Projekt okładki
ZBIGNIEW ANDRZEJ DĄBEK
Redaktor wydania
KATARZYNA DARWAJ
ISBN 83-222-0173-7
© Copyright by Wydawnictwo Lubelskie,
Lublin 1982
WYDAWNICTWO LUBELSKIE • LUBLIN 1987
Wydanie II. Nakład 29 730 + 270 egz. Ark. wyd. 9,5. Ark. druk. 11.
Papier offset, kl. V, 70 g, 70 x 100 cm. Oddano do produkcji w lutym
1987 r. Druk ukończono w marcu 1987 r.
konwersja lesiojot
Rozdział 1
Rozmiękła alejka okryta była zielonoszarą, półprzejrzystą
mgłą, z palczastych pączków jesionowca miarowo kapały
chłodne krople wiosennego deszczu, spadały wprost na kark i
policzek leżącej nieruchomo Vián. Wreszcie któraś kropelka
trafiła dokładnie w kącik zamkniętego oka.
Kobieta poderwała głowę, potrząsnęła nią - mokre i zimne
kosmyki rozplecionych włosów chlasnęły ją po szyi jak bicze.
Vián otrząsnęła się jeszcze raz, podniosła dłonie do oczu i
ostrożnie przetarła zabrudzone powieki. Potem powoli
uchyliła rzęsy, aż ciężkie od resztek błota, spojrzała - lepka i
śliska glina na jej rękach miała nieprzyjemny odcień ziemistej
żółci.
Dopiero teraz, ukryta za śmieszną zaporą umazanych
palców, Vián ośmieliła się popatrzeć trochę dalej. Tam, gdzie
przedtem był Laas. Jej mąż Laaster Erie Ninch’.
Był tam przez cały czas. Jak zakochany w pochylonym krzyżu
zrobionym z dwóch nie okorowanych pni biełuch trwał pół
klęcząc, pół zwisając z przekrzywionej poprzeczki. I uparcie,
prawie czule przyciskał twarz do mokrego drewna.
Zabolało to Vián jak jakaś nieoczekiwana obelga - przecież
kiedyś Laas dokładnie tak samo przytulał policzek do jej
nagiego ramienia. Uśmiechał się wtedy równie łagodnie i
spokojnie.
Wiatr znowu strącił na czoło kobiety kilkanaście zimnych
kropel, więc wzdrygnęła się odruchowo, aż dookoła niej
zafalowało rzadkie, gliniaste błoto. Spod powierzchni małej
kałuży z lepkim mlaśnięciem wymknęło się kilkanaście
pęcherzyków gazu. Brudnożółte banieczki przez długą chwilę
utrzymywały się na wodzie, potem pękły - niemal
jednocześnie w nozdrza Vián uderzył mdły i słodki odór
zgnilizny. Ten sam ckliwy zaduch dolatywał do niej teraz ze
wszystkich stron wraz z powiewami niezdecydowanego
wiatru, kręcącego się w kółko między nielicznymi pniami
cmentarnych drzew i żałosnymi szczątkami powalonych
nagrobków. Jakby wiatr także ogłupiał od tego, co działo się
w ciągu ostatniej nocy.
A przecież tu, na zrujnowanym cmentarzu, rozegrał się t ylko
ostatni akt dramatu. Ostatnia scena opowieści o kolonizacji
Nowej...
Właściwie chyba nikt z nas nie może powiedzieć, że zależy
wyłącznie od siebie. Wprawdzie umiem jakiś konkretny
problem oglądać z punktu widzenia własnego „ja”, ale... po co
miałbym to robić? I tak wiem, że wszystkie moje spostrzeżenia
posłużą całej rasie. Tak samo mnie, jak każdemu z nowo
narodzonych.
Jako każdy z nas powinienem tę kobietę zlikwidować
natychmiast. Bez wahania. Lecz jako ja mogę na nią patrzeć
spokojnie - nie jest groźna. A to, że przypadkowo ocalała, wcale
nie zwiększa jej szans. Niech sobie myśli...
Ów ostatni wieczór zimy wydawał się Vián tym
przyjemniejszy, że już od rana miała się zacząć krótka jak
wybuch, zaledwie czterodniowa wiosna. A po niej miało
przyjść gorące, szkarłatno-brązowe i ciemnozielone lato.
Lecz kiedy niebo tuż przed północą zaczęło się robić głęboko
purpurowe, a wszystkie gwiazdy zamglił już pierwszy ciepły
powiew, wtedy cały świat nagle stanął do góry nogami.
Stojącą w swoim domu przy oknie Vián ogłuszył trzask i
łomot padających drzew. Dopiero po długiej chwili usłyszała
przenikliwe dźwięczenie tłuczonych szyb, huk pękających
murów, rozpaczliwe wrzaski przygniecionych ludzi - a nad
tym wszystkim drwiące wycie huraganu, który nie wiadomo
skąd spadł na zaspane, niewielkie miasteczko.
W ciemność strzeliły złote iskry kilku pożarów, potem już całe
niebo zalał narastający blask.
Vián wybiegła z domu tak, jak stała - boso, w sięgającej do
kostek koronkowej koszuli...
Noc tymczasem zrobiła się gorąca i krwista. A po chwili żółte,
czerwone, bladozielononiebieskie jęzory płomieni smagnęły po
twarzach przerażonych ludzi, wygoniły ich z miasta.
Vián znalazła się w gromadce uciekających na cmentarz -
huragan ścigał ich uparcie, walił w plecy kłębami iskier i
zwałami zgęstniałego powietrza. Poprzez łomot i szum w
uszach Vián usłyszała niesamowicie słaby głos Laastera,
wykrzykującego jej imię. Spojrzała w tamtą stronę, rzuciła
się, potknęła o jakiś wał rozmiękłej ziemi kiedy padała, niebo
nagle stało się jadowicie zielone i liliowe. W tej widmowej
poświacie zobaczyła Laastera dwa metry dalej, wpadającego
na pochylony krzyż. A potem raptownie wszystko znikło i
ucichło.
Dopiero teraz Vián ogarnął strach. Dlaczego Laaster wcale
się nie rusza? Przecież już jest rano - słońce zaczyna podnosić
strzępy mgły i rozpraszać ostatnie chmury.
- Laas... - z gardła Vián wydostał się tylko słaby, ochrypły
szept. - Laas...?
Cisza. Tylko wiatr spycha resztki zielonego oparu między
poharatane drzewa. Tylko dookoła Vián uparcie faluje
mdlący, słodki smród przegniłych ciał, wydostający się z
porozwalanych grobów.
Kobieta z trudem wdrapuje się na brzeg dołu, staje obok
męża i leciutko, nieśmiało dotyka jego pleców. Laaster powoli
zaczyna unosić głowę... - nie. To tylko jego ciało bezwładnie
osuwa się coraz niżej. Jednocześnie krzyż wali się na bok i z
ciężkim, głuchym pacnięciem spada na dno grobowca.
Lepkie bryzgi rzadkiego błota smagają Vián po twarzy,
nowa fala trupiego zaduchu wywołuje gwałtowne torsje.
Mdłości powtarzają się co chwila, więc Vián wydaje się, że
będzie tak klęczeć nad ciałem Laasa i wymiotować aż do
końca świata. Ale już po minucie czy dwóch ostrożnie
podnosi głowę. Potem niezdarnie dźwiga się z kolan i
sztywno, niepewnie jak lunatyczka zaczyna iść w stronę
miasta, automatycznie omijając rzadkie drzewa. I gęsto
między grobami porozrzucane nieruchome ciała.
Wiem, że nikt z nas nie zmusi mnie do działania wbrew mojej
woli. Dlatego bez przeszkód, spokojnie mogę obserwować
starą, zmęczoną kobietę, która potykając się i padając zmierza
uparcie tam, gdzie do wczoraj był jej dom.
Czuję, że pomału zaczyna się we mnie rodzić coś, czego do tej
pory nie znałem. Lecz na razie zastanawiam się tylko, jak długo
jeszcze pozwolę jej żyć.
Niebo z tamtej strony miasta jest już wiosenne i
jasnozielone - na tym pogodnym tle osiedle wygląda tak,
jakby wszyscy mieszkańcy ciągle jeszcze spali. A ponieważ
miedzy domami mgła trzyma się trochę dłużej niż na
równinie, więc nawet z odległości pięciuset czy czterystu
metrów Vián wcale nie widzi gruzów na ulicach, nie dostrzega
wyrw w poszarpanych murach ani delikatnej siateczki
popękań na ocalałych ścianach. Więc powoli zaczyna wierzyć,
że to tylko jakiś sen koszmarny wypędził ją z wygodnego
łóżka. Bo właściwie co ona tu robi za miastem? Czemu po
młodej, jedwabistej trawie biegnie boso, zaplątując nogi w
mokre fałdy nocnej koszuli poplamionej burożółtą gliną?
Gdyby teraz wyjrzał ktoś od sąsiadów...
A Laaster pewnie już od dawna czeka na nią. Chodzi od
kuchni do hallu swoimi wielkimi, niecierpliwymi krokami i
zastanawia się - niespokojny - dokąd ona mogła pójść o tej
porze, dlaczego nie wzięła chociaż swetra i kaloszy?
- Zapomniałam, Laas... Po prostu zapomniałam - Vián
uśmiecha się w stronę domu nieśmiało, przepraszająco. I
troszeńkę smutno. - To tylko roztargnienie zwyczajne. A teraz
obejmiesz mnie na przywitanie i prosto, prościuteńko
poprowadzisz do sypialni. Do mojego miękkiego, szerokiego
łóżka, na którym starannie spiętrzyłeś porozrzucane
poduszki, a w nogach ułożyłeś gorący termofor. I na pewno
nie powiesz mi ani słowa, jakbym wcale nie wychodziła. Bo ty
przecież taki już jesteś - zawsze troskliwy, zawsze aż za
bardzo czuły. A ja kiedyś cię za to prawie nienawidziłam,
wiesz? Nie mogłam ścierpieć tej twojej dobroci. Nigdy nie
rozumiałam... Ale teraz, kiedy nie żyjesz...
Gwałtowny powiew o zapachu spalenizny zdmuchnął sprzed
oczu Vián niematerialną twarz Laastera. A jednak jeszcze
przez długą, długą chwilę Vián wydawało się, że ze szczeliny
w powietrzu patrzą na nią czyjeś uważne, przenikliwe źrenice.
Takie, które nawet myśli potrafią zobaczyć.
I wtedy runął najbliższy dom. Łoskot głazów i jęk
rozdzieranych desek dotarły do Vián z nieznacznym
opóźnieniem, więc przez kilka pierwszych sekund wydawało
jej się, że ogląda niemy film. W niesamowitej, upiornej ciszy
kamień zsuwał się z kamienia, za wybitymi oknami migały
osiadające stropy, w niebo pomału, leniwie wzbijał się kłąb
rozpylonego tynku i kurzu. Huk przeraził Vián dopiero wtedy,
kiedy trzasnęły nadwątlone krokwie i cały dach zapadł się
między resztki cyklopowych murów. Potem wszystko zamarło
w bezruchu...
Laaster to tamten martwy człowiek, rozpięty na krzyżu.
Tak, ostatecznie to my narzuciliśmy ludziom sytuację. Walkę,
w której nie mieli żadnych szans. I chyba nie powinienem
nawet w martwym przeciwniku doszukiwać się dobroci, lecz ta
kobieta już po raz drugi wywołuje we mnie niezrozumiałe,
absurdalne uczucie zaciekawienia losami obcej istoty. Po raz
pierwszy tym, że jednak przeżyła, a teraz...
Otaczam ją polem zera zdarzeń, a sam w grawitacyjnym wirze
płynę na cmentarz. Bo jeszcze z okresu swojej młodości
pamiętam, że ludzie znają swoiste przeciwieństwo naszego
bezczasu - w chwili przejścia do nieistnienia każdy z osadników
przeglądał swoje życie jak kolorowy film, w którym wszystko
działo się naraz.
Dlatego po drodze tak ustalam współrzędne wiru, żeby
przybyć dokładnie w ostatnim momencie trwania Laastera.
Potem przez ułamek sekundy uważnie wpatruję się w to
miejsce nad jego karkiem, gdzie rodzą się wszystkie obrazy i
myśli.
Laaster urodził się tak samo jak każdy z nich czy każdy z
nas. A zrozumienie przychodzi mi tym łatwiej, że jego
idioplazma i moja w zasadzie nie różnią się niczym. To, co
wiemy, każdy odziedziczył prawie tak samo. I nawet fizycznie
zbudowani jesteśmy dość podobnie - dla mnie osobiście
Laaster byłby doskonałym kumplem do golfa czy do cichych
wypraw na dziewczynki do jakiegoś burdelu na przedmieściu.
Oczywiście w każdym dowolnym punkcie galaktyki, byle nie
na Nowej - za dobrze wiem, że tutaj zawsze byłbym dla niego
czymś niepoj ętym i zwyrodniałym.
Czymś, co nie ma prawa żyć obok ludzi. Ja może umiałbym
się nawet i z tym pogodzić, ale przecież oprócz tego jestem
każdym z nas...
Porządkuje teraz i ustawiam w czasie to, do czego Laaster
przywiązywał, zdaje się, największą wagę. To był człowiek, a
przecież żadnemu z nas nic, co ludzkie, nie może być obce.
Kiedyś na pewno dojdzie do spotkania na większą skalę, więc
to wszystko, co teraz z mózgu Laastera wygrzebię, będzie
świetnym uzupełnieniem modelu całej rasy, pozwoli nam
jeszcze dokładniej poznać ich słabe i mocne strony. Dlatego
czuję w sobie milczącą zgodę każdego z nas, kiedy rzucam w
przestrzeń pierwsze uczucia i obrazy.
Widzę Laastera w podrzędnym, zadymionym barze. Takim
jak bar Florića w tym zrujnowanym miasteczku. Ale wtedy
Laaster jest jeszcze na Ziemi przed ponad setką lat.
Alkohol w kieliszkach ma tęczowe smugi wijące się leniwie,
kiedy Laaster i siedząca przy nim dziewczyna podnoszą, szkło
do ust. Laaster mówi i uśmiecha się przy tym, lecz jego
uśmiech sprawia, że dziewczyna kuli się na wysokim stołku.
Jest przestraszona. W tej samej chwili do baru wchodzi
nieznajomy mężczyzna. Rozgląda się uważnie, potem z
wahaniem rusza w kierunku Laastera. Swoje nazwisko
wymawia cicho, ale wyraźnie: - Bragg. Ernst Bragg...
Po kilku następnych słowach Laaster poważnieje. Spycha
dziewczynę ze stołka, klepnięciem po pośladku kieruje ją w
stronę drzwi.
Bragg wyciąga z portfela plastykowy czek, patrzy pytająco.
Laaster kiwa głową, wyciąga dłoń... - Po chwili w ślad za
dziewczyną wychodzą z baru.
Ulica jest oślepiająco biała od słonecznego żaru i pustynnego,
nieważkiego kurzu przyniesionego przez wiatr. Mężczyźni idą
obok siebie i półgłosem omawiają szczegóły swojego planu.
Twarz Bragga staje się zacięta i ponura, kiedy mówi: -
Vián... Trzeba jej przeszkodzić...
Laaster nie pyta, dlaczego. Skręca w drzwi obskurnego
hotelu, po pięciu minutach wychodzi z niewielką walizką. Za
nim wybiega dziewczyna z baru - na jej policzku powoli
nabrzmiewa ciemnoczerwona, regularna plama. Laaster wraz z
Braggiem idzie w stronę dworca. Ale przedtem chwyta
dziewczynę za smagłe, opalone ramię. Dziewczyna krzywi się z
bólu. A on spokojnie, zimno odpycha ją od siebie. Jakby rzucał
rzecz niepotrzebną.
Bo prawdziwe życie Laastera zaczęło się dopiero wtedy,
kiedy poznał Vián.
Poznawał ją bardzo długo, nie dowierzając przy tym ani jej
słowom, ani swoim myślom. Lecz kiedy wreszcie uwierzył,
stał się pod pewnym względem podobny do każdego z nas.
Oczywiście nie całkiem. My potrafimy zespolić się z każdym
dostępnym mózgiem. Natomiast on potrafił utożsamiać się
jedynie z Vián. Być może właśnie dlatego równie żywo jak ona
mógł zobaczyć w swojej pamięci pewien dzień sprzed stu
dwudziestu paru ziemskich lat.
Przed niewielkim domkiem na przedmieściu Arsus stał
wysoki, barczysty mężczyzna. Przez kilka sekund patrzył na
młode listki pnących róż, rozpiętych na płocie. Dwa lub trzy
razy niezdecydowanie podnosił dłoń do przycisku dzwonka,
lecz w ostatniej chwili cofał ją, nie dotykając tastra. Wreszcie
machnął ręką, pchnął uchyloną furtkę i po wąskiej, betonowej
ścieżce powędrował w stronę przeszklonej werandy. Po drodze
zdążył zauważyć, że beton ścieżki jest spękany, a ze szczelin
wygląda wiotka, jasnozielona trawa. Potem człowiek zerknął w
bok. Przed chwilą widział tylko czuby kilkunastu drzew,
sterczące zza ogrodzenia. Teraz dostrzegł, że gałązki zielenieją,
a na ziemię sypią się miękkie, bladoróżowe i białe płatki.
Człowiek spojrzał na kilka najbliższych wisien i mruknął do
siebie półgłosem: - Za gęste są. I za wysokie... Trzeba by je było
przyciąć jesienią albo na przyszłą wiosnę.
Przez odgłos swoich kroków usłyszał nagle lekki tupot po
trawie. Przystanął, obrócił głowę - zza węgła domu biegła ku
niemu cztero-, może pięcioletnia dziewczynka. Coś zieleniło się
w jej zaciśniętej łapce, nóżki w błękitnych rajstopach migały
pod króciutką spódniczką.
A na bluzce dziewczynki człowiek zobaczył przypomnienie
jego własnego dzieciństwa - więc mimo woli uśmiechnął się do
krzywołapego kaczora w marynarskiej czapie, starannie
wyhaftowanego kolorową nitką.
Kaczor miał brwi uniesione wysoko aż na czoło, i dokładnie
tak samo szeroko otwarły się po chwili oczy dziewczynki, kiedy
z wysokości kolan mężczyzny uważnie patrzyła w jego twarz.
Człowiek znowu uśmiechnął się mimo woli, potem nisko,
nisko pochylił się nad dzieckiem.
Dziewczynka rozwarła piąstkę, podając nieznajomemu kilka
półrozwiniętych, wymiętoszonych bratków.
- To pierwsze, prawda? - nie wiadomo czemu mężczyzna
powiedział to szeptem.
Zamiast odpowiedzi dziewczynka dwukrotnie kiwnęła głową
energicznie, jak
porcelanowy chińczyk. Krótka, ciemna grzywka opadła jej
przy tym na czoło, więc odgarnęła ją niecierpliwie i znowu
podniosła brwi, zaglądając mężczyźnie prosto w oczy. Nagle
nad dwoma zbliżonymi ku sobie głowami trzasnęło otwierane
okno.
- Vián! Wracaj na... - głos ucichł raptownie, kiedy kobieta
zauważyła schylonego mężczyznę.
Człowiek wyprostował się i wtedy na jego ramieniu błysnęła
srebrna, siedmioramienna gwiazda. Kobieta mocno wciągnęła
powietrze, lecz patrzyła w milczeniu, więc mężczyzna zaczął
niepewnie: - Jestem...
- Nie trzeba... Porozmawiamy potem... - głos kobiety
przygasł, oczy stały się wilgotne i smutne. Mężczyzna spojrzał
w stronę furtki, zrobił pół obrotu. Kobieta dorzuciła szybko: -
Proszę nie odchodzić...
Człowiek zerknął na nią, na dziecko, potem znowu na nią. A
później szybko schylił się ponownie, trochę niezgrabnie
dźwignął Vián z ziemi, posadził ją sobie na przedramieniu i
pochylając głowę przekroczył próg werandy.
Helena nagle zrozumiała, kogo jej ten człowiek przypomina.
Jasne, że nie było to przypadkowe, fizyczne podobieństwo. To
było coś więcej, a jednocześnie o wiele mniej niż same rysy
twarzy czy ruchy. Raczej chodziło o to, co się pod tymi ruchami
kryło. O to, co kiedyś, kilkanaście lat temu miał w twarzy
Ladipax. Patrzył na nią prawie tak samo. Zresztą chyba do tej
pory Helena była przekonana, że Ulanoff zaprzyjaźnił się z
Markiem tylko po to, żeby ją częściej widywać. Może nawet by
ją to w końcu zainteresowało - Ladipax był dosyć przystojny i
wcale nie nieśmiały - ale wtedy istniał dla niej tylko Mark. Co
nią wtedy kierowało? Czemu... ?
Chyba przyciągnęło ją to szalone zafascynowanie. Ta jego
głupia miłość do swobody i przestrzeni. Podobało jej się, że
Mark tylko po to, żeby latać, skończył kosmobiologię i dwa
dodatkowe fakultety. Od tamtej pory latał coraz częściej i dalej.
A Ladipax - tego właśnie Helena najdłużej nie mogła mu
darować - wycofał się bez walki. Po prostu wyjechał z miasta i
tylko przypadkowe wzmianki w gazetach mówiły jej, co on w tej
chwili robi. P rzez pewien okres tych wzmianek było nawet
dużo. Wtedy, kiedy Ladipax zainteresował się medycyną i
psychologią kosmiczną. Dokonał podobno jakiegoś
rewelacyjnego wynalazku, który pozwalał uczestnikom nawet
najdalszych wypraw z łatwością znosić kosmiczne
osamotnienie. Powierzono mu kierowanie jakąś wielką, nowo
założoną kliniką i od tej pory wszystko nagle przycichło. Osoba
Ulanoffa poszła po prostu w zapomnienie.
Obiad upłynął w milczeniu. Dopiero później, kiedy Vián
ponownie wybiegła do ogrodu, mężczyzna przedstawił się: -
Jestem Bragg. Ernst Bragg. Razem z Markiem...
- Dostałam wiadomość pół roku temu.
- Wiem. Powiedzieli mi o tym w kapitanacie, kiedy pytałem
o pani adres.
- Więc po co pan przyszedł?
- Pomyślałem sobie... Mark dużo o pani opowiadał i... - w
głosie mężczyzny słychać było niepewność. - Pomyślałem, że
może pani chciałaby wiedzieć...
- To i tak niczego nie zmieni. Ale... dobrze, że pan jest. Tutaj
od dawna już nikt nie przychodzi.
- Dlaczego? Czy pani...
- Trochę ze względu na Vián. Ona wciąż jeszcze czeka,
rozumie pan?
- Tak. - Mężczyzna uśmiechnął się smutnie. - Chyba
rozumiem...
- Pan ma rodzinę?
- Nie. Na mnie, wie pani, nikt... Trochę zazdroszczę
Markowi...
- Czego!?
- Chyba tego, że na niego ktoś mimo wszystko wciąż jeszcze
czeka. Tak. Najbardziej chyba tego... Ale może lepiej będzie,
jeżeli już pójdę. - Bragg wstał z krzesła, pochylił głowę.
- Niech pan siada... na chwilę. Czy... Czy pan jest stąd?
- Nie. - Krzesło pod Braggiem skrzypnęło ponownie. -
Urodziłem się na drugim końcu świata.
- A teraz? Wraca pan do domu?
- Jutro. Dzisiaj prześpię się w hotelu. Albo gdzieś sobie
pójdę... Rozumie pani, po tylu latach...
- Taak... - w głosie kobiety było smutne zamyślenie. - Ale
teraz nigdzie się pan nie śpieszy?
- Właściwie nie mam dokąd. - Mężczyzna lekko wzruszył
ramionami i zmarszczył brwi.
- Więc niech pan zostanie u nas na kolacji, zgoda? Tylko...
- Tylko co?
- Mówmy sobie po imieniu, dobrze? Ze względu na Vián.
Niech choć na razie myśli...
- W porządku, Heleno... - ostatnie słowo mężczyzna rzucił
cicho i niepewnie.
- Już tak strasznie długo nikt do mnie nie mówił po
imieniu...
- Do mnie też - mruknął Bragg.
- Jak to? - Helena uniosła brwi. - Myślałam, że na statku
kosmicznym...
- Wie pani... Wiesz, imię to było coś od święta. Jak się
chciało powiedzieć komuś coś bardzo ważnego. No i w
raportach oczywiście. Ale tak na co dzień...
- Więc...?
- Proszę mówić do mnie zwyczajnie. Ernst. Albo... - to Bragg
dorzucił po krótkim wahaniu - ... albo Eri.
- Eri?
- Właśnie. Kiedyś na mnie tak samo...
- Kobieta?
- Nie. Dziewczyna. Ale to było bardzo dawno temu.
- Myśli pan... Myślisz, że zapomniała?
- Wiem o tym. Ale... może wyjdziemy do ogrodu?
- Ależ oczywiście. Nie... - położyła dłoń na jego ramieniu. -
Nie tędy. Z tamtego pokoju jest wyjście wprost na taras.
Bragg odruchowo zerknął na nogi idącej przed nim Heleny -
szczupłe kostki, mocne, ładnie zarysowane łydki, proste i
wysmukłe uda.
- Ciekawe, ile ona może mieć lat? Porusza się tak elastycznie
i zwinnie, jakby miała najwyżej dwadzieścia... - zastanowił
się. Potem podniósł wzrok wyżej.
Kształtna głowa, leciutko zaokrąglone ramiona, szyja... Mimo
wczesnej pory roku kark Heleny miał już złoty odcień
opalenizny - odsłaniały go włosy, na tyle głowy zaczesane do
góry w niewielki, zgrabny kok. Bragg zauważył, że przy każdym
kroku kobiety spod spinki pomału wysuwa się kasztanowo-
rude pasemko. Opadło wreszcie, załaskotało złotobrązową
skórę. Bragg niezdecydowanie wyciągnął rękę...
Helena zatrzymała się w oszklonych drzwiach, wiodących na
taras. Słońce, wiszące tuż za drzewami, otoczyło jej ciemną
postać przyćmionym, czerwonym blaskiem. Kobieta uniosła
obie ręce do głowy, obróciła się do Bragga bokiem,
wyprostowała...
Mężczyzna stał nieruchomo i patrzył, jak Helena odnajduje
niesforny kosmyk, jak długo, bardzo powoli i bardzo długo
poprawia rozluźnioną spinkę.
- Czy ona do licha nie rozumie, że ja przez tyle lat... że my
wszyscy... Noo, z wyjątkiem Marka. On w tamtej kabinie był
tylko raz. I gdyby po jego wyjściu okazało się, że na statku
jest Ulanoff, zabiłby go chyba bez wahania. A przecież nawet
gdyby Helena nie była tak cholernie zgrabna... - Bragg myślał
chaotycznie i trochę gniewnie, ale przecież patrzył z
przyjemnością. Z tak wielką przyjemnością, że nawet nie
zauważył, kiedy skończyła.
Ocknął się dopiero wtedy, kiedy ostrożnie wzięła go za rękę,
pytając: - O czym myślisz?
- Ja? Tak sobie... O niczym.
- Podoba ci się ogród? - Pociągnęła go za sobą.
- Tak. W ogóle... Przeniósł spojrzenie na profil Heleny,
potem znowu zapatrzył się gdzieś daleko. - Czy ktoś mówił ci
kiedyś... - urwał. To nie miało sensu. Na pewno ktoś jej to
mówił już niejeden raz. Chociażby Mark.
- Czy ktoś kiedyś...? - podchwyciła.
- Już nic. Tylko jakaś głupia myśl. Wiesz, ostatni raz
widziałem takie słońce dokładnie pięć lat temu. Nie... Sześć,
bo ostatnie miesiące przesiedziałem w ośrodku
szkoleniowym. A tam nie było czasu na wiosnę.
- Wiem... - zabrzmiało to trochę jak westchnienie.
- Gdyby ktoś wtedy kazał mi gapić się na chmury,
powiedziałbym mu, że głupi. Ale teraz już chyba wiem, ile to
znaczy.
- Ty jeszcze „tam” jesteś, prawda? - szepnęła Helena.
- Taak. Trochę tak. Wiesz, czuję się teraz, jakby tam został
ten prawdziwy Ernst Bragg.
Jakbym częściowo umarł... O, przepraszam cię. Na chwilę
zapomniałem...
- Nie szkodzi. Pół roku to jednak bardzo dużo. Miałam czas
już się przyzwyczaić. O wiele gorzej będzie z ma... - Helena
spojrzeniem wskazała Vián na rozkołysanej huśtawce.
- Nie powiesz jej?
- Na razie chyba nie. Wiem, że kiedyś muszę to zrobić, ale
ona tak czeka... To zresztą moja wina.
- Dlaczego?
- Zbyt wiele jej o ojcu opowiadałam. Od kiedy tylko zaczęła
rozumieć i mówić aż do... do...
Bragg powoli obrócił głowę, spojrzał na twarz Heleny.
Kobieta miała oczy szeroko rozwarte i wilgotne - wydawały się
przez to jeszcze głębsze i ciemniejsze niż przedtem. Jej dolna
warga zadrgała leciutko. Helena musiała poczuć to mimowolne
drżenie, bo nagle zacisnęła rozchylone usta, przygryzła wargę
zębami.
Bragg zerknął na zachodzące powoli słońce - wielka,
ciemnoczerwona tarcza pocięta była czarnymi cieniami gałęzi,
na moment przesłoniła ją wznosząca się huśtawka.
- Nie myślisz, że mała buja się już trochę za wysoko? -
odezwał się półgłosem.
Helena poruszyła się niespokojnie, spojrzała w głąb ogrodu.
Mężczyzna chwycił ją za nadgarstek, pomógł przeskoczyć niską
barierkę tarasu. Nie puścił jej ręki - po młodej, jedwabistej
trawie pobiegli razem w stronę słońca, przeskakując wydłużone
cienie przekwitających drzew.
Rozdział 2
Dopiero teraz spostrzegam, że we wspomnieniach Laastera
kryje się nieco więcej, niż mogłaby wiedzieć Vián. Zastanawia
mnie to, lecz tylko na krótką chwilę. Zaczynam coraz
wyraźniej widzieć i może nawet rozumieć łańcuch
uczuciowych powiązań. Choć jednocześnie paradoksem
wydaje mi się to, że Vián właściwie nigdy nie usiłowała
utożsamiać się ze swoim mężem. Nawet nie próbowała go
zrozumieć. Wystarczało jej, że po prostu był. Nie pojmuję
tego jeszcze, nie czuję przyczyn, ale już wiem, że i Laaster, i
Vián służą mi tylko jako przekaźniki odczuć Bragga. A to
jednocześnie wyjaśnia ów leciutki jak wahanie dystans, z
którego widzę wszystkie sceny i zdarzenia.
Tamtego dnia przed stu dwudziestu laty kolację zjedli nie w
jadalnym i nie w kuchni, lecz w pokoju, który Helena nazwała
gościnnym.
Po powrocie z ogrodu, kiedy we troje zadyszani i
uśmiechnięci wpadli do maleńkiego salonu.
Vián chwyciła Bragga za rękaw, pociągnęła ku kolorowym
drzwiom. Mężczyzna poszedł za dziewczynką trochę
niepewnie i niezgrabnie dostosowując kanciaste ruchy do
szybkich kroczków Vián. Potem - już prawie na progu -
obrócił głowę i pytająco spojrzał na Helenę. Uśmiechnęła się.
- Idź, Eri. Ona chce pokazać ci swój pokój. Musiała cię
polubić, bo nawet mnie niechętnie tam wpuszcza. A jeśli... A
jeżeli chcesz, to za chwilę przyjdę do was.
Drzwi pokoiku Vián przypominały wesoły witraż, zrobiony z
kilkunastu starannie dobranych kawałków przejrzystego
tworzywa. Wiszące już nisko słońce przez okno salonu
prześwietlało swój plastykowy wizerunek, więc kiedy Bragg
zamknął za sobą drzwi, cały pokój Vián zalał miły, złocisty
blask.
- To trochę jak kolor bursztynu... - pomyślał Bragg. - Albo
dobrego, odstałego miodu. Taki głęboki i mocny w tonie, a
przecież jednocześnie przyjemny i jasny.
Wesoło uśmiechnął się do dziewczynki, porozumiewawczo
przymrużył oko - w tej samej chwili do pokoju weszła Helena.
- Vián, posprzątaj tu trochę - wskazała rozrzucone po
dywanie wielobarwne klocki i olbrzymiego, puchatego
zwierzaka z naderwanym uchem. - A przez ten czas Eri i ja
obejrzymy sobie resztę domu. I pośpiesz się. Kolacja będzie
za pół godzin y.
Tym razem ona pociągnęła Bragga za sobą. Czuł na swoim
nadgarstku jej mocną i ciepłą dłoń wtedy, kiedy przymykał
drzwi pokoiku Vián, i jeszcze wtedy, gdy Helena prowadziła
go po wąskich, krętych schodkach wiodących na niewysokie
pięterko.
- Mój pokój jest na dole obok salonu. A tu są tylko gościnne.
No i oczywiście strych... Tylko na schodach trzeba uważać.
- Za wąskie?
- Nie. - W półmroku Bragg bardziej wyczuł, niż zobaczył jej
uśmiech. - Po prostu światło zepsute i dlatego tak ciemno.
- Może mógłbym...
- Właściwie nie trzeba. Vián i ja znamy każdy stopień, a już
od dawna nikt tutaj poza nami nie chodził. No, jesteśmy. Po
prawej stronie masz kontakt, Eri... - ostatnie słowo
zabrzmiało tak, jakby Helena nie dokończyła zdania.
Pod drewnianym belkowaniem sufitu błysnęła lampa,
podobna do szklanego pąka herbacianej róży.
- Za tobą jest strych. A tam - Helena wskazała koniec
krótkiego korytarza - drzwi do łazienki.
- Zawsze lubiłem włazić tam, gdzie mnie nie proszą -
mruknął Bragg. - A strychy wręcz uwielbiam. Jeżeli potem
pokażesz mi jeszcze piwnicę... - tym razem w jego głosie
zadźwięczała dość wyraźna kpina. A jednak ten zawarty w
niej ton dobrodusznej, przyjaznej ironii sprawił Helenie
przyjemność.
- Ależ oczywiście. Skoro tak lubisz, to potem zejdziemy i do
piwnicy. Tak tam rozkosznie ciemno, wilgotno, ponuro...
Bragg roześmiał się, rzucił półgłosem: - Już dobrze...
Przepraszam.
[L.J]
- To raczej ja powinnam... Zmuszam cię do oglądania domu,
a może wolałbyś...
- Dlaczego? Tu mi się podoba.
- Cieszę się. Schodzimy?
- A te pokoje?
- Tam właściwie nic ciekawego nie ma. Trochę sprzętów i
bardzo dużo kurzu. Wprawdzie sprzątałam niedawno...
- To można zobaczyć?
- Oczywiście. A tak naprawdę, to... - Helena urwała i mocno,
może trochę za mocno nacisnęła klamkę.
- Co „naprawdę”?
- Już nic. - Zapaliła światło i, stanąwszy na progu,
przepuściła Bragga przed sobą. Tak, że prawie otarł się o jej
ostre piersi. Nawet przez rękaw kurtki wyczuł na swoim
ramieniu falę przyjemnego ciepła, pachnącego słońcem i
jakimiś ziołami. Chyba muszkatem.
Owalny stół na środku pokoju Bragg obszedł prawie dookoła,
potem zatrzymał się nagle. Stał i patrzył w jedno jedyne
miejsce tak długo, że Helena zaniepokoiła się: - Coś ci się stało?
- Tak. To znaczy nie... Ten kominek w rogu...
- Chyba zwyczajny?
- Dla ciebie na pewno. Ale dla mnie... Wiesz, on jest prawie
taki sam, jak u mnie w domu. Ja byłem wtedy głupim
szczeniakiem... Kiedy rodzice umarli, dom trzeba było
sprzedać. I od tamtej pory nigdy jakoś... - w jego wzroku
Helena dostrzegła coś, co zmusiło ją do serdecznego,
przyjaznego uśmiechu.
- Pewnie bardzo byś chciał... - tym razem ona kpiarsko
przymrużyła oko - ... zjeść kolację właśnie w tym pokoju?
- Noo, nie chciałbym ci sprawiać kłopotu, ale...
- Ale jeżeli pomożesz mi przy noszeniu kolacji, wtedy zjemy
tutaj. Och! Zapomniałam, że...
- Że co?
- Nie mamy drewna.
- Nic a nic? - w głosie Bragga zabrzmiało tak ogromne,
niemal dziecinne rozczarowanie, że Helena uśmiechnęła się
ponownie.
- W szopie są klocki, ale za grube. Trzeba by je było
dopiero...
- To ja... - Bragg wyskoczył z pokoju - ... zaraz... - dobiegło z
połowy schodów - ... to zrobię.
Kiedy Helena zeszła na dół, Bragg czekał na nią w salonie,
rozcierając dłonią lewy łokieć.
- Uderzyłeś się?
- Mhm, o poręcz... - mruknął ponuro. - A poza tym...
- Co?
- Zapomniałem spytać, czy masz jakąś siekierę.
- Jest w szopie. Tam dalej, w głębi ogrodu.
- Gdzie?
- Powinna być za drzwiami. Pokazać ci drogę?
- Chyba trafię.
Tylko wróć niedługo. A ja przez ten czas przygotuję coś
do zjedzenia i trochę tam na górze posprzątam.
- Według mnie wcale nie trzeba.
- Ale według mnie tak - Helena uśmiechnęła się przekornie.
- No, idź...
Po kilku minutach zza drzew dobiegło przytłumione stukanie
siekiery. Helena zerknęła na drzwi, przez które wypchnęła
Bragga, zamyśliła się i uśmiechnęła smutno. Potem energicznie
zabrała się do krojenia chleba.
Po pół godzinie słońce zaszło już na dobre. Helena zdążyła
dokończyć kanapki, zaparzyła herbatę, wykąpała Vián, nawet
pośpiesznie przetarła kurze w gościnnym, a z ogrodu wciąż
dolatywało miarowe postukiwanie.
Helena okryła Vián podomką, dopięła jej pod szyją kurtkę
flanelowej piżamy, zaprowadziła córkę do pokoju na górze.
Potem szybko zbiegła na taras. Po ciepłym, wiosennym dniu
wieczór był rześki, lecz i dosyć chłodny, więc wróciła do domu
po szeroki szal. Później szybko i cicho poszła w stronę szopy.
Bragg wytaszczył pieniek aż za próg drewutni. Był tak zajęty,
że nie zauważył nadejścia Heleny. A ta mocniej otuliła się
szalem, oparła plecami o ścianę i przez kilkanaście długich
chwil obserwowała wielką, ciężką jak rzeźnicki topór siekierę.
Pobłyskujące matowo ostrze unosi się w rękach Bragga niczym
piórko, a potem szybko spada na twardy, gruzłowaly pieniek.
Pieniek momentalnie rozpada się na dwie części, potem na
ćwiartki, na ósemki... Helena długo patrzy, jak przed szopą z
każdą chwilą rośnie stos zgrabnych, równiuteńkich polan.
Kobieta dostrzegła także i to, że Bragg zrzucił kurtkę, powiesił
ją na drzwiach szopy. Że wraz ze zmierzchem srebrna gwiazda
wyblakła nagle i smętnie poszarzała.
Któraś ze szczap odskoczyła trochę dalej. Bragg obejrzał się,
zobaczył czekającą Helenę i kiwnął głową.
- Zaraz przyjdę. Uff! Muszę powiedzieć, że tego to mi chyba
najbardziej brakowało - wskazał oczami stylisko topora.
- Siekiery?
- Nie - uśmiechnął się dobrodusznie. - Ale właśnie czegoś
takiego, do czego człowiek musi użyć całej siły. Tam zawsze te
cholerne automaty...
- Kolacja już prawie gotowa...
- A, tak. To już idę.
Rękawy koszuli miał podwinięte powyżej łokci, widać było
nabrzmiałe, powęźlone żyły na jego przedramieniu. Helena
stała milcząc. Patrzyła, jak mężczyzna zgarnia kurtkę z drzwi,
jak przerzuca ją przez plecy i ramię, jak od dłoni do łokcia lewej
ręki starannie układa stosik szczap.
Helena również pochyliła się, zagarnęła dłońmi kilka polan.
Brugg wyprostował się i rozejrzał dookoła.
- Zaraz tu wrócę, to posprzątam - wolną ręką wskazał
pieniek i porozrzucane bierwiona.
- Nie trzeba.
- I tak muszę przyjść. Ja naprawdę bardzo lubię ogień na
kominku...
Tym razem uśmiechnęła się Helena.
- Dobrze. I tak tyle pan... Tyle tego narąbałes, ze wystarczy
chyba na cały rok.
- Przyda się.
- Tak. Aha! Obok kominka położyłam ci parę starych gazet.
- To świetnie...
Kiedy weszli do domu, Bragg odebrał od Heleny resztę
drewna powędrował na górę; zamarudził tam parę minut przy
układaniu szczap w palenisku i rozpalaniu ognia. Kiedy potem
przechodził obok kuchni, Helena zawołała za nim przez
uchylone drzwi: - Tylko niedługo, bo herbata wystygnie!
Skinął głową i znikł. Wrócił rzeczywiście szybko. Zaniósł
naręcze drewna na górę, potem zbiegł do kuchni, pokazał
Helenie ręce oblepione żywicą. Podbiegła do drzwi łazienki.
- Otworzę ci, bo się przykleisz do klamki.
Bragg mruknął pół z kpiną, a pół z podziwem: - Proszę,
proszę... Cóż za wygody. To znaczy, że tamta łazienka na górze
jest taka... gościnna?
Helena milczała. Patrzyła, jak Bragg starannie szoruje obie
dłonie, przy okazji rozchlapując wodę daleko poza brzeg
umywalki. I nawet jej to chlapanie nie drażniło.
Mężczyzna odłożył szczotkę, mocniej odkręcił kran,
przekrzyczał szum wody pytając: - Co to było? Stara czereśnia?
- Tak. Przestała rodzić ze dwa lata przed tą waszą wyprawą.
Sang wykarczował ją i pociął na klocki, ale nigdy jakoś nie
miał czasu, żeby ją porąbać.
- Kto?
- Sang. To znaczy Mark...
- Aha! Przepraszam...
- Nie musisz.
- Mimo wszystko...
- Mimo wszystko pośpiesz się. Bardzo nie lubię zimnej
herbaty. A ty?
- Ja też. O, do licha! - jęknął, kiedy mydło wyśliznęło mu się
z ręki i bryzgi wody ze zbyt pełnej umywalki chlusnęły wprost
pod nogi Heleny. - Zaraz to powycieram.
- Zostaw. I masz tu ręcznik...
Starannie wytarł dłonie, potem zapytał: - Mam ci w czymś
pomóc?
- Wszystko już czeka na górze - chwyciła go za rękę i tak
samo jak za pierwszym razem poprowadziła po schodach.
Do gościnnego Helena weszła pierwsza. Nagle obróciła się i
kładąc palce na ustach Bragga pokazała mu Vián, skuloną na
wysokim, trochę staroświeckim krześle. W rączce
opuszczonej na obrus dziewczynka trzymała nie dojedzoną
kanapkę.
- I nie doczekała się... - szepnął Bragg. - Daj, pomogę ci
zanieść ją do pokoju.
Ostrożnie dźwignął rozespane dziecko. Później, już przy
drzwiach, uśmiechnął się do
Heleny mrucząc cicho: - Chyba tę kolację zjemy tylko we
dwoje...
A jednak w ludziach jest coś dziwnego. Nieobliczalnego. Lecz
jest to coś, co nawet mnie - jednemu z nas - imponuje. Bo
przecież z osobistych wspomnień Laastera wiem, dlaczego
przestał być astropilotem. Jestem razem z nim w
nadmarsjańskiej przestrzeni. Tak jak on z rezygnacją leżę w
głębokim fotelu i apatycznie patrzę na rosnący mi w oczach
czerwony krąg planety. Już nie mam sił po ataku szalonych
przekleństw, po wszystkich bezskutecznych próbach. I tak
cud, że po wybuchu plazmowego silnika ocalał choć ten
strzęp kabiny. Ale co z tego? Teraz ten przeklęty wrak niesie
mnie bez przerwy w dół, coraz mocniej daje się przyciągać
Marsowi. Wiem, że będę tak spadać jeszcze kilkanaście dni.
Miałbym może szansę... Gdyby udało mi się wyskoczyć w
próżnię, spadałbym wolniej. Lecz wybuch widać obtopił
powierzchnię włazu, bo klapa tkwi w pancerzu jak
przylutowana.
Znowu skaczę do śluzy, tłukę pięściami w zielonoszary
pancelit, a później długo, długo stoję bez ruchu. Przeklinam
wszystko i wszystkich, tych, którzy tam na Marsie czekali nu
nowe narzędzia, na wodę i tlen. I tych, którzy mnie wysłali. I
tych, którzy tak głupio, tak bezdennie głupio wymyślili ten
cholerny autonomiczny system ochrony, oddzielili kabinę
pilota od silnika tuzinem ładowni z pancernymi grodziami.
Wybuch musiał sprasować ładownie w harmonijkę, ale to mnie
wcale nie interesuje. Obchodzi mnie tylko jedno. To, że za
grubą, zmatowiałą od żaru taflą od czasu do czasu pojawia się
złowieszczy czerwony krąg. Mars ma jeszcze bardzo rzadką
atmosferę - może nie cały spłonę? Chciałbym trafić dokładnie
w sam środek tej ich zasranej bazy...
Nie umiałbym aż tak nienawidzić żadnego z nas. Nawet nie
wiem dokładnie, co to jest nienawiść. Ale rozumiem reakcję
Laastera, kiedy jakaś przypadkowa ekipa śmieciarzy w
ostatniej chwili złowiła magnetycznym polem wrak kosmolotu,
kiedy po rozpruciu pancerza oswobodziła półobłąkanego
człowieka. Chyba rozumiem...
Tego wieczoru po kolacji Bragg dość szybko pożegnał się z
Heleną, obiecał, że wpadnie do niej jeszcze przed odjazdem. A
potem powędrował w stronę hotelu. Było niezbyt daleko, więc
nie wzywał taxodu; chciał sobie zresztą wszystko spokojnie,
powoli przemyśleć. Szedł leniwie, zapatrzony w uciekające do
tyłu gładkie tafle chodnika.
Uliczki przedmieścia były wąskie, stosunkowo ciemne i kręte.
Raptem z jakiejś nie oświetlonej przecznicy tuż przed Braggiem
cicho wynurzył się niewyraźny cień.
- Czy ma pan może zapalniczkę? - głos mówiącego był
podobny do całej postaci. Też taki cichy i niewyraźny.
Bragg odruchowo sięgnął do kieszeni, wyjął
prostopadłościanik, mniej więcej na wysokości piersi tamtego
przycisnął płytkę piezoelektryku. I właśnie wtedy w słabym,
gazowym światełku zobaczył, że nieznajomy trzyma detor,
wycelowany prosto w jego brzuch. Bragg usłyszał trzask
bezpiecznika. Jego lewa ręka sama zatoczyła momentalny,
krótki łuk. Głowę nieznajomego targnęło w bok, ciało
zwiotczało nagle, detor sucho szczęknął o chodnik - w tej samej
chwili z jego lufy trysnął gorący, niemal niezauważalny błysk.
Człowiek zawył, kiedy jego kolano przestało być.
Potem zemdlał widocznie, bo uliczkę znowu ogarnęła cisza -
tylko słaby wiatr pocierał gałęzie krzewów o pobliski parkan.
Twarz Bragga ścięła się w grymasie koszmarnego spokoju.
Szczęki na chwilę zacisnęły się mocno, potem równie szybko
rozluźniły. Mężczyzna obrócił się i powolnym, spacerowym
krokiem podążył w stronę hotelu...
- Leo Blitzmacher. Lat dwadzieścia dwa. Przyjęty do szpitala
o godzinie pierwszej trzydzieści pięć. Brak prawej nogi aż do
polowy uda, prawdopodobnie w wyniku postrzału z detora.
Do tej pory nie odzyskał przytomności... - Leo słyszał
monotonny głos młodej pielęgniarki, opowiadającej
lekarzowi o tym, jak dwóch nieznajomych przytaszczyło
rannego do szpitala. Lecz nie otwierał oczu. Za wszelką cenę
usiłował sobie przypomnieć twarz tamtego. Przecież widział
ją przez chwilę w blasku zapalniczki. To za mało, żeby poznać
go na ulicy. O wiele za mało... Gdyby tak znał jego nazwisko...
Zaraz, zaraz, przecież wtedy stracił przytomność tylko na
chwilę. Potem usłyszał, że tamten sobie spokojnie odchodzi.
Jakby nic się nie stało. Bydlak... Szedł chyba w stronę... w
stronę hotelu. Tego samego, w którym i Leo zatrzymał się na
tych parę dni. A teraz pewnie śpi sobie wygodnie, oddycha
miarowo, może chrapie...
Leo Blitzmacher mylił się. Ernst Bragg rzeczywiście leżał na
hotelowym łóżku, ale oczy miał szeroko rozwarte. Patrzył w
ciemność.
Znowu był tam, w kosmosie, na pokładzie Gazeli. Znowu
słyszał opowieść Olafa o tym, jak w prawie całej części rufowej
kosmolotu zgasło światło, choć żaden automat nie sygnalizował
awarii.
Olaf poszedł sprawdzić, co się stało. Kiedy wrócił, powiedział
tylko, że ktoś usunął bezpieczniki.
Automat wstawił nowe w kilka minut później.
I dopiero wtedy, kiedy było już właściwie po wszystkim, Olaf
zaczął coś podejrzewać.
Opowiedział Braggowi, co udało mu się zobaczyć. Stał w
korytarzu nieruchomo. Nagle gdzieś przed sobą dostrzegł
przyćmiony błysk latarki. Światełko przybliżyło się na tyle, że
dojrzał zarys ciemnej postaci - ktoś w stronę komór startowych
taszczył dwie olbrzymie paki. Przy niemal zerowym ciągu nie
mogły być ciężkie, ale można się było tego domyślać z ich
rozmiarów. Blask latarki zniknął za pancernymi drzwiami. Olaf
przybliżył się, zajrzał przez szparę - tamten ktoś zajęty był
ładowaniem pak do komory bagażowej. Olaf nie dostrzegł
numeru rakietki; wtedy zresztą nie zobaczył w tej scenie nic
podejrzanego - dopiero po wypadku obszedł, nikomu nic nie
mówiąc, wszystkie komory startowe, lecz w żadnej rakiecie nie
ujrzał ani śladu tamtych ogromnych pak. I wtedy też
przypomniał sobie, że już poprzedniego dnia wiadomo było,
którą rakietką poleci na zwiad Sangelson. A kiedy jeszcze
stwierdził, że w jednym z magazynów wyprawy brakuje trotylu,
używanego czasem do rozsadzania skał na badanych
asteroidach i planetach...
Nie, Olaf nie zadawał pytań. Zresztą akurat na te pytania
Bragg nie mógł mu odpowiedzieć.
Tak na dobre zaprzyjaźnili się przed rokiem na piątej planecie
układu Vegi. Braggowi w ostatniej chwili udało się dobiec i
celnie rzucić linę w stronę Olafa, kiedy ten spadł na skały w
gardzieli czynnego wulkanu. Olaf uderzył plecami w
obluzowany głaz. To zatrzymało na chwilę jego upadek, lecz w
tym samym momencie złom skalny poruszył się, obsunął parę
centymetrów niżej - Olaf leciał już na dno krateru, kiedy jego
ręce oplatał zwój rzuconego sznura.
