Wernic Wieslaw Lapacz z Sacramento



WIESŁAW WERNIC




ŁAPACZ

Z SACRAMENTO





Stary traper


Huk ogłuszył go na kilka sekund, a błysk prawie oślepił. Znajdował się przecież w pół­mrocznej ciaśninie górskiej, w której każdy dźwięk zwielokrotniało gromowe echo.

Gdy oszołomienie minęło, zdał sobie sprawę z oczywistego teraz faktu: strzelono tuż nad jego głową, a owoc tej palby spoczywał teraz na skal­nym rumowisku, kilka kroków przed nim — złocisto-brązowy kuguar, czyli puma. Zwierz ru­nął w chwili, w której podrywał się do skoku. Gdyby zdążył...

Irvin oczami wyobraźni ujrzał siebie leżącego tak samo nieruchomo jak Betsy, gniada klacz z białymi łatami na karku i kłębach.

Już po wszystkim.

Odwrócił się raptownie, usłyszawszy te słowa.

Już po wszystkim, synu...

Po wszystkim... — powtórzył jak automat.

Jeszcze chwila, a zwariuję" — pomyślał. Po­czuł w nogach niepokojące drżenie, więc usiadł na najbliższym głazie. I nagle całe ciało ogarnę­ła gwałtowna fala słabości. Z trudem powstrzy­mał wybuch histerycznego śmiechu. Broń, wy­śliznąwszy mu się z dłoni, cicho stuknęła o ziemię. Z wysiłkiem uniósł głowę, by wreszcie przyjrzeć się nieoczekiwanemu wybawcy.

Tamten stał nie opodal, z rękami opartymi na długiej lufie dwururki, w jakimś dziwnym stro­ju, pomiętym, pofałdowanym na wysokiej i chu­dej postaci.

Dziękuję — powiedział Irvin starając się ukryć drżenie głosu. Nie bardzo mu się to udało wobec klęski tak nieoczekiwanej, tak katastro­falnej.

Dopiero teraz zauważył brodę białą jak śnieg i wąsy tej samej barwy. Nad wąsami — twarz spalona górskim słońcem i wiatrem rozległych przestrzeni, pokryta siatką drobniutkich zmar­szczek. Niebieskie, wyblakłe oczy spoglądały trochę badawczo, trochę kpiąco. Nie mógł znieść tego wzroku, więc dźwignął się ciężko i podszedł do Betsy. Zwierzę leżało pośród krzepnącej krwi.

Betsy... Betsy... — wyszeptał. — Co teraz będzie?...

Pochylił się i począł zdejmować uprząż. Chrzęszczały rzemienie, pobrzękiwały błyszczące jak srebro strzemiona. Kiedy odwrócił się, zoba­czył, że siwowłosy traper — bo chyba to był tra­per — klęczy nad złocistym futrem pumy, z no­żem w ręku. Ostrze migotało w blasku słońca.

Niewiele teraz warta ta skóra... — zaczął i zaraz dorzucił ochrypłym głosem: — Nie ma tu jakiego konia? Muszę mieć konia...

Tu są tylko góry, synu — usłyszał. — Tyl­ko góry i doliny, skały, lasy i... drapieżniki. Nic więcej. Powędrujesz na własnych nogach, ale najpierw odpoczniesz u mnie. Nie odmówisz, prawda? Przyda ci się taki odpoczynek, sądzę...

Nie odpowiedział. Zwalił na jeden stos rze­mienie i siodło, którego ciężar wydał mu się te­raz nie do uniesienia. Po cóż zresztą dźwigać, gdy nie ma wierzchowca? Siadł na tym skrzy­piącym stosie i ukrył twarz w dłoniach.

Nie mógłbyś mi pomóc, synu?

Mimo woli uśmiechnął się.

Pomogę — odparł krótko.

Z zadowoleniem stwierdził, że głos jego brzmi już normalnie.

Nie miał wielkiej wprawy w ściąganiu skór. Starzec od razu to zauważył, ale tylko coś mruk­nął do siebie, a potem wypowiadał zwięzłe po­lecenia: “Mocniej trzymaj!... Teraz ciągnij, sy­nu... dosyć".

Mdły odór buchał mu prosto w twarz, więc kiedy wreszcie (jakże długo to trwało) futro, po­dobne do zwiotczałego worka, spoczęło na są­siednim głazie, zerwał się z klęczek i odszedł kilka kroków, aby wciągnąć w płuca podmuch rzeźwego wiatru, tak cudownie pachnącego gór­skim lasem. Nie dane mu było jednak długo od­poczywać.

Idziemy, synu.

A co będzie z Betsy? — spytał.

Betsy? Ach... tak nazywał się twój koń. Cóż? Spójrz w niebo.

Uniósł głowę. Wysoko, wysoko ponad turnia­mi, na niebieskim tle wśród niewielkich białych chmurek dwa czarne, ruchome punkty zataczały koła. Po chwili przyłączył się do nich punkt trzeci. Zniżały się coraz bardziej, aż dojrzał syl­wetki potężnych ptaków.

Sępy — mruknął siwowłosy traper. — Chodźmy.

Nie!

Skoczył ku usypisku drobnych kamieni spły­wających niby nieruchomy strumyk

ze żlebu przekreślającego stromą ścianę. Począł zgarniać żwir na leżące szczątki konia, gorączkowo, po­śpiesznie, nie bacząc, że poczynają mu krwawić dłonie. Zasypać Betsy tym żwirem — to praca na długie godziny. Poczuł nagle szarpnięcie tak mocne, że o mało nie upadł.

Oszaleliście! — wrzasnął. Odpowiedzią był grzmot — głos staroświec­kiej dwururki. Dopiero po nim nastąpiły słowa:

Popatrz, człowieku. Niewiele brakowało, a spocząłbyś obok swej Betsy.

Spojrzał. Na szarym piargu leżał kształt długi a wąski, czerwonorudy. Kula prawie go przepo­łowiła tuż przy nasadzie trójkątnej, złotawej głowy.

Poczuł krople potu na czole. Zbyt wiele wra­żeń jak na tak krótki okres czasu.

Miedzianogłowa * — wyjaśnił traper. — Sporo tu żmij, pamiętaj o tym.

Drugi raz uratowaliście mi życie...

Ale nie wiem, czy udałoby się to za trzecim razem, więc chodź!

Cała energia nagle go opuściła. Zarzucił sio­dło na plecy i poczłapał jak automat za prze­wodnikiem. Posuwali się początkowo skalistym wąwozem, później skręcili raptownie w miejscu, w którym pionowa ściana przechodziła w łagod­ną pochyłość. Wspinali się powoli, uważnie, bo chwilami płaskie głazy

przypominały taflę lodo­wą, tak wygładziły je wiosenne wody. Stopy nie znajdowały oparcia, dłonie nie miały czego się chwycić. Idącemu mogło się wydawać, iż pochy­łość nie ma końca, że sięga wiszących nad odległą granią obłoków. Tak dotarli do poprzecznie bie­gnącej ścieżki. Za nią dźwigała się szara turnia, niedostępna ani dla człowieka, ani dla zwierzę­cia. Jakiś czas szli tą ścieżką, aż skała rozstąpiła się, jakby przerąbana gigantycznym toporem. Zagłębili się w jej przełom i ruszyli dalej po piargach, jakby w mrocznym

tunelu. Na koniec słoneczny blask padł im pod nogi. Zniknęły ska­ły, ścieżka zginęła w zieloności górskiej hali. Przybyszowi wydała się wielką, chociaż w rze­czywistości była małym spłachciem urodzajnego gruntu otoczonego zębatym wieńcem gór. Po przeciwległej stronie, u podnóża niedostępnego zbocza wznosił się kształt dziwaczny, ni to chat­ka, ni szałas. Szpiczastym dachem przypominał namiot, prostymi ścianami — dom.

Jesteśmy na miejscu — stwierdził siwo­włosy traper. — Ot, i moje rancho!

Przeszli przez łączkę, a wówczas wędrowiec zauważył drugi, jeszcze dziwniejszy budynek: bez okien, z dachem poziomym, na którym bujnie rosło

zielsko. Drzwi składały się z drewnia­nej ramy, w którą włożono nierówno poprzycinane belki. Żeby wejść, należało te szczapy, jedną po drugiej, powyjmować. Błysk nadziei przemknął mu przez głowę.

Macie konia? — zapytał podnieconym gło­sem.

Konia? Nie. Coś znacznie lepszego w tych górach, muła. Pilnuję go jak oka w głowie. Wi­dzisz to zamknięcie? Długo rozmyślałem, ale ta­kich drzwi nie wyłamią nawet puma i nie­dźwiedź. Chodź.

Stanęli przed dziwaczną chatką. Pociągnięte wrota skrzypnęły zgrzytliwie, z wnętrza buch­nęła fala chłodnego powietrza.

Sprzedajcie muła albo... pożyczcie.

Siwowłosy jakby nie usłyszał. Popchnął lekko gościa w głąb mrocznego wnętrza, wprost za stół wbity w glinianą polepę tuż obok legowiska pełnego futer o nastroszonych włosach.


Miedzianogłowa (Copperhead) — żmija jadowita, sięga 76 cm długości.


Witaj w moich progach. Nazywam się Abraham Lamb i jestem rzeczywiście łagodny jak baranek.* Siadaj, chłopcze.

Irvin. Vincent Irvin — mruknął przybysz.

Westman? Nie wyglądasz na to. Raczej... farmer.

Macie bystry wzrok.

Żadna sztuka. Im rzadziej ogląda się ludzi, tym łatwiej odgadnąć ich zawód, a ja od sześciu miesięcy nie widziałem żadnego dwunoga. Aż do wczoraj. Dwójka urwisów, żeby nie powiedzieć gorzej.

Irvin drgnął i spojrzał pytająco:

Kto to był?

Nie przedstawili się. Głodny jesteś?

Czy któryś z nich nie był rudy jak mar­chew?

Dobrze określiłeś. Jeden rudy, drugi czar­ny jak kruk. Jeśli to twoi przyjaciele, poradź im, aby nie zaglądali do cudzych stajni. Mieli konie

zmęczone, ale to nie powód, by kraść mu­ły-

Ukradli?

Gdzie tam! Wydaje mi się, że jednego lek­ko zraniłem, ale nie mogłem sprawdzić. Uciekali dość szybko.

Lamb, pożyczcie mi swego muła!

Ho, ho! Co za nieoczekiwana propozycja! Jakże to sobie wyobrażasz? Abraham Lamb daje nieznajomemu swego jedynego muła! A co ja pocznę bez zwierzęcia?

Zwrócę, przysięgam...

Daj spokój... Skąd ty właściwie jesteś?

Z Teksasu.

Tu jest także Teksas, jeśli się nie mylę. Te góry zwą się Sacramento.* Chyba wiesz o tym?

Lamb (ang) — baranek, jagnię.

Nie mylić z miastem Sacramento, stolicą Kalifornii.

Wiem.

No więc... skąd przybywasz?

Z północnego Teksasu.

Wcale niezła wycieczka. Dookoła pustyni.

Nie. Jechałem przez Llano *...

Lubisz niebezpieczne przejażdżki?

To nie ja. To oni. Co za piekielny teren. Nigdy jeszcze czegoś podobnego nie oglądałem.

Kiedy to mówił, stanął mu przed oczami kraj płaski i bezludny, znaczony gdzieniegdzie kępa­mi kaktusów. Szarymi od kurzu, o kolcach jakby z żelaza. Ujrzał wysokie i nagie niby słupy tele­grafu pnie jukki, a na ich czubach stercząca twarde, wąskie i długie, ostre jak sztylety liście. W górze — słońce, w dole — ani krzty cie­nia.

Ryzykowałeś, chłopie. Widziałem ja kości ludzkie na piaskach Llano. Niejeden raz. Mogłeś łatwo zabłądzić.

Nie mogłem. Trop był świeży i wiódł pro­sto ku Pecos.*

Gonisz przyjaciół?

Ścigam ludzi, którzy właśnie tędy uciekali. Tych dwu: rudego i czarnego. Pewno nie wiecie, co oni zmajstrowali.

Na pewno — zgodził się siwowłosy. — Ale mnie przestały obchodzić wasze ludzkie spory. Tu się liczy tylko niedźwiedź, kozica, antylopa i jeszcze to, czy słońce świeci, czy pada deszcz.

Nie pojmuję, jak tak można żyć — mruk­nął Irvin i wzruszył ramionami. —

Ci dwaj, któ­rzy wam chcieli ukraść muła, mają na sumieniu coś więcej.


Llano Estacado (hiszp.) lub Staked Palin (ang.) — Pustynia Palikowa, bezwodny obszar o pow. 130 tys. km-, rozciąga się na terenach stanów; Teksas i Nowy Meksyk, między rzekami Canadian i Pecos. Jest to pła­skowyż wysokości 1000-1500 m. Nazwą jego niektórzy wy­wodzą od palików wbijanych w piasek dla wyznaczania dróg, inni — od pni rosnącej tam gdzieniegdzie jukki,

przypominających pale.

Rozesłano za nimi listy gończe. Od szeryfa do szeryfa, jak świat długi i szeroki.

Abraham Lamb roześmiał się cicho:

Tu nie dotarły.

Ale ludzie potrafią dotrzeć wszędzie, nawet w to pustkowie.

Jak ja, jak tamci dwaj. Aż dziwne, że poprzestali tylko na próbie kradzieży, bo mogli się wziąć za was...

Wówczas i ty byś nie żył, mój synu. Naj­pierw puma, później żmija. Jak na jednego kiepskiego strzelca... to zbyt wiele. Daj spokój ściganiu. Oni nie mają nic do stracenia, a ty dru­gi raz się nie urodzisz.

Odszedł w kąt mrocznej izdebki i coś tam przewracał wśród naczyń, bo Irvin słyszał po­brzękiwanie.

Masz — powiedział po chwili i wsunął mu do ręki twardy i wielki jak talerz podpłomyk, na którym leżał kawał mięsa. — Spróbuj.

Irvin poczuł ostry zapach ziół. Pieczeń miała smak nieznany.

Nigdy czegoś podobnego nie jadłem — wy­znał szczerze zdumiony.

Takie niedobre?

Takie wspaniałe! Jak to przyrządzacie? .

Trzeba znać się na roślinach. Upiec polęd­wicę potrafi byle partoła, ale przyprawić ją to dopiero sztuka.

Irvin jadł powoli i rozmyślał, ale jakoś leni­wie. Strata wierzchowca pozbawiła go energii. Albo po prostu był bardzo zmęczony. A gdyby tak siłą zabrać muła? Może podstępem? Nie znał się na podstępach. Nie był traperem, chytrym jak tropione zwierzęta, ani zwiadowcą skradają­cym się po tropach czerwonoskórych, ani kow­bojem pilnującym stad przed dwunożnymi i czworonożnymi napastnikami. Był tylko rolni­kiem,

Nie strzelam źle — rzekł bez związku, byle coś powiedzieć. — Ujrzałem strumień, więc zeskoczyłem z konia, żeby się ochłodzić. Puma zbliżyła się tak cicho...

One zawsze nadchodzą cicho.

I dopiero jak usłyszałem kwik Betsy...

Widziałem wszystko. Mało nóg nie pogubi­łem zbiegając z góry. Popełniłeś duży błąd rzu­ciwszy broń daleko od siebie.

Byłem tak zmęczony, że nie zważałem na nic — westchnął głęboko. — Kiedy skoczyłam do strzelby, puma znajdowała się tak blisko, że wydało mi się niemożliwością spudłować. Więc nawet nie celowałem...

I to był błąd drugi. Należało sekundę od­czekać, konia już nic nie mogło uratować. Pa­miętaj o tym na przyszłość, zwłaszcza jak bę­dziesz wędrował piechotą. I omijaj Llano. Prze­jechałeś, ale nie przejdziesz.

Nie mam zamiaru. Llano wcale mi nie po drodze. Przecież ja ich muszę dognać! — wy­krzyknął. — Przepraszam — zmitygował się. Strzepał okruszyny ze spodni. — Dziękuję. To było wyśmienite.

Cieszę się. Ci ludzie musieli mieć z tobą na pieńku. Chyba się nie mylę. Napadli? Okradli?

Nic podobnego. Nie zabrali mi nawet guzi­ka od spodni.

Czyżbyś był szeryfem?

I to nie... Siwowłosy pokręcił głową.

Gadasz wielce tajemniczo, ale to twoja sprawa. Na piechotę nigdy ich nie dogonisz.

Pożyczcie mi muła. Na tydzień.

Ani na jeden dzień. Cóż bym począł bez zwierzęcia? I skąd mogę wiedzieć, jak daleko pragniesz pojechać?

Muszę ich złapać przed granicą meksykań­ską. Tydzień mi starczy. Jeśli się spóźnię, wszystko na nic.

Powiadasz, że musisz. Co to za “mus"? — spojrzał na Irvina przenikliwie: — Tylko nie myśl, że muła zabierzesz siłą. Tamci także pró­bowali...

Przybysz pochylił głowę, poczuł, że krew mu napływa do twarzy. Ten starzec dobrze czytał w cudzych myślach.

Nie ukradnę — odparł — chociaż... o tym myślałem — wyznał szczerze.

Wierzę. Powiedz: po co ich ścigasz? Czy jesteś ich towarzyszem? A może i za tobą roze­słano listy gończe? Chodźmy na łąkę.

Wyszedł pierwszy z nieodstępną dwururką w garści. Położył się na trawie.

Siadaj — rozkazał.

Pachniało ziołami. Z okolicznych wysoczyzn spadał wiatr niosąc woń leśnej żywicy. Dokoła głośno buczały trzmiele.

Prawda, jak tu przyjemnie?

Nie wytrzymałbym nawet tygodnia w tej samotni.

Taka to radość żyć wśród ludzi? Nie wy­glądasz na szczęśliwego. Szczęśliwcy nie gonią po wąwozach Sacramento.

To prawda — mruknął w odpowiedzi. — Ale dotychczas żyłem w gromadzie.

Po co ich ścigasz?

Ciągle pytacie. Co was to obchodzi?

Nic a nic. Mnie interesuje tylko muł. Ro­zumiesz?

Jakoś nie...

Lubię ludziom pomagać, chociaż od nich uciekam. Coraz dalej i dalej. Wędruję aż znad Missisipi. A tu już chyba zostanę. Rolnik mnie nie przepędzi, złota i srebra nie ma w tych gó­rach.

Irvinowi ta paplanina wydała się całkiem nie­potrzebna, ale słuchał nie przerywając — wi­docznie siwy samotnik musi się wygadać. On sam nie czuł chęci do zwierzeń, mimo że przez tyle dni wędrował tylko w towarzystwie Betsy. Betsy... leży teraz martwa za skalną ścianą. I co dalej? Pieszy marsz? A może Lamb zdecyduje się jednak pożyczyć muła?

Czy tamci mieli konia jucznego? — zapy­tał niespodziewanie dla samego siebie.

Tamci? Ach, masz na myśli moich wczoraj­szych gości. A jakże, mieli. Wszystkie trzy zwie­rzęta piekielnie zmordowane. Dlatego próbowali zamienić.

Nie mówili, dokąd jadą?

Traper roześmiał się cicho:

Nikt u mnie nie zostawia swego adresu, a ja się o nic nikogo nie pytam. Bo i po co? Sam powiadałeś, że kierują się ku granicy Mek­syku.

Mogę się mylić.

Chyba się nie mylisz. — Lamb podniósł się i wyciągając rękę powiedział: — Tam właśnie leży Meksyk. Jeśli prosto jechać tą steczką, na którą trafiłeś, dojedziesz do El Paso * nad Rio Grandę, a po drugiej stronie masz Ciudad Juarez. Już w Meksyku. Ale droga niełatwa. Można się zapchać w jakiś diabelski kąt i zabłąkać na amen. Trzeba uważać na ścieżkę, jechać ostrożnie. Jeśli ci, których gonisz, nie znają tego przej­ścia...

Nie wiem, czy znają, czy nie — przerwał mu Irvin — ale na pewno nie wiedzą, że ich ścigam.

Jak to?

To taka dziwna historia, długo o niej ga­dać. Gdybym miał wierzchowca...

Ale nie masz. Tym lepiej dla ciebie. Są­dzę, że tamci są gorsi od pumy.

Irvin zerwał się z ziemi i krzyknął:

Cóż możecie wiedzieć?! Tylko ja znam prawdę.

To czemu ją przede mną ukrywasz? Boisz się? Wstydzisz?

A dacie muła?

Do niczego cię nie zmuszam, synu. I ni­czego nie obiecuję.

Irvin usiadł. Już się uspokoił. Podkulił nogi, wsparł głowę na rękach.

Nie ma innej rady — szepnął. — Powiem wam. Ukradłbym muła, ale nie potrafię. Więc muszę opowiedzieć.

Szczery jesteś. To dobrze o tobie świad­czy...

Irvin tylko machnął ręką.

Będę się streszczał — zaczął. — Długa to opowieść, ale jakoś sobie z nią poradzę...

Starzec skinął głową.

El Paso — graniczna miejscowość Stanów, położona nad rzeką Rio Grandę del Norte.

Historię spotkania na odludziu, w sercu gór Sacramento, opowiedział mi po latach, po bardzo wielu latach, sam Vincent Irvin. Wówczas już

nie farmer, ale szeryf Fort Benton — małego miasteczka leżącego blisko granicy Stanów i Ka­nady. Półtora tysiąca mil od chatki siwego tra­pera, który nosił dziwne nazwisko (a może prze­zwisko) — Lamb.

Co wydarzyło się przed opisanym spotkaniem, co nastąpiło później — o tym dowiedziałem się nie tylko z ust Irvina. Bardzo mi pomógł w za­spokojeniu ciekawości Karol Gordon, ongiś mło­dziutki westman, później farmer, jeszcze później traper, a w końcu — mój serdeczny przyjaciel.

Tak oto narodziła się — a raczej została od­tworzona — opowieść o człowieku, który stracił wszystko, lecz nie zgubił (jak wielu innych w podobnej sytuacji) swej życiowej ścieżki.

Nieco w tej historii dodałem od siebie, aby sprawa stała się bardziej zrozumiała. Musiałem się wczuć w sytuację, o których Irvin mówił półgębkiem — były zbyt przykre dla niego, cho­ciaż tak już odległe w czasie.

Wreszcie rzecz całą — gdy już została utrwa­lona na papierze — odczytałem (z pewnym stra­chem) obu głównym bohaterom. Przyznali zgod­nie, iż to, co napisałem, nie mija się z prawdą. To mi wystarczyło.


Początek początku


Noc była duszna i parna. Karol kładł się więc spać z nadzieją w sercu. Wszystko zapowiadało burzę. Kiedy zasypiał, wydało mu się, nawet, że słyszy dalekie grzmoty nadciągającej nawałnicy. Wczesnym świtem wyskoczył na dwór pełen ra­dosnego oczekiwania. Spodziewał się ujrzeć do­koła czarne kałuże i nie wyschłe jeszcze błoto.

Ranek był przyjemnie chłodny, słońce dopiero czerwonym rąbkiem wyjrzało ponad horyzont, ale dokoła, przed domem i dalej, leżała ta sama co wczoraj płaszczyzna zeschniętej w skorupę ziemi, spękanej w malutkie przepaście i kaniony. Od studni, wznoszącej się między stajnią a do­mem, przyczłapał chudy wyrostek w rozpiętej koszuli, z piersią spaloną na brąz i z twarzą jesz­cze ciemniejszą.

Napoiłeś konia?

Chłopak brzęknął metalowym wiadrem.

Same błoto — powiedział. — Nic się nie da nabrać.

Idź do Irvinów. Tam chyba jeszcze coś znaj­dziesz. Weź dwa wiadra. Tylko nie rób hałasu, pewnie jeszcze śpią.

