Wernic Wieslaw Ucieczka Z Wichita Falls


Wiesław Wernic

Ucieczka z Wichita Falls

Spotkanie w drodze

Kraina była bezkresna. Wędrował po niej poprzez rozkołysane wiatrem trawy, poprzez liche, ledwo od­rosłe od ziemi poszycie i poprzez nagą, rudawą ziemię, na której trująca wilgoć bagnistych rozlewów alkalicz­nych źródeł ledwie pozwalała na skąpą wegetację ro­ślin. To była preria. Gdzieniegdzie pokryta szmaragdo­wym dywanem, gdzieniegdzie porosła rudziejącą dar­nią lub spopielała, cuchnąca saletrą, kwasem i siarką.

Żelazne szyny najkrótszą linią przecinały płaszczy­znę ze wschodu na zachód, lecz nim dobiegły brzegów Pacyfiku, przeskakiwały przepaście Gór Skalistych, dźwigały się ku przełęczom ryzykownymi spiralami, aby po tamtej stronie biec dalej przez doliny, brzega­mi strumieni i rzek wartko płynących ku morzu.

Widział to wszystko — ogromną panoramę świata, a wśród niej nielicznych wędrowców: stadko bizonów, antylopy gnające stepem, grzechotniki wygrzewające się na osypiskach kamieni, kujoty skryte w gąszczu krzewów, pumę skradającą się wśród leśnego zbocza góry. Niekiedy biegły konie z ludźmi na grzbietach, niekiedy sunęła karawana wysokich wozów ciągnio­nych przez woły, chmurę kurzu wzbijały koła dyli­żansu, jednego z ostatnich. Na koniec ujrzał długi sznur czarnowłosych, posępnych wojowników na chu­dych, grzywiastych mustangach, powoli i bezszelestnie zmierzających tam, gdzie leżała Pasangua — Liano Estacado, czyli wrota piekieł na ziemi.

Poczuł żar i duchotę rozpalonego powietrza, a na po­wiekach blask słońca.

Otworzył oczy, odwrócił głowę, bo jaskrawe światło padające z góry, przesączające się przez wąziutką szczelinę, oślepiło go.

— Co za dziwny sen? — mruknął i zmienił pozycję ciała, aż coś zachrzęściło pod plecami. Leżał nierucho­mo, ciągle jeszcze na pół przytomny i ciągle wpatrzo­ny w kolorową wizję prerii, dopóki nie zastąpił jej rzeczywisty obraz: nie heblowane deski wiszące tak nisko, iż nie sposób było usiąść. Dopiero teraz wróciła mu pełna świadomość czasu, miejsca i zdarzeń, które poprzedziły nocleg w tym dziwnym schronieniu. Nad sobą miał podłogę werandy wzniesionej nad ziemią na kamiennych słupkach, dostatecznie jednak niskich, by ktoś przechodzący obok nie mógł dojrzeć, co kryje pod nimi mroczna przestrzeń.

Wróciwszy do rzeczywistości Robert nadał spoczy­wał na warstwie wiórów, nieskory do opuszczenia za­cisznego schowka. Coś miękkiego otarło się o jego policzek. Biały kotek w czarne łaty miauknął nieśmiało, a później powędrował ku granicy mroku i światła, wreszcie podskoczył zabawnie i zniknął z pola widze­nia.

Robert zaniepokoił się. Kot jak kot, lecz jeśli zwę­szy go pies? Co prawda w nocy zbadał otoczenie domu. Psów tu nie trzymano, jednak mógł który przywędro­wać od sąsiadów. Postanowił opuścić swoje nocne Liano Estacado (hiszp.) lub Staked Plain (ang.) — Pustynia Palikowa. Nazwa wywodzi się od palików ustawianych dla oznaczenia właściwych szlaków lub od gładkich pni jukki, rosnących gdzieniegdzie. Indianie nazywają ten teren Pasan­gua; schronienie. Obrócił się i na czworakach począł pełznąć w kierunku węższego boku prostokąta, jaki wyznacza­ła podłoga werandy. Posuwał się wolno, unikając sze­lestu wiórów, które służyły mu dotąd za kiepski ma­terac. W ciszy wczesnego poranka nawet szuranie ko­lanami zabrzmiałoby zbyt głośno. Odetchnął z ulgą, gdy głowa znalazła się pod ostatnią belką, za którą ciągnął się równy pas wydeptanej ścieżki, ograniczo­nej zaporą zielonych krzewów. Wyjrzał ostrożnie, go­tów w każdej chwili cofnąć się. Na lewo biegła ulica osiedla, zupełnie pusta. Odczekał jeszcze kilka sekund, nie mogąc zdecydować się na skok, który powinien być cichy i tak szybki, aby pozwolił w mgnieniu oka osiągnąć linię krzewów. Naprężył mięśnie, wsparł się dłońmi o ziemię i... zamarł w bezruchu.

Klap, klap, klap... Najpierw usłyszał, później do­strzegł buty i skraj spódnicy. Cofnął się. Ten pierwszy ranny przechodzień to sygnał ostrzegawczy. Robert cze­kał cierpliwie, aż odgłos kroków ucichnie. Niestety. Po kilkunastu sekundach zadudniły schodki werandy, później kurz poleciał z desek wprost na głowę Rober­ta.

— Pani Cavendish!

Głos zabrzmiał czysto, wyraźnie i bardzo donośnie. Robert z niepokojem pomyślał, że jeszcze kilka takich okrzyków, a zbudzi się całe osiedle, a on zostanie unieruchomiony w kryjówce. Ale nieznana pani Cavendish musiała być równie rannym ptaszkiem, co osoba składająca jej wizytę — rozległ się szczęk klu­cza i skrzyp zawiasów.

— Dzień dobry, dzień dobry... Proszę wejść. Już za­częłam...

Dalsze słowa zagłuszyło trzaśniecie drzwiami. Póź­niej brzękła szyba. Prawdopodobnie uchylono okno, bo od tej chwili do uszu Roberta dobiegały fragmenty rozmowy, raz cichsze, raz głośniejsze, lecz zawsze niezrozumiałe. Przez pewien czas wsłuchiwał się, pragnąc wywnioskować, czy ranny gość nie zamierza wyjść. Nie­przerwana gadanina utwierdziła go jednak w mniema­niu, że wizyta nie zakończy się szybko.

Znowu podpełzł ku linii światła i mroku i znowu skamieniał w bezruchu, dostrzegłszy końskie kopyta i koła wozu toczące się po drodze. Tupot i turkot na­gle zamilkły, akurat naprzeciw werandy.

— Pani Cavendish! — zabrzmiało gdzieś z góry, z wnętrza domu. — Mleko przywieźli! Ja przyniosę. Dźwięk otwieranych , drzwi, tupot nóg po deskach. Później — niezrozumiała rozmowa, znowu tupot, a po nim cichnący głos oddalającego się pojazdu. Gdy ostatecznie umilkł, Robert wolniutko wysunął głowę z głębi swego schronienia. Zerknął w górę. Weranda była pusta. Wypełzł, wyprostował się, rozejrzał. Nie dostrzegł nikogo, nie usłyszał niczego poza odgłosami dobiegającymi zza otwartego okna. Dotarł do krzewów krokiem pozornie niedbałym, wśliznął się w zarośla i począł porządkować ubranie. Do spodni i do bluzy poprzyczepiało się mnóstwo wiórów, trocin i drzazg. Zdejmował to z siebie ostrożnie, aby nie szeleścić liść­mi. Dokonawszy tej żmudnej czynności siadł wśród zielonego gąszczu. Rozmyślał. Powinien skierować się do stacji kolejowej i wsiąść do pociągu jadącego na północ lub na wschód. Lecz nie tutaj. Osada jest zbyt mała i zbyt duża jednocześnie. Oznaczało to, że mie­szka w niej niewiele ludzi i wszyscy znają się wza­jemnie, a każdy przybysz zwraca na siebie uwagę i staje się obiektem dociekliwych zainteresowań. Ozna­czało to jednak, iż urzęduje tu szeryf. Rozważywszy te dwie okoliczności Robert zdecydował się poszukać in­nego przystanku kolejowego, gdzie mógłby zniknąć w tłumie podróżnych lub gdzie tylko deska z wypisaną nazwą oznacza stację, a pustkowie podbiega pod same tory. W takich warunkach można spokojnie czekać na dymiący parowóz i wagoniki z platformami. Żaden szeryf, żaden agent nie będzie się tam kręcił, bo i po co? Lecz tu... Tu należało zachować wielką ostrożność. Spacer po ulicy osady stanowił zbytnie ryzyko, a pró­ba nabycia żywności W którymś ze sklepików grani­czyłaby z głupotą. Robert westchnął. Ostatni jego po­siłek był już tylko wspomnieniem ubiegłego ranka. Odetchnął głęboko i poczuł zapach, jaki ocenić potra­fi tylko człowiek głodny: zapach chleba. Zerknął po­przez liściastą zasłonę w kierunku domu, pod którego werandą niedawno spoczywał. Nad spadzistym dachem, z otworu komina bił ku niebu ciemną smugą dym. Z otwartego okna płynęły wonie, które przyprawiły Roberta o skurcz żołądka. Usiadł i gapił się w okno, dręczony wzrastającym uczuciem głodu. Ten zapach pieczonego chleba trzymał go tutaj, chociaż powinien jak najszybciej odejść. Wiedział o tym, lecz nie mógł się zdobyć na decyzję. Poczuł się słaby, bezsilny, pra­wie chory. Na myśl, że w takim stanie czeka go wę­drówka kilku, a może kilkunastu mil, aż spocił się z przerażenia. Pożałował, że sprzedał konia. Uczynił to, gdy wydał resztę pieniędzy. Teraz miał pełną kie­szeń monet, a jednocześnie... umierał z głodu.

W oknie zamajaczyła czyjaś postać. Pokazała się i znikła, pokazała i znikła... Powtórzyło się to ze czte­ry razy. Robert nie mógł oderwać wzroku od parapetu okna. Tak, nie mylił się, leżały tam bochenki chleba! Cudowne bochenki chleba, na pewno jeszcze gorące!

Zerwał się, rozgarnął gałęzie, wyszedł na otwartą przestrzeń. Głód kazał mu zapomnieć o ryzyku. Chęć zatopienia zębów w miękkim, ciepłym cieście i w chru­piącej skórce działała niczym siła magiczna.

Los okazał się dla Roberta łaskawy. Bochenki spokojnie leżały na białym ręczniku, a w oknie nikogo nie było widać.

Dotarł pod ścianę domu i nasłuchiwał. Nic, żadnego dźwięku. Obejrzał się. Pusto. Wspiął się na czubki bu­tów, lecz to nie wystarczyło. Wyprostowana ręka mi­nęła o cal krawędź parapetu. Podskoczył. Dopiero wte­dy palce dotknęły upragnionej zdobyczy. Nim opadł na ziemię, dzierżył już w dłoni bochenek ciężki i tak go­rący, że o mało go nie upuścił. Ukrył chleb pod kurt­ką i traperskim krokiem pomaszerował wzdłuż ściany. Traperskim krokiem! Tak stąpać nauczył go Karol Gordon — opiekun, wychowawca, doświadczony my­śliwy, a później rolnik. Jakże odległe dzieje! A prze­cież od tamtych dni minęły zaledwie dwa lata.

Dotarł do narożnika domu, ostrożnie wyjrzał. Od tej strony znajdowały się dwa okna, oba zamknięte. Stwierdziwszy ten pomyślny fakt, oderwał się od ścia­ny i pobiegł prościutko przez łąkę ciągnącą się za do­mem, przez zarośla szałwii, przez piaszczystą ścieżkę i dalej miedzą, wzdłuż zieleniejącego pola ozimin. Miedza doprowadziła go nad brzeg rozlanego wiosen­nym przyborem strumienia. Bury nurt bulgotał groź­nie, tajemniczo. Na pewno nie był tak niebezpieczny, jak na to wyglądał, lecz Robert wolał nie ryzykować. Poszedł brzegiem. Gorący bochenek grzał mu pierś, ssące uczucie głodu stało się znowu nieznośne. Sięgnął za pazuchę, oderwał kawał chleba, ugryzł i począł żuć powoli, pamiętając słowa (kiedyż to było?) Gordona: „Jeśli długo nie będziesz jeść, a później dadzą ci całą furę mięsa, nie rzucaj się na nie jak zgłodniały kujot, jeśli chcesz uniknąć choroby".

Teraz starał się być rozsądnym. Trudno mu szło. Ileż wysiłku włożył w to powolne żucie i w powstrzymywanie się od natychmiastowego połknięcia gorącego kęsa.

Jeśli połknę, dostanę boleści" — powtarzał w my­ślach przy każdymi ruchu szczęk.

Rozsądek zwyciężył. Może dlatego, że Robert, cho­ciaż nie westman, nie traper ani nawet doświadczony latami mężczyzna (dochodził zaledwie dwudziestki!), zdołał zwycięsko przejść sporo prób życiowych, przy których załamałby się niejeden jego rówieśnik.

Szedł szybko, pogryzając od czasu do czasu, aż do­tarł do miejsca, gdzie rozlane wody strumienia utwo­rzyły niewielkie jeziorko omywające miniaturowy pół­wysep porośnięty drzewami. Obejrzał się. Nie było już stąd widać domów osady. Uspokojony wkroczył w głąb lasku i siadł pod potężnym pniem. Dopiero teraz wy­dobył bochenek spod kurtki. Sięgnął po myśliwski nóż, nie znalazł. Ani noża, ani pasa, na którym wisiała skó­rzana pochwa. Ba, na którym wisiały futerały obu rewolwerów. Zerwał się w popłochu. Wrażenie było tak silne, że poczuł zawrót głowy. Nie wiedział, czy to na skutek spożytego chleba, czy nagłej choroby. Siedział oddychając z wysiłkiem, a gdy łopotanie serca ustało i zawrót głowy minął, sięgnął pamięcią do mi­nionych godzin.. Czy zgubił podczas wędrówki? Nie, to niemożliwe. W takim wypadku natychmiast odczułby brak ciężaru uciskającego biodra. To mogło się stać tylko podczas noclegu pod podłogą werandy. Musiał odpiąć pas przed zaśnięciem, a później zapomniał go założyć. Wszystkiemu winne zdenerwowanie, ,,a i z głodu musiałem zgłupieć" — dopowiedział w myślach. Teraz należało wrócić po zgubę. Czekała go daleka, a więc niebezpieczna droga — nie mógł wyruszyć tak całkowicie bezbronny. Miał nadzieję, że nikt dotych­czas nie znalazł pasa pozostawionego przecież w miej­scu odwiedzanym co najwyżej przez koty.

Ułamał kawał chleba, całego bochenka nie chciał dźwigać. Chleb był kradziony i ta myśl nie dawała mu spokoju. Nigdy dotąd w swych chłopięcych i młodzień­czych latach nie przywłaszczył sobie niczego, nawet posiadającego tak niewielką wartość, jak bochenek zwykłego pieczywa. Rozejrzał się, gdzie mógłby ukryć chleb, aż dostrzegł w drzewie dziuplę. Była pusta. Wepchnął w nią bochenek, westchnął nad swym losem i zawrócił w kierunku osady. Nie spieszył się, mimo że niepokój skłaniał go do szybszego marszu. Uznał jednak, że najbezpieczniej będzie udawać spacerowi­cza wałęsającego się tu i tam bez określonego celu. Z tego powodu droga powrotna za jęła mu więcej czasu.

Na koniec ujrzał dom. Najpierw jego tylną ścianę, później narożnik, wreszcie otwarte okno. Wytężył wzrok. W oknie nie było nikogo, znikły również le­żące przedtem bochenki. Czy zauważono brak jednego? Czy wszczęto alarm? Lecz chyba z powodu kradzieży przedmiotu tak małej wartości nikt nie będzie zawracał głowy szeryfowi ani nawet mieszkańcom sąsiednich domostw. Zresztą... okradzeni na pewno nie byli biedakami. Budynek wyglądał solidnie i świeżo, jeszcze pachniał drewnem i farbą. Cóż dla właścicieli mogła znaczyć strata bochenka chleba?

Ruszył ścieżką biegnącą ku głównej drodze-ulicy, poza kępami krzewów. Z otwartego okna nikt nie mógł go dojrzeć. Wyszedł na miejsce otwarte, skąd dokładnie mógł obserwować front domu. Na jej de­skach hałasowało teraz dwoje dzieci: chłopiec i dziewczynka, a obok nich skakał mały piesek. Robert zmar­twił się. W takiej sytuacji nie mógł nawet marzyć o dostaniu się pod werandę. Lecz i od strony drogi-ulicy rzecz nie przedstawiała się lepiej. Pusty wczes­nym rankiem szlak zaludnił się teraz. W przeciągu kilku minut naliczył dziesięciu przechodniów, czterech konnych, trzy ładowne wozy i jucznego osła prowa­dzonego na postronku przez jakiegoś oberwańca. Cof­nął się, zawrócił między krzaki, siadł w ich gąszczu i nie spuszczał oka z werandy. Pies skakał do taktu podrzucanej przez dzieci piłki.

Robert obserwował zabawę coraz bardziej zdener­wowany i głodny. Pożałował, że zostawił bochenek w dziupli. Weranda zaludniła się. Z głębi domu wy­szły trzy osoby: dwie kobiety i mężczyzna. Zatrzymali się na sekundę, a później, wraz z dziećmi, zeszli na skraj ulicy. Od tego miejsca mężczyzna skręcił w pra­wo, kobiety z dziećmi — w lewo. Robert opuścił krza­ki, obszedł dokoła willę przyglądając się oknom. Wszystkie były zamknięte. Wywnioskował, że nikt nie po­został w domu. Odetchnął z ulgą, ale w tym momen­cie przyskoczył do niego mały piesek, machając ogo­nem i poszczekując. Nie mógł tak stać bez końca, postanowił wpełznąć pod werandę, nawet gdyby to miał zauważyć któryś z ulicznych przechodniów. Pod­szedł ku schodkom, a wówczas, gdzieś z boku, wy­padł kot i smyrgnął pod deski werandy. Pies rzucił się za nim i zniknął w półmrocznym przyziemiu. Do uszu Roberta dobiegły kocie miaukoty i warczenie psa, potem kot wyskoczył i pobiegł w krzaki. Pies nie uka­zał się natychmiast, chociaż jego warczenie i poszcze­kiwanie przybrały na sile. Coś tam kotłowało się w ciemnościach, aż wreszcie czworonóg wypełzł cią­gnąc po piasku kowbojski pas. Robert patrzył przera­żony, jak pies szarpie zgubę. Wolniutko, aby nie spło­szyć czworonożnego złodzieja, posunął się kilka kro­ków. Jeszcze chwila i odzyska swój skarb. Lecz pies był czujny, odskoczył nagle, a gdy Robert wyciągnął rękę, ruszył psim galopem przed siebie, aż podskaki­wały skórzane futerały z tkwiącymi w nich coltami. Na szczęście zwierzę nie pognało ku drodze, co na pewno spowodowałoby zbiegowisko ciekawych, lecz równolegle do drogi. Ale i ten pomyślny dla Roberta zbieg okoliczności wywołał nadmierne zainteresowanie chłopaka idącego obok starszego mężczyzny — skoczył za psem i dopiero gromkie wezwanie opiekuna czy ojca skłoniło go do przerwania pościgu. Pies obiegł dom dokoła i zniknął za narożnikiem. Robert podążył za zwierzęciem, lecz pewnie i teraz nie odzyskałby swej zguby, gdyby nie kot. Ten sam, który uciekł spod werandy, czy jakiś inny — wychynął z krzaków, za­nim spostrzegł psa. Szczekający czworonóg popędził za nim, Robert chwycił wreszcie pas, zapiął go, pogroził pięścią zwierzęciu i zawrócił w stronę rzeczki.

Gdy dotarł do leśnego półwyspu przekonany, że świetnie zapamiętał miejsce, gdzie ukrył chleb, oka­zało się, że wszystkie drzewa wyglądają bliźniaczo. Wędrował od pnia do pnia, zaglądając we wszystkie dziuple, na próżno. Nie miał tu nic więcej do roboty. Zdjął obuwie, podwinął nogawki spodni i przeszedł przez strumień tak w tym miejscu płytki, że woda sięgała zaledwie kolan. Po drugiej stronie ciągnęły się pola zieleniejącycn ozimin. Odnalazł miedzę, która do­prowadziła go do traktu, prymitywnego gościńca, zna­czonego głębokim dołami i koleinami wozów. Gości­niec był pusty. Robert skierował się na wschód.

Po kilku godzinach marszu począł dotkliwie odczu­wać wzrastający upał. Słońce osiągnęło szczyt nieba i grzało nielitościwie, jakby w pełni lata. Robert za­marzył o cieniu, o szklance mleka, o kromce chleba, lepz horyzont był pusty, nic nie zwiastowało możli­wości zaspokojenia pragnienia i głodu. Dopiero po dal­szych dwu godzinach, gdy orne pola ustąpiły falistej, naturalnej łące, dostrzegł najpierw czarną smugę dy­mu, a nieco później — dach z kominem, wreszcie — piskie zabudowania gospodarcze. Ujrzał na koniec dom mieszkalny i ku niemu się skierował. Po drodze minął stado długorogiego bydła teksaskiego oraz corral — ogrodzenie, za którego niskim palikowym płotem wi­dniały końskie łby. Kiedy dotarł do studni i koryta dla pojenia zwierząt, przystanął. Puste wiadro i długi drąg, zakończony podkową zamiast haka, spoczywały obok. Założył je na podkowę i ostrożnie opuścił drąg w mroczny otwór. Poczuł na twarzy chłodną wilgoć i ujrzał lustro wody tak blisko, że wystarczyło ręką sięgnąć, lecz było to złudzenie, bo zanim zanurzył ku­beł, musiał spuścić ponad połowę drąga. Wyciągnął pełne wiadro, postawił je na krawędzi cembrowiny, aż woda chlusnęła mu na spodnie. Pochylił się i pił drobnymi łykami, a gdy zaspokoił pragnienie, obtarł mokrą twarz i odwrócił się. Już nie był sam. Krok od studni sterczał wysoki i chudy jak kołek w płocie mężczyzna.

— Przepraszam — odezwał się Robert — bardzo chciało mi się pić...

Ruszył pierwszy i dopiero przy drzwiach przepuścił gościa. Za drzwiami znajdowała się wielka izba o dwu oknach, z piecem, stołem, dwiema ławami i półką biegnącą wzdłuż ściany.

— Siadaj, wędrowcze. Coś tam skombinuję...

Wyszedł, a Robert usiadł na ławie i odetchnął z ul­gą. Dzisiejszy ranek dobrze się mu dał we znaki. Gdy­by tu nagle zjawił się sam szeryf Murphy, Robert nie próbowałby ucieczki. Na szczęście, zamiast szeryfa wkroczył gościnny farmer dźwigając kamienny dzban i cynowy kubek. Postawił to wszystko na stole, znowu zniknął i znowu wrócił z potężnym bochnem chleba i długim nożem, przypominającym raczej rzeźnicze narzędzie do szlachtowania bydła.

— Wybacz, chłopcze, że tak skromnie. Żona poje­chała do miasta, a ze mnie żaden kucharz.

W dzbanku znajdowało się mleko, chleb pachniał tak cudownie, że Robert zjadł, a raczej pochłonął na­tychmiast pół bochenka. Kubek odstawił dopiero wów­czas, gdy wysączył ostatnie krople. Poczuł się syty i ociężały.

Robert zaprzeczył. Jednak tylko dlatego, że nie miał zamiaru siedzieć tu przez dwie godziny. Zbyt wielkie ryzyko.

Robert zdobył się na uśmiech oświadczając, że czuje się znakomicie.

— A twój koń? — zainteresował się nagle far­mer. — Gdzie zostawiłeś konia?

Robertowi nie w smak były takie pytania. Aby uniknąć dalszych, wyjaśnił, że wędruje z południowe­go wschodu, z Luizjany, gdzie jego ojciec ma gospo­darstwo rolne. Gorączkowo szukał nazwy miasteczka, przy którym to gospodarstwo się znajduje, lecz nic nie wymyślił. Szczęśliwie farmer nie zagadnął go o to. Wyjaśnił więc dalej (bo piesza wędrówka z Luizjany wyglądała zbyt podejrzanie), że jego wierzchowiec, przebywając łąkę podziurawioną norami piesków preriowych, złamał nogę. Że musiał konia dobić, a uprząż sprzedać przygodnemu kowbojowi. Wszystko to wy­glądało bardzo prawdopodobnie.

— O, to przykre. Lecz czemu nie skorzystałeś z pociągu? Zabrakło na bilet?

Robert przeląkł się. Jedno kłamstwo pociągało za sobą konieczność następnego. Wyjaśnił, że koń mu padł zaledwie kilka mil stąd, a on właśnie zmierza ku najbliższej stacji kolejowej.

— Toś zmylił drogę — stwierdził farmer. — Linia kolejowa biegnie tam — wskazał ręką kierunek, z którego Robert przybył.

Chłopak podziękował za informację i podniósł się zza stołu. Przedłużanie wizyty byłoby zbyt wielkim ryzykiem. Gospodarz wyprowadził go na dwór.

— Tam — powiedział, znowu wskazując ręką. — Tam musisz iść. Stacja kolejowa jest w Utte. Powo­dzenia!

Utte nie mogło być niczym innym, jak właśnie osa­dą, w której nocował i w której zgubił pas. Chcąc nie chcąc ruszył drogą, którą już raz przebył. Był pe­wien, iż obserwują go oczy farmera. Cóż za pechowy dzień!

Maszerował żwawo, ciągle przez łąkę, lecz z zamia­rem skręcenia w bok, tak aby właśnie ominąć Utte i trafić na jakiś inny przystanek kolejowy, ustawiony w bezludnej okolicy. Istniały takie przystanki, Robert o tym wiedział, wyznaczone przez zarząd kolei w miej­scach, w których było pod dostatkiem wody, gdzie zie­mia żyzna stanowiła własność kompanii kolejowej. Przystanek, pozornie bezsensowny, miał przyciągać osadników i zachęcić do nabycia kolejowych gruntów. Istniało jeszcze sporo takich przystanków, gdzie diabeł mówił dobranoc, a rącze antylopy bez obawy pasły się na łąkach. Takiego właśnie szukał Robert.

Gdy wydało mu się, że przebył spory odcinek dro­gi, zerknął za siebie. Nadal widać stąd było budynki, a nawet sylwetkę człowieka. To pewnie gościnny farmer nabrał jakichś podejrzeń i obserwował oddalają­cego się gościa. Robert nie mógł zmienić kierunku wę­drówki i dopiero po dalszej półgodzinie, gdy chata znikła za horyzontem, skręcił raptownie i ruszył na wschód. Szedł jeszcze z godzinę i uznawszy, że Utte pozostało już za nim, skierował się na południe. Prze­maszerowawszy dobre pół mili niespodziewanie natknął się na szyny, błyszczące w słońcu/jak srebrne sztaby. Nasyp nie istniał. Prawdopodobnie dlatego, że grunt dźwigał się tu ponad płaszczyznę prerii. Ruszył więc wzdłuż toru, pełen obaw, że zanim dotrze do najbliż­szego przystanku, nadjedzie pociąg. Obawa okazała się płonną. Przystanek ukazał się znacznie szybciej od pociągu. Był to słup wbity w ziemię o kilka kroków od szyn. Do słupa przytwierdzano deskę z wymalowa­nym napisem: „Open Field". Robert zatrzymał się, przeczytał i roześmiał. Nazwa była trafna, lecz mało oryginalna. Jak okiem sięgnąć — na prawo i na le­wo — ciągnęło się właśnie otwarte pole, pierwotna preria nie ruszona pługiem rolnika.

Robert legł pod słupem. Wydobył zza pazuchy zwi­tek banknotów, a z kieszeni spodni garść monet. Prze­liczył dokładnie swój skromny majątek. Nic w nim nie przybyło i nic nie ubyło od wczorajszego ranka. Nie wydał ani centa, lecz rozumiał, że skutki takiej oszczędności mogą być opłakane. Między Teksasem, na terenie którego obecnie przebywał, a Montaną, ku której zmierzał, rozciągała się przestrzeń równa pra­wie całej długości Stanów, mierzonych z południa na północ, a taką drogę, obojętnie: pociągiem, statkiem czy konno, zdoła przebyć tylko człowiek odżywiający się normalnie, a nie głodomór słaniający się na no­gach, jakim był obecnie. Miał nadzieję, że w pociągu będzie mógł coś kupić i najeść się do syta nie zwra­cając niczyjej uwagi. Czy mu starczy pieniędzy na podróż do Montany?

Leżał i dumał nad swym losem, który wydał mu się czarny jak wnętrze nie oświetlonego tunelu, a chociaż gdzieś tam w oddali błyskało nikłe światełko — ognik nadziei — wątłe było i bardzo odległe.

Westchnął, rozczuliwszy się nad samym sobą, po czym odwrócił się na wznak i po chwili zasnął. Nie obudził go ani gwizd lokomotywy, ani turkot wago­nów, lecz... zapach dymu. Wdychał ten dym i ciągle jeszcze wydawało mu się, że śpi. Dopiero brzęk me­talu otrzeźwił go na dobre. Siadłszy wytrzeszczył za­spane oczy.

— Obudziłem kolegę?

Głos zabrzmiał chropowato, lecz wcale nie groźnie.

— Nie — zaprzeczył chłopak — to jest... rzeczywi­ście nieco się zdrzemnąłem.

Rozejrzał się podejrzliwie dokoła, lecz poza samot­nym przybyszem nie zauważył nikogo więcej.

Dopiero teraz Robert dostrzegł metalowy garnczek ustawiony na dwu płaskich kamieniach, między który­mi płonął niemrawy ogieniek.

Po czym zręcznie uniósł naczynie i nie rozlewając ani kropli napełnił blaszankę.

— Pij, kolego, na zdrowie!

Robert nie dał się prosić. Ach, jakaż to była przy­jemność!

— A możeś ty głodny?

Chłopiec wypił już sporo, czuł miłe ciepło w żo­łądku i całą górę wdzięczności dla nieznajomego.

Sięgnął ręką za siebie i ujawnił oczom chłopca spo­ry worek ściągnięty postronkiem i zaopatrzony w par­cianą szelkę do przewieszania przez ramię. Rozsupłał węzełki i wydobył najpierw pół bochenka chleba, a później paczkę owiniętą szarym papierem, nieco naddartym i mocno zatłuszczonym. Gdy zdjął opakowanie, ukazał się gruby prostokąt boczku, wagi chyba ponad dwa funty. Na taki widok Robert poczuł w żołądku przykre ssanie. Z bochenka nieznajomy odkrajał ko­lejną pajdę, przykrył płatem boczku.

— Wcinaj!

Resztę prowiantu schował do worka i z wyraźnym zadowoleniem przyglądał się jedzącemu.

— Starczy?

Robert najchętniej poprosiłby o następną porcję, lecz ponieważ prosić nie lubił, a swego towarzysza ocenił jako biedaka — podziękował i odmówił. Oddał kubek, siadł twarzą zwróconą ku zachodowi, wypa­trując cienkiego pióropusza dymu w miejscu, w któ­rym szyny stapiały się w jedną lśniącą nitkę i ginęły za horyzontem. Lecz żaden znak nie sygnalizował zbli­żania się pociągu. Preria drzemała w promieniach słoń­ca, w ciszy i bezruchu.

— Jedziesz na wschód — stwierdził nieznajomy, a Robert nie zaprzeczył. Kłamstwo wydałoby się z na­dejściem pociągu.

Odparł więc:

Na zdziwione spojrzenie chłopaka dorzucił:

— Ja również podążam na wschód. Nie umrzesz z głodu, kolego, nawet jeśli nie masz centa w kieszeni.
Nie martw się.

Robert uśmiechnął się blado. W istocie bowiem za­niepokoiła go i zmartwiła perspektywa towarzystwa zupełnie obcego człowieka. Kim był? Sądząc po ubio­rze — równie dobrze bezdomnym włóczęgą, jak ro­botnikiem rolnym poszukującym pracy. A może... przebranym agentem słynnego Pinkertona? Robert słyszał o tej agencji wiele, a jeszcze więcej o sztucz­kach jej ludzi, przyćmiewających sławę najbardziej sprawnych szeryfów i stanowej policji. Nie, na ro­botnika ten obcy nie wyglądał. Och, na takich typach Robert znał się nieźle. Ten nieznajomy z płóciennym workiem, w płóciennej bluzie i takichże spodniach posiadał zbyt wyostrzoną spostrzegawczość. I to wła­śnie zaniepokoiło Roberta, a tego niepokoju nie roz­wiało wesołe spojrzenie szarych oczu ani uśmiech, jaki prawie stale gościł na wargach tego człowieka. Twarz miał lekko zaróżowioną — jakoś to nie pasowało do zawodu robotnika rolnego ani do żadnego innego za­wodu związanego z częstym przebywaniem pod gołym niebem. Słońce Teksasu szybko opala. Poza tym — uczesanie! Wyglądał tak, jakby wczoraj zajął się nim fryzjer. Spod ronda prawie nowego kapelusza nie spadały na ramiona długie, dawno nie obcinane włosy, charakterystyczne dla traperów i włóczęgów.

Robert sięgnął do kieszeni i wydobył garść monet, pokazał je na otwartej dłoni.

Robert poczuł chętkę zapytać, odkąd to datuje się ich przyjaźń, lecz tylko wzruszył lekko ramionami i wsypał z powrotem pieniądze do kieszeni. Zapadło milczenie. Nie na długo jednak. Nieznajomy albo był z urodzenia gadułą, albo też pragnął pociągnąć Ro­berta za język.

Robert z trudem maskował zdenerwowanie i po­wtórzył bajeczkę opowiedzianą uprzednio gościnnemu farmerowi, z tą tylko różnicą, że za cel podróży podał północną Luizjanę. Zrozumiałe. Wichita Falls leżała przecież na zachodzie, a on wybierał się na wschód.

— Ach — westchnął, a może tylko udał westchnie nie nieznajomy. — To nasza wspólna podróż nie po­trwa długo. Szkoda, kolego. Przypadłeś mi do serca.

Podniósł się, zadeptał resztki tlejącego ogniska i ru­szył z kubkiem do pobliskiego strumyczka. Robert ucieszył się z informacji, towarzystwo nieznajomego nie przypadło mu do smaku, a nie wiedział, jak tego towarzystwa się pozbyć. Teraz zdjął ostrogi — zbyt zwracały uwagę — i rozciągnął się na trawie. Udał, iż drzemie, nie miał ochoty na dalszą pogawędkę. I tak przez dobre pół godziny trwała cisza. Zmącił ją deli­katny początkowo, a później coraz donośniejszy stukot szyn, wreszcie gwizd parowozu.

— Jedziemy, kolego — uradował się nieznajomy. — Uważaj, żebyś czego nie zapomniał.

Była to zwykła złośliwość. Robert nie miał nawet najmniejszego pakunku.

Z dalekiego krańca horyzontu, gdzie tory łączyły się w jedną cienką linię, wyjrzał czarny punkcik i rósł z każdą sekundą, ciągnąc po niebie rozwleczoną chmu­rę dymu. Teraz już grzmiały koła, białe wytryski pary buchnęły tuż przy ziemi. Gorący wiatr dmuchnął w twarz Roberta, zgrzytnęły hamulce, zastukały zde­rzaki wagonów i pociąg zatrzymał się tuż przed słupem oznaczającym stację. Konduktor zeskoczył ze stopni pocztowego wozu.

— Open Field! — zawiadomił donośnie. — Open Field! — powtórzył.

W kilku oknach pojawiły się głowy podróżnych, lecz poza tym głośny anons nie wywołał zainteresowania pasażerów. Nikt nie opuścił pociągu, nikt nie ukazał się na peronie. Poza dudnieniem parowozu żaden inny dźwięk nie zakłócił ciszy.

Robert ruszył za nieznajomym niezbyt zdecydowa­nym krokiem. W ostatniej chwili przemknęło mu przez myśl, by zrezygnować z nieprzyjemnego towarzystwa, no i z podróży. Jednak poniechał tego zamiaru.

Trzasnęły drzwiczki, wagon był prawie pusty. Gdy siedli przy oknie, ozwał się gwizd i wozy drgnęły na­bierając stopniowo rozpędu.

— Jedziemy, kolego — stwierdził zbytecznie nie­znajomy, gdy za oknem trawy zielonej prerii coraz szybciej poczęły przesuwać się do tyłu. — Jak się czujesz, kolego?

Robert nie odpowiedział. Gorączkowo rozważał, do jakiej stacji powinien wykupić bilet, gdy zjawi się konduktor. Przecież nie miał najmniejszej nawet chęci odwiedzenia Luizjany, a jednocześnie nie chciał przy­znać się do kłamstwa wykupując bilet w zupełnie in­nym kierunku, ku północy. W duchu złorzeczył swe­mu towarzyszowi. To jego obecność zmuszała do tak kłopotliwych rozważań. Wybrnął z sytuacji pod wpły­wem natchnienia, które kazało mu nabyć bilet do Dal­las. Tam pozbędzie się niewygodnego towarzystwa, a później ruszy najkrótszą drogą ku Montanie. Rzecz jasna, iż kupno biletu do Dallas natychmiast zwróciło uwagę nieznajomego.

Robert tylko mruknął coś niewyraźnie, wściekły, a równocześnie zrozpaczony. Podstęp sianie udał. Jak teraz zniknąć z oczu wścibskiego natręta? A może to nie tylko natręt, lecz policyjny szpicel? Agent Pinkertona? Nie, chyba nie. Któż by zawiadomił agencję? Dobrze znał Denisa Murphy, szeryf nie podjął takiej decyzji. Tak czy owak, trzeba jak najszybciej zerwać przypadkową znajomość. Póki nie będzie za późno.

— Słyszysz, kolego?

Robert drgnął, przyciszony głos sąsiada dotarł wre­szcie do jego świadomości.

Robert rozejrzał się po wagonie. Tamci dwaj — to mogło dotyczyć tylko dwu pasażerów z sąsiedniej ławki, zwróconych plecami. Zerknął na nich raz i drugi. Ogarnął go paniczny strach, iż obok siedzi dwu jego znajomych z Wichita. Aż spocił się z wrażenia.

— Co oni mówili? — szepnął.

— Podobno jeden z pomocników szeryfa z Wichita ranił drugiego zastępcę, a zamknięty w areszcie wyła­mał kraty i uciekł.

W informacji tej tkwiła tylko połowa prawdy, lecz to wystarczyło, aby ciałem Roberta wstrząsnął dreszcz przerażenia.

— To pewnie jakaś plotka — odparł zdobywając się na nieludzki wysiłek.

— Plotka albo nie plotka. Jak zrozumiałem, tamci dwaj jadą wprost z Wichita Falls, więc musieli słyszeć o tej sprawie. Ach, różne rzeczy dzieją się na tym świecie.

Pociąg począł zwalniać. Robertowi wpadł do głowy desperacki pomysł wyskoczenia z wagonu. Niech sobie widzowie takiego zdarzenia pomyślą, co chcą. Lepsze to od rozpoznania go przez znajomków z Wichita. Już się podrywał z ławki, gdy właśnie wstali tamci dwaj. Spojrzał na nich bystro. Nie, tych ludzi nigdy w ży­ciu dotąd nie spotkał. Odprężył się i nawet uśmiech­nął. Gdy nieznajomi opuścili wagon, parowóz zagwi­zdał i wagony potoczyły się dalej.

— A w związku z tą sprawą w Wichita — odezwał się sąsiad — spotkałem się w swym życiu z podobną historią. Nie mówię, że taką samą, tylko podobną. Bo widzisz — tu zniżył głos do szeptu — byłem kiedyś
posądzony o morderstwo, ba, nawet skazany...

Robert wytrzeszczył oczy. Wszystkiego mógłby oczekiwać, lecz nie takiego wyznania! Teraz się oka­zało, że od paru godzin przebywa w towarzystwie przestępcy. Cóż za przypadek!

— Nie patrz tak na mnie, kolego. Nie popełniłem żadnej zbrodni, to była pomyłka i sąd ją sprostował, szkoda, że tak późno. Przecież gdybym był winien, nie gadałbym o tym.

Robert mimo woli uśmiechnął się. Podczas służby u szeryfa niejeden raz spotykał się z tego rodzaju oświadczeniami padającymi z ust notorycznych bandy­tów. Lecz kto by im wierzył.

— Zabawne, prawda? Teraz to i mnie wydaje się zabawne. Siedziałem, jak to się mówi, za niewinność, dwa lata! Czy wiesz, co to znaczy?

Chłopakowi zrobiło się nagle bardzo gorąco, a w se­kundę później bardzo zimno.

— Nie wiem — odparł półgłosem — nic takiego nie przeżyłem.

— To i dobrze. Nie wyobrażasz sobie, jaka to męka tkwić między czterema ścianami i tylko raz na dzień korzystać z półgodzinnego spaceru po więziennym dzie­dzińcu. Dla kogoś, kto pół życia spędził na prerii! Ty tego nie pojmiesz, kolego, lecz ja... A najgorsze, że nic nie zawiniłem.

Umilkł, spojrzał w okno, za którym nadal przesu­wało się zielone morze prerii, a później zerknął za siebie, jakby chciał sprawdzić, czy któryś z pasażerów nie przysłuchuje się jego opowieści.

— Widzisz, kolego, byłem ja, i to wcale nie tak dawno, eksplorerem i traperem. Na przemian jednym i drugim, jak wypadło. Jednak nie miałem zamiaru spędzić w ten sposób całego życia. Chodziło mi tylko o zebranie małej fortunki. Później planowałem obrać sobie za siedzibę któreś z małych, cichych miasteczek (nie cierpię wielkomiejskiego gwaru) na południu, gdzie słonko mocniej przygrzewa, a zimy są łagodne. Bardzo nie lubię mrozów. I cóż powiesz, kolego? For­tunkę zebrałem. To nie był wcale szczęśliwy traf, żad­na bryła złota wagi kilkunastu funtów. Nic z tych rzeczy. Po prostu, ziarnko do ziarnka i uciułałem spory worek złotego piachu. Nie wiedziałem dokładnie, ile to warte, aż mi oczy otworzyli w bankierskim kan­torze. Dostałem dwa razy więcej, niż sobie zamarzy­łem. Ech, stałem się panem, co się zowie'! Inny na moim miejscu ległby do góry brzuchem i w rok roz­trwonił cały dorobek po knajpach i szulerniach. Ja... nie! Porozglądałem się tu i tam, aż na koniec znalazłem sobie miejsce w malutkim, nowiutkim miasteczku. W Teksasie. Nazwa cię chyba nie obchodzi, kolego?

Robert przyznał, że istotnie nic a nic nie obchodzi go nazwa malutkiego miasteczka.

Robert uznał, że w takiej sytuacji grubiaństwem byłoby nie przedstawić się.

— Jestem Robert Smith — powiedział.

Smithów żyło w Ameryce setki tysięcy, więc naj­mniej ryzykował.

— Doskonale, Robercie. Pozwolisz, że będę ci mówił po imieniu, kolego. Jestem kapinkę od ciebie starszy, więc chyba się nie obrazisz?

Chłopiec natychmiast oświadczył, iż ani mu w gło­wie żadna obraza. Wręcz przeciwnie...

Jegomość lubił gadać, a że wpadał do mnie w porze południa, gdy ruch jest najmniejszy, przegawędziliśmy wiele godzin. Nasze stosunki układały się coraz bardziej przyjacielsko. Zawsze ukazywał się na progu saloonu, niespodziewanie, jakby spod ziemi wyrósł. Gdzieś od czwartego miesiąca naszej znajomości witał mnie okrzykiem: „Jak się masz, Allan!" Po czym opierał się o szynkwas i opowiadał o plotkach i wieściach, jakie chyba tylko wiatr mógł przywiać z dalekiego świata do naszej dziury. Skąd tyle wiedział? Nigdy tego nie odgadnę, lecz chyba co najmniej połowa z nich była wytworem jego wyobraźni.

Zdarzyło się kiedyś, że zabrakło mu pieniędzy na zakupy, po które przyjechał aż wozem. Zwrócił się do mnie. Pożyczyłem mu bez mrugnięcia okiem. Zwrócił wszystko, co do jednego centa, w trzy dni później. Takie pożyczki parodniowe powtarzały się dwa, trzy razy w miesiącu. Nie mogłem przecież odmówić drob­nej usługi stałemu gościowi. Nieco później Turner, bo tak się nazywał hacjender, zaproponował mi otwarcie w saloonie sali gier. Odmówiłem. Co prawda, moi klienci od czasu do czasu rżnęli w karcięta przy co zaciszniejszych stolikach, lecz przymykałem na to oczy. Gra odbywała się spokojnie i prawie niewidocznie. Natomiast Turner namawiał mnie do kupna ruletki, piekielnego narzędzia, które wyciąga ludziom dolary z kieszeni z szybkością parowej pompy. Wiesz, jak to wygląda?

Robert kiwnął głową na znak, że zgadza się z tym stwierdzeniem, i opowieść gładko potoczyła się dalej.

Nadszedł termin zwrotu pożyczki i tego dnia Turner zjawił się w saloonie Allana Bow. W bardzo dobrym usposobieniu, a może tylko nadrabiający wesołością.

Długo i żartobliwym tonem przepraszał karczmarza, że nie przyniósł pieniędzy, lecz — do licha! — świat się od tego nie zawali, a „dobry, stary przyjaciel" (niby: Allan) chyba nie odczuje różnicy, gdy termin zwrotu zostanie przesunięty o kilka dni, może o ty­dzień.

Dobry, stary przyjaciel" istotnie nie przejął się zwłoką, pieniędzy miał dosyć. Zresztą Turner potrafił chyba naprawdę zaczarować/karczmarza, który nie wątpił, że zwrot pożyczki jest kwestią bardzo krótkie­go czasu. Minęły jednak dwa tygodnie, a Turner — wbrew swoim zwyczajom — nie odwiedził saloonu. Lecz i tym Bow się nie przejął sądząc, że wesoły hacjender po prostu zachorował. Przypuszczenie to zostało podważone informacją uzyskaną od Ann. Oto Turner odwiedził miasteczko przed paru dniami, nawet roz­mawiał z pocztmistrzem i nie wyglądał na chorego. Bow zasępił się na taką wiadomość, ale że z natury był optymistą, wytłumaczył sobie postępowanie hacjendera nadmiarem zajęć. Minęły następne dwa ty­godnie i wreszcie, ku radości karczmarza, w któreś po­łudnie progi saloonu przekroczył Turner. Jak zwykle uśmiechnięty, witający Allana wesołym okrzykiem: „Jak się masz!"

Bow równie radośnie odpowiedział na powitanie. Hacjender pierwszy rozpoczął rozmowę na temat dłu­gu. Bardzo przepraszał, choroba uniemożliwiła mu przyjazd do miasteczka. Bow stwierdził oczywiste kłamstwo, lecz nawet okiem nie mrugnął czekając, co nastąpi dalej.

Turner położył na ladzie spory plik zielonych pa­pierków.

— Wybacz, Allan, że to nie wszystko. Choroba wpę­dziła mnie w tarapaty. Zwracam ci pięćset. Za ty­dzień, dwa przyniosę całą resztę. A teraz... nalej!

Bow nalał do szklaneczki whisky.

Bow odpowiedział na to półżartem, że chyba przy­jedzie dobrze po północy, a pożegna się o świcie, aby zdążyć na czas otworzyć saloon.

— Wariat z ciebie, Allan. Ja na twoim miejscu zamknąłbym interes na miesiąc. Przecież nie musisz tak się męczyć, pieniędzy masz chyba dosyć.

Karczmarz spochmurniał na takie słowa. Nie lubił, gdy się interesowano jego majątkiem, a zwłaszcza gdy takie zainteresowanie okazywał dłużnik. To był na­wyk pozostały jeszcze z czasów eksplorerstwa. Nigdy nie należało chwalić się znalezionym złotem w obec­ności przypadkowych słuchaczów. Odparł zwięźle i nie­co ostro, że pieniędzy ma tyle, ile trzeba. Ani mniej, ani więcej. Turner natychmiast zmienił temat roz­mowy.

Istotnie, cóż Ann mogła widzieć sympatycznego w osobie Bena Ley? Był to człowiek o zwalistej figu­rze, o obliczu zarośniętym, kudła ;ej głowie, chropa­wym głosie niemile brzmiącym w uszach słuchacza. Jego sposób wyrażania się — jak to dobrze zauważył Allan — daleki był od poprawności, naszpikowany popularnymi wśród kowbojów przekleństwami. Dla­czego podobał się Ann? Na takie pytanie odpowiedzi nie znalazł ani wówczas, ani później.

— No, Allan — pożegnał go Turner — muszę już iść. W przyszłym tygodniu wpadnę tu znowu.

Lecz minął tydzień, a hacjender nie pokazał się. Minął drugi i trzeci — dłużnik nie dał znaku życia. W takiej sytuacji Bow postanowił odwiedzić opiesza­łego płatnika. Saloon zostawił pod opieką chłopca do pomocy, co było dość dużym ryzykiem, lecz jeszcze większym — strata pieniędzy, które winien mu był Turner.

Wynajął jednokonną bryczuszkę i po raz pierwszy od dwu lat znalazł się poza granicami miasteczka. Po­goda dopisała. Słońce świeciło na bezchmurnym nie­bie, łąki mieniły się tęczowymi barwami wiosennych kwiatów. Lecz taki pogodny obraz świata nie uradował karczmarza. Jechał ponury, złorzecząc w myślach Tur­nerowi. Nawet nie za to, że parokrotnie nie dotrzymał terminu zwrotu pożyczki, lecz za lekceważenie, jakie okazywał swemu wierzycielowi. Trudno bowiem było inaczej określić postępowanie hacjendera, Bow poganiał konia i obmyślał, co powie Turnerowi, aby mu udowodnić, że nawet skromny właściciel saloonu nie pozwoli sobie grać na nosie.

Ziemie hacjendera leżały o dwie godziny wolnej jazdy od granic miasteczka i Bow przybył do celu na długo przed południem. A ten cel poznał dopiero po dłuższym zastanowieniu się. Z tego przecież, co Tur­ner wielokrotnie opowiadał, miały tu wznosić się licz­ne budynki gospodarcze, no i okazała siedziba właści­ciela. Jednak Bow jakoś nie potrafił dostrzec tych wszystkich wspaniałości. Z miejsca, w którym ledwie przetarta droga wybiegała spośród traw i wiła się da­lej między skibami zaoranej ziemi, widać było jedynie dwa baraki o płaskich dachach, a nieco dalej — budy­nek mieszkalny, prezentujący się tak skromnie, że Bow zaniepokoił się, czy nie zmylił drogi albo czy do hacjendy nie należy jechać dalej.

Cmoknął na konia, wolno podjechał pod domek, ze­skoczył z kozła, aby zasięgnąć informacji. Jakież było jego zdziwienie, gdy po otwarciu drzwi ujrzał zwalistą postać Bena Ley. Zapytał o Turnera.

Rozwarł drzwi jeszcze szerzej i wpuścił gościa do wnętrza. Bow znalazł się w wąskim i krótkim koryta­rzyku o nagich ścianach i zadeptanych deskach pod­łogi. Z obu stron znajdowało się po parze drzwi.

— Tu — poinformował Ley wskazując palcem na najbliższe.

Bow zastukał, a usłyszawszy znajomy głos, nacisnął klamkę i wszedł. Pokoik był niewielki, dwuokienny, z szafą, stołem, kilku krzesłami i półką przybitą do ściany. Pachniało tytoniowym dymem i stęchlizną. Za stołem tkwił Turner, pochylony nad grubą księgą. Zamknął ją z trzaskiem na widok gościa i podniósł się.

— Jak się masz, Allan? Co za niespodziewana wi­zyta!

Wydało się przybyszowi, że gospodarz z trudem opa­nował nerwowy grymas twarzy.

Bow nie miał zamiaru szukać potwierdzenia kłam­stwa u Bena, zapytał tylko:

Nie czekając odpowiedzi, a może pragnąc jej unik­nąć, wybiegł z izby. Bow wyjrzał przez okno. Jego bryczka stała prawie naprzeciw. Koń, opuściwszy łeb, szczypał trawę i w miarę zaspokajania apetytu posu­wał się krok za krokiem, ciągnąc za sobą pojazd. Karczmarz zaniepokoił się, wybiegł z pokoju na dwór i począł się rozglądać za jakimkolwiek drzewem, do którego mógłby przywiązać zwierzę. Nie znalazł. Jak okiem sięgnąć, ciągnęła się płaszczyzna na przemian zielonej łąki i czarno zaoranej gleby. Zafrasował się. Podprowadził konia pod ścianę domu, do antaby uchy­lonego okna, i wrócił do pokoju. Turnera nadal nie było. Nic nie świadczyło o jego obecności nawet w po­bliżu. Ani jeden odgłos nie docierał do wnętrza izby, żadnego echa tej krzątaniny tak ściśle związanej z każ­dym gospodarstwem rolnym, i to w porze orki i sie­wów. Zdziwiło to Allana, lecz tylko wzruszył ramiona­mi i siadł za stołem. Cierpliwość jego na długą wy­stawiono próbę. Już gotów był przypuścić, że nie­wdzięczny dłużnik po prostu uciekł, gdy tupot kroków wzbudził w nim nową nadzieję. Po paru sekundach drzwi skrzypnęły przepuszczając dwu ludzi. Pierwszy wkroczył Turner, niosąc butelkę i szklanki, za nim Ben Ley z półmiskiem i talerzami. Postawił to wszy­stko na stole i odszedł.

Allan poczuł głód i zapomniał na chwilę o swej nie­chęci do gospodarza. Równocześnie przypomniał sobie niezwykle dokładnie, jak przed kilku laty (gdy parał się jeszcze eksplorerstwem) trafił do hacjendy, której mieszkalny budynek bardziej przypominał pałac niż dom rolnika czy hodowcy. Zaproszono go do wnętrza, posadzono za stołem nakrytym śnieżnym obrusem, a lokaj Murzyn podawał jedzenie na półmisku. Allan — człowiek pustkowi — czuł się skrępowany. Nie wie­dział, jak ma nabierać potrawy, jak trzymać widelec, od którego całkowicie odwykł. Odetchnął z ulgą, gdy uczta się skończyła, a on sam czym prędzej pożegnał gościnnego gospodarza. Odtąd postanowił unikać zbyt zamożnych hacjend. To była jedna z przyczyn, dla której nie chciał odwiedzić Turnera. Teraz, spoglą­dając na nagi stół, wyszczerbione talerze i pogięte sztućce — z trudem powstrzymał się od śmiechu.

— No... — zagaił Turner — napijmy się.

Wypili jedną szklaneczkę, po niej drugą, wreszcie zajęli się mięsem, które wydało się karczmarzowi zna­komite. Pewnie dlatego, że od wielu godzin nie jadł albo że jego kuchcik w saloonie był wyjątkowym par­taczem.

