Krzepkowski Andrzej Spiew Krysztalu 1987 POLiSH eBook Olbrzym

background image
background image

background image

Projekt okładki

ZBIGNIEW ANDRZEJ DĄBEK

Redaktor wydania

KATARZYNA DARWAJ

ISBN 83-222-0173-7

© Copyright by Wydawnictwo Lubelskie,

Lublin 1982

WYDAWNICTWO LUBELSKIE • LUBLIN 1987

Wydanie II. Nakład 29 730 + 270 egz. Ark. wyd. 9,5. Ark. druk. 11.

Papier offset, kl. V, 70 g, 70 x 100 cm. Oddano do produkcji w lutym

1987 r. Druk ukończono w marcu 1987 r.

konwersja lesiojot

background image

Rozdział 1

Rozmiękła alejka okryta była zielonoszarą, półprzejrzystą

mgłą, z palczastych pączków jesionowca miarowo kapały

chłodne krople wiosennego deszczu, spadały wprost na kark i
policzek leżącej nieruchomo Vián. Wreszcie któraś kropelka

trafiła dokładnie w kącik zamkniętego oka.

Kobieta poderwała głowę, potrząsnęła nią - mokre i zimne

kosmyki rozplecionych włosów chlasnęły ją po szyi jak bicze.
Vián otrząsnęła się jeszcze raz, podniosła dłonie do oczu i

ostrożnie przetarła zabrudzone powieki. Potem powoli
uchyliła rzęsy, aż ciężkie od resztek błota, spojrzała - lepka i

śliska glina na jej rękach miała nieprzyjemny odcień ziemistej
żółci.

Dopiero teraz, ukryta za śmieszną zaporą umazanych

palców, Vián ośmieliła się popatrzeć trochę dalej. Tam, gdzie

przedtem był Laas. Jej mąż Laaster Erie Ninch’.

Był tam przez cały czas. Jak zakochany w pochylonym krzyżu

zrobionym z dwóch nie okorowanych pni biełuch trwał pół
klęcząc, pół zwisając z przekrzywionej poprzeczki. I uparcie,

prawie czule przyciskał twarz do mokrego drewna.

Zabolało to Vián jak jakaś nieoczekiwana obelga - przecież

kiedyś Laas dokładnie tak samo przytulał policzek do jej
nagiego ramienia. Uśmiechał się wtedy równie łagodnie i

spokojnie.

Wiatr znowu strącił na czoło kobiety kilkanaście zimnych

kropel, więc wzdrygnęła się odruchowo, aż dookoła niej
zafalowało rzadkie, gliniaste błoto. Spod powierzchni małej

kałuży z lepkim mlaśnięciem wymknęło się kilkanaście
pęcherzyków gazu. Brudnożółte banieczki przez długą chwilę

utrzymywały się na wodzie, potem pękły - niemal
jednocześnie w nozdrza Vián uderzył mdły i słodki odór

zgnilizny. Ten sam ckliwy zaduch dolatywał do niej teraz ze

background image

wszystkich stron wraz z powiewami niezdecydowanego
wiatru, kręcącego się w kółko między nielicznymi pniami

cmentarnych drzew i żałosnymi szczątkami powalonych
nagrobków. Jakby wiatr także ogłupiał od tego, co działo się

w ciągu ostatniej nocy.

A przecież tu, na zrujnowanym cmentarzu, rozegrał się t ylko

ostatni akt dramatu. Ostatnia scena opowieści o kolonizacji
Nowej...

Właściwie chyba nikt z nas nie może powiedzieć, że zależy

wyłącznie od siebie. Wprawdzie umiem jakiś konkretny

problem oglądać z punktu widzenia własnego „ja”, ale... po co
miałbym to robić? I tak wiem, że wszystkie moje spostrzeżenia

posłużą całej rasie. Tak samo mnie, jak każdemu z nowo
narodzonych.

Jako każdy z nas powinienem tę kobietę zlikwidować

natychmiast. Bez wahania. Lecz jako ja mogę na nią patrzeć

spokojnie - nie jest groźna. A to, że przypadkowo ocalała, wcale
nie zwiększa jej szans. Niech sobie myśli...

Ów ostatni wieczór zimy wydawał się Vián tym

przyjemniejszy, że już od rana miała się zacząć krótka jak

wybuch, zaledwie czterodniowa wiosna. A po niej miało
przyjść gorące, szkarłatno-brązowe i ciemnozielone lato.

Lecz kiedy niebo tuż przed północą zaczęło się robić głęboko

purpurowe, a wszystkie gwiazdy zamglił już pierwszy ciepły

powiew, wtedy cały świat nagle stanął do góry nogami.
Stojącą w swoim domu przy oknie Vián ogłuszył trzask i

łomot padających drzew. Dopiero po długiej chwili usłyszała
przenikliwe dźwięczenie tłuczonych szyb, huk pękających

murów, rozpaczliwe wrzaski przygniecionych ludzi - a nad
tym wszystkim drwiące wycie huraganu, który nie wiadomo

skąd spadł na zaspane, niewielkie miasteczko.

W ciemność strzeliły złote iskry kilku pożarów, potem już całe

niebo zalał narastający blask.

background image

Vián wybiegła z domu tak, jak stała - boso, w sięgającej do

kostek koronkowej koszuli...

Noc tymczasem zrobiła się gorąca i krwista. A po chwili żółte,

czerwone, bladozielononiebieskie jęzory płomieni smagnęły po

twarzach przerażonych ludzi, wygoniły ich z miasta.

Vián znalazła się w gromadce uciekających na cmentarz -

huragan ścigał ich uparcie, walił w plecy kłębami iskier i
zwałami zgęstniałego powietrza. Poprzez łomot i szum w

uszach Vián usłyszała niesamowicie słaby głos Laastera,
wykrzykującego jej imię. Spojrzała w tamtą stronę, rzuciła

się, potknęła o jakiś wał rozmiękłej ziemi kiedy padała, niebo
nagle stało się jadowicie zielone i liliowe. W tej widmowej

poświacie zobaczyła Laastera dwa metry dalej, wpadającego
na pochylony krzyż. A potem raptownie wszystko znikło i

ucichło.

Dopiero teraz Vián ogarnął strach. Dlaczego Laaster wcale

się nie rusza? Przecież już jest rano - słońce zaczyna podnosić
strzępy mgły i rozpraszać ostatnie chmury.

- Laas... - z gardła Vián wydostał się tylko słaby, ochrypły

szept. - Laas...?

Cisza. Tylko wiatr spycha resztki zielonego oparu między

poharatane drzewa. Tylko dookoła Vián uparcie faluje

mdlący, słodki smród przegniłych ciał, wydostający się z
porozwalanych grobów.

Kobieta z trudem wdrapuje się na brzeg dołu, staje obok

męża i leciutko, nieśmiało dotyka jego pleców. Laaster powoli

zaczyna unosić głowę... - nie. To tylko jego ciało bezwładnie
osuwa się coraz niżej. Jednocześnie krzyż wali się na bok i z

ciężkim, głuchym pacnięciem spada na dno grobowca.

Lepkie bryzgi rzadkiego błota smagają Vián po twarzy,

nowa fala trupiego zaduchu wywołuje gwałtowne torsje.
Mdłości powtarzają się co chwila, więc Vián wydaje się, że

będzie tak klęczeć nad ciałem Laasa i wymiotować aż do
końca świata. Ale już po minucie czy dwóch ostrożnie

podnosi głowę. Potem niezdarnie dźwiga się z kolan i
sztywno, niepewnie jak lunatyczka zaczyna iść w stronę

miasta, automatycznie omijając rzadkie drzewa. I gęsto

background image

między grobami porozrzucane nieruchome ciała.

Wiem, że nikt z nas nie zmusi mnie do działania wbrew mojej

woli. Dlatego bez przeszkód, spokojnie mogę obserwować
starą, zmęczoną kobietę, która potykając się i padając zmierza

uparcie tam, gdzie do wczoraj był jej dom.

Czuję, że pomału zaczyna się we mnie rodzić coś, czego do tej

pory nie znałem. Lecz na razie zastanawiam się tylko, jak długo
jeszcze pozwolę jej żyć.

Niebo z tamtej strony miasta jest już wiosenne i

jasnozielone - na tym pogodnym tle osiedle wygląda tak,

jakby wszyscy mieszkańcy ciągle jeszcze spali. A ponieważ
miedzy domami mgła trzyma się trochę dłużej niż na

równinie, więc nawet z odległości pięciuset czy czterystu
metrów Vián wcale nie widzi gruzów na ulicach, nie dostrzega

wyrw w poszarpanych murach ani delikatnej siateczki
popękań na ocalałych ścianach. Więc powoli zaczyna wierzyć,

że to tylko jakiś sen koszmarny wypędził ją z wygodnego
łóżka. Bo właściwie co ona tu robi za miastem? Czemu po

młodej, jedwabistej trawie biegnie boso, zaplątując nogi w
mokre fałdy nocnej koszuli poplamionej burożółtą gliną?

Gdyby teraz wyjrzał ktoś od sąsiadów...

A Laaster pewnie już od dawna czeka na nią. Chodzi od

kuchni do hallu swoimi wielkimi, niecierpliwymi krokami i
zastanawia się - niespokojny - dokąd ona mogła pójść o tej

porze, dlaczego nie wzięła chociaż swetra i kaloszy?

- Zapomniałam, Laas... Po prostu zapomniałam - Vián

uśmiecha się w stronę domu nieśmiało, przepraszająco. I
troszeńkę smutno. - To tylko roztargnienie zwyczajne. A teraz

obejmiesz mnie na przywitanie i prosto, prościuteńko
poprowadzisz do sypialni. Do mojego miękkiego, szerokiego

łóżka, na którym starannie spiętrzyłeś porozrzucane
poduszki, a w nogach ułożyłeś gorący termofor. I na pewno

nie powiesz mi ani słowa, jakbym wcale nie wychodziła. Bo ty

background image

przecież taki już jesteś - zawsze troskliwy, zawsze aż za
bardzo czuły. A ja kiedyś cię za to prawie nienawidziłam,

wiesz? Nie mogłam ścierpieć tej twojej dobroci. Nigdy nie
rozumiałam... Ale teraz, kiedy nie żyjesz...

Gwałtowny powiew o zapachu spalenizny zdmuchnął sprzed

oczu Vián niematerialną twarz Laastera. A jednak jeszcze

przez długą, długą chwilę Vián wydawało się, że ze szczeliny
w powietrzu patrzą na nią czyjeś uważne, przenikliwe źrenice.

Takie, które nawet myśli potrafią zobaczyć.

I wtedy runął najbliższy dom. Łoskot głazów i jęk

rozdzieranych desek dotarły do Vián z nieznacznym
opóźnieniem, więc przez kilka pierwszych sekund wydawało

jej się, że ogląda niemy film. W niesamowitej, upiornej ciszy
kamień zsuwał się z kamienia, za wybitymi oknami migały

osiadające stropy, w niebo pomału, leniwie wzbijał się kłąb
rozpylonego tynku i kurzu. Huk przeraził Vián dopiero wtedy,

kiedy trzasnęły nadwątlone krokwie i cały dach zapadł się
między resztki cyklopowych murów. Potem wszystko zamarło

w bezruchu...

Laaster to tamten martwy człowiek, rozpięty na krzyżu.

Tak, ostatecznie to my narzuciliśmy ludziom sytuację. Walkę,

w której nie mieli żadnych szans. I chyba nie powinienem

nawet w martwym przeciwniku doszukiwać się dobroci, lecz ta
kobieta już po raz drugi wywołuje we mnie niezrozumiałe,

absurdalne uczucie zaciekawienia losami obcej istoty. Po raz
pierwszy tym, że jednak przeżyła, a teraz...

Otaczam ją polem zera zdarzeń, a sam w grawitacyjnym wirze

płynę na cmentarz. Bo jeszcze z okresu swojej młodości

pamiętam, że ludzie znają swoiste przeciwieństwo naszego
bezczasu - w chwili przejścia do nieistnienia każdy z osadników

przeglądał swoje życie jak kolorowy film, w którym wszystko
działo się naraz.

Dlatego po drodze tak ustalam współrzędne wiru, żeby

przybyć dokładnie w ostatnim momencie trwania Laastera.

Potem przez ułamek sekundy uważnie wpatruję się w to

background image

miejsce nad jego karkiem, gdzie rodzą się wszystkie obrazy i
myśli.

Laaster urodził się tak samo jak każdy z nich czy każdy z

nas. A zrozumienie przychodzi mi tym łatwiej, że jego

idioplazma i moja w zasadzie nie różnią się niczym. To, co
wiemy, każdy odziedziczył prawie tak samo. I nawet fizycznie

zbudowani jesteśmy dość podobnie - dla mnie osobiście
Laaster byłby doskonałym kumplem do golfa czy do cichych

wypraw na dziewczynki do jakiegoś burdelu na przedmieściu.
Oczywiście w każdym dowolnym punkcie galaktyki, byle nie

na Nowej - za dobrze wiem, że tutaj zawsze byłbym dla niego
czymś niepoj ętym i zwyrodniałym.

Czymś, co nie ma prawa żyć obok ludzi. Ja może umiałbym

się nawet i z tym pogodzić, ale przecież oprócz tego jestem

każdym z nas...

Porządkuje teraz i ustawiam w czasie to, do czego Laaster

przywiązywał, zdaje się, największą wagę. To był człowiek, a
przecież żadnemu z nas nic, co ludzkie, nie może być obce.

Kiedyś na pewno dojdzie do spotkania na większą skalę, więc
to wszystko, co teraz z mózgu Laastera wygrzebię, będzie

świetnym uzupełnieniem modelu całej rasy, pozwoli nam
jeszcze dokładniej poznać ich słabe i mocne strony. Dlatego

czuję w sobie milczącą zgodę każdego z nas, kiedy rzucam w
przestrzeń pierwsze uczucia i obrazy.

Widzę Laastera w podrzędnym, zadymionym barze. Takim

jak bar Florića w tym zrujnowanym miasteczku. Ale wtedy

Laaster jest jeszcze na Ziemi przed ponad setką lat.

Alkohol w kieliszkach ma tęczowe smugi wijące się leniwie,

kiedy Laaster i siedząca przy nim dziewczyna podnoszą, szkło
do ust. Laaster mówi i uśmiecha się przy tym, lecz jego

uśmiech sprawia, że dziewczyna kuli się na wysokim stołku.
Jest przestraszona. W tej samej chwili do baru wchodzi

nieznajomy mężczyzna. Rozgląda się uważnie, potem z
wahaniem rusza w kierunku Laastera. Swoje nazwisko

wymawia cicho, ale wyraźnie: - Bragg. Ernst Bragg...

Po kilku następnych słowach Laaster poważnieje. Spycha

dziewczynę ze stołka, klepnięciem po pośladku kieruje ją w

background image

stronę drzwi.

Bragg wyciąga z portfela plastykowy czek, patrzy pytająco.

Laaster kiwa głową, wyciąga dłoń... - Po chwili w ślad za
dziewczyną wychodzą z baru.

Ulica jest oślepiająco biała od słonecznego żaru i pustynnego,

nieważkiego kurzu przyniesionego przez wiatr. Mężczyźni idą

obok siebie i półgłosem omawiają szczegóły swojego planu.

Twarz Bragga staje się zacięta i ponura, kiedy mówi: -

Vián... Trzeba jej przeszkodzić...

Laaster nie pyta, dlaczego. Skręca w drzwi obskurnego

hotelu, po pięciu minutach wychodzi z niewielką walizką. Za
nim wybiega dziewczyna z baru - na jej policzku powoli

nabrzmiewa ciemnoczerwona, regularna plama. Laaster wraz z
Braggiem idzie w stronę dworca. Ale przedtem chwyta

dziewczynę za smagłe, opalone ramię. Dziewczyna krzywi się z
bólu. A on spokojnie, zimno odpycha ją od siebie. Jakby rzucał

rzecz niepotrzebną.

Bo prawdziwe życie Laastera zaczęło się dopiero wtedy,

kiedy poznał Vián.

Poznawał ją bardzo długo, nie dowierzając przy tym ani jej

słowom, ani swoim myślom. Lecz kiedy wreszcie uwierzył,
stał się pod pewnym względem podobny do każdego z nas.

Oczywiście nie całkiem. My potrafimy zespolić się z każdym
dostępnym mózgiem. Natomiast on potrafił utożsamiać się

jedynie z Vián. Być może właśnie dlatego równie żywo jak ona
mógł zobaczyć w swojej pamięci pewien dzień sprzed stu

dwudziestu paru ziemskich lat.

Przed niewielkim domkiem na przedmieściu Arsus stał

wysoki, barczysty mężczyzna. Przez kilka sekund patrzył na
młode listki pnących róż, rozpiętych na płocie. Dwa lub trzy

razy niezdecydowanie podnosił dłoń do przycisku dzwonka,
lecz w ostatniej chwili cofał ją, nie dotykając tastra. Wreszcie

machnął ręką, pchnął uchyloną furtkę i po wąskiej, betonowej
ścieżce powędrował w stronę przeszklonej werandy. Po drodze

zdążył zauważyć, że beton ścieżki jest spękany, a ze szczelin

background image

wygląda wiotka, jasnozielona trawa. Potem człowiek zerknął w
bok. Przed chwilą widział tylko czuby kilkunastu drzew,

sterczące zza ogrodzenia. Teraz dostrzegł, że gałązki zielenieją,
a na ziemię sypią się miękkie, bladoróżowe i białe płatki.

Człowiek spojrzał na kilka najbliższych wisien i mruknął do
siebie półgłosem: - Za gęste są. I za wysokie... Trzeba by je było

przyciąć jesienią albo na przyszłą wiosnę.

Przez odgłos swoich kroków usłyszał nagle lekki tupot po

trawie. Przystanął, obrócił głowę - zza węgła domu biegła ku
niemu cztero-, może pięcioletnia dziewczynka. Coś zieleniło się

w jej zaciśniętej łapce, nóżki w błękitnych rajstopach migały
pod króciutką spódniczką.

A na bluzce dziewczynki człowiek zobaczył przypomnienie

jego własnego dzieciństwa - więc mimo woli uśmiechnął się do

krzywołapego kaczora w marynarskiej czapie, starannie
wyhaftowanego kolorową nitką.

Kaczor miał brwi uniesione wysoko aż na czoło, i dokładnie

tak samo szeroko otwarły się po chwili oczy dziewczynki, kiedy

z wysokości kolan mężczyzny uważnie patrzyła w jego twarz.

Człowiek znowu uśmiechnął się mimo woli, potem nisko,

nisko pochylił się nad dzieckiem.

Dziewczynka rozwarła piąstkę, podając nieznajomemu kilka

półrozwiniętych, wymiętoszonych bratków.

- To pierwsze, prawda? - nie wiadomo czemu mężczyzna

powiedział to szeptem.

Zamiast odpowiedzi dziewczynka dwukrotnie kiwnęła głową

energicznie, jak

porcelanowy chińczyk. Krótka, ciemna grzywka opadła jej

przy tym na czoło, więc odgarnęła ją niecierpliwie i znowu
podniosła brwi, zaglądając mężczyźnie prosto w oczy. Nagle

nad dwoma zbliżonymi ku sobie głowami trzasnęło otwierane
okno.

- Vián! Wracaj na... - głos ucichł raptownie, kiedy kobieta

zauważyła schylonego mężczyznę.

Człowiek wyprostował się i wtedy na jego ramieniu błysnęła

srebrna, siedmioramienna gwiazda. Kobieta mocno wciągnęła

powietrze, lecz patrzyła w milczeniu, więc mężczyzna zaczął

background image

niepewnie: - Jestem...

- Nie trzeba... Porozmawiamy potem... - głos kobiety

przygasł, oczy stały się wilgotne i smutne. Mężczyzna spojrzał
w stronę furtki, zrobił pół obrotu. Kobieta dorzuciła szybko: -

Proszę nie odchodzić...

Człowiek zerknął na nią, na dziecko, potem znowu na nią. A

później szybko schylił się ponownie, trochę niezgrabnie
dźwignął Vián z ziemi, posadził ją sobie na przedramieniu i

pochylając głowę przekroczył próg werandy.

Helena nagle zrozumiała, kogo jej ten człowiek przypomina.

Jasne, że nie było to przypadkowe, fizyczne podobieństwo. To
było coś więcej, a jednocześnie o wiele mniej niż same rysy

twarzy czy ruchy. Raczej chodziło o to, co się pod tymi ruchami
kryło. O to, co kiedyś, kilkanaście lat temu miał w twarzy

Ladipax. Patrzył na nią prawie tak samo. Zresztą chyba do tej
pory Helena była przekonana, że Ulanoff zaprzyjaźnił się z

Markiem tylko po to, żeby ją częściej widywać. Może nawet by
ją to w końcu zainteresowało - Ladipax był dosyć przystojny i

wcale nie nieśmiały - ale wtedy istniał dla niej tylko Mark. Co
nią wtedy kierowało? Czemu... ?

Chyba przyciągnęło ją to szalone zafascynowanie. Ta jego

głupia miłość do swobody i przestrzeni. Podobało jej się, że

Mark tylko po to, żeby latać, skończył kosmobiologię i dwa
dodatkowe fakultety. Od tamtej pory latał coraz częściej i dalej.

A Ladipax - tego właśnie Helena najdłużej nie mogła mu
darować - wycofał się bez walki. Po prostu wyjechał z miasta i

tylko przypadkowe wzmianki w gazetach mówiły jej, co on w tej
chwili robi. P rzez pewien okres tych wzmianek było nawet

dużo. Wtedy, kiedy Ladipax zainteresował się medycyną i
psychologią kosmiczną. Dokonał podobno jakiegoś

rewelacyjnego wynalazku, który pozwalał uczestnikom nawet
najdalszych wypraw z łatwością znosić kosmiczne

osamotnienie. Powierzono mu kierowanie jakąś wielką, nowo
założoną kliniką i od tej pory wszystko nagle przycichło. Osoba

Ulanoffa poszła po prostu w zapomnienie.

background image

Obiad upłynął w milczeniu. Dopiero później, kiedy Vián

ponownie wybiegła do ogrodu, mężczyzna przedstawił się: -

Jestem Bragg. Ernst Bragg. Razem z Markiem...

- Dostałam wiadomość pół roku temu.

- Wiem. Powiedzieli mi o tym w kapitanacie, kiedy pytałem

o pani adres.

- Więc po co pan przyszedł?
- Pomyślałem sobie... Mark dużo o pani opowiadał i... - w

głosie mężczyzny słychać było niepewność. - Pomyślałem, że
może pani chciałaby wiedzieć...

- To i tak niczego nie zmieni. Ale... dobrze, że pan jest. Tutaj

od dawna już nikt nie przychodzi.

- Dlaczego? Czy pani...
- Trochę ze względu na Vián. Ona wciąż jeszcze czeka,

rozumie pan?

- Tak. - Mężczyzna uśmiechnął się smutnie. - Chyba

rozumiem...

- Pan ma rodzinę?

- Nie. Na mnie, wie pani, nikt... Trochę zazdroszczę

Markowi...

- Czego!?
- Chyba tego, że na niego ktoś mimo wszystko wciąż jeszcze

czeka. Tak. Najbardziej chyba tego... Ale może lepiej będzie,
jeżeli już pójdę. - Bragg wstał z krzesła, pochylił głowę.

- Niech pan siada... na chwilę. Czy... Czy pan jest stąd?
- Nie. - Krzesło pod Braggiem skrzypnęło ponownie. -

Urodziłem się na drugim końcu świata.

- A teraz? Wraca pan do domu?

- Jutro. Dzisiaj prześpię się w hotelu. Albo gdzieś sobie

pójdę... Rozumie pani, po tylu latach...

- Taak... - w głosie kobiety było smutne zamyślenie. - Ale

teraz nigdzie się pan nie śpieszy?

- Właściwie nie mam dokąd. - Mężczyzna lekko wzruszył

ramionami i zmarszczył brwi.

- Więc niech pan zostanie u nas na kolacji, zgoda? Tylko...
- Tylko co?

- Mówmy sobie po imieniu, dobrze? Ze względu na Vián.

background image

Niech choć na razie myśli...

- W porządku, Heleno... - ostatnie słowo mężczyzna rzucił

cicho i niepewnie.

- Już tak strasznie długo nikt do mnie nie mówił po

imieniu...

- Do mnie też - mruknął Bragg.

- Jak to? - Helena uniosła brwi. - Myślałam, że na statku

kosmicznym...

- Wie pani... Wiesz, imię to było coś od święta. Jak się

chciało powiedzieć komuś coś bardzo ważnego. No i w

raportach oczywiście. Ale tak na co dzień...

- Więc...?

- Proszę mówić do mnie zwyczajnie. Ernst. Albo... - to Bragg

dorzucił po krótkim wahaniu - ... albo Eri.

- Eri?
- Właśnie. Kiedyś na mnie tak samo...

- Kobieta?
- Nie. Dziewczyna. Ale to było bardzo dawno temu.

- Myśli pan... Myślisz, że zapomniała?
- Wiem o tym. Ale... może wyjdziemy do ogrodu?

- Ależ oczywiście. Nie... - położyła dłoń na jego ramieniu. -

Nie tędy. Z tamtego pokoju jest wyjście wprost na taras.

Bragg odruchowo zerknął na nogi idącej przed nim Heleny -

szczupłe kostki, mocne, ładnie zarysowane łydki, proste i

wysmukłe uda.

- Ciekawe, ile ona może mieć lat? Porusza się tak elastycznie

i zwinnie, jakby miała najwyżej dwadzieścia... - zastanowił
się. Potem podniósł wzrok wyżej.

Kształtna głowa, leciutko zaokrąglone ramiona, szyja... Mimo

wczesnej pory roku kark Heleny miał już złoty odcień

opalenizny - odsłaniały go włosy, na tyle głowy zaczesane do
góry w niewielki, zgrabny kok. Bragg zauważył, że przy każdym

kroku kobiety spod spinki pomału wysuwa się kasztanowo-
rude pasemko. Opadło wreszcie, załaskotało złotobrązową

skórę. Bragg niezdecydowanie wyciągnął rękę...

Helena zatrzymała się w oszklonych drzwiach, wiodących na

taras. Słońce, wiszące tuż za drzewami, otoczyło jej ciemną

background image

postać przyćmionym, czerwonym blaskiem. Kobieta uniosła
obie ręce do głowy, obróciła się do Bragga bokiem,

wyprostowała...

Mężczyzna stał nieruchomo i patrzył, jak Helena odnajduje

niesforny kosmyk, jak długo, bardzo powoli i bardzo długo
poprawia rozluźnioną spinkę.

- Czy ona do licha nie rozumie, że ja przez tyle lat... że my

wszyscy... Noo, z wyjątkiem Marka. On w tamtej kabinie był

tylko raz. I gdyby po jego wyjściu okazało się, że na statku
jest Ulanoff, zabiłby go chyba bez wahania. A przecież nawet

gdyby Helena nie była tak cholernie zgrabna... - Bragg myślał
chaotycznie i trochę gniewnie, ale przecież patrzył z

przyjemnością. Z tak wielką przyjemnością, że nawet nie
zauważył, kiedy skończyła.

Ocknął się dopiero wtedy, kiedy ostrożnie wzięła go za rękę,

pytając: - O czym myślisz?

- Ja? Tak sobie... O niczym.
- Podoba ci się ogród? - Pociągnęła go za sobą.

- Tak. W ogóle... Przeniósł spojrzenie na profil Heleny,

potem znowu zapatrzył się gdzieś daleko. - Czy ktoś mówił ci

kiedyś... - urwał. To nie miało sensu. Na pewno ktoś jej to
mówił już niejeden raz. Chociażby Mark.

- Czy ktoś kiedyś...? - podchwyciła.
- Już nic. Tylko jakaś głupia myśl. Wiesz, ostatni raz

widziałem takie słońce dokładnie pięć lat temu. Nie... Sześć,
bo ostatnie miesiące przesiedziałem w ośrodku

szkoleniowym. A tam nie było czasu na wiosnę.

- Wiem... - zabrzmiało to trochę jak westchnienie.

- Gdyby ktoś wtedy kazał mi gapić się na chmury,

powiedziałbym mu, że głupi. Ale teraz już chyba wiem, ile to

znaczy.

- Ty jeszcze „tam” jesteś, prawda? - szepnęła Helena.

- Taak. Trochę tak. Wiesz, czuję się teraz, jakby tam został

ten prawdziwy Ernst Bragg.

Jakbym częściowo umarł... O, przepraszam cię. Na chwilę

zapomniałem...

- Nie szkodzi. Pół roku to jednak bardzo dużo. Miałam czas

background image

już się przyzwyczaić. O wiele gorzej będzie z ma... - Helena
spojrzeniem wskazała Vián na rozkołysanej huśtawce.

- Nie powiesz jej?
- Na razie chyba nie. Wiem, że kiedyś muszę to zrobić, ale

ona tak czeka... To zresztą moja wina.

- Dlaczego?

- Zbyt wiele jej o ojcu opowiadałam. Od kiedy tylko zaczęła

rozumieć i mówić aż do... do...

Bragg powoli obrócił głowę, spojrzał na twarz Heleny.

Kobieta miała oczy szeroko rozwarte i wilgotne - wydawały się

przez to jeszcze głębsze i ciemniejsze niż przedtem. Jej dolna
warga zadrgała leciutko. Helena musiała poczuć to mimowolne

drżenie, bo nagle zacisnęła rozchylone usta, przygryzła wargę
zębami.

Bragg zerknął na zachodzące powoli słońce - wielka,

ciemnoczerwona tarcza pocięta była czarnymi cieniami gałęzi,

na moment przesłoniła ją wznosząca się huśtawka.

- Nie myślisz, że mała buja się już trochę za wysoko? -

odezwał się półgłosem.

Helena poruszyła się niespokojnie, spojrzała w głąb ogrodu.

Mężczyzna chwycił ją za nadgarstek, pomógł przeskoczyć niską
barierkę tarasu. Nie puścił jej ręki - po młodej, jedwabistej

trawie pobiegli razem w stronę słońca, przeskakując wydłużone
cienie przekwitających drzew.

Rozdział 2

Dopiero teraz spostrzegam, że we wspomnieniach Laastera

kryje się nieco więcej, niż mogłaby wiedzieć Vián. Zastanawia

mnie to, lecz tylko na krótką chwilę. Zaczynam coraz
wyraźniej widzieć i może nawet rozumieć łańcuch

uczuciowych powiązań. Choć jednocześnie paradoksem
wydaje mi się to, że Vián właściwie nigdy nie usiłowała

utożsamiać się ze swoim mężem. Nawet nie próbowała go

background image

zrozumieć. Wystarczało jej, że po prostu był. Nie pojmuję
tego jeszcze, nie czuję przyczyn, ale już wiem, że i Laaster, i

Vián służą mi tylko jako przekaźniki odczuć Bragga. A to
jednocześnie wyjaśnia ów leciutki jak wahanie dystans, z

którego widzę wszystkie sceny i zdarzenia.

Tamtego dnia przed stu dwudziestu laty kolację zjedli nie w

jadalnym i nie w kuchni, lecz w pokoju, który Helena nazwała
gościnnym.

Po powrocie z ogrodu, kiedy we troje zadyszani i

uśmiechnięci wpadli do maleńkiego salonu.

Vián chwyciła Bragga za rękaw, pociągnęła ku kolorowym

drzwiom. Mężczyzna poszedł za dziewczynką trochę

niepewnie i niezgrabnie dostosowując kanciaste ruchy do
szybkich kroczków Vián. Potem - już prawie na progu -

obrócił głowę i pytająco spojrzał na Helenę. Uśmiechnęła się.

- Idź, Eri. Ona chce pokazać ci swój pokój. Musiała cię

polubić, bo nawet mnie niechętnie tam wpuszcza. A jeśli... A
jeżeli chcesz, to za chwilę przyjdę do was.

Drzwi pokoiku Vián przypominały wesoły witraż, zrobiony z

kilkunastu starannie dobranych kawałków przejrzystego

tworzywa. Wiszące już nisko słońce przez okno salonu
prześwietlało swój plastykowy wizerunek, więc kiedy Bragg

zamknął za sobą drzwi, cały pokój Vián zalał miły, złocisty
blask.

- To trochę jak kolor bursztynu... - pomyślał Bragg. - Albo

dobrego, odstałego miodu. Taki głęboki i mocny w tonie, a

przecież jednocześnie przyjemny i jasny.

Wesoło uśmiechnął się do dziewczynki, porozumiewawczo

przymrużył oko - w tej samej chwili do pokoju weszła Helena.

- Vián, posprzątaj tu trochę - wskazała rozrzucone po

dywanie wielobarwne klocki i olbrzymiego, puchatego
zwierzaka z naderwanym uchem. - A przez ten czas Eri i ja

obejrzymy sobie resztę domu. I pośpiesz się. Kolacja będzie
za pół godzin y.

Tym razem ona pociągnęła Bragga za sobą. Czuł na swoim

background image

nadgarstku jej mocną i ciepłą dłoń wtedy, kiedy przymykał
drzwi pokoiku Vián, i jeszcze wtedy, gdy Helena prowadziła

go po wąskich, krętych schodkach wiodących na niewysokie
pięterko.

- Mój pokój jest na dole obok salonu. A tu są tylko gościnne.

No i oczywiście strych... Tylko na schodach trzeba uważać.

- Za wąskie?
- Nie. - W półmroku Bragg bardziej wyczuł, niż zobaczył jej

uśmiech. - Po prostu światło zepsute i dlatego tak ciemno.

- Może mógłbym...

- Właściwie nie trzeba. Vián i ja znamy każdy stopień, a już

od dawna nikt tutaj poza nami nie chodził. No, jesteśmy. Po

prawej stronie masz kontakt, Eri... - ostatnie słowo
zabrzmiało tak, jakby Helena nie dokończyła zdania.

Pod drewnianym belkowaniem sufitu błysnęła lampa,

podobna do szklanego pąka herbacianej róży.

- Za tobą jest strych. A tam - Helena wskazała koniec

krótkiego korytarza - drzwi do łazienki.

- Zawsze lubiłem włazić tam, gdzie mnie nie proszą -

mruknął Bragg. - A strychy wręcz uwielbiam. Jeżeli potem

pokażesz mi jeszcze piwnicę... - tym razem w jego głosie
zadźwięczała dość wyraźna kpina. A jednak ten zawarty w

niej ton dobrodusznej, przyjaznej ironii sprawił Helenie
przyjemność.

- Ależ oczywiście. Skoro tak lubisz, to potem zejdziemy i do

piwnicy. Tak tam rozkosznie ciemno, wilgotno, ponuro...

Bragg roześmiał się, rzucił półgłosem: - Już dobrze...

Przepraszam.

[L.J]

- To raczej ja powinnam... Zmuszam cię do oglądania domu,

a może wolałbyś...

- Dlaczego? Tu mi się podoba.
- Cieszę się. Schodzimy?

- A te pokoje?
- Tam właściwie nic ciekawego nie ma. Trochę sprzętów i

bardzo dużo kurzu. Wprawdzie sprzątałam niedawno...

- To można zobaczyć?

- Oczywiście. A tak naprawdę, to... - Helena urwała i mocno,

background image

może trochę za mocno nacisnęła klamkę.

- Co „naprawdę”?

- Już nic. - Zapaliła światło i, stanąwszy na progu,

przepuściła Bragga przed sobą. Tak, że prawie otarł się o jej

ostre piersi. Nawet przez rękaw kurtki wyczuł na swoim
ramieniu falę przyjemnego ciepła, pachnącego słońcem i

jakimiś ziołami. Chyba muszkatem.

Owalny stół na środku pokoju Bragg obszedł prawie dookoła,

potem zatrzymał się nagle. Stał i patrzył w jedno jedyne
miejsce tak długo, że Helena zaniepokoiła się: - Coś ci się stało?

- Tak. To znaczy nie... Ten kominek w rogu...
- Chyba zwyczajny?

- Dla ciebie na pewno. Ale dla mnie... Wiesz, on jest prawie

taki sam, jak u mnie w domu. Ja byłem wtedy głupim

szczeniakiem... Kiedy rodzice umarli, dom trzeba było
sprzedać. I od tamtej pory nigdy jakoś... - w jego wzroku

Helena dostrzegła coś, co zmusiło ją do serdecznego,
przyjaznego uśmiechu.

- Pewnie bardzo byś chciał... - tym razem ona kpiarsko

przymrużyła oko - ... zjeść kolację właśnie w tym pokoju?

- Noo, nie chciałbym ci sprawiać kłopotu, ale...
- Ale jeżeli pomożesz mi przy noszeniu kolacji, wtedy zjemy

tutaj. Och! Zapomniałam, że...

- Że co?

- Nie mamy drewna.
- Nic a nic? - w głosie Bragga zabrzmiało tak ogromne,

niemal dziecinne rozczarowanie, że Helena uśmiechnęła się
ponownie.

- W szopie są klocki, ale za grube. Trzeba by je było

dopiero...

- To ja... - Bragg wyskoczył z pokoju - ... zaraz... - dobiegło z

połowy schodów - ... to zrobię.

Kiedy Helena zeszła na dół, Bragg czekał na nią w salonie,

rozcierając dłonią lewy łokieć.

- Uderzyłeś się?
- Mhm, o poręcz... - mruknął ponuro. - A poza tym...

- Co?

background image

- Zapomniałem spytać, czy masz jakąś siekierę.
- Jest w szopie. Tam dalej, w głębi ogrodu.

- Gdzie?
- Powinna być za drzwiami. Pokazać ci drogę?

- Chyba trafię.

Tylko wróć niedługo. A ja przez ten czas przygotuję coś

do zjedzenia i trochę tam na górze posprzątam.

- Według mnie wcale nie trzeba.

- Ale według mnie tak - Helena uśmiechnęła się przekornie.

- No, idź...

Po kilku minutach zza drzew dobiegło przytłumione stukanie

siekiery. Helena zerknęła na drzwi, przez które wypchnęła

Bragga, zamyśliła się i uśmiechnęła smutno. Potem energicznie
zabrała się do krojenia chleba.

Po pół godzinie słońce zaszło już na dobre. Helena zdążyła

dokończyć kanapki, zaparzyła herbatę, wykąpała Vián, nawet

pośpiesznie przetarła kurze w gościnnym, a z ogrodu wciąż
dolatywało miarowe postukiwanie.

Helena okryła Vián podomką, dopięła jej pod szyją kurtkę

flanelowej piżamy, zaprowadziła córkę do pokoju na górze.

Potem szybko zbiegła na taras. Po ciepłym, wiosennym dniu
wieczór był rześki, lecz i dosyć chłodny, więc wróciła do domu

po szeroki szal. Później szybko i cicho poszła w stronę szopy.

Bragg wytaszczył pieniek aż za próg drewutni. Był tak zajęty,

że nie zauważył nadejścia Heleny. A ta mocniej otuliła się
szalem, oparła plecami o ścianę i przez kilkanaście długich

chwil obserwowała wielką, ciężką jak rzeźnicki topór siekierę.
Pobłyskujące matowo ostrze unosi się w rękach Bragga niczym

piórko, a potem szybko spada na twardy, gruzłowaly pieniek.
Pieniek momentalnie rozpada się na dwie części, potem na

ćwiartki, na ósemki... Helena długo patrzy, jak przed szopą z
każdą chwilą rośnie stos zgrabnych, równiuteńkich polan.

Kobieta dostrzegła także i to, że Bragg zrzucił kurtkę, powiesił

ją na drzwiach szopy. Że wraz ze zmierzchem srebrna gwiazda

wyblakła nagle i smętnie poszarzała.

Któraś ze szczap odskoczyła trochę dalej. Bragg obejrzał się,

zobaczył czekającą Helenę i kiwnął głową.

background image

- Zaraz przyjdę. Uff! Muszę powiedzieć, że tego to mi chyba

najbardziej brakowało - wskazał oczami stylisko topora.

- Siekiery?
- Nie - uśmiechnął się dobrodusznie. - Ale właśnie czegoś

takiego, do czego człowiek musi użyć całej siły. Tam zawsze te
cholerne automaty...

- Kolacja już prawie gotowa...
- A, tak. To już idę.

Rękawy koszuli miał podwinięte powyżej łokci, widać było

nabrzmiałe, powęźlone żyły na jego przedramieniu. Helena

stała milcząc. Patrzyła, jak mężczyzna zgarnia kurtkę z drzwi,
jak przerzuca ją przez plecy i ramię, jak od dłoni do łokcia lewej

ręki starannie układa stosik szczap.

Helena również pochyliła się, zagarnęła dłońmi kilka polan.

Brugg wyprostował się i rozejrzał dookoła.

- Zaraz tu wrócę, to posprzątam - wolną ręką wskazał

pieniek i porozrzucane bierwiona.

- Nie trzeba.

- I tak muszę przyjść. Ja naprawdę bardzo lubię ogień na

kominku...

Tym razem uśmiechnęła się Helena.
- Dobrze. I tak tyle pan... Tyle tego narąbałes, ze wystarczy

chyba na cały rok.

- Przyda się.

- Tak. Aha! Obok kominka położyłam ci parę starych gazet.
- To świetnie...

Kiedy weszli do domu, Bragg odebrał od Heleny resztę

drewna powędrował na górę; zamarudził tam parę minut przy

układaniu szczap w palenisku i rozpalaniu ognia. Kiedy potem
przechodził obok kuchni, Helena zawołała za nim przez

uchylone drzwi: - Tylko niedługo, bo herbata wystygnie!

Skinął głową i znikł. Wrócił rzeczywiście szybko. Zaniósł

naręcze drewna na górę, potem zbiegł do kuchni, pokazał
Helenie ręce oblepione żywicą. Podbiegła do drzwi łazienki.

- Otworzę ci, bo się przykleisz do klamki.
Bragg mruknął pół z kpiną, a pół z podziwem: - Proszę,

proszę... Cóż za wygody. To znaczy, że tamta łazienka na górze

background image

jest taka... gościnna?

Helena milczała. Patrzyła, jak Bragg starannie szoruje obie

dłonie, przy okazji rozchlapując wodę daleko poza brzeg
umywalki. I nawet jej to chlapanie nie drażniło.

Mężczyzna odłożył szczotkę, mocniej odkręcił kran,

przekrzyczał szum wody pytając: - Co to było? Stara czereśnia?

- Tak. Przestała rodzić ze dwa lata przed tą waszą wyprawą.

Sang wykarczował ją i pociął na klocki, ale nigdy jakoś nie

miał czasu, żeby ją porąbać.

- Kto?

- Sang. To znaczy Mark...
- Aha! Przepraszam...

- Nie musisz.
- Mimo wszystko...

- Mimo wszystko pośpiesz się. Bardzo nie lubię zimnej

herbaty. A ty?

- Ja też. O, do licha! - jęknął, kiedy mydło wyśliznęło mu się

z ręki i bryzgi wody ze zbyt pełnej umywalki chlusnęły wprost

pod nogi Heleny. - Zaraz to powycieram.

- Zostaw. I masz tu ręcznik...

Starannie wytarł dłonie, potem zapytał: - Mam ci w czymś

pomóc?

- Wszystko już czeka na górze - chwyciła go za rękę i tak

samo jak za pierwszym razem poprowadziła po schodach.

Do gościnnego Helena weszła pierwsza. Nagle obróciła się i

kładąc palce na ustach Bragga pokazała mu Vián, skuloną na

wysokim, trochę staroświeckim krześle. W rączce
opuszczonej na obrus dziewczynka trzymała nie dojedzoną

kanapkę.

- I nie doczekała się... - szepnął Bragg. - Daj, pomogę ci

zanieść ją do pokoju.

Ostrożnie dźwignął rozespane dziecko. Później, już przy

drzwiach, uśmiechnął się do

Heleny mrucząc cicho: - Chyba tę kolację zjemy tylko we

dwoje...

background image

A jednak w ludziach jest coś dziwnego. Nieobliczalnego. Lecz

jest to coś, co nawet mnie - jednemu z nas - imponuje. Bo

przecież z osobistych wspomnień Laastera wiem, dlaczego
przestał być astropilotem. Jestem razem z nim w

nadmarsjańskiej przestrzeni. Tak jak on z rezygnacją leżę w
głębokim fotelu i apatycznie patrzę na rosnący mi w oczach

czerwony krąg planety. Już nie mam sił po ataku szalonych
przekleństw, po wszystkich bezskutecznych próbach. I tak

cud, że po wybuchu plazmowego silnika ocalał choć ten
strzęp kabiny. Ale co z tego? Teraz ten przeklęty wrak niesie

mnie bez przerwy w dół, coraz mocniej daje się przyciągać
Marsowi. Wiem, że będę tak spadać jeszcze kilkanaście dni.

Miałbym może szansę... Gdyby udało mi się wyskoczyć w
próżnię, spadałbym wolniej. Lecz wybuch widać obtopił

powierzchnię włazu, bo klapa tkwi w pancerzu jak
przylutowana.

Znowu skaczę do śluzy, tłukę pięściami w zielonoszary

pancelit, a później długo, długo stoję bez ruchu. Przeklinam

wszystko i wszystkich, tych, którzy tam na Marsie czekali nu
nowe narzędzia, na wodę i tlen. I tych, którzy mnie wysłali. I

tych, którzy tak głupio, tak bezdennie głupio wymyślili ten
cholerny autonomiczny system ochrony, oddzielili kabinę

pilota od silnika tuzinem ładowni z pancernymi grodziami.
Wybuch musiał sprasować ładownie w harmonijkę, ale to mnie

wcale nie interesuje. Obchodzi mnie tylko jedno. To, że za
grubą, zmatowiałą od żaru taflą od czasu do czasu pojawia się

złowieszczy czerwony krąg. Mars ma jeszcze bardzo rzadką
atmosferę - może nie cały spłonę? Chciałbym trafić dokładnie

w sam środek tej ich zasranej bazy...

Nie umiałbym aż tak nienawidzić żadnego z nas. Nawet nie

wiem dokładnie, co to jest nienawiść. Ale rozumiem reakcję
Laastera, kiedy jakaś przypadkowa ekipa śmieciarzy w

ostatniej chwili złowiła magnetycznym polem wrak kosmolotu,
kiedy po rozpruciu pancerza oswobodziła półobłąkanego

człowieka. Chyba rozumiem...

Tego wieczoru po kolacji Bragg dość szybko pożegnał się z

Heleną, obiecał, że wpadnie do niej jeszcze przed odjazdem. A

background image

potem powędrował w stronę hotelu. Było niezbyt daleko, więc
nie wzywał taxodu; chciał sobie zresztą wszystko spokojnie,

powoli przemyśleć. Szedł leniwie, zapatrzony w uciekające do
tyłu gładkie tafle chodnika.

Uliczki przedmieścia były wąskie, stosunkowo ciemne i kręte.

Raptem z jakiejś nie oświetlonej przecznicy tuż przed Braggiem

cicho wynurzył się niewyraźny cień.

- Czy ma pan może zapalniczkę? - głos mówiącego był

podobny do całej postaci. Też taki cichy i niewyraźny.

Bragg odruchowo sięgnął do kieszeni, wyjął

prostopadłościanik, mniej więcej na wysokości piersi tamtego
przycisnął płytkę piezoelektryku. I właśnie wtedy w słabym,

gazowym światełku zobaczył, że nieznajomy trzyma detor,
wycelowany prosto w jego brzuch. Bragg usłyszał trzask

bezpiecznika. Jego lewa ręka sama zatoczyła momentalny,
krótki łuk. Głowę nieznajomego targnęło w bok, ciało

zwiotczało nagle, detor sucho szczęknął o chodnik - w tej samej
chwili z jego lufy trysnął gorący, niemal niezauważalny błysk.

Człowiek zawył, kiedy jego kolano przestało być.

Potem zemdlał widocznie, bo uliczkę znowu ogarnęła cisza -

tylko słaby wiatr pocierał gałęzie krzewów o pobliski parkan.

Twarz Bragga ścięła się w grymasie koszmarnego spokoju.

Szczęki na chwilę zacisnęły się mocno, potem równie szybko
rozluźniły. Mężczyzna obrócił się i powolnym, spacerowym

krokiem podążył w stronę hotelu...

- Leo Blitzmacher. Lat dwadzieścia dwa. Przyjęty do szpitala

o godzinie pierwszej trzydzieści pięć. Brak prawej nogi aż do
polowy uda, prawdopodobnie w wyniku postrzału z detora.

Do tej pory nie odzyskał przytomności... - Leo słyszał
monotonny głos młodej pielęgniarki, opowiadającej

lekarzowi o tym, jak dwóch nieznajomych przytaszczyło
rannego do szpitala. Lecz nie otwierał oczu. Za wszelką cenę

usiłował sobie przypomnieć twarz tamtego. Przecież widział
ją przez chwilę w blasku zapalniczki. To za mało, żeby poznać

go na ulicy. O wiele za mało... Gdyby tak znał jego nazwisko...

background image

Zaraz, zaraz, przecież wtedy stracił przytomność tylko na
chwilę. Potem usłyszał, że tamten sobie spokojnie odchodzi.

Jakby nic się nie stało. Bydlak... Szedł chyba w stronę... w
stronę hotelu. Tego samego, w którym i Leo zatrzymał się na

tych parę dni. A teraz pewnie śpi sobie wygodnie, oddycha
miarowo, może chrapie...

Leo Blitzmacher mylił się. Ernst Bragg rzeczywiście leżał na

hotelowym łóżku, ale oczy miał szeroko rozwarte. Patrzył w

ciemność.

Znowu był tam, w kosmosie, na pokładzie Gazeli. Znowu

słyszał opowieść Olafa o tym, jak w prawie całej części rufowej
kosmolotu zgasło światło, choć żaden automat nie sygnalizował

awarii.

Olaf poszedł sprawdzić, co się stało. Kiedy wrócił, powiedział

tylko, że ktoś usunął bezpieczniki.

Automat wstawił nowe w kilka minut później.

I dopiero wtedy, kiedy było już właściwie po wszystkim, Olaf

zaczął coś podejrzewać.

Opowiedział Braggowi, co udało mu się zobaczyć. Stał w

korytarzu nieruchomo. Nagle gdzieś przed sobą dostrzegł

przyćmiony błysk latarki. Światełko przybliżyło się na tyle, że
dojrzał zarys ciemnej postaci - ktoś w stronę komór startowych

taszczył dwie olbrzymie paki. Przy niemal zerowym ciągu nie
mogły być ciężkie, ale można się było tego domyślać z ich

rozmiarów. Blask latarki zniknął za pancernymi drzwiami. Olaf
przybliżył się, zajrzał przez szparę - tamten ktoś zajęty był

ładowaniem pak do komory bagażowej. Olaf nie dostrzegł
numeru rakietki; wtedy zresztą nie zobaczył w tej scenie nic

podejrzanego - dopiero po wypadku obszedł, nikomu nic nie
mówiąc, wszystkie komory startowe, lecz w żadnej rakiecie nie

ujrzał ani śladu tamtych ogromnych pak. I wtedy też
przypomniał sobie, że już poprzedniego dnia wiadomo było,

którą rakietką poleci na zwiad Sangelson. A kiedy jeszcze
stwierdził, że w jednym z magazynów wyprawy brakuje trotylu,

używanego czasem do rozsadzania skał na badanych

background image

asteroidach i planetach...

Nie, Olaf nie zadawał pytań. Zresztą akurat na te pytania

Bragg nie mógł mu odpowiedzieć.

Tak na dobre zaprzyjaźnili się przed rokiem na piątej planecie

układu Vegi. Braggowi w ostatniej chwili udało się dobiec i
celnie rzucić linę w stronę Olafa, kiedy ten spadł na skały w

gardzieli czynnego wulkanu. Olaf uderzył plecami w
obluzowany głaz. To zatrzymało na chwilę jego upadek, lecz w

tym samym momencie złom skalny poruszył się, obsunął parę
centymetrów niżej - Olaf leciał już na dno krateru, kiedy jego

ręce oplatał zwój rzuconego sznura.

