niezły. A co z resztą?
Irvin zerknął nieznacznie na swego towarzysza.
— Nie chcesz, nie mów, ale nim się nie krępuj.
Ręczę jak za siebie.
— Tyle wam zawdzięczam... — zaczął farmer. Lamb machnął ręką:
— Bez takich wstępów. Rozkulbaczcie konie. Pogadamy później. Cóż tam u
ciebie słychać, stary włóczęgo? — zwrócił się do towarzysza Irvina.
Objęli się ramionami i weszli do chatki. Tę chwilę samotności farmer postanowił
wykorzystać. Zdjął uprząż z muła, zdjął siodło ze zdobycznego konia. Rozłożył
na trawie jedno obok drugiego i począł przekładać pieniądze do swoich juków.
Należy pozbyć się zbędnych drobiazgów, a nawet części żywności. Ale decyzja,
co należało wyrzucić, by cały skarb zmieścić w jednym siodle, nie była wcale
łatwa. Aż spocił się z wysiłku. Klęczał nad swym dobytkiem, ocierając wilgotne
czoło i zastanawiając się, jak rozwiązać skomplikowany problem, gdy Abraham
Lamb z towarzyszem stanęli nad nim.
— U licha! Co za fura pieniędzy? Żebym wiedział, jakiego milionera prowadzę...
— To co? — zaśmiał się Lamb.
— Policzyłbym sobie za każdy dzień drogi. Sądzę jednak, że teraz milioner okaże
się hojny dla biednego przewodnika.
Irvin podniósł się z klęczek.
— Mylisz się, Little. To nie są jego pieniądze. Nic ci się nie należy poza dobrym
wspomnieniem. Wierz mi, Little*.
Jakże to nazwisko — może przezwisko — pasowało do “małego".
Irvin odetchnął z ulgą i rzekł do Lamba:
— Dziękuję.
— Można zdradzić tajemnicę, Irvin? Należy mu się chyba wyjaśnienie.
Farmer kiwnął głową. Przysiedli na trawie, a Vincent zajął się na nowo
pakowaniem swego dobytku. Rozkładał i układał, wyjmował i dopasowywał, nie
bardzo zwracając uwagę na to, co Lamb opowiada. Na koniec rozłożył ręce w
bezradnym geście:
— Nie dam rady — poskarżył się głośno. Rozmowa została przerwana.
— Dostaniesz worek, Irvin — odezwał się Lamb. — Piękny worek z koźlej skóry.
Jeden warunek: powiesz, jak zakończyła się twoja wyprawa.
Spełnił żądanie. O świcie obaj odprowadzili go jeszcze szmat drogi, a przed
samym rozstaniem Lamb zapowiedział surowym głosem:
— Pamiętaj, Irvin! Gdybyś jeszcze kiedy zawitał w te strony...
— Będę pamiętał! — odkrzyknął i ruszył galopem, dokładnie poinformowany,
którędy ma jechać, by ominąć Llano Estacado.
I oto teraz nadchodził kres wędrówki. Zakurzona droga, zakurzone pola, skwar
wiszący nad ziemią i posępny, czerwonoszary krajobraz. Teraz to wszystko
wydawało mu się rajskim widokiem. Becky, Ciem, Karol, Abel Meredith, szeryf
Fawkes, Robert Dreer, Fulk Bryan — ileż czasu ich nie widział? Dopieroż to
zaczną wypytywać! Klepać po plecach, ściskać dłonie i szczycić się, że w
Greenfield znalazł się taki śmiałek. A przecież nigdy nie dokonałby
przedsięwzięcia,
Little (ang.) — mały.
gdyby nie Lamb, który mu nie ocalił życie; gdyby nie Old Gun, który wybawił od
niewoli, a może nawet... śmierci. Dziwny Old Gun, pochowany na przybrzeżnym
piasku Kolorado. Czemu ruszył za bandytami?
Dwu ludzi tak bardzo mu pomogło, ale przecież on sam w tej zwariowanej
wyprawie odegrał główną i decydującą rolę. Miał prawo być dumny!
Ukazała się czarna linia zabudowań, a na skraju tej linii — jego własna zagroda.
Popędził konia. Na drodze nie spotkał nikogo. Osadził wierzchowca tuż przed
studnią. Zeskoczył z siodła. Cóż tu tak cicho? Podszedł do drzwi. Żelazna kłódka
wisiała na skoblu. Zajrzał przez okno: pusto.
“Chyba przenieśli się do Karola" — pomyślał, ale równocześnie niepokój ścisnął
mu serce.
Ujął konia za uzdę i prawie biegnąc dotarł do sąsiedniej zagrody. Wtedy usłyszał
znajomy głos:
— Pan Irvin przyjechał!
To Robert. Biegł w jego stronę.
— Myśleliśmy, że pan już nigdy nie wróci. Wszyscy się niepokoili, a najbardziej
mój boss...
— Przecież wróciłem — zdobył się na uśmiech, bo niepokój rósł w nim z każdą
chwilą. — Gdzie moja żona?
Robert otworzył usta i zamknął je.
— Gdzie Clem? Odpowiadaj! — zdenerwował się Irvin.
— To już mój boss panu powie.
— Karol! Gdzie on?
Irvin ciągle jeszcze nie mógł nic zrozumieć. Czemuż to dopiero Karol miał go
poinformować o losach rodziny?
A wtedy otworzyły się drzwi domostwa Gordona:
— Vincent! Jakże się cieszę! Witaj, stary druhu.
Ale głos Karola nie zabrzmiał radośnie...
Piszę o tym, jak już poprzednio wspomniałem, po latach, po wielu łatach, które w
pamięci uczestników, aktorów wydarzeń, przytępiły ostrość odczucia.
Wiedziałem o tym, jednak nie starczyło mi odwagi pytać Irvina o tamten wieczór.
Opowiedział mi o wszystkim Karol Gordon.
— Nie było sensu niczego dłużej ukrywać — mówił wracając do starych
wspomnień. — Niepełne informacje mogłyby być jeszcze boleśniejsze. Ech,
Becky Irvin do końca wierzyła, że jej mąż udał się tylko na polowanie i że
wkrótce wróci. Dziwiła się, że mu nie towarzyszyłem. Odparłem, że polowanie
może potrwać kilka, nawet kilkanaście dni, a ja zostałem właśnie na prośbę
Vincenta, aby jej służyć pomocą. Po pewnym czasie poczęła się niepokoić.
Uspokajałem, jak mogłem, bagatelizując niebezpieczeństwa wyprawy, chociaż
sam pełen byłem najgorszych myśli. W drugim tygodniu nieobecności Vincenta
Becky poważnie się rozchorowała. Nie wstawała już z łóżka, chwilami traciła
przytomność i poczynała majaczyć. Posadziłem przy niej Roberta, a sam
poleciałem do Abla Mereditha po pomoc. Ten stary miał najtęższą głowę w
naszej osadzie. Przejął się moją informacją i w mig zorganizował kobiece dyżury
przy chorej. Ale nie mogły one zastąpić leczenia. Od dawna wiedziałem, że
Becky Irvin cierpiała na płuca i że upały Greenfield nie służyły jej zdrowiu. A
przecież brak pieniędzy nie pozwalał na wypełnienie poleceń lekarza.
Sądzę, że Abel Meredith odczuwał wyrzuty sumienia. I ja też nie czułem się
najlepiej, chociaż nieco tłumaczyła mnie przeklęta piaskowa burza. Gdyby nie
ona — ściągnąłbym Vincenta z powrotem do Greenfield. Czy jednak ten fakt
przywróciłby zdrowie Becky? Przecież nie! Tylko zmalałaby moja
odpowiedzialność. Tak sobie wówczas rozmyślałem, chociaż dziś rozumiem, że
nie miało to żadnego sensu. Katastrofa nastąpiła szybciej, niż można było
przypuszczać. Czwartego dnia choroby Becky Irvin dostała krwotoku i zmarła.
Myślałem, że ziemia rozstąpiła się pode mną. Tak oto zaopiekowałem się żoną
przyjaciela! Okropny to, zaiste, dramat, gdy z braku pieniędzy człowiek traci
życie.
Pochowaliśmy Becky Irvin zaraz za granicami Greenfield, w samotnej mogiłce.
Na pogrzeb stawili się wszyscy. Takiej solidarności w żałobie i współczuciu nie
wykazali rolnicy Greenfield już nigdy później...
Małego Clema przyjęła do siebie rodzina Abla Mereditha. Chłopcu potrzebna
była przecież kobieca ręka.
Nie zdążyliśmy jeszcze oprzytomnieć po tamtej katastrofie, gdy rozeszła się nowa
wieść: Clem zachorował. Dziecko bardzo tęskniło za matką, cały dzień ponure i
ciche, kryjące się po kątach. Straciło dawne rumieńce, a wreszcie tak osłabło, że
trzeba je było nosić. Gromada kobiet rodziny Mereditha debatowała, jakie by tu
zastosować lekarstwo. Obmyślano najrozmaitsze wywary z najrozmaitszych ziół,
stosowane jakoby od setek lat i zawsze niezawodne w skutkach. Ale gdzie
znaleźć zioła na spalonej ziemi?
Wraz z Ablem Meredithem i szeryfem Fawkesem udałem się do Fulk Bryana
molestować go o pieniężną pożyczką. To był porządny człowiek. Miał prawo
wyrzucić nas za drzwi, a przecież pożyczył! Pognałem na stację, złapałem pociąg
i pojechałem znowu do Amarillo. Zmitrężyłem tam dwa dni i dwie noce, czekając
na lekarza, który został wezwany na jakąś odległą farmę. Wróciłem z nim dnia
trzeciego. Za późno. Clem zmarł. Dziś mówię o tym spokojnie, ale wówczas...
Nie, nie będę tego wspominał. Kobiety Meredithów chodziły z zapłakanymi
oczyma, Abel zaś — głowa rodziny — chociaż to człek twardy i niejedno w
swym długim życiu widział, łaził ponury jak noc i milczący jak głaz. Tak go
wzięło!
W kilka dni później zjawił się Vincent.
Pamiętam, gdy mnie wysłuchał, jego twarz, pobladłą nagle, zszarzałą, w jednym
momencie postarzałą o lata całe. Cichym głosem zapytał tylko, gdzie są groby, i
zaraz poszedł na ten maleńki cmentarzyk. Zostawiłem go samego. Uznałem, że
tak będzie lepiej. Pamiętam... razem z Robertem zajęliśmy się koniem Vincenta.
Oczyścili, napoili i zaprowadzili do stajni. Konik prezentował się wcale nieźle,
był tylko mocno zmordowany i chudy. Nie wiedziałem jeszcze, skąd Irvin go
wziął i co zrobił ze swoją Betsy.
Wkrótce Abel Meredith przywlókł się do mej chałupy.
— Irvin wrócił? Jak mu się udało?
Wzruszyłem ramionami.
— Tyle wiem co i wy, ojcze. Zgubił gdzieś swą klacz, a przyprowadził karego
konika. Poza tym nosi przy pasie colta.
— Nie pytałeś, gdzie go zdobył?
— Jeszcze na to nie pora.
— Słusznie. Jakby wydarzyło się coś nowego, daj mi znać.
I odszedł.
Siodło Irvina jeszcze leżało na progu. Podniosłem, aby przenieść do izby. Wydało
mi się niezwykle ciężkie. Kiedy cisnąłem je na ławę — zadźwięczało metalicznie.
Coś tam Vincent naładował, ale nawet przez myśl mi nie przeszło, by zajrzeć do
juków. Pomacałem tylko pękaty woreczek z koźlej skóry, przymocowany
rzemieniami w tyle siodła. Był twardy jak żelazo. Czyżby natrafił na złotą żyłę?
Eee, gdzie tam, Vincent nie był przecież eksplorerem i nic się nie znał na skarbach
ziemi. Należało uzbroić się w cierpliwość.
Aż dziwne, że w mej pamięci utrwaliło się tyle szczegółów z tamtego dnia.
Pamiętam, że razem z Robertem zajęliśmy się pitraszeniem obiadu. Kiepskiego.
Na dobry nie było nas stać. Co tu dużo gadać! Cała ludność Greenfield po prostu
dziadowała.
Irvin zjawił się dopiero o zmierzchu, ponury jak gradowa chmura. Siadł za stołem
i razem spożyliśmy nasz jałowy posiłek. W całkowitym milczeniu. Dopiero gdy
Robert sprzątnął miski, Vincent powiedział:
— Muszę iść do szeryfa. Pójdziesz ze mną?
— Oczywiście.
— Hm... gdyby tak szeryf zechciał przyjść do nas, byłoby jeszcze lepiej. Może
spróbujesz go namówić.
Odparłem, że zaraz pójdę do Fawkesa i poproszę go tutaj. Wówczas sądziłem, że
Irvin po prostu nie chce pokazywać się ludziom, lękając się może ich
współczucia. Jednakże wkrótce okazało się, że przyczyna była inna.
Lucas Fawkes ze swą gwiazdą szeryfoską i dyndającym u pasa coltem niezbyt
pewnie wkroczył do domostwa Gordona. W swym niezdecydowaniu wybrał
formę powitania w danym wypadku najlepszą z najlepszych, uścisnął przybyłemu
dłoń i dodał:
— Jesteśmy wszyscy z tobą, Vincent...
Później siadł ciężko za stołem, nie bardzo wiedząc, po co go wezwano. Wówczas
Irvin przeniósł siodło z ławy na stół.
— Karolu — poprosił — niech Robert popilnuje drzwi i nikogo nie wpuszcza.
Albo... niech nas zamknie od zewnątrz.
Zdziwili się obaj.
— O co chodzi? — spytał Fawkes. — Jakaś tajemnica?
Irvin skinął głową.
— Musimy pewną sprawę załatwić bez świadków. Dlatego was tu poprosiłem,
szeryfie.
Robert wytrzeszczył oczy:
— Co to ma znaczyć, boss?
— Sam nie wiem — mruknął Gordon. — Załóż kłódkę na skobel i w razie czego
mów, żeśmy wyszli.
Kiedy z łoskotem zatrzaśnięto drzwi, Irvin odwiązał koźli woreczek od siodła,
rozsupłał rzemyki i począł wykładać na stół szare ruloniki papieru. Z jednego, na
pół przedartego, wysypały się na deski złote monety. Fawkes i Gordon aż
podnieśli się z ławy.
— Znalazłeś skarb... — stwierdził przejętym głosem szeryf.
— Żaden skarb — zaprotestował właściciel. — To są pieniądze zrabowane na
poczcie. Ile ich? Nie wtem. Nie miałem okazji przeliczyć.
— Ale... ale jakim sposobem... — Fawkes nie mógł opanować zdziwienia.
— Później opowiem. Teraz musimy sprawdzić, ile tego jest.
Opróżniwszy woreczek, otworzył z kolei skórzane klapy juków. Stół pokryły
równym rzędem poukładane paczki banknotów oraz stos srebrnych dolarowych
monet. Gordon obserwował w milczeniu ruchy przyjaciela. Przez cały czas nie
otworzył ust. Gdybyż ta góra pieniędzy znalazła się na tym samym stole przed
kilku tygodniami!
— Liczmy — zarządził Irvin.
Zabrali się do tej żmudnej roboty, lecz ukończyli ją szybciej, niż ktokolwiek
mógłby przypuszczać. Okazało się bowiem, że rulony zawierały po jednakowej
liczbie monet każdy, a paczki banknotów również były jednakowe. Więcej roboty
przysporzyło segregowanie monet srebrnych. Po dwukrotnym sprawdzeniu
rachunku okazało się, że w sumie Irvin przywiózł dziewiętnaście tysięcy pięćset
dolarów, a więc prawie połowę zrabowanych pieniędzy.
— Schowaj to, Karolu. Potem szeryf zadecyduje, co dalej robić.
— Chyba odtąd nie będę mógł opuścić domu na krok. To niebezpiecznie duża
suma, jak na Greenfield. W jaki sposób to zdobyłeś?
— Sprzątnij wszystko, a później niech nas Robert odrygluje.
Gdy żądania zostały spełnione, Irvin dokładnie streścił historię swej wędrówki.
Słuchali nie przerywając. Milczeli, nawet gdy skończył opowiadać. Tak
nieprawdopodobnie zabrzmiały w ich uszach dzieje samotnej wyprawy. Skromny
farmer urastał do postaci dzielnego westmana. Ale przecież wiadomo, że Vincent
Irvin nie kłamał ani nawet nigdy nie koloryzował. Nie był blagierem. Więc co
opowiedział, musiało być prawdą.
— Pamiętam — kończył opowieść — jeszcze ten wiersz:
Gdzie wiatr, gdzie wiatr wiosenny dmie
I wali kamienie w żlebach.
Tam noc, tam noc, gdy cicho śpię,
Rozpala gwiazdy nieba.
— Zmęczony jestem — dodał przygaszonym głosem. — Zabiłem człowieka.
Zapewne przeze mnie zginął Old Gun. I wszystko na nic...
Opadł na ławę, zgarbił się, zwiesił głowę na piersi.
— Vincent — odezwał się szeryf — człowieku, wiesz, czegoś dokonał? Tego nie
powstydziłby się najbardziej doświadczony tropiciel śladów! To ty powinieneś
być szeryfem w Greenfield, nie ja!
— Dajcie spokój — szepnął farmer. — Nie chcę być ani szeryfem, ani
tropicielem śladów. Moja robota nikomu nie przyniosła szczęścia. Bodajbym
nigdy nie ruszał w drogę. Miałeś rację, Karolu... Wszystko na nic, ale nagrodę
muszę otrzymać. Nie dla siebie. Co mi tam teraz po pieniądzach... Trzeba
Bryanowi zwrócić swoje i wasze pożyczki...
Przerwał i znowu popadł w zadumę.
— Lękam się — zaczął niepewnie szeryf — czy tam w Lubbock nie zażądają
stwierdzenia tożsamości.
— Jakże to! — oburzył się Karol. — Czy miał wieźć ze sobą trupa?
— Oczywiście, że nie — zaprzeczył skwapliwie Fawkes — i nie to miałem na
myśli. Inaczej nie sposób było postąpić, ale w Lubbock mają tępe głowy. Mogą
zażądać okazania zwłok, albo innych dowodów, że zabity był właśnie
poszukiwanym listami gończymi przestępcą. A tego przecież Vincent nie ma.
Słyszysz, Vincent? Obudź się!
Irvin spojrzał niewidzącymi oczyma na szeryfa:
— To wszystko doprawdy nie miało sensu — stwierdził jakimś drewnianym
głosem.
— Nie, nie, Vincent. Nie masz racji. Opanuj się, chłopie. Działałeś za moją
zgodą, niejako z mego polecenia, i moja w tym głowa, aby nie stała ci się
krzywda. I albo oni wypłacą ci nagrodę za odzyskane pieniądze, albo... ja tych
pieniędzy im nie oddam. Jutro ruszymy do Lubbock. We trzech. Taki skarb
wymaga odpowiedniej opieki. No i oczywiście, nikt poza nami nie może
dowiedzieć się o tych pieniądzach. Słowo? Do czasu aż załatwimy cały interes.
Zgodnie przyrzekli, jednak Karol wyraził wątpliwość:
— Był tu już Meredith. Na pewno zjawi się znowu i zacznie pytać. Jest chytry jak
lis i nie zadowoli się byle czym.
— Okażemy się jeszcze chytrzejsi — stwierdził Fawkes. — Wszystko mu
opowiesz, Vincent...
— Nie! — zaprotestował zagadnięty. — Niech mi dadzą spokój!
— Dobrze. Wobec tego Gordon ciebie wyręczy. Opowie wszystko zgodnie z
prawdą, ale o odzyskaniu pieniędzy ani słówka! Zgoda?
— Zgoda — odpowiedział Karol.
Na tym się rozstali. Fawkes obiecał dnia następnego o świcie zajechać wozem
przed dom Gordona, zabrać skarb, obu przyjaciół i ruszyć na kolejową stację. Na
wniosek Karola dobrano do towarzystwa jeszcze Roberta, aby dopilnował wozu,
który mieli pozostawić na stacji.
Fawkes odszedł do swej zagrody wielce zamyślony i z tajemniczą miną. Odkąd
wybrano go szeryfem, nic podobnego nie wydarzyło się w Greenfield. Cóż za
niebywała historia! A z Vincenta jaki zuch! Delektował się w myślach, jak to
będzie opowiadał w gronie znajomych, przy kuflu piwa i kolejce whisky, gdy
wrócą stare, dobre czasy! A że wrócą — szeryf nie miał wątpliwości. Jeszcze
zazielenią się łąki, a nowy przedsiębiorca otworzy nowy saloon w osadzie.
Wyczyn Irvina opromieni również i jego — szeryfa — osobę, doda mu
poważania. Dowiedzą się w Lubbock, jakich to Greenfield ma ludzi. Tak
dumając, ledwo dostrzegł mijaną właśnie grupkę gwarzących o czymś w
wątpliwym cieniu bezlistnego drzewa. Zauważył tylko, że Abel Meredith zmierza
w jego stronę. Fawkes postanowił nie dać się zaskoczyć ani wciągnąć w
rozmowę. Kiedy więc sędziwy farmer zaczepił go swoim: “Halo, szeryfie,
podobno Irvin wrócił!" odparł krótko:
— A wrócił, wrócił, ale ja się bardzo spieszę — i wyminął zaskoczonego starca.
Szeryf nie przeczuł, że swą odpowiedzią wcale nie wywiódł w pole chytrego
farmera, lecz tylko zaostrzył jego ciekawość. W lakonicznym odezwaniu się
szeryfa Abel Meredith wyczuł jakąś tajemnicę i natychmiast ruszył prościutko do
chaty Gordona. Robert Dreer ujrzał go na drodze.
— Wyjdę i zagadam go — zaproponował Karol.
— Przecież nie zabronisz mu wstępu?
— Chcesz z nim rozmawiać?
— Nie. Ucieknę oknem. Że też nie chcą dać mi spokoju...
— Bądź co bądź to wydarzenie, jak na naszą osadę — usiłował wytłumaczyć
Karol.
Ale Irvin już przesadził okienny parapet i zniknął za węgłem domostwa. W
ostatniej dosłownie sekundzie, bo oto już na progu stanął stary farmer.
— Halo, Gordon! Co tam nowego?
— Nie wiem, co macie na myśli — odparł gospodarz zastanawiając się
jednocześnie, jak by tu najszybciej pozbyć się nieproszonego gościa.
— Można? — zagadnął stary przekraczając próg.
— Proszę...
— O... myślałem, że zastanę u ciebie Irvina. Gdzie on?
— Nie wiem — skłamał Gordon. — Włóczy się gdzieś, unika ludzi.
Meredith pokiwał głową:
— Pewnie, pewnie. Wcale mu się nie dziwię. Ale przede mną nie potrzebuje się
ukrywać. Wszyscy współczujemy Vincentowi w jego nieszczęściu. Gdybyż mu
się chociaż udała ta wyprawa... Powiedz mi, synu, jak tam było?
Gordon westchnął z rezygnacją.
— Siadajcie — podsunął ławę. — Powiem wam tyle, ile mi Vincent wyjawił.
— Był u was szeryf — stwierdził Abel. — Czego to chciał?
— Tego samego, co i wy.
— Aha, no to słucham. Gadaj, synu, dokładnie i niczego nie ukrywaj. Przecież to
ja go namówiłem na tę jazdę i teraz trochę mi głupio... — westchnął. — Ale któż
mógł przewidzieć? Opowiadaj.
— Więc — zaczął Karol — kiedy wróciłem z pogoni, gdy mnie burza piaskowa
zaskoczyła, o tym już wiecie...
— Wiem wiem...
— ...więc Irvin zdołał jakoś ją ominąć. W ogóle miał szczęście w tym całym
nieszczęściu...
Teraz streścił, jak mógł najskładniej, dzieje wyprawy przyjaciela, nic jednak nie
wspominając o odzyskanych pieniądzach. Wyszło więc na to, że usiłowania
Irvina spełzły na niczym. Abel Meredith mocno się zasępił.
— I co na to szeryf? — zapytał.
— Powiada, że mogą nie uwierzyć w zabicie jednego z rabusiów i nie wypłacić
nagrody.
— Tak mówi szeryf?
— Właśnie tak.
— Obawiam się, że ma rację.
Stwierdziwszy ten smutny fakt Meredith wyszedł na drogę ze spuszczoną głową.
Czuł się współwinnym nieszczęściu Irvina, a teraz na pewno podwójnie.
Karolowi ciężar spadł z serca. Wywiązał się z misji, jak umiał najlepiej. Poszedł
odszukać Irvina. Przesiedzieli do wieczora już tylko we dwóch, a świtem
zaturkotały koła bryczki. Szeryf Fawkes okazał się słownym. Przemknęli przez
śpiącą jeszcze osadę, potem pognali ledwie przetartym pustkowiem do miejsca
nazwanego szumnie kolejową stacją. Był nią wydeptany stopami ludzkimi i
kopytami koni wąziutki pas zszarzałych traw, ciągnący się wzdłuż kolejowych
torów. Na drewnianym słupie widniała tabliczka z napisem “Greenfield".
Nieświadomy rzeczy pasażer, popatrzywszy dokoła, nawet by nie podejrzewał, że
parę mil od tego napisu istnieje rzeczywiście osada o nazwie “Greenfield". Kiedy
wznoszono pierwsze chaty-lepianki, kolej znajdowała się dopiero w budowie i
mieszkańcy osady (jeszcze bez nazwy) sądzili, że żelazne tory przebiegną tuż
obok pierwszych jej domostw. To im obiecywano, oferując równocześnie za
bezcen, ile kto chciał, akrów ziemi. Później się okazało, że tory minęły Greenfield
w sporej odległości. Bardzo na to sarkali, ale musieli pogodzić się z losem. W
porównaniu z przebytą drogą ze wschodu na zachód odległość między osadą
Greenfield a stacją Greenfield praktycznie nie liczyła się. Urodzajne pola sypały
co roku złocistym ziarnem, które transportowano na tę niby-stację, gdzie czekały
już towarowe wagony i kupiec czy agent z portfelem wypchanym pieniędzmi. W
tych warunkach łatwo było przeboleć kiepski żart, jaki im wyrządziło
towarzystwo budowy żelaznego szlaku. Dopiero później, w bezdeszczowe lata,
znikły z torów towarowe wozy, przestali przyjeżdżać agenci i kupcy. Nikt już tu
nie wysiadał z wagonów i nikt do nich nie wsiadał. Właśnie dlatego Gordon, Irvin
i Fawkes byli jedynymi ludźmi czekającymi na pociąg, a Robert Dreer — jedyną
osobą odprowadzającą podróżnych.
Czekali jeszcze z godzinę, zanim w dali ukazał się czarny słup dymu. Otoczona
obłokiem pary, mała lokomotywa z wielkim kominem minęła ich z wolna i
zatrzymała się piszcząc hamulcami. Palacz wychylił się przez okienko, kierownik
pociągu zeskoczył ze stopni wozu pocztowego i donośnym głosem obwieścił:
“Greenfield!"
Odpowiedziała mu cisza przerywana poświstywaniem wiatru, pędzącego po
spalonej ziemi chmurki kurzu. Trzy czy cztery głowy wyjrzały ciekawie z okien
dwu pasażerskich wagonów, bo tyle ich liczył pociąg.
Wsiedli. Parowóz zagwizdał i smutny krajobraz prerii począł się przesuwać,
coraz szybciej uciekać do tyłu.
W wagonie znajdowało się zaledwie kilka osób. Senne, zakurzone —
przypominały zapomniane eksponaty muzealne. Gordon rozejrzał się ciekawie.
Dwu pasażerów należało na pewno do licznego jeszcze wówczas klanu łowców
skórek. Można było poznać, że ich kurty uszyte były ze skór upolowanych
zwierząt. Trzymali rusznice między kolanami — traperski zwyczaj nie
rozstawania się z bronią — i drzemali kołysani rytmicznym stukotem kół po
szynach.
Nieco dalej, w kącie wagonu, tkwił jakiś obszarpaniec o twarzy nałogowego
pijaka, o złośliwym spojrzeniu malutkich oczu, zaciętych ustach. Karol pomyślał,
że nie chciałby spotkać takiego typa w ustronnej okolicy.
Tuż obok siedział podróżny ubrany na czarno, w czarnym kapeluszu o płaskim
denku, przewiązanym srebrzystą wstęgą spadającą na lewe ramię. Elegant!
Czarne spodnie, czarna kurta, rozpięta i ukazująca równie czarną kamizelkę,
kończyła się w pasie srebrzyście mieniącym się szalem, poniżej którego opadał
luźno na biodra szeroki pas skórzany z dwiema kaburami, z których sterczały
hebanowej barwy głowice rewolwerów. Zaiste odzież jak gdyby przed chwilą
zdjęta z wieszaka magazynu mód.
Gordon obserwował przybysza. Czarno odziany zerkał raz po raz ku oknu, a jego
prawa dłoń poruszała się to w jedną, to w drugą stronę ruchem półkolistym, który
powodował bądź nawijanie się, bądź rozwijanie ze wskazującego palca krótkiego,
srebrnego łańcuszka, zakończonego malutkim, błyszczącym kluczykiem.
Właściciel kluczyka musiał dostrzec spojrzenie Gordona, bo nie przestając
poruszać dłonią wstał z ławki.
— Pozwolicie, dżentelmeni? — zapytał. — Widzę, że tu jest wolne miejsce, a
mnie już się znudziła samotna jazda.
Nie czekając na odpowiedź usiadł naprzeciw. Szeryf poruszył się niespokojnie i
zerknął na zawiniątko spoczywające na półce, tuż nad jego głową. Tam przecież
znajdował się majątek, którego nie dało się upakować po kieszeniach.
— Daleko jedziecie, panowie? — zagadnął elegant.
— Do Wichita Falls — odparł Gordon.
— Zauważyłem, jak wsiadaliście w Greenfield. Myślałem, że nikt nie mieszka na
takim pustkowiu.
— To nie pustkowie — obruszył się Fawkes. — Trzy mile od stacji leży
prawdziwe Greenfield i mogę zaręczyć, że wcale niezła to miejscowość.
— Kto by myślał? Coraz więcej ludzi ciągnie na zachód i tam, gdzie przed rokiem
była preria, teraz pługi znaczą ziemię, a domy wyrastają jak grzyby. Dziwny to
kraj — mówił nie przestając kręcić łańcuszkiem. — Jedziesz na wiosnę pustym
stepem i szukasz bizonich tropów, wracasz w to samo miejsce na jesieni i zamiast
śladów stada znajdujesz wcale niezłe miasteczko. Bardzo ci się podoba. W
następnym roku postanawiasz je odwiedzić. I co znajdujesz? Jak sądzicie,
dżentelmeni? — uczynił efektowną pauzę. Ba, któż by odgadł? Domy stoją, jak
stały, ale wewnątrz tych domów... nikogo! Żadnego stworzenia w stajniach, puste
stodoły i cisza. Tylko wiatr szeleści piaskiem. Wiele widziałem takich
miasteczek. Nazywają je miastami duchów.
— A gdzież się podzieli ludzie? — zagadnął Irvin.
— Odeszli.
— Dokąd?
— Kto ich tam wie? Niekiedy na skrzydłach wiatru przyleci sygnał odkrycia
złotonośnych żył i spokojni rolnicy poczynają wariować. Zaprzęgają konie do
wozów, ruszają po skarby. Odjedzie jeden, po nim drugi, trzeci, aż wreszcie cała
ludność gna na złamanie karku w poszukiwaniu tego, co nazywamy szczęściem.
W ciągu kilkunastu dni osada pustoszeje, nikt już do niej nie wraca. I tylko
przypadkowy wędrowiec natrafi na takie wymarłe miasto. Dziwi się
opuszczonym domostwom, pozostawionym meblom * sprzętom gospodarskim, a
potem wskakuje na siodło i galopem ucieka. Powiadają, że w takich miasteczkach
straszą duchy pomarłych osadników.
— A tamci? — wtrącił się Irvin przypomniawszy sobie woreczek Old Guna pełen
nuggetów. — Znajdują złoto?
— Jeden na tysiąc coś znajdzie, jeden na sto tysięcy dorobi się niezłego majątku,
ale zaledwie jeden na milion potrafi mądrze gospodarować odkrytym złotem i
zapewnić sobie i rodzinie niezłe życie. Inni przeważnie przepijają albo
przegrywają złoty piasek. Później szukają go na nowo i tak bez końca. Kogo złoty
diabeł opętał, temu niełatwo wyrwać się z jego szponów. Ech. naprawdę złote
interesy robią wcale nie odkrywcy złota, ale ci, którzy po prostu handlują żyw-
nością i zaopatrują w nią poszukiwaczy skarbów.
— A pan nie próbował? — zagadnął znowu Irvin.
— Nie, nigdy. I nigdy nie będę próbował. Widziałem kości ludzkie na
przełęczach Gór Skalistych, połamane wozy i szkielety końskie. Wielu przedarło
się nad Pacyfik, ale wielu pozostało w drodze na zawsze. Padło na niedostępnych
ścieżkach szukając złotych żył. Jednych zaskoczyła zima, innych brak wody,
jeszcze inni pomarli z głodu lub od indiańskich strzał. Ci ryjący w ziemi są tak
opętani, że braknie im czasu na polowanie. Później płacą po pięć, dziesięć dola-
rów za funt mięsa, za kilka funtów mąki. Po kilkanaście centów za szczyptę soli.
Gdy skończą się pieniądze, mrą z głodu i wyczerpania. Przecież ginęły całe
rodziny. Okropność! Znałem i takich, którzy wysupłali się z resztek gotowizny i
wędrowali do miast po byle jaką robotę, żeby zebrać nieco dolarów i znowu
wyruszyć na eksplorerską mordęgę. A przecież istnieje tyle lepszych sposobów,
by dojść do majątku!
— Jakich to? — spytał podejrzliwie Fawkes.
— Bardzo rozmaitych. Można na przykład hodować bydło w Teksasie, a później
pędzić je na północ, chociażby do takich górniczych osad. Zarobek pewny i wcale
nielichy. Nie ma nic gorszego jak pogoń za złotym piaskiem, wierzcie mi,
panowie.
Wygłosiwszy tak pouczające stwierdzenie umilkł i począł wyglądać przez okno,
za którym nadal przesuwała się wciąż ta sama, monotonna płaszczyzna.
— Od jednego z takich nieszczęśliwych eksplorerów — czarny elegant odwrócił
twarz od szyby i znów nawiązał do przerwanej rozmowy — otrzymałem nie byle
jaki prezent. W podzięce za to, że wydobyłem go z nie byle jakich tarapatów.
Wyciągnął z kabury lśniący srebrzyście colt.
— Proszę obejrzeć — powiedział wręczając broń Gordonowi.
Rewolwer na pozór nie różnił się niczym od innych tej samej marki fabrycznej.
Ale tylko na pozór. Bowiem kolba wykładana była mahoniem obrzeżonym
sznurkiem pereł — rzecz niespotykana. Broń przewędrowała przez trzy pary rąk i
wróciła do właściciela. Nie wepchnął jej jednak do kabury. Przekręcił
magazynek, sprawdzając, czy tkwią w nim wszystkie naboje. Dokonawszy tego
wydobył drugi bliźniaczy colt.
— No — powiedział wesoło — pogadaliśmy sobie, a teraz czas na robotę.
Siedząca na tej samej ławce trójka ujrzała nagle przed sobą dwa czarne otwory
dwu luf.
— Ręce do góry!
Zgodnym ruchem unieśli dłonie. Gordon dojrzał, jak w przeciwległym krańcu
wagonu przebudziło się dwu drzemiących traperów, jak poderwali się z ławy, ale
przygwoździł ich okrzyk:
— Rzucić pukawki! Siedźcie spokojnie! Nic wam się nie stanie. Ktokolwiek się
ruszy, zastrzelę!
To wołał ten obszarpaniec z pijacką twarzą. Trzymał po jednym rewolwerze w
każdej dłoni.
— Odwróć się — rozkazał Gordonowi czarny elegant. — Nie opuszczaj rąk. Tak,
dobrze. A teraz zdejmij z półki zawiniątko. Muszę tam zajrzeć.
Karol wyprostował palce:
— Nie dosięgnę — odparł.
— Wejdź na ławę. Szybko!
Karol natychmiast wykonał polecenie. Sięgnął na półkę, ale równocześnie jego
prawa noga ugięła się w kolanie i ciężki but wylądował na piersi Czarnego.