Turnerowi usta się nie zamykały. Między jednym łykiem a drugim, jednym kęsem a drugim gadał bez przerwy, jakby nie chciał dopuścić do głosu gościa. Na koniec Bow przykrył szklankę dłonią.

Wyszedł, lecz po paru zaledwie minutach znowu skrzypnęły drzwi. Bow odwrócił się, lecz zamiast spodziewanej szczupłej sylwetki Turnera ujrzał zwalistą postać Bena Ley. Nie miał ochoty z nim rozmawiać, więc utkwił wzrok w oknie, udając, że nie dostrzega przybysza.

Karczmarz parsknął śmiechem.

— Daj spokój, Ben, nie znam się na takich dowci­pach. Gdzie jest Turner, czas mi wracać.

Wówczas wydarzyło się coś, czego karczmarz, nawet gdyby posiadał najbujniejszą fantazję, nie mógł przewidzieć. Ujrzał uchylające się drzwi, a w ich szparze dłoń zaciśniętą na kolbie rewolweru. Ledwie zdążył zerwać się z krzesła i uskoczyć. Zabrzmiał strzał. Ben zachwiał się i osunął na podłogę. Drzwi nadal pozo­stawały tylko lekko uchylone, a dłoń tkwiąca w szpa­rze opuściła broń. Ciężki kawaleryjski colt z głuchym stuknięciem upadł pod ścianę, drzwi zamknęły się bez­szelestnie. Allan podbiegł, szarpnął za klamkę. Kory­tarz był pusty. Nikogo. Ani na prawo, ani na lewo.

— Turner! — zawołał. — Hej, Turner!

Dopiero wówczas z przeciwległego pokoju wyszedł hacjender.

Uklękli nad leżącym. Spoczywał nieruchomy z wiel­ką, ogromniejącą plamą krwi na kamizelce.

Karczmarz natychmiast wybiegł, lecz odnalezienie studni, a później szukanie wiadra zabrało kilka minut. Gdy wreszcie wrócił, Ley siedział na krześle, rozebra­ny do pasa, a Turner białym gałganem wycierał krew spływającą po plecach.

— Kula przeszła bokiem — stwierdził — dużo krwi, lecz rana powierzchowna. Miałeś szczęście — odezwał się do Allana.

— Ja?! — krzyknął karczmarz zdumiony.

Rana, jak stwierdził to Allan, istotnie była po­wierzchowna, kula przeszła bokiem, poniżej prawej ło­patki, żłobiąc długą, lecz płytką szramę. Z opatrun­kiem Turner uporał się bardzo szybko i sam, bowiem gość nie przyłożył do tego ręki. Tak był wstrząśnięty absurdalnym oskarżeniem.

— A teraz — rozkazał gospodarz — ruszaj, Ben, i połóż się.

Kiedy' drzwi się zamknęły, zwrócił się do karcz­marza:

— Myślę — odparł karczmarz usiłujący zachować spokój — że z ciebie niezły łajdak. A szeryfa to ja sam zawiadomię.

Odwrócił się i wyszedł, z hukiem zatrzasnąwszy drzwi.

— Cóż za łajdak — mruczał do siebie rozplątując lejce.

Wsiadł do bryczki i popędził konia. Turner coś tam za nim wołał, lecz Allan puścił to mimo uszu. Wró­ciwszy do miasteczka, zajechał wprost przed biuro szeryfa. Opowiedział, co mu się przydarzyło, i udał się do saloonu ponury jak noc, ponieważ nie tylko nie odzyskał pieniędzy, lecz ponadto został wplątany w pa­skudną sprawę. Nie mógł sobie darować własnej głu­poty, że przez dwa lata darzył Turnera zaufaniem. A cóż o nim wiedział? Że nie liczy się z pieniędzmi, że jest znakomitym kompanem do zabawy, że się nie upija, że robi wrażenie człowieka uczciwego i boga­tego. Z tych wszystkich prawd dwie ostatnie okazały się kłamstwem. Dopiero teraz Allan począł sprytnie przepytywać gości saloonu o Turnera. Wiadomości, jakie zebrał, były zadziwiająco skąpe i raczej... nie­zbyt pochlebne. Allan Bow nie znalazł wśród bywal­ców saloonu ani jednego, który by oglądał posiadłość Turnera. Mógł to być zbieg okoliczności, jednak za­stanawiający.

W dwa dni później szeryf wezwał Allana i przekazał mu niezbyt przyjemną wiadomość. Ben Ley oskarżał karczmarza o usiłowanie zabójstwa, przedstawiając za świadka Turnera. Szeryf radził Allanowi, aby poszedł na ugodę. Ley był gotów zrzec się oskarżenia za pew­nym... hm... godziwym odszkodowaniem.

Na taką propozycję Allan porwał się z krzesła i pod­niesionym głosem oświadczył, że nie da ani centa obu wydrwigroszom, a rozprawa sądowa stanie się okazją do zdemaskowania Turnera.

— Tak sobie wówczas myślałem, kolego — opowia­dał Bow do wtóru stukotu kół pociągu. — Tak sobie myślałem i byłem pewien swego. Nawet nie postarałem się o obrońcę. Ano, ładnie na tym wyszedłem!
Wlepili mi pięć lat! Usiłowanie morderstwa! Strzał w plecy! Poczułem się wówczas jak człowiek, którego nagle rąbnięto pałką w głowę. Cała rzecz w tym, że tamten łajdak miał świadka, a ja nie. A że świadek był fałszywy, nie potrafiłem udowodnić. Czy możesz sobie wyobrazić taką niesprawiedliwość?

Robert nie odpowiedział. Przecież został wplątany w podobną historię i aż podejrzane wydało mu się, że to, co mówił towarzysz podróży, chociaż w szczegółach różne, tak bardzo przypominało jego własną sytuację. Zerknął na Allana, lecz dojrzał na jego twarzy jedy­nie wyraz skupienia i smutku.

Robert pomyślał o świństwie, jakiego sam padł ofiarą, i cicho westchnął.

Tropami przeszłości

Wreszcie dojechali do Dallas. Robert, chcąc nie chcąc, opuścił wagon, a za nim wygramolił się Allan Bow.

Robert zmartwiał usłyszawszy te słowa.

Poszli. Robert zły jak chrzan, Bow wesoło pogwizdu­jący. Fryzjer, a raczej lokal, który zajmował, okazał się pomieszczeniem lśniącym od niklu i fałszywego srebra. Robert wytrzeszczył oczy na widok człowieka, który otworzył im drzwi, ale równocześnie zagrodził przejście. Był nim Murzyn ubrany w dziwnego kroju surdut błyszczący złotem guzików i epoletów. Wyglą­dał na generała jakiejś fantastycznej armii z odległych wieków. Jego głowę zdobił trójgraniasty kapelusz, ta­ki samiuteńki, jaki Robert oglądał na starych sztychach przedstawiających żołnierzy armii angielskiej w la­tach wojny o niepodległość. Że Murzyn zagrodził im drogę, temu Robert wcale się nie dziwił: obaj przecież wyglądali dość paskudnie, jak na klientów tak ele­ganckiego lokalu. Cofnął się, lecz Bow chwycił go za rękę.

— Idziemy, kolego. Jeden czarnuch nie przeszkodzi nam porządnie się ostrzyc i ogolić. Naprzód!

Po słowie „naprzód" Murzyn cofnął się w głąb krót­kiego korytarzyka, a następnie jeszcze dalej, mrucząc coś do siebie. Za korytarzykiem znajdowała się szatnia, gdzie oddali swe kapelusze osobnikowi kapiącemu od złotych szamerowań krzyżujących się na fraku barwy dojrzałej wiśni. Bow pchnął kolejne drzwi i Robert oniemiał z zachwytu. Ujrzał wielką, długą salę z rzę­dami luster oprawnych w złocone ramy, z kryształo­wymi żyrandolami wiszącymi u sufitu. W lustrach od­bijały się ściany, ale przede wszystkim — twarze mężczyzn siedzących w głębokich fotelach z podpórka­mi pod głowy, z ręcznikami pod szyją, z obliczami przeważnie ginącymi pod grubą warstwą mydła, znikającą w miarę jak w białe kitle odziani fryzjerzy lśniącymi ostrzami brzytew usuwali zarost z twarzy klientów.

W lokalu panowała prawie kompletna cisza. Opera­cje z brzytwami skłaniały nawet najbardziej gadatli­wych do milczenia. Wszystko to przedstawiało się nie­zwykle dostojnie, lecz Roberta oszołomił widok impo­nującego bufetu w narożniku sali, kłującego oczy lśniącymi ozdóbkami niczym wystawa jubilerskiego sklepu. Obserwację przerwało pojawienie się męż­czyzny wyglądającego na mistrza ceremonii, odzianego na czarno, z udającym srebro łańcuchem na szyi. Zmierzył Roberta wzrokiem, na sekundę jakby się za­wahał (tu Robert pomyślał, że każe im opuścić lokal), później skłonił się dość sztywno i powiedział zwraca­jąc się do obu przybyszów:

— Panowie pozwolą za mną.

Ruszył przodem, lecz nie w stronę pozłacanych lu­ster i foteli, a prościutko do bufetu, przed którym sta­ły trzy wolne stoliki i dwa razy tyle pustych krzeseł. Wskazał im stolik.

— Panowie będą łaskawi... Chwilowo wszystkie miejsca są zajęte, lecz to nie potrwa długo, najwyżej dziesięć minut.

Skłonił się znowu i odszedł ku bufetowi.

Robert parsknął śmiechem, ale zaraz zaniepokoił się.

— Może lepiej czmychnąć? — spytał półgłosem. — Na pewno jest tu mnóstwo normalnych golarni z normalnymi cennikami. Moja kieszeń nie jest zbyt za­sobna.

— Daj spokój, biorę to na siebie. Będzie nielicha zabawa. Zresztą... już za późno.

Ostatnie słowa dotyczyły czarnego jegomościa ze srebrnym łańcuchem. Zmierzał w ich stronę z tacą w ręku i skłoniwszy się postawił ją na stoliku.

Skłonił się po raz drugi i odszedł.

Przysunął tacę.

— Skromne szklaneczki i skromnie wypełnione. Chcesz z lodem? O wszystkim tu pamiętają. I lód, i bu­telka wody mineralnej. Co wolisz?

— I jedno, i drugie.

Allan wyjął dwa kawałki lodu z salaterki i wrzucił je do szklanek, potem nalał trunek.

— Pycha! — stwierdził po pierwszym łyku.

Robert naśladował go.

— Nie spiesz się. Drugiej na pewno nie podadzą. Patrz! Są nawet gazety.

Wskazał paczkę druków ułożonych na skraju tacy. Robert odstawił szklankę i sięgnął po pisma.

— Bawi cię to? — zdziwił się Allan. — Ja nie ce­nię wysoko tych wszystkich gazeciarzy. Układają ba­jeczki dla głupców, którzy w nie wierzą, lub dla znudzonych życiem.

— Jednak... — sprzeciwił się chłopak — niekiedy trafia się coś ciekawego. Przejrzę.

— A przeglądaj sobie.

Robert począł szeleścić stronicami. Szukał jakiejkol­wiek informacji pochodzącej z Wichita Falls, lecz jej nie znalazł. Allan Bow trącił go w ramię.

— Idź, jest wolne miejsce.

Jakoż czarny mistrz ceremonii stał przed nimi w półukłonie i wskazywał dłonią jedno ze wspaniałych lu­ster, przed którym fotel był pusty. Obok tkwił czło­wiek w olśniewająco białym kitlu, przypominający chirurga szykującego się do rozpoczęcia operacji.

Robert posłuchał. Operacja nożyc i brzytwy, doko­nywana w całkowitym milczeniu, trwała z piętnaście minut. Robert ze zdumieniem obserwował ruchy fry­zjera i pomyślał, że facet musiał chyba ukończyć szko­łę teatralną, a później praktykować w balecie. Na ko­niec, gdy Robert, a raczej jego głowa, przypominał manekin z wystaw sklepów z odzieżą, prysznic z wody kolońskiej zakończył operację. Chłopak z westchnie­niem ulgi zwolnił fotel. Zajął go natychmiast Allan.

— Poczekam na dworze, trochę tu duszno.

Karczmarz wykonał przyzwalający gest ręką, bo głowę miał już uwięzioną w podpórce fotela, a mistrz brzytwy poczynał szczękać nożyczkami wokół jego skudłaconych włosów. Robert odszedł, zabrał kapelusz z szatni i wydostał się na ulicę. Skręcił w bok i szybko ruszył w stronę dworca kolejowego. Taki pomysł za­świtał mu w głowie w ciągu ostatnich dwu minut i uznał go za znakomity. Powodzenie zależało tylko od szybkości, więc Robert spieszył się i na stacyjne pero­ny wpadł już biegiem. Na najbliższym torze stał po­ciąg. Robert wskoczył do wagonu i siadł przy oknie naprzeciw tęgiego jegomościa w czarnej marynarce, czerwonej kamizeli, ze złotą dewizką od zegarka, zwi­sającą między dwiema kieszonkami. Odetchnął głęboko, odsapnął i zagadnął sąsiada:

Robert również utkwił wzrok w szybie. Dostrzegł tragarza z wózkiem, dwu elegantów w cylindrach, star­szą panią w towarzystwie dwu dziewczynek, na ko­niec — trzech mężczyzn w kolejarskich mundurach. Allana Bow nie było. Jakże mógłby zjawić się tak szybko, nawet gdyby go ogolono i ostrzyżono w bły­skawicznym tempie? Na pewno będzie szukał Roberta na ulicy, nie na dworcu. Było to bardzo logiczne ro­zumowanie, lecz licho nie śpi! Dlatego, gdy już wagon drgnął, a budynek stacji począł przesuwać się ku ty­łowi, chłopiec jeszcze się lękał, że ujrzy Allana wska­kującego do pociągu. Lecz stacja znikła, jej miejsce zajęły domy, wysokie i niskie. Na koniec znikły ko­miny, dachy i parkany. Zielona przestrzeń ukazała się za oknem. Dopiero teraz Robert uspokoił się. Oto bez­powrotnie zgubił Allana Bow, dziwnego podróżnika, o którym ciągle nie wiedział, co ma sądzić. Udało się i to powinno było poprawić mu humor. Niestety! Po­nura rzeczywistość i niepewność jutra nie dawały mu spokoju. Jakże dalekie wydawały się minione lata i jakże radosne! Pamięć ludzka często gubi ślady nie­powodzeń i maluje różowymi barwami przeszłość, w porównaniu z którą dzień bieżący jest czarny jak smoła. Tak to odczuwał Robert Dreer jadący samotnie pociągiem ku nieznanemu Vicksburgowi, dokąd wę­drować nigdy nie zamierzał. Złośliwy los pogmatwał mu plany.

Droga była długa, żaden sąsiad nie zaczepił chłopca, mógł rozmyślać i sięgnąć pamięcią w przeszłość.

Jakże to wówczas było? Rok? Któryż rok? Zasta­nowił się i przypomniał. Rok klęski generała Custera nad Little Bighorn. Tak, 1876.

Wtedy przecież Robert Dreer, jako trzynastoletni zaledwie chłopak, znalazł się wśród kowbojów przepędzających bydło z pastwisk Teksasu aż do Abilene, w Kansas. Intratny był to proceder, gdy bowiem cena wołu w Teksasie sięgała 7 dolarów i 20 centów, w Kansasie przekraczała 18 dolarów. Lecz był to rów­nocześnie proceder niebezpieczny. Na szlaku wędrówki leżały nie tylko łąki o soczystej trawie, lecz również bezwodne pustynie i rzeki trudne do przebycia. Na wędrowców czekały wrogie plemiona Indian lub gru­py białych rozbójników porywających stada, aby je pędzić dalej i sprzedać.

Robert Dreer nie ruszał na tę wyprawę z własnej woli. Któż by zresztą chciał zatrudnić przy przepędzie niedoświadczone dziecko?

Zdarzyło się jednak, że w tym właśnie, pamiętnym dla malca 1876 roku zmarła jego matka, a ojciec wcześniej jeszcze wyruszył na kalifornijski szlak jako przewodnik i już nie wrócił. Dzieckiem zaopiekował się samotny współlokator domku, w którym mieszkali rodzice Roberta, w malutkiej osadzie teksaskiej nie­daleko San Antonio. Ten sąsiad — Fred Atkins — był właścicielem saloonu, zakładu bardzo skromnego, na miarę wielkości osady i zasobności jej obywateli. Ro­bert Dreer nie odczuł zbyt boleśnie skutków swego sieroctwa. Może dlatego, że Fred Atkins opiekował się nim jak własnym dzieckiem; może dlatego, że sie­roctwo przyszło tak nagle; może wreszcie dlatego, że chłopiec liczył na powrót ojca. Więź zadzierzgnięta między malcem a znajomym mu człowiekiem stała się wkrótce tak mocna, jak to możliwe jest tylko wśród najbliższych, kochających się krewnych.

Zdarzyło się również, że wczesną wiosną 1876 roku kilku posiadaczy setek długorogich wołów i krów zde­cydowało się przegnać stada na północ. Werbowano kowbojów, zwerbowano i Freda Atkinsa. Oczywiście nie jako dozorcę bydła. Nic się na tym nie znał. Za­kontraktowano go na stanowisko intendenta, mającego się troszczyć o zaopatrzenie w żywność pół setki ludzi, a równocześnie zajmować się kuchnią. Wynagrodzenie było wysokie, dochody z saloonu kiepskie, więc Atkins nie zastanawiał się ani sekundy. A Robert? Co po­cząć z Robertem? Fred Atkins postanowił go zabrać z sobą. Sądził, że chłopcu grozić będzie mniej niebez­pieczeństw podczas podróży niż samemu wśród obcych ludzi. Zresztą, komu miał powierzyć opiekę nad mal­cem? Nie ufał żadnemu ze znajomych. Uważał wreszcie, że paromiesięczna wędrówka podczas najpiękniej­szej pory roku wyjdzie malcowi na zdrowie. I tak obaj wyruszyli na północ.

Za mieszkanie służył im wóz zaprzężony w dwie pary mułów, za najbliższego towarzysza — woźnica, a równocześnie pomocnik kucharza. Wnętrze pojazdu w połowie wypełniały naczynia kuchenne i zapasy żywności, w połowie zrobiono z niego coś w rodzaju izby sypialnej.

Karawana bydła, koni, mułów i ludzi ruszyła ku odległemu Kansas znaną już dawniej drogą przepędu, zwaną szlakiem Chisholm od nazwiska pierwszego przewodnika pierwszej wyprawy. Ten szlak, przetarty w 1867 roku, prowadził z południa Teksasu, aż znad brzegów Rio Grandę. Do tej potężnej kawalkady Fred Atkins wraz z malcem przyłączył się w San Antonio. W kłębach kurzu, w spiekocie i ulewach wiosennych deszczów, wśród nawoływań ludzi, skrzypienia wozów i ryków bydła powędrowali najpierw do Austin nad południową Colorado. Z Austin do Wace i poprzez Fort Worth przywędrowali nad dolinę Rzeki Czerwo­nej. Za nią, na Terytorium Indiańskim (które później włączone zostało do stanu Oklahoma), rozciągały się ziemie wolnych plemion czerwonoskórych. Za rozlaną szeroko wodą, gdzieś w niewidocznej dali rozłożyły się wioski indiańskie, a po pustych równinach gnali na półdzikich mustangach wojownicy Komanczów, strze­lający zarówno do ludzi, jak do bydła, co wywoływało niemały popłoch w stadach. Zwierzęta rozpraszały się i ginęły.

Do Rzeki Czerwonej dotarli bez przeszkód i bez strat. Nie padła nawet jedna rogata sztuka — sytuacja jaką doświadczeni kowboje uznali za nienormalną: bądź świadczącą o wyjątkowej łaskawości „ducha prerii", bądź też — wręcz odwrotnie — stanowiącą zapowiedź nieuniknionych klęsk. Fred Atkins kpił sobie z takich przepowiedni, pouczając małego Roberta, że żadne „duchy prerii" nie istnieją. Są wytworem ludzkiej fantazji lub głupoty.

Jednakże po przebyciu Rzeki Czerwonej, w dwa dni później o szarym świcie, potężne stado wpadło w po­płoch. Setki zwierząt zerwały się nagle ze swych le­gowisk i pognały w panicznej trwodze prosto przed siebie: znane zjawisko, określane mianem „stampede", stanowiące prawdziwą zmorę wszystkich przepędów i przyczynę największych strat. Powody stampede po­zostają najczęściej niewyjaśnione. Stada wpadają w popłoch pośród najspokojniejszych, najcichszych nocy lub zapowiadającego piękny dzień ranka. Tym razem źródło niepokoju było oczywiste: przed świtem grupa uzbrojonych jeźdźców otoczyła uśpiony obóz. Czuwa­jący na skrajach kowboje pierwsi otworzyli ogień. Huk obudził pozostałych. W bladej poświacie wstającego dnia rozpoznano atakujących: niezbyt liczną, lecz przez to wcale nie mniej groźną watahę Komanczów. Sta­rym zwyczajem Indianie na swych ścigłych konikach gnali po obwodzie koła, strzelając do ukrytych za wo­zami dozorców stada, vaquerów i przewodników wiel­kiej karawany. Trzynastoletni Robert po raz pierwszy był świadkiem wydarzeń, o których dotychczas tylko słyszał od starych kowbojów. Ba, lecz te opowiadania w niczym nie przypominały walki, jaką oglądał.

Indian przepędzono, nie uspokoiło to jednak prze­rażonych stad. Setki zwierząt runęły przed siebie na oślep, tratując wszystko, co napotkały w biegu. Naj­lepszy sposób opanowania stampede — to zawrócić czoło gnającej kolumny tak, aby zakreśliwszy daleki łuk znalazło się na tyłach stada. W ten sposób zwie­rzęta poczynają kręcić się po obwodzie wielkiego koła, aż w końcu zmęczone ustają w biegu.

Aby skierować czoło stada w odpowiednim kierunku, potrzeba niezwykłej zręczności jeźdźców, odwagi i... szczęścia. Upadek konia najczęściej kończy się strato­waniem i wierzchowca, i jeźdźca. Kowboj musi baczyć, aby nie zagarnęło go stado. Zmiana kierunku biegu od­bywa się przy akompaniamencie okrzyków i przez na­cieranie końmi na boki żywego nurtu łbów i rogów. Celem ograniczenia szybkości galopujących krów jeź­dźcy starają się zwęzić, stłoczyć rozciągniętą gromadę. I tym razem tak właśnie postępowano. Niewiele ponad pół godziny trwała walka z Komanczami, lecz ponad dwie godziny — uspokajanie przerażonego bydła. W boju z czerwonoskorymi padło dwu kowbojów, trzech zostało lekko rannych. Opanowanie stampede pociągnęło za sobą liczniejsze ofiary: trzech śmiertel­nie stratowanych, pięciu rannych.

Ponuro zaczął się ten dzień i ponure były twarze ludzi. Robert szlochał skryty w najgłębszym kącie ku­chennego wozu. Podczas stampede zginął jego przy­brany ojciec, wierny przyjaciel i opiekun. Padł usiłując powstrzymać szaleńczy bieg bydła. Był kiepskim jeźdźcem i zupełnie zbytecznie wdał się w sprawę, której zakończenie okazało się tragiczne. Pogrzebano zabi­tych, opatrzono rannych. Karawana ruszyła dalej na północ. Malec tkwił w wozie, ogarnięty apatią i pełen zrozumiałych pretensji do świata, który był dlań tak okrutny. Na szczęście następca Atkinsa, człowiek z gruntu dobry, starał się zatrzeć w umyśle dziecka obraz niedawnej tragedii. Gdy pogawędki i bajki opo­wiadane podczas jazdy wozem niewielki zdały się od­nosić skutek, nowy opiekun Roberta, sobie tylko wiadomym sposobem (być może większymi porcjami zupy i mięsa), zdołał pozyskać dla swego celu najmłodszego z kowbojów, zaledwie cztery lata starszego od Roberta. W efekcie — Robert nauczył się jazdy konnej, po ty­godniu pomagał już kowbojom w spędzie bydła, po dwu — towarzyszył stadom, całymi dniami tkwiąc w siodle. Odmiana trybu życia wyszła chłopcu na dobre. Tak upływał czas. Wbrew przewidywaniom pe­symistów dalsza wędrówka minęła bez zakłóceń, Ro­bert doczekał się wielkiego dnia: w nagrodę za swą ochotniczą pracę dostał na własność konia, a równo­cześnie obiecano mu, że gdy dotrą do Abilene, otrzyma wynagrodzenie. Ale co miał począć samotny chłopiec po osiągnięciu celu wędrówki — o tym jakoś nikt nie pomyślał. Zdecydował los, ślepy los.

Robert rozchorował się. Może przyczyną był wysi­łek fizyczny ponad miarę wieku, może sprawiły to dokuczliwe deszcze przez pięć dni i nocy nękające ludzi i zwierzęta. Wymoszczono mu legowisko w ku­chennym wozie i tak ruszył w dalszą drogę, lecz do Abilene nigdy nie dotarł. Rozgorączkowany, na pół przytomny, gadał od rzeczy, aż swym stanem zanie­pokoił wszystkich uczestników przepędu. Byli całko­wicie bezradni. Szczęśliwy zbieg okoliczności zrządził, że w Kansas, niezbyt daleko od Abilene, napotkano karawanę osadników ciągnącą ku południowemu za­chodowi. Rada w radę, zdecydowano powierzyć chłopca opiece przyszłych farmerów. Mieli wygodne wozy, a przede wszystkim jechało w nich sporo kobiet. Uzna­no, że chłopcu potrzebna jest właśnie troskliwa ko­bieca ręka. Robert prawdopodobnie zaprotestowałby przeciw takiej decyzji, lecz był nieprzytomny, a więc całkowicie bezwolny. Zostawiono mu wierzchowca i pewną sumę pieniędzy. Chorym zajęło się młode bezdzietne małżeństwo: Vincent Irvin — rolnik, który sprzedał swe skromne gospodarstwo w Północnej Ka­rolinie i ruszył wraz z żoną szukać szczęścia. Trzeba trafu, że w parę godzin po rozstaniu się farmerów z pędzonymi stadami nastąpiło drugie spotkanie, tym razem z samotnym jeźdźcem. Był nim Karol Gordon, młody traper powracający po rocznym prawie pobycie w Górach Wielkiego Rogu, gdzie polował na futerkowe zwierzęta, a poprzednio w Czarnych Górach, w Po­łudniowej Dakocie, gdzie trudnił się eksplorerstwem jako początkujący poszukiwacz złota. W obu przedsię­wzięciach towarzyszyło mu powodzenie: futerka sprze­dał handlarzowi w Laramie, złoty piasek zamienił na pieniądze w kantorze bankierskim. Z wypchanymi kie­szeniami podążył na południe, decydując się zerwać raz na zawsze z włóczęgowskim trybem życia i osiąść na własnym gospodarstwie rolnym. Jego ojciec był farmerem, on sam — we wczesnej młodości — praco­wał przez pewien czas na wielkiej farmie w okolicach Chicago, co nie dało mu większych możliwości zapo­znania się z uprawą roli, lecz Karol Gordon postano­wił zaryzykować. Jechał na południe w poszukiwaniu wolnych terenów pod osadnictwo. Karawana, którą na­potkał, wędrowała w tym samym kierunku i do tego samego celu. Okazja była świetna, jakże z niej nie skorzystać?

Został bardzo mile przyjęty, gdy przedstawił się jako traper. Dobra strzelba była instrumentem nie do pogardzenia dla ludzi kiepsko władających bronią. Mo­gła przysporzyć żywności, a równocześnie zwiększała siły obronne wędrowców lękających się napadu bia­łych lub czerwonych watah, ciągle jeszcze przemierza­jących dziewicze obszary Dalekiego Zachodu.

Tak więc Karol Gordon stał się jednym z uczestni­ków osadniczej wyprawy. Rychło dowiedział się o kło­potach z „małym kowbojem", umieszczonym w wozie Irvinów. Zainteresował się chłopcem, a później włą­czył do opieki, jaką nad chorym roztaczało młode mał­żeństwo. Karol stał się częstym gościem w wozie Irvinów. Zadzierzgnięta w ten sposób znajomość przero­dziła się w przyjaźń trojga dorosłych i jednego chło­paka. Zanim dotarli do celu — upatrzonych łąk Tek­sasu — Robert Dreer wyzdrowiał. Opowiedział historię swego krótkiego życia. Wynikła z niej prawda oczy­wista: nie miał do kogo wracać. Irvinowie postano­wili przyjąć chłopca do swego przyszłego domu. Jed­nak los pokierował Robertem nieco inaczej. Gordon, gdy zakomunikowano mu o tej decyzji, pokiwał gło­wą.

— Wydaje mi się — powiedział przyglądając się sylwetce pani Becky — iż wasza rodzina wkrótce się powiększy.

Vincent Irvin tylko się uśmiechnął.

— A więc nie pomyliłem się. Będziecie mieli dość własnych kłopotów. Ja zajmę się Robertem.

Zdumieli się na tak niespodziewany projekt i zapro­testowali. Pani Becky oświadczyła, że chłopiec po­trzebuje kobiecej ręki. Gordon wysunął inne argu­menty. Powiedział, że czeka ich założenie nowego go­spodarstwa, budowa domu, a ponadto rychłe narodzi­ny. Jakże w takiej sytuacji znajdą czas, by zająć się jeszcze trzynastolatkiem, na którego pomoc przecież nie mogą liczyć?

Spór nie został rozstrzygnięty. Odrodził się następ­nego dnia i trwał, z małymi przerwami, podczas całej wędrówki. W końcu przybyli na prerie Teksasu. Obra­no najdogodniejszy zdaniem wszystkich teren, bo i gle­ba była urodzajna, i stacja kolejowa odległa zaledwie o cztery mile. Zdecydowano nie rozpraszać się, by nie trwonić sił na zakładanie oddzielnych, daleko od sie­bie położonych gospodarstw, lecz wznieść osadę w jednym miejscu, a pola wokół niej leżące sprawiedliwie podzielić.

I tak się stało. Najpierw przybysze mieszkali w pry­mitywnych ziemiankach o ścianach skleconych z gru­bej darni. W podobnych budowlach gnieździły się ko­nie i krowy. Nikt jednak nie oczekiwał wygodnego życia i nikt nie myślał o luksusach. Mieszkało się byle jak, jadło byle co, maksimum wysiłku poświęcając ziemi. Ostrza pługów po raz pierwszy w dziejach tej krainy zagłębiły się w twardą glebę. Ciężka to była orka i dosłownie potem ludzkim zroszona. Cudowne nastało lato: w miarę suche, w miarę wilgotne. Lecz jeszcze cudowniejsza okazała się ziemia. Pszenica ob­rodziła dając kłosy wielkie i ciężkie, jakich nigdy przedtem nie oglądali przybysze ze wschodu. A kolby kukurydzy przypominały — jak to zauważył trafnie któryś z osiedleńców — pękate flaszki whisky. Po tym nastąpił drugi rok równie wspaniały. I trzeci, nie ustę­pujący poprzednim. Farmerskie wozy, załadowane plo­nami, ciągnęły długim szeregiem do kolejowego przy­stanku. Kupcy płacili gotówką, farmerzy gromadzili w swych kuferkach brzęczące i szeleszczące pieniądze. Wtedy nadano osadzie nazwę i wybrano szeryfa. Przed­tem nikt na takie głupstwa nie miał czasu. Miejsco­wość nazwano — przy zgodnym aplauzie — Green Field, ale z tych dwu słów utworzono natychmiast jedno: Greenfield. Nazwa była bardzo odpowiednia. Okoliczne pola każdej wiosny pokrywały się przecież zieloną runią młodych siewów. Przez te kilka lat zmie­niło się wszystko. Znikły ziemianki z darni. Na ich miejscu wyrosły normalne domy i zabudowania go­spodarskie z drewna, niekiedy z cegły. Budulec spro­wadzono koleją — drzewa były w okolicy rzadkością.

A Robert Dreer? Po wielu sporach, argumentach i kontrargumentach Irvinowie ustąpili. Pod opieką Karola Gordona chłopak mężniał i mądrzał. Opiekun uczył malca tego, co sam już osiągnął. Co prawda, nie było tych mądrości tak bardzo wiele. Gordon ciągle jeszcze sam musiał się uczyć, przede wszystkim gospo­darki rolnej. Stał się sąsiadem Irvinów, celowo wybrał działkę leżącą o miedzę od ich posiadłości, a gdy po pewnym czasie rodzina Irvinów powiększyła się o nie­mowlę płci męskiej i pani Becky zajęła się bez reszty dzieckiem, Gordon i mały Robert pomagali, jak potra­fili, sąsiadom. Z kolei Irvin odwdzięczał się swym spo­rym doświadczeniem farmerskim. W rezultacie oba go­spodarstwa wyszły na tym bardzo dobrze. Gdy do Greenfield sprowadzono nauczyciela i założono szkołę, Gordon skierował do niej Roberta. Chłopiec ledwie umiał czytać, a pisanie stanowiło dlań trudność nie do pokonania.

Piękne to były dni i Robert Dreer wspominał je później z żalem, niekiedy z rozpaczą. Zapowiedź klę­ski nadeszła nieoczekiwanie i nikt z farmerów nie potrafił jej przewidzieć. Rolnikom wydawało się, że poznali klimat kraju doskonale i nabyli umiejętności przepowiadania pogody nie tylko na najbliższe dni, lecz na tygodnie, na miesiące. Aż nastała wiosna pra­wie bezdeszczowa. Siewy ukończono, jednak później gleba stwardniała na kamień, ani jedno ziarno nie za­kiełkowało. Z pogodnego nieba nie spadła nawet kro­pla wody. Sytuację nieco odmieniły kilkakrotne burze gradowe. Niestety, wydarzyło się to w połowie teksaskiej zimy, bez żadnego dla siewów pożytku. Popsuł się humor farmerów, lecz jeszcze nie wpadli w roz­pacz. Nadal posiadali w swych spichrzach mnóstwo dorodnego ziarna, którego nie pozbyli się, zgodnie z tradycją zapobiegliwego i przewidującego gospodarżenia, przekazaną im jeszcze przez ojców. Gdy jed­nak podobnie bezdeszczowa pogoda powtórzyła się w roku następnym, troska o jutro ogarnęła wszystkich. Skamieniała gleba nie nadawała się do uprawy. Ota­czające osadę dalekie przestrzenie prerii zmieniły bar­wę — z zielonych stały się brudnobrązowe. Szumiące latem trawy przeobraziły się w pokrowiec skołtunio­nych, wbitych w ziemię uschłych łodyg. Skończyła się świeża pasza. Trzeba było powybijać krowy i owce. Oszczędzano tylko konie. Na suszy wyszły one naj­lepiej, otrzymując teraz zamiast siana cenną kukury­dzę i jeszcze cenniejsze ziarno pszeniczne. Lecz cóż poczęliby farmerzy bez koni, gdyby spadły strumienie wody na bezpłodną ziemię?

Kilku rolników, nie wierząc w rychłą poprawę sy­tuacji, opuściło Greenfield i zapewne wszyscy mie­szkańcy osady poszliby ich śladem, gdyby nie pomoc Fulk Bryana. Kimże był ten dobroczyńca? Otóż w la­tach gospodarczego rozwoju Greenfield przywędrował ten agent, przedstawiciel kompanii handlowej z Hou­ston i otworzył „skład towarów mieszanych", oferując nabywcom wyroby przemysłowe: od pługów po damską bieliznę. Gdy nastały lata suszy, Fulk Bryan począł sprowadzać żywność. Znalazł na nią, jak było do prze­widzenia, chętnych nabywców. Farmerzy mieli prze­cież pieniądze. Tragedia poczęła olbrzymieć, gdy oszczędności stopniały. Jednak agent okazał się czło­wiekiem dobrego serca i spoglądającym w przyszłość dalej niż na jeden rok. Otworzył kredyt. Tylko dzięki niemu ludność Greenfield nie zaczęła przymierać gło­dem. W tym to właśnie tak ciężkim okresie pani Becky Irvin zachorowała. Już po urodzeniu dziecka nie czuła się dobrze, teraz jej stan zdrowia znacznie się pogor­szył. Należało zasięgnąć porady lekarza, lecz Irvinowie nie mieli nawet centa. Karol Gordon — również, a jednak pieniądze uzyskał. Nikt nigdy się nie dowie­dział, w jaki sposób Gordon zdołał pożyczyć od Fulk Bryana okrągłą sumkę dolarów. Pojechał do Amarillo i sprowadził pomoc. Doktor sumiennie zbadał chorą i oświadczył, że tutejszy klimat nie sprzyja zdrowiu pani Becky. Radził przenieść się w inne strony. Tym­czasem należało chorą umieścić w szpitalu w Amarillo. Na pewno powróci do zdrowia, a później... Lecz o tym „później" nie było nawet mowy. Przede wszystkim dlatego, że nawet wyjazdu do Amarillo i pobytu w szpitalu nie było czym opłacić. Vincent Irvin nad­rabiał miną w obecności żony, ale kiedy się znalazł sam na sam z Gordonem, nie skrywał rozpaczy. Obaj długo radzili, jak zdobyć fundusze na szpital, w końcu zdecydowali się sprzedać konia. Zamiar okazał się nie do wykonania, bo jedyny człowiek, o którym sądzili, że posiada gotówkę, czyli Fulk Bryan, odmówił kupna. — Chyba że dostarczycie mi siana i owsa na pół roku.

Po takiej odpowiedzi Karol próbował namówić Bryana na drugą pożyczkę. Bezskutecznie. Wówczas to Irvin i Gordon zwrócili się o pomoc do szeryfa. Długo radzono we trójkę, a później przepytywano mieszkań­ców Greenfield. Rezultat tej „ankiety" był fatalny. W całej osadzie zebranie kilkuset dolarów okazało się rzeczą nieosiągalną. W ten sposób upadły nadzieje na umieszczenie pani Becky w szpitalu.

Robert Dreer wiedział o tych nieudanych próbach i martwił się na swój sposób, a nawet rozmyślał, jak by pomóc Gordonowi w jego zabiegach. Nic nie wy­myślił. Niespodziewany wypadek zaważył na dalszych losach Irvina, Gordona i Roberta. Jeśli chodzi o chłop­ca, pozornie nie pozostające w żadnym z nim związku wydarzenie miało w niedalekiej przyszłości całkowicie zmienić jego sytuację życiową.

Niebo nad Greenfield nadal, ku utrapieniu wszyst­kich, było błękitne, lecz nad głowami Irvina i Gordona poczęły gromadzić się czarne chmury. Ale któregoś dnia na skraju osady, w pobliżu zagród Gordona i Irvina, zatrzymało się dwu jeźdźców wiodących jednego jucznego konia. Szukali wody. Zaczerpnąwszy jej z nie wyschłej jeszcze studni Irvina, napoili zwierzęta i na­tychmiast ruszyli dalej, mimo że miało się ku wieczo­rowi. W kilka dni później, o świtaniu, gdy mieszkańcy osady jeszcze spali, odwiedził Irvina najstarszy w Greenfield człowiek, Abel Meredith, nazywany po­pularnie „ojcem". Przyniósł egzemplarz listu gończego, wydany przez szeryfa w Lubbock — miasteczka poło­żonego w północno-zachodniej części Teksasu. List informował o napadzie dokonanym na urząd pocztowy w Lubbock, w chwili gdy przed nim zatrzymał się dyliżans z Wichita Falls, wiozący czterdzieści tysięcy dolarów. Chociaż przesyłka była tajemnicą, w chwili gdy pocztmistrz wynosił torby z pieniędzmi z wozu, zaatakowało go dwu ludzi. Woźnica dyliżansu i poczt­mistrz zostali ranni, pieniądze zrabowane. Napastnicy mieli odkryte twarze i zostali rozpoznani. Za ich schwytanie, żywych lub martwych, wyznaczono po ty­siąc dolarów, za odzyskanie łupu — dwudziestą jego część, dwa tysiące.

Irvin przeczytał dokładnie list gończy oraz podane rysopisy bandytów, na koniec wzruszył ramionami.

— Możliwe. Przyjrzałeś się im?

Irvin rozwinął papier. Czytał raz jeszcze, uważniej.

— Niby się zgadza — mruknął. — I barwa włosów, i z grubsza rysy twarzy. Lecz taki opis może dotyczyć tysięcy osób.

Znowu zajrzał do arkusza.

— James Coffin. Też nazwisko! Brr, aż mnie ciarki przechodzą!

— Nie, nie. Zatrzymaj sobie. I dobrze się namyśl, Vincent. Z całego Greenfield tylko ty jeden ich widziałeś.

— Gordon również. I Robert. — Zamyślił się. — Wiecie co, ojcze? Wpadniemy do Gordona.

Abel nie dał się prosić: Karol Gordon uważnie wy­słuchał obu. Przeczytał, aż dwukrotnie, list gończy.

Irvin nic na to nie odpowiedział. Abel Meredith po­kiwał głową, wstał, poklepał po plecach obu przyja­ciół: „Zastanówcie się" — mruknął i opuścił izbę.

Siedzieli w milczeniu. A z tego milczenia narodził się w głowie Gordona pomysł.

Spierali się. Bardzo długo. Jednak nie rozstrzygnęli niczego. Gdy Irvin odszedł, Karol przywołał Roberta.

— Słyszałeś? — zagadnął. — Tylko nie udawaj, żeś nie słuchał.

Chłopiec skinął głową.

Wieczorem Karol odwiedził przyjaciela i powiadomił o swej decyzji. Irvin przyjął wiadomość nie prote­stując.

Gordon wzruszył ramionami i przyrzekł. W kilka godzin później, jeszcze w przedrannym mroku, od­wiedził zagrodę Irvina. Na zamkniętych drzwiach wi­siała biała kartka. Zerwał ją, przybliżył do oczu i z trudem odczytał: „Idź koniecznie do szeryfa i opie­kuj się Becky i dzieckiem. Powiedziałem im, że wyru­szam na polowanie. Nie zdradź mnie. Vincent"

Gordon pognał do szeryfa. Z trudem go zbudził i pokazał kartkę. Ten przetarł oczy i odczytał.

— Wiem o tym — oświadczył ziewając. — Irvin był u mnie.

Pobiegł do swego domu, powiadomił o wszystkim Roberta. Kazał mu czuwać przy pani Becky, opieko­wać się jej synkiem Clemem i cierpliwie czekać. Po­tem wskoczył na koński grzbiet i ruszył prosto na po­łudnie. Jednak Irvina nie doścignął. Gdy już minął granice urodzajnych niegdyś ziem, zaskoczyła go bu­rza piaszczysta. Trwała trzy godziny i zatarła wszel­kie tropy. Mimo to Karol krążył jeszcze tu i tam, bez rezultatu. Późną nocą, zmordowany i posępny, wrócił do Greenfield.

W drugim tygodniu nieobecności Irvina pani Becky, która wciąż wierzyła, że mąż udał się na polowanie, poważnie się rozchorowała. Gordon zwrócił się o po­moc do Abla Mereditha. Zorganizowano kobiece dy­żury przy pacjentce, lecz nie mogły one zastąpić le­czenia. Czwartego dnia choroby Becky Irvin zmarła. Małego Ciema przyjęła rodzina Mereditha. Dziecko bardzo tęskniło za matką i za ojcem, cały dzień po­nure i ciche, kryło się po kątach. Straciło rumieńce i tak osłabło, że trzeba było je nosić. Karol Gordon raz jeszcze zdołał pożyczyć pieniądze od Fulk Bryana (tym razem nie spotkał się z odmową) i pojechał do Ama­rillo, zostawiając Roberta na straży obu gospodarstw. Na lekarza trzeba było czekać. Gdy wreszcie Karol wrócił z doktorem, Ciem już nie żył.

W kilka dni później zjawił się Vincent Irvin. Cały, zdrowy i — o dziwo! — z częścią odzyskanych pienię­dzy.

Jak Robert dowiedział się nieco później, Vincent po wielu przygodach dopadł uciekających bandytów nad wodami południowej Colorado. Padał deszcz, gdy ści­gający znalazł się na wysokim brzegu rzeki. Dostrzegł ich na plaży i zaskoczył chyba w minutę po dokonanym morderstwie na przypadkowym towarzyszu-eksplorerze wiozącym złoto. Na wezwanie Irvina nie podnieśli rąk. Przeciwnie, jeden z nich zdążył wyszarpnąć rewolwer zza pasa i pociągnąć za spust. Chybił w po­śpiechu. Kula tylko bzyknęła Irvinowi nad uchem. Nim echo huku przebrzmiało, Irvin strzelił trzykrotnie. Już po pierwszym strzale właściciel rewolweru zachwiał się, po drugim — zwalił na ziemię. Wówczas jego to­warzysz wrzasnął przeraźliwie, podbiegł do stojących w pobliżu koni, wskoczył na siodło i pognał galopem. W parę sekund później i jeźdźca, i konia zakryły nie­równości gruntu.

Irvin nie podjął pościgu, zajął się leżącymi. Obaj byli martwi. Stwierdziwszy ten fakt, przeszukał juki pozostawionych wierzchowców. Znalazł w tych jukach paczki banknotów oraz rulony złotych monet. Jak się później — już w Greenfield — okazało, Irvin odzyskał część łupu: dziewiętnaście tysięcy pięćset dolarów, a więc prawie połowę zrabowanych pieniędzy. Pozo­stałe widać miał przy sobie drugi z bandytów. Ten, który uciekł.

Tak to wszystko wyglądało w wielkim skrócie. Wkrótce Robert dowiedział się o szczegółach i z po­dziwem spoglądał na Irvina.

Pierwsza rozmowa Gordona z Irvinem odbyła się w cztery oczy. O czym rozmawiano, Robert mógł się tylko domyślać spoglądając na poszarzałe, postarzałe o lata oblicze Irvina, który zaraz poszedł na cmenta­rzyk i przebywał tam kilka godzin. Następnego dnia zostawiono Roberta na straży obu domów. Szeryf Fawkes, Irvin i Gordon udali się wczesnym świtem na stację kolejową, a z niej najpierw pociągiem do Wichita Falls, stamtąd dyliżansem do Lubbock, miej­scowości, w której dokonano napadu na pocztę. Jak później Robertowi opowiadano, po różnych ceregielach z tamtejszym szeryfem Irvin otrzymał jako nagrodę dziesięć procent odzyskanych pieniędzy, czyli 1950 do­larów, sumę znaczną, a w stosunku do kłopotów finansowych mieszkańców Greenfield — wręcz mają­tek. Cała trójka natychmiast wróciła do osady. Przy­byli do Greenfield późną nocą, gdy księżyc osiągnął szczyt nieba. Dzięki temu uniknęli zbędnych pytań i plotek.

Nazajutrz Irvin udał się do Fulk Bryana i ku zdu­mieniu agenta spłacił wszystkie długi, swoje i Karola Gordona. Teraz wydawało się, że życie obu przyjaciół potoczy się starymi koleinami. Robert cieszył się, że przeminęły finansowe kłopoty jego opiekuna i że można spokojnie czekać, aż spadnie pierwszy deszcz. Jakże się mylił!

Gdy cała historia się rozniosła i nieprawdopodobny sukces Irvina zadziwił wszystkich, każdy lub prawie każdy z mieszkańców Greenfield chciał się dowiedzieć prawdy z ust samego bohatera. Ale bohater był po­nury i z nikim nie chciał mówić. Począł sobie wy­obrażać, że gdyby nie wyruszył w pogoń za bandyta­mi, uchroniłby żonę i dziecko od śmierci. Zdobył pie­niądze, lecz zbyt późno. Na pytania ciekawskich odpo­wiadał krótko, prawie niegrzecznie, aż zraził do siebie wszystkich. Nie zastanawiając się nad przyczynami ta­kiej małomówności, poczęto gadać, że Irvinowi w gło­wie się przewróciło od sukcesu. Ba, nawet znaleźli się tacy, którzy twierdzili, że dorobił się majątku na... morderstwie!

Karol, gdy po raz pierwszy o tym się dowiedział, o mało nie pobił śmiałka wyrażającego wątpliwość, czy Irvin słusznie uzyskał nagrodę „za zabicie czło­wieka". Zapomniano, kim w rzeczywistości był „zabity, człowiek". Za to świetnie pamiętano o spłaconych przez Irvina długach. Poczęto go unikać. Irvin zdumiał się. Próbował dojść przyczyny. Uzyskał wyjaśnienia wykrętne, zaprzeczające rzeczywistości. Udał się do starego Abla Mereditha po radę. Ten uznał, że najlepiej będzie na pewien czas „zejść z oczu gromadzie głupców". Po kilku tygodniach zapomną o wszystkim.

I tak zapadła decyzja wyjazdu. Kto wie, może to był istotnie najlepszy sposób uniknięcia dalszych przy­krości? Karol poparł zdanie Abla, dodatkowo jeszcze miał nadzieję, że pobyt Irvina poza Greenfield pozwoli mu „dojść do siebie" po przeżytej tragedii. Zwierzył się z tym Robertowi oraz z chęci towarzyszenia przy­jacielowi w drodze. Lecz Irvin tego nie chciał. Wy­jechał samotnie. Nie było go w osadzie bardzo długo i nie dawał znać o sobie.

Z początku ani Karol, ani Robert nie martwili się. Irvin zdał przecież zwycięsko swój życiowy egzamin ścigając bandytów, więc też nie było powodu do obaw. Jednak w miarę upływu czasu niepokój począł ogar­niać Gordona. Wreszcie Irvin wrócił i zaraz skierował się do chaty przyjaciela. Na pierwszy rzut oka wyglą­dał nieco szczupłej niż w dniu wyjazdu z Greenfield, był opalony, pełen energii. Nie ten sam człowiek z po­nurym obliczem, opuszczający progi osamotnionego do­mu. Długa wyprawa, widać, wyszła mu na dobre.

Ani Karol, ani Robert nie wiedzieli, gdzie Irvin się obracał. Teraz wysłuchali opowieści tak zdumiewają­cej, że gdyby od lat nie znali Irvina, mogliby sądzić, że zmyśla.

Irvin, opuściwszy Greenfield, udał się do Wichita Falls, do miejscowego szeryfa, Denisa Murphy. Zaproponował mu swe usługi, jako „łapacz". Mianem takim określano powszechnie śmiałków, którzy nie pozostając na służbie szeryfów współpracowali z nimi od czasu do czasu, angażując się w ściganie poszukiwa­nych listami gończymi przestępców. Najczęściej, cho­ciaż nie zawsze, zachętą do tego rodzaju ochotniczej akcji była wysoka nagroda pieniężna, obiecana temu, kto dostarczy szeryfowi ściganego zbrodniarza ,,żywego czy martwego", jak brzmiała ustalona formuła każdego listu gończego.

Denis Murphy wysłuchał uważnie przybysza, a do­wiedziawszy się, że jest rolnikiem, odrzucił ofertę. Jakież bowiem doświadczenie mógł posiadać rolnik w chwytaniu przestępców?

Wtedy Irvin opowiedział mu bardzo dokładnie o swej wyprawie za rabusiami pocztowych pieniędzy. Szeryf słyszał o tej sprawie i natychmiast zmienił opinię o swym gościu. Zaproponował mu stałą pracę u siebie. Irvin odmówił. Oświadczył, że nie chce się wiązać na stałe z zawodem, który mu nie odpowiada.

Denis Murphy nie był człowiekiem głupim, wręcz przeciwnie — cieszył się sławą znawcy ludzi, znakomi­tego organizatora i osobnika, co to z niejednego pieca chleb jadł. Zastanowiły go przyczyny, dla których spokojny farmer podejmował się tak ryzykownego przedsięwzięcia. Słowo po słowie, dowiedział się całej prawdy. Chyba wzruszyła go tragedia Irvina i za­pragnął pojąć intencje człowieka, który ją przeżył. Sam Irvin bardzo mu w tym dopomógł. Podniecony własną relacją wyznał, że znienawidził łotrów, za któ­rymi udał się w pościg, bo gdyby pozostał w Green-field, być może ocaliłby żonę i dziecko. I dlatego po­stanowił na pewien czas zostać „łapaczem". Czy było to postępowanie logiczne, czy nie — nad tym szeryf nie zastanawiał się, lecz wyciągnął z biurka spis osób poszukiwanych listami gończymi i powoli go odczy­tał, opatrując głośnymi uwagami. Większość nazwisk należała do osobników, którzy najprawdopodobniej dawno zdążyli opuścić granice Stanów Zjednoczonych lub ukryć się i zamaskować tak dokładnie, że odnale­zienie ich graniczyło z cudem. Cudów Irvin nie pra­gnął, nalegał więc na szeryfa, aby powierzył mu spra­wę stwarzającą możliwość sukcesu. Wówczas padło nazwisko, a raczej przezwisko Czarnego Jacka. Nazwi­ska chyba nikt, nie wyłączając szeryfa, nie znał. Lecz i przezwiska nie przybrał sobie przestępca. Nadali mu je liczni poszkodowani, którzy zdołali ujść cało, oraz ci, którzy przelotnie, przypadkowo go spotkali. Jack zawsze ukazywał się w czarnym stroju.

A imię? Prawdopodobnie było prawdziwe. Czarny Jack od dawna grasował po Teksasie. Dziwne przywią­zanie do tego obszaru powinno było ułatwić szeryfom schwytanie bandyty. Praktyka pokazała coś wręcz przeciwnego. Oto Czarny Jack działał zawsze w poje­dynkę. Jeśli w rabunkowym napadzie miał wspólnika czy wspólników — a zdarzało się to od czasu do cza­su — wspólnicy tyleż wiedzieli o swym przywódcy, co... napadnięci.

Czarny Jack dobierał ludzi za każdym razem na jeden tylko napad, po dokonaniu którego wypłacał im należny udział i znikał. Zupełnie jakby się pod ziemię zapadł. Pomocników Jacka chwytano niejeden raz, ale ślady herszta urywały się dosłownie o kilka kroków od miejsca napadu. Po paru tygodniach szeryfowie do­chodzili do wniosku, że Jack wyemigrował poza gra­nice Teksasu i dalsze poszukiwania są bezcelowe. No­we listy gończe rozsyłano po kolejnym napadzie. Nie zmieniało to w niczym sytuacji. Mijał miesiąc lub dwa i Czarny Jack znowu dawał znać o sobie. Albo sam, albo w towarzystwie wspólników. Raz bywał to napad na ambulans pocztowy, kiedy indziej — ogra­bienie pasażerów dyliżansu. Lecz do takich wypadków nie ograniczały się zbrodnicze akcje. Przed czterema laty jeden z farmerów spod Wichita Falls spotkał Czarnego Jacka w saloonie Billa Havaya. Poznał ban­dytę i głośno o tym zawiadomił obecnych. Jack nawet nie mrugnął okiem. Wybiegł z lokalu, skoczył na konia i odjechał. Najbliższej nocy podpalił dom farmera, zabił jego żonę i dwu synów. Jeden tylko kowboj, nocujący w stajni, zdołał uciec.

