Wernic Wieslaw Skarby Mackenzie






WIESŁAW WERNIC



SKARBY MACKENZIE











ILUSTROWAŁ S. ROZWADOWSKI


CZYTELNIK • WARSZAWA • I980

Copyright by Wiesław Wernic, Warszawa I980

ISBN 83—07—00I09—9


Antykwariusz



Wierzy pan w duchy, doktorze?

Drgnąłem, aż zatrzeszczało oparcie krzesła. Odruch całkowicie zrozumiały, jeśli uwzględnić fakt, że odkąd rozpocząłem lekarską praktykę, żaden z moich pacjen­tów nie zadał mi tak zaskakującego pytania.

Zapewne twarz moja odzwierciedlać musiała osłupie­nie, bo pan Adrian Fremont spojrzał na mnie badawczo i znowu zagadnął:

Czy źle się wyraziłem? Chodzi mi o duchy, upiory i inne niezrozumiałe zjawiska.

Rzeczowym tonem rozpocząłem wstępne badania:

Cierpi pan na bóle głowy?

Wybałuszył na mnie bladoniebieskie oczy, a oblicze jego przybrało wyraz zdziwienia.

Nie... nie cierpię — odparł z wahaniem — lecz czemu...

A może jakieś zaburzenia wzrokowe? — przerwa­łem mu w połowie zdania. — Zdarza się panu podwójne widzenie?

Ależ, doktorze! Nic z tych rzeczy. Jestem zdrowy jak przysłowiowa ryba.

Na pewno — grzecznie przytaknąłem. — Ale zda­rza się, że chory nie orientuje się w swych dolegliwo­ściach.

To nieporozumienie, doktorze — roześmiał się. — Nie przyszedłem po lekarską poradę.

No to proszę mi wyjaśnić, o co właściwie chodzi? Wspomniał pan o duchach. Widział pan je?

Jak dotąd, nie! — wykrzyknął. — Lecz... chciał­bym je ujrzeć.

Znowu drgnąłem. Jak dotąd, pan Adrian Fremont był dla mnie uosobieniem stateczności i rzeczowego spoj­rzenia na świat i jego zjawiska. Znałem go tak dobrze, jak można poznać człowieka, którego widywałem prawie co tydzień, lecz za to od lat. Był właścicielem antykwa­riatu w Milwaukee — moim rodzinnym mieście. Wielki sklep Fremonta zawsze wypełniony bywał najrozmait­szymi starociami: od mebli począwszy, na broszkach i pierścieniach skończywszy. Mało się znam na tego ro­dzaju handlu. Antykwariusz zaklinał się, że posiadane przez niego na sprzedaż przedmioty liczą sobie nie mniej niż sto lat. Wierzyłem na słowo. Od czasu do czasu od­wiedzałem magazyn nabywając niekiedy drobiazgi, prze­de wszystkim związane z dawną historią Indian. Czy autentyczne? Być może, przynajmniej tak mi się wy­daje. Już nie pamiętam pierwszego nabytku. Od lat od­wiedzałem antykwariat i w jego wnętrzu spędziłem wiele interesujących godzin.

Fremont miał trzech pracowników, więc gdy ilość kli­entów malała, zwłaszcza w przedwieczornej porze, po­święcał mi sporo czasu prezentując co ciekawsze przed­mioty i opowiadając o ich dziejach. Szczycił się tym, iż jest przedstawicielem trzeciego już pokolenia antykwariuszy. Obecnie firma ta uchodziła w Milwaukee za naj­większą, najbardziej godną uwagi ze względu na swą solidność i wysoką wartość oferowanych towarów. Z jej usług korzystały nawet muzea.

Mój niespodziewany gość, jak pamiętam, nigdy nie chorował. Nigdy nie był moim pacjentem. Dlatego za­skoczyła mnie jego wizyta, a jeszcze bardziej przedziw­ne pytanie, jakim ją rozpoczął. I zdumiewające stwier­dzenie: “chciałbym ujrzeć ducha".

Moje myśli galopowały w głowie niczym stado spło­szonych antylop i w mig wyobraziłem sobie powstałą sytuację. Zdarza się przecież, iż najbardziej normalni, jak się to potocznie określa, ludzie pod wpływem silnych wzruszeń lub krańcowego przemęczenia na pewien czas zatracają równowagę umysłową — żeby rzec delikatnie. Bez pomocy lekarskiej taki brak równowagi może doprowadzić do ciężkich schorzeń psychicznych. Prawdo­podobnie Fremont znajdował się w podobnym stanie. Jego dziwaczne pytania należało traktować poważnie, bagatelizując twierdzenie, że jest “zdrowy jak ryba".

Więc cóż z tymi duchami? — zapytałem. — Jak one wyglądają?

Albo ja wiem? — odpowiedział pytaniem na pyta­nie. — Stwierdziłem jedynie ślady ich działalności.

Jakież to ślady?

Zaraz panu pokażę — podał mi wielką kopertę, którą przez cały czas naszej rozmowy trzymał na ko­lanach. — Proszę wyjąć, doktorze. Za chwilę zrozumie pan wszystko i przestanie uważać mnie za wariata.

Wydobyłem z koperty żółtawy, w czworo złożony sztywny arkusz. Rozpostarłem na biurku. Była to mapa.

W jej lewym rogu widniał drukowany napis: “Bry­tyjska Północna Ameryka". A poniżej: “Za zgodą dedy­kowana Szanownej Kompanii Zatoki Hudsona. Zawiera­jąca najnowszą informację, której dostarczają doku­menty. Przez uniżonego sługę — J. Arrowsmitha". Druk był wyblakły, cała mapa — również, jednak wszystkie zaznaczone na niej szczegóły dawały się łatwo odczy­tać. Zgodnie z tytułem obejmowała północną część Sta­nów Zjednoczonych oraz cały obszar Kanady. Podzielo­na różowymi liniami na okręgi administracyjne — dziś już nie istniejące lub istniejące w zupełnie innych gra­nicach — pełna nazw częściowo nieaktualnych; z punktu widzenia praktycznej użyteczności kiepską przedstawiała wartość. Wyraziłem głośno swą opinię, lecz zaraz dodałem:

Chętnie bym jednak ją kupił.

Ba — odparł Fremont. — To jeszcze nie wszy­stko. Proszę odwrócić arkusz.

Uczyniłem to.

No i co pan widzi, doktorze?

Napis. Mało wyraźny, lecz chyba dający się od­czytać.

A jakże, można odczytać. Dokonałem tego bez tru­du i nic nie rozumiem. Niech pan spróbuje.

Począłem wolno sylabizować: “Dla osoby, która to odczyta..."

Ciekawe — zauważyłem. — A dalej... coś tu jest zamazane.

Może pomóc?

Nie, nie. Już wiem: “Wielkie Jezioro Niedźwie­dzie, odnoga Keith, północny kraniec, Przylądek Lisa, wschód od pasma wzgórz. Szukać...”

Tu pismo się urywało. Ponownie odwróciłem mapę, odnalazłem Wielkie Jezioro Niedźwiedzie, a w nim od­nogę Keith i... nic więcej.

Interesujące — stwierdziłem.

Interesujące?! — wykrzyknął gość. — Pan jeszcze nie zna całej historii. Tego napisu wczoraj nie było. Po prostu nie istniał!

Przepraszam, nie bardzo rozumiem. Skąd pan ma tę mapę?

Kupiłem ją wczoraj. Może pan słyszał, doktorze, o śmierci Riddle'a?

Pokręciłem głową na znak przeczenia.

No, producenta lamp naftowych.

Więc od niego nabył pan mapę? *

Od spadkobierców. Nie tylko mapę, również nieco innych starodruków. Allan Riddle posiadał sporą biblio­tekę. Po co ją kompletował, nie mam pojęcia. Wiele książek wyglądało tak, jakby ich nigdy nie tknęła dłoń czytelnika. Za to oprawy! Aż błyszczały od srebrnych i złotych zdobień! Lecz spadkobiercom widać ten fakt nie zaimponował. Postanowili pozbyć się książek. Oprócz mnie zainteresowało się tą sprawą jeszcze kilku nabyw­ców. Ja wybrałem jedynie starsze i rzadkie druki. Mię­dzy nimi właśnie tę mapkę. Niech mi pan wierzy, dokto­rze, obejrzałem ją dokładnie. Na miejscu kupna i u sie­bie w sklepie. Na odwrocie nie istniał żaden napis! Dziś po południu pomyślałem, że może pana zainteresować tak rzadki starodruk. Odbito go przecież w I832 roku.

Nie taki znowu stary — zaprzeczyłem. Fremont, jak zwykle przy podobnych okazjach, pod­nosił dodatnie cechy oferowanego artykułu.

No... zawszeć to pięćdziesiąt dziewięć lat. Ładny wiek. Sprzedałem panu, bodajże przed trzema laty, rzadką mapę Meksyku. Chyba się pan nie zawiódł na mnie?

Oczywiście, że nie. Był to z wielu względów uni­kat. Bardzo mi się przydał podczas podróży w tamte strony, lecz to, co mi pan teraz prezentuje, nie stanowi rzadkości.

A ten napis?

Napis nic nie znaczy, urwany w połowie zdania. Mogę kupić mapę dla mapy, lecz nie dla tych kilku słów.

Sięgnąłem po fajkę i począłem ją napełniać tytoniem.

Wobec zwykłego pacjenta nie ośmieliłbym się na taki gest, lecz Fremont przyszedł do mnie w czysto handlo­wych celach, a całe gadanie o duchach nie było, jak po­czątkowo sądziłem, skutkiem nerwowych zaburzeń, lecz naiwną reklamą towaru.

Proszę posłuchać, doktorze. Powtarzam: wczoraj ten napis nie istniał. Dziś po południu, obejrzawszy je­szcze raz arkusz, odkryłem pismo.

Może wczoraj nie obejrzał pan dokładnie — mruk­nąłem.

Daję pan słowo honoru! — zaperzył się.

Zgoda. Ktoś panu spłatał figla. I tyle. Może któryś z pańskich subiektów?

Wykluczone — zaprotestował. — Zatrudniam wy­łącznie ludzi poważnych, a poza tym nie rozstawałem się z mapą ani na chwilę. Po zamknięciu sklepu zabrałem ją do mieszkania. I wówczas raz jeszcze obejrza­łem. Nie było napisu.

Może w nocy? Na przykład któreś z pańskich dzie­ci?

Mam tylko dwu dorosłych synów. Jeden studiuje w wojskowej akademii w Westpoint, drugi na Hazar­dzie. Odwiedzą mnie dopiero podczas lata. Chyba teraz zrozumiał pan, dlaczego pytałem o duchy? Tylko one mogły tego dokonać.

Powstrzymałem się od śmiechu i powtórnie sięgną­łem po mapę. Nie mogłem lekceważyć zapewnień antykwariusza. Lecz jakże? Napis “sam się napisał"? Przyj­rzałem mu się raz jeszcze. Litery wyglądały nieco ko­ślawo, jak gdyby ich autor niezbyt dawał sobie radę z piórem lub kreślił słowa pospiesznie i w niewygodnej pozycji. Barwa atramentu miała rudy odcień, co wydało mi się dziwne, lecz przecież pod działaniem słonecz­nych promieni czerń płowieje.

I co pan teraz o tym sądzi, doktorze?

Doprawdy nie wiedziałem, co mam sądzić. Aż nagła myśl którą w takich wypadkach nazywamy “odkryw­czą", zaświtała mi w głowie. Podniosłem się zza biurka i z rozpostartym arkuszem podszedłem do kominka, w głębi którego buzował złocisty płomień.

Co pan robi? — zaniepokoił się antykwariusz. — Mapa się spali!

Będę uważał.

To rzekłszy przysunąłem papier do ognia. Widziałem, jak Fremont obserwuje ze strachem me poczynania.

Prawie że uniósł się w fotelu i opadł w jego głąb, dopie­ro gdy się cofnąłem.

Moje przewidywania okazały się słuszne.

Oto pańskie duchy — stwierdziłem wesoło. — Czy wczoraj wieczorem, idąc spać, nie położył pan tej mapy w bliskości ognia?

W bliskości ognia? Żeby stracić tak cenny doku­ment?

A jednak mapa musiała przez pewien czas leżeć w sąsiedztwie źródła ciepła. To jest dla mnie pewne.

Do czego pan zmierza, doktorze?

Słyszał pan o atramencie sympatycznym?

A jakże. Jakiś chemiczny wynalazek, co to litery znikają po napisaniu, a później należy papier posmaro­wać kwasem i wszystko ukazuje się na nowo.

Przesada z tym chemicznym wynalazkiem. Wystar­czy użyć płynu zawierającego duży procent białka. Pis­mo wyschnie bez śladu, lecz pod wpływem gorąca białko się zetnie, a pismo czy rysunek staną się czytelne. Pan musiał przypadkowo położyć mapę w pobliżu ognia, ja uczyniłem to rozmyślnie. Proszę spojrzeć.

Zerwał się z fotela jak dźgnięty szpilką.

Istotnie! — wykrzyknął. — Doktorze, pan jest nad­zwyczajny!

Każdy lekarz coś niecoś wie o podstawowych zasa­dach chemii.

Powodem entuzjazmu Fremonta był fakt, że tajemni­cze litery pod wpływem mego zabiegu stały się jeszcze wyraźniejsze, a w miejscu, w którym zdanie się urywa­ło, wystąpił jego dalszy ciąg. Po słowie ,,szukać" ujrze­liśmy obaj: ,,Zatoki Russela. Iść wzdłuż strumienia, 500 kroków prawym brzegiem. Cztery sosny na pagórku, dziesięć kroków na północ od skały. Tu kopać. Worki skórzane. Kenneth nie żyje, Clum zabity. Jackson i Han­cock wrócą wieczorem, albo nie wrócą. Nie mam naboi, noga boli. Listopad I888. Fast".

Spojrzałem na Fremonta. Fremont spojrzał na mnie. Opadł na fotel, a ja po raz drugi tego wieczoru sięgną­łem po fajkę.

I co pan na to, doktorze?

Jeśli to nie makabryczny żart, odkryliśmy zakoń­czenie tragedii, która rozegrała się o tysiąc mil stąd. Pewnie teraz już mi pan tej mapy nie sprzeda.

Oczywiście że nie. Ja... ją panu ofiaruję!

Nie, nie — zaprotestowałem. — Nie mogę przy­jąć...

Proszę wysłuchać mnie do końca. Dam panu mapę pod warunkiem, że nikomu pan jej nie pokaże. Przynaj­mniej do pewnego czasu.

To oznacza, że nie będę mógł pochwalić się nabyt­kiem? Wobec tego rezygnuję.

Ależ dlaczego?!

Ponieważ chcę ją kupić.

Przecież... przecież to śmieszne.

Tylko pozornie. Ja tę mapę pragnę sprezentować przyjacielowi. Być może, że zaciekawi go tajemnicza no­tatka.

Tego pragnę uniknąć — stwierdził ponuro.

Chodzi o napis? Jakież może mieć on znaczenie?

Olbrzymie! Proszę pomyśleć o skórzanych wor­kach.

Chce pan do nich zajrzeć? — zażartowałem.

A pan nie? Któż odgadnie, co zawierają? Może cenne przedmioty sprzed setek lat? Jakaż okazja dla każ­dego zbieracza staroci!

Wątpię — odparłem. — Daleka północ nigdy nie stanowiła ośrodka kultury. Worki co najwyżej wypeł­nione są złotym piaskiem, chociaż nigdy nie słyszałem, aby w tamtych stronach trafiono na bonanzę.

Co najwyżej złoty piasek — powtórzył w osłupie­niu. — Czy pan to mówi poważnie?

Bardzo poważnie, zresztą to tylko mój domysł, na niczym nie oparty. Proszę zastanowić się nad odległo­ścią, jaka nas dzieli od jeziora i odnogi Keith, oraz nad ryzykiem poszukiwań, których efektem może być garść nikomu niepotrzebnych śmieci.

Odległość? Hm... przecież pan, doktorze, niejeden już raz wyprawiał się w daleką drogę.

Czemuż pan sam nie wybierze się po skarby?

Ja? Nigdy nie próbowałem dalekich wycieczek. Na­wet pociągiem. Nie dla mnie takie wyprawy.

Ani dla mnie — wpadłem mu w słowo. — Żeby dotrzeć do celu, trzeba wielu tygodni, a może nawet mie­sięcy uciążliwej wędrówki. A poza tym miejsce, w któ­rym mogłoby coś być, zostało tak kiepsko oznaczone, że zdać by się trzeba wyłącznie na szczęśliwy traf.

Rozumiem — odparł. — Ale wspomniał pan o swym przyjacielu, którego zainteresowałaby mapa. Czy to pewny człowiek? To znaczy, czy można mu zaufać?

Ręczę za niego.

Ten przyjaciel oczywiście bywa u pana, doktorze.

Bywa — odparłem zwięźle.

A nie spodziewa się pan wkrótce go ujrzeć?

Nie spodziewam.

Natarczywość antykwariusza nie przypadła mi do smaku. Dodałem więc:

Nie sądzę, aby wpadł do mnie wcześniej niż z po­czątkiem wiosny.

Mógłby pan mnie do niego skierować?

Ba, nie znam obecnego miejsca jego pobytu. Zresztą, proszę nie przywiązywać zbyt wielkiego zna­czenia do słowa “zainteresowanie". Powiedziałem, że być może przyjaciela zaciekawiłaby pańska mapa, lecz to wcale nie oznacza, że ruszy na wyprawę do Wielkie­go Jeziora Niedźwiedziego.

Bardzo przepraszam, doktorze, że zabrałem panu tyle cennego czasu — Fremont wstał z fotela. — Jeśli wolno, wpadnę tu za kilka dni. Może otrzyma pan ja­kieś wiadomości od swego przyjaciela. I... przepraszam raz jeszcze... czy nie chodzi tu o pana Gordona?

Spryciarz! Sądzę, że od początku wiedział, o kogo chodzi.

Być może, być może — odparłem wymijająco i pospiesznie uścisnąłem mu dłoń.

Skłonił się, sięgnął po mapę, lecz wbrew mym na­dziejom, zamiast mi ją wręczyć — wpakował do ko­perty. I odszedł.

Uff — odetchnąłem głośno, gdy trzasnęły drzwi.

W kilka minut później odwiedził mnie normalny pa­cjent. Po nim drugi i trzeci. Dziwna rozmowa uleciała mi z pamięci aż do późnego wieczoru. Wtedy, już roz­ciągnięty w łóżku, otworzyłem pierwszą stronę książki spoczywającej na nocnym stoliku. Tyle razy już przeze mnie czytanej, nigdy nudnej.


Jeśli żeglarskie gawędy o morzach,

Burze, przygody, upały i słota,

Kutry i wyspy, drogi i bezdroża,

Piraci, złoża ukrytego złota;

Jeśli opowieść, której tarapaty

Tum po staremu opisał i przeżył,

Tak jak mnie kiedyś, w dniach dawnych, przed laty,

Dziś się mądrzejszej spodoba młodzieży —

To bardzo dobrze... *


Robert Louis Stevenson “Wyspa skarbów". Tłum. (z ang.) Włodzimierz Lewik. I wyd. ukazało się w I833 r.

Zamknąłem tomik, przykręciłem knot naftowej lam­py. Ciemność nocy wtargnęła przez okno, lecz nie ogar­nęła całego pokoju. Od strony kominka biegła szeroka ścieżka blasku.

Zamyśliłem się, wpatrzony w tę ścieżkę, bo słowa wiersza — niejako prologu do słynnej powieści Rober­ta Louisa Stevensona — skierowały me dumania ku

dalekiej przeszłości i równocześnie ku niedawnej roz­mowie z właścicielem antykwariatu.

Burze, przygody, upały i słota" — powtórzyłem z pamięci. Ileż ich przeżyłem od czasu, gdy u boku Karola Gordona po raz pierwszy ruszyłem na wędrów­kę ku preriom i górom Kanady. Dziesięć lat! Jak ten czas biegnie!

Kutry i wyspy nie znaczyły co prawda naszego szla­ku, lecz drogi i bezdroża, zwłaszcza bezdroża, pryska­ły kurzem spod kopyt naszych koni.

Mapa Fremonta, sympatyczny atrament i informa­cja, która — jeśli nie była dziełem dowcipnisia, mogła dotyczyć jedynie “ukrytego złota" — mówiąc słowami Stevensona. Może w formie złotego pyłu, może w for­mie grubych jak groch ziarn nuggetu?

Nigdy nie próbowałem podczas swych wycieczek pa­rać się kilofem lub łopatą. Karol Gordon — nim pozna­liśmy się — szukał w Czarnych Górach, w Dakocie, żół­tych skarbów ziemi, zresztą nie bez powodzenia. Jednak był to bardzo krótki okres jego życia. Karol okazał się odporny na ,,złotą gorączkę" i od lat zajmował się czymś pewniejszym — polowaniem na futerkowe zwie­rzęta, czyli traperstwem. Ten rzadki już dziś zawód doprowadził go pewnego roku do progów szpitala, w którym wówczas pracowałem jako chirurg. Stąd zna­jomość, rychło przekształcona w przyjaźń, umocnioną później kolejnymi wyprawami w barwny świat pier­wotnej przyrody.

Corocznie wraz z Karolem Gordonem wyruszałem konno w głąb ziem rzadko zasiedlonych, a takich po dziś dzień nie brakuje na niezmiernie rozległych obszarach Północnej Ameryki. Jesienią wracałem do ro­dzinnego Milwaukee, aby na nowo podejmować lekar­ską praktykę, a Karol po parotygodniowym odpoczyn­ku ruszał samotnie na daleką północ w pogoni za srebrnymi lub błękitnymi lisami, tropiąc niedźwiedzie, skunksy, żbiki, rysie i cennego gronostaja. Popyt na ich futra zwiększał się z roku na rok.

Zawsze podziwiałem niewyczerpane siły mego przy­jaciela. Na dobrą sprawę mógł już zaniechać swych łowieckich eskapad, kupić farmę czy domek i żyć bez­trosko z nagromadzonych oszczędności. Nie potrafił jednak długo przebywać w zbiorowiskach miejskich lub wiejskich i chociaż nie zaliczał się do odludków, daleka przestrzeń bardziej go nęciła niż towarzystwo człowieka.

Skąd wiedział o nim Fremont? To bardzo prosta spra­wa. Moje zainteresowania wszystkim, co w jakikolwiek sposób łączyło się z dawnymi dziejami Ameryki, spro­wokowały właściciela antykwariatu nie tylko do wy­szukiwania interesujących mnie przedmiotów, lecz rów­nież do wielu, niekiedy naiwnych, czasem wręcz śmie­sznych pytań. Nie kryłem się ze swymi upodobaniami, więc i moje wędrówki utkwiły w pamięci Fremonta. A skoro moje — to i Karola. Wszystko razem dobrze sobie połączył pan antykwariusz, co świadczyło o jego bystrej orientacji. I tak, skoro tajemniczy napis uka­zał się na odwrocie mapy, umysł Adriana Fremonta skojarzył Karola i moje ekspedycje z jeziorem Wielkiego Niedźwiedzia. Oto miał dwu ludzi godnych zau­fania. Czemu więc nie zwierzyć się im z odkrycia, ba — namówić do przemierzenia północnego szlaku? Tym, co znajdą w workach, podzielą się przecież z antykwariuszem. Tak sobie wyobraziłem tok jego rozumowa­nia. A worki? Moja odpowiedź udzielana Fremontowi (“co najwyżej złoty piasek") była jedynie przypuszczeniem. Lecz jeśli nie złoto, to co? Drogie kamienie? Co mógł znaleźć w północnej dziczy jakiś Fast? Kim był? Traperem czy geologiem, naukowcem czy poszukiwa­czem skarbów, jednym z włóczęgów przetrząsających pobrzeża nieznanych strumieni i kamieniste ścieżki gór czy też zwykłym rabusiem?

Do licha! Co mnie to wszystko obchodzi?

Naciągnąłem kołdrę na głowę, a sen szybko prze­rwał me rozmyślania.

Następnego dnia okazało się, że Fremont zapocząt­kował serię niespodziewanych wizyt. Jeszcze nie zdą­żyłem się ogolić, gdy uszu mych dobiegł głos dzwonka u wejściowych drzwi. Później rozległy się posuwiste kroki mojej gosposi, szczęk zamka i jakiś głos męski, który wydał mi się znajomy. Na koniec tupot nóg oddalił się w głąb mieszkania i raptownie ucichł. W szpa­rze uchylonych drzwi łazienki zasyczał przeraźliwy szept Katarzyny:

Panie doktorze!

Co takiego?

Przyszedł pan Carr.

Kto?! — wykrzyknąłem.

Pan Carr. On już tu kiedyś był, ale bardzo da­wno.

Był — odparłem. — Proszę przygotować śniada­nie dla dwu osób.

Coś tam mruknęła i poczłapała do kuchni.

Piotr Carr, z powodu włosów i brody przez niektó­rych zwany Czarnym Piotrem, po latach zawitał w pro­gi mego domu! Ileż to czasu minęło od chwili, w której go ostatnio widziałem. I gdzie? W Oklahomie — przy­pomniałem sobie.

Piotr Carr parał się, odkąd go poznałem, poszukiwa­niem minerałów. Chyba z niezłym skutkiem; wspomi­nał mi kiedyś o pęczniejącym rachunku w jednym z banków. Ale też samotne wędrówki, jakie odbywał, pełne były niebezpieczeństw. Podczas jednej ze swych wypraw w Góry Skaliste o mało nie postradał życia. Tylko dzięki pomocy przygodnego opiekuna zdołał do­trzeć do Milwaukee. Prosto do... szpitala. Miał złama­nych parę żeber, zwichniętą i zranioną nogę, mnóstwo siniaków. Na szczęście nie doznał poważniejszych obrażeń wewnętrznych. Jako chirurg zająłem się pacjen­tem, polubiłem go, ponieważ nigdy nie tracił poczucia humoru. Gdy opuszczał szpital, dziękował mi tak wy­lewnie, aż wstyd mi się zrobiło. Przysięgał, że o mnie nigdy nie zapomni i jeśli tylko trafi się okazja...

Puściłem to mimo uszu. Każdy co bardziej wymowny pacjent zawsze zapewniał mnie o swej dozgonnej wdzięczności, a później szybko zapominał. Jednak tym razem doznałem miłego rozczarowania. Los tak pokie­rował mymi krokami, że podczas eskapad u boku Ka­rola Gordona aż trzykrotnie (jeśli mnie pamięć nie my­li) natknąłem się na Czarnego Piotra. I to w jakich oko­licznościach!

Podczas tych spotkań Piotr dwukrotnie pomógł nam wydobyć się z nie byle jakich tarapatów. I oto teraz jawił się niespodziewanie, gdy już sądziłem, że na za­wsze zniknął z mego życia.

Spieszyłem się z myciem tak bardzo, iż spłukując my­dło z ostrza brzytwy o mało nie postradałem palca. Na koniec, wyświeżony i wyelegantowany, szybkim kro­kiem wszedłem do gabinetu. Mężczyzna zagłębiony w fotelu wstał i odwrócił się. Tak, to był Piotr Carr. Zmienił się nieco, przytył, twarz nabrała okrągłości, znikła broda, lecz czupryna pozostała tak samo kru­czoczarna, a cera ciemna od słońca i wichrów dalekich przestrzeni.

Wzruszenie na sekundę ścisnęło mi gardło. On chyba również doznał podobnego uczucia, bo przez długą chwilę staliśmy nie mogąc zdobyć się na słowo powi­tania.

Piotrze! — krzyknąłem pierwszy. — Ależ niespo­dzianka!

Uścisnął mi dłoń tak mocno, że mrówki przeszły po palcach.

Nic się pan nie zmienił, doktorze. Ile to już lat?

Pięć.

Może wpadłem nie w porę?

Co znowu?! W samą porę. Proszę na śniadanie.

Ruszyliśmy, nim Katarzyna zdołała uporać się z na­kryciem stołu w jadalnym pokoju.

Co się z panem działo? — zagadnąłem pierwszy, przysuwając gościowi grzanki.

Zmiany, wielkie zmiany, doktorze. Nie odgadnie pan.

Nawet nie próbuję.

Więc proszę sobie wyobrazić... zostałem rolni­kiem.

Zdumienie na chwilę odjęło mi mowę.

Dziwi się pan. Ja również dziwię się sam sobie. Ale fakt pozostaje faktem.

Nabył pan farmę? — odzyskałem głos.

Co jak co, ale w moim mniemaniu farmerstwo zupeł­nie nie pasowało do osoby Piotra.

Jeszcze lepiej, doktorze, znacznie lepiej. Proszę sobie wyobrazić, że przed czterema laty ożeniłem się! Z córką rolnika, jedynaczką. I obecnie gospodaruję ra­zem z teściem. Nie ma pan pojęcia, jaki się ze mnie zrobił farmer.

Gratuluję. Po tylu latach włóczęgi własny dach nad głową. To sukces.

Skrzywił się zabawnie.

Oczywiście, jednak niekiedy coś mnie ciągnie... i gdyby nie żona... — urwał. — Obrastam tłuszczem, doktorze, starzeję się. Ech, do licha! Człowiek przywykł do innego życia.

Teraz pan tak mówi? A przed czterema laty?

Wtedy czułem zmęczenie w kościach. Ale ja tu nie przyjechałem narzekać — zmienił temat. — Co porabia pan Gordon?

Wyjaśniłem mu w kilku słowach, że mój przyjaciel nadal para się traperstwem, że letnią porą jak dawniej ruszymy w daleki świat, że w ubiegłym roku spędziliś­my kilka miesięcy w Meksyku. Poweselał.

Cieszę się — zauważył — że jesteście obaj w do­brej formie. Dawne czasy nie ze wszystkim jeszcze się skończyły. Dobre i to. Gdy samemu nie można, przy­jemnie usłyszeć, że inni nie zapomnieli o końskim grzbiecie, siodle i dobrej pukawce w ręku.

Skąd takie myśli, Piotrze? Coś nie układa się w domu?

Och, nie! Wszystko gra jak najlepiej. Mam żonę, której niejeden mógłby pozazdrościć, mam trzyletniego syna, gospodarstwo przynosi spore dochody, a teścio­wie... tylko do rany przyłożyć.

Więc? — zagadnąłem.

Ciągle mi się marzą dalekie wyprawy... To wszy­stko.

Na pewno: wszystko?

Daję na to słowo.

Wobec tego nie jest źle. Ostatecznie ma pan spo­ro ruchu, dużo słońca, co widać po pańskiej cerze, i chyba przyjemną pracę. Czy chciałby pan, aby syn był poszukiwaczem?

Nie, nigdy! Zimno mi się robi na samą myśl o tym.

No, proszę! Świetnie pan ocenia, Piotrze, swój były zawód. Ileż to razy groziła panu śmierć lub ka­lectwo? Przecież poznaliśmy się w wyniku bardzo poważnego wypadku. Nie chciałbym ponownie łatać pana.

Święte słowa. Wszystko się zgadza, lecz cóż mo­gę poradzić na to, że mnie ciągnie?...

Przestać o tym myśleć — odparłem, dobrze wie­dząc, że niewiele to pomoże.

To niełatwe. A pan, doktorze, wyrzekłby się swych letnich wypraw? Czy może są mniej niebez­pieczne od moich?

Celnie trafił, spryciarz! Ja miałbym się wyrzec swej największej przyjemności? Przenigdy!

Jednak — powiedziałem — porównanie nie jest ścisłe. Po pierwsze dlatego, że nie jeżdżę samotnie. Po drugie, nie czeka mnie w Milwaukee ani żona, ani dziecko, ani uprawa roli. Po trzecie, mogę każdego dnia przerwać wędrówkę, a pan, Piotrze, na pewno nie odstąpiłby złotej żyły dopóty, dopóki by pan jej nie przełożył do swego worka. Czy nie tak?

Oczywiście, że tak. Tylko greenhorn postąpiłby inaczej. Jednak proszę nie sądzić, że złoto przewróciło mi w głowie, a dla kawałka żółtego metalu straciłbym zdrowy rozsądek. Nie bonanza mnie ciągnie, doktorze, w świat, ale... ale właśnie ten świat.

Rozumiem. Proszę nalać sobie kawy. W jakich stronach pan mieszka?

W Minnesocie, niedaleko Duluth, nad Jeziorem Górnym.

I co pana ściągnęło tutaj?

No... chęć ujrzenia pana, doktorze.

Bardzo mnie to cieszy, ale... tak naprawdę?

Przysięgam, że nic innego.

Uwierzyłem, chociaż przyszło mi to z niejakim tru­dem. Piotr był porządnym, jak to zwykle się określa, człowiekiem, lecz nagłe, bezinteresowne odwiedziny, po pięciu latach milczenia, jakoś doń nie pasowały.

Po śniadaniu przeszliśmy do gabinetu i rozsiedliśmy się przed kominkiem.

Tam, gdzie ja mieszkam — zaczął Carr — jakąś milę * od naszego domu leży podobne gospodarstwo. Liczna rodzina, chyba z siedem czy osiem osób.

Zająłem się nabijaniem fajki, wielce zaciekawiony, ku czemu zmierza mój gość.

To jest rodzina Sayersów. Od dawna zasiedziała.

Tacy sobie ludzie, ani lepsi, ani gorsi od innych. Za to nasi najbliżsi sąsiedzi. Często ich odwiedzam.

Milcząco zapaliłem fajkę nie rzekłszy ani słowa. Carr był znanym gadułą i wszelkie próby przerwania po­toku jego słów nie przyniosłyby wyników. Co najwy­żej, obraziłbym gościa.

W rodzinie Sayersów był tylko jeden godny uwa­gi człowiek. Osiemdziesięcioletni dziadek, głowa rodu. Gdy przy którejś tam wizycie przypadkowo usłyszał, że parałem się poszukiwaniem minerałów, nabrał do mnie niezrozumiałej sympatii.

Uśmiechnąłem się. Na pewno nie istniał żaden ,,przy­padek", to Piotr sam pochwalił się swą przeszłością.

Później — mówił dalej Carr — okazało się, że Gerard (takie nosił imię) w pewnym okresie swego ży­cia również poszukiwał minerałów.

Ano — wtrąciłem wydmuchując kłąb dymu — trafił swój na swego.

Właśnie! Tak można powiedzieć. Tylko że jakoś nie umiałem rozeznać z tej gadaniny, kiedy i gdzie odbywał swe wędrówki. I z jakim skutkiem. Nieco później powiedział mi jego syn, że farma należała dawniej nie do Gerarda, lecz do jego brata, który nie miał in­nych spadkobierców, a zginął, gdy spłoszone konie przewróciły wóz. Z tego wynikało, że Gerard Sayers nie nabył ziemi za swoje własne pieniądze. Nie nudzę pana, doktorze?

I mila równa się ok. I600 m.

Ależ nie — zaprotestowałem.

Proszę o cierpliwość. Zaraz usłyszy pan coś bar­dzo ciekawego. Pewnego dnia, była to niedziela, poje­chałem z żoną do sąsiadów. Spotkało nas rozczarowa­nie: zastaliśmy tylko dziadka i dwoje najmłodszych podrostków. Reszta rodziny wybrała się rankiem do jakichś odległych krewniaków. Mimo rozczarowania nie wypadało nam tak od razu wracać. Tym bardziej że Gerard ucieszył się na nasz widok.

Pewnie — mruknąłem — zostawić niedołężnego starca z dwojgiem dzieci...

Nie takie znowu dzieci, doktorze. A co się tyczy Gerarda, mylne ma pan o nim wyobrażenie. Osiem­dziesiąt lat, to prawda, lecz gdyby go pan widział przy sianokosach, a to męczące zajęcie, lub przy obrządza­niu koni! Żeby nie siwe włosy i pomarszczona twarz, można by przypuszczać, że to młodzieniaszek.

No, no... — wyraziłem podziw.

Otóż — mówił — właśnie tamtej niedzieli Gerard szepnął mi, że ma coś ważnego do powiedzenia. W cztery oczy. Wyszliśmy z domu. Wyprowadził mnie aż poza zagrodę.

Jak ci się powodziło?" — zagadnął mnie niespo­dziewanie, siadając na kopulastym szczycie pobliskiego pagórka.

Nie pojąłem, o co mu chodzi.

,,No... pytam o twe eksplorerskie osiągnięcia".

Odparłem, że nieźle.

A nie wybrałbyś się raz jeszcze?"

Dosłownie zatkało mnie, doktorze. Spojrzałem mu prosto w oczy sądząc, że sobie pokpiwa, ale był po­ważny niczym kot czatujący na mysz.

Uśmiechnąłem się. Porównanie było nie tyle trafne, co zabawne.

Odparłem, że mam już dość włóczęgi — ciągnął Piotr — co zresztą niezupełnie pokrywa się z prawdą. Lecz co innego tęsknota za przygodą, a co innego taka nagła propozycja.

Dlaczego?" — zapytał Gerard.

Dlatego — stwierdziłem — że chociaż włóczęga bardzo mi odpowiada, nigdy nie zdołam pozbyć się strachu przed ryzykiem, z jakim wiążą się wszelkie poszukiwania skarbów ziemi".

Boisz się?"

Nie boję się — zaprzeczyłem energicznie — lecz chodzi mi o to, że często po miesiącach włóczęgi wraca się z niczym".

Hę... a gdyby tak ktoś ci powiedział, że gdzieś tam spoczywają w ziemi skarby? I że tylko wystarczy wziąć kilof, ruszyć na wskazane miejsce i kopać. Co ty na to?"

Ciągle nie mogłem pojąć, o co mu chodzi.

Skarby w ziemi?!" — wykrzyknąłem. “Żyła złota czy rudy srebra?"

Ani jedno, ani drugie" — odrzekł. “Po prostu skarb i tyle".

Czemuś go sam nie wykopał?"

Zbyt już stare są moje nogi i droga daleka, lecz ty, Piotrze..."

Masz syna" — zauważyłem.

Nic z tego! On się stąd nie ruszy. To przecież far­mer! Gdy mu proponowałem, obrócił wszystko w żart. Nie, nie..."

A gdzież te skarby?" — zapytałem, bo mimo wszy­stko zaciekawiły mnie jego słowa.

Zerknął na mnie podejrzliwie.

A po co ci ta wiadomość, skoro nie chcesz mi po­móc?"

Prawda" — przyznałem i na tym zakończyła się owa pogawędka.

Dodam, że Gerard Sayers zobowiązał mnie do zło­żenia przysięgi, że nie powtórzę nikomu ani słowa.

Jednak powtórzyłeś — zauważyłem. — Chociaż, moim zdaniem, całe to bajanie o skarbach nie posiada żadnego praktycznego znaczenia. Ciekawe, ile już osób przede mną dowiedziało się o sprawie?

Nikt! — wykrzyknął Piotr. — Nikt poza panem, doktorze.

Lecz przecież przyrzekłeś...

Później Gerard zwolnił mnie z przyrzeczenia, bo historia wcale na tym się nie zakończyła.

A więc istnieje ciąg dalszy?

Ba, aż dwa dalsze ciągi. Gdzieś jesienią stary Sayers znowu począł mnie namawiać do zainteresowa­nia się jego skarbem. Dzień był ciepły, prawdziwe indiańskie lato *. Ruszyliśmy całą gromadką na spacer po rżyskach ściętych zbóż. Wtedy to Gerard pociągnął mnie za rękaw. Nie zauważeni przez innych, pozosta­liśmy w tyle. Wówczas zagadnął, czy zastanowiłem się nad jego propozycją. Odparłem twierdząco, żeby mu sprawić przyjemność, bo tak naprawdę, to sprawa szyb­ko wywietrzała mi z głowy.

I do jakiego wniosku doszedłeś, Piotrze?" — za­pytał.

Że to nie dla mnie".

Czemu?"

Żaden człowiek na świecie nie wyruszy na niebez­pieczną wyprawę tylko dlatego, że mu ktoś tam powie o jakichś skarbach, nie wiadomo gdzie spoczywających. Nadal nie wiem, co to ma być".

Sayers żachnął się. Stwierdził, że nie jest ,,kimś tam" i że powinienem był domyślić się, o co cho­dzi.

Miałem już powyżej uszu tej gadaniny. Przed nami posuwała się spacerkiem rodzina Sayersów, a obok nich moja żona z synem i mój teść. Zapragnąłem przy­łączyć się do nich, lecz byłoby grubiaństwem zostawić Gerarda samego, więc począłem marzyć...

Piotrze — przerwałem mu w połowie zdania. — Czy nie lepiej opuścić nieistotne szczegóły? Wierzę, iż przybył pan do mnie w ważnej sprawie, ale jak dotąd nic się nie dowiedziałem.




Indiańskie lato — odpowiednik naszego babiego lata


Zmieszał się.

Bardzo mi przykro, doktorze. Nie jestem gadułą (było to wierutne kłamstwo!), dobrze o tym pan wie po tylu latach znajomości. Jeśli jednak wspominam o nie­istotnych, jak pan zauważył, szczegółach, to po to tyl­ko, aby ukazać wyraźny obraz sytuacji, w jakiej się znalazłem. Im więcej szczegółów, tym łatwiej będzie panu wyciągnąć właściwe wnioski.

Zgoda — ustąpiłem. — A więc słucham.

Na czym to ja stanąłem? Aha! Otóż musiałem po raz drugi dać słowo, że nikomu nie zdradzę taje­mnicy. Wówczas Gerard, zniżając głos do szeptu, oświadczył, że ten skarb to ani złoto, ani srebro w swym pierwotnym stanie, lecz po prostu złote monety i, być może, drogocenne kamienie. Zaniemówiłem. Chyba każdy zaniemówiłby na taką wiadomość. W chwilę później ogarnęła mnie wesołość. Jeszcze dotąd nie sły­szałem, aby na naszej pięknej amerykańskiej ziemi kto­kolwiek dokopał się monet zamiast złotej żyły.

Nie śmiej się — nakazał surowym głosem — nim nie wysłuchasz mnie do końca. I pamiętaj, że dałeś słowo".

Pamiętam" — przytaknąłem. “Żaden Carr nigdy nikogo nie zawiódł".

Wiesz, co to była rebelia Rzeki Czerwonej?"

Odparłem, iż o Rzece Czerwonej wiem tylko tyle, że płynie na granicy Teksasu i Oklahomy i wpada do dol­nej Missisipi. Na to Gerard krzyknął, że nie mam o niczym pojęcia, że chodzi tu o zupełnie inną Rzekę Czer­woną. Tę mianowicie, która posiada źródła w stanie Minnesota, bo wypływa z Jeziora Czerwonego. I jesz­cze dodał, że skoro mieszkam w Minnesocie od tylu lat, powinienem o tym wiedzieć, chyba że nie jestem poszukiwaczem, za jakiego się podałem, lecz zwykłym rolnikiem! Zbeształ mnie tak, że powinienem był obra­zić się, jednak ciekawość kazała mi uszy położyć po sobie.

Rzeczywiście istnieje Rzeka Czerwona i w Min­nesocie — wtrąciłem. — Wlewa swe wody do rzeki Assiniboin, a wraz z nią wpada do jeziora Winnipeg, w południowej Kanadzie. Opowiadaj dalej, Piotrze.

Nigdy nie słyszałem o żadnej rebelii nad Rzeką Czerwoną, doktorze. Gerard wytłumaczył, że był to bunt Metysów przeciwko osadnictwu białych. Bunt został stłumiony, a przywódca rebelii uciekł z Kanady do Stanów. Jednak, jak mówił Sayers, ten przywódca nie dał za wygraną i przed pięciu czy sześciu laty zbun­tował się po raz drugi, tym razem w okręgu Saskatchewan * wchodzącym w skład kanadyjskich Terytoriów Północno—Zachodnich. Słyszał pan coś o tym, doktorze?

Owszem.

Więc co to była za rebelia? Gerard mówił tak zawile, że niewiele z tych zawiłości pozostało w mej głowie.

Może później, Piotrze? — zaproponowałem. — Jak skończysz swą opowieść.

Zgoda — odparł z pewnym ociąganiem. — Otóż... ta druga, według Gerarda, nazywała się rebelią Saskatchewanu. Główny przywódca pobuntował Metysów i Indian, w miejscowości Batoche utworzył rząd, pro­klamując okręg Saskatchewan samodzielnym państwem. Podobno w czasie bardzo krwawych walk Metysi znisz­czyli i zrabowali wiele farm, posterunków policji i fak­torii Kompanii Zatoki Hudsona. Jak mi mówił Gerard, samych pieniędzy miało być dziesiątki tysięcy funtów i dolarów. Batoche zostało zdobyte, lecz nie odzyskano ani centa czy pensa. I tu, doktorze, dochodzę do sedna rzeczy. Gerard oświadczył, że pieniądze te zostały wy­wiezione na daleką północ i tam ukryte. A on wie, w jakim miejscu. Co pan na to?

Nic a nic — odparłem. — Jakaś bajeczka, niewar­ta chwili uwagi.

Słowo w słowo powiedziałem to samo Gerardowi. Obraził się na mnie i od tamtego dnia, gdy odwiedza­łem Sayersów, albo wychodził z domu, albo ukrywał się w innej izbie. Nie ma pan kapinki whisky, doktorze? W gardle mi zaschło.


. Okręg Saskatchewan przekształcony został znacznie później, bo dopiero w 1905 r., w kanadyjską prowincję, istniejącą po dziś dzień.

Ależ oczywiście!

Przyniosłem butelkę, dzbanek z wodą i szklankę.

Pan nie pije, doktorze?

Dla mnie to jeszcze zbyt wcześnie.

Już po jedenastej — mruknął podnosząc szklankę do ust.

Spojrzałem na zegarek. Rzeczywiście! Piotr Carr ba­wił u mnie od trzech godzin. I przez ten cały czas usta mu się nie zamykały. Cóż dziwnego, że mu w gardle zaschło?

Siedzieliśmy w milczeniu. Piotr wolno pociągał ze szklanki, a ja drwiłem sam z siebie. Oczekując co naj­mniej jakichś ważnych informacji, uraczony zostałem banialukami.

To wszystko, Piotrze? — zapytałem.

Gdzie tam! Gdybym tylko tyle miał do powiedze­nia, nie zawracałbym panu głowy.

Więc? — zachęciłem go.

Rok prawie minął od tamtego czasu, aż pewnego ranka przygnał chłopak od Sayersów wzywając mnie do Gerarda. Osiodłałem konia i pojechaliśmy. Stary siedział w fotelu, w sadzie za domem. Zauważyłem, że wyglądał kiepsko, nawet bardzo kiepsko. Jego mowa stała się bełkotliwa, chwilami nawet niezrozumiała. Po­dał mi rękę, a gdy wnuk odszedł, kazał sprawdzić, czy w pobliżu nie ma nikogo. Spełniłem jego żądanie.

Słuchaj, Piotrze — odezwał się po chwili milcze­nia — co było, to było, a co jest, to jest". Zabrzmiało to zupełnie bez sensu. “Słuchaj, Piotrze — powtórzył — gniewałem się na ciebie. Już mi przeszło i nie ma o czym gadać. Przysuń się do mnie".

Zrobiłem, o co prosił. Teraz kazał pochylić się nad sobą. Wyciągnął z bocznej kieszeni kurty kopertę z sza­rego papieru.

Schowaj to".

Schowałem.

I nie zgub" — przestrzegał. “Nie pokazuj nikomu, chyba... chyba że to będzie człowiek godny zaufania i znający się na rzeczy. Przyrzekasz?"

Po raz trzeci złożyłem przyrzeczenie i zapytałem, o co mu chodzi.

Dałem ci mapę, Piotrze" — wyjaśnił. “Pilnuj jej jak źrenicy swego oka. Na niej jest zaznaczone miejsce, w którym zakopano skarby Mackenzie. Rozumiesz?"

Musiałem zrobić głupią minę, bo spojrzał na mnie su­rowo.

Zapomniałeś, o czym ci już dwukrotnie mówiłem?"

Pospiesznie, aby starca nie denerwować, odparłem, że świetnie pamiętam.

To dobrze" — pochwalił. “Ze mną jest kiepsko, a nie chciałbym, żeby ten papier dostał się w niepowołane ręce".

Przecież masz rodzinę, Gerardzie. Syna, synową, wnuki..." — oponowałem.

Nie, nie" — zaprzeczył słabym głosem. “Nic im z te­go nie przyjdzie. Nawet nie będą próbowali. Co najwy­żej mapę zniszczą, albo też jakiś spryciarz wycygani ją od nich. Chociaż... i on nic nie pojmie. Jeśli potrafisz znaleźć kilku dzielnych, Piotrze, ruszaj na północ. Szko­da byłoby... To są skarby Mackenzie — wyszeptał — ale nazwa fałszywa, o tym wie zaledwie kilku ludzi, lecz chyba żaden nie żyje. Przed czterema laty ostatni z nich przekazał mi mapę i udzielił odpowiednich wyjaśnień". “Jak to się stało?" — zapytałem nieco oszołomiony. “Kto ci dał mapę? Dlaczego mówisz: skarby Mackenzie, jeśli to fałszywa nazwa? Czy ma to związek z rzeką na dalekiej północy, czy z nazwiskiem osoby, która je ukryła?"

,,Powoli, powoli" — wymamrotał. “Bądź cierpliwy, a wszystko dokumentnie wyłożę. Nastaw uszu, Pio­trze..."

Lecz w tym momencie nasza pogawędka uległa prze­rwaniu. Przybiegł syn Gerarda z wiadomością, że przy­jechał lekarz. Wzięliśmy starca pod ramiona i zaprowa­dzili do domu. Pożegnał się ze mną i prosił, abym jesz­cze raz pofatygował się do niego. Najbliższego ranka. I na tym historia się kończy, doktorze.

Jak to: kończy? Nie odwiedził pan Sayersów?

Owszem, owszem. Tylko, że stary Sayers zmarł tej nocy. Nawet nie śmiałem pytać, czy zostawił jakieś polecenie. Pan rozumie, doktorze. W takim rozgardiaszu!

No tak. Pora nie była odpowiednia.

Dopiero po pogrzebie skierowałem rozmowę na Gerarda. Nie, nie przekazał dla mnie ani słówka. I tak zostałem z mapą i nie dokończonym wyznaniem. Biłem się z myślami, co mam począć z tą zagadką. Ani z kim się naradzić, ani komu zwierzyć. Powstałyby z tego plotki. Wie pan na pewno, jacy są rolnicy: okropne ga­duły. Nawet mój teść nie jest lepszy. Któregoś dnia szczęśliwy pomysł zaświtał w mej głowie. Przypomnia­łem sobie dawne lata, wsiadłem do pociągu i oto jestem! A teraz, doktorze...

A teraz, Piotrze — wpadłem mu w słowo — poka­żesz mi tę swoją mapę.

Właśnie, właśnie — zgodził się skwapliwie i sięgnął dłonią za pazuchę.

Koperta była nieco pomięta, ze śladami zadrapań i plam. Obejrzałem ją z obu stron, nie widniał na niej żaden napis. Wydobyłem zawartość: złożoną we czworo kartkę grubego papieru barwy szarej, coś w rodzaju kartonu do pakowania. Rozłożyłem. Ukazał się rysunek, nieco zatarty, lecz przecież czytelny.

Zdaje się — rzekłem — że ten, kto mozolił się nad rysunkiem, nie siedział przy biurku.

Może. Lecz proszę zauważyć, że użyto najpierw ołówka, a dopiero później atramentu. Sądzę, doktorze, że każda z tych dwu czynności dokonana została w in­nych warunkach i w innym miejscu.

I w innym czasie — dodałem. — Zgadzam się z to­bą, Piotrze. A teraz popatrzmy uważniej. Oczywiście, że to mapa. Czego, u licha?

Odpowiedzieć było trudno. Na pierwszy rzut oka — wręcz niemożliwie. Począłem dokładnie oglądać rysu­nek.

Może to coś wspólnego w rzeką Mackenzie? — zauważył Carr podnosząc się z fotela i stając za mymi plecami. — Sayers mówił o skarbach Mackenzie.

Pokręciłem przecząco głową.

Nie widzę tu żadnej wielkiej rzeki z wyjątkiem czegoś, co jest najwyżej strumykiem. A poza tym ani jednej nazwy!

Z tym największa bieda — westchnął Carr. — Gerard miał mi dopowiedzieć szczegóły, lecz biedak nie zdążył.

Hm... wygląda to na półwysep. Z trzech stron wy­raźnie naszkicowano linię brzegową. Powyżej ujścia rzeki, na lądzie, widzę jakieś krzyżyki...

Proszę odwrócić. Wydaje mi się, że na odwrocie znajdują się wyjaśnienia dotyczące tych właśnie krzy­żyków.

Postąpiłem za radą Piotra. I oto, co ujrzałem: w le­wym rogu arkusza niezdarnymi kulfonami napisano, a raczej naskrobano, co następuje: ,,Od ujścia rzeczki wzdłuż brzegu 500 kroków. Cztery sosny na pagórku. Od najwyższej odmierz dziesięć kroków na północny wschód. Skała. Tam kop".

Położyłem mapę na biurku. Może zbladłem z wraże­nia, a może jakiś skurcz twarzy zwrócił uwagę Piotra, bo zapytał zaniepokojonym głosem:

Co panu, doktorze?

Nic, nic — powiedziałem szybko. — Po prostu za­stanawiam się, jaki obszar ma pokazywać ta mapa?

I do jakiego wniosku pan doszedł?

Do żadnego — odparłem starając się nadać gło­sowi ton szczerości. Czyż miałem prawo wyjawić Carrowi swe przypuszczenia? Takiemu gadule?

Przecież tekst napisu na odwrocie mapy niesłychanie przypominał słowa umieszczone na innej mapie! Mapie Adriana Fremonta! Zbieg okoliczności? O nie! Zbyt pa­sowało jedno do drugiego. Czyżby narysowany tu pół­wysep stanowił powiększony fragment mapy Fremonta, czyli pobrzeże Wielkiego Jeziora Niedźwiedziego?

W głowie poczęło mi szumieć z wrażenia. Wezwałem Katarzynę, aby przyniosła drugą szklankę. Napełniłem ją. (Piotr skorzystał z okazji i dopełnił swoją). Wychy­liłem prawie duszkiem. Od razu poczułem się lepiej.

Myślę, Piotrze — rzekłem — że przydałaby się nam jeszcze jedna para oczu i to osoby, która przedreptała różne dzikie ścieżki.

Łyknął powtórnie i pokiwał głową.

Pan Gordon — stwierdził.

Właśnie jego miałem na myśli.

Lecz gdzie on jest teraz?

Wzruszyłem ramionami.

Bobruje w jakiejś głuszy. Może na Labradorze? Wspominał o nim. Lecz zwierzęce tropy równie dobrze mogły go zawieść nad Wielkie Jezioro Niewolnicze lub nad Północną Saskatchewan.

Co począć? — zafrasował się.

Czekać — stwierdziłem krótko.

Tylko czekać? Jak długo? Zauważyłem, że zmartwił się i westchnął.

Przecież — powiedziałem — i tak o tej porze roku dłuższa wyprawa byłaby niemożliwa. Popatrz, co dzie­je się za oknem.

Za szybą huraganowy wiatr sypał gęstymi płatami śniegu.

Prawda — stwierdził melancholijnie. — Na po­ciechę niechże mi pan opowie, doktorze, o rebelii Rzeki Czerwonej.

Podniosłem się zza biurka, podszedłem do półki, na której stały tomy mej podręcznej biblioteczki, i po krótkim szperaniu wydobyłem pękatą księgę poświęco­ną dziejom Kanady. Siadłem, przewróciłem kilkanaście kartek, aż trafiłem na poszukiwany fragment.

Jest! — rzekłem z triumfem. — Niech pan posłu­cha.

Trochę zerkając na zadrukowaną stronę, trochę z pa­mięci streściłem Carrowi krótką, lecz krwawą historię powstania kanadyjskich Metysów.

W 1869 roku, w wyniku zagęszczenia się gospodarstw rolniczych na terenie kanadyjskiej prowincji Ontario oraz na obszarach przyległych stanów amerykańskich: Wisconsin i Michigan, nowi osadnicy poczęli przesuwać dotychczasową granicę ziem uprawnych ku zachodowi i północy. Rozbudowa dróg jeszcze bardziej przyspie­szyła kolonizację dziewiczych dotąd terenów. Jednak obszary te nie były całkowicie bezludne. Penetrowała je od lat spora liczba Metysów, nie osiadłych nigdzie na stałe grup myśliwców żyjących z łowiectwa i handlu skórami. Zwłaszcza dolina Rzeki Czerwonej była tere­nem polowań. Zasiedlenie tych ziem przez “blade twa­rze" musiało położyć kres wielkim łowom i wielkiemu handlowi. Wówczas to Metysi wystąpili zbrojnie prze­ciw osadnikom. Pod wodzą Ludwika Riela, półkrwi In­dianina, właśnie nad Rzeką Czerwoną utworzyli swój rząd, głoszący, że Kanada nie ma żadnych praw do te­renów preriowych. Powstanie wkrótce padło w ogniu walk z białymi. Ludwik Riel schronił się na terenie Stanów Zjednoczonych.

W szesnaście lat później, w roku I885, podobna sy­tuacja zaistniała na obszarach południowego Saskatchewanu — okręgu wchodzącego w skład Terytoriów Północno—Zachodnich. Metysi, wypierani przez białych osadników, wezwali Ludwika Riela. Zjawił się bardzo szybko i w miejscowości Batoche utworzył rząd pro­klamujący oderwanie Saskatchewanu od Kanady. Riel przypuszczał, że Indianie przyłączą się do powstania i że z takimi siłami potrafi zniszczyć rozrzucone i słabe posterunki Konnej Policji, jedynej siły zbrojnej w tam­tych stronach. W celu zaopatrzenia się w broń posta­nowił zdobyć Prince Albert nad Północną Saskatchewan. Jednak oddziały policji przysłane z miasta Regina zapobiegły zdobyciu Prince Albert. Równocześnie obro­niły się, do czasu przybycia ochotniczych posiłków ze wschodu, posterunki Północno—Zachodniej Konnej Po­licji nad Jeziorem Kaczym oraz w Fort Pitt. Batoche zostało zdobyte, Riel dostał się do niewoli. Skazany przez sąd na karę śmierci, zginął 16 listopada I885 ro­ku.

Oto wszystko, Piotrze.

Tylko tyle? — rozczarował się.

Czego chcesz więcej? Szczegółów? Poszukaj po księgarniach, na pewno znajdziesz dokładniejszy opis.

Machnął lekceważąco ręką, co oznaczać mogło, że re­zygnuje z mej rady. Piotr na pewno nie zaliczał się do miłośników drukowanego słowa.

Dziękuję, doktorze — odparł. — Dobre i to, cho­ciaż niewiele nam pomoże w tej sprawie.

Nam? — zdziwiłem się. — O kim myślisz?

No... o panu, doktorze, i o Karolu Gordonie. Jes­tem pewien, że moje odkrycie bardzo go zainteresuje.

Tak oto Piotr Carr przesądzał sprawą udziału Karola i mnie w 'wyprawie na daleką północ. Należało go wyprowadzić z błędu. Odparłem więc, że zainteresowanie się moje (i na pewno Karola) mapą wcale nie oznacza chęci uczestniczenia w awanturniczym przedsięwzięciu. Jest sprawą bardziej niż wątpliwą, aby Karol po powro­cie z północy zechciał znowu gnać na północ. Co zaś do mnie, “skarbami Mackenzie" (jak je nazwał Gerard Sayers) nie ekscytowałem się zbytnio.

W tym sensie przemawiałem przez kilka minut i chy­ba ostudziłem jego zapał. Dlaczego tak musiałem postą­pić? Czy istotnie była dla mnie całkowicie obojętna dziwna historia, o jakiej prawie równocześnie dowie­działem się z dwu źródeł: od Piotra i od Fremonta? Owszem, interesowała mnie. Lecz wolałem o tym za­milczeć. Jeśli bowiem zdradzę swą prawdziwą opinię na ten temat, Piotr gotów uznać takie oświadczenie za równoznaczne ze zgodą na podróż. Wróci na farmę i — jako niepoprawny gaduła — pocznie się chwalić, że wy­rusza na daleką wyprawę z dwoma znakomitymi tra­perami. Nie lubię plotek. Wynikają z nich jedynie kło­poty.

Pogawędziliśmy jeszcze o tym i o owym, lecz cho­ciaż Carr wielokrotnie powracał do tematu skarbów, ja go nie podtrzymywałem. Wreszcie począł się żegnać i odszedł, mimo że zapraszałem go na nocleg. Przed odejściem nieoczekiwanie przekazał mi swą mapę.

Będzie u pana bezpieczniejsza.

A cóż jej może grozić?

Wszystko. Nie rozporządzam odpowiednim schow­kiem w mojej chałupie. Może się więc zdarzyć, że dzieci wyciągną ten papier, aby sporządzić z niego latawiec, albo też ktokolwiek inny użyje go na podpałkę w piecu. Niech pan weźmie. Będę spokojniejszy.

Wziąłem. I to głównie z obawy przed jego gadul­stwem.

Zanotowałem dokładny adres Piotra, przyrzekając zawiadomić go listownie o powrocie Gordona. I na tym zakończyły się nieoczekiwane odwiedziny. Drugą poło­wę dnia spędziłem pracowicie na przyjmowaniu pacjen­tów. Nie twierdzę, że myśl o skarbach Mackenzie cał­kowicie wywietrzała mi z głowy, jednak opukując i osłuchując chorych nie myślałem ani o Piotrze, ani o Fremoncie. Dopiero późnym wieczorem i chyba tylko z braku jakiejkolwiek innej rozrywki, wydobyłem z biurka mapę i począłem ją studiować.

Krzyżyki, napis na odwrocie, zarys lądu otoczonego z trzech stron wodą i... ani jednej nazwy geograficznej!

Ogrzałem mapę w blasku padającym z kominka w złudnej nadziei, że i teraz, podobnie jak na mapie antykwariusza, ukażą się litery utrwalone atramentem sympatycznym. Nic się nie pokazało. To mogłoby świadczyć, że nie przez ręce tej samej osoby przeszły obie mapy. Żadna z nich — traktowana oddzielnie — nie posiadała wartości informacyjnej. Pierwsza, Fremonta, ukazując olbrzymie obszary kraju, przedsta­wiała Wielkie Jezioro Niedźwiedzie w skali, która uniemożliwiała dokładne oznaczenie miejsca ukrycia rzekomego skarbu. Krzyżyk postawiony na północnym brzegu półwyspu mógł oznaczać punkt znajdujący się o kilka mil od wybrzeża w kierunku południowym, za­chodnim lub północnym. Nawet odszukanie skały, o której wspominał napis na odwrocie, lub czterech sosen w takim stanie rzeczy dawało mniej szans od przysłowiowego odnalezienia szpilki w stogu siana!

Druga mapa (Carra) była bardziej dokładna, lecz bez nazw geograficznych, bez długości i szerokości geogra­ficznej — stanowiła prawdziwą zagadkę. Ileż bowiem półwyspów na świecie, ileż w samej tylko Kanadzie mogło mieć podobny kształt? I chyba tylko jakiś wy­bitny kartograf po żmudnych badaniach potrafiłby ustalić, czego dotyczy mapa Carra. Zastanawiałem się, co powie Karol na temat tej nieprawdopodobnej his­torii.

Minęło dziesięć czy dwanaście dni, podczas których coraz rzadziej zaglądałem do mapy, aż wreszcie które­goś wieczoru odwiedził mnie powtórnie Fremont.

Przepraszam, doktorze, za najście. Dowiedziałem się sporo o sprawach, które powinny pana zaintereso­wać.

Związanych z mapą?

Właśnie tak.

Coś nowego? Proszę, niech pan siada. Może szkla­neczkę whisky lub herbatę?

Nie, nie. Dziękuję. Tajemnica tej mapy nie dawała mi spokoju. Dlatego postanowiłem zbadać, w jaki spo­sób trafiła ona do rąk Allana Riddle'a, a raczej jego spadkobierców. Udałem się raz jeszcze do jego miesz­kania.

I zapytał pan o pochodzenie mapy?

O, nie! Nawet jej nie zabrałem z sobą. Pan rozu­mie, ten napis...

Słucham, słucham — ponagliłem gościa.

Moja wizyta nosiła pozory odwiedzin kupca po­szukującego starodruków. Rozmawiałem z głównym spadkobiercą: synem Riddle'a. Bardzo uprzejmie poka­zał mi resztki zbiorów ojca, nędzne resztki, bo to, co pozostało wartościowego po mych pierwszych odwie­dzinach, rozkupili już inni amatorzy staroci. Udałem zainteresowanie tym bezwartościowym dla mnie towa­rem, a w trakcie rozmowy zagadnąłem o mapy, napo­mykając, że jedną z nich przecież kupiłem. Okazało się, że poza współczesną mapą Stanów Zjednoczonych i podniszczonym szkolnym atlasem, nic nie pozostało. Zapytałem młodego Riddle'a, czy nie pamięta, od kogo ojciec nabył mapę sporządzoną przed laty dla Kompanii Zatoki Hudsona.

Nie orientował się. Wydaje się, że kolekcjonerskie skłonności ojca wcale go nie interesowały. Począłem się żegnać i wówczas napatoczyła się (bo tak to można określić) córka Allana Riddle'a. Musiała usłyszeć frag­ment naszej rozmowy, bo pierwsza wyjaśniła mi, że mapę, o którą pytałem, kupił ojciec przed dwoma bodajże laty w sklepiku przy Eastendzie. W lot pojąłem, o kogo chodzi, i pognałem pod wskazany adres. Tam znajduje się mały antykwariat, własność niejakiego Williama Crasta. Znam go od lat, bo przecież param się takim samym handlem. Teraz szczęście uśmiechnęło się do mnie. Crast jest ciekawym okazem człowieka, doktorze. Pedant, jakich mało. Zapisuje w swej księdze handlowej nazwiska i adresy sprzedawców najmniej­szego nawet drobiazgu.

A pan tak nie postępuje? — zapytałem.

Owszem, lecz jedynie wtedy, gdy chodzi o uni­kalne, cenne przedmioty. Crast szybko przypomniał sobie o transakcji zawartej z Allanem Riddlem, a póź­niej począł szperać w księdze nabytków. I znalazł. Uli­ca Krótka numer 7, Lucas Gobby.

Zagadnąłem, czy pamięta tego jegomościa?

,,A jakże" — zaśmiał się. “To był wyjątkowy klient, więc chociaż od tamtej pory minęło dokładnie dwa i pół roku, rzecz utkwiła w mej głowie, jakby to wydarzyło się wczoraj. Nigdy dotąd nie spotkałem się z człowie­kiem tak niezdecydowanym".

Jak on wyglądał?"

Hm... jakby to powiedzieć? Dość przeciętnie, nic charakterystycznego. Jego twarz zatarła się w mej pa­mięci, sylwetka jednak utrwaliła. Wysoki, chudy drągal, nieco przygarbiony i tak, na oko, w starszym wie­ku, siwy".

Elegancko ubrany?"

Gdzie tam! Elegancko ubrani panowie raczej nie sprzedają starych map".

No, to na kogo wyglądał?"

Bo ja wiem? Marynarz... chyba nie. Może rolnik, lecz rolnicy nie mieszkają w Milwaukee. Może to były kowboj?"

Odwiedzę go" — rzekłem. “Czy mogę powołać się na pana?"

Oczywiście!"

Doskonale. W razie potrzeby powiem, że przynoszę mu dodatkowe pieniądze za mapę".

Oj — zaniepokoił się Crast — gotów znowu się zjawić i zażądać zwrotu mapy. Pan nie wie, co tu się działo. On żądał za tę mapę sto dolarów! Rzecz dla amatora na pewno cenna, lecz mapy sprzed pięćdziesięciu lat nie należą do rzadkości. Sam pan wie najlepiej. Wstępnie zaproponowałem piętnaście dolarów. Szybko podniosłem sumę do dwudziestu, bo jakoś żal mi się go zrobiło, wyglądał bardzo nędznie. Nie zgodził się i wy­szedł. Wrócił po kilku minutach. Oświadczył, że się za­stanowił i gotów jest odstąpić mapę za pięćdziesiątkę. Podniosłem zapłatę do dwudziestu pięciu. Znowu wy­szedł, a po minie poznałem, że moje propozycja bar­dzo go rozzłościła".

Niech pan sobie wyobrazi, panie Fremont — ciąg­nął Crast — wrócił po raz drugi. Obniżył cenę do czter­dziestu dolarów. Miałem takiego handlu zupełnie do­syć. Wyjąłem z kasy trzydzieści dolarów. Wziął bez słowa i na me szczęście więcej się nie pojawił. To był kiepski dla mnie interes i gdyby nie Riddle, który nie liczył się z pieniędzmi, nie zarobiłbym ani centa".

Tak mi oświadczył, doktorze, i sądzę, że mówił prawdę. Później zagadnął, czemu interesuję się pocho­dzeniem mapy. Czy na zlecenie spadkobierców Allana Riddle'a? Odparłem, że mapa już zmieniła właściciela, że jest nim jakiś uczony pracujący nad historią Kom­panii Zatoki Hudsona, i to on właśnie zwrócił się do mnie z prośbą o zbadanie drogi, jaką mapa trafiła do rąk Riddle'a. Czy uwierzył mej bajeczce? A czemuż nie miałby uwierzyć? Różne są fantazje ludzkie. Pognałem do tego Lucasa Gobby'ego pełen obaw, że nazwisko jest zmyślone, a adres fałszywy. Jednak myliłem się. Dom pod numerem siódmym okazał się starą i bardzo zaniedbaną kamienicą czynszową. Zagadnąłem jakie­goś podrostka ziewającego przed wejściem o Gobby'ego. Odparł, że drugie piętro. Nie nudzę pana, doktorze? Wydaje mi się jednak, że każdy szczegół jest ważny.

Interesująca historia.

Moja odpowiedź była szczera, bo poszukiwania antykwariusza uznałem za bardzo ciekawe, a ich zakończe­nia oczekiwałem z niecierpliwością. Dwie mapy i jakiś Lucas Gobby — to był trójkąt tajemnic.

Więc, doktorze, udałem się na drugie piętro. Uchyliła drzwi jakaś dziewczynka. Zaraz za jej ple­cami ujrzałem młodą kobietę. Zapytałem o Gobby'ego. Kobieta odwróciła się i krzyknęła w głąb mieszkania:

,,Davy! Jakiś pan do ciebie!"

Z kolei ukazał się wysoki, chudy mężczyzna. Nie wyglądał sympatycznie, a jego pierwsze słowa potwier­dziły me wrażenie.

O co chodzi?" — burknął.

Szukam Lucasa Gobby'ego".

To mój ojciec" — mruknął.

Chciałbym z nim porozmawiać".

Nic z tego — rzekł szorstko. — On nie żyje".

Wyraziłem ubolewanie, lecz te słowa wcale mego rozmówcy nie udobruchały. Zacząłem więc z innej beczki. Że przysyła mnie tu William Crast w sprawie mapy, którą mu sprzedał Lucas Gobby. Odparł, że nie wie o żadnej mapie, a transakcje, które zawierał jego ojciec, nic go nie obchodzą.

Przyjemny jegomość — wtrąciłem.

O, tak! Lecz mnie to nie zniechęciło. Oświadczy­łem, że pan Crast zdołał dobrze sprzedać mapę i wobec tego postanowił dopłacić dziesięć dolarów. No i w ten sposób skruszyłem pierwsze lody. Gobbym chyba nie wiedzie się zbyt dobrze. Na dźwięk słów ,,dziesięć dola­rów" chmurny dryblas nieco się rozjaśnił. Przestał ta­rasować drzwi, wpuścił mnie do wnętrza, a nawet po­prosił, abym usiadł. Powtórzyłem swoje kłamstwo i wręczyłem banknot, który natychmiast został przeka­zany żonie. Teraz począłem rozwodzić się na temat mapy, zapytując przy okazji, czy jego ojciec nie po­siadał drugiej takiej samej. Mówiłem, że niektórzy wariaci—kolekcjonerzy zbierają stare plany i mapy, a na tym można nieźle zarobić.

Roześmiał się, biorąc me słowa za dobry żart. Wy­korzystując tę chwilę dobrego humoru gospodarza za­gadnąłem go, czy przypadkiem nie wie, od kogo jego ojciec otrzymał sprzedaną mapę. Może z tamtego źró­dła dałoby się coś odkupić?

Znowu się roześmiał. Tak, tak, pamiętał tamtą mapę. Podobno była bardzo stara, lecz jak mu wiadomo, żad­ne źródło takich map nie istnieje.

,,A może one rosną gdzieś na północy?" — zakpił i znowu wybuchnął wesołością.

Cały zamieniłem się w słuch, doktorze, gdy tylko padło słowo “północ".

Jaka północ" — zapytałem niby niedbale.

,,Stara to historia i nie ma co o niej wspominać" — odparł krótko.

Poczułem, że ma już dość mej wizyty. Pewnie uznał, że za cenę dziesięciu dolarów nie warto dłużej cierpieć natręta. To mnie zaniepokoiło. Zaproponowałem ma­łego drinka w jakimś pobliskim lokalu. Odmówił twierdząc, że właściciele knajp to zdziercy. Za tę samą cenę można we własnym domu zjeść i napić się dziesięć razy tyle. Podchwyciłem tę myśl proponując zrobienie odpo­wiednich zakupów. Rozchmurzył się. Powiedział, że wszystko to migiem załatwi jego żona.

Cóż miałem począć? Wydobyłem z portfela drugą dziesiątkę. Gobby nie mylił się, jego żona istotnie wszystko załatwiła migiem. Przyniosła butelkę whisky i ca­łą furę jedzenia. Poprosiłem, aby się do nas przyłączy­ła. Był to znakomity pomysł. Bo czego nie pamiętał Gobby — ona pamiętała. Po którejś tam szklaneczce dowiedziałem się, że ojciec mego gospodarza był w mło­dości drwalem, pracował tu i tam po obu stronach gra­nicy. Na północy. Później zatrudniono go w tutejszej papierni jako korowacza.

Jako co? — zapytałem.

Widzi pan, doktorze, zanim drzewo pokrajane w drobne klocki przerobi się na tak zwaną pulpę drzew­ną, czyli surowiec do wyrobu papieru, należy je najpierw pozbawić kory. To się robi ręcznie przy pomocy specjalnego noża o dwu trzonkach. Tak więc Lucas Gobby zajmował się zdejmowaniem kory z pni. Po iluś tam latach, gdy jego syn wstąpił w związki mał­żeńskie, znowu naszył w lasy na drwalkę.

W którym roku?

W sedno pan trafił, doktorze. Ja również zapyta­łem o to. Syn nie pamiętał, ale synowa natychmiast przypomniała sobie, że była wówczas wiosna I888 roku. Z kolei zapytałem, kiedy Lucas powrócił. Okazało się, iż z końcem tego samego roku. I właśnie wtedy przy­wiózł z sobą mapę.

,,I nic więcej?" — zagadnąłem Gobby'ego chytrze.

Wymienili między sobą porozumiewawcze spojrzenie. Zauważyłem to.

Nic — odparł syn. A po chwili wahania dodał: nie­co pieniędzy... nawet sporo. Dobrze mu tam płacili".

A gdzie ojciec pracował?"

Spojrzał na mnie jakoś podejrzliwie i wzruszył ra­mionami.

Dokładnie nie wiem, chyba gdzieś w rejonie Zatoki Hudsona".

Co robił później?"

Zatrudniła go ponownie ta sama papiernia".

Dalej młody Gobby poinformował mnie, że ojca bar­dzo wyczerpała tamta wyprawa. Nie miał już tyle sił, co dawniej.

Nic więcej, doktorze, nie zdołałem od nich wyciągnąć, lecz później dowiedziałem się od sąsiadów, że rodzina Gobbych wprowadziła się tutaj dopiero w styczniu I889 roku. Wyremontowali opuszczony lokal trzypokojowy, przywieźli nowiutkie, prosto ze sklepu meble. Z kolei Gobby kupił warsztat kowalski, w którym pracował jego syn. Uchodzili za bardzo zamożnych. Wielu moich rozmówców pamięta, jak Lucas Gobby, stały od tam­tych czasów gość okolicznych knajp, nie liczył się z gro­szem i często fundował liczne kolejki whisky przygod­nym znajomkom. Na swe urodziny zaprosił wszystkich mieszkańców kamienicy. Podobno rozpił się i pod ko­niec życia zajmował się przygodnym handlem, wszyst­kie zyski topiąc w alkoholu.

Teraz syn i synowa Gobby'ego żyją bardzo skromnie, warsztat kowalski nie przynosi dużych dochodów, a dawne bogactwa znikły jeszcze przed zgonem Lucasa. I to wszystko.

Niezwykle ciekawa historia — stwierdziłem. — Lecz ani na krok nie przybliża nas do rozwiązania ta­jemnicy pańskiej mapy.

I nie przybliża, i przybliża. Przecież potwierdza istnienie jakichś skarbów, zgodnie z notatką napisaną dziwnym atramentem. Myśli pan, doktorze, że Lucas Gobby na rąbaniu drzew zarobił taką masę forsy?

Wykluczone.

Więc właśnie! A czemu zmienił mieszkanie? Tyl­ko po to, aby uniknąć plotek i podejrzeń ze strony daw­nych sąsiadów. Doktorze, on przywiózł z sobą złoto lub pieniądze!

Prawdopodobnie.

Na pewno.

Być może — dodałem po chwili namysłu — że zabrał wszystko, co tam ukryto. Dlatego sprzedał ma­pę, już mu niepotrzebną. Jedno jest w tym wszystkim pewne: ostatni właściciel mapy, Allan Riddle, nie miał z tą historią nic wspólnego.