Kopnięcie było tak silne, że uderzony zachwiał się, upuścił jeden z rewolwerów i
zwalił się na podłogę. W tej samej prawie chwili z krańca wagonu ozwały się
jednocześnie dwa strzały. Irvin odwrócił się błyskawicznie, schylił, podniósł
leżący rewolwer, a drugi wytrącił z dłoni dźwigającego się napastnika. Z końca
wagonu dobiegł rumor, trzasnęły drzwi, ktoś krzyknął:
— Uciekł!
Szeryf Fawkes schwycił Czarnego za ramię, ale otrzymał cios pięścią prosto w
szczękę, upadł na Gordona, z kolei Karol zatoczył się na Irvina.
Czarny wykorzystał ten moment: skoczył do drzwi, szarpnął za klamkę, wybiegł
na platformę wagonu. Wszystko to rozegrało się w ciągu kilku zaledwie sekund.
Irvin zerwał się, dwukrotnie pociągnął za cyngiel zdobycznego colta. Parowóz
przeraźliwie zagwizdał i pociąg zwolnił biegu. Irvin, stojąc na stopniach strzelił
jeszcze dwa razy w kierunku czarnej sylwetki kluczącej wśród płaszczyzny prerii,
aż znikła mu z oczu za jakimś wzniesieniem. Teraz zapiszczały hamulce i pociąg
stanął. Grupka pasażerów stłoczyła się na platformie, w oknach ukazały się
głowy. Przybiegł kierownik pociągu. W chaotycznej wymianie słów wyjaśniono
mu przebieg wypadków. Okazało się, że strzały, które padły z końca wagonu,
oddał ze swej broni siedzący tam obdartus. Gdy rzucili się nań obaj traperzy,
wyrwał się im z rąk, wybiegł na platformę i skoczył. Tak to w skrócie wyglądało.
— Co chcecie teraz, panowie, robić? — zapytał kolejarz. — Pociąg jest
spóźniony, nie możemy czekać...
— Na nich? — powiedział ktoś z gromadki. — Oni nie wrócą!
Zabrzmiał śmiech. Szeryf Fawkes zabrał głos:
— Każdemu z nas jednakowo się spieszy. Myślę, że nie będziemy ich ścigać.
Gdybyśmy chociaż mieli konie... ale tak... Niech pan każe maszyniście ruszać —
dla potwierdzenia wagi swych słów dodał: — Jestem szeryfem z Greenfield — tu
odsłonił, zakrytą dotąd kurtką, srebrną gwiazdę przypiętą do koszuli na lewej
piersi. — No, dżentelmeni — powiedział — zapraszam wszystkich do szeryfa w
Lubbock, żebyście złożyli zeznania. A jak nie będzie chętnych, sam zrobię to za
was.
Taka decyzja bardzo przypadła obecnym do gustu. Dalszą część drogi do
Lubbock należało odbyć dyliżansem. Komuż mogła się uśmiechać taka
wędrówka, jeśli do Lubbock się nie wybierał? I nikt się jakoś nie zapytał, czemu
to zeznania trzeba złożyć aż w Lubbock, a nie w Wichita Falls, krańcowej stacji
kolejowej. Nie zapytał, ponieważ w ogóle nie było chętnych do stawania przed
obliczem jakiegokolwiek szeryfa. Po prostu — strata czasu, a może i inne
nieprzyjemności?
Parowóz zagwizdał, wagony drgnęły.
— Jakem szeryf — powiedział Fawkes zajmując na nowo miejsce przy oknie —
jeszcze nic podobnego mi się nie wydarzyło...
Istotnie, ale w Greenfield w ogóle przecież nic się nie działo (chociaż o tym już
nie wspomniał).
Czarny Jack
Krótka przerwa w podróży miała swoje konsekwencje. Ostatni dyliżans z Wichita
Falls do Lubbock umknął im dosłownie przed nosem. Trzeba było czekać do
najbliższego ranka. Bardzo to popsuło całej trójce humory, bo i wzrastały koszty
podróży, i tracili bezpłodnie czas, i byli już zmęczeni.
— To chyba, szeryfie, złożymy zeznania o napadzie tutaj — zaproponował Irvin.
— Myślę, że tak nawet wypada. Wichita leży bliżej miejsca napadu od Lubbock..
Ale Fawkes zaprotestował energicznie.
— Od razu proponowałem Lubbock — odparł. — Sądziłem, że zdążymy na
dyliżans, ale i teraz, chociaż dyliżans już odjechał, upieram się przy Lubbock.
— Dlaczego?
— Dlatego, że trochę się poznałem na szeryfoskiej pracy. Jeśli trafimy na
skrupulanta, może nas tu przytrzymać i dwa dni. Po co to nam? A w Lubbock i tak
musimy przecież iść do szeryfa, więc za jednym zamachem...
Irvinowi nie bardzo to trafiło do przekonania, ale ponieważ Karol go nie poparł,
ustąpił. Teraz należało przede wszystkim postarać się o nocleg. Ruszyli więc na
poszukiwanie hotelu czy jakiegoś przyzwoitego zajazdu. Irvin szeroko
wytrzeszczał oczy na wspaniałości miasteczka, w porównaniu z którym
Greenfield przedstawiało się jako najnędzniejsza osada ze wszystkich
najnędzniejszych i zaniedbanych. Cóż to za luksus w tej Wichita Falls! Kiedy
zmrok zapadł, rozbłysły na drewnianych słupach naftowe lampy, a przed dwoma
budynkami hoteli i czterema lokalami saloonów zapalono dodatkowe światła.
Bez specjalnych trudności wynajęli pokój w hotelu “Pod Gwiazdą Południa" i
tam złożyli swój drogocenny bagaż. Niestety, na dalsze zwiedzanie miasta
Fawkes się nie godził. Posiłek w saloonie jedli we dwóch: szeryf i Irvin. Karol
stróżował w pokoiku, aż go zluzowano, a kiedy wrócił, położyli się spać.
Irvin leżał z otwartymi oczyma. Wypadki ostatnich kilku godzin przytłumiły w
nim na pewien czas pamięć minionych wydarzeń. Teraz wróciła, jak fala
morskiego przypływu, świadomość życiowej klęski. Ujrzał na nowo wszystko, co
doprowadziło go aż do Lubbock. Zdał sobie, nie pierwszy już raz, sprawę ze swej
całkowitej samotności, zmarnowania połowy życia i westchnął na wspomnienie
skromnego kawałka roli tam, na wschodzie. Gdzie można było żyć spokojnie, bez
takich kłopotów i klęsk, jakie nań spadły w Greenfield. Feralny to musiał być
dzień, w którym zdecydował się przyłączyć do gromady wędrującej na zachód.
Nie mógł zasnąć przez całą prawie noc i dopiero przed samym świtem nieco się
zdrzemnął. Wstał, energicznie zbudzony przez bardzo energicznego tego ranka
Fawkesa, w jeszcze gorszym humorze, z którego nie wyrwała go nawet
szklaneczka whisky, w przypływie nagłej hojności postawiona przez szeryfa.
Zjedli po porcji boczku z fasolą, za co wypadł rachunek tak wysoki, że Fawkes
pożałował swej rozrzutności (chociaż wydatki pokrywali oczywiście ze
zdobytych przez Irvina pieniędzy). Potem wgramolili się do wnętrza zakurzonej
budy, którą ciągnęły dwie pary koni. Stary wehikuł, trzeszcząc w spojeniach,
ruszył na utarty szlak do Lubbock. Oprócz naszej trójki jechało jeszcze dwu tylko
podróżnych: jeden przypominający z wyglądu duchownego, drugi — jak się sam
wygadał — handlarz bydłem. Minęli ostatnie domostwa Wichita Falls, woźnica
trzasnął z bicza, gwizdnął przeraźliwie, konie nabrały tempa i dyliżans zaczął
podskakiwać na nierównościach drogi. Pierwsze pół godziny minęło w ciszy
przerywanej tylko tupotem końskich nóg i trzeszczeniem pudła, zapewne jeszcze
pamiętającego czasy indiańskich napadów w tych stronach. Wspomniał o tym —
ni z tego, ni z owego — Karol Gordon. Handlarz widać tylko czekał na okazję, bo
natychmiast się rozgadał.
— Tak, tak — powiedział. — Czerwonych już w tych stronach nie ma. Wynieśli
się bardziej na zachód, ale co się tyczy napadów... ho, ho, tego nam wcale nie
brakuje. Jechałem wczoraj pociągiem do Wichita i wyobraźcie sobie,
dżentelmeni, dokonano napadu na pociąg!
— Był pan tego świadkiem? — zagadnął Fawkes.
— Prawie. Siedziałem w następnym wagonie, ale sprawa tak szybki wzięła obrót,
że nie zdążyłem przyjść z pomocą napadniętym. Zresztą, sami sobie dali radę.
Napastników było pięciu, ale źle się wybrali. Trafili na śmiałków i zostali
wyrzuceni z pociągu. Uciekali, aż się za nimi kurzyło. Była nawet pukanina i dwu
bandytów raniono. Myślę, że nieszkodliwie. Tak, tak, moi panowie. Zawsze mam
lekkiego stracha, bo nigdy nie wiadomo, z kim się jedzie — tu spojrzał na
nich wymownie. Szeryf odczuł to jako coś w rodzaju obelgi, bo natychmiast
rozpiął kurtkę ukazując gwiazdę.
— A napastników było dwu, nie pięciu — oświadczył.
— Doprawdy, szeryfie? — ucieszył się handlarz. — Był pan przy tym?
— A jakże.
— Wyrzuciliście ich oknem?
— Nic podobnego. Wyskoczyli sami nie przez okna, to zbyt trudne, lecz przez
drzwi i z platformy wagonu. Czego to ludzie nie wymyślą!
— Właśnie, właśnie. Więc jakże się to stało?
Fawkes wcale nie miał zamiaru relacjonować przebiegu zdarzeń. Kto wie, kim
naprawdę jest ten jegomość podający się za handlarza? I gdyby podróż trwała
krócej, na pewno trzymałby aż do końca język za zębami. Ale droga, mimo
szaleńczego galopu koni, zdawała się nie mieć końca. Wewnątrz budy czyniło się
coraz goręcej, a nuda krajobrazu przesuwającego się za oknami była nie do
zniesienia. I Fawkes począł gadać.
Zrazu niechętnie, cedząc słówko po słówku, ale stopniowo rozgrzał się własnym
opowiadaniem i odmalował cały przebieg napadu bardzo jaskrawymi barwami.
Być może właśnie ta jaskrawość nieco zmieniła obraz wypadków. Irvin słuchał
tego ze zdziwieniem, a Gordon raz po raz nieznacznie się uśmiechał. Cóż, Fawkes
dał się unieść temperamentowi i nieco wyolbrzymił własną rolę, nie zapomniał
jednak i o towarzyszach. W sumie opowieść wypadła imponująco. Poruszony do
głębi kupiec zapomniał — jak to się mówi — języka w gębie i kiedy szeryf
skończył, długo przyglądał się całej trójce z nieukrywanym podziwem.
Korzystając z przerwy Karol szepnął Irvinowi:
— Nigdy dotąd nie podejrzewałem naszego szeryfa o takie zdolności.
Wreszcie handlarz odzyskał mowę.
— Wszyscy trzej braliście udział w tej awanturze! Kto by pomyślał? To
nadzwyczajne! Mało teraz takich ludzi, jak wy. Dopiero będę miał o czym
opowiadać. Cała Wichita się dowie! Bandyta w czarnym ubraniu! Powiadacie, że
elegant. Zaczną go szukać, a jak znajdą, cała zasługa spadnie na was, szeryfie.
Fawkes pomarkotniał. Zorientował się, że nieco przesolił. Należał bowiem do
gatunku ludzi spokojnych i nie lubił zbytniego rozgłosu. Zwłaszcza takiego, który
mógł nań ściągnąć nieprzewidziane kłopoty. Gdyby wieść, że to on właśnie stał
się pogromcą bandyty, dotarła do uszu zainteresowanego, czarny elegant na
pewno starałby się zmyć plamę niesławy. W jaki sposób? O tym Fawkes nawet
nie chciał myśleć. Pocieszał się, że Greenfield leży na uboczu wielkich traktów.
Chociaż... takie ciemne typy lubią wszelkie ubocza. Niech to piorun strzeli!
Szeryf postanowił rzecz jakoś naprawić i począł tłumaczyć handlarzowi, że
sprawa wcale nie wymaga rozgłosu, że — wręcz przeciwnie — wskazane jest
zachowanie najgłębszej tajemnicy. Zbytnia gadatliwość może zaszkodzić
gadającemu. A że współpasażer wydał mu się w końcu nastraszony, odzyskał
humor. Nie pomyślał jednak, że po paru dniach handlarz o strachu zapomni,
natomiast dobrze zapamięta sobie barwne opowiadanie, no i swą obecność jako
świadka napadu. Cóż za temat do gawęd w pierwszym lepszym gronie
podróżnych: w wagonie, dyliżansie, czy wnętrzu saloonu, gdzie przy kolejce whi-
sky zawsze się znajdzie łakomych na nowinki słuchaczy.
Do Lubbock dotarli wieczorem. Miasteczko nie było tak imponujące jak Wichita
Falls, ale w porównaniu z Greenfield przedstawiało się okazale. Pożegnali się
szybko z handlarzem bydła i z drugim pasażerem o wyglądzie duchownego,
który przez cały czas jazdy nie odezwał się ani słówkiem.
Biuro szeryfa Lubbock wskazał im pierwszy napotkany przechodzień.
— Mc Intosh — powiedział. — Pójdziecie prosto, jak strzelił. Parterowy domek z
czerwoną tabliczką i mocnymi okiennicami.
Podziękowali i ruszyli przed siebie. Niezbyt zresztą daleko, ale na próżno. Był
domek, była tabliczka, tylko że drzwi i okna zaryglowane, a na pukanie nikt nie
odpowiedział. Wrócili z nosami spuszczonymi i chociaż w zajeździe podano im
domowy adres szeryfa, zdecydowali, że jest już zbyt późno, by niepokoić w
domowych pieleszach przedstawiciela miejscowej sprawiedliwości. Uczynili to
dopiero rankiem.
Mc Intosh przyjął ich bez zwłoki w wielkiej izbie o okratowanych oknach.
Wysłuchał w milczeniu najpierw relacji Fawkesa, później Irvina. O przygodzie w
pociągu nie pisnęli ani słówkiem, uzgodniwszy, że przede wszystkim należy
załatwić sprawę, dla której tu przybyli.
Szeryf Lubbock zapytał zwięźle:
— A gdzie pieniądze?
— Czy nikt nam tu nie przeszkodzi? — zaniepokoił się Fawkes zerkając na nie
domknięte drzwi od ulicy.
Mc Intosh wrzasnął w głąb lokalu:
— Hawley! Chodź no tu! — a kiedy skrzypnęły wąskie drzwiczki, dodał: —
Zamknij wejście od ulicy na rygiel, stań przy oknie i jakby się kto dobijał,
powiedz, że jestem zajęty. Niech przyjdzie za godzinę.
Gdy polecenie zostało wykonane, Fawkes złożył na biurku pękaty skórzany
woreczek i drugie zawiniątko. Oba związane jednym i tym samym lassem. Z kolei
cała trójka opróżniała kieszenie swych kurtek. Powierzchnię biurka zapełniły ru-
lony monet i paczki banknotów.
— Że też nie baliście się wieźć takiej fury pieniędzy!
— Owszem, baliśmy się, nawet bardzo — odpowiedział milczący dotąd Gordon.
— Ale to jest już zupełnie inna historia.
— Co takiego?
— Jak załatwimy, szeryfie, pierwszą sprawę, przejdziemy do drugiej — odezwał
się Fawkes. — Nie należy pakować zbyt wielu różności do jednej miski, bo
potrawa stanie się niejadalna.
Mc Intosh uśmiechnął się:
— Nie bardzo rozumiem, ale niech tak będzie. Więc powiadacie, że tu leży
dziewiętnaście tysięcy.
— Dziewiętnaście tysięcy pięćset — sprostował Fawkes. — Tyle było wczoraj.
Dziś trochę mniej, trzeba sprawdzić.
— Jak to? — zaniepokoił się szeryf. — Zgubiliście? Ukradli wam?
— Ani jedno, ani drugie. W całym Greenfield nie można było zebrać ani dolara na
koszty podróży. Wzięliśmy z tej sumy na przejazd koleją i dyliżansem i na
noclegi w hotelach. To się potrąci z nagrody.
— Nie bardzo w porządku — zatroskał się Mc Intosh. — To nie wasze pieniądze,
ale poczty. Nie mieliście prawa. A co się tyczy nagrody... Hm, muszę przecież...
posiadać dowód, że ten rudy drab, jak się on nazywał? Aha! Edwin Wang, został
naprawdę przez was zastrzelony...
— Miałem wieźć trupa? — oburzył się Irvin.
— No... nie. Oczywiście, że nie. Trochę daleko. Ale jakieś inne dowody...
— Jakie?
— Hm... rzeczywiście, może coś, co widzieli u niego inni? Takie, jak to się
nazywa, świadectwo tożsamości.
Gordon wzruszył ramionami i mruknął:
— A cóż on takiego mógł mieć?
— Jako szeryf Greenfield zaświadczam, że zeznanie Vincent Irvina jest zgodne z
prawdą — poważnym głosem stwierdził Fawkes.
— Ja wam wierzę, ale inni mogą nie uwierzyć. Jak się wieść rozniesie, co dzień
będę tu przyjmował różne typy twierdzące, że zlikwidowały takiego lub innego
przestępcę, poszukiwanego listami gończymi. Nie, moi panowie, to na nic!
— Nie jesteśmy żadne “różne typy" — wtrącił się znowu Gordon.
— Oczywiście, że nie — pośpiesznie wycofał się Mc Intosh. — Nie was miałem
na myśli. Kłopotliwa sytuacja i doprawdy nie wiem, jak postąpić?
— A pieniądze? — wtrącił Fawkes. — A te pieniądze — powtórzył — o niczym
nie świadczą? Zresztą... niech tam! Nie będziemy żądali nagrody za tego tam
Wanga. To nawet nieprzyjemnie brać zapłatę za wyprawienie człowieka na
tamten świat. Prawda, Vincent? — i nie czekając na odpowiedź mówił dalej: —
Więc mniejsza z tym Wangiem. Kto chce, niech wierzy, że on jeszcze żyje i niech
go... ściga. Nie będziemy się o to spierać, chociaż znamy prawdę.
— Więc o cóż jeszcze chodzi? — zdziwił się
takim nieoczekiwanym zwrotem w sprawie Mc Intosh.
— O drobiazg: wypłacenie nagrody za odzyskane z rabunku sumy.
— Ależ... — zakłopotał się szeryf Lubbock — ja nie mogę o tym decydować. To
są pieniądze poczty.
— Tak? Dobrze. Pójdziemy do sędziego, niech on rozstrzygnie. Już dosyć
straciliśmy czasu na nie swój interes.
— No, trochę swój. Przecież chodzi wam o nagrodę, a poza tym jesteście
szeryfem i to był wasz obowiązek.
— Nikt nie ma prawa uczyć mnie obowiązków — obruszył się Fawkes i począł
starannie ładować rulony monet z powrotem do worka. — Zabieramy się,
chłopcy. Jak nam sędzia nie pomoże, trafimy i do gubernatora.
Na Irvinie skóra ścierpła — jeszcze jedna, i to znacznie dalsza wędrówka aż do
odległej stolicy Teksasu! A poza tym... ogarniało go coraz większe obrzydzenie.
Handel trupami! Tfu! Przeliczanie jego, Irvina, ryzyka na pieniądze!
— Ludzie, co robicie? — zaniepokoił się Mc Intosh widząc, jak Fawkes i Gordon
pakują pieniądze.
— Zabieramy się z całym bagażem — oświadczył Fawkes.
— Dokąd? Napad wydarzył się w Lubbock, więc cała sprawa podlega mnie. Po
co w to mieszać gubernatora? Zastanówcie się! A obrażać się nie ma o co.
— Znajdźcie jakieś rozsądne rozwiązanie, a rozstaniemy się w zgodzie — odparł
Fawkes. — Sprawa jest przecież dla każdego oczywista. Wypłacicie nagrodę za
odzyskaną część pieniędzy. Dziesięć procent, zgodnie z prawem. To znaczy:
tysiąc dziewięćset pięćdziesiąt dolarów, a od tego potrącicie koszty naszego
przejazdu, żeby nie było sporu. Chociaż, prawdę mówiąc, tę naszą wędrówkę
powinniście pokryć z własnych funduszów, szeryfie.
— Raczej wy macie chyba na ten cel jakieś fundusze w Greenfield.
— Już mówiłem, że nie mieliśmy na koszta podróży.
— To z czego wy tam żyjecie?
Gordon zorientował się, że rozmowa zbacza w zupełnie nie odpowiednim
kierunku. Postanowił ją przerwać.
— Szeryf Fawkes mówi prawdę — wtrącił szybko. — A z czego my żyjemy, to
nie ma nic do rzeczy. Wypłaćcie nagrodę i rozstańmy się w zgodzie.
— To są pieniądze poczty — wahał się Mc Intosh. — Jakże mogę je naruszyć?
— Poczta na pewno potwierdzi wypłatę. Przecież w ten sposób odzyska prawie
połowę straty.
— Łatwo wam to mówić. Wy odjedziecie, a ja zostanę. Ciężka jest dola szeryfa
— westchnął.
— Ciężka, ciężka — potwierdził Fawkes. — Wiem coś o tym. Zwłaszcza teraz.
No, więc jak będzie? Kończmy szybciej, bo mamy wam przekazać jeszcze jedną
interesującą wiadomość.
— Jeszcze coś nowego? — zaniepokoił się Mc Intosh.
— Ale nie ma żadnego związku z naszą nagrodą.
— Decydujcie się, szeryfie! — ponaglił Gordon.
— Muszę się poradzić sędziego. Najlepiej zaraz pójdziemy.
— Nigdzie nie pójdziemy — sprzeciwił się Fawkes. — Najwyżej na stację
dyliżansów... I z pieniędzmi.
Mc Intosh podrapał się w głowę.
— Mógłbym was zatrzymać... — powiedział, ale niezbyt pewnym głosem.
— Spróbujcie — wsparł Fawkesa Gordon. — Spróbujcie zatrzymać szeryfa
Greenfield. Za dwa dni będziecie mieli na karku całą naszą osadę. Chcecie
awantury?
Była to czcza pogróżka, ale o tym wiedziała tylko trójka przybyłych. Mc Intosh
przestraszył się.
— Hawley! — wrzasnął na człowieka wartującego przy oknie. — Słyszałeś?
— Słyszałem.
— Jak byś postąpił na moim miejscu?
— Wypłaciłbym.
— Tyle, ile żądają?
— Właśnie tyle. Nie potrzebujecie się lękać, szeryfie. Sprawa jest jasna jak
słońce.
— Ale co na to powie poczta?
— Będzie musiała zgodzić się. A jak się nie zgodzi, nie oddacie ani centa. Znam
dobrze sędziego, przyzna wara rację. A jeśli sprawa trafi do gubernatora, może
być dużo kłopotów.
Ta ostatnia groźba poskutkowała.
— Dobrze — westchnął Mc Intosh. — Opiszmy to wszystko, dla porządku.
Opisywanie trwało bardzo długo. Drobiazgowe liczenie pieniędzy — równie
długo. Na koniec szeryf odczytał protokół, podsunął do podpisania i wypłacił
kwotę tysiąca dziewięciuset pięćdziesięciu dolarów minus koszty przejazdu.
— To wszystko — stwierdził nie bez ulgi, lokując “skarb" w głębinach swego
biurka. — Któż wie, jakie kłopoty ściągam na swą głowę? — stwierdził
melancholijnie. — Być może poczta będzie chciała odebrać od was nagrodę.
Nic na to nie odpowiedzieli, tylko Gordon mruknął pod nosem: — Niech no tylko
spróbuje...
Szeryf Lubbock dźwignął się z fotela:
— Tośmy wszystko załatwili.
— Nie wszystko — sprzeciwił się Fawkes. — Posłuchajcie...
I opowiedział o przygodzie w pociągu. Mc Intosh bardziej się zakłopotał niż
zdziwił.
— Słyszysz, Hawley?
— Czarny Jack — odparł zapytany. — Dawno nie słyszeliśmy o nim. Myślałem,
że się przeniósł w inne strony albo że go zabili.
— A tymczasem wrócił — wnikliwie zauważył szeryf Lubbock. — Ale, ale,
dlaczego — tu zwrócił się do trójki gości — zawiadamiacie mnie właśnie? To się
wiąże z koleją, a u nas kolei ani śladu. Czy daliście znać szeryfowi Wichita Falls?
Nie? To bardzo niedobrze!
— Nie mieliśmy czasu — skłamał Fawkes.
— Z tego wynikła niepotrzebna zwłoka. Źle. Czarny Jack to diabeł wcielony.
— Interesujący jegomość — wtrącił się Gordon. — Wyglądał wcale, wcale
porządnie,
— On wszystkich łapie na swój wygląd — odezwał się spod okna Hawley.
— Kto to jest? — zapytał Fawkes.
— Elegancik, który ma na sumieniu więcej przestępstw niż ja włosów na głowie.
Były za nim rozsyłane listy gończe. Niejeden raz.
— Nigdy takiego nie otrzymałem — stwierdził Fawkes.
— Jakieś niedopatrzenie. Ale teraz to już wiecie.
— A jego nazwisko? — zagadnął Gordon. — Bo, że czarny, tośmy stwierdzili
własnymi oczami.
— Kto tam wie, jak się on nazywa. Ale wszyscy wiedzą, że zawsze się na czarno
nosi, hiszpańską modą. Na przykład ja — stwierdził Mc Intosh — nie oglądałem
tego gagatka, ale poznałbym go z opisu. Jest elegancki, czysty, schludny. Jakby
nie włóczył się po prerii, ale przebywał w wielkim mieście.
— A ten drugi? Jego pomocnik? — zapytał Gordon.
Mc Intosh wzruszył ramionami.
— Zapewne przygodny pomagier. Przypadkowo schwytaliśmy kilku takich
wspólników Jacka. I co się okazało? Nigdy nic o nim nie wiedzą! Właśnie dlatego
tak trudno go schwytać. Działa zawsze sam, nie ma przyjaciół ani znajomych.
Niekiedy werbuje różne podejrzane typy, ale tylko do konkretnej roboty. Potem
wynagradza ich częścią łupu i znika. Słyszałem, że kiedyś zastrzelił przygodnego
pomocnika tylko dlatego, że tamten uparł się iść za Jackiem. To straszny
człowiek. Wszystko, co mówiliście o nim, zgadza się z ogólną opinią. Jest
grzeczny, miły w obejściu, potrafi się zachować jak dżentelmen. W
rzeczywistości to bezwzględny okrutnik, nie dający się niczym wzruszyć.
Dlaczego was wybrał na ofiary? Myślę, że pewnie gadaliście w wagonie o swym
skarbie. Przyznajcie się?
— Nic podobnego — zaprzeczył Fawkes. — O pieniądzach i o naszej podróży nie
wiedział nikt w Greenfield, a w drodze nie zdradziliśmy się ani słówkiem.
— Hm, może to tylko zbieg okoliczności? Czarny Jack widać uznał was za ludzi
majętnych. Musiał być w potrzebie, kiedy poszedł na takie ryzyko. Zresztą, po
was zająłby się innymi pasażerami.
— Taki z niego kolejowy złodziej? — zapytał Fawkes.
— Owszem, owszem. Ma w swym dorobku kilka napadów na pociągi, ale równie
często poluje na dyliżanse i na samotnych gości hotelowych. No, opiszmy tę całą
historyjkę.
Począł skrobać piórem po papierze, po czym odczytał swoje dzieło i podsunął do
podpisania. Uścisnąwszy dłoń szeryfa wyszli na zakurzoną ulicę. Fawkes był
bardzo z siebie zadowolony, Gordon zamyślony, a Irvin w posępnym nastroju.
Pieniądze nic a nic nie poprawiły mu humoru. Wzdrygał się wiedząc, że teraz
udadzą się do Greenfield. Chętnie by tam nie wracał, ale cóż miał czynić?
Zdążyli złapać popołudniowy dyliżans do Wichita Falls, a w Wichita — ten sam
malutki pociąg, którym tu przybyli.
Na przystanek kolejowy w Greenfield przybyli późnym wieczorem, a do osady —
gdy księżyc osiągnął szczyt nieba. Musieli wędrować piechotą. Miało to i swą
dobrą stronę: Greenfield spało od wielu godzin. W ten sposób uniknęli zbędnych
pytań i plotek.
Nazajutrz Irvin pognał do Fulk Bryana, brzęcząc kieszeniami pełnymi dolarów.
Bryan mieszkał w niepozornym domku, dokoła którego jeszcze można było
dostrzec ślady kwiatowego ogródka. Tylko ślady, bo wszystkie rośliny wypaliło
słońce. Obok domu wznosił się barak ze sklepem i magazynem towarów. Teraz
prawie zawsze na głucho zamkniętym. Odwiedziny klientów zdarzały się rzadko i
nie napełniały kupca radością. Powodowały przecież tylko wzrost kredytu
udzielanego kupującym, już niebezpiecznie dla Bryana wysokiego. W pierwszym
roku suszy udzielał go licząc na szybką zmianę sytuacji. W drugim — wysłał
obszerne pismo do centrali przedsiębiorstwa, którego był agentem, z zapytaniem,
co ma czynić. Jednakże przedsiębiorstwo robiło złote interesy w innych częściach
wielkiego kraju i uznało, że wolno zaryzykować. W roku trzecim — udzielanie
kredytu stało się dla Bryana koniecznością. Gdyby go cofnął — uciekłaby z
Greenfield cała ludność, oczywiście nie spłaciwszy długów. A tak istniała
przecież nadzieja. Ba, Bryan nawet pocieszał się, że im dłużej trwa susza, tym
pewniejsze są deszcze. Kto mógłby przypuszczać, że okoliczna preria może się
zmienić w jałową pustynię? Już teraz, gdy zrywał się upalny, porywisty wiatr,
kłęby kurzawy wisiały nad ziemią jak nieprzenikliwa zasłona, z krańca po kraniec
horyzontu.
Tego ranka jak zwykle Bryan stał przed swym domkiem, z głową zadartą,
wypatrując obłoków. Nie tych białych, kłębiastych, wróżących długotrwałą
pogodę, ale tych sunących nisko nad ziemią, szarych i ciężkich, mogących lada
godzina zlać ziemię rzęsistymi strugami wody. Ale niebo było jasnoniebieskie.
— Halo, Irvin! — zawołał na widok farmera. — Powiadają — zaczął ni z tego, ni
z owego — że pożary ściągają deszcze. Gdyby tak podpalić step? Co sądzisz o
tym?
— Żeby spalić Greenfield? Dziwne, że do tej pory samo nie spłonęło. Drewno jest
suche jak pieprz.
— Można by zaorać dokoła szeroki pas.
— Ale preria się nie zapali. Więcej na niej piachu niż traw.
Bryan westchnął ciężko.
— Co u ciebie słychać? — zmienił temat rozmowy. — Opowiadano, że wróciłeś
z wyprawy? Jak się powiodło?
— Chcę uregulować długi.
— Cooo? — agent szeroko otworzył usta ze zdumienia.
— No więc? — ponaglił Irvin.
— Poczekaj, nie chce mi się wierzyć... Poczekaj, pójdę po klucze do kantorka.
Tam będzie spokojniej.
To ostatnie stwierdzenie zapewne wiązało się z gromkim wrzaskiem chłopięcych
głosów dobiegających z wnętrza domu, przerywanym basowym ujadaniem dwu
psów, które na noc agent przywiązywał na długich łańcuchach przy magazynie.
Irvin poczuł ucisk serca słysząc ten gwar. Jego dom był pusty, głuchy, samotny.
Cmentarz pogrzebanych nadziei.
— Chodźmy — Bryan pojawił się podzwaniając pękiem kluczy.
Przeszli do magazynu. Agent odemknął dwie wielkie kłódki, a potem otworzył
solidne, wzmocnione żelaznymi sztabami drzwi. Za nimi widniała sklepowa lada,
za ladą — mroczna przestrzeń. Pachniało kurzem, skórą, mąką, jakimiś ziołami.
Było duszno i gorąco.
Bryan wydobył spod lady wielką księgę dłużników. Przewracał z szelestem karty,
aż odszukał stronę, na której widniało nazwisko Irvina.
— Czy wszystko chcesz uregulować?
— Wszystko.
Agent wyciągnął ćwiartkę papieru, coś zapisywał, podliczył, wreszcie podał
papier Irvinowi.
— Sprawdź. To jest suma z procentami. Irvin uważnie przejrzał kolumienkę cyfr.
— Dobrze — stwierdził. — A teraz proszę policzyć, co jest winien Gordon.
Bryan nic nie rzekł, tylko brwi uniosły mu się nad oczami na znak niepomiernego
zdziwienia. Natychmiast pochylił głowę nad kartkami księgi, w której począł
szukać nazwiska Gordona. W końcu i to obliczenie zostało dokonane. Irvin
jeszcze raz sprawdził.
— Teraz Fawkes — powiedział.
— Co takiego?!
— Fawkes, powiadam. Ale chodzi mi tylko o tę sumę, którą pożyczył podczas
mojej nieobecności, na wyjazd Gordona.
— Rozumiem...
Znowu szelest kart, już bez kolumienki cyfr, bo rzecz dotyczyła tylko jednej
pozycji. Wreszcie Irvin zapłacił, odebrał kwity dłużne wystawione przez siebie,
Gordona i Fawkesa, pożegnał się spiesznie i wyszedł. Lękał się, że Bryan pocznie
mu składać kondolencje lub wypytywać o szczegóły wyprawy. Wrócił do
zagrody Gordona i wręczył przyjacielowi plik skryptów.
— Zapłaciłem za ciebie i za siebie, za Fawkesa również to, co pożyczył na wyjazd
do Amarillo.
— Jestem twoim dłużnikiem, Vincent. Ale po coś to zrobił? Jeszcze za szeryfa...
rozumiem, ale za mnie? Będę się teraz kłopotał, z czego ci oddać.
— Nie martw się, zostało mi kilkaset dolarów. Powinno starczyć do najbliższych
deszczów, a jeśli nie starczy, wskoczymy na konie i pognamy, dokąd wiatr nas
skieruje. Skoro uregulowałem rachunki, możemy wyjechać każdego dnia i nikt
nie powie, że uciekamy.
Gordon nigdy więcej nie poruszył tej sprawy. A Irvin? Wymykał się z domu,
biegł w zakurzoną prerię, byle uniknąć natrętnych pytań, byle usunąć się sprzed
oczu ciekawskich, dla których stał się obecnie jakimś cudacznym eksponatem,
jakie w małych miasteczkach pokazują gapiom wędrowni sztukmistrze.
Abel Meredith znowu przywędrował przed drzwi domostwa Gordona.
Dowiedział się o spłaceniu długów przez Irvina, a Fawkes uznał, że nie ma co
dłużej zachowywać tajemnicy. Rozniosła się wieść po całym Greenfield o
nieprawdopodobnym sukcesie Irvina. Pędziła z zagrody do zagrody na
skrzydłach wiatru, obrastając po drodze w szczegóły, zależnie od humoru
opowiadającego i od łatwowierności kolejnego słuchacza. W ostatecznym
wyniku powstało kilka odmiennych wersji. Cóż więc dziwnego, że prawie
każdy chciał dowiedzieć się prawdy z ust samego bohatera.
Nastąpiło wiele, wiele wizyt i trwało tak chyba przez tydzień. Można sobie
wyobrazić, jakie to było przyjemne dla Irvina. Parokrotnie nie zdążył ukryć się
przed ciekawskimi i został wystawiony na mękę wysłuchiwania rozmaitych pytań
i rad. Odpowiadał krótko, prawie niegrzecznie, aż ludzie się poobrażali.
Gromadne wędrówki do chaty Gordona ustały. Obaj przyjaciele odetchnęli. Ale
na krótko.
Znaleźli się w Greenfield ludzie zazdrośni. Częściowo o sławę Irvina, częściowo
o pieniądze. Złe języki zapoczątkowały złośliwą robotę. Czego to nie
wymyślono? Że Irvinowi w głowie się przewróciło, że stał się dumny,
nieprzystępny... Dziwnie szybko zapomniano o tragedii farmera. Ba, znaleźli się i
tacy, którzy twierdzili, że Irvin dorobił się majątku na... morderstwie, że wcale nie
oddał, komu należy, wszystkich odzyskanych pieniędzy. Szeryf, gdy usłyszał
pierwszą tego rodzaju plotkę, wybuchnął słusznym gniewem. Zgromił
przypadkowego informatora, aż ten, zawstydzony, unikał odtąd spotkań z
Fawkesem. Ale plotkujących było wielu i chociaż ten i ów spośród
rozsądniejszych brał w obronę Irvina, chętniej wierzono w kłamstwo niż w
prawdę.
