WARSZAWA2017
WiesławWernic
Dalekaprzygoda
Edycjaelektroniczna2017wedługtekstu:Dodatekpowieściowydo„KurieraPorannego”nr17–18,
Warszawa,19–26listopada1933r.
PROJEKTOKŁADKI:MartaSzamburska
OPRACOWANIEJĘZYKOWEWYDANIAELEKTRONICZNEGO:AgnieszkaSubda-Ogonowska
KOREKTAWYDANIAELEKTRONICZNEGO:AnnaKozłowska
©CopyrightbyDOMINIKWERNIC,Montreal,Canada2016
©CopyrightbyAGORASA2017
Warszawa,Poland2017
ISBN:978-83-268-1960-5(epub)
ISBN:978-83-268-1961-2(mobi)
ul.Czerska8/10,00-732Warszawa
www.wydawnictwoagora.pl
Konwersjaiedycjapublikacji
Spistreści
ZAMIASTWSTĘPU
Przekazuję dziś czytelnikom, a zwłaszcza wszystkim miłośnikom powieści
westernowychWiesławaWernica,tekstwyjątkowywJegotwórczości.
„Dalekąprzygodę”mójOjciecnapisałiopublikował83latatemu.
Powieśćta,awłaściwienowela,ukazałasięjedenjedynyrazw1933roku
jako „dodatek powieściowy” do warszawskiej gazety „Kurjer Poranny”
(pisowniaoryginalna),wdwóchodcinkach–19oraz26listopada.
Tak
więc
32
lata
przed
opublikowaniem
pierwszej
powieści
dwudziestotomowego cyklu westernowego Wiesław Wernic debiutował
jako pisarz kompletnie innym gatunkiem – powieścią sensacyjną czy – jak
sam to później określił – „powieścią szpiegowską”. Co więcej sensacyjna
akcja„Dalekiejprzygody”toczysięnienaDzikimZachodzie,lecznapolskim
statku,napolskimBałtykuinapolskimlądzie!
Dla tych z Państwa, którzy czytali powieści westernowe, interesujące
zapewnebędzieporównaniestylówliterackich.„Dalekąprzygodę”Wiesław
Wernic napisał w wieku 27 lat. Pióro miał zawsze świetne, bo wrodzony
talentliterackikultywowałodczasówgimnazjalnychikształtowałgoprzez
całe życie jako dziennikarz. W „Dalekiej przygodzie” widać wyraźnie
młodzieńczą, romantyczną nutę oraz niespotykaną w późniejszej twórczości
autora „Tropów wiodących przez prerię” fascynację płcią piękną w osobie
tajemniczejbohaterki.
Cały tekst oryginału starannie skopiowałem, dla oddania uroku tamtych
lat zachowując „przedwojenną” składnię i stylistykę oraz niektóre
nieużywane dziś nazwy, jak „Helsingfors” – obecnie „Helsinki”, Rewel –
współcześnie Tallinn czy „portcygar” – papierośnica. Uaktualniłem jedynie
ortografię–np.„linia”zamiast„linja”czy„otym”zamiast„otem”.
Pragnę
ogromnie
podziękować
panu
Rafałowi
Skrzypczakowi,
założycielowiportaluwww.wernic.plzazdobycieunikatowegoegzemplarza
„Dalekiejprzygody”z1933roku.
Pozostajemitylkożyczyćczytelnikomfascynującejlektury.
DominikWernic
Montreal,grudzień2016
PROLOG
Wody Morza Bałtyckiego są jasnozielone, kiedy w upalne południe słońce
odbijasięjaskrawonagrzbietachpienistychfal.
Wody Morza Bałtyckiego są ciemnoniebieskie, kiedy różowy zachód
żegnadzieńostatnimismugamiuciekającegoświatła.
WodyMorzaBałtyckiegosączarneisrebrne,srebrno-czarne,kiedynastaje
księżycowapełniaiwciszęnocyustawiczniewpadagrzmotfal.
Woda walczy z lądem, białe języki wilgoci suną przez drobny piasek
wybrzeża. A wśród tej nocy księżycowej, raz po raz, nad linią horyzontu,
błyskazłotaliniaświatła.Błyskaigaśnie,iznowudalekipromieńwybiega
odstronylądu.
TolatarniawRozewiu.
Przed stu pięćdziesięciu laty wzniesiona budowla morska teraz całą siłą
motorówSchuckertawysyławdalzbawczesygnały.
Akiedymgłazawiśnienadmorzemilądem,abłyskielektrycznychlamp
napróżnostarająsięprzedrzećbiałązasłonę,cominutęrozlegasiędonośny
głossyrenyiprostujądrogitransoceanicznychstatków.
Podczas letnich nocy od brzegów półwyspu, tam gdzie Hel i Jastarnia
błyskajądrobnymiognikamiświateł,biegnieponadgrzbietamifalipoprzez
szumłagodnegowiatruprzytłumionygłosmuzyki.
W ciepłe noce od lądu bucha zapach leśnej żywicy. Karłowate sosny,
troskliwie zasadzone w wąskim przesmyku Kuźnic, trzaskają tajemniczo
gałęziami, a czasem poprzez pogrążony w sennym mroku półwysep
przemknieoświetlonywążwagonów.
POLSKIEMORZE.
Sto trzydzieści pięć kilometrów żółto-zielonego wybrzeża, od ujścia
leniwej Piaśnicy aż do Kolebek. A ze środka tego postrzępionego pasa
piaskówilesistychwzgórzwybiegająszaregładzinyłamaczyfal.
GDYNIA.
Falapełnegomorza,odbitaodrewnianypomostprzystanihelskiej,wpada
na spokojne wody zatoki, liże mokrym językiem burty rybackich kutrów,
zgromadzonych w Pucku, i ostatkiem rozpędu wbiega do portowych
basenów, żeby znieruchomieć, zamienić się w gładką płaszczyznę ciemnej
wody.Aletutajniedająjejdługoodpocząć.
Czarny,przysadzisty,pękatyholowniksapiegłośnoistalowąśrubąmłóci
toń. Poruszona woda pluszcze niespokojnie nad wysokim nabrzeżem
iwyrzucafalespodrufyholowanegookrętu,pędzijepozaobrębawanportu,
pozahelskicypel.
Rośnieipotężniejefalanaotwartymmorzu.
Przycicha na śluzach Kanału Kilońskiego, żeby nowych sił nabrać
od porywistych wiatrów Morza Północnego i obiegłszy pół świata, spocząć
gdzieśnazłotympiaskukoralowegoatolu.
Tam, podczas nocy parnej i gorącej, pod srebrnym Krzyżem Południa,
wcichympluskuwodyzdradzasamotnympalmomtajemnicebiałychnocy
polskiego wybrzeża i tajemnice wiatru, który zgania dymy znad kominów
domostwRewy,Rzucewa,Kossakowa,PierwoszyniRozewia.
Na grzbiecie takiej fali wyjeżdżała z wojennych portów Polska Armada
Morska, a dziś ta sama fala niesie na swych barkach szaro-błękitne,
podłużneigładkieokrętywojenne,wielkieparowceiżaglowebarki.
Ta sama fala tłucze o skaliste wybrzeża zachodniej Afryki i przynosi
pionierompolskiegoosadnictwapozdrowieniazestaregokraju.
Tasamafalapluszczerozgłośnienawybrzeżachnowegokontynentu,tam
gdzie jasnowłosy i niebieskooki chłop uprawia żyzne pola w słonecznej
Paranie.
Tasamafalawitapolskichłowcówwielorybówuwrótpiekielnejbramy–
przylądkaHorniopuszczonejTierradelFuego–ZiemiOgnistej.
Gdziejestląd,naktórymniestanęłabymocnastopaPolaka?
Algier i Egipt, Angola i Przylądek Dobrej Nadziei. Doliny Amazonki,
MissisipiiskutegolodemYukonu.PołudniowaAfrykaipółnocnaAmeryka.
WsiepolskiewBrazylii,wMontaniiperuwiańskiej,wStanach,Kanadzie,
wAzjiMniejszej.KoloniapolskawCharbinie,wSydney,wSzanghaju...
Setkiosiedli,rozrzuconychpocałymświecie.
Setki nazwisk podróżników narodu, który, jakby na ironię losu, rzadko
kiedyinteresowałsięsprawamimorza,tejbramyszerokiegoświata.
Trzeba było ziemię przejść wszerz i wzdłuż, przewędrować oceany, pod
obcą służąc banderą, żeby po latach, wzgardzony i zapomniany Bałtyk
nanowopocząłobmywaćpółnocnegranicemłodegopaństwa.
Awówczaspoczęłysiędziaćrzeczydziwne.
Wzdłuż całego Półwyspu Helskiego pojawiają się parowe kafary
ipogłębiarki.Wbijająmocnepaleiwyrzucajązamulonypiasekwnędznych
iopuszczonychprzystaniachHeluiPucka.
HucząrozgłośnienapiaszczystychławicachJastarni.
NazapomnianymprzezBogailudzi,opuszczonymkącieświata,zjawiają
siębrygadyrobotników.
Staloweszynyłącząuśpionewioskirybackiezcentrumkraju.
Długie pociągi dudnią dniem i nocą, a blaskom oświetlonych okien
wagonówwtórująbłyskilatarńnaHeluiRozewiu.
Ludy rojnego Mazowsza, żyznych Kujaw, zadumanej nad przeszłością
ziemikrakowskiejciągnąnasłonecznewybrzeże,napiaski,diunyiosypiska,
żeby piersi napełnić nowym oddechem, oddechem morza, zapachem soli
izielonychwodorostów.
AnadZatokąGdańską,wmiejscu,gdzieodwiekówznajdowałasięgłusza
i pustka, i jedna tylko wioska pod nazwą Gdynia, rozsiadła się nad
nieruchomą taflą wody, wyrasta jak spod ziemi miasto i port pełen
dymiących kominów, zgrzytu kranów węglowych i hurgotu elektrycznych
wind.
SpełniasięsenWładysławowy,marzenieStefanaBatorego,tęsknotaJana
HenrykaDąbrowskiego,proroczawizjaStefanaŻeromskiego.
Spełniasięsenomorzu.
Wieczorem, kiedy słońce zachodzi, a wiatr wzmaga się i pędzi wełniaste
grzywybałwanównaławypodsypiskWielkiejWsi,Chałup,JastarniiBoru,
w plusku wody i szeleście drzew, ziemia i morze opowiadają o lądach
dalekichibłękitnychoceanach.
WIATRODMORZA,WIATRODMORZA!...
WiejenamwtwarziszumigłosemDALEKIEJPRZYGODY.
I.
Byłojużdobrzepopółnocy,kiedyportgdyńskiopuściłśrednichrozmiarów
frachtowiec–s/s„Robot”.
Światła awanportu goniły odpływający statek, oddając go niejako
blaskommorskiejlatarninaHelu.
Kapitan Borkowicz zaklął dosadnie, kiedy przyszedł go zmienić pierwszy
oficerokrętowy.Spóźnilisięconajmniejodwiegodziny.
–Północnywschód,kuwschodowi–rzucił,schodzączmostku.
– Północny wschód, ku wschodowi – odbrzmiał z góry spokojny głos
porucznika.
Borkowiczoparłsięoporęczschodków.
–Pięknanoc–zagadałdoniegozesrebrzystegomrokuczyjśgłos.
–Pięknanoc–powtórzył,podchodzącdoburty.
Zwyżyngórnegopokładuwidaćbyłomigocącegwiazdyciemnegonieba.
BiałekółkawidniaływkierunkuGdyni,anadmiastemunosiłasięróżowa
łuna.
–Jakżeżcisiętowszystkopodoba?
StanisławStempkowski,jedynypodróżnyczarnegofrachtowca,zaśmiałsię
cicho.
–Bajecznie.Czekamtylko,żebysięukazałwążmorski.
–Takiedziwadłarodząsiętylkoprzybiurkachredakcyjnych.
Stempkowskizaśmiałsięporazdrugi,sambyłdziennikarzem.
–Chociaż,ktowie...najakimtlepowstałatabajka?
–Natleletniejposuchyibrakuinnychpomysłów.
–Ktowie?Wszystkiemożliwościistniejąnamorzach...
– ...i na lądzie – dokończył szybko Stempkowski. – Ciekaw jestem,
cozamożliwościistniejąnatakimskromnymjeziorkujakBałtyk?
–Och,mówisztak,jakbyścałeżyciespędziłconajmniej,no...naPacyfiku.
Dolicha,ijabędękiedyśkapitanemwielkiejżeglugi.
– Polecam się pamięci. Nocami śni mi się Buenos Aires i Wyspy
Hawajskie.
–Skromnewymagania.
–Chcębyćuczestnikiemjakiejśdalekiejprzygody.
–Utopićmożnasięitutaj.
Stempkowskiparsknąłśmiechem.
–Nawetiwwannie,alenieotymmyślałem.
Gdzieś z boku zamigotały ostre błyski reflektorów. Syrena „Robota”
rozdarłanocnąciszęswymprzeraźliwymkrzykiem.
–Coto?
Borkowicz wpatrzył się w mrok. W blasku księżyca przesunęły się cicho
dwieszaresylwetkiokrętów.
– Dywizjon kontrtorpedowców – powiedział po chwili wahania. –
WyjechalizOksywia,pewnienanocnećwiczenia.
–„Wicher”i„Burza”–zauważyłdziennikarz.
–Tak.Pędząjakprawdziwywicheriburza.
Czarniejsze od nocy pióropusze dymu zdawały się dosięgać księżycowej
tarczy. Borkowicz zapalił papierosa. Złoty ognik drgał nerwowo
wzaciśniętychustach.
–Jakośdzisiajspokojnie.
– Pogodna noc, ale poczekaj, jak wypłyniemy na otwarte morze. To
wszystkotojeszczezatoka.TamHel...
Rękakapitanazakręciławpowietrzupółkole.
–Małotego.
–Czego?
–Wybrzeża.Itakieubogie.
–Alebędziebogate.Jużsiębogaci.Handelrybnysięrozwija,apozatym
Gdyniarośniejaknadrożdżach.Pamiętamjeszczeteczasy,kiedywJastarni
Kaszubi musieli przed burzą wyjeżdżać na morze, żeby im łódek nie
porozwalało. Dzisiaj mają przystań, dobrą przystań. A kutry motorowe?
Zaniemieckichczasówniebyłoichwcale.Adzisiaj?
–DzisiajwyjeżdżamynapołówśledziażnaMorzePółnocne–dokończył
zaniegoStempkowski.
– Właśnie. Możemy być dumni z tego. Okrzyczana niemiecka kultura
zostawiła nam w spadku szmat odłogiem leżącej ziemi, pozbawionej dróg
ikolei.Tobyłozapomnianewybrzeże.Myztegorobimycuda.
–Kosztownecuda.
–Więcejniżtysiączneprocentyzyskównamdadzą.
–Toprawda.
Zamilkli na chwilę. Żaden szmer nie mącił śródpokładowej ciszy, tylko
gdzieś z wnętrza statku, poprzez grube wyloty wentylatorów, razem
zrozgrzanympowietrzemwypadałyprzytłumionegłosymaszyny.
Stempkowski,opartyobalustradęgórnegopokładu,widziałsiwąsmugę,
tużzarufąokrętu.
Wodabałwaniłasięwścieklepoduderzeniamiukrytychwjejgłębiśrub.
–Trzebaiśćspać.
–Aższkoda.
– Łatwo ci to mówić. Niestety, nie znajduję się tutaj dla podziwiania
gwiaździstych nocy. To ciężka orka być kapitanem. Cały romantyzm diabli
biorą,kiedyponieprzespanejnocyszczękaszzębaminarannymwietrze.
–Wyobrażamtosobie.
–Idziesz?
Stempkowskizlekkiemwestchnieniemoderwałsięodporęczy.
–Idę.Zawódmarynarzaprzedstawiamisięwbardzoróżowychkolorach.
–Pozorymylą.
Zeszlinadolnypokład.
– Byłbym dumny, gdyby pod mymi rozkazami znajdował się taki
pływającydom.
Borkowiczażdrgnął.
– Też porównanie! Mówisz rzeczywiście jak prawdziwy szczur lądowy,
cosiętyczydumy,toniemampoprostunaniączasu.
Zamilkli na chwilę. Znajdowali się w mrocznym korytarzu, tuż przed
drzwiamikapitańskiejkajuty.Szczęknęłaokrągłaklamka.
–Nareszciejesteś,kapitanie!Nudziłamsięśmiertelnie.
Miękki, melodyjny głos zatrzymał ich na progu. Ciemności kabiny nie
pozwalałydostrzecczegokolwiek.
Słowazostaływypowiedzianepoangielsku,alezrozumielijedoskonale.
Stempkowski odetchnął głęboko, jak człowiek przygotowujący się
dozanurkowaniawmorskągłębinę.
–Cóżto,kobietywoziszzesobą?Nicmiotymniemówiłeś–powiedział
szeptem.
–NiechmnieBóguchowa...
Lekkiokrzykdobyłsięzwnętrzakabiny.
–Gdziejestkapitan?
–Jajestemkapitanem–wyrzuciłzsiebieBorkowicziwkroczyłdokajuty.
–Pan?
Drugi
okrzyk,
pełen
przestrachu,
skłonił
Stempkowskiego
doprzekroczeniaprogu.
–Skądpanisiętuznalazła?
–MójBoże...–cichewestchnieniewybiegłozniewidocznychust.–Chcę
sięwidziećzpanemLubitschem,czyniejestjużkapitanemnatymokręcie?
–Nigdynimniebył.
–Jakto?
Zapadłokłopotliwemilczenie.
– Nigdy nim nie był – powtórzył po chwili Borkowicz. – Pani się chyba
pomyliła.
–Czyżnieznajdujęsięna„Wikingu”?
Stempkowskiodetchnął,jakgdybywielkiciężarspadłmuzpiersi.
– Jest pani na statku transportowym „Robot” Północno-Wschodniej Linii
Żeglugi–powiedziałszybko,uprzedziwszykapitana.
–Panżartuje...
–Niemiałobytożadnegosensu.
–Dobrze,ale...ale...–głosmówiącejzałamałsięnagleiucichł.
– A cóż to za nieprawdopodobna historia – wytchnął dziennikarz. – Nic
ztegonierozumiem.
–Jarównież.
Borkowskinamacałwciemnościachgładkąpółkulęwyłącznikaimleczne
światłozabłysłoustropukabiny.Zamrugalioczami.
W tej samej chwili ukryty we wnętrzu statku dyżurny mechanik, bez
kurtki, z odwiniętymi rękawami koszuli, stoi przed półokrągłą tarczą
wewnętrznegotelegrafu.