Wiadomość o tej zbrodni rozeszła się szeroko. Wy­nik był taki, że od tej pory nawet najodważniejsi, je­śli przypadkowo spotkali na swej drodze Czarnego Jacka, udawali, że go nie poznają, a szeryfom odma­wiali wszelkich informacji. Nic więc dziwnego, że listy gończe, podwyższające za każdym razem wysokość na­grody za schwytanie Jacka, nie dawały żadnych re­zultatów.

Czarny Jack — okrutnik i zbrodniarz — bardzo się różnił od innych trudniących się haniebnym procede­rem zabijaków. Oni — najczęściej stali bywalcy saloonów — zapici nałogowcy, ordynarni w zachowaniu i odrażający w wyglądzie twarzy, samym swym po­jawieniem się sygnalizowali niebezpieczeństwo. Czarny Jack prezentował się zupełnie inaczej. Elegancko ubra­ny, gładki w słowach i sposobie bycia, prawdziwy, zdawałoby się, dżentelmen. To był właśnie jeden z po­wodów, dla których wszystko tak mu się udawało. Kto by podejrzewał o bandytyzm człowieka wyglądającego na zamożnego ranczera?

Opowiadano, jak Czarny Jack dostał się do wagonu-salonki któregoś ze wschodnich miliarderów. Przez połowę przebytej pociągiem drogi czarował gospodarza swym miłym głosem, a później... ulotnił się z wagonu wraz ze szkatułką zawierającą pokaźną gotówkę.

Tyle, a może nawet więcej, opowiedział o Jacku szeryf Denis Murphy. Lecz przerażająca charaktery­styka nie wywarła na Irvinie większego wrażenia. Taki z niego był wówczas desperat. Na szczęście, Denis Murphy nie był desperatem ani człowiekiem nierozum­nym, kierującym innych na pole nierównej walki. Gdy więc zgodził się, aby Irvin wyruszył w pościg za Czar­nym Jackiem, nie powiedział od razu, gdzie należy szukać bandyty. Uzależnił tę informację od sprawności Irvina we władaniu bronią.

Umówili się wczesnym rankiem dnia następnego w lokalu szeryfa. Irvin stawił się punktualnie. Szeryf już czekał i wyprowadził go daleko za miasto, na brzeg rzeki Wichita. Tam, pod stromym urwiskiem spadającym ku plaży, odbyła się próba strzelania z re­wolweru. Wypadła dla Irvina fatalnie. Z kolei Murphy pokazywał mu, jak należy sprawnie wyciągać broń z kabury i jeszcze sprawniej naciskać spust, na koniec oświadczył, że nie powie ani słówka więcej o Czarnym Jacku, póki farmer nie nauczy się lepiej władać bro­nią. Dla Irvina stało się to przekreśleniem nadziei na szybki wyjazd z Wichita Falls i pościg za bandytą. Jednak uważał — i słusznie uważał — że bez wska­zówek szeryfa nigdy nie trafi na ślad Jacka. Więc został. Zamieszkał w hotelu i każdego ranka w ustron­nym miejscu uczył się od Murphy'ego sztuki rewolwe­rowców. Aż nadszedł dzień, kiedy szeryf zgodził się „wypuścić w świat" swego ucznia. Wyjaśnił mu wów­czas przyczynę nieuchwytności Jacka. Oto po każdym napadzie bandyta na kilka tygodni zaszywał się w swych kryjówkach. Miał ich sporo, rozrzuconych na terenie wielkiego kraju. Szeryf wiedział o niektó­rych i zdradził swą tajemnicę Irvinowi. Farmer ru­szył na los szczęścia, bo przecież nie sposób było prze­widzieć, w której kryjówce Jack właśnie przebywa.

I szczęście się doń uśmiechnęło: spotkał bandytę zupełnie przypadkowo. Dzięki swej odwadze i spryto­wi zdołał go pochwycić i dostarczyć żywego i całego do rąk szeryfa w Wichita Falls. To był wielki sukces. Tak to ocenił Karol Gordon wysłuchawszy do końca opowiadania, tak sobie o tym pomyślał Robert — świadek długiej relacji.

Szeryf Murphy już przedtem wyraził swoje uznanie i podziw, proponując Irvinowi stanowisko zastępcy szeryfa. Farmer odmówił. Miał już dosyć wielotygod­niowej wędrówki. Otrzymał więc nagrodę i wrócił z nią do Greenfield. Lecz tu na nowo opadły go wspomnienia przeszłości. Tragedia, którą przeżył i o której mniej myślał, zajęty tropieniem Jacka, te­raz — na widok osady i jej mieszkańców — odżyła ze wzmożoną siłą. Okazało się, że nie potrafi rozpo­cząć nowego życia w tym samym miejscu. Z tego stwierdzenia narodziła się decyzja sprzedania gospo­darstwa. Karol przyznał rację przyjacielowi, sam rów­nież zdecydował się opuścić spalone słońcem i wysu­szone wiatrem ziemie. Przestał wierzyć, że Green­field kiedykolwiek doczeka się deszczu.

Sprzedać gospodarstwo! Ba, ale komu? W Green­field nie było amatorów na jałowe ugory, zresztą nikt nie miał pieniędzy. Irvin zaproponował, że jeszcze raz uda się do Wichita Falls i poprosi szeryfa o znalezienie kupca. Karol akceptował ten projekt.

Irvin wyjechał, mijały dni bez żadnej wieści. Far­mer jak gdyby pod ziemię się zapadł. Na koniec Karol Gordon zabrał Roberta i wyruszył szukać przyjaciela. Przybywszy do Wichita Falls udali się prościutko do budynku szeryfa. Po trzech stopniach dotarli do drzwi, które Karol energicznie otworzył. Za drzwiami znajdo­wała się obszerna, widna izba. Pod ścianami stały pro­ste, ciężkie ławy, a między nimi krzesło z poręczami. Na tym krześle siedział jedyny w tym pustym po­mieszczeniu człowiek. Że nie był szeryfem, chociaż nosił srebrną gwiazdę na kolorowej koszuli, Robert od razu odgadł. Tak młodych ludzi nie wybierano na stróżów porządku i przedstawicieli prawa, zbyt małe posiadali doświadczenie. Ten chłopak, wyglądający na równolatka Roberta, miał głowę nakrytą szerokoskrzydłym kapeluszem tak olśniewająco czystym, jakby go przed chwilą zdjęto ze sklepowej wystawy. To, że trzymał go na głowie, mogło być wynikiem bądź próżności (bo pragnął pochwalić się przed każdym interesantem swym strojem), bądź złego wychowania (bo w zamkniętym pomieszczeniu raczej odkrywa się gło­wę), bądź też małpowaniem gruboskórnych farmerów i kowbojów, którzy w saloonach nigdy nie odsłaniali głów.

Kolorowa koszula i spodnie obszyte traperskimi frędzlami wzdłuż szwów, zbyt ładne, aby mogły być autentyczne, opadały na buty o wysokich obcasach, elegancko wyczyszczone, aż lśniły jak słońce.

Widok tak odzianego chłopca skłonił Roberta do uśmiechu nieco ironicznego. Pamiętał, jak wyglądają prawdziwi kowboje, traperzy i szeryfowie małych miasteczek rozłożonych przy szlaku jak paciorki pod­niszczonego naszyjnika, tak rzadkie.

— Szeryf jest? — zapytał Gordon.

W odpowiedzi nastąpiło kiwnięcie głową i gest ręki wskazującej drzwi umieszczone w bocznej ścianie izby.

— Trzeba zapukać.

Gordon trzykrotnie stuknął zgiętym palcem w nie malowane deski, lecz zanim nacisnął klamkę, mruknął do Roberta:

— Czekaj tu na mnie...

Zawiasy lekko zapiszczały, drzwi się uchyliły i za­trzasnęły. Chłopak w kapeluszu poruszył się.

Robert dopiero teraz skojarzył nazwę „łapacz z Sac­ramento" z nazwiskiem pierwszego opiekuna i przyja­ciela Gordona. W drodze do Wichita Falls i jemu, i Gordonowi kilka razy otarł się o uszy ten przydo­mek, ale ani na sekundę nie wiązali go z Irvinem.

— Słyszałeś o tym? — powtórnie zapytał chłopak w kapeluszu.

Robert wzruszył ramionami:

Chłopak w kapeluszu pokiwał głową.

Robert zapewnił, że mówi szczerą prawdę.

— Hm, skoro tak, to rzeczywiście dziwny facet. W kilka tygodni oczyścił całą okolicę. Szeryf chciał go zrobić swym zastępcą, ale odmówił. Wiesz o tym?

— Wiem. Schwytał Czarnego, a przedtem odzyskał zrabowane pieniądze. To wszystko.

Robert drgnął na tak poufały ton, lecz powstrzymał się od uwagi. Być może dlatego usłyszał o dalszym cią­gu przygód Irvina — istotnego powodu przedłużania się jego nieobecności w osadzie. Okazało się, że szeryf zdołał namówić Irvina na kilka — jak to określił chłopak w kapeluszu — „akcji".

Robert zasłuchany w tę fantastyczną dla siebie opo­wieść nawet nie zauważył, że ktoś obcy przekroczył progi szeryfówki. Drgnął na dźwięk znajomego głosu.

— Och, nie. Jest tak sucho, jak na pustym talerzu.

— A gdzie pan Gordon?

— Siedzi u szeryfa — uprzedził Roberta chłopak w kapeluszu. — Gadają bez przerwy i pewnie im dobrze, bo nie mogą się rozstać.

Irvin bez słowa skierował się ku drzwiom wiodącym do gabinetu szeryfa. Zniknął za nimi. Przerwana pogawędka potoczyła się dalej. Lecz jej temat znacznie się rozszerzył, objął szeryfa Denisa Murphy'ego i jego osiągnięcia w walce z przestępczością. Chłopak w ka­peluszu wiedział wiele, a czego nie wiedział, sztukował fantazją. Jakże to wszystko brzmiało pięknie! Tamta trójka siedziała za zamkniętymi drzwiami chyba ze dwie godziny, więc starczyło czasu na bajędy i prawdy, których Robert wysłuchał z zapartym oddechem. Przy­pomniał sobie udział w przepędzie bydła, o mało co nie zakończony tragicznie, dni pełne nudy w spalonym suszą Greenfield i zatęsknił za jazdą na końskim grzbiecie poprzez niezmierzone obszary prerii. W służ­bie prawa. W obronie pokrzywdzonych! To dopiero jest życie!

Później wypadki potoczyły się w szybszym tempie, Po przenocowaniu w miejscowym hotelu cała trójka wróciła rankiem do szeryfa. Tam zjawił się niejaki James Hood, kandydat do kupna obu gospodarstw. Wraz z nim udali się do Greenfield, by obejrzeć zie­mię, z kolei — znowu do Wichita Falls, gdzie w obec­ności szeryfa spisano akt kupna-sprzedaży. Wówczas to doszło do rozmowy między Robertem a szeryfem. Robert nie zdawał sobie sprawy, jak sprytnie został wybadany i, sam nie wiedząc kiedy, zgodził się na służbę u szeryfa. W kilka minut później począł się martwić, jak Gordon przyjmie jego decyzję. Czuł się podle, wspominając, ile mu zawdzięczał. O mało się nie rozpłakał, gdy podczas pożegnalnego spotkania przyjaciół z szeryfem wezwano go do gabinetu, a Gor­don oświadczył, że wie o wszystkim i wyboru chłopca nie potępia. Przeciwnie, dodał, osoba szeryfa stanowi gwarancję, że Robert nie zboczy z uczciwej drogi ży­cia.

Nazajutrz Gordon i Irvin opuścili Wichita Falls. Robert został, miotany niepokojem, czy słusznie po­stąpił, lecz po kilku dniach wrócił do równowagi. Zresztą szeryf nie zostawiał mu czasu na smętne roz­pamiętywanie przeszłości. I tak oto odwróciła się osta­tecznie jedna zapisana karta życia Roberta, choć on sam nie uświadamiał sobie tego.

W służbie szeryfa

— To Peter Bentley, to Kid Snowden — powie­dział szeryf. — Z Bobem Locke już się poznałeś. Przed­stawiam wszystkim — oświadczył uroczyście — nowego współpracownika, Roberta Dreer. Jest jeszcze zielony, ale postaram się, aby szybko zmienił barwę. Liczę na waszą pomoc.

Zabrani uśmiechnęli się. Robert usiłował ich naśla­dować, ale doskonale wiedział, że jego uśmiech bar­dziej przypomina grymas, niż oznacza radość. Poczuł się samotny wśród obcych ludzi, chyba bardziej sa­motny niż wówczas, gdy jako malec udawał kowbo­ja. A może to przeszłość tak zatarła się w jego pa­mięci!?

Bentley i Snowden byli znacznie starsi od niego, chyba w wieku szeryfa, ogorzali, rośli mężczyźni. Pew­nie nie tak mądrzy, jak Denis Murphy, o którym Ro­bert zdążył sporo się dowiedzieć, lecz przecież do­świadczeni, bardziej doświadczeni niż Bob Locke. Ten ostatni jednak przypadł Robertowi do serca. Nic dziw­nego, byli równolatkami.

— Peter i Kid — odezwał się szeryf — powiedzia­łem wam na dzisiaj już wszystko, możecie odejść.

— Do jutra, szefie.

— Do jutra. Mam nadzieję, że noc będzie spokojna.

Mruknęli ,,do widzenia" i wyszli. Zdaje się, że Bob Locke chciał podążyć w ich ślady i szeryf to zauważył, bo szybko dodał:

— Ty, Bobie, zostań. Siadajcie. Więc tak to teraz będzie — zaczął zagłębiając się w fotelu za biur­kiem — że dwu najmłodszych ma sobie pomagać. Żad­nych sporów, kłótni ani bijatyk, bo przepędzę was obu. Ty, Bob, pracujesz już od roku. Chcę, żebyś przekazał cząstkę swych doświadczeń Robertowi. Tylko nie opowiadaj mu bajek. Nosicie jednakowe imiona, to dobra wróżba. Powinniście zostać przyjaciółmi.

Dostrzegłszy zaprzeczający gest chłopaka, dodał:

— Nie zapieraj się, Bob. Lubisz bajki, a ja wiem o tym. Robert, zamieszkasz u pani Locke. To ciotka Boba. Dziwisz się, Bob? Ja już wszystko załatwiłem. Robert otrzyma oddzielny pokoik. Jak sobie przypad­niecie do serca, w co nie wątpię, możecie zająć jedno wspólne pomieszczenie. Tak uzgodniłem z panią Locke.

Wyciągnął szufladę biurka, a z niej zapisaną ćwiartkę papieru i srebrną gwiazdę szeryfowską.

— Wstańcie, chłopcy — rozkazał i sam podniósł się. — Teraz złożysz przyrzeczenie, Robercie. Podnieś prawą rękę. Tak.

Z kolei Murphy odczytał tekst z kartki, ale tak szybko, że Robert zdołał zrozumieć tylko piąte przez dziesiąte.

Szeryf sięgnął po gwiazdę spoczywającą na biurku i przypiął ją do koszuli na lewej piersi Roberta.

— A teraz maszerujcie do domu. Jutro spotkamy się o szóstej.

I tak zakończyło się pasowanie Roberta na pomocni­ka szeryfa. Bardzo był z tego dumny.

Pani Locke mieszkała nie dalej niż ćwierć mili od siedziby szeryfa, przy bocznej uliczce, gdzie wśród ogrodów wznosiły się małe rodzinne domki. Przez ogródek pani Locke biegła ścieżka ograniczona z pra­wej strony rabatą kwiatową, z lewej — grządkami zielonych warzyw. Tuż przed stopniami białej werandki rósł potężny dąb, o którym nikt nie wiedział, skąd tu się wziął ani kiedy wyrósł. Był to jedyny dąb w Wichita Falls, jak pani Locke zapewniła o tym Ro­berta, nie bez dumy w głosie.

Otoczenie wywarło na przybyszu miłe wrażenie. Pani Locke — również. Była czerstwą, roześmianą kobietą nieokreślonego wieku, jedną z tych, dla któ­rych czas ani nie cofa się, ani nie ośmiela zbyt szybko kroczyć naprzód. Później, znacznie później Robert do­wiedział się od Boba, że ciotka (tak ją zawsze nazywał, jako że była siostrą jego ojca) przeżyła przed laty wielką tragedię. Jej ukochany, z którym miała się pobrać, na miesiąc przed wyznaczonym terminem ślu­bu zginął, okrutnie zamordowany wśród pustkowi Liano Estacado wraz z grupą towarzyszy-wędrowców.

O Liano Estacado Robert już dawniej słyszał, jed­nak nic nie wiedział o napadach. Dopiero Bob wtajem­niczył go w krwawe dzieje tego pustynnego obszaru. Przed laty na karawany kupców, westmanów i trape­rów, skracających sobie drogę z Teksasu do Nowego Meksyku przez Liano, napadały zbójeckie watahy bia­łych rabusiów lub czerwonoskórych wojowników. Usuwali lub przestawiali paliki oznaczające właściwy kierunek, a gdy zwierzęta i ludzie, wyczerpani skwa­rem i pragnieniem, błąkali się po bezwodnym pustkowiu i padali na pół martwi, bandyci — już bez ryzy­ka — grabili mienie i mordowali pozostałych przy życiu świadków.

Pani Locke dowiedziała się o tragedii z ust jedy­nego uczestnika wędrówki, ocalałego cudem. W godzi­nę po napadzie znalazła go, ciężko rannego i dogory­wającego, gromadka podróżnych: dwu kowbojów (vaquerów — jak ich w tych stronach z hiszpańska na­zywano) i trzech myśliwych, którzy nie przelękli się ani widoku zwłok, ani groźby powtórnego zjawienia się napastników. Dzielni ludzie dokładnie zbadali ciała ofiar — jedna jeszcze żyła. Świadek napadu został przewieziony do Nowego Meksyku, gdzie odzyskał zdrowie. Jego spotkanie się z rodziną Locke'ów, już w Teksasie, było czystym przypadkiem. Pani Locke, a ściślej: panna Alicja Locke, przeżyła wstrząs, który pozostawił ślad na całym jej życiu. Odtrąciła później wielu kandydatów do swej ręki, w końcu, aby pozbyć się natrętów, znęconych być może i zamożnością far­merskiej rodziny, przeniosła się do Wichita Falls, gdzie brat nabył dla niej skromny domek z ogródkiem, a po­nadto, w razie potrzeby, wspierał materialnie.

Nieodgadniona koleją losu historia Alicji Locke wpłynęła na życie jej bratanka. Jak opowiadał Bob, ciotka tak znienawidziła bandytów, że poczęła ma­rzyć, aby w jej rodzinie narodził się mściciel biednego Ralfa (tak zwał się narzeczony). Oto dlaczego Bob zo­stał skierowany do służby u szeryfa Wichita Falls. Denis Murphy, w mniemaniu Alicji Locke, był naj­odpowiedniejszym człowiekiem dla kształtowania cha­rakteru Boba i przeobrażenia chłopca w mężczyznę — pogromcę łotrów i obrońcę uciśnionych. Nieco później Robert doszedł do wniosku, że Bob nie zdradził całej prawdy. Po kilku miesiącach pobytu w Wichita Falls, któregoś wieczoru pani Locke, podczas rozmowy o tym i o owym, wspomniała jakby mimochodem o niezno­śnym usposobieniu Boba. Ani rodzice, ani rodzeństwo nie mogli sobie dać rady z chłopcem. Teraz — mówiła pani Locke — Bob bardzo się zmienił, oczywiście dzię­ki szeryfowi.

Robert zamieszkał w malutkim, schludnym pokoiku. Kiedy zagadnął o wysokość komornego, dowiedział się ze zdumieniem, że wszystko zostało omówione z pa­nem Murphym, „który jest najmądrzejszym człowie­kiem na świecie". Ciotka dodała, że opłatę za wyna­jem potrącać będzie szeryf raz na miesiąc z pensji Roberta. Chłopca oburzył ten brak zaufania, jakże inaczej odnosił się do niego Karol Gordon! Stłu­mił w sobie jednak głos protestu. Nie należało rozpo­czynać nowej karty życia od zwady z szeryfem.

Robert sądził, że otrzymawszy srebrną gwiazdę na­tychmiast skierowany zostanie do jakiejś bohaterskiej akcji, uwieńczonej schwytaniem groźnego przestępcy. W myślach widział siebie jadącego główną ulicą Wichita Falls, między szpalerami wiwatujących mie­szkańców. Zawiódł się srodze. Co prawda, nie dano mu gnuśnieć w szeryfówce, lecz czynności, jakie miał speł­niać, nie wróżyły szybkiego złapania najłagodniejszego nawet bandyty ani oklasków tłumu. Każdego ranka Denis Murphy zabierał Roberta za miasto, nad rzekę, gdzie uczył go nie tyle strzelać (bo tę sztukę Robert jako tako opanował), ile błyskawicznie wydobywać colt z kabury i natychmiast trafiać do celu. Ten cel, w postaci blaszanego krążka lub skrawka papieru, umieszczał Murphy na piaskowej ścianie nabrzeżnej skarpy. Och, nie była to łatwa nauka! O tym uczeń przekonał się już pierwszego dnia. Gdy wrócili do miasta, Roberta bolała prawa ręka od łokcia aż po czubki palców, tyle razy musiał — na rozkaz nauczy­ciela — wyszarpywać ciężką broń ze skórzanej pochwy i wsuwać ją z powrotem. Szybkość tych dwu ruchów sprawdzana była przez szeryfa na zegarku. Po skończonej strzelaninie Robert męczył się nad czysz­czeniem broni pod nadzorem Boba, który — wbrew nadziejom Roberta — okazał się wymagającym ponad miarę i zdrowy rozsądek. Któregoś dnia wielokrotne czyszczenie lufy i pucowanie magazynku zostało prze­rwane przez Murphy'ego. Obejrzał, colt i wyraził uznanie.

— Będziesz go teraz nosił — oświadczył chłopcu — razem z pasem. Jak... nauczysz się strzelać.

To rzekłszy szeryf zabrał i pas, i broń. W ten sposób Robert przełknął jeszcze jedną gorzką pigułkę.

Skarcony uśmiechnął się, co mogło oznaczać za­równo potwierdzenie, jak i zbagatelizowanie słów ciotki.

Nauka obchodzenia się z bronią trwała nadal, lecz teraz po nauce Robert, żeby się nie „zasiedział", speł­niał funkcję roznosiciela najrozmaitszych pism urzędo­wych. Wprawdzie Murphy tę nudną czynność nazwał pompatycznie „zastępstwem szeryfa", lecz to nie zwiodło Roberta. Jedną przecież uzyskał z tego ko­rzyść — poznawał coraz lepiej miasteczko: ulice, bu­dynki i ludzi.

W tym czasie wydarzył się w okolicach Wichita Falls napad rabunkowy. Denis Murphy pogonił za przestępcą, a do pomocy zabrał Bentleya. Obaj chłopcy pozostali pod pieczą Snowdena. Jak wkrótce Ro­bert się przekonał, Snowden był nie mniej od szeryfa wymagającym zwierzchnikiem, gorzej — bo równo­cześnie człowiekiem kostycznym, nie znającym się na żartach. Podczas nauki obchodzenia się z bronią (bo nie uległa ona przerwie) Robert nasłuchał się mnóstwa złośliwości, chociaż strzelał już szybko i celnie. Do­wiedział się, że „świat jest pełen smarkaczy, którym się wydaje, że wystarczy przypiąć blaszkę do koszuli, aby stać się wyborowym strzelcem". Gdyby Snowden był szeryfem Wichita Falls, Robert nie wytrzymałby i tygodnia w nowym zawodzie. Powrót Murphy'ego powitał tak radośnie, jak stęskniony młodzieniec po­wrót ukochanej, a dalsze ćwiczenia w strzelaniu wyda­wały mu się odtąd wesołą rozrywką.

Tak mijał czas dzielony między strzelaniem, czysz­czeniem broni, roznoszeniem listów i anonsowaniem szeryfowi interesantów, gdy Robert zastępował Boba w tej nudnej czynności. Zaiste, nie tak wyobrażał so­bie swoje obowiązki.

Nadszedł jednak — to zupełnie niespodziewanie — dzień, w którym szeryf wezwał Roberta i kazał przy­gotować się do wyjazdu następnego ranka.

— Mała sprawa do załatwienia — wyjaśnił. — Oczywiście urzędowa.

Robert aż pokraśniał z zadowolenia.

— Musisz zobaczyć, chłopcze, jak należy postępo­wać z ludźmi w specyficznych wypadkach. Tylko dlatego cię zabieram, bo w rzeczywistości mógłbym po­jechać sam lub wysłać Bentleya albo Snowdena. Przy­gotuj konia.

Po takiej informacji radość Roberta nieco przy­gasła. Sądził bowiem, że szeryf zechce wypróbować jego odwagę i sprawność, a tymczasem miał być tylko biernym świadkiem. Nie zapytał jednak, dokąd i po co jadą, lecz natychmiast pognał do stajni, wynajętej specjalnie dla wierzchowców ludzi szeryfa. Tam znaj­dował silę i jego koń, ten sam, na którym przybył tu z Greenfield, ten sam, którego ofiarowano mu pod­czas przepędu bydła. Nie było więc to zwierzę w pełni sił młodości, jednak trzymało się znakomicie i Robert za skarby świata nie pozbyłby się czworonogiego towa­rzysza. Chłopiec dokładnie obejrzał wierzchowca, uprząż, później osiodłał zwierzę i pojechał, raz stępa, raz kłusem, raz galopem, za miasto. Podczas dotych­czasowego pobytu w Wichita Falls Robert mało miał takich okazji, a koń zbyt długo przebywający w stajni traci sprawność. Robert obawiał się, że może nie spro­stać wymaganiom wędrówki z szeryfem. Ale zbytecz­nie się tym kłopotał, bo wyprawa z Murphym okaza­ła się spacerkiem długości zaledwie paru mil, a jej cel — w mniemaniu Roberta — nie był wart i tej krótkiej jazdy. Chodziło bowiem tylko o zażegnanie sporu między dwoma farmerami o dostęp do rzeki. Stromy brzeg uniemożliwiał pojenie bydła, natomiast drugi brzeg, płaski, wchodził na teren ziem sąsiada. Przez lata taki stan rzeczy posiadaczowi płaskiego brze­gu nic a nic nie przeszkadzał. Piaszczysta łacha nie była ani łąką, ani ornym gruntem. Nagle wszystko się odmieniło. Posiadacz łachy, zapewne za radą „życz­liwej osoby", zażądał stałej opłaty za dostęp do wody, na co druga strona wcale nie miała zamiaru przystać. W pojęciu Roberta było to głupstwo niewarte inter­wencji szeryfa. Przez godzinę Robert ze znudzoną mi­ną przysłuchiwał się argumentom obu wezwanych „stron" i wcale nie ucieszył się polubownym załatwie­niem sporu.

— Domyślam się — powiedział szeryf w powrotnej drodze — że uważasz naszą wyprawę za stratę cza­su — a kiedy Robert słabo zaprzeczył, dodał: — Nie lekceważ drobiazgów, mój chłopcze. Człowiek przewidujący nigdy ich nie lekceważy. Czy mógłbyś zagwarantować, że ci dwaj rolnicy po kilku dniach nie zaczęliby do siebie strzelać?

Robert potulnie odpowiedział, że takiej gwarancji nie mógłby dać ani on, ani nikt inny na świecie.

— A widzisz! Farmerzy to spokojny naród, póki rzecz nie dotyczy ziemi lub bydła. Są bardzo czuli na punkcie własności i honoru. Niejeden raz miałem do czynienia z takimi jak te głupstwami, a nie stłumiony w zarodku spór wprowadzał jednego do szpitalnej sali, drugiego za więzienne kraty. Nie lekceważ drobiazgów, chłopcze, pamiętaj!

Wieczorem tegoż dnia Bob, w obecności ciotki, długo żartował z „wyprawy" Roberta. A w żartach tych więcej było złośliwości niż dowcipu. Robert starał się okazywać wesołą minę, lecz gdy układał się do snu w swym pokoiku pomyślał, iż Bob Locke wcale nie jest tak miłym towarzyszem, jak to początkowo się wydawało. Nieco później zaobserwował skłonność Bo­ba do imponowania innym, jednak nie czynami, a... gadaniem. Jedynie wobec szeryfa i jego dwu starszych pomocników Bob nie zadzierał nosa. Natomiast inte­resantów traktował wyniośle, czyniąc wyjątek tylko dla znanych w mieście i powszechnie szanowanych osób.

Teraz w funkcjach Roberta zaszła pewna zmiana, bo chociaż w niektórych godzinach dnia pełnił nadal rolę roznosiciela listów, w innych — portiera anonsującego szeryfowi przybycie interesanta, został równocześnie podniesiony do godności strażnika wieczornego i noc­nego porządku na ulicach miasta. Przez kilka kolej­nych dni — w towarzystwie Murphy'ego, później cho­dził razem ze Snowdenem, na koniec i odtąd już na stałe — z Bobem.

Praca polegała na tym, że każdego wieczoru, dobrze już po zmroku, obaj chłopcy maszerowali ulicami i uliczkami Wichita Falls, bacznie obserwując, czy „porządek publiczny" nie został naruszony, czy nie zakłócono czyjegoś spokoju. Szeryf zastrzegł, że w wy­padku „poważniejszych spraw" winni się ograniczyć tylko do szybkiego zawiadomienia albo jego, albo któregoś ze starszych pomocników.

— Żadnego udziału w bójkach! — rozkazał suro­wo. — Żadnej strzelaniny. Jeśli się dowiem, że któryś z was wyciągnął colt, już ja mu obmyślę nagrodę.

Tak oto działalność „młodych szeryfów" ograniczo­no do uspokajania i odprowadzania do domów zbyt agresywnych pijaków, zatrzymywania kieszonkowych złodziei oraz mitygowania niesfornych woźniców lub zbyt śmiałych jeźdźców. Wywiązywali się z takich za­dań znakomicie, przy czym Bob pouczał Roberta przy każdej okazji, jak powinien postępować, co po pew­nym czasie przerodziło się w nudę trudną do wytrzy­mania, równą nudzie pełnionych obowiązków. Jeden jedyny raz trafił się przypadek interesujący. Otóż każdego wieczoru Bob oprowadzał Roberta po miej­scowych saloonach. W każdym z nich gościli po kilka zaledwie minut. Rzadko kiedy zauważeni przez wesoły tłum gości, okrążali salę i wychodzili. Jednak gdy któregoś wieczoru wkroczyli do wnętrza „Czarnego Bizona", nie skończyło się na zwykłym spacerku po zatłoczonym lokalu. Robert stąpał krok za Bobem, starając się nikogo nie potrącić, pomny na słowa sze­ryfa, żeby przypadkiem nie sprowokować awantury. W taki sposób dotarli obaj do krańca sali, gdzie przy dwu stołach zabawiano się grą w karty. Tam Bob za­trzymał się dłużej niż zwykle.

— Tylko się przyglądaj — szepnął Robertowi. — Nie potrzebujesz mi pomagać. Sam sobie poradzę.

Z czym Bob miał sobie poradzić, Robert ani wie­dział, ani próbował odgadnąć. Tkwił więc jak kołek w płocie na dwa kroki od kącika grających i znudzo­nym wzrokiem przyglądał się kartom, padającym na stół i zgarnianej przez wygrywającego kupce pienię­dzy. Robert nic a nic nie znał się na karcianych grach, wiedział tylko, że we wszystkich saloonach Wichita Falls tolerowane są tego rodzaju zabawy. Cóż więc potrafiło nagle zainteresować Boba? Jego towarzysz zatrzymał sie za jednym ze stołów i przyglądał się grającym. Nie zwracali na niego uwagi. Trzej z nich, których twarze zwrócone były w kierunku Roberta, wyglądali na farmerów. Robert nie mógł się mylić. W Greenfield poznał wielu rolników, ich strój, sposób bycia, wyrażania się. Znał zamaszyste gesty, mające ukryć wrodzoną nieśmiałość i pokazać „miejskim" lu­dziom, że rolnik jest tak samo „światowym" człowie­kiem, jak mieszkaniec wielkiej metropolii.

Tak, to byli farmerzy w swych odświętnych, a prze­cież starych i staromodnych kurtach, w kapeluszach niby nowiutkich, lecz od samego wiszenia na kołkach czy gwoździach wypłowiałych i nabitych kurzem. A ten czwarty? Robert widział tylko jego plecy, szare sukno surduta, którego poły zwieszały się z obu stron krzesła. Wyglądało to bardzo elegancko. Siwy cylin­der, srebrzyście polśniewający, dopełniał stroju, na jaki — w mniemaniu Roberta — stać było tylko bar­dzo zamożnych mieszkańców Wichita Falls. Może le­karza, może adwokata, a może samego burmistrza? Czego tu szukał Bob? Odpowiedź otrzymał szybko i zupełnie niespodziewaną.

Nagle ujrzał, jak Bob pochylił się nad plecami ele­ganta, wyciągnął przed siebie obie ręce, przesunął je nad ramionami gracza i chwycił za końce rękawów. To był ruch błyskawiczny. Robert ledwie zdążył zauważyć muśnięcie dłońmi, które nagłe uniosły się, dzierżąc po jednej karcie.

— Dżentelmeni! — zawołał Bob usiłując nadać swemu głosowi grube brzmienie. — Zabierzcie swoje pieniądze. To szuler!

Porwali się z krzeseł. Trzy pary rąk prawie rów­nocześnie przykryły stosik srebrnych monet i papiero­wych banknotów. Przy sąsiednim stole przerwano grę, lecz nieco dalej, w głębi zatłoczonej sali nikt nie zwrócił uwagi na incydent. Szuler podniósł się wolno, odwrócił. Nie wyglądał ani na zdenerwowanego, ani na oburzonego. Robert dostrzegł oblicze podługowate, jakby pysk lisa, z małymi, chytrymi oczkami, długim nosem i czarnym wąsikiem na górnej wardze. Oczki zamrugały na widok Boba, a rysy twarzy wykrzy­wiły się w uśmiechu.

Robert nie potrafił zrozumieć postępowania ludzi dziwnie obojętnych wobec człowieka, który ich oszu­kiwał.

Skłonił się elegancko cylindrem i skierował się ku wyjściu.

— Puszczasz go? — zdumiał się Robert.

Bob tylko kiwnął głową i zapytał farmerów:

— Wnosicie skargę?

Popatrzyli jeden na drugiego i nie odpowiedzieli.

Pokiwali głowami.

— Mądrze namówisz, Natanie. Nikt nie jest stratny.

Bob wzruszył ramionami, pociągnął za rękaw Roberta.

Na tym zakończyła się historia tego błahego z po­zoru zdarzenia. Nigdy później Robert już nie natknął się na Stevensa, przynajmniej tak mu się wydawało. Albo szuler dobrze się ukrywał, albo też opuścił Wi­chita Falls.

Od tamtego wydarzenia Robert na nocne patrole uczęszczał rzadziej. Za to w dzień zabierał go szeryf Murphy poza miasto, aby tropić poszukiwanych li­stami gończymi przestępców. Niekiedy nie dawało to rezultatów, niekiedy wykonanie zadania okazywało się tak łatwe, że Robert powracał z wyprawy mocno roz­czarowany. Nie to mu się marzyło, lecz jakieś bliżej nie określone, bohaterskie czyny, pozwalające na zdo­bycie poważania ludzi i odrobiny sławy. Niełatwo było ani o jedno, ani o drugie — okazji brakowało. Trafiła się wreszcie dopiero po roku służby. Na po­łudnie od Wichita Falls dokonano napadu na pociąg. Trójka zamaskowanych mężczyzn wkroczyła niespodziewanie do jednego z wagonów podczas jazdy, steroryzowała podróżnych rewolwerami i ograbiła ich tak dokładnie, jak to tylko było możliwe w pośpiechu.

Rabunek ograniczył się do tego wagonu. Wieść o na­padzie przedostała się jednak do innych. Uzbrojeni konduktorzy zagrodzili drogę i trójka napastników ra­towała się ucieczką, skacząc z pędzącego pociągu.

Nikt z napadniętych nie był w stanie nawet w przy­bliżeniu podać rysopisu bandytów. I tylko przypadek odegrał w tej sprawie decydującą rolę. Otóż do grona obrabowanych, jak się później okazało, należał pewien traper, a jednocześnie eksplorer, wiozący spory wore­czek złotego piasku. Gdy spłoszeni bandyci wysko­czyli z pociągu, jedynym człowiekiem, który podążył w ich ślady, był właśnie ów traper. Jego skoku z wa­gonu nie zauważyli ani współtowarzysze podróży, ani uciekający napastnicy. Teren przylegający do torów porastała wysoka trawa, co sprzyjało ścigającemu. Dobrze skryty, mógł śledzić ucieczkę bandytów. Naj­pierw biegli co sił, lecz stwierdziwszy, że pociąg nie zatrzymał się, zwolnili kroku. Wówczas traper ruszył za nimi. Siady wśród łąki były wyraźne jak ścieżka bizona, więc nawet gdy uciekinierzy zniknęli mu z oczu, mógł śmiało i bezbłędnie kroczyć we właściwym kie­runku. Tak tropił bandytów około trzech godzin, po­suwając się trawiastą, pustą płaszczyzną. Dopiero gdy zapadł zmierzch, dostrzegł na horyzoncie zabudowa­nia. Wydeptany ślad zmierzał w tamtym kierunku. Traper przyspieszył kroku i zatrzymał się w miejscu, gdzie kończyła się preria, a zaczynały orne pola i wśród nich, widoczny jak na dłoni, wznosił się mie­szkalny dom. Traper, ukryty w samotnej kępie krza­ków, dostrzegł trzech zbiegów. Posuwali się wolno, prawdopodobnie dlatego, że jeden z nich, wlokący się na końcu, wyraźnie kulał. Teraz zza węgła budynku wyskoczyły dwa psy i z ujadaniem rzuciły się na przybyszów. Była to niepomyślna okoliczność — czuj­ne psy uniemożliwiały traperowi niepostrzeżone podejście. Położył się więc w krzakach i tylko obserwo­wał. Widział, jak bandyci opędzali się przed zwierzę­tami, jak otworzyły się drzwi domu i na progu sta­nął mężczyzna. Krzyknął coś niezrozumiale. Psy od­biegły w stronę zabudowań. Trzej wędrowcy zbliżyli się ku budynkowi, nieznajomy wyszedł im naprzeciw. Chwilę trwała rozmowa, niedosłyszalna, aż wreszcie wszyscy zniknęli w głębi domu.

Ściemniało się coraz bardziej, w oknach zabłysły światła. Później, gdy już wzeszedł księżyc, a gwiazdy poznaczyły niebo białymi punktami, tylko jeden czło­wiek, zapewne gospodarz, bo w asyście psów, obszedł dom oraz stojącą w pobliżu szopę, potem stał chwilę na progu i spoglądał w kierunku kępy krzewów, w któ­rej spoczywał traper. Gdyby podszedł bliżej, psy na pewno by wytropiły ukrywającego się. Jednak zre­zygnował widać z dalszego obchodu, bo zniknął za drzwiami, a w kilkanaście minut później pogasły światła w oknach. Jak słusznie wywnioskował traper, fakt ten oznaczał, że bandycka trójka skorzystała z noclegu. McCallum (tak nazywał się traper) długo zastanawiał się nad lekkomyślnym postępkiem rabu­siów. Farma leżała niezbyt daleko od miejsca napadu i należało przypuszczać, że ewentualny pościg tu przede wszystkim zawita. McCallum nie potrafił wytłumaczyć takiej nieostrożności, wręcz głupoty. Chyba że farmer był przyjacielem, a może nawet wspólnikiem bandy­tów i nie grzeszył nadmiarem rozsądku.

Traper przeleżał w krzakach jeszcze z pół godziny, aż zdecydował się na odwrót. Nie mógł przeboleć zrabowanego woreczka, lecz równocześnie zdał sobie spra­wę, że w pojedynkę nic nie zdziała. Postanowił poszu­kać sojuszników. Pomaszerował z powrotem ku ko­lejowym torom, słusznie przewidując, że jeśli podróżni wszczęli alarm, pościg za zbiegami rozpocznie się od miejsca, gdzie bandyci wyskoczyli z pociągu, tym bardziej że miejsce to leżało zaledwie o kilka mil od Wichita Falls, miasteczka, którego szeryf słynął z ener­gii i odwagi. O Denisie Murphym traper już słyszał, mimo że w tych okolicach bawił zaledwie dwa razy. Zdrowy rozsądek nie zawiódł go, a wiara w energię Murphy'ego znalazła potwierdzenie. Tuż przy torach McCailum natknął się na trzech jeźdźców: Denisa Murphyego, Kida Snowdena i Roberta Dreera. Miał nieco kłopotów z wyjaśnianiem, że nie jest wspólnikiem bandytów. Uwierzyli, gdy opowiedział o szczegó­łach napadu i gdy obiecał doprowadzić pościg do miej­sca, gdzie ukryli się napastnicy.

Jak to się stało, że szeryf Wichita Falls tak szybko zabrał się do sprawy?

Otóż w niecałe dwie godziny po napadzie pociąg osiągnął Wichita, Falls. Kierownik drużyny konduktorskiej natychmiast pognał do szeryfa, a z nim więk­szość obrabowanych pasażerów. W pół godziny póź­niej — Murphy nie bawił się w kradnące cenny czas, drobiazgowe przesłuchania — szeryf wysłał czterech pomocników, aby podnieśli alarm w miejscowościach leżących w najbliższym rejonie Wichita. Po trzech dalszych godzinach wrócili pierwsi, spełniwszy zada­nie: Kit Snowden i Robert Dreer. Szeryf nie czekał na pozostałych. Wyruszył z początkiem nocy, posuwając się wzdłuż torów, pewien, że blask wschodzącego, księ­życa pozwoli odkryć tropy uciekinierów. Nie sposób stwierdzić, czy przewidywania szeryfa uwieńczone zo­stałyby sukcesem, czy też pogoń wróciłaby z niczym. Przypadek, jakim stało się spotkanie trapera, roz­strzygnął o powodzeniu.

Od kolejowych torów powiódł McCailum całą trójkę do krzaków stanowiących niedawno jego punkt obser­wacyjny. Tu zatrzymano się. Gdyby nie psy, można by zaskoczyć mieszkańców domu, jednak czekanie do świtu w niczym nie polepszało sytuacji. Dlatego szeryf polecił Snowdenowi i Robertowi objechać dalekim łu­kiem zabudowania, ukryć konie i podczołgać się pod tylną ścianę budynku mieszkalnego tak blisko, jak to tylko będzie możliwe. Polecenie wykonali szybko i bez trudności, lecz tylko w połowie. Bo gdy obaj zwia­dowcy rozpoczęli mozolną wędrówkę, narobili tyle ha­łasu, że doświadczony westman przyrównałby go do łomotu spłoszonego bizona. Nic dziwnego, ani Snowden, ani Robert nie byli mistrzami w czołganiu się. Zanim przebyli połowę drogi do domu, wyskoczyły psy, wprawdzie nie atakowały, lecz ich ujadanie mu­siało zbudzić śpiących. W jednym z okien zabłysło światło i po minucie zgasło. W chwilę później roz­legł się huk wystrzału oddanego — jak sądził Ro­bert — po przeciwległej stronie budynku. Nie waha­jąc się dłużej, skoczyli przed siebie i dopadli ściany domu. Psy nadal szczekały. Nagle z lekkim trzaskiem otworzyło się okno. Ciemna postać stanęła na para­pecie i zsunęła ku ziemi. Uciekającemu nie dopisało szczęście. Musiał potknąć się o jakiś kamień, bo po kilku krokach runął. Podniósł się bardzo niemrawo i to go zgubiło. Robert rzucił się na wstającego i ude­rzył pięścią w głowę tak silnie, że przeciwnik za­chwiał się i powtórnie upadł. Tymczasem Snowden szarpał się z drugim zbiegiem, podczas gdy trzeci już gnał wąską steczką między zagonami i ledwie go było widać. Robert pomógł Snowdenowi — w kilka sekund rabuś został obalony i skrępowany własnym pasem i lassem. W ten sam sposób załatwiono się z przeciw­nikiem Roberta, zanim jeszcze odzyskał przytomność. Dopiero po tym wszystkim zjawił się szeryf. Nie okrą­żał domu, lecz po prostu wyszedł tym samym oknem, przez które uciekali ścigani. Murphy wespół z McCallumem usiłował dostać się do wnętrza drzwiami fron­towymi. Początkowo na wezwanie nikt nie odpowie­dział, lecz na ostrzegawczy strzał szeryfa wpuszczono go. Zastał tylko gospodarza i jego żonę.

Tak to, w dużym skrócie, wyglądała historia pogoni i schwytania uczestników napadu na pociąg, bo i trze­ci z Bandytów niedługo korzystał ze swobody. Schwy­tano go w kilka godzin później w miasteczku leżącym o piętnaście mil od Wichita Falls.

Złapanie bandyckiej trójki nie było niczym nad­zwyczajnym. Szeryf Murphy, odkąd objął swój urząd, zdołał zaprowadzić za więzienne kratki kilka dziesią­tek przestępców. Natomiast zadziwiającą była szyb­kość, z jaką zlikwidowano szajkę i odzyskano cały łup. Przeważnie bowiem chwytano rabusiów dopiero wów­czas, gdy zdołali już roztrwonić zrabowane pieniądze ku prawdziwej rozpaczy poszkodowanych.

Podczas prowadzonego śledztwa farmer, u którego przestępcy nocowali, wyparł się jakiejkolwiek z nimi znajomości, twierdząc z uporem, że udzielił gościny strudzonym wędrowcom, jak przypuszczał kowbojom poszukującym pracy. Ponieważ to samo zeznali oskar­żeni, rolnika nie pociągnięto do odpowiedzialności. W czasie rozprawy sądowej występował tylko jako świa­dek. Denis Murphy uważał, że cała czwórka bezczelnie kłamie, jednak nie sposób tego kłamstwa dowieść.

Bohaterem historii stał się nie szeryf i nie Snowden, nie mówiąc już o ograbionym traperze, lecz Ro­bert Dreer. Przyczyną sławy był chyba jego młody wiek. Kiedy zeznawał podczas rozprawy sądowej i szczegółowo opowiedział o swym udziale w schwyta­niu bandytów, na sali szczelnie wypełnionej ciekaw­skimi raz po raz powstawał szmer pochwalnych szep­tów, a nawet ktoś zaklaskał, co wywołało uwagę sę­dziego na temat zachowania się publiczności.

Po zakończeniu rozprawy wokół Roberta uczyniło się tłoczno. Ściskano mu ręce, klepano po plecach, głośno wyrażając przekonanie, że Denis Murphy zna­lazł skarb w osobie takiego pomocnika i że na pewno, gdy obecny szeryf, syt chwały, zrezygnuje z funkcji, Robert Dreer stanie się godnym jego następcą.

Robert, z natury skromny, pierwszy raz w swym życiu dał się ponieść dumie, za co wkrótce srodze zo­stał ukarany.

Wieczorem, po tym pamiętnym dniu rozprawy są­dowej, podczas posiłku w domku ciotki Locke, Bob zaczął go wyśmiewać, a czynił to w sposób tak zło­śliwy, że Robert szybko stracił humor i gdyby nie obecność ciotki, ostro sprzeciwiłby się tego rodzaju żartom. Od tego czasu przy byle jakiej sposobności Bob pokpiwał z Roberta, stał się dokuczliwym i oschłym towarzyszem pracy. Roczna znajomość, która mogła przekształcić się w przyjaźń, poczęła zmieniać się we wzajemny antagonizm. W imię sprawiedliwości stwier­dzić należy, że nie było w tym winy Roberta. To Bob prowokował go stale i z rozmysłem, a postępował tak zazwyczaj, gdy brakło świadków rozmowy.

Początkowo Robert nie mógł pojąć, dlaczego Bob nieoczekiwanie z sympatycznego chłopaka przemienił się w opryskliwego złośliwca. Później zrozumiał, gdy zauważył, że natężenie złośliwości wzmaga się po każ­dej pochwale udzielonej mu przez szeryfa. Oczywiście, tylko wówczas gdy Bob mógł ją usłyszeć. Odtąd Ro­bert wystrzegał się wspominania o pochlebnych uwa­gach Denisa Murphy'ego, a gdy szeryf w obecności swych pomocników klepał go po plecach oświadczając, że nigdy dotąd nie zatrudniał chłopca tak świetnie dają­cego sobie radę, Robert tylko udawał radość. Wiedział, że jeszcze tego samego dnia stanie się ofiarą kolejnych złośliwości Boba. Przestały więc go cieszyć własne sukcesy — a miał ich już kilka. Po schwytaniu ban­dyckiej trójki Denis Murphy coraz częściej zabierał Roberta na przejażdżki w okolice Wichita Falls. Nie były to jednak wycieczki krajoznawcze, lecz ważny fragment szeryfowskiej służby. Robert rychło odgadł cel tych parogodzinnych wypraw i równocześnie stwierdził, jak dużym zaufaniem ludzi cieszył się jego szef.

Odwiedzali większe, mniejsze i zupełnie malutkie gospodarstwa rolne, a wszędzie witano przybyszów z serdecznością, która znacznie przekraczała tradycyj­ne na Dalekim Zachodzie formy gościnności i niekiedy bywała dość kłopotliwa, zmuszająca szeryfa do dłu­giego I tłumaczenia gospodarzom, dlaczego nie może u nich przenocować, a nawet spędzić kilku godzin. Lecz nie tylko farmerzy i ich rodziny, również parob­cy, kowboje, traperzy witali Denisa Murphy'ego tak, jak wita się starego przyjaciela. Przy tej okazji — Robert to spostrzegł — przekazywali szeryfowi jakieś informacje. Niekiedy głośno, w rodzaju: „Ślepy Bill znowu się kręci nad jeziorem Texoma" lub: „Kulawy Seaver tydzień temu opuścił więzienie" — niekiedy szeptane na ucho. Wśród tych wiadomości znajdowały się takie, których sensu Robert nie pojmował, na przy­kład: „W przyszły czwartek koło Pemroke" albo: „Holbrook sprzedał dwanaście talii". Brzmiało to zupełnie jak szyfr, o jego znaczenie Robert nie śmiał pytać.

Cierpliwość została wynagrodzona. Któregoś wie­czoru, gdy wracali do Wichita Falls, szeryf nieoczeki­wanie zagadnął Roberta:

Robert westchnął.

Ja temu nigdy nie podołam" — pomyślał ze smut­kiem i natychmiast zapytał:

— Co to miało znaczyć: „Holbrook sprzedał dwanaście talii"?

Szeryf roześmiał się.

— To, mój kochany, że Stevens, ten szuler, widać wybiera się w dłuższą podróż, do miejsc, w których nie kupi potrzebnych mu do szulerki kart. Holbrook prowadzi niewielki sklepik w Wichita i handluje przybo­rami do pisania, książkami, kartami, tytoniem i różnymi drobiazgami, bez których można się obejść albo nie, w zależności od przyzwyczajenia. Ale powiem ci jeszcze jedno, tylko trzymaj język za zębami, bo na to nie ma dowodu. Otóż Holbrook na specjalne życzenie sprzedaje karty znaczone.

Robert nie śmiał dłużej pytać. Przejażdżki z szery­fem zaliczał do najprzyjemniejszych chwil w swej pracy, jednak zatruwały je później rozmowy z Bobem. Bowiem po każdej wyprawie Bob stawał się niezwykle agresywny. Gdyby nie wspólne mieszkanie, Robert mógłby go unikać w godzinach wolnych od zajęć. Nie­stety, w domku ciotki Locke obaj chłopcy musieli wi­dywać się rano, wieczór i przy wszystkich posiłkach. Robert zaczął zastanawiać się nad zmianą mieszkania, lecz jak miał wytłumaczyć to ciotce? Co powiedzieć szeryfowi, który na pewno zainteresuje się przepro­wadzką?

Ani na chwilę nie przyszło mu na myśl poskarżyć się przed szeryfem na Boba. Uważał taki postępek za niegodny mężczyzny. Spróbował porozmawiać z ciotką, licząc na to, że potrafi ona wpłynąć na zachowanie się bratanka. Długo czekał na okazję. Doczekał się wreszcie, gdy Bobowi wypadł nocny dyżur w szeryfówce. Po jego odejściu dość niezdarnie rozpoczął swój wywód i tak wszystko poplątał, że pani Locke prze­rwała mu w pewnej. chwili, zapytując, czy jedzenie mu nie smakuje, czy może pokój zbyt ciasny. Ona przecież stara się, by jej młody przyjaciel czuł się u niej jak w rodzinnym domu.

Robert szczerze zaprzeczył wszystkiemu, zapewnił o swej wdzięczności.

Robert oświadczył, że ta sprawa nie ma nic wspól­nego z szeryfem.

O jakiej sprawie mówisz?

Robert westchnął. Wyglądało na to, że Bob był nie tylko złośliwcem zazdrosnym o cudze powodzenie, lecz również człowiekiem fałszywym. Ale jak o tym mó­wić ciotce? Przeprosił panią Locke — widocznie mu­siał się pomylić — dodał jednak nieśmiało, że prze­cież sama ciotka kilkakrotnie była świadkiem złośli­wości Boba.

— To prawda — przyznała smętnie. — Lecz on ma w gruncie rzeczy złote serce. Widzisz, mój chłopcze, Bob, mówię to w zaufaniu, był dość niesfornym dziec­kiem, rodzice mieli z nim sporo kłopotów. Och, ja wiem, że jest nieco... trudny, ale mam nadzieję, że wasze wzajemne stosunki ulegną poprawie. Bądź do­brej myśli, Robercie.

Na tym rozmowa się urwała, a Robert nadal nie wiedział, jak ma postępować, co czynić w tak skompli­kowanej sytuacji. Myśli jego coraz częściej kierowały się ku przeszłości. Dziwnym trafem przeszłość nagle dała znać o sobie.

Któregoś dnia Denis Murphy wezwał chłopca do gabinetu i oświadczył radośnie:

— Przypomnieli sobie o nas. Późno, bo późno, ale lepiej późno niż wcale!

Po tych słowach podniósł z biurka ćwiartkę papieru.

— Oto i list — powiedział.

— Od pana Gordona?! — krzyknął Robert.

Robert chwycił papier skwapliwie. Żywił nieuza­sadnioną nadzieję, że Karol Gordon wzywa go do sie­bie. Nic takiego w liście nie znalazł. Dowiedział się natomiast, że jego opiekun i przyjaciel wrócił do swe­go traperskiego zawodu i ani mu w głowie zakładać nowe farmerskie gospodarstwo. Robert westchnął. Naj­lepsza możliwość uniknięcia dalszych kłopotów z Bo­bem rozwiała się. Karol Gordon-farmer na pewno potrzebowałby pomocnika, a któż mógł być dlań wy­godniejszy od Roberta? Lecz Karol Gordon-traper nie potrzebował nikogo.