Spojrzał w niebo, które powoli zmieniało barwę. Ustępowała szarość, błękit stawał się coraz bardziej intensywny. Karol westchnął. Zapowia­dał się dzień taki sam, jak wszystkie poprzednie tej wiosny: suchy i gorący.

Ani jednej chmurki — mruknął do sie­bie. — Ani jednej chmurki — powtórzył i za­wrócił do chaty. Wziął mały kubeczek, z osmo­lonego czajnika nalał nieco wody i stanąwszy przed lustrem począł się golić. Wolno, metodycznie. Nic go nie nagliło. Nie było nic do roboty w polu. Skawalona gleba nie poddawała się ani motyce, ani łopacie. Ostrze pługa, gdy z trudem wbiło się w ziemię, odwalało tylko zeschłe bry­ły, twarde jak kamienie. Jakiż sens rzucać ziarno w taką rolę?

Chyba należy stąd wiać — powiedział ście­rając palcem mydło z lśniącego ostrza brzytwy.

Ale powiedziawszy to, zdziwił się sam sobie. Nigdy dotąd nie zaświtała mu w głowie taka myśl. Odkąd osiadł w tych stronach. To zna­czy — zastanowił się chwilę — przed pięcioma, nie, przed czterema laty. Właśnie wówczas przy­był tu z gromadą innych, w czasie gdy zielony step ciągnął się milami od nowiutkich jeszcze, kolejowych torów hen, zdawałoby się, w nie­skończoność. Ziemia była tania, prawie za dar­mo. Towarzystwo kolejowe otrzymało olbrzymie obszary położone po obu stronach żelaznego szlaku i starało się ściągnąć przyszłych pasaże­rów i producentów płodów rolnych, które miała transportować.

Tak narodziła się osada w południowo-zachodnim Teksasie * w roku głośnego na całą Amerykę powstania Dakotów, zwanych Siouxami, pud wodzą Sitting Bulla *. Chociaż walki te nie to­czyły się na terenie Teksasu, lecz znacznie dalej na północ, w rejonie Czarnych Gór, na pograni­czu Montany i Południowej Dakoty, ich zakoń­czenie wydało się niektórym początkiem ery wiecznego pokoju.

Osada powstała z... niczego. Najpierw przyby­sze mieszkali w prymitywnych ziemiankach o ścianach skleconych z grubej darni. W takich samych budowlach gnieździły się konie i krowy. Nikt nie oczekiwał zresztą wygodnego życia

i nikt nie myślał zaczynać od wygód. Mieszkało się byle jak, jadło byle co, maksimum energii poświęcając ziemi. Wczesną wiosną ostrza płu­gów po raz pierwszy w dziejach tej krainy za­głębiły się w twardą glebę. Ciężka to była orka i dosłownie potem ludzkim zroszona. Za to je­sienią!

Cudowne było wtedy lato: w miarę suche, w miarę mokre. Ale jeszcze


Sitting Bull — wódz plemienia Dakotów (Siouxów), przywódca powstania. W 1876 r. rozbił oddziały generała Custera w bitwie nad rzeczką Little Bighorn.

Teksas — drugi co do wielkości stan Ameryki Płn. Ponad 692 tys. km, Prawa stanowe uzyskał już w 1845 r.


cudowniejszą oka­zała się ta ziemia. Pszenica obrodziła, dając kło­sy wielkie i ciężkie, jakich nigdy przedtem nie widzieli przybysze ze wschodu. A kolby kukury­dzy przypominały — jak zauważył któryś z osie­dleńców — pękate flaszki whisky.

Potem nadszedł drugi rok, równie wspaniały. I trzeci, nie ustępujący dwom poprzednim. Far­merskie wozy, załadowane plonami, ciągnęły długim szeregiem do kolejowego przystanku od­ległego stąd o cztery mile. Kupcy płacili gotów­ką, farmerzy zbierali w swych kuferkach brzęczące i szeleszczące pieniądze, towarzystwo ko­lejowe odbijało sobie na transporcie wartość za bezcen odstąpionych gruntów. Wtedy nadano osadzie nazwę i wybrano szeryfa. Przedtem nikt na takie głupstwa nie miał czasu. Miejscowość nazwano — przy zgodnym aplauzie wszystkich mieszkańców — Green Field, ale z tych dwu słów utworzono natychmiast jedno: Greenfield *. Nazwa była jak najbardziej odpowiednia. Oko­liczne pola każdej wiosny pokrywały się ziele­niejącą runią młodych siewów. Przez te kilka lat zmieniało się wszystko. Ze wzrostem zamożności rosły potrzeby. Pękate mieszki farmerów spra­wiły, że w Greenfield powstał pierwszy saloon, luksusowo wyposażony jak na tutejsze warunki. Prawie w tym samym czasie otworzono duży skład, oferujący nabywcy rozmaite towary, od pługów aż po bieliznę damską. Któż to dawniej o takiej “rozpuście" myślał? W przeciwieństwie do saloonu, stanowiącego własność Brian Fullera (rodem z dalekiego Kansas City nad Missouri), skład był wynalazkiem jakiejś kompanii handlo­wej ze znacznie bliższego Houston nad Zatoką Meksykańską. Zarządzał nim agent mający do pomocy żonę Mulatkę i dwoje niedorostków o nieokreślonej barwie skóry. Agent nazywał się — zabawny zbieg okoliczności! — bardzo podobnie do właściciela saloonu, a mianowicie: Fulk Bryan. Stanowiłoby to na pewno okazję do nieporozumień * gdyby nie fakt, że nazwisk tych używano potocznie bardzo rzadko, wystar­czały: “saloon" i “skład".

Green field (ang.) — zielone pole. Brian (imię) i Bryan (nazwisko) wymawiają się iden­tycznie.

Przez pierwsze miesiące istnienia obu handlo­wych placówek Brian Fuller obrotami bił na głowę Fulk Bryana. Wyposzczeni farmerzy mu­sieli odbić sobie lata niedosytu, mimo że saloon nie udzielał kredytu, a skład — wręcz przeciwnie — przy większych zakupach rozkładał na­leżność na raty. Gdy jednak odpowiednia suma gotówki została przepita, atrakcyjność nowych narzędzi rolniczych i nowych strojów odniosła decydujący sukces. Do przegranej saloonu przy­czyniła się również niespodziewana konkurencja w postaci tak zwanej “drug-story", jednej z tych zdumiewających placówek handlowych, znanych chyba tylko w Ameryce. Są to sklepy stanowiące

coś pośredniego między apteką, drogerią a ba­rem. Nabyć w nich można lekarstwo, pachnące mydło, cukierki, ale również... wypić koktejl z piorunującej mieszaniny wysokoprocentowych trunków. Te ostatnie cieszyły się w Greenfield dużym powodzeniem, póki nie przestały być no­wością.

Jednocześnie z powstawaniem placówek han­dlowych zmieniało się oblicze osiedla. Znikały budy-ziemianki. Pojawiały się domki, ba, nawet wille z werandkami i kolumienkami — powie­lane wzory drewnianej architektury miasteczek dalekiego wschodu Ameryki. Wzrastała zamoż­ność i nie sprawdzały się przepowiednie pesy­mistów, że Teksas jest krajem wyłącznie uprawy bawełny, a nie zboża, i że wszelkie próby zmiany charakteru płodów rolnych zakończyć się muszą klęską gospodarczą. Właśnie pszenica stała się źródłem rozwoju Greenfield. Wszystko jej tutaj sprzyjało. W pobliżu nie istniały gospodarstwa hodowlane, nie przepędzano tędy wielkich stad bydła tratujących zasiewy, co stawało się przy­czyną zatargów (niekiedy kończących się krwa­wo) między rolnikami a gromadami półdzikich kowbojów strzegących bydła. Tradycyjne już szlaki przepędu, o ustalonych nazwach: “Zachod­ni" i “Chisholm" biegły na wschód i na zachód od Greenfield. Całe szczęście.

Ludzi w okolicy nie było wiele, mimo że zie­mie Teksasu zamieszkiwało już prawie 700 ty­sięcy białych i Murzynów, nie licząc plemion in­diańskich. Cóż to jednak znaczyło wobec 267 tysięcy mil kwadratowych * powierzchni? Tak więc Greenfield leżało na uboczu od niebezpie­czeństw grożących osadzie ze strony zwierząt i ze strony włóczęgów. Zapowiedź klęski przy­szła niespodziewanie, zupełnie nieoczekiwanie przez farmerów. Zdawało im się, że poznali już doskonale klimat i nabyli umiejętności przepo­wiadania pogody nie tylko na najbliższe dni, ale na tygodnie, na miesiące. Aż nastała wiosna, prawie bezdeszczowa. Siewów dokonano, później jednak gleba stwardniała na kamień. Ani jedno ziarno nie zakiełkowało. Przez długie miesiące nie spadła z pogodnego nieba nawet kropla desz­czu. Sytuację poprawiły burze topniejącego na­tychmiast gradu. Niestety, wydarzyło się to do­piero w połowie teksaskiej zimy, przy tempera­turze 32 stopni *. Ziemia nieco rozmiękła, ale nie poprawił się humor farmerom. Wprawdzie nie popadli w rozpacz. Nadal mieli w swych spich­rzach pełno dorodnego ziarna, którego nie po­zbyli się zgodnie z tradycją zapobiegliwego i przewidującego gospodarzenia, przekazaną im jeszcze przez ojców we wschodnich stanach. Gdy jednak podobna sytuacja meteorologiczna powtó­rzyła się w roku następnym, troska o jutro zaciążyła nad umysłami mieszkańców Greenfield. Skamieniała gleba nie nadawała się do uprawy. Otaczające osadę dalekie przestrzenie prerii zmieniły swą barwę. Z zielonych stały się brudnobrązowe. Szumiące trawy przeobraziły się w twardy jak kamień pokrowiec skołtunionych, wbitych w ziemię uschłych łodyg. Skończyła się świeża pasza. Trzeba było powybijać krowy i owce. Oszczędzano tylko koni. Na suszy wyszły one najlepiej, otrzymując teraz zamiast siana cenną kukurydzę i jeszcze cenniejsze ziar­no pszeniczne. Ale cóż poczęliby farmerzy bez koni, gdyby wreszcie spadły strumienie wody na bezpłodną ziemię?

Sygnałem gospodarczego kryzysu stała się li­kwidacja “drug-story". Nastąpiła bez żadnej za­powiedzi, z dnia na dzień. Któregoś ranka miesz­kańcy Greenfield


Dokładnie 267 333 mil', co równa się ok. 692 tys. km.

Mowa o termometrze Fahrenheita. 32 stopnie F — to 0 stopni Celsjusza.


ujrzeli drzwi i okna sklepu na głucho zamknięte, ale dopiero w kilka godzin później osiedle obiegła wieść o wyjeździe wła­ściciela i pomocnika. Do kolejowego przystanku odwiózł ich na swym wozie stary Abel Meredith. Opowiadał później, że bagaży mieli niewiele. Wyglądało więc na to, że powrócą, kiedy się cza­sy poprawią. Klęska suszy skłoniła ludzi do osz­czędności, “drug-story" stracił klientelę na dłu­go przed likwidacją.

Zawiadomiony o wydarzeniu szeryf przybył natychmiast pod domek, raczej barak z werandką, w którym mieścił się sklep. Stwierdził, że wszystkie okna zabito deskami, a na drzwiach zawieszono potężnych rozmiarów kłódkę. Fakt nie ulegał wątpliwości. Odtąd szeryf codziennie odwiedzał opuszczony budynek, może w nadziei, że ujrzy go na nowo zamieszkałym przez dotychczasowych użytkowników, a może dlatego, że pragnął skontrolować stan okien i drzwi. We­wnątrz przecież musiały się znajdować towary. Tak zresztą powszechnie sądzono, ale nikomu nie przyszło do głowy łasić się na te “skarby". Greenfield przez lata mogło służyć za przykład najbardziej spokojnego osiedla ze wszystkich najbardziej spokojnych osiedli całego świata.

Likwidacja (raczej: samolikwidacja) “drug-story” nie była przecież tragedią. Tragedia na­rodziła się wtedy, gdy mieszkańcom Greenfield poczęło brakować jedzenia, poczęło brakować pszenicy i pieniędzy. Gdyby nie Fulk Bryan, który okazał się człowiekiem dobrego serca i chyba dobrym kalkulatorem, połowa ludności przymierałaby głodem. Oto Fulk Bryan rozsze­rzył kredyt, chociaż nie odwożono już ziarna do kolejowych wagonów. Wręcz przeciwnie: transportowano mąkę, kukurydzę i szereg innych artykułów spożywczych ze stacji do osady. W ten sposób przetrwano jako tako okres zimy. Wszyscy farmerzy zadłużyli się u Bryana “po czubek nosa". Ale nie było wyjścia z tej sytuacji, chyba ucieczka w inne strony kraju. Wówczas nikt tego jeszcze nie pragnął.

Właściciel saloonu — “bezkredytowy" Brian Fuller postanowił naśladować Fulk Bryana. Uznał, że lepiej handlować na kredyt niż wcale. Ludzie nie świecili groszem, za to saloon coraz częściej świecił pustką. Zamknięcie “drug-story" nie przysporzyło klienteli saloonowi. Co prawda i otwarcie kredytu nie zapełniło przestronnej sali oberży tłumem rozkrzyczanych farmerów. Jednakże w sobotnie wieczory i późne niedzielne popołudnia ściągała tu garstka desperatów uważając, że nic im nie pomoże ani nie zaszkodzi, czy dług będzie większy, czy mniejszy o kilka dolarów. Byli to przeważnie ludzie młodzi i sa­motni, gotowi — jeśli sytuacja nie ulegnie po­prawie — pierwsi czmychnąć z Greenfield, zostawiając na łasce losu ziemię, budynki i sprzęt gospodarski. Bo nawet nikt nie marzył, że zna­lazłby się nabywca ich nieruchomości. Tak więc w saloonie weselono się, jak kto jeszcze potrafił, a kiedy gospodarz zamykał lokal na noc, spóź­nieni wędrowcy, wracając do domowych piele­szy, zadzierali głowy, by ujrzeć na niebie uprag­nione chmury. Niestety, świeciły gwiazdy. Bar­dzo jasno, przeraźliwie ostro, beznadziejnie...

Karol Gordon, chociaż samotny jak kaktus na pustyni, nie odwiedzał już od dawna saloonu. Był w ogóle nieco dziwnym człowiekiem. W maleń­kim Greenfield, w którym ludzie zdążyli dobrze się poznać i poinformować wzajemnie o wszyst­kim, co przeżyli, a także o swych planach na przyszłość — o przeszłości Karola Gordona nikt nic pewnego nie wiedział. Szeptano, że nawet jeśli kiedykolwiek zajmował się uprawą roli, to już dawno zdążył o tym zapomnieć. Jednak wy­starczyło tylko przyjrzeć się obmawianemu, aby dostrzec oczywisty nonsens tego twierdzenia. Gordon był zbyt młody. Może nigdy nie orał i nie siał?... Mówiono — nie wiadomo na jakiej podstawie — że Gordon jeszcze jako chłopak włóczył się po Dzikim Zachodzie, wprawiał w strzelaniu do futerkowej zwierzyny i tylko dlatego zerwał z zawodem, że zniechęcił go do tamtych stron tragiczny koniec wyprawy gene­rała Custera w roku 1876, kiedy to w walce z Dakotami Sitting Bulla zginął i generał, i cały oddział kawalerii, którym dowodził *. Złośliwi dodawali, że nie wiadomo, po której stronie brał udział w walce: białych czy czerwonych. W tamtych czasach, gdy dobrze pamiętano krwawą hi­storię, która się rozegrała nad brzegami mało przedtem znanej rzeczki, postawienie publicznego zarzutu współuczestniczenia w masakrze bia­łych było sprawą niebezpieczną albo dla poma­wianego o taki postępek, albo dla pomawiają­cego. Ponieważ jednak farmerzy z Greenfield należeli do kategorii ludzi spokojnych, nie zno­szących burd i awantur — nikt głośno nie po­wtarzał plotki.

Na uprawie roli Karol Gordon istotnie niewie­le się znał. Będąc jednak zdolnym naśladowcą i chętnym słuchaczem, po kilku latach nauczył się korzystać z rad doświadczonych rolników. Najwięcej pomógł mu bliski sąsiad, Vincent Irvin, młody farmer, który sprzedał swe podupa­dające gospodarstwo w Północnej Karolinie i wraz z żoną powędrował na południowy zachód szukać szczęścia.

Tak to wszystko wyglądało aż do pamiętnego ranka, w którym Gordon stwierdził, że i w jego studni, wykopanej przed domem, nie ma ani kropli wody. Wtedy po raz pierwszy pomyślał o opuszczeniu Greenfield.

Hallo, boss! * — zawołał z głębi sieni cie­mnowłosy chłopak. — Jest woda!

Świetnie. Przynieś tutaj i nalej do miski.

Nie będzie się pan mył na dworze? Zanosi się na upał.

Wielka mi nowina. Od tygodnia pieczemy się żywcem. Nalej do miski i idź napoić konia.

Usłyszał brzęk wiadra, plusk wody, potem oddalające się kroki. Skończył golenie, przeszedł do sionki i zaczął się myć w dużej blaszance, peł­nej wody. Woda była zimna. Od razu poczuł się lepiej.

Co począć z Robertem? — rozważał w dal­szym ciągu projekt opuszczenia Greenfield. — Brać go z sobą na niepewne? A jeśli nie będzie chciał? Zostawić samego?..."



Była to bitwa nad rzeczką Little Bighorn w dn. 26 czer­wca 1876. Padło w niej 276 żołnierzy i oficerów siódmego pułku kawalerii.

Boss — można przetłumaczyć: szef.

Zreflektował się nagle: “Po co mam stąd ucie­kać, do licha? Co mi do głowy strzeliło? Wszyst­ko przez tę parną noc. Przecież to nie ma sensu. Zapytam Roberta, co o tym sądzi... Nie, nie będę pytał. Chłopak się przestraszy."

Z Robertem spotkał się zupełnie przypadkowo przed laty, gdy przyłączył się do karawany lu­dzi, wozów i bydła, ciągnącej ku południowemu zachodowi. Zdarzyło się to niedaleko Abilene, w Kansas, gdzie kończył się wielki szlak prze­pędu bydła, zwany Szlakiem Chisholm, wiodący z południa aż do Rio Grandę. Robert właśnie przewędrował ten szlak jako jeden z kowbojów i znajdował się u kresu sił. Wyglądał tak, jakby mu pozostało tylko parę godzin życia. Gordon zainteresował się chłopakiem, po krótkiej roz­mowie Robert został umieszczony, jako dodatko­wy pasażer, w jednym z farmerskich wozów. Później, na ziemiach przyszłego Greenfield, oka­zał się nieocenionym pomocnikiem świeżo upie­czonego farmera. Gordon dowiedział się o nim tylko tyle, że nazywa się Dreer. Chłopak był skryty i nigdy nie mówił za wiele. Być mo­że, iż fakt ten zjednał Robertowi przychylność Gordona, który nie znosił plotkarzy i gadułów.

Znowu metalicznie zabrzęczało wiadro. Robert pojawił się w jasnym prostokącie drzwi.

Jeszcze raz idę po wodę — zakomunikował.

Dobrze, ale zostaw trochę dla Irvina.

Rozległ się cichy śmiech:

Nie zabraknie, bo w dołku...

Rzeczywiście, posiadłość Irvina leżała we wklęśnięciu gruntu i podziemne źródła musiały sobie torować tam drogę.

Gordon wytarł się szorstkim ręcznikiem, przywdział koszulę i zajrzał pod palenisko ku­chennego pieca. Nie potrzebował rozgrzebywać wczorajszego popiołu, już tlił się mały ogienek rozniecony przez Roberta. Dorzucił kilka patyków, a potem zajął się przyrządzaniem jajeczni­cy na boczku i przygotował pszenne suchary (wszystko dzięki kredytowi Fulk Bryana).

Słyszał już pan, szefie?

Nie wrzeszcz. Wejdź i powiedz, o co chodzi. Chłopak ukazał swe zaczerwienione oblicze.

Spotkałem starego Abla. Gadał, że Hamm Harris i Jim Perry znikli tej nocy.

Plotka.

Abel wie na pewno. Chodził do nich. Gordonowi zrobiło się jakoś przykro. Ci dwaj ludzie siedzieli w Greenfield od samego począt­ku. A teraz... zwiali. Mogło to się stać sygnałem do masowej ucieczki. Zresztą...

Oni byli mocno zadłużeni u Bryana — po­wiedział półgłosem.

Chłopak roześmiał się.

Nie widzę powodu do radości. Jak tak dalej pójdzie, Bryan zamknie kredyt. Wówczas nie będzie innego wyjścia... Chciałbyś stąd wyje­chać?

Nie.

Więc widzisz, że nie ma się z czego cieszyć. Może to jednak nieprawda? Co więcej słysza­łeś?

Pan Irvin już wstał.

Żadna nowina.

Powiedział, że weźmie konia, strzelbę i pój­dzie polować.

Z kolei roześmiał się Gordon.

Też ma pomysły? W ciągu kilku lat potra­filiśmy wystraszyć stąd wszystkie zwierzaki.

Pan Irvin mówił, że teraz zaczną ciągnąć na północ bizony.

Bizony! Wielki Boże! Już ja mu wybiję to z głowy. Przecież on nigdy nie polował na bizo­ny! No, idę — zdecydował się nagle. — Jakby zaczęło padać...

Chłopak zachichotał:

... to zaraz postawię naparstek, żeby nała­pać deszczówki.

Gordon wcisnął na głowę podniszczony kape­lusz i wyszedł na szeroką drogę, twardą i spęka­ną w grube rysy tak jak cała ziemia dokoła. Za­trzymał się w miejscu, gdzie droga spadała ła­godnie ku nizinie przypominającej kształtem gigantyczną miskę. W środku tej miski wznosiły się zabudowania otoczone półokręgiem wysokich drzew. Nad kominem największego z domostw pięła się ku beznadziejnie czystemu niebu wąska nitka dymu. Zwiastowała pogodę, przeklętą po­godę.

Gordon westchnął i przyspieszył kroku. Skrę­cił w prawo, minął furtkę w płocie, który ota­czał Irvina — co uważano za luksus nawet w za­możnym dotąd Greenfield — potem studnię z korytem do pojenia bydła. Zajrzał w otwór. Głęboko, głęboko widniało odbicie nieba. Znak, że jest jeszcze woda.

Halo, Karolu! Chcesz się utopić?

Właśnie. Dlatego kawał bizoniej pieczeni we. — Jutro może być już za późno. U mnie studnia wyschła.

Ale ta nie wyschnie. Mierzyłem wczoraj, nic a nic nie ubywa. Gdzieś tu jest źródło. Na szczęście. Co nowego, Karolu?

Gordon uśmiechnął się do wysokiego, szczu­płego mężczyzny o spalonej na brąz twarzy, nie­bieskich oczach i jasnych włosach. — Gdyby nie twoja studnia, nie mógłbym się dziś umyć. Nie wiem, jak sobie radzą inni...

Nie jest tak źle. Tu w dole wszyscy mają wodę.

Słuchaj, Vincent, mówił mi Robert, że się wybierasz na polowanie. Czy to prawda?

Myślałem o tym. Widzisz... moje długi u Bryana wciąż rosną. Z przerażającą szybko­ścią.

Mnie również zbrzydło solone mięso, ale trudno domagać się czegoś lepszego w takiej sytuacji... — machnął ręką Gordon.

Właśnie — odpowiedział podnosząc głowę —-bardzo by się przydał. A skórę można sprzedać.

Kto tu kupi?

Może Bryan.

Wybij sobie z głowy bizonie mięso. Będzie teraz chude i żylaste, jeśli w ogóle będzie.

Opowiadałeś o bizonich szlakach, czy tak trudno je odnaleźć?