Olaf nie podziękował Braggowi nigdy - może po prostu nie

mógł czy nie umiał? Wtedy zaklął tylko i znowu wziął się do
przerwanej roboty, lecz od tamtej pory tak się jakoś składało,

że na wszystkie zwiady i badania latali zawsze razem. I również
razem polecieli na ratunek, kiedy zerwała się łączność z

rakietka Sangelsona...

Niebo na wschodzie różowieje powoli. Bragg wstaje z łóżka,

podchodzi do okna, otwiera je... - przez chwilę słucha uważnie
śpiewu pierwszych obudzonych ptaków. Potem wychyla się i

mocno, głęboko wciąga w płuca chłodne powietrze.

Powietrze tego ranka słodko pachnie pękaniem pączków

niedalekich morw.

Rozdział 3

Jest chyba trochę inaczej, niż myślałem. Znowu stwierdzam,

że łańcuch utożsamień rozpada mi się i plącze - bo skąd Laaster
wie, co myślał Leo Blitzmacher? Odnoszę coraz silniejsze

wrażenie, że ludzka zdolność do utożsamień działa bardziej
selektywnie niż u każdego z nas. I więcej - ludzie znają

określenie tej zdolności. Oczywiście słowo współczucie jest -
jak większość ludzkich pojęć bardzo nieprecyzyjne. Mieści w

sobie zarówno litość, jak i współdoznawanie. Może w ten

background image

sposób ludzie instynktownie bronią się przed dookreśleniem?
Nie rozumiem, skąd ten pęd do zachowania osobniczej

odrębności, do wyróżniania się z tłumu za wszelką cenę? W
skali jednostek jest to być może pożyteczne, ale z punktu

widzenia interesów całego społeczeństwa...

Ja jako ja i ja jako każdy z nas - różnica wcale nie jest taka

wielka, I przecież to, że nie mam nic do ukrywania, że każdy z
nas zna moją pamięć tak samo dokładnie jak ja, w

najmniejszym stopniu nie ogranicza mojej wolnej woli. Mogę
robić wszystko, co innym nie przeszkadza. Ludzie niby tak

samo... Ale wydaje mi się, że w efekcie to oni są bardziej niż
każdy z nas ograniczeni nakazami środowiska.

U nas każdy dorastający osobnik automatycznie włącza się w

coraz większe obszary zespolonej pamięci - zależy to tylko od

jego zdolności pojmowania. Typowy proces autosterowny.

A ludziom trzeba do tego całego systemu wychowania,

stymulacji, terroru, wyrafinowanych represji..

Vián wspomina czasem swoją szkolę stąd wiem o ludzkich

metodach. Od słodkiej perswazji podszytej szantażem aż po
presję środowiska. Patrzę...

Szkoła jest jasna, czysta, nowoczesna. Pulpity dostosowane

wysokością do postaci uczniów.

Vián stoi wyprostowana, spokojnie wodzi oczyma po

obróconych ku niej twarzach, słucha uniesionego głosu

nauczycielki i... nagle obraz zamazuje się, rozmywa. Bo Vián
zaczyna czuć się jak ladacznica pod pręgierzem. Przykuta

łańcuchami do kostropatego słupa stoi nago i drży, i na gęby
gawiedzi patrzy z jakąś zimną, utajoną pogardą. Dlatego

zaczynam rozumieć jej ucieczkę do gwiazd. Wydaje mi się, że
to, co najpiękniejsze, wartościowe i ciekawe, już dawno ulotniło

się z Ziemi, że zawsze i wszędzie zobaczyć mogę tylko jakąś
odmianę Le o Blitzmachera, który leżąc w szpitalu już snuje

pierwsze plany na przyszłość. Żałosny, omotany bandażem
kuternoga czeka na dorobienie protezy. Przekomarza się z

pielęgniarką, podszczypuje wykorzystując chwile jej nieuwagi.
Dziewczyna opędza się, ale żartobliwie - Leo Blitzmacher

uśmiech ma bardzo miły.

background image

Za drzwiami izolatki słychać czyjeś kroki. Dziewczyna

prostuje się raptownie, słucha - kroki cichną pomału, korytarz

zalega cisza. Dziewczyna obraca się, kładzie ręce na biodrach,
potem chowa je pod brzegi białego fartucha. Teraz powoli

zsuwa rajstopy. Najpierw z jednej nogi, potem z drugiej...
Oparta plecami o drzwi pieszczotliwie przesuwa palcami po

swoich udach i długich, zgrabnych łydkach.

Zmięte rajstopy wciska do kieszeni fartucha; przez chwilę

nadsłuchują oboje - nic. Na korytarzu cisza.

Twarz dziewczyny jest poważna, oczy skierowane na

wyciągniętą ku niej rękę Blitzmachera.

Jej palce po omacku odszukują kolejne guziki, fartuch od

góry rozchyla się coraz mocniej i coraz szerzej. Ostatni guzik...

Teraz ręce dziewczyny wracają do szyi, powoli odpinają ekler

nylonowej bluzki, w izolatce słychać tylko słabiutki trzask
przesuwanego zamka i dwa oddechy. Jeden spokojny, drugi

coraz bardziej gorączkowy i nierówny.

Szelest rozchylanego materiału; delikatne, różowe palce

dziewczyny długo manipulują przy umieszczonym między
piersiami zapięciu stanika... Znowu dwa oddechy,

nadsłuchiwanie - na korytarzu wciąż przyczajona, szpitalna
cisza. Nagle dziewczyna tryska wesołym, kpiarskim śmieszkiem

i zapinając fartuch wybiega z izolatki.

Leo Blitzmacher długo patrzy w sufit. Już się nie uśmiecha...

Profesor Ulanoff głośno trzasnął drzwiami. W ciemnym

pokoju ktoś poruszył się, zabłysło światło - tuż przed swoją

twarzą profesor zobaczył lustro. Jak co wieczór gorzko
uśmiechnął się do swoich podpuchniętych, zaczerwienionych

oczu, otoczonych pierwszymi zmarszczkami.

- Już nawet antigeron przestaje, pomagać... - mruknął z

nieokreślonym, przeciw nikomu skierowanym gniewem.
Zaczynał czuć złość do własnego ciała, które pomału

próbowało odmawiać mu posłuszeństwa. Już nie umiałby -
tak jak jeszcze parę lat temu - spędzić miłej nocy z trzema

naraz dziewczynami, a potem, jakby nigdy nic przepracować

background image

całego dnia w laboratorium. Z jakąś nieświadomą niechęcią i
jednocześnie z podziwem spojrzał teraz na stojącego tuż przy

drzwiach androida.

- Taak... - pomyślał. - Jak na kopię wykonaną z pamięci ona

jest więcej niż doskonała. I ma nade mną tę przewagę, że
łatwiej ją naprawić. Heleno! - ostatnie słowo powiedział na

głos. - Zaparz mi kawę. Dużą i mocną! Chcę jeszcze dziś
popracować.

Android ożył. Ruszył dwa kroki do przodu, wysunął do

pocałunku miękkie, ciepłe usta.

Ulanoff uśmiechnął się gorzko, ale wtulił twarz w ciemne,

pachnące włosy i spokojnie słuchał wymówek, czynionych mu

przez robota cichym, łagodnym kontraltem: - Tyle czasu
czekałam... Nie powinieneś pracować zbyt długo, przecież

wiesz...

Słuchał i odpoczywał. Tym razem uśmiechał się ze smutną

dumą. Również i ten głos udało mu się odtworzyć doskonale...
Oczywiście pierwsze kopie były mniej udane, ale wtedy śpieszył

się.

Chciał zdążyć przed odlotem Gazeli. A teraz, kiedy tamten nie

wrócił, bał się. O, nie, nie konsekwencji - mało kto mógłby
naruszyć pozycję profesora Ulanoffa. A już na pewno nie jakiś

tam kosmobiolog. Bał się raczej tego, że pod oczami Heleny
mógłby zobaczyć takie same zmarszczki jak dookoła swoich.

Przez chwilę jeszcze wdychał mocny, kojący zapach

muszkatu, potem łagodnie wywinął się z delikatnych objęć

robota.

- Mimo wszystko, kochanie, muszę przynajmniej godzinę

posiedzieć. Ale później przyjdę do ciebie...

- Masz jakieś kłopoty?

- Tylko jeden. Chcę znaleźć paru pilotów, którzy zgodzą się

ze mną współpracować. Ale takich, którzy mają szczęście czy

diabli wreszcie wiedzą co, może intuicję, która pozwala im
wyczuć niebezpieczeństwo przez skórę. Żeby po prostu jakiś

głupi wypadek nie zafałszował mi wyników. Zresztą sama
wiesz, że te wszystkie udoskonalenia są piekielnie kosztowne

i pracochłonne.

background image

- Po co udoskonalać?
- Widzisz: to, że wynalazłem ciebie, to jeszcze nie wszystko.

Dzięki tobie mam swoją klinikę.

Na pewno jesteś doskonalsza nawet od swojego pierwowzoru,

ale nie jesteś w stanie go zastąpić.

Ona tak samo jak ty ma słuchać i rozumieć, byle nie za dużo.

Ale kiedy wyniknie coś niespodziewanego, wykaże elastyczność
działania taką, jakiej tobie na pewno zabraknie. A teraz idź po

kawę. I przynieś ją do gabinetu...

Lekkie kroki robota oddalają się w stronę kuchni - Helena jak

zwykle po domu chodzi boso lub tylko w rajstopach. Ladipax
przymyka drzwi swojego gabinetu, przez chwilę słucha, jak w

głębi domu szczęka ekspres do kawy, jak dźwięczą ustawiane
na tacy naczynia. Nie, profesor Ulanoff nie ma złudzeń.

Dlatego tak smutnie i trochę ironicznie uśmiecha się na samą
myśl o tym, jak w gruncie rzeczy łatwo programować miłość,

wierność, pożądanie i posłuszeństwo. A potem siada przy
szerokim, staroświeckim biurku i z westchnieniem rozkłada

gruby skoroszyt, w który ktoś w pośpiechu, niestarannie i
niedbale powpinał wyciągi z akt wszystkich pilotów

zatrudnionych w kosmicznej flocie. Te same dane mógłby
obejrzeć na ekranie wideofonu, sprzężonego z rządowym

komputerem w kapitanacie żeglugi przestrzennej. Może tak
nawet byłoby łatwiej i o wiele szybciej - a już na pewno

wygodniej - lecz profesor ma niekiedy dość staroświeckie
upodobania. Teraz niektóre kartki po prostu wydziera ze

skoroszytu i odkłada na bok - być może któryś z tych ludzi...?

Świat dookoła Vián stopniowo nabiera kolorów i ruchu. O

ile może być mowa o jakimkolwiek ruchu w ruinach. Chyba
tylko stare okno, kołyszące się na jednym jedynym

skrzypiącym zawiasie, ożywia ten cały krąg martwych murów.
I tamte połamane belki, sterczące na wszystkie strony z

poszarpanej ściany, kolebane na szczątkach włókien przez
niespokojny wiatr. Drewno ma tutaj kolor mahoniu,

przeplecionego długimi smugami jasnego cynobru, a

background image

ponieważ domy mają dokładnie ten sam odcień co skały w
kamieniołomach za miastem, więc całość wygląda tak, jak

czyjeś zakrwawione palce, niecierpliwie gmerające w
szarozielonej, zapiaszczonej trawie na skraju pustyni.

Vián otrząsa się nerwowo, potem opornie przypomina

sobie, kto mieszkał w tym domu. Zdaje się, że małżeństwo

Endersonów. Tak, na pewno. On - wysoki, wyższy niż Laaster.
Zawsze pogodny i wesoły. Ona mała, jasna blondyneczka. To

znaczy - na statku jeszcze była jasna. Tutaj jej włosy po paru
latach przyrudziały, upodobniły się do liści jesionowca w

połowie lata. I tego ledwo uchwytnego odcienia nie zmyła
nawet starość i siwizna. Nawet tam, na cmentarzu...

Vián rusza przed siebie martwą ulicą, głęboko, miarowo

wciąga powietrze, starając się nie myśleć... Przeskakuje kikut

złamanego drzewa, omija roztrzaskaną o chodnik donicę.
Usiłuje nie widzieć, że burobrunatna ziemia, rozpryśnięta

dookoła, ma kolor zakrzepłej krwi. Patrzy na zwiędłą roślinę,
która kiedyś - jeszcze na Ziemi - była tulipanem. Patrzy na

gorąco szkarłatną koronę kwiatu, którą upał przycisnął do
ziemi, patrzy na osłabłe korzenie, które rozpełzły się dookoła,

wcisnęły w szczeliny chodnika w poszukiwaniu cienia i
wilgoci.

- Rośliny są wytrzymałe - myśli. - Gdyby tak mnie ciśnięto z

wysokości pierwszego piętra...

Wiatr przynosi nagle jakąś mocną, ostrą woń. Vián prostuje

się znad zdechłego kwiatu, kątem oka chwyta słaby ruch w

ruinach po drugiej stronie ulicy.

Coś ostrożnie i cicho przemyka się między zwałami gruzów.

Vián z napięciem, nieufnie zerka w cień, zalegający pod
ścianą, odruchowo cofa się w stronę domu Endersonów. Z

cienia - tym głębszego, że Vián stoi po słonecznej stronie
ulicy - błyskają ku niej dwa bursztynowe, czujne ślepia...

Słońce coraz wyżej wdrapuje się na niebo. Wiosenny dzień

gorący jest i pogodny, nieśmiało pachną fiołki na skwerze tuż

pod hotelowym oknem, z cichym szmerem przesuwają się

background image

nieliczne elektrowozy. Nieliczne, bo nie każdego stać na własny
pojazd. I nie tyle nawet na sam silnik i cztery koła, ile na jego

utrzymanie. Energia znaczy dla ludzi tyle samo co życie. Więc
energia jest o wiele cenniejsza niż złoto. Zresztą już od dawna

na całym świecie zredukowano rolę abstrakcyjnego pieniądza.
Ale Bragg nie ma powodów do zmartwienia - dzięki wyprawie

jego konto w centralnej rozdzielni wzrosło do trzystu tysięcy
kwadrylionów ergów. Iz tą przyjemną myślą Bragg schodzi do

hotelowego baru. Świat jest naprawdę piękny, kiedy można
sobie pozwolić na spacer w starym, pomiętym ubraniu. Kiedy

zwyczajnym brakiem pośpiechu rozwala się zwariowane kółko.
Bo czas to pieniądz. Bo pieniądz to erg. Bo energia...

Ludzie w barze nieuważnie pochłaniają byle jakie dania,

wybiegają, obrotowe drzwi pomału zamieniają się w karuzelę.

Tym ostentacyjniej Bragg przechodzi do restauracji, zasiada
przy stoliku, długo i z namysłem studiuje kartę potraw, tym

leniwiej kiwa dłonią w stronę kelnera.

Tamten podbiega, bo jego czas mierzy się w ergach. Bragg

zamawia bonsy i blar, a do tego kawę - prawdziwą kawę - ze
śmietanką. Ze śmietanką oczywiście syntetyczną. Taką w

niebieskie kropki.

Po śniadaniu leniwie i ociężale dźwiga się z krzesła, wychodzi

do chłodnego hallu. Boy hotelowy (jest tańszy niż
fotokomórka) doskakuje, usłużnie otwiera drzwi. Do hal lu

wpada kłąb ulicznego kurzu, więc Bragg odruchowo mruży
oczy i powoli przekracza próg.

Na ulicy niezdecydowanie obraca się w lewo i w prawo,

zakłada ręce za plecy, potem rusza w stronę wschodzącego

słońca.

Nawet nie umiałby powiedzieć, jak i kiedy znalazł się przed

uchyloną furtką.

Helena zobaczyła go, idącego ku werandzie, zerkającego

niepewnie przez okno. I znowu w jego spojrzeniu dostrzegła
coś, co przypomniało jej Ladipaxa. Uśmiechnęła się - może

trochę do wspomnień - ale część tego uśmiechu utrzymała się
na jej ustach jeszcze przez długą chwilę po wejściu Bragga.

Stał nieruchomo, z opuszczonymi wzdłuż ciała rękami, jakby

background image

raptem skończyła się jego pewność siebie. Powiedział cicho,
czując, że mówi coś najzupełniej pozbawionego sensu: -

Przyszedłem...

Przez chwilę bał się, że Helena zapyta: - Po co?

Nie zapytała. Poruszyła się jak automat. Bez słowa podała mu

rękę, potem cofnęła się w głąb kuchni. Dopiero teraz,

oddzielona od Bragga wysokim stołkiem, ożyła. Obserwował,
jak z jej twarzy znika tamten martwy uśmiech, jak leciutko drżą

obudzone powieki, jak usta układają się do pytania: - Co
wolisz? Kawę czy herbatę?

Bragg zrobił parę kroków, przysiadł na wysokim stołku, oparł

plecy o brzeg stołu. Jego oczy stawały się coraz śmielsze,

prawie bezczelne, prawa brew powędrowała do góry, ułożyła
się w odwrócone v. Być może to właśnie ta uniesiona brew

nadała odpowiedzi Bragga leciutki, niemal nieuchwytny
posmak dwuznaczności: - Co dasz...?

- Co chcesz... - nagle poczuła, że się rumieni, że pieką ją

uszy, szyja, policzki... Bo w tym jego spojrzeniu i jej

odpowiedź zabrzmiała podobnie.

Odwróciła się, trzasnęła filiżanką o spodek.

- Dostaniesz kawę.
- Prawdziwą? Ze śmietanką?

Kpił. Kpił z niej najbezczelniej. A ona nawet nie miała

odwagi...

- Dość tego... auu! - wrzątek z czajnika chlusnął za brzeg

filiżanki, Helena odruchowo podniosła dłoń do ust.

Skoczył w jej stronę jak kot zwinnie i szybko, wepchnął jej

rękę pod kran, puścił zimną wodę.

- Masz w domu apteczkę?
- W łazience.

Wrócił po chwili z bandażem i jakąś plastykową tubką.
- Co to jest?

- Maść witaminowa. A swoją drogą mogłabyś tę swoją

apteczkę uzupełnić. To było jedyne, co znalazłem.

Patrzyła milcząc, jak jego mocne, olbrzymie dłonie delikatnie

- zaskakująco lekko i delikatnie - wklepują maść w oparzone

miejsce, jak równo, starannie owijają je bandażem. Złość

background image

przeszła jej nieoczekiwanie tak samo, jak przyszła. Mimo że
Bragg znowu uśmiechał się ironicznie unosząc prawą brew do

góry. Mimo że w jego oczach znowu pojawiła się ta sama
iskierka zuchwałej bezczelności. Jakby doskonale wiedział, o

czym myślała w ciągu całej ostatniej nocy...

Leo Blitzmacher wiedział, że od tej pory dziewczyna będzie

przychodzić codziennie. Aż do chwili jego wyjścia ze szpitala.
Będzie stawać, nadsłuchiwać pod drzwiami. A potem - rano, w

południe lub wieczorem - sięgnie powoli pod poły białego
fartuszka, odepnie guziki, oswobodzi podobne do jabłek piersi,

pieszczotliwie przygładzi palcami ciemne, wyostrzone sutki i...

Jakby za każdym razem bezsilne pożądanie Blitzmachera

sprawiało jej najbardziej wyrafinowaną przyjemność. I już
żadne z nich nie będzie się uśmiechać niepotrzebnie. Będą

walczyć ze sobą bez słów, ponuro. Ona o rozkosz, on o
przetrwanie.

Z coraz większym lękiem, natężeniem i pragnieniem Leo

wyczekiwać będzie odgłosu znajomych, nienawistnych,

jedynych kroków za drzwiami izolatki. Przez długie wieczory i
noce będzie bał się, że ktoś wreszcie zobaczy dziewczynę już

uśmiechniętą życzliwie, dopinającą się w lekkim, niemal
tanecznym biegu do oszklonej dyżurki w końcu korytarza.

Olaf nie lubi powracać do wspomnień, żyje przede wszystkim

tym, co daje mu dzisiaj. I tym, co to dziś może znaczyć dla

jutra. Gdyby nie kawałek liny rzucony przez Bragga w głąb
krateru, Olaf bez wahania złożyłby właściwy raport o

prawdziwym przebiegu tam tej wyprawy ratunkowej.

Dopiero na Ziemi stwierdził, że właściwie nie ma tego złego,

co by na dobre nie wyszło - tragedia Sangelsona podniosła
rangę całej wyprawy. Bo ludzie zawsze wysoko cenią

ponoszone przez siebie ofiary. W sumie wszystko świetnie dało
się połączyć i wykorzystać; umiejętna, cicha propaganda i snute

publicznie, cokolwiek udramatyzowane wspomnienia z

background image

wyprawy Gazeli doprowadziły do wzrostu popularności osoby
Olafa Jensena.

Olaf był sprytny i rozumował prawidłowo, kiedy stopniowo,

niezauważalnie zaczynał gloryfikować postać do tej pory nie

znanego kosmobiologa. Przecież tym samym część blasku
otaczała i jego. Niechętnie, bardzo niechętnie opowiadał o

sobie i zawsze - kiedy już go do tego zmuszono - mówił
oszczędnie, bez olbrzymich słów. Chwalił tylko innych.

Dziwnym trafem już w parę dni po powrocie wyprawy

niektórzy ludzie zaczęli przebąkiwać o kandydaturze Olafa na

deputowanego z okręgu. I byli to ludzie, którzy o Jensenie
nigdy przedtem nawet nie słyszeli.

Olaf wiedział, że Bragg jest nadal w Arsus. Sam siedział w

swoim rodzinnym Haelle i systematycznie kompletował

informacje na temat aktualnych miejsc pobytu wszystkich
członków wyprawy. Właśnie dzięki temu mógł stale umacniać

legendę o trwałych więzach przyjaźni, o wzajemnym
zrozumieniu i zaufaniu wszystkich kosmonautów z pokładu

Gazeli. Oczywiście wcale nie obchodziło go, że Asso rozwiódł
się po powrocie ze swoją czternastą żoną, że Ortisz wrócił i do

żony, i do kochanki, że Bragg uparcie odwiedza Helenę
Sangelson. To były tylko mało istotne, nieciekawe plotki. Ale

dla Olafa takie właśnie drobiazgi były doskonałym narzędziem
w kształtowaniu własnej popularności, nakazywały słuchaczom

wiarę, że Jensen wie o wiele więcej, niż mówi. Że tym samym
jest człowiekiem najbardziej godnym szacunku i zaufania.

Tamto mądre spojrzenie po drugiej stronie ulicy zgasło nie

wiadomo kiedy. Vián ze zdumieniem stwierdziła, że stoi w

chłodnym cieniu rozwalonego domu, a zachodzące słońce
jasnozielonym blaskiem oblewa ruiny apteki. Wiatr znowu

poniósł w jej stronę przenikliwy i ostry zapach lekarstw,
wydobywający się z poprzewracanych, potłuczonych

flakonów.

- To na pewno słońce odbiło się w dwóch kawałkach

rozpryśniętego szkła - szepnęła. - Tylko słońce...

background image

Lecz czuła, że mimo wszelkich wytłumaczeń coś jest i

pozostanie nadali nie tak, jak być powinno. Czuła, że dni

zaczynają ślizgać się dookoła, nie dotykając jej wcale.

Nie poszła na drugą stronę ulicy. Chciała wierzyć, że wtedy

nikt nie patrzył na nią, że za mądre ślepia wzięła kawałki
aptekarskich butelek. Zawróciła w stronę domu. Bo ich dom -

jeden z niewielu - ocalał. Jeżeli oczywiście nie brać pod uwagę
częściowo zapadniętego dachu i kilkunastu popękanych szyb.

Z jakąś niezmierną tkliwością myślała teraz o rękach

Laastera, które dokładnie ociosywały wszystkie belki,

dopasowywały głaz do głazu, starannie mieszały zaprawę.
Nigdy nie podejrzewała, że on umie budować domy, że kiedyś

będzie stawiać dom dla siebie i dla niej.

Nie myślała o tym aż do owego ranka, kiedy Laaster chwycił

ją za rękę, wyciągnął z prowizorycznego baraku, pokrytego
falistą blachą przywiezioną z Ziemi.

Wielkimi krokami przemierzył niemal całe miasteczko. To

znaczy wtedy jeszcze ledwie zarysy ulic, wyznaczone

rosnącymi powoli fundamentami. Jego rozpięta wiatrówka
zafurkotała w jakimś kapryśnym podmuchu, kiedy wreszcie

stanął na niewysokim wzgórzu - Vián patrzyła na jego nogi,
mocno wparte w ziemię jak korzenie drzewa. A Laaster

obwiódł oczyma całe osiedle, wciąż zatopione w porannej,
zielonej mgle. Trochę jeszcze rozespana Vián zadrżała nagle

od chłodu.

Wtedy myślała, że od chłodu. Ale już wiedziała, że Laaster za

chwilę spojrzy na nią poważnie i głośno, dobitnie powie: - Tutaj
będzie nasz dom.

Zrozumiała, że od tej pory na jakiś czas przestaną istnieć dla

siebie, że najważniejsza stanie się wytężona, gorączkowa praca,

że ich oczy jarzyć się będą mocnym, ostrym blaskiem jak
spojrzenia wszystkich ludzi, którzy nareszcie odnaleźli swoje

miejsce i swój najważniejszy cel. Że będą byle jakie posiłki
niedbale przygrzewane na ognisku, bo szkoda czasu na

schodzenie ze wzgórza, i od czasu do czasu pośpieszna pomoc
sąsiadów, tak samo zajętych budowaniem swojego domu.

Po okresie otępiającego bezwładu, po roku mieszkania w

background image

aklimatyzacyjnych barakach, gdzie byle nieostrożne,
nieprzemyślane słowo starczało do wyciągnięcia noża czy do

strzału z detora, przyszła gwałtowna, niemal już nie
oczekiwana zmiana. Najzaciętszy wróg z sąsiedniego

piętrowego łóżka nagle stał się czymś więcej niż tylko
przyjacielem i bratem. Stał się człowiekiem, na którego zawsze

można liczyć bez żadnych zastrzeżeń. Bez względu na to, czy
chodzi o odnalezienie zaginionego sfagama lub ulubionego

kota przywiezionego z Ziemi, czy o pomoc w łamaniu nowych
głazów na fundamenty.

Teraz ludzie przestali już z tęsknotą spoglądać do gwiazd.

Teraz trzeba było wrosnąć w tę przyjazną, gościnną ziemię.

Wrosnąć tym mocniej, żeby kiedyś przyszłe pokolenia...

Vián z pochyloną głową wchodzi do opuszczonego domu, w

którym nikt na nią nie czeka.

Bragg poczuł, że jego pewność siebie gdzieś ucieka, rozmywa

się i znika bez śladu w kątach tego niewielkiego salonu. A
przecież już tyle razy - jeszcze tam, w kosmosie - postanawiał

sobie, że odnajdzie tę kobietę, że...

Był okres, że nienawidził jej najserdeczniej. Dlatego, że

musiał o niej myśleć bez przerwy. I nie mógł zapomnieć, że jest
to żona Marka. Może nawet nie dowiedziałby się o tym nigdy -

to tylko przypadek sprawił, że w miesiąc po starcie Gazeli
Bragg, wracający po dyżurze ze sterowni, zobaczył Marka

wypadającego z kabiny kobietonu. Jako pierwszy zastępca
dowódcy kosmolotu czuł się odpowiedzialny za psychiczny i

fizyczny stan załogi - tylko dlatego poszedł za Sangelsonem. I
wcale nie przejmowałby się jego bladością - właściwie nigdy się

specjalnie nie lubili, a raczej tylko tolerowali.

Teraz dotarł, nie zauważony przez Sangelsona, aż do nie

domkniętych drzwi jego kabiny.

Zobaczył Marka z odchyloną głową, pijącego coś wprost z

butelki. Całe pomieszczenie wypełniała ostra woń spirytusu,
smuga zapachu wywinęła się aż na korytarz.

Brągg wszedł do kabiny, gwałtownie wyrwał Markowi

background image

butelkę, szkło zadźwięczało o zęby.

Potem brutalnie potrząsnął ramieniem stojącego, otworzył

usta...

Tamten spojrzał przytomniej, szarpnął się, skoczył ku

niedalekiej ścianie, z hukiem otworzył drzwi niewielkiego
schowka. I już był z powrotem naprzeciwko Bragga, dyszał mu

w twarz gorąco: - To moja żona... Tam... Patrz... Patrz!

Gwałtownie targnął skórę trzymanego w ręku portfela,

sfatygowane szwy puściły z opornym trzaskiem, na podłogę
kabiny sypnęły się kolorowe kartoniki. Mark rzucił się za nimi,

zagarnął, podetkał pod nos Bragga wesołe, roześmiane zdjęcie
ciemnowłosej dziewczyny.

- Patrz! - to już było jak wycie. - Widzisz? To ona, na

wszystkich statkach w kosmosie.

Dziwka! Och, jaka głupia dziwka... - głos Sangelsona załamał

się, przeszedł w suchy, bezsilny szloch. - Jaka głupia dziwka...

Znowu skoczył do Bragga, chwycił go za koszulę na piersi.
- Zakazuję ci tam chodzić, rozumiesz? Zakazuję. Wszystkim

zakażę! - nagle uspokoił się, puścił oszołomionego Bragga i
już prawie normalnym głosem, spokojnie zapytał: - To

Ulanoff projektował kobietony, prawda? Ulanoff...

W jego głosie było coś, co Bragga na moment przeraziło.

Pomyślał, że ten szaleniec potrafiłby chyba zmienić kurs statku,
byle jak najszybciej powrócić na Ziemię.

Lecz wrażenie to trwało tylko krótką chwilę. Sangelson

wyprostował się, spojrzał Braggowi w oczy, zaśmiał się sucho,

zgrzytliwie: - Nie, stary. Nic z tego, co myślisz... Ja się z nimi
obojgiem rozprawię inaczej. No, idź... A spirytus weź sobie.

Może i tobie kiedyś się jeszcze przyda...

Od tamtej doby Sangelson stał się na statku niemal

niezauważalny. Znikał na całe dni w swoim laboratorium,
później zaczął tam przebywać i przez całe noce. Trwało to tak

długo, że Bragg zdecydował się wreszcie na ostateczność
któregoś dnia włączył monitor podglądu, sprzężony z kamerą w

pracowni Sangelsona. I przez cały dyżur patrzył właściwie w
ten jeden ekran. A Mark przez cały czas siedział przy

laboratoryjnym stole. Głowę oparł na rękach. Nie zmieniał

background image

pozycji przez osiem niemożliwie długich godzin - tylko słaby
szmer dobiegający z głośnika zdradził Braggowi, że Mark

jeszcze żyje i oddycha.

Podczas następnego dyżuru Bragg znowu włączył monitor,

ale zobaczył na nim tylko chaos kolorowych kropek i
elektronowych błysków nie sterowanych impulsami z kamery.

Domyślił się, że Mark odnalazł w ścianie oko obiektywu.

Później nigdy już właściwie ze sobą nie rozmawiali, choć

Mark powoli zaczynał wracać do normy. Nigdy też nie
powiedział ani słowa widząc, że Bragg za przykładem innych w

miarę upływu miesięcy coraz częściej zachodzi do kabiny
kobietonu.

Sam jednak starannie unikał tej części kosmolotu. A potem ta

jego katastrofa...

Chyba to wszystko splecione razem pozbawiało Bragga

zwykłej śmiałości. Co innego tam, w kosmosie, na pokładzie

Gazeli. A co innego tu, kiedy widzi się, że tamta kobieta
naprawdę porusza się i żyje. Ponadto Bragg zaczynał jednak

czuć coraz mocniej, że podejrzenia Marka musiały być
niesłuszne. Że Helena po prostu o niczym nie wiedziała. Lecz

mimo to nie miał odwagi zwyczajnie o wszystko zapytać. Wolał
patrzeć, wolał z jej swobodnych, niewymuszonych ruchów, z

wyrazu jej twarzy wyczytać całą prawdę, jaka by ona nie była.

Bo już wtedy jedno wiedział na pewno. Że to jego gadanie o

przyniesionych z kosmosu zaległościach, które teraz musi
nadrobić, pozostanie tylko gadaniem. Tracił samotne, bezsenne

noce w hotelowym łóżku i z jakąś cichą, półświadomą radością
obserwował chmurny wzrok Heleny, kiedy witała go codziennie

rano, kiedy z jego podpuchniętych, zaczerwienionych oczu
usiłowała domyślić się, gdzie spędził tę ostatnią noc.

Ożywiała się dopiero wieczorem. Była wtedy rozmowną i

wesoła, a kiedy odchodził, żegnała go z prawdziwym chyba i

miłym żalem; pytała, jakby nie wiedząc, kiedy przyjdzie znowu.

Odpowiadał za każdym razem tak samo: - Przed odjazdem.

Ale już myślał tak coraz rzadziej.
Bragg dawno, bodaj na pokładzie Gazeli, przestał mieć

jakiekolwiek skrupuły. Już wtedy postanowił, że po powrocie...

background image

I mimo to ciągle brakowało mu odwagi. A kolejne dni mijały
niepostrzeżenie, pobyt Bragga w Arsus przedłużał się ponad

wszelką miarę. Przychodził do Heleny, odchodził
postanawiając, że nie wróci, i przychodził znowu. Przesiadywał

z nią do wieczora. Czując, że wszystko, co mówi, musi brzmieć
w uszach Heleny kpiarsko lub napastliwie, wolał nie mówić

wcale. Siadał sobie gdzieś w kącie pokoju, brał byle jaką
książkę z biblioteczki i patrzył spod oka, jak ona krząta się po

domu. Bo Helena zawsze była w półruchu, ciągle miała coś
nowego do roboty.

Mówił właściwie tylko wtedy, kiedy odkrywała go Vián,

przyprowadzana przez Helenę około południa z

przedmiejskiego punktu zbiorowego wychowania. Czasem
wyciągała go do ogrodu, czasem siadała obok i kazała sobie

opowiadać o gwiazdach. Opowiadał posłusznie, jakie są
gwiazdy i dlaczego świecą, opowiadał o nowych, nie znanych

planetach, które tylko czekają na przybycie ludzi, wspomniał
nawet stary plan zasiedlania kosmosu. Więc teraz usiłował

pokazać małej Vián ludzi sprzed dwóch stuleci, którzy w
bezmierne, kosmiczne przestrzenie wyrzucili z Ziemi setki

prymitywnych, fotonowych rakiet. A do rakiet przed startem
załadowali najrozmaitsze nasiona ziemskich roślin i bardzo,

bardzo skomplikowane urządzenia-inkubatory, gdzie przez
długie lata podróży drzemać miały zarodki ziemskich

zwierząt. Nie, ludzi w ten sposób nie wysyłano nigdy. A kiedy
już taka rakieta trafiała do nowego układu, wtedy

najmądrzejszy automat - coś jak kapitan nowoczesnego
statku - decydował, na której planecie roślinom i zwierzętom

powinno być najlepiej. Szkoda tylko, że w ciągu tych dwóch
stuleci zawieruszył się gdzieś spis gwiezdnych układów, do

których wysłano rakiety. Bo teraz nawet nie bardzo wiadomo,
czy flora i fauna na jakimś globie jest prawdziwa, czy

przysłana z Ziemi.

Vián słuchała cierpliwie, siedząc cichutko i myśląc sobie o

czymś - ale Bragg wtedy jeszcze na jej zamyślenia nie zwracał
uwagi.

Któregoś dnia siedzieli na tarasie - Bragg wyciągnięty

background image

wygodnie na składanym, turystycznym fotelu z odchylonym
do tyłu oparciem, Vián na plecionym z wikliny stołeczku,

ściągniętym ze strychu. Mężczyzna skończył właśnie kolejną
opowieść, zapatrzył się na słońce, które powoli złaziło za

drzewa. Patrzył, dopóki jego zamyślenia nie przerwał cichy
głosik Vián: - Dlaczego nie chcesz mi powiedzieć prawdy?

Zdziwiony poderwał głowę i w niemym osłupieniu gapił się na

uniesioną ku niemu twarzyczkę.

Zielonopiwne oczy Vián patrzyły na niego z niemym

wyrzutem, kiedy dziewczynka pytała ponownie: - Dlaczego

nie powiedziałeś mi, że nareszcie wróciłeś?

Ktoś gwałtownie, mocno wciągnął w płuca powietrze. Bragg

obejrzał się - w oszklonych drzwiach stała Helena. Przybladła
nagle. A potem, kiedy trafił w nią bezradny, pytający wzrok

Bragga, zaczerwieniła się powoli aż po szyję, po nasadę piersi,
prześwitujących spod cienkiej sukienki. Potem obróciła się,

pobiegła w głąb domu.

Vián nie zauważyła matki, mówiła dalej: - Na pewno nie

chcieliście, żebym się przestraszyła. Ale ja się sama
domyśliłam! - zakończyła z tryumfem.

Braggowi zabrakło na chwilę sił. Nie, teraz przecież nie mógł

jej zaprzeczyć... Nie umiał.

Bąknął coś niezrozumiale, zerwał się z fotela, przemierzył

salon kilkoma olbrzymimi krokami, uciekł za furtkę bez

pożegnania. Nawet nie próbował słuchać, czy ktoś za nim nie
woła.

Wrócił przed wieczorem, mruknął w stronę Heleny, że miał,

na mieście coś bardzo pilnego do załatwienia i przypomniał

sobie o tym dopiero w ostatniej chwili. Helena bez słowa
podała mu filiżankę kawy - z bliska zauważył czerwone

obwódki dookoła jej oczu, starannie zamaskowane jakimś
pudrem czy kremem.

Kiedy odstawił pustą filiżankę, chwyciła go za rękę,

pociągnęła przez salonik w stronę schodów, szepnęła: - Tylko

staraj się cicho, Vián już śpi...

Przemknęli obok kolorowych drzwi jak cienie, po omacku

powędrowali na górę. Nie mówili nic.

background image

Dopiero kiedy słabo stuknęły za nimi drzwi gościnnego,

Helena oddzieliła się od Bragga stołem, rzuciła półgłosem: -

Bragg... - i nagle zabrakło jej oddechu.

Mężczyzna cicho odsunął krzesło, usiadł, nie spuszczając z

niej oczu ani na pół chwili.

Milczał.

- Eri... Ja wiem, ty przez tyle czasu... A ja? Patrz... - zerwała

z siebie nylonową szmatkę - patrz, ja też jeszcze mogę być

ładna. Eri...

Pod sukienką miała tylko koronkowe figi. Bez stanika.

- Eri. zostań chociaż dzisiaj, nie odchodź. Zawsze zostawiasz

mnie samą. Jeśli musisz mieć dziwki, to ja... - zająknęła się,

potem głowę poderwała do góry - ... to ja także mogę...
Zrobię, co tylko chcesz. Ja...

Nigdy nie myślał, że tak długo można biec, okrążając kawałek

owalnego stołu. Ale wreszcie delikatne nici koronki trzasnęły

pod jego dłonią jak pajęczyna, opadł twarzą nisko, potem
dźwignął Helenę jak dziecko - szeroki tapczan przyjął ich

miękko i gościnnie...

Dwa zdyszane, gorące oddechy długo wypełniały niewielki

pokoik, cały świat dookoła nagle przestał istnieć jak zastrzelony
z olbrzymiego detora. Tylko ona i on, tylko miękkie falowanie

gorącej piersi, przytulonej do ust, tylko...

Gwiazdy już na dobre rozlazły się po niebie, kiedy wreszcie po

raz pierwszy ochłonęli, oprzytomnieli, popatrzyli na siebie
uważniej - przez półmrok pokoju Bragg dostrzegł uśmiech

Heleny i zrozumiał, że sam się również uśmiecha.

Potem przez chwilę leżeli obok siebie. Spokojni i zaspokojeni.

Helena lekko, opuszkami palców gładziła twarz i szyję Bragga -
objął ją ramieniem, przycisnął jej policzek do swojej piersi.

Obróceni twarzami do siebie nie dostrzegli, że leciutko

uchyliły się drzwi pokoju, popchnięte ręką małej istotki ubranej

we flanelową piżamę. A małe coś przysiadło sobie na progu i z
pobłażliwym, wyrozumiałym uśmiechem słuchało gorących

oddechów i szeptów. Musiało przysnąć na chwilę, bo kiedy
ponownie zaczęło słuchać, księżyc przeświecał przez wąziutką

szparę między drzwiami a framugą.

background image

Bragg mówił półgłosem: - Vián miała rację. Powinienem od

razu powiedzieć jej, że wróciłem. Ale przecież skąd mogłem

wiedzieć, że ty...

- Chciałam ciebie od pierwszej chwili. Kiedy tylko wszedłeś

do tego domu.

- Powinienem być dla niej odpowiednim... słuchaj, co ty jej

o ojcu opowiadałaś? Czy Vián... - w głosie Bragga słychać było
lekki niepokój - ... wie, jak naprawdę jej ojciec wygląda?

Wyglądał...

- Chyba raczej nie. Mówiłam że jest dobry, wysoki... Ale

przecież ona jest jeszcze taka malutka. Jeszcze zbyt wiele nie
rozumie. Bragg! To, co mówiłam dziś wieczorem, to prawda.

Zrobiłabym wszystko, żebyś tylko chciał ze mną zostać. Eri,

ja... - zamknął jej usta pocałunkiem, znowu zatopili się w

siebie, zasłuchali... Znowu żadne z nich nie zauważyło, że
cichutko przymykają się drzwi do pokoju...

Uśmiech Vián stał się nagle brzydki i gorzki, nabrał tonów

głębokiego, przykrego rozczarowania, kiedy po raz nie

wiadomo który odpowiedziała jej tylko pusta, głucha cisza. A
przecież nadal nie mogła, nie chciała w to uwierzyć.

Przymknęła oczy na ułamek chwili, potem z nową nadzieją
otworzyła je szybko i cichym, pieszczotliwym szeptem

zawołała jak co dzień: - Laas...! No, Laas... Nie żartuj.
Przecież wiem, że tam jesteś. Laas...

Szept przewędrował przez pokój, odbił się od ściany, zawrócił.

I cisza - tylko martwe sprzęty schną skrzypiąc.

Rano zerwało ich słońce bezczelnie, z wysoka zaglądając w

zmiętoszone łóżko.

Helena przeciągnęła się leniwie, spojrzała - dopiero teraz czas

się w niej obudził.

- Vián! Trzeba ją nakarmić, odprowadzić...
Boso, nago przebiegła pokój, przeleciała schody, otworzyła

kolorowe drzwi - rozkopane łóżko Vián było puste...

background image

Porządkuję w czasie wszystkie wydarzenia. Dlatego wiem, że

poprzedniego dnia po południu Leo Blitzmacher opuścił

miejski szpital. Obejrzał się tylko na szklane wrota i dość
niezdarnie pokuśtykał ulicą, zamiatając kurz najtańszą

bioprotezą.

Rozdział 4

Profesor Ulanoff budził się tego dnia opornie i długo.

Zmęczyła go praca, zmęczyła noc z Heleną. Zresztą coraz więcej
rzeczy męczyło go i drażniło ostatnio.

Powoli doczłapał do lustra w łazience, i obrzydzeniem

popatrzył na odbitego w nim starego człowieka.

- Lad, kochany, chyba powinieneś już wychodzić. Mówiłeś,

że rano masz jakieś ważne spotkanie... - wzdrygnął się,

usłyszawszy cichy głos za swoimi plecami.

- Nie zauważyłem, kiedy weszłaś... - burknął na pół z

wyrzutem.

- Och... - zaśmiała się dźwięcznie i lekko. - Stoję za tobą już

od paru minut.

Delikatne, miękkie ręce androida stanowczo ściągały z jego

pleców kurtkę piżamy.

Spojrzał w lustro - na twarzy Heleny nie zobaczył ani śladu

swojego zmęczenia.

- Ona jest chyba jednak aż za doskonała... - pomyślał z

gwałtowną, niespodziewaną niechęcią.

- A może by tak...

Przestraszył się tej myśli. Już za późno, o wiele lat za późno,

żeby upodabniać ją do oryginału.

Podobno tamta wyszła za jakiegoś Bragga. To zdaje się -

długą chwilę szukał w pamięci - był pilot z Gazeli. Z Gazeli... -

zaśmiał się do siebie cicho, złośliwie. A zresztą diabli wiedzą,
jak tamta teraz zachowuje się i wygląda. Niech już lepiej

zostanie tak, jak jest... Leniwie machnął ręką i nagle zaczął się

background image

śpieszyć. Bo wprawdzie parę tygodni temu prezydent przez
swojego sekretarza obiecywał poparcie dla całego projektu, ale

dziś profesor miał to ostatecznie omówić. Podać, czego
potrzebuje, i dowiedzieć się o terminy i warunki stawiane przez

rząd.

- Heleno! - krzyknął w głąb mieszkania.

- Śniadanie już czeka - usłyszał z kuchni miły, pogodny głos.

- A jednak... - uśmiechnął się do siebie przelotnie - a jednak

chyba warto było...

Jajka na miękko, biała kawa, świeże, chrupiące rogaliki -

świat jest mimo wszystko niesłychanie przyjemny. Ladipax
czuł, że ogarnia go nieoczekiwana euforia. Nieoczekiwana, bo

miłe poranne nastroje zdarzały mu się ostatnio coraz rzadziej.
Zwykle wychodził z domu z taką samą miną, jak ta zauważona

dziś w lustrze, lecz teraz czuł się jak wiatr - rześki, lekki,
skłonny do sztubackich kawałów. - Taak - pomyślał - to jednak

dobrze, że wczoraj znalazłem w spisie tego Bahrana. Powinien
być w sam raz. A to znaczy, że możemy zaczynać choćby i dziś...

Profesor Ulanoff całuje Helenę na pożegnanie. Bo nadstawiła

policzek; bo już dawno pogodził się z tym, że codziennie rano i

wieczorem robi dokładnie to, co sam zaprogramował w
obwodach pamięciowych robota. Pogodził się tak doskonale, że

nawet nie odczuwa przelotnych chęci, aby wreszcie wyłamać się
z rytmu życia, które wybrał sobie i narzucił piętnaście lat temu.

Dlatego szybko zbiega po schodach i energicznie wymachując
ciężką teczką zmierza w stronę zaparkowanego obok domu

elektrowozu. Wygląda jak człowiek szczęśliwy. Jak emeryt,
który po raz ostatni idzie do swojej nie lubianej pracy i wie, że

już od jutra zaczną się jego wielkie, najpiękniejsze wakacje.

Lecz ja chyba znam Ladipaxa o wiele lepiej niż on, patrzący

tylko w łazienkowe lustro. I ciągle odnoszę wrażenie, że bez
wahania - gdyby umiał i mógł - zamieniłby się z Braggiem

miejscami.

Chciałby być nim piętnaście lat temu, po tej pierwszej nocy,

kiedy zadyszana Helena szarpie go za ramię i dyszy

background image

przerażona: - Vián! Zniknęła! Nie ma jej...

Dopiero w tej chwili Bragg czuje się Helenie naprawdę

potrzebny. Zeskakuje z tapczanu, w biegu - przydała się
wieloletnia zaprawa i alarmy na statku - zakłada, dopina

koszulę i spodnie.

Drewniane schody łomoczą przez chwilę. Oboje jeszcze raz

zerkają do pokoju Vián. Potem oczy Heleny stają się coraz
bardziej błyszczące i wilgotne - kiedy wybiega do kuchni,

Bragg słyszy jej cichy, hamowany płacz. Idzie za nią, patrzy -
Helena czoło przycisnęła do szyby w oknie, zasłoniła rękami

twarz, jej skulone plecy drżą coraz mocniej.

Długą chwilę Bragg nie wie, co mówić, więc bezmyślnie gapi

się na Helenę, na stół, na którym stoi dzbanek po
pomarańczowym soku, filiżanka i talerz z kawałkiem nie

dojedzonego chleba.

Patrzy na kawałek białego sera, starannie przykryty kloszem z

opalizującego lekko szkła.

Przyciśnięte brzegiem klosza leży coś, co sprawia, że Bragg

rusza od drzwi, podchodzi do stołu, wyciąga rękę...

Jest to kawałek kartonu z dziecięcego bloku do rysunków. Na

sztywnym papierze rządek bladych liter, nakreślonych
pomarańczową kredką:

ODPROWADZIŁAM SIĘ SAMA.

Bragg dotyka pleców Heleny, pyta półgłosem: - Czy to jest

pismo Vián?

Helena obraca się gwałtownie.

- Gdzie!?
- Tu... - Bragg podsuwa jej kartkę zabraną ze stołu.

- Ja tego nie widziałam... Ale to pismo...
- Bo podbiegłaś do okna. Więc to Vián...?

- Tak, na pewno. Sama ją uczyłam, bo w tych punktach

zbiorowego wychowania...

Widocznie coś się jednak Braggowi w tym wszystkim nie

zgadza, bo kręci głową w zamyśleniu i ponownie pyta: - Ile

Vián ma lat?

background image

- Pięć. Prawie pięć i pół. Ale...
Bragg z niedowierzaniem patrzy na kartkę. Pismo jest

staranne i równe, litery kreślone mocno.

Takie zdecydowane. I wcale nie dziecinne.

Helena przestała już płakać. Bragg podnosi głowę, rzuca: -

Ubieraj się. Trzeba to – sprawdzić.

Helena z wdzięcznością spojrzała na Bragga. I nagle poczuła,

że przecież jest naga. Że zmęczone piersi zwisają jej o wiele,

wiele za nisko. Odruchowo zakryła je dłońmi.

- Nie patrz... Zaraz się ubiorę.

Pochylił się do jej twarzy, pocałował, potem lekko, ale

stanowczo pchnął ją w kierunku łazienki.

- Przemyj twarz zimną wodą. I... - dorzucił po chwili

wahania - ... jak dla mnie ubierać się wcale nie musisz.

Wyszli z domu po paru minutach. Zaniepokojona Helena

próbowała się uśmiechać, Bragg szedł ze zmarszczonymi

brwiami, zamyślony. Spojrzał na Helenę.

- Daleko to?

- Nie. O cztery ulice dalej... Myślisz, że...
- Nic nie myślę - uciął. - Wydaje mi się, że wszystko będzie

w porządku.

Wiem, że Ernst Bragg myli się. Nie wszystko będzie w

porządku. Nawet mimo, że po dojściu do punktu wychowania
oboje dojrzą za płotem Vián w gromadce rozbawionych

koleżanek.

Siatka płotu ma wielkie, druciane oka, więc Vián również

dostrzeże Helenę i Bragga, podbiegnie do bramy.

- Mamo!

- Vián! Tak się bałam... Dlatego przyszliśmy, bo...
Vián obraca się w stronę Bragga, jakby go dopiero teraz

zauważyła i... sztywno, jakoś tak oficjalnie, na moment
pochyla główkę. Potem znowu obraca się do matki, obejmuje

ją, pociesza: - Przecież nic się nie stało. Mamo! Ja od dzisiaj
będę tu przychodzić i wracać do domu sama.

Bragg widzi oczy Vián. Mądre, uważne - najzupełniej nie

background image

pasujące do okrągłej, małej twarzyczki. I nagle nie bardzo
wie, która z tych dwu kobiet jest dorosła, a która jest

dzieckiem, ciągle jeszcze potrzebującym pomocy.

Mężczyzna uśmiecha się smutnie, jakby poczuł, że od tej pory

rzeczywiście nie wszystko będzie dobrze i w porządku.

Gdyby wiedział, co kryje się pod tą maleńką, kształtną

czaszką, uśmiechałby się gorzko. Ale ludzie mają to do siebie,
że nie potrafią ogarnąć rozumem czasu większego niż kilka,

kilkanaście sekund wybiegających w przód. A przecież to, o
czym ja myślę, miało zdarzyć się dopiero za kilkanaście lat.