Szeryf podszedł do wielkiej, czarnej szafy, wydobył pęk kluczy, otworzył drzwiczki. Na półkach stały rów­nymi rzędami grube i cienkie tomy książek. Ten wi­dok nieco zaskoczył Roberta. Kiedyż to Murphy znaj­dował czas na czytanie? Gdy mieszkał z Karolem Gordonem, jego opiekun, a równocześnie pracodawca posiadał tylko kilkanaście bardzo podniszczonych to­mików, tu znajdowała się pokaźna biblioteka. Jednak nie wszystkie w niej przegrody wypełniały książki. Na najniższej półce widniały uszeregowane równym rząd­kiem lśniące szklaneczki, a na obu jego krańcach ster­czały, jak żołnierze na warcie, dwie wysokie i ciemne butelki z kolorowymi etykietami. Robert nie zdążył odczytać napisów, bo szeryf, wyciągnąwszy opasłe to­misko, zatrzasnął szafę.

Tomisko spoczęło na biurku. Szeryf siadł i począł przerzucać kartki. Zatrzymał się przy jednej.

— Siadaj przy mnie, Robercie.

Chłopiec spełnił polecenie i zerknął na otwartą stro­nicę. Widniała na nim kolorowa mapa. Ale jaka mapa!

Przyszło mu to bez trudu, jako że nazwę stanu wy­drukowano na marginesie karty.

Znowu zaszeleściły kartki. Szeryf je przewracał i przewracał, aż zatrzymał się przy bardziej koloro­wej. Barwne prostokąty i kwadraty: zielone, żółte, pomarańczowe, różowe i o odcieniu fioletu znaczyły cały ląd Północnej Ameryki, od Atlantyku aż po Ocean Spokojny i aż po prawie równą jak linia granicę, po­wyżej której widniał rozstrzelonymi literami wydruko­wany napis: Kanada.

— Coś w tym rodzaju. Tu, na dole, wydrukowano taką skalę. Teraz możemy sprawdzić, ile mil dzieli nas od Vincenta Irvina.

Odsunął szufladę biurka, wydobył z niej pasek pa­pieru, położył go na mapie tak, że jednym końcem dotykał kółeczka z napisem: Wichita Falls, a dru­gim — podobnego, z napisem: Fort Benton.

Jakiż to niezmierny szmat drogi dzielił go teraz od Vincenta Irvina! A od Gordona?

Robert nie mógł odmówić żądaniu, lecz postarał się sprawę zbagatelizować. Wypadło to bardzo fałszywie.


Nawet człowiek znający się mniej od Denisa Murphy'ego na ludziach nie uwierzyłby w prawdziwość relacji chłopca.

— Kręcisz — oświadczył szeryf. — Przypuszczam, że Bob nieco zalazł ci za skórę, że wina bardziej ob­ciąża jego niż ciebie. Jednak uprzedzam: nie będę to­lerował żadnych sporów między moimi współpracow­nikami. Bowiem tego rodzaju stosunki wpływają na pogarszanie się wyników pracy szeryfa. Ja tego nie ścierpię. Pogadam z Bobem, nie wspominając o naszej rozmowie, jeśli jednak o waszych sporach dowiedzą się mieszkańcy Wichita, zwolnię was obu. To wszyst­ko. Mam nadzieję/że już nigdy więcej nie będę zmu­szony do mówienia tak przykrych słów. Z twojej pra­cy jestem zadowolony i wróżę ci sukcesy, więc nie psuj sobie tej dobrej opinii.

Robert opuścił gabinet szeryfa kompletnie zdruzgo­tany. Wystąpienie szeryfa uznał za niesprawiedliwe i krzywdzące. Przecież sam szeryf, wyróżniając Ro­berta, obudził w Bobie uczucie zazdrości. Lecz jakże można było o tym mu powiedzieć? Nie, nigdy! Więc co dalej? Chyba tylko uzbroić się w cierpliwość licząc na to, że Bob się uspokoi. A może zrezygnować z pra­cy? Lecz co powiedziałby na to Karol Gordon? Prze­cież Robert sam zdecydował się pozostać w Wichita Falls, zamiast towarzyszyć dalej opiekunowi. A de­cyzję taką podjął pod wpływem opowiadań Boba. Jak­że inny wydawał się wówczas ten najmłodszy pomoc­nik szeryfa! Tak bardzo mu zaimponował, że posta­nowił stać się kimś podobnym. Marzenie stało się rzeczywistością, lecz w miarę upływu czasu coraz bar­dziej przykrą.

Cóż więc dziwnego, że znajdując się w takim stanie ducha Robert coraz częściej wybiegał myślami ku nieznanemu Fort Benton lub sięgał w przeszłość wspominając Greenfield i jego mieszkańców. Cóż by dał za powrót tamtych, spokojnych dni!

Ze strachem wracał na nocleg do domku ciotki Locke i starał się przyjść albo przed Bobem, albo po nim. Nie zawsze mu się to udawało, często Bob spe­cjalnie czekał na współlokatora, a w drodze, raz czę­ściej, raz rzadziej — w zależności od humoru — dow­cipkował na temat sukcesów Roberta lub jego prze­szłości, którą świetnie poznał z dawnych opowiadań swego towarzysza. Pytał, go najpoważniejszym tonem, czy pozostając w służbie Gordona doił krowy ciągnąc je za ogon. Kiedy indziej wyraził przypuszczenie, że Vincent Irvin opuścił Greenfield, bo nie mógł dłużej znieść sąsiedztwa Roberta, a Karol Gordon z podobnej przyczyny podrzucił Roberta szeryfowi.

— Być może Murphy z kolei podrzuci cię komu in­nemu, jak sądzisz?

Robert starał się traktować podobną gadaninę za dobry żart, jednak nie bardzo mu to szło. Pamiętał wszakże o rozmowie z szeryfem i zdołał powstrzymy­wać się od ostrzejszych odpowiedzi. Łudził się nadzieją, że w miarę upływu czasu albo Bobowi znudzą się za­czepki, albo też on — Robert — tak do nich przy­wyknie, że staną się dlań obojętne. Te przewidywania nie sprawdziły się. Natomiast wydarzyło się coś, czego Robert nie mógł brać pod uwagę nawet w najbardziej ponurych rozważaniach na temat swej przyszłości.

Ucieczka

Tego wieczoru Bob Locke pierwszy opuścił szeryfówkę. Robert uczynił to w kilkanaście minut później, zadowolony, że sam wróci do domu.

Szedł wolno, pozdrawiając co starszych i statecz­niejszych przechodniów, znanych mu z widzenia lub z którymi już wielokrotnie rozmawiał. Odpowiadali mu wesoło: „Halo, Bob!" lub żartobliwie: „Jak leci, szery­fie?", lub krótko: „Dobry wieczór".

Inni, młodsi, pierwsi zdejmowali kapelusze, niekie­dy przystając, aby zaproponować szklaneczkę piwa w najbliższym saloonie. Robert grzecznie odmawiał. Po pierwsze dlatego, że ciotka nie lubiła, gdy któryś z chłopców spóźniał się na wieczorny posiłek, po dru­gie dlatego, że „szklaneczka" mogła zamienić się w ca­łą beczkę lub w długą kolejkę szklaneczek whisky. Fundatorzy byli szczodrzy, a pod wpływem alkoholu bardzo czuli na wszelką odmowę.

Szeryf Murphy już na samym początku służby prze­strzegł Roberta, że pierwszy wypadek upicia się będzie równoznaczny z ostatnim dniem pracy.

Dotarł wreszcie przed ogródek ciotki Locke, zado­wolony z tylu spotkań i zaproszeń. Uznał, że go lu­biano, i nie mylił się.

W jadalnym pokoju ciotka jak zwykle powitała go uśmiechem, a Bob, pochylony nad talerzem, tylko nań zerknął i milczał, zajęty bez reszty nożem i widelcem. Ciotka przyniosła drugą porcję baraniny i wielki pół­misek parującego makaronu.

— Co słychać? — zagadnęła siadając przy stole.

Dzień upłynął wyjątkowo spokojnie, więc Robert nie bardzo miał ó czym opowiadać. Wiedział jednak, że ciotka Locke spragniona jest jakichkolwiek wiado­mości, dlatego rozwiódł się szeroko na temat spotka­nych znajomków i choroby żony Snowdena, do której sam szeryf sprowadził lekarza.

Robert drgnął i wyprostował się:

Ciotka, która miała słuch znakomity, usłyszała zło­śliwą uwagę i aż poczerwieniała.

— Bob — odezwała się ostro — zachowaj swe uwa­gi dla siebie, a teraz bądź łaskaw zostawić nas sa­mych.

Wezwany odsunął krzesło z hałasem i wyszedł bez słowa.

— Bardzo mi przykro — szepnął Robert — chociaż nie poczuwam się do żadnej winy.

Teraz odtworzył, jak umiał najlepiej, przebieg roz­mowy z szeryfem.

— Dobrze mi tu u pani — zakończył swą relację — lecz sądzę, że będzie jeszcze lepiej, gdy poszukam in­nego mieszkania.

— Nawet nie myśl o tym. Uznałabym to za osobistą obrazę. Bob ma trudny charakter, popełnia mnóstwo błędów, lecz wyprowadzając się ode mnie, utwierdził­byś go w przekonaniu, że postępował słusznie. Nie, Robercie, proszę cię, zostań. Porozmawiam z szeryfem, na pewno mi dobrze poradzi.

Robert zaniepokoił się:

— Szeryf zapewnił mnie, że zachowa tajemnicę i nie będzie rad, że ja nie zastosowałem się do tego.

— Rozumiem. Przyrzekam, że powiem szeryfowi tylko tyle, ile dowiedzieliśmy się od Boba. Jesteś zadowolony?

— Dziękuję.

— Widzisz... bardzo mi przykro z powodu zachowa­nia się Boba. Przede wszystkim dlatego, że to mój bratanek. Chyba rozumiesz, że mi na nim zależy i lę­kam się, aby nie wkroczył na złą ścieżkę. Jeśli z inny­mi będzie postępował tak, jak z tobą, straci przyjaciół, a zyska śmiertelnych wrogów. Martwię się o Boba. No, idź teraz spać, mój chłopcze, dobranoc i bądź do­brej myśli Robert starał się, jak mógł, „być dobrej myśli", lecz w następnych dniach nie wydarzyło się nic, co mogłoby natchnąć go otuchą. Wysłał list do Karola Gordona na adres Irvina, ale w tym liście nie wspo­mniał ani słówkiem o „sprawie Boba". Nie chciał skar­żyć się, a takie pisanie wyglądałoby na skargę. Teraz nawet tego trochę żałował. „Optymistycznym" listem utwierdzał Gordona w mniemaniu, że w Wichita Falls wszystko układa się jak najlepiej, gdy w rzeczywisto­ści układało się... jak najgorzej.

Od pamiętnego wieczoru Bob odzywał się do Ro­berta jedynie w sprawach służbowych. Wspólne dy­żury w szeryfówce upływały w ciszy. W domku ciotki Locke Bob również milczał jak głaz. Robert nie sta­rał się przerywać tego milczenia. Taka sytuacja była nieprzyjemna, ale Robert nie widział możliwości jej zmiany. Czy szeryf Murphy zdawał sobie sprawę z wzajemnej, nadal trwającej niechęci dwu swych najmłodszych współpracowników, czy też nic o tym nie wiedział — któż odgadnie?

Któregoś ranka obaj chłopcy zostali wezwani do gabinetu szefa. Szeryf spojrzał na nich dość ostro i zwrócił się do Boba:

Bob wyprostował się dumnie.

— Znam wszystkie ścieżki w okolicy.

— Doskonale. Pojedziecie obaj, zbadacie wąwóz, spenetrujecie wnętrze chatki. Zalecam ostrożność.

W pół godziny po tej rozmowie pozostawili za sobą ostatnie zabudowania Wichita Falls. Miasteczko było ciche, budziło się dopiero ze snu. Dzień zapowiadał się ciepły, więc wyprawa byłaby na pewno dla Roberta miłą rozrywką, połączoną z jakże łatwym do wykona­nia zadaniem, gdyby nie grobowe milczenie i ponura mina towarzysza podróży.

Droga praktycznie nie istniała. W historii miasta i jego okolic był to stary, bardzo stary szlak, którym ongiś posuwały się karawany wozów i gromady jeź­dźców, po opuszczeniu Wichita Falls ku Dalekiemu Zachodowi. Później o tym szlaku zapomniano. Pod kobiercem zieleni znikły odciski podków i racic, ko­leiny i wydeptane stopami tysięcy piechurów łyse ścieżki. Dlatego Robert dziwił się, że Bob bez wahania zmierza ku wspomnianej przez szeryfa dolinie. Dopiero po godzinnej jeździe zorientował się, że istotnie posuwają się biegnącą tędy ongiś drogą. Robert, ucze­stnik wielkiego przepędu bydła, a później pomocnik farmera, widział, jak na opuszczonych traktach, na podłożu rozmytego deszczami końskiego i krowiego nawozu, wyrosła trawa znacznie gęstsza i wyższa niż w sąsiedztwie. Właśnie Bob gnał teraz pasem z daleka już widocznych, bujnych traw.

Gdy słońce wspięło się na szczyt nieba, Bob skręcił raptownie w prawo, a po przejechaniu jeszcze mili zatrzymał wierzchowca i zeskoczył z siodła.

— To tu — stwierdził półgłosem.

Były to pierwsze słowa, z jakimi zwrócił się do to­warzysza tego dnia.

Robert rozejrzał się dokoła. Daleko, po horyzont, płaszczyzna prerii i... nic więcej. Ani śladu spadzistości, która zapowiadałaby wąwóz.

— Spętaj konie, zabierz broń — rozkazał Bob.

Robert wykonał polecenie, mimo że rzucone zostało przykrym, aroganckim tonem. Lecz przecież to Bob był kierownikiem wyprawy i bez względu na formę wydawanych poleceń należało je wypełniać. Wyjął winchester z futerału zawieszonego przy siodle, spętał zwierzęta i dodatkowo, na długich linkach, przywiązał je do kołków, które wydobył z juków i wbił w zie­mię.

— Chodź za mną — mruknął Bob — i nie hałasuj. Przeszli kilkadziesiąt kroków, gdy nagle płaszczyzna urwała się. Bob padł na ziemię, Robert go naśladował. Zerknął w dół. Stroma ściana spadała głęboko, prze­rażająco głęboko. To był właśnie wąwóz, o którym wspominał szeryf. Wydawało się, że nie ma sposobu dotrzeć do jego dna, bo i przeciwległe zbocze spadało podobną stromizną. Robert na próżno wytrzeszczał oczy wypatrując ścieżki, a równocześnie szukając śla­dów jakiejkolwiek budowli. Pewnie wznosiła się gdzieś na prawo, tam gdzie biegła ta rozpadlina, zdawało się, nie mająca kresu.

— Idziemy — zdecydował wreszcie Bob.

Przebyli kilkanaście jardów, aż dotarli do miejsca, w którym gładkie dotąd zbocze opuszczało się tara­sowate, małymi występami skalnymi. Wystarczyło nie­co zręczności, aby zejść na samo dno wąwozu.

Robert tylko wzruszył ramionami.

— Tam w prawo istnieje zejście wygodniejsze — zauważył po chwili Bob — nawet konie się przecisną, ale to daleko, szkoda czasu.

Robert miał nieco inny pogląd w tej sprawie, pozo­stawienie zwierząt na pustkowiu, bez dozoru, uważał za czyn lekkomyślny, lecz i tym razem nie odezwał się, pragnąc uniknąć kłótni.

Ostrożnie dotarli do dna wąwozu pokrytego skąpą trawą wyrosłą na jałowej, piaszczystej glebie.

Bob przyłożył palec do ust na znak milczenia i po­czął posuwać się tuż pod ścianą wąwozu. Wędrówka nie trwała długo. Robert dostrzegł ciemną budowlę, wzniesioną z nieokorowanych bali, w których wy­cięto wąziutkie okienka, tym tylko różniące się od strzelnic dawnych blockhausów, że zaopatrzono je w szyby.

— Zaczekaj — szepnął Bob, a kiedy Robert przy­stanął, podbiegł i kopnął nogą nieforemne drzwi.

Był to postępek niezgodny z zaleceniami szeryfa. Przecież mieli zachowywać się uprzejmie w stosunku do przypuszczalnych mieszkańców budynku, a walenie butem w drzwi na pewno nie zaliczało się do aktów grzeczności.

Drzwi skrzypnęły przeciągle i Bob zniknął we wnę­trzu. Po kilku sekundach wysunął głowę.

— Chodź, nie ma nikogo.

Robert z winchesterem w dłoni przekroczyły próg. Wewnątrz było szaro i duszno. Niezdrowy, stęchły odór unosił się w powietrzu. Środek izby, bo to była tylko jedna izba, zajmował stół sklecony z kilku de­sek i wbity czterema pniakami w twarde klepisko. Za stołem, podobnie umocowana, ciągnęła się ława. Pod ścianą, w rogu, prymitywny tapczan, przymocowane do czterech kołków drewniane ramy obciągnięte bizo­nią skórą, pomarszczoną i prawie całkowicie pozba­wioną włosia. W przeciwległym kącie równo poukła­dane, poczerniałe kamienie oznaczać mogły tylko pa­lenisko prymitywnego pieca bez komina. W sumie wnętrze wyglądało na mieszkanie niewybrednego tra­pera, takie jakie wznoszono w bezludnym kraju, wśród pustkowi pierwotnej przyrody; kilkaset, lecz nie kilkanaście mil od Wichita Falls.

Robert zapomniał na chwilę o swej powściągliwości, bo odkrył przyczynę, która pozwoliła mu wyrazić odmienny pogląd.

— Właśnie to — odparł nieco rozdrażnionym tonem Robert.

Schylił się i podniósł z klepiska kilka białych dro­binek, pokazał je na dłoni.

— Jakieś śmiecie — stwierdził Bob.

— Nie śmiecie, tylko okruchy chleba.

— Nie zawracaj głowy i nie udawaj mądrego, skoro nim nie jesteś.

W Robercie każdy nerw aż zadrżał z oburzenia, ale jeszcze się hamował.

Słowa te zostały wypowiedziane, a raczej wykrzy­czane jednym tchem. Robert w pierwszej chwili za­niemówił. Nigdy nie przypuszczał, że tyle złości można zmieścić w paru zdaniach.

Była to obelga, której nieścierpiałby nawet ktoś starszy i bardziej opanowany od Roberta, a jednak chłopak — rzecz nie do wiary — odparł tylko:

— Wracamy. Powtórzę wszystko Murphy'emu, a ty będziesz świadkiem rozmowy.

Podszedł do uchylonych drzwi, lecz nie zdążył prze­kroczyć progu, gdy Bob chwycił go za rękaw kurty.

— Nigdzie nie pójdziesz! — wrzasnął. — Porachuję się z tobą tutaj! Odechce ci się skarg.

Robert szarpnął się, odepchnął napastnika i wydo­stał się na dwór. Zamierzał wspiąć się steczką na płaszczyznę prerii, dosiąść konia i pogalopować prościutko do Wichita Falls. Zatrzymał się w połowie drogi na głos Boba.

— Ej! Ty tchórzu!

Odwrócił się. Bob zbliżył się na odległość paru kro­ków, przystanął, z rękami opuszczonymi wzdłuż bio­der i znowu wrzasnął:

— Pokaż no swój colt! Pokaż, a szybko! Chcę spraw­dzić, jaki z ciebie odważniak.

Robertowi ciarki przebiegły po krzyżu.

Słowo „trzy" już nie padło. Jego dźwięk zagłuszył, a może zastąpił, huk strzału. Bob przekręcił się dziw­nie i wolno osunął na ziemię.

Wydało się Robertowi, że za węgłem chaty mignęła sylwetka człowieka. Cisnął trzymany w dłoni winche­ster (co było błędem, bo zmarnował na ten ruch se­kundę cennego czasu i skoczył za tym, co mogło być cieniem, złudzeniem wzroku lub... uciekającym czło­wiekiem. Biegnąc wyszarpnął z kabury colt i strzelił. To był drugi błąd. Wydobycie broni opóźniło pościg o następną sekundę, oddanie strzału — o trzecią. A po­nadto oddanie strzału w biegu nie mogło gwarantować skutku. W wyniku tych trzech sekundowych opóźnień i haniebnego pudła — gdy dopadł węgła chaty, nie znalazł za nim nikogo. Mając do wyboru dalszy po­ścig za zbrodniarzem lub ratowanie rannego, Robert zrezygnował z pościgu. Zawrócił.

Bob spoczywał na ziemi lewym bokiem, twarz miał bladą, wykrzywioną bólem, lecz oczy otwarte i przy­tomne. Prawe ramię musiało krwawić, bo na kurcie w tym miejscu ukazała się wielka czerwona plama. Robert jednym cięciem noża rozciął zakrwawiony rę­kaw kurty. Wełniana koszula była jeszcze bardziej splamiona, i to aż w dwu miejscach. Umiejętnie użyty nóż odsłonił przyczynę: kula przeszła na wylot, na wysokości prawego barku, co było szczęściem w nie­szczęściu, a obie rany stosunkowo mało krwawiły. Po­dartym na pasy rękawem koszuli Boba obandażował Robert, jak mógł najlepiej, całe ramię. Pedantyczny chirurg zatrząsłby się z oburzenia na tego rodzaju bandaż. Niestety, Robert nie posiadał ani podręcznej apteczki, ani nic czyściejszego od przepoconej i zaku­rzonej koszuli. Wiedział, że musi zatamować krew, więc tamował tym, co było pod ręką. Gdy skończył ten prymitywny opatrunek, zapytał:

— Pomogę ci.

Robert jakby zapomniał o niedawnych złośliwościach swego towarzysza. Miał przed sobą trzy pilne cele: przetransportować Boba do Wichita Falls i zaalarmo­wać lekarza, zawiadomić szeryfa oraz wracać do wą­wozu i ścigać zbrodniarza. Oczywiście, jeżeli Murphy na to się zgodzi. Lecz przecież Robert, jako jedyny — poza ofiarą — świadek wydarzenia, powinien wziąć udział w pościgu.

Zabrało to nieco czasu, zanim dotarł na równinę, z Bobem przewieszonym lewym ramieniem przez ple­cy. A przez ten czas niepokoił się, czy nieznany na­pastnik nie skorzystał z okazji i nie ukradł koni. Aż spocił się na samą myśl o tym. Na szczęście, oba zwie­rzęta pasły się spokojnie. Z niemałym trudem umie­ścił Boba na siodle i ruszyli ramię w ramię, bardzo powoli. Dopiero z początkiem nocy dotarli do Wichita Falls, obaj bliscy całkowitego wyczerpania: Bob z po­wodu rany, Robert w wyniku podtrzymywania towa­rzysza, aby nie zsunął się z siodła. Wichita Falls już spało. Miasteczko bowiem wzorowało się raczej na far­merskich niż wielkomiejskich zwyczajach: zrywać się o świcie, kłaść się spać o zmroku. Tylko bywalcy saloonów wyłamywali się z tej zasady, lecz byli to naj­częściej przybysze, nie stali mieszkańcy.

Ciemność, gdzieniegdzie rozświetlona blaskiem naf­towych lamp ulicznych, ukryła przed oczyma nielicz­nych przechodniów niecodzienną parę jeźdźców.

Willa doktora Landsdale wznosiła się przy głównej ulicy, kilkanaście domów przed szeryfówką. Tu się zatrzymali. Chirurg jeszcze nie spał i to znakomicie przyspieszyło powierzenie jego pieczy rannego, bez dobijania się do drzwi, co na pewno zwróciłoby uwagę sąsiadów. Tak więc poza doktorem Landsdale nikt z mieszkańców Wichita Falls tej nocy nie dowiedział się o wypadku. Spełniwszy pierwsze zadanie, Robert, prowadząc oba konie, udał się do szeryfówki, ledwie trzymając się na nogach. Zawiadomienie pani Locke odłożył na później, słusznie rozumując, że pierwszy powinien to uczynić sam szeryf. Rozmowa z Murphym — to był kolejny obowiązek Roberta, i bardzo przykry. Jakże to bowiem?! Pojechali zbadać, czy chata w wąwozie jest zamieszkana, i sprawili się tak głupio, że lokator tej chaty (bo któż mógłby być inny?) nie tylko uciekł niepostrzeżenie, lecz jeszcze ranił Boba. Po co to uczynił nie będąc zagrożonym? Robert nie potrafił odgadnąć. Niech się szeryf głowi nad rozwiązaniem tej zagadki. A Bob? Biedak! Robert szczerze go żało­wał, chociaż równocześnie nie mógł mu darować kłótni sprowokowanej w wąwozie. Kto wie, może bez tej kłótni zdołaliby zaskoczyć tajemniczego strzelca? Jak to wszystko wytłumaczyć Murphy'emu nie obciążając winą Boba? Robert uznał, że w takiej sytuacji nie powinien skarżyć się na swego towarzysza. Nic dziw­nego, że myśląc o tych sprawach coraz bardziej zwal­niał kroku. Jednak każda droga musi się wreszcie skończyć, nawet gdy się ją przebywa z szybkością ślimaka, więc też Robert dotarł do celu. Przywiązał konie i wdrapał się po czterech schodkach. Zatrzymał się, odetchnął i pchnął drzwi.

— No, wreszcie! — krzyknął Snowden na widok chłopaka. — Murphy bardzo się niepokoi. Niewiele brakowało, a wysłałby mnie za wami. Jak poszło?

— Fatalnie. Jest? — zapytał Robert wskazując pal­cem na drzwi gabinetu szeryfa.

— Jest, jest. A gdzie Bob?

Robert nie odpowiedział. Zapukał do drzwi i nie czekając na wezwanie otworzył je. Szeryf tkwił za biurkiem, w mżącym blasku naftowej lampy. Spojrzał na Roberta przenikliwie.

— Dlaczego tak późno? Gdzie Bob?

— Doktor zapewnia, że Bob wygrzebie się, jeśli nie nastąpią nieprzewidziane komplikacje, ale na dzisiej­szą noc zostawimy go tutaj. Teraz idę do pani Locke. Wracaj do szeryfówki i czekaj na mnie. Paskudna sprawa — dorzucił i zniknął w ciemnościach.

Robert nie zdziwił się poleceniu. Zrozumiałe, że sze­ryf pragnął wysłuchać bardziej dokładnego sprawo­zdania z wypadku. Bob, na pewno bardzo osłabiony, nie mógł mu opowiedzieć szczegółowo.

Drugie czekanie na szeryfa nie trwało długo, mniej niż pół godziny. Murphy natychmiast wezwał Roberta. — Siadaj i mów wszystko po kolei. Mamy sporo czasu, nie potrzebujesz się spieszyć.

Tak więc Robert wrócił do tego, co wydarzyło się w wąwozie. Jednak i tym razem nie wspomniał o kłót­ni z Bobem.

Szeryf słuchał uważnie, niektóre fragmenty kazał powtarzać, zainteresował się specjalnie „sprawą okru­szyn".

— Czemu nie zachowaliście wówczas ostrożności? — zagadnął. — To był ślad oczywisty, jeśli się nie pomyliłeś.

— Nie pomyliłem się — gorąco zapewnił chłopak. — Wiem dobrze, kiedy pieczywo jest świeże, a kiedy stare. Nauczyłem się tego jeszcze w Greenfield, gdy piekliśmy chleb z panem Gordonem.

Szeryf uśmiechnął się lekko, po raz pierwszy w trak­cie całej rozmowy, ale i po raz ostatni.

— Skoro tak byłeś pewien swego, dlaczego nie prze­szukaliście wąwozu, chociażby najbliższego otoczenia chaty?

Robert z ociąganiem się wyznał, że Bob był temu przeciwny. Twierdził, że to są bardzo stare okruchy.

— I oczywiście... pokłóciliście się — zauważył Murphy. — To jasne. Mimo moich przestróg.

Robert otwierał usta, by oświadczyć, że nie poczu­wa się do winy, lecz w ostatniej sekundzie powstrzy­mał się. Zaprzeczenie równało się bowiem oskarżeniu Boba. Szeryf odczekał chwilę i podniósł się zza biurka.

Robert wytrzeszczył oczy.

— Przepraszam, szeryfie, nic z tego nie rozumiem.

Murphy przenikliwie spojrzał na swego podwład­nego.

— Oby to była prawda... Dobranoc.

Chłopiec wyszedł na mroczną ulicę z zamętem w gło­wie i całą drogę rozmyślał nad dziwnymi słowami szeryfa, ale nie potrafił zrozumieć ich właściwej tre­ści. W domu czekała nań pani Locke.

— Och, Robercie! Bałam się, że już nie przyjdziesz. Co z Bobem? Byłam u lekarza, jak tylko szeryf za­wiadomił mnie o wypadku, lecz Bob spał i Lansdale nie pozwolił go budzić.

Robert powtórzył informację uzyskaną od szeryfa, czym nieco uspokoił swą gospodynię, lecz na tym roz­mowa nie została zakończona. Musiał opowiedzieć o ca­łym przebiegu wydarzenia, a ciotka zdziwiła się, że Murphy, tak zazwyczaj energiczny i szybki w działa­niu, natychmiast nie ruszył za tropami przestępcy.

— Bardzo to ładnie — mówiła dalej pani Locke — że szeryf tak zatroszczył się o Boba, lecz przecież nic mu nie pomoże, od tego jest lekarz, a bandyta tym­ czasem ucieknie za dziesiątą górę, za dziesiątą rzekę!

Robert starał się wytłumaczyć zdenerwowanej pani, że pościg w nocy za człowiekiem, o którym nie wiemy, kim jest ani jak wygląda, nie da rezultatu. Należy poczekać do rana, aby móc odszukać ślady i posuwać się ich szlakiem, zawiadamiając równocześnie o wy­padku okolicznych szeryfów.

— Więc twierdzisz, że ruszycie rankiem?

Robert nie był jednak tego pewien. Rzecz dziwna, ale szeryf nawet słówkiem nie wspomniał mu o po­ścigu. Przecież nie jest możliwe pominięcie w tej akcji osoby Roberta. Cóż to miało oznaczać?

Robert przypuszczał, że i jemu trudno przyjdzie doczekać dnia następnego, lecz nie wziął pod uwagę swego zmęczenia i ledwie przyłożył głowę do poduszki, zasnął.

Obudził się późno i dopiero na pukanie ciotki do drzwi jego pokoju.

— Zaspałeś — powitała go przy śniadaniu lekkim wyrzutem. — Już po siódmej. Szeryf musi się nie­cierpliwić.

— Tak... na pewno — bąknął zawstydzony.

Nie powiedział jednak, że szeryf w ogóle nie wy­znaczył mu żadnej wcześniejszej godziny stawienia się, a normalnie Robert przychodził na ósmą.

— Nie wyobrażasz sobie, jak się denerwuję — mówiła ciotka. — Chyba jeszcze zbyt wcześnie, żeby złożyć wizytę doktorowi?

Przytaknął, że istotnie zbyt wcześnie, bo jeśli na­wet doktor już wstał, to Bob na pewno jeszcze śpi, a nie ma nic gorszego od przerywania snu choremu.

— Tak, tak, słusznie. Pójdę o dziewiątej. Gdybyś wcześniej dowiedział się czegoś o Bobie, daj mi znać.
Och, cóż ja plotę?! — krzyknęła. — Przecież ruszysz z szeryfem w pościg. Zupełnie tracę głowę.

Robert znowu począł uspokajać panią Lockę, lecz tej czynności poświęcił tylko kilka chwil, bo jego również gnała do szeryfówki niecierpliwość. Prawie biegiem osiągnął cel. Zastał Snowdena, który tej nocy sprawo­wał dyżur i bardzo się ucieszył na widok przybysza.

Robert znowu odtworzył dokładnie cały przebieg po­bytu w wąwozie, jeszcze raz pomijając kłótnię z Bo­bem. W godzinę później zjawił się Bentley, a ponieważ nic nie wiedział o wydarzeniu, cierpliwość Roberta na nową wystawiona została próbę. Wreszcie przyszedł Murphy, ponury jak noc. Trzem swoim pracownikom zakomunikował, że Bob ma się lepiej, rana nie jest groźna i chłopak będzie mógł o własnych siłach przejść do willi swej ciotki. Jednak kuracja potrwa na pewno kilka tygodni.

— Będziemy teraz działać w zmniejszonym skła­dzie — dodał na zakończenie i skinął na Roberta: — Chodź do mnie.

I ani słowa o jakimkolwiek pościgu!

— Oczywiście, że nie. Więc kiedy przybyliśmy do wąwozu...

Robert dokładnie opisał cały przebieg wypadków aż do chwili, w której „ktoś" strzelił do Boba.

— Dalej nie trzeba — stwierdził szeryf. — Czy poznałbyś tego tajemniczego strzelca?

— Zauważyłem tylko zarys postaci, i to na mgnienie oka. Gdy dobiegłem do narożnika chaty, nie było zanim nikogo.

— Cóż więc mogło się stać z napastnikiem?

Robert aż podskoczył na krześle.

Chłopak uznał, że dalsze ukrywanie całej prawdy byłoby w takiej sytuacji czymś graniczącym z głupotą.

Po takiej zachęcie Robert rozwiódł się szczegółowo nad postępowaniem Boba. Sięgnął w przeszłość, aż do poprzedniej rozmowy z szeryfem, i dokładnie opisał sposób, w jaki Bob odnosił się do niego. Następnie przeszedł do „sprawy okruszyn", do kłótni i jej skut­ków.

Murphy wysłuchał go uważnie, potem siedział mil­czący przez dobre dwie minuty.

— Paskudna historia — odezwał się wreszcie. — Do tej pory nikt jeszcze nie zna relacji Boba, lecz za godzinę wraca do domu i na pewno nie zachowa dyskrecji, a pani Locke należy do osób raczej gadatliwych. Kiepsko, mój chłopcze, bardzo kiepsko. Ja skłon­ny byłbym wierzyć tobie, lecz ludzie najczęściej go­towi są przyznawać rację skarżącemu. Za dwie, trzy godziny całe miasto zacznie plotkować. W takim sta­nie rzeczy nie możesz spełniać żadnych urzędowych funkcji. Przykro, lecz muszę odebrać ci gwiazdę.

Robert zwiesił głowę. Dopiero teraz zdał sobie w peł­ni sprawę z konsekwencji nieszczęsnego wydarzenia. Drżącymi palcami odpiął z bluzy gwiazdę, z której był tak dumny.

Szeryf podniósł się.

— Zostaniesz tu, razem z Bentleyem. Czekaj na mój powrót i nie wtrącaj się do niczego.

Chłopiec opuścił szeryfowski gabinet zupełnie za­łamany. Murphy jeszcze porozmawiał z Bentleyem, zapewne wtajemniczył go w sytuację Roberta, po czym odjechał.

Robert opadł na ławę pod ścianą i pogrążył się w ponurych rozmyślaniach. Jeśli szeryf nie znajdzie w wąwozie żadnych, poza okruszynami, dodatkowych śladów tajemniczego strzelca, kariera Roberta jako po­mocnika szeryfa zostanie raz na zawsze zakończona. Mało tego, czeka go rozprawa sądowa i wyrok. Oczy­wiście — skazujący. Więzienie!

Co począć? Uciekać? Ucieczka tylko potwierdzi oskarżenie Boba. Ach, gdyby tu znajdował się Karol Gordon lub chociażby Vincent Irvin! Oni potrafiliby wyciągnąć Roberta z biedy.

— Nie martw się — niespodziewanie odezwał się Bentley. — Znam już całą sprawę. Szeryf ci wierzy.
W przeciwnym wypadku już od wczoraj siedziałbyś w areszcie.

Robert wstrząsnął się na te słowa. Przecież to była prawda: mógł znaleźć się za kratkami lada dzień, a może lada godzina!

— Dziękuję — szepnął chłopiec. — Przysięgam, że to nie ja zraniłem Boba!

Na tym temat został wyczerpany, lecz odżył, gdy zjawił się Snowden. Przegadano z pół godziny nie do­chodząc do żadnego wniosku i Robert na nowo pogrą­żył się w rozpaczy.

W szeryfówce nie działo się nic, nie przybył żaden interesant, nie wpadła ciotka Locke, aby publicznie oskarżyć

Roberta o usiłowanie zabójstwa jej bratanka, czego Robert najbardziej się lękał. Przed wieczorem zjawił się Murphy. Robert na próżno starał się od­czytać z jego twarzy jakąś pocieszającą nowinę. Szeryf wezwał do siebie Snowdena i Bentleya, konferował z nimi bardzo długo, a później, już wychodząc, zwrócił się do chłopca:

Roberta znowu ogarnęła fala rozpaczy. Osunął się apatycznie na ławę i pewnie tkwiłby na niej do rana, gdyby nie Snowden, który prawie siłą wyprowadził go na dwór i zaciągnął do najbliższego saloonu. We wnętrzu było w miarę tłoczno, w miarę przestronnie i Robert, który obawiał się, że zebrani poczną przy­glądać mu się podejrzliwie, odetchnął z ulgą stwier­dziwszy, że nie wzbudził zainteresowania. Prawdopo­dobnie wieść o wypadku w wąwozie jeszcze się nie rozeszła.

— Napijemy się po jednym? — zaproponował Snowden. — Dobrze ci to zrobi.

Nie odmówił. Podeszli do szynkwasu, barman nalał im to, czego Snowden zażądał — i to dwukrotnie — a później zajęli się pieczenią wołową. Po półgodzinie opuścili lokal. Snowden udawał się na nocleg do wła­snego mieszkania, więc rozstali się zaraz za progiem. Robert ruszył w stronę szeryfówki. Czuł się lepiej niż przed godziną. Może sprawiło to towarzystwo Snowdena, lecz prawdopodobnie — pełny żołądek i dwie szklaneczki whisky. I zapewne pod jej wpływem Ro­bert począł snuć fantastyczne marzenia, że Bob się rozmyśli i cofnie swe niedorzeczne oskarżenie. A gdy­by tak, to może do czasu, aż się sprawa wyjaśni, skryć się w jakimś ustronnym zakątku? Może zapytać o to szeryfa? Lecz tę myśl natychmiast odrzucił. Murphy nie zgodzi się na wyjazd z Wichita Falls człowieka oskarżonego o usiłowanie zabójstwa, raczej zamknie Roberta w tymczasowym areszcie. Co za wstyd! Lecz gdyby Murphy wpadł na trop tajemniczego strzelca, gdyby jego liczni informatorzy donieśli o nieznanym włóczędze koczującym w okolicy wąwozu? Same „gdy­by"! Więc co pozostaje? Bezczynnie czekać? Przeciw temu Robert buntował się najbardziej. Powinien dzia­łać, lecz działanie wymagało niczym nie ograniczonej swobody ruchów, a taką mógł stworzyć jedynie wy­jazd z Wichita Falls. Więc... ucieczka? Która zostanie uznana za potwierdzenie winy Roberta. Jednak w ucieczce widział Robert jedyny dla siebie ratunek. Jeśli z niego nie skorzysta, za dzień, za dwa Murphy będzie musiał rzekomego przestępcę „wsadzić za krat­ki", chociażby pod naciskiem opinii publicznej.

Robert wlókł się skąpo oświetloną i prawie już pustą ulicą, minął szeryfówkę i przystanął dopiero przed staj­nią przylegającą do kuźni. Tam trzymał swego konia. Wierzeje były jeszcze otwarte, a pomocnik kowala, który tu nocował pilnując zwierząt, oparty o ścianę ćmił fajeczkę. Robert pozdrowił go, wszedł do środka, wyprowadził swego wierzchowca, wyniósł uprząż. Te czynności wcale nie zdziwiły dozorcy, Robert niejeden raz wyjeżdżał w nocy z polecenia szeryfa, zapytał tylko:

Dopiął popręgów, wskoczył na siodło i cmoknął na konia. Wolniutko ruszył środkiem ulicy. Miał przy sobie dwa rewolwery i nieco nabojów (winchester zostawił, stanowił własność „publiczną", jako część ar­senału szeryfówki), kilkanaście dolarów w kieszeni i nic do jedzenia, lecz nie przejmował się tym. Uważał, że postępuje jak prawdziwy mężczyzna znajdujący się w sytuacji, z której wybrnąć może licząc tylko na własne siły.

Przejechawszy stępa całą długość ulicy, za ostatnim domkiem puścił konia galopem.

Kierował się w stronę wąwozu przekonany, że jego pierwszym obowiązkiem jest odkrycie tropów czło­wieka, który ranił Boba. W miarę przebywanej drogi poczęły go ogarniać wątpliwości. Przecież do wąwozu dotrze w nocy, więc będzie musiał czekać do rana, by rozpocząć poszukiwania. Tajemniczy strzelec, jeśli na­wet mieszkał w opuszczonej chacie, po swej ucieczce na pewno do niej nie wrócił. W tym stanie rzeczy nocna wyprawa nie miała sensu, była przedsięwzięciem bardzo ryzykownym. Mogło bowiem zdarzyć się, że szeryf Murphy w pogoni za zbiegiem uda się również do wąwozu. I zastanie w nim Roberta.

Zatrzymał wierzchowca. Wrócić? To znaczy zdać się całkowicie na bieg wypadków bez żadnego na nie wpływu. Jeśli szeryf nie odkryje nic więcej, a Bob uprze się przy swych pierwotnych zeznaniach, Robert stanie przed sądem. Co począć? Ach, gdyby ktoś mą­dry, ktoś bardzo mądry mógł mu poradzić! Na przykład Karol Gordon lub Vincent Irvin. Lecz pierwszy znaj­dował się nie wiadomo gdzie, a drugi w jakże odle­głym Fort Benton.

Stuknął się palcem w czoło. Że też wcześniej o tym nie pomyślał. Greenfield! Bliziutko, prawie pod no­sem. W Greenfield poradzi się Abla Mereditha, który z niejednego pieca chleb jadł, a rozumem przewyższał wielu. Może Gordon pisał do Greenfield? I podał swój obecny adres!

Zawrócił koniem i pognał z powrotem, lecz gdy do­strzegł pierwsze blade światełka domostw, skręcił w bok i objechał dalekim łukiem całe miasteczko. Później ruszył wzdłuż torów, drogą stanowiącą najkrótsze po­łączenie Wichita Falls z przystankiem kolejowym „Greenfield", od którego tylko „jeden skok", do osady o tej samej nazwie. Jechał mądrze, aby zbytnio nie zmęczyć wierzchowca. Po trzech godzinach zrobił przerwę tuż przy kolejowym mostku, nad brzegiem strumyka. Puścił zwierzę i legł w gęstej trawie nad samą wodą srebrną od blasku księżyca. Prerią pogrą­żona była w głębokim śnie i ciszy, którą mącił jedynie plusk wody. Nawet kujoty gdzieś odeszły, bo nie sły­szał ich szczekliwych nawoływań. Gwiazdy migotały i było tak jasno, że Robert widział skąpaną w księży­cowej poświacie płaszczyznę aż po horyzont. Nie czuł chłodu, leżał z wzrokiem utkwionym w roziskrzone nie­bo i dumał. Jutro szeryf dowie się, że Robert nie noco­wał w szeryfówce. Odwiedzi panią Locke, posiedzi chwilę, może pogada z Bobem, a może wysłucha skarg ciotki na „niewdzięcznego Roberta", który tak odpłacił się za gościnę. Później Murphy prawdopodobnie uda się do doktora Lansdale, rzekomo dla zasięgnięcia opinii o stanie zdrowia Boba, w rzeczywistości — aby za­gadnąć od niechcenia, czy nie było tam Roberta. A na­stępnie? Co szeryf uczyni następnie? Nietrudno od­gadnąć. Wezwie Snowdena, zapyta, kiedy się rozstali, i nakaże mu milczeć o sprawie. Na pewno tak. Murphy nie lubi plotek, a w danym wypadku plotka o zniknię­ciu Roberta groziła zachwianiem autorytetu szeryfa. Robert podniósł się z trawy. Znowu opadły go wszy­stkie niepokoje i rozterki ostatnich dni. Chwycił wierzchowca za cugle i razem z nim wkroczył w zim­ny nurt strumienia.

Jeśli zaczną mnie ścigać, niech się pomęczą” — pomyślał nieco złośliwie i powlókł się korytem rzeczki z dobre pół mili. Zatarłszy w ten sposób ślady wsko­czył na siodło i ruszył kłusem po przekątnej linii stru­mienia i toru. Gdy go w ten sposób na nowo osiągnął, pognał galopem wzdłuż lśniących szyn.

Po raz pierwszy poczuł lekkie wyrzuty sumienia. Narobił kłopotu szeryfowi, postąpił w stosunku do niego obrzydliwie. Murphy miał prawo go aresztować, a jednak tego nie uczynił, zaufał mu, a on zawiódł to zaufanie

Teraz Murphy pocznie zbierać wiadomości w gronie swych „informatorów", a później — kto wie? — może roześle listy gończe? Jakże wobec takiej możliwości należy się spieszyć! I Robert się spieszył.

Wczesnym świtem dotarł do przystanku Greenfield i serce zabiło mu żywiej, gdy poznał znajome strony.

Z przystanku do osady Greenfield — niecałe trzy mile, dlatego ujrzał pierwsze domy osady jeszcze poma­lowane różowością porannej zorzy. Usłyszał ujadanie psów i zeskoczył z konia. Tej nocy nie zmrużył oka, lecz czuł się rześki i tak spokojny, jak gdyby wszyst­kie kłopoty nagle przestały istnieć. Psy nadal szczekały, kilka z nich ukazało się na drodze, lecz nie odważyły się zaatakować przybysza. Jazgot, jaki podniosły, mógł obudzić wszystkich, a Robert wolał uniknąć świadków swego przyjazdu. Kto wie, czy za dwa, trzy dni nie trafi tu list gończy, a wówczas wszyscy przypomną sobie, że widzieli poszukiwanego tego a tego dnia, o tej a o tej godzinie. Lojalni wobec prawa, dadzą znać do Wichita Falls i nie minie dzień, jak Denis Murphy poszuka trop uciekiniera.

Zawrócił konia i dopiero gdy umilkło ujadanie, skie­rował go na powrót ku domostwom, lecz nie wjechał w ulicę-drogę. Zatoczył daleki krąg, który zaprowa­dził go na tyły zabudowań. Pamiętał doskonale ich kolejność, a posuwając się wolno, stwierdził, że nic tu się nie zmieniło. Dwa lata nie stanowiły widać okresu czasu, w którym Greenfield mogłoby ulec jakimkol­wiek przeobrażeniom. Oto dom Meredithów. Czy Abel Meredith żyje? W przeciwnym wypadku cała wypra­wa na nic. Z Jerrym, synem Abla, nie ma co gadać. Abel Meredith był mądry, bardzo mądry — o tym wiedziało całe Greenfield, o tym niejeden raz w prze­szłości przekonał się Robert. Któż lepiej znał świat i ludzi? Oczywiście, z wyjątkiem Gordona i Irvina, lecz ci dwaj posiadali mądrość innego gatunku, mą­drość działania szybkiego, i niezawodnego. Abel był na to zbyt stary, za to potrafił myśleć i wyciągać praktyczne wnioski, których realizacja zapewniała sukces.

Zeskoczył z konia. Znajdował się teraz na tyłach sadu okalającego siedzibę rodu Meredithów: głowę ro­dziny, syna z żoną i siedmiorga dzieci. Tylu ich było, gdy przed dwoma laty Robert opuszczał Greenfield. Abel Meredith trzymał mocno w ryzach swą rodzinę i jeśli jej członkom nakaże dyskrecję, na pewno Green­field nigdy nie dowie się o wizycie Roberta.

Abel Meredith wstawał najwcześniej i Robert na to właśnie liczył. Przywiązał konia do płotu, pchnął furt­kę i wkroczył między drzewka. Przysiadł na ławce. Postanowił czekać na Abla. Jeśli starzec żyje, pierw­szy ukaże się w obejściu, nie tyle z gospodarskiego nawyku, bo nigdy nie był farmerem, ile z traperskie­go przyzwyczajenia. W dawnych czasach, gdy o Green­field nikomu się nie śniło, Abel Meredith był łowcą skórek. Chudy, kościsty, wysoki, z białą jak mleko brodą i takiejże barwy wąsiskami, prosty jak cięciwa łuku, nie stroniący od szklaneczki whisky. Takim Ro­bert go pamiętał.

Abel Meredith do każdego zwracał się przez „synu". Głosił, że jest najstarszym mieszkańcem Greenfield więc ma takie „ojcowskie" prawa. Że jest najstarszym — uwierzono, ohociaż jego sprawność fizyczna pozostawała w pewnej niezgodzie z takim mniema­niem. Ile miał lat — tego nikt nie wiedział, prawdo­podobnie nawet sam Abel! Jednak nazywano go oj­cem, trochę żartem, trochę serio.

Poranne zorze dopalały się, gdy między drzewka sadu wpadł pies, kundel-mieszaniec, coś jak pół kujota i pół lisa. Dziwne, że dotąd nie zwietrzył przyby­sza. Teraz się rozszczekał biegając dokoła ławki, lecz nie podchodził do intruza. Skrzypnęło okno, czyjaś głowa wyjrzała i, znikła. Robert nie usłyszał kroków, zagłuszył je psi jazgot, lecz dojrzał postać wynurza­jącą się zza rogu budynku. Wstał. Oto pierwsze po­myślne wydarzenie po dniach niepowodzeń. Pies za­milkł, a Robert zapytał półgłosem:

— Pilna sprawa?

— Bardzo pilna.,

— Ano, to siadajmy. Przybywasz od szeryfa Murphy'ego?

Chłopak zaprzeczył.

— Z krótką przerwą.

— Słucham cię, synu.

Robert zaczął od tego, że... zająknął się. Trudno mu przychodziło zwierzyć się obcemu przecież człowie­kowi ze swych strapień, tak nieprawdopodobnych. Czy mu zaufa? Opadł go strach, ale na odwrót było za późno. Przystąpił wreszcie do opowiadania. Przypo­mniał, jak to Gordon powierzył go opiece szeryfa z Wichita Falls. Najpierw mówił bardzo szczegółowo, lecz gdy spostrzegł się, że przy takiej metodzie nie wy­czerpie tematu i po kilku godzinach, począł się stresz­czać. Nabrał odwagi i zupełnie gładko przeszedł do najważniejszej sprawy: swych stosunków z Bobem, od pierwszych chwil znajomości aż po nieszczęsną przy­godę w wąwozie i jej okropne skutki.

— Może powinienem był raz jeszcze porozmawiać z Bobem, przed ucieczką — wyraził swą wątpliwość.

Abel Meredith pokręcił głową.

Abel zadumał się. Jego milczenie trwało tak długo, że Robert zaczął wątpić w uzyskanie jakiejkolwiek odpowiedzi. Omylił się.

Taka odpowiedź musiała się spodobać Ablowi, bo uśmiechnął się i pogładził po brodzie.

— Moja rada: musisz odszukać Gordona, w osta­teczności: Irvina. Przed półrokiem Fawkes otrzymał od nich list, lecz chyba nie zwrócisz się do niego w tej sprawie?

Robert roześmiał się cicho. Fawkes był szeryfem w Greenfield i chyba ostatnim człowiekiem, do któ­rego zgłosiłby się o pomoc.

Robert przyznał, że owszem, jest głodny, i to bardzo.

Oddalił się bezszelestnie jak duch, a za nim pies. Wrócił bardzo szybko, niosąc garnek i bochen chleba. Położył na ławce, z kieszeni wydobył nóż i widelec.

— No, zwijaj się, synu. Chociaż dziś niedziela, za jakąś godzinkę poczną wstawać. Przyniosłem to, co było pod ręką. Wybacz, że nic do picia. Wodą nie chcę cię częstować, a na whisky jeszcze za wcześnie.

Robert przytaknął i skwapliwie zajął się chlebem i wołową pieczenią tkwiącą w garnku.

— Posłuchaj mnie — mówił dalej Abel. — Do Fort Benton spory kawał drogi...

— Niezbyt wiele — wyznał Robert przełknąwszy kęs chleba — lecz chyba starczy. Ale co począć z ko­niem? — zafrasował się. — Tyle lat już go mam. Może mógłbym go zostawić u was?

Meredith roześmiał się cicho.

Spojrzał w niebo.

Robert odstawił naczynie i podniósł się z ławki.

Odprowadził chłopca do furtki i długo spoglądał za oddalającym się jeźdźcem. Psy znowu się rozszczekały.

Robert wierzchowca sprzedał, lecz ani tego samego dnia, ani dni następnych. Żal mu było rozstawać się ze zwierzęciem. A poza tym — przyjemniej oglądać piękny wiosenny krajobraz z wysokości siodła niż przez zakurzone okno wagonu.

Był to postępek nieroztropny. Greenfield leżało nie­daleko Wichita Falls, a do tej pory szeryf Murphy nie tylko zdołał stwierdzić fakt niezbity: ucieczkę Roberta, lecz na pewno już penetrował okolice miasta. Tymcza­sem poszukiwany ciągle jeszcze znajdował się na te­renie Teksasu, kierując się ku północnemu wschodowi, nadal zbyt blisko Wichita Falls, aby to mogło być dlań bezpieczne. Co prawda, zachowywał ostrożność: omijał miasteczka w obawie przed listem gończym obiecu­jącym nagrodę łapaczowi. Nie brakowało przecież zawadiaków pragnących pokazać swą dzielność, a rów­nocześnie coś niecoś na tej dzielności zarobić. I dlatego Robert zawsze nocował pod gołym niebem, nigdy pod dachem farmera. Niekiedy jednak korzystał z trady­cyjnej w tych stronach gościnności u spotykanych po drodze rolników, zawsze przyjmowany obfitym po­siłkiem, za który nawet nie próbował płacić. Wiedział, że sama propozycja uznana zostałaby za obrazę.

Za porę odwiedzin obierał godziny, w których mie­szkańcy rolniczych obszarów byli zazwyczaj najbar­dziej zaabsorbowani codziennymi pracami. Nigdy więc nie zjawiał się wieczorem, gdy ludzie odpoczywali, a każdy obcy stawał się obiektem ciekawości i komen­tarzy.

Zdarzało się przecież, że musiał łamać zasadę nieodwiedzania większych skupisk ludzkich, po prostu dla dokonania niezbędnego zakupu żywności. Starał się jednak wybierać osady jak najmniejsze, w porze po­łudniowej, gdy wyglądały na wymarłe. Wjeżdżał truch­tem, rozglądał się, zsiadał przed pierwszym napotka­nym sklepikiem z artykułami spożywczymi i nabywał towary według z góry ułożonego planu. Nie chciał tracić czasu na przypominanie sobie przy ladzie, co jeszcze należałoby kupić, lecz unikał pośpiechu, który mógłby wzbudzić podejrzenie. Stał się ostrożnym aż do przesady. W okresie paru zaledwie dni potrafił wyzbyć się związanej zwykle z jego latami niefraso­bliwości. Strach stał się jego surowym nauczycielem. Robert aż drętwiał na myśl, że mógłby zostać „zatrzy­many" i odstawiony do Wichita Falls.