Olaf nie podziękował Braggowi nigdy - może po prostu nie
mógł czy nie umiał? Wtedy zaklął tylko i znowu wziął się do
przerwanej roboty, lecz od tamtej pory tak się jakoś składało,
że na wszystkie zwiady i badania latali zawsze razem. I również
razem polecieli na ratunek, kiedy zerwała się łączność z
rakietka Sangelsona...
Niebo na wschodzie różowieje powoli. Bragg wstaje z łóżka,
podchodzi do okna, otwiera je... - przez chwilę słucha uważnie
śpiewu pierwszych obudzonych ptaków. Potem wychyla się i
mocno, głęboko wciąga w płuca chłodne powietrze.
Powietrze tego ranka słodko pachnie pękaniem pączków
niedalekich morw.
Rozdział 3
Jest chyba trochę inaczej, niż myślałem. Znowu stwierdzam,
że łańcuch utożsamień rozpada mi się i plącze - bo skąd Laaster
wie, co myślał Leo Blitzmacher? Odnoszę coraz silniejsze
wrażenie, że ludzka zdolność do utożsamień działa bardziej
selektywnie niż u każdego z nas. I więcej - ludzie znają
określenie tej zdolności. Oczywiście słowo współczucie jest -
jak większość ludzkich pojęć bardzo nieprecyzyjne. Mieści w
sobie zarówno litość, jak i współdoznawanie. Może w ten
sposób ludzie instynktownie bronią się przed dookreśleniem?
Nie rozumiem, skąd ten pęd do zachowania osobniczej
odrębności, do wyróżniania się z tłumu za wszelką cenę? W
skali jednostek jest to być może pożyteczne, ale z punktu
widzenia interesów całego społeczeństwa...
Ja jako ja i ja jako każdy z nas - różnica wcale nie jest taka
wielka, I przecież to, że nie mam nic do ukrywania, że każdy z
nas zna moją pamięć tak samo dokładnie jak ja, w
najmniejszym stopniu nie ogranicza mojej wolnej woli. Mogę
robić wszystko, co innym nie przeszkadza. Ludzie niby tak
samo... Ale wydaje mi się, że w efekcie to oni są bardziej niż
każdy z nas ograniczeni nakazami środowiska.
U nas każdy dorastający osobnik automatycznie włącza się w
coraz większe obszary zespolonej pamięci - zależy to tylko od
jego zdolności pojmowania. Typowy proces autosterowny.
A ludziom trzeba do tego całego systemu wychowania,
stymulacji, terroru, wyrafinowanych represji..
Vián wspomina czasem swoją szkolę stąd wiem o ludzkich
metodach. Od słodkiej perswazji podszytej szantażem aż po
presję środowiska. Patrzę...
Szkoła jest jasna, czysta, nowoczesna. Pulpity dostosowane
wysokością do postaci uczniów.
Vián stoi wyprostowana, spokojnie wodzi oczyma po
obróconych ku niej twarzach, słucha uniesionego głosu
nauczycielki i... nagle obraz zamazuje się, rozmywa. Bo Vián
zaczyna czuć się jak ladacznica pod pręgierzem. Przykuta
łańcuchami do kostropatego słupa stoi nago i drży, i na gęby
gawiedzi patrzy z jakąś zimną, utajoną pogardą. Dlatego
zaczynam rozumieć jej ucieczkę do gwiazd. Wydaje mi się, że
to, co najpiękniejsze, wartościowe i ciekawe, już dawno ulotniło
się z Ziemi, że zawsze i wszędzie zobaczyć mogę tylko jakąś
odmianę Le o Blitzmachera, który leżąc w szpitalu już snuje
pierwsze plany na przyszłość. Żałosny, omotany bandażem
kuternoga czeka na dorobienie protezy. Przekomarza się z
pielęgniarką, podszczypuje wykorzystując chwile jej nieuwagi.
Dziewczyna opędza się, ale żartobliwie - Leo Blitzmacher
uśmiech ma bardzo miły.
Za drzwiami izolatki słychać czyjeś kroki. Dziewczyna
prostuje się raptownie, słucha - kroki cichną pomału, korytarz
zalega cisza. Dziewczyna obraca się, kładzie ręce na biodrach,
potem chowa je pod brzegi białego fartucha. Teraz powoli
zsuwa rajstopy. Najpierw z jednej nogi, potem z drugiej...
Oparta plecami o drzwi pieszczotliwie przesuwa palcami po
swoich udach i długich, zgrabnych łydkach.
Zmięte rajstopy wciska do kieszeni fartucha; przez chwilę
nadsłuchują oboje - nic. Na korytarzu cisza.
Twarz dziewczyny jest poważna, oczy skierowane na
wyciągniętą ku niej rękę Blitzmachera.
Jej palce po omacku odszukują kolejne guziki, fartuch od
góry rozchyla się coraz mocniej i coraz szerzej. Ostatni guzik...
Teraz ręce dziewczyny wracają do szyi, powoli odpinają ekler
nylonowej bluzki, w izolatce słychać tylko słabiutki trzask
przesuwanego zamka i dwa oddechy. Jeden spokojny, drugi
coraz bardziej gorączkowy i nierówny.
Szelest rozchylanego materiału; delikatne, różowe palce
dziewczyny długo manipulują przy umieszczonym między
piersiami zapięciu stanika... Znowu dwa oddechy,
nadsłuchiwanie - na korytarzu wciąż przyczajona, szpitalna
cisza. Nagle dziewczyna tryska wesołym, kpiarskim śmieszkiem
i zapinając fartuch wybiega z izolatki.
Leo Blitzmacher długo patrzy w sufit. Już się nie uśmiecha...
Profesor Ulanoff głośno trzasnął drzwiami. W ciemnym
pokoju ktoś poruszył się, zabłysło światło - tuż przed swoją
twarzą profesor zobaczył lustro. Jak co wieczór gorzko
uśmiechnął się do swoich podpuchniętych, zaczerwienionych
oczu, otoczonych pierwszymi zmarszczkami.
- Już nawet antigeron przestaje, pomagać... - mruknął z
nieokreślonym, przeciw nikomu skierowanym gniewem.
Zaczynał czuć złość do własnego ciała, które pomału
próbowało odmawiać mu posłuszeństwa. Już nie umiałby -
tak jak jeszcze parę lat temu - spędzić miłej nocy z trzema
naraz dziewczynami, a potem, jakby nigdy nic przepracować
całego dnia w laboratorium. Z jakąś nieświadomą niechęcią i
jednocześnie z podziwem spojrzał teraz na stojącego tuż przy
drzwiach androida.
- Taak... - pomyślał. - Jak na kopię wykonaną z pamięci ona
jest więcej niż doskonała. I ma nade mną tę przewagę, że
łatwiej ją naprawić. Heleno! - ostatnie słowo powiedział na
głos. - Zaparz mi kawę. Dużą i mocną! Chcę jeszcze dziś
popracować.
Android ożył. Ruszył dwa kroki do przodu, wysunął do
pocałunku miękkie, ciepłe usta.
Ulanoff uśmiechnął się gorzko, ale wtulił twarz w ciemne,
pachnące włosy i spokojnie słuchał wymówek, czynionych mu
przez robota cichym, łagodnym kontraltem: - Tyle czasu
czekałam... Nie powinieneś pracować zbyt długo, przecież
wiesz...
Słuchał i odpoczywał. Tym razem uśmiechał się ze smutną
dumą. Również i ten głos udało mu się odtworzyć doskonale...
Oczywiście pierwsze kopie były mniej udane, ale wtedy śpieszył
się.
Chciał zdążyć przed odlotem Gazeli. A teraz, kiedy tamten nie
wrócił, bał się. O, nie, nie konsekwencji - mało kto mógłby
naruszyć pozycję profesora Ulanoffa. A już na pewno nie jakiś
tam kosmobiolog. Bał się raczej tego, że pod oczami Heleny
mógłby zobaczyć takie same zmarszczki jak dookoła swoich.
Przez chwilę jeszcze wdychał mocny, kojący zapach
muszkatu, potem łagodnie wywinął się z delikatnych objęć
robota.
- Mimo wszystko, kochanie, muszę przynajmniej godzinę
posiedzieć. Ale później przyjdę do ciebie...
- Masz jakieś kłopoty?
- Tylko jeden. Chcę znaleźć paru pilotów, którzy zgodzą się
ze mną współpracować. Ale takich, którzy mają szczęście czy
diabli wreszcie wiedzą co, może intuicję, która pozwala im
wyczuć niebezpieczeństwo przez skórę. Żeby po prostu jakiś
głupi wypadek nie zafałszował mi wyników. Zresztą sama
wiesz, że te wszystkie udoskonalenia są piekielnie kosztowne
i pracochłonne.
- Po co udoskonalać?
- Widzisz: to, że wynalazłem ciebie, to jeszcze nie wszystko.
Dzięki tobie mam swoją klinikę.
Na pewno jesteś doskonalsza nawet od swojego pierwowzoru,
ale nie jesteś w stanie go zastąpić.
Ona tak samo jak ty ma słuchać i rozumieć, byle nie za dużo.
Ale kiedy wyniknie coś niespodziewanego, wykaże elastyczność
działania taką, jakiej tobie na pewno zabraknie. A teraz idź po
kawę. I przynieś ją do gabinetu...
Lekkie kroki robota oddalają się w stronę kuchni - Helena jak
zwykle po domu chodzi boso lub tylko w rajstopach. Ladipax
przymyka drzwi swojego gabinetu, przez chwilę słucha, jak w
głębi domu szczęka ekspres do kawy, jak dźwięczą ustawiane
na tacy naczynia. Nie, profesor Ulanoff nie ma złudzeń.
Dlatego tak smutnie i trochę ironicznie uśmiecha się na samą
myśl o tym, jak w gruncie rzeczy łatwo programować miłość,
wierność, pożądanie i posłuszeństwo. A potem siada przy
szerokim, staroświeckim biurku i z westchnieniem rozkłada
gruby skoroszyt, w który ktoś w pośpiechu, niestarannie i
niedbale powpinał wyciągi z akt wszystkich pilotów
zatrudnionych w kosmicznej flocie. Te same dane mógłby
obejrzeć na ekranie wideofonu, sprzężonego z rządowym
komputerem w kapitanacie żeglugi przestrzennej. Może tak
nawet byłoby łatwiej i o wiele szybciej - a już na pewno
wygodniej - lecz profesor ma niekiedy dość staroświeckie
upodobania. Teraz niektóre kartki po prostu wydziera ze
skoroszytu i odkłada na bok - być może któryś z tych ludzi...?
Świat dookoła Vián stopniowo nabiera kolorów i ruchu. O
ile może być mowa o jakimkolwiek ruchu w ruinach. Chyba
tylko stare okno, kołyszące się na jednym jedynym
skrzypiącym zawiasie, ożywia ten cały krąg martwych murów.
I tamte połamane belki, sterczące na wszystkie strony z
poszarpanej ściany, kolebane na szczątkach włókien przez
niespokojny wiatr. Drewno ma tutaj kolor mahoniu,
przeplecionego długimi smugami jasnego cynobru, a
ponieważ domy mają dokładnie ten sam odcień co skały w
kamieniołomach za miastem, więc całość wygląda tak, jak
czyjeś zakrwawione palce, niecierpliwie gmerające w
szarozielonej, zapiaszczonej trawie na skraju pustyni.
Vián otrząsa się nerwowo, potem opornie przypomina
sobie, kto mieszkał w tym domu. Zdaje się, że małżeństwo
Endersonów. Tak, na pewno. On - wysoki, wyższy niż Laaster.
Zawsze pogodny i wesoły. Ona mała, jasna blondyneczka. To
znaczy - na statku jeszcze była jasna. Tutaj jej włosy po paru
latach przyrudziały, upodobniły się do liści jesionowca w
połowie lata. I tego ledwo uchwytnego odcienia nie zmyła
nawet starość i siwizna. Nawet tam, na cmentarzu...
Vián rusza przed siebie martwą ulicą, głęboko, miarowo
wciąga powietrze, starając się nie myśleć... Przeskakuje kikut
złamanego drzewa, omija roztrzaskaną o chodnik donicę.
Usiłuje nie widzieć, że burobrunatna ziemia, rozpryśnięta
dookoła, ma kolor zakrzepłej krwi. Patrzy na zwiędłą roślinę,
która kiedyś - jeszcze na Ziemi - była tulipanem. Patrzy na
gorąco szkarłatną koronę kwiatu, którą upał przycisnął do
ziemi, patrzy na osłabłe korzenie, które rozpełzły się dookoła,
wcisnęły w szczeliny chodnika w poszukiwaniu cienia i
wilgoci.
- Rośliny są wytrzymałe - myśli. - Gdyby tak mnie ciśnięto z
wysokości pierwszego piętra...
Wiatr przynosi nagle jakąś mocną, ostrą woń. Vián prostuje
się znad zdechłego kwiatu, kątem oka chwyta słaby ruch w
ruinach po drugiej stronie ulicy.
Coś ostrożnie i cicho przemyka się między zwałami gruzów.
Vián z napięciem, nieufnie zerka w cień, zalegający pod
ścianą, odruchowo cofa się w stronę domu Endersonów. Z
cienia - tym głębszego, że Vián stoi po słonecznej stronie
ulicy - błyskają ku niej dwa bursztynowe, czujne ślepia...
Słońce coraz wyżej wdrapuje się na niebo. Wiosenny dzień
gorący jest i pogodny, nieśmiało pachną fiołki na skwerze tuż
pod hotelowym oknem, z cichym szmerem przesuwają się
nieliczne elektrowozy. Nieliczne, bo nie każdego stać na własny
pojazd. I nie tyle nawet na sam silnik i cztery koła, ile na jego
utrzymanie. Energia znaczy dla ludzi tyle samo co życie. Więc
energia jest o wiele cenniejsza niż złoto. Zresztą już od dawna
na całym świecie zredukowano rolę abstrakcyjnego pieniądza.
Ale Bragg nie ma powodów do zmartwienia - dzięki wyprawie
jego konto w centralnej rozdzielni wzrosło do trzystu tysięcy
kwadrylionów ergów. Iz tą przyjemną myślą Bragg schodzi do
hotelowego baru. Świat jest naprawdę piękny, kiedy można
sobie pozwolić na spacer w starym, pomiętym ubraniu. Kiedy
zwyczajnym brakiem pośpiechu rozwala się zwariowane kółko.
Bo czas to pieniądz. Bo pieniądz to erg. Bo energia...
Ludzie w barze nieuważnie pochłaniają byle jakie dania,
wybiegają, obrotowe drzwi pomału zamieniają się w karuzelę.
Tym ostentacyjniej Bragg przechodzi do restauracji, zasiada
przy stoliku, długo i z namysłem studiuje kartę potraw, tym
leniwiej kiwa dłonią w stronę kelnera.
Tamten podbiega, bo jego czas mierzy się w ergach. Bragg
zamawia bonsy i blar, a do tego kawę - prawdziwą kawę - ze
śmietanką. Ze śmietanką oczywiście syntetyczną. Taką w
niebieskie kropki.
Po śniadaniu leniwie i ociężale dźwiga się z krzesła, wychodzi
do chłodnego hallu. Boy hotelowy (jest tańszy niż
fotokomórka) doskakuje, usłużnie otwiera drzwi. Do hal lu
wpada kłąb ulicznego kurzu, więc Bragg odruchowo mruży
oczy i powoli przekracza próg.
Na ulicy niezdecydowanie obraca się w lewo i w prawo,
zakłada ręce za plecy, potem rusza w stronę wschodzącego
słońca.
Nawet nie umiałby powiedzieć, jak i kiedy znalazł się przed
uchyloną furtką.
Helena zobaczyła go, idącego ku werandzie, zerkającego
niepewnie przez okno. I znowu w jego spojrzeniu dostrzegła
coś, co przypomniało jej Ladipaxa. Uśmiechnęła się - może
trochę do wspomnień - ale część tego uśmiechu utrzymała się
na jej ustach jeszcze przez długą chwilę po wejściu Bragga.
Stał nieruchomo, z opuszczonymi wzdłuż ciała rękami, jakby
raptem skończyła się jego pewność siebie. Powiedział cicho,
czując, że mówi coś najzupełniej pozbawionego sensu: -
Przyszedłem...
Przez chwilę bał się, że Helena zapyta: - Po co?
Nie zapytała. Poruszyła się jak automat. Bez słowa podała mu
rękę, potem cofnęła się w głąb kuchni. Dopiero teraz,
oddzielona od Bragga wysokim stołkiem, ożyła. Obserwował,
jak z jej twarzy znika tamten martwy uśmiech, jak leciutko drżą
obudzone powieki, jak usta układają się do pytania: - Co
wolisz? Kawę czy herbatę?
Bragg zrobił parę kroków, przysiadł na wysokim stołku, oparł
plecy o brzeg stołu. Jego oczy stawały się coraz śmielsze,
prawie bezczelne, prawa brew powędrowała do góry, ułożyła
się w odwrócone v. Być może to właśnie ta uniesiona brew
nadała odpowiedzi Bragga leciutki, niemal nieuchwytny
posmak dwuznaczności: - Co dasz...?
- Co chcesz... - nagle poczuła, że się rumieni, że pieką ją
uszy, szyja, policzki... Bo w tym jego spojrzeniu i jej
odpowiedź zabrzmiała podobnie.
Odwróciła się, trzasnęła filiżanką o spodek.
- Dostaniesz kawę.
- Prawdziwą? Ze śmietanką?
Kpił. Kpił z niej najbezczelniej. A ona nawet nie miała
odwagi...
- Dość tego... auu! - wrzątek z czajnika chlusnął za brzeg
filiżanki, Helena odruchowo podniosła dłoń do ust.
Skoczył w jej stronę jak kot zwinnie i szybko, wepchnął jej
rękę pod kran, puścił zimną wodę.
- Masz w domu apteczkę?
- W łazience.
Wrócił po chwili z bandażem i jakąś plastykową tubką.
- Co to jest?
- Maść witaminowa. A swoją drogą mogłabyś tę swoją
apteczkę uzupełnić. To było jedyne, co znalazłem.
Patrzyła milcząc, jak jego mocne, olbrzymie dłonie delikatnie
- zaskakująco lekko i delikatnie - wklepują maść w oparzone
miejsce, jak równo, starannie owijają je bandażem. Złość
przeszła jej nieoczekiwanie tak samo, jak przyszła. Mimo że
Bragg znowu uśmiechał się ironicznie unosząc prawą brew do
góry. Mimo że w jego oczach znowu pojawiła się ta sama
iskierka zuchwałej bezczelności. Jakby doskonale wiedział, o
czym myślała w ciągu całej ostatniej nocy...
Leo Blitzmacher wiedział, że od tej pory dziewczyna będzie
przychodzić codziennie. Aż do chwili jego wyjścia ze szpitala.
Będzie stawać, nadsłuchiwać pod drzwiami. A potem - rano, w
południe lub wieczorem - sięgnie powoli pod poły białego
fartuszka, odepnie guziki, oswobodzi podobne do jabłek piersi,
pieszczotliwie przygładzi palcami ciemne, wyostrzone sutki i...
Jakby za każdym razem bezsilne pożądanie Blitzmachera
sprawiało jej najbardziej wyrafinowaną przyjemność. I już
żadne z nich nie będzie się uśmiechać niepotrzebnie. Będą
walczyć ze sobą bez słów, ponuro. Ona o rozkosz, on o
przetrwanie.
Z coraz większym lękiem, natężeniem i pragnieniem Leo
wyczekiwać będzie odgłosu znajomych, nienawistnych,
jedynych kroków za drzwiami izolatki. Przez długie wieczory i
noce będzie bał się, że ktoś wreszcie zobaczy dziewczynę już
uśmiechniętą życzliwie, dopinającą się w lekkim, niemal
tanecznym biegu do oszklonej dyżurki w końcu korytarza.
Olaf nie lubi powracać do wspomnień, żyje przede wszystkim
tym, co daje mu dzisiaj. I tym, co to dziś może znaczyć dla
jutra. Gdyby nie kawałek liny rzucony przez Bragga w głąb
krateru, Olaf bez wahania złożyłby właściwy raport o
prawdziwym przebiegu tam tej wyprawy ratunkowej.
Dopiero na Ziemi stwierdził, że właściwie nie ma tego złego,
co by na dobre nie wyszło - tragedia Sangelsona podniosła
rangę całej wyprawy. Bo ludzie zawsze wysoko cenią
ponoszone przez siebie ofiary. W sumie wszystko świetnie dało
się połączyć i wykorzystać; umiejętna, cicha propaganda i snute
publicznie, cokolwiek udramatyzowane wspomnienia z
wyprawy Gazeli doprowadziły do wzrostu popularności osoby
Olafa Jensena.
Olaf był sprytny i rozumował prawidłowo, kiedy stopniowo,
niezauważalnie zaczynał gloryfikować postać do tej pory nie
znanego kosmobiologa. Przecież tym samym część blasku
otaczała i jego. Niechętnie, bardzo niechętnie opowiadał o
sobie i zawsze - kiedy już go do tego zmuszono - mówił
oszczędnie, bez olbrzymich słów. Chwalił tylko innych.
Dziwnym trafem już w parę dni po powrocie wyprawy
niektórzy ludzie zaczęli przebąkiwać o kandydaturze Olafa na
deputowanego z okręgu. I byli to ludzie, którzy o Jensenie
nigdy przedtem nawet nie słyszeli.
Olaf wiedział, że Bragg jest nadal w Arsus. Sam siedział w
swoim rodzinnym Haelle i systematycznie kompletował
informacje na temat aktualnych miejsc pobytu wszystkich
członków wyprawy. Właśnie dzięki temu mógł stale umacniać
legendę o trwałych więzach przyjaźni, o wzajemnym
zrozumieniu i zaufaniu wszystkich kosmonautów z pokładu
Gazeli. Oczywiście wcale nie obchodziło go, że Asso rozwiódł
się po powrocie ze swoją czternastą żoną, że Ortisz wrócił i do
żony, i do kochanki, że Bragg uparcie odwiedza Helenę
Sangelson. To były tylko mało istotne, nieciekawe plotki. Ale
dla Olafa takie właśnie drobiazgi były doskonałym narzędziem
w kształtowaniu własnej popularności, nakazywały słuchaczom
wiarę, że Jensen wie o wiele więcej, niż mówi. Że tym samym
jest człowiekiem najbardziej godnym szacunku i zaufania.
Tamto mądre spojrzenie po drugiej stronie ulicy zgasło nie
wiadomo kiedy. Vián ze zdumieniem stwierdziła, że stoi w
chłodnym cieniu rozwalonego domu, a zachodzące słońce
jasnozielonym blaskiem oblewa ruiny apteki. Wiatr znowu
poniósł w jej stronę przenikliwy i ostry zapach lekarstw,
wydobywający się z poprzewracanych, potłuczonych
flakonów.
- To na pewno słońce odbiło się w dwóch kawałkach
rozpryśniętego szkła - szepnęła. - Tylko słońce...
Lecz czuła, że mimo wszelkich wytłumaczeń coś jest i
pozostanie nadali nie tak, jak być powinno. Czuła, że dni
zaczynają ślizgać się dookoła, nie dotykając jej wcale.
Nie poszła na drugą stronę ulicy. Chciała wierzyć, że wtedy
nikt nie patrzył na nią, że za mądre ślepia wzięła kawałki
aptekarskich butelek. Zawróciła w stronę domu. Bo ich dom -
jeden z niewielu - ocalał. Jeżeli oczywiście nie brać pod uwagę
częściowo zapadniętego dachu i kilkunastu popękanych szyb.
Z jakąś niezmierną tkliwością myślała teraz o rękach
Laastera, które dokładnie ociosywały wszystkie belki,
dopasowywały głaz do głazu, starannie mieszały zaprawę.
Nigdy nie podejrzewała, że on umie budować domy, że kiedyś
będzie stawiać dom dla siebie i dla niej.
Nie myślała o tym aż do owego ranka, kiedy Laaster chwycił
ją za rękę, wyciągnął z prowizorycznego baraku, pokrytego
falistą blachą przywiezioną z Ziemi.
Wielkimi krokami przemierzył niemal całe miasteczko. To
znaczy wtedy jeszcze ledwie zarysy ulic, wyznaczone
rosnącymi powoli fundamentami. Jego rozpięta wiatrówka
zafurkotała w jakimś kapryśnym podmuchu, kiedy wreszcie
stanął na niewysokim wzgórzu - Vián patrzyła na jego nogi,
mocno wparte w ziemię jak korzenie drzewa. A Laaster
obwiódł oczyma całe osiedle, wciąż zatopione w porannej,
zielonej mgle. Trochę jeszcze rozespana Vián zadrżała nagle
od chłodu.
Wtedy myślała, że od chłodu. Ale już wiedziała, że Laaster za
chwilę spojrzy na nią poważnie i głośno, dobitnie powie: - Tutaj
będzie nasz dom.
Zrozumiała, że od tej pory na jakiś czas przestaną istnieć dla
siebie, że najważniejsza stanie się wytężona, gorączkowa praca,
że ich oczy jarzyć się będą mocnym, ostrym blaskiem jak
spojrzenia wszystkich ludzi, którzy nareszcie odnaleźli swoje
miejsce i swój najważniejszy cel. Że będą byle jakie posiłki
niedbale przygrzewane na ognisku, bo szkoda czasu na
schodzenie ze wzgórza, i od czasu do czasu pośpieszna pomoc
sąsiadów, tak samo zajętych budowaniem swojego domu.
Po okresie otępiającego bezwładu, po roku mieszkania w
aklimatyzacyjnych barakach, gdzie byle nieostrożne,
nieprzemyślane słowo starczało do wyciągnięcia noża czy do
strzału z detora, przyszła gwałtowna, niemal już nie
oczekiwana zmiana. Najzaciętszy wróg z sąsiedniego
piętrowego łóżka nagle stał się czymś więcej niż tylko
przyjacielem i bratem. Stał się człowiekiem, na którego zawsze
można liczyć bez żadnych zastrzeżeń. Bez względu na to, czy
chodzi o odnalezienie zaginionego sfagama lub ulubionego
kota przywiezionego z Ziemi, czy o pomoc w łamaniu nowych
głazów na fundamenty.
Teraz ludzie przestali już z tęsknotą spoglądać do gwiazd.
Teraz trzeba było wrosnąć w tę przyjazną, gościnną ziemię.
Wrosnąć tym mocniej, żeby kiedyś przyszłe pokolenia...
Vián z pochyloną głową wchodzi do opuszczonego domu, w
którym nikt na nią nie czeka.
Bragg poczuł, że jego pewność siebie gdzieś ucieka, rozmywa
się i znika bez śladu w kątach tego niewielkiego salonu. A
przecież już tyle razy - jeszcze tam, w kosmosie - postanawiał
sobie, że odnajdzie tę kobietę, że...
Był okres, że nienawidził jej najserdeczniej. Dlatego, że
musiał o niej myśleć bez przerwy. I nie mógł zapomnieć, że jest
to żona Marka. Może nawet nie dowiedziałby się o tym nigdy -
to tylko przypadek sprawił, że w miesiąc po starcie Gazeli
Bragg, wracający po dyżurze ze sterowni, zobaczył Marka
wypadającego z kabiny kobietonu. Jako pierwszy zastępca
dowódcy kosmolotu czuł się odpowiedzialny za psychiczny i
fizyczny stan załogi - tylko dlatego poszedł za Sangelsonem. I
wcale nie przejmowałby się jego bladością - właściwie nigdy się
specjalnie nie lubili, a raczej tylko tolerowali.
Teraz dotarł, nie zauważony przez Sangelsona, aż do nie
domkniętych drzwi jego kabiny.
Zobaczył Marka z odchyloną głową, pijącego coś wprost z
butelki. Całe pomieszczenie wypełniała ostra woń spirytusu,
smuga zapachu wywinęła się aż na korytarz.
Brągg wszedł do kabiny, gwałtownie wyrwał Markowi
butelkę, szkło zadźwięczało o zęby.
Potem brutalnie potrząsnął ramieniem stojącego, otworzył
usta...
Tamten spojrzał przytomniej, szarpnął się, skoczył ku
niedalekiej ścianie, z hukiem otworzył drzwi niewielkiego
schowka. I już był z powrotem naprzeciwko Bragga, dyszał mu
w twarz gorąco: - To moja żona... Tam... Patrz... Patrz!
Gwałtownie targnął skórę trzymanego w ręku portfela,
sfatygowane szwy puściły z opornym trzaskiem, na podłogę
kabiny sypnęły się kolorowe kartoniki. Mark rzucił się za nimi,
zagarnął, podetkał pod nos Bragga wesołe, roześmiane zdjęcie
ciemnowłosej dziewczyny.
- Patrz! - to już było jak wycie. - Widzisz? To ona, na
wszystkich statkach w kosmosie.
Dziwka! Och, jaka głupia dziwka... - głos Sangelsona załamał
się, przeszedł w suchy, bezsilny szloch. - Jaka głupia dziwka...
Znowu skoczył do Bragga, chwycił go za koszulę na piersi.
- Zakazuję ci tam chodzić, rozumiesz? Zakazuję. Wszystkim
zakażę! - nagle uspokoił się, puścił oszołomionego Bragga i
już prawie normalnym głosem, spokojnie zapytał: - To
Ulanoff projektował kobietony, prawda? Ulanoff...
W jego głosie było coś, co Bragga na moment przeraziło.
Pomyślał, że ten szaleniec potrafiłby chyba zmienić kurs statku,
byle jak najszybciej powrócić na Ziemię.
Lecz wrażenie to trwało tylko krótką chwilę. Sangelson
wyprostował się, spojrzał Braggowi w oczy, zaśmiał się sucho,
zgrzytliwie: - Nie, stary. Nic z tego, co myślisz... Ja się z nimi
obojgiem rozprawię inaczej. No, idź... A spirytus weź sobie.
Może i tobie kiedyś się jeszcze przyda...
Od tamtej doby Sangelson stał się na statku niemal
niezauważalny. Znikał na całe dni w swoim laboratorium,
później zaczął tam przebywać i przez całe noce. Trwało to tak
długo, że Bragg zdecydował się wreszcie na ostateczność
któregoś dnia włączył monitor podglądu, sprzężony z kamerą w
pracowni Sangelsona. I przez cały dyżur patrzył właściwie w
ten jeden ekran. A Mark przez cały czas siedział przy
laboratoryjnym stole. Głowę oparł na rękach. Nie zmieniał
pozycji przez osiem niemożliwie długich godzin - tylko słaby
szmer dobiegający z głośnika zdradził Braggowi, że Mark
jeszcze żyje i oddycha.
Podczas następnego dyżuru Bragg znowu włączył monitor,
ale zobaczył na nim tylko chaos kolorowych kropek i
elektronowych błysków nie sterowanych impulsami z kamery.
Domyślił się, że Mark odnalazł w ścianie oko obiektywu.
Później nigdy już właściwie ze sobą nie rozmawiali, choć
Mark powoli zaczynał wracać do normy. Nigdy też nie
powiedział ani słowa widząc, że Bragg za przykładem innych w
miarę upływu miesięcy coraz częściej zachodzi do kabiny
kobietonu.
Sam jednak starannie unikał tej części kosmolotu. A potem ta
jego katastrofa...
Chyba to wszystko splecione razem pozbawiało Bragga
zwykłej śmiałości. Co innego tam, w kosmosie, na pokładzie
Gazeli. A co innego tu, kiedy widzi się, że tamta kobieta
naprawdę porusza się i żyje. Ponadto Bragg zaczynał jednak
czuć coraz mocniej, że podejrzenia Marka musiały być
niesłuszne. Że Helena po prostu o niczym nie wiedziała. Lecz
mimo to nie miał odwagi zwyczajnie o wszystko zapytać. Wolał
patrzeć, wolał z jej swobodnych, niewymuszonych ruchów, z
wyrazu jej twarzy wyczytać całą prawdę, jaka by ona nie była.
Bo już wtedy jedno wiedział na pewno. Że to jego gadanie o
przyniesionych z kosmosu zaległościach, które teraz musi
nadrobić, pozostanie tylko gadaniem. Tracił samotne, bezsenne
noce w hotelowym łóżku i z jakąś cichą, półświadomą radością
obserwował chmurny wzrok Heleny, kiedy witała go codziennie
rano, kiedy z jego podpuchniętych, zaczerwienionych oczu
usiłowała domyślić się, gdzie spędził tę ostatnią noc.
Ożywiała się dopiero wieczorem. Była wtedy rozmowną i
wesoła, a kiedy odchodził, żegnała go z prawdziwym chyba i
miłym żalem; pytała, jakby nie wiedząc, kiedy przyjdzie znowu.
Odpowiadał za każdym razem tak samo: - Przed odjazdem.
Ale już myślał tak coraz rzadziej.
Bragg dawno, bodaj na pokładzie Gazeli, przestał mieć
jakiekolwiek skrupuły. Już wtedy postanowił, że po powrocie...
I mimo to ciągle brakowało mu odwagi. A kolejne dni mijały
niepostrzeżenie, pobyt Bragga w Arsus przedłużał się ponad
wszelką miarę. Przychodził do Heleny, odchodził
postanawiając, że nie wróci, i przychodził znowu. Przesiadywał
z nią do wieczora. Czując, że wszystko, co mówi, musi brzmieć
w uszach Heleny kpiarsko lub napastliwie, wolał nie mówić
wcale. Siadał sobie gdzieś w kącie pokoju, brał byle jaką
książkę z biblioteczki i patrzył spod oka, jak ona krząta się po
domu. Bo Helena zawsze była w półruchu, ciągle miała coś
nowego do roboty.
Mówił właściwie tylko wtedy, kiedy odkrywała go Vián,
przyprowadzana przez Helenę około południa z
przedmiejskiego punktu zbiorowego wychowania. Czasem
wyciągała go do ogrodu, czasem siadała obok i kazała sobie
opowiadać o gwiazdach. Opowiadał posłusznie, jakie są
gwiazdy i dlaczego świecą, opowiadał o nowych, nie znanych
planetach, które tylko czekają na przybycie ludzi, wspomniał
nawet stary plan zasiedlania kosmosu. Więc teraz usiłował
pokazać małej Vián ludzi sprzed dwóch stuleci, którzy w
bezmierne, kosmiczne przestrzenie wyrzucili z Ziemi setki
prymitywnych, fotonowych rakiet. A do rakiet przed startem
załadowali najrozmaitsze nasiona ziemskich roślin i bardzo,
bardzo skomplikowane urządzenia-inkubatory, gdzie przez
długie lata podróży drzemać miały zarodki ziemskich
zwierząt. Nie, ludzi w ten sposób nie wysyłano nigdy. A kiedy
już taka rakieta trafiała do nowego układu, wtedy
najmądrzejszy automat - coś jak kapitan nowoczesnego
statku - decydował, na której planecie roślinom i zwierzętom
powinno być najlepiej. Szkoda tylko, że w ciągu tych dwóch
stuleci zawieruszył się gdzieś spis gwiezdnych układów, do
których wysłano rakiety. Bo teraz nawet nie bardzo wiadomo,
czy flora i fauna na jakimś globie jest prawdziwa, czy
przysłana z Ziemi.
Vián słuchała cierpliwie, siedząc cichutko i myśląc sobie o
czymś - ale Bragg wtedy jeszcze na jej zamyślenia nie zwracał
uwagi.
Któregoś dnia siedzieli na tarasie - Bragg wyciągnięty
wygodnie na składanym, turystycznym fotelu z odchylonym
do tyłu oparciem, Vián na plecionym z wikliny stołeczku,
ściągniętym ze strychu. Mężczyzna skończył właśnie kolejną
opowieść, zapatrzył się na słońce, które powoli złaziło za
drzewa. Patrzył, dopóki jego zamyślenia nie przerwał cichy
głosik Vián: - Dlaczego nie chcesz mi powiedzieć prawdy?
Zdziwiony poderwał głowę i w niemym osłupieniu gapił się na
uniesioną ku niemu twarzyczkę.
Zielonopiwne oczy Vián patrzyły na niego z niemym
wyrzutem, kiedy dziewczynka pytała ponownie: - Dlaczego
nie powiedziałeś mi, że nareszcie wróciłeś?
Ktoś gwałtownie, mocno wciągnął w płuca powietrze. Bragg
obejrzał się - w oszklonych drzwiach stała Helena. Przybladła
nagle. A potem, kiedy trafił w nią bezradny, pytający wzrok
Bragga, zaczerwieniła się powoli aż po szyję, po nasadę piersi,
prześwitujących spod cienkiej sukienki. Potem obróciła się,
pobiegła w głąb domu.
Vián nie zauważyła matki, mówiła dalej: - Na pewno nie
chcieliście, żebym się przestraszyła. Ale ja się sama
domyśliłam! - zakończyła z tryumfem.
Braggowi zabrakło na chwilę sił. Nie, teraz przecież nie mógł
jej zaprzeczyć... Nie umiał.
Bąknął coś niezrozumiale, zerwał się z fotela, przemierzył
salon kilkoma olbrzymimi krokami, uciekł za furtkę bez
pożegnania. Nawet nie próbował słuchać, czy ktoś za nim nie
woła.
Wrócił przed wieczorem, mruknął w stronę Heleny, że miał,
na mieście coś bardzo pilnego do załatwienia i przypomniał
sobie o tym dopiero w ostatniej chwili. Helena bez słowa
podała mu filiżankę kawy - z bliska zauważył czerwone
obwódki dookoła jej oczu, starannie zamaskowane jakimś
pudrem czy kremem.
Kiedy odstawił pustą filiżankę, chwyciła go za rękę,
pociągnęła przez salonik w stronę schodów, szepnęła: - Tylko
staraj się cicho, Vián już śpi...
Przemknęli obok kolorowych drzwi jak cienie, po omacku
powędrowali na górę. Nie mówili nic.
Dopiero kiedy słabo stuknęły za nimi drzwi gościnnego,
Helena oddzieliła się od Bragga stołem, rzuciła półgłosem: -
Bragg... - i nagle zabrakło jej oddechu.
Mężczyzna cicho odsunął krzesło, usiadł, nie spuszczając z
niej oczu ani na pół chwili.
Milczał.
- Eri... Ja wiem, ty przez tyle czasu... A ja? Patrz... - zerwała
z siebie nylonową szmatkę - patrz, ja też jeszcze mogę być
ładna. Eri...
Pod sukienką miała tylko koronkowe figi. Bez stanika.
- Eri. zostań chociaż dzisiaj, nie odchodź. Zawsze zostawiasz
mnie samą. Jeśli musisz mieć dziwki, to ja... - zająknęła się,
potem głowę poderwała do góry - ... to ja także mogę...
Zrobię, co tylko chcesz. Ja...
Nigdy nie myślał, że tak długo można biec, okrążając kawałek
owalnego stołu. Ale wreszcie delikatne nici koronki trzasnęły
pod jego dłonią jak pajęczyna, opadł twarzą nisko, potem
dźwignął Helenę jak dziecko - szeroki tapczan przyjął ich
miękko i gościnnie...
Dwa zdyszane, gorące oddechy długo wypełniały niewielki
pokoik, cały świat dookoła nagle przestał istnieć jak zastrzelony
z olbrzymiego detora. Tylko ona i on, tylko miękkie falowanie
gorącej piersi, przytulonej do ust, tylko...
Gwiazdy już na dobre rozlazły się po niebie, kiedy wreszcie po
raz pierwszy ochłonęli, oprzytomnieli, popatrzyli na siebie
uważniej - przez półmrok pokoju Bragg dostrzegł uśmiech
Heleny i zrozumiał, że sam się również uśmiecha.
Potem przez chwilę leżeli obok siebie. Spokojni i zaspokojeni.
Helena lekko, opuszkami palców gładziła twarz i szyję Bragga -
objął ją ramieniem, przycisnął jej policzek do swojej piersi.
Obróceni twarzami do siebie nie dostrzegli, że leciutko
uchyliły się drzwi pokoju, popchnięte ręką małej istotki ubranej
we flanelową piżamę. A małe coś przysiadło sobie na progu i z
pobłażliwym, wyrozumiałym uśmiechem słuchało gorących
oddechów i szeptów. Musiało przysnąć na chwilę, bo kiedy
ponownie zaczęło słuchać, księżyc przeświecał przez wąziutką
szparę między drzwiami a framugą.
Bragg mówił półgłosem: - Vián miała rację. Powinienem od
razu powiedzieć jej, że wróciłem. Ale przecież skąd mogłem
wiedzieć, że ty...
- Chciałam ciebie od pierwszej chwili. Kiedy tylko wszedłeś
do tego domu.
- Powinienem być dla niej odpowiednim... słuchaj, co ty jej
o ojcu opowiadałaś? Czy Vián... - w głosie Bragga słychać było
lekki niepokój - ... wie, jak naprawdę jej ojciec wygląda?
Wyglądał...
- Chyba raczej nie. Mówiłam że jest dobry, wysoki... Ale
przecież ona jest jeszcze taka malutka. Jeszcze zbyt wiele nie
rozumie. Bragg! To, co mówiłam dziś wieczorem, to prawda.
Zrobiłabym wszystko, żebyś tylko chciał ze mną zostać. Eri,
ja... - zamknął jej usta pocałunkiem, znowu zatopili się w
siebie, zasłuchali... Znowu żadne z nich nie zauważyło, że
cichutko przymykają się drzwi do pokoju...
Uśmiech Vián stał się nagle brzydki i gorzki, nabrał tonów
głębokiego, przykrego rozczarowania, kiedy po raz nie
wiadomo który odpowiedziała jej tylko pusta, głucha cisza. A
przecież nadal nie mogła, nie chciała w to uwierzyć.
Przymknęła oczy na ułamek chwili, potem z nową nadzieją
otworzyła je szybko i cichym, pieszczotliwym szeptem
zawołała jak co dzień: - Laas...! No, Laas... Nie żartuj.
Przecież wiem, że tam jesteś. Laas...
Szept przewędrował przez pokój, odbił się od ściany, zawrócił.
I cisza - tylko martwe sprzęty schną skrzypiąc.
Rano zerwało ich słońce bezczelnie, z wysoka zaglądając w
zmiętoszone łóżko.
Helena przeciągnęła się leniwie, spojrzała - dopiero teraz czas
się w niej obudził.
- Vián! Trzeba ją nakarmić, odprowadzić...
Boso, nago przebiegła pokój, przeleciała schody, otworzyła
kolorowe drzwi - rozkopane łóżko Vián było puste...
Porządkuję w czasie wszystkie wydarzenia. Dlatego wiem, że
poprzedniego dnia po południu Leo Blitzmacher opuścił
miejski szpital. Obejrzał się tylko na szklane wrota i dość
niezdarnie pokuśtykał ulicą, zamiatając kurz najtańszą
bioprotezą.
Rozdział 4
Profesor Ulanoff budził się tego dnia opornie i długo.
Zmęczyła go praca, zmęczyła noc z Heleną. Zresztą coraz więcej
rzeczy męczyło go i drażniło ostatnio.
Powoli doczłapał do lustra w łazience, i obrzydzeniem
popatrzył na odbitego w nim starego człowieka.
- Lad, kochany, chyba powinieneś już wychodzić. Mówiłeś,
że rano masz jakieś ważne spotkanie... - wzdrygnął się,
usłyszawszy cichy głos za swoimi plecami.
- Nie zauważyłem, kiedy weszłaś... - burknął na pół z
wyrzutem.
- Och... - zaśmiała się dźwięcznie i lekko. - Stoję za tobą już
od paru minut.
Delikatne, miękkie ręce androida stanowczo ściągały z jego
pleców kurtkę piżamy.
Spojrzał w lustro - na twarzy Heleny nie zobaczył ani śladu
swojego zmęczenia.
- Ona jest chyba jednak aż za doskonała... - pomyślał z
gwałtowną, niespodziewaną niechęcią.
- A może by tak...
Przestraszył się tej myśli. Już za późno, o wiele lat za późno,
żeby upodabniać ją do oryginału.
Podobno tamta wyszła za jakiegoś Bragga. To zdaje się -
długą chwilę szukał w pamięci - był pilot z Gazeli. Z Gazeli... -
zaśmiał się do siebie cicho, złośliwie. A zresztą diabli wiedzą,
jak tamta teraz zachowuje się i wygląda. Niech już lepiej
zostanie tak, jak jest... Leniwie machnął ręką i nagle zaczął się
śpieszyć. Bo wprawdzie parę tygodni temu prezydent przez
swojego sekretarza obiecywał poparcie dla całego projektu, ale
dziś profesor miał to ostatecznie omówić. Podać, czego
potrzebuje, i dowiedzieć się o terminy i warunki stawiane przez
rząd.
- Heleno! - krzyknął w głąb mieszkania.
- Śniadanie już czeka - usłyszał z kuchni miły, pogodny głos.
- A jednak... - uśmiechnął się do siebie przelotnie - a jednak
chyba warto było...
Jajka na miękko, biała kawa, świeże, chrupiące rogaliki -
świat jest mimo wszystko niesłychanie przyjemny. Ladipax
czuł, że ogarnia go nieoczekiwana euforia. Nieoczekiwana, bo
miłe poranne nastroje zdarzały mu się ostatnio coraz rzadziej.
Zwykle wychodził z domu z taką samą miną, jak ta zauważona
dziś w lustrze, lecz teraz czuł się jak wiatr - rześki, lekki,
skłonny do sztubackich kawałów. - Taak - pomyślał - to jednak
dobrze, że wczoraj znalazłem w spisie tego Bahrana. Powinien
być w sam raz. A to znaczy, że możemy zaczynać choćby i dziś...
Profesor Ulanoff całuje Helenę na pożegnanie. Bo nadstawiła
policzek; bo już dawno pogodził się z tym, że codziennie rano i
wieczorem robi dokładnie to, co sam zaprogramował w
obwodach pamięciowych robota. Pogodził się tak doskonale, że
nawet nie odczuwa przelotnych chęci, aby wreszcie wyłamać się
z rytmu życia, które wybrał sobie i narzucił piętnaście lat temu.
Dlatego szybko zbiega po schodach i energicznie wymachując
ciężką teczką zmierza w stronę zaparkowanego obok domu
elektrowozu. Wygląda jak człowiek szczęśliwy. Jak emeryt,
który po raz ostatni idzie do swojej nie lubianej pracy i wie, że
już od jutra zaczną się jego wielkie, najpiękniejsze wakacje.
Lecz ja chyba znam Ladipaxa o wiele lepiej niż on, patrzący
tylko w łazienkowe lustro. I ciągle odnoszę wrażenie, że bez
wahania - gdyby umiał i mógł - zamieniłby się z Braggiem
miejscami.
Chciałby być nim piętnaście lat temu, po tej pierwszej nocy,
kiedy zadyszana Helena szarpie go za ramię i dyszy
przerażona: - Vián! Zniknęła! Nie ma jej...
Dopiero w tej chwili Bragg czuje się Helenie naprawdę
potrzebny. Zeskakuje z tapczanu, w biegu - przydała się
wieloletnia zaprawa i alarmy na statku - zakłada, dopina
koszulę i spodnie.
Drewniane schody łomoczą przez chwilę. Oboje jeszcze raz
zerkają do pokoju Vián. Potem oczy Heleny stają się coraz
bardziej błyszczące i wilgotne - kiedy wybiega do kuchni,
Bragg słyszy jej cichy, hamowany płacz. Idzie za nią, patrzy -
Helena czoło przycisnęła do szyby w oknie, zasłoniła rękami
twarz, jej skulone plecy drżą coraz mocniej.
Długą chwilę Bragg nie wie, co mówić, więc bezmyślnie gapi
się na Helenę, na stół, na którym stoi dzbanek po
pomarańczowym soku, filiżanka i talerz z kawałkiem nie
dojedzonego chleba.
Patrzy na kawałek białego sera, starannie przykryty kloszem z
opalizującego lekko szkła.
Przyciśnięte brzegiem klosza leży coś, co sprawia, że Bragg
rusza od drzwi, podchodzi do stołu, wyciąga rękę...
Jest to kawałek kartonu z dziecięcego bloku do rysunków. Na
sztywnym papierze rządek bladych liter, nakreślonych
pomarańczową kredką:
ODPROWADZIŁAM SIĘ SAMA.
Bragg dotyka pleców Heleny, pyta półgłosem: - Czy to jest
pismo Vián?
Helena obraca się gwałtownie.
- Gdzie!?
- Tu... - Bragg podsuwa jej kartkę zabraną ze stołu.
- Ja tego nie widziałam... Ale to pismo...
- Bo podbiegłaś do okna. Więc to Vián...?
- Tak, na pewno. Sama ją uczyłam, bo w tych punktach
zbiorowego wychowania...
Widocznie coś się jednak Braggowi w tym wszystkim nie
zgadza, bo kręci głową w zamyśleniu i ponownie pyta: - Ile
Vián ma lat?
- Pięć. Prawie pięć i pół. Ale...
Bragg z niedowierzaniem patrzy na kartkę. Pismo jest
staranne i równe, litery kreślone mocno.
Takie zdecydowane. I wcale nie dziecinne.
Helena przestała już płakać. Bragg podnosi głowę, rzuca: -
Ubieraj się. Trzeba to – sprawdzić.
Helena z wdzięcznością spojrzała na Bragga. I nagle poczuła,
że przecież jest naga. Że zmęczone piersi zwisają jej o wiele,
wiele za nisko. Odruchowo zakryła je dłońmi.
- Nie patrz... Zaraz się ubiorę.
Pochylił się do jej twarzy, pocałował, potem lekko, ale
stanowczo pchnął ją w kierunku łazienki.
- Przemyj twarz zimną wodą. I... - dorzucił po chwili
wahania - ... jak dla mnie ubierać się wcale nie musisz.
Wyszli z domu po paru minutach. Zaniepokojona Helena
próbowała się uśmiechać, Bragg szedł ze zmarszczonymi
brwiami, zamyślony. Spojrzał na Helenę.
- Daleko to?
- Nie. O cztery ulice dalej... Myślisz, że...
- Nic nie myślę - uciął. - Wydaje mi się, że wszystko będzie
w porządku.
Wiem, że Ernst Bragg myli się. Nie wszystko będzie w
porządku. Nawet mimo, że po dojściu do punktu wychowania
oboje dojrzą za płotem Vián w gromadce rozbawionych
koleżanek.
Siatka płotu ma wielkie, druciane oka, więc Vián również
dostrzeże Helenę i Bragga, podbiegnie do bramy.
- Mamo!
- Vián! Tak się bałam... Dlatego przyszliśmy, bo...
Vián obraca się w stronę Bragga, jakby go dopiero teraz
zauważyła i... sztywno, jakoś tak oficjalnie, na moment
pochyla główkę. Potem znowu obraca się do matki, obejmuje
ją, pociesza: - Przecież nic się nie stało. Mamo! Ja od dzisiaj
będę tu przychodzić i wracać do domu sama.
Bragg widzi oczy Vián. Mądre, uważne - najzupełniej nie
pasujące do okrągłej, małej twarzyczki. I nagle nie bardzo
wie, która z tych dwu kobiet jest dorosła, a która jest
dzieckiem, ciągle jeszcze potrzebującym pomocy.
Mężczyzna uśmiecha się smutnie, jakby poczuł, że od tej pory
rzeczywiście nie wszystko będzie dobrze i w porządku.