Dlatego Bragg tak spokojnie teraz idzie obok Heleny i pomału

zaczyna uśmiechać się po swojemu. Tak trochę bezczelnie, a

trochę nieśmiało. W którejś chwili pochyla się, pyta: - A ty? Ile
ty masz lat?

- Czy to ważne? - Helena czujnie unosi głowę.
- Bardzo ważne.

- Skoro chcesz... Dwadzieścia osiem.
- Na pewno? - Bragg śmieje się lekko.

- A... Czemu się śmiejesz? Przecież jeszcze nie jestem...
- Nie jesteś. - Mężczyzna poważnieje. - To bardzo dobrze, że

nie jesteś... Bo może gdybyś była parę lat młodsza, tobyś nie
chciała... Hel... - jej imię wypowiada miękko, łagodnie.

Przystaje na środku chodnika. Szorstko, mocno obraca ją do

siebie, potrząsa... - Hel... - mówi cicho i nieśmiało. Pochyla się,

całuje miękkie, czekające usta. He -le-na... - wymawia każdą
sylabę osobno.

Śmieją się, roześmiani wchodzą do domu...
Zsynchronizowany, zespolony z tymi ludźmi i ich czasem

czuję to samo co Vián. Bo mała Vián już potrafi kochać, już
umie rezygnować nawet z siebie samej. Ale gdyby wtedy

wiedziała, że robi to aż tak bardzo niepotrzebnie...

Teraz o tym wie doskonale i nadal nie chce się zgodzić. Nadal

nie wierzy.

Patrzę, jak niespokojnie przebiega z pokoju do pokoju,

przegląda wszystkie zapuszczone kąty, uważnie zerka w
ciemność dna szafy i pod łóżka. Potem coś załamuje się w niej

raptownie. Vián zwiesza ręce wzdłuż ciała, po skrzypiących,

background image

drewnianych schodach wlecze się na niewysokie pięterko.
Wdrapuje się z trudem, chwyta słabymi palcami drewniane

gałki, umieszczone tu w niewielkich odstępach zamiast
poręczy. Potem odruchowo sięga w stronę kontaktu... Cofa

rękę, śmieje się głośno i gorzko - już od tylu dni elektrownia
nie działa, a ona ciągle...

Nagle uderza mnie zadziwiająca zbieżność. Spostrzegam, że

cały ten dom jest niesłychanie podobny do domu, w którym

Vián urodziła się i wychowywała. Czyżby Laaster... ?

Vián sunie ciemnym korytarzem, przystaje, po omacku

odnajduje drzwi, otwiera je - na korytarz pada blade światło
zmierzchającego dnia. Vián idzie do zakurzonego okna, w

połowie drogi przystaje, zawraca. Czuję, że boi się patrzeć na
ruiny i dlatego skręca ku głębokiemu, obitemu szorstkim

materiałem fotelowi, stojącemu w pobliżu kominka. Siedzi
chwilę, potem klęka przed paleniskiem, cierpliwie układa

stosik z zakurzonych polan. Przypomina coś sobie, wstaje,
przechodzi przez pokój, rozgląda się, przytomnieje...

- Przecież to nie Ziemia - mruczy. - Skąd ja ci wezmę starą

gazetę...?

Szybko, zdecydowanie podchodzi do rozpiętego na ścianach

regału, wyciąga pierwszą z brzegu książkę, wydziera kartki...

Słyszę trzask dartego, potem cichy szelest miętego papieru -

i kroki Vián wędrującej ku palenisku. Kobieta wtyka papier w

drewniany stożek, potem maca okap - jest...

Stara zapalniczka Laastera coraz słabiej błyska resztkami

gazu, lecz Vián uparcie przyciska spust, choć papier błysnął
już pierwszymi iskierkami.

Po chwili płomień obejmuje wszystkie drwa, skacze w głąb

komina, huczy, oblewa pusty fotel żółtoczerwonym,

drgającym blaskiem. Vián starannie obraca fotel w stronę
paleniska, tyłem do wnętrza pokoju. Teraz cofa się, siada przy

stole na wysokim, trochę staroświeckim krześle i zadowolona,
spokojna zerka w czerniejące okno. Bo oparcie fotela jest tak

wysokie, że po prostu nie widać zza niego głowy Laastera,
drzemiącego sobie słodko przy ogniu, strzelającym iskrami w

czeluść szerokiego komina...

background image

I w tej właśnie chwili zamykam ją znowu w bezczasie. Niech

trwa...

Vián nad tym się nie zastanawia, ale ja - jako każdy z nas -

muszę. Czuję, że w ocenie ludzi powinienem wziąć poprawkę

na ich przyzwyczajenia i tradycje - ot, choćby te domy na
Nowej uparcie budowane jak ziemskie.

Są oczywiście pewne, czasem nawet dość istotne różnice. Na

przykład to, że dach domu Heleny pokryty był płytami

fotoelementów, wyglądających jak pszczele plastry z
bladożółtego wosku.

Część uzyskanej ze słońca energii przekształcała się w pole

elektrostatyczne, które jonizowało miejski kurz, nie pozwalając

osiadać mu na dachu. Reszta miała za zadanie pokryć połowę
potrzeb Heleny - oświetlać dom, zależnie od pory roku

ogrzewać go lub ochładzać. Taka względna autonomia nawet w
największych skupiskach pozwalała ludziom przetrwać

nieoczekiwane, nawet kilkudniowe przerwy w zasilaniu,
spowodowane naruszeniem miejskiego bilansu energetycznego

albo awariami wielokilometrowego systemu kabli,
rozciągniętych pod ulicami. Taki światłoczuły dach był

standardowym wyposażeniem większości domów - oczywiście
w tych lepszych dzielnicach. A Helena już przed związkiem z

Sangelsonem postanowiła, że jej dziecko nie będzie należeć do
tych, które drżą i sinieją z zimna lub krzyczą ze strachu w

ponurych ciemnościach, kiedy byle spięcie cały blok pozbawi
dopływu energii. Zbyt dobrze zapamiętała swoje dzieciństwo.

Na szczęście - to było zresztą do przewidzenia Mark po

studiach zaczął wcale nieźle zarabiać; właściwie tylko

porządkowi mieli konta energetyczne nieco wyższe niż
kosmonauci.

Na Nowej wszystko to uległo przewróceniu do góry nogami.

Nie było porządkowych, bo każdy pilnował się sam. Nie było

kosmonautów, bo wszyscy astropiloci zajęli się bez reszty
budowaniem domów. Oczywiście budowali je z tego, co się

znalazło pod ręką. A fotoelementy były zbyt delikatne, żeby

background image

przewozić je jak falistą blachę, i zbyt skomplikowane, żeby
mogli je w parę miesięcy po przylocie wyprodukować na

miejscu. Dlatego pokrywali swoje domy drewnianymi gontami.
Dopiero w drugim albo i w trzecim roku kolonizacji geolog

Skipper postawił za miasteczkiem pierwszą cegielnię i zaczął
wypalać gliniane dachówki. A na początku następnego roku

biochemik Alveron Florić, uparcie, przesiadujący w swoim
laboratorium, wyodrębnił z tkanek biełuchy i mayalu pierwszy

enzym, doskonale zastępujący drożdże w procesie alkoholowej
fermentacji...

Zastanawiam się, czy wszystkie gwiezdne kolonie ludzi są

względem ziemskich technologii zacofane o parę wieków.

Wydaje się to najzupełniej prawdopodobne przy ograniczonych
możliwościach komunikacji - w grę wchodzą przecież zbyt

wielkie dla ludzi przestrzenie. Usiłują stworzyć olbrzymie
imperium i nawet nie chcą widzieć, jak ono jest słabe. A

jednak... Mimo wszystko nawet niektóre ludzkie błędy budzą
we mnie głęboki szacunek. Bo z jednej strony jest to ślepa

głupota, ale... brak organizacji i mierzenie sił na zamiary to
tylko właśnie ta jedna strona.

Druga to szalony pęd w poznawaniu rzeczy nowych, rozmach,

który bierze się w ludzi ach nie wiadomo skąd.

Z osobna przecież wcale nie są tacy, dbają tylko o swoje -

prywatne sprawy, lecz kiedy występuj ą j ako rasa...

Vián wydaje mi się ucieleśnieniem całej ludzkości, kiedy

wmawia sobie, - że Laaster jest.

Choć wie doskonale, że od dawna już go wcale nie ma. Ciekaw

jestem, czy robi to z rozmysłem i świadomie, tak jak wtedy,

kiedy przypadkowo poznała część prawdy o Braggu i Helenie.
Bo wtedy postanowiła, że będzie go tolerować, lecz nie sądziła,

że będzie go jeszcze kiedyś nienawidzić.

Helena, zwolniona przez Vián z obowiązku odprowadzania,

wstaje teraz o całe pół godziny później, całuje zaspanego
Bragga i w półprzejrzystym szlafroku biegnie do plastykowej

skrzyni, umieszczonej w ogrodzeniu tuż obok furtki. Właśnie

background image

tam poranny dostawca umieszcza zawsze świeże pieczywo i
mleko. A od półtora tygodnia także i codzienne gazety.

Kiedy Mark był w kosmosie, Helena czytała nawet szmatławe

„Wiadomości Poranne”. Potem, kiedy przyszła tamta

wiadomość, przestała czytać cokolwiek. Teraz czyta znowu.

Bo świat jest dobry, przyjazny i miły, kiedy ma się dla kogo

czytać na głos najciekawsze wiadomości. I nawet nie tylko te
najciekawsze.

Helena szybko przygotowuje śniadanie. Potem, kiedy gorąca

kawa paruje i pachnie z dzbanka, kiedy maleńki dzbanuszek ze

śmietaną pełen jest gęstego płynu w niebieskawe kropki,
Helena siada i czekając zerka na pierwszą stronę gazety. W

oczy rzuca jej się natrętny, wybity tłustym, grubym drukiem
tytuł:

SENSACYJNE MORDERSTWO! PORZĄDKOWI NA TROPIE

SPRAWCY!

Pod tytułem, upstrzona wykrzyknikami, relacja reportera o

tym, jak w miejskim parku znaleziono bestialsko

zmasakrowane ciało młodej, pięknej kobiety. Z zamieszczonego
poniżej zdjęcia pogodnie uśmiecha się twarz rzeczywiście

ładnej i sympatycznej dziewczyny.

Helena czuje mdłości, czytając szczegółowy opis miejsca

zbrodni - jakby reporterowi sprawiało perwersyjną
przyjemność rozwodzenie się nad wyglądem połamanych

krzaków, od góry do dołu obryzganych zakrzepniętą krwią;
oraz opis jędrnych kiedyś piersi, które nie zidentyfikowany

zwyrodnialec rozsiekał sprężynowym nożem na bezkształtną
masę. Nóż - znaleziony w pobliżu - okrwawiony był tak, że

porządkowi nie byli w stanie wykryć na nim żadnych śladów,
które pozwoliłyby odnaleźć charakterystyczne cechy dłoni

mordercy i porównać je z ogólnym elektronicznym rysopisem
każdego obywatela, utrwalanym i stale aktualizowanym przez

cały kompleks rządowych komputerów. Jak na razie
porządkowi ustalili tylko tyle, że zamordowana była

pielęgniarką w pobliskim szpitalu. Wszyscy przepytywani

background image

chorzy twierdzili, że to jest po prostu wręcz niemożliwe. Ona
była przecież zawsze taka uczynna i miła...

Helena otrząsnęła się z gwałtownym obrzydzeniem, rzuciła

gazetę na stół. Tuż obok chleba.

Przez chwilę patrzyła bezmyślnie, potem sięgnęła po gazetę

ponownie, zmięła ją, cisnęła w stronę kosza.

W tej samej chwili wszedł Bragg, spojrzał na nią pytająco,

potem spokojnie podniósł stłamszony papier.

- Coś się stało?
Jego spokojny ton przywrócił Helenie równowagę.

- Nie. Nie... Tylko ten artykuł na pierwszej stronie... Może

człowieka pozbawić apetytu na cały tydzień.

- A co?
- Ktoś zamordował pielęgniarkę z naszego szpitala. Lepiej

nie czytaj tego przed śniadaniem.

- Zapominasz, że jestem trochę zahartowany. Ale... - powoli

rozprostował płachtę szmatławca, potem złożył gazetę tak,
aby pierwsza strona skierowana była w stronę środka.

- Jeden artykuł to nie powód, żeby nie czytać nic - mruknął.

Potem powoli podszedł do Heleny, pogładził jej włosy,

przytulił ramieniem całą głowę - przez cienki materiał
kolorowej piżamy czuła policzkiem jego brzuch, płaski i

twardy jak ciepła deska. Poruszyła się, otarła skronią tak,
żeby kurtka piżamy powędrowała w górę, żeby znowu nic nie

dzieliło ich od siebie. Trwała chwilę w szczęśliwym milczeniu,
potem ocknęła się raptownie.

- Kawa! Na pewno już wystygła!
Spojrzała w górę - Bragg uśmiechał się łagodnym, trochę

nieobecnym wzrokiem, skierowanym gdzieś bardzo daleko w
czarną, pustą przestrzeń. Powoli pochylał głowę - Helena

widziała, jak jego oczy wracają coraz bliżej, poczuła, że ramię
Bragga przytula ją jeszcze silniej, że coraz ciężej leży na jej

włosach.

- Eri, ja nigdy... - szepnęła, potem pokornie opuściła brwi i

głowę. Przesunęła policzek po gorącym ciele, zamknęła oczy,
przytuliła bok piersi do mocnego uda, na oślep objęła biodra i

plecy Bragga wyrzuconym w górę ramieniem...

background image

Pili wystygłą kawę, gryźli obsuszone bułki. Helena milczała,

usiłując spłukać kawą tamten ostry, piekący smak. Może nawet

nie tyle smak, co wspomnienie - czuła się taka upokorzona,
poniżona i... bardzo szczęśliwa. Może dlatego po mocno

opóźnionym śniadaniu zostawiła wszystkie naczynia na stole i,
tak samo jak za pierwszym razem, chwyciła Bragga za

nadgarstek, poprowadziła na górę po półmrocznych schodach.
Schody skrzypiały lekko i na pewno dlatego żadne nie usłyszało

dalekiego, słabego odgłosu otwieranej furtki ani dźwięku
cichych kroków po dywanie salonu.

- Ja sama, Eri... - szeptała Helena, unosząc twarz. - Chcę

sama...

Żadne z nich nie usłyszało leciutkiego szmeru otwieranych

drzwi, które zapomnieli zatrzasnąć.

Nie usłyszało ani teraz, ani potem, kiedy leżeli ze zwróconymi

ku sobie twarzami - on z lekko uniesioną głową, opartą o udo

Heleny, ona policzkiem przytulona do bioder i boku Bragga.

Zapatrzeni w siebie nie dostrzegli mądrych, piwnych oczu,

które nieustannie śledziły ich każdy gorączkowy, niecierpliwy
ruch.

Helena na chwilę obróciła w stronę Bragga nabrzmiałe,

wilgotne usta. I ani przez chwilę nie podejrzewała, że ktoś inny

może słyszeć jej lekki jak tchnienie, najczulszy szept: - Eri,
przecież ja dla ciebie... chyba już zupełnie zwariowałam...

I cichy, szczęśliwy śmiech.
To właśnie ten śmiech - śmiech zadowolonej, zakochanej

kobiety - zagłuszył słabiutki trzask zamykanych drzwi i ciche,
oddalające się stąpanie po schodach.

Otrzeźwiło ich głośne trzaśniecie wejściowymi drzwiami i

ostre brzęczenie naczyń sprzątanych z kuchennego stołu.

- To Vián!
Oderwali się od siebie. Helena pobiegła do krzesła po

zapomnianą, porzuconą podomkę, przy okazji zerknęła na
leżący na stole zegarek.

- Nie rozumiem, czemu dziś wróciła tak późno - spytała

background image

samą siebie i już jej w pokoju nie było. Bragg słyszał tylko jej
szybkie kroki na schodach. Kiedy ubierał się spokojnie i

powoli, Helena klęczała już przed Vián. Dłońmi, które
zapachniały Braggiem, objęła twarz dziewczynki.

- Maleńka moja! Dlaczego dopiero teraz...? - zapytała z

czułym, delikatnym wyrzutem.

Vián już wie, że miłość czasem wymaga nawet kłamstw.

Dlatego nie uchyla głowy, cierpliwie znosi ten obcy zapach,

bijący od miękkich, tkliwych dłoni. Kłamie łagodnie...

Nawet nie całkiem kłamie. Bo przecież tak było naprawdę.

Pani rzeczywiście zaprowadziła ich dzisiaj do parku, gdzie w
jednej z alejek robotnicy zaczynają wznosić cokół Pomnika

Kosmonauty.

- Pani mówiła, że to był bardzo mądry i bardzo dobry

człowiek. I bardzo szkoda, że musiał zginąć gdzieś w dalekim
i obcym kosmosie, ale my za to postawimy mu pomnik - Vián

nie wspomina, że wycieczka do parku trwała o godzinę krócej
niż normalne zajęcia w punkcie zbiorowego wychowania.

Helena z jakimś ledwie sobie uświadamianym niepokojem

pyta: - A... - wahanie - ... czy pani mówiła wam, jak się ten

człowiek nazywa?

Vián znowu spokojnie kłamie: - Nie, nie mówiła.

Helena oddycha z gwałtowną ulgą. W tej samej chwili

podchodzi do nich Bragg. Vián sztywnieje. Jak młode,

nieufne zwierzątko wciąga nosem powietrze - Helena pachnie
Braggiem, on pachnie Heleną. Vián zwinnie wywija się pod

ręką matki, biegnie do swojego pokoju. Bragg jeszcze się
uśmiecha, ale już czuje, że ten uśmiech staje się coraz

bardziej cierpki.

- Co jej się stało? - pyta.

Helena bezradnie rozkłada ręce. Potem bez słowa, z

opuszczoną głową wychodzi do kuchni, bierze się za

przygotowanie obiadu, odwija z folii porcjowane syntetyczne
mięso. Bragg samotnie zostaje w salonie i długo, bardzo długo

patrzy przez oszklone drzwi na słoneczny ogródek...

Mniej więcej pół godziny później uchyla się furtka, której

Vián jak zwykle nie domknęła.

background image

Człowiek, który stąpa teraz po betonowej ścieżce, zostałby

natychmiast obszczekany, może nawet pogryziony przez

każdego porządnego psa. Lecz w domu Heleny żadnego psa nie
ma. A ona widzi mężczyznę dopiero wtedy, kiedy do werandy

zostało mu zaledwie parę metrów. Przez chwilę patrzy na jego
ostrożne, niepewne ruchy. Te ruchy wyglądają trochę jak ślizg

przyczajonego węża, dlatego w Helenie budzi się instynktownie
nieufność. Czeka, aż człowiek znajdzie się blisko, potem

gwałtownie otwiera okno, wychyla się, pyta szorstko: - Kim pan
jest? Czego pan chce?

Mężczyzna prostuje się z nagłą, zaskakującą swobodą, obraca

twarz do Heleny, nieoczekiwanie staje się miły i serdeczny.

- Chciałbym... - posyła Helenie sympatyczny uśmiech.
- Czego? - to brzmi już niegrzecznie, ale Helena nie

zamierza przejmować się uczuciami tamtego typa. Człowiek
tymczasem staje się wręcz szarmancki - przez dłuższą chwilę

usiłuje chwycić dłoń Heleny, opartą na klamce okna, i
opuścić ją aż do swoich ust. Helena trochę łagodnieje,

powtarza: - Kim pan jest?

- Chciałbym z panią chwilę porozmawiać. Naprawdę nie

zajmę pani wiele czasu.

Helena patrzy chwilę nad jego głową, wreszcie mówi: - Niech

pan wejdzie - pokazuje mu drzwi werandy. Potem wyciera
mokre ręce o brzeg fartucha - nie zdejmuje go z siebie -

wychodzi do hallu.

Wejściowe drzwi uchylają się bardzo lekko, aż dziw, że

dorosły mężczyzna mógł wślizgnąć się do hallu przez tak wąską
szparę. Helena otwiera usta, lecz mężczyzna uprzedza ją: -

Jestem dziennikarzem. Moje nazwisko Plaumens. Gorgo
Plaumens. Specjalny reporter działu miejskiego w

„Wiadomościach Porannych”. Przysłano mnie tutaj...

Helena przypomina sobie tamten artykuł, sztywnieje. - Może

to właśnie on pisał? - myśli z obrzydzeniem. Na głos mówi: -
Nie czytam tej gazety.

W głosie mężczyzny nie słychać specjalnego zdziwienia, ale

dość dobrze gra rolę człowieka urażonego w imieniu gazety.

- Nie czyta pani? To chyba niemożliwe... - śmieje się z

background image

dobrze wypunktowanym, leciuteńkim pobłażaniem, potem
poważnieje nagle i gorąco, z prawie szczerym zapałem rzuca:

- Szkoda, że pani nie czyta „Wiadomości”. Mamy zawsze
najświeższe informacje z pierwszej ręki. Z pierwszej ręki -

powtarza z naciskiem. Reflektuje się nagle: - Ale, ale... Skoro
pani nie czyta naszej gazety, to na pewno nie domyśla się

pani, dlaczego przychodzę. Otóż chciałbym, żeby pani jako
żona naszego drogiego, zmarłego bohate...

Helena prostuje się nagle, jej oczy zaczynają świecić jakimś

niedobrym blaskiem, ale mówi jeszcze spokojnie: - Nie

domyślam się. I wcale nie chcę wiedzieć.

- Ależ... - tym razem reporter wydaje się naprawdę

zaskoczony. Próbuje mówić dalej, ale Helena przerywa mu
bezceremonialnie: - Najlepiej będzie, kiedy pan sobie pójdzie.

- Popycha go lekko ku wciąż uchylonym drzwiom.

Mężczyzna opiera się, Helena podnosi głos; - Niech pan idzie!

Mężczyzna dostrzega coś za plecami Heleny, uśmiecha się

jakoś tak obrzydliwie, dwuznacznie, potem raptownie jego

ciało poddaje się popychającej go dłoni. Helena odruchowo
ogląda się po linii jego spojrzenia, widzi Bragga ze

zmarszczonymi brwiami, powoli ruszającego w ich stronę.
Mężczyzna bezszelestnie ulatnia się za drzwi, Bragg pyta: - Kto

to był?

- Jakiś reporter z „Wiadomości Porannych” - mruczy

Helena, przelotnie przytulając twarz do piersi Bragga. -
Dobrze, że mi pomogłeś, bo pewnie bym sobie z nim nie

poradziła. Był jakiś taki... śliski... - z trudem znajduje
najwłaściwsze słowo i odruchowo wyciera ręce o fartuch,

marszczy nos. Po chwili, idąc w stronę kuchni, dorzuca: - I
nawet właściwie nie wiem, czego chciał. Może... - śmieje się

cicho... - może jednak wyrzuciliśmy go trochę za wcześnie?

Śmieją się głośno oboje.

Czego chciał reporter, domyśla się dopiero wieczorem. Po

kolacji Bragg przypomni sobie o rzuconej w kąt gazecie,

odnajdzie ją w kuchni, otworzy... Zaczytany mruknie w stronę

background image

Heleny: - Posłuchaj...

„Jak donosi nasz specjalny wysłannik ze stolicy, na

wczorajszej sesji rząd zatwierdził wysunięty przez Olafa
Jensena projekt zbudowania Pomnika Kosmonauty.

Natchnieniem tego projektu stała się tragedia młodego
kosmobiologa, Marka Sangelsona, który nie powrócił ze swej

ostatniej wyprawy na pokładzie Gazeli, pozostawił samotną
żonę i pięcioletnie dziecko. Przepastny kosmos żąda od nas

wciąż nowych, smutnych ofiar, dlatego ku pamięci wszystkich
poległych dla dobra ludzkości i nauki postanowiono postać

tego młodego, pełnego życia i dobrych nadziei kosmobiologa
uznać za swoisty, dramatyczny, wzniosły i piękny symbol

poświęcenia. Dlatego też Pomnik Kosmonauty stanie w parku
Arsus - rodzinnym mieście naszego bohatera. Miasto to

powinno być dumne, że ze swego łona wydało tak
wartościowego, szlachetnego człowieka.

Pomnik - zaprojektowany już przez utalentowanego

rzeźbiarza Jorga Karajova - jest bardzo nietypowy. Artysta

nadmierną ekspresyjność tworzonych ostatnio monumentów
uznaje za zbyteczną manierę. Dlatego nie operuje

pompatycznymi efektami świetlno- zapachowymi, lecz obrał
sobie najskromniej wyglądające, lecz i najdroższe tworzywo -

granit. Specjalnie skierowani robotnicy wznoszą już cokół
pomnika, tak więc może już niedługo na mieszkańców Arsus

ze swego postumentu spoglądać będzie mądra, promieniejąca
dobrotliwym i wyrozumiałym uśmiechem twarz naszego

bohatera, który stojąc na betonowym wzgórku jednocześnie
będzie ufnie zerkał w niebo, w stronę odległych gwiazd...” -

Co za dureń to pisał? - mruknął cicho Bragg. - Przecież Mark,
o ile pamiętam, wcale nie miał zeza...

Potem głośno zapytał: - I co o tym sądzisz?
Helena wstała ze swojego krzesła, podeszła do Bragga, otarła

się policzkiem o ramię mężczyzny.

- Nic, Eri... - uśmiechnęła się smutnie i jednocześnie

promiennie, prawie wesoło. - Po prostu nic... Śmierć to jest
śmierć, a życie to życie.

Nie wiedziała, że istnieje i trzecia możliwość...

background image

Leo Blitzmacher jest uparty. Bardzo ambitny i bardzo uparty.

Postanowił, że nie będzie zwyczajnym, ulicznym

rzezimieszkiem. Zbyt boleśnie przekonał się, ze ryzyko jest
duże. A zyski jednak niewspółmiernie małe - zegarek,

zapalniczka, czasem parę drobnych sztonów przeznaczonych
na żer dla automatów sprzedających piwo, gazety i papierosy,

nieświeże hamburgery lub przesłodzone lody.

Leo Blitzmacher siedzi w swoim pokoiku w Haelle. Mieszka

na szóstym piętrze w starym drapaczu chmur, zamienionym na
czynszową kamienicę. Oczywiście bez windy - tak jest o wiele

taniej. To znaczy - winda w domu jest, tyle że od pół wieku
nieczynna. A kolejnym właścicielom bloku wcale nie śpieszy się

do podejmowania kosztownej naprawy. Po co? Przecież
lokatorzy mają nogi...

Leo Blitzmacher siedzi spocony i zadyszany - poślednia, za

sztywna i o wiele za ciężka bioproteza wcale nie ułatwia i nie

uprzyjemnia chodzenia tak, jak głosił prospekt reklamowy
podarowany Blitzmacherowi przez lekarza w szpitalu.

Wysapawszy się Leo sięga po przywleczoną do pokoju pakę,

rozcina papierowy sznur sprężynowym nożem - to jedno mu

jeszcze we krwi zostało, zawsze lubi mieć porządny nóż w
kieszeni.

Z paki wyciąga opasłe, grube książki, układa je w chwiejny

stos na kulawym stole. Starannie wybiera któryś tom w

sztywnej, mocno podniszczonej oprawie, otwiera go,
gorączkowo przewraca pozaginane, przybrudzone kartki, od

czasu do czasu zamyśla się, patrząc w kąt pokoju, porusza
bezgłośnie wargami, jakby jakiegoś trudniejszego zdania uczył

się na pamięć. Bo Leo Blitzmacher jest uparty i mądry. Leo
Blitzmacher ucząc się inwestuje w swoją przyszłość.

Jeszcze długich parę lat będzie uczył się dosłownie

wszystkiego, w jego tanim pokoiku pomału znajdą się książki w

kilkunastu naraz językach. Grube, mądre książki, traktujące o
prawie karnym, międzynarodowym, kosmicznym i morskim.

Opasłe tomy psychologii jednostki i psychologii tłumu, jeszcze

background image

grubsze dzieła z socjologii, która mimo nieustannego upływu
lat ciągle jeszcze znała tylko obiekt badań, a nie znała naukowej

metody. Książki o filozofii celu i sensu dążenia.

Każdemu, kto po raz pierwszy będzie wchodził do tego

pokoju, wyda się, że podłoga zaraz zarwie się pod zwałami
zgromadzonego tu papieru. Lecz kto wejdzie tam choćby jeden

raz, wróci jeszcze na pewno. Bo Leo Blitzmacher już piętnaście
lat temu postanowił zostać dyskretnym doradcą wszystkich

tych, którym z jakichś względów nie odpowiada ludzkie prawo.

Leo Blitzmacher jest mądrym, bardzo mądrym człowiekiem.

Leo Blitzmacher nigdy już nikogo nie zamorduje. No, może
tylko jednego jeszcze, jedynego...

- Szefie! - zziajany Gorgo Plaumens wpada do redakcji jak

bomba. - Sensacja! Byłem u tej całej Sangelson i... -

dramatycznie zawiesza głos, potem scenicznym szeptem
rzuca - ... ona tam miała jakiegoś... Zaraz to opiszę. Akurat na

jutro ra...

Naczelny myśli głębiej i rozsądniej niż Plaumens. Żywo

skacze ze swojego stołka: - Zamknij gębę! Zwariowałeś!?

- Ja... szefie... - Gorgo gwałtownie traci pewność siebie.

- Nawet jeżeli coś widziałeś, to nikomu nie gadaj.
- Dlaczego!?

- Idiota! Przecież żona Naszego Bohatera musi być

nieskazitelnie czysta. No... - naczelny trochę łagodnieje, lekko

popycha Plaumensa w stronę drzwi - ... idź, chłopcze.

A potem, kiedy Plaumens jest już na progu, cicho dorzuca: - I

zapamiętaj sobie dobrze to, co dziś widziałeś. Może kiedyś... -
Uśmiecha się do reportera porozumiewawczo, mruży lewe oko.

- Może kiedyś... - mruczy już do siebie.

background image

Rozdział 5

Złośliwy komar bzyczy cienko, przeciągle. Natrętny dźwięk

narasta, ogromnieje...

Olaf usiłuje zasłonić się rękami, bo rozpędzony komar staje

się coraz większy, nalatuje na niego jak pikujący helikopter.
Bzyczy wciąż głośniej, i grubiej, Olaf widzi olbrzymie, czerwone

ślepie owada, mrugające porozumiewawczo, przyzywająco.
Gigantyczne skrzydła zawodzą w nieustannym ruchu coraz

bliżej, Olaf chce cofnąć się, uciec. Lecz wie, że to mu się nie
uda, bo jakaś potężna dłoń wparta w jego plecy trzyma go na

miejscu nieustępliwie. Mężczyzna usiłuje upaść na twarz.
Szarpie się gwałtownie do przodu, skacze...

Budzi się stojąc na posłaniu i trzeźwieje momentalnie - tuż

przed jego twarzą miarowo mruga czerwone oko alarmu,

przenikliwie płacze umieszczony nad drzwiami brzęczyk. Olaf
skacze z łóżka w stronę otwartej niszy w ścianie. Czepne listwy

dociśnięte przesuniętą niecierpliwie dłonią spinają brzegi
trykotu, magnetyczne obrzeża próżniowego kombinezonu

zwierają się same, zaszklona bania hełmu wślizguje się Olafowi
pod pachę, uruchomione sygnałem alarmu przesuwne drzwi

uciekają w głąb ściany. Olaf pędzi do najbliższej windy, na
poziomie sterowni skacze na elastyczne pasmo chodnika,

chodnik zaczyna biec razem z nim, wpycha go przez szeroko
rozwarte drzwi. Olaf z trudem łapie równowagę - przy zerowym

ciążeniu jego masa została ta sama.

Wreszcie słabe magnetyki podeszew przysysają się do

metalizowanego dywanu, Olaf prostuje się, rozgląda... Nagle
traci równowagę ponownie - nie usunął się z przejścia i na jego

plecach wylądował następny zaspany kosmonauta. Olaf patrzy
gniewnie - oczywiście, Ortisz. Ten budzi się dopiero wtedy,

kiedy rozwali nos o najbliższą ścianę.

Olaf grozi mu pięścią i szybko sunie w stronę wolnego

stanowiska. Pół minuty później prawie wszystkie fotele są już
zajęte, obwiedzione czerwonym pasem ekrany migają, uważne

oczy astronautów śledzą kolejne zmiany obrazów i sytuacji.

background image

Początkowo film biegnie bardzo szybko - jest tylko
przypomnieniem. A więc podchodzenie do układu, wejście za

ostatnią planetarną, potem orbity kolejnych planet,
teleskopowe zdjęcie z podłożonym typem i widmem słońca,

nieostre, bo na skraju protuberancji ujęcie drugiej planety -
tym razem cyfrowy opis w rogu ekranu porusza się coraz

wolniej, wreszcie staje. Te liczby będą się zmieniać tylko w
miarę korygowania danych.

Potem na monitorze miga twarz Sangelsona, krótki błysk

startu zwiadowczej rakie tki. Z głośników biegnie głos

kosmobiologa, który zgodnie z procedurą zwiadu - niezależnie
od obrazu - opisuje kolejne czynności. Na razie wszystko

zgadza się i obrazy znowu biegną szybciej: parabola podejścia,
słaby blask pierwszego przytarcia rakietki w rozrzedzoną

atmosferę, literowo-cyfrowy opis składu ogona gazowego miga
przez chwilę w rogu, potem daleka panorama globu. Rozmyte

szczegóły wyostrzają się w miarę hamowania. Przez chwilę
widać rozłożyste dorzecze pierwszej wielkiej rzeki, pierwsze

góry - strzeliste turnie iskrzą się jak wyciosane z
monumentalnych bloków górskiego kryształu i opali.

Góry spływają polśniewającymi niebiesko i różowo jęzorami

lodowca; potem stepowa wyżyna i wreszcie intensywna zieleń

nizin, która ma niepokojący wzrok, męczący odcień czerwieni.

Raptem wszystko urywa się jak ucięte gładko olbrzymim

nożem, a na ekranie wypucza się rozległe, sine morze. Krańce
panoramy zalega burobrunatna mgła, rakietka Marka szarpie

pierwsze oporne, niemal namacalnie ciężkie zwały brudnego
oparu, oko kamery z trudem przebija gęstniejące kłęby chmur

przemieszanych z pyłem i nagle obraz rozmywa się, znika,
zostaje tylko spokojny głos Sangelsona: „Nie widzę was. U

mnie wszystko w porządku, lot bez zakłóceń. Słyszę doskonale.
Już szósta godzina lotu, więc czuję się trochę zmęczony, poza

tym nic szczególnego. Mam was jeszcze na radarze, a wy? To
doskonale. Zaraz zniknę wam na pół godziny - instrumenty

wskazują, że za cztery i pół minuty wejdę za tarczę planety
mniej więcej w połowie odległości między biegunem a

równikiem. To gadanie zaczyna mnie nużyć, czuję, że po

background image

powrocie przez trzy dni będę miał chrypę. Od tej pory będę się
meldował co dziesięć minut. Lot i instrumenty na pokładzie w

porządku...” Trzy następne meldunki są identyczne, padają z
głośnika w parosekundowych odstępach, choć w rzeczywistości

dzielą je dziesięciominutowe pauzy: „Na pokładzie wszystko
OK, zwalniam zgodnie z programem”. Mgła się rozmywa,

ekrany jaśnieją szybko - rakieta wciąż leci nad oceanem. Głos
kosmobiologa: „W tej mgle miałem przez chwilę wrażenie, że

coś błyszczy pode mną, ale bardzo z boku. Na tej wysokości
kamera mogła już nie obejmować całego obrazu. Wy nic nie

widzieliście? W porządku. W takim razie przejdę po spirali
trochę bliżej równika. Przy następnym okrążeniu będę leciał

pięć razy wolniej i pół pułapu niżej, wtedy zobaczycie...
Wyłączam się na dziesięć minut - macie obraz”.

Na dole ekranu powoli zmieniają się cyfry godzin lotu, tylko

sekundy skaczą jak polne koniki.

Rakietka Marka zatacza łuk dookoła planety, łagodnym,

szerokim zakosem opada coraz niżej, przez chwilę - w

rzeczywistości przez półtorej godziny - sunie po linii prawie
prostej, dopóki pilot nie wprowadza ją w kolejny skręt. Kąt

podejścia statku i położenie kosmolotu zwiadowczego są takie,
że w pewnej chwili pojazd Marka zatrzymuje się na ekranie,

obraca w miejscu zgrabnym piruetem i już leci w przeciwną
stronę po gałęzi wysmukłej paraboli. Głos: „Za pół godziny

znowu wejdę za tarczę. Na pokładzie wszystko w normie.
Planeta nie wydaje się najciekawsza, może nie będziecie nawet

musieli hamować. Powinienem zdążyć, zanim miniecie orbitę
pierwszej. Właściwie tu jest piekielnie nudno. Jak będę niżej,

pobiorę próbki atmosfery”.

„Dziesiąta godzina lotu. Zażywam paraerginę. Powietrze

nadaje się dla ludzi, ale trochę śmierdzi chinoliną. Na upartego
przyzwyczaić się można... Dokładne wyniki analizy macie na

ekranie.” „Za chwilę mijam brzeg tarczy. Lot zgodnie z
programem, będę lądować za trzy godziny już znowu po waszej

stronie. Następny meldunek za dziesięć minut”.

Na ekranach przed twarzami kosmonautów znowu

wyskoczyły kryształowe szczyty, znowu mignęły wyżyny i pas

background image

przymorskiej depresji, potem rakietkę otoczyła burobrunatna
mgła.

Milczenie kosmobiologa przedłużało się. Minęły czasy

czterech kolejnych meldunków, n a ekranach bez zmiany wiły

się kłęby oparu nie oparu i nagle w ułamku sekundy wszystkie
monitory pojaśniały...

Vián otwiera oczy - za oknem jest jasno i przyjemnie. Ogień

na kominku dawno już wygasł, w mocnym ciągu powietrza

nad paleniskiem polatują w górę tylko nieliczne strzępki
jasnosiwego popiołu.

Vián z trudem wstaje z niewygodnego krzesła, powoli

rozprostowuje oporne kości, człapiąc niedbale zmierza w

stronę drzwi. W połowie drogi przypomina sobie o czymś.
Wysoko podnosi głowę, uśmiecha się.

- Laaster... - szepcze. Jej krok nabiera nagle lekkości i

wdzięku, usta rozchylają się - ... niech nie myśli, że jestem już

taka zmęczona i stara.

Nie wiem, co w niej podziwiać. Czy to, że tak mocno potrafi

wierzyć w to, czego nie ma? Czy to, że tyle z siebie dla tej wiary
umie wymusić...

Patrzę, jak Vián energicznie obraca skrzypiący kołowrót,

wyciągając ciężkie wiadro ze starej, dawno nie używanej

studni. Bo hydrofor - założony przez Laastera na pięć lat
przed katastrofą - oczywiście nie działa. Woda jest

złotoszafirowa w słońcu, czysta i lodowata; cierpną od niej
zęby i na zanurzonych dłoniach momentalnie wyskakuje

gęsia skórka. Lecz Vián nie zważa na to.

Taszczy wiadro do domu ostrożnie, żeby jak najmniej wody

rozchlapać, potem wylewa wszystko do głębokiej wanny.
Wanna to luksus - zrobiona już tutaj, na miejscu z darniowych

rud, przetopionych w przywiezionej z Ziemi miniaturze
hutniczego pieca. Metalowa muszla jest bardzo toporna i

ciężka - nic dziwnego, Skipper odlał ją jako jedną z
pierwszych, a potem podarował ją Vián. Dlatego teraz,

wlewając na dno wanny już trzecie wiadro wody, Vián

background image

przypomina sobie uśmiech Skippera. Trochę gorzki i smutny,
trochę tęskny. Zawsze tak się do niej uśmiechał...

Vián rozbiera się przed lustrem, ale w nie nie zerka. Siada

na brzegu wanny, zanurza stopy w lodowatej wodzie, potem

szybko, ale starannie myje całe ciało. Spłukuje się, otrząsa,
mocno trze dygoczące plecy wielkim, kąpielowym ręcznikiem.

Ręcznik jest dość sztywny i szorstki, bo mayal, z którego
włókien go utkano, jest dalekim potomkiem ziemskich

konopi, wysianych dawno temu na Nowej przez pierwszą
automatyczną sondę. W ciągu trzech stuleci włókna mayalu

stały się mniej żylaste od normalnych konopi, nabrały
porowatej miękkości, która trochę zbliżyła je do bawełny.

Vián przez chwilę zazdrości roślinom, które tak doskonale

umiały przystosować się do odmiennych warunków, podczas

gdy ludzie... Potem boso i nago biegnie po pokoju, stulonymi
dłońmi odruchowo podtrzymuje piersi, które czas tak

bezwzględnie przymiął i przypłaszczył, zatrzymuje się w rogu.
Z brzuchatej, opasłej komody wyciąga świeżą bieliznę, wkłada

ją na siebie pośpiesznie, z przyjemnością wciąga w nozdrza
lekki zapach płonącego jałowca. Tak na Nowej pachnie

szczaw, którego pozwijanymi w wąskie stożki liśćmi Vián
poprzekładała warstwy materiału. Oczywiście tak pachnie

tylko szczaw zerwany wcześnie rano. Około szóstej
miejscowego czasu czuć go już zgniłym śledziem, wykąpanym

w chloropikrynie. Za to w południe zwyczajne karczochy
pachną piękniej niż jaśminowiec w maju. I - w

przeciwieństwie do szczawiu - nadal nadają się do jedzenia.

Vián w Samej bieliźnie klęka teraz, kolejno wysuwa głębokie

szuflady, wciąga powietrze nosem - kiedyś bawiło ją i
Laastera, kiedy ich ubrania każdego dnia miały trochę inny

zapach.

Odruchowo wyjmuje z którejś szuflady męski sweter z

puszystej, bladobłękitnej wełny sfagama - robiła ten sweter na
drutach prawie przez całą zimę. Teraz przewiesza go przez

ramię, idzie w stronę szafy, z przepastnej głębi wydobywa
kolorową suknię. Wszystkie barwy sukienki są lekko matowe,

utrzymane w tonacji łagodnych pasteli.

background image

Vián ubiera się, potem wciąga sweter, wkłada obie ręce do

naszytych na swetrze kieszeni i powoli kieruje się w stronę

wyjściowych drzwi. Uchyla je, potem raptownie zamiera w
bezruchu, usłyszawszy stuk spadającego kamienia. Jakby ktoś

potrącił go w panicznej ucieczce...

Vián parę długich chwil stoi nieruchomo, wygląda nieufnie

zza uchylonych drzwi, potem ostrożnie, lecz zdecydowanie
wychodzi przed próg. Mruży oczy przed mocnym, jaskrawym

blaskiem wysokiego słońca, powoli schodzi ze wzgórza -
wczoraj zauważyła, że domowe zapasy kurczą się w

zastraszającym tempie, dlatego postanowiła poszukać
żywności w rozwalonych domach. A może to wcale nie było

wczoraj...? - Vián znowu ma przez moment to nieuchwytne,
prawie niezauważalne wrażenie ślizgania się nie

kontrolowanych dni. I jeszcze to coś czy ktoś bez przerwy
czający się w pobliżu niej...

Lecz Vián postanowiła nie umierać jak najdłużej -

ostatecznie zwyczajne życie też może się stać celem samo w

sobie. Dlatego teraz mimo wszystko schodzi ze wzgórka.
Potyka się, pada, wstaje, uparcie idzie w stronę apteki. Tam,

gdzie jeszcze tak niedawno temu kosmoceuta Assobar Jo
żartował z nią niefrasobliwie, miksując w elektrycznym

młynku ekstrakty kilkunastu miejscowych ziół. Tam, gdzie na
pewno nikogo w domu nie będzie.

Bo tuż przed katastrofą Vián w oszalałym tłumie dostrzegła

także i Jo, biegnącego w kierunku cmentarza.

- Jo zawsze był smakoszem i eksperymentatorem - myśli

Vián i uśmiecha się lekko. - W jego spiżarni zawsze znajdzie

się coś nowego i niespotykanego. Szkoda, żeby się
zmarnowało... - ostatnie słowa Vián mówi półgłosem w pustą

przestrzeń, jakby usprawiedliwiając się niezręcznie przed
tymi martwymi ruinami, które patrzą na nią z niemym

wyrzutem jak na cmentarną hienę.

Bo Vián rzeczywiście czuje się po części winna. Gdyby nie

tamte kobiety, gdyby nie sama ona... Może Laaster, Assobar i
Skipper żyliby do dzisiaj, może miasto umierałoby o wiele

wolniej i pogodniej...

background image

- Miasto, Miasteczko... - myśli prawie czule. - Miasto...
Tak po prostu i zwyczajnie, może trochę na wyrost,

postanowili je nazywać. Bez wahania, wszyscy.

I tak nagle, tak nieoczekiwanie nagle - między jednym

wieczornym błyskiem świateł, a drugim - Miasto umarło na
zawał. Na tę chorobę, przed którą Vián i wszyscy pozostali

uciekli ze swojej starej Ziemi.

- Nie trzeba było aż tak daleko... - myśli Vián. - Nieszczęścia

zawsze uparcie chodzą z ludźmi w parze...

A ja - zazdroszczę Vián. Zazdroszczę tego nieszczęścia, które

ona przeklina. Dzięki nieszczęściom ludzie znają i ich
zaprzeczenie, osiągają ekstrema dla mnie nie do pomyślenia.

Dlatego przez chwilę czuję się absurdalnie, jakby ktoś

przepuścił mnie przez gigantyczny dławik, wytłumił wszystkie

nie kontrolowane drgania duszy. Duszy? - tak. Akurat to
ludzkie słowo pasuje tu najwłaściwiej. Lecz nie boję się tego

określenia - za bardzo jestem każdym z nas, żebym mógł się
kiedykolwiek doczłowieczyć. Moje życie jest funkcjonalne i

proste, niesłychanie proste w porównaniu z zawikłanym
życiem ludzi, a jednak wcale nie czuję się bioautomatem. W

przeciwieństwie do Vián.

Wszystko, cokolwiek kiedyś czyniła, nie mogło zmienić

biegu jej świata i zawsze wymykało jej się wreszcie spod
kontroli, nigdy nie umiała ogarnąć umysłem wszystkich

zjawisk, które towarzyszyły jej postępowaniu. Ja, jako każdy z
nas, mam odskocznię w czasie. Natomiast Vián nigdy nie było

stać na dystans do rzeczywistości, zawsze była skazana na
półbierne w niej uczestnictwo. Zresztą i tak nie mogłaby

przecież wpłynąć na to, że ponad sto lat temu, po długiej i
poufnej rozmowie z profesorem Ulanoffem, prezydent

potakująco pokiwał głową. Że mniej więcej w tym samym
czasie dłoń Olafa Jensena z głośnym plaśnięciem uderzyła o

dłoń Leo Blitzmachera na znak zawarcia pewnej tajnej
umowy. I na to, że parę tygodni później Laaster Erie Ninch’vv

Tihuawa spotkał się z Ernstem Braggiem. Nawet gdyby wtedy
wiedziała...

background image

Półprzymknięte oczy Bragga nieruchomo patrzą w daleką

noc. Mężczyzna czuje na swoim boku gorące ciepło oddechu,
przysypia, mruczy półsennie: - Olaf...

Helena powoli podnosi głowę, potem nagle dociera dc niej

znaczenie szepniętego słowa, bo podrywa się ostro, opiera na

łokciu, czujnie wbija oczy w mrok pokoju.

- Co mówisz?

Bragg wraca na ziemię, mruczy niechętnie: - I tak nigdy nie

zrozumiesz.

- Mimo to chcę wiedzieć - ton Bragga wcale się Helenie nie

podoba, jej ciało sztywnieje, stygnie stopniowo, zamierają

obie dłonie. Za to ręka mężczyzny ożywa, jego palce długo,
pieszczotliwie ześlizgują się z ramienia kobiety na bok szyi,

rozgarniają włosy za małym, ciepłym uchem. Helena
sztywnieje trochę bardziej, ale nie odsuwa głowy. Jeszcze

czeka...

- Dobrze... - Bragg unosi głowę, patrzy w bliską i pachnącą

ciemność z ledwo uchwytną rezygnacją. - Wiesz, co to jest
kobieton?

- Domyślam się. I rozumiem, że ty...
- Nic nie rozumiesz - mężczyzna rzuca to półgłosem, ale

ostro i już prawie gniewnie. - Tam trzeba być... Wiesz -
podejmuje po krótkiej pauzie, a Helena czuje policzkiem

sprężone mięśnie jego brzucha, kiedy Bragg mimowolnie
unosi rękę ku górze - tam każdy jest słaby i samotny.

Przynajmniej ty powinnaś czuć, co to potrzeba kogoś

naprawdę bliskiego. A kobieton... - w jego głosie wybija się

mocna nuta gwałtownej goryczy - ...to chyba najgorsze
draństwo, jakie widziałem.

Bragg nie broni się, nie szuka żadnych usprawiedliwień.

Bragg wybuchowym szeptem atakuje i oskarża. Oskarża

wszystkich, którzy zostali na Ziemi.

- Nie wiesz, co to znaczy wejść do normalnej, zwyczajnej

kabiny, założyć metalową obręcz na głowę, poczuć, jak w
skórę wsysają ci się zimne elektrody. A potem nagle ściana

przed tobą rozwija się w trójwymiarze, cofa się coraz dalej aż

background image

do granic horyzontu i już idziesz przez pachnącą, niedawno
koszoną łąkę, dookoła kostek owijają ci się długie pasma

przywiędłej trawy.

Patrzysz w stronę lasu, skąd dobiega słaby szmer i śpiewny

bulgot strumyka, skaczącego wartko po kamieniach, patrzysz
na postać dziewczyny pod najbliższym drzewem. Już jesteś tak

blisko, że widzisz jej uśmiech, widzisz oczy błyszczące coraz
mocniej. Zaczynasz biec przez kwiaty, dobiegasz, czujesz na

policzku jej gorący, szczęśliwy śmiech, jakiś szept, zapach lasu i
potarganych o gałęzie włosów. Dziewczyna trzyma w dłoni parę

leśnych konwalii. Podaje ci je, uśmiecha się ufnie, a ty
zanurzasz twarz między chłodne, wydłużone liście, między

drobne, białe kielichy, które dookoła ciebie rozpylają słodki,
odurzający zapach i już nie wiesz, czy to one tak pachną, czy

właśnie rozsypane włosy dziewczyny, całujesz jej piersi jak
białe kwiaty konwalii, nagle tracisz z oczu cały czas i świat.

A po wszystkim obraz rozmywa się i znika. Zdejmujesz ze

skroni rozpaloną obręcz, wychodzisz. I wiesz, że wszystko, co z

ciebie się wydzieliło, aż do ostatniej, najmniejszej drobinki
parującego potu, zostanie teraz wessane przez ściany kabiny,

oczyszczone, odparowane, przefiltrowane lub zagęszczone w
witaminowo-białkowe polikondensaty, znowu zostanie

wprowadzone do bezustannego, zamkniętego obiegu. Po
wyjściu z tej kabiny... - głos Bragga znowu nabiera tonów

rezygnacji i goryczy - ... dopiero teraz naprawdę czuje się
potrzebę kogoś bliskiego, nieanonimowego. Komu można

mówić po imieniu.

Bragg milczy chwilę.

- A... ta kobieta? - Helena złagodniała nie wiadomo kiedy,

jej słowa znowu zaczynają pobrzmiewać zalotnie i lekko. - Czy

była o wiele piękniejsza ode mnie?