Ostrożność zakazała mu również targowania się ze sprzedawcami, co przedłużałoby czas zakupów, wobec czego płacił wysokie ceny, co z kolei szybko wyczerpy­wało jego pieniężne zasoby. Spostrzegłszy się, począł odtąd częściej korzystać z gościnności farmerów. Nie na długo jednak. Wpadł w panikę, gdy od jednego z nich dowiedział się, że „w Wichita Falls straszna chryja". Udał nieświadomego rzeczy, więc mu natych­miast wyjaśniono szczegółowo i rozwlekle przyczyny „chryi". Były to dzieje jego własnej ucieczki. Jakże jednak zniekształcone! Oto jeden z ludzi szeryfa miał ukraść konia i broń, ciężko ranić zastępcę szeryfa, z którego gościny korzystał, i zbiec. Do tego sprowa­dzał się sens bałamutnej informacji. Robert, uzbroiwszy się w odwagę, zapytał, czy za przestępcą rozesłano listy gończe, ale gospodarz nic o tym nie wiedział. Począł natomiast rozpytywać gościa, skąd przybywa, czym się trudni i dokąd podąża, co Roberta zmusiło do szeregu kłamstw i szybkiego odjazdu.

Odtąd zadecydował nie korzystać więcej z niczyjej gościny,. a w związku z tym wkrótce wyczerpała się resztka pieniędzy. Dopiero wówczas sprzedał konia i uprząż, o mało nie płacząc podczas przeprowadzania tej transakcji z przygodnym kowalem. Koń i uprząż były jedynymi pamiątkami „dobrych" dni, a wyzby­wając się zwierzęcia Robert czuł się jak zdrajca wobec wiernego towarzysza minionych lat.

Odtąd musiał wędrować piechotą, przynajmniej do najbliższej stacji kolei.

Tak wyglądała przeszłość, o której rozmyślał sie­dząc w wagonie pociągu mknącego w kierunku Vicksburga nad Missisipi, w stanie Missisipi. Nie miał za­miaru jechać do Luizjany, ponieważ w taki sposób zbaczał z drogi wiodącej ku północy, a teraz — zło­śliwym zrządzeniem losu — musiał przebyć całą Luizjanę właśnie po to, by móc skierować się na północ.

Na Missisipi

„Warto poczytać o Missisipi. Nie jest to pospolita rzeka, przeciwnie, pod każdym względem niezwykła. Wziąwszy Missuori za jej główną odnogę, jest to naj­dłuższa rzeka na świecie — cztery tysiące trzysta mil. Można śmiało powiedzieć, że jest również najbardziej krętą rzeką na świecie, ponieważ w pewnej części biegu zużywa tysiąc trzysta mil na przebycie tej sa­mej przestrzeni, którą wrona przeleciałaby robiąc sześćset siedemdziesiąt pięć mil. Wyrzuca z siebie trzy razy tyle wód, co Rzeka Sw. Wawrzyńca, dwadzieścia pięć razy tyle, co Ren, a trzysta trzydzieści osiem razy tyle, co Tamiza. Żadna inna rzeka nie ma tak rozległego dorzecza: ściąga wody z dwudziestu ośmiu stanów i terytoriów, od Delaware nad wybrzeżem atlantyckim aż do Idaho na wyżynie nad Oceanem Spokojnym — z przestrzeni, która zajmuje czterdzieści pięć stopni długości geograficznej. Missisipi zbiera i niesie do zatoki wody pięćdziesięciu czterech mniej­szych rzek, po których mogą pływać parowce, i około kilkuset innych rzek, po których mogą pływać lichtugi i barki. Obszar jej dorzecza jest tak wielki, jak Anglia, Walia, Szkocja, Irlandia, Francja, Hiszpania, Portugalia, Niemcy, Austria, Włochy i Turcja razem Wzięte. Prawie cały ten rozległy szmat ziemi jest urodzajny. Właściwa dolina rzeki Missisipi odznacza się wyjątkową żyznością. Jest to niezwykła rzeka, bo zwęża się przy ujściu zamiast rozszerzać — staje się węższa i głębsza. Od ujścia Ohio do punktu położonego w połowie drogi do morza przeciętna jej szerokość przy wysokiej wo­dzie wynosi jedną milę. Dalej, w kierunku morza, szerokość stale się zmniejsza, aż przy przełomie po­wyżej ujścia wynosi niewiele więcej niż pół mili".

Robert Dreer nie znał tego opisu, bowiem ukazał się on w książce wydanej wówczas, gdy wędrówka chłopca dawno już dobiegła końca. Lecz i bez tego, gdy wczesnym rankiem stanął nad brzegiem rzeki, której nigdy dotąd nie oglądał, zdumiał go ogrom wezbranych wiosennych wód.

Takiej rzeki nie napotkał ani w Teksasie, ani pod­czas przepędu bydła ku północnym ziemiom i mia­stom.

Zmęczony i senny wysiadł z wagonu w Vicksburgu, zielonym mieście na wzgórzu, gdzie rzeka Yazoo wpa­da do Missisipi. Z wysokiego brzegu, ot, wiedziony cie­kawością, powędrował na gliniastą łachę. Tam drew­niane pomosty, barki, łodzie i długie szopy oznaczały punkt załadunku i wyładunku towarów, ludzi i zwie­rząt. To był port. Jeszcze uśpiony i cichy, tonący w rannych mgłach, które otulały rzekę i prawie nie­widoczny jej przeciwległy brzeg. Robert siadł na ja­kiejś porzuconej skrzyni i patrzał. Nieco w lewo, wśród niskich barek, żaglowych łodzi i płaskich gala­rów dostrzegł wyłaniający się z siwych oparów kształt większy: szerszy i wyższy. Powoli występowały kon­tury, a gdy pierwszy promień słońca przebił kłębiące się tumany, Robert ujrzał kominy, pomosty, nadbu­dówki, a wreszcie — obłe, ciemno polśniewające burty parowca. Wydał mu się olbrzymem.

Po wodach Teksasu nie pływały takie kolosy. Przy­glądał się więc z ciekawością, a gdy mgły opadły, mógł zobaczyć olbrzyma w całej okazałości. W końcu poczuł głód i domyśliwszy się z położenia słońca, że pora jest odpowiednia, powędrował ku miastu. Idąc poprzez ciche jeszcze ulice, szczęśliwym zbiegiem oko­liczności trafił na ledwie co otwarty saloon. Jego wła­ściciel chyba należał do wyjątków wśród ludzi swej profesji, dla których dzień kończył się po północy, a noc rozciągała na kilka godzin po świcie. Ranni go­ście stanowili rzadkość. Kto się spieszył do pracy, ten zjadał śniadanie we własnym domu, a kogo na to nie było stać, nie pojawiał się w saloonie.

Robert przekroczył próg długiej sali z pierwszym blaskiem słonecznym, który wyzłocił stoły, stołki, ladę z niklowymi kranami do piwa i świeżo zamiecioną, jeszcze wilgotną podłogę. Drzwi stały otworem, a rzeźwy wietrzyk wypłaszał z wnętrza stęchłe wonie nocy: pomieszane zapachy fajek, cygar, alkoholu i ludzi, któ­rzy tu gościli przed paru godzinami.

Gospodarz, o twarzy rumianej, świeżej i wypoczętej, jakby przed chwilą powrócił z przyjemnej wycieczki, przerwał wycieranie srebrzystych kurków i powiewa­jąc ścierką zawołał dźwięcznym głosem:

— Proszę! Proszę bardzo! Dobry dzionek, mój pierw­szy gościu.

Gdy Robert, nieco zaskoczony takim powitaniem, podszedł do lady, człowiek ze ścierką dorzucił:

— Kto wstaje o świcie, ten dzień wesoły ma, ra­dosne życie!

Odwrócił się, by zdjąć z półki butlę z kolorową ety­kietą i szklankę wąską a wysoką.

— Poczekaj chwilkę.

Wyszedł zza kontuaru i zniknął w głębi salki. Ro­bert siadł przy okrągłym stoliku, roześmiał się cicho. Co za dziwny człowiek z tego właściciela saloonu!

Drzwi od ulicy nadal stały otworem i Robert ode­tchnął głęboko. Czuł się lepiej, znacznie lepiej, mimo nie przespanej nocy, niż przed kilku godzinami. Wszy­stkie strachy, przywidzenia i ponure myśli opadły zeń, jak opada woda z dachu po wiosennej burzy. Gdzie Wichita Falls, a gdzie Vicksburg? Kto wie, może to i dobrze, że nadłożył taki szmat drogi? Komu przyj­dzie do głowy szukać go aż nad Missisipi?

Jajecznica okazała się rzetelną jajecznicą z bocz­kiem, bez dodatku mąki, którą zwykle powiększano porcję, a chleb był jeszcze ciepły, whisky zimna, go­spodarz bardzo przyjemny.

— Przyjechałeś dzisiaj rano? — zagadywał. — Pewnie tym pociągiem o czwartej. Bardzo to niewygodny pociąg. Szukasz kogo w Vicksburgu? Znam miasto, służę radą.

Robert zaprzeczył.

— Nie spałeś w nocy. Może prześpisz się u mnie? Nie policzę drogo.

— To tylko krótka przerwa w podróży — ośmielił się wyznać Robert.

— Ach, więc masz tu do załatwienia interes.

Robert przecząco pokręcił głową. Czuł się w Vicksburgu bezpiecznie. Lecz co innego bawić tu dzień czy dwa, a co innego — dwa tygodnie. Różne rzeczy mogą się wydarzyć w okresie dwu tygodni. Na przy­kład — nadejdzie list gończy! Swe bezpieczeństwo opierał Robert na ustawicznej zmianie miejsca poby­tu. Uznał, że gdyby mu przyszło wędrować do Fort Benton nawet piechotą, będzie to lepsze od pozostania na dłużej w Vicksburgu. Nie chcąc jednak ani wta­jemniczać karczmarza w istotne powody odmowy, ani też wzbudzić podejrzenie nieuzasadnionym uporem, odparł, że udaje się do Memphis. W Teksasie słyszał o Memphis. Że leży nad Missisipi i niezbyt daleko od Wichita Falls. Trafił dobrze, bo gdy gospodarz usły­szał o Memphis parsknął śmiechem.

— A ja myślałem — powiedział — że wybierasz się Bóg wie gdzie! Jeśli tak, to rzeczywiście nie ma sensu, żebyś tu tkwił przez dwa tygodnie, chyba... chyba że ci nie starczy nawet na przejazd wodą?

Robert oświadczył, że na pewno starczy, i zaraz za­pytał o kursowanie parowców.

Przerwał, bo właśnie do saloonu wkroczyło dwu nowych gości. Robert zapłacił i wyszedł w niezbyt wesołym nastroju. Podróż statkiem, na pewno tańsza niż koleją, nie była łatwo osiągalna. Pomaszerował w kierunku rzeki, lecz w połowie drogi zawrócił. Po­stanowił najpierw odwiedzić stację kolejową. Kto wie, może koszt przejazdu do Fort Benton nie przekroczy możliwości jego kieszeni? Jeśli nawet dotrze do celu bez jednego centa, lepsze to od czekania na parowiec nie wiadomo jak długo. Przecież pobyt w Vicksburgu pociągnie za sobą poważne wydatki i zdarzyć się może, że uszczuplone w ten sposób fundusze nie starczą już nawet na podróż rzeką.

Miasto budziło się do dziennego życia, a chociaż to był dopiero wczesny ranek, Robert nie mógł nadziwić się ulicznemu ruchowi, który przewyższał wszystko, co do tej pory widział w Wichita Falls. Jakże wspaniale prezentował się Vicksburg! Co za domy: wysokie i po­tężne jak góry. Szerokie chodniki i jezdnie. Mnóstwo wozów turkocących po bruku: ciężkich, wyładowanych pakami platform, eleganckich, błyszczących czernią karet i odkrytych powozów; na kozłach tkwili woźnice w kolorowych kubrakach i wysokich nakryciach gło­wy. Robertowi objawił się nowy, nieznany świat. Co kilkadziesiąt kroków przystawał przed witrynami skle­pów i z podziwem spoglądał na rozłożone towary. Nic podobnego nie widział ani w Wichita Falls, ani tym bardziej w malutkim Greenfield.

Na koniec dotarł do stacji, zużywszy na to dwu­krotnie więcej czasu, niż wymagał tego najpowolniej­szy nawet spacer. Kolejowy budynek świecił pustką, jego wnętrze pachniało stęchlizną, a puste perony — dymem i smarami parowozów. Portier drzemał w trzci­nowym fotelu tuż przy drzwiach. Nie chciał go bu­dzić, więc powędrował ku kasom. Trzy okienka były na głucho zamknięte, czwarte — uchylone — ukazy­wało brodatą i wąsatą twarz urzędnika, który widać bardzo się nudził, bo ujrzawszy Roberta uśmiechnął się od ucha do ucha i nie pytany pierwszy zagadał:

— Dokąd się pan wybiera? Najbliższy pociąg mamy za dwie godziny. Przyjeżdża ze Shreverport, a dalej leci przez Jackson, Meridian, Tuscaloosa do Birmingham. Dać bilet?

Robert nic a nic nie orientował się w położeniu wymienionych miast.

— Ho, ho! Toż to cała wyprawa. Zaraz sprawdzę.

Sięgnął ręką pod drewniany blat i wydobył grubą księgę. Począł ją wertować śliniąc grube paluchy, na koniec rozłożyć przed sobą kartkę papieru i w miarę przewracania stronic notował na niej cyfry. Uwinął się z tym szybko i machnął kartką w stronę Roberta.

— Ma pan tu wszystko: połączenia, przesiadki i koszt przejazdu z Vicksburga do Fort Benton.

Chłopiec podziękował, spojrzał na kartkę i westchnął. Nie z przyczyny litanii miast, w których miał się przesiadać, lecz w efekcie podsumowania krótkiej drabinki liczb. Dało ono wynik przerastający jego finansowe zasoby. Nie mógł jechać koleją, nie starczało na kupno biletu. Kasjer zaniepokoił się.

Dotarł bez przeszkód nad brzeg Missisipi. Wszystko wyglądało tak samo jak o świtaniu. Milczący parowiec-przystań, puste pomosty, wymarły brzeg i rzeka wyglądająca tak, jakby w ogóle nie była żeglowna. Robert apatycznie spoglądał na to wszystko. Czuł się ociężale i śpiąco. Zapragnął nareszcie porządnie się wyspać. Piaszczysty brzeg nieco dalej piął się malow­niczymi wzgórzami. Porastały je krzewy i gdzieniegdzie drzewa. Tam postanowił się udać, lecz przedtem na­leżało dowiedzieć się, kiedy do Vicksburga zawita sta­tek płynący w górę rzeki. Robert wkroczył na kładkę wiodącą na pokład unieruchomionego parowca. Nie zauważył nikogo. Śródokręcie świeciło pustką i czy­niło wrażenie krańcowego zaniedbania: farba odpa­dająca płatami od ścian nadbudówek, kurz i zaschłe błoto na deskach pokładu, śmiecie i niedopałki papie­rosów porozrzucane po kątach.

Czyżby właściciel saloonu pomylił się informując, że przystań jest czynna, a może pomylił się sam Robert? Postanowił rzecz zbadać dokładniej. Przewędro­wawszy cały pokład, od dziobu po rufę, zdecydował się zajrzeć do pomieszczeń parowca. Odnalazł schodki prowadzące w dół, lecz zawiodły go one tylko do brud­nej hali, w której rzędem sterczały cztery kotły z wy­stygłymi paleniskami, z których wysypywał się szary popiół — znak, że kiedyś w ich wnętrzu huczał pło­mień. Jeśli statek-przystań istotnie udzielał podróż­nym noclegów, na pewno nie lokował ich tutaj. Ro­bert zawrócił. Gdy gramolił się po schodkach, usłyszał wołanie:

— To ty, John?

Przyspieszył kroku, aż na końcowych stopniach ujrzał człowieka.

Słowa zabrzmiały surowo, lecz głos, którym zostały wypowiedziane, był łagodny, więc Robert nie obraził się. Stał teraz twarzą w twarz z mężczyzną, jakiego na statku znajdującym się w ruchu uznałby — w swej nieświadomości — za kapitana. Tak imponująco wy­glądał srebrny lampas na otoku granatowej czapki z wielkim daszkiem i tak wspaniale błyszczały guziki granatowej marynarskiej kurty. Sucha, pociągła, moc­no opalona twarz zrobiła na Robercie wrażenie oblicza starego wilka morskiego, takiego, o jakich słyszał, bo osobiście nie zetknął się jeszcze z żadnym maryna­rzem.

— Przepraszam, panie... kapitanie.

Opalona twarz rozjaśniła się uśmiechem, a siwe wą­sy na sekundę zadrgały.

— No dobrze... Czego ci potrzeba, chłopcze? Jeśli szukasz pracy, źle trafiłeś. Ten statek już nigdzie nie wyruszy. Skończyły się dobre czasy.

Robert oświadczył, że pieniądze ma i ani mu w gło­wie praca na parowcu.

— Kiedy przypłynie statek? Czy pan wie, kapita­nie?

Znowu przelotny uśmiech i charakterystyczne drgnię­cie wąsów.

Robert podziękował informatorowi i odszedł nieco zaniepokojony. Dotychczas sądził, że z Vicksburga dopłynie prosto do Fort Benton. Przesiadka jest zaw­sze sprawą kłopotliwą. A kto wie, czy w St. Louis nie przyjdzie mu czekać na właściwy parowiec? Przerwa w podróży pociągnie za sobą wzrost kosztów.

W kiepskim nastroju wspiął się na pagórek, prze­brnął zielony gąszcz i znalazł się w wysokopiennym lesie, dość rzadko zarośniętym, pełnym słońca, zapachu żywicy i ptasich głosów. Wybrał stosowne miejsce i legł, podłożywszy pod głowę dłoń i kapelusz. Ani troska . o przyszłość, ani ponure wspomnienia minio­nych dni nie przeszkodziły mu zasnąć prawie natych­miast.

Zbudził go chłód przedwieczorny. Słońce chyliło się ku zachodowi i cień wypełnił wnętrze lasu. Robert zdumiał się: przespał cały dzień. Przywróciwszy pier­wotną formę pogniecionemu kapeluszowi, stwierdziw­szy, że nie skradziono mu ani broni, ani pieniędzy — poszedł ku miastu. Postanowił najeść się w znajo­mym saloonie. Jeśli karczmarz zaproponuje mu noc­leg, zostanie na noc, jeśli nie, uda się na statek.

Rozczarował się, gdy dotarłszy do celu ujrzał wnę­trze saloonu zatłoczone, zadymione i, gwarne ponad miarę. Ledwie dopchał się do szynkwasu, bacznie uwa­żając, aby nie potrącić któregoś z nadmiernie weso­łych gości. Miał nadzieję, że właściciel, tak dlań ran­kiem uprzejmy, zauważy go natychmiast. Gdzie tam! Czekał, ściśnięty z obu stron napierającymi sąsiadami, dobre kilka minut. Karczmarz wcale go nie poznał albo udał, że nie poznaje. Zamiast wymarzonej gorącej potrawy Robert otrzymał tylko kilka plastrów zim­nej wołowiny, pajdę chleba i szklaneczkę whisky, cho­ciaż wcale jej nie żądał. Uporał się szybko ze swym zamówieniem, zapłacił i wyszedł wydychając z siebie alkoholowe opary pomieszane z tytoniowym dymem. Wrócił nad brzeg Missisipi. Statek-przystań błyszczał mdławymi światełkami okienek i nie budził już tak przygnębiających uczuć jak za dnia. Mrok zakrył śla­dy niechlujstwa i brudu, a nieświadomemu rzeczy przybyszowi mogłoby się wydawać, że widzi statek sprawny, gotowy do wyruszenia w daleką drogę.

Na końcu kładki Robert napotkał człowieka w gra­natowym mundurze, lecz bez srebrnego otoku na czap­ce ani błyszczących guzików. Wartownik, dowiedziaw­szy się, o co chodzi, przekazał klienta innemu osobni­kowi, także odzianemu w granat, który zaprowadził chłopca do nadbudówki, gdzie urządzono coś w rodzaju nędznej recepcji nędznego hoteliku: kontuar i tablica z wbitymi gwoździami, na których wisiały klucze do kabin. Robert został wpisany do wielkiej księgi jako Robert Smith przybyły z Dallas (tak sobie dla ostroż­ności to wszystko pozmieniał), pobrano od niego opłatę i wręczono klucze. Dopiero wówczas ze zdziwieniem zauważył, że załatwiający go urzędnik był „kapita­nem" z rannego spotkania.

Swą kabinę odnalazł Robert na środkowym pokła­dzie, w mrzącym świetle naftowej lampki. Była nie­wielka, ciasna i podobna zapewne do wszystkich in­nych kajut tańszej klasy na statkach kursujących po Missisipi. Robert uchylił okienka, odpiął pas, ściągnął buty i — nie rozbierając się — położył na koi zasła­nej kilkoma derkami. Zasnął natychmiast, ukołysany monotonnym pluskiem rzeki za oknem.

Obudził się wcześnie, wypoczęty i pełen najlepszych myśli. Opuścił statek-przystań, obejrzany dokładnie przez wartownika tkwiącego na trapie wiodącym na ląd (pewnie chodziło o derki z kajuty padające łupem nieuczciwych gości) i poszedł w górę rzeki. Tam, zna­lazłszy piaszczystą plażę, zrzucił ubranie i skoczył do wody. Pozbył się w ten sposób kurzu i brudu wielo­dniowej łazęgi i chociaż w mniemaniu elegancików wielkich miast uchodziłby nadal za nie domytego bru­dasa, sam uznał się po półgodzinnej kąpieli za wystar­czająco czystego. Chłodna woda pozbawiła go resztek senności, a równocześnie wzmogła uczucie głodu. Po­pędził do miasta, lecz nie odwiedził znajomego saloonu. Czuł żal do karczmarza za zimne przyjęcie i zimny posiłek. Wolał nadłożyć drogi, by znaleźć inny lokal. Najadłszy się na zapas, ruszył dalej dla zaopatrzenia się w żywność na długą drogę. Nabył bochen chleba i dwa funty wędzonego boczku — niezbyt wiele, lecz nie posiadał nic, w czym mógłby umieścić zapasy. Miał nadzieję, że w drodze statek zatrzyma się paro­krotnie i wystarczająco długo, co pozwoli uzupełnić prowiant.

Dokonawszy zakupów pospieszył ku rzece, w obawie że parowiec przybędzie wcześniej i wcześniej odpłynie. Niepokój kazał mu przesiedzieć bezczynnie aż cztery godziny, z oczami utkwionymi w daleki i szeroki nurt Missisipi. Wreszcie doczekał się.

Najpierw ujrzał hen, w dali, wąską chmurę dymu, nieco później — pionowy, czarny pióropusz, na ko­niec — kominy, nadbudówki i dziób statku, przed którym biegły ku obu brzegom skośne, niskie fale. Za nimi wrzał nurt zbałwaniony łopatkami kół, łomocą­cych po obu burtach parowca. Wówczas u szczytu dwu kominów, ustawionych jeden obok drugiego, wykwitła śnieżysta kita pary. Wysoki, wibrujący dźwięk syreny powtórzył się dalekim echem. Po raz pierwszy, po raz drugi, po raz trzeci.

Robert chwycił zawiniątko z żywnością i pędem zbiegł z pagórka. O mało nie wpadł pod rozpędzony wóz, który nadjechał niespodziewanie. Puste dotąd wybrzeże zaroiło się ludźmi. Dokoła rozbrzmiewał głu­chy turkot kół, rżenie koni, okrzyki woźniców. Robert zatrzymał się tuż nad wodą, na wilgotnym piasku, tak grząskim, że nie odważyła się nań wjechać żadna z pędzących po wariacku wyładowanych platform, bryk, powozów. Z tego miejsca obserwował ruchy stat­ku o czarnych burtach i białych, piętrowych nadbu­dówkach, na których leżały sterty worków, skrzyń i beczek. Statek powoli minął przystań, potem zatrzy­mał się i począł cofać, aż zawyła przeraźliwie syrena, rzucono z pokładu na ląd cumy, a dym bijący z komi­nów rozproszył się czarnym tumanem i zniknął. Ro­bert odczytał napis wymalowany na burcie: „Pen­sylwania" i ruszył ku kładce łączącej przystań z brze­giem. Lecz przejście zatarasował mu tłum pasażerów mężczyzn, kobiet i dzieci, a kiedy wreszcie pasażero­wie wydostali się na ląd, kładkę natychmiast zajęli tragarze. Murzyni i biali, wysocy i niscy, starzy i mło­dzi, dźwigający na plecach, na ramionach, niekiedy na głowach skrzynie, paczki, worki, długie i okrągłe bele materiałów. Sznur idących, zdawało się, nie miał końca. Szli i szli, gadając, nawołując się lub krzycząc w stronę czekających platform i wozów. Równocześnie podjeżdżały bryczki i karety, których woźnice głośno oferowali swe usługi. Czegoś podobnego Robert do tej pory nie oglądał. Sterczał cierpliwie obok kładki, cze­kając, aż wyschnie strumień idących, a kiedy to się stało, ledwo postawił nogę na deskach, został z nich prawie zepchnięty przez tragarzy niosących ładunki na statek.

Placyk przed przystanią powoli opróżniał się. Je­den za drugim odjeżdżały pojazdy, znikli już podróżni przybyli „Pensylwanią", pozostała tylko mała grupka osób, może gapiów, może przyszłych pasażerów. Wraz z nimi Robert wreszcie przedostał się na parowiec. Ucieszył się zapłaciwszy za przejazd kwotę pięcio­krotnie niższą od ceny biletu kolejowego na tej sa­mej trasie i nie przejął się zbytnio uwagą: „Bez wy­żywienia". W kilka minut później trzykrotnie ozwała się syrena, wciągnięto pomost, odrzucono cumy. Po­kład zakolebał się lekko, gęsty dym buchnął z komi­nów i statek począł oddalać się od brzegu. Wolno, wol­niutko, aż gdy znalazł się na środku nurtu, ruszył energicznie, z szumem roztrącanej wody. Robert ode­tchnął z ulgą. Ciągle zdawało mu się', że jakaś nie­przewidziana przeszkoda udaremni wyjazd.

Dolny pokład statku zawalono ładunkiem skrzyń, pękatych worków, a nawet klatek z drobiem. Robert wspiął się na górny, tam było nieco luźniej — pa­kunki zajmowały tylko połowę pomieszczenia i kil­kunastu pasażerów spoglądało z tej wysokości na roz­legły widok miasta. Robert przyłączył się do nich. Ob­serwował umykające brzegi. Wzgórza Vicksburga naj­pierw zniżyły się ku wodzie, ukazując płaszczyznę za­budowaną niskimi domkami, lecz w godzinę później oba brzegi ogarnął las i ciągnął się bez przerwy aż do chwili, gdy siwy zmrok począł spadać na wodę, a zie­lony gąszcz niskich krzewów i wyniosłych pni stop­niowo zmieniał się w jednolitą, czarną, nieprzenikliwą ścianę. Robert począł przysłuchiwać się rozmowom współtowarzyszy podróży. Jednak niewiele z tego zdo­łał zrozumieć. Mówiono półgłosem i do uszu Roberta dobiegały jedynie szczątki zdań, zupełnie bez sensu. Lecz oto ponad monotonny szmer rozmów wybił się jeden, bardziej donośny głos.

— Jadę szukać szczęścia. Kto nie szuka, ten nie znajdzie, kolego.

Robert drgnął, głos dochodzący z nadbudówki wy­dał mu się znajomy.

— Tak, kolego — ciągnął niewidoczny rozmówca — byłem ja i pod wozem, i na wozie, ale nigdy nie upad­łem na duchu...

Dalsze słowa zagłuszyły kroki marynarza zapalają­cego w mrocznym wnętrzu naftowe lampy kołyszące się- u sufitu. Robert skulił się i przesunął na sam kraniec ławki, gdzie ściana spiętrzonych worów rzu­cała nieco cienia.

Nie mylił się, nie mógł się mylić. Jedno słówko „kolego" — wystarczyło. Allan Bow znajdował się na pokładzie „Pensylwanii", i to kilka kroków od Roberta. Niestety, statek to nie pociąg, z którego można wysiąść na najbliższym przystanku lub przejść do innego wagonu dla uniknięcia spotkania z niepożądanym współpasażerem. Robert pożałował, że wybrał się w podróż parowcem. Ze wzmożoną siłą poczęło go dręczyć podejrzenie, że Allan Bow musiał go śledzić, kto wie, może nawet przybył do Vicksburga tym sa­mym co Robert pociągiem? Czyżby więc Bow był agentem Pinkertona? Jeśli tak, czemu nie zaaresztował ściganego? Jeśli lękał się uczynić to na pustkowiu, a nawet w pociągu, miał tysiąc okazji zatrzymania rzekomego przestępcy w Vicksburgu i oddania go w ręce miejscowego szeryfa. Co go powstrzymało od tego kroku? Na takie pytanie Robert nie znalazł od­powiedzi.

A może to nie agent Pinkertona? Należało jednak mieć się na baczności. Robert rozmyślał, jak by ukryć się wśród zakamarków „Pensylwanii" chociażby na kilka dni podróży, a później, korzystając z jakiejś przerwy w drodze, uciec na ląd. Lecz jeśli do tego czasu spotka się z Allanem, czym wytłumaczy swe nagłe opuszczenie zakładu fryzjerskiego w Dallas? Jak wyjaśni, w sposób nie budzący podejrzenia, skąd zna­lazł się na statku, i to na statku płynącym na północ? Jedno kłamstwo pociągało za sobą drugie, niczym ogni­wa łańcucha.

Poczuł chłód nadciągającej nocy, więc zamarzył o grubym wełnianym kocu, by schronić się przed chłodem i spojrzeniami obcych oczu. Niestety, koca nie miał. Pomacał pękate worki, o które się opierał. Nie były twarde, prawdopodobnie kryły w swym wnętrzu sprasowaną bawełnę. Zauważył, że między górną warstwą worków a dachem nadbudówki znaj­dowało się sporo mrocznej przestrzeni. Wystarczy po­stawić stopę na najniżej leżącym worku, chwycić znaj­dujący się wyżej i jednym skokiem znaleźć się w tym zacisznym miejscu, na pewno ciepłym. Podniósł się więc z ławki, zawiniątko z żywnością wsadził pod pa­chę, namacał butem występ w workowej ścianie i... znieruchomiał.

— O, do licha! Czy mnie wzrok nie myli? Kogo ja widzę? Jak się masz, kolego!

Robert odetchnął głęboko i odwrócił się. No tak, to był właśnie Allan Bow.

Nic lepszego nie przyszło mu do głowy i prawie, jak to się mówi, zapomniał języka w gębie.

Robert wykonał „hopsa", pragnąc skrócić pogawędkę.

W rzeczywistości worki tworzyły prawie równą, miękką powierzchnię.

— Zaczekaj na mnie, przyniosę swoje manatki.

Robert siadł, pełen posępnej zadumy. Zastanawiał się chwilę, czy nie udać, że śpi, lecz natychmiast odrzucił ten pomysł jako zbyt naiwny. Taki stary lis, jak Allan, zaraz poznałby się na oszustwie.

Bow powrócił bardzo szybko, dźwigając swój worek i jeszcze jakiś podłużny rulon. Cisnął to wszystko na górę, a w sekundę później usadowił się obok swych bagaży.

— Cóż to, kolego — zagadnął — nie masz derki? W nocy na rzece nie jest zbyt ciepło, ale nie martw się.
Mam dwie.

Rozwinął rulon i pokazał wełniane koce.

Robert ustąpił. Owinął się kocem, rozciągnął na workach. Długo jeszcze słyszał pogwar rozmów pro­wadzonych przez pasażerów, a kiedy wreszcie umil­kły — tylko plusk wody roztrącanej burtami statku zakłócał ciszę nocy. Usnął, ukołysany tym pluskiem.

Zbudziło go energiczne szarpanie za ramię. Otwo­rzył oczy. Nisko nad sobą ujrzał sufit z biało lakiero­wanych desek i nie mógł przypomnieć sobie, gdzie się znajduje i kto może go budzić w tak natarczywy spo­sób.

— Wstawaj, kolego!

Ten głos przywrócił mu pamięć. Dźwignął się nie­chętnie. Lampy już pogasły, dzienny brzask sączył się przez okienka, lecz poza dudnieniem maszyn i plu­skiem wody żaden inny odgłos nie docierał tutaj. Ro­bert zerknął w dół. Na ławkach, a nawet na podłodze spoczywali okutani w koce lub płaszcze śpiący pasa­żerowie.

Zsunął się z worków, przemknął bezszelestnie przez całą długość nadbudówki i zniknął za drzwiami, zanim Robert zdołałby policzyć do pięciu. Nie zjawiał się bardzo długo, ale gdy chłopiec, znudzony i senny, po­czął na nowo mościć sobie legowisko, usłyszał prze­nikliwy szept:

— Bierz! Uważaj, gorące!

Robert pochylił się i chwycił za wygięte ucho brzu­chaty, metalowy dzbanek z pokrywką.

— Byłem w kambuzie — szeptał Allan wdrapując się — dostałem to od koka, i jeszcze kubek. Teraz, kolego, dobrze sobie podjemy.

Usiadł, rozplatał swój worek, wydobył bochenek chleba i nóż.

— Chlebek... buzi dać.

Robert, nadal senny i nie w humorze, pociągnął nosem. Kawa!

W chwilę później krajali w paski pachnące mięso poprzerastane słoniną, zagryzali chlebem i popijali ka­wą. Pół bochenka zniknęło nie wiadomo kiedy. Robert poczuł się znacznie lepiej.

Zwinęli manatki i Robert potulnie ruszył za swym przewodnikiem. Zeszli po schodach na pierwszy po­kład. Fala chłodu objęła Roberta. Bow umieścił pakun­ki przy burcie.

— Siadaj i patrz — rozkazał. — Nic podobnego nie ujrzysz na lądzie.

Missisipi płynęła tu szeroka chyba na milę, ale wydawała się węższa, bo oba brzegi porastały ściany lasu okrytego mgiełką. Nad nurtem wisiał delikatny tuman, kłębił się lub rozciągał w poprzek koryta, co­raz bardziej wiotki i przejrzysty. Od dziobu parowca biegły na boki i spieszyły ku płyciznom niskie, długie i proste fale, a od burt statku, spod łomocących kół, srebrne piany gnały ku tyłowi i nikły za rufą.

Hen, daleko na przodzie, rzeka ujęta w ramy boru miała barwę szarą. W miarę jak wznosiły się i gasły ranne zorze, szarość poczynała pobłyskiwać srebrem, różowieć, aby w końcu się rozzłocić. Gdy krąg słońca wyjrzał zza szczytów drzew i mgła znikła, ścieżka nurtu zajaśniała jak lustro. Migotliwe błyski poczęły skakać po grzbietach tańczących fal, aż Robert przy­mrużył oczy Nigdy dotychczas nie oglądał takich wi­doków.

Do plusku wody i dudnienia maszyn dołączył teraz świergot ptaków, a do wilgotnego oddechu rzeki po­ranny wietrzyk dodał woni igliwia i żywicy.

— Poczekaj, zobaczysz, jak to wygląda wieczo­rem — szepnął Allan między jednym a drugim pyknięciem z fajeczki. — Podróż statkiem ma swe uroki. Poznałem je dobrze, dlatego zrezygnowałem z jazdy koleją. To wspaniała rzeka. Że podróż trwa dłużej? Nie szkodzi, nie spieszno mi. Ale ty, kolego? Cóż z tobą się działo? W Dallas zniknąłeś jak duch. Jeśli to tajemnica, nie mów. Nie lubię ciągnąć ludzi za język, chociaż może się niejednemu tak wydawać. Widzisz, kto tyle lat, jak ja, wędrował po pustkowiach i nie miał do kogo nawet szepnąć, później nadrabia przy­musowe milczenie. Dlatego jestem gadatliwy jak każ­dy traper, jak każdy eksplorer, gdy wróci między lu­dzi.

Pyknął fajeczką i zamilkł. Robert również milczał. Czuł zamęt w głowie i zupełnie nie wiedział, jak wytłumaczyć swą ucieczkę z Dallas.

Tymczasem zatupotały czyjeś buty po pokładowych deskach. Z luku wyjrzała kędzierzawa głowa Murzyna, a później — bom! bom! bom! — rozległ się dźwięczny głos okrętowego dzwonu.

— Na kraniec plantacji Jonesa! — odkrzyknięto z wyżyn nadbudówki.

— To kapitan? — zapytał Robert.

— Kapitan właśnie stoi na dole, ten w budce jest pilotem.

— Bardzo, zwłaszcza na Missisipi i na Missouri.

Dlaczego?" — chciał Robert znowu zapytać, lecz przeszkodził mu głos dzwonu i głośna uwaga Allana:

— Zaraz zaczniemy cumować. Uważaj.

Na lewym brzegu las urwał się, jakby nożem ucię­ty, tak równo. Za lasem ukazała się zieleniejąca rów­nina, poprzecinana czarnymi pasmami zaoranej ziemi. Dalej rosły niskie drzewka, a obok nich sterczał pię­trowy biały dom. Brzeg, z początku niski, począł się wznosić, dorównał wysokości dolnego pokładu. Wów­czas statek zastopował. Buchnęły kłęby pary. Prąd począł znosić „Pensylwanię" coraz bliżej i bliżej brze­gu. Załomotały koła, zaszumiała zmącona pianą woda, raz jeszcze ozwał się dzwon, a po nim zahuczała sy­rena.

— Wolniej tam! Wolniej! — z wyżyn kapitańskiego mostku wydawano rozkazy. — Tak, jeszcze kawałek!
Uwaga na brzegu! Rzuć cumę!

Stroma skarpa porośnięta trawą znalazła się o krok od burty, gdy czarna lina z pokładu padła tuż obok samotnego drzewa. Z gromadki stojącej na lądzie wy­skoczył jakiś człowiek, chwycił linę i szybko okręcił ją wokół pnia.

Robert zobaczył, jak od lewej burty przerzucono na wybrzeże kładkę.

Gromadka ludzi rozpierzchła się odsłaniając ładowny wóz i ustawiła się długim szeregiem, od wozu aż po trap. Na pokład zaczęły wędrować toboły i, tobołki, widać niezbyt ciężkie, bo podawane z rąk do rąk, bez specjalnego wysiłku. Z pokładu przyglądała się temu grupka pasażerów, których wyrwała ze snu przerwa w podróży.

Na koniec ładunek został przerzucony, trap ściągnię­ty, cuma świsnęła nad wodą, dzwon ozwał się trzy­krotnie i „Pensylwania" skierowała dziób ku środkowi rzeki. Wbrew przewidywaniom Allana nie ruszono worków, na których spędzili noc.

W tym miejscu urwał. Niewiele brakowało, a po­wiedziałby „gdybym nie był pomocnikiem szeryfa". Allan roześmiał się.

— Gdybyś nie był tym, czym jesteś, to zostałbyś marynarzem. To miałeś na myśli?

Robert przytaknął, mocno zmieszany.

— Ech, kolego, kolego. Nie potrafisz blagować, lecz nic mi do tego. Żeby rzec prawdę, to i ja chciałem być marynarzem. Po pierwszej przejażdżce rzeką. Po drugiej... koniecznie kapitanem. A gdy mi powiedziano, jak ważna jest funkcja pilota... pilotem!

Robert pokiwał głową, niezbyt wierząc w rzetel­ność opowieści Allana.

Tymczasem „Pensylwania" roztrącała dziobem roz­lewiska Missisipi spiesząc ku odległemu St. Louis. Mila za milą przez ciemnobrunatny, czekoladowy nurt pchały statek stalowe łopaty kół umieszczonych po obu burtach. Migotliwe błyski słońca na lustrze wody, to znowu kręgi białych pian i koliste wiry sygnalizu­jące podwodną przeszkodę, to rwący prąd przy brzegu rzeki, zmierzający w zupełnie innym kierunku niż główny nurt, jak gdyby dwie Missisipi płynęły obok siebie — wszystko to widział Robert po raz pierwszy w życiu. Spoglądał na pustkę rozciągającą się przed statkiem, na błękitne niebo wiszące nad wodą i nad wielkim krajem, który wydawał się całkowicie bez­ludny.

Około południa, gdy pasażerowie rozleniwieni ciszą i słońcem podrzemywali tu i tam na ławkach i w przy­tulnych zakamarkach, Allan trącił Roberta:

Po tej przestrodze ruszył ku schodkom, lecz w po­łowie drogi zatrzymał go głośny okrzyk:

— Allan! Allan Bow! Chyba mnie oczy nie mylą?

Człowiek w granatowym stroju ze złoconymi guzika­mi, którego Robert uznałby za kapitana, stanął przed Allanem rozłożywszy szeroko ręce.

— Jerry Hastings! — roześmiał się były karcz­marz. — Wielkie nieba! Wyglądasz niczym admirał.

Padli sobie w objęcia, a kiedy skończyły się uściski i wzajemne poklepywania po plecach, Allan zagadnął:

Z kolei roześmiał się pilot.

— Chwileczkę, pozwól, że ci przedstawię mego młodego przyjaciela — tu wskazał na Roberta. — On rów­nież nie jadł od samego świtu.

— Zapraszam i jego.

Ujął pod rękę Allana, za nimi poczłapał Robert. Po­wędrowali w górę, na najwyższy pokład, gdzie Jerry Hastings mieszkał, a raczej spał w godzinach wolnych od pilotowania statku. Była to dość obszerna kajuta. Robertowi jej wnętrze wydało się szczytem luksusu: lśniące niklem klamki drzwi i szafy, kryte skórą fote­le, puszysty pled przykrywający koję, dywan zaście­lający podłogę, maleńka umywalka w zagłębieniu ścia­ny, okrągły stół i biurko pod okienkiem, których bla­ty błyszczały jak lustra...

— Siadajcie i bądźcie cierpliwi, nie potrwa to dłu­go — powiedział pilot i wyszedł.

Robert ostrożnie przycupnął na brzeżku fotela w obawie, by nie zabrudzić go swym niezbyt czystym odzieniem. Allan natomiast rozparł się swobodnie i zer­knął rozbawiony na chłopca.

Gadałby tak pewno dłużej, gdyby w otwartych drzwiach nie ukazała się granatowa sylwetka Hastingsa, a za nim czarno-biała postać stewarda. Czarno-biała, ponieważ był to Murzyn odziany w biały garnitur. Niósł tacę z wazą i talerzami.

— No, przyjaciele — powiedział pilot — teraz sobie podjemy.

Osunął się na trzeci, wolny fotel i z widocznym zadowoleniem przyglądał się zaściełaniu stołu obrusem i ustawianiu naczyń. Gdy drzwi zamknęły się, Allan Bow aż sapnął z podziwu.

Murzyn zjawiał się i znikał aż trzykrotnie. Potrawy pojawiały się i znikały w ustach biesiadników, aż cały ten obrzęd zakończył dzbanek kawy. Wówczas Hastings sięgnął po pudełko z cygarami.

Robert, którego również poczęstowano cygarem i który zapalił je raczej z grzeczności niż z nałogu, musiał teraz wysłuchać po raz drugi życiowych pery­petii Allana Bow. Opowiadanie nie różniło się wiele od zwierzeń w pociągu jadącym do Dallas. A więc nie zmyślał... A więc... Allan Bow chyba istotnie parał się eksplorerstwem, później karczmarstwem, a podejrze­wanie go o służbę w Agencji Pinkertona — to non­sens. Co za ulga! Zakończenie opowieści już Roberta nie interesowało. Zagapił się w owalne okienko, za którym widniał fragment pokładu, balustrada, a da­lej nurt rzeki, jeszcze dalej — brzeg porośnięty gąszczem pierwotnego lasu, przerywanego rozświetlonymi słońcem polankami. Dopiero Allan wyrwał go z tego zapatrzenia.

Robert uznał, że rozmowa skręca na niebezpieczne tory, więc natychmiast zmienił temat.

Westchnął, jak gdyby zaprzeczając własnym sło­wom, i umilkł.

Niewiele brakowało, a Robert wyznałby teraz, że ojca stracił bardzo dawno, a opiekun również nie żyje. Strach powstrzymał go przed zdradzeniem prawdy.

Robert skromnie stwierdził, że może sobie tylko wyobrazić.

— E, tam! Wyobraźnia nie zastąpi rzeczywistości. Preria w zimie to mroźna pustynia, oczywiście preria na północy, bo w Teksasie masz tyle śniegu, co kot na­płakał. Do tego jeszcze wiatr dmie od gór i żebyś nie wiem jakie futro założył, przewieje cię na wylot, za­mieniając w sopel lodu. Na szczęście okazało się, że to tylko zwichnięcie. Czekanie, aż noga wydobrzeje, a spuchnięcie zniknie, byłoby wielkim ryzykiem. Zi­ma nas poganiała. Powlekliśmy się. Trudno to inaczej nazwać. Jerry, uwieszony na moim ramieniu, nie ułat­wiał mi marszu. Gdy już nie mógł podskakiwać na lewej, zdrowej nodze, dźwigałem go na plecach. Tak oto odbywał się nasz powrót od siedmiu boleści. Zima śpieszyła się, nocami szron pokrywał ziemię i skuwał wodę lodem. Nigdy nie dotarlibyśmy w domowe pie­lesze, gdyby nie Szoszoni. Mają rezerwat w Idaho, nad Wężową Rzeką. Najwięcej zawdzięczaliśmy ich cza­rownikowi. Dziwny to człowiek i wiele można o nim powiedzieć, lecz nie pora na to. Dość, że Jerry wydobrzał. Za broń i amunicję otrzymaliśmy dwa koniki i nieco żywności. Konie sprzedaliśmy w Pocatello, gdzie znajduje się stacja kolei, i dalszą drogę odby­łem już w wagonie. Przysiągłem sobie wówczas, że więcej na żadne eksplorerstwo nie wyruszę. Jerry pewnie uczynił to samo, bo został pilotem. Ot, i wszy­stko. A wiesz, kolego, czemu na pół żywi nie padliśmy w drodze?

Robert wzruszył ramionami na znak całkowitej nie­wiedzy.

— Dlatego, że chcieliśmy żyć, bardzo chcieliśmy żyć. Kto mocno pazurami trzyma się życia, ten wygrywa. To wielka sztuka, kolego. Zapamiętaj sobie. Na pewno niejeden raz jeszcze usłyszysz o ludziach, którzy, jak to się mówi, padli w bohaterskiej walce. Ile razy opo­wiadano mi o takich historiach, tyle razy korciło mnie zapytać, czego taki człowiek dokonał w swym życiu? Gdy pytałem, odpowiadano, że poległ bohaterską śmiercią, bo przeciwników było wielu, a on jeden. I taki to był tytuł do bohaterstwa. Nie mogę się z tym zgodzić. Zauważ, kolego, że mamy niemądry zwyczaj nazywać tchórzem nawet najdzielniejszego człowieka tylko latego, że na przykład uciekł przed zgrają na­pastników. A ja uważam, że słusznie postąpił nie chcąc stać się samobójcą, poświęcić życia nie wiadomo po co. Ale ludzie są dziwni i wszystko komplikują.

Robert zdziwił się, że wnętrze jest tak obszerne. Wyobrażał sobie, że w kabinie sternika mogą się zmieścić najwyżej dwie osoby. Tymczasem był to po­kój większy od kajuty pasażerskiej. Poza kołem ste­rowym i dziwną rurą, sterczącą obok z podłogi, znaj­dowała się tu szeroka kozetka z oparciem, metalowy piecyk, spory stolik oraz pulpit zawieszony pod ok­nem. Panował półmrok. Lampa kołysząca się leniwie u sufitu ledwie mżyła nikłą poświatą poprzez matowe szkło.

Wkroczyli tu we czwórkę. Na przedzie — Jerry Hastings, za nim Allan Bow, Robert prawie obok, wy­przedzając jakiegoś młodzieńca w kolorowym swetrze, chyba równolatka, którego ujrzał po raz pierwszy i uznał za pasażera bezprawnie usiłującego im towa­rzyszyć. We wnętrzu zastali tkwiącego za kołem ste­rowym starszawego jegomościa, właśnie spoglądają­cego na wyjęty z kieszeni wielki i gruby zegarek.

Hastings położył obie dłonie na sterowym kole, a równocześnie odjął je młodzik, który do tej chwili tam sterczał. Skłonił się Hastingsowi i ruszył w ślad za starszym jegomościem, który już schodził.

Zostali we czwórkę. Młodzieniec w kolorowym swetrze zajął miejsce przy kole. Widać więc nie był tu kimś obcym.

Robert kiwnął głową i począł się gapić poprzez szy­bę w czarną dal.

Po wieczornym posiłku Hastings zaprosił ich do ste­rówki na swój nocny dyżur, który kończył się dopiero o czwartej nad ranem.

— Muszę się z tobą nagadać, Allan — wyjaśnił swe zaprosiny.

Robert wówczas pomyślał, że z tego gadania nic nie wyjdzie. Jakże bowiem pilot może rozmawiać z pasa­żerem, skoro całą uwagę musi poświęcić na kierowanie statkiem? Okazało się wkrótce, że Robert nie miał po­jęcia o wysokiej sztuce sterowania. Pilot niby to spo­glądał przed siebie, a przecież co chwila zerkał na swych gości, wzbudzając w Robercie niepokój o ca­łość statku, który — według jego mniemania — przy tak niedbałym sterniku powinien lada chwila wpaść na mieliznę lub na brzeg, kończąc raz na zawsze swą podróż. Jednak nic takiego się nie wydarzyło i w mia­rę upływu godzin obawy chłopca rozwiały się.

Robert natężył wzrok i pomyślał, że jeśli Nowy Orlean jest w taki sposób oświetlony, nietrudno na­bić sobie guza wędrując nocą po jego ulicach. Bo w czarnej dali rzeki mżyły jedynie wątłym blaskiem żółtawe punkciki, ledwo, ledwo widoczne.

— Cała rzecz w tym — mówił dalej pilot — że nie płynie się nigdy w zupełnych ciemnościach. Przy każ­dym trudniejszym przejściu masz latarnię. Rząd fe­deralny zatroszczył się o nas i przez dwa tysiące mil towarzyszą ci każdej nocy te świetliste punkciki.

— A właśnie że podmywa. Chociaż buduje się tamy i groble, obkłada nadbrzeża kamieniami lub wbija w nie pale. Niekiedy to pomaga, ale nie zawsze. Mis­sisipi lubi szukać nowego koryta. Wystarczy dłuższy deszcz lub powódź, a woda wwierci się w podstawę jakiegoś półwyspu i przetnie go. Najpierw poczyna siąpić drobnym strumykiem, później wali coraz mocniej, rozmywa ziemię, aż półwysep w jedną noc przemienia się w wyspę. Bill — to do pomocnika — łap się za koło i trzymaj. Tak, prosto! Widno jak w dzień, więc nie zabłądzisz.

Roześmiał się z własnego dowcipu, a Robert poczuł niepokój, czy aby pomocnik pilota podoła swym obowiązkom.

Hastings nalał kawy do kubków, podsunął Allanowi cukiernicę.

— Mamy wysoką wodę — zauważył mieszając płyn łyżeczką — to ułatwia żeglugę, ale i rodzi pewne niebezpieczeństwa. Można wylądować nie tam, gdzie na­leży. Pamiętam, przed paru laty nastąpiła taka po­wódź w dolnej Missisipi, że woda zalała wysoki wał przeciwpowodziowy, zbudowany w odległości stu stóp od normalnego poziomu rzeki, i powstało jezioro szero­kości kilku mil. Płynął wówczas statek pocztowy z Vicksburga, nocą. Latarń jeszcze nie było, zamiast nich... mgła. Coś się tam pilotowi pokręciło: poczto­wiec przedarł się nad koroną wału i wylądował na plantacji trzciny cukrowej. Tydzień trwało, zanim go ściągnięto na rzekę. Opowiadano mi o parowcu... Bill, uważaj! — to do pomocnika — ... który przy podobnej okazji przez pół roku tkwił na farmerskiej plantacji, dopóki nowa powódź nie zezwoliła mu wydostać się z matni. Bill, coś tam telepie się przed nami.

Z ciemności nadpłynął buczący głos syreny. Urwał się raptownie, lecz echo jeszcze chwilę drżało w prze­strzeni. Hastings pociągnął łańcuszek zwisający z su­fitu. Odezwała się syrena „Pensylwanii".

— Kogo tam diabli niosą? Zauważyłeś, kochasiu? Bardziej w prawo, jeszcze bardziej. Nie skręcaj, chłop­cze, brzeg jest obłożony kamieniami i zerwiesz poszy­cie. Ot, tak właśnie. Doskonale, będzie z ciebie pilot, nim rak świśnie.

Wszystko to zostało wypowiedziane głosem spokoj­nym, wesołym, jak gdyby Hastings znajdował się na spotkaniu towarzyskim, nie we wnętrzu mrocznej ste­rówki, otoczony wodą i nocą czarną jak sadze. Robert poczuł nagłą sympatię do tego człowieka.

Rozmowa urwała się. Pilot stanął obok pomocnika, wpatrzony w ciemność. Robert również usiłował prze­niknąć wzrokiem niewidoczną dal. Po chwili zauważył rozsypane perełki brzegowych latarń i pozornie nic więcej. Lecz gdy się wpatrzył w sam środek rzeki, ujrzał jeszcze dwa ruchome, jasne punkty. Jeden wy­żej, drugi niżej. W chwilę później dostrzegł następne dwa — na jednym poziomie.

Do szumu wody młóconej kołami „Pensylwanii" do­łączył się teraz podobny odgłos. Po chwili za lewą bur­tą ukazał się czarniejszy od nocy, wrzecionowaty kształt parowca. U szczytu komina i nieco niżej bły­skały lampy, burty również rozjaśniał blask pozycyj­nych świateł.

Pochylił się nad tubą sterczącą z podłogi:

— Oba koła wstecz! — krzyknął. — Szybko, Henry!

Równocześnie pociągnął za sznur wiszący przy ścia­nie. Głos dzwonu zabrzmiał melodyjnie, później na­stała cisza, bo nim koła poczęły się obracać w odwrot­ną stronę, na kilka sekund znieruchomiały. Po chwili gwałtowny szum i plusk zawiadomiły o spełnieniu roz­kazu pilota. Hastings położył obie dłonie na sterowym kole, a pomocnik cofnął się o krok.

Robertowi aż dech zaparło z wrażenia. Wyobraził sobie, że lada moment usłyszy okropny trzask, statek przechyli się i pocznie tonąć.