Szlaki bizonie istnieją, ale...

Między kolumienkami ganku ukazała się ko­bieca głowa. Melodyjny głos zawołał:

Jak się masz, Karolu! Nie odchodźcie, zaraz przygotuję śniadanie.

Znikła w głębi budynku.

Ale co? — podjął przerwaną rozmowę Irvin.

To, że bizony szukają dla swego marszu te­renów obfitujących w paszę i w wodę. Dopraw­dy nie wiem, gdzie takich szukać. A jeśli chodzi o inne zwierzęta, zdążyliśmy przepłoszyć wszyst­kie płowe czworonogi. Nawet antylopy się stąd wyniosły. Raz tylko jeden daleko, daleko stąd widziałem pieski preriowe.*

Nie kpij.

Ani mi to w głowie. Jestem pewien, że bi­zony także zmieniły swój szlak.

Ostatecznie deszcze muszą gdzieś padać.

I mnie się tak wydaje. Tylko gdzie? O tym nie wiemy ani ty, ani ja. A prócz tego, Vincent, nie jesteś przecież dobrym strzelcem. Z antylo­pami to żadna bieda, po prostu zmarnujesz nieco ładunków, a zwierzęta czmychną. Ale z bizona­mi, jeśli na nie trafisz, może być kłopot. Zranio­ny byk staje się niebezpieczny. Nie podoba mi się twój projekt.

Wybierzemy się razem.

Po to, aby cię pilnować na każdym kroku? Nic nie wyjdzie z takiego polowania.

W drzwiach domu ukazała się kobieca głowa.

Chodźcie...

Weszli do sporej izby, której środek zajmował prostokątny stół, zastawiony połyskującymi w smudze słońca talerzami. Przy jednym z nich, na wysokim stołku, siedział chłopczyk trzy-czteroletni, o rumianej buzi i jasnej jak ba­wełna czuprynie. Jadł właśnie owsiankę, ale na widok wchodzących zerwał się:

Pieski preriowe— amerykańskie świstaki.

Dzień dobry, wuju Karolu, dzień dobry, wuju Karolu! — zaśpiewał jakąś swoją własną melodię.

Dopóki nie zjesz — odparł sztucznie poważ­nym głosem Gordon — nie będę z tobą rozma­wiał.

Siadajcie — poprosiła gospodyni.

Dziękuję, Becky — odsunął nieco talerz. — Jadłem już. Ale jeśli mnie poczęstujesz kubkiem dobrej kawy, na pewno nie odmówię. A nawet nie musi być dobra. I gorszą wypiję. Bryan się psuje. Mięso coraz bardziej słone. Nie uważacie, że przydałoby się zmienić dostawcę?

Irvin uśmiechnął się, a jego żona przytaknęła pół serio, pół żartem:

Właśnie, może ty byś go zastąpił, Karo­lu? — A po chwili dodała poważnie: — Nie moż­na narzekać na człowieka, dzięki któremu wszy­scy, jak tu jesteśmy, nie umieramy z głodu...

Poddaję się, Becky. Nie powiem więcej złego słowa na Bryana, chociaż zdziera z nas dziesiątą skórę.

Znowu zaczynasz? Jaki on jest, taki jest, ale właśnie... jest! Nie wyjechał.

Niewiele ryzykuje, to przecież tylko agent.

Jednak ma nie zapłacone kwity — wtrącił się Irvin — będzie odpowiadał przed swym przedsiębiorstwem.

Słyszeliście, że Harris i Perry znikli tej nocy? Oni byli u Bryana porządnie zadłużeni.

No właśnie! Masz, Karolu, kawę, i może nie będzie taka zła.

Podała Gordonowi kubek, podsunęła mężowi talerz z jajecznicą i siadła przy malcu, który zaraz począł szybciej obracać łyżką.

Karol spojrzał na kobietę kątem oka. Becky Irvin, jego zdaniem, nie pasowała na żonę far­mera. Bardzo różniła się od żon innych rolni­ków, jakie spotkał na swej życiowej ścieżce. Tamte — pionierki osadnictwa Dzikiego Zacho­du — były zazwyczaj wysokie, mocno zbudo­wane, o silnym głosie, a nierzadko silnej... pię­ści. Obeznane z bronią palną, jeździły konno jak najlepszy kowboj i dosłownie trzymały w garści całe gospodarstwo. A Becky?

Szczupła, drobna, o głowę niższa od swego małżonka, niezbyt zaradna, zdająca się ze wszy­stkim na decyzję Vincenta.

W kilka miesięcy po przybyciu na te pustko­wia urodził im się syn. Gordon — jako najbliż­szy sąsiad — mimo woli stał się współuczestni­kiem radości i zmartwień rodzinnych. Bywał częstym gościem u Vincenta, który nie skąpił mu życzliwych, gospodarskich rad, zwłaszcza w pierwszym okresie pobytu, najtrudniejszym. Przybyli tu przecież wczesną wiosną, aby zdążyć jeszcze z siewami jarymi. Ale przed tym należało jako-tako domy urządzić; postawić choćby pry­mitywne lepianki, budynki gospodarcze, stu­dnie, zagrody dla bydła i koni. Roboty było huk. Karol Gordon — z wdzięczności za fachowe po­rady — zaczął pomagać Irvinom. Na orce i sie­wie znał się tyle co kura na pieprzu. Za to bu­downiczym i kucharzem okazał się doskonałym. Gdy więc Vincent Irvin zabrał się do orki, Gor­don stanął u boku pani Becky i wraz z Robertem oporządzał inwentarz, sprowadzał drzewo na opał, nosił wodę dla obu gospodarstw. A przede wszystkim wzniósł dwa budynki mieszkalne: dla Irvinów i dla siebie. Później, gdy przyszedł na świat mały Clem, Karol nadal był wiernym pomocnikiem sąsiadów. W czasie żniw, sianoko­sów i młocki pracował za trzech, ale nauczył się przez to tyle, ile nie dałby mu najlepszy wykła­dowca najlepszej szkoły rolniczej. Więc nie uważał czasu poświęconego sąsiadom za zmar­nowany.

Będzie z ciebie znakomity farmer — stwierdził już po kilku miesiącach Irvin. — Jeszcze roczek, a poznasz tajniki gospodarki. Tylko żonę musisz sobie poszukać. Bez kobiecego oka nie upilnujesz wszystkiego, kiedy ci się go­spodarstwo rozrośnie. A że się rozrośnie, to już teraz widać. Co za szczęście, żeśmy się tu prze­nieśli!

Gordon odparł na to, iż na ożenek ma czas, a do pomocy chłopaka, i to tak tęgiego, jak Ro­bert Dreer. Pomyślał przy tym, że małżeństwo Irvina nie jest znowu takim wielkim szczęściem i pomocą w pracy. Po narodzinach Clema Becky Irvin bardzo długo nie mogła wrócić do sił. Do­piero późną zimą zajęła się gospodarstwem. Ale gdy nadeszła kolejna wiosna, gdy nadciągnęły tropikalne upały, Becky znów poczuła się źle. Karol dostrzegł to szybciej od Vincenta i pod pozorem, że się śmiertelnie nudzi, śpieszył z po­mocą Irvinowi albo osobiście, albo przysyłając Roberta. Lecz stan zdrowia Becky Irvin wciąż pogarszał się.

O tym wszystkim rozmyślał Karol siedząc za stołem Irvinów, pijąc kawę i stwierdzając, że pani Becky nie zdołała nic a nic opalić się w słońcu, przeciwnie: wydawała się coraz bled­sza.


Nieznajomi


Vincent Irvin dobrze pamiętał dzień, w któ­rym musiał rozstać się z długorogim teksaskim wołem. Nie starczało paszy na okres zimy. W kilka miesięcy później sprzedał jednego ze swych koni, a z końcem drugiego roku suszy — krowę. Mimo że Karol odradzał mu, decydując się nawet sprzedać własnego konia, by odstąpić część paszy sąsiadom. Ofiara nie została przy­jęta. Żywy inwentarz obu sąsiadujących ze sobą gospodarstw zmniejszył się do liczby trzech koni, z których jeden stanowił własność Roberta. Deszcz wreszcie spadnie, a bez zwierząt nie moż­na przecież uprawiać roli. Lepiej więc zadłużyć się u Bryana i karmić czworonogi drogą kukury­dzą. Tak zresztą postępowali wszyscy farmerzy Greenfield. I chyba słusznie. Szło więc pod nóż bydło, konie oszczędzano. Pod koniec trzeciego roku suszy nie było w osadzie ani krów, ani owiec, ani świń. Drób został zjedzony już wcze­śniej, więc gdyby nie kredyt Bryana, nie pozostałoby nic innego, jak uciekać z osady albo... umrzeć z głodu.

Pogrążony w niewesołych myślach szedł obok Gordona milcząc.

Już i drzewa poczynają schnąć — Karol wskazał na wątłe drzewko o pokurczonych, zżółkłych, powiędłych listkach. — Czyż cała ta część Teksasu ma się zamienić w pustynię? Do­kąd wtedy pójdą ludzie, i tak już doprowadzeni do bankructwa?

Przed nimi ciągnęło się pole, spopielała i spę­kane. Dalej widać było domy i domki osiedla, a przed nimi tu i tam stojących bezczynnie ludzi. Rzecz nie do pomyślenia w dawnych, normal­nych dniach wiosny, gdy każdy niemal dwoił się i troił przy pracy w polu.

Dokąd tak wędrujecie? — zagadnął ich Abel Meredith.

A tak, przed siebie, dowiedzieć się, co sły­chać...

Czy to prawda — zapytał Gordon — że Harris i Perry wyjechali?

Raczej znikli, jak mary. Jeszcze wieczorem ich widziałem, rano... ani śladu! Pewne jest jed­no: już nie wrócą. Bo i po co? Wolni są jak ptaki, gdzie indziej sobie gniazda uwiją. Nie tak, jak my — stwierdził z lekką nutką goryczy. — Ale i ty także — stuknął Karola w piersi ko­ścistym palcem — nie masz nic do stracenia.

O nie, ojcze, ja się stąd nie ruszę! Chy­ba... — dodał po chwili — gdyby Bryan odmó­wił dalszego kredytu.

Abel Meredith spojrzał na niego uważnie. Był najstarszym wśród mieszkańców osady. Kiedyś w saloonie Fullera, po którejś tam szklaneczce (Abel nie stronił od rozgrzewających napojów) oświadczył zebranym, że mógłby być ojcem ich wszystkich. Od tej pory poczęto go nazywać “ojcem". Najpierw dla żartu, później z przy­zwyczajenia. Meredith przyjął ten zwyczaj jako coś naturalnego, należnego jego wiekowi. Wielu zresztą wątpiło, by mógł mieć — jak zapew­niał — dziewięćdziesiąt lat, bo Abel potrafił nie tylko dobrze wypić, ale i świetnie trzymał się na siodle, a strzelał do celu jak sam szatan. Oczywiście tylko do martwego celu, gdyż — rzecz zadziwiająca — nikt w Greenfield nie no­sił przy pasie ani wielostrzałowych coltów, ani żadnej broni palnej. Wszyscy byli spokojnymi rolnikami (poza Karolem Gordonem i Robertem) ze wschodnich stanów, gdzie od pokoleń nie gro­ziły ludzkiemu życiu ani tomahawki czerwonoskórych, ani strzelby półdzikich awanturników. A ponieważ w Greenfield i w najbliższej okoli­cy — rzecz jeszcze dziwniejsza — nie wydarzył się żaden napad, nic nie zmuszało rolników do obciążania swych pasów, pleców czy kieszeni niepotrzebnym żelastwem. Strzelby, sztucery i dubeltówki, nabyte przed wyruszeniem w dłu­gą drogę na zachód, wisiały sobie spokojnie w iz­bach, elegancko — trzeba przyznać — wyczysz­czone i naoliwione. Gdy Lucasa Fawkesa wy­brano miejscowym szeryfem — bardziej z po­szanowania dla tradycji niż z potrzeby (bo sze­ryf nic nie miał tu do roboty) — był jedynym człowiekiem w Greenfield noszącym za pasem dwa colty, ale jedynie od parady i dla podkre­ślenia godności.

Gordon i Vincent chcieli już odejść, gdy Abel tajemniczo na nich skinął i stłumionym szeptem oznajmił:

Jedyna okazja. Idźcie zaraz do saloonu Fullera.

A cóż to za nowy kawał? — zaśmiał się gorzko Irvin.

Dlaczego ostatnia okazja? — Gordon po­ważniej potraktował informację.

Bo Brian Fuller zwija budę. Nikt jeszcze o tym nie wie, a on sam udaje, jakby tu chciał zostać do końca świata.

Nie do wiary — mruknął Irvin. — Chce stracić tyle pieniędzy?

Sza, nie tak głośno. Fuller widać uznał, że susza nieprędko się skończy, więc postanowił skończyć z handlem. Jutro już go nie zobaczy­cie. No, idźcie.

Poszli, bardziej zdziwieni wieścią niż zmar­twieni, bo z kredytu w saloonie nie korzystali.

No tak — mruknął Vincent — wczoraj Harris i Parry, jutro Fuller. Ludzie zaczynają ucie­kać i innym dadzą przykład.

Nic na to nie poradzisz.

A jeśli i Bryan się stąd wyniesie?

Wtedy i my będziemy musieli odejść... Wy­jedziemy razem.

Może Abel tylko nas nabiera?

Abel nie ma takiego zwyczaju. Pamiętasz, Vincent, jak Abel opowiadał o szlaku przepędu bydła? Nazwał go szlakiem Goodnightloving *. Myśleliśmy, że z nas kpi, i ryczeliśmy ze śmie­chu, a przecież Abel mówił prawdę. Sprawdziłem. Taki szlak istnieje od 1866 roku. Ciągnie się przez nasz Teksas, od górnej Brazos do Pecos *, a stamtąd prościutko na północ do Denver i Cheyenne.*

Good night (ang.) — dobranoc; loving (ang.) — kochający. Nazwa tego szlaku pochodzi od dwu, nieco za­bawnych nazwisk ludzi, którzy szlak wytyczyli: Goodnighta i Lovinga.

Rzeki przepływające przez Teksas. Brazos wpada do Zatoki Meksykańskiej, Pecos jest dopływem rzeki Rio Grandę del Norte, stanowiącej w swym środkowym i dol­nym biegu granicę między Stanami Zjednoczonymi a Me­ksykiem.

Denver i Cheyenne — miasta w północnych sta­nach.

Skąd ty o tym wiesz? — zdziwił się Vincent.

Pojechałem kiedyś na stację razem z Bryanem odbierać towary. Wtedy spotkałem jakiegoś włóczęgę, który pomógł nam załadować wóz. Kiedy już wszyściutko zostało pięknie ułożone, Bryan zaprosił nas do tej budy, tuż obok przy­stanku. Wiesz, przecież...

Nie wiem. Przed trzema laty nie było tam żadnej budy, a od tamtego czasu nie mam po co jeździć na stację — westchnął.

Mniejsza z tym, dość że teraz stoi buda, kilka jardów od toru, z płaskim dachem i napi­sem na wielkiej desce: “Green Saloon".

Piliście?

Bardzo skromnie. Bryan nigdy nie był hoj­ny. Nasz pomocnik zaczął się wówczas chwalić, że był kowbojem i pędził bydło z Teksasu. Przy­pomniałem sobie wtedy, co opowiadał Abel, i za­gadnąłem o ten śmieszny szlak. Wszystko się zgodziło. Drogę przepędu przetarli Karol Goodnight i Oliver Loving.

Tak gwarząc doszli pod zabudowania Fullera. Przed saloonem stała grupa farmerów, a kiedy zajrzeli do wnętrza, zdumiał ich ścisk dawno nie oglądany na tej sali. Wycofali się przed budy­nek.

Wydaje się — zauważył Vincent — że Abel nie tylko nam zdradził tajemnicę. A może to zmowa z Fullerem, aby mu napędzić gości?

Przecież wiesz sam, że Abel by tak nie po­stąpił. Może wstąpimy na piwo? Pewno ostatni raz tutaj...

Jeśli Fuller rzeczywiście zwieje... Czuliby­śmy się jak złodzieje.

On tu wróci, nie ma obawy.

Taki jesteś pewien? Jeżeli trafi gdzie in­dziej na popłatniejszy interes, machnie na wszystko ręką. Zresztą, jutro się okaże.

Jakoż i okazało się!

Brian Fuller zniknął, jak duch. Prawdopodob­nie opuścił osadę przed świtem albo późno w no­cy. Wszyscy żywo komentowali ten wyjazd: jed­ni, ci najbardziej zadłużeni, żartowali z Fullera, inni martwili się szczerze, uważając zamknięcie saloonu, w którym tyle długich zimowych wieczorów przebyli, za złą prognozę na przyszłość.

Tak samo tę sprawę ujął Vincent Irvin podczas rozmowy z szeryfem, Lucasem Fawkesem, i z ojcem Ablem.

Może i masz rację — odparł Meredith — a może nie masz.

Irvin zaśmiał się.

Nie śmiej się, chłopcze (to “chłopcze", niekiedy: “synu" — było ulubionym zwrotem Abla, stosowanym do wszystkich mężczyzn bez wzglę­du na wiek). Zbyt wiele widziałem w swym ży­ciu, aby bawić się w przepowiednie. Może za przykładem Fullera pójdą inni, a może nie. Zaw­sze jednak ktoś zostanie.

A wy, ojcze?

Wiesz, synu, że nie gospodarzę. Siedzę tu z Jerrym (to był syn Mereditha), jego żoną i z wnukami. Pójdą oni, pójdę i ja.

Wszystko to była prawda. Abel Meredith ni­gdy nie zajmował się rolą, lecz polowaniem na skórki. W ostatnich latach zaprzestał wędrówek po Górach Skalistych i osiadł przy rodzime. Pra­wdopodobnie to on namówił syna, aby rzucił nędzny spłacheć gruntu w Marylandzie i ruszył na zachód. Słowo “zachód" działało jak magnes na człowieka, który tyle lat na tym Dzikim Zachodzie spędził.


Tak więc rozmowa z Ablem nic nie wyjaśniła, nikogo o niczym nie przekonała. A co sądzili inni? Sporo znalazło się takich, którzy ani mar­twili się, ani cieszyli. Poczęli coś tam kalkulo­wać, obliczać, nie mówiąc o wynikach tych obli­czeń nikomu. Ale wyniki wkrótce same dały znać o sobie. Wkrótce po ucieczce Fullera wy­jechali — nie żegnając się z nikim — trzej mło­dzi, samotni farmerzy. W kilka tygodni później uciekły dwa młocie, bezdzietne małżeństwa. Wi­dać mieli nadzieję, że uda im się znaleźć przy­jemniejsze miejsce pod amerykańskim niebem. Niebo wiszące nad Greenfield było bezlitosne. Słońce nadal spalało pola i drogi, gwiaździste noce nie dawały ochłody. Wilgotne koryto rzecz­ki zmieniło się w smugę piachu. I tylko w dole, tam gdzie znajdowało się gospodarstwo Vincenta Irvina, lustro wody jakimś cudem nie opadło. Kiedy w ciągu następnego miesiąca znów ucie­kły dwie rodziny, szeryf zwołał ogólną naradę mieszkańców Greenfield.

Możecie stąd odjechać wszyscy — powie­dział po kilku słowach wstępu. — Każdy może odjechać — powtórzył;— i nikt go nie będzie za­trzymywać. Więc po cóż te ucieczki nocą, w se­krecie, w tajemnicy?

Głos szeryfa buczał coraz donośniej. Rzecz nie­zwyczajna, bo Fawkes uchodził zawsze za czło­wieka spokojnego i nikt nigdy nie widział, by był aż tak zdenerwowany.

Po co uciekają nocą, jak złodzieje? No? — rozejrzał się dokoła. — Nie wiecie? Ojcze Meredith, może wyjaśnicie tym niewiniątkom, o co chodzi?

Siwowłosy ekstraper skinął głową.

Brian Fuller był winien Fulkowi Bryanowi pieniądze — stwierdził spokojnie. — I... nie zapłacił. Ale Fullerowi winni byli Harris i Perry. Uciekli nocą. Tak, tak, moi ludzie — natę­żył głos — wy wszyscy, jak tu stoicie, wiecie o tym bardzo dobrze. Tylko wstyd wam mówić. Czterech następnych, którzy wyjechali, raczej uciekli jak tchórze, było zadłużonych u Bryana po dziurki nosa. Powiedzcie, czy to nieprawda?

Rozległ się potakujący szmer.

Cóż jeszcze, szeryfie?

Dziękuję, ojcze. To wszystko, czego od was chciałem, ale z innymi jeszcze nie skończyłem. Ludzie! — wrzasnął. — Czy jesteśmy bandą zło­dziei? Czy Greenfield to zbójeckie gniazdo?

Tak źle nie jest — zaprotestował ktoś z tłumu.

Kto to powiedział? Ach, to ty, Rowlison. Twierdzisz, że nie jest tak źle? Pewnie, jeszcze nikt nie napadł na skład Bryana. Dopiero go okradziono.

Przerwał, a po chwili mówił już spokojniej­szym tonem:

Oświadczam wam, że każdy może opuścić Greenfield. Śmiało, w biały dzień. Nie jak tchórz kluczący w ciemnościach, Ale niech najpierw spłaci długi, niech jakoś ureguluje swe pienięż­ne zobowiązania. Jeśli dalej tak będzie się działo jak dotąd, Bryan zamknie nam kredyt i sam wy­jedzie. A ja palcem nie ruszę, by mu w tym przeszkodzić. Czy chcecie go zrujnować za to, że wszystkim pomaga? Wstyd mi za was. Wybierz­cie sobie innego szeryfa. Nie chcę, żeby później i mnie mówiono: “Patrzcie! To Lukas Fawkes z Greenfield, on był szeryfem tej bandy, która zniszczyła Fulk Bryana i o mało sama przez to z głodu nie zdechła".

Czy mówił szczerze? Karol nieco w to powąt­piewał, ale na słuchaczach groźba rezygnacji wy­warła wrażenie.

Bryan robi na nas dobry interes — powie­dział ktoś półgłosem, a że akurat nastała cisza, słowa zostały usłyszane przez wszystkich, zapew­ne nawet wbrew intencji mówiącego. Natychmiast rozległ się szmer, nie wiadomo: aprobaty czy sprzeciwu.

Wtedy stary traper przedostał się poprzez tłum na malutki, pusty krąg, gdzie stał szeryf. Popa­trzył na zgromadzonych i otarł pot z czoła.

Są tu między nami tacy — zaczął — któ­rzy chętnie zajęliby miejsce Fawkesa.

Nie! Nie! — rozległy się protesty.

Wiem ja coś o tym. Dlatego powiadam, iż nie znajdziecie nikogo tak dobrego dla nas, jak właśnie Lucas Fawkes. Ja się znam na ludziach.

Nastąpiły stłumione potakiwania.

No, właśnie! Sami to dobrze rozumiecie. Przed chwilą szeryf powiedział, że zrzeknie się stanowiska, jeśli tak dalej będziecie się prowa­dzić. Słyszałem, jak ktoś krzyknął, że Fulk Bryan robi na nas interes. Teraz wszyscy muszą u niego kupować. Pewnie! Ale komu się to nie podoba, niech kupuje u innych. Nie ma przy­musu.

Z głębi tłumu buchnął śmiech. Powiedzenie Abla uznano za żart, wprawdzie niezbyt wesoły. Któż by im sprzedał teraz żywność? W całym Greenfield może dałoby się zebrać w sumie kil­ka dolarów najwyżej.

Meredith odczekał, aż gwar ucichnie.

A teraz wam powiem: jeżeli Bryan zamknie swój skład, nie będziecie mogli pozostać tu na­wet kilku dni. Bo co tu jeść? Już i trawa nie rośnie...

