Wiesław Wernic
Ucieczka z Wichita Falls
Spotkanie w drodze
Kraina była bezkresna. Wędrował po niej poprzez rozkołysane wiatrem trawy, poprzez liche, ledwo odrosłe od ziemi poszycie i poprzez nagą, rudawą ziemię, na której trująca wilgoć bagnistych rozlewów alkalicznych źródeł ledwie pozwalała na skąpą wegetację roślin. To była preria. Gdzieniegdzie pokryta szmaragdowym dywanem, gdzieniegdzie porosła rudziejącą darnią lub spopielała, cuchnąca saletrą, kwasem i siarką.
Żelazne szyny najkrótszą linią przecinały płaszczyznę ze wschodu na zachód, lecz nim dobiegły brzegów Pacyfiku, przeskakiwały przepaście Gór Skalistych, dźwigały się ku przełęczom ryzykownymi spiralami, aby po tamtej stronie biec dalej przez doliny, brzegami strumieni i rzek wartko płynących ku morzu.
Widział to wszystko — ogromną panoramę świata, a wśród niej nielicznych wędrowców: stadko bizonów, antylopy gnające stepem, grzechotniki wygrzewające się na osypiskach kamieni, kujoty skryte w gąszczu krzewów, pumę skradającą się wśród leśnego zbocza góry. Niekiedy biegły konie z ludźmi na grzbietach, niekiedy sunęła karawana wysokich wozów ciągnionych przez woły, chmurę kurzu wzbijały koła dyliżansu, jednego z ostatnich. Na koniec ujrzał długi sznur czarnowłosych, posępnych wojowników na chudych, grzywiastych mustangach, powoli i bezszelestnie zmierzających tam, gdzie leżała Pasangua — Liano Estacado, czyli wrota piekieł na ziemi.
Poczuł żar i duchotę rozpalonego powietrza, a na powiekach blask słońca.
Otworzył oczy, odwrócił głowę, bo jaskrawe światło padające z góry, przesączające się przez wąziutką szczelinę, oślepiło go.
— Co za dziwny sen? — mruknął i zmienił pozycję ciała, aż coś zachrzęściło pod plecami. Leżał nieruchomo, ciągle jeszcze na pół przytomny i ciągle wpatrzony w kolorową wizję prerii, dopóki nie zastąpił jej rzeczywisty obraz: nie heblowane deski wiszące tak nisko, iż nie sposób było usiąść. Dopiero teraz wróciła mu pełna świadomość czasu, miejsca i zdarzeń, które poprzedziły nocleg w tym dziwnym schronieniu. Nad sobą miał podłogę werandy wzniesionej nad ziemią na kamiennych słupkach, dostatecznie jednak niskich, by ktoś przechodzący obok nie mógł dojrzeć, co kryje pod nimi mroczna przestrzeń.
Wróciwszy do rzeczywistości Robert nadał spoczywał na warstwie wiórów, nieskory do opuszczenia zacisznego schowka. Coś miękkiego otarło się o jego policzek. Biały kotek w czarne łaty miauknął nieśmiało, a później powędrował ku granicy mroku i światła, wreszcie podskoczył zabawnie i zniknął z pola widzenia.
Robert zaniepokoił się. Kot jak kot, lecz jeśli zwęszy go pies? Co prawda w nocy zbadał otoczenie domu. Psów tu nie trzymano, jednak mógł który przywędrować od sąsiadów. Postanowił opuścić swoje nocne Liano Estacado (hiszp.) lub Staked Plain (ang.) — Pustynia Palikowa. Nazwa wywodzi się od palików ustawianych dla oznaczenia właściwych szlaków lub od gładkich pni jukki, rosnących gdzieniegdzie. Indianie nazywają ten teren Pasangua; schronienie. Obrócił się i na czworakach począł pełznąć w kierunku węższego boku prostokąta, jaki wyznaczała podłoga werandy. Posuwał się wolno, unikając szelestu wiórów, które służyły mu dotąd za kiepski materac. W ciszy wczesnego poranka nawet szuranie kolanami zabrzmiałoby zbyt głośno. Odetchnął z ulgą, gdy głowa znalazła się pod ostatnią belką, za którą ciągnął się równy pas wydeptanej ścieżki, ograniczonej zaporą zielonych krzewów. Wyjrzał ostrożnie, gotów w każdej chwili cofnąć się. Na lewo biegła ulica osiedla, zupełnie pusta. Odczekał jeszcze kilka sekund, nie mogąc zdecydować się na skok, który powinien być cichy i tak szybki, aby pozwolił w mgnieniu oka osiągnąć linię krzewów. Naprężył mięśnie, wsparł się dłońmi o ziemię i... zamarł w bezruchu.
Klap, klap, klap... Najpierw usłyszał, później dostrzegł buty i skraj spódnicy. Cofnął się. Ten pierwszy ranny przechodzień to sygnał ostrzegawczy. Robert czekał cierpliwie, aż odgłos kroków ucichnie. Niestety. Po kilkunastu sekundach zadudniły schodki werandy, później kurz poleciał z desek wprost na głowę Roberta.
— Pani Cavendish!
Głos zabrzmiał czysto, wyraźnie i bardzo donośnie. Robert z niepokojem pomyślał, że jeszcze kilka takich okrzyków, a zbudzi się całe osiedle, a on zostanie unieruchomiony w kryjówce. Ale nieznana pani Cavendish musiała być równie rannym ptaszkiem, co osoba składająca jej wizytę — rozległ się szczęk klucza i skrzyp zawiasów.
— Dzień dobry, dzień dobry... Proszę wejść. Już zaczęłam...
Dalsze słowa zagłuszyło trzaśniecie drzwiami. Później brzękła szyba. Prawdopodobnie uchylono okno, bo od tej chwili do uszu Roberta dobiegały fragmenty rozmowy, raz cichsze, raz głośniejsze, lecz zawsze niezrozumiałe. Przez pewien czas wsłuchiwał się, pragnąc wywnioskować, czy ranny gość nie zamierza wyjść. Nieprzerwana gadanina utwierdziła go jednak w mniemaniu, że wizyta nie zakończy się szybko.
Znowu podpełzł ku linii światła i mroku i znowu skamieniał w bezruchu, dostrzegłszy końskie kopyta i koła wozu toczące się po drodze. Tupot i turkot nagle zamilkły, akurat naprzeciw werandy.
— Pani Cavendish! — zabrzmiało gdzieś z góry, z wnętrza domu. — Mleko przywieźli! Ja przyniosę. Dźwięk otwieranych , drzwi, tupot nóg po deskach. Później — niezrozumiała rozmowa, znowu tupot, a po nim cichnący głos oddalającego się pojazdu. Gdy ostatecznie umilkł, Robert wolniutko wysunął głowę z głębi swego schronienia. Zerknął w górę. Weranda była pusta. Wypełzł, wyprostował się, rozejrzał. Nie dostrzegł nikogo, nie usłyszał niczego poza odgłosami dobiegającymi zza otwartego okna. Dotarł do krzewów krokiem pozornie niedbałym, wśliznął się w zarośla i począł porządkować ubranie. Do spodni i do bluzy poprzyczepiało się mnóstwo wiórów, trocin i drzazg. Zdejmował to z siebie ostrożnie, aby nie szeleścić liśćmi. Dokonawszy tej żmudnej czynności siadł wśród zielonego gąszczu. Rozmyślał. Powinien skierować się do stacji kolejowej i wsiąść do pociągu jadącego na północ lub na wschód. Lecz nie tutaj. Osada jest zbyt mała i zbyt duża jednocześnie. Oznaczało to, że mieszka w niej niewiele ludzi i wszyscy znają się wzajemnie, a każdy przybysz zwraca na siebie uwagę i staje się obiektem dociekliwych zainteresowań. Oznaczało to jednak, iż urzęduje tu szeryf. Rozważywszy te dwie okoliczności Robert zdecydował się poszukać innego przystanku kolejowego, gdzie mógłby zniknąć w tłumie podróżnych lub gdzie tylko deska z wypisaną nazwą oznacza stację, a pustkowie podbiega pod same tory. W takich warunkach można spokojnie czekać na dymiący parowóz i wagoniki z platformami. Żaden szeryf, żaden agent nie będzie się tam kręcił, bo i po co? Lecz tu... Tu należało zachować wielką ostrożność. Spacer po ulicy osady stanowił zbytnie ryzyko, a próba nabycia żywności W którymś ze sklepików graniczyłaby z głupotą. Robert westchnął. Ostatni jego posiłek był już tylko wspomnieniem ubiegłego ranka. Odetchnął głęboko i poczuł zapach, jaki ocenić potrafi tylko człowiek głodny: zapach chleba. Zerknął poprzez liściastą zasłonę w kierunku domu, pod którego werandą niedawno spoczywał. Nad spadzistym dachem, z otworu komina bił ku niebu ciemną smugą dym. Z otwartego okna płynęły wonie, które przyprawiły Roberta o skurcz żołądka. Usiadł i gapił się w okno, dręczony wzrastającym uczuciem głodu. Ten zapach pieczonego chleba trzymał go tutaj, chociaż powinien jak najszybciej odejść. Wiedział o tym, lecz nie mógł się zdobyć na decyzję. Poczuł się słaby, bezsilny, prawie chory. Na myśl, że w takim stanie czeka go wędrówka kilku, a może kilkunastu mil, aż spocił się z przerażenia. Pożałował, że sprzedał konia. Uczynił to, gdy wydał resztę pieniędzy. Teraz miał pełną kieszeń monet, a jednocześnie... umierał z głodu.
W oknie zamajaczyła czyjaś postać. Pokazała się i znikła, pokazała i znikła... Powtórzyło się to ze cztery razy. Robert nie mógł oderwać wzroku od parapetu okna. Tak, nie mylił się, leżały tam bochenki chleba! Cudowne bochenki chleba, na pewno jeszcze gorące!
Zerwał się, rozgarnął gałęzie, wyszedł na otwartą przestrzeń. Głód kazał mu zapomnieć o ryzyku. Chęć zatopienia zębów w miękkim, ciepłym cieście i w chrupiącej skórce działała niczym siła magiczna.
Los okazał się dla Roberta łaskawy. Bochenki spokojnie leżały na białym ręczniku, a w oknie nikogo nie było widać.
Dotarł pod ścianę domu i nasłuchiwał. Nic, żadnego dźwięku. Obejrzał się. Pusto. Wspiął się na czubki butów, lecz to nie wystarczyło. Wyprostowana ręka minęła o cal krawędź parapetu. Podskoczył. Dopiero wtedy palce dotknęły upragnionej zdobyczy. Nim opadł na ziemię, dzierżył już w dłoni bochenek ciężki i tak gorący, że o mało go nie upuścił. Ukrył chleb pod kurtką i traperskim krokiem pomaszerował wzdłuż ściany. Traperskim krokiem! Tak stąpać nauczył go Karol Gordon — opiekun, wychowawca, doświadczony myśliwy, a później rolnik. Jakże odległe dzieje! A przecież od tamtych dni minęły zaledwie dwa lata.
Dotarł do narożnika domu, ostrożnie wyjrzał. Od tej strony znajdowały się dwa okna, oba zamknięte. Stwierdziwszy ten pomyślny fakt, oderwał się od ściany i pobiegł prościutko przez łąkę ciągnącą się za domem, przez zarośla szałwii, przez piaszczystą ścieżkę i dalej miedzą, wzdłuż zieleniejącego pola ozimin. Miedza doprowadziła go nad brzeg rozlanego wiosennym przyborem strumienia. Bury nurt bulgotał groźnie, tajemniczo. Na pewno nie był tak niebezpieczny, jak na to wyglądał, lecz Robert wolał nie ryzykować. Poszedł brzegiem. Gorący bochenek grzał mu pierś, ssące uczucie głodu stało się znowu nieznośne. Sięgnął za pazuchę, oderwał kawał chleba, ugryzł i począł żuć powoli, pamiętając słowa (kiedyż to było?) Gordona: „Jeśli długo nie będziesz jeść, a później dadzą ci całą furę mięsa, nie rzucaj się na nie jak zgłodniały kujot, jeśli chcesz uniknąć choroby".
Teraz starał się być rozsądnym. Trudno mu szło. Ileż wysiłku włożył w to powolne żucie i w powstrzymywanie się od natychmiastowego połknięcia gorącego kęsa.
„Jeśli połknę, dostanę boleści" — powtarzał w myślach przy każdymi ruchu szczęk.
Rozsądek zwyciężył. Może dlatego, że Robert, chociaż nie westman, nie traper ani nawet doświadczony latami mężczyzna (dochodził zaledwie dwudziestki!), zdołał zwycięsko przejść sporo prób życiowych, przy których załamałby się niejeden jego rówieśnik.
Szedł szybko, pogryzając od czasu do czasu, aż dotarł do miejsca, gdzie rozlane wody strumienia utworzyły niewielkie jeziorko omywające miniaturowy półwysep porośnięty drzewami. Obejrzał się. Nie było już stąd widać domów osady. Uspokojony wkroczył w głąb lasku i siadł pod potężnym pniem. Dopiero teraz wydobył bochenek spod kurtki. Sięgnął po myśliwski nóż, nie znalazł. Ani noża, ani pasa, na którym wisiała skórzana pochwa. Ba, na którym wisiały futerały obu rewolwerów. Zerwał się w popłochu. Wrażenie było tak silne, że poczuł zawrót głowy. Nie wiedział, czy to na skutek spożytego chleba, czy nagłej choroby. Siedział oddychając z wysiłkiem, a gdy łopotanie serca ustało i zawrót głowy minął, sięgnął pamięcią do minionych godzin.. Czy zgubił podczas wędrówki? Nie, to niemożliwe. W takim wypadku natychmiast odczułby brak ciężaru uciskającego biodra. To mogło się stać tylko podczas noclegu pod podłogą werandy. Musiał odpiąć pas przed zaśnięciem, a później zapomniał go założyć. Wszystkiemu winne zdenerwowanie, ,,a i z głodu musiałem zgłupieć" — dopowiedział w myślach. Teraz należało wrócić po zgubę. Czekała go daleka, a więc niebezpieczna droga — nie mógł wyruszyć tak całkowicie bezbronny. Miał nadzieję, że nikt dotychczas nie znalazł pasa pozostawionego przecież w miejscu odwiedzanym co najwyżej przez koty.
Ułamał kawał chleba, całego bochenka nie chciał dźwigać. Chleb był kradziony i ta myśl nie dawała mu spokoju. Nigdy dotąd w swych chłopięcych i młodzieńczych latach nie przywłaszczył sobie niczego, nawet posiadającego tak niewielką wartość, jak bochenek zwykłego pieczywa. Rozejrzał się, gdzie mógłby ukryć chleb, aż dostrzegł w drzewie dziuplę. Była pusta. Wepchnął w nią bochenek, westchnął nad swym losem i zawrócił w kierunku osady. Nie spieszył się, mimo że niepokój skłaniał go do szybszego marszu. Uznał jednak, że najbezpieczniej będzie udawać spacerowicza wałęsającego się tu i tam bez określonego celu. Z tego powodu droga powrotna za jęła mu więcej czasu.
Na koniec ujrzał dom. Najpierw jego tylną ścianę, później narożnik, wreszcie otwarte okno. Wytężył wzrok. W oknie nie było nikogo, znikły również leżące przedtem bochenki. Czy zauważono brak jednego? Czy wszczęto alarm? Lecz chyba z powodu kradzieży przedmiotu tak małej wartości nikt nie będzie zawracał głowy szeryfowi ani nawet mieszkańcom sąsiednich domostw. Zresztą... okradzeni na pewno nie byli biedakami. Budynek wyglądał solidnie i świeżo, jeszcze pachniał drewnem i farbą. Cóż dla właścicieli mogła znaczyć strata bochenka chleba?
Ruszył ścieżką biegnącą ku głównej drodze-ulicy, poza kępami krzewów. Z otwartego okna nikt nie mógł go dojrzeć. Wyszedł na miejsce otwarte, skąd dokładnie mógł obserwować front domu. Na jej deskach hałasowało teraz dwoje dzieci: chłopiec i dziewczynka, a obok nich skakał mały piesek. Robert zmartwił się. W takiej sytuacji nie mógł nawet marzyć o dostaniu się pod werandę. Lecz i od strony drogi-ulicy rzecz nie przedstawiała się lepiej. Pusty wczesnym rankiem szlak zaludnił się teraz. W przeciągu kilku minut naliczył dziesięciu przechodniów, czterech konnych, trzy ładowne wozy i jucznego osła prowadzonego na postronku przez jakiegoś oberwańca. Cofnął się, zawrócił między krzaki, siadł w ich gąszczu i nie spuszczał oka z werandy. Pies skakał do taktu podrzucanej przez dzieci piłki.
Robert obserwował zabawę coraz bardziej zdenerwowany i głodny. Pożałował, że zostawił bochenek w dziupli. Weranda zaludniła się. Z głębi domu wyszły trzy osoby: dwie kobiety i mężczyzna. Zatrzymali się na sekundę, a później, wraz z dziećmi, zeszli na skraj ulicy. Od tego miejsca mężczyzna skręcił w prawo, kobiety z dziećmi — w lewo. Robert opuścił krzaki, obszedł dokoła willę przyglądając się oknom. Wszystkie były zamknięte. Wywnioskował, że nikt nie pozostał w domu. Odetchnął z ulgą, ale w tym momencie przyskoczył do niego mały piesek, machając ogonem i poszczekując. Nie mógł tak stać bez końca, postanowił wpełznąć pod werandę, nawet gdyby to miał zauważyć któryś z ulicznych przechodniów. Podszedł ku schodkom, a wówczas, gdzieś z boku, wypadł kot i smyrgnął pod deski werandy. Pies rzucił się za nim i zniknął w półmrocznym przyziemiu. Do uszu Roberta dobiegły kocie miaukoty i warczenie psa, potem kot wyskoczył i pobiegł w krzaki. Pies nie ukazał się natychmiast, chociaż jego warczenie i poszczekiwanie przybrały na sile. Coś tam kotłowało się w ciemnościach, aż wreszcie czworonóg wypełzł ciągnąc po piasku kowbojski pas. Robert patrzył przerażony, jak pies szarpie zgubę. Wolniutko, aby nie spłoszyć czworonożnego złodzieja, posunął się kilka kroków. Jeszcze chwila i odzyska swój skarb. Lecz pies był czujny, odskoczył nagle, a gdy Robert wyciągnął rękę, ruszył psim galopem przed siebie, aż podskakiwały skórzane futerały z tkwiącymi w nich coltami. Na szczęście zwierzę nie pognało ku drodze, co na pewno spowodowałoby zbiegowisko ciekawych, lecz równolegle do drogi. Ale i ten pomyślny dla Roberta zbieg okoliczności wywołał nadmierne zainteresowanie chłopaka idącego obok starszego mężczyzny — skoczył za psem i dopiero gromkie wezwanie opiekuna czy ojca skłoniło go do przerwania pościgu. Pies obiegł dom dokoła i zniknął za narożnikiem. Robert podążył za zwierzęciem, lecz pewnie i teraz nie odzyskałby swej zguby, gdyby nie kot. Ten sam, który uciekł spod werandy, czy jakiś inny — wychynął z krzaków, zanim spostrzegł psa. Szczekający czworonóg popędził za nim, Robert chwycił wreszcie pas, zapiął go, pogroził pięścią zwierzęciu i zawrócił w stronę rzeczki.
Gdy dotarł do leśnego półwyspu przekonany, że świetnie zapamiętał miejsce, gdzie ukrył chleb, okazało się, że wszystkie drzewa wyglądają bliźniaczo. Wędrował od pnia do pnia, zaglądając we wszystkie dziuple, na próżno. Nie miał tu nic więcej do roboty. Zdjął obuwie, podwinął nogawki spodni i przeszedł przez strumień tak w tym miejscu płytki, że woda sięgała zaledwie kolan. Po drugiej stronie ciągnęły się pola zieleniejącycn ozimin. Odnalazł miedzę, która doprowadziła go do traktu, prymitywnego gościńca, znaczonego głębokim dołami i koleinami wozów. Gościniec był pusty. Robert skierował się na wschód.
Po kilku godzinach marszu począł dotkliwie odczuwać wzrastający upał. Słońce osiągnęło szczyt nieba i grzało nielitościwie, jakby w pełni lata. Robert zamarzył o cieniu, o szklance mleka, o kromce chleba, lepz horyzont był pusty, nic nie zwiastowało możliwości zaspokojenia pragnienia i głodu. Dopiero po dalszych dwu godzinach, gdy orne pola ustąpiły falistej, naturalnej łące, dostrzegł najpierw czarną smugę dymu, a nieco później — dach z kominem, wreszcie — piskie zabudowania gospodarcze. Ujrzał na koniec dom mieszkalny i ku niemu się skierował. Po drodze minął stado długorogiego bydła teksaskiego oraz corral — ogrodzenie, za którego niskim palikowym płotem widniały końskie łby. Kiedy dotarł do studni i koryta dla pojenia zwierząt, przystanął. Puste wiadro i długi drąg, zakończony podkową zamiast haka, spoczywały obok. Założył je na podkowę i ostrożnie opuścił drąg w mroczny otwór. Poczuł na twarzy chłodną wilgoć i ujrzał lustro wody tak blisko, że wystarczyło ręką sięgnąć, lecz było to złudzenie, bo zanim zanurzył kubeł, musiał spuścić ponad połowę drąga. Wyciągnął pełne wiadro, postawił je na krawędzi cembrowiny, aż woda chlusnęła mu na spodnie. Pochylił się i pił drobnymi łykami, a gdy zaspokoił pragnienie, obtarł mokrą twarz i odwrócił się. Już nie był sam. Krok od studni sterczał wysoki i chudy jak kołek w płocie mężczyzna.
— Przepraszam — odezwał się Robert — bardzo chciało mi się pić...
Woda jest dla wszystkich. Szukasz pracy?
Nie — zaprzeczył pospiesznie. — Udaję się do krewnych. Czy... — tu zawahał się. — Bardzo jestem głodny — wyznał szczerze.
Tylko tyle? — roześmiał się nieznajomy. — Zaraz temu zaradzimy. Chodź.
Ruszył pierwszy i dopiero przy drzwiach przepuścił gościa. Za drzwiami znajdowała się wielka izba o dwu oknach, z piecem, stołem, dwiema ławami i półką biegnącą wzdłuż ściany.
— Siadaj, wędrowcze. Coś tam skombinuję...
Wyszedł, a Robert usiadł na ławie i odetchnął z ulgą. Dzisiejszy ranek dobrze się mu dał we znaki. Gdyby tu nagle zjawił się sam szeryf Murphy, Robert nie próbowałby ucieczki. Na szczęście, zamiast szeryfa wkroczył gościnny farmer dźwigając kamienny dzban i cynowy kubek. Postawił to wszystko na stole, znowu zniknął i znowu wrócił z potężnym bochnem chleba i długim nożem, przypominającym raczej rzeźnicze narzędzie do szlachtowania bydła.
— Wybacz, chłopcze, że tak skromnie. Żona pojechała do miasta, a ze mnie żaden kucharz.
W dzbanku znajdowało się mleko, chleb pachniał tak cudownie, że Robert zjadł, a raczej pochłonął natychmiast pół bochenka. Kubek odstawił dopiero wówczas, gdy wysączył ostatnie krople. Poczuł się syty i ociężały.
Dziękuję — powiedział rozluźniając pasa.
Et, głupstwo. Za dwie godziny wróci żona i wtedy pomyślimy o czymś lepszym. Mleko to dobra rzecz do picia, lecz nie zastąpi mięsa. Prawda?
Robert zaprzeczył. Jednak tylko dlatego, że nie miał zamiaru siedzieć tu przez dwie godziny. Zbyt wielkie ryzyko.
Spieszę się — wyjaśnił — czekają na mnie krewni.
Daleko?
W Wichita — skłamał.
Och, toż to prawie pod nosem. Na dobrym koniu dotrzesz w jeden dzień. Nie zanocowałbyś u nas? Przydałby ci się odpoczynek.
Robert zdobył się na uśmiech oświadczając, że czuje się znakomicie.
— A twój koń? — zainteresował się nagle farmer. — Gdzie zostawiłeś konia?
Nie mam konia.
No, to przed wieczorem nie dojdziesz do celu. Mieszkasz w tych stronach?
Robertowi nie w smak były takie pytania. Aby uniknąć dalszych, wyjaśnił, że wędruje z południowego wschodu, z Luizjany, gdzie jego ojciec ma gospodarstwo rolne. Gorączkowo szukał nazwy miasteczka, przy którym to gospodarstwo się znajduje, lecz nic nie wymyślił. Szczęśliwie farmer nie zagadnął go o to. Wyjaśnił więc dalej (bo piesza wędrówka z Luizjany wyglądała zbyt podejrzanie), że jego wierzchowiec, przebywając łąkę podziurawioną norami piesków preriowych, złamał nogę. Że musiał konia dobić, a uprząż sprzedać przygodnemu kowbojowi. Wszystko to wyglądało bardzo prawdopodobnie.
Czemuś nie kupił drugiego konia? Ja sam...
Nie, nie, nie mam tyle pieniędzy — stwierdził, po raz pierwszy zgodnie z prawdą.
— O, to przykre. Lecz czemu nie skorzystałeś z pociągu? Zabrakło na bilet?
Robert przeląkł się. Jedno kłamstwo pociągało za sobą konieczność następnego. Wyjaśnił, że koń mu padł zaledwie kilka mil stąd, a on właśnie zmierza ku najbliższej stacji kolejowej.
— Toś zmylił drogę — stwierdził farmer. — Linia kolejowa biegnie tam — wskazał ręką kierunek, z którego Robert przybył.
Chłopak podziękował za informację i podniósł się zza stołu. Przedłużanie wizyty byłoby zbyt wielkim ryzykiem. Gospodarz wyprowadził go na dwór.
— Tam — powiedział, znowu wskazując ręką. — Tam musisz iść. Stacja kolejowa jest w Utte. Powodzenia!
Utte nie mogło być niczym innym, jak właśnie osadą, w której nocował i w której zgubił pas. Chcąc nie chcąc ruszył drogą, którą już raz przebył. Był pewien, iż obserwują go oczy farmera. Cóż za pechowy dzień!
Maszerował żwawo, ciągle przez łąkę, lecz z zamiarem skręcenia w bok, tak aby właśnie ominąć Utte i trafić na jakiś inny przystanek kolejowy, ustawiony w bezludnej okolicy. Istniały takie przystanki, Robert o tym wiedział, wyznaczone przez zarząd kolei w miejscach, w których było pod dostatkiem wody, gdzie ziemia żyzna stanowiła własność kompanii kolejowej. Przystanek, pozornie bezsensowny, miał przyciągać osadników i zachęcić do nabycia kolejowych gruntów. Istniało jeszcze sporo takich przystanków, gdzie diabeł mówił dobranoc, a rącze antylopy bez obawy pasły się na łąkach. Takiego właśnie szukał Robert.
Gdy wydało mu się, że przebył spory odcinek drogi, zerknął za siebie. Nadal widać stąd było budynki, a nawet sylwetkę człowieka. To pewnie gościnny farmer nabrał jakichś podejrzeń i obserwował oddalającego się gościa. Robert nie mógł zmienić kierunku wędrówki i dopiero po dalszej półgodzinie, gdy chata znikła za horyzontem, skręcił raptownie i ruszył na wschód. Szedł jeszcze z godzinę i uznawszy, że Utte pozostało już za nim, skierował się na południe. Przemaszerowawszy dobre pół mili niespodziewanie natknął się na szyny, błyszczące w słońcu/jak srebrne sztaby. Nasyp nie istniał. Prawdopodobnie dlatego, że grunt dźwigał się tu ponad płaszczyznę prerii. Ruszył więc wzdłuż toru, pełen obaw, że zanim dotrze do najbliższego przystanku, nadjedzie pociąg. Obawa okazała się płonną. Przystanek ukazał się znacznie szybciej od pociągu. Był to słup wbity w ziemię o kilka kroków od szyn. Do słupa przytwierdzano deskę z wymalowanym napisem: „Open Field". Robert zatrzymał się, przeczytał i roześmiał. Nazwa była trafna, lecz mało oryginalna. Jak okiem sięgnąć — na prawo i na lewo — ciągnęło się właśnie otwarte pole, pierwotna preria nie ruszona pługiem rolnika.
Robert legł pod słupem. Wydobył zza pazuchy zwitek banknotów, a z kieszeni spodni garść monet. Przeliczył dokładnie swój skromny majątek. Nic w nim nie przybyło i nic nie ubyło od wczorajszego ranka. Nie wydał ani centa, lecz rozumiał, że skutki takiej oszczędności mogą być opłakane. Między Teksasem, na terenie którego obecnie przebywał, a Montaną, ku której zmierzał, rozciągała się przestrzeń równa prawie całej długości Stanów, mierzonych z południa na północ, a taką drogę, obojętnie: pociągiem, statkiem czy konno, zdoła przebyć tylko człowiek odżywiający się normalnie, a nie głodomór słaniający się na nogach, jakim był obecnie. Miał nadzieję, że w pociągu będzie mógł coś kupić i najeść się do syta nie zwracając niczyjej uwagi. Czy mu starczy pieniędzy na podróż do Montany?
Leżał i dumał nad swym losem, który wydał mu się czarny jak wnętrze nie oświetlonego tunelu, a chociaż gdzieś tam w oddali błyskało nikłe światełko — ognik nadziei — wątłe było i bardzo odległe.
Westchnął, rozczuliwszy się nad samym sobą, po czym odwrócił się na wznak i po chwili zasnął. Nie obudził go ani gwizd lokomotywy, ani turkot wagonów, lecz... zapach dymu. Wdychał ten dym i ciągle jeszcze wydawało mu się, że śpi. Dopiero brzęk metalu otrzeźwił go na dobre. Siadłszy wytrzeszczył zaspane oczy.
— Obudziłem kolegę?
Głos zabrzmiał chropowato, lecz wcale nie groźnie.
— Nie — zaprzeczył chłopak — to jest... rzeczywiście nieco się zdrzemnąłem.
Rozejrzał się podejrzliwie dokoła, lecz poza samotnym przybyszem nie zauważył nikogo więcej.
Pociąg nie jechał? — zagadnął niespokojnie.
Nie jechał. Ale nadjedzie. Czekasz? Ja również. Napijesz się kawy, kolego?
Dopiero teraz Robert dostrzegł metalowy garnczek ustawiony na dwu płaskich kamieniach, między którymi płonął niemrawy ogieniek.
Napiję się — odparł pospiesznie, jak gdyby z obawy, że zaproszenie zostanie cofnięte.
Masz kubek? Ech, co za pytanie! Oczywiście, nie masz kubka. Pożyczę ci swego.
Po czym zręcznie uniósł naczynie i nie rozlewając ani kropli napełnił blaszankę.
— Pij, kolego, na zdrowie!
Robert nie dał się prosić. Ach, jakaż to była przyjemność!
— A możeś ty głodny?
Chłopiec wypił już sporo, czuł miłe ciepło w żołądku i całą górę wdzięczności dla nieznajomego.
Żeby rzec prawdę — odparł oblizując wargi — nie jadłem od rana.
To tak, kolego? I nic ni o tym nie powiedziałeś. Znajdzie się coś na ząb.
Sięgnął ręką za siebie i ujawnił oczom chłopca spory worek ściągnięty postronkiem i zaopatrzony w parcianą szelkę do przewieszania przez ramię. Rozsupłał węzełki i wydobył najpierw pół bochenka chleba, a później paczkę owiniętą szarym papierem, nieco naddartym i mocno zatłuszczonym. Gdy zdjął opakowanie, ukazał się gruby prostokąt boczku, wagi chyba ponad dwa funty. Na taki widok Robert poczuł w żołądku przykre ssanie. Z bochenka nieznajomy odkrajał kolejną pajdę, przykrył płatem boczku.
— Wcinaj!
Resztę prowiantu schował do worka i z wyraźnym zadowoleniem przyglądał się jedzącemu.
— Starczy?
Robert najchętniej poprosiłby o następną porcję, lecz ponieważ prosić nie lubił, a swego towarzysza ocenił jako biedaka — podziękował i odmówił. Oddał kubek, siadł twarzą zwróconą ku zachodowi, wypatrując cienkiego pióropusza dymu w miejscu, w którym szyny stapiały się w jedną lśniącą nitkę i ginęły za horyzontem. Lecz żaden znak nie sygnalizował zbliżania się pociągu. Preria drzemała w promieniach słońca, w ciszy i bezruchu.
— Jedziesz na wschód — stwierdził nieznajomy, a Robert nie zaprzeczył. Kłamstwo wydałoby się z nadejściem pociągu.
Odparł więc:
Tak, ale jak to odgadliście? Przecież mogłem tu tylko czekać na kogoś.
Tu nikt nie wysiada, kolego, bo i po co? Lecz myślę, że wszystko wspaniale się składa, jak w dziecinnej łamigłówce.
Na zdziwione spojrzenie chłopaka dorzucił:
— Ja również podążam na wschód. Nie umrzesz z głodu, kolego, nawet jeśli nie masz centa w kieszeni.
Nie martw się.
Robert uśmiechnął się blado. W istocie bowiem zaniepokoiła go i zmartwiła perspektywa towarzystwa zupełnie obcego człowieka. Kim był? Sądząc po ubiorze — równie dobrze bezdomnym włóczęgą, jak robotnikiem rolnym poszukującym pracy. A może... przebranym agentem słynnego Pinkertona? Robert słyszał o tej agencji wiele, a jeszcze więcej o sztuczkach jej ludzi, przyćmiewających sławę najbardziej sprawnych szeryfów i stanowej policji. Nie, na robotnika ten obcy nie wyglądał. Och, na takich typach Robert znał się nieźle. Ten nieznajomy z płóciennym workiem, w płóciennej bluzie i takichże spodniach posiadał zbyt wyostrzoną spostrzegawczość. I to właśnie zaniepokoiło Roberta, a tego niepokoju nie rozwiało wesołe spojrzenie szarych oczu ani uśmiech, jaki prawie stale gościł na wargach tego człowieka. Twarz miał lekko zaróżowioną — jakoś to nie pasowało do zawodu robotnika rolnego ani do żadnego innego zawodu związanego z częstym przebywaniem pod gołym niebem. Słońce Teksasu szybko opala. Poza tym — uczesanie! Wyglądał tak, jakby wczoraj zajął się nim fryzjer. Spod ronda prawie nowego kapelusza nie spadały na ramiona długie, dawno nie obcinane włosy, charakterystyczne dla traperów i włóczęgów.
Robert sięgnął do kieszeni i wydobył garść monet, pokazał je na otwartej dłoni.
Mogę sam się wyżywić — oświadczył — nie jestem żebrakiem.
No, no! Nie ma się o co obrażać, kolego. Przyjacielska usługa nikogo nie hańbi.
Robert poczuł chętkę zapytać, odkąd to datuje się ich przyjaźń, lecz tylko wzruszył lekko ramionami i wsypał z powrotem pieniądze do kieszeni. Zapadło milczenie. Nie na długo jednak. Nieznajomy albo był z urodzenia gadułą, albo też pragnął pociągnąć Roberta za język.
Nie przeszkadza ci, kolego? — odezwał się po chwili.
Co ma przeszkadzać?
Ostrogi. Piękne ostrogi, ale zawadzające w marszu. A może ukryłeś gdzieś konia?
Robert z trudem maskował zdenerwowanie i powtórzył bajeczkę opowiedzianą uprzednio gościnnemu farmerowi, z tą tylko różnicą, że za cel podróży podał północną Luizjanę. Zrozumiałe. Wichita Falls leżała przecież na zachodzie, a on wybierał się na wschód.
— Ach — westchnął, a może tylko udał westchnie nie nieznajomy. — To nasza wspólna podróż nie potrwa długo. Szkoda, kolego. Przypadłeś mi do serca.
Podniósł się, zadeptał resztki tlejącego ogniska i ruszył z kubkiem do pobliskiego strumyczka. Robert ucieszył się z informacji, towarzystwo nieznajomego nie przypadło mu do smaku, a nie wiedział, jak tego towarzystwa się pozbyć. Teraz zdjął ostrogi — zbyt zwracały uwagę — i rozciągnął się na trawie. Udał, iż drzemie, nie miał ochoty na dalszą pogawędkę. I tak przez dobre pół godziny trwała cisza. Zmącił ją delikatny początkowo, a później coraz donośniejszy stukot szyn, wreszcie gwizd parowozu.
— Jedziemy, kolego — uradował się nieznajomy. — Uważaj, żebyś czego nie zapomniał.
Była to zwykła złośliwość. Robert nie miał nawet najmniejszego pakunku.
Z dalekiego krańca horyzontu, gdzie tory łączyły się w jedną cienką linię, wyjrzał czarny punkcik i rósł z każdą sekundą, ciągnąc po niebie rozwleczoną chmurę dymu. Teraz już grzmiały koła, białe wytryski pary buchnęły tuż przy ziemi. Gorący wiatr dmuchnął w twarz Roberta, zgrzytnęły hamulce, zastukały zderzaki wagonów i pociąg zatrzymał się tuż przed słupem oznaczającym stację. Konduktor zeskoczył ze stopni pocztowego wozu.
— Open Field! — zawiadomił donośnie. — Open Field! — powtórzył.
W kilku oknach pojawiły się głowy podróżnych, lecz poza tym głośny anons nie wywołał zainteresowania pasażerów. Nikt nie opuścił pociągu, nikt nie ukazał się na peronie. Poza dudnieniem parowozu żaden inny dźwięk nie zakłócił ciszy.
Wsiadacie, panowie? Zaraz ruszamy.
Chodźmy, kolego.
Robert ruszył za nieznajomym niezbyt zdecydowanym krokiem. W ostatniej chwili przemknęło mu przez myśl, by zrezygnować z nieprzyjemnego towarzystwa, no i z podróży. Jednak poniechał tego zamiaru.
Trzasnęły drzwiczki, wagon był prawie pusty. Gdy siedli przy oknie, ozwał się gwizd i wozy drgnęły nabierając stopniowo rozpędu.
— Jedziemy, kolego — stwierdził zbytecznie nieznajomy, gdy za oknem trawy zielonej prerii coraz szybciej poczęły przesuwać się do tyłu. — Jak się czujesz, kolego?
Robert nie odpowiedział. Gorączkowo rozważał, do jakiej stacji powinien wykupić bilet, gdy zjawi się konduktor. Przecież nie miał najmniejszej nawet chęci odwiedzenia Luizjany, a jednocześnie nie chciał przyznać się do kłamstwa wykupując bilet w zupełnie innym kierunku, ku północy. W duchu złorzeczył swemu towarzyszowi. To jego obecność zmuszała do tak kłopotliwych rozważań. Wybrnął z sytuacji pod wpływem natchnienia, które kazało mu nabyć bilet do Dallas. Tam pozbędzie się niewygodnego towarzystwa, a później ruszy najkrótszą drogą ku Montanie. Rzecz jasna, iż kupno biletu do Dallas natychmiast zwróciło uwagę nieznajomego.
Cóż to, kolego — zagadnął czy zmieniliście plany? Przecież Dallas to Teksas, ą nie Luizjana. A może to tajemnica?
Żadna tajemnica. Wpadłem na myśl, aby po drodze odwiedzić mego wuja. j
To i dla mnie do Dallas. Cóż mi szkodzi obejrzeć miasto, w którym nigdy nie byłem. Prawda, kolego?
Robert tylko mruknął coś niewyraźnie, wściekły, a równocześnie zrozpaczony. Podstęp sianie udał. Jak teraz zniknąć z oczu wścibskiego natręta? A może to nie tylko natręt, lecz policyjny szpicel? Agent Pinkertona? Nie, chyba nie. Któż by zawiadomił agencję? Dobrze znał Denisa Murphy, szeryf nie podjął takiej decyzji. Tak czy owak, trzeba jak najszybciej zerwać przypadkową znajomość. Póki nie będzie za późno.
— Słyszysz, kolego?
Robert drgnął, przyciszony głos sąsiada dotarł wreszcie do jego świadomości.
Przepraszam, co takiego?
Gadają o jakiejś hecy w Wichita Falls
Kto?
Tamci dwaj...
Robert rozejrzał się po wagonie. Tamci dwaj — to mogło dotyczyć tylko dwu pasażerów z sąsiedniej ławki, zwróconych plecami. Zerknął na nich raz i drugi. Ogarnął go paniczny strach, iż obok siedzi dwu jego znajomych z Wichita. Aż spocił się z wrażenia.
— Co oni mówili? — szepnął.
— Podobno jeden z pomocników szeryfa z Wichita ranił drugiego zastępcę, a zamknięty w areszcie wyłamał kraty i uciekł.
W informacji tej tkwiła tylko połowa prawdy, lecz to wystarczyło, aby ciałem Roberta wstrząsnął dreszcz przerażenia.
— To pewnie jakaś plotka — odparł zdobywając się na nieludzki wysiłek.
— Plotka albo nie plotka. Jak zrozumiałem, tamci dwaj jadą wprost z Wichita Falls, więc musieli słyszeć o tej sprawie. Ach, różne rzeczy dzieją się na tym świecie.
Pociąg począł zwalniać. Robertowi wpadł do głowy desperacki pomysł wyskoczenia z wagonu. Niech sobie widzowie takiego zdarzenia pomyślą, co chcą. Lepsze to od rozpoznania go przez znajomków z Wichita. Już się podrywał z ławki, gdy właśnie wstali tamci dwaj. Spojrzał na nich bystro. Nie, tych ludzi nigdy w życiu dotąd nie spotkał. Odprężył się i nawet uśmiechnął. Gdy nieznajomi opuścili wagon, parowóz zagwizdał i wagony potoczyły się dalej.
— A w związku z tą sprawą w Wichita — odezwał się sąsiad — spotkałem się w swym życiu z podobną historią. Nie mówię, że taką samą, tylko podobną. Bo widzisz — tu zniżył głos do szeptu — byłem kiedyś
posądzony o morderstwo, ba, nawet skazany...
Robert wytrzeszczył oczy. Wszystkiego mógłby oczekiwać, lecz nie takiego wyznania! Teraz się okazało, że od paru godzin przebywa w towarzystwie przestępcy. Cóż za przypadek!
— Nie patrz tak na mnie, kolego. Nie popełniłem żadnej zbrodni, to była pomyłka i sąd ją sprostował, szkoda, że tak późno. Przecież gdybym był winien, nie gadałbym o tym.
Robert mimo woli uśmiechnął się. Podczas służby u szeryfa niejeden raz spotykał się z tego rodzaju oświadczeniami padającymi z ust notorycznych bandytów. Lecz kto by im wierzył.
— Zabawne, prawda? Teraz to i mnie wydaje się zabawne. Siedziałem, jak to się mówi, za niewinność, dwa lata! Czy wiesz, co to znaczy?
Chłopakowi zrobiło się nagle bardzo gorąco, a w sekundę później bardzo zimno.
— Nie wiem — odparł półgłosem — nic takiego nie przeżyłem.
— To i dobrze. Nie wyobrażasz sobie, jaka to męka tkwić między czterema ścianami i tylko raz na dzień korzystać z półgodzinnego spaceru po więziennym dziedzińcu. Dla kogoś, kto pół życia spędził na prerii! Ty tego nie pojmiesz, kolego, lecz ja... A najgorsze, że nic nie zawiniłem.
Umilkł, spojrzał w okno, za którym nadal przesuwało się zielone morze prerii, a później zerknął za siebie, jakby chciał sprawdzić, czy któryś z pasażerów nie przysłuchuje się jego opowieści.
— Widzisz, kolego, byłem ja, i to wcale nie tak dawno, eksplorerem i traperem. Na przemian jednym i drugim, jak wypadło. Jednak nie miałem zamiaru spędzić w ten sposób całego życia. Chodziło mi tylko o zebranie małej fortunki. Później planowałem obrać sobie za siedzibę któreś z małych, cichych miasteczek (nie cierpię wielkomiejskiego gwaru) na południu, gdzie słonko mocniej przygrzewa, a zimy są łagodne. Bardzo nie lubię mrozów. I cóż powiesz, kolego? Fortunkę zebrałem. To nie był wcale szczęśliwy traf, żadna bryła złota wagi kilkunastu funtów. Nic z tych rzeczy. Po prostu, ziarnko do ziarnka i uciułałem spory worek złotego piachu. Nie wiedziałem dokładnie, ile to warte, aż mi oczy otworzyli w bankierskim kantorze. Dostałem dwa razy więcej, niż sobie zamarzyłem. Ech, stałem się panem, co się zowie'! Inny na moim miejscu ległby do góry brzuchem i w rok roztrwonił cały dorobek po knajpach i szulerniach. Ja... nie! Porozglądałem się tu i tam, aż na koniec znalazłem sobie miejsce w malutkim, nowiutkim miasteczku. W Teksasie. Nazwa cię chyba nie obchodzi, kolego?
Robert przyznał, że istotnie nic a nic nie obchodzi go nazwa malutkiego miasteczka.
Słusznie, po co zaśmiecać głowę zbyteczną wiadomością. Wyobraź sobie, że w tym miasteczku nie istniał saloon! Nigdy go nie było. Trudno uwierzyć, ale ludzie kupowali whisky w „składzie towarów mieszanych", a pili w domach. Postanowiłem zmienić taki stan rzeczy i właśnie otworzyć saloon.
Tak nagle? — roześmiał się Robert, po raz pierwszy od wielu dni.
Wcale nie nagle. Podczas mej wędrówki często zastanawiałem się, w czym ulokować zdobytą gotówkę. Farmerstwo mi nie odpowiadało, na hodowli się nie znam. Wybrałem handel, i to ten najmniej ryzykowny, nie wymagający wielkich umiejętności, właśnie saloon. W miasteczku, którego nazwa cię nie obchodzi, wynająłem duży lokal po sklepie z narzędziami rolniczymi. Sięgnąłem głęboko do kieszeni. Kosztowało, bo kosztowało, ale tam gdzie stały pługi, brony i jakieś inne żelastwa, powstała wielka sala z szynkwasem, półkami, stołami i wszystkim, co potrzeba dla takiego interesu. Zawiesiłem szyld z napisem ,,Bow's Inn". Wiesz, co to znaczy?
No... łuk, chyba myśliwski.
O nie, kolego. Bow to ja. Jestem Allan Bow od początku swego życia aż po najdłuższe jego trwanie.
Robert uznał, że w takiej sytuacji grubiaństwem byłoby nie przedstawić się.
— Jestem Robert Smith — powiedział.
Smithów żyło w Ameryce setki tysięcy, więc najmniej ryzykował.
— Doskonale, Robercie. Pozwolisz, że będę ci mówił po imieniu, kolego. Jestem kapinkę od ciebie starszy, więc chyba się nie obrazisz?
Chłopiec natychmiast oświadczył, iż ani mu w głowie żadna obraza. Wręcz przeciwnie...
Wiedziałem, że tak odpowiesz. Znam się na ludziach, chociaż — tu westchnął — jeden raz srodze się pomyliłem. Kosztowało mnie to, oj, kosztowało...
Furę pieniędzy — wtrącił Robert.
Gorzej, znacznie gorzej. Dwa lata! Rozumiesz? Dwa lata odsiadki, a siedziałbym jeszcze, gdyby prawda nie wypłynęła na wierzch, jak oliwa na wodę. Wszystko zaczęło się od saloonu.
To znaczy, iż handel nie jest najlepszym interesem.
Nic z tych rzeczy. Poszło o zupełnie co innego. Mój saloon okazał się świetnym wynalazkiem, czymś znacznie lepszym od bonanzy. Pieniądze płynęły strugą, szybko jak wody górskiej rzeki. Już pierwszego dnia wiedziałem, iż odkryłem złotą dziurę. Całe miasteczko przybyło w moje progi, chyba tylko dzieci zabrakło, ale i te zebrały się przed domem sądząc, że zostaną wpuszczone. Zabawa trwała do świtu, z tańcami i bez żadnej awantury. Może dlatego, że był na niej szeryf, a może dlatego, że saloon to niekoniecznie miejsce, w którym ani jeden wieczór nie obejdzie się bez bójki. Po tym pierwszym wieczorze zawsze u mnie było pełno. Cóż w tym dziwnego, jedyny saloon w miasteczku. Przyjąłem chłopca do pomocy, zgodziłem kuchcika. Jaki tam z niego był kucharz! Lecz gdzie miałem szukać? Zresztą, chyba wiesz, że do saloonu rzadko kto przychodzi na jedzenie, chyba podróżny, bo miejscowy woli najeść się w domu. Taniej wypada. Podróżni to do naszej mieściny jakoś nie trafiali, lecz był taki jeden, ani miejscowy, ani podróżny.
Jak to może być? — uśmiechnął się Robert.
Ano, może. To był hacjender, jak tu nazywają co większych farmerów. Miał mnóstwo ornej ziemi, pastwisk i bydła. Tak ludzie gadali. Przyjeżdżał do miasteczka co trzeci, czwarty dzień. Zawsze wpadał do mnie na przekąskę. I zawsze trzymałem dla niego pieczoną wołowinę. Przepadał za nią. Wyglądał na wielkiego pana. Ho, ho! Od czubka pięt po czubek kapelusza. Elegancik. Wystrojony jak greenhorn przybyły z wielkiego miasta i za takiego początkowo go uważałem, lecz to nie była prawda. Pozory mylą, Robercie. Zapamiętaj to sobie.
Jegomość lubił gadać, a że wpadał do mnie w porze południa, gdy ruch jest najmniejszy, przegawędziliśmy wiele godzin. Nasze stosunki układały się coraz bardziej przyjacielsko. Zawsze ukazywał się na progu saloonu, niespodziewanie, jakby spod ziemi wyrósł. Gdzieś od czwartego miesiąca naszej znajomości witał mnie okrzykiem: „Jak się masz, Allan!" Po czym opierał się o szynkwas i opowiadał o plotkach i wieściach, jakie chyba tylko wiatr mógł przywiać z dalekiego świata do naszej dziury. Skąd tyle wiedział? Nigdy tego nie odgadnę, lecz chyba co najmniej połowa z nich była wytworem jego wyobraźni.
Zdarzyło się kiedyś, że zabrakło mu pieniędzy na zakupy, po które przyjechał aż wozem. Zwrócił się do mnie. Pożyczyłem mu bez mrugnięcia okiem. Zwrócił wszystko, co do jednego centa, w trzy dni później. Takie pożyczki parodniowe powtarzały się dwa, trzy razy w miesiącu. Nie mogłem przecież odmówić drobnej usługi stałemu gościowi. Nieco później Turner, bo tak się nazywał hacjender, zaproponował mi otwarcie w saloonie sali gier. Odmówiłem. Co prawda, moi klienci od czasu do czasu rżnęli w karcięta przy co zaciszniejszych stolikach, lecz przymykałem na to oczy. Gra odbywała się spokojnie i prawie niewidocznie. Natomiast Turner namawiał mnie do kupna ruletki, piekielnego narzędzia, które wyciąga ludziom dolary z kieszeni z szybkością parowej pompy. Wiesz, jak to wygląda?
Coś w rodzaju miski z kołowrotkiem i numerowanymi wgłębieniami, do których wpada kulka.
Tak. A ja widziałem, jak przy takiej misce w ciągu jednej nocy bogaci zamieniali się w nędzarzy, a nie pamiętam wypadku, aby zdarzyło się odwrotnie. Strzeż się, kolego, ruletki! Wygrywa tylko właściciel. Dlatego odrzuciłem propozycję Turnera. Wystarczały mi dochody z saloonu. Nie minął roczek, a obrosłem w piórka. Z Turnerem związała mnie serdeczna przyjaźń, przynajmniej tak mi się wówczas wydawało. Co pewien czas pożyczał pieniądze, ale zawsze je oddawał. W tym to okresie wpadła mi w oko pewna młoda osoba, córka miejscowego pocztmistrza i kierownika stacji dyliżansów. Dziwi cię to?
Każdemu może wpaść w oko młoda osoba.
Nie to mam na myśli, lecz dyliżans. Otóż w tamtych stronach istniała jeszcze linia dyliżansów, uzupełniająca rzadką sieć kolejową. Ale mniejsza z tym. Dziewczyna podobała mi się. Poznałem ją przez ojca. W takiej dziurze wszyscy się znają, a właściciel saloonu ma po temu najwięcej okazji. Nieco później dowiedziałem się, iż do panny zaleca się nadzorca kowbojów w majątku Turnera. Nie była to przyjemna informacja. Przy najbliższej sposobności zagadnąłem o to Turnera. Roześmiał się, poklepał mnie po plecach. Odparł, że dziewczynie konkurentów nie brakuje, a wśród nich, i owszem, znajduje się Ben. Takie imię nosił ten kowboj, a nazywał się Ley. Dobrze sobie zapamiętałem to nazwisko i nie zapomnę go do końca życia.
Naraził się? — żartobliwie zagadnął Robert.
Och, to był skończony drań. A dlaczego... zaraz się o tym dowiesz. Wyobraź sobie, że w drugim roku mego mieszczańskiego życia Turner zwrócił się do mnie o pożyczenie znacznie większej niż dotąd sumy. Zwierzył się, że trafił, na okazję kupienia po bardzo niskiej cenie dużego stada bydła i że zabrakło mu trzech tysięcy dolarów. Powodziło mi się znakomicie, lecz trzy tysiące to poważna suma. Wahałem się. Jednak Turner jakoś mnie zaczarował, poprowadził, dokąd chciał, jak chłop cielę na postronku. Musiałem wtedy całkowicie zgłupieć. Żeby mnie ostatecznie skłonić do udzielenia pożyczki, obiecał, że szepnie o mnie ciepłe słówko ojcu Ann (takie imię nosiła córka pocztmistrza), a mniej ciepłe o Benie Ley. Nie pomyślałem wtedy, że pracodawca źle wyrażający się o swym pomocniku nie wystawia sobie dobrego świadectwa. Pożyczyłem. W ostatniej chwili obudziła się we mnie resztka ostrożności, bardzo grzecznie poprosiłem o rewers. Skrzywił się, zapytał, czyżbym nie żywił do niego zaufania, lecz zobowiązanie podpisał i na tym zakończyła się pierwsza część tej historii.
A dużo będzie tych części? — zaniepokoił się Robert.
Tylko dwie. Zresztą... gdzie się tak spieszysz, kolego? Przed nami długa droga, a pociąg nie będzie jechał szybciej, gdy przestanę opowiadać. Nie uważasz?
Robert kiwnął głową na znak, że zgadza się z tym stwierdzeniem, i opowieść gładko potoczyła się dalej.
Nadszedł termin zwrotu pożyczki i tego dnia Turner zjawił się w saloonie Allana Bow. W bardzo dobrym usposobieniu, a może tylko nadrabiający wesołością.
Długo i żartobliwym tonem przepraszał karczmarza, że nie przyniósł pieniędzy, lecz — do licha! — świat się od tego nie zawali, a „dobry, stary przyjaciel" (niby: Allan) chyba nie odczuje różnicy, gdy termin zwrotu zostanie przesunięty o kilka dni, może o tydzień.
„Dobry, stary przyjaciel" istotnie nie przejął się zwłoką, pieniędzy miał dosyć. Zresztą Turner potrafił chyba naprawdę zaczarować/karczmarza, który nie wątpił, że zwrot pożyczki jest kwestią bardzo krótkiego czasu. Minęły jednak dwa tygodnie, a Turner — wbrew swoim zwyczajom — nie odwiedził saloonu. Lecz i tym Bow się nie przejął sądząc, że wesoły hacjender po prostu zachorował. Przypuszczenie to zostało podważone informacją uzyskaną od Ann. Oto Turner odwiedził miasteczko przed paru dniami, nawet rozmawiał z pocztmistrzem i nie wyglądał na chorego. Bow zasępił się na taką wiadomość, ale że z natury był optymistą, wytłumaczył sobie postępowanie hacjendera nadmiarem zajęć. Minęły następne dwa tygodnie i wreszcie, ku radości karczmarza, w któreś południe progi saloonu przekroczył Turner. Jak zwykle uśmiechnięty, witający Allana wesołym okrzykiem: „Jak się masz!"
Bow równie radośnie odpowiedział na powitanie. Hacjender pierwszy rozpoczął rozmowę na temat długu. Bardzo przepraszał, choroba uniemożliwiła mu przyjazd do miasteczka. Bow stwierdził oczywiste kłamstwo, lecz nawet okiem nie mrugnął czekając, co nastąpi dalej.
Turner położył na ladzie spory plik zielonych papierków.
— Wybacz, Allan, że to nie wszystko. Choroba wpędziła mnie w tarapaty. Zwracam ci pięćset. Za tydzień, dwa przyniosę całą resztę. A teraz... nalej!
Bow nalał do szklaneczki whisky.
A sobie? Nie napijesz się ze mną?
Może później. Jakoś nie bardzo tęgo się czuję.
Ba, pewnie. Zapracowujesz się, chłopie. Odwiedź mnie. Odpoczniesz, nawdychasz dobrego powietrza i opalisz na słoneczku. Przecież to już minęło dwa lata, odkąd się znamy. Byłem tu setki razy, a ty u mnie nigdy.
Bow odpowiedział na to półżartem, że chyba przyjedzie dobrze po północy, a pożegna się o świcie, aby zdążyć na czas otworzyć saloon.
— Wariat z ciebie, Allan. Ja na twoim miejscu zamknąłbym interes na miesiąc. Przecież nie musisz tak się męczyć, pieniędzy masz chyba dosyć.
Karczmarz spochmurniał na takie słowa. Nie lubił, gdy się interesowano jego majątkiem, a zwłaszcza gdy takie zainteresowanie okazywał dłużnik. To był nawyk pozostały jeszcze z czasów eksplorerstwa. Nigdy nie należało chwalić się znalezionym złotem w obecności przypadkowych słuchaczów. Odparł zwięźle i nieco ostro, że pieniędzy ma tyle, ile trzeba. Ani mniej, ani więcej. Turner natychmiast zmienił temat rozmowy.
A co tam z Ann? — zagadnął.
Ech, żyjemy na przyjacielskiej stopie, lecz ile razy zaczynam napomykać o swym samotnym życiu, tyle razy dziewczyna obraca wszystko w żart. Powiada, że ona w ciągu miesiąca nie rozmawia z taką masą osób jak ja, gdy stoję za szynkwasem przez jeden dzień. Więc nie powinienem narzekać na samotność. Gadaj tu z taką!
Hm, sprytna. A nie próbowałeś sprawy wyłożyć jaśniej?
Nie. Muszę mieć chociaż cień nadziei, że nie odmówi.
A może to Ben? — zauważył Turner. — Ben się koło niej kręci. Przysłużę ci się, Allan, przestanę go puszczać do miasta. Doprawdy nie wiem, co ona w nim widzi?
Istotnie, cóż Ann mogła widzieć sympatycznego w osobie Bena Ley? Był to człowiek o zwalistej figurze, o obliczu zarośniętym, kudła ;ej głowie, chropawym głosie niemile brzmiącym w uszach słuchacza. Jego sposób wyrażania się — jak to dobrze zauważył Allan — daleki był od poprawności, naszpikowany popularnymi wśród kowbojów przekleństwami. Dlaczego podobał się Ann? Na takie pytanie odpowiedzi nie znalazł ani wówczas, ani później.
— No, Allan — pożegnał go Turner — muszę już iść. W przyszłym tygodniu wpadnę tu znowu.
Lecz minął tydzień, a hacjender nie pokazał się. Minął drugi i trzeci — dłużnik nie dał znaku życia. W takiej sytuacji Bow postanowił odwiedzić opieszałego płatnika. Saloon zostawił pod opieką chłopca do pomocy, co było dość dużym ryzykiem, lecz jeszcze większym — strata pieniędzy, które winien mu był Turner.
Wynajął jednokonną bryczuszkę i po raz pierwszy od dwu lat znalazł się poza granicami miasteczka. Pogoda dopisała. Słońce świeciło na bezchmurnym niebie, łąki mieniły się tęczowymi barwami wiosennych kwiatów. Lecz taki pogodny obraz świata nie uradował karczmarza. Jechał ponury, złorzecząc w myślach Turnerowi. Nawet nie za to, że parokrotnie nie dotrzymał terminu zwrotu pożyczki, lecz za lekceważenie, jakie okazywał swemu wierzycielowi. Trudno bowiem było inaczej określić postępowanie hacjendera, Bow poganiał konia i obmyślał, co powie Turnerowi, aby mu udowodnić, że nawet skromny właściciel saloonu nie pozwoli sobie grać na nosie.
Ziemie hacjendera leżały o dwie godziny wolnej jazdy od granic miasteczka i Bow przybył do celu na długo przed południem. A ten cel poznał dopiero po dłuższym zastanowieniu się. Z tego przecież, co Turner wielokrotnie opowiadał, miały tu wznosić się liczne budynki gospodarcze, no i okazała siedziba właściciela. Jednak Bow jakoś nie potrafił dostrzec tych wszystkich wspaniałości. Z miejsca, w którym ledwie przetarta droga wybiegała spośród traw i wiła się dalej między skibami zaoranej ziemi, widać było jedynie dwa baraki o płaskich dachach, a nieco dalej — budynek mieszkalny, prezentujący się tak skromnie, że Bow zaniepokoił się, czy nie zmylił drogi albo czy do hacjendy nie należy jechać dalej.
Cmoknął na konia, wolno podjechał pod domek, zeskoczył z kozła, aby zasięgnąć informacji. Jakież było jego zdziwienie, gdy po otwarciu drzwi ujrzał zwalistą postać Bena Ley. Zapytał o Turnera.
Jest u siebie — burknął Ley.
To znaczy, gdzie?
No... tutaj.
Rozwarł drzwi jeszcze szerzej i wpuścił gościa do wnętrza. Bow znalazł się w wąskim i krótkim korytarzyku o nagich ścianach i zadeptanych deskach podłogi. Z obu stron znajdowało się po parze drzwi.
— Tu — poinformował Ley wskazując palcem na najbliższe.
Bow zastukał, a usłyszawszy znajomy głos, nacisnął klamkę i wszedł. Pokoik był niewielki, dwuokienny, z szafą, stołem, kilku krzesłami i półką przybitą do ściany. Pachniało tytoniowym dymem i stęchlizną. Za stołem tkwił Turner, pochylony nad grubą księgą. Zamknął ją z trzaskiem na widok gościa i podniósł się.
— Jak się masz, Allan? Co za niespodziewana wizyta!
Wydało się przybyszowi, że gospodarz z trudem opanował nerwowy grymas twarzy.
Jednak przyjechałeś, nareszcie!
Powiedz lepiej, że nareszcie widzę ciebie. Po tylu tygodniach oczekiwania — powiedział bez uśmiechu karczmarz.
Siadaj, Allan. Mieszkam skromnie, pewnie spodziewałeś się czegoś innego?
Pewnie — mruknął Bow. — Ta chałupka niewarta pieniędzy, które pożyczyłeś.
Oczywiście, lecz przecież nie pożyczałem na jej budowę, lecz na interes handlowy.
A ja czekałem, aż ten interes ubijesz i zwrócisz dług. I uważam, że czekam zbyt długo. Dlatego tu jestem.
Przykro mi, Allan. Bardzo przykro. To wynik mojej choroby.
Widziano cię w mieście.
Ja? W mieście? To chyba przed chorobą albo też... kiedy się zaczęła. Tak, tak, przypominam sobie. Miałem zamiar wpaść do saloonu, lecz nagle poczułem się tak kiepsko, że wskoczyłem na konia i ledwie dojechałem do domu. Zapytaj się Bena, jeśli nie wierzysz.
Bow nie miał zamiaru szukać potwierdzenia kłamstwa u Bena, zapytał tylko:
Cóż ci było?
Dreszcze mną trzęsły prawie przez dwa tygodnie, pewnie febra.
No, ale teraz już wyzdrowiałeś.
Oczywiście, Posiedź tu, Allan, chwilkę, muszę cię ugościć.
Nie czekając odpowiedzi, a może pragnąc jej uniknąć, wybiegł z izby. Bow wyjrzał przez okno. Jego bryczka stała prawie naprzeciw. Koń, opuściwszy łeb, szczypał trawę i w miarę zaspokajania apetytu posuwał się krok za krokiem, ciągnąc za sobą pojazd. Karczmarz zaniepokoił się, wybiegł z pokoju na dwór i począł się rozglądać za jakimkolwiek drzewem, do którego mógłby przywiązać zwierzę. Nie znalazł. Jak okiem sięgnąć, ciągnęła się płaszczyzna na przemian zielonej łąki i czarno zaoranej gleby. Zafrasował się. Podprowadził konia pod ścianę domu, do antaby uchylonego okna, i wrócił do pokoju. Turnera nadal nie było. Nic nie świadczyło o jego obecności nawet w pobliżu. Ani jeden odgłos nie docierał do wnętrza izby, żadnego echa tej krzątaniny tak ściśle związanej z każdym gospodarstwem rolnym, i to w porze orki i siewów. Zdziwiło to Allana, lecz tylko wzruszył ramionami i siadł za stołem. Cierpliwość jego na długą wystawiono próbę. Już gotów był przypuścić, że niewdzięczny dłużnik po prostu uciekł, gdy tupot kroków wzbudził w nim nową nadzieję. Po paru sekundach drzwi skrzypnęły przepuszczając dwu ludzi. Pierwszy wkroczył Turner, niosąc butelkę i szklanki, za nim Ben Ley z półmiskiem i talerzami. Postawił to wszystko na stole i odszedł.
Allan poczuł głód i zapomniał na chwilę o swej niechęci do gospodarza. Równocześnie przypomniał sobie niezwykle dokładnie, jak przed kilku laty (gdy parał się jeszcze eksplorerstwem) trafił do hacjendy, której mieszkalny budynek bardziej przypominał pałac niż dom rolnika czy hodowcy. Zaproszono go do wnętrza, posadzono za stołem nakrytym śnieżnym obrusem, a lokaj Murzyn podawał jedzenie na półmisku. Allan — człowiek pustkowi — czuł się skrępowany. Nie wiedział, jak ma nabierać potrawy, jak trzymać widelec, od którego całkowicie odwykł. Odetchnął z ulgą, gdy uczta się skończyła, a on sam czym prędzej pożegnał gościnnego gospodarza. Odtąd postanowił unikać zbyt zamożnych hacjend. To była jedna z przyczyn, dla której nie chciał odwiedzić Turnera. Teraz, spoglądając na nagi stół, wyszczerbione talerze i pogięte sztućce — z trudem powstrzymał się od śmiechu.
— No... — zagaił Turner — napijmy się.
Wypili jedną szklaneczkę, po niej drugą, wreszcie zajęli się mięsem, które wydało się karczmarzowi znakomite. Pewnie dlatego, że od wielu godzin nie jadł albo że jego kuchcik w saloonie był wyjątkowym partaczem.
Turnerowi usta się nie zamykały. Między jednym łykiem a drugim, jednym kęsem a drugim gadał bez przerwy, jakby nie chciał dopuścić do głosu gościa. Na koniec Bow przykrył szklankę dłonią.
Dziękuję, dosyć — powiedział — muszę dziś wracać i jeszcze czeka mnie sporo roboty. Załatwmy więc sprawę, w jakiej tu przybyłem.
Oczywiście, oczywiście. No cóż, jeśli tak bardzo się spieszysz... Poczekaj jeszcze chwilkę, zaraz wrócę.
Wyszedł, lecz po paru zaledwie minutach znowu skrzypnęły drzwi. Bow odwrócił się, lecz zamiast spodziewanej szczupłej sylwetki Turnera ujrzał zwalistą postać Bena Ley. Nie miał ochoty z nim rozmawiać, więc utkwił wzrok w oknie, udając, że nie dostrzega przybysza.
Przyszedłem tu z pewną sprawą.
O co chodzi? — zdumiał się Bow.
O Ann. Nie podoba mi się.
Karczmarz parsknął śmiechem.
Cóż ja na to poradzę, że dziewczyna ci się nie podoba?
Nie rób ze mnie durnia! Nie podoba mi się, że jej głowę zawracasz.
A to coś nowego! Słuchaj, Ley, chyba się upiłeś?
Nie będziesz do niej łaził, rozumiesz!
Podniesiony głos jakoś dziwnie nie pasował do spokojnej twarzy Bena. Allan zauważył to i uznał nieoczekiwane wystąpienie za jakiś cudaczny żart.
— Daj spokój, Ben, nie znam się na takich dowcipach. Gdzie jest Turner, czas mi wracać.
Wówczas wydarzyło się coś, czego karczmarz, nawet gdyby posiadał najbujniejszą fantazję, nie mógł przewidzieć. Ujrzał uchylające się drzwi, a w ich szparze dłoń zaciśniętą na kolbie rewolweru. Ledwie zdążył zerwać się z krzesła i uskoczyć. Zabrzmiał strzał. Ben zachwiał się i osunął na podłogę. Drzwi nadal pozostawały tylko lekko uchylone, a dłoń tkwiąca w szparze opuściła broń. Ciężki kawaleryjski colt z głuchym stuknięciem upadł pod ścianę, drzwi zamknęły się bezszelestnie. Allan podbiegł, szarpnął za klamkę. Korytarz był pusty. Nikogo. Ani na prawo, ani na lewo.
— Turner! — zawołał. — Hej, Turner!
Dopiero wówczas z przeciwległego pokoju wyszedł hacjender.
Co się stało?
Ktoś strzelił do Bena.
Kto?
Nie wiem, zobacz...
Uklękli nad leżącym. Spoczywał nieruchomy z wielką, ogromniejącą plamą krwi na kamizelce.
Jak się czujesz, Ben? — zapytał Turner.
Ty łobuzie... — stęknął ranny.
Cicho, cicho, nic nie gadaj. Allan, skocz na dwór i przynieś wody.
Karczmarz natychmiast wybiegł, lecz odnalezienie studni, a później szukanie wiadra zabrało kilka minut. Gdy wreszcie wrócił, Ley siedział na krześle, rozebrany do pasa, a Turner białym gałganem wycierał krew spływającą po plecach.
— Kula przeszła bokiem — stwierdził — dużo krwi, lecz rana powierzchowna. Miałeś szczęście — odezwał się do Allana.
Jakie szczęście?
Mogłeś go zabić.
— Ja?! — krzyknął karczmarz zdumiony.
No, ty. Ben mi powiedział, że pokłóciliście się o Ann. Rozumiem, Nieraz się przecież zdarzało, że chłopy pobiły się o dziewczynę, ale żeby zaraź strzelać... I do tego w plecy...
Chyba kpisz ze mnie?! — wrzasnął karczmarz.
Ani mi to w głowie. Uspokój się. Pogadamy o tym za chwilę, a teraz należy opatrzyć nieboraka.
Rana, jak stwierdził to Allan, istotnie była powierzchowna, kula przeszła bokiem, poniżej prawej łopatki, żłobiąc długą, lecz płytką szramę. Z opatrunkiem Turner uporał się bardzo szybko i sam, bowiem gość nie przyłożył do tego ręki. Tak był wstrząśnięty absurdalnym oskarżeniem.
— A teraz — rozkazał gospodarz — ruszaj, Ben, i połóż się.
Kiedy' drzwi się zamknęły, zwrócił się do karczmarza:
Paskudna historia, Allan. Co zamierzasz dalej?
Zwrócić się do ciebie o pomoc w odszukaniu tajemniczego strzelca. Widziałem tylko jego dłoń, jak wysunęła się przez szparę uchylonych drzwi.
Daj spokój. Po co ta bajeczka? Lepiej przyznaj, że Ben zachował się ordynarnie, może nawet groził i to cię wyprowadziło z równowagi. Trafiają się takie wypadki. Zresztą omówiłem sprawę z Benem i nie zawiadomimy szeryfa. Oczywiście, musisz wynagrodzić Benowi przykrość, jaką mu wyrządziłeś.
Ach, to tak — stwierdził Allan, z trudem hamując wściekłość. — A czegóż to Ben sobie życzy?
Półtora tysiąca. Nie jest to zbyt wielka cena za uniknięcie kłopotów z szeryfem i sędzią. A poza tym... jakby się ludzie o wszystkim dowiedzieli, musiałbyś chyba zwijać manatki. Jak myślisz?
— Myślę — odparł karczmarz usiłujący zachować spokój — że z ciebie niezły łajdak. A szeryfa to ja sam zawiadomię.
Odwrócił się i wyszedł, z hukiem zatrzasnąwszy drzwi.
— Cóż za łajdak — mruczał do siebie rozplątując lejce.
Wsiadł do bryczki i popędził konia. Turner coś tam za nim wołał, lecz Allan puścił to mimo uszu. Wróciwszy do miasteczka, zajechał wprost przed biuro szeryfa. Opowiedział, co mu się przydarzyło, i udał się do saloonu ponury jak noc, ponieważ nie tylko nie odzyskał pieniędzy, lecz ponadto został wplątany w paskudną sprawę. Nie mógł sobie darować własnej głupoty, że przez dwa lata darzył Turnera zaufaniem. A cóż o nim wiedział? Że nie liczy się z pieniędzmi, że jest znakomitym kompanem do zabawy, że się nie upija, że robi wrażenie człowieka uczciwego i bogatego. Z tych wszystkich prawd dwie ostatnie okazały się kłamstwem. Dopiero teraz Allan począł sprytnie przepytywać gości saloonu o Turnera. Wiadomości, jakie zebrał, były zadziwiająco skąpe i raczej... niezbyt pochlebne. Allan Bow nie znalazł wśród bywalców saloonu ani jednego, który by oglądał posiadłość Turnera. Mógł to być zbieg okoliczności, jednak zastanawiający.
W dwa dni później szeryf wezwał Allana i przekazał mu niezbyt przyjemną wiadomość. Ben Ley oskarżał karczmarza o usiłowanie zabójstwa, przedstawiając za świadka Turnera. Szeryf radził Allanowi, aby poszedł na ugodę. Ley był gotów zrzec się oskarżenia za pewnym... hm... godziwym odszkodowaniem.
Na taką propozycję Allan porwał się z krzesła i podniesionym głosem oświadczył, że nie da ani centa obu wydrwigroszom, a rozprawa sądowa stanie się okazją do zdemaskowania Turnera.
— Tak sobie wówczas myślałem, kolego — opowiadał Bow do wtóru stukotu kół pociągu. — Tak sobie myślałem i byłem pewien swego. Nawet nie postarałem się o obrońcę. Ano, ładnie na tym wyszedłem!
Wlepili mi pięć lat! Usiłowanie morderstwa! Strzał w plecy! Poczułem się wówczas jak człowiek, którego nagle rąbnięto pałką w głowę. Cała rzecz w tym, że tamten łajdak miał świadka, a ja nie. A że świadek był fałszywy, nie potrafiłem udowodnić. Czy możesz sobie wyobrazić taką niesprawiedliwość?
Robert nie odpowiedział. Przecież został wplątany w podobną historię i aż podejrzane wydało mu się, że to, co mówił towarzysz podróży, chociaż w szczegółach różne, tak bardzo przypominało jego własną sytuację. Zerknął na Allana, lecz dojrzał na jego twarzy jedynie wyraz skupienia i smutku.
I co stało się później? — zagadnął.
Niebiosa czuwały nade mną, a Turner, jak to się mówi, przeciągnął strunę i... pękła.
Co to znaczy?
To, że spróbował swej sztuczki po raz drugi. Tym razem na ofiarę wybrał pocztmistrza. Później dowiedziałem się wszystkiego. Turner pożyczył od niego równo tysiąc dolarów i zwlekał z oddaniem. Po kilku tygodniach zaprosił go do siebie. Ben Ley odegrał drugi raz tę samą komedię, robiąc awanturę o Ann, której ręki rzekomo odmówił mu jej ojciec. Dalej rozegrało się wszystko tak, jak ze mną. Tajemnicza ręka z rewolwerem, strzał w plecy Bena i oskarżenie pocztmistrza o morderstwo. Tylko że sprawa stała się jeszcze poważniejsza: Ley dostał w plecy tak nieszczęśliwie, że kula przeszła przez serce. Trup na miejscu. Podejrzewam, że Turnerowi wcale nie zadrżała dłoń, to było celowe. Prawdopodobnie Ley począł go szantażować.