Karol, gdy po raz pierwszy dowiedział się o wszystkim, o mało nie pobił śmiałka,
który, ubolewając nad “złymi ludźmi", wyraził wątpliwość, czy Irvin słusznie
otrzymał nagrodę “za zabicie człowieka". Zapomniano, kim w rzeczywistości był
“zabity człowiek". Za to świetnie pamiętano o fakcie spłacenia przez Irvina
długów. Potem zaczęto analizować charakter Irvina. Bo chyba “krwawy, okrutny
charakter" musiał mieć człowiek, który przez nikogo nie zmuszony podjął się —
w zastępstwie szeryfa — pogoni za przestępcą. Taka opinia była zresztą w
tamtych czasach niemal powszechna na ziemiach Dzikiego Zachodu. Gdy szeryf
chwytał lub w jakikolwiek inny sposób unieszkodliwiał przestępcę, spotykał się z
powszechnym uznaniem. Jeśli jednak zupełnie to samo czynił ktokolwiek inny, w
najlepszej nawet intecji, poczynano uważać go za... mordercę, tyle tylko, że
zalegalizowanego, a pieniądze wypłacone w nagrodę — za ,,brudne, hańbiące
pieniądze". I tak właśnie się stało. Najpierw Irvina uznano za bohatera Greenfield,
ale bardzo szybko tym bohaterem być przestał. Dopóki unikał ludzi, nie oriento-
wał się w sytuacji. Jednakże później, kiedy zaczął pokazywać się na głównej i
jedynej ulicy osady, stwierdził ze zdumieniem, że role się zmieniły: gdy on
przestał unikać ludzi, ludzie poczęli unikać jego. Próbował dojść przyczyny.
Uzyskiwał wyjaśnienia wykrętne, zaprzeczające rzeczywistości. Zdenerwowany i
zły, udał się do starego Abla Mereditha. Ten mu wreszcie wyjaśnił, co się stało.
— Nie przejmuj się tym, synu — dodał na zakończenie. — Jest tu trochę ludzi
mądrych i oni nigdy nie uwierzą plotkom. A głupcy? Pluń na nich. Zresztą głupcy
szybko zapomną o swych głupstwach.
— Cóż więc mi radzisz, ojcze?
— Hm... jak by tu powiedzieć? Nie szukaj towarzystwa durniów, unikaj ich przez
pewien czas.
Irvin spokojnie wysłuchał rady, ale kiedy o niej opowiadał Karolowi, aż trząsł się
z oburzenia.
— Zupełnie jakbym to ja popełnił przestępstwo, a nie tamci... A może lepiej by
było zniknąć stąd?
— Co masz na myśli?
— No, choćby wycieczkę. Dokądkolwiek. Chcę zejść ludziom z oczu.
— Pomysł niezły. Pojadę z tobą. Irvin przecząco pokręcił głową:
— Nie gniewaj się, Karolu. Może innym razem skorzystam z twej propozycji, ale
teraz... teraz chcę być sam. Żeby wrócić do równowagi.
— I dokąd to masz zamiar...
— Pojadę do Wichita, może do Lubbock. Przyszło mi do głowy, że gdyby tak
znalazł się amator na moje gospodarstwo...
— Chcesz porzucić Greenfield?
— No... nie wiem. Wciąż jeszcze nie wiem...
— Nie będziemy omawiać tej sprawy. Przemyśl wszystko. Jak wrócisz,
pogadamy. Może i ja się zdecyduję na sprzedaż? Pamiętaj, lepiej z rozmysłem
popełnić głupstwo niż dokonać mądrego czynu bez zastanowienia.
Irvin uśmiechnął się:
— To jakaś dziwna filozofia.
— Rzecz polega na tym, aby jak najlepiej wszystko przewidzieć i uniknąć
zaskoczenia. Kiedy chcesz ruszać?
— Jak najprędzej. Kupię jeszcze trochę żywności na drogę u Bryana, a później na
siodło i w świat!
W Wichita Falls
Lokal szeryfa w Wichita Falls nie miał sobie równego w bliższej i dalszej okolicy.
To był luksus! A jakże. Dla wielu — szczyt wytworności, wobec którego stawali
onieśmieleni.
Gdy po trzech stopniach wchodził do wnętrza, przybysza wcale nie witała typowa
w tamtych stronach obskurna izba, prymitywne umeblowana, z szeryfem
rozpartym niedbale za niezbyt czystym stołem (niekiedy — za biurkiem, co już
świadczyło o wyższym stopniu szeryfoskiej elegancji).
W Wichita Falls było zupełnie inaczej! Izba, owszem, dość przestronna. Pod
trzema ścianami stały proste ławy, między nimi krzesło z poręczami. Na tym niby
fotelu siedział zazwyczaj młody człowiek w szerokoskrzydłym kapeluszu na
głowie, w kolorowej koszuli i długich spodniach opadających fałdami na żółte
buty o wysokich obcasach. Buty zawsze lśniły jak słońce — podobno tak je
czyszczono na żądanie samego szeryfa, który nie cierpiał zaniedbania i
niechlujstwa.
Irvin, wkroczywszy do izby, stanął zaskoczony jak każdy nowy interesant. Długo
stał niezdecydowanie.
— O co chodzi?
Młodzieniec z krzesła podciągnął nogi, aż zadzwoniły srebrne koła ostróg
przypiętych do olśniewających butów.
— Czy jest szeryf?
— Szeryf zajęty.
— Na długo?
Wzruszenie ramion.
— Poczekam — rzekł Irvin siadając na ławie.
— To potrwa bardzo długo.
— Nie szkodzi. A czy ty, młodzieńcze, także masz interes do szeryfa?
Zagadnięty poczerwieniał na twarzy i wyprostował się na krześle.
— Ja jestem człowiekiem szeryfa — powiedział dumnym głosem — a nie
żadnym... interesantem.
— Przepraszam. Nie wiedziałem. Trudno poznać po ostrogach pomocnika
szeryfa. Nie dostrzegam gwiazdy.
Chłopak poczerwieniał jeszcze bardziej.
— Dostanę za kilka dni.
Spostrzegł, że się tłumaczy, więc żeby jakoś zatrzeć wrażenie swej słabości — jak
uważał — dodał szybko:
— Co was to obchodzi? Szeryf jest zajęty i zakazał wpuszczać.
Irvin kiwnął tylko głową i wpatrzył się w ścianę. Zapanowała cisza mącona
jedynie odgłosami ulicy. Nie trwało to jednak długo. Młodzieniec z krzesła albo
nudził się setnie, albo też pragnął podkreślić wagę swej funkcji.
— Mogę wam poradzić — rzekł niedbałym głosem — nie warto ze wszystkim
chodzić do szeryfa.
— Lękam się — odparł Irvin — że mógłbyś się rozchorować, a szeryf straciłby
tak cennego pomocnika.
— Rozchorować?
— Tak. Z nadmiernego wysiłku. Moja sprawa nie jest łatwa i wymaga tęgiej
głowy.
— Co takiego?! — wrzasnął chłopak i zerwał się z krzesła. — To obraza!
— Nie. Nauka, aby nie zadzierać nosa powyżej własnych możliwości.
— Wynoście się!
— A jeśli tego nie uczynię?
— Wyrzucę was!
— Spróbuj.
Chłopiec wyciągnął rewolwer, ale wyglądało na to, że nie wie, co dalej robić.
— Chcesz strzelać? Niedobra to sprawa. Morderstwo w biurze szeryfa?
— Wynoście się!
Irvin nie zdążył odpowiedzieć. Ujrzał bowiem, jak w bocznej ścianie
bezszelestnie otworzyły się drzwi.
— Co to za krzyki, Bob? Wiesz, że tego nie znoszę.
Chłopak odwrócił się plecami do Irvina.
— Ten człowiek mnie obraził. On mówi...
— Nie kończ.
Człowiek stojący w uchylonych drzwiach uniósł rękę gestem sprzeciwu.
— Przypadkowo słyszałem całą rozmowę. Nie była zbyt przyjacielska, ale Bob...
sam sobie jesteś winien. Nie czyń ze mnie próżniaka i nie zmuszaj ludzi za
każdym razem do czekania na-
wet wtedy, gdy łapię muchy na ścianie. Ale i wy — zwrócił się do Irvina — nie
należycie do kategorii grzecznych, jeśli się nie mylę. Macie do mnie sprawę?
— Do szeryfa.
— No właśnie. Wejdźcie.
Przepuścił farmera i cicho zamknął drzwi. Ten pokój jeszcze bardziej zdumiał
przybysza. Przede wszystkim dlatego, że od progu do stojącego daleko, daleko w
głębi biurka wiódł szeroki, ciemnoczerwony, włochaty chodnik. Jeśli ktoś
nosił przesadnie duże ostrogi, musiał uważać, by nie zaczepić o chodnik i nie
upaść. Zdarzyło się to już kilku interesantom wpadającym zbyt pospiesznie do
gabinetu szeryfa. Tak więc włochaty chodnik był elementem uspokajającym i
wcale nie przypadkowym. Biurko szeryfa również wyglądało niezwykle.
Olbrzymie, lśniące jak lustro, a na nim wspaniała lampa z metalowym
zbiornikiem i kulistym kloszem. Dwa ciężkie, kryte skórą fotele utrudniały dostęp
do tego biurka, a okazała szafa pod przeciwległą ścianą prezentowała poprzez
szyby drzwiczek grzbiety pokaźnych tomów ustawionych na półkach.
— Siadajcie.
Irvin skorzystał z zaproszenia i zapadł się w głębinach fotelowej przepaści.
— Słucham.
— Będziecie na pewno zdziwieni, szeryfie...
— Ja się niczemu nie dziwię. Mówcie bez wstępów.
— Otóż... chodzi o to... Nie śmiejcie się ze mnie...
— Śmiało, śmiało. Ani mi to w głowie. Mam nadzieję, że nie przyszliście
opowiadać mi dowcipów?
— Na pewno nie — pospieszył z odpowiedzią Irvin. — Ja, szeryfie, przyszedłem
zapytać się, czy nie poszukujecie ludzi.
— Nie bardzo rozumiem. Mam was przyjąć do pracy?
Irvin energicznie pokręcił głową.
— Pytam o ludzi poszukiwanych listami gończymi.
— Ooo...
Wydało się farmerowi, że pociągła, sucha, jakby ptasia twarz szeryfa wydłużyła
się jeszcze bardziej, a głębokie bruzdy biegnące od policzków do ust stały się
jeszcze głębsze.
— Kogóż to szukacie?
— Nikogo, specjalnie... Tak w ogóle.
— Tak w ogóle — powtórzył szeryf i nagle rzucił tonem pytania: — Kandydat
na... łapacza? Kto was do mnie skierował?
— Nikt.
— Mieszkacie w Wichita Falls?
— Nie.
— Skąd przybyliście?
— Z Greenfield.
— Greenfield... Greenfield... Gdzie to jest?
Irvin postarał się w przybliżeniu określić położenie osady. Czy szeryf coś z tego
zrozumiał, czy nie — trudno było odgadnąć. Dość, że nie pytał więcej.
Zainteresował się natomiast zawodem przybysza.
— Rolnik? — zdumiał się usłyszawszy odpowiedź. — Straciliście ziemię? —
zawyrokował.
— Mam ją nadal.
— Co u licha? Teraz to już niczego nie pojmuję. Początkowo sądziłem, że
jesteście jednym z takich, co to z wiatrem w zawody idą, raz tu, raz tam. U nich
się zdarza, ale żeby farmer?! Co wam do głowy strzeliło?
— Każdy ma prawo ścigać przestępcę.
— Pewnie, ale ja wam odradzam. Gra idzie o wielką stawkę: o własną głowę.
Trzeba mieć doświadczenie, a jakież doświadczenie w tej sprawie może posiadać
rolnik?
— Schwytałem jednego, za którym rozesłano listy gończe. Schwytałem go —
Irvin zaciął się — to jest... zabiłem go.
— Taak? No proszę, kto by się spodziewał?
Z samego tonu głosu wynikało, że szeryf nie wierzy informatorowi.
— To się stało po napadzie na pocztę w Lubbock — pospieszył wyjaśnić farmer.
— Dognałem obu, jeden zdołał uciec, drugi został na miejscu.
Szeryf poruszył się niespokojnie.
— Nam zależy raczej na chwytaniu przestępcy niż na jego śmierci — zauważył
surowym głosem. — Nie lubię rewolwerowców.
— Gdybym nie użył broni, nie siedziałbym teraz przed wami. On strzelił
pierwszy.
— Ach tak... I gdzież się to wydarzyło?
— Nad Kolorado. Południową Kolorado. Odzyskałem część zrabowanych
pieniędzy. Szeryf z Lubbock może poświadczyć.
— Znam tę sprawę. Przepraszam, jak się nazywacie?
— Vincent Irvin.
— Vincent Irvin — powtórzył szeryf. — Vincent Irvin... Przypominam sobie. A
co to była za historia z Czarnym Jackiem? Mc Intosh lubi dużo mówić. Jego
słowa są jak gąbka pełna wody, gdy ją wycisnąć, niewiele zostaje.
Irvina zaskoczyło pytanie, ale musiał odpowiedzieć. Więc opisał przygodę w
pociągu.
— Było was tam trzech i żaden nie zgłosił się do mnie. Dziwię się. Przecież napad
wydarzył się w okolicy Wichita, a nie Lubbock? Dlaczego nie przyszliście tutaj?
Irvin pomyślał, że odpowiedzialność za to obciąża przede wszystkim Lucasa
Fawkesa, ale tego nie powiedział. Wyjaśnił natomiast, że obawiali się o
pieniądze, które wieźli.
— To mogło przyjść was dwu — zauważył logicznie szeryf. — No, ale przepadło.
Czarny Jack długo będzie pamiętał o takim spotkaniu. Radzę wam nie kręcić się
w tych stronach. Licho nie śpi.
Ostrzeżenie nie trafiło Irvinowi do przekonania. Przecież nie po to tu przyjechał,
aby się bać Jacka. I zaraz to głośno stwierdził. A na zakończenie dodał:
— Chcę się dowiedzieć, za kim rozesłano listy gończe.
Szeryf spojrzał nań tak, jakby chciał go wzrokiem na wylot przewiercić.
— Szukacie guza — stwierdził. — Ale niech będzie... Zaraz zobaczę.
Wysunął szufladę, pogrzebał chwilę w jej wnętrzu i wyciągnął plik
zadrukowanych kartek.
— To nasz pięcioletni dorobek — wyjaśnił. — Listy gończe z czterech stron
świata. Najpierw — podniósł arkusik — jakiś Goldwin. Poszukiwany przez
szeryfa z Pine Bluff. W Arkansasie. Stara sprawa. Jak mi wiadomo, nikt u nas
tego Goldwina nie widział i mam nadzieję, że nie zobaczy.
— Co on zrobił?
Szeryf pochylił swój długi nos nad papierami.
— Bagatela — mruknął, a potem, podnosząc głowę: — Rabunek połączony z
podpaleniem farmy. Trzy osoby zastrzelone albo spalone. Co na jedno wychodzi.
Irvin wzdrygnął się, ale szeryf nie zwrócił na to uwagi.
— Nie ma co sobie tym głowy zawracać. Goldwina dawno musiało wywiać na
koniec świata.
Wziął następną kartkę.
— A tu szanowny pan Abraham Curtis, szuler. Ale to jeszcze nie wszystko. W
gospodzie “Pod Jeleniem" w Omaha zastrzelił gracza, gdy usiłował wyciągnąć
mu karty z rękawa. To się stało przed czterema laty. Gdzie go tam teraz szukać!
Patrzmy dalej. Ben Josiah, nawet z naszych stron, z Denton. Zabił wspólnika
podczas przepędu stada. Woły sprzedał i czmychnął. Przed trzema laty. A tu
znowu... Dawid Humphry: napad na pociąg, raczej na wagon pocztowy. Nie
udało mu się. Próbował drugi raz i zabił kierownika pociągu pod Shreverport w
Luizjanie, przed dwoma laty. Co wy na to?
— Myślę — odparł wolno Irvin — że nasza sprawiedliwość bardzo jest
nierychliwa. Cóż warte są te wszystkie listy gończe?
— Warte, warte, człowieku. Wielu nie schwytano, ale równie wielu dzięki tym
papierkom — tu stuknął palcem w blat biurka — siedzi dziś za kratkami albo...
gorzej. Że nie wszyscy? Cóż, nie mamy odpowiednich ludzi. Praca szeryfa jest
ciężka, ochotników do pomocy brak. Taki Bob, na przykład.
— Kto?
— No ten chłopak, co sterczy przy wejściu. Pewnie się wyrobi, ale dziś jest
jeszcze zupełnie zielony. Czy mogę go posłać do jakiej roboty? Każdy z tych
ludzi, których nazwiska odczytałem, zdmuchnąłby go jak świecę. To właśnie
dlatego wyznacza się nagrody. Was również złakomiły, co? Nie jest to takie
dziwne, ale dziwi mnie, że farmer łapie się za coś takiego. Gospodarstwo wam nie
wystarcza?
Irvin zaśmiał się gorzko.
— Dochód z mej farmy da się zmieścić w naparstku j jeszcze coś niecoś można
tam wetknąć.
— To tak?
Szeryf zamyślił się chwilę.
A co byście rzekli, gdybym zaproponował pracę u mnie?
Irvin przez sekundę wyobraził siebie w roli chłopaka pilnującego drzwi.
— Dziękuję — odparł energicznie. — Nie!
— Moglibyście zostać moim zastępcą. Oczywiście, nie tak od razu.
— Nie.
— Wolicie występować jako łapacz? Ano, cóż? Co kto lubi.
Słowo “łapacz" nie było Irvinowi obce. Słyszał je kiedyś i wiedział, że nie jest
pochwałą ani nawet określeniem obojętnym uczuciowo. Ale teraz zadźwięczało
jakoś wyjątkowo pogardliwie. Aż skrzywił się zabawnie.
— Widzę, że wam ta nazwa nie smakuje. Więc jednak może...
— Nie — zaprotestował Irvin po raz trzeci. — Siedzieć w Wichita Falls? To
prawie to samo co tkwić w Greenfield. A ja muszę jeździć. Nie potrafię usiedzieć
w jednym miejscu.
— To coś nowego. Praca na roli przestała was interesować?
Irvin z ironicznym uśmieszkiem wyjaśnił, jak obecnie wygląda “rola" w
Greenfield.
— O do licha! Rzeczywiście niewesoło. Powinniście przenieść się w inne strony.
Nie wszędzie jest susza, a o ziemię nietrudno.
— Może to uczynię, ale nie teraz. Nie potrafiłbym ani orać, ani siać, ani żąć.
— Przesada. Najgorsza nawet posucha...
Przerwał i wpatrzył się w twarz farmera.
— W tym waszym Greenfield wydarzyło się chyba coś gorszego. Coście tam
zrobili? Może się da naprawić?
— Nie w ludzkiej to mocy odmienić, szeryfie.
— Aż tak źle?
— Znienawidziłem... znienawidziłem tych łotrów! — krzyknął Irvin w porywie
pasji. — To przez nich! Gdyby nie napad w Lubbock, nie ruszyłbym się z
Greenfield. I ciągle mi się wydaje, że... uratowałbym swoją rodzinę — dokończył
już cichszym głosem. — Dlatego postanowiłem na pewien czas, o, nie na zawsze,
zostać łapaczem. Wcale nie dla pieniędzy. Dlatego żeby jakoś... żeby jakoś... —
umilkł nie mogąc znaleźć odpowiednich słów.
To był krzyk rozpaczy. Tak go ocenił — i trafnie — szeryf z Wichita Falls. Wiele
tragedii oglądał w swym życiu, a oto teraz miała się rozsunąć kurtyna i ukazać mu
nawy dramat człowieczy.
— Czy możecie mi to jakoś wyjaśnić?
Irvin oddychał głośno, a wargi mu lekko drgały. Szeryf wolno podniósł się z
krzesła, wolno pomaszerował w kierunku szafy. Odemknął szklane drzwiczki,
spoza równego szeregu książek wyciągnął kwadratową butelkę i dwie szklanki o
zielonkawym połysku. Postawił na biurku, ostrożnie wyciągnął korek. Złotawy
płyn zabulgotał dźwięcznie.
— Wypijcie — podsunął szklankę gościowi. Irvin skinął głową, przytknął szkło
do ust i wypił powoli, aż do dna. Odstawił puste naczynie.
— No co, lepiej? — zainteresował się szeryf.
— Dziękuję... — Irvin poczuł w żołądku miłe ciepło, a w głowie miły szmerek.
— To świetne lekarstwo na wszelkie bóle i choroby. Byle użyć w odpowiedniej
chwili i nie za często. Wtedy przestaje skutkować i robi z człowieka wariata. A
teraz słucham.
Opowieść wypadła zwięźle. Szeryf pojął wszystko, bo czego zabrakło w relacji
farmera, tego się domyślił. Westchnął lekko i począł przewracać zadrukowane
kartki udając, że czegoś w nich szuka. W ten sposób dał czas Irvinowi, by
przyszedł do siebie. I cel ten osiągnął. Może szklanka whisky, może chwila
szczerej rozmowy, a najprawdopodobniej jedno i drugie razem przywróciło
Irvinowi równowagę ducha i umysłu, bo zapytał już zupełnie spokojnym głosem:
— Więc jak ze mną będzie, szeryfie? Znajdzie się jakiś list gończy?
— Znajdzie się, uparty człowieku, jeśli... — kiwnął głową nie kończąc zdania. —
No więc — zaszeleścił papierami — któż tu jeszcze jest? Aha, Ben Bendick.
Przezwano go “dwa be". Mieszkaniec Wichita Falls. Świetnie faceta pamiętam.
Mały, chudy, drobny. Nie dałbyś centa za niego. Nie wiem, jak on to zrobił, aż
trudno uwierzyć, ale w gospodzie “Czarny Bizon" przewrócił bufet wraz z całą
zastawą. Siedział u mnie później i pewnie miałby do czynienia z sędzią, gdyby się
nie ugodził z Bennet Heywoodem, właścicielem “Bizona". Bendick zapłacił co do
centa za wszystkie zniszczenia. I to wydało mi się podejrzane. Bendick nigdzie
nie pracował. Niekiedy, chyba dla fantazji, wynajmował się jako poganiacz bydła
przy przegonach z Teksasu do Deadwood w Południowej Dakocie. Potem zawsze
tu wracał. Aż w końcu wszystko się wydało. Poznali go podczas napadu na kantor
bankierski w Shreverport w Luizjanie. Miał dwu pomocników, cała trójka
zamaskowana, jak to zwykle bywa. Zorganizowali wszystko starym sposobem:
jeden pilnuje wejścia, drugi ludzi na sali, trzeci kasjera. Tak właśnie wszystko się
odbyło. Ale Bendick jednego nie przewidział: że chustka zawiązana pod oczami
rozpłacze się i spadnie. A spadła, gdy wkładał pieniądze do torby. Kasjer
krzyknął, Bendick strzelił i chybił. Tak się tym zdenerwował, że uciekł. Może
zresztą sądził, że kasjer go nie poznał, ale grubo się pomylił. Ten urzędnik
bankowy pracował przed tym w Wichita Falls i niejeden raz spotykał Bendicka.
Poszły listy gończe, ale od roku o Bendicku nic nie słychać. Chcesz go odszukać?
— To na nic. Musiałbym chyba przewędrować cały kraj. Dużo zrabował?
— Około sześćdziesięciu tysięcy.
— Starczyło na wyjazd do Kanady lub Meksyku.
— I ja tak myślę, ale — znowu zaszeleścił kartkami — nic lepszego nie mam.
Ostatnio nie zdarzyło się nic poważniejszego.
— Poza Czarnym Jackiem — zauważył Irvin.
— Czarny Jack nie dla ciebie.
— Już się z nim spotkałem.
— Miałeś szczęście zaiste wyjątkowe. Przy drugim spotkaniu, jeśli cię pozna, nie
wymigasz się. Pomyśl o tym.
Irvin coś mruknął do siebie.
— A jak ze strzelaniem? Pokaż no swoją broń.
Farmer niechętnie wydobył srebrnego colta i położył na biurku.
— To twój? Potakujące skinienie głowy.
Szeryf ujął rewolwer za lufę i bacznie przyjrzał się rękojeści. Po czym cicho
gwizdnął.
— Jeśli się nie mylę, słyszałem o tych coltach. Srebrne colty Czarnego Jacka, nie?
— Zgadza się.
— Czemuś tego nie oddał szeryfowi w Lubbock? Widział kto kiedy takiego
wariata? Nikt tu nie posiada podobnej broni. Jeśli Jack ciebie nie pozna, to pozna
rewolwer. Gdzie jest drugi?
— W Greenfield. Podzieliliśmy się zdobyczą. Szeryf położył colt na biurku.
— Wyrzuć to. Prawie jakbyś śmierć przy sobie nosił. Jeśli nie chcesz wyrzucić,
zostaw u mnie. Dam ci inny. Zgoda?
— Nie, szeryfie. To musi być dobra broń.
— Jak dla kogo. Chętnie wypróbowałbym... Wyciągnął z kieszeni gruby zegarek
przyczepiony do błyszczącej dewizki.
— Dzisiaj już nie. Zagadaliśmy się, ale jutro rankiem gotów jestem sprawdzić,
jak strzelasz. No? Jeśli się zgodzisz, opowiem ci coś o zwyczajach Czarnego, a
może nawet o tym, gdzie go szukać. Ręczę słowem, że ci się przyda. Nawet jeśli
go zaniechasz. Nigdy nic nie wiadomo.
Podniósł się zza biurka.
— Czekam cię jutro o szóstej.
— Będę — odparł farmer.
— Świetnie. Idź już, a po drodze przyślij mi Boba.
Irvin opuścił gabinet, pełen najsprzeczniejszych uczuć. W hallu nadal tkwił
samotny chłopak, rozwalony niedbale na krześle. Klepnął go po ramieniu, a kiedy
tamten poderwał się, rzekł:
— Słuchaj, jak on się nazywa?
— Murphy, Denis Murphy...
— Doskonale, A teraz idź do szefa. Wiesz, co ci powiem? Twój szeryf jest całym
wodospadem mądrości. Jeśli choć kropla spadnie z niego na twą łepetynę,
wygrasz wielki los na życiowej loterii.
Bob wybałuszył oczy.
— No, idź do szeryfa. Później się zastanowisz nad tym, co ci powiedziałem. A
przemyśl dobrze!
Reszta dnia upłynęła Irvinowi dość nudno. Odnalazł hotel, ten sam, w którym
uprzednio we trzech nocowali, wynajął pokój i umieścił wierzchowca w
hotelowej stajni. Potem pogadał z właścicielem na temat ewentualnej sprzedaży
gospodarstwa w Greenfield. Hotelarz zanotował sobie wszystko, ale niczego nie
obiecał. Irvin nie nalegał, nie był jeszcze zdecydowany na sprzedaż. Wrócił do
swego pokoju, położył się w ubraniu na łóżku, nogi oparł na poręczy i począł
dumać nad obecną sytuacją.
Następnego ranka zgodnie z umową stawił się przed szeryfowskim lokalem.
Boba nie było, ale przed drzwiami stał szeryf. Kiwnął głową na powitanie i
powiedział krótko:
— Chodźmy.
Przeszli przez miasteczko, prawie jeszcze puste o tej porze, a później skręcili w
bok wąską drożyną, wiodącą polami prościutko ku rzece. Szeryf wiódł gościa
samym brzegiem wód Wichita (od niej przyjęło nazwę miasteczko), aż natrafili
na strome urwisko spadające ku pokrytej żwirem plaży.
— Jesteśmy na miejscu — stwierdził Murphy, nieco natężając głos, jako że szum
wody zagłuszał słowa. — To wodospady — dodał tonem wyjaśnienia.
Wydobył z kieszeni ćwiartkę papieru, przybił ją patykiem do piaskowej ściany.
Potem odmierzył krokami odległość, na koniec ustawił Irvina na samej krawędzi
plaży.
— No, możemy zaczynać. Nikt nam tu nie przeszkodzi. Widzisz ten punkt? —
wskazał palcem na czarne kółko wymalowane pośrodku kartki.
— Nie jestem ślepcem — obruszył się Irvin.
— No, to staraj się trafić.
Farmer wydobył srebrny colt. Jeżeli kiedy w życiu posługiwał się bronią, to tylko
strzelbą, ale nawet o tym nie wspomniał.
— Na co czekasz?
Irvin strzelił.
— Dalej!
Nacisnął cyngiel jeszcze trzy razy.
— Dosyć! Zastanawiam się — rzekł Murphy — jakim to nadzwyczajnym
sposobem zabiłeś tamtego bandziora?
— Wtedy miałem strzelbę.
— A ja myślę, że po prostu urodziłeś się pod szczęśliwą gwiazdą, ale w spotkaniu
z Czarnym Jackiem nic ci ona nie pomoże. Popatrz teraz.
Wyszarpnął błyskawicznym ruchem rewolwer z pochwy u pasa. Nie mierzył.
Błysk i huk nastąpiły jednocześnie z podniesieniem dłoni.
— No?.
— W sam środek — przyznał Irvin nie kryjąc zdziwienia. — Takich, jak wy,
szeryfie, nie ma chyba wielu?
— Bardzo wielu i jeszcze lepszych. Do roboty!
— Co? — zdumiał się farmer.
— Przecież muszę cię nauczyć. Wyciągnij rękę. Nie tak, zupełnie źle. W ogóle
nie umiesz celować.
Stanął z boku i ujął farmera za przegub.
— Patrz, ot tak. Strzelaj.
Irvin pociągnął za cyngiel.
— No widzisz. Już lepiej, chociaż to pewnie przypadek. Kula trafiła w skraj
plamy.
— Przed dwoma laty — odezwał się Irvin podniesiony na duchu skromnym
sukcesem — zająłem pierwsze miejsce w konkursie strzeleckim. Co prawda
najlepszy strzelec nie brał w nim udziału.
— A wszyscy inni byli najgorsi — stwierdził nieco złośliwie szeryf. — Gdzież się
to odbyło?
— W Greenfield.
— Daj spokój. Zwycięzca! A niech cię. Myślę, że jesteś najlepszym strzelcem
wśród rolników i najlepszym rolnikiem wśród strzelców. No, jazda, jeszcze raz!
Nauka trwała tak długo, aż zabrakło naboi.
— Na dziś będzie dosyć — zawyrokował Murphy.
— Na dziś... — stropił się farmer.
— Na dziś. Jutro będziemy znów próbować. Nie wyobrażaj sobie, że cię tak
puszczę. Nie zwykłem wrzucać małych kociąt na głębinę. A z tobą byłoby jeszcze
gorzej.
— No to co będzie? — zafrasował się Irvin.
— Nauczysz się strzelać.
— Przez dwie godziny dziennie. A co z resztą dnia? Tyle zmarnowanego czasu.
— Lepiej marnować czas niż stracić życie. Zresztą gdzież ci tak pilno? Do twojej
skamieniałej roli? Nauczę cię różnych sztuczek, a poza tym masz się ćwiczyć
sam. Człowieku! Zrozum, że jako strzelec jesteś zupełnie zielony. No, wracamy.
Wydostali się na wysoki brzeg i ruszyli ku miasteczku. Szeryf pogwizdywał,
Irvin szedł ponury i milczący.
— Nie mogę tak siedzieć bezczynnie — odezwał się nagle — za dwa dni nie
będzie mnie tutaj. Nie macie prawa...
— Prawa nie mam — odparł wesoło Murphy — ale bez żadnego prawa potrafię
tak cię zbić, że tydzień poleżysz w łóżku. To nie przelewki, mój drogi. Zresztą...
nie będę cię zatrzymywał, jeśli dasz mi słowo, że prosto z Wichita udasz się do
swojego Greenfield. Zgoda?
— Łatwowierni jesteście, szeryfie. Mógłbym dać słowo i wcale go nie dotrzymać.
— Wiedziałem, że tak odpowiesz. Ale ja troszkę znam się na ludziach. Należysz
do tych uczciwych z kościami. Zresztą... bez mojej pomocy nie odnajdziesz
Czarnego. Nie przypuszczałem, że tak kiepsko strzelasz, i dopóki się nie
nauczysz, dopóty niczego nie powiem o Jacku. Czekam cię jutro o szóstej. Jeśli
się nie zjawisz, możesz więcej nie przychodzić.
I tak się rozstali. Szeryf nadal wesoło pogwizdujący, Irvin nadal ponury. Co miał
teraz czynić? Opuścić Wichita Falls? Na własną rękę poszukiwać Czarnego
Jacka? Wracać do Greenfield czy tkwić tutaj nie wiadomo jak długo? A może
nauka strzelania ma na celu jedynie zniechęcenie go do planowanej wyprawy?
Jaka szkoda, że nie ma tu Karola! Ten znalazłby radę. Do licha z tym wszystkim!
Zdesperowany wszedł do pierwszego spotkanego po drodze saloonu. Już na
schodkach spostrzegł szyld: “Czarny Bizon". Przypomniał sobie opowieść
szeryfa. To właśnie tu jakiś tam Bendick przewrócił bufet. Skierował się prosto
do tego bufetu.
Kazał nalać szklaneczkę whisky i dopełnić ją wodą sodową, czym wywołał błysk
zdziwienia w oczach sprzedawcy. Potem siadł przy stoliku w pustej sali. O tej
rannej godzinie mieszkańcy Wichita Falls załatwiali swe interesy handlowe, a
obiboki i lenie odsypiali nocne zabawy.
Wysączył zawartość szklaneczki i podszedł do bufetu.
— Jeszcze raz — powiedział — ale może coś lepszego.
— Ma pan jakąś ulubioną markę?
Irvin zastanowił się chwilę, ale nic mu nie przyszło do głowy.
— Nie, ale to jest... bardzo kiepskie. Butelka z inną nalepką pojawiła się na ladzie.
Szklaneczka została napełniona. Irvin oparł się, jak mógł najwygodniej, o
metalowy blat.
— Znaliście Bena Bendicka? — zapytał.
— O co chodzi?
— Głupstwo. Powiadają, że przewrócił ten bufet.
— Wie o tym całe miasto.
— Nie jestem tutejszy.
— Tak sobie od razu pomyślałem. A może widzieliście Bena? — zagadnął
zniżając głos. — Możecie mówić śmiało. Nie jestem papla.
Irvin roześmiał się.
— Nie znam Bena, nigdy go nie widziałem.
Podobno był małym, szczupłym człowieczkiem, dlatego dziwię się, że dał radę
temu bufetowi.
Z kolei roześmiał się karczmarz.
— Prawda — przytaknął. — Na oko Ben ważył tyle, co mucha, ale wówczas taki
był ścisk przy ladzie, że to raczej ludzie niż on zwalili ten cały interes. Ben
zapłacił jednak wszystko, bardziej za innych niż za siebie. Honorowy z niego
chłopak.
Po wyjściu z saloonu Irvin począł zwiedzać miasteczko. Przewędrował kilka
uliczek przystając przed witrynami sklepu i obserwując przechodniów, osiołki
czekające nie wiadomo na kogo, kowbojów przejeżdżających na narowistych
rumakach, jakichś traperów w zupełnie fantastycznych ubraniach, obdartusów i
elegantów w lśniących cylindrach, farmerów w długich butach i zakurzonych
opończach, którzy ściągali tu, by dokonać niezbędnych zakupów i zabawić się.
Wreszcie natrafił na warsztat rusznikarza, który nie tylko reperował, ale i
sprzedawał broń nową i używaną, wszelkiego rodzaju i kalibru. Zajrzał do
wnętrza. Rusznikarz okazał się człowiekiem gadatliwym. Pokazał przybyszowi
pełny asortyment towaru i usiłował sprzedać cudaczny, trójlufowy pistolet. Ale
Irvin kupił tylko kilka paczek nabojów do colta, w związku z “nauką strzelania".
Nazajutrz stawił się punktualnie o szóstej w umówionym miejscu, nad rzeką.
Tym razem miał strzelać nie do czarnego kółka na białym papierze, ale do
błyszczącej, blaszanej puszki wbitej w stromą ścianę. Blacha migotała w słońcu,
Irvin trafił dopiero przy czwartym strzale, co wywołało na twarzy szeryfa grymas
niezadowolenia.
— Okropność — stwierdził. — Takiego ucznia dawno nie miałem! Nie puszczę,
dopóki sześć razy nie podbijesz tego pudełka w górę.
— Niby jak?
— A tak.