Bragg znowu wybucha, już prawie krzyczy szeptem: - Nic nie

rozumiesz, nie rozumiesz!? Nic! uspokaja się momentalnie,
mruczy bardziej do siebie niż do Heleny: - Myślę, że ta

prawdziwa nigdy o tym nie wiedziała... Na pewno. Bo inaczej
przecież by się nie zgodziła... - patrzy w noc, a Helena w jego

błyszczących oczach, w jego głosie wyczuwa jakąś

background image

niezrozumiałą prośbę i nieuchwytną nadzieję. Być może
dlatego reaguje instynktownie, żeby go uspokoić, rzuca

impulsywnie: - Na pewno nie wiedziała. Nie wierzę, że mogłaby
zgodzić się... milknie, przypomina sobie oglądany kiedyś

pornograficzny film stereo.

Bragg na szczęście nie wychwytuje tej ostatniej nuty

niepewności w głosie Heleny, bo mówi dalej: - To oni,
rozumiesz? Ci naukowcy na Ziemi, którzy zrobili sobie z nas

zaszczute króliki doświadczalne. Och, gdybym mógł go
kiedykolwiek...

- Kogo?
- Jego. Ulanoffa.

- Kogo!?
- Ulanoffa. Nigdy o nim nie słyszałaś?

- Słyszałam. I właśnie dlatego...
- Dlatego co?

- To chyba niemożliwe. Naukowiec tej miary... - Helena nie

kończy, bo Bragg rzuca gniewnie: - ... może być jeszcze

gorszym draniem niż głupi rzezimieszek. To przez niego... -
urywa raptownie, cichnie, uspokaja się momentalnie. Skoro

Helena nie wie o niczym, nie ma potrzeby opowiadać jej o
Marku, nie ma sensu powtarzanie jego myśli. Może kiedyś...

Dlatego Bragg milczy, uparcie patrzy w ciemność, z ulgą i

rozkoszą czuje, że Helena powoli opuszcza głowę.

Olaf ma pamięć dobrą, bo wygodną - zachowuje w niej tylko

to, co uważa za wiadomość, która może przydać się w

przyszłości. A że w całej tej sprawie jest coś zagadkowego, Olaf
tym barwniej po przymknięciu oczu widzi Bragga,

wyciągającego powolną, jakby przyczajoną dłoń do dźwigni
rozruchu, widzi swoją matową twarz, odbitą w jeszcze

martwym ekranie. Ekran rozjarza się momentalnie, pojawia się
na nim uciekająca do tyłu kula astrolotu. Dlaczego Sangelson

poleciał sam? - Olaf zastanawia się uparcie. - Dlaczego tak mu
na tym zależało? Dlaczego Bragg wczoraj tak zawzięcie upierał

się przy zasadzie najmniejszego zła.

background image

Niby jest to logiczne - kiedy ginie jeden członek wyprawy,

szkoda jest dokładnie dwukrotnie mniejsza, niż gdyby w

zwiadzie brała udział przepisowa ilość kosmonautów. Ale może
gdyby poleciało ich dwóch...?

Olaf przechyla głowę, nad ramieniem Bragga zerka w ekran

sprzężony z czołową kamerą - na szarozielonej, plastykowej

szybie, podbitej po bokach głęboką czernią przestrzeni,
stopniowo narasta coraz większy i większy krąg drugiej

planety. Tej z wypuczonym nad horyzont morzem i
dziwacznymi, niby kryształowymi górami.

Od tej chwili Olaf patrzy w oba ekrany jednocześnie. Na

jednym astrolot staje się coraz mniejszą kulką, już tylko słabo

migoczącym punktem, już nie widać go wcale. Olaf nie
zauważył nawet, kiedy kosmolot zwiadowczy zatoczył szeroki

łuk, wpłynął za zasłonę pierwszych wysokich chmur.

Na drugim ekranie jest przez chwilę tylko przelewająca się

skotłowana masa o pastelowym odcieniu mlecznej czekolady,
potem rakietka wyskakuje nagle w obszar czystego powietrza.

Znowu na pierwszym ekranie widać obraz astrolotu, to

znaczy widać przede wszystkim coraz mocniejszy blask

silników hamowniczych. Olaf wie, że hamowanie musi potrwać
jeszcze kilkanaście godzin, zanim astrolot będzie mógł wejść na

orbitę parkingową. Oczywiście wszystko zależy od tego, co
zwiadowcy na planecie odkryją.

Bragg zerka w ekran Olafa. I mimo że łączność wizyjna

ponownie została nawiązana, zaczyna ustny raport. Olaf przez

chwilę wsłuchuje się w jego równy, spokojny głos: ...Jesteśmy
nad biegunem planety, zaczynamy schodzenie po spirali w

kierunku równika. Na podstawie filmowego zapisu usiłujemy
zrekonstruować trasę Sangelsona. Nie podoba mi się praca

autopilota - niby jest wszystko w porządku, ale wskaźniki drżą
trochę za mocno. Boję się uchybu.

Być może pole tej planety ma miejscami właściwości pułapki

elektromagnetycznej. Jakieś wiry czy co? Niewykluczone, że

niedługo będziemy zmuszeni przejść na ręczne sterowanie.
Jesteśmy coraz niżej, zwalniamy. Jeszcze was widzimy, ale za

parę minut wejdziemy za tarczę, mniej więcej na linii

background image

terminatora. Będziemy nadawać bez przerwy...” Olaf przestaje
słuchać, patrzy na ekrany. Zamiast astrolotu widzi teraz zachód

błękitnego słońca, odruchowo mruży oczy, bo blask ostatnich
promieni nadaje powietrzu dziwną migotliwość, męczącą

wzrok jak zepsuta świetlówka. Potem zerka na ekran przed
Braggiem i już nie widzi nic.

Bragg domyśla się, nie przerywając nadawania meldunku dla

astrolotu, rzuca w którejś chwili w stronę kolegi: - Załóż hełm.

Ochronne szkła są za słabe. - Potem znowu leciutko pochyla się
nad mikrofonem: „Olaf wam za chwilę opowie, jak to cholerne

powietrze wykańcza oczy”.

Olaf po omacku odnajduje hełm, spina go ze sztywnym

kołnierzem skafandra i dopiero teraz odważa się popatrzeć na
ekran ponownie. Bragg miał szczęście, że jako dowódca musiał

bez przerwy siedzieć w całkowitym pogotowiu, że ani na chwilę
nie ściągał z głowy swojej szklanej bańki.

Tworzywo automatycznie ciemnieje przy zbyt jaskrawym

blasku i dlatego Olaf już bezpiecznie może patrzeć, jak na

ekranie rosną coraz bliższe góry. Padające pod małym kątem
promienie słońca sprawiły, że teraz dosłownie każdy szczyt

strzela w matowiejące niebo potężną kolumną tęczowego,
ostrego światła. Olafowi wydaje się, że świeci i drży nawet

powietrze w kabinie kosmolotu, pochyla się nad ramieniem
Bragga, rzuca: „To wygląda jak zorza polarna na Ziemi, tyle że

ze sto tysięcy razy jaskrawsza. Zresztą na pewno widzieliście
sami. Mam nadzieję, że nikt z was nie dostał od tego paraliżu

nerwu ocznego, bo ja nawet mimo hełmu muszę mrużyć
powieki. Na całe szczęście już przelatujemy nad wyżyną”.

I znowu włącza się spokojny, prawie bezbarwny głos Bragga:

„Minęliśmy połowę wyżyny. Noc jest purpurowa, niezbyt

ciemna. W każdym razie jest już około tutejszej północy. Mniej
więcej o świcie powinniśmy dolecieć do brzegu morza. Jeśli

można tamten opar z pierwszego filmu uznać za zjawisko
względnie stale, to powinniśmy około południa miejscowego

czasu dotrzeć do obszaru brunatnej mgły. Za chwilę
rozwiniemy skrzydła, potem zwolnimy do poddźwiękowej.

Przelecimy przez tę mgiełkę parę razy wzdłuż i wszerz, zanim

background image

wylądujemy. Olaf właśnie sprawdza autopilota. W samym
urządzeniu wszystko jest w idealnym porządku, ale mimo to

chyba przejdziemy na sterowanie ręczne. Wydaje nam się, że
tak będzie jednak bezpieczniej”.

Olaf potakująco kiwa głową, ale nie wydaje się do końca

przekonany o słuszności Bragga.

Mimo to spokojnie siedzi w fotelu, kiedy dowódca stateczku

przestawia autopilota na bierną obserwację przebiegu

lądowania. I znowu Bragg: „W tej piekielnej mgle nie widać
zupełnie nic. Będę lądować według wskazań instrumentów,

wtedy może uda się nam coś ciekawego zobaczyć. Przez opar
zaczyna przebijać jakiś słaby blask - może jest to światło, o

którym mówił Mark? Zwalniamy do stu dwudziestu na godzinę
i wyłączamy silnik główny - jest chyba zbyt hałaśliwy.

Podejdziemy tam ślizgiem na silnikach pomocniczych.

Na razie widać tylko sam blask. Po prostu mgła świeci coraz

mocniej. Lecimy po łuku na granicy ciemności, lądujemy za
trzy i trzy czwarte minuty. Bo pod tą mgłą rzeczywiście jest

ziemia. Na razie stoimy w powietrzu. Zaczynamy opadać - no,
w porządku. Łapy amortyzatorów znalazły oparcie. Od tej pory

Olaf obejmie stanowisko dowodzenia, a ja przejdę się na spacer
w stronę tego światełka. Jeszcze tylko zabiorę kamerę, żebyście

widzieli to samo co ja. Olaf! Obserwuj wszystko dookoła rakiety
i mój wskaźnik osobisty. Kiedy tylko zauważysz, że coś jest nie

w porządku, masz startować bez wahania. Ja schodzę do śluzy.
Już jestem na klapie. Teraz powoli schodzę w dół.

Mógłbym skoczyć - wcale nie jest wysoko, ale wolę uniknąć

wszelkiego ryzyka. Robię trzy pierwsze kroki po powierzchni,

biorę próbkę gruntu do analizy. Ziemia tutaj jest lekka i sypka,
rozstępuje się trochę pod nogami. Idę powoli w stronę blasku. I

mimo że jest coraz jaśniej, wcale nie odnoszę takiego wrażenia.
Kiedy podnoszę rękę do oczu, nadal jest mi ją tak samo trudno

zobaczyć jak pięć minut temu...

Dogasająca świeczka mruga w stronę Vián krwawym

oczkiem z głębi ciemności, która powoli zalega cały pokój,

background image

skrada się po kątach, czujnie jak bezpański pies przypada do
podłogi pod fotelami i stołem, wycieka spod szafy czarną

kałużą, przelewającą się powoli ku brzegowi mayalowego
dywanu. Vián mimowolnie podciąga nogi na krzesło,

przysuwa twarz bliżej świecy.

Tak blisko, że czuje mdły, odurzający zapach zetlonego knota

i płynnego wosku. Usiłuje ożywić swoim oddechem coraz
słabiej podrygujący płomyk. Jakby bała się, że w zetknięciu z

ciemnością i ona sama mogłaby się roztopić. Jakby w blasku
następnego dnia miała być tylko czarnym, bezcielesnym

cieniem, lokalnym brakiem człowieka w przypisanym jej
punkcie czasu i przestrzeni.

Czuję, że ogarnia mnie przejmujący, przeraźliwy chłód

ciągnący od podłogi - nie pomaga nawet to, że od czasu do

czasu mojej twarzy dotyka miły, gorący powiew letniej nocy,
wpadający przez uchylone okno. Dlatego chowam się,

wtapiam w myśli Vián. Bo wspomnienia tej kobiety - jeszcze
nie umiem powiedzieć, czemu - właściwie zawsze są jasne i

pogodne.

Przez niemal niedostrzegalną mgiełkę jej smutku jak przez

spokojne łzy widzę Laastera, który w zaplamionym sonarami
ubraniu powoli złazi z wysokiej drabiny. O jego plecy obija się

wypchana torba, poplamiona tak samo jak cały kombinezon.
Laaster spogląda w dół, krzyczy: - Odsuńcie się!

Z wysokości jakichś dziesięciu metrów ciska torbę na beton.

Słychać brzęk metalu, osłabiony szew w którymś miejscu

pęka; dookoła torby rozsypują się mutry, śrubokręty, młotek i
nastawne klucze. Laaster spogląda na kilkunastu ludzi znowu

podchodzących do drabiny i widząc na ich twarzach pełne
wyczekiwania napięcie, uśmiecha się wesoło, potem macha

ręką w stronę Skippera, który właśnie zaczyna złazić z
samego wierzchołka konstrukcji. Przez chwilę tak samo jak

wszyscy ludzie patrzę na wysoki, pionowy maszt, na trzy
duralowe łuki, zaczynające się wąskimi pasmami tuż nad

głową schodzącego Skippera, zbiegające w dół jak szwy na
ustawionej sztorcem piłce do rugby. Metalowe taśmy

najszersze są mniej więcej w połowie swojej długości i tam

background image

właśnie wyprofilowane jak najstaranniej niczym śmigi
helikoptera. Potem zwężają się, spotykają końcami na

łożysku u podstawy masztu, zakotwiczonej potężnymi i
szeroko rozstawionymi łapami, wpartymi w łysy,

wybetonowany wierzchołek pagórka.

Ostatnie szczeble drabiny Laaster przeskakuje coraz szybciej.

Wreszcie zbliża się do czekających, ale nie mówi nic. Obraca
się, razem ze wszystkimi czeka na zejście Skippera. Potem

wspólnymi siłami odstawiają, kładą na łagodnym stoku ciężką
drabinę i dopiero wtedy Laaster rzuca: - Uff! Chyba już

wszystko w porządku.

Skipper śmieje się szeroko: - Byłem geologiem, ale nigdy nie

myślałem, że kiedyś zostanę alpinistą.

Ludzie o napiętych twarzach również zaczynają się

uśmiechać i czuję, jak moja twarz, twarz Vián odpręża się
powoli. Przez ostatni chłodny i ciemny rok wszyscy coraz

goręcej, coraz niecierpliwiej czekali na to ostatnie zejście z
drabiny. Teraz jeszcze tylko parę najgorszych chwil niepokoju,

czy nie było błędu, czy obliczenia sprawdzą się w praktyce.

Zbocze niewysokiego pagórka jest również - niczym jakiś

gigantyczny bunkier - oblane betonem pofalowanym drobno
jak schody, których brzegi uporczywy deszcz zmyl i zaokrąglił.

Ludzie schodzą aż do stóp wzgórza, kierują się do ciężkich,

okutych drzwi, uchylonych prawie do połowy. Otwierają je

jeszcze szerzej, całą gromadą zapuszczają się w krótki,
półmroczny korytarz.

Potem cicho tłoczą się pod ścianami dużej sali, słabo

oświetlonej akumulatorową lampą - półblask znowu wydobywa

na ich twarze wyraz napiętego oczekiwania i niepewności.

Fotel, ustawiony przed półkolistym pulpitem, obraca się.

Znad poręczy widać twarz Charlesa Colburna, który rzuca
ponaglająco: - No!?

Z półmroku korytarza wyłania się postać Laastera, który

leniwie, aż do ostateczności przeciągając chwilę, podchodzi do

pulpitu, pochyla się nad elektronikiem. W blasku lampy widać,
jak jego palce zwierają się powoli, jak cała dłoń zwija się w

bielejącą pięść. Laaster podnosi pięść do góry, potem

background image

zatrzymuje ją nagle w połowie ruchu, przybliża twarz do twarzy
Colburna, w sali zapada cisza, której brakuje nawet oddechów

czekających ludzi. Czai się w tej sekundzie coś groźnego i wręcz
niesamowitego nawet dla mnie. Mimo tego, że wiem

doskonale, co stanie się za chwilę. Bo Laaster jeszcze mocniej
zaciśnie dłoń, jeszcze bardziej zbliży ją do brody Charlesa,

jakby wymierzał najwłaściwszy punkt, a potem z jakąś
pogróżką burknie: - Colburn, jeśli okaże się, że coś tu

popieprzyłeś, to...

Pięść Laastera cofnie się do tyłu, cała postać odegnie nagle,

głos nabierze tonów ponurego żartu: - ... ja pierwszy powieszę
cię na śmidze.

Ludzie odetchną z gwałtowną, nieoczekiwaną ulgą, elektronik

- wciąż spokojnie siedzący w fotelu - odsunie pięść Laastera

jeszcze dalej, uśmiechnie się wesoło; zapyta: - Skończyliście?

Potem raptownie zerwie się z fotela, chwyci Laastera za

rozchełstany na piersiach kombinezon.

Obróci się wraz z Laasterem szybko i zwinnie jak w tańcu,

pchnie go na swój fotel. Pochyli się, zaciskając pięść, przybierze
wyraz ponurej powagi, burknie tonem Laastera: - A jak wy coś

tam na górze schrzaniliście...

Nie wytrzyma, parsknie śmiechem, szczęśliwym śmiechem,

ludzie w kątach zawtórują mu coraz głośniej i śmielej .

- Osłony łożysk zaciągnięte? - elektronik spoważnieje po

chwili.

- Tak.

- To co? Zaczynamy? - Colburn, nie czekając na niczyje

potwierdzenie, pochyli się nad pulpitem i delikatnie, z niemal

pieszczotliwym wyczuciem ściągnie ku sobie krótką dźwignię
hamulca. Słychać krótki zgrzyt ciernych tarcz, potem słaby

szmer metalu tartego o metal, ludzie usiłują przebić półmrok
oczyma wpatrzonymi w pobłyskującą oleiście metalową

kolumnę, umieszczoną w głębi sali za osłoną z drucianej siatki.
Przez salę przebiegnie czyjś szept: - Obraca się, patrzcie.

Naprawdę się obraca...

Colburn wypchnie Laastera z fotela, siądzie sam, znowu

pochyli się nad przyciskami.

background image

- Uwaga - mruknie przez ramię. - Za chwilę włączam...
I nagle całe wspomnienie Vián jaśnieje radośnie, kiedy

zaczynają mżyć pierwsze żarówki, pod sufitem, kiedy ich
blask potężnieje z sekundy na sekundę, wypiera z sali

przyczajony mrok. Vián podbiegnie do ogłupiałego ze
szczęścia Laastera, przytula policzek do jego brudnego,

przepoconego kombinezonu, coraz serdeczniej przez
mimowolne łzy patrzy w jego oczy. Bo oczy Laastera są w tej

chwili jak maleńkie, zielone studnie, w których bez przerwy
odbija się ciepły, pogodny blask elektrycznych słońc.

I właśnie w tym momencie znowu zamykam ją w bezczasie,

w chwili, która dla Vián nie ma końca ani dna.

Rozdział 6

- Dziwne, głupie uczucie... - myśli Vián. - Jakbym była

książką, którą ktoś otwiera na dowolnej stronie, czasem

odkłada ją grzbietem do góry na godzinę czy na kilka dni, a
czasem o niej po prostu zapomina. Wiem, co myślałam w

nocy. Ale dlaczego teraz jest dzień, dlaczego stoję właśnie tu,
u stóp pagórka? Ile już czasu gapię się na maszt, na jego łapę

wyrwaną z betonowej osady, podniesioną ku niebu jak dłoń
zrozpaczonego rozbitka wołającego o ratunek?

Dla mnie nie ma ratunku, chyba że z Ziemi przyleci

następna grupa kolonistów. Lecz skoro przez tyle lat nikt

jakoś nie trafił na Nową, to nie dotrze i teraz; bo Ziemia ma
za krótką pamięć, żeby dbać o wszystkie swoje kolonie... -

Vián myśli o tym z pasją i gorzko, lecz po chwili łagodnieje
znowu, zostaje w niej tylko pełen rezygnacji smutek. Nie żal.

Smutek.

O ile zdołałem to prawidłowo zauważyć, ludzie różnią się

pomiędzy sobą charakterami. A w charakterze Vián nie leży
bezcelowy żal. Dlatego spokojnie może patrzeć w siebie,

analizować każdy zapamiętany ruch, uśmiechać się, kiedy

background image

pada mile albo śmieszne słowo.

Miała wtedy siedemnaście lat. Tak, to wtedy zaczęły się jej

pierwsze poważniejsze starcia z Braggiem. Oczywiście wcale
nie chciała, nie zamierzała wypędzać go z domu - jeszcze był

Helenie potrzebny. Ale już wtedy zrozumiała, że on kłamie. Że
na pewno kłamie, kiedy opowiada, jak to rozbił kamerę o jakiś

głaz, lecz mimo to poszedł dalej. Tak daleko, jak pozwolił mu
na to grząski, suchy grunt podobny trochę do sypkich piasków

na pustyni. I jak przez upiornie świecącą mgłę zobaczył rakietę
Marka wbitą w sam środek piaskowego bagniska. Jak mógł

podejść zaledwie na dwadzieścia metrów do poharatanych
szczątków, zanim sam zaczął się zapadać. Od czasu do czasu z

rozwalonego wraku strzelał krótki, ostry błysk płomienia. W
każdej chwili mogło dojść do wybuchu siłowni, a on po prostu

nie umiał, nie mógł odejść. Tak zwyczajnie, bez niczego odejść.

Dlatego stał przez parę długich godzin i patrzył, jak lotny

piach powoli, cal po calu pożera popękany kadłub kosmolotu...

Vián mimo wszystko uparcie wierzyła - upór to kolejna

cecha jej charakteru - że Mark mimo wszystko przeżył. I
przecież tylko z tego powodu zdecydowała się wreszcie na

studiowanie kosmobiologii. Tylko dlatego odnalazła w jakimś
archiwum, niekompletny, bo niekompletny, spis układów, do

których przed wiekami wysłano pierwsze rakiety.

W grubym, zakurzonym skoroszycie brakowało kilkunastu

ostatnich stron - jak oceniła Vián, prawie połowy. Ktoś
bezmyślnie powydzierał pożółkłe kartki.

Jest to oczywiście bezmyślność tylko z jej punktu widzenia.

Ani ona, ani żaden inny człowiek nie może się dowiedzieć,

dokąd sięga nasza władza nad czasem. Nie naruszamy praw
skutku i przyczyny, choć logika każdego z nas dopuszcza i

taką możliwość, ale na pewno mamy większą niż ludzie
możność wybrania sobie optymalnej przyszłości. A przeszłość

nie przyprawia nas o takie drżenie rąk, jakie poczuła Vián,
ścierająca rękawem bluzki kurz z tekturowej okładki.

Odginała ją powoli i ostrożnie, śledziła oczyma kolejne kartki,
z niepokojem wyczuwała palcami, że jest ich coraz mniej, że...

Czytała coraz wolniej, wreszcie trafiła oczyma: „Alfa Auriga,

background image

Capella; G-O III; jasność wiz. +O ,09...” Coś przełamało się w
niej, pękło, strzeliło na policzki gorącem, buchnęło w

zakurzony półmrok archiwum z rozjarzonych oczu. Vián
wybiegła na pusty, cichy korytarz, za którymś zakrętem

dopadła pomarszczonego, zasuszonego ze starości strażnika,
objęła ramionami jego pergaminową szyję, pocałowała w

zwiotczałe policzki.

- On żyje, na pewno żyje! - nie wiedziała, że krzyczy. - Teraz

wiem, że ma szansę. Ja muszę...

Zostawiła oszołomionego staruszka, śmignęła po

wydeptanych schodach, wybiegła na ulicę - dopiero po chwili
spostrzegła, że ludzie patrzą na nią zdziwieni, poczuła łzy

ściekające do kącików roześmianych ust. Lecz biegła dalej nie
patrząc na ludzi. Byle szybciej znaleźć się w domu, powiedzieć

Helenie...

Zatrzymała się na pniu jakiegoś drzewa, objęła je ramionami.

- Helenie...? - szepnęła.

Skręciła ostro za najbliższy róg, poszła w stronę odległego

parku. Tam, gdzie uciekała zawsze, kiedy już nie mogła patrzeć
na to cholerne, ślepe i głupie szczęście Bragga i Heleny.

- Im przecież wcale tego nie potrzeba... - pomyślała ze

złością. - Przecież nie chcą, żebym wiedziała. Żadne do tej

pory nie pisnęło ani słowa. Nawet nazwisko mi zmienili -
zaśmiała się sucho. I śmiała się tak przez całą drogę czując, że

płacze. Do środka. Jakby dusza była workiem na
niepotrzebne łzy.

Uspokoiła się dopiero w parku, w zachwaszczonej,

zapomnianej alejce, wiodącej do stóp pomnika. Doszła do

betonowego wzgórka i nawet nie umiałaby powiedzieć, kiedy
wdrapała się po jakiejś fałdzie kamienia oz na wysokość

nadnaturalnej, olbrzymiej twarzy. Zajrzała z bliska w puste,
granitowe oczy zapatrzone w niebo nad Arsus. Małą, ciepłą

dłonią powiodła po wyrzeźbionej zmarszczce od nosa do ust,
przytuliła policzek.

- Zapomnieli o tobie, staruszku - szepnęła - wszyscy

zapomnieli.

Czuła, jak kamień powoli chłodzi jej skroń, a sam nagrzewa

background image

się, nabiera jakiegoś utajonego życia Szybko, leciutko
pocałowała to miejsce, zsunęła się na ugięte kolano pomnika,

na olbrzymi but wysunięty do przodu. Przez chwilę pragnęła,
żeby martwy kolos rzeczywiście ruszył przed siebie, rozdeptał

napotkane domy, przekroczywszy furtkę oplecioną różami
wszedł do ogrodu.

- Nie... - szepnęła. - Tego nie potrzeba, i tak cię ożywię.
Na ławce, która dawno już oblazła z resztek jakiejkolwiek

farby, Vián przesiedziała niemalże do zmroku - dopiero chłód
zmusił ją do odejścia.

Powędrowała w stronę domu, wiedząc, co tam zobaczy -

podstarzałą, siwiejącą na skroniach Helenę jak zwykle

krzątającą się po kuchni i okrąglejący z dnia na dzień brzuch
Bragga, rozpartego w najwygodniejszym fotelu,

przysłoniętego płachtą czytanej gazety drzemiącego za nią
może, i ten łysiejący grubas miał być kiedyś odważnym

kosmonautą? Vián uśmiechnęła się do siebie ironicznie, lecz:
tuż przed wejściem do domu starła ten grymas z twarzy jak

rozmazaną szminkę - Lepiej, żeby na razie niczego nie
przeczuwali. Żeby nie wiedzieli... - pomyślała. - Niech sobie

jeszcze pożyją spokojnie.

Czarne drzewa wychylały z mroku chciwe, szeleszczące

gałęzie - Vián wykrzywiła się ku nim jak dziecko, wywaliła
język aż na brodę, potem nieoczekiwanie roześmiała się z

samej siebie i z tym uśmiechem otworzyła drzwi.

Zostawiam jej wspomnienie tego wieczoru i zastanawiam się,

dlaczego ludzie inaczej śmieją się z kogoś, a inaczej z siebie.
Czy żaden z nich tak naprawdę nie potrafi widzieć się bez

lustra?

Czy rzeczywiście tylko lustro pozwala Ulanoffowi każdego

wieczoru czuć się coraz bardziej staro?

Śmieszy mnie ten głupi mędrzec, kiedy skazę na szkle bierze

za pryszcz na czubku swojego nosa, i kiedy oddycha z ulgą,
przybliżywszy do gładkiej tafli krótkowidzące oczy. Tak, dzięki

ludziom każdy z nas i ja wiem, co to jest rozbawienie. Dobrze

background image

jest na swoim pooranym mądrością czole nie dostrzegać żadnej
skazy, starczy podobać się byle androidowi, aby już poczuć się

szczęśliwym i potrzebnym. Starczy tylko na chwilę zapomnieć,
że miłość robota jest rzeczą z góry zaprogramowaną i

wymuszoną. A ludzie zapominać potrafią doskonale.

Potrafią z siebie i innych wymuszać nawet to, co jest dla nich

niemożliwe.

Jako każdy z nas mógłbym - rzecz oczywista - prześliznąć w

czasie, zobaczyć, co za parę najbliższych chwil nastąpi. A
jednak trwam w ludzkiej teraźniejszości, liczę mijające mnie,

wydłużone sekundy, patrzę...

Ruchy pilota wciąż są szybkie i precyzyjne, choć na jego

twarzy maluje się coraz wyraźniejsze przemęczenie. I mimo to
nadal ciska swoją rakietkę to w lewo, to w prawo, gwałtownymi

uskokami i szusami jak narciarz przed lawiną omija walące się
na niego skalne złomy, zmyka w przód przed głazami zbyt

wielkimi, by móc je ominąć śmielszym i szybszym od myśli
zakosem. A w kamiennym młynie materia kotłuje się bez

przerwy, bez przerwy buchają w próżnię ostre pęki kolorowych
iskier z trących o siebie skał, bez przerwy o pancerz rakietki

siecze deszcz rozpędzonego żwiru, obłoki naelektryzowanego
pyłu zalepiają wizjery kamer jak rzadkie błoto.

Człowiek bardziej wyczuwa, niż widzi potężny głaz, który

nieoczekiwanie wbija się w snop światła z reflektorów tuż przed

dziobem kosmolotu. Instynktownie kładzie rakietę w ostry,
głęboki skręt, silniki dygoczą z nadmiernego wysiłku, dziób

kosmolotu w ryzykownym, zawrotnym młyńcu wychyla się do
swobodnej próżni. Jeszcze tylko ułamek sekundy i... w tym

ułamku chwili zaczyna dziać się niesłychanie wiele. Bo martwy
dotąd licznik Geigera ożywa raptem, w kabinie słychać

najpierw ciche bębnienie jak głos słabego deszczu uderzającego
o szyby! A potem nagle bucha gwałtowny, szarpiący nerwy

werbel, jakby gęsty grad siekł o napiętą skórę gigantycznego
bębna, jakby jakiś zwariowany dobosz chciał po raz tysięczny

poderwać swój pułk do straceńczego ataku. Rakieta już mknie
po czystej przestrzeni, lecz oczy pilota stają się ogromne, ręce

spadają ze sterów, podnoszą się do głowy, drżące palce usiłują

background image

zatkać uszy, bo werbel stał się szalonym, przenikliwym wyciem,
niesamowitym gwizdem wpadającym w coraz wyższe rejestry.

Bezsilne dłonie oślizgują się po bańce próżniowego hełmu, lecz
w tej samej chwili ze szczeliny między płytą pulpitu a obudową

licznika, spod śrub wywija się słabe, cienkie pasemko
gryzącego dymu, gwizd urywa się w połowie najwyższego tonu.

- Rany boskie... - szepcze ktoś tuż koło mnie. - Rany boskie.

Przecież ten licznik miał dwukrotną rezerwę.

Patrzę na ludzi - ich twarze napinają się w nieświadomych,

koszmarnych grymasach lęku i bólu. Zimna i opanowana jest

tylko twarz Ulanoffa, który spokojnie sięga ręką do jakiegoś
kontaktu, umieszczonego w kącie olbrzymiej płyty dyspozycji

i zdalnej kontroli..

Człowiek na ekranie podrywa się gwałtownie, wypręża... - nie

ma ucieczki. Ze sztywnego kołnierza skafandra wysuwa się
maleńka igła, trafia w kark pilota. W ułamku mikrosekundy

ciało człowieka wiotczeje, bezwładnie wpada w niepotrzebny
fotel - już tylko martwa metalowa skorupa zmyka ukosem od

pędzącej przez niebo rzeki meteorów.

- Co pan robi, Ulanoff!? - w głosie mężczyzny słychać

mocną, gwałtowną nutę niepohamowanego gniewu. - To
człowiek...

- To był człowiek - cicho, z jakimś nie znoszącym sprzeciwu

naciskiem prostuje Ulanoff.

- Ale już nie miał szans.
- W ten sposób wymorduje mi pan wszystkich najlepszych

pilotów! - mężczyzna gniewnie wali pięścią w brzeg pulpitu,
nie czuje bólu ani tego, że strzaskał jakieś trzy przyciski.

Ulanoff spokojnie patrzy na jego twarz, na mundur

rozerwany pod szyją, na odpięty kołnierz koszuli. Tam, gdzie

koszula dotyka karku mężczyzny, gdzie na jasnoszarym tle
materiału wyraźnie odcina się ciemna pręga potu.

- Będą nowi - stwierdza zimno. Potem obraca się w stronę

pozostałych, przez chwilę patrzy na ich twarze dopiero teraz

wyrywające się z martwego otępienia. - Wszyscy widzieliśmy
wskazania licznika, zanim go rozsadziło. A pan chciał, żeby ten

pilot męczył się kilka dni bez żadnej nadziei ratunku. Sam pan

background image

wie, że na twarde promieniowanie nie mamy sposobu.

- Trzeba to było przewidzieć. Od tego jesteście.

- Znał pan wyniki wstępnych badań tej rzeki i sam, o ile

dobrze pamiętam... - twarz Ulanoffa przybiera wyraz ukrytej

drwiny, w jego głosie pobrzmiewa gniewny sarkazm - ...
zatwierdził pan ten test i jego szczegółowy przebieg. Własnym

podpisem. Miał pan dokładnie tyle samo danych co my. I
mógł również przewidywać takie zakończenie. Nie jest to ani

naszą, ani pańską winą, że testowany pilot trafił na
promieniotwórczy meteor.

- Tak na zimno wykończyć człowieka... - mężczyzna w

mundurze zniżył głos do szeptu, na chwilę zasłonił twarz,

żeby nie patrzeć na rozgwieżdżone ekrany.

- Chce pan, żebym płakał? - w głosie Ulanoffa już wyraźnie

dźwięczy nuta słodkiej zgryźliwości. - O ile dobrze wiem, to
nie był to pierwszy pilot, któremu powierzał pan równie

ryzykowne zadanie. Zapewne pamięta pan tego, jak mu tam,
Nineh’a Tak, Laaster Ninch’.

Znalazłem szczegółowy opis jego sprawy w aktach wszystkich

pilotów. Ten miał szczęście, prawda? Dosłownie w ostatniej

chwili złapali go śmieciarze. Tylko dlatego żyje do tej pory. A
więc pan, co teraz robi?

- Niie... mężczyzna zdobył się na szept.
- Ja przypadkowo wiem. Bierze zasiłek dla bezrobotnych i

natychmiast cały swój zasób energii przepija w burdelach i
barach. Żył pan kiedyś z dziwek tak jak on? Umiałby pan żyć

bez swojej ukochanej przestrzeni? Bo on zawsze rzyga, kiedy
przypadkowo zobaczy gwiazdy na niebie.

- Mimo wszystko. Tamten człowiek... - mężczyzna podniósł

głowę, odruchowo poprawił swój rozchełstany mundur

komandora dalekiego zwiadu. Ulanoff przerwał mu gniewnie;
- Człowiek ma sięgnąć gwiazd. Po to latał pan, po to latają

teraz setki i tysiące innych. Sam pan wie, że mamy już ponad
pół miliona astropilotów. A jeśli dodać naukowców o

kosmicznych specjalnościach i potencjalnych kolonistów...
Naszym obowiązkiem jest umożliwienie im podboju

przestrzeni. Znalezienie ludzi, którzy zniosą długotrwały głód

background image

i najdotkliwsze zimno, wytrzymają wszystko, co innych
zabija. Krach każdej gwiezdnej kolonii spowodowany jest

zawsze tym, że ludziom za dobrze żyło się na Ziemi, za
wygodnie i za dostatnio. Zbyt wiele mieli do stracenia.

Trzeba znaleźć takich, co oprócz życia nie mają nic, których

będzie można od nowa stworzyć i ukształtować. To ja panu

mówię, że nawet ten Ninch’, który teraz sra na wszystkie
gwiazdy, poleci do nich, kiedy mu bieda na Ziemi zanadto

dopiecze.

Wiem, Ulanoff ma w tej chwili rację i nie ma jej. Bo Laaster

rzeczywiście opuścił Ziemię, lecz z zupełnie innych powodów. A
gdybym operował ludzką moralnością, powiedziałbym nawet,

że przyczyny decyzji Laastera będą o wiele, wiele
szlachetniejsze, niż może to sobie wyobrazić ten genialny

eksperymentator. Przezabawne jest ludzkie dążenie do
doskonałości za wszelką cenę i pod jednym tylko warunkiem -

że cena i udoskonalenie dotyczą innych ludzi. Usiłuję
zmodelować w mózgu każdego z nas obraz samego profesora,

poddającego się testom i korektom psychofizycznym - nie, to
nawet przy naszej zdolności do utożsamień wydaje się

niemożliwe. Zbyt mocno czujemy, że profesor do końca życia
będzie się uważać za najlepszego z najlepszych. Tu nie ma

żadnych szans dokonania jakiejkolwiek zmiany, bo tylu jest na
Ziemi myślących podobnie.

Jako ja i jednocześnie jako każdy z nas zaczynamy coraz

pełniej rozumieć głoszoną przez niektórych ludzi zasadę

kosmicznej nieingerencji, więc zostawimy ich samych sobie.
Ludziom ludzi.

Ale chcemy, żeby i oni zostawili nas w spokoju. I każdy z

nas widzi tylko jedną drogę - trzeba sprawić, aby dla

wszystkich Ziemian słowa o nieingerencji w sprawy innych
ras nie były pustym frazesem. Żeby nie powtórzyła się

historia prymitywnych Tombowów na Wenus, żebyśmy nie
musieli się zakochać w ludzkiej doskonałości i

bezinteresowności tak, jak zdarzyło się to Cundalończykom,

background image

Veganom, Aniołom z Hiad, Niszczycielom, Galaktom i...
przede wszystkim ludziom.

Ludzie, nawet nie wiedząc o tym, są dla nas doskonałymi

nauczycielami dzięki temu, że czasem potrafią myśleć

niesłychanie obrazowo i syntetycznie. Dlatego już każdy z nas
wie, że rzeczywiście najlepszą obroną jest atak. Może ciężko

jest na zimno podejmować takie decyzje, lecz skoro większość
Ziemian to potrafi... To znaczy większość tych, których mózgi

za pośrednictwem Laastera i Vián poznaję.

Nie Vián. To Bragg pierwszy zauważył, że w domu dzieje się

coś nie tak, jak trzeba. Może dostrzegł jakieś nie ukryte w
porę spojrzenie dziewczyny, może wyczuł jej odruchową

wrogość.

Ludzie łatwo zarażają się nieufnością, dlatego Bragg

również usiłował unikać Vián. Drażnił go wzrok, drażniły
słowa dorastającej zbyt szybko dziewczyny. Dopiero po roku,

kiedy Vián oznajmiła Helenie, że zamierza zdawać na
kosmobiologię, Bragg zrozumiał. Najpierw próbował jeszcze

tylko słowami przekonywać Vián do siebie. Potem pozornie
machnął na wszystko ręką, ale za to obserwował Vián

uważniej, usiłując pojąć jej ostateczny cel. Starał się nie
widzieć jej ostentacyjnego wychodzenia z salonu, kiedy

czasem próbował wspominać swoje bohaterskie czasy, znosił
cierpliwie jej cichy, wrogi, oficjalny chłód. Bo wtedy jeszcze

Bragg mógł i chciał mieć nadzieję, że z czasem wszystko samo
się ułoży. I miał tę nadzieję aż do dnia, w którym ogłoszono

ostatnie wyniki uniwersyteckiego konkursu egzaminacyjnego.

Vián wróciła do domu stosunkowo wcześnie, w milczeniu

zjadła obiad i, unikając pytających spojrzeń Heleny, uciekła
do swojego pokoju.

Pojawiła się w salonie dopiero wieczorem, dotknęła

ramienia Heleny, mówiąc przy tym cicho i spokojnie: -

Wychodzę Wrócę rano, ale przedtem...

Bragg podniósł wzrok znad czytanej gazety, obrzucił Vián

długim, uważnym spojrzeniem, odruchowo ocenił w myśli: -

background image

Ona jest więcej niż ładna. Gdyby Helena była taka...

Vián podjęła po króciutkiej pauzie: - ... chciałabym z wami

porozmawiać. To, że zmieniliście mi nazwisko, jeszcze nic nie
znaczy.

Mówić nie musicie - wtrąciła, widząc, że Helena otwiera usta.

- Sama wiem, że chcieliście mi o wszystkim opowiedzieć trochę

później. I nawet czekałam, ale to później nie nadchodziło. Od
dwóch miesięcy jestem pełnoletnia, więc dokładnie dwa

miesiące temu oficjalnie poprosiłam o przywrócenie mi
prawdziwego kodu i nazwiska. Chcę wierzyć, że milczeliście dla

mojego dobra, ale w jedno uwierzyć nie mogę. Mam podstawy
sądzić, że mój ojciec żyje.

- Chcesz powiedzieć, że ja... - twarz Bragga przybladła,

potem gwałtownie nabiegła czerwienią. Guzik jego koszuli

prysnął gdzieś w kąt salonu, kiedy Bragg targnął duszący go
kołnierz. - Chcesz powiedzieć... - zadławił się słowami.

- Nic nie chcę powiedzieć - głos Vián zabrzmiał spokojnie i

zimno. - Nic ponad to, że po ukończeniu studiów, a skończę

je na pewno, i to indywidualnym, przyśpieszonym kursem,
zamierzam zorganizować wyprawę badawczą do

gwiazdozbioru Woźnicy. Dobranoc, mamo... - ostatnie słowa
zabrzmiały nieoczekiwanie ciepło.

- Dokąd...? - Helena przerwała, kiedy Vián obróciła się od

drzwi i rzuciła przez ramię: - Jestem już dorosła, mamo...

Bragg podniósł obie ręce do głowy, potem opuścił je w

połowie ruchu, spojrzał zaskoczony. Bo po raz pierwszy od

wielu miesięcy drzwi za wychodzącą Vián zamknęły się
zupełnie wolno i cicho.

Bragg dopiero po upływie roku uwierzył, że postanowienie

Vián rzeczywiście jest nieodwołalne. Decydował się długo,

zanim wreszcie na parę dni wyjechał z Arsus. Helenie
powiedział tylko tyle, że chce odwiedzić Olafa, lecz ona sama

zrozumiała nie dopowiedziane słowa - Bragg zamierzał
znaleźć argumenty, które przekonałyby Vián o tym, jak

bardzo go skrzywdziła.

Być może słowa Olafa bezpośredniego uczestnika wydarzeń -

mogłyby Braggowi przywrócić choć część autorytetu. Nie

background image

zatrzymywała go tym razem, choć nigdy nie lubiła, kiedy
wyjeżdżał bodaj na dwa dni. Czuła, że Bragg musi z kimś o tym

porozmawiać, a sama przecież nic nie mogła mu doradzić.

Kiedy przerzucał przez ramię niewielką torbę, kiedy już

otwierał drzwi, zatrzymała go jeszcze na chwilę.

- Bragg... - szepnęła. - Eri, wróć szybko. Ja bez ciebie...

Uśmiechnął się, wyszedł bez żadnego słowa.

Przyciszony dźwięk gongu drży lekko, tańczy w powietrzu,

wibruje przez kilkanaście sekund - dopiero po trzecim
uderzeniu ekran stereofonu jaśnieje powoli, wychyla się z niego

nos, czoło, policzki, usta, oczy sekretarza. Reszta głowy i ciała
nadal pozostaje ukryta we wklęsłości plastyku, w

szarozielonym tle, więc cała scena wygląda tak, jakby ktoś
bardzo nieśmiało i dyskretnie zaglądał do pokoju. I takie

właśnie miało to sprawiać wrażenie - Spo Ankus jest idealnym
sekretarzem. Spo Ankus doskonale wie, czego prezes nie lubi, a

co toleruje. Dlatego i głos sekretarza jest harmonijnie
zespolony z sytuacją - słowa są miękkie, uległe, nie brzmią ani

za głośno, ani nazbyt cicho. Słowa są w sam raz.

- Przepraszam, panie Prezesie... - wyraźnie słychać dużą

literę w słowie „Prezes” - ... ale sprawa jest pilna. Prezydent...
- tym razem, mimo początku zdania, „p” jest zupełnie małe -

bardzo prosił, aby pan Prezes zechciał do niego przybyć około

godziny dwunastej.

Olaf unosi głowę znad projektu cennika, który przed chwilą

przedstawiono mu do zatwierdzenia.

- Dobrze... - mruczy. - Coś jeszcze?
- Przyszedł telegram od pana Bragga. Pozwoliłem sobie.

- Proszę pokazać.
Twarz znika na moment, zastępują ją ręce, trzymające

rozwinięty blankiet. Olaf czyta lakoniczny, krótki tekst:

PRZYJEŻDŻAM SZÓSTEGO O 12. SPRAWA POWAŻNA

Ręce znikają. Olaf rzuca w stronę twarzy: - Proszę zająć się

background image

panem Braggiem aż do mojego powrotu od prezydenta.
Możecie go oprowadzić po siedzibie koncernu.

- Tak jest. - Głowa Spo cofa się, ekran ciemnieje łagodnie.
Olaf wraca do przerwanej lektury. Od czasu do czasu sięga po

pisak, grubą krechą podkreśla poszczególne linijki tekstu,
czasem na marginesie robi znak zapytania, czasem rzuca obok

któregoś wersu gruby, przysadzisty wykrzyknik podbity mocną
kropką, która niemal dziurawi papier.

W pewnej chwili prezes Jensen wstaje, odkłada cennik na

biurko, po jasnobłękitnym, nieskazitelnie czystym dywanie

idzie ku drzwiom prywatnej windy. Olaf Jensen ma zaufanie do
doskonałości swojego sekretarza i wie, że Spo właśnie w tej

chwili pod gmach koncernu sprowadza zdalny glider.
Elektrowozy to od dobrych dziesięciu lat przeżytek. Ochłap dla

mas. Dla wszystkich przeindywidualizowanych półgłówków,
którzy zaoszczędzają rodzinom i sobie połowę życia - połowę

przyjemnego życia - byle tylko mieć niezależny środek
lokomocji. Olaf uśmiecha się złośliwie - jako doradca

prezydenta wie od kilku dni, że przewiduje się nowe, okrojone
normy energetyczne.

Spo Ankus zarabia na swoją pensję - tuż przed wyjściem z

gmachu miękko z boku na bok na polu siłowym kolebie się

czarny, wydłużony kształt.

Znam życie Olafa dokładniej, niż on je świadomie pamięta,

więc wiem, dlaczego Jensen znajduje w myśli akurat to
porównanie: - Glider ma zalety rolls-royce’a. Nie psuje się

nigdy i jest tak dostojny, że można byłoby wsiadać do niego bez
zdejmowania z głowy najwyższego cylindra.

W epoce zdalnie sterowanej pogody ani na równiku, ani w

strefach okołobiegunowych nie nosi się nakryć głowy. A jednak

pod myślą Olafa tkwi inny, głębszy sens. Sylwetka rządowego
glidera nawet w najszybszym biegu zachowuje jakąś trudną do

określenia, a przecież istniejącą, dyplomatyczną siłę perswazji,
powagę czołgu, sunącego powoli po ulicach okupowanego

miasteczka. Dlatego nieliczne elektrowozy pryskają na boki ku
krawędziom ulic, dlatego zwalniają nawet samobieżne

reanimatory, kiedy glider pomału rusza spod gmachu.

background image

Otyły mężczyzna długo patrzy na numer bloku, potem

niezdecydowanie popycha drzwi, przez ponury i brudny hall

kieruje się w stronę windy. W ledwie mżącym światełku gołej,
brudnej żarówki zwisającej spod sufitu dostrzega na drzwiach

windy zakurzoną pajęczynę, rozpiętą od obrotowej gałki aż po
stos rupieci i pustych butelek, niedbale zwalonych pod

progiem. Teraz o wiele mocniej czuje zaduch zaschniętego
moczu i kwaśny odór rozpryskanych w kącie wymiocin.

Z obrzydzeniem marszczy nos, przez parę chwil mimo

wszystko naciska martwe guziki, ale niemożliwe się nie zdarza,

za grubymi drzwiami nie słychać charakterystycznego szczęku
serwomotorów. Mężczyzna spogląda w sufit, jakby chciał

przebić wzrokiem kilka pięter, potem obraca się i z rezygnacją
rusza w stronę stromych schodów.

Włażenie trwa długo - na każdym podeście mężczyzna

zatrzymuje się, ciężko wzdycha i sapie, ociera z twarzy pot

dłonią zabrudzoną o poręcz. Piętro drugie, trzecie, potem
czwarte - grubas przysiada na parapecie, spogląda w dół przez

zakurzoną szybę. Odpoczywa przez kilka minut, potem znowu
wdrapuje się na schody.

Na szóstym piętrze mężczyzna rozgląda się - w brudnym jak

hall na dole korytarzu widzi kilkoro drzwi bez numerów i

napisów. Po krótkim namyśle, po wysapaniu się do końca
grubas idzie prosto. Kiedy naciska klamkę i wchodzi do pokoju,

musi na chwilę zmrużyć oczy, bo nawet mimo brudnych szyb
jest tu jasno i wesoło od słońca. W każdym razie o wiele jaśniej

niż na korytarzu.

Czyjś cichy, niewyraźny głos pyta: - O co chodzi?

Grubas powoli uchyla powieki - pierwsze, co widzi, to stos

książek na stole. Wiedzie oczyma po ścianach - dookoła tylko

opasłe grzbiety tomów, ciasno poupychanych w regałach.

- Pan jest Blitzmacher...? - pytanie brzmi jak stwierdzenie.

Szczupły, starannie ogolony mężczyzna uśmiecha się

sympatycznie, odruchowo przygładza siwiejące włosy na skroni

i za uchem.

background image

- Tak - rzuca. - A pan jest kandydatem na radnego miasta.
- Skąd pan wie? - grubas wydaje się zaniepokojony.

- Żyję z tego, że wiem - suchy ton odpowiedzi przeczy

uśmiechowi, który uparcie trzyma się na ustach

Blitzmachera. - Wiem także i to, że ma pan pewien kłopot.
Inaczej nigdy by się pan tutaj nie pojawił.

- Czy...? - radny zawiesza głos.
- Oczywiście nie znam szczegółów, ale pan mi o nich opowie

- w głosie Blitzmachera brzmi niezachwiana pewność. Grubas
ociera czoło, mówi powoli: - Skoro pan wie, wolałbym nie

gadać za wiele.

Z miłej twarzy Blitzmachera uśmiech znika stopniowo, jakby

ścierała go niewidzialna gąbka.

Tym razem jego głos pobrzmiewa metalicznie, zgrzytliwie.

- Panie Lusin. Ja nie jestem adwokatem w sądzie. Ja muszę

dokładnie znać każdą sprawę, zanim podejmę się

jakiegokolwiek działania. Ustalmy może tak: ja powiem to, co
wiem, a pan potem dorzuci resztę.

- Dobrze, ale...
- Jakiś tydzień temu wybrał się pan jak zwykle na spacer do

parku. Rozumiem, te dwunasto-, trzynastoletnie smarkule są
rzeczywiście prowokujące. Bieda w tym, ze właśnie tego dnia

przez park przechodził również wuj tej dziewczynki, czy tak?
A może to był starszy brat? W każdym razie ślad na twarzy

ma pan do dziś. Co gorsza, jest pan w mieście dosyć znany.
Ujawnienie takiej sprawy mogłoby utrącić pańską karierę. Ile

im pan do tej pory zapłacił?

- Sto dwadzieścia pięć tysięcy ergów. Chwilowo więcej do

dyspozycji nie miałem, ale...

- ... ale wuj smarkuli zapowiedział swoją kolejną wizytę,

prawda? - Blitzmacher uśmiech ma bardzo miły. - Cóż, na
pana miejscu ja także obawiałbym się dalszego ciągu.

Oczywiście mógłby pan wyjechać z Haelle, ale... - Blitzmacher
zawiesza głos, uśmiecha się bez przerwy

- ... wie pan równie dobrze jak ja, że system pościgowych

komputerów policyjnych został ostatnio doprowadzony

niemal do perfekcji. Przy wszelkich paktach, umowach i

background image

układach nie miałby pan szans nawet ukrywszy się w
najciemniejszym zakątku drugiej półkuli. Jak wiadomo,

zintegrowany system informatyczny nie zna granic.