I oskarżono pocztmistrza?
Nie. Drobny pozornie przypadek pokrzyżował plany Turnera. Tamtego właśnie dnia do miasteczka wracał ładowną bryką Green, właściciel składu materiałów mieszanych. Tak to się nazywało. Nie zatrzymałby się przed domkiem Turnera, gdyby tego dnia nie było bardzo gorąco. Postanowił napoić konie, a przy okazji siebie i swego pomocnika. Podjechali pod studnię, zeskoczyli z wozu i — jak grzeczność nakazywała — poszli zapytać hacjendera, czy pozwoli zaczerpnąć wody. Żeby dotrzeć do drzwi, musieli przejść obok okna pokoju, w którym akurat strzelano do Bena. W sekundę później przed dom wyskoczył Turner. Jak mi później opowiadał Green, hacjender na widok dwu nieoczekiwanych gości dosłownie wrósł w ziemię i zaniemówił. Tamci byli nie mniej wstrząśnięci tym, co przed chwilą ujrzeli za szybą. Ech, co tu dużo gadać! Zajął się tym wszystkim szeryf, później sędzia i ława przysięgłych. Turner został skazany na śmierć, a równocześnie przypomniano sobie moją historię. Ano, dlatego jestem na wolności. Pieniędzy, oczywiście, nie odzyskałem, lecz znalazł się amator na mój saloon. Sprzedałem, i to z zyskiem.
Dlaczego?
Zbrzydła mi ta miejscowość. Miałem dosyć plotek. Ruszyłem w świat szukać szczęścia, a że nic tak nie utrudnia wędrówki, jak nadmierny bagaż, pozbyłem się wszystkiego, co nie jest konieczne, a strój dobrałem taki, aby jak najmniej zwracał uwagę. Biorą mnie za chudzinę, goszczą, zapraszają na noclegi, a ja im opowiadam cudowności o traperskim życiu, z którym jakoby przed chwilą się rozstałem. O saloonie i tej paskudnej historii nie wspominam. Tyś jej pierwszy wysłuchał.
Dlaczego? — zapytał Robert po raz drugi.
Ponieważ wkrótce się rozstaniemy, ponieważ nudzimy się obaj w tej nudnej podróży, ponieważ... przypadłeś mi do serca. Rozumiesz?
Rozumiem — odparł chłopak, nie bardzo wierząc w szczerość tego wyjaśnienia. — Ale ten Ben Ley to chyba jakiś pomylony jegomość. Przecież Turner do niego strzelał, a on zamiast oskarżyć hacjendera, świadczył na jego korzyść?
Zastanawiałem się nad tym. Turner mu zapłacił albo też obiecał tyle, że Benowi opłacała się powierzchowna rana.
Lecz za drugim razem dostał w serce.
Prawda, ale jak już mówiłem, rzecz wygląda na to, że hacjender chciał się pozbyć niebezpiecznego wspólnika.
I po cóż to wszystko? — naiwnie zapytał Robert.
Dla pieniędzy, kolego, dla pieniędzy. Turner źle gospodarował, a lubił dobrze żyć. Pożyczał więc i starał się nie oddawać.
Przecież pożyczył tylko dwa razy.
Któż może wiedzieć? Ja myślę, że naciągnął sporo osób, a później tak je diabelsko opętał, że nie pisnęły ani słówkiem i zrezygnowały z odbioru długu.
Dowodu na to nie ma.
A nie ma. Młody jesteś i nic jeszcze nie słyszałeś o świństwach, których nie sposób udowodnić.
Robert pomyślał o świństwie, jakiego sam padł ofiarą, i cicho westchnął.
Tropami przeszłości
Wreszcie dojechali do Dallas. Robert, chcąc nie chcąc, opuścił wagon, a za nim wygramolił się Allan Bow.
I cóż teraz poczniemy, kolego? — zapytał, gdy wyszli na stacyjny budynek.
Idę do wuja.
Daleko?
Spory kawałek.
To może pojedziemy?
Jak to, pojedziemy? — zaniepokoił się Robert.
Po prostu: pojedziemy. Mam pociąg na północ dopiero za trzy godziny. Co szkodzi przewietrzyć się trochę? Chyba twój wuj jest człowiekiem gościnnym?
Robert zmartwiał usłyszawszy te słowa.
Doprawdy... — odparł nieco jąkając się — nie wiem... mój wuj jest nieco dziwnym człowiekiem.
Świetnie! — ucieszył się Bow. — Przepadam za oryginałami.
Ale... — Robert zająknął się powtórnie i wówczas jego wzrok zatrzymał się na błyszczących insygniach golibrody, zawieszonych na parterze domu po przeciwległej stronie ulicy. To go natchnęło nową myślą.
Mój wuj — powiedział gładko — nie znosi na przykład mężczyzn nie ogolonych.
Tak? Patrz, kolego! Fryzjera mamy naprzeciwko. Maszerujmy.
Poszli. Robert zły jak chrzan, Bow wesoło pogwizdujący. Fryzjer, a raczej lokal, który zajmował, okazał się pomieszczeniem lśniącym od niklu i fałszywego srebra. Robert wytrzeszczył oczy na widok człowieka, który otworzył im drzwi, ale równocześnie zagrodził przejście. Był nim Murzyn ubrany w dziwnego kroju surdut błyszczący złotem guzików i epoletów. Wyglądał na generała jakiejś fantastycznej armii z odległych wieków. Jego głowę zdobił trójgraniasty kapelusz, taki samiuteńki, jaki Robert oglądał na starych sztychach przedstawiających żołnierzy armii angielskiej w latach wojny o niepodległość. Że Murzyn zagrodził im drogę, temu Robert wcale się nie dziwił: obaj przecież wyglądali dość paskudnie, jak na klientów tak eleganckiego lokalu. Cofnął się, lecz Bow chwycił go za rękę.
— Idziemy, kolego. Jeden czarnuch nie przeszkodzi nam porządnie się ostrzyc i ogolić. Naprzód!
Po słowie „naprzód" Murzyn cofnął się w głąb krótkiego korytarzyka, a następnie jeszcze dalej, mrucząc coś do siebie. Za korytarzykiem znajdowała się szatnia, gdzie oddali swe kapelusze osobnikowi kapiącemu od złotych szamerowań krzyżujących się na fraku barwy dojrzałej wiśni. Bow pchnął kolejne drzwi i Robert oniemiał z zachwytu. Ujrzał wielką, długą salę z rzędami luster oprawnych w złocone ramy, z kryształowymi żyrandolami wiszącymi u sufitu. W lustrach odbijały się ściany, ale przede wszystkim — twarze mężczyzn siedzących w głębokich fotelach z podpórkami pod głowy, z ręcznikami pod szyją, z obliczami przeważnie ginącymi pod grubą warstwą mydła, znikającą w miarę jak w białe kitle odziani fryzjerzy lśniącymi ostrzami brzytew usuwali zarost z twarzy klientów.
W lokalu panowała prawie kompletna cisza. Operacje z brzytwami skłaniały nawet najbardziej gadatliwych do milczenia. Wszystko to przedstawiało się niezwykle dostojnie, lecz Roberta oszołomił widok imponującego bufetu w narożniku sali, kłującego oczy lśniącymi ozdóbkami niczym wystawa jubilerskiego sklepu. Obserwację przerwało pojawienie się mężczyzny wyglądającego na mistrza ceremonii, odzianego na czarno, z udającym srebro łańcuchem na szyi. Zmierzył Roberta wzrokiem, na sekundę jakby się zawahał (tu Robert pomyślał, że każe im opuścić lokal), później skłonił się dość sztywno i powiedział zwracając się do obu przybyszów:
— Panowie pozwolą za mną.
Ruszył przodem, lecz nie w stronę pozłacanych luster i foteli, a prościutko do bufetu, przed którym stały trzy wolne stoliki i dwa razy tyle pustych krzeseł. Wskazał im stolik.
— Panowie będą łaskawi... Chwilowo wszystkie miejsca są zajęte, lecz to nie potrwa długo, najwyżej dziesięć minut.
Skłonił się znowu i odszedł ku bufetowi.
A to heca — szepnął Robert. — Cyrk czy maskarada?
Cii! — mruknął Bo w. — Zachowaj powagę, kolego. Oglądałem ja coś podobnego w Kentucky. Nie, to było chyba w Illinois, chociaż... coś mi się pokręciło. Mniejsza z tym, dość że ogolono mnie w podobnym zakładzie bardzo sprawnie. Z zarostu i z... pieniędzy.
Robert parsknął śmiechem, ale zaraz zaniepokoił się.
— Może lepiej czmychnąć? — spytał półgłosem. — Na pewno jest tu mnóstwo normalnych golarni z normalnymi cennikami. Moja kieszeń nie jest zbyt zasobna.
— Daj spokój, biorę to na siebie. Będzie nielicha zabawa. Zresztą... już za późno.
Ostatnie słowa dotyczyły czarnego jegomościa ze srebrnym łańcuchem. Zmierzał w ich stronę z tacą w ręku i skłoniwszy się postawił ją na stoliku.
To skróci panom czas oczekiwania.
Ależ... nie zamawialiśmy — lękliwie zauważył Robert.
Szklaneczkę whisky podaje nasz zakład każdemu gościowi. Bezpłatnie.
Skłonił się po raz drugi i odszedł.
Darmowy poczęstunek? — zdziwił się chłopak.
A jakże! Jak zobaczysz rachunek za golenie, oko ci zbieleje. No?
Przysunął tacę.
— Skromne szklaneczki i skromnie wypełnione. Chcesz z lodem? O wszystkim tu pamiętają. I lód, i butelka wody mineralnej. Co wolisz?
— I jedno, i drugie.
Allan wyjął dwa kawałki lodu z salaterki i wrzucił je do szklanek, potem nalał trunek.
— Pycha! — stwierdził po pierwszym łyku.
Robert naśladował go.
— Nie spiesz się. Drugiej na pewno nie podadzą. Patrz! Są nawet gazety.
Wskazał paczkę druków ułożonych na skraju tacy. Robert odstawił szklankę i sięgnął po pisma.
— Bawi cię to? — zdziwił się Allan. — Ja nie cenię wysoko tych wszystkich gazeciarzy. Układają bajeczki dla głupców, którzy w nie wierzą, lub dla znudzonych życiem.
— Jednak... — sprzeciwił się chłopak — niekiedy trafia się coś ciekawego. Przejrzę.
— A przeglądaj sobie.
Robert począł szeleścić stronicami. Szukał jakiejkolwiek informacji pochodzącej z Wichita Falls, lecz jej nie znalazł. Allan Bow trącił go w ramię.
— Idź, jest wolne miejsce.
Jakoż czarny mistrz ceremonii stał przed nimi w półukłonie i wskazywał dłonią jedno ze wspaniałych luster, przed którym fotel był pusty. Obok tkwił człowiek w olśniewająco białym kitlu, przypominający chirurga szykującego się do rozpoczęcia operacji.
Dlaczego ja? — szepnął chłopak.
Dlatego, że golenie i strzyżenie ciebie będzie trwało krócej niż mnie. Przez ten czas łyknę jeszcze jedną szklaneczkę na własny rachunek. Idź!
Robert posłuchał. Operacja nożyc i brzytwy, dokonywana w całkowitym milczeniu, trwała z piętnaście minut. Robert ze zdumieniem obserwował ruchy fryzjera i pomyślał, że facet musiał chyba ukończyć szkołę teatralną, a później praktykować w balecie. Na koniec, gdy Robert, a raczej jego głowa, przypominał manekin z wystaw sklepów z odzieżą, prysznic z wody kolońskiej zakończył operację. Chłopak z westchnieniem ulgi zwolnił fotel. Zajął go natychmiast Allan.
— Poczekam na dworze, trochę tu duszno.
Karczmarz wykonał przyzwalający gest ręką, bo głowę miał już uwięzioną w podpórce fotela, a mistrz brzytwy poczynał szczękać nożyczkami wokół jego skudłaconych włosów. Robert odszedł, zabrał kapelusz z szatni i wydostał się na ulicę. Skręcił w bok i szybko ruszył w stronę dworca kolejowego. Taki pomysł zaświtał mu w głowie w ciągu ostatnich dwu minut i uznał go za znakomity. Powodzenie zależało tylko od szybkości, więc Robert spieszył się i na stacyjne perony wpadł już biegiem. Na najbliższym torze stał pociąg. Robert wskoczył do wagonu i siadł przy oknie naprzeciw tęgiego jegomościa w czarnej marynarce, czerwonej kamizeli, ze złotą dewizką od zegarka, zwisającą między dwiema kieszonkami. Odetchnął głęboko, odsapnął i zagadnął sąsiada:
Czy to pociąg z Wichita Falls?
Tak. Za dziesięć minut ruszamy.
Do Luizjany?
No oczywiście, do Vicksburga. Będziemy jechać przez Shreverport nad Rzeką Czerwoną. Znam tę trasę jak własną kieszeń.
Jest połączenie na północ?
Przesiądzie się pan w Vicksburgu. Stamtąd przez Jackson do Memphis i dalej, albo też statkiem w górę Missisipi. Przyjemna podróż, tylko trochę długa, ale jak się komu nie spieszy... Za to znacznie tańsza — tu zerknął na Roberta i wydobył zegarek. — Jeszcze pięć minut — zauważył i uznając rozmowę za skończoną począł gapić się w okno.
Robert również utkwił wzrok w szybie. Dostrzegł tragarza z wózkiem, dwu elegantów w cylindrach, starszą panią w towarzystwie dwu dziewczynek, na koniec — trzech mężczyzn w kolejarskich mundurach. Allana Bow nie było. Jakże mógłby zjawić się tak szybko, nawet gdyby go ogolono i ostrzyżono w błyskawicznym tempie? Na pewno będzie szukał Roberta na ulicy, nie na dworcu. Było to bardzo logiczne rozumowanie, lecz licho nie śpi! Dlatego, gdy już wagon drgnął, a budynek stacji począł przesuwać się ku tyłowi, chłopiec jeszcze się lękał, że ujrzy Allana wskakującego do pociągu. Lecz stacja znikła, jej miejsce zajęły domy, wysokie i niskie. Na koniec znikły kominy, dachy i parkany. Zielona przestrzeń ukazała się za oknem. Dopiero teraz Robert uspokoił się. Oto bezpowrotnie zgubił Allana Bow, dziwnego podróżnika, o którym ciągle nie wiedział, co ma sądzić. Udało się i to powinno było poprawić mu humor. Niestety! Ponura rzeczywistość i niepewność jutra nie dawały mu spokoju. Jakże dalekie wydawały się minione lata i jakże radosne! Pamięć ludzka często gubi ślady niepowodzeń i maluje różowymi barwami przeszłość, w porównaniu z którą dzień bieżący jest czarny jak smoła. Tak to odczuwał Robert Dreer jadący samotnie pociągiem ku nieznanemu Vicksburgowi, dokąd wędrować nigdy nie zamierzał. Złośliwy los pogmatwał mu plany.
Droga była długa, żaden sąsiad nie zaczepił chłopca, mógł rozmyślać i sięgnąć pamięcią w przeszłość.
Jakże to wówczas było? Rok? Któryż rok? Zastanowił się i przypomniał. Rok klęski generała Custera nad Little Bighorn. Tak, 1876.
Wtedy przecież Robert Dreer, jako trzynastoletni zaledwie chłopak, znalazł się wśród kowbojów przepędzających bydło z pastwisk Teksasu aż do Abilene, w Kansas. Intratny był to proceder, gdy bowiem cena wołu w Teksasie sięgała 7 dolarów i 20 centów, w Kansasie przekraczała 18 dolarów. Lecz był to równocześnie proceder niebezpieczny. Na szlaku wędrówki leżały nie tylko łąki o soczystej trawie, lecz również bezwodne pustynie i rzeki trudne do przebycia. Na wędrowców czekały wrogie plemiona Indian lub grupy białych rozbójników porywających stada, aby je pędzić dalej i sprzedać.
Robert Dreer nie ruszał na tę wyprawę z własnej woli. Któż by zresztą chciał zatrudnić przy przepędzie niedoświadczone dziecko?
Zdarzyło się jednak, że w tym właśnie, pamiętnym dla malca 1876 roku zmarła jego matka, a ojciec wcześniej jeszcze wyruszył na kalifornijski szlak jako przewodnik i już nie wrócił. Dzieckiem zaopiekował się samotny współlokator domku, w którym mieszkali rodzice Roberta, w malutkiej osadzie teksaskiej niedaleko San Antonio. Ten sąsiad — Fred Atkins — był właścicielem saloonu, zakładu bardzo skromnego, na miarę wielkości osady i zasobności jej obywateli. Robert Dreer nie odczuł zbyt boleśnie skutków swego sieroctwa. Może dlatego, że Fred Atkins opiekował się nim jak własnym dzieckiem; może dlatego, że sieroctwo przyszło tak nagle; może wreszcie dlatego, że chłopiec liczył na powrót ojca. Więź zadzierzgnięta między malcem a znajomym mu człowiekiem stała się wkrótce tak mocna, jak to możliwe jest tylko wśród najbliższych, kochających się krewnych.
Zdarzyło się również, że wczesną wiosną 1876 roku kilku posiadaczy setek długorogich wołów i krów zdecydowało się przegnać stada na północ. Werbowano kowbojów, zwerbowano i Freda Atkinsa. Oczywiście nie jako dozorcę bydła. Nic się na tym nie znał. Zakontraktowano go na stanowisko intendenta, mającego się troszczyć o zaopatrzenie w żywność pół setki ludzi, a równocześnie zajmować się kuchnią. Wynagrodzenie było wysokie, dochody z saloonu kiepskie, więc Atkins nie zastanawiał się ani sekundy. A Robert? Co począć z Robertem? Fred Atkins postanowił go zabrać z sobą. Sądził, że chłopcu grozić będzie mniej niebezpieczeństw podczas podróży niż samemu wśród obcych ludzi. Zresztą, komu miał powierzyć opiekę nad malcem? Nie ufał żadnemu ze znajomych. Uważał wreszcie, że paromiesięczna wędrówka podczas najpiękniejszej pory roku wyjdzie malcowi na zdrowie. I tak obaj wyruszyli na północ.
Za mieszkanie służył im wóz zaprzężony w dwie pary mułów, za najbliższego towarzysza — woźnica, a równocześnie pomocnik kucharza. Wnętrze pojazdu w połowie wypełniały naczynia kuchenne i zapasy żywności, w połowie zrobiono z niego coś w rodzaju izby sypialnej.
Karawana bydła, koni, mułów i ludzi ruszyła ku odległemu Kansas znaną już dawniej drogą przepędu, zwaną szlakiem Chisholm od nazwiska pierwszego przewodnika pierwszej wyprawy. Ten szlak, przetarty w 1867 roku, prowadził z południa Teksasu, aż znad brzegów Rio Grandę. Do tej potężnej kawalkady Fred Atkins wraz z malcem przyłączył się w San Antonio. W kłębach kurzu, w spiekocie i ulewach wiosennych deszczów, wśród nawoływań ludzi, skrzypienia wozów i ryków bydła powędrowali najpierw do Austin nad południową Colorado. Z Austin do Wace i poprzez Fort Worth przywędrowali nad dolinę Rzeki Czerwonej. Za nią, na Terytorium Indiańskim (które później włączone zostało do stanu Oklahoma), rozciągały się ziemie wolnych plemion czerwonoskórych. Za rozlaną szeroko wodą, gdzieś w niewidocznej dali rozłożyły się wioski indiańskie, a po pustych równinach gnali na półdzikich mustangach wojownicy Komanczów, strzelający zarówno do ludzi, jak do bydła, co wywoływało niemały popłoch w stadach. Zwierzęta rozpraszały się i ginęły.
Do Rzeki Czerwonej dotarli bez przeszkód i bez strat. Nie padła nawet jedna rogata sztuka — sytuacja jaką doświadczeni kowboje uznali za nienormalną: bądź świadczącą o wyjątkowej łaskawości „ducha prerii", bądź też — wręcz odwrotnie — stanowiącą zapowiedź nieuniknionych klęsk. Fred Atkins kpił sobie z takich przepowiedni, pouczając małego Roberta, że żadne „duchy prerii" nie istnieją. Są wytworem ludzkiej fantazji lub głupoty.
Jednakże po przebyciu Rzeki Czerwonej, w dwa dni później o szarym świcie, potężne stado wpadło w popłoch. Setki zwierząt zerwały się nagle ze swych legowisk i pognały w panicznej trwodze prosto przed siebie: znane zjawisko, określane mianem „stampede", stanowiące prawdziwą zmorę wszystkich przepędów i przyczynę największych strat. Powody stampede pozostają najczęściej niewyjaśnione. Stada wpadają w popłoch pośród najspokojniejszych, najcichszych nocy lub zapowiadającego piękny dzień ranka. Tym razem źródło niepokoju było oczywiste: przed świtem grupa uzbrojonych jeźdźców otoczyła uśpiony obóz. Czuwający na skrajach kowboje pierwsi otworzyli ogień. Huk obudził pozostałych. W bladej poświacie wstającego dnia rozpoznano atakujących: niezbyt liczną, lecz przez to wcale nie mniej groźną watahę Komanczów. Starym zwyczajem Indianie na swych ścigłych konikach gnali po obwodzie koła, strzelając do ukrytych za wozami dozorców stada, vaquerów i przewodników wielkiej karawany. Trzynastoletni Robert po raz pierwszy był świadkiem wydarzeń, o których dotychczas tylko słyszał od starych kowbojów. Ba, lecz te opowiadania w niczym nie przypominały walki, jaką oglądał.
Indian przepędzono, nie uspokoiło to jednak przerażonych stad. Setki zwierząt runęły przed siebie na oślep, tratując wszystko, co napotkały w biegu. Najlepszy sposób opanowania stampede — to zawrócić czoło gnającej kolumny tak, aby zakreśliwszy daleki łuk znalazło się na tyłach stada. W ten sposób zwierzęta poczynają kręcić się po obwodzie wielkiego koła, aż w końcu zmęczone ustają w biegu.
Aby skierować czoło stada w odpowiednim kierunku, potrzeba niezwykłej zręczności jeźdźców, odwagi i... szczęścia. Upadek konia najczęściej kończy się stratowaniem i wierzchowca, i jeźdźca. Kowboj musi baczyć, aby nie zagarnęło go stado. Zmiana kierunku biegu odbywa się przy akompaniamencie okrzyków i przez nacieranie końmi na boki żywego nurtu łbów i rogów. Celem ograniczenia szybkości galopujących krów jeźdźcy starają się zwęzić, stłoczyć rozciągniętą gromadę. I tym razem tak właśnie postępowano. Niewiele ponad pół godziny trwała walka z Komanczami, lecz ponad dwie godziny — uspokajanie przerażonego bydła. W boju z czerwonoskorymi padło dwu kowbojów, trzech zostało lekko rannych. Opanowanie stampede pociągnęło za sobą liczniejsze ofiary: trzech śmiertelnie stratowanych, pięciu rannych.
Ponuro zaczął się ten dzień i ponure były twarze ludzi. Robert szlochał skryty w najgłębszym kącie kuchennego wozu. Podczas stampede zginął jego przybrany ojciec, wierny przyjaciel i opiekun. Padł usiłując powstrzymać szaleńczy bieg bydła. Był kiepskim jeźdźcem i zupełnie zbytecznie wdał się w sprawę, której zakończenie okazało się tragiczne. Pogrzebano zabitych, opatrzono rannych. Karawana ruszyła dalej na północ. Malec tkwił w wozie, ogarnięty apatią i pełen zrozumiałych pretensji do świata, który był dlań tak okrutny. Na szczęście następca Atkinsa, człowiek z gruntu dobry, starał się zatrzeć w umyśle dziecka obraz niedawnej tragedii. Gdy pogawędki i bajki opowiadane podczas jazdy wozem niewielki zdały się odnosić skutek, nowy opiekun Roberta, sobie tylko wiadomym sposobem (być może większymi porcjami zupy i mięsa), zdołał pozyskać dla swego celu najmłodszego z kowbojów, zaledwie cztery lata starszego od Roberta. W efekcie — Robert nauczył się jazdy konnej, po tygodniu pomagał już kowbojom w spędzie bydła, po dwu — towarzyszył stadom, całymi dniami tkwiąc w siodle. Odmiana trybu życia wyszła chłopcu na dobre. Tak upływał czas. Wbrew przewidywaniom pesymistów dalsza wędrówka minęła bez zakłóceń, Robert doczekał się wielkiego dnia: w nagrodę za swą ochotniczą pracę dostał na własność konia, a równocześnie obiecano mu, że gdy dotrą do Abilene, otrzyma wynagrodzenie. Ale co miał począć samotny chłopiec po osiągnięciu celu wędrówki — o tym jakoś nikt nie pomyślał. Zdecydował los, ślepy los.
Robert rozchorował się. Może przyczyną był wysiłek fizyczny ponad miarę wieku, może sprawiły to dokuczliwe deszcze przez pięć dni i nocy nękające ludzi i zwierzęta. Wymoszczono mu legowisko w kuchennym wozie i tak ruszył w dalszą drogę, lecz do Abilene nigdy nie dotarł. Rozgorączkowany, na pół przytomny, gadał od rzeczy, aż swym stanem zaniepokoił wszystkich uczestników przepędu. Byli całkowicie bezradni. Szczęśliwy zbieg okoliczności zrządził, że w Kansas, niezbyt daleko od Abilene, napotkano karawanę osadników ciągnącą ku południowemu zachodowi. Rada w radę, zdecydowano powierzyć chłopca opiece przyszłych farmerów. Mieli wygodne wozy, a przede wszystkim jechało w nich sporo kobiet. Uznano, że chłopcu potrzebna jest właśnie troskliwa kobieca ręka. Robert prawdopodobnie zaprotestowałby przeciw takiej decyzji, lecz był nieprzytomny, a więc całkowicie bezwolny. Zostawiono mu wierzchowca i pewną sumę pieniędzy. Chorym zajęło się młode bezdzietne małżeństwo: Vincent Irvin — rolnik, który sprzedał swe skromne gospodarstwo w Północnej Karolinie i ruszył wraz z żoną szukać szczęścia. Trzeba trafu, że w parę godzin po rozstaniu się farmerów z pędzonymi stadami nastąpiło drugie spotkanie, tym razem z samotnym jeźdźcem. Był nim Karol Gordon, młody traper powracający po rocznym prawie pobycie w Górach Wielkiego Rogu, gdzie polował na futerkowe zwierzęta, a poprzednio w Czarnych Górach, w Południowej Dakocie, gdzie trudnił się eksplorerstwem jako początkujący poszukiwacz złota. W obu przedsięwzięciach towarzyszyło mu powodzenie: futerka sprzedał handlarzowi w Laramie, złoty piasek zamienił na pieniądze w kantorze bankierskim. Z wypchanymi kieszeniami podążył na południe, decydując się zerwać raz na zawsze z włóczęgowskim trybem życia i osiąść na własnym gospodarstwie rolnym. Jego ojciec był farmerem, on sam — we wczesnej młodości — pracował przez pewien czas na wielkiej farmie w okolicach Chicago, co nie dało mu większych możliwości zapoznania się z uprawą roli, lecz Karol Gordon postanowił zaryzykować. Jechał na południe w poszukiwaniu wolnych terenów pod osadnictwo. Karawana, którą napotkał, wędrowała w tym samym kierunku i do tego samego celu. Okazja była świetna, jakże z niej nie skorzystać?
Został bardzo mile przyjęty, gdy przedstawił się jako traper. Dobra strzelba była instrumentem nie do pogardzenia dla ludzi kiepsko władających bronią. Mogła przysporzyć żywności, a równocześnie zwiększała siły obronne wędrowców lękających się napadu białych lub czerwonych watah, ciągle jeszcze przemierzających dziewicze obszary Dalekiego Zachodu.
Tak więc Karol Gordon stał się jednym z uczestników osadniczej wyprawy. Rychło dowiedział się o kłopotach z „małym kowbojem", umieszczonym w wozie Irvinów. Zainteresował się chłopcem, a później włączył do opieki, jaką nad chorym roztaczało młode małżeństwo. Karol stał się częstym gościem w wozie Irvinów. Zadzierzgnięta w ten sposób znajomość przerodziła się w przyjaźń trojga dorosłych i jednego chłopaka. Zanim dotarli do celu — upatrzonych łąk Teksasu — Robert Dreer wyzdrowiał. Opowiedział historię swego krótkiego życia. Wynikła z niej prawda oczywista: nie miał do kogo wracać. Irvinowie postanowili przyjąć chłopca do swego przyszłego domu. Jednak los pokierował Robertem nieco inaczej. Gordon, gdy zakomunikowano mu o tej decyzji, pokiwał głową.
— Wydaje mi się — powiedział przyglądając się sylwetce pani Becky — iż wasza rodzina wkrótce się powiększy.
Vincent Irvin tylko się uśmiechnął.
— A więc nie pomyliłem się. Będziecie mieli dość własnych kłopotów. Ja zajmę się Robertem.
Zdumieli się na tak niespodziewany projekt i zaprotestowali. Pani Becky oświadczyła, że chłopiec potrzebuje kobiecej ręki. Gordon wysunął inne argumenty. Powiedział, że czeka ich założenie nowego gospodarstwa, budowa domu, a ponadto rychłe narodziny. Jakże w takiej sytuacji znajdą czas, by zająć się jeszcze trzynastolatkiem, na którego pomoc przecież nie mogą liczyć?
Spór nie został rozstrzygnięty. Odrodził się następnego dnia i trwał, z małymi przerwami, podczas całej wędrówki. W końcu przybyli na prerie Teksasu. Obrano najdogodniejszy zdaniem wszystkich teren, bo i gleba była urodzajna, i stacja kolejowa odległa zaledwie o cztery mile. Zdecydowano nie rozpraszać się, by nie trwonić sił na zakładanie oddzielnych, daleko od siebie położonych gospodarstw, lecz wznieść osadę w jednym miejscu, a pola wokół niej leżące sprawiedliwie podzielić.
I tak się stało. Najpierw przybysze mieszkali w prymitywnych ziemiankach o ścianach skleconych z grubej darni. W podobnych budowlach gnieździły się konie i krowy. Nikt jednak nie oczekiwał wygodnego życia i nikt nie myślał o luksusach. Mieszkało się byle jak, jadło byle co, maksimum wysiłku poświęcając ziemi. Ostrza pługów po raz pierwszy w dziejach tej krainy zagłębiły się w twardą glebę. Ciężka to była orka i dosłownie potem ludzkim zroszona. Cudowne nastało lato: w miarę suche, w miarę wilgotne. Lecz jeszcze cudowniejsza okazała się ziemia. Pszenica obrodziła dając kłosy wielkie i ciężkie, jakich nigdy przedtem nie oglądali przybysze ze wschodu. A kolby kukurydzy przypominały — jak to zauważył trafnie któryś z osiedleńców — pękate flaszki whisky. Po tym nastąpił drugi rok równie wspaniały. I trzeci, nie ustępujący poprzednim. Farmerskie wozy, załadowane plonami, ciągnęły długim szeregiem do kolejowego przystanku. Kupcy płacili gotówką, farmerzy gromadzili w swych kuferkach brzęczące i szeleszczące pieniądze. Wtedy nadano osadzie nazwę i wybrano szeryfa. Przedtem nikt na takie głupstwa nie miał czasu. Miejscowość nazwano — przy zgodnym aplauzie — Green Field, ale z tych dwu słów utworzono natychmiast jedno: Greenfield. Nazwa była bardzo odpowiednia. Okoliczne pola każdej wiosny pokrywały się przecież zieloną runią młodych siewów. Przez te kilka lat zmieniło się wszystko. Znikły ziemianki z darni. Na ich miejscu wyrosły normalne domy i zabudowania gospodarskie z drewna, niekiedy z cegły. Budulec sprowadzono koleją — drzewa były w okolicy rzadkością.
A Robert Dreer? Po wielu sporach, argumentach i kontrargumentach Irvinowie ustąpili. Pod opieką Karola Gordona chłopak mężniał i mądrzał. Opiekun uczył malca tego, co sam już osiągnął. Co prawda, nie było tych mądrości tak bardzo wiele. Gordon ciągle jeszcze sam musiał się uczyć, przede wszystkim gospodarki rolnej. Stał się sąsiadem Irvinów, celowo wybrał działkę leżącą o miedzę od ich posiadłości, a gdy po pewnym czasie rodzina Irvinów powiększyła się o niemowlę płci męskiej i pani Becky zajęła się bez reszty dzieckiem, Gordon i mały Robert pomagali, jak potrafili, sąsiadom. Z kolei Irvin odwdzięczał się swym sporym doświadczeniem farmerskim. W rezultacie oba gospodarstwa wyszły na tym bardzo dobrze. Gdy do Greenfield sprowadzono nauczyciela i założono szkołę, Gordon skierował do niej Roberta. Chłopiec ledwie umiał czytać, a pisanie stanowiło dlań trudność nie do pokonania.
Piękne to były dni i Robert Dreer wspominał je później z żalem, niekiedy z rozpaczą. Zapowiedź klęski nadeszła nieoczekiwanie i nikt z farmerów nie potrafił jej przewidzieć. Rolnikom wydawało się, że poznali klimat kraju doskonale i nabyli umiejętności przepowiadania pogody nie tylko na najbliższe dni, lecz na tygodnie, na miesiące. Aż nastała wiosna prawie bezdeszczowa. Siewy ukończono, jednak później gleba stwardniała na kamień, ani jedno ziarno nie zakiełkowało. Z pogodnego nieba nie spadła nawet kropla wody. Sytuację nieco odmieniły kilkakrotne burze gradowe. Niestety, wydarzyło się to w połowie teksaskiej zimy, bez żadnego dla siewów pożytku. Popsuł się humor farmerów, lecz jeszcze nie wpadli w rozpacz. Nadal posiadali w swych spichrzach mnóstwo dorodnego ziarna, którego nie pozbyli się, zgodnie z tradycją zapobiegliwego i przewidującego gospodarżenia, przekazaną im jeszcze przez ojców. Gdy jednak podobnie bezdeszczowa pogoda powtórzyła się w roku następnym, troska o jutro ogarnęła wszystkich. Skamieniała gleba nie nadawała się do uprawy. Otaczające osadę dalekie przestrzenie prerii zmieniły barwę — z zielonych stały się brudnobrązowe. Szumiące latem trawy przeobraziły się w pokrowiec skołtunionych, wbitych w ziemię uschłych łodyg. Skończyła się świeża pasza. Trzeba było powybijać krowy i owce. Oszczędzano tylko konie. Na suszy wyszły one najlepiej, otrzymując teraz zamiast siana cenną kukurydzę i jeszcze cenniejsze ziarno pszeniczne. Lecz cóż poczęliby farmerzy bez koni, gdyby spadły strumienie wody na bezpłodną ziemię?
Kilku rolników, nie wierząc w rychłą poprawę sytuacji, opuściło Greenfield i zapewne wszyscy mieszkańcy osady poszliby ich śladem, gdyby nie pomoc Fulk Bryana. Kimże był ten dobroczyńca? Otóż w latach gospodarczego rozwoju Greenfield przywędrował ten agent, przedstawiciel kompanii handlowej z Houston i otworzył „skład towarów mieszanych", oferując nabywcom wyroby przemysłowe: od pługów po damską bieliznę. Gdy nastały lata suszy, Fulk Bryan począł sprowadzać żywność. Znalazł na nią, jak było do przewidzenia, chętnych nabywców. Farmerzy mieli przecież pieniądze. Tragedia poczęła olbrzymieć, gdy oszczędności stopniały. Jednak agent okazał się człowiekiem dobrego serca i spoglądającym w przyszłość dalej niż na jeden rok. Otworzył kredyt. Tylko dzięki niemu ludność Greenfield nie zaczęła przymierać głodem. W tym to właśnie tak ciężkim okresie pani Becky Irvin zachorowała. Już po urodzeniu dziecka nie czuła się dobrze, teraz jej stan zdrowia znacznie się pogorszył. Należało zasięgnąć porady lekarza, lecz Irvinowie nie mieli nawet centa. Karol Gordon — również, a jednak pieniądze uzyskał. Nikt nigdy się nie dowiedział, w jaki sposób Gordon zdołał pożyczyć od Fulk Bryana okrągłą sumkę dolarów. Pojechał do Amarillo i sprowadził pomoc. Doktor sumiennie zbadał chorą i oświadczył, że tutejszy klimat nie sprzyja zdrowiu pani Becky. Radził przenieść się w inne strony. Tymczasem należało chorą umieścić w szpitalu w Amarillo. Na pewno powróci do zdrowia, a później... Lecz o tym „później" nie było nawet mowy. Przede wszystkim dlatego, że nawet wyjazdu do Amarillo i pobytu w szpitalu nie było czym opłacić. Vincent Irvin nadrabiał miną w obecności żony, ale kiedy się znalazł sam na sam z Gordonem, nie skrywał rozpaczy. Obaj długo radzili, jak zdobyć fundusze na szpital, w końcu zdecydowali się sprzedać konia. Zamiar okazał się nie do wykonania, bo jedyny człowiek, o którym sądzili, że posiada gotówkę, czyli Fulk Bryan, odmówił kupna. — Chyba że dostarczycie mi siana i owsa na pół roku.
Po takiej odpowiedzi Karol próbował namówić Bryana na drugą pożyczkę. Bezskutecznie. Wówczas to Irvin i Gordon zwrócili się o pomoc do szeryfa. Długo radzono we trójkę, a później przepytywano mieszkańców Greenfield. Rezultat tej „ankiety" był fatalny. W całej osadzie zebranie kilkuset dolarów okazało się rzeczą nieosiągalną. W ten sposób upadły nadzieje na umieszczenie pani Becky w szpitalu.
Robert Dreer wiedział o tych nieudanych próbach i martwił się na swój sposób, a nawet rozmyślał, jak by pomóc Gordonowi w jego zabiegach. Nic nie wymyślił. Niespodziewany wypadek zaważył na dalszych losach Irvina, Gordona i Roberta. Jeśli chodzi o chłopca, pozornie nie pozostające w żadnym z nim związku wydarzenie miało w niedalekiej przyszłości całkowicie zmienić jego sytuację życiową.
Niebo nad Greenfield nadal, ku utrapieniu wszystkich, było błękitne, lecz nad głowami Irvina i Gordona poczęły gromadzić się czarne chmury. Ale któregoś dnia na skraju osady, w pobliżu zagród Gordona i Irvina, zatrzymało się dwu jeźdźców wiodących jednego jucznego konia. Szukali wody. Zaczerpnąwszy jej z nie wyschłej jeszcze studni Irvina, napoili zwierzęta i natychmiast ruszyli dalej, mimo że miało się ku wieczorowi. W kilka dni później, o świtaniu, gdy mieszkańcy osady jeszcze spali, odwiedził Irvina najstarszy w Greenfield człowiek, Abel Meredith, nazywany popularnie „ojcem". Przyniósł egzemplarz listu gończego, wydany przez szeryfa w Lubbock — miasteczka położonego w północno-zachodniej części Teksasu. List informował o napadzie dokonanym na urząd pocztowy w Lubbock, w chwili gdy przed nim zatrzymał się dyliżans z Wichita Falls, wiozący czterdzieści tysięcy dolarów. Chociaż przesyłka była tajemnicą, w chwili gdy pocztmistrz wynosił torby z pieniędzmi z wozu, zaatakowało go dwu ludzi. Woźnica dyliżansu i pocztmistrz zostali ranni, pieniądze zrabowane. Napastnicy mieli odkryte twarze i zostali rozpoznani. Za ich schwytanie, żywych lub martwych, wyznaczono po tysiąc dolarów, za odzyskanie łupu — dwudziestą jego część, dwa tysiące.
Irvin przeczytał dokładnie list gończy oraz podane rysopisy bandytów, na koniec wzruszył ramionami.
Mało mnie to obchodzi — stwierdził. — Mam ważniejsze sprawy na głowie.
Lecz chyba przydałyby ci się dwa tysiące dolarów, w najgorszym wypadku. Bo mogą być i cztery — spokojnie mówił ojciec Abel.
O czym myślicie? — zdziwił się Irvin. — Nie rozumiem...
Zastanów się chwilę, a zrozumiesz.
Uważacie, że powinienem ruszyć za nimi? To chyba żart? Żebym ich chociaż przedtem spotkał, ale tak? Rysopis na nic się nie zda.
A spotkałeś, spotkałeś.. Nawet im pozwoliłeś napoić konie.
Co!? — krzyknął zdumiony farmer. — Więc to byli oni? Skąd wiecie? To niemożliwe.
— Możliwe. Przyjrzałeś się im?
Tak.
No, to porównaj rysopisy.
Irvin rozwinął papier. Czytał raz jeszcze, uważniej.
— Niby się zgadza — mruknął. — I barwa włosów, i z grubsza rysy twarzy. Lecz taki opis może dotyczyć tysięcy osób.
Znowu zajrzał do arkusza.
— James Coffin. Też nazwisko! Brr, aż mnie ciarki przechodzą!
Czytaj dalej.
Znaki szczególne: głęboka szrama na prawej piersi, prawdopodobnie od cięcia nożem. Włosy czarne — przerwał i roześmiał się: — Wspaniale! Wystarczy teraz nakazać brunetom, aby chodzili bez kurtek, ojcze Ablu, a w mig znajdziemy pana Coffina.
Nie kpij. Zobacz, co dalej.
Edwin Weng. Znaki... brak środkowego palca u lewej dłoni. Hm, to już lepiej. Włosy rude. Nieźle, chociaż rudych nie brak na świecie. W sumie: tyle co nic. Nie wróżę sukcesu poszukiwaczom, jeśli osobiście nie poznali obu bandytów — oddał arkusz Ablowi.
— Nie, nie. Zatrzymaj sobie. I dobrze się namyśl, Vincent. Z całego Greenfield tylko ty jeden ich widziałeś.
— Gordon również. I Robert. — Zamyślił się. — Wiecie co, ojcze? Wpadniemy do Gordona.
Abel nie dał się prosić: Karol Gordon uważnie wysłuchał obu. Przeczytał, aż dwukrotnie, list gończy.
Chyba nie zamierzasz ich ścigać — zwrócił się do Irvina tonem stwierdzenia raczej niż pytania.
Tysiąc dolarów postawiłoby mnie na nogi — odparł Vincent.
Nie ruszysz się stąd. Nie możesz zostawić Becky samej. Też pomysł!
Irvin nic na to nie odpowiedział. Abel Meredith pokiwał głową, wstał, poklepał po plecach obu przyjaciół: „Zastanówcie się" — mruknął i opuścił izbę.
Siedzieli w milczeniu. A z tego milczenia narodził się w głowie Gordona pomysł.
Nie mam tu nic do roboty — oświadczył. — Nic nie wróży deszczu. Kto wie, kto wie? Oni nie odjechali daleko. Gdyby tak spróbować? Coś niecoś znam się na tropicielstwie.
To nie ma sensu — sprzeciwił się Vincent.
Lecz przed chwilą się nad tym zastanawiałeś.
Prawda. Mógłbym umieścić Becky w szpitalu.
No właśnie... Ty jednak, wybacz, Vincent, kiepsko strzelasz, nie znasz się na tropach. Zabłądzisz i wrócisz z niczym. W najlepszym wypadku. Bo gdybyś ich dognał, mogłoby skończyć się gorzej.
Spierali się. Bardzo długo. Jednak nie rozstrzygnęli niczego. Gdy Irvin odszedł, Karol przywołał Roberta.
— Słyszałeś? — zagadnął. — Tylko nie udawaj, żeś nie słuchał.
Chłopiec skinął głową.
Świetnie. Ani słowa nikomu. Przyrzekasz?
Będę niemy jak głaz.
Pamiętaj! I to, co ci teraz powiem, zachowaj dla siebie. Otóż... musimy się rozstać. Nie rób tak grobowej miny, to na krótko. Może na tydzień, może na dwa. Przez ten czas masz pomagać Irvinowi.
Czy to pana ostatnie słowo?
Nie ostatnie, ale najważniejsze.
A gdybym wyruszył z panem?
Nawet o tym nie myśl. Trzymaj język za zębami i słuchaj się Irvina. Tylko on ma prawo wiedzieć, dokąd wyjechałem. Innym gadaj, że na polowanie.
Wieczorem Karol odwiedził przyjaciela i powiadomił o swej decyzji. Irvin przyjął wiadomość nie protestując.
Nie spieram się dłużej — oświadczył — lecz daj mi słowo, że jutro, przed opuszczeniem Greenfield, wpadniesz do mnie.
Po co?
Może przez noc jakiś nowy pomysł zaświta mi w głowie i twój wyjazd okaże się zbyteczny?
Gordon wzruszył ramionami i przyrzekł. W kilka godzin później, jeszcze w przedrannym mroku, odwiedził zagrodę Irvina. Na zamkniętych drzwiach wisiała biała kartka. Zerwał ją, przybliżył do oczu i z trudem odczytał: „Idź koniecznie do szeryfa i opiekuj się Becky i dzieckiem. Powiedziałem im, że wyruszam na polowanie. Nie zdradź mnie. Vincent"
Gordon pognał do szeryfa. Z trudem go zbudził i pokazał kartkę. Ten przetarł oczy i odczytał.
— Wiem o tym — oświadczył ziewając. — Irvin był u mnie.
Gdzie on jest?! — wykrzyknął Karol.
Pojechał ścigać bandytów.
Jak mogliście, szeryfie, zgodzić się na to?
Miałem zakazać? Jakim prawem?
Przecież to samobójstwo. Mam nadzieję, że dognam go w ciągu paru godzin i zawrócę.
Pobiegł do swego domu, powiadomił o wszystkim Roberta. Kazał mu czuwać przy pani Becky, opiekować się jej synkiem Clemem i cierpliwie czekać. Potem wskoczył na koński grzbiet i ruszył prosto na południe. Jednak Irvina nie doścignął. Gdy już minął granice urodzajnych niegdyś ziem, zaskoczyła go burza piaszczysta. Trwała trzy godziny i zatarła wszelkie tropy. Mimo to Karol krążył jeszcze tu i tam, bez rezultatu. Późną nocą, zmordowany i posępny, wrócił do Greenfield.
W drugim tygodniu nieobecności Irvina pani Becky, która wciąż wierzyła, że mąż udał się na polowanie, poważnie się rozchorowała. Gordon zwrócił się o pomoc do Abla Mereditha. Zorganizowano kobiece dyżury przy pacjentce, lecz nie mogły one zastąpić leczenia. Czwartego dnia choroby Becky Irvin zmarła. Małego Ciema przyjęła rodzina Mereditha. Dziecko bardzo tęskniło za matką i za ojcem, cały dzień ponure i ciche, kryło się po kątach. Straciło rumieńce i tak osłabło, że trzeba było je nosić. Karol Gordon raz jeszcze zdołał pożyczyć pieniądze od Fulk Bryana (tym razem nie spotkał się z odmową) i pojechał do Amarillo, zostawiając Roberta na straży obu gospodarstw. Na lekarza trzeba było czekać. Gdy wreszcie Karol wrócił z doktorem, Ciem już nie żył.
W kilka dni później zjawił się Vincent Irvin. Cały, zdrowy i — o dziwo! — z częścią odzyskanych pieniędzy.
Jak Robert dowiedział się nieco później, Vincent po wielu przygodach dopadł uciekających bandytów nad wodami południowej Colorado. Padał deszcz, gdy ścigający znalazł się na wysokim brzegu rzeki. Dostrzegł ich na plaży i zaskoczył chyba w minutę po dokonanym morderstwie na przypadkowym towarzyszu-eksplorerze wiozącym złoto. Na wezwanie Irvina nie podnieśli rąk. Przeciwnie, jeden z nich zdążył wyszarpnąć rewolwer zza pasa i pociągnąć za spust. Chybił w pośpiechu. Kula tylko bzyknęła Irvinowi nad uchem. Nim echo huku przebrzmiało, Irvin strzelił trzykrotnie. Już po pierwszym strzale właściciel rewolweru zachwiał się, po drugim — zwalił na ziemię. Wówczas jego towarzysz wrzasnął przeraźliwie, podbiegł do stojących w pobliżu koni, wskoczył na siodło i pognał galopem. W parę sekund później i jeźdźca, i konia zakryły nierówności gruntu.
Irvin nie podjął pościgu, zajął się leżącymi. Obaj byli martwi. Stwierdziwszy ten fakt, przeszukał juki pozostawionych wierzchowców. Znalazł w tych jukach paczki banknotów oraz rulony złotych monet. Jak się później — już w Greenfield — okazało, Irvin odzyskał część łupu: dziewiętnaście tysięcy pięćset dolarów, a więc prawie połowę zrabowanych pieniędzy. Pozostałe widać miał przy sobie drugi z bandytów. Ten, który uciekł.
Tak to wszystko wyglądało w wielkim skrócie. Wkrótce Robert dowiedział się o szczegółach i z podziwem spoglądał na Irvina.
Pierwsza rozmowa Gordona z Irvinem odbyła się w cztery oczy. O czym rozmawiano, Robert mógł się tylko domyślać spoglądając na poszarzałe, postarzałe o lata oblicze Irvina, który zaraz poszedł na cmentarzyk i przebywał tam kilka godzin. Następnego dnia zostawiono Roberta na straży obu domów. Szeryf Fawkes, Irvin i Gordon udali się wczesnym świtem na stację kolejową, a z niej najpierw pociągiem do Wichita Falls, stamtąd dyliżansem do Lubbock, miejscowości, w której dokonano napadu na pocztę. Jak później Robertowi opowiadano, po różnych ceregielach z tamtejszym szeryfem Irvin otrzymał jako nagrodę dziesięć procent odzyskanych pieniędzy, czyli 1950 dolarów, sumę znaczną, a w stosunku do kłopotów finansowych mieszkańców Greenfield — wręcz majątek. Cała trójka natychmiast wróciła do osady. Przybyli do Greenfield późną nocą, gdy księżyc osiągnął szczyt nieba. Dzięki temu uniknęli zbędnych pytań i plotek.
Nazajutrz Irvin udał się do Fulk Bryana i ku zdumieniu agenta spłacił wszystkie długi, swoje i Karola Gordona. Teraz wydawało się, że życie obu przyjaciół potoczy się starymi koleinami. Robert cieszył się, że przeminęły finansowe kłopoty jego opiekuna i że można spokojnie czekać, aż spadnie pierwszy deszcz. Jakże się mylił!
Gdy cała historia się rozniosła i nieprawdopodobny sukces Irvina zadziwił wszystkich, każdy lub prawie każdy z mieszkańców Greenfield chciał się dowiedzieć prawdy z ust samego bohatera. Ale bohater był ponury i z nikim nie chciał mówić. Począł sobie wyobrażać, że gdyby nie wyruszył w pogoń za bandytami, uchroniłby żonę i dziecko od śmierci. Zdobył pieniądze, lecz zbyt późno. Na pytania ciekawskich odpowiadał krótko, prawie niegrzecznie, aż zraził do siebie wszystkich. Nie zastanawiając się nad przyczynami takiej małomówności, poczęto gadać, że Irvinowi w głowie się przewróciło od sukcesu. Ba, nawet znaleźli się tacy, którzy twierdzili, że dorobił się majątku na... morderstwie!
Karol, gdy po raz pierwszy o tym się dowiedział, o mało nie pobił śmiałka wyrażającego wątpliwość, czy Irvin słusznie uzyskał nagrodę „za zabicie człowieka". Zapomniano, kim w rzeczywistości był „zabity, człowiek". Za to świetnie pamiętano o spłaconych przez Irvina długach. Poczęto go unikać. Irvin zdumiał się. Próbował dojść przyczyny. Uzyskał wyjaśnienia wykrętne, zaprzeczające rzeczywistości. Udał się do starego Abla Mereditha po radę. Ten uznał, że najlepiej będzie na pewien czas „zejść z oczu gromadzie głupców". Po kilku tygodniach zapomną o wszystkim.
I tak zapadła decyzja wyjazdu. Kto wie, może to był istotnie najlepszy sposób uniknięcia dalszych przykrości? Karol poparł zdanie Abla, dodatkowo jeszcze miał nadzieję, że pobyt Irvina poza Greenfield pozwoli mu „dojść do siebie" po przeżytej tragedii. Zwierzył się z tym Robertowi oraz z chęci towarzyszenia przyjacielowi w drodze. Lecz Irvin tego nie chciał. Wyjechał samotnie. Nie było go w osadzie bardzo długo i nie dawał znać o sobie.
Z początku ani Karol, ani Robert nie martwili się. Irvin zdał przecież zwycięsko swój życiowy egzamin ścigając bandytów, więc też nie było powodu do obaw. Jednak w miarę upływu czasu niepokój począł ogarniać Gordona. Wreszcie Irvin wrócił i zaraz skierował się do chaty przyjaciela. Na pierwszy rzut oka wyglądał nieco szczupłej niż w dniu wyjazdu z Greenfield, był opalony, pełen energii. Nie ten sam człowiek z ponurym obliczem, opuszczający progi osamotnionego domu. Długa wyprawa, widać, wyszła mu na dobre.
Ani Karol, ani Robert nie wiedzieli, gdzie Irvin się obracał. Teraz wysłuchali opowieści tak zdumiewającej, że gdyby od lat nie znali Irvina, mogliby sądzić, że zmyśla.
Irvin, opuściwszy Greenfield, udał się do Wichita Falls, do miejscowego szeryfa, Denisa Murphy. Zaproponował mu swe usługi, jako „łapacz". Mianem takim określano powszechnie śmiałków, którzy nie pozostając na służbie szeryfów współpracowali z nimi od czasu do czasu, angażując się w ściganie poszukiwanych listami gończymi przestępców. Najczęściej, chociaż nie zawsze, zachętą do tego rodzaju ochotniczej akcji była wysoka nagroda pieniężna, obiecana temu, kto dostarczy szeryfowi ściganego zbrodniarza ,,żywego czy martwego", jak brzmiała ustalona formuła każdego listu gończego.
Denis Murphy wysłuchał uważnie przybysza, a dowiedziawszy się, że jest rolnikiem, odrzucił ofertę. Jakież bowiem doświadczenie mógł posiadać rolnik w chwytaniu przestępców?
Wtedy Irvin opowiedział mu bardzo dokładnie o swej wyprawie za rabusiami pocztowych pieniędzy. Szeryf słyszał o tej sprawie i natychmiast zmienił opinię o swym gościu. Zaproponował mu stałą pracę u siebie. Irvin odmówił. Oświadczył, że nie chce się wiązać na stałe z zawodem, który mu nie odpowiada.
Denis Murphy nie był człowiekiem głupim, wręcz przeciwnie — cieszył się sławą znawcy ludzi, znakomitego organizatora i osobnika, co to z niejednego pieca chleb jadł. Zastanowiły go przyczyny, dla których spokojny farmer podejmował się tak ryzykownego przedsięwzięcia. Słowo po słowie, dowiedział się całej prawdy. Chyba wzruszyła go tragedia Irvina i zapragnął pojąć intencje człowieka, który ją przeżył. Sam Irvin bardzo mu w tym dopomógł. Podniecony własną relacją wyznał, że znienawidził łotrów, za którymi udał się w pościg, bo gdyby pozostał w Green-field, być może ocaliłby żonę i dziecko. I dlatego postanowił na pewien czas zostać „łapaczem". Czy było to postępowanie logiczne, czy nie — nad tym szeryf nie zastanawiał się, lecz wyciągnął z biurka spis osób poszukiwanych listami gończymi i powoli go odczytał, opatrując głośnymi uwagami. Większość nazwisk należała do osobników, którzy najprawdopodobniej dawno zdążyli opuścić granice Stanów Zjednoczonych lub ukryć się i zamaskować tak dokładnie, że odnalezienie ich graniczyło z cudem. Cudów Irvin nie pragnął, nalegał więc na szeryfa, aby powierzył mu sprawę stwarzającą możliwość sukcesu. Wówczas padło nazwisko, a raczej przezwisko Czarnego Jacka. Nazwiska chyba nikt, nie wyłączając szeryfa, nie znał. Lecz i przezwiska nie przybrał sobie przestępca. Nadali mu je liczni poszkodowani, którzy zdołali ujść cało, oraz ci, którzy przelotnie, przypadkowo go spotkali. Jack zawsze ukazywał się w czarnym stroju.
A imię? Prawdopodobnie było prawdziwe. Czarny Jack od dawna grasował po Teksasie. Dziwne przywiązanie do tego obszaru powinno było ułatwić szeryfom schwytanie bandyty. Praktyka pokazała coś wręcz przeciwnego. Oto Czarny Jack działał zawsze w pojedynkę. Jeśli w rabunkowym napadzie miał wspólnika czy wspólników — a zdarzało się to od czasu do czasu — wspólnicy tyleż wiedzieli o swym przywódcy, co... napadnięci.
Czarny Jack dobierał ludzi za każdym razem na jeden tylko napad, po dokonaniu którego wypłacał im należny udział i znikał. Zupełnie jakby się pod ziemię zapadł. Pomocników Jacka chwytano niejeden raz, ale ślady herszta urywały się dosłownie o kilka kroków od miejsca napadu. Po paru tygodniach szeryfowie dochodzili do wniosku, że Jack wyemigrował poza granice Teksasu i dalsze poszukiwania są bezcelowe. Nowe listy gończe rozsyłano po kolejnym napadzie. Nie zmieniało to w niczym sytuacji. Mijał miesiąc lub dwa i Czarny Jack znowu dawał znać o sobie. Albo sam, albo w towarzystwie wspólników. Raz bywał to napad na ambulans pocztowy, kiedy indziej — ograbienie pasażerów dyliżansu. Lecz do takich wypadków nie ograniczały się zbrodnicze akcje. Przed czterema laty jeden z farmerów spod Wichita Falls spotkał Czarnego Jacka w saloonie Billa Havaya. Poznał bandytę i głośno o tym zawiadomił obecnych. Jack nawet nie mrugnął okiem. Wybiegł z lokalu, skoczył na konia i odjechał. Najbliższej nocy podpalił dom farmera, zabił jego żonę i dwu synów. Jeden tylko kowboj, nocujący w stajni, zdołał uciec.
Wiadomość o tej zbrodni rozeszła się szeroko. Wynik był taki, że od tej pory nawet najodważniejsi, jeśli przypadkowo spotkali na swej drodze Czarnego Jacka, udawali, że go nie poznają, a szeryfom odmawiali wszelkich informacji. Nic więc dziwnego, że listy gończe, podwyższające za każdym razem wysokość nagrody za schwytanie Jacka, nie dawały żadnych rezultatów.
Czarny Jack — okrutnik i zbrodniarz — bardzo się różnił od innych trudniących się haniebnym procederem zabijaków. Oni — najczęściej stali bywalcy saloonów — zapici nałogowcy, ordynarni w zachowaniu i odrażający w wyglądzie twarzy, samym swym pojawieniem się sygnalizowali niebezpieczeństwo. Czarny Jack prezentował się zupełnie inaczej. Elegancko ubrany, gładki w słowach i sposobie bycia, prawdziwy, zdawałoby się, dżentelmen. To był właśnie jeden z powodów, dla których wszystko tak mu się udawało. Kto by podejrzewał o bandytyzm człowieka wyglądającego na zamożnego ranczera?
Opowiadano, jak Czarny Jack dostał się do wagonu-salonki któregoś ze wschodnich miliarderów. Przez połowę przebytej pociągiem drogi czarował gospodarza swym miłym głosem, a później... ulotnił się z wagonu wraz ze szkatułką zawierającą pokaźną gotówkę.
Tyle, a może nawet więcej, opowiedział o Jacku szeryf Denis Murphy. Lecz przerażająca charakterystyka nie wywarła na Irvinie większego wrażenia. Taki z niego był wówczas desperat. Na szczęście, Denis Murphy nie był desperatem ani człowiekiem nierozumnym, kierującym innych na pole nierównej walki. Gdy więc zgodził się, aby Irvin wyruszył w pościg za Czarnym Jackiem, nie powiedział od razu, gdzie należy szukać bandyty. Uzależnił tę informację od sprawności Irvina we władaniu bronią.
Umówili się wczesnym rankiem dnia następnego w lokalu szeryfa. Irvin stawił się punktualnie. Szeryf już czekał i wyprowadził go daleko za miasto, na brzeg rzeki Wichita. Tam, pod stromym urwiskiem spadającym ku plaży, odbyła się próba strzelania z rewolweru. Wypadła dla Irvina fatalnie. Z kolei Murphy pokazywał mu, jak należy sprawnie wyciągać broń z kabury i jeszcze sprawniej naciskać spust, na koniec oświadczył, że nie powie ani słówka więcej o Czarnym Jacku, póki farmer nie nauczy się lepiej władać bronią. Dla Irvina stało się to przekreśleniem nadziei na szybki wyjazd z Wichita Falls i pościg za bandytą. Jednak uważał — i słusznie uważał — że bez wskazówek szeryfa nigdy nie trafi na ślad Jacka. Więc został. Zamieszkał w hotelu i każdego ranka w ustronnym miejscu uczył się od Murphy'ego sztuki rewolwerowców. Aż nadszedł dzień, kiedy szeryf zgodził się „wypuścić w świat" swego ucznia. Wyjaśnił mu wówczas przyczynę nieuchwytności Jacka. Oto po każdym napadzie bandyta na kilka tygodni zaszywał się w swych kryjówkach. Miał ich sporo, rozrzuconych na terenie wielkiego kraju. Szeryf wiedział o niektórych i zdradził swą tajemnicę Irvinowi. Farmer ruszył na los szczęścia, bo przecież nie sposób było przewidzieć, w której kryjówce Jack właśnie przebywa.
I szczęście się doń uśmiechnęło: spotkał bandytę zupełnie przypadkowo. Dzięki swej odwadze i sprytowi zdołał go pochwycić i dostarczyć żywego i całego do rąk szeryfa w Wichita Falls. To był wielki sukces. Tak to ocenił Karol Gordon wysłuchawszy do końca opowiadania, tak sobie o tym pomyślał Robert — świadek długiej relacji.
Szeryf Murphy już przedtem wyraził swoje uznanie i podziw, proponując Irvinowi stanowisko zastępcy szeryfa. Farmer odmówił. Miał już dosyć wielotygodniowej wędrówki. Otrzymał więc nagrodę i wrócił z nią do Greenfield. Lecz tu na nowo opadły go wspomnienia przeszłości. Tragedia, którą przeżył i o której mniej myślał, zajęty tropieniem Jacka, teraz — na widok osady i jej mieszkańców — odżyła ze wzmożoną siłą. Okazało się, że nie potrafi rozpocząć nowego życia w tym samym miejscu. Z tego stwierdzenia narodziła się decyzja sprzedania gospodarstwa. Karol przyznał rację przyjacielowi, sam również zdecydował się opuścić spalone słońcem i wysuszone wiatrem ziemie. Przestał wierzyć, że Greenfield kiedykolwiek doczeka się deszczu.
Sprzedać gospodarstwo! Ba, ale komu? W Greenfield nie było amatorów na jałowe ugory, zresztą nikt nie miał pieniędzy. Irvin zaproponował, że jeszcze raz uda się do Wichita Falls i poprosi szeryfa o znalezienie kupca. Karol akceptował ten projekt.
Irvin wyjechał, mijały dni bez żadnej wieści. Farmer jak gdyby pod ziemię się zapadł. Na koniec Karol Gordon zabrał Roberta i wyruszył szukać przyjaciela. Przybywszy do Wichita Falls udali się prościutko do budynku szeryfa. Po trzech stopniach dotarli do drzwi, które Karol energicznie otworzył. Za drzwiami znajdowała się obszerna, widna izba. Pod ścianami stały proste, ciężkie ławy, a między nimi krzesło z poręczami. Na tym krześle siedział jedyny w tym pustym pomieszczeniu człowiek. Że nie był szeryfem, chociaż nosił srebrną gwiazdę na kolorowej koszuli, Robert od razu odgadł. Tak młodych ludzi nie wybierano na stróżów porządku i przedstawicieli prawa, zbyt małe posiadali doświadczenie. Ten chłopak, wyglądający na równolatka Roberta, miał głowę nakrytą szerokoskrzydłym kapeluszem tak olśniewająco czystym, jakby go przed chwilą zdjęto ze sklepowej wystawy. To, że trzymał go na głowie, mogło być wynikiem bądź próżności (bo pragnął pochwalić się przed każdym interesantem swym strojem), bądź złego wychowania (bo w zamkniętym pomieszczeniu raczej odkrywa się głowę), bądź też małpowaniem gruboskórnych farmerów i kowbojów, którzy w saloonach nigdy nie odsłaniali głów.
Kolorowa koszula i spodnie obszyte traperskimi frędzlami wzdłuż szwów, zbyt ładne, aby mogły być autentyczne, opadały na buty o wysokich obcasach, elegancko wyczyszczone, aż lśniły jak słońce.
Widok tak odzianego chłopca skłonił Roberta do uśmiechu nieco ironicznego. Pamiętał, jak wyglądają prawdziwi kowboje, traperzy i szeryfowie małych miasteczek rozłożonych przy szlaku jak paciorki podniszczonego naszyjnika, tak rzadkie.
— Szeryf jest? — zapytał Gordon.
W odpowiedzi nastąpiło kiwnięcie głową i gest ręki wskazującej drzwi umieszczone w bocznej ścianie izby.
— Trzeba zapukać.
Gordon trzykrotnie stuknął zgiętym palcem w nie malowane deski, lecz zanim nacisnął klamkę, mruknął do Roberta:
— Czekaj tu na mnie...
Zawiasy lekko zapiszczały, drzwi się uchyliły i zatrzasnęły. Chłopak w kapeluszu poruszył się.
Nie stój — powiedział. — Zanosi się na długą rozmowę. Wystarczy, abym spojrzał w twarz wchodzącego, a już wiem, czy przychodzi z głupstwem, czy na poważną gadaninę. Stało się co?
Nic a nic — odparł Robert sadowiąc się na ławie. — Przyjechaliśmy zapytać o pana Irvina.
Z Greenfield?
Z Greenfield.
Ho, ho! Łapacz z Sacramento.
Kto?
Łapacz z Sacramento. Nie słyszałeś? Tak nazywają Irvina, bo pierwszego bandziora ścigał w górach Sacramento. Po tym napadzie na dyliżans w Lubbock.
Robert dopiero teraz skojarzył nazwę „łapacz z Sacramento" z nazwiskiem pierwszego opiekuna i przyjaciela Gordona. W drodze do Wichita Falls i jemu, i Gordonowi kilka razy otarł się o uszy ten przydomek, ale ani na sekundę nie wiązali go z Irvinem.
— Słyszałeś o tym? — powtórnie zapytał chłopak w kapeluszu.
Robert wzruszył ramionami:
Przecież ja mieszkam w Greenfield.
Ooo! To znasz Irvina.
W Greenfield wszyscy się znają, a pan Irvin jest przyjacielem mego szefa. Kiedyś ratował mnie w chorobie.
A ten twój szef to kto?
Razem gospodarzymy.
Na farmie?
W Greenfield są tylko farmy, fabryki jeszcze nikt nie zbudował.
Chłopak w kapeluszu pokiwał głową.
No, no. Takeście znajomki? Słuchaj, jaki jest ten Irvin na co dzień? Rewolwerowiec, zabijaka?
Spokojny rolnik.
Dobry dowcip!
To prawda i gdyby nie susza...
Wiem, wiem. Spokojny rolnik, który łapie Czarnego Jacka. Chyba bujasz?
Robert zapewnił, że mówi szczerą prawdę.
— Hm, skoro tak, to rzeczywiście dziwny facet. W kilka tygodni oczyścił całą okolicę. Szeryf chciał go zrobić swym zastępcą, ale odmówił. Wiesz o tym?
— Wiem. Schwytał Czarnego, a przedtem odzyskał zrabowane pieniądze. To wszystko.
Nie wszystko, mój ty panie mądralski.
Robert drgnął na tak poufały ton, lecz powstrzymał się od uwagi. Być może dlatego usłyszał o dalszym ciągu przygód Irvina — istotnego powodu przedłużania się jego nieobecności w osadzie. Okazało się, że szeryf zdołał namówić Irvina na kilka — jak to określił chłopak w kapeluszu — „akcji".
Robert zasłuchany w tę fantastyczną dla siebie opowieść nawet nie zauważył, że ktoś obcy przekroczył progi szeryfówki. Drgnął na dźwięk znajomego głosu.
Robert! Co tu robisz? Chłopak zerwał się z ławy.
Pan Irvin! Przyjechaliśmy szukać pana.
Co się stało?
Nic się nie stało. Wszystko po staremu.
Spadł deszcz?
— Och, nie. Jest tak sucho, jak na pustym talerzu.
— A gdzie pan Gordon?
— Siedzi u szeryfa — uprzedził Roberta chłopak w kapeluszu. — Gadają bez przerwy i pewnie im dobrze, bo nie mogą się rozstać.
Irvin bez słowa skierował się ku drzwiom wiodącym do gabinetu szeryfa. Zniknął za nimi. Przerwana pogawędka potoczyła się dalej. Lecz jej temat znacznie się rozszerzył, objął szeryfa Denisa Murphy'ego i jego osiągnięcia w walce z przestępczością. Chłopak w kapeluszu wiedział wiele, a czego nie wiedział, sztukował fantazją. Jakże to wszystko brzmiało pięknie! Tamta trójka siedziała za zamkniętymi drzwiami chyba ze dwie godziny, więc starczyło czasu na bajędy i prawdy, których Robert wysłuchał z zapartym oddechem. Przypomniał sobie udział w przepędzie bydła, o mało co nie zakończony tragicznie, dni pełne nudy w spalonym suszą Greenfield i zatęsknił za jazdą na końskim grzbiecie poprzez niezmierzone obszary prerii. W służbie prawa. W obronie pokrzywdzonych! To dopiero jest życie!
To dopiero jest życie! — powtórzył głośno, gdy Gordon i Irvin opuścili wreszcie szeryfówkę.
O jakim życiu myślisz? — zagadnął Irvin.
O życiu szeryfa. Tamten chłopak mi opowiadał. O panu także mówił, że pan taki sławny...
Później wypadki potoczyły się w szybszym tempie, Po przenocowaniu w miejscowym hotelu cała trójka wróciła rankiem do szeryfa. Tam zjawił się niejaki James Hood, kandydat do kupna obu gospodarstw. Wraz z nim udali się do Greenfield, by obejrzeć ziemię, z kolei — znowu do Wichita Falls, gdzie w obecności szeryfa spisano akt kupna-sprzedaży. Wówczas to doszło do rozmowy między Robertem a szeryfem. Robert nie zdawał sobie sprawy, jak sprytnie został wybadany i, sam nie wiedząc kiedy, zgodził się na służbę u szeryfa. W kilka minut później począł się martwić, jak Gordon przyjmie jego decyzję. Czuł się podle, wspominając, ile mu zawdzięczał. O mało się nie rozpłakał, gdy podczas pożegnalnego spotkania przyjaciół z szeryfem wezwano go do gabinetu, a Gordon oświadczył, że wie o wszystkim i wyboru chłopca nie potępia. Przeciwnie, dodał, osoba szeryfa stanowi gwarancję, że Robert nie zboczy z uczciwej drogi życia.
Nazajutrz Gordon i Irvin opuścili Wichita Falls. Robert został, miotany niepokojem, czy słusznie postąpił, lecz po kilku dniach wrócił do równowagi. Zresztą szeryf nie zostawiał mu czasu na smętne rozpamiętywanie przeszłości. I tak oto odwróciła się ostatecznie jedna zapisana karta życia Roberta, choć on sam nie uświadamiał sobie tego.
W służbie szeryfa
— To Peter Bentley, to Kid Snowden — powiedział szeryf. — Z Bobem Locke już się poznałeś. Przedstawiam wszystkim — oświadczył uroczyście — nowego współpracownika, Roberta Dreer. Jest jeszcze zielony, ale postaram się, aby szybko zmienił barwę. Liczę na waszą pomoc.
Zabrani uśmiechnęli się. Robert usiłował ich naśladować, ale doskonale wiedział, że jego uśmiech bardziej przypomina grymas, niż oznacza radość. Poczuł się samotny wśród obcych ludzi, chyba bardziej samotny niż wówczas, gdy jako malec udawał kowboja. A może to przeszłość tak zatarła się w jego pamięci!?
Bentley i Snowden byli znacznie starsi od niego, chyba w wieku szeryfa, ogorzali, rośli mężczyźni. Pewnie nie tak mądrzy, jak Denis Murphy, o którym Robert zdążył sporo się dowiedzieć, lecz przecież doświadczeni, bardziej doświadczeni niż Bob Locke. Ten ostatni jednak przypadł Robertowi do serca. Nic dziwnego, byli równolatkami.
— Peter i Kid — odezwał się szeryf — powiedziałem wam na dzisiaj już wszystko, możecie odejść.
— Do jutra, szefie.
— Do jutra. Mam nadzieję, że noc będzie spokojna.
Mruknęli ,,do widzenia" i wyszli. Zdaje się, że Bob Locke chciał podążyć w ich ślady i szeryf to zauważył, bo szybko dodał:
— Ty, Bobie, zostań. Siadajcie. Więc tak to teraz będzie — zaczął zagłębiając się w fotelu za biurkiem — że dwu najmłodszych ma sobie pomagać. Żadnych sporów, kłótni ani bijatyk, bo przepędzę was obu. Ty, Bob, pracujesz już od roku. Chcę, żebyś przekazał cząstkę swych doświadczeń Robertowi. Tylko nie opowiadaj mu bajek. Nosicie jednakowe imiona, to dobra wróżba. Powinniście zostać przyjaciółmi.
Dostrzegłszy zaprzeczający gest chłopaka, dodał:
— Nie zapieraj się, Bob. Lubisz bajki, a ja wiem o tym. Robert, zamieszkasz u pani Locke. To ciotka Boba. Dziwisz się, Bob? Ja już wszystko załatwiłem. Robert otrzyma oddzielny pokoik. Jak sobie przypadniecie do serca, w co nie wątpię, możecie zająć jedno wspólne pomieszczenie. Tak uzgodniłem z panią Locke.
Wyciągnął szufladę biurka, a z niej zapisaną ćwiartkę papieru i srebrną gwiazdę szeryfowską.
— Wstańcie, chłopcy — rozkazał i sam podniósł się. — Teraz złożysz przyrzeczenie, Robercie. Podnieś prawą rękę. Tak.
Z kolei Murphy odczytał tekst z kartki, ale tak szybko, że Robert zdołał zrozumieć tylko piąte przez dziesiąte.
Przyrzekasz?
Przyrzekam — odpowiedział chłopak.
Doskonale.
Szeryf sięgnął po gwiazdę spoczywającą na biurku i przypiął ją do koszuli na lewej piersi Roberta.
— A teraz maszerujcie do domu. Jutro spotkamy się o szóstej.
I tak zakończyło się pasowanie Roberta na pomocnika szeryfa. Bardzo był z tego dumny.
Pani Locke mieszkała nie dalej niż ćwierć mili od siedziby szeryfa, przy bocznej uliczce, gdzie wśród ogrodów wznosiły się małe rodzinne domki. Przez ogródek pani Locke biegła ścieżka ograniczona z prawej strony rabatą kwiatową, z lewej — grządkami zielonych warzyw. Tuż przed stopniami białej werandki rósł potężny dąb, o którym nikt nie wiedział, skąd tu się wziął ani kiedy wyrósł. Był to jedyny dąb w Wichita Falls, jak pani Locke zapewniła o tym Roberta, nie bez dumy w głosie.