— Oba koła stop!

Tym razem pilot wydał rozkaz głosem spokojnym, bez śladu zdenerwowania. Znowu zapadła cisza.

— Tratwę musiał zgubić holownik — stwierdził Hastings. — Tego gałgana, który ją wiązał, najchętniej umieściłbym na takiej zgubionej tratwie. Lewe koło naprzód! — powiedział do wylotu rury. — Przecież to skandal. A marynarz na rufie holownika? Chyba zasnął, jeśli nie zauważył ubytku. Oba koła naprzód! — to do rury. — Już minęliśmy to świństwo. Bill, łap się za ster. Uff! Jeśli kiedykolwiek spotkam kapitana „Białego Bizona"...

Lecz Robert nigdy się nie dowiedział, co ma stać się z kapitanem „Białego Bizona", bo Hastings urwał w połowie zdania, podszedł do stolika i wylał z dzban­ka resztę kawy do kubka.

— Życzę powodzenia. Może cię odwiedzę, tylko... nie wiadomo gdzie.

Roześmieli się obaj, po czym zaczęli na przemian przypominać sobie jakieś fragmenty wspólnie odbytej wędrówki. Robert nie słuchał. Prawie że z przylepio­ną do szyby twarzą obserwował migocący w dali łań­cuszek nikłych światełek. Noc wisiała nad ziemią, noc wisiała nad wodą i wstąpiła w jej głębię. Gdzie koń­czyła się rzeka, gdzie zaczynało wybrzeże? Doszedł do wniosku, pamiętny na słowa pilota, że właśnie linia światełek wyznacza zarys lądu. Nagle zauważył nie­ruchome światełko na samym środku nurtu i stracił orientację. Czyżby sygnalizowało głęboko w wodę wrzynający się półwysep? Zagadnął Allana, lecz odpo­wiedział mu Hastings.

— Boja, chłopcze. Płycizny i rafy zaznacza się teraz bojami zaopatrzonymi w latarnie. Żyć nie umierać!
Gorzej, gdy taka boja urwie się z kotwicy i pocznie dryfować. Myślisz, że tu płycizna, a masz kilkanaście stóp pod kilem. Myślisz, że obok głębia, i pakujesz się na mieliznę. Wszystkie te dobre wynalazki stają się istotnie pożyteczne, jeśli się ma głowę na karku, jeśli nie, wprowadzają w błąd. Nieco w lewo, Bill. Bardzo dobrze. Pamiętasz, Allan...

Robert na nowo przylepił nos do szyby. Noc, mono­tonny głos maszyn, szum i plusk wody — nowe wraże­nia, których dotąd nie przeżywał, bardziej go inte­resowały niż rozmowa dwu byłych eksplorerów.

Wytężał wzrok i niekiedy coś niecoś dostrzegał: czar­ny i ponury bór sięgający brzegu, to znowu nagą prze­strzeń, może pustynny spłacheć ziemi, a może frag­ment zielonej łąki? Nagle wszystko pojaśniało. Księ­życ wyjrzał zza chmury. Odmienił się krajobraz. Migotliwe błyski poczęły skakać po falach, nad obu­dową koła zajaśniała mgiełka wilgoci, poprzez nadbrzeżny las, między pniami drzew, przebiegły jasne ścieżki, cienie stały się bardziej kontrastowe. I odtąd płynęli wysrebrzonym nurtem, aż tarcza księżyca po­częła blednąc — przecież ciemności nie powróciły. Ro­bert zdumiał się, że oto noc dobiega kresu, tak szybko tak nieoczekiwanie.

Przeklęta Karawana

Podróż, która dobiegała kresu, wydawała mu się teraz cudowną bajką. Wypoczęty i syty dzięki zapo­biegliwości Allana, na wiele dni pozbył się nękającego go wciąż niepokoju. Teraz znowu czekała go samotna wędrówka do coraz bliższego, lecz wciąż jeszcze bardzo odległego Fort Benton.

— Tak, tak — mruknął Allan — dalej nie płyniemy. Nadchodzi pora rozstania, a każde rozstanie jest smutne. Tak mi się wydaje. Muszę się pokręcić po St. Louis, może coś dla mnie tam się znajdzie. A ty, Robercie?

Zwrócił się do niego po imieniu chyba pierwszy raz.

— Ja... — odparł chłopiec — ja muszę dalej... Pew­nie znowu rzeką, bo to najtaniej.

Umilkł nie wiedząc, czy wolno mu wyjawić osta­teczny cel swej drogi, czy też nadal milczeć. Allan nie odezwał się. Patrzał na czekoladowy nurt Missisipi, coraz bardziej mętny i gęsty, im bliżej znajdowali się St. Louis. Zagadnięty któregoś dnia o przyczynę tego zjawiska, Hastings zwięźle wyjaśnił, że to wody Mis­souri wlewają tyle błota do koryta Missisipi, a ujście Missouri znajduje się zaledwie o kilkadziesiąt mil za St. Louis. Kilkadziesiąt, lub... kilkanaście — dodał po chwili.

Wydobył ćwiartkę papieru i ołówkiem namazał na niej dwie wijące się linie, pod kątem prostym jedna do drugiej.

— To jest Missisipi — wyjaśnił — a to Missouri. W tym miejscu leży St. Louis, a tu, po przeciwnej stronie, znajduje się miasto Alton. Kilkanaście lat te­mu, gdy my obaj wędrowaliśmy za złotym piaskiem, ujście Missouri do Missisipi było oddalone od St. Louis o 23 mile. W ubiegłym roku już tylko o 15 mil, a my­ślę, że obecnie o 14 lub nawet tylko 13 mil. Jak tak dalej pójdzie, za kilkanaście lat Missouri zacznie wlewać się do Missisipi na samym przedmieściu St. Louis i dobrze będzie, jeśli nie zatopi miasta. A rzecz wynika z tego, że brzegi Missouri powoli obsuwają się ku południowi. Ujście rzeki w ten sposób stale się przesuwa. Teraz już chyba zrozumiałeś.

Allan oderwał wzrok od wody.

Robert westchnął.

— Nie jestem — zaprotestował Robert.

Robert zamyślił się. Rozważał, czy ma wyjawić całą prawdę, czy też tylko jej część. Zdecydował się.

Allan roześmiał się szczerze.

Przytłumił głos i począł się zwierzać z historii swe­go życia. Niesporo mu szło i trudno temu się dziwić. Wyjawiając prawdę, równocześnie przyznawał się do tych wszystkich kłamstw, jakimi do tej pory raczył swego towarzysza podróży. W wyniku — opowieść trwała bardzo długo. Gdy ją zakończył, spojrzał z oba­wą na' Allana.

— I co wy na to? — zapytał głosem, w którym nie potrafił ukryć drżenia.

— Zaufałeś mi, nie zawiodę cię. Jeśli... to szczera prawda.

— Mogę przysiąc.

Allan zadumał się.

— Irvin bardzo zasłużył się szeryfowi w Wichita Falls. Tak wynika z twojego opowiadania.

— I Oczywiście — żarliwie przytwierdził Robert.

Robert wzruszył ramionami.

— Nie tak bardzo. Nigdy nie słyszałeś o bladych twarzach, które zamieszkały wśród czerwonoskórych i nie mają zamiaru wracać do miast?

Robert zastanowił się.

— Nie — odparł — nie słyszałem.

Robert roześmiał się.

— To jakiś okropny człowiek — zauważył Robert. — Chyba pozostaje z diabłem w zmowie?

— Raczej z aniołem. Przecież ci mówiłem, że lepszego chłopa dotąd nie spotkałem.

— Niech tam będzie i anioł, ale sztuczki, które wyczynia, nie przypadają mi do smaku. W taki sposób potrafi wyciągnąć z każdego najgłębszą tajemnicę. Brrr...

Allan pokręcił przecząco głową.

Chłopak tylko westchnął. Mogło to oznaczać zarów­no potwierdzenie, jak i zaprzeczenie. Allan machnął ręką.

Robert wzruszył ramionami.

— Nie wiem, co mam o tym sądzić? Ten Yambadika to jakiś oszust albo diabelec.

Allan poklepał go po ramieniu.

— Zaufaj mi, kolego. Jeśli próba się nie uda, sam zaprowadzę cię do Fort Benton. Przyrzekam. Zgoda?

I Robert ustąpił.

— Tylko nie wygadaj się z tym przed Hastingsem. Nie dlatego, żeby nie zasługiwał na zaufanie, lecz może się zdarzyć, że zaczną cię szukać (jeśli już nie zaczęli?), że będą wypytywać kapitanów i pilotów stat­ków, a wówczas Hastings mógłby się wygadać i bez żadnej złej myśli poinformować, dokąd udaliśmy się. Żeby zapewnić sobie jego milczenie, musiałbym mu zdradzić twoją tajemnicę, a ja nie chcę tego. Im mniej osób ją zna, tym lepiej dla ciebie.

Minęła nocka, minął dzionek i zgodnie z przewidy­waniami Allana „Pensylwania" dopłynęła do celu swej podróży w późnych popołudniowych godzinach.

Allan zabrał swój wypchany worek i dwie derki, którymi obciążył Roberta, jako że chłopak nie miał nic do dźwigania.

Spotkali Hastingsa na dolnym pokładzie. Zdziwił się.

— Przed sześciu laty.

Hastings wybuchnął śmiechem.

— No, to nie poznasz miasta. Rozrosło się jak droż­dżowe ciasto. Ulice większe, domy wyższe, ludzie inni.
Tylko port rzeczny zepsiał ze szczętem. Popatrz — wskazał ręką na nadbrzeże. — Co widzisz? Kilka starych, zardzewiałych wraków. A ja pamiętam szeregi nowiutkich parowców zacumowanych przy pomostach. Gdzież te czasy? Kolej wykonała swą robotę bardzo dokładnie. Ciekawe, jak długo jeszcze „Pensylwania" wozić będzie towary? No, Allan, poczekasz?

— Rozumiem, lecz nic ci nie potrafię powiedzieć na temat żeglugi po Missouri, dopóki nie zejdę na brzeg i nie zasięgnę języka wśród znajomków. A na brzeg nie zejdę przed rozmową z kapitanem, więc musisz na mnie poczekać.

Padli sobie w objęcia, Hastings odprowadził ich do trapu, a kiedy Allan i Robert znaleźli się na brzegu, pilot jeszcze machał im ręką.

— No — odetchnął Allan — udało się. Jego towa­rzystwo mogłoby nam przysporzyć kłopotów. Zaraz wywąchałby, że nie mam zamiaru kręcić się po St. Louis i szukać tu dla siebie jakiegoś interesu. Do Ida­ho szmat drogi, powinniśmy spieszyć się, kolego.

Stwierdziwszy tę oczywistą prawdę Allan pociągnął Roberta wzdłuż nabrzeży w poszukiwaniu odpowied­niego statku. Mijali butwiejące, drewniane pomosty, przechodzili obok szop, których otwarte wierzeje uka­zywały puste wnętrza zamiast stosów towarów cze­kających na załadunek. Przystanęli chwilę przed parowcem przycumowanym za zakolem małej zatoczki. Pokład był pusty, pokryty warstwą kurzu, a nad ko­minami nie unosił się nawet cień dymu. Statek wy­glądał na opuszczony, jego wnętrze nie zdradzało na­wet śladu ludzkiej obecności.

Trafili na jeszcze cztery takie statki i Allan doszedł do wniosku, że nie ma czego tu szukać.

— Tfu, do licha! Hastings mówił prawdę, żegluga zamiera. Jednak popróbujmy popytać.

Zaczepili pierwszego z napotkanych przechodniów.

— Firma przewozowa. Jedyna, jaka się tu ostała. Niedaleko. Pójdziecie prosto — pokazał ręką — i skrę­cicie za tamtym domem z czerwonym dachem. Linia Kotwiczna ma biuro w białym, dwupiętrowym budyn­ku, przed wejściem cztery filarki.

To powiedziawszy wykręcił się na pięcie i szybko odszedł.

— Patrzcie go — mruknął z niezadowoleniem Al­lan — jak to mu pilno! Chodźmy, kolego, jakoś tra­fimy.

I trafili. Siedziba Linii Kotwicznej wznosiła się na skraju miasta — biały dom z czterema filarkami, tak jak go opisał przypadkowy informator. Jednak rezul­taty odwiedzin okazały się kiepskie. Jakiś mężczyzna, odgrodzony od interesantów potężnym pulpitem, naj­pierw wytrzeszczył oczy na Allana, później powtórzył zadane mu pytanie: „W górę Missouri?"

Robert pomyślał, że rzeka Missouri musi chyba pły­nąć bardzo daleko od St. Louis, jeśli drugi z kolei mieszkaniec w zdumieniu powtarza jej nazwę.

Cień uśmiechu przemknął po twarzy urzędnika. Ro­bert zauważył, że zaczyna się im natarczywie przyglą­dać, później coś szepce do swego sąsiada. Robert za­niepokoił się. Delikatnie pociągnął Allana za rękaw, lecz ten nawet nie drgnął.

— Więc jak z tym statkiem? — ponowił pytanie.

Urzędnik uśmiechnął się:

— A co ze statkiem? — wtrącił się niecierpliwie. Robert.

— Ach, statek. Oczywiście. Od dziś za tydzień. Bez wyżywienia i bez kajuty. Nazywa się „Kansas City".
Zgłoście się na dzień wcześniej.

Wyszli z budynku. Na ulicy Allan mruknął.

— Do licha z tym „Kansas City"! Chodźmy coś przekąsić, a później na dworzec kolejowy. Nie będziemy czekać przez tydzień na jakąś starą łajbę.

Robert pomarkotniał. Zauważył półgębkiem, że po­dróż koleją wypadnie znacznie drożej, a on...

Allan klepnął go po ramieniu.

— Nie turbuj się. Starczy nam, choćbyśmy na­wet mieli jechać dokoła świata. Maszerujemy, kolego.

Dla Roberta Vicksburg po Wichita Falls był ósmym cudem świata, lecz ujrzawszy St. Louis doznał kom­pletnego zawrotu głowy. Wydało mu się, że ulice nie mają końca, a potężne jak twierdze domy ciągną się milami. Nawet kiepskie, pokryte błotem chodniki i nie­równe bruki jezdni uznał za szczyt wygody i nie mógł się nadziwić olbrzymiej ilości małych obskurnych knajpek, ulokowanych wzdłuż rzeki. Przypuszczał, że odwiedzą jedną z nich, lecz Allan krytycznym okiem ocenił wygląd tych lokali oraz korzystających gości — grupek oberwańców, z których jedni właśnie pili, dru­dzy byli już pijani i podpierali ściany domostw, a jesz­cze inni beztrosko spali pod tymiż ścianami, w błocie i kurzu drogi.

— Nie tu, nie tu — przestrzegł Roberta. — Prag­niesz towarzystwa tych łapserdaków? Dostaniesz no­żem albo cię okradną. Idziemy dalej.

Robert nie pożałował wędrówki. Przyglądał się do­mom, które dźwigały się coraz wyżej, świecąc szybami okien ujętych w łukowate framugi. W górze, ponad dachy dźwigały się kopuły i strzeliste wieże. Środkiem ulicy toczyły się czarne karoce, odkryte powozy i bryczki. Ruch na jezdni był większy niż na chodni­kach, jak gdyby większość mieszkańców St. Louis za­pomniała, do czego służą nogi. A stroje przechodniów? Zupełnie inne niż na południu. Robert nie zauważył ani jednego mężczyzny, który by nosił pas z rewolwe­rami, kurtę z antylopy czy spodnie obszyte frędzlami, jakich używano w Wichita Falls i w całym chyba Tek­sasie. Teraz pojął, dlaczego przyglądano mu się tak ciekawie, gdy kroczył u boku Allana. Bardzo z tego był dumny. Lecz Allan inaczej zapatrywał się na to zagadnienie. Gdy wreszcie zatrzymali się przed drzwia­mi jakiegoś mniej wystawnego lokaliku, powiedział:

— Zdejm te swoje rusznice, zbyt zwracają uwagę.Tutaj, jak widzisz, nikt nie dźwiga takiego żelastwa.

Robert potulnie zastosował się do polecenia, a pas z coltami zniknął w głębi worka.

Weszli do środka. Pchnięte drzwi ozwały się deli­katnym głosem kilku dzwoneczków. Wnętrze wyglą­dało schludnie i skromnie, w sam raz dla ludzi lubią­cych czystość, spokój i... niewysokie ceny.

Zostali obsłużeni szybko i sprawnie przez jedynego kelnera krzątającego się po miniaturowej salce. Szyb­ko uwinęli się z porcjami mięsa i kaszy, dwiema bu­telkami piwa i z prawie całym bochenkiem chleba. Zapłacili, zapytali o drogę do dworca kolejowego i wy­szli.

Potem wszystko przebiegało szybko dzięki niezwyk­łej energii Allana. To on właśnie od portiera w wiel­kiej hali dworcowej zdołał wydusić niezbędne infor­macje, z których wynikało, że najkrótsza trasa do Idaho wiodła z St. Louis przez Kansas City, Omaha, Cheyenne, Laramie aż do Pocatello.

— Ujrzysz kawał świata, kolego, i to jakiego świa­ta! Będziemy gnać wzdłuż Missouri, później nad pół­nocną Platte. Ech, człowiek przypomni sobie dawne czasy!

Ten radosny okrzyk jakoś nie ucieszył Roberta. Zgo­dził się na odbycie dalekiej drogi, lecz nadal dręczyły go wątpliwości, czy decyzja była słuszna. Chociaż nie wątpił, że Allan mówi szczerą prawdę o „czarach" Yambadiki, podejrzewał, że były eksplorer po prostu nie dostrzegł oszukańczych sztuczek zręcznego kugla­rza. Jednak ta wspólna wędrówka do Idaho posiadała i zalety. Po pierwsze — w ten sposób oddalał się co­raz bardziej od granic Teksasu, po drugie — polubił Allana i w jego towarzystwie czuł się znacznie pew­niej, po trzecie — Allan pokrywał koszty związane z wyżywieniem ich obu, a chociaż początkowo Robert odczuwał z tego tytułu pewne wyrzuty sumienia, z cza­sem to minęło.

Załatwiwszy na stacji, co było do załatwienia, po­szli raz jeszcze na miasto. Znaleźli niepozorny sklepik spożywczy, w którym zaopatrzyli się w suchary, wę­dzony boczek, kawę i cukier. Allan odmówił nato­miast nabycia puszek z mięsnymi konserwami wyjaś­niając potem towarzyszowi:

— Drogie to, ciężkie i kłopot z otwieraniem. Nie martw się, kolego, w Idaho znajdziemy mnóstwo mięsa. Lepszego i bezpłatnego. Polowałeś kiedy na anty­lopy?

Zawstydzony Robert wyznał, że nie polował nawet na zające.

Allan pokiwał głową:

— Aha, rozumiem. Błyskawicznie wyciągnąć colta z kabury, zanim przeciwnik zdąży uczynić to samo.
Ale zwierzęta to nie ludzie. Do antylopy znacznie trud­niej jest trafić, a z colta to w ogóle niemożliwe. Trzy­małeś ty kiedy winchester w ręku?

— Oczywiście.

— A to Pocatello, to gdzie?

— W Idaho, kolego. Stamtąd tylko kawałek drogi do Yambadiki, maleńki spacerek. A że podczas tego spacerku zapolujemy, nie przedłuży to naszej wy­ prawy ani o dzień.

Robert, uspokojony, nie nagabywał już o inne szcze­góły podróży. Pogrążył się całkowicie w podziwie dla wspaniałości miasta i pewnie zapomniałby o godzinie odjazdu pociągu, gdyby nie Allan.

Kiedy zmrok zapadł, obaj siedzieli już w wagonie i obserwowali przez okno blaski i cienie niknącego w dali St. Louis. Jeszcze tej nocy minęli Jefferson City, a nad ranem znaleźli się w Kansas City, tam gdzie rzeka Kansas wlewa swe wody w mętne nurty Missouri. Dotąd jechali ciągle na zachód, teraz pociąg skręcił ku północy, gnając wzdłuż doliny Missouri ku odległemu Omaha.

Nieznany, daleki świat ukazywał się oczom Roberta: miasta, miasteczka, osady, pustkowia porosłe trawą lub drzewami, samotne farmy wśród uprawnych pól. Wszystko bardzo kolorowe, zmieniające barwy w za­leżności od pory dnia lub nocy. Allan albo drzemał, albo gadał, nieczuły na uroki krajobrazu.

— Wjeżdżamy na stary szlak, kolego, na oregoński szlak. Tędy ciągnęli na zachód, pieszo i na koniach, słynni traperzy i poszukiwacze skarbów, jeszcze za nim ruszyły karawany osadników z bydłem, końmi i rolniczym sprzętem złożonym w ogromnych wozach.

Robert oderwał wzrok od szyby:

— Sam jechałem na takim wozie.

— Ech, domyślam się, że twoja podróż była wy­godną przejażdżką w porównaniu z tym, co przeżywali pierwsi wędrowcy.

— To prawda — przyznał chłopak. — Jednak i mnie się dały we znaki trudy drogi. Ciężko się wówczas rozchorowałem i gdyby nie uczynni ludzie, nie rozma­wiałbym dziś z wami.

— Ano, widzisz. Miałeś szczęście. Lecz dawniej marli w drodze nawet najzdrowsi ludzie. Opowiadano mi o pierwszej karawanie wozów i ludzi ciągnących na zachód, do Kalifornii. Okropna to historia i nie bardzo dawałem jej wiarę. Jednak tyle razy i tylu wspomi­nało ją, że w końcu uwierzyłem, ba, nauczyłem na pamięć. Chcesz posłuchać? Warto znać stare dzieje tego kraju, bo w ten sposób człowiek staje się mą­drzejszy i potrafi spojrzeć dalej, niż sięga czubek własnego nosa. To był rok 1846, kolego. Ja już wów­czas stąpałem po tej ziemi, ciebie jeszcze nie było na świecie. Otóż... w połowie kwietnia ze Springfield, stolicy stanu Illinois, wyruszyły w drogę na zachód czterdzieści trzy wozy, ciągnione przez woły, i dziewięć­dziesięciu ludzi z całym dobytkiem. Przedtem Dziki Zachód przyciągał tylko pojedynczych myśliwych, eksplorerów, zabijaków ściganych przez prawo i włóczę­gów żądnych przygód, określanych mianem westmanów. Chyba tych ostatnich dziś już nie znajdziesz.

Karawana ze Springfield miała dotrzeć do Kali­fornii, która wówczas nie tylko że nie była żadnym stanem, lecz nawet nie należała do naszej Unii, tylko do Meksyku. Ale to ludzi nie zniechęcało do podróży Opowiadano przecież o cudownym klimacie tamtego kraju, o wielkich obszarach urodzajnej ziemi, czekają­cych na rolników, o olbrzymich lasach, jakie można było rąbać nikomu nie płacąc za drewno. Gadano bajędy i prawdę o drogocennych kamieniach i o złocie ukrytym dla szczęśliwców w Sierra Nevada. Ach, cze­góż to ludzie wówczas nie wymyślili? Nie twierdzę, że wszystko było kłamstwem, lecz kto uwierzył bez­krytycznie, mocno później żałował. Nie pamiętam nazwisk wszystkich uczestników wędrówki, kto by to spamiętał? Utkwiło mi w głowie nazwisko Reed. Cała rodzina Reedów, bardzo zamożna, wybrała się w drogę. Głowa rodziny posiadała w Springfield młyn oraz wytwórnię mebli. Powodziło się im świetnie, lecz nagle zapragnęli jeszcze większej świetności. Może byli chci­wi, może po prostu zgłupieli słuchając bajęd o nie­przebranych skarbach Kalifornii? Zapamiętaj sobie, kolego, że gdy dla pieniędzy poświęca się wszystko, łatwo wszystko stracić!

Reedowie wyruszyli aż trzema wozami, a wóz, w którym mieszkali, był największym z wehikułów karawany. Opowiadano mi, że pod wysoko rozpiętym pokryciem z płótna znajdowało się prawdziwe mieszka­nie: sypialnia z normalnymi łóżkami, salon z fotelami o błyszczących oparciach, wreszcie kuchnia, w której znajdował się żelazny piecyk z blaszaną rurą-kominem, wystającą ponad dach wozu. Zmontowano szafki na ubrania, kredens na naczynia stołowe i kuchenne, ba, nawet bibliotekę. Do takiego wozu wchodziło się nie przodem lub od tyłu, jak to normalnie bywa, lecz przez drzwi umieszczone z boku, jak w dyliżansie, a za drzwiami znajdowała się malutka sionka. Ano, po prostu pałac na kółkach!

W pierwszych dniach lipca 1846 roku wędrowcy do­tarli do fortu Laramie w Wyomingu, a 4 lipca bawili się hucznie z okazji święta niepodległości. Zauważ, kolego, iż jak dotąd, poza zgonem jednej starej ko­biety, wszystko przebiegało dobrze, lecz poruszali się po ziemiach znanych i dość bezpiecznych.

Na zachód od Laramie zaczynały się dzikie bezdro­ża i niebezpieczeństwo wzrastało. Jednak bez przygód dobrnęli w dniu 20 lipca nad Małą Rzekę Piaszczystą. W tym miejscu postanowili wybrać kierownika i równocześnie przewodnika karawany. Tylko dwu mężczyzn zgodziło się kandydować na takie stanowisko: James Reed i George Donner. Wybrano Donnera. Podobno dlatego, iż nie lubiono wielkopańskich manier Reeda ani jego bogactw, które kłuły ludzi w oczy. Pod prze­wodnictwem Donnera dojechano do fortu Bridger w południowo-zachodniej części Wyomingu. Z tego miejsca wiodły do Kalifornii dwie drogi: jedna na północ od Wielkiego Słonego Jeziora, druga — na po­łudnie, lecz ciągnąca się poprzez słoną pustynię, już na terenie Utah. W forcie Bridger poradzono im tę ostatnią trasę, krótszą podobno od pierwszej o dwieście mil. Zapewniano, iż słona pustynia ciągnie się tylko na przestrzeni pięćdziesięciu mil. Wiesz, kolego, jak wy­gląda słona pustynia? Racja, skąd możesz wiedzieć? Ja ją widziałem.

Wyobraź sobie płaszczyznę bez roślin, nawet bez jednego ździebełka trawy, i z jeziorkami zawierający­mi wodę-truciznę: cuchnie i pali w ustach. Cała oko­lica podobnie cuchnie, słońce grzeje i odbija się w bia­łych płatach pokrywających ziemię. Myślałbyś, że śnieg oparł się jakimś sposobem słonecznym promie­niom. Lecz to nie śnieg, to sól. Trująca, tyle w niej różnego świństwa.

Okazało się, że karawana musiała jechać pustyn­nym szlakiem nie 50, lecz 75 mil. Jej uczestnicy, ludzie niedoświadczeni, zlekceważyli ostrzeżenie przed bra­kiem wody do picia i zabrali jej z sobą zbyt mały zapas. Szybko się wyczerpał, a spragnione woły nie chciały ciągnąć wozów. W tej sytuacji Reed postano­wił poszukać jakiegokolwiek źródełka i wyjechał sam, pozostawiwszy rodzinę opiece współtowarzyszy wę­drówki. W tym czasie zmarł drugi z kolei uczestnik wyprawy, a przyczyny jego śmierci do dziś nie wy­jaśniono.

Reed po dwudziestu milach wędrówki odkrył nie­wielką jamkę wypełnioną wodą zdatną do picia. Za­wrócił, lecz na miejscu postoju karawany zastał tylko swą rodzinę oraz Miltona Eliota, byłego zarządcę mły­na Reedów w Springfield, prawie członka rodziny. Inni uczestnicy karawany ruszyli na własną rękę szu­kać wody. Reedów pozostawiono, ponieważ ich woły, oszalałe z pragnienia, uciekły w nocy. W takiej sy­tuacji rodzina postanowiła ruszyć pieszo śladem ka­rawany. Po dwudziestu godzinach marszu dognali ją właśnie w miejscu, w którym Reed odkrył wodę. Tu obozowano cały tydzień i szukano zbiegłych wołów. Odnaleziono tylko dwa. Drugie dwa Reed pożyczył i wrócił wraz z Elliotem do porzuconych wozów. Czte­ry woły starczyły zaledwie na zaprzęg do jednego we­hikułu. Dwaj mężczyźni przepakowali konieczny w dro­dze sprzęt na najlżejszy wóz, pozostawiając „pałac na kółkach" i wszystkie jego luksusowe urządzenia. Do­gnali karawanę i wraz z nią powędrowali dalej na zachód. Od celu podróży, Kalifornii, dzieliło ich jesz­cze 800 mil.

Bez dalszych już przygód karawana osiągnęła gra­nice Ńevady. Jednak zły omen nadal prześladował wędrowców. Droga wiodła poprzez strumień wijący się między stromymi pagórkami. Pomagano sobie wza­jemnie podczas tak trudnej i niebezpiecznej przepra­wy. Lecz pewien młody, samotny właściciel wozu, o nazwisku Snyder, awanturnik i zabijaka, tylko przy­glądał się pracy innych, a sam nawet palcem nie ru­szył. Gdy przyszła na niego kolej, począł tak nieludzko bić swój zaprzęg, że wzbudził powszechne oburzenie.

Elliot ujął się za dręczonymi wołami, doszło do bój­ki z ich właścicielem. Reed usiłował rozdzielić wal­czących, lecz Snyder zamiast się uspokoić, chwycił bat i kilkakrotnie uderzył nim Reeda, później jego żonę. Wówczas Reed wydobył swój nóż myśliwski, skoczył na napastnika i zabił go. Tego samego dnia wieczorem zgromadzili się mężczyźni i odbyli sąd nad zabójcą. Nie wzięto pod uwagę okoliczności, że Reed działał w obronie własnej i w obronie swej żony, i skazano go na śmierć przez powieszenie. Ponieważ w okolicy nie rosło żadne drzewo, wyrok postanowiono wykonać używając do tego celu dyszla od wozu.

W połowie października karawana osiągnęła granicę Nevady i Kalifornii, dotarłszy do podnóża pasma Sier­ra Nevada. Następnego dnia jeden z uczestników wy­prawy, czyszcząc pistolet, zastrzelił się. Była to już szósta ofiara od chwili rozpoczęcia wędrówki na za­chód.

W trzynaście dni później rozbito obóz w dolinie nad jeziorem Truckee. Zaczął padać śnieg i bardzo pochłodniało. Aby przedostać się do Kalifornii, należało sforsować pasmo Sierra Nevada przez przełęcz, którą widziano z obozowiska. Kilku mężczyzn ruszyło ku tej przełęczy. Znikli w śnieżnej kurzawie. Oczekiwano bezskutecznie ich powrotu. Na koniec reszta uczestni­ków wyprawy postanowiła iść ich śladem. W połowie drogi do przełęczy natrafili na zaspy śnieżne tak wy­sokie, że nie sposób było posuwać się dalej. Zawrócili do obozowiska, w którym pozostały zwierzęta i kilka wozów. Ale okazało się, że zwierzęta znikły. Poszuki­wania nie dały wyników.

W drogę ruszyło pięć kobiet i dziewięciu mężczyzn zabierając prowiant na sześć dni. Dzienną rację na osobę stanowił pasek mięsa wielkości dwu palców. Pierwszego dnia grupka przemaszerowała sześć mil, drugiego już tylko pięć, później nikt nie obliczał prze­bytej trasy. Stracono rachubę czasu. Faktem jest, że po kilku dniach odpadł pierwszy z wędrowców, za­brakło mu sił, więc pozostawiono go w śniegu. W dwa dni po tym wydarzeniu zmarł na skutek wycieńczenia drugi mężczyzna. I wtedy wydarzyła się rzecz naj­straszniejsza...

Tymczasem reszta karawany pozostawiona nad je­ziorem Truckee powoli konała z głodu. I tak na przy­kład żona Jamesa Reeda, aby nakarmić swe dzieci, zarżnęła własnego psa. Nieco później zginął Reedom jedyny czworonóg, jaki im pozostał, kucyk Virginii Reed, najstarszej córki. Wiemy o tym bardzo dokład­nie, ponieważ jeden z tej grupy prowadził pamiętnik, dzień po dniu.

Z tych zapisków wynikło, że od 27 grudnia 1846 roku do połowy lutego roku następnego zmarło z głodu 8 osób koczujących nad jeziorem Truckee, w tym troje dzieci. Na koniec, w drugiej połowie lutego, dotarła nad jezioro ekspedycja ratunkowa z fortu Sutter, z tak jednak niewielką ilością prowiantu, że prawie nic nie mogła zostawić i musiała natychmiast wracać. Wraz z nią wyruszyli najsilniejsi, wśród nich pani - Reed z najstarszą córką Virginią i jej pięcioletnim bratem. Dwoje pozostałych dzieci, zbyt wyczerpanych, powie­rzono pieczy niezdolnym do marszu. Grupka wędrow­ców napotkała w drodze Jamesa Reeda, który już dość dawno dotarł do fortu Sutter. Gdy dowiedział się o wy­darzeniach nad jeziorem Truckee, zebrał ochotników i ruszył na ratunek. Najpierw zaopatrzył w żywność grupkę, w której znajdowała się jego żona, później dotarł nad jezioro. Jedyny uczestnik wyprawy zasługujący na miano dzielnego i szlachetnego człowieka. Reed zabrał najsilniejszych. W drodze zaskoczyła ich burza śnieżna, tak że część wędrowców utknęła w za­spach. Uratowała ich przed zagładą trzecia wyprawa ratownicza. Czwarta wyprawa dotarła nad jezioro z wiosną 1847 roku, aby zabrać pozostałych. Przy ży­ciu zastano tylko Keseberga. Dokoła niego spoczywały porozrzucane zwłoki innych mężczyzn i kobiet, czę­ściowo pokrajane. W cztery dni później wyprawa ra­tunkowa z Kesebergiem dotarła do Kalifornii. W ten sposób z dziewięćdziesięciu ludzi, którzy prawie przed rokiem wyruszyli ze Springfield, do celu doszło tylko czterdziestu ośmiu. I tylko jedna rodzina Reedów prze­była cały szlak nikogo nie utraciwszy. W trzy lata po zakończeniu wyprawy Virginia Reed wyszła za mąż za jakiegoś oficera. Tyle tylko wiemy oraz to, iż wy­prawie nadano nazwę „Przeklętej Karawany".

— A co z tym Kesebergiem? — zapytał Robert.

— Został oskarżony o zamordowanie dwu członków karawany, o rabunek i ludożerstwo, lecz sądy kali­fornijskie uwolniły go z braku dostatecznych dowo­dów. Słyszałem, że Keseberg był później kierownikiem jakiegoś browaru niedaleko Sacramento. Jezioro Truckee dziś nazywa się jeziorem Donnera, a przełęcz, przez którą przedzierali się nieszczęśliwcy, Przełęczą Donne­ra. Niesprawiedliwie postąpiono, moim zdaniem, Donner okazał się niedołęgą i prawie że zgubił całą wy­prawę. Na mój rozum jezioro należało nazwać Jezio­rem Reeda. Świat jest niesprawiedliwy, kolego. Opo­wiedziałem ci o tej historii, bo właśnie jedziemy przez tereny, którymi posuwała się Przeklęta Karawana. Jednak kolej to niezła rzecz! Nie zjadłbyś czego? Chy­ba pora przekąsić?

Lecz Robert odmówił. Może naprawdę nie był głod­ny, a może zbyt mocne wrażenie wywarła na nim opowieść Allana Bow?

Do Wężowej Rzeki

Na południe od granicy kanadyjskiej, na zachód i południowy zachód od Montany, wreszcie — na wschód od Oregonu leżą ziemie terytorium Idaho. Jego granice tworzą na mapach linie równe, przecina­jące się pod kątem prostym, podobnie jak i granice innych stanów i terytoriów amerykańskiej Unii, wy­kreślone na stołach kartografów przy pomocy ekierki i pióra.

W rzeczywistości te wygodne do narysowania grani­ce, biegnące poprzez drogi i bezdroża, szczyty górskie i doliny, wędrowiec może zauważyć tylko tam, gdzie ustawiono tablice opatrzone odpowiednimi napisami — na kolejowych i drogowych szlakach. Podróżny, który wybierze się tutaj pieszo lub na końskim grzbiecie, a kierunek wytyczać mu będą ścieżki lub steczki, kręte i zawikłane, póki nie natrafi na siedlisko łudzi, nie będzie wiedział, czy już znajduje się na ziemiach Ida­ho, czy jeszcze w sąsiednim Wyomingu, Utah czy Oregonie.

Tylko dwie granice Idaho są łatwo zauważalne. Na północy — potężne pasmo górskie Bitterroot, na za­chodzie — dolny bieg Rzeki Wężowej. I tylko tam granica wije się raz szczytami, raz dolinami, raz kapryśnymi zakrętami rzeki. Lecz są to właśnie granice najtrudniejsze do przekroczenia. Rzeka Wężowa, prze­bijając się przez Góry Siedmiu Diabłów, na granicy Idaho i Oregonu, wyżłobiła przeszkodę nie do sforso­wania — kanion głębokości 8 tysięcy stóp. Dwadzieścia dwa pasma górskie dzielą ten kraj na doliny, płaskowzgórza i lekko pagórkowate niziny, nie­kiedy żyzne, niekiedy na pół pustynne prerie, porosłe, jak okiem sięgnąć, krzakami szałwii. Gdy szałwia za­kwita czerwono, cała przestrzeń lśni w słońcu purpurą.

Przez taką to prerię któregoś dnia późnej wiosny posuwali się dwaj jeźdźcy. Jeden młody, drugi nieco starszy, co zauważyłby nawet mało spostrzegawczy człowiek, gdyby przypadkiem znalazł się na szlaku obu wędrowców.

Młodszy z jeźdźców milczał, a starszy miał wiele do opowiadania.

— Ujrzysz tu, kolego, niejedno dziwo — mówił — chociaż to spokojny i cichy kraj. Tylko dwie potyczki wojska z czerwonoskórymi: pod Clearwater i Whitebird. Obie w siedemdziesiątym siódmym, od tamtego czasu... nic. Rzadko tu zaglądali biali myśliwi, więc zwierzyny jeszcze nie brak: antylopy, łosie, a w górach owce i kozły, czarne niedźwiedzie i grizzli. Żyją tu pumy i rysie, kuny i łasice. W wodach: wydry i bobry. O kujotach nawet nie wspominam. Gdzie ich nie ma? Jednego tylko nie spodziewaj się zobaczyć: bizona. Skończyły się już bizonie lata, aż przykro o tym mó­wić. Patrz, patrz! — zatrzymał wierzchowca i wy­ciągnął rękę. — Tam, w lewo od wysokiej kępy krze­wów. Widzisz?

Trzy smukłe sylwetki długonogich zwierząt wysko­czyły nagle na płaszczyznę, jakby wyrosły spod ziemi, a później oddaliły się pospiesznie, zostawiając po sobie obłoczek kurzu długo wiszący w rozgrzanym powie­trzu.

— Jest. Nie chwytać ich.

Allan zaśmiał się.

— Czy masz wobec nich jakieś zobowiązania? — zapytał półżartem.

Lecz Robert nawet się nie uśmiechnął.

— Karol Gordon sporo opowiadał mi o bobrach. Przed kilku laty przebywał w Górach Wielkiego Rogu i tam trafił na bobrze żeremie, teren zupełnie dzie­wiczy. Te mądre zwierzęta wcale się go nie zlękły. Wychodziły na brzeg rozlewiska ścinać drzewa, a pewien Indianin, który towarzyszył Gordonowi, nawet je głaskał. Od tamtego czasu Gordon przyrzekł sobie nigdy nie polować na bobry.

— Ho, ho! Zupełnie jak w bajce. Co prawda i ja słyszałem, że w Czarnych Górach, w Dakocie, bobry nie płoszyły się na widok pierwszych ludzi.

Allan roześmiał się:

— Zabawnie wyglądasz, gdy tak poważnie mówisz. Z powodu kilku skórek bobry nie wyginą.

— Tak pewnie twierdzi każdy myśliwy. Dla jednego parę skórek, dla drugiego parę skórek i któregoś dnia okaże się, że bobrów już nie ma. Bardzo chciałbym jeszcze ujrzeć bobrowe żeremie.

— Spróbujemy, kolego, jeśli szczęście nam dopisze. I nie zabiorę sideł, dla świętej zgody. Jesteś zado­wolony?

Robert skwapliwie przytaknął. Nie miał zamiaru kłócić się z Allanem. Po pierwsze dlatego, że zbyt wiele mu zawdzięczał, po drugie, że podziwiał doświad­czenie swego towarzysza i wierzył, że przy jego po­mocy szybciej dotrze do Fort Benton. Przecież gdyby nie Allan, Robert wlókłby się płynącym pod prąd Missouri statkiem, głodując i nie wiedząc, kiedy do­trze do celu. Co prawda sens wyprawy na ziemie Szo­szonów w poszukiwaniu dziwacznego czarodzieja bu­dził w nim wątpliwości, lecz przecież Allan zapewniał, że ta „wycieczka" nie wydłuży zbytnio drogi do Mon­tany.

Gdy w Pocatello, już na terenie Idaho, wysiedli z pociągu, Robert wpadł w ponury nastrój. Po Vicksburgu, a zwłaszcza po St. Louis Pocatello wydało mu się zakazaną dziurą, nie mogącą się równać nawet z Wichita Falls. Jego ponurość spotęgowała się, gdy Allan poinformował, że od ziem Szoszonów dzieli ich nie jakiś tam jednodniowy „spacerek", lecz prawie dwutygodniowa wędrówka.

Po takiej uwadze ruszył szparko środkiem ulicy, którą raczej nazwać wypadało złą, wyboistą drogą. Po obu jej stronach dźwigały się drewniane budowle z fał­szywymi fasadami, imitującymi nieistniejące górne piętra. W rzeczywistości domy były parterowe. Przed niektórymi Robert zauważył ludzi podpierających ścia­ny i ćmiących w milczeniu fajki, przed innymi — tyl­ko miniaturowe śmietniska: blaszane puszki, szkło, ka­wałki drewna i zbutwiałe strzępy tkanin. Nie rosło tu ani jedno drzewko, ani jeden krzak ożywiający monotonię zakurzonych ścian.

— Jeszcze tylko kawałek, jeśli mnie pamięć nie zwodzi. Gdy bawiłem tu ostatnio, nie było tych domów ani ludzi.

— Ludzi? — ironicznie powtórzył Robert. — Nie naliczyłem ich więcej niż dwudziestu, a wyglądają niczym ostatni włóczykije.

Allan nie odpowiedział. Błądził oczyma po fasadach domostw, w miarę jak je mijali. Aż nagle twarz mu się rozjaśniła. Przystanął.

— Patrz — odezwał się do swego towarzysza. — Stara, poczciwa chałupa i nazwa ta sama: „Pod Tańczącym Niedźwiedziem".

Robert spojrzał. To, co Allan nazwał „poczciwą chałupą", było parterowym barakiem, zbitym z bali i desek tak dokładnie pokrytych brudem i zaschłym błotem, że budowla z pozoru wyglądała na ziemiankę. Nad drzwiami wisiała deska z wyblakłymi, niegdyś czerwonymi literami, które tworzyły napis odczytany przez Allana. Prawdopodobnie dla tych, którzy nie byli mocni w alfabecie, wymalowano niebieskiego niedź­wiedzia, opartego jedną łapą na poziomej czarnej kre­sce, a z trzema łapami podniesionymi, jak gdyby pod­dawał się niewidzialnemu wrogowi.

Allan pchnął drzwi i przekroczył próg. Znaleźli się we wnętrzu mniejszym, niżby to wynikało z rozmia­rów całej budowli. Widać „Tańczący Niedźwiedź" zaj­mował tylko część pomieszczenia. Robert pociągnął nosem: pachniało stęchlizną, kwaśnym piwem, cyga­rami i czymś tam jeszcze. Szynkwas stał w głębi, tak samo tandetny jak całość wyposażenia lokalu. Tylko mężczyzna, który tkwił za szynkwasem, nie wyglądał tandetnie. Był to zwalisty olbrzym o szerokich barach, szerokiej twarzy i szerokiej piersi okrytej nieokreślo­nej barwy koszulą i rudą kamizelką. Siedział i obser­wował wchodzących.

— Adam! — zawołał Allan. — Poznajesz mnie?

Olbrzym podniósł się. Teraz był wyższy o głowę od przybyszów.

— Do licha — odezwał się głębokim basem — toż to Allan! Allan-traper, Allan-eksplorer. Witaj, chłopie, w moim raju!

Wyciągnął dłoń wielką jak funtowy bochen chleba.

— Wróciłeś do nas — zagrzmiał bas — na łowy, na skarby tej ziemi? Ewa! — zahuczał odwracając głowę w kierunku drzwi zamykających drogę do dalszej części budynku. — Ewa! Chodź, chodź szybko!

Wydało się Robertowi, że od dudniącego głosu drga­ją ściany budowli, i zerknął ku górze, czy przypad­kiem sufit nie pęka. Coś zgrzytnęło, lecz ten dźwięk wydały z siebie tylko zardzewiałe zawiasy. Drzwi uchy­liły się ukazując sylwetkę kobiety. Robert spojrzał i zdumiał się. Kiedyś w cyrku oglądał kobietę-siłaczkę przegryzającą zębami stalowe łańcuchy i wyginającą podkowy w ósemkę. Była to olbrzymka kropka w krop­kę podobna do tej, która właśnie się pojawiła.

Olbrzymka klasnęła w dłonie.

Pobiegła ku drzwiom, aż podłoga zadudniła. Adam wyszedł zza szynkwasu, wytarł jeden z trzech znaj­dujących się w izbie stołów, przyniósł szklanki i sześć butelek piwa.

— No, to spróbuj piwa, bardzo zimne to ono nie jest, ale i nie letnie.

Allan opróżnił szklankę i pokiwał głową z apro­batą.

— Nawet dwa. To pilna sprawa.

Oberżysta podrapał się po kudłatej głowie.

Spierali się kilka minut ku znudzeniu Roberta, aż półmisek z dymiącą pieczenia antylopy przerwał spór. Gdy wreszcie wszystko znikło z talerzy, Allan oświadczył, że musi zwiedzić miasto.

— Mógłbyś chwilę posiedzieć z nami — zauważył z wyrzutem gospodarz. — Dotąd nie wiem, co cię tu przygnało?

— A może chęć ujrzenia twego saloonu...

Olbrzym zahuczał śmiechem:

— Znam cię, stary włóczęgo. Może i pragnąłeś mnie odwiedzić, w to uwierzę, lecz że przybyłeś w tym celu specjalnie, to wierutne kłamstwo. Coś tu wyniuchał? Przyznaj się, bonanzę?

— Nic z tego. Po prostu chcę pokazać swemu sio­strzeńcowi, jak się poluje.

Karczmarz obrzucił badawczym spojrzeniem Allana i Roberta.

— Ej, Adamie, Adamie! Pomyśl. Co warta nowa broń? Że ładnie wygląda? I na tym koniec jej zalet. Sprawną broń czyni sprawny strzelec po paru mie­siącach używania, po roku, po latach. Dlatego przy­puszczam, że tutaj właśnie znajdę to, czego pragnę. Idziemy, kol... Robercie. Nie martw się, Adamie, u cie­bie zawsze, jak w raju, więc wrócimy rychło i prze­nocujemy. Chyba... że nas wyprosisz!

— Nie gadaj głupstw! — zgromił go karczmarz.

Allan już stał na progu, lecz jeszcze odwrócił się:

— A na wieczór — powiedział — przygotuj dobrą whisky, nie tę lurę, co ją nalewasz gościom. To bardzo poczciwi ludzie — wyjaśnił Robertowi, gdy znaleźli się na ulicy. — Małżeństwo Hayes. On Adam, ona Ewa.
Dlatego przed laty ich knajpkę nazywano rajem. Wybacz, że cię uczyniłem swoim siostrzeńcem. Hayes jest bardzo ciekawy i raczej uwierzy w to, że mam siostrę, niż w jakąś inną bajeczkę, którą musiałbym wymyś­lić. Nie powiem mu przecież, żeś uciekł z Wichita Falls. Lecz ty uważaj przy rozmowie.

— Dobrze — odparł wesoło Robert — to nie takie trudne, wuju.

— Tak ci się wydaje. Wszystko zależy od przyzwyczajenia. Ja sam o mało nie nazwałem cię kolegą, lecz w porę ugryzłem się w język.

— Nie w porę. Zauważyłem to, a Hayes pewnie również spostrzegł.

Szli powoli, noga za nogą.

Na głos Allana zatrzymał się.

Wkroczyli do półmrocznej izdebki. Stała tam potężna szafa, trzy stołki oraz coś w rodzaju małej kuźni obi­tej żelazną blachą. Spoczywały na niej bezładnie po­rozrzucane dłuta, młotki, pilniki i obcęgi. Pachniało kurzem, oliwą i żelazem, jeśli w ogóle żelazo wydziela jakikolwiek zapach.

Allan pominął milczeniem ten protest i zapytał:

— Znajdzie się coś takiego?

Rusznikarz podszedł do szafy, otworzył ją kluczem, a kiedy drzwiczki uchyliły się, Robert zobaczył ma­sywne wnętrze przedzielone półkami. Na górnej, na stojakach, połyskiwał rząd luf i kolb, na dolnej — rewolwery różnej wielkości i kształtu.

— Oto niedźwiedziówka — wyjaśnił rusznikarz wskazując na broń o potężnej kolbie i bardzo grubej lufie.

Robert mało się znał na rodzajach myśliwskiego sprzętu, potrafił rozpoznać jedynie ostatni model win­chestera, bo takiego używał w służbie u szeryfa.

Allan lekceważąco machnął ręką.

— Nie wybieramy się na niedźwiedzie — stwierdził. — Potrzebuję czegoś lżejszego.

Znowu machnięcie ręką.

Otworzył zamek, podniósł broń i długo spoglądał we wnętrze lufy.

Były dwie dubeltówki, karabin francuskiej marki, angielski sztucer i nawet dwie skałkówki nabijane od przodu. Ten arsenał nie znalazł uznania w oczach Allana. Obejrzał raz jeszcze obie odłożone sztuki.

— To na nic. Muszę mieć cel.

Rusznikarz lekko wzruszył ramionami:

Sprzedawca pokręcił głową:

— Wybaczcie, panowie, ja was nie znam. Kiedyś w ten sposób straciłem klienta i broń.

Allan zaśmiał się.

Lecz rusznikarz był nieco innego mniemania.

— A cóż ja pocznę z tym chłopcem? Przecież go nie sprzedam? Dajcie w zastaw coś innego — tu zer­knął na worek Allana.

Eksplorer zauważył to spojrzenie. Rozwiązał tasiem­ki worka, sięgnął dłonią w głąb i wyciągnął pas Ro­berta z dwoma coltami.

— Wystarczy?

Rusznikarz obejrzał pas, po nim oba rewolwery i kiwnął głową.

Wsadził obie strzelby pod pachę i wyszedł. Ruszni­karz popatrzył za odchodzącym.

— Mało — przytaknął chłopiec próbując krótkimi odpowiedziami odstręczyć od dalszych pytań. Czy to pomogłoby, nie zdążył sprawdzić, bo właśnie zjawił się interesant z dziwnym, trzylufowym pistoletem, przy którym złamał się jeden z kurków, a w chwilę później — Allan.

Po odejściu właściciela uszkodzonej broni zaczął się targ. Robert zdziwił się i równocześnie oburzył usłyszawszy, że bez jego zgody Allan domaga się od rusz­nikarza, aby część zapłaty przyjął coltami! Rusznikarz nie kwapił się do takiego handlu. Wówczas Allan oświadczył, że nie ma pieniędzy na kupno obu strzelb, a z kupna jednej.. rezygnuje. Dopiero wtedy sprze­dawca ustąpił. Zażądał jednak, „na dokładkę" pasa. Pięknego pasa z futerałami, z którego Robert był tak dumny! Allan zgodził się.

Nic więc dziwnego, że gdy znaleźli się na ulicy, a rusznikarz nie mógł ich usłyszeć, Robert, ze źle ha­mowanym wzburzeniem, zauważył:

— Nawet nie zapytaliście, czy się zgadzam!

— Prawda. Nie zdążyłem zapytać, ale taki pomysł zaświtał mi w głowie już podczas kupna, zresztą... po co ci colty, kolego? To nie jest myśliwska broń. Za­miast nich masz teraz pięknie przestrzelany winche­ster. Na takiej zamianie zrobiłeś dobry interes.

Robert rozchmurzył się. Allan znał się na broni i to, co mówił, musiało być prawdą.

Wnętrze saloonu tym razem wypełnione było ludź­mi i ani gospodarz, ani gospodyni nie mieli czasu na rozmowę z dwojgiem niecodziennych gości. Allan i Ro­bert, zorientowawszy się w sytuacji, wycofali się. Ani jednemu, ani drugiemu nie odpowiadał gwar rozbrzmie­wający we wnętrzu saloonu: głośne nawoływania, ury­wane w połowie zwrotki, hałaśliwe przyśpiewki, brzęk szkła, a nade wszystko wygląd niektórych, zbyt już podochoconych amatorów piwa i whisky. W takiej sy­tuacji łatwo wplątać się w awanturę. A ponieważ naj­częściej każda bójka kończyła się wizytą szeryfa, bez­pieczniej dla Roberta było posiedzieć na ławeczce przed domem, skąd łatwo dopaść opłotków sąsiednich zabudowań i zniknąć z oczu. Sama myśl spotkania z jakimkolwiek szeryfem budziła w Robercie zrozu­miały lęk.

Tkwili więc przed domem, udając, że nie dostrze­gają ludzi przekraczających śmiałym krokiem próg sa­loonu i ludzi opuszczających saloon krokiem wielce niepewnym. W miarę upływu czasu strumyczek wcho­dzących cieniał, aż całkowicie wysechł. Natomiast stru­mień wychodzących toczył się znacznie dłużej. Raz przybierał, raz opadał, na koniec urwał się raptownie za ostatnim gościem, który miał już tylko tyle siły, by przejść próg drzwi. Po czym zakołysał się, obsunął na ławeczkę i złożył głowę na ramieniu Allana.

— Chodźmy, Robercie. Odpływ już się skończył. A teraz pomóż ułożyć tego głupca. Świeże powietrze dobrze mu zrobi. I zapamiętaj sobie, co czyni wódka nie w porę i nie w miarę użyta.

— Dlaczego nie w porę?— zachichotał chłopak.

— Bo upiwszy się wieczorem, przespałby noc na tej ławce i pewnie mało kto zauważyłby pijaka. A teraz... Zresztą, nie nasza to sprawa. Chwyć go za nogi! Do­skonale. Chodź.

W saloonie żona gospodarza sprzątała ze stołów pu­ste butelki i szklanki, a on sam pucował szmatą blat szynkwasu.