Ale zostały jeszcze kamienie! — krzyknął ktoś.

Znów tłum rozweselił się — nic dziwnego, zbyt rzadko śmiano się ostatnio w Greenfield, aby nie pofolgować sobie przy okazji.

Życzę ci — odparł Meredith — abyś tych kamieni zawsze miał pod dostatkiem. Zamiast chleba.

Znowu się roześmiano.

Ale dla tych, którzy nie kamieniami się żywią, mam radę: jeśli Greenfield ma znowu stać się “green field", a nie pustkowiem walą­cych się chałup i porośniętej chwastami roli, nie wolno naciągać Bryana na pożyczki, których nie ma się zamiaru zwrócić. Kto chce jechać — niech jedzie, lecz najpierw trzeba zwrócić pie­niądze. Ja tu zostanę. Przeżyłem wiele i nieje­den raz oglądałem spalone słońcem pola i opusz­czone domy. Ale powiadam wam, spotykałem i takie, których mieszkańcy przetrwali i dziś są znowu zamożnymi farmerami, nie obawiając się suszy.

Zawarli układ z chmurami — wyrwało się komuś.

Tym razem nikt się nie roześmiał, przeciwnie zaraz go uciszono: “Nie przerywać!"

Dowcipniś i mądrala — zauważył Abel. — Mniejsza z nim. Otóż tamci rolnicy zbudowali głębokie studnie, zmontowali pompy, przepro­wadzili przez swe pola rowy, które można na­pełnić wodą. Stary to sposób, stosowany przez dawną ludność tych ziem, jeszcze przed naszym przybyciem. Nie zapominajcie o tym, gdy znowu spadną deszcze i Greenfield się zazieleni.

Ostatnie słowa zabrzmiały jak proroctwo. Nikt nie odważył się już dowcipkować. Lucas Fawkes uścisnął dłoń Mereditha. Meredith poklepał szeryfa po ramieniu. Ludzie zaczęli się powoli roz­chodzić.

Zebranie było tematem rozmów przez kilka następnych dni. Nazajutrz w domu Irvinów rów­nież komentowano wystąpienie ojca Abla.

To zapobiegnie ucieczkom — stwierdził Vincent. — Ludzie się zawstydzili, a i mnie ja­koś zrobiło się raźniej.

Rzeczywiście, przez następne tygodnie nikt nie opuścił Greenfield. Ani jawnie, ani potajemnie. Niestety, do domu Irvina zawitało nowe, bole­śniejsze nieszczęście. Zachorowała pani Becky. Osłabła tak bardzo, że nie mogła zająć się go­spodarstwem i dzieckiem. Karol Gordon raz jesz­cze okazał się wiernym przyjacielem. Nikt się nie dowiedział, w jaki sposób tego dokonał, ale udało mu się pożyczyć od Bryana okrągłą sum­kę dolarów. Pojechał do Amarillo i sprowadził lekarza. Doktor zbadał sumiennie chorą.

Cóż, proszę pana — powiedział Irvinowi — choroba jest poważna i przewlekła. Tutejszy kli­mat nie sprzyja zdrowiu pańskiej żony. Radzę przenieść się gdzie indziej. Tymczasem należa­łoby ją umieścić w szpitalu. Proszę przywieść chorą do Amarillo. Pod dobrą opieką dojdzie do siebie, W tej chwili to jeszcze nic groźnego, ale tu przecież nie ma warunków, by ją leczyć.

Abel Meredith odwiózł doktora na stację swą staroświecką bryką i pewnie wówczas dowie­dział się o wszystkim.

Vincent Irvin nadrabiał miną w obecności żo­ny, ale kiedy się znalazł sam na sam z Karolem, nie ukrywał przerażenia. Wysłać Becky do Ama­rillo? A skąd pieniądze? Trzeba by niemałej su­my: na podróż, na opłacenie szpitala... Obaj przy­jaciele długo nad tym radzili, wreszcie zdecy­dowali się sprzedać konia. Zamiar okazał się jednak nie do wykonania, bo jedyny człowiek, o którym sądzono, iż posiada nieco gotówki, czyli Fulk Bryan, odmówił kupna.

Chyba, że dostarczycie mi siana i owsa na pół roku...

Karol uznał słuszność tego argumentu. Próbo­wał więc namówić właściciela składu na kolejną pożyczkę, tym razem jednak chodziło o sumę znacznie większą.

Czy Fulk Bryan istotnie nie rozporządzał taką kwotą, czy bał się ryzyka — trudno sprawdzić. Dość, że wyraził żal, iż tym razem nie może słu­żyć pomocą.

Irvin i Gordon udali się z kolei do szeryfa. Tam po krótkiej naradzie doszli do wspólnego wniosku, że w Greenfield nie sposób zdobyć kil­ku setek dolarów. Wrócili więc do domu przy­gnębieni i przez kilka następnych dni żaden promyk nadziei nie rozjaśnił czarnych myśli obu przyjaciół. Niespodziewanie zdarzył się wypa­dek, który zaważył na dalszych losach Irvina i Gordona.

Któregoś wieczoru Karol usłyszał stukot koń­skich kopyt po stwardniałej, kamienistej dro­dze, który ucichł nagle przed jego domem. Wy­szedł na podwórko i ujrzał Roberta stojącego obok wyschłej studni. Przy nim — dwu męż­czyzn, a parę kroków dalej — trzy wierzchowce, dwa osiodłane, trzeci dźwigał juki.

Co takiego?

Szukają wody — powiedział Robert.

Wodę ma sąsiad — wyjaśnił Karol. — Za­prowadzę was.

Daleko? — zapytał wyższy z nieznajomych. Głos miał dźwięczny, melodyjny, a oblicze mile uśmiechnięte.

U sąsiada — powtórzył Karol. — Kilka kroków. Przejdziemy piechotą.

Zawrócili konie i ruszyli prowadząc je za uzdy. Na końcu człapał Robert zaciekawiony niespo­dzianą wizytą. Nieczęsto trafiali do Greenfield przyjezdni z dalekiego świata.

Przed zagrodą Irvina uwijał się tylko mały Clem w towarzystwie dwojga dzieci któregoś z farmerów. Na widok tylu ludzi przerwali za­bawę i uciekli za narożnik domu.

Robert — polecił Karol — poproś o wia­dro.

Chłopak znikł w sieni, a po chwili pojawił się na progu razem z Irvinem. Wodę nabierano aż pięciokrotnie. Dwa pierwsze wiadra posłużyły do napełnienia skórzanych worów, jakie mieli ze sobą przybysze.

Nie ma tu w pobliżu rzeki? — zagadnął ten wyższy.

Robert roześmiał się.

Wszystko spalone na popiół — wyjaśnił Irvin. — Wszystkie rzeczki i strumienie dawno wyschły. Nigdzie w pobliżu nie znajdziecie wo­dy, chyba w górach, ale to kawał drogi.

Jakoś damy sobie radę.

Jedziecie na noc?

To najlepsza pora. No, czas na nas.

Daleko? — zdążył jeszcze zapytać Karol. Zamiast odpowiedzi — nieokreślony ruch ręką, który równie dobrze mógł wskazywać północ, południe, wschód lub zachód. Wskoczyli na sio­dła i wkrótce znikli w tumanie kurzu.

Stali we trzech ciągle jeszcze wpatrzeni w bu­ry obłok kotłujący się nad drogą.

Dziwne — powiedział Gordon.

Co masz na myśli?

Wygląda na to, że przybyli z południa i od­jechali na... południe.

Szukali wody.

Tak. Podejrzewam jednak, że przybyli z północy i okrążyli Greenfield. Dlaczego? Myślę, że zawrócili spostrzegłszy wyschniętą rzecz­kę. To jednak dziwne, gdy na takim bezludziu unika się osad ludzkich, a przede wszystkim zajazdu.

Nasz saloon i tak zamknięty, Karolu.

Ale oni o tym nie mogli wiedzieć. Powia­dam ci, Vincent, ta dwójka przed kimś ucieka i czegoś się lęka. Dlatego unikają ludzi.

Irvin wzruszył ramionami:

A cóż to może nas obchodzić?

Przypatrzyłeś się ich twarzom?

Tak. Nie dostrzegłem nic ciekawego.

A mnie się nie podobały.

To chyba nie ma żadnego znaczenia — machnął ręką Irvin i odwrócił się w stronę do­mu: — Ciem, wracaj, już na ciebie pora!


Próba ratunku


Vincent! Jesteś tam?

Głowa Irvina wynurzyła się z mrocznego wnę­trza sionki.

To wy, ojcze? U mnie jeszcze wszyscy śpią. Czy coś się stało?

Abel Meredith oparł się o poczerniałe belki studziennej cembrowiny.

Chodź tu bliżej, Vincent. Wstałem dziś wcześniej, żeby nikt nie zauważył, że do ciebie idę.

O co chodzi, ojcze?

Abel począł grzebać w rozlicznych kieszeniach swej sfatygowanej kurty.

Gdzieś mi się zapodziało — mruknął. — A przecież musi być. O, jest!

Wydobył jakąś pomiętą złożoną kartkę. Gdy ją rozwinął, okazała się sporej wielkości, jedno­stronnie zadrukowanym arkuszem.

Jest — powtórzył starzec. — Pamięć mam dobrą i wiem, gdzie co trzymam.

Irvin uśmiechnął się.

Nie śmiej się, synu. To ważna sprawa. Wiesz, co to takiego? — zapytał zniżając głos do szeptu.

Farmer wzruszył ramionami.

Taki papier nazywa się listem gończym. Niejeden raz miałem z tym do czynienia. No, popatrz. Tu na dole podpisany szeryf z Lubbock. Po tysiąc dolarów nagrody za dostarczenie ży­wych lub martwych, ot, tu... Popatrz. Za odzy­skanie łupu... dwa tysiące. Rozumiesz?

Nie bardzo — wyznał Irvin. — Dajcie mi to, ojcze, niech sam przeczytam.

Masz, czytaj!

Wręczył mu druk, ale dalej tłumaczył, podnie­cony:

Widzisz? Napadli na urząd poczty w Lub­bock. Dyliżans z Wichita przywiózł pieniądze do banku. Czterdzieści tysięcy. Rozumiesz, chłopie? Nie pojmuję, dlaczego nie napadli na dyliżans w drodze. Może się spóźnili? Dopiero jak pocztmistrz wynosił torby z pieniędzmi z wozu, sko­czyli przed budynek poczty. Jak tam było do­kładnie, tego nie wiem. Woźnica został trafiony, pocztmistrz również i zdaje się jeszcze ktoś. Go­dzina była ranna, przechodniów mało, więc na­pastników nikt nie mógł zatrzymać.

Vincent oderwał wzrok od zadrukowanej kart­ki.

O tym nic tu nie ma. Skąd tak dobrze wie­cie, ojcze?

Od ludzi, synu. Od ludzi.

Można sądzić, że Greenfield leży na rojnym szlaku, a przecież od miesięcy poza tymi dwoma, co tu przedwczoraj prosili o wodę, nie widziałem nikogo obcego,

Tak, tak, i właśnie o nich mi chodzi...

Mówicie bardzo zawile.

Jak ci się, zdaje, Vincent: skąd szeryf w Lubbock dowiedział się nazwisk napastni­ków?

Nic mi się nie zdaje.

A więc, mój chłopcze, napastnicy nie za­słonili twarzy, a pocztmistrz ich znał. Źle to o nich świadczy, bardzo źle.

Dlaczego? — zdumiał się Vincent.

Dlatego, że widać mieli zamiar pomordo­wać wszystkich świadków. Bo jak wytłumaczyć inaczej?

Mało mnie to obchodzi — odparł Irvin zniecierpliwionym tonem. — Mam ważniejsze kłopoty na głowie.

Mylisz się, synu. Chyba przydałoby ci się dwa tysiące dolarów?

O czym wy mówicie, nie rozumiem...

Zastanów się chwilę, a zrozumiesz.

Jak to, wy uważacie, że powinienem ruszyć za nimi? Chyba żartujecie? To tyle co gonić wiatr po polach. Żebym ich chociaż kiedy przed­tem spotkał!

A spotkałeś, spotkałeś. Nawet im pozwoli­łeś konie napoić.

Co?! — krzyknął farmer. — Więc to byli oni? Skąd wiecie? To niemożliwe.

Możliwe. Przyjrzałeś się im dokładnie, chłopcze?

Tak.

No, to porównaj rysopisy. Pocztmistrz zo­stał tylko raniony i wszystko opisał.

Irvin znowu uniósł papier ku oczom. Czytał po raz drugi i bardziej uważnie.

Niby się zgadza — odezwał się po chwili. — I kolor włosów, i z grubsza wygląd twarzy. Ten pocztmistrz to bystry chłop!

Już ci mówiłem, że ich znał.

Jeśli nawet... Przecież takich ludzi mogą być miliony. Znaki szczególne — pochylił gło­wę nad arkuszem — James Coffin... — Przerwał czytanie i spojrzał na Abla. — To chyba prze­zwisko. Coffin! * Brr, aż mnie ciarki przecho­dzą. Dobry musi być gagatek.

Czytaj dalej.

Znaki szczególne: głęboka szrama na pra­wej piersi, prawdopodobnie od cięcia nożem. Włosy czarne. Rzeczywiście! Wystarczy teraz na­kazać ludziom, aby chodzili bez kurtek, ojcze Ablu, a w mig znajdziemy pana Coffina!

Nie kpij. Zobacz, co dalej.

Edwin Wong. Znaki... brak środkowego pal­ca u lewej dłoni. Hm, to już lepiej. Włosy rude. Nieźle, chociaż rudych można liczyć na tysiące. W sumie... tyle, co nic. Nie wróżę sukcesu po­szukiwaczom, jeśli nie znają osobiście obu gagatków. Dziękuję, ojcze. Nic mi z tego — wes­tchnął i oddał arkusz Ablowi.

Nie, nie, zatrzymaj sobie. I dobrze się na­myśl, Vincent. Z całego Greenfield tylko ty je­den ich widziałeś.

Gordon ich widział również. I jego chłopak. Jeśli to są oczywiście ci sami ludzie. — Zamyślił się chwilę: — Wiecie co, ojcze? Wpadnijmy do Gordona.

Abel nie dał się prosić. Ruszyli pod górkę, a potem przez mostek. Po drodze minęli się z Ro­bertem gnającym z pustymi wiadrami. Gordon siedział na ganeczku i ćmił fajkę.

Coffin (ang.) — trumna.

Co nowego? — zaniepokoił się widząc Irvina o tak wczesnej porze.

I wiele, i nic. Niech ci ojciec Abel opowie, ale najpierw popatrz na to — wsunął mu w rękę list gończy.

Gordon przeczytał pobieżnie:

Chyba nie zamierzacie ich ścigać?

Tysiąc dolarów postawiłoby mnie na no­gi — odparł Vincent — ale...

Ale nie ruszysz się stąd. Nie możesz zosta­wić Becky samej. Też pomysł!

Zastanówcie się — powiedział Abel Meredith. — Nikt jeszcze, poza naszym szeryfem, o tym nie wie. A tamci nie odjechali daleko.

I powtórzył to, o czym już rozmawiał z Irvinem. Karol pokiwał głową.

Może to oni, może nie oni. Historia prawie beznadziejna. Bardzo wam jestem wdzięczny, oj­cze, ale żaden z nas nie wplącze się w taką awanturę.

Ojciec Abel nic na to nie rzekł. Poklepał jed­nego i drugiego po plecach i odszedł.

Siedzieli w milczeniu, obserwując oddalającą się sylwetkę starego trapera. Pierwszy odezwał się Karol:

To jednak interesująca sprawa. Może na­leżałoby sprawdzić, kim byli ci dwaj spragnieni wędrowcy? Nie mam tu nic do roboty, po prostu nudzę się. Myślę, że gdyby tak spróbować... Przypomniałbym sobie dawne lata.

Boss — odezwał się Robert zbliżywszy się niepostrzeżenie. — Abel się nie myli.

Patrzcie go! A ty skąd wiesz?

Ojciec Abel pytał się mnie, czy któryś z tamtych ludzi nie miał... palca u ręki.

I rzeczywiście, nie miał! Zauważyłem, kiedy brał wiadro.

Trzymaj język za zębami — zwrócił się Karol do Roberta. — Nikomu ani słowa.

Pan mnie z sobą zabierze, prawda?

To i o tym już wiesz? Nie, mój chłopcze. Za bardzo cię lubię. Zostaniesz, żeby pilnować do­mu, a teraz idź napoić konia.

Karolu, to nie ma sensu — szepnął Vincent, gdy Robert znikł im z oczu.

Sam się nad tym zastanawiałeś.

Prawda. Mógłbym umieścić Becky w szpi­talu.

Pomyślałem o tym samym. Ty jednak... wy­bacz... kiepsko strzelasz, nie znasz się na tro­pach, zabłądzisz i wrócisz z niczym. W najlep­szym wypadku. Bo jeżeli to są naprawdę oni i jakimś cudem byś ich dognał, mogłoby być gorzej.

Przesada. Po końskich śladach nie zabłą­dzę, a co się tyczy strzelania... Pamiętasz? Dwa lata temu zająłem pierwsze miejsce w konkursie strzeleckim Greenfield.

Ale ja nie brałem w nim udziału. Jeśli na­wet jesteś wśród farmerów najlepszym strzel­cem, to jeszcze nie powód do dumy. Byle zabi­jaka ma pewniejszą rękę od ciebie. I lepsze oko. Wybij sobie to z głowy. Nie pojmuję, jak Abel, zdawałoby się taki rozsądny człowiek, mógł ci podobną myśl podsunąć? Widać się starzeje.

Po prostu zna moje kłopoty.

Dlatego wysyła cię na tak wątpliwą wy­prawę? A niech go... Co mu odpowiedziałeś?

Że to beznadziejna sprawa.

Słusznie! A teraz zmieniłeś zdanie. Polowanie, na które mnie namawiałeś, to dziecinna za­bawka, w porównaniu z tym...

Karolu — przerwał gwałtownie Irvin — to może ostatnia szansa dla mnie! Coraz lepiej to dostrzegam. Nie pojmujesz?

Tylko bez paniki! Pośpiech to zły doradca, a strach... jeszcze gorszy.

Wskaż mi jakieś inne wyjście z sytuacji.

Będziesz je miał. Moja w tym głowa.

Uczyniłeś dla nas wystarczająco dużo. Te­raz kolej na mnie. Zrozum, od wizyty doktora ja tu miejsca sobie nie mogę znaleźć. Jeśli mnie nie puścisz, zabieram Becky i Clema i wyjeż­dżam.

Uspokój się, Vincent. W zdenerwowaniu zaczynasz gadać głupstwa. Dokąd wyjedziesz, za co wyjedziesz? Zastanów się!

Irvin odetchnął głęboko, chwilę siedział w mil­czeniu, potem podniósł się z ławy:

Przepraszam cię. Wszystkiemu winne go­rąco. Idę już, muszę to przemyśleć...

Gdy zniknął na drodze, Karol przywołał Ro­berta.

Słuchaj — powiedział — wygląda na to, że będziemy musieli się rozstać. Nie rób takiej gro­bowej miny. To na krótko. Może na tydzień, może na dwa. Przez ten czas będziesz pomagał Irvinowi. Pani Becky jest chora, jeśli spadnie deszcz, Irvin nie da sobie rady z robotą w polu.

Czy to pana ostatnie słowo, boss?

Nie ostatnie, ale najważniejsze.

A gdybym wyruszył za panem?

Zapomnij o tym. Musielibyśmy się rozstać raz na zawsze. To poważna sprawa, Robercie. Nie pora na żarty. Musisz trzymać język za zębami aż do mego powrotu. Tylko Irvin może wie­dzieć, dokąd wyruszyłem, innym gadaj, że na po­lowanie. A teraz oczyść konia i obejrzyj mu do­brze nogi.

Robert pomaszerował do stajenki, a Karol za­mknął się w izbie. Otworzył wielki drewniany kufer i z jego wnętrza wydobył od dawna nie używany pas i dwa rewolwery, a potem zdjął ze ściany swój czternastostrzałowy winchester. Rozebrał broń na części, oczyścił starannie, uważnie złożył. Należałoby wypróbować, jak ta broń się spisuje — nie używał jej od lat. Po krótkim namyśle zrezygnował jednak z zamiaru. Huk strzałów ściągnąłby ciekawskich. Schował więc rewolwery do skrzyni, sztucer z powrotem umieścił na gwoździu i poszedł do stajni, gdzie Robert w pocie czoła szczotkował Karolowego bułanka. Gordon obejrzał konia od pęcin po kark i pokiwał smętnie głową: koń zbyt rzadko był wyprowadzany, no i niewiele wart jest koń, którego używa się i pod siodło, i do zaprzęgu.

Jakoś to będzie — mruknął.

Co pan mówi?

Mówię, że to nie najlepszy mustang — od­parł żartobliwie. — Zbyt często chodził przed pługiem.

I ja tak myślę. — Robert westchnął. — To niech już pan weźmie mojego. On się jeszcze nie odzwyczaił od galopu.

Chłopak mówił prawdę. Jego koń nigdy nie był używany do robót w polu. Robert często na nim jeździł, aby wierzchowiec — jak mówił — “nie zastał się".

Nie będziesz żałował?

Niech pan bierze, inaczej nie można...

W drugim kącie stajni stał konik, którego bez trudu można by rozpoznać wśród tysiąca innych: czarny w białe łatki. Obejrzeli go dokładnie, po­tem ściągnęli siodła wiszące pod pułapem i rów­nie dokładnym poddali oględzinom.

Wieczorem Karol odwiedził Irvina i jak naj­bardziej swobodnym tonem oświadczył, że jutro o świcie wyrusza. Zaskoczyła go, a nawet zanie­pokoiła, reakcja przyjaciela. Irvin przyjął wia­domość bez protestu, prawie apatycznie.

Kazałem Robertowi mówić, że wyjechałem na polowanie. O to samo ciebie proszę. A teraz czas na mnie, muszę się dobrze wyspać.

Wyszli na drogę.

Karolu, jak widzisz, nie spieram się wię­cej. Ale musisz mi przyrzec, musisz mi dać sło­wo, że jutro przed samym wyjazdem wpadniesz do mnie.

Ruszam przed świtem.

Nie szkodzi. I tak będziesz tędy przejeż­dżał.

Ale o co chodzi? — zaniepokoił się Gor­don. — Może ty chcesz ze mną jechać?

Nie. Obiecuję ci to. Więc przyrzekasz?

Gordon zdziwiony przyrzekł, ale później nie spał pół nocy rozmyślając nad dziwnym żąda­niem przyjaciela. Jeszcze o szarówce zerwał się i polecił Robertowi osiodłać konia. Sam pognał wśród mroku do zagrody Irvina. Na drzwiach domu, na głucho zawartych, wisiała biała kart­ka. Zerwał ją, przysunął do oczu i z trudem od­czytał:

Idź koniecznie do szeryfa. Opiekuj się Becky i Clemem. Powiedziałem im, że ruszam na polo­wanie. Nie zdradź mnie. Vincent."

W Karola jakby grom strzelił. Przeczytał kart­kę kilka razy, sądząc, że go wzrok myli. Nie bu­dząc nikogo wrócił do domu. Irvin wyruszył ści­gać bandytów! To jasne! Ale nie mógł odjechać daleko. Wystarczy popędzić konia, aby dości­gnąć wariata (tak go Karol w myślach nazwał) i zawrócić z wariackiej wyprawy. Ale naj­pierw — szeryf. Karol zdecydował się iść do Fawkesa natychmiast. Każda minuta jest cen­na.

Długo łomotał do drzwi — Lucas Fawkes miał mocny sen. Wreszcie przebudził się. Wyszedł ro­zespany, z wielkim coltem w prawicy. Sądził, że to napad, bowiem nigdy mu się w Greenfield nie zdarzyło, aby go ściągano z łóżka przed świ­tem.