Otoczenie wywarło na przybyszu miłe wrażenie. Pani Locke — również. Była czerstwą, roześmianą kobietą nieokreślonego wieku, jedną z tych, dla których czas ani nie cofa się, ani nie ośmiela zbyt szybko kroczyć naprzód. Później, znacznie później Robert dowiedział się od Boba, że ciotka (tak ją zawsze nazywał, jako że była siostrą jego ojca) przeżyła przed laty wielką tragedię. Jej ukochany, z którym miała się pobrać, na miesiąc przed wyznaczonym terminem ślubu zginął, okrutnie zamordowany wśród pustkowi Liano Estacado wraz z grupą towarzyszy-wędrowców.
O Liano Estacado Robert już dawniej słyszał, jednak nic nie wiedział o napadach. Dopiero Bob wtajemniczył go w krwawe dzieje tego pustynnego obszaru. Przed laty na karawany kupców, westmanów i traperów, skracających sobie drogę z Teksasu do Nowego Meksyku przez Liano, napadały zbójeckie watahy białych rabusiów lub czerwonoskórych wojowników. Usuwali lub przestawiali paliki oznaczające właściwy kierunek, a gdy zwierzęta i ludzie, wyczerpani skwarem i pragnieniem, błąkali się po bezwodnym pustkowiu i padali na pół martwi, bandyci — już bez ryzyka — grabili mienie i mordowali pozostałych przy życiu świadków.
Pani Locke dowiedziała się o tragedii z ust jedynego uczestnika wędrówki, ocalałego cudem. W godzinę po napadzie znalazła go, ciężko rannego i dogorywającego, gromadka podróżnych: dwu kowbojów (vaquerów — jak ich w tych stronach z hiszpańska nazywano) i trzech myśliwych, którzy nie przelękli się ani widoku zwłok, ani groźby powtórnego zjawienia się napastników. Dzielni ludzie dokładnie zbadali ciała ofiar — jedna jeszcze żyła. Świadek napadu został przewieziony do Nowego Meksyku, gdzie odzyskał zdrowie. Jego spotkanie się z rodziną Locke'ów, już w Teksasie, było czystym przypadkiem. Pani Locke, a ściślej: panna Alicja Locke, przeżyła wstrząs, który pozostawił ślad na całym jej życiu. Odtrąciła później wielu kandydatów do swej ręki, w końcu, aby pozbyć się natrętów, znęconych być może i zamożnością farmerskiej rodziny, przeniosła się do Wichita Falls, gdzie brat nabył dla niej skromny domek z ogródkiem, a ponadto, w razie potrzeby, wspierał materialnie.
Nieodgadniona koleją losu historia Alicji Locke wpłynęła na życie jej bratanka. Jak opowiadał Bob, ciotka tak znienawidziła bandytów, że poczęła marzyć, aby w jej rodzinie narodził się mściciel biednego Ralfa (tak zwał się narzeczony). Oto dlaczego Bob został skierowany do służby u szeryfa Wichita Falls. Denis Murphy, w mniemaniu Alicji Locke, był najodpowiedniejszym człowiekiem dla kształtowania charakteru Boba i przeobrażenia chłopca w mężczyznę — pogromcę łotrów i obrońcę uciśnionych. Nieco później Robert doszedł do wniosku, że Bob nie zdradził całej prawdy. Po kilku miesiącach pobytu w Wichita Falls, któregoś wieczoru pani Locke, podczas rozmowy o tym i o owym, wspomniała jakby mimochodem o nieznośnym usposobieniu Boba. Ani rodzice, ani rodzeństwo nie mogli sobie dać rady z chłopcem. Teraz — mówiła pani Locke — Bob bardzo się zmienił, oczywiście dzięki szeryfowi.
Robert zamieszkał w malutkim, schludnym pokoiku. Kiedy zagadnął o wysokość komornego, dowiedział się ze zdumieniem, że wszystko zostało omówione z panem Murphym, „który jest najmądrzejszym człowiekiem na świecie". Ciotka dodała, że opłatę za wynajem potrącać będzie szeryf raz na miesiąc z pensji Roberta. Chłopca oburzył ten brak zaufania, jakże inaczej odnosił się do niego Karol Gordon! Stłumił w sobie jednak głos protestu. Nie należało rozpoczynać nowej karty życia od zwady z szeryfem.
Robert sądził, że otrzymawszy srebrną gwiazdę natychmiast skierowany zostanie do jakiejś bohaterskiej akcji, uwieńczonej schwytaniem groźnego przestępcy. W myślach widział siebie jadącego główną ulicą Wichita Falls, między szpalerami wiwatujących mieszkańców. Zawiódł się srodze. Co prawda, nie dano mu gnuśnieć w szeryfówce, lecz czynności, jakie miał spełniać, nie wróżyły szybkiego złapania najłagodniejszego nawet bandyty ani oklasków tłumu. Każdego ranka Denis Murphy zabierał Roberta za miasto, nad rzekę, gdzie uczył go nie tyle strzelać (bo tę sztukę Robert jako tako opanował), ile błyskawicznie wydobywać colt z kabury i natychmiast trafiać do celu. Ten cel, w postaci blaszanego krążka lub skrawka papieru, umieszczał Murphy na piaskowej ścianie nabrzeżnej skarpy. Och, nie była to łatwa nauka! O tym uczeń przekonał się już pierwszego dnia. Gdy wrócili do miasta, Roberta bolała prawa ręka od łokcia aż po czubki palców, tyle razy musiał — na rozkaz nauczyciela — wyszarpywać ciężką broń ze skórzanej pochwy i wsuwać ją z powrotem. Szybkość tych dwu ruchów sprawdzana była przez szeryfa na zegarku. Po skończonej strzelaninie Robert męczył się nad czyszczeniem broni pod nadzorem Boba, który — wbrew nadziejom Roberta — okazał się wymagającym ponad miarę i zdrowy rozsądek. Któregoś dnia wielokrotne czyszczenie lufy i pucowanie magazynku zostało przerwane przez Murphy'ego. Obejrzał, colt i wyraził uznanie.
— Będziesz go teraz nosił — oświadczył chłopcu — razem z pasem. Jak... nauczysz się strzelać.
To rzekłszy szeryf zabrał i pas, i broń. W ten sposób Robert przełknął jeszcze jedną gorzką pigułkę.
Nie przejmuj się — pocieszał go Bob wieczorem, gdy siedzieli za stołem w przytulnej jadalni domku ciotki Locke. — Ja na początku tak samo brałem wszystko do serca, lecz teraz gwiżdżę na to.
Bob! — zgromiła go pani Locke. — Jak możesz? Mój chłopcze — zwróciła się do Roberta — nie wierz Bobowi, on tylko tak gada, lecz w gruncie rzeczy zupełnie inaczej myśli.
Skarcony uśmiechnął się, co mogło oznaczać zarówno potwierdzenie, jak i zbagatelizowanie słów ciotki.
Nauka obchodzenia się z bronią trwała nadal, lecz teraz po nauce Robert, żeby się nie „zasiedział", spełniał funkcję roznosiciela najrozmaitszych pism urzędowych. Wprawdzie Murphy tę nudną czynność nazwał pompatycznie „zastępstwem szeryfa", lecz to nie zwiodło Roberta. Jedną przecież uzyskał z tego korzyść — poznawał coraz lepiej miasteczko: ulice, budynki i ludzi.
W tym czasie wydarzył się w okolicach Wichita Falls napad rabunkowy. Denis Murphy pogonił za przestępcą, a do pomocy zabrał Bentleya. Obaj chłopcy pozostali pod pieczą Snowdena. Jak wkrótce Robert się przekonał, Snowden był nie mniej od szeryfa wymagającym zwierzchnikiem, gorzej — bo równocześnie człowiekiem kostycznym, nie znającym się na żartach. Podczas nauki obchodzenia się z bronią (bo nie uległa ona przerwie) Robert nasłuchał się mnóstwa złośliwości, chociaż strzelał już szybko i celnie. Dowiedział się, że „świat jest pełen smarkaczy, którym się wydaje, że wystarczy przypiąć blaszkę do koszuli, aby stać się wyborowym strzelcem". Gdyby Snowden był szeryfem Wichita Falls, Robert nie wytrzymałby i tygodnia w nowym zawodzie. Powrót Murphy'ego powitał tak radośnie, jak stęskniony młodzieniec powrót ukochanej, a dalsze ćwiczenia w strzelaniu wydawały mu się odtąd wesołą rozrywką.
Tak mijał czas dzielony między strzelaniem, czyszczeniem broni, roznoszeniem listów i anonsowaniem szeryfowi interesantów, gdy Robert zastępował Boba w tej nudnej czynności. Zaiste, nie tak wyobrażał sobie swoje obowiązki.
Nadszedł jednak — to zupełnie niespodziewanie — dzień, w którym szeryf wezwał Roberta i kazał przygotować się do wyjazdu następnego ranka.
— Mała sprawa do załatwienia — wyjaśnił. — Oczywiście urzędowa.
Robert aż pokraśniał z zadowolenia.
— Musisz zobaczyć, chłopcze, jak należy postępować z ludźmi w specyficznych wypadkach. Tylko dlatego cię zabieram, bo w rzeczywistości mógłbym pojechać sam lub wysłać Bentleya albo Snowdena. Przygotuj konia.
Po takiej informacji radość Roberta nieco przygasła. Sądził bowiem, że szeryf zechce wypróbować jego odwagę i sprawność, a tymczasem miał być tylko biernym świadkiem. Nie zapytał jednak, dokąd i po co jadą, lecz natychmiast pognał do stajni, wynajętej specjalnie dla wierzchowców ludzi szeryfa. Tam znajdował silę i jego koń, ten sam, na którym przybył tu z Greenfield, ten sam, którego ofiarowano mu podczas przepędu bydła. Nie było więc to zwierzę w pełni sił młodości, jednak trzymało się znakomicie i Robert za skarby świata nie pozbyłby się czworonogiego towarzysza. Chłopiec dokładnie obejrzał wierzchowca, uprząż, później osiodłał zwierzę i pojechał, raz stępa, raz kłusem, raz galopem, za miasto. Podczas dotychczasowego pobytu w Wichita Falls Robert mało miał takich okazji, a koń zbyt długo przebywający w stajni traci sprawność. Robert obawiał się, że może nie sprostać wymaganiom wędrówki z szeryfem. Ale zbytecznie się tym kłopotał, bo wyprawa z Murphym okazała się spacerkiem długości zaledwie paru mil, a jej cel — w mniemaniu Roberta — nie był wart i tej krótkiej jazdy. Chodziło bowiem tylko o zażegnanie sporu między dwoma farmerami o dostęp do rzeki. Stromy brzeg uniemożliwiał pojenie bydła, natomiast drugi brzeg, płaski, wchodził na teren ziem sąsiada. Przez lata taki stan rzeczy posiadaczowi płaskiego brzegu nic a nic nie przeszkadzał. Piaszczysta łacha nie była ani łąką, ani ornym gruntem. Nagle wszystko się odmieniło. Posiadacz łachy, zapewne za radą „życzliwej osoby", zażądał stałej opłaty za dostęp do wody, na co druga strona wcale nie miała zamiaru przystać. W pojęciu Roberta było to głupstwo niewarte interwencji szeryfa. Przez godzinę Robert ze znudzoną miną przysłuchiwał się argumentom obu wezwanych „stron" i wcale nie ucieszył się polubownym załatwieniem sporu.
— Domyślam się — powiedział szeryf w powrotnej drodze — że uważasz naszą wyprawę za stratę czasu — a kiedy Robert słabo zaprzeczył, dodał: — Nie lekceważ drobiazgów, mój chłopcze. Człowiek przewidujący nigdy ich nie lekceważy. Czy mógłbyś zagwarantować, że ci dwaj rolnicy po kilku dniach nie zaczęliby do siebie strzelać?
Robert potulnie odpowiedział, że takiej gwarancji nie mógłby dać ani on, ani nikt inny na świecie.
— A widzisz! Farmerzy to spokojny naród, póki rzecz nie dotyczy ziemi lub bydła. Są bardzo czuli na punkcie własności i honoru. Niejeden raz miałem do czynienia z takimi jak te głupstwami, a nie stłumiony w zarodku spór wprowadzał jednego do szpitalnej sali, drugiego za więzienne kraty. Nie lekceważ drobiazgów, chłopcze, pamiętaj!
Wieczorem tegoż dnia Bob, w obecności ciotki, długo żartował z „wyprawy" Roberta. A w żartach tych więcej było złośliwości niż dowcipu. Robert starał się okazywać wesołą minę, lecz gdy układał się do snu w swym pokoiku pomyślał, iż Bob Locke wcale nie jest tak miłym towarzyszem, jak to początkowo się wydawało. Nieco później zaobserwował skłonność Boba do imponowania innym, jednak nie czynami, a... gadaniem. Jedynie wobec szeryfa i jego dwu starszych pomocników Bob nie zadzierał nosa. Natomiast interesantów traktował wyniośle, czyniąc wyjątek tylko dla znanych w mieście i powszechnie szanowanych osób.
Teraz w funkcjach Roberta zaszła pewna zmiana, bo chociaż w niektórych godzinach dnia pełnił nadal rolę roznosiciela listów, w innych — portiera anonsującego szeryfowi przybycie interesanta, został równocześnie podniesiony do godności strażnika wieczornego i nocnego porządku na ulicach miasta. Przez kilka kolejnych dni — w towarzystwie Murphy'ego, później chodził razem ze Snowdenem, na koniec i odtąd już na stałe — z Bobem.
Praca polegała na tym, że każdego wieczoru, dobrze już po zmroku, obaj chłopcy maszerowali ulicami i uliczkami Wichita Falls, bacznie obserwując, czy „porządek publiczny" nie został naruszony, czy nie zakłócono czyjegoś spokoju. Szeryf zastrzegł, że w wypadku „poważniejszych spraw" winni się ograniczyć tylko do szybkiego zawiadomienia albo jego, albo któregoś ze starszych pomocników.
— Żadnego udziału w bójkach! — rozkazał surowo. — Żadnej strzelaniny. Jeśli się dowiem, że któryś z was wyciągnął colt, już ja mu obmyślę nagrodę.
Tak oto działalność „młodych szeryfów" ograniczono do uspokajania i odprowadzania do domów zbyt agresywnych pijaków, zatrzymywania kieszonkowych złodziei oraz mitygowania niesfornych woźniców lub zbyt śmiałych jeźdźców. Wywiązywali się z takich zadań znakomicie, przy czym Bob pouczał Roberta przy każdej okazji, jak powinien postępować, co po pewnym czasie przerodziło się w nudę trudną do wytrzymania, równą nudzie pełnionych obowiązków. Jeden jedyny raz trafił się przypadek interesujący. Otóż każdego wieczoru Bob oprowadzał Roberta po miejscowych saloonach. W każdym z nich gościli po kilka zaledwie minut. Rzadko kiedy zauważeni przez wesoły tłum gości, okrążali salę i wychodzili. Jednak gdy któregoś wieczoru wkroczyli do wnętrza „Czarnego Bizona", nie skończyło się na zwykłym spacerku po zatłoczonym lokalu. Robert stąpał krok za Bobem, starając się nikogo nie potrącić, pomny na słowa szeryfa, żeby przypadkiem nie sprowokować awantury. W taki sposób dotarli obaj do krańca sali, gdzie przy dwu stołach zabawiano się grą w karty. Tam Bob zatrzymał się dłużej niż zwykle.
— Tylko się przyglądaj — szepnął Robertowi. — Nie potrzebujesz mi pomagać. Sam sobie poradzę.
Z czym Bob miał sobie poradzić, Robert ani wiedział, ani próbował odgadnąć. Tkwił więc jak kołek w płocie na dwa kroki od kącika grających i znudzonym wzrokiem przyglądał się kartom, padającym na stół i zgarnianej przez wygrywającego kupce pieniędzy. Robert nic a nic nie znał się na karcianych grach, wiedział tylko, że we wszystkich saloonach Wichita Falls tolerowane są tego rodzaju zabawy. Cóż więc potrafiło nagle zainteresować Boba? Jego towarzysz zatrzymał sie za jednym ze stołów i przyglądał się grającym. Nie zwracali na niego uwagi. Trzej z nich, których twarze zwrócone były w kierunku Roberta, wyglądali na farmerów. Robert nie mógł się mylić. W Greenfield poznał wielu rolników, ich strój, sposób bycia, wyrażania się. Znał zamaszyste gesty, mające ukryć wrodzoną nieśmiałość i pokazać „miejskim" ludziom, że rolnik jest tak samo „światowym" człowiekiem, jak mieszkaniec wielkiej metropolii.
Tak, to byli farmerzy w swych odświętnych, a przecież starych i staromodnych kurtach, w kapeluszach niby nowiutkich, lecz od samego wiszenia na kołkach czy gwoździach wypłowiałych i nabitych kurzem. A ten czwarty? Robert widział tylko jego plecy, szare sukno surduta, którego poły zwieszały się z obu stron krzesła. Wyglądało to bardzo elegancko. Siwy cylinder, srebrzyście polśniewający, dopełniał stroju, na jaki — w mniemaniu Roberta — stać było tylko bardzo zamożnych mieszkańców Wichita Falls. Może lekarza, może adwokata, a może samego burmistrza? Czego tu szukał Bob? Odpowiedź otrzymał szybko i zupełnie niespodziewaną.
Nagle ujrzał, jak Bob pochylił się nad plecami eleganta, wyciągnął przed siebie obie ręce, przesunął je nad ramionami gracza i chwycił za końce rękawów. To był ruch błyskawiczny. Robert ledwie zdążył zauważyć muśnięcie dłońmi, które nagłe uniosły się, dzierżąc po jednej karcie.
— Dżentelmeni! — zawołał Bob usiłując nadać swemu głosowi grube brzmienie. — Zabierzcie swoje pieniądze. To szuler!
Porwali się z krzeseł. Trzy pary rąk prawie równocześnie przykryły stosik srebrnych monet i papierowych banknotów. Przy sąsiednim stole przerwano grę, lecz nieco dalej, w głębi zatłoczonej sali nikt nie zwrócił uwagi na incydent. Szuler podniósł się wolno, odwrócił. Nie wyglądał ani na zdenerwowanego, ani na oburzonego. Robert dostrzegł oblicze podługowate, jakby pysk lisa, z małymi, chytrymi oczkami, długim nosem i czarnym wąsikiem na górnej wardze. Oczki zamrugały na widok Boba, a rysy twarzy wykrzywiły się w uśmiechu.
Znowu? — zapytał skrzekliwym głosem. — Doigrasz się, Locke. Oj, doigrasz się.
Zmykaj, stary oszuście, albo cię wsadzę za kratki!
Nie uczynisz tego, Locke, nie uczynisz. Przecież ci panowie nie czują do mnie żadnej urazy. Prawda? — zwrócił się do trójki farmerów, tak bardzo zajętych segregowaniem i liczeniem pieniędzy, że zapomnieli o całym świecie.
Robert nie potrafił zrozumieć postępowania ludzi dziwnie obojętnych wobec człowieka, który ich oszukiwał.
To ja już sobie pójdę — oznajmił szuler.
A idź. W razie czego i tak cię odnajdę. Radzę jednak opuścić Wichita Falls.
Rozważę to, Locke. Do zobaczenia.
Skłonił się elegancko cylindrem i skierował się ku wyjściu.
— Puszczasz go? — zdumiał się Robert.
Bob tylko kiwnął głową i zapytał farmerów:
— Wnosicie skargę?
Popatrzyli jeden na drugiego i nie odpowiedzieli.
No więc?
Ech, szeryfie — odparł z wyraźnym ociąganiem się ogorzały wielkolud z brodą do pasa — szkoda czasu, przecież nikt nie jest stratny… Nie uważacie? — zwrócił się do swych kompanów.
Pokiwali głowami.
— Mądrze namówisz, Natanie. Nikt nie jest stratny.
Bob wzruszył ramionami, pociągnął za rękaw Roberta.
Chodź — szepnął, a gdy znaleźli się na ulicy, powiedział: — Teraz już wiesz, dlaczego nie zatrzymałem Stevensa.
Tego szulera?
Właśnie.
Nie bardzo rozumiem — wyznał Robert.
Jak tu pobędziesz dłużej, wszystko stanie się dla ciebie jasne. Jak dla mnie. Rzecz w tym, że gdybym zaaresztował Stevensa, musiałbym mieć równocześnie świadków przestępstwa.
Przecież ich masz?
O to chodzi, że nie mam. Ci farmerzy nie będą świadczyć. Sam słyszałeś, co mówili.
Ale dlaczego?
Dlatego — tu Bob parsknął śmiechem — że mają wygórowane poczucie własnego honoru. Żaden farmer nie przyzna się publicznie, że został oszukany, a poza tym... boją się własnych żon. Nie chcą, aby ich połowice dowiedziały się, jak małżonkowie spędzają czas w mieście.
Ach, to tak? Myślę, że ten oszust dobrze wie, czego może się spodziewać: bezkarności.
Świetnie jest zorientowany. Stevensa zna chyba każdy dorosły mieszkaniec Wichita Falls, ma opinię oszusta karcianego i żaden z tutejszych nie siądzie z nim do stolika. Co innego obcy. Ja sam zdemaskowałem go pięć czy sześć razy, a szeryf na pewno więcej. I wyobraź sobie, że nikt z oszukanych farmerów nie chciał świadczyć, a bez świadków żaden sędzia nie rozpocznie sprawy. Nie ma poszkodowanych, nie ma przestępstwa. Tak to wygląda.
Paskudnie — stwierdził Robert bardzo dotknięty w swym poczuciu sprawiedliwości. — Nie sądziłem, że można tak bezczelnie ograbiać ludzi.
Do czasu, Robercie, do czasu. W końcu Stevens trafi na człowieka nielękającego się żony lub na kawalera o normalnym poziomie honoru i... wpadnie.
Na tym zakończyła się historia tego błahego z pozoru zdarzenia. Nigdy później Robert już nie natknął się na Stevensa, przynajmniej tak mu się wydawało. Albo szuler dobrze się ukrywał, albo też opuścił Wichita Falls.
Od tamtego wydarzenia Robert na nocne patrole uczęszczał rzadziej. Za to w dzień zabierał go szeryf Murphy poza miasto, aby tropić poszukiwanych listami gończymi przestępców. Niekiedy nie dawało to rezultatów, niekiedy wykonanie zadania okazywało się tak łatwe, że Robert powracał z wyprawy mocno rozczarowany. Nie to mu się marzyło, lecz jakieś bliżej nie określone, bohaterskie czyny, pozwalające na zdobycie poważania ludzi i odrobiny sławy. Niełatwo było ani o jedno, ani o drugie — okazji brakowało. Trafiła się wreszcie dopiero po roku służby. Na południe od Wichita Falls dokonano napadu na pociąg. Trójka zamaskowanych mężczyzn wkroczyła niespodziewanie do jednego z wagonów podczas jazdy, steroryzowała podróżnych rewolwerami i ograbiła ich tak dokładnie, jak to tylko było możliwe w pośpiechu.
Rabunek ograniczył się do tego wagonu. Wieść o napadzie przedostała się jednak do innych. Uzbrojeni konduktorzy zagrodzili drogę i trójka napastników ratowała się ucieczką, skacząc z pędzącego pociągu.
Nikt z napadniętych nie był w stanie nawet w przybliżeniu podać rysopisu bandytów. I tylko przypadek odegrał w tej sprawie decydującą rolę. Otóż do grona obrabowanych, jak się później okazało, należał pewien traper, a jednocześnie eksplorer, wiozący spory woreczek złotego piasku. Gdy spłoszeni bandyci wyskoczyli z pociągu, jedynym człowiekiem, który podążył w ich ślady, był właśnie ów traper. Jego skoku z wagonu nie zauważyli ani współtowarzysze podróży, ani uciekający napastnicy. Teren przylegający do torów porastała wysoka trawa, co sprzyjało ścigającemu. Dobrze skryty, mógł śledzić ucieczkę bandytów. Najpierw biegli co sił, lecz stwierdziwszy, że pociąg nie zatrzymał się, zwolnili kroku. Wówczas traper ruszył za nimi. Siady wśród łąki były wyraźne jak ścieżka bizona, więc nawet gdy uciekinierzy zniknęli mu z oczu, mógł śmiało i bezbłędnie kroczyć we właściwym kierunku. Tak tropił bandytów około trzech godzin, posuwając się trawiastą, pustą płaszczyzną. Dopiero gdy zapadł zmierzch, dostrzegł na horyzoncie zabudowania. Wydeptany ślad zmierzał w tamtym kierunku. Traper przyspieszył kroku i zatrzymał się w miejscu, gdzie kończyła się preria, a zaczynały orne pola i wśród nich, widoczny jak na dłoni, wznosił się mieszkalny dom. Traper, ukryty w samotnej kępie krzaków, dostrzegł trzech zbiegów. Posuwali się wolno, prawdopodobnie dlatego, że jeden z nich, wlokący się na końcu, wyraźnie kulał. Teraz zza węgła budynku wyskoczyły dwa psy i z ujadaniem rzuciły się na przybyszów. Była to niepomyślna okoliczność — czujne psy uniemożliwiały traperowi niepostrzeżone podejście. Położył się więc w krzakach i tylko obserwował. Widział, jak bandyci opędzali się przed zwierzętami, jak otworzyły się drzwi domu i na progu stanął mężczyzna. Krzyknął coś niezrozumiale. Psy odbiegły w stronę zabudowań. Trzej wędrowcy zbliżyli się ku budynkowi, nieznajomy wyszedł im naprzeciw. Chwilę trwała rozmowa, niedosłyszalna, aż wreszcie wszyscy zniknęli w głębi domu.
Ściemniało się coraz bardziej, w oknach zabłysły światła. Później, gdy już wzeszedł księżyc, a gwiazdy poznaczyły niebo białymi punktami, tylko jeden człowiek, zapewne gospodarz, bo w asyście psów, obszedł dom oraz stojącą w pobliżu szopę, potem stał chwilę na progu i spoglądał w kierunku kępy krzewów, w której spoczywał traper. Gdyby podszedł bliżej, psy na pewno by wytropiły ukrywającego się. Jednak zrezygnował widać z dalszego obchodu, bo zniknął za drzwiami, a w kilkanaście minut później pogasły światła w oknach. Jak słusznie wywnioskował traper, fakt ten oznaczał, że bandycka trójka skorzystała z noclegu. McCallum (tak nazywał się traper) długo zastanawiał się nad lekkomyślnym postępkiem rabusiów. Farma leżała niezbyt daleko od miejsca napadu i należało przypuszczać, że ewentualny pościg tu przede wszystkim zawita. McCallum nie potrafił wytłumaczyć takiej nieostrożności, wręcz głupoty. Chyba że farmer był przyjacielem, a może nawet wspólnikiem bandytów i nie grzeszył nadmiarem rozsądku.
Traper przeleżał w krzakach jeszcze z pół godziny, aż zdecydował się na odwrót. Nie mógł przeboleć zrabowanego woreczka, lecz równocześnie zdał sobie sprawę, że w pojedynkę nic nie zdziała. Postanowił poszukać sojuszników. Pomaszerował z powrotem ku kolejowym torom, słusznie przewidując, że jeśli podróżni wszczęli alarm, pościg za zbiegami rozpocznie się od miejsca, gdzie bandyci wyskoczyli z pociągu, tym bardziej że miejsce to leżało zaledwie o kilka mil od Wichita Falls, miasteczka, którego szeryf słynął z energii i odwagi. O Denisie Murphym traper już słyszał, mimo że w tych okolicach bawił zaledwie dwa razy. Zdrowy rozsądek nie zawiódł go, a wiara w energię Murphy'ego znalazła potwierdzenie. Tuż przy torach McCailum natknął się na trzech jeźdźców: Denisa Murphyego, Kida Snowdena i Roberta Dreera. Miał nieco kłopotów z wyjaśnianiem, że nie jest wspólnikiem bandytów. Uwierzyli, gdy opowiedział o szczegółach napadu i gdy obiecał doprowadzić pościg do miejsca, gdzie ukryli się napastnicy.
Jak to się stało, że szeryf Wichita Falls tak szybko zabrał się do sprawy?
Otóż w niecałe dwie godziny po napadzie pociąg osiągnął Wichita, Falls. Kierownik drużyny konduktorskiej natychmiast pognał do szeryfa, a z nim większość obrabowanych pasażerów. W pół godziny później — Murphy nie bawił się w kradnące cenny czas, drobiazgowe przesłuchania — szeryf wysłał czterech pomocników, aby podnieśli alarm w miejscowościach leżących w najbliższym rejonie Wichita. Po trzech dalszych godzinach wrócili pierwsi, spełniwszy zadanie: Kit Snowden i Robert Dreer. Szeryf nie czekał na pozostałych. Wyruszył z początkiem nocy, posuwając się wzdłuż torów, pewien, że blask wschodzącego, księżyca pozwoli odkryć tropy uciekinierów. Nie sposób stwierdzić, czy przewidywania szeryfa uwieńczone zostałyby sukcesem, czy też pogoń wróciłaby z niczym. Przypadek, jakim stało się spotkanie trapera, rozstrzygnął o powodzeniu.
Od kolejowych torów powiódł McCailum całą trójkę do krzaków stanowiących niedawno jego punkt obserwacyjny. Tu zatrzymano się. Gdyby nie psy, można by zaskoczyć mieszkańców domu, jednak czekanie do świtu w niczym nie polepszało sytuacji. Dlatego szeryf polecił Snowdenowi i Robertowi objechać dalekim łukiem zabudowania, ukryć konie i podczołgać się pod tylną ścianę budynku mieszkalnego tak blisko, jak to tylko będzie możliwe. Polecenie wykonali szybko i bez trudności, lecz tylko w połowie. Bo gdy obaj zwiadowcy rozpoczęli mozolną wędrówkę, narobili tyle hałasu, że doświadczony westman przyrównałby go do łomotu spłoszonego bizona. Nic dziwnego, ani Snowden, ani Robert nie byli mistrzami w czołganiu się. Zanim przebyli połowę drogi do domu, wyskoczyły psy, wprawdzie nie atakowały, lecz ich ujadanie musiało zbudzić śpiących. W jednym z okien zabłysło światło i po minucie zgasło. W chwilę później rozległ się huk wystrzału oddanego — jak sądził Robert — po przeciwległej stronie budynku. Nie wahając się dłużej, skoczyli przed siebie i dopadli ściany domu. Psy nadal szczekały. Nagle z lekkim trzaskiem otworzyło się okno. Ciemna postać stanęła na parapecie i zsunęła ku ziemi. Uciekającemu nie dopisało szczęście. Musiał potknąć się o jakiś kamień, bo po kilku krokach runął. Podniósł się bardzo niemrawo i to go zgubiło. Robert rzucił się na wstającego i uderzył pięścią w głowę tak silnie, że przeciwnik zachwiał się i powtórnie upadł. Tymczasem Snowden szarpał się z drugim zbiegiem, podczas gdy trzeci już gnał wąską steczką między zagonami i ledwie go było widać. Robert pomógł Snowdenowi — w kilka sekund rabuś został obalony i skrępowany własnym pasem i lassem. W ten sam sposób załatwiono się z przeciwnikiem Roberta, zanim jeszcze odzyskał przytomność. Dopiero po tym wszystkim zjawił się szeryf. Nie okrążał domu, lecz po prostu wyszedł tym samym oknem, przez które uciekali ścigani. Murphy wespół z McCallumem usiłował dostać się do wnętrza drzwiami frontowymi. Początkowo na wezwanie nikt nie odpowiedział, lecz na ostrzegawczy strzał szeryfa wpuszczono go. Zastał tylko gospodarza i jego żonę.
Tak to, w dużym skrócie, wyglądała historia pogoni i schwytania uczestników napadu na pociąg, bo i trzeci z Bandytów niedługo korzystał ze swobody. Schwytano go w kilka godzin później w miasteczku leżącym o piętnaście mil od Wichita Falls.
Złapanie bandyckiej trójki nie było niczym nadzwyczajnym. Szeryf Murphy, odkąd objął swój urząd, zdołał zaprowadzić za więzienne kratki kilka dziesiątek przestępców. Natomiast zadziwiającą była szybkość, z jaką zlikwidowano szajkę i odzyskano cały łup. Przeważnie bowiem chwytano rabusiów dopiero wówczas, gdy zdołali już roztrwonić zrabowane pieniądze ku prawdziwej rozpaczy poszkodowanych.
Podczas prowadzonego śledztwa farmer, u którego przestępcy nocowali, wyparł się jakiejkolwiek z nimi znajomości, twierdząc z uporem, że udzielił gościny strudzonym wędrowcom, jak przypuszczał kowbojom poszukującym pracy. Ponieważ to samo zeznali oskarżeni, rolnika nie pociągnięto do odpowiedzialności. W czasie rozprawy sądowej występował tylko jako świadek. Denis Murphy uważał, że cała czwórka bezczelnie kłamie, jednak nie sposób tego kłamstwa dowieść.
Bohaterem historii stał się nie szeryf i nie Snowden, nie mówiąc już o ograbionym traperze, lecz Robert Dreer. Przyczyną sławy był chyba jego młody wiek. Kiedy zeznawał podczas rozprawy sądowej i szczegółowo opowiedział o swym udziale w schwytaniu bandytów, na sali szczelnie wypełnionej ciekawskimi raz po raz powstawał szmer pochwalnych szeptów, a nawet ktoś zaklaskał, co wywołało uwagę sędziego na temat zachowania się publiczności.
Po zakończeniu rozprawy wokół Roberta uczyniło się tłoczno. Ściskano mu ręce, klepano po plecach, głośno wyrażając przekonanie, że Denis Murphy znalazł skarb w osobie takiego pomocnika i że na pewno, gdy obecny szeryf, syt chwały, zrezygnuje z funkcji, Robert Dreer stanie się godnym jego następcą.
Robert, z natury skromny, pierwszy raz w swym życiu dał się ponieść dumie, za co wkrótce srodze został ukarany.
Wieczorem, po tym pamiętnym dniu rozprawy sądowej, podczas posiłku w domku ciotki Locke, Bob zaczął go wyśmiewać, a czynił to w sposób tak złośliwy, że Robert szybko stracił humor i gdyby nie obecność ciotki, ostro sprzeciwiłby się tego rodzaju żartom. Od tego czasu przy byle jakiej sposobności Bob pokpiwał z Roberta, stał się dokuczliwym i oschłym towarzyszem pracy. Roczna znajomość, która mogła przekształcić się w przyjaźń, poczęła zmieniać się we wzajemny antagonizm. W imię sprawiedliwości stwierdzić należy, że nie było w tym winy Roberta. To Bob prowokował go stale i z rozmysłem, a postępował tak zazwyczaj, gdy brakło świadków rozmowy.
Początkowo Robert nie mógł pojąć, dlaczego Bob nieoczekiwanie z sympatycznego chłopaka przemienił się w opryskliwego złośliwca. Później zrozumiał, gdy zauważył, że natężenie złośliwości wzmaga się po każdej pochwale udzielonej mu przez szeryfa. Oczywiście, tylko wówczas gdy Bob mógł ją usłyszeć. Odtąd Robert wystrzegał się wspominania o pochlebnych uwagach Denisa Murphy'ego, a gdy szeryf w obecności swych pomocników klepał go po plecach oświadczając, że nigdy dotąd nie zatrudniał chłopca tak świetnie dającego sobie radę, Robert tylko udawał radość. Wiedział, że jeszcze tego samego dnia stanie się ofiarą kolejnych złośliwości Boba. Przestały więc go cieszyć własne sukcesy — a miał ich już kilka. Po schwytaniu bandyckiej trójki Denis Murphy coraz częściej zabierał Roberta na przejażdżki w okolice Wichita Falls. Nie były to jednak wycieczki krajoznawcze, lecz ważny fragment szeryfowskiej służby. Robert rychło odgadł cel tych parogodzinnych wypraw i równocześnie stwierdził, jak dużym zaufaniem ludzi cieszył się jego szef.
Odwiedzali większe, mniejsze i zupełnie malutkie gospodarstwa rolne, a wszędzie witano przybyszów z serdecznością, która znacznie przekraczała tradycyjne na Dalekim Zachodzie formy gościnności i niekiedy bywała dość kłopotliwa, zmuszająca szeryfa do długiego I tłumaczenia gospodarzom, dlaczego nie może u nich przenocować, a nawet spędzić kilku godzin. Lecz nie tylko farmerzy i ich rodziny, również parobcy, kowboje, traperzy witali Denisa Murphy'ego tak, jak wita się starego przyjaciela. Przy tej okazji — Robert to spostrzegł — przekazywali szeryfowi jakieś informacje. Niekiedy głośno, w rodzaju: „Ślepy Bill znowu się kręci nad jeziorem Texoma" lub: „Kulawy Seaver tydzień temu opuścił więzienie" — niekiedy szeptane na ucho. Wśród tych wiadomości znajdowały się takie, których sensu Robert nie pojmował, na przykład: „W przyszły czwartek koło Pemroke" albo: „Holbrook sprzedał dwanaście talii". Brzmiało to zupełnie jak szyfr, o jego znaczenie Robert nie śmiał pytać.
Cierpliwość została wynagrodzona. Któregoś wieczoru, gdy wracali do Wichita Falls, szeryf nieoczekiwanie zagadnął Roberta:
Jak sądzisz, co jest warunkiem powodzenia naszej pracy?
Dzielność — odparł chłopak bez namysłu.
No... pewnie. Chociaż znałem szeryfa nie grzeszącego odwagą, a sukcesów odniósł niemało.
Bystre oko i celna ręka — szybko dodał Robert.
Może być, lecz niekoniecznie. Celna ręka, mój chłopcze, często skłania jej posiadacza do ułatwiania sobie obowiązku. Strzela, gdy powinien przestępcę schwytać żywego. Zabicie człowieka to czyn karygodny. Naszym zadaniem jest dostarczanie poszukiwanych osób sędziom, a cóż jest wart dla sądu przestępca martwy? Dlatego w tym, co powiedziałeś, tkwi tylko drobne ziarnko prawdy.
Robert westchnął.
To już nie wiem — wyznał ze skruchą.
Więc ci powiem: informacja.
Informacja? — powtórzył chłopak niedowierzająco.
A tak, a tak. Warunkiem powodzenia jest dla szeryfa dobra znajomość ludzi przebywających w jego okręgu. Powinien wiedzieć, kto przybył, kto i dlaczego wyjechał, kto się kręci po okolicy i czego tu szuka. Warto również znać nazwiska osobników wypuszczonych z najbliższego więzienia. To zresztą jest najłatwiejsze. Zbieraniu innych wiadomości nie podołałbym mając tylko was czterech do pomocy. Potrzeba ze czterdziestu. A kto może opłacać tyle ludzi? Po paru latach pracy odkryłem lepszą metodę. Posiadam bezpłatnych informatorów. I to jakich! Widzisz, Robercie, szeryf musi umieć współżyć z ludźmi. Tylko wówczas osiągnie to, czego jako człowiek samotny nigdy by nie osiągnął. Ludzie ufają mi, zawiadamiają o różnych drobnych i ważnych sprawach. To są moi prywatni agenci, dzięki którym wiem wszystko lub prawie wszystko, co dzieje się w moim okręgu. Dobra informacja, mój chłopcze, to połowa sukcesu. Dlatego co pewien czas urządzam wycieczki poza miasto. Zrozumiałeś?
Zrozumiałem — przyznał Robert, a Denis Murphy urósł nagle w jego oczach do wielkości mędrca. Równocześnie przeraził się ogromu zadań, jakie ciążą na barkach szeryfa.
„Ja temu nigdy nie podołam" — pomyślał ze smutkiem i natychmiast zapytał:
— Co to miało znaczyć: „Holbrook sprzedał dwanaście talii"?
Szeryf roześmiał się.
— To, mój kochany, że Stevens, ten szuler, widać wybiera się w dłuższą podróż, do miejsc, w których nie kupi potrzebnych mu do szulerki kart. Holbrook prowadzi niewielki sklepik w Wichita i handluje przyborami do pisania, książkami, kartami, tytoniem i różnymi drobiazgami, bez których można się obejść albo nie, w zależności od przyzwyczajenia. Ale powiem ci jeszcze jedno, tylko trzymaj język za zębami, bo na to nie ma dowodu. Otóż Holbrook na specjalne życzenie sprzedaje karty znaczone.
Też pomysł! — wykrzyknął Robert.
Pomysł świetny. Dla oszustów. Stevens szachrował mając najczęściej ukryte zapasowe asy w rękawie, lecz na pewno zabawia się również kartami znaczonymi; Teraz już wiesz wszystko.
Nie wszystko — sprzeciwił się chłopak. — Co znaczyło: „W przyszły czwartek koło Pemroke'a?"
Masz świetną pamięć — zauważył szeryf — to dobrze. Pemroke jest posiadaczem sadu, pół mili od granicy Wichita Falls. W czwartek spotkają się koło sadu trzej włóczykije-złodziejaszki, pewnie aby omówić kolejną machlojkę. Przerwiemy im tę naradę.
To panu powiedział ten kowboj na czarnym koniu?
Zgadza się.
I to jest rzetelna informacja, nie plotka?
Nie zawsze wszystko się sprawdza, mój chłopcze, lecz jeśli nawet tylko połowa uzyskanych w ten sposób wiadomości warta jest zachodu, stanowią one olbrzymią pomoc w naszej pracy.
Robert nie śmiał dłużej pytać. Przejażdżki z szeryfem zaliczał do najprzyjemniejszych chwil w swej pracy, jednak zatruwały je później rozmowy z Bobem. Bowiem po każdej wyprawie Bob stawał się niezwykle agresywny. Gdyby nie wspólne mieszkanie, Robert mógłby go unikać w godzinach wolnych od zajęć. Niestety, w domku ciotki Locke obaj chłopcy musieli widywać się rano, wieczór i przy wszystkich posiłkach. Robert zaczął zastanawiać się nad zmianą mieszkania, lecz jak miał wytłumaczyć to ciotce? Co powiedzieć szeryfowi, który na pewno zainteresuje się przeprowadzką?
Ani na chwilę nie przyszło mu na myśl poskarżyć się przed szeryfem na Boba. Uważał taki postępek za niegodny mężczyzny. Spróbował porozmawiać z ciotką, licząc na to, że potrafi ona wpłynąć na zachowanie się bratanka. Długo czekał na okazję. Doczekał się wreszcie, gdy Bobowi wypadł nocny dyżur w szeryfówce. Po jego odejściu dość niezdarnie rozpoczął swój wywód i tak wszystko poplątał, że pani Locke przerwała mu w pewnej. chwili, zapytując, czy jedzenie mu nie smakuje, czy może pokój zbyt ciasny. Ona przecież stara się, by jej młody przyjaciel czuł się u niej jak w rodzinnym domu.
Robert szczerze zaprzeczył wszystkiemu, zapewnił o swej wdzięczności.
Więc o co ci chodzi?
O Boba — zdobył się na desperacką odwagę.
Czyżby coś przeskrobał? —zaniepokoiła się ciotka. — To jest... chciałam powiedzieć, źle postąpił? Szeryf nic mi o tym nie wspominał.
Robert oświadczył, że ta sprawa nie ma nic wspólnego z szeryfem.
O jakiej sprawie mówisz?
Ja... po prostu — zająknął się — ... podejrzewam, że moje towarzystwo nie odpowiada Bobowi, i dlatego gotów jestem w każdej chwili zamieszkać gdzie indziej.
Co ty wygadujesz, chłopcze? Nie odpowiada Bobowi? To jakaś pomyłka! Nie dalej jak dwa dni temu zagadnęłam Boba o ciebie. Powiedział, że jesteś dobrym towarzyszem w pracy i poza pracą. Więc o co chodzi?
Robert westchnął. Wyglądało na to, że Bob był nie tylko złośliwcem zazdrosnym o cudze powodzenie, lecz również człowiekiem fałszywym. Ale jak o tym mówić ciotce? Przeprosił panią Locke — widocznie musiał się pomylić — dodał jednak nieśmiało, że przecież sama ciotka kilkakrotnie była świadkiem złośliwości Boba.
— To prawda — przyznała smętnie. — Lecz on ma w gruncie rzeczy złote serce. Widzisz, mój chłopcze, Bob, mówię to w zaufaniu, był dość niesfornym dzieckiem, rodzice mieli z nim sporo kłopotów. Och, ja wiem, że jest nieco... trudny, ale mam nadzieję, że wasze wzajemne stosunki ulegną poprawie. Bądź dobrej myśli, Robercie.
Na tym rozmowa się urwała, a Robert nadal nie wiedział, jak ma postępować, co czynić w tak skomplikowanej sytuacji. Myśli jego coraz częściej kierowały się ku przeszłości. Dziwnym trafem przeszłość nagle dała znać o sobie.
Któregoś dnia Denis Murphy wezwał chłopca do gabinetu i oświadczył radośnie:
— Przypomnieli sobie o nas. Późno, bo późno, ale lepiej późno niż wcale!
Po tych słowach podniósł z biurka ćwiartkę papieru.
— Oto i list — powiedział.
— Od pana Gordona?! — krzyknął Robert.
Od Irvina, ale i Gordon się dopisał. Wyobraź sobie, że Irvin został szeryfem w jakimś Fort Benton, w Montanie. A tak się przecież wypierał służby u mnie! Teraz wyszło szydło z worka. Ale niech tam! Życzę mu sukcesów. Pytają się o ciebie, zresztą... sam przeczytaj — podał mu list.
Robert chwycił papier skwapliwie. Żywił nieuzasadnioną nadzieję, że Karol Gordon wzywa go do siebie. Nic takiego w liście nie znalazł. Dowiedział się natomiast, że jego opiekun i przyjaciel wrócił do swego traperskiego zawodu i ani mu w głowie zakładać nowe farmerskie gospodarstwo. Robert westchnął. Najlepsza możliwość uniknięcia dalszych kłopotów z Bobem rozwiała się. Karol Gordon-farmer na pewno potrzebowałby pomocnika, a któż mógł być dlań wygodniejszy od Roberta? Lecz Karol Gordon-traper nie potrzebował nikogo.
Cóżeś tak pomarkotniał? — zauważył szeryf. — Nie w smak ci ten list?
Ależ nie. Cieszę się z sukcesów ich obu. Gdzie leży Fort Benton?
Sprawdzimy. Sam jestem ciekaw.
Szeryf podszedł do wielkiej, czarnej szafy, wydobył pęk kluczy, otworzył drzwiczki. Na półkach stały równymi rzędami grube i cienkie tomy książek. Ten widok nieco zaskoczył Roberta. Kiedyż to Murphy znajdował czas na czytanie? Gdy mieszkał z Karolem Gordonem, jego opiekun, a równocześnie pracodawca posiadał tylko kilkanaście bardzo podniszczonych tomików, tu znajdowała się pokaźna biblioteka. Jednak nie wszystkie w niej przegrody wypełniały książki. Na najniższej półce widniały uszeregowane równym rządkiem lśniące szklaneczki, a na obu jego krańcach sterczały, jak żołnierze na warcie, dwie wysokie i ciemne butelki z kolorowymi etykietami. Robert nie zdążył odczytać napisów, bo szeryf, wyciągnąwszy opasłe tomisko, zatrzasnął szafę.
Tomisko spoczęło na biurku. Szeryf siadł i począł przerzucać kartki. Zatrzymał się przy jednej.
— Siadaj przy mnie, Robercie.
Chłopiec spełnił polecenie i zerknął na otwartą stronicę. Widniała na nim kolorowa mapa. Ale jaka mapa!
Co to jest? — Zagadnął szeryf. — Jeśli chodziłeś do szkoły, to odgadniesz.
Teksas — odpowiedział chłopak.
Przyszło mu to bez trudu, jako że nazwę stanu wydrukowano na marginesie karty.
Tak jest, Robercie. Największy ze stanów naszej Unii. A tu — palec szeryfa zatrzymał się na małym kółku — my jesteśmy.
Wichita Falls — odczytał Robert.
No właśnie. A teraz, skoro już wiesz, gdzie się znajdujemy, pokażę ci, gdzie mieszka Vincent Irvin.
Znowu zaszeleściły kartki. Szeryf je przewracał i przewracał, aż zatrzymał się przy bardziej kolorowej. Barwne prostokąty i kwadraty: zielone, żółte, pomarańczowe, różowe i o odcieniu fioletu znaczyły cały ląd Północnej Ameryki, od Atlantyku aż po Ocean Spokojny i aż po prawie równą jak linia granicę, powyżej której widniał rozstrzelonymi literami wydrukowany napis: Kanada.
Popatrz, Robercie, ten pomarańczowy prostokąt to Montana, a tu, nad Missouri, leży właśnie Fort Benton.
Strasznie daleko od nas.
A daleko. Wiesz, co to jest skala mapy?
To są prawdziwe odległości podane w zmniejszeniu.
— Coś w tym rodzaju. Tu, na dole, wydrukowano taką skalę. Teraz możemy sprawdzić, ile mil dzieli nas od Vincenta Irvina.
Odsunął szufladę biurka, wydobył z niej pasek papieru, położył go na mapie tak, że jednym końcem dotykał kółeczka z napisem: Wichita Falls, a drugim — podobnego, z napisem: Fort Benton.
Ho, ho! Wiesz, ile wypadło? Tysiąc sto osiemdziesiąt mil. Może nieco mniej, może nieco więcej. I to w linii powietrznej, dla ptaka. Bo dla wędrującego człowieka, myślę, należy dołożyć jeszcze z połowę.
Tysiąc sto mil — powtórzył Robert żałosnym głosem.
Jakiż to niezmierny szmat drogi dzielił go teraz od Vincenta Irvina! A od Gordona?
Cóżeś tak pomarkotniał, chłopcze? — zapytał znowu szeryf. — Tęskno ci za starymi znajomkami? Napisz do nich.
Pan Gordon nie podał swego adresu.
To drobiazg. Jestem pewien, że Irvin i Gordon często się spotykają. To chyba starzy przyjaciele i niejedno wspólnie przeżyli.
Prawda — żarliwie przytaknął Robert.
Więc wyślij list do Fort Benton i poproś Irvina, żeby go przekazał Gordonowi. Jeszcze chwilkę — dodał widząc, że Robert zamierza odejść. — Powiedz mi, co takiego zaszło między tobą a Bobem? Robert, który sądził w swej naiwności, że o dokuczliwych żartach Boba wie co najwyżej ciotka Locke, tak został zaskoczony pytaniem szeryfa, że przez kilka sekund nie był w stanie wykrztusić słowa. — No, cóż cię tak zatkało? Teraz widzę, że moje domysły są słuszne. Gadaj mi zaraz. Przyrzekam tajemnicę.
Robert nie mógł odmówić żądaniu, lecz postarał się sprawę zbagatelizować. Wypadło to bardzo fałszywie.
Nawet człowiek znający się mniej od Denisa Murphy'ego na ludziach nie uwierzyłby w prawdziwość relacji chłopca.
— Kręcisz — oświadczył szeryf. — Przypuszczam, że Bob nieco zalazł ci za skórę, że wina bardziej obciąża jego niż ciebie. Jednak uprzedzam: nie będę tolerował żadnych sporów między moimi współpracownikami. Bowiem tego rodzaju stosunki wpływają na pogarszanie się wyników pracy szeryfa. Ja tego nie ścierpię. Pogadam z Bobem, nie wspominając o naszej rozmowie, jeśli jednak o waszych sporach dowiedzą się mieszkańcy Wichita, zwolnię was obu. To wszystko. Mam nadzieję/że już nigdy więcej nie będę zmuszony do mówienia tak przykrych słów. Z twojej pracy jestem zadowolony i wróżę ci sukcesy, więc nie psuj sobie tej dobrej opinii.
Robert opuścił gabinet szeryfa kompletnie zdruzgotany. Wystąpienie szeryfa uznał za niesprawiedliwe i krzywdzące. Przecież sam szeryf, wyróżniając Roberta, obudził w Bobie uczucie zazdrości. Lecz jakże można było o tym mu powiedzieć? Nie, nigdy! Więc co dalej? Chyba tylko uzbroić się w cierpliwość licząc na to, że Bob się uspokoi. A może zrezygnować z pracy? Lecz co powiedziałby na to Karol Gordon? Przecież Robert sam zdecydował się pozostać w Wichita Falls, zamiast towarzyszyć dalej opiekunowi. A decyzję taką podjął pod wpływem opowiadań Boba. Jakże inny wydawał się wówczas ten najmłodszy pomocnik szeryfa! Tak bardzo mu zaimponował, że postanowił stać się kimś podobnym. Marzenie stało się rzeczywistością, lecz w miarę upływu czasu coraz bardziej przykrą.
Cóż więc dziwnego, że znajdując się w takim stanie ducha Robert coraz częściej wybiegał myślami ku nieznanemu Fort Benton lub sięgał w przeszłość wspominając Greenfield i jego mieszkańców. Cóż by dał za powrót tamtych, spokojnych dni!
Ze strachem wracał na nocleg do domku ciotki Locke i starał się przyjść albo przed Bobem, albo po nim. Nie zawsze mu się to udawało, często Bob specjalnie czekał na współlokatora, a w drodze, raz częściej, raz rzadziej — w zależności od humoru — dowcipkował na temat sukcesów Roberta lub jego przeszłości, którą świetnie poznał z dawnych opowiadań swego towarzysza. Pytał, go najpoważniejszym tonem, czy pozostając w służbie Gordona doił krowy ciągnąc je za ogon. Kiedy indziej wyraził przypuszczenie, że Vincent Irvin opuścił Greenfield, bo nie mógł dłużej znieść sąsiedztwa Roberta, a Karol Gordon z podobnej przyczyny podrzucił Roberta szeryfowi.
— Być może Murphy z kolei podrzuci cię komu innemu, jak sądzisz?
Robert starał się traktować podobną gadaninę za dobry żart, jednak nie bardzo mu to szło. Pamiętał wszakże o rozmowie z szeryfem i zdołał powstrzymywać się od ostrzejszych odpowiedzi. Łudził się nadzieją, że w miarę upływu czasu albo Bobowi znudzą się zaczepki, albo też on — Robert — tak do nich przywyknie, że staną się dlań obojętne. Te przewidywania nie sprawdziły się. Natomiast wydarzyło się coś, czego Robert nie mógł brać pod uwagę nawet w najbardziej ponurych rozważaniach na temat swej przyszłości.
Ucieczka
Tego wieczoru Bob Locke pierwszy opuścił szeryfówkę. Robert uczynił to w kilkanaście minut później, zadowolony, że sam wróci do domu.
Szedł wolno, pozdrawiając co starszych i stateczniejszych przechodniów, znanych mu z widzenia lub z którymi już wielokrotnie rozmawiał. Odpowiadali mu wesoło: „Halo, Bob!" lub żartobliwie: „Jak leci, szeryfie?", lub krótko: „Dobry wieczór".
Inni, młodsi, pierwsi zdejmowali kapelusze, niekiedy przystając, aby zaproponować szklaneczkę piwa w najbliższym saloonie. Robert grzecznie odmawiał. Po pierwsze dlatego, że ciotka nie lubiła, gdy któryś z chłopców spóźniał się na wieczorny posiłek, po drugie dlatego, że „szklaneczka" mogła zamienić się w całą beczkę lub w długą kolejkę szklaneczek whisky. Fundatorzy byli szczodrzy, a pod wpływem alkoholu bardzo czuli na wszelką odmowę.
Szeryf Murphy już na samym początku służby przestrzegł Roberta, że pierwszy wypadek upicia się będzie równoznaczny z ostatnim dniem pracy.
Dotarł wreszcie przed ogródek ciotki Locke, zadowolony z tylu spotkań i zaproszeń. Uznał, że go lubiano, i nie mylił się.
W jadalnym pokoju ciotka jak zwykle powitała go uśmiechem, a Bob, pochylony nad talerzem, tylko nań zerknął i milczał, zajęty bez reszty nożem i widelcem. Ciotka przyniosła drugą porcję baraniny i wielki półmisek parującego makaronu.
— Co słychać? — zagadnęła siadając przy stole.
Dzień upłynął wyjątkowo spokojnie, więc Robert nie bardzo miał ó czym opowiadać. Wiedział jednak, że ciotka Locke spragniona jest jakichkolwiek wiadomości, dlatego rozwiódł się szeroko na temat spotkanych znajomków i choroby żony Snowdena, do której sam szeryf sprowadził lekarza.
Murphy jest cudownym człowiekiem — stwierdziła natychmiast pani Locke.
Lecz nie wtedy, gdy wysłuchuje czyichś bredni i daje im wiarę — wtrącił Bob.
O czym ty .mówisz?
O pewnym naszym znajomym, ciociu, który mieszka pod naszym dachem.
Bob! — krzyknęła ciotka. — Znowu zaczynasz?
To tylko w imię prawdy, żebyś wiedziała, kogo masz przed sobą — tu skinął głową w stronę Roberta.
Bob — powtórzyła pani Locke — wstyd tak mówić o naszym gościu.
Ten gość, ciociu, to skarżypyta i lizus. Poszedł do szeryfa poskarżyć się na mnie. Miałem dość przykrą rozmowę z Murphym.
Robert drgnął i wyprostował się:
To nieprawda — powiedział, z trudem opanowując wzburzenie. — Przysięgam, że nie chodziłem do szeryfa z własnej woli. To szeryf mnie wezwał i pytał, jak się układają moje stosunki z Bobem. On się czegoś domyśla i chciał mnie wybadać, ale daję słowo — tu zwrócił się do ciotki — że nie skarżyłem się, a jeśli pani mi nie wierzy, jeszcze dziś poszukam innego mieszkania.
Tak będzie najlepiej — mruknął Bob.
Ciotka, która miała słuch znakomity, usłyszała złośliwą uwagę i aż poczerwieniała.
— Bob — odezwała się ostro — zachowaj swe uwagi dla siebie, a teraz bądź łaskaw zostawić nas samych.
Wezwany odsunął krzesło z hałasem i wyszedł bez słowa.
— Bardzo mi przykro — szepnął Robert — chociaż nie poczuwam się do żadnej winy.
Teraz odtworzył, jak umiał najlepiej, przebieg rozmowy z szeryfem.
— Dobrze mi tu u pani — zakończył swą relację — lecz sądzę, że będzie jeszcze lepiej, gdy poszukam innego mieszkania.
— Nawet nie myśl o tym. Uznałabym to za osobistą obrazę. Bob ma trudny charakter, popełnia mnóstwo błędów, lecz wyprowadzając się ode mnie, utwierdziłbyś go w przekonaniu, że postępował słusznie. Nie, Robercie, proszę cię, zostań. Porozmawiam z szeryfem, na pewno mi dobrze poradzi.
Robert zaniepokoił się:
Czy to konieczne?
Jesteś przeciwny? Dlaczego?
— Szeryf zapewnił mnie, że zachowa tajemnicę i nie będzie rad, że ja nie zastosowałem się do tego.
— Rozumiem. Przyrzekam, że powiem szeryfowi tylko tyle, ile dowiedzieliśmy się od Boba. Jesteś zadowolony?
— Dziękuję.
— Widzisz... bardzo mi przykro z powodu zachowania się Boba. Przede wszystkim dlatego, że to mój bratanek. Chyba rozumiesz, że mi na nim zależy i lękam się, aby nie wkroczył na złą ścieżkę. Jeśli z innymi będzie postępował tak, jak z tobą, straci przyjaciół, a zyska śmiertelnych wrogów. Martwię się o Boba. No, idź teraz spać, mój chłopcze, dobranoc i bądź dobrej myśli Robert starał się, jak mógł, „być dobrej myśli", lecz w następnych dniach nie wydarzyło się nic, co mogłoby natchnąć go otuchą. Wysłał list do Karola Gordona na adres Irvina, ale w tym liście nie wspomniał ani słówkiem o „sprawie Boba". Nie chciał skarżyć się, a takie pisanie wyglądałoby na skargę. Teraz nawet tego trochę żałował. „Optymistycznym" listem utwierdzał Gordona w mniemaniu, że w Wichita Falls wszystko układa się jak najlepiej, gdy w rzeczywistości układało się... jak najgorzej.
Od pamiętnego wieczoru Bob odzywał się do Roberta jedynie w sprawach służbowych. Wspólne dyżury w szeryfówce upływały w ciszy. W domku ciotki Locke Bob również milczał jak głaz. Robert nie starał się przerywać tego milczenia. Taka sytuacja była nieprzyjemna, ale Robert nie widział możliwości jej zmiany. Czy szeryf Murphy zdawał sobie sprawę z wzajemnej, nadal trwającej niechęci dwu swych najmłodszych współpracowników, czy też nic o tym nie wiedział — któż odgadnie?
Któregoś ranka obaj chłopcy zostali wezwani do gabinetu szefa. Szeryf spojrzał na nich dość ostro i zwrócił się do Boba:
Pamiętasz wąwóz? Tam gdzie stoi opuszczona chałupa.
Pamiętam.
Trafisz?
Bob wyprostował się dumnie.
— Znam wszystkie ścieżki w okolicy.
— Doskonale. Pojedziecie obaj, zbadacie wąwóz, spenetrujecie wnętrze chatki. Zalecam ostrożność.
Czy to oznacza, że tam ktoś się ukrywa?
Może tak, może nie. Na ten temat ludzie różnie gadają. Gdyby się jednak okazało, że domek jest zamieszkały, przyjrzyjcie się bacznie lokatorowi czy lokatorom. Bądźcie uprzejmi i nie zdradźcie, w jakim celu przyjechaliście. Oczekuję was wieczorem, więc czasu macie dość. A teraz... w drogę!
W pół godziny po tej rozmowie pozostawili za sobą ostatnie zabudowania Wichita Falls. Miasteczko było ciche, budziło się dopiero ze snu. Dzień zapowiadał się ciepły, więc wyprawa byłaby na pewno dla Roberta miłą rozrywką, połączoną z jakże łatwym do wykonania zadaniem, gdyby nie grobowe milczenie i ponura mina towarzysza podróży.
Droga praktycznie nie istniała. W historii miasta i jego okolic był to stary, bardzo stary szlak, którym ongiś posuwały się karawany wozów i gromady jeźdźców, po opuszczeniu Wichita Falls ku Dalekiemu Zachodowi. Później o tym szlaku zapomniano. Pod kobiercem zieleni znikły odciski podków i racic, koleiny i wydeptane stopami tysięcy piechurów łyse ścieżki. Dlatego Robert dziwił się, że Bob bez wahania zmierza ku wspomnianej przez szeryfa dolinie. Dopiero po godzinnej jeździe zorientował się, że istotnie posuwają się biegnącą tędy ongiś drogą. Robert, uczestnik wielkiego przepędu bydła, a później pomocnik farmera, widział, jak na opuszczonych traktach, na podłożu rozmytego deszczami końskiego i krowiego nawozu, wyrosła trawa znacznie gęstsza i wyższa niż w sąsiedztwie. Właśnie Bob gnał teraz pasem z daleka już widocznych, bujnych traw.
Gdy słońce wspięło się na szczyt nieba, Bob skręcił raptownie w prawo, a po przejechaniu jeszcze mili zatrzymał wierzchowca i zeskoczył z siodła.
— To tu — stwierdził półgłosem.
Były to pierwsze słowa, z jakimi zwrócił się do towarzysza tego dnia.
Robert rozejrzał się dokoła. Daleko, po horyzont, płaszczyzna prerii i... nic więcej. Ani śladu spadzistości, która zapowiadałaby wąwóz.
— Spętaj konie, zabierz broń — rozkazał Bob.
Robert wykonał polecenie, mimo że rzucone zostało przykrym, aroganckim tonem. Lecz przecież to Bob był kierownikiem wyprawy i bez względu na formę wydawanych poleceń należało je wypełniać. Wyjął winchester z futerału zawieszonego przy siodle, spętał zwierzęta i dodatkowo, na długich linkach, przywiązał je do kołków, które wydobył z juków i wbił w ziemię.
— Chodź za mną — mruknął Bob — i nie hałasuj. Przeszli kilkadziesiąt kroków, gdy nagle płaszczyzna urwała się. Bob padł na ziemię, Robert go naśladował. Zerknął w dół. Stroma ściana spadała głęboko, przerażająco głęboko. To był właśnie wąwóz, o którym wspominał szeryf. Wydawało się, że nie ma sposobu dotrzeć do jego dna, bo i przeciwległe zbocze spadało podobną stromizną. Robert na próżno wytrzeszczał oczy wypatrując ścieżki, a równocześnie szukając śladów jakiejkolwiek budowli. Pewnie wznosiła się gdzieś na prawo, tam gdzie biegła ta rozpadlina, zdawało się, nie mająca kresu.
— Idziemy — zdecydował wreszcie Bob.
Przebyli kilkanaście jardów, aż dotarli do miejsca, w którym gładkie dotąd zbocze opuszczało się tarasowate, małymi występami skalnymi. Wystarczyło nieco zręczności, aby zejść na samo dno wąwozu.
Schodzimy! — zakomenderował Bob.
A konie?
Chcesz je sprowadzić? Ano spróbuj, mój mądralo. To będzie ciekawy widok.
Robert tylko wzruszył ramionami.
— Tam w prawo istnieje zejście wygodniejsze — zauważył po chwili Bob — nawet konie się przecisną, ale to daleko, szkoda czasu.
Robert miał nieco inny pogląd w tej sprawie, pozostawienie zwierząt na pustkowiu, bez dozoru, uważał za czyn lekkomyślny, lecz i tym razem nie odezwał się, pragnąc uniknąć kłótni.
Ostrożnie dotarli do dna wąwozu pokrytego skąpą trawą wyrosłą na jałowej, piaszczystej glebie.
Bob przyłożył palec do ust na znak milczenia i począł posuwać się tuż pod ścianą wąwozu. Wędrówka nie trwała długo. Robert dostrzegł ciemną budowlę, wzniesioną z nieokorowanych bali, w których wycięto wąziutkie okienka, tym tylko różniące się od strzelnic dawnych blockhausów, że zaopatrzono je w szyby.
— Zaczekaj — szepnął Bob, a kiedy Robert przystanął, podbiegł i kopnął nogą nieforemne drzwi.
Był to postępek niezgodny z zaleceniami szeryfa. Przecież mieli zachowywać się uprzejmie w stosunku do przypuszczalnych mieszkańców budynku, a walenie butem w drzwi na pewno nie zaliczało się do aktów grzeczności.
Drzwi skrzypnęły przeciągle i Bob zniknął we wnętrzu. Po kilku sekundach wysunął głowę.
— Chodź, nie ma nikogo.
Robert z winchesterem w dłoni przekroczyły próg. Wewnątrz było szaro i duszno. Niezdrowy, stęchły odór unosił się w powietrzu. Środek izby, bo to była tylko jedna izba, zajmował stół sklecony z kilku desek i wbity czterema pniakami w twarde klepisko. Za stołem, podobnie umocowana, ciągnęła się ława. Pod ścianą, w rogu, prymitywny tapczan, przymocowane do czterech kołków drewniane ramy obciągnięte bizonią skórą, pomarszczoną i prawie całkowicie pozbawioną włosia. W przeciwległym kącie równo poukładane, poczerniałe kamienie oznaczać mogły tylko palenisko prymitywnego pieca bez komina. W sumie wnętrze wyglądało na mieszkanie niewybrednego trapera, takie jakie wznoszono w bezludnym kraju, wśród pustkowi pierwotnej przyrody; kilkaset, lecz nie kilkanaście mil od Wichita Falls.
Nie ma nikogo — z rozczarowaniem powiedział Robert.
Genialne spostrzeżenie! — zakpił Bob. — Murphy musiał się pomylić. Tu nikt nie gościł od lat.
Robert zapomniał na chwilę o swej powściągliwości, bo odkrył przyczynę, która pozwoliła mu wyrazić odmienny pogląd.
To nie jest takie pewne — zauważył.
Nie jest takie pewne? Czemu to, panie mądralski?
Bob, proszę cię, daj spokój.
Czemu to mam dać spokój? Nie podoba ci się, wielki detektywie? Nie jest pewne, nie jest pewne... — przedrzeźniał — a cóż jest pewne w twoim przekonaniu?
— Właśnie to — odparł nieco rozdrażnionym tonem Robert.
Schylił się i podniósł z klepiska kilka białych drobinek, pokazał je na dłoni.
— Jakieś śmiecie — stwierdził Bob.
— Nie śmiecie, tylko okruchy chleba.
Niech tam, więc co z tego?
Ktoś tu się pożywiał. Może wczoraj, może nawet dzisiaj rano.
Okruchy mogą leżeć od roku.
Mogą. Lecz wówczas pleśnieją albo schną. Te są zupełnie świeże. Sprawdź.
Wypchaj się swymi okruszynami.
Posłuchaj mnie, Bob, ktoś tutaj musiał się zatrzymać, a może jeszcze mieszka. Trzeba dokładnie sprawdzić.
— Nie zawracaj głowy i nie udawaj mądrego, skoro nim nie jesteś.
W Robercie każdy nerw aż zadrżał z oburzenia, ale jeszcze się hamował.
Bob, co się z tobą dzieje? Czego ty ode mnie chcesz?
Jeszcze nie zrozumiałeś? Żebyś sobie stąd poszedł! Ulotnił się z Wichita Falls do swoich koni, krów i całego szlachetnego zawodu rolnika. Ty skarżypyto!
Słowa te zostały wypowiedziane, a raczej wykrzyczane jednym tchem. Robert w pierwszej chwili zaniemówił. Nigdy nie przypuszczał, że tyle złości można zmieścić w paru zdaniach.
Oszalałeś! Bob, uspokój się. Gdyby szeryf się dowiedział...
Ach tak! Znowu chcesz naskarżyć? Ty... podstępny tchórzu!
Była to obelga, której nieścierpiałby nawet ktoś starszy i bardziej opanowany od Roberta, a jednak chłopak — rzecz nie do wiary — odparł tylko:
— Wracamy. Powtórzę wszystko Murphy'emu, a ty będziesz świadkiem rozmowy.
Podszedł do uchylonych drzwi, lecz nie zdążył przekroczyć progu, gdy Bob chwycił go za rękaw kurty.
— Nigdzie nie pójdziesz! — wrzasnął. — Porachuję się z tobą tutaj! Odechce ci się skarg.
Robert szarpnął się, odepchnął napastnika i wydostał się na dwór. Zamierzał wspiąć się steczką na płaszczyznę prerii, dosiąść konia i pogalopować prościutko do Wichita Falls. Zatrzymał się w połowie drogi na głos Boba.
— Ej! Ty tchórzu!
Odwrócił się. Bob zbliżył się na odległość paru kroków, przystanął, z rękami opuszczonymi wzdłuż bioder i znowu wrzasnął:
— Pokaż no swój colt! Pokaż, a szybko! Chcę sprawdzić, jaki z ciebie odważniak.
Robertowi ciarki przebiegły po krzyżu.
Bob! Oszalałeś? Zastanów się.
Milcz! Liczę do trzech: raz, dwa...
Słowo „trzy" już nie padło. Jego dźwięk zagłuszył, a może zastąpił, huk strzału. Bob przekręcił się dziwnie i wolno osunął na ziemię.
Wydało się Robertowi, że za węgłem chaty mignęła sylwetka człowieka. Cisnął trzymany w dłoni winchester (co było błędem, bo zmarnował na ten ruch sekundę cennego czasu i skoczył za tym, co mogło być cieniem, złudzeniem wzroku lub... uciekającym człowiekiem. Biegnąc wyszarpnął z kabury colt i strzelił. To był drugi błąd. Wydobycie broni opóźniło pościg o następną sekundę, oddanie strzału — o trzecią. A ponadto oddanie strzału w biegu nie mogło gwarantować skutku. W wyniku tych trzech sekundowych opóźnień i haniebnego pudła — gdy dopadł węgła chaty, nie znalazł za nim nikogo. Mając do wyboru dalszy pościg za zbrodniarzem lub ratowanie rannego, Robert zrezygnował z pościgu. Zawrócił.
Bob spoczywał na ziemi lewym bokiem, twarz miał bladą, wykrzywioną bólem, lecz oczy otwarte i przytomne. Prawe ramię musiało krwawić, bo na kurcie w tym miejscu ukazała się wielka czerwona plama. Robert jednym cięciem noża rozciął zakrwawiony rękaw kurty. Wełniana koszula była jeszcze bardziej splamiona, i to aż w dwu miejscach. Umiejętnie użyty nóż odsłonił przyczynę: kula przeszła na wylot, na wysokości prawego barku, co było szczęściem w nieszczęściu, a obie rany stosunkowo mało krwawiły. Podartym na pasy rękawem koszuli Boba obandażował Robert, jak mógł najlepiej, całe ramię. Pedantyczny chirurg zatrząsłby się z oburzenia na tego rodzaju bandaż. Niestety, Robert nie posiadał ani podręcznej apteczki, ani nic czyściejszego od przepoconej i zakurzonej koszuli. Wiedział, że musi zatamować krew, więc tamował tym, co było pod ręką. Gdy skończył ten prymitywny opatrunek, zapytał:
Jak się czujesz, Bob?
Piecze, cholernie piecze i rwie, gdy oddycham.
Musimy zabierać się stąd. Dasz radę?
Zagadnięty oparł się lewą ręką o ziemię, usiłując powstać, lecz tylko jęknął i znieruchomiał.
— Pomogę ci.
Robert jakby zapomniał o niedawnych złośliwościach swego towarzysza. Miał przed sobą trzy pilne cele: przetransportować Boba do Wichita Falls i zaalarmować lekarza, zawiadomić szeryfa oraz wracać do wąwozu i ścigać zbrodniarza. Oczywiście, jeżeli Murphy na to się zgodzi. Lecz przecież Robert, jako jedyny — poza ofiarą — świadek wydarzenia, powinien wziąć udział w pościgu.
Zabrało to nieco czasu, zanim dotarł na równinę, z Bobem przewieszonym lewym ramieniem przez plecy. A przez ten czas niepokoił się, czy nieznany napastnik nie skorzystał z okazji i nie ukradł koni. Aż spocił się na samą myśl o tym. Na szczęście, oba zwierzęta pasły się spokojnie. Z niemałym trudem umieścił Boba na siodle i ruszyli ramię w ramię, bardzo powoli. Dopiero z początkiem nocy dotarli do Wichita Falls, obaj bliscy całkowitego wyczerpania: Bob z powodu rany, Robert w wyniku podtrzymywania towarzysza, aby nie zsunął się z siodła. Wichita Falls już spało. Miasteczko bowiem wzorowało się raczej na farmerskich niż wielkomiejskich zwyczajach: zrywać się o świcie, kłaść się spać o zmroku. Tylko bywalcy saloonów wyłamywali się z tej zasady, lecz byli to najczęściej przybysze, nie stali mieszkańcy.
Ciemność, gdzieniegdzie rozświetlona blaskiem naftowych lamp ulicznych, ukryła przed oczyma nielicznych przechodniów niecodzienną parę jeźdźców.