— Zepsułbyś cały interes. Jeśli sprzedawca spostrze­że, jak ci pilno, tak podniesie cenę, że ci włosy staną dęba na głowie. Co innego ze mną, któż będzie podejrzewał, że mi zależy na czasie?

Karczmarz pokręcił się po izbie, cisnął ścierkę na szynkwas i wyszedł. Nie było go bardzo długo i przez ten czas Allan zdążył opowiedzieć pani Ewie całą hi­storię swego życia, od chwili ostatniego pobytu w Pocatello. Była to relacja dobrze już znana Robertowi.

— Nie pleć głupstw! Nie tak dawno pewien kupiec sprzedał swój skład i opuścił Pocatello. Zamiast wsiąść w pociąg, nabył konia i ruszył ku górom. Później opo­wiadano, że chciał znaleźć złotą żyłę, wspomniał mu o niej któryś z klientów. Nie dojechał, biedaczek. Jego zwłoki znaleziono cztery mile na zachód od Pocatello.
Oczywiście, bez pieniędzy. Ja sądzę, że go zamordował ten klient. Zawrócił kupcowi w głowie, może go na­mówił do sprzedaży składu i ruszył za nim?

— Byle niezbyt długo.

Świtem następnego dnia siedzieli na grzbietach wierzchowców. Robert pochwalił wybór karczmarza. Zwierzęta wyglądały na silne, odporne na zmęczenie i ścigłe, co się okazało po paru godzinach jazdy.

— Skoro tak twierdzisz — ucieszył się Allan — Adam oddał nam niemałą przysługę. Nie wiem, skąd on się zna na koniach, lecz widać zna się dobrze. Spójrz! Parów przed nami. I trawa dokoła bardziej zielona. Idę o zakład, że dnem płynie strumień. Popędźmy konie, kolego.

Ruszyli galopem.

Robert zachwycał się jazdą. Może to spowodował widok dalekiej przestrzeni, nieco podobnej do bez­leśnych obszarów Teksasu, a może spokój, jaki go ogarnął, i świadomość, że nic mu tu nie zagraża. Prze­stał rozmyślać o liście gończym, o pościgu, o kłamli­wym oskarżeniu Boba Locke.

Kopyta zatętniły po twardej skorupie ziemi, a wiatr przesycony zapachem szałwii dmuchnął w twarze. Bo też cała preria, jak okiem sięgnąć, porosła była szałwią jeszcze nie rozkwitłą. Jej zielonoszare liście nadawały pustkowiu barwę monotonną i nieco posępną. Lecz tam, dokąd podążały oba wierzchowce, błyszczała szmaragdowa wysepka ziemi spadającej łagodnym zbo­czem.

Zbliżywszy się zauważyli czubek drzewa wystający ponad krawędź parowu. Zeskoczyli z siodeł, sprowa­dzili zwierzęta na samo dno miniaturowego wąwozu, w którym rosło kilka sosen rzucających długie cienie na miękkie poszycie różnobarwnych ziół i powojów. Spłoszyli parę królików, które znikły w niewidocznych norach.

— Znakomite miejsce — zachwycił się Allan. — Woda! Nie myliłem się. A co tropów dokoła! Ech, kolego, można by tu zapolować.

— W tej dziurze? Co za czworonóg odważy się tu zejść, jeśli dla nas samych ledwo starcza miejsca?

Była to przesada. Dolinka istotnie niezbyt rozległa, lecz dość przestronna, mogła pomieścić nawet spory tabunek koni.

Z przeciwległej ściany parowu, w miejscu gdzie wznosiła się najbardziej stromo, w połowie wysokości, z małego otworu w darni ciurkała sennie przezroczysta struga. Spadała po zboczu do wyłożonej kamieniami niecki o średnicy kilku stóp. Kamienie leżały luźno, przepuszczając część wody, która zapewne wsiąkała w piaszczysty grunt, bowiem miniaturowe jeziorko nie miało innego odpływu. Dokoła tej niecki wilgotna tra­wa została pognieciona, a gdzieniegdzie widniały pół­okrągłe wgłębienia — odciski kopyt czworonogów, na pewno nie koni, jak zaraz zauważył to Allan.

Podprowadził konia do źródełka i czekał, aż zwie­rzę zaspokoi pragnienie, później przywiązał je do drze­wa i rozłożył się w trawie.

— O tej porze jest najgoręcej — wyjaśnił. — Prze­czekamy tu z godzinkę.

Robert nie odpowiedział. Za przykładem Allana na­poił swego wierzchowca i rozłożył się obok towarzysza wędrówki. Leżał z otwartymi oczyma, obserwując niebo. Słońce dosięgło szczytu i grzało tak, jakby to była pełnia łata, a nie koniec wiosny. Białe obłoki — sygnały bezdeszczowej pogody — płynęły leniwie po niebie. Robert patrzał i rozmyślał. Polowanie! Nigdy nie brał udziału w polowaniu. Karol Gordon, chociaż traper, tak poświęcił się w Greenfield zajęciom rolni­ka, że zupełnie zarzucił swój poprzedni zawód. Zresztą i czasu nie starczało na myśliwskie wyprawy, a gdy wreszcie czas taki się znalazł, bo w braku deszczów zaniechano orki i siewów, zabrakło zwierzyny. Uciekła tam, gdzie gleba nie zamieniła się w jałową pustynię, gdzie rosła trawa, a chmury zraszały ziemię wilgo­cią.

— Teren, kolego, teren. Na gładkim i równym nic nie wskórasz. Już ci mówiłem, że antylopy nie dości­gniesz nawet najszybszym koniem, musisz ją podejść niepostrzeżenie, lecz jakże tego dokonać na otwartej płaszczyźnie? Ta dolinka to świetny teren do zasadzki. Ba, lecz trzeba czekać do wieczora, a nam pilno do Szoszonów.

Ziewnął i przewrócił się na bok. Robert znowu po­czął spoglądać w niebo i rozmyślać. Ciągle o polowa­niu.

— To co innego. Gdybyś spróbował choć raz anty­lopiej pieczeni przy ognisku!

Robert roześmiał się.

— Widzę, że wam bardzo zależy na antylopie.

Allan znowu się przekręcił.

Robert westchnął. Jego kalkulacja, że utracony na polowanie czas nadrobią nocną jazdą, okazała się nic niewarta. Allan na pewno miał słuszność. Za wielkie ryzyko. Cóż, trzeba polowanie odłożyć. Robert wes­tchnął po raz drugi. Próbował myśleć o czymś innym. Na próżno. Kręcił się i wiercił, aż jego towarzysz za­gadnął:

Allan natychmiast siadł..

— Tak sądzisz? Może i masz rację. Ostatecznie, je­den dzień przerwy w podróży nic nam nie zaszkodzi.
Zgoda, zostajemy. Weź nóż, kolego, i natnij co bar­dziej żywicznych gałęzi, nazbieraj jeszcze chrustu, a ja rozkulbaczę nasze dzielne rumaki.

Wstał i poszedł do koni. Robert nie okazał się ani rączy, ani chętny. Uznał, że do wieczora jest jeszcze sporo czasu, więc po co ten pośpiech? Półsennym okiem obserwował krzątaninę Allana. To nie było le­nistwo, lecz najprawdziwsze zmęczenie, które dopiero teraz poczęło dawać się we znaki. Długa jazda po­ciągiem, dzień spędzony w Pocatello prawie bez od­poczynku, bo trzeba było zająć się czyszczeniem i ob­rządzaniem koni przyprowadzonych przez karczmarza dopiero nad wieczorem, na koniec udział w posiłku, który przeciągnął się do późnych godzin nocnych, bo Hayes chciał się nagadać z Allanem — wszystko to nie pozostało bez wpływu. W dzień odjazdu Allan zbudził Roberta już o czwartej nad ranem. Rzeźwe powietrze świtu wypłoszyło resztki snu, lecz teraz, gdy słońce przygrzało, nie przespane godziny nocy poczęły się przypominać.

— Cóż tak leżysz, kolego? Warto napić się kawy. Spaliśmy kapinkę za krótko, kawa dobrze nam zrobi.
Ale nie zagotujesz wody bez ognia, a nie rozpalisz ognia bez drzewa.

Robert dźwignął się niechętnie, ospale począł zbie­rać chrust i obłamywać co cieńsze gałęzie. Ułożył z tego spory stos, który Allan uznał jednak za nie­dostateczny. Wrócił więc do nudnej roboty i oczyścił chyba połowę dolinki z opadłych gałęzi i suchego igli­wia, zanim jeszcze jego towarzysz stwierdził, że opału starczy na resztę dnia i na całą noc, i polecił mu za­jąć się wyszukaniem trzech płaskich kamieni. Robert widział takie kamienie ułożone na dnie zagłębienia z wodą, ruszył więc ku źródełku.

To powiedziawszy począł krążyć wokół zboczy do­linki, na próżno wypatrując czegoś, co pod stopą lub dłonią nie uginałoby się jak darń. Doszedł do wnio­sku, że głazy do wyłożenia niecki przyniesiono spoza dolinki. Powiedział o tym.

Allan ryknął śmiechem.

— Puknij się w głowę, kolego. Któż by szukał kamieni na prerii?

Obrażony Robert powrócił do swych poszukiwań. Tym razem przy pomocy długiego noża. Dzięki niemu pod płytką warstwą traw znalazł to, czego szukał. Wydobył i z dużym trudem doniósł ciężkie głazy do miejsca, gdzie Allan już rozpalił ogień. Ułożyli je wo­kół nikłego płomienia, a na nich postawili garnek z wodą. Ten garnek był darem Adama Hayesa. Szczo­dry oberżysta zaopatrzył Allana również w skórzany worek na wodę, przedmiot wręcz nieodzowny podczas podróży poprzez suche, pozbawione wilgoci tereny.

Robert, zlany dziesiątym potem, legł w cieniu naj­bliższej sosny i wydychiwał z siebie zmęczenie, aż do chwili gdy jego towarzysz oznajmił:

Robert nie czekał na powtórną zachętę. Dopił kawy, zabrał zrolowany koc, oparł na nim głowę i zasnął pod pniem wysmukłej sosny. Nic nie zakłóciło odpo­czynku chłopca aż do zmierzchu. Wtedy zbudził go towarzysz wędrówki. Zdążył już przygotować pieczony boczek, kawę, a nawet pokrajany chleb, nabyty w Pocatello wraz z sucharami. Jedząc przynaglał Roberta do pośpiechu.

— Zaraz wstaną wieczorne zorze — mówił obcierając rękawem tłuszcz kapiący mu po brodzie. — Nad­chodzi pora wędrowców prerii. Nim noc zapadnie, zja­wią się u wodopoju. Musimy zgasić ogień i ukryć się na skraju dolinki. Jeśli tego na czas nie uczynimy, nawet nie powąchasz pieczonej antylopy.

Po takim ostrzeżeniu Robert już nie jadł, lecz łykał całe kęsy jedzenia, a kawą niemal się parzył. Allan chlusnął wodą na ognisko. Nabili strzelby i legli na skraju zbocza.

Leciutki wiaterek dmuchał im w twarze i Robert uznał, że nie ma nic przyjemniejszego nad polowanie. Lecz to było wrażenie pierwszych kilkunastu minut oczekiwania. Następne okazały się mniej miłe. Za­ledwie nad dalekim horyzontem poczęły smużyć się purpurowe pasma zachodu, a półkolisty skrawek słońca jeszcze nie skrył się pod ziemię, Robert poczuł, że jego żołądek uciska coś bardzo twardego, prawdopo­dobnie kamień. Przesunął się nieco. Ucisk brzucha ustąpił, ale coś boleśnie gniotło go w piersi. Znowu się przesunął. Kilka następnych minut przeleżał nie­ruchomo, z oczami utkwionymi w pustą dal. Taka obserwacja wymagała lekkiego uniesienia głowy. Po minucie zdrętwiał mu kark. Opuścił głowę, lecz przez to stracił z oczu widok prerii. Postanowił więc cofnąć się w dół zbocza. Uczynił to i odetchnął z ulgą. Teraz leżał znacznie wygodniej.

Robert przestraszył się. Stracić taką okazję! Nie od­powiedział, lecz znieruchomiał, bojąc się nawet gło­śniej odetchnąć. Przyrzekł sobie, że raczej wrośnie w ziemię, niż wykona jakikolwiek ruch. Przyrzeczenie takie mógł złożyć tylko greenhorn, a dotrzymać tylko doświadczony traper. Po kilku minutach poczuł, że go swędzi nos. Zakrył twarz dłonią. Nie pomogło. Kichnął, a odgłos kichnięcia zabrzmiał w ciszy wieczoru niczym strzał z dubeltówki.

Allan nie powtórzył rozkazu, a Robert leżał nierucho­mo jak głaz i... cierpiał. Najpierw zakłuło go w lewej łopatce, z kolei — w prawej. Zacisnął zęby, zdecydo­wany wytrwać w bezruchu. Kłucie ustąpiło, natomiast poczęła mu dolegać lewa łydka. Skurcz. To było okrop­ne. Zerknął w stronę Allana. Eksplorer oparł głowę na rękach, broń położył przy piersi i spoglądał ponad czubkami traw w przestrzeń ograniczoną czerwoną smugą horyzontu. Słońce skryło się całkowicie, pur­purowe zorze rozpaliły się ogniście na krańcach pre­rii — niedoświadczony wędrowiec mógłby podejrzewać pożar.

Jeszcze pół godziny, a szarość poczęła spływać na ziemię, coraz bardziej gęstniejąc. Robert, ciągle z ocza­mi utkwionymi w twarzy Allana, ostrożnie, bardzo ostrożnie podkulił nogę. Pomogło, ból zelżał. Allan położył palec na ustach i przysunął do siebie broń, kolba dotknęła jego ramienia. Robert naśladował go. Zwierzyna musiała znajdować się blisko, lecz na próż­no wytrzeszczał oczy.

Spojrzał w lewo, spojrzał w prawo. Naraz zauważył i serce zabiło mu mocniej. Antylopy! Antylopy! Cóż by innego? Ruchome cienie mknęły wprost na dolin­kę. Jeszcze nie potrafił policzyć, ile ich gna. Objął dło­nią zwężenie kolby, przycisnął mocniej do ramienia i palec położył na spuście. Spokojnie, spokojnie — na­kazywał sobie, a równocześnie drżał z przejęcia. Zwie­rzęta zbliżały się. Pięć sztuk. Wydały mu się jakieś wyższe, niż sądził. I rogi dźwigały bardziej rozrośnię­te. Biegły, wciąż biegły. Już słyszał miękki tupot ich racic. Nagle — zatrzymały się. Robertowi zaparło dech. Postanowił, że strzeli, jeśli zawrócą. Szansa trafienia niewielka, lecz cóż szkodzi spróbować? Ruszyły zno­wu, tym razem wolniej. Czyżby przeczuły niebezpie­czeństwo? Oto są już bardzo blisko. Na co jeszcze czeka Allan? Spojrzał na niego.

Allan wolniutko uniósł lufę.

— Teraz — szepnął.

Robert szarpnął bronią, nacisnął spust, o sekundę wcześniej trzasnęła strzelba Allana. Stadko znieru­chomiało, lecz nim przebrzmiał huk, zwierzęta zawróciły w podskoku i znikły w szarości wieczoru jak duchy.

Jakie tam antylopy? To jeleń wirginijski, ko­lego[Jeleń wirginijski — najbardziej rozpowszechniony obok antylopy czworonóg łowny w Północnej Ameryce. Dziś jego ilość ocenia się jeszcze na pięć milionów sztuk.]. Gdzież go nie ma? Buszuje po lasach, po chasz­czach, po prerii, lubi również odwiedzać uprawne pola farmerskie. Chodź.

Dźwignęli się z ziemi. Robert pełen niewiary, ponieważ nadal nie dostrzegał myśliwskiego trofeum, Allan wesoły i triumfujący. I nie bez powodu. Robert zdumiał się, gdy go Allan bezbłędnie doprowadził do miejsca, gdzie nieruchomo spoczywał jeleń. Z trudem przyciągnęli go na skraj dolinki, później zepchnęli na samo dno. Allan rozpalił ogień i w jego blasku mógł Robert dokładniej przyjrzeć się zwierzęciu. Była to pokaźna sztuka, z wielkim, bardzo rozgałęzionym po­rożem, o futrze rudawym i białym na spodzie krót­kiego ogonka.

— No, bierz się za nóż, kolego, będziesz mi pomagał.

Robert nie miał pojęcia, w jaki sposób ściąga się skórę, więc tylko uważnie wykonywał polecenia. Upo­rali się z robotą dopiero w pełni nocy.

— Świeże mięso nie jest najlepsze — wyjaśnił eksplorer — lecz pewnie chciałbyś spróbować pieczeni?

Robert ochoczo przytaknął. Allan zajął się kraja­niem i przyrządzaniem dania, które — chociaż przy­palone z zewnątrz i obsypane popiołem — wydało się chłopakowi przysmakiem nad przysmaki.

Nazajutrz Robert uważnie przyjrzał się swemu to­warzyszowi szukając w jego twarzy śladów znużenia, lecz nie znalazł.

Robert, przyzwyczajony od lat do porannej toalety, pobiegł ku źródełku, zrzucił z siebie kurtę, kamizelkę, koszulę i stanął bezradny wobec tak prymitywnej umywalki. Nawet podczas przepędu bydła korzystał z miednicy. Tu musiał uklęknąć. Nie zdążył jeszcze rąk zanurzyć w wodzie, gdy przeszkodził mu okrzyk Allana.

— Hej, tam! Najpierw napój konie. Po twoim myciu nie będą chciały pić.

Robert posłusznie zastosował się do polecenia.

Robert westchnął. Szczękając z chłodu zębami ochla­pał twarz, szyję i piersi, po czym na wilgotne jeszcze ciało wciągnął koszulę. Płomień ogniska i gorąca kawa przywróciły mu dobre samopoczucie. Z jedzeniem uwi­nął się szybko. Pakowanie manatków i kulbaczenie koni trwało nieco dłużej. Gdy wreszcie obaj znaleźli się na siodłach, Robert spojrzał z żalem na potężne rogi myśliwskiego trofeum.

Opuścili dolinkę, gdy purpurowe kolumny łączące ziemię z niebem poczynały blednąc, aż wreszcie znikły. Złocisty rąbek słońca wyjrzał zza horyzontu.

Po siedmiu dniach wędrówki i siedmiu nocach spę­dzonych przy ogniskach dotarli nad brzeg rzeki więk­szej od spotykanych dotąd strumyków. Allan policzył, że minęli ich siedem, i twierdził, że siódemka jest liczbą szczęśliwą, co gwarantuje pomyślne zakończenie podróży. Za dwa, najwyżej trzy dni bezpiecznie dotrą do celu.

Tygodniowa jazda dla trapera, eksplorera czy w ogó­le westmana stanowi mało znaczący okres czasu, zwłaszcza jeśli w tym okresie nie wydarzy się nic in­teresującego. Jednak dla Roberta monotonna wyprawa stała się przeżyciem godnym zapamiętania. Bo cho­ciaż przed laty przemierzył znacznie większą prze­strzeń, przecież w warunkach zupełnie odmiennych: jechał wozem i dopiero pod koniec przepędu począł się uczyć konnej jazdy, pomagać kowbojom, co trwało bardzo krótko. Choroba przerwała naukę. A obecnie? Och, obecnie sprawy wyglądały inaczej. Posuwając się trop w trop za Allanem, wyobrażał sobie, że jest jed­nym ze słynnych tropicieli śladów, czymś w rodzaju Sokolego Oka, o którym czytał w książkach pożyczonych mu przez Karola Gordona. Marzył, że lada chwila ujrzy grupę indiańskich wojowników o gło­wach ustrojonych barwnymi piórami, dzierżących w dłoniach długie dzidy i błyszczące czerwienią godła plemienne.

Ognisko płonące w nocy i półgłośna gadanina Alla­na, cisza zapadającej w sen prerii, podobna cisza przed­świtu — wszystko to budziło w Robercie nie znane dotąd wzruszenia. Wszystko miało swe uroki, nawet wczesne zrywanie się z niewygodnego posłania, nawet źródlana woda rankami tak zimna, że drętwiały palce i o prawdziwym umyciu się mowy nie było. Posia­dała swój urok na pół spalona, twarda pieczeń jelenia lub kawa, w której pływały odrobinki popiołu i sosno­we szpilki.

— Oto jesteśmy nad Wężową Rzeką — oświadczył uroczyście Allan Bow, gdy ujrzeli rozlewiska szero­kiego nurtu, wijącego się wśród kopulastych pagórków i porośniętych trawą płaszczyzn. — Jeśli się mylę, bodaj mi język kołkiem stanął! To już prawie kres naszej podróży. Tam będziemy nocować — wskazał na kępę krzewów i drzew rosnących półkolem nad brze­giem rzeki.

Zeskoczyli z końskich grzbietów, rozkulbaczyli zwie­rzęta, napoili je, a później na długich linkach przy­wiązali do pni. Do zachodu słońca brakowało godziny, więc Allan uznał, że wolno im teraz nieco poleniuchować, tym bardziej że miejsce na biwak było znakomite. Zarośla tworzyły gęsty żywopłot otaczający malutką polankę, na której rosło kilka drzew. Jedynie od strony wody nie istniała naturalna zagroda, jednak stanowiła ją przecież rzeka.

— To wspaniałe miejsce — zachwycał się Allan. — Woda nas chroni z jednej strony, a z pozostałych trzech zarośla. Kto usiłowałby je sforsować, narobiłby tyle szumu i trzasku, że zbudziłby nawet susła w norze.

— A któż nas może zbudzić? — zaśmiał się Robert.

Uważał, że to wychwalanie miejsca pod obozowisko było jedynie wynikiem zmęczenia Allana, który nie chciał już tego dnia jechać dalej.

— Wcale się nie boję — oburzył się Allan. — Nie znalazł się taki śmiałek, który odważyłby się nazwać mnie tchórzem. Zapamiętaj to sobie, kolego.

— Ależ... ja tylko żartowałem.

— To niedobry żart. Nie próbuj go powtórzyć przed kimś obcym, mógłby się źle zakończyć dla takiego, jak ty, niedoświadczonego młodzika.

Udzieliwszy takiej nauki Allan wyjaśnił Robertowi, że nieoczekiwane spotkanie — na przykład napad czerwonoskórych — nigdy nie należy do przyjemności. Że nie sposób w tego rodzaju sytuacji czegokolwiek wyjaśnić napadającym i można nieźle oberwać. Zwłasz­cza w nocnych ciemnościach. Co innego za dnia, gdy w porę zauważy się nadjeżdżającą grupę ludzi. Od pobytu Allana w wiosce Szoszonów upłynęło kilka lat, więc wielu młodych wojowników nie zna go. Należy im wyjaśnić, po co i do kogo jadą, a wówczas na pew­no zostaną gościnnie przyjęci. Lecz czy nocny napad daje okazję do takich wyjaśnień?

Robert odparł, że okoliczności raczej utrudniają spo­kojną rozmowę.

— No, właśnie! Dlatego będziemy tkwić za tymi krzaczkami, żeby nas nikt nie zauważył, a oprócz te­go: czuwać. Jeśli pragniesz się wypluskać, proszę bar­dzo, nawet z mydłem. Wody tu sporo.

Robert natychmiast skorzystał z propozycji. Po­biegł na brzeg, błyskawicznie pozbył się odzieży i zu­pełnie nagi wskoczył w nurt rzeki. Woda, nagrzana słońcem, była przyjemnie letnia. Chłopak odszukał głębsze miejsce, dał nurka raz i drugi, później wyszo­rował się mydłem. Opuściło go uczucie zmęczenia. Wrócił do rozpalonego przez Allana ogniska. Upitra­sili wieczerzę, uporali się z nią szybko, potem siedzieli przy płonących drewienkach, póki pierwsze gwiazdy nie ukazały się na niebie.

— Idę spać — oświadczył Allan — ty będziesz czu­wał, kolego. Cztery godziny. Masz zegarek? Nie masz. Pożyczam ci swój. Co prawda, dobry westman odczyta godzinę z położenia gwiazd i księżyca, lecz ty prze­cież nie jesteś westmanem. Nie martw się, może kie­dyś nim zostaniesz.

Wydobył z kieszeni bluzy potężny chronometr wiel­kości małego spodka.

— Tylko nie zgub! Ten zegarek przypomina mi lep­sze czasy i mam nadzieję w jego towarzystwie docze­kać się jeszcze lepszych. I uważaj, kolego! Nie dokładaj zbyt wiele do ognia, w nocy łunę widać bardzo da­leko. Najlepiej byłoby zgasić, ale noc zapowiada się chłodna, więc podtrzymuj żar, lecz strzeż się płomieni. Miej oko na konie i chwytaj strzelbę, gdy zauważysz, że się niepokoją. Od czasu do czasu wyjdź poza krzacz­ki i porozglądaj się. I nie hałasuj, nocą każdy szmer niesie się na mile.

Udzieliwszy tylu zbawiennych rad, Allan wymościł sobie legowisko pod najbliższym drzewem, otulił der­ką, głowę złożył na siodle i chyba w minutę później zasnął, bo Robert usłyszał lekkie chrapanie. Był to miły odgłos, przypominający, że nie jest sam i wy­starczy krzyknąć, a u jego boku stanie sprzymierzeniec lepiej od niego rozumiejący się na preriowych spra­wach.

Robert tkwił przy ogniu, czujnie nasłuchując i od czasu do czasu zerkając na wierzchowce. Dwukrotnie, w myśl zaleceń Allana, wychodził poza obręb zarośli popatrzeć na rozległą płaszczyznę. Nic nie zauważył. Preria spała w blasku księżyca i w migotaniu gwiazd.

Po drugich takich oględzinach poczęła ogarniać go senność. Otulił się derką i usiadł przy ognisku. Nie było to wygodne. Zmienił pozycję, położył się. Głowę wsparł na ręku, przekonany, że nie zaśnie. Lecz już po kilku minutach powieki same się przymknęły, gło­wa zsunęła się z dłoni, a ręka opadła na ziemię.

Yambadika

Obudził się i ujrzał buchający wysoko płomień. Ogarnął go wstyd pomieszany z lękiem przed srogimi wymówkami Allana. Spróbował usiąść. Nie mógł. Rę­ce miał związane, i to na plecach, nogi skrępowane w kostkach czymś, co wyglądało na rzemienne lasso. Spocił się z wrażenia. Któż, u licha, tak go urządził? Czyżby Allan zdobył się na taki żart pragnąc ukarać niedbałego wartownika?

Usłyszał głos, obcy głos. Nie był tchórzem, lecz te­raz ten dźwięk napełnił go przerażeniem. Obcy głos powiedział:

— Młody się obudził.

Ujrzał w drżącym blasku ogniska wyniosłą sylwetkę mężczyzny, która pochyliwszy się nad nim zapytała:

— Wygodnie ci, złodzieju?

Robert nie zdążył zaprotestować. Uprzedził go Allan, spoczywający po drugiej stronie ogniska i na pewno również skrępowany.

— Nie gadaj tyle, stary koniokradzie!

Odpowiedzi Allana już Robert nie usłyszał (może jej nie było?). Uznał więc, że powinien wtrącić się do rozmowy.

— Możecie sprawdzić w Pocatello. Właściciel salonu sam kupował dla nas konie.

Robert poczuł na swej nodze obcas potężnego buta i aż syknął z bólu. Lecz równocześnie pod wpływem tego kopnięcia jego strach przemienił się w gniew. Za­cisnął zęby i ani mruknął.

Zaśmieli się obaj jak z najlepszego dowcipu. Czło­wiek sterczący dotąd nad Robertem zniknął z pola widzenia. Chłopiec uniósł nieco głowę. Dostrzegł Al­lana leżącego za ogniskiem, nieruchomego. Na pra­we, nieco dalej, stały wierzchowce, w tym samym miejscu, w którym przywiązali je do drzew, tylko że teraz zamiast dwu, było ich cztery. A więc napastnicy przybyli tu konno, a Robert tak pięknie wartował, że nie usłyszał nawet tętentu.

Jestem wart batów — myślał ze złością. — Spisa­łem się jak dureń. Kim są ci ludzie? Czy rzeczywiście padli ofiarą złodziei? Jeśli nawet tak, łatwo mogli obejrzeć konie nabyte w Pocatello. Chyba że przy­jaciel Allana, ten oberżysta, nabył konie skradzio­ne".

Bolała go noga. Co za chamy! Opuścił głowę na siodło i począł ostrożnie próbować mocy swych wię­zów. Poruszył dłońmi, na próżno. Tylko rzemień jeszcze mocniej wpił mu się w ciało. Postanowił ponowić próbę, gdy draby (tak nazwał ich w myślach) zasną. Tymczasem nadal słyszał przytłumione kroki i odgło­sy krzątaniny. Na koniec ucichły. Ogień począł przy­gasać. Robert jeszcze odczekał kilkanaście minut i zno­wu uniósł głowę. Z radością stwierdził, że obaj na­pastnicy leżą nieruchomo, otuleni kocami. Jak by tu porozumieć się z Allanem? Szeptu nie usłyszy, a gło­śniejszego odezwania się wolał nie ryzykować. Więc może przyczołgać się do Allana? Tylko w jaki sposób? Przekręcił się na pierś, napchał sobie do nosa i do ust sporo kurzu i narobił tyle szelestu, że aż sam się prze­ląkł. O czołganiu nie było mowy. A gdyby tak próbo­wać potoczyć się? Wolniutko obrócił się całym ciałem raz, drugi i nasłuchiwał. Nic. Cisza. Nabrał oddechu i przetoczył się dalsze trzy razy, znowu zrobił przerwę. Podniósł głowę i stwierdził zły kierunek swego obro­towego ruchu. Zbytnio oddalił się od ogniska. Widział je teraz jako czerwony krąg żarzących się węgielków, dawały nikły blask, tak nikły, że z miejsca, w którym się znalazł, nie dostrzegał ani Allana, ani obu napa­stników.

Noc była czarna, bez śladu gwiazd i księżyca na nie­bie, a więc sprzyjająca zamierzeniom Roberta, rów­nocześnie — niesprzyjająca. Bo chociaż ukrywała jego mozolne posuwanie się, to jednak utrudniała dotarcie do niewidocznego celu. Trudność powiększyła cisza — ustał wiatr, krzewy przestały szeleścić, a sosny szu­mieć. Robert nie potrafił usunąć ani nawet zauważyć suchych patyczków leżących na drodze jego wędrówki, trzaskających pod ciężarem jego ciała. Jednak musiał ryzykować. Potoczył się dalej, czyniąc krótkie prze­rwy na odpoczynek. Podczas jednej z nich usłyszał głośne ziewnięcie. Rozpłaszczył się na ziemi. Le­żał i czekał, pełen niepokoju. Lecz nic więcej się nie wydarzyło. Spojrzał w niebo — było tak samo czarne, jak przedtem. Zmienił pozycję i począł manipulować dłońmi. Wydało mu się, że rzemień opasujący prze­guby nieco zelżał. Jednak nadal trzymał ręce w uwię­zi. Doszedł do wniosku, że bez pomocy Allana nie pozbędzie się więzów. Co robi Allan? Robert nie wątpił, że tak doświadczony westman, jak jego towarzysz, na pewno nie śpi i chyba próbuje pozbyć się krępujących go rzemieni. Może ma na to jakiś swój sposób?

Odetchnąwszy chwilę ruszył w swą dziwaczną wę­drówkę nadal ruchem obrotowym. Nie dane mu było jej zakończyć u celu. Przeraźliwy wrzask zburzył ci­szę. Zabrzmiał, jak bardzo wysoki ton nastrojonych na tę samą nutę głosów: „i-i-i-i-i-i-!" Zatupotały nogi, okrzyk urwał się gwałtownie, czarniejsze od nocy syl­wetki zamajaczyły wokół dogasających resztek zwęglo­nych patyków. Pojedynczy głos ozwał się niewyraźnie, coś zaszamotało się i ucichło. Robert zmartwiał, prze­konany, że niesamowite zjawy prerii — może diabły, a może duchy uczestników Przeklętej Karawany — dopadły ich tutaj.

Błysnęło światło, po nim wysoki płomień buchnął ku niebu. Ujrzał gromadkę ludzi, usłyszał głos Allana. Jakimże językiem mówił eksplorer? Robert nic nie zro­zumiał. Dwie postacie zatrzymały się nad głową Ro­berta. Jedna z nich schyliła się, zamigotało ostrze dłu­giego noża i nim chłopak zdążył krzyknąć, przecięte zostały krępujące go rzemienie. Wrażenie było tak silne, zaskoczenie tak całkowite, że z trudem zdołał wybełkotać: „dziękuję" i leżał drżąc na całym ciele. Nawet nie zauważył, jak spadły mu pęta z rąk. Rów­nowagę przywrócił mu dopiero głos Allana.

— Jakże się czujesz, kolego?

Odparł, że znakomicie, co było oczywistym kłam­stwem. Nigdy dotąd w tak błyskawicznym czasie los nie przerzucił go z krańcowego przerażenia ku krań­cowej radości. Jednak seria zaskakujących niespodzia­nek jeszcze się nie zakończyła. Bo teraz w stojącym nad nim człowieku Robert rozpoznał Indianina.

Robert pomarkotniał, wybąkał, że to jego wina i że nie ma nic na swe usprawiedliwienie.

Allan spojrzał na niego uważnie, nie podejmując tego tematu.

— Zastanawiam się tylko — powiedział — czemu udawali przed nami okradzionych? Czyżby sądzili, że przez to nie będziemy sprzeciwiać się zabraniu na­szych wierzchowców? Mniejsza z tym. Już świta, kolego, więc chyba nie będziemy spali. Chodź, przyjmiemy gości.

Robert podniósł się. Mrok ustępował, czerń nocy stopniowo przemieniała się w szarość nadchodzącego dnia.

Indian było trzech. Robert, który nigdy dotąd nie spotkał się z nimi twarzą w twarz, a oglądał ich tylko na rysunkach, nie tak sobie wyobrażał pierwotnych mieszkańców tej ziemi. Gdzież się podział ich strój, o którym opowiadał mu Karol Gordon? Gdzie barwne pióra wpięte we włosy, gdzie kurtki ze skóry jelenia, gdzie legginy wyszywane kolorowymi paciorkami, zdo­bione purpurowymi wypustkami na szwach? Moda, którą przejęło wielu westmanów.

Ci czerwonoskórzy, których mógł teraz obserwować w migotliwym blasku płomieni, nosili pomięte, baweł­niane spodnie i takież koszule. Chyba tylko pasy, za którymi tkwiły noże i tomahawki, oraz malutkie za­winiątka „leków", zawieszone na szyi, przypominały dumnych wojowników, o których wciąż jeszcze krą­żyły legendy na Dalekim Zachodzie. No i dziwne, sta­re rusznice o długich lufach, jakie dzierżyli w dło­niach.

— Siadaj — rozkazał Allan i pierwszy zajął miejsce przy ognisku.

Z przeciwległej strony usiedli trzej przybysze. Allan zagadał do nich niezrozumiałym dla Roberta języ­kiem.

— Wypalimy z nimi fajkę pokoju — wyjaśnił Al­lan. — Naśladuj mnie we wszystkim, żebyś ich nie obraził.

Jeden z czerwonoskórych, ten, który w oczach Ro­berta znalazł największe uznanie (bo nosił czerwoną opaskę na długich czarnych włosach), rozwinął węzełek wiszący na szyi i wyjął z niego fajkę o długim cybu­chu. Uczynił to ruchem powolnym, pełnym godności, zupełnie jak wyuczony aktor na scenie. Z kolei wy­dobył woreczek z tytoniem i począł przesypywać jego zawartość do fajki, upychając tytoń palcem. Potem sięgnął gołą ręką po purpurowy węgielek i wolno po­łożył go na główce fajki. Robert poczuł pieczenie palców, jak gdyby on sam trzymał żarzący się okruch.

Albo ma skórę twardszą od podeszwy — pomy­ślał — albo to są jakieś indiańskie sztuczki".

Ogarnęła go radość, że oto zasiada przy obozowym ogniu z „prawdziwymi" Indianami i że za chwilę wy­pali z nimi fajkę pokoju, jak „prawdziwy", doświad­czony westman. Ależ dziwić się będą w Wichita Falls wszyscy, którym to opowie. Wichita Falls — powtó­rzył w myślach i radość zgasła jak zdmuchnięty pło­mień świecy. Przecież Wichita Falls oznaczało areszt, rozprawę sądową i skazujący wyrok! Lepiej o tym nie myśleć.

Tymczasem właściciel fajki powstał i trzymając cy­buch w obu dłoniach począł mówić, to podnosząc faj­kę ku niebu, to zniżając ją ku ziemi lub zataczając półkolisty krąg. Robert nic z tego nie pojął. Zerknął na Allana, lecz tamten albo nie dostrzegł, albo udał, że nie widzi spojrzenia chłopca.

Indianin skończył przemawiać. Włożył cybuch do ust, zaciągnął się i wydmuchnął obłoczek siwego dymu ku górze. Z kolei powtórzył tę czynność jeszcze cztery razy, puszczając dym w cztery strony świata. Usiadł i ująwszy fajkę oburącz, podał ją swemu sąsiadowi. Tamten — z głową nakrytą, ku zgorszeniu Roberta, najzwyklejszym kapeluszem, noszonym przez „blade twarze" — odegrał scenę niewiele różniącą się od po­przedniej. Mówił coś równie długo i równie dla Ro­berta niezrozumiale. Następnie fajka powędrowała do Allana, który zachował się tak, jakby przez całe życie oddawał się jedynie czynności palenia fajki pokoju. Gdy wreszcie nadmuchał dymem w odpowiednich kierun­kach i coś tam naopowiadał w dziwacznej mowie, po­dał fajkę Robertowi.

— Naśladuj mnie — szepnął — nie potrzebujesz przemawiać, uczyniłem to za ciebie.

Robert przyjął fajkę. Dopiero teraz zauważył, że zakończenie jej cybucha jest brudne i zaślinione.

— Czy mogę obetrzeć? — zapytał cicho.

— Ani się waż! No, jazda. Tylko się nie zaciągaj. To niebezpiecznie.

Robert nie zaciągnął się. Lecz i bez tego poczuł w gardle zjadliwy dym o smrodliwej woni i ohydnym smaku. Bohatersko wyszedł jednak z tej próby, pusz­czając dym w cztery strony świata, potem siadł i wrę­czył fajkę ostatniemu z uczestników obrzędu. Jeszcze jedno niezrozumiałe przemówienie i fajka wróciła do właściciela. Została dokładnie oczyszczona i schowa­na. Zapadło milczenie.

Przerwał je Allan, tym razem wyrażając się po an­gielsku.

— Wdzięczni jesteśmy za pomoc naszym czerwonym braciom.

Tu podał na otwartej dłoni trzy cygara. Zostały przyjęte lekkim pomrukiem zadowolenia. Dwaj obda­rowani natychmiast wsadzili do ust całe cygara i po­częli je żuć. Jedynie trzeci — właśnie ten z opaską na czole — wydobył z ognia płonący patyczek i w chwi­lę później począł delektować się dymem.

— Dajcie i mnie — półgłosem poprosił Robert. — Ohydnie się czuję po tej fajce.

Otrzymał.

Przedranna szarość zastąpiła nocny zmrok i Robert mógł teraz dokładniej przyjrzeć się gościom. Ze zdu­mieniem stwierdził, że tylko jeden z nich nosił moka­syny, dwaj inni — rozczłapane, paskudne buty, pro­dukt „bladych twarzy". Lecz najdziwniejsze dopiero teraz nastąpiło: palący cygaro, pewnie przywódca po­zostałych dwu, nieoczekiwanie odezwał się najczy­stszą angielszczyzną:

— Azaliż bracia moi, wystawiając na hazard życie swe, nie ponieśli szwanku?

Robert osłupiał. Lecz Allan, bez oznaki jakiegokol­wiek zdziwienia, odpowiedział.

Na przyzwalający gest — podniósł się...

Robert prychnął i natychmiast zatkał sobie usta dłonią.

— Przepraszam — szepnął.

Allan pogroził mu palcem.

— Ani się waż! Nie nasi to jeńcy i nic nam do nich. Bądź ostrożny, kolego, a gdy nie wiesz, jak postąpić, poradź się mnie. Jesteśmy w Idaho, nie w Teksasie, nie w mieście, lecz na prerii wśród czerwonoskórych, a ich zwyczaje mocno się różnią od naszych.

Pociągnął chłopaka za rękaw w kierunku ogniska, przy którym nadal tkwili nieruchomo, jak figurki ule­pione z gliny, trzej wojownicy.

— Czyliż rozpoznali bracia nasi oblicza zbójców? — zagadnął czerwonoskóry z opaską ha czole.

Allan przecząco pokręcił głową, a Robert z trudem powstrzymał uśmiech.

— Takoż ich sądzić będziemy li tylko za uprowadzenie rumaków. Ruszymy w drogę, gdy opona niebiosów przetrze się.

Robert zakaszlał podejrzanie. Allan spojrzał nań ostro i aby odwrócić uwagę Indian od dziwnego zacho­wania się towarzysza, zagadał coś po szoszońsku. Otrzymał zwięzłą odpowiedź w tym samym języku, po czym odszedł od ognia, aby powrócić z wielkim kawałem jeleniego mięsa i kilku sucharami.

Zestawienie dziwacznej angielszczyzny z indiańskim okrzykiem było tak zaskakujące, że Robert wyskoczył jak z procy z kręgu ogniska, porwał blaszany saganek i krztusząc się od śmiechu pognał nad brzeg rzeki. Tam ukląkł nad wodą i ukrywszy usta w dłoniach chichotał dobrą minutę.

— Zaiste!... — szepnął. — Tfu, do licha! Gdzie ja trafiłem? Ten Yambadika na pewno ma kręćka we łbie. Azaliż Allan jest normalny?

Znowu roześmiał się, naczerpał wody i ruszył ku ognisku, strojąc twarz w grymas grobowej powagi. Na szczęście, ranny posiłek upłynął pod znakiem milcze­nia, a siodłaniu koni i pakowaniu bagażów towarzy­szyły tylko krótkie i niezrozumiałe rozkazy Szoszonów.

Gdy wskoczyli na siodła, czerwone zorze, zapowiedź świtu, rozpaliły niebo na horyzoncie.

Kawalkadę otwierał Indianin z opaską, za nim je­chał Allan, za Allanem — Robert, za Robertem — dwaj czerwonoskórzy wiodący na lassach zwierzęta, do których przytroczono obu koniokradów. Siedzieli, a raczej— na pół leżeli, mając nogi skrępowane lin­kami przeciągniętymi pod końskim brzuchem, a ręce związane w przegubach wokół końskich karków. W ten sposób żaden z jeźdźców nie mógł się wyprostować.

Robert nie zapomniał o kopniaku, jednak poczuł litość nad złodziejami. Przecież nawet nie wyjęto im knebli z ust!

Pochód zamykał trzeci wojownik w kapeluszu i wy­krzywionych butach.

Posuwano się stale wzdłuż koryta rzeki i tylko w miejscach, gdzie nurt tworzył rozległe zakola i opły­wał półwyspy, skracano drogę oddalając się od brze­gów. Podróżowali bez przerwy aż do godzin południa, gdy upał dotkliwie począł dawać się we znaki ludziom i zwierzętom. Postój urządzono wśród kępy drzew da­jących nieco cienia. Robert pierwszy zeskoczył z sio­dła i pognał do rzeki ugasić pragnienie. Dopiero po nim nadszedł Allan i wojownicy z końmi.

Gdy napojono zwierzęta, rozkulbaczono i przywią­zano na linkach do pni, wędrowcy legli wśród skąpej trawy, ciężko dysząc.

Obaj jeńcy zostali zdjęci z końskich grzbietów i ciśnięci na ziemię jak tłumoki. Robert położył się obok Allana. Czuł głód i spodziewał się ogniska, gorą­cej kawy oraz smażonego boczku na sucharach. Zmartwił się nie dostrzegłszy żadnych przygotowań do południowego posiłku.

— Nie będziemy jedli? — zaszeptał do Allana.

Zagadnięty uśmiechnął się, przecząco potrząsnął głową.

— Dlaczego?

— Dlatego, że musielibyśmy podzielić się z Szoszonami, a żywności nie mamy już wiele. Z naszego je­lenia prawie nic nie zostało. Niezły apetyt mają nasi wybawcy, lecz czy mogłem postąpić inaczej? Nie chcę wyzbywać się resztek zapasów.

— A oni nie wiozą żywności??

— Na pewno wiozą, lecz są wstrzemięźliwi w zaspo­kajaniu głodu. Jadają tylko dwa razy dziennie: rano i wieczorem. Musimy dostosować się do ich zwyczajów lub... zaprosić na poczęstunek. Lecz po takim poczę­stunku zostaniemy bez zapasów.

To rzekłszy Allan mrugnął żartobliwie w stronę Ro­berta, następnie odwrócił się doń plecami i udał, że zasypia. Chłopiec zżymał się chwilę, ale co było ro­bić, dał za wygraną. Przymknął oczy, lecz nie potrafił się zdrzemnąć. W brzuchu mu burczało, a myśli krą­żyły wokół płatów soczystej polędwicy, chleba i (nie wiadomo dlaczego?) klusek polanych złocistym sosem. Ach, kluski!

Przyszło mu tak cierpieć aż do chwili odjazdu. W drodze jakoś zapomniał o głodowych przykrościach, a gdy wieczorem ujrzał pierwsze znaki zwiastujące bliskość ludzkiego osiedla — nadął się pychą, że po­trafił tak samo jak Indianie wytrwać bez jedzenia.

Płaszczyzna, jaką jechali, powoli obniżała się, oczom Roberta odsłonił się krajobraz obszernej kotliny, a na niej dziwnego kształtu budowle. Z tej odległości przy­pominające psie budy lub namioty krasnoludków.

Allan powstrzymał konia i gdy Robert zrównał się z nim, mruknął:

— Jak tam? Nie zemdlałeś z głodu? No, to ciesz się.W dole leży szoszońska wioska, a Yambadika potrafi ugościć przyjaciół!

Yambadika! Allan nie przesadził w opisie i to, co Robert uważał za produkt wybujałej wyobraźni to­warzysza, okazało się rzeczywistością.

Biały czarodziej Szoszonów swą figurą w niczym się nie wyróżniał od innych ludzi, lecz twarz! Przypominała... pysk świni, wypisz, wymaluj — świni! Jednak barwa włosów nie zgadzała się z opisem Allana. Były czarne, spadające na ramiona i plecy długimi pasma­mi. Tak samo czarne były oczy. Te oczy, które według twierdzenia Allana posiadały czarodziejską moc usy­piania ludzi.

Yambadikę spotkali na placu wioskowym, w otocze­niu gromady wojowników, za nimi tłoczyły się indiań­skie squaw, między którymi widać było głowy dzieci.

Coś tam mówiono, coś krzyczano w niezrozumiałym dla Roberta języku. Później krąg ludzi rozstąpił się i przepuścił czarodzieja. Robert poznał go natychmiast, właśnie po twarzy. Allan zeskoczył z siodła i dwaj przyjaciele padli sobie w ramiona. Na krótką tylko chwilę, bo Yambadika szybko odwrócił się, skinął dło­nią i ruszył wolnym, prawie że dostojnym krokiem, prościutko ku spiczastemu namiotowi wzniesionemu na krańcach kolistego placu.

— Zostaw konia i chodź — powiedział Allan, a Robert posłusznie wykonał rozkaz.

Tak doszli do stożkowatej budowli pokrytej skórą. Yambadika uchylił derki zakrywającej wejście i wpu­ścił do wnętrza przybyszów. Było tu na pół mroczno i duszno. Odór skór, którymi wysłano podłogę, woń futer leżących pod półkolistą ścianą, wreszcie pomie­szane aromaty ziół, jakich pęczki zwieszały się z góry tu i tam — wszystko to wypełniało przestrzeń dziw­nego pomieszczenia,; a słaby blask dwu kaganków skwierczących tłuszczem dodawał tajemniczości.

I opowiedział bardzo dokładnie przebieg nocnej przy­gody.

I oto przyszło Robertowi po raz trzeci zapoznać się z dziejami ostatnich lat życia Allana. Słuchał jednym uchem, zastanawiając się, w jaki sposób czarodziej od­gadł jego „tarapaty". Relacja Allana okazała się istot­nie zwięzła, jednak sporo czasu upłynęło, nim zakoń­czył swą opowieść.

Yambadika powstał.

— Braciaż moi — ozwał się pompatycznie. — Ze­chciejcież udać się za mną do ogniska, by fajkę pokoju wypalić, jak każe odwieczny obyczaj, a później strawą pokrzepicie nadwątlone siły.

Rzekłszy to — pierwszy opuścił namiot. Zanim uczy­nili to jego dwaj goście, Robert Półszeptem zagadnął:

Reszta dnia upłynęła tak właśnie, jak to sobie Ro­bert wyobrażał. Zasiedli zamkniętym kręgiem wokół ognia: Yambadika, Allan, Robert i czterech Indian, zapewne jakichś ważnych dowódców plemiennych, bo ich stroje w niczym nie przypominały odzieży trójki obdartusów, jakich spotkali na prerii. Ci tutaj nosili skórzane kurty-koszule opadające na spodnie i prawie sięgające kolan, wyszywane kolorowym haftem bieg­nącym dwiema prostymi liniami, od ramion ku dolnym krańcom odzieży. Byli więc odziani podobnie do czaro­dzieja, któremu Robert zdążył się przyjrzeć bardzo do­kładnie. Włosy mieli upięte w wysokie koki, a czoła przysłaniały czerwono-niebieskie opaski. W blasku płomienia tworzyli obraz malowniczy, piękny, a jedno­cześnie dziki. Biła od nich woń skóry i ziół. Wszystko się zgadzało, tak bowiem dawniej wyobrażał sobie chłopak pierwotnych mieszkańców tej ziemi i wyobraźnia nie zawiodła go. Nie podejrzewał przecież, że chytre „blade twarze" od lat sprzedają czerwonoskórym stroje szyte w wielkich manufakturach miejskich, wzorowane na autentykach. Poprzez wędrownych han­dlarzy trafiały do indiańskich osiedli wraz ze starymi kapeluszami, bawełnianymi koszulami i tandetnym obuwiem wypierającym mokasyny z bizoniej skóry. Wypalono fajkę pokoju i wygłoszono sześć krótkich przemówień, bo Robert — siódmy uczestnik obrzędu — został z tego obowiązku zwolniony. Zamiast dziwaczną angielszczyzną posługiwano się mową szoszońską, co uchroniło chłopca od pokusy śmiechu, za to nic nie rozumiał.

W żołądku znowu poczuł burczenie. Siedział głodny i zły, póki indiańskie squaw nie przyniosły posiłku — kawałów pieczonego mięsa. Ach, cóż to było za mięso! Robert nigdy nie miał w ustach czegoś podobnego. W miarę tłuste, w miarę chude, woniejące ziołami i rozpływające się w ustach. Chciał zapytać Allana, z jakiej zwierzyny przyrządzono tę wspaniałość, lecz zapomniał o tym, gdy zaprowadzono ich do namiotu, gdzie zasnął na stosie skór i futer tak szybko, że nie zdążył nawet powiedzieć „dobranoc" towarzyszowi.

Zbudził się, gdy promienie słońca cienką smugą wtargnęły do wnętrza tipi poprzez otwór ukośnie wy­cięty u szczytu, gdzie końce drągów wystawały ponad skórzane pokrycie. Siadł, przetarł oczy, rozejrzał się dokoła.

Posłanie Allana było puste. Zerwał się, odsunął der­kę zakrywającą wejście. Podmuch wiatru uderzył go w twarz. Odetchnął głęboko. Poczuł woń dymu pomie­szaną z zapachem traw i szałwii. Wyszedł na dwór. Miał przed sobą rozległy, wydeptany plac, którego krańce wyznaczały mieszkalne budowle. Dopiero teraz, w blasku słońca, Robert dostrzegł, że nie wszystkie sterczą dumnie ku niebu ostrymi szpicami. Tego typu namiotów naliczył zaledwie dziesięć, inne przypomi­nały swym kształtem budy z półokrągłym dachem, o ścianach krytych korą, lecz najwięcej było stożko­watych szałasów, wzniesionych z gałęzi i trzciny, po­krytych bądź korą, bądź kawałkami płótna. Tu i tam biegały psy: chude, kościste kundle, gonione przez malców zaledwie odzianych w strzępy materiałów. Gdzieniegdzie przy malutkich ogniskach uwijały się indiańskie squaw, gdzieniegdzie siedziały kręgiem grup­ki mężczyzn.

Robert nie zauważył nigdzie wspaniałych pióropu­szy, kolorowych koszul szytych z antylopiej skóry, przepasek, za którymi tkwiły orle pióra, legginów o szwach obszytych końskim włosiem.

Wioska wyglądała biednie. Robert posmutniał i w takim to właśnie nastroju spotkał go Allan spa­cerujący wraz z Yambadiką.

— Chodź, kolego, na malutką naradę.

Poszedł.

Dotarli do namiotu (jak go w myślach nazywał Ro­bert), który swą wspaniałością wyróżniał się wśród innych. Tipi czarodzieja pokrywała skóra, a na tej skórze widniały rysunki ludzi i zwierząt: purpurowe, niebieskie, czarne.

— Słuchaj — odezwał się Allan — żeby nie tracić czasu opowiedziałem już o twej dziwnej historii. Yambadika obiecał pomóc.

Robert poczuł żal do swego towarzysza, że tak bez pytania, poza jego plecami, zdradził już nieznajomemu człowiekowi wielką i niebezpieczną tajemnicę, lecz nie zaprotestował. Cóż by teraz pomógł protest? Wkroczyli do wnętrza.

— Siadaj — zaprosił Allan i sam kucnął tuż obok skórzanej płachty tipi, skrzyżowawszy nogi. Widać czuł się tu zupełnie swobodnie.

Robert naśladował go, lecz po chwili poczuł drętwie­nie łydek, więc zmienił pozycję na półleżącą.

Czarownik, który do tej pory stał, przyłożył do ust kościaną świstawkę, zawieszoną na szyi na długim rze­myku. Rozległ się krótki, wysoki dźwięk, wielokrotnie powtórzony. Zabrzmiał niczym ptasi tryl. Zagwizdaw­szy Yambadika spoczął obok Allana. Obaj milczeli, a Robert nie ośmielił się przerwać tego milczenia. Tyl­ko spod oka zerkał na czarodzieja. Raz jeszcze stwier­dził, że Allan nie przesadzał. Yambadika miał różową twarz, a oczy czarne jak nie dopalone węgle. Ich kon­trast z jasną cerą był zaskakujący.

Do tipi weszły trzy kobiety niosąc trzy naczynia, nad którymi unosiła się mgiełka pary.

Pierwsze postawiły przed Yambadika, drugie przed Allanem, trzecie przed Robertem. Do naczyń dołączono łyżki.