Oczywiście. Lecz zabił mi pan ćwieka... Czyżby Gobby rzeczywiście opróżnił skrytkę? Co wobec tego znaczy notatka na odwrocie mapy? Przecież tej notatki Gobby nie odczytał! No, bo nie mógł odczytać. Nic nie rozumiem. A może on znalazł jakiś inny skarb?

Zbyt wiele tych skarbów — odparłem. — Jednak każde z pańskich przypuszczeń może być słuszne, a może też okazać się błędne.

Westchnął, głęboko strapiony tą uwagą.

Były jakieś wieści od pana Gordona?

Żadnych. Karol nie kocha pisania listów. Zresztą w jaki sposób można wysłać z głębi boru lub z traperskiej chaty listy, skoro odległość od najbliższego osiedla i agencji pocztowej wynosi dziesiątki mil?

Prawda — zgodził się. — To już ja sobie pójdę, doktorze.

Uścisnęliśmy dłonie. Obiecałem dać znać, gdy tylko Gordon pojawi się w progach mego mieszkania.

Jak dotychczas, ja jeden najlepiej orientowałem się w sytuacji. Fremont znał tylko pół prawdy, a Piotr Carr — drugą jej połowę. Dlaczego nie powiedziałem antykwariuszowi o odkryciach Carra? Bo Piotr tylko mnie powierzył swą tajemnicę i bez jego zgody nie mia­łem prawa zdradzić jej komukolwiek poza Karolem Gordonem. Dla podobnej przyczyny (plus gadulstwo Piotra) musiałem zataić przed Carrem historię z tajem­niczym pismem i mapą Fremonta.

Co na to wszystko powie Karol?


Wątpliwości



Minęły ponad dwa tygodnie. O Karolu nadal nie miałem żadnych wieści, a dociekliwy antykwariusz więcej mnie nie odwiedził.

W chwilach wolnych od zawodowych zajęć studio­wałem fragmenty geograficznych książek dotyczące kanadyjskiej północy, pilnie wyczytując wszystko, co związane było z Wielkim Jeziorem Niedźwiedzim i środ­kowym odcinkiem rzeki Mackenzie. Przeraziły mnie od­ległości podane w opisach. Wszystko na tej północy mierzyło się setkami mil całkowitej głuszy, w porównaniu z którą puste — zdawałoby się — przestrzenie amerykańskich stanów i terytoriów, jak Arizona czy Nowy Meksyk, były ludnymi ziemiami. A poza tym, jak wyczytałem, północno—kanadyjskie rzeki nadawały się do żeglugi (jeśli w ogóle się nadawały) najwyżej przez cztery miesiące roku. Później kra płynęła ich ko­rytami, a jeszcze później powierzchnie nurtów zamie­niały się w gładkie tafle lodu. I biada spóźnionemu wędrowcowi, gdy zaszedł zbyt daleko ku północy, a nie zaopatrzył się w psi zaprzęg i sanki.

Gdy przeczytałem, że w styczniu temperatura potrafi spaść do —31 stopni*, poczułem coś na kształt lekkich szpileczek mrozu atakujących me plecy i odruchowo przysunąłem fotel do płonącego kominka.


Mowa tu o skali Fahrenheita. —3I°F równa się —35°C.


W miarę zagłębiania się w ten gąszcz rzeczowych in­formacji mój podziw dla zimowych wyczynów Karola wzrastał z minuty na minutę. Co prawda, Karol nigdy nie penetrował tak dalekiej północy, co prawda nieje­dnokrotnie korzystał z pomocy zaprzyjaźnionych In­dian, jednakże wielu innych, znalazłszy się w jego sy­tuacji, nigdy nie zdołałoby powrócić w cywilizowane strony.

Któregoś z kolejnych dni przeciągającej się zimy poczta dostarczyła mi kopertę zabazgraną tak kulfoniastym pismem, że długo musiałem się w nie wpatry­wać, aby wreszcie stwierdzić, że to nie pomyłka. Jedno było pewne — list nie pochodził od Karola. Przez chwi­lę przypuszczałem, że to któryś z moich pacjentów tą drogą pragnie zasięgnąć porady.

Zużytym chirurgicznym skalpelem rozciąłem koper­tę i wyjąłem ćwiartkę papieru. Ujrzałem podpis autora: Piotr Carr. Jak dotąd nie zdarzyło się, by Piotr napisał do mnie choć jedno słówko. Jeśli więc zdobył się na taki wyczyn, wymagający (wnioskując z koślawych li­ter) dużego wysiłku — skłonić go do tego musiały za­iste niezwykłe okoliczności. Wygładziłem papier dłonią.


Drogi doktorze. Pan Gordon pewnie jeszcze nie wró­cił. Piszę w ciekawej sprawie, bo wydarzyła się u nas podejrzana dla mnie historia. Niech pan sobie wyobrazi, że wczoraj spenetrowano chałupę Sayersów. Pojechali na ślub jakiegoś pociotka i mieli wrócić dopiero po dwu dniach. I tak się stało. Ja do nich powędrowałem, bo ciekaw byłem nowin o ślubie, weselu i w ogóle. I tam się wszystkiego dowiedziałem. Zdarzają się w naszym kraju złodziejstwa, ale chyba jeszcze nikomu nie przy­trafiło się, aby złodziej, włamawszy się do mieszkania, niczego nie ukradł! Czy nie mam racji, doktorze? My­ślałem początkowo, że ktoś go spłoszył, lecz o ślubie po­ciotka i wyprawie Sayersów wiedziano na kilka mil dokoła, więc któż by w tym czasie wybierał się do nich z wizytą? Oglądałem pokoje, które oni akurat porząd­kowali. Wszystko zostało do góry nogami przewrócone, pościel ściągnięta z łóżek, odzież powyrzucana z szaf, kufry z powyrywanymi skoblami. Sodoma i Gomora, doktorze! Ale na przykład woreczek z pieniędzmi oca­lał, chociaż spoczywał na widocznym miejscu. Więc o co temu komuś chodziło? Pan się pewnie od razu do­myśli. Więc dlatego postanowiłem Pana o wszystkim zawiadomić i polecam się pamięci.


Dalej następował podpis.

Pierwsza myśl, jaka mi się nasunęła, była taka, że Piotr musiał się komuś zwierzyć z tajemnicy, którą mu zdradził Gerard Sayers, jednak nie powiedział, że do­stał mapę. W tym ostatnim bowiem wypadku złodziej szukałby w mieszkaniu Piotra. Myśl druga — że była to próba zwykłej kradzieży, a złodzieja ktoś spłoszył. Argument, że nikt z sąsiadów nie mógł tego uczynić, bo nie wybierał się w odwiedziny do nieobecnych Sa­yersów, był mało przekonujący. Spłoszyć rabusia mógł jakikolwiek obcy wędrowiec, który nie wiedział o nie­obecności gospodarzy. Tak to sobie tłumaczyłem. Mimo to... mapę Piotra ukryłem w bardziej niedostępnym za­kamarku szafy, śmiejąc się z samego siebie. Przecież mój dom nie był chałupą stojącą na odludziu, w której można swobodnie buszować nie zwracając uwagi na sąsiadów. Zresztą, któż mógł wiedzieć, że mapa znala­zła się w moim posiadaniu? A jednak...

Jeśli przypuszczenie Piotra było słuszne? Kim był człowiek bobrujący w domu Sayersów? Raczej nie przy­padkowym złodziejaszkiem, lecz kimś, kto dobrze wie­dział, czego szuka. Na pewno nie farmer z urodzenia. Zasiedziali na farmach rolnicy nie decydowali się na wyprawy w nieznane i na niepewne. Droższą im była własna ziemia i troska o dobytek. Jakieś tam skarby, gdzieś na końcu świata spoczywające, nie mogły po­ciągać ludzi tego typu. Przeciętny złodziej również nie szukałby papieru o wątpliwej wartości, lecz pieniędzy. Jeśli podejrzenie Piotra było słuszne — do zagrody wła­mał się człowiek, który doskonale wiedział o mapie Gerarda Sayersa.

Można sobie wyobrazić, z jakim utęsknieniem ocze­kiwałem teraz powrotu Karola. Powoli mijały długie miesiące zimy.

Wreszcie kwiecień rozchlapał się to strumieniami deszczu, to błyskawicznie topniejącym śniegiem. W ta­kie właśnie mokre popołudnie zjawił się wreszcie wy­czekiwany gość. Padliśmy sobie w objęcia, po czym od­tańczyliśmy jakiś wariacki taniec powitania. Przerażo­na łoskotem Katarzyna wybiegła na chwilę z kuchni, lecz szybko się wycofała. Znała Karola od lat, wyróż­niała go spośród innych gości, lecz wydaje się, że tym razem szacunek żywiony dla mego przyjaciela doznał poważnego uszczerbku.

Co słychać?! — wrzasnęliśmy prawie równocześ­nie.

Później rozpoczęło się bezładne gadanie, skrótowe in­formacje, przypominanie starych żartów. Wszystko to przy brzęku widelców, łyżek i talerzy podczas posiłku. Gdy zasiedliśmy w gabinecie, obok płonących szczap ko­minka, opowiedziałem Karolowi o obu wizytach antykwariusza, o nieoczekiwanym przybyciu Piotra Carra, na koniec wręczyłem mu list. Wysłuchał, przeczytał.

A mapa? — zagadnął.

Wydobyłem mapę ze schowka. Oglądał ją uważnie.

Masz tytoń, Janie?

Nabijał fajkę okropnie długo. W końcu otoczył się chmurką dymu.

Być może — odezwał się wreszcie — że jest to półwysep czy też przylądek Wielkiego Jeziora Niedź­wiedziego.

Jak to: być może? Porównywałem z innymi ma­pami, kontury brzegów zgadzają się;

Ba, czy te inne mapy zostały sporządzone w iden­tycznej skali?

Wzruszyłem ramionami i lekko zirytowanym głosem odparłem:

Przecież widzisz, że na mapie Piotra nie podano skali.

Widzę. Lecz domyślam się, że mapę półwyspu przerysowano z jakiejś innej, na pewno łatwo dostęp­nej. Sądziłem, żeś taką odnalazł.

Opadł w głąb fotelu. Uwaga Karola trafiła w sedno rzeczy.

Z twego milczenia wynika, że oryginału nie masz.

Nawet go nie szukałem.

To był najłatwiejszy sposób sprawdzenia, czy jest to Wielkie Jezioro Niedźwiedzie.

Najłatwiejszy! — krzyknąłem pełen oburzenia. — Zapominasz, Karolu, że nie jestem w stanie poświęcić całego swego czasu poszukiwaniom. Mam tu zresztą sporo najróżniejszych map Kanady — w tym momen­cie wstałem z fotela, gotów przedstawić dowody swej prawdomówności.

Siadaj — rozkazał — przecież ci wierzę. Zasta­nawiam się, dlaczego ta druga mapa, antykwariusza, pochodzi, jak twierdzisz, z I834 roku. Przecież historia przez ciebie opowiedziana rozegrała się dopiero w I888. Dlaczego nie użyto jakiejś bardziej współczesnej mapki?

To chyba zwykły przypadek. Może tę starą ma­pę znaleziono w faktorii Kompanii Zatoki Hudsona?

Kiwnął głową na znak aprobaty.

Sądzę — mówiłem dalej — że rok pochodzenia mapy nie gra tu żadnej roli.

Ejże!

Nie zgadzasz się?

Być może, że ma to jakieś znaczenie. W sensie ujemnym.

Nie rozumiem.

Otóż, mój drogi, chociaż nie znam mapy, o której mówisz, wiem na pewno, że sporo uwidocznionych na niej miejscowości i niektórych małych rzek od tamtej pory pozmieniało nazwy. Dziś szukanie drogi przy po­mocy takiej mapy mogłoby zaprowadzić szukającego na bezdroża. Poza tym... na pewno linie rzek i zarysy gór nie są dokładne. W roku 184I specjalna służba to­pograficzna Kanady rozpoczęła dokładne pomiary kra­ju, a w 1886 przystąpiono do drukowania nowych map poszczególnych części kraju.

Nieźle się orientujesz. Jednak uważam nasz spór za nieistotny. Mapa Fremonta została wybrana przypad­kowo. Autor tajemniczego napisu widać nie posiadał in­nej pod ręką. A poza tym, ona sama nie daje wystar­czającej informacji. Dopiero w zestawieniu z planem półwyspu, czyli z mapką Carra.

Jeśli to ten sam półwysep. Postaram się spraw­dzić. Chyba mi nie odmówisz dłuższej gościny, Janie?

Daj spokój! — żachnąłem się. — Czy powinienem zawiadomić Fremonta o twym przyjeździe?

Nie. Ani Fremonta, ani Carra. Jeszcze na to za wcześnie. Swą opinię przedstawię im po zbadaniu map. Opinię, Janie — słowo to podkreślił gestem dłoni — bo chyba o naszym udziale w wyprawie mowy być nie może. Ciemna to jakaś historia. Ale cóżeś tak zmarkotniał?

Istotnie, musiałem zmarkotnieć. Rzecz dziwna, do czasu przyjazdu Karola uważałem sprawę skarbu za zawikłaną, pełną niedomówień, a angażowanie się w nią — szaleństwem. Teraz, gdy mój przyjaciel wy­raził podobny pogląd, poczułem jakby żal za znikającą mi sprzed nosa wielką przygodą. Jakże przekorną jest natura ludzka!

Och, nic — odparłem nadrabiając miną. — Piotr Carr bardzo się rozczaruje, a Fremont zapewne jeszcze bardziej.

Spojrzał na mnie i przymrużył jedno oko:

Co się tak troszczysz, Janie, o samopoczucie Carra? Cóż nas to może obchodzić? Zamiast na dziką pół­noc, obiecuję ci milszą i bezpieczniejszą wyprawę na południe. Zgoda?

Nie odpowiedziałem.

Widzę, że ci nie w smak moja propozycja. Posłu­chaj... Zakładam, że wszystko, co wiemy o sprawie, pozostaje w zgodzie z prawdą, że gdzieś tam nad brze­gami Wielkiego Jeziora Niedźwiedziego ukryto pienią­dze lub złoto. Sam twierdzisz, że są to bogactwa, które podczas rebelii Saskatchewanu zrabowano bogatej Kompanii Zatoki Hudsona i biednym ludziom. Nie nęcą mnie. Mamy nadstawiać karku dla zaspokojenia chci­wości pana Fremonta? Dla fantazji Carra?

Och! — wykrzyknąłem. — Krzywdę wyrządzasz antykwariuszowi! Nie jest wcale chciwy.

Zgoda, cofam to określenie. Lecz to niczego nie zmienia. Pan Fremont nie dla twoich pięknych oczu proponuje ci wyprawę w nieznane, lecz dla tego, co z niej przywieziesz.

Wcale mi nie proponował wyprawy. Jedynie prag­nął zasięgnąć mej rady. Przede wszystkim jednak two­jej opinii.

Moja jest taka, że nie mam najmniejszej ochoty przykładać ręki do tego dzieła.

I tak powiesz Fremontowi?

Jaki to właściwie człowiek?

Odpowiedziałem na to pytanie, jak potrafiłem najdo­kładniej. Pokiwał głową.

No, to nie nadaje się na tego rodzaju wyprawę, chyba że pragnie zginąć. Jegomość widać nie posiada wyobraźni za centa i pewnie przypuszcza, że Wielkie Jezioro Niedźwiedzie znajduje się w zasięgu jego dłoni.

Fremont nie jest głupcem — zauważyłem — a po­za tym zna się coś niecoś na kartografii. Gdy z nim porozmawiasz, nabierzesz lepszego mniemania.

Dobrze — zgodził się wesoło — zobaczymy.

I na tym interesujący mnie temat został wyczer­pany.

Następnego dnia Karol wyruszył na poszukiwanie oryginału mapki wręczonej mi przez Piotra. Wrócił do­piero przed zmierzchem, zły jak przysłowiowy chrzan.

Nie znalazłeś — stwierdziłem domyślnie. — Nie martw się. Co się odwlecze, to nie uciecze.

Mruknął coś tam i dopiero szklaneczka whisky po­prawiła mu humor.

Gdzie byłeś? — zagadnąłem.

W bibliotece miejskiej, w dziale kartograficznym. Niech to licho porwie! Wyprosili mnie, nim zdołałem przejrzeć jedną trzecią zbiorów!

To i tak sporo — wyraziłem swe uznanie.

Ba, przecież nie studiowałem map. Wystarczył mi jeden rzut oka, aby móc zbadać, czy skala odpowiada rysunkowi Carra. Przewiduję, że czeka mnie długa i męcząca grzebanina w szpargałach. Ale to zaczyna mnie bawić — dodał.

Również następnego dnia poszukiwania prowadzone przez mego przyjaciela nie przyniosły wyników. Minął tydzień. Karol buszował po bibliotekach niczym tropi­ciel śladów w gąszczu dziewiczych borów. Bez rezulta­tu. Czyżby mapka Carra rysowana była z natury? Lecz takie przypuszczenie obaj natychmiast odrzuciliśmy. Zbyt było nieprawdopodobne. Mapę mógł sporządzić jedynie doświadczony geograf, i to po wielu tygodniach pracy. I nie sam. Ludzie, którzy w zamęcie rebelii Saskatchewanu wywieźli na północ skarb, na pewno nie mieli czasu na prowadzenie żmudnych pomiarów terenu.

Jednak Indianie potrafią znakomicie określać od­ległości i dość dokładnie rysować linie rzek, gór, brzegi jezior lub mórz — zauważył Karol. — To są fakty stwierdzone. Opisali je w swych wspomnieniach dawni poszukiwacze i podróżnicy. Zapewne na ich wskazów­kach oraz własnych obserwacjach oparł swe dane głoś­ny Champlain *, gdy tworzył mapę wschodnich pobrzeży Kanady, zatoki Hudsona i części Wielkich Jezior.

Ależ Champlain był wybitnym geografem!

Wiem przecież o tym. Właśnie dlatego potrafił znakomicie wyzyskać dla swego dzieła wskazówki czerwonoskórych.

Podobnie jak autor mapki Carra?

Przypuszczam.

Jednak, Karolu, nie przerywaj poszukiwań. Może szperasz nie tam, gdzie należy?

Nie tam, gdzie należy? — powtórzył zdumionym tonem. — A gdzież, u licha? W antykwariatach?

Nie to mam na myśli. Szukasz wśród map, spró­buj wśród książek geograficznych lub podróżniczych. Często autorzy ilustrują swe wspomnienia mapkami.

A to doskonałe! Czy wyobrażasz sobie, ile czasu zajęłoby grzebanie się w książkach? Jeśli w okresie naj­bliższego tygodnia nie znajdę mapy, rezygnuję. Osta­tecznie, co mnie to wszystko obchodzi?

Jednak obchodziło. Po czterech następnych dniach wrócił wcześniej niż zwykle, z miną tak wesołą, że na­tychmiast odgadłem sukces.

Znalazłeś! — krzyknąłem.


Samuel Champlain (I567—I635) — geograf i podróżnik francuski. W I608 r. założył miasto Quebec.

Jeśli się nie pomyliłem. Dawaj mapkę Carra.

Podałem. Karol ją rozłożył, wyciągnął z kieszeni bi­bułkę, na której widniały odrysowane kontury tajemni­czego lądu, a ponadto sieć równoleżników i południków.

Przyłożyłem bibułkę do mapy. Kontury pokryły się idealnie.

Wspaniale — stwierdził mój przyjaciel. — Jest to półwysep na wielkim Jeziorze Niedźwiedzim, nad ramieniem Keith, między Rzeką Niedźwiedzią i Przy­lądkiem Lisa. Ziemie te odkryte zostały w I800 roku, a zbadane w 1825 przez Johna Franklina. Tego samego, który zginął bez wieści podczas podróży morskiej, przedsięwziętej celem znalezienia przejścia, a raczej przejazdu północno—zachodniego w roku 1845. Miałeś rację, Janie. Tę mapkę znalazłem w książce poświęconej jego wyprawom geograficznym.

Brawo! I co teraz?

Teraz mogę udzielić rady twemu antykwariuszowi, a później wybić z głowy Carra marzenie o odnale­zieniu rzekomego skarbu. Jeśli się uprze, niech jedzie sam!

Nigdy! — zaprzeczyłem energicznie.

Czemuż to?

Jeśli Carr wyruszy, a Fremont się o tym dowie, jak ja będę wyglądał w oczach antykwariusza? Prze­cież uzna, że zdradziłem jego tajemnicę Carrowi. Fre­mont sądzi, że tylko on jeden zna prawdę.

O, do licha! Nie pomyślałem o tym. A może wta­jemniczyć Fremonta w odkrycie Piotra?

Ba, czy mogę tak postąpić bez zgody Piotra?

Hm... nie możesz. Ale postaraj się uzyskać jego zgodę.

Nie — pokręciłem przecząco głową. — I ten spo­sób też nie jest dobry. Uważam Fremonta za uczciwego człowieka, lecz zdarzyć się może, że wykorzysta infor­macje uzyskane od Carra i zorganizuje ekspedycję, a Piotr będzie czuł się wyprowadzony w pole. I to przeze mnie!

Rzeczywiście! Po cóż więc pakowałeś się w tę kabałę?

Pakowałem? Czy to ja sprowadziłem Fremonta do swego mieszkanie? Czy to ja ściągnąłem tu Piotra? To nie ja wpakowałem się w kabałę. Mnie wpako­wano!

Roześmiał się.

Los ciebie uwikłał, lecz w tak niebezpiecznych chwilach wiernie będę stał przy tobie.

Nie kpij. Poradź. Natychmiast spoważniał.

Moim zdaniem należy sprowadzić ich i wyjaśnić bez żadnych niedomówień wszystkie szczegóły tej his­torii.

Wyobrażam sobie, jacy będą na siebie wściekli, podejrzewając się wzajemnie, że jeden drugiemu ukradł tajemnicę. A skrupi się to na mnie!

Nie bądź pesymistą, Janie. Pomogę ci przekonać obu, że tylko dziwny zbieg okoliczności jest odpowie­dzialny za sprawę. Zresztą, cóż innego pozostaje?

Istotnie, nie pozostawało nic innego. Za aprobatą Ka­rola napisałem list do Carra, wzywający go do Milwaukee. Z zawiadomieniem Fremonta postanowiliśmy poczekać do chwili przybycia Piotra. Minęły cztery dni spokoju. Piątego Carr wkroczył w progi mego mieszka­nia. Na widok Karola wpadł w szał radości. Zapewne przypuszczał, że wkrótce wraz z nami wyruszy na po­szukiwanie skarbu. Posadziliśmy go między sobą i po­częliśmy ostrożnie przygotowywać na spotkanie z Fremontem.

Wybałuszył na nas oczy, a w miarę opowiadania jego wesołe oblicze poczęło chmurnieć.

Jakże to, doktorze?! — wybuchnął. — Tylko pan Gordon miał wiedzieć o moim odkryciu. Nikt inny.

I tak też jest — uspokoiłem go. Odetchnął z ulgą.

No to nic straconego. Ten jakiś antykwariusz wcale nam nie jest potrzebny.

Piotrze — zdenerwowałem się — czemu nie słu­chasz uważnie? Przecież Fremont jest w posiadaniu drugiej mapy.

I co z tego? — zaperzył się. — Ten handlarz sta­roci nigdy nie odważy się na daleką podróż.

Lecz może się odważy razem z tobą, gdy zawrze­cie spółkę — wtrącił się Karol.

Otworzył usta w osłupieniu, co wypadło bardzo za­bawnie.

Jak to? — wyjąkał — a pan?

Nie mam zamiaru mieszać się do tej sprawy — stwierdził mój przyjaciel.

A pan, doktorze?

Wzruszyłem ramionami, co można było zrozumieć dwojako: jako aprobatę słów Karola lub jako ich za­przeczenie. Carr zgarbił się, zapadł w fotelu.

Zdechł pies — mruknął. — Nic z tego nie wyjdzie. Czemu nie chcecie?

Dlatego — wyjaśnił Karol — że ani doktor, ani ja nie potrzebujemy tego skarbu.

Coś takiego! — ożywił się. — Nie potrzebujecie pieniędzy? To po co doktor wciąż zajmuje się leczeniem różnych zdechlaków, a pan każdego roku włóczy się po pustkowiach, aby przywieźć kilka skórek?

Przepraszam — wtrąciłem się — rzecz w tym, Piotrze, że ten skarb zawdzięcza swe istnienie rabun­kowi. Brudne to i pewnie krwią splamione bogactwa. Czy nie tak sądzisz, Karolu?

Tak — odparł zwięźle.

Więc lepiej, żeby to wszystko zgniło w ziemi? Albo żeby skarbu dokopał się jakiś łajdak? Tego pan pragnie, doktorze?

No... nie — odparłem niepewnie, zerkając na Ka­rola. — Jednak — dodałem pospiesznie — nie o to chodzi. Czy zgodzisz się, Piotrze, na spotkanie z Fremontem? Bez względu na to, co my dwaj postanowimy?

(“Już postanowiliśmy" — mrukną! Karol, lecz tę uwagę puściłem mimo uszu). Nie wolno działać bez po­rozumienia się z antykwariuszem, w przeciwnym wy­padku wyszlibyśmy na oszustów, zwłaszcza ja na głów­nego szachraja.

A jeśli ten antykwariusz, zobaczywszy mapę, ze­chce mnie wykiwać?

Na pewno nie, Piotrze. Zresztą miałeś słuszność twierdząc, że on nigdy nie odważy się na samotną wy­prawę.

Ustąpił wreszcie i w ten sposób połowa trudności została przezwyciężona. W jakim celu tak się trudzi­łem? Przecież wystarczyło Piotrowi zwrócić mapę, a Fremontowi oświadczyć, że ani mnie, ani Karola nie interesują żadne skarby. Jak już jednak wspomniałem, nie potrafiłem całkowicie aprobować poglądów Karola. Czy istotnie Carr nie miał ani odrobiny racji zapytując o los skarbu w razie naszej rezygnacji? Czy istotnie lepiej będzie, gdy dokopie się go ktoś inny? Uważałem, że w każdym wypadku, bez względu na pochodzenie, wolno nam skarb przeznaczyć na jakiś cel społecznie tak słuszny, że zmyłby ,,plamy krwi", jak to nieco pa­tetycznie określiłem. Przede wszystkim jednak bardzo mnie nęciła wyprawa na północ, a wszelkie obiekcje na ten temat, jakie początkowo żywiłem, szybko ze mnie wyparowały. Nigdy nie byłem na dalekiej północy, w krainie tak pierwotnej, jak żadna inna na naszym lądzie, mimo że przebrnęło ją kilku śmiałków, mimo że od dwustu lat * istniały na niej faktorie Kompanii Zatoki Hudsona, a od mniej niż dwudziestu posterunki Północno—Zachodniej Konnej Policji. Lecz cóż to zna­czy wobec bezkresnych przestrzeni? Rzekomy czy prawdziwy skarb Fremonta i Carra był dla mnie tylko pretekstem. W okresie zaledwie paru tygodni mój po­gląd na sprawę uległ poważnej zmianie. .

Następnego dnia z duszą na ramieniu wybrałem się do sklepu Fremonta. Nie taję, że przed samym progiem poczułem się jak wiele lat temu, gdy wkraczałem do sali, w której oczekiwało mnie trzech profesorów ma­jących stwierdzić, czy zasób mej wiedzy jest wystar­czający dla rozpoczęcia lekarskiego zawodu.

Przez sekundę pomyślałem o odwrocie. Wreszcie po­łożyłem dłoń na klamce, pchnąłem drzwi i znalazłem się we wnętrzu.

Czemu lękałem się rozmowy z antykwariuszem? Ba­łem się, że nie zechce spotkać się z Carrem, a wówczas należało pożegnać się raz na zawsze z


Akcja rozgrywa się w 189I r., więc od utworzenia Kompanii Zatoki Hudsona w 1670 r. minęło wówczas 22I lat.


wyprawą.

Dostrzegł mnie natychmiast z samej głębi lokalu.

Witam, doktorze! Czuję, że przybywa pan z dobrą nowiną. Pan Gordon przyjechał?

Tak — potwierdziłem.

Może chory? — zaniepokoił się zauważywszy mą niewyraźną minę.

Zdrów jak ryba.

Kiedy będę mógł się z nim widzieć?

Nawet jutro.

Doskonale — ucieszył się.

Jednak przedtem muszę pana poinformować o pewnych wydarzeniach, które zaszły od chwili nasze­go spotkania.

Ooo... Proszę, doktorze, za mną.

Poprowadził mnie na tyły sklepu, do małego kantor­ku z zakratowanym oknem wychodzącym na podwórze. Zasiedliśmy po obu stronach ogromnego biurka, rzeź­bionego w zawikłane esy floresy, lśniącego czarnym, hebanowym blatem. Był to na pewno antyk.

Słucham, doktorze.

Westchnąłem, nabrałem powietrza w płuca, jak nu­rek przed skokiem w wodę, i...

Czy mogę zapalić?

Podsunął pudełko z tytoniem oraz popielniczkę. Powoli nabijałem fajkę rozmyślając, jak by tu zacząć opowieść o tak dziwnej, że aż nieprawdopodobnej przy­godzie Piotra Carra. Dmuchnąłem dymem raz i drugi, nim przełamałem tremę.

Fremont słuchał mnie bardzo uważnie, a gdy skoń­czyłem relację, nie od razu się odezwał. Pełen posęp­nych myśli uznałem jego milczenie za złą wróżbę. Pomyliłem się.

Przedziwne zdarzenie — stwierdził antykwariusz. — Gdyby mi o tym opowiedział kto inny, trakto­wałbym wszystko jako bajkę, jako kłamstwo. Panu wierzę. Cóż za nieoczekiwany zbieg okoliczności: dwie mapy, które kiedyś, jak przypuszczam, znajdowały się w jednych rękach, a później w różnych, teraz znowu się spotykają.

Czy w jednych rękach? — wyraziłem wątpli­wość. — To nie takie pewne, lecz nie ma teraz chyba większego znaczenia. Zechce się pan spotkać u mnie z Carrem? Karol Gordon również będzie.

Oczywiście, oczywiście. A... czy ten pan Carr to człowiek godny zaufania? O, przepraszam. Na pewno strzeliłem głupstwo. Na pewno godny, skoro pan, do­ktorze, namawia mnie do zawarcia z nim znajomości. Lecz czy nie jest to jakiś gaduła, nie potrafiący zacho­wać tajemnicy? Słyszałem, iż poszukiwacze są wielce rozmowni. Jakoby w wyniku długiego przebywania w samotności.

Hm... prawda — przyznałem — jednak Carr bę­dzie milczał. Leży to w jego własnym interesie.

Wobec tego do jutra, doktorze. Zjawię się natych­miast po zamknięciu sklepu.

Na tym rozstaliśmy się. Rzecz jasna, że całą rozmo­wę powtórzyłem Karolowi. Pogratulował mi w swój nieco ironiczny sposób, dodając, że nie jest pewien, czy

Carr potrafi dochować bezwzględnej tajemnicy wobec obcych.

I ja żywię wątpliwości, lecz nie mamy na to żad­nego sposobu.

Zapowiedziane jutro nadeszło dla mnie szybciej, niż sobie tego życzyłem. Zapadł zmierzch i przybył Piotr, już uprzednio zawiadomiony o spotkaniu. Dodam, że mimo mego zaproszenia, nie zechciał skorzystać z goś­ciny. Zamieszkał w skromnym hoteliku, kilka ulic od mego domu. Sądzę, że postępując w ten sposób, pragnął zapewnić sobie jak najwięcej swobody.

Zegar w gabinecie począł wybijać godzinę siódmą. Jeszcze nie przebrzmiało ostatnie uderzenie, gdy roz­legł się głos dzwonka u wejściowych drzwi. Allan Fremont, gnany niecierpliwością, zamknął sklep o godzinę wcześniej. Przedstawiłem go obu gościom. Usłyszawszy nazwisko Karola rozpromienił się i począł rozwodzić się na temat sławnego trapera, o którym tyle słyszał, a te­raz wreszcie może go poznać. Mój przyjaciel mało się wzruszył tą furą pochlebstw. Zawarcie znajomości z Piotrem wypadło chłodniej. Nawet wydało mi się, że obaj panowie popatrzyli na siebie spode łba! Czekał mnie nie byle jaki egzamin. Musiałem rozwinąć wysoki kunszt dyplomatyczny, aby chłodne powitanie nie za­mieniło się w jawną wrogość. Gdy już wszyscy zasiedli, gdzie kto chciał, ja jeden nie skorzystałem z fotela. Sta­nąwszy obok kominka począłem, wolno i starannie do­bierając słowa, opowiadać, w jaki sposób stara mapa Kompanii Zatoki Hudsona trafiła do rąk antykwariusza. Z kolei opisałem przygodę Carra.

Być może, że nieco szczegółów opuściłem — do­dałem na zakończenie. — Jeśli jest coś niejasnego, pro­szę pytać.

Wszystko się zgadza, doktorze — Fremont ode­zwał się pierwszy — z wyjątkiem paru drobiazgów, jeśli więc panowie pozwolą...

Prosimy — odparliśmy chórem.

Mówił krótko, co zapisałem na jego dobro. Po nim zabrał głos Piotr. Zaiste mógłby sobie darować prze­mówienia. Sądzę, że chciał się popisać przed Fremontem, pokazać, że nie z jednego pieca jadł chleb, a nawędrował się po pustaciach tyleż co Karol, jeśli nie więcej. W zasadzie powtórzył to samo, o czym przed chwilą mówiłem, lecz w wersji mocno ubarwionej. W jego relacji pogłębiła się tajemniczość wypowiedzi Gerarda Sayersa, a skarb stał się rzeczą pewną. Słu­chałem tylko jednym uchem. Na antykwariuszu opo­wieść Piotra musiała jednak wywrzeć niemałe wraże­nie. Zaczął spoglądać na Carra znacznie życzliwiej. Nic dziwnego: była to woda na jego młyn.

A teraz — zwróciłem się do Fremonta — proszę nam pokazać mapę.

Uczynił to bez wahania. Prawdopodobnie jego nie­ufność do Piotra znikła. Rozłożona mapa stała się przed­miotem dokładnych oględzin ze strony Karola i Piotra. Napis na odwrocie Piotr odczytał głośno i z taką powa­gą, jakby chodziło o cenny zapis testamentowy.

Dla osoby, która to odczyta. Wielkie Jezioro Niedź­wiedzie, odnoga Keith, północny kraniec, Przylądek Lisa, wschód od pasma wzgórz. Szukać Zatoki Russela. Iść wzdłuż strumienia, 500 kroków prawym brzegiem. Cztery sosny na pagórku, dziesięć kroków na północ od skały. Tu kopać. Worki skórzane. Kenneth nie żyje, Clum zabity. Jackson i Hancock wrócą wieczorem, albo nie wrócą. Nie mam naboi, noga boli. Listopad I888. Fast".

To wspaniałe! — wykrzyknął radośnie, co pozo­stawało w jaskrawej sprzeczności z ponurym brzmie­niem tekstu. — Wszystko się zgadza! Doktorze, gdzie jest moja mapka?

Podałem ją. Pompatycznym głosem wydukał:

— “Od ujścia rzeczki wzdłuż brzegu 500 kroków. Cztery sosny na pagórku. Od najwyższej odmierz dzie­sięć, kroków na północny—wschód. Skała. Tam kop".

No i co wy na to, panowie? Na obu mapach prawie ten sam tekst, chociaż za każdym razem pisała go inna ręka. A teraz spójrzcie tu. Na mapie pana Fremonta zrobiono atramentem krzyżyk. Ledwo go widać, ale jest.

Karol spojrzał i przyznał rację.

A na mojej mapie — mówił dalej Carr — są trzy krzyżyki. Nie wiem, co oznacza pierwszy z nich, drugi to pewnie pagórek z sosnami, a trzeci skała...

Wyprostował się i powiódł po nas dumnym wzro­kiem.

Kiedy wyruszamy? — zapytał.

Nikt mu nie odpowiedział. Zdaje się, że nawet Fremont został zaskoczony takim pytaniem.

Czy to jednak ten sam półwysep, co na mojej mapie? — wyraził wątpliwość.

Przypuszczam, że widok mapy Carra trochę go za­niepokoił. Był przecież pewien, że tylko on jest posia­daczem cennej tajemnicy.

Oczywiście! — wykrzyknął Carr. — Wystarczy porównać obie linie brzegowe.

Nie wystarczy — sprzeciwił się antykwariusz. — Mapy sporządzono w dwu różnych skalach, proporcje są inne, odległości różne...

Ależ — przerwał mu Piotr — nawet ślepy doj­rzałby...

Chyba tylko ślepy — odciął się Fremont.

Spór począł nabierać niebezpiecznych akcentów. Na­leżało go natychmiast przerwać. Karol odczuł widać to samo, co ja, bo nim zdążyłem otworzyć usta, taktownie zdołał zapobiec zapowiadającej się kłótni. Wyciągnął z kieszeni kurty ćwiartkę papieru i pomachał nią w po­wietrzu. Wypadło to nieco zabawnie, lecz zażegnało burzę.

Panowie! — zawołał. — Proszą o chwilę uwagi. Trzymam coś, co rozstrzygnie wasze wątpliwości.

Umilkli. Karol rozwinął kartkę. Była nią znana mi bibułka z odrysowanymi konturami półwyspu.

Spójrzcie — powiedział i przyłożył bibułkę do mapy Piotra. — Odrysowałem z planu Wielkiego Je­ziora Niedźwiedziego. Widzicie, jak pasuje?

To znaczy — ucieszył się Piotr — że i moja mapka została odrysowana.

Na to wygląda — zauważyłem.

Umilkliśmy. Piotr — bo cieszył się swym triumfem, Fremont — bo przeżywał gorycz klęski. Przestał być jedynym panem tajemnicy. Kto wie, czy nie żałował teraz, że przed paru tygodniami zjawił się u mnie ze swym nabytkiem. Karol i ja milczeliśmy. Nie do nas należało powzięcie decyzji.

Antykwariusz przerwał milczenie:

Chyba wyjaśniliśmy wszystkie wątpliwości? Co o tym sądzicie, panowie? Czy należy poprzestać na obejrzeniu map, czy też ruszać na północ?

Oczywiście, że ruszać! — wykrzyknął Carr, lecz Fremont puścił to mimo uszu.

Nadal spoglądał to na mnie, to na Karola. Nie chcia­łem zabierać głosu pierwszy. Przecież Karol lepiej znał się na rzeczy. Chociaż nigdy nie dotarł do Wielkiego Jeziora Niedźwiedziego, to jednak spotykał się z ludź­mi, którzy bywali w tamtych stronach, i w ten sposób uzyskał sporo cennych informacji. Wreszcie przemó­wił:

Proponuję, abyście porozumieli się i razem ruszyli szukać prawdziwego czy rzekomego skarbu. Obie wasze mapy tworzą całość, więc żaden z posiadaczy nie powi­nien nic czynić na własną rękę. To wszystko.

Jakże? — zdumiał się Fremont. — Nie weźmie pan w tym udziału? Dlaczego?

Zbyt mało znam tamte tereny.

A któż z nas je zna? Jest pan człowiekiem do­świadczonym i na pewno potrafi doprowadzić do celu.,

Przypuśćmy, lecz ten cel wcale mnie nie nęci. Jeszcze czuję w kościach resztki zimowego polowania i pragnę odpocząć na końskim grzbiecie podczas nie­frasobliwej wycieczki gdzieś na południe. Może do Tek­sasu, może do Arizony? Czy nie tak, Janie?

Uśmiechnąłem się blado, bo wywody Karola nie cał­kiem zgadzały się z mymi planami. Fremont wyraźnie pomarkotniał.

Szkoda, wielka szkoda — pokiwał smętnie gło­wą. — Jednak... wydaje mi się, że w lecie klimat północnej Kanady niewiele różni się od klimatu naszego południa, a na pewno jest zdrowszy. Nie bardzo więc pojmuję, dlaczego pan Gordon tak wzdraga się przed wyborem północnego szlaku. A poza tym... jest nas czterech i chyba pan Carr zgodzi się ze mną, że znale­ziony skarb, czy jak tam go nazwiemy, musi zostać sprawiedliwie podzielony na cztery równe części.

To jasne! — wykrzyknął Piotr.

Klimat podobny — znowu zabrał głos Karol — lecz przestrzeń do przebycia znacznie większa, teren trudniejszy. Prawie zupełny brak ludzkich skupisk, po­łączenie kolejowe bardzo rzadkie i wyłącznie na połud­niu. Dalej już tylko ścieżki, bo normalnych dróg nie uwidzisz. Koni na taką wyprawę brać nie sposób. Poła­małyby sobie nogi, nim dotarlibyśmy do celu. Wędrów­ka piesza trwałaby pewnie do zimy. Jedyny więc spo­sób podróżowania to łódź, jeśli oczywiście trafi się na spławny nurt, a nie na ciągnące się dziesiątkami mil bystrzyny i wodospady. Tak to wygląda w wielkim skrócie. Nie radzę nikomu wybierać się w taką wędrów­kę samotnie, chyba że jest się Indianinem urodzonym w tamtym kraju. Nie radzę również wyruszać bez od­powiedniego, bardzo drogiego sprzętu, przede wszyst­kim lekkiej łodzi, dobrej broni palnej, zapasu żyw­ności i mocnego, najlepiej skórzanego ubrania. A co się tyczy skarbu, ciemna to i zawikłana sprawa. Dziwne drogi, jakimi dotarły do nas obie mapy, świadczą o tym, ze co najmniej kilka osób wiedziało o złocie. Czy któraś z nich żyje? Być może tak, być może istnieją jeszcze inne, podobne do tych, mapy. Kto wie, czy nad Wielkim Jeziorem Niedźwiedzim nie dojdzie do walki między ludźmi pretendującymi do wyłącznego posiadania skar­bu. Na tym nie koniec. Przed chwilą pan Carr poinfor­mował nas o sposobie, w jaki kosztowności czy pienią­dze znalazły się nad jeziorem. Sądzę, że to prawda, że istotnie stanowią łup zebrany przez chwilowych zwycięzców powstania Saskatchewanu. Czy możecie sobie wyobrazić, ile ludzi zginęło wówczas? A później? No­tatka na mapie pana Fremonta świadczy o ponurych wydarzeniach, które rozegrały się już nad jeziorem. Nie kusi mnie złoto (jeśli to jest złoto?), na którym cią­ży tyle krwi. Taki jest mój pogląd.

Zakończenie zabrzmiało nieco pompatycznie, jednak nikt z nas nie uśmiechnął się. Dodam, że nigdy dotąd nie słyszałem, by Karol wygłosił tak długą przemowę. — Pozwoli pan, że odpowiem? — zagadnął antykwariusz i nie czekając na zbyteczną zresztą zgodę za­czął mniej więcej tak: — Pan Gordon udzielił nam wielu cennych rad. Aprobuję je, lecz nie przystaję na końcowe stwierdzenie, bez względu na to, czy mój przedmówca jest człowiekiem przesądnym, czy nie.

Uśmiechnęliśmy się wszyscy, nie wyłączając mego przyjaciela. Dobrze nam to zrobiło rozpraszając zbyt ponurą atmosferę.

Zgadzam się — mówił dalej Fremont — że jeden człowiek nie podoła zadaniu, dlatego proponuję, abyś­cie wyruszyli w trójkę. Ja, niestety, nie nadaję się do takich wypraw. W zamian za to mogę sfinansować eks­pedycję. Oczywiście w granicach zdrowego rozsądku. Nie wiemy, co spoczywa w skórzanych worach, o któ­rych wspomina notatka. Może jakieś przedmioty o zabytkowej wartości? Tak czy siak, zwrócicie mi mój wkład i coś tam na dodatek, co równałoby się czwartej części wartości znaleziska.

A jeśli się okaże, że żadne worki nie istnieją? — wtrąciłem szybko.

Ano cóż? To moje ryzyko. Pan Gordon wspo­mniał, że skarb może być znany jeszcze innym osobom. Odpowiem tak: mogą wiedzieć, ale nie muszą. Nie war­to nad takim przypuszczeniem deliberować. Teraz ostatnia sprawa: jeśli w ziemi spoczywa, jak to określił pan Gordon, ,,krwawe złoto", czy ma spoczywać wiecznie: przecież w rękach uczciwych ludzi może zostać obrócone na dokonanie dzieła, które zmyje te krwawe plamy.

O czym konkretnie pan myśli? — zapytałem.

Przepraszam, ale nie zastanawiałem się nad tym.

Czy mówił szczerze, czy też chodziło mu jedynie o za­chęcenie nas do wyprawy? Carrowi musiały jego słowa bardzo przypaść do smaku, bowiem natychmiast głośno przytaknął dodając, iż nie widzi potrzeby, by kłopotać się już teraz o cel, na jaki zostaną przeznaczone bo­gactwa. Sądzę, że gdyby Fremont nadal upierał się przy swym pomyśle, na pewno nic by nie wskórał. Lecz on okazał się dobrym dyplomatą. W pewnej chwili wy­dobył z kieszeni zegarek, wstał z fotela i począł nas żegnać.

Godzina dość późna, proszę mi wybaczyć, dokto­rze.

Ależ... nie rozstrzygnęliśmy sprawy — odparłem mocno zaskoczony takim pośpiechem.

Nadal bowiem łudziłem się nadzieją, że Karol zmięk­nie.

To poważna sprawa, doktorze. Trzeba czasu, aby ją przemyśleć.

Uścisnął mi dłoń, później Karola. — A pan zostaje? — zwrócił się do Piotra.

Nie — odparł zapytany. — Mam miejsce w ho­telu.

Odprowadzę pana — rzekł Fremont. — Skoro rzecz tak się przedstawia, po drodze będziemy mieli okazję do omówienia niektórych szczegółów.

Piotr jakby się zawahał, lecz szybko ustąpił. Wyszli porzucając obie mapy na moim biurku. Że tak postąpił Carr, nie było w tym nic dziwnego, lecz Fremont? Za­pomniał, czy też celowo pozostawił za sobą otwartą furt­kę dla nowych odwiedzin? A może pragnął, aby Karol lepiej zapoznał się z mapą?

Po naszych obradach czułem się dość smętnie i na­wet znakomita kolacja przyrządzona przez Katarzynę (niewątpliwie na cześć gościa) nie poprawiła mego hu­moru.

Widzę, że nie jesteś w najlepszym nastroju — zauważył Karol. — Czy rozmyślasz nad tym, co powie­dział antykwariusz, czy też nad moją odmową?

I nad jednym, i nad drugim.

Co ci się nie podoba? Przecież uczyniłem dla Carra i Fremonta wszystko, co można było uczynić siedząc w Milwaukee: znalazłem dodatkową mapkę. A mogłem palcem nie ruszyć.

Prawda — stwierdziłem — nawet ci za to nie po­dziękowano. Lecz przyczyna jest jasna: zawiedli się na tobie.

Przecież nic nie obiecywałem. A ty, Janie, rów­nież wyglądasz na zawiedzionego. Sądzę, że nabiłeś sobie głowę Wielkim Jeziorem Niedźwiedzim i nie przy­wiązujesz odpowiedniej wagi do mych ostrzeżeń. Pod­czas dzisiejszego spotkania prawie że nie otworzyłeś ust, nie poparłeś mnie.

Tak było istotnie. Powiem ci szczerze: coś mnie ciągnie w tamte strony, mimo że początkowo rozumo­wałem w sposób podobny do twojego. Obecnie uważam, że w tym, co mówił antykwariusz, tkwi sporo słusz­ności.

No proszę! — zawołał parskając śmiechem. — Jak dotychczas, to ja wybierałem kierunek naszych wy­praw, a ty znajdowałeś się zawsze w opozycji, a teraz...

Teraz ty oponujesz, mimo że ścieżkę wysłano nam prawie różami.

Te róże to ma być oferta Fremonta?

Oczywiście. Finansuje nas.

To także nie bardzo mi odpowiada. Zupełnie jak­bym został wynajęty dla wykonania zamówionej ro­boty.

Wynajdujesz jedną przeszkodę po drugiej. Co do mnie, nie dostrzegam w propozycji Fremonta nic ubliżającego. Widzę, że i ty, Karolu, jesteś dziś nie w hu­morze. Odłóżmy rozmowę do jutra.

Wypadło to nieco ostro, lecz upór mego przyjaciela lekko mnie rozdrażnił, a chciałem uniknąć wyraźnej sprzeczki; mogła tylko umocnić upór Karola.

Nazajutrz w południowej porze zjawił się Piotr. Po­witałem go radośnie jako swego sojusznika. Na samym wstępie oświadczył, że wkrótce będzie musiał wracać do Duluth, do domu. Wiosnę czuć w powietrzu i czas zająć się rolą.

Takie gadanie o wiośnie wydało mi się podejrzane. Marzec dopiero się zaczął, a termometr za oknem wska­zywał zaledwie 10° *. Czyżby Carr tylko dla pozoru mó­wił o swym odjeździe? Było dla mnie rzeczą nieprawdo­podobną, aby tak łatwo i tak szybko zrezygnował ze swych zamiarów. Zbyt dobrze go znałem! Mimochodem zagadnąłem, co pocznie z mapą.

Niech leży u pana, doktorze — odparł smętnie, — Cóż mi po kawałku papieru? Sam na północ nie wy­ruszę, a Fremont nie nadaje się na towarzysza tak dłu­giej wędrówki. — Tu westchnął. — Gdyby jednak pan Gordon...

Uchyliły się drzwi i wszedł Karol.

Usłyszałem, że o mnie mowa — odezwał się od progu. — O co chodzi?

Ciągle o to samo — wyręczyłem Piotra w odpo­wiedzi — o nasz udział w wyprawie.

Machnął ręką lekceważąco i rozsiadł się w fotelu.

Wczoraj powiedziałem już wszystko na ten temat, a teraz mogę tylko zapytać: kto z was jest sprawnym wioślarzem? Pan, Piotrze, czy ty, Janie? Umiecie kie­rować lekkim i wywrotnym kanoe wśród wodnych




10°F równa się —I2,2°C.


bystrzyn? Nie patrz tek na mnie. Jestem całkowicie przy zdrowych zmysłach. Pragniesz jechać na północ, a dwie trzecie tamtej trasy należy odbywać w czółnie. Nie wiem dokładnie, ile, lecz tak na oko ze dwa tysiące mil. Może nawet więcej? Co prawda, od czerwca do października między Wielkim Jeziorem Niewolniczym a ujściem Mackenzie kursują parowce Kompanii Zato­ki Hudsona, najpierw jednak trzeba dotrzeć do tego jeziora poprzez pełną bystrzyn Rzekę Niewolniczą, a następnie przebyć jeszcze dziesięć mil * samym jezio­rem. Dodam, że na Mackenzie należy opuścić statek i przy Fort Norman, aby już łodzią przeć pod prąd Rze­ką Niedźwiedzią około stu mil **. I co wy na to?

Widzę, Karolu, że świetnie orientujesz się w tere­nie naszych przyszłych poszukiwań.

Nieco. Przy okazji mych bibliotecznych szperań zbadałem możliwości transportu. Utwierdziło mnie to w odmownej decyzji. Teraz odpowiedzcie na me pyta­nie.

Dobrze wiesz, że ze mnie marny wioślarz — od­parłem. — A i to od dawna nie siedziałem w łódce.

Wiem. A pan, Piotrze?

Nic się na tym nie znam. Czy doprawdy nie moż­na by konno?

Co najwyżej do Edmonton w Albercie, albo nieco dalej, aż do McMurray nad Athabaską, później już tyl­ko łodzią. To znacznie szybszy sposób. Jednak sądzę, że do Edmonton można dotrzeć koleją, o ile ukończono już jej budowę ***.

I tak sprawa wygląda, moi kochani.

Znajdźcie jakiś inny sposób podróżowania, a nie będę się sprzeciwiał.

Balonem? — szepnął Carr.


10 mil to ok. I6 km.

100 mil równa się ok. I60 km.

Edmonton uzyskało połączenie kolejowe w I89I r.



Na taką propozycję obaj — Karol i ja — wybuchnęliśmy śmiechem.

A czy nie można całej trasy odbyć na pokładzie statku?

Chyba że nabędziesz taki statek, bo, jak mi wia­domo, parowce Kompanii nie obsługują całej drogi od Edmonton do ujścia Mackenzie.

A morzem?

Wykluczone. Statki towarowe, jeśli w ogóle tam­tędy pływają, to wyłącznie z portów Alaski.

Nie wiem, jak pan doktor — odezwał się Carr — lecz ja jestem gotów przejść dobry trening wioślar­ski.

Ja również — dodałem szybko. Karol uśmiechnął się:

Przez ile tygodni? Mamy obecnie marzec i niezły lód na jeziorze *. W kwietniu będzie można spuścić łódź, a w maju wyruszyć tam, gdzie was tak bardzo gna brak rozsądku. Nie obrażajcie się, lecz to prawda. Cztery czy pięć tygodni wioślarki znaczy tyle co nic. Nie znam obecnie pańskiej sprawności fizycznej, Pio­trze, lecz ty, Janie, przy swym nieruchliwym trybie życia, po tak intensywnej zaprawie wioślarskiej po­wędrujesz do łóżka.

Cóż znowu! — oburzyłem się. — Zobaczysz, że po dwu tygodniach przemienię się w zahartowanego że­glarza. Niewiele czasu potrzebuję, aby zrzucić z siebie miejską skórę.

Na końskim grzbiecie. Prawda. Robisz to zresztą od lat. Lecz podróż łodzią to coś zupełnie innego, a trzy­manie wiosła wymaga większej siły niż kierowanie wierzchowcem przy pomocy uzdy.

Wiem o tym — odburknąłem. — Możesz znaleźć jeszcze milion innych powodów przemawiających przeciw wyprawie. Oszczędź sobie tego, dłużej nie będę nalegał.

To powiedziawszy zająłem się tytoniem i fajką. Carr wyglądał na całkowicie



Mowa o jeziorze Michigan, nad którym leży miasto Milwaukee.

załamanego. Nie zareagował ani słówkiem, gdy Karol począł snuć wizję wędrówki do Newady, nad rzekę Humboldta i jezioro Wmnemucca, namawiając do niej Piotra. Mnie nawet nie zapytał o zgodę.

Czyżby to doprawdy było bliżej — nie wytrzy­małem — niż do Wielkiego Jeziora Niedźwiedziego?

O jakieś dwieście mil *. W linii powietrznej, oczy­wiście. Lecz nie to jest decydujące, tylko fakt, że z Milwaukee do rzeki Humboldta można dotrzeć koleją, oszczędzając sił na zwiedzanie całkowicie jeszcze pier­wotnego kraju.

Aha — skwitowałem krótko wypowiedz przyja­ciela.

Carr dźwignął się z krzesła:

Muszę panów pożegnać, czas na mnie.

Ależ, Piotrze! — zaprotestowałem bojąc się utra­cić sprzymierzeńca. — Dokąd tak pilno?

Znowu wspomniał o nadchodzącej wiośnie i uprawie roli, jednak został.

W Newadzie — monologował dalej Karol — mieszkają Indianie plemion Szoszonów, Pajutów i Gosjutów. Są to typowe grupy wędrowców bez organizacji plemiennej. Żywią się mięsem upolowanych zwie­rząt i dzikimi roślinami o jadalnych kłączach...

Rzadko to mi się zdarza, lecz tym razem dalszy ciąg słów Karola umknął mej uwadze. Zastanawiałem się intensywnie, jak by skłonić przyjaciela do zmiany sta­nowiska w interesującej mnie sprawie.

I cóż ty na to, Janie?

Co... Ach nie, nie odpowiada mi twój projekt.

Nie pojadę tam — stwierdził Piotr. — Przyrody napatrzyłem się dość, a poluję tylko wówczas, gdy jes­tem głodny. Co ja bym robił w tej Newadzie?



200 mil równa się ok. 320 km.


Uśmiechnąłem się. Oczywiście, że dla Piotra Newada nie stanowiła atrakcji. Co innego wyprawa połączo­na z szukaniem skarbów — konkretny cel, jakiego potrzebował praktyczny zmysł życiowy Carra.

Szkoda — mruknął Karol i zaniechał dalszych namawiań. Za to obdarzył nas barwnym opisem swej przygody, która spotkała go ostatnio przy południo­wym wybrzeżu zatoki Hudsona. Głównym bohaterem tej przygody, poza Karolem, był biały niedźwiedź. Wia­domo, że w przeciwieństwie do swych krewniaków: czarnego czyli baribala, brunatnego i szarego (grizzli), nie zapada on w sen zimowy. Dlatego Karol podczas łowieckich wędrówek niejeden raz napotykał te białe olbrzymy. Z ostatniej wyprawy przywiózł aż trzy ich futra. Mogły być cztery, lecz czwartej ofiarze wspania­łomyślnie darował życie. Dlaczego?

Otóż mój przyjaciel, wędrując pewnego ranka po bez­kresnej, śnieżnej pustyni, dostrzegł niedźwiedzie tropy. Idąc ich śladem, po godzinie ujrzał w dali prawdziwe­go wielkoluda. Wypatrzył na równinie obły, niski pa­górek, cały pokryty lodem. Legł na jego zboczu, strzel­bę wysunął ponad szczyt i cierpliwie czekał. Co praw­da wiatr dął w kierunku zwierzęcia, lecz białe niedź­wiedzie czują się tak pewnie na tych pustkowiach, że wcale nie odstrasza ich obcy zapach. Ba, nawet zachę­ca do zbadania źródła interesującej woni. I tak właśnie się wydarzyło. Niedźwiedź zatrzymał się, wyciągnął łeb osadzony na dość długiej szyi i począł węszyć. Następ­nie zawrócił i ciężkim kłusem ruszył ku stanowisku myśliwego.

Ciężkim kłusem — powtórzył Karol — lecz to nie znaczy: powoli. Na krótkim dystansie biały niedź­wiedź potrafi dogonić karibu czy renifera, mimo iż sam waży około tysiąc sześćset funtów *. Czekałem spokojnie na tę galopującą masę. Nagle wiatr gwałtownie przybrał na sile i począł zdmuchiwać śnieg. Wirujący tuman oślepił mnie i w ten sposób straciłem niedźwie­dzia z pola widzenia. Należało zejść z pagórka. Nie przewidziałem, że jego zbocze,


1 funt równa się 0,4536 kg. 1600 funtów równa się 725,7 kg.

pozbawione śniegu, stanie się tak śliskie. Zamiast zejść lub łagodnie się zsu­nąć — zjechałem z rozpędem. Trochę na brzuchu, tro­chę na plecach. Wyrżnąłem głową w coś twardego, broń wyleciała mi z dłoni. Oślepłem od śnieżnego pyłu. Nim zdecydowałem się wstać, wionął na mnie ciepły oddech i niedźwiedzi cuch. Tego dnia było bardzo zimno, lecz ja spociłem się tak, jak gdyby rzucono mnie do beczki z gorącą parą. Leżałem nieruchomy jak kloc. Czułem, jak niedźwiedź mnie obwąchuje. Później usłyszałem cichy pomruk. Nadal nie odważyłem się poruszyć. Do­piero po kilku minutach zupełnej ciszy ostrożnie unio­słem głowę, by ujrzeć już tylko zad oddalającego się misia. Wiatr ustał, rozpogodziło się. Wówczas wstałem, odnalazłem strzelbę i... zrezygnowałem z polowania. Być może, że nawet wybąkałem coś w rodzaju “dzię­kuję".

Niezła przygoda — wesoło zauważył Carr.

Istotnie, niezła — powiedziałem sarkastycznym tonem. — Czas, abyś, Karolu, zaniechał tak karkołom­nych wypraw.

Ba — odparł pociągając z fajki — natura ciągnie wilka do lasu.

Czyżby? W obecnej sytuacji... Przerwał mi machając cybuchem:

Mylisz się, Janie. Co innego nieprzewidziany wypadek, który trafić się może każdemu, a co innego lek­komyślne pchanie się w awanturę.

Nie podjęliśmy więcej tego tematu. Nawet podczas obiadu, na który zaprosiłem obu gości. Czas minął nam beztrosko aż do chwili, w której zawitał w me progi pierwszy pacjent. Carr opuścił nas, a Karol uciął sobie lekką drzemkę w stołowym pokoju. Żegnając Piotra zapytałem go, na jak długo planuje swój pobyt w Milwauke.

Najwyżej na dwa, trzy dni, i to tylko dlatego, że Fremont nalega. Ciągle łudzi się nadzieją, że pan Gordon zmieni zdanie. Ja już tę nadzieję straciłem.

W smętnym nastroju wróciłem do gabinetu. Wieczo­rem długo jeszcze tkwiłem za biurkiem marząc o da­lekiej północy, o rzece Mackenzie i Wielkim Jeziorze Niedźwiedzim — potężnym niby morze, o Rzece Nie­wolniczej — toczącej swe wody poprzez pustkowia. Dumałbym tak jeszcze dłużej, lecz zaniepokojona ciszą Katarzyna wtargnęła do pokoju oznajmiając, że kolacja gotowa.

Ta prozaiczna informacja brutalnie wyrwała mnie ze świata marzeń i przywróciła rzeczywistości.

Wieczorny posiłek ujawnił całą energię Karola w roz­mowie na najróżniejsze tematy i w opróżnianiu pół­misków. Widać, doskonale mu zrobił popołudniowy sen. Gawędziliśmy bardzo długo, najpierw w jadalni, póź­niej w mym gabinecie, i żaden z nas nie przewidywał, że nadchodzące dni zadecydują o naszej wyprawie — na północ.


A jednak — w drogę!



Nastał świt. Nad bezkresną płaszczyzną u krańców horyzontu powoli dźwigało się słońce. Jeszcze drżały różowe pasma zorzy, gdy zalaliśmy wodą dogasające ognisko.

Obie łodzie chybotały się na rzecznym nurcie, a spię­trzone na nich bagaże, okryte wodoodpornymi plande­kami, wyglądały niczym garby wielbłądów. Kilka kro­ków od brzegu młody wozak zaprzęgał konie do plat­formy, a sam furman ćmił fajeczkę przed rozpoczęciem powrotnej drogi.

To już wszystko — stwierdził Karol. — Sprawdź­cie, czy czegoś nie zostawiliśmy.

Robert spenetrował krzaki, w cieniu których spędzi­liśmy noc, a Piotr, szurając butami w trawie, powałęsał się tu i tam.

Nie ma nic! — krzyknął.

Nie ma nic! — powtórzył Robert.

Karol poklepał go po plecach.

Kolejno uścisnęliśmy dłoń woźnicy i jego pomocni­kowi, życząc szybkiego i bezpiecznego powrotu do Edmonton. Woźnica wskoczył na kozioł, chłopak usado­wił się obok.

Wio, maluśkie!

Trzasnęły długie lejce, obróciły się znieruchomiałe koła.

Do zobaczenia za trzy miesiące! — wrzasnął. Wehikuł nabrał szybkości i oddalił się bezgłośnie po trawiastym, miękkim podłożu.

Ruszajcie pierwsi — zarządził Karol zwracając się do Piotra i Roberta. — Nie, nie, Robercie, ty sią­dziesz z tyłu.

Chłopak skrzywił się zabawnie, jednak wykonał po­lecenie. Gdy i Piotr wgramolił się do łodzi, wyrwałem kołek z ziemi i wraz ze sznurem cisnąłem na dziób. W tym momencie prąd zniósłby nas natychmiast, lecz obaj pasażerowie wsparli wiosła w płyciznę i dzierżyli je, dopóki nie zająłem miejsca w drugiej łodzi. Karol zepchnął ją z piaszczystej łachy. Odbiliśmy w chwili gdy pierwsze promienie słońca padły na wodę. Rzeka zamigotała i roziskrzyła się. Teraz miało się okazać, co warte były nauki udzielane mi na pobrzeżach jeziora Michigan.

Równo, Janie — zakomenderował mój przyja­ciel. — Naprzód!

Zagłębiłem pióro wiosła w wodzie. Pierwsze pociąg­nięcie, drugie. Kanoe zachybotało, a po chwili wysko­czyło na środkowy pas nurtu gnając w ślad za umyka­jącą przed nami łodzią towarzyszy.

Byłem tak przejęty sztuką wiosłowania i tak pilnie baczyłem na utrzymanie nadanego przez Karola rytmu, że nie zwracałem uwagi na uciekające po obu stronach brzegi. Nie potrafię sobie przypomnieć, czy były płas­kie czy strome. Porosłe krzakami czy jedynie trawą. A może drzewa przeglądały się w lustrze wody? Nie, drzew nie było. Musiałbym to dostrzec.

Po pierwszych dwu czy trzech milach poczułem się pewniej. Cóż to bowiem za sztuka płynąć z prądem, niezbyt wprawdzie szybkim, lecz jednak niosącym ludzi i ciężary w pożądanym kierunku. Po następnych dwu—trzech milach nieco zmieniłem pogląd. Słońce do­grzewało coraz silniej, rozbolały mięśnie rąk i nóg,

a plecy również dały znać o sobie na skutek ustawicz­nego schylania się i prostowania. Począłem baczniej przyglądać się ruchom siedzącego przede mną Karola i szybko doszedłem do wniosku, że jestem najgorszym z wioślarzy, jacy kiedykolwiek płynęli w kanoe. Bo­wiem Karol tkwił prawie nieruchomo, a pióra jego wio­sła zdawały się ledwie muskać wodę. Gdzie on się na­uczył takiej sztuki? Czy podołam zadaniu, gdy przyj­dzie płynąć w górę rzeki? Pozostało tylko naśladować towarzysza. Nie było to łatwe.

Po czterech godzinach spływu Karol przyspieszył tempo. Wyprzedziliśmy czółno Piotra i Roberta, a na­stępnie ostro skręciliśmy w bok, przybijając do trawia­stego brzegu, na którym białe brzozy i topole rzucały wytęskniony cień.

Pół godziny odpoczynku — zarządził Karol. — Potem kąpiel, godzina drzemki i jazda dalej! Jesteście zadowoleni?

Zdaje się, że jedynie Robert znalazł dość siły, aby wesoło odkrzyknąć. Piotr milczał, a ja z trudem wygra­moliłem się na ląd i padłem na murawę. W uszach mi szumiało, a ręce i nogi miałem zupełnie bez­władne.

Uwaga, dzielni marynarze — usłyszałem jak przez watę głos Karola — później nie będziemy robić tak częstych przerw, to tylko na początek, żebyście nie spuchli za szybko.

Zabrakło mi energii, aby się roześmiać, usłyszawszy o ,,częstych przerwach". Przecież to była dopiero pierw­sza, odkąd znaleźliśmy się na wodach Athabaski.

Pół godziny minęło jak jedna minuta. Z odrętwienia wyrwał mnie dopiero głos Karola:

A teraz do wody!

Dźwignąłem się i z niemałym trudem zrzuciłem odzież.

Wyglądasz, Janie, jak zdechła ryba. Skacz, zaraz nabierzesz animuszu.

Stąpając na drewnianych nogach, wkroczyłem w chłodny nurt, głębiej i coraz głębiej, aż woda się­gnęła piersi.

Nie za daleko — ostrzegł Karol. — Jeszcze któ­rego porwie prąd.

Robert plusnął w rzekę i mimo że świetnie pływał, zniosło go kilkanaście jardów *, nim z powrotem dotarł do brzegu. Natomiast Carr usiadł na płyciźnie, a łagod­na fala przelewała się przez jego ramiona niczym mi­niaturowy wodospad.

Kilkunastominutowa kąpiel wypędziła ze mnie zmę­czenie. Rzeźwy i wesoły wróciłem na trawę. To było wspaniałe! Słońce grzało, lekki wiatr szeleścił wśród gałęzi pokrytych świeżym listowiem, po niebie płynęły pierzaste



1 jard równa się 0,92 m.


chmurki, a jakiś ogromny ptak zataczał koła, to zniżając się, to wznosząc, zapewne w poszukiwa­niu zdobyczy. Na horyzoncie widniała czarna ściana lasu.

Zjadłoby się coś niecoś — mruknął Carr w bez­osobowej formie.

Nie teraz — zgromił go Karol. — Z pełnym brzu­chem źle się wiosłuje, a nim noc zapadnie, musimy zna­leźć się o trzydzieści mil ** od tego miejsca.

Trzydzieści mil? — jęknąłem, ale tak cicho, że nikt mnie nie usłyszał.

Poszedłem do łodzi, wydobyłem z jej zakamarków puszkę z tytoniem i po chwili ćmiłem fajeczkę siedząc, oparty o pień drzewa i obserwując przeciwległy brzeg rzeki. Pagórkowaty i porośnięty rzadką trawą. Nieco dalej — wierzby i topole, jeszcze dalej posępny bór sosnowy zasłaniał widok. Zupełnie przypadkiem odwró­ciłem głowę i ujrzałem śmieszne zwierzątko posuwające się wolno w naszym kierunku. Szaroczarne, pokryte długimi kolcami, przypominało jeża. Nigdy dotąd nie spotkałem się z takim gatunkiem ssaka, lecz szybko od­gadłem, kim jest ten odważny gość. Czworonóg co pe­wien czas przystawał, wietrzył i znowu posuwał się o kilka kroków.

Patrzcie, co za śmieszny stwór! — zawołał Ro­bert. — Złapię go!

Siedź — powstrzymał go Karol — jeśli nie chcesz mieć kłopotów. To jeżozwierz.

Gryzie?

Jedynie korę drzew. Niebezpieczne są kolce. Okropnie ostre i kruche, wbijają się w skórę przy lada dotknięciu, a później bardzo trudno je wydobyć.

Kolczasty przybysz obszedł nas półkolem i podrep­tał ku rzece. Gdy skierował się w stronę czółen, Karol zerwał się z ziemi i z okrzykiem: “O, do licha!" — po­gnał nad wodę.

Wypadło to tak zabawnie, że gruchnęliśmy chóral­nym śmiechem, również biegnąc nad brzeg. Karol pod­niósł wiosła i gromko rozkazał:



30 mil równa się ok. 50 km.


Odpędźcie tego zwierzaka!

Jeżozwierz nastroszył igły, postał chwilkę, a później, nie spiesząc się, zrejterował ku najbliższej kępie drzew.

Usiądźmy nad wodą — zaproponował mój przy­jaciel. — Trzeba pilnować łodzi.

Co to znaczy? — zdumiał się Robert. — Czyżby ten zwierzak mógł porwać łódki?

A jakże! Porwać... na kawałki! On przepada za solą.

Sól mamy zamkniętą w blaszanej puszce — stwierdził chłopak.

Nie o to chodzi. Jeżozwierzom bardzo smakuje ludzki pot, ponieważ jest słony — wyjaśnił mu Carr. — Trzonki naszych wioseł przesiąkły potem, nieco potu dostało się też pewnie na burty kanoe.

I on by to zjadł? — naiwnie zapytał Robert.

Nie wiem, czy by zjadł, ale na pewno pogryzł. W ten sposób zakończyłaby się nasza podróż.

Co za dziwo? — westchnął chłopak. — A pój­dziesz! — wrzasnął w kierunku drzew.

Z tego wniosek — Karol dokończył swych wyjaś­nień — że w takiej jak nasza wyprawie trzeba dobrze nastawiać uszu i wytrzeszczać oczy. Nawet na pozorne drobiazgi. Nie pojmuję jednak, czemu to jeżozwierz, żerujący nocą, pojawił się w środku dnia? — Spojrzał w niebo. — Czas na nas. I nakryjcie głowy. W tych stronach można tak łatwo dostać porażenia od słońca, jak na afrykańskiej Saharze.

Szczerze przyznam, że niezbyt ochoczo zajmowałem miejsce w kanoe. Po pierwszych uderzeniach wiosłem wróciły wszystkie dolegliwości. Słońce paliło, pot rosił mi czoło i plecy. Zacisnąłem zęby, aby nie stękać. Wy­dawało mi się, że lada minuta dłonie odmówią posłu­szeństwa i — co za hańba! — poproszę przyjaciela o je­szcze jedną przerwę w podróży. Jednak po jakiejś go­dzinie poczułem się lepiej. Mięśnie nabrały elastycz­ności i tylko skóra po wewnętrznej stronie dłoni za­częta piec — zapowiedź przyszłych bąbli i odparzeń. Ale to było łatwiej znieść. Ulgę przyniósł mi lekki wiatr, który począł dąć w plecy. Chłodził, a równocześnie przyspieszał bieg łódki.

Czy przebyliśmy tego dnia zapowiadane przez Ka­rola trzydzieści mil, czy nie przebyliśmy — nie wiem. Karol pewnie również nie wiedział. Kres dziennej wędrówce położył wreszcie czerwony zachód słońca. Tym razem gęsty bór porastał oba brzegi, cienie drzew kła­dły się na wodzie, a przez górne gałęzie przeświecały różowe smugi słońca.

Wieźliśmy ze sobą spory namiot, lecz nie było sensu go rozbijać. Carr wróżył bezdeszczową pogodę, a Karol mu przytakiwał. Kłopotu nastręczył jedynie wybór od­powiedniego miejsca na nocleg. Jednak jakieś sto kro­ków od brzegu odkryliśmy szmaragdową, malutką po­lanę, otoczoną leśnym gąszczem nie do przebycia. Pobrzeżem tego gąszczu ciurkał wąski strumyk wypły­wający z czarnej głębi boru i wlewający swe wody do Athabaski. Szpilkowoliściasty las dostarczył nam chru­stu na ognisko. Wydobyliśmy zapasy: puszki z fasolą, blaszankę z kawą, a do tego garnek, kubki i talerze. Nigdy dotąd nie brałem udziału w wyprawie tak boga­to zaopatrzonej w żywność i kuchenne naczynia. Stało się to możliwe dzięki pojemności naszych łodzi. Konno nie dałoby się zabrać nawet trzeciej części wiezionych manatków.

Carr czuł się znakomicie, albo też znakomicie uda­wał. Podejrzewałem raczej to ostatnie. Był świetnym piechurem, jeźdźcem nie lepszym ode mnie, ale wioślarzem tak samo kiepskim. Ku zadowoleniu nas wszy­stkich zaoferował się nam kucharzyć. Podziwiałem jego bohaterstwo, gdy ruszył do rzeczki myć naczynia. Pas­kudna to robota! (usuwanie tłuszczu z garnka przy po­mocnej zimnej wody). Później ciągnęliśmy losy—patyczki, by ustalić kolejność nocnych wart. Na mnie przypad­ła pierwsza. Po dwu godzinach miałem obudzić Roberta.

Zgasiłem ognisko, bo noc zapowiadała się ciepła, a gdy moi towarzysze pootulali się kocami (Karol narzekał, że nie ma siodła pod głową!), z winczesterem w garści rozpocząłem straż przy łodziach i naszym dobytku. Zapadła ciemność, ale po chwili księżyc ukazał się na niebie i rozsrebrzył okolicę. Powidniało.

Przechadzałem się tu i tam, wytrzeszczając — zgod­nie z poleceniem Karola — oczy i nastawiając uszu. Najpierw ogarnęła mnie cisza, później poczęły w głębi boru rodzić się tajemnicze trzaski i szmery. Gdzieś tam podrywali się z dziennego snu nocni drapieżcy, szyku­jąc się do łowów. Pierwszego wrzasku narobiła sowa. Jej głos, jak zwykle zabrzmiał ponuro. Przyznam, że nie potrafię pojąć, dlaczego sowa, gdy poluje, ostrzega jed­nocześnie leśny świat o swym przybyciu. Ujrzałem ją, gdy wychynęła spośród drzew i zatoczyła koło nad ko­rytem rzeki, aby po chwili zniknąć w lesie.

Znowu pospacerowałem chwilę, uważając jednak, aby zbytnio nie oddalać się od łodzi, pamiętałem bo­wiem o jeżozwierzu. W kilka minut później z czarnego gąszczu porastającego przeciwległy brzeg rzeki coś wy­sunęło się i natychmiast znikło. Prawdopodobnie był to niedźwiedź, bo głowa wyglądała potężnie, a nie do­strzegłem na niej rogów. Miś widać dążył do wodopoju i zwęszywszy mnie, szybko się oddalił. Podczas na­stępnej godziny nie zauważyłem nic podejrzanego, cho­ciaż trzaski, szmery, sowie ,,hu—hu" oraz dalekie poszczekiwania wszędobylskich kojotów powtarzały siej z małymi przerwami.

Obudziłem Roberta i zająłem opuszczone przez niego legowisko.

Sądzę, że teraz nadszedł moment, aby wyjaśnić przy­czyny, dla których — wbrew pierwotnym sprzeciwom Karola — znaleźliśmy się pewnego dnia wiosny 1891 roku nad brzegiem Athabaski.

Zaskakujące wydarzenia, o których wspomniałem po­przednio, nie zakończyły się naradą naszej czwórki: Fremonta, Karola, Carra i mnie. Bo gdy począłem tracić nadzieję na przełamanie oporu mego przyjaciela, zdu­miewający zbieg okoliczności radykalnie zmienił sytua­cję. Zabrzmi to niczym bajka, a przecież było prawdą.

W kilka dni po wzmiankowanej naradzie Karol po­wiadomił mnie rankiem, że wybiera się w odwiedziny do starego trapera, łowcy skórek, tropiciela i przebiegacza lasów. (Określił go aż tyloma przymiotnikami, musiała więc to być jakaś znakomitość w swym zawo­dzie). Poznał go i spotykał wielokrotnie na śnieżnych płaszczyznach Labradoru, nad Rzeką Ruperta i Zatoką Jamesa. Zastrzegł sobie późny powrót i rzeczywiście zjawił się dopiero z wybiciem północy. Czekałem na niego odziany w szlafrok, w nocnych pantoflach, z książką w dłoni i fajką w zębach. Katarzyna już dawno po­szła spać. Otworzyłem mu drzwi, pociągnąłem nosem i stwierdziłem:

Oblewaliście spotkanie...