Gordon! — krzyknął zaskoczony. — Co się stało?

Przepraszam, szeryfie — odezwał się Ka­rol możliwie najspokojniejszym głosem. — Rze­czywiście, pora trochę zbyt ranna...

Ranna! — wybuchnął Fawkes. — Przecież to jeszcze noc.

Noc — zgodził się potulnie Karol — ale na drzwiach domu Irvina znalazłem przed chwilą kartkę, której treść mocno mnie zaniepokoiła.

Podał szeryfowi papier. Ten przetarł oczy, przeczytał.

Wiem o tym — stwierdził. — Wszyscy po­wariowali. Jeden budzi mnie w środku nocy, drugi w kilka godzin później.

Co z Irvinem?

Pojechał ścigać tych bandytów.

Jak mogliście, szeryfie, zgodzić się na to?

On się mnie nie pytał o pozwolenie.

Przecież to samobójstwo! — zirytował się Karol. — Muszę go dogonić.

Fawkes pokiwał głową:

Szukaj wiatru w polu. Nie dogonisz. Wyje­chał przed północą. Zresztą... myślę, że Irvin nie dogoni tamtych. Na to najbardziej liczę. Bo, prawdę mówiąc, Irvin to kiepski strzelec i kiep­ski traper.

Muszę go dogonić — powtórzył Gordon. — Nie wiecie jeszcze, szeryfie, że to ja właśnie mia­łem jechać...

Hm, to by bardziej pasowało. Żebym wie­dział...

Ruszam za nim natychmiast.

Nie rób tego, Gordon. Jesteś nie tylko jego sąsiadem, ale i jego przyjacielem. Pani Becky nie da sobie rady bez twojej pomocy. Irvin, jak tu był w nocy, prosił, abym ci o tym przypo­mniał. Prosił również, by o prawdziwym celu wyprawy nikomu nie mówić, nawet jego żo­nie.

Sądzę, że dognam go w ciągu kilku godzin i zawrócę. Do zobaczenia, szeryfie!

Nie czekał na odpowiedź i pognał do swej za­grody. Stracił już sporo cennego czasu.

Robercie — powiedział zadyszanym gło­sem, wskakując na siodło — Irvin ruszył ścigać bandytów. Jadę za nim. Jeśli go dziś dopadnę, zmuszę do powrotu. Powiedz pani Becky, że po­jechałem popolować i ani słowa więcej nikomu.

Kopyta zadudniły po stwardniałym gruncie. Początkowo jechał stępa, dopiero kiedy minął ostatnie gospodarstwo, zmusił konia do galopu. Jechał prosto na południe, na los szczęścia i na własne — jak to sam określił — wyczucie. Ciągle jeszcze otaczał go mrok. Dzień walczył z no­cą. Raz po raz nad ziemią przepływały tumany ciemności przesłaniające wszystko dokoła. Wów­czas Karol hamował bieg konia. Wiejska droga dawno już się skończyła, a samotny jeździec gnał teraz ledwie wydeptaną ścieżką albo zupeł­nym bezdrożem, prerią, na której łatwo trafić na zryte przez świstaki nory. I gdyby koń wpa­kował nogę w taki dół... Karol spocił się na samą myśl o tym. Niebo i ziemię poczęła wreszcie roz­jaśniać przedranna szarówka. Zatrzymał wierz­chowca. Zeskoczył. Schylony, przyglądał się spopielałym trawom i ceglastej glebie. Kolumna czerwonego blasku wystrzeliła zza horyzontu — jak okiem sięgnąć, ciągnęła się przed nim bezkresna przestrzeń koloru krwi. Przystanął, prze­szedł kilkadziesiąt kroków raz w prawo, raz w lewo.,. Gdyby był zwykłym farmerem nic by nie zauważył, ale młodość Gordona nie upły­nęła na orce, bronowaniu i siewach. Dlatego potrafił dostrzegać to, co uchodziło oczom in­nych. Tak właśnie i teraz: o jakieś dwa jardy w bok ujrzał stratowany pas ziemi. Odbicia ko­pyt nie znalazł, gleba była zbyt sucha, ale ska­mieniała glina została pokruszona. Ślad ten biegł w południowo-zachodnim kierunku. Deszcz zatarłby go natychmiast, burza piaskowa by go zasypała, tak był nikły. Ale Karol stwierdził, że był to ślad nie jednego konia. A ilu? Na takie pytanie nawet najdoskonalszy tropiciel nie potrafiłby odpowiedzieć. A czy ślad prowadził z Greenfield? Zbyt daleko musiałby się wracać, aby to sprawdzić. Liczył jednak na odrobinę szczęścia i postanowił trzymać się tego tropu, jedynego zresztą, na jaki trafił.

Dzień wstawał jasny i zapowiadał gorące go­dziny. Białe obłoczki na niebie odpływały coraz dalej i dalej, jakby w panicznej ucieczce przed nadciągającym słońcem, które podnosiło się nad tą wymarłą krainą. Gdzieś o sto mil ku południowemu zachodowi zaczynały się granice Llano Estacado — obszaru jeszcze bardziej wrogiego człowiekowi. Czy wydeptany szlak powiedzie w głąb tej pustyni, czy też okrąży ją — od tego zależało bardzo wiele. Karol przewidywał, że bandyci kierują się ku granicy meksykańskiej. Przecież tylko w ten sposób zdołaliby uratować swe głowy i skorzystać z łupu. Każdy inny kierunek prowadził w głąb bezdroży, na których można było ukrywać się nieskończenie długo, ale gdzie pieniądz nie przedstawiał żadnej war­tości. A listy gończe, mimo że wędrowały powoli, musiały wreszcie dotrzeć do wszystkich szery­fów Teksasu, a nawet sąsiednich terytoriów i stanów: Nowego Meksyku, Arkansasu, Luizjany. Każdy przybywający na te rzadko zaludnio­ne ziemie musiał zwrócić uwagę zasiedziałych tu mieszkańców. Tak więc bezpieczne życie cze­kało rabusiów tylko na drugim brzegu Rio Gran­dę del Norte, a najbliższa do tej rzeki droga wiodła właśnie przez pustynię Llano, przez ko­ryto Pecos i dzikie pasmo gór Sacramento. Gdy­by jednak bandyci z obawy przed zbłądzeniem wybrali szlak okrężny, dłuższy, miałby więcej szans, by ich doścignąć, a przede wszystkim po­dążającego za nimi Irvina.

Niestety, nadzieja zawiodła. Dobrze już po po­łudniu Karol zauważył, że smużka pokruszonej gliny wiodła wprost ku Llano. W dwie godziny później dostrzegł na horyzoncie, tuż nad ziemią, pasemko szarości. Światło słoneczne zbladło, nie­bo zaciągnęło się ciemną mgłą, a w końcu dmu­chnął suchy i gorący wiatr. Nadciągała burza piaskowa.

Karol natychmiast zawrócił. Gładka płasz­czyzna nie dawała żadnego schronienia. Zmusił konia do galopu, lecz huragan doścignął go i ogarnął. Musiał zeskoczyć z siodła, usiąść na ziemi tyłem do wiatru i czekać. Nic, tylko cze­kać. Jak długo? Godzinę, dwie, trzy... cały dzień, całą noc? I co chwila strząsać z siebie warstwę dokuczliwych, miałkich jak mąka ziarenek, któ­re wciskały się za ubranie, zatykały uszy, zale­piały oczy.

Miał jednak szczęście. Po trzech godzinach hu­ragan minął, rozwidniło się. Ale to było ostatnie szczęście Karola podczas tej wędrówki. Gdy wiatr ucichł, powierzchnia ziemi wyglądała jak­by dokładnie omieciona gigantyczną szczotką. Znikła wydeptana ścieżka, znikły pod warstwą pyłu wszelkie ślady.

Chciało mi się płakać — stwierdził Karol opowiadając Irvinowi po wielu, wielu dniach historię swego pościgu. — Gdybym cię wówczas spotkał, rzuciłbym się chyba na ciebie z pięścia­mi! Taki byłem wściekły, taki zrozpaczony!

Trudno się dziwić. Burze piaskowe nie tylko zacierają wszelkie ślady, ale wywołują w czło­wieku niesłychane napięcie nerwowe, zwiększa­ją pobudliwość.

Jeszcze przez kilka godzin Karol krążył tu i tam, bez rezultatu. Późną nocą kopyta jego ko­nia na nowo zatętniły na ubitej drodze Greenfield. Kiedy zeskoczył z siodła, nogi się pod nim ugięły. Siadł na obramowaniu studni, niezdolny do zrobienia jednego nawet kroku. Odpoczywał tak, dysząc, aż otworzyły się drzwi domostwa i Robert stanął na progu.


Spotkanie


Gdy skończył opowiadać, Abraham Lamb przez dobrą minutę milczał i kiwał głową.

Pokaż mi swą pukawkę, synu — odezwał się wreszcie.

Wziął strzelbę, popatrzył, otworzył zamek, zaj­rzał do środka.

Nabij i chodź ze mną.

Irvin spełnił żądanie.

Stań tutaj. Widzisz tamtą plamkę?

Zatrzymali się na środku zielonej hali. Plam­ka była niewielkim, czerwonym kółkiem wystę­pującym na szarym tle litej, pionowej skały, ograniczającej kotlinkę.

Spróbuj trafić. Chcę wiedzieć, jak strze­lasz.

Irvin złożył się i pociągnął za cyngiel. Pier­wszy pocisk chybił. Wpadł w ścianę poza czer­wonym rąbkiem plamy. Drugi poszedł śladem pierwszego, dopiero trzeci musnął skraj czerwo­nego kółka.

Jeszcze raz — rozkazał Lamb.

Irvin znowu przycisnął kolbę do ramienia. Teraz kula przebiła sam środek celu.

Dosyć. Na cztery strzały tylko jeden taki, jaki być powinien. Co z tego za wniosek?

Nie wiem — odparł farmer i uśmiechnął się. Po raz pierwszy odkąd tu przybył.

Jesteś zdolny, masz dobre oko i żadnej wprawy. Po miesiącu ćwiczeń stałbyś się nie­złym strzelcem, ale teraz...

Ale teraz? — powtórzył Irvin i uśmiech­nął się po raz drugi.

Nie powinieneś ich ścigać, bo możesz do­ścignąć tylko własną śmierć. Bądź wdzięczny pumie, że pozbawiła cię konia. Tak, tak — Lamb bacznie spoglądał na Irvina. — Więc co masz zamiar czynić, mój synu?

Uśmiech zniknął z twarzy farmera.

Jeśli mi nie dacie muła, ruszę dalej pie­chotą — odparł twardo — i nigdy wam tego nie zapomnę.

Uparty — mruknął traper.

Wracać piechotą czy iść naprzód to jeden trud. Może właśnie w ten sposób zdobędę konia? Jakże mógłbym bez niego wlec się przez piaski Llano?

Lepsze to niż śmierć.

Nie wrócę. Mój powrót niczego nie zmieni.

Powiadałeś, że twój przyjaciel...

Mówiłem — przerwał gwałtownie Irvin — i dlatego właśnie... — odetchnął głęboko. — Nie potraficie zrozumieć? Karol chciał jechać za­miast mnie i na pewno tak postąpi, jeśli przerwę pościg, ale wówczas będzie za późno. Zanim do­wlokę się do Greenfield, minie kilka dni.

Prawda. Słuchaj, synu... — traper jak gdy­by rozważał każde słowo. — Ja ci... pożyczę mu­ła.

Poważnie mówicie?! — Irvin nie mógł uwierzyć w nagłą zmianę decyzji.

Tak. Dasz słowo, że na tym mule wrócisz do Greenfield. Wierzę, że mnie nie oszukasz. Zgoda?

Nie! — Irvin krzyknął, aż echo poszło po skałach.

Co za upór, co za upór? Hm, podobno upar­tym szczęście sprzyja. Chodź.

Podniósł się z ziemi i skierował się ku drzwiom prymitywnej stajenki.

Zabieraj muła. Mam już ciebie dosyć! Ale pamiętaj: jeśli nie zwrócisz, skrzywdzisz mnie, a ta krzywda kiedyś na tobie się zemści.

Irvin zaniemówił na chwilę.

Pożyczacie? — szepnął zdławionym gło­sem. — Niech we mnie piorun strzeli, jeśli wam nie zwrócę!

Bardzo się z nim zżyłem. To może się wy­dawać nieprawdopodobne, ale ja wolę to zwierzę niż człowieka.

W ciemnym wnętrzu stajenki rozległo się potupywanie.

Przyjrzyj mu się, Irvin. Widzisz, chciałem cię przekonać, nawet nastraszyć. A teraz wierzę, że ruszyłbyś w pościg piechotą, bezsensownie i głupio. Wyprowadź muła i jedź. Do zachodu masz sporo godzin.

Pomógł osiodłać zwierzę i napełnić skórzane wory wodą. A później, gdy Irvin znajdował się już na siodle, rzekł:

To tresowany muł. Gdy go będziesz chciał przywołać, gwizdnij. Ot, tak — wykrzywił śmie­sznie wargi i wydał wysoki, przenikliwy, tremolujący ton. — Ładnie, co? To nie jest zwykłe gwizdanie i dlatego nie każdy potrafi przywo­łać mego muła. Spróbuj. Nie, nie tak. Posłu­chaj...

Nie szkoda czasu? Chciałbym już ruszyć.

Nie szkoda. Zbyt małą wagę przywiązujesz do drobiazgów. Takie gwizdanie uratowało mnie kiedyś od pala męczarni. Wpadłem w łapy Komanczów. Związali tak, że czubkami palców nie mogłem ruszać. Rankiem planowali ćwiczyć się na mej skromnej osobie w strzelaniu z łuków i rzucaniu tomahawków. Rozumiesz, nie mo­głem na to przystać. I zanim ranek wstał, byłem wolny i daleko, daleko od nich. W nocy począ­łem przywoływać swego muła. Cicho, cichuteń­ko, ale przecież usłyszał. Podszedł do mnie i po-przegryzał rzemienie. On to potrafi. No, spróbuj gwizdnąć. O... znacznie lepiej. Teraz posłuchaj...

Z kim innym Irvin nie robiłby ceregieli, po prostu zaciąłby wierzchowca i skoczył przed siebie. Nauka gwizdania była śmieszna i dener­wująca równocześnie, a jemu tak się spieszyło! Jednakże wobec Lamba — któremu przecież zawdzięczał i życie, i możność pościgu — musiał uzbroić się w cierpliwość i tyle razy próbował oryginalnego gwizdu, aż go wargi rozbolały. Do­czekał się wreszcie pochwały.

Nieźle. Możesz ruszać. Uważaj: zjedziesz tym samym wąwozem aż do miejsca, w którym leży twoja klacz. Później prosto, prosto. Zresztą tam nie ma gdzie skręcić. Bywaj, synu!

Dziękuję... Nikt dla mnie tyle nie zrobił...

Nie przesadzaj — Lamb klepnął muła po zadzie.

Irvin ruszył w poprzek hali. Kamienistym wąwozikiem wśród rozpękłych skał aż ku znajomej ścieżce. Muł stąpał pewnie po wyślizganych gła­zach. Irvin odwrócił głowę, aby nie widzieć Betsy. Usłyszał łopot potężnych skrzydeł. “Sępy" — pomyślał. Muł zastrzygł uszami. Po pewnym czasie skalista ściana, wyrastająca z lewej stro­ny, urwała się raptownie, odsłaniając widok na rozległą, zieloną równinę. Drzewa rosły kępka­mi, a im dalej, tym było ich więcej. Ku odle­głym szczytom górskim ciągnął się już jednolity gąszcz leśny. Wszystko to mieniło się w słońcu tysiącem odcieni.

Vincent Irvin nigdy dotąd nie zapuszczał się w głąb gór, był mieszkańcem równin. Dlatego zachwycił go ten widok tak różny od monoton­nych płaszczyzn otaczających Greenfield. A po­wietrze? Jakże inne, przesycone wilgocią i wo­nią jakichś roślin.

Jechał kłusa, głęboko oddychając. Ścieżka znowu poczęła się zwężać, więc posuwał się teraz stępa, ciągle obserwując daleką łąkę i daleki las, tam w dole. Śladów nie dostrzegał, dróżka była kamienista, ale — jak twierdził Lamb — jedyna, która wiodła tędy na południe.

Ileż to już dni minęło, odkąd opuścił Green­field? Przebył Llano Estacado po wyraźnych tro­pach dwóch uciekających. Widział chmurę pia­skowej burzy, która go ledwie musnęła bokiem, a później wspinał się na płaskowzgórze omywa­ne przez wody Pecos, gdzie odciski kopyt były wyraźne, a czarny krąg wypalony ogniem świad­czył o miejscu obozowiska. Jeszcze cztery razy napotykał takie czarne koliska, wokół których walały się kości, resztki sucharów i fusy po kawie. Na koniec wjechał w węzizny gór Sacramento i to była ostatnia droga Betsy...

A jednak los mi sprzyja — pomyślał i na­dzieja wstąpiła w jego serce. — Spotkanie z Abrahamem Lambem to cud prawdziwy i chy­ba najgorsze już minęło."

Przynaglił muła do biegu, ale wkrótce znów ściągnął cugle, zaskoczony nowym widokiem. Tam w dole daleką ścianą lasu przerzynała biała wstęga, u stóp której połyskiwała srebrna smuga rzeki, ciśnięta jak kowbojski pas między zielo­ne trawy łąki. Mgła unosiła się nad wodospadem i wydało się Irvinowi, że czuje na policzkach kropelki wilgoci. A wyżej, półkolem, oba krańce boru łączył powietrzny most — siedmiobarwna tęcza. Farmer odwykł od takich widoków. Zapomniał o nich na równinach Greenfield, w spiekocie bezwodnych, bezlistnych, beztrawiastych lat suszy. Wpatrzony w daleki obraz, oglą­dał szczegół po szczególe, aż dostrzegł coś nowe­go. Niżej, znacznie niżej tęczowego mostu i wod­nej kurzawy, na tle ciemnej zieleni drzew pły­nęła ku niebu szara, wąska smużka. Ktoś o słab­szym wzroku na pewno by jej nie zauważył. Ala Irvin miał oczy sokole. W następnej chwili wy­kryły malutkie ciemne punkciki ruszające się to tu, to tam i wśród traw.

Konie — pomyślał. — A ludzie? Chyba siedzą przy ognisku." Policzył ciemne punkciki. Sie­dem. A więc to nie ci, których ścigał. Indianie czy biali?... “Do licha! Tracę tylko czas. Czy to biali, czy Indianie, nic mi zrobić nie mogą. Zbyt są daleko."

Klepnął muła po szyi i ruszył naprzód. Raz szybciej, raz wolniej, w zależności od stanu dro­gi. Zielona płaszczyzna niedługo towarzyszyła mu w wędrówce. Podbiegły ku niemu zbocza porośnięte czarnym lasem. Jednocześnie z pra­wej strony dźwignęła się stroma ściana, a ścież­ka poczęła spadać w dół, aż zgubiła się w bez­drożach pierwotnego boru. Owiał go wilgotny oddech puszczy. W głębi, wśród gęsto rosnących drzew i krzewów panował półmrok. Irvin zatrzymał wierzchowca, spojrzał za siebie i do­strzegł dalekie wierzchołki gór, za które krył się powoli czerwony krąg słońca. Postanowił rozbić obozowisko na skraju puszczy. Nie miało sensu jechać dalej. Już teraz gęstniała wokół nieprzenikniona ściana ciemności.

Rozsiodłał muła, przywiązał go na długim rze­mieniu do pnia, strzelbę — nauczony bolesnym doświadczeniem — wetknął pod pachę i zajął się przyrządzaniem wieczornego posiłku. Muł szczy­pał sobie raz trawę, raz liście. Irvin wygasił ognisko, podsunął siodło pod głowę, a lufę strzel­by pod ramię i usiłował zasnąć, ale sen nie nad­ciągał. Tak działo się każdego wieczoru, kiedy po trudach dnia zaczynał myśleć o swoich bli­skich pozostawionych w Greenfield. Jak Becky znosi tę nagłą rozłąkę? Powiedział jej, że wybie­ra się na polowanie. Czy szeryf nie wydał tajem­nicy? Bo Karola był pewien. Ale nie przewidział, że pościg będzie trwał tak długo... Dopiero teraz uświadomił sobie, jak bardzo się pomylił w obli­czeniach. Cóż, nie miał doświadczenia. Wędrów­ka ze wschodu na zachód, w wielkiej gromadzie ludzi — och, to było zupełnie co innego! Teraz mógł liczyć tylko na siebie...

Zapatrzony w srebrny rąbek księżyca, długo jeszcze nie mógł się opędzić od niewesołych my­śli. Wreszcie zapadł w sen bez marzeń i widzia­deł.

Obudził go dziwny, nieznany głos ptaka, do złudzenia przypominający tony drewnianej fu­jarki. Dostrzegł muła stojącego spokojnie pod sąsiednim drzewem, dostrzegł na wschodzie ró­żowe zorze bijące ku niebu zza gór. Wyszedł na skraj lasu, rozejrzał się. Było pusto i cicho. Na­wet ptak umilkł. Poczuł chłód w kościach, bo noc była zimna jak zwykle w górach. Rozpalił ogni­sko, napoił muła, pokrzepił się gorącą kawą i postanowił spenetrować głąb puszczy. Jeśli nie ma innej drogi wiodącej ku granicy Meksyku, oni musieli również tędy jechać. Szedł brzegiem lasu, wytężając wzrok i przywołując w pamięci wszystkie skromne doświadczenia nabyte pod­czas wielkiej wędrówki na Dziki Zachód. W pe­wnej chwili dostrzegł złamaną gałązkę, a kilka kroków dalej, na gęstym poszyciu, widniał pas zdeptanych traw i mchów. Ślady wydawały się zupełnie świeże. Ale Vincent Irvin zdawał sobie sprawę, że nie jest doświadczonym traperem — co zresztą stawiało go wyżej od innych, słabo doświadczonych, lecz zadufanych w sobie — i zbytnio nie ufał swym oczom. W każdym razie był to nieomylny znak, że idzie dobrą drogą i za dzień, za dwa dopadnie uciekinierów. A wówczas? Co wówczas?

Dziwne, ale Irvin nie zastanawiał się nad tym dotychczas. W chwilach odpoczynku myślał o Greenfield, o tych, których opuścił, a nie o tych, z którymi ma się spotkać. A podczas jaz­dy uwagę jego zajmowało wyłącznie śledzenie tropów.

Osiodłał muła, zadeptał ognisko i ruszył w głąb lasu. Otworzyła się przed nim zielona brama. Gdy ją przekroczył, znalazł się w świecie cieni i blasków, zielonych smug przesącza­jących się przez liście i między konarami. Jechał wolno, z oczami utkwionymi w ziemię. Tropy to nikły, to pojawiły się na nowo.