Wprzedzialemaszyndudniągładkietłoki,ciepłaoliważółtymikroplami
spadanablachępodłogi.
W czarnej kotłowni fala gorąca bije od rozgrzanych pieców. Co trzy
minutyotwierająsięprostokątnedrzwiczkipalenisk.Czerwonyżaroświetla
spocone twarze palaczy. Sypie się węgiel z wielkich łopat. Osiem
wentylatorów dmucha strumieniami chłodnego powietrza. Mosiężne
manometryczuwająnadciśnieniempary.
W tej samej chwili pierwszy porucznik tkwi na kapitańskim mostku
zewzrokiemskierowanymwmrokipółgłosemrzucasweuwagisternikowi.
Wtejsamejchwilidrugioficerprzeżywasennemarzeniawswejwłasnej
koi.
Iniktotymniewieinikttegonierozumie,żerazemzbłyskiemmatowej
lampywkapitańskiejkajucienapokład„Robota”,transportowcaPółnocno-
WschodniejLiniiŻeglugi(Gdynia–Ryga–Rewel–Helsingfors),wkroczyła
tajemnica.Tajemnicanieznanejkobiety.
Kim jest właścicielka ceratowego płaszcza, niedbale rzuconego na poręcz
ciężkiego,dębowegokrzesła?
Jakiezagadkikryjąwsobiebłyszcząceźreniceczarnychoczu?
Jakiemyśliskupiłysięzazasłonągładkiegoczoła?
Jakiesłowawypowiedzączerwone,mocnozarysowaneusta?
Borkowiczprzesunąłrękąpooczach,apotemskłoniłsięsztywno.
Nieznajoma zerwała się z fotela. Jej wzrok przenosił się niespokojnie
ztwarzynatwarzstojącychprzedniąmężczyzn.
–Gdziejajestem?–wykrzyknęłapochwili.–PrzecieżkapitanLubitsch...
jakjasiętudostałam?
– To nas samych ciekawi. Niech się pani nie denerwuje. Jakoś to
wyjaśnimy.
–Dokądjedziemy?
–DoHelsingforsu.
Opadła z powrotem na krzesło i ukryła twarz w dłoniach. Borkowicz
iStempkowskipopatrzylinasiebiezdziwionymwzrokiem.
–Myślę,żeniemapowodudorozpaczy–zauważyłłagodniedziennikarz.
Podniosłagłowęiobrzuciłagobadawczymspojrzeniem.
– Oczywiście – dodał Borkowicz – ale niech nam pani powie, w jaki
sposób znalazła się w tej kabinie. Mam prawo domagać się tego od pani.
Jestemkapitanem„Robota”.
–Atamtenpan?–wyrwałosięjejnagle.–Niewyglądanamarynarza.
GłębokazmarszczkaprzecięłanachwilęczołoBorkowicza.
– Ten pan jest moim dobrym kolegą – powiedział powoli – i jedynym
pasażeremtransportowca,alejeżelipanisobieżyczy...
–Och,nie.Źlemniepanzrozumiał.Tylkoże...japanównieznami...
–Niepotrzebujesiępanilękaćczegokolwiek.
–Miałampłynąćna„Wikingu”–powiedziałanieznajoma.
Borkowicz kiwnął głową. W porcie gdyńskim na nabrzeżu szwedzkim
„Wiking” był przycumowany tuż obok „Robota”. „Wiking” był gdańskim
transportowcem o tym samym prawie tonażu co „Robot” i ostatecznie
możnabyłosiępomylić,alewyglądałotodośćdziwnie.
– Na pokładzie nie spotkałam żywej duszy i... panowie zapewne nie
uwierzą,alerozkładkabinjesttutajtakisam.
–Zabawnahistoria.
–Copanzemnązrobi,kapitanie?
–Dokądpanimiałajechać?
–DoKopenhagi.
–Tozupełnieniewtymkierunku.
–Czybypanniemógł,kapitanie...
Niedokończyłazdania.
–Słuchampanią.
–Czybypanniemógł...Gdyniajestjeszczetakblisko.
Lekki cień uśmiechu przemknął po twarzy Stempkowskiego. Borkowicz
przeczącopotrząsnąłgłową.
– To wykluczone. Jesteśmy spóźnieni o dwie godziny, a poza tym
wprowadzaćokrętdoportudlajednejosobytozbytkosztowne.
–AleprzecieżjaniemogęjechaćdoHelsingforsu!
Borkowiczbezradnierozłożyłręce.
–Jeżelirankiemspotkamyjakiśstatek...
– To będzie za późno – powiedziała, kładąc dłonie na blacie stołu. –
„Wiking”odpływadzisiejszejnocy.
–MapanidozałatwieniajakąśterminowąsprawęwKopenhadze?
–Tak.Śpieszymisiębardzo.
–Szkoda,bojatylkotylemogędlapanizrobić.Itoniewnocy.Wnocy
byłobyzbyttrudno.Ateraz...
Przysunąłsobiekrzesło.
– Czy posiada pani jakiś dowód tożsamości? Moim obowiązkiem jest
zażądaćgoodpani.
–Oczywiście.
Spod ceratowego płaszcza wydobyła małą, z krokodylej skóry zrobioną
torebkę.Cichotrzasnąłmalutkizamek.
–Proszę.
Dziennikarz nachylił się nad Borkowiczem i spojrzał mu przez ramię.
Zaszeleściłykartkipapieru,azkartektychwynikłarzeczoczywista,żepani
Alicja Wedwood jest obywatelką angielską, że przyjechała do Polski przed
trzema miesiącami, a duńska wiza, zamykająca długi szereg kolorowych
pieczęci,świadczyłaoprawdziwościjejzamiarówudaniasiędoKopenhagi.
– Wszystko w porządku – zawyrokował kapitan. – Paszport tymczasem
zatrzymuję. Zwrócę go pani przed opuszczeniem „Robota”. Takie mamy
przepisy.
Skinęłagłowąnaznakzgody.
–Zasadniczonieprzewozimypodróżnych.–Widzącjejpytającespojrzenie,
zwrócone w stronę dziennikarza, dodał szybko – Ten pan jest wyjątkiem.
Pan Stempkowski, redaktor „Wiadomości Codziennych” – przedstawił go,
uśmiechającsięnieznacznie.
Dziennikarzuścisnąłlekkowyciągniętąkuniemudłoń.
–Czypanipali?–zapytał.
–Owszem.
–Dziwnaprzygodaspotkałapanią–powiedział,otwierającpapierośnicę.
–Ikłopotliwa–dorzuciłkapitan,szczękajączapalniczką.
–Dziękuję.Acopanwozikapitanie?
– Co popadnie. Przeważnie ładunki drobnicowe. Obecnie cukier i ryż
złuszczarnigdyńskiej.
–PięknajesttawaszaGdynia.Takanowa,ażpachnieświeżością.
–Długopanibawiławniej.
–Byłamkilkarazy.Ostatnioprawietydzień.
–AjakiewrażeniawywozipanizPolski?–zagadnąłStempkowski.
– Bardzo miłe. – Uśmiech pojawił się na jej ustach. – Bardzo miłe –
powtórzyła.–WGdańskumieszkamojadalszarodzina.
–O!Topanitutejsza.
Wybuchnęładźwięcznymśmiechem.
–Atak.Mojakuzynkawyszłazamążzagdańszczanina.
–Polaka?
–Nie.Niemca.KapitanLubitschjestbratemjejmęża.Otoprzyczyna,dla
której tak bezceremonialnie weszłam na pokład tego statku, sądząc, że to
„Wiking”.
–Innymisłowy,wszystkiemuwinnestosunkirodzinne.
–Wpewnejmierzetak.–Uśmiechpojawiłsięnajejustach.
–Zapewneodbywałapaniczęstomorskiepodróże?
–Bardzoczęsto,aleniespotkałomniejeszczenigdynicpodobnego.
–Miejmynadzieję,żeskończysięwszystkodobrze.
Uśmiechzniknąłzjejtwarzy.
–BiednyHans,musisiębardzoniepokoić.Paniekapitanie–zwróciłasię
doBorkowicza–chcępanaocośpoprosić.
–Służępani.
–Mapanradiotelegrafnastatku?
– Na wszystkich okrętach naszej linii znajdują się aparaty nadawczo-
odbiorcze.
Lekkiodcieńdumyzabrzmiałwgłosiekapitana.
–Toświetnie–ucieszyłasię.–Czyniemógłbypannadaćdepeszy?
–Dokąd?
– Do... może do Gdyni, chyba że „Wiking” już wypłynął z portu. Ale to
przecieżwszystkojedno.
–Możemyspróbować.Czypanisobieżyczyzaraz?
–Otak,kapitanie.Natychmiast,jeżelipanłaskaw.
–Proszęwtakimraziepodaćmijejtreść.
Przysunął jej ćwiartkę papieru. Zamyśliła się chwilę, a potem poczęła
szybkopisać.
Borkowicz badawczo przyglądał się konturom pochylonej głowy. Jakieś
dalekiewspomnienianasuwałymusięnatarczywie.
Czyżbyjużwidziałkiedyśtękobietę?
Chybaprzypadkiem.Chybaprzelotnie.
Alekiedy?
Czypodczasostatnichtrzechmiesięcy?
Nie,niemożliwe.
Angielkaoczarnychoczachiczarnychwłosach.Czyżbyjąznał?Przesunął
rękąpoczole.
Z chaosu skłębionych myśli począł wysnuwać się drobny, nieuchwytny
wątek.
– Stasiek – powiedział po polsku – znasz sprawę Stanisławskiego.
Mówiłemcikiedyśonim.
Stempkowskidrgnął.
–Pamiętam–powiedział–ale...
Jakaś myśl nagła nie pozwoliła mu dokończyć słowa. Jego oczy
skierowałysięnapostaćpiszącej.
–Sądzisz,żeto...
–Ona–szepnąłkapitaniostrzegawczopołożyłpalecnaustach.
– O Boże... – Blade westchnienie wypadło z piersi dziennikarza. – Jesteś
pewien?
Borkowiczporazdrugipołożyłpalecnaustach.
II.
–...noi...?
–Zastrzeliłsię.
W pokoju zapanowało przykre milczenie. Z brzegu dolatywał odgłos
wielkiej fali, bijącej o kamienne molo. Przez okno widać było daleką
przestrzeńmorza,nakrytączarnymipłatamiciężkichchmur.
Szara cisza rozprzędła się w powietrzu. Była godzina czwarta, a robiło się
jużcorazciemniej,mimolataidługiegodnia.
–Będzieburza.
Sylwetkawartującegomarynarzaprzesunęłasiępodoknem.
Stanisławski zabił się wczoraj wieczorem w Tczewie, w osiem godzin
popowrociezGdyni,nagodzinęprzedkońcemurlopu.
Siedzieli teraz we trzech naokoło prostokątnego stołu, przy którym
opracowywano tyle projektów i planów na przyszłość i tyle razy cztery
męskiegłosyspierałysięoważneinajważniejszekwestie.Obecnieczwarte
krzesło stało puste i nic już nie mogły pomóc najśmielsze plany
izamierzenia.
Stanisławski się zastrzelił. Borkowicz przyjechał z Tczewa przed chwilą.
Wpadł tutaj prosto ze stacji i tak jak stał – w płaszczu, czapce i brązowych
rękawiczkach,począłopowiadaćzeschłymiustami,ściśniętymgardłem.
–Inicniezostawił!Żadnychpapierów,listu,kartki?
– Nic, nic... Po prostu nie rozumiem, nie wiem... Jakaś tam komisja bada
teraz,ale...
–Co„ale”...?
–Jeżelijaniewiem,toczegóżonisiędowiedzą?
–Ba,trzebabyłoprzyjechaćwcześniej.
Borkowiczszerokootworzyłoczy.
–Wiecie?Cowiecie?Długi?Weksle?Przecieżwkartyniegrał.
BolesławRoth,poruczniknatorpedowcu„Sęp”,poruszyłsięniespokojnie
istłumionymgłosemrzuciłnapokójtrzydźwięcznelitery:
–Ona!
–Trudnouwierzyć.
–Ajednakstałosięiniktnicnatonieporadzi.
–Ktotobył?
–Angielka.
Borkowiczoparłsięostół.
–Skąd?
– Nikt tego nie wie. Nie znamy nawet jej nazwiska. Jakaś tajemnicza
osoba.
–No,dobrze,aleprzecieżStanisławski...
–Nielubiłoniejmówić.
–Aledlaczego,dlaczego?
Dwie ciężkie krople deszczu spadły na szybę okna, morze tężało coraz
bardziej, ciężkie i nieruchliwe, błyszczące jak płaszczyzna roztopionego
ołowiu. Między szumem wiatru, szarpiącego gałęzie samotnego drzewa
plątałysięurywkizdań,sylabysłów.
W ciemnym pokoju ze zwięzłego opowiadania porucznika Rotha
wyrastała smukła sylwetka kobiety o czarnych włosach i białych rękach.
Szybki, niespodziewany przebieg zdarzeń, drobnych i nieuchwytnych dla
ludzi obcych, wielkich i znaczących dla niego. Bo łatwo chyba zgadnąć,
cozaszłomiędzyniąiStanisławskim,cozajśćmusiałoiprzyśpieszyćkoniec
rozpaczliwy.
Bohaterowie powieści Londona, nieustępliwi i ostrzy, jak stalowe klingi
myśliwskich noży, mogli istnieć tylko wśród białych mrozów dalekiej
Alaski. Stanisławski nie był bohaterem powieści Londona. Zapewne
powiedziałjejwszystkoi...ustąpił.
Tylkotylewiemyitylkotylemożemysiędomyślać.
Borkowiczzerwałsięzkrzesła.
–Dlaczegoboimysięrzeczcałąnazwaćpoimieniu?
Wmrokuzłotenaszywkizaledwieuwidaczniałysięnagranatowejkurtce.
–Przecieżtojestzwykłazbrodnia.
Spojrzelinańzdziwieni.
–No,tak.Dużojestdrógdlauratowaniażycialudzkiego.Gdybychciała,
znalazłabytaką.Mówicie,żetoniemożliwe?Jawtoniewierzę.
– Nic nie mówimy, nic nie mówimy... Pierwszy raz w życiu nie bronię
kobiety...
–Więcniktzwasjejniezna?
–Nikt.Widzieliśmyjąwszystkiegokilkarazy.
–Alektotojest?
ZacałąodpowiedźRothwzruszyłramionamiirozłożyłbezradnieręce.
–Należałobytęrzeczzbadać.
–Niesądzę.GdybyStanisławskiżył,niezgodziłbysięnato.Uszanujmy
jegowolę.
–Jakchcecie.
CichewestchnieniewybiegłozpiersiBorkowicza:
–Szkodachłopa.
Rothzabębniłpalcamiposzybie.
–Łódka!
Podeszlidookna.
–Gdzie?Nicniewidzę.
W wąskich szkłach lornetki zamajaczyła trójkątna sylwetka żagla. Łódka
na morzu, przed burzą. Daleki maszt chwiał się nerwowo na wszystkie
strony.
Pochwilowejciszywielkafalarosłaciągle.Oślepiającastrzałabłyskawicy
znikłazahoryzontem.Żagielskryłsięzapienistymwałemwody.Ukazałsię
znowu.Jeszczerazzasłoniłagofalaijeszczeraz.
Ukazywał się i znikał w przerwach kilku sekund. Potem przerwy były
coraz dłuższe, coraz wolniej wyłaniała się z wody nieznana łódka.
Trzykrotniezabłysłoświatło.
Razem rzucili się do wyjścia. Przebiegli sień. Pod naporem wiatru
odskoczyły frontowe drzwi. Gęsty tuman kurzu obsypał ich suchymi
ziarnkamipiasku.Borkowiczniemógłzłapaćoddechu.Zacząłkaszleć.
Wicherzadąłzewzmocnionąsiłą.Kilkasetmetrówdalejwzburzonemorze
zalewałowybrzeżedługimijęzykamiwilgoci.
–Prędzej,prędzej!
GłosRothazginąłwprzeciągłymgrzmocie.
Dopadlibrzegu.
Brzęknąłzardzewiałyłańcuchlakierowanejmotorówki.
–Prędzej,prędzej!
Stalowe oczka łańcucha ześlizgnęły się po drewnianym słupie
tymczasowej przystani. Ciepła woda chlusnęła na gładkie schodki.
Borkowicz przekręcił koło sterowe. Motor cicho zawarczał i biała smuga
piany wytrysła za śrubą. Przemknęli wzdłuż brzegu. Łódź zatoczyła szeroki
łukobokszarychzrębówkamiennegomolo.
Roth, oparty o błyszczącą balustradę, szarpał się bezustannie z wiatrem
usiłującymzwalićgoznóg.
Razdęłozzachodu,razzewschodu.
Po ciszy, trwającej sekundę, gwałtowny prąd powietrza nadlatywał
znajmniejspodziewanejstrony.
Szarzyńskiodkilkuchwilgoniłzakłębemgrubejliny,latającejtuitam,
odburtydoburty,zprzodunatył.
Im dalej od brzegu, tym bardziej rosła fala. Drobne kałuże wody
bełkotałypowybitychlinoleumdeskach.
Roth, ze skaczącą w ręku lornetką, śledził trójkąt dalekiego żagla. Ciągle
jeszcze trzymał się na powierzchni wysoki maszt, chociaż chwilami prawie
żekładłsięnafale.
Nieustępliwy szpic molo przemknął po prawej ręce. Wypłynęli
naotwartąprzestrzeń.Wtejchwilikilkanaściekubłówsłonejwodyprzelało
sięnadburtą.
–Motorzaleje!
Borkowicz krzyczał coś, ale nic nie było słychać. Grzmoty następowały
jedenpodrugim.
Żółtofioletowe ognie zapalały się raz po raz. Niebo i morze przybrały
jednakowąbarwę,zlewałysięzsobąwczarnąpłaszczyznę.Wśródciągłych
błyskawiclunęłyzchmurgęstestrugideszczu.
–Niewidzę!
Rothprzecierałciąglemokreszkła.
–Nicniewidzę!
Drżąca ściana wisiała dokoła spadzistego daszku łodzi, Szarzyński
nachylającsięnadgłowąBorkowicza,krzyczałresztkamigłosu:
–Nicniewidać!Walprosto!Walprosto!
Motor zadudnił ze zdwojoną siłą. Rozkołysania fal wzmogły się. Staczali
się z jednej bruzdy w drugą bruzdę wodną, zachrypnięci, zziajani, mokrzy
izmarznięcidoszpikukości.