Zgadłeś — mruknął ponuro.

Wnioskując z twego oblicza, nie wypadło wesoło.

Było tak wesoło, jak tylko mogło być w aktual­nych warunkach — odparł rzucając płaszcz na wieszak, a czapkę na półkę. — Bardzo jesteś śpiący, Janie?

Chodź, chodź i zrzuć z serca ciężar, który je gnie­cie.

Uśmiechnął się, lecz jakoś blado. Gdy zasiedliśmy przed błyszczącym żarem kominkiem, zagadnąłem żar­tobliwie:

Jakież to były te aktualne warunki?

Takie — powiedział — że Sam Humphrey jest najbardziej godnym współczucia człowiekiem wśród wszystkich ludzi świata.

Ten traper?

Były traper. Gdy się z nim rozstawałem przed dwoma laty, dał mi swój adres w Milwaukee. W ciągu tych dwu lat zawsze tak się jakoś składało, że nie zdążyłem go odwiedzić. Dopiero dziś. Nie mieszka już tam, gdzie dawniej. Na szczęście obecny lokator wskazał mi jego nowy adres. Straszna, drewniana rudera! Jedna izba, a raczej nora... Musiałem długo łomotać do drzwi, zanim Sam je otworzył. Okazało się, że spał; jest noc­nym stróżem jakiejś fabryki. Okropność! Wyobraź so­bie, Janie, że żegnasz pełnego życia i energii trapera, a później witasz tego samego człowieka, który ledwo się porusza, jest blady jak księżyc, chudy jak szkielet i w ogóle nie uśmiecha. Co byś pomyślał?

Chyba tylko to, że temu traperowi przydarzyło się poważne nieszczęście.

I słusznie! Niedługo po naszym rozstaniu Sam złamał nogę. Paskudna historia, gdy się wydarzy na bezludziu. Na szczęście stało się to w pobliżu jakiegoś miasteczka nad kanadyjską granicą. Co za pech!

Jak to: pech? Chyba pomyślny zbieg okoliczno­ści? Przecież zginąłby na pustkowiu!

Oczywiście, lecz nie o tym myślałem. Samuel przez piętnaście lat trudnił się traperstwem, włóczył się po górach i dolinach, maszerował bezdrożami i nawet palca nie zwichnął, a na gładkiej drodze, pół mili od ciasta, łamie nogę!

W jaki sposób?

Szedł za wozem naładowanym pniakami. Gałgan woźnica źle spiął łańcuchy, na jakiejś nierówności roz­luźniły się i potężny kloc zwalił z nóg wędrowca. Ot, i cała historia. Ten woźnica zawiózł Samuela do miej­scowego chirurga. Nie musiał być to dobry fachowiec. Od tamtego czasu Sam kuleje i dlatego skończyły się dlań polowania i handel futerkami. Któż mógł przewi­dzieć? Sam nigdy nie liczył się z pieniędzmi. Co zarobił, to wydał. Nie zaoszczędził ani centa i gdy urwały się wyprawy na północ, po prostu popadł w nędzę.

Nie ma żadnej rodziny?

Owszem, ma bratanka, który gospodaruje na fer­mie, gdzieś tam... Ten bratanek przez pewien czas przy­syłał stryjowi małe kwoty, a później zaproponował mu pobyt u siebie.

Najlepsze rozwiązanie sprawy — wtrąciłem.

Ba, nie znasz Sama. Oświadczył, że dopóki może się ruszać, nie będzie żył na łaskawym chlebie. I zo­stał. Sprzedał broń, sprzedał sidła, sprzedał meble i przeniósł się do nędznej klitki. Po długich staraniach zatrudniono go jako nocnego stróża. Humphrey prze­cież niczego się w swym życiu nie nauczył. Jest świet­nym strzelcem i potrafi zakładać łapki. To wszystko.

Kiepsko — mruknąłem. — Na szczęście pozostaje w odwodzie bratanek i myślę, że ten twój traper, jak go bieda przyciśnie, skorzysta z zaproszenia.

I ja tak przewiduję, lecz pomyśl, Janie, ilu takich jak Sam dawnych traperów żyje dziś w nędzy? Bez żadnych bratanków w zapasie? Co za czasy, co za czasy...

Myślę, że nie czasy temu winne, lecz brak roz­tropności, a niekiedy rozumu. Przecież coś podobnego trafiało się i poszukiwaczom złota w Kalifornii. Jakże bowiem rzadko używali zgromadzonego majątku w sposób zgodny ze zdrowym rozsądkiem. Dobrze wiesz...

Doskonale wiem! I ja szukałem złotego piachu w Czarnych Górach, w Dakocie: Lecz tamci mało mnie obchodzą. Co innego Samuel! Jest przecież traperem, tak jak ja. Nie znalazłbyś dla niego jakiejś dobrej po­sady? Masz duże znajomości...

To trudna sprawa, Karolu. Twój protegowany na­daje się jedynie do fizycznej pracy, bo komuż w mie­ście jest potrzebna umiejętność celnego strzelania?

A może zatrudniłby go jaki rusznikarz?

Po co? Do przestrzeliwania broni? To każdy po­trafi.

Szkoda, ale wracam do swej opowieści. Zaprowa­dziłem biedaka do najbliższego baru. Myślę, że dopiero po raz pierwszy w tym roku dobrze sobie podjadł. Wrę­czyłem mu, niby tytułem pożyczki, wszystkie pieniądze, jakie pozostały po zapłaceniu rachunku. Długo się wzdragał, w końcu wziął. Na koniec poszliśmy pod fab­rykę, której pilnuje nocami. Och, Janie, gdybym posiadał więcej oszczędności...

Pewnie stworzyłbyś fundusz opieki nad byłymi traperami — zauważyłem żartobliwie.

Właśnie o tym myślałem.

Lecz tak wielkich pieniędzy nie posiadasz i dopóki jakiś futrzarz—milioner nie uczyni hojnego gestu, nic się nie zmieni.

Westchnął:

Dobranoc, Janie.

Rozeszliśmy się, każdy do swego łóżka. Nazajutrz rano przy posiłku zaświtał mi w głowie pomysł, który, gdyby się udał, na pewno polepszyłby życiowe warunki Samuela Humphreya.

Pamiętasz Nortona? — zagadnąłem Karola, nim wstaliśmy od stołu.

Nortona, Nortona...

Widziałeś go nad Pecos w wiosce Apaczów Mescalerów *.

To ten wędrowny handlarz? Przypominam sobie. I co z tego?

Norton prowadzi do spółki ze swym bratem inte­res handlowy. Na wiosnę skupuje skórki, a latem i zi­mą zaopatruje różnych greenhornów we wszystkie przybory potrzebne lub całkowicie zbyteczne przy wy­prawach w tak zwane dalekie strony. Zaraz się doń udamy.

Po co?

Ponieważ Norton to jedyny człowiek, którego mo­że zainteresować los Humphreya.

Wspaniale! Sądzisz, że ten Norton pomoże Samue­lowi?

Pewności nie mam, ale co szkodzi spróbować? Je­śli się uda twego przyjaciela zatrudnić u Nortonów... Zresztą, zobaczymy.

W tym miejscu przypomnę, że Eda Nortona pozna­łem przed laty, gdy zgłosił się do mnie jako pacjent. Później odbyliśmy wspólną wyprawę aż do Nowego Meksyku. Od tamtego czasu nie straciłem z nim kon­taktów, wyłącznie zresztą towarzyskich. Obecnie mia­łem go odwiedzić w roli nieco kłopotliwego interesanta. Czy Norton zaakceptuje mą propozycję? Czy ja sam nie postępuję zbyt ryzykownie prosząc o zatrudnienie zu­pełnie nieznanego człowieka? Powiedziałem Karolowi o swych wątpliwościach. Odparł, że może ręczyć za Samuela. Uczciwy, ani pijak, ani szuler, ani zawadiaka i na pewno zasługuje na lepszy los. Uwierzyłem. Gdy jednak znaleźliśmy się przed sklepem Nortonów,



Historia ta została opisana w powieści pt. “Wędrowny han­dlarz".

na nowo zacząłem się wahać. Nabrałem otuchy dopie­ro po serdecznym powitaniu Eda. Poznał Karola natychmiast (świetną musi mieć pamięć!) i powiódł nas do kantorku na tyłach magazynu. Ja zagaiłem sprawę, a po mnie Karol szczegółowo opowiedział o losach Sa­muela Humphreya.

Były traper? — zainteresował się gospodarz. — Więc zna się na futerkach?

To jasne — żarliwie przytaknął mój towa­rzysz.

Chętnie z nim pogawędzę. Oczywiście nic nie mo­gę z góry obiecać, lecz jeśli to człowiek do rzeczy...

Karol znowu począł wychwalać zalety Samuela.

Pięknie. Proszę mu zakomunikować, że czekam na niego każdego dnia. Smutna to sprawa, gdy drobny wypadek raz na zawsze wyrzuca człowieka z siodła. Wiem, że często się to zdarza. Nie każdy jest tak roz­tropny jak pan — zwrócił się do Karola.

Był to zdawkowy komplement. Cóż mógł wiedzieć Norton o życiu Karola? Niemniej oblicze mego przyja­ciela natychmiast się rozjaśniło.

Mnie szczęście dopisywało — odpowiedział — in­nym nie. Ma pan rację twierdząc, że wielu byłych tra­perów znajduje się w opłakanej sytuacji. Nie dalej jak wczoraj zastanawiałem się nad tym. I trudno im pomóc. Uważam, że powinno zakładać się jakieś schroniska dla tego rodzaju osób pozbawionych środków do życia. Lecz ileż to pieniędzy!

Norton uśmiechnął się.

Ba, na to trzeba najpierw dokopać się nie byle jakiej bonanzy! A wy dokąd teraz wybieracie się?

Norton był doskonale zorientowany w mych wiosenno—letnich eskapadach.

Myślę, że do Nevady — wyjaśnił Karol. Bawiłem w tamtych stronach, lecz krótko. Może miałem wówczas pecha, a może istotnie w Nevadzie nie ma zwierzyny? Kraj wydał mi się mało ciekawy. Karolowi nie w smak było takie stwierdzenie. Umilkł i zamyślił się patrząc w okno. Zagadnąłem Nortona, ja­kie to nowości oferuje klientom obecnie.

O, jest tego sporo. Pozwólcie, panowie, ze mną.

Weszliśmy w głąb półmrocznego magazynu, w któ­rym pachniało skórą, klejem i żywicą. Norton przysta­nął przed rzędem drewnianych półek, na których spoczywały jakieś prostokątne spore pakunki pokryte szaroniebieskim, grubym płótnem.

Zgadnijcie, co to takiego?

Wygląda na ciężki ładunek — powiedziałem. — To pewnie składane namioty z impregnowanego mate­riału.

Dobre dla tych, którzy jeżdżą koleją lub paro­konnym wozem — dodał Karol. — Dla wędrowców na siodle taki bagaż nie przedstawia żadnej wartości.

Norton zaśmiał się cicho:

Spróbujcie, panowie, podnieść którąś z tych pa­czek.

Wyciągnąłem rękę, chwyciłem za rzemienną rączkę wystającą z boku tobołu. Nie jestem słabeuszem, ale też i nie siłaczem. Pociągnąłem, i tobół o mało nie zwa­lił się na podłogę. Tak był lekki.

Co za dziwo? — zdumiałem się. — Na oko waży ze sto funtów.

W rzeczywistości tylko czterdzieści * — rzekł Norton.

Jak na namiot, to i tak wiele — wtrącił się Ka­rol. — Wolę szałas z gałęzi, jest lżejszy i nie ma po­trzeby wozić go ze sobą.

Oczywiście — zgodził się kupiec — lecz to nie namiot.

Balon? — zażartowałem.

Jeśli balon nazwiemy statkiem powietrznym, jest pan bliski prawdy, doktorze.

Nie pojąłem, o co mu chodzi.

Pokażę panom, jak wygląda zawartość pakunku.



40 funtów to ok. I8 kg.


Poszliśmy dalej w głąb sali. Pod ścianą na drewnia­nym stojaku spoczywała łódź kształtem przypominają­ca indiańskie kanoe. Nie sporządzono jej jednak z kory brzozowej. Burty stanowiło mocno naprężone, szarobłę­kitne płótno.

Proszę obejrzeć — zachęcił Norton. — Dwa lata pracowałem wraz z bratem nad konstrukcją tego czół­na. Nie istnieje na świecie łódź lżejsza od tej, któraby równocześnie mogła udźwignąć dwadzieścia cetnarów *, wliczając w to dwu ludzi załogi. Jeden człowiek jest w stanie przenieść tę łódkę.

Dwadzieścia cetnarów! — zdumiał się Karol. — Ależ to prawdziwy statek!

Płócienne obicie nie wydaje się mocne — wyrazi­łem wątpliwość.

Tak pan sądzi? Proszę — wydobył z kieszeni scy­zoryk i rozłożył go. — Niech pan uderzy.

A jeśli zrobię dziurę?

Na moje ryzyko.

Uderzyłem dwukrotnie. Raz słabiej, raz mocniej. Płó­tno tylko zadrgało.

Nadzwyczajne — wyraziłem swój zachwyt. — Cóż to za materiał? Twardy jak stal, a jednocześnie elastyczny niczym guma!

Tajemnica firmy. Specjalne pokrycie zamówione w tkalni. Nie przepuszcza wody, to jasne, a poza tym jest w dużym stopniu odporne na ogień.

Na czym rozpięte? — zainteresował się mój przy­jaciel.

Zastosowaliśmy dwa rodzaje szkieletów: drewnia­ny oraz aluminiowy. Aluminium to najlżejszy metal świata

Wyobrażam sobie, ile to kosztuje — zauważyłem sceptycznie.

Jeśli chce pan nabyć to czółno, sprzedam po cenie własnych kosztów.

Cóż znowu! — zaprotestowałem.

Na pamiątkę wspólnej wyprawy, doktorze.

Karol bardzo długo i starannie oglądał łódź.


1 cetnar amerykański równa się 45,3 kg. 20 cetnarów to 906 kg.


Znakomita — zawyrokował. — Jednak do wody trzeba by ją zawieźć furą lub pociągiem. Do końskie­go grzbietu pakunek nie pasuje.

Być może — zgodził się Norton. — Lecz któż wy­biera się konno na wodną wędrówkę?

Później kupiec zaprezentował nam z podobnego jak łódź płótna sporządzone namioty, siodła i uprzęże, wre­szcie — kolekcję broni myśliwskiej oraz zestawy wędek rybackich. Opuściliśmy magazyn dopiero po trzech go­dzinach.

Tegoż dnia wieczorem zjawił się u mnie Piotr Carr. Przybył z pożegnalną wizytą. Jego odjazd przekreślał ostatnie me nadzieje, lecz nie miałem prawa dłużej go zatrzymywać w mieście. Jakież więc było moje zdzi­wienie, gdy Karol zagadnął:

Nie mógłby pan odłożyć swego wyjazdu chociaż na dwadzieścia cztery godziny?

Ale... — zająknął się Piotr — ...oczywiście, że mogę. Jeśli to potrzebne...

Chciałbym się spotkać z panem Fremontem. Po­zwolisz, Janie, że go tu zaproszę?

Oczywiście! Ale o co chodzi?

Pragnę ustalić pewne szczegóły. Jeśli wypadną tak, jak sobie już ułożyłem, to pewnie ruszymy na pół­noc. Chyba, że odmówicie swego towarzystwa.

Osłupiałem!


Z głębi czarnego boru wyskoczył niedźwiedź. Stałem jak sparaliżowany, nogi wrosły mi w ziemię, a kudłaty napastnik gnał ku mnie, dopadł i walnął w ramię po­tężną łapą. Raz, drugi, trzeci. Podniosłem dłoń zaciś­niętą w pięść i... obudziłem się. To Karol gwałtownie szarpał mnie za rękaw koszuli.

Już czas — powiedział, gdy otworzyłem oczy. — Wstawaj, Janie. Chcesz przespać cały dzień?

Dzień, o którym wspomniał mój przyjaciel, dopiero rodził się szaroróżowym świtem. Nad polanką panował jeszcze półmrok, a z wnętrza lasu wiało chłodem i wil­gocią. Tylko ognisko, przy którym krzątał się Robert, błyskało światłem i ciepłem płomieni.

Wydobyłem z zawiniątka ręcznik oraz mydło i po­gnałem do rzeki. Pluskała jakoś ponuro, odstręczająco. Na brzegu klęczał Carr.

Co nowego, Piotrze? — zagadnąłem bez związku. Cóż bowiem mogło się wydarzyć w ciągu kilku go­dzin przebytych w takiej głuszy?

Zimno, doktorze — odparł i chlusnął sobie wodą na twarz.

Bohatersko zdarłem z siebie koszulę, lekko szczęka­jąc zębami dokonałem porannych ablucji. Piotr nie oka­zał się aż tak dzielny. Zwilżywszy twarz i głowę, czym prędzej uciekł. Gdy wróciłem do obozowiska, tkwił już przy ogniu obok Karola, a Robert nalewał im do bla­szanych kubków kawę. Szybko przysiadłem się do nich. Dopiero teraz wyparowały ze mnie resztki snu. Cóż to za rozkosz siedzieć w kręgu ciepła i pić gorący, wonny płyn! Na drugie danie otrzymałem suchar i pół puszki podgrzanej fasoli w pomidorowym sosie. Niestety, nie długo cieszyłem się śniadaniem. Karol nawet nie dał mi wypalić fajki do końca. Gdy nad horyzontem wznio­sły się czerwone smugi porannej zorzy, siedziałem już w łodzi.

Ruszamy! — zakomenderował Karol.

Plusnęły wiosła, poniósł nas leniwy prąd i wywiódł na środek rzeki. Tak rozpoczął się drugi dzień naszego spływu. Ani ciekawszy, ani nudniejszy od poprzednie­go. Nabierałem wprawy w wiosłowaniu. Już mogłem gapić się na brzegi, na las, który urwał się raptownie, ustępując miejsca falistym pustkowiom.

W południe, dobrze zgrzani, wylądowaliśmy na zie­lonym półwyspie w zakolu rzeki. Kępa świerków da­wała tyle cienia, ile było nam potrzeba, a lekki wie­trzyk chłodził spocone oblicza. Karol i ja zapaliliśmy fajki. Spoglądałem na brzeg porośnięty rzadką trawą, na wodę, która u nasady półwyspu tworzyła mały wir.

Ktoś tu był — odezwałem się usiłując zachować niedbały ton.

Karol wydobył cybuch z ust.

Coś powiedział?

Spójrz tam — machnąłem ręką. — Wyraźny ślad. Karol podniósł się flegmatycznie, Robert go uprze­dził. Pobiegł ku granicy wody i ziemi.

Prawda! — zawołał. — Zgnieciona trawa, jakby coś ciężkiego na niej spoczywało.

Wstałem i ja, aby wraz z Piotrem dołączyć do Ka­rola. Z bliska wyglądało na to, że wyciągnięto na brzeg ciężką łódź, a później zepchnięto ją do wody. Nie odkryliśmy niczego więcej.

Jacyś wędrowcy musieli tu gościć przez dłuższy czas — pochwaliłem się mą spostrzegawczością.

Karol zerknął na mnie i przymrużył jedno oko:

Oczywiście, oczywiście. Twoje wnioski są znako­mite, Janie, lecz nie stanowią pełnego obrazu. Rober­cie, przejdź się wzdłuż brzegu i dobrze patrz.

To chyba musiało być dość dawno — wtrącił się Carr. — Przez ostatnie dwa dni nie padał deszcz, a zgnieciona trawa miejscami już się wyprostowała. Myślę, że gdyby ich czółno było lżejsze, nie dostrze­glibyśmy nawet śladu. Jeśli łódź wyciągnięto na brzeg, to przecież ktoś musiał z niej wysiąść. A gdzież są

odciski stóp?

Słusznie rozumujesz, Piotrze — zgodził się Karol i zwrócił się do Roberta: — No, co tam?

Tylko tyle — podał na dłoni dwa drewienka zwę­glonych zapałek.

Wróciłem na swe miejsce pod kępą świerków. Po chwili dołączyła do mnie reszta towarzyszy.

Z pewnością poszukiwacze minerałów — usłysza­łem głos Carra. — Jakiż traper wybierałby się teraz na łowy, gdy futerka są najlichsze?

Mogli to być myśliwi szukający łowieckiej przy­gody — zauważył Robert. — Mało takich? A jeśli to rybacy? Zresztą jakie to ma dla nas znaczenie?

Mylisz się, Robercie — zganił go Karol. — W na­szej sytuacji każdy drobiazg posiada znaczenie. Pamię­tajmy, że nasza wyprawa nie jest myśliwską wycieczką, a osiągnięcie celu wcale niełatwe.

Może to Indianie? — wyraziłem wątpliwość.

Biali, doktorze — odpowiedział Carr. — Czerwonoskórzy nie używają zapałek. Posługują się wyłącznie punkiem.

Punkiem? — zaśmiałem się. — Ręczę ci, Pio­trze, że na tych ziemiach żyje wielu Indian, którzy dawno zarzucili rozpalanie ognisk przy pomocy wiercenia kołkiem w deseczce. Jestem pewien, że faktorie Kompanii Zatoki Hudsona sprowadzają tu zapałki ca­łymi skrzyniami. Czasy się zmieniły, a wraz z nimi zwy­czaje.

Może być — zgodził się. — Ale ja wiem, że czerwonoskórzy potrafią machać wiosłami bez przerwy od świtu do nocy, a ci przecież odpoczywali w ciągu dnia.

Słaby to argument — zauważyłem. — Ktoś płynie przed nami, i tylko to jest pewne, nic więcej.

No? to spróbujmy tego ktosia dogonić — zaproponował Carr. — Może ci ludzie, czy ten człowiek, mo­gliby udzielić nam jakichś cennych wskazówek?

Jakich wskazówek, Piotrze? Płynąc Athabaską nie sposób zbłądzić.

Nigdy nic nie wiadomo, doktorze — odparł wy­krętnie. — Dziwi mnie, że wcześniej nie trafiliśmy na ich ślady. Przecież to nieprawdopodobne, aby dopiero w tym miejscu, w samej głuszy, spuścili łódź na wodę.

Wykluczam takie przypuszczenie — powiedział Karol. — Po prostu nocowaliśmy w innym miejscu, a podczas jazdy łatwo przeoczyć nawet wyraźniejsze ślady obozowiska. Być może natrafimy jeszcze na nie w dalszej drodze.

I rzeczywiście trafiliśmy! Jeszcze tegoż dnia, wieczo­rem, kiedy lustrowaliśmy brzeg w poszukiwaniu naj­dogodniejszego miejsca na nocleg. Zaproponowałem ma­łą kotlinkę, zasłoniętą od wiatru. Karol nie zgodził się.

To pułapka — stwierdził krytycznie. — Stąd ni­czego nie dojrzysz.

A co mam zobaczyć? Ani ludzi, ani drapieżników tu nie ma?

A tamta łódź?

Znajduje się daleko przed nami.

Być może. Wolę jednak wybrać miejsce pozwa­lające na dobrą obserwację otoczenia.

I na tym stanęło. Pół mili dalej wylądowaliśmy na płaskiej łączce. Tym razem Carrowi przypadła rola odkrywcy. Pierwszy wyskoczył na brzeg i pierwszy uj­rzał wielką, okrągłą, czarną plamę wypalonych traw. Obok spoczywały resztki zwęglonych gałęzi i blaszana puszka po konserwach.

Cofnijcie się! — rozkazał Karol. — Rozpalmy og­nisko nieco dalej, przy tamtym drzewie. Teraz jest zbyt ciemno na oględziny, a nie powinniśmy zadeptać śla­dów.

Powędrowaliśmy więc kilkanaście kroków w głąb lądu. Później wszystko potoczyło się zwykłą koleją rzeczy: rozpalanie ogniska, przyrządzanie posiłku, pale­nie fajek i mycie naczyń. Wspomnę więc tylko, że tego wieczoru Robert zademonstrował nam zabawną piosen­kę jakiej przed rokiem nauczył się od przypadkowo napotkanego włóczykija. Zapisałem słowo w słowo. Oto

ona:


Po rozległym, dzikim stepie,

Tam gdzie człeka dręczy strach,

Czterech mężczyzn się telepie

Niosąc w workach złoty piach.


Smutno, głodno i daleko,

Jakże męczy pusty brzuch,

Bo dopiero hen, za rzeką,

Będziesz, bracie, jadł za dwóch.


Ani drzewka, ani krzaczka,

Ani chleba, mięsa brak.

Gdyby chociaż przez chwileczkę

Poczuć wody zimnej smak!


Tak myśleli, mamrotali,

Bo do mowy brak już sił.

Nagle patrzą, tam w oddali

Jakiś olbrzym wzwyż się wzbił.


Podbiegł od nich i za wrzasnął:

Jam jest całej prerii Pan!

Mam tu mięso, mam tu ciasto

A do tego piwa dzban".


Osłupieli i prosili:

Wielki Duchu, daj nam jeść!"

Bardzo chętnie, moi mili,

Ale płaćcie. Nie? To cześć!"


Zapłacili co do centa

I za mięso, i za chleb.

Całym złotem, niebożęta,

Choć z nich żaden nie był kiep.


Później, z całej już ochotą,

Zakrzyknęli, że aż ha!

Po cóż nam przeklęto złoto.

Gdy głód w kiszkach marsza gra?


Jednak byli to głupcy — mruknął Carr.

Czemuż to, Piotrze? — zapytałem, z trudem za­chowując powagę.

Bo nie zabrali na drogę jedzenia. A ten Duch Pre­rii to wyjątkowy zdzierus i drań. Nie podoba mi się ta piosenka... jakby zła wróżba.

Robert zachichotał: — Może zawrócimy?

Nie śmiej się — zgromił go Carr. — Ich było czterech i nas jest czterech. Obyśmy nie zakończyli swej wyprawy tak jak tamci, to znaczy bez centa w kieszeniach.

E tam — burknął mój przyjaciel. — Pamiętaj, Piotrze, że szczęście sprzyja śmiałym! A poza tym, w tej piosence tkwi ziarno prawdy.

Jakie?

Takie, że najbogatsza żyła złota nic nie jest war­ta, gdy nie można nabyć za nią kawałka chleba.

Carr coś mruknął i począł dorzucać trzaski do ognia.

Nie byłem w Kalifornii — mówił dalej Karol — lecz opowiadano mi, że największego majątku dorobili się nie odkrywcy bonanzy, lecz dostawcy żywności. W 1849 roku nad rzeką American poszukiwacz wypłu­kiwał dziennie złotego piasku za dziesięć dolarów, a jednocześnie płacił za funt wieprzowiny pięć dolarów, dolara za butelkę octu, czterdzieści centów za funt mąki. A przecież ciężko pracujący człowiek musiał się dobrze odżywiać. Wiem coś o tym. W 1875 w Laramie cetnar mąki kosztował sześćdziesiąt dolarów, a więc jeszcze drożej, bo sześćdziesiąt centów za funt.

Ja też nigdy nie pchałem się tam gdzie ścisk — znowu odezwał się Carr. — Wiadomo, co wówczas się wyrabia. Drożyzna, pijaństwo, awantury, brak zwierzyny łownej. Zawsze maszerowałem z dobrą strzelbą. To był mój dostawca mięsa. Niezawodny.

Wszystko prawda — zgodziłem się — lecz sa­motne poszukiwania, to brak wszelkiej pomocy w razie niebezpieczeństwa. Pamiętam, z jakim trudem dotarłeś, Piotrze, do szpitala — zaznaczyłem wspomniawszy na tragiczne zakończenie jednej z wędrówek Carra.

Ale świetnie trafiłem — odparł wesoło. — Myśli pan, doktorze, że w wielkich gromadach ludzie nie cho­rują i nie umierają? Jeszcze jak!

Z tego wniosek — zauważyłem przekornie — że skarbów ziemi nie należy szukać ani w samotności, ani w gromadzie.

Co kto lubi, doktorze. Co kto lubi.

Na tym zakończyła się dyskusja sprowokowana pio­senką Roberta. Lecz skoro już mowa o Robercie, muszę wyjaśnić, skąd się znalazł w naszym towarzystwie ten dwudziestoparoletni uczestnik wyprawy.

Tamtego wieczoru w Milwaukee, gdy Karol zasko­czył Carra i mnie nieoczekiwaną zmianą decyzji, o Ro­bercie nie było jeszcze mowy. Tu powinienem dodać, że chociaż powód, dla którego Karol z przeciwnika przemienił się w zwolennika wyprawy, jednym może wydać się błahy, innym nawet śmieszny, został przez nas jed­nak potraktowany zupełnie poważnie. Co do mnie — przewidywałem w przyszłości sporo przeszkód na dro­dze do utworzenia dziwnego funduszu pomocy poszko­dowanym traperom. Wyobrażałem sobie, ilu to naj­zwyklejszych wydrwigroszów zechce skorzystać z na­darzającej się gratki. Jak Karol da sobie radę z takim problemem? Lecz była to przyszłość, więc nie wspo­mniałem o swych wątpliwościach.

Następnego dnia przybył Fremont wraz z Piotrem. Wiedział o wszystkim, promieniał radością i obu nas (Karola i mnie) prawie uściskał. Później we czwórkę rozpoczęliśmy długie, wieczorne obrady. Mój przyjaciel powtórnie wyjawił powód, dla którego zdecydował się na daleką eskapadę. Fremont nieco spochmurniał. Nic dziwnego. Człowiek, który uważał się za odkrywcę “skarbu", teraz dowiadywał się, że ma on być przezna­czony na jakiś obcy, niezrozumiały dlań cel! Na szczęś­cie Karol szybko wyjaśnił, że nie ma zamiaru ani pra­wa dysponować całością znaleziska. Po czym zwrócił się do antykwariusza i do Piotra:

W waszych rękach spoczywa klucz do tego wszy­stkiego i tylko wy dwaj możecie zadecydować, w jaki sposób należy się podzielić.

Oczywiście, że na cztery części — szybko odpo­wiedział Fremont — a poza tym dla mnie zwrot kosz­tów wyprawy. Obiecałem te koszta pokryć i obietnicę swą podtrzymuję.

A ty, Piotrze? — wyręczyłem Karola w pytaniu.

Chyba tak będzie najsprawiedliwiej — odpowie­dział, lecz w jego głosie wyczułem nutkę wahania.

Carr był człowiekiem oszczędnym, niekiedy skąpym, mimo że od czasu do czasu otwierał szeroko swą kie­szeń na wspólne biesiady ze znajomymi (lub nieznajo­mymi!) w przygodnym saloonie lub barze. Nigdy jednak nie dostrzegłem u niego śladu chciwości. Przypuszczam więc, że jego zawahanie się miało swe źródło w prze­konaniu, że i bez mapy Fremonta dalibyśmy sobie świetnie radę. Antykwariusz był przecież dla Carra człowiekiem obcym i z innego kręgu zainteresowań.

A więc wszystko w porządku — stwierdził Fre­mont. — Byłem od początku przekonany, że się doga­damy. A teraz, jak sobie wyobrażacie planowaną podróż?

W tym momencie Piotr i ja jednocześnie spojrzeliś­my na Karola. Zrozumiałe.

Janie — poprosił Karol — pokaż jakąkolwiek mapę Kanady, byle nie tę Kompanii Zatoki Hudsona. Jest mocno przestarzała i mało dokładna.

Spełniłem jego życzenie.

Popatrzcie — a gdy cztery głowy pochyliły się nad wielkim, kolorowym arkuszem, Karol wskazał pal­cem mały punkcik oznaczony napisem ,,Milwaukee" (mapa obejmowała bowiem również fragment północ­ny Stanów Zjednoczonych). — Stąd — powiedział — koleją przez Saint Paul i Fargo do Winnipeg. Z Winnipeg, również koleją, na zachód, tak daleko, jak tylko to możliwe.

Co pan przez to rozumie? — zapytał Fremont.

To, że nie wiem, czy zakończono budowę północ­nej linii transkanadyjskiej i czy dotarła ona do Edmonton. Bowiem tam właśnie powinniśmy dojechać. Jeśli nie koleją, to wozem. I chociaż jadąc wozem stracimy sporo czasu, nie ma innego sposobu wędrówki.

Przepraszam — przerwał mu Carr — jeśli do Edmonton docierają chociażby pociągi dowożące robot­ników, dojedziemy. Zostawcie to mnie.

Uśmiechnąłem się. Carr posiada niezwykłe zdolności zjednywania sobie ludzi spotykanych na szlaku. Przed laty dostał się w góry Montany jako pierwszy pasażer nie ukończonej jeszcze linii kolejowej. Całkowicie bez­prawnie. Karolowi również znana była tamta eskapa­da, dlatego jednym słowem zaakceptował propozy­cję:

Świetnie!

Dlaczego do Edmonton? — odezwał się Fre­mont. — To nieco okrężna trasa.

Lecz można ją przebyć szybko, bo koleją.

Rozumiem, a dalej?

Z Edmonton powinniśmy dotrzeć do Fort McMurray. Będzie to najwolniejszy odcinek naszej drogi, od­byty wozem.

Dlaczego nie konno?

Bo musielibyśmy posiadać całą kawalkadę jucz­nych zwierząt. Wypadłoby drożej i wcale nie szybciej.

W porządku — zgodził się antykwariusż.

Z Fort McMurray — kontynuował Karol — że­gnamy się z wozem, wsiadamy do łodzi i płyniemy rze­ką Athabaską, prościutko do jeziora o tej samej naz­wie — wskazał palcem. — Później pobrzeżem jeziora do Fort Chipewyan, dalej Rzeką Niewolniczą aż do Fort Smith. Przed Fort Smith natrafimy na pewne kłopoty. Rzeka na przestrzeni kilkunastu mil tworzy bystrzyny i dopiero od Fort Smith staje się spławna na całej swej długości. Innej drogi jednak nie widzę, a co się tyczy bystrzyn, lekką łodzią przebył je niejeden wędrowiec. Rzeką Niewolniczą dotrzemy do Wielkiego Jeziora Nie­wolniczego. Tam wsiądziemy na statek Kompanii Za­toki Hudsona, zabierając oczywiście i łodzie. Ten sta­tek powiezie nas rzeką Mackenzie aż do Fort Norman położonego w miejscu, w którym Mackenzie łączy się poprzez Rzekę Niedźwiedzią w Wielkim Jeziorem Nie­dźwiedzim. Znowu wsiądziemy na łodzie i w ten sposób dotrzemy do jeziora. Nie będę krył, że jest to droga uciążliwa, wymagająca sporo hartu, wysiłku fizyczne­go i ostrożności. Ale każda inna byłaby jeszcze gorsza. Czy są jakieś zastrzeżenia?

Spojrzałem na Karola nie bez podziwu. Kiedyż uło­żył cały ten plan?

Mam pytanie — odezwał się antykwariusz. — Dlaczego dopiero od Fort McMurray pragnie pan pły­nąć? Z Edmonton do Athabaski, jak się orientuję, istnieje krótsze połączenie.

Prawda, lecz Athabaską jest spławna dopiero od McMurray.

Rozumiem. Teraz pytanie drugie: wspomniał pan o łodziach. Ileż łodzi chcecie zabrać?

Dwie — odparł Karol.

Hm... jedna nie wystarczy? Dwie łodzie stanowią nie byle jaki ciężar. Na pewno niejeden raz przyjdzie przenosić je dla ominięcia bystrzyn lub wodospadów, poza tym.,, czy da sobie radę samotny żeglarz, przecież wypadają trzy osoby na dwie łodzie!

Łodzie są bardzo lekkie. Oglądałem je. Ważą po czterdzieści funtów zaledwie.

Pan jest wspaniałym organizatorem — wyznał Fremont. — Wszystko pan przewidział. Jednak, powta­rzam, trzech ludzi na dwu łodziach...

Będzie nas czterech.

Czterech? Uprzedzałem, że na mnie nie ma co liczyć. Ja się do takiej włóczęgi nie nadaję.

Toteż nie pana miałem na myśli.

Nie mnie? — powtórzył zaskoczony Fremont. — Zamierza pan przypuścić do tajemnicy jeszcze jedną obcą osobę?

Nie jest to obca osoba — powiedział Karol.

Kogo miał na myśli" — zastanowiłem się. “Chyba nie byłego trapera, którego pragnął umieścić w firmie braci Norton?"

Ten czwarty nasz towarzysz — wyjaśnił Karol — nie zmieni w niczym ustalonego przez nas podziału. Uważam, że na każdej łodzi powinno być dwu wiośla­rzy.

A jedna łódź nie wystarczy? — z uporem nastawał antykwariusz.

Myślałem nad tym. Przy wędrówce konnej istnie­ją spore szansę zaopatrywania się w mięso. Płynąc ło­dzią od świtu do zmierzchu, z małą jedynie przerwą, nie ma czasu na polowanie. Dlatego zaopatrzenie się w żywność staje się sprawą zasadniczą. Zapasy nie zmieszczą się w jednej łodzi. A poza tym należy się liczyć z ewentualnością, że w drogę powrotną zabierzemy niemały ciężar. Sądząc z tekstu zamieszczonego a mapie, mowa o jakichś workach. Może dwu, może więcej?

No tak — odparł Fremont. — Pańskie rozumowanie jest prawidłowe, lecz moje możliwości finansowe są ograniczone.

Toteż pana głos będzie w tej sprawie decydujący.

Łodzie, o których mówił Karol — włączyłem się do rozmowy — sprzedawane są przez przedsiębiorstwo moich dobrych znajomych, nieledwie przyjaciół, więc jestem pewien, że cena okaże się przystępna.

Zobaczymy — odparł Fremont, chyba niezbyt przekonany. — Jednak łodzie to jeszcze nie wszystko. Chcę zorientować się, chociażby z grubsza, w kosztach całego przedsięwzięcia.

Za dwa dni — obiecał mój przyjaciel — potrafię przedstawić dokładny spis przedmiotów, które należy zabrać.

Dobrze — zgodził się Fremont — a więc spotyka­my się za dwa dni o tej samej porze.

Tutaj — dodałem.

I tak zakończyła się narada. Gdy Carr i Fremont odeszli, natychmiast zagadnąłem Karola:

Kto ma być czwartym?

Ktoś, kogo znam dłużej niż ciebie. Zgadnij.

Wzruszyłem ramionami.

Więc dobrze. Chcę zabrać Roberta Dreera.

Kogo?! — zdumiałem się.

Roberta Dreera. Przecież ci o nim opowiadałem.

Pamiętam. Lecz ten chłopak jest pomocnikiem szeryfa. Przed dwoma laty spotkałem go w Fort Benton.

Wyślę list do Fort Benton, do szeryfa Irvina: Nie sądzę, by mi odmówił “wypożyczenia" chłopca na trzy miesiące.

Vincent Irvin od lat sprawował funkcję szeryfa w miasteczku Fort Benton nad górną Missouri, w sta­nie Montana. Z Karolem zawarł serdeczną znajomość jeszcze w 1876 roku, gdy wędrował z grupą osadników na południe. Karol przyłączył się do tej wyprawy, a póź­niej jako sąsiad Irvina gospodarował na farmie w miejscowości Greenfield, w Teksasie, dopóki katastrofalna paroletnia susza nie skłoniła obu przyjaciół do sprze­daży gospodarstw i do ruszenia na północ w poszuki­waniu lepszych gruntów *. Nigdy ich nie nabyli. Irvin został wybrany szeryfem Fort Benton, Karol zajął się traperstwern, czym zresztą parał się już dawniej. A Ro­bert Dreer, sierota, poznał Karola we wspomnianej karawanie osadniczej, bowiem ciężko chorego chłopca pozostawili tu ciągnący wraz z bydłem na północ kowboje. Jego opiekun, z którym wyruszył w tak daleką drogę, zginął stratowany przez spłoszone krowy. Po­czątkowo Robertem zaopiekowali się Vincent Irvin z żoną, nieco później, gdy urodziło im się dziecko, opie­kę nad chłopcem przejął Karol. I wywiązał się z niej doskonale. Robert ukończył szkołę i pomagał w gospo­darstwie. A kiedy Karol sprzedał farmę, z pomocą Irvina oddał Roberta w służbę szeryfa miasteczka Wichita Falls. Po dwu latach Robert Dreer przeniósł się do Fort Benton i został drugim pomocnikiem Vincenta Irvina.

O tym wszystkim dowiedziałem się od Karola, bo Roberta poznałem znacznie później, wiosną 1889 roku, gdy bawiłem przez dwa dni zaledwie w gościnie u sze­ryfa Fort Benton. Lecz cóż można powiedzieć o kimś, kogo oglądało się tak krótko?

Zaczęły się teraz dla nas dni pełne krzątaniny zwią­zanej ze starannym przygotowaniem przyszłej wypra­wy. Carr na dwa tygodnie powrócił do swoich, aby za­skoczyć rodzinę wiadomością o zaplanowanej eskapa­dzie. Przestrzegłem go, aby nie rozgłaszał historii praw­dziwego czy rzekomego skarbu. W jakim stopniu zasto­pował się do tej przestrogi, nie miałem okazji spraw­dzić. Największy ciężar przygotowań do drogi spadł przede wszystkim na barki nas dwu: Karola i moje, bo antykwariusz stał się jedynie doradcą (z decydującym jednak głosem!) w sprawach finansowych. Na jakości czy przydatności sprzętu znał się niewiele. Na szczęś­cie ma zażyłość z braćmi Norton bardzo ułatwiła za­wieranie handlowych transakcji. Gdy prysły ostatnie lody na jeziorze, a śnieg znikł z ulic, dróg i pól — mie­liśmy już załatwione wszystkie sprawy związane z za­kupem sprzętu: dwu łodzi, namiotu, naczyń i nieprze­makalnych worków na bagaże.

Któregoś dnia zjawił się w moim mieszkaniu Robert Dreer — dwudziestoparoletni chłopak o miłej powierz­chowności i skromnym


Historia ta została opisana w powieści pt. “Łapacz z Sacramento”


zachowaniu. Nastąpiło wrzas­kliwe powitanie z Karolem, którego Robert od czasu do czasu nazywał “szefem", co datowało się z czasów, kie­dy pomagał Karolowi na farmie.

Rzecz jasna, Robert zamieszkał u mnie. Następnego dnia razem z Karolem odebrali od Nortonów pierwszą łódź i poszli nad jezioro wypróbować nabytek. Od tego zaczęła się ich zaprawa fizyczna. Trwała tydzień, pod­czas którego ja nadal cieszyłem się niczym nie skrępo­waną swobodą. Gdy obaj moi goście wracali ledwie zipiąc z ćwiczeń, udzielałem im żartobliwych rad na temat, jak uniknąć przeziębienia po wioślarskiej ha­rówce. Po tygodniu zjawił się Carr i już następnego dnia odechciało mi się żartów. Karol wziął mnie w ostre obroty. Prawie od świtu do późnych godzin popołudniowych tkwiłem w łodzi, strofowany przez srogiego trenera, jakim okazał się mój przyjaciel. Nie wiem, gdzie i kiedy opanował on tak trudną dla mnie sztukę wiosłowania. Teraz zaś starał się intensywnie przelać w mą głowę, a raczej w me dłonie, całą swą mądrość, a że czynił to energicznie — po kilku dniach miałem na rękach skórę startą, a po dalszych — bąble. Krzyż bo­lał, kark drętwiał, nogi trzęsły się pode mną, gdy wresz­cie wychodziłem na brzeg jeziora. Karol twierdził, na pewno nie bez racji, że te dolegliwości z czasem ustą­pią, że każdy początkujący musi swoje odcierpieć, za to później będzie się śmiał z tego.

Istnieją dwa sposoby prowadzenia łódki typu kanoe: można wiosłować klęcząc lub siedząc. I jedno, i drugie bardzo niewygodne. Które gorsze, nie potrafię określić. Karol męczył mnie na oba sposoby i nie stanowiło to dla mnie pociechy, że Carr i Robert cierpieli podobne męki. Zresztą, jak się wkrótce okazało, Piotr nie był nowicjuszem w wioślarskiej sprawności, jedynie od­wykł od niej z biegiem lat. Szło mu więc teraz łatwiej niż mnie. Co się tyczy Roberta — traktował wszystko jako początek wielkiej przygody i czuł się niczym w ra­ju.

Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Skończyły się więc i me wioślarskie trudy, nie dlatego, że Karol uznał naukę za wystarczającą, lecz z powodu wiosny, która zapanowała na dobre. Czas ruszyć w drogę!

I tak któregoś dnia rankiem nadaliśmy kolejowym frachtem swe liczne bagaże, wsiedliśmy do wagonu, że­gnani przez zdenerwowanego Fremonta i obu dowcipkujących Nortonów, i ruszyliśmy ku kanadyjskiej gra­nicy. A propos Nortonów, należy dodać, że były traper, znajomek Karola znalazł zatrudnienie w ich sklepie jako pomocnik eksperta oceniającego jakość sprzętu myśliwskiego.

Podróż koleją, początkowo interesująca, w miarę wydłużania stawała się coraz bardziej nudna, aż wresz­cie dobiegła kresu w Edmonton — stolicy kanadyjskiego okręgu Alberta *. Do Edmonton dotarliśmy już tylko towarowym wagonem, i to dzięki zdumiewającym zdol­nościom dyplomatycznym Piotra, który zdołał przeko­nać przypadkowo napotkanego kierownika budowy odcinka o konieczności zabrania nas i naszego ładunku. W ten sposób osiągnęliśmy zamierzony cel.

Sądziłem, że w Edmonton zabawimy kilka dni i że będę mógł dokładnie zapoznać się z życiem tego ośrod­ka handlu, założonego jeszcze w 1794 roku jako pla­cówka obronna Kompanii Zatoki Hudsona. Nie zacho­wał się jednak ani jeden budynek z tamtych czasów. W roku I807 Edmonton zostało całkowicie zniszczone przez Indian plemienia Blood — odłamu Czarnych Stóp. Wkrótce odbudowane, nadal stanowiło ośrodek handlowy, zresztą drugorzędnego znaczenia. Głównie z powodu braku linii kolejowej łączącej te prawie bez­ludne obszary z rojnymi prowincjami środkowej i wschodniej Kanady.

Dobrawszy sobie do pomocy Roberta, Karol zostawił mnie i Carra na straży naszych ładunków. Nie mogłem się ruszyć nie wiedząc, kiedy wróci, a wrócił dopiero wieczorem. Bardzo z siebie zadowolony, mimo że infor­macje, których zasięgnął w miasteczku, mocno różniły się od uzyskanych w Milwaukee. Nie była prawdziwą wersja głosząca, że dopiero od Wielkiego Jeziora Niedźwiedziego kursują parowce Kompanii Zatoki Hudso­na, dowożące ludzi i


Alberta stała się prowincją Kanady dopiero w I905 r., po przyłączeniu do niej okręgu Athabaska.


towary aż na daleką deltę Mackenzie. Bo oto statek Kompanii wyruszał ze znacznie bliż­szego Edmonton miejsca, mianowicie od tak zwanego Athabaska Landing — prowizorycznej przystani, gdzie znajdują się składy żywności oraz innych towarów transportowanych na północ.

Karol dowiedział się również, że do Athabaska Lan­ding prowadzi z Edmonton znakomita droga, wytraso­wana przez Kompanię Zatoki Hudsona, i że po tej dro­dze jeżdżą zaprzężone w woły ciężkie platformy, tran­sportujące ładunki do przystani na Athabasce.

Ależ to znakomicie! — wykrzyknąłem, a zawtó­rował mi Piotr. — Odpada w ogóle jazda łodzią. Do­trzemy do Mackenzie w luksusowych warunkach.

Robert jakoś nie podzielił mego entuzjazmu, a Karol przecząco pokręcił głową.

Nie? — zapytałem rozczarowany.

Nie — odparł zwięźle. — Z Athabaska Landing parowiec istotnie wyrusza, lecz nie dociera nawet do Fort McMurray. Przed nim koryto rzeki przerywają bystrzyny i katarakty, które można co prawda przebyć łodzią, lecz nigdy statkiem. Dodam, że te bystrzyny są spławne jedynie dla mało obciążonych łodzi. I co byś­my zrobili bez konnego transportu? Przenoszenie ba­gażów brzegiem zajęłoby dwa do trzech dni. Uważam, że szybciej dotrzemy do Fort McMurray wozem. Oczy­wiście ciągnionym przez konie, a nie przez woły. Taki wóz już zamówiłem. Jutro o świcie w drogę!

Karol miał rację. Załadunek, a później wyładunek z parowca naszych bagaży i łodzi, z kolei niebezpieczny spław przez katarakty — wszystko to przemawiało na korzyść lądowej wędrówki do Fort McMurray. I tak też postąpiliśmy.

W okresie tej nieco monotonnej podróży nie wyda­rzyło się nic godnego uwagi. Wspomnę więc tylko, że Athabaska Landing, w którym urządziliśmy parogo­dzinny postój, to osada położona na płaskim, żwirowa­tym brzegu. Kilka szop na towary, sklepik spożywczy, parę domów mieszkalnych pracowników Kompanii — to wszystko.

Nie żałowałem, że bawiliśmy tu krótko. Miejscowość zrobiła na mnie bardzo niekorzystne wrażenie!

Dalej niezła dotąd droga przemieniła się w ledwie przetarty szlak, wijący się pobrzeżem rzeki, lecz woź­nica znał się na swym rzemiośle, jego pomagier okazał się chwackim chłopakiem, a konie ciągnęły znakomicie, nasza czwórka maszerowała raźno, od czasu do czasu tylko przysiadając na wozie. W taki sposób dotarliśmy do Fort McMurray, położonego w miejscu, gdzie rzeka Clearwater wpływa do Athabaski.

Początkowo mieliśmy zamiar tu rozpocząć swój spływ. Ujrzałem na przystani parowiec “Graham" i ponownie zacząłem się łudzić, że dalszą drogę odbędziemy na jego pokładzie. Ale wkrótce okazało się, że do­ciera on jedynie do Fort Chipewyan, na jeziorze Athabaska, a poza tym — uszkodził ster. Naprawa trwać miała trzy dni.

Nasz woźnica zgodził się przejechać jeszcze dwie mile. Po czym spuściliśmy łodzie na wodę i rozstaliśmy się z konnym zaprzęgiem. Tak właśnie zaczęła się na­sza wodna eskapada.


Fort Chipewyan



Świt zastał mnie spacerującego wzdłuż brzegów rze­ki. Moi towarzysze jeszcze spali. Bowiem tym razem mnie przypadły ostatnie godziny warty.

Zająłem się rozpaleniem ogniska, na płaskich kamieniach ustawiłem kociołek z wodą, sprawdziłem stan naszych łodzi i na koniec począłem budzić śpiącą gromadkę. Jak zwykle, Karol i Robert zerwali się pierwsi. Gorzej było z Carrem. Przyzwyczajony przez lata do samotnych wędrówek i do regulowania snu według własnego widzi mi się, zawsze reagował opornie na próby przywrócenia mu przytomności. Więc i teraz musiałem dobrze nim potrząsnąć, zanim, okropnie zie­wając, podniósł się wreszcie.

Nim woda zakipiała w kociołku, Karol zdążył spe­netrować ziemię wokół resztek ogniska nieznanych, wędrowców. Wrócił w porę na gorącą kawę, wędzony boczek i suchary. Nie odezwał się, dopóki nie zakończył śniadania.

Łódź i trzech ludzi — powiadomił nas nabijając fajkę. — Obozowali tu przed trzema lub czterema dniami, ślady są zatarte, jednak można je odczytać. Przypuszczam, że bawili dłużej niż jedną dobę, bo zadeptali sporą przestrzeń. Na pewno są to ci sami wędrowcy z ciężką łodzią, na których trop natrafiliśmy poprzednio. Spróbujcie obejrzeć, może coś przeoczyłem.

Znalazłem trawę zgniecioną po legowiskach, głębo­kie ślady podeszew i obcasów na samej granicy wody, gdzie ziemia zawsze jest wilgotna, dwie puste puszki po konserwach, nieco pokruszonych sucharów i zwęglo­ny płat boczku. Odciski obuwia świadczyły, że nie byli to Indianie. Nic więcej nie odkryłem. Carr i Piotr po­dobnie.

Trochę to dziwne — zauważyłem — że w faktorii nic nam nie powiedziano o tych wędrowcach.

Mówiąc to miałem na myśli nasz parogodzinny po­stój w Fort McMurray, gdzie znajdowała się placówka handlowa wszędobylskiej Kompanii Zatoki Hudsona.

Pytałeś o to, Janie?

Ależ... skąd.

Ponieważ nikt z nas nie zagadnął, czy przed nami wędrują jacyś ludzie, nie uzyskaliśmy na ten temat informacji. Szkoda — stwierdził Karol.

Czy to takie ważne, szefie? — wtrącił się Robert.

Może ważne, może nie. W tych bezludnych stro­nach dobrze wiedzieć, kogo ma się za sąsiada.

Jaki tam sąsiad — lekceważąco wzruszył ramio­nami Carr. — Przecież oni płyną w odległości dobrych kilkudziesięciu mil przed nami. Zresztą jest nas czte­rech, i do tego dobrze uzbrojonych.

Jesteś bardzo bojowo usposobiony, Piotrze — po­wiedziałem. — Co do mnie, wcale nie tęsknię za hukiem strzelb.

I słusznie. Mam nadzieję, że nasze pukawki prze­mawiać będą jedynie do czworonogów — rzekł Karol.

Podejrzewa pan, szefie, że może dojść do jakiejś bitki? — zainteresował się Robert.

Nie podejrzewam i wybij to sobie z głowy — odparł Karol. — Nie jesteśmy w saloonie Dzikiego Za­chodu. Ponieważ jednak ostrożność jeszcze nikomu nie zaszkodziła, wolałbym wiedzieć, kto płynie przed nami.

Chcesz ich gonić, Karolu?

Tak postępując zdradzilibyśmy własną obecność.

Nie.

No, to w jaki sposób pragniesz sprawdzić, kim są ci ludzie? Przy pomocy lornetki? — zakpiłem.

Żachnął się, lecz zaraz odparł z humorem, że wystarczv mu jego własny nos, aby wyczuć niebezpie­czeństwo, gdyby takie miało nam grozić.

Przerwaliśmy rozmowę, bo czas było ruszać.

Tego ranka nasze kanoe płynęło pierwsze, a Karol jakoś zwolnił tempo wiosłowania, co przyjąłem z ukry­tą radością.

Oglądaj się od czasu do czasu, Janie — powie­dział, gdy znaleźliśmy się na środku rzeki — i daj mi znać, gdyby Robert i Carr osłabli.

Lecz druga łódź nie pozostawała w tyle. Jej dziób znajdował się stale w odległości trzech do czterech jar­dów za moimi plecami. Słońce już zdążyło wspiąć się ponad horyzont i zielonkawy nurt wody począł migo­tać niczym lustro. Na prawo i na lewo linia brzegów to rozbiegała się, to zbliżała, a w takich zwężeniach prąd zwiększał się i należało zważać na głazy, które od czasu do czasu ukazywały się na naszym szlaku. Nie­kiedy, gdy rzeka torowała sobie drogę między pagórka­mi, płynęliśmy niby w wąwozie. Wówczas dostrzega­łem jedynie strome zbocza nagiej, czerwonej ziemi, dźwigające się wysoko i zwieńczone ścianami lasu. Kie­dy indziej, gdy wyniesienia oddalały się, jawiła się mym oczom zielona równina traw.

Od czasu do czasu mijaliśmy lejkowate ujścia stru­myków i przy jednym z takich ujść w samo południe stanęliśmy na dwugodzinny postój. Niezmordowany Karol obszedł dokoła spory szmat łąki, zanim pozwolił nam spocząć w cieniu kilkunastu brzóz, o krok od bul­gocącego strumienia. Polubiłem takie przerwy, podczas których nie było nic do roboty — ani rozpalania ognis­ka ani przyrządzania posiłku. Mogłem pogawędzić, zakurzyć fajeczkę i napić się wody. Mogłem spoglądać w niebo, obserwując pierzaste obłoczki, lub gapić się przed siebie, mając przed oczyma rozległą przestrzeń zamkniętą, hen, daleko, sinym pasmem boru. Gdy gle­ba się rozgrzała, bił od niej zapach schnących traw i kwiatów, nad którymi roiło się od małych os i wiel­kich much o błękitnawych skrzydłach. Lekki wiaterek, nikły poszum drzew, a po nim cisza — tak dostojna, że aby jej nie zamącić, zniżaliśmy głos do szeptu. Wresz­cie Karol dawał znak do odjazdu.

Wstawałem niezbyt chętnie, rozleniwiony ciepłem, prawie senny. Skrapiałem twarz chłodną wodą, gramo­liłem się do łodzi i nakrywałem głowę kapeluszem o szerokim rondzie — wiernym towarzyszu wszystkich moich wypraw. Karol pilnował tego zwyczaju, przestrzegając wszystkich, że na rzece, przy bezchmurnym niebie, łatwo nabawić się porażenia.

Wiosła wbite w przybrzeżny piach spychają łódź na głębię. Leniwy nurt nas porywa, woda pluszcze za obu burtami, złocista łacha przesuwa się ku tyłowi, a przed nami szerokie koryto Athabaski wytycza szlak ku dalekiej północy.

Tak działo się każdego ranka, gdy nad ziemią jesz­cze wisiała szarość świtu, i każdego popołudnia, gdy słońce prażyło bezlitośnie, a pot rosił nasze ciała.

Na polowanie nie było ani czasu, ani okazji. Żeby więc urozmaicić posiłki, Karol wziął się do wędkarstwa. I Przed zmrokiem lub rankiem rzucał na wodę naprędce sporządzaną z giętkiej witki wędkę i nigdy nie opuszczało go rybackie szczęście. Nie dziwiłem się. Od lat obserwując mego przyjaciela jako wędkarza przywykłem do jego sukcesów, lecz Carr i Robert wytrzeszczali oczy, gdy w kilkadziesiąt sekund po zarzuceniu wędziska Karol podrywał je gwałtownie wraz z uczepioną do haczyka zdobyczą. Próbowali naśladować go, jednak z bardzo miernym rezultatem.

Mijały dni, mijały noce bez jakichkolwiek niespodzianek jeśli nie liczyć napotykanych od czasu do czasu śladów po ogniskach. Coraz częściej ukazywały się błotniste, oczeretami obrzeżone niziny, nad którymi unosiły się roje moskitów — okropna zmora naszych wieczornych odpoczynków.

Zamiast stopniowo poszerzać swe koryto, Athabaska zwężała się z każdą godziną. Na prawo i lewo od głów­nego nurtu odłączały się większe lub mniejsze odnogi i często przybijaliśmy do brzegu, aby zastanowić się spokojnie nad tym, czy mamy skręcić, czy też płynąć prosto. Wreszcie dostaliśmy się na odcinek rzeki tak kręty i zawikłany, że zwątpiłem w dopłynięcie gdzie­kolwiek. Sądziłem, że jest to martwe koryto zakończo­ne bezdrożnym bagniskiem. Do takiego wniosku dopro­wadziła mnie obserwacja stale słabnącego prądu. Wędrując tędy samotnie, na pewno bym zawrócił. Karol uparł się i wskazując na kompas i mapę dowodził, że płyniemy skrajnym północnym ramieniem Athabaski, i na pewno we właściwym kierunku. Nie pomylił się. Już gasło słońce, gdy widnokrąg nagle zogromniał. Czerwone błyski zamigotały na olbrzymim niczym mo­rze obszarze wody.

Jezioro! — krzyknąłem, a ten krzyk podchwycili Robert i Carr. Karol ograniczył się jedynie do krótkiej uwagi:

Przecież mówiłem...

Okolica wyglądała ponuro: niski, grząski brzeg porastała łoza, dalej widniała bezdrzewną pustynia. Jed­nak przyszło nam nocować właśnie tutaj. Nim słońce zdążyło skryć się za horyzontem, nadciągnęły ze wschodu zwały gęstych chmur, a wiatr dźwignął na lustrze jeziora pierwszą, drugą, dziesiątą falę. Każda była po­tężniejsza od poprzedniej. Pieniste bałwany poczęły grzmocić płaski brzeg, wpływać do ujścia Athabaski i mącić jej spokojny nurt. O dalszym spływie nie było co marzyć. Wyciągnęliśmy łodzie na ląd, wydobyli skła­dany namiot. Jego zmontowanie kosztowało nas sporo wysiłku. Wiatr wyrywał płachty z rąk, metalowe pod­pory waliły się na ziemię, a podtrzymujące je linki raz po raz tworzyły splątane węzły. Na koniec uporaliśmy się z niewdzięczną robotą, lecz zaledwie wsunęliśmy się do środka, niebo rozbłysło z krańca po kraniec, a póź­niej zahuczał przeciągły grzmot. Lunął deszcz tak gęsty, jakby z nieba spadały nie krople, lecz wodospad Niagary. Ten potop trwał aż do północy, później rosił już tylko kapuśniaczek.

Szczękaliśmy zębami z zimna, tuląc się jeden do drugiego. Tuż przed świtem Karol próbował rozpalić ognisko — bezskutecznie. Przez cały następny dzień siąpiło bez chwili przerwy. Czarne niebo wydawało się dotykać powierzchni jeziora, po którym gnały szare fale rozbijając się z szumem na wybrzeżu. Dopiero po dwu dniach deszcz przestał padać, wyjrzał rąbek słoń­ca, lecz wicher nadal hulał. Znowu próbowaliśmy roz­palić ognisko. Wreszcie się udało. Jakże teraz chwali­łem Karola za jego upór, gdy jeszcze w Milwaukee, wbrew moim i Carra protestom, postanowił kupić na­miot.

Trzeciego dnia wiatr przegnał chmury i słońce wyj­rzało w całej okazałości. Jednak jezioro nadal było burzliwe. Wreszcie czwartego dnia przestało wiać. Zwinęliśmy manatki, zepchnęli łodzie i wzdłuż brze­gów ruszyliśmy na północ. Była to dłuższa trasa. Krót­sza wiodła w poprzek jeziora, lecz ciągle jeszcze wyso­ka fala stanowiła dla naszych chwiejnych kanoe zbyt poważne niebezpieczeństwo. A poza tym — tracąc brzeg z oczu, łatwo było zabłądzić na tak bezmiernym obsza­rze wód.

I tak wpłynęliśmy na szlak, który w 1789 roku prze­mierzył Aleksander Mackenzie celem odkrycia drogi do Pacyfiku. Srogiego wówczas doznał rozczarowania.

Zamiast Pacyfiku znalazł u kresu swej podróży lodo­wate wody Oceanu Arktycznego. Lecz to pozornie nie­udane przedsięwzięcie umożliwiło późniejsze zbadanie północnych ziem, a skromnemu urzędnikowi Kompanii Północno—Zachodniej przyniosło wieczystą sławę. Z bie­giem lat Kompania Północno—Zachodnia połączyła się się z Kompanią Zatoki Hudsona. Jej to pierwszą faktorię ujrzeliśmy w Fort McMurray, a następną mieliś­my napotkać w Fort Chipewyan, położonym na krańcu jeziora Athabaska, w miejscu, skąd wypływa Rzeka Niewolnicza. Aleksander Mackenzie odbył swą podróż na trzech kanoe, mając ośmiu ludzi, z czego tylko pię­ciu białych. Poza tym dodatkowa grupa czerwonoskórych służyła mu za myśliwych i tłumaczy. Do tej pory nie napotkaliśmy ani jednego z tubylczych mieszkań­ców tych ziem. Gdy głośno wyraziłem swe przypusz­czenie, że widocznie od czasów pana Mackenzie chyba wszyscy tutejsi Indianie wyginęli, Karol roześmiał się:

Zapewne jest ich mniej niż przed stu laty, ale ręczę, że jeszcze ich ujrzysz.

A jacy to Indianie? — zapytał Robert.

Slave, Dogrib i Hare. Ci ostatni zamieszkują pół­nocne brzegi Wielkiego Jeziora Niedźwiedziego.


Dogrib, a raczej dog rib (ang.) — psie żebro. Hare (ang.) —Zając. S I a v e (ang.) — niewolnik. Nazwy te przyjęły się z bie­giem lat, zastępując niezbyt zrozumiałe pierwotne, w autochto­nicznych językach.



Co za śmieszne nazwy! — zakrzyknął chłopak.

Nie takie śmieszne, jak ci się wydaje. Bo na przy­kład nazwa “Dogrib" pochodzi od żebra jakiegoś mi­tycznego psa, który według wierzeń plemiennych był praprzodkiem tej grupy Indian. “Hare" wywodzi się z masowych polowań na zające, a wcale nie świadczy o tchórzostwie, podobnie jak nazwa “Slave" nie jest hańbiąca, chociaż z taką intencją nazwali ongiś to plemię jego wrogowie i sąsiedzi, Indianie Kri.

A po jakiemu będziemy z nimi gadać? — zanie­pokoił się Carr.

Nie ma kłopotu. Wszystkie te plemiona należą do grupy językowej Athabasków. Ich język niewiele się różni od języka Nawajów i Apaczów z Nowego Meksy­ku. Pamiętasz, Janie?

Hm... — mruknąłem — coś mi tam jeszcze w gło­wie pozostało, jednak chyba niezbyt wiele.

Nie przejmuj się, tutejsi Indianie znają sporo słów angielskich, na pewno się dogadasz.

Należy tu wspomnieć, że w roku 1883 obaj bawiliśmy wśród Nawajów, a w roku następnym — wśród Apa­czów. Jednak nie za wiele przyswoiłem sobie z ich języka. Przeważnie rozmawialiśmy łamaną angiel­szczyzną. Stąd brały się me wątpliwości. Za to Karol władał mową Indian znakomicie.

Wszystko ma swój kres, więc i kresu dobiegła mo­zolna podróż wzdłuż brzegów jeziora. Mozolna, ponie­waż nie pomagał nam prąd rzeki. Zbyt często musieliśmy zmagać się z pędzącą naprzeciw dokuczliwą falą. Wreszcie dobrze po południu ujrzałem na wysokim brzegu lśniące bielą zabudowania.

Fort Chipewyan! — radośnie poinformował Ka­rol.

Przyjrzałem się osiedlu. Ani śladu fortyfikacji czy obwałowań. Po prostu — mała wioska z niskimi domami i wysoką wieżyczką kościoła.

To ma być fort? — zdumiałem się. — Chyba się mylisz, Karolu. Gdzie palisady, gdzie blokhauzy ze strzelnicami?

Widać są już zbyteczne. Zapewniam cię, że jest to właśnie Fort Chipewyan. Na setki mil dokoła nie istnieje żadne inne osiedle. To stąd Aleksander Mackenzie wyruszył łodziami w drogę ku nie zbadanej pół­nocy. Mocniej wiosłem, Janie! Przybijamy.

Ominęliśmy drewniany pomost i kilka kroków dalej werżnęliśmy dziobem kanoe w żwirowaty brzeg. Wy­skoczyłem na ląd. W chwilę później łódź Carra i Ro­berta zazgrzytała na kamykach. Teraz mogłem dokład­niej przypatrzeć się budynkom. Jak już wspomniałem, Fort Chipewyan bynajmniej fortu nie przypominał. Rząd pomalowanych na biało domków z belek, z nor­malnymi oknami, ciągnął się wzdłuż brzegów jeziora. Nieco na południe wznosiły się długie, niskie szopy, chyba magazyny zaopatrzeniowe, jeszcze dalej widnia­ły eleganckie wille, zapewne siedziby urzędników Kom­panii. Tam Karol i ja skierowaliśmy swe kroki. Mimo widocznego niezadowolenia, Piotr z Robertem zgodzili się zostać na straży naszego dobytku.

Przed wysoką budowlą, na wyniosłym maszcie łopo­tała brytyjska flaga, a obok przechadzał się tam i z po­wrotem szeregowiec Północno—Zachodniej Konnej Policji w swej szkarłatnej bluzie i okrągłym kapeluszu z szerokimi kresami. Sądziłem, że Karol tu właśnie bę­dzie chciał zasięgnąć języka.

Nie — odparł. — Po co? Rozglądajmy się, Janie. Może zauważymy biuro Kompanii Zatoki Hudsona. Oni mają najlepsze informacje.

Wysiliłem wzrok. Dostrzegłem kilka koni przywią­zanych do pali, trzy ładowne wozy, paru ludzi w robo­czych ubraniach, dźwigających pokaźne skrzynie, na koniec dwu innych — tak zajętych rozmową, że gdy do nich podszedłem i zagadnąłem o siedzibę Kompanii, musiałem powtórzyć pytanie.

Kompania? — zdziwili się. — Cały fort, wszyst­kie budynki stanowią własność Kompanii. O kogo więc chodzi?

Karol zbliżył się i poprosił o wskazanie domu kie­rownika faktorii,

Pana Perleya?

Oczywiście.

To tam, trzeci budynek, ten z werandką. Lecz Perleya nie ma w domu.

A gdzie jest?

Jeden z zagadniętych spojrzał w błyszczące słońcem niebo, jakby szukał na nim zegara, i odparł:

O tej porze na pewno w głównym magazynie. A wy skąd?

Z Fort McMurray — odparłem.

Przecież statek jeszcze nie przybył.

Płynęliśmy łodzią — wyjaśnił Karol.

Ho, ho! Sto pięćdziesiąt mil * z okładem. Toście zuchy! Zaprowadzę was. Cześć, Fred! — pożegnał się z towarzyszem.

I poszliśmy. Spośród kilku ludzi, których dostrzeg­łem po drodze, żaden nie sprawiał wrażenia osoby za­jętej jakąś ważną pracą. Ich powolne ruchy odpowiadały leniwemu spacerowi odpoczywającego mieszczu­cha. A poza tym żaden z nich nie nosił broni. Zagad­nąłem naszego przewodnika. Uśmiechnął się:

Po raz pierwszy tutaj?

Po raz pierwszy — odparłem.

Od razu widać. Dlaczego taki mały ruch i tak sennie? Bo to nie sezon. Jeszcze nie ściągnęli Indianie z łowieckich wypraw. Dopiero za jakiś tydzień będzie­my się z przemęczenia nosem podpierać. Że nikt nie nosi pukawek? Owszem, nosi, kiedy wybiera się na po­lowanie, ale na co dzień? Po co dźwigać zbędne że­lastwo?

Tak tu bezpiecznie? — zapytałem.

Bezpiecznie — przytaknął. — Zdarza się co pra­wda niekiedy, że gdy nasi czerwoni bracia nieco sobie popiją, awantura gotowa. Dlatego rzadko kiedy sprze­dajemy im wódkę, a i to w niewielkich ilościach. Normalnie są łagodni jak baranki. Po cóż mieliby na—


150 mil równa się ok. 240 km. I30


padać na faktorię? Przecież z niej żyją. Bez pośred­ników mogą tu sprzedawać futra za dobrą cenę i ku­pić wszystko, co im jest potrzebne do życia. Agenci naszej Kompanii zawsze starali się utrzymywać po­prawne stosunki z tutejszą ludnością, ba, często po­średniczyli w zawieraniu pokoju pomiędzy wrogimi plemionami. Kompanii zależało na skórkach, a wojny przeszkadzały polowaniom. Czy nie jest tak?

Zgodnie przyznaliśmy, że ma rację. Moje wyobra­żenie o tych dzikich ziemiach ulegało radykalnej zmia­nie. Zbyt szybko, jak się później okazało...

Pełni nowych informacji dotarliśmy przed drewnia­ne schodki wiodące na małą werandkę. Za nią widniał półmroczny korytarz. U góry wisiał szyld z napisem: “Kompania Zatoki Hudsona. Fort Chipewyan. Biuro i magazyn główny".

To tu — stwierdził nasz przewodnik — powie­dzą wam, gdzie jest teraz Perley. Cześć!.

Odwrócił się na pięcie i odszedł. Długa, barakowa budowla, do której wkroczyliśmy, na zewnątrz wy­glądała jak skład towarów, chociaż w jej bocznej ścia­nie błyszczały szyby okiennych otworów.

Podczas mych wypraw z Karolem wielokrotnie od­wiedzałem różnego rodzaju placówki handlowe zagubio­ne wśród bezdroży wielkiego kraju i nic — zdawałoby się — nie sprzedające. Rzadko kiedy w ich skromnych wnętrzach gościł klient. Lecz były to jedynie pozory. Podczas lata istotnie mało kogo interesowała zawartość szuflad i sklepowych półek. Lecz na jesieni i zimą, gdy nadchodziła pora wielkich łowów, gromadzili się tu myśliwi z końca świata, biali i czerwonoskórzy tra­perzy, aby nabyć prowiant, amunicję lub popróbować smaku whisky. Pod koniec zimy lub wczesną wiosną ci sami goście wypełniali wnętrze budyneczku wonią nie wyprawionych skór, dymem obozowych ognisk i ostrym odorem nie mytych od miesięcy ciał. Z końcem bowiem zimy rozpoczynały się dostawy futer. Później następował martwy sezon.

Jakże skromnie wyglądały sklepiki handlarzy i małe faktoryjki kanadyjskiej Kompanii w zestawieniu ze wspaniałościami budowli Fort Chipewyan! Czegoś po­dobnego dotąd jeszcze nie oglądały me oczy.

Wkroczyłem za Karolem w głąb korytarza. Pociąg­nąłem nosem. Znajome zapachy skóry, octu, kawy, smoły, surowego drewna i czegoś tam jeszcze. Nawet bez napisu nad wejściem łatwo przyszło odgadnąć, że tu mieści się ów magazyn główny.

Oswoiwszy się z półmrokiem dostrzegłem szereg biało malowanych drzwi. Ciągnęły się z przerwami po lewej i po prawej stronie korytarza. Karol szedł śmia­ło, jak gdyby był tu codziennym gościem. Minął pier­wsze drzwi, minął drugie, trzecie. Zatrzymał się przed czwartymi.

To tu — powiedział.

Skąd wiesz?

Wskazał palcem napis: “Sekretariat kierownika".

Lecz skąd wiedziałeś, że tu istnieje jakiś sekre­tariat?

Mój traperski zmysł mi podpowiedział.

To może ci jeszcze powie, jak wygląda kiero­wnik?

Owszem. Elegancki jegomość w średnim wieku, schludnie ubrany.

Sprawdzimy — odparłem naciskając klamkę.

Za drzwiami znajdował się niewielki pokój wypo­sażony w biurko i trzy fotele. Na białych ścianach wisiały kolorowe reklamówki. Na jednej z nich ele­gancki młodzian w traperskim stroju dzierżył w pra­wicy zieloną blaszaną puszkę z firmą Kompanii i na­pisem “Herbata". Uwaga zamieszczona obok informo­wała, że produkty dostarczane przez Kompanię znaj­dują się w hermetycznych, odpornych na ogień i wodę opakowaniach. Za biurkiem tkwił równie ele­gancki młodzian, wprawdzie nie w traperskim ubra­niu lecz z czupryną tak samo gładko ulizaną. Odzia­ny w lśniącą koszulę i czarny krawacik przypominał przeciętnego pracownika wielkiego banku jakiejś me­tropolii.

Młodzieniec podniósł się na nasz widok.

Skórki? — zapytał rzeźwym głosem. — Zapro­wadzę panów do kantoru. Dużo tego?

Ani jednej — oświadczył Karol.

Ach... — stropił się urzędnik — to fatalnie, lecz kredytu udzielamy jedynie naszym stałym klientom, jeśli więc...

Nieporozumienie — wyjaśniłem. — Nie mamy skórek, nie szukamy kredytu.

Przepraszam. Czym mogę służyć?

Pragniemy rozmawiać z panem Perleyem.

Z kierownikiem? — w jego głosie zabrzmiał ak­cent zdziwienia.

Z nim samym — poparł mnie Karol.

Proszę spocząć — szerokim gestem wskazał fo­tele. — Zaraz sprawdzę, czy jest.

Skłonił się i zniknął w następnym pokoju. Ledwie zdążyłem usiąść, gdy drzwi się otwarły. Młodzian skło­nił się powtórnie:

Pan Perley czeka.

Wkroczyliśmy do kolejnego pomieszczenia. Był to gabinet z lśniącym biurkiem, stołem, szafą i krzesłami obitymi skórą. I z panem Perleyem — oczywiście. Stwierdziłem natychmiast, że traperski zmysł nie za­wiódł Karola. Kierownik faktorii okazał się w każ­dym calu znakomicie odzianym człowiekiem, w śnieżnobiałej koszuli, czarnych spodniach i butach wy­glansowanych tak, że bił od nich blask niczym od morskiej latarni. Miał lekko szpakowate włosy, lekko

opaloną, pociągłą twarz i życzliwy uśmiech na war­gach.

Witajcie i siadajcie — zagaił. — Przybysze z da­lekiego świata są tu mile widziani. Czego wam po­trzeba? Nasza faktoria posiada wszystko. Od szpilek po nowoczesną broń myśliwską.

Tak wypadł wstęp do pogawędki. Pan Perley zakrzątnął się na zapleczu swego biurka i wyczarował trzy szklanki oraz butelkę z napisem “Old Canadian Club".

Poczęstujcie się.

Następnie wydobył pudełko cygar.

Jesteście tu po raz pierwszy?

Tak — potwierdził mój przyjaciel. — Dlatego nam zależy na rzetelnej informacji, a wiadomo, że najlepszą można uzyskać w faktoriach Kompanii.

Słusznie — ucieszył się Perley. — Wiemy o wszystkim, co się dzieje w promieniu stu mil, na szlaku Athabaski, a nawet dalej. Żeby rzec prawdę, nic się tu teraz nie dzieje. To dobrze, chociaż z dru­giej strony można wściec się z nudów. Trafiliście na właściwą porę. Za tydzień, za dwa ściągną tu tłumy indiańskich łowców i zacznie się wiosenny targ. Nie będę miał ani sekundy wolnego czasu. Pijcie — dolał do szklanek po równo whisky i bulgocącej pęcherzy­kami gazu wody.