Grubas głośno wciąga powietrze. Dopiero teraz przypomina

sobie, że ma w kieszeni chustkę, więc wyciąga ją, długo i mocno
trze czoło, potem spotniały, zaczerwieniony kark. Milczy.

- Ale wreszcie wpadł pan na najrozsądniejsze rozwiązanie -

spokojnie kontynuuje Blitzmacher - i dzięki temu zapytał

jednego ze swoich znajomych o radę. A on skierował pana do
mnie. Czy tak?

- Tak - grubas sapie z nieoczekiwaną ulgą. - Tak było. Nie

rozumiem tylko, skąd pan to wszystko wie? Przecież... hm,

swojemu przyjacielowi powiedziałem tylko, że mam drobne
kłopoty.

- On tak samo żyje z tego, że wie o ludziach bardzo dużo.
- To znaczy....? - w Lusinie znowu budzi się niepokój.

- To nic nie znaczy - uśmiech Blitzmachera jest wyrozumiały

i łagodny. - Pański i mój przyjaciel doskonale rozumie, że

dyskrecja jest w międzyludzkich stosunkach rzeczą bardzo
istotną. Taak - znowu ruch dłoni, przygładzającej włosy - czy

pan wie, jak nazywają się tamci ludzie?

- Nie.

- Dziewczyna ma urzędowy kod BAF-V-12 981 784. Nazywa

się Aileena Zsabo. Mieszka w południowo-zachodniej części

giant city Haelle w ósmym falansterze. Jej wuj mieszka w
dziewiątym. I dzięki dobrodziejstwom automatyzacji, jak

większość fizycznych, bierze stały zasiłek energetyczny dla
bezrobotnych. Nie dziwię się, że postanowił trochę sobie

dorobić.

Ale wróćmy do rzeczy. Mam nadzieję, że przyjaciel

uprzedził pana o wysokości moich stawek za poradę?

- Tak.

- O ile dobrze rozumiem, chciałby pan zapewnić sobie

spokój i milczenie tamtych ludzi.

- Oczywiście. Czy ma pan może jakiś sposób?
- Och... - Blitzmacher uśmiecha się szeroko. - Sposobów

zawsze jest bardzo dużo. Przecież to tylko prole piątej

background image

kategorii. Tu nie trzeba skomplikowanego i długiego
przekonywania. Sądzę że starczą najprostsze metody.

- Czy pan... - Lusin sprawia wrażenie zaniepokojonego, jego

ręka mimo woli wysuwa się do przodu, jakby trzymała

wycelowany detor. - Czy pan zamierza ich...?

- Nie - twarz Blitzmachera momentalnie ścina się w zaciętą,

złą maskę, głos brzmi zaskakująco ponuro. - Od czasu, kiedy
miałem wypadek, do nikogo nie usiłuję strzelać. - Teraz w

jego głosie zaczyna przebijać ledwie uchwytna urągliwość. -
Ja nie jestem płatnym bandytą, panie Lusin. I proszę... złość

Blitzmachera raptownie mija, Leo mówi teraz lekko i
swobodnie: - I bardzo proszę pamiętać, że ja żyję wyłącznie z

pomagania ludziom w kłopotach. Tylko głupcy potrzebują
broni.

- Wiec... - oczy Lusina biegają po pokoju niespokojnie.
- Więc może pan spokojnie iść do domu. Rachunek przyśle

panu już po wszystkim. Mniej więcej za tydzień.

- Czy można wiedzieć, ile...?

- Myślę, że około trzystu tysięcy. Oczywiście w zamian za

gwarancję całkowitego spokoju.

Jestem przekonany, że w ciągu tygodnia ta rodzina opuści

Haelle.

- Dziękuję. - Lusin wstaje, wyciąga rękę, uśmiecha się. Leo

przetrzymuje jego dłoń, zagląda radnemu w oczy, dorzuca

cicho: - I niech pan nie wspomina mojego nazwiska zbyt
często. Tylko w razie potrzeby. - Prowadzi Lusina do drzwi,

radny mruczy w stronę Blitzmachera: - Trochę się dziwię, że
człowiek taki jak pan mieszka w czynszowym bloku. Przy

pańskich dochodach...

Leo śmieje się cicho: - Względy zawodowe, panie Lusin.

Względy zawodowe i trochę przyzwyczajenie.

- Mimo wszystko ten brud, odór moczu... Warto byłoby

poruszyć tę sprawę na forum...

Leo poważnieje, mówi półgłosem: - Pan dopiero kandyduje

do zarządu miasta, prawda?

Może dlatego jeszcze pan nie wie, że wbrew pozorom brud,

rozprzężenie moralne i bałagan bardzo ułatwiają życie. Niech

background image

pan to dobrze zapamięta. A skoro już mowa o tym, co kogo
dziwi. To ja dziwię się, że pan ryzykuje tak wiele, chadzając do

parku. Gdyby to pana mogło kiedyś zainteresować... - Leo na
moment zawiesza głos.

- Co? - Lusin obraca twarz, unosi brwi.
- Znam pewien miły, niewielki punkt zbiorowego

wychowania w północnym giant Haelle.

Prowadnica tego punktu jest z zamiłowania estetką i bardzo

starannie dobiera dziewczęta, które pragnie wychować. Poza
tym jest osobą bardzo rozsądną i wyrozumiałą. Jeśli pan

zechce, mogę ją panu przy jakiejś okazji przedstawić...

Rozdział 7

- Taak, Jensen... - prezydent chodzi po gabinecie coraz

większymi krokami. - Pan, jako specjalista od manipulacji
finansowych, mógłby mi doradzić. Wie pan, co to jest

kalster ?

- Nie. - Olaf siedzi w klubowcu, patrzy na obraz zawieszony

na przeciwległej ścianie.

Prezydent wyciąga z kieszeni mały przedmiocik, podobny do

plastykowej papierośnicy, podaje go Olafowi, tłumaczy: - Ta
zabaweczka jest dostosowana do kształtu dłoni właściciela.

Nikt inny nie może jej uruchomić. Tu na górze ma pan w
kodzie dwójkowym wypisany stan konta energetycznego.

Wystarczy teraz przycisnąć dowolną kombinację dziesięciu

cyfr i ewentualnie mnożnik, o tak... - palec prezydenta

przesuwa się po kilku klawiszach - ... i z boku wypada
plastykowy żeton z żądaną liczbą. To na górze maleje dokładnie

o tyle, ile przed chwilą zostało wybite. Rzecz niezawodna i
prosta w użyciu. Fabryka pieniędzy w kieszeni, odpada cały

kłopot z wypisywaniem czy z noszeniem czeków.
Przedstawiono mi to jako projekt do zatwierdzenia, lecz boję

się... - prezydent zawiesza głos.

background image

Olaf podnosi wzrok znad kalstera, mówi: - Na razie nie widzę

powodów do obaw. To naprawdę może wiele spraw uprościć.

Gdyby każdy obywatel miał tego typu zabawkę... - Olaf milknie,
bo prezydent rzuca: - Właśnie w tym sęk. Jeżeli każdy będzie

miał tego typu rzecz zawsze przy sobie... Rozumie pan, tu już
nie chodzi o sprawy czysto manipulacyjne, a raczej o pewien

czynnik psychologiczny.

Ze względu na duże możliwości indywidualnych nadużyć nie

można w kalsterze wprowadzić znaku minus i dokonywać
jakichkolwiek operacji zasadzie zadłużenia. Można

podejmować dowolne sumy, ale tylko do zera, rozumie pan?

- Oczywiście. Chodzi panu o psychologiczną barierę. Do tej

pory każdy przeciętny obywatel mógł a conto swoich
przyszłych poborów zadłużać się w banku i długi spłacać

ratami. Oczywiście z doliczeniem procentów za usługę.

- Chodzi nie tylko o procenty. Niech pan przyjmie, że ma

pan żonę, która stale przypomina panu o braku środków
płatniczych. Czy w tej sytuacji nie ograniczy pan drastycznie

większości swoich wydatków? Bo ja bym tak zrobił. I ręczę
panu, że większość mężczyzn zrobiłaby to dla świętego

spokoju.

- Żonę można przekonać.

- Słusznie. Ale przecież z kalsterem nie będzie pan

dyskutować. Niech zaledwie jedna czwarta naszych obywateli

ograniczy swoje wydatki energetyczne, a grozi nam potężny
krach. Dlatego wezwałem właśnie - pana. Co pan sądzi o tej

sprawie?

- Czy rzecz dostała się do prasy?

- Tak. I to jest chyba najgorsze.
- Hmm... musiałbym to sobie spokojnie przemyśleć -

mruczy Olaf. - ile mi pan daje czasu?

- Sam pan rozumie, Jensen. To pilne. Jakieś dwa, trzy dni...

- Myślę, że jest rozwiązanie. Musiałbym się naradzić z

pewnym człowiekiem, a mam w tej chwili sporo pracy. Nowy

cennik do zatwierdzenia. Łapówki również powinny wzrastać,
nie sądzi pan? Ponadto są pewne komplikacje natury

ustawodawczej. Gdyby ktoś zaproponował i wniósł

background image

odpowiednie poprawki... - tym razem Olaf zawiesza głos,
znowu patrzy na przeciwległą ścianę.

Milczenie.
Ciszę przerywa prezydent: - To, co pan mówi, mogłoby mnie

zainteresować. Tyle że nie jestem finansistą, nie bardzo sobie
takie poprawki wyobrażam. Gdyby jednak ktoś przedstawił mi

konkretne, rozsądne propozycje ... - prezydent cichnie na
chwilę, potem zatrzymuje się nagle, rzuca: - To znaczy, za trzy

dni?

Olaf zastanawia się parę sekund, potem mówi: - Powiedzmy,

za cztery, panie prezydencie. Rozumiem pilność sprawy, ale
widzę, że cały problem wymaga głębszego przemyślenia. I to

przez ludzi.

- Mogę panu dać na te parę dni dostęp do sieci

komputerów.

Olaf śmieje się ciche, przecząco kręci głową.

- To by nic nie dało, panie prezydencie. Wszystkie

komputery mają tę samą wadę co kalster.

One są po prostu za uczciwe...
Rozweselony prezydent odprowadza swojego doradcę aż do

progu gabinetu. Potem zaciera ręce, siada w fotelu. zapala
cygaro, głęboko zaciąga się pachnącym dymem. Patrząc na

obraz, który tak zainteresował Jensena, myśli: - Taak, malarz
się postarał. Na takie dziewczyny człowiek chcąc nie chcąc

musi mieć ochotę. Najciekawsza jest chyba ta, która podaje
ręcznik. Ma taką chmurną twarz. A Jensen to rzeczywiście

niegłupi gość. Choćby ten jego koncern... Byle kto nie wpadłby
na równie prosty pomysł. Zinstytucjonalizować łapówki,

dobre... Wiadomo, na łapówkach urząd stoi.

Wyrzucisz jednego - przyjdzie nowy i sprytniejszy. Taki, że i

za rękę nie złapiesz. Ukarać za branie to żadna sztuka; jeden
ukarany, stu nadal bierze. A tak przynajmniej wiadomo, ile za

co dać.

Jeden płaci procent za to, że urzędnik załatwi sprawę w

przyśpieszonym terminie, drugi płaci procent od wysokości
łapówki. I po krzyku. I prasa nie pyskuje na opieszałość

urzędów, wszystko jest zawsze załatwione, rozpatrzone,

background image

opieczętowane przed terminem. Może gdyby temu malarzowi
dać odpowiednią łapówkę... - prezydent uśmiecha się do

swoich myśli. Uśmiecha się również Olaf Jensen, siedzący w
gliderze. I tak samo jak prezydent zaciera ręce.

Ostatecznie rozwiązywał w życiu trudniejsze problemy.

Wprawdzie znalazł już pierwsze rozwiązanie, ale po co się

śpieszyć?

Zapytać Blitzmachera o zdanie nigdy nie zaszkodzi. Jasne, że

trick musi być utrzymany w bezwzględnej tajemnicy, ale
jeszcze nie było wypadku, żeby Blitzmacher powiedział o słowo

za dużo. Tuż przed gmachem koncernu Olaf przypomina sobie
nagle telegram od Bragga. - Czego ten znowu chce? - myśli z

niechęcią. - Jak wszystko dobrze, to nie pamięta, ale kiedy
przyjdzie co do czego...

Glider zatrzymuje się bezszelestnie, prezes Olaf Jensen

wysiada, ruchem ręki odprawia szofera wchodzi w krótki

korytarz wiodący do jego windy. Usiłuje sobie przez chwilę
przypomnieć, jak właściwie wygląda wejście dla urzędników.

Bezskutecznie.

Winda zatrzymuje się łagodnie, drzwi rozsuwają się z cichym

mlaśnięciem, w tym samym momencie z ekranu wychyla się
twarz Spo Ankusa - Panie prezesie... Pan Bragg czeka od pół

godziny.

- W porządku. Niech pan go poprosi. - Na twarzy Olafa nie

widać ani śladu niedawnej niechęci.

Grube, dźwiękochłonne drzwi otwierają się. Olaf rusza w

stronę progu, wyciąga dłoń, skóra dookoła jego oczu zbiega się
przy uśmiechu w siateczkę drobnych zmarszczek.

- Halo, Eri! Sto lat cię nie widziałem! - prezes Jensen

postanowił dawnego kumpla przyjąć jak kumpla. Ostatecznie

diabli go wiedzą, z czym przychodzi. Oficjalny ton mógłby
Braggowi utrudnić wyjaśnienie sprawy, a prezes Jensen nie

ma czasu na długie rozmowy.

- Cześć, Olaf! Podziwiałem twoje królestwo.

- O, to tylko mała cząsteczka. Olaf śmieje się jeszcze szerzej.

- Jego prawdziwe granice rozciągają się od bakczyszu aż po

kuban. Co cię sprowadza? Uprzedzam, że w chęć

background image

powspominania starych, dobrych czasów raczej nie uwierzę...

- A jednak... - twarz Bragga staje się ponura - ... chodzi

przede wszystkim o to.

- Ciekawe... - mruczy Olaf, jego sztuczne ożywienie znika

bez śladu. - Co się stało?

- Jak pewnie wiesz, ożeniłem się z Heleną Sangelson...

- O ile dobrze pamiętam kobieton na Gazeli, to wcale nie

zrobiłeś głupio. - Olaf unosi kąciki ust do góry.

- Nie o to chodzi. Mark zostawił pięcioletnią córkę. Do

niedawna wszystko było w porządku, dopóki nie dowiedziała

się skądś o swoim prawdziwym ojcu.

- Poczuła się oszukana? - Olaf próbuje nadać swojemu

głosowi ton zrozumienia i współczucia.

- Gorzej... - wzdycha Bragg. Potem wyrzuca z siebie

gwałtownie: - Olaf! Ona nie wierzy w nasz raport. W to, że jej
ojciec od dawna nie żyje.

Oczy Olafa zwężają się w szparki, spod powiek strzela

przenikliwe, ostre spojrzenie.

- Hmm. Eri... Jeśli mam powiedzieć szczerze...
- Mów.

- To ty byłeś na zewnątrz rakiety. Gdybyś się... - Jensen

zawiesza głos szukając właściwego słowa. - Gdybyś się omylił,

to może mogłaby mieć rację... Ale chyba nie ma się czym
zbytnio przejmować. Przecież to było ponad dwadzieścia lat

temu. I nawet przy założeniu, że uległeś jakiejś halucynacji,
to... Nie wyobrażam sobie, żeby człowiek mógł samotnie

przeżyć tyle lat na dzikiej, nie znanej planecie. Przecież nawet
w tej chwili nie wiemy nic konkretnego o jej faunie i florze.

- Ona twierdzi, że wie. Znalazła fragment starego spisu

układów, do których dwieście lat temu wysłano fotoloty z

zarodkami. I pomyśleć, że sam jej o tym zaginionym i
zapomnianym planie opowiadałem.

- Przecież to jeszcze niczego nie dowodzi.
- Dla niej tak. Rzeczywiście w spisie wymieniono

gwiazdozbiór Woźnicy.

- Stary spis to za mało, żeby mogła czegokolwiek ponad

nasze, twoje wyjaśnienia zażądać.

background image

- Ona jest w tej chwili na trzecim roku kosmobiologii. I

zapowiedziała, że po skończeniu studiów zorganizuje

wyprawę badawczą do Capelli. A ja boję się, że to jej się uda.

- Słuchaj... - oczy Olafa zwężają się znowu. - Jeżeli było tak,

jak mówiłeś, to przecież nie masz się czego obawiać.

- Widziałem tę rakietę, grzęznącą w piasku niemal tak

wyraźnie jak ciebie w tej chwili.

- Więc o co chodzi?

- Widziałem tylko rakietę, rozumiesz? A gdyby tam na

miejscu okazało się, że on jednak przeżył? Wystarczyłby

najmniejszy ślad, strzęp ubrania, kawałek kości czy diabli
wreszcie wiedzą co... Przecież to ty opowiadałeś mi o pakach

załadowanych do rakietki. A myślę teraz, że, zrobił to sam
Sangelson.

- Może i tak. Taak... - Olaf zamyśla się. Rzeczywiście to

może być niebezpieczne nie tylko dla Bragga. Myśli parę

długich chwil, wreszcie pyta: - Widzisz jakieś rozwiązanie?

- No, gdybyś znalazł trochę czasu... - Bragg mówi z nadzieją,

ale bez przekonania. - Mógłbyś przyjechać na parę dni do
Arsus. Może po rozmowie z tobą, jako naocznym świadkiem,

Vián zrezygnuje choć z części swojego planu. Przecież zawsze
umiałeś przekonywać ludzi.

- Z twojej opowieści wynika, że ta Vián musi być cholernie

uparta i byle czym nie da się przekonać. A pamiętaj, że ja bez

przerwy siedziałem w rakiecie, więc całą sprawę znam tylko z
twojej relacji. I jeszcze ta kamera, rozwalona przypadkowo...

Nie, to jednak o wiele za mało.

- Więc co mam zrobić, do licha?

- Nie wiem. - Olaf leciutko wzrusza ramionami. - Chociaż

może... - ożywia się. - Tak. Masz jakieś zasoby energii?

- Oczywiście.
- Dużo?

- Przy sobie? Dwadzieścia tysięcy. Rzecz jasna czekiem.
- Hmm, trochę za mało. Poczekaj... - Olaf wypisuje rząd cyfr

na plastykowym świstku, potem podaje go Braggowi. - Tu
masz czek na sto tysięcy. Nie martw się, nie musisz zwracać.

- I co?

background image

- Znam człowieka, który umiałby to załatwić. Zapiszę ci jego

adres. Mieszka w północnej dzielnicy starego śródmieścia.

- Dobrze, ale...
- Pójdziesz do niego zaraz po wyjściu ode mnie i opowiesz

mu całą sprawę. Tylko bez mojego nazwiska. Jeżeli się
zdecyduje pomóc, dasz mu ten czek.

- Zgodzi się? - Bragg podnosi głowę, patrzy na Jensena.
- Załatwiał trudniejsze sprawy. A potem przyjdź do mnie do

domu. Chcę wiedzieć, co on wymyśli. Jasne?

- Tak.

- To świetnie. - Zmarszczki wokół oczu Olafa zbiegają się w

uśmiech. - I wybacz, mam jeszcze sporo roboty na dziś...

- Oczywiście, rozumiem... - Bragg podaje rękę Olafowi,

uśmiecha się słabo i szybko wychodzi. Po paru sekundach

drzwi gabinetu uchylają się. Olaf podnosi głowę.

- Coś się stało, Eri?

- Adres adresem, ale jak się ten gość nazywa?
- Nie mówiłem ci? To zapamiętaj: Leo Blitzmacher.

Helena zaniepokojona jest coraz bardziej - mija już trzeci

dzień od wyjazdu Bragga, a mechaniczny listonosz nie przynosi

żadnego telegramu, a stereofon milczy i tylko kurz zbiera się na
obrzeżach jego wklęsłego ekranu. Helena nie myśląc przesuwa

kciukiem po obudowie aparatu, długo patrzy na jasną smugę,
którą zostawił jej palec. Nie sięga po szmatkę tak, jak

uczyniłaby to każdego innego dnia. Każdego normalnego dnia.

W którejś chwili Helenie wydaje się, że coś drży za matową

taflą szarozielonego plastyku. Na oślep sięga ręką za siebie,
przyciąga najbliższe krzesło, siada. Stereofon milczy, ale

Helena słyszy cichy szum wody, widzi miniaturowe drzewa.
Drzewa olbrzymieją powoli, liście szeleszczą łagodnie. Helenę

otacza drżący blask słońca, przefiltrowany przez rozkołysane
gałęzie, dookoła pachnie siano na łąkach, świeżość, woda. cały

las, zapóźnione aż do czerwca konwalie, rozgnieciony kwiat... Z
przymglonego horyzontu, z traw wyrasta postać mężczyzny,

który przez łąkę idzie wielkimi krokami, który nie ma czasu na

background image

zapachy i zioła, bo biegnie już prawie, przeskakując napotkane
po drodze niedojrzałe poziomki.

Półmrok lasu pachnie pleśnią i grzybami, łąka słońcem,

strumyk omszałymi ze starości głazami, mężczyzna czarnym

wiatrem, który przywiał go z kosmosu, który zostawił mocne
ślady- bruzdy dookoła ust, całujących piersi jak konwalie

pachnące muszkatem.

Kobieta - Helena.

Mężczyzna - Eri Bragg.
Wąż - strumyk.

I nagle trzaśniecie drzwiami. To Vián wraca z wykładów.

W skalną szczelinę wbity stalowy klin. Obok klina leży ciężki

młot, osadzony na krótkim, drewnianym trzonie. Obok młota
spoczywa potwornie umięśniona, bezkształtna łapa. Spoczywa

cały człowiek.

Skały są półprzejrzyste, mają mlecznobrunatny odcień

płynących ponad nimi chmur. Ale wiatr chmury wypędza z
nieba, zaczyna świecić słońce, człowiek ożywa powoli.

Poobijane palce, z których dawno spadły ostatnie kawałki
paznokci, obejmują klin i trzonek młota. Młot z hukiem opada,

w pokaleczoną, posiekaną twarz pryskają nowe odłamki
głazów. Zaczął się kolejny katorżniczy dzień.

Zaduch i mrok. Człowiek podnosi głowę - oczywiście. Muchy

na żarówce grzeją swoje owadzie kupry. Mężczyzna ciężko

oddycha przez chwilę, waha się, otwiera pierwsze z brzegu
drzwi po prawej stronie. Zagląda - dość jasny, stosunkowo

duży pokój, którego część ukryta jest za kulawym
przepierzeniem. Parę kroków za progiem zwalone na stos stare

rupiecie, brudne garnki, jakieś skłębione szmaty, ostro
cuchnące terpentyną.

Na rozchwianym stole półpusta butelka, za butelką zarośnięty

typ z ponurym spojrzeniem.

Mężczyzna przekracza próg, ostrożnie okrąża stos, rusza w

background image

kierunku stołu.

- Szukam pana Blitzmachera. Jestem... - wyciąga dłoń.

W oczach typa zapala się nieprzyjemne światełko, głos

zgrzyta, jakby był od niesłychanie dawna nie używany: - Widzę,

że jesteś. I gówno mi z tego... A Blitzmacher mieszka obok.
Noo... - mężczyzna powoli podnosi się zza stołu.

Bragg wychodzi bardziej niż szybko, zatyka nos na korytarzu,

puka do sąsiednich drzwi.

Otwiera mu starszy, sympatyczny gość o miłym uśmiechu.

Bragg pyta: - Czy pan Leo Blitzmacher?

- Słucham. O co chodzi?
- Nie chciałbym tu... - Bragg niezdecydowanie zerka w

ciemne kąty korytarza.

- Proszę do środka. - Mężczyzna cofa się od progu.

- Wie pan, przed chwilą pomyliłem drzwi i... - Bragg śmieje

się trochę nerwowo.

- Pewnie trafił pan do Rappa?
- Taki zarośnięty, ponury typ.

- To on. Nieszkodliwy i nawet fajny chłop. Chyba że za dużo

wypije.

- A poza tym co robi?
- Maluje jakieś ponure trupiarnie. Oglądałem tylko dwa jego

obrazy i mam na długo dość.

Poza tym od paru lat szuka sobie baby, która będzie mu

kupować płótno, farby i pędzle.

Mówi, że nic więcej nie chce, ona nawet żyć z nim nie musi.

Ale chyba nie przyszedł pan rozmawiać ze mną o obrazach?

- Tak, - przepraszam... - Bragg wciąga powietrze i milczy,

dopiero teraz dostrzega, że w uśmiechu Blitzmachera od
czasu do czasu jak złoty ząb błyska coś bezwzględnego i

drapieżnego.

Leo czeka, uśmiechając się uprzejmie, wreszcie ponagla

cicho: - Więc o co panu chodzi?

Bragg decyduje się. Krótko, rzeczowo opowiada o domowym

konflikcie, starannie unika wszystkich szczegółów, które
mogłyby Blitzmacherowi przywieść na myśl osobę Olafa.

Leo słucha w milczeniu, odruchowo gładzi włosy za uchem.

background image

Wreszcie pyta i zarazem stwierdza spokojnie: - Rozumiem z
tego, że chciałby pan odzyskać u córki autorytet, a jednocześnie

odwieść ją od zbyt dalekosiężnych planów. Czy tak?

- Tak. Przede wszystkim chodzi o to, żeby ona nie poleciała.

A nawet jeżeli wyprawa z Ziemi wystartuje, to nie powinna
dotrzeć zbyt daleko...

- Rozumiem... - Leo w zamyśleniu przygryza wargę. - Taak.

Czy trzeba będzie kogoś...?

- Blitzmacher czyni ręką ruch, jakby celował do kogoś z

detora, jednocześnie mierzy Bragga przenikliwym

spojrzeniem.

- Nie. Lepiej nie. Przecież wystarczy jakieś niewielkie

uszkodzenie rozrządu. A dlaczego pan pyta, czy trzeba kogoś
w ten sposób...?

- Bo nie wiedziałem. A wtedy załatwienie sprawy

kosztowałoby odpowiednio drożej. Pan rozumie... - Leo

Blitzmacher uśmiech ma bardzo miły - ... sumienie nie
pozwala nam cenić ludzi zbyt nisko.

- Czy to znaczy, że pan się podejmuje?
- Nie. Ja nie. Ale znam człowieka, który byłby w sam raz. To

były pilot, który przeszedł na bezrobocie.

- To znaczy?

- Parę lat temu miał bardzo nieprzyjemny wypadek w

okolicach Marsa i od tej pory za żadne skarby nie wsiądzie na

pokład gwiazdolotu. To daje dodatkową gwarancję, że zrobi
wszystko, aby nie dopuścić do startu wyprawy.

- Hmm, pan nie wie, jak próżnia włazi w krew...
- Za to znam tego pilota. Skoro przyjmie od pana czek,

będzie wszystko w porządku. Aha!

Koniecznie na początku rozmowy niech go pan ode mnie

pozdrowi. Zapamięta pan?

- Tak, ale...

- Ale co? - Blitzmacher uprzejmie unosi brew.
- Ja właściwie nie mam żadnego konkretnego planu

działania. Nie bardzo wiem, co trzeba uczynić.

- To proste. Ten pilot jest bezrobotny. Żyje z dziwek.

- Nie widzę związku.

background image

- Jest poza tym młody i przystojny. A kiedy chce lub... - Leo

czyni leciutką, lecz wymowną pauzę - ... kiedy mu się dobrze

zapłaci, potrafi być niesłychanie miły. Wręcz czarujący. Dla
pana, jako dla ojca, może to być momentami przykre, ale

chyba jedynym sposobem jest doprowadzenie do spotkania
tego pilota i pańskiej córki. Zakocha się w nim na pewno. Pan

oczywiście będzie ją ostrzegać, będzie pan zdecydowanie
przeciwny ich kontaktom. Skoro dziewczyna jest aż tak

uparta, jak pan to przedstawił, będzie robić na złość.

A po jakichś dwóch lub trzech miesiącach tamten potraktuje

ją jak dziwkę. Ma swoje sposoby, żeby każdą dziewczynę
upokorzyć.

- Hm, niezbyt to ładne... - Bragg długą chwilę trze czoło.
- Ale skuteczne. Musimy ustalić, czy woli pan swoją córkę

narazić na utratę złudzeń czy na utratę życia.

- To oczywiste. Ale nie chciałbym, żeby Vián była katowana

przez jakiegoś opryszka.

- Panie Bragg! - w głosie Blitzmachera brzmi nutka

ostrzeżenia. - Pilot Erie Ninch’ nie jest opryszkiem. Jest
człowiekiem, któremu się w życiu nie powiodło i to nie z jego

winy. Na pewno potrafi sprać kobietę, ale sam zbyt dobrze
wie, że brutalność może odnieść skutek wręcz przeciwny do

zamierzonego. Gwarantuję, że nie uderzy jej bez pańskiej
wiedzy i zgody.

- Skoro tak... - Bragg spogląda w oczy Blitzmachera. - W

porządku. Gdzie ten Ninch’ mieszka?

Leo zamyśla się, przymyka oczy na chwilę, potem mówi: -

Dwa tygodnie temu widziano go w Tihuawa.

- Gdzie to jest?
- To taka mała, zapomniana przez rząd, boga i ludzi

mieścina na pograniczu dawnego Meksyku. Spotka go pan na
pewno, tam się wszyscy znają.

- A jeżeli...?
- Mówił, że zostanie tam na wakacjach przez jakieś dwa

miesiące.

- Nie bardzo rozumiem. Na wakacjach? Co to znaczy?

- To znaczy, że po prostu chce sobie odpocząć po całym roku

background image

pracy.

- Przecież mówił pan, że on jest bezrobotny.

- Zgoda.
- To jak to?

- Zwyczajnie. Dla pana pracą jest to, czym pan się zajmuje

na co dzień. Dla niego też. Dziwki.

Myślę, że nawet spodoba mu się być przez jakiś czas z

porządną dziewczyną. Czy ten plan panu odpowiada? - Leo

uśmiecha się tak często, że Bragg przestaje dostrzegać
jakąkolwiek bezwzględność i drapieżność.

- Nie przewiduje pan żadnych komplikacji? - upewnia się.
- Nie sądzę... - Leo marszczy brwi. - Ninch’ to bardzo

porządna firma. Gdyby jednak z jakichś względów nie
spodobał się Vián, niech pan tu wróci. Obmyślimy wtedy coś

nowego. Oczywiście w ramach tego samego honorarium -
zastrzega szybko. - Bo odniosłem wrażenie, że sięgał pan do

portfela. - Tym razem Leo uśmiecha się jednocześnie i
bezczelnie, i niesłychanie rozbrajająco.

Bragg przytomnieje, szybko wręcza Blitzmacherowi czek

otrzymany od Olafa, uważnie patrzy na twarz doradcy. Widzi

leciutkie ściągnięcie brwi, więc wyjaśnia szybko: - Zapewniano
mnie, że ta suma... - zawiesza głos.

- Nie chodzi o sumę - mruczy Leo. - Głowę dam, że znam to

pismo. Gdzie ja je widziałem...?

- Tylu ludzi podobnie układa rękę przy pisaniu - Bragg

uśmiechem próbuje pokryć zmieszanie. - Sam pan wie, na

czym polega sens istnienia i praca wszystkich punktów
zbiorowego wychowania.

- Rzeczywiście. O tym nie pomyślałem.
Leo Blitzmacher uśmiecha się niewyraźnie, wstaje i

odprowadzając Bragga do drzwi mówi cicho: - Cóż, życzę panu
powodzenia i dogadania się z Ninch’em. I koniecznie na

początku rozmowy niech go pan ode mnie pozdrowi.

Drzwi zamykają się, lecz Leo nie wraca do biurka, zawalonego

książkami. Stoi długo pod progiem i bezskutecznie usiłuje
przypomnieć sobie, skąd zna ten sposób stawiania kroków.

Takie mocne i zdecydowane stąpanie, oddalające się w głąb

background image

korytarza, stopniowo zacichające na schodach.

Bragg ze zmarszczonymi brwiami przechodzi sześć pięter w

dół. Głowę ma opuszczoną, lecz nie patrzy na stopnie, na które
stawia nogi. Ernst Bragg również się nad czymś głęboko

zastanawia.

Droga do domu Olafa mija mu niemal niepostrzeżenie. W

pewnej chwili, tuż przed drzwiami, Bragg macha ręką,
rozpogadza się i z uśmiechem woła do domofonu: - Hej, Olaf!

To ja, Bragg!

Odpowiedzią jest tylko głos brzęczyka. Bragg przez chwilę

słucha słabego dźwięku, nim zorientowawszy się, popycha
furtkę, której rygiel został zwolniony z elektromagnetycznego

zatrzasku. Potem powoli idzie starannie wygracowaną alejką
między dokładnie wydeptanymi trawnikami. Przez chwilę

zastanawia się, czy nie warto byłoby wysiać tej odmiany przed
domem w Arsus. Pochyla się, zrywa wąski liść, zwinięty w

elastyczną rurkę. Przez chwilę bezmyślnie mnie go w palcach,
potem po trzech szerokich stopniach podchodzi do drzwi.

Drzwi otwierają się bezszelestnie, szybszy i uważniejszy niż

fotokomórka lokaj odbiera teraz od Bragga płaszcz

przewieszony przez ramię.

- Pan prezes czeka na pana w gabinecie. Tędy proszę.

- Znam drogę - Bragg odsuwa lokaja ramieniem, kieruje się

ku którymś drzwiom. Otwiera je pewnie, wchodzi...

Po sekundzie czy dwóch wychodzi z powrotem, kiwa w stronę

czekającego człowieka. - Trochę się tu zmieniło... - mruczy.

Lokaj ukrywa rozbawienie, prowadzi Bragga we właściwym

kierunku, leciutko pochyla głowę, przepuszczając go przed sobą

do pokoju.

- I co? - Olaf wychyla się z przepaści fotela.

- W porządku. - Bragg miękko wpada w głąb sąsiedniego

klubowca. - Tak, jak mówiłeś.

Słuchaj... - Ernst opowiada całą rozmowę, na koniec pyta: -

Czy ty już mu kiedyś za coś płaciłeś?

- A... dlaczego pytasz? - Olaf wydaje się lekko zmieszany.
- Kiedy dałem mu czek, ten od ciebie, zaczął się

zastanawiać, skąd zna ten charakter pisma.

background image

- Co mu powiedziałeś?
- Że ludzie uczeni w punktach zbiorowego wychowania

zazwyczaj wszystko piszą podobnie.

Prawie tak samo.

- A on?
- Nic. Odprowadził mnie do drzwi. - Bragg spostrzega, że

Olafowi temat nie bardzo się podoba, mówi: - Zresztą to
wasza sprawa. Mnie natomiast zastanawia co innego... -

urywa.

- Co?

- Widzisz... - Bragg słowa wypowiada powoli, z namysłem,

trze ręką zmarszczone czoło.

- Ciągle odnoszę wrażenie, że ja tego człowieka gdzieś już

kiedyś spotkałem.

- Ciekawe gdzie? - Olaf unosi kieliszek, zakrywa nim

dyskretne ziewnięcie. - Napijesz się?

- Z przyjemnością. Cherry. Właśnie nie mogę sobie

przypomnieć, gdzie to było, ale głowę daję, że już po powrocie

Gazeli. I chyba w jakichś niezbyt przyjemnych
okolicznościach. Nie wiem, przecież mam dobrą pamięć do

twarzy...

- Może spotkałeś kogoś podobnego?

- To nie tylko twarz. Całe zachowanie, ruchy, głos. Taki

cichy i niewyraźny... Gdyby nie to, że ten Blitzmacher ma

obie nogi...

- To co?

- To przysiągłbym, że to jemu kiedyś dałem w pysk zaraz po

przyjeździe do Arsus.

- Nigdy o tym nie opowiadałeś. - Olaf ponownie wychyla się

z fotela, podaje Braggowi kieliszek, patrzy uważnie.

- Nigdy jakoś nie było okazji. I całkiem o tym zapomniałem.
- Masz okazję i masz czas. Rast do Tihuawa odchodzi

dopiero za cztery godziny, tak to było?

- Wracałem kiedyś od Heleny. Zaczepił mnie jakiś typ i

chyba chciał obrabować. Zobaczyłem detor, usłyszałem trzask
bezpiecznika, ręka mi się jakoś sama odwinęła. Tamten

dostał w pysk, detor uderzył o chodnik i wystrzelił. Facet miał

background image

pecha. Jego kolano znalazło się w zasięgu strzału.

- I co?

- Nic. Wróciłem do hotelu.
- Zostawiłeś go tak?

- A co? Może miałem niańczyć gnojka, który przed chwilą

usiłował mnie zastrzelić?

- Zmieniłeś się, Bragg. Chyba nigdy nie byłeś taki twardy.
- To ty się zmieniłeś. Zmiękłeś, stary. Nie zaprzeczaj. Ja

wiem, że tak jest. - Bragg klepie Olafa po ramieniu. - Ale nie
zapominaj, że to było parę dni po powrocie. Teraz i ja

sflaczałem, ale wtedy...

- Może i masz rację - Olaf patrzy na Ernsta przez pusty

kieliszek. - Wcale nie wykluczone, że zrobiłbym tak samo. Ale
może chciałbyś się przespać? Czeka cię parę ładnych godzin

podróży.

- Chyba tak - Bragg przeciąga się i ziewa. - Trochę snu na

pewno mi nie zaszkodzi.

- Wheely odprowadzi cię do pokoju. Powiedz mu, o której

ma cię obudzić.

- W porządku. To co? Dobranoc...

- Dobranoc. - Olaf potrząsa dłonią Bragga. - Powodzenia.
Po wyjściu Ernsta Olaf podchodzi do barku, napełnia swój

kieliszek, sączy go długo aż do ostatniej kropelki. Nie
powiedział Braggowi o tym, że sam kiedyś namówił Leo

Blitzmachera do wyrzucenia starej i kupienia wygodniejszej
bioprotezy.

Rozdział 8

Vián słyszy ciche, szybkie kroki za plecami, czyjś miękki

skok. Ogląda się - dookoła pusto i tylko powietrze na rogu

ulicy drży słabiutko, jakby ktoś potrącił je, uciekając.

Zbliżam się spokojnie i jestem najzupełniej pewny, że ona

mnie nie zobaczy - ludzie nigdy nie widzą żadnego z nas. Mogą

background image

co najwyżej przeczuwać, kiedy wnikamy w nich jak drobinki
wody w osmotyczne błony.

Vián patrzy na rozchwianą ścianę ogólnego spichrza. I nagle

- jakby pod naporem jej spojrzenia - spomiędzy głazów

wypryskują odłamki zaprawy, goły kamień trze o kamień,
spada, z ulicy podnosi się ulotny kurz. Zza pyłowej zasłony

wybucha łomot i huk. Wydaje się, że łoskot obudzi wiatr i
rzeczywiście po ułamku chwili Vián czuje na twarzy pierwszy

słaby powiew, który kurtynę pyłu tłamsi, roznosi dookoła, na
drobne strzępki rwie zielonobure kłęby. Vián odruchowo cofa

się o krok, potem czyni krok do przodu, chce biec... - nie, stoi
w miejscu. Patrzy.

Na wpół rozwalonych schodach siedzi ktoś, komu zabrakło

sił, więc łokieć oparł na kolanie, bok głowy na dłoni i

martwym, szklistym wzrokiem patrzy drwiąco ponad
zapadnięte dachy. Jest coś tak beznadziejnego w zgięciu jego

kadłuba, jest taki smutek w pochyleniu głowy, że Vián znowu
cofa się.

- Virgin land... - myśli ironicznie. - Nowy, wspaniały świat

do zdobycia przez ludzi. I nie tylko przez ludzi...

Nie biegnie na ratunek. Bo zadumanemu stworowi na

załamanych schodach od zbyt dawna brakuje energii, która

zmusiłaby do ruchu jego cztery cęgowate palce, napięła stalowe
ścięgna, wyprostowała tytanowy korpus.

Vián nadal cofa się przed zimnym spojrzeniem martwego

robota. - Nie... - szepcze. - Nie. To Laaster chciał tu od nowa

stwarzać mit o krainie nieograniczonych możliwości. Laaster
i tamci. Ja chciałam tylko jak człowiek żyć w spokoju.

Chciałam mieć święty spokój, rozumiesz? Ty głupi, zdechły
robocie! Ty stalowa kukło! Ty... - histeryczny krzyk kobiety

urywa się w połowie tonu, kiedy wszystko dookoła niej zamiera
w bezruchu.

Ludzie myślą wieloma torami jednocześnie, więc mam już

to, czego w mózgu Vián szukałem.

Ona rzeczywiście nic nie wiedziała o planie Blitzmachera. Do

background image

tej pory nie wie, że w Tihuawa Ninch’ spotkał się z Braggiem, że
razem przyjechali do Arsus.

Znajduję się dawno temu na Ziemi pod wieczór upalnego

dnia. Stoję, Vián stoi i przez moment patrzy na nieprzerwany

bieg kolorowych liter: DISCO... DISCO... DISCO-BOOM...
DISCO...

Drzwi uchylają się na parę sekund, bucha zza nich ostry,

prymitywny rytm, zmienny blask, śmiechy, brzęk szkła i

mosiężnych blach, które perkusista wali szaloną pałką w
rozdygotane brzegi.

Vián robi dwa kroki, wchodzi w hałas i blask, w odór potu i

tanich perfum przemieszanych z tytoniowym dymem,

wchodzi w rytm między poklepywane pośladki. W baśniowy
świat...

Może dlatego jak najlepszy dowcip traktuje trącenie łokciem

w bok i głos: - Patrz na tego kurdupla. Wstaje tak długo,

jakby czuł się wysoki Vián posłusznie zerka we wskazanym
kierunku, dopiero potem obraca głowę, w słabym mżeniu

światełek przy barze, w huczącym blasku usiłuje dojrzeć
nachyloną ku niej, uśmiechniętą twarz. Uśmiech jest łagodny,

a twarz sympatyczna - Vián chwyta nieznajomego za ramię,
wciąga w gorący, ruchliwy ścisk pod przeciwległą ścianą.

Perkusja dudni i brzęczy bezustannie, zawodzi saksofon,
czasem w melodię wwierca się ostry, przejmujący i

przenikliwy jazgot szalonego fletu, ciało Vián odruchowo
zgrywa się, synchronizuje z każdym tonem świateł, z każdą

nadbiegającą synkopą, ze skaczącymi wokół oddechami. Już
cała nazywa się każdym z nich. Jest sobą i nie sobą, jest

zwariowanym światłem, jest tamtym nieznajomym
mężczyzną.

A jednak nie wie, że ten człowiek przyjechał do Arsus w

określonym celu. Dlatego po pół godzinie gorący, mokrzy i

zadyszani dociskają się z powrotem do baru, dlatego Vián z
wdzięcznością bierze od mężczyzny szklankę z zimną coca-

colą wymieszaną z kieliszkiem rumu.

background image

Tym razem profesor Ulanoff jest zadowolony - wszyscy

wytypowani piloci przeszli testy pomyślnie. Wszyscy żyją. A to,

że kilku z nich po trwającym zbyt długo napięciu nerwowym,
które dawno już przekroczyło wyobrażalne granice, trzeba było

odesłać do kliniki, to przecież przewidziane, dokładnie
skalkulowane ryzyko.

Klinika profesora Ulanoffa od dziesięciu lat specjalizuje się

nie tylko w fizjologii, lecz i w psychiatrii kosmicznej.

Oczywiście materiału do badań ciągle jest za mało - piloci to
ludzie uparci i wcale nie skłonni do psychicznych załamań.

- Ten Ninch’... - myśli profesor - ... ten Ninch’ mógłby być

doskonałym okazem, ale znikł gdzieś bez śladu. Pewnie zaszył

się w jakiejś zakazanej dziurze, co wieczór wyprawia na ulice
swoje dziwki, a potem chla aż do delirium tremens. Teraz już

byłoby za późno na jakiekolwiek badania. Uraz został mu na
stałe, ale większość wrażeń na pewno uległa zatarciu. Szkoda...

- profesor myśli o tym z prawdziwym i głębokim żalem.

Ludzka moralność to najczęściej szukanie usprawiedliwień,

więc po chwili Ulanoff swoją myśl uzupełnia: - Oczywiście to
bardzo przykre, co Ninch’owi się przytrafiło, ale dla dobra

nauki...

- Tak, moi panowie - mówi głośno, patrzy na skupione,

uważne twarze zebranych dookoła młodszych naukowców. -
Możemy już powiedzieć, że zdecydowaną większość

zagadnień rozwiązaliśmy. Nie interesują nas stereotypowe
wyróżniki moralne, a zresztą specyfika naszej pracy, jak sami

doskonale wiecie, wyklucza klasyczną etykę. Nasza etyka
zawodowa musi być zbiorem norm efektywnie elastycznych i

to zarówno dla dobra ludzkości, jak i dla osiągnięcia
ostatecznego celu naszych badań. Ja również miałem

wątpliwości tak samo jak wy... - profesor zawiesza głos na
chwilę. - Ale teraz już wiem na pewno, że dotychczasowa

praca zebranego przeze mnie zespołu nie była bezcelowa.
Dokonaliśmy rzeczy olbrzymiej. Może ktoś z was powie, że za

wcześnie na wielkie słowa. Ale też nasze osiągnięcie otworzy
ludzkości drogę do kosmosu. Do bezustannego podboju tej

czarnej, nieprzyjaznej przestrzeni, która dotychczas

background image

wyznaczała kres możliwości człowieka. Która drwiła sobie z
nas, panowie. Po prostu drwiła. Naszych najlepszych pilotów,

najodważniejszych synów Ziemi zamrażała i głodziła w
metalowych trumnach. A teraz... - profesor podniósł głowę i

głos - ... popatrzcie tutaj. W tej czarnej teczce... - gładzi
lśniącą, poskrzypującą skórę - ... leżą zebrane razem wyniki

badań, które prowadziliśmy przez dziesięć lat.

Chciałbym was przeprosić, że przez dziesięć lat nie

zdradzałem wam ostatecznego celu.

Prawdopodobnie wielu z was nawet nie domyślało się, czemu

mają służyć te wszystkie coraz bardziej skomplikowane
eksperymenty i testy. Te dokumenty... - lekkie uderzenie w

teczkę - są dowodem, że człowiek zyskał obywatelstwo
wszechświata.

Milczenie, potem - cichy szmer głosów, oczy wlepione w

czarny prostokąt na stole. Po chwilowym uniesieniu twarz

profesora zmienia się, przygasa, a emfaza w jego głosie spada
do normalnego tonu.

- Lecz mimo wszystko, panowie, proszę was jeszcze o

zachowanie dyskrecji. To prawda, że stworzeni, noo,

powiedzmy, udoskonaleni przez nas astronauci mogą, z
punktu widzenia przeciętnego człowieka, uczynić

niewyobrażalnie wiele. Każdy z nich wytrzyma trzymiesięczny
brak pożywienia i wody. A w razie potrzeby wytrzyma więcej,

zapadając w stan anabiozy, przy czym należy podkreślić, że
każdy z nich umie zapaść w stan podobny do letargu bez całej

skomplikowanej aparatury, która do tej pory była niezbędna.
Świadomie mogą obniżać poziom energetyczny atomów w

swoich ciałach, doprowadzając tym samym do oziębienia
poszczególnych komórek. Mogą utrzymywać się w stanie

półżycia przez okres, jak wskazują iteratory, do pięciu lat.

A granica ta może być przesunięta jeszcze dalej. I więcej... -

profesor wydobywa z teczki arkusz plastyku. - Mam tu opis
eksperymentu, polegającego na zamrożeniu ludzkiego ciała do

temperatury próżni międzygwiezdnej. Nie byłoby to może
osiągnięciem na skalę światową, gdyby nie fakt, iż zamrożono

tylko ciało tego człowieka. Deszyfratory pracowały przez cały

background image

rok, dostarczając nam wciąż nowych danych. Bo człowiek
zatopiony w ciekłym helu przez cały ten rok intensywnie

pracował umysłowo. Stało się to możliwe dzięki osiągnięciom
kosmicznej psychiatrii; stworzyliśmy temu człowiekowi iluzję

międzyplanetarnej podróży. Podróży odbywanej oczywiście -
profesor uśmiechnął się przelotnie - ... w interesującym

towarzystwie. Daleko za nami został pierwszy prymitywny
kobieton. Eksperymentalny astronauta mógł poprzez

sterowanie myślami wpływać na pracę iluzyjnych urządzeń,
oddanych do jego dyspozycji. Kiedy więc wyobrażał sobie na

przykład, że dokonuje manewru zmiany kursu, rzeczywiście
zmieniały się trajektorie lotu na monitorach. A co

najistotniejsze - powiem szczerze, że był to efekt przez nas nie
przewidziany - po okresie adaptacyjnego szoku mózg badanego

astronauty zaczął pracować na zasadach urządzeń
nadprzewodnikowych. A więc bez strat energii i w warunkach

maksymalnej przepustowości, czyli wielokrotnie szybciej niż
mózg każdego z nas. Zapoznaję was z wynikami badań tylko

ogólnie, później sami obejrzycie te dokumenty. Nasi piloci nie
boją się głodu i chłodu, nie boją się kosmicznej samotności, nie

grozi im anoksja, bowiem potrafią przystosować swoje
organizmy do oddychania chlorem. I znowu podkreślam, że

wszystkie te zmiany dokonują się w ich organizmach
samoistnie w zależności od warunków zewnętrznych i bez

konieczności stosowania jakichkolwiek skomplikowanych
urządzeń. Po treningu w naszym instytucie, bez żadnej

cyborgizacji organów wewnętrznych, każdy człowiek śmiało
może wybrać się na Plutona i dalej z zapasami żywności, wody,

tlenu i energii, które zwykłemu kosmonaucie starczały do tej
pory zaledwie na dwa, trzy dni.

Niestety, i stąd wzięła się moja prośba o dyskrecję, nie

osiągnęliśmy ideału. Nawet dla udoskonalonych pilotów

zabójcze jest twarde promieniowanie. Wprawdzie nie my jedni
prowadziliśmy badania w tym kierunku i nie nam jednym się

nie udało, ale to żadne usprawiedliwienie. Sądzę, że
powinniśmy naszą pracę prowadzić aż do skutku. Chcę i panów

zapytać o zdanie na ten temat. Czy ktoś myśli inaczej?

background image

Milczenie. Długie milczenie. Milczenie coraz dłuższe.
- Wnioskuję z tego, że wszyscy są zgodni. Na razie

zapoznamy rząd tylko ze starannie wybraną częścią naszych
osiągnięć, aby uniknąć nawału zleceń i prób

natychmiastowego wykorzystywania poszczególnych efektów
naszej długoletniej pracy. Część zebranego tu materiału... -

znowu leciutkie, niemal pieszczotliwe uderzenie w teczkę - ...
umożliwi nam zdobycie rządowych dotacji na kontynuowanie

badań. Z punktu widzenia przeciętnego polityka czy
obywatela zatajanie wyników, takich wyników, nie jest

moralne, ale my przekroczyliśmy próg przeciętności. Zresztą
już na samym początku ustaliliśmy sobie odpowiednie zasady

zawodowej etyki. Musimy pamiętać, że za naszymi
osiągnięciami kryje się władza nie tylko w kosmosie... -

profesor przerywa. Milczy długą chwilę, potem mówi z lekkim
westchnieniem: - Cóż, panowie. Skończyłem.

Chowa plastykowy arkusz do teczki, zapina ją starannie i

powoli, spokojnie wychodzi. Wie, że za chwilę w sali zabrzęczą

przytłumione głosy, że tony podniosą się w miarę rozpalania
dyskusji.

Wie również i to, że żaden z naukowców nie odważy się po

dzisiejszym dniu opuścić instytutu.