Willa doktora Landsdale wznosiła się przy głównej ulicy, kilkanaście domów przed szeryfówką. Tu się zatrzymali. Chirurg jeszcze nie spał i to znakomicie przyspieszyło powierzenie jego pieczy rannego, bez dobijania się do drzwi, co na pewno zwróciłoby uwagę sąsiadów. Tak więc poza doktorem Landsdale nikt z mieszkańców Wichita Falls tej nocy nie dowiedział się o wypadku. Spełniwszy pierwsze zadanie, Robert, prowadząc oba konie, udał się do szeryfówki, ledwie trzymając się na nogach. Zawiadomienie pani Locke odłożył na później, słusznie rozumując, że pierwszy powinien to uczynić sam szeryf. Rozmowa z Murphym — to był kolejny obowiązek Roberta, i bardzo przykry. Jakże to bowiem?! Pojechali zbadać, czy chata w wąwozie jest zamieszkana, i sprawili się tak głupio, że lokator tej chaty (bo któż mógłby być inny?) nie tylko uciekł niepostrzeżenie, lecz jeszcze ranił Boba. Po co to uczynił nie będąc zagrożonym? Robert nie potrafił odgadnąć. Niech się szeryf głowi nad rozwiązaniem tej zagadki. A Bob? Biedak! Robert szczerze go żałował, chociaż równocześnie nie mógł mu darować kłótni sprowokowanej w wąwozie. Kto wie, może bez tej kłótni zdołaliby zaskoczyć tajemniczego strzelca? Jak to wszystko wytłumaczyć Murphy'emu nie obciążając winą Boba? Robert uznał, że w takiej sytuacji nie powinien skarżyć się na swego towarzysza. Nic dziwnego, że myśląc o tych sprawach coraz bardziej zwalniał kroku. Jednak każda droga musi się wreszcie skończyć, nawet gdy się ją przebywa z szybkością ślimaka, więc też Robert dotarł do celu. Przywiązał konie i wdrapał się po czterech schodkach. Zatrzymał się, odetchnął i pchnął drzwi.
— No, wreszcie! — krzyknął Snowden na widok chłopaka. — Murphy bardzo się niepokoi. Niewiele brakowało, a wysłałby mnie za wami. Jak poszło?
— Fatalnie. Jest? — zapytał Robert wskazując palcem na drzwi gabinetu szeryfa.
— Jest, jest. A gdzie Bob?
Robert nie odpowiedział. Zapukał do drzwi i nie czekając na wezwanie otworzył je. Szeryf tkwił za biurkiem, w mżącym blasku naftowej lampy. Spojrzał na Roberta przenikliwie.
— Dlaczego tak późno? Gdzie Bob?
Bob ranny. Zawiozłem go do doktora Lansdale.
Szeryf porwał się z fotela.
Idziemy, w drodze opowiesz mi wszystko. Droga była krótka i chociaż Robert bardzo się streszczał, ledwie zdążył, gdy stanęli przed furtką willi lekarza. W wyniku pośpiechu relacja Roberta była bardzo niedokładna, pomijając już fakt, że nie wspomniał o kłótni z Bobem. Czy szeryf dostrzegł te niedokładności i zapragnął przesłuchać Boba bez świadków, czy też kierował się innymi względami — nie sposób stwierdzić. Dość że kazał Robertowi czekać przed domem. Zaskoczyło to chłopca, bardzo się niepokoił o Boba, a czekanie wydawało mu się torturą. Czas wlókł się i w miarę jego upływu Robert martwił się i denerwował coraz bardziej. Lękał się, że przedłużający się pobyt szeryfa w mieszkaniu chirurga może być wynikiem kiepskiego stanu rannego. Uspokoił się, gdy wreszcie szeryf stanął przy furtce i nie pytany, stwierdził:
— Doktor zapewnia, że Bob wygrzebie się, jeśli nie nastąpią nieprzewidziane komplikacje, ale na dzisiejszą noc zostawimy go tutaj. Teraz idę do pani Locke. Wracaj do szeryfówki i czekaj na mnie. Paskudna sprawa — dorzucił i zniknął w ciemnościach.
Robert nie zdziwił się poleceniu. Zrozumiałe, że szeryf pragnął wysłuchać bardziej dokładnego sprawozdania z wypadku. Bob, na pewno bardzo osłabiony, nie mógł mu opowiedzieć szczegółowo.
Drugie czekanie na szeryfa nie trwało długo, mniej niż pół godziny. Murphy natychmiast wezwał Roberta. — Siadaj i mów wszystko po kolei. Mamy sporo czasu, nie potrzebujesz się spieszyć.
Tak więc Robert wrócił do tego, co wydarzyło się w wąwozie. Jednak i tym razem nie wspomniał o kłótni z Bobem.
Szeryf słuchał uważnie, niektóre fragmenty kazał powtarzać, zainteresował się specjalnie „sprawą okruszyn".
— Czemu nie zachowaliście wówczas ostrożności? — zagadnął. — To był ślad oczywisty, jeśli się nie pomyliłeś.
— Nie pomyliłem się — gorąco zapewnił chłopak. — Wiem dobrze, kiedy pieczywo jest świeże, a kiedy stare. Nauczyłem się tego jeszcze w Greenfield, gdy piekliśmy chleb z panem Gordonem.
Szeryf uśmiechnął się lekko, po raz pierwszy w trakcie całej rozmowy, ale i po raz ostatni.
— Skoro tak byłeś pewien swego, dlaczego nie przeszukaliście wąwozu, chociażby najbliższego otoczenia chaty?
Robert z ociąganiem się wyznał, że Bob był temu przeciwny. Twierdził, że to są bardzo stare okruchy.
— I oczywiście... pokłóciliście się — zauważył Murphy. — To jasne. Mimo moich przestróg.
Robert otwierał usta, by oświadczyć, że nie poczuwa się do winy, lecz w ostatniej sekundzie powstrzymał się. Zaprzeczenie równało się bowiem oskarżeniu Boba. Szeryf odczekał chwilę i podniósł się zza biurka.
Już północ — stwierdził — idź się przespać. Gdzie wolisz nocować: tu czy u pani Locke?
Tu? — zdziwił się chłopak. — Dlaczego w szeryfówce? Czy chodzi o to, abym nie budził ciotki?
Nie, nie o to chodzi. Nawet przypuszczam, że pani Locke czaka na ciebie. Jest bardzo zdenerwowana. Więc idź tam, kto wie, może ostatni raz u niej nocujesz?
Robert wytrzeszczył oczy.
— Przepraszam, szeryfie, nic z tego nie rozumiem.
Murphy przenikliwie spojrzał na swego podwładnego.
— Oby to była prawda... Dobranoc.
Chłopiec wyszedł na mroczną ulicę z zamętem w głowie i całą drogę rozmyślał nad dziwnymi słowami szeryfa, ale nie potrafił zrozumieć ich właściwej treści. W domu czekała nań pani Locke.
— Och, Robercie! Bałam się, że już nie przyjdziesz. Co z Bobem? Byłam u lekarza, jak tylko szeryf zawiadomił mnie o wypadku, lecz Bob spał i Lansdale nie pozwolił go budzić.
Robert powtórzył informację uzyskaną od szeryfa, czym nieco uspokoił swą gospodynię, lecz na tym rozmowa nie została zakończona. Musiał opowiedzieć o całym przebiegu wydarzenia, a ciotka zdziwiła się, że Murphy, tak zazwyczaj energiczny i szybki w działaniu, natychmiast nie ruszył za tropami przestępcy.
— Bardzo to ładnie — mówiła dalej pani Locke — że szeryf tak zatroszczył się o Boba, lecz przecież nic mu nie pomoże, od tego jest lekarz, a bandyta tym czasem ucieknie za dziesiątą górę, za dziesiątą rzekę!
Robert starał się wytłumaczyć zdenerwowanej pani, że pościg w nocy za człowiekiem, o którym nie wiemy, kim jest ani jak wygląda, nie da rezultatu. Należy poczekać do rana, aby móc odszukać ślady i posuwać się ich szlakiem, zawiadamiając równocześnie o wypadku okolicznych szeryfów.
— Więc twierdzisz, że ruszycie rankiem?
Robert nie był jednak tego pewien. Rzecz dziwna, ale szeryf nawet słówkiem nie wspomniał mu o pościgu. Przecież nie jest możliwe pominięcie w tej akcji osoby Roberta. Cóż to miało oznaczać?
Lekarz powiadał, że rana Boba nie jest ciężka. A ty co sądzisz o tym?
No... cóż, kula przeszła na wylot. To okoliczność pomyślna, proszę pani, zresztą... doktor Lansdale jest dobrym fachowcem.
Obyś się nie mylił, mój chłopcze. Obyś się nie mylił. Nie wiem, jak doczekam ranka. Dobranoc.
Robert przypuszczał, że i jemu trudno przyjdzie doczekać dnia następnego, lecz nie wziął pod uwagę swego zmęczenia i ledwie przyłożył głowę do poduszki, zasnął.
Obudził się późno i dopiero na pukanie ciotki do drzwi jego pokoju.
— Zaspałeś — powitała go przy śniadaniu lekkim wyrzutem. — Już po siódmej. Szeryf musi się niecierpliwić.
— Tak... na pewno — bąknął zawstydzony.
Nie powiedział jednak, że szeryf w ogóle nie wyznaczył mu żadnej wcześniejszej godziny stawienia się, a normalnie Robert przychodził na ósmą.
— Nie wyobrażasz sobie, jak się denerwuję — mówiła ciotka. — Chyba jeszcze zbyt wcześnie, żeby złożyć wizytę doktorowi?
Przytaknął, że istotnie zbyt wcześnie, bo jeśli nawet doktor już wstał, to Bob na pewno jeszcze śpi, a nie ma nic gorszego od przerywania snu choremu.
— Tak, tak, słusznie. Pójdę o dziewiątej. Gdybyś wcześniej dowiedział się czegoś o Bobie, daj mi znać.
Och, cóż ja plotę?! — krzyknęła. — Przecież ruszysz z szeryfem w pościg. Zupełnie tracę głowę.
Robert znowu począł uspokajać panią Lockę, lecz tej czynności poświęcił tylko kilka chwil, bo jego również gnała do szeryfówki niecierpliwość. Prawie biegiem osiągnął cel. Zastał Snowdena, który tej nocy sprawował dyżur i bardzo się ucieszył na widok przybysza.
Zastąp mnie — poprosił — jestem piekielnie śpiący.
Szeryfa nie było?
Nie, noc spokojna i nie mam nic do niego. Zastąpisz mnie?
Oczywiście, lecz co z pościgiem?
Z jakim pościgiem? Murphy nic wczoraj o tym nie wspominał.
A Bob? Były jakieś wieści?
Żadnych, szeryf na dobranoc kazał mi natychmiast zbudzić go, gdyby zjawił się kto od lekarza. Jednak nikt nie przyszedł. Chyba dobrze. Słuchaj, Robercie, jak to właściwie wygląda ta historia zranienia Boba? Pytałem wczoraj szeryfa, ale tylko coś mruknął na temat nieostrożnego obchodzenia się z bronią.
Co takiego?! — wykrzyknął chłopak. — Nieostrożne obchodzenie się... Chyba źle zrozumiałeś?
Może. Murphy był wściekły jak nigdy i bardzo nierozmowny.
Robert znowu odtworzył dokładnie cały przebieg pobytu w wąwozie, jeszcze raz pomijając kłótnię z Bobem. W godzinę później zjawił się Bentley, a ponieważ nic nie wiedział o wydarzeniu, cierpliwość Roberta na nową wystawiona została próbę. Wreszcie przyszedł Murphy, ponury jak noc. Trzem swoim pracownikom zakomunikował, że Bob ma się lepiej, rana nie jest groźna i chłopak będzie mógł o własnych siłach przejść do willi swej ciotki. Jednak kuracja potrwa na pewno kilka tygodni.
— Będziemy teraz działać w zmniejszonym składzie — dodał na zakończenie i skinął na Roberta: — Chodź do mnie.
I ani słowa o jakimkolwiek pościgu!
Siadaj, Robercie, i mów, ale szczegółowo. Jak tam było z tym strzałem?
Opowiedziałem wszystko bardzo dokładnie.
No, to opowiesz jeszcze raz, nic w tym chyba trudnego?
— Oczywiście, że nie. Więc kiedy przybyliśmy do wąwozu...
Robert dokładnie opisał cały przebieg wypadków aż do chwili, w której „ktoś" strzelił do Boba.
— Dalej nie trzeba — stwierdził szeryf. — Czy poznałbyś tego tajemniczego strzelca?
— Zauważyłem tylko zarys postaci, i to na mgnienie oka. Gdy dobiegłem do narożnika chaty, nie było zanim nikogo.
— Cóż więc mogło się stać z napastnikiem?
Nie wiem, po prostu... uciekł.
Zapewne, zapewne, lecz w jaki sposób? Ściany wąwozu są bardzo strome i tylko w paru miejscach jako tako dostępne. W pobliżu chaty nie ma żadnej ścieżki wiodącej ku górze.
Może uciekł w głąb wąwozu? — wyraził przypuszczenie Robert.
Czy było dostatecznie widno?
Jeszcze zmrok nie zapadł.
No, to musiałbyś dostrzec uciekającego.
Nie dostrzegłem i nie próbowałem szukać. Pan rozumie, szeryfie, że moim pierwszym obowiązkiem było nieść ratunek Bobowi.
Oczywiście, ale podejrzewam, że nie powiedziałeś mi całej prawdy. Nie masz nic do dodania?
Jeśli coś pominąłem, to tylko drobiazg bez znaczenia.
Hm... a wiesz, co o tym wszystkim mówił mi Bob?
Chyba to samo, co ja?
Otóż... nie! Jego relacja jest zupełnie inna, twierdzi, że nie widział żadnego napastnika.
Nie mógł widzieć, bo stał do niego plecami.
A ty w jakiej pozycji wówczas znajdowałeś się?
Twarzą do Boba i do chaty.
Na pewno?
Oczywiście — zdenerwował się Robert.
A Bob twierdzi, że w chwili strzału był odwrócony do ciebie plecami.
Ależ... to nieprawda!
Nie krzycz. Powtarzam tylko słowa Boba. Wczoraj sądziłem, że ból i gorączka nieco przyćmiły mu pamięć, lecz dziś rano powiedział to samo i dodał jeszcze, że pokłóciliście się o te okruszyny, że obraziłeś go, a kiedy wyszedł z chaty, wybiegłeś za nim i wówczas padł strzał. Rozumiesz, co to znaczy?
Robert aż podskoczył na krześle.
Czyżby Bob podejrzewał mnie, że go zraniłem? On chyba jest nieprzytomny!
Przytomny, przytomny. I nie podejrzewa ciebie, lecz po prostu oskarża. Paskudna sprawa, bez względu na to, kto z was dwu mówi prawdę, a kto kłamie. Świadków przecież nie mamy.
Mamy — porywczo zaprzeczył Robert.
A kogóż to?
Tego, który strzelił.
Przypuśćmy. Z relacji Boba wynika, że w wąwozie bawiło wówczas tylko was dwu. I co na to powiesz, Robercie?
Chłopak uznał, że dalsze ukrywanie całej prawdy byłoby w takiej sytuacji czymś graniczącym z głupotą.
Dobrze — oświadczył — do tej pory nie chciałem skarżyć się na Boba, lecz skoro on sam oskarża mnie, mam prawo się bronić.
Oczywiście. Mów śmiało.
Po takiej zachęcie Robert rozwiódł się szczegółowo nad postępowaniem Boba. Sięgnął w przeszłość, aż do poprzedniej rozmowy z szeryfem, i dokładnie opisał sposób, w jaki Bob odnosił się do niego. Następnie przeszedł do „sprawy okruszyn", do kłótni i jej skutków.
Murphy wysłuchał go uważnie, potem siedział milczący przez dobre dwie minuty.
— Paskudna historia — odezwał się wreszcie. — Do tej pory nikt jeszcze nie zna relacji Boba, lecz za godzinę wraca do domu i na pewno nie zachowa dyskrecji, a pani Locke należy do osób raczej gadatliwych. Kiepsko, mój chłopcze, bardzo kiepsko. Ja skłonny byłbym wierzyć tobie, lecz ludzie najczęściej gotowi są przyznawać rację skarżącemu. Za dwie, trzy godziny całe miasto zacznie plotkować. W takim stanie rzeczy nie możesz spełniać żadnych urzędowych funkcji. Przykro, lecz muszę odebrać ci gwiazdę.
Ależ ja niczemu nie jestem winien!
Ba, ilu w to uwierzy? Jadę do wąwozu zbadać te przeklęte okruchy, może znajdę coś więcej, ale na pewno nie człowieka, który strzelał. Gdzie on teraz, któż odgadnie?
Czy pan mi ufa?
Moją ufnością nie wybronisz się, chłopcze, przed sądem. Potrzebne są lepsze dowody twej niewinności.
Przed sądem?! — wykrzyknął Robert.
A coś ty myślał? Jeśli Bob uprze się przy swych zeznaniach, sprawa trafi do sędziego. Taki jest zwykły porządek rzeczy.
Robert zwiesił głowę. Dopiero teraz zdał sobie w pełni sprawę z konsekwencji nieszczęsnego wydarzenia. Drżącymi palcami odpiął z bluzy gwiazdę, z której był tak dumny.
Szeryf podniósł się.
— Zostaniesz tu, razem z Bentleyem. Czekaj na mój powrót i nie wtrącaj się do niczego.
Chłopiec opuścił szeryfowski gabinet zupełnie załamany. Murphy jeszcze porozmawiał z Bentleyem, zapewne wtajemniczył go w sytuację Roberta, po czym odjechał.
Robert opadł na ławę pod ścianą i pogrążył się w ponurych rozmyślaniach. Jeśli szeryf nie znajdzie w wąwozie żadnych, poza okruszynami, dodatkowych śladów tajemniczego strzelca, kariera Roberta jako pomocnika szeryfa zostanie raz na zawsze zakończona. Mało tego, czeka go rozprawa sądowa i wyrok. Oczywiście — skazujący. Więzienie!
Co począć? Uciekać? Ucieczka tylko potwierdzi oskarżenie Boba. Ach, gdyby tu znajdował się Karol Gordon lub chociażby Vincent Irvin! Oni potrafiliby wyciągnąć Roberta z biedy.
— Nie martw się — niespodziewanie odezwał się Bentley. — Znam już całą sprawę. Szeryf ci wierzy.
W przeciwnym wypadku już od wczoraj siedziałbyś w areszcie.
Robert wstrząsnął się na te słowa. Przecież to była prawda: mógł znaleźć się za kratkami lada dzień, a może lada godzina!
Co mam robić? — zapytał szeptem.
Cierpliwie czekać. Murphy coś tam wymyśli, on ma swoje sposoby. Żeby rzec prawdę — tu zniżył głos — od dawna już zauważyłem, że Bob ma do ciebie jakieś pretensje. To zdolny chłopak, lecz strasznie zarozumiały i trudny we współżyciu. Widziałem, że bardzo bolał nad każdym twoim sukcesem, nie przypuszczałem jednak, że posunie się tak daleko. Bo ja tobie wierzę, Robercie, a nie jemu.
— Dziękuję — szepnął chłopiec. — Przysięgam, że to nie ja zraniłem Boba!
Na tym temat został wyczerpany, lecz odżył, gdy zjawił się Snowden. Przegadano z pół godziny nie dochodząc do żadnego wniosku i Robert na nowo pogrążył się w rozpaczy.
W szeryfówce nie działo się nic, nie przybył żaden interesant, nie wpadła ciotka Locke, aby publicznie oskarżyć
Roberta o usiłowanie zabójstwa jej bratanka, czego Robert najbardziej się lękał. Przed wieczorem zjawił się Murphy. Robert na próżno starał się odczytać z jego twarzy jakąś pocieszającą nowinę. Szeryf wezwał do siebie Snowdena i Bentleya, konferował z nimi bardzo długo, a później, już wychodząc, zwrócił się do chłopca:
Dzisiejszą noc spędzisz tutaj, nie będzie to wygodne, jednak słuszne. Nocny dyżur pełni Bentley. A teraz idź, Robercie, coś przekąsić i szybko wracaj. Dobranoc.
A ślady? — zapytał nieśmiało Robert.
Poza okruszkami nie znalazłem nic więcej. To trochę mało. Dobranoc — powtórzył i wyszedł.
Roberta znowu ogarnęła fala rozpaczy. Osunął się apatycznie na ławę i pewnie tkwiłby na niej do rana, gdyby nie Snowden, który prawie siłą wyprowadził go na dwór i zaciągnął do najbliższego saloonu. We wnętrzu było w miarę tłoczno, w miarę przestronnie i Robert, który obawiał się, że zebrani poczną przyglądać mu się podejrzliwie, odetchnął z ulgą stwierdziwszy, że nie wzbudził zainteresowania. Prawdopodobnie wieść o wypadku w wąwozie jeszcze się nie rozeszła.
— Napijemy się po jednym? — zaproponował Snowden. — Dobrze ci to zrobi.
Nie odmówił. Podeszli do szynkwasu, barman nalał im to, czego Snowden zażądał — i to dwukrotnie — a później zajęli się pieczenią wołową. Po półgodzinie opuścili lokal. Snowden udawał się na nocleg do własnego mieszkania, więc rozstali się zaraz za progiem. Robert ruszył w stronę szeryfówki. Czuł się lepiej niż przed godziną. Może sprawiło to towarzystwo Snowdena, lecz prawdopodobnie — pełny żołądek i dwie szklaneczki whisky. I zapewne pod jej wpływem Robert począł snuć fantastyczne marzenia, że Bob się rozmyśli i cofnie swe niedorzeczne oskarżenie. A gdyby tak, to może do czasu, aż się sprawa wyjaśni, skryć się w jakimś ustronnym zakątku? Może zapytać o to szeryfa? Lecz tę myśl natychmiast odrzucił. Murphy nie zgodzi się na wyjazd z Wichita Falls człowieka oskarżonego o usiłowanie zabójstwa, raczej zamknie Roberta w tymczasowym areszcie. Co za wstyd! Lecz gdyby Murphy wpadł na trop tajemniczego strzelca, gdyby jego liczni informatorzy donieśli o nieznanym włóczędze koczującym w okolicy wąwozu? Same „gdyby"! Więc co pozostaje? Bezczynnie czekać? Przeciw temu Robert buntował się najbardziej. Powinien działać, lecz działanie wymagało niczym nie ograniczonej swobody ruchów, a taką mógł stworzyć jedynie wyjazd z Wichita Falls. Więc... ucieczka? Która zostanie uznana za potwierdzenie winy Roberta. Jednak w ucieczce widział Robert jedyny dla siebie ratunek. Jeśli z niego nie skorzysta, za dzień, za dwa Murphy będzie musiał rzekomego przestępcę „wsadzić za kratki", chociażby pod naciskiem opinii publicznej.
Robert wlókł się skąpo oświetloną i prawie już pustą ulicą, minął szeryfówkę i przystanął dopiero przed stajnią przylegającą do kuźni. Tam trzymał swego konia. Wierzeje były jeszcze otwarte, a pomocnik kowala, który tu nocował pilnując zwierząt, oparty o ścianę ćmił fajeczkę. Robert pozdrowił go, wszedł do środka, wyprowadził swego wierzchowca, wyniósł uprząż. Te czynności wcale nie zdziwiły dozorcy, Robert niejeden raz wyjeżdżał w nocy z polecenia szeryfa, zapytał tylko:
Daleko?
Bardzo daleko — odparł chłopak.
Trudna sprawa?
Diabelnie trudna.
No, to powodzenia!
Dziękuję.
Dopiął popręgów, wskoczył na siodło i cmoknął na konia. Wolniutko ruszył środkiem ulicy. Miał przy sobie dwa rewolwery i nieco nabojów (winchester zostawił, stanowił własność „publiczną", jako część arsenału szeryfówki), kilkanaście dolarów w kieszeni i nic do jedzenia, lecz nie przejmował się tym. Uważał, że postępuje jak prawdziwy mężczyzna znajdujący się w sytuacji, z której wybrnąć może licząc tylko na własne siły.
Przejechawszy stępa całą długość ulicy, za ostatnim domkiem puścił konia galopem.
Kierował się w stronę wąwozu przekonany, że jego pierwszym obowiązkiem jest odkrycie tropów człowieka, który ranił Boba. W miarę przebywanej drogi poczęły go ogarniać wątpliwości. Przecież do wąwozu dotrze w nocy, więc będzie musiał czekać do rana, by rozpocząć poszukiwania. Tajemniczy strzelec, jeśli nawet mieszkał w opuszczonej chacie, po swej ucieczce na pewno do niej nie wrócił. W tym stanie rzeczy nocna wyprawa nie miała sensu, była przedsięwzięciem bardzo ryzykownym. Mogło bowiem zdarzyć się, że szeryf Murphy w pogoni za zbiegiem uda się również do wąwozu. I zastanie w nim Roberta.
Zatrzymał wierzchowca. Wrócić? To znaczy zdać się całkowicie na bieg wypadków bez żadnego na nie wpływu. Jeśli szeryf nie odkryje nic więcej, a Bob uprze się przy swych pierwotnych zeznaniach, Robert stanie przed sądem. Co począć? Ach, gdyby ktoś mądry, ktoś bardzo mądry mógł mu poradzić! Na przykład Karol Gordon lub Vincent Irvin. Lecz pierwszy znajdował się nie wiadomo gdzie, a drugi w jakże odległym Fort Benton.
Stuknął się palcem w czoło. Że też wcześniej o tym nie pomyślał. Greenfield! Bliziutko, prawie pod nosem. W Greenfield poradzi się Abla Mereditha, który z niejednego pieca chleb jadł, a rozumem przewyższał wielu. Może Gordon pisał do Greenfield? I podał swój obecny adres!
Zawrócił koniem i pognał z powrotem, lecz gdy dostrzegł pierwsze blade światełka domostw, skręcił w bok i objechał dalekim łukiem całe miasteczko. Później ruszył wzdłuż torów, drogą stanowiącą najkrótsze połączenie Wichita Falls z przystankiem kolejowym „Greenfield", od którego tylko „jeden skok", do osady o tej samej nazwie. Jechał mądrze, aby zbytnio nie zmęczyć wierzchowca. Po trzech godzinach zrobił przerwę tuż przy kolejowym mostku, nad brzegiem strumyka. Puścił zwierzę i legł w gęstej trawie nad samą wodą srebrną od blasku księżyca. Prerią pogrążona była w głębokim śnie i ciszy, którą mącił jedynie plusk wody. Nawet kujoty gdzieś odeszły, bo nie słyszał ich szczekliwych nawoływań. Gwiazdy migotały i było tak jasno, że Robert widział skąpaną w księżycowej poświacie płaszczyznę aż po horyzont. Nie czuł chłodu, leżał z wzrokiem utkwionym w roziskrzone niebo i dumał. Jutro szeryf dowie się, że Robert nie nocował w szeryfówce. Odwiedzi panią Locke, posiedzi chwilę, może pogada z Bobem, a może wysłucha skarg ciotki na „niewdzięcznego Roberta", który tak odpłacił się za gościnę. Później Murphy prawdopodobnie uda się do doktora Lansdale, rzekomo dla zasięgnięcia opinii o stanie zdrowia Boba, w rzeczywistości — aby zagadnąć od niechcenia, czy nie było tam Roberta. A następnie? Co szeryf uczyni następnie? Nietrudno odgadnąć. Wezwie Snowdena, zapyta, kiedy się rozstali, i nakaże mu milczeć o sprawie. Na pewno tak. Murphy nie lubi plotek, a w danym wypadku plotka o zniknięciu Roberta groziła zachwianiem autorytetu szeryfa. Robert podniósł się z trawy. Znowu opadły go wszystkie niepokoje i rozterki ostatnich dni. Chwycił wierzchowca za cugle i razem z nim wkroczył w zimny nurt strumienia.
„Jeśli zaczną mnie ścigać, niech się pomęczą” — pomyślał nieco złośliwie i powlókł się korytem rzeczki z dobre pół mili. Zatarłszy w ten sposób ślady wskoczył na siodło i ruszył kłusem po przekątnej linii strumienia i toru. Gdy go w ten sposób na nowo osiągnął, pognał galopem wzdłuż lśniących szyn.
Po raz pierwszy poczuł lekkie wyrzuty sumienia. Narobił kłopotu szeryfowi, postąpił w stosunku do niego obrzydliwie. Murphy miał prawo go aresztować, a jednak tego nie uczynił, zaufał mu, a on zawiódł to zaufanie
Teraz Murphy pocznie zbierać wiadomości w gronie swych „informatorów", a później — kto wie? — może roześle listy gończe? Jakże wobec takiej możliwości należy się spieszyć! I Robert się spieszył.
Wczesnym świtem dotarł do przystanku Greenfield i serce zabiło mu żywiej, gdy poznał znajome strony.
Z przystanku do osady Greenfield — niecałe trzy mile, dlatego ujrzał pierwsze domy osady jeszcze pomalowane różowością porannej zorzy. Usłyszał ujadanie psów i zeskoczył z konia. Tej nocy nie zmrużył oka, lecz czuł się rześki i tak spokojny, jak gdyby wszystkie kłopoty nagle przestały istnieć. Psy nadal szczekały, kilka z nich ukazało się na drodze, lecz nie odważyły się zaatakować przybysza. Jazgot, jaki podniosły, mógł obudzić wszystkich, a Robert wolał uniknąć świadków swego przyjazdu. Kto wie, czy za dwa, trzy dni nie trafi tu list gończy, a wówczas wszyscy przypomną sobie, że widzieli poszukiwanego tego a tego dnia, o tej a o tej godzinie. Lojalni wobec prawa, dadzą znać do Wichita Falls i nie minie dzień, jak Denis Murphy poszuka trop uciekiniera.
Zawrócił konia i dopiero gdy umilkło ujadanie, skierował go na powrót ku domostwom, lecz nie wjechał w ulicę-drogę. Zatoczył daleki krąg, który zaprowadził go na tyły zabudowań. Pamiętał doskonale ich kolejność, a posuwając się wolno, stwierdził, że nic tu się nie zmieniło. Dwa lata nie stanowiły widać okresu czasu, w którym Greenfield mogłoby ulec jakimkolwiek przeobrażeniom. Oto dom Meredithów. Czy Abel Meredith żyje? W przeciwnym wypadku cała wyprawa na nic. Z Jerrym, synem Abla, nie ma co gadać. Abel Meredith był mądry, bardzo mądry — o tym wiedziało całe Greenfield, o tym niejeden raz w przeszłości przekonał się Robert. Któż lepiej znał świat i ludzi? Oczywiście, z wyjątkiem Gordona i Irvina, lecz ci dwaj posiadali mądrość innego gatunku, mądrość działania szybkiego, i niezawodnego. Abel był na to zbyt stary, za to potrafił myśleć i wyciągać praktyczne wnioski, których realizacja zapewniała sukces.
Zeskoczył z konia. Znajdował się teraz na tyłach sadu okalającego siedzibę rodu Meredithów: głowę rodziny, syna z żoną i siedmiorga dzieci. Tylu ich było, gdy przed dwoma laty Robert opuszczał Greenfield. Abel Meredith trzymał mocno w ryzach swą rodzinę i jeśli jej członkom nakaże dyskrecję, na pewno Greenfield nigdy nie dowie się o wizycie Roberta.
Abel Meredith wstawał najwcześniej i Robert na to właśnie liczył. Przywiązał konia do płotu, pchnął furtkę i wkroczył między drzewka. Przysiadł na ławce. Postanowił czekać na Abla. Jeśli starzec żyje, pierwszy ukaże się w obejściu, nie tyle z gospodarskiego nawyku, bo nigdy nie był farmerem, ile z traperskiego przyzwyczajenia. W dawnych czasach, gdy o Greenfield nikomu się nie śniło, Abel Meredith był łowcą skórek. Chudy, kościsty, wysoki, z białą jak mleko brodą i takiejże barwy wąsiskami, prosty jak cięciwa łuku, nie stroniący od szklaneczki whisky. Takim Robert go pamiętał.
Abel Meredith do każdego zwracał się przez „synu". Głosił, że jest najstarszym mieszkańcem Greenfield więc ma takie „ojcowskie" prawa. Że jest najstarszym — uwierzono, ohociaż jego sprawność fizyczna pozostawała w pewnej niezgodzie z takim mniemaniem. Ile miał lat — tego nikt nie wiedział, prawdopodobnie nawet sam Abel! Jednak nazywano go ojcem, trochę żartem, trochę serio.
Poranne zorze dopalały się, gdy między drzewka sadu wpadł pies, kundel-mieszaniec, coś jak pół kujota i pół lisa. Dziwne, że dotąd nie zwietrzył przybysza. Teraz się rozszczekał biegając dokoła ławki, lecz nie podchodził do intruza. Skrzypnęło okno, czyjaś głowa wyjrzała i, znikła. Robert nie usłyszał kroków, zagłuszył je psi jazgot, lecz dojrzał postać wynurzającą się zza rogu budynku. Wstał. Oto pierwsze pomyślne wydarzenie po dniach niepowodzeń. Pies zamilkł, a Robert zapytał półgłosem:
Poznajecie mnie, ojcze?
Czy poznaję cię, synu? Niechże się przyjrzę lepiej. Ależ, tak! Robert Dreer. Dawno tu jesteś?
Od pół godziny.
Czemuś nie zapukał do drzwi? Zmężniałeś, Robercie, prawdziwy z ciebie mężczyzna. Chodź, obudzę swoich śpiochów, chociaż to dziś niedziela.
Byłoby lepiej — nieśmiało zauważył Robert — gdybym mógł z wami tutaj na osobności pogadać.
— Pilna sprawa?
— Bardzo pilna.,
— Ano, to siadajmy. Przybywasz od szeryfa Murphy'ego?
Chłopak zaprzeczył.
Od Gordona? Czy mu się coś wydarzyło?
Nie od Gordona. Stało się coś bardzo niedobrego, dla mnie.
Ho, ho! Gadajże. — Przyjrzał się bacznie Robertowi. — Jechałeś całą noc?
— Z krótką przerwą.
— Słucham cię, synu.
Robert zaczął od tego, że... zająknął się. Trudno mu przychodziło zwierzyć się obcemu przecież człowiekowi ze swych strapień, tak nieprawdopodobnych. Czy mu zaufa? Opadł go strach, ale na odwrót było za późno. Przystąpił wreszcie do opowiadania. Przypomniał, jak to Gordon powierzył go opiece szeryfa z Wichita Falls. Najpierw mówił bardzo szczegółowo, lecz gdy spostrzegł się, że przy takiej metodzie nie wyczerpie tematu i po kilku godzinach, począł się streszczać. Nabrał odwagi i zupełnie gładko przeszedł do najważniejszej sprawy: swych stosunków z Bobem, od pierwszych chwil znajomości aż po nieszczęsną przygodę w wąwozie i jej okropne skutki.
— Może powinienem był raz jeszcze porozmawiać z Bobem, przed ucieczką — wyraził swą wątpliwość.
Abel Meredith pokręcił głową.
Nic by to nie dało, mój synu. Ten Bob paskudnym jest człowiekiem i zawziętym.
Co mam teraz robić?
Abel zadumał się. Jego milczenie trwało tak długo, że Robert zaczął wątpić w uzyskanie jakiejkolwiek odpowiedzi. Omylił się.
Diabelska historia — szepnął wreszcie Meredith. — Nie wybrniesz z niej o własnych siłach, synu. Nie masz doświadczenia. Hm... gdybym był nieco młodszy... Sądzę, że Karol Gordon potrafiłby ci pomóc i chyba nikt inny. Wychodzi na to, że twój przyjazd do Greenfield to tylko strata czasu.
Ależ nie! — zaprzeczył Robert. — Bardzo sobie cenię wasze rady.
Taka odpowiedź musiała się spodobać Ablowi, bo uśmiechnął się i pogładził po brodzie.
— Moja rada: musisz odszukać Gordona, w ostateczności: Irvina. Przed półrokiem Fawkes otrzymał od nich list, lecz chyba nie zwrócisz się do niego w tej sprawie?
Robert roześmiał się cicho. Fawkes był szeryfem w Greenfield i chyba ostatnim człowiekiem, do którego zgłosiłby się o pomoc.
Czytałem ten list — powiedział Abel. — Gordon został traperem. Któż wie, gdzie się teraz obraca?
Myślałem, że może w tych stronach.
Nie, nie sądzę. Na pewno zawadziłby o Greenfield. Ale Vincent Irvin podał swój adres. Jest szeryfem w Fort Benton, piekielny kawał stąd...
Wiem o tym — wtrącił Robert. — Pisał do Wichita.
Do ciebie?
Dla mnie były tylko pozdrowienia. List otrzymał szeryf Murphy. Kiedy to wszystko się stało, zaraz pomyślałem o Fort Benton. Irvin na pewno wie, gdzie się Gordon obraca.
Słusznie rozumujesz. Trzeba ci do Fort Benton. A ten Murphy bardzo zawzięty na ciebie?
Zawzięty? Może teraz, ale przedtem był najlepszym dla mnie szefem. Chyba nawet zbyt mnie wyróżniał, stąd nienawiść Boba. Nie, na szeryfa Murphy'ego nie powiem złego słowa.
To znaczy, że cię lubił — stwierdził Abel. — Kto wie, czy z tej racji nie zrezygnuje z listów gończych?
Tak sądzicie, ojcze? — ucieszył się chłopak.
Tak przypuszczam, bo widzisz... nawet z tego, co opowiedziałeś, wynika, że ten Murphy nie jest przekonany o twej winie. W przeciwnym wypadku natychmiast znalazłbyś się w areszcie. Z drugiej znów strony... spłatałeś mu paskudnego psikusa. Uciekając.
Więc mam wrócić? Jeśli radzicie wrócić, uczynię tak.
Nie, nie. Nawet nie myśl o tym. Wsadzą cię za kratki, synu. Murphy będzie zmuszony tak postąpić, w przeciwnym wypadku pozbawią go szeryfostwa. To pewne. Twoje ocalenie w Gordonie. Pędź do Benton. Tylko Gordon albo Irvin potrafią cię wydobyć z tego przeklętego wąwozu. Moja szczera rada. Zawsze cię lubiłem i wierzę, że nic nie ukryłeś przede mną.
Nie ukryłem! — żarliwie przytaknął Robert.
Tośmy chyba wszystko omówili. Nie jesteś głodny, synu?
Robert przyznał, że owszem, jest głodny, i to bardzo.
Obudzę synową.
Przepraszam, ojcze, sądzę, że byłoby lepiej, gdyby mnie tu nikt poza wami nie widział.
Hm... jest w tym sporo racji. Ani słowa. Chociaż ja potrafię nakazać swoim milczenie.
Jednak... — nieśmiało zaprotestował Robert.
Dobrze, dobrze. Posiedź chwilkę, sam ci coś przyniosę na zakąskę.
Oddalił się bezszelestnie jak duch, a za nim pies. Wrócił bardzo szybko, niosąc garnek i bochen chleba. Położył na ławce, z kieszeni wydobył nóż i widelec.
— No, zwijaj się, synu. Chociaż dziś niedziela, za jakąś godzinkę poczną wstawać. Przyniosłem to, co było pod ręką. Wybacz, że nic do picia. Wodą nie chcę cię częstować, a na whisky jeszcze za wcześnie.
Robert przytaknął i skwapliwie zajął się chlebem i wołową pieczenią tkwiącą w garnku.
— Posłuchaj mnie — mówił dalej Abel. — Do Fort Benton spory kawał drogi...
Wiem — zauważył Robert. — Murphy pokazał mi na mapie.
Tym lepiej. Otóż, jeśli w drogę wybierzesz się konno, nie dotrzesz wcześniej, jak za miesiąc, dwa, według mej kalkulacji. Powinieneś skorzystać z kolei. Masz pieniądze? To kosztowna podróż.
— Niezbyt wiele — wyznał Robert przełknąwszy kęs chleba — lecz chyba starczy. Ale co począć z koniem? — zafrasował się. — Tyle lat już go mam. Może mógłbym go zostawić u was?
Meredith roześmiał się cicho.
Zastanów się. Nie chcesz, aby wiedziano o twej bytności w Greenfield, a zostawiasz konia? Jakże ja wytłumaczę memu synowi, a później sąsiadom, skąd mam taki nabytek?
Przepraszam. Powiedziałem głupstwo.
Każdemu to się może zdarzyć. Sprzedaj konia. Taka moja rada. Jak dotrzesz do celu, daj znać, a w razie czego pamiętaj: stary Abel zawsze ci pomoże.
Spojrzał w niebo.
Słoneczko coraz wyżej, czas na ciebie.
Czas na mnie — powtórzył Robert — nie mówcie nikomu.
Bądź spokojny, synu.
Robert odstawił naczynie i podniósł się z ławki.
Bardzo wam dziękuję, ojcze.
Nie ma za co. Dobrej drogi, synu. Kłaniaj się ode mnie Gordonowi i Irvinowi. Żałuję, że ich tu już nie ma. To były zuchy.
Odprowadził chłopca do furtki i długo spoglądał za oddalającym się jeźdźcem. Psy znowu się rozszczekały.
Robert wierzchowca sprzedał, lecz ani tego samego dnia, ani dni następnych. Żal mu było rozstawać się ze zwierzęciem. A poza tym — przyjemniej oglądać piękny wiosenny krajobraz z wysokości siodła niż przez zakurzone okno wagonu.
Był to postępek nieroztropny. Greenfield leżało niedaleko Wichita Falls, a do tej pory szeryf Murphy nie tylko zdołał stwierdzić fakt niezbity: ucieczkę Roberta, lecz na pewno już penetrował okolice miasta. Tymczasem poszukiwany ciągle jeszcze znajdował się na terenie Teksasu, kierując się ku północnemu wschodowi, nadal zbyt blisko Wichita Falls, aby to mogło być dlań bezpieczne. Co prawda, zachowywał ostrożność: omijał miasteczka w obawie przed listem gończym obiecującym nagrodę łapaczowi. Nie brakowało przecież zawadiaków pragnących pokazać swą dzielność, a równocześnie coś niecoś na tej dzielności zarobić. I dlatego Robert zawsze nocował pod gołym niebem, nigdy pod dachem farmera. Niekiedy jednak korzystał z tradycyjnej w tych stronach gościnności u spotykanych po drodze rolników, zawsze przyjmowany obfitym posiłkiem, za który nawet nie próbował płacić. Wiedział, że sama propozycja uznana zostałaby za obrazę.
Za porę odwiedzin obierał godziny, w których mieszkańcy rolniczych obszarów byli zazwyczaj najbardziej zaabsorbowani codziennymi pracami. Nigdy więc nie zjawiał się wieczorem, gdy ludzie odpoczywali, a każdy obcy stawał się obiektem ciekawości i komentarzy.
Zdarzało się przecież, że musiał łamać zasadę nieodwiedzania większych skupisk ludzkich, po prostu dla dokonania niezbędnego zakupu żywności. Starał się jednak wybierać osady jak najmniejsze, w porze południowej, gdy wyglądały na wymarłe. Wjeżdżał truchtem, rozglądał się, zsiadał przed pierwszym napotkanym sklepikiem z artykułami spożywczymi i nabywał towary według z góry ułożonego planu. Nie chciał tracić czasu na przypominanie sobie przy ladzie, co jeszcze należałoby kupić, lecz unikał pośpiechu, który mógłby wzbudzić podejrzenie. Stał się ostrożnym aż do przesady. W okresie paru zaledwie dni potrafił wyzbyć się związanej zwykle z jego latami niefrasobliwości. Strach stał się jego surowym nauczycielem. Robert aż drętwiał na myśl, że mógłby zostać „zatrzymany" i odstawiony do Wichita Falls.
Ostrożność zakazała mu również targowania się ze sprzedawcami, co przedłużałoby czas zakupów, wobec czego płacił wysokie ceny, co z kolei szybko wyczerpywało jego pieniężne zasoby. Spostrzegłszy się, począł odtąd częściej korzystać z gościnności farmerów. Nie na długo jednak. Wpadł w panikę, gdy od jednego z nich dowiedział się, że „w Wichita Falls straszna chryja". Udał nieświadomego rzeczy, więc mu natychmiast wyjaśniono szczegółowo i rozwlekle przyczyny „chryi". Były to dzieje jego własnej ucieczki. Jakże jednak zniekształcone! Oto jeden z ludzi szeryfa miał ukraść konia i broń, ciężko ranić zastępcę szeryfa, z którego gościny korzystał, i zbiec. Do tego sprowadzał się sens bałamutnej informacji. Robert, uzbroiwszy się w odwagę, zapytał, czy za przestępcą rozesłano listy gończe, ale gospodarz nic o tym nie wiedział. Począł natomiast rozpytywać gościa, skąd przybywa, czym się trudni i dokąd podąża, co Roberta zmusiło do szeregu kłamstw i szybkiego odjazdu.
Odtąd zadecydował nie korzystać więcej z niczyjej gościny,. a w związku z tym wkrótce wyczerpała się resztka pieniędzy. Dopiero wówczas sprzedał konia i uprząż, o mało nie płacząc podczas przeprowadzania tej transakcji z przygodnym kowalem. Koń i uprząż były jedynymi pamiątkami „dobrych" dni, a wyzbywając się zwierzęcia Robert czuł się jak zdrajca wobec wiernego towarzysza minionych lat.
Odtąd musiał wędrować piechotą, przynajmniej do najbliższej stacji kolei.
Tak wyglądała przeszłość, o której rozmyślał siedząc w wagonie pociągu mknącego w kierunku Vicksburga nad Missisipi, w stanie Missisipi. Nie miał zamiaru jechać do Luizjany, ponieważ w taki sposób zbaczał z drogi wiodącej ku północy, a teraz — złośliwym zrządzeniem losu — musiał przebyć całą Luizjanę właśnie po to, by móc skierować się na północ.
Na Missisipi
„Warto poczytać o Missisipi. Nie jest to pospolita rzeka, przeciwnie, pod każdym względem niezwykła. Wziąwszy Missuori za jej główną odnogę, jest to najdłuższa rzeka na świecie — cztery tysiące trzysta mil. Można śmiało powiedzieć, że jest również najbardziej krętą rzeką na świecie, ponieważ w pewnej części biegu zużywa tysiąc trzysta mil na przebycie tej samej przestrzeni, którą wrona przeleciałaby robiąc sześćset siedemdziesiąt pięć mil. Wyrzuca z siebie trzy razy tyle wód, co Rzeka Sw. Wawrzyńca, dwadzieścia pięć razy tyle, co Ren, a trzysta trzydzieści osiem razy tyle, co Tamiza. Żadna inna rzeka nie ma tak rozległego dorzecza: ściąga wody z dwudziestu ośmiu stanów i terytoriów, od Delaware nad wybrzeżem atlantyckim aż do Idaho na wyżynie nad Oceanem Spokojnym — z przestrzeni, która zajmuje czterdzieści pięć stopni długości geograficznej. Missisipi zbiera i niesie do zatoki wody pięćdziesięciu czterech mniejszych rzek, po których mogą pływać parowce, i około kilkuset innych rzek, po których mogą pływać lichtugi i barki. Obszar jej dorzecza jest tak wielki, jak Anglia, Walia, Szkocja, Irlandia, Francja, Hiszpania, Portugalia, Niemcy, Austria, Włochy i Turcja razem Wzięte. Prawie cały ten rozległy szmat ziemi jest urodzajny. Właściwa dolina rzeki Missisipi odznacza się wyjątkową żyznością. Jest to niezwykła rzeka, bo zwęża się przy ujściu zamiast rozszerzać — staje się węższa i głębsza. Od ujścia Ohio do punktu położonego w połowie drogi do morza przeciętna jej szerokość przy wysokiej wodzie wynosi jedną milę. Dalej, w kierunku morza, szerokość stale się zmniejsza, aż przy przełomie powyżej ujścia wynosi niewiele więcej niż pół mili".
Robert Dreer nie znał tego opisu, bowiem ukazał się on w książce wydanej wówczas, gdy wędrówka chłopca dawno już dobiegła końca. Lecz i bez tego, gdy wczesnym rankiem stanął nad brzegiem rzeki, której nigdy dotąd nie oglądał, zdumiał go ogrom wezbranych wiosennych wód.
Takiej rzeki nie napotkał ani w Teksasie, ani podczas przepędu bydła ku północnym ziemiom i miastom.
Zmęczony i senny wysiadł z wagonu w Vicksburgu, zielonym mieście na wzgórzu, gdzie rzeka Yazoo wpada do Missisipi. Z wysokiego brzegu, ot, wiedziony ciekawością, powędrował na gliniastą łachę. Tam drewniane pomosty, barki, łodzie i długie szopy oznaczały punkt załadunku i wyładunku towarów, ludzi i zwierząt. To był port. Jeszcze uśpiony i cichy, tonący w rannych mgłach, które otulały rzekę i prawie niewidoczny jej przeciwległy brzeg. Robert siadł na jakiejś porzuconej skrzyni i patrzał. Nieco w lewo, wśród niskich barek, żaglowych łodzi i płaskich galarów dostrzegł wyłaniający się z siwych oparów kształt większy: szerszy i wyższy. Powoli występowały kontury, a gdy pierwszy promień słońca przebił kłębiące się tumany, Robert ujrzał kominy, pomosty, nadbudówki, a wreszcie — obłe, ciemno polśniewające burty parowca. Wydał mu się olbrzymem.
Po wodach Teksasu nie pływały takie kolosy. Przyglądał się więc z ciekawością, a gdy mgły opadły, mógł zobaczyć olbrzyma w całej okazałości. W końcu poczuł głód i domyśliwszy się z położenia słońca, że pora jest odpowiednia, powędrował ku miastu. Idąc poprzez ciche jeszcze ulice, szczęśliwym zbiegiem okoliczności trafił na ledwie co otwarty saloon. Jego właściciel chyba należał do wyjątków wśród ludzi swej profesji, dla których dzień kończył się po północy, a noc rozciągała na kilka godzin po świcie. Ranni goście stanowili rzadkość. Kto się spieszył do pracy, ten zjadał śniadanie we własnym domu, a kogo na to nie było stać, nie pojawiał się w saloonie.
Robert przekroczył próg długiej sali z pierwszym blaskiem słonecznym, który wyzłocił stoły, stołki, ladę z niklowymi kranami do piwa i świeżo zamiecioną, jeszcze wilgotną podłogę. Drzwi stały otworem, a rzeźwy wietrzyk wypłaszał z wnętrza stęchłe wonie nocy: pomieszane zapachy fajek, cygar, alkoholu i ludzi, którzy tu gościli przed paru godzinami.
Gospodarz, o twarzy rumianej, świeżej i wypoczętej, jakby przed chwilą powrócił z przyjemnej wycieczki, przerwał wycieranie srebrzystych kurków i powiewając ścierką zawołał dźwięcznym głosem:
— Proszę! Proszę bardzo! Dobry dzionek, mój pierwszy gościu.
Gdy Robert, nieco zaskoczony takim powitaniem, podszedł do lady, człowiek ze ścierką dorzucił:
— Kto wstaje o świcie, ten dzień wesoły ma, radosne życie!
Odwrócił się, by zdjąć z półki butlę z kolorową etykietą i szklankę wąską a wysoką.
Na zdrowie! — krzyknął i nim Robert zdążył zaprotestować, napełnił naczynie żółtawym płynem. — Na zdrowie — powtórzył karczmarz.
Dziękuję, trochę na to za wcześnie...
Doleję wody. Nic nie płacisz. Pierwszy gość każdego ranka otrzymuje ode mnie taką porcję.
Doprawdy... jeszcze nic nie jadłem i nie spałem w nocy, a na pusty żołądek...
Oczywiście, oczywiście! Szklaneczka poczeka. Siadaj, chłopcze. Domyślam się, żeś przywędrował z końca świata. Jajecznica z czterech jajek, na boczku. Co?
Chętnie.
— Poczekaj chwilkę.
Wyszedł zza kontuaru i zniknął w głębi salki. Robert siadł przy okrągłym stoliku, roześmiał się cicho. Co za dziwny człowiek z tego właściciela saloonu!
Drzwi od ulicy nadal stały otworem i Robert odetchnął głęboko. Czuł się lepiej, znacznie lepiej, mimo nie przespanej nocy, niż przed kilku godzinami. Wszystkie strachy, przywidzenia i ponure myśli opadły zeń, jak opada woda z dachu po wiosennej burzy. Gdzie Wichita Falls, a gdzie Vicksburg? Kto wie, może to i dobrze, że nadłożył taki szmat drogi? Komu przyjdzie do głowy szukać go aż nad Missisipi?
Jajecznica okazała się rzetelną jajecznicą z boczkiem, bez dodatku mąki, którą zwykle powiększano porcję, a chleb był jeszcze ciepły, whisky zimna, gospodarz bardzo przyjemny.
— Przyjechałeś dzisiaj rano? — zagadywał. — Pewnie tym pociągiem o czwartej. Bardzo to niewygodny pociąg. Szukasz kogo w Vicksburgu? Znam miasto, służę radą.
Robert zaprzeczył.
— Nie spałeś w nocy. Może prześpisz się u mnie? Nie policzę drogo.
— To tylko krótka przerwa w podróży — ośmielił się wyznać Robert.
— Ach, więc masz tu do załatwienia interes.
Nie, nie — zaprzeczył chłopiec. — Ja tylko szukam statku płynącego w górę rzeki.
Pomyliłeś pociągi? Któż wybiera statek mogąc szybciej dotrzeć do celu koleją?
Tak — przyznał się Robert obiecując sobie w duchu, że jest to jego ostatnie kłamstwo.
To przykre. A daleko się wybierasz?
Daleko, daleko — mruknął Robert przełykając kęs chleba.
Jeśli daleko, skorzystaj z pociągu. Warto nawet przeczekać tu jeden dzień, niż wlec się wodą.
Jednak spróbuję dowiedzieć się o statek.
Tak? Ach, rozumiem! Chcesz zaoszczędzić na kosztach przejazdu. No cóż! Jeśli ci się nie spieszy...
Owszem, spieszy mi się, ale obawiam się, że podróżując koleją zapłacę tyle, że mi nie wystarczy na jedzenie.
Aż tak kiepsko? Coś ci zaproponuję: potrzeba mi pomocnika, przerwij podróż chociaż na dwa tygodnie, dobrze zapłacę. Będziesz miał wówczas na kolej. No co, zgoda? Pływałeś po Missisipi?
Nigdy.
Teraz rozumiem. Kto nie pływał parowcem, ten nie wie, jakie to żmudne. Dam ci trzydzieści dolarów i mieszkanie bezpłatne.
Robert przecząco pokręcił głową. Czuł się w Vicksburgu bezpiecznie. Lecz co innego bawić tu dzień czy dwa, a co innego — dwa tygodnie. Różne rzeczy mogą się wydarzyć w okresie dwu tygodni. Na przykład — nadejdzie list gończy! Swe bezpieczeństwo opierał Robert na ustawicznej zmianie miejsca pobytu. Uznał, że gdyby mu przyszło wędrować do Fort Benton nawet piechotą, będzie to lepsze od pozostania na dłużej w Vicksburgu. Nie chcąc jednak ani wtajemniczać karczmarza w istotne powody odmowy, ani też wzbudzić podejrzenie nieuzasadnionym uporem, odparł, że udaje się do Memphis. W Teksasie słyszał o Memphis. Że leży nad Missisipi i niezbyt daleko od Wichita Falls. Trafił dobrze, bo gdy gospodarz usłyszał o Memphis parsknął śmiechem.
— A ja myślałem — powiedział — że wybierasz się Bóg wie gdzie! Jeśli tak, to rzeczywiście nie ma sensu, żebyś tu tkwił przez dwa tygodnie, chyba... chyba że ci nie starczy nawet na przejazd wodą?
Robert oświadczył, że na pewno starczy, i zaraz zapytał o kursowanie parowców.
Nie powiem ci nic dokładnego. Musisz udać się na przystań. Lecz nie rób sobie wielkich nadziei. Minęły lata, kiedy Vicksburg żył godzinami liczonymi od przybycia do przybycia kolejnego statku. Ech, dobrze pamiętam tamte czasy! Ileż to razy, w tajemnicy przed rodzicami gnałem nad rzekę! Ale był ruch! Niekiedy stało po pięć, sześć parowców, a słońce zakrywały najczarniejsze dymy walące z kominów. A jaki rwetes, hałas, tumult na wybrzeżu! Wozy, platformy, tłumy ludzi. To już tylko przeszłość. Kolej ukradła rzece pasażerów i towary, nie wszystkie, lecz większość.
Przecież statki kursują — zaniepokoił się Robert.
Bardzo nieregularnie.
Widziałem jeden, dzisiaj o świcie.
Jeden? Nie więcej?
Jeden.
On nigdzie nie płynie.
Dlaczego?
To stary frachtowiec, prawie wrak. Służy za przystań. Za drobną opłatą można na nim przenocować. Rzecz wywodzi się z tego, że Missisipi jest niespokojną i złośliwą rzeką. Ni stąd, ni zowąd, nagle zaczyna przybierać, aż zalewa brzegi, sięga pod samo miasto. Kiedy indziej opada tak szybko, jakby chciała pokazać dno. Dlatego zacumowano statek-przystań. Gdy woda zalewa pomosty — można go przesunąć bliżej brzegu, gdy opada i żaden parowiec nie zaryzykuje podejścia pod przystań, przeciąga się go bliżej głównego nurtu i przerzuca kładkę na ląd. Tylko do tego służy.
Przerwał, bo właśnie do saloonu wkroczyło dwu nowych gości. Robert zapłacił i wyszedł w niezbyt wesołym nastroju. Podróż statkiem, na pewno tańsza niż koleją, nie była łatwo osiągalna. Pomaszerował w kierunku rzeki, lecz w połowie drogi zawrócił. Postanowił najpierw odwiedzić stację kolejową. Kto wie, może koszt przejazdu do Fort Benton nie przekroczy możliwości jego kieszeni? Jeśli nawet dotrze do celu bez jednego centa, lepsze to od czekania na parowiec nie wiadomo jak długo. Przecież pobyt w Vicksburgu pociągnie za sobą poważne wydatki i zdarzyć się może, że uszczuplone w ten sposób fundusze nie starczą już nawet na podróż rzeką.
Miasto budziło się do dziennego życia, a chociaż to był dopiero wczesny ranek, Robert nie mógł nadziwić się ulicznemu ruchowi, który przewyższał wszystko, co do tej pory widział w Wichita Falls. Jakże wspaniale prezentował się Vicksburg! Co za domy: wysokie i potężne jak góry. Szerokie chodniki i jezdnie. Mnóstwo wozów turkocących po bruku: ciężkich, wyładowanych pakami platform, eleganckich, błyszczących czernią karet i odkrytych powozów; na kozłach tkwili woźnice w kolorowych kubrakach i wysokich nakryciach głowy. Robertowi objawił się nowy, nieznany świat. Co kilkadziesiąt kroków przystawał przed witrynami sklepów i z podziwem spoglądał na rozłożone towary. Nic podobnego nie widział ani w Wichita Falls, ani tym bardziej w malutkim Greenfield.
Na koniec dotarł do stacji, zużywszy na to dwukrotnie więcej czasu, niż wymagał tego najpowolniejszy nawet spacer. Kolejowy budynek świecił pustką, jego wnętrze pachniało stęchlizną, a puste perony — dymem i smarami parowozów. Portier drzemał w trzcinowym fotelu tuż przy drzwiach. Nie chciał go budzić, więc powędrował ku kasom. Trzy okienka były na głucho zamknięte, czwarte — uchylone — ukazywało brodatą i wąsatą twarz urzędnika, który widać bardzo się nudził, bo ujrzawszy Roberta uśmiechnął się od ucha do ucha i nie pytany pierwszy zagadał:
— Dokąd się pan wybiera? Najbliższy pociąg mamy za dwie godziny. Przyjeżdża ze Shreverport, a dalej leci przez Jackson, Meridian, Tuscaloosa do Birmingham. Dać bilet?
Robert nic a nic nie orientował się w położeniu wymienionych miast.
Muszę jechać na północ — odparł.
Doskonale. Wysiądzie pan w Jackson i złapie lokalny do Memphis. Pół godziny czasu na przesiadkę. Można zjeść obiad. Znakomita restauracja dworcowa, świetna obsługa. Nasza linia bardzo dba o podróżnych, będzie pan zadowolony. Dać bilet?
Najpierw chciałbym wiedzieć, ile to ma kosztować.
Do Jackson?
Do Fort Benton, w Montanie.
— Ho, ho! Toż to cała wyprawa. Zaraz sprawdzę.
Sięgnął ręką pod drewniany blat i wydobył grubą księgę. Począł ją wertować śliniąc grube paluchy, na koniec rozłożyć przed sobą kartkę papieru i w miarę przewracania stronic notował na niej cyfry. Uwinął się z tym szybko i machnął kartką w stronę Roberta.
— Ma pan tu wszystko: połączenia, przesiadki i koszt przejazdu z Vicksburga do Fort Benton.
Chłopiec podziękował, spojrzał na kartkę i westchnął. Nie z przyczyny litanii miast, w których miał się przesiadać, lecz w efekcie podsumowania krótkiej drabinki liczb. Dało ono wynik przerastający jego finansowe zasoby. Nie mógł jechać koleją, nie starczało na kupno biletu. Kasjer zaniepokoił się.
Drogo wypadło? — zagadnął wysuwając głowę z okienka. — Statkiem taniej. Przecież może pan wybrać się statkiem.
Bardzo panu dziękuję. Pójdę nad rzekę.
Dotarł bez przeszkód nad brzeg Missisipi. Wszystko wyglądało tak samo jak o świtaniu. Milczący parowiec-przystań, puste pomosty, wymarły brzeg i rzeka wyglądająca tak, jakby w ogóle nie była żeglowna. Robert apatycznie spoglądał na to wszystko. Czuł się ociężale i śpiąco. Zapragnął nareszcie porządnie się wyspać. Piaszczysty brzeg nieco dalej piął się malowniczymi wzgórzami. Porastały je krzewy i gdzieniegdzie drzewa. Tam postanowił się udać, lecz przedtem należało dowiedzieć się, kiedy do Vicksburga zawita statek płynący w górę rzeki. Robert wkroczył na kładkę wiodącą na pokład unieruchomionego parowca. Nie zauważył nikogo. Śródokręcie świeciło pustką i czyniło wrażenie krańcowego zaniedbania: farba odpadająca płatami od ścian nadbudówek, kurz i zaschłe błoto na deskach pokładu, śmiecie i niedopałki papierosów porozrzucane po kątach.
Czyżby właściciel saloonu pomylił się informując, że przystań jest czynna, a może pomylił się sam Robert? Postanowił rzecz zbadać dokładniej. Przewędrowawszy cały pokład, od dziobu po rufę, zdecydował się zajrzeć do pomieszczeń parowca. Odnalazł schodki prowadzące w dół, lecz zawiodły go one tylko do brudnej hali, w której rzędem sterczały cztery kotły z wystygłymi paleniskami, z których wysypywał się szary popiół — znak, że kiedyś w ich wnętrzu huczał płomień. Jeśli statek-przystań istotnie udzielał podróżnym noclegów, na pewno nie lokował ich tutaj. Robert zawrócił. Gdy gramolił się po schodkach, usłyszał wołanie:
— To ty, John?
Przyspieszył kroku, aż na końcowych stopniach ujrzał człowieka.
Przepraszam — powiedział — nie zastałem nikogo na pokładzie.
To nie powód, młody człowieku, do myszkowania po całym okręcie.
Słowa zabrzmiały surowo, lecz głos, którym zostały wypowiedziane, był łagodny, więc Robert nie obraził się. Stał teraz twarzą w twarz z mężczyzną, jakiego na statku znajdującym się w ruchu uznałby — w swej nieświadomości — za kapitana. Tak imponująco wyglądał srebrny lampas na otoku granatowej czapki z wielkim daszkiem i tak wspaniale błyszczały guziki granatowej marynarskiej kurty. Sucha, pociągła, mocno opalona twarz zrobiła na Robercie wrażenie oblicza starego wilka morskiego, takiego, o jakich słyszał, bo osobiście nie zetknął się jeszcze z żadnym marynarzem.
— Przepraszam, panie... kapitanie.
Opalona twarz rozjaśniła się uśmiechem, a siwe wąsy na sekundę zadrgały.
— No dobrze... Czego ci potrzeba, chłopcze? Jeśli szukasz pracy, źle trafiłeś. Ten statek już nigdzie nie wyruszy. Skończyły się dobre czasy.
Nie szukam pracy. Szukam statku płynącego w górę rzeki.
To co innego. A pieniądze masz? Bo jeśli przypuszczasz, że odpracujesz swą podróż, to się mylisz. Statków coraz mniej, marynarzy coraz więcej.
Robert oświadczył, że pieniądze ma i ani mu w głowie praca na parowcu.
— Kiedy przypłynie statek? Czy pan wie, kapitanie?
Znowu przelotny uśmiech i charakterystyczne drgnięcie wąsów.
Jasne, że wiem. Jutro, mój chłopcze, o czwartej po południu. Frachtowiec, ale wozi pasażerów na dokładkę. Jeśli więc nie jesteś zbyt wymagający, możesz się zabrać na „Pensylwanię". Tak się nazywa ta stara łajba. Będzie tu stała z godzinkę, nie spóźnij się. No, co jeszcze? — zagadnął widząc, że chłopak nie odchodzi.
Mówiono mi, że można tu przenocować.
Prawdę mówiono. Kabina pierwszej klasy trzy dolary za noc, w drugiej klasie dolara, a na pokładzie dwadzieścia centów.
Będę spał w drugiej — zdecydował się Robert, któremu leżenie na gołych deskach nie przypadło do smaku.
Jak uważasz. To wszystko?
Czy pan nie wie, ile kosztuje przejazd? Nigdy dotąd nie podróżowałem statkiem.
Dokąd się wybierasz?
Do, do... — Robert na chwilę zawahał się — do Fort Benton — wyrzucił z siebie.
„Pensylwania" nie płynie do Fort Benton, tylko do St. Louis. Ale dam ci radę: wysiądziesz w St. Louis i poszukasz statku udającego się w górę Missouri. Fort Benton leży nad Missuori. W St. Louis łatwiej znajdziesz odpowiedni statek. Tutaj musiałbyś czekać bardzo długo.
Robert podziękował informatorowi i odszedł nieco zaniepokojony. Dotychczas sądził, że z Vicksburga dopłynie prosto do Fort Benton. Przesiadka jest zawsze sprawą kłopotliwą. A kto wie, czy w St. Louis nie przyjdzie mu czekać na właściwy parowiec? Przerwa w podróży pociągnie za sobą wzrost kosztów.
W kiepskim nastroju wspiął się na pagórek, przebrnął zielony gąszcz i znalazł się w wysokopiennym lesie, dość rzadko zarośniętym, pełnym słońca, zapachu żywicy i ptasich głosów. Wybrał stosowne miejsce i legł, podłożywszy pod głowę dłoń i kapelusz. Ani troska . o przyszłość, ani ponure wspomnienia minionych dni nie przeszkodziły mu zasnąć prawie natychmiast.
Zbudził go chłód przedwieczorny. Słońce chyliło się ku zachodowi i cień wypełnił wnętrze lasu. Robert zdumiał się: przespał cały dzień. Przywróciwszy pierwotną formę pogniecionemu kapeluszowi, stwierdziwszy, że nie skradziono mu ani broni, ani pieniędzy — poszedł ku miastu. Postanowił najeść się w znajomym saloonie. Jeśli karczmarz zaproponuje mu nocleg, zostanie na noc, jeśli nie, uda się na statek.
Rozczarował się, gdy dotarłszy do celu ujrzał wnętrze saloonu zatłoczone, zadymione i, gwarne ponad miarę. Ledwie dopchał się do szynkwasu, bacznie uważając, aby nie potrącić któregoś z nadmiernie wesołych gości. Miał nadzieję, że właściciel, tak dlań rankiem uprzejmy, zauważy go natychmiast. Gdzie tam! Czekał, ściśnięty z obu stron napierającymi sąsiadami, dobre kilka minut. Karczmarz wcale go nie poznał albo udał, że nie poznaje. Zamiast wymarzonej gorącej potrawy Robert otrzymał tylko kilka plastrów zimnej wołowiny, pajdę chleba i szklaneczkę whisky, chociaż wcale jej nie żądał. Uporał się szybko ze swym zamówieniem, zapłacił i wyszedł wydychając z siebie alkoholowe opary pomieszane z tytoniowym dymem. Wrócił nad brzeg Missisipi. Statek-przystań błyszczał mdławymi światełkami okienek i nie budził już tak przygnębiających uczuć jak za dnia. Mrok zakrył ślady niechlujstwa i brudu, a nieświadomemu rzeczy przybyszowi mogłoby się wydawać, że widzi statek sprawny, gotowy do wyruszenia w daleką drogę.
Na końcu kładki Robert napotkał człowieka w granatowym mundurze, lecz bez srebrnego otoku na czapce ani błyszczących guzików. Wartownik, dowiedziawszy się, o co chodzi, przekazał klienta innemu osobnikowi, także odzianemu w granat, który zaprowadził chłopca do nadbudówki, gdzie urządzono coś w rodzaju nędznej recepcji nędznego hoteliku: kontuar i tablica z wbitymi gwoździami, na których wisiały klucze do kabin. Robert został wpisany do wielkiej księgi jako Robert Smith przybyły z Dallas (tak sobie dla ostrożności to wszystko pozmieniał), pobrano od niego opłatę i wręczono klucze. Dopiero wówczas ze zdziwieniem zauważył, że załatwiający go urzędnik był „kapitanem" z rannego spotkania.
Swą kabinę odnalazł Robert na środkowym pokładzie, w mrzącym świetle naftowej lampki. Była niewielka, ciasna i podobna zapewne do wszystkich innych kajut tańszej klasy na statkach kursujących po Missisipi. Robert uchylił okienka, odpiął pas, ściągnął buty i — nie rozbierając się — położył na koi zasłanej kilkoma derkami. Zasnął natychmiast, ukołysany monotonnym pluskiem rzeki za oknem.
Obudził się wcześnie, wypoczęty i pełen najlepszych myśli. Opuścił statek-przystań, obejrzany dokładnie przez wartownika tkwiącego na trapie wiodącym na ląd (pewnie chodziło o derki z kajuty padające łupem nieuczciwych gości) i poszedł w górę rzeki. Tam, znalazłszy piaszczystą plażę, zrzucił ubranie i skoczył do wody. Pozbył się w ten sposób kurzu i brudu wielodniowej łazęgi i chociaż w mniemaniu elegancików wielkich miast uchodziłby nadal za nie domytego brudasa, sam uznał się po półgodzinnej kąpieli za wystarczająco czystego. Chłodna woda pozbawiła go resztek senności, a równocześnie wzmogła uczucie głodu. Popędził do miasta, lecz nie odwiedził znajomego saloonu. Czuł żal do karczmarza za zimne przyjęcie i zimny posiłek. Wolał nadłożyć drogi, by znaleźć inny lokal. Najadłszy się na zapas, ruszył dalej dla zaopatrzenia się w żywność na długą drogę. Nabył bochen chleba i dwa funty wędzonego boczku — niezbyt wiele, lecz nie posiadał nic, w czym mógłby umieścić zapasy. Miał nadzieję, że w drodze statek zatrzyma się parokrotnie i wystarczająco długo, co pozwoli uzupełnić prowiant.
Dokonawszy zakupów pospieszył ku rzece, w obawie że parowiec przybędzie wcześniej i wcześniej odpłynie. Niepokój kazał mu przesiedzieć bezczynnie aż cztery godziny, z oczami utkwionymi w daleki i szeroki nurt Missisipi. Wreszcie doczekał się.
Najpierw ujrzał hen, w dali, wąską chmurę dymu, nieco później — pionowy, czarny pióropusz, na koniec — kominy, nadbudówki i dziób statku, przed którym biegły ku obu brzegom skośne, niskie fale. Za nimi wrzał nurt zbałwaniony łopatkami kół, łomocących po obu burtach parowca. Wówczas u szczytu dwu kominów, ustawionych jeden obok drugiego, wykwitła śnieżysta kita pary. Wysoki, wibrujący dźwięk syreny powtórzył się dalekim echem. Po raz pierwszy, po raz drugi, po raz trzeci.
Robert chwycił zawiniątko z żywnością i pędem zbiegł z pagórka. O mało nie wpadł pod rozpędzony wóz, który nadjechał niespodziewanie. Puste dotąd wybrzeże zaroiło się ludźmi. Dokoła rozbrzmiewał głuchy turkot kół, rżenie koni, okrzyki woźniców. Robert zatrzymał się tuż nad wodą, na wilgotnym piasku, tak grząskim, że nie odważyła się nań wjechać żadna z pędzących po wariacku wyładowanych platform, bryk, powozów. Z tego miejsca obserwował ruchy statku o czarnych burtach i białych, piętrowych nadbudówkach, na których leżały sterty worków, skrzyń i beczek. Statek powoli minął przystań, potem zatrzymał się i począł cofać, aż zawyła przeraźliwie syrena, rzucono z pokładu na ląd cumy, a dym bijący z kominów rozproszył się czarnym tumanem i zniknął. Robert odczytał napis wymalowany na burcie: „Pensylwania" i ruszył ku kładce łączącej przystań z brzegiem. Lecz przejście zatarasował mu tłum pasażerów mężczyzn, kobiet i dzieci, a kiedy wreszcie pasażerowie wydostali się na ląd, kładkę natychmiast zajęli tragarze. Murzyni i biali, wysocy i niscy, starzy i młodzi, dźwigający na plecach, na ramionach, niekiedy na głowach skrzynie, paczki, worki, długie i okrągłe bele materiałów. Sznur idących, zdawało się, nie miał końca. Szli i szli, gadając, nawołując się lub krzycząc w stronę czekających platform i wozów. Równocześnie podjeżdżały bryczki i karety, których woźnice głośno oferowali swe usługi. Czegoś podobnego Robert do tej pory nie oglądał. Sterczał cierpliwie obok kładki, czekając, aż wyschnie strumień idących, a kiedy to się stało, ledwo postawił nogę na deskach, został z nich prawie zepchnięty przez tragarzy niosących ładunki na statek.
Placyk przed przystanią powoli opróżniał się. Jeden za drugim odjeżdżały pojazdy, znikli już podróżni przybyli „Pensylwanią", pozostała tylko mała grupka osób, może gapiów, może przyszłych pasażerów. Wraz z nimi Robert wreszcie przedostał się na parowiec. Ucieszył się zapłaciwszy za przejazd kwotę pięciokrotnie niższą od ceny biletu kolejowego na tej samej trasie i nie przejął się zbytnio uwagą: „Bez wyżywienia". W kilka minut później trzykrotnie ozwała się syrena, wciągnięto pomost, odrzucono cumy. Pokład zakolebał się lekko, gęsty dym buchnął z kominów i statek począł oddalać się od brzegu. Wolno, wolniutko, aż gdy znalazł się na środku nurtu, ruszył energicznie, z szumem roztrącanej wody. Robert odetchnął z ulgą. Ciągle zdawało mu się', że jakaś nieprzewidziana przeszkoda udaremni wyjazd.
Dolny pokład statku zawalono ładunkiem skrzyń, pękatych worków, a nawet klatek z drobiem. Robert wspiął się na górny, tam było nieco luźniej — pakunki zajmowały tylko połowę pomieszczenia i kilkunastu pasażerów spoglądało z tej wysokości na rozległy widok miasta. Robert przyłączył się do nich. Obserwował umykające brzegi. Wzgórza Vicksburga najpierw zniżyły się ku wodzie, ukazując płaszczyznę zabudowaną niskimi domkami, lecz w godzinę później oba brzegi ogarnął las i ciągnął się bez przerwy aż do chwili, gdy siwy zmrok począł spadać na wodę, a zielony gąszcz niskich krzewów i wyniosłych pni stopniowo zmieniał się w jednolitą, czarną, nieprzenikliwą ścianę. Robert począł przysłuchiwać się rozmowom współtowarzyszy podróży. Jednak niewiele z tego zdołał zrozumieć. Mówiono półgłosem i do uszu Roberta dobiegały jedynie szczątki zdań, zupełnie bez sensu. Lecz oto ponad monotonny szmer rozmów wybił się jeden, bardziej donośny głos.