To chyba musi być interesujące — zauważyłem.

Przepraszam, co właściwie?

Skup skór od Indian. Pokiwał głową.

Może dla nowicjuszy, lecz nie dla mnie. Han­dlowaliście kiedy z czerwonoskórymi?

Nigdy.

A... — zawahał się — spotkaliście kiedy Indian?

Tu jeszcze nie — odpowiedział Karol. — Kraina wygląda na wymarłą.

A gdzie?

W Górach Skalistych. Bawiliśmy w wioskach Czarnych Stóp — wyręczyłem szybko przyjaciela, po­nieważ czułem, że pan kierownik bierze nas za greenhornów. Bardzo mnie to ubodło.

W Nowym Meksyku u Apaczów — dodał Ka­rol — w Oklahomie u Komanczów, w Arizonie u Nawajów...

Spojrzał na nas przenikliwie i cicho gwizdnął.

Kochani przyjaciele, kim wy właściwie jesteś­cie? Urzędnikami na służbie waszyngtońskiego Biura do Spraw Indian, a może mierniczymi trasującymi drogi dla żelaznego konia?

Zaprzeczyliśmy wesoło. Wyjaśniłem, że nasze wy­prawy mają na celu poznanie własnego kraju, że przy okazji nieco polujemy, lecz jedynie dla zaspokojenia własnych potrzeb. Pominąłem całkowicie traperskie zajęcia przyjaciela. Dlaczego? Wydało mi się (słusznie czy niesłusznie), że ujawniając działalność Karola — polującego w Kanadzie, a sprzedającego futra w Sta­nach — zniechęcę do nas pana kierownika. Przecież Karol uszczuplał zasoby kanadyjskich futer z oczy­wistym uszczerbkiem dla interesów Kompanii Zatoki Hudsona. Co prawda, monopol na handel skórami Kompania już dawno utraciła, ale na pewno nie spo­glądała życzliwym okiem na traperskich “indywidualistów". W obawie że Karol przy swej prawdomów­ności napomknie o wyprawach na północ, skierowałem rozmowę na inne tory, powtórnie zapytując, jak prze­biega handel z Indianami.

Jak po grudzie, jak po grudzie.

Brak skórek?

Nie, lecz zupełnie nieprawdopodobny stosunek Indian do rzeczywistości.

To znaczy?

To znaczy, że dostarczany towar oceniają nie według jego praktycznej wartości, lecz miarą wysiłku, jaki włożyli w jego zdobycie. Myślę oczywiście o fu­trach i skórach. Wojownik, który dobrze się nabiegał za zwierzyną, żąda za nie najlepsze futro więcej od tego, który ustrzelił ładną sztukę bez wysiłku. Poza tym i jeden, i drugi słabo orientują się w wartości pieniądza. Stąd prowadzimy przeważnie handel wy­mienny.

Jak to wygląda?

Chodzi panu o szczegóły? Otóż rozmawiamy z każdym łowcą oddzielnie. Pojedynczo wpuszcza się ich do kantoru. To oni proponują cenę. Od razu nie do przyjęcia.

Ba — zauważyłem — ileż to razy wędrowni han­dlarze oszukiwali czerwonoskórych traperów? Ile razy płacono za piękną niedźwiedzią skórę butelką najtań­szej okowity lub dziurawymi kocami, bronią rozla­tującą się po pierwszym strzale, bezwartościowymi paciorkami dla indiańskich sąuaw...

W tym miejscu urwałem, trochę przerażony swą gwałtownością.

Lecz Perley tylko się uśmiechnął:

Mówi pan prawdę, jednak Kompania nigdy nie prowadziła takiego handlu, żeby nie utracić dostaw­ców. Wędrowny handlarz raz bawi tu, raz gdzie in­dziej i unika Indian, których zdołał oszukać. Co in­nego my, którzy mamy stałe faktorie. Niektóre z nich istnieją od ponad stu lat w tych samych miejscach. Na przykład Fort Chipewyan pełnił swą handlową funkcję już przed wiekiem, jeszcze jako placówka Kompanii Północno—Zachodniej. Na pewno o tym wie­cie. Lecz wracam do sprawy handlu z tubylcami. Oto zjawia się wojownik z pękiem skór. Należy je pose­gregować i bardzo dokładnie obejrzeć. Z kolei zaczy­na się targ, trwający niekiedy kilka godzin. Wreszcie sprzedawca odchodzi z towarem, który otrzymał jako zapłatę, a nasz pracownik oddycha z ulgą, zadowolo­ny że pomyślnie załatwił klienta. Lecz to złudzenie, bowiem najczęściej ten sam klient powraca, żądając dopłaty. Okazuje się bowiem, że jego towarzysze, gdy im zaprezentował swój nabytek, wyśmiali go, nazwali głupcem, który dał się oszukać “bladym twarzom". Targ zaczyna się od nowa i to, co można by załatwić w pół godziny, przeciąga się na pół dnia. Jeśli groma­da łowców skórek jest liczna — skup wydłuża się do ponad miesiąca, mimo że pracujemy od świtu do no­cy. Gdy wreszcie wiosenny handel dobiegnie kresu, ledwie trzymamy się na nogach. Ot, i tak to wygląda. A teraz służę informacjami.

Chcemy dotrzeć do Wielkiego Jeziora Niewolni­czego — powiedział Karol.

Potrzebujecie koni?

Nie, płyniemy łodzią.

To uważajcie na bystrzyny. Traficie na nie zaraz za Rzeką Psią, dopływem Niewolniczej.

Bardzo niebezpieczne?

Dla dobrego wioślarza głupstwo, lekkie kanoe łatwo się przemknie.

Wieziemy ciężki bagaż.

Wyprawa? Zresztą nic mi do tego, jednak ostrze­gam, że ciężki bagaż musicie przenieść lądem.

A statek? — zapytał Karol. — Podobno kursuje po Jeziorze Niewolniczym?

Oczywiście. Od pierwszego czerwca do pierwsze­go października. Bardzo dobry statek. Ile to było kło­potu ze sprowadzeniem kotła! Pamiętam tamte czasy... Czy zatrzymacie się nad Niewolniczym, czy je­dziecie dalej, na Mackenzie?

Na Mackenzie.

Wycieczka krajoznawcza?

Tak, i pewnie zapolujemy...

Powodzenia, lecz uważajcie! Nie jest dobrze, gdy w jednej i tej samej okolicy polują dwie grupy ludzi nie wiedzące nic o sobie. Łatwo wtedy zamiast czworonoga ustrzelić... dwunoga.

Zdziwiły mnie takie słowa, Karola również, bo szyb­ka zapytał:

Czy nad Mackenzie ktoś urządza polowanie? W którym miejscu?

Przed paroma dniami bawiło tu przejazdem trzech ludzi z łodzią. Powiadali, że jadą zapolować nad Wielkim Jeziorem Niedźwiedzim, więc jeśli i wy w tamte strony...

Dziękujemy za ostrzeżenie — odparł mój przy­jaciel — wątpię, byśmy mogli się spotkać, przestrze­nie niezmierne, a ludzi mało.

Oczywiście, może się jednak zdarzyć... Przepra­szam na chwilę.

Podniósł się z fotela i opuścił gabinet.

Wygląda na to, że nasi tajemniczy poprzednicy zmierzają w tym samym kierunku — zauważyłem pół­głosem.

Wygląda na to... — powtórzył Karol.

Na dalszą wymianę uwag nie starczyło nam czasu, bo kierownik powrócił.

Będziecie tu nocować? — zagadnął zasiadając za biurkiem. — Mamy gościnny pokój, właśnie na dwie osoby.

Jest nas czterech — sprostował Karol.

Czterech? W jednej łodzi?

W dwu.

To gorzej — zafrasował się.

Damy sobie radę — pocieszał go Karol.

Nie wątpię. Ale liczyłem na to, że sobie dłużej pogadamy.

Był wyraźnie zmartwiony.

Proszę nas odwiedzić — zaproponowałem. — Porozmawiamy przy wieczornym ognisku, jeśli wolno będzie je rozpalić.

O tym zadecyduje sierżant Leahy. Chodźmy do niego.

Kilka minut później wkraczaliśmy do siedziby po­sterunku Pólnocno—Zachodniej Konnej Policji.

Nieprzytulny pokój o gołych ścianach, stół, dwie ławy i barwna chorągiew w kącie na stojaku. Zza stołu podniosła się “czerwona kurta" z sierżanckimi naszywkami na rękawach.

Halo, Jack! — odezwał się nasz przewodnik.

Halo, Ben! Co nowego?

Przyprowadziłem gości.

Siadajcie. Traperzy?

Panowie chcą nocować nad jeziorem, przy ogni­sku.

Nocujcie. Mamy teraz spokojne czasy. Ale uwa­żajcie, by nie zaprószyć ognia.

Podziękowaliśmy za zezwolenie. Perley uznał te­mat za wyczerpany i zagadnął sierżanta:

Co z Geraldem?

Źle. Gorączka nie ustępuje. Nie wiem, co po­cząć. Należałoby przetransportować go na południe. Ale w takim stanie? Fatalna historia!

Nastawiłem uszu, zerknąłem na Karola. Mrugnął do mnie i lekko skinął głową.

Przepraszam — wtrąciłem się — czy ktoś za­chorował?

A tak — burknął sierżant. — Każdemu może się to przytrafić.

Czy... czy mógłbym go zobaczyć? Sierżant zmarszczył się.

Po co? — zagadnął ostrym tonem. — Czy to wasz znajomy?

Mój przyjaciel jest lekarzem — pospieszył wy­jaśnić Karol.

Leahy przyjrzał mi się dokładnie, chyba po raz pierwszy.

Znachor? Dobrzy znachorzy są wśród Indian, bia­li kiepsko znają się na tych sprawach. To jest myśl! — zwrócił się do Perleya. — Należy sprowadzić indiańskiego czarownika. Co o tym sądzisz?

Osłupiałem słysząc takie słowa! Lecz Perley przyjął je inaczej.

Hm... można spróbować. Podobno Psie Ucho cie­szy się sławą w tej dziedzinie.

Prawda! Nie wiesz, gdzie on się obraca? Zanim padła odpowiedź, rzekłem głośno:

Nie jestem znachorem!

Nie? — zdziwił się policjant. — A kim?

Jestem lekarzem — oświadczyłem.

I to znakomitym chirurgiem — dodał Karol.

Leczy ludzi na preriach? — nieprzyjemnie za­żartował policjant.

W mieście, w Milwaukee — odparł za mnie mój towarzysz.

To zmienia postać rzeczy — półgłosem zauważył Perley. — Może jednak...

Sierżant poskrobał się za uchem. Propozycja zakło­potała go.

Dobrze — oświadczył po chwili milczenia. Zirytowało mnie to. Kto inny gorąco podziękowałby za niespodziewaną pomoc, ten zaledwie raczył zgodzić się. Pal go licho!

Spojrzałem ostro na sierżanta. Dopiero teraz zauwa­żyłem charakterystyczne rysy jego twarzy: lekko wystające kości policzkowe. Jasne! To Metys! Stąd ta skłonność ku praktykom czerwonoskórych.

Ruszyliśmy czwórką w głąb domostwa. Przeszliśmy przez salkę, na której stały starannie zasłane piętro­we prycze, a później korytarzykiem do mniejszego po­koju z dwoma metalowymi łóżkami. Jedno było puste na drugim spoczywał nakryty barwnym kocem jakiś mężczyzna.

Gerald — powiedział sierżant — zaraz będziesz zdrów jak ryba. Ten pan — wskazał na mnie — jest lekarzem.

Leżący uśmiechnął się, lecz nie był to radosny uśmiech, raczej grymas.

Karolu — poprosiłem — przynieś, wiesz co. Skinął głową i wyszedł. Chodziło o moją skrzynkę, w której woziłem środki opatrunkowe i trochę podstawowych leków.

A teraz — rzekłem do sierżanta — potrzebna jest miednica z ciepłą wodą, mydło i czysty ręcznik.

Wytrzeszczył na mnie oczy:

Czy to konieczne?

Konieczne — odpowiedziałem twardo.

Stał przez chwilę. Czułem, że nie wie, jak ma po­stąpić. Nie ufał mi. Wreszcie zdecydował się:

Ben, poczekaj na mnie — i wyszedł.

Zacząłem wypytywać pacjenta o objawy dolegli­wości, aż wreszcie sierżant wrócił, a wraz z nim zja­wił się jeszcze jeden żołnierz — szeregowiec, dźwigający dzbanek, miednicę, stołek i mydło wraz z ręcznikiem. Zrzuciłem kurtę, zakasałem rękawy i dobrze wy­szorowałem dłonie. Tymczasem przyszedł Karol z mo­ją apteczkę.

Panowie — odezwałem się wycierając ręce — proszę nas zostawić samych. Obecność zbyt wielu osób nie sprzyja lekarskim badaniom.

Dostrzegłem, jak sierżant nachmurzył się. Jednak opuścił pokój wraz z Perleyem.

Zostań, Karolu — poprosiłem — może będziesz mi potrzebny.

Odkryłem chorego, pomogłem mu ściągnąć koszulę. Zbadałem bardzo dokładnie. Wszystkie objawy wska­zywały na silne zatrucie organizmu. Czym? Oczywiście jakąś potrawą. Pacjent nie potrafił jednak przypo­mnieć sobie, co mu tak zaszkodziło. Chorował już od tygodnia, niczym nie leczony. Zaaplikowałem mu śro­dek przeczyszczający, przywołałem sierżanta i poin­formowałem go o wynikach badań. Ucieszył się.

Całą noc powinien ktoś przy chorym czuwać. W razie pogorszenia proszę mnie natychmiast zawołać.

Jeszcze raz podziękował. Później, gdy opuściliśmy izbę, spytał, czy nie potrzebujemy żywności lub amu­nicji. Wreszcie zaproponował nocleg dla dwóch osób w swej własnej kwaterze; dwóch pozostałych mogło skorzystać z gościny agenta. Grzecznie odmówiliśmy. Na naszych łodziach znajdował się spory bagaż, a i sa­me łodzie stanowiły nie lada gratkę dla człowieka znającego się na rzeczy. Prosić sierżanta o wystawie­nie warty nie chciałem. I tak rozstaliśmy się, odpro­wadzani do bramy przez obu funkcjonariuszy samot­nej placówki.

W połowie drogi do jeziora wybiegł naprzeciw Piotr Carr, mocno zaniepokojony tak długą naszą nieobec­nością.

Myślałem, że was przymknęli!

Cóż znowu! — odpowiedział Karol. — Po prostu zabawiliśmy się w mały szpital.

Carr klasnął dłońmi:

Rozumiem! Doktor znowu znalazł pacjenta. Jak pan to robi?

Doprawdy... nie wiem — stwierdziłem. — Nieco przeraża mnie myśl o chorych, którzy w tych stro­nach nie znajdują lekarzy.

Istotnie — wtrącił Karol — ponura to sytuacja. Na szczęście tutejsi ludzie posiadają żelazne zdrowie. Myślę, że ten Gerald wylizałby się i bez twej pomocy, Janie, tylko że trwało by to dłużej. A chyba najważ­niejsze, że zyskaliśmy przychylność pana sier­żanta. Nie podoba mi się ten jegomość.

Ani mnie. Lecz teraz nie odmówi nam pomocy w razie potrzeby.

Nad brzegiem krążył zaniepokojony Robert.

Co się stało, szefie?

Et, głupstwo — odezwał się Carr. — Pan doktor założył tu szpital.

Chłopak wytrzeszczył oczy. Spojrzał na mnie, spoj­rzał na Karola.

Szpital? — zdumiał się.

W kilku słowach wyjaśniłem sytuację, lecz Carr próbował nadal żartować z Roberta, plotąc banialuki na temat moich pacjentów.

W tym miejscu wypada zaznaczyć — bez żadnego samochwalstwa — że dzięki mej podróżnej apteczce niejednokrotnie zdołałem postawić na nogi kilka ofiar saloonowych bójek oraz paru napotkanych podczas wędrówek traperów, chorych z najrozmaitszych po­wodów.

Rozpalamy ognisko — zarządził Karol. — Ście­mnia się i wkrótce zawita do nas gość.

Jaki gość, szefie?

Agent Kompanii Zatoki Hudsona. No, jazda do roboty. Musimy przygotować specjalną ucztę.

A niby z czego? — wyraził wątpliwość Carr. — Może być jedynie fasola w sosie pomidorowym lub wędzony boczek.

To na nic. On ma na pewno fasoli i boczku po­wyżej nosa. Spróbuję złowić kilka ryb.

Zabrał sznurek do wędziska, haczyki i odszedł pozo­stawiając nam troskę o opał i ognisko. Kłopot wynikł niemały. Mokre drzewo z trudem zajęło się płomieniem, a później dymiło straszliwie. W takiej sytuacji zastał nas Karol. Wrócił z dwoma pięknymi rybami. Carrowi oczy zabłysły na ten widok. Chwycił nóż i za­jął się oprawianiem zdobyczy. Później począł smażyć, a raczej opiekać płaty rybiego mięsa na rozżarzonych węglach. Niebawem zjawił się kierownik faktorii z bu­telką whisky i... dwoma bochnami chleba. Tym dru­gim prezentem najbardziej nas ucieszył, od wielu dni przecież żywiliśmy się tylko sucharami. Konieczne podczas długiej podróży, nie zastąpią chleba.

Znam pragnienia wędrowców — pochwalił się Perley. — W pana ręce, doktorze — i wręczył mi oba bochenki.

O mało go nie uściskałem.

Jutro dam wam na drogę cztery — obiecał.

Jeśli jutro wyruszymy — odpowiedziałem, nie bacząc na decyzję Karola. — Nie mogę opuścić mego pacjenta.

Pan jest wspaniały, doktorze! — zakrzyknął. — Muszę wypić pańskie zdrowie! Dajcie kubki!

Sięgnęliśmy, po naczynia, a Perley hojnie je napeł­nił. Chyba zbyt hojnie. Lecz trudno go było za to winić. W tym zabitym deskami zakątku musiał często nudzić się jak mops.

Wypiwszy duszkiem whisky, sięgnęliśmy po wynik kucharskich manipulacji Carra. Ryby okazały się zna­komite, chleb — cudowny.

Słońce skryło się za horyzontem, mrok powoli ogar­niał ziemię, a wraz z mrokiem nadeszła cisza. Wiatr ustał i słychać było jedynie delikatny plusk fal omy­wających piaszczysty spłacheć lądu, kilka kroków od naszego biwaku. Siedzieliśmy w kręgu ogniska (które wreszcie przestało dymić), paląc fajki i gadając. Za­pytałem agenta o okolicznych Indian.

Czipewajowie — odparł. — Od nich wywodzi się nazwa fortu. A poza tym, nieliczne grupy plemienia Kri.

Nie ma kłopotów?

Żadnych. Cały ich wysiłek jest skierowany na dostarczanie faktorii skórek futerkowych.

Bobry?

Nie tylko. Czarne niedźwiedzie, skunksy, lisy, kuny, niekiedy gronostaje i szczury piżmowe.

Z tego wynika, że tutejsza placówka policji nie­wiele ma do roboty.

Hm... różnie bywa. Przecież to jest kanadyjskie pogranicze, im dalej na północ, tym większa pustka. Prawdziwy raj dla wszystkich, którzy zadarli z prawem, jeśli te obszary można rajem nazwać. Nadchodzi jedna, dwie, trzy informacje, gdzieś z południa, o lu­dziach poszukiwanych z powodu przestępstw, z podej­rzeniem, że skierowali się w te właśnie strony. I te­raz kłopot! Bo przecież odnalezienie osoby poszukiwa­nej, to konieczność przetrząśnięcia terenów o powierz­chni setek mil kwadratowych. I tego, w przypadku Fort Chipewyan, ma dokonać pięciu policjantów! Tylu ich mamy.

I dokonuje?

Dokonuje! Zadziwiający instynkt mają ci ludzie. Tylko Indianie górują nad nimi w sztuce tropienia, i to nie zawsze. Czerwonoskórzy często pomagają po­licji, co zresztą wcale nie wynika z szacunku dla pra­wa ,,bladych twarzy", lecz z czysto osobistej sympatii do sierżanta Leahy. Jego matka była Indianką.

A więc nie pomyliłem się, twarz zdradziła ta­jemnicę.

Żadna to tajemnica. Ale niech mi pan powie, doktorze, co pana skłoniło do wyprawy na północ?

Opowiedziałem o swej “szpitalnej" znajomości z Ka­rolem Gordonem i o jej konsekwencjach.

Perley słuchał uważnie, a jeszcze uważniej Robert Deer, który o tej sprawie wiedział tylko tyle, ile zdra­dził mu Karol. A więc raczej niewiele.

Gdy skończyłem, włączył się znany z gadulstwa Piotr. Historia jego życia rozrosła się w pełną fan­tazji bajkę, którą opowiadał blisko godzinę.

Prawdziwy cud, że po tym wszystkim jeszcze chodzisz po tej ziemi — stwierdził ironicznie Karol, gdy Carr wreszcie umilkł.

Oczywiście, że cud — z powagą przyznał Piotr. — I wreszcie zamilkł.

Gdzie możemy spotkać Indian? — zapytałem wracając do przerwanego tematu.

Doprawdy... nie wiem. Może na północnym pobrzeżu jeziora. W lecie Czipewajowie najczęściej ło­wią tam ryby. Cóż, wszystko to są plemiona koczow­nicze. I chociaż w wędrówkach nie przekraczają gra­nic swych terytoriów, aby nie wchodzić w paradę są­siadom, granice te zakreślają obszary o tysiącach mil kwadratowych powierzchni. Dlatego nie sposób odpo­wiedzieć dokładnie na pańskie pytanie. Co innego w zi­mie. O, wówczas mógłbym z dużym prawdopodobień­stwem określić miejsca pobytu poszczególnych grup myśliwskich.

W zimie?! — wykrzyknąłem. — Wyobrażam so­bie, co tu się dzieje, gdy śnieg zawali szlaki, trudne do przebycia nawet latem.

Nie jest tak źle, doktorze, nie jest tak źle. Wy­starczą dobre rakiety, a można wędrować, dokąd się chce. Wszyscy Indianie używają rakiet. Niektórzy sa­nek i psich zaprzęgów. Ale w ogóle z naszą zimą to wielka przesada. W Fort Chipewyan opady śnieżne nie są większe niż w Montrealu czy Halifaxie, a mrozy rów­nież nie zawsze ostrzejsze niż na południu. Przyjedzie tu jeden lub drugi greenhorn, odmrozi sobie uszy, a póź­niej rozpowiada lub opisuje “okropną zimę". Niewiele w tym prawdy. Uszy można sobie odmrozić również do­brze w Ottawie, a przecież Ottawa nie jest biegunem mrozu!

Roześmiałem się z tego wywodu i chociaż nie w pełni go podzielam (bo w relacjach traperów mniej dobrotli­wie przedstawiała się północnokanadyjska zima) — nie zaprzeczyłem. Przez grzeczność.

A skąd pan wie, gdzie zimą koczują tubylcy?

Od nich samych. Bo chociaż najczęściej zjawiają się tu wiosną, w okresie łowów zimowych również. Przychodzą do nas kupować amunicję, rakiety, obuwie lub sanie.

Odbija pan sobie letnią nudę — wtrącił się Carr. — Jest się z kim nagadać.

Nagadać? Kochany panie, chyba nie zna pan zwy­czajów czerwonoskórych.

Ja nie znam? — oburzył się Piotr. — Setki razy spałem w ich tipi. Siadywałem przy ogniskach.

Oczywiście, i w tym stwierdzeniu tkwiła gruba prze­sada. Wiedziałem, że Piotr tylko jeden raz, i to krótko, gościł w indiańskiej wiosce, a w dodatku... przymu­sowo. Jakie więc ,,setki razy"?

Jeśli tak — odparł agent — to musi pan wiedzieć, że Indianie są małomówni i bardzo trudno skłonić ich do dłuższej pogawędki. Może ten i ów wojownik okaże się bardziej rozmowny, ale to należy do rzadko­ści.

Mimo to — upierał się Carr — miałem sporo oka­zji, żeby sobie pogawędzić z czerwonymi braćmi.

To miał pan wyjątkowe szczęście. Przedziwma hi­storia wydarzyła się pewnemu agentowi Biura do Spraw Indian w Waszyngtonie. Powierzono mu pieczę nad sporym rezerwatem w Południowej Dakocie. Na terenie tego rezerwatu powstał spór pomiędzy przed­stawicielami dwu plemion o łąkę, na której pasły się ich stada, Kilkadziesiąt lat wcześniej taki spór zostałby rozstrzygnięty przy pomocy tomahawków i strzelb. Jed­nak obecnie wojownicy doszli do wniosku, że wzajem­na walka spowoduje mało przyjemną interwencję “dłu­gich noży", jak nazwano kawalerię Stanów Zjednoczo­nych. Zwrócili się więc do agenta, aby zwołał zebranie mężczyzn celem pokojowego rozwiązania sporu. Ozna­czono godzinę, dzień i miejsce spotkania. W tym oznaczonym dniu, o ósmej rano agent przybył konno pod samotną pinię rosnącą wśród stepu. Nie zastał nikogo. Ponieważ znana mu była niepunktualność Indian, po­stanowił zaczekać. Minęła jedna godzina, minęła druga. Agent stwierdził że widać wszystko pomylił: godzinę, dzień i miejsce. Po upływie następnej pół godziny z ra­dością ujrzał galopującą grupę wojowników. Zeskoczyli z koni, powitali “bladą twarz" uniesionymi dłońmi i w milczeniu zasiedli półokręgiem wokół samotnego drzewa i agenta. W kilkanaście minut później nadjechała następna grupa i również rozsiadła się na obwodzie koła. Agent był pewien, że któryś z przybyłych zagai zebranie. Lecz nikt nie zabrał głosu. Minęła go­dzina. Agent wstał i przemówił w ten mniej więcej sposób:

Moi czerwoni bracia wezwali mnie tutaj, abym roz­patrzył ich spór. Lecz próżno czekam na głos mych braci. Jak długo mamy siedzieć w milczeniu?"

Po takim pytaniu powstał jeden z wodzów.

Jesteśmy wdzięczni naszemu bratu — powiedział — że zechciał przybyć na zebranie. Dzięki jego obecno­ści zdołaliśmy przemyśleć całą sprawę i znaleźliśmy jej sprawiedliwe rozwiązanie. Dziękujemy".

Po tym krótkim przemówieniu obie grupy wskoczyły na mustangi i rozjechały się.

Agent napisał obszerny raport i wysłał go do Biura do Spraw Indian. Ta historyjka, prawdziwa w każdym calu, doskonale ilustruje małomówność Indian.

Znakomity przykład — stwierdził Karol. — O tym samym mówi pewna dykteryjka, którą usłysza­łem przed laty. Otóż pewnej nocy na prerii, przy płonącym ognisku siedziało trzech mężczyzn: biały traper oraz dwu zaprzyjaźnionych z nim czerwonoskórych wojowników. Milczeli. Nie opodal ogniska, pogrążony w mroku wznosił się stożkowaty namiot, tipi. Nagle, bez jednego słowa, starszy z wojowników podniósł się

I skierował w stronę namiotu. Zniknął w jego czarnym wnętrzu. Siedzący przy ognisku usłyszeli stłumiony okrzyk. Po chwili Indianin wolnym krokiem wyszedł z namiotu, zbliżył się do ognia i usiadł. Jego policzki nosiły wyraźne ślady zadrapań i krew ściekała po nich kroplami, nie odezwał się jednak ani słowem. Po kilku minutach drugi wojownik udał się do tipi. I tym ra­zem rozległ się głuchy okrzyk, a gdy Indianin wrócił, jego oblicze było również podrapane. Biały traper długo czekał na wyjaśnienie, w końcu zaciekawiony sam wszedł do namiotu. Ale momentalnie wyskoczył z niego, klnąc przeraźliwie: “Czemu moi bracia nie uprze­dzili mnie, że w tipi leżą widły?!" Gruchnęliśmy śmiechem.

Noc już zapadała, gdy agent pożegnał się z nami. Miałem nadzieję, że tym razem unikniemy wartowania, Karol uparł się jednak, twierdząc, że sąsiedztwo fortu wcale nie chroni nas przed nieproszonymi wizytami czworonożnych lub dwunożnych gości. Na pociechę zgo­dził się nie wyruszać w drogę przed świtem, jak do­tychczas bywało, i dalszą podróż uzależnić od stanu zdrowia mego pacjenta.

Objąłem wartę jako ostatni w kolejce. Nie budziłem towarzyszy, gdy przedranne mgły poczęły Się kłębić nad ziemią i nad wodą, tworząc nieprzenikliwą szara­wą zasłonę, której grubość malała z każdą chwilą. W miarę jak mgła opadała, stojący na pagórku dom zdawał się unosić ku niebu. Później na wschodzie wy­strzeliły znad horyzontu różowo—zielonkawe blaski po­rannej zorzy. Zakwakała dzika kaczka na powitanie dnia. Nad gładką jak szkło taflą jeziora załopotały pta­sie skrzydła, zaćwierkał niewidoczny mieszkaniec nad­brzeżnych zarośli. Mgła wsiąkła w ziemię. A nad da­lekim rozlewiskiem jeziora ukazał się czerwony rąbek słońca. Gdy połowa dziennej gwiazdy wyjrzała z wody, zbudziłem naszą gromadkę.

Po śniadaniu poszliśmy z Karolem do osady. Sierżant Leahy spacerował przed siedzibą posterunku. Na nasz widok krzyknął: — Halo! — i prawie wybiegł nam na spotkanie, — Wspaniale, doktorze! — zawołał ściskając mą dłoń. — Gerald zdrów jak ryba. Chodźcie do niego.

Nazwany Geraldem policjant zdrów jak ryba na pew­no jeszcze nie był. Co prawda, gorączka całkowicie ustąpiła, lecz pozostało silne osłabienie — skutek mego leku. Był to zupełnie normalny objaw. Wydobyłem z kieszeni sześć proszków o silnie dezynfekującym dzia­łaniu i wręczyłem je sierżantowi.

Proszę dopilnować, aby zażywał po jednym pro­szku trzy razy dziennie, przez dwa dni. Przez te dwa dni nie wolno mu jeść mięsa i pić mleka. Jest teraz bardzo osłabiony, proszę go zwolnić z wszelkich zajęć na trzy dni.

Oczywiście, doktorze. Wszystko będzie tak, jak pan zarządził. Ale... czym mamy go karmić, skoro mięsem nie wolno?

Kaszą — odparłem — i ziemniakami. Chyba ma­cie kaszę?

Przytaknął. Wszystko wyglądało na to, że jeszcze przed południem opuścimy Fort Chipewyan. Zamierze­nie zostało udaremnione wspólnym wysiłkiem sierżanta i agenta. Nie żywiliśmy do nich żalu z tego powodu i tylko jeden Karol nie był zadowolony.

Otóż zostaliśmy zaproszeni na pożegnalny obiad, aby chociaż w ten sposób — jak to sformułował Leahy — odwzajemnić się za pomoc lekarską. Piotr i Robert cie­szyli się z zaproszenia zupełnie jak dzieci.

Ponieważ przyjęcie miało się odbyć dopiero o piątej po południu, musieliśmy zrezygnować z odjazdu, a tym samym pozostało nam sporo wolnego czasu, z którym nie wiadomo było, co począć. Gdyby nie agent. Pewien, że nie zawita doń żaden interesant (,,a jeśli zawita, to poczeka" — stwierdził), poprowadził naszą czwórkę wzdłuż jeziora. Widząc, że przed wyruszeniem przewie­sił sobie przez ramię mocno sfatygowany remington, zapytałem, czy zamierza polować.

Och, nie. Zła pora dnia i zła pora roku. Lecz w tych stronach lepiej nie rozstawać się z bronią.

Więc jednak Indianie! — wyrwał się Robert.

Cóż znowu! Mówiłem, że są łagodni jak baranki. Lecz licho nie śpi. Niekiedy można napotkać niebez­pieczną “bladą twarz", przybyłą tu z południa z tajem­niczych przyczyn. Chociaż tacy raczej unikają sąsiedz­twa policyjnych posterunków.

A drapieżne czworonogi?

I tak, i nie. Indianie co pewien czas gadają o grizzlim.

Czy to możliwe — zdumiał się Karol. — Szary niedźwiedź tutaj?

Ba, jakoby istnieje nizinna odmiana szarych nie­dźwiedzi. Jeszcze większe olbrzymy niż te z gór.

Wielokrotnie bawiłem w Kanadzie — kręcił gło­wą bez przekonania Karol — co prawda nie w tych stronach, lecz nigdy o tym nie słyszałem.

Proszę pana, to wciąż mało znana kraina. Rozma­wiałem z Indianinem, który mnie zapewniał, że widział tropy grizzli.

Po takim stwierdzeniu przerzuciłem przez plecy mój winczester, a Karol uczynił to samo.

Bardzo malowniczo wyglądały brzegi jeziora: raz płaskie, to znów wznoszące się skalnymi wiszarami, na których rósł czarny bór o tak gęstym poszyciu, że bez użycia siekiery człowiek nie mógłby wedrzeć się w je­go głąb. U boku Karola często zapuszczałem się w lasy dalekiego zachodu, zwanego dzikim, lecz nigdy nie za­grodził nam drogi bór tak gęsty, tak trudno dostępny jak ten.

Mówił pan o niebezpiecznych ludziach — zagad­nąłem agenta — a ta trójka wędrowców, o której pan wspominał? Jakie robiła wrażenie?

Pokręcił głową:

Widziałem ich bardzo krótko, zamieniliśmy za­ledwie kilka słów. Nie potrafię nic konkretnego powie­dzieć. Zapytajcie sierżanta, on ich wypytywał przez dobre pół godziny.

Zbliżyliśmy się do bagnistej rzeczki, która swym brudnym łożyskiem wlewała wody do jeziora. Tu i tam w nadbrzeżnym mule widniały głębokie odciski racic — dowody buszowania wielkich i dzikich mieszkańców la­sów i prerii.

Łosie — stwierdził Karol.

Piesza wędrówka wszystkim wyszła na dobre. Po ty­godniach siedzenia w łodzi długi spacer przywrócił nam sprawność fizyczną, a prócz tego skrócił czas oczekiwa­nia na zapowiedzianą ucztę.

Gdy wróciliśmy do obozowiska, było już dobrze po godzinie czwartej. Perley odszedł, aby pomóc sierżan­towi w przygotowaniu przyjęcia. Lecz w pół godziny później zjawił się wraz z Leahym, aby nas ceremonial­nie zaprosić na obiad.

A bagaże? — zatroskał się Karol.

Wartownik otrzymał rozkaz pilnowania waszych łodzi. Chodźcie, panowie!

Przyjęcie odbyło się w którymś z pokoi policyjnego budynku i obfitowało w tak wyszukane tu, na dalekiej północy, potrawy, jak ziemniaki, zielony groszek (oczy­wiście konserwowy) oraz makaron w pomidorowym so­sie — produkty nieosiągalne przy obozowych ogniskach. Do tego zaserwowano nam pieczeń z łosia oraz smażo­ne ryby. Główną atrakcją stało się piwo — hojny dar agenta. Gdy pomyślałem, ile kosztować musi sprowa­dzenie tu jednej chociażby butelki, straciłem ochotę na ten znakomity trunek.

Gawędziliśmy o tym i o owym, lecz przede wszystkim zaspokajaliśmy ciekawość gospodarzy. Kiedy już waż­ne i mniej ważne informacje o ostatnich wydarzeniach cywilizowanego świata zostały przekazane, przyszła ko­lej na opowieści z własnego życia. Każdy z naszej czwórki prawie że opowiedział swój życiorys. Oczywi­ście najbarwniej Piotr Carr.

Skorzystałem z chwili przerwy, aby zagadnąć sier­żanta o trójkę wędrowców, która zjawiła się w forcie na cztery dni przed naszym przybyciem.

Powiadali, że wyprawiają się nad Wielkie Jezioro Niedźwiedzie, aby zapolować. Coś mi się u tych lu­dzi nie spodobało. Odwiedziłem ich obozowisko, obejrzałem łódź. Niech mi kto powie, doktorze, po co myśli­wym kilof i łopata? Bodajby mi włosy wyrosły na dło­ni, jeśli nie widziałem trzonka łopaty i żelaznej oprawy kilofa!

Nie pytał pan o to?

Owszem. Odpowiedzieli, że i jedno, i drugie na­rzędzie jest bardzo przydatne przy budowie ziemianki. Pragną w niej zamieszkać nad jeziorem. Przewidują, że polowanie potrwa kilka miesięcy. Wszystko to uważam za kłamstwo. Jakiż myśliwy buduje sobie stałe miejsce pobytu? Raczej prowadzi koczowniczy tryb życia, jak wszyscy tutejsi Indianie. Z obowiązku ostrzegłem, że statki Kompanii zawieszają żeglugę na Mackenzie i Wielkim Jeziorze Niewolniczym już w pierwszych dniach października. Kto się spóźni, będzie miał trud­ności z powrotem. Odparli, że jakoś dadzą sobie radę. Ci ludzie nie wyglądali na nowicjuszy. Musieli więc wiedzieć, że w tych stronach zimy są wczesne. Kra ukazuje się na tutejszych wodach już w październiku,, co prawie uniemożliwia żeglugę. Dlaczego więc mówili, że zamierzają pozostać przez kilka miesięcy? Podejrze­wam, że chodziło im o to, abym nie znał prawdziwego terminu ich powrotu, bo głowę daję, że październikowy termin to kłamstwo.

Czym pan je tłumaczy? — zapytał Carr.

Sądzę, że mają zamiar transportować coś, o czym nie chcą, abym się dowiedział.

Na pewno złoto! — wykrzyknął Carr. — To są poszukiwacze, a nie żadni myśliwi.

O złocie w tych stronach nic nie słyszałem, choć siedzę tu od ośmiu lat. Wiadomość o odkryciu złotej żyły rozniosłaby się po całym kraju z szybkością bły­skawicy. Płyniecie w tym samym kierunku, co tamci. Być może zdarzy się wam odkryć prawdziwy cel ich wyprawy. Lepiej jednak trzymać się z daleka. Taka moja rada.

Pomyślałem w tej chwili, że gdyby sierżant pogrzebał w naszych kanoe, znalazłby w nich nie jedną, lecz trzy łopaty, nie mówiąc o górniczych kilofach. Prawdziwym zrządzeniem losu stała się dla nas choroba jednego z policjantów. Dzięki niej zdobyliśmy w Fort Chipewyan zaufanie i dwu przyjaciół.

Słońce zachodziło, gdy wstaliśmy od stołu. Przed odejściem odwiedziłem mego pacjenta. Czuł się znako­micie, a ja miałem prawo nie martwić się już dłużej o niego. Powiedziałem to sierżantowi. Wyraził żal, że tak prędko przyszło rozstanie, i zaprosił na dłuższy po­byt, gdy będziemy wracać. Wręczył mi dwie puszki pemikanu. Wystarczy wsypać trochę tego wysuszonego, sproszkowanego mięsa do wrzątku, aby uzyskać bardzo pożywną, o znakomitym smaku zupę. Pemikan, wynale­ziony przez Indian w czasie kiedy niezliczone stada bi­zonów wędrowały przez prerie północnoamerykańskie, dziś produkowany był przez firmy “bladych twarzy", nie z bizoniego, co prawda, lecz z wołowego mięsa. Jak się przekonałem, pemikan białych w niczym nie ustępo­wał produktowi czerwonoskórych, ba, nawet był smacz­niejszy, bo nie zawierał paskudnych dodatków w po­staci sierści zwierzęcej i grudek cuchnącego łoju. Był więc to prezent nie do pogardzenia. Lecz jeszcze więk­szą radość sprawiło nam odręczne pismo sierżanta, coś w rodzaju listu polecającego, zaadresowane do komen­danta placówki policyjnej w Fort Smith — ośrodka administracyjnego Terytoriów Północno—Zachodnich, niejako stolicy tych obszarów *. Podobny list wręczył mi Perley do swego przyjaciela, agenta Kompanii Za­toki Hudsona w tym samym forcie. Dodatkiem do li­stu stały się obiecane cztery bochenki chleba. — Na pewno wyruszycie przed świtem — stwierdził

Perley. — O tej porze jeszcze śpię. Więc już teraz mó­wię: żegnajcie i do zobaczenia w powrotnej drodze.

Uścisnęliśmy sobie dłonie i powróciliśmy do swych łodzi nad jezioro.

Byliśmy nieco zmęczeni obfitym jedzeniem, gadani­ną no i ... pewnym nadmiarem napojów! Z tej to przy­czyny Karol zgodził się zrezygnować z obowiązku noc­nych wart. No i zaspaliśmy haniebnie! Obudziła nas po­budka, jaką na apel poranny odgrywa tu na trąbce dy­żurny policjant. Słońce zdążyło



Od I935 r. stolicą Terytoriów Północno—Zachodnich jest Yellowknife, osada, która w I970 r. uzyskała prawa miejskie.

wdrapać się ponad linię horyzontu. Zwijaliśmy się jak w ukropie.

Agent widać dojrzał ze szczytu wzniesienia nasze ło­dzie, bo nim pospiesznie zjedliśmy śniadanie, przygnał do nas pytając o przyczynę opóźnienia. Ze wstydem musieliśmy przyznać, że to wczorajsza uczta stała się tego powodem. Bardzo nam pomógł przy pakowaniu bagaży (przez cały ten czas okropnie się bałem, czy nie dojrzy naszych łopat i kilofów). Przed samym ze­pchnięciem łodzi na wodę wręczył Karolowi olbrzymią puszkę z mieloną kawą. Nie chciał być gorszy od sier­żanta!

Na koniec wsiedliśmy, wiosła plusnęły.

Szczęśliwych łowów! — zawołał. — Nie zapom­nijcie o nas!

Odkrzyknęliśmy. Nasze łodzie skierowały się ku otwartej płaszczyźnie wody. Po paru minutach szpaler krzewów i drzew zakrył budynki fortu.

Płynęliśmy niezbyt daleko brzegu, aby nie przeoczyć ujścia wypływającej z jeziora Rzeki Niewolniczej. To jej nurt miał nas ponieść najkrótszą drogą do Wielkiego Jeziora Niewolniczego, kolejnego etapu wędrówki.


Nieznajomy


Rzeka Niewolnicza okazała się szlakiem wodnym ra­czej niewielkiej szerokości, spławnym dla łodzi, lecz na pewno nie dla dużych statków. Płynęła wolno, tocząc swą obrzydliwie zamuloną wodę przez płaski kraj. Je­dynie na początku drogi ujrzałem czerwone, wystające z głębi ziemi skały. Później towarzyszył nam już tylko bór sosnowy, gdzieniegdzie przerywany kępami wierzb i gęstwą niskich zarośli. Od czasu do czasu osmalone lub całkowicie poczerniałe kikuty drzew tworzyły po obu stronach posępną dekorację. Takie wypalone ogniem połacie sprawiały przygnębiające wrażenie na widzu — wymarło w nich wszelkie życie i lata miną, nim zazie­leni się znowu spopielała ziemia, nim powrócą ptaki i czworonożni mieszkańcy boru. Co było przyczyną po­żarów? Beztroska indiańskich traperów, może pioruny letnich burz, a może jakieś inne przyczyny powodowały samozapalenie się przesyconych żywicą sosen? Nie wiem.

Nieco dalej białe gaje brzóz ukazały się na podmo­kłych nizinach, a w zasięgu wzroku — czarne, posępne wyniosłości, najprawdopodobniej pokryte gęstwiną szpilkowej puszczy.

Słońce stanęło u szczytu nieba bijącego żarem. Nie przypuszczałem, że wiosna na północy może okazać się bardziej gorąca od wiosny na południu Ameryki: w Teksasie, Nowym Meksyku czy Arizonie. Zdaje się, że Karo­lowi nadmiar słońca również mocno począł dokuczać, bo gdy zauważyliśmy na prawym brzegu zalesiony ostrówek, skierował łódź wprost na trawiaste, niską skarpę. Pognałem w cień drzew i dlatego pierwszy do­strzegłem na ziemi złamany cybuch fajki.

Popatrz, Karolu — rzekłem — oto cenne znale­zisko. Czyżby tu wypalono fajkę pokoju? — zażarto­wałem. — A może to nowy ślad po wyprzedzającej nas trójce myśliwych?

Obejrzał uważnie teren.

Ktoś tu gościł przed kilku dniami, trawa już zdą­żyła się wyprostować, dlatego nie sposób stwierdzić, ile osób zabawiało się fajkami. Może istotnie są to ci trzej wędrowcy, o których opowiadał sierżant Leahy?

Carr i Robert, umocowawszy swe kanoe, siedli obok nas.

To na pewno jacyś poszukiwacze złota — włączył się Piotr do rozmowy. — Starym i przezornym zwycza­jem ukrywają cel swej podróży. Cichcem i milczkiem podążają do sobie tylko wiadomych miejsc.

Przecież sierżant twierdził, że tu w okolicy nie ma żadnych żył złota — zauważyłem.

W okolicy może nie, lecz dalej...

Wykluczone — sprzeciwił się Karol. — Tutejsze posterunki wzajemnie informują się o wszelkich wy­darzeniach godnych uwagi i Leahy wiedziałby o złocie, nawet gdyby je odkryto hen daleko, u ujścia Mackenzie.

Więc może tu chodzi o coś innego?

O rudy miedzi lub pokłady węgla? — zaśmiałem się.

Ach, nie. Lecz na przykład... drogocenne kamie­nie! — rzucił Carr.

Piotrze, Piotrze, zbyt daleko ponosi cię fantazja. Drogie kamienie tutaj? Żeby to w Górach Skalistych!

Na nizinach nigdy dotąd nie znaleziono wartościowych kamyczków.

No to po co wiozą łopaty i kilofy?

Bo wędrują po to samo, co my! — wykrzyknął Robert. — Przecież to jasne.

Obawiam się, Robercie, że masz słuszność — po­twierdziłem.

Nie ma na to żadnych dowodów — wtrącił się Carr. — Jakim sposobem mogliby dowiedzieć się o “na­szych" workach?

Jakim sposobem? — zirytowałem się. — Sposo­bów jest mnóstwo, chociażby czyjeś nieostrożne gada­nie.

Ależ, doktorze! O co mnie pan posądza?

Dajcie spokój — zauważył Karol. — W ten spo­sób nie dojdziemy prawdy. Może to tylko zbieg okolicz­ności, że tajemnicza trójka zmierza, podobnie jak my, do Wielkiego Jeziora Niedźwiedziego. Jednakże zbyt bliskie jej sąsiedztwo byłoby dla nas wielce kłopotliwe. Należy zachować czujność, to wszystko. Na jałowe spo­ry szkoda czasu.

Zgodnie uznaliśmy takie stwierdzenie za słuszne i przerwaliśmy dyskusję. Leżąc w cieniu drzewa obser­wowałem w milczeniu płynące po niebie malutkie, pie­rzaste obłoczki. Południowe odpoczynki stanowiły naj­przyjemniejsze przerwy w naszej podróży. Że nieco mo­notonne? Lecz byliśmy zawsze zbyt zmęczeni, aby się nudzić.

Około drugiej Karol dał sygnał do odjazdu. Woda prysnęła pod wiosłami, migotliwe kropelki rozbłysły w słońcu niczym garść diamentów, a szary nurt zami­gotał srebrem.

Jak stwierdził Karol, mieliśmy do przebycia dwieście sześćdziesiąt dwie i pół mili *, taką bowiem długość po—


262,5 mili równa się ok. 420 km.

siada w przybliżeniu Rzeka Niewolnicza. Ile z tego po­zostało już za nami! Chyba nie więcej niż dwadzieścia mil. Zachowując taką szybkość, można dotrzeć do Wielkiego Jeziora Niewolniczego w trzynaście lub czternaście dni, nie przemęczając się nadmiernie. Re­szta wydawała się fraszką. Przecież i nasze łodzie, i nas samych przyjmie na pokład parowiec Kompanii i wy­sadzi już na Mackenzie, przy ujściu rzeczki wypływa­jącej z Wielkiego Jeziora Niedźwiedziego. Dopiero znacznie później okazało się, że uwzględniać należy nie­przewidziane okoliczności. I to zawsze!

Płynęliśmy blisko brzegu. Zapadał zmierzch, więc Karol począł wypatrywać miejsca na nocne obozowisko. Wypatrywałem i ja. Właśnie przy tej okazji między dwiema kępkami zielonych wiklin, tuż nad wodą, spo­strzegłem małe zwierzątko o czarnym futerku i z dwo­ma śnieżnobiałymi pasami biegnącymi od nasady głowy aż ku puszystemu ogonowi. Czworonóg nie stropił się naszym widokiem, nie okazał lęku. Przyglądał się nam uważnie, a potem odwrócił się i podniósł ogon.

Na wodę! — krzyknął Karol przeraźliwie. — Szyb­ciej!

Wiedziałem, o co mu chodzi, i aż spociłem się ze stra­chu. Pracując jak parowe maszyny na najwyższych obrotach, wyprowadziliśmy kanoe na środkowy nurt, a później w stronę przeciwległego brzegu. Spóźnienie o kilka sekund groziło katastrofą.

Bo w chwilę później łagodnie wyglądające zwierząt­ko wypuściło, a raczej wystrzeliło w naszym kierunku strumień cieczy. Poczułem okropny odór, wstrzyma­łem oddech nie przestając szybko wiosłować. Na szczę­ście rzeczny prąd pomógł nam wydostać się z opresji. Gdyby choć jedna kropla padła na naszą odzież lub czółno, prawdopodobnie musielibyśmy przerwać podróż, tym łagodnym czworonogiem, który nas zaatakował, był skunks, popularnie zwany śmierdzielem. Ta nazwa wyjaśnia wszystko. Skunks jest groźny dla otoczenia tylko dlatego, że posiada gruczoły wypełnione cuchną­cą cieczą, którą potrafi wytryskiwać na odległość pra­wie dwudziestu stóp. Gdy jedna kropla padnie na ubra­nie, czyni je na długie tygodnie nieużytecznym — tak przeraźliwie śmierdzi! Nie pomaga nawet wielokrotne pranie, a jedynym sposobem pozbycia się odoru jest zakopanie skażonego przedmiotu czy odzieży w ziemi. I to co najmniej na kilkanaście dni. Gdyby nasz skunks zdołał trafić w kanoe — musielibyśmy je porzucić.

Carr, który siedział na dziobie drugiej łodzi, zorien­tować się w porę. Wrzasnął na Roberta i obaj co tchu w piersiach pognali ku przeciwległemu brzegowi.

Popłynęliśmy jeszcze dobrą milę od miejsca wypad­ku i dopiero tam rozbiliśmy obóz, dobrze rozglądając się dokoła. Skunksa najłatwiej spotkać po zachodzie słońca. Na szczęście zwierzątko nigdy nie atakuje, lecz jedynie broni się przed napaścią. Dlaczego więc napot­kany osobnik, chociaż nie zaczepiony, potraktował nas tak agresywnie?

Coś go musiało zdenerwować — próbował wyjaś­nić Robert.

Następne dni i noce minęły bez niespodzianek. Lądu­jąc w każde południe i o każdym zmierzchu, nie natra­filiśmy na żaden ślad jakiegokolwiek obozowiska. Aż wreszcie, gdy minęliśmy ujście Rzeki Pokoju, nurt Nie­wolniczej poszerzył się raptownie, a brzegi rozbiegły. Logicznie rozumując należało oczekiwać, że odtąd na tak spławnym szlaku żadna przeszkoda nie zatrzyma wioślarzy. A jednak najgorsze znajdowało się dopiero przed nami: bystrzyny, czyli zwężone miejsca wśród skał i głazów, między którymi torują sobie drogę spienione wody. Nikt z nas nie wiedział, jak te bystrzyny wyglądają. I oto wreszcie ujrzałem w dali nurt biały od pian. Wilgotny tuman wisiał nad ziemią, a promienie zachodzącego słońca wyczarowały w nim wielobarwną tęczę. Gdy przybiliśmy do brzegu, pierwszą rzeczą, jaką dostrzegły me oczy, była czarna, wypalona plama z re­sztkami zwęglonych polan.

Spójrzcie!


1 stopa równa się 0,3048 m. 20 stóp to ponad 6 m


Nasi poprzednicy nocowali tutaj — stwierdził Ka­rol. —Zrozumiałe, chcieli odpocząć przed tak trudnym

odcinkiem spływu. Wciągnijcie łodzie głębiej na brzeg. Mocniej, Robercie, bardziej w prawo. O, tak. Doskonale. A teraz siadajcie. Zrobimy krótką naradę.

Po co? — zainteresował się Carr.

Zaraz się dowiesz. Nikt z nas nie ma pojęcia, jak daleko ciągną się rzeczne porohy. Milę, dwie, a może dziesięć. Na pewno więc nie ominiemy ich w ciągu jed­nego dnia marszu.

Jak to: marszu? — wyrwał się Robert. — A nasze łodzie?

Cierpliwości, Robercie. Powiedziałem o marszu, lecz to wcale nie oznacza rezygnacji z kanoe. W nich przebędziemy bystrzyny, bo wiem, że można je prze­płynąć. Pamiętacie, co mówił agent w Fort Chipewyan? Można przepłynąć, lecz tylko lekką łodzią. A więc więk­szość ładunku musi zostać wyjęta i niestety przetransportowana na naszych grzbietach. Jasne?

Całkowicie jasne — odparłem kierując wzrok na kłębiący się w dali biały szlak wirów i pian — lecz nie wydaje mi się możliwe, aby jakakolwiek łódź mogła tamtędy przemknąć. Spójrzcie, jak to wygląda!

Hm... — mruknął Carr — z tego miejsca widok jest nieco groźny, trzeba jednak przyjrzeć się bliżej.

Słusznie, Piotrze. I nie będziemy tego odkładać, ostań tu, Janie, z Robertem, a my pójdziemy na prze­chadzkę.

I poszli. Nie byłem zadowolony z takiej decyzji, chęt­nie pogapiłbym się na wiry Niewolniczej, lecz skoro Karol zadecydował inaczej... Posiedziałem jeszcze chwi­lę, a gdy niebo poczęło różowieć, wyruszyłem na poszu­kiwanie opału. Robert poczłapał za mną. Kilkaset kro­ków od rzeki rósł sosnowy lasek, jednak pod jego drze­wami nie znalazłem ani jednej suchej gałązki. Praw­dopodobnie ludzie obozujący przed nami zdążyli wyzbierać cały chrust, chyba więc musieli tu gościć dłu­żej niż jedną dobę.

Robert zawrócił do łodzi po siekierę i dopiero przy jej pomocy zdołaliśmy zgromadzić kilkanaście chojaczków. Wiedziałem, że będą płonąć jak słoma, dlatego po­kusiłem się o zrąbanie grubszej sosny. Zajęło mi to prawie pół godziny. Gdy wreszcie przyciągnęliśmy pień do obozowiska, znikły zorze zachodu i szarość pokryła niebo. Nim buchnęły pierwsze płomienie ogniska, wró­cili Karol i Piotr.

I co? — zagadnąłem. — Płyniemy czy idziemy?

Wszystko w porządku, doktorze — wesoło stwier­dził Carr. — Da się przepłynąć. Wzdłuż samiutkiego brzegu ciągnie się boczny nurt wolny od głazów, nawet dno ma piaszczyste.

Świetnie! — wykrzyknął Robert. — Bardzo nie lubię nosić bagaży.

Ale to właśnie cię czeka — odpowiedział Karol. — Tam jest bardzo płytko, dwie trzecie naszych ładun­ków należy przetransportować lądem.

No to można kilka razy obrócić łodzią.

Jazda pod prąd trwałaby dłużej niż piesza wę­drówka, a kanoe groziłoby rozbicie. Prawie pusta łódź stanie się bowiem tak lekka, że prąd odrzuci ją od brze­gu na głazy środka koryta. Nasze łodzie są znakomite, lecz nie wolno ryzykować ponad miarę i ponad rozsą­dek. Trudno, Robercie, na kilka dni musimy przemie­nić się z wioślarzy w tragarzy.

Na kilka dni? — zdumiałem się. — Nie przesa­dzasz, Karolu?

Ani trochę. Przeszedłem wraz z Piotrem spory szmat drogi i nie zauważyłem kresu bystrzyn. Z tego wynika, że transport należy odbywać etapami.

Ładne perspektywy — mruknąłem. — A co będzie z drogą powrotną, gdy nasze łodzie zostaną jeszcze bardziej obciążone?

O to pomartwimy się później. Przecież pływano tędy niejeden raz, w górę i w dół rzeki. Czemu to nam ma się nie udać?

Musi się udać — gromko przyświadczył Carr. Mimo takich zapewnień nie zdołałem wykrzesać w sobie ani iskierki radosnego optymizmu. Lecz po co martwić się na zapas? Jak dotąd, po kilkunastu dniach ciężkiej zaprawy, wioślarski rejs uznałem za szybki i wygodny sposób podróżowania. Teraz okazało się, że ten wygodny sposób kryje w sobie nie byle jakie trud­ności.

Nazajutrz, gdy jeszcze noc marudziła z odejściem, Karol wywrzeszczał poranny alarm i tak nas popędzał, że wstałem od ogniska na pół głodny. Opróżniliśmy łodzie z większości ładunku, a później czekaliśmy na uka­zanie się porannej zorzy, było bowiem jeszcze za cie­mno, by ryzykować przejażdżkę.

Wsiadamy, Janie — zakomenderował mój przy­jaciel.

Ja? — zdziwiłem się nieprzyjemnie.

Oczywiście, że ty. Piotr zbyt wiele waży.

Doprawdy nie wiem...

Dasz sobie świetnie radę — przerwał mi w połowie zdania. — Twoje zadanie polegać będzie jedynie na tym, aby trzymać jak najbliżej brzegu tył łodzi,

resztę zostaw mnie.

Ja jestem najlżejszy — zauważył Robert.

Popłyniesz następnym razem, a teraz pilnuj ba­gaży.

Odepchnął kanoe. Podniósł nas początkowo bardzo łagodny, lecz z sekundy na sekundę nabierający szyb­kości prąd. Zgodnie z poleceniem trzymałem wiosło ca­ły czas na lewej burcie i przy każdej próbie odrzucenia nas na środek rzeki odpychałem się od płytkiego dna.

Biała kipiel gnała teraz ku nam z szybkością galo­pującego konia. Owionął mnie wilgotny opar. Na lewo wystrzeliły z kłębowiska pian obłe głazy, a dalej kotło­wała się woda. Z pewnością nie były to katarakty wo­dospadów Niagary ani rafy rzeki Kolorado, jednak stra­cić łódź i utonąć wśród odmętów łatwo było równie tu jak tam.

Równolegle do szerokiego pasa bystrzyn, tuż przy brzegu, ciągnął się wąziutki kanał, niezbyt głęboki, o piaszczystym dnie. Główny nurt, napotykając raz po raz na kamienne przeszkody, zbaczał ku brzegowi, wy­twarzając fale, które to podnosiły naszą łódź, to opu­szczały tak, że jej spód niebezpiecznie ocierał się o dno rzeki. Drugie niebezpieczeństwo stanowiły jakieś wste­czne prądy odciągające nas od bezpiecznego pasma wo­dy. Jak tam Karol radził sobie z dziobem kanoe — nie wiem. Nawet nie ośmieliłem się zerknąć w jego stronę. Moje oczy cały czas spoglądały w bok, a dłonie uderza­ły wiosłem o dno, odwracając tył łodzi ku brzegowi. Gdybym tak nie postępował, kanoe stanęłoby w poprzek nurtu i zatonęło w mgnieniu oka.

Jak to długo trwało? Chyba niezbyt długo, chociaż, jak później obliczyłem, przebyliśmy szmat drogi. Mo­kry od potu i od rozbryzgów wody, trudziłem się ostat­kiem sił, gdy — niespodziewanie dla mnie — dziób łodzi skręcił gwałtownie w prawo i znaleźliśmy się na martwych, nieruchomych wodach zatoczki.

Jeszcze trzy pchnięcia wiosłem i dziób kanoe werżnął się w przybrzeżny muł.

Uff! — odsapnąłem głośno.

Spisałeś się znakomicie — pochwalił Karol wy­skakując na ląd. — To jest ujście jakiejś rzeczki, do­szedłem tu wczoraj wraz z Carrem i obaj uznaliśmy, że w tym właśnie miejscu zakończymy pierwszy etap żeglugi. Wyciągnij łódź na brzeg i uzbrój się w cierpli­wość.

Machnął ręką i ruszył w powrotną drogę. Zostałem sam, po raz pierwszy podczas dotychczasowej wędrów­ki. Trochę z ostrożności, a trochę z nudów poszedłem zbadać okolicę, nie oddalając się zbytnio od łodzi.

Nasza zatoczka była w rzeczywistości lejkowatym ujściem strumienia. Nieco dalej wił się on wąskim pa­semkiem wśród niskich traw łąki. Jeszcze dalej — jego brzegi zarastało sitowie, grunt stawał się grząski. Pomaszerowałem aż do pierwszych drzew posępnego boru, który czarną ścianą zakrywał horyzont. Jedyną wyrwę w tej ścianie stanowiło koryto strumienia omy­wającego korzenie drzew i kępy traw. Nie odważyłem się stąpać po tym trzęsawisku. Zawróciłem.

Usiadłem przy kanoe, wydobyłem fajkę i wtedy zauważyłem, że mój winczester został z bagażem. Przez pośpiech, do jakiego zmusił mnie Karol. Ot i stało się głupstwo! Od razu poczułem się niepewnie. Kto wie, co kryje się w głębi puszczy?

Minęło pół godziny, może nieco więcej. Gapiłem się na wodę strumienia, na burzliwe wiry Rzeki Niewol­niczej. Nagle — można to nazwać chyba instynktem — niewytłumaczalny, wewnętrzny nakaz zmusił mnie do gwałtownego odwrócenia głowy. Od strony lasu, po­przez mokrą łączkę zmierzał ku mnie jakiś człowiek. Nie Indianin, zauważyłem to natychmiast. Rozejrza­łem się dokoła w poszukiwaniu chociażby mocnego kija— Niestety! Jak daleko sięgnąć wzrokiem, nie rósł ani jeden krzak, ani jedno drzewko. Tak oto zostałem zdany na siłę własnych rąk i nóg.

Tkwiłem przy łodzi obserwując zbliżanie się nieo­czekiwanego gościa. Szedł ku mnie powoli, chyba już dawno zauważył i łódź, i mą sylwetkę, lecz nie był pewien przyjęcia, jakie mu zgotuję. W połowie dro­gi między lasem a moim stanowiskiem zatrzymał się, zerwał nakrycie głowy i pomachał nim. Odpowiedzia­łem uniesieniem dłoni. Ruszył znowu, tym razem przy­spieszając kroku. Już mogłem przypatrzyć mu się le­piej. Był średniego wzrostu, rysów twarzy jeszcze nie rozróżniałem. Głowę miał nakrytą okrągłą czapeczką bez daszka, jak się później okazało, uszytą z futerka jakiegoś czworonoga. W lewej ręce trzymał strzelbę, a przez prawe ramię i pierś biegł szeroki, parciany pas z płócienną sakwą.

Gdy znalazł się w odległości kilkudziesięciu kroków ode mnie, wstałem. Stojąc zawsze łatwiej uniknąć nie­spodziewanego ataku.

Witaj, wędrowcze — pierwszy odezwał się przy­bysz.

Głos miał cichy, lecz słowa wypowiedział wyraźnie.

Witaj — odparłem — i siadaj.

Skorzystał z mej propozycji. Wówczas siadłem i ja. Milczał przez chwilę, spoglądał na rzekę, na strumień, na łódź. Mogłem teraz dokładniej przyjrzeć się jego obliczu. Był to mężczyzna w sile wieku, o twarzy barwy mahoniu, porosłej dawno nie goloną szcze­ciną.

Płyniesz łodzią? — zauważył zupełnie zbytecz­nie. — Z czego zrobiona, bo to nie drewno?

Z płótna — odparłem.

Nie przepuszcza wody?

Ani kropli.

Jakim cudem?

Płótno zostało nasycone środkiem wodoodpor­nym.

Tłuszczem?

Na pewno nie tłuszczem, chyba czymś znacznie lepszym.

Taki wynalazek? A co będzie, gdy płótno trzaś­nie? Ot, na takich rafach — wskazał lufą strzelby białe piany Niewolniczej.

Wówczas łódź zatonie — stwierdziłem beztrosko.

Myślę, że jednak lepsze jest brzozowe kanoe. Nawet z dziurą nie zatonie, a i załatać nietrudno. Kto ci poradził kupować takie kanoe? Wyobrażam sobie, jakie musi być ciężkie!

Uniesie je z łatwością nawet jeden człowiek.

Taak? ... — pokiwał głową. Z brzmienia głosu wynikało najdowodniej, że wcale mi nie wierzy. — I sam przeniosłeś?

Nie zrozumiałem pytania.

Czy sam przeniosłeś czółno poprzez bystrzy­cy? — powtórzył.

Przepłynąłem.

Zerknął na mnie jakoś tak ostro i znowu spojrzał na rzeczne wiry.

Przez te porohy? No, no... Skoro tak, nielichy z ciebie żeglarz. Powinszować. Mnie powiodło się go­rzej. Wyrżnąłem w skałę, później dziób wklinował się między dwie rafy i wszystko diabli wzięli.

Masz kanoe z brzozowej kory? — zapytałem.

Właśnie tak.

Więc jednak takie kanoe tonie — zauważyłem ze śmiechem.

Było przeładowane — stwierdził ponuro, a wi­dząc, że przyglądam się jego sakwie i broni, dodał: — Worek dźwigałem na sobie, strzelbę złapałem w ostatniej sekundzie. Na szczęście w tamtym miejscu było dość płytko, a i tak prąd przewrócił mnie dwukrotnie. Nie masz, bracie, kapinki tytoniu? Z mojego zrobiło się błoto.

Wydobyłem kapciuch.

Świetna przystań — powiedział sięgając dłonią w głąb mego woreczka i spoglądając na zatoczkę. — I ja miałem zamiar z niej skorzystać.

Gdzie zatonąłeś?

Tam — wskazał ręką w górę rzeki. — Kawałek drogi stąd.

To jakim sposobem mogłeś wiedzieć o ujściu strumienia?

Wyciągnął z kieszeni fajeczkę i napełnił ją tyto­niem. Poprosił o zapałki. Pyknął kilka razy.

Jestem tu nie pierwszy raz, a pamięć mam nie­złą — odpowiedział na moje pytanie. — Którędy pły­nąłeś tak szczęśliwie?

Pokazałem na przybrzeżny kanał.

Słusznie — pochwalił. — Ja postąpiłem w ten sam sposób, lecz jakiś złośliwy duch wodny tak zarzu­cił rufę mej łodzi, że stanęła prawie w poprzek nur­tu. Już nie zdążyłem wyprostować i tak się to zakoń­czyło.

I co teraz?

Cóż mi pozostało poza pieszą wędrówką? Chy­ba... chyba, że jakiś uprzejmy wioślarz zaprosi mnie do swej łodzi.

Aluzja była oczywista. Udałem, że jej nie zauwa­żam.

Twoja łódź chyba pomieści dwie osoby? Nie mam zaufania do płótna, lecz wielomilowy marsz na własnych nogach, to jeszcze gorsze. Co ty na to?

Piesza wędrówka rzeczywiście jest nieco uciążli­wa — zauważyłem wykrętnie.

Przecież nie o tym myślę — żachnął się — lecz o miejscu w twojej łodzi.

Pokręciłem przecząco głową.

Drugie miejsce jest już zajęte.

A... to tak? No cóż, nie będę cię naciskał.

Czułem, że moją odpowiedź uznał za zwykłe kłam­stwo.

Mylisz się — powiedziałem szybko — naprawdę w tym kanoe jadą dwie osoby.

Lecz zmieściłaby się i trzecia.

Gdyby nie ładunek.

Niewiele tego — zauważył spoglądając ponad burtę łodzi. — A gdzież się podział twój towarzysz?

Nieco zirytował mnie tym pytaniem. Co za wścibski jegomość!

Wkrótce przybędzie — odparłem krótko. — W drugim kanoe.

Macie aż dwa?

Dwa.

Ho, ho! Toż to cała wyprawa. Daleko, jeśli mo­żna wiedzieć?

Dla jednego daleko, dla drugiego blisko — od­parłem niezbyt grzecznie, lecz ciekawość nieznajome­go przekroczyła granice dobrego wychowania.

Moje słowa wcale go nie zraziły.

Macie zamiar polować?

Oczywiście — zdobyłem się na powagę — na wielbłądy.

Na co? Na wiel...wielbłądy? Ty sobie kpisz ze mnie.

Skądże znowu! Wielbłądy to moja ulubiona zwie­rzyna, opowiadam o nich każdemu, kto zadaje zbyt wiele pytań.

Najpierw zmarszczył się, a później uśmiechnął.

Dostało mi się — stwierdził wesoło. — Taką mam paskudną naturę, że nie potrafię poskromić cie­kawości. Przepraszam i nie mówmy o tym więcej.

Trochę mnie ułagodził swymi przeprosinami.

Maszeruję od kilku dni — mówił dalej — a marsz przerywam polowaniami. No cóż, cała moja żywność utonęła.

Zastanowiłem się. Kilka dni na przejście odcinka, który pokonaliśmy z Karolem tak błyskawicznie? Albo ten obcy kłamał, albo też włóczył się po okolicznych lasach w sobie tylko wiadomym celu.

Jak udały się łowy? — zapytałem.

Kiepsko. Chyba tylko zające żyją w tej okolicy.

Zajęcze mięso to dla wielu przysmak.

Nie zaprzeczam — odparł ponuro — lecz chęt­nie zrezygnowałbym z tego przysmaku w zamian za coś odmiennego. Nie masz, bracie, kawałka świniny?

Sięgnąłem po napoczętą już puszkę wędzonego bocz­ku. Zajrzał do jej wnętrza i pociągnął nosem.

Ale pycha! — zawołał i wydobył długi płat mię­sa. — Żałuję — mówił z ustami pełnymi jedzenia — że nie skorzystałem ze Smith Landing, lecz chciałem zaoszczędzić nieco pieniędzy. Sprawdziło się przysło­wie: oszczędny podwójnie traci.

Smith Landing? — powtórzyłem. — Co to ta­kiego? Jakieś miejsce do lądowania?

Oczywiście! Kilka mil stąd w górę rzeki. Od tam­tego punktu hudsońska kompania przetrasowała dro­gę przez las aż ku Fort Smith. Drogą jeżdżą wozy i za pewną opłatą przewożą sprzęt i łodzie. Ale to dziwne, że nie zauważyłeś tamtego miejsca.

Nie dostrzegłem żadnych wozów — odparłem oszołomiony tą nowiną. — Na którym to brzegu?

Na lewym, bo i Fort Smith na lewym brzegu się znajduje.

Jak to mogło się stać, że wszyscy przegapiliśmy na pewno rozjeżdżony kołami wozów i rozdeptany brzeg — pomyślałem. ,,Chyba tylko dlatego, że cały czas płynęliśmy wzdłuż prawego brzegu, a uwaga ma­ło doświadczonych wioślarzy skierowana była jedy­nie na nurt wody". — Musiałem spochmurnieć, bo nieznajomy szybko dodał:

Nie martw się, tą łódką szybciej dotrzesz do celu. Do wozów zaprzęgnięte są woły. No więc jak będzie? — nieoczekiwanie zmienił temat. — Zabie­rzesz mnie? Łatwo się tu zmieszczę, ładunek jest nie­wielki. — To nie jest cały ładunek.

A gdzież reszta?

W drodze — odparłem nieco ostro i spojrzałem

w górę rzeki, czy aby nie widać czółna z powracają­cym Karolem.

Hm... — mruknął i zajął się intensywnym opróż­nianiem wnętrza puszki. — Marzyłem o boczku, śnił mi się nocami po każdej zajęczej kolacji. Nie masz pojęcia, jaki jestem wdzięczny!

Nie ma za co.

Zrobiło się okropnie gorąco, bo słońce osiągnęło szczyt nieba, a tu cienia ani śladu. Szukać go wśród drzew lasu nie mogłem, należało pilnować dobytku. Jakże niecierpliwie oczekiwałem przybycia mych to­warzyszy.

Nieznajomy zauważył me tęskne spojrzenia.

Lepiej popatrz w kierunku lasu — poradził. — Zdaje się, że zmierza ku nam jakiś czworonogi stwór.

Odwróciłem się. W miejscu, z którego strumyk wy­pływał wąską nitką z boru, zamajaczyła brunatna syl­wetka małego zwierzęcia.

To niedźwiadek! — krzyknąłem.

Niedźwiadek? O, do licha, maszeruje w naszym, kierunku. Poszukajmy, bracie, kamieni i to szybko. Niedźwiadki, jak mi wiadomo, nie wybierają się na spacery w samotności. Gdzieś piekielnie blisko żeruje matka i lepiej, żeby jej dziecko nie zechciało zawrzeć z nami znajomości.

Podniósł się, a i ja zerwałem się z ziemi.

Mój przygodny towarzysz miał rację. Czarny nie­dźwiedź leśny, baribal, nie należy do agresywnych drapieżników, lecz biada myśliwemu, gdy nieopatrznie

natknie się na niedźwiedzicę z małymi. W obronie swego potomstwa rozwścieczona matka rzuci się z fu­rią na wroga.

Pobiegłem na brzeg Niewolniczej i o mało nie wpa­dłem do wody wyciągając z niej co lżejsze kamienie. Szybko powróciłem.

Dawaj — rozkazał nieznajomy, po czym zaczął bombardować zbliżającego się niedźwiadka.

Próbowałem wspomóc jego wysiłki, lecz czy to nie­dźwiadek znajdował się zbyt daleko, czy też hanieb­nie zawiodły mnie ręka i oko, bo moje rzuty nie dały spodziewanego efektu. Zamiast marnować kamienną amunicję raz jeszcze pognałem nad brzeg rzeki po nowy zapas. Bardzo się przydał.

Brązowoczarne zwierzątko, zabawnie podskakując, nadal zmierzało ku nam. Wreszcie dwa czy trzy celne rzuty sprawiły, że mały przystanął, a w chwilę później zawrócił i śmiesznym truchtem zniknął wśród pierwszych drzew lasu.

Udało się — odetchnął obcy. — Jednak to miej­sce nadal jest niebezpieczne, niedźwiedzica będzie krą­żyć w pobliżu.

Wątpię. Jeśli nas zwietrzyła, pogoni swego mal­ca jak najdalej stąd. Jeśli nie... to i tak nie mogę się z tego miejsca ruszyć.

Sądzę, że wystarczy zakotwiczyć łódź po prze­ciwległej stronie zatoczki.

Jakież to ma znaczenie? Kilka stóp płytkiej wo­dy nie powstrzyma niedźwiedzicy.

Ale powstrzyma niedźwiadka. Baribale nie lubią się moczyć, wiem o tym doskonale.

Zepchnęliśmy kanoe, wskoczyli do niego i dwoma uderzeniami wioseł przebyliśmy rozlewisko. Gdy wy­siadałem, zza zakrętu rzeki wychynęło nasze drugie czółno z Karolem na dziobie i Robertem na rufie. Uff! Co za ulga!

To zapewne twoi towarzysze.

Aha! — wykrzyknąłem radośnie. — Hej, Karo­lu! Tutaj!

Robert wyskoczył pierwszy, paskudnie chlapnąwszy w błoto, następnie pociągnął za sznur i dziób łodzi werżnął się gładko w przybrzeżny muł.

Co nowego? — zagadnął mój przyjaciel. — Chy­ba się nie nudziłeś, bo, jak widzę, masz towarzystwo.

A jakże. Spotkaliśmy się godzinę temu, a może dwie...

I spędzili ten czas na interesującej poga­wędce — odezwał się nieznajomy. — Niedźwiedź nieco nam ją skrócił.

Niedźwiedź? Baribal?

Właśnie on.

I z tego powodu zmieniłeś, Janie, miejsce posto­ju? Chyba to nadmiar ostrożności.

To była niedźwiedzica z małym, Karolu.

Ooo... Nie strzelaliście chyba?

Nie, odpędziliśmy ją, a raczej malca, kamienia­mi.

Kamieniami? Cóż to za pomysł?

Znakomity. Gdyby nie on, sądzę, że nie zastał­byś ani mnie, ani czółna w nie naruszonym stanie.

Że też mnie tu nie było! — wykrzyknął Robert z żalem. — A może warto by zbadać tropy?

Oczywiście. Poczekaj tu, Robercie, a my chodź­my. Zabierz, Janie, swój winczester, nie zapomniałem o nim.

Można się przyłączyć? — zagadnął obcy.

To jasne. Nie dąsaj się Robercie, wiesz dobrze, ze słaby z ciebie myśliwy.

Gdyby jednak przypad­kiem nawinął się baribal...

Ja tu zostanę — niespodziewanie zmienił swą decyzję nasz nowy znajomy. — Nigdy nie wiadomo, co może przyjść do głowy niedźwiedziowi. We dwu

chyba damy mu radę — tu mrugnął żartobliwie w stro­nę chłopca, lecz oblicze Roberta nie rozchmurzyło się.

Gdy znaleźliśmy się tak daleko od czółen, że ani Robert, ani nieznajomy nie mogli nas usłyszeć, po­wiedziałem zniżając głos:

Rzecz jasna, chcesz się dowiedzieć, kim jest ten obcy.

Zgadłeś.