Wyciągnął blaszankę z piachu, cisnął ją ku niebu i nim spadła zdążył wyszarpnąć
rewolwer. Strzelił sześć razy i za każdym strzałem spadająca puszka
podskakiwała.
— Widziałeś?
— Wspaniale! Nie jestem ślepy.
— Mam nadzieję, chociaż... sądząc z twojej umiejętności trafiania do celu... Ech,
Irvin, staraj się, człowieku, aby mój czas nie został zmarnowany.
— Przecież nie prosiłem... — burknął Irvin pod nosem.
— Wiem, wiem i na kogo innego machnąłbym ręką, ale ty jakoś mi przypadłeś do
serca. Nie mogę puścić cię tak bardzo bezbronnego.
Znów wetknął blaszankę w piasek, a Irvin podjął swe strzeleckie ćwiczenia.
Skutek był raz lepszy, raz gorszy, aż wreszcie szeryf uznał, że na dziś dosyć.
— Jutro przyjdziesz o tej samej porze — zarządził.
Irvin nie zaprotestował. Na podobnej pukaninie zeszedł ranek następny i
popołudnie. Irvin nabrał humoru — szeryf już nie kiwał nad nim głową tak
żałośnie. Po kilku dniach stwierdził:
— jesteś zdolny. Inny nie doszedłby do takich rezultatów.
— Będę mógł wyruszyć?
— Oho, nie tak zaraz. Bo widzisz, celnie strzelać to jeszcze nie wszystko.
— Szeryfie — odezwał się Irvin, a twarz mu się wydłużyła. — Któregoś dnia
zrezygnuję z waszych wiadomości o Jacku i po prostu ucieknę z Wichita.
— Czy nie rozumiesz, chłopie, że czuwam nad twoim życiem?
— Jak duch — mruknął farmer i skrzywił się zabawnie.
— No właśnie, ale musisz przyznać: dobry duch. A teraz zrobimy jeszcze jedną
próbę. Jeśli wypadnie pomyślnie...
Ustawił Irvina na skraju wody, naprzeciw blaszanki.
— Uważaj — powiedział. — Dam znak i natychmiast masz strzelać.
Farmer sięgnął po rewolwer.
— Nie, nie, mój kochany. Opuść rękę, opuść! — Wydobył z kieszeni wielki
zegarek z sekundnikiem. — Strzelaj! — zawołał.
Irvin szarpnął za uchwyt broni i nacisnął cyngiel. Kula ugrzęzła gdzieś w piasku.
— Sam widzisz, jak źle... Zbyt długo i kulą w plot! Przez taki czas twój
przeciwnik mógłby cię trafić ze trzy razy.
— Przestańcie mnie straszyć! W kółko jedno i to samo, a to: “trafi cię", a to
“zabije cię" — rozżalił się Irvin. — Albo chcecie ze mnie uczynić tchórza, albo...
— zawahał się.
— Albo kogo?
— Wyszkolonego mordercę. Nie odpowiada mi ani jedno, ani drugie.
— Raczej rewolwerowca — chciałeś powiedzieć.
— Na jedno wychodzi.
— Kto chce się mierzyć z rewolwerowcami, musi posiąść ich umiejętności, Irvin.
To znaczy: dorównać szybkością i celnym okiem. Pamiętaj, chłopcze, że ja cię do
niczego nie namawiałem i nie namawiam. Raczej odradzam.
— Dobrze, już dobrze. Mówiliście już o tym...
— Nigdy nie za wiele. A teraz popatrz. Stanął odwrócony plecami do blaszanki.
— Licz głośno.
Irvin powiedział: “Jeden", “dwa" już nie zdążył, bo w tej krótkiej chwili szeryf
odwrócił się i strzelił. Nawet nie dostrzegł, kiedy wyciągnął broń zza pasa. Strzał
był celny.
— Ja się takiej sztuczki nigdy nie nauczę — oświadczył zdesperowany farmer.
— Nauczysz się, nauczysz. Już powiedziałem, że jesteś zdolny, tylko brak ci
wprawy. No, do roboty. Teraz nie będziesz strzelał, tylko wyjmował colta. Na
czas.
I zaczęła się nowa lekcja, i trwała tak długo, aż Irvinowi dłoń omdlała. Szeryf to
zauważył.
— Na dziś dość. Irvin odetchnął:
— Tylko nie myślcie, że po tej całej szkole przystanę do was na służbę.
— Może się jeszcze przekonasz. Taki wybór byłby najmądrzejszy. Ale nie będę
nalegał.
— Kiedy wreszcie dowiem się czego o Czarnym Jacku?
— Za kilka dni, myślę. Jak się lepiej wprawisz. Wracamy.
Irvin widać wprawił się, bo szeryf dotrzymał obietnicy. I tak oto zakończył się
pobyt farmera w Wichita Falls. Ale ani szeryf, ani Irvin nie przypuszczali, że jego
rolnicza kariera została właśnie przez to raz na zawsze zakończona.
Noc w jarze
To był stary trakt. Bardzo stary. Gdyby go nawet Denis Murphy o tym nie
uprzedził, Irvin zauważyłby to swym doświadczonym okiem farmera. Bo rolnik
może się nie znać na tropach płowej zwierzyny, ale w mig pozna drogę, po której
toczyły się wozy ciągnione przez woły, stratowaną końskimi kopytami.
Zwłaszcza taki rolnik, który przebył szlak wielkiej wędrówki ludów ze wschodu
na zachód, A przecież stary trakt nie tak łatwo dostrzec. Po roku, po dwu latach,
jeśli nikt już tamtędy nie jeździ, pokrywa się trawą. Pod kobiercem zieleni znikają
odciski podków, koleiny po kołach i wydeptane stopami tysięcy wędrowców łyse
placki ubitej ziemi. I na pozór nic nie przypomina uczęszczanej niegdyś drogi.
Ale Irvin nie dał się zwieść. Na starym trakcie, na podłożu rozmytego deszczami
końskiego i krowiego nawozu wyrosła trawa nieco wyższa niż w sąsiedztwie i
bujniejsza. Nie każdy by to dostrzegł, ale farmer natychmiast zauważył różnicę.
To była właśnie ta droga, o której mówił Murphy, zanim się rozstali. Rozmowa
była długa i przeciągnęła pobyt Irvina w Wichita Falls o cały dzień. Ale tego dnia
farmer nie uważał za stracony. Zresztą, żeby szczerze wyznać, nie żałował i dni
poprzednich, mimo że tyle razy denerwowały go przestrogi, rady i rozkazy
szeryfa. “Strzelaj, odwróć się, wyciągnij broń..." — i tak zdawałoby się bez
końca. Teraz miał to już za sobą. Potrafił wyszarpnąć colta w mgnieniu oka i
prawie natychmiast nacisnąć cyngiel. Poczuł coś w rodzaju dumy, a jednocześnie
zabolało serce na wspomnienie wydarzeń, które przywiodły go do gabinetu
szeryfa w Wichita Falls.
Zatrzymał konia na pustkowiu zapomnianego szlaku i pomyślał, że ta droga,
wiodąca nie wiadomo skąd i nie wiadomo dokąd, dziwnie pasuje do jego sytuacji.
Jak to mówił Murphy?
— ...później trafisz na przetarty niegdyś szlak*. Uważaj, Irvin, wytrzeszczaj oczy,
abyś nie prześlepił.
— Drogi nie zauważę? — oburzył się wówczas Irvin.
— To była droga przed laty. Dzisiaj niewiele z niej zostało...
Cmoknął na konia.
Szeryf mówił prawdę. Niewiele śladów zostało, ale jak dla Irvina —
wystarczająco dużo. Byle tylko nie zjechać w bok.
— Ona biegnie ku Górom Skalistym — wyjaśnił wtedy Murphy. — A gdzie się
kończy.., któż to wie? A gdzie się zaczyna... też nie mam pojęcia. Od lat nikt
tamtędy nie jeździł.
— To może w ogóle nie ma tej drogi? — wtrącił wówczas Irvin.
— Jest. Jak słońce na niebie. Przebyłem jej spory odcinek, więc wiem.
Ta droga musiała więc być jedynym przewodnikiem, wiodącym Irvina do celu.
— Tylko uważaj — znowu wspomniał słowa szeryfa — nie przeocz jej, bo
zaczniesz się kręcić jak kot wokół własnego ogona.
Irvin dobrze wiedział, że zdać się musi wyłącznie na własne oczy. Miał odnaleźć
na tym gładkim pustkowiu, na tej bezkresnej równinie — zapadlinę, jar. Sprawa
pozornie łatwa. No, bo jeśli teren gładki jak stół, to jak można nie zauważyć
wąwozu
— Nic nie zauważysz — przestrzegał go szeryf. — Będziesz się znajdował o
kilka jardów od uskoku, nadal przekonany, że przed tobą równe pole aż po
horyzont. Opowiadano mi o takim, który w biały dzień skręcił kark zwaliwszy się
w dół. Jechał pewno kłusem, a może galopem, i zbyt późno dojrzał krawędź.
Mówiono mi o takich, którzy krążyli dokoła jaru, a później opowiadali, że nic nie
znaleźli, że z tym jarem to bajka...
Więc teraz Irvin uważnie rozglądał się dokoła, zwłaszcza w drugiej połowie dnia.
Szeryf zapewnił go, że powinien dotrzeć do celu, zanim mrok okryje ziemię. Jeśli
będzie jechał normalnie, to znaczy: raz stępa, raz kłusem, raz galopem.
— W ten sposób możesz gnać od świtu do wieczora i nie zmęczysz konia. Wie o
tym każdy westman — dodał szeryf.
Niestety, Irvin nie był westmanem. I dlatego właśnie lękał się, że przy zbyt
powolnej jeździe nie dotrze do jaru przed wieczorem. Przy zbyt szybkiej, minie
go... Ten przeklęty jar miał się znajdować po prawej stronie zapomnianego traktu,
w odległości kilku jardów. A w jarze?
Rzecz dotyczyła właśnie Czarnego Jacka, który — według słów szeryfa — nie
był “takim sobie zwykłym" bandytą.
— Widzisz — tłumaczył Irvinowi — tak jakoś się składa, że teksański
rewolwerowiec z reguły ma wygląd odpychający. A twarz taką, jakby na niej
wycisnęły swe piętno wszystkie dokonane przestępstwa. Ci ludzie to stali
bywalcy saloonów, zapici nałogowcy, okrutnicy o odrażającym obliczu.
Wystarczy spojrzeć, a już wiadomo, czego po takim typie można oczekiwać. A
poziom umysłowy? A sposób wyrażania się? Co dwa słowa to trzy plugawe
przekleństwa. Ale Czarny Jack? Ho, ho! On jest zupełnie inny. Elegancko ubrany,
gładki w słowach i w sposobie bycia. Prawdziwy, zdawałoby się, dżentelmen.
Dlatego tak mu się wszystko udaje. Któż by podejrzewał człowieka
wyglądającego na zamożnego ranczera czy posiadacza tysięcy akrów urodzajnej
ziemi za bandytę? Dzięki temu potrafi dotrzeć wszędzie. Była taka głośna
historia, Czarny Jack dostał się do salonki któregoś ze wschodnich miliarderów.
Przez połowę przebytej pociągiem drogi czarował jegomościa swym miłym
głosem, a później... ulotnił się z wagonu wraz ze szkatułką zawierającą grubszą
gotówkę. To zostało bardzo elegancko wykonane. Ale nie sądź, Irvin, że Jack jest
zawsze taki łagodny. Potrafi być okrutnikiem, potrafi mordować na zimno. Ci,
którzy mieli nieszczęście z nim się zetknąć, twierdzą, że Jack to prawdziwy
diabeł, na ludzkie nieszczęście wypuszczony z piekła, i że dlatego ubiera się na
czarno.
Irvin, słuchając tych słów, poczuł dreszcz trwogi. No, bo jeśli Czarny Jack
zapamiętał sobie jego twarz?
— Gdybyś z nim jechał sam — zastanawiał się głośno szeryf — powiedziałbym,
że cię na pewno rozpozna, ale was było tam trzech. Cała historia nie trwała długo.
Sądzę, że musiałby bardzo dokładnie przyjrzeć się twojej twarzy, aby móc
rozpoznać towarzysza podróży. Za to... z całą pewnością zwróci uwagę na twego
srebrnego colta. Takie rewolwery to u nas rzadkość.
Tak, Irvin nie musi być od razu poznany i to daje mu pewną przewagę. Ale...
— To nie jest prawdziwy, rzetelny westman — przypomniał sobie słowa szeryfa.
— Wbrew pozorom. To nie westman, powtarzam, który nie strzeliłby w plecy, bo
taki czyn uważa za haniebny. To nawet nie rewolwerowiec, który wyzwie cię na
pojedynek wobec świadków. Nic z tych rzeczy. Czarny Jack zastrzeli cię i nawet
nie będziesz wiedział, kiedy. To właśnie on przed czterema laty podpalił farmę
Winkfielda. Wiesz, dlaczego? Dlatego, że farmer miał kiedyś nieszczęście
spotkać go w Wichita, w saloonie Billa Havaya. Rozpoznał Jacka i głośno o tym
powiedział. Jack nie mrugnął okiem. Wybiegł z lokalu, skoczył na konia i
odjechał. Najbliższej nocy podpalił jego dom, a kiedy przerażeni mieszkańcy,
zbudzeni ze snu, wybiegli na dwór, powystrzelał wszystkich: starego farmera,
jego żonę i dwu synów. Jeden tylko parobek nocujący w stajni zdołał uciec. Stąd
wiem o wszystkim.
— Potwór! — wykrzyknął Irvin. — Jednak nie pojmuję jednej sprawy...
— Czego?
— Czarny Jack był tu, pod waszym nosem. Nie potrafiliście go zatrzymać? I w
ogóle... jak on ośmielił się przyjść do Wichita, jeśli go wszyscy znają?
— Otóż mylisz się, Irvin. Nie wszyscy go znają. Najlepszy dowód, że ty go nie
poznałeś ani twoi towarzysze. Ośmielę się nawet powiedzieć, że mało kto potrafi
go rozpoznać. Zaledwie kilka, może kilkanaście osób go widziało, i to przelotnie.
Stąd utarło się przekonanie, że Jack zawsze ubiera się na czarno i stąd jego
przydomek, bo nazwiska nikt nie zna. Cóż w tym dziwnego, że zjawił się w
Wichita Falls? Mało to osób ubiera się na czarno? A że go nie zatrzymałem?
Dobre sobie! Zła sława Jacka obezwładnia ludzi jak jad grzechotnika. Wtedy, w
saloonie Billa, nikt nawet palcem nie ruszył. Winkfield zrobił głupstwo. Pewnie
sądził, że cała gromada rzuci się i obezwładni łotra. Na pewno daliby radę, ale ich
strach sparaliżował. O tym wypadku powiadomili mnie dopiero w godzinę
później. Podobno ludzie bali się wyjść na ulicę, wyobrażając sobie, że tam czatuje
na nich Czarny Jack z rewolwerem w dłoni.
— I nigdy nie ścigaliście go?
Szeryf przymrużył jedno oko.
— ścigałem... nie ruszając się z miejsca. Ja idę tylko na pewniaka, Irvin,
zapamiętaj to sobie.
— W ten sposób musicie odnosić wielkie sukcesy. To nawet całkiem bezpieczne.
— Nie kpij. Nic nie rozumiesz. W Wichita Falls skończyły się napady bandyckie
i nawet Czarny Jack niczego już nie będzie tu próbował. Zbyt wiele ma rozsądku.
Niestety.
— Gadanie... — zniecierpliwił się farmer.
— Tak sądzisz? A ja o Czarnym Jacku wiem więcej niż ktokolwiek inny. Chociaż
go nigdy nie spotkałem. Można mieś uszy i oczy nie tylko własne.
— Nie rozumiem.
— Widzisz, cóż ze mnie byłby za szeryf, gdybym nie wiedział nie tylko o tym, co
się dzieje w Wichita Falls, ale i w dalszej okolicy? Pomocników mam zaledwie
trzech, i to wliczając tego chłopca, Boba. Ale są inni.
— Kto taki?
— Po co mam cię wtajemniczać w szczegóły? Wystarczy, że są znajomi i znajomi
znajomych. Są ludzie, którym wyświadczyłem taką lub inną przysługę, a oni w
zamian za to potrafią zbierać potrzebne wiadomości.
— Spryciarz z was, szeryfie — przyznał Irvin.
A teraz pomyślał: nie tylko spryciarz, ale i człowiek rozumny. Zatrzymał po raz
drugi konia. Siady drogi nagle urwały się. Zeskoczył z siodła. Badał uważnie
ziemię, krążył dokoła jak pies gończy. Na koniec znalazł. Po prostu trakt skręcał
raptownie. Może kto inny, stwierdziwszy ten fakt, beztrosko pojechałby dalej.
Irvin był bardziej przezorny. Pomyślał: dlaczego trakt skręca tak raptownie, jeśli
dokoła nie widać żadnej przeszkody, którą musiałby ominąć?
Ujął konia za cugle i począł posuwać się linią kolistą. To była żmudna wędrówka,
ale doprowadziła do celu. Nieoczekiwanie.
“Jakże łatwo mogłem skręcić kark!" — pokiwał głową, gdy na krok przed nim
urwała się płaszczyzna prerii. Położył się i spojrzał w dół. Stroma ściana spadała
głęboko, przerażająco głęboko. To był właśnie jar!
— Tam właśnie musisz powędrować — mówił szeryf.
— Dlaczego?
— Powiadają, że Czarny Jack jest tak nieuchwytny, ponieważ potrafi nagle
zniknąć. Na całe tygodnie, ba... na miesiące. Zastanawiałem się nad tym i
doszedłem do prostego wniosku: jeśli znika, to musi mieć jakąś kryjówkę nikomu
nie znaną. No, i gdzieś przecież magazynuje swe łupy. Dowiedziałem się.
— O czym?
— O tym, że Jack ma swoje kryjowiska. I wcale nie jest tak samotny, jak
powiadają. Posiada wspólników, a raczej podwładnych, może nawet nie zawsze
wtajemniczonych, komu służą i czym się trudni ich chlebodawca. Dobrze wiesz,
Irvin, bo już o tym mówiłem, że Czarny dokonuje napadów albo sam, albo w
towarzystwie przygodnych pomocników, po czym natychmiast z nimi się
rozstaje. To jedna z przyczyn, dla których tak trudno go schwytać. Któraś z
kryjówek Jacka znajduje się o dzień drogi do Wichita Falls.
Tak mówił Denis Murphy, a później opisał bardzo dokładnie wnętrze jaru.
— Byliście tam? — zagadnął Irvin.
— Oczywiście.
— I co?
Szeryf roześmiał się.
— I nic. Przypuszczam, że jegomość, który tam stale mieszka, poznał we mnie
szeryfa. Dlatego drugiej wizyty nie składałem. Czarny Jack na pewno zostałby
wówczas uprzedzony, jeśli to już się nie stało.
— A kto jest tym mieszkańcem jaru?
— Powiedział, że trudni się traperstwem.
— A jeśli to prawda? Może w tym jarze Jack nie bywa?
— Za kogo mnie masz, Irvin? Taki naiwny to ja nie jestem.
Teraz farmer leżał z głową wysuniętą poza krawędź przepaści i patrzał. Jak tam
się dostać? Przeciwległe zbocze było równie strome, a po lewej stronie przepaść
kończyła się półkolistą, pionową ścianą. Natomiast na prawo Irvin nie mógł
dostrzec kresu rozpadliny. Nie pozostało mu nic innego, jak tylko wędrować
skrajem urwiska. Nie przewidział jednak, że wędrówka potrwa bardzo długo. W
końcu odnalazł wąską ścieżynkę spadającą w głębiny jaru. Począł nią schodzić
prowadząc konia za cugle. Wolał nie ryzykować jazdy po tak nieznanej i
niepewnej drodze.
Na dole znajdziesz taki niby-domek, niby-blokhaus, podobny do tych, jakie
stawiali pogranicznicy. W nim mieszka stary traper.
Tak mówił Murphy. I w rozmowie z szeryfem wszystko wydawało się bardzo
proste. Ale jak teraz ten niby-domek odnaleźć?
Wolno, wolniutko schodził. Ciemniało coraz bardziej. Dotarł do samego dna jaru.
Skąpa trawa i sporo piasku. Nie było tu nawet krzaczka, za który — w razie czego
— można by uskoczyć.
Wydostawszy się na równą, gładką drogę, szedł teraz śmiało i rozglądał się
dokoła w nadziei, że dostrzeże opisany przez szeryfa blokhaus. Zgodnie z planem
— miał odegrać rolę wędrowca przypadkowo zbłąkanego i szukającego
bezpiecznego noclegu. Ściemniało się coraz bardziej. Brnął więc przed siebie w
mroku. O radości! Ujrzał wreszcie czerniejącą ścianę, a w chwilę później
wąziutkie wycięcia okiennych otworów, które tym tylko różniły się od strzelnic
pogranicznej fortalicji, że miały szyby w oknach. Farmer zastukał, raz, drugi,
potem załomotał do drzwi. Na koniec pociągnął za zwisający skobel. Skrzypnęło
przeciągle i głośno. Wsunął głowę w szparę.
— Jest tu kto? — zapytał.
Milczenie. Pewnie tajemniczy traper wyruszył na łowy, a odwiecznym
zwyczajem panującym na preriach nie zaryglował wejścia. Stare prawo
gościnności, skrupulatnie w tych stronach przestrzegane, wymagało, aby
strudzony wędrowiec mógł znaleźć dach nad głową nawet podczas nieobecności
gospodarza. Chowano więc lub zabierano tylko broń. Sprzętów kuchennych,
opału, a nawet żywności nikt nie zabezpieczał, aby niespodziewany gość mógł z
nich korzystać. I żeby oddać sprawiedliwość ludziom Dzikiego Zachodu, nie
zdarzył się wypadek nadużycia takiej gościnności. Napadano i rabowano
samotnych wędrowców i całe karawany, ale nigdy nie okradziono domu, którego
właściciel pozostawił otwarte drzwi.
Irvin doszedł do wniosku, że należy noc spędzić możliwie wygodnie. Pusty
blokhaus bardzo do tego zachęcał. Bieda, że panowały tam nieprzeniknione
ciemności. Wszedł omackiem i począł krążyć po izbie w poszukiwaniu kawałka
drewna. Gdy wzrok nieco oswoił się z czarnym mrokiem, począł rozróżniać
szczegóły. Odnalazł suchą szczapę. Bardziej dymiła, niż świeciła, ale
poszukiwanie naftowej lampki nie dało rezultatów. Wetknął zaimprowizowane
łuczywo między kamienie paleniska i rozejrzał się po izbie. Prymitywny stół
wbity w ziemię, ława... Wyglądało na to, że nikt tu nie mieszkał, i to już od
dawna. Jakiś stęchły, niezdrowy zapach, aż wiercił w nosie. Nagle usłyszał, że nie
domknięte drzwi przeciągle, głośno zgrzytnęły. Odwrócił się błyskawicznie.
Cisza. Nikogo. Pociągnął za skobel — drzwi nie ustąpiły. Szarpnął raz i drugi. Na
próżno.
— Co u licha? — mruknął i naparł na belki całym ciężarem ciała. Ani drgnęły. —
Bez głupich kawałów — powiedział głośno. — Otwórz!
Cisza. Zbadał jedno z trzech wąskich okienek. O przedostaniu się — ani marzyć.
Znowu powrócił do drzwi. Kto zamknął go w tym starym blokhausie. A może z
dachu zsunęła się jakaś belka i tak niefortunnie zatarasowała wyjście? Dach!
Pułap nie znajdował się wysoko. Gdy podniósł rękę, dotykał palcami
chropowatych, nierównych desek. Ostrożnie wszedł na stół, dostrzegł szpary
między deskami, przez które przeciskały się grudki ziemi. Na deskach leżały
zapewne płaty darni — najlepsze zabezpieczenie przed pożarem, a jednocześnie
doskonała ochrona przed deszczem. Irvin dobrze znał takie dachy. Swój pierwszy
domek w Greenfield też tak zbudował.
Stercząc na stole, zastanawiał się, czym podważyć deski. Najporęczniejsza do
tego celu byłaby siekiera, w ostateczności długi nóż myśliwski, ale miał przy
sobie tylko rewolwery.
Z energią wetknął między deski lufę colta. Nacisnął raz i drugi, aż drewno trzasło.
Szpara powiększyła się, mógł zmieścić w niej dłoń. Szarpnął — odpadł kawał
spróchniałego drzewa, posypała się ziemia. Kiedy obluzował sąsiednią deskę,
kawał darni stoczył się do wnętrza izby. Ujrzał nad głową czarne, znaczone
gwiazdami niebo. Dźwignął się na rękach i wypełzł na wierzch. Leżał chwilę,
głęboko oddychając. Patrzał i słuchał. Nic. Nikogo. Zeskoczył na ziemię lekko,
prawie bez szmeru. Ściskając w prawicy kolbę rewolweru, wolniutko, ostrożnie,
tuż przy samej ścianie podsunął się do drzwi. Były na pół uchylone. Zdumiał się.
Szarpnął za skobel i jednym skokiem znalazł się we wnętrzu.
— Brawo, Irvin! Spisałeś się doskonale. No, cóż cię tak zatkało?
— To wy, szeryfie?
— Pewnie że ja, a nie mój duch.
— Żebym nie spotkał Czarnego Jacka, pomyślałbym teraz, że to wy przebieracie
się w jego skórę. Co to wszystko znaczy?
— Pytanie rzeczowe, owszem. Widzisz, jeszcze przed tobą tutaj przybyłem, nie
przypuszczając, że tu nikogo nie ma. Doszedłem bowiem do wniosku, że narażam
ciebie na zbyt wielkie niebezpieczeństwo. Stwierdziłem już, że blokhaus jest
pusty, a dokoła ni żywej duszy. Wówczas zawróciłem, aby zobaczyć, jak sobie
dajesz radę. I jestem pełen uznania. Mówię poważnie.
— I co dalej? — zapytał farmer przez zaciśnięte zęby.
Przecież to wszystko wyglądało na kpiny! Jak to? Szeryf trzyma go w Wichita
Falls, uczy strzelać, wtajemnicza w sprawy Czarnego Jacka, potem kieruje na
nieznaną drogę ku nieznanemu jarowi, a kiedy Irvin pokonuje wszystkie
trudności, okazuje się nagle, że to, co uczynił, nie miało żadnego sensu! Lucas
Fawkes nigdy by nie pozwolił sobie na coś podobnego. Szanował ludzi.
— I co dalej? — powtórzył.
— Poczekałem, aż zejdziesz na sam dół — opowiadał spokojnie Murphy — a
później krok w krok za tobą. Potrafię stąpać bardzo cicho. Kiedy tu wszedłeś,
znajdowałem się zaledwie kilka kroków dalej. Przyszło mi do głowy, aby cię
zamknąć...
— Co to za kpiny? — Irvin zadał pytanie głosem, w którym słychać było
hamowaną wściekłość.
— Kpiny i nie kpiny jednocześnie — odparł poważnym tonem szeryf. —
Chciałem sprawdzić, na ile cię stać, Irvin. Czy dałbyś sobie radę w podobnej
sytuacji. Pamiętaj, że będziesz miał do czynienia z Czarnym Jackiem, a to diabeł
wcielony. Potrafi różne sztuczki wyczyniać. Ale... dałeś radę. Jeden tylko
popełniłeś błąd: nie należało tak szybko i z takim hałasem zeskakiwać.
Gdyby tu stał Jack, łatwo by cię zdmuchnął. Rozumiesz?
Irvin, mimo całego szacunku dla szeryfa, zerwał się gwałtownie. Ale zaraz opadł
na ławę. Rozumiał, że jeśli spowoduje awanturę, nie pozostanie mu nic innego,
jak tylko wracać do Greenfield albo wędrować do innych miasteczek w
poszukiwaniu innych szeryfów rozporządzających gończymi listami. Stłumił
wybuch gniewu, ale warknął przez zęby:
— Dobra zabawa dla szeryfa, co?
Szeryf wzruszył ramionami:
— Wierz mi, Irvin, albo nie, ale daleki byłem od takiego zamiaru. Jeśli jednak
zrezygnujesz z poszukiwania Czarnego Jacka, nie zmartwię się tym. Masz
wspaniałe zadatki na westmana. Za rok, za dwa, po dalszej wprawie, mógłbyś
zostać doskonałym szeryfem. Już ci raz proponowałem.
— Nic z tego. Ani szeryfem, ani szeryfowskim pachołkiem!
— Ho, ho! Aż tak ostro? Taki “szeryfowski pachołek", jak mówisz, bardziej jest
ceniony przez ludzi niż zwykły łapacz, jakim upierasz się zostać.
Nie było tonu urazy w słowach Murphy'ego, ale Irvin nawet tego nie zauważył.
— Zakpiliście ze mnie — stwierdził raz jeszcze. — Czy zasłużyłem na to?
Mydliliście mi oczy tym Czarnym Jackiem, nie wiem po co.
— Uspokój się, Irvin. Tak nie dojdziemy do ładu. Jeszcze chwila, a powiesz, że
chronię Czarnego.
— Przepraszam, szeryfie — opamiętał się wreszcie.
— Mniejsza z tym. Dam dowód, że nie próbowałem wyprowadzić cię w pole,
tylko pomóc. Ode mnie nikt się nie dowie o dzisiejszej wyprawie. Bo i nie byłoby
to bezpieczne. Czarny Jack ma długie uszy. A ta chata to naprawdę jego
schronisko, jedno z wielu. Zabierajmy się stąd. Szczapa już gaśnie, a poza tym...
— podniósł się z ławy — poza tym wolę nocować gdzie indziej. Mimo, że w tej
chwili w jarze nie ma nikogo oprócz nas.
Rzekłszy to ruszył ku drzwiom.
Przyjaciel Denisa
Każdy nieświadomy rzeczy musiałby zdumieć się na widok takiego budynku. Nie
dlatego, że wznosił się w szczerym polu. Na Dzikim Zachodzie trafiają się
samotne domy farmerskie. Ale na tym domu widniał napis: “Saloon". Kogóż u
licha obsługiwał właściciel samotnego lokalu?
Pytanie takie zadał sobie Vincent Irvin, gdy ujrzał napis. Zeskoczył z konia,
zatupotał butami na drewnianych stopniach wejścia. Przez chwilę podejrzewał, że
nikogo tu nie ma, a budynek przetrwał jako ostatni relikt kwitnącego ongiś
miasteczka, które znikło bez śladu. Zdarzały się przecież takie wypadki. Albo —
jeszcze dziwniejsze — kiedy ruchome osiedla, wyrastające nagle przy budowie
kolejowego szlaku, przesuwając się w miarę jak przedłużały się szyny,
rozrastając się lub kurcząc, gubiły po drodze pojedyncze swe budowle. Ten
właśnie saloon mógł być takim zagubionym elementem większej całości. Tylko
że w pobliżu nie było ani śladu kolejowego nasypu, ani szyn, no i ten saloon
posiadał szyby w oknach. Wcale nie wyglądał na opuszczone domostwo.
Stwierdziwszy to wszystko pchnął drzwi i odetchnął z ulgą: nie ulegało
wątpliwości, dom był zamieszkały. Na szczęście. Bowiem w przeciwnym
wypadku musiałby wracać do Wichita Falls, a zaprawdę miał tego dosyć.
Wędrował do samotnego saloonu wypatrując znaków. Niekiedy drogowskazem
był potężny głaz, niekiedy — samotne drzewo lub bagnisty strumień ciurkający
sennie dnem malutkiej dolinki. Takich “drogowskazów" musiał się Irvin nauczyć
na pamięć. Denis Murphy i pod tym względem okazał się nieubłagany.
Niefortunna wyprawa do jaru nie stała się bowiem — wbrew przypuszczeniom
Irvina — kresem poszukiwań Czarnego Jacka.
Gdy o świcie farmer i szeryf wracali — każdy oddzielnie do miasteczka, Irvin
pełen już był nowych nadziei. Wybaczył szeryfowi wszystko. Murphy nie tylko
przekonał Irvina o słuszności swego postępowania, ale przekazał mu dalszą część
swej zadziwiającej wiedzy o Czarnym Jacku. Kolejna informacja dotyczyła
pewnej karczmy, położonej o trzy dni jazdy z Wichita Falls, prosto na południe.
— Nazywa się “Old Bison". Maleńka klitka z paskudnymi napojami. Ale przecież
nie po to tam jedziesz — wyjaśniał na poły poważnie, na poły żartobliwie Denis
Murphy, kiedy opuścili jar.
A później zatrzymał konia.
— Nikt nas już nie powinien widzieć razem. Zaczną się niepotrzebne domysły.
Wiadomo, jak to u ludzi. Kto odgadnie, co z tego może dotrzeć do Czarnego
Jacka? Wiesz już wszystko, Irvin. Wrócimy do Wichita osobno. Objedziesz
miasteczko dokoła, wjedziesz z przeciwnej strony. I więcej nie pokazuj mi się na
oczy bez istotnej przyczyny. Bywaj!
Później był i głaz, i drzewo, i strumyk rozdeptany racicami jakichś wielkich
czworonogów. Wszystko się zgadzało z informacjami szeryfa. A na koniec
wędrówki: saloon “Old Bison"*
Koniec? Bodajby to koniec! Irvin nie łudził się ani na sekundę. “Old Bison" miał
być jedynie przystankiem w drodze.
— Podejdziesz do karczmarza — przykazywał szeryf — i powiesz: “Denis, szary
bizon cię pozdrawia". Zapamiętasz?
— Szary bizon? — powtórzył Irvin. — Może to wasze przezwisko?
— Nie słyszałeś o szarych bizonach?
— Nigdy.
— Ludzie powiadają, że to bajka, że to indiańska legenda. Bo czerwonoskórzy
wierzą, że od czasu do czasu wśród bizonich stad pojawiają się pojedyncze sztuki
nie brązowej, lecz siwej barwy. To mają być duchy prerii. Wyobraź sobie, że
natrafiłem na takiego “ducha" i położyłem go jednym strzałem. Polowałem
wówczas z tym właścicielem “Old Bison" i on o tym nie zapomniał. Ile razy
przesyłam mu jakąś poufną wiadomość, każę posłańcowi powiedzieć: “Denis,
szary bizon cię pozdrawia".
Izba, do której wszedł Irvin, była pusta. Z boku, tuż obok jednego z dwu okien,
stał szynkwas, tyle że bez blatu krytego blachą, bez błyszczących kranów od piwa
i tym podobnych wspaniałości. Ot, po prostu zbity ze starych desek, bardzo
wysłużony sprzęt. Pod ścianą półki, na nich zaledwie kilka butelek. Po przeciwnej
stronie.
równie nędzny stół, na oko jakiś koślawy. I to było wszystko.
Irvin chrząknął raz i drugi, a kiedy nie poskutkowało, zawołał:
— Halo? Jest tam kto?
Dopiero teraz usłyszał kroki. Otworzyły się małe drzwiczki i na progu stanął
człowiek chyba w wieku szeryfa z Wichita Falls. Ale cóż to był za człowiek!
Prawdziwy olbrzym i — najprawdopodobniej — siłacz. Przerastał Irvina
o głowę, a przez postrzępioną koszulę widać było mięśnie atlety. Taki
rzeczywiście mógł prowadzić saloon na odludziu i gwizdać na największych
zabijaków.
— Co podać?
— Cokolwiek... Denis, szary bizon cię pozdrawia.
Ani słowa odpowiedzi. Irvin ujrzał potężne bary olbrzyma, gdy — odwrócony —
sięgał po butelkę. Brzękły dwie szklanki postawione na ladzie. Płyn zabulgotał w
przejmującej ciszy.
— Napiję się z wami.
Irvin spróbował i zakrztusił się. Ogień przepłynął mu przez gardło, a oczy zaszły
łzami.
— Mocne, co? Innych nie trzymam. Dla moich gości to jeszcze za słabe.
Farmer wypił do dna. Bardziej dla honoru, niż dla przyjemności, a że nic prawie
nie miał w ustach przez cały dzień, poczuł zawrót głowy.
— Co u Denisa? — zagadnął karczmarz sięgając powtórnie po butelkę.
Irvin pośpiesznie odsunął szklankę:
— Od rana nie jadłem — wyjaśnił.
— O, to tak? Zaraz coś upitraszę.
Znowu zniknął za drzwiami, a Irvin, któremu nagle zrobiło się bardzo wesoło,
usiadł na ławie za koślawym stołem. Położył kapelusz obok, a strzelbę, roztropnie
zabraną z siodła, umieścił między kolanami. Przez zamazaną szybę okienka
widział teraz swego wierzchowca, jak szczypał trawę przywiązany do kołka.