— Jadę szukać szczęścia. Kto nie szuka, ten nie znajdzie, kolego.
Robert drgnął, głos dochodzący z nadbudówki wydał mu się znajomy.
— Tak, kolego — ciągnął niewidoczny rozmówca — byłem ja i pod wozem, i na wozie, ale nigdy nie upadłem na duchu...
Dalsze słowa zagłuszyły kroki marynarza zapalającego w mrocznym wnętrzu naftowe lampy kołyszące się- u sufitu. Robert skulił się i przesunął na sam kraniec ławki, gdzie ściana spiętrzonych worów rzucała nieco cienia.
Nie mylił się, nie mógł się mylić. Jedno słówko „kolego" — wystarczyło. Allan Bow znajdował się na pokładzie „Pensylwanii", i to kilka kroków od Roberta. Niestety, statek to nie pociąg, z którego można wysiąść na najbliższym przystanku lub przejść do innego wagonu dla uniknięcia spotkania z niepożądanym współpasażerem. Robert pożałował, że wybrał się w podróż parowcem. Ze wzmożoną siłą poczęło go dręczyć podejrzenie, że Allan Bow musiał go śledzić, kto wie, może nawet przybył do Vicksburga tym samym co Robert pociągiem? Czyżby więc Bow był agentem Pinkertona? Jeśli tak, czemu nie zaaresztował ściganego? Jeśli lękał się uczynić to na pustkowiu, a nawet w pociągu, miał tysiąc okazji zatrzymania rzekomego przestępcy w Vicksburgu i oddania go w ręce miejscowego szeryfa. Co go powstrzymało od tego kroku? Na takie pytanie Robert nie znalazł odpowiedzi.
A może to nie agent Pinkertona? Należało jednak mieć się na baczności. Robert rozmyślał, jak by ukryć się wśród zakamarków „Pensylwanii" chociażby na kilka dni podróży, a później, korzystając z jakiejś przerwy w drodze, uciec na ląd. Lecz jeśli do tego czasu spotka się z Allanem, czym wytłumaczy swe nagłe opuszczenie zakładu fryzjerskiego w Dallas? Jak wyjaśni, w sposób nie budzący podejrzenia, skąd znalazł się na statku, i to na statku płynącym na północ? Jedno kłamstwo pociągało za sobą drugie, niczym ogniwa łańcucha.
Poczuł chłód nadciągającej nocy, więc zamarzył o grubym wełnianym kocu, by schronić się przed chłodem i spojrzeniami obcych oczu. Niestety, koca nie miał. Pomacał pękate worki, o które się opierał. Nie były twarde, prawdopodobnie kryły w swym wnętrzu sprasowaną bawełnę. Zauważył, że między górną warstwą worków a dachem nadbudówki znajdowało się sporo mrocznej przestrzeni. Wystarczy postawić stopę na najniżej leżącym worku, chwycić znajdujący się wyżej i jednym skokiem znaleźć się w tym zacisznym miejscu, na pewno ciepłym. Podniósł się więc z ławki, zawiniątko z żywnością wsadził pod pachę, namacał butem występ w workowej ścianie i... znieruchomiał.
— O, do licha! Czy mnie wzrok nie myli? Kogo ja widzę? Jak się masz, kolego!
Robert odetchnął głęboko i odwrócił się. No tak, to był właśnie Allan Bow.
Cieszę się, kolego, że znowu razem podróżujemy. Przyznam — tu zniżył głos — że tutejsze towarzystwo nie bardzo mi odpowiada.
Zadzierają nosa? — zapytał Robert.
Nic lepszego nie przyszło mu do głowy i prawie, jak to się mówi, zapomniał języka w gębie.
Nawet nie to — odparł Bow — po prostu... okropnie nudni. Szykujesz się do spania, kolego? Dobry pomysł, pozwolisz, że i ja z niego skorzystam.
A tamten?
Jaki tamten?
Ten podróżny, z którym rozmawialiście.
To jakiś mruk zawzięty. Nie znoszę sytuacji, w których ja obracam językiem, a słuchacz drzemie. Dalej, kolego, hopsa w górę!
Robert wykonał „hopsa", pragnąc skrócić pogawędkę.
No — zawołał Allan z dołu — jak tam jest?
Nieźle — odparł chłopak zgodnie z prawdą, chociaż równocześnie zamarzył o stosach żelastwa i gwoździ, jakie zniechęciłyby Allana do wspólnego z nim noclegu.
W rzeczywistości worki tworzyły prawie równą, miękką powierzchnię.
— Zaczekaj na mnie, przyniosę swoje manatki.
Robert siadł, pełen posępnej zadumy. Zastanawiał się chwilę, czy nie udać, że śpi, lecz natychmiast odrzucił ten pomysł jako zbyt naiwny. Taki stary lis, jak Allan, zaraz poznałby się na oszustwie.
Bow powrócił bardzo szybko, dźwigając swój worek i jeszcze jakiś podłużny rulon. Cisnął to wszystko na górę, a w sekundę później usadowił się obok swych bagaży.
— Cóż to, kolego — zagadnął — nie masz derki? W nocy na rzece nie jest zbyt ciepło, ale nie martw się.
Mam dwie.
Rozwinął rulon i pokazał wełniane koce.
Trzymaj!
Ależ... nie potrzebuję. Jestem ciepło ubrany.
Trzymaj, mówię ci! Pływałeś kiedy po Missisipi?
Nie.
No to nie ma. o czym gadać.
Robert ustąpił. Owinął się kocem, rozciągnął na workach. Długo jeszcze słyszał pogwar rozmów prowadzonych przez pasażerów, a kiedy wreszcie umilkły — tylko plusk wody roztrącanej burtami statku zakłócał ciszę nocy. Usnął, ukołysany tym pluskiem.
Zbudziło go energiczne szarpanie za ramię. Otworzył oczy. Nisko nad sobą ujrzał sufit z biało lakierowanych desek i nie mógł przypomnieć sobie, gdzie się znajduje i kto może go budzić w tak natarczywy sposób.
— Wstawaj, kolego!
Ten głos przywrócił mu pamięć. Dźwignął się niechętnie. Lampy już pogasły, dzienny brzask sączył się przez okienka, lecz poza dudnieniem maszyn i pluskiem wody żaden inny odgłos nie docierał tutaj. Robert zerknął w dół. Na ławkach, a nawet na podłodze spoczywali okutani w koce lub płaszcze śpiący pasażerowie.
Musi być strasznie wcześnie — mruknął chłopak.
Świt, świt, kolego. Lecz za godzinkę przybijemy do brzegu i zrobi się nie lada rejwach. Pewnie zaraz wyładują te nasze miękkie materace. Posiedź tu i popilnuj bagaży, ja skoczę po coś gorącego.
Zsunął się z worków, przemknął bezszelestnie przez całą długość nadbudówki i zniknął za drzwiami, zanim Robert zdołałby policzyć do pięciu. Nie zjawiał się bardzo długo, ale gdy chłopiec, znudzony i senny, począł na nowo mościć sobie legowisko, usłyszał przenikliwy szept:
— Bierz! Uważaj, gorące!
Robert pochylił się i chwycił za wygięte ucho brzuchaty, metalowy dzbanek z pokrywką.
— Byłem w kambuzie — szeptał Allan wdrapując się — dostałem to od koka, i jeszcze kubek. Teraz, kolego, dobrze sobie podjemy.
Usiadł, rozplatał swój worek, wydobył bochenek chleba i nóż.
— Chlebek... buzi dać.
Robert, nadal senny i nie w humorze, pociągnął nosem. Kawa!
Mam boczek — powiedział, już bardziej rześkim głosem.
A dawaj go.
W chwilę później krajali w paski pachnące mięso poprzerastane słoniną, zagryzali chlebem i popijali kawą. Pół bochenka zniknęło nie wiadomo kiedy. Robert poczuł się znacznie lepiej.
Co wam jestem winien za kawę? — zapytał półgłosem.
Kpisz?! — burknął Allan.
Przecież nie dostaliście jej za darmo.
Dostałem za dobre słowo, od koka, tak nazywa się kuchcik na każdym statku — dodał wyjaśniająco. — Chyba nie chcesz mnie obrazić? A teraz żabierajmy się stąd. Zobaczysz, jak wygląda ranek na rzece. Tylko nie hałasuj, pasażerowie jeszcze śpią.
Zwinęli manatki i Robert potulnie ruszył za swym przewodnikiem. Zeszli po schodach na pierwszy pokład. Fala chłodu objęła Roberta. Bow umieścił pakunki przy burcie.
— Siadaj i patrz — rozkazał. — Nic podobnego nie ujrzysz na lądzie.
Missisipi płynęła tu szeroka chyba na milę, ale wydawała się węższa, bo oba brzegi porastały ściany lasu okrytego mgiełką. Nad nurtem wisiał delikatny tuman, kłębił się lub rozciągał w poprzek koryta, coraz bardziej wiotki i przejrzysty. Od dziobu parowca biegły na boki i spieszyły ku płyciznom niskie, długie i proste fale, a od burt statku, spod łomocących kół, srebrne piany gnały ku tyłowi i nikły za rufą.
Hen, daleko na przodzie, rzeka ujęta w ramy boru miała barwę szarą. W miarę jak wznosiły się i gasły ranne zorze, szarość poczynała pobłyskiwać srebrem, różowieć, aby w końcu się rozzłocić. Gdy krąg słońca wyjrzał zza szczytów drzew i mgła znikła, ścieżka nurtu zajaśniała jak lustro. Migotliwe błyski poczęły skakać po grzbietach tańczących fal, aż Robert przymrużył oczy Nigdy dotychczas nie oglądał takich widoków.
Do plusku wody i dudnienia maszyn dołączył teraz świergot ptaków, a do wilgotnego oddechu rzeki poranny wietrzyk dodał woni igliwia i żywicy.
— Poczekaj, zobaczysz, jak to wygląda wieczorem — szepnął Allan między jednym a drugim pyknięciem z fajeczki. — Podróż statkiem ma swe uroki. Poznałem je dobrze, dlatego zrezygnowałem z jazdy koleją. To wspaniała rzeka. Że podróż trwa dłużej? Nie szkodzi, nie spieszno mi. Ale ty, kolego? Cóż z tobą się działo? W Dallas zniknąłeś jak duch. Jeśli to tajemnica, nie mów. Nie lubię ciągnąć ludzi za język, chociaż może się niejednemu tak wydawać. Widzisz, kto tyle lat, jak ja, wędrował po pustkowiach i nie miał do kogo nawet szepnąć, później nadrabia przymusowe milczenie. Dlatego jestem gadatliwy jak każdy traper, jak każdy eksplorer, gdy wróci między ludzi.
Pyknął fajeczką i zamilkł. Robert również milczał. Czuł zamęt w głowie i zupełnie nie wiedział, jak wytłumaczyć swą ucieczkę z Dallas.
Tymczasem zatupotały czyjeś buty po pokładowych deskach. Z luku wyjrzała kędzierzawa głowa Murzyna, a później — bom! bom! bom! — rozległ się dźwięczny głos okrętowego dzwonu.
Co to? — zdziwił się Robert.
Będziemy cumować, to znaczy: przybijemy do brzegu.
— Na kraniec plantacji Jonesa! — odkrzyknięto z wyżyn nadbudówki.
— To kapitan? — zapytał Robert.
— Kapitan właśnie stoi na dole, ten w budce jest pilotem.
Pomocnikiem kapitana?
Gdzież tam! Od razu widać, że nigdy nie pływałeś po rzece. Pilot to w czasie podróży najważniejsza osoba. Kapitan może mu rozkazać zatrzymać się lub ruszyć, ale nic więcej. Widziałem parowce płynące bez kapitana, lecz nigdy bez pilota.
Dlaczego?
Widzisz, statki są ubezpieczane przez powołane do tego celu towarzystwa ubezpieczeniowe, lecz pod warunkiem, że prowadzą je piloci, to znaczy ludzie, którzy dobrze znają rzekę, zdali specjalne egzaminy i posiadają specjalne uprawnienia żeglugowe.
A kapitan nie zna rzeki? — zdziwił się Robert.
Na pewno zna lepiej od ciebie i ode mnie, lecz nie przysługuje mu prawo prowadzenia statku po nurcie rzeki. Kapitan nie jest w stanie poznać wszystkich wodnych szlaków, po których kursuje jego statek, pilot może. Jeśli bowiem nie zna całego odcinka trasy, w odpowiednim miejscu zastąpi go inny pilot. Podobnie jak w morskich portach: w każdym jest przecież inny pilot wprowadzający statki.
A kapitan nie może zostać pilotem?
Oczywiście, że tak, lecz wówczas zrezygnuje ze swej kapitańskiej funkcji. Nie sposób skoncentrować się na prowadzeniu statku, gdy ma się na głowie sprawy związane z przyjmowaniem i wyładowywaniem towarów, przewozem pasażerów i pilnowaniem załogi. Tak rzecz właśnie wygląda.
A prowadzenie statku po rzece to trudne?
— Bardzo, zwłaszcza na Missisipi i na Missouri.
„Dlaczego?" — chciał Robert znowu zapytać, lecz przeszkodził mu głos dzwonu i głośna uwaga Allana:
— Zaraz zaczniemy cumować. Uważaj.
Na lewym brzegu las urwał się, jakby nożem ucięty, tak równo. Za lasem ukazała się zieleniejąca równina, poprzecinana czarnymi pasmami zaoranej ziemi. Dalej rosły niskie drzewka, a obok nich sterczał piętrowy biały dom. Brzeg, z początku niski, począł się wznosić, dorównał wysokości dolnego pokładu. Wówczas statek zastopował. Buchnęły kłęby pary. Prąd począł znosić „Pensylwanię" coraz bliżej i bliżej brzegu. Załomotały koła, zaszumiała zmącona pianą woda, raz jeszcze ozwał się dzwon, a po nim zahuczała syrena.
— Wolniej tam! Wolniej! — z wyżyn kapitańskiego mostku wydawano rozkazy. — Tak, jeszcze kawałek!
Uwaga na brzegu! Rzuć cumę!
Stroma skarpa porośnięta trawą znalazła się o krok od burty, gdy czarna lina z pokładu padła tuż obok samotnego drzewa. Z gromadki stojącej na lądzie wyskoczył jakiś człowiek, chwycił linę i szybko okręcił ją wokół pnia.
Hej, ludzie, żywo! — rozległo się z pokładu. — Czego się tam kręcisz? Panie Peyton, dajcie trap!
Trap! — wrzasnął inny głos. — Zwijać się, ślamazary!
Robert zobaczył, jak od lewej burty przerzucono na wybrzeże kładkę.
Ładunek Jonesa! — wołał marynarz ze statku.
Już, już! — odkrzyknięto z lądu.
Gromadka ludzi rozpierzchła się odsłaniając ładowny wóz i ustawiła się długim szeregiem, od wozu aż po trap. Na pokład zaczęły wędrować toboły i, tobołki, widać niezbyt ciężkie, bo podawane z rąk do rąk, bez specjalnego wysiłku. Z pokładu przyglądała się temu grupka pasażerów, których wyrwała ze snu przerwa w podróży.
Na koniec ładunek został przerzucony, trap ściągnięty, cuma świsnęła nad wodą, dzwon ozwał się trzykrotnie i „Pensylwania" skierowała dziób ku środkowi rzeki. Wbrew przewidywaniom Allana nie ruszono worków, na których spędzili noc.
Tak to wygląda praca na statku — zauważył Bow. — Podoba ci się?
Każda robota ma swe przyjemności i swe przykre strony — stwierdził filozoficznie Robert. — Kto wie, gdybym nie był...
W tym miejscu urwał. Niewiele brakowało, a powiedziałby „gdybym nie był pomocnikiem szeryfa". Allan roześmiał się.
— Gdybyś nie był tym, czym jesteś, to zostałbyś marynarzem. To miałeś na myśli?
Robert przytaknął, mocno zmieszany.
— Ech, kolego, kolego. Nie potrafisz blagować, lecz nic mi do tego. Żeby rzec prawdę, to i ja chciałem być marynarzem. Po pierwszej przejażdżce rzeką. Po drugiej... koniecznie kapitanem. A gdy mi powiedziano, jak ważna jest funkcja pilota... pilotem!
A skończyło się na eksplorerstwie i na saloonie — wtrącił Robert nieco złośliwie, bo dotknęła go uwaga na temat blagowania.
Nic się nie skończyło. Zawsze się zaczyna. Kto wie, co mnie jeszcze czeka, ale pilotem nie zostanę. Ani mi to w głowie.
Dlaczego?
Pomyśl, jaką to odpowiedzialność dźwiga pilot na swych plecach. Przecież może rozbić statek, potopić ludzi i towary. To okropne! Już ja wolę ponosić odpowiedzialność tylko za samego siebie.
Każdy odpowiada za wyniki swej pracy.
Bardzo mądrze gadasz, zupełnie jak z książki. Lecz ryzyko pilota na tej zwariowanej rzece należy do największych.
Czemuż to zwariowana? Woda, jak widzę, głęboka, brzegi dalekie, statku żadnego do tej pory nie napotkaliśmy. Myślę, że woźnica na wąskiej drodze ma większy kłopot z wyminięciem jadącej naprzeciw furmanki.
To źle myślisz. Statków istotnie pływa teraz niewiele, kolej zabrała rzece sporo transportu. Gdy płynąłem po raz pierwszy, sunęły tędy parowce, sznury parowców. A co się działo, gdy urządzano wyścigi! To był widok! Tak, tak, wyścigi statków — powtórzył dostrzegłszy niedowierzanie na twarzy słuchacza. — Brzegi kolejnych miasteczek oblepiali gapie, wrzask niósł się wodą daleko, bo wszyscy krzyczeli. A środkiem rzeki płyną dwa albo trzy parowce. Dym wali z kominów, palacze zwijają się jak całe piekło szatanów, flagi łopocą na dziobach, odświętnie ubrani kapitanowie sterczą na mostkach, a załoga ryczy z uciechy, gdy dziób statku, cal po calu, zaczyna wyprzedzać rywala. Nie wiesz, bo skąd masz wiedzieć, że datę takiego wyścigu wyznaczano na kilka tygodni wcześniej i zanim go rozpoczęto, mieszkańcy całej doliny Missisipi byli powiadomieni. Przez te tygodnie kapitanowie i piloci przygotowywali statki, usuwając z pokładów każdy przedmiot zbyteczny, zwiększający ciężar parowca lub stawiający opór wiatrom. Pasażerów ani ładunków przeznaczonych dla miejscowości leżących między punktem startu a metą nie przyjmowano. Statki nie zatrzymywały się w drodze. Dzień i noc, dzień i noc trwała bez przerwy żegluga, aż wreszcie któryś zwyciężał. Brałem udział w takim wyścigu. Pomagałem palaczom na statku „Eclipse". To była przygoda, co się zowie!
Jednak nie zostaliście marynarzem.
A nie. Preria posiada również swoje uroki, a Góry Skaliste... swoje skarby. Wędrując tamtędy, jesteś panem samego siebie, nikt ci nic nie może rozkazać, nikt cię nie popędza. Nie żałuję wyboru. Zebrałem małą fortunkę przynajmniej bez strachu o życie pasażerów na pokładzie. Bo gdyby, się tak władować na rzeczne rafy...
Gdzież tu rafy? Dno jest zupełnie gładkie.
Tak ci się wydaje — mruknął ironicznie Allan. — Woda w Missisipi jest gęsta jak kakao, niesie z sobą muł wypłukany z brzegów i dlatego niewiele dojrzysz w jej głębi. Spróbuj, kolego, naczerpnąć z rzeki szklankę wody, postaw ją w spokoju, a już po godzince zobaczysz na dnie osad. I rafy są, niekiedy skaliste, niekiedy z naniesionego piasku, lecz tak samo twarde. Ale to jeszcze nie wszystko! Płyniesz, kolego, w jedną stronę i omijasz szczęśliwie groźny cypel. Wracasz po dwu tygodniach i rozglądasz się za tym cyplem. Nie ma go, przepadł. Nie poznajesz brzegu. Tam gdzie była zatoka o głębi takiej, że nie zmacałeś dna najdłuższą tyką, teraz widzisz piaszczystą łachę. Gdzie istniał zakręt, nie ma zakrętu, rzeka utorowała sobie nowe koryto, o którym nic nie wiesz. Taka to jest właśnie rzeka, kolego. Płynie, jak chce, tu zabierze kawał gruntu, tam go doda. Opowiadano mi, możesz to sprawdzić zapytawszy się kogokolwiek z tamtych stron, że całe miasto zostało zmyte przez wodę. Miasto o nazwie Napoleon wznosiło się w miejscu, gdzie dziś Arkansas wpada do Missisipi. Jak będziemy tamtędy płynąć, to ci pokażę. W Napoleonie stały wielkie domostwa, drewniane i murowane. Podczas dorocznego przyboru rzeka Arkansas wdarła się między nie z siłą wściekłego wodospadu i w ciągu kilkunastu minut zmyła wszystkie budynki. Dziś przez główną ulicę miasta płynie Missisipi. Lasy, które rosły dobrą milę za Napoleonem, obecnie znajdują się nad samym brzegiem rzeki. Ale to stare dzieje. Żeby zapobiec takim wypadkom, utworzono Towarzystwo Rzeczne zajmujące się umacnianiem brzegów. Czy to pomoże, zobaczymy. Sam widziałem w biały dzień, jak piętrowy dom, stojący kilka jardów od brzegu, zsunął się do wody i zniknął.
Jak to, zsunął?
Ano, po prostu zjechał tak, jak zjeżdżają dzieci na sankach, gdy śnieg spadnie. Zjechał z całym kawałem gruntu i wszystko to pięknie plusnęło w wodzie, pozostało tylko urwisko.
A ludzie? Potopili się?
Nic o tym nie słyszałem. Prawdopodobnie pracowali w polu. Bardzo musieli się zdziwić po powrocie nie znalazłszy nawet śladu domu.
Robert pokiwał głową, niezbyt wierząc w rzetelność opowieści Allana.
Tymczasem „Pensylwania" roztrącała dziobem rozlewiska Missisipi spiesząc ku odległemu St. Louis. Mila za milą przez ciemnobrunatny, czekoladowy nurt pchały statek stalowe łopaty kół umieszczonych po obu burtach. Migotliwe błyski słońca na lustrze wody, to znowu kręgi białych pian i koliste wiry sygnalizujące podwodną przeszkodę, to rwący prąd przy brzegu rzeki, zmierzający w zupełnie innym kierunku niż główny nurt, jak gdyby dwie Missisipi płynęły obok siebie — wszystko to widział Robert po raz pierwszy w życiu. Spoglądał na pustkę rozciągającą się przed statkiem, na błękitne niebo wiszące nad wodą i nad wielkim krajem, który wydawał się całkowicie bezludny.
Około południa, gdy pasażerowie rozleniwieni ciszą i słońcem podrzemywali tu i tam na ławkach i w przytulnych zakamarkach, Allan trącił Roberta:
Chyba już dosyć się napatrzyłeś?
O co chodzi?
Nie czujesz głodu? Nie łyknąłbyś, kolego, zawiesistej zupki? Bo ja, owszem.
Zupełnie zapomniałem o jedzeniu.
Lecz teraz przypomniałeś sobie. Przestań się gapić na rzekę, popatrz na mój worek. Złodziei nigdzie nie brak. Skoczę do kambuza. Mam tam znajomka. Na pewno nas poratuje, podobnie jak z kawą. No, uważaj...
Po tej przestrodze ruszył ku schodkom, lecz w połowie drogi zatrzymał go głośny okrzyk:
— Allan! Allan Bow! Chyba mnie oczy nie mylą?
Człowiek w granatowym stroju ze złoconymi guzikami, którego Robert uznałby za kapitana, stanął przed Allanem rozłożywszy szeroko ręce.
— Jerry Hastings! — roześmiał się były karczmarz. — Wielkie nieba! Wyglądasz niczym admirał.
Padli sobie w objęcia, a kiedy skończyły się uściski i wzajemne poklepywania po plecach, Allan zagadnął:
Co ty tu robisz? Jesteś oficerem?
Nie, pilotem. Gdy rozstaliśmy się na tej małej stacji, jakże jej było...
Pocatello.
Tak, oczywiście, Pocatello! Otóż... ja już wówczas rozmyślałem o zawodzie pilota.
Aleś nic o tym nie wspominał, zdrajco!
Ba, nie byłem pewien, czy się uda. Pieniądze na naukę miałem, lecz nie mogłem wiedzieć, czy opanuję trudną sztukę nawigacji. No cóż, udało się. Ale ty, mój drogi — tu spojrzał krytycznym okiem na przyjaciela — jakoś kiepsko wyglądasz.
Czuję się świetnie.
Ach, nie o to chodzi...
Patrzysz na mój strój? — zaśmiał się Allan. — Myślę, że mógłbym cię kupić razem z tym granatowym mundurem i guzikami, nawet gdyby były z prawdziwego złota.
Z kolei roześmiał się pilot.
Ej, stary druhu! Zawsze z ciebie ten sam spryciarz. Muszę jednak przyznać, że gdyby nie twój spryt, moje kości butwiałyby teraz na bezludnej prerii. Zdradź, co knujesz w tym dziwacznym stroju.
To długa historia.
Tak przypuszczam. U ciebie nie ma historii krótkich. Słuchaj, mam teraz nieco wolnego czasu. Chodź ze mną. Nie jesteś głodny?
Jeszcze jak, jeszcze jak! — wykrzyknął Allan.
No, to jazda!
— Chwileczkę, pozwól, że ci przedstawię mego młodego przyjaciela — tu wskazał na Roberta. — On również nie jadł od samego świtu.
— Zapraszam i jego.
Ujął pod rękę Allana, za nimi poczłapał Robert. Powędrowali w górę, na najwyższy pokład, gdzie Jerry Hastings mieszkał, a raczej spał w godzinach wolnych od pilotowania statku. Była to dość obszerna kajuta. Robertowi jej wnętrze wydało się szczytem luksusu: lśniące niklem klamki drzwi i szafy, kryte skórą fotele, puszysty pled przykrywający koję, dywan zaścielający podłogę, maleńka umywalka w zagłębieniu ściany, okrągły stół i biurko pod okienkiem, których blaty błyszczały jak lustra...
— Siadajcie i bądźcie cierpliwi, nie potrwa to długo — powiedział pilot i wyszedł.
Robert ostrożnie przycupnął na brzeżku fotela w obawie, by nie zabrudzić go swym niezbyt czystym odzieniem. Allan natomiast rozparł się swobodnie i zerknął rozbawiony na chłopca.
Podoba ci się tu? Może jednak chciałbyś zostać pilotem? Jest okazja, Hastings cię poprze.
Nie, nie. Stale pływać po rzece? Piękna jest ta Missisipi, ale... — zająknął się szukając właściwego określenia — jakaś taka obca.
Masz rację. Ja również wolę czuć pod stopami twardą ziemię niż pokładowe deski, a pod nimi ileś tam jardów wody. Można popłynąć statkiem, gdy trzeba. Spokojniej na nim niż w łomoczącym wagonie kolejowym, lecz spędzić pół życia na parowcu to nie dla mnie. Usiądź swobodnie, kolego, nie krępuj się. Jerry to swój chłop i nawet jak mu zadepczesz dywan, nie pogniewa się. Kto by myślał, że na frachtowcu znajdują się takie piękne kabiny? Dbają tu o pilotów, ani słowa.
Gadałby tak pewno dłużej, gdyby w otwartych drzwiach nie ukazała się granatowa sylwetka Hastingsa, a za nim czarno-biała postać stewarda. Czarno-biała, ponieważ był to Murzyn odziany w biały garnitur. Niósł tacę z wazą i talerzami.
— No, przyjaciele — powiedział pilot — teraz sobie podjemy.
Osunął się na trzeci, wolny fotel i z widocznym zadowoleniem przyglądał się zaściełaniu stołu obrusem i ustawianiu naczyń. Gdy drzwi zamknęły się, Allan Bow aż sapnął z podziwu.
Jerry, Jerry! Co za luksus? Żyjesz tu jak milioner.
Przysługuje mi kapitański stół i kapitańska kajuta. Nie wszędzie jest tak pięknie, ale na „Pensylwanii" dbają o pilotów.
Murzyn zjawiał się i znikał aż trzykrotnie. Potrawy pojawiały się i znikały w ustach biesiadników, aż cały ten obrzęd zakończył dzbanek kawy. Wówczas Hastings sięgnął po pudełko z cygarami.
To także na rachunek kapitana? — zainteresował się Allan.
Och, nie. Ale pal, stary druhu, ile chcesz. Wcale niezłe. Pal i opowiadaj.
Robert, którego również poczęstowano cygarem i który zapalił je raczej z grzeczności niż z nałogu, musiał teraz wysłuchać po raz drugi życiowych perypetii Allana Bow. Opowiadanie nie różniło się wiele od zwierzeń w pociągu jadącym do Dallas. A więc nie zmyślał... A więc... Allan Bow chyba istotnie parał się eksplorerstwem, później karczmarstwem, a podejrzewanie go o służbę w Agencji Pinkertona — to nonsens. Co za ulga! Zakończenie opowieści już Roberta nie interesowało. Zagapił się w owalne okienko, za którym widniał fragment pokładu, balustrada, a dalej nurt rzeki, jeszcze dalej — brzeg porośnięty gąszczem pierwotnego lasu, przerywanego rozświetlonymi słońcem polankami. Dopiero Allan wyrwał go z tego zapatrzenia.
Idziemy — powiedział kładąc dłoń na ramieniu chłopca. — Dzień jest zbyt piękny, by tkwić nawet w najbardziej eleganckiej kajucie, zresztą... Jerry musi się przespać, wypada mu nocna wachta.
Spotkamy się o ósmej! — zawołał za nimi pilot. — Nie zapomnij, Allan.
Co ma być o ósmej? — zapytał Robert, gdy wyszli na pokład.
Nie słyszałeś? Jesteśmy zaproszeni na kolację. Jak widzisz, kolego, wyżywienie mamy zapewnione do końca rejsu, czyli do St. Louis, jeśli i ty tam podążasz. Bo żeby rzec prawdę, do tej pory nie wiem, co jest celem twojej podróży.
Mówiono mi, że statek dalej nie płynie.
Z tego wynika, że wybierasz się poza St. Louis.
Słusznie, ale ja o tym przecież nie wspominałem.
Tak ci się tylko zdaje, kolego. Zresztą, nie jestem ciekaw. Lecz muszę przyznać, że i ja nie wiem, kiedy i gdzie przerwę swą podróż. Szukam przecież jakiegoś interesu, którego prowadzenie zapewni mi spokojne dni.
Czyżby znów saloon?
Zgadłeś. Zdobyłem niejakie doświadczenie. Cóż, całe życie człowiek się uczy i nigdy tej nauki nie za wiele.
A ten pilot? — zagadnął Robert. — To kto? Przyznam, że trochę mi głupio korzystać z jego gościnności. Przecież jestem dla niego człowiekiem obcym. Nie wiem, jak postąpić.
Nie wiesz? — zaśmiał się Allan. — To ja ci powiem: siedź cicho i nie obrażaj poczciwego Hastingsa ani mnie równocześnie. Pragniesz umrzeć z głodu, kolego? Jak daleko chcesz dopłynąć z jednym bochenkiem chleba i funtem wędzonego boczku?
To moja sprawa — żachnął się chłopiec.
No, no. Po co te gniewy? Życzę ci najlepiej, kolego. Dopóki jesteśmy razem, pozwól, że będę ci służył skromną pomocą. Lubię pomagać, a tobie jest to chyba obecnie bardzo potrzebne.
Robert uznał, że rozmowa skręca na niebezpieczne tory, więc natychmiast zmienił temat.
Od dawna się znacie? — zapytał.
Z Hastingsem? Ho, ho! Stare dzieje.
A o czym on mówił? Że uratowaliście mu życie?
Et, głupstwo, drobna przygoda niewarta wspomnień. Zresztą... jeśli cię to interesuje, powiem. Ja i Jerry jeździliśmy przez długie lata na tym samym koniku: szukaliśmy skarbów ziemi. Mam na myśli złoto. Pełno go było w naszym pięknym kraju i niejeden dorobił się fortuny, a niejeden ją przepił lub przegrał w karty. Myślę, że po dziś dzień gdzieś tam płyną strumienie po dnach pokrytych złotym piaskiem, ale ja już mam dosyć włóczęgi.
Westchnął, jak gdyby zaprzeczając własnym słowom, i umilkł.
No i co z tym Hastingsem? — przypomniał Robert.
Spotkaliśmy się przypadkiem. W górach, w Idaho, na północy. Obaj nieco skwaszeni, bo nic nam z poszukiwań nie wyszło. Smętne to było spotkanie, kolego. Dwu obszarpańców, ponurych jak wyrwane ze snu niedźwiedzie. Mogliśmy się rozejść, mogliśmy ponarzekać wspólnie. To drugie okazało się łatwiejsze. Rozpaliliśmy ognisko, wątły ogieniek, dający tyle blasku, co ogarek świecy, a tyle ciepła, co zapałka. Więc gdy noc zapadła i wiatr począł myszkować po lesistych zboczach doliny, nieco szczękaliśmy zębami. Na dobitkę nie bardzo mieliśmy co jeść. Resztki suszonego mięsa i suchary twarde jak kamienie. Podzieliłem to równo, gdy stwierdziłem, że prowiant mego towarzysza jest znacznie mniejszy od mojego. Odwdzięczył się garścią tytoniu, którego nie oglądałem od tygodnia. A później spaliśmy, kolego, bez żadnej warty. Rankiem, zamiast się rozstać, poczęliśmy szukać jedzenia, takiego jakie biega na czterech nogach. Zawsze we dwójkę łatwiej coś upolować. I upolowaliśmy. Niedźwiedzia.
Grizzli? — zainteresował się Robert.
Jakiego tam grizzli, tacy odważni tośmy nie byli. Po prostu zwyczajnego brunatnego misia. Jego łapy to prawdziwy przysmak, ale cała reszta nie jest już tak smakowita i tylko ktoś bardzo głodny złakomi się na niedźwiedzią szynkę. Lecz my właśnie byliśmy bardzo, głodni i ani nam w głowie postało porzucić taką furę mięsa na pastwę kujotom. Ponieważ nie sposób było zabierać takiego ciężaru, biwakowaliśmy w dolince krając mięso na paski, susząc je na słońcu i nad ogniem. I gadaliśmy. Co komu na sercu leżało. Gryzła nas świadomość nadciągającej zimy i konieczność powrotu w ludzkie strony. Z pustymi kieszeniami! Przerażająca była to myśl. Nigdy tego nie zrozumiesz, kolego, boś nigdy nie parał się eksplorerstwem, a może nawet nigdy nie wędrował przez pustkowia.
Pomagałem w przepędzie bydła — pochwalił się Robert. — Z Teksasu do Abilene.
Dawno?
Minęło już sporo czasu...
Sporo? A ileś ty miał wówczas lat, kolego?
Trzynaście — dumnie odpowiedział Robert.
Ho, ho! I ojciec ci pozwolił? Takiemu dzieciuchowi?
Byłem z ojcem — skłamał Robert mając na myśli Freda Atkinsa i wspomniawszy na swego opiekuna pomarkotniał.
Cóżeś się tak zasmęcił?
Niewiele brakowało, a Robert wyznałby teraz, że ojca stracił bardzo dawno, a opiekun również nie żyje. Strach powstrzymał go przed zdradzeniem prawdy.
Ot, tak sobie — odparł nadrabiając miną. — Opowiadajcie dalej.
Dobrze. Więc... przez kilka dni zamiast grzebać w ziemi, zajmowaliśmy się na przemian rzeźnictwem i masarstwem. Gdy już wszystko zostało pokrojone i suszyło się na patykach, poczęliśmy, po prostu z nudów, penetrować dolinę. Wyników możesz się domyślić.
Znaleźliście złoto?
Ano, właśnie! Opuściliśmy góry obładowani jak muły, lecz pora była mocno spóźniona. Zima zaczęła pokazywać pazury. Gnaliśmy przez prerię na piechotę, ale z szybkością czworonogów. Wtedy dałbym kilka garści złotego piasku za byle jaką chabetę, która dźwignęłaby mnie i moje pakunki. Lecz takiej chabety nie było od kogo nabyć. A później przydarzyło się nieszczęście: Jerry zwichnął nogę. Początkowo myślałem, że złamał sobie kość, i gorące poty na mnie wystąpiły. To oznaczałoby koniec dla nas obu. Przecież nie mogłem chorego człowieka zostawić na bezludnej prerii, a nieść go, nie starczyłoby sił. Wiesz, jak wygląda w zimie preria, kolego?
Robert skromnie stwierdził, że może sobie tylko wyobrazić.
— E, tam! Wyobraźnia nie zastąpi rzeczywistości. Preria w zimie to mroźna pustynia, oczywiście preria na północy, bo w Teksasie masz tyle śniegu, co kot napłakał. Do tego jeszcze wiatr dmie od gór i żebyś nie wiem jakie futro założył, przewieje cię na wylot, zamieniając w sopel lodu. Na szczęście okazało się, że to tylko zwichnięcie. Czekanie, aż noga wydobrzeje, a spuchnięcie zniknie, byłoby wielkim ryzykiem. Zima nas poganiała. Powlekliśmy się. Trudno to inaczej nazwać. Jerry, uwieszony na moim ramieniu, nie ułatwiał mi marszu. Gdy już nie mógł podskakiwać na lewej, zdrowej nodze, dźwigałem go na plecach. Tak oto odbywał się nasz powrót od siedmiu boleści. Zima śpieszyła się, nocami szron pokrywał ziemię i skuwał wodę lodem. Nigdy nie dotarlibyśmy w domowe pielesze, gdyby nie Szoszoni. Mają rezerwat w Idaho, nad Wężową Rzeką. Najwięcej zawdzięczaliśmy ich czarownikowi. Dziwny to człowiek i wiele można o nim powiedzieć, lecz nie pora na to. Dość, że Jerry wydobrzał. Za broń i amunicję otrzymaliśmy dwa koniki i nieco żywności. Konie sprzedaliśmy w Pocatello, gdzie znajduje się stacja kolei, i dalszą drogę odbyłem już w wagonie. Przysiągłem sobie wówczas, że więcej na żadne eksplorerstwo nie wyruszę. Jerry pewnie uczynił to samo, bo został pilotem. Ot, i wszystko. A wiesz, kolego, czemu na pół żywi nie padliśmy w drodze?
Robert wzruszył ramionami na znak całkowitej niewiedzy.
— Dlatego, że chcieliśmy żyć, bardzo chcieliśmy żyć. Kto mocno pazurami trzyma się życia, ten wygrywa. To wielka sztuka, kolego. Zapamiętaj sobie. Na pewno niejeden raz jeszcze usłyszysz o ludziach, którzy, jak to się mówi, padli w bohaterskiej walce. Ile razy opowiadano mi o takich historiach, tyle razy korciło mnie zapytać, czego taki człowiek dokonał w swym życiu? Gdy pytałem, odpowiadano, że poległ bohaterską śmiercią, bo przeciwników było wielu, a on jeden. I taki to był tytuł do bohaterstwa. Nie mogę się z tym zgodzić. Zauważ, kolego, że mamy niemądry zwyczaj nazywać tchórzem nawet najdzielniejszego człowieka tylko latego, że na przykład uciekł przed zgrają napastników. A ja uważam, że słusznie postąpił nie chcąc stać się samobójcą, poświęcić życia nie wiadomo po co. Ale ludzie są dziwni i wszystko komplikują.
Robert zdziwił się, że wnętrze jest tak obszerne. Wyobrażał sobie, że w kabinie sternika mogą się zmieścić najwyżej dwie osoby. Tymczasem był to pokój większy od kajuty pasażerskiej. Poza kołem sterowym i dziwną rurą, sterczącą obok z podłogi, znajdowała się tu szeroka kozetka z oparciem, metalowy piecyk, spory stolik oraz pulpit zawieszony pod oknem. Panował półmrok. Lampa kołysząca się leniwie u sufitu ledwie mżyła nikłą poświatą poprzez matowe szkło.
Wkroczyli tu we czwórkę. Na przedzie — Jerry Hastings, za nim Allan Bow, Robert prawie obok, wyprzedzając jakiegoś młodzieńca w kolorowym swetrze, chyba równolatka, którego ujrzał po raz pierwszy i uznał za pasażera bezprawnie usiłującego im towarzyszyć. We wnętrzu zastali tkwiącego za kołem sterowym starszawego jegomościa, właśnie spoglądającego na wyjęty z kieszeni wielki i gruby zegarek.
Spóźniłem się? — zagadnął Hastings przekraczając próg.
Dokładnie siedem i pół sekundy — odparł tamten poważnym głosem. — Dobrej nocy, Jerry.
Dobrej nocy. Było coś nowego?
Nic a nic. Woda opada, mniej więcej stopę na godzinę.
Ho, ho!
Jednak w górze znowu musiały lunąć deszcze.
Pnie?
Pnie i trawa. Uważaj.
Dziękuję.
Hastings położył obie dłonie na sterowym kole, a równocześnie odjął je młodzik, który do tej chwili tam sterczał. Skłonił się Hastingsowi i ruszył w ślad za starszym jegomościem, który już schodził.
Zostali we czwórkę. Młodzieniec w kolorowym swetrze zajął miejsce przy kole. Widać więc nie był tu kimś obcym.
Siadajcie — zaprosił Hastings. — Zaraz podadzą nam kawę. Bill — to było do młodzieńca w swetrze — uważaj na światło z prawej, wysunięte, bardzo wysunięte ku wodzie, tam gdzie las się skończy. Bierze się wtedy w lewo, pod urwisty brzeg.
Kto to jest? — zaszeptał Robert wprost w ucho Allana.
Pomocnik pilota. Prawie każdy pilot ma pomocnika. Dwu pilotów i dwu pomocników na zmianę. Rozumiesz?
Robert kiwnął głową i począł się gapić poprzez szybę w czarną dal.
Po wieczornym posiłku Hastings zaprosił ich do sterówki na swój nocny dyżur, który kończył się dopiero o czwartej nad ranem.
— Muszę się z tobą nagadać, Allan — wyjaśnił swe zaprosiny.
Robert wówczas pomyślał, że z tego gadania nic nie wyjdzie. Jakże bowiem pilot może rozmawiać z pasażerem, skoro całą uwagę musi poświęcić na kierowanie statkiem? Okazało się wkrótce, że Robert nie miał pojęcia o wysokiej sztuce sterowania. Pilot niby to spoglądał przed siebie, a przecież co chwila zerkał na swych gości, wzbudzając w Robercie niepokój o całość statku, który — według jego mniemania — przy tak niedbałym sterniku powinien lada chwila wpaść na mieliznę lub na brzeg, kończąc raz na zawsze swą podróż. Jednak nic takiego się nie wydarzyło i w miarę upływu godzin obawy chłopca rozwiały się.
Kiedy ostatnio płynąłeś, Allan? — zagadnął Hastings, gdy steward z dzbankiem kawy i kubkami zjawił się i zniknął jak duch.
Będzie z osiem lat. Nie! — zaprzeczył gwałtownie. — Co ja gadam? Po naszym rozstaniu jeszcze raz wybrałem się wzdłuż Missisipi.
Jakim statkiem?
„Złotym Łukiem".
„Złoty Łuk" — powtórzył pilot. — Już go nie ma. Przed czterema laty wysadziło mu kotły. To była pechowa łajba.
Możliwe — przytaknął Allan. — Wówczas władował się na tratwy i już przypuszczałem, że resztę drogi odbędę albo piechotą, albo wodą jako prawidłowo utopiony nieboszczyk.
Nie bój się, stary druhu, ja nie wpakuję „Pensylwanii” na tratwy. Zresztą... nie ma już flisaków.
Nie spławia się drzew?
Spławia się, tylko że teraz tratwy ciągnie holownik, szybko i sprawnie, a do tego widoczny w dzień i w nocy. Wiele się zmieniło. Patrz! Widzisz światełka? Czy dawniej ktoś troszczył się o oczy pilota? Teraz suniesz rzeką oświetloną jak ulica w Nowym Orleanie.
Robert natężył wzrok i pomyślał, że jeśli Nowy Orlean jest w taki sposób oświetlony, nietrudno nabić sobie guza wędrując nocą po jego ulicach. Bo w czarnej dali rzeki mżyły jedynie wątłym blaskiem żółtawe punkciki, ledwo, ledwo widoczne.
— Cała rzecz w tym — mówił dalej pilot — że nie płynie się nigdy w zupełnych ciemnościach. Przy każdym trudniejszym przejściu masz latarnię. Rząd federalny zatroszczył się o nas i przez dwa tysiące mil towarzyszą ci każdej nocy te świetliste punkciki.
A kto je zapala?
Specjalni latarnicy z nadbrzeżnych osad. Dostają za to po dziesięć dolarów miesięcznie, a nafty dostarczają rządowe statki. Dziesięć dolarów niewielka to suma, lecz przecież zapalanie i gaszenie zabiera tak mało czasu, że nie przeszkadza innym zajęciom. To jeszcze nie wszystko. Specjalne statki patrolują rzekę i wyławiają płynące pnie.
To wspaniale — pochwalił Allan — i pewnie rzeka nie podmywa już brzegów.
— A właśnie że podmywa. Chociaż buduje się tamy i groble, obkłada nadbrzeża kamieniami lub wbija w nie pale. Niekiedy to pomaga, ale nie zawsze. Missisipi lubi szukać nowego koryta. Wystarczy dłuższy deszcz lub powódź, a woda wwierci się w podstawę jakiegoś półwyspu i przetnie go. Najpierw poczyna siąpić drobnym strumykiem, później wali coraz mocniej, rozmywa ziemię, aż półwysep w jedną noc przemienia się w wyspę. Bill — to do pomocnika — łap się za koło i trzymaj. Tak, prosto! Widno jak w dzień, więc nie zabłądzisz.
Roześmiał się z własnego dowcipu, a Robert poczuł niepokój, czy aby pomocnik pilota podoła swym obowiązkom.
Hastings nalał kawy do kubków, podsunął Allanowi cukiernicę.
— Mamy wysoką wodę — zauważył mieszając płyn łyżeczką — to ułatwia żeglugę, ale i rodzi pewne niebezpieczeństwa. Można wylądować nie tam, gdzie należy. Pamiętam, przed paru laty nastąpiła taka powódź w dolnej Missisipi, że woda zalała wysoki wał przeciwpowodziowy, zbudowany w odległości stu stóp od normalnego poziomu rzeki, i powstało jezioro szerokości kilku mil. Płynął wówczas statek pocztowy z Vicksburga, nocą. Latarń jeszcze nie było, zamiast nich... mgła. Coś się tam pilotowi pokręciło: pocztowiec przedarł się nad koroną wału i wylądował na plantacji trzciny cukrowej. Tydzień trwało, zanim go ściągnięto na rzekę. Opowiadano mi o parowcu... Bill, uważaj! — to do pomocnika — ... który przy podobnej okazji przez pół roku tkwił na farmerskiej plantacji, dopóki nowa powódź nie zezwoliła mu wydostać się z matni. Bill, coś tam telepie się przed nami.
Z ciemności nadpłynął buczący głos syreny. Urwał się raptownie, lecz echo jeszcze chwilę drżało w przestrzeni. Hastings pociągnął łańcuszek zwisający z sufitu. Odezwała się syrena „Pensylwanii".
— Kogo tam diabli niosą? Zauważyłeś, kochasiu? Bardziej w prawo, jeszcze bardziej. Nie skręcaj, chłopcze, brzeg jest obłożony kamieniami i zerwiesz poszycie. Ot, tak właśnie. Doskonale, będzie z ciebie pilot, nim rak świśnie.
Wszystko to zostało wypowiedziane głosem spokojnym, wesołym, jak gdyby Hastings znajdował się na spotkaniu towarzyskim, nie we wnętrzu mrocznej sterówki, otoczony wodą i nocą czarną jak sadze. Robert poczuł nagłą sympatię do tego człowieka.
Rozmowa urwała się. Pilot stanął obok pomocnika, wpatrzony w ciemność. Robert również usiłował przeniknąć wzrokiem niewidoczną dal. Po chwili zauważył rozsypane perełki brzegowych latarń i pozornie nic więcej. Lecz gdy się wpatrzył w sam środek rzeki, ujrzał jeszcze dwa ruchome, jasne punkty. Jeden wyżej, drugi niżej. W chwilę później dostrzegł następne dwa — na jednym poziomie.
Holownik — powiedział Hastings. — Ciekawe, co ciągnie za sobą?
Skąd on wie, że to holownik? — zaszeptał Robert do Allana.
Trzeba mieć nosa, kolego. Dobry pilot ma nosa — wyjaśnił Allan.
Robert nie poczuł się jednak ani odrobinę mądrzejszy w tej materii.
Do szumu wody młóconej kołami „Pensylwanii" dołączył się teraz podobny odgłos. Po chwili za lewą burtą ukazał się czarniejszy od nocy, wrzecionowaty kształt parowca. U szczytu komina i nieco niżej błyskały lampy, burty również rozjaśniał blask pozycyjnych świateł.
„Biały Bizon" — zauważył półgłosem pilot. — Co ciągnie? Och, tratwy. Odrobinkę bardziej w prawo, Bill! Tak trzymaj. Nie znoszę tratew. Kiedy zaczynałem praktykę, mnóstwo tego świństwa spławiano w dół rzeki. Pamiętasz, Allan?
Jeszcze jak!
Wszystko, co pływa i na czym siedzą ludzie, powinno być oświetlone. Ale w praktyce rzecz wygląda nieco inaczej. Zapamiętaj to sobie, Bill. Gdy koleje jeszcze tak się nie rozpanoszyły jak obecnie, a Missisipi była rojniejszym traktem od torów, pływały tędy tratwy tak szybko, jak je woda niosła. Holowników nie używano. Za dnia to głupstwo, lecz w nocy, gdy flisacy pospali się, a latarń na tratwie nie było, dostrzegałeś takie piekielne kłody dopiero o kilka jardów od dzioba statku. Ileż parowców potonęło, a ile uratowała zimna krew pilota, któż dziś zliczy? Powiadam ci, Bill, trzeba umieć zachować spokój, stracisz głowę, stracisz statek. Weź to do serca, Bill. Allan, chcesz kawy? Nalej sobie. Jak zabraknie, przyniosą nowy dzbanek! Hej! A tam co? W złą godzinę wspomniałem o tych tratwach.
Pochylił się nad tubą sterczącą z podłogi:
— Oba koła wstecz! — krzyknął. — Szybko, Henry!
Równocześnie pociągnął za sznur wiszący przy ścianie. Głos dzwonu zabrzmiał melodyjnie, później nastała cisza, bo nim koła poczęły się obracać w odwrotną stronę, na kilka sekund znieruchomiały. Po chwili gwałtowny szum i plusk zawiadomiły o spełnieniu rozkazu pilota. Hastings położył obie dłonie na sterowym kole, a pomocnik cofnął się o krok.
Robertowi aż dech zaparło z wrażenia. Wyobraził sobie, że lada moment usłyszy okropny trzask, statek przechyli się i pocznie tonąć.
— Oba koła stop!
Tym razem pilot wydał rozkaz głosem spokojnym, bez śladu zdenerwowania. Znowu zapadła cisza.
— Tratwę musiał zgubić holownik — stwierdził Hastings. — Tego gałgana, który ją wiązał, najchętniej umieściłbym na takiej zgubionej tratwie. Lewe koło naprzód! — powiedział do wylotu rury. — Przecież to skandal. A marynarz na rufie holownika? Chyba zasnął, jeśli nie zauważył ubytku. Oba koła naprzód! — to do rury. — Już minęliśmy to świństwo. Bill, łap się za ster. Uff! Jeśli kiedykolwiek spotkam kapitana „Białego Bizona"...
Lecz Robert nigdy się nie dowiedział, co ma stać się z kapitanem „Białego Bizona", bo Hastings urwał w połowie zdania, podszedł do stolika i wylał z dzbanka resztę kawy do kubka.
No — powiedział przełknąwszy płyn — najgorsze za nami. Uważaj, Bill, pilnie uważaj. Może tam płynie druga zgubiona tratwa. Tfu, do licha. Powiadasz, że droga czysta? A ty, Allanie, dokąd to się wybierasz? W góry?
Ani mi to w głowie. Obaj wędrujemy do St. Louis, muszę się rozejrzeć za jakimś interesem.
— Życzę powodzenia. Może cię odwiedzę, tylko... nie wiadomo gdzie.
Roześmieli się obaj, po czym zaczęli na przemian przypominać sobie jakieś fragmenty wspólnie odbytej wędrówki. Robert nie słuchał. Prawie że z przylepioną do szyby twarzą obserwował migocący w dali łańcuszek nikłych światełek. Noc wisiała nad ziemią, noc wisiała nad wodą i wstąpiła w jej głębię. Gdzie kończyła się rzeka, gdzie zaczynało wybrzeże? Doszedł do wniosku, pamiętny na słowa pilota, że właśnie linia światełek wyznacza zarys lądu. Nagle zauważył nieruchome światełko na samym środku nurtu i stracił orientację. Czyżby sygnalizowało głęboko w wodę wrzynający się półwysep? Zagadnął Allana, lecz odpowiedział mu Hastings.
— Boja, chłopcze. Płycizny i rafy zaznacza się teraz bojami zaopatrzonymi w latarnie. Żyć nie umierać!
Gorzej, gdy taka boja urwie się z kotwicy i pocznie dryfować. Myślisz, że tu płycizna, a masz kilkanaście stóp pod kilem. Myślisz, że obok głębia, i pakujesz się na mieliznę. Wszystkie te dobre wynalazki stają się istotnie pożyteczne, jeśli się ma głowę na karku, jeśli nie, wprowadzają w błąd. Nieco w lewo, Bill. Bardzo dobrze. Pamiętasz, Allan...
Robert na nowo przylepił nos do szyby. Noc, monotonny głos maszyn, szum i plusk wody — nowe wrażenia, których dotąd nie przeżywał, bardziej go interesowały niż rozmowa dwu byłych eksplorerów.
Wytężał wzrok i niekiedy coś niecoś dostrzegał: czarny i ponury bór sięgający brzegu, to znowu nagą przestrzeń, może pustynny spłacheć ziemi, a może fragment zielonej łąki? Nagle wszystko pojaśniało. Księżyc wyjrzał zza chmury. Odmienił się krajobraz. Migotliwe błyski poczęły skakać po falach, nad obudową koła zajaśniała mgiełka wilgoci, poprzez nadbrzeżny las, między pniami drzew, przebiegły jasne ścieżki, cienie stały się bardziej kontrastowe. I odtąd płynęli wysrebrzonym nurtem, aż tarcza księżyca poczęła blednąc — przecież ciemności nie powróciły. Robert zdumiał się, że oto noc dobiega kresu, tak szybko tak nieoczekiwanie.
Idziemy, kolego — usłyszał głos Allana.
Dokąd?
Przespać się odrobinę. Najlepiej śpi się o świtaniu.
Już? — niechętnie zdziwił się Robert.
A już. Nasza wachta skończona.
Przeklęta Karawana
Jeszcze nocka, jeszcze dzionek i będziemy w St. Louis — Allan Bow poinformował któregoś wieczoru Roberta, gdy z wysokości dolnego pokładu we dwójkę spoglądali na rzekę powoli pogrążającą się w mroku.
Wiem, że dalej statek nie płynie — smętnie stwierdził Robert.
Podróż, która dobiegała kresu, wydawała mu się teraz cudowną bajką. Wypoczęty i syty dzięki zapobiegliwości Allana, na wiele dni pozbył się nękającego go wciąż niepokoju. Teraz znowu czekała go samotna wędrówka do coraz bliższego, lecz wciąż jeszcze bardzo odległego Fort Benton.
— Tak, tak — mruknął Allan — dalej nie płyniemy. Nadchodzi pora rozstania, a każde rozstanie jest smutne. Tak mi się wydaje. Muszę się pokręcić po St. Louis, może coś dla mnie tam się znajdzie. A ty, Robercie?
Zwrócił się do niego po imieniu chyba pierwszy raz.
— Ja... — odparł chłopiec — ja muszę dalej... Pewnie znowu rzeką, bo to najtaniej.
Umilkł nie wiedząc, czy wolno mu wyjawić ostateczny cel swej drogi, czy też nadal milczeć. Allan nie odezwał się. Patrzał na czekoladowy nurt Missisipi, coraz bardziej mętny i gęsty, im bliżej znajdowali się St. Louis. Zagadnięty któregoś dnia o przyczynę tego zjawiska, Hastings zwięźle wyjaśnił, że to wody Missouri wlewają tyle błota do koryta Missisipi, a ujście Missouri znajduje się zaledwie o kilkadziesiąt mil za St. Louis. Kilkadziesiąt, lub... kilkanaście — dodał po chwili.
Jak to? — zdziwił się Allan. — Cóż to za odległości? Taki z ciebie pilot?
Ech, stary druhu, nie znasz tej wściekłej rzeki i jej dopływów, chociaż po niej pływałeś. Spójrz.
Wydobył ćwiartkę papieru i ołówkiem namazał na niej dwie wijące się linie, pod kątem prostym jedna do drugiej.
— To jest Missisipi — wyjaśnił — a to Missouri. W tym miejscu leży St. Louis, a tu, po przeciwnej stronie, znajduje się miasto Alton. Kilkanaście lat temu, gdy my obaj wędrowaliśmy za złotym piaskiem, ujście Missouri do Missisipi było oddalone od St. Louis o 23 mile. W ubiegłym roku już tylko o 15 mil, a myślę, że obecnie o 14 lub nawet tylko 13 mil. Jak tak dalej pójdzie, za kilkanaście lat Missouri zacznie wlewać się do Missisipi na samym przedmieściu St. Louis i dobrze będzie, jeśli nie zatopi miasta. A rzecz wynika z tego, że brzegi Missouri powoli obsuwają się ku południowi. Ujście rzeki w ten sposób stale się przesuwa. Teraz już chyba zrozumiałeś.
Allan oderwał wzrok od wody.
Dokąd ty właściwie jedziesz? — zapytał.
Robert westchnął.
Wiele wam zawdzięczam — wyznał.
Et, nie przesadzaj, kolego.
Och, na pewno nie przesadzam. Gdy wyruszałem w drogę, wydawało mi się, że jestem do niej doskonale przygotowany, a teraz widzę, że gdyby nie wy, przyszłoby przymierać głodem.
Cóż, jesteś nowicjuszem.
— Nie jestem — zaprotestował Robert.
Ach, tak, opowiadałeś o przepędzie bydła. Lecz tamto się nie liczy, miałeś wówczas trzynaście lat i inni opiekowali się tobą. Teraz jesteś na własnym garnuszku. Słuchaj, chyba z pieniędzmi to u ciebie krucho? Uważasz, że starczą do końca podróży?
Muszą starczyć. Nie to mnie martwi — Robert zdobył się na szczerość. — Potrzeba mi czyjeś mądrej rady.
Kłopoty. Któż ich nie odczuwa. Od dawna podejrzewałem, że wpadłeś w tarapaty.
Robert zamyślił się. Rozważał, czy ma wyjawić całą prawdę, czy też tylko jej część. Zdecydował się.
Jadę do Fort Benton.
To jeszcze spory kawałek drogi, w górę Missouri. Koszt przejazdu statkiem niezbyt wielki, lecz czasu zabierze mnóstwo. Hm, pewnie to być musi ważna dla ciebie sprawa.
Bardzo ważna — wyznał Robert. — Od niej zależy moja cała przyszłość.
Aż tak? Bardzo chętnie bym pomógł, lecz nie wiem, o co chodzi. Jeśli więc możesz zdradzić tajemnicę... Lecz najpierw zastanów się. Nie ciągnąłem cię za język i nadal nie chcę tego czynić.
Powiem — zdecydował się Robert. — Ja... początkowo sądziłem, że jesteście agentem Pinkertona.
Allan roześmiał się szczerze.
Wyglądam na agenta?
Nie wiem, może... Słyszałem, że oni się przebierają. Pewnie głupio myślałem, ale to wszystko przez moje kłopoty. Bo to było tak...
Przytłumił głos i począł się zwierzać z historii swego życia. Niesporo mu szło i trudno temu się dziwić. Wyjawiając prawdę, równocześnie przyznawał się do tych wszystkich kłamstw, jakimi do tej pory raczył swego towarzysza podróży. W wyniku — opowieść trwała bardzo długo. Gdy ją zakończył, spojrzał z obawą na' Allana.
— I co wy na to? — zapytał głosem, w którym nie potrafił ukryć drżenia.
— Zaufałeś mi, nie zawiodę cię. Jeśli... to szczera prawda.
— Mogę przysiąc.
Wierzę ci i chyba dlatego, że twój przypadek bardzo przypomina coś, co przecież mnie się wydarzyło. Ech, kolego, nie ma rzeczy nieprawdopodobnych, kto ma olej w głowie, ten dojdzie do takiego wniosku. Sądzisz, że ten Gordon wyciągnie cię z biedy?
Na pewno.
I on teraz przebywa w Fort Benton?
Żebym ja to wiedział!
A jak go nie zastaniesz? Cóż wówczas poczniesz?
Vincent Irvin jest szeryfem w Benton, on mi uwierzy i pomoże.
Allan zadumał się.
— Irvin bardzo zasłużył się szeryfowi w Wichita Falls. Tak wynika z twojego opowiadania.
— I Oczywiście — żarliwie przytwierdził Robert.
Hm... może i tak będzie, chociaż diabelnie zawikłana to sprawa. Mówiłeś, że nie wiesz, kto strzelił do tego gałgana, jak mu tam?
Bob Locke. Nie, nie wiem.
Jesteś tego pewien?
Wiele razy zastanawiałem się nad tym.
Z jakim rezultatem?
Z żadnym.
Hm... Wydajesz się być spostrzegawczy, ale różnie to bywa. Przecież zdarza się, że człowiek na coś patrzy, a nie widzi. Widzi i nie widzi jednocześnie.
Jak to możliwe?
Możliwe, jeśli interesujesz się akurat czymś innym, jeśli twoja uwaga zwrócona jest w innym kierunku. Tak mogło dziać się z tobą. Na odgłos strzału i na widok padającego Boba ogarnęła cię obawa o stan twego towarzysza: czy jest ranny, czy może zabity? Na tym skupiła się twoja uwaga.
Lecz przecież skoczyłem szukać sprawcy strzału.
I wówczas wydało ci się, że za węgłem chaty mignęła czyjaś sylwetka.
Prawda.
Więc jednak widziałeś, lecz myślami znajdowałeś się przy Bobie, dlatego twój wzrok nie był ostry, a pamięć krótka.
To mogło być złudzenie. Może cień padający od chaty wziąłem za człowieka?
Przecież ktoś strzelił? Nie cień, lecz człowiek. A nie miał ten Bob nieprzyjaciół? Z twego opowiadania wynika, że jest on paskudnym złośliwcem i zarozumialcem. Tacy stwarzają sobie wrogów nawet nie wiedząc kiedy.
Może i miał wrogów, lecz ja nic o tym nie słyszałem.
Ciężka sprawa, ciężka sprawa — mruknął Allan. — W takim stanie rzeczy obawiam się, że ani Gordon, ani ten szeryf z Fort Benton nie będą mogli ci pomóc.
Na pewno pomogą — oburzył się Robert. — Gdybyście ich znali...
Ale nie znam i na ten temat nie ma co gadać. Jak się ten twój Bob uprze, oskarżą cię o usiłowanie morderstwa. On jest jedynym świadkiem wypadku. Ech, do licha! Wiesz, co? Mam myśl! Trzeba nam do Szoszonów! Jak najprędzej.
Co? — zdumiał się chłopak, ledwie wierząc własnym uszom. — Mam się ukrywać wśród Indian? Przecież w taki sposób tylko potwierdzę podejrzenie. Nigdy!
Hej, nie tak prędko! Kto tu mówi o ukrywaniu się? Nad Wężową Rzekę udamy się zupełnie w innym celu. Pomogę ci.
To znaczy... chcecie mi towarzyszyć?
Oczywiście. Nie znasz drogi.
Lecz po co?
Powoli, powoli. Dowiesz się o wszystkim. Zbyt wielki z ciebie nerwus. Pewnie to właśnie stało się jedną z przyczyn twego zatargu z Bobem.
Więc ja byłem winien? — porywczo zapytał Robert.
Tego nie twierdzę. Po prostu źle rozegrałeś partię z tym Bobem.
Nie rozumiem.
Z czasem zrozumiesz. Ja w twoim wieku również nie miałem życiowego doświadczenia.
Robert wzruszył ramionami.
Uważacie mnie za głupca?
Cóż znowu! Jesteś rozsądny chłopak i dlatego wierzę, że przystaniesz na mój projekt. Odwiedzimy Szoszonów wcale nie dlatego, żebyś u nich miał się ukrywać. Takiego idiotyzmu nigdy nie wymyślę. Chodzi o zupełnie co innego: o próbę ujawnienia prawdy. Jak się uda, pozbędziesz się kłopotu, jak się nie uda, nic na tym nie stracisz. Nie przerywaj! Wiele lat temu, kiedy Hastings zwichnął nogę, już ci o tym opowiadałem, natknęliśmy się na Szoszonów, ale ratunek zawdzięczamy szoszońskiemu czarownikowi. Właśnie jemu. Indianie to nie siostry miłosierdzia, kolego! Raczej nie mają powodu nas kochać. Lecz ich czarownik to biały, blada twarz.
Dziwne — wyrwał się Robert.
— Nie tak bardzo. Nigdy nie słyszałeś o bladych twarzach, które zamieszkały wśród czerwonoskórych i nie mają zamiaru wracać do miast?
Robert zastanowił się.
— Nie — odparł — nie słyszałem.
Boś nie wędrował, tak jak ja, po kraju. Ale... mniejsza z tym. Otóż ten biały czarodziej Szoszonów nazywa się Yambadika, co w ich języku znaczy Zjadacz Korzeni. Taki przydomek otrzymał dlatego, że zanim dotarł do siedzib Szoszonów, przez wiele dni żywił się jagodami i korzonkami roślin, aby nie umrzeć z głodu. Dlaczego uciekł do czerwonoskórych, nie mówił. Opiekował się nami jak braćmi, więc nie chciałem go zrazić zbytecznymi pytaniami. To w ogóle bardzo dziwny człowiek, najdziwniejszy ze wszystkich ludzi, jakich w swym życiu spotkałem. A spotkałem ich niemało. Już sam jego wygląd wydaje się niesamowity. Żeby nie wiem jak się ubrał i wymalował, nigdy nie będzie podobny do czerwonoskórego. Czy widziałeś kiedy świnię, kolego? Jestem pewien, że widziałeś niejeden raz (w tym momencie Robert zakrył usta dłonią, żeby nie parsknąć śmiechem). Otóż Yambadika wyglądem twarzy do złudzenia przypomina świnię. Ma rude włosy i spasły pysk, krótki nos, zupełnie jak ryj, tylko brakuje, żeby zachrumkał (Robert nie wytrzymał i zachichotał). Nie śmiej się, bo to najlepszy z ludzi. Pozory mylą, kolego. Jak już powiedziałem, Yambadika podobny jest do świni, strasznej świni.
Jak to? — przerwał rozweselony Robert. — Powiadaliście, że jest najlepszym z ludzi. Coś się tu nie zgadza.
Zgadza się, bo ja mówię o jego wyglądzie.
Taką figurę ma okropną?
Nie, chłop w miarę tęgi, ani za gruby, ani za cienki. Rzecz tkwi w czym innym. Czy widziałeś kiedy blondyna albo rudzielca z czarnymi oczyma?
Nigdy.
Ja również, aż do chwili, gdy spotkałem się z Yambadika. On ma oczy czarne jak smoła. Takie zestawienie świńskiej twarzy z czarnymi oczami wygląda przerażająco. Sam to stwierdzisz. Dodam, że te jego oczy mają jakiś dziwny wyraz... siłę.
Robert roześmiał się.
Siłę w oczach? O czymś takim nigdy nie słyszałem. Czyżby oczami podnosił kamienie?
Nie kpij. Musisz wiedzieć, że Yambadika za dawnych czasów był sztukmistrzem. Wiesz, takim co to pokazuje, jak rzucona w górę kula rewolwerowa niknie w powietrzu, a później wyciąga ją z twojej kieszeni.
Naprawdę? — zainteresował się Robert, który nigdy nie oglądał kuglarzy. — Jak on to robi? To zupełne czary.
E — Allan lekceważąco machnął ręką — jakie tam czary! Po prostu zręczność. Yambadika przywędrował do Szoszonów z kuferkiem pełnym różnych kuglarskich przyborów. Pokazywał mi. Kazał sobie założyć na ręce kajdanki, zwykłe kajdanki, jakimi skuwa się dłonie przestępców. I czy wiesz, sam to widziałem, że tylko pomachał rękami i oba żelastwa spadły na ziemię? Próbowałem go naśladować. Męczyłem się z godzinę i nic z tego nie wyszło. Na koniec czarodziej oswobodził mnie, otwierając zamki kluczykiem. I w ten sposób nigdy nie dowiedziałem się, na czym polega sztuczka. Nic więc dziwnego, że jak przywlókł się do Szoszonów, w mig zakasował miejscowych czarowników.
Chyba ci Szoszoni są okropnie głupi — zauważył Robert.
Mylisz się. Po pierwsze dlatego, że jak się ogląda takie sztuczki, najrozsądniejszy nawet człowiek może ze szczętem zgłupieć i uwierzyć w czary. Po drugie dlatego, że Yambadika zna się doskonale na ziołolecznictwie, nie gorzej, a może nawet lepiej od indiańskich czarowników. Gdzie się tego nauczył? Nie wiem. Myślę, że wędrował po kraju nie tylko jako sztukmistrz, lecz i jako znachor. Pewnie coś mu się nie udało i dlatego schronił się wśród Szoszonów. Ale to jeszcze nie wszystko. On potrafi człowieka uśpić. Sam to widziałem.
Odwarem z ziół?
Odwarem to żadna sztuka. Oczami!
Jak to: oczami?
Zwyczajnie. Popatrzy na ciebie, jakby chciał wzrokiem przewiercić na wylot, a tobie powieki opadają i... śpisz!
I co później?
Nic. Budzisz się bardzo zdziwiony, że ni z tego, ni z owego zasnąłeś.
Nie powiadacie bajek? — podejrzliwie zagadnąć Robert.
Sam zobaczysz, kolego.
Po to mam wędrować do Szoszonów? Co za pomysł? Nie widzę żadnej potrzeby ani żadnego związku z moją sprawą.
Cierpliwości. Wysłuchaj mnie do końca. Zdarzyło się, zanim jeszcze z Hastingsem opuściliśmy gościnnych gospodarzy, że jednemu z wojowników zginęła sieć na ryby. Podejrzewano kradzież. Ktoś widział przypadkiem, jak pewien młodzieniec czerwonoskóry kręcił się w pobliżu schnącej sieci. Lecz tamten wyparł się wszystkiego, a dowody nie istniały. Wówczas Yambadika zajął się wytropieniem złodzieja w sposób, jakiego nikt dotąd wśród Szoszonów nie praktykował. Odwiedził młodzieńca w jego tipi w towarzystwie dwu wodzów i nie tylko uśpił go swym spojrzeniem, lecz jeszcze rozkazał mówić prawdę. Śpiący wygadał wszystko, zdradził miejsce, w którym ukrył łup. Gdy go Yambadika zbudził, nic nie pamiętał. Świadkowie powtórzyli mu słowa wypowiedziane we śnie. Wyparł się wszystkiego. Yambadika poszedł nad brzeg rzeki i bardzo szybko spod stosu kamieni wydobył ukrytą sieć. Wówczas złodziej przyznał się. Nie brałem udziału w tej sprawie, lecz kiedy się skończyła, pytałem czarodzieja o jej przebieg. Opowiedział bardzo dokładnie, jednak nie wyjaśnił, w jaki sposób potrafił zmusić złodzieja do odkrycia prawdy.
— To jakiś okropny człowiek — zauważył Robert. — Chyba pozostaje z diabłem w zmowie?
— Raczej z aniołem. Przecież ci mówiłem, że lepszego chłopa dotąd nie spotkałem.
— Niech tam będzie i anioł, ale sztuczki, które wyczynia, nie przypadają mi do smaku. W taki sposób potrafi wyciągnąć z każdego najgłębszą tajemnicę. Brrr...
Allan pokręcił przecząco głową.
Nie — odparł — Yambadika mówił mi, że musi mieć odpowiednie warunki. Przede wszystkim spokój, żeby mógł, jak to nazwał, skoncentrować się. W hałasie lub w gwarze rozmów nie umie uśpić. Mówił również, że są ludzie odporni na uśpienie.
Wolę trzymać się z dala od takiego czarodzieja. Nic mi nie pomoże, bo niczego nie zataiłem i wcale mi nie zależy na tym, aby poznał moją historię, zanim prawdziwy przestępca nie zostanie schwytany.
Powinien poznać — sprzeciwił się Allan. — Tylko w ten sposób będzie mógł pomóc.
Nic z tego nie rozumiem — rozzłościł się chłopak. — Coś kręcicie i zaczynam żałować, że się wam zwierzyłem.
Na pewno nie pożałujesz.
Tak powiadacie, ale myślicie inaczej. Żebym ja wiedział, co?
Otóż to właśnie — roześmiał się Allan. — Chcesz wiedzieć, a stale mi przerywasz. Słuchaj, Yambadika potrafi nie tylko wyciągnąć prawdę z człowieka, lecz także przypomnieć mu o tym, o czym zapomniał. Nie kręć głową. Czarodziej wytłumaczył mi, że niekiedy nasze oczy widzą coś, co nie dociera do naszego mózgu, bo ten mózg zajęty jest innymi myślami. Ale Yambadika potrafi zmusić zapominalskiego do przypomnienia sobie, co wówczas widział, chociaż... nie widział. Rozumiesz?
Chłopak tylko westchnął. Mogło to oznaczać zarówno potwierdzenie, jak i zaprzeczenie. Allan machnął ręką.
Więc... pojedziemy do Szoszonów, czarodziej popatrzy na ciebie, a ty w mig odtworzysz w pamięci cały przebieg zdarzenia, którego byłeś świadkiem w wąwozie. Czy nie mówię jasno?
Przecież ja niczego nie zapomniałem.
Zapomniałeś, jak wyglądał napastnik.
Już wam mówiłem, że dostrzegłem tylko cień człowieka.
Kto wie, kto wie? Yambadika to sprawdzi. Może w zakamarkach twej pamięci tkwi dokładny obraz tamtego?
Robert wzruszył ramionami.
— Nie wiem, co mam o tym sądzić? Ten Yambadika to jakiś oszust albo diabelec.
Allan poklepał go po ramieniu.
— Zaufaj mi, kolego. Jeśli próba się nie uda, sam zaprowadzę cię do Fort Benton. Przyrzekam. Zgoda?
I Robert ustąpił.
— Tylko nie wygadaj się z tym przed Hastingsem. Nie dlatego, żeby nie zasługiwał na zaufanie, lecz może się zdarzyć, że zaczną cię szukać (jeśli już nie zaczęli?), że będą wypytywać kapitanów i pilotów statków, a wówczas Hastings mógłby się wygadać i bez żadnej złej myśli poinformować, dokąd udaliśmy się. Żeby zapewnić sobie jego milczenie, musiałbym mu zdradzić twoją tajemnicę, a ja nie chcę tego. Im mniej osób ją zna, tym lepiej dla ciebie.
A Yambadika?