Gdyby wiedział, co kryje się pod tą maleńką, kształtną
czaszką, uśmiechałby się gorzko. Ale ludzie mają to do siebie,
że nie potrafią ogarnąć rozumem czasu większego niż kilka,
kilkanaście sekund wybiegających w przód. A przecież to, o
czym ja myślę, miało zdarzyć się dopiero za kilkanaście lat.
Dlatego Bragg tak spokojnie teraz idzie obok Heleny i pomału
zaczyna uśmiechać się po swojemu. Tak trochę bezczelnie, a
trochę nieśmiało. W którejś chwili pochyla się, pyta: - A ty? Ile
ty masz lat?
- Czy to ważne? - Helena czujnie unosi głowę.
- Bardzo ważne.
- Skoro chcesz... Dwadzieścia osiem.
- Na pewno? - Bragg śmieje się lekko.
- A... Czemu się śmiejesz? Przecież jeszcze nie jestem...
- Nie jesteś. - Mężczyzna poważnieje. - To bardzo dobrze, że
nie jesteś... Bo może gdybyś była parę lat młodsza, tobyś nie
chciała... Hel... - jej imię wypowiada miękko, łagodnie.
Przystaje na środku chodnika. Szorstko, mocno obraca ją do
siebie, potrząsa... - Hel... - mówi cicho i nieśmiało. Pochyla się,
całuje miękkie, czekające usta. He -le-na... - wymawia każdą
sylabę osobno.
Śmieją się, roześmiani wchodzą do domu...
Zsynchronizowany, zespolony z tymi ludźmi i ich czasem
czuję to samo co Vián. Bo mała Vián już potrafi kochać, już
umie rezygnować nawet z siebie samej. Ale gdyby wtedy
wiedziała, że robi to aż tak bardzo niepotrzebnie...
Teraz o tym wie doskonale i nadal nie chce się zgodzić. Nadal
nie wierzy.
Patrzę, jak niespokojnie przebiega z pokoju do pokoju,
przegląda wszystkie zapuszczone kąty, uważnie zerka w
ciemność dna szafy i pod łóżka. Potem coś załamuje się w niej
raptownie. Vián zwiesza ręce wzdłuż ciała, po skrzypiących,
drewnianych schodach wlecze się na niewysokie pięterko.
Wdrapuje się z trudem, chwyta słabymi palcami drewniane
gałki, umieszczone tu w niewielkich odstępach zamiast
poręczy. Potem odruchowo sięga w stronę kontaktu... Cofa
rękę, śmieje się głośno i gorzko - już od tylu dni elektrownia
nie działa, a ona ciągle...
Nagle uderza mnie zadziwiająca zbieżność. Spostrzegam, że
cały ten dom jest niesłychanie podobny do domu, w którym
Vián urodziła się i wychowywała. Czyżby Laaster... ?
Vián sunie ciemnym korytarzem, przystaje, po omacku
odnajduje drzwi, otwiera je - na korytarz pada blade światło
zmierzchającego dnia. Vián idzie do zakurzonego okna, w
połowie drogi przystaje, zawraca. Czuję, że boi się patrzeć na
ruiny i dlatego skręca ku głębokiemu, obitemu szorstkim
materiałem fotelowi, stojącemu w pobliżu kominka. Siedzi
chwilę, potem klęka przed paleniskiem, cierpliwie układa
stosik z zakurzonych polan. Przypomina coś sobie, wstaje,
przechodzi przez pokój, rozgląda się, przytomnieje...
- Przecież to nie Ziemia - mruczy. - Skąd ja ci wezmę starą
gazetę...?
Szybko, zdecydowanie podchodzi do rozpiętego na ścianach
regału, wyciąga pierwszą z brzegu książkę, wydziera kartki...
Słyszę trzask dartego, potem cichy szelest miętego papieru -
i kroki Vián wędrującej ku palenisku. Kobieta wtyka papier w
drewniany stożek, potem maca okap - jest...
Stara zapalniczka Laastera coraz słabiej błyska resztkami
gazu, lecz Vián uparcie przyciska spust, choć papier błysnął
już pierwszymi iskierkami.
Po chwili płomień obejmuje wszystkie drwa, skacze w głąb
komina, huczy, oblewa pusty fotel żółtoczerwonym,
drgającym blaskiem. Vián starannie obraca fotel w stronę
paleniska, tyłem do wnętrza pokoju. Teraz cofa się, siada przy
stole na wysokim, trochę staroświeckim krześle i zadowolona,
spokojna zerka w czerniejące okno. Bo oparcie fotela jest tak
wysokie, że po prostu nie widać zza niego głowy Laastera,
drzemiącego sobie słodko przy ogniu, strzelającym iskrami w
czeluść szerokiego komina...
I w tej właśnie chwili zamykam ją znowu w bezczasie. Niech
trwa...
Vián nad tym się nie zastanawia, ale ja - jako każdy z nas -
muszę. Czuję, że w ocenie ludzi powinienem wziąć poprawkę
na ich przyzwyczajenia i tradycje - ot, choćby te domy na
Nowej uparcie budowane jak ziemskie.
Są oczywiście pewne, czasem nawet dość istotne różnice. Na
przykład to, że dach domu Heleny pokryty był płytami
fotoelementów, wyglądających jak pszczele plastry z
bladożółtego wosku.
Część uzyskanej ze słońca energii przekształcała się w pole
elektrostatyczne, które jonizowało miejski kurz, nie pozwalając
osiadać mu na dachu. Reszta miała za zadanie pokryć połowę
potrzeb Heleny - oświetlać dom, zależnie od pory roku
ogrzewać go lub ochładzać. Taka względna autonomia nawet w
największych skupiskach pozwalała ludziom przetrwać
nieoczekiwane, nawet kilkudniowe przerwy w zasilaniu,
spowodowane naruszeniem miejskiego bilansu energetycznego
albo awariami wielokilometrowego systemu kabli,
rozciągniętych pod ulicami. Taki światłoczuły dach był
standardowym wyposażeniem większości domów - oczywiście
w tych lepszych dzielnicach. A Helena już przed związkiem z
Sangelsonem postanowiła, że jej dziecko nie będzie należeć do
tych, które drżą i sinieją z zimna lub krzyczą ze strachu w
ponurych ciemnościach, kiedy byle spięcie cały blok pozbawi
dopływu energii. Zbyt dobrze zapamiętała swoje dzieciństwo.
Na szczęście - to było zresztą do przewidzenia Mark po
studiach zaczął wcale nieźle zarabiać; właściwie tylko
porządkowi mieli konta energetyczne nieco wyższe niż
kosmonauci.
Na Nowej wszystko to uległo przewróceniu do góry nogami.
Nie było porządkowych, bo każdy pilnował się sam. Nie było
kosmonautów, bo wszyscy astropiloci zajęli się bez reszty
budowaniem domów. Oczywiście budowali je z tego, co się
znalazło pod ręką. A fotoelementy były zbyt delikatne, żeby
przewozić je jak falistą blachę, i zbyt skomplikowane, żeby
mogli je w parę miesięcy po przylocie wyprodukować na
miejscu. Dlatego pokrywali swoje domy drewnianymi gontami.
Dopiero w drugim albo i w trzecim roku kolonizacji geolog
Skipper postawił za miasteczkiem pierwszą cegielnię i zaczął
wypalać gliniane dachówki. A na początku następnego roku
biochemik Alveron Florić, uparcie, przesiadujący w swoim
laboratorium, wyodrębnił z tkanek biełuchy i mayalu pierwszy
enzym, doskonale zastępujący drożdże w procesie alkoholowej
fermentacji...
Zastanawiam się, czy wszystkie gwiezdne kolonie ludzi są
względem ziemskich technologii zacofane o parę wieków.
Wydaje się to najzupełniej prawdopodobne przy ograniczonych
możliwościach komunikacji - w grę wchodzą przecież zbyt
wielkie dla ludzi przestrzenie. Usiłują stworzyć olbrzymie
imperium i nawet nie chcą widzieć, jak ono jest słabe. A
jednak... Mimo wszystko nawet niektóre ludzkie błędy budzą
we mnie głęboki szacunek. Bo z jednej strony jest to ślepa
głupota, ale... brak organizacji i mierzenie sił na zamiary to
tylko właśnie ta jedna strona.
Druga to szalony pęd w poznawaniu rzeczy nowych, rozmach,
który bierze się w ludzi ach nie wiadomo skąd.
Z osobna przecież wcale nie są tacy, dbają tylko o swoje -
prywatne sprawy, lecz kiedy występuj ą j ako rasa...
Vián wydaje mi się ucieleśnieniem całej ludzkości, kiedy
wmawia sobie, - że Laaster jest.
Choć wie doskonale, że od dawna już go wcale nie ma. Ciekaw
jestem, czy robi to z rozmysłem i świadomie, tak jak wtedy,
kiedy przypadkowo poznała część prawdy o Braggu i Helenie.
Bo wtedy postanowiła, że będzie go tolerować, lecz nie sądziła,
że będzie go jeszcze kiedyś nienawidzić.
Helena, zwolniona przez Vián z obowiązku odprowadzania,
wstaje teraz o całe pół godziny później, całuje zaspanego
Bragga i w półprzejrzystym szlafroku biegnie do plastykowej
skrzyni, umieszczonej w ogrodzeniu tuż obok furtki. Właśnie
tam poranny dostawca umieszcza zawsze świeże pieczywo i
mleko. A od półtora tygodnia także i codzienne gazety.
Kiedy Mark był w kosmosie, Helena czytała nawet szmatławe
„Wiadomości Poranne”. Potem, kiedy przyszła tamta
wiadomość, przestała czytać cokolwiek. Teraz czyta znowu.
Bo świat jest dobry, przyjazny i miły, kiedy ma się dla kogo
czytać na głos najciekawsze wiadomości. I nawet nie tylko te
najciekawsze.
Helena szybko przygotowuje śniadanie. Potem, kiedy gorąca
kawa paruje i pachnie z dzbanka, kiedy maleńki dzbanuszek ze
śmietaną pełen jest gęstego płynu w niebieskawe kropki,
Helena siada i czekając zerka na pierwszą stronę gazety. W
oczy rzuca jej się natrętny, wybity tłustym, grubym drukiem
tytuł:
SENSACYJNE MORDERSTWO! PORZĄDKOWI NA TROPIE
SPRAWCY!
Pod tytułem, upstrzona wykrzyknikami, relacja reportera o
tym, jak w miejskim parku znaleziono bestialsko
zmasakrowane ciało młodej, pięknej kobiety. Z zamieszczonego
poniżej zdjęcia pogodnie uśmiecha się twarz rzeczywiście
ładnej i sympatycznej dziewczyny.
Helena czuje mdłości, czytając szczegółowy opis miejsca
zbrodni - jakby reporterowi sprawiało perwersyjną
przyjemność rozwodzenie się nad wyglądem połamanych
krzaków, od góry do dołu obryzganych zakrzepniętą krwią;
oraz opis jędrnych kiedyś piersi, które nie zidentyfikowany
zwyrodnialec rozsiekał sprężynowym nożem na bezkształtną
masę. Nóż - znaleziony w pobliżu - okrwawiony był tak, że
porządkowi nie byli w stanie wykryć na nim żadnych śladów,
które pozwoliłyby odnaleźć charakterystyczne cechy dłoni
mordercy i porównać je z ogólnym elektronicznym rysopisem
każdego obywatela, utrwalanym i stale aktualizowanym przez
cały kompleks rządowych komputerów. Jak na razie
porządkowi ustalili tylko tyle, że zamordowana była
pielęgniarką w pobliskim szpitalu. Wszyscy przepytywani
chorzy twierdzili, że to jest po prostu wręcz niemożliwe. Ona
była przecież zawsze taka uczynna i miła...
Helena otrząsnęła się z gwałtownym obrzydzeniem, rzuciła
gazetę na stół. Tuż obok chleba.
Przez chwilę patrzyła bezmyślnie, potem sięgnęła po gazetę
ponownie, zmięła ją, cisnęła w stronę kosza.
W tej samej chwili wszedł Bragg, spojrzał na nią pytająco,
potem spokojnie podniósł stłamszony papier.
- Coś się stało?
Jego spokojny ton przywrócił Helenie równowagę.
- Nie. Nie... Tylko ten artykuł na pierwszej stronie... Może
człowieka pozbawić apetytu na cały tydzień.
- A co?
- Ktoś zamordował pielęgniarkę z naszego szpitala. Lepiej
nie czytaj tego przed śniadaniem.
- Zapominasz, że jestem trochę zahartowany. Ale... - powoli
rozprostował płachtę szmatławca, potem złożył gazetę tak,
aby pierwsza strona skierowana była w stronę środka.
- Jeden artykuł to nie powód, żeby nie czytać nic - mruknął.
Potem powoli podszedł do Heleny, pogładził jej włosy,
przytulił ramieniem całą głowę - przez cienki materiał
kolorowej piżamy czuła policzkiem jego brzuch, płaski i
twardy jak ciepła deska. Poruszyła się, otarła skronią tak,
żeby kurtka piżamy powędrowała w górę, żeby znowu nic nie
dzieliło ich od siebie. Trwała chwilę w szczęśliwym milczeniu,
potem ocknęła się raptownie.
- Kawa! Na pewno już wystygła!
Spojrzała w górę - Bragg uśmiechał się łagodnym, trochę
nieobecnym wzrokiem, skierowanym gdzieś bardzo daleko w
czarną, pustą przestrzeń. Powoli pochylał głowę - Helena
widziała, jak jego oczy wracają coraz bliżej, poczuła, że ramię
Bragga przytula ją jeszcze silniej, że coraz ciężej leży na jej
włosach.
- Eri, ja nigdy... - szepnęła, potem pokornie opuściła brwi i
głowę. Przesunęła policzek po gorącym ciele, zamknęła oczy,
przytuliła bok piersi do mocnego uda, na oślep objęła biodra i
plecy Bragga wyrzuconym w górę ramieniem...
Pili wystygłą kawę, gryźli obsuszone bułki. Helena milczała,
usiłując spłukać kawą tamten ostry, piekący smak. Może nawet
nie tyle smak, co wspomnienie - czuła się taka upokorzona,
poniżona i... bardzo szczęśliwa. Może dlatego po mocno
opóźnionym śniadaniu zostawiła wszystkie naczynia na stole i,
tak samo jak za pierwszym razem, chwyciła Bragga za
nadgarstek, poprowadziła na górę po półmrocznych schodach.
Schody skrzypiały lekko i na pewno dlatego żadne nie usłyszało
dalekiego, słabego odgłosu otwieranej furtki ani dźwięku
cichych kroków po dywanie salonu.
- Ja sama, Eri... - szeptała Helena, unosząc twarz. - Chcę
sama...
Żadne z nich nie usłyszało leciutkiego szmeru otwieranych
drzwi, które zapomnieli zatrzasnąć.
Nie usłyszało ani teraz, ani potem, kiedy leżeli ze zwróconymi
ku sobie twarzami - on z lekko uniesioną głową, opartą o udo
Heleny, ona policzkiem przytulona do bioder i boku Bragga.
Zapatrzeni w siebie nie dostrzegli mądrych, piwnych oczu,
które nieustannie śledziły ich każdy gorączkowy, niecierpliwy
ruch.
Helena na chwilę obróciła w stronę Bragga nabrzmiałe,
wilgotne usta. I ani przez chwilę nie podejrzewała, że ktoś inny
może słyszeć jej lekki jak tchnienie, najczulszy szept: - Eri,
przecież ja dla ciebie... chyba już zupełnie zwariowałam...
I cichy, szczęśliwy śmiech.
To właśnie ten śmiech - śmiech zadowolonej, zakochanej
kobiety - zagłuszył słabiutki trzask zamykanych drzwi i ciche,
oddalające się stąpanie po schodach.
Otrzeźwiło ich głośne trzaśniecie wejściowymi drzwiami i
ostre brzęczenie naczyń sprzątanych z kuchennego stołu.
- To Vián!
Oderwali się od siebie. Helena pobiegła do krzesła po
zapomnianą, porzuconą podomkę, przy okazji zerknęła na
leżący na stole zegarek.
- Nie rozumiem, czemu dziś wróciła tak późno - spytała
samą siebie i już jej w pokoju nie było. Bragg słyszał tylko jej
szybkie kroki na schodach. Kiedy ubierał się spokojnie i
powoli, Helena klęczała już przed Vián. Dłońmi, które
zapachniały Braggiem, objęła twarz dziewczynki.
- Maleńka moja! Dlaczego dopiero teraz...? - zapytała z
czułym, delikatnym wyrzutem.
Vián już wie, że miłość czasem wymaga nawet kłamstw.
Dlatego nie uchyla głowy, cierpliwie znosi ten obcy zapach,
bijący od miękkich, tkliwych dłoni. Kłamie łagodnie...
Nawet nie całkiem kłamie. Bo przecież tak było naprawdę.
Pani rzeczywiście zaprowadziła ich dzisiaj do parku, gdzie w
jednej z alejek robotnicy zaczynają wznosić cokół Pomnika
Kosmonauty.
- Pani mówiła, że to był bardzo mądry i bardzo dobry
człowiek. I bardzo szkoda, że musiał zginąć gdzieś w dalekim
i obcym kosmosie, ale my za to postawimy mu pomnik - Vián
nie wspomina, że wycieczka do parku trwała o godzinę krócej
niż normalne zajęcia w punkcie zbiorowego wychowania.
Helena z jakimś ledwie sobie uświadamianym niepokojem
pyta: - A... - wahanie - ... czy pani mówiła wam, jak się ten
człowiek nazywa?
Vián znowu spokojnie kłamie: - Nie, nie mówiła.
Helena oddycha z gwałtowną ulgą. W tej samej chwili
podchodzi do nich Bragg. Vián sztywnieje. Jak młode,
nieufne zwierzątko wciąga nosem powietrze - Helena pachnie
Braggiem, on pachnie Heleną. Vián zwinnie wywija się pod
ręką matki, biegnie do swojego pokoju. Bragg jeszcze się
uśmiecha, ale już czuje, że ten uśmiech staje się coraz
bardziej cierpki.
- Co jej się stało? - pyta.
Helena bezradnie rozkłada ręce. Potem bez słowa, z
opuszczoną głową wychodzi do kuchni, bierze się za
przygotowanie obiadu, odwija z folii porcjowane syntetyczne
mięso. Bragg samotnie zostaje w salonie i długo, bardzo długo
patrzy przez oszklone drzwi na słoneczny ogródek...
Mniej więcej pół godziny później uchyla się furtka, której
Vián jak zwykle nie domknęła.
Człowiek, który stąpa teraz po betonowej ścieżce, zostałby
natychmiast obszczekany, może nawet pogryziony przez
każdego porządnego psa. Lecz w domu Heleny żadnego psa nie
ma. A ona widzi mężczyznę dopiero wtedy, kiedy do werandy
zostało mu zaledwie parę metrów. Przez chwilę patrzy na jego
ostrożne, niepewne ruchy. Te ruchy wyglądają trochę jak ślizg
przyczajonego węża, dlatego w Helenie budzi się instynktownie
nieufność. Czeka, aż człowiek znajdzie się blisko, potem
gwałtownie otwiera okno, wychyla się, pyta szorstko: - Kim pan
jest? Czego pan chce?
Mężczyzna prostuje się z nagłą, zaskakującą swobodą, obraca
twarz do Heleny, nieoczekiwanie staje się miły i serdeczny.
- Chciałbym... - posyła Helenie sympatyczny uśmiech.
- Czego? - to brzmi już niegrzecznie, ale Helena nie
zamierza przejmować się uczuciami tamtego typa. Człowiek
tymczasem staje się wręcz szarmancki - przez dłuższą chwilę
usiłuje chwycić dłoń Heleny, opartą na klamce okna, i
opuścić ją aż do swoich ust. Helena trochę łagodnieje,
powtarza: - Kim pan jest?
- Chciałbym z panią chwilę porozmawiać. Naprawdę nie
zajmę pani wiele czasu.
Helena patrzy chwilę nad jego głową, wreszcie mówi: - Niech
pan wejdzie - pokazuje mu drzwi werandy. Potem wyciera
mokre ręce o brzeg fartucha - nie zdejmuje go z siebie -
wychodzi do hallu.
Wejściowe drzwi uchylają się bardzo lekko, aż dziw, że
dorosły mężczyzna mógł wślizgnąć się do hallu przez tak wąską
szparę. Helena otwiera usta, lecz mężczyzna uprzedza ją: -
Jestem dziennikarzem. Moje nazwisko Plaumens. Gorgo
Plaumens. Specjalny reporter działu miejskiego w
„Wiadomościach Porannych”. Przysłano mnie tutaj...
Helena przypomina sobie tamten artykuł, sztywnieje. - Może
to właśnie on pisał? - myśli z obrzydzeniem. Na głos mówi: -
Nie czytam tej gazety.
W głosie mężczyzny nie słychać specjalnego zdziwienia, ale
dość dobrze gra rolę człowieka urażonego w imieniu gazety.
- Nie czyta pani? To chyba niemożliwe... - śmieje się z
dobrze wypunktowanym, leciuteńkim pobłażaniem, potem
poważnieje nagle i gorąco, z prawie szczerym zapałem rzuca:
- Szkoda, że pani nie czyta „Wiadomości”. Mamy zawsze
najświeższe informacje z pierwszej ręki. Z pierwszej ręki -
powtarza z naciskiem. Reflektuje się nagle: - Ale, ale... Skoro
pani nie czyta naszej gazety, to na pewno nie domyśla się
pani, dlaczego przychodzę. Otóż chciałbym, żeby pani jako
żona naszego drogiego, zmarłego bohate...
Helena prostuje się nagle, jej oczy zaczynają świecić jakimś
niedobrym blaskiem, ale mówi jeszcze spokojnie: - Nie
domyślam się. I wcale nie chcę wiedzieć.
- Ależ... - tym razem reporter wydaje się naprawdę
zaskoczony. Próbuje mówić dalej, ale Helena przerywa mu
bezceremonialnie: - Najlepiej będzie, kiedy pan sobie pójdzie.
- Popycha go lekko ku wciąż uchylonym drzwiom.
Mężczyzna opiera się, Helena podnosi głos; - Niech pan idzie!
Mężczyzna dostrzega coś za plecami Heleny, uśmiecha się
jakoś tak obrzydliwie, dwuznacznie, potem raptownie jego
ciało poddaje się popychającej go dłoni. Helena odruchowo
ogląda się po linii jego spojrzenia, widzi Bragga ze
zmarszczonymi brwiami, powoli ruszającego w ich stronę.
Mężczyzna bezszelestnie ulatnia się za drzwi, Bragg pyta: - Kto
to był?
- Jakiś reporter z „Wiadomości Porannych” - mruczy
Helena, przelotnie przytulając twarz do piersi Bragga. -
Dobrze, że mi pomogłeś, bo pewnie bym sobie z nim nie
poradziła. Był jakiś taki... śliski... - z trudem znajduje
najwłaściwsze słowo i odruchowo wyciera ręce o fartuch,
marszczy nos. Po chwili, idąc w stronę kuchni, dorzuca: - I
nawet właściwie nie wiem, czego chciał. Może... - śmieje się
cicho... - może jednak wyrzuciliśmy go trochę za wcześnie?
Śmieją się głośno oboje.
Czego chciał reporter, domyśla się dopiero wieczorem. Po
kolacji Bragg przypomni sobie o rzuconej w kąt gazecie,
odnajdzie ją w kuchni, otworzy... Zaczytany mruknie w stronę
Heleny: - Posłuchaj...
„Jak donosi nasz specjalny wysłannik ze stolicy, na
wczorajszej sesji rząd zatwierdził wysunięty przez Olafa
Jensena projekt zbudowania Pomnika Kosmonauty.
Natchnieniem tego projektu stała się tragedia młodego
kosmobiologa, Marka Sangelsona, który nie powrócił ze swej
ostatniej wyprawy na pokładzie Gazeli, pozostawił samotną
żonę i pięcioletnie dziecko. Przepastny kosmos żąda od nas
wciąż nowych, smutnych ofiar, dlatego ku pamięci wszystkich
poległych dla dobra ludzkości i nauki postanowiono postać
tego młodego, pełnego życia i dobrych nadziei kosmobiologa
uznać za swoisty, dramatyczny, wzniosły i piękny symbol
poświęcenia. Dlatego też Pomnik Kosmonauty stanie w parku
Arsus - rodzinnym mieście naszego bohatera. Miasto to
powinno być dumne, że ze swego łona wydało tak
wartościowego, szlachetnego człowieka.
Pomnik - zaprojektowany już przez utalentowanego
rzeźbiarza Jorga Karajova - jest bardzo nietypowy. Artysta
nadmierną ekspresyjność tworzonych ostatnio monumentów
uznaje za zbyteczną manierę. Dlatego nie operuje
pompatycznymi efektami świetlno- zapachowymi, lecz obrał
sobie najskromniej wyglądające, lecz i najdroższe tworzywo -
granit. Specjalnie skierowani robotnicy wznoszą już cokół
pomnika, tak więc może już niedługo na mieszkańców Arsus
ze swego postumentu spoglądać będzie mądra, promieniejąca
dobrotliwym i wyrozumiałym uśmiechem twarz naszego
bohatera, który stojąc na betonowym wzgórku jednocześnie
będzie ufnie zerkał w niebo, w stronę odległych gwiazd...” -
Co za dureń to pisał? - mruknął cicho Bragg. - Przecież Mark,
o ile pamiętam, wcale nie miał zeza...
Potem głośno zapytał: - I co o tym sądzisz?
Helena wstała ze swojego krzesła, podeszła do Bragga, otarła
się policzkiem o ramię mężczyzny.
- Nic, Eri... - uśmiechnęła się smutnie i jednocześnie
promiennie, prawie wesoło. - Po prostu nic... Śmierć to jest
śmierć, a życie to życie.
Nie wiedziała, że istnieje i trzecia możliwość...
Leo Blitzmacher jest uparty. Bardzo ambitny i bardzo uparty.
Postanowił, że nie będzie zwyczajnym, ulicznym
rzezimieszkiem. Zbyt boleśnie przekonał się, ze ryzyko jest
duże. A zyski jednak niewspółmiernie małe - zegarek,
zapalniczka, czasem parę drobnych sztonów przeznaczonych
na żer dla automatów sprzedających piwo, gazety i papierosy,
nieświeże hamburgery lub przesłodzone lody.
Leo Blitzmacher siedzi w swoim pokoiku w Haelle. Mieszka
na szóstym piętrze w starym drapaczu chmur, zamienionym na
czynszową kamienicę. Oczywiście bez windy - tak jest o wiele
taniej. To znaczy - winda w domu jest, tyle że od pół wieku
nieczynna. A kolejnym właścicielom bloku wcale nie śpieszy się
do podejmowania kosztownej naprawy. Po co? Przecież
lokatorzy mają nogi...
Leo Blitzmacher siedzi spocony i zadyszany - poślednia, za
sztywna i o wiele za ciężka bioproteza wcale nie ułatwia i nie
uprzyjemnia chodzenia tak, jak głosił prospekt reklamowy
podarowany Blitzmacherowi przez lekarza w szpitalu.
Wysapawszy się Leo sięga po przywleczoną do pokoju pakę,
rozcina papierowy sznur sprężynowym nożem - to jedno mu
jeszcze we krwi zostało, zawsze lubi mieć porządny nóż w
kieszeni.
Z paki wyciąga opasłe, grube książki, układa je w chwiejny
stos na kulawym stole. Starannie wybiera któryś tom w
sztywnej, mocno podniszczonej oprawie, otwiera go,
gorączkowo przewraca pozaginane, przybrudzone kartki, od
czasu do czasu zamyśla się, patrząc w kąt pokoju, porusza
bezgłośnie wargami, jakby jakiegoś trudniejszego zdania uczył
się na pamięć. Bo Leo Blitzmacher jest uparty i mądry. Leo
Blitzmacher ucząc się inwestuje w swoją przyszłość.
Jeszcze długich parę lat będzie uczył się dosłownie
wszystkiego, w jego tanim pokoiku pomału znajdą się książki w
kilkunastu naraz językach. Grube, mądre książki, traktujące o
prawie karnym, międzynarodowym, kosmicznym i morskim.
Opasłe tomy psychologii jednostki i psychologii tłumu, jeszcze
grubsze dzieła z socjologii, która mimo nieustannego upływu
lat ciągle jeszcze znała tylko obiekt badań, a nie znała naukowej
metody. Książki o filozofii celu i sensu dążenia.
Każdemu, kto po raz pierwszy będzie wchodził do tego
pokoju, wyda się, że podłoga zaraz zarwie się pod zwałami
zgromadzonego tu papieru. Lecz kto wejdzie tam choćby jeden
raz, wróci jeszcze na pewno. Bo Leo Blitzmacher już piętnaście
lat temu postanowił zostać dyskretnym doradcą wszystkich
tych, którym z jakichś względów nie odpowiada ludzkie prawo.
Leo Blitzmacher jest mądrym, bardzo mądrym człowiekiem.
Leo Blitzmacher nigdy już nikogo nie zamorduje. No, może
tylko jednego jeszcze, jedynego...
- Szefie! - zziajany Gorgo Plaumens wpada do redakcji jak
bomba. - Sensacja! Byłem u tej całej Sangelson i... -
dramatycznie zawiesza głos, potem scenicznym szeptem
rzuca - ... ona tam miała jakiegoś... Zaraz to opiszę. Akurat na
jutro ra...
Naczelny myśli głębiej i rozsądniej niż Plaumens. Żywo
skacze ze swojego stołka: - Zamknij gębę! Zwariowałeś!?
- Ja... szefie... - Gorgo gwałtownie traci pewność siebie.
- Nawet jeżeli coś widziałeś, to nikomu nie gadaj.
- Dlaczego!?
- Idiota! Przecież żona Naszego Bohatera musi być
nieskazitelnie czysta. No... - naczelny trochę łagodnieje, lekko
popycha Plaumensa w stronę drzwi - ... idź, chłopcze.
A potem, kiedy Plaumens jest już na progu, cicho dorzuca: - I
zapamiętaj sobie dobrze to, co dziś widziałeś. Może kiedyś... -
Uśmiecha się do reportera porozumiewawczo, mruży lewe oko.
- Może kiedyś... - mruczy już do siebie.
Rozdział 5
Złośliwy komar bzyczy cienko, przeciągle. Natrętny dźwięk
narasta, ogromnieje...
Olaf usiłuje zasłonić się rękami, bo rozpędzony komar staje
się coraz większy, nalatuje na niego jak pikujący helikopter.
Bzyczy wciąż głośniej, i grubiej, Olaf widzi olbrzymie, czerwone
ślepie owada, mrugające porozumiewawczo, przyzywająco.
Gigantyczne skrzydła zawodzą w nieustannym ruchu coraz
bliżej, Olaf chce cofnąć się, uciec. Lecz wie, że to mu się nie
uda, bo jakaś potężna dłoń wparta w jego plecy trzyma go na
miejscu nieustępliwie. Mężczyzna usiłuje upaść na twarz.
Szarpie się gwałtownie do przodu, skacze...
Budzi się stojąc na posłaniu i trzeźwieje momentalnie - tuż
przed jego twarzą miarowo mruga czerwone oko alarmu,
przenikliwie płacze umieszczony nad drzwiami brzęczyk. Olaf
skacze z łóżka w stronę otwartej niszy w ścianie. Czepne listwy
dociśnięte przesuniętą niecierpliwie dłonią spinają brzegi
trykotu, magnetyczne obrzeża próżniowego kombinezonu
zwierają się same, zaszklona bania hełmu wślizguje się Olafowi
pod pachę, uruchomione sygnałem alarmu przesuwne drzwi
uciekają w głąb ściany. Olaf pędzi do najbliższej windy, na
poziomie sterowni skacze na elastyczne pasmo chodnika,
chodnik zaczyna biec razem z nim, wpycha go przez szeroko
rozwarte drzwi. Olaf z trudem łapie równowagę - przy zerowym
ciążeniu jego masa została ta sama.
Wreszcie słabe magnetyki podeszew przysysają się do
metalizowanego dywanu, Olaf prostuje się, rozgląda... Nagle
traci równowagę ponownie - nie usunął się z przejścia i na jego
plecach wylądował następny zaspany kosmonauta. Olaf patrzy
gniewnie - oczywiście, Ortisz. Ten budzi się dopiero wtedy,
kiedy rozwali nos o najbliższą ścianę.
Olaf grozi mu pięścią i szybko sunie w stronę wolnego
stanowiska. Pół minuty później prawie wszystkie fotele są już
zajęte, obwiedzione czerwonym pasem ekrany migają, uważne
oczy astronautów śledzą kolejne zmiany obrazów i sytuacji.
Początkowo film biegnie bardzo szybko - jest tylko
przypomnieniem. A więc podchodzenie do układu, wejście za
ostatnią planetarną, potem orbity kolejnych planet,
teleskopowe zdjęcie z podłożonym typem i widmem słońca,
nieostre, bo na skraju protuberancji ujęcie drugiej planety -
tym razem cyfrowy opis w rogu ekranu porusza się coraz
wolniej, wreszcie staje. Te liczby będą się zmieniać tylko w
miarę korygowania danych.
Potem na monitorze miga twarz Sangelsona, krótki błysk
startu zwiadowczej rakie tki. Z głośników biegnie głos
kosmobiologa, który zgodnie z procedurą zwiadu - niezależnie
od obrazu - opisuje kolejne czynności. Na razie wszystko
zgadza się i obrazy znowu biegną szybciej: parabola podejścia,
słaby blask pierwszego przytarcia rakietki w rozrzedzoną
atmosferę, literowo-cyfrowy opis składu ogona gazowego miga
przez chwilę w rogu, potem daleka panorama globu. Rozmyte
szczegóły wyostrzają się w miarę hamowania. Przez chwilę
widać rozłożyste dorzecze pierwszej wielkiej rzeki, pierwsze
góry - strzeliste turnie iskrzą się jak wyciosane z
monumentalnych bloków górskiego kryształu i opali.
Góry spływają polśniewającymi niebiesko i różowo jęzorami
lodowca; potem stepowa wyżyna i wreszcie intensywna zieleń
nizin, która ma niepokojący wzrok, męczący odcień czerwieni.
Raptem wszystko urywa się jak ucięte gładko olbrzymim
nożem, a na ekranie wypucza się rozległe, sine morze. Krańce
panoramy zalega burobrunatna mgła, rakietka Marka szarpie
pierwsze oporne, niemal namacalnie ciężkie zwały brudnego
oparu, oko kamery z trudem przebija gęstniejące kłęby chmur
przemieszanych z pyłem i nagle obraz rozmywa się, znika,
zostaje tylko spokojny głos Sangelsona: „Nie widzę was. U
mnie wszystko w porządku, lot bez zakłóceń. Słyszę doskonale.
Już szósta godzina lotu, więc czuję się trochę zmęczony, poza
tym nic szczególnego. Mam was jeszcze na radarze, a wy? To
doskonale. Zaraz zniknę wam na pół godziny - instrumenty
wskazują, że za cztery i pół minuty wejdę za tarczę planety
mniej więcej w połowie odległości między biegunem a
równikiem. To gadanie zaczyna mnie nużyć, czuję, że po
powrocie przez trzy dni będę miał chrypę. Od tej pory będę się
meldował co dziesięć minut. Lot i instrumenty na pokładzie w
porządku...” Trzy następne meldunki są identyczne, padają z
głośnika w parosekundowych odstępach, choć w rzeczywistości
dzielą je dziesięciominutowe pauzy: „Na pokładzie wszystko
OK, zwalniam zgodnie z programem”. Mgła się rozmywa,
ekrany jaśnieją szybko - rakieta wciąż leci nad oceanem. Głos
kosmobiologa: „W tej mgle miałem przez chwilę wrażenie, że
coś błyszczy pode mną, ale bardzo z boku. Na tej wysokości
kamera mogła już nie obejmować całego obrazu. Wy nic nie
widzieliście? W porządku. W takim razie przejdę po spirali
trochę bliżej równika. Przy następnym okrążeniu będę leciał
pięć razy wolniej i pół pułapu niżej, wtedy zobaczycie...
Wyłączam się na dziesięć minut - macie obraz”.
Na dole ekranu powoli zmieniają się cyfry godzin lotu, tylko
sekundy skaczą jak polne koniki.
Rakietka Marka zatacza łuk dookoła planety, łagodnym,
szerokim zakosem opada coraz niżej, przez chwilę - w
rzeczywistości przez półtorej godziny - sunie po linii prawie
prostej, dopóki pilot nie wprowadza ją w kolejny skręt. Kąt
podejścia statku i położenie kosmolotu zwiadowczego są takie,
że w pewnej chwili pojazd Marka zatrzymuje się na ekranie,
obraca w miejscu zgrabnym piruetem i już leci w przeciwną
stronę po gałęzi wysmukłej paraboli. Głos: „Za pół godziny
znowu wejdę za tarczę. Na pokładzie wszystko w normie.
Planeta nie wydaje się najciekawsza, może nie będziecie nawet
musieli hamować. Powinienem zdążyć, zanim miniecie orbitę
pierwszej. Właściwie tu jest piekielnie nudno. Jak będę niżej,
pobiorę próbki atmosfery”.
„Dziesiąta godzina lotu. Zażywam paraerginę. Powietrze
nadaje się dla ludzi, ale trochę śmierdzi chinoliną. Na upartego
przyzwyczaić się można... Dokładne wyniki analizy macie na
ekranie.” „Za chwilę mijam brzeg tarczy. Lot zgodnie z
programem, będę lądować za trzy godziny już znowu po waszej
stronie. Następny meldunek za dziesięć minut”.
Na ekranach przed twarzami kosmonautów znowu
wyskoczyły kryształowe szczyty, znowu mignęły wyżyny i pas
przymorskiej depresji, potem rakietkę otoczyła burobrunatna
mgła.
Milczenie kosmobiologa przedłużało się. Minęły czasy
czterech kolejnych meldunków, n a ekranach bez zmiany wiły
się kłęby oparu nie oparu i nagle w ułamku sekundy wszystkie
monitory pojaśniały...
Vián otwiera oczy - za oknem jest jasno i przyjemnie. Ogień
na kominku dawno już wygasł, w mocnym ciągu powietrza
nad paleniskiem polatują w górę tylko nieliczne strzępki
jasnosiwego popiołu.
Vián z trudem wstaje z niewygodnego krzesła, powoli
rozprostowuje oporne kości, człapiąc niedbale zmierza w
stronę drzwi. W połowie drogi przypomina sobie o czymś.
Wysoko podnosi głowę, uśmiecha się.
- Laaster... - szepcze. Jej krok nabiera nagle lekkości i
wdzięku, usta rozchylają się - ... niech nie myśli, że jestem już
taka zmęczona i stara.
Nie wiem, co w niej podziwiać. Czy to, że tak mocno potrafi
wierzyć w to, czego nie ma? Czy to, że tyle z siebie dla tej wiary
umie wymusić...
Patrzę, jak Vián energicznie obraca skrzypiący kołowrót,
wyciągając ciężkie wiadro ze starej, dawno nie używanej
studni. Bo hydrofor - założony przez Laastera na pięć lat
przed katastrofą - oczywiście nie działa. Woda jest
złotoszafirowa w słońcu, czysta i lodowata; cierpną od niej
zęby i na zanurzonych dłoniach momentalnie wyskakuje
gęsia skórka. Lecz Vián nie zważa na to.
Taszczy wiadro do domu ostrożnie, żeby jak najmniej wody
rozchlapać, potem wylewa wszystko do głębokiej wanny.
Wanna to luksus - zrobiona już tutaj, na miejscu z darniowych
rud, przetopionych w przywiezionej z Ziemi miniaturze
hutniczego pieca. Metalowa muszla jest bardzo toporna i
ciężka - nic dziwnego, Skipper odlał ją jako jedną z
pierwszych, a potem podarował ją Vián. Dlatego teraz,
wlewając na dno wanny już trzecie wiadro wody, Vián
przypomina sobie uśmiech Skippera. Trochę gorzki i smutny,
trochę tęskny. Zawsze tak się do niej uśmiechał...
Vián rozbiera się przed lustrem, ale w nie nie zerka. Siada
na brzegu wanny, zanurza stopy w lodowatej wodzie, potem
szybko, ale starannie myje całe ciało. Spłukuje się, otrząsa,
mocno trze dygoczące plecy wielkim, kąpielowym ręcznikiem.
Ręcznik jest dość sztywny i szorstki, bo mayal, z którego
włókien go utkano, jest dalekim potomkiem ziemskich
konopi, wysianych dawno temu na Nowej przez pierwszą
automatyczną sondę. W ciągu trzech stuleci włókna mayalu
stały się mniej żylaste od normalnych konopi, nabrały
porowatej miękkości, która trochę zbliżyła je do bawełny.
Vián przez chwilę zazdrości roślinom, które tak doskonale
umiały przystosować się do odmiennych warunków, podczas
gdy ludzie... Potem boso i nago biegnie po pokoju, stulonymi
dłońmi odruchowo podtrzymuje piersi, które czas tak
bezwzględnie przymiął i przypłaszczył, zatrzymuje się w rogu.
Z brzuchatej, opasłej komody wyciąga świeżą bieliznę, wkłada
ją na siebie pośpiesznie, z przyjemnością wciąga w nozdrza
lekki zapach płonącego jałowca. Tak na Nowej pachnie
szczaw, którego pozwijanymi w wąskie stożki liśćmi Vián
poprzekładała warstwy materiału. Oczywiście tak pachnie
tylko szczaw zerwany wcześnie rano. Około szóstej
miejscowego czasu czuć go już zgniłym śledziem, wykąpanym
w chloropikrynie. Za to w południe zwyczajne karczochy
pachną piękniej niż jaśminowiec w maju. I - w
przeciwieństwie do szczawiu - nadal nadają się do jedzenia.
Vián w Samej bieliźnie klęka teraz, kolejno wysuwa głębokie
szuflady, wciąga powietrze nosem - kiedyś bawiło ją i
Laastera, kiedy ich ubrania każdego dnia miały trochę inny
zapach.
Odruchowo wyjmuje z którejś szuflady męski sweter z
puszystej, bladobłękitnej wełny sfagama - robiła ten sweter na
drutach prawie przez całą zimę. Teraz przewiesza go przez
ramię, idzie w stronę szafy, z przepastnej głębi wydobywa
kolorową suknię. Wszystkie barwy sukienki są lekko matowe,
utrzymane w tonacji łagodnych pasteli.
Vián ubiera się, potem wciąga sweter, wkłada obie ręce do
naszytych na swetrze kieszeni i powoli kieruje się w stronę
wyjściowych drzwi. Uchyla je, potem raptownie zamiera w
bezruchu, usłyszawszy stuk spadającego kamienia. Jakby ktoś
potrącił go w panicznej ucieczce...
Vián parę długich chwil stoi nieruchomo, wygląda nieufnie
zza uchylonych drzwi, potem ostrożnie, lecz zdecydowanie
wychodzi przed próg. Mruży oczy przed mocnym, jaskrawym
blaskiem wysokiego słońca, powoli schodzi ze wzgórza -
wczoraj zauważyła, że domowe zapasy kurczą się w
zastraszającym tempie, dlatego postanowiła poszukać
żywności w rozwalonych domach. A może to wcale nie było
wczoraj...? - Vián znowu ma przez moment to nieuchwytne,
prawie niezauważalne wrażenie ślizgania się nie
kontrolowanych dni. I jeszcze to coś czy ktoś bez przerwy
czający się w pobliżu niej...
Lecz Vián postanowiła nie umierać jak najdłużej -
ostatecznie zwyczajne życie też może się stać celem samo w
sobie. Dlatego teraz mimo wszystko schodzi ze wzgórka.
Potyka się, pada, wstaje, uparcie idzie w stronę apteki. Tam,
gdzie jeszcze tak niedawno temu kosmoceuta Assobar Jo
żartował z nią niefrasobliwie, miksując w elektrycznym
młynku ekstrakty kilkunastu miejscowych ziół. Tam, gdzie na
pewno nikogo w domu nie będzie.
Bo tuż przed katastrofą Vián w oszalałym tłumie dostrzegła
także i Jo, biegnącego w kierunku cmentarza.
- Jo zawsze był smakoszem i eksperymentatorem - myśli
Vián i uśmiecha się lekko. - W jego spiżarni zawsze znajdzie
się coś nowego i niespotykanego. Szkoda, żeby się
zmarnowało... - ostatnie słowa Vián mówi półgłosem w pustą
przestrzeń, jakby usprawiedliwiając się niezręcznie przed
tymi martwymi ruinami, które patrzą na nią z niemym
wyrzutem jak na cmentarną hienę.
Bo Vián rzeczywiście czuje się po części winna. Gdyby nie
tamte kobiety, gdyby nie sama ona... Może Laaster, Assobar i
Skipper żyliby do dzisiaj, może miasto umierałoby o wiele
wolniej i pogodniej...
- Miasto, Miasteczko... - myśli prawie czule. - Miasto...
Tak po prostu i zwyczajnie, może trochę na wyrost,
postanowili je nazywać. Bez wahania, wszyscy.
I tak nagle, tak nieoczekiwanie nagle - między jednym
wieczornym błyskiem świateł, a drugim - Miasto umarło na
zawał. Na tę chorobę, przed którą Vián i wszyscy pozostali
uciekli ze swojej starej Ziemi.
- Nie trzeba było aż tak daleko... - myśli Vián. - Nieszczęścia
zawsze uparcie chodzą z ludźmi w parze...
A ja - zazdroszczę Vián. Zazdroszczę tego nieszczęścia, które
ona przeklina. Dzięki nieszczęściom ludzie znają i ich
zaprzeczenie, osiągają ekstrema dla mnie nie do pomyślenia.
Dlatego przez chwilę czuję się absurdalnie, jakby ktoś
przepuścił mnie przez gigantyczny dławik, wytłumił wszystkie
nie kontrolowane drgania duszy. Duszy? - tak. Akurat to
ludzkie słowo pasuje tu najwłaściwiej. Lecz nie boję się tego
określenia - za bardzo jestem każdym z nas, żebym mógł się
kiedykolwiek doczłowieczyć. Moje życie jest funkcjonalne i
proste, niesłychanie proste w porównaniu z zawikłanym
życiem ludzi, a jednak wcale nie czuję się bioautomatem. W
przeciwieństwie do Vián.
Wszystko, cokolwiek kiedyś czyniła, nie mogło zmienić
biegu jej świata i zawsze wymykało jej się wreszcie spod
kontroli, nigdy nie umiała ogarnąć umysłem wszystkich
zjawisk, które towarzyszyły jej postępowaniu. Ja, jako każdy z
nas, mam odskocznię w czasie. Natomiast Vián nigdy nie było
stać na dystans do rzeczywistości, zawsze była skazana na
półbierne w niej uczestnictwo. Zresztą i tak nie mogłaby
przecież wpłynąć na to, że ponad sto lat temu, po długiej i
poufnej rozmowie z profesorem Ulanoffem, prezydent
potakująco pokiwał głową. Że mniej więcej w tym samym
czasie dłoń Olafa Jensena z głośnym plaśnięciem uderzyła o
dłoń Leo Blitzmachera na znak zawarcia pewnej tajnej
umowy. I na to, że parę tygodni później Laaster Erie Ninch’vv
Tihuawa spotkał się z Ernstem Braggiem. Nawet gdyby wtedy
wiedziała...
Półprzymknięte oczy Bragga nieruchomo patrzą w daleką
noc. Mężczyzna czuje na swoim boku gorące ciepło oddechu,
przysypia, mruczy półsennie: - Olaf...
Helena powoli podnosi głowę, potem nagle dociera dc niej
znaczenie szepniętego słowa, bo podrywa się ostro, opiera na
łokciu, czujnie wbija oczy w mrok pokoju.
- Co mówisz?
Bragg wraca na ziemię, mruczy niechętnie: - I tak nigdy nie
zrozumiesz.
- Mimo to chcę wiedzieć - ton Bragga wcale się Helenie nie
podoba, jej ciało sztywnieje, stygnie stopniowo, zamierają
obie dłonie. Za to ręka mężczyzny ożywa, jego palce długo,
pieszczotliwie ześlizgują się z ramienia kobiety na bok szyi,
rozgarniają włosy za małym, ciepłym uchem. Helena
sztywnieje trochę bardziej, ale nie odsuwa głowy. Jeszcze
czeka...
- Dobrze... - Bragg unosi głowę, patrzy w bliską i pachnącą
ciemność z ledwo uchwytną rezygnacją. - Wiesz, co to jest
kobieton?
- Domyślam się. I rozumiem, że ty...
- Nic nie rozumiesz - mężczyzna rzuca to półgłosem, ale
ostro i już prawie gniewnie. - Tam trzeba być... Wiesz -
podejmuje po krótkiej pauzie, a Helena czuje policzkiem
sprężone mięśnie jego brzucha, kiedy Bragg mimowolnie
unosi rękę ku górze - tam każdy jest słaby i samotny.
Przynajmniej ty powinnaś czuć, co to potrzeba kogoś
naprawdę bliskiego. A kobieton... - w jego głosie wybija się
mocna nuta gwałtownej goryczy - ...to chyba najgorsze
draństwo, jakie widziałem.
Bragg nie broni się, nie szuka żadnych usprawiedliwień.
Bragg wybuchowym szeptem atakuje i oskarża. Oskarża
wszystkich, którzy zostali na Ziemi.
- Nie wiesz, co to znaczy wejść do normalnej, zwyczajnej
kabiny, założyć metalową obręcz na głowę, poczuć, jak w
skórę wsysają ci się zimne elektrody. A potem nagle ściana
przed tobą rozwija się w trójwymiarze, cofa się coraz dalej aż
do granic horyzontu i już idziesz przez pachnącą, niedawno
koszoną łąkę, dookoła kostek owijają ci się długie pasma
przywiędłej trawy.
Patrzysz w stronę lasu, skąd dobiega słaby szmer i śpiewny
bulgot strumyka, skaczącego wartko po kamieniach, patrzysz
na postać dziewczyny pod najbliższym drzewem. Już jesteś tak
blisko, że widzisz jej uśmiech, widzisz oczy błyszczące coraz
mocniej. Zaczynasz biec przez kwiaty, dobiegasz, czujesz na
policzku jej gorący, szczęśliwy śmiech, jakiś szept, zapach lasu i
potarganych o gałęzie włosów. Dziewczyna trzyma w dłoni parę
leśnych konwalii. Podaje ci je, uśmiecha się ufnie, a ty
zanurzasz twarz między chłodne, wydłużone liście, między
drobne, białe kielichy, które dookoła ciebie rozpylają słodki,
odurzający zapach i już nie wiesz, czy to one tak pachną, czy
właśnie rozsypane włosy dziewczyny, całujesz jej piersi jak
białe kwiaty konwalii, nagle tracisz z oczu cały czas i świat.
A po wszystkim obraz rozmywa się i znika. Zdejmujesz ze
skroni rozpaloną obręcz, wychodzisz. I wiesz, że wszystko, co z
ciebie się wydzieliło, aż do ostatniej, najmniejszej drobinki
parującego potu, zostanie teraz wessane przez ściany kabiny,
oczyszczone, odparowane, przefiltrowane lub zagęszczone w
witaminowo-białkowe polikondensaty, znowu zostanie
wprowadzone do bezustannego, zamkniętego obiegu. Po
wyjściu z tej kabiny... - głos Bragga znowu nabiera tonów
rezygnacji i goryczy - ... dopiero teraz naprawdę czuje się
potrzebę kogoś bliskiego, nieanonimowego. Komu można
mówić po imieniu.