Przyjemnie było tak siedzieć, odpoczywając po długiej jeździe,
i rozmyślać o wszystkim i o niczym.
“On ci powie, gdzie masz szukać Czarnego Jacka — wspomniał słowa szeryfa. —
On ci powie... jeśli Czarnego wcześniej nie spotkasz. Wszystko jest możliwe,
Irvin i dlatego właśnie na wszystko musisz być przygotowany..."
W tej chwili farmer wcale nie czuł się “przygotowany", raczej — zmęczony. Poza
tym wściekle głodny, więc gdy na stole pojawiła się spora miska jajecznicy i
bochen chleba, zabrał się ochoczo do jedzenia. Kiedy dokładnie wyskrobał
naczynie, karczmarz zapytał:
— Jeszcze?
— Dosyć. Co się należy?
— Jak powiadacie?
— Pytam, ile mam płacić?
— Nic. Kto przybywa od Denisa, jest moim gościem.
— Chyba się wam nie przelewa...
— Czy się przelewa, czy nie, to tylko moja sprawa. Ale nie martw się, chłopie,
niech cię nie zwodzi dzisiejsza pustka. Trafiłeś w taką porę. Spróbuj na wiosnę
albo jesienią. Nie mógłbym cię wówczas tak dobrze obsłużyć ani pogadać. W tej
izbie jest wtedy ciasno, że szpilki nie wsuniesz. Człowiek o człowieka plecami się
opiera. A dym, a gwar!
— Na tym bezludziu? — zdumiał się Irvin. — Tu nawet nie ma drogi.
— Bo nie zauważyłeś. Zresztą trawa już zdążyła się podnieść. Przecież tędy
wiedzie szlak.
— Jaki szlak? — powtórnie zdziwił się przybysz, bo mu szeryf nic a nic nie
wspominał o żadnym szlaku.
— Człowieku! Gdzieś się narodził? Chyba nie w Teksasie?
— A nie.
— No to wiedz, że tędy przebiega droga przepędu bydła.
— Goodnight-Loving — przypomniał sobie Irvin opowiadanie starego Abla
Mereditha.
— Więc jednak coś słyszałeś. Ale nie Goodnight-Loving. On ciągnie się bardziej
na południe stąd. Tu mamy Szlak Zachodni. Z San Antonio przez Fort Griffin,
Dodge w Kansasie aż do Deadwood w Dakocie. I tu się zawsze zatrzymują.
Tysiące sztuk bydła: krowy i długorogie woły teksaskie. Widziałeś kiedy? Nie?
To żałuj. Dzień, dwa bawią się kowboje w tej chałupie, aż ściany trzeszczą, a
później ruszają w świat. Potem nadciąga druga, trzecia, czwarta partia. Nim zima
nadejdzie, już mam puste półki i ogołoconą spiżarnię, chociaż oni więcej piją niż
jedzą. A teraz gadaj: co u Denisa?
Siadł po przeciwnej stronie stołu, aż ława zatrzeszczała. Irvin pragnął jak
najlepiej wywiązać się z zadania, ale cóż? Wichita Falls mało znał, a szeryfa
Murphy'ego — właściwie też niewiele. Nawet nie wiedział, czy jest kawalerem,
czy żonaty... Czy ma dzieci, czy nie? Odparł więc tylko tyle, że szeryf cieszy się
znakomitym zdrowiem, że przesyła pozdrowienia, a jego — Irvina — poleca
specjalnej opiece karczmarza. Ta krótka relacja niezbyt zadowoliła gospodarza.
Coś tam mruknął do siebie, a głośno zauważył:
— Ale rozmowny to ty nie jesteś. Mniejsza z tym. Na pewno nie na rozmowę tu
przyjechałeś. Gadaj, o co chodzi.
— Nie ma tu nikogo więcej? — upewnił się Irvin.
— Nikt nas nie usłyszy, chyba wiatr na prerii.
Irvin zawahał się chwilkę, nabrał odwagi i rzekł półgłosem:
—Denis powiedział, że znacie miejsce pobytu Czarnego Jacka.
Karczmarz gwizdnął cicho.
— Gdyby to kto inny przysłał ciebie z taką sprawą, wyleciałbyś za drzwi. Nie
wiem, kto jesteś, i nie chcę wiedzieć. Myślę, że im krócej tu zabawisz, tym lepiej
dla nas obu.
— Boicie się? Sądziłem — dodał tonem nie pozbawionym złośliwości — że taki
olbrzym jak wy potrafi jednym palcem rozłożyć Czarnego Jacka.
— Myślałeś... Wolno myśleć. Widziałeś go?
— Tak.
— Jak strzelał?
— Nie.
— A szkoda. Nikt nie jest szybszy od niego. Nikt na świecie. Pewnie, gdybym go
tknął, rozleciałby się. Bieda z tym, że nim zdążyłbym go ruszyć, już leżałbym
cięższy o jedną kulę z jego srebrnego colta.
Irvin już chciał się pochwalić — a miał powód do dumy — że Jack stracił oba swe
rewolwery, ale powstrzymał się. Mruknął tylko:
— Taką ma dobrą broń?
— Świetną, a oko jeszcze lepsze, a rękę tak chybką jak huraganowy wiatr. Strzela
z prawej lub z lewej, albo dwiema jednocześnie. Znajdź drugiego takiego!
Irvina nieco rozzłościły te słowa. Co u licha? Przecież widział sławnego Jacka,
gdy zmykał z pociągu jak zając!
— A ja myślę — odparł powoli — że to ludzka przesada. Ludzie lubią
przesadzać, a Czarny Jack na pewno sam się postarał umocnić tę wiarę, że jest
niepokonany. Czegóż on takiego dokonał? Szeryf Murphy opowiadał mi o jego
wyczynach: najzwyklejsze napady rabunkowe na zaskoczonych, podpalenie
zagrody, rabunki w pociągach. Znowu nie taka to sztuka jak się ma pomocników.
Olbrzym popatrzał na Irvina z ironicznym uśmieszkiem.
— Tak uważasz? Dobrze, nie moja sprawa, a Denis wie również, co robi. —
Przysunął się bliżej farmera. — To duże ryzyko z mej strony, ale skoro Denis...
Poczekaj.
Spojrzał w okienko, a później otworzył drzwi, aby zerknąć na dwór.
— Nie ma nikogo — stwierdził siadając obok farmera. — Słuchaj — powiedział
ściszonym głosem. — Jack ma w całym Teksasie sporo kryjówek.
— Wiem o tym.
— Denis ci mówił?
— Tak.
— On zna tylko jedną.
— W jarze?
Olbrzym skinął głową.
— Czarny Jack może się ukryć w każdej chwili. Że on ma niedostępne skrytki,
wielu się domyśla, ale gdzie się znajdują te skrytki, nikt nie wie. Rozumiesz?
Znowu spojrzał w okno odwróciwszy się plecami do Irvina i siedział tak dłuższą
chwilę, jakby nasłuchując. Ale żaden dźwięk dalekiej przestrzeni nie zmącił
ciszy.
— Więc gdzie teraz przebywa Czarny Jack? — podjął rozmowę farmer.
Nie wiem. Nikt chyba nie wie. Słyszałem o nieudanym napadzie na pociąg. Jeśli
to prawda. Czarny miał pecha albo trafił na godnego siebie przeciwnika. A może
jego słońce gaśnie?
— Znasz Czarnego? — zagadnął Irvin.
— On mnie odwiedza od czasu do czasu i sądzi, iż nie wiem, kim jest.
— Dawno tu był?
— Niezbyt dawno. W kilka dni po jego odjeździe kowboje przynieśli mi
wiadomość o napadzie na pociąg. Czarny Jack, zwykle taki gadatliwy, ostatnio
był milczący jak skała i ponury jak noc. Wydało mi się wówczas, że jest ranny. To
znaczy, żadnej rany nie widziałem, ale zauważyłem, że dość niezręcznie rusza
lewą ręką. Może to zresztą było tylko zwichnięcie?
— A jego broń? — zapytał Irvin. — Miał broń?
Olbrzym zaśmiał się cicho:
— Człowieku! Co ty sobie wyobrażasz? Czarny bez broni? Oczywiście, że był
uzbrojony.
— W rewolwery?
— Rewolwery jak zwykle dyndały mu u pasa. Ta informacja nie zaskoczyła
farmera. Od dnia napadu na pociąg dość upłynęło czasu, w którym Jack mógł
zaopatrzyć się w nowe colty.
— Dokąd stąd ruszył?
Karczmarz zawahał się. Spojrzał przenikliwie na Irvina.
— Denis uczynił dla mnie wiele, więc i ja dla Denisa zawsze zrobię wszystko, co
potrafię. Ale czy tobie można ufać?
Farmer uznał, że nie należy się ani obrażać, ani zaprzysięgać, jakby na jego
miejscu uczynił niejeden. Powiedział po prostu;
— Czy sądzisz, że gdybym był inny, Denis Murphy skierowałby mnie tutaj?
— Prawda. Człowiek niekiedy głupieje na tym odludziu. Słuchaj: nie znam
wszystkich kryjówek Czarnego. Nawet nie wiem, ile ich ma. Może trzy, może
cztery, a może... dziesięć. Na pewno sporo. W przeciwnym wypadku już dawno
trafiłby za kratę albo musiał uciekać daleko stąd. A tymczasem on ciągle siedzi w
Teksasie,
— I cieszy się opinią niezwyciężonego — wtrącił Irvin.
— Jack potrafi zniknąć na tydzień, na dwa, na kilka miesięcy. Przeczekuje burzę
po każdym napadzie. Kiedy szeryfowie ochłoną, a ludzie zdążą zapomnieć o
kolejnym liście gończym, zjawia się na nowo. Nie wiem, co tam Denis zamyśla,
że ciebie tu przysłał. Denis jest mądry, nawet mądrzejszy od Jacka, chociaż go nie
złapał. Siedzę tu na odludziu, ale zimą uciekam czasem do Wichita Falls i stąd
wiem, że Denis uplata jakąś sieć na Czarnego i w końcu go złowi. Kto wie, może
nawet przy pomocy cudzych rąk?
Spojrzał pytająco na Irvina, a farmerowi jakby błyskawica rozjaśniała
najciemniejsze zakamarki mózgu. Nagle zrodziło się w nim podejrzenie, że to, co
wziął za przejaw życzliwości szeryfa z Wichita, jest tylko cząstką wielkiego, na
zimno obmyślanego planu. Bo niby skąd nagle ta życzliwość dla zupełnie obcego
człowieka? Ciekawe, ilu dotychczas zgłosiło się amatorów nagrody wyznaczonej
w listach gończych? Zapewne wszystkich w podobnie przyjacielski sposób
traktował szeryf. Dlaczego jednak, jego — Irvina — próbował odwieść od
zamiaru? Może dlatego, żeby sprawdzić, czy nie jest to tylko słomiany ogień.
Może, by podniecić ambicję do wytrwania w przedsięwzięciu? Jednak — spra-
wiedliwie trzeba przyznać — szeryf uczynił wieje w tak krótkim czasie, aby
przysporzyć Czarnemu Jackowi jednego z wartościowszych przeciwników.
Mocne oczko w tej sieci, o której wspominał karczmarz. Gdzieś tam na prerii i po
miasteczkach ochotnicy Denisa Murphy'ego polowali na bandytę.
Irvin poczuł żal do szeryfa. Prawie tak, jak gdyby go tamten okłamał, ale
równocześnie zdumiał się nad życiową mądrością Denisa.
— Ależ on ma głowę! — powiedział.
— Denis? Ba! Zobaczysz, wybiorą go kiedyś gubernatorem i wtedy Teksas
będzie najbezpieczniejszym stanem w całej Unii. Oby! Ale zanim to nastąpi,
spełnię jego prośbę. Słuchaj, przybyszu, jak się tam zowiesz... — Nie, nie... —
uprzedził odpowiedź Irvina. — Nie mów, jak się nazywasz. To zbyteczne. Jeśli
pojedziesz tym samym szlakiem przepędu, który cię aż tu doprowadził, dotrzesz
do rzeki. Ona ci przetnie drogę. Dalej posuwaj się z jej biegiem aż do miejsca,
gdzie płaski brzeg poczyna się dźwigać. Wówczas weź oczy w ręce! Znajdziesz
się blisko celu. Między wodą a kamienistą skarpą leży piaszczysta plaża. Idź tą
plażą aż do miejsca, gdzie rośnie samotny klon. Niedaleko drzewa wznosi się
chatka rybaka. Czarny Jack niekiedy do niej zagląda.
— A jeśli go tam nie zastanę?
— Możesz czekać, a możesz wędrować dalej.
— Dokąd?
— Za rzekę. Tam jest bród. Po drugiej stronie trafisz na las. Posuwaj się jego
skrajem, ciągle z biegiem wody. Kiedy samotny klon zniknie ci z oczu, obserwuj
puszczę. Milę dalej, między pierwszymi drzewami stoi szałas trapera. To jest
druga kryjówka Czarnego Jacka.
— A jeśli i tam go nie zastanę?
— Wówczas wrócisz do mnie, wskażę ci trzecie miejsce. I to wszystko.
Karczmarz ciężko dźwignął się z ławy.
— Myślę, że twój koń odpoczął. Jeśli chcesz wody, nabierz jej ze studni.
Potrzebujesz jedzenia, dam ci je zaraz, ale dłużej nie możesz tu pozostawać. W
twoim własnym i moim interesie. Ja jestem spokojny człowiek, a Jack należy do
takich, którzy potrafią nagle się pojawiać, jak spod ziemi. Nie życzę tu sobie
żadnej strzelaniny.
— Dziękuję za wszystko. Na waszym miejscu jednak...
— Ani słowa więcej. Co byś zrobił na moim miejscu, wcale mnie nie interesuje.
Bywaj zdrów, a jak przeżyjesz, wpadnij tu jeszcze.
Irvin nic na to nie odpowiedział. Potem jechał bezdrożem, na którym
gdzieniegdzie tylko zdeptane trawy znaczyły szlak przepędu bydła.
Minął jeden dzień, minął drugi, trzeci. Wbrew słowom karczmarza nigdzie nie
mógł dojrzeć ani rzeki, ani drogi. Bezkresna równina ciągnęła się przed nim i za
nim. Irvin wciąż posuwał się na południe. Szlak przepędu gdzieś zniknął, a może
stał się tak niewyraźny, że nie sposób go było odróżnić od jednakowo zielonego
poszycia traw — na lewo, na prawo, na wprost. I nigdzie cienia. Więc gdy na
horyzoncie zamajaczył jakiś kształt niewyraźny, wyrastający ponad płaszczyznę,
Irvin popędził konia. Wkrótce stwierdził, że ten niewyraźny kształt to połatane
dachy domów. Widać je było coraz lepiej. A także zarysy ścian i opłotków. Po
jakimś czasie zatrzymał się na małym placyku przed domem odsuniętym nieco od
drogi, obok studni z kołowrotem. Zeskoczył z konia.
—Hej! — krzyknął w stronę drzwi domostwa — Czy mogę napoić konia?
Pytanie to stanowiło raczej grzecznościowy zwrot, bo wiadomo, że żaden
gospodarz na Dalekim Zachodzie nie odmówi ani wiadra, ani wody wędrowcowi.
Irvin nie czekając więc na odpowiedź, chwycił za wiadro, ale w tym samym
momencie rozległ się suchy trzask, klepki rozsunęły się i rozpadły.
— Co u licha?
Przyjrzał się resztce wiadra, jaka mu wraz z kabłąkiem pozostała w dłoni. Drewno
było suche, jakby go nigdy nie zanurzano w wodzie.
Dziwne. Czyżby woda z tej studni nie nadawała się do picia? Podszedł do drzwi
domu, zastukał, odczekał chwilę, wreszcie pchnął — rozwarły się z przeraźliwym
piskiem. Z wnętrza buchnęło chłodem.
— Jest tam kto? Cisza.
Powtórzył pytanie. Nikt nie odpowiedział. Przekroczył próg. Za tym progiem
ciągnęła się długa i wąska sionka. Irvin przeszedł aż na zaplecze gospodarstwa, na
puste podwórko zamknięte wielką długą szopą z szeroko rozwartymi wrotami.
Zajrzał do wnętrza, zawrócił do sieni. Zapukał do pierwszych drzwi — cisza.
Pchnął je. Ujrzał pomieszczenie kuchenne: stół, ławy, wystygły piec.
— Halo! — krzyknął, odczekał chwilę i wrócił do studni. Wziął konia za uzdę i
postanowił poszukać wiadra w sąsiedztwie.
Zaledwie kilkadziesiąt kroków dalej stał drugi budynek mieszkalny, a obok
studni — blaszane wiadro. Podprowadził wierzchowca do koryta dla pojenia
bydła, opuścił wiadro w głąb studni. Ale gdy je wyciągnął, na brudnej
powierzchni wody pływały strzępy słomy, gnijące liście, a nawet ziarenka piachu.
Z tej studni chyba nikt od miesięcy nie czerpał wody — a może wszędzie tu woda
jest niedobra?
Zaczerpnął dłonią nieco wilgoci i podniósł ją do warg. Smak normalny, więc
dlaczego nie korzystano ze studni?
Zostawił wiadro i ruszył w kierunku domu. Jedno z okien było otwarte. Stuknął
palcem w szybę — zabrzęczała głośno. Po chwili zajrzał do środka. Nasłuchiwał i
rozglądał się. Ujrzał wnętrze izby mieszkalnej: typowy stół, kilka drewnianych
zydli, metalowe łóżko pod ścianą, ale bez pościeli, otwartą szafę, w której widać
było puste półki. Tu nikt nie mieszkał! Wniosek ten potwierdzała gruba warstwa
kurzu na meblach i podłodze. Irvin cofnął głowę. Dokoła panowała zupełna cisza.
I nawet z głębi osady nie dobiegał jego uszu żaden hałas, żaden gwar rozmów, nie
szczekały psy.
Zaniepokojony wskoczył na siodło i stępa ruszył szeroką drogą. Koń szarpnął się,
gdy między opłotkami przemknęło, skacząc, jakieś niewielkie zwierzę. Irvin
natychmiast poznał dzikiego królika. Dziki królik w samym sercu osady! Czyżby
wszyscy tu wymarli?
Przejechawszy kilka jardów znowu zeskoczył z siodła. Dokładnym oględzinom
poddał trzy kolejne domostwa, stajnie i stodoły. Wszędzie witała go pustka i kurz.
Dlaczego mieszkańcy nie zabrali ze sobą sprzętów? Ba, w kuchniach zauważył
nawet garnki, a w stodołach — brony i pługi! Jak to wytłumaczyć? Może jakąś
paniką powstałą w obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa? Ludzie zabrali wozy
(nigdzie żadnego nie zauważył), rzucili na nie to, co dało się załadować, i uciekli.
Na meble nie starczyło im czasu, a może i miejsca?
Cóż stało się przyczyną ucieczki? Napad Indian? Nie, na pewno nie. Nigdzie nie
widać było śladów walki, żadnych szczątków ludzkich ani zwierzęcych. Więc —
nie napad. Prawdziwa zagadka, której Irvin nie potrafił rozwiązać. Postanowił
jednak odpocząć tu po nużącej drodze. Lepszy dach nad głową nawet w bezludnej
osadzie od noclegu pod gołym niebem na twardej powierzchni ziemi. Począł się
rozglądać za jakimś porządniej wyglądającym domkiem, w którym — kto wie?
— może nawet znajdzie sprężynowe łóżko? Śmieszna zachcianka, a jednak...
Szedł drogą między zabudowaniami różnej wielkości, różnego kształtu i różnej
barwy, aż ujrzał domek, który uznał za najbardziej odpowiedni: z dużą werandą
obrośniętą zielonymi pnączami. Wyglądał miło i schludnie.
Przywiązał konia do słupka werandy, wkroczył do wnętrza. Oczywiście, jak się
tego spodziewał, i tu było tak samo pusto, a kurz tak samo pokrywał sprzęty i
deski podłogi. Irvin zawędrował aż do kuchni, w której wśród licznych garnków,
kotłów, misek i warząchwi znalazł blaszane wiadro. Skoro woda dobra, trzeba
zaspom koić pragnienie i napoić konia. Trzykrotnie nabrał wody ze studni i
trzykrotnie ją musiał wylać — tyle było w niej śmiecia i brudu. Dopiero czwarte
wiadro zaniósł koniowi. Potem siadł na stopniach werandy, wpatrzony w pustą
drogę, w puste domy po przeciwległej stronie. O tej osadzie ani słówkiem nie
wspomniał mu szeryf. Czy nie wiedział, czy po prostu Irvin zmylił drogę?
Wszystko wyglądało raczej na tę drugą możliwość. Dlatego musiał teraz
zastanowić się, jaki obrać kierunek dalszej wędrówki, gdzie poszukać
informatora? Ważne pytania, na które nie znajdował odpowiedzi. Chyba tylko
liczyć na szczęśliwy traf.
Wstał, ujął wierzchowca za cugle i zaprowadził go na tyły domostwa, do stajni,
której ubita, gliniana polepa pokryta była rozsypanym ziarnem kukurydzy i
pszenicy. Jeszcze jeden dowód pośpiechu, z jakim wyprowadzali się stąd
gospodarze. Zdjął uprząż i przeniósł do kuchni. Tu zajął się pitraszemem posiłku
w warunkach... niemal luksusowych. Uśmiechnął się — rozporządzał nie tylko
kuchennym piecem, ale i naczyniami, a nawet sporym stosem wyschniętych
szczap. Z zadowoleniem zauważył, jak woda wrze w garnku. Wyjął suchary,
kawę, suszone mięso, i siadł przy oknie, mając widok na podwórko i stajnię, w
której umieścił wierzchowca.
Celia Canning
Kiedy odstawiał kubek, wydało mu się, że słyszy czyjeś kroki. Lekkie i delikatne,
a przecież zupełnie wyraźne. Czyjeś buty uderzały cicho w zakurzone deski
podłogi. Na sekundę zastygł w bezruchu, po czym wyciągnął rewolwer z kabury i
w dwu susach znalazł się za framugą drzwi. Odgłos kroków rozbrzmiewał coraz
bliżej, aż wreszcie Irvin dojrzał jednym okiem postać idącą z głębi domostwa.
Natychmiast schował broń i wyszedł z ukrycia.
To była kobieta. Skąd się tu wzięła? Czyżby jak on, z prerii? Sama? Dostrzegła
go. Stanęła.
— Halo! Co pan tu robi?
Miała na sobie sutą, kolorową spódnicę, opadającą na cholewy długich butów.
Bluzka była równie kolorowa, o barwie czerwieni przechodzącej w purpurę. Tyle
dostrzegł Irvin już z daleka. A z bliska, gdy podeszła, ciemną twarz i czarne oczy
spoglądające nań nieufnie, mimo że usta się uśmiechały. Nad oczami ciemne
włosy opadające na czoło.
— A co pani tu robi?
— Mieszkam — odparła wesoło.
— Tu?
— Nie, nie w tym domu, ale niedaleko w samym środku Dawn*.
— Co?
— Ta osada taką nosi nazwę.
— Piękną — odparł — ale bardziej pasowałaby Dusk.* Tu nikogo nie ma! Co się
stało z ludźmi?
Dawn (ang.) — świt, dusk (ang.) — mrok
— Przecież ja jestem. A co się tyczy innych, rzeczywiście, odeszli.
— Dlaczego? Czyżby woda była zła? Piłem ją, ja i mój koń, ale jakoś czujemy się
dobrze.
— Zła woda? Cóż za pomysł?
— Zaglądałem do kilku studni. We wszystkich pełno śmieci i kurzu.
— Ach, to dlatego. Myślał pan, że nie czerpano wody, ponieważ nie nadaje się do
użytku. To nie dlatego. Po prostu nie miał kto jej czerpać.
— A mieszkańcy? Gdzież się podzieli?
— Wyjechali.
— Zostawiając meble i nawet to...? — wskazał na porzucone na kuchni garnki.
— Zabrali tylko niezbędne przedmioty. Jak kto siedzi na jednym miejscu przez
całe lata, to później i dziesięcioma wozami nie wywiezie tego, co nagromadził.
— Pewnie — przytaknął Irvin.
— A im się bardzo spieszyło.
— Dokąd?
— Do Kalifornii. To się nazywa: gorączka złota.
Sprawa stała się jasna, ale Irvin nadal nie mógł pojąć, jak można rzucać ziemię,
własną ziemię, dla mirażu złotego piasku. Przypomniał sobie opowiadanie
Czarnego Jacka o “miastach duchów". Teraz sam natrafił na takie “miasto":
niczyje domy, niczyja rola. Gdyby lak przeprowadzić się z Greenfield? Przyjść na
gotowe? I z myślą o tym, zapytał:
— A ziemia tu dobra?
Otworzyła szeroko wielkie, czarne oczy, aż stały się jeszcze większe.
— Ziemia? — powtórzyła zdziwiona.
— No ziemia, rola..
Wzruszyła ramionami:
— Nic a nic się na tym nie znam. Dawniej musiało coś tu rosnąć, teraz… tylko
trawa.
— A wtedy gdy oni jeszcze mieszkali?
— Wtedy mnie tu nie było.
— To skąd pani wie?
— Od innych, od ludzi, którzy tu przyjeżdżali sądząc, że Dawn w najlepsze nadal
prosperuje, i od tych, którzy znając historią ucieczki przyjechali popatrzeć, jak to
teraz wygląda, ale żaden z nich nie został. No — zakończyła raptownie — nie ma
sensu siedzieć w tym opuszczonym domostwie. Niech pan idzie do nas.
— Kto tu jeszcze jest?
— Mój brat. Siedzimy we dwójkę i nie narzekamy, chociaż niekiedy robi się
bardzo nudno. Proszę zabrać konia — dodała spostrzegłszy siodło ciśnięte na
podłogę — i chodźmy.
Irvin zastanowił się chwilkę:
— Chętnie — odparł — jeśli nie zrobię kłopotu...
— Głupstwo. Ciekawa jestem, co słychać na dalekim świecie, chyba mi pan
opowie?.
— Oczywiście. Zaraz będę gotów.
Poszedł do stajni po konia, nałożył nań uprząż, spakował swe drobiazgi i ruszył za
tą dziwną mieszkanką dziwnej osady.
— Dokąd się pan udaje? — zagadnęła, gdy kroczyli pustą, zasypaną piaskiem
drogą.
— Nie zawsze odpowiada się na takie pytanie — zauważył żartobliwie, a w myśli
począł gorączkowo szukać jakiegoś fikcyjnego celu drogi.
— Przepraszam, jeśli to tajemnica...
— Och, nie. Tak sobie powiedziałem. Jadę do Greenfield, ale zdaje się, że
zabłądziłem.
— Greenfield? Nigdy nie słyszałam. Może mój brat zna właściwą drogę.
— Prowadzicie tu gospodarstwo?
Już mówiłam, że nie rozumiem się na roli.
— Wiec co pani tu robi? Z czego żyjecie?
— Trochę z polowania, trochę ze sprzedaży skórek, a najwięcej z przepędu bydła.
— Tędy wiedzie szlak?
— Nie, bardziej na wschód, o dzień jazdy.
Nie ulegało już wątpliwości, że Irvin zjechał ze szlaku, sam nie wiedząc kiedy.
Ale ta informacja ucieszyła go. Wskazała mu kierunek, w którym powinien
szukać właściwej drogi.
Szli wolno, mijając milczące, ciche zagrody domki i jakieś budy bez okien.
Niektóre z nich miały wejścia na głucho zawarte, inne ukazywały opustoszałe
wnętrza.
— Nie rozumiem — zainteresował się Irvin. — Jeśli szlak leży o dzień drogi, jak
możecie z niego żyć?
— Brat wynajmuje się jako poganiacz, czasem jako przewodnik. Niekiedy i ja.
— Pani? — Irvin roześmiał się. — Nigdy nie brałem udziału w takim przepędzie,
ale wiem jacy to ludzie są zazwyczaj kowbojami. Półdzicy ludzie.
— Nie zawsze i nie wszędzie, zresztą... potrafię się bronić.
— Dałbym radę jedną ręką — zażartował. — Chyba nie waży pani więcej niż 90
funtów?
— Nigdy się nie ważyłam, ale waga to jeszcze nie wszystko. No, jesteśmy u celu.
Irvin przyjrzał się bacznie budynkowi, przed którym stanęła. Był mniejszy od
sąsiednich, za to stał na dużej parceli porośniętej z rzadka owocowymi
drzewkami. Teraz przekwitały i biało-różowy kobierzec płatków pokrywał
ziemię. Ogród otaczały sztachety pomalowane na zielono. Mała furteczka
otwierała drogę wprost ku brązowemu gankowi. Przed tą furtką Irvin zatrzymał
się niepewnie.
— Stajnia jest za domem — wyjaśniła. — Proszę poczekać na ganku, zajmę się
sama koniem. Na tym to znam się bardzo dobrze.
Kiwnął głową na zgodę. Ujęła cugle. Irvin wkroczył na werandę.
Coś mu się w tym wszystkim nie spodobało, ale nie wiedział dobrze, co. Uznał
więc, że takie odczucie jest wynikiem całodziennego zmęczenia i przestał na ten
temat myśleć. Siadł na ławce i spoglądał na pustą drogę i puste okienne ramy
domostwa po przeciwnej stronie drogi.
Kobieta wracała. W ciszy Irvin już z daleka usłyszał skrzyp piasku pod jej
stopami.
— Siodło zawiesiłam na belce, a koniowi dałam owsa.
— Skąd tu owies?
— Kupujemy od kowbojów. Mamy dwa wierzchowce. Proszę, niech pan wejdzie.
Z werandy do sionki, a z sionki do pokoju pachnącego miętą, jakimiś kwiatami i
sianem. Czysto tu i schludnie — stwierdził z zadowoleniem farmer. Nie dała mu
się zatrzymać, lecz poprowadziła dalej, do obszernej kuchni, gdzie na poczesnym
miejscu widniała potężna, blaszana miednica. Chlusnęła wodą z wiadra. —
Niech się pan odświeży po takiej drodze.
— Wystarczyło wskazać mi studnię.
— Tak będzie wygodniej. Mydło leży na oknie, a ręcznik tu — wskazała na długi,
biały płat zawieszony na gwoździu wbitym w ścianę.
Wyszła, lekko przymykając drzwi. Irvin zdjął kurtkę, ściągnął koszulę i zanurzył
zakurzone, brudne dłonie w chłodnej wodzie. Cóż mogło być przyjemniejszego w
takiej chwili?
Bryznął sobie na kark, na piersi, aż struga pociekła po czystych deskach podłogi.
Rozejrzał się za ścierką, ale bezskutecznie. Wilgotnych plam na podłodze
przybywało, w miarę jak mył się i pluskał. Poczuł się rzeźwo, świeżo i radośnie.
Nawet wspomnienie Greenfield, które skojarzyło się z widokiem tej kuchni, nie
przygasiło dobrego samopoczucia.
Zapinając koszulę przyglądał się bacznie półkom pełnym błyszczących garnków,
szafce z białymi talerzami. Prawdziwe gospodarstwo farmerskie w tej wymarłej
osadzie.
“Ciekaw jestem — pomyślał — czy oni z sobą przywieźli, czy też odziedziczyli
po poprzednich właścicielach?"
Wciągnął na grzbiet kurtkę, poprawił pas z rewolwerami.
“Trzeba obejrzeć stajnię — zdecydował. — A przede wszystkim zabrać strzelbę.
Nigdy nic nie wiadomo" — przypomniał sobie słowa szeryfa Murphy'ego.
Ale nie dane mu było spełnić tego zamierzenia, bo gdy otworzył drzwi, ujrzał stół
przykryty obrusem, a na nim talerze, szklanki, noże i widelce. Gospodyni stała
przy oknie, wyglądając na dwór. Odwróciła się.
— Przepraszam — powiedział niepewnie Irvin — rozlałem trochę wody, a
nigdzie nie znalazłem ścierki.
— Głupstwo. Proszę siadać. Rzadko trafia się okazja przyjmować ludzi z
dalekiego świata.
— Tęskni pani? — zapytał odsuwając krzesło.
— Niekiedy — zbliżyła się do stołu. — Myślę, że dzisiaj już pan nigdzie nie
wyruszy?
Nie czekając na odpowiedź, uniosła dużą czarną butelkę i wlała do dwu szklanek
nieco złocistego płynu.
— To dobrze panu zrobi. Mnie również. Niepokoję się o brata. Wyjechał o świcie
i już dawno powinien był wrócić.
Irvin wytrzeszczył oczy. W jego farmerskim środowisku kobiety nie piły whisky.
Zwłaszcza z nieznajomymi. A jeśli już piły — to tylko przy okazji wielkiego
rodzinnego święta lub zabawy. I zawsze alkohol rozcieńczony wodą.
— Co się pan tak patrzy? — siadła do stołu. — Z powodu tej kropelki whisky? —
roześmiała się —Widzi pan, człowiek tu dziczeje i zapomina o tym... — zacięła
się i twarz jej spochmurniała — o tym, co wypada, a co nie wypada kobiecie. No!
Stuknęło szkło. Irvin podniósł szklankę do ust — płyn pachniał jabłkami, smak
miał ostry, a równocześnie nieco słodkawy. Pił wolno, z przerwami, aż odstawił
puste naczynie. Położyła mu na talerz potężny kawał zimnej pieczeni.
— Antylopa — wyjaśniła. — Teraz przybyło zwierzyny w tych stronach, odkąd
ubyło ludzi.
Jadł zerkając od czasu do czasu na gospodynię. Przypominała mu nieco kobiety,
jakie można spotkać w niektórych saloonach Dalekiego Wschodu: ubrane w
krzykliwe suknie, bardzo swobodne w rozmowie i zachowaniu...
Gdy skończył jeść, sprzątnęła nakrycie.
— Jeszcze daleko do wieczoru, chce pan zobaczyć, jak wygląda całe Dawn?
Wyszli na pustą drogę.
— Nazywam się Celia Canning — powiedziała niespodziewanie — a pan?
— Vincent Irvin — odparł i jednocześnie pomyślał, ze dziewczyna musiała
spędzić długie lata w miastach. Któż tu się przedstawia?
— I pan mieszka w tym, jakimś... Przepraszam, zapomniałam.
— W Greenfield.
— Czym się pan zajmuje?
— Uprawą roli.
— Ach, farmer — rzekła to takim tonem, że Irvin nie wiedział, czy jest
rozczarowana, czy zachwycona. I zaraz zapytała znowu: — Skąd pan przybywa?
Wydało się Irvinowi, że tych pytań jest zbyt wiele, odparł więc bardzo ostrożnie:
— Och, głupstwo. Zwykła farmerska wyprawa dla zbadania cen bydła i zboża.
Niech mi pani opowie coś o sobie. To będzie na pewno ciekawsze.
— Jak na farmera jest pan nieźle uzbrojony: winchester przy siodle, rewolwery
przy pasie.. Dobrze pan strzela?
— Dobrze, jak na... farmera.
— A ja podobno nieźle. Kiedyś z tego żyłam.
— Ze strzelania? — zaniepokoił się.
Parsknęła śmiechem:
— O czym pan myśli? Ja tylko występowałam jako strzelec w cyrku.
— Strącając butelki ustawione na drabince? Oglądałem to kiedyś.
— To bardzo łatwe. Miałam trudniejszy cel. Moją koleżankę przywiązywano do
deski, a ja strzelałam tak, aby kule obramowały jej sylwetkę.
— Niebezpieczna sztuka!
— Tylko pozornie. Przywiązana do deski nosiła pod kostiumem koszulkę ze
stalowych drucików, a rewolwery, z których strzelałam, miały kule zrobione ze
specjalnie miękkiego metalu. Prochu było niewiele, więc siła uderzenia bardzo
słaba. Gdybym nawet źle trafiła, mogłam spowodować co najwyżej siniec,
— i takie kule wbijały się w deskę? — wyraził wątpliwość Irvin.
— To nie była prawdziwa deska, tylko gruba i miękka tektura imitująca deskę.
— Ach tak. I nigdy pani nie chybiła?
— Nigdy, z wyjątkiem... jednego razu.
— Ja takim doskonałym strzelcem nie jestem.
— Spróbujmy. Jeszcze dość widno. Tam dalej wznosi się taka stara rudera,
znakomity cel.
— Czy nie za wielki?
— Och, nie będziemy strzelać do ścian, tylko do gwoździ.
Przeszli w milczeniu jeszcze kilkadziesiąt kroków.
—To tu — powiedziała przystając.
Przed nimi stała pokrzywiona, ledwie trzymająca się stodoła.
— Widzi pan ten ćwiek?