Przeszłojeszczepięćminut.
Nagle Borkowicz przekręcił gwałtownie sterowe koło. Gdzieś z boku
wyjrzaładrewnianaburtarybackiejłodzi.Strzępyżaglawisiałybezładnie.
–Uwaga!
Szarzyński już wiązał linę. W tej chwili znaleźli się na grzbiecie fali,
rybacka łódź spłynęła w bruzdę. Czarny wąż liny przeciął powietrze.
Błyskawicarozjaśniłamrok.
–Toona!–krzyknąłRothnaduchemBorkowicza.
–Przywiązali!Zawracaj!
Smukły kadłub motorówki przerżnął fale. Lina się wyprężyła, ale nie
pękła.
–Toona!–krzyczałRoth–trzyosoby...dwiekobiety,rybak...
Poprzezścianęwodyniebyłowidaćsąsiedniejłodzi.Rwaliteraznaprzód
całąsiłą.
Spokojniejsze rzuty fal zasygnalizowały bliskość zbawczego molo. Deszcz
zmniejszyłsię.Liniabrzegustawałasięcorazwyraźniejsza.
Jeszcze300metrów,jeszcze200,100,50...
Motorzamilkł.Borkowiczwyskoczyłnabelkęprzystani.Drewnianydziób
barkizgrzytnąłnałańcuchu.
W tyle łodzi siedziały dwie kobiety w jasnych sukniach, bez kapeluszy.
Jednaznichmiałaczarnewłosy.
–Toona–pomyślałBorkowicz,zaplątująclinęwmisternywęzeł.
Jasnesuknie,poszarpaneimokre,pobrudzonebyłyczerwonymiplamami
rdzy.Zbiałychpantofelkówkapałydrobnkroplewody.
–Doprawdyniewiem,jakpanomdziękować...
Cudzoziemskie słowa wstrząsnęły Borkowiczem, jak elektryczna iskra.
Angielka!Rothsięniemylił!
Podniósłgłowę.Czarnewłosy,półokrągłełukiczarnychbrwi.Koloroczu?
Niemógłsobiedokładnietegouprzytomnićwciągujednejsekundy.
–Och,głupstwo...
– Ładne głupstwo... – zaśmiała się dźwięcznym głosem. – Przecież tu
chodziłoożycie...
–...ożycie.
Teraz dopiero zrozumiał Borkowicz, dlaczego do tej pory nie przedstawił
się i dlaczego obaj koledzy zamiast podejść, zawzięcie coś majstrowali przy
motorówce.
Znowu się ściemniło. Trójkąt błyskawicy przerżnął chmury. W tym
oślepiającymbłyskudojrzałBorkowiczwyciągniętąkuniemubiałą,gładką
rękę. Cofnął się o krok i opanowując przygniatające dudnienie grzmotu,
zrzuciłzsiebieciężar:
–Stanisławskizabiłsięwczoraj...
III.
Minęłokilkalat.
Porucznik Roth dostał przydział na kontrtorpedowcu „Wicher”. Szarzyński
pływał pod banderą linii „Gdynia – Ameryka”, a Borkowicz został
kapitanem„Robota”.
NakrótkoprzedtąnominacjązapoznałsięzeStempkowskim.Byćmoże,
żewStempkowskimpodświadomietkwiładusza„wilkamorskiego”,lubteż
Borkowicz czuł słabość do reporterki. Dość że przelotna, zdawałoby się,
znajomośćprzemieniłasięwprzyjaźń.
Dwukrotnie jeździł Stempkowski do Sztokholmu, a raz do Rewla,
boBorkowicz,mimożebyłkapitanemzwykłegofrachtowca,posiadałjakiś
dziwny wpływ na swych chlebodawców i zawsze potrafił uzyskać
pozwolenienawzięcienapokładdodatkowegopasażera.
Czasem zresztą czynił to bez pozwolenia. Nic dziwnego. Jeżdżąc ciągle
wzdłużtychsamychrejsów,nudziłsięniekiedyśmiertelnie.
Któregoś burzliwego, jesiennego dnia, w przerwie między dwoma
wachtami,opowiedziałStempkowskiemuosamobójstwieswegokolegi.
Dziennikarz wysłuchał go uważnie, a potem zapytał tak, jak gdyby
odniechcenia:
–Zastanawiałemsięnadtymkilkakrotnie.
–I?...
–Inieznalazłemodpowiedzi.
– Skąd możesz wiedzieć, czy ona rzeczywiście była tak winną, jak ci się
wydaje?
–Tegowiedziećniemogę,alewtedyjatoczułem.Czułem,rozumiesz.
– Rozumiem to dobrze, ale... – Dziennikarz machnął ręką. – Widziałeś ją
jeszcze?
–Nie.Tobyłpierwszyiostatniraz.Mamnadzieję,żejejniezobaczęjuż
nigdy,azresztą...myślę,żebymjejjużniepoznał.Tylelat...awtedydzień
byłciemny,burzaibłyskawice...
–Aznaszjejnazwisko?
–Nie.
–Aimię?
–Nie.
–Toświetnie!Nigdyciętonieciekawiło?
–Cotupomożeciekawość?
–Słusznie.Należałojednakzająćsiębliżejtąsprawą.
–Poco?
Stempkowskiwzruszyłramionami.
–Byłośledztwo?
–Było.
–Ico?
–Bezwyników.Bezżadnychkonkretnychwyników.Możetoidobrze.
– Kto wie? Cudzoziemka romansująca z oficerem polskiej marynarki
wojennejtodlamniesprawatrochępodejrzana.
–Zdajecisię.Nietrzebaszukaćdziurywcałym.Możemaszirację?
–Napewnomamrację.
–AjednaktapaniprzyjeżdżającaażzAngliinapolskiewybrzeże...
–Możematukrewnych?
–Może,aletoniejestpewnikiem.
–MałocudzoziemcówprzyjeżdżadoPolski?
–Dużo,alewdanymwypadku...
–Dlamniejestrównieżrzecząprawdopodobną,żeonapracujewktórymś
zprzedstawicielstwdyplomatycznychStanówZjednoczonychlubAnglii.
–Toprawda.Irzeczywiścienigdyjejwięcejjużniespotkałeś?
–Nie.Jestemtegopewien,bosammimówiłeś,żebyśjejniepoznał.
Borkowiczporuszyłsięniespokojnienakrześle.
–Ech,pytaszmnietak,jakbyśprowadziłśledztwo.
Stempkowskiuśmiechnąłsięlekko.
–Wpewnymstopniutak,ponieważtahistoriaciekawimniemocno.
–Dlamniejestonatylkoprzykra.
–Dajmywięctemuspokój.
Borkowiczkiwnąłpotakującogłową.
Na tym rozmowa o tragicznym wypadku Stanisławskiego została
skończona. Tematu tego żaden z nich więcej już nie poruszał i zdawało się,
żewszystkopochłoniemgłaludzkiejniepamięci.
Takminąłrokjeszcze.
WzimieBorkowiczbawiłnaurlopiewWarszawie,awczesnąjużwiosną
począłzasypywaćStempkowskiegolistami,proponującmumałąwycieczkę
doHelsingforsu.
Dopiero jednak w lipcu mógł dziennikarz zdecydować się na wyjazd
do Gdyni. Przybył tam na trzy dni przed wyruszeniem „Robota” i prosto
zpociąguudałsięnanabrzeżeszwedzkie.
–Kapitanjest?
Porucznik Orcel, pierwszy oficer statku, prawie że dobry znajomy
Stempkowskiego,roześmiałsięradośnie.
–Nareszcie,panieredaktorze!Czekaliśmynapanajużodtygodnia.
–Cotamsłychaćnowego?
–Byczojest.Pogodajakwymarzona.Kiedyzagramywbrydża?
–Czekajpan,ledwiewszedłemnapokład.
Zadudniły schodki pod szybkimi krokami. Ze środkowej luki wyjrzała
głowaBorkowicza.
–O!Nareszcie.
–Nareszcie,nareszcie–przedrzeźniłStempkowski–wyobrażaszsobie,żeja
nicinnegoniemamdorobotypozawłóczeniemsiępomorzu.
–Wyobrażam,niewyobrażam,alewtakiupałszkodasiedziećwmieście.
–Dolicha,niekażdyjestmarynarzem.Kiedywyruszamy?
–Zatrzydni.
–Dopiero?
–Teraztocipilno.Nochodźmy.
–Głodnyjestemjakwilk.
–Iśpiący,co?
–Natozawszejeszczebędzieczas.
–Notochodźmydomiasta.
–Najpierwsięumyję.
Walizki Stempkowskiego wniesiono do kabiny kapitana, a w godzinę
późniejszlijużulicąPortowąwstronęKaszubskiegoPlacu.
IV.
–Proszę,kapitanie.
Podała mu białą ćwiartkę papieru. Borkowicz rzucił nań przelotnie
wzrokiem.
–Poniemiecku–zauważył,uśmiechającsięlekko.
–Czytosprawipanujakątrudność?
–Nie,proszępani.
–Hansniezrozumiałbyinaczej.
–Angielskiegorównieżniezna?–postawiłchytrepytanieStempkowski.
–Zna,alesłabo.
– To nie ma dla nas znaczenia – wtrącił Borkowicz. – Możemy posłać
depeszęiwniemieckimjęzyku.Chcepanibyćświadkiemtego?
–Jeżeliniebędęprzeszkadzać...
–Alecóżznowu.Proszępani...
Otworzyłdrzwikabiny.
Wionąłnanichchłodnymrokkorytarza.
–Tylkopięćkroków.Totu.
Zatrzymali się przed białym prostokątem drzwi. Szczęknęła klamka.
Zaspany telegrafista mrugał oczami. Wyraz zdziwienia odbił się na jego
twarzy. Kobieta na pokładzie „Robota” to była rzecz niesłychana.
Stempkowskiztrudemstłumiłśmiech.
–PanieWiórek,trzebanadaćtędepeszę.
–Takjest,kapitanie.
Białakartkaprzewędrowałazrąkdorąk.
–„Wiking”.KapitanLubitsch.Przezpomyłkędostałamsięna„Robota”...–
tłumaczył półgłosem telegrafista – ...wracam pierwszym napotkanym
okrętem,natychmiastalbozHelsingforsu.Alicja.
– Więc jednak ma pani zamiar jechać aż do Helsingforsu? – w głosie
Borkowiczazabrzmiałozdziwienie.
–Przecieżniewrzucimniepan,kapitanie,domorza.
– Może się tego pani nie obawiać, ale sądziłem, że się pani bardzo
śpieszy...
–Itakjestistotnie.Aleczypanmimożezagwarantowaćto,żespotkamy
okrętpłynącyakuratdoKopenhagialbodoGdyni?
–Zatoręczyćniemogę,alewedługwszelkiegoprawdopodobieństwa...
Zaśmiałasięgłośno.
–Wolępewnośćodprawdopodobieństwa.
–Niechpannadaje–zwróciłsiękapitandoWiórka.
Aparat począł sucho stukać. W kabinie zapanowało milczenie.
Stempkowskicofnąłsięwcieńispodokaobserwowałpostaćnieznajomej.
Więc to była realna przyczyna śmierci Stanisławskiego. Ta właśnie
Angielka, Alicja Wedwood, tajemnicza osoba, niespodziewana pasażerka
„Robota”. Co ją ciągnęło tutaj, na polskie wybrzeże? Co wprowadziło ją
napokładstatku?Omyłka?
Myśldziennikarzapracowałaintensywnie.
Wśród swej kilkunastoletniej działalności reporterskiej nie takie już
rozwiązywałzagadki.
CzyrzeczywiścieAlicjaWedwoodmiałakrewnychwGdańsku?
Czy...–kroplistypotzrosiłczołodziennikarza–...Stanisławskidlategosię
zabił,żenieprzyjęłajegooświadczyn?Czytylkodlatego?
Ileżtuwątpliwości!
–„Wiking”nieodpowiada,kapitanie.
Spokojny głos telegrafisty wyrwał Stempkowskiego z błędnego kręgu
rozmyślań.
–Nadawajpandepeszę.
Znowuzaterkotałaparat.
–Niemożemyzłapać„Wikinga”–powiedziałpoangielskuBorkowicz.
–Jakaszkoda.Aleniechpanspróbuje...
–Będziemypróbować.Nadasiędepeszę,możetrafidoadresata.
–Bardzopanudziękuję.
Borkowiczdrgnął,wtejchwiliprzypomniałsobiepewienburzliwydzień,
chropowatydzióbrybackiejłodzi,werżniętejwnadbrzeżnypiasek,isłowa:
–Doprawdyniewiem,jakpanomdziękować.
–Nadane,kapitanie–odezwałsięWiórek.
–Powtórzpancałątreśćjeszczedwarazy,amy...–spojrzenieBorkowicza
zatrzymałosiępytająconasylwetceAlicjiWedwood–...możemychybastąd
iść.
–Oczywiście.Zrobiłpanwszystko,cobyłowjegomocy.
–Myślę,żepanijestzmęczona.
–Trochę–powiedziała,mrużącsenneoczy.
Wyszli poza obręb światła lampki rzucającej jasny krąg na telegraficzny
aparat.
– Mam jedną kabinę zapasową – odezwał się kapitan, przestępując
wysoki próg. – Nie wiem tylko, czy będzie pani zadowolona, bo teraz,
ponocy,niewieledasięwniejzmienić.
–Togłupstwo,kapitanie,przecieżzmojejwinymapantylekłopotu.
–Totutaj.
Borkowiczstuknąłpalcemwpoliturowanedeski.
–Przyniosęklucze.
– Kiedy wchodziłem na pokład – odezwał się Stempkowski – myślałem
ojakiejśprzygodzienamorzu,dalekiejprzygodzie.
–Doprawdy?–powiedziałażywo.
–Aterazjestemświadkiemtakiejprzygody.
–Wszystkiemuwinnomojeroztargnienie.
–Inoc.
–Oczywiście.Wdzieńniemogłabympopełnićomyłki.Zbytdobrzeznam
„Wikinga”,alepan...Skądpansiętuznalazł?Przepraszamzaciekawość,ale
przecieżtenstatekjesttylkotransportowcem.
–Toprawda.Ajajedynymjegopasażeremopróczcukruiryżu.
–Czyżbytobyłokręt...zabłąkanych?
Stempkowskizaśmiałsięcicho.
– Nie, ja zjawiłem się tutaj zupełnie celowo. Taka mała wycieczka
doHelsingforsu.
–Jestpandziennikarzem?
–Tak.
–Szukapanwrażeńnamorzu?
– O nie, raczej odpoczynku. Wrażeń mam dosyć w mieście, a na jakąś
przygodętutaj,naBałtyku,nieliczęzupełnie.
–Ajednak...
Stempkowskipopatrzyłnaniąciekawieinicnieodpowiedział.
–Czyto,żemniepanpoznał,toniejestprzygoda?
–Wpewnymstopniutak,alejawystępujętutajtylkowroliwidza.
–Wolałbypanbyćaktorem?
–Tomilepiejodpowiada.
– Kto wie, kto wie? – powiedziała tajemniczo. – Może pańskie życzenia
zostanązaspokojone.Przecież,jaksięczegośbardzopragnie,tozwyklesięto
osiąga.
–Takpanisądzi?
–Jestemtegopewna.
–Przyszłośćpokaże.
– Pokaże... – powtórzyła sennym, leniwym głosem i urwała w połowie
zdania.
Odgłos kroków rozległ się w głębi korytarza. Z półmroku wyłoniła się
sylwetkakapitana.
–Jużjestem.
–Szybko.
–Umnietotakzwykle.
Zaszczękałkluczwotworzebłyszczącegozamku.Cichoskrzypnęłyzawiasy
gładkichdrzwi.
–Panipozwoli...
Borkowiczpierwszywszedłdośrodka.Błysnęłoświatło.Angielkajednym
bacznymspojrzeniemzlustrowałacałąkabinę.
–Bardzotuładnie.Itakczysto.
–Niebędziemypaniprzeszkadzać.
–Dobranoc–powiedziała,uśmiechającsięmile.
–Dobranoc.
RękaStempkowskiegoporazdrugizacisnęłasięlekkonadelikatnejdłoni
kobiety.
Wyszlinakorytarz,azanimizasunęłysiępowolidrzwi.
–Noijakcisiętopodoba?
–Pytałeśmniejużrazwtensamsposóbprzywyjeździezportu.
– Pragnąłeś wtedy ujrzeć węża morskiego, ale myślę, że teraz już nie
chcesz.
– Nie chcę. Ta sprawa jest ciekawsza od wszystkich wężów morskich
całegoświata.
–Śpiącyjestem.
–Ajanie.
W kapitańskiej kajucie paliła się lampa. Borkowicz przeszedł przez swój
gabinet,niezatrzymującsię.Obokznajdowałasięjegosypialnia.
– Jak to dobrze, że kazałem postawić tutaj drugie łóżko – powiedział,
rozpinającmarynarkę.
–Acha–mruknąłdziennikarz,budzącsięzzamyślenia.–Niemiałbymsię
gdziepodziać.
–Oczymtakdumasz?
Lekkierozkołysaniedałosięodczućwkabinie.
–Minęliśmylinięhelskiegocypla.
–Dopiero?–zdziwiłsięStempkowski.–Amniesięzdawało,żetojużpół
nocyprzeszło.
–Naszczęścienie.Jeszczebędęmógłsięwyspać.
–Noicotysądziszoniej?
Borkowicz zatrzymał się niezdecydowanie. Na wpół zdjęta marynarka
wisiałanajednymręku.
–NależałobyuprzedzićOrcela.
– A po co? Przecież ona i tak będzie spała całą noc. Zdążysz jeszcze
powiedziećrano.
– Masz rację – zgodził się kapitan i ściągnął rękaw marynarki z drugiej
ręki.
–Cosądziszoniej?–Stempkowskipowtórzyłpytanie.
–Dużociemnychpunktówjestwtejcałejsprawie.
–Nawetsprzeczności.
–Tegoniezauważyłem.
– Najpierw spieszyło się jej bardzo, a teraz ma zamiar jechać
ażdoHelsingforsu.
–Tojeszczeniejestsprzecznością.Możemyrzeczywiścieniespotkaćokrętu
jadącegodoKopenhagi.
–AnidoGdyni?
– Widzisz – Borkowicz począł rozsznurowywać buty – dopiero, jak
spotkamy taki okręt, będziemy wiedzieli, jak ta Angielka postąpi. Ja jej
mam do zarzucenia zupełnie coś innego. – Kapitan podniósł głowę. –
WypadekzeStanisławskim.