Dobrze już po południu wybrnął z leśnej plą­taniny na skraj małej polanki, której środek zajmowało jeziorko o toni czarnej jak atrament. Po przeciwległej stronie bez trudu odnalazł ciąg dalszy wydeptanej kopytami ścieżki — ucieka­jący nie zatrzymywali się. Jechał więc tak, aż kolumny pni poczęły się stapiać w nieprzenikliwą ścianę ciemności. Irvin z niepokojem pomy­ślał, że przyjdzie mu nocować w tym gąszczu, gdy dojrzał w niewielkiej odległości różowawy blask zachodzącego słońca. Drzewa rzedły, w końcu Irvin wstrzymał wierzchowca. Kilka jardów przed nim ciągnęła się długa, piaszczy­sta wydma, dalej pluskała drobną falą szeroko rozlana rzeczka, czerwona od blasku wieczornej zorzy. Przeciwległy brzeg dźwigał się gwałtow­nie i stromo znad nurtu, cały porośnięty staro­drzewem. Na skraju wydmy Irvin odnalazł, wy­raźne jak nigdy dotąd, odciski butów i podków, wielokrotnie krzyżujące się z sobą. Prawdopo­dobnie pojono tu konie, a jeźdźcy również zaspo­kajali pragnienie i nie rozbijając obozowiska wjechali w rzekę. Tak głosiły tropy urywające się dopiero na granicy lądu i wody. Czy jednak uciekinierzy pojechali prosto do przeciwległego brzegu, czy ruszyli środkiem nurtu? Abraham Lamb wspominał o jednej tylko drodze wiodącej na południe. Ba, ale tu nie widać nawet śladu drogi. Po drugiej stronie rzeczki brzeg był zbyt stromy, aby go można sforsować konno. Niestety, zapadła noc i farmer musiał odłożyć do następnego ranka zbadanie brzegów. Na drugi dzień wjechał w pluszczącą, chłodną wodę i ruszył z biegiem nurtu, upatrując dogodniejszego miej­sca. Na koniec dostrzegł malutki parów zbiegają­cy ku rzece łagodną pochyłością. Wjechał szybko pod górę między szpalerem drzew rosnących na krawędziach piaszczystych ścian. Ściany te ma­lały z każdym krokiem, wreszcie znikły. Irvin wydostał się na obły, nikłą trawą porosły pagó­rek i wówczas — zamiast ruszyć galopem — szarpnął gwałtownie cugle. Ujrzał po drugiej stronie pagórka, w leśnej przerywce, grupę lu­dzi na małych, chudych konikach z długimi grzy­wami.

Indianie!" — pomyślał.

W pierwszym odruchu chciał zawrócić, ale za­niechał zamiaru. Wiedział, że zanimby osiągnął przeciwległy brzeg rzeki, zostałby pojmany. Nie sięgnął po broń, to nie miało sensu. Podniósł rękę z otwartą dłonią — tradycyjny znak poko­jowych zamiarów. Jadący na czele kawalkady zatrzymał się tak blisko Irvina, że farmer po­czuł ostrą woń końskiego potu, źle wyprawionej skóry i dymu, którym nasiąkła odzież czerwonoskórego. Irvin ujrzał oczy badawczo weń wpa­trzone, a nad nimi czoło przewiązane zbrudzoną chustą. Twarz poradlona głębokimi bruzdami nic nie wyrażała: nieruchoma jak wyrzeźbiona w kamieniu. Pierś okrywała bawełniana licha koszula, poplamiona i miejscami naddarta, prze­wiązana w pasie czymś, co przypominało kow­bojski rzemień, i chyba tylko mokasyny były dziełem indiańskich rąk.

Wszystko to dostrzegł Irvin w mgnieniu oka, ale że nie znał się nic a nic na indiańskich plemionach, nie mógł odgadnąć, kim byli napotkani wojownicy.

Dokąd jedziesz? — Pytanie padło nagle, wypowiedziane w zupełnie poprawnej angielszczyźnie, głębokim, gardłowym głosem.

Farmer uznał, że najlepszą odpowiedzią bę­dzie stwierdzenie prawdy. Po cóż miał ją ukry­wać?

Do Meksyku.

Pójdziesz z nami.

Irvin nie należał do ludzi bojaźliwych, ale przy tym posiadał odpowiednią dozę rozsądku, co strzegło go przed bolesnymi skutkami poryw­czości. Więc i tym razem, chociaż go ogarnął uzasadniony gniew na to bezczelne żądanie, za­pytał bardzo spokojnie:

Dlaczego?

Blade twarze napadły na moich wojowni­ków, żeby im porwać konie.

Nie kradłem waszych koni — zaprotesto­wał farmer.

Pojedziesz z nami — powtórzył Indianin — tak rozkazał...

Tu padło niezrozumiałe dla Irvina i trudne do zapamiętania słowo. Najpewniej imię jakie­goś wojownika, ale Irvin nic się nie znał na in­diańskich dialektach.

Otoczyli go podczas tej rozmowy, ujęli muła za cugle i powiedli z powrotem ku rzece w zu­pełnym milczeniu. Irvin również się nie odezwał rozmyślając, jak by tu się wymknąć. Nie sądził jednak, aby cokolwiek mogło mu zagrażać.

Przebyli koryto rzeczki, przejechali złocistą plażę, aż zatrzymali się w cieniu pierwszych drzew. Jadący na czele krzyknął coś niezrozumiale, wojownicy zeskoczyli z wierzchowców. Irvin poszedł za ich przykładem. Paru Indian zaprowadziło zwierzęta do rzeczki, inna grupa przyniosła z lasu naręcza suchych gałęzi. Far­mer siadł pod pniem, mając widok na rzekę, na plażę i na uwijających się czerwonoskórych. Ilu ich było? Starał się policzyć, ale że znajdowali się w ciągłym ruchu, rachunek mylił się. Począł więc rozmyślać. Co to byli za złodzieje indiań­skich koni? Może w ogóle nie istnieli? Może to tylko pretekst dla grabieży? Nabrał takiego po­dejrzenia stwierdziwszy, iż napastnicy wyglądali na gromadę łachmaniarzy, konie mieli chude, broń byle jaką i robili wrażenie głodomorów. Słowem — w niczym nie przypominali nieledwie elegancko odzianych Apaczów, z którymi Irvin spotkał się przypadkowo podczas wędrówki na nowe ziemie. Wówczas rozstano się poko­jowo. Być może dlatego, że osadników była spora gromada, a wszyscy dobrze uzbrojeni; być może dlatego, że napotkani wojownicy nie mieli zamiaru staczać walki. Ale ci? Dotychczas wprawdzie nie związano go i nie odebrano bro­ni. Irvin nieraz jednak słyszał o luźnych wa­tahach czerwonoskórych, złożonych ze zbiera­niny uciekinierów z rozmaitych plemion, ludzi wyjętych spod prawa za czyny uznane przez współplemieńców za przestępcze. Karol Gordon, mimo że młody, a przecież obieżyświat, nieraz opowiadał o takich “bezplemiennych" grupach Indian stanowiących groźne niebezpieczeństwo nawet dla większych gromad wędrowców. Cóż, byli to zwykli rabusie żyjący z dnia na dzień. Niekiedy wśród takich zbójeckich watah znaj­dowali się Metysi, Mulaci, ba, nawet biali —

obiboki nie wiadomo z czego i jak żyjący. Może właśnie napotkany oddział należał do tej “bezplemiennej" zbieraniny?

Jeżeli zabiorą mi broń i muła — rozumował Irvin — to znaczy: skażą na śmierć z głodu."

Rozejrzał się dokoła. Nikt go nie pilnował. Wojownicy nadal znosili chrust i poili mustangi. Zauważył jednak, że pod sąsiednim drzewem siedział wódz tej zbieraniny, ze strzelbą między kolanami. Kiepsko. Irvin nie zdążyłby podbiec do swego muła, żeby nie wywołać alarmu. Niby go nie pilnowali, a przecież na pewno każdy je­go ruch był bacznie śledzony.

Czego ode mnie chcą moi czerwoni bra­cia? — zapytał.

Twarz Indianina nawet nie drgnęła.

Nie zrobiłem nic złego żadnemu wojowni­kowi.

Cisza. Irvin zaciął zęby i postanowił wytrwać w milczeniu do niewiadomego końca. Oparł się jeszcze wygodniej o pień i przymrużonymi ocza­mi spoglądał na mieniące się w słońcu lustro rzeki. Indiańskie konie wytarzały się na piaskowej ławicy i teraz pociągnęły gromadą na skraj lasu, parskając i szczypiąc rzadkie kępki traw. Ognisko już się paliło, a zapach pieczonego mięsa docierał aż tutaj. I nagle... Zagrzmiał głos strzału, echo poszło po wodzie, odbiło się o ścia­nę lasu i zgasło. Sekunda ciszy i wrzask czerwonoskórych.

Irvin zerwał się i skoczył za pień. Zagrzmiało po raz drugi i trzeci. Farmer ujrzał, jak siedzący pod drzewem wódz pochylił się na bok, a później wolno rozciągnął na ziemi. Strzelba o długiej lufie upadła na piasek.


Old Gun


Cóż to za dziwny człowiek! Nigdy do tej pory Irvin takiego nie spotkał.

Siedzieli obaj przy niewielkim ogieńku, pod skalną ścianą, od której padał szary cień zacho­du.

Można się było obejść bez takiej strzela­niny — powiedział farmer nawiązując do prze­rwanej rozmowy. — Czterech zabitych, jeśli nie więcej. Okropność!

Nieznany towarzysz spojrzał nań, a twarz wy­krzywił mu lekki grymas. Nie otworzył ust, ale Irvin poznał po oczach, że śmieje się jakimś dzi­wacznym, bezgłośnym śmiechem. Nieznajomy jakby odgadł jego myśli.

Nie dziw się — powiedział. — Takiego śmiechu nauczyłem się na Dzikim Zachodzie. Niekiedy dźwięk ludzkiego głosu równa się kuli albo strzale wypuszczonej z łuku, a przecież nie zawsze można się powstrzymać od wesołości, gdy przy wieczornym ognisku zbierze się groma­da i pocznie gadać, i to jak gadać! Boki zrywać. Wówczas trzeba się śmiać... po cichu. Nauczyłem się tego doskonale. Jakem Old Gun *.

Old Gun? Aha, to przezwisko nieznajomego — Irvin skierował oczy na jego strzelbę. Old Gun natychmiast to zauważył.

Tak mnie nazwali jeszcze w Montanie — wyjaśnił. — Trochę dlatego, że strzelałem, nie chwaląc się, wcale nieźle. Ale przede wszystkim z powodu tej pukawki, bardzo starej. Zobacz.

Od pierwszej chwili spotkania Old Gun mówił na “ty", co zresztą Irvina wcale nie zaskoczyło.


Old Gun (ang.) — dosłownie: “Stara Strzelba".



Broń była ciężka, cięższa od wszystkich — nielicznych zresztą — strzelb, jakie farmer dotąd przykładał do ramienia. Ale broń Old Guna wprawiłaby w zdumienie nawet doświadczonego trapera. I to nie z powodu wagi, gdyż kolba była tak potężna, że jej uderzeniem można chy­ba było zabić bizona. Uwagę zwracała lufa! Ści­śle: trzy lufy zespolone z sobą w kształt trójką­ta. Wszystkie nabijane z przodu, wyposażone w kurki i dające iskrę zapalającą proch.

Nie uwierzysz — mówił Old Gun — że kiedy zima nastała i złapała mnie w tych prze­klętych górach, a zabrakło kul, strzelałem ka­mykami. Nie sposób chybić.

Irvin żywił nieco wątpliwości, czy rzeczywi­ście tak łatwo trafić z tej kolubryny, ale nie zaprzeczył.

A gdy skończył mi się proch — ciągnął dalej traper — sam go sobie przyrządziłem.

Irvin roześmiał się.

Wcale nie żartuję. Od dawna znałem miej­sce, w których znajdują się pokłady siarki. Zna­lazłem przez zwykły przypadek nieco saletry, a węgiel drzewny sam wyprodukowałem *.

Farmer nic na to nie odrzekł, bowiem na wy­robie prochu znał się tyle samo co na topogra­fii... księżyca.

Cały kłopot wynikł na samym początku. Moja pukawka nie zawsze strzelała, niekiedy strzelała z sekundowym opóźnieniem. A zwie­rzęta nie lubią czekać na kulę. Później zacząłem mieszaninę przyrządzać lepiej i jakoś przetrwa­łem do wiosny. Za skórki nabyłem proch fa­bryczny. Jest jednak dużo lepszy, a ołowiane kule niosą także lepiej od najbardziej wygładzo­nych kamyków. Ale pewnie ciebie nudzę?


Jest to tak zwany proch dymny. Do jego wyrobu służą istotnie trzy wymienione i w odpowiedniej proporcji bar­dzo dokładnie zmieszane składniki.


Irvin zaprzeczył.

Jesteś rolnik. To widać, mimo że włóczysz się po górach. W jakim celu? No i dałeś się zła­pać tej bandzie!

Zaskoczyli mnie — odparł farmer. A mó­wiąc to znów zobaczył przed oczami, jak siedzą­cy pod drzewem Indianin wali się na ziemię, jak jego towarzysze skaczą między zarośla, inni gna­ją na plażę chwytać rozbiegłe mustangi, jak po­nownie ozwał się głos strzelby, jeden z wojowni­ków padł twarzą w piach, a pozostali nurknęli w las. Nawet nie próbowali odpowiedzieć strza­łami na strzały, taki ogarnął ich popłoch. W isto­cie rzeczy nie było jednak do kogo strzelać. Prze­ciwległy brzeg wydawał się zupełnie wymarły i tylko błękitny dymek ścielący się nad wodą świadczył, że ktoś użył tam palnej broni.

Irvin zastanawiał się, co ma uczynić. Jego muł osiodłany, ze strzelbą wepchniętą w futerał zwi­sający z kulbaki, przyplątał się nie wiadomo kiedy i stanął spokojnie w pobliżu. Cóż, można by wskoczyć na siodło, zmusić zwierzę do galopu i szybko wycofać się z pola walki... Jednakże to zbyt wielkie ryzyko, pędząc po otwartej prze­strzeni łatwo oberwać kulę w plecy od czerwonoskórych albo dostać ładunek w piersi od nie­znanego strzelca. Rozejrzał się dokoła. Indianie pochowali się, żadnego nie było widać. Zaczął więc ostrożnie przemykać się w bok, od drzewa do drzewa. Nie było to łatwe, bo musiał jedno­cześnie ciągnąć muła za uzdę, a zwierzę szło opornie, jakby w przeczuciu grożącego niebez­pieczeństwa. Po mozolnym przebyciu paru jar­dów Irvin usłyszał tępe stuknięcie, po nim drugie, trzecie... Padł na ziemię. Dwie pierzaste strzały utkwiły w pniu drzewa, które przed chwilą minął. Puścił cugle i począł czołgać się, ale zaniechał takiej wędrówki, bowiem muł nie ruszył jego śladami. Został w tyle, wraz z jedy­ną bronią, jaką Irvin posiadał. Irvin leżał więc bez ruchu, na próżno starając się wymyślić inny sposób wybrnięcia z sytuacji. Wówczas ujrzał, jak z przeciwległego brzegu wypadł jeździec i skoczył w koryto rzeczki, aż srebrzyste bryzgi zasłoniły na chwilę i człowieka, i konia. Zanim zdołał przebyć nurt, zeskoczył z wierzchowca, który natychmiast położył się na piasku, two­rząc jakby żywą tarczę dla strzelca, trzykrotnie zagrzmiał głos strzelby. Do kogo mierzono? Irvin nie mógł się zorientować. Teraz zobaczył, jak kryjący się za koniem człowiek w paru su­sach dopadł drzew, niedaleko miejsca, gdzie spo­czywał. Znowu huknęła strzelba, a zaraz po niej ozwał się głos jej właściciela:

Zabieraj się stąd! Skacz na siodło i wiej za rzekę. Ja przytrzymam tę bandę.

Irvin podniósł głowę.

No, ruszaj się! Do ciebie mówię! Szyb­ciej!

Łatwo mu było wołać, ale Irvin pamiętał o strzałach utkwionych w pniu drzew... Wów­czas przypomniał sobie rady Abrahama Lamba. Zagwizdał. Udało się — muł podbiegł. Irvin pod­niósł się ostrożnie. Idąc tuż przy głowie zwierzę­cia znalazł się na granicy lasu. Wskoczył na sio­dło i w panicznym galopie przebył piaszczystą łachę. Oblała go fontanna wody tryskającej spod kopyt wierzchowca. Zupełnie przemoczony wje­chał w parów i zatrzymał się dopiero za wzgórzem, w tym samym miejscu, w którym spotkał Indian. Zaraz usłyszał huk strzału, wrzask czerwonoskórych, tętent kopyt, plusk wody, znowu tętent, na koniec rozkazujący głos:

Naprzód, kolego! Naprzód!

Zaciął muła i ruszył prosto przed siebie. Tak to wówczas wszystko się odbyło. Później jechali jeszcze bardzo długo, klucząc wśród zarośli, prze­kraczając rzeczkę raz i drugi, aż dobrze nad wieczorem zaniechali wreszcie dalszej wędrów­ki.

Ta banda — powiedział Old Gun — ma na sumieniu wielu samotnych wędrowców. Nie mu­sisz żałować czterech zabitych.

Jeśli było ich tylko czterech — wyraził wątpliwość Irvin.

Na pewno — stwierdził traper. — Ja się nie mylę. Tamte strzały w las oddałem dla po­strachu. To tchórzliwa banda, ale że z ciebie, jak widać, prawdziwy greenhorn, nie wywinąłbyś się cało z tej zabawy.

Obchodzili się ze mną dobrze. Ani mnie nie związali, ani nie zabrali muła.

Wiem, wiem. Przypadkowo byłem świad­kiem waszego spotkania. Zjawiłem się w samą porę, a nawet mi nie podziękowałeś.

Irvin zawstydził się: ale takie to wszystko było niespodziewane...

Dziękuję... Jednak myślę — dodał przekor­nie — że wkrótce puściliby mnie. Ten ich do­wódca podejrzewał, że brałem udział w napa­dzie na ich konie. Wkrótce wszystko by się wy­jaśniło.

Och, ty naiwniaku! — Old Gun znowu za­śmiał się swym bezgłośnym śmiechem. — Te konie to tylko pretekst mający usprawiedliwić zwyczajny zbójecki napad.

Nie rozbroili mnie — protestował Irvin.

Uczyniliby to nieco później i bez ryzyka. Zostawiłeś przecież fuzję przy siodle. Było to największe głupstwo z wielu innych, jakie mu­siałeś popełnić przedtem.

Mówicie bardzo pewnie — obruszył się far­mer — ale co możecie wiedzieć o mnie?

Że jesteś spokojnym rolnikiem i że niepo­trzebnie wyruszyłeś w te przeklęte góry.

A wy? Co tu robicie?

Och, to zupełnie inna sprawa. Ja się cie­bie nie pytałem, co tu robisz.

Irvin skromnie przyznał rację.

No widzisz. Ale wracam do rzeczy: kolej­ne głupstwo popełniłeś nie nadstawiając uszu. Indianie byli tak samo zaskoczeni spotkaniem, jak ty. Miałeś takie same szansę, ale ich nie wy­korzystałeś. Oni się szybko zorientowali, jaka łatwa zdobycz wpada im w łapy.

Zdobycz? — zdziwił się farmer.

Pewnie. Wszystko, co masz na sobie, stało­by się ich łupem, a na dodatek muł z uprzężą i broń. Może i puściliby cię żywego, ale bez odzienia, butów, strzelby. Oni niczym nie gardzą. To najzwyklejsi zbóje.

Z jakiego są plemienia?

Z jakiego plemienia? — powtórzył traper przedrzeźniając głos Irvina. — Z żadnego, mój niespodziewany towarzyszu. Ta banda się roz­dzieliła przed kilku dniami. Jedna grupa prze­szła na meksykańską stronę próbować szczę­ścia.

Dziwne — wyznał farmer.

A dziwne, dziwne, mój ty naiwniaczku. Irvin pominął przytyk:

Więc z tym gadaniem o napadzie na konie to było tylko kłamstwo?

Prawie kłamstwo.

Jak to: prawie?

Widzisz, to właśnie oni, nie dalej jak wczo­raj, chcieli zrabować konie i zdmuchnąć jeźdźców. Ale się im nie udało. Tamci byli szybsi. Dali błyskawicznie drapaka. To nie lada sztuka, gdy ma się ze sobą jucznego konia.

Juczny koń! — wykrzyknął Irvin.

Nie tak głośno — ostrzegł Old Gun. — Cóż cię tak zdziwił juczny koń? Wiele jucznych koni stąpa po tej ziemi.

To prawda — uspokoił się Irvin. — Widzie­liście tamtych ludzi?

Niezbyt dokładnie. Dwu ich było i trzy konie.

Irvin o mało nie krzyknął. Głos rozsądku ka­zał mu jednak zachować ostrożność wobec człowieka poznanego zaledwie przed kilku godzina­mi. Więc udając obojętność zapytał:

A jak oni wyglądali?

Interesują cię tamci ludzie?

Interesuje mnie każdy spotkany na tym bezludziu. Chyba zrozumiałe?

Słusznie. Widzisz, ja się od nich znajdowa­łem na odległość strzału mej trójrurki.

Braliście udział w walce?

Nie było potrzeby. Wszystko przebiegło błyskawicznie. Tu biali, tam czerwonoskórzy. Paf. paf! Dwu Indian wali się na ziemię, a tamci w galop. Musieli jechać wprost na południe, na meksykańską granicę, ale skręcili natknąwszy się na tę bandę. Byli czujniejsi od ciebie, mój poczciwy człowieku.

Nie jestem “poczciwym człowiekiem" — żachnął się Irvin — ale i wy nim nie jesteście.

Czemu to?

Bo przyglądaliście się walce dwu ludzi przeciw całej gromadzie. Ja jestem zwyczajnym farmerem i znam się tylko na uprawie roli, ale w takim wypadku nie potrafiłbym być biernym widzem.

I palnąłbyś głupstwo. Nie było potrzeby. Indianie wcale ich nie ścigali. Moja interwencja nic by nie pomogła, a tylko ściągnęła na mnie nieszczęście. Ty zaś leżałbyś teraz na piachu, martwy jak kamień, albo szczękał zębami golutki jak nasz praojciec Adam.

A jednak wystąpiliście w mojej obronie.

Bo dla ciebie nie było ratunku. Nie potra­fiłeś uciec, a ja nie potrafię przyglądać się, jak kogoś łupią ze skóry. Rozumiesz?

Irvin nie mógł odmówić słuszności takiemu rozumowaniu, więc umilkł.

Dlaczego nie nosisz rewolwerów? — zagad­nął Old Gun.

Nigdy ich nie miałem.

Pokaż swą pukawkę.

Farmer wyciągnął z kulbaki lśniącą broń. Old Gun obejrzał strzelbę.

Ładna — powiedział tonem, w którym brzmiała drwina. — Pewnie jeszcze nie uży­wana.

Miałem ją ze sobą podczas wędrówki na zachód. Od tamtego czasu wisiała u mnie w do­mu na ścianie.

Traper zachichotał:

Znakomity użytek z broni, no, ale jak na rolnika... W każdym razie jesteś nieźle wyposa­żony. Czternastostrzałówka.

Winchester.

Widzę, ale nie zamieniłbym się, chociaż czternaście kul to nie byle co. Bo moim zda­niem lepsza jedna kula, byle trafiła do celu, od setki robiących tylko dziury w powietrzu. Nie wiem, jak strzelasz, ale próbować teraz nie bę­dziemy. Zbyt głośne tu echo.

Przez cały czas tej gadaniny twarz Old Guna, poczerniała od wichru i słońca, wyrażała zupełną powagę, tylko siwe oczy błyskały wesołością. Nie przestając mówić, nie przestawał jednocześnie strugać małym kozikiem patyka, który trzymał w lewej dłoni.

Taki już mam zwyczaj — wyjaśnił do­strzegłszy zaciekawione spojrzenie farmera. — Żeby ręce nie próżnowały. Nauczyłem się tego podczas bezsennych nocy, właśnie po to, żeby nie zasnąć. Zbyt mi się podobają moje włosy, aby je narażać na niebezpieczeństwo.

Po tych słowach zsunął na tył głowy pomięty i poplamiony kapelusz. Istotnie, czuprynę miał bujną, lekko szpakowatą, spadającą na czoło gę­stymi kosmykami.

Nie rozumiem — wyznał Irvin.

A to proste. Przecież można się obudzić bez skalpu.

Farmer wzdrygnął się lekko.

Ale mam i inne rozrywki — opowiadał Old Gun. — Układam piosenki. To też zapobie­ga drzemce.