Irvin chwilę wpatrywał się w poszarzałe od deszczu i słońca deski, wreszcie
zauważył zardzewiałą główkę potężnego bretnala wbitego w sam narożnik.
— Widzę — odparł.
— Teraz niech pan uważa.
Sięgnęła ręką między fałdy spódnicy, wyciągnęła dłoń i nim Irvin zdążył
mrugnąć, padł strzał. Czerwonoruda główka gwoździa błysnęła jasną szramą.
— Świetnie! — stwierdził Irvin. — Z jakiej to zabawki pani strzelała?
Wręczyła mu broń. Ten rewolwer istotnie przypominał raczej dziecinną zabawkę.
Nigdy nie widziałem czegoś podobnego — stwierdził szczerze. — Wygląda tak
niewinnie...
— Na pumę z nim bym nie wyruszyła, ale gdyby na przykład człowiek na mnie
napadł...
Tu spojrzała znacząco na Irvina, a jemu zrobiło się jakoś nieswojo.
— Wracajmy — powiedział. — Do zmierzchu leszcze parę godzin, a mój koń na
pewno już odpoczął.
— Ależ... to nie ma żadnego sensu — zaprotestowała. — Tu pan się wyśpi
świetnie. Chyba miał pan taki zamiar?
— Rzeczywiście, ale sądziłem, że będę samotny.
— Bzdura! — krzyknęła. — Kogo się pan krępuje? Mnie? Od razu widać, że
farmer. Nigdzie dziś nie puszczę! Nie mówmy więcej o tym. Widzi pan? Obok
sterczy drugi gwóźdź. Proszę spróbować.
Nie było sensu się spierać. Irvin wyciągnął srebrny colt. Pierwsza kula chybiła,
druga — również. Dopiero trzecia trafiła w zardzewiałą główkę gwoździa.
— Widzi pani? Nie potrafię tak... Pani koleżankę, tę z cyrku, pewnie zabiłbym
mimo stalowej koszulki. Dlaczego pani rzuciła cyrk? Jeśli to nie tajemnica.
— Żadna. Dużo o tym było gadania. Ja ją... zabiłam.
— Co?!
Irvin poczuł, jak mu zimne ciarki przebiegają po krzyżu.
— Ach, to był wypadek. Nieszczęśliwy wypadek. Ktoś włożył do pistoletu
normalny nabój, no i trzeba pecha, ręka mi zadrżała — westchnęła ciężko. —
Później miałam mnóstwo kłopotów. Szeryf prowadził śledztwo. Mówiono, że
ja umyślnie... bo się z nią pokłóciłam poprzedniego dnia.
— I jak to się skończyło?
—Ano cóż, musiałam rzucić pracę. Nikt nie chciał zostać moim partnerem. Ale
dajmy temu spokój. Proszę pokazać tę swoją armatę.
Podał jej srebrny colt.
— Skąd pan to ma? — zapytała podniesionym nagle głosem.
Irvin aż drgnął, ale opanował się natychmiast.
— Kupiłem — odparł spokojnie.
— Dawno?
— Nie tak bardzo... ale o co chodzi?
— Od kogo? — pominęła jego pytanie.
— Od wędrownego handlarza. O co chodzi? —-powtórzył.
— Przepraszam. Widziałam kiedyś taki rewolwer i sądziłam, że nie istnieje
podobny. Widać się pomyliłam.
Zwróciła mu broń.
“Czyżby zetknęła się kiedy z Czarnym Jackiem? — pomyślał Irvin. — Gdybym
tak znalazł w niej sprzymierzeńca... Ale nie. Lepiej nie próbować, to może być
niebezpieczny sprzymierzeniec. Ta cyrkowa historia..."
— Chodźmy — powiedziała Celia — chcę zobaczyć, jak preria wygląda.
Ruszyli wolno, milcząc, aż dotarli do krańców osiedla. Wyznaczały je szczątki
rozwalonego domu. Dalej biegła pusta przestrzeń, ciemniejąca na horyzoncie od
nadciągającego wieczoru. Siwa mgiełka powoli zacierała kontury.
— Na jutro murowana pogoda — stwierdziła. — Wracajmy.
Zanim doszli do domu, mocno już poszarzało. Celia zapaliła naftową lampkę i
znikła w kuchni. Irvin słyszał, jak się krzątała pobrzękując talerzami. Ten odgłos
znowu przypomniał mu rodzinny dom, ale nie czas było teraz na rozmyślania.
Cicho, jak potrafił najciszej, opuścił jadalnię, wyszedł na dwór, obszedł
zabudowania dokoła, aż odnalazł stajnię. Stały w niej dwa konie, ale miejsca
starczyło chyba na dziesięć. Mimo zmroku Irvin natychmiast rozpoznał swego
wierzchowca, a wierzchowiec — swego pana. Dał znak cichym parsknięciem.
Farmer obmacał pęciny i kłęby, przesunął dłonią po karku i grzywie. Koń
dmuchnął mu w twarz ciepłym oddechem, a później opuścił głowę nad żłobem.
Irvin sięgnął ręką poza deski.
— Owies i kukurydza — mruknął wyczuwając pod palcami twarde i gładkie
ziarna.
Dobrze im musi powodzić się na tym pustkowiu. Mówiła, że kupują od
kowbojów. A co w zimie? No, mniejsza z tym. Gdzie siodło? Począł szukać
omackiem. Nigdzie nie zauważył, czyżby schowała? Zirytowany zawrócił i
spotkał Celię na ganku.
— Myślałam, że pan uciekł.
— Chyba na oklep — powiedział nieco ostrym tonem — bo konia nie mam czym
osiodłać. Gdzie pani schowała uprząż?
— W bardzo tajemniczej kryjówce — zażartowała. — Po prostu... przeniosłam
do kuchni.
— Przepraszam — zmitygował się.
Weszli do wnętrza. Istotnie, w kącie kuchni leżała zwalona cała uprząż. Schylił
się i dźwignął siodło z podłogi.
— Tu nie przeszkadza...
Potrząsnął głową.
— Zabieram do stajni. Mam zwyczaj spać obok własnego konia — wyjaśnił.
Spojrzała na Irvina niezbyt przyjaźnie:
— A cóż to za pomysł?
— Bardzo dobry — odparł spokojnie. — Nie jest tu tak bezpiecznie, jak pani
mówiła.
— Co się stało?
— No... jeśli pani sama przyniosła uprząż do domu to znaczy, że ze stajni mógłby
ją ktoś ukraść. A wobec tego konia też. Nie mam racji?
Roześmiała się:
— W stajni są szczury. Kiedyś pocięły moje siodło na kawałki. Ot, i cała
przyczyna. Chce pan spać ze szczurami? Mamy taki ładny gościnny pokoik.
Proszę, zaraz panu pokażę.
— Szczury? Tutaj? — zdziwił się Irvin. — Szczury uciekają razem z ludźmi, bo z
nich żyją.
Wzruszyła ramionami:
— Nie wiem. Może tu są jakieś inne szczury, dzikie.
Irvin nie oponował dłużej. Wyjął winchestera ź pochwy siodła i poszedł za Celią
po wąskich, trzeszczących schodach, aż na poddasze. Tam znajdował się mały
pokoik z drewnianym łóżkiem, siennikiem i stołem. Na więcej nie starczało
miejsca.
— Tu będzie panu wygodniej niż w stajni. Światła chyba nie potrzeba —
zakłopotała się. — U mnie krucho z naftą.
Podziękował. Kiedy wyszła, dokładnie zbadał drzwi, i to z obu stron. Nigdy
później nie potrafił wyjaśnić źródła swego niepokoju. “To chyba było przeczucie"
— opowiadał Gordonowi.
Na zewnątrz, od strony strychu, drzwi nie miały klamki, ale od wewnątrz
zaopatrzono je w mocny haczyk. Z kolei zbadał okno i znajdującą się pod nim
ścianę domu. Była zupełnie gładka, niemożliwa do sforsowania bez pomocy
drabiny.
Uspokojony przymknął nieco okno i — na pół tylko rozebrany — rozciągnął się
na sienniku.
Jak długo spał? Na pewno kilka godzin, nie więcej. Kiedy się zbudził, trwała
jeszcze noc. Co go wyrwało ze snu? Chyba blask księżyca wypełniający cały
pokoik. Siadł na łóżku i nasłuchiwał, ale z wnętrza domu nie dobiegał żaden głos.
Podszedł do okna i wychylił się. W dole widniały, bardzo wyraźnie, słupki
ogrodzenia oraz furtka. Za ogrodzeniem leżała pusta droga, a jeszcze za nią —
ciemna masa domostwa spoglądająca na drogę pustymi oczodołami okiennych
otworów. Jedyna ulica Dawn lśniła srebrzyście przy księżycu, drzewka ogrodu
rzucały długie cienie na ziemię. Irvin spojrzał w lewo, spojrzał w prawo —
pustka, zupełna pustka. Ani człowieka, ani zwierzęcia. Nawet głos kujotów tutaj
nie dobiegał. Ziewnął półgłosem i postanowił wrócić na siennik. Uczynił
pierwszy krok w kierunku łóżka i znieruchomiał. Zdawało mu się?:... Powrócił ku
oknu i znowu słuchał. Nie, nie mógł się mylić. Z dalekich głębin srebrnej nocy
dobiegł jego uszu niewyraźny, zamazany odgłos końskich podków. Irvin oparł się
o okienną framugę i czekał. Rozpoznawał już zupełnie wyraźnie galop. Galop
samotnego jeźdźca. Któż to tak gnał w samym środku nocy? Rytmiczne uderzenia
biegły na skrzydłach ciszy. Później galop przeszedł w kłus. Nieznany przybysz
znajdował się coraz bliżej. Irvin wreszcie go dojrzał na szarej wstędze drogi jako
ruchomy, bardzo jasny punkt. Oto już sylwetka człowieka i zwierzęcia — cień
skakał po ziemi, wydłużał się i skracał na przemian. W końcu znieruchomiał i
rozpadł się na dwa cienie: jeździec zatrzymał wierzchowca i zeskoczył z siodła,
tuż przed furtką.
“To chyba brat tej Celii — pomyślał i cofnął się pół kroku w bok. — Teraz
powinien wprowadzić konia. Ciekaw jestem, co to za facet?"
Mimo niewielkiej odległości i blasku księżyca nie mógł dojrzeć zarysów twarzy.
Przybysz był średniego wzrostu, szczupły, w kapeluszu rzucającym cień na
oblicze, w bardzo jasnym ubraniu, bo błyszczało teraz, jakby utkane ze srebra.
“Wprowadzi konia" — powtórzył w myślach Irvin i... omylił się.
Usłyszał przeciągły zgrzyt drzwi, tych na dole. Drobna sylwetka ukazała się na
ścieżce. Poruszała się szybko, jakby biegła.
“Dobra siostra — pomyślał. — Czekała na brata."
Celia znalazła się tuż przy koniu i jeźdźcu, A koń nie został wprowadzony, a
jeździec nie przekroczył progu furtki. Dwie postaci tkwiły nieruchomo, jedna
obok drugiej. Rozmawiały. Łatwo było odgadnąć po gestykulacji rąk, ale słów
Irvin nie słyszał. Nagle Celia odwróciła się w stronę domu. Uczyniła to tak
gwałtownie, aż Irvin przestraszył się, że go spostrzegli. Ale nie. Kobieta
powróciła do przerwanej na chwilę rozmowy.
“Opowiada o mnie —- wywnioskował Irvin. — Na pewno musiała powiedzieć:
on tam śpi na górze, i właśnie wówczas odwróciła się. Ale czemu ten braciszek
nadal sterczy na dworze?"
To nie był koniec zdziwienia Irvina. Oto bowiem ujrzał, jak przybysz ujął swego
wierzchowca za cugle i począł oddalać się drogą. Kobieta pozostała przy
uchylonej furtce, coś jeszcze zawołała, ale i tym razem Irvin nie dosłyszał, co.
Idący odwrócił głowę i nie zwalniając kroku pomachał ręką. Oddalał się coraz
bardziej i coraz bardziej cichło człapanie końskich kopyt, aż wreszcie i konia, i
jeźdźca zakryła ściana któregoś z mijanych domostw.
Celia zamknęła furtkę, przeszła ścieżką ku werandce. Irvin usłyszał zgrzyt
zamykanych drzwi. Nie odchodził od okna, lecz na dworze nie ukazał się więcej
nikt, a z głębi domu nie ozwał się żaden nowy dźwięk.
Wrócił do łóżka, siadł na sienniku i zadumał się. Co to wszystko mogło znaczyć?
Czy nocny przybysz był bratem gospodyni, o którym wspominała, czy kimś
innym? Dlaczego nie został tu na noc? No i czy to wszystko mogło mieć jaki-
kolwiek związek z jego — Irvina — osobą?
Wszystko razem — tyle pytań i tyle wątpliwości — wydało się obecnie Irvinowi
bardzo podejrzane, prawie niebezpieczne.
Wydobył rewolwery z pasa ciśniętego na stół, sprawdził, czy są nabite, a potem
położył je w głowach łóżka. Podobnie postąpił ze strzelbą. Umieścił ją między
łóżkiem a ścianą. Wreszcie zbadał zamknięcie drzwi. Teraz nie wydało mu się
dostatecznie mocne. Przeniósł więc stół spod okna i postawił go w poprzek
wejścia. Tę słabą barykadę łatwo było sforsować, ale jaki przy tym powstałby
hałas!
Zabezpieczywszy się w ten sposób przed nieprzewidzianymi wydarzeniami,
jeszcze raz ostrożnie wyjrzał oknem. Nikogo. Cicha, srebrzysta noc rozpostarła
się nad całym bezludnym osiedlem. Wrócił na siennik. Położył się i zasnął.
Ranek w Dawn
Musiał spać bardzo mocno, ponieważ nie obudził go ani czerwony brzask
rannych zórz, ani nawet pierwszy znak dnia — słońce, które poczęło dźwigać się
nad horyzontem.
Zerwał się z łóżka dopiero wówczas, gdy w głębi domostwa głośno trzasnęły
drzwi. Siadł i natychmiast spojrzał na broń. Znajdowała się tam, gdzie ją postawił.
Stół barykadujący drzwi również stał nie poruszony. Odetchnął z ulgą i podszedł
do okna. Wyjrzał ostrożnie, by z zewnątrz nikt tego nie mógł zauważyć, ale droga
była pusta.
Ubrał się pospiesznie, odstawił stół pod okno i z winchesterem w ręku wąskimi
schodami powędrował na dół.
“Ciekaw jestem, czy mi powie o nocnej wizycie? — zastanawiał się. — Jeśli nie,
to znaczy, że coś się tu knuje."
W pokoju nie zastał nikogo, ale spoza przymkniętych drzwi kuchni dobiegało
stukanie garnków. Zapewne Celia przygotowywała ranny posiłek. Po chwili
usłyszał jej głos:
— Czy to pan?
— Ja — odparł. — Dzień dobry.
— Proszę usiąść i cierpliwie czekać.
Zanim wykonał polecenie, podszedł do okna — wciąż pod wrażeniem nocnej
wizyty. Dostrzegł rzędy małych drzewek, parkan z zamkniętą furtką i ponury
dom po drugiej stronie drogi. Wszystko to tonęło w słońcu i ciszy poranka.
Pierzaste obłoczki wędrujące po niebie drgały na ziemi ciemnymi plamami, które
przesuwały się bardzo szybko wśród cieni drzew i płotu. Znudzony, postawił
strzelbę w kącie pokoju i siadł za stołem, twarzą ku oknu. Rozmyślał teraz o
drodze, która go czekała, i o przewidywanym spotkaniu z Czarnym Jackiem.
Jakoś przestał się niepokoić. Zupełnie na zimno układał plan dalszego postę-
powania. Patrzał w okno, a myślami już gnał w przyszłość. Pewnie dlatego
dopiero po kilku minutach dostrzegł, że za płotem ktoś stoi. Przetarł oczy. To nie
było złudzenie. “Ktoś" opierał się plecami o ogrodzenie: mężczyzna w jasnym,
prawie białym ubraniu, w kapeluszu podobnej barwy. Czy ten sam człowiek,
który był tu w nocy?
Irvin siedział nieruchomo na krześle i patrzał.
“Biały jegomość" — pomyślał i natychmiast nazwa ta skojarzyła mu się z
Czarnym Jackiem.
A tymczasem “biały jegomość" sterczał nieruchomo jak przydrożny słup i tylko
jego lewa ręka — tę Irvin widział bardzo wyraźnie — bez przerwy poruszała się
ruchem półkolistym, raz w jedną, raz w drugą stronę. Irvin wpatrzył się w tę rękę,
nie potrafił od niej oczu oderwać. Gdzieś już widział takie ruchy... Czarny Jack!
Przecież to Czarny Jack siedząc w wagonie odwijał i nawijał na wskazujący palec
długi, srebrny łańcuszek zakończony kluczykiem.
“Czarny Jack — powtórzył raz jeszcze w myśli. — Czy to on? Mimo białego
ubrania? Gdyby tak ujrzeć twarz. Może krzyknąć? Wówczas nieznajomy odwróci
się. Na pewno się odwróci. A jeśli to jest właśnie Czarny? Dlaczego tu sterczy?
Nie mogę tak siedzieć bezczynnie!"
Naprężył mięśnie nóg, prawa dłoń powoli obsunęła się ku kolbie rewolweru.
Postanowił zerwać się raptownie i poprzez sionkę szybko wyskoczyć na dwór.
Ba, gwałtowność takiego działania na pewno wywoła hałas. To na nic. Trzeba
działać spokojnie i rozważnie. Nie spieszyć się. Tamten, nieświadomy niczego,
ciągle jeszcze podpiera płot.
Farmer wstał powoli, ale znowu siadł. Bo oto za jego plecami cicho skrzypnęły
drzwi.
— Podnieś ręce!
Poczuł pod lewą łopatką mocny ucisk twardego, okrągłego przedmiotu.
Natychmiast wykonał polecenie Celii Canning. To był jej głos. Ale jakże
zmieniony? Już nie ten roześmiany, beztroski i miły dla ucha. Głos dobrze
wychowanej gospodyni przyjmującej gościa. Lecz słowa wypowiedziane ostro,
szorstko, tonem nakazującym bezwzględny posłuch.
Jej dłoń wyrwała mu po kolei oba rewolwery tkwiące w futerałach pasa.
— Opuść ręce. Daj je do tyłu.
Spełnił żądanie bez sekundy zwłoki i tylko pomyślał: “Ty idioto! Wlazłeś w
pułapkę jak mysz".
Poczuł, jak mu wiązano przeguby rąk, jak mocno przykrępowano je do oparcia
krzesła. Wreszcie ujrzał twarz Celii, pełną napięcia i jakiegoś okrucieństwa, ostro
zarysowaną.
“Gdzież ja miałem oczy? — westchnął i równocześnie ogarnęła go złość. —
Poczekaj... ty... wiedźmo..."
Ale natychmiast opanował się. Złość jest złym doradcą. Więc zapytał sztucznie
spokojnym głosem:
— Czego chcesz?
Uznał, że osoba tak haniebnie łamiąca uświęcone zasady gościnności nie
zasługuje, by zwracać się do niej uprzejmiej.
— Ty głupcze — odparła. — Po co chwaliłeś się swym coltem? Zaraz się okaże,
czy go kupiłeś, czy ukradłeś. Jack! — krzyknęła w stronę okna. — Chodź!
,Biały jegomość" odwrócił się, minął furtkę. Irvin słyszał jego spieszne kroki
tupocące w sieni. Potem uchyliły się drzwi i stanął o krok od związanego farmera.
Nie było wątpliwości, to Czarny Jack, tyle że na biało ubrany.
“Wpadłem" — pomyślał Irvin.
— Obejrzyj, Jack.
Celia podała srebrny colt.
— Masz rację — przyznał Jack. — To mój, a gdzie drugi?
— Miał tylko jeden. Powiada, że go kupił.
— Kupił? Muszę się przyjrzeć facetowi.
Na taką zapowiedź Irvin nawet nie mrugnął okiem, ale zimny dreszcz przebiegł
mu po krzyżu.
“Koniec — zmroził go dreszcz. — Teraz mi dopiero da łupnia."
Przyglądanie się nie trwało długo, a jego wynik był zgodny z przewidywaniami
Irvina.
— Ten sam — stwierdził Jack. — Kropka w kropkę ten sam pasażer z pociągu.
Najwięcej ze mną rozmawiał i najbardziej był ciekaw z całej trójki. Może ta
ciekawość aż tu go przywiodła? Rewidowałaś go?
— Zaglądałam do juków. Nic interesującego.
— Hm... ciekawe. Przybył tu samotny. Zbadałem okolicę: tylko pojedynczy trop,
a szkoda. Chętnie spotkałbym się z twoimi — zwrócił się do Irvina —
towarzyszami, zwłaszcza z tym, który mnie kopnął. Gdzie twoi kumple? Gadaj!
O, to już nie był ten uprzejmy towarzysz podróży.
— Jacy kumple? — powtórzył pytanie Irvin pragnąc w tak mało sprytny sposób
zyskać na czasie.
— Nie udawaj półgłówka! — krzyknął Jack i ująwszy srebrny colt za lufę
machnął nią tuż przed nosem jeńca. — Jeżeli będziesz się wykręcał, dostaniesz
tym... To mój wypróbowany sposób. Natychmiast przywraca pamięć.
— Nie ma ich tutaj.
— Wiem, że ich nie ma. Nie wykręcaj się! Gdzie oni są?
— W Greenfield — odparł farmer wiedząc, że taką odpowiedzią w niczym nie
zaszkodzi ani Gordonowi, ani Fawkesowi. — Możesz sprawdzić — dodał kpiąco.
— Żartujesz? Zaraz ci te żarty wypędzę z głowy. Greenfield — powtórzył. —
Gdzie to jest? Ach, pamiętam. To tamten przystanek na odludziu. Tam
wsiedliście do pociągu, A to całe Greenfield jak daleko od przystanku?
— Ponad trzy mile — mruknął Irvin.
— A stąd?
Ile było “stąd" — tego oczywiście nie mógł wiedzieć. Przecież nigdy jeszcze nie
przebył drogi dzielącej Dawn od swej rodzinnej osady. Ale... chyba piekielnie
daleko. Uznał jednak, że bezpieczniej będzie mówić niż milczeć, więc
powiedział:
— Pięć dni, jak się szybko jedzie. Zdejmijcie mi więzy — odparł — to was
zaprowadzę.
Oczekiwał kolejnego wybuchu gniewu, ale Czarny Jack milczał.
— Co z nim zrobisz?
To pytała Celia Canning. Siostra Jacka? Co do tego Irvin miał poważne
wątpliwości. Stali obok siebie i farmer mógł stwierdzić, że nie było mierzy nimi
nawet cienia podobieństwa.
— Jeżeli go puścisz — mówiła Celia — trzeba będzie stąd się zabierać. Słyszysz,
Jack?.
Milczenie.
—Ja umywam ręce od wszystkiego, wracam do cyrku.
Denerwowała się coraz bardziej.
— Jeśli na to ci pozwolę — odezwał się wreszcie Czarny.
— Za kilka dni siądą ci na kark wszyscy szeryfowie świata.
— Przesadzasz.
Powiedział tylko tyle i nadal świdrował oczami jeńca. Wyglądało to bardziej
niepokojąco od najbardziej niepokojących słów. Na koniec odwrócił się i począł
przemierzać pokój od ściany do ściany. Było cicho, a w tej ciszy odgłos kroków i
pobrzękiwanie ostróg brzmiały w uszach farmera dziwnie złowrogo.
“Gdyby tak się zerwać... — myślał gorączkowo. — Nogi mam wprawdzie wolne,
ale ręce?"
Czuł, jak mu powoli drętwieją ściśnięte przeguby i dłonie. Jak tu “zerwać się",
będąc przywiązanym do krzesła? Spróbował rozluźnić pęta. Nic z tego. Rzemień
jeszcze boleśniej werżnął się w skórę.
— Rozwiąż go — nieoczekiwanie rozkazał Czarny.
— Co?! — krzyknęła. — Oszalałeś? Prędzej go zastrzelę, niż uwolnię.
— Nie bądź głupia. Kto ci powiedział, że go chcę uwolnić? No, prędzej,
rozwiązuj! A ty — zwrócił się do Irvina — siedź spokojnie.
I lufę srebrnego colta skierował ku jeńcowi. Farmerowi po raz drugi mrówki
przebiegły po plecach. Od napastnika dzielił go tylko ciężki, masywny stół.
Celię stracił z oczu, lecz czuł jej palce na swych dłoniach, rozplątujące supły
rzemienia. Wreszcie więzy opadły, ale zgodnie z poleceniem siedział sztywny i
nieruchomy. Znowu ujrzał Celię. Obeszła stół, ruszyła w stronę drzwi. Powinna
była minąć Jacka za jego plecami, popełniła jednak błąd. Na sekundę znalazła się
między wylotem srebrnego colta a jeńcem. Jack krzyknął na nią, ale za późno.
Irvin poderwał się błyskawicznie, błyskawicznie uniósł ciężki stół i rzucił nim w
Celię. Nie byle jakiej wymagało to siły...
Stół zwalił z nóg i gospodynię, i Jacka. Zawadził jednym rogiem o okno — z
brzękiem posypały się szyby — i runął przygniatając leżących. Czarny Jack
zerwał się natychmiast, ale w tej samej chwili otrzymał cios pięścią w szczękę i
zwalił się na nowo. Irvin chwycił colt, odpiął leżącemu pas, skrępował nim nogi.
Porwał ciśnięty przez Celię rzemień i jak mógł najszybciej związał bandycie ręce.
Czarny Jack nie poruszał się. Czyżby zemdlał?
Irvin przyskoczył więc do Celii leżącej pod zwalonym, połamanym stołem.
Nieprzytomna, z szeroko rozrzuconymi rękoma, ściskała w garści swój mały
damski rewolwer. Irvin wyrwał go z jej palców, podniósł leżącą, zerknął na nieru-
chomego Jacka, kopnięciem nogi rozwarł drzwi wiodące do kuchni i tam położył
Celię na podłodze. Chlusnął jej na twarz strugą wody, raz i drugi, aż otworzyła
oczy. Chwilę spoglądała nieprzytomnie, po czym szepnęła:
— Gdzie Jack?
— Pod oknem. Nic mu nie będzie. Spostrzegł, że odetchnęła głęboko.
— Aleś nas urządził — stwierdziła, a w głosie jej zabrzmiała nutka podziwu —
Silny z ciebie chłop... Stół taki ciężki... Możesz teraz jechać, dokąd chcesz...
— Na pewno pojadę — przytaknął Irvin — ale razem z Jackiem.
Wytrzeszczyła oczy.
— Z Jackiem? Dlaczego z Jackiem? Masz z nim jakieś porachunki? Zastanów się.
Raz ci się udało, ale za następnym razem...
Farmer roześmiał się:
— Dwa razy udało się — stwierdził.
— Prawda — przyznała. — Wtedy, w pociągu. On mi opowiadał. Czy to ty go
zraniłeś?
Teraz zdumiał się Irvin. Nic nie wiedział o zranieniu Czarnego.
— Jack mi opowiadał — powtórzyła Celia — że strzelano, jak wyskakiwał z
pociągu. Kto ty jesteś? — mówiła dalej Celia. — Kowboj, rewolwerowiec?
— Pomagam szeryfowi w Wichita Falls.
— Pracujesz u szeryfa?
— Aha — mruknął. — Chyba wiesz, że za Jackiem rozesłano listy gończe?
— Wiem. Czy można tam zajrzeć? — skinęła głową w stronę uchylonych drzwi.
— Coś ty z nim zrobił?
— Związałem, ale zajrzę ja sam. Odwrócił się i wychylił głowę poza framugę.
Ujrzał obok szczątków stołu i kawałków potrzaskanej szyby nieruchomą
sylwetkę. Ta krótka chwila o mało nie stała się przyczyną zguby — strzał padł w
tym momencie, gdy Irvin znowu spojrzał na Celię. Błysk, huk i jakby smagnięcie
biczem w lewe przedramię. Musiała mieć drugi rewolwer. Popełnił głupstwo.
“Dostałem" — zdążył pomyśleć i błyskawicznie podbił jej dłoń, wyrwał
rewolwer, schwytał dziewczynę w pasie. Poczęła się szarpać, kopać i próbowała
nawet gryźć. Ścisnął ją mocniej, aż krzyknęła, i gorączkowo rozejrzał się za
jakimkolwiek postronkiem. Wpadł mu w oko tylko ręcznik. Nie było sprawą
łatwą związać ręce wyrywającej się, ale wreszcie dopiął swego. Potem skrępował
nogi kuchenną ścierką.
— Jeszcze nigdy nie postąpiłem tak z żadną kobietą — powiedział ciężko
oddychając — ale na ciebie nie było innej rady.
Dopiero teraz poczuł ciepłą, nieprzyjemną wilgoć pod lewym rękawem kurty.
Stanął w drzwiach łączących oba pomieszczenia tak, aby nie tracić z oczu swych
jeńców, i począł ściągać zwierzchnią odzież. Koszula była mocno zakrwawiona, a
czerwone krople poczęły teraz znaczyć deski podłogi. Gdyby jakiś czysty
gałgan... Znalazł coś lepszego — bandaż. Czarny Jack widać naprawdę był ranny,
jemu miał zapewne służyć.
Irvin zlał ramię wodą i stwierdził z ulgą, że kula nie naruszyła mięśni, jedynie
zerwała pas skóry. Krwawiło nadal mocno. Przypomniał sobie o flaszce whisky,
odnalazł ją wśród szczątków stołu. Była cała i nadal mocno zakorkowana.
Chlusnął ognistym płynem na ranę — zapiekło wściekle. Obandażował ramię, jak
mógł najciaśniej. Spróbował poruszyć lewą ręką — bolało.
— Żmija — mruknął.
Co teraz począć, u licha! Zasępił się. Przecież nie może ciągnąć ich oboje ze sobą.
Jeśli jednak zostawi Celię na wolności, wyruszy za nim w trop i dopadnie, gdy
tego najmniej będzie się spodziewał. Ten dom z pewnością nafaszerowany jest
bronią. Zbójeckie gniazdo. Miała drugi rewolwer, ma na pewno i trzeci, czwarty
lub piąty. Siadł na krześle. Ujrzał, jak Czarny Jack poruszył się, a w chwilę
później otworzył oczy. Irvin już nie czuł do bandyty takiej urazy jak przedtem.
Cała złość jak gdyby skoncentrowała się na Celii, więc odezwał się:
— No, jak się czujesz? Musiałem cię stuknąć, ale nie było innego wyjścia.
Jack zamrugał powiekami. Usiłował wstać i dopiero wówczas spostrzegł, że jest
skrępowany. Więc tylko odwrócił się bokiem.
— Czego ode mnie chcesz? — warknął.
Irvin zaśmiał się gorzko:
— To ja powinienem pytać. Dwa razy na mnie napadłeś.
— Ale nie strzelałem.
— Boś nie zdążył.
— Zrobiłem głupstwo. Wtedy, w wagonie.
— Na pewno. Ale ja cię ścigam wcale nie z powodu tamtego napadu.
— Ty mnie ścigasz?
W głosie bandyty zabrzmiało nieukrywane zdumienie.
— Ścigam — powtórzył farmer.
— Jeśli nie za napad, to za co?
— Za twe listy gończe...
— Aha, to tak... Rozumiem. Gonisz za nagrodą. Słuchaj, dam ci ten tysiąc
dolarów. Odpadnie kłopot chodzenia do szeryfa. Zgoda?
Irvin roześmiał się po raz drugi:
— Ja ciebie dobrze poznałem, Jack. Nie miałbym tego tysiąca dłużej od jednego
dnia. Najbliższej nocy, może nawet we śnie, zostałbym bogatszy o jedną kulę w
plecach. Ty to umiesz, Jack.
— Zostawisz mnie związanego. Zanim się uwolnię, będziesz daleko. Pozwalam
ci związać i Celię.
— Pozwalasz? Cóż za łaska! Celia już leży związana w kuchni.
Jack tylko łypnął oczami w kierunku drzwi.
— Dam ci półtora tysiąca.
— Nic z tego, pojedziesz ze mną do szeryfa.
— Dokąd?
— O tym porozmawiamy w drodze, a teraz... żebyś nie nadwerężał sobie gardła...
— Dam ci trzy tysiące!
Farmer tylko wzruszył ramionami. Wstał, urwał kawał pozostałego bandaża,
zwinął go w kłąb i wepchnął — nie bez trudu — w usta bandyty. Podobnie
postąpił z Celią. Zależało mu, aby para wspólników nie mogła się porozumiewać
podczas jego nieobecności. Musiał bowiem ruszyć do stajni, żeby osiodłać konie.
W mrocznym wnętrzu znalazł ich aż trzy. Wierzchowiec Jacka został więc
również tutaj przyprowadzony. Zastanowił się chwilkę, na koniec założył uprząż
całej stadnince i wyprowadził ją na dwór. Postanowił Celii nie zabierać z sobą, ale
zdecydował, że pozbawi ją konia, na pewien czas. Puści go po pierwszym dniu
jazdy i zwierzę chyba samo jakoś trafi do Dawn. A jeśli nie? Ano, cóż? Celia nie
umrze tu z głodu i pragnienia. Zresztą szlak przepędu nie jest zbyt odległy. Trafi
doń i wreszcie kogoś spotka.
Tak się uspokajał, ale spokoju nie doznał.
Tfu, do licha! Czarny takiego musiał sobie dobrać pomocnika!
Ręka dała znać o sobie, gdy dopinał popręgów. Przywiązał konie do płotu i wrócił
do izby. Jack leżał nadal bez ruchu, ale Celia spoczywała kilka kroków bliżej
drzwi. Irvin zrozumiał: przetoczyła się w kierunku pokoju. Widocznie liczyła na
to, że znalazłszy się jedno obok drugiego, jakimś sposobem zrzucą pęta.
—Daliby mi szkołę... — westchnął, a jednocześnie żal mu się zrobiło tej kobiety.
— Celia — odezwał się półgłosem — nic ci nie zrobię, ale musisz zostać w
pętach. Wiem przecież, że gdybym je zdjął, zastrzeliłabyś mnie, zanim minąłbym
róg domu. Na pewno masz ukrytą niejedną jeszcze pukawkę. Prawda?
Spojrzała na niego wściekłym wzrokiem, aż mu ciarki przeszły po plecach.
— Słuchaj — odezwał się hamując wzburzenie — rozluźnię twoje pęta. Za
godzinkę będziesz wolna. Przy takim sprycie i takiej zręczności. Aż szkoda!
Jej twarz nieco złagodniała. Wydało mu się nawet, że dostrzegł przelotny
uśmiech, a już oczy na pewno się śmiały. Z czego tak się cieszyła? Zastanowił się
chwilę. I bezbłędnie odgadł. To takie proste. Godzinka zwłoki nie była dla Celii
żadnym problemem. Na pewno jeździła konno lepiej od Irvina. Godzinkę
opóźnienia wyrównałaby bardzo szybko i jeszcze przed wieczorem dopędziłaby
go. Dlatego Irvin, który początkowo chciał poinformować Celię o wypożyczeniu
jej wierzchowca, teraz postanowił rzecz przemilczeć. Powiadomiona o
wszystkim, umiałaby z pewnością obmyślić na poczekaniu jakąś inną “sztuczkę",
której on nie potrafiłby zapobiec.
— Muszę ci zabrać nieco jedzenia. To, co mam, nie starczy dla dwu. Ale nie
martw się, nie zginiesz z głodu, taki okrutny nie jestem.
Nic na to nie odpowiedziała. Począł szukać w kuchennych zakamarkach i nagle
zorientował się, że Celia bez przerwy wodzi za nim oczami.
“Ona znowu coś knuje — pomyślał. — Trzeba wzmóc czujność i pospieszyć się."
Znalazł blaszane pudło pełne fabrycznych sucharów (skąd je mieli na tym
pustkowiu — nawet nie próbował odgadnąć) i kilka funtów pemikanu —
suszonego, startego na proszek mięsa. Irvin znał dobrze wartość tego produktu,
tak drogiego, że farmer zaledwie kilka razy go próbował. Teraz miał go całą furę.
W coś go trzeba przesypać. Rozejrzawszy się zauważył jakiś skórzany woreczek,
mocno pękaty. Gdy rozplatał rzemyki, wysypały się, brzęcząc, złote monety.