Ostatecznie po to specjalnie uważnie dobierał sobie ludzi z

wysokim wskaźnikiem instynktu samozachowawczego. Nawet

gdyby któryś nie był do końca przekonany o słuszności postawy
Ulanoffa, stłumi to w sobie czym prędzej.

Ludzka zdolność przewidywania to rzecz zawodna. A przecież

profesor Ulanoff bywa jednak od czasu do czasu człowiekiem.

Laaster wyciąga się na łóżku, patrzy przez okno - świt jest

zaróżowiony nieśmiało, drzewa zaczynają rzucać pierwsze

dzienne cienie. Wiatr, który nimi kołysze, jest chyba tak lekki
jak pocałunek tej Vián poznanej w barze. Laaster uśmiecha

się w przestrzeń jak wtedy, kiedy na spacerze, już dobrze po
północy, po raz pierwszy odważył się objąć ją ramieniem. I

nagle uśmiech Laastera znowu staje się gorzki - przypomina

background image

sobie inną Vián. Tamtą, o której opowiadał Bragg. - Szkoda,
że w ogóle polazłem do tego baru - myśli - zamiast wyspać się

porządnie po podróży.

Teraz oczy mam na pewno tak podpuchnięte, że przez dwa

dni ani mowy o udawaniu porządnego człowieka. Porządnego
człowieka - myśli ironicznie, zamykając oczy.

Budzi się około południa, spogląda na zegarek i klnąc

wyskakuje z łóżka - została mu niecała godzina do spotkania z

Braggiem. Szybko biegnie pod natrysk, odkręca kurki i klnie
ponownie, kiedy z zawieszonego pod sufitem sitka bucha para i

ukrop, a potem nieoczekiwanie woda tak zimna, jakby
sprowadzana rurociągiem spod bieguna. Laaster ustawia się

tak, żeby nie sięgnęła go żadna strużka, i ostrożnie, delikatnie
manipuluje zaworami. Wreszcie woda jest w sam raz, ostre

igiełki natrysku spłukują z twarzy Laastera ślady zarwanej nocy
i zmęczenie. Mimo to mężczyzna z wyjątkowo ponurą miną

zbiega po schodach - szkoda mu czasu oczekiwania na windę -
do hotelowego baru.

Pora lunchu. Tłok jest zbyt duży, więc Laaster bez śniadania

wybiega na ulicę, kieruje się w stronę podmiejskiego parku.

Całe szczęście, że Bragg podczas podróży opisał mu to miejsce
dość dokładnie.

Lecz ani Laaster, ani Bragg nie wiedzą, że ten zapomniany

park to również ulubione miejsce Vián. Nie wiedzą i tego, że

Vián nie ma dziś ochoty siedzieć na wykładach, że po cichu
wymyka się ze staroświeckiej auli, wychodzi na ulicę i z

rozkoszą podstawia twarz ciepłemu wiatrowi.

Laaster dostrzega po drodze automatyczny bar. Sięga do

kieszeni, wymacuje w niej kilkanaście małych, plastykowych
trójkątów. - Chyba starczy - myśli i skręca w drzwi.

Bar jest prolowski, nastawiony na maksymalną przelotowość,

więc mimo tłoku wszystko idzie szybko i sprawnie. No, prawie

wszystko. Dookoła sali w meandrach pod ścianami
nieprzerwanie płynie taśma podajnika, leciutko drżą sunące po

niej plastykowe tace. Rząd automatów na początku taśmy
połyka żetony, z okienek równomiernie klapią odmierzane

porcje syntetyków o najrozmaitszych smakach i jednym

background image

wspólnym mianowniku: bez względu na nazwy wszystkie
potrawy mają ten sam mdły posmaczek zymoliny. Ostatni

żeton zwalnia z uchwytu plastykowe sztućce. Laaster chwyta
je, zaczyna jeść, jednocześnie drobno, ostro przebiera nogami

jak narowisty koń, drepcze w ślad za sunącą tacką, za nim
tłoczą się już następni prole. Wszyscy cicho klną - nikt nie

lubi, kiedy ucieka mu miska pełna żarcia. A tu jak na złość
coś się zepsuło i porusza się tylko taśma podajnika.

Normalnie powinna również sunąć po rolkach wstęga
chodnika, zsynchronizowanego z podajnikiem tak, żeby każdy

stojąc spokojnie zdążył zjeść, zanim tacka wśliźnie się do
zmywaka, kończącego bieg taśmy tuż przy wyjściowych

drzwiach.

Wypadając z baru Laaster słyszy jeszcze przekleństwa dwóch

proli: „I to, do diabła, zawsze tak, kiedy akurat człowiek ma
ochotę zjeść sobie spokojnie!” Laaster ma chęć mruknąć, że nie

tylko w Arsus psują się automaty, ale zostało mu zbyt mało
czasu. Biegnie w stronę parku czując, jak pochłonięta bryja

podchodzi mu co chwila do samego gardła. Parę razy beka
głośno i znowu czuje ohydnie mdły, charakterystyczny dla

wszystkich autobarów smak i zapach zymoliny. Teraz Laaster
żałuje, że jednak nie zjadł śniadania w hotelu.

Bądź co bądź tam jest bar pierwszej klasy z ludzką obsługą i

prawdziwymi jajkami. Bragg mówił, że piętnaście lat temu w

hotelowej restauracji podawali nawet naturalne ziemniaki.

Laaster zwalnia, zaczyna iść, oddycha równomiernie, ociera z

twarzy pot. Nie chce dopadać do ławki czerwony i zdyszany, bo
to wyglądałoby zdecydowanie niepoważnie. Lepiej, o wiele

lepiej spóźnić się spokojnie - to przynajmniej można uważać za
wyrachowanie - niż przybiegać w ostatniej chwili. - Niech pies

Bragga gania z wywieszonym jęzorem - myśli Laaster. - Ja
wcale nie mam zamiaru. Ciekawe, jak ta jego córka wygląda?

Żeby tylko nie była za ładna, bo to mi wszystko utrudni. Takie
zawsze wybrzydzają, marzą im się bogacze albo królowie z

bajek. Ale z kolei brzydka... - Laaster pogardliwie spuszcza w
dół oba kąciki ust, wreszcie macha ręką. - Jak będzie za

brzydka, zażądam od Bragga specjalnego dodatku - śmieje się

background image

do siebie, wchodząc w pierwszą alejkę parku. Już widzi punkt
orientacyjny, opisany przez Bragga - kamienną głowę

olbrzymiej postaci, przewyższającej szczyty cherlawych drzew.

Po chwili obaj mężczyźni spotykają się u wylotu alei. Siadają

na najbliższej ławce, Bragg bez słowa wyciąga portfel.

Laaster bierze od niego mały, kolorowy kartonik, patrzy, z

trudem opanowuje twarz.

- To ona? - pyta.

- Mhm... - mruczy Bragg. - To ona.
Ze zdjęcia spogląda na Laastera Vián poznana wcześniej.

Ale jednocześnie zupełnie inna.

Wczoraj była lekka w każdym ruchu i słowie, była

roześmiana. Teraz stoi przed werandą niewielkiej willi,
wtulonej między owocowe drzewa, i patrzy pochmurnie. Twarz

ma złą.

- Kto robił to zdjęcie?

- Ja - rzuca Bragg krótko. Nie uważa za stosowne opowiadać

jakiemuś przybłędzie, że wczoraj bardzo starannie szukał

właśnie tej fotografii w albumie. Ninch’ ma zrobić to, co mu
wyznaczono, a nie analizować czyjekolwiek motywy.

- W porządku - Laaster na ułamek sekundy przymyka oczy.

- Niech pan to schowa.

- A pan?
- Wystarczy mi, że zapamiętałem twarz. Przypadki chodzą

po ludziach, czasem taka fotografia może wypaść z kieszeni w
najmniej odpowiednim momencie.

Przez chwilę obaj mężczyźni milczą, wystawiają twarze ku

słońcu. Żaden z nich nie wie, że Vián właśnie spogląda

niezdecydowanie w stronę parku, potem podnosi głowę i
uważnie przypatruje się wełnistym chmurom.

Wreszcie Bragg zerka spod oka na Laastera, pyta leniwie: -

Ma pan już jakiś plan?

- Muszę wiedzieć, gdzie ona najczęściej chodzi.
- Na uczelnię.

- A poza tym?
Bragg wzrusza ramionami. - A niby skąd mam wiedzieć? -

rzuca opryskliwie. - To już należy do pana.

background image

- Taak... - mruczy Laaster. - W porządku.
Zamierzał jeszcze spytać Bragga o parę cech charakteru

Vián, lecz teraz rezygnuje, wstaje z ławki.

- Zapamiętał pan jej twarz?

- Na pewno - Laaster na chwilę ponownie przymyka oczy.
- To niech pan idzie pod uniwersytet. Tą alejką, potem w

prawo do ulicy i w kierunku centrum.

Po lewej stronie zobaczy pan budynek kosmobiologii.

- O której ona kończy wykłady? - Laaster rusza, pytanie

rzuca przez ramię.

- Chyba za jakieś dwie godziny. Będę tu w parku czekać na

pana za trzy dni o tej samej porze.

Laaster przystaje, odprowadza wzrokiem plecy odchodzącego

Bragga. Wreszcie, kiedy tamten znika za drzewami, Ninch’

potrząsa głową, wzrusza ramionami, idzie ku ulicy. - A to
sukinsyn - myśli. - Żeby własną córkę... Zresztą co to mnie

obchodzi? Facet płaci i wymaga. Nic dziwnego...

Idzie patrząc pod nogi tak zawzięcie, że nie zauważa

uśmiechu dziewczyny w kolorowej sukience.

Kiedy mężczyzna mija ją nie patrząc, Vián jeszcze przez

parę sekund idzie w stronę pomnika, niedbale kołysze torbą
wypchaną książkami. Potem torbę przewiesza przez ramię,

zawraca, idzie za zamyślonym mężczyzną, w którejś chwili
dogania go, dotyka ramienia.

- Cześć!
Laaster prostuje się raptownie, gapi się na Vián w

milczeniu. - Skąd ona się tu wzięła? - myśli.

- Czy widziała nas razem?

- O, cześć! - rzuca z uśmiechem. - Wcale cię nie widziałem...

- zawiesza głos.

- Wiem. Miałoś tak ponurą twarz, że przez moment

zastanawiałam się, czy to w ogóle jesteś ty. Kiedy cię

mijałam...

- Mijałaś? - Laaster ma głupio zaskoczoną minę.

- A tak - Vián podśmiewa się leciutko z jego półotwartych

ust. - Zwiałam z wykładów - mówi to tak, jakby zwierzała

Laasterowi najstraszniejszą tajemnicę - a nie chce mi się

background image

wracać do domu.

- Wcale ci się nie dziwię - myśli Laaster. - Wcale ci się nie

dziwię - powtarza głośno. - Taka pogoda...

- Ale, ale... - Vián uważnie spogląda na twarz Laastera. - A

co ty tutaj robisz? Miałeś podobno załatwiać jakieś interesy...

Laaster świadomie nadaje swojej twarzy wyraz zakłopotania,

przez chwilę wygląda jak uczniak przyłapany na wagarach.
Potem mruży oko, uśmiecha się łobuzersko.

- Interesy nie zając - mruczy.
- Słońce też nie... - śmiech Vián jest dźwięczny i zaraźliwy,

więc śmieją się już oboje. - Chodź, nie będziemy tu stać do
wieczora.

Laaster pozwala się zaprowadzić na tę samą ławkę, na której

siedział przed paroma minutami.

- Nie odpowiedziałeś mi, co tu robisz?
- Wspominałaś wczoraj... - Laaster zawiesza głos, jakby

zastanawiał się, czy mówić prawdę, czy nie. Potem decyduje
się i z leciutkim ni to sapnięciem, ni westchnieniem rzuca: -

No, dobrze...

Wczoraj wspominałaś, że lubisz chodzić do parku. - Patrzy

ponad drzewa, potem spuszcza wzrok na czubki swoich
butów. Kątem oka widzi, że twarz Vián poważnieje powoli.

- To przecież nie jest jedyny park w Arsus.
- Ale ja... - Laaster znowu zaczyna się uśmiechać - znam

tylko ten. Kiedy pytałem w hotelu...

- przez jego uśmiech przebija słabe zakłopotanie. Jakby nie

chciał powiedzieć Vián za dużo. Jakby chciał, żeby ona nie
czuła, że mu na niej jednak zależy. I tak właśnie Vián to

zakłopotanie odbiera.

- Przepraszam - mówi cicho. - Wcale nie chciałam, żebyś się

przede mną tłumaczył. Byłam zdziwiona, bo to akurat ten
park, do którego zawsze przychodzę. To... - wyjaśnia,

wskazując górujący nad nimi pomnik, i twarz znowu ma
smutną - jest mój ojciec.

- Nie rozumiem... - Laaster rzeczywiście nic nie rozumie.

Czyżby Bragg wprowadził go w błąd? Rozmyślnie pokazał

zdjęcie nie swojej córki, a jakiejś innej dziewczyny? W jakim

background image

celu?

Twarz Vián na moment staje się zacięta i zła.

- Nie musisz. Wystarczy, że ja rozumiem.
Laaster milczy, patrzy, jak twarz dziewczyny łagodnieje

bardzo, bardzo powoli. Wreszcie mówi cicho, z namysłem: -
Wiesz, chyba jednak wolę, kiedy się śmiejesz.

Wzdycha przy tym tak komicznie, że Vián stopniowo

zaczyna podnosić kąciki ust do góry i po chwili znowu staje

się wczorajszą Vián z dyskoteki.

- Idziemy się czegoś napić? - Laaster wstaje z ławki,

odkładając sobie to wszystko na później do przemyślenia.
Przyjaźnie zagarnia dziewczynę ramieniem, zgrywa swoje

kroki z jej stąpaniem, oboje zgodnie odchodzą od patrzącego
za nimi pomnika. Vián nie sztywnieje, nie usiłuje uwolnić się

spod jego ramienia, ale Laaster sam puszcza ją po chwili.
Chce, żeby jego ruch na razie pozostał tylko czysto

koleżeńskim gestem. Laaster nie od dziś wie, że zbyt łatwy
początek może tylko zaszkodzić. Wszystko jest jeszcze

niewyważone, jeszcze może się bardzo łatwo zmieniać. A on
rzeczywiście zna swój fach doskonale i dawno już zauważył,

że kobiety zdobywa się przelotnie.

Takimi niby nic nie znaczącymi dotknięciami. Słowami, które

nikogo bezpośrednio nie dotyczą.

Laaster dawno zrozumiał, że miłość jest grą strategiczną,

która wymaga posunięć na pozór od sytuacji oderwanych i na
pierwszy rzut oka wcale nie mających logicznego związku z

celem i przebiegiem całej batalii.

Laaster nie wie tylko jednego - że Vián również ma swój

wytyczony cel.

Patrzę, jak wchodzą do maleńkiej kafeterii, w której stary

właściciel od wielu lat nie podawał nikomu prawdziwej kawy.
Laaster sięga do kieszeni, wyciąga z portfela plastykowy czek

otrzymany od Bragga, przytyka go na moment do wypustu
czytnika, który bezpośrednio sprzężony jest z odpowiednim

obwodem banku energetycznego. Potem podchodzi do Vián,
siedzącej już przy stoliku.

- Co chcesz?

background image

- Bonsa i kawę.
- Ja bym wolał zwyczajne rogaliki, ale to nie ta klasa. Odbiję

sobie w hotelu.

Laaster przebiega palcami po kilku przyciskach i po chwili na

środku stołu ukazują się dwa bonsy, dwie filiżanki parującej,
brunatnej cieczy i dwa kieliszki czerwonego wina.

Wino jest podobne do rozcieńczonego kompotu. Laaster

patrzy na nie podejrzliwie, potem wyciąga dłoń, podnosi

kieliszek, próbuje, krzywi się lekko. Ponownie sięga do
przycisków. Tym razem dotyka tastra z napisem „koniak” i

jednocześnie wgniata w płytę czerwony guzik oznaczony „lux”.

- Lubię od czasu do czasu wypić coś prawdziwego -

uśmiecha się w stronę Vián przepraszająco Może i ty masz
ochotę?

- Dziękuję. Przede wszystkim jestem piekielnie głodna -

Vián sięga po bonsa i swoją filiżankę.

Laaster czeka na koniak, czekanie przedłuża się. Wreszcie,

kiedy już Vián zdążyła wypić połowę naparu z cykorii i

palonych buraków, na środku stołu pojawia się pękaty
kieliszek z bełtającą się po dnie kałużą złotego, oleistego

płynu.

Zamyślona Vián skubie swojego bonsa palcami, ugniata

puszyste ciasto, formuje maleńkie kulki, które potem
przetrzymuje w ustach długo jak cukierki. Zajęty koniakiem

Laaster nie dostrzega spojrzenia dziewczyny. Zresztą było to
szybkie zerknięcie spod oka. Przelotne, badawcze, zimne.

Vián cały czas zastanawia się nad przyszłością i nad tym, jaką
rolę w tej przyszłości mógłby odegrać siedzący przed nią

mężczyzna. Zastanawia się bez przerwy jeszcze wtedy, kiedy
Laaster przy wyjściu ponownie przytyka czek do bankowego

wypustu i czeka na snop elektrycznych iskierek, które
przegrupują ciemne plamki na plastyku, zmniejszą cały zapis

o tysiąc osiemset ergów. Zastanawia się jeszcze wtedy, kiedy
wychodzą z baru nawet nie patrząc w stronę starego

właściciela - i tak wiedzą doskonale, zarówno oni, jak on, że
funkcja prowadzącego kafeterię jest czysto honorowa. Żaden

właściciel nie jest automatom potrzebny.

background image

Ida milcząc po przykurzonym chodniku. Laaster nie wysila

się, nie usiłuje nic mówić. Wie, że słowa powinny padać we

właściwych momentach, a wtedy mogą być byle jakie, bo i tak
odniosą zamierzony skutek.

Vián po zymolinowym winie nastrojona jest filozoficznie.

Myśli, jaka będzie za parę lat, usiłuje wyobrazić się gdzieś

pod kryształowym niebem drugiej planety alfy Auriga. Nie
pragnie sięgać dalej, nie może zobaczyć tej Vián, która po raz

szósty czy dziesiąty wybierze się po żywność do ocalałych
spiżarni i magazynów miasteczka, przejdzie między zwałami

gruzów, które zatrą linie ulic, na chybił trafił wśliźnie się do
któregoś domu. Domek był parterowy i wtulony między dwa

wysokie, więc huragan nie rozwalił go. Tylko spadające głazy
od czasu do czasu będą przebijać dach, będą na strychu

gromadzić się tak długo, aż strop trzaśnie pod ich ciężarem.

Vián wejdzie przez uchylone drzwi w chłodny półmrok

sieni, zajrzy do kuchni, odnajdzie oczami drzwi niewielkiej
spiżarenki. Wejdzie dalej. Z jednego worka odsypie trochę

kaszy, z innego trochę cukru. Będzie skrupulatnie dbać o to,
żeby nie wysypać zbyt dużo - jakby pod nieobecność

gospodarzy weszła do domu najbliższej sąsiadki i pożyczyła
tylko to, czego jej akurat zabrakło do obiadu.

Potem zdejmie z półki dwa słoje konfitur, uśmiechnie się na

wspomnienie Skippera, który tak umiejętnie wykorzystał piec

hutniczy do wytopu szkła, i wycofa się ze spiżarni.

Później gorzko pożałuje tego, co zrobiła. Bo zamiast od razu

wyjść na ulicę, zajrzy jeszcze przez drzwi do pokoju obok
kuchni. Zobaczy przewieszoną przez poręcz krzesła sukienkę,

a obok łóżka nagą, skuloną dziewczynę z ręką przerzuconą
przez piersi chłopaka. Zobaczy to, co z obojga zostało - dwie

wysuszone przez powietrze mumie, które wyszczerzą ku Vián
zęby w trupim, pełnym gwałtownego przerażenia uśmiechu.

Dopiero w domu Vián przypomni sobie tych dwoje -

wyruszyli z Ziemi jako dzieci. Najmłodsi członkowie wyprawy

na Nową. Brat i siostra, którzy tutaj dorastali i tutaj na
zawsze zostaną...

background image

Rozdział 9

Ruda deska rozdziera się z przeciągłym jękiem, potem łamie

się w połowie - trzask przebiega zatarte ślady ulic, wywabia z
ruin zwinne, szybkie stworzenie, które ostrożnie wychyla

trójkątny pysk spośród gruzów i bursztynowymi ślepiami
patrzy uważnie na Vián, mocującą się z zamkniętymi

drzwiami.

Kobieta zaciekle dziobie łomem grube drewno, od drzwi

odskakują coraz większe drzazgi, pęka następna deska. Po
godzinie Vián ociera czoło, zapach jej potu dobiega aż do ruin

po drugiej stronie ulicy, przyczajone stworzenie kicha cicho.
Ludzie mają słuch selektywny bardzo słabo, więc Vián nie

słyszy cichego odgłosu za plecami. Napiera na drzwi
ramieniem, nadwątlony rygiel puszcza, zawiasy skrzypią

żałośnie, z wnętrza otwartej piwnicy bucha ciemność i chłód.
Vián jak złodziej rzuca za siebie ukradkowe spojrzenie i

prostuje się gwałtownie - po drugiej stronie ulicy ziewający
kot nie zdążył schować pyska w ruiny. Teraz Vián sama z

siebie śmieje się półgłosem. - To tylko zdziczały kot łazi za
mną co dzień - mruczy. - A ja myślałam...

Ostrożnie, po omacku kobieta zapuszcza się w chłodny,

suchy mrok miejskiego magazynu, po chwili zawraca w

stronę wejścia. Mrużąc oczy wchodzi w blask
pomarańczowego słońca, kieruje się w stronę apteki. Idzie nie

śpiesząc się, powoli. A za nią cicho, miękko skrada się
wygłodniały kot, który jakimś cudem podobnie jak Vián

przeżył katastrofę.

Przed drzwiami apteki Vián zatrzymuje się na chwilę, patrzy

na zapadnięty dach, ogląda się za siebie. Potem wchodzi po
trzech kamiennych schodkach między pozbawione daszku i

szyb słupy werandy, popycha półprzymknięte drzwi, wchodzi
do wnętrza domu. Trzy najbliższe regały zwaliły się na

kontuar, z różnokolorowych tabletek i porozlewanych płynów

background image

zrobiła się na podłodze rozpaćkana kasza. Vián usiłuje
ominąć odłamki potłuczonych butelek, ale i tak okrążając

ladę słyszy pod swoimi stopami trzask miażdżonego szkła.

Drzwi za kontuarem prowadzą do niewielkiego saloniku.

Następne, otwarte szeroko, pokazują róg tapczanu ze
zwisającym strzępem prześcieradła. Poprzednio Vián prosto z

salonu skierowała się do kuchni i do spiżarni, tym razem
idzie do porzuconej sypialni, przekracza próg i mocno,

gwałtownie wciąga powietrze, zatyka usta dłonią, żeby nie
krzyczeć. Szybko zatrzaskuje powieki jak stalowe rygle,

potem podnosi je powoli z nadzieją, że wszystko zniknie.
Przecież tamtej nocy rzeczywiście widziała Assobara

uciekającego na cmentarz. On zdążył zeskoczyć z tapczanu,
ale ona... - Co to za kobieta? - Vián zastanawia się przez

chwilę, potem powoli podchodzi do zapadniętego łóżka, które
gruba belka oderwana od stropu złamała w połowie. Ta sama

belka strzaskała kręgosłup nagiej kobiety.

Twarz jej wciśnięta jest w poduszkę, ręce rozrzucone

bezwładnie, palce prawej dłoni zaciśnięte na kolorowej
szmatce, jakby chciały przyciągnąć już niepotrzebną sukienkę.

Vián wstrzymuje oddech, delikatnie odgarnia długie włosy

martwej kobiety, rozsypane po pościeli. Powietrze Nowej

wysusza wszystko i konserwuje, więc Vián bez trudu poznaje
rysy leżącej - to żona Colburna. Vián uśmiecha się gorzko -

zawsze myślała, że Colburn i Alina są idealnie dobraną,
zgodną parą. Zawsze traktowała Assobara Jo jak trochę

zgorzkniałego dziwaka.

Starego, upartego mężczyznę, który na kobiety nie zwraca

uwagi, któremu do szczęścia wystarcza prowadzenie apteki i
wymyślanie coraz to nowych przysmaków.

Przecież biologicznie on był ze dwa razy starszy od Aliny... -

Vián idzie w stronę krzesła, podnosi z niego ubranie

Assobara, starannie przeszukuje wszystkie kieszenie. Nie
znajduje tego, co chciała, więc podchodzi do stołu. Tam, obok

wielkiej miedzianej popielnicy i cynowego świecznika -
pamiątek przywiezionych przez Jo ze starej Ziemi - znajduje

zapomnianą zapalniczkę. Tamtej nocy trudno było o

background image

czymkolwiek pamiętać.

Vián na wszelki wypadek przyciska spust - zapalniczka

działa, tryska z niej bladobłękitny płomyk. Kobieta zabiera ze
stołu także i świecznik z wypaloną do połowy świecą, którą

pewnie zgasił wiatr, wdzierający się do sypialni przez wybite
okno. A może sam Jo...?

Vián nieufnie zerka na strop, potem wychodzi z pokoju,

starając się nie patrzeć na łóżko. W salonie oddycha z ulgą,

stoi na środku pokoju przez pół minuty, żeby później szybko
wybiec na ulicę - kot zaglądający ciekawie przez uchylone

drzwi uskakuje na bok w ostatniej chwili. Potem znowu
zaczyna skradać się za Vián, biegnącą w stronę magazynu.

Kiedyś, ponad sto lat temu, Laaster podobnie skradał się za

Vián po ulicach. Bo wtedy jeszcze nie umawiali się ze sobą,

spotykali się najzupełniej przypadkowo. Niby najzupełniej
przypadkowo.

Laaster wiedział, o której Vián kończy zajęcia. A Vián

wiedziała, że parę kroków za bramą uniwersytetu zobaczy

uśmiechniętą twarz Laasa, usłyszy: - O, cześć! Właśnie
przechodziłem... Może odprowadzić cię kawałek?

Wiedziała, że Laaster na chwilę obejmie ją po przyjacielsku

ramieniem, p oprowadzi tak przez parę kroków, potem opuści

rękę swobodnie wzdłuż swojego ciała. I to właśnie Vián w nim
najbardziej się podobało - te spokojne dłonie, które wcale nie

usiłują przylepić się do jej piersi przez cienki materiał bluzki.

Najczęściej wędrowali razem do kawiarenki przy parku albo

pod pomnik kosmonauty. Właśnie tam, na ławce, u stóp
kamiennego olbrzyma Vián po raz pierwszy opowiedziała

Laasterowi o swoim ojcu, o Braggu i o Helenie. Opowiedziała
i o tym, że chce zorganizować kolejną wyprawę.

Laaster słuchał cierpliwie. Nie słów. Słuchał tylko głosu

Vián. Być może dlatego zapomniał się na moment i kiedy

Vián umilkła, mruknął, że sam jest astropilotem. Ocknął się
szybko, sprostował: - To znaczy kiedyś, dawno temu

latałem...

Ale już czuł, że to sprostowanie przyszło za późno. Teraz

mówił on. Mówił, co czuje człowiek uwięziony w blaszanej

background image

trumnie. Mówił o strachu, o gniewie, o nienawiści... I nagle
oprzytomniał - co może o prawdziwej nienawiści wiedzieć ta

cicha, zasłuchana dziewczyna o jasnopiwnych oczach? Zamilkł
raptownie i poczuł, że usta ma pełne gorzkiej śliny zmieszanej z

kurzem.

Przełknął ślinę z wysiłkiem, polem zerwał się z ławki, poszedł

wielkimi krokami w stronę kawiarenki. Czuł, że musi się spić,
bo inaczej...

Vián dogoniła go w połowie alejki, nieśmiało wsunęła rękę

pod jego łokieć. Nie mówiła nic.

Pili tego dnia aż do wieczora. Do chwili, w której automat

przestał reagować na walenie pięścią w przyciski i musieli

wyjść z kawiarni. Właściciel odprowadził ich do drzwi, wyjął z
kieszeni Laastera czek, przytknął go do bankowego wypustu -

po zliczeniu całego rachunku na plastykowym świstku została
zaledwie trzycyfrowa liczba.

Łazili po ulicach tak długo, aż zamajaczyły im drzwi hotelu.

Vián doprowadziła Laastera do windy, razem z nim pojechała

na górę; wtoczyli się w drzwi, upadli w poprzek tapczanu.

Poranny jazgot elektrowozów zmusił Laastera do otwarcia

oczu. Mężczyzna tępo zagapił się na wpółrozebraną Vián,
potem z wysiłkiem zlazł z tapczanu i chwiejnie poczłapał do

łazienki. Czując na skórze ostre igiełki natrysku przytomniał
powoli. Jak przez mgłę przypomniał sobie teraz drogę do

hotelu, nieskończenie długą jazdę windą aż gdzieś pod samo
niebo i ten moment, kiedy niezdarnie zdzierał z Vián

spódnicę i rajstopy. Ale potem... - Co było potem? - myślał
opornie. - Czy zabrakło mi sił i zasnąłem, czy urwał mi się

film?

Czuł się teraz cholernie głupio - przecież wcale nie chciał w

ten sposób... Polubił tę smarkulę bardziej, niż myślał. Wbrew
umowie z Braggiem. Bez względu na to, czy opowiadała

prawdę, czy nie...

Zakręcając wodę usłyszał pierwsze kroki Vián, słabe

szuranie zmierzające w stronę toalety.

Wyszedł spod natrysku, okręcając biodra mokrym

ręcznikiem zajrzał przez uchylone drzwi - Vián klęczała przy

background image

sedesie, zwieszoną głowę oparła na dłoniach. Laaster
zobaczył jej plecy drgające pod półprzejrzystą bluzką, poczuł

ostry zapach wymiocin. Zdecydowanie wszedł do toalety,
podniósł dziewczynę z klęczek, zaprowadził pod natrysk,

odkręcił kurki. Otrzeźwiała trochę, ale nie protestowała,
kiedy Laaster ściągał z niej przemoczoną bluzkę.

Specjalnie puścił zimną wodę - teraz patrzył, jak na udach

Vián robi się gęsia skórka, kiedy chłodne strumyki spływają z

ramion i piersi na brzuch, kiedy włosom na podbrzuszu
dziewczyny nadają ciemniejszy ton. Patrzył, czując, że ręcznik

na jego biodrach robi się coraz bardziej ciasny.

Sięgnął ręką w bok do zaworu, puścił ciepłą wodę - gęsia

skórka znikła. Potem zakręcił krany - nieprzytomne oczy Vián
rozszerzyły się na moment, kiedy odwinął ręcznik i

dziewczyna dostrzegła jego podniecenie. A jednak nadal bez
żadnego protestu pozwoliła się wytrzeć mokrym ręcznikiem,

zaprowadzić do skotłowanego tapczanu. Spokojnie czekała,
kiedy Laaster pośpiesznie wygładzał zmiętoszoną pościel;

poruszyła się bezwolnie, kiedy wziął ją za rękę, pociągnął w
stronę łóżka, ułożył ją i otulił kołdrą jak rozespane dziecko.

Potem ufnie przymknęła oczy.

Laaster narzucił szlafrok, podszedł do wizofonu. Przestawił

aparat tak, żeby recepcjonista nie mógł dostrzec tapczanu, i
dopiero wtedy wcisnął klawisz. Po chwili na ekranie pojawiła

się zmęczona twarz niewyspanego mężczyzny.

- Słucham pana? - twarz zmięła się w zawodowo uprzejmym

uśmiechu.

- Mówię z pokoju... - Laaster zerknął na blaszkę

magnetycznego klucza - ... dwa tysiące trzysta czterdzieści
dziewięć. Proszę przysłać śniadanie. I kawę. Dużo kawy.

- Prawdziwej?
- Tak.

- Dziękuję panu, zaraz wysyłam automat - recepcjonista

nacisnął jakiś przycisk na umieszczonej przed nim tablicy.

Szybko powtórzył zamówienie Laastera, potem ponownie
spojrzał w swój aparat, zapytał: - Czy ma pan jeszcze jakieś

życzenie?

background image

- Na razie nie.
Twarz recepcjonisty znikła. Laaster podszedł do okna,

otworzył je szeroko, potem siadł w fotelu.

Nie posiedział długo, bo po paru minutach drzwi pokoju

uchyliły się cicho i wjechał przez nie samobieżny stolik. Laaster
nalał sobie filiżankę gorącej kawy, wypił ją duszkiem do

połowy, potem skrzywił się lekko i sięgnął po cukier. Spojrzał
na bułki, jedną z nich przycisnął palcem - wypieczona skórka

chrupnęła cicho. Spod uniesionej pokrywki zapachniała
jajecznica. Laaster przykrył glinianą rynkę, uśmiechnął się - to

rzeczywiście jest porządny hotel, w którym podaje się gościom
prawdziwe potrawy, a nie jakąś zymolinową maź. I nawet

masło wcale nie ma ohydnego posmaczku margaryny.

Mężczyzna popchnął stolik w stronę tapczanu, pochylił się,

delikatnie potrząsnął ramieniem dziewczyny.

- Hej! Vián, śniadanie czeka! - zawołał wesoło.

Vián przeciągnęła się sennie, odgarnęła kołdrę ramieniem,

usiadła - dopiero teraz poczuła, że nie ma nic na sobie.

Zaczerwieniła się, spojrzała Laasterowi w oczy. Później
leciutko potrząsnęła głową, uniosła ją, wyprostowała plecy.

Nie usiłowała zakrywać się niczym - podciągnęła tylko kolana
i tak na podwiniętych nogach z naturalnym, niemal

pierwotnym bezwstydem, ze swobodą i wdziękiem siedziała
przez cały czas, kiedy jedli śniadanie, pijąc kawę z tej samej

filiżanki, smarując bułki tym samym nożem; bo zamawiając
śniadanie Laaster nie wspomniał o dwóch nakryciach. We

wzroku Vián dostrzegał teraz zaciekawienie i chyba
rozbawienie. Takie maleńkie, złote iskierki, pobłyskujące

czasem w głębi spokojnych źrenic. Dlatego opuszczał oczy na
chwilę, ale zaraz podnosił je znowu - wolał nie patrzeć na

ciało Vián zbyt często, na jej małe zaróżowione piersi, na
brzuch lekko wklęsły jak perłowa muszla, po której gładkim

wnętrzu wzrok sam ześlizguje się coraz niżej.

Przez otwarte okno wpadało słońce, a razem z nim ciepły

wiatr, który przynosił z ulicy strzępy czyichś okrzyków, zapach
nagrzanego asfaltu, ulotne jak pierze nasiona dojrzewających

lip i wirujący, drżący kurz. Laaster spojrzał w stronę okna,

background image

powiódł wzrokiem po smudze drżącego blasku od szczeliny
między nie dociągniętą storą a framugą. Płaski promień

przesłaniał kawałek ściany i część poduszki, jasnym paskiem
kładł się na ręce i boku Vián, uwypuklał falę żeber,

miękkiemu puszkowi na brzuchu i udach dziewczyny nadawał
złoty połysk pomarańczy.

Milczenie trwało do chwili, w której Laaster wypchnął za

drzwi niepotrzebny automat. Vián wstała z tapczanu,

przeciągnęła się, podeszła do okna, spojrzała w dół na odległą
ulicę. Poruszała się leniwie jak zadowolony kot. Poruszała się

tak, jakby była w pantoflach, rajstopach, spódnicy i bluzce.

Laaster patrzył na jej plecy, na jej powolny obrót i odchylenie

głowy do tyłu, na twarz podniesioną do słońca, na rozchylone
uda i drobne stopy mocno wparte w nagrzaną podłogę.

Podszedł do dziewczyny, nieśmiało dotknął jej opalonego

ramienia. Vián opuściła głowę, spojrzała mu w oczy.

- Słuchaj, ja wczoraj... - zaczął i umilkł nieporadnie. Poczuł,

że tym razem on się czerwieni, bo krew znowu spływa mu w

dół brzucha. - Ja nie chciałem tak... Ja...

Szlafrok stawał się zbyt obcisły. Nie chcąc, żeby Vián to

zauważyła, Laaster mówił coraz szybciej: - Jesteś taka ładna
i... Ja chciałem... To znaczy nie chciałem... - różowa,

prześwietlona przez słońce dłoń Vián zakryła mu usta jak
pachnąca, ciepła muszla. Jednocześnie Laaster poczuł, że

palce jej drugiej dłoni powoli i delikatnie rozplątują gruby
węzeł na pasku szlafroka.

Szlafrok miękko spadł na podłogę - Laaster przekroczył go,

niosąc Vián w stronę tapczanu.

Kilkanaście minut później przekonał się, że poprzedniego

dnia rzeczywiście spił się do niemożliwości. Kiedy wchodził w

nią po raz pierwszy niepewnie i delikatnie, poczuł słaby opór,
poczuł, że Vián leciutko przygryzła koniec jego języka.

Zawrócił wiedząc, że za chwilę przygarnie ją do siebie już
mocno i zdecydowanie, że opór ustąpi wraz z rozkosznym

bólem, a jednocześnie ciało Vián wypręży się na moment i
zesztywnieje. Dziewczyna rzuci mu w twarz cichy okrzyk

spóźnionego protestu, bólu i niespodziewanej radości -

background image

wszystko to razem z ulgą i rozkoszą zawarte w jednym
gwałtownym przydechu i jęku, w rozchyleniu ust, w gorącym,

czułym przytuleniu piersi. Vián za każdym razem będzie z
bólu przygryzać wargi, ale nie pozwoli Laasterowi uciec.

Podciągnie kolana, oplecie jego biodra nogami, wbije pięty w
jego uda. Laaster powoli uwolni dłoń spod pleców Vián, na

chwilę zatrzyma ją na drobnej, twardej piersi, przesunie w
dół po gorącym boku dziewczyny, wciśnie palce między

biodra odchylone na ułamek sekundy, łagodnie i spokojnie
wyzwoli z Vián najwyższy szczyt. A kiedy kolana dziewczyny

jak skrzydła ćmy zawachlują miękko i bezwładnie opadną na
boki, wtedy Laaster ześlizgnie się w dół na chwilę, przytuli

policzek do wilgotnego, słonego uda, znowu wróci ustami do
ust. Potem odegnie się, uniesie na łokciu, spojrzy na

zamknięte oczy i przygryzioną wargę Vián, na szyję, pulsującą
miarowo w rytm jego coraz wolniejszych, posuwistych

ruchów. I wtedy Laaster zrozumie, tak naprawdę zrozumie to,
co przeczuwał niemal od pierwszego dnia. To, że jednak nie

dotrzyma całej zawartej z Braggiem umowy. Że może nie
dopuścić do zorganizowania wyprawy, ale na pewno już tej

dziewczyny nie porzuci.

Widzę Laastera i Vián śpiących w skos tapczanu tak, jak

rzucił ich i obezwładnił szybki, gorączkowy sen. I myślę, że
ludzie jednak potrafią być piękni, kiedy fizyczna miłość nada

ich twarzom wyraz zadowolonego spokoju i czułości.

Vián przeciąga się przez sen, otwiera oczy - czuję jej

przerażenie, kiedy dostrzega smugę krwi na policzku
Laastera. A potem nieśmiały wstyd, kiedy takie same smużki

dziewczyna odkrywa na swoich udach i na pościeli. Zrywa się
szybko, biegnie do łazienki, pod natryskiem starannie zmywa

rumieniec z twarzy, resztki snu z powiek, krew z nóg. Jeszcze
z niedowierzaniem przeciąga dłonią po obolałym podbrzuszu,

potem jej palce wędrują śladem palców Laastera. Ściana-
lustro wiernie powtarza każdy ruch - Vián, pociemniałe od

pieszczot, obrzmiałe sutki przesuwa tak, żeby każdą z nich

background image

siekł rozkosznie ostry biczyk ciepłej wody, zaróżowione
jeziorko zbiera się w dłoniach stulonych pod brzuchem, palec

ślizga się po delikatnym naskórku wnętrza tak długo, aż Vián
odkrywa w sobie nieoczekiwaną przyjemność, aż zaczyna czuć

gwałtowne drżenie osłabionych kolan. I właśnie w tym
momencie odnajduje ją Laas. Szybko wchodzi pod natrysk i w

nią - długo i mocno kochają się pod ostrymi strumykami
wody jak pod ciepłym deszczem.

Tego dnia wyszli z hotelu dopiero wieczorem. Szli po

ciemniejących ulicach obok si ebie jak zwykle. Tylko czasem

Laaster nieśmiało, po koleżeńsku prawie ogarniał ramieniem
szczupłe plecy dziewczyny. Vián unosiła wtedy twarz,

przystawali na środku chodnika i całowali się długo,
przytuleni.

Na rogu ostatniej ulicy Vián sama obróciła się do

mężczyzny, wspięła się na palce, lekko pocałowała go w

policzek.

- Do jutra, Laas - szepnęła. - Czekaj na mnie przy uczelni.

Dostrzegła w półmroku, że twarz miał poważną, kiedy

kiwnął głową w milczeniu. A potem odszedł bardzo szybko.

Tak szybko, jakby uciekał. Lecz Vián wchodząc w furtkę tego
już nie widziała, nie mogła widzieć i nie mogła wiedzieć, że

Laaster próbuje uciec przed sobą samym i czuje przy tym, że
ucieczka nigdy mu się do końca nie uda - za bardzo jest

człowiekiem. A ludzie nie mają ani prawa, ani możliwości
wymykać się poza nawias realnego życia. Nie umie tego

uczynić Laaster, kiedy kładzie się spać i przez sen przytula
powietrze, nie umie tego uczynić nawet tamten szalony

katorżnik, onanizujący się obłędną, ciężką pracą. Czujący
wściekły orgazm przy każdym stęknięciu stalowego klina,

wbijanego między skały. Pragnący, żeby wraz z odłamkami
głazów prysnęła w kryształowe niebo cała rozpacz tym

gwałtowniejsza i tym bardziej tępa, że pełna nienawiści. Więc
zażarcie kołysze się tors, posiekany skalnymi okruchami, więc

miarowo unosi się i opada ciężki młot, zniekształcony przez

background image

lata i setki tysięcy furiackich uderzeń. Katorżnik nie może
widzieć efektów swojej pracy - zbyt blisko jest ziemi. Lecz

mimo to od dwudziestu lat obrabia skały z czułością
rzeźbiarza, modelującego w podatnym wosku kształt i wyraz

przyszłego pomnika.

Laaster budzi się przed północą czując, że piżama przylepia

mu się do brzucha. Zapala lampkę obok tapczanu i przez długą
chwilę nieprzytomnie rozgląda się po pokoju, potem wstaje,

człapie w stronę szafki, wyciąga z niej swoją podróżną torbę. W
niewielkiej przegródce tuż przy dnie odnajduje po omacku

niewielką fiolkę. Wyciąga ją, otwiera, wysypuje na dłoń
szczyptę miałkiego, krystalicznego pyłku. Patrzy chwilę, potem

podnosi dłoń do ust. Proszek leciuteńko szczypie, odrętwia
czubek języka, drażni przełyk jak połykany piasek. Laaster

wrzuca fiolkę do torby, wraca w krąg słabego światła, wali się
na tapczan i przymyka oczy. Cierpliwie czeka na chwilę, w

której wpadnie w świat koncentrycznych smaków i zapachów,
w kolory jak tęcze rozciągnięte wzdłuż wzroku, w marzenia

pełne lotu i niedoobrazów, niesłów, nieokreśleń...

Rano budzi się ociężale i niemrawie. Blask słońca jest aż

bolesny, więc oczy Laastera odruchowo przykrywają się
powiekami, żeby później bardzo powoli i ostrożnie otwierać się

znowu. Mężczyzna idzie do łazienki, potem wchodzi nago do
pokoju. Uważnie patrzy na zegarek, szybko oblicza czas i

zaczyna się śpieszyć. Myje się i ubiera w ciągu pięciu minut, w
ciągu następnych pięciu minut zbiega do hotelowej restauracji.

Tu rachunki reguluje się dopiero przy opuszczeniu hotelu, więc
restauracja jest jedynym miejscem, gdzie Laaster może zjeść

śniadanie - trzycyfrowa liczba na czeku w każdym innym barze
uprawniłaby go co najwyżej do otrzymania porcji zymoliny.

Laaster pokazuje kelnerowi klucz z numerem pokoju, zamawia
maślane bułeczki i kawę, do tego masło, ser i miód. Dwie

minuty później smaruje przekrojoną bułkę mętnoztotą,
ciągliwą cieczą o zapachu lip i drapiącym gardło smaku

zgęszczonego cukru. Zapija to kawą i wstaje, wychodzi do

background image

mrocznego hallu, kładzie klucz przed recepcjonistą o zmiętej
twarzy, pyta o drogę do motelu Aenis. Recepcjonista krzywi

wargi w niemal niedostrzegalnym uśmiechu - Aenis to znany
burdel podmiejski - i naciska niewidoczny taster. Za jego

plecami rozświetla się kolorowy plan miasta. Człowiek
przesuwa palec po najkrótszej linii, łączącej hotel z pobliskim

dworcem, potem ciągnie go wzdłuż trasy metra aż do
niewielkiego kółka tuż za granicami Arsus. Jeszcze raz

przyciska taster i kółko pod jego palcem rośnie, wypiera z
planu miasto. Na planszy błyska ostry napis BŁĘKITNA.

Recepcjonista sunie palcem po uliczkach osiedla aż do punktu,
w którym kilkakrotnie zapala się i gaśnie nazwa szukanego

motelu. Człowiek odrywa p alec od planu, pod blatem kontuaru
coś przez chwilę bzyczy cienko i cichutko, potem z przegródki

przed Laasterem wysuwa się niewielka płytka metaloplastu.
Najbliższe ulice zaznaczone są słabymi kreskami i tylko

właściwa trasa błyszczy trochę mocniej, na jej początku miga
czerwony punkt. Patrząc na płytkę Laaster wychodzi za próg

hotelu - w tej samej chwili ulice na miniaturowym planie
zaczynają się zmieniać, płynnie przesuwa się migający punkt.

Laaster zgrywa punkt z linią wyznaczonej trasy i pośpiesznie
wędruje w stronę metra.

Piętnaście minut później, już na dworcu, Laaster gubi się na

chwilę w plątaninie peronów, eskalatorów i kolorowych,

szybkobieżnych smug. Dotyka dłonią najbliższej kolumny,
wywołuje z niej pączek infora, pyta o drogę do Błękitnej. Głos

infora będzie kiedyś wesoły, dźwięczny i melodyjny, ale teraz
Ninch’ z trudem spośród stękań i zgrzytów automatu wyławia

numer i kolor bezpośredniego rastu. Po kilku minutach
dźwiękoszczelna kabina odcina Laastera od dworcowego

gwaru, fotel słabo wibruje od szarpnięć na złączach zasilania.
Laaster przymyka oczy, stara się nie czuć drgań - woli myśleć,

że kiedyś rasty będą sunąć naprawdę szybko i płynnie. Tyle że
będzie to dla Ninch’a przyszłość tak piękna i daleka, że aż

nierealna. Może w czterdziestym, a może w sto pięćdziesiątym
dziewiątym wieku...

Czas i rasty wloką się powoli, ale wreszcie nad drzwiami

background image

kabiny miga napis: „Błękitna”.

Pojazd dygocząc przystaje na ułamek chwili, Laaster szybko

daje susa na peron, żeby automatyczne drzwi nie przytrzasnęły
go w połowie skoku.

Po wyjściu z dworca Ninch’ ponownie zgrywa czerwony

punkcik z początkiem trasy biegnącej wzdłuż krętych uliczek.

Później zerka na zegarek i rusza powoli - już śpieszyć się nie
musi, bo do umówionej z Braggiem godziny zostało mu

jeszcze czterdzieści osiem minut. Teraz Laaster zaczyna
żałować, że powiedział Braggowi przy którymś spotkaniu o

nawyku Vián i jej ulubionym parku. Bragg podał mu wtedy
nazwę tego motelu i umówił się z nim na spotkania o

dwunastej w południe co tydzień. Gdyby rast powrotny
nawalił, Ninch’ na pewno spóźniłby się na spotkanie pod

instytutem kosmobiologii. A na to wcale nie miał ochoty.

Na szczęście Bragg z ponurą miną czekał już przy barze. Na

widok Ninch’a wstał ze stołka, zgarnął z kontuaru ledwo
napoczęta butelkę, kciukiem wskazał Laasterowi szklanki,

potem nie oglądając się wszedł w korytarz wiodący do
wynajętego pokoju. Laaster ze szklankami w dłoniach poszedł

za Braggiem, czując za swoimi plecami spojrzenia i krzywy
uśmieszek barmana.

Zastanawiał się, czy nie wrócić, nie strzelić go w pysk, ale

zrezygnował. Wolał nie ryzykować kłopotów z policją, a bójka w

barze groziła również nadaniem sprawie zbytecznego,
gazetowego rozgłosu. I tylko ta jego refleksja sprawiła, że

patrzący z zainteresowaniem Gorgo Plaumens - specjalista od
sensacji - mógł ponownie zwiesić nos i zdrzemnąć się nad

opróżnionym do połowy kieliszkiem. Gorgo Plaumens myślał z
rosnącym obrzydzeniem, że ludzie z roku na rok stają się coraz

bardziej nudni, że nie stać ich nawet na jakieś solidne, ciekawe
przestępstwo czy bodaj porządne mordobicie w barze. Myślał z

gorzkim rozczarowaniem o tych, którym brakowało życia, a
fantazji wystarczało zaledwie na byle jakie włamanie do

automatu z najtańszym winem, śmiesznie błahe malwersacje i
drobne kradzieże. I nic w tym właściwie dziwnego - Gorgo

znowu otrząsa się z raptownym obrzydzeniem, podnosząc

background image

kieliszek do ust - skoro ostatnio nawet łapówki daje się według
ustalonego przez koncern Jensena i zatwierdzonego przez rząd

cennika. Plaumens sam do siebie śmieje się zgryźliwie,
wspomniawszy poszczególne pozycje cennika:

§ 9: Za podwy k miesi cznych poborów energetycznych a)

ż ę

ę

bez zmiany zajmowanego przez petenta słu bowego stanowiska

ż

- opłata w wysoko ci trzech pensji petenta + 10% kwoty

ś

otrzymanej przez odpowiedzialnego urz dnika; b) ze zmian

ę

ą

stanowiska petenta na wy sze lub ni sze w słu bowej hierarchii

ż

ż

ż

(zale nie od wyra onego yczenia) - sze ciokrotna warto

ż

ż

ż

ś

ść

energetyczna nowych poborów petenta + 17,5% kwoty
otrzymanej przez odpowiedzialnego urz dnika.

ę

Potem kolejne punkty i paragrafy, a na końcu:

UWAGA! W uzasadnionych przypadkach bez wzgl du na płe

ę

ć

obu stron dopuszcza si równie łapówki w naturze, przy czym

ę

ż

poj cie „przypadku uzasadnionego”, ilo

i cz stotliwo

ę

ść

ę

ść

aktów-spłat oraz procentowe normy energetyczne przelewów
na konto koncernu szczegółowo ustala si w zał czniku DCV-

ę

ą

198/15 z dnia 8 kwietnia 40 roku Ery Podboju Dalekiego
Kosmosu.

Gorgo Plaumens uśmiecha się gorzko.

Rozdział 10

Vián, Laaster, Bragg - żadne z nich nie wiedziało, kiedy

Helena zaczęła się domyślać prawdy o Marku i Ulanoffie.