Irvin uśmiechnął się tylko.

Od lat myślę o kupnie gitary.

Słuchacz zmierzył krytycznym wzrokiem po­cerowane, pełne łat spodnie trapera, nie mniej sfatygowaną kurtkę i prawie rozlatujące się bu­ty. Jedynie wielkie, meksykańskie ostrogi wy­glądały imponująco, błyszcząc jak srebro i po­myślał, że Old Gun nieprędko będzie mógł sobie nabyć gitarę. Ale myśli tej nie wyjawił, rzekł tylko:

Pewnie ostatniej zimy nie udało się polo­wanie na skórki?

Skórki? Hm, uważasz, że nie obłowiłem się i dlatego taki kiepski noszę przyodziewek? Rzeczywiście, ostatniej zimy niezbyt się napra­cowałem. Uciekłem w cieplejsze strony. Do Mek­syku. A wiesz dlaczego? Pewnie, że nie — od­powiedział sam sobie. — Skądbyś mógł wiedzieć? Znalazłem inną skórkę. Zobaczysz.

Dźwignął się z ziemi z młodzieńczą lekkością, a potem ukląkł przy siodle i długo gmerał w ju­kach.

Masz — powiedział i rzucił długi, pękaty przedmiot.

Farmer schwycił ciężki woreczek.

Co to?

Rozwiąż.

Irvin z trudem rozsupłał rzemienny węzeł, sięgnął w głąb dłonią i wydobył na wierzch parę kanciastych, żółtych bryłek. Największa sięgała rozmiarów włoskiego orzecha.

Złoto? — zapytał zdumiony.

Nugget. Najprawdziwsza żyła-samoródka. Wcale jej nie szukałem, sama mi wlazła w ręce.

Ile to warte?

Trudno ocenić bez wagi, ale myślę, że ze dwa tysiące dolarów.

Dwa tysiące!... — westchnął Irvin.

W pogoni za dwoma tysiącami dolarów wje­chał w ten dziki i obcy mu świat, a końca spra­wy nie widać. Ileż to już dni?

Old Gun zrozumiał westchnienie.

Nie musi się u ciebie przelewać — stwier­dził — chociaż broń masz piękniejszą od mojej, a jeden twój but jest więcej wart niż wszystkie moje łachy. Ciągle się zastanawiam, dokąd ty jedziesz?

Do Meksyku.

Do Meksyku przez Sacramento? Można i tak, ale raczej należało skierować się bardziej na południe — pokiwał przecząco głową. — Nie, nie. W tym tkwi coś innego, ale to twoja spra­wa. Posłuchaj.

Tu przyciszonym, nieco chrypliwym, ale przy­jemnym głosem zanucił:


Gdzie wiatr, gdzie wiatr wiosenny dmie

I wali kamienie w żlebach,

Tam noc, tam noc, gdy cicho śpią,.

Rozpala gwiazdy nieba.


Już płomień błyska na nowo,

Żarzy się węgiel jak wiśnie.

Leżę pod drzewem z siodłem pod głową

I czekam, co mi się przyśni...


Przerwał i spojrzał na Irvina.

No co? — zagadnął. — Jak ci się podoba?

Nadzwyczajnie — odparł farmer pełen szczerego podziwu. — Ja bym tak nie potrafił.

Potrafiłbyś, potrafił. Trzeba się tylko do rzeczy przyłożyć. Spróbuj. Z początku pójdzie ci nieco trudno, ale potem...

A skąd melodia?

Trzeba posłuchać, jak szumi wiatr i jak trzaska drewno w ogniu. Z tego się rodzi moja melodia. Gdy ktoś ma kapinkę tego, co nazy­wają słuchem, szybko da sobie radę.

Możecie śpiewać w takich różnych lokalach w mieście — stwierdził z przekonaniem Irvin. — Pewnie zresztą tam powędrujecie. Ta żyła złota, to muszą być grube pieniądze.

Do miasta? Chyba po zakup prochu i kul i tej mojej gitary. Ale na dłużej? Cóż bym tam robił? — Zajął się na nowo obstrugiwaniem pa­tyka.

Zaśpiewajcie jeszcze — poprosił farmer.

Nie teraz. Późno już, a jutro czeka mnie daleka droga. Ciebie również, jak się domyślam.

Przeniósł siodło pod potężny pień, położył się i otulił nieco dziurawym kocem. Irvin również zajął się moszczeniem swego legowiska.

Usiądź przy ogniu. Nie powinniśmy spać obaj. Ktoś musi czuwać.

Po co? Tamci już nas nie dogonią.

Na pewno — przytaknął traper. — Wątpię, czy nawet próbowali ścigać po takiej nauczce, ale... — ziewnął — mogą znaleźć się inni.

No, to co robicie, jak jesteście sami?

Trochę drzemię, trochę czuwam i uważam na swą starą.

Na kogo?

Tak nazywam klacz. Bestia ma wyostrzony słuch. Nic jej nie ujdzie. Potrafi parskaniem zbudzić mnie z najgłębszego snu albo łapie za but i ciągnie. No, dosyć gadania. Jak zobaczysz księżyc nad tamtym szczytem — wskazał pal­cem — obudź mnie. Uważaj na moją starą. Jak­by zaczęła się niepokoić, rób alarm. I dokładaj do ognia, nie za wiele, ale i nie za mało. Noce są tu chłodne.

Udzieliwszy tylu praktycznych rad, Old Gun przewrócił się na bok i jeszcze raz otulił ko­cem. Irvin pozostał samotny, (wydany na pastwę własnych myśli i kłopotów, o których zapomniał słuchając paplaniny trapera. Teraz na nowo opadły go wątpliwości. Pierwsza: w jaki sposób od­naleźć zagubiony trop uciekinierów? Old Gun powiódł go przecież gdzieś w bok i tak poplątał drogę, że Irvin nie potrafiłby wrócić do rzeczki. Druga: czy należy poprosić trapera, aby pomógł? Ale wówczas wyjdzie na jaw, że kogoś ściga. Czy wolno się z tym zdradzić?

Z kolei myśli jego zwróciły się ku dalekiemu Greenfield, do żony i syna. Co porabiają, jak żyją? Karol na pewno dba o nich i zabiega o żywność u szczodrobliwego wierzyciela, Fulk Bryana. Ale pewno niepokoją się o niego.

Dwa tysiące dolarów... Gdyby tak Old Gun po­życzył tę sumę? I zaraz zadrwił z tej myśli. Po­dobna propozycja wyglądałaby na kpinę! Może jednak poprosić, aby traper podprowadził go ka­wałek ku zagubionym tropom...

Dorzucił wiązkę patyków do ognia, a później zerknął na szczyt skały. Gwiazdy mrugały na bezksiężycowym niebie, a Irvinowi wydawało się, że wartuje od wielu godzin. “Jak to on śpie­wał? — wspomniał zadzierając głowę. — Chyba tak..."

Gdzie wiatr, gdzie wiatr wiosenny dmie

I wali kamienie w żlebach,

Tam noc, tam noc, gdy cicho śpię,

Rozpala gwiazdy nieba.


Nucąc tak bezgłośnie, obszedł wielokrotnie ognisko, zataczając coraz większe kręgi, aż zna­lazł się w zupełnych ciemnościach lasu. Przysta­nął, słychać było tylko narastający szum wia­tru spływającego ze szczytów ku dolinom. Wysoko w górze gięły się niewidoczne czuby drzew. Kamienna iglica, ostra jak grot indiańskiej strzały, zamigotała srebrzystym blaskiem. Z przeciwległej strony dźwigał się po nie­bie okrągły talerz księżyca. Czas zbudzić Old Guna.

Zawrócił. Przeszedł obok kościstej szkapy tra­pera, która stała nieruchomo z pochylonym łbem. Muł zdawał się również drzemać w odległości paru kroków dalej.

Przywiąż go na lince — radził Old Gun. — Moja stara jest wybredna i nie znosi nieproszo­nego towarzystwa.

Sprawdził teraz linkę, czy aby mocno trzyma jego wierzchowca w bezpiecznym oddaleniu od wybrednej klaczy, a w myślach słał najlepsze życzenia dla Abrahama Lamba. Bez jego pomo­cy szybko i katastrofalnie zakończyłaby się wędrówka: puma, żmija, no i ten muł... W su­mie — bez przesady — warte dozgonnej wdzię­czności.

Irvin dotknął lekko ramienia śpiącego tra­pera.

Co? — siadł natychmiast i zapytał półgło­sem. — Trochę za wcześnie — stwierdził spoj­rzawszy na niebo. — Jeszcze cały księżyc nie wylazł zza skały, ale niech tam... Kładź się na moim miejscu, dobrze je wygrzałem, a ranek bę­dzie chłodny.

Irvin nie potrzebował zachęty. Przysunął własne siodło, a gdy otulał się pledem, Old Gun powiedział nieoczekiwanie:

Nie trap się. Jutro podprowadzę cię kawałek, a potem zobaczymy…

Farmer zdumiał się — Old Gun chyba czytał; w jego myślach!


Znowu samotny


Irvin otworzył oczy. Ujrzał słońce wiszące nad lasem, czerwony płomień ogniska i trapera z po­czerniałym garnkiem w ręku.

Jakże się spało, towarzyszu niedoli? Nie budziłem, chociaż słonko wysoko. Odpoczywaj, bracie, bo czeka nas droga daleka i trudna. Póź­niej się rozstaniemy.

Irvin wstał, przeciągnął się, ziewnął i zajął miejsce po drugiej stronie ogniska. Ciągle jesz­cze był tak senny, że sens słów trapera dopiero po chwili dotarł do jego świadomości.

Zdaje się — powiedział niezbyt pewnym głosem — mówiliście wczoraj, że chcecie mnie podprowadzić? Nie znam dobrze drogi do Me­ksyku, a teraz wszystko przez tych Indian jesz­cze bardziej mi się poplątało.

Do Meksyku?

Traper coś mieszał w garnku, aż dokoła rozszedł się mocny zapach kawy.

Dzisiaj będzie uczta — dodał bez żadnego związku z poprzednim pytaniem. — Normalnie jadam na śniadanie mięso, ale ostatnio nie upo­lowałem. Daj no jaki garnczek, to naleję.

Gdy kawa została rozdzielona, a również i suchary, Old Gun wrócił do poprzedniego tematu:

Powiedziałeś, że się wybierasz do Meksy­ku. Ale teraz twoja droga powiedzie w nieco innym kierunku.

Jak to?

Nic mnie nie obchodzi, dokąd się udajesz. Może być Meksyk, może nie być Meksyk. Ale... przecież ty jedziesz za tamtą dwójką, a oni skrę­cili w bok.

Co wam przyszło do głowy? — Irvin był zaskoczony.

Przyszło, przyszło. O nic się ciebie nie py­tam. Nie potrzebujesz kłamać, ale przecież sam się wygadałeś. Nie zaprzeczaj. Ścigasz tamtych dwu. Może jesteś ich przyjacielem i dlatego obu­rzyłeś się, że nie ruszyłem im z pomocą. Doprowadzę cię do ich tropów, później się rozstaniemy. Zgoda?

Ja, ich przyjacielem! — powiedział z gory­czą Irvin. — Nawet nie wiecie, co to za typki, ale... wyjaśnię.

Po co?

Nie chcę, aby ktokolwiek sądził, że jestem ich wspólnikiem.

Pogrzebał po kieszeniach swej kurty i wydo­był pomiętą, poszczępioną, złożoną we czworo kartkę.

Przeczytajcie — podał ją traperowi.

List gończy — Old Gun gwizdnął przecią­gle. — Przeczytaj. Moje oczy odwykły już od liter.

Irvin skwapliwie spełnił prośbę.

To właśnie oni — powiedział na zakoń­czenie.

Hm, to dużo i mało równocześnie. Skąd wiesz, że uciekający są tymi, których wymienia list gończy?

Irvin odetchnął głęboko. Zbyt późno było się cofnąć. Opowiedział więc o przypadkowym spot­kaniu rabusiów w Greenfield. Old Gun nie prze­rwał mu ani razu, chociaż opowiadanie wypadło dość rozwlekle. Dopiero gdy farmer skończył swą relację, zauważył:

Najprawdopodobniej są to właśnie oni. Wieją do Meksyku. To zupełnie możliwe. Gdyby ich chwycili czerwonoskórzy, nie miałbyś po co dalej wędrować. Ale tak się nie stało. Hm, co cię skłoniło do tej pogoni? Nie masz wobec nich żadnych szans. Zjedzą cię na surowo. Czy z two­jej osady nikt inny nie złakomił się na nagrodę?

Irvin zawahał się. Nie wie, lecz sądzi, że nie...

To ta twoja osada jest mądrzejsza, niż można by sądzić z postępowania jednego jej przedstawiciela — tu oskarżającym ruchem wy­ciągnął palec w stronę Irvina. — Mają rację twoi sąsiedzi nie goniąc za dolarami. Rolnik niech pilnuje swej zagrody, a pogoń za prze­stępcą pozostawi szeryfowi, ostatecznie: westmanom. Oni się znają na tych sprawach.

Nasz szeryf — odparł Irvin — zna się na tym nie lepiej niż ja, więc...

Przekaż mu wyrazy mego uznania, jeśli zdołasz wrócić. To musi być bardzo rozsądny człowiek. Dziwię się tylko, że ciebie puścił.

Nie miał prawa zatrzymać.

Pewnie, pewnie. Ale są inne sposoby. Gdy­bym ja był waszym szeryfem... ech, co tu dużo gadać! Co cię skłoniło do tej wariackiej wypra­wy? Siedzisz tutaj, a tam pewnie twoje pole jeszcze nie obsiane.

Nie obsiewamy od paru lat.

Oo... — mruknął traper — to coś nowego? Od ciebie trzeba słowa wyciągać jak ryby z sieci. I za każdym razem nowa niespodzianka. Czemu to zaniechaliście uprawy roli?

Więc Irvin powrócił myślami do pierwszych lat suszy, gdy jeszcze się łudzono, że lada dzień spadną deszcze i ziarno rzucone w ziemię wyda, jak przedtem, stokrotne plony. Ale ziarno wię­dło i przepadało w glebie, która coraz bardziej zamieniała się w twardą, gliniastą polepę.

Old Gun wysłuchał opowieści w milczeniu.

Rozumiem. Nie bardzo miałeś z czego żyć. Jednakże lepiej było wywędrować w jakieś desz­czowe strony niż ryzykować życiem za marne dwa tysiące dolarów.

Irvin wyjaśnił, że wszyscy tak bardzo się zżyli i przywiązali do tamtej okolicy, że nikt nie przy­puszczał, aby susza mogła trwać tak długo, więc postanowili przeczekać zły okres. Tu wtrą­cił parę słów o pomocy, jaką niósł osadnikom Fulk Bryan.

Tym bardziej nie miałeś powodu wyjeżdżać zamiast siedzieć we własnej chałupie, na wła­snym gruncie. Z tego, co mi powiedziałeś, widzę, że nie groziła ci głodowa śmierć. Tak się złakomiłeś na nagrodę?

Farmer energicznie zaprzeczył.

Coraz mniej rozumiem. Jesteś kawalerem, przypuszczam.

Nie.

Wyraz zdziwienia na twarzy trapera skłonił Irvina do mniej zwięzłych odpowiedzi.

Mam żonę i dziecko — wyjaśnił.

Old Gun znów gwizdnął przeciągle.

Zostawiłeś ich na łasce losu — powiedział surowym tonem. — Przyznaj się, po prostu zwia­łeś!

Nie uciekłem przed rodziną — zaprzeczył energicznie Irvin. — Uciekłem... dla rodziny.

To brzmi bardzo tajemniczo. Jeśli prag­niesz, abym ci pomógł, powinieneś teraz wszyst­ko wyśpiewać do końca. Tylko bez bajek. Za­raz się na nich poznam. I mów szybko, czas upły­wa, a nie mamy go obaj za wiele.

Irvin zdecydował się błyskawicznie. Streścił historię minionych dni i czekał z niepokojem, co na to odpowie. Ale Old Gun nic nie odpowiadał. Wstał i rzucił zdecydowanym tonem:,

Siodłaj muła. Jesteś greenhorn, ale z tych greenhornów, z których wyrastają prawdziwi mężczyźni.

Dopiero gdy kopyta wierzchowców pocięły stukać na kamieniach ścieżki, dodał:

Gdybym był twoim przyjacielem, bez względu na powodzenie czy na niepowodzenie wyprawy, sprałbym cię po powrocie do Greenfield tak, żebyś przez dwa dni ani ręką, ani nogą nie mógł ruszyć. Rozumiesz? A twojego szeryfa także bym zbił, że cię nie zatrzymał!

Miałem swoje powody...

Miałeś, miałeś, ale teraz nie gadaj. Jedź za mną i postępuj dokładnie tak, jak ja.

W milczeniu posuwali się skrajem lasu. Skała o czubku zaostrzonym w iglicę została daleko po­za nimi, gdy Old Gun, zamiast skręcić w głąb boru, jak tego oczekiwał Irvin, skierował konia wprost na kamienisty żleb, jaki otworzył się tuż przed nimi. Spod kopyt poczęły się obsuwać drobne kamyki, z grzechotem tocząc się w dół.

Irvin spojrzał ku górze. Nad kamiennym wałem piętrzyły się jedna przy drugiej i jedna nad drugą szare krzesanice poprzegradzane czarny­mi plamami krzewów.

Tędy nie przejedziemy — pomyślał czując, jak kopyta jego muła obsuwają się na rucho­mych piargach. — Za chwilę runiemy obaj."

Coraz wyżej dźwigał się przed nim kościsty zad traperskiej klaczy. “Stara" stąpała jak gór­ska kozica, a jej pan puścił cugle zdając się cał­kowicie na roztropność zwierzęcia. Spojrzał za siebie i aż znieruchomiał z wrażenia. Las, któ­rego skrajem jechali, znajdował się obecnie bar­dzo, bardzo nisko, jakby bezkształtna, ciemna plama. Na prawo i na lewo, poza granicami żle­bu leżała gładka i stroma lita skała, rozgrzana słońcem i dmuchająca ciepłym oddechem. Jeden fałszywy krok zwierzęcia groził jeźdźcowi nie­chybną śmiercią. Irvin postanowił nie patrzeć ani za siebie, ani na boki.

Robiło się coraz gorącej. Od tego gorąca, ale również i z wysiłku grzbiet muła począł lśnić wilgocią. Na szczęście dotarli na platformę, za którą łagodne już zbocze, porosłe rzadkimi krza­kami i trawą, wiodło ku przełęczy dzielącej całe pasmo górskie. Zdobyli tę przełęcz, gdy słońce sięgnęło szczytu, a w jego blasku Irvin ujrzał krainę daleką, porzniętą wąwozami, poprzeci­naną srebrnymi nitkami strumieni, nad który­mi — tu i ówdzie — wisiała kurzawa wodospa­dów. Na prawo i na lewo dźwigały się zielone połoniny, a odległy horyzont zamykały postrzę­pione turnie. Old Gun zeskoczył z konia.

Trzeba dać odsapnąć zwierzętom — powie­dział.

Irvin usiadł ciężko na wielkim głazie. Czuł w kościach trud wspinaczki, w łydkach nieprzy­jemne drżenie.

Popatrz — ręka trapera zakreśliła półko­le. — Za tamtym lasem płynie nasza rzeczka, a za rzeczką powinniśmy odnaleźć zagubiony trop. No cóż? Cieszysz się, stary chłopie?

Sam nigdy bym do niej nie trafił.

Pewnie. Ale też nigdy nie objechałeś całego pasma Sacramento jak ja. Gdy pobędziesz tu dłużej...

Och nie! Za skarby świata.

Marzysz już o powrocie do Greenfield? Mo­żemy zawrócić.

Nie! — Irvin krzyknął.

Nie wrzeszcz, lepiej połóż się i odpoczywaj,

Po pół godzinie zaczęli zjeżdżać w dół. Ciągle w dół, aż ku dolinie, środkiem której sennie ciur­kał płytki strumyczek. Tu rozbili obozowisko. Irvin zajął się zbieraniem patyków i uschłych traw. Old Gun wyciągnął swą trójrurkę i począł krążyć tu i tam, po obu brzegach strumienia, wreszcie zawrócił.

Znalazłem bardzo ciekawy trop — oświad­czył.

Ludzie?

Kozice i antylopy. Nie mam ani kawałka mięsa. Tobie również przydałby się kęs pieczeni. Siedź tutaj, oczy miej otwarte, a broń pod ręką. Przede wszystkim zwracaj uwagę na moją sta­rą. Gdyby parsknęła, łap za pukawkę i chowaj się w krzaki. Wrócę za dwie, trzy godzinki.

Machnął ręką i począł się oddalać, wolniutko, wolniutko, aż zmalał w oczach Irvina do wiel­kości małego punkcika poruszającego się daleko w górze. Na koniec i punkcik zniknął.

Irvin tak zdążył się przyzwyczaić do obecno­ści trapera, że teraz poczuł się bardzo samotnie. Zgromadził sporo paliwa, ale ognia nie roznie­cił. Obejrzał muła: sprawdził kopyta, podkowy, obmacał nogi. Z kolei w ten sam sposób chciał zająć się klaczą trapera, ale zaledwie do niej podszedł, położyła uszy po sobie, uniosła głowę szczerząc pożółkłe zęby. Natychmiast odstąpił od zamiaru. Znał się na koniach przynajmniej tyle, że dobrze wiedział, czym mogą grozić tego rodzaju objawy końskiego humoru. Kiedyś narowisty koń chwycił go zębami za ramię i gdy­by nie gruba kurta, pewnie złamałby kość. Za­pamiętał to sobie dobrze. Więc teraz odsunął się pospiesznie od zwierzęcia.

Powałęsał się tu i tam, na koniec — z nu­dów — wspomniał piosenkę trapera i spróbował sklecić jakąś własną. Wyszła koślawo i niezdar­nie. Począł ją poprawiać męcząc się, jakby wy­konywał ciężką, fizyczną robotę. Od tego trudu oderwał go dźwięk strzału, ani daleki, ani bliski. Zahuczał echem nad doliną i rozpłynął się w górskiej ciszy. Strzał najprawdopodobniej po­chodził ze znanej mu trójrurki, ale mógł być również sygnałem niebezpieczeństwa. Spotkanie Indian uczyniło Irvina podejrzliwym. Przykuc­nął pod krzakiem i ze strzelbą w ręku tkwił tam przeszło godzinę. W końcu ujrzał Old Guna scho­dzącego po zboczu. Traper szedł mocno pochy­lony, jakby coś niósł na plecach. Irvin ruszył pomóc i... osłupiał: Old Gun dźwigał antylopę. Dwu ludzi z trudem dałoby sobie radę z takim ciężarem.

Przyskoczył, chwycił zwierzę za tylne nogi i tak donieśli je do rzeczki.

Do licha! Gdybym nie widział, nie uwie­rzyłbym. Ale z was siłacz!

Traper chwilę oddychał ciężko i ocierał pot z czoła.

Mogłem wykroić tylko polędwicę, jest naj­smaczniejsza, ale żal mi było zostawiać tyle mięsa sępom i pumom. No, rozpal ogień. Widzi mi się, że dziś niedaleko już ujedziemy.

Oni uciekną — zmartwił się Irvin.

Nie uciekną. Jak byś ich ścigał, nie mając czego do gęby włożyć? A na polowanie nie star­czy ci czasu. Bierz się do ognia, ja ściągnę skórę.