Robert zerknął na czarodzieja, spojrzał na Allana i wziął do ręki łyżkę. Smak potrawy wydał mu się dziwny, lecz przyjemny. Była to gęsta zupa, w której tkwiły kawałki rozgotowanego mięsa. Miała kolor świeżo zaoranej ziemi, a pachniała ziołami. Nie poso­lono jej. Jednak Robert zbyt wygłodniał, aby zwracać na to uwagę. Zjadł wszystko i o mało nie wyskrobał łyżką dziury w glinianej misce. Zaspokoił głód, lecz chętnie połknąłby drugą taką porcję. Niestety, nic nie wskazywało, by jego pragnienie zostało spełnione.

Trzy squaw znowu się pojawiły, lecz jedynie by za­brać naczynia i oddalić się w milczeniu, cicho jak du­chy. Allan wyciągnął fajkę, wydobył kapciuch i pod­sunął go czarownikowi. Długo napełniali tytoniem główki fajek, po czym Allan wygrzebał z kieszeni kur­ty pudełko z zapałkami. Jedną z nich potarł o po­deszwę buta i podał ogień Yambadice. Teraz obaj w milczeniu delektowali się dymem. Robert miał wra­żenie, że trwało to przeraźliwie długo. Na koniec za­wartość fajek uległa spopieleniu. Wówczas Yambadika odezwał się, nie swą archaiczną angielszczyzną, lecz po szoszońsku. Allan odpowiedział mu w tym samym języku, a potem zwrócił się do Roberta:

Rzekłszy to czarodziej ujął lewą dłonią mały płaski bębenek, a palcami prawej począł weń uderzać deli­katnie, bardzo delikatnie.

Ozwał się głos przypominający odległy tupot biegnących zwierząt. Dźwięk zmieniał barwę, przeistoczył się w szum wiatru, tak intensywny, że Robert uwie­rzył w wichurę szalejącą na zewnątrz tipi. Ba, poczuł nawet na policzkach jej chłodne podmuchy i z obawą spojrzał na skórzane pokrycie chaty, czy aby wytrzy­ma napór nawałnicy. Tipi nawet nie drgnęło, a szum z wolna ucichał przechodząc w szelest, jaki powodują szybko przewracane kartki papieru. Robert przeląkł się — taki odgłos zwiastował groźne dla człowieka nie­bezpieczeństwo. Jego przyczyną mógł być tylko szybko drgający ogon grzechotnika. Spojrzał dokoła i zdrę­twiał z przerażenia. Spod stosu futer, na których sie­dział Yambadika, wypełzł wąż! Widział go dokładnie w świetle padającym ze szczytu tipi. Wąż! Grzechotnik, który skręcał i rozkręcał swe obrzydliwe ciało, a czubek ogona drżał tak szybko, że tworzył zamazaną, szarą płaszczyznę.

Robert otworzył usta do krzyku, niepomny na po­lecenia czarodzieja, lecz nim zdobył się na głos, wstrę­tny gad znikł. Nie, nie wpełzał w żaden z zakamarków namiotu, nie wśliznął się pod tobół skór. Chłopak ujrzał rzecz najdziwniejszą z dziwnych, jak świat świa­tem, jak preria prerią! Coś podobnego, coś podobnego!

Grzechotnik najpierw stał się na pół przezroczysty, niczym brudne szkło. Później jaśniał coraz bardziej, wreszcie począł niknąć. Jeszcze widniał trójkątny łeb, ale i on się rozpłynął w powietrzu, rozwiał jak mgła. Robert odetchnął I uwierzył w czary. To, co przed chwilą oglądał, nie mogło być kuglarską sztuczką. Yambadika cały czas tkwił przecież nieruchomo z bę­benkiem w dłoniach. Teraz te dłonie wydobyły z na­piętej na obręczy skóry plusk wody, głos strumyka, bystrzyny przebijającej się wśród głazów. Skóra wy­ściełająca podłogę tipi poczęła błyszczeć, migotała jak tafla rzeki, w której odbijają się słoneczne promienie. Tuż pod powierzchnią tej tafli płynęła ryba, najpraw­dziwsza ryba. Znikła równocześnie z wodą. Czary!

Wielki Manitou, który kierujesz losem czerwonoskórych plemion, cóż za moc dałeś czarownikowi Szoszonów?

Robert czuł, że mąci mu się w głowie. Gd takich widoków czy od zapachu ziół przepełniającego wnętrze tipi? Przestał wierzyć własnym oczom, przestał wie­rzyć własnym uszom, a przecież słyszał i widział to, czego w tym tipi nie mogło być!

To nie na mój rozum" — pomyślał, a wówczas do­szedł go głos Yambadiki, przyciszony, lecz bardzo wy­raźny.

— Robercie, jesteś w wąwozie, niedaleko Wichita Falls. Jesteś w wąwozie. Patrz! Patrz uważnie. Teraz widzisz, widzisz wszystko.

Chata. Chata w wąwozie. T Bob Locke. Robert pod­szedł do uchylonych drzwi, lecz nie zdążył przekro­czyć progu. Bob targnął go za rękaw kurtki.

„Nigdzie nie pójdziesz! — wrzasnął. — Porachuję się z tobą tutaj!"

Robert szarpnął się; odepchnął napastnika i wyszedł.

„Ej! Ty tchórzu!"

Odwrócił się. Bob podszedł, zatrzymał się z rękami opuszczonymi wzdłuż bioder i znowu krzyknął:

„Pokaż no swój colt! Pokaż, a szybko. Chcę spraw­dzić, jaki z ciebie odważniak".

„Bob! Oszalałeś? Zastanów się!"

„Milcz! Liczę do trzech: raz, dwa..."

Huk strzału. Bob przekręcił się i wolno osunął na ziemię. Wydało się Robertowi, że za węgłem chaty mignęła sylwetka człowieka. Cisnął winchester i ru­szył skokiem za tym czymś, co mogło być cieniem, złudzeniem wzroku lub... uciekającym napastnikiem. Biegnąc wyszarpnął z kabury colt i strzelił. I teraz zobaczył — człowiek! Znajoma twarz. Przecież to szu­ler wyrzucony z saloonu przez Boba! Stevens!

Dopadł węgła chaty. Nie znalazł za nim nikogo. Za­wrócił.

— Zapamiętaj to sobie!

Robert otworzył oczy. Ujrzał wnętrze tipi', blask słońca wpadający z góry. Ujrzał Yambadikę i Allana.

— Z zawiści, chłopcze. Kazałem pracować twej pa­mięci, więc przypomniałeś sobie wszystko.

Yambadika podniósł się.

Następnego ranka wyruszyli prosto na północ, ku granicom Montany, ku Fort Benton.

Ich odjazd nie zwrócił niczyjej uwagi. Tylko Yam­badika uścisnął Allana, poklepał — wcale nie indiań­skim zwyczajem — Roberta po ramieniu i zniknął we wnętrzu swego tipi. Inni: mężczyźni, kobiety, dzieci, nawet nie spojrzeli na wyruszających wędrowców, je­dynie chude psy pognały za końmi z ujadaniem, lecz natychmiast przywołano je z powrotem.

Robert tkwił w siodle nieco zasępiony. Dręczyły go wątpliwości, których sam nie potrafił rozwikłać. Led­wie więc zniknęły zabudowania szoszońskiej wioski, natychmiast zrównał swego konia z wierzchowcem to­warzysza i obcesowo zapytał:

— Widzieliście grzechotnika?

— Ach, o to ci chodzi? Oczywiście, że widziałem.

— I rybę?

— Ech, na tym świecie przedziwne zdarzają się sprawy — łagodnie pouczył Allan. — Lecz to, co obaj widzieliśmy, było tylko cieniem rzeczywistości. Gdybyś próbował chwycić grzechotnika, chwyciłbyś... powie­trze. Podobnie z rybą. Po wodzie, w której ona pły­wała, mógłbyś chodzić suchą stopą. To był tylko obraz wody. Wiem, bo Yambadika, gdy zjawiłem się u niego po raz pierwszy, pokazywał swoje dziwy.

— Niech będzie i tipi. Któż w to uwierzy? Czy Karol Gordon nie obróci wszystkiego w żart? Powie, że byłem na przykład śpiący i coś mi się tam maja­czyło.

— Jeśli jest człowiekiem rozsądnym i widział wiele, zastanowi się nad twoim opowiadaniem. Myślałem długo o tej sprawie i postanowiłem towarzyszyć ci aż do Fort Benton.

— Wobec tego nie ma powodu do zmartwień.

Robert był nieco innego zdania, lecz nie zaprzeczył. Jechali kawałek w milczeniu, aż wreszcie chłopak za­gadał na nowo. Pragnął zagłuszyć niepokój.

— A te swoje włosy to także wyczarował?

— O jakich włosach mówisz? Ach... Yambadika! Nie wyczarował. Po prostu kupił perukę od wędrownego handlarza. Uznał, że ruda głowa, jak na członka ple­mienia Szoszonów, to już zbyt wiele.

Robert roześmiał się.

— Bo nie zdążyli. Przypuszczam, że nie skończyło­by się na koniach. I zapomniałeś, że ukradli mustangi Szoszonom. Dlaczego miałem się wstawiać za złodziejami? Zastanów się, kolego! Czy to byli nasi jeńcy?
Przecież Szoszonów. Moja interwencja zostałaby bardzo źle przyjęta. Czy wolno mi było narażać Yambadikę na sprzeciw plemienia?

Lecz Robert nie od razu dał się przekonać.

Robert zaprzeczył i głęboko zadumał się nad po­dwójną sprawiedliwością „bladych twarzy". Wierzył, że Allan powiedział prawdę.

Po dwugodzinnej przerwie w porze południa jechali dalej aż do zmroku. Zatrzymali się nad niewielkim stawem i rzeczułką, jaka z niego wypływała. Dokoła, zamiast rzadkich, monotonnych kęp szałwii, rosła buj­na trawa. Allan stwierdził, że to przysmak bizonów i że nic w tym miejscu nie zmieniło się z wyjątkiem jednego — znikły stada potężnych władców prerii, które tutaj bodaj że przed ośmiu jeszcze laty oglądał.

Rozkulbaczyli konie, przywiązali je linkami do kołków wbitych w ziemię, a przedtem jeszcze pozwolili zwierzętom wejść do jeziorka oraz wytarzać się w tra­wie.

Z rozpaleniem ogniska mieli sporo kłopotu. Jak da­leko okiem sięgnąć, nie rosło ani jedno drzewo, ani jeden krzak. Za opał mogło służyć tylko sitowie zara­stające tu i tam płycizny stawu. Uzbrojeni w myśliw­skie noże, brodząc w wodzie, nacięli i zebrali ogromny stos szuwarów. Paliło się to ledwo-ledwo, tak było mokre. Allan umiejętnie podsycał ogień, susząc rów­nocześnie rozłożone dokoła trzciny. Ogień bardziej dy­mił, niż dawał ciepło, gdy jednak łodygi podeschły, okazało się, że buchają płomieniem jak słoma i że przy takim tempie spalania nawet kilka kopiastych wozów nie starczy na podtrzymanie ogniska przez noc­ne godziny. Trzeba więc było mieszać suchy opał z wil­gotnym.

Zagotowali wody, opiekli na patykach dość skromne porcje boczku. Należało oszczędnie gospodarować za­pasem żywności. Od Szoszonów bowiem nie otrzymali nic, nawet plasterka wyschłego mięsa.

Dokończyli posiłku, który pod koniec wydał się Ro­bertowi jakoś mniej smaczny — prześladowała go wizja szczurów.

Umościli sobie legowiska, a na wyraźny rozkaz Al­lana Robert miał pełnić wartę do połowy nocy. Nie zaprotestował, pragnął zrehabilitować się za poprzed­nią, tak nieszczęśliwie zakończoną straż.

Tym razem nie zasnął. Czuwał i pilnował ognia, aby nie zagasł, i co pewien czas, z bronią w garści, obchodził dużym kręgiem obozowisko, czujnie nasłu­chując i wytężając wzrok. Nic nie zauważył, a słyszał jedynie głosy kujotów: raz dalsze, raz bliższe, raz zu­pełnie bliskie. Lecz któż by lękał się kujotów? Ich sąsiedztwo raczej mogło świadczyć o bezpieczeństwie, o tym, że w pobliżu nie krąży żaden napastnik czwo­ronogi lub dwunogi.

Gdy nadeszła przewidziana pora, Robert, pełen du­my z dobrze spełnionego obowiązku, zbudził Allana, a sam zajął jego miejsce. Zasnął natychmiast, lecz ten przyjemny stan został brutalnie przerwany.

Siadł i ujrzał pochylonego nad nim Allana, a dokoła szarówkę ustępującej nocy. Musiało być bardzo wcze­śnie, bo nawet zorze nie rozpłomieniły jeszcze hory­zontu.

— Co się stało? — wyjąkał przestraszony.

Robert zerwał się z posłania.

Robert uwinął się z kulbaczeniem wierzchowca i począł rozglądać się dokoła. Nie zauważył nawet śla­du zwierzyny, jednak — na znak Allana — posłusznie za nim ruszył. Ten poprowadził go wzdłuż brzegów jeziorka, spory kawałek. Raptownie zatrzymał się.

— Spójrz — szepnął wyciągając rękę w kierunku przeciwległego brzegu. — Widzisz?

Robert wytrzeszczył oczy.

— Gdzie? — zapytał spodziewając się obrazu co naj­mniej setki bawołów. — Chyba się wam zdawało. Nie ma tu żadnych zwierząt.

— Co ty powiesz? No, to chodźmy jeszcze kawałek.

Znowu ruszyli brzegiem i znowu, po przebyciu kil­ku jardów, Allan przystanął.

— Nie mów głośno — szepnął. — Bizony mają kiepski wzrok, za to świetny słuch.

Allan roześmiał się cicho.

— Sądzisz, że jak go zostawię w spokoju, rozmnoży się w wielkie stado? Nic z tego. Najwyżej padnie ze starości. To bizon-samotnik.

— Ostatni ze stada?

Allan westchnął.

— Mądrze się zapytałeś — pochwalił Allan. — Gdy­by chodziło tylko o nas dwu, nie wziąłbym strzelby do ręki, tym bardziej że stary samotnik ma mięso żylaste i o kiepskim smaku. Lecz ja pomyślałem o Szoszonach. U nich się nie przelewa, więc zrobię prezent Yambadice. Jakże się ucieszy! A teraz, do dzieła. Umiesz ty jeździć konno, kolego?

— Co za pytanie? — oburzył się Robert. — Chyba widzieliście?

— A jakże, widziałem, widziałem, lecz nie o to mi chodzi. To potrafi i dziecko. Ja myślę o sprawnym kierowaniu koniem podczas galopu, o robieniu nagłych skrętów i uników.

Robert wskoczył na siodło, klepnął wierzchowca po szyi i pojechał truchtem. Gdy już jeziorko miał za sobą, zatoczył łuk i równie wolno począł zbliżać się do miejsca, w którym powinien był spoczywać bizon. Nagle, w odległości paru jardów, ujrzał dźwigającego się z traw brunatnego olbrzyma. Szarpnął za cugle i czekał, gotów do skoku i pospiesznego odwrotu.

Potężny, kudłaty, prawie czarny łeb zwrócił się w jego stronę, znieruchomiał. Po sekundach drgnął i ruszył wprost na jeźdźca. Robert trzasnął konia po zadzie, poderwał, skręcił i galopem pognał wzdłuż brze­gu ku miejscu, w którym zatrzymał się Allan. Krzyk­nął, żeby zwrócić uwagę, i zerknął za siebie. Potężny łeb z zakrzywionymi rogami znajdował się niebez­piecznie blisko końskiego zadu. Jeszcze raz uderzył wierzchowca. Wówczas usłyszał wołanie Allana.

— W lewo! W lewo!

Ujrzał go ze strzelbą przyłożoną do ramienia, tkwią­cego nieruchomo na końskim grzbiecie.

Gdyby Robert mniej sprawnie powodował wierz­chowcem, doszłoby do fatalnego w skutkach zderzenia, pędził bowiem wprost na Allana. Zwolnić biegu, by wykonać skręt, nie mógł. Rogi atakującego bizona wciąż znajdowały się niebezpiecznie blisko. W takiej sytuacji zmusił zwierzę do skoku, skręcił raptownie, prawie czując oddech ścigającego olbrzyma. Udało się!

Usłyszał suchy trzask remingtona, natychmiast po nim — drugi i trzeci. Obejrzał się. Lekko ściągnął cugle. Z galopu przeszedł w kłus. Zawrócił. Brązowy olbrzym spoczywał nieruchomo w trawie. Allan ze­skakiwał z siodła.

— Świetnie to wykonałeś! — zawołał. — Gdy sko­czyłeś, bizon pognał za tobą i odsłonił lewy bok. Strze­liłem wprost pod łopatkę, ale mój człapak, bestia, drgnął i trafiłem nie tam, gdzie należało. Dopiero dru­ga kula musiała osiągnąć cel. Bizon jeszcze biegł, więc poprawiłem. No i leży. Popatrz. Ot, tu — wskazał pal­cem — i tu, i tu. Dwa strzały dobre, jeden kiepski. A teraz czeka nas robota.

— Gdzież tu Szoszoni?

— Oczywiście — odparł Robert, chociaż wcale nie był pewien, czy sprosta wymaganiom Allana. Pomysł nie przypadł mu do smaku, lecz nie przyznał się do tego.

Za przykładem Allana jął się ścinania oczeretów i wyrywania szałwii. Zebrali tego stos tak wielki, że zniknęło pod nim bizonie cielsko.

— Szałwia mocno pachnie — wyjaśnił Allan — zagłuszy woń mięsa. Jednak uważaj, zwłaszcza w nocy.
Zostawiam ci garnek i jedzenie. Bywaj! I przenieś obozowisko tutaj!

Odjechał galopem. Robert poczuł się nieco markot­nie. Pierwszy raz w swym życiu miał spędzić samotnie dwa dni i jedną noc na bezludnej prerii.

Żeby nie wpaść w smętne rozmyślania, natychmiast zajął się przeniesieniem skromnych bagaży na nowe miejsce, nie za blisko i nie za daleko od stosu traw przykrywających bizona. Później naciął świeżych trzcin i rozrzucił je, by przeschły, na koniec zabrał resztę opału z poprzedniego biwaku i na nowo rozpalił ogień. Dopiero teraz poczuł głód. Przypomniał sobie, że Allan ruszył w drogę bez śniadania, i zadumał się nad fi­zyczną odpornością starego eksplorera. Przyniósł wody, zagotował kawę, przysmażył boczek. Zjadłszy tyle, ile potrafił, poszedł przed siebie. Żywił cichą nadzie­ję, że nadarzy się okazja użycia broni. Lecz pora nie była odpowiednia i żaden z czworonogów nie pokazał się w pobliżu.

Obchodząc jeziorko Robert spłoszył tylko dwa bru­natnej barwy szczury piżmowe, które znikły w nad­brzeżnym sitowiu. Wspomniał na zupę spożywaną u Szoszonów i ogarnął go taki wstręt, że czym prędzej wrócił do obozowiska, aby na nowo rozdmuchać ogień. Dopiero kubek gorącej, gorzkiej kawy przywrócił mu równowagę.

Teraz począł się nudzić. Dokonał szczegółowych oględzin konia, od kopyt po uszy, wreszcie rozłożył się przy gasnącym ognisku, a że jeszcze było dość chłod­no — opatulił kocem i zasnął.

Obudziło go słońce świecące prosto w twarz. Ze­rwał się jak szpilką dźgnięty i uspokoił ujrzawszy do­koła pustkę. Wierzchowiec szczypał trawę, winchester spoczywał tam, gdzie go zostawił. Odetchnął z ulgą, zrzucił z siebie ubranie i pobiegł do jeziorka. Przebrnął przez grząski pas wybrzeża, a dalej trafił na wodę tak głęboką, że mógł w niej pływać. Orzeźwiony wysko­czył na brzeg i dla rozgrzewki okrążył kilka razy swe obozowisko. Dziwny widok dla kogoś, kto pojawiłby się tu niespodziewanie: nagus ganiający bez widocz­nego powodu w kółko!

Ubrał się i zajął ścinaniem trzcin na opał, później sprawdził bizonie trofeum — nikt go nie tknął. Wresz­cie upitrasił obiad. Reszta dnia upłynęła w ciszy i mo­notonii. Nie pojawiło się żadne zwierzę u wodopoju. Nadzieja Roberta na polowanie nie ziściła się. Na­deszła noc, którą postanowił spędzić czuwając. W go­dzinę po zachodzie słońca usłyszał głosy kujotów. Gdy księżyc wzeszedł i stało się widno, Robert dostrzegł ciemne sylwetki czworonogów biegających tu i tam. Okrążały jego biwak, siadały w odległości kilku jar­dów, jak gdyby pewne, że z jego ręki nic im nie może grozić. Były łudząco podobne do psów.

Po przeciwległej stronie jeziorka ukazały się jakieś większe czworonogi, lecz Robert zrezygnował z przypatrzenia się im bliżej. Bliskość kujotów nakazała mu pilnie strzec bizoniego mięsa. Krążył więc tylko wokół obozowiska, a gdy zmęczył się chodzeniem, siadł z win­chesterem w ręku, wsłuchany w głosy nocy i czujny na każdy ich dźwięk. Nie zasnął, dotrwał do świtu.

Opatrzywszy konia dokonał kontrolnego obchodu do­koła bizona i dokoła jeziorka. Po przeciwnej stronie dostrzegł w przybrzeżnym błocie liczne odciski stóp. Czyich? Nic się na tym nie znał. Podejrzewał jedynie, że piły tu wodę kujoty, może — antylopy, bo ślady były rozmaite.

Gdy słońce poczęło wspinać się po niebie, Robert położył się i zasnął, jednak nie na długo. Obudził się tuż po południu, bez wyraźnej przyczyny, jednak w chwilę później doszedł do wniosku, że to opiekuń­czy duch prerii nie pozwolił mu spać dłużej. Gdy pod­niósł się, by zlustrować horyzont, dostrzegł gromadę jeźdźców. Pędzili ku niemu. Jeszcze chwila i rozpoznał Allana, a przy jego boku czarownika Szoszonów.

Niewiele brakowało, a zostałby zaskoczony we śnie! Czerwonoskórzy powstrzymaliby się od żartów, to prawda, lecz co pomyśleliby o Robercie? No, i Allan? O, tym razem na pewno nie pożałowałby uwag. I miał­by rację!

Podniósł broń i pomachał nią w powietrzu. Dumny sygnał, iż nie dał się zaskoczyć, że był czujny jak prawdziwy westman.

W Benton

Pierwszy budynek, jaki ujrzeli — zapowiedź roz­poczynającej się ulicy — był dziwactwem architek­tonicznym. Aż zatrzymali konie, żeby mu się przyj­rzeć.

Wyglądało toto niczym trzy prostokątne pudełka postawione jedno na drugim, przy czym największe znajdowało się u spodu, najmniejsze — na szczycie. Wszystko razem przypominało wieżę otoczoną galeryj­kami na każdym z dwu pięter.

— Oglądałeś kiedy coś takiego, kolego? — zdziwił się Allan.

Robert przecząco pokręcił głową.

Podszedł i przyjrzał się im ciekawie, chociaż na jego sennej twarzy nie odmalowało się żadne uczucie.

— Tam — odparł i machnął ręką za siebie.

— To znaczy: gdzie?

Zagadnięty ziewnął.

— Najpierw zobaczycie dwie szopy, potem taki duży dom mieszkalny, potem drugi dom i parkan — tu znowu ziewnął: — Co tam będę długo gadał. Trzymajcie się lewej strony, a ujrzycie mur z czerwonej cegły i taras. Tam jest napis.

Machnął ręką i powlókł się dalej.

— Jakiś śpiący jegomość — zauważył Allan. — Trzeba sprawdzić, czy mu się to nie śniło.

Pojechali stępa środkiem ulicy. Wszystko się zga­dzało. Na koniec dostrzegli czerwony mur, występu­jący nieco poza linię domów. W murze widniało wą­ziutkie, zakratowane okienko.

— Zsiadamy, kolego.

Przywiązali konie do poprzecznego drąga umoco­wanego przy murze i po trzech kamiennych stopniach wspięli się na malutki tarasik. Nad wąziutkimi drzwia­mi, okutymi blachą, wisiała deska z napisem: „Szeryf Fort Benton".

Spróbował pchnąć drzwi. Bez skutku. Zastukał pię­ścią. Raz i drugi. Usłyszeli szczęk żelastwa, jak gdyby ktoś tam z przeciwnej strony odsuwał metalowe ry­gle.

W szparze ukazał się fragment twarzy, a gdy zawia­sy lekko pisnęły, ujrzeli całość pucołowatego oblicza z małymi oczkami i postać niskiego grubasa w śred­nim wieku.

— My do szeryfa — poinformował Allan.

Zmierzył ich, a raczej prześwidrował badawczym spojrzeniem i cofnął się.

— Wejdźcie.

Znaleźli się w czworokątnej izbie. Pod przeciwległą ścianą stało biurko, pod drugą — inne, podobne, na środku — stół i kilka krzeseł. Skromne umeblowanie uzupełniała wysoka i szeroka szafa oraz oryginalny schowek w murze wnęka zamknięta solidną kratą.

Za nią polśniewały lufy pięciu karabinów umieszczo­nych w drewnianych stojakach.

Po przeciwnej stronie izby uchylone drzwi ukazy­wały półmroczny korytarzyk z kratą na jednej ze ścian, odgradzającą niewielki pokoik. Robert zerknął w głąb i dostrzegł na drewnianej pryczy drzemiącą postać. Ta przystań dla rozmaitych niespokojnych du­chów miała lokatora.

Grubas zaszczekał ryglami.

Grubas siadł za najdalszym biurkiem. Zauważyli, że lekko kulał. Nastała cisza, jednak Allan nie potrafił długo wytrwać w milczeniu.

Allan spojrzał na Roberta i wykonał lekceważący gest dłonią, co mogło oznaczać: szkoda czasu na roz­mowę z mrukiem. Tak to chłopak pojął i zaniechał dalszych pytań. Oto dotarł wreszcie do Fort Benton dzięki własnej przedsiębiorczości, ale również, i przede wszystkim, dzięki bezinteresownej pomocy Allana Bow. Połowa zamierzenia została wykonana, pozostała dru­ga, chyba trudniejsza. Jaka szkoda, że nie zastał Gor­dona! Lecz może dawny opiekun przybędzie do Benton lada dzień? Zresztą... Vincent Irvin chyba również znajdzie radę. Na pewno znajdzie — pocieszał się w myślach, lecz równocześnie niecierpliwił i niepokoił. Rozejrzał się po otoczeniu. Jedna tylko izba i areszt. Nie tak, jak w Wichita Falls, gdzie szeryf rozporządzał własnym gabinetem. Wichita Falls! Wstrząsnął się na wspomnienie Boba Locke i chwil spędzonych w wą­wozie.

Jakże to powiedział szeryf Murphy, gdy się po raz pierwszy spotkali?

Macie jednakowe imiona, to dobra wróżba. Na pew­no zostaniecie przyjaciółmi” czy coś w tym rodzaju. Ładna przyjaźń! Czy Irvin uwierzy w historię z Yambadiką? Czy uzna czarodzieja Szoszonów za zwykłego oszusta i wykpi rzekomy dowód prawdy? A przecież Robert doskonale pamiętał sen czy jawę wywołaną przez Yambadikę i widział we wspomnie­niu Stevensa strzelającego do Boba. Ale co na to powie Murphy? Czy sąd mógłby uznać takie zeznanie?

— Cóżeś tak pomarkotniał? — zaszeptał Allan.

Robert nie zdążył odpowiedzieć, gdy zastukano do opancerzonych drzwi. Kulawy tłuścioch ruszył odryglować zasuwy. Robert zerwał się z krzesła. W wej­ściu ukazał się Vincent Irvin.

Niewiele się zmienił przez ostatnie dwa lata. Może tylko włosy przyprószyła mu lekka siwizna. Cóż dziw­nego? Tyle przeżyć! Kulas zaraportował:

— To do pana, szeryfie.

Irvin spojrzał i wyciągnął obie ręce.

— Robert! Robert Dreer! Chyba oczy mnie nie mylą? Witaj, chłopcze! Pozwól, niech ci się przypatrzę.
Jakże wyrosłeś i zmężniałeś. To dopiero niespodzianka! Co słychać w Wichita? Murphy cieszy się dobrym zdrowiem?

Osunął się na krzesło i z wesołą miną spozierał na swych gości.

Tłuścioch otworzył szafę kluczem wyjętym z kie­szeni (widać był zaufanym człowiekiem szeryfa), wy­dobył wszystkie żądane naczynia i postawił na stole.

— A teraz wyjrzyj na dwór i zobacz, czy konie stoją. Najlepiej popilnuj ich chwilkę, a jakby kto tu zmierzał, uprzedź. Nie chcę, aby myślano, że spędzam czas w szeryfówce nad butelką. Tutejsi mieszkańcy bardzo lubią plotki.

Napełnił szklanki do połowy wysokości płynem słomkowej barwy, dopełniając wodą z karafki.

— Za nasze szczęśliwe spotkanie — rzekł podno­sząc naczynie.

Cała trójka pociągnęła po łyku.

— Były powody — wyjaśnił Allan. — Mój młody przyjaciel wam, kol... szeryfie, wytłumaczy w jakimś stosownym miejscu.

— Gordon? Był tutaj, lecz wpadł jak po ogień. Wra­cał z Kanady, od Czarnych Stóp.

Zauważywszy zdumione spojrzenie Roberta, roze­śmiał się.

— Sądzę, że zabrakło mu na to czasu, bardzo się spieszył. W Arizonie wybuchła jakaś awantura z Na­wajami i Gordon pognał tam, aby zapobiec zbrojnym starciom. To specjalna misja, którą obarczyło go Biuro do Spraw Indian w Waszyngtonie. No chodźmy. Zapewne jesteście głodni, więc zapraszam was do „Szarego Niedźwiedzia", ja tam mieszkam. Będziemy mogli pogadać bez świadków, jeśli ci, chłopcze, tak na tym zależy. A o konie się nie troszczcie.

Opróżnili szklanki do dna, wyszli na dwór, zabrali strzelby przytroczone do siodeł i ruszyli za szeryfem. Niezbyt daleko, do piętrowego, bardzo szerokiego drew­nianego budynku. Napis głosił, iż tu mieści się saloon-hotel „Pod Szarym Niedźwiedziem". Informację tę zilustrowano wizerunkiem dziwnego zwierzęcia, które można by uznać za konia maści siwojabłkowitej, gdy­by nie fakt, iż „koń" ten stał na jednej nodze, wypo­sażonej w potężny pazur, a trzy pozostałe wznosił ku niebu.

Robert uśmiechnął się.

— To wykonał chyba ten sam malarz, co w Pocatello — powiedział do Allana.

Saloon-hotel oddzielała od ulicy szeroka weranda z pochyłym daszkiem i sporą ilością podpierających go słupków. Wspięli się tam po drewnianych stopniach i za chwilę Irvin wprowadził swych gości do obszernej sali. Lewą jej część zajmowały kwadratowe jasne sto­liki, obstawione krzesłami, prawą — potężny bufet z błyszczącymi kranami do nalewania piwa, wanienką do mycia naczyń i kilkunastoma kuflami. Za bufetem całą szerokość ściany objęła w posiadanie sięgająca sufitu szafa, zabejcowana na ciemno, z mnóstwem oszklonych drzwiczek. Robert dostrzegł przez szybki rzędy butelek rozmaitych kształtów i barwy.

Z belek biegnących pod stropem zwieszały się na łańcuchach metalowe lampy naftowe, tak wypucowa­ne, że błyszczały jak słońca. Cały lokal sprawiał wra­żenie czystości i dostatku. W porównaniu z brudną izbą „Tańczącego Niedźwiedzia" w Pocatello wydał się Robertowi wnętrzem pałacu.

Za szynkwasem krzątał się postawny jegomość z dłu­gimi wąsami i siwą czupryną, odziany w nieskazitelną biel fartucha. Pomagała mu czarnooka, niewiele star­sza od Roberta dziewczyna, o śniadej cerze i włosach barwy smoły.

Człowiek w bieli natychmiast zauważył Irvina i wy­szedł na środek sali, z kluczem w dłoni.

Poprowadził ich w róg sali, gdzie za czerwoną ko­tarą znajdowały się drewniane, dość wąskie schody. Dostali się nimi na piętro, na korytarz wyłożony chod­nikiem. Biała, długa ściana korytarza znaczona była szeregiem prostokątnych, niebiesko pomalowanych drzwi. Przed jednymi z nich szeryf się zatrzymał i przekręcił klucz w zamku.

— Proszę — powiedział wpuszczając gości.

Ujrzeli obszerne wnętrze. Przez dwa okna, z odsłoniętymi storami, widać było ulicę różowiejącą w za­chodzie słońca.

Pod jedną ze ścian stało metalowe, pokryte kapą łóżko, pod drugą — biurko z lampą i skórzanym fote­lem. Środek zajmował stół otoczony krzesłami. Meble uzupełniała umieszczona w kącie wielka marmurowa umywalnia z porcelanową miednicą i lustrem oraz po­tężna mahoniowa szafa.

— Rozgośćcie się.

Allan zlustrował pokój, dzierżąc w ręku swój nie­odstępny worek i strzelbę.

— Proszę położyć na biurku. W dzbanku jest czy­sta woda, jeśli zechcecie się umyć.

Robert natychmiast skorzystał z propozycji, przy okazji spojrzał w lustro i zdumiał się. Patrzyła nań twarz spalona słońcem, zarośnięta. Zupełnie jak obli­cze młodego trapera, od miesięcy przemierzającego bezdroża prerii i gór. Bardzo zadowolony z siebie, ustąpił miejsca Allanowi.

W tym momencie zastukano do drzwi, a na głośne przyzwolenie Irvina najpierw wkroczył człowiek w śnieżnym kitlu, czyli Pears, po nim — w równie nieskazitelnej czystości fartuchu — chłopak w wieku Roberta, dźwigający wielką błyszczącą tacę, na której piętrzyły się talerze, z górującą nad nimi kolorową wazą.

Stół nakryto białym obrusem, rozłożono naczynia i sztućce, rozlano do talerzy zupę. Po czym Pears ze swym towarzyszem zniknęli jak dwa duchy. Zjawiali się jeszcze dwukrotnie, dźwigając następne dania i sprzątając to, co pozostało z tej wspaniałej uczty. Na koniec przyszedł już tylko sam Pears z kawą i cyga­rami oraz z kluczem, który położył przed Allanem.

Robert pokręcił się na krześle, bardzo zakłopotany.

Irvin kiwnął głową.

Irvin powtórnie kiwnął głową.

— Moja opowieść dotyczyć będzie głównie jego. Otóż...

Robert odetchnął głęboko i, zacinając się nieco, roz­począł relację o swej służbie u Murphy'ego. W miarę jak opowiadał, szło mu coraz gładziej. Dobrze pamię­tał przecież niedawną przeszłość, każdy szczegół: suk­cesy i niepowodzenia, aż dobrnął do opisu tragedii, ja­ka rozegrała się w wąwozie.

Irvin i Allan milczeli, z parteru budynku dobiegały przytłumione dźwięki muzyki — goście saloonu bawili się — a z ulicy odgłosy powolnego człapania koni. Za­padł zmrok. Irvin wstał, zapalił naftową lampę usta­wioną na biurku i usiadł nie odezwawszy się ani sło­wem. Po krótkiej przerwie Robert opowiedział o swej ucieczce, o wizycie u starego Abla w Greenfield, o spotkaniu Allana Bow. Nie krył, że uważał go za agenta Pinkertona, co wywołało uśmiech na twarzy Irvina i lekką zmarszczkę na czole Allana. Nie szczę­dził wyrazów uznania swemu towarzyszowi za pomoc, jakiej mu udzielił w dalszej drodze, aż Allan przerwał mu:

— Do rzeczy, kolego. To wszystko nie ma nic wspól­nego z twoją sprawą.

Robert dotarł już do Pocatello, opisał przygodę, jaka ich spotkała w drodze do wioski Szoszonów. Szczerze przyznał, że jego niedbalstwo mogło spowodować opła­kane skutki.

I tak oto długa opowieść zawiodła słuchaczów do obozu czerwonoskórych, do tipi czarownika.

W tym miejscu przerwał mu Allan.

— Poczekaj, kolego. Odsapnij chwilę. Prawie za­chrypłeś. Mnie wypada powiedzieć kilka słów o Yambadice. Znam go przecież lepiej od ciebie. W przeciw­nym wypadku szeryf gotów pomyśleć, że opowiadasz mu bajkę o żelaznym wilku.

Robert zgodził się skwapliwie, bo obawiał się, że jego relację o przedziwnej sile wzroku czarodzieja Ir-vin przyjmie wzruszeniem ramion i ironicznym uśmie­chem. Świadectwo Allana stawało się więc niezwykle cenne. I oto z kolei Robert słuchał, Allan opowiadał. Wywiązał się z tej roli znacznie lepiej od Roberta. Opowiedział o pierwszym spotkaniu z Yambadiką, o jego „czarach", a gdy wreszcie wyczerpał temat, za­gadnął Irvina:

Robert wrócił do przerwanej opowieści. Ukończył ją odtworzywszy dokładnie scenę, jaka rozegrała się w tipi czarodzieja. Opisał, co widział na jawie i co ujrzał w hipnotycznym śnie.

— Mogę przysiąc, że widziałem twarz Stevensa, karcianego oszusta, którego Bob wielokrotnie demasko­wał. To on strzelił do Boba.

Umilkł i z niepokojem spojrzał na szeryfa.

— Pytałem — wyjaśnił Irvin — ponieważ czarodziej mógł Robertowi wmówić, że to Stevens strzelił do Boba, lecz skoro nigdy nie bawił w Wichita i nie spot­kał szulera, sprawy nie da się wytłumaczyć w tak prosty sposób.

Zamyślił się chwilę, potem oświadczył:

Na tym się rozstali. Allan pełen najlepszych myśli, szeryf nieco zakłopotany, Robert... rozczarowany. Przypuszczał, że Irvin natychmiast znajdzie klucz do roz­wiązania zagadki Stevensa. Dlatego spał bardzo źle, budząc się parokrotnie. Ustawicznie wracała w sen­nych majakach sylwetka Denisa Murphy z marsem na twarzy i kajdankami w dłoni. Gdy wreszcie zło­wroga mara ustąpiła i Robert pogrążył się w nicości, wyrwała go z niej silna ręka Allana.

— Wstawaj, kolego! Przynieśli nam śniadanie. To ci dopiero luksus!

Robert siadł i sennym okiem zerknął na stół. Bielał teraz obrusem, polśniewał talerzami, a nade wszystko pachniał szynką, kawą i czymś tam jeszcze.

Robertowi odechciało się spać.

Z jedzeniem uwinęli się szybko, natomiast mycie trwało znacznie dłużej. Z winy Allana. Stary eksplorer po tygodniach wędrówki postanowił ogolić się i zlikwi­dować brodę. Z wnętrza swego worka wydobył za­winiątko, a z niego: nożyce, pędzel, mydło i lśniącą brzytwę. Zapędził do pomocy Roberta, który, uzbro­jony w nożyce, przykrócił grzywę Allana najlepiej, jak potrafił. Goleniem zajął się już wyłącznie Allan, co trwało niezwykle długo, potem golił się Robert. Gdy się wreszcie z tym uporali, słońce zdążyło wysoko za­wędrować po niebie.

Zeszli na parter, gdzie w pustej sali powitał ich ukłonem i uśmiechem pan Pears. Allan natychmiast zagadnął o konie. Zostali wyprowadzeni na tyły bu­dynku, do stajni, w której ujrzeli swe wierzchowce wyczyszczone do glansu i tkwiące przy pełnych żło­bach.

Ze stajni pomaszerowali na spotkanie z Irvinem. Drzwi szeryfówki uchylił im ten sam, co wczoraj, ku­lawy grubas. Wpuścił do wnętrza bez jednego słowa, lecz szeryfa nie było. Na widok wchodzących od jednego z biurek podniósł się młody człowiek, niewiele starszy od Roberta.

Grubas coś mruknął, pokuśtykał w róg izby i znik­nął w korytarzyku. Usłyszeli, że coś mówił do aresztanta, po czym pojawił się znowu, zatrzasnął drzwi i siadł pod oknem.

— Mało zdolny? — zainteresował się Robert, które­mu natychmiast przypomniała się scena schwytania Stevensa na sali „Czarnego Bizona". — Źle szachruje?

— Nie to miałem na myśli. Szachruje to może i do­brze. Mówiłem o jego zdolnościach do jakiejkolwiek rzetelnej pracy. Poza grą w karty nic innego nie umie. Usiłował nas przekonać, że jest komiwojażerem.
Zapytaliśmy o próbki towarów. Okazało się, że nie posiadał nic, poza kilkoma taliami kart. Ale elegancki jegomość. Dokonaliśmy rewizji w jego pokoju. Mie­szkał „Pod Szarym Niedźwiedziem". Piękna walizka, nowiutka bielizna, garniturek jakby wczoraj uszyty przez krawca: stalowej barwy surdut z długimi poła­mi i, wyobraźcie sobie, siwy cylinder! W takim stroju mógł uchodzić za bogatego farmera, przemysłowca lub agenta handlowego wielkiej firmy.

— Czyżby wszyscy szulerzy nosili szare cylindry? — zażartował Robert.

Pomocnik szeryfa spojrzał nań zdziwiony.

— Nie rozumiem — wyznał.

Robert opowiedział o swym spotkaniu ze Stevensem oraz o tym, że poszkodowani nigdy nie chcieli świad­czyć przeciw oszustowi.

— O nie — wtrącił Allan — tu chodzi o co innego: na tym oszuście z Wichita ciąży coś gorszego niż gra w karty.

— Aż tak? Nasz oszust chyba nic więcej nie ma na sumieniu.

Robert wzruszył ramionami i niechętnie podniósł się z krzesła.

Robert, znowu wzruszył ramionami. Podejrzenie Al­lana wydawało mu się czymś absurdalnym.

Pierwszy wszedł do korytarzyka pomocnik szeryfa, za nim Allan. Po kilku krokach zatrzymali się z boku kraty.

— Hej, Ovens! — zawołał Robertson. — Zbudź się.

Z pryczy dźwignęła się postać odziana w szary, nie­co pomięty surdut. Zza pleców Allana Robert ujrzał oblicze nieco zaspane, twarz podługowatą, lisią, z ma­łymi oczkami, długim nosem i czarnym wąsikiem na górnej wardze. Oczki zamrugały na widok przybyłych, a rysy twarzy wykrzywił uśmiech.

— Czyżby goście? — wykrzyknął skrzekliwym gło­sem. — Witam serdecznie dżentelmenów. Okropnie się tutaj nudzę. Razem będzie nam raźniej.

Allan poczuł, jak Robert ciągnie go za kurtę, więc cofnął się, a na pytające spojrzenie Robertsona kiw­nął głową. Po czym odwrócił się zasłaniając postać Roberta. Pospiesznie opuścili korytarzyk. Zamknęli drzwi. Dopiero wówczas Allan zapytał:

W tym momencie Robertson wszedł do izby i za­mknął za sobą drzwi.

Nie było to zgodne z prawdą, jak dotąd nikt prze­cież nie ścigał Stevensa, lecz Robert nie zaprzeczył. Robertson cicho gwizdnął:

Tak gadając zdjął pas z rewolwerami i położył go na biurku, po czym siadł za stołem.

— Doprawdy... nie wiem.

— Ostrożność nie zawadzi. Nie chcę, aby cię roz­poznał przed czasem. Weź, Robercie, krzesło, postawie pod oknem i udawaj, że wyglądasz na ulicę. Nie odwracaj się. Ty, Bill, stań przy drzwiach i nikogo nie wpuszczaj. A wy? — zwrócił się do Allana.

— On mnie nigdy nie widział.

— Wobec tego możecie pozostać. William, przypro­wadź więźnia. Doskonale — mówił sięgnąwszy po pas z bronią. — Czas rozpocząć przedstawienie. Nie od­zywajcie się nie pytani.

William zniknął w głębi korytarza. Usłyszeli brzęk kluczy i skrzypienie odsuwanej kraty. Robert utkwił wzrok w szybie i nastawił uszu. Teraz lekko trzasnęły drzwi od korytarza.

— W Teksasie.

Zapadła cisza.

Robert, który bardzo uważnie przysłuchiwał się roz­mowie, zauważył w jego głosie lekkie drżenie.

— Bardzo wielu — powtórzył Irvin — lecz ten, którego rozpozna Denis Murphy, jest tylko jeden. Udamy się do Wichita Falls, panie Stevens.

— Dlaczego do Wichita? Powiem panu prawdę, sze­ryfie. Rzeczywiście, mieszkałem w Wichita, lecz może pan zapytać Murphy'ego, nikt nigdy nie wniósł na mnie żadnej skargi, nie stawałem przed sądem, nie byłem karany.

— Wierzę. Lecz czemu to opuścił pan Wichita?

Chłopak zerwał się z krzesła, na którym ledwie mógł usiedzieć, tak ponosiła go niecierpliwość.

Chłopak zawahał się. Nagle ogarnęły go wątpliwo­ści. A jeśli „czary" Yambadiki były zwykłym oszustwem? Lecz przecież czarownik nigdy nie widział Stevensa, więc nie mógł wmówić Robertowi, że w wą­wozie dostrzega oblicze karciarza...

— To znaczy, że ten wąwóz jest panu znany.

Stevens nie odpowiedział.

— Zapisz to, Williamie. Teraz, Robercie, opowiedz nam, jak to się odbyło. W skrócie.

Robert opisał tragiczne wydarzenie, opuszczając jed­nak fakt kłótni, jaka rozegrała się między nim a Bo­bem.

A kiedy wyszli, zwrócił się do Roberta i Allana:

— Wpadniemy teraz do „Szarego Niedźwiedzia". Zaschło mi w gardle, a Pears ma znakomite piwo.

Opuścili szeryfówkę. W drodze, krótkiej zresztą, mil­czeli. Robert raz jeszcze przeżywał scenę, jaka roze­grała się w wąwozie, Allan cieszył się z tak pomyślne­go przebiegu sprawy, której stał się jednym z akto­rów, Irvin rozważał, co należy uczynić, jeśli Bob Locke nadal będzie podtrzymywać swe pierwotne zeznania.

Przekroczyli progi saloonu. Irvin zabrał klucz, za­mówił u Pearsa trzy butelki piwa i poprowadził gości na piętro, do swojego pokoju.

— Siadajcie. Zaprosiłem was tutaj, ponieważ nie uważam za wskazane wtajemniczać Williama i Billa w tę dziwną historię z szoszońskim czarownikiem. Fak­tem jest, że umożliwił ci, Robercie, rozpoznanie przestępcy. Im mniej osób o tym będzie wiedziało, tym lepiej. Przyznam, że jeszcze przed godziną żywiłem wątpliwości, lecz po rozmowie z Ovensem-Stevensem, nie mam żadnych. Wygadał się, zaplątał i zdemasko­wał. Proszę! — krzyknął ku drzwiom.

Uchyliły się ukazując chłopca w bieli, z tacą, bu­telkami i trójką kufli.

— Doskonale. Postaw tutaj.

Drzwi się zamknęły. Irvin porozlewał piwo i pierw­szy pociągnął z kufla.

To zapewnienie jednak nie rozproszyło wątpliwości Roberta.

Robert ciężko westchnął.

Robert znowu westchnął.

— Zgoda — odparł. — Postąpię tak, jak mi radzi­cie.

Szeryf uśmiechnął się.

Chłopak zerwał się z krzesła.

Istotnie „heca" zakończyła się w sposób, który za­dowolił wielu: przede wszystkim Roberta, Irvina i De­nisa Murphy, choć innych nie zadowolił. Wśród tych innych znalazł się Stevens, Bob Locke oraz paru mal­kontentów, jakich nigdy nie brak w najmniejszym na­wet skupisku ludzkim.

O podróży koleją na trasie Benton-Wichita Falls nie warto wspominać. Była długa i bezpieczna, czyli — monotonna. Stevens z kajdankami na rękach wzbudził sensację na stacji w Benton oraz pewne zainteresowa­nie w pociągu. Było to jednak zainteresowanie dość mierne. Za to w Wichita gęstniejący z każdą minutą tłum ciekawskich towarzyszył przybyszom aż do sie­dziby szeryfa. Nic dziwnego. Vincenta Irvina znano tu z dawnych lat jako pogromcę bandytów, a przede wszystkim — nieuchwytnego Czarnego Jacka. O Ro­bercie Dreer — rzecz jasna — nikt nie zdążył za­pomnieć, a Stevens dał się przecież dobrze we znaki bywalcom saloonów.

W Wichita Falls sporo spraw zostało wyjaśnionych. Robert dowiedział się, że Murphy nie wysyłał za nim żadnych listów gończych, mimo że nagabywał go o to i sędzia, i burmistrz miasta, mimo że wielu obywateli Wichita wytykało szeryfowi bezczynność. Jednak sze­ryf, wbrew zeznaniom Boba Locke, nigdy nie był przekonany o winie Roberta i nawet ucieczka chłopca nie zmieniła tej opinii.

Murphy poświęcił mnóstwo czasu na przeszukanie wąwozu. Pracował tam wraz ze swymi dwoma po­mocnikami — nie bez skutku. Na stromym zboczu zna­leziono rewolwer z wystrzelonym jednym tylko nabo­jem. Nie była to broń Roberta. Strzelił z niej ktoś inny, a w popłochu ucieczki albo porzucił, albo zgubił ten dowód przestępstwa. Badanie wykazało, że kula wyjęta z rany Boba miała ten sam kaliber. Gdybyż tak jeszcze odnaleźć kulę wystrzeloną przez Roberta! Rzecz była mało prawdopodobna. Jednak szeryf posta­nowił spróbować. Pamiętał relację chłopaka. Strzelił do jakiegoś cienia, który dojrzał za węgłem chaty. Albo trafił napastnika bardzo powierzchownie, bo żad­nych śladów krwi Murphy nie dostrzegł, albo też — spudłował. W tym ostatnim wypadku kula utkwiła gdzieś w ziemi, lub... w belce chaty. Murphy zajął się dokładnymi oględzinami narożnika budynku. Cal po calu, przy pomocy noża, badał spróchniałe drewno aż na wysokości średniego wzrostu człowieka wydłubał nieco spłaszczony pocisk. Był to jeszcze jeden dowód świadczący przeciw prawdziwości zeznań Boba.

Swe odkrycia zachował Murphy w tajemnicy, nikt o nich nie wiedział, poza jego dwoma pomocnikami, lecz ci milczeli jak głazy.

Tymczasem Bob Locke wrócił już całkowicie do zdrowia. W ciągu miesiąca rana zagoiła się, jednak Murphy nie kwapił się z przyjęciem go na nowo do służby. Tłumaczył nawet ciotce Locke, że jej bratanek powinien jeszcze odpocząć i nabrać sił. Sam natomiast penetrował warsztaty miejscowych rusznikarzy, pre­zentując, jakby od niechcenia, rewolwer znaleziony w wąwozie. Aż wreszcie trafił na właściwy ślad. Basil Brown, jeden z najstarszych rzemieślników tej branży, miał chwalebny zwyczaj notowania fabrycznych nu­merów sprzedawanej broni. Na pytanie szeryfa zaj­rzał do swej książki handlowej. Rewolwer tej marki i tej numeracji został sprzedany Stevensowi. Szeryf zaczął szukać szulera. Bez rezultatu.

Murphy udał się do sędziego, odkrył mu rezultaty swych badań. W wyniku — sędzia wezwał do siebie Boba Locke. Rozmowa trwała w cztery oczy i treść jej nie przedostała się poza ściany gabinetu sędziego. Po niej Bob zgłosił się do Murphy'ego i — wykrętnie się tłumacząc — odwołał swe oskarżenie.

Minął jeszcze tydzień. Nieoczekiwanie zjawili się w Wichita dwaj bohaterowie dramatu: Robert i Stevens. Vincent Irvin wcale nie potrzebował przekony­wać Murphy'ego o niewinności Roberta. Szeryf Wi­chita Falls dziwił się tylko, czemu to Robert uciekł, zamiast ujawnić właściwego przestępcę, jeśli go istot­nie dostrzegł w wąwozie. Wyjaśnienia chłopca przyjął z dużą rezerwą, lecz ponieważ wszystkie dowody prze­mawiały przeciw Stevensowi, nie zaprzątał sobie dłu­żej głowy tym problemem.

Cóż jeszcze dodać?

Odbył się proces sądowy, po którym Stevens powę­drował na parę lat do stanowego więzienia. Bob Locke podziękował za pracę i wyjechał do swych rodziców, Robert Dreer również opuścił Wichita Falls wraz z Irvinem. Murphy początkowo nie chciał przystać na ten projekt, lecz wreszcie ustąpił pod wpływem argumen­tów Irvina. W istocie — chłopak stał się w Wichita przedmiotem wielu plotek i komentarzy. Lepiej więc było zniknąć z oczu tych, którzy lubią szukać dziury w całym.

I tak oto zakończyła się historia ucieczki Roberta z Wichita Falls. Ucieczki, która mogła mieć tragiczny finał, gdyby nie pomoc dwu ludzi. A Yambadika? I on odegrał ważną rolę. Znaną zaledwie trzem osobom: Robertowi Dreer, Allanowi Bow i Vincentowi Irvinowi.

Dopiero po kilku latach wieść o „czarach" Yambadiki w jakiś zadziwiający sposób dotarła do Wichita Falls. Lecz nikt w nią nie uwierzył. Szeryf Denis Murphy — chyba również nie, chociaż co do tego nie ma pewności, bo nigdy nie wypowiedział się w tej sprawie.

99



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
12 Ucieczka z Wichita Falls
Wernic Wieslaw Znikajace stado
Wernic Wieslaw Lapacz z Sacramento
Wernic Wieslaw Colorado
Wernic Wieslaw Skarby Mackenzie
Wernic Wieslaw Sierzant konnej policji
Wernic Wieslaw Old Gray
Wernic Wieslaw Daleka Przygoda 2017 POLiSH eBook Olbrzym
Wernic Wieslaw 14 Barry Bede
03 Wernic Wiesław Łapacz z Sacramento
Wernic Wieslaw 13 Old Gray
Wernic Wieslaw Czlowiek Z Montany
Wernic Wiesław Łapacz z Sacramento
Wernic Wieslaw 03 Lapacz z Sacramento
Wernic Wieslaw 01 Gwiazda Trapera
Wernic Wiesław Słońce Arizony
Wernic Wieslaw Lapacz Z Sacramento
Wernic Wieslaw Slonce Arizony
Wernic Wieslaw Plomien w Oklahomie

więcej podobnych podstron