Bragg milczy chwilę.
- A... ta kobieta? - Helena złagodniała nie wiadomo kiedy,
jej słowa znowu zaczynają pobrzmiewać zalotnie i lekko. - Czy
była o wiele piękniejsza ode mnie?
Bragg znowu wybucha, już prawie krzyczy szeptem: - Nic nie
rozumiesz, nie rozumiesz!? Nic! uspokaja się momentalnie,
mruczy bardziej do siebie niż do Heleny: - Myślę, że ta
prawdziwa nigdy o tym nie wiedziała... Na pewno. Bo inaczej
przecież by się nie zgodziła... - patrzy w noc, a Helena w jego
błyszczących oczach, w jego głosie wyczuwa jakąś
niezrozumiałą prośbę i nieuchwytną nadzieję. Być może
dlatego reaguje instynktownie, żeby go uspokoić, rzuca
impulsywnie: - Na pewno nie wiedziała. Nie wierzę, że mogłaby
zgodzić się... milknie, przypomina sobie oglądany kiedyś
pornograficzny film stereo.
Bragg na szczęście nie wychwytuje tej ostatniej nuty
niepewności w głosie Heleny, bo mówi dalej: - To oni,
rozumiesz? Ci naukowcy na Ziemi, którzy zrobili sobie z nas
zaszczute króliki doświadczalne. Och, gdybym mógł go
kiedykolwiek...
- Kogo?
- Jego. Ulanoffa.
- Kogo!?
- Ulanoffa. Nigdy o nim nie słyszałaś?
- Słyszałam. I właśnie dlatego...
- Dlatego co?
- To chyba niemożliwe. Naukowiec tej miary... - Helena nie
kończy, bo Bragg rzuca gniewnie: - ... może być jeszcze
gorszym draniem niż głupi rzezimieszek. To przez niego... -
urywa raptownie, cichnie, uspokaja się momentalnie. Skoro
Helena nie wie o niczym, nie ma potrzeby opowiadać jej o
Marku, nie ma sensu powtarzanie jego myśli. Może kiedyś...
Dlatego Bragg milczy, uparcie patrzy w ciemność, z ulgą i
rozkoszą czuje, że Helena powoli opuszcza głowę.
Olaf ma pamięć dobrą, bo wygodną - zachowuje w niej tylko
to, co uważa za wiadomość, która może przydać się w
przyszłości. A że w całej tej sprawie jest coś zagadkowego, Olaf
tym barwniej po przymknięciu oczu widzi Bragga,
wyciągającego powolną, jakby przyczajoną dłoń do dźwigni
rozruchu, widzi swoją matową twarz, odbitą w jeszcze
martwym ekranie. Ekran rozjarza się momentalnie, pojawia się
na nim uciekająca do tyłu kula astrolotu. Dlaczego Sangelson
poleciał sam? - Olaf zastanawia się uparcie. - Dlaczego tak mu
na tym zależało? Dlaczego Bragg wczoraj tak zawzięcie upierał
się przy zasadzie najmniejszego zła.
Niby jest to logiczne - kiedy ginie jeden członek wyprawy,
szkoda jest dokładnie dwukrotnie mniejsza, niż gdyby w
zwiadzie brała udział przepisowa ilość kosmonautów. Ale może
gdyby poleciało ich dwóch...?
Olaf przechyla głowę, nad ramieniem Bragga zerka w ekran
sprzężony z czołową kamerą - na szarozielonej, plastykowej
szybie, podbitej po bokach głęboką czernią przestrzeni,
stopniowo narasta coraz większy i większy krąg drugiej
planety. Tej z wypuczonym nad horyzont morzem i
dziwacznymi, niby kryształowymi górami.
Od tej chwili Olaf patrzy w oba ekrany jednocześnie. Na
jednym astrolot staje się coraz mniejszą kulką, już tylko słabo
migoczącym punktem, już nie widać go wcale. Olaf nie
zauważył nawet, kiedy kosmolot zwiadowczy zatoczył szeroki
łuk, wpłynął za zasłonę pierwszych wysokich chmur.
Na drugim ekranie jest przez chwilę tylko przelewająca się
skotłowana masa o pastelowym odcieniu mlecznej czekolady,
potem rakietka wyskakuje nagle w obszar czystego powietrza.
Znowu na pierwszym ekranie widać obraz astrolotu, to
znaczy widać przede wszystkim coraz mocniejszy blask
silników hamowniczych. Olaf wie, że hamowanie musi potrwać
jeszcze kilkanaście godzin, zanim astrolot będzie mógł wejść na
orbitę parkingową. Oczywiście wszystko zależy od tego, co
zwiadowcy na planecie odkryją.
Bragg zerka w ekran Olafa. I mimo że łączność wizyjna
ponownie została nawiązana, zaczyna ustny raport. Olaf przez
chwilę wsłuchuje się w jego równy, spokojny głos: ...Jesteśmy
nad biegunem planety, zaczynamy schodzenie po spirali w
kierunku równika. Na podstawie filmowego zapisu usiłujemy
zrekonstruować trasę Sangelsona. Nie podoba mi się praca
autopilota - niby jest wszystko w porządku, ale wskaźniki drżą
trochę za mocno. Boję się uchybu.
Być może pole tej planety ma miejscami właściwości pułapki
elektromagnetycznej. Jakieś wiry czy co? Niewykluczone, że
niedługo będziemy zmuszeni przejść na ręczne sterowanie.
Jesteśmy coraz niżej, zwalniamy. Jeszcze was widzimy, ale za
parę minut wejdziemy za tarczę, mniej więcej na linii
terminatora. Będziemy nadawać bez przerwy...” Olaf przestaje
słuchać, patrzy na ekrany. Zamiast astrolotu widzi teraz zachód
błękitnego słońca, odruchowo mruży oczy, bo blask ostatnich
promieni nadaje powietrzu dziwną migotliwość, męczącą
wzrok jak zepsuta świetlówka. Potem zerka na ekran przed
Braggiem i już nie widzi nic.
Bragg domyśla się, nie przerywając nadawania meldunku dla
astrolotu, rzuca w którejś chwili w stronę kolegi: - Załóż hełm.
Ochronne szkła są za słabe. - Potem znowu leciutko pochyla się
nad mikrofonem: „Olaf wam za chwilę opowie, jak to cholerne
powietrze wykańcza oczy”.
Olaf po omacku odnajduje hełm, spina go ze sztywnym
kołnierzem skafandra i dopiero teraz odważa się popatrzeć na
ekran ponownie. Bragg miał szczęście, że jako dowódca musiał
bez przerwy siedzieć w całkowitym pogotowiu, że ani na chwilę
nie ściągał z głowy swojej szklanej bańki.
Tworzywo automatycznie ciemnieje przy zbyt jaskrawym
blasku i dlatego Olaf już bezpiecznie może patrzeć, jak na
ekranie rosną coraz bliższe góry. Padające pod małym kątem
promienie słońca sprawiły, że teraz dosłownie każdy szczyt
strzela w matowiejące niebo potężną kolumną tęczowego,
ostrego światła. Olafowi wydaje się, że świeci i drży nawet
powietrze w kabinie kosmolotu, pochyla się nad ramieniem
Bragga, rzuca: „To wygląda jak zorza polarna na Ziemi, tyle że
ze sto tysięcy razy jaskrawsza. Zresztą na pewno widzieliście
sami. Mam nadzieję, że nikt z was nie dostał od tego paraliżu
nerwu ocznego, bo ja nawet mimo hełmu muszę mrużyć
powieki. Na całe szczęście już przelatujemy nad wyżyną”.
I znowu włącza się spokojny, prawie bezbarwny głos Bragga:
„Minęliśmy połowę wyżyny. Noc jest purpurowa, niezbyt
ciemna. W każdym razie jest już około tutejszej północy. Mniej
więcej o świcie powinniśmy dolecieć do brzegu morza. Jeśli
można tamten opar z pierwszego filmu uznać za zjawisko
względnie stale, to powinniśmy około południa miejscowego
czasu dotrzeć do obszaru brunatnej mgły. Za chwilę
rozwiniemy skrzydła, potem zwolnimy do poddźwiękowej.
Przelecimy przez tę mgiełkę parę razy wzdłuż i wszerz, zanim
wylądujemy. Olaf właśnie sprawdza autopilota. W samym
urządzeniu wszystko jest w idealnym porządku, ale mimo to
chyba przejdziemy na sterowanie ręczne. Wydaje nam się, że
tak będzie jednak bezpieczniej”.
Olaf potakująco kiwa głową, ale nie wydaje się do końca
przekonany o słuszności Bragga.
Mimo to spokojnie siedzi w fotelu, kiedy dowódca stateczku
przestawia autopilota na bierną obserwację przebiegu
lądowania. I znowu Bragg: „W tej piekielnej mgle nie widać
zupełnie nic. Będę lądować według wskazań instrumentów,
wtedy może uda się nam coś ciekawego zobaczyć. Przez opar
zaczyna przebijać jakiś słaby blask - może jest to światło, o
którym mówił Mark? Zwalniamy do stu dwudziestu na godzinę
i wyłączamy silnik główny - jest chyba zbyt hałaśliwy.
Podejdziemy tam ślizgiem na silnikach pomocniczych.
Na razie widać tylko sam blask. Po prostu mgła świeci coraz
mocniej. Lecimy po łuku na granicy ciemności, lądujemy za
trzy i trzy czwarte minuty. Bo pod tą mgłą rzeczywiście jest
ziemia. Na razie stoimy w powietrzu. Zaczynamy opadać - no,
w porządku. Łapy amortyzatorów znalazły oparcie. Od tej pory
Olaf obejmie stanowisko dowodzenia, a ja przejdę się na spacer
w stronę tego światełka. Jeszcze tylko zabiorę kamerę, żebyście
widzieli to samo co ja. Olaf! Obserwuj wszystko dookoła rakiety
i mój wskaźnik osobisty. Kiedy tylko zauważysz, że coś jest nie
w porządku, masz startować bez wahania. Ja schodzę do śluzy.
Już jestem na klapie. Teraz powoli schodzę w dół.
Mógłbym skoczyć - wcale nie jest wysoko, ale wolę uniknąć
wszelkiego ryzyka. Robię trzy pierwsze kroki po powierzchni,
biorę próbkę gruntu do analizy. Ziemia tutaj jest lekka i sypka,
rozstępuje się trochę pod nogami. Idę powoli w stronę blasku. I
mimo że jest coraz jaśniej, wcale nie odnoszę takiego wrażenia.
Kiedy podnoszę rękę do oczu, nadal jest mi ją tak samo trudno
zobaczyć jak pięć minut temu...
Dogasająca świeczka mruga w stronę Vián krwawym
oczkiem z głębi ciemności, która powoli zalega cały pokój,
skrada się po kątach, czujnie jak bezpański pies przypada do
podłogi pod fotelami i stołem, wycieka spod szafy czarną
kałużą, przelewającą się powoli ku brzegowi mayalowego
dywanu. Vián mimowolnie podciąga nogi na krzesło,
przysuwa twarz bliżej świecy.
Tak blisko, że czuje mdły, odurzający zapach zetlonego knota
i płynnego wosku. Usiłuje ożywić swoim oddechem coraz
słabiej podrygujący płomyk. Jakby bała się, że w zetknięciu z
ciemnością i ona sama mogłaby się roztopić. Jakby w blasku
następnego dnia miała być tylko czarnym, bezcielesnym
cieniem, lokalnym brakiem człowieka w przypisanym jej
punkcie czasu i przestrzeni.
Czuję, że ogarnia mnie przejmujący, przeraźliwy chłód
ciągnący od podłogi - nie pomaga nawet to, że od czasu do
czasu mojej twarzy dotyka miły, gorący powiew letniej nocy,
wpadający przez uchylone okno. Dlatego chowam się,
wtapiam w myśli Vián. Bo wspomnienia tej kobiety - jeszcze
nie umiem powiedzieć, czemu - właściwie zawsze są jasne i
pogodne.
Przez niemal niedostrzegalną mgiełkę jej smutku jak przez
spokojne łzy widzę Laastera, który w zaplamionym sonarami
ubraniu powoli złazi z wysokiej drabiny. O jego plecy obija się
wypchana torba, poplamiona tak samo jak cały kombinezon.
Laaster spogląda w dół, krzyczy: - Odsuńcie się!
Z wysokości jakichś dziesięciu metrów ciska torbę na beton.
Słychać brzęk metalu, osłabiony szew w którymś miejscu
pęka; dookoła torby rozsypują się mutry, śrubokręty, młotek i
nastawne klucze. Laaster spogląda na kilkunastu ludzi znowu
podchodzących do drabiny i widząc na ich twarzach pełne
wyczekiwania napięcie, uśmiecha się wesoło, potem macha
ręką w stronę Skippera, który właśnie zaczyna złazić z
samego wierzchołka konstrukcji. Przez chwilę tak samo jak
wszyscy ludzie patrzę na wysoki, pionowy maszt, na trzy
duralowe łuki, zaczynające się wąskimi pasmami tuż nad
głową schodzącego Skippera, zbiegające w dół jak szwy na
ustawionej sztorcem piłce do rugby. Metalowe taśmy
najszersze są mniej więcej w połowie swojej długości i tam
właśnie wyprofilowane jak najstaranniej niczym śmigi
helikoptera. Potem zwężają się, spotykają końcami na
łożysku u podstawy masztu, zakotwiczonej potężnymi i
szeroko rozstawionymi łapami, wpartymi w łysy,
wybetonowany wierzchołek pagórka.
Ostatnie szczeble drabiny Laaster przeskakuje coraz szybciej.
Wreszcie zbliża się do czekających, ale nie mówi nic. Obraca
się, razem ze wszystkimi czeka na zejście Skippera. Potem
wspólnymi siłami odstawiają, kładą na łagodnym stoku ciężką
drabinę i dopiero wtedy Laaster rzuca: - Uff! Chyba już
wszystko w porządku.
Skipper śmieje się szeroko: - Byłem geologiem, ale nigdy nie
myślałem, że kiedyś zostanę alpinistą.
Ludzie o napiętych twarzach również zaczynają się
uśmiechać i czuję, jak moja twarz, twarz Vián odpręża się
powoli. Przez ostatni chłodny i ciemny rok wszyscy coraz
goręcej, coraz niecierpliwiej czekali na to ostatnie zejście z
drabiny. Teraz jeszcze tylko parę najgorszych chwil niepokoju,
czy nie było błędu, czy obliczenia sprawdzą się w praktyce.
Zbocze niewysokiego pagórka jest również - niczym jakiś
gigantyczny bunkier - oblane betonem pofalowanym drobno
jak schody, których brzegi uporczywy deszcz zmyl i zaokrąglił.
Ludzie schodzą aż do stóp wzgórza, kierują się do ciężkich,
okutych drzwi, uchylonych prawie do połowy. Otwierają je
jeszcze szerzej, całą gromadą zapuszczają się w krótki,
półmroczny korytarz.
Potem cicho tłoczą się pod ścianami dużej sali, słabo
oświetlonej akumulatorową lampą - półblask znowu wydobywa
na ich twarze wyraz napiętego oczekiwania i niepewności.
Fotel, ustawiony przed półkolistym pulpitem, obraca się.
Znad poręczy widać twarz Charlesa Colburna, który rzuca
ponaglająco: - No!?
Z półmroku korytarza wyłania się postać Laastera, który
leniwie, aż do ostateczności przeciągając chwilę, podchodzi do
pulpitu, pochyla się nad elektronikiem. W blasku lampy widać,
jak jego palce zwierają się powoli, jak cała dłoń zwija się w
bielejącą pięść. Laaster podnosi pięść do góry, potem
zatrzymuje ją nagle w połowie ruchu, przybliża twarz do twarzy
Colburna, w sali zapada cisza, której brakuje nawet oddechów
czekających ludzi. Czai się w tej sekundzie coś groźnego i wręcz
niesamowitego nawet dla mnie. Mimo tego, że wiem
doskonale, co stanie się za chwilę. Bo Laaster jeszcze mocniej
zaciśnie dłoń, jeszcze bardziej zbliży ją do brody Charlesa,
jakby wymierzał najwłaściwszy punkt, a potem z jakąś
pogróżką burknie: - Colburn, jeśli okaże się, że coś tu
popieprzyłeś, to...
Pięść Laastera cofnie się do tyłu, cała postać odegnie nagle,
głos nabierze tonów ponurego żartu: - ... ja pierwszy powieszę
cię na śmidze.
Ludzie odetchną z gwałtowną, nieoczekiwaną ulgą, elektronik
- wciąż spokojnie siedzący w fotelu - odsunie pięść Laastera
jeszcze dalej, uśmiechnie się wesoło; zapyta: - Skończyliście?
Potem raptownie zerwie się z fotela, chwyci Laastera za
rozchełstany na piersiach kombinezon.
Obróci się wraz z Laasterem szybko i zwinnie jak w tańcu,
pchnie go na swój fotel. Pochyli się, zaciskając pięść, przybierze
wyraz ponurej powagi, burknie tonem Laastera: - A jak wy coś
tam na górze schrzaniliście...
Nie wytrzyma, parsknie śmiechem, szczęśliwym śmiechem,
ludzie w kątach zawtórują mu coraz głośniej i śmielej .
- Osłony łożysk zaciągnięte? - elektronik spoważnieje po
chwili.
- Tak.
- To co? Zaczynamy? - Colburn, nie czekając na niczyje
potwierdzenie, pochyli się nad pulpitem i delikatnie, z niemal
pieszczotliwym wyczuciem ściągnie ku sobie krótką dźwignię
hamulca. Słychać krótki zgrzyt ciernych tarcz, potem słaby
szmer metalu tartego o metal, ludzie usiłują przebić półmrok
oczyma wpatrzonymi w pobłyskującą oleiście metalową
kolumnę, umieszczoną w głębi sali za osłoną z drucianej siatki.
Przez salę przebiegnie czyjś szept: - Obraca się, patrzcie.
Naprawdę się obraca...
Colburn wypchnie Laastera z fotela, siądzie sam, znowu
pochyli się nad przyciskami.
- Uwaga - mruknie przez ramię. - Za chwilę włączam...
I nagle całe wspomnienie Vián jaśnieje radośnie, kiedy
zaczynają mżyć pierwsze żarówki, pod sufitem, kiedy ich
blask potężnieje z sekundy na sekundę, wypiera z sali
przyczajony mrok. Vián podbiegnie do ogłupiałego ze
szczęścia Laastera, przytula policzek do jego brudnego,
przepoconego kombinezonu, coraz serdeczniej przez
mimowolne łzy patrzy w jego oczy. Bo oczy Laastera są w tej
chwili jak maleńkie, zielone studnie, w których bez przerwy
odbija się ciepły, pogodny blask elektrycznych słońc.
I właśnie w tym momencie znowu zamykam ją w bezczasie,
w chwili, która dla Vián nie ma końca ani dna.
Rozdział 6
- Dziwne, głupie uczucie... - myśli Vián. - Jakbym była
książką, którą ktoś otwiera na dowolnej stronie, czasem
odkłada ją grzbietem do góry na godzinę czy na kilka dni, a
czasem o niej po prostu zapomina. Wiem, co myślałam w
nocy. Ale dlaczego teraz jest dzień, dlaczego stoję właśnie tu,
u stóp pagórka? Ile już czasu gapię się na maszt, na jego łapę
wyrwaną z betonowej osady, podniesioną ku niebu jak dłoń
zrozpaczonego rozbitka wołającego o ratunek?
Dla mnie nie ma ratunku, chyba że z Ziemi przyleci
następna grupa kolonistów. Lecz skoro przez tyle lat nikt
jakoś nie trafił na Nową, to nie dotrze i teraz; bo Ziemia ma
za krótką pamięć, żeby dbać o wszystkie swoje kolonie... -
Vián myśli o tym z pasją i gorzko, lecz po chwili łagodnieje
znowu, zostaje w niej tylko pełen rezygnacji smutek. Nie żal.
Smutek.
O ile zdołałem to prawidłowo zauważyć, ludzie różnią się
pomiędzy sobą charakterami. A w charakterze Vián nie leży
bezcelowy żal. Dlatego spokojnie może patrzeć w siebie,
analizować każdy zapamiętany ruch, uśmiechać się, kiedy
pada mile albo śmieszne słowo.
Miała wtedy siedemnaście lat. Tak, to wtedy zaczęły się jej
pierwsze poważniejsze starcia z Braggiem. Oczywiście wcale
nie chciała, nie zamierzała wypędzać go z domu - jeszcze był
Helenie potrzebny. Ale już wtedy zrozumiała, że on kłamie. Że
na pewno kłamie, kiedy opowiada, jak to rozbił kamerę o jakiś
głaz, lecz mimo to poszedł dalej. Tak daleko, jak pozwolił mu
na to grząski, suchy grunt podobny trochę do sypkich piasków
na pustyni. I jak przez upiornie świecącą mgłę zobaczył rakietę
Marka wbitą w sam środek piaskowego bagniska. Jak mógł
podejść zaledwie na dwadzieścia metrów do poharatanych
szczątków, zanim sam zaczął się zapadać. Od czasu do czasu z
rozwalonego wraku strzelał krótki, ostry błysk płomienia. W
każdej chwili mogło dojść do wybuchu siłowni, a on po prostu
nie umiał, nie mógł odejść. Tak zwyczajnie, bez niczego odejść.
Dlatego stał przez parę długich godzin i patrzył, jak lotny
piach powoli, cal po calu pożera popękany kadłub kosmolotu...
Vián mimo wszystko uparcie wierzyła - upór to kolejna
cecha jej charakteru - że Mark mimo wszystko przeżył. I
przecież tylko z tego powodu zdecydowała się wreszcie na
studiowanie kosmobiologii. Tylko dlatego odnalazła w jakimś
archiwum, niekompletny, bo niekompletny, spis układów, do
których przed wiekami wysłano pierwsze rakiety.
W grubym, zakurzonym skoroszycie brakowało kilkunastu
ostatnich stron - jak oceniła Vián, prawie połowy. Ktoś
bezmyślnie powydzierał pożółkłe kartki.
Jest to oczywiście bezmyślność tylko z jej punktu widzenia.
Ani ona, ani żaden inny człowiek nie może się dowiedzieć,
dokąd sięga nasza władza nad czasem. Nie naruszamy praw
skutku i przyczyny, choć logika każdego z nas dopuszcza i
taką możliwość, ale na pewno mamy większą niż ludzie
możność wybrania sobie optymalnej przyszłości. A przeszłość
nie przyprawia nas o takie drżenie rąk, jakie poczuła Vián,
ścierająca rękawem bluzki kurz z tekturowej okładki.
Odginała ją powoli i ostrożnie, śledziła oczyma kolejne kartki,
z niepokojem wyczuwała palcami, że jest ich coraz mniej, że...
Czytała coraz wolniej, wreszcie trafiła oczyma: „Alfa Auriga,
Capella; G-O III; jasność wiz. +O ,09...” Coś przełamało się w
niej, pękło, strzeliło na policzki gorącem, buchnęło w
zakurzony półmrok archiwum z rozjarzonych oczu. Vián
wybiegła na pusty, cichy korytarz, za którymś zakrętem
dopadła pomarszczonego, zasuszonego ze starości strażnika,
objęła ramionami jego pergaminową szyję, pocałowała w
zwiotczałe policzki.
- On żyje, na pewno żyje! - nie wiedziała, że krzyczy. - Teraz
wiem, że ma szansę. Ja muszę...
Zostawiła oszołomionego staruszka, śmignęła po
wydeptanych schodach, wybiegła na ulicę - dopiero po chwili
spostrzegła, że ludzie patrzą na nią zdziwieni, poczuła łzy
ściekające do kącików roześmianych ust. Lecz biegła dalej nie
patrząc na ludzi. Byle szybciej znaleźć się w domu, powiedzieć
Helenie...
Zatrzymała się na pniu jakiegoś drzewa, objęła je ramionami.
- Helenie...? - szepnęła.
Skręciła ostro za najbliższy róg, poszła w stronę odległego
parku. Tam, gdzie uciekała zawsze, kiedy już nie mogła patrzeć
na to cholerne, ślepe i głupie szczęście Bragga i Heleny.
- Im przecież wcale tego nie potrzeba... - pomyślała ze
złością. - Przecież nie chcą, żebym wiedziała. Żadne do tej
pory nie pisnęło ani słowa. Nawet nazwisko mi zmienili -
zaśmiała się sucho. I śmiała się tak przez całą drogę czując, że
płacze. Do środka. Jakby dusza była workiem na
niepotrzebne łzy.
Uspokoiła się dopiero w parku, w zachwaszczonej,
zapomnianej alejce, wiodącej do stóp pomnika. Doszła do
betonowego wzgórka i nawet nie umiałaby powiedzieć, kiedy
wdrapała się po jakiejś fałdzie kamienia oz na wysokość
nadnaturalnej, olbrzymiej twarzy. Zajrzała z bliska w puste,
granitowe oczy zapatrzone w niebo nad Arsus. Małą, ciepłą
dłonią powiodła po wyrzeźbionej zmarszczce od nosa do ust,
przytuliła policzek.
- Zapomnieli o tobie, staruszku - szepnęła - wszyscy
zapomnieli.
Czuła, jak kamień powoli chłodzi jej skroń, a sam nagrzewa
się, nabiera jakiegoś utajonego życia Szybko, leciutko
pocałowała to miejsce, zsunęła się na ugięte kolano pomnika,
na olbrzymi but wysunięty do przodu. Przez chwilę pragnęła,
żeby martwy kolos rzeczywiście ruszył przed siebie, rozdeptał
napotkane domy, przekroczywszy furtkę oplecioną różami
wszedł do ogrodu.
- Nie... - szepnęła. - Tego nie potrzeba, i tak cię ożywię.
Na ławce, która dawno już oblazła z resztek jakiejkolwiek
farby, Vián przesiedziała niemalże do zmroku - dopiero chłód
zmusił ją do odejścia.
Powędrowała w stronę domu, wiedząc, co tam zobaczy -
podstarzałą, siwiejącą na skroniach Helenę jak zwykle
krzątającą się po kuchni i okrąglejący z dnia na dzień brzuch
Bragga, rozpartego w najwygodniejszym fotelu,
przysłoniętego płachtą czytanej gazety drzemiącego za nią
może, i ten łysiejący grubas miał być kiedyś odważnym
kosmonautą? Vián uśmiechnęła się do siebie ironicznie, lecz:
tuż przed wejściem do domu starła ten grymas z twarzy jak
rozmazaną szminkę - Lepiej, żeby na razie niczego nie
przeczuwali. Żeby nie wiedzieli... - pomyślała. - Niech sobie
jeszcze pożyją spokojnie.
Czarne drzewa wychylały z mroku chciwe, szeleszczące
gałęzie - Vián wykrzywiła się ku nim jak dziecko, wywaliła
język aż na brodę, potem nieoczekiwanie roześmiała się z
samej siebie i z tym uśmiechem otworzyła drzwi.
Zostawiam jej wspomnienie tego wieczoru i zastanawiam się,
dlaczego ludzie inaczej śmieją się z kogoś, a inaczej z siebie.
Czy żaden z nich tak naprawdę nie potrafi widzieć się bez
lustra?
Czy rzeczywiście tylko lustro pozwala Ulanoffowi każdego
wieczoru czuć się coraz bardziej staro?
Śmieszy mnie ten głupi mędrzec, kiedy skazę na szkle bierze
za pryszcz na czubku swojego nosa, i kiedy oddycha z ulgą,
przybliżywszy do gładkiej tafli krótkowidzące oczy. Tak, dzięki
ludziom każdy z nas i ja wiem, co to jest rozbawienie. Dobrze
jest na swoim pooranym mądrością czole nie dostrzegać żadnej
skazy, starczy podobać się byle androidowi, aby już poczuć się
szczęśliwym i potrzebnym. Starczy tylko na chwilę zapomnieć,
że miłość robota jest rzeczą z góry zaprogramowaną i
wymuszoną. A ludzie zapominać potrafią doskonale.
Potrafią z siebie i innych wymuszać nawet to, co jest dla nich
niemożliwe.
Jako każdy z nas mógłbym - rzecz oczywista - prześliznąć w
czasie, zobaczyć, co za parę najbliższych chwil nastąpi. A
jednak trwam w ludzkiej teraźniejszości, liczę mijające mnie,
wydłużone sekundy, patrzę...
Ruchy pilota wciąż są szybkie i precyzyjne, choć na jego
twarzy maluje się coraz wyraźniejsze przemęczenie. I mimo to
nadal ciska swoją rakietkę to w lewo, to w prawo, gwałtownymi
uskokami i szusami jak narciarz przed lawiną omija walące się
na niego skalne złomy, zmyka w przód przed głazami zbyt
wielkimi, by móc je ominąć śmielszym i szybszym od myśli
zakosem. A w kamiennym młynie materia kotłuje się bez
przerwy, bez przerwy buchają w próżnię ostre pęki kolorowych
iskier z trących o siebie skał, bez przerwy o pancerz rakietki
siecze deszcz rozpędzonego żwiru, obłoki naelektryzowanego
pyłu zalepiają wizjery kamer jak rzadkie błoto.
Człowiek bardziej wyczuwa, niż widzi potężny głaz, który
nieoczekiwanie wbija się w snop światła z reflektorów tuż przed
dziobem kosmolotu. Instynktownie kładzie rakietę w ostry,
głęboki skręt, silniki dygoczą z nadmiernego wysiłku, dziób
kosmolotu w ryzykownym, zawrotnym młyńcu wychyla się do
swobodnej próżni. Jeszcze tylko ułamek sekundy i... w tym
ułamku chwili zaczyna dziać się niesłychanie wiele. Bo martwy
dotąd licznik Geigera ożywa raptem, w kabinie słychać
najpierw ciche bębnienie jak głos słabego deszczu uderzającego
o szyby! A potem nagle bucha gwałtowny, szarpiący nerwy
werbel, jakby gęsty grad siekł o napiętą skórę gigantycznego
bębna, jakby jakiś zwariowany dobosz chciał po raz tysięczny
poderwać swój pułk do straceńczego ataku. Rakieta już mknie
po czystej przestrzeni, lecz oczy pilota stają się ogromne, ręce
spadają ze sterów, podnoszą się do głowy, drżące palce usiłują
zatkać uszy, bo werbel stał się szalonym, przenikliwym wyciem,
niesamowitym gwizdem wpadającym w coraz wyższe rejestry.
Bezsilne dłonie oślizgują się po bańce próżniowego hełmu, lecz
w tej samej chwili ze szczeliny między płytą pulpitu a obudową
licznika, spod śrub wywija się słabe, cienkie pasemko
gryzącego dymu, gwizd urywa się w połowie najwyższego tonu.
- Rany boskie... - szepcze ktoś tuż koło mnie. - Rany boskie.
Przecież ten licznik miał dwukrotną rezerwę.
Patrzę na ludzi - ich twarze napinają się w nieświadomych,
koszmarnych grymasach lęku i bólu. Zimna i opanowana jest
tylko twarz Ulanoffa, który spokojnie sięga ręką do jakiegoś
kontaktu, umieszczonego w kącie olbrzymiej płyty dyspozycji
i zdalnej kontroli..
Człowiek na ekranie podrywa się gwałtownie, wypręża... - nie
ma ucieczki. Ze sztywnego kołnierza skafandra wysuwa się
maleńka igła, trafia w kark pilota. W ułamku mikrosekundy
ciało człowieka wiotczeje, bezwładnie wpada w niepotrzebny
fotel - już tylko martwa metalowa skorupa zmyka ukosem od
pędzącej przez niebo rzeki meteorów.
- Co pan robi, Ulanoff!? - w głosie mężczyzny słychać
mocną, gwałtowną nutę niepohamowanego gniewu. - To
człowiek...
- To był człowiek - cicho, z jakimś nie znoszącym sprzeciwu
naciskiem prostuje Ulanoff.
- Ale już nie miał szans.
- W ten sposób wymorduje mi pan wszystkich najlepszych
pilotów! - mężczyzna gniewnie wali pięścią w brzeg pulpitu,
nie czuje bólu ani tego, że strzaskał jakieś trzy przyciski.
Ulanoff spokojnie patrzy na jego twarz, na mundur
rozerwany pod szyją, na odpięty kołnierz koszuli. Tam, gdzie
koszula dotyka karku mężczyzny, gdzie na jasnoszarym tle
materiału wyraźnie odcina się ciemna pręga potu.
- Będą nowi - stwierdza zimno. Potem obraca się w stronę
pozostałych, przez chwilę patrzy na ich twarze dopiero teraz
wyrywające się z martwego otępienia. - Wszyscy widzieliśmy
wskazania licznika, zanim go rozsadziło. A pan chciał, żeby ten
pilot męczył się kilka dni bez żadnej nadziei ratunku. Sam pan
wie, że na twarde promieniowanie nie mamy sposobu.
- Trzeba to było przewidzieć. Od tego jesteście.
- Znał pan wyniki wstępnych badań tej rzeki i sam, o ile
dobrze pamiętam... - twarz Ulanoffa przybiera wyraz ukrytej
drwiny, w jego głosie pobrzmiewa gniewny sarkazm - ...
zatwierdził pan ten test i jego szczegółowy przebieg. Własnym
podpisem. Miał pan dokładnie tyle samo danych co my. I
mógł również przewidywać takie zakończenie. Nie jest to ani
naszą, ani pańską winą, że testowany pilot trafił na
promieniotwórczy meteor.
- Tak na zimno wykończyć człowieka... - mężczyzna w
mundurze zniżył głos do szeptu, na chwilę zasłonił twarz,
żeby nie patrzeć na rozgwieżdżone ekrany.
- Chce pan, żebym płakał? - w głosie Ulanoffa już wyraźnie
dźwięczy nuta słodkiej zgryźliwości. - O ile dobrze wiem, to
nie był to pierwszy pilot, któremu powierzał pan równie
ryzykowne zadanie. Zapewne pamięta pan tego, jak mu tam,
Nineh’a Tak, Laaster Ninch’.
Znalazłem szczegółowy opis jego sprawy w aktach wszystkich
pilotów. Ten miał szczęście, prawda? Dosłownie w ostatniej
chwili złapali go śmieciarze. Tylko dlatego żyje do tej pory. A
więc pan, co teraz robi?
- Niie... mężczyzna zdobył się na szept.
- Ja przypadkowo wiem. Bierze zasiłek dla bezrobotnych i
natychmiast cały swój zasób energii przepija w burdelach i
barach. Żył pan kiedyś z dziwek tak jak on? Umiałby pan żyć
bez swojej ukochanej przestrzeni? Bo on zawsze rzyga, kiedy
przypadkowo zobaczy gwiazdy na niebie.
- Mimo wszystko. Tamten człowiek... - mężczyzna podniósł
głowę, odruchowo poprawił swój rozchełstany mundur
komandora dalekiego zwiadu. Ulanoff przerwał mu gniewnie;
- Człowiek ma sięgnąć gwiazd. Po to latał pan, po to latają
teraz setki i tysiące innych. Sam pan wie, że mamy już ponad
pół miliona astropilotów. A jeśli dodać naukowców o
kosmicznych specjalnościach i potencjalnych kolonistów...
Naszym obowiązkiem jest umożliwienie im podboju
przestrzeni. Znalezienie ludzi, którzy zniosą długotrwały głód
i najdotkliwsze zimno, wytrzymają wszystko, co innych
zabija. Krach każdej gwiezdnej kolonii spowodowany jest
zawsze tym, że ludziom za dobrze żyło się na Ziemi, za
wygodnie i za dostatnio. Zbyt wiele mieli do stracenia.
Trzeba znaleźć takich, co oprócz życia nie mają nic, których
będzie można od nowa stworzyć i ukształtować. To ja panu
mówię, że nawet ten Ninch’, który teraz sra na wszystkie
gwiazdy, poleci do nich, kiedy mu bieda na Ziemi zanadto
dopiecze.
Wiem, Ulanoff ma w tej chwili rację i nie ma jej. Bo Laaster
rzeczywiście opuścił Ziemię, lecz z zupełnie innych powodów. A
gdybym operował ludzką moralnością, powiedziałbym nawet,
że przyczyny decyzji Laastera będą o wiele, wiele
szlachetniejsze, niż może to sobie wyobrazić ten genialny
eksperymentator. Przezabawne jest ludzkie dążenie do
doskonałości za wszelką cenę i pod jednym tylko warunkiem -
że cena i udoskonalenie dotyczą innych ludzi. Usiłuję
zmodelować w mózgu każdego z nas obraz samego profesora,
poddającego się testom i korektom psychofizycznym - nie, to
nawet przy naszej zdolności do utożsamień wydaje się
niemożliwe. Zbyt mocno czujemy, że profesor do końca życia
będzie się uważać za najlepszego z najlepszych. Tu nie ma
żadnych szans dokonania jakiejkolwiek zmiany, bo tylu jest na
Ziemi myślących podobnie.
Jako ja i jednocześnie jako każdy z nas zaczynamy coraz
pełniej rozumieć głoszoną przez niektórych ludzi zasadę
kosmicznej nieingerencji, więc zostawimy ich samych sobie.
Ludziom ludzi.
Ale chcemy, żeby i oni zostawili nas w spokoju. I każdy z
nas widzi tylko jedną drogę - trzeba sprawić, aby dla
wszystkich Ziemian słowa o nieingerencji w sprawy innych
ras nie były pustym frazesem. Żeby nie powtórzyła się
historia prymitywnych Tombowów na Wenus, żebyśmy nie
musieli się zakochać w ludzkiej doskonałości i
bezinteresowności tak, jak zdarzyło się to Cundalończykom,
Veganom, Aniołom z Hiad, Niszczycielom, Galaktom i...
przede wszystkim ludziom.
Ludzie, nawet nie wiedząc o tym, są dla nas doskonałymi
nauczycielami dzięki temu, że czasem potrafią myśleć
niesłychanie obrazowo i syntetycznie. Dlatego już każdy z nas
wie, że rzeczywiście najlepszą obroną jest atak. Może ciężko
jest na zimno podejmować takie decyzje, lecz skoro większość
Ziemian to potrafi... To znaczy większość tych, których mózgi
za pośrednictwem Laastera i Vián poznaję.
Nie Vián. To Bragg pierwszy zauważył, że w domu dzieje się
coś nie tak, jak trzeba. Może dostrzegł jakieś nie ukryte w
porę spojrzenie dziewczyny, może wyczuł jej odruchową
wrogość.
Ludzie łatwo zarażają się nieufnością, dlatego Bragg
również usiłował unikać Vián. Drażnił go wzrok, drażniły
słowa dorastającej zbyt szybko dziewczyny. Dopiero po roku,
kiedy Vián oznajmiła Helenie, że zamierza zdawać na
kosmobiologię, Bragg zrozumiał. Najpierw próbował jeszcze
tylko słowami przekonywać Vián do siebie. Potem pozornie
machnął na wszystko ręką, ale za to obserwował Vián
uważniej, usiłując pojąć jej ostateczny cel. Starał się nie
widzieć jej ostentacyjnego wychodzenia z salonu, kiedy
czasem próbował wspominać swoje bohaterskie czasy, znosił
cierpliwie jej cichy, wrogi, oficjalny chłód. Bo wtedy jeszcze
Bragg mógł i chciał mieć nadzieję, że z czasem wszystko samo
się ułoży. I miał tę nadzieję aż do dnia, w którym ogłoszono
ostatnie wyniki uniwersyteckiego konkursu egzaminacyjnego.
Vián wróciła do domu stosunkowo wcześnie, w milczeniu
zjadła obiad i, unikając pytających spojrzeń Heleny, uciekła
do swojego pokoju.
Pojawiła się w salonie dopiero wieczorem, dotknęła
ramienia Heleny, mówiąc przy tym cicho i spokojnie: -
Wychodzę Wrócę rano, ale przedtem...
Bragg podniósł wzrok znad czytanej gazety, obrzucił Vián
długim, uważnym spojrzeniem, odruchowo ocenił w myśli: -
Ona jest więcej niż ładna. Gdyby Helena była taka...
Vián podjęła po króciutkiej pauzie: - ... chciałabym z wami
porozmawiać. To, że zmieniliście mi nazwisko, jeszcze nic nie
znaczy.
Mówić nie musicie - wtrąciła, widząc, że Helena otwiera usta.
- Sama wiem, że chcieliście mi o wszystkim opowiedzieć trochę
później. I nawet czekałam, ale to później nie nadchodziło. Od
dwóch miesięcy jestem pełnoletnia, więc dokładnie dwa
miesiące temu oficjalnie poprosiłam o przywrócenie mi
prawdziwego kodu i nazwiska. Chcę wierzyć, że milczeliście dla
mojego dobra, ale w jedno uwierzyć nie mogę. Mam podstawy
sądzić, że mój ojciec żyje.
- Chcesz powiedzieć, że ja... - twarz Bragga przybladła,
potem gwałtownie nabiegła czerwienią. Guzik jego koszuli
prysnął gdzieś w kąt salonu, kiedy Bragg targnął duszący go
kołnierz. - Chcesz powiedzieć... - zadławił się słowami.
- Nic nie chcę powiedzieć - głos Vián zabrzmiał spokojnie i
zimno. - Nic ponad to, że po ukończeniu studiów, a skończę
je na pewno, i to indywidualnym, przyśpieszonym kursem,
zamierzam zorganizować wyprawę badawczą do
gwiazdozbioru Woźnicy. Dobranoc, mamo... - ostatnie słowa
zabrzmiały nieoczekiwanie ciepło.
- Dokąd...? - Helena przerwała, kiedy Vián obróciła się od
drzwi i rzuciła przez ramię: - Jestem już dorosła, mamo...
Bragg podniósł obie ręce do głowy, potem opuścił je w
połowie ruchu, spojrzał zaskoczony. Bo po raz pierwszy od
wielu miesięcy drzwi za wychodzącą Vián zamknęły się
zupełnie wolno i cicho.
Bragg dopiero po upływie roku uwierzył, że postanowienie
Vián rzeczywiście jest nieodwołalne. Decydował się długo,
zanim wreszcie na parę dni wyjechał z Arsus. Helenie
powiedział tylko tyle, że chce odwiedzić Olafa, lecz ona sama
zrozumiała nie dopowiedziane słowa - Bragg zamierzał
znaleźć argumenty, które przekonałyby Vián o tym, jak
bardzo go skrzywdziła.
Być może słowa Olafa bezpośredniego uczestnika wydarzeń -
mogłyby Braggowi przywrócić choć część autorytetu. Nie
zatrzymywała go tym razem, choć nigdy nie lubiła, kiedy
wyjeżdżał bodaj na dwa dni. Czuła, że Bragg musi z kimś o tym
porozmawiać, a sama przecież nic nie mogła mu doradzić.
Kiedy przerzucał przez ramię niewielką torbę, kiedy już
otwierał drzwi, zatrzymała go jeszcze na chwilę.
- Bragg... - szepnęła. - Eri, wróć szybko. Ja bez ciebie...
Uśmiechnął się, wyszedł bez żadnego słowa.
Przyciszony dźwięk gongu drży lekko, tańczy w powietrzu,
wibruje przez kilkanaście sekund - dopiero po trzecim
uderzeniu ekran stereofonu jaśnieje powoli, wychyla się z niego
nos, czoło, policzki, usta, oczy sekretarza. Reszta głowy i ciała
nadal pozostaje ukryta we wklęsłości plastyku, w
szarozielonym tle, więc cała scena wygląda tak, jakby ktoś
bardzo nieśmiało i dyskretnie zaglądał do pokoju. I takie
właśnie miało to sprawiać wrażenie - Spo Ankus jest idealnym
sekretarzem. Spo Ankus doskonale wie, czego prezes nie lubi, a
co toleruje. Dlatego i głos sekretarza jest harmonijnie
zespolony z sytuacją - słowa są miękkie, uległe, nie brzmią ani
za głośno, ani nazbyt cicho. Słowa są w sam raz.
- Przepraszam, panie Prezesie... - wyraźnie słychać dużą
literę w słowie „Prezes” - ... ale sprawa jest pilna. Prezydent...
- tym razem, mimo początku zdania, „p” jest zupełnie małe -
bardzo prosił, aby pan Prezes zechciał do niego przybyć około
godziny dwunastej.
Olaf unosi głowę znad projektu cennika, który przed chwilą
przedstawiono mu do zatwierdzenia.
- Dobrze... - mruczy. - Coś jeszcze?
- Przyszedł telegram od pana Bragga. Pozwoliłem sobie.
- Proszę pokazać.
Twarz znika na moment, zastępują ją ręce, trzymające
rozwinięty blankiet. Olaf czyta lakoniczny, krótki tekst:
PRZYJEŻDŻAM SZÓSTEGO O 12. SPRAWA POWAŻNA
Ręce znikają. Olaf rzuca w stronę twarzy: - Proszę zająć się
panem Braggiem aż do mojego powrotu od prezydenta.
Możecie go oprowadzić po siedzibie koncernu.
- Tak jest. - Głowa Spo cofa się, ekran ciemnieje łagodnie.
Olaf wraca do przerwanej lektury. Od czasu do czasu sięga po
pisak, grubą krechą podkreśla poszczególne linijki tekstu,
czasem na marginesie robi znak zapytania, czasem rzuca obok
któregoś wersu gruby, przysadzisty wykrzyknik podbity mocną
kropką, która niemal dziurawi papier.
W pewnej chwili prezes Jensen wstaje, odkłada cennik na
biurko, po jasnobłękitnym, nieskazitelnie czystym dywanie
idzie ku drzwiom prywatnej windy. Olaf Jensen ma zaufanie do
doskonałości swojego sekretarza i wie, że Spo właśnie w tej
chwili pod gmach koncernu sprowadza zdalny glider.
Elektrowozy to od dobrych dziesięciu lat przeżytek. Ochłap dla
mas. Dla wszystkich przeindywidualizowanych półgłówków,
którzy zaoszczędzają rodzinom i sobie połowę życia - połowę
przyjemnego życia - byle tylko mieć niezależny środek
lokomocji. Olaf uśmiecha się złośliwie - jako doradca
prezydenta wie od kilku dni, że przewiduje się nowe, okrojone
normy energetyczne.
Spo Ankus zarabia na swoją pensję - tuż przed wyjściem z
gmachu miękko z boku na bok na polu siłowym kolebie się
czarny, wydłużony kształt.
Znam życie Olafa dokładniej, niż on je świadomie pamięta,
więc wiem, dlaczego Jensen znajduje w myśli akurat to
porównanie: - Glider ma zalety rolls-royce’a. Nie psuje się
nigdy i jest tak dostojny, że można byłoby wsiadać do niego bez
zdejmowania z głowy najwyższego cylindra.
W epoce zdalnie sterowanej pogody ani na równiku, ani w
strefach okołobiegunowych nie nosi się nakryć głowy. A jednak
pod myślą Olafa tkwi inny, głębszy sens. Sylwetka rządowego
glidera nawet w najszybszym biegu zachowuje jakąś trudną do
określenia, a przecież istniejącą, dyplomatyczną siłę perswazji,
powagę czołgu, sunącego powoli po ulicach okupowanego
miasteczka. Dlatego nieliczne elektrowozy pryskają na boki ku
krawędziom ulic, dlatego zwalniają nawet samobieżne
reanimatory, kiedy glider pomału rusza spod gmachu.
Otyły mężczyzna długo patrzy na numer bloku, potem
niezdecydowanie popycha drzwi, przez ponury i brudny hall
kieruje się w stronę windy. W ledwie mżącym światełku gołej,
brudnej żarówki zwisającej spod sufitu dostrzega na drzwiach
windy zakurzoną pajęczynę, rozpiętą od obrotowej gałki aż po
stos rupieci i pustych butelek, niedbale zwalonych pod
progiem. Teraz o wiele mocniej czuje zaduch zaschniętego
moczu i kwaśny odór rozpryskanych w kącie wymiocin.
Z obrzydzeniem marszczy nos, przez parę chwil mimo
wszystko naciska martwe guziki, ale niemożliwe się nie zdarza,
za grubymi drzwiami nie słychać charakterystycznego szczęku
serwomotorów. Mężczyzna spogląda w sufit, jakby chciał
przebić wzrokiem kilka pięter, potem obraca się i z rezygnacją
rusza w stronę stromych schodów.
Włażenie trwa długo - na każdym podeście mężczyzna
zatrzymuje się, ciężko wzdycha i sapie, ociera z twarzy pot
dłonią zabrudzoną o poręcz. Piętro drugie, trzecie, potem
czwarte - grubas przysiada na parapecie, spogląda w dół przez
zakurzoną szybę. Odpoczywa przez kilka minut, potem znowu
wdrapuje się na schody.
Na szóstym piętrze mężczyzna rozgląda się - w brudnym jak
hall na dole korytarzu widzi kilkoro drzwi bez numerów i
napisów. Po krótkim namyśle, po wysapaniu się do końca
grubas idzie prosto. Kiedy naciska klamkę i wchodzi do pokoju,
musi na chwilę zmrużyć oczy, bo nawet mimo brudnych szyb
jest tu jasno i wesoło od słońca. W każdym razie o wiele jaśniej
niż na korytarzu.
Czyjś cichy, niewyraźny głos pyta: - O co chodzi?
Grubas powoli uchyla powieki - pierwsze, co widzi, to stos
książek na stole. Wiedzie oczyma po ścianach - dookoła tylko
opasłe grzbiety tomów, ciasno poupychanych w regałach.
- Pan jest Blitzmacher...? - pytanie brzmi jak stwierdzenie.
Szczupły, starannie ogolony mężczyzna uśmiecha się
sympatycznie, odruchowo przygładza siwiejące włosy na skroni
i za uchem.
- Tak - rzuca. - A pan jest kandydatem na radnego miasta.
- Skąd pan wie? - grubas wydaje się zaniepokojony.
- Żyję z tego, że wiem - suchy ton odpowiedzi przeczy
uśmiechowi, który uparcie trzyma się na ustach
Blitzmachera. - Wiem także i to, że ma pan pewien kłopot.
Inaczej nigdy by się pan tutaj nie pojawił.
- Czy...? - radny zawiesza głos.
- Oczywiście nie znam szczegółów, ale pan mi o nich opowie
- w głosie Blitzmachera brzmi niezachwiana pewność. Grubas
ociera czoło, mówi powoli: - Skoro pan wie, wolałbym nie
gadać za wiele.
Z miłej twarzy Blitzmachera uśmiech znika stopniowo, jakby
ścierała go niewidzialna gąbka.
Tym razem jego głos pobrzmiewa metalicznie, zgrzytliwie.
- Panie Lusin. Ja nie jestem adwokatem w sądzie. Ja muszę
dokładnie znać każdą sprawę, zanim podejmę się
jakiegokolwiek działania. Ustalmy może tak: ja powiem to, co
wiem, a pan potem dorzuci resztę.
- Dobrze, ale...
- Jakiś tydzień temu wybrał się pan jak zwykle na spacer do
parku. Rozumiem, te dwunasto-, trzynastoletnie smarkule są
rzeczywiście prowokujące. Bieda w tym, ze właśnie tego dnia
przez park przechodził również wuj tej dziewczynki, czy tak?
A może to był starszy brat? W każdym razie ślad na twarzy
ma pan do dziś. Co gorsza, jest pan w mieście dosyć znany.
Ujawnienie takiej sprawy mogłoby utrącić pańską karierę. Ile
im pan do tej pory zapłacił?