Och, ten siedzi stale w indiańskiej wiosce, zresztą to człowiek małomówny, godny zaufania i niezbyt lubiący szeryfów i agentów Pinkertona. Pewnie musiał mieć z nimi na pieńku, ale to nie nasza sprawa. Ujrzysz piękny kraj, kolego. Może nawet zapolujesz? Sporo tam zwierzyny.
Minęła nocka, minął dzionek i zgodnie z przewidywaniami Allana „Pensylwania" dopłynęła do celu swej podróży w późnych popołudniowych godzinach.
Allan zabrał swój wypchany worek i dwie derki, którymi obciążył Roberta, jako że chłopak nie miał nic do dźwigania.
Spotkali Hastingsa na dolnym pokładzie. Zdziwił się.
Dokąd tak się spieszysz, stary druhu? Poczekaj z pół godzinki, aż załatwię swoje sprawy z kapitanem, a później pokażę ci St. Louis.
Znam St. Louis jak własną kieszeń — pochwalił się Allan.
A kiedyś tu był?
— Przed sześciu laty.
Hastings wybuchnął śmiechem.
— No, to nie poznasz miasta. Rozrosło się jak drożdżowe ciasto. Ulice większe, domy wyższe, ludzie inni.
Tylko port rzeczny zepsiał ze szczętem. Popatrz — wskazał ręką na nadbrzeże. — Co widzisz? Kilka starych, zardzewiałych wraków. A ja pamiętam szeregi nowiutkich parowców zacumowanych przy pomostach. Gdzież te czasy? Kolej wykonała swą robotę bardzo dokładnie. Ciekawe, jak długo jeszcze „Pensylwania" wozić będzie towary? No, Allan, poczekasz?
Doprawdy, nie mogę. Słuchaj, Jerry, wyruszają stąd jakieś statki w górę Missouri?
Dokąd to znowu się wybierasz?
Gdyby mi St. Louis nie przypadło do smaku, ruszę na zachód.
— Rozumiem, lecz nic ci nie potrafię powiedzieć na temat żeglugi po Missouri, dopóki nie zejdę na brzeg i nie zasięgnę języka wśród znajomków. A na brzeg nie zejdę przed rozmową z kapitanem, więc musisz na mnie poczekać.
No, to sam spróbuję.
Co ci tak pilno?
Pilno, niepilno. Po prostu jestem niecierpliwy.
Uparty z ciebie człowiek i czuję, że coś tam knujesz. Powodzenia, Allan.
Padli sobie w objęcia, Hastings odprowadził ich do trapu, a kiedy Allan i Robert znaleźli się na brzegu, pilot jeszcze machał im ręką.
— No — odetchnął Allan — udało się. Jego towarzystwo mogłoby nam przysporzyć kłopotów. Zaraz wywąchałby, że nie mam zamiaru kręcić się po St. Louis i szukać tu dla siebie jakiegoś interesu. Do Idaho szmat drogi, powinniśmy spieszyć się, kolego.
Stwierdziwszy tę oczywistą prawdę Allan pociągnął Roberta wzdłuż nabrzeży w poszukiwaniu odpowiedniego statku. Mijali butwiejące, drewniane pomosty, przechodzili obok szop, których otwarte wierzeje ukazywały puste wnętrza zamiast stosów towarów czekających na załadunek. Przystanęli chwilę przed parowcem przycumowanym za zakolem małej zatoczki. Pokład był pusty, pokryty warstwą kurzu, a nad kominami nie unosił się nawet cień dymu. Statek wyglądał na opuszczony, jego wnętrze nie zdradzało nawet śladu ludzkiej obecności.
Trafili na jeszcze cztery takie statki i Allan doszedł do wniosku, że nie ma czego tu szukać.
— Tfu, do licha! Hastings mówił prawdę, żegluga zamiera. Jednak popróbujmy popytać.
Zaczepili pierwszego z napotkanych przechodniów.
Na Missouri? — powtórzył pytanie i równocześnie potrząsnął głową. — Nie wiem, czy tamtędy coś pływa, poza holownikami. Idźcie do Linii Kotwicznej.
A co to takiego? — zapytał Allan.
— Firma przewozowa. Jedyna, jaka się tu ostała. Niedaleko. Pójdziecie prosto — pokazał ręką — i skręcicie za tamtym domem z czerwonym dachem. Linia Kotwiczna ma biuro w białym, dwupiętrowym budynku, przed wejściem cztery filarki.
To powiedziawszy wykręcił się na pięcie i szybko odszedł.
— Patrzcie go — mruknął z niezadowoleniem Allan — jak to mu pilno! Chodźmy, kolego, jakoś trafimy.
I trafili. Siedziba Linii Kotwicznej wznosiła się na skraju miasta — biały dom z czterema filarkami, tak jak go opisał przypadkowy informator. Jednak rezultaty odwiedzin okazały się kiepskie. Jakiś mężczyzna, odgrodzony od interesantów potężnym pulpitem, najpierw wytrzeszczył oczy na Allana, później powtórzył zadane mu pytanie: „W górę Missouri?"
Robert pomyślał, że rzeka Missouri musi chyba płynąć bardzo daleko od St. Louis, jeśli drugi z kolei mieszkaniec w zdumieniu powtarza jej nazwę.
W górę Missouri — przytaknął Allan. — Zależy nam na czasie.
Tylko statki towarowe.
Niech będą towarowe. Przywykliśmy do niewygód.
Cień uśmiechu przemknął po twarzy urzędnika. Robert zauważył, że zaczyna się im natarczywie przyglądać, później coś szepce do swego sąsiada. Robert zaniepokoił się. Delikatnie pociągnął Allana za rękaw, lecz ten nawet nie drgnął.
— Więc jak z tym statkiem? — ponowił pytanie.
Urzędnik uśmiechnął się:
Traperzy? — zagadnął nieoczekiwanie. — Dawno nie oglądałem prawdziwych traperów. W górze Missouri zapewne jest sporo zwierzyny, co?
Nie jesteśmy traperami — wyjaśnił Allan. — Zresztą, co to ma do rzeczy?
Nie? — zasmucił się urzędnik. — Zamiera ten piękny zawód.
— A co ze statkiem? — wtrącił się niecierpliwie. Robert.
— Ach, statek. Oczywiście. Od dziś za tydzień. Bez wyżywienia i bez kajuty. Nazywa się „Kansas City".
Zgłoście się na dzień wcześniej.
Wyszli z budynku. Na ulicy Allan mruknął.
— Do licha z tym „Kansas City"! Chodźmy coś przekąsić, a później na dworzec kolejowy. Nie będziemy czekać przez tydzień na jakąś starą łajbę.
Robert pomarkotniał. Zauważył półgębkiem, że podróż koleją wypadnie znacznie drożej, a on...
Allan klepnął go po ramieniu.
— Nie turbuj się. Starczy nam, choćbyśmy nawet mieli jechać dokoła świata. Maszerujemy, kolego.
Dla Roberta Vicksburg po Wichita Falls był ósmym cudem świata, lecz ujrzawszy St. Louis doznał kompletnego zawrotu głowy. Wydało mu się, że ulice nie mają końca, a potężne jak twierdze domy ciągną się milami. Nawet kiepskie, pokryte błotem chodniki i nierówne bruki jezdni uznał za szczyt wygody i nie mógł się nadziwić olbrzymiej ilości małych obskurnych knajpek, ulokowanych wzdłuż rzeki. Przypuszczał, że odwiedzą jedną z nich, lecz Allan krytycznym okiem ocenił wygląd tych lokali oraz korzystających gości — grupek oberwańców, z których jedni właśnie pili, drudzy byli już pijani i podpierali ściany domostw, a jeszcze inni beztrosko spali pod tymiż ścianami, w błocie i kurzu drogi.
— Nie tu, nie tu — przestrzegł Roberta. — Pragniesz towarzystwa tych łapserdaków? Dostaniesz nożem albo cię okradną. Idziemy dalej.
Robert nie pożałował wędrówki. Przyglądał się domom, które dźwigały się coraz wyżej, świecąc szybami okien ujętych w łukowate framugi. W górze, ponad dachy dźwigały się kopuły i strzeliste wieże. Środkiem ulicy toczyły się czarne karoce, odkryte powozy i bryczki. Ruch na jezdni był większy niż na chodnikach, jak gdyby większość mieszkańców St. Louis zapomniała, do czego służą nogi. A stroje przechodniów? Zupełnie inne niż na południu. Robert nie zauważył ani jednego mężczyzny, który by nosił pas z rewolwerami, kurtę z antylopy czy spodnie obszyte frędzlami, jakich używano w Wichita Falls i w całym chyba Teksasie. Teraz pojął, dlaczego przyglądano mu się tak ciekawie, gdy kroczył u boku Allana. Bardzo z tego był dumny. Lecz Allan inaczej zapatrywał się na to zagadnienie. Gdy wreszcie zatrzymali się przed drzwiami jakiegoś mniej wystawnego lokaliku, powiedział:
— Zdejm te swoje rusznice, zbyt zwracają uwagę.Tutaj, jak widzisz, nikt nie dźwiga takiego żelastwa.
Robert potulnie zastosował się do polecenia, a pas z coltami zniknął w głębi worka.
Weszli do środka. Pchnięte drzwi ozwały się delikatnym głosem kilku dzwoneczków. Wnętrze wyglądało schludnie i skromnie, w sam raz dla ludzi lubiących czystość, spokój i... niewysokie ceny.
Zostali obsłużeni szybko i sprawnie przez jedynego kelnera krzątającego się po miniaturowej salce. Szybko uwinęli się z porcjami mięsa i kaszy, dwiema butelkami piwa i z prawie całym bochenkiem chleba. Zapłacili, zapytali o drogę do dworca kolejowego i wyszli.
Potem wszystko przebiegało szybko dzięki niezwykłej energii Allana. To on właśnie od portiera w wielkiej hali dworcowej zdołał wydusić niezbędne informacje, z których wynikało, że najkrótsza trasa do Idaho wiodła z St. Louis przez Kansas City, Omaha, Cheyenne, Laramie aż do Pocatello.
— Ujrzysz kawał świata, kolego, i to jakiego świata! Będziemy gnać wzdłuż Missouri, później nad północną Platte. Ech, człowiek przypomni sobie dawne czasy!
Ten radosny okrzyk jakoś nie ucieszył Roberta. Zgodził się na odbycie dalekiej drogi, lecz nadal dręczyły go wątpliwości, czy decyzja była słuszna. Chociaż nie wątpił, że Allan mówi szczerą prawdę o „czarach" Yambadiki, podejrzewał, że były eksplorer po prostu nie dostrzegł oszukańczych sztuczek zręcznego kuglarza. Jednak ta wspólna wędrówka do Idaho posiadała i zalety. Po pierwsze — w ten sposób oddalał się coraz bardziej od granic Teksasu, po drugie — polubił Allana i w jego towarzystwie czuł się znacznie pewniej, po trzecie — Allan pokrywał koszty związane z wyżywieniem ich obu, a chociaż początkowo Robert odczuwał z tego tytułu pewne wyrzuty sumienia, z czasem to minęło.
Załatwiwszy na stacji, co było do załatwienia, poszli raz jeszcze na miasto. Znaleźli niepozorny sklepik spożywczy, w którym zaopatrzyli się w suchary, wędzony boczek, kawę i cukier. Allan odmówił natomiast nabycia puszek z mięsnymi konserwami wyjaśniając potem towarzyszowi:
— Drogie to, ciężkie i kłopot z otwieraniem. Nie martw się, kolego, w Idaho znajdziemy mnóstwo mięsa. Lepszego i bezpłatnego. Polowałeś kiedy na antylopy?
Zawstydzony Robert wyznał, że nie polował nawet na zające.
To i strzelec z ciebie kiepski.
Nie taki kiepski — zaprotestował. — Denis Murphy niejednego mnie nauczył.
Allan pokiwał głową:
— Aha, rozumiem. Błyskawicznie wyciągnąć colta z kabury, zanim przeciwnik zdąży uczynić to samo.
Ale zwierzęta to nie ludzie. Do antylopy znacznie trudniej jest trafić, a z colta to w ogóle niemożliwe. Trzymałeś ty kiedy winchester w ręku?
— Oczywiście.
Strzelałeś?
Do celu.
Rozumiem. Stawia się na płocie blaszaną puszkę. Nie tak było? Ale ja cię poduczę.
Przecież nie macie winchestera.
Niech cię o to głowa nie boli. We właściwym czasie znajdzie się i broń, i zwierzyna.
Przecież nie jedziemy na wyprawę myśliwską — zaniepokoił się Robert. — Nie zamierzam zostać traperem.
Wcale ci tego nie radzę. U Szoszonów pobędziemy tyle, ile trzeba, ani godziny dłużej. Zapolujemy w drodze.
Z okien wagonu? — nieco złośliwie zagadnął Robert.
Wagon opuścimy w Pocatello, aby dalej powędrować na końskich grzbietach.
— A to Pocatello, to gdzie?
— W Idaho, kolego. Stamtąd tylko kawałek drogi do Yambadiki, maleńki spacerek. A że podczas tego spacerku zapolujemy, nie przedłuży to naszej wy prawy ani o dzień.
Robert, uspokojony, nie nagabywał już o inne szczegóły podróży. Pogrążył się całkowicie w podziwie dla wspaniałości miasta i pewnie zapomniałby o godzinie odjazdu pociągu, gdyby nie Allan.
Kiedy zmrok zapadł, obaj siedzieli już w wagonie i obserwowali przez okno blaski i cienie niknącego w dali St. Louis. Jeszcze tej nocy minęli Jefferson City, a nad ranem znaleźli się w Kansas City, tam gdzie rzeka Kansas wlewa swe wody w mętne nurty Missouri. Dotąd jechali ciągle na zachód, teraz pociąg skręcił ku północy, gnając wzdłuż doliny Missouri ku odległemu Omaha.
Nieznany, daleki świat ukazywał się oczom Roberta: miasta, miasteczka, osady, pustkowia porosłe trawą lub drzewami, samotne farmy wśród uprawnych pól. Wszystko bardzo kolorowe, zmieniające barwy w zależności od pory dnia lub nocy. Allan albo drzemał, albo gadał, nieczuły na uroki krajobrazu.
— Wjeżdżamy na stary szlak, kolego, na oregoński szlak. Tędy ciągnęli na zachód, pieszo i na koniach, słynni traperzy i poszukiwacze skarbów, jeszcze za nim ruszyły karawany osadników z bydłem, końmi i rolniczym sprzętem złożonym w ogromnych wozach.
Robert oderwał wzrok od szyby:
— Sam jechałem na takim wozie.
— Ech, domyślam się, że twoja podróż była wygodną przejażdżką w porównaniu z tym, co przeżywali pierwsi wędrowcy.
— To prawda — przyznał chłopak. — Jednak i mnie się dały we znaki trudy drogi. Ciężko się wówczas rozchorowałem i gdyby nie uczynni ludzie, nie rozmawiałbym dziś z wami.
— Ano, widzisz. Miałeś szczęście. Lecz dawniej marli w drodze nawet najzdrowsi ludzie. Opowiadano mi o pierwszej karawanie wozów i ludzi ciągnących na zachód, do Kalifornii. Okropna to historia i nie bardzo dawałem jej wiarę. Jednak tyle razy i tylu wspominało ją, że w końcu uwierzyłem, ba, nauczyłem na pamięć. Chcesz posłuchać? Warto znać stare dzieje tego kraju, bo w ten sposób człowiek staje się mądrzejszy i potrafi spojrzeć dalej, niż sięga czubek własnego nosa. To był rok 1846, kolego. Ja już wówczas stąpałem po tej ziemi, ciebie jeszcze nie było na świecie. Otóż... w połowie kwietnia ze Springfield, stolicy stanu Illinois, wyruszyły w drogę na zachód czterdzieści trzy wozy, ciągnione przez woły, i dziewięćdziesięciu ludzi z całym dobytkiem. Przedtem Dziki Zachód przyciągał tylko pojedynczych myśliwych, eksplorerów, zabijaków ściganych przez prawo i włóczęgów żądnych przygód, określanych mianem westmanów. Chyba tych ostatnich dziś już nie znajdziesz.
Karawana ze Springfield miała dotrzeć do Kalifornii, która wówczas nie tylko że nie była żadnym stanem, lecz nawet nie należała do naszej Unii, tylko do Meksyku. Ale to ludzi nie zniechęcało do podróży Opowiadano przecież o cudownym klimacie tamtego kraju, o wielkich obszarach urodzajnej ziemi, czekających na rolników, o olbrzymich lasach, jakie można było rąbać nikomu nie płacąc za drewno. Gadano bajędy i prawdę o drogocennych kamieniach i o złocie ukrytym dla szczęśliwców w Sierra Nevada. Ach, czegóż to ludzie wówczas nie wymyślili? Nie twierdzę, że wszystko było kłamstwem, lecz kto uwierzył bezkrytycznie, mocno później żałował. Nie pamiętam nazwisk wszystkich uczestników wędrówki, kto by to spamiętał? Utkwiło mi w głowie nazwisko Reed. Cała rodzina Reedów, bardzo zamożna, wybrała się w drogę. Głowa rodziny posiadała w Springfield młyn oraz wytwórnię mebli. Powodziło się im świetnie, lecz nagle zapragnęli jeszcze większej świetności. Może byli chciwi, może po prostu zgłupieli słuchając bajęd o nieprzebranych skarbach Kalifornii? Zapamiętaj sobie, kolego, że gdy dla pieniędzy poświęca się wszystko, łatwo wszystko stracić!
Reedowie wyruszyli aż trzema wozami, a wóz, w którym mieszkali, był największym z wehikułów karawany. Opowiadano mi, że pod wysoko rozpiętym pokryciem z płótna znajdowało się prawdziwe mieszkanie: sypialnia z normalnymi łóżkami, salon z fotelami o błyszczących oparciach, wreszcie kuchnia, w której znajdował się żelazny piecyk z blaszaną rurą-kominem, wystającą ponad dach wozu. Zmontowano szafki na ubrania, kredens na naczynia stołowe i kuchenne, ba, nawet bibliotekę. Do takiego wozu wchodziło się nie przodem lub od tyłu, jak to normalnie bywa, lecz przez drzwi umieszczone z boku, jak w dyliżansie, a za drzwiami znajdowała się malutka sionka. Ano, po prostu pałac na kółkach!
To chyba bajka! — wykrzyknął Robert. — Chcecie, żebym w nią uwierzył?
Nie bajka, kolego, chociaż początkowo i ja tak sądziłem. Wielu oglądało ten wóz i nie mam powodu posądzać ich o blagę. Otóż ten pałac na kółkach był niezmiernie ciężki i dlatego zaprzężony aż w osiem wołów. Rodzina Reedów składała się z siedmiu osób: ojciec James Reed, żona Margaret, czworo dzieci w wieku od dwu do dwunastu lat oraz siedemdziesięciopięcioletnia pani Omy Keyes, babcia ze strony matki, tak ciężko chora, że całą drogę przebywała spoczywając w łóżku. Po sześciu tygodniach podróży zmarła. Pochowano ją na terenie Kansas, na cyplu oblewanym przez wody Wielkiej Rzeki Błękitnej. Był to, jak później się okazało, zły omen dla całej karawany.
W pierwszych dniach lipca 1846 roku wędrowcy dotarli do fortu Laramie w Wyomingu, a 4 lipca bawili się hucznie z okazji święta niepodległości. Zauważ, kolego, iż jak dotąd, poza zgonem jednej starej kobiety, wszystko przebiegało dobrze, lecz poruszali się po ziemiach znanych i dość bezpiecznych.
Na zachód od Laramie zaczynały się dzikie bezdroża i niebezpieczeństwo wzrastało. Jednak bez przygód dobrnęli w dniu 20 lipca nad Małą Rzekę Piaszczystą. W tym miejscu postanowili wybrać kierownika i równocześnie przewodnika karawany. Tylko dwu mężczyzn zgodziło się kandydować na takie stanowisko: James Reed i George Donner. Wybrano Donnera. Podobno dlatego, iż nie lubiono wielkopańskich manier Reeda ani jego bogactw, które kłuły ludzi w oczy. Pod przewodnictwem Donnera dojechano do fortu Bridger w południowo-zachodniej części Wyomingu. Z tego miejsca wiodły do Kalifornii dwie drogi: jedna na północ od Wielkiego Słonego Jeziora, druga — na południe, lecz ciągnąca się poprzez słoną pustynię, już na terenie Utah. W forcie Bridger poradzono im tę ostatnią trasę, krótszą podobno od pierwszej o dwieście mil. Zapewniano, iż słona pustynia ciągnie się tylko na przestrzeni pięćdziesięciu mil. Wiesz, kolego, jak wygląda słona pustynia? Racja, skąd możesz wiedzieć? Ja ją widziałem.
Wyobraź sobie płaszczyznę bez roślin, nawet bez jednego ździebełka trawy, i z jeziorkami zawierającymi wodę-truciznę: cuchnie i pali w ustach. Cała okolica podobnie cuchnie, słońce grzeje i odbija się w białych płatach pokrywających ziemię. Myślałbyś, że śnieg oparł się jakimś sposobem słonecznym promieniom. Lecz to nie śnieg, to sól. Trująca, tyle w niej różnego świństwa.
Okazało się, że karawana musiała jechać pustynnym szlakiem nie 50, lecz 75 mil. Jej uczestnicy, ludzie niedoświadczeni, zlekceważyli ostrzeżenie przed brakiem wody do picia i zabrali jej z sobą zbyt mały zapas. Szybko się wyczerpał, a spragnione woły nie chciały ciągnąć wozów. W tej sytuacji Reed postanowił poszukać jakiegokolwiek źródełka i wyjechał sam, pozostawiwszy rodzinę opiece współtowarzyszy wędrówki. W tym czasie zmarł drugi z kolei uczestnik wyprawy, a przyczyny jego śmierci do dziś nie wyjaśniono.
Reed po dwudziestu milach wędrówki odkrył niewielką jamkę wypełnioną wodą zdatną do picia. Zawrócił, lecz na miejscu postoju karawany zastał tylko swą rodzinę oraz Miltona Eliota, byłego zarządcę młyna Reedów w Springfield, prawie członka rodziny. Inni uczestnicy karawany ruszyli na własną rękę szukać wody. Reedów pozostawiono, ponieważ ich woły, oszalałe z pragnienia, uciekły w nocy. W takiej sytuacji rodzina postanowiła ruszyć pieszo śladem karawany. Po dwudziestu godzinach marszu dognali ją właśnie w miejscu, w którym Reed odkrył wodę. Tu obozowano cały tydzień i szukano zbiegłych wołów. Odnaleziono tylko dwa. Drugie dwa Reed pożyczył i wrócił wraz z Elliotem do porzuconych wozów. Cztery woły starczyły zaledwie na zaprzęg do jednego wehikułu. Dwaj mężczyźni przepakowali konieczny w drodze sprzęt na najlżejszy wóz, pozostawiając „pałac na kółkach" i wszystkie jego luksusowe urządzenia. Dognali karawanę i wraz z nią powędrowali dalej na zachód. Od celu podróży, Kalifornii, dzieliło ich jeszcze 800 mil.
Bez dalszych już przygód karawana osiągnęła granice Ńevady. Jednak zły omen nadal prześladował wędrowców. Droga wiodła poprzez strumień wijący się między stromymi pagórkami. Pomagano sobie wzajemnie podczas tak trudnej i niebezpiecznej przeprawy. Lecz pewien młody, samotny właściciel wozu, o nazwisku Snyder, awanturnik i zabijaka, tylko przyglądał się pracy innych, a sam nawet palcem nie ruszył. Gdy przyszła na niego kolej, począł tak nieludzko bić swój zaprzęg, że wzbudził powszechne oburzenie.
Elliot ujął się za dręczonymi wołami, doszło do bójki z ich właścicielem. Reed usiłował rozdzielić walczących, lecz Snyder zamiast się uspokoić, chwycił bat i kilkakrotnie uderzył nim Reeda, później jego żonę. Wówczas Reed wydobył swój nóż myśliwski, skoczył na napastnika i zabił go. Tego samego dnia wieczorem zgromadzili się mężczyźni i odbyli sąd nad zabójcą. Nie wzięto pod uwagę okoliczności, że Reed działał w obronie własnej i w obronie swej żony, i skazano go na śmierć przez powieszenie. Ponieważ w okolicy nie rosło żadne drzewo, wyrok postanowiono wykonać używając do tego celu dyszla od wozu.
Okropność! — wykrzyknął Robert. — Ręce mnie swędzą, gdy słyszę o takich łobuzach. I powiesili tego nieszczęśnika? I co na to kierownik wyprawy, ten... Donner? Nie sprzeciwił się?
Nic o tym nie wiadomo, być może Donner, który niedawno przybył z Europy, z Niemiec, nie orientował się w miejscowych zwyczajach i po prostu stchórzył. Jednak znalazło się kilku rozsądniejszych ludzi i wymogło, by z egzekucji zrezygnowano. Zmieniono wyrok, pozwalając Reedowi odjechać konno, lecz bez broni, wody i żywności.
To było takie samo morderstwo — zauważył Robert.
Oczywiście. Wyrok był dlatego tak surowy, że nie lubiano Reedów za ich bogactwo, chociaż stracili prawie wszystko. Reed odjechał na pewną śmierć. Uratowała go córka, czternastoletnia Virginia. Wymknęła się w nocy z obozu, odszukała ojca i wręczyła mu broń, żywność i butlę z wodą. Nikt nie zauważył jej wyjazdu i powrotu. Nazajutrz karawana ruszyła dalej w kierunku zachodnim. Po raz pierwszy dostrzeżono na horyzoncie grupy indiańskich jeźdźców. Przez cały dzień towarzyszyły z tej odległości karawanie. Oddalali się w nocy, pojawiali każdego ranka. Tak to trwało przez kilka dni i chociaż początkowo wędrowcy mieli się na baczności, później przywykli do widoku i zlekceważyli groźbę napadu. Pewnie dlatego niezbyt sumiennie odprawiano nocne warty. Któregoś ranka okazało, się, że zginęło dwadzieścia jeden wołów. Poszukiwania nie dały wyników. Tak więc część wozów została pozbawiona sprzężaju. Dzieci i kobiety przesadzono na inne pojazdy, a mężczyźni musieli powędrować pieszo, pozostawiając cały dobytek, w tym nawet część żywności. Wkrótce też okazało się, że poczyna jej brakować. A ja sądzę, kolego, że nie tylko jedzenia, lecz i zwykłej ludzkiej uczciwości! Nieraz zastanawiałem się, jak bym postąpił znalazłszy się w takim towarzystwie? Chyba nie wytrzymałbym i kilku łotrów bez serca przepędził na cztery wiatry. Na przykład: Lewa Keseberga. Dobrze zapamiętałem to nazwisko. To był gagatek, co się zowie.
A cóż on takiego uczynił?
Co uczynił? To okrutnik i morderca, gorszy od tych, jacy napadali na dyliżanse i rabowali podróżnych. Wyobraź sobie, kolego, że ten gałgan zabrał na swój wóz pewnego starego człowieka, który również pragnął dotrzeć do Kalifornii. Kiedy poczęło brakować żywności, Keseberg wysadził starca na zupełnym pustkowiu i odjechał.
Nikt się temu nie sprzeciwił?! — wykrzyknął oburzony Robert.
Nie wiem, nie byłem tam. Historię karawany znam tylko z opowiadań. Myślę, że albo Keseberg jechał ostatni i dlatego nikt nie zauważył haniebnego postępku, albo też wszyscy tak już byli wyczerpani fizycznie, że zabrakło im siły, aby przeciwstawić się nędznikowi. W tydzień po tym wypadku, gdy karawana znalazła się 34 mile na wschód od miejsca, gdzie dziś znajduje się miasteczko Reno, zginął następny uczestnik wyprawy. Podobno wlókł się ze swym wozem na końcu kawalkady, tuż za Kesebergiem, i nie dotarł do miejsca postoju. Gdy zapadł mrok, poczęto go szukać. Napotkano Keseberga, który oświadczył, że towarzysz posuwa się niedaleko za nim. Minęła noc, a zapóźniony wędrowiec nie przybył. Powtórne poszukiwania doprowadziły tylko do znalezienia wozu, jego właściciel jakby pod ziemię się zapadł. Keseberg przysięgał, że o niczym nie wie. Snuto więc różne na ten temat przypuszczenia: że samotnego wędrowca porwali Indianie lub że zaginionego zamordował i obrabował Keseberg, a zwłoki gdzieś ukrył. Lecz głośno nikt tego nie powiedział.
W połowie października karawana osiągnęła granicę Nevady i Kalifornii, dotarłszy do podnóża pasma Sierra Nevada. Następnego dnia jeden z uczestników wyprawy, czyszcząc pistolet, zastrzelił się. Była to już szósta ofiara od chwili rozpoczęcia wędrówki na zachód.
W trzynaście dni później rozbito obóz w dolinie nad jeziorem Truckee. Zaczął padać śnieg i bardzo pochłodniało. Aby przedostać się do Kalifornii, należało sforsować pasmo Sierra Nevada przez przełęcz, którą widziano z obozowiska. Kilku mężczyzn ruszyło ku tej przełęczy. Znikli w śnieżnej kurzawie. Oczekiwano bezskutecznie ich powrotu. Na koniec reszta uczestników wyprawy postanowiła iść ich śladem. W połowie drogi do przełęczy natrafili na zaspy śnieżne tak wysokie, że nie sposób było posuwać się dalej. Zawrócili do obozowiska, w którym pozostały zwierzęta i kilka wozów. Ale okazało się, że zwierzęta znikły. Poszukiwania nie dały wyników.
Cóż to za ludzie — zdziwił się Robert. — Jak mogli pozostawić woły bez opieki?
Ano, nie byli to westmani znający niebezpieczeństwa Dzikiego Zachodu, lecz ludzie, którzy po raz pierwszy wędrowali pustkowiami i zachowywali się jak głupcy. Straciwszy wszystkie zaprzęgi, postanowili czekać do wiosny, aż śniegi stopnieją i przełęcz stanie się bardziej dostępna. Rączo zabrano się do ścinania drzew, stawiania bud i szałasów. W ten sposób przetrwali półtora miesiąca. Żywność skończyła sią, żaden z uczestników wyprawy nie potrafił wytropić zwierzyny. Wówczas zdecydowano wysłać najsilniejszych po pomoc do fortu Sutter, położonego w dolinie rzeki Sacramento, już w Kalifornii.
W drogę ruszyło pięć kobiet i dziewięciu mężczyzn zabierając prowiant na sześć dni. Dzienną rację na osobę stanowił pasek mięsa wielkości dwu palców. Pierwszego dnia grupka przemaszerowała sześć mil, drugiego już tylko pięć, później nikt nie obliczał przebytej trasy. Stracono rachubę czasu. Faktem jest, że po kilku dniach odpadł pierwszy z wędrowców, zabrakło mu sił, więc pozostawiono go w śniegu. W dwa dni po tym wydarzeniu zmarł na skutek wycieńczenia drugi mężczyzna. I wtedy wydarzyła się rzecz najstraszniejsza...
Pomordowali się! — wykrzyknął Robert.
Gorzej! Pozjadali...
Ludożerstwo? Nie, to niemożliwe!
I ja nie chciałem uwierzyć, gdy mi o tym opowiedziano po raz pierwszy. Jednak za drugim, a później za trzecim razem zupełnie różni ludzie potwierdzili ten fakt. Tak więc wszystko przemawia za tym, iż żywi podzielili się ciałem zmarłego. Niewiele im to pomogło. W dwa dni później zmarł trzeci z wędrowców, w cztery dni później czwarty i piąty. Dwaj Indianie, będący przewodnikami, uciekli podczas nocy. Z czternastu osób pozostało przy życiu tylko osiem: pięć kobiet i trzech mężczyzn. Po dalszych dwu dniach zmarł następny mężczyzna. Już tylko siedem osób brnęło przez śniegi sierry. Natrafiono na zbiegłych przewodników, tak wyczerpanych, że nie uciekali na widok zbliżającej się grupy. Obaj czerwonoskórzy zostali zastrzeleni. Wreszcie przebyto grzbiety gór i natrafiono na opuszczone rancho. Napotkano samotnego trapera. Zobowiązał się do sprowadzenia pomocy z fortu Sutter. Zobowiązania dotrzymał, lecz zanim z fortu wyruszyła ekspedycja ratownicza, upłynęło kilka dni.
Tymczasem reszta karawany pozostawiona nad jeziorem Truckee powoli konała z głodu. I tak na przykład żona Jamesa Reeda, aby nakarmić swe dzieci, zarżnęła własnego psa. Nieco później zginął Reedom jedyny czworonóg, jaki im pozostał, kucyk Virginii Reed, najstarszej córki. Wiemy o tym bardzo dokładnie, ponieważ jeden z tej grupy prowadził pamiętnik, dzień po dniu.
Z tych zapisków wynikło, że od 27 grudnia 1846 roku do połowy lutego roku następnego zmarło z głodu 8 osób koczujących nad jeziorem Truckee, w tym troje dzieci. Na koniec, w drugiej połowie lutego, dotarła nad jezioro ekspedycja ratunkowa z fortu Sutter, z tak jednak niewielką ilością prowiantu, że prawie nic nie mogła zostawić i musiała natychmiast wracać. Wraz z nią wyruszyli najsilniejsi, wśród nich pani - Reed z najstarszą córką Virginią i jej pięcioletnim bratem. Dwoje pozostałych dzieci, zbyt wyczerpanych, powierzono pieczy niezdolnym do marszu. Grupka wędrowców napotkała w drodze Jamesa Reeda, który już dość dawno dotarł do fortu Sutter. Gdy dowiedział się o wydarzeniach nad jeziorem Truckee, zebrał ochotników i ruszył na ratunek. Najpierw zaopatrzył w żywność grupkę, w której znajdowała się jego żona, później dotarł nad jezioro. Jedyny uczestnik wyprawy zasługujący na miano dzielnego i szlachetnego człowieka. Reed zabrał najsilniejszych. W drodze zaskoczyła ich burza śnieżna, tak że część wędrowców utknęła w zaspach. Uratowała ich przed zagładą trzecia wyprawa ratownicza. Czwarta wyprawa dotarła nad jezioro z wiosną 1847 roku, aby zabrać pozostałych. Przy życiu zastano tylko Keseberga. Dokoła niego spoczywały porozrzucane zwłoki innych mężczyzn i kobiet, częściowo pokrajane. W cztery dni później wyprawa ratunkowa z Kesebergiem dotarła do Kalifornii. W ten sposób z dziewięćdziesięciu ludzi, którzy prawie przed rokiem wyruszyli ze Springfield, do celu doszło tylko czterdziestu ośmiu. I tylko jedna rodzina Reedów przebyła cały szlak nikogo nie utraciwszy. W trzy lata po zakończeniu wyprawy Virginia Reed wyszła za mąż za jakiegoś oficera. Tyle tylko wiemy oraz to, iż wyprawie nadano nazwę „Przeklętej Karawany".
— A co z tym Kesebergiem? — zapytał Robert.
— Został oskarżony o zamordowanie dwu członków karawany, o rabunek i ludożerstwo, lecz sądy kalifornijskie uwolniły go z braku dostatecznych dowodów. Słyszałem, że Keseberg był później kierownikiem jakiegoś browaru niedaleko Sacramento. Jezioro Truckee dziś nazywa się jeziorem Donnera, a przełęcz, przez którą przedzierali się nieszczęśliwcy, Przełęczą Donnera. Niesprawiedliwie postąpiono, moim zdaniem, Donner okazał się niedołęgą i prawie że zgubił całą wyprawę. Na mój rozum jezioro należało nazwać Jeziorem Reeda. Świat jest niesprawiedliwy, kolego. Opowiedziałem ci o tej historii, bo właśnie jedziemy przez tereny, którymi posuwała się Przeklęta Karawana. Jednak kolej to niezła rzecz! Nie zjadłbyś czego? Chyba pora przekąsić?
Lecz Robert odmówił. Może naprawdę nie był głodny, a może zbyt mocne wrażenie wywarła na nim opowieść Allana Bow?
Do Wężowej Rzeki
Na południe od granicy kanadyjskiej, na zachód i południowy zachód od Montany, wreszcie — na wschód od Oregonu leżą ziemie terytorium Idaho. Jego granice tworzą na mapach linie równe, przecinające się pod kątem prostym, podobnie jak i granice innych stanów i terytoriów amerykańskiej Unii, wykreślone na stołach kartografów przy pomocy ekierki i pióra.
W rzeczywistości te wygodne do narysowania granice, biegnące poprzez drogi i bezdroża, szczyty górskie i doliny, wędrowiec może zauważyć tylko tam, gdzie ustawiono tablice opatrzone odpowiednimi napisami — na kolejowych i drogowych szlakach. Podróżny, który wybierze się tutaj pieszo lub na końskim grzbiecie, a kierunek wytyczać mu będą ścieżki lub steczki, kręte i zawikłane, póki nie natrafi na siedlisko łudzi, nie będzie wiedział, czy już znajduje się na ziemiach Idaho, czy jeszcze w sąsiednim Wyomingu, Utah czy Oregonie.
Tylko dwie granice Idaho są łatwo zauważalne. Na północy — potężne pasmo górskie Bitterroot, na zachodzie — dolny bieg Rzeki Wężowej. I tylko tam granica wije się raz szczytami, raz dolinami, raz kapryśnymi zakrętami rzeki. Lecz są to właśnie granice najtrudniejsze do przekroczenia. Rzeka Wężowa, przebijając się przez Góry Siedmiu Diabłów, na granicy Idaho i Oregonu, wyżłobiła przeszkodę nie do sforsowania — kanion głębokości 8 tysięcy stóp. Dwadzieścia dwa pasma górskie dzielą ten kraj na doliny, płaskowzgórza i lekko pagórkowate niziny, niekiedy żyzne, niekiedy na pół pustynne prerie, porosłe, jak okiem sięgnąć, krzakami szałwii. Gdy szałwia zakwita czerwono, cała przestrzeń lśni w słońcu purpurą.
Przez taką to prerię któregoś dnia późnej wiosny posuwali się dwaj jeźdźcy. Jeden młody, drugi nieco starszy, co zauważyłby nawet mało spostrzegawczy człowiek, gdyby przypadkiem znalazł się na szlaku obu wędrowców.
Młodszy z jeźdźców milczał, a starszy miał wiele do opowiadania.
— Ujrzysz tu, kolego, niejedno dziwo — mówił — chociaż to spokojny i cichy kraj. Tylko dwie potyczki wojska z czerwonoskórymi: pod Clearwater i Whitebird. Obie w siedemdziesiątym siódmym, od tamtego czasu... nic. Rzadko tu zaglądali biali myśliwi, więc zwierzyny jeszcze nie brak: antylopy, łosie, a w górach owce i kozły, czarne niedźwiedzie i grizzli. Żyją tu pumy i rysie, kuny i łasice. W wodach: wydry i bobry. O kujotach nawet nie wspominam. Gdzie ich nie ma? Jednego tylko nie spodziewaj się zobaczyć: bizona. Skończyły się już bizonie lata, aż przykro o tym mówić. Patrz, patrz! — zatrzymał wierzchowca i wyciągnął rękę. — Tam, w lewo od wysokiej kępy krzewów. Widzisz?
Trzy smukłe sylwetki długonogich zwierząt wyskoczyły nagle na płaszczyznę, jakby wyrosły spod ziemi, a później oddaliły się pospiesznie, zostawiając po sobie obłoczek kurzu długo wiszący w rozgrzanym powietrzu.
Antylopy — wyjaśnił Allan, bo on właśnie był tym starszym jeźdźcem. — Nie dogonisz ich najściglejszym koniem. Tam pewnie jest jakiś parów, kto wie, może źródełko? Naprzód, kolego! Ach, gdybyśmy tak natrafili na bobrowe żeremia! Czy wiesz, ile płacą na wschodzie za jedno bobrowe futerko? Żałuję, że nie kupiłem łapek, ale może Yambadika je posiada i pożyczy. Podzielimy się futerkami sprawiedliwie. Sprzedasz w Fort Benton i podreperujesz swą kasę.
Nie przyjechałem tu na polowanie, a bobrów łapać nie umiem i nie chcę.
Czemuż to? — zdziwił się Allan. — To żadna sztuka.
Chwytanie zwierząt w potrzask uważam za wstrętne! — oburzył się Robert. — Nie daje się żadnych szans czworonogom.
No, no. Jakiś ty mądry! Chociaż, hm, w tym, co mówisz, jest trochę racji, ale na bobry nie ma innego sposobu.
— Jest. Nie chwytać ich.
Allan zaśmiał się.
— Czy masz wobec nich jakieś zobowiązania? — zapytał półżartem.
Lecz Robert nawet się nie uśmiechnął.
— Karol Gordon sporo opowiadał mi o bobrach. Przed kilku laty przebywał w Górach Wielkiego Rogu i tam trafił na bobrze żeremie, teren zupełnie dziewiczy. Te mądre zwierzęta wcale się go nie zlękły. Wychodziły na brzeg rozlewiska ścinać drzewa, a pewien Indianin, który towarzyszył Gordonowi, nawet je głaskał. Od tamtego czasu Gordon przyrzekł sobie nigdy nie polować na bobry.
— Ho, ho! Zupełnie jak w bajce. Co prawda i ja słyszałem, że w Czarnych Górach, w Dakocie, bobry nie płoszyły się na widok pierwszych ludzi.
I oczywiście zostały wytępione — zgryźliwie zauważył Robert.
Prawda. Jednak... nie sądź mnie źle, kolego. Nie pochwalam rzezi zwierząt, a fortunkę zbiłem nie na skórkach, a na złotej żyle. Widzisz... bizonów prawie już nie ma. Byłby to cud prawdziwy, gdybyśmy natknęli się na ich najmniejsze nawet stadko. A wszystko przez co? Przez to, że zamiast starych uczciwych traperów wdarła się na prerię najgorsza hołota, ludzie polujący na zwierzynę nie dla zaspokojenia głodu, lecz dla szybkiego wzbogacenia się. Gdy skóry bizonie wzrosły w cenie, mordowano codziennie tysiące sztuk tych zwierząt. Mięso, całe góry mięsa pozostawiano kujotom i sępom. I nie znalazł się nikt, kto by tej rzezi położył kres. Nadejdzie czas, w którym ostatni bizon zniknie z powierzchni ziemi. Kto wie, czy później nie nadejdzie kolej na antylopy, na jelenie, na dzikie owce, jeśli ktoś strasznie mądry zechce zrobić interes na ich skórach. Tak ja o tym myślę. Nie mam racji?
Pewnie tak, lecz ja nic nie znam się na tych sprawach. Nigdy nie polowałem, przez prerię, jak już wiecie, wędrowałem tylko raz, i to jako malec. A na bobry nie będę zastawiał łapek.
Allan roześmiał się:
— Zabawnie wyglądasz, gdy tak poważnie mówisz. Z powodu kilku skórek bobry nie wyginą.
— Tak pewnie twierdzi każdy myśliwy. Dla jednego parę skórek, dla drugiego parę skórek i któregoś dnia okaże się, że bobrów już nie ma. Bardzo chciałbym jeszcze ujrzeć bobrowe żeremie.
— Spróbujemy, kolego, jeśli szczęście nam dopisze. I nie zabiorę sideł, dla świętej zgody. Jesteś zadowolony?
Robert skwapliwie przytaknął. Nie miał zamiaru kłócić się z Allanem. Po pierwsze dlatego, że zbyt wiele mu zawdzięczał, po drugie, że podziwiał doświadczenie swego towarzysza i wierzył, że przy jego pomocy szybciej dotrze do Fort Benton. Przecież gdyby nie Allan, Robert wlókłby się płynącym pod prąd Missouri statkiem, głodując i nie wiedząc, kiedy dotrze do celu. Co prawda sens wyprawy na ziemie Szoszonów w poszukiwaniu dziwacznego czarodzieja budził w nim wątpliwości, lecz przecież Allan zapewniał, że ta „wycieczka" nie wydłuży zbytnio drogi do Montany.
Gdy w Pocatello, już na terenie Idaho, wysiedli z pociągu, Robert wpadł w ponury nastrój. Po Vicksburgu, a zwłaszcza po St. Louis Pocatello wydało mu się zakazaną dziurą, nie mogącą się równać nawet z Wichita Falls. Jego ponurość spotęgowała się, gdy Allan poinformował, że od ziem Szoszonów dzieli ich nie jakiś tam jednodniowy „spacerek", lecz prawie dwutygodniowa wędrówka.
Ech, kolego! — wykrzyknął, gdy zagłębili się między drewniane zabudowania ulicy pełnej kurzu i wybojów. — Przypomną się dawne lata. Przed nami piękna wycieczka. Oczyścimy gardła z kurzu i dymu.
Jestem kiepskim piechurem — smętnie zauważył Robert — i chyba nigdy nie dowlokę się do tych waszych Szoszonów. Dwa tygodnie marszu!
Któż ci powiedział, że mamy maszerować? A konno nie łaska?
Przecież nie mamy koni.
Ale będziemy mieli.
Chcecie nabyć wierzchowca? To duży wydatek, a ja...
Ani słowa więcej — przerwał mu Allan. — Dwa rumaki bardzo się nam przydadzą. Stać mnie na taki luksus. Pocatello! — wykrzyknął zmieniając temat. — Jakże się rozrosło! Ile nowych domów? Ho, ho! Mam nadzieję, że nie wszystko jest tu nowe, że pozostali starzy przyjaciele.
Po takiej uwadze ruszył szparko środkiem ulicy, którą raczej nazwać wypadało złą, wyboistą drogą. Po obu jej stronach dźwigały się drewniane budowle z fałszywymi fasadami, imitującymi nieistniejące górne piętra. W rzeczywistości domy były parterowe. Przed niektórymi Robert zauważył ludzi podpierających ściany i ćmiących w milczeniu fajki, przed innymi — tylko miniaturowe śmietniska: blaszane puszki, szkło, kawałki drewna i zbutwiałe strzępy tkanin. Nie rosło tu ani jedno drzewko, ani jeden krzak ożywiający monotonię zakurzonych ścian.
— Jeszcze tylko kawałek, jeśli mnie pamięć nie zwodzi. Gdy bawiłem tu ostatnio, nie było tych domów ani ludzi.
— Ludzi? — ironicznie powtórzył Robert. — Nie naliczyłem ich więcej niż dwudziestu, a wyglądają niczym ostatni włóczykije.
Nie bądź wybredny, kolego, nie oceniaj człowieka po ubraniu.
Ja ich oceniam po... brudzie. Są brudni. Wszystko dokoła jest brudne.
Allan nie odpowiedział. Błądził oczyma po fasadach domostw, w miarę jak je mijali. Aż nagle twarz mu się rozjaśniła. Przystanął.
— Patrz — odezwał się do swego towarzysza. — Stara, poczciwa chałupa i nazwa ta sama: „Pod Tańczącym Niedźwiedziem".
Robert spojrzał. To, co Allan nazwał „poczciwą chałupą", było parterowym barakiem, zbitym z bali i desek tak dokładnie pokrytych brudem i zaschłym błotem, że budowla z pozoru wyglądała na ziemiankę. Nad drzwiami wisiała deska z wyblakłymi, niegdyś czerwonymi literami, które tworzyły napis odczytany przez Allana. Prawdopodobnie dla tych, którzy nie byli mocni w alfabecie, wymalowano niebieskiego niedźwiedzia, opartego jedną łapą na poziomej czarnej kresce, a z trzema łapami podniesionymi, jak gdyby poddawał się niewidzialnemu wrogowi.
Allan pchnął drzwi i przekroczył próg. Znaleźli się we wnętrzu mniejszym, niżby to wynikało z rozmiarów całej budowli. Widać „Tańczący Niedźwiedź" zajmował tylko część pomieszczenia. Robert pociągnął nosem: pachniało stęchlizną, kwaśnym piwem, cygarami i czymś tam jeszcze. Szynkwas stał w głębi, tak samo tandetny jak całość wyposażenia lokalu. Tylko mężczyzna, który tkwił za szynkwasem, nie wyglądał tandetnie. Był to zwalisty olbrzym o szerokich barach, szerokiej twarzy i szerokiej piersi okrytej nieokreślonej barwy koszulą i rudą kamizelką. Siedział i obserwował wchodzących.
— Adam! — zawołał Allan. — Poznajesz mnie?
Olbrzym podniósł się. Teraz był wyższy o głowę od przybyszów.
— Do licha — odezwał się głębokim basem — toż to Allan! Allan-traper, Allan-eksplorer. Witaj, chłopie, w moim raju!
Wyciągnął dłoń wielką jak funtowy bochen chleba.
— Wróciłeś do nas — zagrzmiał bas — na łowy, na skarby tej ziemi? Ewa! — zahuczał odwracając głowę w kierunku drzwi zamykających drogę do dalszej części budynku. — Ewa! Chodź, chodź szybko!
Wydało się Robertowi, że od dudniącego głosu drgają ściany budowli, i zerknął ku górze, czy przypadkiem sufit nie pęka. Coś zgrzytnęło, lecz ten dźwięk wydały z siebie tylko zardzewiałe zawiasy. Drzwi uchyliły się ukazując sylwetkę kobiety. Robert spojrzał i zdumiał się. Kiedyś w cyrku oglądał kobietę-siłaczkę przegryzającą zębami stalowe łańcuchy i wyginającą podkowy w ósemkę. Była to olbrzymka kropka w kropkę podobna do tej, która właśnie się pojawiła.
Allan! — krzyknęła i rzuciła się ściskać gościa, a później spojrzała pytająco na Roberta.
Mój siostrzeniec — gładko skłamał Allan.
Witamy, witamy. Skąd wędrujesz, Allan?
Prosto z kolejowej stacji. Przybyliśmy pociągiem i... jesteśmy bardzo głodni.
Olbrzymka klasnęła w dłonie.
Mam, mam! — zawołała. — Szczęśliwie trafiłeś. Jest pieczeń z antylopy!
Pieczeń z antylopy — powtórzył radosnym głosem eksplorer. — Wydaje się, że od stu lat jej nie jadłem.
Siadajcie. Adam, podaj, co tam masz na początek, ja zajmę się resztą.
Pobiegła ku drzwiom, aż podłoga zadudniła. Adam wyszedł zza szynkwasu, wytarł jeden z trzech znajdujących się w izbie stołów, przyniósł szklanki i sześć butelek piwa.
Rozgość się, Allan, i ty, młodzieńcze. A może wolisz whisky?
Jeszcze zbyt wcześnie. Mam do załatwienia kilka spraw, a wódka raczej temu nie sprzyja.
— No, to spróbuj piwa, bardzo zimne to ono nie jest, ale i nie letnie.
Allan opróżnił szklankę i pokiwał głową z aprobatą.
Słuchaj, Adam. Jest tu jeszcze ten kowal, który miał kuźnię nad strumieniem?
Roger?
Albo ja wiem? Może Roger, może nie Roger. Pamiętam, że handlował końmi.
Chcesz nabyć wierzchowca?
— Nawet dwa. To pilna sprawa.
Oberżysta podrapał się po kudłatej głowie.
Zostaw to mnie — odpowiedział. — Jak Roger zwącha, że ci zależy na czasie, odpowiednio podniesie cenę..
Nie możemy czekać zbyt długo.
Dzisiaj tych koni nie dostaniesz.
Szkoda. Gdyby jednak było możliwe...
Ale nie jest możliwe. Zmieńmy temat. Pamiętasz, kiedy wpadłeś tu pierwszy raz?
Pewnie. Wracałem wówczas z doliny Clearwater. Chyba w siedemdziesiątym ósmym?
O, ho, ho! Pomieszało ci się w głowie. To był siedemdziesiąty szósty.
Spierali się kilka minut ku znudzeniu Roberta, aż półmisek z dymiącą pieczenia antylopy przerwał spór. Gdy wreszcie wszystko znikło z talerzy, Allan oświadczył, że musi zwiedzić miasto.
— Mógłbyś chwilę posiedzieć z nami — zauważył z wyrzutem gospodarz. — Dotąd nie wiem, co cię tu przygnało?
— A może chęć ujrzenia twego saloonu...
Olbrzym zahuczał śmiechem:
— Znam cię, stary włóczęgo. Może i pragnąłeś mnie odwiedzić, w to uwierzę, lecz że przybyłeś w tym celu specjalnie, to wierutne kłamstwo. Coś tu wyniuchał? Przyznaj się, bonanzę?
— Nic z tego. Po prostu chcę pokazać swemu siostrzeńcowi, jak się poluje.
Karczmarz obrzucił badawczym spojrzeniem Allana i Roberta.
Jak się poluje z łukiem czy z procą? Nie dostrzegam twojej fuzyjki, Allanie. Pierwszy raz widzę człowieka wybierającego się na łowy bez broni.
Właśnie tutaj ją nabędę. Żyje jeszcze ten rusznikarz?
Horn? Żyje, ale kiepsko mu się powodzi. Myślę, że niedługo stąd czmychnie.
Czemuż to?
Teraz mało kto naprawia albo kupuje broń. Czasy wielkich polowań się skończyły, gdy skończyły się bizony. Czerwonoskórzy już nie ryzykują napadów. Więc komu potrzebna broń?
Chyba nie twierdzisz, że wybito całą zwierzynę — zaniepokoił się Allan.
Oczywiście, że nie. Zostały antylopy, łosie, nieco jeleni, górskich kozłów i dzikich owiec. Szczęściarz trafi jeszcze na czarnego niedźwiedzia, a pechowiec na grizzli.
No, to żyjemy! Nie jest tak źle, a że myśliwych mniej, to mi nie przeszkadza. Chyba ten Horn ma w zapasie jakieś niezłe pukawki.
Coś tam ma. Brak teraz amatorów na taki towar.
A krótka broń? Rewolwery?
Jeszcze kupują, na moje utrapienie. Niektórzy sądzą, że pas i dwie armatki u boku dodają człowiekowi powagi. Niechby! Lecz czemu dziurawią mi sufit z coltów? A ty, Allanie, mogłeś nabyć strzelby w większym mieście, u Horna mały wybór.
— Ej, Adamie, Adamie! Pomyśl. Co warta nowa broń? Że ładnie wygląda? I na tym koniec jej zalet. Sprawną broń czyni sprawny strzelec po paru miesiącach używania, po roku, po latach. Dlatego przypuszczam, że tutaj właśnie znajdę to, czego pragnę. Idziemy, kol... Robercie. Nie martw się, Adamie, u ciebie zawsze, jak w raju, więc wrócimy rychło i przenocujemy. Chyba... że nas wyprosisz!
— Nie gadaj głupstw! — zgromił go karczmarz.
Allan już stał na progu, lecz jeszcze odwrócił się:
— A na wieczór — powiedział — przygotuj dobrą whisky, nie tę lurę, co ją nalewasz gościom. To bardzo poczciwi ludzie — wyjaśnił Robertowi, gdy znaleźli się na ulicy. — Małżeństwo Hayes. On Adam, ona Ewa.
Dlatego przed laty ich knajpkę nazywano rajem. Wybacz, że cię uczyniłem swoim siostrzeńcem. Hayes jest bardzo ciekawy i raczej uwierzy w to, że mam siostrę, niż w jakąś inną bajeczkę, którą musiałbym wymyślić. Nie powiem mu przecież, żeś uciekł z Wichita Falls. Lecz ty uważaj przy rozmowie.
Och, ja się nie zdradzę.
Nie o to chodzi. Musisz mnie nazywać wujem, kolego.
— Dobrze — odparł wesoło Robert — to nie takie trudne, wuju.
— Tak ci się wydaje. Wszystko zależy od przyzwyczajenia. Ja sam o mało nie nazwałem cię kolegą, lecz w porę ugryzłem się w język.
— Nie w porę. Zauważyłem to, a Hayes pewnie również spostrzegł.
On wie, że mam taki zwyczaj, kol... tfu!... Robercie.
Wierzę, ale bądź ostrożny, wuju.
Doskonale to powiedziałeś, siostrzeńcze, a teraz rozglądajmy się po obu stronach ulicy, bo zupełnie z głowy mi wyleciało, gdzie znajdował się sklepik rusznikarza.
Szli powoli, noga za nogą.
Najlepiej zapytać się — zauważył Robert. — Tam stoi jakiś jegomość i strasznie się nudzi.
Słusznie. Hej, kolego! — zawołał, gdy nieznajomy ruszył ku drzwiom niewielkiego domeczku.
Na głos Allana zatrzymał się.
O co chodzi?
Szukamy rusznikarza.
Dobrze trafiliście. Ja jestem rusznikarzem. — Otworzył drzwi. — Wejdźcie, panowie.
Wkroczyli do półmrocznej izdebki. Stała tam potężna szafa, trzy stołki oraz coś w rodzaju małej kuźni obitej żelazną blachą. Spoczywały na niej bezładnie porozrzucane dłuta, młotki, pilniki i obcęgi. Pachniało kurzem, oliwą i żelazem, jeśli w ogóle żelazo wydziela jakikolwiek zapach.
Potrzebuję dwu strzelb — oświadczył Allan — dobrych, nie tandety.
U mnie nie ma tandety — obruszył się sprzedawca.
Allan pominął milczeniem ten protest i zapytał:
— Znajdzie się coś takiego?
Rusznikarz podszedł do szafy, otworzył ją kluczem, a kiedy drzwiczki uchyliły się, Robert zobaczył masywne wnętrze przedzielone półkami. Na górnej, na stojakach, połyskiwał rząd luf i kolb, na dolnej — rewolwery różnej wielkości i kształtu.
— Oto niedźwiedziówka — wyjaśnił rusznikarz wskazując na broń o potężnej kolbie i bardzo grubej lufie.
Robert mało się znał na rodzajach myśliwskiego sprzętu, potrafił rozpoznać jedynie ostatni model winchestera, bo takiego używał w służbie u szeryfa.
Allan lekceważąco machnął ręką.
— Nie wybieramy się na niedźwiedzie — stwierdził. — Potrzebuję czegoś lżejszego.
Może to? Smith-weston, prawie nie używany.
Znowu machnięcie ręką.
A to remington.
Pokaż pan.
Otworzył zamek, podniósł broń i długo spoglądał we wnętrze lufy.
Może się nada — zauważył. — Potrzebuję jeszcze coś drugiego.
Gdyby był winchester... — nieśmiało szepnął Robert. — Przyzwyczaiłem się...
Zgoda — mruknął Allan. — O, już widzę, że jest.
Bardzo wysłużony — powiedział rusznikarz — ale strzela świetnie.
To się okaże. Co więcej?
Były dwie dubeltówki, karabin francuskiej marki, angielski sztucer i nawet dwie skałkówki nabijane od przodu. Ten arsenał nie znalazł uznania w oczach Allana. Obejrzał raz jeszcze obie odłożone sztuki.
Gdzie można wypróbować?
Przestrzeliwuję broń w piwnicy.
— To na nic. Muszę mieć cel.
Rusznikarz lekko wzruszył ramionami:
Trzeba iść za miasto, i to daleko. Nasz szeryf nie lubi huku.
Chodźmy — zaproponował Allan.
Nie mogę opuścić interesu.
Pójdziemy sami.
Sprzedawca pokręcił głową:
— Wybaczcie, panowie, ja was nie znam. Kiedyś w ten sposób straciłem klienta i broń.
Allan zaśmiał się.
Bywa i tak — zauważył — lecz ja nie kupuję broni przed jej wypróbowaniem.
To może ja tu zostanę — zaproponował Robert — jako zastaw.
Świetnie!
Lecz rusznikarz był nieco innego mniemania.
— A cóż ja pocznę z tym chłopcem? Przecież go nie sprzedam? Dajcie w zastaw coś innego — tu zerknął na worek Allana.
Eksplorer zauważył to spojrzenie. Rozwiązał tasiemki worka, sięgnął dłonią w głąb i wyciągnął pas Roberta z dwoma coltami.
— Wystarczy?
Rusznikarz obejrzał pas, po nim oba rewolwery i kiwnął głową.
Za jedną sztukę — zastrzegł się.
Co?! Mam dwa razy wędrować?
To dodatkowo niech tu zostanie ten chłopiec.
Dobrze. Popilnuj worka, Robercie.
Wsadził obie strzelby pod pachę i wyszedł. Rusznikarz popatrzył za odchodzącym.
Wybieracie się na polowanie?
Tak.
To twój krewny?
Wuj.
Łatwo odgadnąć, bardzo jesteście do siebie podobni. Twój wuj musi być doświadczonym człowiekiem. Zna się na broni. Różni tu do mnie przychodzili: raz sprzedać, raz kupić. Przeważnie zwracali uwagę na zewnętrzny wygląd i kręcili nosem nawet na najmniejsze zadrapanie kolby. Twój wuj wybrał strzelby mocno używane, lecz, kto wie, może właśnie najlepsze. Z bronią to jak z koniem, wszystko zależy, kto i jak ją używał. Możesz mi wierzyć, od dwudziestu lat jestem rusznikarzem. Długo tu będziecie?
Najwyżej kilka dni.
Szukacie noclegu?
Zatrzymaliśmy się w saloonie „Pod Tańczącym Niedźwiedziem". Wuj zna właściciela.
To znaczy, że twój wuj już tu bywał?
Bywał — odparł zwięźle Robert, któremu to wypytywanie nie przypadło do smaku.
A dokąd się wybieracie?
Na polowanie.
To chyba traper?
Kto?
Twój wuj.
Aha.
Lecz teraz futerka mało warte, dopiero zimą...
— Mało — przytaknął chłopiec próbując krótkimi odpowiedziami odstręczyć od dalszych pytań. Czy to pomogłoby, nie zdążył sprawdzić, bo właśnie zjawił się interesant z dziwnym, trzylufowym pistoletem, przy którym złamał się jeden z kurków, a w chwilę później — Allan.
Po odejściu właściciela uszkodzonej broni zaczął się targ. Robert zdziwił się i równocześnie oburzył usłyszawszy, że bez jego zgody Allan domaga się od rusznikarza, aby część zapłaty przyjął coltami! Rusznikarz nie kwapił się do takiego handlu. Wówczas Allan oświadczył, że nie ma pieniędzy na kupno obu strzelb, a z kupna jednej.. rezygnuje. Dopiero wtedy sprzedawca ustąpił. Zażądał jednak, „na dokładkę" pasa. Pięknego pasa z futerałami, z którego Robert był tak dumny! Allan zgodził się.
Nic więc dziwnego, że gdy znaleźli się na ulicy, a rusznikarz nie mógł ich usłyszeć, Robert, ze źle hamowanym wzburzeniem, zauważył:
— Nawet nie zapytaliście, czy się zgadzam!
— Prawda. Nie zdążyłem zapytać, ale taki pomysł zaświtał mi w głowie już podczas kupna, zresztą... po co ci colty, kolego? To nie jest myśliwska broń. Zamiast nich masz teraz pięknie przestrzelany winchester. Na takiej zamianie zrobiłeś dobry interes.
I jeszcze ten pas... — rozżalił się Robert.
Ano, rzeczywiście. Nie chciałem przehandlować pasa, rusznikarz mnie zaskoczył. Musiałem ustąpić, czułem, że inaczej nie dostanę strzelb. Nie martw się. Winchester jest wart znacznie więcej.
Więc to jest mój winchester?
A jak myślałeś? Oczywiście, że twój i zrobisz z nim, co zechcesz, gdy nie będzie potrzebny. A teraz wracamy do saloonu. Przypominam, że jestem twoim wujem.
Robert rozchmurzył się. Allan znał się na broni i to, co mówił, musiało być prawdą.
Wnętrze saloonu tym razem wypełnione było ludźmi i ani gospodarz, ani gospodyni nie mieli czasu na rozmowę z dwojgiem niecodziennych gości. Allan i Robert, zorientowawszy się w sytuacji, wycofali się. Ani jednemu, ani drugiemu nie odpowiadał gwar rozbrzmiewający we wnętrzu saloonu: głośne nawoływania, urywane w połowie zwrotki, hałaśliwe przyśpiewki, brzęk szkła, a nade wszystko wygląd niektórych, zbyt już podochoconych amatorów piwa i whisky. W takiej sytuacji łatwo wplątać się w awanturę. A ponieważ najczęściej każda bójka kończyła się wizytą szeryfa, bezpieczniej dla Roberta było posiedzieć na ławeczce przed domem, skąd łatwo dopaść opłotków sąsiednich zabudowań i zniknąć z oczu. Sama myśl spotkania z jakimkolwiek szeryfem budziła w Robercie zrozumiały lęk.
Tkwili więc przed domem, udając, że nie dostrzegają ludzi przekraczających śmiałym krokiem próg saloonu i ludzi opuszczających saloon krokiem wielce niepewnym. W miarę upływu czasu strumyczek wchodzących cieniał, aż całkowicie wysechł. Natomiast strumień wychodzących toczył się znacznie dłużej. Raz przybierał, raz opadał, na koniec urwał się raptownie za ostatnim gościem, który miał już tylko tyle siły, by przejść próg drzwi. Po czym zakołysał się, obsunął na ławeczkę i złożył głowę na ramieniu Allana.
— Chodźmy, Robercie. Odpływ już się skończył. A teraz pomóż ułożyć tego głupca. Świeże powietrze dobrze mu zrobi. I zapamiętaj sobie, co czyni wódka nie w porę i nie w miarę użyta.
— Dlaczego nie w porę?— zachichotał chłopak.
— Bo upiwszy się wieczorem, przespałby noc na tej ławce i pewnie mało kto zauważyłby pijaka. A teraz... Zresztą, nie nasza to sprawa. Chwyć go za nogi! Doskonale. Chodź.
W saloonie żona gospodarza sprzątała ze stołów puste butelki i szklanki, a on sam pucował szmatą blat szynkwasu.
Załatwiliście? — zagadnął.
Allan pokazał broń.
Dużo zapłaciłeś?
Dużo, niedużo, w sam raz. A co z moimi końmi?
Wybacz. Nie mogłem do tej pory wyjść na miasto. Widziałeś, co tu się działo? Zaraz to naprawię.
Pójdę z tobą.
— Zepsułbyś cały interes. Jeśli sprzedawca spostrzeże, jak ci pilno, tak podniesie cenę, że ci włosy staną dęba na głowie. Co innego ze mną, któż będzie podejrzewał, że mi zależy na czasie?
Mam i ja swoje sposoby na zbyt sprytnych handlarzy, ale niech tam. Nie będę psuł interesu.
W porządku. Ewo — zwrócił się do żony — nie daj Allanowi nigdzie wychodzić aż do mego powrotu.
Przestań, stary nudziarzu. Idź już.
Karczmarz pokręcił się po izbie, cisnął ścierkę na szynkwas i wyszedł. Nie było go bardzo długo i przez ten czas Allan zdążył opowiedzieć pani Ewie całą historię swego życia, od chwili ostatniego pobytu w Pocatello. Była to relacja dobrze już znana Robertowi.
A co z twoim towarzyszem? — zainteresowała się gospodyni. — Z tym, który zwichnął nogę?
Hastings! Nie poznałabyś go w stroju, jaki obecnie nosi. Wygląda niczym sam admirał. Został pilotem. Spotkałem go właśnie przed kilku dniami, pilotował statek, na którym płynąłem.
To jemu się lepiej poszczęściło — zauważyła pani Ewa.
Ech, ze mną nie jest tak kiepsko. Gdyby nie ta paskudna przygoda z łajdakiem, o którym ci mówiłem, byłbym nadal właścicielem saloonu.
Ale nie jesteś. Słuchaj, Allan, naprawdę przyjechałeś tu na polowanie?
Oczywiście. Czy to takie dziwne?
Jak na człowieka, który stracił majątek...
No, no. Przecież nie tak wiele. Saloon sprzedałem wcale nieźle.
Nie potrzebujesz pieniędzy?
Ani mi to w głowie. Czyżbym kupował konie? Wybierał się na wycieczkę? Nie troszcz się o mnie. Gdy odsapnę po tamtej hecy, rozejrzę się i nabędę jakiś interes.
Saloon?
Kto wie? Może właśnie saloon, bo na farmerstwie nic a nic się nie znam.
Toś mnie uspokoił.. Ale... chyba nie nosisz przy sobie całego majątku? Tu nie są bezpieczne strony.
Pewnie, że nie noszę. Od czego są banki? To mądry wynalazek, więc chociaż mój worek wygląda dość pękato, tylko głupi złodziej połasiłby się na niego.
A starczy ci na konie?
I na konie, i na parotygodniową podróż. Jesteś zadowolona?
— Nie pleć głupstw! Nie tak dawno pewien kupiec sprzedał swój skład i opuścił Pocatello. Zamiast wsiąść w pociąg, nabył konia i ruszył ku górom. Później opowiadano, że chciał znaleźć złotą żyłę, wspomniał mu o niej któryś z klientów. Nie dojechał, biedaczek. Jego zwłoki znaleziono cztery mile na zachód od Pocatello.
Oczywiście, bez pieniędzy. Ja sądzę, że go zamordował ten klient. Zawrócił kupcowi w głowie, może go namówił do sprzedaży składu i ruszył za nim?
Mogło tak być — przyznał Allan. — Właśnie dlatego nie wożę z sobą większych sum i nie chwalę się swym dorobkiem przed obcymi. Wolę udawać biedaka.
Z ciebie zawsze był spryciarz.
Pewnie, że spryciarz! — zahuczał znajomy głos.
O! — ucieszył się Allan. — Gdzie konie?
Olbrzym siadł na ławie.
Sprawa dojrzewa — odparł.
Co to znaczy?
Jeśli wierzchowców nie będzie dziś, to będą jutro.
A jak nie będzie ich jutro, będą pojutrze. W taki sposób sprawa przeciągnie się na tygodnie.
Spokojnie, Allan. Skąd ta nerwowość? Jak powiadam, że jutro, to jutro. Sprzedawca jeszcze się namyśla. Po prostu chce mnie wybadać, czy bardzo mi zależy na tych koniach, czy też kupię jakiekolwiek inne?
To zrób to natychmiast.
O nie, mój drogi. Nie wezmę byle chabety. Te, o które się targuję, warte są swojej ceny. Opłaca się poczekać.
— Byle niezbyt długo.
Świtem następnego dnia siedzieli na grzbietach wierzchowców. Robert pochwalił wybór karczmarza. Zwierzęta wyglądały na silne, odporne na zmęczenie i ścigłe, co się okazało po paru godzinach jazdy.
— Skoro tak twierdzisz — ucieszył się Allan — Adam oddał nam niemałą przysługę. Nie wiem, skąd on się zna na koniach, lecz widać zna się dobrze. Spójrz! Parów przed nami. I trawa dokoła bardziej zielona. Idę o zakład, że dnem płynie strumień. Popędźmy konie, kolego.
Ruszyli galopem.
Robert zachwycał się jazdą. Może to spowodował widok dalekiej przestrzeni, nieco podobnej do bezleśnych obszarów Teksasu, a może spokój, jaki go ogarnął, i świadomość, że nic mu tu nie zagraża. Przestał rozmyślać o liście gończym, o pościgu, o kłamliwym oskarżeniu Boba Locke.
Kopyta zatętniły po twardej skorupie ziemi, a wiatr przesycony zapachem szałwii dmuchnął w twarze. Bo też cała preria, jak okiem sięgnąć, porosła była szałwią jeszcze nie rozkwitłą. Jej zielonoszare liście nadawały pustkowiu barwę monotonną i nieco posępną. Lecz tam, dokąd podążały oba wierzchowce, błyszczała szmaragdowa wysepka ziemi spadającej łagodnym zboczem.
Zbliżywszy się zauważyli czubek drzewa wystający ponad krawędź parowu. Zeskoczyli z siodeł, sprowadzili zwierzęta na samo dno miniaturowego wąwozu, w którym rosło kilka sosen rzucających długie cienie na miękkie poszycie różnobarwnych ziół i powojów. Spłoszyli parę królików, które znikły w niewidocznych norach.
— Znakomite miejsce — zachwycił się Allan. — Woda! Nie myliłem się. A co tropów dokoła! Ech, kolego, można by tu zapolować.
— W tej dziurze? Co za czworonóg odważy się tu zejść, jeśli dla nas samych ledwo starcza miejsca?
Była to przesada. Dolinka istotnie niezbyt rozległa, lecz dość przestronna, mogła pomieścić nawet spory tabunek koni.
Widać, że z ciebie żaden myśliwy — zauważył Allan rozluźniając popręgi wierzchowca.
Nigdy nie byłem myśliwym — wyznał Robert.
I ja tak mniemam. Przyjrzyj się tym odciskom racic.
Z przeciwległej ściany parowu, w miejscu gdzie wznosiła się najbardziej stromo, w połowie wysokości, z małego otworu w darni ciurkała sennie przezroczysta struga. Spadała po zboczu do wyłożonej kamieniami niecki o średnicy kilku stóp. Kamienie leżały luźno, przepuszczając część wody, która zapewne wsiąkała w piaszczysty grunt, bowiem miniaturowe jeziorko nie miało innego odpływu. Dokoła tej niecki wilgotna trawa została pognieciona, a gdzieniegdzie widniały półokrągłe wgłębienia — odciski kopyt czworonogów, na pewno nie koni, jak zaraz zauważył to Allan.
Myślę — powiedział — że jest to jedyne źródło w okolicy. Dlatego tyle tropów. Gdyby tak wieczorem ukryć się na skraju wąwozu?
Zwierzyna przyjdzie?
To pewne, kolego. Jeśli nie zwietrzy nas wcześniej. Lecz trzeba tu tkwić do wieczora, a przejechaliśmy zaledwie kilka mil.
Podprowadził konia do źródełka i czekał, aż zwierzę zaspokoi pragnienie, później przywiązał je do drzewa i rozłożył się w trawie.
— O tej porze jest najgoręcej — wyjaśnił. — Przeczekamy tu z godzinkę.
Robert nie odpowiedział. Za przykładem Allana napoił swego wierzchowca i rozłożył się obok towarzysza wędrówki. Leżał z otwartymi oczyma, obserwując niebo. Słońce dosięgło szczytu i grzało tak, jakby to była pełnia łata, a nie koniec wiosny. Białe obłoki — sygnały bezdeszczowej pogody — płynęły leniwie po niebie. Robert patrzał i rozmyślał. Polowanie! Nigdy nie brał udziału w polowaniu. Karol Gordon, chociaż traper, tak poświęcił się w Greenfield zajęciom rolnika, że zupełnie zarzucił swój poprzedni zawód. Zresztą i czasu nie starczało na myśliwskie wyprawy, a gdy wreszcie czas taki się znalazł, bo w braku deszczów zaniechano orki i siewów, zabrakło zwierzyny. Uciekła tam, gdzie gleba nie zamieniła się w jałową pustynię, gdzie rosła trawa, a chmury zraszały ziemię wilgocią.
Czy nie można by tego przełożyć na inny dzień?
Czego? — zdziwił się Allan.
Polowania.
Pewnie, że można. Urządzimy je, gdy warunki na to pozwolą.
Jakie warunki?
— Teren, kolego, teren. Na gładkim i równym nic nie wskórasz. Już ci mówiłem, że antylopy nie dościgniesz nawet najszybszym koniem, musisz ją podejść niepostrzeżenie, lecz jakże tego dokonać na otwartej płaszczyźnie? Ta dolinka to świetny teren do zasadzki. Ba, lecz trzeba czekać do wieczora, a nam pilno do Szoszonów.
Ziewnął i przewrócił się na bok. Robert znowu począł spoglądać w niebo i rozmyślać. Ciągle o polowaniu.
Nie wyobrażasz sobie — mruknął nieoczekiwanie Allan — jak smaczna jest pieczeń z antylopy. Gdy o niej wspomnę, aż mnie w dołku ściska. Z głodu.
Mamy boczek — zauważył Robert — a antylopę już jadłem w Pocatello.
— To co innego. Gdybyś spróbował choć raz antylopiej pieczeni przy ognisku!