Same złote monety! Dostrzegł wtedy oczy Celii wlepione w stos złota. Bandycki
dorobek. Oto dlaczego tak czujnie go obserwowała. Nie odezwał się. Wypełnił
worek sproszkowanym mięsem, zabrał suchary i wyszedł na dwór. Pemikan i
część sucharów upchał w torby własnego siodła, resztę wpakował w juki jednego
z dwu obcych koni. Zaczerpnął wody ze studni, wypełnił nią skórzane wory
podróżne, napoił konie, a później całą zdobytą broń: dwa rewolwery Jacka, dwa
rewolwery Celii i jeden znaleziony winchester — wrzucił do studni. Miał ochotę
przeszukać jeszcze dom, ale powstrzymał się — nie było czasu. Słońce wspinało
się coraz wyżej, a Irvin zamierzał jednym tchem dotrzeć do ostatniego
obozowiska, w którym nocował przed przybyciem do Dawn. To był szmat drogi.
Liczył się zresztą z tym, że w wymarłym osiedlu mógł zjawić się w każdej chwili
nieoczekiwany i niepożądany gość. A wówczas komu uwierzy? Irvinowi czy
Jackowi i Celii? Może właśnie Irvina uzna za przestępcę rabującego dwoje
niewinnych ludzi, dwoje spokojnych mieszkańców Dawn?
Należało stąd uciekać, i to jak najszybciej. Wrócił do Celii, rozluźnił nieco jej
więzy, wyjął knebel z ust. Odetchnęła z ulgą.
— Mógłbym cię zabrać — powiedział. — Jesteś przecież wspólniczką rabusia i
wielokrotnego mordercy. Sądzę jednak, że rozmyślnie nikogo nie zastrzeliłaś i
nie obrabowałaś, że ten cyrk to był istotnie tylko wypadek. Więc cię puszczam
wolno. Ale przemyśl to sobie dobrze, bo na drugi raz...
Wydęła pogardliwie wargi, Irvin odwrócił się i wyszedł.
— Słuchaj uważnie, Jack — powiedział do jeńca — teraz rozwiążę ci nogi.
Pójdziesz ze mnę. Nie próbuj nawet uciekać.
Przetrząsnął jeszcze kieszenie leżącego, a później rozciął pęta.
— Wstawaj i wychodź na dwór. I ciągle uważaj, uważaj, Jack, na swoje zdrowie..
No, ruszaj.
Droga powrotna
Irvin później opowiadał, że w swym życiu raz jeden przebył taką drogę i że nigdy
jej nie zapomni. W tym twierdzeniu nie było przesady.
Jazda z jeńcem, który w każdej chwili, korzystając z sekundy nieuwagi dozorcy,
mógł stać się katem — wymagała spostrzegawczości, szybkiego refleksu i
błyskawicznych decyzji. A to z kolei wzmagało napięcie nerwów, trudnego do
zniesienia przez tak wiele dni.
Czy Czarny Jack również odczuwał coś podobnego — nie sposób było
stwierdzić.
Wyjechali przed samym południem. Pierwszy kłusował Jack na koniu, do którego
Irvin przywiązał linką drugiego wierzchowca. Ta linka uniemożliwiała Jackowi
szybką jazdę, a więc i nagłą ucieczkę. Irvin jechał nieco z boku i nieco w tyle,
mając po prawej ręce jeńca, niezbyt blisko, ale i niezbyt daleko. Ostrożność
wielce wskazana, zabezpieczenie przed ciosem pięścią w głowę lub przed
ściągnięciem z siodła.
Mimo to — prowadzili ze sobą rozmowę, ba, nawet niemal przyjacielską
pogawędkę.
Na początku drogi, zanim wydobyli się z opłotków Dawn, żaden z nich nie
odezwał się słowem.
I później, gdy zapadły za horyzontem dachy domostw, milczeli nadal. Jack
zapewne dumał nad swym pechem. Irvin pilnie przepatrywał prerię, aby nie
przeoczyć szlaku. Tym razem taka nieuwaga mogła zakończyć się znacznie
gorzej niż poprzednio.
Po godzinie milczącej jazdy Czarny Jack odezwał się zupełnie niespodziewanie:
— Słuchaj, dam ci trzy tysiące.
— Co mówisz? — Irvin ocknął się z zadumy.
— Dam ci trzy tysiące.
— Aleś uparty! Znalazłem w waszym domu cały worek złotych pieniędzy.
Pewnie jeszcze tam leżą, jeśli Celia nie rozplatała swych postronków.
Znowu obaj pogrążyli się w milczeniu. Zielony step przesuwał się pod końskimi
kopytami, dął wiatr ciepły i niósł zmieszane zapachy ziół. Niekiedy pojawiały się
zarysy obłych, niskich pagórków. Gdy je mijali, horyzont nagle ogromniał,
dalekim kołem wyznaczając nieosiągalne krańce świata, łącząc ziemię z niebem.
A na tym niebie pierzaste obłoczki płynęły poniżej słońca i rzucały wokół
jeźdźców ruchome cienie.
— Słuchaj — odezwał się znowu Jack — znam pewną bonanzę *...
— Kłamiesz.
— Zawróćmy do Dawn, a pokażę ci próbki złota i dokładną mapkę.
— Za kogo mnie bierzesz, Jack? Nuggety może i masz. Zdobyte w rabunku, ale
bonanzę to pewnie tylko na księżycu.
— Czemu tak sądzisz?
— Gdybyś posiadał kopalnię złota, nie czyhałbyś na cudze złoto.
Jack zadumał się chwilę.
— A może ja to czynię tylko dla przyjemności?
— Otóż to właśnie. Dlatego nie puszczę cię nawet za sto bonanz.
— Cóż ci na tym zależy?
Tyle tkwiło szczerości w tym pytaniu, że Irvin aż zaniemówił. Zdziwienie i
przerażenie — te dwa uczucia opanowały go całkowicie. Czarny Jack nie był
normalnym człowiekiem, rozróżniającym jakoś zło od dobra. Nie było w nim ani
poczucia sprawiedliwości, ani krzywdy wyrządzanej innym. Nic z
elementarnych, niemal wrodzonych człowiekowi zasad moralnych.
Bonanza — wyraz pochodzenia hiszpańskiego, oznaczający żyłę złota.
“On jest gorszy od najgorszego zwierzęcia — pomyślał z przerażeniem Irvin. —
Nawet puma poluje tylko wtedy, gdy jest głodna. Jack morduje dla chęci mordu,
rabuje dla samego rabunku i uważa to za coś zupełnie naturalnego!"
Opanował się i rzekł twardo:
— Na nic zda się jakiekolwiek tłumaczenie. Ty, Jack, nie rozumiesz. Nie wiesz,
co to jest zbrodnia i co to jest uczciwe życie. Wierzę, że powiedziałeś prawdę:
żyjesz tylko dla własnej, okropnej przyjemności. A teraz lepiej zamilcz, bo nie
dojedziesz cało do Wichita!
Czarny Jack nie otworzył już ust aż do końca dnia. Być może przestraszył się, być
może po raz pierwszy w życiu...
Irvin trafił bezbłędnie na miejsce swego obozowiska. Czarna plama spalenizny,
kilka krzaczków i sennie ciurkający strumyk. Kawałek niedojedzonego suchara
leżał wśród niedopałków zwęglonych drewienek. Kazał zejść z siodła Jackowi,
później uczynił to sam, wreszcie skrępował jeńca. Dopiero wówczas zajął się
rozkulbaczeniem i pojeniem koni, rozpaleniem ognia i przyrządzeniem
wieczerzy. Mimo zachowania wszelkich środków ostrożności — prawie nie spał.
Podrzemywał tylko, z jednym okiem otwartym, pełen nieustającej obawy, że
więzień jakimś sobie tylko znanym sposobem rozpłacze rzemienie. Myślał
również o Celii, że lada chwila się pojawi tu na koniu, którego gdzieś potrafiła
ukryć w Dawn.
Nie sprawdziły się ponure przewidywania, noc upłynęła w ciszy, ranek przyniósł
uspokojenie. Irvin doszedł do wniosku, że trzeciego wierzchowca w Dawn na
pewno nie ma, postanowił więc puścić wolno zbędnego czworonoga.
— Słuchaj — zwrócił się do Jacka — czy koń tej twojej... — zawahał się —
...siostry trafi stąd do Dawn?
— Powinien trafić, ale to nie jest pewne.
— Pewne, niepewne, ale go puszczę, tyle że bez uprzęży. Jeśli nie odnajdzie drogi
do Dawn, z siodłem na grzbiecie zmarnuje się.
Tak zadecydowawszy obarczył swego towarzysza obowiązkiem czuwania nad
dodatkową uprzężą. Jack usiłował protestować, proponował również porzucenie
zbytecznego pakunku, ale Irvin powiedział krótko:
— Albo będziesz dźwigał uprząż i jechał jak normalny człowiek, albo razem z tą
samą uprzężą przytroczę cię do siodła. Przekonasz się, jak to smakuje. Wybieraj,
tylko szybko!
Czarny Jack jeszcze świeżo w pamięci zachował obraz Irvina rzucającego
ciężkim stołem i... skapitulował.
Odtąd jechali prawie obok siebie, tylko że teraz Jacka opasywała pętla lassa,
którego koniec przymocowany był do siodła Irvinowego konia. Każde naprężenie
rzemienia groziło, że Jack wyskoczy z siodła. A do tego jeszcze uprząż, którą
bandyta musiał dźwigać na plecach... Kiepsko przedstawiała się jazda z takim
ciężarem, ale na pewno była wygodniejsza od leżenia brzuchem na grzbiecie
wierzchowca.
Koń Celii został odegnany, a oni ruszyli wprost na północ. Jechali tak — jedynie z
krótką przerwą na południowy odpoczynek — aż do zmierzchu. Noc minęła
spokojnie, ale rankiem Jack sprawił Irvinowi niemiłą niespodziankę: oświadczył,
że nie ruszy się stąd ani krokiem dalej. Farmer początkowo uznał to za żart, póki
rozwiązany już jeniec nie rzucił się do ucieczki. Oczywiście, nie mógłby uciec
daleko. Irvin, na koniu, dognałby zbiega bez trudu. Chyba więc Czarnemu
chodziło tylko o opóźnienie wyjazdu.
Irvin był już pewien, że koń Celii zdołał powrócić do Dawn i że Czarny Jack
dobrze zdawał sobie z tego sprawę. Liczył, że Celia natychmiast wyruszyła w
pogoń, i to dobrze uzbrojona. Należało jej ułatwić zadanie przewlekając odjazd z
każdego postoju. Ale w planach Jack nie przewidział reakcji swego dozorcy.
Prawdopodobnie przypuszczał, że dojdzie do jakiejś dłuższej walki na pięści. I tu
się pomylił. Irvin dopędził uciekiniera, rzucił lassem, a gdy pętla zacisnęła się na
barkach zbiega, gwałtownie zawrócił. Potem nie miał już żadnego kłopotu z
jeńcem. Jack został dostatecznie oszołomiony upadkiem i przebyciem kilku
jardów w mocno niewygodnej, leżącej pozycji. A potem Irvin po prostu
przytroczył go do siodła. Po trzech godzinach takiej jazdy Czarny począł błagać o
powrót do normalnej dla jeźdźca postawy.
— Zgoda. Nie jestem mściwy, Jack. Mam nadzieję, że sobie dobrze zapamiętasz
dzisiejszą nauczkę.
Czarny Jack szybko wrócił do fizycznej i psychicznej równowagi. Tak szybko, że
aż zadziwił Irvina. Przy wieczornym ognisku zagadał do farmera jak do
najlepszego towarzysza podróży:
— Świetnie rzucasz lassem. Zupełnie jak kowboj. I jeździsz znakomicie. Ja
dawniej również umiałem różne sztuczki robić przy pomocy lassa. Łapałem
mustangi. Wiesz, jak się to robi? Na pewno nie wiesz. Niektórzy twierdzą, że
stado można podejść piechotą, ale to bajka. Nawet konno nie zbliżysz się do nich,
takie są czujne. A w pojedynkę w ogóle nie dasz rady. Trzeba działać we dwu i
mieć pod ręką zapasowe wierzchowce.
Irvin nastawił uszu. Sam nigdy w życiu nie gonił za mustangami, a lassa używał
tylko do chwytania zdziczałego bydła.
— Każde stado — mówił Jack — ma swego przewodnika. Jeśli go zdołasz
schwytać albo odpędzić, reszta zwierząt dziwnie głupieje i wtedy właśnie można
się zbliżyć i łapać wybrane sztuki albo, najlepiej, zapędzić całą gromadę do
przygotowanej zawczasu zagrody. Ach, to świetny interes!
— Jeśli taki świetny, czemuś go zaniechał? Nie wiózłbym cię teraz do szeryfa.
— Dlaczego zaniechałem? Bo mustangów coraz mniej i pewnie wkrótce znikną z
prerii *. A poza tym wydarzył mi się taki pechowy wypadek. Gnałem za stadem i
ani rusz nie mogłem odpędzić przewodnika. Liczyłem na to, że mustangi szybciej
się zmęczą ode mnie, więc nie rezygnowałem.
— W ten sposób — mruknął farmer — można przejechać pół Ameryki.
— Nic się na tym nie znasz. Każde dzikie zwierzę ma swój ulubiony teren,
którego stale się trzyma, wyjątek stanowią chyba tylko bizony, które dwa razy w
roku wędrują z południa na północ i z powrotem, ale mustangi tak nie czynią.
Stwierdziłem to wielokrotnie. Stado, nazywają je z hiszpańska “manada", krąży
zawsze po tej samej przestrzeni, jakieś 25 mil długości, i nigdy jej nie przekracza.
Ostatnim razem gnaliśmy we dwóch za stadem już drugi tydzień. Niezłe stadko
było, jakieś trzydzieści sztuk. Nasze zapasowe konie były już do niczego, a mu-
stangi wciąż trzymały się w przyzwoitej odległości. Wreszcie dojechaliśmy do
jakiejś kotlinki. Już, już zdawało się, że im zamkniemy drogę. Objechałem
szerokim półkolem, żeby nie dać możliwości odwrotu, i wjechałem między
osiedle piesków preriowych. Wiesz, co to znaczy?
— Wiem — odparł Irvin. — Preria zdawałoby się gładka jak stół, a w
rzeczywistości podziurawiona norami jak rzeszoto. Nawet pieszy, gdy nie uważa,
może łatwo zwichnąć nogę, a cóż dopiero bydło!
— Właśnie! — potwierdził Czarny Jack. — Mój wierzchowiec złamał nogę, a ja
o mało karku nie skręciłem wyleciawszy z siodła jak z procy. Odtąd dałem spokój
łowom na mustangi.
— Trzeba było próbować szczęścia z bizonami — zauważył Irvin. — Wszystko
było lepsze od tego, coś później zaczął.
— Tak sądzisz?
— Sądzę — odparł ostro farmer, któremu minęła chęć dalszej rozmowy. Zajął się
ścieleniem nocnego legowiska.
— Nie mogę ciebie zrozumieć — wyznał Jack. — Co by ci szkodziło puścić mnie
wolno?
— Na własną i innych zgubę. Jesteś jak grzechotnik, albo jeszcze gorzej, bo przed
grzechotnikiem każdy ucieka, a twoje grzeczne słówka i układna mina to lep na
muchy. Milcz i kładź się spać.
Jack nie odezwał się już aż do świtu, co jednak nie przyniosło Irvinowi
wypoczynku. Zasypiał, budził się i znowu zasypiał. Widma uciekającego więźnia
i nadciągającej Celii dręczyły go do białego rana. Ciężar spadł mu z
Czarny Jack mylił się. Mustangi żyją po dziś dzień, chociaż już tylko w Newadzie i Montanie.
serca, kiedy ujrzał rąbek słońca na horyzoncie.
Tego ranka zdecydował się ominąć samotny saloon, w którym mieszkał
przyjaciel Murphy'ego. Nie dlatego, by nie ufał właścicielowi saloonu, ale
dlatego, że obawiał się spotkania z gromadą półdzikich kowbojów, co przecież
mogło się zdarzyć, gdyby przypadkiem trafił na przepęd bydła. Decyzja była
słuszna, bo jak się okazało, Czarny Jack wiązał jakieś swe nadzieje z samotną
karczmą. Następnego dnia począł tłumaczyć farmerowi, że “gdzieś blisko"
znajduje się bardzo wygodny zajazd, w którym można dobrze wypocząć i dobrze
zjeść. Irvin udał, że o czymś podobnym nigdy nie słyszał i że “nie
ma zamiaru błąkać się po prerii" w poszukiwaniu nie istniejącej chałupy. Kiedy
jednak zjechał ze szlaku, którym dotąd posuwali się, Jack zaraz zwrócił na ten
fakt uwagę.
— Zboczyłeś. Trzymaj się tej drogi, a zobaczysz, jak prościutko dojedziemy do
karczmy.
Powiedziawszy to zatrzymał konia, a lasso, którym był opasany, niebezpiecznie
się napięło.
— Naprzód — ponaglił go Irvin. — Moja droga wiedzie prosto.
— Ależ posłuchaj — usiłował go przekonać więzień.
— Popędź konia, Jack, bo znajdziesz się na ziemi.
W obliczu takiej groźby Czarny ustąpił i pogrążył się na cały dzień w ponurym
milczeniu. Irvin zauważył, że coraz częściej tracił humor. Czy znowu coś knuł,
czy też zdał sobie sprawę, że tym razem perspektywa więziennych krat staje się
zupełnie realna?
Irvin postanowił zdwoić czujność, co było dlań sprawą coraz trudniejszą. Po tylu
dniach drogi i prawie bezsennych nocach czuł zwiększające się zmęczenie.
Marzył o zakończeniu wędrówki, o przekazaniu więźnia w ręce szeryfa
Murphy'ego i o powrocie do Greenfield. Rodzinną osadę wspominał jak utracony
raj pełen słońca i spokoju. Począł gnać, jak mógł najszybciej i jak na to pozwalały
warunki, co zmuszało Czarnego Jacka do ciągłej uwagi na przeklęty rzemień łą-
czący go z Irvinowym siodłem.
“Jeszcze dzień, jeszcze dwa!" — krzepił się nadzieją Irvin, a jednocześnie rosła w
nim obawa, że pod koniec drogi bandyta zdobędzie się na jakiś desperacki czyn.
To była jego ostatnia chyba szansa, bo szeryfowski areszt nie dawał już takich
możliwości ucieczki.
Czuwał więc farmer nad swym podopiecznym w stałym napięciu. Co wieczór
krępował jeńca długim i mocnym lassem, każdego ranka pedantycznie
przestrzegał ustalonych kolejno czynności: siodłał oba wierzchowce i nigdy nie
pozwolił Czarnemu Jackowi wskoczyć na konia, zanim sam przedtem nie znalazł
się w siodle.
Ale wydarzyła się rzecz przez Irvina nie przewidziana. Pewnego ranka, zaledwie
o dzień drogi od Wichita Falls, gdy obaj tkwili już w siodłach, Irvin z wysokości
końskiego grzbietu dostrzegł, że ognisko niezupełnie wygasło, że tu i ówdzie
błyskają rubinowe światełka żarzących się patyków. Niemal odruchowo
zeskoczył na ziemię — ot, stary nawyk, wdrożona przez lata całe obawa przed
pożarem prerii. Szybko począł zadeptywać niebezpieczne głownie, ale w tym
momencie, gdy odwrócił się plecami do towarzysza, usłyszał nagle łomot kopyt.
Obrócił się — o sekundę za późno. Czarny Jack uciekał na swym wierzchowcu,
ciągnąc uwiązanego lassem Irvinowego konia.
Tak się zakończyło
— Schudłeś, ale wyglądasz zdrowo — stwierdził Karol Gordon w pierwszych
słowach powitania. — Powiem, że wyglądasz wspaniale, Vincent, jak sam wielki
traper. Wszyscy cię tu opłakiwali, ale ja byłem pewien, że wrócisz.
— Ja takiej pewności nie miałem. Chwilami. Bardzo mnie zmęczyła ta cała
eskapada i muszę nieco odsapnąć, a gdzież lepiej się odpoczywa jak nie w
Greenfield?
Tu jego uśmiechnięta twarz nagle spoważniała, bo wspomnienia wróciły
niepowstrzymaną falą. Musiały powrócić, skoro znalazł się w Greenfield, gdzie
każda stopa wyschniętej ziemi przypominała przeszłość.
Karol udał, że nie dostrzega tej zmiany, klepnął przyjaciela po ramieniu i kazał
Robertowi przynieść czym prędzej wody, całą rzekę wody, bo “pan Irvin musi się
dobrze umyć". Z kolei sam, robiąc przy tym dużo hałasu, zajął się roznieceniem
ognia w kuchennym piecu.
— Nic nie padało? — zagadnął Vincent, chociaż już wjeżdżając w zabudowania
naocznie stwierdził, że nawierzchnia drogi była tak samo beznadziejnie sucha, jak
przed kilkoma tygodniami.
— Nic a nic — odparł Karol podsuwając szczapki drewna do małego ogieńka.
— Studnia jeszcze nie wyschła?
— Zadziwiające, ale wyobraź sobie, że nie. Na szczęście... — Chciał jeszcze
dodać, że obecnie mniej osób czerpie z niej wodę, ale w porę ugryzł się w język.
Robert przydźwigał pełne wiadro, śpiesząc się bardzo, aby jak najmniej uronić ze
słów Irvina. Przybysz z dalekiego świata na pewno miał o czym opowiadać.
Chłopak istotnie nie stracił ani słowa, bo Gordon o nic nie pytał przyjaciela,
czekał cierpliwie, aż Irvin sam zacznie mówić.
I cierpliwość została wynagrodzona.
Gdy sprzątnięto ze stołu brzęczące miski, noże i widelce, Irvin się rozgadał. W
jego opowieści, w jego tonie, Karol dostrzegł jakieś nowe akcenty, dotąd nie
znane. Zdumiał się wysłuchując opisów przyrody. Gdzież on się tego nauczył?
— Kiedy opuszczałem Wichita Falls — mówił Irvin — niebo było jeszcze
czerwone, jakby gdzieś w dali płonęła preria, a później czerwień zmieniła się w
fiolet, w zieleń, w żółtozłocisty odblask wstającego słońca. Niczego takiego
dotychczas nie widziałem.
Gordon chrząknął ze zdziwienia. Z Vincentem przegadał wiele lat, ale nigdy,
przenigdy w słowach przyjaciela nie było miejsca na kolorowe obrazy. Istniały
tylko fakty, proste i zrozumiałe, interesujące każdego rolnika, tak bardzo zżytego
na co dzień z przyrodą, że jej... nie dostrzegał. Ale to nie wszystko: Vincent
mówił wolniej, znacznie wolniej niż jeszcze przed kilku tygodniami. Jak gdyby
zastanawiał się nad każdym słowem. Taka maniera przypomniała Gordonowi
starych traperów-filozofów, którzy zęby zjedli (w przenośni i dosłownie) wśród
prerii, lasów, równin i gór. Tych zadziwiających ludzi, odkrywców tajemnic
ziemi i tajemnic pierwotnego jej ludu. Traperów — przyjaciół kolorowych
plemion, których jedno słowo więcej znaczyło i więcej rozstrzygało niż długie i
niezrozumiałe decyzje dalekiego Waszyngtonu. To oni, oni właśnie (Karol we
wczesnej młodości był pilnym ich słuchaczem) gawędzili w taki sposób,
przyswojony chyba od Indian. Ale co tak zmieniło Irvina? Może samotność
dalekich wędrówek? “Coś w nim przefermentowało — myślał Karol. — Oby na
wino, nie na ocet!"
A Vincent opowiadał. Jego przyjaciel widział barwne obrazy, raz oświetlone
słońcem, raz księżycem. Wszystkie bardzo wyraźne, bardzo plastyczne.
— Nigdy nie słuchałem z większym skupieniem i z większą niecierpliwością —
wyznał Gordon po latach. — I niczego chyba lepiej nie zapamiętałem od tamtej
rozmowy. Chociaż to nie była rozmowa. Milczałem prawie cały czas.
Opowieść osiągnęła swój dramatyczny szczyt. Tak to określił później Karol
Gordon dodając, że wówczas zacisnął pięści tak silnie, aż paznokcie wbiły się w
dłonie.
Oto — jeździec próbujący poderwać do galopu dwa konie splątane z sobą lassem
i piechur zwrócony plecami, do spopielałego ogniska i prawie skamieniały z
wrażenia.
— Nie wiedziałem, co począć — wyznał Irvin. — Ten łajdak dobrze wykorzystał
okazję, przecież nie dlatego, że był łajdakiem. Na jego miejscu postąpiłbym
podobnie. Mogłem wyciągnąć rewolwer i strzelić. Czarny Jack znajdował się ode
mnie zaledwie o kilka kroków. Jednak uznałem, że nie mam prawa wymierzać aż
takiej kary za próbę ucieczki. Wszystkie sprawki tego człowieka należały do
szeryfa, nie do mnie. Stąd moje wahanie. Ty chyba to rozumiesz, Karolu? Ale
widać szczęśliwa gwiazda Jacka nagle zgasła. Jedno niepowodzenie po drugim od
chwili nieudanego napadu na pociąg. Zupełne czary.
Gordon wtrącił się:
— Czary polegały na tym, że Jack nigdy nie był naprawdę takim, za jakiego go
uważano, ale opowiadaj...
— Stałem z wydobytym coltem nie ważąc się pociągnąć za cyngiel. Strzelać do
bezbronnego człowieka? Do konia? Wiesz dobrze, Karolu, jak lubię konie.
Wówczas przypomniałem sobie, że przy moim siodle wisi przecież winchester.
Wystarczy, aby Jack wyciągnął rękę i jakąż osiągnie nade mną przewagę! Ale nie
zdążył ujechać daleko. Mój wierzchowiec skoczył nagle w bok. Zdążyłem
właśnie wsunąć broń za pas, a Czarny Jack, szarpnięty pętlą lassa, zatoczył łuk w
powietrzu. Dosłownie jakby frunął. Upadł na ziemię jak worek pełen pszenicy i
poszorował po nierównościach gruntu. Bo mój koń przeraził się tego upadku i
ruszył kłusem. Pobiegłem. Na szczęście zwierzę zawróciło w kierunku ogniska.
Schwytałem za cugle i zatrzymałem. Czarny Jack był bardzo oszołomiony i nie
próbował już oporu. Pojechaliśmy dalej...
Jak wynikało z dalszych słów Irvina, odjazd nie odbył się tak gładko. Najpierw
należało schwytać drugiego wierzchowca, spłoszonego upadkiem jeźdźca, a
później jakoś dodatkowo zabezpieczyć się przed powtórną próbą ucieczki. To
wszystko zabrało nieco czasu, nie za wiele, ale wystarczająco dużo, aby
pokrzyżować plany Irvina. Pragnął przybyć do Wichita Falls o świcie dnia
następnego, kiedy wszyscy by jeszcze spali. Chciał uniknąć, jak się wyraził,
“ulicznego cyrku" i dotrzeć do siedziby szeryfa przez nikogo nie zauważony.
Nieprzewidziana zwłoka przekreśliła te zamierzenie. Wieczorem nie zdążył już
przybyć do zaplanowanego miejsca. Wyliczył, że zjawiłby się w Wichita nie o
świcie, ale w samo południe. A więc należało przedłużyć jazdę o cały dzień i
prawie całą noc następną. Na szczęście, kłopotów z Czarnym Jackiem już nie
miał. Wbrew protestom wiózł go teraz dokładnie przykrępowanego brzuchem do
siodła. Wieczorem po takiej jeździe Jack nie mógł ruszyć ani ręką, ani nogą.
Opowiadając o tym zdarzeniu Karolowi dodał:
— Znasz mnie i wiesz, że nie jestem okrutnikiem, ale w takim wypadku...
Karol roześmiał się tylko i wzruszył ramionami.
— Więc nie ustąpiłem — mówił dalej Irvin. — Chociaż Czarny Jack bardziej
wówczas przypominał ścierkę niż rewolwerowca, przed którym drżał cały świat. I
nawet nie był czarny ani biały, tylko zupełnie szary. Już ci mówiłem, że w Dawn
spotkałem go ubranego w niepokalaną biel. Po tylu dniach jasny strój zmienił się
w brudne łachmany. Elegancki zbój jakby pod ziemię się zapadł i kto go dawniej
poznawał po czarnym garniturze, musiałby teraz dobrze mu się przyjrzeć, żeby
się nie pomylić.
Wreszcie wędrówka dobiegła upragnionego końca. Wczesnym świtem, który
kładł długie cienie na ściany domostw, na wydeptane uliczki Wichita Falls.
Klaskały głośno kopyta na kamieniach, budząc śpiące echa, ale nie ludzi.
Budynek szeryfa drzemał jeszcze za zamkniętymi okiennicami i za żelaznymi
sztabami drzwi na głucho zawartych. Długo musiał w nie łomotać Vincent Irvin.
Zielono-czerwono-fioletowe zorze zdążyły już sięgnąć krańców nieba, gdy
wreszcie uchyliła się okiennica. Odetchnął z ulgą. Mogło się bowiem
zdarzyć, że w szeryfówce nie byłoby nikogo. Ale spoza krat ukazała się lufa
strzelby, a za nią znajoma twarz.
— Bob! — zawołał półgłosem. — Otwórz! Może to preriowy wiatr, a może po
prostu brud odmienił twarz Irvina, bo tamten tylko wytrzeszczył oczy. — Czego
chcecie? Szeryfa nie ma.
— Obudź się, Bob, i przyjrzyj dokładnie. Jeżeli będziesz mnie trzymał przed
drzwiami, przetrzepię ci skórę przy najbliższej okazji, a szeryf jeszcze mnie za to
pochwali. No, żywo!
— Czy to pan Irvin? — wykrzyknął chłopak w zdumieniu.
— Nareszcie odgadłeś. Otwieraj. Przywiozłem bagaż, który należy szybko
umieścić za kratkami.
Poskutkowało. Zawiasy zgrzytnęły, rozespany Bob ukazał się na progu.
— Szeryfa nie ma — powtórzył.
— Już to słyszałem, ale ty co tu robisz?
— Pilnuję — odparł z dumą. — Mamy więźnia. Ach! — coś nagle sobie
przypomniał. — Pan go musi znać. To ten sam jegomość, który brał udział w
napadzie na pociąg. Tak twierdzi szeryf.
— Co? — zdumiał się Irvin.
Przyszła mu do głowy nieprawdopodobna myśl, że schwytano jakiegoś drugiego
Czarnego Jacka albo że ten osobnik, którego taszczył z Dawn, wcale nie jest
Jackiem.
— Co ty gadasz?
— Najświętszą prawdę.
— Niech i tak będzie, a teraz odłóż pukawkę i chodź pomóc.
Wezwanie było uzasadnione. Jeniec na pół zdrętwiał w swej niewygodnej pozycji
na siodle i musieli go wnieść do wnętrza budynku. Tam Bob, na żądanie Irvina,
otworzył kluczem furtkę solidnego pomieszczenia — żelaznej kraty —
przegradzającej dalekie wnętrze szeryfowskiego lokalu. Za żelaznym płotem
drzemał na drewnianej pryczy jakiś człowiek okryty po uszy pledem. Czarnego
Jacka złożyli na sąsiednią pryczę. Nie odezwał się ani słowem i robił wrażenie
omdlałego.
Teraz Irvin ostrożnie uchylił koc i przyjrzał się twarzy śpiącego więźnia. Och, nie
był to sobowtór Czarnego Jacka! Nic a nic niepodobny do bandyty. Ale zarośnięte
oblicze nie było farmerowi obce.
— To ten? — upewnił się szeptem.
— A któż by inny? Trochę włóczęga, trochę złodziejaszek. On pomagał
Czarnemu Jackowi.
To rzekłszy Bob z namaszczeniem zamknął drzwi aresztu.
— Do licha! — Irvin klepnął się dłonią w czoło. — Wszystko przez to, że jestem
taki zmęczony. Teraz wiem: ten włóczęga siedział w drugim końcu wagonu. Cóż
za dziwne zrządzenie losu? Pomocnik spotkał swego mistrza.
— Mistrza? Nie rozumiem. Kogo pan tu sprowadził? Czy szeryf nie będzie się
gniewał, że go zamknąłem?
— Ale jednak zamknąłeś, chłopcze. I słusznie. Biorę na siebie pełną za to
odpowiedzialność. Pilnuj go dobrze, to nie lada ptaszek. Ja muszę odejść, ledwie
już na nogach stoję, a mój koń podobnie. Jak się prześpię, wrócę.
— Co mam powiedzieć szeryfowi, gdy zapyta, kto to jest?
— Nie zapyta. Wystarczy, jak spojrzy. Pozna Czarnego Jacka.
To powiedziawszy Irvin wyszedł na dwór zostawiając Boba z szeroko otwartymi
ustami.
Wkroczył w ciągle jeszcze pustą ulicę, wiodąc konie za uzdy. Skierował się ku
znanemu sobie hotelowi.
— Nie masz pojęcia, Karolu, jaki byłem zmachany. Chociaż ostatni etap drogi był
najkrótszy. Zupełnie jakbym w sobie zmagazynował cały trud przebytej drogi i on
dopiero w Wichita dał znać o sobie.
— To jasne — zauważył Gordon. — Tak bywa, gdy nadchodzi nerwowe
odprężenie, człowiek zaczyna się czuć słaby jak flak.
Hotel odnalazł Irvin bez trudu, stajnię i pokój w tym hotelu również. Mył się
długo i dokładnie. Kiedy wreszcie doprowadził swą odzież do jakiegoś porządku,
na ulicach Wichita Falls poczęły już turkotać pierwsze farmerskie wozy, a pierwsi
kowboje z wysokości siodeł swych wierzchowców rozglądali się za sklepami, w
których chcieli dokonać niezbędnych zakupów. A przecież należało jeszcze coś
przekąsić. Po rannych ablucjach Irvin poczuł głód. Ostatecznie zjawił się w
siedzibie Murphy'ego gdzieś koło południa. Bob tkwił w drzwiach i wyglądał na
znacznie mniej śpiącego niż przedtem.
— Szeryf kazał pana szukać, ale nie wiedziałem, jak...
— Oczywiście. Przecież w Wichita jest aż tyle hoteli! — zauważył ironicznie
Irvin. — No, gdzie szeryf?
— U siebie. Nigdy nie widziałem go tak podnieconego — dodał szeptem.
— Ba! — powiedział tylko farmer zatrzymując się na sekundę przed zawartymi
drzwiami szeryfowskiego “gabinetu".
W tym jednym “ba!" zawarta została spora porcja osobistej dumy.
— Szeryf był podniecony — opowiadał Irvin — a co ja czułem? Do tamtej
chwili... nic. Nie miałem czasu na rozważania. Dopiero uwaga Boba rozjaśniła
moją mózgownicę. Schwytałem nieuchwytnego Jacka. Nawet dla Murphy'ego
był to powód do dumy, a cóż dopiero dla mnie! Tak to nagle odczułem.
— Mieliśmy kłopot z nimi — powiedział chłopak.
— Z kim? — zapytałem.
— Z Czarnym Jackiem i tym drugim. To heca, panie! Nie wiem, jak się nazywa
naprawdę Czarny Jack i jak ten drugi. Czy są ludzie bez nazwisk? Jak sobie z tym
poradzi szeryf?
— Na pewno sobie poradzi — odparłem. — To nie żaden kłopot.
— Ale oni się pobili.
Zdziwiło mnie. Przecież Czarny ledwo się ruszał.
— Należało ich rozdzielić — powiedziałem.
— Nie mamy oddzielnych klatek.
Bob się rozgadał i nieprędko by skończył, gdyby nie otworzyły się drzwi.
— Znałem go bardzo krótko — opowiadał później Irvin — a przecież wówczas,
co za nieoczekiwane uczucie!... wydał mi się starym, wiernym przyjacielem.
Oczywiście, tego po sobie nie pokazałem. Jeszcze by mnie wyśmiał. Przecież on,
szeryf, a ja farmer na kawałku jałowej ziemi!
— Nie bądź taki skromny — zauważył Karol tonem nagany. — Możesz zawsze
zostać takim samym szeryfem, a wątpię, czy ten twój Murphy potrafiłby
gospodarować na roli. To znacznie trudniejsza sztuka.
— Irvin — powiedział krótko szeryf — wejdź — i zamknął drzwi przed nosem
rozgadanego chłopaka. — Siadaj. Wyglądasz znakomicie — stwierdził zajmując
miejsce po przeciwnej stronie biurka. — Znakomicie — powtórzył. — A teraz
opowiadaj. Wszystko. Bob!
Krzyknął tak gromko, że głos musiał dotrzeć poprzez zamknięte drzwi. —
Słucham, szeryfie.
— Nie ma mnie dla nikogo. Czy Bentley ich pilnuje?
— Siedzi za kratą bez przerwy.
— To dobrze. Idź i nie wracaj, póki cię nie zawołam.