- Sto dwadzieścia pięć tysięcy ergów. Chwilowo więcej do
dyspozycji nie miałem, ale...
- ... ale wuj smarkuli zapowiedział swoją kolejną wizytę,
prawda? - Blitzmacher uśmiech ma bardzo miły. - Cóż, na
pana miejscu ja także obawiałbym się dalszego ciągu.
Oczywiście mógłby pan wyjechać z Haelle, ale... - Blitzmacher
zawiesza głos, uśmiecha się bez przerwy
- ... wie pan równie dobrze jak ja, że system pościgowych
komputerów policyjnych został ostatnio doprowadzony
niemal do perfekcji. Przy wszelkich paktach, umowach i
układach nie miałby pan szans nawet ukrywszy się w
najciemniejszym zakątku drugiej półkuli. Jak wiadomo,
zintegrowany system informatyczny nie zna granic.
Grubas głośno wciąga powietrze. Dopiero teraz przypomina
sobie, że ma w kieszeni chustkę, więc wyciąga ją, długo i mocno
trze czoło, potem spotniały, zaczerwieniony kark. Milczy.
- Ale wreszcie wpadł pan na najrozsądniejsze rozwiązanie -
spokojnie kontynuuje Blitzmacher - i dzięki temu zapytał
jednego ze swoich znajomych o radę. A on skierował pana do
mnie. Czy tak?
- Tak - grubas sapie z nieoczekiwaną ulgą. - Tak było. Nie
rozumiem tylko, skąd pan to wszystko wie? Przecież... hm,
swojemu przyjacielowi powiedziałem tylko, że mam drobne
kłopoty.
- On tak samo żyje z tego, że wie o ludziach bardzo dużo.
- To znaczy....? - w Lusinie znowu budzi się niepokój.
- To nic nie znaczy - uśmiech Blitzmachera jest wyrozumiały
i łagodny. - Pański i mój przyjaciel doskonale rozumie, że
dyskrecja jest w międzyludzkich stosunkach rzeczą bardzo
istotną. Taak - znowu ruch dłoni, przygładzającej włosy - czy
pan wie, jak nazywają się tamci ludzie?
- Nie.
- Dziewczyna ma urzędowy kod BAF-V-12 981 784. Nazywa
się Aileena Zsabo. Mieszka w południowo-zachodniej części
giant city Haelle w ósmym falansterze. Jej wuj mieszka w
dziewiątym. I dzięki dobrodziejstwom automatyzacji, jak
większość fizycznych, bierze stały zasiłek energetyczny dla
bezrobotnych. Nie dziwię się, że postanowił trochę sobie
dorobić.
Ale wróćmy do rzeczy. Mam nadzieję, że przyjaciel
uprzedził pana o wysokości moich stawek za poradę?
- Tak.
- O ile dobrze rozumiem, chciałby pan zapewnić sobie
spokój i milczenie tamtych ludzi.
- Oczywiście. Czy ma pan może jakiś sposób?
- Och... - Blitzmacher uśmiecha się szeroko. - Sposobów
zawsze jest bardzo dużo. Przecież to tylko prole piątej
kategorii. Tu nie trzeba skomplikowanego i długiego
przekonywania. Sądzę że starczą najprostsze metody.
- Czy pan... - Lusin sprawia wrażenie zaniepokojonego, jego
ręka mimo woli wysuwa się do przodu, jakby trzymała
wycelowany detor. - Czy pan zamierza ich...?
- Nie - twarz Blitzmachera momentalnie ścina się w zaciętą,
złą maskę, głos brzmi zaskakująco ponuro. - Od czasu, kiedy
miałem wypadek, do nikogo nie usiłuję strzelać. - Teraz w
jego głosie zaczyna przebijać ledwie uchwytna urągliwość. -
Ja nie jestem płatnym bandytą, panie Lusin. I proszę... złość
Blitzmachera raptownie mija, Leo mówi teraz lekko i
swobodnie: - I bardzo proszę pamiętać, że ja żyję wyłącznie z
pomagania ludziom w kłopotach. Tylko głupcy potrzebują
broni.
- Wiec... - oczy Lusina biegają po pokoju niespokojnie.
- Więc może pan spokojnie iść do domu. Rachunek przyśle
panu już po wszystkim. Mniej więcej za tydzień.
- Czy można wiedzieć, ile...?
- Myślę, że około trzystu tysięcy. Oczywiście w zamian za
gwarancję całkowitego spokoju.
Jestem przekonany, że w ciągu tygodnia ta rodzina opuści
Haelle.
- Dziękuję. - Lusin wstaje, wyciąga rękę, uśmiecha się. Leo
przetrzymuje jego dłoń, zagląda radnemu w oczy, dorzuca
cicho: - I niech pan nie wspomina mojego nazwiska zbyt
często. Tylko w razie potrzeby. - Prowadzi Lusina do drzwi,
radny mruczy w stronę Blitzmachera: - Trochę się dziwię, że
człowiek taki jak pan mieszka w czynszowym bloku. Przy
pańskich dochodach...
Leo śmieje się cicho: - Względy zawodowe, panie Lusin.
Względy zawodowe i trochę przyzwyczajenie.
- Mimo wszystko ten brud, odór moczu... Warto byłoby
poruszyć tę sprawę na forum...
Leo poważnieje, mówi półgłosem: - Pan dopiero kandyduje
do zarządu miasta, prawda?
Może dlatego jeszcze pan nie wie, że wbrew pozorom brud,
rozprzężenie moralne i bałagan bardzo ułatwiają życie. Niech
pan to dobrze zapamięta. A skoro już mowa o tym, co kogo
dziwi. To ja dziwię się, że pan ryzykuje tak wiele, chadzając do
parku. Gdyby to pana mogło kiedyś zainteresować... - Leo na
moment zawiesza głos.
- Co? - Lusin obraca twarz, unosi brwi.
- Znam pewien miły, niewielki punkt zbiorowego
wychowania w północnym giant Haelle.
Prowadnica tego punktu jest z zamiłowania estetką i bardzo
starannie dobiera dziewczęta, które pragnie wychować. Poza
tym jest osobą bardzo rozsądną i wyrozumiałą. Jeśli pan
zechce, mogę ją panu przy jakiejś okazji przedstawić...
Rozdział 7
- Taak, Jensen... - prezydent chodzi po gabinecie coraz
większymi krokami. - Pan, jako specjalista od manipulacji
finansowych, mógłby mi doradzić. Wie pan, co to jest
kalster ?
- Nie. - Olaf siedzi w klubowcu, patrzy na obraz zawieszony
na przeciwległej ścianie.
Prezydent wyciąga z kieszeni mały przedmiocik, podobny do
plastykowej papierośnicy, podaje go Olafowi, tłumaczy: - Ta
zabaweczka jest dostosowana do kształtu dłoni właściciela.
Nikt inny nie może jej uruchomić. Tu na górze ma pan w
kodzie dwójkowym wypisany stan konta energetycznego.
Wystarczy teraz przycisnąć dowolną kombinację dziesięciu
cyfr i ewentualnie mnożnik, o tak... - palec prezydenta
przesuwa się po kilku klawiszach - ... i z boku wypada
plastykowy żeton z żądaną liczbą. To na górze maleje dokładnie
o tyle, ile przed chwilą zostało wybite. Rzecz niezawodna i
prosta w użyciu. Fabryka pieniędzy w kieszeni, odpada cały
kłopot z wypisywaniem czy z noszeniem czeków.
Przedstawiono mi to jako projekt do zatwierdzenia, lecz boję
się... - prezydent zawiesza głos.
Olaf podnosi wzrok znad kalstera, mówi: - Na razie nie widzę
powodów do obaw. To naprawdę może wiele spraw uprościć.
Gdyby każdy obywatel miał tego typu zabawkę... - Olaf milknie,
bo prezydent rzuca: - Właśnie w tym sęk. Jeżeli każdy będzie
miał tego typu rzecz zawsze przy sobie... Rozumie pan, tu już
nie chodzi o sprawy czysto manipulacyjne, a raczej o pewien
czynnik psychologiczny.
Ze względu na duże możliwości indywidualnych nadużyć nie
można w kalsterze wprowadzić znaku minus i dokonywać
jakichkolwiek operacji zasadzie zadłużenia. Można
podejmować dowolne sumy, ale tylko do zera, rozumie pan?
- Oczywiście. Chodzi panu o psychologiczną barierę. Do tej
pory każdy przeciętny obywatel mógł a conto swoich
przyszłych poborów zadłużać się w banku i długi spłacać
ratami. Oczywiście z doliczeniem procentów za usługę.
- Chodzi nie tylko o procenty. Niech pan przyjmie, że ma
pan żonę, która stale przypomina panu o braku środków
płatniczych. Czy w tej sytuacji nie ograniczy pan drastycznie
większości swoich wydatków? Bo ja bym tak zrobił. I ręczę
panu, że większość mężczyzn zrobiłaby to dla świętego
spokoju.
- Żonę można przekonać.
- Słusznie. Ale przecież z kalsterem nie będzie pan
dyskutować. Niech zaledwie jedna czwarta naszych obywateli
ograniczy swoje wydatki energetyczne, a grozi nam potężny
krach. Dlatego wezwałem właśnie - pana. Co pan sądzi o tej
sprawie?
- Czy rzecz dostała się do prasy?
- Tak. I to jest chyba najgorsze.
- Hmm... musiałbym to sobie spokojnie przemyśleć -
mruczy Olaf. - ile mi pan daje czasu?
- Sam pan rozumie, Jensen. To pilne. Jakieś dwa, trzy dni...
- Myślę, że jest rozwiązanie. Musiałbym się naradzić z
pewnym człowiekiem, a mam w tej chwili sporo pracy. Nowy
cennik do zatwierdzenia. Łapówki również powinny wzrastać,
nie sądzi pan? Ponadto są pewne komplikacje natury
ustawodawczej. Gdyby ktoś zaproponował i wniósł
odpowiednie poprawki... - tym razem Olaf zawiesza głos,
znowu patrzy na przeciwległą ścianę.
Milczenie.
Ciszę przerywa prezydent: - To, co pan mówi, mogłoby mnie
zainteresować. Tyle że nie jestem finansistą, nie bardzo sobie
takie poprawki wyobrażam. Gdyby jednak ktoś przedstawił mi
konkretne, rozsądne propozycje ... - prezydent cichnie na
chwilę, potem zatrzymuje się nagle, rzuca: - To znaczy, za trzy
dni?
Olaf zastanawia się parę sekund, potem mówi: - Powiedzmy,
za cztery, panie prezydencie. Rozumiem pilność sprawy, ale
widzę, że cały problem wymaga głębszego przemyślenia. I to
przez ludzi.
- Mogę panu dać na te parę dni dostęp do sieci
komputerów.
Olaf śmieje się ciche, przecząco kręci głową.
- To by nic nie dało, panie prezydencie. Wszystkie
komputery mają tę samą wadę co kalster.
One są po prostu za uczciwe...
Rozweselony prezydent odprowadza swojego doradcę aż do
progu gabinetu. Potem zaciera ręce, siada w fotelu. zapala
cygaro, głęboko zaciąga się pachnącym dymem. Patrząc na
obraz, który tak zainteresował Jensena, myśli: - Taak, malarz
się postarał. Na takie dziewczyny człowiek chcąc nie chcąc
musi mieć ochotę. Najciekawsza jest chyba ta, która podaje
ręcznik. Ma taką chmurną twarz. A Jensen to rzeczywiście
niegłupi gość. Choćby ten jego koncern... Byle kto nie wpadłby
na równie prosty pomysł. Zinstytucjonalizować łapówki,
dobre... Wiadomo, na łapówkach urząd stoi.
Wyrzucisz jednego - przyjdzie nowy i sprytniejszy. Taki, że i
za rękę nie złapiesz. Ukarać za branie to żadna sztuka; jeden
ukarany, stu nadal bierze. A tak przynajmniej wiadomo, ile za
co dać.
Jeden płaci procent za to, że urzędnik załatwi sprawę w
przyśpieszonym terminie, drugi płaci procent od wysokości
łapówki. I po krzyku. I prasa nie pyskuje na opieszałość
urzędów, wszystko jest zawsze załatwione, rozpatrzone,
opieczętowane przed terminem. Może gdyby temu malarzowi
dać odpowiednią łapówkę... - prezydent uśmiecha się do
swoich myśli. Uśmiecha się również Olaf Jensen, siedzący w
gliderze. I tak samo jak prezydent zaciera ręce.
Ostatecznie rozwiązywał w życiu trudniejsze problemy.
Wprawdzie znalazł już pierwsze rozwiązanie, ale po co się
śpieszyć?
Zapytać Blitzmachera o zdanie nigdy nie zaszkodzi. Jasne, że
trick musi być utrzymany w bezwzględnej tajemnicy, ale
jeszcze nie było wypadku, żeby Blitzmacher powiedział o słowo
za dużo. Tuż przed gmachem koncernu Olaf przypomina sobie
nagle telegram od Bragga. - Czego ten znowu chce? - myśli z
niechęcią. - Jak wszystko dobrze, to nie pamięta, ale kiedy
przyjdzie co do czego...
Glider zatrzymuje się bezszelestnie, prezes Olaf Jensen
wysiada, ruchem ręki odprawia szofera wchodzi w krótki
korytarz wiodący do jego windy. Usiłuje sobie przez chwilę
przypomnieć, jak właściwie wygląda wejście dla urzędników.
Bezskutecznie.
Winda zatrzymuje się łagodnie, drzwi rozsuwają się z cichym
mlaśnięciem, w tym samym momencie z ekranu wychyla się
twarz Spo Ankusa - Panie prezesie... Pan Bragg czeka od pół
godziny.
- W porządku. Niech pan go poprosi. - Na twarzy Olafa nie
widać ani śladu niedawnej niechęci.
Grube, dźwiękochłonne drzwi otwierają się. Olaf rusza w
stronę progu, wyciąga dłoń, skóra dookoła jego oczu zbiega się
przy uśmiechu w siateczkę drobnych zmarszczek.
- Halo, Eri! Sto lat cię nie widziałem! - prezes Jensen
postanowił dawnego kumpla przyjąć jak kumpla. Ostatecznie
diabli go wiedzą, z czym przychodzi. Oficjalny ton mógłby
Braggowi utrudnić wyjaśnienie sprawy, a prezes Jensen nie
ma czasu na długie rozmowy.
- Cześć, Olaf! Podziwiałem twoje królestwo.
- O, to tylko mała cząsteczka. Olaf śmieje się jeszcze szerzej.
- Jego prawdziwe granice rozciągają się od bakczyszu aż po
kuban. Co cię sprowadza? Uprzedzam, że w chęć
powspominania starych, dobrych czasów raczej nie uwierzę...
- A jednak... - twarz Bragga staje się ponura - ... chodzi
przede wszystkim o to.
- Ciekawe... - mruczy Olaf, jego sztuczne ożywienie znika
bez śladu. - Co się stało?
- Jak pewnie wiesz, ożeniłem się z Heleną Sangelson...
- O ile dobrze pamiętam kobieton na Gazeli, to wcale nie
zrobiłeś głupio. - Olaf unosi kąciki ust do góry.
- Nie o to chodzi. Mark zostawił pięcioletnią córkę. Do
niedawna wszystko było w porządku, dopóki nie dowiedziała
się skądś o swoim prawdziwym ojcu.
- Poczuła się oszukana? - Olaf próbuje nadać swojemu
głosowi ton zrozumienia i współczucia.
- Gorzej... - wzdycha Bragg. Potem wyrzuca z siebie
gwałtownie: - Olaf! Ona nie wierzy w nasz raport. W to, że jej
ojciec od dawna nie żyje.
Oczy Olafa zwężają się w szparki, spod powiek strzela
przenikliwe, ostre spojrzenie.
- Hmm. Eri... Jeśli mam powiedzieć szczerze...
- Mów.
- To ty byłeś na zewnątrz rakiety. Gdybyś się... - Jensen
zawiesza głos szukając właściwego słowa. - Gdybyś się omylił,
to może mogłaby mieć rację... Ale chyba nie ma się czym
zbytnio przejmować. Przecież to było ponad dwadzieścia lat
temu. I nawet przy założeniu, że uległeś jakiejś halucynacji,
to... Nie wyobrażam sobie, żeby człowiek mógł samotnie
przeżyć tyle lat na dzikiej, nie znanej planecie. Przecież nawet
w tej chwili nie wiemy nic konkretnego o jej faunie i florze.
- Ona twierdzi, że wie. Znalazła fragment starego spisu
układów, do których dwieście lat temu wysłano fotoloty z
zarodkami. I pomyśleć, że sam jej o tym zaginionym i
zapomnianym planie opowiadałem.
- Przecież to jeszcze niczego nie dowodzi.
- Dla niej tak. Rzeczywiście w spisie wymieniono
gwiazdozbiór Woźnicy.
- Stary spis to za mało, żeby mogła czegokolwiek ponad
nasze, twoje wyjaśnienia zażądać.
- Ona jest w tej chwili na trzecim roku kosmobiologii. I
zapowiedziała, że po skończeniu studiów zorganizuje
wyprawę badawczą do Capelli. A ja boję się, że to jej się uda.
- Słuchaj... - oczy Olafa zwężają się znowu. - Jeżeli było tak,
jak mówiłeś, to przecież nie masz się czego obawiać.
- Widziałem tę rakietę, grzęznącą w piasku niemal tak
wyraźnie jak ciebie w tej chwili.
- Więc o co chodzi?
- Widziałem tylko rakietę, rozumiesz? A gdyby tam na
miejscu okazało się, że on jednak przeżył? Wystarczyłby
najmniejszy ślad, strzęp ubrania, kawałek kości czy diabli
wreszcie wiedzą co... Przecież to ty opowiadałeś mi o pakach
załadowanych do rakietki. A myślę teraz, że, zrobił to sam
Sangelson.
- Może i tak. Taak... - Olaf zamyśla się. Rzeczywiście to
może być niebezpieczne nie tylko dla Bragga. Myśli parę
długich chwil, wreszcie pyta: - Widzisz jakieś rozwiązanie?
- No, gdybyś znalazł trochę czasu... - Bragg mówi z nadzieją,
ale bez przekonania. - Mógłbyś przyjechać na parę dni do
Arsus. Może po rozmowie z tobą, jako naocznym świadkiem,
Vián zrezygnuje choć z części swojego planu. Przecież zawsze
umiałeś przekonywać ludzi.
- Z twojej opowieści wynika, że ta Vián musi być cholernie
uparta i byle czym nie da się przekonać. A pamiętaj, że ja bez
przerwy siedziałem w rakiecie, więc całą sprawę znam tylko z
twojej relacji. I jeszcze ta kamera, rozwalona przypadkowo...
Nie, to jednak o wiele za mało.
- Więc co mam zrobić, do licha?
- Nie wiem. - Olaf leciutko wzrusza ramionami. - Chociaż
może... - ożywia się. - Tak. Masz jakieś zasoby energii?
- Oczywiście.
- Dużo?
- Przy sobie? Dwadzieścia tysięcy. Rzecz jasna czekiem.
- Hmm, trochę za mało. Poczekaj... - Olaf wypisuje rząd cyfr
na plastykowym świstku, potem podaje go Braggowi. - Tu
masz czek na sto tysięcy. Nie martw się, nie musisz zwracać.
- I co?
- Znam człowieka, który umiałby to załatwić. Zapiszę ci jego
adres. Mieszka w północnej dzielnicy starego śródmieścia.
- Dobrze, ale...
- Pójdziesz do niego zaraz po wyjściu ode mnie i opowiesz
mu całą sprawę. Tylko bez mojego nazwiska. Jeżeli się
zdecyduje pomóc, dasz mu ten czek.
- Zgodzi się? - Bragg podnosi głowę, patrzy na Jensena.
- Załatwiał trudniejsze sprawy. A potem przyjdź do mnie do
domu. Chcę wiedzieć, co on wymyśli. Jasne?
- Tak.
- To świetnie. - Zmarszczki wokół oczu Olafa zbiegają się w
uśmiech. - I wybacz, mam jeszcze sporo roboty na dziś...
- Oczywiście, rozumiem... - Bragg podaje rękę Olafowi,
uśmiecha się słabo i szybko wychodzi. Po paru sekundach
drzwi gabinetu uchylają się. Olaf podnosi głowę.
- Coś się stało, Eri?
- Adres adresem, ale jak się ten gość nazywa?
- Nie mówiłem ci? To zapamiętaj: Leo Blitzmacher.
Helena zaniepokojona jest coraz bardziej - mija już trzeci
dzień od wyjazdu Bragga, a mechaniczny listonosz nie przynosi
żadnego telegramu, a stereofon milczy i tylko kurz zbiera się na
obrzeżach jego wklęsłego ekranu. Helena nie myśląc przesuwa
kciukiem po obudowie aparatu, długo patrzy na jasną smugę,
którą zostawił jej palec. Nie sięga po szmatkę tak, jak
uczyniłaby to każdego innego dnia. Każdego normalnego dnia.
W którejś chwili Helenie wydaje się, że coś drży za matową
taflą szarozielonego plastyku. Na oślep sięga ręką za siebie,
przyciąga najbliższe krzesło, siada. Stereofon milczy, ale
Helena słyszy cichy szum wody, widzi miniaturowe drzewa.
Drzewa olbrzymieją powoli, liście szeleszczą łagodnie. Helenę
otacza drżący blask słońca, przefiltrowany przez rozkołysane
gałęzie, dookoła pachnie siano na łąkach, świeżość, woda. cały
las, zapóźnione aż do czerwca konwalie, rozgnieciony kwiat... Z
przymglonego horyzontu, z traw wyrasta postać mężczyzny,
który przez łąkę idzie wielkimi krokami, który nie ma czasu na
zapachy i zioła, bo biegnie już prawie, przeskakując napotkane
po drodze niedojrzałe poziomki.
Półmrok lasu pachnie pleśnią i grzybami, łąka słońcem,
strumyk omszałymi ze starości głazami, mężczyzna czarnym
wiatrem, który przywiał go z kosmosu, który zostawił mocne
ślady- bruzdy dookoła ust, całujących piersi jak konwalie
pachnące muszkatem.
Kobieta - Helena.
Mężczyzna - Eri Bragg.
Wąż - strumyk.
I nagle trzaśniecie drzwiami. To Vián wraca z wykładów.
W skalną szczelinę wbity stalowy klin. Obok klina leży ciężki
młot, osadzony na krótkim, drewnianym trzonie. Obok młota
spoczywa potwornie umięśniona, bezkształtna łapa. Spoczywa
cały człowiek.
Skały są półprzejrzyste, mają mlecznobrunatny odcień
płynących ponad nimi chmur. Ale wiatr chmury wypędza z
nieba, zaczyna świecić słońce, człowiek ożywa powoli.
Poobijane palce, z których dawno spadły ostatnie kawałki
paznokci, obejmują klin i trzonek młota. Młot z hukiem opada,
w pokaleczoną, posiekaną twarz pryskają nowe odłamki
głazów. Zaczął się kolejny katorżniczy dzień.
Zaduch i mrok. Człowiek podnosi głowę - oczywiście. Muchy
na żarówce grzeją swoje owadzie kupry. Mężczyzna ciężko
oddycha przez chwilę, waha się, otwiera pierwsze z brzegu
drzwi po prawej stronie. Zagląda - dość jasny, stosunkowo
duży pokój, którego część ukryta jest za kulawym
przepierzeniem. Parę kroków za progiem zwalone na stos stare
rupiecie, brudne garnki, jakieś skłębione szmaty, ostro
cuchnące terpentyną.
Na rozchwianym stole półpusta butelka, za butelką zarośnięty
typ z ponurym spojrzeniem.
Mężczyzna przekracza próg, ostrożnie okrąża stos, rusza w
kierunku stołu.
- Szukam pana Blitzmachera. Jestem... - wyciąga dłoń.
W oczach typa zapala się nieprzyjemne światełko, głos
zgrzyta, jakby był od niesłychanie dawna nie używany: - Widzę,
że jesteś. I gówno mi z tego... A Blitzmacher mieszka obok.
Noo... - mężczyzna powoli podnosi się zza stołu.
Bragg wychodzi bardziej niż szybko, zatyka nos na korytarzu,
puka do sąsiednich drzwi.
Otwiera mu starszy, sympatyczny gość o miłym uśmiechu.
Bragg pyta: - Czy pan Leo Blitzmacher?
- Słucham. O co chodzi?
- Nie chciałbym tu... - Bragg niezdecydowanie zerka w
ciemne kąty korytarza.
- Proszę do środka. - Mężczyzna cofa się od progu.
- Wie pan, przed chwilą pomyliłem drzwi i... - Bragg śmieje
się trochę nerwowo.
- Pewnie trafił pan do Rappa?
- Taki zarośnięty, ponury typ.
- To on. Nieszkodliwy i nawet fajny chłop. Chyba że za dużo
wypije.
- A poza tym co robi?
- Maluje jakieś ponure trupiarnie. Oglądałem tylko dwa jego
obrazy i mam na długo dość.
Poza tym od paru lat szuka sobie baby, która będzie mu
kupować płótno, farby i pędzle.
Mówi, że nic więcej nie chce, ona nawet żyć z nim nie musi.
Ale chyba nie przyszedł pan rozmawiać ze mną o obrazach?
- Tak, - przepraszam... - Bragg wciąga powietrze i milczy,
dopiero teraz dostrzega, że w uśmiechu Blitzmachera od
czasu do czasu jak złoty ząb błyska coś bezwzględnego i
drapieżnego.
Leo czeka, uśmiechając się uprzejmie, wreszcie ponagla
cicho: - Więc o co panu chodzi?
Bragg decyduje się. Krótko, rzeczowo opowiada o domowym
konflikcie, starannie unika wszystkich szczegółów, które
mogłyby Blitzmacherowi przywieść na myśl osobę Olafa.
Leo słucha w milczeniu, odruchowo gładzi włosy za uchem.
Wreszcie pyta i zarazem stwierdza spokojnie: - Rozumiem z
tego, że chciałby pan odzyskać u córki autorytet, a jednocześnie
odwieść ją od zbyt dalekosiężnych planów. Czy tak?
- Tak. Przede wszystkim chodzi o to, żeby ona nie poleciała.
A nawet jeżeli wyprawa z Ziemi wystartuje, to nie powinna
dotrzeć zbyt daleko...
- Rozumiem... - Leo w zamyśleniu przygryza wargę. - Taak.
Czy trzeba będzie kogoś...?
- Blitzmacher czyni ręką ruch, jakby celował do kogoś z
detora, jednocześnie mierzy Bragga przenikliwym
spojrzeniem.
- Nie. Lepiej nie. Przecież wystarczy jakieś niewielkie
uszkodzenie rozrządu. A dlaczego pan pyta, czy trzeba kogoś
w ten sposób...?
- Bo nie wiedziałem. A wtedy załatwienie sprawy
kosztowałoby odpowiednio drożej. Pan rozumie... - Leo
Blitzmacher uśmiech ma bardzo miły - ... sumienie nie
pozwala nam cenić ludzi zbyt nisko.
- Czy to znaczy, że pan się podejmuje?
- Nie. Ja nie. Ale znam człowieka, który byłby w sam raz. To
były pilot, który przeszedł na bezrobocie.
- To znaczy?
- Parę lat temu miał bardzo nieprzyjemny wypadek w
okolicach Marsa i od tej pory za żadne skarby nie wsiądzie na
pokład gwiazdolotu. To daje dodatkową gwarancję, że zrobi
wszystko, aby nie dopuścić do startu wyprawy.
- Hmm, pan nie wie, jak próżnia włazi w krew...
- Za to znam tego pilota. Skoro przyjmie od pana czek,
będzie wszystko w porządku. Aha!
Koniecznie na początku rozmowy niech go pan ode mnie
pozdrowi. Zapamięta pan?
- Tak, ale...
- Ale co? - Blitzmacher uprzejmie unosi brew.
- Ja właściwie nie mam żadnego konkretnego planu
działania. Nie bardzo wiem, co trzeba uczynić.
- To proste. Ten pilot jest bezrobotny. Żyje z dziwek.
- Nie widzę związku.
- Jest poza tym młody i przystojny. A kiedy chce lub... - Leo
czyni leciutką, lecz wymowną pauzę - ... kiedy mu się dobrze
zapłaci, potrafi być niesłychanie miły. Wręcz czarujący. Dla
pana, jako dla ojca, może to być momentami przykre, ale
chyba jedynym sposobem jest doprowadzenie do spotkania
tego pilota i pańskiej córki. Zakocha się w nim na pewno. Pan
oczywiście będzie ją ostrzegać, będzie pan zdecydowanie
przeciwny ich kontaktom. Skoro dziewczyna jest aż tak
uparta, jak pan to przedstawił, będzie robić na złość.
A po jakichś dwóch lub trzech miesiącach tamten potraktuje
ją jak dziwkę. Ma swoje sposoby, żeby każdą dziewczynę
upokorzyć.
- Hm, niezbyt to ładne... - Bragg długą chwilę trze czoło.
- Ale skuteczne. Musimy ustalić, czy woli pan swoją córkę
narazić na utratę złudzeń czy na utratę życia.
- To oczywiste. Ale nie chciałbym, żeby Vián była katowana
przez jakiegoś opryszka.
- Panie Bragg! - w głosie Blitzmachera brzmi nutka
ostrzeżenia. - Pilot Erie Ninch’ nie jest opryszkiem. Jest
człowiekiem, któremu się w życiu nie powiodło i to nie z jego
winy. Na pewno potrafi sprać kobietę, ale sam zbyt dobrze
wie, że brutalność może odnieść skutek wręcz przeciwny do
zamierzonego. Gwarantuję, że nie uderzy jej bez pańskiej
wiedzy i zgody.
- Skoro tak... - Bragg spogląda w oczy Blitzmachera. - W
porządku. Gdzie ten Ninch’ mieszka?
Leo zamyśla się, przymyka oczy na chwilę, potem mówi: -
Dwa tygodnie temu widziano go w Tihuawa.
- Gdzie to jest?
- To taka mała, zapomniana przez rząd, boga i ludzi
mieścina na pograniczu dawnego Meksyku. Spotka go pan na
pewno, tam się wszyscy znają.
- A jeżeli...?
- Mówił, że zostanie tam na wakacjach przez jakieś dwa
miesiące.
- Nie bardzo rozumiem. Na wakacjach? Co to znaczy?
- To znaczy, że po prostu chce sobie odpocząć po całym roku
pracy.
- Przecież mówił pan, że on jest bezrobotny.
- Zgoda.
- To jak to?
- Zwyczajnie. Dla pana pracą jest to, czym pan się zajmuje
na co dzień. Dla niego też. Dziwki.
Myślę, że nawet spodoba mu się być przez jakiś czas z
porządną dziewczyną. Czy ten plan panu odpowiada? - Leo
uśmiecha się tak często, że Bragg przestaje dostrzegać
jakąkolwiek bezwzględność i drapieżność.
- Nie przewiduje pan żadnych komplikacji? - upewnia się.
- Nie sądzę... - Leo marszczy brwi. - Ninch’ to bardzo
porządna firma. Gdyby jednak z jakichś względów nie
spodobał się Vián, niech pan tu wróci. Obmyślimy wtedy coś
nowego. Oczywiście w ramach tego samego honorarium -
zastrzega szybko. - Bo odniosłem wrażenie, że sięgał pan do
portfela. - Tym razem Leo uśmiecha się jednocześnie i
bezczelnie, i niesłychanie rozbrajająco.
Bragg przytomnieje, szybko wręcza Blitzmacherowi czek
otrzymany od Olafa, uważnie patrzy na twarz doradcy. Widzi
leciutkie ściągnięcie brwi, więc wyjaśnia szybko: - Zapewniano
mnie, że ta suma... - zawiesza głos.
- Nie chodzi o sumę - mruczy Leo. - Głowę dam, że znam to
pismo. Gdzie ja je widziałem...?
- Tylu ludzi podobnie układa rękę przy pisaniu - Bragg
uśmiechem próbuje pokryć zmieszanie. - Sam pan wie, na
czym polega sens istnienia i praca wszystkich punktów
zbiorowego wychowania.
- Rzeczywiście. O tym nie pomyślałem.
Leo Blitzmacher uśmiecha się niewyraźnie, wstaje i
odprowadzając Bragga do drzwi mówi cicho: - Cóż, życzę panu
powodzenia i dogadania się z Ninch’em. I koniecznie na
początku rozmowy niech go pan ode mnie pozdrowi.
Drzwi zamykają się, lecz Leo nie wraca do biurka, zawalonego
książkami. Stoi długo pod progiem i bezskutecznie usiłuje
przypomnieć sobie, skąd zna ten sposób stawiania kroków.
Takie mocne i zdecydowane stąpanie, oddalające się w głąb
korytarza, stopniowo zacichające na schodach.
Bragg ze zmarszczonymi brwiami przechodzi sześć pięter w
dół. Głowę ma opuszczoną, lecz nie patrzy na stopnie, na które
stawia nogi. Ernst Bragg również się nad czymś głęboko
zastanawia.
Droga do domu Olafa mija mu niemal niepostrzeżenie. W
pewnej chwili, tuż przed drzwiami, Bragg macha ręką,
rozpogadza się i z uśmiechem woła do domofonu: - Hej, Olaf!
To ja, Bragg!
Odpowiedzią jest tylko głos brzęczyka. Bragg przez chwilę
słucha słabego dźwięku, nim zorientowawszy się, popycha
furtkę, której rygiel został zwolniony z elektromagnetycznego
zatrzasku. Potem powoli idzie starannie wygracowaną alejką
między dokładnie wydeptanymi trawnikami. Przez chwilę
zastanawia się, czy nie warto byłoby wysiać tej odmiany przed
domem w Arsus. Pochyla się, zrywa wąski liść, zwinięty w
elastyczną rurkę. Przez chwilę bezmyślnie mnie go w palcach,
potem po trzech szerokich stopniach podchodzi do drzwi.
Drzwi otwierają się bezszelestnie, szybszy i uważniejszy niż
fotokomórka lokaj odbiera teraz od Bragga płaszcz
przewieszony przez ramię.
- Pan prezes czeka na pana w gabinecie. Tędy proszę.
- Znam drogę - Bragg odsuwa lokaja ramieniem, kieruje się
ku którymś drzwiom. Otwiera je pewnie, wchodzi...
Po sekundzie czy dwóch wychodzi z powrotem, kiwa w stronę
czekającego człowieka. - Trochę się tu zmieniło... - mruczy.
Lokaj ukrywa rozbawienie, prowadzi Bragga we właściwym
kierunku, leciutko pochyla głowę, przepuszczając go przed sobą
do pokoju.
- I co? - Olaf wychyla się z przepaści fotela.
- W porządku. - Bragg miękko wpada w głąb sąsiedniego
klubowca. - Tak, jak mówiłeś.
Słuchaj... - Ernst opowiada całą rozmowę, na koniec pyta: -
Czy ty już mu kiedyś za coś płaciłeś?
- A... dlaczego pytasz? - Olaf wydaje się lekko zmieszany.
- Kiedy dałem mu czek, ten od ciebie, zaczął się
zastanawiać, skąd zna ten charakter pisma.
- Co mu powiedziałeś?
- Że ludzie uczeni w punktach zbiorowego wychowania
zazwyczaj wszystko piszą podobnie.
Prawie tak samo.
- A on?
- Nic. Odprowadził mnie do drzwi. - Bragg spostrzega, że
Olafowi temat nie bardzo się podoba, mówi: - Zresztą to
wasza sprawa. Mnie natomiast zastanawia co innego... -
urywa.
- Co?
- Widzisz... - Bragg słowa wypowiada powoli, z namysłem,
trze ręką zmarszczone czoło.
- Ciągle odnoszę wrażenie, że ja tego człowieka gdzieś już
kiedyś spotkałem.
- Ciekawe gdzie? - Olaf unosi kieliszek, zakrywa nim
dyskretne ziewnięcie. - Napijesz się?
- Z przyjemnością. Cherry. Właśnie nie mogę sobie
przypomnieć, gdzie to było, ale głowę daję, że już po powrocie
Gazeli. I chyba w jakichś niezbyt przyjemnych
okolicznościach. Nie wiem, przecież mam dobrą pamięć do
twarzy...
- Może spotkałeś kogoś podobnego?
- To nie tylko twarz. Całe zachowanie, ruchy, głos. Taki
cichy i niewyraźny... Gdyby nie to, że ten Blitzmacher ma
obie nogi...
- To co?
- To przysiągłbym, że to jemu kiedyś dałem w pysk zaraz po
przyjeździe do Arsus.
- Nigdy o tym nie opowiadałeś. - Olaf ponownie wychyla się
z fotela, podaje Braggowi kieliszek, patrzy uważnie.
- Nigdy jakoś nie było okazji. I całkiem o tym zapomniałem.
- Masz okazję i masz czas. Rast do Tihuawa odchodzi
dopiero za cztery godziny, tak to było?
- Wracałem kiedyś od Heleny. Zaczepił mnie jakiś typ i
chyba chciał obrabować. Zobaczyłem detor, usłyszałem trzask
bezpiecznika, ręka mi się jakoś sama odwinęła. Tamten
dostał w pysk, detor uderzył o chodnik i wystrzelił. Facet miał
pecha. Jego kolano znalazło się w zasięgu strzału.
- I co?
- Nic. Wróciłem do hotelu.
- Zostawiłeś go tak?
- A co? Może miałem niańczyć gnojka, który przed chwilą
usiłował mnie zastrzelić?
- Zmieniłeś się, Bragg. Chyba nigdy nie byłeś taki twardy.
- To ty się zmieniłeś. Zmiękłeś, stary. Nie zaprzeczaj. Ja
wiem, że tak jest. - Bragg klepie Olafa po ramieniu. - Ale nie
zapominaj, że to było parę dni po powrocie. Teraz i ja
sflaczałem, ale wtedy...
- Może i masz rację - Olaf patrzy na Ernsta przez pusty
kieliszek. - Wcale nie wykluczone, że zrobiłbym tak samo. Ale
może chciałbyś się przespać? Czeka cię parę ładnych godzin
podróży.
- Chyba tak - Bragg przeciąga się i ziewa. - Trochę snu na
pewno mi nie zaszkodzi.
- Wheely odprowadzi cię do pokoju. Powiedz mu, o której
ma cię obudzić.
- W porządku. To co? Dobranoc...
- Dobranoc. - Olaf potrząsa dłonią Bragga. - Powodzenia.
Po wyjściu Ernsta Olaf podchodzi do barku, napełnia swój
kieliszek, sączy go długo aż do ostatniej kropelki. Nie
powiedział Braggowi o tym, że sam kiedyś namówił Leo
Blitzmachera do wyrzucenia starej i kupienia wygodniejszej
bioprotezy.
Rozdział 8
Vián słyszy ciche, szybkie kroki za plecami, czyjś miękki
skok. Ogląda się - dookoła pusto i tylko powietrze na rogu
ulicy drży słabiutko, jakby ktoś potrącił je, uciekając.
Zbliżam się spokojnie i jestem najzupełniej pewny, że ona
mnie nie zobaczy - ludzie nigdy nie widzą żadnego z nas. Mogą
co najwyżej przeczuwać, kiedy wnikamy w nich jak drobinki
wody w osmotyczne błony.
Vián patrzy na rozchwianą ścianę ogólnego spichrza. I nagle
- jakby pod naporem jej spojrzenia - spomiędzy głazów
wypryskują odłamki zaprawy, goły kamień trze o kamień,
spada, z ulicy podnosi się ulotny kurz. Zza pyłowej zasłony
wybucha łomot i huk. Wydaje się, że łoskot obudzi wiatr i
rzeczywiście po ułamku chwili Vián czuje na twarzy pierwszy
słaby powiew, który kurtynę pyłu tłamsi, roznosi dookoła, na
drobne strzępki rwie zielonobure kłęby. Vián odruchowo cofa
się o krok, potem czyni krok do przodu, chce biec... - nie, stoi
w miejscu. Patrzy.
Na wpół rozwalonych schodach siedzi ktoś, komu zabrakło
sił, więc łokieć oparł na kolanie, bok głowy na dłoni i
martwym, szklistym wzrokiem patrzy drwiąco ponad
zapadnięte dachy. Jest coś tak beznadziejnego w zgięciu jego
kadłuba, jest taki smutek w pochyleniu głowy, że Vián znowu
cofa się.
- Virgin land... - myśli ironicznie. - Nowy, wspaniały świat
do zdobycia przez ludzi. I nie tylko przez ludzi...
Nie biegnie na ratunek. Bo zadumanemu stworowi na
załamanych schodach od zbyt dawna brakuje energii, która
zmusiłaby do ruchu jego cztery cęgowate palce, napięła stalowe
ścięgna, wyprostowała tytanowy korpus.
Vián nadal cofa się przed zimnym spojrzeniem martwego
robota. - Nie... - szepcze. - Nie. To Laaster chciał tu od nowa
stwarzać mit o krainie nieograniczonych możliwości. Laaster
i tamci. Ja chciałam tylko jak człowiek żyć w spokoju.
Chciałam mieć święty spokój, rozumiesz? Ty głupi, zdechły
robocie! Ty stalowa kukło! Ty... - histeryczny krzyk kobiety
urywa się w połowie tonu, kiedy wszystko dookoła niej zamiera
w bezruchu.
Ludzie myślą wieloma torami jednocześnie, więc mam już
to, czego w mózgu Vián szukałem.
Ona rzeczywiście nic nie wiedziała o planie Blitzmachera. Do
tej pory nie wie, że w Tihuawa Ninch’ spotkał się z Braggiem, że
razem przyjechali do Arsus.
Znajduję się dawno temu na Ziemi pod wieczór upalnego
dnia. Stoję, Vián stoi i przez moment patrzy na nieprzerwany
bieg kolorowych liter: DISCO... DISCO... DISCO-BOOM...
DISCO...
Drzwi uchylają się na parę sekund, bucha zza nich ostry,
prymitywny rytm, zmienny blask, śmiechy, brzęk szkła i
mosiężnych blach, które perkusista wali szaloną pałką w
rozdygotane brzegi.
Vián robi dwa kroki, wchodzi w hałas i blask, w odór potu i
tanich perfum przemieszanych z tytoniowym dymem,
wchodzi w rytm między poklepywane pośladki. W baśniowy
świat...
Może dlatego jak najlepszy dowcip traktuje trącenie łokciem
w bok i głos: - Patrz na tego kurdupla. Wstaje tak długo,
jakby czuł się wysoki Vián posłusznie zerka we wskazanym
kierunku, dopiero potem obraca głowę, w słabym mżeniu
światełek przy barze, w huczącym blasku usiłuje dojrzeć
nachyloną ku niej, uśmiechniętą twarz. Uśmiech jest łagodny,
a twarz sympatyczna - Vián chwyta nieznajomego za ramię,
wciąga w gorący, ruchliwy ścisk pod przeciwległą ścianą.
Perkusja dudni i brzęczy bezustannie, zawodzi saksofon,
czasem w melodię wwierca się ostry, przejmujący i
przenikliwy jazgot szalonego fletu, ciało Vián odruchowo
zgrywa się, synchronizuje z każdym tonem świateł, z każdą
nadbiegającą synkopą, ze skaczącymi wokół oddechami. Już
cała nazywa się każdym z nich. Jest sobą i nie sobą, jest
zwariowanym światłem, jest tamtym nieznajomym
mężczyzną.
A jednak nie wie, że ten człowiek przyjechał do Arsus w
określonym celu. Dlatego po pół godzinie gorący, mokrzy i
zadyszani dociskają się z powrotem do baru, dlatego Vián z
wdzięcznością bierze od mężczyzny szklankę z zimną coca-
colą wymieszaną z kieliszkiem rumu.
Tym razem profesor Ulanoff jest zadowolony - wszyscy
wytypowani piloci przeszli testy pomyślnie. Wszyscy żyją. A to,
że kilku z nich po trwającym zbyt długo napięciu nerwowym,
które dawno już przekroczyło wyobrażalne granice, trzeba było
odesłać do kliniki, to przecież przewidziane, dokładnie
skalkulowane ryzyko.
Klinika profesora Ulanoffa od dziesięciu lat specjalizuje się
nie tylko w fizjologii, lecz i w psychiatrii kosmicznej.
Oczywiście materiału do badań ciągle jest za mało - piloci to
ludzie uparci i wcale nie skłonni do psychicznych załamań.
- Ten Ninch’... - myśli profesor - ... ten Ninch’ mógłby być
doskonałym okazem, ale znikł gdzieś bez śladu. Pewnie zaszył
się w jakiejś zakazanej dziurze, co wieczór wyprawia na ulice
swoje dziwki, a potem chla aż do delirium tremens. Teraz już
byłoby za późno na jakiekolwiek badania. Uraz został mu na
stałe, ale większość wrażeń na pewno uległa zatarciu. Szkoda...
- profesor myśli o tym z prawdziwym i głębokim żalem.
Ludzka moralność to najczęściej szukanie usprawiedliwień,
więc po chwili Ulanoff swoją myśl uzupełnia: - Oczywiście to
bardzo przykre, co Ninch’owi się przytrafiło, ale dla dobra
nauki...
- Tak, moi panowie - mówi głośno, patrzy na skupione,
uważne twarze zebranych dookoła młodszych naukowców. -
Możemy już powiedzieć, że zdecydowaną większość
zagadnień rozwiązaliśmy. Nie interesują nas stereotypowe
wyróżniki moralne, a zresztą specyfika naszej pracy, jak sami
doskonale wiecie, wyklucza klasyczną etykę. Nasza etyka
zawodowa musi być zbiorem norm efektywnie elastycznych i
to zarówno dla dobra ludzkości, jak i dla osiągnięcia
ostatecznego celu naszych badań. Ja również miałem
wątpliwości tak samo jak wy... - profesor zawiesza głos na
chwilę. - Ale teraz już wiem na pewno, że dotychczasowa
praca zebranego przeze mnie zespołu nie była bezcelowa.
Dokonaliśmy rzeczy olbrzymiej. Może ktoś z was powie, że za
wcześnie na wielkie słowa. Ale też nasze osiągnięcie otworzy
ludzkości drogę do kosmosu. Do bezustannego podboju tej
czarnej, nieprzyjaznej przestrzeni, która dotychczas
wyznaczała kres możliwości człowieka. Która drwiła sobie z
nas, panowie. Po prostu drwiła. Naszych najlepszych pilotów,
najodważniejszych synów Ziemi zamrażała i głodziła w
metalowych trumnach. A teraz... - profesor podniósł głowę i
głos - ... popatrzcie tutaj. W tej czarnej teczce... - gładzi
lśniącą, poskrzypującą skórę - ... leżą zebrane razem wyniki
badań, które prowadziliśmy przez dziesięć lat.
Chciałbym was przeprosić, że przez dziesięć lat nie
zdradzałem wam ostatecznego celu.
Prawdopodobnie wielu z was nawet nie domyślało się, czemu
mają służyć te wszystkie coraz bardziej skomplikowane
eksperymenty i testy. Te dokumenty... - lekkie uderzenie w
teczkę - są dowodem, że człowiek zyskał obywatelstwo
wszechświata.
Milczenie, potem - cichy szmer głosów, oczy wlepione w
czarny prostokąt na stole. Po chwilowym uniesieniu twarz
profesora zmienia się, przygasa, a emfaza w jego głosie spada
do normalnego tonu.
- Lecz mimo wszystko, panowie, proszę was jeszcze o
zachowanie dyskrecji. To prawda, że stworzeni, noo,
powiedzmy, udoskonaleni przez nas astronauci mogą, z
punktu widzenia przeciętnego człowieka, uczynić
niewyobrażalnie wiele. Każdy z nich wytrzyma trzymiesięczny
brak pożywienia i wody. A w razie potrzeby wytrzyma więcej,
zapadając w stan anabiozy, przy czym należy podkreślić, że
każdy z nich umie zapaść w stan podobny do letargu bez całej
skomplikowanej aparatury, która do tej pory była niezbędna.
Świadomie mogą obniżać poziom energetyczny atomów w
swoich ciałach, doprowadzając tym samym do oziębienia
poszczególnych komórek. Mogą utrzymywać się w stanie
półżycia przez okres, jak wskazują iteratory, do pięciu lat.
A granica ta może być przesunięta jeszcze dalej. I więcej... -
profesor wydobywa z teczki arkusz plastyku. - Mam tu opis
eksperymentu, polegającego na zamrożeniu ludzkiego ciała do
temperatury próżni międzygwiezdnej. Nie byłoby to może
osiągnięciem na skalę światową, gdyby nie fakt, iż zamrożono
tylko ciało tego człowieka. Deszyfratory pracowały przez cały
rok, dostarczając nam wciąż nowych danych. Bo człowiek
zatopiony w ciekłym helu przez cały ten rok intensywnie
pracował umysłowo. Stało się to możliwe dzięki osiągnięciom
kosmicznej psychiatrii; stworzyliśmy temu człowiekowi iluzję
międzyplanetarnej podróży. Podróży odbywanej oczywiście -
profesor uśmiechnął się przelotnie - ... w interesującym
towarzystwie. Daleko za nami został pierwszy prymitywny
kobieton. Eksperymentalny astronauta mógł poprzez
sterowanie myślami wpływać na pracę iluzyjnych urządzeń,
oddanych do jego dyspozycji. Kiedy więc wyobrażał sobie na
przykład, że dokonuje manewru zmiany kursu, rzeczywiście
zmieniały się trajektorie lotu na monitorach. A co
najistotniejsze - powiem szczerze, że był to efekt przez nas nie
przewidziany - po okresie adaptacyjnego szoku mózg badanego
astronauty zaczął pracować na zasadach urządzeń
nadprzewodnikowych. A więc bez strat energii i w warunkach
maksymalnej przepustowości, czyli wielokrotnie szybciej niż
mózg każdego z nas. Zapoznaję was z wynikami badań tylko
ogólnie, później sami obejrzycie te dokumenty. Nasi piloci nie
boją się głodu i chłodu, nie boją się kosmicznej samotności, nie
grozi im anoksja, bowiem potrafią przystosować swoje
organizmy do oddychania chlorem. I znowu podkreślam, że
wszystkie te zmiany dokonują się w ich organizmach
samoistnie w zależności od warunków zewnętrznych i bez
konieczności stosowania jakichkolwiek skomplikowanych
urządzeń. Po treningu w naszym instytucie, bez żadnej
cyborgizacji organów wewnętrznych, każdy człowiek śmiało
może wybrać się na Plutona i dalej z zapasami żywności, wody,
tlenu i energii, które zwykłemu kosmonaucie starczały do tej
pory zaledwie na dwa, trzy dni.
Niestety, i stąd wzięła się moja prośba o dyskrecję, nie
osiągnęliśmy ideału. Nawet dla udoskonalonych pilotów
zabójcze jest twarde promieniowanie. Wprawdzie nie my jedni
prowadziliśmy badania w tym kierunku i nie nam jednym się
nie udało, ale to żadne usprawiedliwienie. Sądzę, że
powinniśmy naszą pracę prowadzić aż do skutku. Chcę i panów
zapytać o zdanie na ten temat. Czy ktoś myśli inaczej?
Milczenie. Długie milczenie. Milczenie coraz dłuższe.