Niewiele o nim potrafię rzec. Wyszedł na mnie z lasu bezszelestnie jak duch. Zauważyłem go w porę, jego i... brak winczestera.

Niebezpieczne zapomnienie. Ten jegomość wyda­je mi się dość sprytny. Szybko się zorientował, że pragniemy porozmawiać w cztery oczy. Udał, że wie­rzy w powrót misia, co jest śmiechu warte, i pod tym pretekstem zrezygnował ze spaceru. Dobrze to o nim świadczy, nie jest natrętem.

Ot, trafiłeś kulą w płot! — wykrzyknąłem aż nazbyt głośno. — Ten facet jest bardzo wścibski. Po­słuchaj...

Nie przerywał mi ani słowem, dopóki nie skończy­łem swej relacji.

Jednak czyjaś ciekawość, nawet gdy staje się przesadną, nie świadczy jeszcze o złych zamiarach — rzekł.

Nie, lecz denerwuje.

Drobiazg. Sądzisz, że on naprawdę stracił łódź?

Możliwe. Na takiej wodzie! Karol przystanął nad brzegiem.

Zostawić ci do towarzystwa Roberta? Ja muszę wracać po resztę bagaży.

I będziesz je nosił sam? Co za pomysł! Moje uprzedzenia mogę być tylko fantazją. Nie każdy wścibski jest bandytą, jak sam powiedziałeś. Zresztą mam broń. Zabieraj Roberta.

Zgoda. Lecz uważaj, Janie. Nigdy nic nie wiadomo. A teraz: hop! na drugi brzeg.

Po co?

Bo niedźwiadek wędrował tamtym brzegiem, a nie tym. Mieliśmy zbadać tropy.

Westchnąłem: — Co to za paskudna woda. Podej­rzewam bagno po kolana.

To się dopiero okaże — ruszył pierwszy.

Dno strumyka jednak nie było grząskie. Przebrnę­liśmy, mocząc obuwie i spodnie jedynie do połowy łydki. Przeciwległy brzeg uginał się pod stopami niczym gąbka, bulgocząc czarnym błotem. Dalej grunt okazał się twardszy, lecz niedźwiedzie ślady po prostu rzucały się w oczy.

Chyba nie masz zamiaru penetrować lasu? — zaniepokoiłem się.

Ach, nie. To nam nic nie da, a poza tym nie na­leży Roberta zostawiać zbyt długo sam na sam z tam­tym przybyszem. Chłopak nie grzeszy ostrożnością, zbyt często ponosi go młodzieńcza fantazja. Przyjdzie czas, że się z tego wyleczy. Wracamy.

Nie poszukasz śladów niedźwiedzicy?

Zbyteczny trud. Na pewno stąd dawno odeszła. Powtórnie przebyliśmy strumień i po kilkunastu minutach dotarliśmy do brzegów Niewolniczej. Nieznajomy leżał na murawie, w kapeluszu nasuniętym na oczy. Chyba drzemał. Robert z remingtonem w garści spacerował tu i tam.

Nie ma ani jednej ryby — oświadczył.

Jeśli nawet są, to cuchną błotem. Dziś nie bę­dziemy bawić się w wędkarzy, czeka nas cała fura roboty. Wracamy do Carra. Trzymaj się, Janie!

Chłopak podszedł do mnie i szepnął w ucho:

Niech pan uważa, doktorze! On bardzo intereso­wał się zawartością naszych łódek.

Doskonale — odparłem wesoło — będę pamiętał o tym. A nie bierzcie zbyt ciężkich ładunków. Strasz­ny dziś upał.

Odeszli z chlupotem roztrącanej wody i ruszyli skra­jem Niewolniczej. Odwróciłem się. Nieznajomy nadal spoczywał nieruchomo. Czyżby miał tak głęboki sen, że nie zbudziły go nasze głosy? Siadłem przy łodziach pełen sprzecznych uczuć. Ten przybysz był nam mniej potrzebny niż piąte koło przy wozie! Dać mu do zro­zumienia, że jest tu zbyteczny, byłoby grubiaństwem, złamaniem grzecznościowych zasad Dzikiego Zachodu, a raczej — północy. Cóż pozostało? Czekać, aż sam zrezygnuje z naszego towarzystwa. Zresztą wkrótce ruszymy dalej. Spojrzałem na rzekę, na przykryte wodną pianą katarakty. Nie było widać ich kresu.

Tymczasem nieznajomy poruszył się, ziewnął i coś tam zamamrotał. Udałem, że nie zauważam przebu­dzenia. Milczenie bardziej mi odpowiadało, wścibskich pytań miałem już po dziurki w nosie.

Hej! — usłyszałem nagle. — A gdzie reszta to­warzystwa?

Przyjdą za parę godzin.

Ruszyli na niedźwiedzia?

Nie polujemy na samice z małymi.

Ja również — odparł i znowu ziewnął. — I co z tą panią baribal?

Nic. Siady giną w głębi boru.

Bardzo dobrze. Sen mnie zmógł, lecz teraz czuję się znacznie lepiej.

Nie zauważyłem, aby poprzednio czuł się źle.

Miałem znajomka — zaczął siadając obok mnie. — Na polowania ruszał zawsze z psem. Niebez­pieczny zwyczaj, bo nawet najmądrzejszy pies może popełnić jakieś głupstwo. Z wiosną wybrali się we dwójkę w Kordyliery. Pies wypłoszył z gawry nie­dźwiedzicę z małymi. Wyskoczyła wściekła jak sto szatanów. Pies podkulił ogon i uciekł naprowadzając grizzli (bo to był grizzli!) na swego pana. Wyobrażasz sobie, co tam się działo? Mój znajomek strzelił. Raz i drugi. Odniosło to taki sam skutek, co rzucenie zia­ren grochu. Niedźwiedź skoczył z pazurami. Mój znajomek usiłował bronić się kolbą. Śmiechu warte. Okropnie poraniony upadł i zemdlał. Chyba to go oca­liło od śmierci, bo kiedy odzyskał przytomność, nie­dźwiedzicy nie ujrzał. Zdołał powstać i tyle jeszcze miał szczęścia, że w pobliskiej osadzie natknął się na lekarza, który zeszył mu trzydzieści trzy rany. Dobre, co?

Miał chłop szczęście w tym nieszczęściu — stwierdziłem obojętnie.

Nie uważasz, że już czas coś przekąsić?

Drgnąłem. Pogwałcenie zasad gościnności jest na amerykańskim pustkowiu grzechem, jakiego nikt ni­komu nie wybaczy, lecz ten przybysz chyba przesadzał.

Będziemy jedli, gdy powrócą moi towarzysze — odparłem dość ostrym tonem.

Jednak po paru minutach pożałowałem go. Utopił przecież swe zapasy, a efekt polowań na zające mu­siał być mierny. Wyciągnąłem z łodzi następną pusz­kę boczku.

Proszę.

Przyjął skwapliwie i natychmiast zajął się opróż­nianiem zawartości. Dzięki temu na pewien czas mia­łem spokój. Aby ten spokój jeszcze przedłużyć, wziąłem winczester i pomaszerowałem w stronę lasu. Prze­cież potrzebowaliśmy opału na ognisko. Wkrótce nie­znajomy zjawił się przy mnie i przez dobre trzy go­dziny pomagał zbierać susz i rąbać co mniejsze drzew­ka. Gdy słońce poczęło przesuwać się na zachodnią stronę nieba, nad rozlewiskiem strumienia urosła po­kaźna sterta. Podziękowałem mu.

Jakże mógłbym inaczej? — zdziwił się, lub udał zdziwienie. — Przecież i ja będę korzystał z ogni­ska!

Kiedy siedliśmy pod stertą, aby wydyszeć zmęcze­nie, dostrzegłem powracających towarzyszy. Posuwali się bardzo wolno, obładowani niczym wielbłądy. Z ra­dością stwierdziłem, że Piotr Carr zamyka pochód. Oznaczało to, że przenieśli wszystkie bagaże. Był to nie lada sukces i nie lada wysiłek. Wystarczyło spoj­rzeć na twarze ociekające potem. Ledwie dowlekli się do brzegu, zwalili ciężary i padli na ziemię. Przebr­nąłem zatoczkę parokrotnie, dopóki wszystkie ładunki nie znalazły się po drugiej stronie.

Przydałaby się kapinka kawy — stęknął Carr ochrypłym głosem.

Zrobiło mi się wstyd. Należało przewidzieć, że moi towarzysze po tak forsownym marszu dręczeni będą pragnieniem. Woda w strumieniu cuchnęła, niestety, bagienną wonią, natomiast ta z Niewolniczej gęsta była do mułu. Zabrałem się do rozpalania ogniska. Wreszcie wrzątek zabulgotał. Nasypałem. kilka garści zmielonej kawy i na koniec podałem zmęczonej trójce kubki pełne czarnego jak smoła płynu. Nieznajomy również otrzymał swoją porcję. Piliśmy w milczeniu, dmuchając i parząc sobie wargi.

Aleście chłopy—chwaty! Nigdy nie zaryzykował­bym wyprawy wodą z takim obciążeniem. Nie lepiej było poczekać w Smith Landing na wóz?

Uprzedzając pytania wyjaśniłem, o czym mówi.

Widać jesteśmy gapy — zauważył Karol. — Lecz może to i lepiej. Zdarliby z nas dziesiątą skórę, a poza tym co za kłopot z załadowaniem i wyłado­waniem! Myślę, że mamy już połowę drogi za sobą.

Ho, ho! Do połowy jeszcze daleko. Co prawda w odległości pół mili urywają się katarakty, lecz na tym nie koniec. Bo za drugie pół mili zaczynają się nowe. Przepłynęliście dopiero Cosette, i to nie całkiem.

Teraz oczekuje was Pelikan, Górskie oraz Wodospady Topielca. Najgorsze. Nazwano je tak, ponieważ, jak głosi gadka, co roku tonie w nich jeden człowiek. Ja­koby w tym sezonie jeszcze nikt się nie utopił... — stwierdził wesoło przybysz.

Aż tyle tego? — jęknął Carr.

Źle nas poinformowano — dodał Karol — a z ma­py nic sensownego nie można odczytać.

Ja bym radził — znowu zabrał głos przybysz — przespacerować się dzisiaj jeszcze z pół mili, do końca Cosette. Chętnie wam pomogę.

Pierwszy zaprotestował Carr:

Nogi mnie bolą, plecy zdrętwiały, jestem słaby jak mucha. Odłóżmy to do jutra. Przecież te pół mili trzeba będzie co najmniej trzy razy przemierzyć.

Robert nie zabrał głosu, a ja milczałem, jako naj­bardziej wypoczęty z całej naszej czwórki.

Nie, nie ruszymy dzisiaj — zadecydował Ka­rol. — Wkrótce zacznie się szarówka, a noc mogłaby nas zaskoczyć w drodze.

Chyba wszyscy byli zadowoleni z takiego rozwią­zania, nie wyłączając nieznajomego. Pomagał mi ocho­czo, gdy zająłem się przyrządzaniem wieczornego po­siłku. Jedliśmy przy ostatnich promieniach gasnącego słońca. Mimo tak wczesnej pory moi towarzysze za­raz pokładli się spać. Czuwałem nad ogniskiem, aby ze szczętem nie wygasło, zaglądałem do łodzi, a prze­de wszystkim bacznie obserwowałem, co czyni nasz nieproszony gość. Gdyby tak porwał któreś z kanoe! Bo cóż z tego, że było coraz ciemniej? Jeśli dobrze znał bystrzyny Niewolniczej, mógł zaryzykować uciecz­kę i nocą. Zaledwie pół mili, jak sam informował, dzieliło nas od spokojnej wody. Dla dobrego wiośla­rza to fraszka.

Na szczęście moje obawy nie znalazły potwierdzenia. Nie położył się spać i czuwał wraz ze mną aż do północy, gdy zdecydowałem się obudzić Carra, aby przejął obowiązki wartownika. Otulając się pledem dostrzegłem, że i towarzysz mej warty mości sobie legowisko wśród traw.

Wczesnym świtem obudził mnie Karol, reszta po­grążona jeszcze była we śnie. Tego ranka przypadło mi myć naczynia. Z kubkami nie miałem kłopotu, ale okopcony do niemożliwości kociołek stanowił nie lada problem. Niespodziewanie w tej żmudnej pracy wy­ręczył mnie “obcy". Tak długo szorował naczynie, aż poczęło błyszczeć niczym księżyc. Niewątpliwie tego rodzaju usługami chciał się wkupić w nasze towarzy­stwo.

Pół mili rzeki dzielące nas od spokojnych wód prze­byliśmy łodziami załadowanymi tylko częściowo. Oka­zało się to fraszką w porównaniu z poprzednim prze­bijaniem się przez bystrzyny. Nieznajomy i tym ra­zem służył nam pomocą. Najpierw zaproponował, że pojedzie pierwszym kanoe wraz z Karolem. Mój przy­jaciel grzecznie odmówił tłumacząc, że na tak rwącym nurcie konieczne jest ścisłe zgranie się obu wioślarzy, co wymaga długiego wspólnego treningu. Podejrze­wam, że Karol po prostu obawiał się jazdy z człowie­kiem, który zatopił własną łódź. Nieznajomy nie upie­rał się, lecz gdy przyszła pora na transport reszty ba­gaży lądem, okazał się wspaniałym piechurem i nie lada siłaczem. Potrafił wziąć na swe barki dwa razy tyle ciężaru co Carr, a przecież Carr nie był ułom­kiem.

Do południa wszystko zostało przeniesione na miej­sce nowego postoju — małą plażę omywaną leniwym, brudnym nurtem rzeki. Tu chwilę odsapnęliśmy, po czym — przynaglani przez nieubłaganego Karola — zabraliśmy się do ładowania łodzi. Nasz gość i tym razem okazał się wspaniałym pomocnikiem. Zdaje się, że Karol go docenił, bo po kilku rzeczowych uwagach zamilkł, nie protestując przeciw innemu niż dotych­czas rozłożeniu ciężarów. Ładunek bowiem nie został podzielony równo między obie łodzie — w jednej zna­lazło się go więcej, w drugiej mniej. Było rzeczą nie­możliwą, aby mój przyjaciel nie zauważył takiej zmia­ny. Skoro jednak milczał, milczałem i ja.

Wszystko gotowe, szefie — stwierdził Robert. — Na co czekamy?

Na pożegnanie — smętnie stwierdził nieznajo­my — Lecz nim się pożegnamy, zaproponuję wam zawarcie pewnego układu.

Carr wytrzeszczył oczy w zadziwieniu, a Karol uśmiechnął się. Odgadł.

Otóż — mówił nieznajomy dalej — nie chwaląc się jestem niezłym wioślarzem. Spływ nie będzie ła­twy, jeszcze trzy razy czeka was przenoszenie ładun­ku. Dodatkowa para rąk na pewno się przyda, pra­wda?

Oczywiście — Karol znowu się uśmiechnął.

To znaczy, że zgadzacie się przewieźć mnie ka­wałeczek.

Jeśli zgodzą się moi towarzysze.

Oczywiście, szefie! — wykrzyknął Robert. Carr wyraził wątpliwość:

Trzy osoby w jednym czółnie?

A cóż to szkodzi? Wiosłowałem i w czwórkę na mniejszej łodzi.

Lecz chyba nie z takim obciążeniem? — wyra­ziłem wątpliwość.

Nie z takim — przyznał — ale na spokojnej wo­dzie nie ma się czego obawiać, a przed bystrzynami, ze mną czy beze mnie, i tak musicie wyładować sporą część bagaży.

Ustąpiłem, a i Carr dłużej nie protestował.

Lecz tylko do Fort Smith — przezornie zastrzegł się Karol.

Oczywiście! Po cóż miałbym się mordować dłu­żej? Tam przesiądę się na statek.

Statek?! — zawołałem. — Tam będzie czekać na pana statek?

Na każdego chętnego, nie tylko na mnie.

Przecież parowiec kursuje dopiero od Fort Resolution na Wielkim Jeziorze Niewolniczym. Tak nas poinformowano — powiedział Karol.

A któż was informował? Jakiś niedołęga. Paro­wiec nazywa się ,,Wrigley". Trzy razy w roku dociera aż do Aklavik, za kołem polarnym, na delcie Mackenzie.

Wiadomość była tak zaskakująca, że trudno było uwierzyć.

A może tu jest jeszcze jakiś drugi Fort Smith? — zapytałem oszołomiony wieścią.

Nie ma innego — odparł ze śmiechem.

Kiedy odpływa ten statek? — zapytał Karol.

Nie wcześniej, aż spłynie kra z Wielkiego Nie­wolniczego i z dolnej Mackenzie.

Co to znaczy?

Ba, każdego roku w innym czasie. Bo niekiedy jeszcze nawet w maju zima pokazuje swe pazury, a na dolnej Mackenzie słupki termometrów spadają do 27 stopni, kiedy indziej zaś o tej samej porze termometr skacze do 36 stopni *. Ale nie martwcie się, na pewno zdążymy.


27°F to —2,7°C. 36°F to +2,3°C.


Usłyszałem, jak Carr głęboko westchnął.

Co tam, Piotrze?

Och, nic. Pomyślałem, że w Arizonie w maju słonko dobrze przygrzewa.

Tu nie Arizona — rzekł nieznajomy — za to kli­mat o wiele zdrowszy, a kto jest piecuchem, niech się nie pcha na północ. No, wsiadajmy...

Zgromiony w ten sposób Carr nie odpowiedział ani słówkiem.

Jak dotychczas, mieliśmy przez cały czas aż nad­to ciepło — wtrąciłem się.

To jeszcze nie północ. Poczekajcie, aż miniemy Niewolnicze.

Wsiedliśmy do łodzi. Kanoe Carra i Roberta, jako mniej obładowane, pomieściło nowego pasażera.

Możecie mnie nazywać Tomem, skoro już wę­drujemy razem — oświadczył przybysz.

Było to dość oryginalne przedstawienie się, lecz zgodne ze zwyczajami dalekiego zachodu i jeszcze dalszej północy. Nie zdążyliśmy odwzajemnić się, bo Tom kazał Piotrowi zająć miejsce, a Roberta usadowił w środku.

Płynę pierwszy — wyjaśnił — bo na tym szlaku zęby zjadłem.

Karol nie zaprotestował, odtąd więc nasza łódź pły­nęła jako druga. Początkowy

odcinek drogi przeby­liśmy w błyskawicznym tempie, lecz dalej porohy i miniaturowe wodospady zmusiły do lądowania, do wyładunku części bagażu, do przenoszenia go na tra­sie kilku mil. A później — znowu wariacka żegluga wśród wirów i pian rwącego nurtu. Płynąca dotąd le­niwie Rzeka Niewolnicza pędzi tu niczym górski po­tok. Później, w Fort Smith, wyjaśniono mi przyczynę tego zjawiska: oto na długości 16 mil spadek poziomu sięga stu stóp *.

Tom okazał się znakomitym wioślarzem. To on to­rował szlak poprzez cieśniny, przesmyki wśród gła­zów, po brudnych grzywach fal. Bez wstydu przy­znam, że wiele razy najadłem się strachu, wiele razy sądziłem, iż zbliża się kres naszej


100 stóp równa się ok. 30 m.


wyprawy: dramat potrzaskanej i zatopionej łodzi, straconego ładunku, a może i życia.

Gdy dziś wspominam tamten spływ, opadają mnie wątpliwości, czy bez pomocy Toma w ogóle dotarli­byśmy do Fort Smith. Natomiast pewien jestem jed­nego: gdybyśmy w Milwaukee znali dokładnie warun­ki żeglugi na tym odcinku Niewolniczej, żaden z nas nie przystałby na wyprawę łodziami. Nawet Karol!

Tak więc właśnie Tom umożliwił nam bezpieczne dotarcie do najbliższego celu. Czy pomimo to mieliś­my prawo ufać mu bezgranicznie? Zbyt krótko trwa­ła znajomość, zbyt dziwne wydało mi się jego przy­bycie z głębi boru, zbyt podejrzana opowieść o zatonię­ciu łódki. Okazał się przecież niezwykle sprawnym wio­ślarzem. A poza tym — cel naszej wyprawy wyma­gał i zachowania całkowitej tajemnicy, i pewnej nie­ufności w stosunku do obcych. A ślady ognisk, które nam przez tyle dni towarzyszyły? Nie mieliśmy ani czasu, ani możliwości dokładnego obserwowania brze­gów podczas szaleńczego spływu. Ciekawe, czy Tom, wędrując przed nami, napotkał jakąkolwiek łódź? Jeśli napotkał, czemu nie skorzystał wcześniej z możliwości podróży wodą? A może to on sam był jednym z trzech wyprzedzających nas wędrowców?

Najrozmaitsze przypuszczenia snuły mi się po gło­wie, a i Karol nie był od nich wolny. Jedyna osoba, która mogła rozproszyć nasze wątpliwości, czyli sam Tom, ani słówkiem nie zahaczyła o interesujący nas temat.


Fort Resolution



Cali i zdrowi, chociaż goniąc ostatkiem sił, dotar­liśmy do Fort Smith.

Na płaskiej wysoczyźnie, hen ponad doliną rzeki, wznosiły się budynki rozmaitego kształtu i wysokości. Przy drewnianym pomoście kołysał się rząd łodzi, a obok podobny ich rząd spoczywał na brzegu. Czerwono—granatowa flaga Kanady powiewała na strze­listym maszcie, znacząc siedzibę posterunku Północno—Zachodniej Konnej Policji lub handlowej placówki Kompanii Zatoki Hudsona.

Fort Smith jest ośrodkiem administracyjnym Tery­toriów Północno—Zachodnich, więc spodziewałem się, że ujrzę tu sporo ciekawych rzeczy i poznam wiele interesujących ludzi. Rzeczywistość przekreśliła moje marzenia.

Przybiliśmy do pomostu.

Patrzcie — wykrzyknął Tom wskazując palcem ku najdalszej części nabrzeża — Jest parowiec! To właśnie “Wrigley". Pójdę dowiedzieć się, kiedy od­pływa.

Machnął ręką i ruszył nie oglądając się na nas.

Jak już wspomniałem poprzednio, otrzymaliśmy lis­ty polecające od agenta Kompanii i od sierżanta Leahyego z Fort Chipewyan. Należało je oddać adresatom. Karol, Robert i ja (bo Carr, z nieco smętną miną, pozostał na straży łodzi) powędrowaliśmy przed siebie. Droga wiodła pod górę, więc poza rzeką niewiele wię­cej zauważyłem. Dopiero na szczycie ujrzałem, jak wielkim osiedlem jest Fort Smith. Szerokie drogi—ulice ograniczała linia białych domków i równie białych sztachet, za którymi poczynały zielenić się ogródki. Piętrowa willa z masztem i sztandarem okazała się siedzibą komendy policji. Tuż przed nią sterczał wy­soki parkan—palisada z potężnych bali. Gdy przechodziliśmy przez otwartą w palisadzie furtkę, zauważy­łem z boku kolorową budkę wartownika, a w głębi — kilkanaście koni i tyleż chyba ,,czerwonych kurt" krę­cących się po obszernym podwórcu, na tle ścian parterowych, długich baraków.

Przed białą willą tam i z powrotem przechadzał się olbrzymiego wzrostu policjant, lecz nawet okiem nie mrugnął na nasz widok.

Wkroczyliśmy do przestronnego holu, w którym za potężnym biurkiem tkwiła kolejna “czerwona kurta". Spojrzała na nas pytająco.

Mamy doręczyć komendantowi list od sierżanta Leahy'ego z Fort Chipewyan — oświadczył Karol i pokazał kopertę.

Osobiście?

Osobiście.

Podoficer obejrzał kopertę z obu stron, przewiercił wzrokiem każdego z nas, wreszcie zwrócił list Karo­lowi.

Neill! — zawołał do szeregowca przechadzającego się po holu. — Zaprowadź panów do kapitana.

Kiwnął nam głową i zajął się wertowaniem jakiejś niezmiernie grubej księgi.

Ruszyliśmy szerokim korytarzem aż do dwuskrzy­dłowych drzwi.

To tu — zakomunikował policjant i nacisnął klamkę.

W widnym, obszernym pokoju trzech oficerów, po­chylonych nad lśniącymi blatami stołów, pilnie nad czymś pracowało. Podłoga również lśniła niczym słoń­ce. Z zakłopotaniem zerknąłem na swe zakurzone buty.

Panowie w jakiej sprawie? — zagadnął nas spo­za najbliższego stołu ryży blondynek.

Karol podał mu kopertę.

Od kogo?

Od sierżanta Leahy'ego z Fort Chipewyan.

Czy ma być odpowiedź?

Tak.

Proszę poczekać.

Podniósł się, zapukał do innych drzwi i zniknął. Tkwiliśmy pod ścianą. Nie było na czym usiąść. Pra­wdopodobnie celowo usunięto wszelkie krzesła czy ła­wy, aby interesanci nie przebywali tu zbyt długo.

Nie minęło i pięć minut, gdy podoficer znowu obja­wił się naszym oczom:

Pan kapitan prosi panów.

Wkroczyliśmy do obszernego gabinetu. Zza zwali­stego biurka podniósł się starszy pan o szpakowatej czuprynie, siwiejących wąsach i cerze zbliżonej do barwy mahoniu.

Siadajcie — wskazał na krąg foteli. — Czym mogę służyć? Pisze mi Leahy, że okazaliście mu po­moc — spojrzał na nas bacznie i zwrócił się wprost do mnie: — To pan jest tym podróżującym lekarzem?

Skinąłem głową. — Jak to odgadł, u licha?

Leahy donosi, że niezwykle szybko uzdrowił pan chorego policjanta.

To nie był ciężki przypadek — zauważyłem skro­mnie.

Ciężki czy nieciężki, lecz przecież przerwaliście swą podróż, by ratować człowieka.

Na tym polega mój zawodowy obowiązek.

I9I

Miło usłyszeć. Pisze Leahy — tu zajrzał do listu spoczywającego na biurku — że wybieracie się na pół­noc, na Mackenzie. Łodziami czy statkiem?

Łodziami płynęliśmy z McMurray, teraz prag­niemy przesiąść się na statek — wyjaśnił sprawę Ka­rol.

Cały czas płynęliście łodzią?

Cały czas.

I przez bystrzyny? — zainteresował się kapitan.

Oczywiście.

To z was zuchy. W czym mogę pomóc? Potrzebu­jecie amunicji lub broni? Dam wam pismo do kiero­wnika faktorii.

Właściwie — wtrąciłem się — to nic nam nie trzeba, poza miejscem na statku.

,,Wrigley" rusza jutro o świcie i wraca dopiero za sześć tygodni. Radzę natychmiast zgłosić się do ka­pitana, może zabraknąć miejsc. To pierwszy rejs po zimowej przerwie; statek wiezie duży ładunek i sporo ludzi. Myślę jednak, że jeśli moje słowo cokolwiek znaczy — tu uśmiechnął się — kierownik faktorii za­łatwi wam sprawę przejazdu.

Mamy do niego list — poinformował Karol.

Jeszcze lepiej. A od kogo?

Od Bena Perleya.

Znakomicie. Moja interwencja zbyteczna. Wobec tego... — zastanowił się chwilę — każę przygotować dla was pismo polecające do wszystkich naszych po­sterunków. Na pewno się przyda. Jest was trzech, prawda?

Czterech — ubiegłem Karola w odpowiedzi. — Czwarty towarzysz został na straży naszych dwu czó­łen.

Chcecie je zabrać na statek?

To jasne.

Tym bardziej musicie spieszyć się z załadunkiem.

Podniósł owalny dzwonek stojący na blacie biurka i potrząsnął nim energicznie. Na ostry dźwięk w drzwiach stanął znajomy podoficer.

Ragy — rozkazał kapitan — dasz tym panom przewodnika. Ma ich zaprowadzić do faktorii. Przygo­tujesz list polecający dla czterech osób, adresowany do wszystkich posterunków. Na kogo ma być wysta­wiony? — zwrócił się do nas. — Na pana nazwisko, doktorze?

Na Karola Gordona — odparłem i skinąłem gło­wą w stronę mego przyjaciela. — On jest jak gdyby przywódcą naszej grupy.

Doskonale. Nie będę panów dłużej zatrzymywał. Wyszedł zza biurka, by uścisnąć nam dłonie. Gdy opuszczaliśmy gabinet, dodał:

List zostanie dostarczony na statek jeszcze dzi­siaj, gdyby was nie zastał, otrzyma go kapitan “Wrigleya". Powodzenia!

Przydzielona nam “czerwona kurta" zaprowadziła nas tam gdzie trzeba, a kierownik faktorii Kompanii Zatoki Hudsona okazał się człowiekiem znacznie bar­dziej bezpośrednim w obcowaniu niż oficer policji. Co zresztą nie oznacza, że czuliśmy się w jakikolwiek spo­sób zlekceważeni. Wręcz przeciwnie. Kapitan uczynił dla nas więcej, niż można było się spodziewać. Jego list polecający stał się kluczem otwierającym przed nami wszystkie posterunki i zjednującym przychyl­ność policjantów. Jednakże przez cały czas istniał ja­kiś dystans między wysokim funkcjonariuszem poli­cji, a grupką nie znanych nikomu wędrowców. Co innego pan Anthony Andrews — jowialny, gruby je­gomość, wybuchający śmiechem przy lada okazji. Po raz pierwszy zademonstrował to po przeczytaniu listu Perleya.

Do licha! — wykrzyknął. — Widzę, że mam się z wami obchodzić jak z jajkiem. Czy Ben przypadkiem nie przesolił? Bo skoro przebyliście łodziami taki szmat drogi, musicie być twardsi od jajkowej sko­rupki. Jedziecie do Wielkiego Niedźwiedziego? Nadal łodzią?

Karol wyjaśnił nasze zamiary.

— “Wrigłey"! — wykrzyknął grubas. — Skoro tak, nie ma ani chwili do stracenia. Parowiec odpływa ju­tro o wschodzie. Idziemy. Muszę pogadać z Carsonem, to kapitan statku, mój stary kumpel.

Pierwsze brzaski wieczornej zorzy rozpaliły się na niebie, gdy po trapie wkroczyliśmy na pokład ,,Wrigleya". Właśnie zapalano naftowe lampy. Ich nikłe światło z trudem rozpraszało nadciągający zmrok. ,,Wrigley" okazał się małym parowcem, najprawdo­podobniej płaskodennym, z dwoma pokładami i podpokładziem, do którego wiodły schody z jednej z luk śródokręcia. Pokłady były prawie puste, zaledwie kil­ku pasażerów opartych o poręcze gapiło się na wody Niewolniczej. Za to środek i rufę statku zawalono ładunkiem. Część jego zakryły plandeki, część widoczna była w postaci tobołów, metalem okutych skrzyń oraz plecionych z wikliny kojców, w których wyruszały w podróż kury, gęsi i indyki.

Poczekajcie tutaj — polecił Andrews. Zniknął nam z oczu, aby po chwili zjawić się w to­warzystwie kapitana.

Tworzyli zabawną parę: Andrews — niski i pucułowaty, kapitan — wysoki i chudy jak szkielet. Uścisnął nam dłonie i powiedział:

Anthony wszystko wyjaśnił. Macie szczęście, bo na dobrą sprawę nie mogę już nikogo przyjąć na po­kład, lecz skoro Kompania...

Tak, tak — wpadł mu w słowo Andrews — Kom­pania sobie życzy. Otrzymałem pismo polecające z Fort Chipewyan...

No, więc w porządku. Jednak uprzedzam: bę­dzie nieco ciasno. Gdzie zamierzacie wysiąść?

W Fort Norman — poinformował Karol.

Oj — stęknął kapitan — niedobrze. Aż dwa ty­godnie jazdy. Czy chcecie stołować się w mesie?

A cóż ty sobie myślisz?! — oburzył się agent. — Może mają rozpalać ognisko na pokładzie?

Uspokój się, Anthony. Przecież niejeden raz wo­ziłem pasażerów z ich własnym wiktem.

Ale nie takich, którzy jechali aż do Fort Nor­man.

No... nie.

Więc o co chodzi? Oczywiście dasz im kajutę.

Kajutę?! — wrzasnął kapitan. — Dobrze, jak się znajdzie miejsce na wspólnej sali.

Przepraszam — wtrącił Karol — rezygnujemy ze wspólnej sali. Będziemy spać na pokładzie obok na­szego ładunku i łodzi.

Jakich łodzi?

Przecież przybyli tu łodziami — zauważył agent — i muszą je zabrać.

Na “Wrigleya"? — bezsensownie zapytał kapi­tan.

A jakiż inny statek kursuje po Niewolniczej?

Hm... żaden. Tak się tylko powiedziało. Jeśli mi wskażesz wolne miejsce, przyjmę te łodzie.

Nasze łodzie to składaki — wpadłem mu w słowo — Nie zajmą więcej miejsca od tej skrzyni — wskazałem palcem na obity blachą kufer.

Ależ tak — podtrzymał mnie Karol.

Więc zgoda, tylko zwijajcie się, a ty, Anthony, nie miej do mnie żalu. Spójrz, ile tu ładunku.

Dasz im kajutę — twardo odpowiedział agent — albo nie chcę cię znać. Zapamiętaj to sobie.

Sądziłem, że dojdzie do kłótni, lecz kapitan niespo­dziewanie zamilkł. Najprawdopodobniej nie chciał na­razić się kierownikowi faktorii. Przecież sam znajdo­wał się w służbie Kompanii.

Dobrze — zgodził się. — Mam rezerwową ka­binę, przeznaczoną dla pracowników Kompanii. Od­stąpię ją, na twoje ryzyko.

Świetnie — stwierdził Andrews — trzeba było od razu tak mówić.

Ale to jest kabina dwuosobowa.

Co takiego? — nasrożył się agent.

Spór mógł rozgorzeć na nowo, a to nie leżało w na­szym interesie.

Wystarczy nam — oświadczyłem szybko. — Dwu z nas będzie nocować na pokładzie.

Ależ... — spróbował zaprotestować agent.

Oczywiście, że wystarczy — przerwał mu Karol,

Carr dodał, że w dusznej kajucie nie potrafiłby za­snąć.

I tak się to zakończyło. Natychmiast pognaliśmy do łodzi. Agent nie odstępował nas na jeden krok. Pomagał przenosić ładunki, otrzymał od kapitana klucz od kajuty, która okazała się tak przestronna, że mogliśmy bez trudu złożyć w niej połowę naszego bagażu. Resztę upchaliśmy na pokładzie, w miejscu możliwie zacisz­nym, jeśli takie w ogóle tu istniało. Wreszcie Andrews poprowadził nas ku swemu domostwu — eleganckiej willi, skąd roztaczał się widok na rzekę i jej przeciw­legły, pusty brzeg.

Opis przyjęcia, w którym obok naszego gospodarza udział wzięła jego żona i dwu podrastających synów, zabrałby zbyt wiele miejsca. W każdym razie bardzo było wesoło i ani spostrzegliśmy się, kiedy zegar wybił północ. Andrews odprowadził nas na statek — na po­kładzie było jeszcze ciaśniej niż przed kilku godzinami. Małe światełka porozwieszanych tu i tam latarń uka­zały śpiących między stertami tłumoków pasażerów. Należało uważać, aby na którego nie nadepnąć. Na szczęście z głębi pokładowego luku wyjrzała głowa ka­pitana. Zauważył nas i zaraz wspiął się po schodkach.

Który z panów nazywa się Karol Gordon? Uzyskawszy odpowiedź, wręczył memu przyjacielo­wi podłużną kopertę.

Przed dwoma godzinami był tu policjant z ko­mendy posterunku — wyjaśnił. — Pozwólcie, panowie, że was opuszczę, mam jeszcze mnóstwo roboty. — Poklepał agenta po plecach, powiedział: — Cześć, stary, pamiętaj o mnie — i odszedł, a raczej rozpłynął się jak duch w ciemnościach nocy.

Z kolei pożegnał nas Andrews. Zostaliśmy sami. Po­suwając się omackiem po okropnie stromych schodach, trafiliśmy do korytarza. Karol otworzył drzwi kabiny. Przez iluminatory wpadało nieco księżycowego blasku. W srebrnym półmroku odnalazłem lampę, zapaliłem ją. Siedliśmy na dwu łóżkach—kojach.

Ciągnijmy patyczki, kto ma spać w kabinie — zaproponował Carr.

Nie — sprzeciwił się mój przyjaciel — tę noc ja spędzę na świeżym powietrzu.

A to niby dlaczego? — oburzyłem się.

Bo mam czujny sen. Nic nie wiemy o współpa­sażerach. Może któryś z nich połasi się na nasze tłumoczki i ucieknie z nimi na ląd? Gdy statek ruszy w drogę, będę spokojniejszy, ale tej nocy...

Zgoda — ustąpiłem. — A kto drugi?

Robert. On się dzisiaj najmniej napracował.

Oczywiście, szefie! — krzyknął uradowany chło­pak.

Wiedziałem, o co mu chodziło: będzie mógł wreszcie nagadać się do woli z Karolem. I na tym stanęło. Dyżur­na para ruszyła na pokład, a ja zająłem się ściąganiem butów.

Wydaje mi się, że pan mocno chrapie — powie­działem do Piotra.

Nigdy, doktorze. Tylko w górach.

Dlaczego w górach?

Żeby odstraszać szare niedźwiedzie.

No, to proszę pamiętać, że znajdujemy się na ni­zinie.

Czy Piotr tej nocy chrapał, nie mogłem stwierdzić. Zasnąłem bardzo szybko. Obudził mnie Karol. Ze wsty­dem przyznam, że mój sen trwał bardzo długo — przez szybkę iluminatora kajutę oświetlały promienie słońca. Usłyszałem rytmiczne dudnienie parowej maszyny i ła­godny plusk wody za burtą.

Wszystko w porządku? — zapytałem.

Tak — odpowiedział. — Spiesz się, śniadanie cze­ka w mesie.

Po takiej uwadze zrezygnowałem z mycia i golenia. Śniadanie wypadło znakomicie: kawa, bekon i jajka. Jedliśmy we czwórkę w pustej salce. Albo byliśmy ostatnimi w kolejce stołowników, albo też reszta pa­sażerów żywiła się własnym sumptem.

Uwinąwszy się z zawartością talerzy i kubków po­gnałem na górę. Słońce świeciło, a lekki wiaterek zdmu­chiwał ze szczytu komina pióropusz dymu i rozciągał go w czarne pasma, które ginęły daleko za rufą. Na pokładzie zawalonym ładunkami ujrzałem pasażerów. Jedni stali przy poręczach burt, gadając i gapiąc się na uciekające brzegi, inni spacerowali wolnymi od bagaży przejściami, jeszcze inni po prostu spali na tłumokach, otuleni w wątpliwej czystości derki. Usiedliśmy na na­szych bagażach, które Karol z pomocą Roberta zdołał tak poprzestawiać, że utworzyły coś w rodzaju długiej ławy z oparciem. Z tego miejsca wygodnie było obser­wować daleką przestrzeń aż po granice horyzontu. Wi­działem oba brzegi — piaszczyste, gdzieniegdzie poroś­nięte wierzbą i sosną.



Zapytałem Karola, jak daleko do Fort Resolution,

Sto osiemdziesiąt mil — odparł. — Ponieważ jednak “Wrigley" jest śrubowcem znacznie szybszym od statków napędzanych bocznymi kołami, już jutro zawiniemy do Resolution.

Gdybyśmy płynęli łodziami, przy konieczności noco­wania na brzegach oraz przerw na posiłki, trwałoby to co najmniej dwa razy dłużej.

Bardzo odpowiada mi taka podróż — wtrącił się Carr. — Szybka i wygodna. Ani się obejrzysz, jak uka­żą się brzegi Niedźwiedziego.

No, no, Piotrze — zauważyłem. — Nie tak prędko. Przed nami aż dwa tygodnie drogi i gotów jes­tem założyć się. że nim tydzień minie, z nudów zatęsknisz za łodzią i wiosłem.

Przyjmuję zakład, doktorze.

O co?

Hm... doprawdy nie wiem.

Może ty, Karolu, coś zaproponujesz?

To dziecinada, lecz skoro sobie życzysz...Przegrywający będzie zmywał naczynia podczas naszego po­bytu nad Wielkim Jeziorem Niedźwiedzim.

Nie zgadzam się. W ten sposób wygrywający nic nie zyskuje, najwyżej ty, Karolu, lub Robert.

Ponieważ nikt z nas nie potrafił wymyślić nic bar­dziej sensownego, zrezygnowaliśmy z zakładu.

Począłem obserwować współtowarzyszy podróży. Dziwna to była mieszanina ludzi, i to pod każdym względem: ubioru, oblicza, mowy, poruszania się. Prze­de wszystkim rzuciły mi się w oczy trzy “czerwone kurty". Z kolei dostrzegłem olbrzyma okrytego pasias­tym kocem, spod którego wyglądała czarna lufa długiej strzelby. Rysy jego twarzy oraz czarne włosy spadające na ramiona


180 mil równa się ok. 290 km.


powiedziały mi: Metys lub Indianin. Tkwił nieruchomo u poręczy burty, podobny do manekina w sklepie z odzieżą. Kilka kroków dalej siedział z podciągniętymi nogami jego pobratymiec. Byli to pierwsi Indianie, jakich ujrzałem od chwili rozpoczęcia naszej podróży. Chociaż na północy Kanady nie spodziewałem się napotkać kolorowych pióropuszy Czarnych Stóp czy Assiniboinów znad granicy Stanów Zjednoczonych, to musiała przecież istnieć jakaś różnica strojów, chociaż­by legginy — dziwne spodnie składające się z dwu od­dzielnych nogawek, lub mokasyny sporządzone z jedne­go płata skóry. Nic z tych rzeczy! Człowiek otulony kocem nosił zwykłe buty z krótkimi cholewkami z filcu oraz spodnie z czarnego sukna. Ten drugi, siedzący, odział się w czerwoną, mocno wypłowiałą koszulę, ja­kich mnóstwo na ulicach miast. Nieco później poinfor­mowano mnie, że tylko na północy od Wielkiego Jezio­ra Niedźwiedziego, gdzie lato jest chłodne a zima suro­wa, odzież ze skór i futer nie wyszła jeszcze z użycia, lepiej bowiem chroni ciało przed wahaniami temperatury.

Po drugiej stronie pokładu dostrzegłem (o dziwo!) Chińczyka w watowanym kabacie i okrągłej mycce na głowie. Obok niego tkwił, wsparty o strzelbę, typowy traper, jakich już niewielu pozostało: kościsty mężczyz­na z sumiastym wąsem, o opalonej cerze. Głowę nakrył skórzaną czapką z lisim ogonem, pierś opinała mu skó­rzana kurta, a spodnie ginęły w cholewach butów nie­określonej barwy, zapewne niegdyś czarnych. Ten tra­per, jak go nazwałem w myślach, rozmawiał z drugim pasażerem w czarnym stroju, lśniących półbutach i ty­powym dla mieszczucha sztywnym, okrągłym nakryciu głowy. Kontrast między odzieżą obu mężczyzn był za­skakujący.

Kogo tak wypatrujesz? — odezwał się Karol. — Szukasz Toma?

Co? No... nie... Rzeczywiście, gdzie się podział nasz tajemniczy towarzysz?

Chyba został w Fort Smith — wyraził przypusz­czenie Robert. — Nie widziałem go tutaj.

Pewnie śpi otulony derką, przecież, jak sam mó­wił, wybierał się w drogę “Wrigleyem". Stęsknił się pan za nim, doktorze? — zagadnął mnie Carr. — Pomóc, to on nam pomógł, lecz lepiej byłoby, żeby odtąd wędro­wał własną drogą.

I ja tak sądzę — przytaknąłem.

Tak naprawdę tajemniczy Tom nie był nam już po­trzebny. Wręcz przeciwnie, gdyby płynął aż do Wiel­kiego Jeziora Niedźwiedziego, mógłby nam przysporzyć sporo kłopotów.

A ta trójka wioślarzy? — wróciłem myślą do tajemniczych śladów ognisk. — Czy znajdują się razem z nami?

Niech to pan zostawi mnie, doktorze — odparł Carr. — Gdy już miniemy Resolution, spenetruję cały pokład. Mam ja swoje sposoby.

Roześmiałem się życząc mu powodzenia.

Jeszcze tego dnia minęliśmy ujście Rzeki Słonej, istotnie tak słonej, że z jej wody Indianie wygotowują sól. Odtąd Rzeka Niewolnicza znacznie się poszerzyła, płynąc meandrami wokół licznych wysp. Tu i tam wi­działem zwalone w nurt potężne drzewa. Następnego dnia wpłynęliśmy w błotnistą deltę rzeki. Statek zwol­nił przechodząc ostrożnie między piaszczystymi ławi­cami. Ukazała się olbrzymia przestrzeń Wielkiego Je­ziora Niewolniczego. Płynęliśmy po nim dziesięć mil, aż dotarliśmy do zatoczki osłoniętej różańcem zielonych wysepek. Wtedy dostrzegłem na południowym wybrze­żu budowle Fort Resolution. “Wrigley" zagwizdał trzy­krotnie, wypuścił kłąb pary nad kominem i począł wol­niutko przysuwać się do drewnianego pomostu.

Ależ tam luda! — wykrzyknął Carr. — Zjazd jakiś czy co?

Istotnie, na brzegu roiło się od ludzkich sylwetek. Czyżby to mieli być nowi pasażerowie? Jeśli tak — w jakich okropnych warunkach odbywać się będzie dalsza podróż!

Tymczasem rzucono cumy, wysunięto trap, aż jego koniec sięgnął przystani. Zjawił się kapitan Carson.

Długo będziemy tu stali? — zapytał Karol.

Do jutra. Radzę wykorzystać tę przerwę w podró­ży na przechadzkę. Później nie będzie okazji.

A nasze bagaże?

Które to?

Wyręczyłem Karola wskazując na nasze toboły.

Drobiazgi radzę zamknąć w kabinie, a o resztę niech was głowa nie boli.

Nie bardzo nas uspokoiło takie zapewnienie. Ktoś musiał zostać na straży. Jak dotychczas, zarówno w Fort Chipewyan, jak w Fort Smith, strażnikiem naszych ruchomości był Carr. Tym razem należało go zwolnić z tego obowiązku.

Ja zostanę — oświadczyłem.

Nie — sprzeciwił się Karol — będziesz mi po­trzebny. Zostanie Robert.

Oczywiście, szefie — powiedział nieco smętnym głosem chłopak.

Żal mi się go zrobiło, lecz Karol musiał mieć jakieś swoje racje.

Odczekaliśmy chwilę, aż tłumek wysiadających prze­rzedził się nieco, po czym we trójkę pomaszerowaliśmy na brzeg. Resolution powitał nas pięknym, słonecznym dniem wiosny. Tłum, który zauważyłem z pokładu stat­ku, okazał się kilkudziesięcioosobową grupą Indian. W podobnie licznej gromadzie białych na pewno rozle­gałyby się okrzyki, nawoływania, a szmer rozmów nie ucichłby ani na sekundę. Tu panowało całkowite mil­czenie. Czerwonoskórzy tkwili w miejscu lub przecha­dzali się wzdłuż brzegu nie zamieniając między sobą ani słowa. Czyniło to wręcz niesamowite wrażenie.

Nieco dalej ujrzałem potężne półkole szpiczastych namiotów, a w tym półkolu jeszcze większy od po­przedniego tłum wojowników, sąuaw i malców buszu­jących tu i ówdzie.

Ani chybi indiański zjazd — powtórzył Carr swe przypuszczenie.

Prawdopodobnie przywieźli skórki — stwierdził Karol. — Zresztą wkrótce się przekonamy. Chodźcie.

I poszliśmy. Była to interesująca przechadzka. Fort Resolution okazał się niemałym skupiskiem domów o ścianach zbitych wprawdzie z okrąglaków, lecz w oknach błyszczały szyby. Minęliśmy długą linię za­budowań, biało pomalowany kościółek, aż wyszliśmy na dziką łąkę, gdzie pasły się krowy. Jeszcze dalej ciąg­nęły się równo zaorane zagony, ledwie pokryte rzadką zielenią, ograniczone pasem zarośli, a obok — wysoko­piennym lasem. Zawróciliśmy. Idąc nieco w bok, do­tarliśmy przed wrota potężnej palisady, ozdobionej ma­łymi wieżyczkami strażników.

Oto twój fort, Janie — zażartował Karol. — Wszy­stko tu jest tak, jak sobie wyobrażałeś. Brak jedynie armat i żołnierzy. Zajrzyj do wnętrza.

Potężna brama z belek była otwarta. Wewnątrz znaj­dował się plac udeptanej ziemi. Prawie naprzeciw bra­my stał piętrowy dom, z powiewającą czerwono—granatową flagą. Z obu stron imponującej budowli ciągnęły się dwa długie, niskie baraki o ścianach zbitych z ledwo okorowanych bali. Przed jednym z tych baraków kłębił się szary tłum mężczyzn — stojących, siedzących, a na­wet leżących.

Co tam się dzieje? — zapytałem.

Może coś na ten temat będzie wiedziała “czerwo­na kurta" — powiedział Carr. — O, tam stoi!

Istotnie, policjant tkwił nieruchomo kilka kroków za bramą. Wydało mi się, że nas obserwuje. Gdy podeszliś­my, zapytał:

Macie skóry? Dzisiaj nic z tego nie wyjdzie. Tego tłumu nie załatwią nawet do północy.

Nie mamy skór — odparł Karol. — Po prostu przyszliśmy popatrzeć. Co tam się dzieje?

Co się dzieje? To jasne. Zima się skończyła, a więc traperzy przynieśli futerka na sprzedaż.

No tak, oczywiście — przyznał Karol.

Gdzie możemy znaleźć kierownika faktorii? — zapytałem.

Tam — wskazał ręką w kierunku baraku otoczo­nego ludzkim mrowiem. — Ale nie radzę.

Dlaczego?

Tamci bardzo się niecierpliwią i będą sądzić, że chcecie ich ubiec w kolejce. A poza tym... kierownik nie ma teraz czasu na żadne pogaduszki. Może za dwa tygodnie. Jeśli potrzebujecie informacji, proszę za mną. Zaprowadzę was do wartowni.

Nie — zaprzeczył Karol. — Nie potrzebujemy in­formacji.

A jednak pójdziecie — zauważył policjant tonem, który jakoś mi się nie spodobał. — Do Resolution ściąg­nęło mnóstwo osób, nie wszyscy są traperami... — spojrzał na nas podejrzliwie — dlatego staramy się ba­dać, kto, skąd i po co tu zawitał. Chyba wam to nie przeszkadza?

Dobrze — odparł mój przyjaciel nieco oschle. —. Chodźmy.

Czerwona kurta" powiodła nas na zewnątrz, wzdłuż palisady. Jakieś paręset kroków od niej widniał piętro­wy budynek, kształtem przypominający obronny blokhauz, kwadratowy niczym wieża. Jego piętro wysuwało się poza ściany parteru jak potężny kapelusz dzi­wacznego grzyba. Musiała być to bardzo stara budowla. Otwory parteru bardziej przypominały strzelnice niż okna. Dobrze wiedziałem, dlaczego piętro ma większą niż dół powierzchnię — w wystającej części piętra znaj­dowały się otwory, przez które obrońcy mogli lać wodę, gdyby wróg usiłował podpalić ściany fortecy. Dach był bardzo stromy, zakończony ostrym szpicem. Dokoła zieleniła się świeża trawa, białe kamienie znaczyły linię prostokątnego trawnika, a wysypana żwirem szeroka ścieżka wiodła do drzwi, a raczej do wrót blokhauzu. Przemaszerowaliśmy tędy, mijając biały maszt, na któ­rym łopotała flaga, i wartownika tkwiącego obok masz­tu. Dalej znajdował się przedsionek z dwiema ławami, na jednej z nich siedziało dwu policjantów. Nasz nie­proszony przewodnik, który dotąd maszerował raczej za nami lub z boku, teraz wysunął się na czoło i otwo­rzył wąskie drzwi.

Wejdźcie — rzekł. Wkroczyliśmy, łagodni jak baranki. Znaleźliśmy się w salce przedzielonej drewnianą

barierką. Przewodnik pchnął drzwiczki w barierce, po czym, pochylony nad jednym z policjantów, coś mu zagadał do ucha. Z kolei siedzący za stołem przyjrzał się nam bardzo dokładnie, wstał i zniknął za drzwiami widniejącymi w głębi pomieszczenia. Jego nieobecność trwała krótko.

Pozwólcie — oświadczył. Zrobił przejście w ba­rierce i wskazał na drzwi, z których przed chwilą wy­szedł. W następnym pokoju za politurowanym biurkiem

siedział podoficer z odznakami sierżanta. Stanęliśmy na progu.

O co chodzi? — zagadnął.

Zatrzymałem ich niedaleko magazynu futer — odparł żołnierz.

Była to i prawda, i kłamstwo równocześnie. Istotnie, znalazłszy się w obrębie palisady, byliśmy o jakieś trzy­sta kroków od baraku. Lecz skąd mogliśmy wiedzieć, że tam mieści się skład futer? A poza tym — czy to było przestępstwo?

Sierżant przyjrzał się nam dokładnie.

Czegoście tam szukali?

Karol wyjaśnił, jak rzecz się miała.

Aha, jesteście traperami.

Nie — odparł mój przyjaciel.

Skąd przybyliście?

Znowu wyczerpująca odpowiedź. Mimo to nie zado­woliła podejrzliwego policjanta.

Po co? — zagadnął ostro.

Po to, aby oddać ten list — odrzekł na to Karol, wydobywając kopertę zza pazuchy.

Mnie?

Nie tylko. Proszę.

Usłyszawszy “nie tylko", sierżant wybałuszył oczy, wyciągnął rękę, pochwycił kopertę i wyjął ćwiartkę zapisanego papieru. Na nim właśnie, pod wydrukowanymi nagłówkiem, widniał tekst polecającego pisma, bardzo zwięzły, lecz sierżant przeczytał go chyba ze trzy razy, bo długo wpatrywał się w pismo.

Mulberry — powiedział kładąc list na biurku — wracaj na posterunek. To pomyłka. Ci panowie są na­szymi gośćmi.

Policjant wyprężył się, trzasnął obcasami i wyszedł

Który z panów nazywa się Karol Gordon?

Ja — odpowiedział Karol.

Najmocniej przepraszam za nieporozumienie. Sia­dajcie, panowie — wskazał krzesła — należy się wam kilka słów wyjaśnienia. Od kilku dni mamy prawdziwe urwanie głowy. Pewnie zauważyliście tłumy czerwonoskórych. Fatalnie dla nas zbiegły się dwie imprezy, jeśli rzecz można tak nazwać: skup skór przez Kompa­nię oraz doroczna wypłata należności pobliskim gru­pom Indian.

Co to za należność? — zagadnąłem, ciekawy jak zwykle wszystkich spraw związanych ze współczesnym bytowaniem czerwonych braci.

Wynika ona z traktatów zawartych między rzą­dem a plemionami Dogrib, Yellow Knives i Slave. Za swą zgodę na osadnictwo białych Indianie ci otrzymują corocznie po pięć dolarów na głowę oraz mąkę, bekon, herbatę, tytoń i amunicję. Moim zdaniem — tu zniżył głos — rząd ubił kiepski interes. Jakiż biały farmer zechce się osiedlić w tak dzikich stronach? To przecież wyłącznie kraina traperów, a traper jest tylko przelot­nym gościem i ani mu w głowie budować dom lub za­kładać farmę. A więc mamy huk przybyszów, bo ściąg­nęła tu również grupka białych myśliwych. Przy okazji takiego zgromadzenia przylatują do fortu różne nie­bieskie ptaki oraz pokątni handlarze alkoholem, cho­ciaż obowiązuje tu zakaz handlu wódką. Poza tym po­jawiają się również amatorzy bezpłatnych futerek, czyli po prostu złodzieje czatujący na czyjąś nieuwagę, lekkomyślność lub głupotę. Kradną skórki, by je na­tychmiast sprzedać. Właśnie dzisiaj schwytaliśmy jed­nego z takich. Siedzi w areszcie i przysięga, że nic nie ukradł, że mu na “Wrigleyu" prawdziwy złodziej pod­rzucił skórki. Koń by się z tego uśmiał. Widzicie więc, ile mamy kłopotów. Nasi ludzie mogą być nieco po­denerwowani lub zbytnio podejrzliwi. Tłumaczy ich jednak sytuacja. Jeszcze raz przepraszam. Czym mogę wam służyć?

Podziękowaliśmy, twierdząc zgodnie z prawdą, że nic nam nie potrzeba. Sierżant zwrócił list Karolowi i każ­demu uścisnął dłoń. Już byliśmy w drzwiach, gdy nas zatrzymał:

Jeszcze chwilkę. Czy jadąc ,,Wrigleyem" nie do­strzegliście czegoś podejrzanego?

Popatrzyliśmy jeden na drugiego, a Karol odparł:

Nie wydarzyło się nic szczególnego, o ile nam wia­domo, lecz w takim tłumie trudno cokolwiek dostrzec.

Rozumiem. Lecz kradzież została zgłoszona, nim jeszcze statek opuścił pierwszy pasażer. Nie słyszeliś­cie?

Nie — odpowiedział Karol — chociaż ze statku zeszliśmy jako jedni z ostatnich.

Hm... — zasępił się sierżant — sądziłem, że znaj­dę świadków. Ten zatrzymany jegomość twierdzi, że jest niewinny, a nie schwytano go na gorącym uczynku. Dowodów brak, chociaż podejrzenie istnieje. Nie ze­chcielibyście się mu przyjrzeć?

Po co? — zdziwił się milczący dotąd Carr. — Nie zawarliśmy znajomości z żadnym z pasażerów i bar­dziej przyglądaliśmy się własnym bagażom niż ludziom.

Mniejsza z tym — wtrąciłem się. — Jeśli to po­trwa krótko, chętnie spełnimy pana życzenie, sierżan­cie.

Dziękuję. Nie zatrzymam was długo.

Znowu usadowiliśmy się na krzesłach, a policjant krzyknął poprzez uchylone drzwi: — Dudley! Każ przyprowadzić aresztanta.

Nie minęło nawet pięć minut, gdy wprowadzono człowieka podejrzanego o kradzież. Spojrzeliśmy i... zanie­mówiliśmy. Aresztantowi to zaskakujące spotkanie nie odebrało głosu. Klasnął w dłonie na nasz widok.

Niebiosa nade mną czuwają! — zawołał. — Sier­żancie, ci czcigodni panowie zaświadczą, że nigdy nie byłem i nie jestem złodziejem. Przebyliśmy razem szmat drogi. Proszę ich zapytać.

Policjant spojrzał na nas.

Prawda — stwierdziłem — podróżowaliśmy z To­mem w jednej łodzi, a później...

Chwileczkę, Janie — zdecydowanie wtrącił się Karol. — Ja to dokładniej wyjaśnię.

Umilkłem, zdumiony i nieco dotknięty. Karol po­twierdził me słowa dodając, że w Fort Resolution stra­ciliśmy Toma z oczu, co było przecież zrozumiałe w takim tłumie podróżnych i mieszkańców fortu. Przedziw­ne było to wyjaśnienie. Przecież Tom zniknął już w Fort Smith!

Sierżant uważnie wysłuchał Karola.

Dawno się znacie?

Wystarczająco dawno, aby móc ręczyć za jego uczciwość.

Moje zdumienie wzrosło. Ku czemu zmierzał Karol wplątując nas w tę podejrzaną aferę?

W porządku — stwierdził policjant. — Nie poj­muję jednak, jak to mogło się stać? On został zatrzy­many przy wyjściu ze statku, oskarżony przez jednego z pasażerów o kradzież wiązki lisich skór. Dyżurujący na przystani wartownik znalazł te skórki pod jego to­bołkiem.

Nie ja je tam włożyłem — energicznie zaprotes­tował Tom. — Nie wiem, jak to się stało...

Dobrze, dobrze — przerwał mu sierżant — nie o to chodzi. Dlaczego natychmiast nie zaświadczyliście na jego korzyść?

W tym czasie — odparł Karol — i ja, i moi towarzysze, byliśmy zajęci pilnowaniem swoich bagaży w kabinie, pod pokładem.

A czemuż to jego nie było wówczas z wami? —Kabina jest dwuosobowa i z trudem pomieściła trzech ludzi.

pięknie, a później? Nikt wam nie doniósł o aresz­towaniu?

Nikt — stwierdził Karol zgodnie z prawdą.

I nie szukaliście zaginionego?

Oczywiście, że szukaliśmy, lecz nikomu z nas do głowy nie przyszło, że nasz towarzysz mógł zostać za­trzymany przez policję.

Sierżant zadumał się chwilę, wreszcie machnął ręką.

Puszczam go wolno — oświadczył — chociaż nie wszystko w tej sprawie jest jasne. Ale biada, jeśli zo­stanie oskarżony po raz drugi! Żadne poręczenia już mu nie pomogą. A teraz, żegnam panów. Długo tu po­zostaniecie?

Do odjazdu “Wrigleya" — odparłem.

A on? — wskazał palcem na Toma.

Ja również ruszam statkiem — odrzekł Tom.

Wydaje się, że taka odpowiedź bardzo ucieszyła sier­żanta. Jestem pewien, że gdyby nie pismo polecające z Fort Smith, Tom nadal tkwiłby w areszcie. Kto wie, czy i nas by nie posadzono za kratkami? Poczułem się znacznie lepiej po opuszczeniu posterunku. Przemierzy­liśmy kilka jardów drogi w całkowitym milczeniu. W pewnej chwili Carr lekko pociągnął mnie za rękaw kurty. Zwolniłem kroku.

Czy pan coś z tego rozumie, doktorze? — zaszeptał.

Nic a nic. Ale ani pary z ust! Dopóki Gordon sam nie wyjaśni nam tej sprawy.

Po czym dołączyliśmy do Karola, aby wysłuchać zapewne drugiej połowy podnieconego bełkotu Toma:

— …i nigdy wam tego nie zapomnę! To jakiś drań podrzucił mi skórki. Przeląkł się, że zauważą kradzież. Ja wówczas jeszcze spałem, a w ogóle to przespałem całą drogę.

Ale dlaczego — zapytał Karol — nie zwróciłeś się do nas o pomoc?

Nie wiedziałem, gdzie was szukać. Przypuszcza­łem, że pozostaliście w Fort Smith, zresztą... wszystko stało się tak nagle. Po prostu zgłupiałem, a kiedy mi rozum wrócił, było już za późno na ratunek. Tłumaczy­łem tym zakutym głowom, że jestem niewinny jak nie­mowlę. Wsadzili mnie za kratki, mimo iż poszkodowany odzyskał swą własność.

Gdyby nie odzyskał, pewnie nadal siedziałbyś w areszcie — wtrąciłem się do rozmowy. — A gdzie twoja sakwa? Została na okręcie?

Och! — krzyknął. — Ja doprawdy straciłem ro­zum. Poczekajcie!

Zawrócił i pobiegł do budynku policyjnego.

Karolu — skorzystałem z okazji — co to wszyst­ko znaczy?

Uważam, że jest niewinny — odpowiedział krótko.

Lecz czemu tak gwałtownie wpadłeś mi w słowo?

Bo inaczej powiedziałbyś, że z Tomem rozstaliśmy się już w Fort Smith, że był to przygodnie napotkany wędrowiec. A po takim oświadczeniu nic nie pomogło­by poręczenie jego niewinności. Sierżant i tak się wahał.

Nic dziwnego, ja również nie jestem tak zupełnie pewny.

A ja tak! Gdyby ukradł futerka, schowałby je lepiej. Poza tym, zaufaj mojej intuicji, Janie. Przy­znasz, że jak dotąd mnie nie zawiodła.

Karolu — przestrzegłem — rozumujesz jak dziec­ko! Ale może i masz rację... Sam nie wiem, co o tym sądzić.

Przyszłość pokaże — uciął Karol.

Nie zdążyłem nic więcej powiedzieć na ten temat, ponieważ zdyszany i obładowany niczym muł ukazał się Tom. W ręce trzymał strzelbę, u boku, na parcianym pasku wisiała znana mi już sakwa, a na plecach dźwigał potężnie wypchany wór.

Wszystko w największym porządku — zakomuni­kował — niczego nie brakuje.

Skąd ten worek? — zapytałem.

Z Fort Smith. Musiałem uzupełnić swoje podróż­ne zapasy. Dlatego wówczas tak szybko zniknąłem wam z oczu. Dokąd idziemy?

Obejrzeć okolicę — odparł Carr. — Ale ty, z ta­kim ciężarem, wracaj lepiej na statek.

Nie możecie mnie odprowadzić? Cisnę ten majdan na pokład, a później pokażę wam różne ciekawe rzeczy. Nie pierwszy przecież raz bawię w Resolution i znam tę dziurę jak własną kieszeń.

Nie miałem chęci towarzyszenia Tomowi. Wprost przeciwnie: uznałem, że nadarza się okazja do pozby­cia się choć na czas jakiś jego towarzystwa.

Świetnie — wesoło zauważył Karol — skoro znasz fort tak dobrze, skorzystamy z twojego przewod­nictwa.

I zawróciliśmy ku przystani.

Robert na nasz widok pomachał ręką. Był pewien, że skończyły się dlań nudne godziny pilnowania naszego dobytku. Srodze się zawiódł.

Robercie — krzyknął Karol — przypilnuj i tego bagażu! Wrócimy za godzinkę lub dwie.

Tom wspiął się na pokład, zwalił z pleców ciężar, po czym — już tylko ze strzelbą i sakwą — prawie bieg­nąc przyłączył się do nas.

Chodźcie, przyjaciele! Do oglądania jest tu mnóstwo, na początek pokażę wam indiańskie tańce.

Ruszyliśmy w kierunku stożkowatych indiańskich tipi.

Teraz to aż się roi od czerwonoskórych — mówił Tom. — Podobno ściągnęło tu około tysiąca wojowników, nie licząc kobiet i dzieci. Gdy odejdą, Fort Rezolution stanie się znowu cichy i pusty. Aż do następnej wiosny.

A te domki? — zapytałem. — Kto w nich mieszka?

Częściowo urzędnicy Kompanii, częściowo rodzi­ny policjantów, wreszcie niewielka grupka białych tra­perów, aktualnie parających się łowiectwem oraz ta­kich, którym wiek już nie pozwala na wędrówkę po puszczy. Utrzymuje ich Kompania. W zamian za usługi jakie ongiś jej wyświadczyli.

Sprawiedliwe rozwiązanie — wtrącił Karol. — Niestety, znam byłych traperów przymierających teraz głodem. Nikt im nie pomaga.

Bywa i tak — odpowiedział Tom. — Lecz tu jest inaczej. Zresztą, gdyby nawet nie pomoc Kompanii, nie cierpieliby nędzy. Każdy z nich ma w tych stronach znajomków, a niesienie pomocy potrzebującym traktu­je się jako obowiązek. Dziki to kraj, a przecież, może właśnie dlatego, tutejsi ludzie mają większe serca od tych, którzy zamieszkują bardziej cywilizowane strony.

Spodobały mi się te słowa i od tej chwili przychyl­niejszym wzrokiem począłem spoglądać na Toma. Po­mysł stworzenia funduszu pomocy dla niedołężnych traperów przestał być dla mnie fantazją.

Doszliśmy do półkola indiańskich namiotów. Wokół nich było pusto, lecz na obszernym placu, w samym środku obozowiska, ujrzałem niecodzienny widok: oto długa kolejka mężczyzn, kobiet i dzieci, trzymając się za ręce, krążyła po placu. Przytupywali nogami i nucili monotonną, całkowicie dla mnie niezrozumiałą pieśń. Co pewien czas urywała się, a tańczący zaczynali obfi­cie spluwać.

Oglądałem sporo indiańskich wiosek, byłem świad­kiem wielu najrozmaitszych tańców indiańskich, lecz czegoś tak dziwnego oczy moje do tej pory nie oglądały.

To Yellow Knives* — zaszeptał Tom.

Dlaczego oni plują? — zapytałem z nie ukrywa­nym obrzydzeniem. — Nie wiesz, Karolu?

Wzruszył ramionami: —— Nie wiem. Nie rozumiem ich pieśni.

A ty, Tomie?

Któż by ich pojął? W zwykłej rozmowie i posłu­gując się gestami potrafię się z nimi dogadać, lecz z te­go ich wycia tyle dla mnie wynika, co z mruczenia niedźwiedzia. Dlaczego plują? Może na szczęście? Mam się zapytać? E, lepiej nie. Mogliby się obrazić. To strasznie honorowe facety.

Po takim wyjaśnieniu zaniechałem dalszych pytań.


Yellow. Knives — Żółte Noże. Plemię to wyrabiało broń sieczną z miedzi, której pokłady znajdowały się na ich ziemiach.



Krąg tańczących monotonnie się obracał i miałem okazję przyjrzeć się tancerzom do woli. Wielu z nich nosiło kolorowe derki — nie były to jednak dzieła lu­dowej sztuki, jak na przykład u Nawajów, lecz produkt manufaktur “bladych twarzy", obficie tu dostarczany przez Kompanię Zatoki Hudsona. Indianie kochają się w żywych barwach, toteż Kompania dostosowała się do ich gustów, serwując im derki w czerwono—biało—czarno—niebieskie pasy i kwadraty. Większość jednak tań­czących mężczyzn odziana była nieciekawie. Tylko gdzieniegdzie dostrzegłem jasnożółte bluzy, prawdopo­dobnie wyprawione ze skór karibu. Reszta miała kolo­rowe bawełniane koszule i płócienne spodnie. Za to ko­biety błyszczały od paciorków ze szkła, od błyszczących (może srebrnych?) naszyjników i mokasynów wyszy­wanych perełkami. Squaw były przeważnie dość tę­gie, normalne zjawisko wśród plemion czerwonoskórych. Lecz zauważyłem i mężczyzn bardzo grubych, o rozlanych rysach twarzy, w niczym niepodobnych do smukłych wojowników Czarnych Stóp czy Apaczów.

Nie widzę koni — stwierdziłem półgłosem.

Mało kto używa tutaj koni — odpowiedział Tom. — Zimy są długie i nie ma czym karmić zwierząt.

To jak oni przenoszą namioty?

W zimie na sankach ciągnionych przez psy. Latem na tykach przymocowanych do psich grzbietów. Właś­nie dlatego ich tipi są bardzo skromnych rozmia­rów.

Zaczynam podejrzewać, że taki sposób bycia sprzyja obrastaniu tłuszczem.

Może magazynują w sobie tłuszcz na miesiące głodu? — roześmiał się Tom. — Zdarzały się takie. Wy­starczyło, aby karibu spóźniły się w swych corocznych wędrówkach albo zmieniły trasę przemarszu, a połowa mieszkańców indiańskich wiosek marła z głodu. Dzisiaj Kompania spieszy na ratunek, lecz przecież nie wszę­dzie posiada swe faktorie.

Chodźmy — powiedziałem. — Ten monotonny ta­niec działa na mnie usypiająco, a do nocy jeszcze da­leko.

Nikt nie zaprotestował. Opuściliśmy plac.

On się nieźle orientuje w tutejszych sprawach — mruknął do mnie Karol. — Jeszcze się do niego przeko­nasz, Janie.

Możliwe — bąknąłem spoglądając na Toma, który maszerował przed nami, gawędząc z Piotrem. Po kilku minutach obaj skręcili w lewo. Carr odwrócił się i po­machał ręką.

Dokąd nas prowadzą? — zdziwił się Karol.

Na pewno do jakiejś knajpki — odparłem. — Piotr nie zalicza się do abstynentów i bardzo lubi zwiedzać saloony. Co ty na to?

Ano cóż? Chodźmy za nimi, chociażby tylko po to, aby przypilnować Piotra.

Mam nadzieję, że przy nas nie przekroczy rozsąd­nej miary.

Tom i Piotr zatrzymali się przed niewielkim budynkiem, nad wejściem którego wisiał szyld z napisem: “Fort Resolution's First Bar" *. Jak się później dowiedziałem, był to pierwszy i... jedyny bar fortu. Kompa­nia pilnie baczyła, aby pod jej bokiem nie wyrastał konkurencyjny handelek, a poza tym bardzo nieprzy­chylnym okiem spoglądała na sprzedaż alkoholu. India­nom w ogóle nie wolno było go dostarczać, a dla bia­łych bar serwował wódkę wyłącznie między godziną czwartą po południu i ósmą wieczór.

Wkroczyliśmy do wnętrza. Wydało mi się ciasne, duszne i bardzo prymitywne. Sądzę, że wrażenie takie powodowała gęstwa ludzka, okupująca bufet i kilka ustawionych pod ścianami stolików. Odechciało mi się jakichkolwiek potraw czy napojów. Wypowiedziałem się głośno na ten temat, lecz zaraz jej pożałowałem, dostrzegłszy sposępniałe oblicze Carra.


Pierwszy Bar w Fort Resolution" (ang.).


No dobrze, dobrze... — złagodziłem swój protest. — Jeśli tylko potrafisz, Piotrze, cokolwiek przenieść przez ten żywy mur klientów.

Natychmiast rozpromienił się.

Potrafię, doktorze. Mam ja swoje sposoby. Dostrzegłem, jak na sekundę oczy Toma zrobiły się ze zdziwienia okrągłe niczym dwa księżyce w pełni. Z jakiego powodu? Nie zdążyłem zagadnąć, bo pociąg­nięty przez Carra natychmiast zniknął w tłoku.

Jak tego Carr dokonał, nie mam pojęcia, lecz na pew­no nie bez energicznej pomocy Toma. Po dziesięciu naj­wyżej minutach wynurzył się z tłumu, niby myśliwy z zarośli, dźwigając w obu rękach cztery kufle piwa. Nie lada sztuka, której sprostać może jedynie wykwali­fikowany kelner.

Postawił je ze stukotem na blacie jedynego wolnego stolika.

Siadajcie! Zaraz nastąpi ciąg dalszy. Zaniepokoiłem się tym dalszym ciągiem. Jeśli by miała go stanowić butelka whisky... Na szczęście myli­łem się, a swą pomyłkę zawdzięczam... któż by od­gadł? — Kompanii Zatoki Hudsona!

Po krótkim oczekiwaniu zjawili się obaj nasi towa­rzysze dźwigając sztućce oraz cztery talerze pełne po­trawki z sarniego mięsa.

Skandal! — wybuchnął Piotr siadając obok mnie.

Tak drogo? — próbowałem się domyśleć.

Nie, lecz sprzedawca twierdzi, że zabrakło whisky, bo sprzedał cały tygodniowy przydział. Nie mogę w to uwierzyć.

To jest prawda — oświadczył Tom — i nie ma się o co oburzać na barmana. Otrzymuje ze składów Kom­panii ściśle odliczoną ilość butelek whisky i innych trunków. Raz na tydzień. Gdyby sprzedawał każdemu z gości nie więcej niż po dwie szklaneczki, na pewno starczyłoby dla wszystkich, chociaż teraz do Fort Resolution ściągnęło tyle luda. Lecz klientowi, którego zna od lat, trudno mu odmówić. No, i nim upłynie połowa tygodnia, w barze nie ma kropli whisky. Dobrze, że chociaż mamy piwo. Wszyscy dzisiaj piją piwo, a jutro na pewno już tylko wodą będzie można popłukać gar­dło.

Jesteś świetnie zorientowany, Tomie — rze­kłem. — Może wiesz, czy tu mają chleb?

Oczywiście.

Odszedł na chwilę i wrócił z olbrzymim bochnem, ale jakiś skwaszony na obliczu.

Co się stało?

Och, nic wielkiego. Zwróćcie uwagę — powiedział ściszając głos — na tych trzech jegomościów tkwiących przy końcu bufetu, pod ścianą.

Carr natychmiast odwrócił głowę, lecz Karol i ja ani drgnęliśmy.

Już dosyć, Piotrze — zaszeptałem. — Nie gap się tak długo, bo zauważą. Teraz ty, Karolu.

Mój przyjaciel udał, że spogląda w zupełnie inną stro­nę, później omiótł wzrokiem cały tłum, na końcu zaled­wie na parę sekund zatrzymał oczy na tamtych trzech.

Wystarczy — powiedział. — Nic specjalnego, przeciętne typy, ale ich twarzy nie zapomnę.

Z kolei ja podniosłem do ust kufel, by pijąc zerknąć na wskazaną przez Toma trójkę. W myślach przyzna­łem Karolowi rację. Przeciętni ludzie, pozbawieni jakichkolwiek zwracających uwagę cech charakterystycz­nych. Na rojnej ulicy Milwaukee co prawda wzbudzi­liby sensację, lecz jedynie strojem. Tu nie różnili się niczym od pozostałych gości baru.

W czym rzecz, Tomie? — zagadnąłem.

Później opowiem.

Zebraliśmy się rączo do opróżnienia talerzy z potrawki — od śniadania upłynęło przecież sporo godzin — opuści­liśmy rojne wnętrze unosząc z sobą resztkę chleba.

To dla Roberta — wyjaśnił Karol. — Trzeba wra­cać na statek.

Dotarliśmy do przystani najkrótszą drogą, mimo że Tom namawiał do skoczenia w bok. (,,Skoczymy w bok na chwilę, a pokażę wam, jak tu się mieszka, mam znajomka..."). Na pokładzie statku Robert siedział przy ba­gażach. Rozjaśnił się na nasz widok, a jeszcze bardziej, gdy mu Karol wręczył pieczywo.

Jesteś głodny — stwierdził — i samym chlebem się nie najesz. Chodź, na pewno w kambuzie znajdzie­my coś lepszego.

A oni? — zdziwił się chłopak, widząc że nie rusza­my się z miejsca.

Coś niecoś przekąsiliśmy przed chwilą — odpo­wiedział Karol — a ponieważ pościłeś z naszej winy, postaram się, abyś otrzymał order z... dobrze wysmażonego steku.