Robert roześmiał się.
— Widzę, że wam bardzo zależy na antylopie.
Allan znowu się przekręcił.
Tyle lat nie miałem strzelby w ręku! Cóż dziwnego, że chciałbym sobie przypomnieć stare czasy.
A gdybyśmy tutaj zapolowali, a później natychmiast ruszyli w drogę?
Nocą? Zbyt wielkie ryzyko. Wiesz, co to są wioski piesków?
Wiem. Widziałem już pole zryte norami, niebezpiecznie tamtędy jeździć. Konie łamią nogi.
No, właśnie. A masz ty sowi wzrok, kolego? Dostrzeżesz w nocy dziurę w ziemi?
Robert westchnął. Jego kalkulacja, że utracony na polowanie czas nadrobią nocną jazdą, okazała się nic niewarta. Allan na pewno miał słuszność. Za wielkie ryzyko. Cóż, trzeba polowanie odłożyć. Robert westchnął po raz drugi. Próbował myśleć o czymś innym. Na próżno. Kręcił się i wiercił, aż jego towarzysz zagadnął:
Co ci, kolego? Ugryzło coś?
Nie. Zastanawiam się... — zaczął Robert z wahaniem — czy nie moglibyśmy zostać tu na noc.
Allan natychmiast siadł..
— Tak sądzisz? Może i masz rację. Ostatecznie, jeden dzień przerwy w podróży nic nam nie zaszkodzi.
Zgoda, zostajemy. Weź nóż, kolego, i natnij co bardziej żywicznych gałęzi, nazbieraj jeszcze chrustu, a ja rozkulbaczę nasze dzielne rumaki.
Wstał i poszedł do koni. Robert nie okazał się ani rączy, ani chętny. Uznał, że do wieczora jest jeszcze sporo czasu, więc po co ten pośpiech? Półsennym okiem obserwował krzątaninę Allana. To nie było lenistwo, lecz najprawdziwsze zmęczenie, które dopiero teraz poczęło dawać się we znaki. Długa jazda pociągiem, dzień spędzony w Pocatello prawie bez odpoczynku, bo trzeba było zająć się czyszczeniem i obrządzaniem koni przyprowadzonych przez karczmarza dopiero nad wieczorem, na koniec udział w posiłku, który przeciągnął się do późnych godzin nocnych, bo Hayes chciał się nagadać z Allanem — wszystko to nie pozostało bez wpływu. W dzień odjazdu Allan zbudził Roberta już o czwartej nad ranem. Rzeźwe powietrze świtu wypłoszyło resztki snu, lecz teraz, gdy słońce przygrzało, nie przespane godziny nocy poczęły się przypominać.
— Cóż tak leżysz, kolego? Warto napić się kawy. Spaliśmy kapinkę za krótko, kawa dobrze nam zrobi.
Ale nie zagotujesz wody bez ognia, a nie rozpalisz ognia bez drzewa.
Robert dźwignął się niechętnie, ospale począł zbierać chrust i obłamywać co cieńsze gałęzie. Ułożył z tego spory stos, który Allan uznał jednak za niedostateczny. Wrócił więc do nudnej roboty i oczyścił chyba połowę dolinki z opadłych gałęzi i suchego igliwia, zanim jeszcze jego towarzysz stwierdził, że opału starczy na resztę dnia i na całą noc, i polecił mu zająć się wyszukaniem trzech płaskich kamieni. Robert widział takie kamienie ułożone na dnie zagłębienia z wodą, ruszył więc ku źródełku.
Nie stamtąd! — krzyknął Allan.
Dlaczego?
Dlatego, że woda natychmiast wsiąknie w piasek, a poza tym nie wolno niszczyć cudzej roboty.
Cudzej roboty?
A co ty sobie myślisz? Czyżby kamienie przymaszerowały same i tak pięknie ułożyły się w dołku? Bawił tu przed nami jakiś porządny westman z koniem i ponieważ miał trudności z napojeniem zwierzęcia wprost ze strugi, wykopał w ziemi dołek i zgrabnie wyłożył go kamieniami.
Nie zastanowiłem się — wyznał ze skruchą Robert.
To powiedziawszy począł krążyć wokół zboczy dolinki, na próżno wypatrując czegoś, co pod stopą lub dłonią nie uginałoby się jak darń. Doszedł do wniosku, że głazy do wyłożenia niecki przyniesiono spoza dolinki. Powiedział o tym.
Allan ryknął śmiechem.
— Puknij się w głowę, kolego. Któż by szukał kamieni na prerii?
Obrażony Robert powrócił do swych poszukiwań. Tym razem przy pomocy długiego noża. Dzięki niemu pod płytką warstwą traw znalazł to, czego szukał. Wydobył i z dużym trudem doniósł ciężkie głazy do miejsca, gdzie Allan już rozpalił ogień. Ułożyli je wokół nikłego płomienia, a na nich postawili garnek z wodą. Ten garnek był darem Adama Hayesa. Szczodry oberżysta zaopatrzył Allana również w skórzany worek na wodę, przedmiot wręcz nieodzowny podczas podróży poprzez suche, pozbawione wilgoci tereny.
Robert, zlany dziesiątym potem, legł w cieniu najbliższej sosny i wydychiwał z siebie zmęczenie, aż do chwili gdy jego towarzysz oznajmił:
Kawa gotowa. Tak, kolego — gadał dmuchając na wrzątek — nie masz jak kawa na zmęczenie. Pij, później możemy się przespać aż do zmroku. Dopóki widno, nic tu nie będzie się działo. Zwierzyna teraz tak samo odpoczywa, jak my.
A ludzie?
Jacy tam ludzie? Przecież to pustynia.
Indianie.
Indian w tych stronach nie ma.
A bandyci? Opowiadano mi, że właśnie na pustkowiach grasują najrozmaitsi przestępcy.
Źle ci opowiadano, kolego. Oni grasują, jak się wyraziłeś, wcale nie na pustkowiach. Cóż by mieli tu do roboty? Napadają na pociągi lub na dyliżanse. Lecz tędy nie przebiega żadna linia kolejowa i nie jeździ żaden dyliżans. Kogóż więc mieliby rabować? Możesz spokojnie drzemać, kolego.
Robert nie czekał na powtórną zachętę. Dopił kawy, zabrał zrolowany koc, oparł na nim głowę i zasnął pod pniem wysmukłej sosny. Nic nie zakłóciło odpoczynku chłopca aż do zmierzchu. Wtedy zbudził go towarzysz wędrówki. Zdążył już przygotować pieczony boczek, kawę, a nawet pokrajany chleb, nabyty w Pocatello wraz z sucharami. Jedząc przynaglał Roberta do pośpiechu.
— Zaraz wstaną wieczorne zorze — mówił obcierając rękawem tłuszcz kapiący mu po brodzie. — Nadchodzi pora wędrowców prerii. Nim noc zapadnie, zjawią się u wodopoju. Musimy zgasić ogień i ukryć się na skraju dolinki. Jeśli tego na czas nie uczynimy, nawet nie powąchasz pieczonej antylopy.
Po takim ostrzeżeniu Robert już nie jadł, lecz łykał całe kęsy jedzenia, a kawą niemal się parzył. Allan chlusnął wodą na ognisko. Nabili strzelby i legli na skraju zbocza.
Leciutki wiaterek dmuchał im w twarze i Robert uznał, że nie ma nic przyjemniejszego nad polowanie. Lecz to było wrażenie pierwszych kilkunastu minut oczekiwania. Następne okazały się mniej miłe. Zaledwie nad dalekim horyzontem poczęły smużyć się purpurowe pasma zachodu, a półkolisty skrawek słońca jeszcze nie skrył się pod ziemię, Robert poczuł, że jego żołądek uciska coś bardzo twardego, prawdopodobnie kamień. Przesunął się nieco. Ucisk brzucha ustąpił, ale coś boleśnie gniotło go w piersi. Znowu się przesunął. Kilka następnych minut przeleżał nieruchomo, z oczami utkwionymi w pustą dal. Taka obserwacja wymagała lekkiego uniesienia głowy. Po minucie zdrętwiał mu kark. Opuścił głowę, lecz przez to stracił z oczu widok prerii. Postanowił więc cofnąć się w dół zbocza. Uczynił to i odetchnął z ulgą. Teraz leżał znacznie wygodniej.
Czy musisz się wciąż wiercić? — zaszeptał Allan.
Bardzo tu niewygodnie — odparł chłopak nie usiłując nawet ściszyć głosu.
Jeżeli będziesz tak ryczał, przepłoszysz wszystką zwierzynę — skarcił go Allan. — Wieczorem głos niesie się bardzo daleko. Jak ci niewygodnie, idź spać.
Robert przestraszył się. Stracić taką okazję! Nie odpowiedział, lecz znieruchomiał, bojąc się nawet głośniej odetchnąć. Przyrzekł sobie, że raczej wrośnie w ziemię, niż wykona jakikolwiek ruch. Przyrzeczenie takie mógł złożyć tylko greenhorn, a dotrzymać tylko doświadczony traper. Po kilku minutach poczuł, że go swędzi nos. Zakrył twarz dłonią. Nie pomogło. Kichnął, a odgłos kichnięcia zabrzmiał w ciszy wieczoru niczym strzał z dubeltówki.
Słuchaj, kolego — złowrogo zaszeptał Allan — zejdź na dół, połóż się pod drzewem i śpij.
Już nie będę — odszepnął chłopiec — Daję słowo.
Allan nie powtórzył rozkazu, a Robert leżał nieruchomo jak głaz i... cierpiał. Najpierw zakłuło go w lewej łopatce, z kolei — w prawej. Zacisnął zęby, zdecydowany wytrwać w bezruchu. Kłucie ustąpiło, natomiast poczęła mu dolegać lewa łydka. Skurcz. To było okropne. Zerknął w stronę Allana. Eksplorer oparł głowę na rękach, broń położył przy piersi i spoglądał ponad czubkami traw w przestrzeń ograniczoną czerwoną smugą horyzontu. Słońce skryło się całkowicie, purpurowe zorze rozpaliły się ogniście na krańcach prerii — niedoświadczony wędrowiec mógłby podejrzewać pożar.
Jeszcze pół godziny, a szarość poczęła spływać na ziemię, coraz bardziej gęstniejąc. Robert, ciągle z oczami utkwionymi w twarzy Allana, ostrożnie, bardzo ostrożnie podkulił nogę. Pomogło, ból zelżał. Allan położył palec na ustach i przysunął do siebie broń, kolba dotknęła jego ramienia. Robert naśladował go. Zwierzyna musiała znajdować się blisko, lecz na próżno wytrzeszczał oczy.
Spojrzał w lewo, spojrzał w prawo. Naraz zauważył i serce zabiło mu mocniej. Antylopy! Antylopy! Cóż by innego? Ruchome cienie mknęły wprost na dolinkę. Jeszcze nie potrafił policzyć, ile ich gna. Objął dłonią zwężenie kolby, przycisnął mocniej do ramienia i palec położył na spuście. Spokojnie, spokojnie — nakazywał sobie, a równocześnie drżał z przejęcia. Zwierzęta zbliżały się. Pięć sztuk. Wydały mu się jakieś wyższe, niż sądził. I rogi dźwigały bardziej rozrośnięte. Biegły, wciąż biegły. Już słyszał miękki tupot ich racic. Nagle — zatrzymały się. Robertowi zaparło dech. Postanowił, że strzeli, jeśli zawrócą. Szansa trafienia niewielka, lecz cóż szkodzi spróbować? Ruszyły znowu, tym razem wolniej. Czyżby przeczuły niebezpieczeństwo? Oto są już bardzo blisko. Na co jeszcze czeka Allan? Spojrzał na niego.
Allan wolniutko uniósł lufę.
— Teraz — szepnął.
Robert szarpnął bronią, nacisnął spust, o sekundę wcześniej trzasnęła strzelba Allana. Stadko znieruchomiało, lecz nim przebrzmiał huk, zwierzęta zawróciły w podskoku i znikły w szarości wieczoru jak duchy.
Nie udało się — stwierdził z żalem Robert.
Tobie nie — roześmiał się Allan — mnie... tak. Chociaż przez tyle lat nie miałem w ręku broni. Lecz nie martw się, ja również haniebnie pudłowałem, zanim po raz pierwszy trafiłem, gdzie należy.
Jednak antylopy uciekły.
Jakie tam antylopy? To jeleń wirginijski, kolego[Jeleń wirginijski — najbardziej rozpowszechniony obok antylopy czworonóg łowny w Północnej Ameryce. Dziś jego ilość ocenia się jeszcze na pięć milionów sztuk.]. Gdzież go nie ma? Buszuje po lasach, po chaszczach, po prerii, lubi również odwiedzać uprawne pola farmerskie. Chodź.
Dźwignęli się z ziemi. Robert pełen niewiary, ponieważ nadal nie dostrzegał myśliwskiego trofeum, Allan wesoły i triumfujący. I nie bez powodu. Robert zdumiał się, gdy go Allan bezbłędnie doprowadził do miejsca, gdzie nieruchomo spoczywał jeleń. Z trudem przyciągnęli go na skraj dolinki, później zepchnęli na samo dno. Allan rozpalił ogień i w jego blasku mógł Robert dokładniej przyjrzeć się zwierzęciu. Była to pokaźna sztuka, z wielkim, bardzo rozgałęzionym porożem, o futrze rudawym i białym na spodzie krótkiego ogonka.
— No, bierz się za nóż, kolego, będziesz mi pomagał.
Robert nie miał pojęcia, w jaki sposób ściąga się skórę, więc tylko uważnie wykonywał polecenia. Uporali się z robotą dopiero w pełni nocy.
— Świeże mięso nie jest najlepsze — wyjaśnił eksplorer — lecz pewnie chciałbyś spróbować pieczeni?
Robert ochoczo przytaknął. Allan zajął się krajaniem i przyrządzaniem dania, które — chociaż przypalone z zewnątrz i obsypane popiołem — wydało się chłopakowi przysmakiem nad przysmaki.
Teraz idź spać — rozkazał Allan.
A wy?
Ja mam roboty na całą nockę. Musimy zabrać na drogę jak najwięcej mięsa, upieczonego oczywiście, bo surowe już jutro stanie się niejadalne.
Pomogę wam.
Nic z tego. Nie znasz się na kucharskiej robocie. Połóż się. Ruszamy o świcie.
Nazajutrz Robert uważnie przyjrzał się swemu towarzyszowi szukając w jego twarzy śladów znużenia, lecz nie znalazł.
Spaliście? — zagadnął.
Gdzie tam! Patrz, ile mięsa jeszcze zostało. Ale trudno. To, co zdążyłem upiec, powinno wystarczyć na całą drogę. Mamy przecież zapasy z Pocatello. Resztę zostawimy jako prezent dla kujotów. Niech i one mają swój dobry dzień. No, idź, umyj się, jeśli uważasz to za stosowne, i zabieraj się do śniadania. Patrz, już niebo poczyna różowieć.
Robert, przyzwyczajony od lat do porannej toalety, pobiegł ku źródełku, zrzucił z siebie kurtę, kamizelkę, koszulę i stanął bezradny wobec tak prymitywnej umywalki. Nawet podczas przepędu bydła korzystał z miednicy. Tu musiał uklęknąć. Nie zdążył jeszcze rąk zanurzyć w wodzie, gdy przeszkodził mu okrzyk Allana.
— Hej, tam! Najpierw napój konie. Po twoim myciu nie będą chciały pić.
Robert posłusznie zastosował się do polecenia.
A może używasz mydła, kolego? — zagadnął go Allan od ogniska.
Używam...
No, to tym razem lepiej zrezygnuj z tego zwyczaju.
Dlaczego?
Dlatego, że twoje mydliny zatrują wodę w zbiorniczku na kilka dni. Pomyśl o innych, kolego! Może już jutro przyjedzie tu spragniony wędrowiec.
To się napije ze strugi — odparł Robert.
A koń? Woda z mydłem ma okropny smak. Pomyśl i o zwierzynie, którą pozbawisz wodopoju. Czy ma paść z pragnienia dlatego, że jakiś czyścioszek myśli tylko o swojej wygodzie?
Robert westchnął. Szczękając z chłodu zębami ochlapał twarz, szyję i piersi, po czym na wilgotne jeszcze ciało wciągnął koszulę. Płomień ogniska i gorąca kawa przywróciły mu dobre samopoczucie. Z jedzeniem uwinął się szybko. Pakowanie manatków i kulbaczenie koni trwało nieco dłużej. Gdy wreszcie obaj znaleźli się na siodłach, Robert spojrzał z żalem na potężne rogi myśliwskiego trofeum.
Takie rogi byłyby ozdobą niejednego mieszkania — zauważył.
Chcesz zabrać? Proszę bardzo, ale nie licz na to, że ci pomogę wieźć.
Och, nie! Ja tylko tak... teoretycznie.
No to... praktycznie: jazda, kolego! Zorze już gasną.
Opuścili dolinkę, gdy purpurowe kolumny łączące ziemię z niebem poczynały blednąc, aż wreszcie znikły. Złocisty rąbek słońca wyjrzał zza horyzontu.
Po siedmiu dniach wędrówki i siedmiu nocach spędzonych przy ogniskach dotarli nad brzeg rzeki większej od spotykanych dotąd strumyków. Allan policzył, że minęli ich siedem, i twierdził, że siódemka jest liczbą szczęśliwą, co gwarantuje pomyślne zakończenie podróży. Za dwa, najwyżej trzy dni bezpiecznie dotrą do celu.
Tygodniowa jazda dla trapera, eksplorera czy w ogóle westmana stanowi mało znaczący okres czasu, zwłaszcza jeśli w tym okresie nie wydarzy się nic interesującego. Jednak dla Roberta monotonna wyprawa stała się przeżyciem godnym zapamiętania. Bo chociaż przed laty przemierzył znacznie większą przestrzeń, przecież w warunkach zupełnie odmiennych: jechał wozem i dopiero pod koniec przepędu począł się uczyć konnej jazdy, pomagać kowbojom, co trwało bardzo krótko. Choroba przerwała naukę. A obecnie? Och, obecnie sprawy wyglądały inaczej. Posuwając się trop w trop za Allanem, wyobrażał sobie, że jest jednym ze słynnych tropicieli śladów, czymś w rodzaju Sokolego Oka, o którym czytał w książkach pożyczonych mu przez Karola Gordona. Marzył, że lada chwila ujrzy grupę indiańskich wojowników o głowach ustrojonych barwnymi piórami, dzierżących w dłoniach długie dzidy i błyszczące czerwienią godła plemienne.
Ognisko płonące w nocy i półgłośna gadanina Allana, cisza zapadającej w sen prerii, podobna cisza przedświtu — wszystko to budziło w Robercie nie znane dotąd wzruszenia. Wszystko miało swe uroki, nawet wczesne zrywanie się z niewygodnego posłania, nawet źródlana woda rankami tak zimna, że drętwiały palce i o prawdziwym umyciu się mowy nie było. Posiadała swój urok na pół spalona, twarda pieczeń jelenia lub kawa, w której pływały odrobinki popiołu i sosnowe szpilki.
— Oto jesteśmy nad Wężową Rzeką — oświadczył uroczyście Allan Bow, gdy ujrzeli rozlewiska szerokiego nurtu, wijącego się wśród kopulastych pagórków i porośniętych trawą płaszczyzn. — Jeśli się mylę, bodaj mi język kołkiem stanął! To już prawie kres naszej podróży. Tam będziemy nocować — wskazał na kępę krzewów i drzew rosnących półkolem nad brzegiem rzeki.
Zeskoczyli z końskich grzbietów, rozkulbaczyli zwierzęta, napoili je, a później na długich linkach przywiązali do pni. Do zachodu słońca brakowało godziny, więc Allan uznał, że wolno im teraz nieco poleniuchować, tym bardziej że miejsce na biwak było znakomite. Zarośla tworzyły gęsty żywopłot otaczający malutką polankę, na której rosło kilka drzew. Jedynie od strony wody nie istniała naturalna zagroda, jednak stanowiła ją przecież rzeka.
— To wspaniałe miejsce — zachwycał się Allan. — Woda nas chroni z jednej strony, a z pozostałych trzech zarośla. Kto usiłowałby je sforsować, narobiłby tyle szumu i trzasku, że zbudziłby nawet susła w norze.
— A któż nas może zbudzić? — zaśmiał się Robert.
Uważał, że to wychwalanie miejsca pod obozowisko było jedynie wynikiem zmęczenia Allana, który nie chciał już tego dnia jechać dalej.
Kto nas może zbudzić? — powtórzył Allan. — A chociażby puma.
Odstraszy ją ogień. Zresztą nie słyszałem, aby pumy wędrowały po równinach. Ich miejsce to góry albo podgórskie wyżyny.
Patrzcie go! Jaki mądrala! Lecz jeśli nie puma, to może zjawić się inny gość, równie niebezpieczny.
Przez siedem dni nie spotkaliśmy żadnej żywej istoty, poza stadkiem jeleni i kujotami.
Prawda, lecz widzisz, kolego, sytuacja obecnie się zmieniła. Znaleźliśmy się dość blisko ziem Szoszonów i chociaż przydzielono im ściśle określony teren, nie ma tu słupów granicznych ani straży. Indianie zapuszczają się daleko poza swe rezerwaty, a ja nie chcę być zaskoczony nieprzewidzianą wizytą.
Boicie się czerwonoskórych? To po co do nich jedziemy?
— Wcale się nie boję — oburzył się Allan. — Nie znalazł się taki śmiałek, który odważyłby się nazwać mnie tchórzem. Zapamiętaj to sobie, kolego.
— Ależ... ja tylko żartowałem.
— To niedobry żart. Nie próbuj go powtórzyć przed kimś obcym, mógłby się źle zakończyć dla takiego, jak ty, niedoświadczonego młodzika.
Przepraszam. Powiedziałem głupstwo.
No, już dobrze. Na przyszłość najpierw pomyśl, zanim zaczniesz gadać.
Udzieliwszy takiej nauki Allan wyjaśnił Robertowi, że nieoczekiwane spotkanie — na przykład napad czerwonoskórych — nigdy nie należy do przyjemności. Że nie sposób w tego rodzaju sytuacji czegokolwiek wyjaśnić napadającym i można nieźle oberwać. Zwłaszcza w nocnych ciemnościach. Co innego za dnia, gdy w porę zauważy się nadjeżdżającą grupę ludzi. Od pobytu Allana w wiosce Szoszonów upłynęło kilka lat, więc wielu młodych wojowników nie zna go. Należy im wyjaśnić, po co i do kogo jadą, a wówczas na pewno zostaną gościnnie przyjęci. Lecz czy nocny napad daje okazję do takich wyjaśnień?
Robert odparł, że okoliczności raczej utrudniają spokojną rozmowę.
— No, właśnie! Dlatego będziemy tkwić za tymi krzaczkami, żeby nas nikt nie zauważył, a oprócz tego: czuwać. Jeśli pragniesz się wypluskać, proszę bardzo, nawet z mydłem. Wody tu sporo.
Robert natychmiast skorzystał z propozycji. Pobiegł na brzeg, błyskawicznie pozbył się odzieży i zupełnie nagi wskoczył w nurt rzeki. Woda, nagrzana słońcem, była przyjemnie letnia. Chłopak odszukał głębsze miejsce, dał nurka raz i drugi, później wyszorował się mydłem. Opuściło go uczucie zmęczenia. Wrócił do rozpalonego przez Allana ogniska. Upitrasili wieczerzę, uporali się z nią szybko, potem siedzieli przy płonących drewienkach, póki pierwsze gwiazdy nie ukazały się na niebie.
— Idę spać — oświadczył Allan — ty będziesz czuwał, kolego. Cztery godziny. Masz zegarek? Nie masz. Pożyczam ci swój. Co prawda, dobry westman odczyta godzinę z położenia gwiazd i księżyca, lecz ty przecież nie jesteś westmanem. Nie martw się, może kiedyś nim zostaniesz.
Wydobył z kieszeni bluzy potężny chronometr wielkości małego spodka.
— Tylko nie zgub! Ten zegarek przypomina mi lepsze czasy i mam nadzieję w jego towarzystwie doczekać się jeszcze lepszych. I uważaj, kolego! Nie dokładaj zbyt wiele do ognia, w nocy łunę widać bardzo daleko. Najlepiej byłoby zgasić, ale noc zapowiada się chłodna, więc podtrzymuj żar, lecz strzeż się płomieni. Miej oko na konie i chwytaj strzelbę, gdy zauważysz, że się niepokoją. Od czasu do czasu wyjdź poza krzaczki i porozglądaj się. I nie hałasuj, nocą każdy szmer niesie się na mile.
Udzieliwszy tylu zbawiennych rad, Allan wymościł sobie legowisko pod najbliższym drzewem, otulił derką, głowę złożył na siodle i chyba w minutę później zasnął, bo Robert usłyszał lekkie chrapanie. Był to miły odgłos, przypominający, że nie jest sam i wystarczy krzyknąć, a u jego boku stanie sprzymierzeniec lepiej od niego rozumiejący się na preriowych sprawach.
Robert tkwił przy ogniu, czujnie nasłuchując i od czasu do czasu zerkając na wierzchowce. Dwukrotnie, w myśl zaleceń Allana, wychodził poza obręb zarośli popatrzeć na rozległą płaszczyznę. Nic nie zauważył. Preria spała w blasku księżyca i w migotaniu gwiazd.
Po drugich takich oględzinach poczęła ogarniać go senność. Otulił się derką i usiadł przy ognisku. Nie było to wygodne. Zmienił pozycję, położył się. Głowę wsparł na ręku, przekonany, że nie zaśnie. Lecz już po kilku minutach powieki same się przymknęły, głowa zsunęła się z dłoni, a ręka opadła na ziemię.
Yambadika
Obudził się i ujrzał buchający wysoko płomień. Ogarnął go wstyd pomieszany z lękiem przed srogimi wymówkami Allana. Spróbował usiąść. Nie mógł. Ręce miał związane, i to na plecach, nogi skrępowane w kostkach czymś, co wyglądało na rzemienne lasso. Spocił się z wrażenia. Któż, u licha, tak go urządził? Czyżby Allan zdobył się na taki żart pragnąc ukarać niedbałego wartownika?
Usłyszał głos, obcy głos. Nie był tchórzem, lecz teraz ten dźwięk napełnił go przerażeniem. Obcy głos powiedział:
— Młody się obudził.
Ujrzał w drżącym blasku ogniska wyniosłą sylwetkę mężczyzny, która pochyliwszy się nad nim zapytała:
— Wygodnie ci, złodzieju?
Robert nie zdążył zaprotestować. Uprzedził go Allan, spoczywający po drugiej stronie ogniska i na pewno również skrępowany.
Mówiłem wam, że to jakaś pomyłka. Konie nabyliśmy w Pocatello.
Kłamiesz.
Gdybym nie leżał tak pięknie związany, oduczyłbym cię zarzucania innym kłamstwa!
— Nie gadaj tyle, stary koniokradzie!
Odpowiedzi Allana już Robert nie usłyszał (może jej nie było?). Uznał więc, że powinien wtrącić się do rozmowy.
— Możecie sprawdzić w Pocatello. Właściciel salonu sam kupował dla nas konie.
No, proszę? — odezwał się nieznajomy. — Słyszałeś, Bryan?
Słyszałem. Ten szczeniak jest nawet zabawny, lecz za bardzo bezczelny. Ty...
Robert poczuł na swej nodze obcas potężnego buta i aż syknął z bólu. Lecz równocześnie pod wpływem tego kopnięcia jego strach przemienił się w gniew. Zacisnął zęby i ani mruknął.
Bryan, idziemy spać. Piekielnie jestem zmęczony.
A cóż tymi dwoma?
Zastanowimy się jutro. Ej, ty... — to było skierowane do Roberta — albo was powiesimy, albo puścimy wolno. To będzie zależało od naszego humoru.
Zaśmieli się obaj jak z najlepszego dowcipu. Człowiek sterczący dotąd nad Robertem zniknął z pola widzenia. Chłopiec uniósł nieco głowę. Dostrzegł Allana leżącego za ogniskiem, nieruchomego. Na prawe, nieco dalej, stały wierzchowce, w tym samym miejscu, w którym przywiązali je do drzew, tylko że teraz zamiast dwu, było ich cztery. A więc napastnicy przybyli tu konno, a Robert tak pięknie wartował, że nie usłyszał nawet tętentu.
„Jestem wart batów — myślał ze złością. — Spisałem się jak dureń. Kim są ci ludzie? Czy rzeczywiście padli ofiarą złodziei? Jeśli nawet tak, łatwo mogli obejrzeć konie nabyte w Pocatello. Chyba że przyjaciel Allana, ten oberżysta, nabył konie skradzione".
Bolała go noga. Co za chamy! Opuścił głowę na siodło i począł ostrożnie próbować mocy swych więzów. Poruszył dłońmi, na próżno. Tylko rzemień jeszcze mocniej wpił mu się w ciało. Postanowił ponowić próbę, gdy draby (tak nazwał ich w myślach) zasną. Tymczasem nadal słyszał przytłumione kroki i odgłosy krzątaniny. Na koniec ucichły. Ogień począł przygasać. Robert jeszcze odczekał kilkanaście minut i znowu uniósł głowę. Z radością stwierdził, że obaj napastnicy leżą nieruchomo, otuleni kocami. Jak by tu porozumieć się z Allanem? Szeptu nie usłyszy, a głośniejszego odezwania się wolał nie ryzykować. Więc może przyczołgać się do Allana? Tylko w jaki sposób? Przekręcił się na pierś, napchał sobie do nosa i do ust sporo kurzu i narobił tyle szelestu, że aż sam się przeląkł. O czołganiu nie było mowy. A gdyby tak próbować potoczyć się? Wolniutko obrócił się całym ciałem raz, drugi i nasłuchiwał. Nic. Cisza. Nabrał oddechu i przetoczył się dalsze trzy razy, znowu zrobił przerwę. Podniósł głowę i stwierdził zły kierunek swego obrotowego ruchu. Zbytnio oddalił się od ogniska. Widział je teraz jako czerwony krąg żarzących się węgielków, dawały nikły blask, tak nikły, że z miejsca, w którym się znalazł, nie dostrzegał ani Allana, ani obu napastników.
Noc była czarna, bez śladu gwiazd i księżyca na niebie, a więc sprzyjająca zamierzeniom Roberta, równocześnie — niesprzyjająca. Bo chociaż ukrywała jego mozolne posuwanie się, to jednak utrudniała dotarcie do niewidocznego celu. Trudność powiększyła cisza — ustał wiatr, krzewy przestały szeleścić, a sosny szumieć. Robert nie potrafił usunąć ani nawet zauważyć suchych patyczków leżących na drodze jego wędrówki, trzaskających pod ciężarem jego ciała. Jednak musiał ryzykować. Potoczył się dalej, czyniąc krótkie przerwy na odpoczynek. Podczas jednej z nich usłyszał głośne ziewnięcie. Rozpłaszczył się na ziemi. Leżał i czekał, pełen niepokoju. Lecz nic więcej się nie wydarzyło. Spojrzał w niebo — było tak samo czarne, jak przedtem. Zmienił pozycję i począł manipulować dłońmi. Wydało mu się, że rzemień opasujący przeguby nieco zelżał. Jednak nadal trzymał ręce w uwięzi. Doszedł do wniosku, że bez pomocy Allana nie pozbędzie się więzów. Co robi Allan? Robert nie wątpił, że tak doświadczony westman, jak jego towarzysz, na pewno nie śpi i chyba próbuje pozbyć się krępujących go rzemieni. Może ma na to jakiś swój sposób?
Odetchnąwszy chwilę ruszył w swą dziwaczną wędrówkę nadal ruchem obrotowym. Nie dane mu było jej zakończyć u celu. Przeraźliwy wrzask zburzył ciszę. Zabrzmiał, jak bardzo wysoki ton nastrojonych na tę samą nutę głosów: „i-i-i-i-i-i-!" Zatupotały nogi, okrzyk urwał się gwałtownie, czarniejsze od nocy sylwetki zamajaczyły wokół dogasających resztek zwęglonych patyków. Pojedynczy głos ozwał się niewyraźnie, coś zaszamotało się i ucichło. Robert zmartwiał, przekonany, że niesamowite zjawy prerii — może diabły, a może duchy uczestników Przeklętej Karawany — dopadły ich tutaj.
Błysnęło światło, po nim wysoki płomień buchnął ku niebu. Ujrzał gromadkę ludzi, usłyszał głos Allana. Jakimże językiem mówił eksplorer? Robert nic nie zrozumiał. Dwie postacie zatrzymały się nad głową Roberta. Jedna z nich schyliła się, zamigotało ostrze długiego noża i nim chłopak zdążył krzyknąć, przecięte zostały krępujące go rzemienie. Wrażenie było tak silne, zaskoczenie tak całkowite, że z trudem zdołał wybełkotać: „dziękuję" i leżał drżąc na całym ciele. Nawet nie zauważył, jak spadły mu pęta z rąk. Równowagę przywrócił mu dopiero głos Allana.
— Jakże się czujesz, kolego?
Odparł, że znakomicie, co było oczywistym kłamstwem. Nigdy dotąd w tak błyskawicznym czasie los nie przerzucił go z krańcowego przerażenia ku krańcowej radości. Jednak seria zaskakujących niespodzianek jeszcze się nie zakończyła. Bo teraz w stojącym nad nim człowieku Robert rozpoznał Indianina.
Szoszoni? — zawołał zdumiony.
Tak, kolego. Nasi przyjaciele od Yambadiki.
A tamci? Którzy na nas napadli?
Zaraz się dowiem — to powiedziawszy znowu zagadał niezrozumiałą dla Roberta mową i uzyskał równie niezrozumiałą odpowiedź.
Okazuje się, że to zwykłe złodziejaszki, kolego. Wczoraj bawili u Szoszonów i oddalili się dyskretnie, zostawiając swoje dwie chabety, a zabierając dwa znakomite wierzchowce. Poza tym to skończeni głupcy, pewnie do tej pory kradli konie tylko farmerom, którzy nie potrafią odnaleźć tropu uciekinierów. Dlatego teraz wpadli na całego.
Lecz po cóż były im potrzebne jeszcze nasze konie? — naiwnie zdziwił się Robert.
Po co? Jest takie powiedzenie, że od przybytku głowa nie boli, zwłaszcza gdy sam wpada w ręce.
Robert pomarkotniał, wybąkał, że to jego wina i że nie ma nic na swe usprawiedliwienie.
Allan spojrzał na niego uważnie, nie podejmując tego tematu.
— Zastanawiam się tylko — powiedział — czemu udawali przed nami okradzionych? Czyżby sądzili, że przez to nie będziemy sprzeciwiać się zabraniu naszych wierzchowców? Mniejsza z tym. Już świta, kolego, więc chyba nie będziemy spali. Chodź, przyjmiemy gości.
Robert podniósł się. Mrok ustępował, czerń nocy stopniowo przemieniała się w szarość nadchodzącego dnia.
Indian było trzech. Robert, który nigdy dotąd nie spotkał się z nimi twarzą w twarz, a oglądał ich tylko na rysunkach, nie tak sobie wyobrażał pierwotnych mieszkańców tej ziemi. Gdzież się podział ich strój, o którym opowiadał mu Karol Gordon? Gdzie barwne pióra wpięte we włosy, gdzie kurtki ze skóry jelenia, gdzie legginy wyszywane kolorowymi paciorkami, zdobione purpurowymi wypustkami na szwach? Moda, którą przejęło wielu westmanów.
Ci czerwonoskórzy, których mógł teraz obserwować w migotliwym blasku płomieni, nosili pomięte, bawełniane spodnie i takież koszule. Chyba tylko pasy, za którymi tkwiły noże i tomahawki, oraz malutkie zawiniątka „leków", zawieszone na szyi, przypominały dumnych wojowników, o których wciąż jeszcze krążyły legendy na Dalekim Zachodzie. No i dziwne, stare rusznice o długich lufach, jakie dzierżyli w dłoniach.
— Siadaj — rozkazał Allan i pierwszy zajął miejsce przy ognisku.
Z przeciwległej strony usiedli trzej przybysze. Allan zagadał do nich niezrozumiałym dla Roberta językiem.
— Wypalimy z nimi fajkę pokoju — wyjaśnił Allan. — Naśladuj mnie we wszystkim, żebyś ich nie obraził.
Jeden z czerwonoskórych, ten, który w oczach Roberta znalazł największe uznanie (bo nosił czerwoną opaskę na długich czarnych włosach), rozwinął węzełek wiszący na szyi i wyjął z niego fajkę o długim cybuchu. Uczynił to ruchem powolnym, pełnym godności, zupełnie jak wyuczony aktor na scenie. Z kolei wydobył woreczek z tytoniem i począł przesypywać jego zawartość do fajki, upychając tytoń palcem. Potem sięgnął gołą ręką po purpurowy węgielek i wolno położył go na główce fajki. Robert poczuł pieczenie palców, jak gdyby on sam trzymał żarzący się okruch.
„Albo ma skórę twardszą od podeszwy — pomyślał — albo to są jakieś indiańskie sztuczki".
Ogarnęła go radość, że oto zasiada przy obozowym ogniu z „prawdziwymi" Indianami i że za chwilę wypali z nimi fajkę pokoju, jak „prawdziwy", doświadczony westman. Ależ dziwić się będą w Wichita Falls wszyscy, którym to opowie. Wichita Falls — powtórzył w myślach i radość zgasła jak zdmuchnięty płomień świecy. Przecież Wichita Falls oznaczało areszt, rozprawę sądową i skazujący wyrok! Lepiej o tym nie myśleć.
Tymczasem właściciel fajki powstał i trzymając cybuch w obu dłoniach począł mówić, to podnosząc fajkę ku niebu, to zniżając ją ku ziemi lub zataczając półkolisty krąg. Robert nic z tego nie pojął. Zerknął na Allana, lecz tamten albo nie dostrzegł, albo udał, że nie widzi spojrzenia chłopca.
Indianin skończył przemawiać. Włożył cybuch do ust, zaciągnął się i wydmuchnął obłoczek siwego dymu ku górze. Z kolei powtórzył tę czynność jeszcze cztery razy, puszczając dym w cztery strony świata. Usiadł i ująwszy fajkę oburącz, podał ją swemu sąsiadowi. Tamten — z głową nakrytą, ku zgorszeniu Roberta, najzwyklejszym kapeluszem, noszonym przez „blade twarze" — odegrał scenę niewiele różniącą się od poprzedniej. Mówił coś równie długo i równie dla Roberta niezrozumiale. Następnie fajka powędrowała do Allana, który zachował się tak, jakby przez całe życie oddawał się jedynie czynności palenia fajki pokoju. Gdy wreszcie nadmuchał dymem w odpowiednich kierunkach i coś tam naopowiadał w dziwacznej mowie, podał fajkę Robertowi.
— Naśladuj mnie — szepnął — nie potrzebujesz przemawiać, uczyniłem to za ciebie.
Robert przyjął fajkę. Dopiero teraz zauważył, że zakończenie jej cybucha jest brudne i zaślinione.
— Czy mogę obetrzeć? — zapytał cicho.
— Ani się waż! No, jazda. Tylko się nie zaciągaj. To niebezpiecznie.
Robert nie zaciągnął się. Lecz i bez tego poczuł w gardle zjadliwy dym o smrodliwej woni i ohydnym smaku. Bohatersko wyszedł jednak z tej próby, puszczając dym w cztery strony świata, potem siadł i wręczył fajkę ostatniemu z uczestników obrzędu. Jeszcze jedno niezrozumiałe przemówienie i fajka wróciła do właściciela. Została dokładnie oczyszczona i schowana. Zapadło milczenie.
Przerwał je Allan, tym razem wyrażając się po angielsku.
— Wdzięczni jesteśmy za pomoc naszym czerwonym braciom.
Tu podał na otwartej dłoni trzy cygara. Zostały przyjęte lekkim pomrukiem zadowolenia. Dwaj obdarowani natychmiast wsadzili do ust całe cygara i poczęli je żuć. Jedynie trzeci — właśnie ten z opaską na czole — wydobył z ognia płonący patyczek i w chwilę później począł delektować się dymem.
— Dajcie i mnie — półgłosem poprosił Robert. — Ohydnie się czuję po tej fajce.
Otrzymał.
Przedranna szarość zastąpiła nocny zmrok i Robert mógł teraz dokładniej przyjrzeć się gościom. Ze zdumieniem stwierdził, że tylko jeden z nich nosił mokasyny, dwaj inni — rozczłapane, paskudne buty, produkt „bladych twarzy". Lecz najdziwniejsze dopiero teraz nastąpiło: palący cygaro, pewnie przywódca pozostałych dwu, nieoczekiwanie odezwał się najczystszą angielszczyzną:
— Azaliż bracia moi, wystawiając na hazard życie swe, nie ponieśli szwanku?
Robert osłupiał. Lecz Allan, bez oznaki jakiegokolwiek zdziwienia, odpowiedział.
Nic nam się nie stało. A co z jeńcami? Jakoś cicho się zachowują.
Niechże brat mój nie troska się o zbójów. Kneble do ust im wraziliśmy, aby krzykiem nie zakłócali mowy naszej.
Rozumiem. Jeśli mój brat pozwoli, przyjrzę się ich twarzom. Może któregoś z nich już dawniej spotkałem?
Na przyzwalający gest — podniósł się...
Chodź — rozkazał Robertowi. — Eleganckie draby — zauważył stając nad leżącymi. — Ubranie jakby wczoraj nabyte w sklepie. Lecz nie po to cię przywołałem, kolego.
Słuchajcie — nie wytrzymał chłopak — po jakiemu oni gadają? Niby to angielski, lecz przecież nikt nie używa takich słów! Ledwo powstrzymałem się od śmiechu.
Mów ciszej — ostrzegł Allan — i nie śmiej się z tej cudacznej mowy. Obraziłbyś ich śmiertelnie.
Rozumiem, ale dlaczego...
To idiotyczny pomysł Yambadiki. Niekiedy najmądrzejszym ludziom przychodzą do głowy najgłupsze pomysły. Wiesz chyba, że wszyscy czerwonoskórzy władają angielskim dość kiepsko, raczej jest to gwara, mieszanina angielskiego i plemiennych dialektów, trudno zrozumiała dla człowieka, który przez dłuższy czas nie wędrował po Dalekim Zachodzie. Yambadika postanowił rzecz zmienić. Zabrał się do uczenia Szoszonów angielskiego. Gdyby do tego się ograniczył, nie byłoby o czym gadać, ale on ubrdał sobie, że w ustach czerwonoskórych współczesna angielszczyzna byłaby niestosowna. Wobec tego począł uczyć swych Szoszonów dawnego języka, jakim posługiwali się ongiś pierwsi biali osadnicy.
Robert prychnął i natychmiast zatkał sobie usta dłonią.
— Przepraszam — szepnął.
Allan pogroził mu palcem.
Przepraszam — powtórzył. — Lecz skąd Yambadika nauczył się tej dziwacznej mowy?
I ja go o to pytałem. Pokazał mi wówczas grubą Biblię, chyba wydrukowaną wówczas, gdy stopa białego człowieka po raz pierwszy dotknęła tej ziemi.
Że też mu się chciało... — zdziwił się chłopiec. — Czy wszyscy Szoszoni wyrażają się tak cudacznie?
Nie wiem, kolego. Gdy bawiłem u Yambadiki przed laty, tylko niektórzy. Czarownik powiadał, że na początek uczy najzdolniejszych. No, wracajmy do ogniska. Jeszcze raz ostrzegam: nie śmiej się z Indian, nawet gdyby mówili językiem kur lub indyków.
A co z tymi? — Robert wskazał na spoczywających nieruchomo jeńców. — Nie można by rozluźnić im więzów i uwolnić z knebli?
— Ani się waż! Nie nasi to jeńcy i nic nam do nich. Bądź ostrożny, kolego, a gdy nie wiesz, jak postąpić, poradź się mnie. Jesteśmy w Idaho, nie w Teksasie, nie w mieście, lecz na prerii wśród czerwonoskórych, a ich zwyczaje mocno się różnią od naszych.
Pociągnął chłopaka za rękaw w kierunku ogniska, przy którym nadal tkwili nieruchomo, jak figurki ulepione z gliny, trzej wojownicy.
— Czyliż rozpoznali bracia nasi oblicza zbójców? — zagadnął czerwonoskóry z opaską ha czole.
Allan przecząco pokręcił głową, a Robert z trudem powstrzymał uśmiech.
— Takoż ich sądzić będziemy li tylko za uprowadzenie rumaków. Ruszymy w drogę, gdy opona niebiosów przetrze się.
Robert zakaszlał podejrzanie. Allan spojrzał nań ostro i aby odwrócić uwagę Indian od dziwnego zachowania się towarzysza, zagadał coś po szoszońsku. Otrzymał zwięzłą odpowiedź w tym samym języku, po czym odszedł od ognia, aby powrócić z wielkim kawałem jeleniego mięsa i kilku sucharami.
Przynieś wody — zwrócił się do chłopca. — Za jakie pół godziny ruszamy i dziś jeszcze ujrzysz Yambadikę. Pospiesz się.
Zaiste, prawdę rzekłeś. Howgh! — stwierdził jeden z wojowników.
Zestawienie dziwacznej angielszczyzny z indiańskim okrzykiem było tak zaskakujące, że Robert wyskoczył jak z procy z kręgu ogniska, porwał blaszany saganek i krztusząc się od śmiechu pognał nad brzeg rzeki. Tam ukląkł nad wodą i ukrywszy usta w dłoniach chichotał dobrą minutę.
— Zaiste!... — szepnął. — Tfu, do licha! Gdzie ja trafiłem? Ten Yambadika na pewno ma kręćka we łbie. Azaliż Allan jest normalny?
Znowu roześmiał się, naczerpał wody i ruszył ku ognisku, strojąc twarz w grymas grobowej powagi. Na szczęście, ranny posiłek upłynął pod znakiem milczenia, a siodłaniu koni i pakowaniu bagażów towarzyszyły tylko krótkie i niezrozumiałe rozkazy Szoszonów.
Gdy wskoczyli na siodła, czerwone zorze, zapowiedź świtu, rozpaliły niebo na horyzoncie.
Kawalkadę otwierał Indianin z opaską, za nim jechał Allan, za Allanem — Robert, za Robertem — dwaj czerwonoskórzy wiodący na lassach zwierzęta, do których przytroczono obu koniokradów. Siedzieli, a raczej— na pół leżeli, mając nogi skrępowane linkami przeciągniętymi pod końskim brzuchem, a ręce związane w przegubach wokół końskich karków. W ten sposób żaden z jeźdźców nie mógł się wyprostować.
Robert nie zapomniał o kopniaku, jednak poczuł litość nad złodziejami. Przecież nawet nie wyjęto im knebli z ust!
Pochód zamykał trzeci wojownik w kapeluszu i wykrzywionych butach.
Posuwano się stale wzdłuż koryta rzeki i tylko w miejscach, gdzie nurt tworzył rozległe zakola i opływał półwyspy, skracano drogę oddalając się od brzegów. Podróżowali bez przerwy aż do godzin południa, gdy upał dotkliwie począł dawać się we znaki ludziom i zwierzętom. Postój urządzono wśród kępy drzew dających nieco cienia. Robert pierwszy zeskoczył z siodła i pognał do rzeki ugasić pragnienie. Dopiero po nim nadszedł Allan i wojownicy z końmi.
Gdy napojono zwierzęta, rozkulbaczono i przywiązano na linkach do pni, wędrowcy legli wśród skąpej trawy, ciężko dysząc.
Obaj jeńcy zostali zdjęci z końskich grzbietów i ciśnięci na ziemię jak tłumoki. Robert położył się obok Allana. Czuł głód i spodziewał się ogniska, gorącej kawy oraz smażonego boczku na sucharach. Zmartwił się nie dostrzegłszy żadnych przygotowań do południowego posiłku.
— Nie będziemy jedli? — zaszeptał do Allana.
Zagadnięty uśmiechnął się, przecząco potrząsnął głową.
— Dlaczego?
— Dlatego, że musielibyśmy podzielić się z Szoszonami, a żywności nie mamy już wiele. Z naszego jelenia prawie nic nie zostało. Niezły apetyt mają nasi wybawcy, lecz czy mogłem postąpić inaczej? Nie chcę wyzbywać się resztek zapasów.
— A oni nie wiozą żywności??
— Na pewno wiozą, lecz są wstrzemięźliwi w zaspokajaniu głodu. Jadają tylko dwa razy dziennie: rano i wieczorem. Musimy dostosować się do ich zwyczajów lub... zaprosić na poczęstunek. Lecz po takim poczęstunku zostaniemy bez zapasów.
To rzekłszy Allan mrugnął żartobliwie w stronę Roberta, następnie odwrócił się doń plecami i udał, że zasypia. Chłopiec zżymał się chwilę, ale co było robić, dał za wygraną. Przymknął oczy, lecz nie potrafił się zdrzemnąć. W brzuchu mu burczało, a myśli krążyły wokół płatów soczystej polędwicy, chleba i (nie wiadomo dlaczego?) klusek polanych złocistym sosem. Ach, kluski!
Przyszło mu tak cierpieć aż do chwili odjazdu. W drodze jakoś zapomniał o głodowych przykrościach, a gdy wieczorem ujrzał pierwsze znaki zwiastujące bliskość ludzkiego osiedla — nadął się pychą, że potrafił tak samo jak Indianie wytrwać bez jedzenia.
Płaszczyzna, jaką jechali, powoli obniżała się, oczom Roberta odsłonił się krajobraz obszernej kotliny, a na niej dziwnego kształtu budowle. Z tej odległości przypominające psie budy lub namioty krasnoludków.
Allan powstrzymał konia i gdy Robert zrównał się z nim, mruknął:
— Jak tam? Nie zemdlałeś z głodu? No, to ciesz się.W dole leży szoszońska wioska, a Yambadika potrafi ugościć przyjaciół!
Yambadika! Allan nie przesadził w opisie i to, co Robert uważał za produkt wybujałej wyobraźni towarzysza, okazało się rzeczywistością.
Biały czarodziej Szoszonów swą figurą w niczym się nie wyróżniał od innych ludzi, lecz twarz! Przypominała... pysk świni, wypisz, wymaluj — świni! Jednak barwa włosów nie zgadzała się z opisem Allana. Były czarne, spadające na ramiona i plecy długimi pasmami. Tak samo czarne były oczy. Te oczy, które według twierdzenia Allana posiadały czarodziejską moc usypiania ludzi.
Yambadikę spotkali na placu wioskowym, w otoczeniu gromady wojowników, za nimi tłoczyły się indiańskie squaw, między którymi widać było głowy dzieci.
Coś tam mówiono, coś krzyczano w niezrozumiałym dla Roberta języku. Później krąg ludzi rozstąpił się i przepuścił czarodzieja. Robert poznał go natychmiast, właśnie po twarzy. Allan zeskoczył z siodła i dwaj przyjaciele padli sobie w ramiona. Na krótką tylko chwilę, bo Yambadika szybko odwrócił się, skinął dłonią i ruszył wolnym, prawie że dostojnym krokiem, prościutko ku spiczastemu namiotowi wzniesionemu na krańcach kolistego placu.
— Zostaw konia i chodź — powiedział Allan, a Robert posłusznie wykonał rozkaz.
Tak doszli do stożkowatej budowli pokrytej skórą. Yambadika uchylił derki zakrywającej wejście i wpuścił do wnętrza przybyszów. Było tu na pół mroczno i duszno. Odór skór, którymi wysłano podłogę, woń futer leżących pod półkolistą ścianą, wreszcie pomieszane aromaty ziół, jakich pęczki zwieszały się z góry tu i tam — wszystko to wypełniało przestrzeń dziwnego pomieszczenia,; a słaby blask dwu kaganków skwierczących tłuszczem dodawał tajemniczości.
Siadajcie — zaprosił Yambadika i sam pierwszy opadł na podłużny, czarny tobół sterczący w głębi.
To mój młody przyjaciel — zaprezentował Allan. — Godny zaufania.
Takoż i ja sądzę, chociaż jest niecierpliwy i czyni błędy, jakich młodość nie potrafi się ustrzec. Czyliż się mylę?
Nie mylisz się, Yambadika. Lecz, u licha, słyszę, że gadasz innym językiem niż przed łaty.
Azali nauczyciel nie powinien władać mową swoich uczniów?
Owszem, owszem. Słyszałem twoich uczniów.
Jakoż do tego doszło?
Twoi szlachetni Szoszoni wybawili nas z niemałego kłopotu. A było to tak...
I opowiedział bardzo dokładnie przebieg nocnej przygody.
Jak to? Spaliście obaj? — zdziwił się Yambadika.
To moja wina — ośmielił się wtrącić Robert. — Zasnąłem, zamiast czuwać.
Głupstwo było, głupstwo się skończyło — powiedział Allan. — Jestem pewien, że nasz młody przyjaciel wziął sobie to do serca.
Mniemam... nie bez kozery przybyliście w szoszońskie dziedziny — czarownik popatrzył uważnie na Roberta. — Czuję, że ten młodzieńczyk w tarapaty wpadł i poratowania szuka. Nie mylęż się?
Okropny jest twój sposób mówienia — roześmiał się Allan — lecz się nie mylisz, a nawet mnie zadziwiasz. W jaki sposób odgadłeś?
Nie jest to westman alibo traper. Żaden z nich nie zaśnie podczas nocnej straży. Nie wybraliście się na łowy, bo nie parasz się myślistwem, Allanie. I nie na eksplorerkę, bo nie postrzegłem u twego siodła ani kilofa, ani łopaty, ani patelni do przemywania złotego pyłu.
A jeśli chciałem mu pokazać prerię?
Miałeś do niej znacznie bliżej. Przybyliście po radę i nie odjedziecie bez niej. Lecz to rozpatrzymy jutro. A teraz mów, Allanie, gdzieżeś wędrował, a słowa twe niech będą mądre i zwięzłe. Słucham.
I oto przyszło Robertowi po raz trzeci zapoznać się z dziejami ostatnich lat życia Allana. Słuchał jednym uchem, zastanawiając się, w jaki sposób czarodziej odgadł jego „tarapaty". Relacja Allana okazała się istotnie zwięzła, jednak sporo czasu upłynęło, nim zakończył swą opowieść.
Yambadika powstał.
— Braciaż moi — ozwał się pompatycznie. — Zechciejcież udać się za mną do ogniska, by fajkę pokoju wypalić, jak każe odwieczny obyczaj, a później strawą pokrzepicie nadwątlone siły.
Rzekłszy to — pierwszy opuścił namiot. Zanim uczynili to jego dwaj goście, Robert Półszeptem zagadnął:
Co to jest strawa? Coś z trawy?
Potrawa — mruknął Allan i wyszedł.
Reszta dnia upłynęła tak właśnie, jak to sobie Robert wyobrażał. Zasiedli zamkniętym kręgiem wokół ognia: Yambadika, Allan, Robert i czterech Indian, zapewne jakichś ważnych dowódców plemiennych, bo ich stroje w niczym nie przypominały odzieży trójki obdartusów, jakich spotkali na prerii. Ci tutaj nosili skórzane kurty-koszule opadające na spodnie i prawie sięgające kolan, wyszywane kolorowym haftem biegnącym dwiema prostymi liniami, od ramion ku dolnym krańcom odzieży. Byli więc odziani podobnie do czarodzieja, któremu Robert zdążył się przyjrzeć bardzo dokładnie. Włosy mieli upięte w wysokie koki, a czoła przysłaniały czerwono-niebieskie opaski. W blasku płomienia tworzyli obraz malowniczy, piękny, a jednocześnie dziki. Biła od nich woń skóry i ziół. Wszystko się zgadzało, tak bowiem dawniej wyobrażał sobie chłopak pierwotnych mieszkańców tej ziemi i wyobraźnia nie zawiodła go. Nie podejrzewał przecież, że chytre „blade twarze" od lat sprzedają czerwonoskórym stroje szyte w wielkich manufakturach miejskich, wzorowane na autentykach. Poprzez wędrownych handlarzy trafiały do indiańskich osiedli wraz ze starymi kapeluszami, bawełnianymi koszulami i tandetnym obuwiem wypierającym mokasyny z bizoniej skóry. Wypalono fajkę pokoju i wygłoszono sześć krótkich przemówień, bo Robert — siódmy uczestnik obrzędu — został z tego obowiązku zwolniony. Zamiast dziwaczną angielszczyzną posługiwano się mową szoszońską, co uchroniło chłopca od pokusy śmiechu, za to nic nie rozumiał.
W żołądku znowu poczuł burczenie. Siedział głodny i zły, póki indiańskie squaw nie przyniosły posiłku — kawałów pieczonego mięsa. Ach, cóż to było za mięso! Robert nigdy nie miał w ustach czegoś podobnego. W miarę tłuste, w miarę chude, woniejące ziołami i rozpływające się w ustach. Chciał zapytać Allana, z jakiej zwierzyny przyrządzono tę wspaniałość, lecz zapomniał o tym, gdy zaprowadzono ich do namiotu, gdzie zasnął na stosie skór i futer tak szybko, że nie zdążył nawet powiedzieć „dobranoc" towarzyszowi.
Zbudził się, gdy promienie słońca cienką smugą wtargnęły do wnętrza tipi poprzez otwór ukośnie wycięty u szczytu, gdzie końce drągów wystawały ponad skórzane pokrycie. Siadł, przetarł oczy, rozejrzał się dokoła.
Posłanie Allana było puste. Zerwał się, odsunął derkę zakrywającą wejście. Podmuch wiatru uderzył go w twarz. Odetchnął głęboko. Poczuł woń dymu pomieszaną z zapachem traw i szałwii. Wyszedł na dwór. Miał przed sobą rozległy, wydeptany plac, którego krańce wyznaczały mieszkalne budowle. Dopiero teraz, w blasku słońca, Robert dostrzegł, że nie wszystkie sterczą dumnie ku niebu ostrymi szpicami. Tego typu namiotów naliczył zaledwie dziesięć, inne przypominały swym kształtem budy z półokrągłym dachem, o ścianach krytych korą, lecz najwięcej było stożkowatych szałasów, wzniesionych z gałęzi i trzciny, pokrytych bądź korą, bądź kawałkami płótna. Tu i tam biegały psy: chude, kościste kundle, gonione przez malców zaledwie odzianych w strzępy materiałów. Gdzieniegdzie przy malutkich ogniskach uwijały się indiańskie squaw, gdzieniegdzie siedziały kręgiem grupki mężczyzn.
Robert nie zauważył nigdzie wspaniałych pióropuszy, kolorowych koszul szytych z antylopiej skóry, przepasek, za którymi tkwiły orle pióra, legginów o szwach obszytych końskim włosiem.
Wioska wyglądała biednie. Robert posmutniał i w takim to właśnie nastroju spotkał go Allan spacerujący wraz z Yambadiką.
— Chodź, kolego, na malutką naradę.
Poszedł.
Dotarli do namiotu (jak go w myślach nazywał Robert), który swą wspaniałością wyróżniał się wśród innych. Tipi czarodzieja pokrywała skóra, a na tej skórze widniały rysunki ludzi i zwierząt: purpurowe, niebieskie, czarne.
— Słuchaj — odezwał się Allan — żeby nie tracić czasu opowiedziałem już o twej dziwnej historii. Yambadika obiecał pomóc.
Robert poczuł żal do swego towarzysza, że tak bez pytania, poza jego plecami, zdradził już nieznajomemu człowiekowi wielką i niebezpieczną tajemnicę, lecz nie zaprotestował. Cóż by teraz pomógł protest? Wkroczyli do wnętrza.
— Siadaj — zaprosił Allan i sam kucnął tuż obok skórzanej płachty tipi, skrzyżowawszy nogi. Widać czuł się tu zupełnie swobodnie.
Robert naśladował go, lecz po chwili poczuł drętwienie łydek, więc zmienił pozycję na półleżącą.
Czarownik, który do tej pory stał, przyłożył do ust kościaną świstawkę, zawieszoną na szyi na długim rzemyku. Rozległ się krótki, wysoki dźwięk, wielokrotnie powtórzony. Zabrzmiał niczym ptasi tryl. Zagwizdawszy Yambadika spoczął obok Allana. Obaj milczeli, a Robert nie ośmielił się przerwać tego milczenia. Tylko spod oka zerkał na czarodzieja. Raz jeszcze stwierdził, że Allan nie przesadzał. Yambadika miał różową twarz, a oczy czarne jak nie dopalone węgle. Ich kontrast z jasną cerą był zaskakujący.
Do tipi weszły trzy kobiety niosąc trzy naczynia, nad którymi unosiła się mgiełka pary.
Pierwsze postawiły przed Yambadika, drugie przed Allanem, trzecie przed Robertem. Do naczyń dołączono łyżki.
Robert zerknął na czarodzieja, spojrzał na Allana i wziął do ręki łyżkę. Smak potrawy wydał mu się dziwny, lecz przyjemny. Była to gęsta zupa, w której tkwiły kawałki rozgotowanego mięsa. Miała kolor świeżo zaoranej ziemi, a pachniała ziołami. Nie posolono jej. Jednak Robert zbyt wygłodniał, aby zwracać na to uwagę. Zjadł wszystko i o mało nie wyskrobał łyżką dziury w glinianej misce. Zaspokoił głód, lecz chętnie połknąłby drugą taką porcję. Niestety, nic nie wskazywało, by jego pragnienie zostało spełnione.
Trzy squaw znowu się pojawiły, lecz jedynie by zabrać naczynia i oddalić się w milczeniu, cicho jak duchy. Allan wyciągnął fajkę, wydobył kapciuch i podsunął go czarownikowi. Długo napełniali tytoniem główki fajek, po czym Allan wygrzebał z kieszeni kurty pudełko z zapałkami. Jedną z nich potarł o podeszwę buta i podał ogień Yambadice. Teraz obaj w milczeniu delektowali się dymem. Robert miał wrażenie, że trwało to przeraźliwie długo. Na koniec zawartość fajek uległa spopieleniu. Wówczas Yambadika odezwał się, nie swą archaiczną angielszczyzną, lecz po szoszońsku. Allan odpowiedział mu w tym samym języku, a potem zwrócił się do Roberta:
Yambadika jest gotów. Usiądź tam — wskazał stos futer pod skórzaną ścianą, naprzeciw czarodzieja.
Bracia moi — zagaił Yambadika — niech odtąd zapanuje cisza i milczenie. Nie odzywajcie się, jeśli nie zapytam. Nie ruszajcie się z miejsc, gdyby nawet wydało się wam, że grozi niebezpieczeństwo, bo grozić nie będzie. Przyrzekam. Wstaniecie, kiedy na to zezwolę.
Rzekłszy to czarodziej ujął lewą dłonią mały płaski bębenek, a palcami prawej począł weń uderzać delikatnie, bardzo delikatnie.
Ozwał się głos przypominający odległy tupot biegnących zwierząt. Dźwięk zmieniał barwę, przeistoczył się w szum wiatru, tak intensywny, że Robert uwierzył w wichurę szalejącą na zewnątrz tipi. Ba, poczuł nawet na policzkach jej chłodne podmuchy i z obawą spojrzał na skórzane pokrycie chaty, czy aby wytrzyma napór nawałnicy. Tipi nawet nie drgnęło, a szum z wolna ucichał przechodząc w szelest, jaki powodują szybko przewracane kartki papieru. Robert przeląkł się — taki odgłos zwiastował groźne dla człowieka niebezpieczeństwo. Jego przyczyną mógł być tylko szybko drgający ogon grzechotnika. Spojrzał dokoła i zdrętwiał z przerażenia. Spod stosu futer, na których siedział Yambadika, wypełzł wąż! Widział go dokładnie w świetle padającym ze szczytu tipi. Wąż! Grzechotnik, który skręcał i rozkręcał swe obrzydliwe ciało, a czubek ogona drżał tak szybko, że tworzył zamazaną, szarą płaszczyznę.
Robert otworzył usta do krzyku, niepomny na polecenia czarodzieja, lecz nim zdobył się na głos, wstrętny gad znikł. Nie, nie wpełzał w żaden z zakamarków namiotu, nie wśliznął się pod tobół skór. Chłopak ujrzał rzecz najdziwniejszą z dziwnych, jak świat światem, jak preria prerią! Coś podobnego, coś podobnego!
Grzechotnik najpierw stał się na pół przezroczysty, niczym brudne szkło. Później jaśniał coraz bardziej, wreszcie począł niknąć. Jeszcze widniał trójkątny łeb, ale i on się rozpłynął w powietrzu, rozwiał jak mgła. Robert odetchnął I uwierzył w czary. To, co przed chwilą oglądał, nie mogło być kuglarską sztuczką. Yambadika cały czas tkwił przecież nieruchomo z bębenkiem w dłoniach. Teraz te dłonie wydobyły z napiętej na obręczy skóry plusk wody, głos strumyka, bystrzyny przebijającej się wśród głazów. Skóra wyściełająca podłogę tipi poczęła błyszczeć, migotała jak tafla rzeki, w której odbijają się słoneczne promienie. Tuż pod powierzchnią tej tafli płynęła ryba, najprawdziwsza ryba. Znikła równocześnie z wodą. Czary!
Wielki Manitou, który kierujesz losem czerwonoskórych plemion, cóż za moc dałeś czarownikowi Szoszonów?
Robert czuł, że mąci mu się w głowie. Gd takich widoków czy od zapachu ziół przepełniającego wnętrze tipi? Przestał wierzyć własnym oczom, przestał wierzyć własnym uszom, a przecież słyszał i widział to, czego w tym tipi nie mogło być!
„To nie na mój rozum" — pomyślał, a wówczas doszedł go głos Yambadiki, przyciszony, lecz bardzo wyraźny.
— Robercie, jesteś w wąwozie, niedaleko Wichita Falls. Jesteś w wąwozie. Patrz! Patrz uważnie. Teraz widzisz, widzisz wszystko.
Chata. Chata w wąwozie. T Bob Locke. Robert podszedł do uchylonych drzwi, lecz nie zdążył przekroczyć progu. Bob targnął go za rękaw kurtki.
„Nigdzie nie pójdziesz! — wrzasnął. — Porachuję się z tobą tutaj!"
Robert szarpnął się; odepchnął napastnika i wyszedł.
„Ej! Ty tchórzu!"
Odwrócił się. Bob podszedł, zatrzymał się z rękami opuszczonymi wzdłuż bioder i znowu krzyknął:
„Pokaż no swój colt! Pokaż, a szybko. Chcę sprawdzić, jaki z ciebie odważniak".
„Bob! Oszalałeś? Zastanów się!"
„Milcz! Liczę do trzech: raz, dwa..."
Huk strzału. Bob przekręcił się i wolno osunął na ziemię. Wydało się Robertowi, że za węgłem chaty mignęła sylwetka człowieka. Cisnął winchester i ruszył skokiem za tym czymś, co mogło być cieniem, złudzeniem wzroku lub... uciekającym napastnikiem. Biegnąc wyszarpnął z kabury colt i strzelił. I teraz zobaczył — człowiek! Znajoma twarz. Przecież to szuler wyrzucony z saloonu przez Boba! Stevens!
Dopadł węgła chaty. Nie znalazł za nim nikogo. Zawrócił.
— Zapamiętaj to sobie!
Robert otworzył oczy. Ujrzał wnętrze tipi', blask słońca wpadający z góry. Ujrzał Yambadikę i Allana.
Pamiętasz? — zagadnął czarownik.
To był Stevens! — zawołał chłopiec. — To szuler z Wichita Falls, który miał na pieńku z Bobem! Stevens strzelił, jeśli... to wszystko nie są czary... Czemu więc Bob mnie oskarżył?
— Z zawiści, chłopcze. Kazałem pracować twej pamięci, więc przypomniałeś sobie wszystko.
Yambadika podniósł się.
Wyjdźmy na słońce. Czuję zmęczenie.
A grzechotnik, a ryba? — nieśmiało zagadnął chłopiec, lecz nie uzyskał odpowiedzi i nie odważył się powtórzyć pytania.
Następnego ranka wyruszyli prosto na północ, ku granicom Montany, ku Fort Benton.
Ich odjazd nie zwrócił niczyjej uwagi. Tylko Yambadika uścisnął Allana, poklepał — wcale nie indiańskim zwyczajem — Roberta po ramieniu i zniknął we wnętrzu swego tipi. Inni: mężczyźni, kobiety, dzieci, nawet nie spojrzeli na wyruszających wędrowców, jedynie chude psy pognały za końmi z ujadaniem, lecz natychmiast przywołano je z powrotem.
Robert tkwił w siodle nieco zasępiony. Dręczyły go wątpliwości, których sam nie potrafił rozwikłać. Ledwie więc zniknęły zabudowania szoszońskiej wioski, natychmiast zrównał swego konia z wierzchowcem towarzysza i obcesowo zapytał:
— Widzieliście grzechotnika?
Jakiego grzechotnika? — Allan rozejrzał się dokoła.
Ojej! No, wczoraj.
— Ach, o to ci chodzi? Oczywiście, że widziałem.
— I rybę?
I rybę. Widziałem i słyszałem to samo, co ty. Z wyjątkiem twej wizyty w wąwozie.
Co to wszystko znaczy? Czy tam naprawdę był grzechotnik? A ryba pływająca w wodzie? Przecież to niemożliwe!
— Ech, na tym świecie przedziwne zdarzają się sprawy — łagodnie pouczył Allan. — Lecz to, co obaj widzieliśmy, było tylko cieniem rzeczywistości. Gdybyś próbował chwycić grzechotnika, chwyciłbyś... powietrze. Podobnie z rybą. Po wodzie, w której ona pływała, mógłbyś chodzić suchą stopą. To był tylko obraz wody. Wiem, bo Yambadika, gdy zjawiłem się u niego po raz pierwszy, pokazywał swoje dziwy.
Jak on to robi?
Yambadika potrafi wyczarować siłą swego wzroku to, co chce, aby widział lub słyszał wybrany przez niego człowiek. Oczywiście tego człowieka musi sam widzieć. Powiadał, że aby móc takie sztuczki robić, trzeba ćwiczyć się bardzo długo, a i tak mało komu się to uda. Podobno należy mieć jakieś specjalne zdolności.
Oj — zaniepokoił się Robert — a jeśli on mi wmówił tego Stevensa? Może w wąwozie wcale Stevensa nie było?
Głupstwa pleciesz. Przecież on ani nie znał nazwiska Stevensa, ani nigdy nie oglądał szulera. Jakim sposobem mógł wiedzieć, że Stevens miał na pieńku z Bobem?
A jeżeli widzi na odległość?
Jak ty to sobie wyobrażasz? Że tamtego, fatalnego dla ciebie dnia, Yambadika wytrzeszczył oczy i przez setki mil spoglądał właśnie na wąwóz? Zastanów się!
Rzeczywiście, to bzdura — przyznał chłopiec — lecz w głowie mi się mąci na wspomnienie tego, co widziałem w namiocie.
W tipi, w tipi, kolego — poprawił Allan.
— Niech będzie i tipi. Któż w to uwierzy? Czy Karol Gordon nie obróci wszystkiego w żart? Powie, że byłem na przykład śpiący i coś mi się tam majaczyło.
— Jeśli jest człowiekiem rozsądnym i widział wiele, zastanowi się nad twoim opowiadaniem. Myślałem długo o tej sprawie i postanowiłem towarzyszyć ci aż do Fort Benton.
Wy! — krzyknął Robert.
A któż by inny? Muszę sprawę doprowadzić do mądrego końca. Jadę z tobą jako świadek, kolego. Jednego człowieka, który opowie o sztuczkach Yambadiki, wolno posądzić o ćwieka w mózgu, lecz jeśli rzecz oglądało dwu ludzi, tylko głupiec zbagatelizuje sprawę, a przecież Gordon nie jeść głupcem.
Na pewno nie — gorąco zaprzeczył Robert.
A ten jego przyjaciel?
Irvin? Oczywiście że nie!
— Wobec tego nie ma powodu do zmartwień.
Robert był nieco innego zdania, lecz nie zaprzeczył. Jechali kawałek w milczeniu, aż wreszcie chłopak zagadał na nowo. Pragnął zagłuszyć niepokój.
— A te swoje włosy to także wyczarował?
— O jakich włosach mówisz? Ach... Yambadika! Nie wyczarował. Po prostu kupił perukę od wędrownego handlarza. Uznał, że ruda głowa, jak na członka plemienia Szoszonów, to już zbyt wiele.
Robert roześmiał się.
Że też od razu na to nie wpadłem! On musi was bardzo lubić.
Nie mylisz się.
Więc czemu nie wstawiliście się za jeńcami? Ostatecznie... krzywdy nam nie wyrządzili. Chcieli ukraść konie, lecz nie ukradli.
— Bo nie zdążyli. Przypuszczam, że nie skończyłoby się na koniach. I zapomniałeś, że ukradli mustangi Szoszonom. Dlaczego miałem się wstawiać za złodziejami? Zastanów się, kolego! Czy to byli nasi jeńcy?
Przecież Szoszonów. Moja interwencja zostałaby bardzo źle przyjęta. Czy wolno mi było narażać Yambadikę na sprzeciw plemienia?
Lecz Robert nie od razu dał się przekonać.
Gnębią mnie wyrzuty sumienia — wyznał. — Opuściliśmy dwu białych w potrzebie. Co z nimi będzie?
Puknij się w głowę, kolego. O jakiej potrzebie gadasz? Miałem zadrzeć z Szoszonami dla ratowania dwu urwipołciów? Może sądzisz, że należało ich puścić wolno i jeszcze na drogę poczęstować ciastkami z kremem?
Ależ nie! Za swój złodziejski postępek powinni stanąć przed sądem. Widziałem, jak ich okrutnie skrępowano, jak wepchnięto im kneble w usta. To nieludzkie.
Proszę, proszę — zażartował Allan. — Mówisz, jak wielce mądry szeryf, lecz... mało przewidujący. Prawda, dwa lata byłeś na służbie szeryfa. Jednak nie znajdujemy się w Wichita Falls.
Więc mają ich zamordować?
Widzę, żeś się naczytał bajeczek o Indianach. Czasy się zmieniły, kolego. Nie trap się o życie tych gałganów. Nie zostaną oskalpowani, nie przywiążą ich do pala męczarni, jako cel dla noży, tomahawków i kul. W cztery oczy (dlatego o tym nie wiesz) wypytałem Yambadikę, jak zamierzają postąpić ze złodziejami. Szoszoni nie ponieśli żadnej straty, konie odzyskali, jednak i próba kradzieży zasługuje na karę. Dlatego odwiozą jeńców do fortu Hall i przekażą wojsku. A wiesz, co później nastąpi?
No... zostaną osądzeni.
O, naiwny kolego! Szermierzu sprawiedliwości! Nie mam ci tego za złe, lecz się okrutnie mylisz. Stawiam w zakład każdą sumę, że jeśli tych złodziei nie obciąża nic więcej, poza kradzieżą koni, dodam: indiańskich koni, szybko odzyskają wolność.
Skąd taka pewność?
Stąd, że zupełnie inną miarę przykłada się do przestępstw, w których stroną poszkodowaną są czerwonoskórzy, a inną, gdy biali. I dlatego nie oburzały mnie ani mocno ściśnięte pęta, ani kneble. To przecież jedyna kara, jaką ponieśli za kradzież. Bardzo łagodna. Bo ja dołożyłbym im kilka kijów. Masz jeszcze jakie wątpliwości?
Robert zaprzeczył i głęboko zadumał się nad podwójną sprawiedliwością „bladych twarzy". Wierzył, że Allan powiedział prawdę.