–Niemyliszsię?Czytorzeczywiścietasamaosoba?
– Z początku nie byłem pewien, ale obecnie mógłbym dać sobie rękę
uciąć,żesięniemylę.
–Jadostrzegamwtymwszystkimnowewątpliwości.
–Cotakiego?
Butystuknęłyopodłogę.
– Bo patrz – Stempkowski zapalił papierosa. – Jeśli wtedy, kiedy
weszliśmy do kabiny, wzięła cię za Hansa Lubitscha, to znaczy, że go
przedtemniewidziała.
Borkowiczparsknąłśmiechem.
– Co ty mi za jakąś filozofię opowiadasz? Oczywiście, że nie widziała go
tutaj,Lubitschniejestkapitanem„Robota”,aleprzecieżmusigoznać.
Stempkowskipotrząsnąłgłową.
–Nieotomichodzi.Czypamiętasz,jakzapytałanas,czyLubitschniejest
jużkapitanemstatku?
–Pamiętam.
–Jakiżwięcztegowniosek?Żeniewidziałagooddłuższegoczasu.
–Prawda.
– Skąd więc mogła wiedzieć, że „Wiking” jest zakotwiczony w Gdyni,
aniewGdańsku?Przecieżtogdańskiparowiec.
–MożebyłaprzedtemwGdańskuitamjejpowiedziano...
– To absurd – przerwał mu dziennikarz – bo wówczas wiedziałaby
napewno,żeLubitschwdalszymciągujestkapitanem„Wikinga”.
–Słusznie.Dolicha,zagmatwanajakaśsprawa.
–Nawetbardzozagmatwana.
–Alespróbujmyjąwytłumaczyć.
Borkowiczsiadłnałóżku.
– Przypuśćmy, że pisała do Lubitscha list, dajmy na to przed dwoma
tygodniami, że wyjeżdża do Kopenhagi, i pytała go, czy przypadkiem nie
wybierasięwtamtąstronę.Oilewiem,„Wiking”jestokrętem„włóczęgą”
iniemazgóryustalonychrejsów.
–Niechbędzieitak–zgodziłsiędziennikarz.–Alecodalej?
–Przypuśćmy,żeLubitschjejodpisał,żewłaśniezadwatygodniewybiera
siędoKopenhagi,alepoprzedniobędziewGdyni.
–Rozumiem.Przypuśćmy,żeLubitschniebyłwówczaspewien,czybędzie
nadalkapitanem„Wikinga”...
–Rozumiemjużwszystko.Tylkodlaczegoprzyjechałatuwtaktajemniczy
sposób?DlaczegoLubitschniewyszedłponiąnastację?
– Przede wszystkim kapitan okrętu, odpływającego za kilka godzin,
napewnoniebędziemiałczasunatakiegłupstwa.Wiemotymzwłasnego
doświadczenia.Apodrugie,skądwiesz,żeprzyjechałakoleją?
–Więcjak?
–Statkiem.
–WięcchybazGdańska?
Borkowicznicnieodpowiedział.
–Atosięniezgadzazmoimzałożeniem.
–Ech,dajmytemuspokój.Tonasniedoprowadzidoniczego.
–Alesamprzyznasz,żetakapomyłkawyglądadośćdziwnie.
–Bardzodziwnie,alegdybytobyłozrobioneumyślnie,towjakimcelu?
Borkowiczmachnąłdesperackoręką.
–Niewiem,wjakimcelu.
–Wobectegochodźmyspać.
–Przejdęsięjeszczetrochępopokładzie.
–Tylkoniebudźmnie.
–Dobrze.
Kapitan ziewnął głośno. Stempkowski przeszedł przez gabinet. Zwolnił
kroku na korytarzu, a kiedy mijał kabinę Angielki, stąpał na palcach.
Za politurowanymi drzwiami panowała niczym niezmącona cisza. Ciepły
wiatrdmuchnąłmuwtwarzzapachemsłonejwody.Tysiącegwiazdjarzyło
sięnaniebie,awstroniedalekiegoląduleżałaciemność.Lekkokołysałysię
pokładowe deski. Szum fal rósł i cichł na przemian. Sapanie maszyny
wydobywało się z dwóch, nastawionych na wiatr, wentylatorów. Czarny
komin promieniował kręgiem ciepła. Na mostku kapitańskim błyszczało
światło.Stempkowskiskierowałsięwtamtąstronę.
V.
Przebiegłszybkostopnieschodkówłączącychobapokłady.Zwyżynmostka
padałdługicień.StempkowskidojrzałsylwetkęporucznikaOrcela.Zwolnił
trochękroku.Sylwetkadrgnęłaiodwróciłasię.
–Ktotam?
–Toja.
–Nieśpipan?
Stempkowskinatrafiłrękąnakoniecporęczy.
– Jak pan widzi – odparł, wspinając się. – Diablo niewygodne są te
schodki.
–Ba,któżmógłprzypuszczać,żepanbędzieponichchodził.
–Grunt,toprzewidywać...
–Totrudnasztuka.
Dziennikarzzatrzymałsiętużobokoficera.
– Prawda. Któżby na przykład mógł przewidywać – powiedział, ściszając
głos–że„Robot”będziewiózłnaswympokładziekobietę?
Orcelwytrzeszczyłoczy.
–Copanmówi?
–To,copansłyszy.
–Kawalarzzpana,panieredaktorze.
–Animisięśniżartować.
–Jakto?
Dziennikarz kiwnął głową w stronę sternika. Orcel zrozumiał ten gest
iwycofałsiępozaobrębświatła.
–Trzymaćsiękursu–rzuciłnaodchodne.
Podeszlidobarierkiokalającejmostek.
–Mamykobietęnastatku.
Oficer popatrzył badawczo na Stempkowskiego. Uśmiech niedowierzania
ukazałmusięnaustach.
–Niewierzypan?Jutrosamjąpanzobaczy.
–Kapitanminicniemówił,żeopróczpana...
–Skądmógłwiedzieć?
–Nicztegonierozumiem.
–Pocieszsiępan,żejarównież.
–Aleskądsiętuwzięłakobieta?
–Jaktoskąd?Poprostuwsiadłanaokręt.
–Ktojąwprowadził?
–Nikt.Samaweszła.
–Toniemożliwe.
–Ajednakprawdziwe.Posłuchajpan...
WtymmiejscuStempkowskiopowiedziałcałąhistorięzjawieniasięAlicji
Wedwoodnapokładzie„Robota”.Kiedyskończyłmówić,oficerzdjąłczapkę
iobtarłchustkączoło.
– Nieprawdopodobne, nieprawdopodobne... – wyszeptał po chwili. –
Odkąd zetknąłem się z morzem, a stało się to dość dawno, nie słyszałem
jeszczeoczymśtakim...
–Icóżpansądzi?
–Możechciałajechaćnagapę?
–DoFinlandiizduńskąwizą?Anadodatekwszystkiego,wkapitańskiej
kajucie?
–Więcmoże...ba,żebymjawiedział...
– Och – Stempkowski uderzył się dłonią w głowę – może po prostu
chciałacośzabraćzkajutyiniezdążyła?
–Wątpię.Przecieżnictakiegotutajniema.
–Apieniądze?
–Wkasie.Wytrychemsięjejnieotworzy.Tosolidnakasa.
–Alezamiarymogłybyć.
–Mogły.Mapanrację.
– Jeszcze pewna rzecz jest w tej sprawie ciekawa, a właściwie zbieg
okoliczności.
–Cotakiego?
–SłyszałpanoStanisławskim?
–Kapitanmówiłmikiedyś.
–TojestwłaśnietaAngielka.
–Zdumiewające.Aleczypoznałakapitana?
– Nie sądzę. Chociaż, kto wie... Mam wrażenie, że to jest bardzo sprytna
osoba.
–Icozniązrobimy?
–Niemażadnychdowodównato,żejejopowiadaniejestnieprawdziwe,
acosiętyczytamtejsprawy–myślę,żejesttozwykłyzbiegokoliczności.
–Ciekawyzbiegokoliczności.
–Alenicwięcej?
– Zobaczymy, co z tego wyniknie. W każdym razie trzeba będzie
zawiadomićkonsulatangielskiwHelsingforsie.
–Oileniepozbędziemysięjejwcześniej.Byćmoże,żespotkamyakurat
statekpłynącydoKopenhagi.
Orcelporazdrugiobtarłczołoinasunąłczapkęnaoczy.
–Gorącanoc–powiedział,wachlującsięchustką.
–Niechpannienarzeka,zimanieucieknie.
–Topiekielnasłużbazimowąporą.Ugrzęźliśmykiedyśwlodachwsamej
głębiZatokiFińskiej.Myślałem,żenamwtedystatekrozwali.
–No,czasnamnie.
–Idziepanspać?
–Tak.
–Wtakimraziedobranoc.
–Dobranoc.
Orcelzawróciłwstronękabinysterniczej.Stempkowskizeszedłnagórny
pokład, zatrzymał się chwilę, popatrzył na morze, a potem zbiegł szybko
zkilkunastustopnidrewnianychschodków.
VI.
Jużmiałzniknąćwciemnymwnętrzukorytarza,kiedywzrokjegozupełnie
mimowolipadłnajakąśbiałąsylwetkęopartąoporęczlewejburtystatku.
–Ktotobyćmoże?–zastanowiłsięnasekundę,apotemszybkopodszedł
wkierunkutajemniczegocienia.Naodgłosjegokrokówsylwetkaporuszyła
sięniespokojnie.
–Topani–wyszeptał,zatrzymującsięraptownie.
–Ja.
–Czemużpaninieśpi?Możekabinaniewygodna?
– Bardzo wygodna – powiedziała półgłosem – ale noc taka piękna,
żeszkodaspać.
–Będziepanizmęczonajutro.
– Tyle jeszcze godzin do jutra. Myślę, że przecież nikomu tutaj nie
przeszkadzam.Niechsiępanmnąniekrępuje...
–Alecóżznowu,niemamwtejchwiliżadnegozajęcia,agdybynawet...
–Alemożepanśpiący?
–Nie–odparłpoprostu–ijeżelipaninieprzeszkadzam?...
–Mnie?Bynajmniej.
–CzęstopanipodróżowałapoBałtyku?
–Dużorazy.NietylkopoBałtyku.Znamtylemórz.
–Dalekich?
– Bardzo dalekich. Morze Śródziemne i Adriatyk, Ocean Atlantycki
iSpokojny.
–ZnapaniprzylądekHorn?
–Mijałamgodwukrotnie.Raznawetnażaglowcu.
–Ktobytomyślał,żezpanitakimarynarz.
–Niewyglądam?
–Pani?–Stempkowskiuśmiechnąłsięlekko.–Paniniewyglądanaosobę
zdolnądoznoszeniakłopotówdalekichpodróży.
–Pozorymylą.Przewędrowałampółświata.
–Zazdroszczępani.
– Nie ma czego. Ja czasem chciałabym już nareszcie zawinąć do jakiejś
spokojnejprzystani.
–Czemupanitegonierobi?
– Różne są powody. Być może, że jeszcze nie znalazłam takiej, a może
po prostu gna mnie z miejsca na miejsce jakiś dziwny głód przestrzeni. To
prawdziwachoroba.Niewyleczęsięzniejchybanigdy.
–Ajednakwieleosóbzazdrościłobypani.
– Żyjemy w sferze pragnień – powiedziała powoli. – Osiągnięty cel traci
dla nas wartość. Ja zazdroszczę tym, których nic nie ciągnie w świat.
Szczęście nie wymaga wielkich przestrzeni. Łatwiej je tam zgubić, niż
znaleźć.
–CzyJackLondonniebyłszczęśliwy?
– Wątpię. To typowy obieżyświat, człowiek, który całe swe życie szukał
iszukałczegoś,aleczego?Czyzdawałsobieztegosprawę?
–Jawolęjednakludzitegotypuodzwykłychzjadaczychleba.
–Cidrudzyistniejąpoto,żebymogliistniećcipierwsi.
– Ale z tych pierwszych rekrutują się wielcy odkrywcy i zdobywcy
nowychlądów.Potęganarodupaniwyrosłanabarkachtychludzi.
–Minęłyjużokresyodkryćiromantycznychwalk.
– Nie zgadzam się z panią – Stempkowski zaprotestował gwałtownie. –
Wielkiesercaiwielkieduszezjawiająsiębezwzględunaepokę...
–Lekkaprzesada.Niezawszeodkrywcybyliludźminiezwykłymi.Wielu
wielkich nie opuszczało nigdy swego rodzinnego kraju. Newton jest dla
mnie geniuszem, Krzysztof Kolumb przypadkowym odkrywcą Indii
Zachodnichitodlaczystomaterialnychcelów.Wzbogaciłsięzresztąnatym
wcalenieźle.
– A jednak obydwu tych ludzi wiodło pragnienie zbadania tajemnicy
świata.
–Zabawnąprowadzimyrozmowę.
–Dlaczego?
– Ponieważ pan mówi tak, jakby był sam jednym z takich
„obieżyświatów”, a ja, jak gdybym spędziła całe swe życie w czterech
ścianachpokoju.
–Możewłaśniedlatego...
–Napewnodlatego.Najwięcejsięchwalito,czegosięniezna,albocosię
znatylkopowierzchownie.
–Możnawiedzieć,czymsiępanizajmuje?
–Jakipanciekaw.
–Przepraszamzaniedyskretnepytanie.
–Obecniejestemagentkąfirmy„Vickers”.
–Pani?
–Ja.–Skinęłalekkogłową.–Czytopanadziwi?
–Nawetbardzo.Oilemiwiadomo,„Vickers”zajmujesięprodukcjąbroni.
–Międzyinnymiitym.
–Niesądziłem,żekobietymogąsięznaćnatychsprawach.
–Jakpanwidzi,istniejąpewnewyjątki.
–CzypaniwcelachzawodowychprzybyładoPolski?
–Zpanatoprawdziwydziennikarz.Zarazchciałbypanwszystkowiedzieć.
–Wobectegocofamswojepytanie.
–Niemogęprzecieżpanuzdradzaćtajemniczawodowych.
–CzyinaprzylądekHornjeździłapanijakoagentkafirmy?
– Proszę sobie nie żartować ze mnie. – Pogroziła mu palcem. – Tamto to
byłapodróżdlaprzyjemności.
–Aileczasutrwała?
–Trzymiesiące.
–Wwygodnymprzedsiębiorstwiepanipracuje.Urloptrzymiesięczny...
–Wówczasniemiałamżadnegozajęcia.
–KtóryrazpanijestwPolsce?
–Czwarty.
Stempkowski oparł się o poręcz. Z trudem powstrzymywał pytanie
cisnącemusięnausta:–„CzypaniznałaStanisławskiego?”.
Zarzucał kiedyś Borkowiczowi, że postąpił zbyt ostro, nie należało
popełniaćtegosamegobłędu.Ajednak...
Byłtonajłatwiejszysposóbzdobyciaprawdy.
– Niech pan popatrzy na fale. Wyglądają jak srebrne. Dawno nie
widziałamtakiegomorza.
–Ajatakiejosoby.
Zaśmiałasiępółgłosem.
–Czymamtouważaćzakomplement?
–Bezwątpienia.Rzeczyrzadkiesącenne.
–Uważamniepanzatakąrzadkość?
Stempkowskiraczejodczuł,niżdostrzegł,spojrzeniaczarnychoczunaswej
twarzy. Coraz mniej tajemniczym wydawało mu się samobójstwo
Stanisławskiego.
–Uważampaniązabardzociekawąosobę.
–Doprawdy?
–Atak.
Dwukrotnie odezwała się syrena „Robota”, a z ciemnej dali nadleciało
podobnewołanie.
–Statek–powiedziałpółgłosemdziennikarz.
–Możesięzałożymy,jakiejnarodowości?
–Zgoda.Jastawiamnapolski.
–Jatwierdzę,żetobędzieniemieckiparowiec.
–Alejaksprawdzimy?
–Możesięudanamdojrzeć?
–Tozależyodtego,jakdalekobędzienasmijał.
–Czekajmy.
Spod jasnej smugi księżyca wypłynęła czarna, podłużna masa. Dwa
światła paliły się po obu jej stronach, a nad dziobem również błyszczało
okrągłe,białeoko.
–Totransportowiec.Dlategotakiciemny.
–Alejakiejnarodowości?
–Wątpię,czybędziemymoglitosprawdzić.
–Niechpansięzapytadyżurnegooficera.
–Zaraztozrobię.
Przebiegłszybkoprzestrzeńdzielącąobapokłady.
–Cosięstało?
PorucznikOrcelzaniepokoiłsięnienażarty.
–Dlaczegopannieśpi?
–Nicsięniestało,zupełnienic.Możemipanpowiedzieć,cotozastatek
tampłynie?
–Czytozagadnieniewypędziłopanazkabiny?
–Niebyłemwkabinie.
–Więccóżpanrobił?
–Rozmawiałem.
–Czemupantutajnieprzyszedł?
–RozmawiałemztąAngielką.
–Widziałpanjąteraz?
–Stoinadolnympokładzie.
–Cóżjejsięstało?
–Powiedziała,żenoctakapiękna,żeniewartospać.
Orcelnieznaczniewzruszyłramionami.
–Więcchodzipanuotenokręt?
–Tak,tozakład.
–Cozazakład?
–Założyłemsię,żetopolskistatek.
–Iwygrałpan.
–Napewno?
–To„Warszawa”Polsko-BrytyjskiegoTowarzystwaOkrętowego.
–Skądpanwie?
–Widzę.
–Wtymmroku?
–Widzęmózgiem.
– Chyba że tak. – Stempkowski zaśmiał się głośno. – Cóż to za nowy
zmysł?
–Prawdziwimarynarzeposiadajągozawsze.Nietylkozresztąmarynarze.
–Idęjuż.
–Długopanbędziejeszczesterczałnapokładzie?
–Toniezależyodemnie.
–Rozumiem.BardzoładnataAngielka?
Orcelzmrużyłjednooko.
–Ładna,alecóżztego?Ładnaitajemnicza.
–Niebezpieczna.
–Prawie.
–Życzępanupowodzenia.
–Wczym?
–Wrozmowie–odparłoficeriodwróciłsięwstronękompasu.
Dziennikarzzbiegłposchodach.
– Wygrałem – powiedział, stając przy poręczy. Spojrzenie czarnych oczu
zatrzymałosiębadawczonajegotwarzy.
–Corazwięcejstatkówpływapodwasząflagą.
– W 1927 roku mieliśmy sześć statków, pojemności ponad jedenaście
tysięcy ton rejestrowych brutto, w roku 1933 – trzydzieści jeden
o pojemności ponad sześćdziesiąt tysięcy ton. Poza tym trzy okręty są już
zamówione.