Bardzo mi się przyda, szefie!

Znikli w głębi luku.

A teraz, Tomie — rzekłem — co to była za his­toria z tą trójką, którą obejrzeliśmy w barze?

Krótka i brzydka. Pamiętacie, że gdy spotkaliśmy się, to powiedziałem, że moja łódź poszła w drzazgi na porohach Rzeki Niewolniczej.

Powiedziałeś. Nie było tak?

Owszem, było. Lecz to właśnie oni wpakowali się na mnie w krytycznym momencie dziobem swej krypy. Może się to każdemu wydarzyć na tak niebezpiecznych wodach i nie o to czuję do nich żal, lecz o to, że nawet palcem nie kiwnęli, aby pomóc mi w biedzie! Nie przy­bili do brzegu, nie zatrzymali się, nie podali wiosła, gdy usiłowałem wydostać się z kotłującej kipieli.

A to dranie! — wykrzyknął Carr. — Pokazałbym ja im, gdyby to o mnie chodziło. Słuchaj, gotów jestem wrócić do knajpy i dać im dobry wycisk na pamiątkę.

Uspokój się, Piotrze — pohamowałem go. — Nie trzeba plątać się w awanturę. Zgadzam się z tobą, że to skończone łobuzy, lecz żaden wycisk nie przywróci Tomowi łodzi.

Słusznie — zgodził się Tom. — Mielibyśmy kłopot z policją, a przecież ,,Wrigley" odpływa już jutro. Po­kazałem tych drabów tylko po to, aby was ostrzec przed nimi.

Jak długo po ich odjeździe przybyła nasza pierw­sza łódź? — zapytałem.

Po trzech dniach.

I nikt więcej przed nami nie płynął?

Nikt. Dobrze uważałem. Przecież byłem porząd­nie głodny, a piesza wycieczka do Fort Smith nie bar­dzo mi odpowiadała.

No i doczekałeś się pomocy.

A jakże. Chociaż nie bez pewnego trudu. Roześmiałem się.

To była ostrożność z naszej strony, a poza tym wątpiliśmy, czy nasze kanoe udźwignie dodatkowego pasażera.

Nie ma o czym mówić, to już minęło.

Zauważyłeś tę trójkę na ,,Wrigleyu"? — pytałem dalej.

Nie. W takim tłumie łatwo było ich przeoczyć.

Hm... Ciekawe, dokąd wędrują?

Nad Wielkie Jezioro Niedźwiedzie.

Skąd wiesz?

Tak powiedzieli agentowi Kompanii w Fort Chipewyan, od niego się dowiedziałem.

To potwierdza naszą informację — wtrącił się Carr. — A nie wspominali o celu swej wędrówki?

Polowanie. Dziwi mnie jednak, dlaczego myśliwi wiozą w łodzi łopatę i kilofy?

Widziałeś?

Ja nie. Lecz sierżant Leahy z Fort Chipewyan.

Nam mówił to samo — odparłem.

Podejrzana sprawa — powiedział Tom, a twarz mu spochmurniała. — Bardzo podejrzana...

Z czym sobie skojarzył wiadomość, skoro tak go przejęła? Ze skarbem Mackenzie? Aż drgnąłem na myśl o tym. Lecz zaraz odrzuciłem takie przypuszczenie. Nie było przecież żadnych po temu podstaw. Maluczko, a w taki sposób zacznę podejrzewać wszyst­kich pasażerów “Wrigleya"!

Ciekawe, co pomyślałby Tom, gdyby zobaczył nasze łopaty i kilofy. Tylko zbiegiem okoliczności nie do­strzegł ich; spoczywały na samym dnie drugiej łodzi.

Wreszcie Karol z Robertem wychynęli z głębin ,,Wirgleya" i Tom powtórzył swą opowieść. Robert, podobnie jak Piotr, wybuchnął oburzeniem, a Karol dodał, że widać nie wszyscy tutejsi ludzie mają wiel­kie serca — co stanowiło aluzję do niedawnego stwier­dzenia Toma.

Ta trójka z łodzi — zwróciłem się do Karola — to oczywiście ci sami wioślarze, których wygasłe ogni­ska spotykaliśmy po drodze.

Na pewno. Patrzcie, już się zmierzcha! Ależ ten dzień przeleciał.

W miarę jak gęstniał mrok, na pokład poczęli ścią­gać pasażerowie ,,Wrigleya". Było ich znacznie mniej niż w momencie wyruszania z Fort Smith. Zapewne wielu z nich dalej nie jechało, a spora grupka spę­dzała noc na lądzie. Przecież ,,Wrigley" miał odpły­nąć dopiero rankiem.

Postanowiłem spać na pokładzie i tym razem Karol nie zaprotestował, lecz dodał mi do towarzystwa Carra. Zostaliśmy jednak we trójkę, bo Tom nie korzystał z żadnej kabiny i przyłączył się do nas. Ta warta na statku wcale nie wymagała nieustannego czuwa­nia. Wystarczyło położyć się na bagażach, aby je uchronić do kradzieży. Otuliłem się kocem, na który naciągnąłem jeszcze wodoszczelny brezent. Spałem znakomicie, prawie do świtu. Obudził mnie przeraźli­wy gwizd wiatru dmącego między nadbudówkami stat­ku. Uniosłem głowę, by ujrzeć jezioro przypominają­ce rozszalały ocean. Z daleka, z szarego mroku nad­biegały w szeleście pian i łomocie fal potężne bałwa­ny. Mimo że zakotwiczyliśmy w głębi zatoki, burzli­wa chwiejba lekko kołysała statkiem.

A to ci dopiero heca! — usłyszałem.

To Carr się przebudził i ze zdumieniem patrzał na wzburzone wody.

I my mamy po tym płynąć? — spytał z zabaw­nym przerażeniem w głosie. — Nie znoszę kołysania! Raz jeden spróbowałem krótkiej przejażdżki łodzią rybacką i wie pan, doktorze, co się ze mną działo?

Domyślam się — odparłem.

Chyba kapitan ma dość oleju w głowie i nie wypłynie tą łupiną w tak wściekłą pogodę?

Chyba nie wypłynie.

Głowa Toma ukazała się z pomiędzy fałdów plan­deki.

To północny wiatr wyczynia takie brewerie — wyjaśnił. — Jezioro znajduje się na otwartej płasz­czyźnie, nie ma tu gór. A poza tym jest bardzo płytkie.

Co to ma do rzeczy? — zdziwił się Carr. — Przecież im płytsza woda, tym mniejsza fala.

E, bracie, widać, że nigdy nie byłeś nad mo­rzem.

Właśnie że byłem. Jeden raz. To mi wystarczyło.

Jeśli więc byłeś, to musisz wiedzieć, że podczas sztormu najwyższe fale powstają przy brzegu.

Carr coś tam mruknął.

Jezioro Niewolnicze — mówił dalej Tom — na­leży do najbardziej zdradzieckich wód i biada temu, kogo zaskoczy wiatr na środku. Jedyny ratunek to gnać ku najbliższej wysepce. Jest ich tu sporo. Lecz jeśli wichura przeciąga się, łatwo zamarznąć na kość. Północne wichry bardzo obniżają temperaturę. Teraz leżymy pod derkami i jeden grzeje drugiego, ale spró­bujcie wstać! Powiadam wam, paskudne to wody i pa­skudna okolica. Ryb tu prawie nie złowisz, bo jezioro muliste jak bagno. Myślę, że postoimy, póki sztorm karku nie skręci. Chyba się wam nie spieszy?

Nie — odpowiedziałem — byle to nie trwało ty­godniami.

Tak źle nie będzie. Spróbuję zakurzyć fajeczkę.

Nurknął pod nakrycia na kilka minut. Gdy się wy­łonił — trzymał fajkę między zębami, a z jej główki wydobywał się błękitny dymek.

Poszedłem w jego ślady, a później otuliłem się szczelniej kocami i na nowo zapadłem w sen. Ile go­dzin trwał — nie wiem. Obudził mnie Karol. Czas coś przekąsić.

Zerwałem się raźno i natychmiast przeniknął mnie lodowaty wicher, tak silny, że o mało nie zwalił z nóg. Jezioro tak samo ponure jak o świcie, niebo szare, bez śladu słońca, a grzywiaste, brudne od mułu fale nadal łomotały o brzeg.

Chodźmy, chodźmy — zaszczekałem zębami i pier­wszy pobiegłem do luku. Na dole było cieplej, co naj­mniej o kilka stopni, pewnie dlatego, że mesę zapełnili pasażerowie, którzy zrejterowali z pokładu. Kawa, chleb i bekon pozwoliły mi zapomnieć o chłodzie. Nie­stety nie potrafiłem przebywać długo w ścisku i za­duchu. Sądzę, że większość pasażerów “Wrigleya" nie myła się od tygodni.

Uciekliśmy do kabiny i siedząc w piątkę na dwu kojach zastanawialiśmy się, co począć z wolnym cza­sem. Stało się jasne, że statek dziś nie opuści Fort Resolution, a nie odejdzie i jutro, jeśli wściekła za­wierucha trwać będzie nadal.

Była to jałowa gadanina, z której nic nie wynikło oprócz stwierdzenia, że bagaży trzeba jednak pilno­wać, ponieważ — jak słusznie zauważył Carr — zło­dziej na pewno nie lęka się wiatru. Robert pierwszy ruszył na wachtę. Z kolei opuścił nas Tom mówiąc, że ma coś do załatwienia na lądzie. Pozostaliśmy w ka­binie już tylko we trójkę.

Rozmowa utykała co chwilę, brudne fale raz po raz zalewały szybę iluminatora i mimo że drzwi szczelnie zamknęliśmy za sobą, zimne podmuchy owiewały nas przez niewidoczne szpary. Przyjemne to nie było.

Rozpatrzyliśmy gruntownie temat: “kim jest Tom?", poruszony przez Carra, i nie doszliśmy do żadnego wniosku.

Nie będę opisywał dalszego pobytu w Resolution, spędzonego cały czas na statku, ponieważ na to nie zasługuje. Tom wrócił ze swej wycieczki, a huragan uspokoił się nieco. Nad ranem ucichł. W kilka godzin później “Wrigley" odbił od przystani.


Wyprawa straceńców


Od Fort Smith aż do brzegów Oceanu Arktycznego ciągnie się szlak wodny długości tysiąca trzystu mil *. Tak nas poinformowano.

Przerażająca to odległość, jeśli zestawić ją z nie­zwykle powolnymi środkami tutejszego transportu. Nawet “Wrigley" — cud techniki w porównaniu ze zwykłą łodzią — nie był szybki. Przede wszystkim dlatego, że zarówno po Niewolniczej, jak i po Mackenzie płynąć należy niezwykle ostrożnie. Nie uregulowane koryta obu rzek po każdym przyborze wio­sennym zmieniają kierunki. Na zeszłorocznych głę­biach pojawiają się niespodziewanie wyspy lub ławi­ce piasku, a unoszone prądem pnie potężnych drzew, podmytych wodą lub zwalonych w nurt uderzeniami huraganów, stanowią groźne niebezpieczeństwo za­równo dla łodzi, jak dla parowca.

Opuściliśmy zatokę Resolution w blasku słońca od­bijającego się w mętnej wodzie jeziora. Pozostały za nami zielone wyspy oraz siwe pasmo boru porastają­cego północny skrawek wybrzeża.

Tam są jeszcze bizony — odezwał się Tom.

Staliśmy wówczas na pokładzie, oparci o balustra­dę, i patrzyliśmy na daleki horyzont.

Bizony? — zdziwił się Robert. — W puszczy?

A jakże. Jest to odmiana leśnych bizonów. Nieco mniejsze od preriowych, różnią się od nich także tym, że nie odbywają corocznych wędrówek.

Chłopak zwrócił pytające spojrzenie ku Karolowi, którego przecież uważał za źródło wszelkich mądrości traperskich.


1300 mil równa się ok. 2080 km.



Słyszałem o tym — potwierdził mój przyjaciel — i chociaż nigdy nie trafiłem na leśnego bizona, musi to być prawda.

Oczywiście, że prawda — gorąco zapewnił Tom. — Sam widziałem leśne olbrzymy.

Tysiąc trzysta mil! Jakże daleko jeszcze do mety! Co prawda naszą metą nie były brzegi oceanu, a znacz­nie bliższy Fort Norman u ujścia Rzeki Niedźwiedziej. Lecz od tego miejsca musieliśmy przepłynąć jeszcze dziewięćdziesiąt mil * i później, po dotarciu do Wiel­kiego Jeziora Niedźwiedziego, żeglować brzegiem aż do Zatoki Russela oraz strumienia, który się w nią wlewa. Ile wynosił ostatni odcinek trasy? Niełatwo obliczyć, nawet na tak znakomitej mapie, w jaką za­opatrzyliśmy się jeszcze w Milwaukee. Obie mapy, Carra i Fremonta, raczej mało przydatne ze względu na swą skalę — głęboko ukryłem wśród książek domowej biblioteki. Karol sporządził kopie krzyżyków i tek­stów. Trudność w obliczeniu odległości wynikała z te­go, że zachodnie brzegi jeziora wyginały się na wschód w kształcie półwyspu i przylądka, zwanego Przyląd­kiem Lisa, który musieliśmy opłynąć dokoła. Tak to sobie rozmyślałem, podczas gdy “Wrigley" burzył spo­kojną dziś toń Wielkiego Jeziora Niewolniczego, a dłu­gi i wąski pióropusz dymu rozwiewał się za nami i opa­dał ku wodzie. Daleka przestrzeń otwierała się ku pół­nocy, a na południu długo towarzyszył nam płaski, pokryty częściowo lasem, częściowo jedynie trawą i mcha­mi brzeg.

Z końcem dnia minęliśmy potężną wyspę u zachod­nich krańców jeziora. Wówczas “Wrigley" zagłębił się w szerokie koryto rzeki Mackenzie, rozpoczynając po­dróż, która już miała nas doprowadzić do ujścia Rzeki Niedźwiedziej.

Mackenzie nazywają Indianie Wielką Rzeką i nazwa ta, jak mogłem stwierdzić,


90 mil równa się ok. I45 km. 226


odpowiada prawdzie. Jest to istotnie rzeka potężna, której szerokość w pewnych miejscach sięga trzech mil. Imponujący szlak wodny, drugi co do wielkości w Północnej Ameryce *. Trudno jednak nazwać pięknymi ziemie, przez które przepły­wa. Godzinami spoglądałem na posępne, gołe nizi­ny, usiane małymi jeziorkami, pełne bagien, porosłe rzadką wikliną. Strumienie i rzeczki powoli wlewały swe mętne wody do równie mętnego nurtu Macken­zie.

Minęliśmy Fort Providence, przy przystani którego “Wrigley" zacumował zaledwie na godzinę. Wysiadło trzech pasażerów, zapewne pracowników tamtejszej faktorii Kompanii Zatoki Hudsona. Później ruszyliśmy poprzez niewielkie Jezioro Millsa, dalszym korytem rzeki. Po trzech dniach monotonnej podróży ogarnęło mnie wyjątkowe rozleniwienie — wynik braku wra­żeń. Jak zdążyłem zaobserwować, większość podróż­nych dotknięta została podobną niemocą. Ludzie grzeli się na coraz silniejszym słońcu, ćmili fajki lub po pro­stu spali. Ileż godzin na dobę można spać? Bardzo tęskniłem za książkami pozostawionymi w odległym Milwaukee!

Nigdy nie brałem książek jadąc na wyprawy z Ka­rolem, brakowało czasu na czytanie. Teraz jego nadmiar męczył mnie bardziej od najcięższej pracy. Je­den, jedyny raz ujrzałem stado karibu wędrujące wol­no ku północy. Ten widok postawił na nogi największych nawet śpiochów. Porwałem za lornetkę. W jej szkłach zobaczyłem potężne stado wspaniałych czwo­ronogów, których głowy zdobiły imponujące poroża, znacznie większe od łopat łosi. — Mogę popatrzeć?

stanął obok mnie. Podałem mu lornetkę. Ho, ho — mruknął — chyba z tysiąc sztuk. To ich wiosenna przeprowadzka, dokonują jej dwa razy w roku, podobnie jak niegdyś bizony. Niegdyś... — powtórzył. — To smutne słowo, ale myślę że niepręd­ko poczniemy je stosować mówiąc o karibu. Polowa­łeś na nie?


Największa jest Missisipi (wraz z Missouri 6970), podczas gdy Mackenzie (wraz z Athabaską) ma 4600 km długości.



Nigdy.

A ja polowałem. Zwierzę to praktycznie można spotkać na całym terenie Kanady, z wyjątkiem pobrzeży Atlantyku i środkowego południa *. Istnieją dwa gatunki karibu. Te, które tak pięknie defilują przed nami, to mieszkańcy tundry, jałowych ziem pół­nocy. Są mniejsze i wędrują w większych gromadach. Druga odmiana, karibu leśne, są większe, o ciemniej­szej sierści. Oba gatunki żywią się głównie porostami i biada, jeśli ogień je strawi. Odrastają bardzo wolno.

Wspaniale się orientujesz, Tomie, w życiu zwie­rząt.

Ano, widziało się coś niecoś i słyszało to i owo. Zwrócił mi lornetkę, lecz już niedługo cieszyłem się widokiem wędrującego stada. Koryto rzeki skręciło w lewo, karibu — w prawo i w przeciągu paru minut zniknęły mi z oczu.

Sądziłem, że tu w ogóle nie ma dużych czworo­nogów — zażartowałem. — Jak dotychczas napotka­łem jedynie niedźwiadka, skunksa i jeżozwierza.

Nigdzie na świecie nie żyje tyle czworonogów, co tu, na północy — zaprotestował Tom. — Ale pły­nąc łodzią łatwo przeoczyć zwierzynę. Coś ci powiem — dodał, zniżając głos. — Ta trójka z baru je­dzie z nami. Dotychczas nie zauważyli mnie. A może po prostu zapomnieli, jak wyglądam?

To dobrze — odparłem. — Przeważnie tak się dziwnie dzieje, że ludzie, którzy nam wyrządzili krzywdę, pałają do nas niczym nie uzasadnioną nie­nawiścią. Natomiast rzadko się zdarza, aby uznali swój błąd i naprawili skutki swego postępku.

Hm... być może... Słuchaj, czy ty nie jesteś pra­wnikiem?

Skąd ten pomysł?

Słyszałem, jak któryś z twoich towarzyszy tytu­łował cię doktorem. A więc doktorem praw.


Pierwotną ilość karibu szacuje się na 2 min sztuk. W I957 r. żyło ich tylko 200 tys. W I976 r. liczba ich wzrosła do 350 tys.

Nic podobnego — zaprzeczyłem. — Nie każdy doktor musi być prawnikiem? A lekarzem nie łaska?

Rozumiem. Lekarz. Szkoda.

Dlaczego?

Bo przydałaby mi się porada prawna.

Należało jej zasięgnąć w bardziej ludnych stro­nach — odpowiedziałem, a jednocześnie odżyły we mnie wszystkie stare podejrzenia. Znowu zapytałem sam siebie: kim w rzeczywistości jest Tom? Może zbie­głym przestępcą? Czy Karol nie popełnił błędu przyj­mując go do naszego grona?

Nie pomyślałem o tym — wyznał z rozbrajającą szczerością. — Dopiero teraz, w drodze... Jak się ma dużo wolnego czasu, to różne myśli przychodzą do głowy.

Jeszcze tegoż dnia skorzystałem z pierwszej nada­rzającej się okazji, by przekazać Karolowi swe nowe wątpliwości.

Skąd ta podejrzliwość, Janie? Nie mam ci tego co prawda za złe ze względu na wyjątkowe okolicz­ności naszej wyprawy. Ostrożność nikomu nie zaszko­dziła i będziemy pilnie baczyć na postępowanie Toma. Jednak sądzę, że się mylisz.

A cóż może oznaczać ta dziwna potrzeba porady prawnej?

Czemu dziwna? Czy każdy, kto zwraca się do adwokata, jest przestępcą?

Nie o to mi chodzi, Karolu, lecz człowiek poszukujący adwokata w odległości kilkuset mil od najbliższego miasta nie jest normalnym klientem.

Ba, jeśli rzeczywiście szuka. Bo moim zdaniem Tom zapragnął skorzystać z okazji uzyskania darmo­wej porady. Pewnie nawet nie bardzo pilnej, jeśli nie pomyślał o tym wcześniej.

Tak to tłumaczysz? A jeśli jest to człowiek po­szukiwany przez policję?

W takim przypadku policja nie wypuściłaby go na naszą interwencję.

Na taki argument nie miałem już nic do powiedze­nia, zapytałem jedynie:

Na czym opierasz swą opinię o tym człowieku?

Po prostu, już ci mówiłem, mam nosa... — tu stuknął się palcem w noś — a on mnie nigdy nie za­wiódł.

Gdyby chociaż było wiadomo, dokąd Tom zmie­rza...

I cóż ci z tego przyjdzie? Zresztą, zapytaj go.

Nie, nie — pokręciłem głową. — Nie byłoby to grzecznie.

Stary zwyczaj preriowy, świadczący o dobrym wy­chowaniu, zabrania pytać napotkanego wędrowca, skąd i dokąd zdąża.

Przy ujściu rzeki Liard “Wrigley" przystanął po raz drugi, aby w Fort Simpson wyładować nieco skrzyń i pak zawierających, jak się dowiedziałem, produkty żywnościowe, tytoń, amunicję i kolorowe derki. Fort Simpson wyglądał na malutką osadę, której istnienie związało się wyłącznie z handlem skórkami, a w której chyba umrzeć można było z nudów lub nabawić się ciężkiej choroby nerwowej spoglądając dzień po dniu na monotonne, płaskie, ponure ziemie, ograniczone tu i ówdzie ścianami lasów. Jakże wytrzymali musieli być ludzie decydujący się na życie w takiej głu­szy!

W Fort Simpson opuściło “Wrigleya" kilka osób, lecz wśród nich nie znalazła się ani trójka z baru, ani Tom. Zauważyłem, że ten ostatni w miarę upływu czasu był coraz smutniejszy, coraz rzadziej się odzy­wał i coraz częściej wpadał w zadumę. Czyżby wszyst­kie te oznaki pozostawały w jakimś związku z po­trzebą porady prawnej?

Moja ciekawość została zaspokojona w sposób nieo­czekiwany, a to, czego dowiedziałem się, wplątało nie tylko mnie, lecz całą naszą czwórkę w wielce kłopot­liwą sytuację.

Rzecz rozegrała się w kilka dni po minięciu Fort Simpson, pewnej nocy bardzo spokojnej, bardzo cichej, bo tym razem nawet nie mąconej rytmicznym stukotem tłoków maszyny “Wrigleya" ani pluskiem wody roztrącanej jego dziobem. Przed wieczorem bowiem kapitan Carson zauważył na nurcie rzeki pływające kępy sitowia, darni, a nawet pnie drzew o splątanych gałęziach i korzeniach, ledwie wystające nad powierz­chnię. Gdzieś przed nami, w odległości paru mil a mo­że dziesiątków mil, huraganowy zapewne wiatr w połączeniu z ulewą zwalił rosnące po brzegach olbrzymy. Ze względu na nocną porę Carson zdecydował się prze­rwać podróż. Parowiec został przycumowany do brze­gu, lecz nawet nie przerzucono kładki, co podkreślało tymczasowość postoju. Wkrótce ogarnęła nas ciemność tak nieprzenikniona, że gdyby nie światła pozycyjne parowca i kilka latarń zawieszonych nad pokładem, nie sposób byłoby dostrzec, gdzie kończy się ten po­kład, a gdzie zaczyna nurt Mackenzie.

Pasażerowie legli na bagażach. Wówczas — zaba­wnie to wyglądało — tu i tam zamigotały złote ogniki zapałek, a później już tylko żarzyły się czerwone punk­ciki cygar i fajek.

Tej właśnie nocy na mnie przypadł dyżur. Na mnie i na Roberta. Pogawędziliśmy chwilę zaledwie, jako że brakło tematu do dłuższej rozmowy, po czym chło­piec owinął się derką i zasnął. Mnie nie chciało się spać. Za przykładem innych zakurzyłem fajeczkę i tkwiłem nieruchomo na płasko ułożonych naszych worach. Było ciepło i tak cicho, że wyraźnie słysza­łem ciurkanie wody przeciskającej się między burtą i brzegiem. Nic więc dziwnego, że jeszcze wyraźniej dobiegł mych uszu odgłos powolnego stąpania. Ktoś posuwał się poprzez pokład ostrożnie, aby w mdłym blasku latarń nie potrącić któregoś ze śpiących pasa­żerów. Instynktownie czułem, że ten ktoś zmierza w moim kierunku. W blasku padającym od lampy uj­rzałem sylwetkę mężczyzny.

Tom? — zagadnąłem półgłosem, gotów do obu­dzenia Roberta w wypadku otrzymania przeczącej od­powiedzi.

Tak, ja — odparł znajomy głos. — Masz tytoń? Przysiadł się, a później długo nabijał fajkę.

Spałeś?

Zaprzeczyłem.

To doskonale.

Czy coś się stało?

Och, nie. Po prostu chcę z tobą pogadać. A tam kto leży?

Musiał mieć wzrok jak sowa, jeśli w takiej ćmie zauważył sylwetkę chłopca.

To Robert. Zasnął.

Na pewno?

Na pewno. O co chodzi?

Sprawdź.

Lekko zdziwiony wykonałem polecenie.

Śpi, lecz on ma czujny sen.

Będę mówił półgłosem. Nikt nie powinien mnie usłyszeć poza tobą. Ani ten chłopiec, ani nikt z ob­cych. Sądzę, że mogę ci zaufać.

Skinąłem głową.

Cóż to za tajemnicę zapragnął mi przekazać ten ta­jemniczy człowiek? I czy miałem prawo zachować ją wyłącznie dla siebie? Lecz było już zbyt późno, aby wycofać się z przyrzeczenia. Pełen złych przeczuć przygotowałem się na najgorsze.

Jesteś doktorem medycyny — zaczął Tom — i właśnie dlatego zwracam się do ciebie.

Czujesz się chory? — zapytałem z pewną ulgą.

Gdzież tam! — obruszył się. — Jestem zdrów jak ryba, jak bizon, jak łoś.., lub co tylko zech­cesz!

Wypowiedział to wszystko z gwałtownością, która mnie zaskoczyła. Ten człowiek musiał chyba dźwigać na karku spory ciężar kłopotów!

Nie o żadną chorobę tu chodzi, lecz o bardzo po­ważną sprawę. (Z tego wynikało, że chorobę uważał za niepoważną sprawę!). Zwracam się do ciebie dla­tego, że lekarz jest czymś podobnym do prawnika. I jeden bowiem, i drugi udzielają rad: pierwszy, jak być zdrowym, drugi, jak unikać kłopotów, a przecież kto ma kłopoty, ten na pewno niedługo cieszyć się mo­że zdrowiem.

Dziwny mi się wydał ten wywód, lecz nie odezwa­łem się ani słówkiem.

Miałem stryja — zaczął Tom — którego uważano za odludka i dziwaka. Za odludka, ponieważ najlepiej czuł się w samotności, a najgorzej w mieście lub osa­dzie. Za dziwaka, ponieważ imał się najrozmaitszych prac, a przy żadnej nie zagrzał długo miejsca. Ile w takiej opinii było prawdy, nigdy nie zdołałem stwierdzić, jako że stryj bywał rzadkim gościem w domu moich rodziców i raczej niezbyt mile widzianym. Dlaczego? Myślę, że z powodu, jak by to powiedzieć... chyba zbytniej pewności siebie. Uważał, że tylko on ma zawsze rację, tylko on się nie myli, a reszta ludzi to ciemniaki lub głupcy. Byłem brzdącem, gdy zobaczyłem go po raz pierwszy. Świetnie pamiętam ten moment. Stryj wkroczył do pokoju i zatrzymał sio w smudze słońca wpadającej przez szparę uchylonych drzwi. Wydał mi się olbrzymem. Pamiętam jego skó­rzaną kurtę, której rękawy obszyto frędzlami. Takie same frędzle zdobiły szwy skórzanych spodni. Posta­wił strzelbę w kącie pokoju, a potem porwał mnie na ręce i podniósł wysoko, aż pod sufit.

Będziesz taki wielki — powiedział — i wówczas żadna zwierzyna nie ujdzie twemu oku".

Mój ojciec, który stał obok, spochmurniał:

Do czego zmierzasz, Mateuszu? Tomasz jest zbyt rozsądny, by włóczyć się po wertepach. Niegodziwe to zajęcie, bo próżniacze i krwawe. Godne dzikich, a nie cywilizowanych ludzi".

Co masz na myśli, Józefie?" — zapytał, a jego głos nabrał jakichś sepleniących dźwięków. Stwierdziłem później wielokrotnie, że gdy stryj się zdenerwował, za­wsze seplenił.

To, że mordowanie zwierząt jest niemoralnym spo­sobem zarobkowania. Kto strzela do czworonogów, równie łatwo może zacząć polować na ludzi".

Dostrzegłem, jak stryj poczerwieniał na twarzy. Ostrożnie postawił mnie na podłodze, zabrał strzelbę i bez jednego słowa wyszedł.

Dziś myślę, że ojciec mocno przesadził z tym mor­dowaniem zwierząt, ale jest to człowiek, który muchy by nie zabił. Jednak chyba wówczas przewidział, jak pobiegną życiowe ścieżki jego brata. Co nie oznacza, że stryj został bandytą albo rewolwerowcem. W pół roku później, mimo ostrych słów mego ojca, znowu nas odwiedził i ani słówkiem nie wspomniał o tam­tym zajściu. Tylko, że teraz mniej mi się podobał. Ot, śmieszna ocena podrostka. Był odziany z miejska i nie posiadał broni. Jakże mnie rozczarował! Okazało się, że jest kierownikiem tartaku, do którego z głębi boru spławiano wielką rzeką pnie drzew i cięto je na deski, które zabierała kolej i wiozła na wschód.

Mój ojciec bardzo się ucieszył tą wiadomością. “Brawo, Mateuszu! Nareszcie uporządkujesz swe ży­cie, najwyższa po temu pora".

Stryj gościł u nas chyba ze dwa tygodnie, może na­wet więcej, dokładnie nie pamiętam. Na nowo go po­lubiłem i gdy odjeżdżał, płakałem z żalu.

Ponury i zbuntowany tkwiłem w kąciku dumając o tym, czego przez czternaście dni się nasłuchałem. Wybaczyłem stryjowi miejski strój i brak strzelby. Jakże on potrafił mówić! We dwójkę wymykaliśmy się z domu chyłkiem, ścieżką przez pole aż pod mały za­gajnik, który rósł na granicy ziemi ojca, i tam, skryci w gąszczu, przenosiliśmy się w inny, daleki świat po­tężnych borów, spalonych słońcem pustyń i pokrytych śniegiem gór. Gdy go zmęczyło opowiadanie, pokazy­wał, jak się tropi zwierzynę i jak odczytuje jej ślady. Rysował patykiem na piasku odciski łap niedźwiedzia, wilka, zająca, pumy, a następnego dnia egzaminował mnie ze znajomości tych tropów. Niekiedy uczył mnie podchodzić, czyli czołgać się bezszelestnie.

Czyż można się dziwić, że gdy takie dwa tygodnie minęły jak błyskawica i na nowo pojawiła się codzien­na nuda, swą rozpacz utopiłem w rzece łez.

Po pewnym czasie jakoś zatarły się tamte wspo­mnienia. Wkroczyłem w szkolne lata z ich kłopotami

I sukcesami. Stryj jakoś nie dawał znaku życia. Zjawił się wreszcie, jak zwykle niespodziewanie, i tym razem znowu w odmienionej postaci. Nosił długie buty, ba­wełniane spodnie i kraciastą koszulę. Zawitał w środ­ku jesieni. Znowu gawędom nie było końca. Wynikało z nich, że rzucił posadę w tartaku. Powiadał, że mu się znudziło. Wobec tego udał się do Kanady, podpisał

kontrakt z Kompanią Zatoki Hudsona i zajmował się przewozem towarów do faktorii. Lądem i wodą. Napomknął, że zabierze mnie kiedyś na taką wyprawę co natychmiast spowodowało ostry sprzeciw ojca i więcej o tej sprawie nie było mowy...

Staram się wiernie odtworzyć wszystko, o czym tam., tej nocy opowiadał Tom. Wizerunek jego stryja, jaki rysował się w tej opowieści, był interesujący, bez względu na to, czy jego postępowanie godne było na­śladowania. Sporo takich wiecznych wędrowców żyło wśród nas, ich rodowód sięgał odległych początków osadnictwa. Z nich pochodzili pierwsi tropiciele ście­żek, traperzy i poszukiwacze, odkrywcy dalekiego za­chodu, budowniczowie pierwszych parowych statków. Wielu z nich znalazło się na kartach historii Stanów Zjednoczonych i Kanady, wielu osiągnęło liczące się w społeczeństwie stanowiska, zaczynając swe kariery od rąbania drzew lub zakładania łapek na bobry. Lecz olbrzymia większość nie zdobyła nic. Ich imiona, na­zwiska, przezwiska utonęły w .masie podobnych na­zwisk i przezwisk tysięcy pionierów nowego życia na wielkich obszarach Północnej Ameryki. Do takich za­liczyłem stryja Toma.

To, co usłyszałem w dalszej części opowiadania, umocniło mą opinię. Niespokojnym duchem był pan Mateusz. W domu rodziców Toma pojawiał się bez uprzedzenia, siedział dwa— trzy tygodnie, niekiedy za­ledwie kilka dni, po czym odchodził, nigdy nie mó­wiąc, dokąd się udaje. Chyba powrócił do traperstwa, bo — jak dalej opowiadał Tom — którejś wiosny przy­wiózł duży pęk bobrowych skórek i ofiarował je bra­towej i bratu, mimo że początkowo wzdragali się przy­jąć tak kosztowny dar. Stryj Mateusz zwrócił się do nich z prośbą, aby na trzy letnie miesiące powierzyli mu swego syna, a pokaże mu coś ładniejszego od za­oranych pól lub łanów pszenicy monotonnie kołyszą­cych się na wietrze. Na to ojciec Toma oświadczył, ze Tom jeszcze jest zbyt młody na tak męczącą wyprawę. Więcej na ten temat nie było już mowy. Aż do następnego pojawienia się stryja Mateusza.

Przywiózł swemu bratankowi strzelbę myśliwską, co spowodowało ostrą wymianę zdań między obu brać­mi. Ale tym razem Mateusz nie obraził się i nie od­jechał. Zajął się szkoleniem Toma w celnym strzela­niu. W braku innej zwierzyny ofiarą padły dzikie kró­liki.

W rok później stryj zabrał bratanka na dwumie­sięczną wyprawę myśliwską w puszcze Kanady. Chło­piec wrócił oczarowany dziką przyrodą i z dużą nie­chęcią zasiadł na nowo w szkolnej ławce. Po półtora roku Tom odbył ze stryjem następną podróż, z której przyjechał jeszcze bardziej zachwycony niż poprzednio. Odtąd marzył bezustannie o zawodzie trapera.

Ukończył szkołę i zaczął pomagać ojcu. Nie zdradził swej niechęci do rolnictwa, cierpliwie czekając na przyjazd stryja Mateusza. Dopiero wówczas postano­wił odkryć karty. Ale stryj nie zjawił się. Minął rok, minął drugi. Tak nadszedł 1885, a z nim krwawe po­wstanie Metysów w kanadyjskim okręgu Saskatchewan, pod wodzą Ludwika Riela.

Rebelia trwała kilka miesięcy, a wieści o niej prze­kroczyły kanadyjską granicę. Sprawa stała się głośna i w domu rodziców Toma niejeden raz o niej mówio­no. Później wszystko ucichło. Mocno spóźniona infor­macja doniosła o ostatecznej klęsce Riela. Była to już zima 1885 roku.

W grudniu, ku ogólnemu zaskoczeniu, zawitał stryj. Wyglądał jak szkielet.

Ledwie go poznałem — opowiadał Tom. — W podartej, brudnej odzieży, zarośnięty na twarzy, z dzikim błyskiem oczu. Przeraziłem się. Co się z nim działo? Szybko, jak to się mówi, wyszło szydło z worka — Stryj brał udział w powstaniu Metysów. Po stronie Riela! Gdy oświadczył o tym przy obiadowym

stole, cała nasza czwórka przerwała posiłek i zamarła. Po chwili mój ojciec podniósł się zza stołu i poszedł sprawdzić, czy drzwi od dworu zamknięte zostały na skobel. Wrócił ponury jak noc.

,,Proszę cię, Mateuszu, nikomu o tym ani słowa. Okoliczni farmerzy solidarni są z tymi z Kanady. Riela uważają za krwawego bandytę, a jego pomocników za zbójów wartych stryczka. A wy, chłopcy — zwró­cił się do mnie i brata — zapomnijcie o wszystkim, jeśli pragniecie stryja jeszcze oglądać". “Czemuż to?" — zaczepnie zagadnął przybysz. “Bo jeśli rozejdzie się wieść o twych wyczynach, będziesz musiał uciekać".

Ach tak" — mruknął stryj i opuścił głowę. Musiał być bardzo osłabiony, jeśli nie zdobył się na żaden protest. Rzekł tylko, a raczej szepnął: “Zastosuję się do twej rady, Józefie, jeśli... nie odmówisz mi dłuż­szej gościny. Bardzo jestem zmordowany..."

Oczywiście!" — wykrzyknął ojciec. “Ten dom jest również twoim domem. Zostaniesz w nim tak długo, póki nie wrócisz do sił, a jeśli zechcesz, na zawsze".

Stryj uśmiechnął się, po raz pierwszy od chwili przy­bycia, a mnie jakoś lżej uczyniło się na sercu i z uzna­niem spojrzałem na ojca.

Milczeliśmy na zakazany temat. Odwiedzającym nas opowiadało się, że stryj zachorował podczas traperskiej wyprawy na zachód. Sąsiedzi nawet nie podejrzewali, że nasz gość walczył ramię w ramię z Metysami przeciw białym osadnikom Saskatchewanu. Mnie zaś dręczyła ciekawość. Po dwu tygodniach, gdy stryj począł wychodzić poza próg domu, aby pospacerować po śnieżnych polach, pewnego południa pognałem za nim. Dostrzegł mnie i przystanął.

Stryju — odezwałem się nieśmiało — dlaczego wal­czyłeś po stronie Metysów i... co tam się działo?"

Spojrzał na mnie surowo, ale czułem, że ta suro­wość była udana.

Obiecałem twemu ojcu, że nie będę opowiadał o tej historii".

(Ale... to chodzi o obcych, mnie możesz..."

Uśmiechnął się życzliwie:

Sprytny z ciebie chłopak, Tomie. Jednak pamiętaj: jeśli kiedykolwiek piśniesz na ten temat chociaż słów­ko, będę zmuszony opuścić wasz dom".

Wtedy dowiedziałem się, że stryj Mateusz nie był jedynym białym, który przyłączył się do powstańców. Podobnie uczyniło kilkudziesięciu innych. Dlaczego? Ponieważ uznali, tak samo jak Metysi, że rozwój rol­nictwa wypędzi z Saskatchewanu całą zwierzynę, po­zbawiając myśliwych jedynego źródła zarobków. Dłu­go jeszcze mówił stryj na ten temat, niewiele jednak o samej walce, czym bardzo mnie rozczarował. Gdy skończył, zapytałem:

A co będziesz robił, gdy w Saskatchewanie wygi­nie wszystka zwierzyna?"

Uśmiechnął się:

Powędruję dalej na północ, tam jeszcze jest mnó­stwo czworonogich mieszkańców. Ba, ja już tam by­łem!"

— “No, to po co cała ta heca?''

Wzruszył ramionami:

Riel chciał utworzyć niepodległe państwo myśli­wych. Teraz widzę, że był to całkiem niedorzeczny Pomysł. Nawet Indianie go nie poparli. Widzisz... całe życie człowiek się uczy, nawet na własnych błędach".

I na tym zakończyliśmy rozmowę.

Z dalszej opowieści Toma wynikało, że stryj przesiedział na farmie aż do wiosny, po czym, całkowicie zdrowy, odjechał jak zwykle nie wiadomo dokąd. Takie wizyty i odjazdy powtórzyły się dwukrotnie. Po jednej z nich stryj Mateusz zabrał Toma na wielomiesięczną wyprawę aż nad Wielkie Jezioro Niedźwiedzie. Wędrowali po lasach, płynęli łodzią wzdłuż brze­gów, przy czym — jak mówił Tom — stryj kazał mu zapamiętać szczegóły linii brzegowej, a przede wszyst­kim brzegów strumienia wpadającego do zatoczki powyżej Przylądka Lisa.

Mało nie podskoczyłem na tobołku usłyszawszy zna­jomą nazwę.

I co dalej? — zapytałem z niecierpliwością.

Gdy tam wysiedliśmy z łodzi, stryj poprowadził mnie kilkaset kroków w górę strumienia, zwracając co chwila mą uwagę na ukształtowanie terenu. Bardzo mnie to dziwiło, aż w końcu zagadnąłem o cel tej nauki. Odpowiedź zdumiała mnie jeszcze bardziej. Wy­padła tak dziwacznie, że utkwiła w mej głowie na zawsze. Wyobraź sobie, że stryj powiedział mniej wię­cej tak:

Musisz zapamiętać to miejsce, abyś mógł tu trafić powtórnie".

Po co?"

Być może zajdą pewne okoliczności, które skłonią cię do odwiedzenia tego jeziora i tej rzeczki".

Jakie okoliczności?"

Zbyt wcześnie o tym mówić — odparł. Trzymaj język za zębami, jeśli uważasz się za mężczyznę. Na­dejdzie czas, kiedy dowiesz się reszty, a jeśli nawet nie nadejdzie, cóż ci szkodzi przespacerować się teraz i przyjrzeć otoczeniu?"

Słuchałem Toma niezwykle uważnie, a jednocześnie nurtowała mnie myśl, że istnieje jakieś nieuchwytne podobieństwo między tym, co mówił Tom, a tym, cze­go dowiedziałem się od Piotra Carra, gdy relacjonował swe gawędy z Gerardem Sayersem. Doznałem dziwnego przeczucia — nieuchronnie nadciągającej klę­ski. Jakiego rodzaju, nie potrafiłem jeszcze odgad­nąć.

Tom ze stryjem wrócili w rodzinne pielesze z mnó­stwem bobrowych skórek, co jednak nie udobruchało ojca. Znowu nastąpiła gwałtowna kłótnia między obu braćmi, zakończona trzaśnięciem drzwiami i natych­miastowym odjazdem Mateusza. Tom został zapędzony do jesiennych robót w polu, czemu poddał się po­kornie. A stryj nie pokazał się przez czas dłuższy.

Myśleliśmy — opowiadał Tom — że spotkała go śmiertelna przygoda. Rodzice bardzo się niepokoili, ja byłem zrozpaczony, najmniej chyba przejął się mój młodszy brat. Lecz z końcem grudnia 1888 roku, w naj­gorsze mrozy, stryj Mateusz raz jeszcze zawitał w na­sze progi. Przywiózł go na saniach nasz najbliższy sąsiad, mający farmę w odległości dziesięciu mil od zagrody moich rodziców. Powiem tylko, że jeśli po­przednio, po powrocie z rebelii Metysów, stryj wyglą­dał na półżywego, teraz wydawał się być całkiem nie­żywy. Po prostu nieboszczyk! W jaki sposób dotarł do naszego sąsiada, musiałbym opowiadać aż do świtu, lecz nie są to ważne szczegóły, więc je pominę. Nie wypytywaliśmy stryja o nic, szczęśliwi, że w ogóle się pojawił. Przez pierwsze dni leżał milczący i bez­silny jak nowonarodzone dziecko. Ojciec sprowadził medyka. Wiele było szumu i krzątaniny. Medyk, mą­dry czy nie, na tym się nie znam, badał stryja okro­pnie dokładnie. Powiedział, że chyba cudem jeszcze żyje, a jeśli się wygrzebie, będzie kulał do końca swoich dni. Dostał pociskiem w prawą nogę, kula prze­szła na wylot przez łydkę, nie naruszając kości, ale naruszając mięśnie. Pomoc udzielona w porę zapobie­głaby kalectwu. Zapisał jakieś mikstury do zażywania, Po które jeździłem do dalekiego miasteczka, kazał chorego dobrze odżywiać, strzec przed przeziębieniem i trzymać w łóżku co najmniej przez miesiąc.

Przepraszam — przerwałem opowieść — mówisz, że twój stryj powrócił w grudniu 1888 roku?

Tak, na kilka zaledwie dni przed końcem mie­siąca.

A czy wyjawił, skąd wraca?

Owszem, lecz znacznie później, już po Nowym Roku.

Czy przypadkiem nie odwiedził Wielkiego Je­ziora Niedźwiedziego?

Tom zamilkł, widać zaskoczony trafnością mego py­tania. Gdyby znał to, co mnie było wiadome, na pewno nie wydałby z siebie zdumionego okrzyku:

Ależ ty masz głowę! Jak na to wpadłeś? Odparłem, że przecież nie bez przyczyny stryj ka­zał mu zapamiętać ukształtowanie brzegów jeziora.

Nie bez przyczyny — powtórzył — ale o tej przy­czynie powiedziano mi dopiero przed rokiem. A te­raz, rzecz najważniejsza. Wszystko, co dotąd usłyszałeś, było tylko... wstępem.

Przerwał w tym miejscu, poprosił mnie o tytoń i już razem w milczeniu nabiliśmy fajki.

Było mi ciężko na sercu, bo czułem, do czego zmie­rza, i jak musi się zakończyć ta dziwna historia.

Dobre z was chłopy — Tom przerwał milcze­nie. — Wyciągnęliście mnie z biedy aż dwa razy i dla­tego coś wam zaproponuję: jedźcie ze mną nad Wiel­kie Jezioro Niedźwiedzie.

Właśnie tam się udajemy.

Tym lepiej, lecz ja nie myślę o polowaniu, a o te­stamencie mego stryja. Tak wolno nazwać jego słowa, bo były ostatnie. Krótko mówiąc, kazał mi udać się nad jezioro i wykopać skarb, który tam od lat spo­czywa.

Westchnąłem. Oto spełniło się moje złe przeczucie. Jawił się jeszcze jeden kandydat do skarbu Mackenzie, posiadający takie same, a może nawet bardziej od naszych uzasadnione prawa. Iluż jeszcze ludzi znało tajemnicę?

Nie wzdychaj — powiedział Tom — ja nie żar­tuję, a jeśli moja propozycja nie będzie twoim towa­rzyszom odpowiadać, rozstaniemy się w zgodzie i każdy pójdzie w swoją stronę. Chyba uczciwie rzecz sta­wiam?

Bardzo uczciwie — stwierdziłem, stłumiwszy kolejne westchnienie. Tom nie wiedział, że nasza stro­na była tą samą co jego, że, niestety, nie będziemy mogli się rozstać!

To na razie tyle. Jeśli dojdziemy do porozumie­nia, powiem więcej — zakończył Tom rozmowę. — Ale pamiętaj, że o tym wszystkim nie może się dowie­dzieć nikt obcy.

Daję na to słowo. Jutro porozmawiam z Karo­lem, powtórzę ci jego odpowiedź.

Świetnie. Dobranoc.

Otulił się kocem i pewnie natychmiast zasnął. Ja długo jeszcze czuwałem, przypominając sobie szcze­góły opowiadania Toma. W jaki na przykład sposób jego stryj trafił na skarb i czemu go sam nie wydo­był? Pytań miałem mnóstwo, bez odpowiedzi.

Nazajutrz, gdy świt pobielił niebo, a znikły już ranne zorze — niezbyt radośnie powitałem narodziny nowego dnia. I mnie, i moich towarzyszy czekały kło­poty i rozczarowania, których uniknąć nie było spo­sobu.

Schodki wiodące w głąb statku zaprowadziły mnie do Karola i Carra. Ten pierwszy ledwie spojrzał na mnie, zaraz zapytał:

Źle się czujesz, Janie?

Nie najlepiej. Mam problem, lecz na ten temat porozmawiamy po śniadaniu. Żeby ci nie psuć apetytu.

Ho, ho! Co tam kryjesz w zanadrzu?

Karol był w świetnym humorze, co jeszcze bardziej mój pesymizm.

Gdzie Robert i Tom?

Robert jeszcze śpi, a Tom pewnie rozmyśla nad tym, co mi w nocy opowiedział.

W tym miejscu ugryzłem się w język. Przed roz­mową z Karolem nie powinienem był napomykać o swej tajemnicy. Na szczęście Carr jakoś nie zwró­cił uwagi na moje słowa i pognał na górę ściągnąć Roberta. Wykorzystałem ten moment, by szepnąć:

Muszę z tobą pomówić w cztery oczy, Karolu.

O Tomie?

Tak. Diabeł w naszej sprawie zdaje się mocno pokręcił ogonem.

Sposępniał, lecz na krótko, bowiem na stopniach schodni ukazała się trójka naszych towarzyszy. Po posiłku wróciliśmy na pokład. Ująłem Karola pod ra­mię i poprowadziłem na rufę statku. Było tu prze­strzennie i pusto. Robert i Piotr zapragnęli nam towa­rzyszyć, lecz Karol poprosił uprzejmie, lecz stanowczo, aby zechcieli popilnować bagaży. Dostrzegłem zdumie­nie na ich obliczach, przecież spełnili polecenie bez sło­wa protestu. Tom również nie udał się za nami, na pewno wiedział, o czym pragnę porozmawiać z przy­jacielem.

Siedliśmy na zwiniętym kłębie lin. Zniżając głos, bardzo dokładnie powtórzyłem nocną opowieść Toma.

Wszystko wskazuje na to, że Tom posiada po­dobną jak my mapę, a wyruszył w drogę dokładnie w tym samym celu — podsumowałem. — Przyznaję, Karolu, że pomyliłem się gruntownie w ocenie tego człowieka. Lecz co teraz?

Walnął dłonią o kolano.

Któż mógł przewidzieć takie pogmatwanie? Masz rację twierdząc, że chyba diabeł wdał się w tę spra­wę. Co teraz? Nie znamy propozycji Toma, nie wie­my, jak on sobie wyobraża podział. Zapewne zechce odstąpić jedynie jakąś drobną część za pomoc. Prze­cież jest przekonany, że tylko on jeden zna miejsce.

Musimy go wyprowadzić z błędu. Jak z tego wytłu­maczymy się Fremontowi? Doprawdy, jeszcze nie wiem. Ale skoro już tak głęboko zabrnęliśmy, brnij­my dalej. Bądź łaskaw poprosić tu Toma.

Na żądanie Karola powtórzył on słowo w słowo to, co już mnie opowiedzieć zdążył. Mój przyjaciel wysłu­chał go w milczeniu, później sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurty, wydobył mocno podniszczony portfel, a z jego portfela ćwiartkę papieru. Rozwinął ją i po­dał Tomowi.

Zobacz.

Wiedziałem, co znajduje się na tej kartce — odpis notatki uwidocznionej na mapie antykwariusza.

Obserwowałem twarz czytającego. Wyraźnie pobla­dła. Oderwał oczy od papieru.

Co to jest? — zagadnął ochrypłym głosem.

Informacja przepisana z pewnej mapy — spo­kojnie poinformował Karol. — Ta mapa jest naszą własnością i wydaje się, Tomie, że posiadamy takie same prawa do rzekomego skarbu jak i ty.

Gdzieście to znaleźli?

Tajemnica. Możesz ją poznać pod warunkiem, że najpierw wyjawisz wszystko, co ci jest znane w tej sprawie.

No tak, oczywiście... nie... nie...

Zabrzmiało to bezsensownie.

Przepraszam, czuję się, jakbym dostał pałką w głowę. Co za traf, co za traf! — wykrzyknął.

Ciszej — zmitygowałem go.

Nie dziwcie się memu zdumieniu. Nazywam się Tomasz Fast, a ten Fast, który w listopadzie I888 roku sporządził notatkę, to mój stryj.

O którym opowiadałeś mi w nocy, tak?

Ten sam.

W poszukiwaniu drogi wiodącej do odnalezienia skarbu co krok natrafialiśmy na nieprzewidziane, zaskakujące zagadki. Lecz ta najnowsza przerastała swą wagą i swymi skutkami wszystkie poprzednie. Cały plan Fremonta, a i plan Karola, waliły się w gruzy. Czyżby mapa antykwariusza była przedtem własnością Toma? W jaki sposób dostała się do rąk Lucasa Gobby'ego, który sprzedał ją Williamowi Crastowi, zanim — poprzez zbiory Allana Riddle'a — trafiła do antykwariatu Fremonta?

Chyba Karol musiał sobie zadać podobne pytanie, bo przerywając milczenie zwrócił się do Toma:

Odkryliśmy nasze karty, teraz kolej na ciebie.

Skinął głową.

Oczywiście, w takiej sytuacji byłoby głupotą mil­czeć. Jak już wspomniałem, mój stryj brał udział w re­belii Saskatchewanu. Kiedy rebelia ta chyliła się ku upadkowi, majątek zgromadzony przez Riela został przewieziony na daleką północ. Riel sądził wówczas, że zdoła uniknąć ostatecznej klęski, a ukryte pienią­dze pozwolą mu na kupno broni i na spróbowanie szczęścia raz jeszcze. Tak mi opowiadał stryj Mateusz. Czy wszystko w tej opowieści było prawdą, nie wiem. Stryj i siedmiu jeszcze ludzi, w tym dwu czerwonoskórych, wyruszyło w bardzo daleką drogę. Łodzia­mi, kryjąc się przed patrolami Konnej Policji i omi­jając agencje handlowe, dotarli nad brzegi Wielkiego Jeziora Niedźwiedziego. Tam, płynąc wzdłuż brzegów, dotarli do miejsca, które wydało się im najodpowied­niejsze, do ujścia małej rzeczki (chyba bez nazwy) wlewającej swe wody poprzez Zatokę Russela. Tam wysiedli i rozdzielili się na dwie grupy. Tak opowia­dał stryj. Podzielono również worki skórzane, w któ­rych umieszczono skarb. Było ich sześć. Trzy zabrała jedna grupa, trzy druga. Pierwsza ruszyła lewym brzegiem strumienia, druga — prawym. Maszerowali tak długo, aż stracili się z oczu. Każda z obu grup zakopała swe worki i sporządziła na mapach notatki i oznaczenia miejsc. Tych map wzajemnie sobie nie pokazywano. Pytałem stryja o powód takiej tajem­nicy. Odparł, że zgodnie z poleceniem Riela tak wła­śnie miano postąpić. Riel bowiem uważał, że gdyby nawet któraś z map dostała się w niepowołane ręce, istniała jeszcze szansa ocalenia drugiej połowy skar­bu. Sześciu białych z sześcioma mapami wróciło na południe Kanady. Pozostało na straży dwu Indian, nie zaopatrzonych w mapy.

Teraz okazało się, że rebelia Metysów została krwa­wo stłumiona. Zginął Riel, wyrokiem sądu skazany na śmierć. Na wiadomość o tym szóstka wędrowców roz­proszyła się. Wtedy to właśnie stryj, goniąc resztkami sił, zawitał w progi domu moich rodziców. O rebelii opowiedział, o zakopanym skarbie... ani słówka. Zna­cznie później, wiosną, stryj zabrał mnie na daleką wy­prawę nad brzegi Wielkiego Jeziora Niedźwiedziego. Prawdopodobnie już wówczas nosił się z zamiarem od­kopania znanej mu części skarbu. Pewnie pragnął, abym i ja wziął udział w tym przedsięwzięciu, ale to tylko mój domysł. Wszystko bowiem w tej historii ginie w mroku. Faktem jest, że aby wykopać skarb, wyruszył beze armie. Dlaczego? Ba, żebym to ja wie­dział! Sądzę, że podczas swej traperki napotkał uczest­ników dawnej ekspedycji i razem doszli do wniosku, że nie ma sensu dłużej czekać. I natychmiast ruszyli na północ.

Stryj, gdy się poczuł nieco lepiej, zdradził tylko część swej tajemnicy, a później, gdy stan jego zdro­wia się pogorszył, nie zdołał już dopowiedzieć reszty. Tracił przytomność, chwilami majaczył, a z jego bez­ładnej gadaniny nie sposób było wyłuskać ziarna pra­wdy. Chyba to i lepiej. Nie poznawał już otoczenia i mógł mimo woli odkryć tajemnicę zupełnie przypad­kowym gościom. Myślę, że i tak zbyt wielu jest wta­jemniczonych. Nie, nie! — Tom zaprzeczył gwałtownie. — Nie o was myślę, wprost przeciwnie! Nie zwracałbym się przecież do was o pomoc. Ale tamta trójka z łodzi? Czy nie udaje się do Zatoki Russela w tym samym celu?

Porozmawiamy jeszcze o tej sprawie — wtrąci­łem się. — Teraz dokończ tę historię.

Oczywiście. Stryj, jak się chyba domyśliliście, wrócił bez zdobyczy. Sam mi to wyznał. Gdy z gru­pą towarzyszy przybył łodzią nad rzeczkę wpadającą do Zatoki Russela i ruszył w głąb lądu jej pobrzeżem, gdzieś z gęstwiny leśnej padł strzał, po nim drugi. Pierwszy nie dosięgnął nikogo, następny trafił śmiertelnie człowieka idącego na czele grupy.

Zerknął na kartkę, którą wręczył mu Karol.

To był zapewne Kenneth, albo Clum. Stryj nie wyjawił żadnych nazwisk. Mówił tylko, że zatrzymali się wówczas jakby rażeni piorunem. Porwali rannego pod ramiona i pociągnęli w głąb krzaków rosnących w pobliżu piaszczystego brzegu strumienia. Ten Ken­neth czy Clum żył zaledwie parę minut. Pochowali go w godzinę później, a mapkę, którą posiadał, stryj własnoręcznie podarł na drobne kawałki. I słusznie, nie była potrzebna.

Jak to: nie była potrzebna? — zdziwił się Ka­rol.

Czy nie mówiłem zrozumiale? A więc przypo­mnę, że każdy z sześciu ludzi posiadał mapę okolicy, na której zaznaczył miejsce zakopania worków.

Ludzi było ośmiu — zauważyłem nieco skoło­wanym nadmiarem faktów.

Ośmiu — potwierdził Tom. — Lecz jedynie sześciu białych miało mapy, dwu Indian nie. Widzę, że moje opowiadanie wypadło dość chaotycznie.

Nie zaszkodzi więc, jeśli ten fragment powtó­rzysz. To ważna informacja — poprosiłem.

Przypomniał więc, że na trzech mapkach zaznaczono miejsce zakopania trzech worków na prawo od koryta rzeczki, na trzech innych natomiast miejsce znajdujące się na lewym brzegu. Mapkę zabitego stryj zniszczył, aby nie dostała się w obce ręce.

Rozumiem. Jeszcze jedno pytanie: czy twój stryj twierdził, że podczas ostatniej wyprawy towarzyszyli mu ci sami ludzie, z którymi odbył wyprawę pier­wszą?

Tak to zrozumiałem. Lecz w ostatniej wyprawie wzięło udział wraz ze stryjem jedynie pięciu uczest­ników wyprawy pierwszej. To znaczy, że brakowało jednego białego i dwu Indian. Dlaczego? Nie pytajcie, bo nie wiem.

A gdzież się podzieli Indianie? — zapytał Karol — Przecież to im powierzono pilnowanie miej­sca ukrycia i tam twój stryj powinien był ich spotkać.

Nie spotkał. Może umarli, a może znudziło się im stróżowanie?

To są wszystko tylko przypuszczenia — zauwa­żyłem. — Lecz... przepraszam za drażliwe pytanie, czy przypadkiem ta ekspedycja białych traperów nie próbowała hm... zdmuchnąć strażników i stąd się wziął nieboszczyk?

Spojrzał na mnie ostro.

Nie sądzę, doktorze. Stryj nie kryłby tego przede mną, bo i po co? Zresztą późniejsze wydarzenia po­twierdzają jego prawdomówność.

Dziękuję, Tomie. Cóż działo się dalej?

Ano, ukryli się w gąszczu na kilka godzin. Stam­tąd pilnie obserwowali przeciwległy brzeg rzeki i las za nim rosnący, lecz nie odkryli żadnych oznak obec­ności tajemniczego strzelca. Mimo to zdecydowali nie przekraczać za dnia koryta rzeki, tym bardziej że nie było to wówczas konieczne, bo pierwsze trzy worki skopano na tym brzegu. Następnego ranka ruszyli w górę rzeczki, zachowując dużą ostrożność. Teraz było ich już tylko czterech, z czego jedynie stryj posiadał plan z zaznaczonym miejscem zakopania drugiej połowy skarbu. Nie mogłem pojąć, dlaczego tylko on jeden. Stryj wytłumaczył, że jedną mapkę posiadał człowiek zastrzelony (a tę stryj zniszczył), drugą — szósty ucze­stnik pierwszej, a nie biorący udziału w ostatniej wy­prawie. Trzecią — właśnie stryj.

Wędrowali przedzierając się przez zarośla i uni­kając odkrytych przestrzeni. Podobno wlekli się tak przez dwie godziny. Zatrzymali się wreszcie, okropnie zmordowani, a równocześnie niezbyt pewni, czy trafili na właściwe miejsce. Wyciągnęli mapki i zaczął się długi spór. Stryj w nim nie uczestniczył, ponieważ, jak już mówiłem, nie należał do tej grupy. Lecz gdy dy­skusja nie doprowadziła do żadnych wniosków, popro­sił o mapki. Pokazali. Były to już tylko żałosne strzę­pki, na których zaznaczone atramentem wskazówki—znaki w paru miejscach całkowicie się zatarły. Stryj opowiadał mi, że na widok skutków takiej bezmyślnoś­ci o mało nie wybuchnął gniewem. Z trudem pohamował się. Powiedział tylko: ,,ślicznie musieliście przechowy­wać mapki. One są teraz tyle watę, co garść piasku na pustyni".

Żachnęli się na takie słowa i poczęli na nowo prze­glądać papiery. W zdenerwowaniu i pośpiechu o mało ich jeszcze bardziej nie podarli.

Chwileczkę, Tomie — wtrąciłem się — przecież ci ludzie musieli wzrokowo zapamiętać teren, na któ­rym ukryli worki.

To bardzo dziwny kraj. Może dlatego, że zimy są tu bardzo długie, rośliny w porze lata rosną zna­cznie szybciej niż na południu, krzaki w dwa mie­siące potrafią rozplenić się tam, gdzie ich dotąd w ogó­le nie było. Kto widział to samo miejsce przed dwo­ma czy trzema laty, dziś nie potrafi go poznać.

A ty, Tomie, w jaki sposób rozpoznasz teren, na którym byłeś ze stryjem?

Ja to co innego. Po pierwsze, stryj zmusił mnie do bardzo uważnego przyjrzenia się ukształtowaniu terenu, po drugie, byłem tam względnie niedawno, po trzecie, tamci musieli nie zwrócić należytej uwagi na miejsce ukrycia skarbu.

Jasne — powiedział Karol. — Lecz bujne rozple­nienie się roślinności nie jest związane wyłącznie z Ka­nadą. Wszędzie bowiem tam, gdzie człowiek nie wkroczył ze swą gospodarką, przyroda potrafi w krótkim czasie zmienić krajobraz, nawet po szkodach wyrządzo­nych przez huragany i powodzie.

Po tej dygresji Tom powrócił do zasadniczego tematu. Skłóceni wspólnicy postanowili zrezygnować z odnale­zienia pierwszej partii ukrytych worków, a poszukać drugiej. Stryj Mateusz sprzeciwił się, a ponieważ on je­den posiadał plan, jego sprzeciw stał się dla sprawy de­cydujący. Tom nie powiedział, czym kierował się Ma­teusz Fast postępując w ten właśnie sposób. Sądzę (a Karol poparł mój pogląd), że nie miał zamiaru dzie­lić zawartości trzech worków między aż czterech ludzi.

Upór stryja Mateusza — opowiadał dalej Tom — tak bardzo rozgniewał pozostałych, że niewiele brako­wało, a wybuchłaby bójka. Przecież byli to prymitywni ludzie. Skończyło się na wymianie ostrych słów i na groźbach. Po czym znowu wrócili do studiowania szcząt­ków map. Zapomnieli o gniewie i poprosili o pomoc stryja. Nie uchylił się. Po dokładnym porównaniu wszy­stkich trzech mapek oświadczył, że zawędrowali zbyt daleko od brzegów jeziora. Należało zawrócić. W drodze powrotnej złapał ich zmierzch.

Wracali własnymi tropami, aż doszli, już w ciemnościach wieczoru, do brzegów jeziora. Ale tam nie było ich łodzi. Zrzucili z pleców ładunki i rozbiegli się szukać zguby. Bezskutecznie. Po raz drugi o mało nie doszło do wzajemnej bójki, bo jeden drugiego oskarżał o niedbalstwo. Byli głodni, zmęczeni, wściekli. Spoczęli na ziemi obok swych tobołów, lecz noce nad Wielkim Jeziorem są bardzo chłodne. Poczęli więc gromadzić uschłe gałęzie i mchy na ognisko. Zebrali niewiele. Led­wie starczyło na upitraszenie skromnego posiłku. Póź­niej nakryli się, czym kto mógł, i spoczywali jeden przy drugim grzejąc się wzajemnie i szczękając zębami. Tak zastał ich świt. Zdrętwiali z zimna poczęli rozwa­żać paskudną sytuację. Być może źle umocowana łódź uniesiona została jeziorną falą. Jednak równie prawdo­podobną wydała się im możliwość kradzieży. Kto jej dokonał? Czy nie ten sam tajemniczy strzelec—morderca? Bez łodzi nie było co marzyć o przetransportowaniu skarbu. Dlatego postanowili, że dwu z nich wróci aż do Fort Franklin i tam nabędzie od indiańskich rybaków odpowiednie czółno. Od Zatoki Russela do Fort Fran­klin w linii prostej nie jest specjalnie daleko, coś około dwudziestu pięciu mil *. Lecz wędrować można jedynie brzegiem, co znacznie wydłuża drogę. Brzeg bowiem wygina się łukowato, obfituje w zakola, przylądki i za­toczki, które trzeba omijać. A dalej od brzegu nie spo­sób wędrować ze względu na splątane zarośla i wertepy.

Na mój rozum — opowiadał Tom — było to przed­sięwzięcie wymagające znacznego wysiłku, wielu dni i nocy. Stryj Mateusz mówił, że ciągnęli losy. Jemu wy­padło pozostać wraz z drugim towarzyszem wyprawy. Dwaj inni następnego dnia przed świtem ruszyli na po­łudnie.


25 mil równa się ok. 40 km. 254


Mój stryj — kontynuował Tom — razem z tym drugim zajęli się budową szałasu. Przydały się teraz kilofy i łopaty. Jak już wspomniałem, noce nad jeziorem są chłodne, nawet w pełni lata, a był to już począ­tek jesieni. (W tym miejscu korciło mnie zapytać, dlaczego wyruszono na północ tak późno, lecz ugryzłem się w język i milczałem). W pobliżu ujścia rzeczki zbu­dowali z gałęzi i darni coś w rodzaju indiańskiego wig­wamu. Było to schronienie niezbyt zaciszne, lecz lepsze niż żadne. Następnego dnia lunął deszcz i wówczas oka­zało się, jak rozsądnie postąpili. Lecz ognia nie udało się rozpalić. Żując suchary od świtu do zmierzchu, przegadali cały dzień, zastanawiając się nad tajemniczym strzelcem i nad równie tajemniczym zniknięciem łodzi. Zdecydowali nie czekać na powrót towarzyszy, lecz wznowić poszukiwania. Rozpoczęli je. Po dwóch dniach, które poświęcone zostały w całości zbadaniu okolicy po obu stronach rzeczki. Chodziło o stwierdzenie, czy w najbliższym sąsiedztwie nie koczuje jakaś grupa czerwonoskórych lub białych myśliwych. Z ręki któregoś z nich mógł przecież paść tamten śmiertelny strzał. Jed­nak ani wśród gąszczów i traw, ani na nadbrzeżnych ła­chach nie znaleźli żadnych śladów, poza tropami karibu. Trzeciego dnia ruszyli w górę strumienia i wówczas niemal przypadkowo odnaleźli właściwe miejsce. Wąt­pliwości nie było żadnych: porzucona łopata i kilof, roz­rzucona darń, wzgórek świeżo usypanej ziemi oraz głę­boki dół bardzo ściśle oznaczały miejsce, w którym przed laty zakopano worki. Ktoś je wydobył, i to nie­dawno, pewnie przed kilka zaledwie dniami, bo, jak opowiadał stryj Mateusz, widoczne były jeszcze odci­ski butów.

Śliczna historia — mruknął Karol. — Wynika z niej, że nie ma po co wędrować nad Wielkie Jezioro Niedźwiedzie.

Mylisz się — zaprzeczył Tom. — Przecież tylko jedna skrytka została opróżniona. Lecz wówczas jakby Piorun trafił w obu poszukiwaczy. Stali nad dziurą onie­mieli i wściekli, a w chwilę później poczęli grzebać w wykopie. Nic w nim nie znaleźli poza piaskiem i ka­cykami. Ogarnięci wspólną myślą, rzucili się do badania śladów. Te tropy zawiodły ich nad brzeg jeziora, wcale nie tak daleko od miejsca, w którym cumowali własną łódź. Tam znikły.

Jakim sposobem nieznany człowiek lub nieznani lu­dzie uzyskali dokładną informację o miejscu ukrycia worków? Czyżby byli nimi dwaj czerwonoskórzy, pozo­stawieni tutaj do pilnowania złota? Lecz ślady na ziemi i piasku były odbiciami obuwia z obcasem, nie indiań­skich mokasynów. A co z drugą połową skarbu?

Drżąc z niecierpliwości, znowu ruszyli w górę rzeki, tym razem przeciwległym brzegiem. Stryj dobrze zapa­miętał teren. Trafił nieomylnie. Po przejściu pięciuset kroków ujrzeli obły pagórek z czterema sosnami, a obok potężny głaz—skałę. Teren był porośnięty zielskiem, nie tknięty od lat łopatą czy rydlem. Stryj mówił, że na ten widok wpadli w szał radości i odtańczyli wariacki taniec. Cóż dalej należało czynić? Gdy stryj przebrnął rzeczkę i pognał do szałasu po kilofy i łopaty, dostrzegł świeże ślady ludzkich stóp. Dokoła obozowiska i dalej. Bystre oko trapera w mig je dostrzegło, jak również i to, że nie pozostawiły je buty białego człowieka, lecz in­diańskie mokasyny. Indianin na brzegu Wielkiego Je­ziora Niedźwiedziego — sprawa zupełnie naturalna. Stryj nawet ucieszył się. Napotkanie obcej bladej twa­rzy mogło być w skutkach niebezpieczne. Ale Indianina nie było potrzeby się lękać. Okoliczne grupy plemien­ne, bardzo zresztą nieliczne, od dziesiątków lat żyły w zgodzie z przedstawicielami białych, bacząc aby nic nie zakłócało handlu, jaki prowadziły z faktoriami Kom­panii Zatoki Hudsona. Może nieznany przybysz rozpo­rządzał łodzią? A może to był jeden z tych Indian, któ­rzy mieli pilnować skarbu? Stryj postanowił odszukać nieznanego wędrowca. Ruszył brzegiem jeziora, prze­był ze dwie mile w jedną stronę i ze cztery w przeciw­ną, ale łodzi nie znalazł. Stwierdził jedynie, że tropy znikają w gąszczu leśnym, a są tak nikłe, że nie sposób ich w zaroślach odczytać. Dał więc spokój poszukiwa­niom

Należało czym prędzej wracać do miejsca, w którym oczekiwał go na pewno bardzo zaniepokojony towa­rzysz. Prawie biegiem podążył ku pagórkowi czterech sosen. Na ziemi spoczywało nieruchome ludzkie ciało. Z pierzastą strzałą wbitą głęboko w plecy. Na ten wi­dok stryj Mateusz rzucił się między trawy i ściskając strzelbę w ręku nadsłuchiwał. Nic poza ćwierkaniem ptaków i szumem drzew nie mąciło ciszy.

Pierzasta strzała... a więc mógł to być jedynie In­dianin. Może ten, który pozostawił odciski swych stóp wokół szałasu? Dlaczego zabił “bladą twarz", skoro ani jej nie oskalpował, ani nic nie zabrał — nawet broni palnej? Z palcem na cynglu strzelby stryj poczołgał się na skraj lasu i dokładnie spenetrował całe pobrzeże w górę i w dół rzeczki. Odkrył ślady mokasynów, które ginęły w głębi boru, dokąd nie odważył się iść. Wrócił do zabitego, wykopał dół, złożył w nim ciało, przysypał je ziemią i nakrył darnią. Przez cały czas przerywał ro­botę co kilka minut i badał wzrokiem czarną linię lasu. Bezskutecznie.

Spełniwszy smutny obowiązek, przebrnął przez rzeczkę i wrócił do szałasu. Cierpliwie czekał na zja­wienie się swych dwu towarzyszy. Było to długie oczekiwanie. Głodu się nie lękał: przywiezione dla pięciu osób zapasy żywności mogły starczyć na kilka miesię­cy. Bał się tajemniczego strzelca rażącego znienacka śmiertelnymi pociskami, oraz nadchodzącej zimy, która stanowiła groźne niebezpieczeństwo dla samotnego, po­siadającego jedynie przewiewny szałas człowieka.

Czy wiecie, że w rejonie Wielkiego Jeziora Niedźwie­dziego już we wrześniu temperatura spada do 43 stopni, a w październiku do 21 stopni? *.

Wiemy — przerwał mu Karol.

Więc właśnie! A poza tym we wrześniu zaczyna padać śnieg. Minął tydzień, minął drugi. Mój stryj, chociaż przywykły do samotności podczas traperskich wędrówek, czuł się coraz gorzej. Nie mógł opuścić sza­łasu ani zgromadzonych obok zapasów żywności. Mę­czyła go świadomość sąsiedztwa z tajemniczym


43°F równa się 6,I°C. 2I°F równa się — 6,I°C.


wędrowcem, którego postępowania nie potrafił zrozumieć, i przymusowa bezczynność. Zdecydował się odkopać skarby. Ciągle jeszcze wierzył, że lada dzień do ujścia rzeczki przybije łódź powracających towarzyszy wy­prawy. Kiedy jednak począł rozbijać grubą darń, która pokryła miejsce podziemnego schowka, nagle poczuł przeraźliwy ból w prawej nodze. Upuścił kilof, rzucił się plackiem na ziemię, chwycił broń i nie celując, bo nie było do czego, parokrotnie wystrzelił ku ciemnej ścianie boru. Później na czworakach dobrnął nad brzeg rzeczki, i tam, skryty za niskim pagórkiem, usiłował wyciągnąć strzałę, jaka przeszyła na wylot prawą łyd­kę. Po tej bolesnej operacji wymoczył nogę w wodzie, i przewiązał ranę pasmem płótna oddartego z własnej koszuli. Następnie, kulejąc, zdołał dowlec się do szałasu. Ból nie ustępował, noga poczęła puchnąć. Stryj przera­ził się, że ostrze strzały mogło być zatrute, że nadchodzi kres jego dni. Dlatego na odwrocie posiadanej mapy umieścił opis miejsca, gdzie zakopano skarb. Mówił mi, że sporządził notatkę przy pomocy zaostrzonego patyka i soku cebuli, której sporo zabrano na wyprawę. Co się dalej działo, nie pamiętał. Pewnie stracił przytomność. Ocknął się pod dachem indiańskiego wigwamu, daleko od miejsca obozowiska. Z początku sądził, że dostał się do niewoli sprzymierzeńców tajemniczego strzelca. Lecz wyjaśniono mu w łamanej angielszczyźnie, że znajduje się w wiosce grupy Indian plemienia Hare, rozłożonej przy ujściu Rzeki Niedźwiedziej. Wojownicy tego ple­mienia, wracając z połowów, zauważyli samotny sza­łas i zaciekawieni wyszli na brzeg. W ten to sposób mój stryj ocalony został od niechybnej śmierci. Leczony przez indiańskiego czarownika odzyskał wreszcie przy­tomność i siły, a wtedy opowiedział o swej przygodzie, pomijając oczywiście sprawę ukrytego skarbu. Ot, po prostu wybrał się z przyjaciółmi na polowanie. W miarę jak mówił, twarze słuchaczów pochmurniały.

Gdy skończył — nie odezwali się słowem. Wreszcie stryj przer­wał to dziwne milczenie, pytając, co o tym wszystkim sądzą. Dopiero wtedy dowiedział się, że już od lat ża­den wojownik nie zapuszcza się w górę rzeczki, że kilku śmiałków, którzy się na to odważyli, nigdy nie powró­ciło, że najprawdopodobniej jego dwu towarzyszy spot­kał podobny los. A czarownik wyjaśnił mu, że w lasach rosnących po obu brzegach rzeczki mieszka zły duch — Kitsili — który niszczy intruzów.

U Indian stryj przebywał przez kilka tygodni, zanim mógł wyruszyć w powrotną drogę, oczywiście — na południe, bo o powtórnej wyprawie nad Zatokę Russela nie było co marzyć. Indianie okazali się niezwykle ludz­cy, przetransportowali stryja na saniach ciągnionych przez psy (pełno już było wtedy śniegu) aż do Fort Norman, przy ujściu Rzeki Niedźwiedziej do Mackenzie. Tam stryj odpoczywał kolejno dwa tygodnie. I tam stwierdził, że nie ma mapy.