Kiedy zaczęła siebie obciążać winą za śmierć Sangelsona. -
Przecież mogłam... - myśli czekając na powrót Bragga - ... nie

pozwolić Ladipaxowi na nic. Nie wpuszczać go do domu, nie
rozmawiać z nim, nie zauważać... Ale wtedy imponowało mi

to wszystko, bo za żadną dziewczyną na roku nie uganiało się

background image

aż dwóch. Zresztą kto mógł przypuszczać, że Ulanoff okaże
się aż takim draniem. To przez ten jego cholerny wynalazek

zginął Mark, to dlatego teraz Ernst czasami traktuje mnie jak
dziwkę. Ale gdyby nie ja, nie byłoby kobietonów.

Helena myli się - wcześniej czy później jakiś człowiek

wymyśliłby kobieton i bez niej, a Bragg już dawno zrozumiał, że

kobieton niczego jeszcze nie dowodzi. Więc nikt z Heleny
dziwki nie robił, dopóki ona tego nie chciała, dopóki

przypadkowy zbieg okoliczności nie umożliwił jej kupienia
nowego mężczyzny. Teraz decyduje się nagle; podchodzi do

stereofonu, wywołuje kapitanat kosmicznej żeglugi.

- Jestem Helena Bragg - rzuca w stronę wychylającego się

ku niej urzędnika. - Chciałabym prosić o podanie mi
aktualnych adresów i miejsc pobytu wszystkich członków

wyprawy Gazeli. To było prawie piętnaście lat temu - dodaje
wyjaśniająco. Mężczyzna kiwa głową, uśmiecha się lekko,

szybko pochyla głowę. - Proszę zgłosić się za godzinę -
urzędnik prostuje się już bez uśmiechu. - Przez ten czas nasz

komputer znajdzie wszystkie dostępne dane.

Po godzinie Helena znowu łączy się z kapitanatem. Człowiek

na ekranie poznaje ją, bez pytania podnosi sztywny arkusz,
opiera go o stos akt po lewej stronie biurka tak, żeby Helena

mogła swobodnie odczytać wszystkie napisy. Trwa to kilka
minut, kiedy Helena wybiera pięć przypadkowych nazwisk,

przy których dostrzega krótką notatkę „obecnie urlop na
Ziemi” i starannie przepisuje numery stereołącz.

- Czy możecie przesłać mi te dane? - pyta jeszcze na wszelki

wypadek.

- Oczywiście - urzędnik wzrusza ramionami. - To przecież

żadna tajemnica.

- Dziękuję - Helena wyłącza swój aparat, potem uważnie

wystukuje kod pierwszego z kosmonautów. Zamiast

człowieka zgłasza się domowy automat: - Pana Ortisza nie ma
w domu. Proszę podać nazwisko i powiedzieć, o co chodzi.

- A kiedy wróci?
- Proszę podać nazwisko i powiedzieć, o co chodzi.

- Chcę wiedzieć, kiedy on będzie w domu.

background image

- Proszę podać naz...
Helena gwałtownie kasuje łącze, wystukuje kolejny numer.

Tym razem zgłasza się człowiek.

Człowiek, który zobaczywszy twarz Heleny, usłyszawszy jej

głos i nazwisko, marszczy czoło, jakby coś sobie z wysiłkiem
przypominał.

Bez niepotrzebnych wstępów Helena pyta o kobieton na

Gazeli. Mężczyzna marszczy czoło, rzuca gniewnie: - To dawna

sprawa! Nie widzę powodów...

- Ale ja widzę. Bardzo mi na tym zależy...

- Mimo wszystko... - twarz kosmonauty łagodnieje. - Co ja

mógłbym pani powiedzieć?

Najlepiej niech pani pyta o to w Żekosie. Na pewno mają

szczegółowe dane.

Helena ze zniecierpliwieniem wyłącza się. Siedzi kilkanaście

minut bez ruchu, potem ponownie dotyka przycisków. Tym

razem nie mówi nic. Czeka.

Człowiek z ekranu patrzy na nią uważnie, potem na jego

twarzy maluje się wyraz przypomnienia i zarazem zdziwienia.

- Myślałem... - mówi cicho - ... myślałem, że pani nigdy nie

było...

Helena zrzuca swój stereofon ze stolika. Mężczyzna nadal

patrzy na nią z podłogi. Helena przyciska dłonie do brzucha,
pochyla się nisko, potem opiera łokcie na kolanach, zasłania

twarz.

Trwa tak, skulona, i plecy jej dygoczą długo - milczący

mężczyzna wyłącza swój aparat i stereofon gaśnie. Kiedy
Helena się podnosi, oczy ma suche, powieki lekko

przymrużone, usta mocno, bardzo mocno i zdecydowanie
zaciśnięte. W gruncie rzeczy źle to świadczy przede wszystkim

o Ulanoffie - mądry człowiek powinien wiedzieć, że bardzo
nierozsądnie jest zrobić z kobiety dziwkę, kiedy ona akurat

sobie tego nie życzy. Nawet ja to wiem teraz, choć jestem
każdym z nas.

Helena wstaje, wybiega z domu - przenikam przestrzeń i czas,

żeby jej towarzyszyć. Jestem nią, kiedy kupuje detor, kiedy

jednym uchem słucha wskazówek i ostrzeżeń sprzedawcy,

background image

kiedy zapamiętuje moc i zasięg rażenia, kiedy chowa detor do
plastykowej siatki na zakupy obok torebki z syntetycznym

mlekiem i pęczka zielonej pietruszki.

Zakurzona broń niemal ginie w olbrzymiej łapie, gruby

paluch z trudem wciska się w ciasne kółko, ochraniające spust,
zabezpieczające go przed przypadkowym naciśnięciem. Z

rubinowej lufy bucha krótki błysk - tak świeci powietrze, kiedy
znika przy dezintegracji. Wybuchy zlewają się w oślepiający

blask, świszczące powietrze ledwie zdąża zapełniać lokalne
wakuum, wszystko zagłusza łomot spadających głazów.

Wytrasowane stalowym dłutem kontury powoli nabierają

ostrości i krystalicznego wyrazu, obudzone skały wydają z

siebie coraz wyższy, przenikliwy ton. W oczach człowieka
pojawia się wściekła, mściwa radość. W myślach - spokojna,

drwiąca refleksja, że nie wystarczy wykorzystać falę
dezintegracyjną. Trzeba wiedzieć, po co i jak? Trzeba wiedzieć,

co dzieje się z materią, która wnika w niebyt nie przechodząc
ani w czas, ani w przestrzeń. Po każdym strzale z detora - a

przenikliwy płacz skał już przeskoczył słuchowe rejestry, już
wwierca się aż do głębi mózgu - powstaje próżni dokładnie tyle

samo, ile brakuje zdezintegrowanej materii. Więc masa to nie
jednoznaczność, ograniczona do fizycznej rzeczywistości, w

międzyatomowej przestrzeni musi istnieć jakiś równoważnik,
jakiś jednoczesny i synchroniczny stan nieistnienia

wszystkiego, co materii nadaje wyczuwaną przez ludzi
realność. Musi istnieć w zespolonym świecie rzeczy także i ich

pierwiastek urojony. I na pewno jest on istotniejszy niż
trywialność antymaterii. Bo antymateria to tylko ludzki i jak

zwykle jednostronny - człowiek śmieje się zgryźliwie, mocniej
naciska spust - ogląd zespolonej masy. Fale dezintegracji to nie

zwyczajna zmiana znaku. To zmiana sensu rzeczy, która
pobudzona takim impulsem istnieje nadal, choć zwinęła się w

sobie, wpadając w obszar urojenia. Więc każdy człowiek,
zastrzelony z detora...

Nie... - mężczyzna cofa dłoń, podniesioną już ku wylotowi

background image

lufy. Ta ręka będzie mu jeszcze potrzebna, jeszcze nie skończył
swojej katorżniczej pracy. Zgrzyt śmiechu wdziera się w huk

spadających głazów, w ich łomotanie po stromiźnie zbocza,
kiedy człowiek wyobraża sobie własną dłoń, bytującą

samoistnie w obszarze ludzkiego urojenia, chwytającą
przenicowanych ludzi za przenicowane gardła. Mężczyzna

rechocze głośno, żeby zagłuszyć dziurawiące mózg, śpiewne
jęczenie okolicznych skał.

Na granicy ciemności i dnia Vián nabiera w płuca powietrza

i mocnym dmuchnięciem gasi świeczkę. Potem ślini palce,

ściska nimi rozżarzony koniuszek knota - mdłe pasemko
sinego dymu urywa się raptownie. Vián stawia świecznik w

skalnej wnęce, wychodzi z pieczary, przymyka za sobą drzwi -
rygiel wyłamała przed godziną, więc teraz przypiera je do

futryny kawałkiem szarozielonego głazu, który w dniu
katastrofy musiał stoczyć się tu po stoku pagórka. W

niedalekich ruinach Vián dostrzega żółte ślepia i koniuszek
ruchliwego ogona, wystający zza złamanej belki. Sięga do

przewieszonej przez ramię torby, obijającej jej bok i biodro,
wyciąga metalową puszkę, pokazuje ją kotu z daleka.

Przykuca na piętach, cały czas wysuwa dłoń z puszką w stronę
ruin.

Zwierzę ostrożnie wychyla się z ukrycia, powolutku idzie ku

Vián, czmycha w ruiny momentalnie, kiedy kobieta zaczyna

się podnosić.

Vián prostuje się wolno, patrzy na trójkątny pysk ciekawie

wysunięty spomiędzy dwóch złomów gruzu. Wreszcie rusza
ulicą w stronę domu, od czasu do czasu ogląda się - kot

biegnie za nią, przemykając szybko od głazu do głazu;
wykorzystuje każdą dziurę, każdy kawałek strzaskanej belki.

Robi to jednak nie aż tak szybko, żeby Vián nie zauważyła
jego matowej sierści i zapadniętych boków.

W domu Vián biegnie do kuchni, z szuflady przysadzistego,

pomalowanego na biało kredensu wyciąga otwieracz. Przebija

cienką blachę, kilka razy obraca zębate kółko, potem podnosi

background image

puszkę i nieufnie wącha jej zawartość. Uśmiecha się smutnie
- ludzie wyginęli, a sardynki przywiezione przez nich z Ziemi

w zalutowanej puszce przechowały się doskonale przez tyle
lat w suchym, chłodnym mroku pieczary-magazynu. Twarz

kobiety robi się w uśmiechu jeszcze bardziej zmęczona i
stara, pomarszczone ręce drżą leciutko, kiedy odnajdują

wyszczerbiony spodek. Vián kładzie na spodku kilka
sardynek, zalewa je złotym, pachnącym olejem. Później

wynosi spodek przed dom, stawia go tuż przed stopniem
werandy i cofa się, zza uchylonych drzwi obserwuje

przyczajone zwierzę, które węszy długo, zanim czyni pierwszy
krok.

Kot podkrada się do werandy, na ułamek sekundy znika za

brzegiem stopnia. Po chwili czmycha ku ruinom domu

Endersonów, niesie w pysku sardynkę, potrząsa głową -
pryskające na boki kropelki tłuszczu migają w słońcu jak iskry,

nim spadną na ziemię.

Vián nie odchodzi od drzwi. Czeka, patrzy - zwierzę pojawia

się znowu, oblizuje pysk, podchodzi już wolniej i wolniej
ucieka. A potem wszystko zamiera w bezruchu...

Vián, nawet utożsamiając się z Braggiem, nie mogła do

końca przeniknąć całej jego pamięci - z ludźmi zawsze jest

tak, że wiedząc wiele, niczego nie wiedzą do końca. Gdy
pomyślę, że przez nich i każdy z nas mógł stać się tylko

potworkiem, skazanym na stopniowaną powierzchowność...

Zaczynam rozumieć, skąd bierze się ludzki wszechczas -

moment, w którym każdy człowiek widzi swoje życie jako
całość, a nie jako uciekłe w przeszłość etapy. Myśl, obraz,

zapamiętane słowo to nowa dróżka wytrasowana na mapie
mózgu, utrwalona bioelektrochemicznym przebiegiem,

mikrowoltami impulsów. A śmierć to stan ostatniego alarmu.
To gwałtowne, rozpaczliwe szukanie ratunku, próba

znalezienia choć jednego precedensu sytuacji w całym
przebiegu życia, we wszystkim, co ludzie upychają codziennie

w głębi podświadomości. Dorobili do wszechczasu całą
skomplikowaną mistykę, symboliczne labirynty i alegoryczne

kule utkane z abstrakcyjnego dobra i kuszących promieni.

background image

Czysto zwierzęcej reakcji obronnej swoich organizmów
narzucili stygmat i rangę boskości, nadistnienia, doskonalenia

się w procesie duchowej ewolucji. Ale bez tego wszystkiego nie
byliby ludźmi - podejrzewam, że człowiek- jednostka i

człowiek- społeczność są - każde na swoją miarę - jednakowo
zarozumiali i próżni. A jest to dla nich samych niebezpieczne

tym bardziej, że nigdy się o próżność tak naprawdę nie
podejrzewają. Tylko nieliczni z nich i to jako jednostki zaledwie

- mogą sobie własną zarozumiałość podświadamiać. Lecz na
pewno do tych jednostek nie należy profesor Ulanoff - zbyt

wysoko ceni sam siebie, zbyt długo szermował pojęciem dobra,
żeby móc je ocenić. Choć oczywiście pewny jest tego, co czyni,

zamyka swoje credo wiarą w doskonalenie człowieka.

Profesor Ulanoff jest szczęśliwy - uosobienie jego ideału to

pilot Bahran. Astropilot niemal doskonały. Wytrenowane
mięśnie ma wytrzymalsze od stali, wytrenowany mózg włącza

lub wyłącza zależnie od potrzeby, umie przyswajać energię
słonecznych promieni. Tylko jednej rzeczy jego organizm nie

znosi - radioemisji gamma. Dlatego prawie doskonałe szczęście
profesora wciąż jeszcze nosi maleńką skazę niedopełnienia.

Pilot Bahran w swoim skafandrze przetrwał półroczny test

osamotnienia na orbicie!

Pilot Bahran jako pierwszy człowiek wylądował na

dosłonecznej stronie Merkurego!

Pilot Bahran lubi lecznicze kąpiele w ciekłym helu!

Pilot Bahran wygrywa każdą grę strategiczną z super-

mózgiem!

Pilot Bahran nie może wejść do wnętrza reaktora...

Pilot Bahran bardzo nie lubi sprawiać przykrości swojemu

profesorowi. Ergo - poszukiwanie trwa.

Profesor uśmiecha się z nadzieją - Bahran podsunął mu

wczoraj bardzo obiecujący pomysł założenia w instytucie

oddziału kosmopediatrii.

Drzemiący nad swoim kieliszkiem, gorzko uśmiechnięty Gorgo

Plaumens nie wie, że za parę dni zacznie uśmiechać się błogo.

background image

Laaster piętą zatrzaskuje drzwi pokoiku, jednocześnie

wyciąga ku Braggowi dłonie, w których trzyma szklanki. Bragg

odbiera mu jedno naczynie, przechyla butelkę, szybko podnosi
szklankę do ust. Dopiero potem nalewa winiak do szklaneczki

Laastera. I znowu do swojej. Nalewa patrząc uważnie,
marszczy brwi, słucha cichego bulgotu w szyjce butelki. Nagle

podnosi głowę.

- No? - rzuca pytająco.

Laaster milczy przez chwilę, sączy winiak drobnymi łykami,

miesza go ze śliną na języku.

Przez chwilę ma ochotę plunąć Braggowi w oczy, ale nie... Nie

zabija się kury, która znosi złote jajka. Dlatego Laaster milczy

tylko krótką chwilę. Wreszcie zaczyna mówić powoli, z
namysłem: - Myślę, że trzeba mi będzie jeszcze paru miesięcy.

Jeden raz to właściwie nic nie znaczy. Za mało, żeby jej stawiać
jakiekolwiek warunki. Tym bardziej, że musiałem ją upić.

Bragg krzywi usta z pogardą, rzuca sucho: - Ile?
- Przynajmniej tyle samo, co za pierwszym razem - ton

Laastera brzmi zdecydowanie i rzeczowo.

- Nie dam więcej, niż na początku ustaliliśmy - Bragg

jeszcze mocniej ściąga brwi, uważnie patrzy przez wilgotne
dno szklanki. - Była mowa o dwustu tysiącach - ostatnie

słowa mają dźwięk i sens przypomnienia, w którym starannie
ukrywa się nie dopowiedziana groźba.

- Moje ryzyko... - Laaster lekko wzrusza ramionami.
- Chce pan resztę kwoty czy znowu zaliczkę?

- Wszystko jedno.
- W porządku - mruczy Bragg. - Załatwimy od razu.

Laaster spokojnie czeka, aż Bragg wypełni odpowiednią

rubrykę na plastykowym świstku, zabezpieczy i schowa

elektryczne pióro do kieszeni. Potem bierze czek do ręki - seria
impulsów zmieniła miejscami kolor metalizowanego tworzywa,

ułożyła ciemne plamki w kształt sześciu cyfr: jeden - osiem -
zero - zero - zero - zero.

- Okay - stwierdza, potem mruczy ni to do Bragga, ni to do

background image

siebie: - Oczywiście nikt tego czeku nie zaprotestuje...

Twarz Bragga czerwienieje na moment, szczęki zaciskają się

gwałtownie, pięść podnosi...

Mężczyzna opanowuje się, wyciąga coś z kieszeni, rzuca w

stronę Laastera.

- Potwierdzenie stanu konta - zgrzyta.

- Okay - Laaster spokojnie odrzuca Braggowi płytkę

metaloplastu, oznaczoną symbolem unibanku. - Lubię

ryzyko, ale nie za duże...

Złość Bragga mija, na jego twarz wyłazi jeszcze nieśmiały

uśmiech. Taki sobie ani przyjacielski, ani serdeczny, ani zły.
Obojętny i nijaki znak wzajemnego zrozumienia.

- Ja też nie lubię nadmiernego ryzyka. Dlatego będzie mnie

pan nadal osobiście - słowo „osobiście” brzmi jak

obwiedzione grubą krechą - co tydzień informować o rozwoju
sytuacji. No...

- Bragg pochyla się do Laastera, wychlustuje część winiaku

do jego szklanki, resztę wlewa do swojej.

- Kiedy on zdążył wychlać całą butelkę? - Laaster

zastanawia się cicho, później pyta: - Taak, to kiedy

zaczynamy komedię? Z tym wyrzucaniem mnie z pańskiego
domu?

- Ma pan rok. Ona studiuje indywidualnym kursem. Aha!

Chyba wcale nie byłoby głupie, gdyby jej pan trochę tę

zabawę utrudnił. Albo w ogóle namówił do przerwania nauki.

- Zbyt ryzykowne - mówi Laaster i znowu czuje, że ślina

sama zbiera mu się na język. - Ty w mordę... - myśli.

- Dlaczego?

- Chyba zna ją pan lepiej niż ja - Laaster pogardliwie krzywi

usta. - Wszystko musi wyglądać na przypadek.

- Taak - mruczy Bragg półgłosem. - W porządku, może pan

iść: Spotykamy się tu za tydzień o tej samej porze.

- Dobrze... - Ninch’ pochyla się, stawia szklankę z resztką

alkoholu na podłodze, przez moment zastanawia się, czy

Bragg po jego wyjściu wypije i to, co po nim zostało. Wstaje,
przeciąga się leniwie, mówi: - Pojadę przed panem. Już mam

piekielnie mało czasu do spotkania - nie czeka na odpowiedź,

background image

obraca się do drzwi i pośpiesznie wychodzi.

Bragg wstaje również, robi dwa kroki, podnosi z podłogi

szklankę Laastera. Przez chwilę niezdecydowanie kołysze nią,
waży ją w dłoni. Potem gwałtownie wylewa alkohol na dywan,

ciska puste naczynie o ścianę.

Złość znowu mija mu tak szybko i nieoczekiwanie, jak

przyszła. Bragg wychodzi, zostawiając otwarte drzwi, przez
krótki korytarzyk przechodzi do baru. Opiera się łokciem o

kontuar, oczyma pokazuje barmanowi butelki, a później znad
podsuniętego kieliszka długo i tępo gapi się na różnokolorowe

etykiety.

Leo Blitzmacher spokojnie, metodycznie czyści dawno nie

używany detor, wszystkie metalowe części mechanizmu
spustowego przeciera szmatką i oliwi na nowo, potem

czujnikiem sprawdza kolejne obwody generatora fali. Leo -
podobnie jak i konstruktorzy detora - nie wie, dlaczego detor

działa, jaki jest charakter emisji wymuszanej przez
wzmocniony impuls elektryczny z piezoelementu, powielanej i

ostatecznie kształtowanej w zblokowanych obwodach. Co
więcej - wcale mu tych wiadomości nie potrzeba - interesuje go

tylko niezawodność broni.

Leo kilkakrotnie przesuwa w obie strony blok bezpiecznika,

sprawdza regulator rażenia. - Dobra broń - myśli. - Mimo
wszystko to jest bardzo dobra broń. Cicha i wygodna.

Właściwie detor przy swoich zaletach ma tylko jedną wadę.

Nie można go ustawić na strzelanie seriami, bo każdy wybuch

wymaga odrębnego impulsu podanego na wejściu
wzmacniacza. Oczywiście można byłoby zamiast spustu

zamontować generator drgań mechanicznych, ale to osłabiłoby
celność strzałów, a za to dwukrotnie podwyższyło zawodność,

nie mówiąc już o zwiększeniu ciężaru. Rezonatory montuje się
tylko przy działkach policyjnych. A Leo Blitzmacher jest

człowiekiem skromnym, który wcale nie ma zbyt wielkich
wymagań. Z zadowoleniem patrzy na wynik pomiaru

ostatniego obwodu, potem szybko składa detor.

background image

Odbezpiecza go, podchodzi do uchylonego okna, sprowadza

regulator do pozycji minimum, naciska spust - słabiutki błysk

zdezintegrowanego powietrza za oknem upewnia go, że broń
jest w idealnym porządku. Leo zabezpiecza ją starannie, przez

chwilę pieszczotliwie gładzi opuszkami palców rubinową lufę,
potem chowa detor do kabury. Podchodzi do regału - za

kilkoma wyjętymi z półki książkami ukazuje się sprytnie
zamaskowany schowek. Leo nie zapina kabury na zatrzaski, a

drzwiczki schowka obraca na zawiasach tak, żeby dokładnie
przylegały do ściany. W otwartą wnękę wpycha kaburę z

detorem, starannie ustawia książki - teraz w razie czego
wystarczy tylko wyjąć najgrubszą z nich.

Bo Leo Blitzmacher jest bardzo mądrym człowiekiem i wie, że

kandydatom na radnych nie mówi się całej prawdy. Bo Leo

Blitzmacher wcale nie uważa, że broń to tylko zabawka dla
debili.

Jeszcze przez pół godziny po rozmowie z Ulanoffem

prezydent jest tak wzburzony, że niemal biega po swoim

gabinecie, zapominając o czekającym Jensenie. Opracowany i
przedstawiony przez profesora pomysł Bahrana chwilami

wydaje się prezydentowi czymś tak koszmarnym, że aż
nierealnym. Lecz z drugiej strony argumenty naukowca były

nie do podważenia, a wyliczone przez zespół rządowych
komputerów prawdopodobieństwo powodzenia planu zaledwie

o dwadzieścia dziewięć setnych mniejsze od jedności.
Prezydent uspokaja się, chodzi coraz wolniej, wreszcie siada za

biurkiem. - Tak - myśli - pod tym względem Ulanoff ma rację.
Przyszli zdobywcy przestrzeni powinni zaczynać trening w jego

instytucie jak najwcześniej. A może spytać Jensena?

Nie... - prezydent marszczy czoło. - Lepiej, żeby nie wiedział

za dużo. Ostatecznie, diabli wiedzą, co za jeden...

Słychać ciche, nieśmiałe pukanie, potem przez lekko

uchylone drzwi wsuwa się głowa sekretarza.

- Panie prezy...

Głowa znika, drzwi otwierają się szeroko, Olaf Jensen

background image

spokojnie wchodzi do gabinetu, odepchnąwszy sekretarza.
Prezydent uśmiecha się przelotnie, widząc gniew zmieszany z

uniżonością na twarzy potrąconego urzędnika. Czeka, aż
sekretarz zamknie drzwi, potem mówi cicho: - Hmm, Jensen.

Wydaje mi się, że od dziś ma pan nowego wroga. Czy to trochę
nie za wiele?

Olaf lekceważąco macha ręką.
- Jeden więcej, jeden mniej... Ważne, że chyba wpadłem na

najlepsze rozwiązanie. Będzie dobre przez parę najbliższych
miesięcy, a to da dodatkowy czas na obmyślenie nowego

sposobu.

Oczywiście sprawę wprowadzenia kalsterów do użytku i tak

warto przeciągnąć jak najdłużej...

- Zaraz, zaraz... Niech pan mówi po kolei.

- W porządku. A więc kiedy już nawet dojdzie do

rozpowszechnienia kalsterów, będzie czas na badanie reakcji

tłumu i dostosowanie się do sytuacji.

- Ale jak? No niechże pan gada! - prezydent zrywa się z

fotela, szybko okrąża róg biurka, staje przed Jensenem.

- Bardzo prosto. Wystarczy, że unibank zmieni system z

miesięcznego na trzymiesięczny. To da się łatwo uzasadnić
pracochłonnością operacji przy nanoszeniu stanu kont na

poszczególne kalstery. A poza tym... - Jensen na ułamek
chwili zawiesza głos - a poza tym trzeba kodować stan konta

brutto. Przy nowym systemie powinno to dać co najmniej
rok, zanim się ludzie we wszystkim połapią.

Prezydent” milczy. Przez dłuższą chwilę patrzy w ścianę tępo i

głupio. Potem prostuje się nagle, klepie Jensena z rozmachem.

Kilkakrotnie wali go w plecy. - Niee - przeciąga, twarz mu
czerwienieje. Krztusi się od śmiechu. - Nie. Jensen! To po tym

pańskim koncernie chyba najgenialniejszy pomysł! I kto by
pomyślał, że to przecież takie proste... Słowo daję, że zarabia

pan na pomnik. Ale, ale... - poważnieje nagle. - Taki kawał
musi być utrzymany w najściślej szej taj emni cy.

- Nie ma obawy - Jensen wzrusza ramionami. - Człowiek, z

którym rozmawiałem, nie żyje z państwowej pensyjki.

- Chyba że tak... - prezydent oddycha swobodniej, znowu

background image

zaczyna się śmiać. Odprowadza Jensena aż za próg gabinetu i
jeszcze długo śmieje się serdecznie. Co wcale nie przeszkadza

mu dostrzec ponurego spojrzenia, jakim sekretarz obrzucił
plecy wychodzącego Olafa.

Przez całą powrotną drogę Laaster czuje się lekko i wesoło -

sto osiemdziesiąt tysięcy to przecież energii do cholery i trochę.

Ninch’ z wdzięcznością myśli teraz o Blitzmacherze - to on
skierował Bragga właśnie akurat tam, gdzie było trzeba. Ale... -

twarz Laastera posępnieje nagle.

W zamian za to trzeba będzie dotrzymać choć części

umowy. Gdyby coś poszło nie tak, jak należy, i gdyby
wyprawa doszła do skutku, trzeba będzie razem z Vián

polecieć - Laaster gwałtownie kuli się w rozdygotanym fotelu.

Na szczęście rast zwalnia szybko, staje - Ninch’ zrywa się,

wyskakuje z kabiny. Teraz nie ma czasu na strach. Spogląda
na zegarek, klnie, zaczyna biec - za dziesięć minut Vián

wyjdzie przed bramę uczelni. Laaster stara się oddychać
miarowo w rytm wydłużonych kroków i na pewno tylko

dlatego nie może zastanowić się, czy biegnie zarabiać na te
sto osiemdziesiąt tysięcy, czy dlatego, że Vián mogłaby na

niego nie poczekać.

Nie zwalnia nawet wtedy, kiedy widzi ją stojącą w cieniu

bramy i rozglądającą się uważnie po ulicy. Jakoś nie ma ochoty
na stare, wypróbowane metody. Zresztą czuje, że akurat w tym

wypadku mógłby się przeliczyć. - No i dobrze - myśli. - Po
ostatniej nocy powinna teraz zobaczyć, że mi trochę na niej

zależy...

Vián zła jest na samą siebie za ten wyraz niepokoju na

twarzy, który poczuła nie widząc przed bramą czekającego
Laastera. - Niech nie myśli, że mi na nim zależy. Zaraz sobie

pójdę... - mruczy buntowniczo. Teraz jednak wcale nie żałuje
pięciu minut czekania. Szybko wspina się na palce, całuje

zaczerwieniony od biegu i upału policzek Laastera, uśmiecha
się łagodnie i czule. - Niepotrzebnie biegłeś - mruczy,

przytulając na ułamek sekundy głowę tam, gdzie pod żebrami

background image

łomocze jeszcze rozpędzone serce. - I tak bym czekała... -
Masz - wyławia z torby złożoną we czworo chusteczkę. A

kiedy Laaster nie wyciąga dłoni, rozwija ją sama, ociera pot
ściekający z czoła i skroni mężczyzny aż na szyję.

- Przepraszam... - dyszy Ninch’. - Załatwiałem dziś dobry

interes, ale zajęło mi to więcej czasu, niż myślałem... -

wyciąga czek, tryumfalnie powiewa nim w powietrzu, lecz nie
pokazuje go Vián z bliska. A nuż ona zna pismo Bragga?

Vián zerka na plastykowy świstek obojętnie, starannie

składa i chowa chusteczkę. Uśmiecha się.

- Niepotrzebnie biegłeś... - powtarza.
Laaster przeczy tylko ruchem głowy - wie, że słów nie

powinno być za dużo. Na ułamek sekundy niemal, na
króciutką chwilę obejmuje plecy Vián ramieniem, obraca

lekko - idą obok siebie spokojnie milcząc jak starzy i dobrzy
przyjaciele.

Piętnaście minut później wchodzą razem do hotelu. A kiedy

drzwi windy powoli zamykają się za ich plecami, odprowadza

ich długie spojrzenie recepcjonisty. I domyślny uśmiech, który
twarzy człowieka nadaje wygląd mocno wyżętej ścierki.

Rozdział 11

Tego dnia Gorgo Plaumens będzie wyjątkowo zadowolony i

wesoły - wtoczy się do redakcji potrząsając uniesioną butelką,

odtańczy wokół swojego biurka dziki taniec pijanego szczęścia.

Nagle ktoś mocno klepnie go po ramieniu.

- Szefie! - Gorgo obróci się, jeszcze bardziej rozpromieni, w

jeszcze szerszym uśmiechu pokaże żółte zęby, z rozmachem

uniesie butelkę aż nad łysą głowę naczelnego. - Szefie, mam
syna! Od dziś upijam się na wesoło!

Gorgo Plaumens tańczy i pije, bo jeszcze nie wie, że za rok

jego synek zniknie z domu w okolicznościach tak tajemniczych,

że mimo przewlekłego dochodzenia policji nie uda się odnaleźć

background image

dziecka ani nic wyjaśnić.

Gorgo Plaumens nie wie również i tego, że za rok zniknie nie

tylko jego synek.

Człowiek długo patrzy w ziemię, potem przeciąga się leniwie i

uśmiecha ponuro - może powiedzieć, że właściwie zakończył
robotę. Teraz wali się na miękką trawę, układa wygodnie,

wpycha ręce pod głowę. Człowiek czeka na zachód słońca. Na tę
chwilę, w której niebo pociemnieje aksamitnie i purpurowo. Na

ostatnie, skośne promienie, które uderzą w bok wyprofilowanej
skały, wyzwolą z niej śpiewny, długi jęk i strumienie tęczowego

blasku, które ostro chlasną mroczne powietrze, przebiją
skotłowane chmury, złamią się bezsilnie na granicy jonosfery,

wypełnią rozproszonym migotaniem kontury gigantycznego
symbolu - pomnika.

Symbolu, który zostanie na tym niebie nawet wtedy, kiedy już

żadnego człowieka wcale tu nie będzie.

Człowiek nie widzi efektów swojej katorżniczej pracy - za

blisko jest ziemi. Widzi tylko krwisto mrugającą gwiazdę, która

zatacza łagodny łuk, wpada tam, gdzie powinny znajdować się
wyzywająco wypchnięte w kosmos biodra i rozchylone leniwie,

opalizujące uda. Człowiek zaciera ręce z mściwą satysfakcją -
niech choć przez te pół godziny zachodu co dzień byle śmieć z

kosmosu rozdziera ciało olbrzymiej dziwki, uwiecznionej w
starannie wyliczonej, świetlistej aureoli cowieczornej projekcji.

Właśnie wtedy, gdy rozbudzone kryształy płaczą śpiewnie, gdy
w mózgu człowieka budzą lawinowy tok swobodnie

kontrolowanych skojarzeń, kiedy abstrakcjom nadają kształt
realnego obrazu, a pojęciom płynną elastyczność.

Mężczyzna śmieje się drwiąco i cicho, mruży oczy - ludzie

szukają dróg przez czasy i przestrzenie, usiłują włazić w

wymyślane przez siebie wymiary, próbują krzyżować proste
równoległe w zwichrowaniu próżni kolapsami, wpadają w infra

- albo hiperprzestrzeń z nadzieją, że uda im się łby wychylić po
drugiej stronie wszechświata. A kiedy już nic im się nie udaje,

wtedy poufale klepią stwórczy kosmos po ramieniu, usiłując

background image

odnaleźć go w sobie. Tępe gały wbałuszają do środka swoich
mózgów i myśli, a kiedy nic nie mogą zobaczyć, wtedy wołają:

„Oto dowód, że mamy cały kosmos w duszy!” Człowiek z
nieokreślonym żalem patrzy na stopniowe blakniecie ostrych,

tęczowych promieni, widzi ostatnie płomyki blasku pełgające
nad skałą. Potem znowu wraca wzrokiem do nieba i z tępym

zainteresowaniem gapi się na krwistą gwiazdę, która coraz
wolniej spada.

Człowiek przymknął oczy; więc nie widzi, że spadająca

gwiazda rośnie amarantowiejąc i żółknąc stopniowo. Nie widzi

również momentu, w którym jej blask gaśnie. Człowiek
uśmiecha się przez sen do nieba ponuro - od kilku lat przygasał

jak gwiazda, czuł się samotny i stary, nawet sobie samemu do
niczego niepotrzebny. Bo nie wiedział, że jeszcze jest ktoś, kto

umiałby go i chciał ciągle kochać. Dla kogo nie był nigdy ani
mitem, ani nawet symbolem niepotrzebnie uwznioślonej

tragedii - wymiar ludzkich nieszczęść zawsze powinien
pozostawać ludzki.

Człowiek, który sam siebie skazał na katorgę i odległy

pomnik, śpi. Śpi cicho nie wiedząc, że właśnie odnalazł go ktoś

młody i zbuntowany, dla kogo każdy nazbyt wyświechtany
symbol nosi znamiona groteski albo nadużycia. Człowiek

pamiętał kiedyś, że ma dziecko - ale już dawno zaprzeczył je w
sobie jak niewierną żonę czy fałszywy weksel. Dlatego jeszcze

może spać spokojnie.

Gazela II podkrada się do drugiej planety jak złodziej

ostrożnie. Jakby kapitan nie chciał budzić śpiącego człowieka.

Vián za plecami Laastera siedzi w sterowni i uśmiecha się z

zadowoleniem - dopięła swego, doprowadziła do startu
wyprawy. - Gdyby nie Laas... - myśli - nigdy chyba by nas

tutaj nie było.

No i gdyby nie tamto... - uśmiech Vián na moment staje się

zły, przebija z niego obrzydzenie. - Ale musiałam... Przecież
musiałam... - myśli tak, jakby załamywała dłonie, wyginała

palce mocno aż do bolesnego chrupnięcia wszystkich stawów.
I z niemą prośbą patrzy na tył głowy Laastera. - Ty

zrozumiałbyś mnie na pewno... - myśli. - Laas, ty przecież

background image

wiesz, ile dla mnie znaczyło zorganizowanie tej wyprawy.
Nawet za wszelką cenę...

Nie jest jednak zbyt pewna jego zrozumienia - dlatego uparcie

milczy, dlatego z mimowolnym obrzydzeniem stara się coraz

rzadziej wspominać tamtą noc z Lusinem. - Bydlak - myśli
mściwie.

- Świńska świnia. Kazał mi siedzieć w poczekalni przed

swoim gabinetem prawie całą godzinę, żeby sobie spokojnie

móc tamtą smarkulę...

Vián cieszy się z tej wyprawy. Cieszy się bardzo - ale jednak

czuje, że jest to radość dokładnie zmieszana z nieprzyjemną
goryczą. Vián już potrafi nazywać to, o czym inni boją się

bodaj i pomyśleć - pod tym jednym względem wcale nie różni
się od Olafa Jensena czy Leo Blitzmachera.

I gdyby mogła wypluć z siebie to wszystko...
Vián siedzi, starając się nie myśleć o niczym; patrzy na

spokojne, precyzyjne ruchy rąk Laastera, na jego szerokie
ramiona, ciasno opięte srebrzystym skafandrem.

Ninch’ powoli przechodzi na prędkość podświetlną.

Metodycznie dubluje autopilota przy włączaniu kolejnych

programów, swoje oczywiste opóźnienia o ułamki sekund
względem automatu kwituje krótkimi, niemal

niedostrzegalnymi kiwnięciami głowy. Jak na razie wszystko
jest jeszcze w porządku - szybkość jego reakcji nadal mieści się

w granicach przewidzianego błędu. Zresztą przy programach
dotyczących próżni wszystkie marginesy są jeszcze dość

szerokie.

- Gorzej będzie z lądowaniem... - myśli Ninch’, na ułamek

chwili przymykając oczy.

Wie, że ze zmianą prędkości kosmolotu w okolicy alfy Capella

dyskretnie zjawi się nowa rozpędzona gwiazdka. Najpierw
będzie ciemnopurpurowa, potem krwistoczerwona, później

pożółknie i zgaśnie aż do tej chwili, kiedy wejdzie w
atmosferę planety i buchnie z niej bladobłękitny płomień

silników hamowniczych. - Gdyby Vián wiedziała, co czuję w
tej chwili... - Laaster obraca się, rzuca dziewczynie uśmiech

przelotny jak nieobecne spojrzenie

background image

- ... nie siedziałaby teraz tak spokojnie.
Ale przecież musiał wreszcie zgodzić się na udział w tej

wyprawie. Ciągle bał się, że Bragg tam na Ziemi zdenerwuje
się w końcu i wynajmie kogoś innego, dla kogo Vián będzie

tylko rozmazaną plamą na przedłużeniu lufy. I miał dość, dość
aż po usz y tych codziennych niedomówień i kłamstw. A kiedy

ponadto przyszła jeszcze tamta noc, spędzona w Haelle pod
willą Lusina...

Wtedy Ninch’ zrozumiał ostatecznie, że dalsze stwarzanie

przeszkód nie ma sensu. Że Vián prędzej zmieni się w dziwkę,

niż z wytkniętego sobie celu zrezygnuje. Bo Laaster Erie
Ninch’ nie wiedział i nie wierzył, że dziwka to prawie tyle

samo co charakter. Ale wiedział za to na pewno, że wierna
dziwka to ta, która kogoś naprawdę kocha. Ergo - dziwką być

przestaje. - Bumse, also ich bin... - pomyślał uśmiechając się
ironicznie. I w tej samej chwili na tle pociemniałej tarczy

planety zobaczył promienisty miraż - wygięte jak tęcza
świetliste ciało kobiety, która z rozkoszy głowę odrzuciła

między ramiona do tyłu, bladobrązowo opalizujący brzuch
nadstawiła słońcu i ustom, w radosnym spazmie już nie

ludzkiej, a zwierzęcej rozkoszy wycelowała podbrzusze w
kosmos, w stronę odległej, niewidocznej Ziemi. Tak, że każdy

astrolot wchodzący do układu Capelli po promieniu z Sol G2-
V musiał wpaść między drżące, roztęczone uda.

Laaster usłyszał za swoimi plecami cichy, gwałtowny

przydech; obejrzał się i szybko wbił spojrzenie w pulpit

sterowniczy ponownie - na twarzy Vián zobaczył wierne
odbicie tamtej nieprzyzwoitej wizji. I jednocześnie upewnił

się, że to, co widzi, nie może być halucynacją - nie ma snów
śnionych pospołu. - Nawet jeśli to jest tylko miraż... -

pomyślał.

- Nawet jeśli to jest tylko miraż... - usłyszał - ... to dowód, że

tu muszą być ludzie - ostatnie słowo brzmiało tak, jakby Vián
mówiąc „ludzie”, pomyślała: „człowiek” - Tak, tu musiał być

człowiek - przytaknął. - Ale na wszelki wypadek przeczekamy
parę dni na orbicie. Wcale mi się to nie podoba...

- Dlaczego? - Vián wyrwała się z fotela, pochyliła się nad

background image

Laasterem, zajrzała mu w twarz. - Przecież to najlepszy
dowód... - umilkła niepewnie, kiedy Ninch’ przecząco

pokręcił głową mrucząc: - Dowód albo nie dowód. Zrobienie
czegoś takiego na pewno jest ponad siły jednego człowieka. A

nawet gdyby tu było wielu ludzi, zdolnych do wspólnego
działa nia, to i tak zbiorowy obłęd śmiało możemy wykluczyć.

- Dlaczego? - Vián pochyliła się jeszcze bardziej. - Przecież

na Ziemi...

- Do cholery! Ziemia, Ziemi, Ziemią... To gówno, a nie

żadna miara! W kosmos może latają romantyczni głupcy, ale

nie cyniczni debile. Tu nie wystarczy zaświecić ludziom w
oczy byle błyskotką. Dla pieniędzy to robili? Dla idei? Bzdura!

- oszołomiona wybuchem Laasa Vián słuchała cicho. -
Zrozum, dziewczyno ... - ton mężczyzny złagodniał

niespodziewanie - ... to może być coś o wiele gorszego niż
kolonia zwariowanych ludzi. I dam głowę za to, że gdzieś na

tej planecie znajdziemy na pewno doskonały kosmodrom.
Albo nawet kilka czy kilkanaście pięknych, wygodnych

kosmodromów...

- W tym coś może być... - trzeci głos zmusił Laastera i

dziewczynę do obrócenia głów. - Mam nadzieję, Ninch’, że
zastanowisz się ze cztery razy, zanim na czymś takim

wylądujesz.

- Masz rację, Bolc - Laaster uśmiecha się do mówiącego. -

Zastanowię się co najmniej cztery razy. A
najprawdopodobniej wyląduję daleko od tego świństwa.

- To też może być niebezpieczne. O ile dobrze rozumiem,

zakładasz, że ktoś lub coś tutaj - nazwijmy to czynnikiem X -

umie odczytywać ludzkie myśli. A w takim razie umie również
przewidzieć, że każdy normalny człowiek będzie się trzymać

od czegoś takiego z daleka.. Ale patrz! Na ekran, idioto!

- Znika... - szept Vián jest tak słaby, jakby ktoś mógł ją

usłyszeć aż tam, na planecie.

- Poczekamy. Może zjawi się znowu?

- Co? - czwarty głos od drzwi.
- O, Jobbick! Jakiś nierealny miraż... - trójgłosowy chór. -

To była kobieta. Naga kobieta zrobiona z tęczy...

background image

- Nie śniło się wam? - Jobbick śmieje się złośliwie.
- Idiota! - jednogłośne oburzenie jest tak gwałtowne i

szczere, że Jobbick milknie, jeszcze tylko warczy cicho: -
Kobieta...

- Chłopcy! - Vián prostuje się raptownie. - Przecież mamy

kamery!

Laaster wgniata przycisk cofania taśmy. Po chwili włącza

normalny bieg - przez parę sekund ekran pozostaje martwy; i

nagle wybucha na nim czarny błysk. - Jesteśmy na granicy
światła... - Ninch’ mruczy cicho. - Zaraz sam zobaczysz...

Przez pół godziny autopilot sam prowadzi hamującą Gazelę -

wszyscy ludzie w sterowni milczą, połykają oczami

niesamowite zjawisko.

Potem w sterowni zapada cisza, kiedy Laaster na tablicy

autopilota odszukuje przycisk z napisem: „Awaryjne
hamowanie”.

- Włącz alarm! - suchy rozkaz budzi Vián z odrętwienia. Po

sekundzie wszystko na statku brzęczy i zawodzi przenikliwie,

płaczą wszystkie grodzie, podłogi i ściany, światła przygasają
i błyskają nieregularnie, zmiennokolorowym blaskiem. Jakby

cały statek stękał z ogromnego, niemożliwego wysiłku,
rzygając w kosmos przed sobą potężnymi strugami płomieni.

Wyszarpnięci ze snu, oderwani od pracy ludzie tupią w
korytarzach, pośpiesznie dopinają skafandry, wciskają głowy

w dygoczące hełmy.

- Wy też. Hełmy, do cholery!

Bolc, Vián i Jobbick przytomnieją raptownie, do sterowni

wpadają pierwsi zdenerwowani ludzie.

- Drugi stopień!? Co jest, do licha! Co się stało? - zadyszane,

pomieszane głosy. - Zgłupieli do szczętu! Awaryjne

hamowanie już przy wejściu do układu! Odrywacie ludzi od
roboty... - ktoś piekli się i żali jednocześnie, ale zgodnie z

instrukcją wpada w głęboki fotel.

Laaster na razie nie włącza swojego mikrofonu, ponownie

przewija taśmę, milcząc pokazuje martwy ekran. A po paru
minutach ludzie nie zauważają już, nie czują coraz

mocniejszych drgań i szarpnięć astrolotu, sunącego wciąż

background image

wolniej jak w poprzek bruzd na ogromnym, świeżo zaoranym
polu.

- Taak - cedzi ktoś wreszcie, kiedy ekran gaśnie. - To

ciekawe... Kiedy i gdzie lądujemy?

- W tej chwili on tu rządzi - Bolc wzrusza ramionami,

kciukiem wskazuje plecy kapitana.

Laaster obraca się, patrzy na ludzi przez chwilę, wreszcie

nieznacznym opuszczeniem brody wciska guzik mikrofonu.

- Nigdzie nie lądujemy - mówi spokojnie. Czeka na protesty,

które za moment wybuchną. I nie myli się. Znowu czeka.

Kiedy zachrypniętym ludziom zabraknie sił na gadanie,

odezwie się zimno i jasno: - Na razie nigdzie nie wylądujemy,

wejdziemy na parkingową. Puszczę co najwyżej dwuosobowy
zwiad. Po zakończeniu hamowania i przynajmniej dwóch

godzinach na dalekiej orbicie będziecie mogli wrócić do siebie.
Mimo to stan pogotowia będzie utrzymany aż do odwołania.

Teraz proszę o ciszę. Możecie na ogólnej fali mówić tylko to, co
niezbędne.

W jego głosie brzmi taka pewność i siła, że ludzie milkną

rzeczywiście. Nie wiedzą, że ta siła jest tylko w jego głosie.

Bo Laaster Erie Ninch’ sam siebie przeklina za swoją głupotę.

Za to, że widać dokładnie nie obliczył dawki...

Patrzy na przyrządy, koryguje wskazania trajektometru, ale

jednocześnie w jego mózgu bez przerwy sunie okrutnie

szczegółowy film: „Jeszcze jest ponadświetlna, jeszcze piloci
nie mają nic do roboty, więc siedzą w kabinie Laastera i

spokojnie sączą przemyconą whisky. Isaac Andrews znany z
ryzykownych kątowych podejść do lądowania i siadający

najczęściej zaledwie na jednym dopalaczu, przez przyjaciół
pieszczotliwie nazywany Issie, przez początkujących

żółtodziobów „Booster-boom”. I on - Laaster Erie Ninch’ -
pilot, który już tysiące razy w życiu przysięgał sobie dozgonną

miłość do ukochanej Ziemi.

Issie pije powoli i ostrożnie - wie, że za parę godzin będzie

siedział przy sterach, kontrolując powrót Gazeli do
zwichrowanej, bo zwichrowanej, ale zawsze euklidesowej

przestrzeni. Manewr, który z osiąganego układu wydaje się

background image

trwać zaledwie paręnaście minut, tutaj w astrolocie będzie się
ciągnął przez cztery dobre dni. A whisky jest mocna,

przyjemnie szczypie kołowaty język, każdy łyk ciepłą i błogą
falą odzywa się w ciele. A whisky jest tak ostra, że Issie ani

przez moment nie wyczuwa w niej obcego smaku. Pije do dna.
Potem jednak przecząco potrząsa głową, kiedy Laaster

pokazuje mu butelkę. Owszem, lubi wypić, ale w miarę. Tym
bardziej teraz... Wprawdzie samo wychodzenie w podświetlną

nie jest niebezpieczne i nawet drobny błąd może niczym tu nie
zagrozić, ale granica między małym błędem a dużym zawsze

jest cholernie płynna. To, że statkowi może się zdarzyć drobny
poślizg - jakieś parę milionów kilometrów od celu - to jeszcze

nic.

Gorzej, kiedy gwiazdozbiór jest tak ciasny jak Woźnica.

Wtedy zawsze może się w pobliże statku napatoczyć
przypadkowa grudka materii. Wtedy już żadne osłony i

modlitwy nie pomogą...

Issie wstaje zdecydowanie i swobodnie, pewnie wychodzi.

Laaster patrzy za nim przez długą chwilę, nawet wygląda na
korytarz - nie powodów do obaw nie ma. Po tak małej ilości

mieszanki błąd, który Issie popełni, na pewno nie będzie zbyt
duży. I wystarczy na pewno - nawet stumetrowy poślizg przy

przejściu w zwykłe, trójwymiarowe kontinuum nadtapia dysze,
pali co najmniej setkę obwodów rozrządu i rozkalibrowuje

trajektometr. A wtedy zostaje tylko siedzieć grzecznie i czekać
na kolejną ekspedycję z Ziemi. Laaster sam do siebie śmieje się

cicho - jednak udało mu się dotrzymać umowy. A Issiemu mała
nauczka się przyda - za bardzo się do Vián przeklejał. Lecz

Laaster wciąż jeszcze nie wie, że nie uwzględnił pewnego
drobiazgu: każdy człowiek to fenomen i noumen zarazem.

Kant każdej filozofii polega na tym właśnie, że ukazuje ona
ludzi ze starannie wybranego punkciku widzenia i wrzeszczy

o wszechstronnym oglądzie i szuka uogólnień tam, gdzie ich
być nie może, bo ludzie tylko w ograniczonym zakresie

podobnie reagują na te same bodźce. A i wtedy rozrzut mają
bardzo duży. Więc Laaster jeszcze nie może wiedzieć, że za

pół godziny oszołomiony narkotykiem Issie wyjdzie sobie po

background image

prostu zaczerpnąć świeżego powietrza. Niematerialny i
bezczasowy wejdzie w nieskończoność jak do lasu, przeszłym

i przyszłym pokoleniom objawi się jako lokalny zgęstek
wzmożonej grawitacji...” Film zrywa się Laasterowi na

granicy pojmowania abstraktu. Dookoła znowu czai się
groźna, lecz dotykalna - a więc dzięki temu dobra i miła -

rzeczywistość.

Statek majestatycznie, dostojnie, powoli wpływa na orbitę.

Od dnia startu Gazeli II Helenie nawet na parę godzin nie

udało się opuścić domu - przestała wiedzieć, co Ernst może w

każdej chwili zrobić. Pił długo, całymi tygodniami - z tego
okresu Helena zapamiętała trzy nazwiska: Jensen, Blitzmacher

i Ninch’, które pijany Bragg powtarzał zmieszane z
przekleństwami. Z czasem zrobiło się z tego coś w rodzaju gry

- Bragg rano uciekał do jakiegoś baru w Arsus albo okolicy.