–Tojeszczemało.
–Będziewięcej.
Zaśmiałasiępółgłosem.
–Skądtapewność?
–Botakbyćmusi.
–Aledlaczego?
– Dlatego, że nie mamy zamiaru na nowo popaść w niewolę u naszych
sąsiadów.
–Cóżtomazazwiązekzflotąhandlową?
– Flota handlowa to nasza niezależność gospodarcza. Bez niej
utracilibyśmyrychłoinasząniepodległość.Takjużzresztądziałosięznami
dawniej.Najpierwzabranonammorze,apotemwolność.
–Niejesteścienarodemżeglarzy.
–Polacyprzemierzyliwszystkieszlakiświata.
–Cóżpanmówi?Gdzieżsątewaszeodkrycia?
– My pierwsi zajęliśmy Kamerun, a zresztą... zbyt mało reklamowaliśmy
się.Stopięćdziesiątlatniewolipolitycznejniepozwoliłonażadnąekspansję
zewnętrzną.
–Zgoda,aleprzedtem,przedtem?...
– Słyszała pani o Beniowskim? Rządził Madagaskarem jeszcze przed
przybyciemtamFrancuzów.
–Któżjeszcze?
–JanzKolna.
–Tolegenda,znamjądokładnie.Nieistniejeżadendowód,żeJanzKolna
byłPolakiem.
–Panimniezadziwia!
WokrzykuStempkowskiegozabrzmiałszczerypodziw.
–Czym?–zapytała,odwracającraptowniegłowęwjegostronę.
–Wiadomościami.
–Interesujęsięczasemtymisprawami,poprostuiznudów.
–Awiepani,ktotobyłTomaszSierpinek?
–Admirałpolski.
Stempkowskizacisnąłkurczoworęcenazimnymżelazieporęczy.
–Zadziwiamniepani,zadziwia...–powtórzyłpółgłosem.
AlicjaWedwoodzaśmiałasięcicho.
–Alejeżelipaniwienawetto,przypuszczam,żewiepanirównieżotym,
że Puck był niegdyś wojennym portem Polski i że na Półwyspie Helskim
wznosiła się warownia morska od imienia wówczas panującego króla
nazwanaWładysławowem.
–Sporadycznewysiłki.
–AkolonizacjapolskawParanie?
–Nietrzebamieszaćrolnikówzpodróżnikami.
–AGdynia?
– Doceniam ją w całej pełni. Gdynia – to Polska obecna. Przeszłość
niewielkązostawiławamtradycjęmorską.
–BitwapodOliwą?
–Tojedno.
–Kaperstwopolskie?
–Todrugie.Cóżwięcej?
Stempkowskirozłożyłręce.
– Jest pani nienasyconą – powiedział raptem. – Czyż tradycja jest rzeczą
konieczną? W lotnictwie nie mieliśmy żadnych tradycji, a dzisiaj? Żwirko,
Wigura,Skarżyński...
– Prawda, ale zmieńmy już temat rozmowy – zaproponowała. –
Jednostajnośćmnienuży.
–Tak,jakkażdegopodróżnika.
–Byćmoże.
– Chcę się jeszcze tylko zapytać, skąd pani tak dobrze orientuje się
wnaszejhistoriimorskiej?
–Dobrze?Niewiem.
–Jaknacudzoziemkęidotegokobietę...
–Cóżzazłośliwość...
–Kobietyzwykłemniejinteresująsięhistorią.
–Awięcejczym?–zapytałaprzekornie.
–Krojemsukien,wiecznąondulacjąi...
–Niemożliwyzpanaczłowiek.
–Aleodpowiemipaninapytanie?
–Odpowiadam.Niechpansłuchauważnie.
–Bardzouważnie.
–Jestemwyjątkiem.
Stempkowskiwmilczeniuskłoniłgłową.
–Rozczarowałapanamojaodpowiedź,co?
–Wprostprzeciwnie.Jestemoczarowany.
– Wobec tego uzupełnię ją jeszcze. Zbyt często przyjeżdżałam tutaj, żeby
niezainteresowaćsięsprawamiwaszegomorza.Czytaodpowiedźzadawala
pana?
–Wzupełności.
–Przeprowadziłpanzemnąformalnywywiad.
–Czybędęgomógłpodaćdowiadomości?...
–Swoimczytelnikom?
–Tak.
Roześmiałasięgłośno.
–Czytotakiezabawne?
–Owszem.Nawetbardzo,aledlaczego,tegopanuniepowiem.
–Jestpanipełnatajemniczości.
–Nieuważamtegozawadę.
–Anija.
–Zgadzamysięzesobą.Możepantenwywiadwydrukować.
–Czyprzysłaćgopani?
–Przecieżjanicniezrozumiem.
Roześmielisięoboje.
– Nie wie pan, kim ja jestem – odezwała się po chwili. – Widzimy się
pewniepierwszyiostatnirazżyciu...
–Nieostatni,bojeszczejutro...
–Notak,ale...aleniezobaczymysięjużwięcej.
–Skądtapewność?
–Odpowiempanunatojegowłasnymisłowami:botakbyćmusi.
–Dlaczego?
–Żałujepan?
Jejgłoszniżyłsięażdoszeptu.
–Tak.
–Nietrzeba–powiedziałapółgłosem–takbędzielepiej.
–Niezostawimipaniżadnychnadziei?
Nicmunieodpowiedziała.Zszarejdalinadbiegałposzumfal.Pienisteich
grzebieniemieniłysiębladofioletowymświatłemksiężycowejpełni.Czarny,
kłębiasty dym buchał z otworu wielkiego komina i wlókł się za statkiem.
Napokładachpanowałaciągletasama,niczymniezmąconacisza.Ciągletak
samo błyszczało światło na kapitańskim mostku, a porucznik Orcel
spoglądałnazegarekizupragnieniemoczekiwałkońcawachty.
Spokojna,nieprzenikniona,srebrnanoc.
Gdzieś u dalekich brzegów gasły ostatnie światła błyszczące w oknach
domów. Gdzieś w dalekich miastach brzęczało wiecznym gwarem uliczne
życie.Pożelaznychszlakachpędziłydudniącepociągi.Wwielkichfabrykach
zgrzytały stalowe maszyny. Po drutach telegraficznych biegły rozbrzęczane
depesze.Centraletelefonicznehuczałyodgłosemludzkichsłów.
–Halo,Paryż!
–Halo,Londyn!
–Halo,Warszawa!
Na obydwu pokładach „Robota” dmuchał tylko ciepły wiatr. Wiatr
iwielkaprzestrzeń,nieodstępnitowarzyszemorza.
StempkowskiwmilczeniuobserwowałdelikatnyprofiltwarzyAngielki.
Alicja Wedwood cofnęła się nieco i oparła o gładki drążek belki
szalupowej. Patrzała prosto przed siebie, nie mówiła nic i zdawała się nie
dostrzegać dziennikarza. Wydała się Stempkowskiemu w tej chwili tak
piękną, jak tylko piękną może być kobieta. Jakiś cień niedostrzegalnej
tajemnicy otaczał jej smukłą sylwetkę. Bo czemuż mówiła, że: „nie
zobaczymysięjużnigdy”,iże:„takbędzielepiej”?
Któżtoodgadnie?
– Senna jestem – szepnęła w pewnej chwili, odwracając się do swego
towarzysza. – Przepraszam pana, ale zamyśliłam się tak bardzo... Chodźmy
już.
Przeszliwszerzpokładizniknęliwewnętrzukorytarza.
– To tutaj – odezwał się Stempkowski, zatrzymując się przed drzwiami
kajuty.
–Dziękujępanu.Napewnobymsiępomyliła.Życzępanudobrejnocy.
–Nawzajem.
–Iniechpanniegniewasięnamnie,żegotakdługonudziłam.
–Zrozmowyzpaniąjestembardzozadowolony.
–Cieszęsięztego.
Podałamurękęizniknęła.
VII.
Napięćminutprzedwybiciemwachtowegodzwonudrugioficerokrętowy,
porucznikNorden,opuściłkabinę.
Dzień już wstał dawno, ale szary jakiś, zachmurzony, niewróżący dobrej
pogody. Drobniutkie kropelki wilgoci osiadały na wszystkich metalowych
częściach okrętu. Największy wróg marynarza – mgła, zdawało się, że już
wisiaławpowietrzu.
Nordenpopatrzyłnazachmurzoneniebo,potrząsnąłbeznadziejniegłową
i wrócił do kajuty po czarny, ceratowy płaszcz. Ukazał się znowu
i pośpiesznie zapinając guziki, wbiegł po gładkich, śliskich od wody
schodkach.
Uderzenia dzwonu wachtowego wstrząsnęły powietrzem. Tym razem
metaliczny głos nie rozprzestrzeniał się daleko, ale cichł raptownie, jak
gdybytłumionyjakąśmiękkąmaterią.
Orcelznajdowałsięwnajbardziejpesymistycznymnastroju.
–Trzebazmniejszyćbieg–zwróciłsiędodrugiegooficera.–Polewidzenia
corazgorsze.
–Możejeszczesięprzejaśni.
Nordenpowiedziałtogłosemzupełniezrezygnowanym.
–Mgłaidzie.Będziepanmiałrobotę,jakstodiabłów.
–Jakabyłanoc?
–Cudowna.Widno,jakwdzień.TenBałtykjestzupełnieniemożliwy.
–Północnywiatr?
– Północno-wschodni. Zaraz nam tu naniesie mgły. Będziemy tkwić
w niej, jak w wacie. Trzymaj się pan kursu i... aha, co to ja chciałem
powiedzieć,mamykobietę...–NieomieszkałpochwalićsięOrcel.
Nordenzamrugałzaspanymioczami.
–Pasażerka?
– Nieproszona pasażerka. Przez pomyłkę dostała się na nasz statek,
awogóletobardzotajemniczaosoba.No,czasnamnie.
Machnął ręką i szybko zeszedł na dół, pozostawiając drugiego oficera
pełnegoniezaspokojonejciekawości.
CiekawośćtawidaćbardzomocnomęczyłaNordena,bozaledwiezniknęła
mu z oczu sylwetka Orcela, zwrócił się da marynarza stojącego przy kole
sterowym:
–Słyszeliścieco?
–Słucham,panieporuczniku.
Nordenwzruszyłramionami.
–Słyszeliściecootejpasażerce?
–Nie,panieporuczniku.
Norden zrezygnował z dalszych pytań. Popatrzył na morze i skulił
ramiona. Fale miały kolor brudnozielony. Pieniły się długimi liniami
na wschodzie i północy. Łamały się nieforemnie na dziobie okrętu.
Dmuchał wiatr chłodny i przenikliwy. Przynosił ze sobą drobniutkie
kropelki wody, osadzał je na mosiężnych okuciach poręczy schodów,
naubraniachludzi,naichrękachitwarzach.Całypokładlśniłodrosy.
W kapitańskiej kajucie Stempkowski znużonym okiem spoglądał
wiluminator.
–Otopogoda–powiedziałzwyrzutem.
Borkowiczzapaliłpapierosa.
–Cóżjatemujestemwinien!Poznaszmorzepodczasdeszczu.
–Sądzisz,żebędziedeszcz?
–Dobrzebybyło...
–Dziękujęcizato„dobrze”.
–Boobawiamsięmgły.
–Wolęjużto.
–Aleja,nie.
–Słuchaj.–Stempkowskisiadłnałóżku.
–Cotakiego?
–Czyniepowinieneśprzypadkiemsprawdzićzawartościswegobiurka?Ja
nikogoniepodejrzewam,aletawczorajszaniespodziewanawizyta...
Borkowiczkiwnąłgłową.
–Jużtozrobiłem.
–Kiedy?
–Wczoraj.Potwoimodejściu.
–Ico?
–Wszystkowporządku.
–Wiesz,rozmawiałemztąAngielką.
–Chybaweśnie.
–Nieweśnie,tylkowłaśniewtedy,wieczorem.
–Wkajucie?
WyrazkomicznegozdziwieniaukazałsięnatwarzyBorkowicza.
–Spotkałemjąnapokładzie.
–Byłatakaśpiąca...
–Ajednakniespała.
–Cóżcimówiła?
– To mądra osoba i dlatego coraz mocniej zastanawiam się nad celem jej
pobytututaj.Gdybyśmiałokrętwyładowanyzłotem,gdybyświózłjakieś
dyplomatyczne akta, gdybym ja wreszcie jechał w jakiejś dyplomatycznej
misjidoFinlandii–obawiałbymsiębardzotejkobiety.Ale,dolicha,ryżnie
jest złotem, księga okrętowa – tajnym szyfrem, a ja nie jestem ministrem
pełnomocnym!
Borkowicz parsknął śmiechem. Wzrok jego prawie bezwiednie skierował
się na małą kasę pancerną, stojącą w rogu kabiny. Stempkowski wzruszył
ramionami.
– Myślę – powiedział – że zawartość kas transoceanicznych statków
bardziej może pociągać międzynarodowych złodziei niż taki mały „Robot”,
adotegojeszczetransportowiec.Skarbówtutajnieznajdą,topewne.
– Za pozwoleniem! – zaprotestował półserio kapitan. – Wolę mego
„Robota”odnajpiękniejszegomotorowcaWhiteczyCunardLine.
–Tytak,alenieoni.
Zapukano do drzwi. Chłopiec okrętowy, pomocnik kuchcika, cienkim
głosemzawiadomiłośniadaniu.
–Nakrycianatrzyosoby!–rzuciłkapitan.
Kiedychłopakoddaliłsię,dziennikarzwyraziłswąwątpliwość.
–Skądwiesz,żebędzieznamijadła?Możeźlesięczuje?
–Ech,przecieżniepierwszyrazpłynieokrętem.
Kapitan prychał pod strumieniem wody wypływającej z bulgotem
zbłyszczącegokranu.
–Uff,wstawajleniujeden.
–Spałemkrócejodciebie.
–Aktóżcikazał?
–Względygrzeczności,aprzedewszystkimrozum.
–Co?–Borkowiczzaśmiałsiękrótko.
– To wcale nie jest takie śmieszne, jak ci się wydaje. Chciałem ją
pociągnąćzajęzyk.
–Alebezskutku.
–Wprostprzeciwnie.Dowiedziałemsię,żepracujewfirmie„Vickers”.
Borkowicz przestał na chwilę wycierać się szorstkim, włochatym
ręcznikiem.
–Oświętanaiwności!Jakąmaszgwarancję,żetojestprawda?
–Żadną.Alepocóżmiałabykłamać?–Stempkowskipostawiłjednąnogę
napodłodze.
–Słuchaj!AlbotewszystkienaszedomysłytrzechgroszyniewarteiAlicja
Wedwood rzeczywiście przez pomyłkę dostała się na pokład „Robota”,
awówczasniemasensuzawracaćsobiegłowytącałąhistorią,albouczyniła
tocelowoiwtakimwypadkuto,conamopowiada,jestkłamstwem.
Stempkowskinicnieodpowiedział,tylkopocząłpowolisięubierać.
W tej samej chwili drugi oficer okrętowy, porucznik Norden wzrokiem
pełnym rezygnacji spoglądał na nadciągające białe, puszyste obłoki mgły.
Od czasu do czasu zerkał w górę, w kierunku szarych płatów chmur
rozpiętychnaniebie,aleratunekwpostacideszczunienadchodził.
–Zaczynasięzabawa–mruknąłpółgłosem,bardziejdosiebiesamegoniż
dosterczącegoprzyszturwalemajtka.
–Pierońskapogoda.
–Wiatrniesiemgłę,panieporuczniku.
–Corazgorzejztymwiatrem,słabniezkażdąchwilą.Jużnierozgoninam
tejwaty.
VIII.
Całeśniadanieupłynęłowśródrzadkoprzerywanegomilczenia.
Borkowicz myślał o sprawie Stanisławskiego i unikał wzroku Angielki.
Stempkowski usiłował rozwiązać tę dziwną zagadkę, jaką według jego
mniemaniabyłpobytAlicjiWedwoodnatransportowcu„Robot”.
Zalśniącymiiluminatoramijadalnipoczęłyprzesuwaćsiępowolipierwsze
postrzępionepasmamgieł.
Syrenastatkuozwałasięzachrypniętymgłosem.
–Zaczynasięmuzyka–zauważyłżartobliwiedziennikarz.
Borkowicz dopił pośpiesznie kawę z porcelanowej filiżanki. Brzęknęła
trąconałyżeczka.Kapitanwstałodstołu.
– Muszę wyjść na pokład – wytłumaczył się z uśmiechem. – Mgła to
najgorszywrógmarynarza.
AlicjaWedwoodskinęłapotakującogłową.
Wydało się Stempkowskiemu, że Angielka z trudem usiłuje zachować
pozornyspokójtwarzy,słówigestów.Jejoczybłyszczałydwakroćmocniej
niżnocyubiegłej.Lekkiedrżeniekącikówustświadczyłoojakimśmocnym,
wewnętrznympodnieceniu.
–Cojejjest?–zastanowiłsiędziennikarz.
–Lubipanimgłę?–zapytał,żebyprzerwaćkłopotliwąciszę,jakanastąpiła
poodejściukapitana.
–Stależyjemywemgle–powiedziałazagadkowo.
Stempkowskipopatrzyłnaniąciekawie.
–Jaktopanirozumie?
–Mgłazawszeotaczadzieńjutrzejszy,nawetkażdągodzinę,nawetkażdą
minutę.
–Aprzewidywanie?
– To tylko ta krótka przestrzeń, jaką można ogarnąć wzrokiem z wyżyn
kapitańskiego mostku i to nawet nie zawsze dokładnie. Naszą lornetą –
mózg,kompasem–serce,alejakżeżczęstonaszawodzącipomocnicy.
–Gdybyśmyznaliprzyszłość,życiebyłobynudne.
– Zgadzam się z panem. Rzeczą człowieka jest rozwiązywanie tajemnic
nieznanego jutra. W tym właśnie zawiera się walka o byt i to jest treścią
naszegoistnienia.
–Bardzopesymistycznypogląd.
AlicjaWedwoodpodeszładookienkakabiny.
–Czasemstaramsięfilozofować–powiedziałapółgłosem.–Przywracami
torównowagęducha.
–Wyglądapaninaosobębardzozrównoważoną.
– Staram się być taka, ale... dlaczego pan uważa mój pogląd
zapesymistyczny?
Syrena okrętowa po raz drugi dała znać o swym istnieniu. Stempkowski
odczuł nagłe zwolnienie szybkości okrętu. Iluminator zasłonił biały,
nieprzenikliwyobłok.Półmrokogarnąłjadalnię.