- Wnioskuję z tego, że wszyscy są zgodni. Na razie
zapoznamy rząd tylko ze starannie wybraną częścią naszych
osiągnięć, aby uniknąć nawału zleceń i prób
natychmiastowego wykorzystywania poszczególnych efektów
naszej długoletniej pracy. Część zebranego tu materiału... -
znowu leciutkie, niemal pieszczotliwe uderzenie w teczkę - ...
umożliwi nam zdobycie rządowych dotacji na kontynuowanie
badań. Z punktu widzenia przeciętnego polityka czy
obywatela zatajanie wyników, takich wyników, nie jest
moralne, ale my przekroczyliśmy próg przeciętności. Zresztą
już na samym początku ustaliliśmy sobie odpowiednie zasady
zawodowej etyki. Musimy pamiętać, że za naszymi
osiągnięciami kryje się władza nie tylko w kosmosie... -
profesor przerywa. Milczy długą chwilę, potem mówi z lekkim
westchnieniem: - Cóż, panowie. Skończyłem.
Chowa plastykowy arkusz do teczki, zapina ją starannie i
powoli, spokojnie wychodzi. Wie, że za chwilę w sali zabrzęczą
przytłumione głosy, że tony podniosą się w miarę rozpalania
dyskusji.
Wie również i to, że żaden z naukowców nie odważy się po
dzisiejszym dniu opuścić instytutu.
Ostatecznie po to specjalnie uważnie dobierał sobie ludzi z
wysokim wskaźnikiem instynktu samozachowawczego. Nawet
gdyby któryś nie był do końca przekonany o słuszności postawy
Ulanoffa, stłumi to w sobie czym prędzej.
Ludzka zdolność przewidywania to rzecz zawodna. A przecież
profesor Ulanoff bywa jednak od czasu do czasu człowiekiem.
Laaster wyciąga się na łóżku, patrzy przez okno - świt jest
zaróżowiony nieśmiało, drzewa zaczynają rzucać pierwsze
dzienne cienie. Wiatr, który nimi kołysze, jest chyba tak lekki
jak pocałunek tej Vián poznanej w barze. Laaster uśmiecha
się w przestrzeń jak wtedy, kiedy na spacerze, już dobrze po
północy, po raz pierwszy odważył się objąć ją ramieniem. I
nagle uśmiech Laastera znowu staje się gorzki - przypomina
sobie inną Vián. Tamtą, o której opowiadał Bragg. - Szkoda,
że w ogóle polazłem do tego baru - myśli - zamiast wyspać się
porządnie po podróży.
Teraz oczy mam na pewno tak podpuchnięte, że przez dwa
dni ani mowy o udawaniu porządnego człowieka. Porządnego
człowieka - myśli ironicznie, zamykając oczy.
Budzi się około południa, spogląda na zegarek i klnąc
wyskakuje z łóżka - została mu niecała godzina do spotkania z
Braggiem. Szybko biegnie pod natrysk, odkręca kurki i klnie
ponownie, kiedy z zawieszonego pod sufitem sitka bucha para i
ukrop, a potem nieoczekiwanie woda tak zimna, jakby
sprowadzana rurociągiem spod bieguna. Laaster ustawia się
tak, żeby nie sięgnęła go żadna strużka, i ostrożnie, delikatnie
manipuluje zaworami. Wreszcie woda jest w sam raz, ostre
igiełki natrysku spłukują z twarzy Laastera ślady zarwanej nocy
i zmęczenie. Mimo to mężczyzna z wyjątkowo ponurą miną
zbiega po schodach - szkoda mu czasu oczekiwania na windę -
do hotelowego baru.
Pora lunchu. Tłok jest zbyt duży, więc Laaster bez śniadania
wybiega na ulicę, kieruje się w stronę podmiejskiego parku.
Całe szczęście, że Bragg podczas podróży opisał mu to miejsce
dość dokładnie.
Lecz ani Laaster, ani Bragg nie wiedzą, że ten zapomniany
park to również ulubione miejsce Vián. Nie wiedzą i tego, że
Vián nie ma dziś ochoty siedzieć na wykładach, że po cichu
wymyka się ze staroświeckiej auli, wychodzi na ulicę i z
rozkoszą podstawia twarz ciepłemu wiatrowi.
Laaster dostrzega po drodze automatyczny bar. Sięga do
kieszeni, wymacuje w niej kilkanaście małych, plastykowych
trójkątów. - Chyba starczy - myśli i skręca w drzwi.
Bar jest prolowski, nastawiony na maksymalną przelotowość,
więc mimo tłoku wszystko idzie szybko i sprawnie. No, prawie
wszystko. Dookoła sali w meandrach pod ścianami
nieprzerwanie płynie taśma podajnika, leciutko drżą sunące po
niej plastykowe tace. Rząd automatów na początku taśmy
połyka żetony, z okienek równomiernie klapią odmierzane
porcje syntetyków o najrozmaitszych smakach i jednym
wspólnym mianowniku: bez względu na nazwy wszystkie
potrawy mają ten sam mdły posmaczek zymoliny. Ostatni
żeton zwalnia z uchwytu plastykowe sztućce. Laaster chwyta
je, zaczyna jeść, jednocześnie drobno, ostro przebiera nogami
jak narowisty koń, drepcze w ślad za sunącą tacką, za nim
tłoczą się już następni prole. Wszyscy cicho klną - nikt nie
lubi, kiedy ucieka mu miska pełna żarcia. A tu jak na złość
coś się zepsuło i porusza się tylko taśma podajnika.
Normalnie powinna również sunąć po rolkach wstęga
chodnika, zsynchronizowanego z podajnikiem tak, żeby każdy
stojąc spokojnie zdążył zjeść, zanim tacka wśliźnie się do
zmywaka, kończącego bieg taśmy tuż przy wyjściowych
drzwiach.
Wypadając z baru Laaster słyszy jeszcze przekleństwa dwóch
proli: „I to, do diabła, zawsze tak, kiedy akurat człowiek ma
ochotę zjeść sobie spokojnie!” Laaster ma chęć mruknąć, że nie
tylko w Arsus psują się automaty, ale zostało mu zbyt mało
czasu. Biegnie w stronę parku czując, jak pochłonięta bryja
podchodzi mu co chwila do samego gardła. Parę razy beka
głośno i znowu czuje ohydnie mdły, charakterystyczny dla
wszystkich autobarów smak i zapach zymoliny. Teraz Laaster
żałuje, że jednak nie zjadł śniadania w hotelu.
Bądź co bądź tam jest bar pierwszej klasy z ludzką obsługą i
prawdziwymi jajkami. Bragg mówił, że piętnaście lat temu w
hotelowej restauracji podawali nawet naturalne ziemniaki.
Laaster zwalnia, zaczyna iść, oddycha równomiernie, ociera z
twarzy pot. Nie chce dopadać do ławki czerwony i zdyszany, bo
to wyglądałoby zdecydowanie niepoważnie. Lepiej, o wiele
lepiej spóźnić się spokojnie - to przynajmniej można uważać za
wyrachowanie - niż przybiegać w ostatniej chwili. - Niech pies
Bragga gania z wywieszonym jęzorem - myśli Laaster. - Ja
wcale nie mam zamiaru. Ciekawe, jak ta jego córka wygląda?
Żeby tylko nie była za ładna, bo to mi wszystko utrudni. Takie
zawsze wybrzydzają, marzą im się bogacze albo królowie z
bajek. Ale z kolei brzydka... - Laaster pogardliwie spuszcza w
dół oba kąciki ust, wreszcie macha ręką. - Jak będzie za
brzydka, zażądam od Bragga specjalnego dodatku - śmieje się
do siebie, wchodząc w pierwszą alejkę parku. Już widzi punkt
orientacyjny, opisany przez Bragga - kamienną głowę
olbrzymiej postaci, przewyższającej szczyty cherlawych drzew.
Po chwili obaj mężczyźni spotykają się u wylotu alei. Siadają
na najbliższej ławce, Bragg bez słowa wyciąga portfel.
Laaster bierze od niego mały, kolorowy kartonik, patrzy, z
trudem opanowuje twarz.
- To ona? - pyta.
- Mhm... - mruczy Bragg. - To ona.
Ze zdjęcia spogląda na Laastera Vián poznana wcześniej.
Ale jednocześnie zupełnie inna.
Wczoraj była lekka w każdym ruchu i słowie, była
roześmiana. Teraz stoi przed werandą niewielkiej willi,
wtulonej między owocowe drzewa, i patrzy pochmurnie. Twarz
ma złą.
- Kto robił to zdjęcie?
- Ja - rzuca Bragg krótko. Nie uważa za stosowne opowiadać
jakiemuś przybłędzie, że wczoraj bardzo starannie szukał
właśnie tej fotografii w albumie. Ninch’ ma zrobić to, co mu
wyznaczono, a nie analizować czyjekolwiek motywy.
- W porządku - Laaster na ułamek sekundy przymyka oczy.
- Niech pan to schowa.
- A pan?
- Wystarczy mi, że zapamiętałem twarz. Przypadki chodzą
po ludziach, czasem taka fotografia może wypaść z kieszeni w
najmniej odpowiednim momencie.
Przez chwilę obaj mężczyźni milczą, wystawiają twarze ku
słońcu. Żaden z nich nie wie, że Vián właśnie spogląda
niezdecydowanie w stronę parku, potem podnosi głowę i
uważnie przypatruje się wełnistym chmurom.
Wreszcie Bragg zerka spod oka na Laastera, pyta leniwie: -
Ma pan już jakiś plan?
- Muszę wiedzieć, gdzie ona najczęściej chodzi.
- Na uczelnię.
- A poza tym?
Bragg wzrusza ramionami. - A niby skąd mam wiedzieć? -
rzuca opryskliwie. - To już należy do pana.
- Taak... - mruczy Laaster. - W porządku.
Zamierzał jeszcze spytać Bragga o parę cech charakteru
Vián, lecz teraz rezygnuje, wstaje z ławki.
- Zapamiętał pan jej twarz?
- Na pewno - Laaster na chwilę ponownie przymyka oczy.
- To niech pan idzie pod uniwersytet. Tą alejką, potem w
prawo do ulicy i w kierunku centrum.
Po lewej stronie zobaczy pan budynek kosmobiologii.
- O której ona kończy wykłady? - Laaster rusza, pytanie
rzuca przez ramię.
- Chyba za jakieś dwie godziny. Będę tu w parku czekać na
pana za trzy dni o tej samej porze.
Laaster przystaje, odprowadza wzrokiem plecy odchodzącego
Bragga. Wreszcie, kiedy tamten znika za drzewami, Ninch’
potrząsa głową, wzrusza ramionami, idzie ku ulicy. - A to
sukinsyn - myśli. - Żeby własną córkę... Zresztą co to mnie
obchodzi? Facet płaci i wymaga. Nic dziwnego...
Idzie patrząc pod nogi tak zawzięcie, że nie zauważa
uśmiechu dziewczyny w kolorowej sukience.
Kiedy mężczyzna mija ją nie patrząc, Vián jeszcze przez
parę sekund idzie w stronę pomnika, niedbale kołysze torbą
wypchaną książkami. Potem torbę przewiesza przez ramię,
zawraca, idzie za zamyślonym mężczyzną, w którejś chwili
dogania go, dotyka ramienia.
- Cześć!
Laaster prostuje się raptownie, gapi się na Vián w
milczeniu. - Skąd ona się tu wzięła? - myśli.
- Czy widziała nas razem?
- O, cześć! - rzuca z uśmiechem. - Wcale cię nie widziałem...
- zawiesza głos.
- Wiem. Miałoś tak ponurą twarz, że przez moment
zastanawiałam się, czy to w ogóle jesteś ty. Kiedy cię
mijałam...
- Mijałaś? - Laaster ma głupio zaskoczoną minę.
- A tak - Vián podśmiewa się leciutko z jego półotwartych
ust. - Zwiałam z wykładów - mówi to tak, jakby zwierzała
Laasterowi najstraszniejszą tajemnicę - a nie chce mi się
wracać do domu.
- Wcale ci się nie dziwię - myśli Laaster. - Wcale ci się nie
dziwię - powtarza głośno. - Taka pogoda...
- Ale, ale... - Vián uważnie spogląda na twarz Laastera. - A
co ty tutaj robisz? Miałeś podobno załatwiać jakieś interesy...
Laaster świadomie nadaje swojej twarzy wyraz zakłopotania,
przez chwilę wygląda jak uczniak przyłapany na wagarach.
Potem mruży oko, uśmiecha się łobuzersko.
- Interesy nie zając - mruczy.
- Słońce też nie... - śmiech Vián jest dźwięczny i zaraźliwy,
więc śmieją się już oboje. - Chodź, nie będziemy tu stać do
wieczora.
Laaster pozwala się zaprowadzić na tę samą ławkę, na której
siedział przed paroma minutami.
- Nie odpowiedziałeś mi, co tu robisz?
- Wspominałaś wczoraj... - Laaster zawiesza głos, jakby
zastanawiał się, czy mówić prawdę, czy nie. Potem decyduje
się i z leciutkim ni to sapnięciem, ni westchnieniem rzuca: -
No, dobrze...
Wczoraj wspominałaś, że lubisz chodzić do parku. - Patrzy
ponad drzewa, potem spuszcza wzrok na czubki swoich
butów. Kątem oka widzi, że twarz Vián poważnieje powoli.
- To przecież nie jest jedyny park w Arsus.
- Ale ja... - Laaster znowu zaczyna się uśmiechać - znam
tylko ten. Kiedy pytałem w hotelu...
- przez jego uśmiech przebija słabe zakłopotanie. Jakby nie
chciał powiedzieć Vián za dużo. Jakby chciał, żeby ona nie
czuła, że mu na niej jednak zależy. I tak właśnie Vián to
zakłopotanie odbiera.
- Przepraszam - mówi cicho. - Wcale nie chciałam, żebyś się
przede mną tłumaczył. Byłam zdziwiona, bo to akurat ten
park, do którego zawsze przychodzę. To... - wyjaśnia,
wskazując górujący nad nimi pomnik, i twarz znowu ma
smutną - jest mój ojciec.
- Nie rozumiem... - Laaster rzeczywiście nic nie rozumie.
Czyżby Bragg wprowadził go w błąd? Rozmyślnie pokazał
zdjęcie nie swojej córki, a jakiejś innej dziewczyny? W jakim
celu?
Twarz Vián na moment staje się zacięta i zła.
- Nie musisz. Wystarczy, że ja rozumiem.
Laaster milczy, patrzy, jak twarz dziewczyny łagodnieje
bardzo, bardzo powoli. Wreszcie mówi cicho, z namysłem: -
Wiesz, chyba jednak wolę, kiedy się śmiejesz.
Wzdycha przy tym tak komicznie, że Vián stopniowo
zaczyna podnosić kąciki ust do góry i po chwili znowu staje
się wczorajszą Vián z dyskoteki.
- Idziemy się czegoś napić? - Laaster wstaje z ławki,
odkładając sobie to wszystko na później do przemyślenia.
Przyjaźnie zagarnia dziewczynę ramieniem, zgrywa swoje
kroki z jej stąpaniem, oboje zgodnie odchodzą od patrzącego
za nimi pomnika. Vián nie sztywnieje, nie usiłuje uwolnić się
spod jego ramienia, ale Laaster sam puszcza ją po chwili.
Chce, żeby jego ruch na razie pozostał tylko czysto
koleżeńskim gestem. Laaster nie od dziś wie, że zbyt łatwy
początek może tylko zaszkodzić. Wszystko jest jeszcze
niewyważone, jeszcze może się bardzo łatwo zmieniać. A on
rzeczywiście zna swój fach doskonale i dawno już zauważył,
że kobiety zdobywa się przelotnie.
Takimi niby nic nie znaczącymi dotknięciami. Słowami, które
nikogo bezpośrednio nie dotyczą.
Laaster dawno zrozumiał, że miłość jest grą strategiczną,
która wymaga posunięć na pozór od sytuacji oderwanych i na
pierwszy rzut oka wcale nie mających logicznego związku z
celem i przebiegiem całej batalii.
Laaster nie wie tylko jednego - że Vián również ma swój
wytyczony cel.
Patrzę, jak wchodzą do maleńkiej kafeterii, w której stary
właściciel od wielu lat nie podawał nikomu prawdziwej kawy.
Laaster sięga do kieszeni, wyciąga z portfela plastykowy czek
otrzymany od Bragga, przytyka go na moment do wypustu
czytnika, który bezpośrednio sprzężony jest z odpowiednim
obwodem banku energetycznego. Potem podchodzi do Vián,
siedzącej już przy stoliku.
- Co chcesz?
- Bonsa i kawę.
- Ja bym wolał zwyczajne rogaliki, ale to nie ta klasa. Odbiję
sobie w hotelu.
Laaster przebiega palcami po kilku przyciskach i po chwili na
środku stołu ukazują się dwa bonsy, dwie filiżanki parującej,
brunatnej cieczy i dwa kieliszki czerwonego wina.
Wino jest podobne do rozcieńczonego kompotu. Laaster
patrzy na nie podejrzliwie, potem wyciąga dłoń, podnosi
kieliszek, próbuje, krzywi się lekko. Ponownie sięga do
przycisków. Tym razem dotyka tastra z napisem „koniak” i
jednocześnie wgniata w płytę czerwony guzik oznaczony „lux”.
- Lubię od czasu do czasu wypić coś prawdziwego -
uśmiecha się w stronę Vián przepraszająco Może i ty masz
ochotę?
- Dziękuję. Przede wszystkim jestem piekielnie głodna -
Vián sięga po bonsa i swoją filiżankę.
Laaster czeka na koniak, czekanie przedłuża się. Wreszcie,
kiedy już Vián zdążyła wypić połowę naparu z cykorii i
palonych buraków, na środku stołu pojawia się pękaty
kieliszek z bełtającą się po dnie kałużą złotego, oleistego
płynu.
Zamyślona Vián skubie swojego bonsa palcami, ugniata
puszyste ciasto, formuje maleńkie kulki, które potem
przetrzymuje w ustach długo jak cukierki. Zajęty koniakiem
Laaster nie dostrzega spojrzenia dziewczyny. Zresztą było to
szybkie zerknięcie spod oka. Przelotne, badawcze, zimne.
Vián cały czas zastanawia się nad przyszłością i nad tym, jaką
rolę w tej przyszłości mógłby odegrać siedzący przed nią
mężczyzna. Zastanawia się bez przerwy jeszcze wtedy, kiedy
Laaster przy wyjściu ponownie przytyka czek do bankowego
wypustu i czeka na snop elektrycznych iskierek, które
przegrupują ciemne plamki na plastyku, zmniejszą cały zapis
o tysiąc osiemset ergów. Zastanawia się jeszcze wtedy, kiedy
wychodzą z baru nawet nie patrząc w stronę starego
właściciela - i tak wiedzą doskonale, zarówno oni, jak on, że
funkcja prowadzącego kafeterię jest czysto honorowa. Żaden
właściciel nie jest automatom potrzebny.
Ida milcząc po przykurzonym chodniku. Laaster nie wysila
się, nie usiłuje nic mówić. Wie, że słowa powinny padać we
właściwych momentach, a wtedy mogą być byle jakie, bo i tak
odniosą zamierzony skutek.
Vián po zymolinowym winie nastrojona jest filozoficznie.
Myśli, jaka będzie za parę lat, usiłuje wyobrazić się gdzieś
pod kryształowym niebem drugiej planety alfy Auriga. Nie
pragnie sięgać dalej, nie może zobaczyć tej Vián, która po raz
szósty czy dziesiąty wybierze się po żywność do ocalałych
spiżarni i magazynów miasteczka, przejdzie między zwałami
gruzów, które zatrą linie ulic, na chybił trafił wśliźnie się do
któregoś domu. Domek był parterowy i wtulony między dwa
wysokie, więc huragan nie rozwalił go. Tylko spadające głazy
od czasu do czasu będą przebijać dach, będą na strychu
gromadzić się tak długo, aż strop trzaśnie pod ich ciężarem.
Vián wejdzie przez uchylone drzwi w chłodny półmrok
sieni, zajrzy do kuchni, odnajdzie oczami drzwi niewielkiej
spiżarenki. Wejdzie dalej. Z jednego worka odsypie trochę
kaszy, z innego trochę cukru. Będzie skrupulatnie dbać o to,
żeby nie wysypać zbyt dużo - jakby pod nieobecność
gospodarzy weszła do domu najbliższej sąsiadki i pożyczyła
tylko to, czego jej akurat zabrakło do obiadu.
Potem zdejmie z półki dwa słoje konfitur, uśmiechnie się na
wspomnienie Skippera, który tak umiejętnie wykorzystał piec
hutniczy do wytopu szkła, i wycofa się ze spiżarni.
Później gorzko pożałuje tego, co zrobiła. Bo zamiast od razu
wyjść na ulicę, zajrzy jeszcze przez drzwi do pokoju obok
kuchni. Zobaczy przewieszoną przez poręcz krzesła sukienkę,
a obok łóżka nagą, skuloną dziewczynę z ręką przerzuconą
przez piersi chłopaka. Zobaczy to, co z obojga zostało - dwie
wysuszone przez powietrze mumie, które wyszczerzą ku Vián
zęby w trupim, pełnym gwałtownego przerażenia uśmiechu.
Dopiero w domu Vián przypomni sobie tych dwoje -
wyruszyli z Ziemi jako dzieci. Najmłodsi członkowie wyprawy
na Nową. Brat i siostra, którzy tutaj dorastali i tutaj na
zawsze zostaną...
Rozdział 9
Ruda deska rozdziera się z przeciągłym jękiem, potem łamie
się w połowie - trzask przebiega zatarte ślady ulic, wywabia z
ruin zwinne, szybkie stworzenie, które ostrożnie wychyla
trójkątny pysk spośród gruzów i bursztynowymi ślepiami
patrzy uważnie na Vián, mocującą się z zamkniętymi
drzwiami.
Kobieta zaciekle dziobie łomem grube drewno, od drzwi
odskakują coraz większe drzazgi, pęka następna deska. Po
godzinie Vián ociera czoło, zapach jej potu dobiega aż do ruin
po drugiej stronie ulicy, przyczajone stworzenie kicha cicho.
Ludzie mają słuch selektywny bardzo słabo, więc Vián nie
słyszy cichego odgłosu za plecami. Napiera na drzwi
ramieniem, nadwątlony rygiel puszcza, zawiasy skrzypią
żałośnie, z wnętrza otwartej piwnicy bucha ciemność i chłód.
Vián jak złodziej rzuca za siebie ukradkowe spojrzenie i
prostuje się gwałtownie - po drugiej stronie ulicy ziewający
kot nie zdążył schować pyska w ruiny. Teraz Vián sama z
siebie śmieje się półgłosem. - To tylko zdziczały kot łazi za
mną co dzień - mruczy. - A ja myślałam...
Ostrożnie, po omacku kobieta zapuszcza się w chłodny,
suchy mrok miejskiego magazynu, po chwili zawraca w
stronę wejścia. Mrużąc oczy wchodzi w blask
pomarańczowego słońca, kieruje się w stronę apteki. Idzie nie
śpiesząc się, powoli. A za nią cicho, miękko skrada się
wygłodniały kot, który jakimś cudem podobnie jak Vián
przeżył katastrofę.
Przed drzwiami apteki Vián zatrzymuje się na chwilę, patrzy
na zapadnięty dach, ogląda się za siebie. Potem wchodzi po
trzech kamiennych schodkach między pozbawione daszku i
szyb słupy werandy, popycha półprzymknięte drzwi, wchodzi
do wnętrza domu. Trzy najbliższe regały zwaliły się na
kontuar, z różnokolorowych tabletek i porozlewanych płynów
zrobiła się na podłodze rozpaćkana kasza. Vián usiłuje
ominąć odłamki potłuczonych butelek, ale i tak okrążając
ladę słyszy pod swoimi stopami trzask miażdżonego szkła.
Drzwi za kontuarem prowadzą do niewielkiego saloniku.
Następne, otwarte szeroko, pokazują róg tapczanu ze
zwisającym strzępem prześcieradła. Poprzednio Vián prosto z
salonu skierowała się do kuchni i do spiżarni, tym razem
idzie do porzuconej sypialni, przekracza próg i mocno,
gwałtownie wciąga powietrze, zatyka usta dłonią, żeby nie
krzyczeć. Szybko zatrzaskuje powieki jak stalowe rygle,
potem podnosi je powoli z nadzieją, że wszystko zniknie.
Przecież tamtej nocy rzeczywiście widziała Assobara
uciekającego na cmentarz. On zdążył zeskoczyć z tapczanu,
ale ona... - Co to za kobieta? - Vián zastanawia się przez
chwilę, potem powoli podchodzi do zapadniętego łóżka, które
gruba belka oderwana od stropu złamała w połowie. Ta sama
belka strzaskała kręgosłup nagiej kobiety.
Twarz jej wciśnięta jest w poduszkę, ręce rozrzucone
bezwładnie, palce prawej dłoni zaciśnięte na kolorowej
szmatce, jakby chciały przyciągnąć już niepotrzebną sukienkę.
Vián wstrzymuje oddech, delikatnie odgarnia długie włosy
martwej kobiety, rozsypane po pościeli. Powietrze Nowej
wysusza wszystko i konserwuje, więc Vián bez trudu poznaje
rysy leżącej - to żona Colburna. Vián uśmiecha się gorzko -
zawsze myślała, że Colburn i Alina są idealnie dobraną,
zgodną parą. Zawsze traktowała Assobara Jo jak trochę
zgorzkniałego dziwaka.
Starego, upartego mężczyznę, który na kobiety nie zwraca
uwagi, któremu do szczęścia wystarcza prowadzenie apteki i
wymyślanie coraz to nowych przysmaków.
Przecież biologicznie on był ze dwa razy starszy od Aliny... -
Vián idzie w stronę krzesła, podnosi z niego ubranie
Assobara, starannie przeszukuje wszystkie kieszenie. Nie
znajduje tego, co chciała, więc podchodzi do stołu. Tam, obok
wielkiej miedzianej popielnicy i cynowego świecznika -
pamiątek przywiezionych przez Jo ze starej Ziemi - znajduje
zapomnianą zapalniczkę. Tamtej nocy trudno było o
czymkolwiek pamiętać.
Vián na wszelki wypadek przyciska spust - zapalniczka
działa, tryska z niej bladobłękitny płomyk. Kobieta zabiera ze
stołu także i świecznik z wypaloną do połowy świecą, którą
pewnie zgasił wiatr, wdzierający się do sypialni przez wybite
okno. A może sam Jo...?
Vián nieufnie zerka na strop, potem wychodzi z pokoju,
starając się nie patrzeć na łóżko. W salonie oddycha z ulgą,
stoi na środku pokoju przez pół minuty, żeby później szybko
wybiec na ulicę - kot zaglądający ciekawie przez uchylone
drzwi uskakuje na bok w ostatniej chwili. Potem znowu
zaczyna skradać się za Vián, biegnącą w stronę magazynu.
Kiedyś, ponad sto lat temu, Laaster podobnie skradał się za
Vián po ulicach. Bo wtedy jeszcze nie umawiali się ze sobą,
spotykali się najzupełniej przypadkowo. Niby najzupełniej
przypadkowo.
Laaster wiedział, o której Vián kończy zajęcia. A Vián
wiedziała, że parę kroków za bramą uniwersytetu zobaczy
uśmiechniętą twarz Laasa, usłyszy: - O, cześć! Właśnie
przechodziłem... Może odprowadzić cię kawałek?
Wiedziała, że Laaster na chwilę obejmie ją po przyjacielsku
ramieniem, p oprowadzi tak przez parę kroków, potem opuści
rękę swobodnie wzdłuż swojego ciała. I to właśnie Vián w nim
najbardziej się podobało - te spokojne dłonie, które wcale nie
usiłują przylepić się do jej piersi przez cienki materiał bluzki.
Najczęściej wędrowali razem do kawiarenki przy parku albo
pod pomnik kosmonauty. Właśnie tam, na ławce, u stóp
kamiennego olbrzyma Vián po raz pierwszy opowiedziała
Laasterowi o swoim ojcu, o Braggu i o Helenie. Opowiedziała
i o tym, że chce zorganizować kolejną wyprawę.
Laaster słuchał cierpliwie. Nie słów. Słuchał tylko głosu
Vián. Być może dlatego zapomniał się na moment i kiedy
Vián umilkła, mruknął, że sam jest astropilotem. Ocknął się
szybko, sprostował: - To znaczy kiedyś, dawno temu
latałem...
Ale już czuł, że to sprostowanie przyszło za późno. Teraz
mówił on. Mówił, co czuje człowiek uwięziony w blaszanej
trumnie. Mówił o strachu, o gniewie, o nienawiści... I nagle
oprzytomniał - co może o prawdziwej nienawiści wiedzieć ta
cicha, zasłuchana dziewczyna o jasnopiwnych oczach? Zamilkł
raptownie i poczuł, że usta ma pełne gorzkiej śliny zmieszanej z
kurzem.
Przełknął ślinę z wysiłkiem, polem zerwał się z ławki, poszedł
wielkimi krokami w stronę kawiarenki. Czuł, że musi się spić,
bo inaczej...
Vián dogoniła go w połowie alejki, nieśmiało wsunęła rękę
pod jego łokieć. Nie mówiła nic.
Pili tego dnia aż do wieczora. Do chwili, w której automat
przestał reagować na walenie pięścią w przyciski i musieli
wyjść z kawiarni. Właściciel odprowadził ich do drzwi, wyjął z
kieszeni Laastera czek, przytknął go do bankowego wypustu -
po zliczeniu całego rachunku na plastykowym świstku została
zaledwie trzycyfrowa liczba.
Łazili po ulicach tak długo, aż zamajaczyły im drzwi hotelu.
Vián doprowadziła Laastera do windy, razem z nim pojechała
na górę; wtoczyli się w drzwi, upadli w poprzek tapczanu.
Poranny jazgot elektrowozów zmusił Laastera do otwarcia
oczu. Mężczyzna tępo zagapił się na wpółrozebraną Vián,
potem z wysiłkiem zlazł z tapczanu i chwiejnie poczłapał do
łazienki. Czując na skórze ostre igiełki natrysku przytomniał
powoli. Jak przez mgłę przypomniał sobie teraz drogę do
hotelu, nieskończenie długą jazdę windą aż gdzieś pod samo
niebo i ten moment, kiedy niezdarnie zdzierał z Vián
spódnicę i rajstopy. Ale potem... - Co było potem? - myślał
opornie. - Czy zabrakło mi sił i zasnąłem, czy urwał mi się
film?
Czuł się teraz cholernie głupio - przecież wcale nie chciał w
ten sposób... Polubił tę smarkulę bardziej, niż myślał. Wbrew
umowie z Braggiem. Bez względu na to, czy opowiadała
prawdę, czy nie...
Zakręcając wodę usłyszał pierwsze kroki Vián, słabe
szuranie zmierzające w stronę toalety.
Wyszedł spod natrysku, okręcając biodra mokrym
ręcznikiem zajrzał przez uchylone drzwi - Vián klęczała przy
sedesie, zwieszoną głowę oparła na dłoniach. Laaster
zobaczył jej plecy drgające pod półprzejrzystą bluzką, poczuł
ostry zapach wymiocin. Zdecydowanie wszedł do toalety,
podniósł dziewczynę z klęczek, zaprowadził pod natrysk,
odkręcił kurki. Otrzeźwiała trochę, ale nie protestowała,
kiedy Laaster ściągał z niej przemoczoną bluzkę.
Specjalnie puścił zimną wodę - teraz patrzył, jak na udach
Vián robi się gęsia skórka, kiedy chłodne strumyki spływają z
ramion i piersi na brzuch, kiedy włosom na podbrzuszu
dziewczyny nadają ciemniejszy ton. Patrzył, czując, że ręcznik
na jego biodrach robi się coraz bardziej ciasny.
Sięgnął ręką w bok do zaworu, puścił ciepłą wodę - gęsia
skórka znikła. Potem zakręcił krany - nieprzytomne oczy Vián
rozszerzyły się na moment, kiedy odwinął ręcznik i
dziewczyna dostrzegła jego podniecenie. A jednak nadal bez
żadnego protestu pozwoliła się wytrzeć mokrym ręcznikiem,
zaprowadzić do skotłowanego tapczanu. Spokojnie czekała,
kiedy Laaster pośpiesznie wygładzał zmiętoszoną pościel;
poruszyła się bezwolnie, kiedy wziął ją za rękę, pociągnął w
stronę łóżka, ułożył ją i otulił kołdrą jak rozespane dziecko.
Potem ufnie przymknęła oczy.
Laaster narzucił szlafrok, podszedł do wizofonu. Przestawił
aparat tak, żeby recepcjonista nie mógł dostrzec tapczanu, i
dopiero wtedy wcisnął klawisz. Po chwili na ekranie pojawiła
się zmęczona twarz niewyspanego mężczyzny.
- Słucham pana? - twarz zmięła się w zawodowo uprzejmym
uśmiechu.
- Mówię z pokoju... - Laaster zerknął na blaszkę
magnetycznego klucza - ... dwa tysiące trzysta czterdzieści
dziewięć. Proszę przysłać śniadanie. I kawę. Dużo kawy.
- Prawdziwej?
- Tak.
- Dziękuję panu, zaraz wysyłam automat - recepcjonista
nacisnął jakiś przycisk na umieszczonej przed nim tablicy.
Szybko powtórzył zamówienie Laastera, potem ponownie
spojrzał w swój aparat, zapytał: - Czy ma pan jeszcze jakieś
życzenie?
- Na razie nie.
Twarz recepcjonisty znikła. Laaster podszedł do okna,
otworzył je szeroko, potem siadł w fotelu.
Nie posiedział długo, bo po paru minutach drzwi pokoju
uchyliły się cicho i wjechał przez nie samobieżny stolik. Laaster
nalał sobie filiżankę gorącej kawy, wypił ją duszkiem do
połowy, potem skrzywił się lekko i sięgnął po cukier. Spojrzał
na bułki, jedną z nich przycisnął palcem - wypieczona skórka
chrupnęła cicho. Spod uniesionej pokrywki zapachniała
jajecznica. Laaster przykrył glinianą rynkę, uśmiechnął się - to
rzeczywiście jest porządny hotel, w którym podaje się gościom
prawdziwe potrawy, a nie jakąś zymolinową maź. I nawet
masło wcale nie ma ohydnego posmaczku margaryny.
Mężczyzna popchnął stolik w stronę tapczanu, pochylił się,
delikatnie potrząsnął ramieniem dziewczyny.
- Hej! Vián, śniadanie czeka! - zawołał wesoło.
Vián przeciągnęła się sennie, odgarnęła kołdrę ramieniem,
usiadła - dopiero teraz poczuła, że nie ma nic na sobie.
Zaczerwieniła się, spojrzała Laasterowi w oczy. Później
leciutko potrząsnęła głową, uniosła ją, wyprostowała plecy.
Nie usiłowała zakrywać się niczym - podciągnęła tylko kolana
i tak na podwiniętych nogach z naturalnym, niemal
pierwotnym bezwstydem, ze swobodą i wdziękiem siedziała
przez cały czas, kiedy jedli śniadanie, pijąc kawę z tej samej
filiżanki, smarując bułki tym samym nożem; bo zamawiając
śniadanie Laaster nie wspomniał o dwóch nakryciach. We
wzroku Vián dostrzegał teraz zaciekawienie i chyba
rozbawienie. Takie maleńkie, złote iskierki, pobłyskujące
czasem w głębi spokojnych źrenic. Dlatego opuszczał oczy na
chwilę, ale zaraz podnosił je znowu - wolał nie patrzeć na
ciało Vián zbyt często, na jej małe zaróżowione piersi, na
brzuch lekko wklęsły jak perłowa muszla, po której gładkim
wnętrzu wzrok sam ześlizguje się coraz niżej.
Przez otwarte okno wpadało słońce, a razem z nim ciepły
wiatr, który przynosił z ulicy strzępy czyichś okrzyków, zapach
nagrzanego asfaltu, ulotne jak pierze nasiona dojrzewających
lip i wirujący, drżący kurz. Laaster spojrzał w stronę okna,
powiódł wzrokiem po smudze drżącego blasku od szczeliny
między nie dociągniętą storą a framugą. Płaski promień
przesłaniał kawałek ściany i część poduszki, jasnym paskiem
kładł się na ręce i boku Vián, uwypuklał falę żeber,
miękkiemu puszkowi na brzuchu i udach dziewczyny nadawał
złoty połysk pomarańczy.
Milczenie trwało do chwili, w której Laaster wypchnął za
drzwi niepotrzebny automat. Vián wstała z tapczanu,
przeciągnęła się, podeszła do okna, spojrzała w dół na odległą
ulicę. Poruszała się leniwie jak zadowolony kot. Poruszała się
tak, jakby była w pantoflach, rajstopach, spódnicy i bluzce.
Laaster patrzył na jej plecy, na jej powolny obrót i odchylenie
głowy do tyłu, na twarz podniesioną do słońca, na rozchylone
uda i drobne stopy mocno wparte w nagrzaną podłogę.
Podszedł do dziewczyny, nieśmiało dotknął jej opalonego
ramienia. Vián opuściła głowę, spojrzała mu w oczy.
- Słuchaj, ja wczoraj... - zaczął i umilkł nieporadnie. Poczuł,
że tym razem on się czerwieni, bo krew znowu spływa mu w
dół brzucha. - Ja nie chciałem tak... Ja...
Szlafrok stawał się zbyt obcisły. Nie chcąc, żeby Vián to
zauważyła, Laaster mówił coraz szybciej: - Jesteś taka ładna
i... Ja chciałem... To znaczy nie chciałem... - różowa,
prześwietlona przez słońce dłoń Vián zakryła mu usta jak
pachnąca, ciepła muszla. Jednocześnie Laaster poczuł, że
palce jej drugiej dłoni powoli i delikatnie rozplątują gruby
węzeł na pasku szlafroka.
Szlafrok miękko spadł na podłogę - Laaster przekroczył go,
niosąc Vián w stronę tapczanu.
Kilkanaście minut później przekonał się, że poprzedniego
dnia rzeczywiście spił się do niemożliwości. Kiedy wchodził w
nią po raz pierwszy niepewnie i delikatnie, poczuł słaby opór,
poczuł, że Vián leciutko przygryzła koniec jego języka.
Zawrócił wiedząc, że za chwilę przygarnie ją do siebie już
mocno i zdecydowanie, że opór ustąpi wraz z rozkosznym
bólem, a jednocześnie ciało Vián wypręży się na moment i
zesztywnieje. Dziewczyna rzuci mu w twarz cichy okrzyk
spóźnionego protestu, bólu i niespodziewanej radości -
wszystko to razem z ulgą i rozkoszą zawarte w jednym
gwałtownym przydechu i jęku, w rozchyleniu ust, w gorącym,
czułym przytuleniu piersi. Vián za każdym razem będzie z
bólu przygryzać wargi, ale nie pozwoli Laasterowi uciec.
Podciągnie kolana, oplecie jego biodra nogami, wbije pięty w
jego uda. Laaster powoli uwolni dłoń spod pleców Vián, na
chwilę zatrzyma ją na drobnej, twardej piersi, przesunie w
dół po gorącym boku dziewczyny, wciśnie palce między
biodra odchylone na ułamek sekundy, łagodnie i spokojnie
wyzwoli z Vián najwyższy szczyt. A kiedy kolana dziewczyny
jak skrzydła ćmy zawachlują miękko i bezwładnie opadną na
boki, wtedy Laaster ześlizgnie się w dół na chwilę, przytuli
policzek do wilgotnego, słonego uda, znowu wróci ustami do
ust. Potem odegnie się, uniesie na łokciu, spojrzy na
zamknięte oczy i przygryzioną wargę Vián, na szyję, pulsującą
miarowo w rytm jego coraz wolniejszych, posuwistych
ruchów. I wtedy Laaster zrozumie, tak naprawdę zrozumie to,
co przeczuwał niemal od pierwszego dnia. To, że jednak nie
dotrzyma całej zawartej z Braggiem umowy. Że może nie
dopuścić do zorganizowania wyprawy, ale na pewno już tej
dziewczyny nie porzuci.
Widzę Laastera i Vián śpiących w skos tapczanu tak, jak
rzucił ich i obezwładnił szybki, gorączkowy sen. I myślę, że
ludzie jednak potrafią być piękni, kiedy fizyczna miłość nada
ich twarzom wyraz zadowolonego spokoju i czułości.
Vián przeciąga się przez sen, otwiera oczy - czuję jej
przerażenie, kiedy dostrzega smugę krwi na policzku
Laastera. A potem nieśmiały wstyd, kiedy takie same smużki
dziewczyna odkrywa na swoich udach i na pościeli. Zrywa się
szybko, biegnie do łazienki, pod natryskiem starannie zmywa
rumieniec z twarzy, resztki snu z powiek, krew z nóg. Jeszcze
z niedowierzaniem przeciąga dłonią po obolałym podbrzuszu,
potem jej palce wędrują śladem palców Laastera. Ściana-
lustro wiernie powtarza każdy ruch - Vián, pociemniałe od
pieszczot, obrzmiałe sutki przesuwa tak, żeby każdą z nich
siekł rozkosznie ostry biczyk ciepłej wody, zaróżowione
jeziorko zbiera się w dłoniach stulonych pod brzuchem, palec
ślizga się po delikatnym naskórku wnętrza tak długo, aż Vián
odkrywa w sobie nieoczekiwaną przyjemność, aż zaczyna czuć
gwałtowne drżenie osłabionych kolan. I właśnie w tym
momencie odnajduje ją Laas. Szybko wchodzi pod natrysk i w
nią - długo i mocno kochają się pod ostrymi strumykami
wody jak pod ciepłym deszczem.
Tego dnia wyszli z hotelu dopiero wieczorem. Szli po
ciemniejących ulicach obok si ebie jak zwykle. Tylko czasem
Laaster nieśmiało, po koleżeńsku prawie ogarniał ramieniem
szczupłe plecy dziewczyny. Vián unosiła wtedy twarz,
przystawali na środku chodnika i całowali się długo,
przytuleni.
Na rogu ostatniej ulicy Vián sama obróciła się do
mężczyzny, wspięła się na palce, lekko pocałowała go w
policzek.
- Do jutra, Laas - szepnęła. - Czekaj na mnie przy uczelni.
Dostrzegła w półmroku, że twarz miał poważną, kiedy
kiwnął głową w milczeniu. A potem odszedł bardzo szybko.
Tak szybko, jakby uciekał. Lecz Vián wchodząc w furtkę tego
już nie widziała, nie mogła widzieć i nie mogła wiedzieć, że
Laaster próbuje uciec przed sobą samym i czuje przy tym, że
ucieczka nigdy mu się do końca nie uda - za bardzo jest
człowiekiem. A ludzie nie mają ani prawa, ani możliwości
wymykać się poza nawias realnego życia. Nie umie tego
uczynić Laaster, kiedy kładzie się spać i przez sen przytula
powietrze, nie umie tego uczynić nawet tamten szalony
katorżnik, onanizujący się obłędną, ciężką pracą. Czujący
wściekły orgazm przy każdym stęknięciu stalowego klina,
wbijanego między skały. Pragnący, żeby wraz z odłamkami
głazów prysnęła w kryształowe niebo cała rozpacz tym
gwałtowniejsza i tym bardziej tępa, że pełna nienawiści. Więc
zażarcie kołysze się tors, posiekany skalnymi okruchami, więc
miarowo unosi się i opada ciężki młot, zniekształcony przez
lata i setki tysięcy furiackich uderzeń. Katorżnik nie może
widzieć efektów swojej pracy - zbyt blisko jest ziemi. Lecz
mimo to od dwudziestu lat obrabia skały z czułością
rzeźbiarza, modelującego w podatnym wosku kształt i wyraz
przyszłego pomnika.
Laaster budzi się przed północą czując, że piżama przylepia
mu się do brzucha. Zapala lampkę obok tapczanu i przez długą
chwilę nieprzytomnie rozgląda się po pokoju, potem wstaje,
człapie w stronę szafki, wyciąga z niej swoją podróżną torbę. W
niewielkiej przegródce tuż przy dnie odnajduje po omacku
niewielką fiolkę. Wyciąga ją, otwiera, wysypuje na dłoń
szczyptę miałkiego, krystalicznego pyłku. Patrzy chwilę, potem
podnosi dłoń do ust. Proszek leciuteńko szczypie, odrętwia
czubek języka, drażni przełyk jak połykany piasek. Laaster
wrzuca fiolkę do torby, wraca w krąg słabego światła, wali się
na tapczan i przymyka oczy. Cierpliwie czeka na chwilę, w
której wpadnie w świat koncentrycznych smaków i zapachów,
w kolory jak tęcze rozciągnięte wzdłuż wzroku, w marzenia
pełne lotu i niedoobrazów, niesłów, nieokreśleń...
Rano budzi się ociężale i niemrawie. Blask słońca jest aż
bolesny, więc oczy Laastera odruchowo przykrywają się
powiekami, żeby później bardzo powoli i ostrożnie otwierać się
znowu. Mężczyzna idzie do łazienki, potem wchodzi nago do
pokoju. Uważnie patrzy na zegarek, szybko oblicza czas i
zaczyna się śpieszyć. Myje się i ubiera w ciągu pięciu minut, w
ciągu następnych pięciu minut zbiega do hotelowej restauracji.
Tu rachunki reguluje się dopiero przy opuszczeniu hotelu, więc
restauracja jest jedynym miejscem, gdzie Laaster może zjeść
śniadanie - trzycyfrowa liczba na czeku w każdym innym barze
uprawniłaby go co najwyżej do otrzymania porcji zymoliny.
Laaster pokazuje kelnerowi klucz z numerem pokoju, zamawia
maślane bułeczki i kawę, do tego masło, ser i miód. Dwie
minuty później smaruje przekrojoną bułkę mętnoztotą,
ciągliwą cieczą o zapachu lip i drapiącym gardło smaku
zgęszczonego cukru. Zapija to kawą i wstaje, wychodzi do
mrocznego hallu, kładzie klucz przed recepcjonistą o zmiętej
twarzy, pyta o drogę do motelu Aenis. Recepcjonista krzywi
wargi w niemal niedostrzegalnym uśmiechu - Aenis to znany
burdel podmiejski - i naciska niewidoczny taster. Za jego
plecami rozświetla się kolorowy plan miasta. Człowiek
przesuwa palec po najkrótszej linii, łączącej hotel z pobliskim
dworcem, potem ciągnie go wzdłuż trasy metra aż do
niewielkiego kółka tuż za granicami Arsus. Jeszcze raz
przyciska taster i kółko pod jego palcem rośnie, wypiera z
planu miasto. Na planszy błyska ostry napis BŁĘKITNA.
Recepcjonista sunie palcem po uliczkach osiedla aż do punktu,
w którym kilkakrotnie zapala się i gaśnie nazwa szukanego
motelu. Człowiek odrywa p alec od planu, pod blatem kontuaru
coś przez chwilę bzyczy cienko i cichutko, potem z przegródki
przed Laasterem wysuwa się niewielka płytka metaloplastu.
Najbliższe ulice zaznaczone są słabymi kreskami i tylko
właściwa trasa błyszczy trochę mocniej, na jej początku miga
czerwony punkt. Patrząc na płytkę Laaster wychodzi za próg
hotelu - w tej samej chwili ulice na miniaturowym planie
zaczynają się zmieniać, płynnie przesuwa się migający punkt.
Laaster zgrywa punkt z linią wyznaczonej trasy i pośpiesznie
wędruje w stronę metra.
Piętnaście minut później, już na dworcu, Laaster gubi się na
chwilę w plątaninie peronów, eskalatorów i kolorowych,
szybkobieżnych smug. Dotyka dłonią najbliższej kolumny,
wywołuje z niej pączek infora, pyta o drogę do Błękitnej. Głos
infora będzie kiedyś wesoły, dźwięczny i melodyjny, ale teraz
Ninch’ z trudem spośród stękań i zgrzytów automatu wyławia
numer i kolor bezpośredniego rastu. Po kilku minutach
dźwiękoszczelna kabina odcina Laastera od dworcowego
gwaru, fotel słabo wibruje od szarpnięć na złączach zasilania.
Laaster przymyka oczy, stara się nie czuć drgań - woli myśleć,
że kiedyś rasty będą sunąć naprawdę szybko i płynnie. Tyle że
będzie to dla Ninch’a przyszłość tak piękna i daleka, że aż
nierealna. Może w czterdziestym, a może w sto pięćdziesiątym
dziewiątym wieku...
Czas i rasty wloką się powoli, ale wreszcie nad drzwiami
kabiny miga napis: „Błękitna”.
Pojazd dygocząc przystaje na ułamek chwili, Laaster szybko
daje susa na peron, żeby automatyczne drzwi nie przytrzasnęły
go w połowie skoku.
Po wyjściu z dworca Ninch’ ponownie zgrywa czerwony
punkcik z początkiem trasy biegnącej wzdłuż krętych uliczek.
Później zerka na zegarek i rusza powoli - już śpieszyć się nie
musi, bo do umówionej z Braggiem godziny zostało mu
jeszcze czterdzieści osiem minut. Teraz Laaster zaczyna
żałować, że powiedział Braggowi przy którymś spotkaniu o
nawyku Vián i jej ulubionym parku. Bragg podał mu wtedy
nazwę tego motelu i umówił się z nim na spotkania o
dwunastej w południe co tydzień. Gdyby rast powrotny
nawalił, Ninch’ na pewno spóźniłby się na spotkanie pod
instytutem kosmobiologii. A na to wcale nie miał ochoty.
Na szczęście Bragg z ponurą miną czekał już przy barze. Na
widok Ninch’a wstał ze stołka, zgarnął z kontuaru ledwo
napoczęta butelkę, kciukiem wskazał Laasterowi szklanki,
potem nie oglądając się wszedł w korytarz wiodący do
wynajętego pokoju. Laaster ze szklankami w dłoniach poszedł
za Braggiem, czując za swoimi plecami spojrzenia i krzywy
uśmieszek barmana.
Zastanawiał się, czy nie wrócić, nie strzelić go w pysk, ale
zrezygnował. Wolał nie ryzykować kłopotów z policją, a bójka w
barze groziła również nadaniem sprawie zbytecznego,
gazetowego rozgłosu. I tylko ta jego refleksja sprawiła, że
patrzący z zainteresowaniem Gorgo Plaumens - specjalista od
sensacji - mógł ponownie zwiesić nos i zdrzemnąć się nad
opróżnionym do połowy kieliszkiem. Gorgo Plaumens myślał z
rosnącym obrzydzeniem, że ludzie z roku na rok stają się coraz
bardziej nudni, że nie stać ich nawet na jakieś solidne, ciekawe
przestępstwo czy bodaj porządne mordobicie w barze. Myślał z
gorzkim rozczarowaniem o tych, którym brakowało życia, a
fantazji wystarczało zaledwie na byle jakie włamanie do
automatu z najtańszym winem, śmiesznie błahe malwersacje i
drobne kradzieże. I nic w tym właściwie dziwnego - Gorgo
znowu otrząsa się z raptownym obrzydzeniem, podnosząc
kieliszek do ust - skoro ostatnio nawet łapówki daje się według
ustalonego przez koncern Jensena i zatwierdzonego przez rząd
cennika. Plaumens sam do siebie śmieje się zgryźliwie,
wspomniawszy poszczególne pozycje cennika:
§ 9: Za podwy k miesi cznych poborów energetycznych a)
ż ę
ę
bez zmiany zajmowanego przez petenta słu bowego stanowiska
ż
- opłata w wysoko ci trzech pensji petenta + 10% kwoty
ś
otrzymanej przez odpowiedzialnego urz dnika; b) ze zmian
ę
ą
stanowiska petenta na wy sze lub ni sze w słu bowej hierarchii
ż
ż
ż
(zale nie od wyra onego yczenia) - sze ciokrotna warto
ż
ż
ż
ś
ść
energetyczna nowych poborów petenta + 17,5% kwoty
otrzymanej przez odpowiedzialnego urz dnika.