A kiedy nie wracał zbyt długo, Helena ruszała za nim. W

ciągu tych dni, takich samych dni w tygodniach i miesiącach,
Helena nauczyła się prowadzić elektrowóz. Nauczyła się

milczeć, kiedy pijany Bragg klął nie tylko Ninch’a czy
Blitzmachera.

Równie często przeklinał ją i siebie. A jednak nie mogła, nie

umiała zdobyć się na to, żeby o nim zapomnieć, wciąż jeszcze

czekała z nadzieją, że zły okres minie i zno wu wszystko
będzie tak, jak było. Czekała wiedząc, że nie będzie tak na

pewno. Dlatego tym mocniej była zaskoczona, kiedy któregoś
dnia Bragg wrócił do domu najzupełniej trzeźwy.

Laaster znowu jest spokojny - po kilkunastu miesiącach w

próżni uwierzył, że coś, co zdarzyło się raz, wcale nie musi się

powtórzyć. Przez te prawie dziesięć lat, które spędził nie
wytykając nosa z Ziemi, niezawodność automatów wzrosła

niemal dwukrotnie, konstrukcje statków zmodernizowano tak,
że wypadki rzeczywiście zdarzały się coraz rzadziej, dziura w

pancerzu, wybuch silnika plazmowego czy brak tlenu w butli

background image

powoli stawały się powieściowymi sytuacjami, za którymi nie
kryło się nic poza udramatyzowaniem fabuły. Wszystko z roku

na rok musi stawać się doskonalsze, sprawniejsze i lepsze. Tak
samo zwyczajny rast czy elektrowóz, jak i kosmolot.

Żadna z tych rzeczy nie ma prawa zawodzić człowieka w

nieoczekiwanych momentach, musi służyć zgodnie ze swoim

przeznaczeniem jak najdłużej, chyba że ktoś ją rozmyślnie
zepsuje lub zniszczy. Więc Laaster jest najzupełniej spokojny, a

jednak uśmiecha się gorzko.

Uśmiecha się gorzko, bo i co mu z tego, że cały kosmolot

działa jak zegarek, że każda rzecz i każdy człowiek doskonale
znają swoje miejsce. Stało się to, - co Ninch’ przeczuwał już

przed startem wyprawy, ale wtedy nie myślał, że będzie aż tak.

Bo Vián naprawdę odnalazła swojego ojca i od tej pory

właściwie przestała być członkiem wyprawy. Początkowo
Laaster usiłował tego nie zauważać, ale uśmiech Jobbicka z

dnia na dzień stawał się coraz bardziej złośliwy, coraz częściej
Ninch’owi udawało się przychwycić współczujące spojrzenie

Bolca.

Udawał, że to wcale go nie dotyczy, że między nim a Vián

wszystko nadal układa się dokładnie tak samo, jak było. Lecz
któregoś dnia - jakieś dwa miesiące przed powrotem na

Ziemię - kiedy Laaster siedział w sterowni i gapił się na pulpit
rozrządu, zrobiło mu się piekielnie smutno.

W tamtej chwili nawet Jobbicka przywitałby przyjaznym

uśmiechem. Issie nie żyje - to znaczy nie żyje w ludzkim

rozumieniu tego słowa. Laaster nie robił sobie z tego powodu
zbyt wielkich wyrzutów, ostatecznie widział przez te parę lat

na Ziemi sporo ludzi zabijanych tylko dlatego, że nosili zbyt
ładne zegarki czy zbyt wiele żetonów nadających się do

uruchamiania automatów z alkoholem. Teraz jednak Laaster
żałował swojego kroku - przecież nie zmienił nic, nie udało

mu się dotrzymać zawartej z Braggiem umowy, Vián bez
przerwy opiekuje się ojcem, a on musi siedzieć samotnie i

nawet nie ma z kim sobie pogadać. Żeby był Issie... Pulpit
rozrządu ożyje dopiero wtedy, kiedy Gazela wystarczająco

zbliży się do Słońca - na razie tylko autopilot pracuje

background image

spokojnie, kiedy statek gna po promieniu, kiedy z czoła fali
ześlizguje się na czoło. Z punktu widzenia zewnętrznego

obserwatora Gazela to gigantyczny kwant, zatrzymany w
połowie skoku z poziomu na poziom energetyczny. - Dla ludzi

nas w tej chwili nie ma... - Laaster uśmiecha się ponuro. - I
gdybyśmy byli tu we dwoje, tylko ja i Vián...

Ninch’ waha się chwilę, potem zdecydowanie wciska taster

podglądu, zmontowanego w pokoju odnalezionego naukowca.

Ekran jarzy się słabo, Laaster mocno zaciska szczęki, choć w
pomieszczeniu właściwie nie dzieje się nic - Sangelson ręką

osłania głowę i głośno chrapie, za to Vián porusza się
cichutko, niemal ukradkiem, kiedy dopinany kombinezon

wciąga na ramiona, kiedy z delikatną czułością okrywa ojca
kołdrą, a potem cofa się od posłania, siada w fotelu i długo,

bez żadnego słowa, westchnienia czy ruchu patrzy na
mężczyznę, którego odnalazła. Potem pochyla się, wyciąga

dłoń i leciutko gładzi włosy śpiącego. Ninch’ wie, o czym
myśli Vián. Vián nie wie, o czym będzie myśleć, kiedy po stu

dwudziestu latach podobnie usiądzie w fotelu, podobnie
będzie przesuwać palce po puszystych włosach. Ale to już nie

będą włosy człowieka...

Vián na chwilę wraca w swój czas - w najbliższą przeszłość.

Uśmiecha się słabo, kiedy zwinięty w kłębek kot na sąsiednim
fotelu coraz głośniej mruczy. Oswajała go stosunkowo

niedługo. Już drugiego czy trzeciego dnia po włamaniu do
magazynu sam przybiegał pod werandę.

Siadał przed stopniem nieruchomo i tylko żółtymi ślepiami

wodził uważnie za Vián, kiedy wychylała się przez okno, a

potem szła do drzwi z miską wody zabielonej sproszkowanym
mlekiem czy z otwartą puszką konserw przyniesionych z

magazynu. Przez d ziury po szybach na werandzie Vián
widziała, jak kot niecierpliwie przestępuje z łapy na łapę, jak

na wszelki wypadek cofa się, kiedy Vián wchodzi na stopnie,
kiedy stawia miskę na ziemi. Podbiegał potem szybko - Vián

wracając na werandę widziała, jak zaczyna jeść. Kilka dni

background image

później Vián zamiast postawić naczynie na ziemi i jak zawsze
odejść, tym razem trzymała je w rękach tak długo, aż

zniecierpliwione zwierzę zdecydowało się podejść do niej
powoli, bardzo nieufnie i ostrożnie.

A teraz Vián pieszczotliwie przeciąga opuszki palców po

gładkiej sierści mruczącego kota i myśli smutno o dniu, w

którym zniknęli obaj jej synowie. Jej i Laasa.

Nikt na Nowej nie mówił głośno o tym znikaniu trzy - i

czteroletnich dzieci - wszyscy osadnicy czuli, że tak musi być.

Vián wspomina swoją radość, kiedy poczuła w brzuchu

pierwsze słabe kopnięcie, pamięta jak przez sen mocne,
szorstkie i dobre dłonie lekarza pokładowego, który z czasem

na Nowej stał się także akuszerką. Lekarz pocieszał ją wtedy,
że tak się zawsze może zdarzyć, że za drugim razem wszystko

będzie już o wiele lepiej, ale Vián wyczuła nikły ton
nieszczerości, starannie zamaskowanej w jego współczującym

głosie. Przez długi czas nie mogła się potem przyzwyczaić do
tych swoich dziwnych dzieci. Pamięta swój wstyd i

zaskoczenie Laasa kiedy po raz pierwszy dotykał puszystych
futerek. Laas podniósł potem głowę, uśmiechnął się smutno,

powiedział: - No cóż... Przecież to nasze dzieci.

Potem uśmiechnął się wesoło, prawie wesoło, ale Vián już w

jego radość nie wierzyła.

Wyprawa na Nową składała się prawie z dziesięciu tysięcy

ludzi. Niemal z pięciu tysięcy młodych i starszych par, które
albo poznały się wcześniej na Ziemi, albo dobrały podczas

podróży - tuż po starcie przed zapadnięciem w anabiożę i po
stu latach, kiedy automaty na pół roku przed osiągnięciem

celu wyłączyły niepotrzebne już hibernatory. Upartych
antyfeministów nie było - Vián przekonała się o tym

ostatecznie w rozwalonym domu kosmoceuty Assobara Jo.
Było pięć tysięcy kobiet, z których każda przynajmniej raz na

Nowej zachodziła w ciążę.

I tak się jednak dziwnie składało, że nikt po urodzeniu

dziecka nie składał wizyt szczęśliwej parze, nie przynosił
prezentów, nie składał gratulacji. Dyskretnie nie zauważano

wydętych brzuchów kobiet przed porodem, dyskretnie w

background image

żadnym towarzystwie nie wspominano o lekkim czy ciężkim
rozwiązaniu. I to było rozwiązanie najlepsze.

A po jakimś czasie problem - przynajmniej problem Vián -

po prostu znikł. Nikt już w ogrodzie sąsiadów nie dostrzegał

maleńkich śladów bosych, czteropalcych stóp, nie było
cichych śmieszków ani płaczów w czyimkolwiek domu.

Początkowo Vián myślała, że to tylko wstyd narzucił

ludziom nowy obyczaj umyślnego omijania wzrokiem rzeczy

oczywistych. Myślała, że to jeszcze jedna forma przeniesiona
z Ziemi, która na nowej planecie rozrosła się i zdeformowała

jak przywiezione kwiaty, jak przysłane tu przed wiekami
ziemskie drzewa i grzyby. Buntowała się przeciw temu w duchu

tak długo, póki wreszcie nie zrozumiała, że to instynktowna
mądrość rasy każe ludziom czekać, aż zły okres minie.

I dopiero jeżeli nie minie sam, trzeba będzie zgodzić się z

rzeczywistymi faktami albo sięgać po starannie przemyślane

sposoby zaradzenia złu. Vián pojęła, że najtrudniejsze decyzje
to te, na które trzeba wiele czasu. Te, które rodzą się w

milczeniu. Więc to nie głupi wstyd i nie brak odwagi kazały
kolonistom godzić się nie godząc i patrzeć zamykając oczy.

Vián z prawdziwym, głębokim szacunkiem myśli teraz o tym

lekarzu, który - chyba jako jeden jedyny człowiek spośród

osadników - znał prawdziwe rozmiary zagadkowego zjawiska.
Wzywano go przecież do każdego porodu.

Vián siedzi cicho, patrzy w okno ciemniejące od zachodu,

gładzi kocią sierść. Obaj jej synowie mieli futerka o wiele

miększe, jeszcze bardziej puszyste, lecz Vián mimo to
przymyka oczy, przypomina sobie inne wieczory, spędzone

przez nią właśnie w tym pokoju. Kochała te dzieci tak samo,
jak kochała Laasa, który stał za nią, oddychając ciepło - czuła

wtedy w sobie ciszę, zadowolenie i spokój. Czuła to, czego na
Ziemi w normalnym świ ecie nie umiałaby odnaleźć.

Przez uchylone okno ciepły, nocny wiatr łaskocze jej kark

jak oddech Laastera, pod palcami wędrującej ręki

bezustannie przesuwa się gładkie, zadowolone mruczenie,
dobrze jest, miło i przytulnie, kiedy można zamknąć oczy,

kiedy ktoś szepcze pół słowa, a pół westchnienia. Vián

background image

zaczyna słuchać uważniej, nadstawiać się dalekim szeptom
jak pieszczocie - potem znaczenie tego słabego dźwięku,

dźwięku bez żadnych słów, dociera do niej raptownie. Vián
zrywa się z fotela, kot z wyrzutem zerka na nią bursztynowym

okiem, podnosi głowę, uważnie patrzy na kobietę biegnącą do
okna, z trzaskiem rozwierającą je szeroko, usiłującą przebić

wzrokiem ciemnopurpurową jak przejrzałe wiśnie, ciemną,
ciepłą noc.

Noc nie szepcze już, lecz głośno i ochryple ryczy, potem

zaczyna jazgotać przenikliwie, kiedy źródło hałasu przybliża się

szybko, w jeszcze kosmicznym pędzie śmiga nad jedynym
jasnym punktem na planecie - oknem pokoju, gdzie w głębi, na

stole pochylają się w przeciągu płomyki trzech świec,
osadzonych w lichtarzu.

Jazgot wybuchów o ton pogłębia się gwałtownie, kiedy

kosmolot śmiga nad domem w stronę odległych wzgórz. -

Przy tej szybkości zrobi jeszcze jedno lub dwa okrążenia,
zanim będzie mógł wylądować - myśli Vián. Wie, że czasu jest

jeszcze dużo, ale już zaczyna się śpieszyć. Nagle zaczyna bać
się, że pilot wystartuje zbyt szybko, kiedy zobaczy tylko

martwe ruiny miasteczka.

Vián narzuca sweter na ramiona, szybko schodzi do hallu,

wybiega w mrok - i raptem cała noc zamiera w bezruchu...

Rozdział 12

Olaf siedzi przy biurku zawalonym książkami, uważnie patrzy

na Blitzmachera, mówi: - Więc wyprawa Gazeli II doszła
jednak do skutku? Szkoda...

- O ile znam Ninch’a, to poradzi sobie tak, żeby nie było

kłopotów. A o ile znam życie, to nie są to tylko kłopoty tego...

tego Bragga. Wie pan, ja ciągle odnoszę wrażenie, że gdzieś
go już widziałem... - Leo mruży oczy.

- To bardzo możliwe...

background image

- Jak pan to rozumie?
Olaf milczy. Milczy dość długo. Blitzmacher również milczy,

pieszczotliwie gładzi palcami opasły grzbiet jakiejś książki. W
tym czasie Olaf zastanawia się, co właściwie tam, na

Kryształowej, kazało mu wyjrzeć przez uchyloną śluzę. To
zresztą było jeszcze mało ważne, czemu wyglądał. Ważniejsze,

że w oparach brunatnej mgły obok wpartej w piasek łapy
kosmolotu dostrzegł rozmazaną sylwetkę. Sylwetkę człowieka.

I mniej więcej w tej samej chwili w hełmofonie zabrzmiało
przekleństwo: „O cholera!” A potem słowa Bragga o rozwalonej

kamerze.

- Zastanawiam się, gdzie teraz może być Gazela II - mówi.

Blitzmacher wzrusza ramionami.
- Jeśli Ninch’owi się udało...

- A jeśli nie?
Leo Blitzmacher ponownie wzrusza ramionami.

- Taak - mruczy Olaf. - Jeśli ten pański astropilot nawali, to

będziemy tu mieli niezgorszą zabawę.

- O tym się przecież dowiemy.
- Jak? Przecież oni lecą po promieniu.

- Nie mówię, że już dziś. Kiedy wyhamują w pobliżu naszego

Układu, nawiążą przecież łączność z Ziemią. To już nietrudno

przechwycić.

- Wtedy to już może nie mieć żadnego - znaczenia.

- Mówi pan tak, jakby cała sprawa dotyczyła również i pana.
- Czemu pan tak myśli? - Olaf siedzi spokojnie. Za

spokojnie. Tylko powieki przymyka na ułamek chwili.

- Widzi pan... - Leo uśmiecha się niby przepraszająco, ale w

jego skrzywieniu ust drży leciutka drwina. - Jako stary
kawaler mam pewne swoje, zapewne dość dziwne,

przyzwyczajenia.

- I? - brew Olafa powoli wędruje do góry.

- I jednym z nich jest to, że bardzo lubię wiedzieć, co robią

wszyscy moi klienci. Może to zwyczaj brzydki, ale zapewniam

pana, że bardzo przydatny - Leo wstaje zza biurka, kieruje się
w stronę rozpiętego na ścianie regału, niezdecydowanie

przesuwa palcami po grzbietach książek.

background image

Ręka Blitzmachera zatrzymuje się na którymś tomie, twarz

obraca się do Olafa, głos jest cichy i niewyraźny.

- Ja wiem, panie Jensen, że kiedyś lataliście razem. Wiem

także i to, że tamten czek był od pana.

- Charakter pisma? - Olaf uśmiecha się drwiąco.
- Nie. Nie tylko.

- A co?
- Pańskie konto w unibanku tego dnia zmalało o sto tysięcy

ergów. Były jeszcze jakieś drobne, ale tego możemy nie liczyć,
prawda? - Leo uśmiecha się wręcz rozbrajająco. - Ponadto

wiem, że pański przyjaciel ostatnio ma niezbyt miły i... -
Blitzmacher na moment zawiesza głos... - chyba niezbyt

rozsądny zwyczaj topienia zmartwień.

- To znaczy? - ton Olafa nabiera ostrości.

- To znaczy, że pije. I to dużo pije, panie prezesie. - Olafowi

wydaje się, że w ostatnich słowach znowu kryje się cichutka

drwina.

- I pan sądzi, że to mnie obchodzi? - Jensen przymyka

powieki, potem wbija spojrzenie w nieruchomą rękę
Blitzmachera.

- Ja? Tak. Sądzę, że to pana obchodzi.
- Jak zwykle ma pan rację - Olaf zaczyna się uśmiechać.

- To znaczy?
- Ależ to oczywiste. Starym kolegom należy od czasu do

czasu pomagać. Pan również postąpiłby podobnie, prawda?

- Jak zwykle ma pan rację - przytakuje Blitzmacher,

opuszcza dłoń, odchodzi od ściany.

- Martwi mnie to, co pan powiedział. Pan nie zna go tak

doskonale jak ja. Eri to wspaniały człowiek. Twardy,
zdecydowany, szybki. Nawet pan sobie nie wyobraża, jaki on

ma refleks.

Kiedyś rzucił mi linę dosłownie w ostatniej chwili. Chyba

nikomu innemu to by się nie udało.

Szkoda człowieka... - leciutkie westchnienie Olafa długo trwa

w ciszy pokoju.

background image

Helena ma aż trzy powody do zmartwienia. Niepokoi się o

Vián, która w tej chwili zbliża się do Ziemi - tak w każdym

razie wskazywał harmonogram wyprawy. Niepokoi się o
Bragga, który znowu zaczął coraz więcej pić. I niepokoi się o

siebie. Niepokoi się o to, co będzie po śmierci profesora
Ulanoffa.

Ten ostatni kłopot ciągle odsuwa na najdalszy plan. Na razie

kolejno przeszukuje wszystkie bary w okolicy domu. Potem

wraca na parę minut po elektrowóz i swój stary szal. Przy
okazji wsuwa rękę głęboko pod stos starannie poukładanej

bielizny i długą chwilę trzyma dłoń na chłodnym kawałku
metalu.

Patrzy na zegarek - Eri uciekł rano, a teraz już południe.

Zanim znajdzie go w jakiejś zakazanej dziurze... Helena z

mimowolnym gniewem myśli o tych wszystkich barmanach,
którzy witają ją jak starą, dobrą znajomą. O obleśnych

pijakach, którzy klepią ją po tyłku, kiedy niespokojnie
przebiega między stolikami. Kiedyś próbowała się bronić, ale to

zawsze zajmowało jej zbyt wiele czasu. A kiedy jeszcze jakiś
pijany bydlak uderzony w twarz oddał jej tak samo...

Helena wskakuje do przeszklonej kabiny, uruchamia wóz -

elektryczny silnik szemrze cicho, potem zaczyna wyć, gdy

Helena prawie natychmiast wrzuca najwyższe obroty i ostro
rusza sprzed bramy. Przelatuje śródmieście - o tej porze ruch

jest jeszcze bardzo mały - czasem trochę na chybił trafił
zatrzymuje się przy jakimś barze, choć nie bardzo wierzy, że

znajdzie Ernsta właśnie tu. W śródmieściu był parę dni temu,
więc teraz najprawdopodobniej pije gdzieś za miastem.

Helena skręca w obwodnicę, która olbrzymim łukiem obiega

Arsus od zachodu. Zaczyna działać spokojnie i metodycznie.

Jedzie stosunkowo powoli, zatrzymuje się przy każdej knajpie,
czasem na parę minut odbija w bok od trasy, żeby odwiedzić

jakiś podlejszy bar. Bragg może być wszędzie, gdzie tylko jest
alkohol - tego Helena nie rozumie. Ale czuje, że skierowanie

Ernsta do zakładu odwykowego byłoby czymś w rodzaju
zdrady. Zresztą słyszała coś niecoś o terapii pracą - filie zakładu

odwykowego znajdują się podobno nawet na Merkurym. Żeby

background image

jeszcze była gwarancja, że zostawią go na Ziemi...

Miasteczka na granicy Arsus na szczęście nie są wielkie. Ot,

czter y domki i trzy knajpy na krzyż, a do tego co najwyżej dwa
niewielkie motele. A jednak zapada już szybki, jesienny zmrok,

kiedy Helena dociera dopiero do Błękitnej. Zdaje się, że tam
dawno Bragga nie było - kobieta niezdarnie gramoli się z

przytulnego wnętrza elektrowozu.

Wieczór jeszcze jest ciepły, ale od czasu do czasu zawiewa

chłodny, nieprzyjemny wiatr.

Dlatego Helena otula się szalem, biegnie przez półmrok w

stronę wejścia do motelu. I woli nie pamiętać, że piętnaście lat
temu któregoś wiosennego wieczoru tak samo sięgała po swój

stary, wysłużony szal.

Motel jest burdelem - widać to na pierwszy rzut oka. A oko

Helena ma już doskonale wyćwiczone. Dlatego pierwszą
dostrzeżoną osobą przy barze jest właśnie Bragg, ześlizgujący

się ze stołka. Helena podbiega szybko, nie zważa na uśmiech i
ukłon barmana wdzięcznego, że nareszcie znalazł się ktoś, kto

uwolni go od tego starego nudziarza. Ostatecznie facet ma
prawo przyjść i ma prawo pić, a gadać nikt mu tutaj nie

zabroni. Ale ile razy można słuchać bełkotu o jakiejś cholernej
planecie, na której góry były całe z diamentów, rubinów i opali,

a powietrze wyglądało jak malutkie lusterka. Gość naczytał się
jakichś bzdur o podboju kosmosu, a teraz pieprzy jak najęty, co

mu ślina na język przyniesie.

Dlatego barman żwawo wyskakuje zza kontuaru, pomaga

Helenie dotaszczyć Bragga do elektrowozu. Potem nagle żal mu
się robi tej kobiety o siwiejących włosach i zmęczonych oczach.

Pochyla się nad odsuniętą szybą: - Niech go pani nie

wypuszcza z domu - wskazuje Bragga, nieprzytomnie

rozwalonego na tylnym siedzeniu. Chce jeszcze powiedzieć tej
kobiecie coś dobrego i miłego, więc dorzuca: - Od razu widać,

że chłop jest do rzeczy. A to, że trochę pije...

Helena uśmiecha się smutnie. Tak, że człowiek prostuje się i

już bez słowa o dchodzi, goni go szmer włączonego silnika.

Elektrowóz powoli wytacza się z parkingu przed motelem,

wysuwa opływowy pysk na skraj głównej szosy - po prawej

background image

stronie zza zakrętu wyskakują nagle trzy grube snopy światła,
po autostradzie niesie się głuchy szum potężnego motoru.

- Wariat - myśli Helena, naciskając hamulec. - Po którym on

pasie...

Trzy snopy światła jak nóż wbijają się w bok elektrowozu.

Vián z przerażeniem stwierdza, że już jest rano. I nie

wiadomo które, skoro dni potrafią prześlizgiwać się dookoła
niej niepostrzeżenie. A potem nagle oddycha z ulgą, bo słyszy

cichy, daleki pomruk osiadającego kosmolotu gdzieś za
otaczającymi miasto wzgórzami. Dlatego wbiega w zieloną

mgłę, która jeszcze nisko ściele się przy ziemi. Nie ogląda się
na opuszczony dom, więc nie widzi, że kot wysuwa się przed

próg leniwie i spokojnie patrzy za nią żółtymi ślepiami.

Patrzę na biegnącą kobietę i czuję, jak obija sobie nogi o

przypadkowe kamienie. Czuję jej radość na myśl, że może już
za parę chwil trafi do miejsca, w którym wylądował nieznany

pilot. A potem wróci na Ziemię. Bo Vián nie chce teraz
pamiętać, jak ta Ziemia kiedyś się z nią obeszła. W tej chwili

chce za wszelką cenę wyrzucić ze świadomości to, co widziała
po powrocie Gazeli.

Jeszcze tam, w kosmosie, udało jej się przywrócić Markowi

jaką taką równowagę. Początkowo usiłował ją dusić i gryźć,

kiedy tylko podchodziła. Więc musiała go sobie zdobywać
powoli.

Wiedziała przecież nie od dziś, że mężczyźni są chyba

najbardziej czuli na bodźce wzrokowe - w przypadku Marka

dowiodła tego choćby stworzona przez niego szalona tęcza, co
wieczór przez góry i słońce rozpinana na niebie Kryształowej.

Przywiązany do koi Mark patrzył ponuro, jak Vián powoli

rozpina i ściąga kombinezon, jak potem długo czesze włosy,

myje się, chodzi nago po kabinie, przeciąga się leniwie.

Patrzył wtedy ponuro, ale przecież patrzył. Nie usiłował

zamykać oczu, kiedy Vián schylała się nad nim, pozwalając

background image

swoim piersiom kołysać się łagodnie. I zaczynało się z nią
samą powoli dziać coś bardzo dziwnego - nigdy nie sądziła, że

spojrzenia bezradnego mężczyzny mogą sprawić jej aż taką
przyjemność. Później kiedy już we wzroku Marka coraz

częściej pojawiała się bezsilna prośba, te spojrzenia kilka razy
wyzwoliły w niej rozkosz tak gwałtowną, że byle jak

wciągnąwszy kombinezon, wybiegała poszukać Laastera.
Znajdowała go już wpółzadowolona i wilgotna, kochała się z

nim długo, zamykając oczy. A raz, kiedy nie mogła go
odnaleźć - zaszył się w jakimś niedostępnym kącie - poszła z

Bolcem i po kilkunastu minutach jeszcze z Jobbickiem. Bo
akurat ci dwaj byli w swoich kabinach.

Później wracała do Marka. Dwadzieścia lat na syntetycznym

pożywieniu nie zaszkodziło mu zbytnio wbrew wszelkim

przewidywaniom. A było jeszcze coś, co Vián usiłowała
zrozumieć.

Badania próbek kryształów - w sumie wzięli ich z planety

dobrych parę ton - wykazały, że po wzbudzeniu ciepłem albo

światłem ich cząsteczki zaczynają gwałtownie drgać, emitując
falę dźwiękową w najwyższych rejestrach, chwytanych przez

aparaty. Co więcej - zależnie od pobudzenia - większość
kryształów wykazywała sporą radioaktywność Jak Markowi

udało się przeżyć, skoro codziennie sam wyzwalał ze skał
olbrzymie jak na odporność człowieka dawki wszystkich

rodzajów promieniowania? Jak przeżywał każdy słoneczny
dzień? Potem Vián myślała o tym już coraz rzadziej - przecież

najważniejsze było to, że mimo wszystko przeżył.

Mark nie był wysoki, a w dodatku lata katorżniczej harówki

rozdęły jego pierś, rozwinęły olbrzymie ramiona i dłonie tak,
że teraz wydawał się atletą. Może dlatego Vián bała się

zaryzykować zbyt wcześnie. Jeszcze przez dwa miesiące
przekonywała go do siebie samym ciałem, samymi

swobodnymi, łagodnymi ruchami. Początkowo na wszystko
reagował gniewem i tylko gniewem, naprężeniem aż do

przecięcia skóry potężnych muskułów, byle tylko uwolnić się,
skoczyć, zacisnąć twarde dłonie, pokruszyć kości...

Później zaczęło wzbierać w nim słabe podniecenie, kiedy

background image

Vián wchodząc do kabiny podnosiła rękę do suwaka, a potem
siadała w pobliżu posłania, podciągając stopy na siedzenie

fotela, obejmując nogi ramionami, opierając brodę na
kolanach. Po kilku dniach odważała się już dopomóc mu

klęknąwszy obok wąskiej, niewygodnej koi. A kiedy po raz
pierwszy objęła go kolanami, myślała, że szerokie pasy

mocnego tworzywa na jego torsie i ramionach rzeczywiście
trzasną. Widziała z góry, jak Mark wypręża się gwałtownie i

drży, a potem nagle opada na posłanie i spokojnie, leniwie
przymyka oczy. Tego właśnie dnia spróbował się do niej

uśmiechać...

Biegnąca Vián uśmiecha się w zieloną mgłę, potem

nieoczekiwanie mocno zaciska usta.

Ponownie jest na Gazeli w parę chwil po wyjściu za orbitę

Plutona. Po meldunku o przebiegu wyprawy, złożonym przez
Laastera, zaczęły się pierwsze rozmowy - kobiety dalekimi

błyskami przyśpieszonego światła przywoływały swoich
mężczyzn, na poprzecznej fali przez ciemność i chłód biegły

ich jasne, ciepłe głosy. Matki uśmiechały się do synów, dzieci
na ekranach daleko w kosmos próbowały wyciągać słabe,

maleńkie ręce. I tylko Vián nie zawołał nikt... Nawet do
Laastera zgłaszali się starzy kumple, gratulowali mu udanego

lotu.

Hamowali już w strefie Jowisza, kiedy nareszcie i Vián ktoś

przywołał do sterowni. Biegła wtedy uśmiechnięta - już
zapomniała o pretensjach do Bragga, już nie miała żalu do

Heleny. Lecz człowiek na ekranie był obcy. A twarz miał jakąś
taką nieprzyjemną i drapieżną, że Vián w pierwszej chwili

cofnęła się od telestereowizora, poczuła dławienie w gardle,
zanim jeszcze mężczyzna otworzył wąskie, obojętne usta,

zanim popłynął jego zimny, bezlitosny głos. Vián
nieświadomie skuliła się przy aparacie dokładnie tak samo,

jak kiedyś Helena, kiedy padały równo odmierzone słowa:
„Dwa miesiące temu, piętnastego października czterdziestego

drugiego roku Ery Podboju Dalekiego Kosmosu Helena i
Ernst Bragg zginęli w wypadku samochodowym przed

motelem Aenis w miejscowości Błękitna na pograniczu Arsus”.

background image

Potem człowiek bez żadnego innego słowa znikł z ekranu. A

Vián wtedy jeszcze nie wiedziała, że to dopiero początek...

Teraz spostrzegła, że mgła zaczyna się przerzedzać. Idzie

wolniej, rozgląda się uważnie - nie patrzy pod nogi, więc w

pewnym momencie potyka się o jakąś grudę ziemi, potem o
drugą i trzecią. Nagle gwałtowny podmuch wiatru rozdziera

przed twarzą Vián resztki zielonego oparu.

Kobieta zatrzymuje się w ostatniej chwili. Długo, długo i

smutnie patrzy na ogromne kolisko przemielonej ziemi, na
ściany głębokiego leja, osmalone potężnym wybuchem.

- To ten ostatni grzmot, który tak długo toczył się nad

miastem... - myśli. A potem gorzko śmieje się i płacze, garbi

plecy, wtuliwszy głowę między rozdygotane ramiona.
Wreszcie zawraca wlokąc nogi niedbale. Idzie myśląc, czy kot

na nią czeka...

„Tu astropilot Bahran! Wchodzę do kolejnego układu. Numer

ewidencyjny w harmonogramie lotu sto pięćdziesiąty ósmy.
Wyjście w przestrzeń euklidesową przebiegło zgodnie z

programem, teraz zaczynam podejście do ostatniej planety.
Układ ma jedno słońce i cztery planety. Ostatnia od słońca to

martwy glob, prawdopodobnie nie nadaje się do zasiedlenia.
Tak, po trzech okrążeniach czujniki wykazały wysoką

radioaktywność. Zgodnie z instrukcją oddalam się jak
najszybciej, po spirali schodzę w okolicę trzeciej planety.

Widok identyczny. Atmosfera szczątkowa o składzie nie
nadającym się nawet dla mnie. Same gazy obojętne. Schodzę

na orbitę drugiej - płaszcz gazowy o sporej grubości i składzie,
który już można wytrzymać. Osiemnaście procent tlenu, reszta

obojętna z wyjątkiem trzydziestu procent azotu i ułamkami
procent innych gazów aktywnych. Tu już jest życie - z daleka

widzę akweny i coś, co wygląda na lasy, Niestety, zapada tutaj
zmierzch, muszę zwolnić albo przyśpieszyć, żeby nie lecieć w

nocy. Uwaga! Przez moment wydawało mi się, że widzę
niesłychanie słaby punkt świetlny! Tak. Kamera zarejestrowała

go również, decyduję się na hamowanie. Wchodzę w strefę

background image

dnia, wytracam prędkość w takim tempie, żeby najdalej za
dwie godziny znaleźć się ponownie nad tamtym punkcikiem.

Wyląduję najpóźniej nad ranem. Wydaje mi się, że widzę coś w
rodzaju osiedla. Niestety, większość kotliny zalega zielony opar

nieprzenikliwy dla podczerwieni. Nie wygląda to jednak na
maskowanie, a raczej na poranną mgłę.

Na wszelki wypadek osiądę poza kręgiem wzgórz,

otaczających kotlinę. Manewr osiadania zgodny z procedurą, za

pięć minut opuszczę kosmolot i pójdę w stronę kotliny. Jest tu
jednak coś, co mnie trochę niepokoi. Bez przerwy odnoszę

wrażenie, że jestem obserwowany. Wprawdzie w zasięgu
mojego wzroku ani kamer nie widać, nic poza nielicznymi

drzewami, ale na wszelki wypadek wstrzymam się z
opuszczeniem rakiety jeszcze co najmniej przez dziesięć minut.

W tym wypadku decyduję się pozostawić cały rozrząd w ruchu,
nastawiony na automatyczny lot po pięciokrotnym promieniu

w stronę Ziemi. Tak więc gdyby mi się coś stało, astrolot mimo
wszystko przekaże na Ziemię wszystkie dane, które do tej pory

zebrałem. Mnemotrony elektronowego mózgu nastawiam na
ciągłą łączność z moim skafandrem na wszystkich zakresach.

Teraz otwieram śluzę i czekam na opuszczenie trapu. Schodzę,
stawiam nogę...”

Dzięki ludziom wiem, co to jest śmiech. Więc śmieję się, bo

tej taśmy już nie ma. Swoją drogą to zabawne - akurat Bahran

został wysłany na poszukiwanie światów do zasiedlenia. I
akurat trafił na Nową. Na Naszą planetę. Żałować właściwie - z

punktu widzenia ludzi - nie ma czego. To także już nie był
człowiek.

O wiele bardziej ludzka jest Vián. I nawet ten Laaster, który

kiedyś namawiał kolonistów, żeby zabić każdego z nas, zanim

będzie za późno. Nie wiedział tylko, że było za późno już
wtedy, kiedy wylądowali. A pamiętam to wszystko. Pamiętam

doskonale, widzę oczami Vián. Bo Vián, która teraz ciągnąc
nogę za nogą zawraca w stronę domu, wraca jednocześnie na

Ziemię. Wraca do tego dnia, kiedy Gazela II, dygocząc na

background image

błękitnej burzy, powoli, majestatycznie osuwała się w płytką
nieckę księżycowego kosmodromu.

Nie czekał na nich nikt. Nawet potem, kiedy wahadłowiec

dowlókł się na Ziemię, nikt nie wznosił powitalnych okrzyków,

nie ciskał pod stopy kolorowych kwiatów. Wszyscy ludzie
wiedzieli o starcie Gazeli. Ale nikt nie wiedział prawdy o jej

powrocie. Właściwie słusznie - rzeczą niebezpieczną jest
odbrązawiać pomniki. Niedobrze, kiedy bohater, który umarł -

żyje. Niedobrze, kiedy bohater nie jest bohaterem.
Niewygodnie...

Nawet nietrudno było wtedy przekonać Vián, że jej ojciec

przede wszystkim potrzebuje ciszy i spokoju normalnego

życia. Przecież trzeba mu przywrócić wszystko, co utracił -
prawo do prawdziwego, ziemskiego powietrza, do

prawdziwego słońca, do prawdziwej wody, do prawdziwego
leczenia.

Psychiatra, któremu Vián opowiedziała o zastosowanej

przez siebie metodzie, zbladł z wrażenia - od tamtej chwili

zresztą zaczął patrzeć na Vián trochę jak na swoją przyszłą
pacjentkę. I żadne z nich wtedy nie wiedziało, że rzeczywiście

niewiele do tego zabrakło.

Vián była zmęczona. Straszliwie zmęczona i stara - chyba

głównie dlatego godziła się na wszystko, co zaproponowano.
Sama zresztą zrozumiała, że nie byłaby w stanie leczyć ojca

dłużej.

Mimo spędzonych razem z nim miesięcy nadal nie wiedziała,

co właściwie w jego mózgu się kryje.

Tylko raz zaczął mówić, kiedy Vián do jego kabin y - wtedy

jeszcze był przywiązany do koi - przyniosła odłamek
kryształowego głazu. Ledwie ostre, bezcieniowe światło

ożywiło wszystkie kolory ukryte w krysztale, Mark ocknął się
z głębokiego, zwierzęcego snu. Patrząc na twarz Vián oblaną

tęczowym blaskiem bełkotał - dwadzieścia lat samotności
pozbawiło jego głos wyraźnej artykulacji, tylko przekleństwa

wykrzykiwał głośno i wyraźnie - bełkotał i wywarkiwał słowa,
połykając końcówki. Mówił o zespolonej masie, w którą

można wpadać odbywając podróże detorem, jakby nie

background image

wiedział, do czego detor służy. Mówił o urojonym świecie,
ukrytym w głębi każdej rzeczy, kilkakrotnie powtarzał słowa

brzmiące jak „intermateria”, potem „imat” - z kontekstu Vián
mogła zrozumieć, że chodzi tu o jakiś nowy rodzaj

kosmolotów albo odpowiednik wzmacniacza mikrofali
hiperdźwięku. Równie dobrze mogło to być zresztą i jedno, i

drugie. W sumie nie potrafiłaby nawet tego wszystkiego
powtórzyć. W pewnej chwili spojrzała na ojca uważniej i

przeraziła się. dostrzegając w jego oczach obłęd prawie taki
sam jak na początku.

Szybko wybiegła z kabiny - w oszczędnym półmroku

korytarza kryształ przygasł stopniowo.

Później przez dwa dni Mark znowu próbował się uwolnić. A

raz, kiedy Vián nieopatrznie pochyliła się nad nim zbyt nisko,

gwałtownie poderwał głowę, dziko kłapnął zębami tuż koło jej
piersi. Długo trwało, zanim uspokoił się ponownie, więc od

tej pory Vián badanie kryształów pozostawiła kolegom,
ograniczyła się do opieki nad ojcem.

I rzeczywiście - kiedy z Instytutu w Haelle, najlepszego

instytutu i najlepszej kliniki na Ziemi, przysłano specjalny

koleopter - Mark prawie niczym nie różnił się od otaczających
go ludzi. Nie poruszał się już olbrzymimi susami jak po

stromym zboczu czy po kryształowych piargach, olbrzymie
dłonie trzymał swobodnie, już bez utrwalonego przez lata

nawyku. Tylko kiedy się na chwilę zapomniał, jego prawe ramię
gwałtownie wyskakiwało ku niebu, żeby po ułamku sekundy z

całą mocą opaść w dół, zakończyć swój prawie nieuchwytny dla
ludzkiego oka bieg głuchym klaśnięciem zwiniętej pięści o

pięść.

Lekarze z Instytutu poprosili Vián jeszcze o dopilnowanie,

aby próbki przywiezione z Kryształowej wraz ze
szczegółowym raportem i opisem spostrzeżeń zachowania

Marka zostały jak najszybciej do Haelle wysłane. I kiedy
koleopter ostro wystrzelił w zakurzone niebo, Vián

odetchnęła z nieoczekiwaną ulgą.

Przez dwa dni była tak zajęta dopilnowaniem wyładunku i

wysyłki próbek - okazało się, że jest tego prawie dwadzieścia

background image

ton - że dopiero trzeciego dnia rano spostrzegła zniknięcie
Laastera.

Pytała o niego - nikt nie potrafił udzielić odpowiedzi. Przez

jakiś czas była z tego nawet dość zadowolona - właściwie bała

się go trochę ostatnio. Już na statku zdarzało mu się patrzeć
na nią bardzo dziwnie. Vián wprawdzie nie należała do osób,

które potrafią miewać coś sobie za złe, lecz mimo to znowu
czuła czasem takie samo obrzydzenie do siebie, jak po tamtej

nocy z Lusinem...

Jeszcze raz wędruję przez przestrzeń i czas na zrujnowany

cmentarz, jeszcze raz umierający człowiek zawisa na
pochylonym krzyżu. I patrzę...

Laaster czuł się wtedy jak zużyta bioproteza. Vián nie

obiecywała mu nic, nigdy nie rzucała wielkich słów. A jednak

czuł się okradziony i oszukany. Niepotrzebny.

Dlatego znikł. Tylko Leo Blitzmacher wiedział, że Ninch’ w

Tihuawa znowu zagania swoje stare dziwki do roboty. Nawet
nie odebrał książeczki czekowej, którą przy odlocie założono

w unibanku na jego nazwisko. Wtedy nie chciał z Vián się
utożsamiać, więc nie mógł wiedzieć, że i dla niej przyszły

długie, okrutne i puste dni.

Po załatwieniu ostatnich formalności Vián szybko wyniosła

się z kosmotelu, pojechała do Arsus. Kiedy po raz pierwszy
przekraczała bramę, dostrzegła przez półprzejrzyste

tworzywo jakiś ciemny przedmiot pod pokrywą skrzyni na
pieczywo, mleko i gazety. Pochyliła się, uniosła pokrywę,

wyjęła ze skrzyni niewielki sześcian z pospawanej blachy.
Otwarła go, potem bezmyślnie zaczerpnęła w dłoń garstkę

szarego, puszystego popiołu. Potem rozwarła palce, przechyliła
skrzynkę dnem do góry i długo, długo patrzyła, jak słaby wiatr

wwiewa do ogrodu lekką, szarosiwą smugę. - Helena i Bragg -
pomyślała. - Helena i Bragg - powtórzyła głośno. A potem po

raz pierwszy w życiu zaśmiała się gorzko.

Wyprostowała się po chwili, poderwała głowę: - Jeszcze jest

Mark! Jeszcze... - obróciła się ostro na pięcie, po spękanym

background image

betonie poszła w stronę domu.

A jednak czekała, że Laaster wreszcie odezwie się do niej, że

przyjedzie może. Nie przyjeżdżał.

Vián zamawiała wszystkie gazety z nadzieją, że gdzieś

zobaczy jego nazwisko. Nazwiska Ninch’ nigdzie nie było.

Zresztą nigdzie nie znalazła też żadnej wzmianki o

odnalezieniu i uratowaniu Marka - żyjący bohater to
zbezczeszczenie pomnika. Nawet w znanych z tropienia

sensacji „Wiadomościach Porannych” przeczytała zaledwie
krótką, niemal wypchniętą na margines notatkę, że Gazela II

powróciła na księżycowy kosmodrom, wszyscy członkowie
wyprawy z wyjątkiem pierwszego pilota żyją i są najzupełniej

zdrowi. Za to całą czołówkę zajmowały poszukiwania
porywaczy dwu - i trzyletnich dzieci. Policja ciągle była na

tropie.

Tylko raz zagadka kidnaperów zeszła na dalszy plan -

poszukiwano trzystu tysięcy ochotników do zasiedlania
nowych planet. Vián pobieżnie zerknęła na fotografie tych,

którzy się pierwsi zgłosili, ale nie znalazłszy tam twarzy
Laastera, wzruszyła ramionami, nawet nie doczytała

artykułów i wywiadów do końca.

I tak minęło pięć miesięcy. Od czasu do czasu gazety

donosiły o kolejnych startach poszczególnych grup
osadników. W każdej grupie dziesięć tysięcy ludzi. Oczywiście

na pierwszy ogień poszły układy najbardziej atrakcyjne, bo
najbliższe. Kolejne wyprawy miały przed sobą coraz więcej lat

podróży. Ponieważ nie opłacało się budować nowych statków,
wykorzystano stare, zdolne zaledwie do osiągnięcia prędkości

przyświetlnych.

Po pięciu miesiącach Vián nareszcie ocknęła się z letargu.

Najpierw próbowała połączyć się z Instytutem w Haelle
stereofonicznie. Próbowała całe dwa dni, zanim zaczęła coś

podejrzewać.

Trzeciego dnia postanowiła pojechać.

Oczywiście na teren Instytutu wpuszczono ją bez większych

kłopotów. Jednak przywołany z kliniki lekarz kategorycznie

sprzeciwił się jakimkolwiek odwiedzinom u leczonego

background image

kosmobiologa.

A patrzył na Vián prawie ze wstrętem, jak na morderczynię.

I zresztą chyba nie byłby sobą, gdyby nie stwierdził, że
właściwie to Vián jest wszystkiemu winna. Bardzo był

ciekawy, co za perwersyjną rozkosz sprawiało jej dręczenie
niewinnego, bezsilnego człowieka, którego najpierw

przywiązała do koi, a potem systematycznie doprowadzała
niemal do obłędu. I w to już Vián nie uwierzyła - zbyt dobrze

pamiętała reakcję Marka, kiedy przypadkowo przyniosła
kryształ do kabiny. Zbyt dobrze pamiętała jego wzrok, kiedy po

raz pierwszy ześlizgiwała się z niego, z wąskiej i niewygodnej
koi.

Lekarz unosił się i zapluwał tak długo, że zwabił do pokoju

kilkunastu gapiów, w końcu wypchnął Vián za bramę

Instytutu. Zdawał się nie słyszeć jej prośby, zaklęcia niemal,
żeby pozwolili jej popatrzeć na niego choć przez parę chwil.

Przecież muszą mieć coś w rodzaju podglądu, jeżeli mają
badać wszystkie ludzkie reakcje.

Tylko brama trzasnęła głucho.
Vián poderwała głowę, z nienawiścią spojrzała na olbrzymi

gmach. A tego samego dnia wieczorem znalazła się w nim
ponownie. Przemykając półmrocznymi korytarzami, Vián

uśmiechała się gorzko na wspomnienie strażnika. Musiał
chyba być trochę niedorozwinięty, skoro nie wiedział, czym

ryzykuje. Zresztą, może dlatego specjalnie go wybrano? Był
obrzydliwie ośliniony i cuchnący, ale głupi. Potem pokazał jej

na planie nawet drogę do kliniki i pokoju Marka,
wytłumaczył, jak trzeba iść.

Jasne i żywe z rana korytarze teraz były martwe i głuche -

Vián obawiała się nawet głośno oddychać, kiedy podkradała

się do potężnych drzwi, opatrzonych więziennym judaszem.
Przez chwilę nie mogła uwierzyć, że to właśnie tu - aż cofnęła

się o krok, żeby dojrzeć numer pokoju, umieszczony nad
drzwiami. Ostrożnie, cichutko odsunęła klapę judasza,

wspięła się na palce i... poczuła, że nawet nie potrafi krzyczeć.
Wydawało jej się, że czuje mdły smród ohydnego brudu,

który nawet przez grubą płytę drzwi bije od obłąkanego

background image

dzikusa, który z radosnym, bezgłośnym chichotem debila z
ręki do ręki przesypuje garść szklanych paciorków. Vián

puściła się szalonym pędem przez ponure korytarze - nawet
kiedy na sekundę przymykała oczy, widziała pod powiekami

drżące, tęczowokrystaliczne błyski.

Nie wiedziała, jak trafiła do bramy, jakim cudem odepchnęła

od siebie oślinionego, przymilnie uśmiechniętego strażnika, jak
wypadła na pustą ulicę. Biegła przez okrutne, martwe, podłe

miasto tak długo, póki nie uderzyła sobą o kogoś, kto chwycił ją
mocno i przytrzymał. Podniosła nieprzytomne oczy, a potem

poczuła, jak coś łamie się w niej ze zgrzytem i pęka.

- Laas - wyszeptała tylko. - Laas...

Opowiedziała mu wszystko. Siedzieli w pokoju Laasa w

hotelu i Vián mówiła. O tej pierwszej nocy pod pokojem

gościnnym, kiedy usłyszała, że Bragg wcale jej ojcem nie jest.
O swoich podejrzeniach, które przecież zmieniły się w

pewność. O nocy z Lusinem, o Jobbicku i Bolcu, o strażniku
w bramie... I o Marku, o Marku, o Marku... Aż do rana.

O ósmej Laaster wstał z fotela, w którym przesiedział całą

opowieść, wziął dziewczynę za rękę, prawie szarpnął za sobą. -

Chodź - mruknął krótko.

Poszła, nie pytając o nic.

Zielona mgła podnosi się coraz szybciej, więc kiedy Vián

nareszcie dociera do domu, wyraźnie widzi trójkątny pysk i

dwa bursztynowe ślepia, pobłyskujące w porannym słońcu.
Nagle przejmuje ją gwałtowny chłód. - To przecież już koniec

lata – myśli.

Powoli wchodzi po stopniach na werandę, schyla się po kota,

wnosi go do wnętrza domu. W salonie siada na najbliższym
fotelu i po chwili pod palcami zaczyna wyczuwać cichutkie

mruczenie. Wiem, że patrzy w tej chwili za okno, widzi
olbrzymi astrolot, z którego pomału, ociągając się wychodzą

pierwsi ludzie. Bojaźliwie i nieufnie patrzą na daleki las, na
mgłę zieloną, na przestrzenie. Milczą.

Wreszcie ktoś - kapitan - wysuwa się naprzód, zatacza ręką

background image

łuk. Szeroki. - Ludzie! - woła szeptem. - O cholera, ludzie! To
wszystko będzie nasze!

Dwie olbrzymie łzy ciężko, opornie znajdują sobie kolejne

bruzdy na pomarszczonych policzkach Vián.

Dwie wielkie, błyszczące łzy, kiedy odchodzę...

background image

Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Sawicki Andrzej W Dobry Glina Zolnierze Milujacy 2014 POLiSH eBook Olbrzym
Antosik Adrian K Szeregowiec 2013 POLiSH eBook Olbrzym
Wernic Wieslaw Daleka Przygoda 2017 POLiSH eBook Olbrzym
Asimov Isaac Prady Przestrzeni 1993 POLiSH eBook Olbrzym
Maslowska Dorota Wojna Polsko ruska Pod Flaga Bialo czerwona 2013 POLiSH eBook Olbrzym
Maslowska Dorota Miedzy Nami Dobrze Jest 2015 POLiSH eBook Olbrzym
Fialkowski Konrad Homo Divisus 1986 POLiSH eBook Olbrzym
Gautier Theophile Awatar 1976 POLiSH eBook Olbrzym
brockway connie w labiryncie uczuc 2009 polish ebook olbrzym
Wolski Marcin Swinka Matriarchat 2013 POLiSH eBook Olbrzym
Asimov Isaac Kamyk Na Niebie 1993 POLiSH eBook Olbrzym
Baker Nicholson VOX Czyli Seks Przez Telefon 1993 POLiSH eBook Olbrzym
Asimov Isaac Bog Czarne Dziury I Zielone Ludziki 1994 POLiSH eBook Olbrzym
Borun Krzysztof Osmy Krag Piekiel 2014 POLiSH eBook Olbrzym
Asimov Isaac Fantastyczna Podroz 1991 POLiSH eBook Olbrzym
christie agatha cykl panna marple tom ix karaibska tajemnica 2013 polish ebook olbrzym
Camilleri Andrea Sierpniowy Zar 2012 POLiSH eBook Olbrzym
Maslowska Dorota Paw Krolowej 2017 POLiSH eBook Olbrzym
Duszynski Tomasz Produkt Uboczny 2007 POLiSH eBook Olbrzym

więcej podobnych podstron