–Dlatego–odparłdziennikarz–żecelowośćnaszegożyciasprowadzasię
w pojęciu pani do zera. Błąkamy się we mgle, idziemy na oślep w tym
błędnymmniemaniu,żewiedzienasprostadroga,atymczasem...
– ...krążymy często dokoła jednego i tego samego punktu – dokończyła
zaniegoszybko.–Czyżtakniejest?Niechpanpomyśli.Niebłąkałsiępan
wswoimżyciu,niezawracałzrazobranejścieżki?
–Więcżyciemnaszymkierujeprzypadek?
–Łańcuchprzypadków.Jedenwynikazdrugiego.Naszarolaograniczasię
tylko do powzięcia decyzji na bardzo krótką metę i w każdym
poszczególnymwypadkuosobno.Liniawytycznaistniejetylkootyle,oile
NIEWIADOMEniestajenadrodzenaszychzamierzeń.
Stempkowskiprzeczącopotrząsnąłgłową.
–Niezgadzamsięzpanią–powiedziałtwardo.–Nawetprzypadkimożna
wyzyskaćdlaosiągnięciatego,cochcemyosiągnąć.
–Naszechęcizmieniająsiędośćczęsto.
– Od czegóż mamy wolę! Pani pogląd jest poglądem... proszę mi to
wybaczyć...ludzisłabych.
–Uważamniepanzatakąsłabąosobę?
Lekkiuśmiechprzemknąłpojejtwarzy.
– Nie uważam i dlatego tak paradoksalnie wygląda ta teoria w ustach
pani.
– Wyjdźmy na pokład – zaproponowała nagle. – Trochę świeżego
powietrzaniezaszkodzi.
–Niechpaniweźmiepłaszcz,wilgoćmusibyćstraszna.
–Radzępanuzrobićtosamo.
Rozstali się na chwilę na korytarzu, a potem przemknęli się poprzez
prostokątnyotwórdrzwi.
Obydwa pokłady tonęły we mgle. Co pięć minut wyła przeraźliwie
syrena, a czarny tuman dymu wychodzącego z komina mieszał się z mgłą
wbrudnożółtąchmurę.
– Londyńska mgła – powiedział dziennikarz. – Niech pani uważa, można
sięprzewrócić.
– Londyńska mgła to okropna rzecz – odparła. – Nie da się porównać
zczymkolwiekinnym.Kiedyopadanamiasto,trzebazapalaćlatarnie.
–Mamypecha.–Zzabiałejzasłonydobiegłichgłoskapitana,apochwili
wynurzyłasięzgęstychoparówbiałaczapkazgranatowymotokiem.
– Mamy pecha. Z Gdyni wyjechaliśmy o dwie godziny za późno, a teraz
znowubędzieopóźnienie.
–Przyniosłampanomnieszczęście.
AlicjaWedwoodzaśmiałasięnerwowo.
–Niejesteśmytacyprzesądni.
Podeszlidobarierkiotaczającejpokład.
–Nicniewidać,zupełnienicniewidać.
–Płyniemywniewiadome–szepnęłaAngielkadodziennikarza.
Znowuzajęczałasyrena.
IX.
URYWKIZPAMIĘTNIKA
DOKTORAWŁADYSŁAWAKOLCA
♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦
...słońce ślizga się po kwadratowych ramach białych okien. Za szybą
szeleścijabłoń.Zaczynajużkwitnąć.Przecieżtowiosna.
Właśnie teraz siedzę przed ciemnym biurkiem, poza tym wszystko jest
białe. Krzesła świecą jasnością, z półki zastawionej książkami kapie złoty
blasknabrązowąpodłogę.
Odtygodniajestemnanowymstanowisku.
Wielki szpital powiatowy w Olkiennikach. Nowy, ładny, pachnący
czystością. Widoczny z daleka szeroką fasadą i dwoma pawilonami
wyrzuconymiwobiestrony–kamienneramionaolbrzyma.
Z boku jest sad, dalej – spokojne aleje, po nich rankami gonią się drżące
cienieobłoków.
Na wprost biegnie droga wysokich topoli, zlewa się z szosą, u krańców
którejwidniejądomymiasta.
Szpitaljestzamiastem.
Dnie postępują, płyną wolno, jeden za drugim, każdy bardziej jasny niż
poprzedniibardziejzielonyrozkwitającymipąkamidrzew.
Jestjużciepło.Wpołudnieotwieramokno.RanoprzechodzitędyLekarz
Naczelny.Mówimydosiebiekilkasłow.Ja,wychylonydopołowymiędzy
dwiemagładkimifutrynami,on–opartyokostropatypieńdrzewa,unosząc
niecogłowękugórze.Mamytujeszczetrzeciegokolegę.Takwetrzechjemy
śniadanie.
Oprócz nas – dwie pielęgniarki, stróż i woźnica. Codziennie przywozi
gazetyzmiasta,czasemlist,alerzadko.
Chorzy mieszczą się w dwóch dużych salach i kilku pokojach. Źle
powiedziałem:mieszcząsię.Jednasalajestpusta,nadrugiej–kilkaosób.
Jakośniemogęuskarżaćsięnaprzepracowanie.
Powracam do moich przerwanych badań bakteriologicznych. Wieczorem
chodzę po ogrodzie z moim młodszym kolegą. Potem czytam książki przy
elektrycznejlampie.Wpiwnicachjestmałymotorek.
Prawdziwyraj,rajwolkiennickimszpitalu.
Zaczynam jeździć konno, jeszcze trochę na to za zimno, ale cóż mi to
szkodzi?Zapierwszymrazemmachnąłemkozławpowietrzu,przedsamym
gankiem głównego gmachu. Nie dałem za wygraną. Jeżdżę co dzień,
anocamizaglądamdoswychśmiercionośnychprobówek.
Skrzypię butami po czekoladowym linoleum pracowni, mieszam
iwstrząsamnajgorszetruciznyświata–bakterie.
Wczoraj dostałem niebywały prezent. Małą, stalową blachą wyłożoną
skrzynkę. Przysłano mi ją z Warszawy. Jakieś nadzwyczajne zarazki
nieznanejchorobygrasującejwpuszczachKongoiZambezi.
Afryka–rzeźnialudzkości!
Trzy probówki z kilkunastu przywiezionych przez ostatnią naszą
ekspedycjęnaukową.Doprawdy,mamszczęście.
Kiedyksiężyczaglądaoknem,podszkłemmegomikroskopuwirująmałe,
żywenitki,cząstkicząstek,pyłkipyłów.
Ukryty wróg człowieka. Z nim toczy się walka na wszystkich frontach
wszystkichnarodowości.Jestemwokopienapierwszejlinii.
A co by się stało, gdyby tak stłuc trzy małe, błyszczące probówki. Trzy
sygnałyzarazystrasznej,bonieznanej!
Trzymamjewręku,mogęrzucićopodłogę.Potocząsięzcichymbrzękiem
rozbijanegoszkła.Potemoczekiwanieniespokojne:ktopierwszy?
Mójsąsiad,LekarzNaczelnyczyja?Amożektośzmiasta?
Ostrożnie stawiam probówki. Biada temu, kto wypuści ściśnięty
wzimnymkoliskururkimałyświatżyjątek!
Wieczory i ranki przechodzą po sobie z niezachwianą pewnością.
Wiosennebłotoschnienadrogach.Pszczołybrzęcząnakwiatachjabłoni.
Tenspokójmnienuży...
♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦
Nareszcie.Cośnowego.
Byłem w mieście po listy. Nasz furman zachorował. Nie wiemy, co mu
jest.Pewniejakieślekkieprzeziębienie.Zresztąmniejszaztym.
Miasteczko,okołoośmiutysięcyludności,dziwniebiałeiczyste.
Starosta,burmistrz,aptekarz,doktor,cóżmożebyćwięcejwtakiejzapadłej
dziurze?
Ajednak,wbrewprzewidywaniom,niematujakichśtypówzasuszonych
izapleśniałychautochtonów.
Naczelny lekarz, doktor Nowicki, kończył uniwersytet w Dorpacie,
Ramowicz–asystent,wKrakowie,ja–wWarszawie.
Trzy „końce świata” spotkały się w Olkiennikach. Zaczynam wierzyć,
żekulturawielkimikrokamimaszerujeprzeznaszkraj.
Dzisiajniemamygazet!
Jan,jaknazłość,ciąglechory.Gorączkawzrastastale.Comujest?Febra,
malaria,tyfus,szkarlatyna?
Nie i nie! Nie wiem. „Naczelny” także nie wie. Jesteśmy w położeniu
człowiekachcącegowyjśćzlabiryntu.Niestetyniemamykłębka.
Posuwamysięomackiem.Próbujemyróżnychśrodków.Może,może...
Graidzieowielkąstawkę,ożycieczłowieka.
Ciągle badam nieznane zarazki. Są niesforne. Uciekają z pola widzenia.
Namyślam się, czy wypróbować ich działanie na królikach. Może jednak
lepiejnierobićtego?
Szpitalniejestinstytutemdoświadczalnym.
♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦
♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦
Stałosię!
Czynięniesłychanywysiłekwoli,żebycośnapisać.Wmózgumamchaos.
Przyszłakolejnaogniowąpróbęmoichnerwówiwoli.
Stałosię!
Dwawypadki.Jedenpodrugim,zjakążprzerażającąszybkością.
Jestemoślepionybłyskawicą,porażonygrzmotem.
Naszwoźnicaumarł.Chorobanierozpoznana.
Zginęłajednaprobówka.Właśnieta„afrykańska”!
Jeśli to prawda, że można nią zgładzić, strach mnie przejmuje, kilka
tysięcy...Kiedyzginęłaprobówka?
Przed tygodniem sprzedaliśmy nasze stare, bezużyteczne flaszki i różne
szklanerupiecie.Napewnowtedy,przezpomyłkę...
Coteraz?
Nieznanebakterie–nieznanachoroba!
Chcę się łudzić, że jedno z drugim nie pozostaje w żadnym związku.
Ajednak...
ProbówkazginęłaprzedchorobąJana.
Chodzę w nocy po alejach parku i bezmyślnie powtarzam: Probówka
zginęłaprzedchorobąJana,przedchorobą...
Jakieśrodkiratunku?Gdzielekarstwo?
Każdego dnia oczekuję nowej choroby. Każdego ranka ze strachem
wchodzędosalijadalnej.
Bogudzięki!Sąwszyscy.
Kiedy budzę się w nocy, zdaje mi się, że słyszę daleki skrzyp bryczki,
żewioząkogośdoszpitalazwalonegonagłązarazą.Anajwięcejmęczymnie
to,żeniktnieprzeczuwa.
Ilerazychciałemwyjawić,wostatniejchwilinadziejawstępujedoserca.
Amożemniesiętylkotakzdaje?
Przedłużyłemwieczorneposiedzenia.
Och,wynaleźćantidotum,serumzbawienne,deskęratunku...
Zresztą, cokolwiek się stanie: stalowe nerwy, zimna krew; trzeba być
zawszegotowymiczujnym.
Spokójicisza.Obyniebyłacisząprzedburzą.
Królik zdechł po dwunastu godzinach. Zastrzyknąłem surowicę
następnemu.Zdechłtakże.Wszystkienieszczęściawaląsięnamojągłowę!
Doktor Nowicki wyjeżdża na urlop. Tego jeszcze brakowało. Kapitan
opuszczaokrętnaminutęprzednawałnicą!
Cobędziezzałogą?
Jamilczęjakskała,przecieżmogęsięmylić!
Jestnowychory.
Przecieram oczy i przyglądam się temu, co napisałem. Nie chcę wierzyć
rzeczywistości.Ajednak,jestnowychory...Zmiasta.Objawytakiesame,jak
u Jana. Umrze. Nabrałem jakiegoś dziwnego spokoju. Mam pewność. Ale
codalej?
Nowicki zaniepokojony. Dręczy go nierozpoznanie. Sekcja zwłok nic nie
wykryła.Jesteśmywmroku.Skądprzyjdzieświatło?
Ciąglenoszęwsobienatrętnąmyśl:powiedzieć,powiedzieć...
♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦
Dwatygodniepióraniemiałemwręku.
Piekło panuje na ziemi. Wieczorami widzę jasne gwiazdy strażniczych
ogni. Od czasu do czasu sunie ostre i błyszczące, jak stalowy nóż, światło
reflektora.
Jesteśmy odcięci od świata podwójnym kordonem wojska i straży
sanitarnych.
Zarazawmieście.Niemaczegoukrywać.Wielkakomisjalekarskarządzi
wOlkiennikach.Wszystkoprzewróconedogórynogami.
W słoneczne dni błyszczą barwne czworokąty czerwonych krzyży
wwiększościdomów.Szpitalprzepełnionyiludziemrąstale.
Każdysięspodziewa,żejutro,żemożejużjutroonsam...Aleotymsięnie
mówi. Moje nerwy stępiały zupełnie. Poruszam się jak automat,
niewrażliwyiobojętnynawszystko,cosiędokoładzieje.
Długie korowody wozów klekocących żółtymi, nieheblowanymi
trumnami,gryzącyzapachkarboluiciche,śpieszneszeptanienakorytarzach
szpitala.
Chodzimy stale w białych fartuchach, jak duchy. Rozciągamy naszą
ostrożnośćdogranicniemożliwości.Nicniepomaga.
Chyba skazani jesteśmy na zagładę, na wymieranie powolne
i systematyczne. A wszystko zaczęło się w dzień wyjazdu doktora
Nowickiego.
O
dwunastej
w
południe
odchodził
pociąg.
O
jedenastej
przetransportowanodwóchchorychzobjawamizarazy.
DoktorNowickizrezygnowałzurlopu.
Nazajutrz mieliśmy znowu o jednego chorego więcej. Potem już co dzień
ktośprzybywał.
Teraznicniepowiem.Cóżpomożesamooskarżenie!
Nie ustaję w moich doświadczeniach z bakteriami. Mogę nawet
powiedzieć, że mam wygodę. Sypiam w pracowni. Mój pokój oddany dla
chorych.
Siedzę nad mikroskopem i myślę, że może właśnie w tej chwili ktoś
umiera, tam na górze albo w bocznym skrzydle, albo w prowizorycznym
szpitalumiasta,wratuszu.
Jużjestchorychdwóchlekarzy.
Wczoraj miałem dyżur i okropną noc. Nasz stróż-mechanik omdlał przy
motorze.
Zgasło światło na salach i w całym budynku, a właśnie przywieziono
kilkaosób.Samtemuniewierzę,alepuściłemmotorwruch.
Boję się, że zabraknie królików, a sprowadzać nowe w takiej chwili...
Wydzielają nam teraz porcje dzienne... Z żywnością krucho. Kto wie, czy
zakilkadniwidmogłoduniezajrzynamwoczy?
Ajamarnujękrólikinabezowocnedoświadczenia.Jeżelitakdalejbędzie,
zabroniąmibadań.
W spokojny dzień słychać dzwon dalekiego kościoła. Pogrzeb. Jeszcze
jedenijeszcze...
Umarłychgrzebiesięnocami.Jużpotajemniewynosisięzimneciałazsal
szpitalnych. Byle tylko zachować tę resztę odwagi upadającej z dnia
nadzieńwśródmiejscowejludności.
Grozinamniebezpieczeństwoizinnejstrony.
Najgorsze,dotychczaswciemnościachżerującepostaciewyszłynaświatło
dzienne. Wczoraj obrabowano dwa sklepy w mieście. Koło naszych
magazynówwciążkręcąsiępodejrzanepostacie.
Anarchiapostępujeśladamizarazy!
Aktotemuwinien?Ktowinien?
Nie chcę myśleć... Ciągle nie tracę nadziei. Może się uda, dziś, jutro...
Wyjdęzflaszkązbawiennejsurowicy.
Nocpróby.Jakjąprzetrzymamójkrólik?Jedenzostatnich...
♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦
W dusznych i ciemnych oparach zarazy poczyna mi błyskać światło.
Niepewneiblade,aleświeci.Obyniezgasło.
Królikżyje.
Żyje dwa dni. Surowica gotowa. Ostra, stalowa igła, gotowana
wewrzącymukropie.Zachwilędokonampierwszegozastrzyku.Zadecyduje
sięnakoniec:klęskaostatecznaalbozwycięstwo!
♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦
Terazpozostajetylkoczekać.
Czekaćprzezparnąnoc.Zanosisięnaburzę.Trójkątbłyskawicyprzerżnął
skłębionechmury.Jestduszno.
Co pół godziny biegnę do sali, gdzie spoczywa chory, mój chory. Nic,
żadnegopolepszenia.Ciąglenieprzytomny,ciąglemajaczy.
Otoczegodokonałamojaprobówka,jedna,zgubionaprobówka.
Jeślisięnieuda–powiemwszystko.
Będękrzyczałwielkimgłosem,ktojestmordercą.Jeślisięnieuda...
Pod ręką czuję zimny chłód rewolweru. Patrzę bezmyślnym wzrokiem
na sekundnik zegarka. Deszcz rozpadał się na dobre i wisi kotarą drżących
kropel za szybami. Szarość świtu powoli wciska się na pokój. Ktoś chodzi
pokorytarzu...
Choremunicnielepiej!
A więc nie pomogło. Zdecydowałem się. Za kilka chwil wyjdę stąd
ipowiemwszystko,apotem...
Stalowycyngieldrażnipalce.
Trzeba wstać z fotela. Fotel trzyma mnie mocno, nie chce puścić. Jeszcze
przejrzęswojepapiery.Odsuwamszufladę...
Głośneszmerynakorytarzu.Spiesznytupotnóg.Ztrzaskiemotwierająsię
białolakierowanedrzwi.
–Doktorze!
–Cosięstało?
–Poprawa!Poprawa!...
Białyfartuchsanitariuszamarszczysięwdługiefałdy.
–Nieprawda!
Zustmoichwychodząjakieśobce,nieznanedźwięki.
–Poprawa!–krzyczypostaćodlakierowanychdrzwi.
Nie mogę podnieść się. Ręce biegają bezładnie po ciemnej ceracie. Czuję
wilgoćwoczach,którajasnymikroplamispływanapłaszczyznęstołu...
♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦
♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦
JużodrokupracujęwCentralnymInstytucieBakteriologicznym.
Ale zanim to się stało, jakżeż okropne trzeba było przeżyć chwile! Ja
wynalazłemserum!SerumdoktoraKolca!
Gdybym je miał przedtem, gdyby nie zginęła przeklęta probówka, nie
byłobyolkiennickiejtragedii.