ę
Potem kolejne punkty i paragrafy, a na końcu:
UWAGA! W uzasadnionych przypadkach bez wzgl du na płe
ę
ć
obu stron dopuszcza si równie łapówki w naturze, przy czym
ę
ż
poj cie „przypadku uzasadnionego”, ilo
i cz stotliwo
ę
ść
ę
ść
aktów-spłat oraz procentowe normy energetyczne przelewów
na konto koncernu szczegółowo ustala si w zał czniku DCV-
ę
ą
198/15 z dnia 8 kwietnia 40 roku Ery Podboju Dalekiego
Kosmosu.
Gorgo Plaumens uśmiecha się gorzko.
Rozdział 10
Vián, Laaster, Bragg - żadne z nich nie wiedziało, kiedy
Helena zaczęła się domyślać prawdy o Marku i Ulanoffie.
Kiedy zaczęła siebie obciążać winą za śmierć Sangelsona. -
Przecież mogłam... - myśli czekając na powrót Bragga - ... nie
pozwolić Ladipaxowi na nic. Nie wpuszczać go do domu, nie
rozmawiać z nim, nie zauważać... Ale wtedy imponowało mi
to wszystko, bo za żadną dziewczyną na roku nie uganiało się
aż dwóch. Zresztą kto mógł przypuszczać, że Ulanoff okaże
się aż takim draniem. To przez ten jego cholerny wynalazek
zginął Mark, to dlatego teraz Ernst czasami traktuje mnie jak
dziwkę. Ale gdyby nie ja, nie byłoby kobietonów.
Helena myli się - wcześniej czy później jakiś człowiek
wymyśliłby kobieton i bez niej, a Bragg już dawno zrozumiał, że
kobieton niczego jeszcze nie dowodzi. Więc nikt z Heleny
dziwki nie robił, dopóki ona tego nie chciała, dopóki
przypadkowy zbieg okoliczności nie umożliwił jej kupienia
nowego mężczyzny. Teraz decyduje się nagle; podchodzi do
stereofonu, wywołuje kapitanat kosmicznej żeglugi.
- Jestem Helena Bragg - rzuca w stronę wychylającego się
ku niej urzędnika. - Chciałabym prosić o podanie mi
aktualnych adresów i miejsc pobytu wszystkich członków
wyprawy Gazeli. To było prawie piętnaście lat temu - dodaje
wyjaśniająco. Mężczyzna kiwa głową, uśmiecha się lekko,
szybko pochyla głowę. - Proszę zgłosić się za godzinę -
urzędnik prostuje się już bez uśmiechu. - Przez ten czas nasz
komputer znajdzie wszystkie dostępne dane.
Po godzinie Helena znowu łączy się z kapitanatem. Człowiek
na ekranie poznaje ją, bez pytania podnosi sztywny arkusz,
opiera go o stos akt po lewej stronie biurka tak, żeby Helena
mogła swobodnie odczytać wszystkie napisy. Trwa to kilka
minut, kiedy Helena wybiera pięć przypadkowych nazwisk,
przy których dostrzega krótką notatkę „obecnie urlop na
Ziemi” i starannie przepisuje numery stereołącz.
- Czy możecie przesłać mi te dane? - pyta jeszcze na wszelki
wypadek.
- Oczywiście - urzędnik wzrusza ramionami. - To przecież
żadna tajemnica.
- Dziękuję - Helena wyłącza swój aparat, potem uważnie
wystukuje kod pierwszego z kosmonautów. Zamiast
człowieka zgłasza się domowy automat: - Pana Ortisza nie ma
w domu. Proszę podać nazwisko i powiedzieć, o co chodzi.
- A kiedy wróci?
- Proszę podać nazwisko i powiedzieć, o co chodzi.
- Chcę wiedzieć, kiedy on będzie w domu.
- Proszę podać naz...
Helena gwałtownie kasuje łącze, wystukuje kolejny numer.
Tym razem zgłasza się człowiek.
Człowiek, który zobaczywszy twarz Heleny, usłyszawszy jej
głos i nazwisko, marszczy czoło, jakby coś sobie z wysiłkiem
przypominał.
Bez niepotrzebnych wstępów Helena pyta o kobieton na
Gazeli. Mężczyzna marszczy czoło, rzuca gniewnie: - To dawna
sprawa! Nie widzę powodów...
- Ale ja widzę. Bardzo mi na tym zależy...
- Mimo wszystko... - twarz kosmonauty łagodnieje. - Co ja
mógłbym pani powiedzieć?
Najlepiej niech pani pyta o to w Żekosie. Na pewno mają
szczegółowe dane.
Helena ze zniecierpliwieniem wyłącza się. Siedzi kilkanaście
minut bez ruchu, potem ponownie dotyka przycisków. Tym
razem nie mówi nic. Czeka.
Człowiek z ekranu patrzy na nią uważnie, potem na jego
twarzy maluje się wyraz przypomnienia i zarazem zdziwienia.
- Myślałem... - mówi cicho - ... myślałem, że pani nigdy nie
było...
Helena zrzuca swój stereofon ze stolika. Mężczyzna nadal
patrzy na nią z podłogi. Helena przyciska dłonie do brzucha,
pochyla się nisko, potem opiera łokcie na kolanach, zasłania
twarz.
Trwa tak, skulona, i plecy jej dygoczą długo - milczący
mężczyzna wyłącza swój aparat i stereofon gaśnie. Kiedy
Helena się podnosi, oczy ma suche, powieki lekko
przymrużone, usta mocno, bardzo mocno i zdecydowanie
zaciśnięte. W gruncie rzeczy źle to świadczy przede wszystkim
o Ulanoffie - mądry człowiek powinien wiedzieć, że bardzo
nierozsądnie jest zrobić z kobiety dziwkę, kiedy ona akurat
sobie tego nie życzy. Nawet ja to wiem teraz, choć jestem
każdym z nas.
Helena wstaje, wybiega z domu - przenikam przestrzeń i czas,
żeby jej towarzyszyć. Jestem nią, kiedy kupuje detor, kiedy
jednym uchem słucha wskazówek i ostrzeżeń sprzedawcy,
kiedy zapamiętuje moc i zasięg rażenia, kiedy chowa detor do
plastykowej siatki na zakupy obok torebki z syntetycznym
mlekiem i pęczka zielonej pietruszki.
Zakurzona broń niemal ginie w olbrzymiej łapie, gruby
paluch z trudem wciska się w ciasne kółko, ochraniające spust,
zabezpieczające go przed przypadkowym naciśnięciem. Z
rubinowej lufy bucha krótki błysk - tak świeci powietrze, kiedy
znika przy dezintegracji. Wybuchy zlewają się w oślepiający
blask, świszczące powietrze ledwie zdąża zapełniać lokalne
wakuum, wszystko zagłusza łomot spadających głazów.
Wytrasowane stalowym dłutem kontury powoli nabierają
ostrości i krystalicznego wyrazu, obudzone skały wydają z
siebie coraz wyższy, przenikliwy ton. W oczach człowieka
pojawia się wściekła, mściwa radość. W myślach - spokojna,
drwiąca refleksja, że nie wystarczy wykorzystać falę
dezintegracyjną. Trzeba wiedzieć, po co i jak? Trzeba wiedzieć,
co dzieje się z materią, która wnika w niebyt nie przechodząc
ani w czas, ani w przestrzeń. Po każdym strzale z detora - a
przenikliwy płacz skał już przeskoczył słuchowe rejestry, już
wwierca się aż do głębi mózgu - powstaje próżni dokładnie tyle
samo, ile brakuje zdezintegrowanej materii. Więc masa to nie
jednoznaczność, ograniczona do fizycznej rzeczywistości, w
międzyatomowej przestrzeni musi istnieć jakiś równoważnik,
jakiś jednoczesny i synchroniczny stan nieistnienia
wszystkiego, co materii nadaje wyczuwaną przez ludzi
realność. Musi istnieć w zespolonym świecie rzeczy także i ich
pierwiastek urojony. I na pewno jest on istotniejszy niż
trywialność antymaterii. Bo antymateria to tylko ludzki i jak
zwykle jednostronny - człowiek śmieje się zgryźliwie, mocniej
naciska spust - ogląd zespolonej masy. Fale dezintegracji to nie
zwyczajna zmiana znaku. To zmiana sensu rzeczy, która
pobudzona takim impulsem istnieje nadal, choć zwinęła się w
sobie, wpadając w obszar urojenia. Więc każdy człowiek,
zastrzelony z detora...
Nie... - mężczyzna cofa dłoń, podniesioną już ku wylotowi
lufy. Ta ręka będzie mu jeszcze potrzebna, jeszcze nie skończył
swojej katorżniczej pracy. Zgrzyt śmiechu wdziera się w huk
spadających głazów, w ich łomotanie po stromiźnie zbocza,
kiedy człowiek wyobraża sobie własną dłoń, bytującą
samoistnie w obszarze ludzkiego urojenia, chwytającą
przenicowanych ludzi za przenicowane gardła. Mężczyzna
rechocze głośno, żeby zagłuszyć dziurawiące mózg, śpiewne
jęczenie okolicznych skał.
Na granicy ciemności i dnia Vián nabiera w płuca powietrza
i mocnym dmuchnięciem gasi świeczkę. Potem ślini palce,
ściska nimi rozżarzony koniuszek knota - mdłe pasemko
sinego dymu urywa się raptownie. Vián stawia świecznik w
skalnej wnęce, wychodzi z pieczary, przymyka za sobą drzwi -
rygiel wyłamała przed godziną, więc teraz przypiera je do
futryny kawałkiem szarozielonego głazu, który w dniu
katastrofy musiał stoczyć się tu po stoku pagórka. W
niedalekich ruinach Vián dostrzega żółte ślepia i koniuszek
ruchliwego ogona, wystający zza złamanej belki. Sięga do
przewieszonej przez ramię torby, obijającej jej bok i biodro,
wyciąga metalową puszkę, pokazuje ją kotu z daleka.
Przykuca na piętach, cały czas wysuwa dłoń z puszką w stronę
ruin.
Zwierzę ostrożnie wychyla się z ukrycia, powolutku idzie ku
Vián, czmycha w ruiny momentalnie, kiedy kobieta zaczyna
się podnosić.
Vián prostuje się wolno, patrzy na trójkątny pysk ciekawie
wysunięty spomiędzy dwóch złomów gruzu. Wreszcie rusza
ulicą w stronę domu, od czasu do czasu ogląda się - kot
biegnie za nią, przemykając szybko od głazu do głazu;
wykorzystuje każdą dziurę, każdy kawałek strzaskanej belki.
Robi to jednak nie aż tak szybko, żeby Vián nie zauważyła
jego matowej sierści i zapadniętych boków.
W domu Vián biegnie do kuchni, z szuflady przysadzistego,
pomalowanego na biało kredensu wyciąga otwieracz. Przebija
cienką blachę, kilka razy obraca zębate kółko, potem podnosi
puszkę i nieufnie wącha jej zawartość. Uśmiecha się smutnie
- ludzie wyginęli, a sardynki przywiezione przez nich z Ziemi
w zalutowanej puszce przechowały się doskonale przez tyle
lat w suchym, chłodnym mroku pieczary-magazynu. Twarz
kobiety robi się w uśmiechu jeszcze bardziej zmęczona i
stara, pomarszczone ręce drżą leciutko, kiedy odnajdują
wyszczerbiony spodek. Vián kładzie na spodku kilka
sardynek, zalewa je złotym, pachnącym olejem. Później
wynosi spodek przed dom, stawia go tuż przed stopniem
werandy i cofa się, zza uchylonych drzwi obserwuje
przyczajone zwierzę, które węszy długo, zanim czyni pierwszy
krok.
Kot podkrada się do werandy, na ułamek sekundy znika za
brzegiem stopnia. Po chwili czmycha ku ruinom domu
Endersonów, niesie w pysku sardynkę, potrząsa głową -
pryskające na boki kropelki tłuszczu migają w słońcu jak iskry,
nim spadną na ziemię.
Vián nie odchodzi od drzwi. Czeka, patrzy - zwierzę pojawia
się znowu, oblizuje pysk, podchodzi już wolniej i wolniej
ucieka. A potem wszystko zamiera w bezruchu...
Vián, nawet utożsamiając się z Braggiem, nie mogła do
końca przeniknąć całej jego pamięci - z ludźmi zawsze jest
tak, że wiedząc wiele, niczego nie wiedzą do końca. Gdy
pomyślę, że przez nich i każdy z nas mógł stać się tylko
potworkiem, skazanym na stopniowaną powierzchowność...
Zaczynam rozumieć, skąd bierze się ludzki wszechczas -
moment, w którym każdy człowiek widzi swoje życie jako
całość, a nie jako uciekłe w przeszłość etapy. Myśl, obraz,
zapamiętane słowo to nowa dróżka wytrasowana na mapie
mózgu, utrwalona bioelektrochemicznym przebiegiem,
mikrowoltami impulsów. A śmierć to stan ostatniego alarmu.
To gwałtowne, rozpaczliwe szukanie ratunku, próba
znalezienia choć jednego precedensu sytuacji w całym
przebiegu życia, we wszystkim, co ludzie upychają codziennie
w głębi podświadomości. Dorobili do wszechczasu całą
skomplikowaną mistykę, symboliczne labirynty i alegoryczne
kule utkane z abstrakcyjnego dobra i kuszących promieni.
Czysto zwierzęcej reakcji obronnej swoich organizmów
narzucili stygmat i rangę boskości, nadistnienia, doskonalenia
się w procesie duchowej ewolucji. Ale bez tego wszystkiego nie
byliby ludźmi - podejrzewam, że człowiek- jednostka i
człowiek- społeczność są - każde na swoją miarę - jednakowo
zarozumiali i próżni. A jest to dla nich samych niebezpieczne
tym bardziej, że nigdy się o próżność tak naprawdę nie
podejrzewają. Tylko nieliczni z nich i to jako jednostki zaledwie
- mogą sobie własną zarozumiałość podświadamiać. Lecz na
pewno do tych jednostek nie należy profesor Ulanoff - zbyt
wysoko ceni sam siebie, zbyt długo szermował pojęciem dobra,
żeby móc je ocenić. Choć oczywiście pewny jest tego, co czyni,
zamyka swoje credo wiarą w doskonalenie człowieka.
Profesor Ulanoff jest szczęśliwy - uosobienie jego ideału to
pilot Bahran. Astropilot niemal doskonały. Wytrenowane
mięśnie ma wytrzymalsze od stali, wytrenowany mózg włącza
lub wyłącza zależnie od potrzeby, umie przyswajać energię
słonecznych promieni. Tylko jednej rzeczy jego organizm nie
znosi - radioemisji gamma. Dlatego prawie doskonałe szczęście
profesora wciąż jeszcze nosi maleńką skazę niedopełnienia.
Pilot Bahran w swoim skafandrze przetrwał półroczny test
osamotnienia na orbicie!
Pilot Bahran jako pierwszy człowiek wylądował na
dosłonecznej stronie Merkurego!
Pilot Bahran lubi lecznicze kąpiele w ciekłym helu!
Pilot Bahran wygrywa każdą grę strategiczną z super-
mózgiem!
Pilot Bahran nie może wejść do wnętrza reaktora...
Pilot Bahran bardzo nie lubi sprawiać przykrości swojemu
profesorowi. Ergo - poszukiwanie trwa.
Profesor uśmiecha się z nadzieją - Bahran podsunął mu
wczoraj bardzo obiecujący pomysł założenia w instytucie
oddziału kosmopediatrii.
Drzemiący nad swoim kieliszkiem, gorzko uśmiechnięty Gorgo
Plaumens nie wie, że za parę dni zacznie uśmiechać się błogo.
Laaster piętą zatrzaskuje drzwi pokoiku, jednocześnie
wyciąga ku Braggowi dłonie, w których trzyma szklanki. Bragg
odbiera mu jedno naczynie, przechyla butelkę, szybko podnosi
szklankę do ust. Dopiero potem nalewa winiak do szklaneczki
Laastera. I znowu do swojej. Nalewa patrząc uważnie,
marszczy brwi, słucha cichego bulgotu w szyjce butelki. Nagle
podnosi głowę.
- No? - rzuca pytająco.
Laaster milczy przez chwilę, sączy winiak drobnymi łykami,
miesza go ze śliną na języku.
Przez chwilę ma ochotę plunąć Braggowi w oczy, ale nie... Nie
zabija się kury, która znosi złote jajka. Dlatego Laaster milczy
tylko krótką chwilę. Wreszcie zaczyna mówić powoli, z
namysłem: - Myślę, że trzeba mi będzie jeszcze paru miesięcy.
Jeden raz to właściwie nic nie znaczy. Za mało, żeby jej stawiać
jakiekolwiek warunki. Tym bardziej, że musiałem ją upić.
Bragg krzywi usta z pogardą, rzuca sucho: - Ile?
- Przynajmniej tyle samo, co za pierwszym razem - ton
Laastera brzmi zdecydowanie i rzeczowo.
- Nie dam więcej, niż na początku ustaliliśmy - Bragg
jeszcze mocniej ściąga brwi, uważnie patrzy przez wilgotne
dno szklanki. - Była mowa o dwustu tysiącach - ostatnie
słowa mają dźwięk i sens przypomnienia, w którym starannie
ukrywa się nie dopowiedziana groźba.
- Moje ryzyko... - Laaster lekko wzrusza ramionami.
- Chce pan resztę kwoty czy znowu zaliczkę?
- Wszystko jedno.
- W porządku - mruczy Bragg. - Załatwimy od razu.
Laaster spokojnie czeka, aż Bragg wypełni odpowiednią
rubrykę na plastykowym świstku, zabezpieczy i schowa
elektryczne pióro do kieszeni. Potem bierze czek do ręki - seria
impulsów zmieniła miejscami kolor metalizowanego tworzywa,
ułożyła ciemne plamki w kształt sześciu cyfr: jeden - osiem -
zero - zero - zero - zero.
- Okay - stwierdza, potem mruczy ni to do Bragga, ni to do
siebie: - Oczywiście nikt tego czeku nie zaprotestuje...
Twarz Bragga czerwienieje na moment, szczęki zaciskają się
gwałtownie, pięść podnosi...
Mężczyzna opanowuje się, wyciąga coś z kieszeni, rzuca w
stronę Laastera.
- Potwierdzenie stanu konta - zgrzyta.
- Okay - Laaster spokojnie odrzuca Braggowi płytkę
metaloplastu, oznaczoną symbolem unibanku. - Lubię
ryzyko, ale nie za duże...
Złość Bragga mija, na jego twarz wyłazi jeszcze nieśmiały
uśmiech. Taki sobie ani przyjacielski, ani serdeczny, ani zły.
Obojętny i nijaki znak wzajemnego zrozumienia.
- Ja też nie lubię nadmiernego ryzyka. Dlatego będzie mnie
pan nadal osobiście - słowo „osobiście” brzmi jak
obwiedzione grubą krechą - co tydzień informować o rozwoju
sytuacji. No...
- Bragg pochyla się do Laastera, wychlustuje część winiaku
do jego szklanki, resztę wlewa do swojej.
- Kiedy on zdążył wychlać całą butelkę? - Laaster
zastanawia się cicho, później pyta: - Taak, to kiedy
zaczynamy komedię? Z tym wyrzucaniem mnie z pańskiego
domu?
- Ma pan rok. Ona studiuje indywidualnym kursem. Aha!
Chyba wcale nie byłoby głupie, gdyby jej pan trochę tę
zabawę utrudnił. Albo w ogóle namówił do przerwania nauki.
- Zbyt ryzykowne - mówi Laaster i znowu czuje, że ślina
sama zbiera mu się na język. - Ty w mordę... - myśli.
- Dlaczego?
- Chyba zna ją pan lepiej niż ja - Laaster pogardliwie krzywi
usta. - Wszystko musi wyglądać na przypadek.
- Taak - mruczy Bragg półgłosem. - W porządku, może pan
iść: Spotykamy się tu za tydzień o tej samej porze.
- Dobrze... - Ninch’ pochyla się, stawia szklankę z resztką
alkoholu na podłodze, przez moment zastanawia się, czy
Bragg po jego wyjściu wypije i to, co po nim zostało. Wstaje,
przeciąga się leniwie, mówi: - Pojadę przed panem. Już mam
piekielnie mało czasu do spotkania - nie czeka na odpowiedź,
obraca się do drzwi i pośpiesznie wychodzi.
Bragg wstaje również, robi dwa kroki, podnosi z podłogi
szklankę Laastera. Przez chwilę niezdecydowanie kołysze nią,
waży ją w dłoni. Potem gwałtownie wylewa alkohol na dywan,
ciska puste naczynie o ścianę.
Złość znowu mija mu tak szybko i nieoczekiwanie, jak
przyszła. Bragg wychodzi, zostawiając otwarte drzwi, przez
krótki korytarzyk przechodzi do baru. Opiera się łokciem o
kontuar, oczyma pokazuje barmanowi butelki, a później znad
podsuniętego kieliszka długo i tępo gapi się na różnokolorowe
etykiety.
Leo Blitzmacher spokojnie, metodycznie czyści dawno nie
używany detor, wszystkie metalowe części mechanizmu
spustowego przeciera szmatką i oliwi na nowo, potem
czujnikiem sprawdza kolejne obwody generatora fali. Leo -
podobnie jak i konstruktorzy detora - nie wie, dlaczego detor
działa, jaki jest charakter emisji wymuszanej przez
wzmocniony impuls elektryczny z piezoelementu, powielanej i
ostatecznie kształtowanej w zblokowanych obwodach. Co
więcej - wcale mu tych wiadomości nie potrzeba - interesuje go
tylko niezawodność broni.
Leo kilkakrotnie przesuwa w obie strony blok bezpiecznika,
sprawdza regulator rażenia. - Dobra broń - myśli. - Mimo
wszystko to jest bardzo dobra broń. Cicha i wygodna.
Właściwie detor przy swoich zaletach ma tylko jedną wadę.
Nie można go ustawić na strzelanie seriami, bo każdy wybuch
wymaga odrębnego impulsu podanego na wejściu
wzmacniacza. Oczywiście można byłoby zamiast spustu
zamontować generator drgań mechanicznych, ale to osłabiłoby
celność strzałów, a za to dwukrotnie podwyższyło zawodność,
nie mówiąc już o zwiększeniu ciężaru. Rezonatory montuje się
tylko przy działkach policyjnych. A Leo Blitzmacher jest
człowiekiem skromnym, który wcale nie ma zbyt wielkich
wymagań. Z zadowoleniem patrzy na wynik pomiaru
ostatniego obwodu, potem szybko składa detor.
Odbezpiecza go, podchodzi do uchylonego okna, sprowadza
regulator do pozycji minimum, naciska spust - słabiutki błysk
zdezintegrowanego powietrza za oknem upewnia go, że broń
jest w idealnym porządku. Leo zabezpiecza ją starannie, przez
chwilę pieszczotliwie gładzi opuszkami palców rubinową lufę,
potem chowa detor do kabury. Podchodzi do regału - za
kilkoma wyjętymi z półki książkami ukazuje się sprytnie
zamaskowany schowek. Leo nie zapina kabury na zatrzaski, a
drzwiczki schowka obraca na zawiasach tak, żeby dokładnie
przylegały do ściany. W otwartą wnękę wpycha kaburę z
detorem, starannie ustawia książki - teraz w razie czego
wystarczy tylko wyjąć najgrubszą z nich.
Bo Leo Blitzmacher jest bardzo mądrym człowiekiem i wie, że
kandydatom na radnych nie mówi się całej prawdy. Bo Leo
Blitzmacher wcale nie uważa, że broń to tylko zabawka dla
debili.
Jeszcze przez pół godziny po rozmowie z Ulanoffem
prezydent jest tak wzburzony, że niemal biega po swoim
gabinecie, zapominając o czekającym Jensenie. Opracowany i
przedstawiony przez profesora pomysł Bahrana chwilami
wydaje się prezydentowi czymś tak koszmarnym, że aż
nierealnym. Lecz z drugiej strony argumenty naukowca były
nie do podważenia, a wyliczone przez zespół rządowych
komputerów prawdopodobieństwo powodzenia planu zaledwie
o dwadzieścia dziewięć setnych mniejsze od jedności.
Prezydent uspokaja się, chodzi coraz wolniej, wreszcie siada za
biurkiem. - Tak - myśli - pod tym względem Ulanoff ma rację.
Przyszli zdobywcy przestrzeni powinni zaczynać trening w jego
instytucie jak najwcześniej. A może spytać Jensena?
Nie... - prezydent marszczy czoło. - Lepiej, żeby nie wiedział
za dużo. Ostatecznie, diabli wiedzą, co za jeden...
Słychać ciche, nieśmiałe pukanie, potem przez lekko
uchylone drzwi wsuwa się głowa sekretarza.
- Panie prezy...
Głowa znika, drzwi otwierają się szeroko, Olaf Jensen
spokojnie wchodzi do gabinetu, odepchnąwszy sekretarza.
Prezydent uśmiecha się przelotnie, widząc gniew zmieszany z
uniżonością na twarzy potrąconego urzędnika. Czeka, aż
sekretarz zamknie drzwi, potem mówi cicho: - Hmm, Jensen.
Wydaje mi się, że od dziś ma pan nowego wroga. Czy to trochę
nie za wiele?
Olaf lekceważąco macha ręką.
- Jeden więcej, jeden mniej... Ważne, że chyba wpadłem na
najlepsze rozwiązanie. Będzie dobre przez parę najbliższych
miesięcy, a to da dodatkowy czas na obmyślenie nowego
sposobu.
Oczywiście sprawę wprowadzenia kalsterów do użytku i tak
warto przeciągnąć jak najdłużej...
- Zaraz, zaraz... Niech pan mówi po kolei.
- W porządku. A więc kiedy już nawet dojdzie do
rozpowszechnienia kalsterów, będzie czas na badanie reakcji
tłumu i dostosowanie się do sytuacji.
- Ale jak? No niechże pan gada! - prezydent zrywa się z
fotela, szybko okrąża róg biurka, staje przed Jensenem.
- Bardzo prosto. Wystarczy, że unibank zmieni system z
miesięcznego na trzymiesięczny. To da się łatwo uzasadnić
pracochłonnością operacji przy nanoszeniu stanu kont na
poszczególne kalstery. A poza tym... - Jensen na ułamek
chwili zawiesza głos - a poza tym trzeba kodować stan konta
brutto. Przy nowym systemie powinno to dać co najmniej
rok, zanim się ludzie we wszystkim połapią.
Prezydent” milczy. Przez dłuższą chwilę patrzy w ścianę tępo i
głupio. Potem prostuje się nagle, klepie Jensena z rozmachem.
Kilkakrotnie wali go w plecy. - Niee - przeciąga, twarz mu
czerwienieje. Krztusi się od śmiechu. - Nie. Jensen! To po tym
pańskim koncernie chyba najgenialniejszy pomysł! I kto by
pomyślał, że to przecież takie proste... Słowo daję, że zarabia
pan na pomnik. Ale, ale... - poważnieje nagle. - Taki kawał
musi być utrzymany w najściślej szej taj emni cy.
- Nie ma obawy - Jensen wzrusza ramionami. - Człowiek, z
którym rozmawiałem, nie żyje z państwowej pensyjki.
- Chyba że tak... - prezydent oddycha swobodniej, znowu
zaczyna się śmiać. Odprowadza Jensena aż za próg gabinetu i
jeszcze długo śmieje się serdecznie. Co wcale nie przeszkadza
mu dostrzec ponurego spojrzenia, jakim sekretarz obrzucił
plecy wychodzącego Olafa.
Przez całą powrotną drogę Laaster czuje się lekko i wesoło -
sto osiemdziesiąt tysięcy to przecież energii do cholery i trochę.
Ninch’ z wdzięcznością myśli teraz o Blitzmacherze - to on
skierował Bragga właśnie akurat tam, gdzie było trzeba. Ale... -
twarz Laastera posępnieje nagle.
W zamian za to trzeba będzie dotrzymać choć części
umowy. Gdyby coś poszło nie tak, jak należy, i gdyby
wyprawa doszła do skutku, trzeba będzie razem z Vián
polecieć - Laaster gwałtownie kuli się w rozdygotanym fotelu.
Na szczęście rast zwalnia szybko, staje - Ninch’ zrywa się,
wyskakuje z kabiny. Teraz nie ma czasu na strach. Spogląda
na zegarek, klnie, zaczyna biec - za dziesięć minut Vián
wyjdzie przed bramę uczelni. Laaster stara się oddychać
miarowo w rytm wydłużonych kroków i na pewno tylko
dlatego nie może zastanowić się, czy biegnie zarabiać na te
sto osiemdziesiąt tysięcy, czy dlatego, że Vián mogłaby na
niego nie poczekać.
Nie zwalnia nawet wtedy, kiedy widzi ją stojącą w cieniu
bramy i rozglądającą się uważnie po ulicy. Jakoś nie ma ochoty
na stare, wypróbowane metody. Zresztą czuje, że akurat w tym
wypadku mógłby się przeliczyć. - No i dobrze - myśli. - Po
ostatniej nocy powinna teraz zobaczyć, że mi trochę na niej
zależy...
Vián zła jest na samą siebie za ten wyraz niepokoju na
twarzy, który poczuła nie widząc przed bramą czekającego
Laastera. - Niech nie myśli, że mi na nim zależy. Zaraz sobie
pójdę... - mruczy buntowniczo. Teraz jednak wcale nie żałuje
pięciu minut czekania. Szybko wspina się na palce, całuje
zaczerwieniony od biegu i upału policzek Laastera, uśmiecha
się łagodnie i czule. - Niepotrzebnie biegłeś - mruczy,
przytulając na ułamek sekundy głowę tam, gdzie pod żebrami
łomocze jeszcze rozpędzone serce. - I tak bym czekała... -
Masz - wyławia z torby złożoną we czworo chusteczkę. A
kiedy Laaster nie wyciąga dłoni, rozwija ją sama, ociera pot
ściekający z czoła i skroni mężczyzny aż na szyję.
- Przepraszam... - dyszy Ninch’. - Załatwiałem dziś dobry
interes, ale zajęło mi to więcej czasu, niż myślałem... -
wyciąga czek, tryumfalnie powiewa nim w powietrzu, lecz nie
pokazuje go Vián z bliska. A nuż ona zna pismo Bragga?
Vián zerka na plastykowy świstek obojętnie, starannie
składa i chowa chusteczkę. Uśmiecha się.
- Niepotrzebnie biegłeś... - powtarza.
Laaster przeczy tylko ruchem głowy - wie, że słów nie
powinno być za dużo. Na ułamek sekundy niemal, na
króciutką chwilę obejmuje plecy Vián ramieniem, obraca
lekko - idą obok siebie spokojnie milcząc jak starzy i dobrzy
przyjaciele.
Piętnaście minut później wchodzą razem do hotelu. A kiedy
drzwi windy powoli zamykają się za ich plecami, odprowadza
ich długie spojrzenie recepcjonisty. I domyślny uśmiech, który
twarzy człowieka nadaje wygląd mocno wyżętej ścierki.
Rozdział 11
Tego dnia Gorgo Plaumens będzie wyjątkowo zadowolony i
wesoły - wtoczy się do redakcji potrząsając uniesioną butelką,
odtańczy wokół swojego biurka dziki taniec pijanego szczęścia.
Nagle ktoś mocno klepnie go po ramieniu.
- Szefie! - Gorgo obróci się, jeszcze bardziej rozpromieni, w
jeszcze szerszym uśmiechu pokaże żółte zęby, z rozmachem
uniesie butelkę aż nad łysą głowę naczelnego. - Szefie, mam
syna! Od dziś upijam się na wesoło!
Gorgo Plaumens tańczy i pije, bo jeszcze nie wie, że za rok
jego synek zniknie z domu w okolicznościach tak tajemniczych,
że mimo przewlekłego dochodzenia policji nie uda się odnaleźć
dziecka ani nic wyjaśnić.
Gorgo Plaumens nie wie również i tego, że za rok zniknie nie
tylko jego synek.
Człowiek długo patrzy w ziemię, potem przeciąga się leniwie i
uśmiecha ponuro - może powiedzieć, że właściwie zakończył
robotę. Teraz wali się na miękką trawę, układa wygodnie,
wpycha ręce pod głowę. Człowiek czeka na zachód słońca. Na tę
chwilę, w której niebo pociemnieje aksamitnie i purpurowo. Na
ostatnie, skośne promienie, które uderzą w bok wyprofilowanej
skały, wyzwolą z niej śpiewny, długi jęk i strumienie tęczowego
blasku, które ostro chlasną mroczne powietrze, przebiją
skotłowane chmury, złamią się bezsilnie na granicy jonosfery,
wypełnią rozproszonym migotaniem kontury gigantycznego
symbolu - pomnika.
Symbolu, który zostanie na tym niebie nawet wtedy, kiedy już
żadnego człowieka wcale tu nie będzie.
Człowiek nie widzi efektów swojej katorżniczej pracy - za
blisko jest ziemi. Widzi tylko krwisto mrugającą gwiazdę, która
zatacza łagodny łuk, wpada tam, gdzie powinny znajdować się
wyzywająco wypchnięte w kosmos biodra i rozchylone leniwie,
opalizujące uda. Człowiek zaciera ręce z mściwą satysfakcją -
niech choć przez te pół godziny zachodu co dzień byle śmieć z
kosmosu rozdziera ciało olbrzymiej dziwki, uwiecznionej w
starannie wyliczonej, świetlistej aureoli cowieczornej projekcji.
Właśnie wtedy, gdy rozbudzone kryształy płaczą śpiewnie, gdy
w mózgu człowieka budzą lawinowy tok swobodnie
kontrolowanych skojarzeń, kiedy abstrakcjom nadają kształt
realnego obrazu, a pojęciom płynną elastyczność.
Mężczyzna śmieje się drwiąco i cicho, mruży oczy - ludzie
szukają dróg przez czasy i przestrzenie, usiłują włazić w
wymyślane przez siebie wymiary, próbują krzyżować proste
równoległe w zwichrowaniu próżni kolapsami, wpadają w infra
- albo hiperprzestrzeń z nadzieją, że uda im się łby wychylić po
drugiej stronie wszechświata. A kiedy już nic im się nie udaje,
wtedy poufale klepią stwórczy kosmos po ramieniu, usiłując
odnaleźć go w sobie. Tępe gały wbałuszają do środka swoich
mózgów i myśli, a kiedy nic nie mogą zobaczyć, wtedy wołają:
„Oto dowód, że mamy cały kosmos w duszy!” Człowiek z
nieokreślonym żalem patrzy na stopniowe blakniecie ostrych,
tęczowych promieni, widzi ostatnie płomyki blasku pełgające
nad skałą. Potem znowu wraca wzrokiem do nieba i z tępym
zainteresowaniem gapi się na krwistą gwiazdę, która coraz
wolniej spada.
Człowiek przymknął oczy; więc nie widzi, że spadająca
gwiazda rośnie amarantowiejąc i żółknąc stopniowo. Nie widzi
również momentu, w którym jej blask gaśnie. Człowiek
uśmiecha się przez sen do nieba ponuro - od kilku lat przygasał
jak gwiazda, czuł się samotny i stary, nawet sobie samemu do
niczego niepotrzebny. Bo nie wiedział, że jeszcze jest ktoś, kto
umiałby go i chciał ciągle kochać. Dla kogo nie był nigdy ani
mitem, ani nawet symbolem niepotrzebnie uwznioślonej
tragedii - wymiar ludzkich nieszczęść zawsze powinien
pozostawać ludzki.
Człowiek, który sam siebie skazał na katorgę i odległy
pomnik, śpi. Śpi cicho nie wiedząc, że właśnie odnalazł go ktoś
młody i zbuntowany, dla kogo każdy nazbyt wyświechtany
symbol nosi znamiona groteski albo nadużycia. Człowiek
pamiętał kiedyś, że ma dziecko - ale już dawno zaprzeczył je w
sobie jak niewierną żonę czy fałszywy weksel. Dlatego jeszcze
może spać spokojnie.
Gazela II podkrada się do drugiej planety jak złodziej
ostrożnie. Jakby kapitan nie chciał budzić śpiącego człowieka.
Vián za plecami Laastera siedzi w sterowni i uśmiecha się z
zadowoleniem - dopięła swego, doprowadziła do startu
wyprawy. - Gdyby nie Laas... - myśli - nigdy chyba by nas
tutaj nie było.
No i gdyby nie tamto... - uśmiech Vián na moment staje się
zły, przebija z niego obrzydzenie. - Ale musiałam... Przecież
musiałam... - myśli tak, jakby załamywała dłonie, wyginała
palce mocno aż do bolesnego chrupnięcia wszystkich stawów.
I z niemą prośbą patrzy na tył głowy Laastera. - Ty
zrozumiałbyś mnie na pewno... - myśli. - Laas, ty przecież
wiesz, ile dla mnie znaczyło zorganizowanie tej wyprawy.
Nawet za wszelką cenę...
Nie jest jednak zbyt pewna jego zrozumienia - dlatego uparcie
milczy, dlatego z mimowolnym obrzydzeniem stara się coraz
rzadziej wspominać tamtą noc z Lusinem. - Bydlak - myśli
mściwie.
- Świńska świnia. Kazał mi siedzieć w poczekalni przed
swoim gabinetem prawie całą godzinę, żeby sobie spokojnie
móc tamtą smarkulę...
Vián cieszy się z tej wyprawy. Cieszy się bardzo - ale jednak
czuje, że jest to radość dokładnie zmieszana z nieprzyjemną
goryczą. Vián już potrafi nazywać to, o czym inni boją się
bodaj i pomyśleć - pod tym jednym względem wcale nie różni
się od Olafa Jensena czy Leo Blitzmachera.
I gdyby mogła wypluć z siebie to wszystko...
Vián siedzi, starając się nie myśleć o niczym; patrzy na
spokojne, precyzyjne ruchy rąk Laastera, na jego szerokie
ramiona, ciasno opięte srebrzystym skafandrem.
Ninch’ powoli przechodzi na prędkość podświetlną.
Metodycznie dubluje autopilota przy włączaniu kolejnych
programów, swoje oczywiste opóźnienia o ułamki sekund
względem automatu kwituje krótkimi, niemal
niedostrzegalnymi kiwnięciami głowy. Jak na razie wszystko
jest jeszcze w porządku - szybkość jego reakcji nadal mieści się
w granicach przewidzianego błędu. Zresztą przy programach
dotyczących próżni wszystkie marginesy są jeszcze dość
szerokie.
- Gorzej będzie z lądowaniem... - myśli Ninch’, na ułamek
chwili przymykając oczy.
Wie, że ze zmianą prędkości kosmolotu w okolicy alfy Capella
dyskretnie zjawi się nowa rozpędzona gwiazdka. Najpierw
będzie ciemnopurpurowa, potem krwistoczerwona, później
pożółknie i zgaśnie aż do tej chwili, kiedy wejdzie w
atmosferę planety i buchnie z niej bladobłękitny płomień
silników hamowniczych. - Gdyby Vián wiedziała, co czuję w
tej chwili... - Laaster obraca się, rzuca dziewczynie uśmiech
przelotny jak nieobecne spojrzenie
- ... nie siedziałaby teraz tak spokojnie.
Ale przecież musiał wreszcie zgodzić się na udział w tej
wyprawie. Ciągle bał się, że Bragg tam na Ziemi zdenerwuje
się w końcu i wynajmie kogoś innego, dla kogo Vián będzie
tylko rozmazaną plamą na przedłużeniu lufy. I miał dość, dość
aż po usz y tych codziennych niedomówień i kłamstw. A kiedy
ponadto przyszła jeszcze tamta noc, spędzona w Haelle pod
willą Lusina...
Wtedy Ninch’ zrozumiał ostatecznie, że dalsze stwarzanie
przeszkód nie ma sensu. Że Vián prędzej zmieni się w dziwkę,
niż z wytkniętego sobie celu zrezygnuje. Bo Laaster Erie
Ninch’ nie wiedział i nie wierzył, że dziwka to prawie tyle
samo co charakter. Ale wiedział za to na pewno, że wierna
dziwka to ta, która kogoś naprawdę kocha. Ergo - dziwką być
przestaje. - Bumse, also ich bin... - pomyślał uśmiechając się
ironicznie. I w tej samej chwili na tle pociemniałej tarczy
planety zobaczył promienisty miraż - wygięte jak tęcza
świetliste ciało kobiety, która z rozkoszy głowę odrzuciła
między ramiona do tyłu, bladobrązowo opalizujący brzuch
nadstawiła słońcu i ustom, w radosnym spazmie już nie
ludzkiej, a zwierzęcej rozkoszy wycelowała podbrzusze w
kosmos, w stronę odległej, niewidocznej Ziemi. Tak, że każdy
astrolot wchodzący do układu Capelli po promieniu z Sol G2-
V musiał wpaść między drżące, roztęczone uda.
Laaster usłyszał za swoimi plecami cichy, gwałtowny
przydech; obejrzał się i szybko wbił spojrzenie w pulpit
sterowniczy ponownie - na twarzy Vián zobaczył wierne
odbicie tamtej nieprzyzwoitej wizji. I jednocześnie upewnił
się, że to, co widzi, nie może być halucynacją - nie ma snów
śnionych pospołu. - Nawet jeśli to jest tylko miraż... -
pomyślał.
- Nawet jeśli to jest tylko miraż... - usłyszał - ... to dowód, że
tu muszą być ludzie - ostatnie słowo brzmiało tak, jakby Vián
mówiąc „ludzie”, pomyślała: „człowiek” - Tak, tu musiał być
człowiek - przytaknął. - Ale na wszelki wypadek przeczekamy
parę dni na orbicie. Wcale mi się to nie podoba...
- Dlaczego? - Vián wyrwała się z fotela, pochyliła się nad
Laasterem, zajrzała mu w twarz. - Przecież to najlepszy
dowód... - umilkła niepewnie, kiedy Ninch’ przecząco
pokręcił głową mrucząc: - Dowód albo nie dowód. Zrobienie
czegoś takiego na pewno jest ponad siły jednego człowieka. A
nawet gdyby tu było wielu ludzi, zdolnych do wspólnego
działa nia, to i tak zbiorowy obłęd śmiało możemy wykluczyć.
- Dlaczego? - Vián pochyliła się jeszcze bardziej. - Przecież
na Ziemi...
- Do cholery! Ziemia, Ziemi, Ziemią... To gówno, a nie
żadna miara! W kosmos może latają romantyczni głupcy, ale
nie cyniczni debile. Tu nie wystarczy zaświecić ludziom w
oczy byle błyskotką. Dla pieniędzy to robili? Dla idei? Bzdura!
- oszołomiona wybuchem Laasa Vián słuchała cicho. -
Zrozum, dziewczyno ... - ton mężczyzny złagodniał
niespodziewanie - ... to może być coś o wiele gorszego niż
kolonia zwariowanych ludzi. I dam głowę za to, że gdzieś na
tej planecie znajdziemy na pewno doskonały kosmodrom.
Albo nawet kilka czy kilkanaście pięknych, wygodnych
kosmodromów...
- W tym coś może być... - trzeci głos zmusił Laastera i
dziewczynę do obrócenia głów. - Mam nadzieję, Ninch’, że
zastanowisz się ze cztery razy, zanim na czymś takim
wylądujesz.
- Masz rację, Bolc - Laaster uśmiecha się do mówiącego. -
Zastanowię się co najmniej cztery razy. A
najprawdopodobniej wyląduję daleko od tego świństwa.
- To też może być niebezpieczne. O ile dobrze rozumiem,
zakładasz, że ktoś lub coś tutaj - nazwijmy to czynnikiem X -
umie odczytywać ludzkie myśli. A w takim razie umie również
przewidzieć, że każdy normalny człowiek będzie się trzymać
od czegoś takiego z daleka.. Ale patrz! Na ekran, idioto!
- Znika... - szept Vián jest tak słaby, jakby ktoś mógł ją
usłyszeć aż tam, na planecie.
- Poczekamy. Może zjawi się znowu?
- Co? - czwarty głos od drzwi.
- O, Jobbick! Jakiś nierealny miraż... - trójgłosowy chór. -
To była kobieta. Naga kobieta zrobiona z tęczy...
- Nie śniło się wam? - Jobbick śmieje się złośliwie.
- Idiota! - jednogłośne oburzenie jest tak gwałtowne i
szczere, że Jobbick milknie, jeszcze tylko warczy cicho: -
Kobieta...
- Chłopcy! - Vián prostuje się raptownie. - Przecież mamy
kamery!
Laaster wgniata przycisk cofania taśmy. Po chwili włącza
normalny bieg - przez parę sekund ekran pozostaje martwy; i
nagle wybucha na nim czarny błysk. - Jesteśmy na granicy
światła... - Ninch’ mruczy cicho. - Zaraz sam zobaczysz...
Przez pół godziny autopilot sam prowadzi hamującą Gazelę -
wszyscy ludzie w sterowni milczą, połykają oczami
niesamowite zjawisko.
Potem w sterowni zapada cisza, kiedy Laaster na tablicy
autopilota odszukuje przycisk z napisem: „Awaryjne
hamowanie”.
- Włącz alarm! - suchy rozkaz budzi Vián z odrętwienia. Po
sekundzie wszystko na statku brzęczy i zawodzi przenikliwie,
płaczą wszystkie grodzie, podłogi i ściany, światła przygasają
i błyskają nieregularnie, zmiennokolorowym blaskiem. Jakby
cały statek stękał z ogromnego, niemożliwego wysiłku,
rzygając w kosmos przed sobą potężnymi strugami płomieni.
Wyszarpnięci ze snu, oderwani od pracy ludzie tupią w
korytarzach, pośpiesznie dopinają skafandry, wciskają głowy
w dygoczące hełmy.
- Wy też. Hełmy, do cholery!
Bolc, Vián i Jobbick przytomnieją raptownie, do sterowni
wpadają pierwsi zdenerwowani ludzie.
- Drugi stopień!? Co jest, do licha! Co się stało? - zadyszane,
pomieszane głosy. - Zgłupieli do szczętu! Awaryjne
hamowanie już przy wejściu do układu! Odrywacie ludzi od
roboty... - ktoś piekli się i żali jednocześnie, ale zgodnie z
instrukcją wpada w głęboki fotel.
Laaster na razie nie włącza swojego mikrofonu, ponownie
przewija taśmę, milcząc pokazuje martwy ekran. A po paru
minutach ludzie nie zauważają już, nie czują coraz
mocniejszych drgań i szarpnięć astrolotu, sunącego wciąż
wolniej jak w poprzek bruzd na ogromnym, świeżo zaoranym
polu.
- Taak - cedzi ktoś wreszcie, kiedy ekran gaśnie. - To
ciekawe... Kiedy i gdzie lądujemy?
- W tej chwili on tu rządzi - Bolc wzrusza ramionami,
kciukiem wskazuje plecy kapitana.
Laaster obraca się, patrzy na ludzi przez chwilę, wreszcie
nieznacznym opuszczeniem brody wciska guzik mikrofonu.
- Nigdzie nie lądujemy - mówi spokojnie. Czeka na protesty,
które za moment wybuchną. I nie myli się. Znowu czeka.
Kiedy zachrypniętym ludziom zabraknie sił na gadanie,
odezwie się zimno i jasno: - Na razie nigdzie nie wylądujemy,
wejdziemy na parkingową. Puszczę co najwyżej dwuosobowy
zwiad. Po zakończeniu hamowania i przynajmniej dwóch
godzinach na dalekiej orbicie będziecie mogli wrócić do siebie.
Mimo to stan pogotowia będzie utrzymany aż do odwołania.
Teraz proszę o ciszę. Możecie na ogólnej fali mówić tylko to, co
niezbędne.
W jego głosie brzmi taka pewność i siła, że ludzie milkną
rzeczywiście. Nie wiedzą, że ta siła jest tylko w jego głosie.
Bo Laaster Erie Ninch’ sam siebie przeklina za swoją głupotę.
Za to, że widać dokładnie nie obliczył dawki...
Patrzy na przyrządy, koryguje wskazania trajektometru, ale
jednocześnie w jego mózgu bez przerwy sunie okrutnie
szczegółowy film: „Jeszcze jest ponadświetlna, jeszcze piloci
nie mają nic do roboty, więc siedzą w kabinie Laastera i
spokojnie sączą przemyconą whisky. Isaac Andrews znany z
ryzykownych kątowych podejść do lądowania i siadający
najczęściej zaledwie na jednym dopalaczu, przez przyjaciół
pieszczotliwie nazywany Issie, przez początkujących
żółtodziobów „Booster-boom”. I on - Laaster Erie Ninch’ -
pilot, który już tysiące razy w życiu przysięgał sobie dozgonną
miłość do ukochanej Ziemi.
Issie pije powoli i ostrożnie - wie, że za parę godzin będzie
siedział przy sterach, kontrolując powrót Gazeli do
zwichrowanej, bo zwichrowanej, ale zawsze euklidesowej
przestrzeni. Manewr, który z osiąganego układu wydaje się
trwać zaledwie paręnaście minut, tutaj w astrolocie będzie się
ciągnął przez cztery dobre dni. A whisky jest mocna,
przyjemnie szczypie kołowaty język, każdy łyk ciepłą i błogą
falą odzywa się w ciele. A whisky jest tak ostra, że Issie ani
przez moment nie wyczuwa w niej obcego smaku. Pije do dna.
Potem jednak przecząco potrząsa głową, kiedy Laaster
pokazuje mu butelkę. Owszem, lubi wypić, ale w miarę. Tym
bardziej teraz... Wprawdzie samo wychodzenie w podświetlną
nie jest niebezpieczne i nawet drobny błąd może niczym tu nie
zagrozić, ale granica między małym błędem a dużym zawsze
jest cholernie płynna. To, że statkowi może się zdarzyć drobny
poślizg - jakieś parę milionów kilometrów od celu - to jeszcze
nic.
Gorzej, kiedy gwiazdozbiór jest tak ciasny jak Woźnica.
Wtedy zawsze może się w pobliże statku napatoczyć
przypadkowa grudka materii. Wtedy już żadne osłony i
modlitwy nie pomogą...
Issie wstaje zdecydowanie i swobodnie, pewnie wychodzi.
Laaster patrzy za nim przez długą chwilę, nawet wygląda na
korytarz - nie powodów do obaw nie ma. Po tak małej ilości
mieszanki błąd, który Issie popełni, na pewno nie będzie zbyt
duży. I wystarczy na pewno - nawet stumetrowy poślizg przy
przejściu w zwykłe, trójwymiarowe kontinuum nadtapia dysze,
pali co najmniej setkę obwodów rozrządu i rozkalibrowuje
trajektometr. A wtedy zostaje tylko siedzieć grzecznie i czekać
na kolejną ekspedycję z Ziemi. Laaster sam do siebie śmieje się
cicho - jednak udało mu się dotrzymać umowy. A Issiemu mała
nauczka się przyda - za bardzo się do Vián przeklejał. Lecz
Laaster wciąż jeszcze nie wie, że nie uwzględnił pewnego
drobiazgu: każdy człowiek to fenomen i noumen zarazem.