Po dwugodzinnej przerwie w porze południa jechali dalej aż do zmroku. Zatrzymali się nad niewielkim stawem i rzeczułką, jaka z niego wypływała. Dokoła, zamiast rzadkich, monotonnych kęp szałwii, rosła bujna trawa. Allan stwierdził, że to przysmak bizonów i że nic w tym miejscu nie zmieniło się z wyjątkiem jednego — znikły stada potężnych władców prerii, które tutaj bodaj że przed ośmiu jeszcze laty oglądał.
Rozkulbaczyli konie, przywiązali je linkami do kołków wbitych w ziemię, a przedtem jeszcze pozwolili zwierzętom wejść do jeziorka oraz wytarzać się w trawie.
Z rozpaleniem ogniska mieli sporo kłopotu. Jak daleko okiem sięgnąć, nie rosło ani jedno drzewo, ani jeden krzak. Za opał mogło służyć tylko sitowie zarastające tu i tam płycizny stawu. Uzbrojeni w myśliwskie noże, brodząc w wodzie, nacięli i zebrali ogromny stos szuwarów. Paliło się to ledwo-ledwo, tak było mokre. Allan umiejętnie podsycał ogień, susząc równocześnie rozłożone dokoła trzciny. Ogień bardziej dymił, niż dawał ciepło, gdy jednak łodygi podeschły, okazało się, że buchają płomieniem jak słoma i że przy takim tempie spalania nawet kilka kopiastych wozów nie starczy na podtrzymanie ogniska przez nocne godziny. Trzeba więc było mieszać suchy opał z wilgotnym.
Zagotowali wody, opiekli na patykach dość skromne porcje boczku. Należało oszczędnie gospodarować zapasem żywności. Od Szoszonów bowiem nie otrzymali nic, nawet plasterka wyschłego mięsa.
Nie śmiałem o to prosić — wyjaśnił Allan. — U nich kiepsko z żywnością, zwłaszcza o tej porze roku.
Jednak karmili nas znakomicie — zauważył Robert.
Ba, to obowiązek gościnności. Czerwonoskórzy podzielą się z potrzebującym każdym kęsem. Zresztą... Yambadika mógł nam ofiarować na drogę tylko zwierzynę, której nawet nie spróbowałbyś.
Cóż to za zwierzyna?
Szczury, kolego.
Tfu, do licha! Nie żartujecie?
Ani mi to w głowie -— Allan zaśmiał się cicho. — Przecież ci smakowały!
Szczury?
Oczywiście, jadłeś ich mięso rozgotowane w zupie. Nawet zauważyłem, jak się rozglądałeś za dokładką.
Okropność! — jęknął chłopiec. — Nigdy nikomu tego nie zdradzę. Jeszcze przezwano by mnie szczurojadem. Tfu!
A jednak w pewnych porach roku szczurze mięso ratuje Szoszonów, uznają je zresztą za przysmak.
Dziękuję za taki przysmak. Nie mówcie o nim, czuję, jak mój żołądek się ściska.
Dokończyli posiłku, który pod koniec wydał się Robertowi jakoś mniej smaczny — prześladowała go wizja szczurów.
Umościli sobie legowiska, a na wyraźny rozkaz Allana Robert miał pełnić wartę do połowy nocy. Nie zaprotestował, pragnął zrehabilitować się za poprzednią, tak nieszczęśliwie zakończoną straż.
Tym razem nie zasnął. Czuwał i pilnował ognia, aby nie zagasł, i co pewien czas, z bronią w garści, obchodził dużym kręgiem obozowisko, czujnie nasłuchując i wytężając wzrok. Nic nie zauważył, a słyszał jedynie głosy kujotów: raz dalsze, raz bliższe, raz zupełnie bliskie. Lecz któż by lękał się kujotów? Ich sąsiedztwo raczej mogło świadczyć o bezpieczeństwie, o tym, że w pobliżu nie krąży żaden napastnik czworonogi lub dwunogi.
Gdy nadeszła przewidziana pora, Robert, pełen dumy z dobrze spełnionego obowiązku, zbudził Allana, a sam zajął jego miejsce. Zasnął natychmiast, lecz ten przyjemny stan został brutalnie przerwany.
Siadł i ujrzał pochylonego nad nim Allana, a dokoła szarówkę ustępującej nocy. Musiało być bardzo wcześnie, bo nawet zorze nie rozpłomieniły jeszcze horyzontu.
— Co się stało? — wyjąkał przestraszony.
Coś bardzo ciekawego. Siodłaj konia.
Robert zerwał się z posłania.
Co?!
Widziałeś kiedy bizony?
Nie.
To ja ci pokażę.
Bizony! — zawołał chłopak wyzbywszy się nagle resztek senności.
Nie rycz — zgromił go Allan. — Wszystko zepsujesz. Jazda, zabieraj siodło i broń. Szybko, szybko, wiatr dmucha w naszym kierunku, lecz może się zmienić. Weź konia za uzdę.
Robert uwinął się z kulbaczeniem wierzchowca i począł rozglądać się dokoła. Nie zauważył nawet śladu zwierzyny, jednak — na znak Allana — posłusznie za nim ruszył. Ten poprowadził go wzdłuż brzegów jeziorka, spory kawałek. Raptownie zatrzymał się.
— Spójrz — szepnął wyciągając rękę w kierunku przeciwległego brzegu. — Widzisz?
Robert wytrzeszczył oczy.
— Gdzie? — zapytał spodziewając się obrazu co najmniej setki bawołów. — Chyba się wam zdawało. Nie ma tu żadnych zwierząt.
— Co ty powiesz? No, to chodźmy jeszcze kawałek.
Znowu ruszyli brzegiem i znowu, po przebyciu kilku jardów, Allan przystanął.
— Nie mów głośno — szepnął. — Bizony mają kiepski wzrok, za to świetny słuch.
Gdzież one są?
Spójrz nieco w prawo od tamtej kępy sitowia. No?
Jakiś głaz — stwierdził chłopiec.
Głaz! Wielkie nieba! To bizon, kolego. Najprawdziwszy bizon. Zauważyłem go, jak się taplał w błocie, a teraz leży i odpoczywa.
Gdzie inne?
Nie ma innych, niestety. Bizon-samotnik.
Chcecie na niego zapolować?
A ty co sobie wyobrażasz?
Nie szkoda? Sami opowiadaliście, że bizonów prawie nie ma.
Allan roześmiał się cicho.
— Sądzisz, że jak go zostawię w spokoju, rozmnoży się w wielkie stado? Nic z tego. Najwyżej padnie ze starości. To bizon-samotnik.
— Ostatni ze stada?
Allan westchnął.
Ciężko się z tobą dogadać. Bizon-samotnik to jest dawny przywódca stada. U bizonów, podobnie jak u wilków i u innych zwierząt żyjących gromadnie, przewodnik stada zawsze ma konkurentów. Póki jest młody, poty zachowuje przywództwo, ale z biegiem lat słabnie i w którejś tam walce zostaje pokonany. Najczęściej ginie, lecz zdarza się niekiedy, że ucieka. Odtąd poczyna żyć w samotności, jego natura zmienia się. Bizon nigdy pierwszy nie atakuje, ale samotnik staje się agresywny i niebezpieczny dla wszystkiego, co żyje. To właśnie taka bestia spoczywa po tamtej stronie jeziorka, a my na nią zapolujemy.
Co nam po takiej górze mięsa? — zapytał Robert, któremu żal się zrobiło zwierzęcia. — Nie dość, że stado go przepędziło, jeszcze człowiek dybie na jego życie.
— Mądrze się zapytałeś — pochwalił Allan. — Gdyby chodziło tylko o nas dwu, nie wziąłbym strzelby do ręki, tym bardziej że stary samotnik ma mięso żylaste i o kiepskim smaku. Lecz ja pomyślałem o Szoszonach. U nich się nie przelewa, więc zrobię prezent Yambadice. Jakże się ucieszy! A teraz, do dzieła. Umiesz ty jeździć konno, kolego?
— Co za pytanie? — oburzył się Robert. — Chyba widzieliście?
— A jakże, widziałem, widziałem, lecz nie o to mi chodzi. To potrafi i dziecko. Ja myślę o sprawnym kierowaniu koniem podczas galopu, o robieniu nagłych skrętów i uników.
Próbowałem tego niejeden raz. Co prawda, na koniu, którego znałem i który mnie znał, a ten...
Wygląda na ścigłego. Zresztą, postaram się zmniejszyć ryzyko. Słuchaj, kolego: pojedziesz prościutko przed siebie, a później skręcisz wierzchowcem w prawo, tak żeby bizon ciebie poczuł. Tylko nie zbliżaj się zbytnio do zwierzęcia, niebezpieczna to zabawa.
Nie boję się. Czy mam stanąć?
Tak, dopóki bizon nie ruszy się. Wówczas albo zacznie uciekać, a ty go skierujesz ku mnie, wrzeszcząc, a nawet strzelając na postrach, albo też samotnik ruszy na ciebie, a wtedy wiej, ile sił w końskich nogach. Gnaj na mnie, resztę ja załatwię.
Tylko tyle? A zapolować nie mogę?
Lepiej nie. Wątpię, abyś go trafił śmiertelnie pierwszym strzałem, najwyżej zranisz i doprowadzisz do wściekłości. Pamiętaj: bizon potrafi bardzo szybko biec. No, ruszaj.
Robert wskoczył na siodło, klepnął wierzchowca po szyi i pojechał truchtem. Gdy już jeziorko miał za sobą, zatoczył łuk i równie wolno począł zbliżać się do miejsca, w którym powinien był spoczywać bizon. Nagle, w odległości paru jardów, ujrzał dźwigającego się z traw brunatnego olbrzyma. Szarpnął za cugle i czekał, gotów do skoku i pospiesznego odwrotu.
Potężny, kudłaty, prawie czarny łeb zwrócił się w jego stronę, znieruchomiał. Po sekundach drgnął i ruszył wprost na jeźdźca. Robert trzasnął konia po zadzie, poderwał, skręcił i galopem pognał wzdłuż brzegu ku miejscu, w którym zatrzymał się Allan. Krzyknął, żeby zwrócić uwagę, i zerknął za siebie. Potężny łeb z zakrzywionymi rogami znajdował się niebezpiecznie blisko końskiego zadu. Jeszcze raz uderzył wierzchowca. Wówczas usłyszał wołanie Allana.
— W lewo! W lewo!
Ujrzał go ze strzelbą przyłożoną do ramienia, tkwiącego nieruchomo na końskim grzbiecie.
Gdyby Robert mniej sprawnie powodował wierzchowcem, doszłoby do fatalnego w skutkach zderzenia, pędził bowiem wprost na Allana. Zwolnić biegu, by wykonać skręt, nie mógł. Rogi atakującego bizona wciąż znajdowały się niebezpiecznie blisko. W takiej sytuacji zmusił zwierzę do skoku, skręcił raptownie, prawie czując oddech ścigającego olbrzyma. Udało się!
Usłyszał suchy trzask remingtona, natychmiast po nim — drugi i trzeci. Obejrzał się. Lekko ściągnął cugle. Z galopu przeszedł w kłus. Zawrócił. Brązowy olbrzym spoczywał nieruchomo w trawie. Allan zeskakiwał z siodła.
— Świetnie to wykonałeś! — zawołał. — Gdy skoczyłeś, bizon pognał za tobą i odsłonił lewy bok. Strzeliłem wprost pod łopatkę, ale mój człapak, bestia, drgnął i trafiłem nie tam, gdzie należało. Dopiero druga kula musiała osiągnąć cel. Bizon jeszcze biegł, więc poprawiłem. No i leży. Popatrz. Ot, tu — wskazał palcem — i tu, i tu. Dwa strzały dobre, jeden kiepski. A teraz czeka nas robota.
Będziemy zdejmować skórę?
Będziemy ścinać szałwię i sitowie.
A to po co?
Żeby dokładnie przykryć nasze trofeum. Należy uchronić mięso przed zepsuciem, dzień zapowiada się gorący.
Lecz w jakim celu?
Aby Szoszoni nie pochorowali się po spożyciu tej góry mięsa.
— Gdzież tu Szoszoni?
Jadę po nich. Zapomniałeś, o czym ci mówiłem? To będzie prezent dla Szoszonów.
A ja?
Ty zostaniesz, by pilnować bizona przed czworonogimi napastnikami. Wrócę dopiero jutro. Dasz sobie radę, kolego?
— Oczywiście — odparł Robert, chociaż wcale nie był pewien, czy sprosta wymaganiom Allana. Pomysł nie przypadł mu do smaku, lecz nie przyznał się do tego.
Za przykładem Allana jął się ścinania oczeretów i wyrywania szałwii. Zebrali tego stos tak wielki, że zniknęło pod nim bizonie cielsko.
— Szałwia mocno pachnie — wyjaśnił Allan — zagłuszy woń mięsa. Jednak uważaj, zwłaszcza w nocy.
Zostawiam ci garnek i jedzenie. Bywaj! I przenieś obozowisko tutaj!
Odjechał galopem. Robert poczuł się nieco markotnie. Pierwszy raz w swym życiu miał spędzić samotnie dwa dni i jedną noc na bezludnej prerii.
Żeby nie wpaść w smętne rozmyślania, natychmiast zajął się przeniesieniem skromnych bagaży na nowe miejsce, nie za blisko i nie za daleko od stosu traw przykrywających bizona. Później naciął świeżych trzcin i rozrzucił je, by przeschły, na koniec zabrał resztę opału z poprzedniego biwaku i na nowo rozpalił ogień. Dopiero teraz poczuł głód. Przypomniał sobie, że Allan ruszył w drogę bez śniadania, i zadumał się nad fizyczną odpornością starego eksplorera. Przyniósł wody, zagotował kawę, przysmażył boczek. Zjadłszy tyle, ile potrafił, poszedł przed siebie. Żywił cichą nadzieję, że nadarzy się okazja użycia broni. Lecz pora nie była odpowiednia i żaden z czworonogów nie pokazał się w pobliżu.
Obchodząc jeziorko Robert spłoszył tylko dwa brunatnej barwy szczury piżmowe, które znikły w nadbrzeżnym sitowiu. Wspomniał na zupę spożywaną u Szoszonów i ogarnął go taki wstręt, że czym prędzej wrócił do obozowiska, aby na nowo rozdmuchać ogień. Dopiero kubek gorącej, gorzkiej kawy przywrócił mu równowagę.
Teraz począł się nudzić. Dokonał szczegółowych oględzin konia, od kopyt po uszy, wreszcie rozłożył się przy gasnącym ognisku, a że jeszcze było dość chłodno — opatulił kocem i zasnął.
Obudziło go słońce świecące prosto w twarz. Zerwał się jak szpilką dźgnięty i uspokoił ujrzawszy dokoła pustkę. Wierzchowiec szczypał trawę, winchester spoczywał tam, gdzie go zostawił. Odetchnął z ulgą, zrzucił z siebie ubranie i pobiegł do jeziorka. Przebrnął przez grząski pas wybrzeża, a dalej trafił na wodę tak głęboką, że mógł w niej pływać. Orzeźwiony wyskoczył na brzeg i dla rozgrzewki okrążył kilka razy swe obozowisko. Dziwny widok dla kogoś, kto pojawiłby się tu niespodziewanie: nagus ganiający bez widocznego powodu w kółko!
Ubrał się i zajął ścinaniem trzcin na opał, później sprawdził bizonie trofeum — nikt go nie tknął. Wreszcie upitrasił obiad. Reszta dnia upłynęła w ciszy i monotonii. Nie pojawiło się żadne zwierzę u wodopoju. Nadzieja Roberta na polowanie nie ziściła się. Nadeszła noc, którą postanowił spędzić czuwając. W godzinę po zachodzie słońca usłyszał głosy kujotów. Gdy księżyc wzeszedł i stało się widno, Robert dostrzegł ciemne sylwetki czworonogów biegających tu i tam. Okrążały jego biwak, siadały w odległości kilku jardów, jak gdyby pewne, że z jego ręki nic im nie może grozić. Były łudząco podobne do psów.
Po przeciwległej stronie jeziorka ukazały się jakieś większe czworonogi, lecz Robert zrezygnował z przypatrzenia się im bliżej. Bliskość kujotów nakazała mu pilnie strzec bizoniego mięsa. Krążył więc tylko wokół obozowiska, a gdy zmęczył się chodzeniem, siadł z winchesterem w ręku, wsłuchany w głosy nocy i czujny na każdy ich dźwięk. Nie zasnął, dotrwał do świtu.
Opatrzywszy konia dokonał kontrolnego obchodu dokoła bizona i dokoła jeziorka. Po przeciwnej stronie dostrzegł w przybrzeżnym błocie liczne odciski stóp. Czyich? Nic się na tym nie znał. Podejrzewał jedynie, że piły tu wodę kujoty, może — antylopy, bo ślady były rozmaite.
Gdy słońce poczęło wspinać się po niebie, Robert położył się i zasnął, jednak nie na długo. Obudził się tuż po południu, bez wyraźnej przyczyny, jednak w chwilę później doszedł do wniosku, że to opiekuńczy duch prerii nie pozwolił mu spać dłużej. Gdy podniósł się, by zlustrować horyzont, dostrzegł gromadę jeźdźców. Pędzili ku niemu. Jeszcze chwila i rozpoznał Allana, a przy jego boku czarownika Szoszonów.
Niewiele brakowało, a zostałby zaskoczony we śnie! Czerwonoskórzy powstrzymaliby się od żartów, to prawda, lecz co pomyśleliby o Robercie? No, i Allan? O, tym razem na pewno nie pożałowałby uwag. I miałby rację!
Podniósł broń i pomachał nią w powietrzu. Dumny sygnał, iż nie dał się zaskoczyć, że był czujny jak prawdziwy westman.
W Benton
Pierwszy budynek, jaki ujrzeli — zapowiedź rozpoczynającej się ulicy — był dziwactwem architektonicznym. Aż zatrzymali konie, żeby mu się przyjrzeć.
Wyglądało toto niczym trzy prostokątne pudełka postawione jedno na drugim, przy czym największe znajdowało się u spodu, najmniejsze — na szczycie. Wszystko razem przypominało wieżę otoczoną galeryjkami na każdym z dwu pięter.
— Oglądałeś kiedy coś takiego, kolego? — zdziwił się Allan.
Robert przecząco pokręcił głową.
No, to ruszajmy dalej. Hej, kolego! — zawołał w kierunku samotnego przechodnia, idącego leniwie naprzeciw.
O co chodzi?
Gdzie jest szeryf?
Podszedł i przyjrzał się im ciekawie, chociaż na jego sennej twarzy nie odmalowało się żadne uczucie.
— Tam — odparł i machnął ręką za siebie.
— To znaczy: gdzie?
Zagadnięty ziewnął.
— Najpierw zobaczycie dwie szopy, potem taki duży dom mieszkalny, potem drugi dom i parkan — tu znowu ziewnął: — Co tam będę długo gadał. Trzymajcie się lewej strony, a ujrzycie mur z czerwonej cegły i taras. Tam jest napis.
Machnął ręką i powlókł się dalej.
— Jakiś śpiący jegomość — zauważył Allan. — Trzeba sprawdzić, czy mu się to nie śniło.
Pojechali stępa środkiem ulicy. Wszystko się zgadzało. Na koniec dostrzegli czerwony mur, występujący nieco poza linię domów. W murze widniało wąziutkie, zakratowane okienko.
— Zsiadamy, kolego.
Przywiązali konie do poprzecznego drąga umocowanego przy murze i po trzech kamiennych stopniach wspięli się na malutki tarasik. Nad wąziutkimi drzwiami, okutymi blachą, wisiała deska z napisem: „Szeryf Fort Benton".
To tu — radośnie stwierdził Robert.
A tu — przytaknął Allan. — Patrzcie ich! Nie ma klamki.
Spróbował pchnąć drzwi. Bez skutku. Zastukał pięścią. Raz i drugi. Usłyszeli szczęk żelastwa, jak gdyby ktoś tam z przeciwnej strony odsuwał metalowe rygle.
W szparze ukazał się fragment twarzy, a gdy zawiasy lekko pisnęły, ujrzeli całość pucołowatego oblicza z małymi oczkami i postać niskiego grubasa w średnim wieku.
— My do szeryfa — poinformował Allan.
Zmierzył ich, a raczej prześwidrował badawczym spojrzeniem i cofnął się.
— Wejdźcie.
Znaleźli się w czworokątnej izbie. Pod przeciwległą ścianą stało biurko, pod drugą — inne, podobne, na środku — stół i kilka krzeseł. Skromne umeblowanie uzupełniała wysoka i szeroka szafa oraz oryginalny schowek w murze wnęka zamknięta solidną kratą.
Za nią polśniewały lufy pięciu karabinów umieszczonych w drewnianych stojakach.
Po przeciwnej stronie izby uchylone drzwi ukazywały półmroczny korytarzyk z kratą na jednej ze ścian, odgradzającą niewielki pokoik. Robert zerknął w głąb i dostrzegł na drewnianej pryczy drzemiącą postać. Ta przystań dla rozmaitych niespokojnych duchów miała lokatora.
Grubas zaszczekał ryglami.
Siadajcie — powiedział wskazując krzesła.
Zawsze się tak barykadujecie? — zagadnął Allan, lecz nie uzyskał odpowiedzi.
Grubas siadł za najdalszym biurkiem. Zauważyli, że lekko kulał. Nastała cisza, jednak Allan nie potrafił długo wytrwać w milczeniu.
Gdzie jest szeryf?
Przyjdzie za małe pół godzinki.
Szeryf Vincent Irvin?
Oczywiście, a któż by inny?
A pan Karol Gordon? — wyrwał się Robert. — Jest może w Benton?
Nie ma.
A był?
Szeryf wie lepiej. Zapytajcie szeryfa.
Allan spojrzał na Roberta i wykonał lekceważący gest dłonią, co mogło oznaczać: szkoda czasu na rozmowę z mrukiem. Tak to chłopak pojął i zaniechał dalszych pytań. Oto dotarł wreszcie do Fort Benton dzięki własnej przedsiębiorczości, ale również, i przede wszystkim, dzięki bezinteresownej pomocy Allana Bow. Połowa zamierzenia została wykonana, pozostała druga, chyba trudniejsza. Jaka szkoda, że nie zastał Gordona! Lecz może dawny opiekun przybędzie do Benton lada dzień? Zresztą... Vincent Irvin chyba również znajdzie radę. Na pewno znajdzie — pocieszał się w myślach, lecz równocześnie niecierpliwił i niepokoił. Rozejrzał się po otoczeniu. Jedna tylko izba i areszt. Nie tak, jak w Wichita Falls, gdzie szeryf rozporządzał własnym gabinetem. Wichita Falls! Wstrząsnął się na wspomnienie Boba Locke i chwil spędzonych w wąwozie.
Jakże to powiedział szeryf Murphy, gdy się po raz pierwszy spotkali?
„Macie jednakowe imiona, to dobra wróżba. Na pewno zostaniecie przyjaciółmi” czy coś w tym rodzaju. Ładna przyjaźń! Czy Irvin uwierzy w historię z Yambadiką? Czy uzna czarodzieja Szoszonów za zwykłego oszusta i wykpi rzekomy dowód prawdy? A przecież Robert doskonale pamiętał sen czy jawę wywołaną przez Yambadikę i widział we wspomnieniu Stevensa strzelającego do Boba. Ale co na to powie Murphy? Czy sąd mógłby uznać takie zeznanie?
— Cóżeś tak pomarkotniał? — zaszeptał Allan.
Robert nie zdążył odpowiedzieć, gdy zastukano do opancerzonych drzwi. Kulawy tłuścioch ruszył odryglować zasuwy. Robert zerwał się z krzesła. W wejściu ukazał się Vincent Irvin.
Niewiele się zmienił przez ostatnie dwa lata. Może tylko włosy przyprószyła mu lekka siwizna. Cóż dziwnego? Tyle przeżyć! Kulas zaraportował:
— To do pana, szeryfie.
Irvin spojrzał i wyciągnął obie ręce.
— Robert! Robert Dreer! Chyba oczy mnie nie mylą? Witaj, chłopcze! Pozwól, niech ci się przypatrzę.
Jakże wyrosłeś i zmężniałeś. To dopiero niespodzianka! Co słychać w Wichita? Murphy cieszy się dobrym zdrowiem?
Znakomitym — lakonicznie odparł chłopak. — Przepraszam... to jest Allan Bow. Mój przyjaciel i opiekun. Bez jego pomocy nigdy chyba nie dotarłbym tutaj.
Co ty powiesz? To brzmi strasznie tajemniczo. Mam nadzieję, że nie przytrafiło ci się nic złego. —Podszedł do Allana i uścisnął mu dłoń. — To wasze konie sterczą na dworze?
Nasze.
Bill — zwrócił się do kulawca — jak przyjdzie William, powiedz mu, żeby odprowadził wierzchowce do „Szarego Niedźwiedzia" i niech Pears się nimi zajmie. To konie moich przyjaciół.
Osunął się na krzesło i z wesołą miną spozierał na swych gości.
Opowiadaj, Robercie. Może whisky? Dobrze to wszystkim zrobi.
Jeśli proponujecie, kol... to jest, szeryfie — rozpromienił się Allan — na pewno nie odmówimy. Jesteśmy trochę zmęczeni, od świtu przebyliśmy szmat drogi.
No, to znakomicie. Bill, przynieś butelkę, karafkę i trzy szklanki.
Tłuścioch otworzył szafę kluczem wyjętym z kieszeni (widać był zaufanym człowiekiem szeryfa), wydobył wszystkie żądane naczynia i postawił na stole.
— A teraz wyjrzyj na dwór i zobacz, czy konie stoją. Najlepiej popilnuj ich chwilkę, a jakby kto tu zmierzał, uprzedź. Nie chcę, aby myślano, że spędzam czas w szeryfówce nad butelką. Tutejsi mieszkańcy bardzo lubią plotki.
Napełnił szklanki do połowy wysokości płynem słomkowej barwy, dopełniając wodą z karafki.
— Za nasze szczęśliwe spotkanie — rzekł podnosząc naczynie.
Cała trójka pociągnęła po łyku.
A teraz mów, Robercie. Skąd jedziecie?
Z Pocatello.
Pocatello, Pocatello... coś słyszałem. Gdzie to?
W Idaho — wyjaśnił Allan.
O, ho, ho! Niezła wędrówka. Cały czas na końskich grzbietach?
Tak.
Nie lepiej koleją?
— Były powody — wyjaśnił Allan. — Mój młody przyjaciel wam, kol... szeryfie, wytłumaczy w jakimś stosownym miejscu.
Co ja słyszę? — zdumiał się Irvin. — Czyżby ta izba nie była odpowiednim miejscem?
Mógłby ktoś wejść i przeszkodzić — nieśmiało zauważył Robert. — Historia jest dość długa i nie chcę, aby ją usłyszały obce uszy. Jaka szkoda, że nie zastaliśmy pana Gordona — westchnął.
— Gordon? Był tutaj, lecz wpadł jak po ogień. Wracał z Kanady, od Czarnych Stóp.
Zauważywszy zdumione spojrzenie Roberta, roześmiał się.
Och, widzę, że o niczym nie wiesz. Przecież pisaliśmy do Murphy'ego. Nie wspomniał ci?
Owszem, nawet dał mi list do przeczytania. To z niego dowiedziałem się, że został pan szeryfem, a pan Gordon traperem. Gdyby nie ten list, nie trafiłbym tutaj.
Słusznie. Gordon całkiem wlazł w traperską skórę. Nic dziwnego, zanim przybył do Greenfield, już zbierał futerka. Ale to jeszcze nie wszystko. Musisz wiedzieć, Robercie, że po przyjeździe do Benton Gordon nawiązał stosunki z Czarnymi Stopami, ułatwił im handel z faktorią Hudson's Bay Company, czym bardzo sobie zjednał czerwonoskórych. Później odwiedził wioskę Czarnych Stóp w Kanadzie, na koniec został „białym bratem", nadano mu miano Wielkiego Bobra. Od tamtych dni jego kontakty z Indianami znacznie się rozszerzyły. Ponawiązywał stosunki z innymi plemionami i uważany jest za znawcę ich życia. Tak to wygląda w wielkim skrócie. Obecnie udał się do Arizony.
Pewnie przez Teksas — domyślił się Robert.
Może przez Teksas, może inną drogą. Nie wiem.
Ach — westchnął chłopak — jaka szkoda, że nie zawadził o Wichita Falls.
— Sądzę, że zabrakło mu na to czasu, bardzo się spieszył. W Arizonie wybuchła jakaś awantura z Nawajami i Gordon pognał tam, aby zapobiec zbrojnym starciom. To specjalna misja, którą obarczyło go Biuro do Spraw Indian w Waszyngtonie. No chodźmy. Zapewne jesteście głodni, więc zapraszam was do „Szarego Niedźwiedzia", ja tam mieszkam. Będziemy mogli pogadać bez świadków, jeśli ci, chłopcze, tak na tym zależy. A o konie się nie troszczcie.
Opróżnili szklanki do dna, wyszli na dwór, zabrali strzelby przytroczone do siodeł i ruszyli za szeryfem. Niezbyt daleko, do piętrowego, bardzo szerokiego drewnianego budynku. Napis głosił, iż tu mieści się saloon-hotel „Pod Szarym Niedźwiedziem". Informację tę zilustrowano wizerunkiem dziwnego zwierzęcia, które można by uznać za konia maści siwojabłkowitej, gdyby nie fakt, iż „koń" ten stał na jednej nodze, wyposażonej w potężny pazur, a trzy pozostałe wznosił ku niebu.
Robert uśmiechnął się.
— To wykonał chyba ten sam malarz, co w Pocatello — powiedział do Allana.
Saloon-hotel oddzielała od ulicy szeroka weranda z pochyłym daszkiem i sporą ilością podpierających go słupków. Wspięli się tam po drewnianych stopniach i za chwilę Irvin wprowadził swych gości do obszernej sali. Lewą jej część zajmowały kwadratowe jasne stoliki, obstawione krzesłami, prawą — potężny bufet z błyszczącymi kranami do nalewania piwa, wanienką do mycia naczyń i kilkunastoma kuflami. Za bufetem całą szerokość ściany objęła w posiadanie sięgająca sufitu szafa, zabejcowana na ciemno, z mnóstwem oszklonych drzwiczek. Robert dostrzegł przez szybki rzędy butelek rozmaitych kształtów i barwy.
Z belek biegnących pod stropem zwieszały się na łańcuchach metalowe lampy naftowe, tak wypucowane, że błyszczały jak słońca. Cały lokal sprawiał wrażenie czystości i dostatku. W porównaniu z brudną izbą „Tańczącego Niedźwiedzia" w Pocatello wydał się Robertowi wnętrzem pałacu.
Za szynkwasem krzątał się postawny jegomość z długimi wąsami i siwą czupryną, odziany w nieskazitelną biel fartucha. Pomagała mu czarnooka, niewiele starsza od Roberta dziewczyna, o śniadej cerze i włosach barwy smoły.
Człowiek w bieli natychmiast zauważył Irvina i wyszedł na środek sali, z kluczem w dłoni.
Proszę, szeryfie — powiedział.
To moi goście — wyjaśnił Irvin. — Zjemy kolację u mnie. Postaraj się, Pears.
Och, oczywiście.
I jeszcze jedno... — odwrócił się ku Allanowi i Robertowi — jasne, że będziecie tu nocować. Chcecie dwa pokoje czy wystarczy jeden?
Jeden — wyrwał się Robert, pamiętny na dotychczasowe wydatki Allana.
Więc dobrze. Przygotuj pokój, Pears, a teraz proszę za mną.
Poprowadził ich w róg sali, gdzie za czerwoną kotarą znajdowały się drewniane, dość wąskie schody. Dostali się nimi na piętro, na korytarz wyłożony chodnikiem. Biała, długa ściana korytarza znaczona była szeregiem prostokątnych, niebiesko pomalowanych drzwi. Przed jednymi z nich szeryf się zatrzymał i przekręcił klucz w zamku.
— Proszę — powiedział wpuszczając gości.
Ujrzeli obszerne wnętrze. Przez dwa okna, z odsłoniętymi storami, widać było ulicę różowiejącą w zachodzie słońca.
Pod jedną ze ścian stało metalowe, pokryte kapą łóżko, pod drugą — biurko z lampą i skórzanym fotelem. Środek zajmował stół otoczony krzesłami. Meble uzupełniała umieszczona w kącie wielka marmurowa umywalnia z porcelanową miednicą i lustrem oraz potężna mahoniowa szafa.
— Rozgośćcie się.
Allan zlustrował pokój, dzierżąc w ręku swój nieodstępny worek i strzelbę.
— Proszę położyć na biurku. W dzbanku jest czysta woda, jeśli zechcecie się umyć.
Robert natychmiast skorzystał z propozycji, przy okazji spojrzał w lustro i zdumiał się. Patrzyła nań twarz spalona słońcem, zarośnięta. Zupełnie jak oblicze młodego trapera, od miesięcy przemierzającego bezdroża prerii i gór. Bardzo zadowolony z siebie, ustąpił miejsca Allanowi.
Siadaj, chłopcze — zaprosił Irvin. — Zaraz zjawi się Pears. To właściciel tego hotelu, życzliwy mi człowiek i nieprzebrana skarbnica wiadomości o ludziach i rzeczach. Bardzo mi pomaga. Nie dalej jak wczoraj, dzięki Pearsowi, przyłapaliśmy na oszustwie niebieskiego ptaszka, wędrownego szulera.
Słyszysz, kolego? — odezwał się znad miednicy Allan. — Nie tylko w Wichita Falls grasują szulerzy. Ale pewnie ten tutejszy nie narobił nikomu tyle kłopotu, co tamten.
Kłopotu? — podchwycił Irvin. — Oszukując?
Żeby to — odparł Allan. — Sprawa wygląda nieco poważniej i dotyczy naszego młodego przyjaciela.
Grałeś z nim w karty, Robercie?
Ależ nie! — zaprzeczył gwałtownie chłopiec. — To gorsza historia.
Czyżby ona cię tu przywiodła?
Właśnie...
Panowie — wtrącił się Allan dokończywszy ablucji. — Proponuję odłożyć rozmowę na kilka minut. Zdaje się, że ma tu przyjść ten Pears. Omówimy wszystko, gdy już nikt nie będzie nam przeszkadzał. Nie mam racji, kolego?
Macie — odparł krótko Robert.
Niech będzie i tak — zgodził się szeryf. — Poczekam cierpliwie, choć przyznam, mówicie samymi zagadkami.
W tym momencie zastukano do drzwi, a na głośne przyzwolenie Irvina najpierw wkroczył człowiek w śnieżnym kitlu, czyli Pears, po nim — w równie nieskazitelnej czystości fartuchu — chłopak w wieku Roberta, dźwigający wielką błyszczącą tacę, na której piętrzyły się talerze, z górującą nad nimi kolorową wazą.
Stół nakryto białym obrusem, rozłożono naczynia i sztućce, rozlano do talerzy zupę. Po czym Pears ze swym towarzyszem zniknęli jak dwa duchy. Zjawiali się jeszcze dwukrotnie, dźwigając następne dania i sprzątając to, co pozostało z tej wspaniałej uczty. Na koniec przyszedł już tylko sam Pears z kawą i cygarami oraz z kluczem, który położył przed Allanem.
Pokój dla panów przygotowany — powiedział kłaniając się. — Numer piąty, tuż obok — skłonił się raz jeszcze i zniknął.
No — odezwał się Irvin zapalając cygaro Allanowi, później sobie (Robert odmówił) — przystępujcie do rzeczy, słucham.
Robert pokręcił się na krześle, bardzo zakłopotany.
Nie wiem, od czego mam zacząć — wyznał.
Od początku, od początku, kolego — zachęcił go Allan. — Tak, jak mnie opowiadałeś.
Aż tyle to nie trzeba. Może... — zawahał się — zacznę od chwili gdy pan Gordon i pan, szeryfie, wyjechaliście z Wichita Falls, a ja zostałem przyjęty na służbę do Denisa Murphy. Pamięta pan?
Irvin kiwnął głową.
Poczułem się wówczas bardzo samotny.
Do rzeczy, kolego, do rzeczy — przestrzegł Allan. — Nie rozpraszaj się, bo nie skończysz do rana.
Ależ... ja tylko opowiadam, jak naprawdę było. Więc... tamtego dnia szeryf Murphy przedstawił mnie swym współpracownikom. Wśród nich znajdował się Bob Locke. Na pewno go pan pamięta. Taki chłopak w moim wieku.
Irvin powtórnie kiwnął głową.
— Moja opowieść dotyczyć będzie głównie jego. Otóż...
Robert odetchnął głęboko i, zacinając się nieco, rozpoczął relację o swej służbie u Murphy'ego. W miarę jak opowiadał, szło mu coraz gładziej. Dobrze pamiętał przecież niedawną przeszłość, każdy szczegół: sukcesy i niepowodzenia, aż dobrnął do opisu tragedii, jaka rozegrała się w wąwozie.
Irvin i Allan milczeli, z parteru budynku dobiegały przytłumione dźwięki muzyki — goście saloonu bawili się — a z ulicy odgłosy powolnego człapania koni. Zapadł zmrok. Irvin wstał, zapalił naftową lampę ustawioną na biurku i usiadł nie odezwawszy się ani słowem. Po krótkiej przerwie Robert opowiedział o swej ucieczce, o wizycie u starego Abla w Greenfield, o spotkaniu Allana Bow. Nie krył, że uważał go za agenta Pinkertona, co wywołało uśmiech na twarzy Irvina i lekką zmarszczkę na czole Allana. Nie szczędził wyrazów uznania swemu towarzyszowi za pomoc, jakiej mu udzielił w dalszej drodze, aż Allan przerwał mu:
— Do rzeczy, kolego. To wszystko nie ma nic wspólnego z twoją sprawą.
Ma i nie ma — zauważył Irvin. — Mów dalej, Robercie. Prawdą jest, że przyjaciół poznajemy w biedzie.
Robert dotarł już do Pocatello, opisał przygodę, jaka ich spotkała w drodze do wioski Szoszonów. Szczerze przyznał, że jego niedbalstwo mogło spowodować opłakane skutki.
I tak oto długa opowieść zawiodła słuchaczów do obozu czerwonoskórych, do tipi czarownika.
W tym miejscu przerwał mu Allan.
— Poczekaj, kolego. Odsapnij chwilę. Prawie zachrypłeś. Mnie wypada powiedzieć kilka słów o Yambadice. Znam go przecież lepiej od ciebie. W przeciwnym wypadku szeryf gotów pomyśleć, że opowiadasz mu bajkę o żelaznym wilku.
Robert zgodził się skwapliwie, bo obawiał się, że jego relację o przedziwnej sile wzroku czarodzieja Ir-vin przyjmie wzruszeniem ramion i ironicznym uśmiechem. Świadectwo Allana stawało się więc niezwykle cenne. I oto z kolei Robert słuchał, Allan opowiadał. Wywiązał się z tej roli znacznie lepiej od Roberta. Opowiedział o pierwszym spotkaniu z Yambadiką, o jego „czarach", a gdy wreszcie wyczerpał temat, zagadnął Irvina:
Wierzy pan w to, szeryfie?
Wierzę. To chyba hipnotyzm. Zetknąłem się kiedyś z taką nazwą, a nawet pytałem znajomego lekarza, czy możliwe jest usypianie ludzi przy pomocy hipnozy. Powiedział, że tak, chociaż nie każdy to potrafi. Podobno nauka do tej pory nie zbadała tego zjawiska.
Teraz znów kolej na ciebie, kolego — zauważył Allan.
Robert wrócił do przerwanej opowieści. Ukończył ją odtworzywszy dokładnie scenę, jaka rozegrała się w tipi czarodzieja. Opisał, co widział na jawie i co ujrzał w hipnotycznym śnie.
— Mogę przysiąc, że widziałem twarz Stevensa, karcianego oszusta, którego Bob wielokrotnie demaskował. To on strzelił do Boba.
Umilkł i z niepokojem spojrzał na szeryfa.
Co pan o tym sądzi? — zagadnął Allan.
Dziwna, bardzo dziwna historia. Wierzę wam, lecz czy uwierzą inni? Powiedz mi, Robercie, czy ten czarodziej nigdy nie był w Wichita? A może go spotkałeś gdzie indziej?
Nigdy — oświadczył chłopiec, a Allan dodał:
Poznałem Yambadikę przed kilku laty i wiem, że od tamtej pory nie opuszczał osiedli Szoszonów.
— Pytałem — wyjaśnił Irvin — ponieważ czarodziej mógł Robertowi wmówić, że to Stevens strzelił do Boba, lecz skoro nigdy nie bawił w Wichita i nie spotkał szulera, sprawy nie da się wytłumaczyć w tak prosty sposób.
Zamyślił się chwilę, potem oświadczył:
Uczynię wszystko, Robercie, aby odkryć prawdziwego przestępcę, bo wiem, że nie ty nim jesteś. Jednak... żaden sąd nie da wiary twoim zeznaniom.
To okropne — westchnął chłopak. — Co mam począć?
Należy odnaleźć Stevensa. Gdy opuszczałeś Wichita Falls, szuler bawił tam jeszcze?
Nie. Na kilka dni przed wypadkiem w wąwozie Stevens znikł. Wcześniej nabył podobno w pewnym sklepiku kilkanaście talii kart, co miało zapowiadać jego rychły wyjazd.
Dlaczego? — zdziwił się Irvin. — Przecież karty do gry można nabyć w każdym miasteczku.
Przepraszam, zapomniałem powiedzieć, że właściciel sklepiku był podejrzany o produkcję kart specjalnie znaczonych, które sprzedawał tylko zaufanym klientom. Sądzę, że takich kart nie mógłby Stevens nabyć w innym mieście.
Masz rację. Ciekaw jestem, czy ten szuler, siedzący u mnie w areszcie, również ma znaczone karty. Wśród jego rzeczy znaleźliśmy kilkanaście nie używanych talii. Chociaż... został przyłapany na zwykłym szachrowaniu asami. Mniejsza z tym. Więc, jak powiadasz, Robercie, ten Stevens ulotnił się z Wichita Falls jeszcze przed tym smutnym wydarzeniem?
Na to wygląda. Chyba jednak nie mógł odjechać daleko, może ukrywał się w wąwozie lub śledził Boba, aby się na nim zemścić? A uciekł dopiero po wykonaniu swego planu?
Nie będę ukrywał, Robercie, że szansa odnalezienia Stevensa równa się w takiej sytuacji zeru. No, no! Nie rób przerażonej miny. Wierzę, że potrafię dowieść twej niewinności. A pan, co pan o tym sądzi? — zwrócił się do Allana.
Ten Bob to skończony łajdak. Od jego zeznań zależy wszystko. Jeśli pan znajdzie, szeryfie, sposób wydobycia zeń prawdy... Tfu! Trudno uwierzyć, że mogą na tej ziemi żyć takie typy, chociaż... i ja poznałem na własnej skórze, co znaczy fałszywe oskarżenie. Ale to już inna historia.
Sposób na wydobycie prawdy...— powtórzył w zamyśleniu Irvin. — Otóż to właśnie! Chyba dzisiaj nic mądrego nie wymyślę. Miałem męczący dzień, a i wy chyba czujecie drogę w kościach. Trzeba się przespać. Po właściwie spędzonej nocy głowa lepiej pracuje. Jutro rankiem wpadnijcie do szeryfówki. Kto wie, może mi zaświta jakiś doskonały pomysł!
Na tym się rozstali. Allan pełen najlepszych myśli, szeryf nieco zakłopotany, Robert... rozczarowany. Przypuszczał, że Irvin natychmiast znajdzie klucz do rozwiązania zagadki Stevensa. Dlatego spał bardzo źle, budząc się parokrotnie. Ustawicznie wracała w sennych majakach sylwetka Denisa Murphy z marsem na twarzy i kajdankami w dłoni. Gdy wreszcie złowroga mara ustąpiła i Robert pogrążył się w nicości, wyrwała go z niej silna ręka Allana.
— Wstawaj, kolego! Przynieśli nam śniadanie. To ci dopiero luksus!
Robert siadł i sennym okiem zerknął na stół. Bielał teraz obrusem, polśniewał talerzami, a nade wszystko pachniał szynką, kawą i czymś tam jeszcze.
Robertowi odechciało się spać.
Z jedzeniem uwinęli się szybko, natomiast mycie trwało znacznie dłużej. Z winy Allana. Stary eksplorer po tygodniach wędrówki postanowił ogolić się i zlikwidować brodę. Z wnętrza swego worka wydobył zawiniątko, a z niego: nożyce, pędzel, mydło i lśniącą brzytwę. Zapędził do pomocy Roberta, który, uzbrojony w nożyce, przykrócił grzywę Allana najlepiej, jak potrafił. Goleniem zajął się już wyłącznie Allan, co trwało niezwykle długo, potem golił się Robert. Gdy się wreszcie z tym uporali, słońce zdążyło wysoko zawędrować po niebie.
Zeszli na parter, gdzie w pustej sali powitał ich ukłonem i uśmiechem pan Pears. Allan natychmiast zagadnął o konie. Zostali wyprowadzeni na tyły budynku, do stajni, w której ujrzeli swe wierzchowce wyczyszczone do glansu i tkwiące przy pełnych żłobach.
Ze stajni pomaszerowali na spotkanie z Irvinem. Drzwi szeryfówki uchylił im ten sam, co wczoraj, kulawy grubas. Wpuścił do wnętrza bez jednego słowa, lecz szeryfa nie było. Na widok wchodzących od jednego z biurek podniósł się młody człowiek, niewiele starszy od Roberta.
Jestem William Robertson — przedstawił się miłym głosem. — Siadajcie. Szeryf zjawi się za jakieś pół godziny.
To wy, kolego, zastępujecie szeryfa? — zapytał Allan.
Jestem jego pomocnikiem.
Aha — mruknął eksplorer. — A drzwi to zawsze tak u was zabarykadowane?
Tylko wtedy, gdy mamy gości — odparł Robertson ściszając nieco głos. — Nie, nie. Nie o was tu chodzi — dodał szybko, zauważywszy zdziwioną minę Allana — lecz o gościa za kratkami. Bill, bądź łaskaw zajrzeć do niego, a później dobrze zamknij drzwi od korytarza.
Grubas coś mruknął, pokuśtykał w róg izby i zniknął w korytarzyku. Usłyszeli, że coś mówił do aresztanta, po czym pojawił się znowu, zatrzasnął drzwi i siadł pod oknem.
Szuler? — zagadnął Allan. — Szeryf coś o tym wspominał.
Szuler. Szczęście go opuściło. Wpadł drugiego dnia pobytu w Benton. Miałem przyjemność wsadzić go do klatki. Zabawny facet, szkoda, że tak mało zdolny.
— Mało zdolny? — zainteresował się Robert, któremu natychmiast przypomniała się scena schwytania Stevensa na sali „Czarnego Bizona". — Źle szachruje?
— Nie to miałem na myśli. Szachruje to może i dobrze. Mówiłem o jego zdolnościach do jakiejkolwiek rzetelnej pracy. Poza grą w karty nic innego nie umie. Usiłował nas przekonać, że jest komiwojażerem.
Zapytaliśmy o próbki towarów. Okazało się, że nie posiadał nic, poza kilkoma taliami kart. Ale elegancki jegomość. Dokonaliśmy rewizji w jego pokoju. Mieszkał „Pod Szarym Niedźwiedziem". Piękna walizka, nowiutka bielizna, garniturek jakby wczoraj uszyty przez krawca: stalowej barwy surdut z długimi połami i, wyobraźcie sobie, siwy cylinder! W takim stroju mógł uchodzić za bogatego farmera, przemysłowca lub agenta handlowego wielkiej firmy.
— Czyżby wszyscy szulerzy nosili szare cylindry? — zażartował Robert.
Pomocnik szeryfa spojrzał nań zdziwiony.
— Nie rozumiem — wyznał.
Robert opowiedział o swym spotkaniu ze Stevensem oraz o tym, że poszkodowani nigdy nie chcieli świadczyć przeciw oszustowi.
No, to nieźle mu się wiedzie — stwierdził Robertson. — Bo tu będą świadczyć, mimo że odzyskali pieniądze. Jednak uważają, że zostali poszkodowani na honorze, dając się nabrać jakiemuś przybłędzie, i pałają żądzą odwetu.
Ale i mojemu oszustowi się urwało — wyjaśnił Robert. — Uciekł z Wichita Falls.
A więc trafił na nieustępliwego gracza, który chce świadczyć.
— O nie — wtrącił Allan — tu chodzi o co innego: na tym oszuście z Wichita ciąży coś gorszego niż gra w karty.
— Aż tak? Nasz oszust chyba nic więcej nie ma na sumieniu.
Kto go tam wie? — wzruszył ramionami Allan. — Przepraszam, jak on się nazywa?
Ovens. A może go znacie?
Nie, nie. Stevens... Ovens, nawet podobne nazwiska, nieprawdaż, kolego?
No, owszem, ale co to ma do rzeczy?
Och, głupstwo. Może byś tak zajrzał za kratki?
Po co? Cóż wam przyszło do głowy?!
Wszystko jest możliwe — Allan zwrócił się do Robertsona: — Można zajrzeć do aresztanta?
Oczywiście.
Robert wzruszył ramionami i niechętnie podniósł się z krzesła.
Poczekaj — powstrzymał go Allan. — Czy ten Stevens może cię pamiętać?
Nie wiem. Widziałem go wszystkiego dwa razy.
A on ciebie?
Robert, znowu wzruszył ramionami. Podejrzenie Allana wydawało mu się czymś absurdalnym.
Więc będzie lepiej, żeby Ovens nie mógł ci się przyjrzeć. Da się tak zrobić?
Chyba nie — odparł Robertson. — Korytarzyk jest wąski, bez żadnej wnęki. Aresztant widzi każdego, kto na niego patrzy.
Wobec tego pójdziemy we trójkę, a ty, kolego, skryjesz się za moimi plecami — zaproponował Allan.
Pierwszy wszedł do korytarzyka pomocnik szeryfa, za nim Allan. Po kilku krokach zatrzymali się z boku kraty.
— Hej, Ovens! — zawołał Robertson. — Zbudź się.
Z pryczy dźwignęła się postać odziana w szary, nieco pomięty surdut. Zza pleców Allana Robert ujrzał oblicze nieco zaspane, twarz podługowatą, lisią, z małymi oczkami, długim nosem i czarnym wąsikiem na górnej wardze. Oczki zamrugały na widok przybyłych, a rysy twarzy wykrzywił uśmiech.
— Czyżby goście? — wykrzyknął skrzekliwym głosem. — Witam serdecznie dżentelmenów. Okropnie się tutaj nudzę. Razem będzie nam raźniej.
Allan poczuł, jak Robert ciągnie go za kurtę, więc cofnął się, a na pytające spojrzenie Robertsona kiwnął głową. Po czym odwrócił się zasłaniając postać Roberta. Pospiesznie opuścili korytarzyk. Zamknęli drzwi. Dopiero wówczas Allan zapytał:
No i co?
To on... — wykrztusił Robert.
Nie mylisz się?
Na pewno on! Ta sama sylwetka, ta sama twarz, ten sam głos! Musiałem go dobrze zapamiętać. Co za spotkanie! Wy chyba jesteście jasnowidzem!
Daj spokój, kolego — żachnął się Allan.
W tym momencie Robertson wszedł do izby i zamknął za sobą drzwi.
Poznaliście?
Tak — odpowiedział za Roberta Allan. — On go poznał. Ten facet pochodzi z Wichita Falls i w rzeczywistości nazywa się Stevens.
Stevens czy Ovens, na jedno wychodzi — zauważył pomocnik szeryfa. — Nie karzemy za zmianę nazwiska. On będzie odpowiadał tylko za to, czego się dopuścił w Benton. Sami opowiadaliście, że w Wichita nikt nie chciał świadczyć przeciw niemu.
Tu nie chodzi o szulerkę — wyjaśnił Allan. — Stevens jest poszukiwany za usiłowanie zabójstwa człowieka tamtejszego szeryfa.
Nie było to zgodne z prawdą, jak dotąd nikt przecież nie ścigał Stevensa, lecz Robert nie zaprzeczył. Robertson cicho gwizdnął:
To tak? Irvin o tym wie?
Wie o Stevensie, lecz nie przypuszcza, że Ovens i Stevens to ta sama osoba.
A to dopiero! Mieliście jakie podejrzenia?
Żadnych — powiedział Robert. — Nawet mi w głowie nie postało, że Stevens potrafił zawędrować aż do Fort Benton.
Miał na to sporo czasu — zauważył Allan. — W sumie... szczęśliwy zbieg okoliczności. Młody jesteś, nie możesz wiedzieć, jakie figle potrafi płatać los. Tym razem bardzo dla ciebie szczęśliwy, kolego — w tym miejscu klepnął Roberta po plecach. — Jesteśmy na właściwej ścieżce i tylko trochę martwię się Bobem. Lecz to wszystko furda, jeśli Stevens przyzna się.
Nie ma świadków? — zainteresował się Robertson.
Jest świadek — odparł Allan. — Jednak rzecz nieco zawikłana. O, chyba szeryf się zjawił. Ale się zdziwi!
Jak się macie? Nocleg wypadł dobrze? Pears obiecał przysłać wam śniadanie do pokoju. Co słychać, William? Nic nowego? To świetnie.
Tak gadając zdjął pas z rewolwerami i położył go na biurku, po czym siadł za stołem.
Mam pewien pomysł — oświadczył. — Wiąże się z twoją sprawą, Robercie...
Przed chwilą zaszła pewna okoliczność — przerwał mu Allan — która zmienia sytuację naszego młodego przyjaciela. Powiem, że ją znacznie poprawia.
Co takiego?
Otóż... ten Ovens to w rzeczywistości nazywa się Stevens, szuler z Wichita Falls!
Poznałem go natychmiast! — dorzucił Robert.
Zdumiewające! — Irvin popatrzył na niego z uwagą. — Co za zbieg okoliczności! A on ciebie poznał?
Chyba raczej nie dostrzegł. Skryłem się za plecami pana Bow.
Bardzo dobrze. Czyj to był pomysł, żeby obejrzeć aresztanta?
Mój — pochwalił się Allan. — Nabrałem podejrzeń, gdy usłyszałem nazwisko tego draba.
No, to pogratulować. Teraz sobie porozmawiamy z Ovensem. Jak by to urządzić? — zafrasował się Irvin. — Zawsze twierdziłem, że szeryfówka z jedną tylko izbą bardzo utrudnia prowadzenie śledztwa. On ciebie zna, Robercie?
Może tak, może nie. W saloonie, w którym przyłapaliśmy go, rozmawiał tylko z Bobem, chyba nie zwrócił na mnie uwagi.
A w wąwozie?
— Doprawdy... nie wiem.
— Ostrożność nie zawadzi. Nie chcę, aby cię rozpoznał przed czasem. Weź, Robercie, krzesło, postawie pod oknem i udawaj, że wyglądasz na ulicę. Nie odwracaj się. Ty, Bill, stań przy drzwiach i nikogo nie wpuszczaj. A wy? — zwrócił się do Allana.
— On mnie nigdy nie widział.
— Wobec tego możecie pozostać. William, przyprowadź więźnia. Doskonale — mówił sięgnąwszy po pas z bronią. — Czas rozpocząć przedstawienie. Nie odzywajcie się nie pytani.
William zniknął w głębi korytarza. Usłyszeli brzęk kluczy i skrzypienie odsuwanej kraty. Robert utkwił wzrok w szybie i nastawił uszu. Teraz lekko trzasnęły drzwi od korytarza.
Proszę spocząć, panie Ovens — zabrzmiał głos Irvina.
Dziękuję szeryfie, dziękuję. Chętnie usiądę, bardzo chętnie.
William — rozkazał Irvin — wyjmij papier z biurka. Będziesz notować.
Po cóż to, szeryfie? — zaniepokoił się rzekomy Ovens.
Po to, że chcę mieć pańskie oświadczenie na piśmie.
Moje oświadczenie? Już wczoraj powiedziałem wszystko, co miałem do powiedzenia.
No, to sobie powtórzymy naszą pogawędkę. Skąd pan do nas przybył, panie Ovens, bo już nie pamiętam?
Bezpośrednio z Des Moines, jak mówiłem.
A pośrednio?
Jeżdżę po całym kraju, oferuję artykuły różnych firm. Ostatnio bawiłem w Chicago.
A czymże pan handluje?
Czym się da, szeryfie.
A gdzież prospekty lub próbki towarów?
Pozbyłem się wszystkiego w Des Moines.
No, to z czym przybył pan do Benton?
Z niczym. Chcę zbadać, jakie tu są możliwości sprzedaży. Gdyby nie ta nieszczęsna pomyłka „Pod Szarym Niedźwiedziem"...
Dosyć! — przerwał ostro Irvin. — Nie mam czasu na wysłuchiwanie bajęd. Źle pan czyni upierając się, to tylko może zaostrzyć wyrok.
Wyrok? — zaskrzeczał aresztant.
A coś pan myślał? Że puszczę pana wolno i jeszcze poczęstuję na drogę cukierkami? Poszkodowani i świadkowie są, więc nic nie stoi na przeszkodzie, by przeprowadzić rozprawę sądową.
Doprawdy, szeryfie, to był godny pożałowania wypadek. Ubierałem się bardzo szybko, karty się rozsypały i któraś z nich wpadła w rękaw surduta, a wyleciała z niego w bardzo nieodpowiedniej chwili.
Wierzę, że w nieodpowiedniej, to będzie kosztować z pół roku, nasze prawa są bardzo ostre dla zawodowych szulerów.
Nie jestem szulerem.
Przypuśćmy. Bawił pan kiedy w Wichita Falls?
Gdzie to jest?
— W Teksasie.
Nie, nie byłem w Wichita Falls.
No, proszę. Jakże więc wytłumaczyć fakt, że mieszkańcy Wichita świetnie pana znają? Jako szulera. I to tak doskonale, że nikt z nich nie chciał zasiadać z panem do stolika. Naciągał pan tylko przyjezdnych.
Nic o tym nie wiem. Może tam bawił jakiś inny Ovens. To bardzo popularne nazwisko.
Popularne — przytaknął Irvin. — Właśnie dlatego pan je sobie przybrał, bo w Wichita mieszkał jako Stevens.
Zapadła cisza.
No, co pan na to?
Stevensów jest również wielu — odpowiedział aresztant.
Robert, który bardzo uważnie przysłuchiwał się rozmowie, zauważył w jego głosie lekkie drżenie.
— Bardzo wielu — powtórzył Irvin — lecz ten, którego rozpozna Denis Murphy, jest tylko jeden. Udamy się do Wichita Falls, panie Stevens.
— Dlaczego do Wichita? Powiem panu prawdę, szeryfie. Rzeczywiście, mieszkałem w Wichita, lecz może pan zapytać Murphy'ego, nikt nigdy nie wniósł na mnie żadnej skargi, nie stawałem przed sądem, nie byłem karany.
— Wierzę. Lecz czemu to opuścił pan Wichita?
To nie jest przestępstwo. Każdemu wolno podróżować tu i tam.
Wolno. Ale pan uciekł. Coś bardzo pana zaniepokoiło.
Nie wiem, o czym pan myśli, szeryfie.
O pewnym wydarzeniu, którego był pan głównym aktorem, w wąwozie, niedaleko Wichita Falls. Krótko mówiąc: jest pan poszukiwany za usiłowanie morderstwa na osobie Boba Locke.
Ja? Ależ... To poważne oskarżenie — zaskrzeczał zdenerwowany głos. — Trzeba tego dowieść!
I dowiodę. Miał pan od dawna na pieńku z Bobem Locke, deptał panu po piętach i kilkakrotnie nakrył na karcianym oszustwie. Co prawda, poszkodowani nigdy nie zgłaszali pretensji, lecz stał się pan osobą tak, powiedzmy... popularną, że coraz trudniej było znaleźć naiwnych. Dlatego postanowił pan zmienić teren swej działalności.
I cóż z tego?
Z tego to jeszcze nic, lecz zapragnął pan zemścić się na Bobie Locke. Począł go pan śledzić, czekając na okazję. Wreszcie się trafiła, zresztą... po co mam opowiadać o tym, co panu jest doskonale wiadome?
Ależ to fantazja! Gdzie pan ma świadków, szeryfie?
Mam — odparł Irvin.
Co? Może to ten człowiek? Widzę go po raz pierwszy.
Nie, to nie ten człowiek (Robert domyślił się, że chodziło o Allana Bow). Pozwól do nas, Robercie.
Chłopak zerwał się z krzesła, na którym ledwie mógł usiedzieć, tak ponosiła go niecierpliwość.
Siadaj tu. Przyjrzyj się temu panu. Znasz go?
Znam. Spotkałem go wieczorem w saloonie „Pod Czarnym Bizonem", w Wichita Falls, będzie kilka miesięcy temu. To jest Stevens, popularny w miasteczku oszust. Tamtego wieczoru Bob Locke przyłapał go na kolejnym szachrowaniu kartami.
Czy zna pan Boba Locke, panie Stevens?
Widywałem go — odparł aresztant powściągliwie.
Doskonale, wierzyłem, że dojdziemy do porozumienia. A teraz, Robercie, zastanów się chwilę i powiedz, czy rozpoznajesz w tym człowieku osobnika, który strzelił do Boba Locke w wąwozie pod Wichita Falls?
Chłopak zawahał się. Nagle ogarnęły go wątpliwości. A jeśli „czary" Yambadiki były zwykłym oszustwem? Lecz przecież czarownik nigdy nie widział Stevensa, więc nie mógł wmówić Robertowi, że w wąwozie dostrzega oblicze karciarza...
To on.
Kłamstwo! Oczywiste kłamstwo! — krzyknął Stevens. — Mnie tam nie było!
Gdzie? — łagodnie zapytał szeryf.
No... w wąwozie.
— To znaczy, że ten wąwóz jest panu znany.
Stevens nie odpowiedział.
— Zapisz to, Williamie. Teraz, Robercie, opowiedz nam, jak to się odbyło. W skrócie.
Robert opisał tragiczne wydarzenie, opuszczając jednak fakt kłótni, jaka rozegrała się między nim a Bobem.
Dziękuję. Co pan na to, panie Stevens?
Kłamstwo, wierutne kłamstwo! Niech go pan pociągnie za język, a dowie się, jak sprzeczał się z Bobem Locke, jak sobie wymyślali! Ja wszystko świetnie... — przerwał w połowie zdania.
Świetnie pan wszystko słyszał — dokończył Irvin. — Więc jednak pan tam był. Zanotuj to, Williamie. A co się stało z rewolwerem?
Nie miałem żadnego rewolweru i... nie będę dłużej odpowiadał. Żądam adwokata.
Słusznie. Otrzyma go pan w Wichita Falls. Tam się udamy. Na pociechę powiem panu, że strzał oddany w wąwozie nie był śmiertelny. Bob Locke czuje się już zupełnie nieźle i panu nie grozi najwyższy wymiar kary. To wszystko. Bill, odprowadź go do aresztu i dobrze pilnuj. William, przepisz na czysto notatki.
A kiedy wyszli, zwrócił się do Roberta i Allana:
— Wpadniemy teraz do „Szarego Niedźwiedzia". Zaschło mi w gardle, a Pears ma znakomite piwo.
Opuścili szeryfówkę. W drodze, krótkiej zresztą, milczeli. Robert raz jeszcze przeżywał scenę, jaka rozegrała się w wąwozie, Allan cieszył się z tak pomyślnego przebiegu sprawy, której stał się jednym z aktorów, Irvin rozważał, co należy uczynić, jeśli Bob Locke nadal będzie podtrzymywać swe pierwotne zeznania.
Przekroczyli progi saloonu. Irvin zabrał klucz, zamówił u Pearsa trzy butelki piwa i poprowadził gości na piętro, do swojego pokoju.
— Siadajcie. Zaprosiłem was tutaj, ponieważ nie uważam za wskazane wtajemniczać Williama i Billa w tę dziwną historię z szoszońskim czarownikiem. Faktem jest, że umożliwił ci, Robercie, rozpoznanie przestępcy. Im mniej osób o tym będzie wiedziało, tym lepiej. Przyznam, że jeszcze przed godziną żywiłem wątpliwości, lecz po rozmowie z Ovensem-Stevensem, nie mam żadnych. Wygadał się, zaplątał i zdemaskował. Proszę! — krzyknął ku drzwiom.
Uchyliły się ukazując chłopca w bieli, z tacą, butelkami i trójką kufli.
— Doskonale. Postaw tutaj.
Drzwi się zamknęły. Irvin porozlewał piwo i pierwszy pociągnął z kufla.
Spróbujcie — zachęcił — znakomite. No, wracam do naszej sprawy. Otóż... nikt poza nami nie powinien znać historii z Yambadiką. Jej ujawnienie wypadłoby tylko na korzyść Stevensa. Ława przysięgłych wyśmiałaby tego rodzaju zeznanie i, oczywiście, uniewinniła szulera. Chociaż, jak wiemy, to on strzelił do Boba. Jutro, Robercie, ruszamy do Wichita Falls. Koleją.
Mam wracać do Wichita?
Tak. Wiem, że nie będzie to dla ciebie miłe, jednak konieczne.
Obawiam się, że Denis Murphy...
Daj spokój. Murphy'ego biorę na siebie.
To zapewnienie jednak nie rozproszyło wątpliwości Roberta.
Przecież on będzie się pytał, dlaczego uciekłem? Czemu od razu nie zeznałem, że w wąwozie widziałem Stevensa? Jak się z tego wytłumaczę nie ujawniając czarów Yambadiki?
Sprawa jest trudna, chyba najtrudniejsza ze wszystkich, z którymi dotąd miałem do czynienia. Żeby jednak dojść do jej sprawiedliwego zakończenia, musimy stąpać bardzo krętą ścieżką. Nie widzę innego sposobu. Niechże mi będzie wybaczone, Robercie, że cię namawiam do kłamstwa: powiesz Murphy'emu, że wówczas nie byłeś pewien, czy dostrzegłeś twarz Stevensa, czy czyjąś inną, że wobec oskarżenia Boba jakakolwiek pomyłka tylko pogorszyłaby twoją sytuację. Na koniec, co przecież jest prawdą, uciekłeś z Wichita, aby odszukać sprawcę strzału.
Robert ciężko westchnął.
Czy Murphy w to uwierzy?
Pomogę ci. Raz jeszcze powtarzam, że przygoda z Yambadiką nie może zostać ujawniona. Czy nie mam racji? — zwrócił się do Allana. — Jesteście doświadczonym człowiekiem. Yambadiką to był przecież wasz zdumiewający pomysł, który dziwnym zrządzeniem losu znalazł potwierdzenie w faktach.
Mądrze pan powiedział, szeryfie. Kolego — szturchnął Roberta — nie nadymaj się jak indyk podczas wiosennych zalotów i pomyśl.. Może sądzisz, że należy do Wichita ściągnąć jako świadka Yambadikę? To dopiero byłaby heca! Przysięgli pospadaliby z krzeseł ze śmiechu i stawiam dolary przeciw orzechom, że Stevens zostałby uniewinniony z braku poważnych dowodów. Powiedz coś!
Robert znowu westchnął.
— Zgoda — odparł. — Postąpię tak, jak mi radzicie.
Wobec tego — oznajmił Irvin — jutro wyruszamy do Wichita Falls razem ze Stevensem. Będziemy nad nim czuwać w drodze. A wy? — zagadnął Allana.
Ja? Myślę, że moja obecność w Wichita Falls jest zbyteczna.
Szeryf uśmiechnął się.
Ja też tak uważam. Uczyniliście dla Roberta wystarczająco dużo, tyle, ile uczyniłby jego rodzony ojciec, a może nawet więcej.
Przesada!
Nie przesada. Zaciągnąłeś wielki dług, Robercie, pamiętaj o tym.
Nigdy nie zapomnę. Gdybyście kiedykolwiek znaleźli się w potrzebie, walcie wprost do Wichita Falls.
Nie, nie do Wichita. Do Fort Benton — sprostował Irvin.
Jak to?
Widzisz, mój chłopcze, sprawę masz wygraną, takie jest o tym moje zdanie. Na pewno zostaniesz zrehabilitowany, jednak... nie powinieneś nadal mieszkać w Wichita. Zwłaszcza że nie wiemy, jak zachowa się Bob Locke. Ludzie przeważnie kochają się w plotkach i bez względu na orzeczenie sądu różne snuć będą bajędy, nie zawsze dla ciebie przyjemne. Proponuję ci, Robercie, służbę u mnie. Szukam jeszcze jednego pomocnika. Zgadzasz się?
Chłopak zerwał się z krzesła.
Naprawdę?! — wykrzyknął. — Pan nie żartuje?
Ani mi to w głowie. Widzę, że ci się spodobał mój pomysł.
A Murphy?
To rozsądny człowiek, na pewno się zgodzi. Tak więc — Irvin zwrócił się do Allana — zawsze będziecie mieli w Fort Benton dwu ludzi, na których możecie liczyć w potrzebie. Lecz dokąd się teraz skierujecie?
Rozejrzę się po okolicy. Mam nieco zaoszczędzonego grosza, myślę o czymś związanym z handlem. Może saloon. Prowadziłem go niegdyś i nieźle mi szło. Może sklep?
A farma?
Nic się nie znam na rolnictwie.
No to powodzenia. W razie potrzeby służę radą. Siedzę tu od kilku lat i zdążyłem poznać tutejszych ludzi. Bez względu na wynik waszych poszukiwań liczę na to, że nas odwiedzicie.
Koniecznie! — dodał Robert.
Zrobię to, zrobię. Chociażby ze zwykłej ciekawości. Chcę wiedzieć, jak się zakończy ta cała heca.
Nie mam wątpliwości, że pomyślnie dla Roberta — powiedział Irvin.
Istotnie „heca" zakończyła się w sposób, który zadowolił wielu: przede wszystkim Roberta, Irvina i Denisa Murphy, choć innych nie zadowolił. Wśród tych innych znalazł się Stevens, Bob Locke oraz paru malkontentów, jakich nigdy nie brak w najmniejszym nawet skupisku ludzkim.
O podróży koleją na trasie Benton-Wichita Falls nie warto wspominać. Była długa i bezpieczna, czyli — monotonna. Stevens z kajdankami na rękach wzbudził sensację na stacji w Benton oraz pewne zainteresowanie w pociągu. Było to jednak zainteresowanie dość mierne. Za to w Wichita gęstniejący z każdą minutą tłum ciekawskich towarzyszył przybyszom aż do siedziby szeryfa. Nic dziwnego. Vincenta Irvina znano tu z dawnych lat jako pogromcę bandytów, a przede wszystkim — nieuchwytnego Czarnego Jacka. O Robercie Dreer — rzecz jasna — nikt nie zdążył zapomnieć, a Stevens dał się przecież dobrze we znaki bywalcom saloonów.
W Wichita Falls sporo spraw zostało wyjaśnionych. Robert dowiedział się, że Murphy nie wysyłał za nim żadnych listów gończych, mimo że nagabywał go o to i sędzia, i burmistrz miasta, mimo że wielu obywateli Wichita wytykało szeryfowi bezczynność. Jednak szeryf, wbrew zeznaniom Boba Locke, nigdy nie był przekonany o winie Roberta i nawet ucieczka chłopca nie zmieniła tej opinii.
Murphy poświęcił mnóstwo czasu na przeszukanie wąwozu. Pracował tam wraz ze swymi dwoma pomocnikami — nie bez skutku. Na stromym zboczu znaleziono rewolwer z wystrzelonym jednym tylko nabojem. Nie była to broń Roberta. Strzelił z niej ktoś inny, a w popłochu ucieczki albo porzucił, albo zgubił ten dowód przestępstwa. Badanie wykazało, że kula wyjęta z rany Boba miała ten sam kaliber. Gdybyż tak jeszcze odnaleźć kulę wystrzeloną przez Roberta! Rzecz była mało prawdopodobna. Jednak szeryf postanowił spróbować. Pamiętał relację chłopaka. Strzelił do jakiegoś cienia, który dojrzał za węgłem chaty. Albo trafił napastnika bardzo powierzchownie, bo żadnych śladów krwi Murphy nie dostrzegł, albo też — spudłował. W tym ostatnim wypadku kula utkwiła gdzieś w ziemi, lub... w belce chaty. Murphy zajął się dokładnymi oględzinami narożnika budynku. Cal po calu, przy pomocy noża, badał spróchniałe drewno aż na wysokości średniego wzrostu człowieka wydłubał nieco spłaszczony pocisk. Był to jeszcze jeden dowód świadczący przeciw prawdziwości zeznań Boba.
Swe odkrycia zachował Murphy w tajemnicy, nikt o nich nie wiedział, poza jego dwoma pomocnikami, lecz ci milczeli jak głazy.
Tymczasem Bob Locke wrócił już całkowicie do zdrowia. W ciągu miesiąca rana zagoiła się, jednak Murphy nie kwapił się z przyjęciem go na nowo do służby. Tłumaczył nawet ciotce Locke, że jej bratanek powinien jeszcze odpocząć i nabrać sił. Sam natomiast penetrował warsztaty miejscowych rusznikarzy, prezentując, jakby od niechcenia, rewolwer znaleziony w wąwozie. Aż wreszcie trafił na właściwy ślad. Basil Brown, jeden z najstarszych rzemieślników tej branży, miał chwalebny zwyczaj notowania fabrycznych numerów sprzedawanej broni. Na pytanie szeryfa zajrzał do swej książki handlowej. Rewolwer tej marki i tej numeracji został sprzedany Stevensowi. Szeryf zaczął szukać szulera. Bez rezultatu.
Murphy udał się do sędziego, odkrył mu rezultaty swych badań. W wyniku — sędzia wezwał do siebie Boba Locke. Rozmowa trwała w cztery oczy i treść jej nie przedostała się poza ściany gabinetu sędziego. Po niej Bob zgłosił się do Murphy'ego i — wykrętnie się tłumacząc — odwołał swe oskarżenie.
Minął jeszcze tydzień. Nieoczekiwanie zjawili się w Wichita dwaj bohaterowie dramatu: Robert i Stevens. Vincent Irvin wcale nie potrzebował przekonywać Murphy'ego o niewinności Roberta. Szeryf Wichita Falls dziwił się tylko, czemu to Robert uciekł, zamiast ujawnić właściwego przestępcę, jeśli go istotnie dostrzegł w wąwozie. Wyjaśnienia chłopca przyjął z dużą rezerwą, lecz ponieważ wszystkie dowody przemawiały przeciw Stevensowi, nie zaprzątał sobie dłużej głowy tym problemem.
Cóż jeszcze dodać?
Odbył się proces sądowy, po którym Stevens powędrował na parę lat do stanowego więzienia. Bob Locke podziękował za pracę i wyjechał do swych rodziców, Robert Dreer również opuścił Wichita Falls wraz z Irvinem. Murphy początkowo nie chciał przystać na ten projekt, lecz wreszcie ustąpił pod wpływem argumentów Irvina. W istocie — chłopak stał się w Wichita przedmiotem wielu plotek i komentarzy. Lepiej więc było zniknąć z oczu tych, którzy lubią szukać dziury w całym.
I tak oto zakończyła się historia ucieczki Roberta z Wichita Falls. Ucieczki, która mogła mieć tragiczny finał, gdyby nie pomoc dwu ludzi. A Yambadika? I on odegrał ważną rolę. Znaną zaledwie trzem osobom: Robertowi Dreer, Allanowi Bow i Vincentowi Irvinowi.
Dopiero po kilku latach wieść o „czarach" Yambadiki w jakiś zadziwiający sposób dotarła do Wichita Falls. Lecz nikt w nią nie uwierzył. Szeryf Denis Murphy — chyba również nie, chociaż co do tego nie ma pewności, bo nigdy nie wypowiedział się w tej sprawie.
99