Któżmógłprzypuszczać,żetakstraszneskutkiwywoładwadzieściakropel
przezroczystegopłynu.
Mikrobyśmierci!
Jeżelikiedyśdojdziedowojny...Strachpomyśleć!
Wojnachemicznajestniczymwporównaniuzwojnąbakteryjną.
Otaczamytajemnicątęcałąsprawę.
Gmach Centralnego Instytutu Bakteriologicznego jest prawdziwą
twierdzą.Downętrzamogąsiędostaćtylkoludziezaufani.
♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦
♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦
AlicjaWedwood!
Alicja!
Powtarzamtoimię,wykrzykujęjewmyśliiwidzęjejczoło,oczyiusta.
AlicjaWedwood.
Mojesercebijetakmocno.Mojakrewszybciejkrążywżyłach.
Czymże są wynalazki całego świata, czym odkrycia, wobec starego, jak
ziemia,azawszenowegowynalazku,jakimjestmiłość!
Alicja Wedwood – obywatelka zimnego Albionu. Alicja Wedwood
ooczachczarnych,płonącychwiecznymogniem,którymógłbychybastopić
najtwardsząstal.
Poznałem ją na Międzynarodowym Kongresie Medycyny Społecznej.
Zupełnieprzypadkowo.Przypadekkierujekrokamimegożycia.
Alicja Wedwood jest przedstawicielką jednej z londyńskich wytwórni
chemicznych. Przybyła tutaj, aby się rozejrzeć w możliwościach naszego
rynku...
♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦
♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦
AlicjaodjeżdżadoAnglii.
Wszystko blednie wobec tego faktu. Mówiła mi, że powróci, że pewno
zostanietunawetnastałe,awtedy...
♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦
WysyłamydoHelsingforsunasze„afrykańskie”mikroby.
Bakterie„F”.Takjenazwaliśmy.
FinlandzkiZakładChemiiiPrzyrodymaotrzymaćczęśćnaszychkultur.
Dlaczego?
Zapewne dla przeprowadzenia dalszych badań. Do tej pory nie
wysyłaliśmy jeszcze nigdzie śmiercionośnych probówek, dlatego cała ta
wysyłka jest przeprowadzana w najgłębszej tajemnicy. Takie otrzymaliśmy
zalecenia...
♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦
StalowaskrzynkawyruszydoHelsingforsunapokładzieparowca„Robot”.
Kapitan...
Alicjawyjechała...
X.
Co pięć minut nad metalowym koliskiem wytryskał gorący obłok pary.
Syrena „Robota” zastępowała chwilowo oczy. Dawała znać o statku innym
okrętom, ostrzegała je przed katastrofalną możliwością spotkania się
napełnymmorzu.
Porucznik Norden miał już uszy pełne przeraźliwego gwizdu i od czasu
doczasuwygrażałpięściąkłębiącymsięwarstwommgły.
W przerwie między dwoma sygnałami parowej gwizdawki dochodziły
doń z dołu urywane fragmenty czyjejś rozmowy. Zupełnie wyraźnie
rozróżniałdźwiękgłosukapitanaBorkowicza.
Zadudniłygłuchodrewnianeschodki,białaczapkazgranatowymotokiem
wynurzyłasięzoparówmgły.
–Panieporuczniku!
–Jestemkapitanie.
–Jaktamidzie?
–Wszystkowporządku,paniekapitanie,trzymamysiękursu.
–Widaćcostąd?
Norden wymownym ruchem wyciągnął rękę przed siebie. Borkowicz
spojrzał. Dziób okrętu rysował się niewyraźnie, jak gdyby omotany
pajęczyną,dwametrydalejpajęczynagęstniała,stawałasięnieprzenikliwą,
ścisłą,zbitąmasą.
–Zczymśpodobnymjużdawnosięniespotkałem.
–Wleczemysię,paniekapitanie,jakdziadyzapogrzebem.
Borkowiczuśmiechnąłsięlekko.
–Nicsięnatonieporadzi.
Norden przygryzł wargi. Intrygowała go sprawa tej kobiety, o której
wspomniał Orcel, ale brakło mu odwagi zapytać się. Z niecierpliwością
oczekiwał końca wachty, ale wachta dłużyła się w sposób obrzydliwy,
amgładoprowadzałagodorozpaczy.
Sądził przez chwilę, że kapitan sam napomknie coś niecoś o nieproszonej
pasażerce. Omylił się. Borkowicz stanął tuż przy bocznym oknie sterniczej
kabinyiwpatrzyłsięwmgłę.
Nordenposzedłzajegoprzykładem.Nienawistnywzrokutkwiłwbiałej
przestrzeni.
A tymczasem na deskach górnego pokładu Alicja Wedwood
i Stempkowski obserwowali przesuwające się przed ich oczyma pierzaste
obłoki.
Długie nitki unosiły się nad pokładem, przepływały nad nim. Bardziej
zwarte, to znowu bardziej przejrzyste smugi nadciągały od strony
kapitańskiejwyżki,rozbijałysięonadbudówkiobydwupokładówilekkie,
bezkształtne,nieuchwytneginęłyzarufą.
Całetonymgłyprzewalałysięzjednejnadrugąburtę.
Wgórzewisiałabrudnachmuradymupomieszanegozparąwodną.
Wszystko nabierało siwoniebieskiej barwy, zatracało się w szczegółach
i konturach. Czarny komin wyglądał jak otulony watą, ściekały po nim
strugiwilgoci.
–Tojestjednakładne–odezwałasięAngielka.
Jej głos brzmiał spokojnie, ale kiedy wyjmowała papierosa z portcygaru
dziennikarza,rękazadrżałajejlekko.NieuszłotouwagiStempkowskiego.
–Więcjestpanizadowolonazpogody?–zapytał,szczękajączapalniczką.
–Nie–potrząsnęłaenergiczniegłową.–Wcaleniejestemzadowolona.
Tym razem Stempkowski w jakimś dziwnym natchnieniu odczuł, że jego
towarzyszkamówiszczerze.
–Wilgoć...
–Nieotochodzi,aleterazbędęmusiałajechaćdoHelsingforsu.Trzebasię
pożegnaćznadziejązłapaniajakiegośinnegookrętu.
–Uważamtozabardzopomyślnyhoroskopdlasiebie.
–Dlaczego?
–Będęmiałszczęścieoglądaćpaniąniecodłużej.
–Szczęście–lekkiodcieńgoryczyzabrzmiałwjejgłosie.–Cóżpanuztego
przyjdzie?
– Czyż tylko rzeczy materialne są coś warte? – odpowiedział pytaniem
napytanie.
–Prawda,ale...–popatrzyłamuprostowoczyroześmianymwzrokiem–
...przecieżpanżartuje...
–Animisięśniżartować.
–Panjestbajeczny!
–Zkoleiijadoczekałemsiękomplementów.
LekkirumieniecprzemknąłpotwarzyAlicjiWedwood.Odwróciłagłowę.
–Niemożliwyzpanaczłowiek.
Znowuzahuczałasyrena.
–Ateraztojużniewiem,czytokomplementczynagana?
–Jednoidrugie.Jestpanzbytpewnysiebie.
–Ja?Niesądzę,zbytwielerozczarowańdoznałemwżyciu.Jednegotylko
jestempewien,żepaniąjeszczekiedyśzobaczę.
–Nigdy!–wypowiedziałatosłowogłośno,prawiewykrzyknęła.
Zmarszczkapojawiłasięnaczoledziennikarza.
–Niezasłużyłemnatakmocnepowiedzenie.
– Przepraszam pana. To wyrwało mi się zupełnie mimo woli. Niech się
panniedomyślanawetdlaczego,bopannieodgadnie.
–Widaćmojaosobatakodpychająco...
– Och, nie! Nic podobnego, ręczę panu słowem. Ale gdybyśmy mieli się
kiedyjeszczespotkać,znalazłabymsięwbardzowielkimkłopocie,amoże...
–Niechpanidokończy.
–Amożeipan?
Stempkowskipopatrzyłnamgłę.
–Tajemnica?–powiedziałpółgłosem.
–Niechsiępanniepyta.
– Myślę – odezwał się po chwili milczenia – że nie należy używać słowa
„nigdy”. Nie istnieją niemożliwości. Dzisiaj pani sama to stwierdziła.
Przypadek, zbieg okoliczności, a może nawet... przeznaczenie często
przekreślająsłowo„nigdy”.NIEWIADOMEnieuznaje„nigdy”.
–Toprawda.Więcpowiempanutylkotyle,żebędęstarałasięniespotkać
gojużwięcej.
–Okrutnaszczerość.
–Przesada.
–Skądpanimożewiedzieć!
–Zapomnipanomnie...chociaż–zaśmiałasięnerwowo–pewnienietak
prędko.
–Przyznajemipanirację.
–Alepanniewiedlaczego.
–Chciałbymwiedzieć.
–Trzebasięuzbroićwcierpliwość.
–Comaoznaczać,żebędęwiedział.
–Tak.Jestpanzadowolony?
–Wpołowie.
– Niech mi pan wierzy, że nie kieruję się żadną niechęcią w stosunku
doosobypana,możenawetwprostprzeciwnie.
–Ajednakwszystko,copanimówi...
–Muszętomówić.Takajestkonieczność.
–Konieczność?Jestpanipełnatajemnic.
– Czyż to jest wada? Tajemnicze kobiety są bardziej pożądane. – Lekki
uśmiechpojawiłsięnajejustach.
–Tajemnicapociąga,alepóźniejmęczy.Niemożnastalebłądzićwmroku,
zabawawchowanegojestciekawatylkodoczasu.
–Słusznie.
–Nagłeodkrycieprawdy,zerwaniewszystkichzasłonjeststokroćbardziej
pociągające od wiecznej tajemnicy. Zwłaszcza jeżeli to się dzieje między
mężczyzną i kobietą, bo wtedy odkrycie tajemnicy jest jak gdyby
błyskawicznym zrzuceniem z niej wszystkich sukien, a jeśli ta kobieta jest
piękna, to cóż może być piękniejszego? Oto dlaczego tak zawsze dążymy
dopoznaniatajemnicycudzychserc.
– Niebezpieczne porównanie – szepnęła, odwracając głowę – Jak pan
dziwnierozumuje.
–Myślę,żezupełnieżyciowo.
Gęsty obłok zasnuł pokład transportowca. Stempkowski nie widział nic
pozadługośćwyciągniętejręki.
Borkowicz tkwiący na kapitańskim mostku kazał jeszcze bardziej zwolnić
biegu. Norden ze zgryźliwym uśmiechem na ustach przesłał wewnętrznym
telegrafempoleceniedooddziałumaszyn.
–Dobrzebybyłozamienićsięterazwłódźpodwodnąpaniekapitanie.
Borkowiczpokiwałwmilczeniugłową.
XI.
Przy obiedzie zapalono światła w jadalni. Borkowicz siedział nad talerzem
posępnyiciemny,jaknoc.PorucznikOrcelspodokaobserwowałAngielkę,
ale,żeniewładałjęzykiemangielskim,zkoniecznościmilczał.
Ciężki
obowiązek
podtrzymywania
rozmowy
spadł
na
barki
Stempkowskiego.Wywiązywałsięzniego,jakumiał.
Dziennikarz już od samego rana nosił w sobie przeczucie czegoś
niespodziewanego. Coś nieodgadnionego zamieszkało na pokładach
„Robota”.MożetobyłowłaśnietoNIEWIADOME,októrymmówiłaAlicja
Wedwood? Miraż DALEKIEJ PRZYGODY lada chwila mógł się stać
rzeczywistością.
Stempkowski
czuł
to
dobrze.
Niesłychane,
nieprawdopodobne napięcie nerwów wzrastało w nim prawie z każdą
sekundą.Siłąwoliutrzymywałsięwgranicachpozornegospokoju.Widział
dobrze,żeiAngielkapodlegatymsamymwewnętrznymwzruszeniom.
Czyżbyrównieżprzeczuwała?
AmożeWIEDZIAŁA!
Co?!
Podtrzymywanie banalnej rozmowy w takich warunkach nie należało
doprzyjemności.Stempkowskizamilkłbyzprawdziwąrozkoszą,alestokroć
bardziejbałsiętejciszy,którawówczaszapanowałabyprzystole.
Mówił więc cokolwiek mu tylko na język przyszło. Mówił, nie słysząc
czasami odpowiedzi, pogrążony myślami w rozwikływaniu tajemnicy
NIEWIADOMEGO,któreladachwilamogłoodkryćsweoblicze.Którelada
chwila musiało odkryć swe oblicze. Stempkowski wiedział z własnych
doświadczeń, że przeczucia prawie nigdy go nie zawodziły. Nie omylą go
iteraz.Byłtegopewien.
Ale dlaczego Borkowicz tak posępnie tkwi nad białym krążkiem
porcelanowegotalerza?
Czytylkozpowodumgły?
CzymożerazjeszczezastanawiasięnadsprawąStanisławskiego?
Amożeioncośczuje,tylkoniechcealbonieumietegowytłumaczyć?
Copięćminutprzytłumionygłossyrenywpadałpoprzezzamkniętedrzwi
kabiny. „Robot” przebijał się poprzez morze mgły i dawał znać o swym
istnieniu. Na szczęście zerwał się lekki wiatr i porucznik Norden poczynał
bardziejróżowonaświatspoglądać.Wiatrrozwiejemgłę.
Dokoła okrągłego stołu chłopak w milczeniu obnosił półmiski. Kiedy
zniknął w korytarzu, znowu głos syreny zmącił ciszę. Borkowicz podniósł
głowęinadsłuchiwałprzezkilkasekund.
–Będziemysięmijać–powiedział,porazpierwszywypadajączzadumy.
Powiedział to po polsku, więc Stempkowski pośpiesznie przetłumaczył
zdanieAlicjiWedwood.
Angielkadrgnęłaniespokojnie.
Trzymanawjejrękułyżeczkazbrzękiemupadłanapodłogę.Dziennikarz
schyliłsięijąpodniósł.
–Dziękujępanu–powiedziałazlekkimdrżeniemwgłosie.
Dźwięk dalekiej syreny znowu otarł się o ich uszy. Teraz już
i Stempkowski poznał, że nie była to syrena „Robota”. Miała głos grubszy
ihuczałaprzeciągle.
Od tej chwili rozpoczęła się cała seria nawoływań dwu statków. Dwie
gwizdawki wydobywały z siebie całą kakofonię dźwięków. W pewnym
momenciewszystkoumilkło.
BorkowiczpopatrzyłzdziwionymwzrokiemnaOrcela.
–Stoimy–odezwałsiępółgłosem.
–Stoimy,kapitanie.
Tylkoonidwajspostrzeglisięjuż,żestatekzatrzymano.Stempkowskinie
zdawałsobiejeszczeztegosprawy.
Borkowiczzerwałsięszybkozkrzesła.
–Musiałosięcośstać–powiedziałniespokojnymgłosem.
–Cóżtakiegomożebyć?–zaciekawiłsiędziennikarz.
– Muszę sprawdzić. – Widząc, że Orcel chce iść w jego ślady, dodał
pośpiesznie–niechpanzostanie,poruczniku,myślę,żetonicważnego.
WzrokAngielkipytającospocząłnatwarzyStempkowskiego.
–Zatrzymaliśmysię,proszępani–objaśniłdziennikarz.
–Wcaletegoniezauważyłam.
– Ja również nie zauważyłem, ale kapitan już to spostrzegł. Marynarze
widać mają jakiś oddzielny zmysł, którego my, szczury lądowe, jesteśmy
pozbawieni.
–Dlaczegostoimy?
–Pewniezpowodutegodrugiegostatku.Możechcączegośodnas.
–Bardzojestemciekawa.Niemożnazobaczyć?
–Wyjdziemychyba,panieporuczniku–zwróciłsiędziennikarzdoOrcela.
Oficerskinąłpotakującogłową.
–Chodźmy–powiedział,odsuwająckrzesło.
Wstaliodstołu.
StempkowskiprzepuściłprzedsobąAngielkę,akiedyminęławysokipróg
oddzielającykabinęjadalnąodkorytarza,wyszedłzanią.
Napięcie jego nerwów doszło chyba do szczytu. NIEWIADOME
wydawało się coraz bliższym. Pewnie już tylko sekundy dzieliły go
odNIEZNANEGO.Zacisnąłzęby,żebysięniezdradzić.
Rzucił ciekawym okiem na twarz Alicji Wedwood i postanowił mieć się
nabaczności.
Miała zacięte mocno usta. Rysy jej twarzy jakoś dziwnie stężały,
znieruchomiały,jakgdybypodwpływemnaglepowziętejdecyzji.
Kiedy znaleźli się w prostokącie wyjścia, dziennikarz odetchnął głęboko
iskupiłsięwsobie.
– Teraz się okaże – pomyślał. – Jeżeli się mylę, pójdę do psychiatry, żeby
mniezbadał.
XII.
Borkowiczniezbytdobrzesięorientował,ocochodziprzybyszom.
Zrzucono im drabinkę sznurową i trzech tęgich mężczyzn wdrapało się
napokład.
KapitanBorkowiczsłabowładałniemieckimjęzykiemitowdużejmierze
utrudniałoporozumieniesię.
NordenzeszedłzwyżkiistanąłtużprzyBorkowiczu.
Orcelzatrzymałsięodwakrokidalej.
Jeszcze dalej stał dziennikarz razem z Alicją Wedwood. Przyjrzał się
dokładnie przybyszom, a potem przeniósł wzrok na mgłę wiszącą
wpowietrzu.Najejtlerysowałasięwdaliniewyraźna,zamazanamasa,nad
którąwisiałczarnyobłok.
– Chcemy, panie kapitanie – odezwał się najniższy z obcych – żeby pan
namwydałpewnąmetalowąskrzynkęznajdującąsiępodpańskąopieką.
Borkowiczzamrugałpowiekami.
–Nierozumiempanów–powiedziałsucho.
Stempkowskiwytężyłsłuch.
–Proszęwydaćnamkulturybakterii„F”.
–Kulturybakterii„F”?–powtórzyłkapitan,blednąclekko.
–Tak.Mapanjenastatku.
–Nicmiotymniewiadomo.
–Wtakimraziepoproszęokluczeodkasy.
–Cotomaznaczyć?–SłowazazgrzytaływustachBorkowicza,jakszkło.
– Nic więcej ponad to, co panu już zakomunikowałem. Żądam wydania
kulturbakterii„F”.Proszęokluczeodkasy,czasucieka.
–Kimpanjest?
– Tego panu nie powiem. Powtarzam po raz ostatni, że żądam wydania
kulturbakterii„F”.