Kant każdej filozofii polega na tym właśnie, że ukazuje ona
ludzi ze starannie wybranego punkciku widzenia i wrzeszczy
o wszechstronnym oglądzie i szuka uogólnień tam, gdzie ich
być nie może, bo ludzie tylko w ograniczonym zakresie
podobnie reagują na te same bodźce. A i wtedy rozrzut mają
bardzo duży. Więc Laaster jeszcze nie może wiedzieć, że za
pół godziny oszołomiony narkotykiem Issie wyjdzie sobie po
prostu zaczerpnąć świeżego powietrza. Niematerialny i
bezczasowy wejdzie w nieskończoność jak do lasu, przeszłym
i przyszłym pokoleniom objawi się jako lokalny zgęstek
wzmożonej grawitacji...” Film zrywa się Laasterowi na
granicy pojmowania abstraktu. Dookoła znowu czai się
groźna, lecz dotykalna - a więc dzięki temu dobra i miła -
rzeczywistość.
Statek majestatycznie, dostojnie, powoli wpływa na orbitę.
Od dnia startu Gazeli II Helenie nawet na parę godzin nie
udało się opuścić domu - przestała wiedzieć, co Ernst może w
każdej chwili zrobić. Pił długo, całymi tygodniami - z tego
okresu Helena zapamiętała trzy nazwiska: Jensen, Blitzmacher
i Ninch’, które pijany Bragg powtarzał zmieszane z
przekleństwami. Z czasem zrobiło się z tego coś w rodzaju gry
- Bragg rano uciekał do jakiegoś baru w Arsus albo okolicy.
A kiedy nie wracał zbyt długo, Helena ruszała za nim. W
ciągu tych dni, takich samych dni w tygodniach i miesiącach,
Helena nauczyła się prowadzić elektrowóz. Nauczyła się
milczeć, kiedy pijany Bragg klął nie tylko Ninch’a czy
Blitzmachera.
Równie często przeklinał ją i siebie. A jednak nie mogła, nie
umiała zdobyć się na to, żeby o nim zapomnieć, wciąż jeszcze
czekała z nadzieją, że zły okres minie i zno wu wszystko
będzie tak, jak było. Czekała wiedząc, że nie będzie tak na
pewno. Dlatego tym mocniej była zaskoczona, kiedy któregoś
dnia Bragg wrócił do domu najzupełniej trzeźwy.
Laaster znowu jest spokojny - po kilkunastu miesiącach w
próżni uwierzył, że coś, co zdarzyło się raz, wcale nie musi się
powtórzyć. Przez te prawie dziesięć lat, które spędził nie
wytykając nosa z Ziemi, niezawodność automatów wzrosła
niemal dwukrotnie, konstrukcje statków zmodernizowano tak,
że wypadki rzeczywiście zdarzały się coraz rzadziej, dziura w
pancerzu, wybuch silnika plazmowego czy brak tlenu w butli
powoli stawały się powieściowymi sytuacjami, za którymi nie
kryło się nic poza udramatyzowaniem fabuły. Wszystko z roku
na rok musi stawać się doskonalsze, sprawniejsze i lepsze. Tak
samo zwyczajny rast czy elektrowóz, jak i kosmolot.
Żadna z tych rzeczy nie ma prawa zawodzić człowieka w
nieoczekiwanych momentach, musi służyć zgodnie ze swoim
przeznaczeniem jak najdłużej, chyba że ktoś ją rozmyślnie
zepsuje lub zniszczy. Więc Laaster jest najzupełniej spokojny, a
jednak uśmiecha się gorzko.
Uśmiecha się gorzko, bo i co mu z tego, że cały kosmolot
działa jak zegarek, że każda rzecz i każdy człowiek doskonale
znają swoje miejsce. Stało się to, - co Ninch’ przeczuwał już
przed startem wyprawy, ale wtedy nie myślał, że będzie aż tak.
Bo Vián naprawdę odnalazła swojego ojca i od tej pory
właściwie przestała być członkiem wyprawy. Początkowo
Laaster usiłował tego nie zauważać, ale uśmiech Jobbicka z
dnia na dzień stawał się coraz bardziej złośliwy, coraz częściej
Ninch’owi udawało się przychwycić współczujące spojrzenie
Bolca.
Udawał, że to wcale go nie dotyczy, że między nim a Vián
wszystko nadal układa się dokładnie tak samo, jak było. Lecz
któregoś dnia - jakieś dwa miesiące przed powrotem na
Ziemię - kiedy Laaster siedział w sterowni i gapił się na pulpit
rozrządu, zrobiło mu się piekielnie smutno.
W tamtej chwili nawet Jobbicka przywitałby przyjaznym
uśmiechem. Issie nie żyje - to znaczy nie żyje w ludzkim
rozumieniu tego słowa. Laaster nie robił sobie z tego powodu
zbyt wielkich wyrzutów, ostatecznie widział przez te parę lat
na Ziemi sporo ludzi zabijanych tylko dlatego, że nosili zbyt
ładne zegarki czy zbyt wiele żetonów nadających się do
uruchamiania automatów z alkoholem. Teraz jednak Laaster
żałował swojego kroku - przecież nie zmienił nic, nie udało
mu się dotrzymać zawartej z Braggiem umowy, Vián bez
przerwy opiekuje się ojcem, a on musi siedzieć samotnie i
nawet nie ma z kim sobie pogadać. Żeby był Issie... Pulpit
rozrządu ożyje dopiero wtedy, kiedy Gazela wystarczająco
zbliży się do Słońca - na razie tylko autopilot pracuje
spokojnie, kiedy statek gna po promieniu, kiedy z czoła fali
ześlizguje się na czoło. Z punktu widzenia zewnętrznego
obserwatora Gazela to gigantyczny kwant, zatrzymany w
połowie skoku z poziomu na poziom energetyczny. - Dla ludzi
nas w tej chwili nie ma... - Laaster uśmiecha się ponuro. - I
gdybyśmy byli tu we dwoje, tylko ja i Vián...
Ninch’ waha się chwilę, potem zdecydowanie wciska taster
podglądu, zmontowanego w pokoju odnalezionego naukowca.
Ekran jarzy się słabo, Laaster mocno zaciska szczęki, choć w
pomieszczeniu właściwie nie dzieje się nic - Sangelson ręką
osłania głowę i głośno chrapie, za to Vián porusza się
cichutko, niemal ukradkiem, kiedy dopinany kombinezon
wciąga na ramiona, kiedy z delikatną czułością okrywa ojca
kołdrą, a potem cofa się od posłania, siada w fotelu i długo,
bez żadnego słowa, westchnienia czy ruchu patrzy na
mężczyznę, którego odnalazła. Potem pochyla się, wyciąga
dłoń i leciutko gładzi włosy śpiącego. Ninch’ wie, o czym
myśli Vián. Vián nie wie, o czym będzie myśleć, kiedy po stu
dwudziestu latach podobnie usiądzie w fotelu, podobnie
będzie przesuwać palce po puszystych włosach. Ale to już nie
będą włosy człowieka...
Vián na chwilę wraca w swój czas - w najbliższą przeszłość.
Uśmiecha się słabo, kiedy zwinięty w kłębek kot na sąsiednim
fotelu coraz głośniej mruczy. Oswajała go stosunkowo
niedługo. Już drugiego czy trzeciego dnia po włamaniu do
magazynu sam przybiegał pod werandę.
Siadał przed stopniem nieruchomo i tylko żółtymi ślepiami
wodził uważnie za Vián, kiedy wychylała się przez okno, a
potem szła do drzwi z miską wody zabielonej sproszkowanym
mlekiem czy z otwartą puszką konserw przyniesionych z
magazynu. Przez d ziury po szybach na werandzie Vián
widziała, jak kot niecierpliwie przestępuje z łapy na łapę, jak
na wszelki wypadek cofa się, kiedy Vián wchodzi na stopnie,
kiedy stawia miskę na ziemi. Podbiegał potem szybko - Vián
wracając na werandę widziała, jak zaczyna jeść. Kilka dni
później Vián zamiast postawić naczynie na ziemi i jak zawsze
odejść, tym razem trzymała je w rękach tak długo, aż
zniecierpliwione zwierzę zdecydowało się podejść do niej
powoli, bardzo nieufnie i ostrożnie.
A teraz Vián pieszczotliwie przeciąga opuszki palców po
gładkiej sierści mruczącego kota i myśli smutno o dniu, w
którym zniknęli obaj jej synowie. Jej i Laasa.
Nikt na Nowej nie mówił głośno o tym znikaniu trzy - i
czteroletnich dzieci - wszyscy osadnicy czuli, że tak musi być.
Vián wspomina swoją radość, kiedy poczuła w brzuchu
pierwsze słabe kopnięcie, pamięta jak przez sen mocne,
szorstkie i dobre dłonie lekarza pokładowego, który z czasem
na Nowej stał się także akuszerką. Lekarz pocieszał ją wtedy,
że tak się zawsze może zdarzyć, że za drugim razem wszystko
będzie już o wiele lepiej, ale Vián wyczuła nikły ton
nieszczerości, starannie zamaskowanej w jego współczującym
głosie. Przez długi czas nie mogła się potem przyzwyczaić do
tych swoich dziwnych dzieci. Pamięta swój wstyd i
zaskoczenie Laasa kiedy po raz pierwszy dotykał puszystych
futerek. Laas podniósł potem głowę, uśmiechnął się smutno,
powiedział: - No cóż... Przecież to nasze dzieci.
Potem uśmiechnął się wesoło, prawie wesoło, ale Vián już w
jego radość nie wierzyła.
Wyprawa na Nową składała się prawie z dziesięciu tysięcy
ludzi. Niemal z pięciu tysięcy młodych i starszych par, które
albo poznały się wcześniej na Ziemi, albo dobrały podczas
podróży - tuż po starcie przed zapadnięciem w anabiożę i po
stu latach, kiedy automaty na pół roku przed osiągnięciem
celu wyłączyły niepotrzebne już hibernatory. Upartych
antyfeministów nie było - Vián przekonała się o tym
ostatecznie w rozwalonym domu kosmoceuty Assobara Jo.
Było pięć tysięcy kobiet, z których każda przynajmniej raz na
Nowej zachodziła w ciążę.
I tak się jednak dziwnie składało, że nikt po urodzeniu
dziecka nie składał wizyt szczęśliwej parze, nie przynosił
prezentów, nie składał gratulacji. Dyskretnie nie zauważano
wydętych brzuchów kobiet przed porodem, dyskretnie w
żadnym towarzystwie nie wspominano o lekkim czy ciężkim
rozwiązaniu. I to było rozwiązanie najlepsze.
A po jakimś czasie problem - przynajmniej problem Vián -
po prostu znikł. Nikt już w ogrodzie sąsiadów nie dostrzegał
maleńkich śladów bosych, czteropalcych stóp, nie było
cichych śmieszków ani płaczów w czyimkolwiek domu.
Początkowo Vián myślała, że to tylko wstyd narzucił
ludziom nowy obyczaj umyślnego omijania wzrokiem rzeczy
oczywistych. Myślała, że to jeszcze jedna forma przeniesiona
z Ziemi, która na nowej planecie rozrosła się i zdeformowała
jak przywiezione kwiaty, jak przysłane tu przed wiekami
ziemskie drzewa i grzyby. Buntowała się przeciw temu w duchu
tak długo, póki wreszcie nie zrozumiała, że to instynktowna
mądrość rasy każe ludziom czekać, aż zły okres minie.
I dopiero jeżeli nie minie sam, trzeba będzie zgodzić się z
rzeczywistymi faktami albo sięgać po starannie przemyślane
sposoby zaradzenia złu. Vián pojęła, że najtrudniejsze decyzje
to te, na które trzeba wiele czasu. Te, które rodzą się w
milczeniu. Więc to nie głupi wstyd i nie brak odwagi kazały
kolonistom godzić się nie godząc i patrzeć zamykając oczy.
Vián z prawdziwym, głębokim szacunkiem myśli teraz o tym
lekarzu, który - chyba jako jeden jedyny człowiek spośród
osadników - znał prawdziwe rozmiary zagadkowego zjawiska.
Wzywano go przecież do każdego porodu.
Vián siedzi cicho, patrzy w okno ciemniejące od zachodu,
gładzi kocią sierść. Obaj jej synowie mieli futerka o wiele
miększe, jeszcze bardziej puszyste, lecz Vián mimo to
przymyka oczy, przypomina sobie inne wieczory, spędzone
przez nią właśnie w tym pokoju. Kochała te dzieci tak samo,
jak kochała Laasa, który stał za nią, oddychając ciepło - czuła
wtedy w sobie ciszę, zadowolenie i spokój. Czuła to, czego na
Ziemi w normalnym świ ecie nie umiałaby odnaleźć.
Przez uchylone okno ciepły, nocny wiatr łaskocze jej kark
jak oddech Laastera, pod palcami wędrującej ręki
bezustannie przesuwa się gładkie, zadowolone mruczenie,
dobrze jest, miło i przytulnie, kiedy można zamknąć oczy,
kiedy ktoś szepcze pół słowa, a pół westchnienia. Vián
zaczyna słuchać uważniej, nadstawiać się dalekim szeptom
jak pieszczocie - potem znaczenie tego słabego dźwięku,
dźwięku bez żadnych słów, dociera do niej raptownie. Vián
zrywa się z fotela, kot z wyrzutem zerka na nią bursztynowym
okiem, podnosi głowę, uważnie patrzy na kobietę biegnącą do
okna, z trzaskiem rozwierającą je szeroko, usiłującą przebić
wzrokiem ciemnopurpurową jak przejrzałe wiśnie, ciemną,
ciepłą noc.
Noc nie szepcze już, lecz głośno i ochryple ryczy, potem
zaczyna jazgotać przenikliwie, kiedy źródło hałasu przybliża się
szybko, w jeszcze kosmicznym pędzie śmiga nad jedynym
jasnym punktem na planecie - oknem pokoju, gdzie w głębi, na
stole pochylają się w przeciągu płomyki trzech świec,
osadzonych w lichtarzu.
Jazgot wybuchów o ton pogłębia się gwałtownie, kiedy
kosmolot śmiga nad domem w stronę odległych wzgórz. -
Przy tej szybkości zrobi jeszcze jedno lub dwa okrążenia,
zanim będzie mógł wylądować - myśli Vián. Wie, że czasu jest
jeszcze dużo, ale już zaczyna się śpieszyć. Nagle zaczyna bać
się, że pilot wystartuje zbyt szybko, kiedy zobaczy tylko
martwe ruiny miasteczka.
Vián narzuca sweter na ramiona, szybko schodzi do hallu,
wybiega w mrok - i raptem cała noc zamiera w bezruchu...
Rozdział 12
Olaf siedzi przy biurku zawalonym książkami, uważnie patrzy
na Blitzmachera, mówi: - Więc wyprawa Gazeli II doszła
jednak do skutku? Szkoda...
- O ile znam Ninch’a, to poradzi sobie tak, żeby nie było
kłopotów. A o ile znam życie, to nie są to tylko kłopoty tego...
tego Bragga. Wie pan, ja ciągle odnoszę wrażenie, że gdzieś
go już widziałem... - Leo mruży oczy.
- To bardzo możliwe...
- Jak pan to rozumie?
Olaf milczy. Milczy dość długo. Blitzmacher również milczy,
pieszczotliwie gładzi palcami opasły grzbiet jakiejś książki. W
tym czasie Olaf zastanawia się, co właściwie tam, na
Kryształowej, kazało mu wyjrzeć przez uchyloną śluzę. To
zresztą było jeszcze mało ważne, czemu wyglądał. Ważniejsze,
że w oparach brunatnej mgły obok wpartej w piasek łapy
kosmolotu dostrzegł rozmazaną sylwetkę. Sylwetkę człowieka.
I mniej więcej w tej samej chwili w hełmofonie zabrzmiało
przekleństwo: „O cholera!” A potem słowa Bragga o rozwalonej
kamerze.
- Zastanawiam się, gdzie teraz może być Gazela II - mówi.
Blitzmacher wzrusza ramionami.
- Jeśli Ninch’owi się udało...
- A jeśli nie?
Leo Blitzmacher ponownie wzrusza ramionami.
- Taak - mruczy Olaf. - Jeśli ten pański astropilot nawali, to
będziemy tu mieli niezgorszą zabawę.
- O tym się przecież dowiemy.
- Jak? Przecież oni lecą po promieniu.
- Nie mówię, że już dziś. Kiedy wyhamują w pobliżu naszego
Układu, nawiążą przecież łączność z Ziemią. To już nietrudno
przechwycić.
- Wtedy to już może nie mieć żadnego - znaczenia.
- Mówi pan tak, jakby cała sprawa dotyczyła również i pana.
- Czemu pan tak myśli? - Olaf siedzi spokojnie. Za
spokojnie. Tylko powieki przymyka na ułamek chwili.
- Widzi pan... - Leo uśmiecha się niby przepraszająco, ale w
jego skrzywieniu ust drży leciutka drwina. - Jako stary
kawaler mam pewne swoje, zapewne dość dziwne,
przyzwyczajenia.
- I? - brew Olafa powoli wędruje do góry.
- I jednym z nich jest to, że bardzo lubię wiedzieć, co robią
wszyscy moi klienci. Może to zwyczaj brzydki, ale zapewniam
pana, że bardzo przydatny - Leo wstaje zza biurka, kieruje się
w stronę rozpiętego na ścianie regału, niezdecydowanie
przesuwa palcami po grzbietach książek.
Ręka Blitzmachera zatrzymuje się na którymś tomie, twarz
obraca się do Olafa, głos jest cichy i niewyraźny.
- Ja wiem, panie Jensen, że kiedyś lataliście razem. Wiem
także i to, że tamten czek był od pana.
- Charakter pisma? - Olaf uśmiecha się drwiąco.
- Nie. Nie tylko.
- A co?
- Pańskie konto w unibanku tego dnia zmalało o sto tysięcy
ergów. Były jeszcze jakieś drobne, ale tego możemy nie liczyć,
prawda? - Leo uśmiecha się wręcz rozbrajająco. - Ponadto
wiem, że pański przyjaciel ostatnio ma niezbyt miły i... -
Blitzmacher na moment zawiesza głos... - chyba niezbyt
rozsądny zwyczaj topienia zmartwień.
- To znaczy? - ton Olafa nabiera ostrości.
- To znaczy, że pije. I to dużo pije, panie prezesie. - Olafowi
wydaje się, że w ostatnich słowach znowu kryje się cichutka
drwina.
- I pan sądzi, że to mnie obchodzi? - Jensen przymyka
powieki, potem wbija spojrzenie w nieruchomą rękę
Blitzmachera.
- Ja? Tak. Sądzę, że to pana obchodzi.
- Jak zwykle ma pan rację - Olaf zaczyna się uśmiechać.
- To znaczy?
- Ależ to oczywiste. Starym kolegom należy od czasu do
czasu pomagać. Pan również postąpiłby podobnie, prawda?
- Jak zwykle ma pan rację - przytakuje Blitzmacher,
opuszcza dłoń, odchodzi od ściany.
- Martwi mnie to, co pan powiedział. Pan nie zna go tak
doskonale jak ja. Eri to wspaniały człowiek. Twardy,
zdecydowany, szybki. Nawet pan sobie nie wyobraża, jaki on
ma refleks.
Kiedyś rzucił mi linę dosłownie w ostatniej chwili. Chyba
nikomu innemu to by się nie udało.
Szkoda człowieka... - leciutkie westchnienie Olafa długo trwa
w ciszy pokoju.
Helena ma aż trzy powody do zmartwienia. Niepokoi się o
Vián, która w tej chwili zbliża się do Ziemi - tak w każdym
razie wskazywał harmonogram wyprawy. Niepokoi się o
Bragga, który znowu zaczął coraz więcej pić. I niepokoi się o
siebie. Niepokoi się o to, co będzie po śmierci profesora
Ulanoffa.
Ten ostatni kłopot ciągle odsuwa na najdalszy plan. Na razie
kolejno przeszukuje wszystkie bary w okolicy domu. Potem
wraca na parę minut po elektrowóz i swój stary szal. Przy
okazji wsuwa rękę głęboko pod stos starannie poukładanej
bielizny i długą chwilę trzyma dłoń na chłodnym kawałku
metalu.
Patrzy na zegarek - Eri uciekł rano, a teraz już południe.
Zanim znajdzie go w jakiejś zakazanej dziurze... Helena z
mimowolnym gniewem myśli o tych wszystkich barmanach,
którzy witają ją jak starą, dobrą znajomą. O obleśnych
pijakach, którzy klepią ją po tyłku, kiedy niespokojnie
przebiega między stolikami. Kiedyś próbowała się bronić, ale to
zawsze zajmowało jej zbyt wiele czasu. A kiedy jeszcze jakiś
pijany bydlak uderzony w twarz oddał jej tak samo...
Helena wskakuje do przeszklonej kabiny, uruchamia wóz -
elektryczny silnik szemrze cicho, potem zaczyna wyć, gdy
Helena prawie natychmiast wrzuca najwyższe obroty i ostro
rusza sprzed bramy. Przelatuje śródmieście - o tej porze ruch
jest jeszcze bardzo mały - czasem trochę na chybił trafił
zatrzymuje się przy jakimś barze, choć nie bardzo wierzy, że
znajdzie Ernsta właśnie tu. W śródmieściu był parę dni temu,
więc teraz najprawdopodobniej pije gdzieś za miastem.
Helena skręca w obwodnicę, która olbrzymim łukiem obiega
Arsus od zachodu. Zaczyna działać spokojnie i metodycznie.
Jedzie stosunkowo powoli, zatrzymuje się przy każdej knajpie,
czasem na parę minut odbija w bok od trasy, żeby odwiedzić
jakiś podlejszy bar. Bragg może być wszędzie, gdzie tylko jest
alkohol - tego Helena nie rozumie. Ale czuje, że skierowanie
Ernsta do zakładu odwykowego byłoby czymś w rodzaju
zdrady. Zresztą słyszała coś niecoś o terapii pracą - filie zakładu
odwykowego znajdują się podobno nawet na Merkurym. Żeby
jeszcze była gwarancja, że zostawią go na Ziemi...
Miasteczka na granicy Arsus na szczęście nie są wielkie. Ot,
czter y domki i trzy knajpy na krzyż, a do tego co najwyżej dwa
niewielkie motele. A jednak zapada już szybki, jesienny zmrok,
kiedy Helena dociera dopiero do Błękitnej. Zdaje się, że tam
dawno Bragga nie było - kobieta niezdarnie gramoli się z
przytulnego wnętrza elektrowozu.
Wieczór jeszcze jest ciepły, ale od czasu do czasu zawiewa
chłodny, nieprzyjemny wiatr.
Dlatego Helena otula się szalem, biegnie przez półmrok w
stronę wejścia do motelu. I woli nie pamiętać, że piętnaście lat
temu któregoś wiosennego wieczoru tak samo sięgała po swój
stary, wysłużony szal.
Motel jest burdelem - widać to na pierwszy rzut oka. A oko
Helena ma już doskonale wyćwiczone. Dlatego pierwszą
dostrzeżoną osobą przy barze jest właśnie Bragg, ześlizgujący
się ze stołka. Helena podbiega szybko, nie zważa na uśmiech i
ukłon barmana wdzięcznego, że nareszcie znalazł się ktoś, kto
uwolni go od tego starego nudziarza. Ostatecznie facet ma
prawo przyjść i ma prawo pić, a gadać nikt mu tutaj nie
zabroni. Ale ile razy można słuchać bełkotu o jakiejś cholernej
planecie, na której góry były całe z diamentów, rubinów i opali,
a powietrze wyglądało jak malutkie lusterka. Gość naczytał się
jakichś bzdur o podboju kosmosu, a teraz pieprzy jak najęty, co
mu ślina na język przyniesie.
Dlatego barman żwawo wyskakuje zza kontuaru, pomaga
Helenie dotaszczyć Bragga do elektrowozu. Potem nagle żal mu
się robi tej kobiety o siwiejących włosach i zmęczonych oczach.
Pochyla się nad odsuniętą szybą: - Niech go pani nie
wypuszcza z domu - wskazuje Bragga, nieprzytomnie
rozwalonego na tylnym siedzeniu. Chce jeszcze powiedzieć tej
kobiecie coś dobrego i miłego, więc dorzuca: - Od razu widać,
że chłop jest do rzeczy. A to, że trochę pije...
Helena uśmiecha się smutnie. Tak, że człowiek prostuje się i
już bez słowa o dchodzi, goni go szmer włączonego silnika.
Elektrowóz powoli wytacza się z parkingu przed motelem,
wysuwa opływowy pysk na skraj głównej szosy - po prawej
stronie zza zakrętu wyskakują nagle trzy grube snopy światła,
po autostradzie niesie się głuchy szum potężnego motoru.
- Wariat - myśli Helena, naciskając hamulec. - Po którym on
pasie...
Trzy snopy światła jak nóż wbijają się w bok elektrowozu.
Vián z przerażeniem stwierdza, że już jest rano. I nie
wiadomo które, skoro dni potrafią prześlizgiwać się dookoła
niej niepostrzeżenie. A potem nagle oddycha z ulgą, bo słyszy
cichy, daleki pomruk osiadającego kosmolotu gdzieś za
otaczającymi miasto wzgórzami. Dlatego wbiega w zieloną
mgłę, która jeszcze nisko ściele się przy ziemi. Nie ogląda się
na opuszczony dom, więc nie widzi, że kot wysuwa się przed
próg leniwie i spokojnie patrzy za nią żółtymi ślepiami.
Patrzę na biegnącą kobietę i czuję, jak obija sobie nogi o
przypadkowe kamienie. Czuję jej radość na myśl, że może już
za parę chwil trafi do miejsca, w którym wylądował nieznany
pilot. A potem wróci na Ziemię. Bo Vián nie chce teraz
pamiętać, jak ta Ziemia kiedyś się z nią obeszła. W tej chwili
chce za wszelką cenę wyrzucić ze świadomości to, co widziała
po powrocie Gazeli.
Jeszcze tam, w kosmosie, udało jej się przywrócić Markowi
jaką taką równowagę. Początkowo usiłował ją dusić i gryźć,
kiedy tylko podchodziła. Więc musiała go sobie zdobywać
powoli.
Wiedziała przecież nie od dziś, że mężczyźni są chyba
najbardziej czuli na bodźce wzrokowe - w przypadku Marka
dowiodła tego choćby stworzona przez niego szalona tęcza, co
wieczór przez góry i słońce rozpinana na niebie Kryształowej.
Przywiązany do koi Mark patrzył ponuro, jak Vián powoli
rozpina i ściąga kombinezon, jak potem długo czesze włosy,
myje się, chodzi nago po kabinie, przeciąga się leniwie.
Patrzył wtedy ponuro, ale przecież patrzył. Nie usiłował
zamykać oczu, kiedy Vián schylała się nad nim, pozwalając
swoim piersiom kołysać się łagodnie. I zaczynało się z nią
samą powoli dziać coś bardzo dziwnego - nigdy nie sądziła, że
spojrzenia bezradnego mężczyzny mogą sprawić jej aż taką
przyjemność. Później kiedy już we wzroku Marka coraz
częściej pojawiała się bezsilna prośba, te spojrzenia kilka razy
wyzwoliły w niej rozkosz tak gwałtowną, że byle jak
wciągnąwszy kombinezon, wybiegała poszukać Laastera.
Znajdowała go już wpółzadowolona i wilgotna, kochała się z
nim długo, zamykając oczy. A raz, kiedy nie mogła go
odnaleźć - zaszył się w jakimś niedostępnym kącie - poszła z
Bolcem i po kilkunastu minutach jeszcze z Jobbickiem. Bo
akurat ci dwaj byli w swoich kabinach.
Później wracała do Marka. Dwadzieścia lat na syntetycznym
pożywieniu nie zaszkodziło mu zbytnio wbrew wszelkim
przewidywaniom. A było jeszcze coś, co Vián usiłowała
zrozumieć.
Badania próbek kryształów - w sumie wzięli ich z planety
dobrych parę ton - wykazały, że po wzbudzeniu ciepłem albo
światłem ich cząsteczki zaczynają gwałtownie drgać, emitując
falę dźwiękową w najwyższych rejestrach, chwytanych przez
aparaty. Co więcej - zależnie od pobudzenia - większość
kryształów wykazywała sporą radioaktywność Jak Markowi
udało się przeżyć, skoro codziennie sam wyzwalał ze skał
olbrzymie jak na odporność człowieka dawki wszystkich
rodzajów promieniowania? Jak przeżywał każdy słoneczny
dzień? Potem Vián myślała o tym już coraz rzadziej - przecież
najważniejsze było to, że mimo wszystko przeżył.
Mark nie był wysoki, a w dodatku lata katorżniczej harówki
rozdęły jego pierś, rozwinęły olbrzymie ramiona i dłonie tak,
że teraz wydawał się atletą. Może dlatego Vián bała się
zaryzykować zbyt wcześnie. Jeszcze przez dwa miesiące
przekonywała go do siebie samym ciałem, samymi
swobodnymi, łagodnymi ruchami. Początkowo na wszystko
reagował gniewem i tylko gniewem, naprężeniem aż do
przecięcia skóry potężnych muskułów, byle tylko uwolnić się,
skoczyć, zacisnąć twarde dłonie, pokruszyć kości...
Później zaczęło wzbierać w nim słabe podniecenie, kiedy
Vián wchodząc do kabiny podnosiła rękę do suwaka, a potem
siadała w pobliżu posłania, podciągając stopy na siedzenie
fotela, obejmując nogi ramionami, opierając brodę na
kolanach. Po kilku dniach odważała się już dopomóc mu
klęknąwszy obok wąskiej, niewygodnej koi. A kiedy po raz
pierwszy objęła go kolanami, myślała, że szerokie pasy
mocnego tworzywa na jego torsie i ramionach rzeczywiście
trzasną. Widziała z góry, jak Mark wypręża się gwałtownie i
drży, a potem nagle opada na posłanie i spokojnie, leniwie
przymyka oczy. Tego właśnie dnia spróbował się do niej
uśmiechać...
Biegnąca Vián uśmiecha się w zieloną mgłę, potem
nieoczekiwanie mocno zaciska usta.
Ponownie jest na Gazeli w parę chwil po wyjściu za orbitę
Plutona. Po meldunku o przebiegu wyprawy, złożonym przez
Laastera, zaczęły się pierwsze rozmowy - kobiety dalekimi
błyskami przyśpieszonego światła przywoływały swoich
mężczyzn, na poprzecznej fali przez ciemność i chłód biegły
ich jasne, ciepłe głosy. Matki uśmiechały się do synów, dzieci
na ekranach daleko w kosmos próbowały wyciągać słabe,
maleńkie ręce. I tylko Vián nie zawołał nikt... Nawet do
Laastera zgłaszali się starzy kumple, gratulowali mu udanego
lotu.
Hamowali już w strefie Jowisza, kiedy nareszcie i Vián ktoś
przywołał do sterowni. Biegła wtedy uśmiechnięta - już
zapomniała o pretensjach do Bragga, już nie miała żalu do
Heleny. Lecz człowiek na ekranie był obcy. A twarz miał jakąś
taką nieprzyjemną i drapieżną, że Vián w pierwszej chwili
cofnęła się od telestereowizora, poczuła dławienie w gardle,
zanim jeszcze mężczyzna otworzył wąskie, obojętne usta,
zanim popłynął jego zimny, bezlitosny głos. Vián
nieświadomie skuliła się przy aparacie dokładnie tak samo,
jak kiedyś Helena, kiedy padały równo odmierzone słowa:
„Dwa miesiące temu, piętnastego października czterdziestego
drugiego roku Ery Podboju Dalekiego Kosmosu Helena i
Ernst Bragg zginęli w wypadku samochodowym przed
motelem Aenis w miejscowości Błękitna na pograniczu Arsus”.
Potem człowiek bez żadnego innego słowa znikł z ekranu. A
Vián wtedy jeszcze nie wiedziała, że to dopiero początek...
Teraz spostrzegła, że mgła zaczyna się przerzedzać. Idzie
wolniej, rozgląda się uważnie - nie patrzy pod nogi, więc w
pewnym momencie potyka się o jakąś grudę ziemi, potem o
drugą i trzecią. Nagle gwałtowny podmuch wiatru rozdziera
przed twarzą Vián resztki zielonego oparu.
Kobieta zatrzymuje się w ostatniej chwili. Długo, długo i
smutnie patrzy na ogromne kolisko przemielonej ziemi, na
ściany głębokiego leja, osmalone potężnym wybuchem.
- To ten ostatni grzmot, który tak długo toczył się nad
miastem... - myśli. A potem gorzko śmieje się i płacze, garbi
plecy, wtuliwszy głowę między rozdygotane ramiona.
Wreszcie zawraca wlokąc nogi niedbale. Idzie myśląc, czy kot
na nią czeka...
„Tu astropilot Bahran! Wchodzę do kolejnego układu. Numer
ewidencyjny w harmonogramie lotu sto pięćdziesiąty ósmy.
Wyjście w przestrzeń euklidesową przebiegło zgodnie z
programem, teraz zaczynam podejście do ostatniej planety.
Układ ma jedno słońce i cztery planety. Ostatnia od słońca to
martwy glob, prawdopodobnie nie nadaje się do zasiedlenia.
Tak, po trzech okrążeniach czujniki wykazały wysoką
radioaktywność. Zgodnie z instrukcją oddalam się jak
najszybciej, po spirali schodzę w okolicę trzeciej planety.
Widok identyczny. Atmosfera szczątkowa o składzie nie
nadającym się nawet dla mnie. Same gazy obojętne. Schodzę
na orbitę drugiej - płaszcz gazowy o sporej grubości i składzie,
który już można wytrzymać. Osiemnaście procent tlenu, reszta
obojętna z wyjątkiem trzydziestu procent azotu i ułamkami
procent innych gazów aktywnych. Tu już jest życie - z daleka
widzę akweny i coś, co wygląda na lasy, Niestety, zapada tutaj
zmierzch, muszę zwolnić albo przyśpieszyć, żeby nie lecieć w
nocy. Uwaga! Przez moment wydawało mi się, że widzę
niesłychanie słaby punkt świetlny! Tak. Kamera zarejestrowała
go również, decyduję się na hamowanie. Wchodzę w strefę
dnia, wytracam prędkość w takim tempie, żeby najdalej za
dwie godziny znaleźć się ponownie nad tamtym punkcikiem.
Wyląduję najpóźniej nad ranem. Wydaje mi się, że widzę coś w
rodzaju osiedla. Niestety, większość kotliny zalega zielony opar
nieprzenikliwy dla podczerwieni. Nie wygląda to jednak na
maskowanie, a raczej na poranną mgłę.
Na wszelki wypadek osiądę poza kręgiem wzgórz,
otaczających kotlinę. Manewr osiadania zgodny z procedurą, za
pięć minut opuszczę kosmolot i pójdę w stronę kotliny. Jest tu
jednak coś, co mnie trochę niepokoi. Bez przerwy odnoszę
wrażenie, że jestem obserwowany. Wprawdzie w zasięgu
mojego wzroku ani kamer nie widać, nic poza nielicznymi
drzewami, ale na wszelki wypadek wstrzymam się z
opuszczeniem rakiety jeszcze co najmniej przez dziesięć minut.
W tym wypadku decyduję się pozostawić cały rozrząd w ruchu,
nastawiony na automatyczny lot po pięciokrotnym promieniu
w stronę Ziemi. Tak więc gdyby mi się coś stało, astrolot mimo
wszystko przekaże na Ziemię wszystkie dane, które do tej pory
zebrałem. Mnemotrony elektronowego mózgu nastawiam na
ciągłą łączność z moim skafandrem na wszystkich zakresach.
Teraz otwieram śluzę i czekam na opuszczenie trapu. Schodzę,
stawiam nogę...”
Dzięki ludziom wiem, co to jest śmiech. Więc śmieję się, bo
tej taśmy już nie ma. Swoją drogą to zabawne - akurat Bahran
został wysłany na poszukiwanie światów do zasiedlenia. I
akurat trafił na Nową. Na Naszą planetę. Żałować właściwie - z
punktu widzenia ludzi - nie ma czego. To także już nie był
człowiek.
O wiele bardziej ludzka jest Vián. I nawet ten Laaster, który
kiedyś namawiał kolonistów, żeby zabić każdego z nas, zanim
będzie za późno. Nie wiedział tylko, że było za późno już
wtedy, kiedy wylądowali. A pamiętam to wszystko. Pamiętam
doskonale, widzę oczami Vián. Bo Vián, która teraz ciągnąc
nogę za nogą zawraca w stronę domu, wraca jednocześnie na
Ziemię. Wraca do tego dnia, kiedy Gazela II, dygocząc na
błękitnej burzy, powoli, majestatycznie osuwała się w płytką
nieckę księżycowego kosmodromu.
Nie czekał na nich nikt. Nawet potem, kiedy wahadłowiec
dowlókł się na Ziemię, nikt nie wznosił powitalnych okrzyków,
nie ciskał pod stopy kolorowych kwiatów. Wszyscy ludzie
wiedzieli o starcie Gazeli. Ale nikt nie wiedział prawdy o jej
powrocie. Właściwie słusznie - rzeczą niebezpieczną jest
odbrązawiać pomniki. Niedobrze, kiedy bohater, który umarł -
żyje. Niedobrze, kiedy bohater nie jest bohaterem.
Niewygodnie...
Nawet nietrudno było wtedy przekonać Vián, że jej ojciec
przede wszystkim potrzebuje ciszy i spokoju normalnego
życia. Przecież trzeba mu przywrócić wszystko, co utracił -
prawo do prawdziwego, ziemskiego powietrza, do
prawdziwego słońca, do prawdziwej wody, do prawdziwego
leczenia.
Psychiatra, któremu Vián opowiedziała o zastosowanej
przez siebie metodzie, zbladł z wrażenia - od tamtej chwili
zresztą zaczął patrzeć na Vián trochę jak na swoją przyszłą
pacjentkę. I żadne z nich wtedy nie wiedziało, że rzeczywiście
niewiele do tego zabrakło.
Vián była zmęczona. Straszliwie zmęczona i stara - chyba
głównie dlatego godziła się na wszystko, co zaproponowano.
Sama zresztą zrozumiała, że nie byłaby w stanie leczyć ojca
dłużej.
Mimo spędzonych razem z nim miesięcy nadal nie wiedziała,
co właściwie w jego mózgu się kryje.
Tylko raz zaczął mówić, kiedy Vián do jego kabin y - wtedy
jeszcze był przywiązany do koi - przyniosła odłamek
kryształowego głazu. Ledwie ostre, bezcieniowe światło
ożywiło wszystkie kolory ukryte w krysztale, Mark ocknął się
z głębokiego, zwierzęcego snu. Patrząc na twarz Vián oblaną
tęczowym blaskiem bełkotał - dwadzieścia lat samotności
pozbawiło jego głos wyraźnej artykulacji, tylko przekleństwa
wykrzykiwał głośno i wyraźnie - bełkotał i wywarkiwał słowa,
połykając końcówki. Mówił o zespolonej masie, w którą
można wpadać odbywając podróże detorem, jakby nie
wiedział, do czego detor służy. Mówił o urojonym świecie,
ukrytym w głębi każdej rzeczy, kilkakrotnie powtarzał słowa
brzmiące jak „intermateria”, potem „imat” - z kontekstu Vián
mogła zrozumieć, że chodzi tu o jakiś nowy rodzaj
kosmolotów albo odpowiednik wzmacniacza mikrofali
hiperdźwięku. Równie dobrze mogło to być zresztą i jedno, i
drugie. W sumie nie potrafiłaby nawet tego wszystkiego
powtórzyć. W pewnej chwili spojrzała na ojca uważniej i
przeraziła się. dostrzegając w jego oczach obłęd prawie taki
sam jak na początku.
Szybko wybiegła z kabiny - w oszczędnym półmroku
korytarza kryształ przygasł stopniowo.
Później przez dwa dni Mark znowu próbował się uwolnić. A
raz, kiedy Vián nieopatrznie pochyliła się nad nim zbyt nisko,
gwałtownie poderwał głowę, dziko kłapnął zębami tuż koło jej
piersi. Długo trwało, zanim uspokoił się ponownie, więc od
tej pory Vián badanie kryształów pozostawiła kolegom,
ograniczyła się do opieki nad ojcem.
I rzeczywiście - kiedy z Instytutu w Haelle, najlepszego
instytutu i najlepszej kliniki na Ziemi, przysłano specjalny
koleopter - Mark prawie niczym nie różnił się od otaczających
go ludzi. Nie poruszał się już olbrzymimi susami jak po
stromym zboczu czy po kryształowych piargach, olbrzymie
dłonie trzymał swobodnie, już bez utrwalonego przez lata
nawyku. Tylko kiedy się na chwilę zapomniał, jego prawe ramię
gwałtownie wyskakiwało ku niebu, żeby po ułamku sekundy z
całą mocą opaść w dół, zakończyć swój prawie nieuchwytny dla
ludzkiego oka bieg głuchym klaśnięciem zwiniętej pięści o
pięść.
Lekarze z Instytutu poprosili Vián jeszcze o dopilnowanie,
aby próbki przywiezione z Kryształowej wraz ze
szczegółowym raportem i opisem spostrzeżeń zachowania
Marka zostały jak najszybciej do Haelle wysłane. I kiedy
koleopter ostro wystrzelił w zakurzone niebo, Vián
odetchnęła z nieoczekiwaną ulgą.
Przez dwa dni była tak zajęta dopilnowaniem wyładunku i
wysyłki próbek - okazało się, że jest tego prawie dwadzieścia
ton - że dopiero trzeciego dnia rano spostrzegła zniknięcie
Laastera.
Pytała o niego - nikt nie potrafił udzielić odpowiedzi. Przez
jakiś czas była z tego nawet dość zadowolona - właściwie bała
się go trochę ostatnio. Już na statku zdarzało mu się patrzeć
na nią bardzo dziwnie. Vián wprawdzie nie należała do osób,
które potrafią miewać coś sobie za złe, lecz mimo to znowu
czuła czasem takie samo obrzydzenie do siebie, jak po tamtej
nocy z Lusinem...
Jeszcze raz wędruję przez przestrzeń i czas na zrujnowany
cmentarz, jeszcze raz umierający człowiek zawisa na
pochylonym krzyżu. I patrzę...
Laaster czuł się wtedy jak zużyta bioproteza. Vián nie
obiecywała mu nic, nigdy nie rzucała wielkich słów. A jednak
czuł się okradziony i oszukany. Niepotrzebny.
Dlatego znikł. Tylko Leo Blitzmacher wiedział, że Ninch’ w
Tihuawa znowu zagania swoje stare dziwki do roboty. Nawet
nie odebrał książeczki czekowej, którą przy odlocie założono
w unibanku na jego nazwisko. Wtedy nie chciał z Vián się
utożsamiać, więc nie mógł wiedzieć, że i dla niej przyszły
długie, okrutne i puste dni.
Po załatwieniu ostatnich formalności Vián szybko wyniosła
się z kosmotelu, pojechała do Arsus. Kiedy po raz pierwszy
przekraczała bramę, dostrzegła przez półprzejrzyste
tworzywo jakiś ciemny przedmiot pod pokrywą skrzyni na
pieczywo, mleko i gazety. Pochyliła się, uniosła pokrywę,
wyjęła ze skrzyni niewielki sześcian z pospawanej blachy.
Otwarła go, potem bezmyślnie zaczerpnęła w dłoń garstkę
szarego, puszystego popiołu. Potem rozwarła palce, przechyliła
skrzynkę dnem do góry i długo, długo patrzyła, jak słaby wiatr
wwiewa do ogrodu lekką, szarosiwą smugę. - Helena i Bragg -
pomyślała. - Helena i Bragg - powtórzyła głośno. A potem po
raz pierwszy w życiu zaśmiała się gorzko.
Wyprostowała się po chwili, poderwała głowę: - Jeszcze jest
Mark! Jeszcze... - obróciła się ostro na pięcie, po spękanym
betonie poszła w stronę domu.
A jednak czekała, że Laaster wreszcie odezwie się do niej, że
przyjedzie może. Nie przyjeżdżał.
Vián zamawiała wszystkie gazety z nadzieją, że gdzieś
zobaczy jego nazwisko. Nazwiska Ninch’ nigdzie nie było.
Zresztą nigdzie nie znalazła też żadnej wzmianki o
odnalezieniu i uratowaniu Marka - żyjący bohater to
zbezczeszczenie pomnika. Nawet w znanych z tropienia
sensacji „Wiadomościach Porannych” przeczytała zaledwie
krótką, niemal wypchniętą na margines notatkę, że Gazela II
powróciła na księżycowy kosmodrom, wszyscy członkowie
wyprawy z wyjątkiem pierwszego pilota żyją i są najzupełniej
zdrowi. Za to całą czołówkę zajmowały poszukiwania
porywaczy dwu - i trzyletnich dzieci. Policja ciągle była na
tropie.
Tylko raz zagadka kidnaperów zeszła na dalszy plan -
poszukiwano trzystu tysięcy ochotników do zasiedlania
nowych planet. Vián pobieżnie zerknęła na fotografie tych,
którzy się pierwsi zgłosili, ale nie znalazłszy tam twarzy
Laastera, wzruszyła ramionami, nawet nie doczytała
artykułów i wywiadów do końca.
I tak minęło pięć miesięcy. Od czasu do czasu gazety
donosiły o kolejnych startach poszczególnych grup
osadników. W każdej grupie dziesięć tysięcy ludzi. Oczywiście
na pierwszy ogień poszły układy najbardziej atrakcyjne, bo
najbliższe. Kolejne wyprawy miały przed sobą coraz więcej lat
podróży. Ponieważ nie opłacało się budować nowych statków,
wykorzystano stare, zdolne zaledwie do osiągnięcia prędkości
przyświetlnych.
Po pięciu miesiącach Vián nareszcie ocknęła się z letargu.
Najpierw próbowała połączyć się z Instytutem w Haelle
stereofonicznie. Próbowała całe dwa dni, zanim zaczęła coś
podejrzewać.
Trzeciego dnia postanowiła pojechać.
Oczywiście na teren Instytutu wpuszczono ją bez większych
kłopotów. Jednak przywołany z kliniki lekarz kategorycznie
sprzeciwił się jakimkolwiek odwiedzinom u leczonego
kosmobiologa.
A patrzył na Vián prawie ze wstrętem, jak na morderczynię.
I zresztą chyba nie byłby sobą, gdyby nie stwierdził, że
właściwie to Vián jest wszystkiemu winna. Bardzo był
ciekawy, co za perwersyjną rozkosz sprawiało jej dręczenie
niewinnego, bezsilnego człowieka, którego najpierw
przywiązała do koi, a potem systematycznie doprowadzała
niemal do obłędu. I w to już Vián nie uwierzyła - zbyt dobrze
pamiętała reakcję Marka, kiedy przypadkowo przyniosła
kryształ do kabiny. Zbyt dobrze pamiętała jego wzrok, kiedy po
raz pierwszy ześlizgiwała się z niego, z wąskiej i niewygodnej
koi.
Lekarz unosił się i zapluwał tak długo, że zwabił do pokoju
kilkunastu gapiów, w końcu wypchnął Vián za bramę
Instytutu. Zdawał się nie słyszeć jej prośby, zaklęcia niemal,
żeby pozwolili jej popatrzeć na niego choć przez parę chwil.
Przecież muszą mieć coś w rodzaju podglądu, jeżeli mają
badać wszystkie ludzkie reakcje.
Tylko brama trzasnęła głucho.
Vián poderwała głowę, z nienawiścią spojrzała na olbrzymi
gmach. A tego samego dnia wieczorem znalazła się w nim
ponownie. Przemykając półmrocznymi korytarzami, Vián
uśmiechała się gorzko na wspomnienie strażnika. Musiał
chyba być trochę niedorozwinięty, skoro nie wiedział, czym
ryzykuje. Zresztą, może dlatego specjalnie go wybrano? Był
obrzydliwie ośliniony i cuchnący, ale głupi. Potem pokazał jej
na planie nawet drogę do kliniki i pokoju Marka,
wytłumaczył, jak trzeba iść.
Jasne i żywe z rana korytarze teraz były martwe i głuche -
Vián obawiała się nawet głośno oddychać, kiedy podkradała
się do potężnych drzwi, opatrzonych więziennym judaszem.
Przez chwilę nie mogła uwierzyć, że to właśnie tu - aż cofnęła
się o krok, żeby dojrzeć numer pokoju, umieszczony nad
drzwiami. Ostrożnie, cichutko odsunęła klapę judasza,
wspięła się na palce i... poczuła, że nawet nie potrafi krzyczeć.
Wydawało jej się, że czuje mdły smród ohydnego brudu,
który nawet przez grubą płytę drzwi bije od obłąkanego
dzikusa, który z radosnym, bezgłośnym chichotem debila z
ręki do ręki przesypuje garść szklanych paciorków. Vián
puściła się szalonym pędem przez ponure korytarze - nawet
kiedy na sekundę przymykała oczy, widziała pod powiekami
drżące, tęczowokrystaliczne błyski.
Nie wiedziała, jak trafiła do bramy, jakim cudem odepchnęła
od siebie oślinionego, przymilnie uśmiechniętego strażnika, jak
wypadła na pustą ulicę. Biegła przez okrutne, martwe, podłe
miasto tak długo, póki nie uderzyła sobą o kogoś, kto chwycił ją
mocno i przytrzymał. Podniosła nieprzytomne oczy, a potem
poczuła, jak coś łamie się w niej ze zgrzytem i pęka.
- Laas - wyszeptała tylko. - Laas...
Opowiedziała mu wszystko. Siedzieli w pokoju Laasa w
hotelu i Vián mówiła. O tej pierwszej nocy pod pokojem
gościnnym, kiedy usłyszała, że Bragg wcale jej ojcem nie jest.
O swoich podejrzeniach, które przecież zmieniły się w
pewność. O nocy z Lusinem, o Jobbicku i Bolcu, o strażniku
w bramie... I o Marku, o Marku, o Marku... Aż do rana.
O ósmej Laaster wstał z fotela, w którym przesiedział całą
opowieść, wziął dziewczynę za rękę, prawie szarpnął za sobą. -
Chodź - mruknął krótko.
Poszła, nie pytając o nic.
Zielona mgła podnosi się coraz szybciej, więc kiedy Vián
nareszcie dociera do domu, wyraźnie widzi trójkątny pysk i
dwa bursztynowe ślepia, pobłyskujące w porannym słońcu.
Nagle przejmuje ją gwałtowny chłód. - To przecież już koniec
lata – myśli.
Powoli wchodzi po stopniach na werandę, schyla się po kota,
wnosi go do wnętrza domu. W salonie siada na najbliższym
fotelu i po chwili pod palcami zaczyna wyczuwać cichutkie
mruczenie. Wiem, że patrzy w tej chwili za okno, widzi
olbrzymi astrolot, z którego pomału, ociągając się wychodzą
pierwsi ludzie. Bojaźliwie i nieufnie patrzą na daleki las, na
mgłę zieloną, na przestrzenie. Milczą.
Wreszcie ktoś - kapitan - wysuwa się naprzód, zatacza ręką
łuk. Szeroki. - Ludzie! - woła szeptem. - O cholera, ludzie! To
wszystko będzie nasze!
Dwie olbrzymie łzy ciężko, opornie znajdują sobie kolejne
bruzdy na pomarszczonych policzkach Vián.
Dwie wielkie, błyszczące łzy, kiedy odchodzę...