,,Ktoś musiał ją ukraść — zauważyłem — i teraz bez trudu odnajdzie skarb".

,,Tylko bardzo mądry człowiek potrafi odczytać, co tam napisałem. Mego pisma w ogóle nie widać" — ro­ześmiał się stryj. “No to w jakim celu pisałeś?"

Bo nie chciałem, aby wiadomość o skarbie została przez wszystkich zapomniana. Słuchaj, Tomie, jeśli ta mapa jakimś cudownym zbiegiem okoliczności dostanie się w twoje ręce, ogrzej ją nad płomieniem. Wówczas niewidoczne litery staną się widoczne. Ponieważ jednak wątpię w tak cudowny zbieg okoliczności, weź papier i ołówek i zanotuj, co ci powiem".

Uczyniłem, jak rozkazał, a on mi podyktował prawie słowo w słowo to, co wy macie zanotowane. Nie mogę pojąć? jak to się stało? Czy znaleźliście stryjową mapę?

Tak, Tomie — odparłem — chociaż nikt z nas do tej pory nie przypuszczał, że jest to mapka twego stry­ja. Czy to już wszystko, co chciałeś nam powiedzieć?

Niewiele pozostało. Stryj zachęcał mnie do podję­cia wyprawy i radził wybrać się w pojedynkę. Według niego samotny człowiek zwraca mniejszą uwagę. Do­dał jeszcze, że powinienem przecież pamiętać okolicę, którą mi tak dokładnie pokazywał. To prawda, dobrze ją zapamiętałem, lecz samotna wyprawa nie przypadła mi do gustu. Dlatego czekałem, aż stryj wyzdrowieje. Niestety, zmarł z końcem wiosny. Długo zastanawiałem się, co począć ze stryjowskim zleceniem. Rodzice sprze­ciwili się eskapadzie, tylko młodszy brat mnie popierał. Na koniec, po wielu rozważaniach, ojciec ustąpił, mu­siałem jednak dać słowo, że będzie to moja ostatnia wyprawa, że osiądę na roli, a skarbu użyję w połowie na rozbudowę gospodarstwa, a w połowie przeznaczę na zasiłek dla któregoś z zakładów opieki nad sierotami, bo podczas powstania Risla wiele dzieci straciło rodzi­ców. I tylko w ten sposób zdobędę moralne prawo do rozporządzania resztą majątku. Wreszcie wyruszyłem samotnie na daleką północ. Później, jak wiecie, trzech drabów pozbawiło mnie łodzi i zapasów. Gorzko żało­wałem, żem posłuchał rady stryja, ale zawrócić nie chciałem. I wówczas wy pojawiliście się na horyzoncie. Przyglądałem się wam długo i dokładnie i doszedłem do wniosku, że warto zrezygnować z połowy skarbu za cenę pomocy ze strony takich jak wy ludzi. To wszy­stko. A teraz powiedzcie mi, w jaki sposób stryjowa mapa trafiła do waszych rąk?

Uczyniłem zadość jego życzeniu, i to w sposób wy­czerpujący, bo wspomniałem również o mapie Carra.

Teraz wiesz już wszystko — zakończyłem.

Wiem. Wynika z tego, że... jak mu tam... Lucas Gobby, albo sam albo z kimś jeszcze do spółki, opróżnił pierwszy schowek, i to bezpośrednio przed przybyciem mego stryja. Lecz skąd dowiedział się, gdzie zakopano worki?

Nie wiemy — uciął Karol — i prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy.

Myślę, że ten Gobby również ukradł stryjowi ma­pę drugiego schowka, tylko nie potrafił jej odczytać.

Jasne, że nie potrafił — dopowiedziałem — po­nieważ notatka twego stryja była nie do odczytania.

Jednak mapę zabrał.

Może sądził, że odgadnie znaczenie krzyżyków za­znaczonych atramentem? Bardzo tajemniczo wygląda dla mnie również historia mapy Carra. W jaki sposób i od kogo dostała się w posiadanie farmera?

Carr o tym nic nie wie. Można tylko przypu­szczać, że ktoś sporządził kopię, albo nawet kilka kopii posiadanej przez siebie mapy. Mówiłeś, że podczas ostatniej wyprawy twego stryja, kiedy to zakopywano skarb, brakowało jednego z uczestników pierwszej wy­prawy.

Tak mi opowiadał stryj.

Czy wyjaśnił, dlaczego?

Nie. Co prawda nie pytałem go o to. Był ciężko chory, niekiedy przerywał swą opowieść na kilka go­dzin, a nawet na cały dzień. To była rozmowa w cztery oczy, przerywana, gdy tylko pojawił się ktoś trzeci, a to często się zdarzało w rojnym domu rodziców. Wiele zagadek zawiera ta historia, jedno jest pewne: worki zakopane przez stryja nadal spoczywają w ziemi.

Nie sądzisz, Tomie — zagadnąłem — że nieobec­ny wspólnik umarł i w ten sposób mapa trafiła w obce ręce? Może właśnie jest to mapa Carra?

Bardzo prawdopodobne. Do tej pory sądziłem, że tylko ja jeden znam drogę do skarbu. Teraz się okaza­ło, że i wy znacie. A ta trójka wędrowców? Po co wio­zą oskardy? Jeśli zmierzają w tym samym, co my, ce­lu... — nie dokończył i spojrzał na nas pytająco.

Karol potarł dłonią czoło.

Zastanawiałem się nad tym niejeden raz — powie­dział. — Być może, czekają nas wszystkich nie lada kłopoty. Wnioskując z tego, co nam opowiadałeś o za­topieniu łódki, byli to ludzie pozbawieni wszelkich za­sad moralnych. A... może oni wiedzą, dokąd się uda­jesz, i po prostu chcieli cię utopić?

Uśmiechnąłem się na tak nieprawdopodobne przy­puszczenie, a Tom energicznie zaprzeczył:

Niemożliwe! Przyjrzałem się im dokładnie i wiem na pewno, że nigdy dotąd nie miałem okazji ich widzieć.

Nie dziwcie się — rzekł Karol — lecz tyle w tej historii zagadek i nieprawdopodobieństw, że pomyśla­łem i o takiej koncepcji. Jeśli jednak okaże się, że ce­lem ich wyprawy jest skarb, nie będą przebierać w środ­kach, aby go zdobyć. Bardzo nie lubię, gdy ludzie strze­lają do ludzi, zwłaszcza gdy powodem jest chęć wzbo­gacenia się. A to nam może grozić. Muszę ci wyjaśnić, Tomie, że początkowo byłem przeciwny wyprawie. Dla­czego zmieniłem pogląd? Posłuchaj...

I mój przyjaciel bardzo szczegółowo opowiedział o lo­sach Sama Humphreya, byłego trapera biedującego w Milwaukee do chwili, w której na prośbę Karola zdo­łałem mu wyrobić posadę w magazynie braci Norton.

Tom wysłuchał uważnie. Przypomniał, że zgodnie z żądaniem ojca i on przeznacza część zdobyczy na spo­łeczny cel. Na koniec zagadnął:

Uważasz, że powinniśmy ustąpić? Mam się zrzec praw do spadku po stryju na korzyść obcych ludzi?

Wątpliwe to prawo, Tomie — powiedziałem, sta­rając się nadać swemu głosowi jak najłagodniejsze brzmienie. Mimo to zauważyłem, jak spochmurniał.

No, no, Tomie. Pomyśl chwilkę, a dojdziesz do podobnego wniosku, bo w rzeczywistości do skarbu ma­ją prawo przede wszystkim jego obrabowani właścicie­le.

Lecz gdzie ich szukać? — burknął.

Właśnie, wobec tego myślę, że po skarb ma prawo sięgnąć każdy, kto zna miejsce jego ukrycia.

A ja myślę, że przede wszystkim ci, którzy dobrze się namęczyli, aby go ukryć. A więc mój stryj, którego ja zastępuję.

Przypuśćmy — odparłem. — Wobec tego, jaką nam wyznaczasz rolę?

O wy, to zupełnie coś innego! — wykrzyknął. — Bez was nie dałbym sobie rady i dlatego chętnie zre­zygnuję z części znaleziska.

Dzielimy skórę, a niedźwiedź jeszcze żywy — za­śmiał się Karol. — I to niebezpieczny niedźwiedź! Kto wie, czy w ostateczności nie zostaniemy zmuszeni do pertraktowania z tamtą trójką lub do użycia sposobu, który uniemożliwi walkę. Jakiego? Sam jeszcze nie wiem. To będzie zależeć od okoliczności. Jedziemy na tym samym koniu, Tomie. Albo uda się nam wszystkim, albo nikomu.

Oczywiście! — przytaknął żarliwie. — Wiedzia­łem, że się na was nie zawiodę.

I tak oto nasza ekspedycja powiększyła się o jeszcze jednego uczestnika.

Czy Adrian Fremont będzie zadowolony z takiego ob­rotu sprawy? Wątpię, ale nie mogliśmy inaczej postą­pić.


Fort Norman


To jest Skała Niedźwiedzia. — Tom wyciągnął rękę, aby wskazać nam samotne wzgórze dźwigające się wśród niziny. — A tam — dodał — to właśnie Wiel­ka Rzeka Niedźwiedzia. Ach, gdyby tu był z nami stryj Mateusz!

Westchnął i zamilkł.

Wrigley" wolno kierował się ku prawemu brzegowi Mackenzie, która w tym miejscu przypominała raczej długie jezioro. Trzy mile szerokim korytem majesta­tycznie płynęły muliste wody, zmierzając ku mroźnym falom Oceanu Arktycznego. Na wschodzie, błyszcząc w słońcu poranka, toczyła drobne fale Wielka Rzeka Niedźwiedzia wlewając się w Mackenzie. Z wysokości pokładu statku jej nurt połyskiwał niebiesko. Jeziora nie było widać, dzieliło go przecież od nas dziewięćdzie­siąt mil. Na dalekim horyzoncie dźwigało się ciemne pasmo wzniesień, zapewne Gór Franklina. Bliżej ujrza­łem białe zabudowania fortu, a po przeciwległej stronie Niedźwiedzia — gąszcz zielonych krzewów.

No — odezwał się Karol — pora szykować się do wyładunku.

Przeliczyliśmy bagaże. Niczego nie brakowało. “Wrigley" zagwizdał przeraźliwie trzy razy, maszyna ucichła i parowiec, powoli niesiony prądem, począł zbli­żać się prawą burtą ku drewnianemu pomostowi. Ujrzałem mały tłumek ciekawskich, obserwujący nas z brze­gu. Rzucono liny i po kilku minutach statek znierucho­miał. Z trzaskiem przesunął się trap, po którym natych­miast wbiegło na pokład dwu ludzi. Na ich spotkanie wyszedł kapitan. Nieco później ujrzałem grupę trzech podróżnych opuszczających statek. Za nimi kroczyło dwu Indian. Z kolei zaczęto wynosić co cięższe bagaże.

Na co czekamy? — zagadnąłem Karola.

Cierpliwości. Istnieje ważna przyczyna, dla której powinniśmy nieco zwłóczyć. Chodźcie tu bliżej — ski­nął na Roberta i Piotra. — I ty, Tomie, również.

Zbiliśmy się w grupkę.

Słuchajcie — powiedział. — Uważam, że nie na­leży schodzić na ląd, zanim tamta trójka nie zejdzie pierwsza. Nie gapcie się na trap, to zwraca uwagę. Ale ty, Piotrze, zerkaj od czasu do czasu w tamtym kie­runku.

Ale dlaczego? — zdenerwował się Tom. — Ja uważam, że powinniśmy ich wyprzedzić.

Pomyśl chwilkę Tomie. Przecież jeśli pierwsi wyruszymy w drogę, nie będziemy wiedzieli, dokąd oni się kierują. A poza tym, nie lubię, gdy mi kto depcze po piętach. Wolę sam deptać...

Sporo w tym racji — zgodził się Fast, ale raczej niechętnie.

Więc co proponujesz?

Doprawdy... nic. Wiem tylko, że chciałbym tam pofrunąć na skrzydłach ptaka. Skoro to niemożliwe... zgoda, poczekamy, aż te łobuzy pierwsi się wyokrętują.

Kto wie, czy nie udadzą się w zupełnie innym od naszego kierunku — wyjawiłem swą nadzieję.

Dobrze by było — westchnął Carr.

Obejrzał się i zniżając głos do szeptu poinformował:

Właśnie wychodzą.

Zerknąłem w stronę trapu. Po kładce wolno masze­rowało trzech mężczyzn, dźwigając na ramionach szeroką drewnianą łódź. Dotarli do lądu, postawili łódź przy brzegu i zawrócili. Zniknęli w tłumie podróżnych na rufie.

Będą wynosić bagaże — powiedziałem półgło­sem. — Przyjdzie nam jeszcze poczekać.

Poczekamy — rzekł spokojnie Karol. — Patrzcie! Kapitan Carson zmierza ku nam. Nadarza się okazja, aby mu wyrazić naszą wdzięczność.

Zgodnie przyznaliśmy, że dowódcy “Wrigleya" na­leży się specjalne podziękowanie: żywił nas przez całą drogę doskonale, policzył nie za wiele, a że noclegi mu­sieliśmy dzielić między kajutą i pokładem — nie jego było winą.

Karol nie pomylił się. Carson wyraźnie szedł ku nam, lecz w towarzystwie jakiegoś obcego człowieka. Chyba był to któryś z komenderujących tragarzami ludzi. Za­trzymali się przed nami.

Rozstajemy się, prawda? — zagadnął kapitan.

Prawda — potwierdził Karol. — Więc proszę od nas wszystkich przyjąć wyraz wdzięczności za tak wspaniałą podróż.

Jestem Gregory Buxton — przedstawił się obcy — kierownik tutejszej placówki Kompanii Zatoki Hudsona. Kapitan przed chwilą opowiadał mi, jak to w Fort Smith Anthony Andrews zrobił mu piekielną awantu­rę, gdy wzdragał się przyjąć was na pokład. Bardzo mnie to ubawiło. Znam świetnie Anthony'ego, pięć lat spędziliśmy razem na samotnej placówce, gdzie diabeł mówił dobranoc. Chyba musieliście wyświadczyć mu nie byle jakie usługi, skoro tak za wami gardłował.

Zasługi żadne — odparł Karol. — Raczej pomógł list polecający, jaki wręczył nam Ben Parley w Fort Chipewyan.

Ben Perley! No, proszę! To również mój znajomek. Skoro tak was tam fetowano, nie mogę okazać się gorszy. Przyjechaliście polować?

Mój przyjaciel odpowiedział twierdząco.

Świetnie! To znaczy, że wcale się wam nie spieszy i że nie odmówicie parodniowej gościny.

Będziemy za nią wdzięczni — uśmiechnął się Ka­rol.

Trochę mnie to zdziwiło — przecież nie powinniśmy przedłużać pobytu w Fort Norman! Właśnie z uwagi na tamtych trzech. Jednak nie uznałem za stosowne głośno sprzeciwiać się decyzji mego przyjaciela. Po mi­nie Toma Fasta poznałem, że również podzielał mój pogląd. Aby uprzedzić jego uwagi, pociągnąłem go za rękę i gdy odeszliśmy parę kroków w bok, szepnąłem:

Nie denerwuj się. Ja również jestem zaskoczony odpowiedzią Gordona. Zapytamy go o przyczynę nieco później. Sądzę, że nie bez ważnego powodu przyjął za­proszenie agenta. Znam Gordona od lat i wierz mi, że można mu ufać. Zjadł zęby na dalekich wyprawach, zna się na ludziach i potrafił rozwikłać sprawy nie mniej trudne od obecnej.

Zdaje się, że niezupełnie uspokoiłem Fasta tym hymnem pochwalnym na cześć Karola. Zamyślił się i pokiwał głową:

Hm... skoro tak twierdzisz... zgoda, lecz zrozum, że chciałbym na skrzydłach wiatru polecieć nad Zatokę Russela. Patrz, tamci wynoszą bagaże.

Odwróciłem się tak, aby kątem oka dojrzeć ,,trójkę" drepczącą po trapie w kierunku pomostu przystani. Nieśli na plecach pękate wory. Z ramion im zwisały strzelby. Oskardów ani łopat nie dostrzegłem. Szepną­łem o tym Tomowi.

Na pewno ukryli w worach. Zbyt rzucałyby się w oczy, a tutejsi ludzie potrafią patrzeć. Wiem coś na ten temat.

Hej, Janie — usłyszałem głos Karola — ruszamy! Wróciliśmy do swej gromadki. Jacyś trzej ludzie po­magali sobie wzajemnie pakować na grzbiety nasze toboły. Na me zdziwione spojrzenie Karol wyjaśnił, że pracownicy faktorii ułatwią nam przenieść ładunek do budynków fortu.

Zabraliśmy resztę, niewiele już tego, i z Buxtonem na czele przeszliśmy przez trap i pomost przystani, aż poczułem pod stopami miękki piasek. Po raz pierwszy od dłuższego czasu. I po raz pierwszy ujrzałem arktycznego wróbla. Ćwierkał i skakał na poboczu wydeptanej ścieżki. Różnił się od swych południowych braci tym, że nie posiadał jednolicie szarego upierzenia. Jego głowę znaczyły ciemne i białe paski.

Maszerowaliśmy żwawo, niezbyt obciążeni ładun­kiem, i wkrótce zobaczyliśmy palisadą, w niej wąziut­kie przejście, a dalej podwórzec. Na środku wznosił się piętrowy budynek o ścianach zbitych z okorowanych bali.

Witam panów w Fort Norman — skłonił się z przesadną elegancją Buxton. — Proszę za mną.

Po okropnie niewygodnych schodach dotarliśmy na piętro, gdzie znajdował się korytarzyk i dwa pokoje. Jeden większy, z trzema drewnianymi pryczami, drugi mniejszy — z dwiema.

Rozgośćcie się — rzekł agent. — Przyjdę po was za pół godziny, najwyżej za trzy kwadranse. Do zoba­czenia.

Zwaliłem swój tłumok na podłogę. Podszedłem do okna. Za jego szybą, ponad szczytem palisady, migota­ły w odległości paruset jardów niebieskawe wody Nie­dźwiedziej, a nieco w lewo widniało jej ujście oraz brązowy nurt Mackenzie. Dalej, hen na zachodzie, cie­mniało górskie pasmo. Na jasnym tle rysowały się kon­tury drewnianych blokhauzów, jakichś malutkich dom­ków, a na skraju osiedla sterczały szpiczaste namioty oraz półkoliste szałasy pokryte skórami i wikliną. Krę­ciło się między nimi kilku ludzi, lecz nie potrafiłem rozpoznać, biali czy Indianie. Nad tym cichym krajobrazem (bo było bardzo cicho dokoła) świeciło słońce na bladoniebieskim, bezchmurnym niebie. Na południu Kanady taki słoneczny dzień lata równał się upałowi. A tu? Spojrzałem a termometr wiszący za oknem. Nie­bieski słupek spirytusu wskazywał zaledwie 60 stopni *.

Ten spirytusowy, nie rtęciowy, termometr przypo­mniał mi, że rtęć zamarza poniżej minus 25,97 stop­ni **... Niezłe mrozy muszą tu panować w okresie zimy!

Zająłem wraz z Karolem pokój dwuosobowy, w są­siednim rozlokowali się Piotr, Robert i Tom.

Na drewnianych pryczach leżały sienniki wypchane trawą, bo w tych okolicach słoma w ogóle nie istnieje. Po chwili agent przydźwigał stos koców i parę niedźwiedzich skór.

Wybaczcie — oświadczył — prześcieradła i po­duszki należą u nas do


60°F równa się I5,5°C.

25,97°F równa się —38,97°C. Przy tej temperaturze rtęć w ter­mometrze zamarza.



rzadkości, ręczę jednak za czys­tość tych derek i futer. I są bardzo ciepłe. Pod takim nakryciem możecie spać nawet przy otwartych oknach.

Dwaj pracownicy faktorii przytaszczyli kilka olbrzy­mich miednic i wiadra z wodą. Podziękowaliśmy bar­dzo wylewnie.

A teraz proszę was na dół. Kawalerskie moje go­spodarstwo, jednak to, co znajdziecie na stole, będzie wam smakować. Ręczę!

Zeszliśmy do dwuokiennej salki. Jej środek zajmował długi stół. Pociągnąłem nosem. Gdzieś w pobliżu znaj­dowała się kuchnia, a wonie, które z niej dolatywały, uznać musiałem za zapowiedź wspaniałej uczty!

Siadajcie, mili goście.

Siadłem, spojrzałem i wytrzeszczyłem oczy. Nie tylko dlatego, że stół nakryto białym obrusem, że stały na nim nie blaszane menażki traperskie, lecz talerze z naj­prawdziwszej porcelany. Me osłupienie spowodował wygląd sztućców — łyżki, noże i widelce wyglądały na srebrne! ,,Ciekawe — pomyślałem — czy zastawa jest własnością Kompanii, czy naszego gospodarza? W takim razie zaiste warto być kierownikiem faktorii, nawet na najbardziej bezludnym pustkowiu!" Za chwilę kolejne zaskoczenie. Drzwi pokoju bezszelestnie uchyliły się. Stanął w nich... Chińczyk! Najprawdziwszy Chińczyk, w okrągłej mycce na głowie, watowanym kubraku i olśniewająco białym fartuchu. Zamrugałem powieka­mi. Widziadło nie znikło.

Chińczyk nisko się nam skłonił, a Buxton powiedział:

Podawaj, Ah—San. — Kiedy drzwi się zamknęły, dodał: — To wspaniały kucharz, a równocześnie wzoro­wy kamerdyner. Poza tym, pierze moje koszule i bie­liznę, piecze chleb i wykonuje mnóstwo innych rzeczy. Przejąłem go w spadku po poprzednim kierowniku fak­torii, dwa lata temu. Prawdziwy skarb.

,,Prawdziwy skarb" pojawił się na nowo z tacą, na której stała potężna waza. Poczułem straszliwy głód.

Zupa była z ryby, jakże znakomita! Nie mniej smacz­na okazała się pieczeń z karibu, a do niej kluseczki, które rozpływały się w ustach. Na koniec — kawa, swym aromatem przewyższająca o niebo lurę, jaką go­towaliśmy przy obozowych ogniskach.

Podczas uczty rozmawialiśmy niewiele, dopiero przy kawie (i wspaniałych cygarach) usta się wszystkim otworzyły.

Najpierw gospodarz zapytał, czy po raz pierwszy ba­wimy w tych stronach.

Karol przytaknął. Spojrzałem na Toma Fasta — mil­czał.

No to dam wam znakomitego przewodnika — oświadczył agent. — Indiański traper z plemienia Hare. Poprowadzi was wprost na szlak wiosenno—letnich wę­drówek karibu.

Tylko tego brakowało!

Ja znam dobrze te okolice — odezwał się nagle Tom.

Dziwnie to wypadło w zestawieniu z jego poprzednim milczeniem.

Dawno pan tu bawił?

Przed trzema laty.

Wówczas jeszcze mnie tu nie oglądano. Wyobraź­cie sobie, że gdy dwa lata temu przybyłem z Fort Norman, człowiek, którego miałem zastąpić na długie pięć lat, o mało mnie nie udusił w uściskach. ,,Jakże się cieszę — mówił — że po pięciu latach dzikiego życia wracam wreszcie do cywilizacji!" Po paru dniach wy­jechał na południe. — Minął rok, a oto spotykam go na pokładzie ,,Wrigleya".

— “Dokąd to?!" — wołam zdziwiony.

,,Do Fortu Dobrej Nadziei".

Uszom nie mogłem uwierzyć, bo Fort Dobrej Nadziei leży w widłach Mackenzie i rzeki Indian Hare, strasz­nie daleko stąd, prawie pod samym kołem arktycznym.

Zapytałem: ,,Po co tam jedziesz?"

,,Na południu można skisnąć z nudów! Odwiedź mnie".

I tak rozstaliśmy się po raz drugi. Jak z tego wynika, północ ma swych zagorzałych wielbicieli. Może jeszcze kawy?

Klasnął w dłonie, a gdy drzwi się uchyliły, powie­dział:

Ah—San, goście są zachwyceni twoją kawą, podaj jeszcze jeden dzbanek.

Gdy życzeniu stało się zadość, gospodarz powrócił do przerwanego wątku:

Dokąd zamierzacie dotrzeć?

Chyba gdzieś w okolice Przylądka Lisa — Tom uprzedził odpowiedź Karola.

Hm, nie jest to zły wybór. Tamtędy przebiega jeden ze szlaków wędrówek karibu. Chyba nie macie zamiaru udać się tam piechotą? Będzie tego ze sto pięćdziesiąt mil!

Oczywiście, że nie — odezwał się wreszcie Karol.

No, to trzeba wynająć łodzie od Indian. Razem z przewodnikami. I jeszcze jedno: lepiej unikajcie Za­toki Russela. Przepraszam, przyniosę mapę.

Podniósł się od stołu i wyszedł.

Ciekawe — szepnąłem — czego dotyczy ostrze­żenie?

Lecz nikt z mych towarzyszy nie podjął tego tematu. Piliśmy kawę, palili cygara, aż Buxton wrócił i rozło­żył na stole ogromną mapę Wielkiego Jeziora Niedźwie­dziego i jego najbliższych pobrzeży.

Spójrzcie — pokazał palcem. — Tu znajdujemy się w tej chwili. Tu jest Przylądek Lisa, a nieco wyżej Zatoka Russela, do której wpada rzeczka bez nazwy. Orientujecie się?

Oczywiście — odpowiedział za wszystkich Ka­rol. — Posiadamy mapę, może nie tak szczegółową jak ta, lecz wystarczającą dla naszych celów.

Świetnie! — pochwalił agent. — Pamiętajcie jed­nak, że nie ma dotychczas żadnej dokładnej mapy tych okolic. Chociaż brzegi jeziora były kilkakrotnie pene­trowane przez wielu podróżników i naniesiono je dość wiernie, to nieco dalej od tych brzegów istnieją białe plamy i można tam natrafić na różne niespodzianki, których nasi kartografowie nie poznali. Miejcie to na uwadze.

Nie planujemy dalszych wypadów w głąb lądu — odpowiedziałem.

Słusznie. Zresztą ukształtowanie terenu oraz gęsta roślinność utrudniają, a nawet uniemożliwiają takie wędrówki. Tylko indiańscy myśliwi i nieliczni biali traperzy potrafią penetrować wnętrza puszcz i obszary groźnych trzęsawisk. Nie jestem traperem, dlatego nigdy nie usiłowałem odchodzić zbyt daleko od

utartych szlaków komunikacyjnych. Powinniście o tym również pamiętać i nie bagatelizować niebezpieczeństw czyhających na śmiałków. Nawet wówczas, gdy się jest traperem doświadczonym, lecz znającym jedynie po­łudnie i zachód kraju. Północ, moi kochani, jest zupeł­nie czymś innym. Oczywiście nie wątpię, że ta wypra­wa nie jest pierwszą w waszym życiu. Bo inaczej moc­no odradzałbym jakąkolwiek dalszą wycieczkę poza tereny fortu.

Pospieszyłem zapewnić go, że w naszym gronie znaj­duje się dwu traperów, którzy — jak to się określa — zęby zjedli w swoim zawodzie, oraz jeden poszukiwacz minerałów, któremu pół życia upłynęło na pustkowiach. Mówiąc tak miałem oczywiście na myśli Karola, Toma i Piotra. O Robercie i sobie nie wspomniałem.

No — odparł wesoło Buxton — zdjął mi pan cię­żar z serca. Nie chcę, aby protegowanym Andrewsa wydarzyła się w moim rejonie jakakolwiek niebezpiecz­na przygoda. Nigdy bym sobie tego nie darował. Ale skoro jesteście doświadczonymi tropicielami ścieżek... — machnął zabawnie ręką, odsunął mapę i podniósł do ust filiżankę.

A co z tą Zatoką Russela? — zagadnął Karol.

Ach, przepraszam. Uciekłem od tego tematu. Otóż... nie śmiejcie się, nie jestem zabobonnym cie­mniakiem! Fakt, że tutejsi Indianie nie chcą wpływać w głąb Zatoki Russela, ani tym bardziej w górę rzeczki, która do tej zatoki wpada.

Popatrzył na nas, pewnie szukając uśmiechu niedo­wierzania na naszych obliczach. Byliśmy jednak śmier­telnie poważni. Wszyscy znaliśmy przygody Mateusza Fasta.

Indianie wierzą — mówił agent — że w tamtej okolicy mieszka jakiś zły demon (nazywają go Kitsili), który niszczy każdego, kto ośmieli się wedrzeć do jego królestwa.

Znowu popatrzył na nas i pewnie zdziwił się nie za­uważywszy nawet śladów wesołości, którą najczęściej wywołują tego rodzaju bajdy.

Jakie fakty przemawiają za takim twierdze­niem? — zapytał Karol.

Wszystko wskazuje, że nie jest to zupełna bajka. A jeśli chodzi o fakty... Indianie twierdzą, że w rejonie Zatoki Russela przed paru laty zginęło bez wieści dwu wojowników.

Kto to sprawdzał? — zagadnąłem sceptycznie.

Nikt, i nie przywiązywałbym wagi do wydarzenia, gdyby nie inny, bardziej zastanawiający wypadek. Opo­wiadał mi o nim mój poprzednik. Otóż zimą I888 roku Indianie z osady przy dawnym Fort Franklin przy­wieźli na saniach trapera, tak wyniszczonego fizycznie, że przebywał tu dwa tygodnie, zanim można było wy­słać go dalej na południe. Znaleźli go powracający ry­bacy plemienia Hare właśnie na wybrzeżu przytykają­cym do Zatoki Russela. Był wówczas nieprzytomny, jak mówili. Ten traper wybrał się łodzią na wyprawę myśliwską w rejon Zatoki Russela wraz z czterema to­warzyszami. Penetrowali puszczę po obu stronach za­toki i rzeczki, która do niej wpada. Dwu uczestników eskapady zostało zabitych, i to nie wiadomo przez kogo, skradziono im łódź, a kiedy dwaj pozostali uczestnicy polowania ruszyli pieszo na południe, aby dotrzeć do Fort Franklin celem zakupu od Indian jakiegoś ka­noe — nigdy tam nie dotarli. W sumie więc zginęły aż cztery osoby. To jeszcze nie wszystko. Ocalały traper został zraniony w nogę strzałą, chyba zatrutą, bo tylko tym można wytłumaczyć utratę przytomności i długo­trwałą chorobę.

Przyznacie sami, że była to informacja zasługująca na uwagę w przeciwieństwie do bajdy o jakimś tam Kitsili. Jeśli jednak zestawić jedną opowieść z drugą, Kitsili wart jest również chwili zastanowienia.

Mój poprzednik począł badać sprawę. Przede wszy­stkim przepytał bawiących tu przejazdem myśliwych. Ale ich odpowiedzi nic nie wyjaśniły. Podobno przeby­wali jeszcze dalej na północy i nie spotkali tam ani Indian, ani białych traperów. W tej sytuacji agent zwrócił się o pomoc do Indian. Poszukiwań w rejonie Zatoki Russela odmówiono, jednak na usilne prośby Indianie rozpoczęli penetrować nieco dalej rosnące lasy oraz pobrzeże jeziora, jakim wędrowali dwaj towarzy­sze rannego trapera. Nie odnaleźli ich. Trudno się te­mu dziwić, przestrzenie są tu niezmierne, a ludzi nie­słychanie mało. Kompania szacuje, że na przylegają­cym do Wielkiego Jeziora Niedźwiedziego obszarze wielkości dwudziestu tysięcy mil kwadratowych * żyje od pięciuset do siedmiuset czerwonoskórych. O białych nie warto wspominać, bo pojawiają się tu jedynie okre­sowo i w nielicznych grupach. Wiadomo: gdy brak mieszkańców, brak informacji.

A cóż na to Północno—Zachodnia Konna Poli­cja?! — wykrzyknąłem.

Co na to policja? — powtórzył pytanie, uśmie­chając się. — Nic, zupełnie nic. Gdzież ona, a gdzie my?

Jak to? — nie potrafiłem zrozumieć odpowiedzi.

Tu nie ma ani jednego posterunku policji, najbliż­szy znajduje się na południu, o setki mil od nas **

Czy to słuszne? — Karol wyraził wątpliwość.

Oczywiście. Od wieków Kompania dawała sobie radę w tych stronach bez policji, tym bardziej teraz. Indian tu mało, walki plemienne dawno się skończyły, a zresztą nasze stosunki z czerwonoskórymi są tak do­bre, że lepszych nie trzeba. Przecież w latach niepo­myślnych polowań udzielamy im nieograniczonego kre­dytu na zakup żywności i amunicji, niekiedy po prostu

dokarmiamy. W zamian za to oni służą nam pomocą., zwłaszcza w dziedzinie informacji.

Pięknie — powiedziałem — jednak sądzę, że w omawianym wydarzeniu bardzo przydałaby się po­moc policji.

Być może — przytaknął niechętnie — wątpię jednak, czy i policja potrafiłaby cokolwiek odkryć. Ta­jemnicza to sprawa i bardzo zagmatwana.


20 000 mil2 równa się ok. 52 000 km2.

Fort Norman otrzymał placówkę policyjną dopiero w I9I6 r,

Nigdy ani przedtem, ani później, za moich już czasów, nie wy­darzyło się nic podobnego. I dlatego wolałbym, abyście unikali polowań w pobliżu Zatoki Russela. No, a teraz, jeśli pragniecie cokolwiek obejrzeć w najbliższej okoli­cy, służę wam za przewodnika. Lekki spacerek dobrze nam zrobi.

Wstaliśmy od stołu i ruszyli za gospodarzem.

Zamiast ku furtce palisady, Buxton poprowadził nas w głąb dziedzińca, na tyły domostwa. Tam powitał go mieszany chór psich głosów. Widok był dla mnie za­skakujący. Oto równolegle do ogrodzenia stały psie budy, a przed nimi — na łańcuchach i w obrożach — zgromadzili się ich czworonożni mieszkańcy. Niektóre psy powskakiwały na dachy swych domków, inne bie­gały na długość naciągniętych łańcuchów, a wszystkie szczekały przeraźliwie głośno. Było to przyjacielskie szczekanie, nie zawierające w sobie ani złowrogiego warczenia, ani głębokich tonów sygnalizujących na­tychmiastowy atak. Zresztą słyszałem, że husky ataku­ją w milczeniu. Bo to właśnie były husky — psy dale­kiej północy Kanady i Alaski, nie znane zupełnie w in­nych częściach świata, jakoby wywodzące się od psów eskimoskich.

Nie podchodźcie, panowie, zbyt blisko — ostrzegł nas agent. — W zasadzie są to stworzenia dość przyja­cielskie, lecz mają przyzwyczajenia i dziwne antypatie. Najlepiej czują się w obecności znanych im osób. W sto­sunku do obcych są podejrzliwe. Narobiły tyle wrzasku, bo sądziły, że przychodzimy je karmić. Nic z tego. Otrzymują strawę raz dziennie, nie mogą utyć. Dbamy, jak to się mówi, o ich linię. Tłusty husky jest w zimie do niczego. Szybko by się zmęczył i padł ofiarą kłów współtowarzyszy. Nie macie pojęcia, co to za dziwne zwierzęta! Według mnie posiadają jakieś specjalne po­czucie sprawiedliwości. Gdy w zaprzęgu któryś z nich chytrze poczyna udawać, że ciągnie, a w rzeczywistości jego rzemień zwisa luźno, wówczas sąsiad przypomina mu o obowiązku przy pomocy zębów. Husky na obozo­wisku potrafi wyrwać z ręki swego poganiacza suszoną rybę, lecz równocześnie, gdy ten poganiacz zachoruje, będzie przy nim warował do końca, walcząc na przy­kład ze stadem wilków o życie swego pana. Teraz mają letnie wakacje i trochę się nudzą Gdy spadnie śnieg, ruszą na szlak ciągnąc sanie i ludzi. Bez takich pomoc­ników nie dalibyśmy sobie rady *.

Nie można by uwolnić ich z tych łańcuchów? — zagadnąłem.

Nie. Po pierwsze dlatego, że natychmiast pognały­by do wioski, paręset jardów stąd, i rozpoczęły zażarte boje z indiańskimi kundlami. Po drugie, ponieważ na­leżałoby wówczas specjalnie zabezpieczyć nasze zapasy żywności. Husky jest po prostu nienażarty. Nie widzia­łem do tej pory psa tej rasy tak najedzonego, by nie potrafił zjeść więcej. Ale świetnie znoszą głód, są silne i wytrzymałe na mróz, mają wspaniały węch oraz in­stynkt dzikich zwierząt.

Przyjrzałem się dokładnie psim olbrzymom o gęstej, szarobrązowej sierści, szerokich piersiach, mocnych nogach i budzącym respekt uzębieniu. I uwierzyłem w to, co opowiadano mi w Milwaukee, że husky potrafi wyjść zwycięsko z walki z wilkiem—samotnikiem.

Nasłuchawszy się i naoglądawszy psiej czeredy opuś­ciliśmy podwórze. Za furtką palisady równa płaszczyz­na ciągnęła się kilkaset jardów aż ku miejscu, gdzie wysoki brzeg wchodził klinem między rozlewisko Mackenzie a wpadającą do niej Niedźwiedzią. Ta pierwsza, jak już wspomniałem, miała nurt szarobury, Niedźwie­dzia za to lśniła przejrzystością wody. Nawet na głębo­kości kilkunastu stóp można było obserwować pływa­jące ryby, a pod nimi piaszczyste dno. Zatrzymaliśmy się w sąsiedztwie indiańskiej osady. Nieco bezładnie wznosiły się tu domki różnego gatunku i kształtu. Od kopulastych wigwamów z trzciny po szpiczaste tipi, gdzieniegdzie kryte skórą, lecz najczęściej derkami. Nic w tym dziwnego, skóra stała się zbyt cennym przed­miotem handlu Zauważyłem również domki skonstruo­wane z belek, o płaskich dachach obłożonych darnią.


Sanie ciągnione przez husky były (i gdzieniegdzie są nadal) w północnej Kanadzie w powszechnym użytku. Używała ich również Królewska Kanadyjska Konna Policja aż do 1969 r.


Tu i tam strzelały ku niebu błękitne dymki ognisk.

Panowała cisza przerywana jedynie naszczekiwaniem chudych psów, które włóczyły się gromadami, gonione przez miedzianolicych malców obojga płci. Wielu wo­jowników siedziało przed chatami, kilka squaw krzątało się wokół ognisk.

To malutka osada — zbytecznie poinformował Buxton. — Wiosną, gdy indiańscy traperzy przybywa­ją sprzedać futerka, jest tu bardziej rojno, lecz obecnie nie ma więcej niż trzydzieści osób.

Jakie to plemię? — zapytałem.

Teoretycznie, Hare.

Dlaczego teoretycznie? — zdziwił się Karol.

Widzicie... wokół Wielkiego Jeziora Niedźwiedzie­go od setek lat mieszkały, a raczej koczowały odłamy trzech plemion: Hare, na północy od Wielkiej Rzeki Niedźwiedziej, Slave, na południe od tej rzeki, oraz Dogrib, na południowy—zachód od jeziora. Wiecie, skąd wywodzą się ich nazwania?

Wiemy — odparliśmy prawie chórem.

Znakomicie. Dodam więc tylko, że ich narodowe miana brzmią zupełnie inaczej, lecz przywykli już do tych angielskich nazw. Otóż te trzy grupy odłączyły się ongiś od swych macierzystych plemion. W wyniku je­dnakowych warunków klimatycznych, takich samych sposobów utrzymywania się przy życiu, czyli traperki, poczynają upodabniać się zwyczajami. Już obecnie róż­nice między nimi są znacznie mniejsze niż między ple­mionami, z których się wywiedli Kto wie, czy za parę dziesiątków lat nie powstanie nad jeziorem jakieś no­we plemię *? Tym bardziej, że mieszane małżeństwa wśród tych trzech grup nie należą do rzadkości. A poza tym, wszyscy oni w jednakowym stopniu


Przewidywanie było trafne. C. B. Osgood, autor wydanej w I93I r. pracy pt. “Etnografia Indian Wielkiego Jeziora Niedź­wiedziego", mieszkańców pobrzeży tego jeziora uznaje za jeden naród, który nazwał Satudene, od trzech słów języka Indian Slave: “sa tu de'ne", co oznacza: “niedźwiedź—woda—lud".

przyswajają sobie styl życia “bladych twarzy". Tylko proszę nie zrozumieć mnie błędnie: całkowite zatarcie linii podzia­łu między białymi i czerwonoskórymi nigdy nie nastą­pi, zasadnicze różnice wywodzą się bowiem z zupełnie różnych tradycji i krańcowo odmiennego stosunku do świata i jego zjawisk. Indianie w bardzo powierzchow­ny sposób naśladują białych, co zresztą jest dla mnie obrzydliwe, bo nie pasuje do indiańskiego stylu życia. Może się zresztą mylę — dodał po chwili milczenia.

Nie, nie sądzę — zaprzeczyłem. — Musiał pan nie­jedno zaobserwować, a i przeczytać.

Prawda — przyznał skromnie. — Uczę się. W tym stronach bardzo wiele zależy od osobistego stosunku do tubylców. Łatwo strzelić mimowolne głupstwo, a póź­niej dziwić się, czemu przyjaźń Indian nagle zamieniła się w niechęć.

O to, to! — wykrzyknął Karol. — Jakże prawdzi­we słowa! Czy możemy podejść bliżej?

Chcecie się im przypatrzeć? No, to chodźmy, lecz nie zwracajmy na nich zbytniej uwagi.

Ruszyliśmy dalej poprzez wioskę, rozmawiając pół­głosem i tylko od czasu do czasu zerkając na boki. Po­zornie nie robiło to żadnego wrażenia na spotykanych mieszkańcach osady. Stary indiański nawyk, przestrze­gany przez wszystkie plemiona. Wiedziałem jednak, że w rzeczywistości jesteśmy bacznie obserwowani.

Przyznam, że ich widok mnie nie zachwycił Prawie cała grupa odziana była w monotonnej barwy stroje, produkowane gdzieś tam w przedsiębiorstwach białych. Większość, zwłaszcza kobiety, zdradzała widoczną skłonność ku nadmiernemu tyciu. Lecz nawet dzieci były pyzate i zbyt tłuste. Uczyniłem na ten temat żar­tobliwą uwagę.

To prawda — zachichotał Buxton — mamy uro­dzajny rok. Nigdy nie było tyle ryb w rzekach i łownej zwierzyny w lasach. Ale przyjdzie zima i zaczną się traperskie wędrówki, podczas których dzisiejsze tłuściochy sporo stracą na wadze.

Doszliśmy do brzegów Rzeki Niedźwiedziej i rozsiedliśmy się nad wodą. Przyjemnie było odpoczywać, lecz kiedy pomyślałem, że za dzień, dwa przyjdzie chwycić za wiosło i pchać się pod rzeczny prąd, zrobiło mi się mniej wesoło. Aby zapomnieć o tym, zagadnąłem agenta:

Czy ten fort jest bardzo stary?

To zależy jak rozumieć słowo “stary". Fort Norman jest placówką i wiekową, i młodą jednocześnie.

Jak to możliwe? — roześmiałem się.

Ano, możliwe. Został zbudowany w I804 roku przez nie istniejącą dziś Kompanię Północno—Zachodnią, ale nie tutaj, lecz kilkadziesiąt mil stąd na połud­nie, nad brzegiem Mackenzie, tam gdzie wpada do niej rzeka Redstone. Po wchłonięciu Kompanii Północno——Zachodniej przez Kompanię Zatoki Hudsona nowi właściciele fortu przenieśli go w dół Mackenzie, do miejsca odległego o trzydzieści mil od ujścia Rzeki Niedźwiedziej. W dwadzieścia jeden lat później nowy Fort Norman wzniesiono również nad Mackenzie, ale bardziej na południe. Wreszcie, w roku 1854 Fort Nor­man stanął tu, gdzie stoi obecnie. Nie na długo jednak. W 1863 przeniesiono go nad Wielkie Jezioro Niedźwiedzie, u ujścia Rzeki Niedźwiedziej. Po sześciu latach placówkę z powrotem ulokowano w dotychczasowym miejscu. Mam nadzieję, że pozostanie tu dłużej. *

Co było przyczyną tak licznych przeprowadzek?

Futra. Zawsze staramy się iść na rękę naszym dostawcom, to znaczy przybliżać punkt skupu do miej­sca najwygodniejszego dla myśliwych. Przepraszam — tu Buxton wstał — ale na jakieś dwie godziny muszę panów


Fort Norman istnieje do dziś w tym samym miejscu.


opuścić. Lecz nie krępujcie się tym — powiedział na odchodnym. — Dzień jest tak piękny, że szkoda by­łoby wracać pod dach.

Idę z panem — niespodziewanie oświadczył Ka­rol. — Zapomniałem kapciucha z tytoniem.

Ja mam tytoń — poinformowałem.

Lecz twój mi nie odpowiada. Czekajcie tu na mnie, albo idźcie pospacerować.

O co mu chodziło, nie miałem pojęcia, bo ta historyj­ka z tytoniem była jedynie pretekstem. W swoim wo­reczku nosiłem taki sam fajkowy tytoń, jakiego uży­wał mój przyjaciel. Ale o tym nie wiedział nikt z na­szych towarzyszy.

Posiedziawszy jeszcze chwilę ruszyliśmy brzegiem Rzeki Niedźwiedziej, aby przyjrzeć się dokładniej wod­nemu szlakowi przyszłej wędrówki. Niedźwiedzia pły­nęła znacznie szybciej niż Athabaska lub Niewolnicza, a do tego czekała nas jazda pod prąd. Wypowiedziałem głośno swoje obawy.

Za to powrót odbędzie się w luksusowych warun­kach — pocieszył mnie Carr.

Ale to jednak dziewięćdziesiąt mil — stwierdziłem smętnie. — W dwa dni nie przepłyniemy Niedźwiedziej.

. Na pewno nie — wtrącił się Tom. — Tym bar­dziej że w połowie drogi ciągną się katarakty, na dłu­gości prawie ośmiu mil.

Piotr cicho jęknął. Dobrze musiało mu dokuczyć przenoszenie ładunku na Niewolniczej.

Nie ma powodu do stękania — rzekł Tom — nie będziemy opróżniać łodzi. Wzdłuż lewego brzegu da się przepłynąć. Oczywiście biorąc kanoe na hol; prąd tam bardzo wartki i żadne wiosło temu nie poradzi. Wszy­stko to furda! Damy sobie radę! Jedyne moje zmartwie­nie to trójka tamtych łobuzów. Straciliśmy ich z oczu i teraz nie wiadomo: czy już wyruszyli, czy jeszcze tu tkwią. Może zawrócimy? Ja wolałbym nie włazić im w oczy, lecz każdy z was mógłby spenetrować teren, aby zobaczyć, co te dranie porabiają.

Nie tak prędko, Tomie — sprzeciwiłem się. — Po­czekajmy, aż wróci Gordon.

Po co?

Ponieważ jestem pewien, że nie po tytoń udał się z Buxtonem, lecz w zupełnie innym, i to zapewne waż­nym celu. Nasz powrót mógłby pokrzyżować mu plany.

Skąd taka pewność? Siedząc tu marnujemy czas, a tamci chyba już prują wody Niedźwiedziej.

Jeżeli prują — odparłem — nie ma sensu tutaj ich szukać, a jeśli jeszcze nie wyruszyli, nawet godzin­na zwłoka w niczym nam nie zaszkodzi.

Poparli mnie Robert i Piotr. Ten pierwszy — ponie­waż żywił niezwykłą wprost wiarę w słuszność poczy­nań swego “szefa", ten drugi — ponieważ najprawdo­podobniej nie chciało mu się wracać do fortu. Tak więc pozostaliśmy nad rzeką, obserwując ryby pluskające w przezroczystej jak szyba wodzie, do chwili, w której powrócił Karol. Bardzo jakoś z siebie zadowolony, poznałem to na pierwszy rzut oka.

I co? — wyrwałem się pełen niecierpliwości.

Ach — odparł — prawdziwa gapa ze mnie. Cały czas nosiłem kapciuch z tytoniem w kieszeni.

Tom parsknął śmiechem, lecz ja mu nie zawtórowa­łem.

Wiesz, że nie o to pytam.

No dobrze już, dobrze. A więc — tu zniżył głos — powiem wam, że interesująca nas trójka jeszcze nie odjechała.

Widziałeś ich?! — wykrzyknął Fast.

Nie tak głośno, Tomie. Oczywiście, że ich widzia­łem. Sterczą niedaleko brzegu Mackenzie. Rozbili na­miot, rozpalili ognisko, na którym obecnie coś sobie pichcą. Przeszedłem tamtędy dwukrotnie. Raz z Buxtonem, raz sam. Nie zwrócili na mnie uwagi, za to ja dobrze się im przyjrzałem. Ech, gdyby to był wieczór lub noc!

Próbowałbyś ich podsłuchać — zgadłem. — Zby­teczne ryzyko. Pomyśl, w jakie wpadłbyś tarapaty, a my z tobą.

Widzę, Janie, że zwątpiłeś w moje zdolności.

Ależ nie! Jednak nawet najlepszemu westmanowi może się noga powinąć. A skutki byłyby opłakane. Gdyby sprawa dotarła do uszu Buxtona, jakże podej­rzanymi musieliby wydać się myśliwi parający się podsłuchiwaniem rozmów przypadkowych wędrowców. Proszę cię, Karolu, zaniechaj swego zamiaru.

Robert i Piotr w lot zrozumieli, o co toczy się nasz spór, lecz Tomowi musiałem wyjaśnić, że Karol jest nie tylko traperem, ale równie znakomitym tropicielem śladów.

Świetna myśl! — zapalił się Tom. — Gdybym ja umiał tak podchodzić, nie wahałbym się ani sekundy.

I strzeliłbyś największe głupstwo w swym życiu — odparłem mocno poirytowany. — Jeszcze raz proszę cię, Karolu, nie próbuj tych sztuczek.

No dobrze już, dobrze. Zresztą... znalazłem inny sposób uzyskania informacji. Siądźmy na chwilę, bo warto, aby każdy z nas wiedział, co czyni drugi w inte­resie wspólnej sprawy.

Teraz Karol opowiedział o swej rozmowie z Buxtonem, bo to o Buxtona chodziło. Otóż, gdy mój przyja­ciel wraz z agentem zmierzał w kierunku budynków faktorii, zauważył obozowisko trójki. Aby się upewnić, że to właśnie oni, a nie jacyś inni traperzy, przystanął pod pozorem opróżnienia wnętrza buta z piasku.

Siadłem — mówił — twarzą ku tamtym. Buxton widać nie bardzo się spieszył, bo również usiadł. Sza­motałem się z butem dostatecznie długo, by dokładnie przyjrzeć się obcym.

Czy rozmawiałeś na ich temat z agentem?

Owszem. Zauważyłem, niby mimochodem, że ta trójka dziwnie mi się nie podoba. Zagadnąłem, czy to tutejsi ludzie i czy ich zna. Zaprzeczył i z kolei sam zapytał, co podejrzewam. Odparłem, że jeśli to są my­śliwi, sprawą dla nas niezwykle ważną jest wiedzieć, w jakiej okolicy będą polować. Abyśmy sobie nawza­jem nie płoszyli zwierzyny. Przyznał mi rację, a nawet od razu chciał ich wybadać w tej kwestii. Ledwo go powstrzymałem twierdząc, że zapytani tak obcesowo, mogą w ogóle nie odpowiedzieć albo po prostu skłamać. Przecież traperzy raczej niechętnie informują innych o swych terenach łowieckich. Po prostu — zawodowa zazdrość. Zaproponowałem, aby ich wybadać przez podstawioną osobę, a nie przez kierownika faktorii za­interesowanego skupem skór futerkowych.

Trochę się zdziwił, w końcu przyznał mi rację.

Ej, Karolu, czy nie przesadzasz? Dlaczego nie po­zwoliłeś Buxtonowi przepytać tamtych?

Ba, takie przepytanie trwałoby dostatecznie długo, by indagowani mogli dobrze przyjrzeć się mej skromnej osobie, a to byłoby całkiem niepożądane. Któż wie, kiedy i w jakiej sytuacji wypadnie się z nimi ponownie spotkać? A gdybym się oddalił, zwróciłoby to uwagę Buxtona.

Po tej historyjce Karol odprowadził agenta do bu­dynku faktorii, tam się z nim rozstał i zaraz popędził na górę po rzekomo zapomniany kapciuch.

Jesteśmy zaproszeni na lekką przekąskę, gdy za­cznie się ściemniać.

Nieważne, Karolu — machnąłem ręką. — Mów dalej.

Wracając przespacerowałem się obok namiotu trójki. Nic nie wskazuje na to, aby dziś mieli zamiar wyruszyć w dalszą drogę. Mam nadzieję, że Buxton przez któregoś ze swych ludzi zbierze więcej interesu­jących nas informacji.

Relacja Karola najbardziej spodobała się Tomowi. Napomknął, że warto by wyruszyć jeszcze dziś, aby tamtych wyprzedzić. Gdy nikt go nie poparł — zamilkł.

Tuż przed zmrokiem pomaszerowaliśmy do fortu, a o zmierzchu Buxton, zgodnie z zapowiedzią, ściągnął nas na coś, co nazwał skromną przekąską. Stanowiły ją pstrągi, od których podobno roi się w wodach jezio­ra i Rzeki Niedźwiedziej. Nawet ja nie oparłem się po­kusie, o towarzyszach już nie wspominając. Gadaliśmy o wszystkim i o niczym, jak to zwykle przy takich okazjach, i dopiero pod koniec biesiady Buxton podjął temat związany z naszą wyprawą. Oświadczył miano­wicie, że nazajutrz skontaktuje nas z dwoma indiański­mi rybakami — posiadaczami łodzi, którym można za­ufać. Krol podziękował w imieniu wszystkich, infor­mując równocześnie, że indiańskie łodzie nie są nam potrzebne.

Wyruszycie na piechotę? — zdumiał się agent.

Mamy własne łodzie.

Chyba zostały na “Wrigleyu"? Przecież tu ich nie ma!

Są, są — uspokoił go mój—przyjaciel. — Leżą na piętrze, ładnie zapakowane w czworokątne płócienne paczki.

Składane łódki? Niewiele to warte.

Gdy się dowiedział, że w takich “mało wartych" łódkach przebyliśmy wodną drogę od Fort McMurray na Athabasce aż do Fort Smith na Niewolniczej, oświadczył, że widać rozporządzamy cudownym wyna­lazkiem, o którym nikt nigdy w tych stronach nie sły­szał. Obiecałem mu pokazać nasze łodzie przy świetle dziennym, dodając, że można je bez trudu nabyć w mo­im rodzinnym mieście, Milwaukee. Gdyby Kompania reflektowała na tego rodzaju sprzęt wodny, służę adre­sem producenta.

Dalszy ciąg naszej rozmowy, przez proste skojarzenie z transportem, dotyczył słynnej wyprawy odkrywczej Aleksandra Mackenzie (o czym już wspominałem, więc nie będę powtarzał) oraz ważnych dla wioślarzy, cha­rakterystycznych cech Wielkiego Jeziora Niedźwiedzie­go.

Buxton wydobył mapę jeziora dla zilustrowania swe­go opisu. Słuchaliśmy — jak to się określa — z zapar­tym tchem. Była to przecież niezwykle cenna lekcja geografii. Żaden z nas — poza Tomem — nie pływał po tym akwenie. Lecz nawet i on znał jedynie skromny fragment wybrzeża.

Wielkie Jezioro Niedźwiedzie — jak mówił agent — zaliczane jest do największych w Północnej Ameryce, czwarte pod względem powierzchni na tym kontynen­cie*., Ze swym obszarem wód wynoszącym dwanaście tysięcy mil kwadratowych ** stanowi najpotężniejszy zbiornik wodny leżący całkowicie w granicach Kanady.

Jest niesłychanie rozczłonkowane, jego brzegi tworzą w licznych punktach małe przylądki, w innych — półwyspy i długie zatoki wrzynające się głęboko w ląd. Wzdłuż brzegów leżą niewielkie wysepki, dotychczas nie zbadane. Brzegi tworzą miejscami piaszczyste plaże, bardzo wygodne dla lądowania, a od czasu do cza­su — wzgórza porosłe świerkami. Woda jeziora jest niezwykle przejrzysta i pełna ryb.

Jeśli nawet zawiedzie was polowanie — mówił Buxton — nie umrzecie z głodu mając wędki. Mogę je wam wypożyczyć.

Wesoło wyjaśniłem, że mój przyjaciel (tu wskazałem na Karola) znakomicie łapie ryby na agrafkę przycze­pioną do zwykłego sznurka.

Naprawdę? — zdziwił się. — No, to posiada pan niezwykły dar wędkarski. Bardzo się przyda. Spójrzcie na mapę. Wielkie Niedźwiedzie składa się jak gdyby z pięciu łączących się z sobą akwenów: obszaru cen­tralnego oraz czterech potężnych odnóg: Keith, przez którą będziecie płynąć, McVicar — równoległą na po­łudniowym wschodzie, Smith — na północnym zacho­dzie oraz Dease — na północy. Wszystkie te nazwy wywodzą się od podróżników—badaczy wód, ale mówię wam, że miną jeszcze ze dwie setki lat, zanim Wielkie Jezioro Niedźwiedzie zostanie naprawdę zbadane. Oto przykład: Indianie opowiadają, że na środku jeziora kotłują się nieznane ryby wielkości pni drzew, uzbrojone w zęby, które jakoby potrafią zmiażdżyć drewnianą burtę najmocniejszej łodzi. Może to i bajka? Czerwonoskórzy skłonni są do przesady, lecz wcale by mnie nie zdziwiło, gdyby któregoś dnia ta bajka okazała się prawdą. Dlatego radzę


Po jeziorach: Górnym, Huron i Michigan. .I2 000 mil równa się ok. 32 000 km.



wam: trzymajcie się brzegów! Również i dlatego, że łatwo zabłądzić i umrzeć z głodu i chłodu. Proszę pamiętać, że jezioro jest długie na dwieście mil, a od dwudziestu pięciu do stu mil szero­kie!

Chłód? — zapytałem. — Przecież mamy pełnię lata.

O, drogi panie, proszę nie łudzić się kalenda­rzem! — zaśmiał się agent. — W najbardziej upalne dni lipca temperatura wody nie przekracza 34 stopni *.

Nieprawdopodobne — szepnąłem zgnębiony.

Ale prawdziwe. Pan pewnie jest amatorem ką­pieli?

Oczywiście!

No, to tym razem trzeba się będzie jej wyrzec. Ta niska temperatura powoduje chłód w całym pasie przy­brzeżnym, zwłaszcza nocami. Nie żeglujcie po zacho­dzie słońca, a obozowiska rozkładajcie daleko od brze­gu, najlepiej w lesie, tam jest cieplej. I jeszcze jedno: wiosłujcie ostrożnie. Wypadnięcie z łodzi i parominutowa kąpiel może spowodować nawet śmierć! Z Wielkim Jeziorem Niedźwiedzim nie ma żartów. No, ale myślę — pocieszył nas — że wielokrotnie wędrowaliście nie mniej surowym krajem, więc nie ma potrzeby was po­uczać. Moim zdaniem nie powinniście przedłużać po­bytu nad jeziorem poza miesiąc sierpień. We wrześniu spada pierwszy śnieg, a nocami trafiają się przymrozki. Pamiętajcie, że z końcem września lub w pierwszych dniach października zawieszona zostaje parowa żegluga na Mackenzie. Kto nie zdąży na ostatni w sezonie sta­tek, tego czeka parokrotnie dłuższa w czasie podróż łodzią lub jeszcze kłopotliwsza saniami.

Podziękowaliśmy za informacje i cenne ostrzeżenie. Z kolei Buxton, wodząc palcem po mapie, pokazał, w jakich miejscach należy spodziewać się piaskowych ławic, gdzie jest najlepszy opał na ognisko i gdzie skalista opoka, porosła jedynie rzadkim mchem, czyni nocny odpoczynek mniej wygodnym.

Karol pognał na piętro i wrócił z własną mapą, na


34°F równa się 1,1°C.


którą naniósł wskazówki agenta. Wieczorny posiłek zakończyła czarna kawa i cygara.

A teraz — powiedział agent — oddaję głos wam. Powiedzcie coś o sobie!

Byłoby grubiaństwem odmówić tak uczynnemu dla nas człowiekowi. Postanowiliśmy opowiadać kolejno, poczynając od Karola.

Zwykle gdy wspominał o mej skromnej osobie, przy­godny słuchacz wydawał okrzyk zdziwienia lub też zer­kał podejrzliwie na Karola. Buxton spojrzał na mnie, spojrzał na opowiadającego, w końcu parsknął śmie­chem. Nieco mnie to ubodło.

Uważa pan, że lekarz nie nadaje się do dalekich wędrówek? — zapytałem nieco urażony.

Ależ... przepraszam, sądziłem, że to dowcip. Oczy­wiście, że lekarz może być wspaniałym myśliwym. Czemu nie? To przecież zależy od człowieka, a nie od wyuczonego zawodu. Jednak... o ile się orientuję w dziejach tego kraju, nigdy nie bawił tu ktoś para­jący się medycyną. Poza indiańskimi znachorami.

Ba — uśmiechnął się Karol — on potrafi w kozi róg zapędzić niejednego westmana i tropiciela ścieżek, a poza tym... dobrze jest mieć przy boku fachowca, który w mig opatrzy ranę, wyjmie kulę lub grot strza­ły z ciała, a w ostateczności zaaplikuje proszki prze­ciw kaszlowi.

Roześmieliśmy się chórem, a później opowiadanie Karola potoczyło się gładko aż do chwili, w której zdecydowaliśmy udać się na nocny spoczynek.

Nazajutrz wyrwał mnie ze snu ryk okrętowej sy­reny. Wyskoczyłem z pryczy, podszedłem do okna, aby ujrzeć w dole sylwetkę “Wrigleya" z wolna odbijającą od przystani. Słońce stało nad horyzontem i w jego blasku drżała długa smuga dymu, rozciągająca się nad kominem statku niby czarna piracka flaga.

Wróciłem na pryczę. Ledwie zdążyłem zapaść w lek­ką drzemkę, gdy obudził mnie Karol. Najpierw mruk­nąłem coś niechętnie, lecz gdy nie odszedł, zapytałem ziewając:

Pali się faktoria?

Czas wstawać, Janie! Nie wypada wylegiwać się tak długo, bawiąc w gościnie.

Niby dlaczego?

No bo... zresztą dzień taki piękny.

Westchnąłem, a po chwili okazało się, że trójka na­szych towarzyszy śpi w sąsiednim pokoju jak susły, nic sobie nie robiąc z gościny, ani z pięknego dnia. Jednak energia Karola nie pozwoliła im leniuchować dłużej. Jako tako umyci, jako tako uczesani zeszliśmy na dół, gdzie spotkał nas w sieni genialny Chińczyk i otworzył drzwi jadalni. Wszystko już było przygo­towane: od bielutkiego obrusa po lśniące talerze i kopiasto wyładowane półmiski.

Nie możemy nadużywać gościnności — zauwa­żyłem, gdy znikła ich zawartość. — Agent zbankru­tuje karmiąc aż pięciu takich głodomorów. Najgorsze, że nie potrafimy mu się odwdzięczyć. Nie lubię takich sytuacji.

Bez przesady, Janie. Buxtonowi, jak widać, dobrze się powodzi. Zresztą wkrótce ruszymy.

Kiedy? — zapytałem, a Tom natychmiast się oży­wił.

Gdy tylko się okaże, dokąd ruszy tamta trójka.

Jeśli już nie odjechali — sceptycznie zauważył Tom.

To się da łatwo sprawdzić.

Po śniadaniu poszliśmy na brzeg Niedźwiedziej, a Karol udał się na poszukiwanie agenta. Tom jak gdyby tylko na to czekał, bo zaraz począł stękać, że czas mu się dłuży, że jest tu piekielnie nudno, że nie ma nic gorszego ponad przymusowe lenistwo.

Dobrze wiedziałem, że przyczyną tych narzekań by­ła nie nuda, lecz niecierpliwość. Ale Karol należał do ludzi upartych. Wiedziałem, że dopóki tamta trójka nie ruszy się z miejsca, dopóty mój przyjaciel nie po­zwoli odjechać i nam. Na szczęście los przyszedł z po­mocą, a właściwie nie los, lecz niecierpliwość “tam­tych".

Karola nie było ze dwie godziny, a gdy się pojawił, jedno me spojrzenie wystarczyło, aby stwierdzić, że powraca pełen nowin. Siadł, wydobył fajkę i kapciuch. Zapalił.

No, przemów wreszcie! — zachęciłem. Wypuścił ustami kłąb dymu.

Oni szykują się do drogi — poinformował.

Kiedy ruszają? — wyrwał się Tom.

Najprawdopodobniej za godzinę, lub dwie. Ale to jeszcze nie wszystko. Sprytny Chińczyk, udając naiwniaka, dowiedział się, że ich celem jest Przylądek Lisa.

Chińczyk? — zdziwiłem się. — Cóż mu strzeliło do głowy?

Jemu nic. Tylko Buxtonowi. Przecież prosiłem, aby jakoś wybadał, dokąd oni zmierzają. Użył do tego celu swego kucharza.

Wybrali więc ten sam kierunek drogi, co my. Lecz czy zatrzymają się na przylądku, czy też ruszą ku Zatoce Russela?

Tego nie wiem. Tak czy siak, płyniemy za nimi. Jutro, skoro świt. Już uprzedziłem Buxtona o naszym odjeździe. Bardzo był tym zaskoczony. Tłumaczył mi, że powinniśmy przeczekać jeszcze jeden dzień lub też wybrać inną marszrutę, bo równoczesne przebywanie na tym samym terenie dwu grup myśliwców stanowi duże niebezpieczeństwo nie tyle dla zwierząt, co dla ludzi.

I ma rację.

Racji mu nie odmawiam, ale nie możemy odkła­dać wyjazdu. Posiadamy pewną przewagę: wiemy o nich co nieco, oni o nas nic. Tę przewagę powin­niśmy mądrze wykorzystać.

Co masz na myśli?

To, że nikt z nas nie powinien działać na własną rękę. Skoro więc wybraliście mnie na kierownika wy­prawy (w imię prawdy: nikt nigdy nie wybierał Ka­rola, po prostu milcząco uznaliśmy go za człowieka posiadającego największe doświadczenie), będę od was wymagał bezwzględnego posłuszeństwa.

Mówisz jak sam generał — wtrąciłem żartobli­wie.

Nazywaj to, jak chcesz, ale jeśli mamy powró­cić cało z sukcesem, należy działać niczym zorgani­zowany oddział wojskowy. Z surową dyscypliną. Czy ma się powtórzyć historia ekspedycji stryja Mateu­sza?

Masz rację, Karolu — stwierdziłem już zupełnie poważnie.

Więc zgoda?

Zgoda — odpowiedzieliśmy chórem, co wypadło dość zabawnie.

Dobrze — mówił dalej Karol. — A teraz podzielę się z wami moim przypuszczeniem. Przemyślałem do­kładnie to, co opowiedział nam Buxton, porównałem z tym, co mówił nam Tom. Przypuszczam, że ten Kitsili nie jest jednak mitem.

Co takiego?! — wykrzyknął Robert.

Właśnie tak. Oczywiście nie chodzi tu o ducha, lecz o człowieka z krwi i kości, starającego się nie dopuścić nikogo do obu miejsc, w których zakopano skarb. Pomyślcie chwilę nad taką możliwością.

Nie zgadza się — zaprotestował Tom.

Co się nie zgadza?

Fakt. Bawiłem tam ze stryjem Mateuszem, łaziliśmy tędy i owędy, a żaden strażnik, duch czy czło­wiek, nie wszedł nam w drogę.

Próbowaliście kopać?

Nie.

Tak sądziłem. Z tego wynika, że strażnik czy strażnicy, których istnienie podejrzewam, nie atakują wszystkich wędrowców, lecz jedynie takich, którzy poszukują skarbu.

Może to jest grupa wędrownych Indian — wy­raził przypuszczenie Tom. — Po prostu napadli na białych, a później poszli sobie dalej. Przecież niejeden raz tak się działo.

Ale już się nie dzieje — zaprzeczył Karol. — Słyszałeś, co nam opowiadał agent? Na jego informa­cjach można polegać. To najspokojniejszy kraj na świecie!

Bez przesady, Karolu — wtrąciłem się. — Ginie dwu białych, dwaj inni zostają zamordowani, a stryj Toma również znajdował się o krok od śmierci.

Ba, od tamtego czasu minęły trzy lata, a w re­jonie jeziora nie wydarzyło się nic godnego uwagi.

Najprawdopodobniej — odparłem — nikt nie próbował penetrować Zatoki Russela.

Być może. A ponieważ my właśnie tam się uda­jemy, żadna ostrożność nie będzie nadmierna.

Nie jesteśmy ułomni ani niedołęgi — buńczucz­nie stwierdził Tom. — Wiemy, co nam grozi, i chyba nie ma potrzeby dłużej na ten temat dyskutować.

Czy to wszystko bajka, czy nie bajka, okaże się na miejscu — dodał Carr.

Jak to bajka? — zaperzył się Tom. — Stryj Ma­teusz nie opowiadał bajek, on nie z takich!

Pohamowałem śmiech i jakoś załagodziłem niefor­tunne odezwanie się Piotra. Przed tak ryzykowną wy­prawą wszelkie spory i kłótnie mogły jedynie zwiększyć nasze ryzyko.


Kitsili


Płyniemy! Wiosła roztrącają wodę, przed dziobem kanoe rozpryskuje się niebieskawy nurt, a ręce wy­konują niezmordowane ruchy: raz, dwa... raz, dwa... Słońce razi w oczy, a pod koszulą czuję strużki potu spływającego po plecach. Fort Norman zniknął, skryły go zarośla, a później gęstwa sosnowego lasu.

Mieliśmy ruszyć przed świtem, lecz gdy przyszło do załadunku łodzi — bagaże nie chciały się zmieścić. Rzecz zdumiewająca, bo przecież mieliśmy ich mniej niż przed rozpoczęciem wędrówki. Typowy przykład złośliwości rzeczy martwych. Wkładaliśmy i wykładali tłumoki, przekładali z prawa na lewo i z przodu na tył. Nic nie pomagało!! Gdyby nie Buxton, przyszłoby zrezygnować z części dobytku. Ale Buxton okazał się specjalistą wysokiej klasy. Na pewno sztuki załadunku nauczył się w służbie swej Kompanii, wysyłając na dalekie szlaki łodzie i krypy wypchane po brzegi cen­nym towarem. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, worki i woreczki grzecznie zajmowały wła­ściwe miejsca, a gdy już na lądzie nic nie pozostało, nasze kanoe jeszcze mogłyby pomieścić coś niecoś. Nie­stety, gdy załadunek dobiegł szczęśliwego końca, przed­świt dawno już uciekł, goniony wędrującą w górę nie­ba słoneczną tarczą.

Ostatnie machnięcie ręką. Buxton podnosi w górę kciuki obu dłoni na znak pomyślności.

Do zobaczenia! — krzyczy. — A pamiętajcie o Kitsili!

Na pewno będziemy pamiętać, żart Buxtona niewe­soło zadźwięczał nam w uszach. Gdyby on wiedział...

Nurt Niedźwiedziej nie przypomina górskiego stru­mienia, ale agent uprzedził nas, że gdy miniemy bystrzyny, koryto rzeki ulegnie zwężeniu i oczywiście szybkość prądu wzrośnie. Jednak już teraz, ponieważ płynęliśmy po raz pierwszy pod prąd, bardzo dało mi się to we znaki i ze strachem myślałem, co będzie za bystrzynami!

Rzeka Niedźwiedzia, jak już wspominałem, ma po­nad dziewięćdziesiąt mil długości, więc nie można na­wet marzyć o przebyciu jej jednym skokiem. Czy zdołamy dotrzeć do jej początków, czyli do Wielkiego Jeziora Niedźwiedziego, w ciągu dwu dni? Wątpiłem w to, z dwu przyczyn: pierwszą był prąd ograniczający szybkość jazdy. Drugą — trzech nieznajomych, którzy wyruszyli tym samym szlakiem poprzedniego dnia. Zgodnie z planem Karola nie wolno nam było ich wy­przedzić ani nawet zbliżyć się na odległość, z której mogli nas zauważyć. Płynęli sporą, drewnianą łodzią, na pewno cięższą od każdego z naszych kanoe, a do tego dobrze wyładowaną. Przecież widziałem bagaże, gdy wynosili je z pokładu “Wrigleya". A więc łatwo mogliśmy ich doścignąć i prześcignąć. Musieliśmy więc płynąć wolniej.

Na każdym postoju, nawet najkrótszym, Karol i ja sięgaliśmy po lornetki spoglądając w górę rzeki i na oba jej brzegi. A postojów było sporo. Trochę z po­wodu zmęczenia, trochę z ostrożności. Ani na pier­wszym, ani na drugim przystanku nie odkryliśmy żad­nych śladów po płynących przed nami wędrowcach. Dopiero na kilka mil przed początkiem bystrzyn czar­ny krąg wypalonych traw zasygnalizował niedawną obecność ludzi. Popiół już wystygł, a ślady stóp mocno się zatarły, lecz nie było kłopotów z ich odczytaniem. Na tym obozowisku spędziliśmy noc, a rankiem Karol złowił kilka pstrągów, ja zaś usiłowałem umyć się w nurtach Niedźwiedziej. Była to operacja znacznie mniej przyjemna niż szorowanie się śniegiem w mroź­ny dzień. Zniosłem ją bohatersko ku podziwowi Ro­berta i pod drwiącym spojrzeniem Carra. Przeraźli­wie zimna woda o mało nie powykręcała mi palców, a jednak — lekko szczękając zębami — potrafiłem nawet się ogolić! Woda w jeziorze będzie miała jeszcze niższą temperaturę. Trzeba pożegnać się z myciem i go­leniem. Na jak długo?

Tego ranka po raz pierwszy ujrzałem polarnego kru­ka. Cóż za imponujący ptak! Chyba bardzo pewnie czu­je się w tych regionach — człowiek na niego nie poluje, a żaden skrzydlaty wróg nie jest dlań groźny. Po prostu nie ma tu większych ptasich drapieżników. Przyjrzałem mu się dokładnie, gdy siedział na gałęzi, zaledwie parę kroków ode mnie. Miał czarne (w ta­kich razach określa się: jak smoła) upierzenie, ciemne oczy oraz olbrzymi, groźny dziób, którego barwa z czarnej przechodziła w granat i błyszczała w słońcu niczym agat. Gdy rozwinął skrzydła i majestatycznym lotem przepłynął tuż nad mą głową, oceniłem, że roz­piętość jego skrzydeł sięga od krańca po kraniec trzy­dziestu cali*. Takiego olbrzyma nigdy nie spotkałem na południu.

Drugiego dnia, na kilka godzin przed zmierzchem, dotarliśmy do bystrzyn. Założyliśmy na dzioby naszych łodzi długie liny. Ładunek pozostał, jednak broń i nie­co amunicji zwykła ostrożność nakazywała zatrzymać przy sobie. Gdyby tak trzasnęły liny!

I teraz zaczęło się holowanie, lewym brzegiem, gdzie toru wodnego nie przegradzały oślizłe głazy, gdzie nurt płynął rwącym, lecz równym potokiem. Bardziej na środku kłębiła się wodna kipiel, nad którą drżała bia­ła mgiełka. W tym miejscu Niedźwiedzia, jak to zgo­dnie oceniliśmy, na oko miała około dwieście jardów szerokości *. Na łagodnie spadających ku rzece brze­gach rosła skąpa roślinność, nędzna trawka, szary mech, nieco dalej — świerki, modrzewie i topole.

Chwyciliśmy za liny, po dwu za każdą, a Tom jako rezerwowy zamykał pochód dźwigając wiosło. Miał baczyć na łodzie, lecz moim zdaniem najlepsze bacze­nie nic by nie pomogło w wypadku pęknięcia lin. Na­sza flota pognałaby ku bystrzynom i zatonęła szyb­ciej, niż ktokolwiek zdołałby mrugnąć okiem! Na szczę­ście nie doszło do takiej katastrofy.

Nim zapadł mrok, przebyliśmy niebezpieczny odci­nek wodnego szlaku, wylądowaliśmy na malutkiej pla­ży, wyciągnęli kanoe na brzeg i padli, ciężko pra­cując piersiami. Odpoczywałem myśląc o przeby­tym etapie i — gdy wreszcie


1 cal równa się 25,4 mm. 30 cali to ok. 76 cm.

200 jardów to ok. 182 m.

odsapnąłem — powiedzia­łem głośno:

To niemożliwe. Albo ja jestem początkującym greenhornem, albo te osiem mil równa się co najwyżej pięciu.

Karol siadł. Poskrobał się po głowie.

Do licha! — wykrzyknął. — Oczywiście! Nie my­lisz się Janie. Kto nam naopowiadał o ośmiu milach wodospadów?

Tom — odparł Carr.

Może i ja — zgodził się potulnie Fast — lecz tak przed laty informowano stryja i mnie.

Podejrzewam — wtrąciłem wesoło — że po pro­stu nikt dotąd nie zmierzył długości bystrzyn, a mo­że nawet i samej Rzeki Niedźwiedziej!

Kto wie, kto wie? — zastanowił się Karol. — Wszystko możliwe, lecz chyba Buxton również mówił o ośmiu milach?.

Bo nigdy tam nie był — skomentował Piotr informację.

Jestem tego pewien — dodałem. — Agent nie ma czasu na krajoznawcze wycieczki. Ale ja przypominam sobie, że jeszcze ktoś inny, na samym początku wypra­wy, wspominał o tych ośmiu milach.