–Odpowiempanunatokrótko,żepansięmyli.
–Jakto?
– To jest zwykłe korsarstwo. – Głos kapitana Borkowicza zabrzmiał
twardo. – Pan zapomina o tym, że nie znajdujemy się na morzach
południowychiżenawettamczasyBullyHayesanależąjużdoprzeszłości.
Ze swego żądania wytłumaczą się panowie policji finlandzkiej. – Kapitan
odwróciłgłowę:–Norden,pełnąparąnaprzód!
–Zapozwoleniem!
W rękach cudzoziemców błysnęły rewolwery. Wydobyli je prawie
jednocześnie,jaknakomendę.
Stempkowski, który obserwował tę całą scenę, natężył mięśnie, jak
doskoku.
–Zechcepanpozostaćnamiejscu–usłyszałmelodyjnygłos.
Odwróciłgłowę.
AlicjaWedwoodstałatużprzednim.Dłońjejrękizaciskałasięnakolbie
małego,lśniącegobębenkowca.Jakikiedygowyjęła,tegodziennikarznie
zauważył. Spojrzał jej prosto w oczy.–Cóż pani chce robić! – zapytał
półgłosem.
–Nic,zupełnienic,oilepozostaniepannamiejscu.Pragnąłpanprzygody,
otoona.
–Ajeżelisięruszę?
–Strzelę.
–Niewierzę.
– Radzę nie próbować. Niech mnie pan nie zmusza do pociągnięcia
zacyngiel.
Powiedziała to głosem tak spokojnym i opanowanym, że Stempkowski
aninachwilęniezwątpiłoprawdziejejsłów.
–Niebyłbytopierwszywypadek–zauważyłironicznie.
–Nierozumiempana.
–CzyżbyjużpanizapomniałaoStanisławskim?
Dziennikarz nie oczekiwał zbyt wielkiego efektu po swych słowach, tym
razemjednaksięomylił.
W jednej sekundzie, w jednym mgnieniu oka twarz Alicji Wedwood
zrobiła się blada jak papier, bledsza od mgły, która ich otaczała. Jej usta
poczęłydrżećnerwowo.
–Panwie...,panwie...
– Czy teraz wyda pan klucze? – zabrzmiało głośne pytanie skierowane
doBorkowicza.
–Nie–odparłspokojniekapitan.–Niewydam.
–...skądpanwie?...
GłosAlicjiWedwoodzniżyłsiędoszeptu.
–...ajeślipanwie...toprzecież...onsamsięzastrzelił...oBoże...
Nie panowała już zupełnie nad nerwami. Ręka trzymająca rewolwer
trzęsłasięiokrągłyotwórlufyrazporazzbaczałzlinii,naktórejznajdował
siędziennikarz.
–Czemużpaniniestrzela?–zapytałsmutno.
–Nie...nie...–odparłapółgłosem.–Niemogę...
Lufarewolweruznowuskręciłagdzieśwbok.Stempkowskiwykonałtrzy
szybkie kroki. Jeden gwałtowny ruch i błyszczący bębenkowiec zmienił
właściciela.
Dziennikarz porwał wpół Angielkę i pchnął ją między kapitana
astojącychprzednimcudzoziemców.
Zakotłowałosię.
Porucznik Orcel skoczył przed siebie, jak strzała wypuszczona z napiętej
cięciwy łuku. Podniesiona pięść opadła z rozmachem i najniższy z trzech
przeciwnikówzniknąłraptowniewgęstejmglerozpiętejzaburtą.
–Norden!Dosteru!–huknąłBorkowicz.
Dwapłomienierozdarłybiaływelonotulającypokłady.
W odpowiedzi na to Stempkowski trzykrotnie pociągnął za cyngiel
niklowejzabawki.Niemierzył,strzelałnaoślep.
Zmaszynowejlukiwyjrzałagłowapalacza.
Znowuzagrzmiałystrzały.
Zotworuwiodącegodokajutwybiegłjakiśobcyczłowiek.Wpadłzboku
na dziennikarza. Runęli na pokładowe deski. Rewolwer wyprysnął
zzaciśniętejdłoniipotoczyłsięażpodprzeciwległąburtę,znikłwemgle.
W tej samej chwili z wyżyn kapitańskiego mostku zaterkotała krótka
salwa,zaniądrugaitrzecia.
Nordenjakimścudemzdobyłbroń.
BorkowicziOrcelodskoczylikulewejburcie.
Kulebiływprostwprawączęśćpokładu.
Statek drgnął... Śruba na nowo zaczęła młócić brudnozieloną toń morza.
„Robot”począłsobietorowaćdrogęwśródbiałychtumanówmgieł.
Głowy napastników zniknęły. Ostatni wycofał się niespodziewany
napastnikStempkowskiego.
Kiedy podbiegli do burty, dostrzegli tylko zamazany kontur szybko
oddalającegosięczółna.
–PanieOrcel,zostaniepannapokładzie.Jaidędoaparatu.
Borkowiczzniknąłwkorytarzu.Stempkowskipodążyłzanim,trącmocno
obolałą rękę. Drzwi od kabiny telegraficznej były zamknięte od zewnątrz.
Otworzylijezłatwością.
Pobladłyiwystraszonytelegrafistaażpodskoczyłnaichwidok.
–Cotuzpanembyło,panieWiórek?
– Wleciał tu, panie kapitanie, jakiś drab, złapał za stołek i gruchnął
waparat.
Stempkowski odwrócił głowę, żeby ukryć śmiech. Borkowicz przygryzł
wargi.
–Ipansiętakspokojnieprzyglądałtemu?
– Nie, panie kapitanie, tylko myślałem z początku, że to jakiś wariat.
Złapałemgozarękę,aletosilnychłop.Wyrwałmisięiskoczyłdodrzwi.Ja
zanim.Wyprzedziłmnieojakieśpółsekundyizamknął.Chciałemwywalić
drzwi...
–Mógłbymprzysiąc,żebyłoichtrzechtylko–przerwałmuBorkowicz.
–Jarównież–dodałStempkowski.
–TrzebasięzapytaćNordena,onbyłodpoczątku.PanieWiórek–zwrócił
sięBorkowiczdotelegrafisty–będziejeszczecoztego?
Wiórek wymownym gestem wskazał na walające się po podłodze
szczątki.
– Nie da rady – powiedział z komiczną intonacją w głosie. – Z tego
aparatujużżadnejdepeszysięnienada.
Borkowiczzakląłpółgłosem.
–Topaskudnie.
–Itakmamyszczęście.
– Szczęście – wybuchnął kapitan. – Napad korsarski w XX wieku!
Na Bałtyku! Prawie na granicy terytorialnych wód fińskich! Coś
niesłychanego...
Wyszlinakorytarz.
–Słuchaj–szepnąłdziennikarz.–Cotosąbakterie„F”?
– To naprawdę dziwna sprawa. Poproś do mnie Orcela i Nordena,
pomówimyotym.
Kiedysięznaleźliweczwórkęwkapitańskiejkabinie,Stempkowskimimo
wolicofnąłsiękudrzwiom.
Borkowskizauważyłtenruch.
– Zostań – powiedział. – Byłeś świadkiem napadu, musisz wiedzieć
wszystko. Proszę panów – zwrócił się do swych podwładnych. – Muszę
panów poinformować, że oprócz ryżu wieziemy jeszcze inny ładunek.
Ładunek niewielki, małą ze stalowej blachy zrobioną skrzynkę. Mam ją
zamkniętąwkasiepancernej.Skrzynkatazostaławręczonamiprzedsamym
odjazdem, ona jest właśnie przyczyną naszego dwugodzinnego opóźnienia,
atakżeprzyczynątegonapadu.Ktomijąwręczył–tonienależydosprawy,
nie jestem zresztą upoważniony do mówienia o tym. Jeżeli wspominam
o tym dodatkowym ładunku – lekki uśmiech przemknął po twarzy
Borkowicza – to tylko dlatego, aby zobowiązać panów do milczenia
nawypadekśledztwa,atakieprzeprowadzonenapewnobędzie.
–Czymamyniemówićonapadzie?
–Tylkooskrzynce.Napadmógłbyćzorganizowanyrówniedobrzecelem
zabraniapieniędzyznajdującychsięwnaszejkasie.
–Słusznie.
–
A
teraz
druga
sprawa.
Czy
panowie
nie
zauważyli
nic
charakterystycznegounapastników?
– Nie poznałbym ich statku – odezwał się Orcel – we mgle wszystkie
okrętywyglądająjednakowo.
Nordenpokiwałgłową.
–ToniebyliNiemcy–powiedziałspokojnie.
Stempkowskiażpodniósłsięzkrzesła.
–Copanmówi?
–Głowędamsobieuciąć,żetoniebyliNiemcy.
–Skądtapewność?
–Znamdobrzeichjęzyk.TrzylataspędziłemwHamburgu,znamdialekt
berlińskiigwarępołudnia.Nie,paniekapitanie,toniebyliNiemcy.
– A gdzież się podziała ta nasza Angielka? – wykrzyknął nagle
Stempkowski.
Spojrzeli po sobie zdziwionym wzrokiem. W zamieszaniu zapomnieli
zupełnieotajemniczejpasażerce.
– Alicja Wedwood władała językiem niemieckim – powiedział znacząco
kapitan. – Przypuszczam, że odjechała razem z tamtymi. Rzecz nie
dodarowania,żeśmyjątakpuścili.
– Służba śledcza będzie sobie suszyć głowy nad tą sprawą. Do licha,
historiajestniezwykleciekawa.
– Czy dowiemy się kiedy prawdy? – Stempkowski podniósł się z krzesła
ipodszedłdookrągłegootworuiluminatora.Niezdradziłbysięztymprzed
nikim,alewgłębiduszybyłzadowolonyzucieczkiAlicjiWedwood.
XIII.
Poszła w świat zdumiewająca wieść. NAPAD KORSARSKI NA BAŁTYKU!
Rozdzwoniły się druty telegrafów, stacje iskrowe wysyłały szyfrowe
depesze,rysopisAlicjiWedwoodobiegłcentralepolicyjnepołowyświata.
Natychmiast po zawinięciu „Robota” do portu w Helsingforsie dwa
torpedowce fińskie „Nystad” i „Vasa” wyszły na pełne morze
wposzukiwaniutajemniczychnapastników.Poszukiwanianiedałyżadnych
rezultatów.
„Robot” już dawno powrócił do Gdyni, a śledztwo nie posunęło się ani
okroknaprzód.
Aresztowano Hansa Lubitscha, kapitana statku „Wiking”. Hans Lubitsch
wypierał się wszystkiego. Drobiazgowe śledztwo wykazało, że Lubitsch nie
miałżadnegobratainieutrzymywałżadnychstosunkówzAnglikami.
Przesłuchano doktora Władysława Kolca. Doktor stwierdził, że Alicja
Wedwood podawała się za przedstawicielkę firmy „Pitt and Son”
w Londynie. Firma „Pitt and Son” zaprzeczyła kategorycznie, jakoby
wysyłała swą przedstawicielkę do Polski. Alicja Wedwood nigdy nie była
jejpracowniczką.
Zwróconosiędozakładówprzemysłowych„Vickersa”.Otrzymanotęsamą
odpowiedź.
Nadkomisarz Hnyć, który kierował śledztwem, gubił się w powodzi
poszlakiniesprawdzonychdomysłów.
Poselstwo angielskie nic nie wiedziało o Alicji Wedwood. Twierdziło,
żepaszportmusiałbyćsfałszowany.
Stempkowski
interesował
się
żywo
przebiegiem
poszukiwań.
Z nadkomisarzem Hnyciem rozmawiał na ten temat bardzo często, bo jako
jeden z główniejszych świadków miał do niego otwarty dostęp. Razem
jeździlidoGdyniidoHelsingforsu.
Wszystkonadaremnie.
KimbyłaAlicjaWedwood?
Możenieistniałanigdy?
Jakbrzmiałojejprawdziwenazwisko?
Tak minął rok. Cała sprawa ucichła, pogrążyła się w niepamięci ludzkiej.
ZdziwiłsięwięcbardzoStempkowski,kiedygoHnyćwezwałdosiebie.
–Tonazakończenieśledztwa,panieredaktorze–przywitałgożartobliwie.
– Niejako dla spokoju mego sumienia, bo przecież zrobiliśmy wszystko,
coleżywludzkiejmocy...
–Inic?
–Inic.Wtymwłaśnieleżycałarzecz.Rozumiemniepan?
–Niezupełnie.
– Więc powiem panu, ale tak zupełnie prywatnie, nie wyobrażam sobie,
aby bez czyjejś wydatnej pomocy ta kobieta mogła tak nagle zniknąć
zhoryzontu.
SercezabiłomocnoStempkowskiemu.
–Czyprzypuszczapan,że...?–słowazamarłymunaustach.
Hnyćspojrzałmuprostowoczy.
–...żejązabito–dokończyłzadziennikarzem.
–Tak.
– Zastanawiałem się nad tym niejednokrotnie. To nie jest dla mnie
pewnikiem.Przypuszczamnatomiastcośinnego...
–Możnawiedzieć?
–Właśniechcęzpanemporozmawiaćnatentemat.Traktujmyjednaktę
sprawę czysto prywatnie. Oficjalne śledztwo zostało zakończone i nie dało
wyników.
–Słuchampana.
– Co pan sądzi o Alicji Wedwood? Czy pan ją uważał za bardzo
inteligentnąosobę?
–Wstopniunadzwyczajnym.
Hnyćpokiwałznaczącogłową.
–Przypuszczałemto.
–Trudnomidzisiajodtworzyćprzebiegrozmów,jakiezniąprowadziłem,
wspominałemotymnaśledztwie,aleodniosłemwrażenie,żejesttoosoba
nieprzeciętnejmiary.
–Jeżelidotegododamy,żenapadna„Robota”niemiałcechpospolitego
napadu rabunkowego, że w grę nie wchodziły tam pieniądze, ale –
nadkomisarzHnyćściszyłgłos–niejakozdobyczenaukowe,to...
–To?...
– Przypuszczam, że policja pewnego europejskiego państwa wie o tej
sprawiecoświęcejodnas.
NadkomisarzHnyćuderzyłkantemdłonioblatbiurka.
– Pan znał najlepiej Alicję Wedwood i dlatego zapytuję się pana, czy to
przypuszczeniewstosunkudojejosobywyglądanaprawdopodobne?
Stempkowskiażpobladłzwewnętrznegowzruszenia.
– Tak, panie nadkomisarzu – powiedział wolno – to wygląda bardzo
prawdopodobnie.
XIV.
Międzynarodowy Kongres Kryminalistyki i Medycyny Sądowej zwołany
doNowegoJorkuzapowiadałsięokazale.
Piętnaście delegacji wysyłały same kraje europejskie, a w liczbie ich
znajdowałasięidelegacjaPolski.
Stanisław Stempkowski, redaktor „Wiadomości Codziennych”, wyruszył
także na tę zamorską eskapadę. Namówił go do tego nadkomisarz Hnyć,
któryrównieżwyjeżdżałdoNowegoJorku.
W Gdyni wsiedli na statek „Władysław IV”, potężny transoceaniczny
parowiec.Podróżtrwaładośćdługo,bookrętzatrzymywałsięwHamburgu,
LondynieiHawrze.
Dla Stempkowskiego czas minął jednak szybko i cała ta podróż nie
utkwiłabymunadłużejwpamięci,gdyby...
Czterygodzinydzieliłyichjużtylkoodprzybyciadoportunowojorskiego,
kiedy Stempkowski wraz z Hnyciem wstali od okrągłego stolika okrętowej
restauracji.
– Przejdźmy się trochę – zaproponował nadkomisarz – tysiąc kroków dla
zdrowia.
Stempkowskikiwnąłgłowąizapaliłpapierosa.
Szliwolnobiałym,błyszczącymczystościąkorytarzem.
–Pogodanamdopisuje–zauważyłjegotowarzysz.
–Mamyszczęście–powiedziałStempkowski–zwłaszczaże...
Papieroswypadłzpalcówdziennikarza.
Zzazałamaniakorytarzawyjrzałalekka,wysmukłasylwetkakobiety.Szła
wolnoprzedsiebie,niezwracającuwaginaotoczenie.
–Copanusięstało?–zaciekawiłsięHnyć.
–Nic,paniekomisarzu...zupełnienic,to...ząb...
Dziennikarzpoczuł,jakmudosercazbiegawszystkakrew.
AlicjaWedwood!
Toona!
Czygopozna?
Schwycił komisarza za ramię. Wystarczyło powiedzieć teraz dwa słowa,
dwakrótkiesłowa:–Toona!–NadkomisarzHnyćwlotbysięzorientował.
Alicja Wedwood poszukiwana przez fińską i polską policję! Tu, w tym
korytarzu,napięćkrokówprzednim.
Czygojużspostrzegła?
Czypoznała?
Poczuł delikatny zapach perfum. Teraz albo nigdy. Popatrzył jej prosto
w twarz. Nic się nie zmieniła. Była tą samą Alicją Wedwood, tajemniczą
pasażerką transportowca „Robot”. Jej wzrok zatrzymał się na chwilę
naosobieStempkowskiego.Ustaniedrgnęły,żadenbłyskobawynieukazał
sięwczarnychźrenicach.
Stempkowskizaciąłwargi.
Minęłagotakblisko,żeprawieotarłasięrękąojegodłoń.
– Zna pan tę osobę? – zagadnął Hnyć, który już zauważył badawcze
spojrzeniedziennikarza.
–Nie,nieznamzupełnie.
♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦♦
Różnobarwny wąż pasażerów wypełzał z dolnego pokładu „Władysława
IV”.
Posuwali się wolno poprzez pomost, rozlewali się na wszystkie strony
nakamiennymbulwarzenabrzeża.
Nadkomisarz Hnyć zeszedł jeszcze na chwilę do swej kabiny,
aStempkowskiopartyostalowąbarieręciekawierozglądałsiędokoła.
Zupełnie nieoczekiwanie, niespodziewanie, tuż obok kanciastego, szarego
słupawbitegonadczarnątafląwody,dostrzegłAlicjęWedwood.
Nie umiał oderwać oczu od jej sylwetki. Być może, że był to zbieg
okoliczności,amożeAngielkaodczułanasobiewzrokdziennikarza?
Odwróciłasięwolnoispojrzaławstronępokładu.
Coś,jakgdybycieńuśmiechu,przemknęłopojejtwarzy.
Stempkowski machinalnie sięgnął ręką do kapelusza. Skinęła mu lekko
głową,apotemzniknęławtłumie.
KONIEC