Kiedy Bob zniknął, szeryf rozparł się wygodnie w fotelu.
— Teraz zamieniam się w słuch — oświadczył.
Później, przez cały czas wypełniony opowiadaniem Irvina, nawet się nie
poruszył. Gdy farmer skończył, Murphy podniósł się, uścisnął mu dłoń.
— Nie mam słów dla ciebie, Irvin. To było wspaniałe, wprost nie do wiary.
Zupełnie jak bajka któregoś z tych starych gawędziarzy, gdy wspominają dawne
dzieje przy ognisku. Aż mi się wierzyć nie chce. A przecież Czarny siedzi za
kratą, kilka kroków stąd!
Irvin nigdy dotychczas nie widział szeryfa tak poruszonego, odczekał, aż Murphy
się uspokoi. Szeryf, jako człowiek zrównoważony, aż ponad przeciętną miarę,
szybko się opanował. I tym razem praktyczny jego umysł skierował myśli Irvina
ku aktualnym sprawom.
— Mówił ci Bob o tej bójce? — zapytał farmera.
— Tak. Nie sadziłem, że Czarny Jack po tak ciężkiej drodze będzie miał jeszcze
tyle energii.
— Czarny Jack? Co ci ten chłopak nagadał? To przecież tamten, rozumiesz?
Tamten oberwaniec o mało nie zabił twego więźnia.
— Co?!
— No tak, właśnie tak! Miał jakieś pretensje do Czarnego. Zdaje się, że o ten
nieudany napad na pociąg, bo to wspólnik...
— O tym już mi Bob mówił.
— Ale coś pokręcił. Jack jest słaby jak mucha i gdyby nie nasza interwencja...
zresztą mniejsza z tym. Niech się sędzia martwi. Słuchaj, Irvin! Proponuję ci
stanowisko mego zastępcy, z pensją...
— Proszę o tym nawet nie myśleć. Czy rzeczywiście w Wichita Falls tak łatwo
zostać wiceszeryfem?
— Łatwo! — oburzył się Murphy. — Gadasz głupstwa. Masz za sobą dwa nie
byle jakie sukcesy: odzyskanie pieniędzy (“części pieniędzy" — wtrącił skromnie
farmer) zrabowanych poczcie, no i Jacka. Żebym cię tak dobrze nie znał, sądził-
bym, że z ciebie zawodowy łapacz. Ale ty masz jakieś wrodzone zdolności.
Zdarza się. I szkoda byłoby je zmarnować. Posiadasz nos jak tropiciel śladów, to
się w naszym zawodzie ciągle jeszcze bardzo przydaje.
— Być może, ale ja wracam do Greenfield.
— Na swoją skamieniałą rolę?
— Wreszcie spadnie deszcz, a przyznam się... jestem odrobinę zmęczony.
— Oczywiście, że musisz być zmęczony, Irvin. Niejeden na twoim miejscu
wyciągnąłby nogi. Wcale się nie dziwię, że musisz odpocząć. Mam jednak
nadzieję, że jeszcze mnie odwiedzisz.
— I ja tak sądzę — zapewnił Irvin. Chwilowo jednak miał tego wszystkiego
zupełnie dosyć.
— Kiedy ruszasz?
— Chociażby jutro.
Okazało się to jednak niemożliwe, i to z dwu powodów. Pierwszy — zmęczenie
konia, który przebył przecież szmat drogi, do Dawn i z powrotem, i musiał kilka
dni odpocząć, by nie paść w drodze do Greenfield. Co prawda wierzchowca
można było wymienić (choć Irvin myślał o tym z prawdziwym smutkiem), ale
drugi powód okazał się przeszkodą nie do usunięcia. Stanowiły ją przepisy
prawne, bardzo rygorystyczne: otóż trzeba było zaświadczyć przed sędzią, że
człowiek przebywający w areszcie jest właśnie słynnym Czarnym Jackiem, a nie
kimś innym! Świadkiem był zresztą nie tylko Irvin. Do Wichita Falls ściągnięto
kilka osób, które miały nieszczęście spotkać się oko w oko z bandytą, oraz kilka
innych, które przelotnie go widziały. Rzecz jasna — bohaterem długiego
przesłuchania był Vincent Irvin, na którego spoglądano z nieukrywanym
podziwem.
— Ledwie wytrzymałem do wieczora, mając nadzieję, że mnie wreszcie zwolnią
— przyznał się Karolowi.
Nadzieja jednak zawiodła. Nazajutrz wezwano Irvina do sędziego po raz drugi. I
znów rozmowa przeciągała się, chociaż nie to najbardziej irytowało farmera, ale
powszechna uwaga, jaką na siebie ściągał. Nawet na ulicy przechodnie kierowali
spojrzenia w jego stronę. Wieść o złapaniu Czarnego Jacka rozchodziła się coraz
szerzej, budząc zrozumiałą sensację. Co śmielsi zaczepiali nawet Irvina
proponując “małą whisky". Wyglądali na bardzo obrażonych, gdy odmawiał. Ale
w saloonie, dokąd się udał na wieczorny posiłek, sprawa okazała się
poważniejsza, proponujący “małą whisky" byli bardziej agresywni.
— Zacząłem się lękać o własną skórę — wyznał później Irvin przyjacielowi. —
To zabawne i trudno uwierzyć, ale daję ci słowo, że na widok tych zapijaczonych
twarzy z sympatią wspomniałem Czarnego Jacka.
— Przesadzasz!
— Na pewno, zdaję sobie z tego sprawę, ale... rzadko odwiedzałem saloony.
Pewnie dlatego nie przywykłem do ich atmosfery. Zatłoczona sala w Wichita po
prostu mnie przeraziła. Przyszedłem dość późno i gościom nieźle kurzyło już się z
głów. Ktoś mnie poznał i... zaczęło się! To jeden, to drugi, to trzeci poczęli
przepychać się w moim kierunku. Zanim się spostrzegłem, zostałem otoczony
żywym murem mniej lub bardziej trzeźwych twarzy, ale raczej... mniej. No, i
oczywiście jak to zwykle... “kolejka whisky". Jedna, druga... Dla świętego
spokoju wypiłem dwa razy i miałem zupełnie dosyć. Ale tamci o odmowie nawet
nie chcieli słuchać. Wrzeszczeli, że zdrowie takiego chłopa jak ja (uważasz,
Karolu!) należy pić przez całą noc. Począłem zerkać ku wyjściu wiodącemu na
ulicę. Ale gdzie tam! Zanim przepchnąłbym się do drzwi, moi
nowi przyjaciele sto razy by to zauważyli. Westchnąłem w tym strapieniu, a tu już
mi trzecią szklankę pchają w garść. I to pełną po brzegi. Powiadam ci, Karolu, że
spociłem się jak mysz! Ścisk powstał jeszcze większy, bo akurat na salę
wkroczyła nowa partia przybyszów. Zrobiło się zamieszanie, a ja, korzystając z
tego, wylałem całą zawartość szklanki. Bodajże do kieszeni najbliższego sąsiada.
Tak było ciasno. Ledwie tego dokonałem, a tu pakują mi następną szklaneczkę.
Przypuszczam, że paru cwaniaków musiało się zmówić, aby mnie jak najszybciej
upić. Zupełnie nie wiedziałem, co robić. Na szczęście spostrzegłem za
szynkwasem wąziutkie drzwi. Ściskam szklankę w dłoni i zmierzam ku bufetowi.
Wolno, wolniutko, żeby się nikt nie domyślił. Przepuścili mnie. Pewnie sądzili, że
teraz ja zacznę stawiać. Krok za krokiem zmierzałem ku zbawczym drzwiczkom
udając, że niby kogoś szukam, za kimś się rozglądam. I już, już, bliski byłem
wolności, gdy spostrzeżono moją ucieczkę. Złapało mnie jakichś dwu pod
ramiona i wówczas wybawił mnie z opresji jeden jedyny strzał. Nie, nie, Karolu,
to nie ja strzeliłem ani nie do mnie strzelano. Ktoś tam w przystępie dobrego
humoru palnął do jednej z lamp wiszących pod sufitem. Mimo gwaru huknęło jak
z armaty. Niezły musiał mieć kaliber. Posypało się rozbite szkło, gdzieś tam w
środku zaczęła się szamotanina, co natychmiast odwróciło uwagę moich
napastników. Dotarłem do drzwiczek, pchnąłem je i znalazłem się w mrocznym
korytarzyku. Reszta poszła gładko, ale faktem jest, że tamtego wieczoru
położyłem się spać głodny. Cóż jeszcze dodać? Murphy mnie zwolnił,
uzyskawszy ode mnie obietnicę, że go odwiedzę. A oto, Karolu, mój łup —
sięgnął za pazuchę i wyjął zwitek banknotów. — Nagroda. Wahałem się, czy
przyjąć, ale szeryf ani słyszeć nie chciał o odmowie. Powiedział, że każda praca
jest wynagradzana, a cóż dopiero taka, podczas której ryzykuje się życiem.
Przyjąłem. Chyba słusznie?
— Oczywiście!
— No, więc już po wszystkim. Jakże z tego się cieszę.
— Nie ciesz się przedwcześnie.
— Jak to?
— Kłopoty wcale się nie skończyły. Powiedz: co zamierzasz dalej? Sam widzisz,
że w tym roku nic już nie wyrośnie na naszej ziemi. Ta przeklęta susza dojadła
wszystkim. Ludzie potracili cierpliwość, denerwuje ich byle co. Jeśli jeszcze nie
doszło do masowej bójki z jakiejś błahej przyczyny, to chyba tylko dlatego, że w
tym upale trudno się zdobyć na jakikolwiek wysiłek fizyczny. Jednym słowem...
Greenfield stało się nie do wytrzymania.
— Kiedy wyjeżdżałem, nie było tu najprzyjemniej.
— Wierz mi, teraz jest jeszcze gorzej.
— Wierzę — stwierdził posępnie Irvin. — Łudziłem się, że po kilku tygodniach
mojej nieobecności sprawy jakoś się ułożą... Karolu — powiedział prostując się
nagle — to przecież nie ma sensu...
— Co nie ma sensu?
— Tkwić tu i czekać na deszcz, który prawdopodobnie nigdy nie spadnie.
Przeklęta ziemia!
— Przesadzasz. Zgadzam się jednak z tobą, że dalszy pobyt w Greenfield nic
dobrego nam nie przysporzy. Trzeba jak najprędzej sprzedać grunta i zmykać.
Byleby znaleźć nabywcę...
Irvin znowu pogrążył się w ponurej zadumie.
— Tak, trzeba sprzedać ziemię — powtórzył — Wracam do Wichita, szeryf
pomoże znaleźć kupca...
Aż wreszcie spadł deszcz
Denis Murphy przyjął nieoczekiwanego gościa z otwartymi ramionami.
— Czarnego Jacka już tu nie ma — oświadczył na powitanie. — Zabrali go do
Abilene, na sąd. Chcesz tam jechać?
— Nie. O Czarnym Jacku staram się zapomnieć, ta historia wcale nie była
przyjemna.
— Więc co cię sprowadziło? Masz kłopoty? Możesz na mnie liczyć. Jesteś
najlepszym z moich ludzi, chociaż... nie jesteś. No, gadaj. Wyglądasz jak
gradowa chmura.
— Przyjechałem szukać kupca na ziemię. Niewiele ona teraz warta, ale są
budynki i to się liczy. Dobrze się w nich żyło przez długie lata...
— Oczywiście, sprzedaj i chodź do mnie!
— Dziękuję, nie skorzystam z propozycji. Umówiłem się z przyjacielem. On
również chętnie pozbędzie się swego gospodarstwa. Potem ruszymy na północ.
— Na północ? Albo tu źle?
— Dla mnie... źle. Znajdę kawałek gruntu wśród lepszych ludzi i pod bardziej
pochmurnym niebem. Słońce Teksasu dość mi już dopiekło.
— Więc to tak — zasępił się szeryf. — Zapamiętaj sobie, Irvin: ludzie wszędzie
są jednacy. Później możesz żałować...
— Myślę, że niewielu będę żałował, jednak na pewno was, szeryfie.
— Zastanów się. Jeśli twój przyjaciel taki sam zuch, jak ty...
— O, dużo lepszy — stwierdził z zapałem Irvin. — On był kiedyś traperem,
tropicielem. Bóg wie jeszcze kim!
— No, właśnie. Chodźcie obaj do mnie! Wichita stanie się najspokojniejszym
miastem świata.
Irvin uśmiechnął się. Ponure wspomnienia z Greenfield na chwilę znikły.
— Uparty z was człowiek, szeryfie. Ale Karol nie przystanie na taką propozycję.
Ani ja. Skoro mamy się stąd ruszyć, to już daleko, jak najdalej.
— Długo będziesz w Wichita?
— Dopóki nie znajdę kupca. Liczę, że mi w tym pomożecie.
— Zgoda. Bardzo ci pilno?
— Żeby rzec szczerze: bardzo
— Hm, pojmujesz chyba, że to się nie da załatwić od ręki... Zejdzie kilka dni.
Musisz uzbroić się w cierpliwość.
Irvin westchnął.
— Nie w smak ci bezczynne czekanie?
— Zgadliście.
— Słuchaj... — szeryf przymrużył oczy. — A nie chciałbyś zająć się
czymkolwiek? Ot, żeby się nie nudzić?
— O co chodzi?
— Nie zechciałbyś przypadkiem zabawić się jeszcze raz w... łapacza?
— Znowu?
W okrzyku tym zabrzmiał protest, co szeryf natychmiast zauważył.
— No — powiedział — przecież ja ciebie nie zmuszam. Tylko tak sobie
wykalkulowałem, że na siodle łatwiej zapomnieć o kłopotach.
— Nowe listy gończe? I uganianie się tygodniami po wertepach?
— Tak źle nie będzie. To blisko. Taka mała historyjka. Posłuchaj...
Historyjka — jak nazwał ją szeryf — sprowadzała się do skutków zatargu między
dwoma, dotąd sobie obcymi ludźmi. Zetknęli się po raz pierwszy w jednym z
saloonów Wichita Falls. O co tam poszło — żaden z przygodnych świadków nie
potrafił wyjaśnić. Otóż niejaki Smitch, stały mieszkaniec Wichita, pokłócił się z
kowbojem przybyłym z rancho leżącego w odległości paru mil od Wichita.
— On się nazywa Tom Sidney — wyjaśniał Murphy. — Wyciągnął rewolwer i
strzelił do Smitcha. Powiadam ci, Irvin: nie będzie spokoju w tych stronach, póki
broń będzie można kupować w pierwszym lepszym sklepiku. Ale ja na to nie
mam wpływu...
— No i co z tym Sidneyem?
— Chciałeś powiedzieć: Smitchem. Dostał tylko w ramię, na swoje i Sidneya
szczęście. Chirurg zjawił się w porę, kulę wydobył, a rannego zostawił na
domowej kuracji. Ale Sidney nie czekał końca. Musiał się dobrze nastraszyć.
Wskoczył na siodło przekonany, że zabił człowieka, i odjechał. Czy daleko?
Myślę, że nie. Że co najwyżej do rancho Freda Cartera, u którego pracuje.
Bliziutko, tylko ręką sięgnąć. Pojedziesz tam uspokoić Sidneya i sprowadzić. Nie
mogą przecież patrzeć przez palce na jawne naruszenie prawa. Sidney musi
dostać za swoje, ale niewiele tego będzie.
— Sprowadzić tego kowboja może również wasz Bob.
— Czy wiesz, ilu ludzi mam do pomocy? Zaledwie trzech. Dwu w tej chwili ściga
pewnego fałszerza pieniędzy, a Boba nie mogę nigdzie posłać. Chłopak jeszcze
nie wyrobiony i zbyt nieopanowany. Powiadam ci, Irvin, spadłeś mi jak z nieba.
No, nie krzyw się. Daję słowo, że znajdę ci kupca na ziemię. Solidnego kupca, nie
żadnego oszusta.
Irvin pojechał, a sprawa była tak łatwa, że nie warto o niej wspominać.
Skruszonego Sidneya przekazał szeryfowi, pełen nadziei, że teraz wróci do
Greenfield razem z amatorem jego i Karola ziemi. Ale okazało się, że szeryf
jeszcze kupca nie znalazł. Może niezbyt gorliwie szukał, a może po prostu tak się
złożyły okoliczności.
Na ujęciu Tima Sidneya ochotnicza akcja Irvina wcale się nie zakończyła. Denis
Murphy potrafił przekonać nie byle kogo i nie byle o czym. Przekonał więc raz
jeszcze Irvina. Że powinien wolny czas (,,... tylko kilka dni, Irvin! Za znalezienie
kupca... ręczę!") zużytkować z dobrym skutkiem zamiast — jak powiadał —
nudzić się i próżniaczyć. Irvin natychmiast się domyślił, co to znaczyło. Wracać
do Greenfield bez nabywcy ziemi nie chciał, więc raz jeszcze przystał na nowe
propozycje Murphy'ego.
Tak więc przyszła kolej na Neda Huddlestona, złodzieja koni, a po nim na Billa
Cherokee, metysa ściganego za szereg napadów rabunkowych, którego Vincent
również dostarczył szeryfowi. W końcu uznał, że ma tego dość, że już czeka na
kupca za długo. Pewnego wczesnego popołudnia zdecydowanym krokiem
pomaszerował do Murphy'ego.
Kiedy otworzył drzwi szeryfowskiego budynku, znieruchomiał. Bob i Robert
Dreer siedzieli jeden obok drugiego, w przyjacielskiej komitywie, zajęci głośną i
zapewne bardzo interesującą rozmową. Tak interesującą, że nie dostrzegli
przybywającego.
— Robert! — krzyknął Irvin. — Co tu robisz? Przez głowę przemknęła mu myśl,
że w Greenfield wydarzyło się jakieś nieszczęście, że może Karol Gordon uległ
wypadkowi...
Odetchnął z ulgą, gdy chłopak oznajmił wesołym głosem, że przybyli do Wichita
przed godzinką: on i jego “szef".
— Ale co się stało?
— Nic się nie stało, proszę pana. Wszystko po staremu.
— Spadł deszcz?
— Och, nie. Jest tak sucho, jak na pustym talerzu.
— A gdzie pan Gordon?
— Siedzi u szeryfa — uprzedził odpowiedź Bob. — Gadają bez przerwy i pewnie
im dobrze, bo nie mogą się rozstać.
Irvin wzruszył ramionami i bez słowa skierował się ku drzwiom gabinetu. Nadal
nie mógł pojąć, co skłoniło przyjaciela do tak niespodziewanej wizyty.
— Jak się masz, Karolu? — a równocześnie powitał Murphy'ego podniesieniem
ręki, indiańskim zwyczajem.
Tamci dwaj urwali rozmowę w połowie zdania, a Gordon spojrzał na przybysza
bardzo ponurym wzrokiem.
— Mam się wściekle — odpowiedział.
Irvin osunął się na wolny fotel.
— Nie rozumiem...
— Przecież miałeś szukać kupca na ziemię, a ty co robisz?
— Pański przyjaciel bardzo mi pomógł — wtrącił się Murphy.
— Już mówiliśmy o tym — zauważył ironicznie Gordon. — Gdyby tkwił, jak ja,
w Greenfield, niecierpliwił się jak ja właśnie i na dobitkę wszystkiego
doświadczał uszczypliwych uwag sąsiadów...
— Ależ, Karolu! Bardzo cię przepraszam, doprawdy... Jakim cudem znalazłeś
mnie tutaj?
— Cudem? A to dobre. Trafić do szeryfa nie jest znowu tak trudno, a wiedziałem,
że tu zdobędę najdokładniejsze informacje. Zresztą... stałeś się niezwykle sławny,
Vincent! Wszyscy o tobie mówią.
— Nie kpij!
— Nie kpię, chociaż bardzo bym chciał. Zanim tu dotarłem, nasłuchałem się od
różnych włóczęgów zadziwiających bajęd o obrońcy uciśnionych i... (słuchaj,
słuchaj!)... “karzącym mieczu sprawiedliwości". Początkowo nie wiedziałem, o
kogo chodzi, ale zwróciłem uwagę, że nazywano go: “Łapaczem z Sacramento".
A kiedy powtarzano mi fantastyczną historię pościgu samotnego jeźdźca za bandą
rabusiów pocztowych pieniędzy, domyśliłem się, o kogo tu chodzi.
— Co za bzdura! — wykrzyknął Irvin. — Przecież w górach Sacramento byłem
tylko raz!
— Dwa razy — poprawił Gordon. — Opowiadano mi o tym łapaczu jako o
postrachu przestępców, cwałującym na czarnym rumaku, w czarną noc i
spadającym na nic nie przeczuwających bandziorów (aż mi ich żal było!) niczym
jastrząb na jagnię! Jeszcze ci brak, Vincent, długiej, czarnej peleryny i czarnej
maski na oczach...
— Karolu! — żachnął się Irvin.
— Przepraszam, ale to tylko rozwinięcie legendy i jej uzupełnienie: tajemniczy
mściciel sprawiedliwych.
— Karolu! — krzyknął Irvin po raz drugi. — Nie zasłużyłem na takie kpiny.
— Jeszcze raz cię przepraszam. Ja tylko powtórzyłem...
— I o tej pelerynie?
— No, nie. To już mój dodatek. Jeśli jednak i w resztę nie wierzysz, zapytaj
szeryfa.
— Nie znoszę tego! — rozzłościł się farmer. — Nie przypuszczałem, że stanę się
bohaterem... niby z kiepskiego romansu...
— Och, Vincent! Sam opowiadałeś o swych tarapatach w saloonie. To wszystko
było do przewidzenia. Ale ty nadal jesteś po prostu poczciwym rolnikiem.
— Takim się urodziłem. Ludzie miasta byli zawsze dla mnie czymś
niezrozumiałym.
— Wierzę, ale dajmy temu spokój. Nie przyjechałem tu, aby ci opowiadać bajki.
Znalazłeś kupca na ziemię?
— Na pewno się już dowiedziałeś, że nie — odparł Irvin nieco zgryźliwym
głosem.
— Wprost przeciwnie, dopiero ty mi o tym mówisz. Przecież przez tyle tygodni,
które upłynęły od twego wyjazdu z Greenfield...
Tu urwał i spojrzał groźnie na szeryfa, uznawszy go widać za jedną z przyczyn
przedłużającej się nieobecności Irvina. Murphy uśmiechnął się.
— W imię bezstronności — powiedział łagodnie — muszę stwierdzić, że pański
przyjaciel, panie Gordon, już parokrotnie mnie prosił o narajenie kupca na ziemię.
To nie było łatwe, ale mam świetną dla was obu wiadomość. Wczoraj wieczorem
porozumiałem się z pewnym amatorem waszych gruntów. Powiem szczerze:
przez cały czas namawiałem Irvina, aby przystał do mnie na służbę. Stale
odmawiał i dlatego już nie nalegam. Przyjdźcie tu jutro, poznacie tego kupca.
Chyba teraz jesteście zadowoleni?
Karol natychmiast rozchmurzył się.
— Jeszcze jak! — odparł.
Pożegnali się i wyszli zabierając z sobą Roberta, tak zagadanego z Bobem, że
trzeba go było pociągnąć za rękaw, aby wreszcie zauważył, że “szef" (czyli: Karol
Gordon) opuszcza lokal.
— To dopiero jest życie! — odezwał się chłopak, kiedy mu Karol polecił wziąć za
cugle oba konie i prowadzić je skrajem ulicy. Karol nie zwrócił uwagi na ten
wykrzyknik, ale Irvin zagadnął:
— O jakim życiu myślisz?
— Szeryfa. Tamten chłopak mi opowiadał. O panu także mówił. Że pan taki
sławny...
Irvin roześmiał się, ale niezbyt szczerze.
— Ruszajmy — powiedział. — Mieszkam niedaleko stąd.
Poszli w trójkę w takt człapiących kopyt koni.
— Słuchaj, Karolu — Irvin ściszył głos do szeptu. — Co masz zamiar zrobić z
Robertem? Przecież nie sposób zostawiać go w Greenfield.
— Na pewno. Myślałem o tym. Jeżeli będzie chciał jechać z nami, bardzo mnie to
ucieszy. To dobry chłopak, ale wciąż jeszcze potrzebuje opieki.
— A jeśli nie zechce?
— Przecież go nie zmuszę!
— Nawet gdyby się uparł przy pozostaniu w Greenfield?
— A cóż by tam robił? Nie, nie! Wprawdzie Robert niewiele ma doświadczenia
życiowego, lecz nie jest aż tak nierozważny.
— Mówiłeś mu, że chcemy sprzedać ziemię?
— Mówiłem.
— I co on na to?
— Nie zmartwił się zbytnio. Może mu dopiekło siedzenie w jednym miejscu?
Zresztą... pogadam z nim.
Poszli do hotelu, w którym zakwaterował się Irvin, i resztę dnia spędzili na
komentowaniu opowieści Gordona o tym, co się ostatnio działo w Greenfield, i o
tym, jak wraz z Robertem wędrował do Wichita Falls. Nazajutrz we trzech
pomaszerowali do szeryfa.
— Już miałem po was posłać — oświadczył na przywitanie Murphy. —
Przedstawcie się, panowie! Oto — wyciągnął rękę w kierunku fotela zajętego
przez nieznanego mężczyznę — pan James Hood, którego wam polecam,
kandydat na kupno waszych gospodarstw. Ze swej strony gwarantowałem, że
jesteście posiadaczami ziemi i budynków nie na księżycu, ale w Greenfield. A
teraz radźcie sobie, jak umiecie. Wrócę za godzinę. Albo później.
Machnął ręką i skierował się ku drzwiom, bardzo zadowolony z siebie,
pogwizdując.
Murphy zatrzymał się, już z dłonią na klamce.
— W razie czego — powiedział — butelka z whisky stoi w szafie. Zły to interes,
gdy się go nie obleje. Aha... jeszcze jedno: gdzie wasz chłopak?
— Na pewno rozmawia z Bobem — odparł Irvin. — Zdaje się, mają wspólne
zainteresowania.
— Już o tym słyszałem. No, do zobaczenia!
Znakomity humor Murphy'ego nie był oczywiście spowodowany znalezieniem
kupca na ziemię. To wydarzenie nastrajało szeryfa raczej melancholijnie. Zwątpił
ostatecznie w możność skaptowania Irvina na służbę i wiedział, że tylko tale
długo potrafi zatrzymać znakomitego “łapacza", jak długo greenfieldzkie
gospodarstwo nie zmieni właściciela. Źródłem humoru Murphy'ego był list
otrzymany tego właśnie ranka od gubernatora stanowego, wyrażający
podziękowanie szeryfowi Wichita Falls za energiczną walkę z przestępczością.
….
Musieli jeszcze wrócić do Greenfield. James Hood chciał dokładnie obejrzeć oba
gospodarstwa. Co sobie o nich myślał — pozostanie tylko jego tajemnicą. Stawiał
fachowe pytania, co skłoniło Irvina do przypuszczenia, że nabywca jest
rolnikiem, a nie pośrednikiem handlowym. Kiedy jednak doszło do ustalenia
ceny, James Hood targował się z energią i sprytem właściwym raczej
handlowcom niż farmerom. Cena zresztą nie była wysoka. I Irvin, i Gordon
dobrze zdawali sobie sprawę, że lepiej zgodzić się nawet na stratę niż pozostać —
nie wiadomo jak jeszcze długo — w Greenfield. Zapewne James Hood
zorientował się w sytuacji podkreślając i nieco wyolbrzymiając skutki suszy.
(“Przecież to kamień, moi panowie! Skamieniała glina, na której nic nie
wyrośnie!")
— Spadnie jeszcze deszcz — bronił siebie i swego przyjaciela Karol Gordon. —
Proszę się zapytać sąsiadów, jakie z tego kamienia zbierali plony.
— Wierzę. Jak również w to, że kiedyś spadnie deszcz. Tylko... nie wiadomo,
kiedy. I na tym właśnie polega moje ryzyko.
Po jednodniowym pobycie w Greenfield i nocy spędzonej w chacie Gordona we
czwórkę (Robert Dreer wziął również udział w tej eskapadzie) wrócili do Wichita
Falls i w obecności szeryfa spisali umowę kupna-sprzedaży. Wreszcie otrzymali
czek na oddział banku Campbell & Co w Wichita.
Karol Gordon poweselał, kiedy te czynności zostały przeprowadzone. Usunięte
zostały wszystkie przeszkody na drodze do opuszczenia Teksasu. Jednakże Irvin
zwlekał z wyjazdem. Karol początkowo nie nalegał, doskonale rozumiejąc, co
jest przyczyną tej zwłoki. Niełatwo rozstawać się ze wspomnieniami
szczęśliwych lat. Milczał więc, chociaż Wichita Falls do cna mu zbrzydła razem
ze swoimi sklepami, saloonami, awanturującymi się kowbojami i nocnymi
śpiewkami pijaków.
Trzeba było jeszcze załatwić sprawę Roberta. Okazało się, że chłopak zapragnął
przystać na służbę do szeryfa, ale nie starczyło mu odwagi wspomnieć o tym
Gordonowi. Wobec Murphy'ego okazał się bardziej śmiały. Szeryf — dotkliwie
odczuwający niedostatek ludzi — sprytnie wybadał chłopca, a uznawszy go za
dobrze zapowiadający się “materiał", podjął się roli pośrednika.
Karola wcale nie ucieszyła decyzja Roberta, ale ostatecznie wszystko zostało
omówione podczas pożegnalnej wizyty u szeryfa Wichita Falls. Robert, wezwany
do gabinetu, bardzo się zmieszał stanąwszy wobec całej trójki i o mało nie
rozpłakał, gdy mu “szef" oświadczył, że wie o wszystkim i decyzji chłopca wcale
nie potępia. Przeciwnie, szeryf Murphy stanowi gwarancję, że Robert nie zboczy
z uczciwej drogi życia.
Na drugi dzień po tej rozmowie Karol zdołał namówić Irvina na wyjazd,
zgadzając się na jego prośbę, by raz jeszcze, ostatni, odwiedzić Greenfield.
Wyruszyli więc do osady po serdecznym pożegnaniu się z szeryfem.
(“Pamiętajcie, że zawsze was przyjmę jak starych przyjaciół, a o chłopaka nie
martwcie się!") i nieco smętnym rozstaniu z Robertem Dreer.
Podróż trwała w miarę krótko, w miarę długo, bez żadnych niespodzianek. Pobyt
w Greenfield upłynął prawie wyłącznie na rozmowie z Ablem Meredithem, który
pierwszy ze wszystkich znajomych odwiedził chatę Karola Gordona, tak
określając sytuację:
— Czułem, że do tego wreszcie dojdzie, i muszę wam obu wyznać, że cieszę się i
martwię jednocześnie. Tak, tak — pokiwał głową. — Widzisz, Vincent — tu
zniżył głos, chociaż wokół nie było nikogo — dla ciebie będzie lepiej, jak nas
opuścisz. — A widząc, że Irvin wyraźnie pomarkotniał, dodał szybko. — Wiem,
wiem i pamiętam, ale ja nie o tym myślałem... Przeszedłeś swoje i już niczego tu
nie odmienisz. Jedź więc. Będą cię wspominać życzliwe dusze. Dlatego mi
smutno, Vincent, bo się do nich zaliczam. Dobrze, że Karol z tobą jedzie.
Wyjeżdżacie dzisiaj?
— Za godzinę lub dwie — Irvin uprzedził odpowiedź Gordona i dźwignął się z
ławy. — Mam jeszcze coś do załatwienia, ojcze. Posiedźcie tutaj, zanim wrócę.
Wcisnął kapelusz na głowę i wolnym krokiem ruszył ku drodze.
— Okropna to była historia i nigdy jej nie zapomnę — pokiwał głową ojciec
Abel.
— Ojcze — odezwał się Karol — myślę, że byłoby mu lżej na sercu opuszczać
Greenfield, gdyby miał pewność, że ktoś zaopiekuje się...
— Nie kończ, synu. Wiem, o co chodzi, i daję ci swoje farmerskie słowo, iż obu
grobów na cmentarzu sam będę doglądał.
Siedzieli odtąd w milczeniu aż do chwili, w której wielki cień padł na drogę
błyszczącą do tej pory rudawym odbiciem słonecznych promieni. Cień rozszerzał
się, wydłużał, a przed nim uciekały jasne plamy światła. Szybko, coraz szybciej...
Meredith zerwał się z ławy.
— Karolu! Widzisz?
— O co chodzi, ojcze?
— Spójrz w górę! Greenfield nie oglądało takiego nieba od przeszło trzech lat! Co
za dziwo! Czyżby kończyły się nasze złe dni?
Starzec tkwił w miejscu z głową zadartą, gestykulując rękami, podobny do
chudego ptaka próbującego zerwać się do lotu. Gordon spojrzał. Słońce, które
stało jeszcze dość wysoko, przypominało czerwoną kulę, przesłoniętą ledwie
przenikliwą powłoką mgieł. A wciąż jeszcze napływały wąskimi pasmami
postrzępione, coraz ciemniejsze chmury.
— Deszcz — powiedział Karol. — Deszcz albo burza.
— I ja tak myślę. Jeśli tylko wiatr nie przegna tego wszystkiego...
— Nie ma wiatru. Popatrzcie!
Istotnie, nawet najmniejszy obłoczek kurzu nie unosił się nad rozdeptaną,
pokruszoną powierzchnią gościńca.
— Zobaczymy, synu, co z tego wyniknie. Jednak... jeśli dziś macie ruszyć w
drogę, radzę nie zwlekać, chyba że odłożycie do jutra.
Karol przecząco potrząsnął głową:
— Nie, dziś odjedziemy. Czekam tylko na Vincenta.
Ale Irvin nie nadchodził. Za to przybył szeryf Fawkes, Fulk Bryan, właściciel
składu towarów, i jeszcze dwu najbliższych sąsiadów. Obsiedli ławy, dopytywali
się o Irvina i wyrazili żal, że dwu takich “tęgich chłopów" opuszcza Greenfield.
Gdy ten temat został wyczerpany, pojawił się nowy — dosłownie z nieba — bo
właśnie niebo poczerniało groźnie. W Greenfield — rzecz nieprawdopodobna.
Poczęli mówić o deszczu, bo jakże o tym nie mówić, skoro deszcz zapowiadał
plony, a plony zapowiadały spłacenie długów i inne życie...
— Czy nie za wcześnie zdecydowaliście się na sprzedaż? — zagadnął Abel
Meredith Karola.
— Nie, ojcze. Wiecie dobrze, że nie wyjeżdżamy z powodu suszy...
Ostatnie chaty Greenfield znikły im z oczu. Jechali bez przerwy płaszczyzną
nakrytą, jak kloszem, czarną kopułą nieba, coraz bliższą ziemi, coraz bardziej
ponurą, bo i dzień się kończył, i warstwa chmur stawała się coraz grubsza.
Wreszcie srebrna błyskawica oślepiła jeźdźców i konie, zahuczał daleki grzmot.
Potem uczyniło się jeszcze ciemniej i jeszcze ciszej.
Wtedy spadły pierwsze drobniutkie kropelki. Irvin zatrzymał wierzchowca,
wyciągnął przed siebie dłoń. Natychmiast pokryła się wilgocią.
— Karolu! Deszcz, prawdziwy deszcz!
— Deszcz — powtórzył Gordon. — Cóż, musiał w końcu spaść. No, ruszajmy.
Trzeba poszukać jakiegoś schronienia, będzie ulewa, że ha!
Ale Irvin odwrócił głowę i długo jeszcze spoglądał za siebie, w coraz bardziej
gęstniejący mrok.
Ruszyli. Najpierw stępa, później kłusem. A deszcz padał coraz gęstszy, walił z
szumem na spaloną glebę, rozmywał wyschłe rozpadliny i pęknięcia, bulgotał
rwącymi strumieniami poprzez prerię, aż błyszcząca kurtyna zakryła jeźdźców,
spłukała odciski kopyt, zatarła wszelki ślad.
Niebo przywracało życiu umączoną ziemię.
Spis rozdziałów
Stary traper……………………………3
Początek początku …………………. 15
Nieznajomi…………………………..30
Próba ratunku………………………..41
Spotkanie…………………………….51
Old Gun ……………………………..61
Znowu samotny ……………………...76
Jeszcze jedno spotkanie ……………...88
Napad . …………………………….. 101
Czarny Jack ………………………. .121
W Wichita Falls……………………. 138
Noc w jarze . ……………………… .157
Przyjaciel Denisa……………………168
Celia Canning……………………… 181
Ranek w Dawn………………………195
Droga powrotna ……………………..207
Tak się zakończyło ………………… 215
Aż wreszcie spadł deszcz ...................227