Któż to taki? — zdziwił się mój przyjaciel.

Niejaki... Karol Gordon.

Ja?!

Gruchnęliśmy śmiechem.

Ta zabawna historyjka była jednak poważnym ostrzeżeniem: nie ufać tutejszym obliczeniom odległo­ści! Tym razem mylna odległość wyszła nam na do­bre, kiedy indziej może spowodować mnóstwo kłopo­tów.

Następnego ranka przyszło nam doświadczyć siły zwiększonego odtąd prądu. Dobry piechur bez wysiłku prześcignąłby nasze kanoe. Dwa dni minęły, nim oczom naszym ukazał się bezmiar Wielkiego Jeziora Nie­dźwiedziego. Brzegi rzeki pobiegły w prawo i w lewo, a przed nami rozwarła się wodna dal aż ku linii ho­ryzontu. W ten sposób znaleźliśmy się w części jezio­ra zwanej odnogą lub ramieniem Keith.

Ze zdumieniem ujrzałem przy piaszczystych łachach, na granicy lądu i wody, lodową szreń naniesioną przez fale, a dalej od brzegu... kawałki białej kry. Wydo­byłem lornetkę sądząc, że mnie wzrok zawodzi. A jednak była to kra, najprawdziwsza kra w połowie lip­ca! Zanurzyłem dłoń w wodzie — zgrabiała w ciągu kilku sekund. Nie było więc ani słowa przesady w tym, co mówił Gregory Buxton. Najbardziej zaharto­wany człowiek nie wyżyłby w falach jeziora nawet kilkunastu minut. A przecież świeciło nad nami słoń­ce pełnego lata, grzało nieźle, lecz jego ciepło nie potrafiło zneutralizować zimna promieniującego od gładkiej tafli akwenu. Również zadziwiająca okazała się przejrzystość wody. Podobnie jak na Niedźwiedziej, i tu dokładnie widziałem dno do głębokości kilkudzie­sięciu stóp oraz ryby przepływające nad tym dnem. Przybiliśmy do lewego brzegu Rzeki Niedźwiedziej. Wreszcie mogłem odpocząć i przyjrzeć się dokładniej zachodniemu pobrzeżu. Było na co patrzeć!

Szczyty porastały szare pasma mchów, nieco ni­żej — żółty pas liściastych krzewów, jeszcze niżej — jasna zieloność młodych świerków przekreślająca poprzecznymi liniami falisty teren. U stóp wzniesień ciągnął się ku wodzie ciemny, prawie granatowy bór. A ta woda, trudno uwierzyć, błyszczała w słońcu naj­czystszym błękitem! Trzeba było dopiero nachylić się nad jej lustrem, by stwierdzić pomyłkę. Sądzę, że odbijała się w niej barwa bezchmurnego nieba.

Miejscami, tuż na granicy lądu, prażyły się w słoń­cu spłachcie żółtych piasków, a miejscami lasy sięga­ły niemal jeziora. Mogło się wręcz wydawać, że drze­wa wyrastały z wody. Ku północy brzeg wił się po­gmatwaną linią: zakola, zatoki, przylądki i półwyspy. Bliżej środka widniały, niczym wianki, okrągłe lub owalne wysepki porosłe trawą i białymi kwiatami. Wśród ciszy tak intensywnej, aż w uszach dzwoniło, delikatnie szumiała drobniutka fala, rozbijając się o płaski brzeg.

Odłożyłem lornetkę, by głęboko odetchnąć powie­trzem pełnym nieznanych woni.

Kolorowy świat — zauważyłem. — Przyznasz, Karolu, że nie często oglądaliśmy tak piękne widoki.

Kiwnął głową i również sięgnął po szkła. Nie po to jednak, aby podziwiać przyrodę, lecz by wypatrzyć jakiś ślad ludzkiej obecności.

Tam leży Fort Franklin — powiedział nie opuszczając lornetki — cztery mile stąd... Płynąć, czy nie płynąć?

Oczywiście, że płynąć. O co ci chodzi, Karolu?

O to, że znajdujemy się na otwartej przestrzeni i że będziemy na tej przestrzeni przez cały czas. Wi­doczność jest znakomita, więc jeśli oni są w tej chwili w osadzie, dostrzegą nas szybciej niż my ich.

Wydobądź mapę — zaproponowałem — i wy­siądźmy na chwilę.

Nie czekając, aż się wygramoli, pierwszy wysko­czyłem na brzeg.

Możecie wyprostować nogi — zawiadomiłem re­sztę, tkwiącą w łodzi kilkanaście kroków od nas. Po­słuchali ochoczo. Nic dziwnego. W kanoe albo się klę­czy, albo siedzi z podkurczonymi nogami. Nawet przy­wykły do takiej pozycji wioślarz po paru godzinach jazdy z radością wita każdą okazję do spaceru.

Co się stało, szefie? — zapytał Robert. — Mamy tu biwakować?

Krótki postój — wyręczyłem w odpowiedzi Ka­rola, po czym rozłożyliśmy mapę na trawie i utkwi­liśmy w niej nosami. Reszta towarzystwa otoczyła nas kołem, nie wiedząc, o co chodzi.

Wodząc palcem po zarysach brzegu zwróciłem Ka­rolowi uwagę na niewielką zatoczkę. Według mapy leżała ona o niecałą milę od miejsca, w którym powinny się wznosić budowle osady Fort Franklin.

Tu zakotwiczymy — sugerowałem — a jeden z nas uda się na zwiady.

Zastanowił się, pokiwał głową:

Pomysł dobry, spróbujemy. No, łapcie za wiosła!

Ruszyliśmy. Podróż po jeziorze w porównaniu z prze­bijaniem się pod prąd Niedźwiedziej była właściwie odpoczynkiem. Tym bardziej że co kilkanaście minut Karol przerywał wiosłowanie, sięgał po mapę i lor­netkę, aby zlokalizować cel naszej wędrówki. Bardzo więc marudnie posuwaliśmy się, lecz ponieważ naj­powolniejsza nawet jazda doprowadza do mety, wpły­nęliśmy wreszcie do zatoczki głęboko wrzynającej się w ląd i tak wąskiej, że dwie łodzie z trudem mogły się wyminąć. Oba brzegi porastał zwarty gąszcz krze­wów. Była to szczęśliwa okoliczność: nikt z zewnątrz nie mógł nas tu zauważyć, lecz równocześnie my sami czuliśmy się jak w ciemnej dziupli drzewa.

Zarośla sięgały linii wody tak, że uniemożliwiały wyciągnięcie łodzi.

A teraz — odezwał się Karol, gdy wsparliśmy wiosła w bardzo płytkie dno — ktoś musi zabawić się w tropiciela. Sądzę, Janie, że podołasz temu zadaniu?

Ja?! — zdziwiłem się. — No pewnie, że podo­łam.

Bo widzisz, Tom nie powinien iść. Jeśli tamci przebywają w forcie, może być rozpoznany. Co do mnie, to nie jestem pewien, czy również nie wpadłem im w oko. Któż więc pozostaje?

Robert milczał, lecz Carr, widać urażony w swej dumie, odwrócił się tak gwałtownie, że woda plusnęła do środka kanoe.

A ja?

Nikt nie wątpi w twe zdolności, Piotrze — od­powiedziałem — lecz pozwól i mnie przyczynić się do sukcesu naszej wspólnej sprawy. Jak dotąd nie miałem okazji.

Nie protestował więcej.

Uwaga, Karolu! Wstaję.

Kanoe jest bardzo chybotliwą łodzią, a na brzegu nie było nawet skrawka ziemi, na którym mógłbym postawić stopę.

Poczekaj.

Oparł się mocniej wiosłem o dno i wepchnął dziób łódki między zielone witki krzewów.

Teraz — powiedział.

Podniosłem się, a on mi podał winczester.

Będzie zawadzał.

Chcesz odgrywać rolę myśliwego bez broni?

Słusznie — zawstydziłem się.

Chwyciłem za strzelbę i uczyniłem jeden długi krok z łodzi wprost na zieloną ścianę. Ugięła się pod moim ciężarem niby materac, lecz nie ustąpiła.

No i co? — zagadnął mój przyjaciel. — Można przejść?

A niech to! — prawie wrzasnąłem szamocząc się wśród gałęzi. — Przydałby się tu słoń albo siekiera.

Prawie że runąłem na ziemię. Od zetknięcia się z twardym pełnym wystających korzeni gruntem oca­liła mnie mała brzózka. Lecz kapelusz został zdarty z głowy, a pasek od winczestera zaczepił o sęczek. Mi­mo wszystko jakoś sforsowałem czołową przeszkodę i znalazłem się w półmrocznej, kwaśno pachnącej głę­bi. Nieba nie mogłem dojrzeć, nad głową kłębiła się plątanina gałązek i pnączy przeskakujących z pnia na pień. Przestraszyłem się, że może to być niebez­pieczny bluszcz, wywołujący na skórze długotrwałe bolesne oparzenia w postaci czerwonych plam. Z tru­jącym działaniem tej nie znanej mi rośliny miałem parokrotnie okazję zetknąć się u mych pacjentów po­wracających z kanadyjskich puszcz.

Jak tam, Janie? — dobiegł mnie przytłumiony głos Karola. — Wszystko w porządku.

W porządku — odparłem.

Ruszyłem w głąb, rozpychając piersiami i łokciami giętkie liściaste witki i kostropate gałęzie świerczków, jakie niejeden raz przesunęły się mi po czole i policz­kach drapiąc niczym szczotka do czesania konia. Pa­skudna to była wędrówka i gdyby nie wizja ironicz­nych uśmieszków na obliczach mych towarzyszy, na pewno zawróciłbym, aby poszukać lepszej drogi. Na dobitkę straciłem orientację: gdzie północ, gdzie po­łudnie? Z której strony leży zatoka, a z której Fort Franklin?

Doświadczeni myśliwi i drwale wiedzą, że w gęsto zarośniętym terenie, gdzie brak charakterystycznych cech topograficznych, nawet przywykły do puszcz wę­drowiec może zabłądzić. Gdy człowiek traci orientację, poczyna bezwiednie krążyć w kółko. Znałem mnóstwo takich przypadków. Parłem jednak bohatersko przed siebie nie będąc równocześnie pewnym, czy obrałem właściwy kierunek. Całe szczęście, że zarośla tworzy­ły pas około jednej mili. Wychynąłem zeń, zupełnie nie wiedząc, jak to się stało. I oto ukazała się daleka przestrzeń porosła niską trawą. Na prawo migotała w słońcu błękitna tafla jeziora, na lewo — na dale­kim wzgórku — ciemniały jakieś dziwaczne kontury. Ruszyłem ku nim, a przebywszy chyba z połowę od­ległości, sięgnąłem po lornetkę. Dziwaczne kontury okazały się ruinami większego domostwa i drobnych przybudówek. To musiało być wszystko, co pozostało z opuszczonego przed laty fortu zwanego Fort Franklin.

Wzniesiony w I825 roku przez Warrena Dease'a dla drugiej wyprawy badawczej kapitana Johna Franklina, gościł przez dwie zimy uczestników tej wyprawy, po czym został opuszczony. Z kolei w zimie 1894—50 przebywał tu porucznik Hooper, a w roku 1863 John Hope uruchomił w nim placówkę handlową, lecz nie utrzymał się długo.

Miejsce nie przynosiło szczęścia chwilowym jego posiadaczom. Wielokrotnie zasiedlany, odbudowywany lub naprawiany fort przetrwał w postaci resztek smęt­nych pozostałości. Lecz przecież tu miało znajdować się indiańskie osiedle! Gdzie go szukać?

Dotarłem do ruin. Ze sporego zapewne budynku po­został jedynie kominek skonstruowany z pospajanych gliną głazów oraz komin drewnianej konstrukcji, taką samą gliną wysmarowany. Znałem te prymitywne urządzenia i ich zawodne bezpieczeństwo. Glina, którą wykładano również i wnętrze komina, często gęsto od­padała, w efekcie drewniany komin stawał się... po­chodnią, od której zajmowała się reszta budynku. Fort Franklin jednak się nie spalił. Najprawdopodobniej uszkodził go jeden z zimowych huraganów, a później stopniowo rozebrali go na opał przygodni — biali lub czerwoni wędrowcy. Okrągłe czarne placki ziemi, ja­kie zauważyłem w sąsiedztwie, a na nich zwęglone kawałki bierwion najdowodniej świadczyły, na co zużyto konstrukcję budynku. Zaiste, zupełnie niewiary­godna jest bezmyślność wielu traperów! Nie istniejący obecnie dom długo jeszcze mógł służyć za schronienie przed deszczem w lecie, przed śnieżycą w zimie. Zbu­rzono go, chociaż w odległości kilkudziesięciu jardów rósł las!

Usiadłem na resztce ściany — ostatniej belce, któ­ra pozostała, i oparłszy się o kominek przyłożyłem szkła lornetki do oczu. Pusto było dokoła, ani ludzi, ani zwierząt poza lemingiem, który właśnie przemykał między paroma głazami wieńczącymi obły szczyt ma­łego kopczyka.

Odwróciłem głowę bardziej w lewo i dostrzegłem coś interesującego. Piach, skałki, dwie kępy zarośli, czarna ściana boru, a na jej tle trzy jaśniejsze punkty. W miarę zbliżania się ich kształt stawał się coraz wyraźniejszy. Z prawej strony dźwigała się budowla przypominająca chatę traperską, a parę kroków od niej stały dwa wigwamy, czyli okrągłe szałasy z gięt­kich gałęzi, nakryte skórami. Mieszkańców nie za­uważyłem, lecz chyba musieli znajdować się w pobli­żu lub we wnętrzach tych trzech niepozornych budo­wli, ponieważ nagle ruszyło ku mnie kilkanaście psów, a gdzie psy — tam ludzie. Ująłem strzelbę za lufę, aby móc bronić się kolbą. Indiańskie psy są agresy­wne. Wtem wyskoczył jak spod ziemi na wpół goły indiański malec z patykiem w garści. Runął między czworonogi i począł je okładać z wielką energią. Wy­glądało to zabawnie, gdyż rozżarte psy, niekiedy do­równujące malcowi wzrostem, podkuliły ogony i potulnie umknęły na boki. Podobne sceny oglądałem w indiańskich wioskach niejeden raz, nie mogąc po­jąć, czemu to psy czuły większy respekt przed dziećmi niż przed dorosłymi.

Kundle rozbiegły się, malec zniknął. Zostałem sa­motny na pustym wygonie. Pomaszerowałem w kierunku tej chaty traperskiej, która z bliska okazała się zbitą z bali ziemianką bez okien, z płaskim dachem pokrytym darnią i ze ścianami wkopanymi w grunt. Nora była zamieszkana. Czy mogła gwarantować swym lokatorom minimum wygód? Jasne, że nie! Czy mogła chronić przed zmianami temperatury, przed wilgocią? W niewielkim jedynie stopniu. Dla najmniej wybred­nej “bladej twarzy" taki lokal byłby jedynie prowi­zorką, dopóki nie postawiłby normalnego domu, dla czerwonoskórych jednak stanowił mieszkanie na stałe. I wiem, że gdybym wyczarował w tym miejscu ele­gancką, wielopokojową willę i ofiarował ją darmo mieszkańcom ziemianki — nie przenieśliby się do niej, co najwyżej nowy budynek przeznaczyli na składnicę rupieci lub futer. Opinię swą opierałem na znanych mi faktach, kiedy to Indianie odmawiali przeprowadz­ki z tipi czy wigwamów do budynków z oknami, twier­dząc, że w ich wnętrzu źle się czują. Co na pewno zgodne jest z prawdą.

Przed czarnym otworem—wejściem siedział w kucki wojownik w bawełnianej koszuli i takich spodniach, a kilka kroków dalej dwie sąuaw ustawiały okopcony kociołek na płaskich kamieniach, wokół których peł­gał płomień z paru szczap. Zatrzymałem się i podnio­słem prawą dłoń zwyczajem, jakiego nauczyłem się od Indian przed laty. Siedzący odpowiedział mi takim samym gestem, lecz nie odezwał się.

Czy mój brat nie widział tutaj trzech bladych twarzy z łodzią? — zapytałem.

Chwila ciszy, potem pytanie:

To są twoi bracia?

Tu uwaga: słowo “brat" oznacza u czerwonoskórych przyjaciela. Nasze pojęcie “brata" określa się przez “syn mego ojca".

Co miałem odpowiedzieć?

Nie — zdecydowałem się, równocześnie pełen obaw przed popełnieniem niezręczności. Ale jej nie po­pełniłem. Po obliczu mego rozmówcy przemknął jakby cień uśmiechu.

Szukasz ich?

Potwierdziłem.

Czy i ciebie okradli?

Zaskoczony, z trudem zachowałem spokój.

Źli ludzie — mówił dalej — złe oczy, złe ręce... Przyszli po ryby, zabrali je, poszli po pieniądze do ło­dzi. Odpłynęli.

Indianin władał angielskim zupełnie poprawnie i chociaż stosował skróty myślowe, zrozumiałem ca­łość jego krótkiej relacji.

Dokąd? — zapytałem.

Wskazał ręką ku północy.

Ilu ich było?

Pokazał na palcach, że trzech.

W jednej łodzi?

Skinienie głową.

A więc to ta sama trójka wioślarzy, która starano­wała łódkę Toma. Co sądzić o ludziach, którzy poła­sili się na kilka ryb?

Dawno wyruszyli?

Dzień, noc, dzień...

Zrozumiałem: dzisiejszy dzień, noc, która minęła, wczorajszy dzień. Tak więc trzej wioślarze wyprze­dzali nas o przeszło dwadzieścia cztery godziny.

Dziękuję ci — zakończyłem rozmowę.

Z kapciucha wybrałem pełne dwie garście tytoniu. Przyjął z widocznym zadowoleniem.

Jak daleko do Zatoki Russela? — zagadnąłem jeszcze, pamiętając o niedokładnych obliczeniach od­ległości.

Potrząsnął głową.

Nie idź tam.

Dlaczego?

Tam śmierć...

Podniósł się nagle i zniknął w czarnym wnętrzu zie­mianki. Widać uznał rozmowę za zakończoną. Nie po­zostało nic innego, jak wracać.

Umyśliłem obrać inną drogę, aby nie przepychać się przez lasek. Najpierw udałem się nad jezioro, idąc brzegiem dotarłem do zarośli, a potem do wylotu za­toczki.

Hej! Możecie wypłynąć! Wszystko w porząd­ku — krzyknąłem.

Prawie natychmiast usłyszałem charakterystyczny plusk i ukazały się dzioby kanoe. W pierwszej siedział Karol.

Przybijcie tam dalej! — wskazałem ręką za sie­bie. — Bardzo wygodny brzeg.

Postąpili zgodnie z mą propozycją. Spotkaliśmy się na kamienistej plaży i tam powtó­rzyłem swą rozmowę z Indianinem.

Dwa dni wyprzedzenia — jęknął Tom. — Jeśli znają miejsce ukrycia, zdążą załadować łódź i czmych­nąć na koniec świata.

Jeśli, jeśli... — powiedziałem. — Czemu martwisz się na zapas? Wkrótce będziemy wiedzieli, jak sprawa wygląda. Myślę, Karolu, że ruszamy dalej.

Oczywiście, że ruszamy. Wsiadaj!

Plusnęły wiosła. Nagi brzeg wkrótce się skończył, a jego miejsce zajął bardzo gęsty las.

Płynęliśmy, zgodnie z moim kieszonkowym kompa­sem, ku wschodowi, z niewielkim odchyleniem na pół­noc, w odległości kilkudziesięciu stóp od wybrzeża. Wi­działem wiewiórki śmigające wśród gałęzi i szczyty wzgórz dźwigające się w głębi. Po paru godzinach wpłynęliśmy w ujście jednego z licznych strumieni, aby chwilę odsapnąć. Nie wysiedliśmy. Drzewa i za­rośla me pozostawiły ani skrawka wolnego miejsca na lądzie, który zresztą robił wrażenie niebezpiecznego trzęsawiska.

Jeszcze dwukrotnie tego dnia korzystaliśmy z po­dobnych krótkich przerw. Czerwona tarcza słońca już zapadała za naszymi plecami coraz niżej i niżej, gdy wreszcie w pluskocie przybrzeżnej fali wpłynęliśmy w ujście rzeczki o brzegach płaskich, porośniętych je­dynie mchem. Linia lasu odbiegła daleko ku wschodowi.

Miejsce na postój znakomite — stwierdziłem iro­nicznie — lecz czym rozpalić ognisko?

To znajdź lepsze — burknął Karol.

Rzeczka wygląda na spławną — odparłem nie zrażony odpowiedzią. — Spróbujmy wpłynąć głębiej, zdaje się, że tam w dali rosną krzaki.

Dobrze — zgodził się.

Kanoe szparko ruszyło pod leniwy prąd, a po prze­byciu mili odkryliśmy nie tylko świerkowy zagajnik, lecz również małe jeziorko dające początek rzece. Wpłynęliśmy na jego gładką, ciemną powierzchnię i przycumowaliśmy przy płaskim brzegu. Nim wysko­czyłem z kanoe, zanurzyłem dłoń w wodzie. Co za mi­ła niespodzianka — była ciepła! Małe jeziorko, podda­ne cały dzień silnej operacji słonecznej, nagrzało się.

Gdzie nocujemy, szefie? — zapytał Robert.

Blisko wody, blisko opału i tam, skąd płomień ogniska nie będzie widoczny od strony wielkiego je­ziora. Licho nie śpi!

Znaleźliśmy takie miejsce, a później zabraliśmy się wszyscy do gromadzenia chrustu, aż urosła z niego wielka sterta. Buchnął płomień i Piotr ochotniczo za­brał się do podgrzewania boczku z fasolą i przyrzą­dzania kawy.

Ciemność spłynęła na ziemię, gdy zająłem się mosz­czeniem legowiska z derek. Potem ciągnęliśmy patycz­ki. Mnie przypadł najkrótszy, a więc objąłem pierwszą wartę. Z winczesterem w dłoni ruszyłem na ob­chód: raz brzegiem jeziorka, raz przeciwległą stroną naszego biwaku.

Ognisko już tylko żarzyło się wiśniowymi węgielka­mi, więc od czasu do czasu dorzucałem jakiś grubszy patyk.

Nocna cisza ogarnęła świat, najmniejszy powiew wiatru nie szeleścił w gałęziach drzew. Księżyc wspiął się na niebo i błyszczał w czarnym lustrze jeziorka ni­czym wielki, srebrny talerz. A dokoła niego migotały odbicia gwiazd. Nieco później i księżyc, i gwiazdy po­częły drgać na powierzchni wody. Ktoś czy coś wzbu­rzyło falę. Jezioro nie było wielkie. Czyżby z przeciw­ległej jego strony, mimo sąsiedztwa ludzi, jakiś śmiały czworonóg pił wodę? Przystanąłem.

Leciutki plusk, po nim drugi. Ryba? Tkwiłem nie­ruchomy jak posąg, dopóki huczący głos sowy nie prze­szkodził w dalszym nasłuchiwaniu. Mówię o tym, aby podkreślić, jak wielkie znaczenie dla nocnego warto­wnika ma umiejętność rozróżniania wszelkich szme­rów. Nigdy nie osiągnąłem w tej dziedzinie takiej wpra­wy jak Karol. Teraz, zły na wrzaskliwą sowę, dołoży­łem do ogniska nieco więcej opału, aż płomień buch­nął i rozświetlił najbliższy teren.

Czego się obawiałem? W rejonie Wielkiego Jezio­ra Niedźwiedziego nie ma drapieżników, z jednym wszakże wyjątkiem. Jest nim szary niedźwiedź Gór Skalistych — grizzli. Tu żyje jakaś nizinna odmiana tego potwora, który atakuje nie sprowokowany, jeśli znajdzie się w bliskości człowieka. Grizzli — jak stwierdzono — bardzo kiepsko widzi, za to węch ma znakomity. Jeśli jednak wędruje razem z wiatrem, węch nie ostrzeże go o obecności człowieka i zwierz staje nagle oko w oko z wrogiem. Wtedy już nie za­wraca, lecz rzuca się na przeciwnika. Z szarym nie­dźwiedziem zetknąłem się trzykrotnie i zawsze nieoczekiwanie dla obu stron. Przy czym stroną atakują­cą nigdy nie byłem ja. Te spotkania dobrze utkwiły w mej pamięci, więc teraz poszedłem brzegiem jezior­ka, przystając co kilka kroków. Lecz lustro wody wy­gładziło się, żaden szmer nie dobiegł mych uszu, żaden ruchomy cień nie zamajaczył w świetle ogniska ani srebrnej poświacie księżyca.

Zawróciłem, gdy płomień przygasł. Spojrzałem na zegarek — moje stróżowanie dobiegło końca.

Nazajutrz rankiem śmiało skoczyłem w nurty je­ziorka. Okazały się przeraźliwie zimne. Nagrzana pod­czas dnia woda zdążyła nocą ostygnąć, a ponieważ jeziorko zasilane było jakimś podziemnym, lodowatym źródłem — kąpiel trwała zaledwie kilka minut. Nikt nie poszedł w moje ślady.

Po rannym posiłku Karol zwołał naradę. Rozłożyw­szy mapę pokazał nam Przylądek Lisa.

To jest polowa drogi do Zatoki Russela i dopiero tam będzie można stwierdzić, czy tamci zatrzymali się na dłuższy postój, czy też gościli krótko. Jeśli ich zau­ważymy, nie ma potrzeby przerywać podróży.

Czemu to, szefie? — zdziwił się Robert. — Czy ich dłuższy postój na przylądku wyklucza wyprawę do Zatoki Russela?

Wyklucza. Zastanów się chwilkę. Jeśli oni zamie­rzają odszukać skarb Riela i tylko w tym celu przy­byli nad jezioro, nie będą tracić czasu na zbędne posto­je. Wyruszyli przed nami o dwadzieścia cztery godziny wcześniej. W Fort Franklin, jak opowiadał doktorowi Indianin, znajdowali się również dobę przed nami, może nawet nieco wcześniej. O czym to świadczy?

Hm... no...

Przecież o tym, że nie marnują czasu na przerwy w podróży. Jak dotąd, widzieliśmy tylko jeden ślad po ich biwaku. A przecież posuwamy się wcale szparko. Jeśli jednak dogonimy ich przy Przylądku Lisa, będzie to świadczyć, że nie spieszno im dalej. Powtarzam: nie wierzę, by ktokolwiek, gnając po skarby Riela, zaba­wiał się po drodze ponad dwudziestoczterogodzinnym odpoczynkiem.

Chyba, że ma uszkodzoną łódź — wtrąciłem swą uwagę.

Chyba że ma uszkodzoną łódź — powtórzył. — Rozumiesz, Robercie?

A jeśli ich nie zastaniemy? — zapytał Tom. — Co wówczas?

Tak czy siak musimy gdzieś zanocować. Czemu właśnie nie na Przylądku Lisa?

Zupełnie nie potrafię tego pojąć — zirytował się Fast. — Najpierw ich puszczamy przed sobą, chociaż ra­dziłem wyjechać wcześniej. Teraz, jeśli oni zatrzymają się na przylądku, chcemy ich wyprzedzić. Zgadzam się, lecz czemu nie uczyniliśmy tego już w Fort Norman?

Bo — wyręczyłem w odpowiedzi Karola — mu­simy wiedzieć, dokąd zmierzają. Jeśli okaże się, że ce­lem jest jedynie Przylądek Lisa, możemy płynąć dalej, nie zwracając na nich uwagi. Chyba jasne?

Niech będzie — przyznał z ociąganiem. — Jeśli stwierdzimy, że popłynęli bardziej na północ, powin­niśmy ich prześcignąć i pierwsi dotrzeć do Zatoki Russela.

Ba! W tym celu należałoby ruszyć na środek je­ziora, w przeciwnym wypadku zauważyliby nasze ło­dzie. Poza tym, wypłynięcie daleko na jezioro zajęłoby sporo czasu i nie my pierwsi osiągnęlibyśmy Zatokę Russela. Zgadzam się natomiast, że odległość między nami i nimi jest zbyt wielka. Powinniśmy lepiej ma­chać wiosłami. A więc... w drogę!

Linia lądu wygięła się ku północy i w tym kierunku obecnie płynęliśmy. Jak poznać Przylądek Lisa, skoro roiło się tu od przylądków i zatoczek?

W południowej porze, na brzegu, pod kępą drzew Karol począł przepytywać Toma z tego, co zapamiętał z podróży ze stryjem. Okazało się, że niezbyt wiele. Jednak przysięgał, że Zatokę Russela rozpozna na pierwszy rzut oka. Nie wydało nam się to wielką sztu­ką, bowiem ta właśnie zatoka posiada bardzo szeroką gardziel, a między Przylądkiem Lisa i Zatoką nie ist­nieje nic, co by ją w jakikolwiek sposób przypominało. Z Przylądkiem Lisa sprawa miała się odmiennie. Już choćby dlatego, że tworzył go niewielki cypelek lą­du — łatwo mógł zostać przeoczony.

Tom twierdził jednak, że ominąć przylądka nie spo­sób ze względu na jego charakterystyczny, spiczasty kształt i wielką, otwartą mierzeję, która rozciąga się na północ od niego.

Skoro jesteś tego pewien — zdecydował mój przy­jaciel — wasza łódź popłynie pierwsza. Pożyczam ci lornetkę i lepiej, abyś ją zgubił, niż przeoczył przylą­dek.

Pozostaliśmy na lądzie jeszcze godzinę, cmokając ustniki fajek i udając beztroskę. Byłem pewien, że nikt z nas (może z wyjątkiem Roberta) nie był tak spokojny, na jakiego wyglądał. Przecież najdalej za dwa dni, może za półtora, mieliśmy wpłynąć do Zatoki Russela, a póź­niej w głąb rzeczki, aż do punktu, który miał nam wska­zać Tom.

Czy łatwo odnajdziemy właściwe miejsce? Czy zako­pane worki znajdują się nadal w ukryciu? Pamięć o tra­gicznych losach wyprawy Mateusza Fasta oraz tajem­nicza trójka z łodzią — wszystko to razem nie stwarza­ło radosnego nastroju.

Szparko popłynęliśmy — tym razem ku północnemu zachodowi. Tu muszę oddać sprawiedliwość Tomowi. Wy­wiązał się ze swego zadania celująco, a ponieważ Przy­lądek Lisa leżał bliżej, niż nam się dotychczas wydawa­ło, do zmroku zabrakło około dwu jeszcze godzin, gdy wylądowaliśmy w upatrzonym miejscu. Przedtem jednak zostało ono poddane dokładnym oględzinom po­przez szkła lornetek, póki nie stwierdziliśmy braku czy­jejkolwiek obecności. Na zacisznym wybrzeżu Karol trafił na ślad po ognisku: resztki jedzenia, blaszane puszki i nie dopalone polana. Odcisków stóp nie było już znać. Ten, kto tu biwakował, opuścił przylądek kil­ka lub kilkanaście godzin temu, najprawdopodobniej rankiem, po spędzonej tu nocy, o czym dowodnie świad­czyła dobrze wygnieciona aż w trzech miejscach trawa i wbity w ziemię mech.

A więc odległość między nami i tamtymi zmalała, dzieli nas już niecały dzień. Czy nadal utrzymamy taki dystans? Co prawda, mieliśmy tu nocować, ale przecież i oni nie będą podróżować po zachodzie słońca. Musieli dobrze marudzić w drodze.

Przy wieczornym ognisku rozmowa nie kleiła się, je­dynie Tom napomknął, że pragnie, aby już było po wszystkim, ponieważ nie ma nic gorszego od niepewno­ści. W duchu przyznałem mu rację. Ja również począ­łem odczuwać coś w rodzaju tremy, niczym początku­jący aktor przed wejściem na scenę.

Wcześnie otuliliśmy się derkami. Sądzę, że w ten spo­sób każdy chciał zostać sam na sam ze swymi myślami. Długo jednak przewracałem się z boku na bok, a kiedy wreszcie zapadłem w drzemkę, zbudził mnie Piotr Carr, jako że upłynął już czas jego nocnej warty, a kolej przypadała na mnie. Rano, przy pomocy skrawka pa­pieru, żmudnie ustaliliśmy, że od Zatoki Russela dzieli nas około dwudziestu pięciu mil. Piszę około, ponieważ wybrzuszający się brzeg uniemożliwił dokładny pomiar. Ale biorąc nawet pod uwagę błąd w obliczeniu, przy pomyślnej pogodzie i tęgim wiosłowaniu mogliśmy do­trzeć do zatoki w ciągu jednego dnia.

Nie! — odezwał się niespodziewanie Karol, chyba odpowiadając na własne myśli. — Wieczorem nie wpły­niemy do zatoki. To zbyt ryzykowne.

Myślisz o tamtych? — zapytałem.

Myślę o wszystkim: o nieznajomych z historii stryja Toma, a nawet o... Kitsili. Głównie jednak o pniach, które mogą płynąć strumieniem. Trudno je zauważyć po zapadnięciu zmroku, a wyobrażacie chyba, co stałoby się z nami, gdyby taki kloc stuknął w kanoe? Czy ty, Tomie — zwrócił się do Fasta — widziałeś na rzece pnie?

No... owszem — odpowiedział z ociąganiem. — Kilka. Gładko je wówczas ominęliśmy.

Ale to było za dnia — wpadł mu w słowo Karol.

Za dnia.

No, właśnie. Wiem, Tomie, że gna cię niecierpliwość, jednak w ciemnościach nie będziemy płynąć. Pamiętaj o temperaturze wody!

I na tym stanęło. A później, jak co dzień, pruliśmy spokojną toń jeziora aż do południowej przerwy, a po przerwie — aż do godziny szóstej po południu. Wytrze­szczaliśmy oczy, spoglądaliśmy przez lornetki, nikt z nas jednak nie zauważył żadnej zatoczki, która mo­głaby uchodzić za Zatokę Russela. Dlatego raz jeszcze należało przerwać podróż. Widoczność stawała się coraz gorsza, a na dobitkę gdzieś z głębi lądu nadciągnęła mgła i stopniowo, krok po kroku, zamazywała kontury brzegów. Jej długie, szare pasma już docierały do linii wody. To nas zmusiło do trzymania się tuż tuż przy lądzie, tak blisko, że wiosłem mogłem sięgnąć pasa przybrzeżnych krzewów. Po męczących poszukiwaniach odkryliśmy ujście jakiegoś potoku, ale wartki i głęboki potoczek obecnie był płytką strugą sączącą się po pia­szczystym dnie. Ostrożnie wciągnęliśmy oba kanoe na ten mokry piach i poszliśmy dnem koryta szukać skraw­ka nie zarośniętego miejsca. Na szczęście po przejściu kilkunastu kroków trafiliśmy na małą polankę o kamie­nistym podłożu.

Ciasno tu było, a największy kłopot przysparzało rozpalenie ogniska — od jego płomienia mógł rozgorzeć zielony gąszcz otaczający nas dokoła.

Tej nocy chyba nikt z nas porządnie się nie wyspał. Nic dziwnego. Czekał nas decydujący dzień.

Podczas warty obserwowałem, jak moi towarzysze przewracają się z boku na bok. Zresztą ja sam, gdy na­deszła moja kolej odpoczynku, długo nie potrafiłem zmrużyć oczu. Aż wreszcie nastał ranek. Gdyby nie wskazówki zegarków, zaiste trudno byłoby oznaczyć porę dnia. Przez całą noc napływały kłęby mgieł i obecnie byliśmy wraz z najbliższą okolicą zatopieni w morzu nieprzenikliwych, szarych tumanów. Widoczność nie sięgała nawet dwudziestu kroków. Ładna historia! I mu­siała się przydarzyć właśnie tego dnia! Nic dziwnego, że znajdowaliśmy się w dość ponurym nastroju.

Ognisko ledwie się tliło. Przesiąknięte wilgocią po­wietrze przyduszało płomień.

Co robimy dalej? — zadałem ryzykowne pytanie. Ryzykowne, bo mogło spowodować kłótnię i spór o to, co należało uczynić... wczoraj.

Co robimy dalej? — powtórzył Karol tonem tak niefrasobliwym, jakby świeciło nad nami słońce, a na dnie kanoe spoczywały wydobyte z ziemi skarby Riela. — Płyniemy, oczywiście!

W taką mgłę? — wyraził wątpliwość Carr.

A cóż szkodzi mgła? — zawołał Tom wyrwawszy się z ponurej zadumy.

Widoczność gorzej niż kiepska, można zabłądzić lub najechać na płynący pień drzewa. Przecież tylko dlatego nie wyruszyliśmy nocą.

A jednak musimy płynąć, Piotrze. Taka mgła mo­że potrwać cały dzień lub jeszcze dłużej. Poza tym sami widzicie, jak nam tu wygodnie! A co się tyczy pływających pni... łatwiej je dostrzec nawet w tak mglistą pogodę niż nocą. Zresztą zdecydujcie sami: kto za pozostaniem, kto za podróżą? — zakończył Karol swą przemowę.

Okazało się, że tylko Carr jest zwolennikiem czeka­nia na zmianę pogody. W ten sposób sprawa została przesądzona i poczęliśmy szykować się do drogi.

Zamieniamy się łodziami — zarządził Karol.

A to po co? — zdziwiłem się.

Ponieważ Tom pojedzie z nami. Robert i Piotr przesiądą się na bardziej obciążone kanoe. I jeszcze jedno: to do was, Robercie i Piotrze. Przez cały czas musicie trzymać się tuż-tuż. Należy zachowywać się jak najciszej, nie wołać, nie rozmawiać głośno. Mimo mgły głos po wodzie niesie się daleko. Wszystko spakowane? No, to zepchnijcie łodzie.

Dokonaliśmy tego nie bez trudu i nie bez obawy o ca­łość poszycia szorującego po piachu. Na koniec nasze czółna zakołysały się na przybrzeżnych wodach. Dalej, w kierunku środka wodnej przestrzeni, gęstniał tuman mgieł. I cisza.

Miałem nadzieję, że gdy Tom znajdzie się na jednej łódce ze mną, jako lepszy żeglarz chwyci za wiosło, a ja ograniczę się do roli pasażera. Nic z tego. Karol polecił mu usadowić się w samym środku kanoe, wziąć do ręki lornetkę i bez przerwy obserwować brzegi.

Ruszyliśmy w milczeniu. Przed nami wolniutko rozstępowała się kurtyna tumanów i prawie natychmiast za nami się zasuwała. Z lewej strony czerniało wybrze­że, z prawej nie istniało nic, poza nieprzenikliwą, szarą i wilgotną mgłą.

W takich warunkach płynęliśmy przez wiele godzin, aż do chwili, w której — przypadkowo spojrzawszy w stronę lądu — nie dostrzegłem już linii brzegowej, a jedynie zwały mgły tak samo gęstej jak w głębi je­ziora.

Tomie — odezwałem się półgłosem — odpłynę­liśmy zbyt daleko.

Nie — zaprzeczył. — Po prostu brzeg się cofnął. Wpływamy w ujście rzeczki. To musi być Zatoka Russela. Kierujcie się bardziej w lewo.

Widzisz coś przez lornetkę?

Więcej niż gołym okiem, chociaż niezbyt wiele.

Wiosłuj z prawej strony, Janie — odezwał się Karol. — Mocniej! Ot tak, świetnie.

Poczułem, jak dziób kanoe gwałtownie skręca. Za­mazana Unia lądu znowu się ukazała, coraz bliższa, co­raz wyraźniejsza, aż wreszcie końcem wiosła zmacałem dno.

Płycizna — zauważyłem — ostrożnie, Karolu.

Tu są jedynie piaszczyste łachy — wyjaśnił Tom. — Wiosłujcie nieco w prawo. Żeby nie ta prze­klęta mgła, migiem poznałbym, gdzie się znajdujemy. Ale i tak jestem pewien, że wpłynęliśmy do zatoki. — Pochylił się zanurzył dłoń w wodzie. — Doskonale, czuję leciutki prąd. To rzeczka. A teraz w lewo i mocniej.

Jak tam Piotr i Robert? — zapytał Karol.

Tom odwrócił się.

W porządku — odparł — są trzy jardy za nami. Skręćcie jeszcze bardziej w lewo. A teraz prosto.

W tej chwili poprzez gęstwę mgły doszedł do mych uszu przytłumiony, ale przecież wyraźny huk strzału. Jeden, później drugi i trzeci.

Słyszeliście?! — wykrzyknąłem niepomny na przestrogę Karola.

Tomie — odezwał się z dziobu mój przyjaciel — wypatruj brzegu. Należy jak najszybciej lądować.

Tak — odparł Fast. — Przed nami plaża. Wio­słujcie mocniej, bo prąd znosi.

Zastosowaliśmy się do tego polecenia. Po chwili dno naszego kanoe lekko zaszurało na płyciźnie. Karol wyskoczył pierwszy, Tom — drugi, potem ja,

Z winczesterem w garści. W minutę później zazgrzytał dziób łodzi Piotra i Roberta. Byliśmy razem.

Sprawdźcie, czy broń nabita — półgłosem polecił Karol.

Ktoś woła — zaszeptał Robert.

Nasłuchiwaliśmy. Cisza, a później daleki, przeciągły głos dotarł do nas z głębi mgieł. Co oznaczał, czego był wyrazem — nie mogłem zrozumieć, nikt z nas nie po­trafił zrozumieć. Tylko jedno było oczywiste: wołał człowiek znajdujący się... gdzie? Na lewo, na prawo, po przeciwnej stronie zatoki?

Chodźmy — zaproponował Tom.

Dokąd? — zapytałem.

Tam, skąd dobiegło wołanie.

To znaczy? — zapytał spokojnie Karol.

Tom wskazał dłonią prosto przed siebie.

Jesteś pewien?

Ależ tak...

Ależ nie! — zaprotestował Carr. — Krzyk rozległ się po tamtej stronie rzeczki.

A ty co myślisz o tym, Robercie?

Chłopak wskazał trzeci kierunek.

No a ty, Janie? — pytał dalej Karol.

Nie wiem. We mgle nietrudno o pomyłkę. Sądzę, że wołający znajduje się niezbyt daleko od nas, a tylko mgła tłumi dźwięk. Uważam, że najrozsądniej postąpi­my nie opuszczając tego miejsca. Jeśli bowiem ruszy­my bez łódek, możemy ich później nie odnaleźć, jeśli się rozdzielimy, łatwo się pogubić. Lepiej poczekajmy.

Na co? — zniecierpliwił się Tom.

Na przejaśnienie — odparłem — lub na człowie­ka, który wołał.

Wsiadajmy i płyńmy w górę rzeczki.

Zgoda, Tomie — rzekł za mnie Karol — pod wa­runkiem, że najpierw wyjaśnisz nam, kto, gdzie i do kogo strzelał. Bo zdarzyć się może wszystko. Na przykład polujący we mgle dziwny myśliwy weźmie na cel któregoś z nas. Sam będąc niewidocznym. Doktor do­brze radzi, Tomie. Nie ruszajmy się stąd, póki się spra­wa nie wyjaśni lub niebo nie rozjaśni.

Fast mruknął coś, lecz gdy reszta rozciągnęła się na piasku, i on uczynił to samo. Nie rozmawialiśmy, by nie zagłuszyć żadnego dźwięku. Tak upływały minuty za minutami. Nieprzenikliwa, wilgotna opona wisiała wokół nas.

Mój przyjaciel, spoczywający obok z uchem tuż przy ziemi, skinął na mnie, abym go naśladował. W taki bo­wiem sposób najłatwiej uchwycić najdelikatniejsze na­wet szmery. I uchwyciłem. Szelest, po nim lekki zgrzyt, jakby pod czyjąś stopą osunął się żwir.

Ktoś idzie — zaszeptałem.

Szelest się powtórzył. Ale ani bliżej, ani dalej. W chwilę później wszystko ucichło. Robert przypełzł do mnie.

Zaczyna dmuchać od strony lądu — zauważył półgłosem. — Zaraz mgła zrzednie.

Nie mylił się. Tuż nad ziemią ciągnął ku wodzie cie­pły, wartki prąd powietrza. Gdzieś tam, milę lub więcej od jeziora, grzało letnie słońce i masa gorącego powie­trza przemieszczała się w stronę lodowatego akwenu wód. Powstało coś w rodzaju pompy ssącej, która wcią­gała powietrze z lądu. Ba, lecz jak to długo potrwa? Czy podmuchy przybiorą na sile i zagnają mgły nad wodę, czy też wiaterek nagle zniknie?

Znowu usłyszałem odgłos przypominający szuranie czegoś ciężkiego po ziemi, a później — metaliczny dźwięk. Robert trącił mnie łokciem.

Ani chybi — zaszeptał — diabeł krąży dokoła i ogonem podzwania. To pewnie ten Kitsili. Szefie — zwrócił się do Karola — pójdę za nim i wygarnę z pu­kawki.

Sytuacja nie była wesoła, a przecież po słowach Roberta szybko przyłożyłem dłoń do ust, aby nie prychnąć śmiechem.

Co tam Karol odpowiedział,— nie dosłyszałem, dość że Robert potulnie pozostał na swym miejscu.

Zerknąłem w lewo. Mgła przerzedziła się. Już potra­fiłem rozpoznać najbliższe otoczenie. Leżeliśmy na pół­nocnym brzegu zatoki, kilkadziesiąt kroków od ujścia do niej rzeczki. Widziałem to ujście zupełnie wyraźnie, dopiero dalej, w głębi, jeszcze wisiała nieprzejrzysta ko­tara mgły. Lecz i ona poczynała świecić dziurami jas­ności. Nagle przez taką dziurę błysnął promień słońca i zgasł. Jeziora nie potrafiłem dostrzec, za to ląd oczy­szczał się z każdą sekundą. Teraz już widać było oba brzegi rzeczki, z łączką po obu stronach i lasem.

Może pójdziemy — zaproponowałem Karolowi. — Tamte strzały bardzo mnie niepokoją.

Nie. Widoczność nadal kiepska, a właśnie strzały nakazują nam tutaj zostać.

Więc chyba jeszcze z pół godziny spoczywaliśmy na piachu. Po upływie tego czasu od lądowy wiatr przybrał na sile, potargał na strzępy zasłonę mgieł, która długi­mi pasmami spływała ku jezioru.

Idziemy — zdecydował Karol. Podniósł się, a my za nim.

Robert i Piotr będą pilnować łodzi — rozka­zał. — Trzymać broń w pogotowiu i dobrze rozglądać się dokoła.

Jak to? — zaprotestował Carr. — Przecież mo­żemy wszyscy ruszyć wodą.

W takiej sytuacji — odpowiedział Karol — tylko jeden z nas będzie mógł swobodnie władać bronią. A jeśli odłożymy wiosła, prąd poniesie nas na jezioro. Dlatego ty, Piotrze i ty, Robercie, pozostaniecie na stra­ży łodzi aż do naszego powrotu lub naszego sygnału, trzy strzały jeden po drugim. Idziemy. Tomie, pro­wadź.

Ruszyliśmy w milczeniu. Wiatr dmuchał w twarze i nieprzenikniona opona nieba nagle pękła, a złoty blask słońca rozświetlił okolicę tak daleko, jak wzrok sięgał.

Doszliśmy do ujścia strumienia.

No, Tomie, uważaj — mruknął Karol. — Pamię­tasz miejsce?

Myślę, że tak.

Stańcie chwilkę.

Mój przyjaciel sięgnął do kieszeni, wydobył z niej małą kartkę. Przeczytał półgłosem:

Wielkie Jezioro Niedźwiedzie, odnoga Keith, pół­nocny kraniec, Przylądek Lisa, wschód od pasma wzgórz. Szukać zatoki Russela". — To już mamy za so­bą — stwierdził. — A dalej: “Iść wzdłuż strumienia, pięćset kroków prawym brzegiem. Cztery sosny na pa­górku". Liczcie kroki — polecił — i rozglądajcie się na wszystkie strony.

Krok krokowi nie równy. Gdy doliczyłem do pięciu­set, Karol i Tom jeszcze maszerowali. Tom zatrzymał się pierwszy, Karol drugi. Różnica między moim i Ka­rola obliczeniem wynosiła trzydzieści kroków. Znajdo­waliśmy się obecnie na szerokim pasie łączki, ograni­czonej z jednej strony rzeczką, z drugiej — lasem. — No i gdzież ten pagórek? — zaniepokoił się mój przyjaciel. — Gdzie cztery sosny? Wytrzeszczajcie oczy, bo ja nic podobnego nie dostrzegam.

Spoglądałem dokoła, lecz przede wszystkim przed siebie, tam gdzie łączka rozszerzała się, a linia lasu bie­gła ku południowi. Na tej równinie zwrócił mą uwagę niewielki kopczyk.

Może o to chodzi — wskazałem lufą strzelby.

Poznaję! — krzyknął Tom. — To ten pagórek, in­nego tu nie ma...

Ciszej, Tomie — zmitygował go Karol. — Powia­dasz, że to właściwy pagórek, a gdzie cztery sosny?

Fast sposępniał.

Do licha! Czyżbym zabłądził?

Trzeba się rozejrzeć — zadecydował Karol.

Gdy zatrzymaliśmy się na kopulastym szczycie, Ka­rol wskazał na cztery poczerniałe pnie. Sosny zostały zrąbane, leżały po drugiej stronie wzniesienia, zielone igliwie już z nich opadło, a trawy i pnącza wiły się do­koła.

Te drzewa leżą tu chyba od roku, ścięto je sie­kierą — zauważyłem.

Po cóż je zrąbano, skoro leżą bezużytecznie?

Po to, Tomie — odparłem — aby usunąć jedną ze wskazówek prowadzących do celu.

To jasne — potwierdził Karol. — Czeka nas nie lada kłopot. Musimy odmierzyć po kolei od każdego z pni dziesięć kroków ku północnemu—wschodowi i ko­pać w czterech miejscach... o... tam chyba jest poszuki­wana przez nas skała?

Tom zbiegł z pagórka, przebrnął przez łączkę i za­trzymał się dając nam znak, abyśmy pospieszyli za nim. W miejscu gdzie stał, widniała długa i płaska skała, niewiele wystająca ponad poziom gruntu, trudno za­uważalna, bo prawie w całości pokryta szarym i zie­lonym mchem.

Spójrzcie — potwierdził Fast zgnębionym głosem. Kilka kroków od skały widniał długi i głęboki rów.

Wyrzucona zaś ziemia uformowała mały brązowy pa­górek, a na tym pagórku tkwiła sztorcem wbita łopata. Obok spoczywał kilof.

Spóźniliśmy się — ponuro stwierdził Tom. — Lecz oni nie powinni znajdować się daleko, ten piasek jest jeszcze wilgotny. Patrzcie!

Skoczył w głąb dołu, schylił się raz i drugi, a potem podał nam na dłoni trzy mocno zabrudzone, o złocistym połysku krążki.

Któryś z worków musiał trzasnąć — stwierdził gramoląc się z wykopu. — Złoto, prawdziwe złoto. Uciekło nam sprzed nosa! Patrzcie, tu są ślady, świeże, prowadzą w stronę jeziora...

Spojrzałem. To, na co wskazywał Tom, stanowiło wielokrotne odbicie w miękkiej glebie dwu rodzajów obuwia: zwykłych i mokasynów. Ślady niekiedy nakła­dały się na siebie, niekiedy biegły równolegle. Moka­syny, a więc Indianie! Zdumiewające odkrycie. Lecz pa­rę kroków dalej Karol dokonał odkrycia jeszcze bardziej zaskakującego.

Uważajcie na las — odezwał się niespodziewa­nie. — Trzymać broń w pogotowiu. Stań, Janie, tutaj, a ty, Tomie, tu. Co widzicie?

Ukląkłem, aby lepiej zbadać nowe tropy. Były nimi odciski wielkich łap.

Niedźwiedź — stwierdziłem bez chwili wahania.

Niedźwiedzica — poprawił mnie mój przyja­ciel. — Popatrz tam i tam...

Niedźwiedzica z małym — uzupełniłem jego in­formację. — Tu są odciski małych łap. Lecz czarnego niedźwiedzia nie ma potrzeby się bać i żeby nie ten niedźwiedzi malec...

Ruszyłem w stronę lasu, aby stwierdzić, że oba tro­py — duży i mały — ginęły w gąszczu boru. Na doda­tek w kilku miejscach ślady niedźwiedzia zostały zadeptane nogami człowieka, a więc już po wizycie niedź­wiedzia bawili tu ludzie. Jeśli tak — na pewno czuli się bezpiecznie. Zawróciłem i poinformowałem o swym odkryciu towarzyszy.

Karol skinął głową.

Rozumujesz słusznie — pochwalił mnie. — Jednak mylisz się w określeniu gatunku zwierzęcia. Miejmy się na baczności, to był szary niedźwiedź, a nie baribal!

Skąd wiesz? — wyjąkałem zaskoczony.

Przypatrz się uważniej wgłębieniom po pazurach, zresztą możesz mi wierzyć na słowo. Chodźmy dalej.

Ruszyłem w niezbyt przyjemnym nastroju i bardziej zerkałem na las niż na trop, który nas wiódł w stronę jeziora. W rzadko rosnącej, lecz wysokiej trawie ciągnęła się wyraźna ścieżka. Ludzkie stopy nie mogły wy­deptać takiej drożyny, chyba, że tędy maszerował od­dział wojska. Coś innego połamało i przygniotło do zie­mi trawy i mchy, jakiś ciężar potężnej wagi i objętości. Czyżby przeciągano tędy... worki? Podzieliłem się swym spostrzeżeniem z Karolem i Tomem.

O, patrzcie! Coś błyszczy w trawie!

Tom skoczył we wskazanym przeze mnie kierunku, lecz Karol szedł dalej ze wzrokiem utkwionym w zie­mi.

Pieniądze! — zawołał Tom. Schylił się aż trzykrotnie, coś zbierał.

Musiał pęknąć worek! Doktorze, czy pan zna ta­kie monety?

Były to trzy złote dziesięciodolarówki kanadyjskie. Nigdy dotąd nie widziałem tego rodzaju pieniędzy.

A łajdaki! — wykrzyknął Tom. — Już ja im pokażę. każę! Szybciej, doktorze.

Pewnie bym tak postąpił, gdyby nie Karol, który znajdując się daleko przed nami, nieco na lewo, poma­chał w naszą stronę kapeluszem. Popędziliśmy do niego. Poprzez rzadkie trawy dostrzegłem, że mój przyjaciel zatrzymał się przed jakąś bezkształtną masą spoczywa­jącą na ziemi.

Niedźwiedzica?" — przemknęło mi przez głowę bez­sensowne przypuszczenie.

Nie, nie był to żaden mieszkaniec gór i lasów. Na skraju leśnych zarośli spoczywał... człowiek! W jakimże okropnym stanie! Odziany był w skórzaną kurtę i ba­wełniane spodnie, lecz odzież wisiała na nim w strzę­pach. Czerwone plamy wszędzie — na ziemi, na łody­gach traw, na ubraniu, na ciele.

Grizzli — wyjaśnił krótko Karol.

To on! — zawołał Tom, pochylając się leżącym. — Poznaję. Jeden z tamtej trójki. A gdzie reszta? Gońmy ich!

Nie trzeba — odparł Karol jakimś dziwnym gło­sem. — Oni również znajdują się tutaj. — Końcem lufy wskazał za siebie. — Co z nim, Janie?

Już nic... — odparłem podnosząc się z klęczek. — Już nic nie pomogę.

To pozwól tutaj.

Jakieś dwadzieścia kroków dalej spoczywały w tra­wie dwa podobnie poranione ciała. Niedźwiedzica mu­siała wpaść w furię. A oni zbyt zajęci byli wydobywaniem skarbu, aby w porę usunąć się z drogi rozwście­czonemu zwierzęciu. Tak sobie pomyślałem badając bezwładne, najbliżej leżące ciało. Niestety, i w tym wypadku moja pomoc okazała się spóźnioną. Podbieg­łem do trzeciego. Zauważyłem lekkie oznaki życia. Ucie­szyłem się. Kimkolwiek przecież był ten człowiek, nie zasługiwał na tak okropną śmierć.

Przyłożyłem ucho do jego piersi, później do jego ust. Poczułem słaby oddech. Spoglądał na mnie nieprzytom­nym wzrokiem, a po sekundzie wyszeptał urywanymi słowami:

Grizzli... oni ukradli worki...

Kto?

Indianie — wymówił z trudem — uciekli... nad jezioro... tam nasza łódź...

Proszę nic nie mówić, zaraz ci pomogę.

Uśmiechnął się, jego głowa pochyliła się w bok, ciało zwiotczało. Chwyciłem za przegub ręki. Nie wyczułem pulsu.

Umarł — szepnąłem i powtórzyłem jego słowa. Podniosłem się.

Chodźmy — powiedziałem. — Chyba warto sprawdzić, co to za Indianie zrabowali worki. Nie uwa­żasz, Karolu?

Oczywiście.

Powróciliśmy na wydeptaną niby—ścieżkę i biegnąc dotarliśmy na skraj Zatoki Russela. Wybrzeże świeciło pustką. Na prawo, tam gdzie przycumowaliśmy swoje łodzie, zerwały się z piaszczystej łachy dwie sylwetki. To Piotr i Robert. Pomachałem kapeluszem, a oni ru­szyli ku nam. Nie był to czyn roztropny, dlatego wy­biegłem im naprzeciw.

Jeden musi zostać przy łodziach — uprzedziłem pytania. Robert cofnął się ku rzeczce, Piotr podążył za mną.

Co się stało, doktorze?

Szli tędy jacyś ludzie? Indianie?

Wytrzeszczył na mnie oczy.

Nikogo, nikogusieńko. Ani białych, ani czerwo­nych, ani czarnych.

Nie żartuj, Piotrze, to poważna sprawa. Może drzemaliście?

Przysięgam, że cały czas miałem oczy otwarte. Robert również. Gapiliśmy się dokoła, a przede wszyst­kim w waszym kierunku. Znaleźliście skarb?

Jedynie pusty dół, za to aż trzy trupy.

Czyje?

Tamtych.

Rany gorzkie — stęknął. — Kitsili... Doktorze, wiejmy stąd!

Żaden Kitsili, po prostu grizzli!

Opowiedziałem o tym, co się wydarzyło.

Grizzli! — wykrzyknął. — Jeszcze gorzej. Trzeba natychmiast odpłynąć!

Nadszedł Karol z Tomem.

Nic nie widzieli, nikt tędy nie szedł ani nie pły­nął — poinformowałem.

A jednak na brzegu odkryłem bardzo wyraźny ślad. Stała tam łódź z dziobem głęboko werżniętym w piach. Co wy na to?

Popatrzyliśmy po sobie, nie znajdując na takie py­tanie odpowiedzi.

Dlaczego Piotr i Robert nie zauważyli Indian ani łodzi, którą musieli odpłynąć? Odległość jest przecież bardzo mała.

To Kitsili — mruknął Carr. — Widać staje się niewidoczny, gdy zechce.

Piotrze, Piotrze, co też ci przychodzi do głowy? — burknąłem.

Więc jak to wytłumaczyć?

Jak? — powtórzyłem i nagle przyszło na mnie olśnienie. — Pomyłka w czasie. To jest przyczyną, i tyl­ko to.

Co przez to rozumiesz, Janie?

Wszystko to, nad czym łamiemy sobie głowy, wy­darzyło się przed dwoma lub trzeba godzinami, wów­czas gdy mgła nie zezwoliła nam ruszyć się z miejsca. Pamiętacie huk strzałów? Znajdowaliśmy się jeszcze na wodzie. To właśnie wtedy niedźwiedzica zaatakowała trzech poszukiwaczy. Zdążyli trzy razy dać ognia, za­pewne spudłowali. Zwierz rzucił się na nich, a później odszedł ze swym małym.

A Indianie?

Cierpliwości, Tomie. Sądzę, że tych troje zdążyło wykopać worki. Być może już pod obserwacją Indian. Na pewno padliby ofiarą kul lub strzał, gdyby nie niedź­wiedzica. To ona wyręczyła czerwonoskórych. Przypu­szczam, że Indianie cierpliwie czekali na odejście grizzli i korzystając z zasłony mgieł przenieśli tuż pod naszym nosem wszystkie worki. Wrzucili je do łodzi i odpły­nęli.

Mimo mgły? — wyraził wątpliwość Tom.

Mimo mgły — potwierdziłem. — Oni nie mogli czekać na przejaśnienie.

Dlaczego?

Dlatego, Tomie, że skarb został odkryty, a India­nie nie mieli już czasu na powtórne jego zakopanie.

Ależ... dlaczego? — powtórzył Tom.

Ponieważ wiedzieli o naszej obecności. Inaczej tej zagadki nie da się wytłumaczyć.

Piotr wytrzeszczał oczy i aż rozdziawił usta w zdu­mieniu, a Tom spoglądał na mnie osłupiałym wzrokiem.

Brawo, Janie — odezwał się Karol. — Świetnie to wyjaśniłeś. Wszystko jest teraz zrozumiałe.

Lecz... — wyszeptał Tom ochrypłym z przejęcia głosem — cała ta historia oznacza, że nas mógł spotkać ten sam los, co towarzyszy stryja...

Prawdopodobnie — odparłem siląc się na spo­kój. — Ta trójka poszukiwaczy mimo woli ocaliła nam życie. Czy nie tak, Karolu?

Masz rację. Lecz przecież nikt z nas nie zaryzyko­wałby szukania skarbów we mgle, a przy dobrej wi­doczności w porę dostrzeglibyśmy grizzli i nie dali się zaskoczyć Indianom.

Lecz kim są ci Indianie? — niecierpliwił się Tom Fast.

Kim? Aż dziwne, że o to pytasz. Czy zapomnia­łeś, co opowiadał stryj Mateusz? Przecież przy zako­pywaniu skarbów Riela obecnych było sześciu białych i dwu czerwonoskórych. A więc ci dwaj czerwonoskórzy pozostali tu, aby pilnować miejsca.

Tak, oczywiście, stryj o tym mówił. Jednakże po­łowa skarbu została skradziona i wolno było przypu­szczać, że Indianom już znudziło się stróżowanie.

Nie znudziło, Tomie. Nie jestem jasnowidzem, więc nie mogę powiedzieć, co skłoniło Indian wówczas do opuszczenia strzeżonego miejsca. Może zabrakło im mięsa i udali się na polowanie? Albo wyjechali na je­zioro łowić ryby? Wyobrażam sobie, jak byli wściekli stwierdziwszy kradzież i jak pilnie później śledzili wszystkie “blade twarze", które kręciły się w okolicy.

Lecz kto nie chwytał za łopatę lub oskard, mógł tu po­lować bezpiecznie. Dlatego właśnie ocalałeś, Tomie, i twój stryj również, gdy przypłynęliście, aby jedynie obejrzeć teren. Następnym razem sprawa przedstawia­ła się odmiennie: stryj Mateusz ocalał dzięki zbiegowi okoliczności. I to wszystko.

A skarby?! — wykrzyknął Tom. — Mamy je da­rować?

Wskazałem ręką na pustą i daleką przestrzeń jeziora, nad którą jeszcze kłębiły się resztki mgieł.

Oni popłynęli gdzieś tam — odparłem. — Może na północ, może na zachód, może na wschód... Chcesz ich ścigać? W jakim kierunku? Nie, Tomie! To beznadziejne przedsięwzięcie. Raczej przeszukaj ten kawałek wy­brzeża i ścieżkę, po której biegliśmy. Wiem, że któryś z worków pękł, i na pewno sporo z jego zawartości spo­czywa wśród traw.

Zrobię tak — powiedział. — Jednego nie mogę zrozumieć: kogo oczekiwali Indianie, że zgłosi się po odbiór skarbu?

Najprawdopodobniej — uprzedził mnie Karol w odpowiedzi — człowieka posiadającego jakiś znany im przedmiot: może amulet, może indiański wampum wręczony przez Riela? Tylko oni dwaj wiedzą, co to miało być. A z tego wniosek, że Riel nie ufał sześciu białym, którym polecił skarb ukryć. Odebrać go miał ktoś inny. Oczywiście, to tylko mój domysł.

I ten człowiek się tu zjawi?

Nie. Sądzę, że Riel nie wysłał nikogo po odbiór skarbu. Nie zdążył.


Na tym można by zakończyć opis dziejów naszej wy­prawy. Skarbów Mackenzie, czyli skarbów Riela, po­nownie ukrytych (może zatopionych w wodach jeziora?) nie zdobędzie już chyba żadna biała ani czerwona twarz. Może to i dobrze?

Z naszej piątki chyba najboleśniej odczuł klęskę To­masz Fast. Widziałem to po jego minie i doskonale rozumiałem. Uważał się przecież za wykonawcę ostatniego polecenia stryja. I polecenia tego nie wykonał. To była pierwsza przyczyna jego zgryzoty. W dodatku rozwiały się jego nadzieje na rozbudowę ojcowskiej gospodarki. Piotr Carr był kolejnym z rzędu dotkliwie zawiedzionych. Ten doświadczony poszukiwacz skar­bów ziemi nie lubił wracać z pustymi rękami.

Karol Gordon, który marzył o funduszu pomocy dla niedołężnych traperów, również miał powód do zmar­twienia. A ja?

Skarby Mackenzie interesowały mnie raczej jako pretekst do odbycia dalekiej wyprawy w nieznane stro­ny. Jeśli mimo to znajdowałem się w ponurym nastroju, to jedynie z powodu Adriana Fremonta. Jak mu wy­tłumaczę niepowodzenie ekspedycji, w którą zainwes­tował tyle pieniędzy?

Z naszej gromadki jeden Robert nie stracił humoru. Nigdy nie liczył na żadne skarby, a fakt wzięcia udzia­łu w wyprawie przy boku Karola stanowił dlań największą przyjemność.

Co do mnie — powtarzam — gnębiła mnie wizja nie­uchronnego spotkania z Fremontem. Jako gorący zwo­lennik wyprawy czułem się odpowiedzialny za stratę, którą poniósł antykwariusz.

Nad Wielkim Jeziorem Niedźwiedzim nie zabawili­śmy długo. Oddawszy ostatnią przysługę ofiarom nie­dźwiedzicy już następnego dnia opuściliśmy Zatokę Russela. Nie ma potrzeby opisywać drogi powrotnej. Powiem tylko, że przy wieczornych ogniskach długo dyskutowaliśmy, w jaki sposób uzasadnić przed agen­tem Fort Norman tak szybki nasz powrót. Carr uważał, że najlepiej unikać spotkania z nim. Był to projekt zupełnie niedorzeczny. Przecież w Fort Norman należało czekać na statek. Jazdy łodziami w górę Mackenzie sta­nowczo odmówiłem. A poza tym — cóż to! Mamy się kryć przed Buxtonem, jak jacyś rabusie?

Uznałem, iż agentowi trzeba powiedzieć o wszystkim, co nam się w Zatoce Russela przydarzyło.

A sprawa map i skarbu? — zapytał Piotr.

Ten temat pominiemy. Zbyt zagmatwałby naszą historię. Po co wtajemniczać agenta w stare dzieje skarbów Riela, skoro mu nic z tego nie przyjdzie, bo na ich poszukiwanie na pewno nie ruszy? Zresztą do­kąd?

I na tym stanęło. W Fort Norman nasz niespodzie­wany powrót zdumiał Buxtona. Zdumienie jego jeszcze bardziej wzrosło, gdy dowiedział się o wydarzeniach, których byliśmy świadkami. Na pamiątkę naszego po­bytu w forcie zostawiliśmy Buxtonowi dwie złote mo­nety życząc żartobliwie, aby któregoś dnia odnalazł skarby Kitsili (bo tak je nazwaliśmy). Odparł, że wo­lałby do końca swych dni żyć o suchym chlebie, niż zapuszczać się w bezdroża otaczające jezioro.

Nie jestem traperem, moi kochani, i nie lubię nad­stawiać karku dla osiągnięcia niepewnych celów. Kto wie, co porwali Indianie.

Złoto — ponuro mruknął Tom.

Czy to pewne? Kilka zgubionych monet jeszcze o niczym nie świadczy.

Uśmiechnąłem się mimo woli, lecz zrezygnowałem z zabrania głosu. Bo i po co?

Zresztą — mówił dalej agent — okropna to his­toria i nie chcę z nią mieć nic wspólnego. Pierwszy od mego tutaj pobytu wypadek napotkania szarego niedźwiedzia. I tak tragiczny. Muszę ostrzec myśliwych, którzy zechcą wybrać się w tamte okolice.

Więcej już do tego tematu nie powróciliśmy przez cały okres oczekiwania na statek. A później?

Nieco monotonna droga na południe — raz statkiem, raz łodziami, raz wozem — doprowadziła nas do Edmonton. Stamtąd pognaliśmy pociągiem na południowy wschód, do Milwaukee. Po drodze opuścił nas Tom Fast. Wracał do swej rodziny. Zapisał mój adres i obie­cał kiedyś odwiedzić. Pozostała czwórka (wliczając w to i mnie) dotarła do mojego rodzinnego miasta. Za­kwaterowałem ich we własnym mieszkaniu. Teraz cze­kała nas rozmowa z Adrianem Fremontem, na której myśl robiło mi się gorąco. W tym miejscu dodać muszę, że dziurawy worek nieznanych Indian pozwolił zebrać pewną ilość dziesięcio i dwudziestodolarówek kana­dyjskich. Została ona podzielona na cztery części, bo Robert oświadczył, że nic nie chce, poza jedną monetą na pamiątkę. Po rozstaniu się z Tomem powiedziałem, że rezygnuję ze swego udziału na rzecz Fremonta, aby mu zmniejszyć wydatki, jakie łożył na naszą wyprawę. Karol bez chwili namysłu przyłączył się do mnie. Ba, nawet Piotr Carr, westchnąwszy (a może tylko tak mi się wydało) i poskrobawszy się w głowę, uznał naszą decyzję za słuszną.

Co mi tam po tych paru złotych krążkach? Dajmy je antykwariuszowi!

Czy Fremonta zadowoli ten mizerny wynik naszej ekspedycji? Co do jednego byliśmy zgodni — hojny fundator naszej wyprawy pewnie do końca życia będzie żałował swego postępku. Lecz nieprzewidywane wyda­rzenie zadało kłam naszym przypuszczeniom.

W dwa dni po naszym przybyciu do Milwaukee zja­wił się w mym mieszkaniu Adrian Fremont. Zaprosił go w moim imieniu Karol Gordon. Ja nie odważyłem się iść do sklepu. Chciałem uniknąć rozmowy w wa­runkach nie sprzyjających dłuższym wyjaśnieniom. Karol dość dyplomatycznie przygotował go do mało radosnych informacji.

Fremont przybył w niezbyt wesołym nastroju. Od razu to spostrzegłem. Jednak, mimo wszystko, wziąłem na swe barki ciężar poinformowania gościa o wszystkim, co nam się przytrafiło.

Słuchał w skupieniu, a w miarę jak opowiadałem, oblicze jego coraz bardziej chmurniało. Skończyłem mówić.

A oto — rzekłem na zakończenie — wszystko, co zdołaliśmy przywieźć z wyprawy. Należy do pana.

I podsunął w stronę antykwariusza mały, pękaty woreczek.

Nie odezwał się. Szybko rozplątawszy tasiemkę wysypał zawartość na stół. W świetle naftowej lampy za­błysły złote krążki. Fremont obejrzał dokładnie pierwszą monetę, później drugą, trzecią... aż do dwudziestej czwartej, bo tyle ich było. Podniósł głowę i uśmiechnął się. Po raz pierwszy podczas tej wizyty.

Wiecie co to jest? — zapytał.

No... kanadyjskie złote dolarówki — odparłem.

Oczywiście, doktorze, że dolary. Ale jakie?

Kanadyjskie — powtórzyłem.

Ba, nie w tym rzecz. No cóż, nie każdy jest nu­mizmatykiem, ale ja się trochę znam na starych mone­tach. Otóż, moi panowie, to są dziesięcio— i dwudziestodolarowe monety bite w kanadyjskiej mennicy, w miej­scowości New Westminster, w prowincji Brytyjska Kolumbia. Wprowadzono je do obiegu w 1862 roku. Wynikła z tego mała awantura, ponieważ bicie nowych monet wymagało wówczas akceptacji rządu brytyjskie­go, a w danym wypadku takiej akceptacji nie było. Pieniądze te wycofywano więc z obiegu. Nie wiem, czy

dzisiaj istnieje więcej niż dwadzieścia takich monet w muzeach i u prywatnych zbieraczy. Mówiąc krótko: obecna cena tych dolarówek przekracza wielokrotnie

ich nominalną wartość. Ot, jak sprawa wygląda. Te monety nie pokryją wprawdzie wszystkich kosztów wyprawy, lecz jak przypuszczam, znaczną ich część.

Przyjmijcie ode mnie na pamiątkę chociaż po jednej.

I uwierzcie: bardzo się cieszę, że z tej ryzykownej, jak się okazało, ekspedycji wróciliście bez szwanku.

I tak pomyślnie, ku zadowoleniu wszystkich, zakoń­czyło się nasze spotkanie.

Muszę jeszcze dodać, że bracia Norton zgodzili się od­kupić oba nasze kanoe, oczywiście za pół ceny. Dobre i to. Otrzymane pieniądze natychmiast przekazałem Fremontowi. Sądzę, że w ten sposób chyba wyrówna­łem jego wydatki. A co zostało nam?

Poza złotą monetą — pamięć o dziwnej przygodzie na dalekiej, kanadyjskiej północy.


Bawiąc dwukrotnie w Kanadzie, pilnie szukałem miejsc, które zachowały coś ze swych charakterystycz­nych dla XIX wieku cech.

Niekiedy były to dziewicze bory, dzikie łąki i wody, po których rzadko nawet dziś płynie łódź, a nigdy sta­tek. Lecz Kanada jest krainą niezmiernych odległości i nawet korzystając z nowoczesnych środków komuni­kacji potrzeba wielu lat, aby poznać, choćby powierz­chownie, jej bogatą przyrodę: florę i faunę. Wielką po­mocą stały się więc dla mnie książki z dziedziny geo­grafii, zoologii oraz historii tego kraju. Przede wszyst­kim jednak książki opublikowane przed dziesiątkami lat: wspomnienia mniej lub bardziej głośnych podróż­ników i odkrywców ziem, które na mapach oznaczano białymi plamami.

Oglądałem stare, sprzed stu lat, fotografie budynków i ich mieszkańców, oglądałem sprzęt chat farmerskich i traperskich szałasów, pieczołowicie zachowany w mu­zeach i skansenach. To dało wiele.

Najwięcej jednak zawdzięczam książce odkrytej w jednej z kanadyjskich bibliotek, zatytułowanej: “The Barren Ground of Northern Canada" (“Tundra północ­nej Kanady"). Napisał ją Warburton Pike. Ukazała się nakładem wydawnictwa “Macmillan and Co." w Lon­dynie i w Nowym Jorku, w roku 1892.

Treścią tej książki jest dokładny opis podróży, którą pan Warburton Pike odbył łodzią i statkiem z Edmonton — na południu Kanady — aż na daleką północ. Tra­sa jego podróży oraz czas, w jakim ją odbył (189I rok), pokrywają się z czasem i trasą bohaterów mej opo­wieści. Dzięki temu mogłem odtworzyć wygląd starych fortów Kompanii Zatoki Hudsona, tak jak one wyglą­dały w tych latach, oraz opisać w sposób najbliższy prawdy ówczesne warunki podróży na północ, ludzi tej północy i jej przyrodę.

Nie mniej zawdzięczam naukowej pracy Margaret W. Morris, zatytułowanej “Great Bear Lake Indians” (“Indianie Wielkiego Jeziora Niedźwiedziego"), zamiesz­czonej na łamach periodyku naukowego “The Musk-Ox" (“Wół Piżmowy") w numerach 11 i 12 z 1972 roku. Zawiera ona nie tylko informacje dotyczące Indian mieszkających na pobrzeżach jeziora, lecz również fo­tografie, mapy i opisy przyrody wciąż dziewiczego kra­ju.

Dzięki wielu historycznym źródłom, do których sięgnąłem, lecz przede wszystkim dzięki dwu wymienio­nym pracom wielka przygoda moich bohaterów mogła rozegrać się na tle i w warunkach zgodnych z rzeczy­wistością tamtych lat, to znaczy — roku 1891.



Spis treści

Antykwariusz.....................................3

Wątpliwości.................................... 40

A jednak — w drogę!..................... 68

Fort Chipewyan............................. 100

Nieznajomy................................... 132

Fort Resolution.............................. 158

Wyprawa straceńców.................... 190

Fort Norman...................................224

Kitsili............................................. 252

* * * .............................................. 290


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wernic Wieslaw Skarby Mackenzie
Wernic Wiesław Skarby Mackenzie
Wernic Wieslaw Znikajace stado
Wernic Wieslaw Lapacz z Sacramento
Wernic Wieslaw Colorado
Wernic Wieslaw Sierzant konnej policji
Wernic Wieslaw Old Gray
Wernic Wieslaw Daleka Przygoda 2017 POLiSH eBook Olbrzym
Wernic Wieslaw 14 Barry Bede
Wernic Wieslaw Ucieczka Z Wichita Falls
03 Wernic Wiesław Łapacz z Sacramento
Wernic Wieslaw 13 Old Gray
Wernic Wieslaw Czlowiek Z Montany
Wernic Wiesław Łapacz z Sacramento
Wernic Wieslaw 03 Lapacz z Sacramento
Wernic Wieslaw 01 Gwiazda Trapera
Wernic Wiesław Słońce Arizony
Wernic Wieslaw Lapacz Z Sacramento
Wernic Wieslaw Slonce Arizony

więcej podobnych podstron