W pół godziny później na zastruganych paty­kach wędziły się i równocześnie piekły długie pasy krwistego mięsa. Old Gun rozpalił jeszcze dwa ogniska, a przy nich umieścił dalsze zaim­prowizowanie rożny. Mięso suszyło się przez całą noc, kolejno go pilnowali. Gdy świt rozjaśnił niebo, juki siodeł wypełniły twarde jak deski, szczerniałe i pokurczone kawałki antylopiej szynki, antylopiej polędwicy, antylopiego podgardla, nie różniące się zresztą w tej postaci ani wyglądem, ani smakiem. Lecz tak przyrządzone mięso znosiło świetnie zarówno gorąco, jak mróz, nie psuło się nigdy. Można je było gotować we wrzątku, można było żuć, odłamując drobne kęsy.

Ze śniadaniem uwinęli się prędko i nim zorze zgasły, jechali kłusem wzdłuż brzegu, z biegiem strumyka. Strumyk doprowadził ich do więk­szej rzeczki, toczącej fale wśród piasków i ka­mieni. Tu zdjęli wierzchowcom uprząż, aby mo­gły wytarzać się w wodzie, i znów ruszyli dalej.

Jesteśmy prawie u celu — stwierdził Old Gun, gdy znaleźli się na przeciwległym brze­gu. — Teraz poznajesz tę rzeczkę?

Irvin nic nie poznał. Takich rzeczek mógł spot­kać mnóstwo i nie odróżniłby jednej od drugiej, powiedział tylko:

Ale to nie tamto miejsce.

Oczywiście — zgodził się traper. — Jeszcze mamy kawałek drogi do “tamtego", jak powia­dasz, miejsca. Nie będziemy tak daleko się za­puszczać. Nieroztropnie.

Indianie?

Właśnie. Pewnie kręcą się po okolicy i szu­kają naszych tropów. Jestem pewien, że tych twoich bandytów znajdziemy bliżej. A teraz patrz pilnie w ziemię, jeśli nawet nic nie do­strzeżesz, przyda ci się taka wprawka.

Farmer wziął to do serca i jadąc krok w krok za klaczą trapera przyglądał się każdemu krzacz­kowi, każdej trawce, każdej kępce mchu. Wkrót­ce zwątpił w możliwość doszukania się czego­kolwiek, a gdy Old Gun wstrzymał konia, do­szedł do wniosku, że i jego przewodnik również nie odnalazł tropów.

Znajdowali się wówczas na środku natural­nego amfiteatru — płaszczyzny otoczonej koliście pasmem wzniesień.

Popatrz no, znakomity rolniku. Coś tak wygląda, jakby tu tańcowało stado bizonów.

Irvin spojrzał we wskazanym kierunku. Zie­mia między dwoma iglastymi drzewkami była mocno zdeptana.

Znaleźliśmy trop — radośnie stwierdził far­mer.

Na pewno, ale czy to jest ich trop? Jak myślisz? Chyba warto sprawdzić?

Irvin dobrze wiedział, że jego opinia w niczym nie wpłynie na decyzję trapera. Więc tylko mruknął pod nosem, że “słusznie" i ruszył za Old Gunem.

Ślady kopyt wikłały się, to z prawej, to z le­wej strony, jednak nadal były zupełnie wyraźne, aż dotarli do miejsca, w którym jeszcze ich przy­było.

To właśnie tu — stwierdził Old Gun. — Tu się spotkali.

Ci dwaj i Indianie?

A któż by inny? Zapamiętałem sobie to miejsce. Jakby dobrze poszukać, znalazłyby się i plamy krwi, ale po co nam to? Wracamy.

Dlaczego? — nie wytrzymał Irvin.

Żeby skrócić drogę.

Cofnęli się kilkanaście jardów, wjechali w bór, ale wkrótce zarośla poczęły rzednąć, coraz moc­niejszy blask słońca roztapiał leśny półmrok, aż wreszcie twarze jeźdźców owiał ciepły wiatr przesycony wonią kwiatów i traw. Otworzył się widok na łąkę. Puścili wierzchowce galopem. Irvin znów ujrzał stary trop. Pomyślał, że Old Gun jest chyba jasnowidzem, jeśli potrafił tak bezbłędnie odgadnąć kierunek ucieczki tamtych ludzi.

Po godzinie pospiesznej jazdy traper zatrzy­mał klacz.

Co się stało? Nie jedziemy dalej?

Owszem, jedziemy. Tylko każdy w inną stronę — uśmiechnął się traper.

Jak to?

Obiecałem, że podprowadzę kawałek. Więc podprowadziłem. Masz trop tak wyraźny, że śle­py by dostrzegł. Pędź teraz na skrzydłach wia­tru, a osiągniesz cel, nim jutrzejszy dzień minie. Jeśli będziesz miał tyle szczęścia, ile dotychczas, capniesz jednego, albo nawet obu, i wrócisz w blasku chwały i ku podziwowi wszystkich za­cnych rolników. Ruszaj!

Myślałem... — zaczął Irvin.

Nieważne, coś myślał. Dalej nie będę ci towarzyszyć. No, bywaj!

Spiął konia ostrogami i zawrócił w miejscu. Irvin przyglądał się pędzącej sylwetce jeźdźca, aż znikła w głębi lasu.

Szkoda — westchnął. — Nie mógł jechać ze mną?"

Ale natychmiast zawstydził się tej myśli. Ja­kież miał prawo domagać się czegokolwiek od człowieka, który tak bardzo mu pomógł? Stwierdził ze zdziwieniem, że góry Sacramento pełne są dobrych ludzi i wcale nie takie puste... Widać szczęście mu sprzyja.

Uderzył muła piętami. Nadal ciągnęła się przed nim płaszczyzna łąki znaczona ścieżką tro­pów tak wyraźnych, że można było pędzić galo­pem bez obawy. I tak też Irvin postąpił. Zwolnił biegu dopiero wówczas, gdy zwierzę poczęło chrapać ze zmęczenia. Pozwolił mu więc na lek­ki kłus, nawet na jazdę stępa. Ale po jakimś czasie znów wrócił do galopu. Paliła go niecier­pliwość. Niech się wreszcie rozstrzygnie!

Zakończył jazdę niespodziewany widok czar­nego kręgu wypalonych traw. Dokoła rośliny zo­stały powyrywane, widać było suchą, piaszczy­stą glebę. Irvin zeskoczył z siodła, ukląkł i do­tknął dłonią popiołu. Gdy ją uniósł, była pokryta czarną warstwą spalenizny niby błotem — a więc gospodarze obozowiska zaleli ogień wodą, a wil­goć jeszcze nie wyparowała. Mimo gorącego dnia! Stwierdzenie to wprawiło Irvina w stan podniecenia. Jakże blisko musieli znajdować się uciekinierzy! Wspomniał Old Guna i westchnął. Ten by wiedział, jak teraz postąpić. Jechać da­lej? Zatrzymać się do wieczora? Na otwartej równinie nie było gdzie się skryć.

Rozsiodłał muła, bez większego trudu odkrył małe jeziorko wśród traw i zdecydował spędzić tu noc.

Obudził się rankiem pełen przerażenia, że za­snął tak mocno w bliskim sąsiedztwie wrogów. Cóż, nie był przecież traperem, lecz rolnikiem, uczciwie przesypiającym noce we własnym łóż­ku.

Szybko zagotował wodę, napoił muła, pracowicie przeżuł kawał wysuszonego mięsa i ruszył w drogę. Słońce określiło kierunek jego jazdy. Pasma gór malały oddalając się coraz bardziej. Pędził teraz na wschód, nie na południe, nie w stronę granicy Meksyku. Szczęśliwie się zło­żyło, że ścigani przestępcy zmienili trasę. Gdyby nie spotkanie z Indianami znajdowaliby się za­pewne już poza Rio Grandę, na ziemi, na której nie obowiązywały zarządzenia szeryfów, gdzie nic nie znaczył list gończy, jeśli nie został po­twierdzony przez miejscowe władze.

Upływały godziny, minął dzień, a na horyzon­cie nie dostrzegł ruchomej sylwetki. Następnego dnia ujrzał znów ślad ogniska — i nic więcej. Tak minął jeszcze jeden i jeszcze... Skończyła się łąka, zrzedły trawy, coraz częściej kopyta muła grzęzły w sypkim, czerwonym piachu. Ukazały się kaktusy — samotni strażnicy jało­wej gleby. Dokoła krajobraz prawie pustynny, smutny, przypominający beznadziejne prze­strzenie Llano Estacado. Piach, raz twardy, kie­dy indziej sypki tak bardzo, że nogi muła zapa­dały się w nim po pęciny, uniemożliwiał szyb­szą jazdę. Irvin przypomniał sobie zasłyszaną niegdyś (już nie pamiętał, od kogo) opowieść o ruchomych piaskach pochłaniających — bez żadnych możliwości ratunku — konia wraz z jeźdźcem. Wzdrygnął się. Ale przecież jego poprzednicy tędy przejechali...

Wieczorem czekał go znowu — jak kartka ka­lendarza — kolejny ślad po ognisku. Niewiele różnił się od poprzednich, tyle że otoczenie było odmienne. Bardziej zielone, pełne krzewów. Nałamał gałązek i począł je układać na starym popielisku. I nagle przerwał zajęcie — tuż przy czarnym kręgu, wśród rzadkiej trawy, leżał ma­ły stosik ostróżyn.

Zdumiony, drżącymi palcami począł zbierać białe ścinki, cienkie i wąskie. Znalazł ich pełną garść. Potem zbadał jak najdokładniej odciski stóp i kopyt. Nie był mistrzem w tej dziedzinie, ale przecież zorientował się, iż obozowało tu kilku ludzi, nie jeden. A dokoła pasło się kilka koni. Cóż więc porabiał w tym miejscu Old Gun? Tak. Old Gun! To on, to przecież on miał zwyczaj, siedząc przy ogniu, strugać kozikiem patyczki. Czyżby to miało znaczyć, że traper przyłączył się do bandytów?

Odkrycie było przerażające. Stary traper wy­przedził Irvina, jadąc inną drogą, i teraz znajdo­wał się przed nim, nie za nim. Na pewno zawia­domił uciekających o pogoni!

Cóż za łotr! — pomyślał. — Odebrał mi wszystkie szansę..."

Tak, teraz nie pozostawało nic więcej do zro­bienia, jak tylko zawrócić. Jeden przeciw trzem? I to przygotowanym na wszystko i nie cofają­cym się przed niczym. Czyżby nie istniała już żadna możliwość wygranej? Kiedy tak zapytywał sam siebie, powziął ostateczną decyzję. Właśnie, że nie zrezygnuje! Nie zawróci! Niech się dzieje co chce. On już pokaże tym bandytom! A przede wszystkim temu zdrajcy Old Gunowi.

Rozsiodłał muła, zajął się rozpalaniem ogni­ska. I zaraz ogarnęły go wątpliwości. Czy to możliwe, aby traper był wspólnikiem bandy­tów? Wobec tego po co pomagał Irvinowi? Cze­mu zaopatrzył go w żywność na dalszą drogę i naprowadził na szukany trop? A może po pro­stu chciał przywieść do zguby?

A gdyby Old Gun sam zamierzał schwytać zbiegów? To wyglądało bardziej prawdopodob­nie. Złakomił się na pieniądze, które zrabowali. Cóż za wstrętny człowiek! I pewno da sobie radę. A potem czmychnie do Meksyku lub gdziekolwiek indziej. Któż będzie o tym wiedział, kto go będzie ścigał? Ale co w takiej sytuacji czynić?

Dumał nad tym długo podczas nocy. Podświa­domie odczuwał, że jego zarzuty i podejrzenia jakoś nie pasują do osoby Old Guna, fakty jed­nak same oskarżały. A może Irvin błędnie je tłumaczył?

Ach, gdyby tu znajdował się Karol! — westchnął. — A chociażby Abraham Lamb, po­czciwy samotnik.


Jeszcze jedno spotkanie


Następny dzień zapowiadał się ponuro od sa­mego ranka. Niebo, zaciągnięte szarymi, nisko wiszącymi chmurami, zdawało się przygniatać ziemię i samotnego jeźdźca. Począł siąpić drob­ny, przenikliwy deszczyk, widoczność jeszcze bardziej zmalała. Irvin jechał poprzez drżącą zasłonę wilgoci, rozpostartą między niebem a ziemią, gęstniejącą w dali w ciemną, nieprze­niknioną oponę. Po godzinie i farmer, i jego muł wyglądali tak, jakby wyszli właśnie z wo­dy.

Kraina była pagórkowata, sprzyjająca roz­maitym niespodziankom. Irvin zdawał sobie z tego sprawę; rozglądał się uważnie dokoła i objeżdżał niebezpieczne wzniesienia. Czujność przydała się. Dostrzegł w dali siną, bardziej siną od deszczowej mgiełki smugę wijącą się od zie­mi ku niebu. Co pewien czas smuga nikła, aby po chwili wybuchnąć kłębami prawie czarnego dymu. Ktoś rozpalił ognisko bardzo mokrym drzewem. No bo gdzież tu znaleźć choćby kawa­łek suchego patyka?

Irvin z palcem na cynglu przebył z pół mili, aż dostrzegł wśród deszczowej szarugi daleki, przymglony pas wody. Wtedy dopiero zeskoczył z siodła i klucząc między pagórkami obserwował coraz wyraźniejszą smugę dymu. Niemal już czuł ostry zapach spalenizny. Zatrzymał się. Uwiązał muła na bardzo krótkiej lince, a sam schylony i baczny na wszystko, począł posuwać się ostroż­nie między nierównościami gruntu. Nagle usły­szał odgłos wystrzału, przytłumiony deszczową mgłą, a przecież wyraźny i bliski. Nurknął w za­rośla, przeczołgał się poprzez gąszcz i ostrożnie wysunął głowę już po przeciwnej stronie.

Pas zarośli kończył się na wysokim brzegu rzeki, nad obrywem, za którym bardzo nisko, na samym skraju rzecznego nurtu, leżał szmat piachu. Na takiej to właśnie plaży dymiło ogni­sko, a obok — trzech ludzi. Jeden leżał nieru­chomo jak pień zwalonego drzewa, z rękami wy­rzuconymi na boki, z głową dziwnie przekrzy­wioną. Drugi klęczał obok, grzebiąc w jukach siodła. Trzeci stał ze strzelbą w ręku, z gołą głową, która świeciła jak płomień. Miał włosy rude, niemal czerwone.

Irvin poczuł gwałtowne bicie serca. Pojął, że nadeszła z dawna oczekiwana chwila. Rudziel­cem był jeden z dwu bandytów ściganych goń­czym listem. Ukryty w krzakach, gorączkowo myślał, jak ma teraz postąpić.

No, co tam? — usłyszał głos, ten sam głos, który pytał o wodę pamiętnego wieczoru w Greenfield.

Oni, oni... — szepnął do siebie. — Ale kim jest ten trzeci?

Co tam? — powtórzył rudzielec. — Zna­lazłeś?

Klęczący przy siodle podniósł się. W ręku trzymał sporej wielkości przedmiot, przypominający wypchany woreczek.

Nie odgadniesz — odparł.

Co takiego?

Złoto. Stary musiał trafić na żyłę.

Mamy szczęście.

Rudy roześmiał się. W uszach Irvina ten uśmiech zabrzmiał przerażająco. Tak cieszyć się mogli tylko diabli w piekle.

Teraz farmer zrozumiał wszystko. Leżąca po­stać — to Old Gun. Ciężko ranny albo zabity. Jak to się stać mogło, że doświadczony westman dał się podejść bandytom? Zamiast zabrać im łup — sam stracił wszystko. “Oto do czego prowadzi chciwość" — szepnął w głębi swej duszy farmer. Jednakże próba morderstwa tak jak morderstwo jest przestępstwem zasługującym na najwyższą karę, a Irvin zrządzeniem losu stał się teraz jedynym, choć nieoficjalnym, przedstawicielem sprawiedliwości. Poczuł na so­bie ciężar odpowiedzialności, a jednocześnie jak­by uczucia dumy. Strach go opuścił. Musi przy­stąpić do akcji. Przeczekał, aż człowiek z wo­reczkiem zbliży się do człowieka o rudej głowie. Teraz miał ich obu na muszce. Wolniutko wy­szedł z zarośli, z kolbą przyłożoną do ramienia. Chybić było niepodobieństwem, ale nie miał za­miaru strzelać. Wykalkulował sobie, że pod groźbą lufy zmusi jednego z opryszków do związania drugiego, a pierwszego sam skrępuje. Plan był niesłychanie prosty...

Ej, wy tam! Ręce do góry!

Nie zawahali się ani sekundy. Może mieli doświadczenie, a może... po prostu nic do strace­nia. Rudy okręcił się bokiem, na pół schylony.

To trwało mgnienie oka. W tym ruchu musiał wyszarpnąć rewolwer zza pasa, bo grzmotnął strzał, kula bzyknęła nad uchem farmera. Nim huk przebrzmiał Irvin trzykrotnie, a może czte­rokrotnie pociągnął za cyngiel. To był raczej od­ruch, a nie przemyślany akt woli. Po latach wspominał o nim Irvin, bardziej wstydząc się swego czynu, niż stawiając go za przykład odwa­gi — Dziś postąpiłbym inaczej — stwierdzał za każdym razem.

Ale to “dziś" dzielił od tamtego zdarzenia dłu­gi okres nabytych doświadczeń w rozmaitych nie mniej groźnych okolicznościach.

Po pierwszym strzale “rudy" zachwiał się, po drugim — zwalił na ziemię. Wielki, lśniący colt wypadł mu z dłoni i zarył w piasku. Wówczas człowiek trzymający woreczek wrzasnął przera­źliwie i rzucił się w bok. Irvin zeskoczył z urwi­ska, ale uczynił to zbyt późno. Tamten już gnał przed siebie z szybkością antylopy ściganej przez pumę. Farmer — za nim. Ale nogi miał zesztywniałe po całodziennej jeździe. Dał się wyprze­dzić o kilka jardów. Dostrzegł osiodłane konie. I to zadecydowało o ostatecznej przegranej. Uciekający wskoczył w biegu na wierzchowca i ruszył galopem. Jeszcze odwrócił się, strzelił dwukrotnie. Później i jeźdźca, i konia zakryły nierówności gruntu. Zawrócił. Przy ognisku spo­czywały nieruchomo dwa ludzkie ciała. Cóż za okropny widok!

Ukląkł przy traperze, poszukał rany. Kula prze­biła kapelusz i utkwiła w tyle głowy. Old Gun był martwy. Rudy bandyta również nie dawał znaku życia. Irvin powstał z klęczek.


Oto koniec wyprawy. Nie przypuszczał, że będzie tak tragiczny. Należało zająć się pochów­kiem.

Piasek plaży był sypki, ale czym go kopać? Farmer wdrapał się na wysoki brzeg w poszu­kiwaniu jakiegoś grubszego patyka, który mógł­by zastąpić łopatę. Nie była to jednak prosta sprawa — wszystkie gałązki krzewów uginały się pod naciskiem dłoni. Na nic.

Szukał bezskutecznie, wędrując wzdłuż zielo­nego urwiska. Nagle zawrócił, prawie pędem, bo przeraziła go nieoczekiwana myśl, że podczas jego nieobecności mógłby tu przybyć jakiś sa­motny wędrowiec, albo grupa wędrowców. Mogli zabrać konie... Pod Irvinem nogi zadygotały. Strach przeniknął go od czubka głowy do pięt. Ale plażę ujrzał pustą i cichą. Siadł, raczej osu­nął się na zboczu skarpy, cały mokry od potu, z trudem łapiąc oddech. Przecież gdyby ktokol­wiek zjawił się teraz, widok dwu martwych i jednego żywego świadczyłby niechybnie prze­ciw niemu, jako sprawcy zbrodni. Czy potrafiłby się wytłumaczyć? Czy uratowałby go list goń­czy?

Co za szczęście, że nie ma nikogo! Szara, za­mazana przestrzeń wypełniona kropelkami desz­czu: ni ludzi, ni zwierząt. Czuł jednak, że się nie uspokoi, póki nie oczyści pobojowiska, póki — wreszcie stąd nie odjedzie. Ukląkł na plaży i rę­kami począł kopać głęboki dół. Trwało to bar­dzo długo, tym bardziej że co kilka minut prze­rywał robotę, wdrapywał się na wysoki brzeg i bacznie obserwował horyzont.

Kiedy wreszcie dopełnił smutnego obowiązku, poczuł się tak słaby, że przez dłuższy czas nie miał siły dźwignąć się z klęczek.

Potem znów wdrapał się na skarpę i wytężał oczy, czy w dali nie dostrzeże jeźdźca zdążają­cego ku rzece. Cóż to była za rzeka? Jeśli go za­pytają, gdzie ich dopadł, cóż odpowie? Mimo że tyle lat przesiedział w Teksasie, nie orientował się w geografii tego stanu. Karol na pewno po­trafiłby bezbłędnie określić nazwę tej rzeki. Irvin wiedział tylko tyle, że dużych rzek nie było w tych stronach wiele. Ta — kto wie? — to chy­ba Kolorado. Południowa Kolorado wpadająca do Zatoki Meksykańskiej. Zresztą, pal licho! Nagle przyszło mu na myśl, że uciekający ban­dyta mógł zabrać wszystkie zrabowane pienią­dze. Pognał na plażę, dopadł koni. Stały spokoj­nie, choć nie były spętane. Prawdopodobnie ban­dyci gotowali się do drogi, gdy ich zaskoczył. Założył kawałki rzemieni na przednie nogi jucznego podjezdka i drugiego, przeznaczonego do jazdy wierzchem. Kościstą szkapę starego tra­pera odnalazł ukrytą w krzakach. Nie była osio­dłana, podobnie jak i luzak. Zostawił ją w spo­koju i począł przeglądać zawartość juków. Naj­pierw rozwiązał tobołki. Znalazł w nich dwie pary nowiutkich butów, kompletny i chyba jeszcze nie noszony strój traperski. Wyciągnął kilka pudełek nabojów rewolwerowych i ładun­ków do winchestera, dwie butelki whisky, spory zapas suszonego mięsa, sucharów i kilka puszek zmielonej kawy, sól, ba, nawet cukier! Była to istna spiżarnia. Ale obfitość zapasów wcale nie poprawiła nastroju Irvina. Wśród tych przed­miotów nie znajdowało się przecież to, co mo­głoby w oczach szeryfa wyglądać na dowód toż­samości zabitego bandyty. A więc ta cała wypra­wa nie przyniesie mu żadnych korzyści...

Przerażony, drżącymi ze zdenerwowania dłoń­mi począł badać wnętrze drugiego z juków. Odetchnął z ulgą, gdy wyciągnął pierwszy z brzegu pakuneczek, dość ciężki, owinięty gru­bym papierem, z wyglądu przypominający spo­rej długości kiszkę. Końcem noża rozpruł opako­wanie. Na piach posypały się czerwonozłote krążki. Monety! Powtórnie sięgnął dłonią do wnętrza skórzanej torby. Jeszcze raz i jeszcze raz. Pełna była złota. Dlaczego rabusie wieźli łup w jukach luźnego konia, a nie przy sobie? Odpowiedzi na to pytanie udzieliła mu dokładna rewizja siodła drugiego wierzchowca. Zostało ono dosłownie nafaszerowane papierowymi ban­knotami i paroma funtami srebrnych dolarówek. Ile tego było?

Przeliczenie skarbu postanowił Irvin odłożyć na później. Szybko pochował pieniądze, założył uprząż na luzaka i przywiązał go do siodła swego muła. Co miał uczynić z pozostałymi dwoma końmi? Dla każdego rolnika koń przedstawia dużą wartość, ale prowadzenie takiego stada czworonogów musiałoby znacznie przedłużyć powrót. Zdecydował się więc na zabranie tylko jednego, najlepszego wierzchowca. Za takiego uważał, wbrew zewnętrznym pozorom, klacz Guna. Niestety, próba jej osiodłania spełzła na ni­czym. Zwierzę kładło uszy, szczerzyło zęby, wspinało się niebezpiecznie. Trzykrotnie pona­wiał próbę i trzykrotnie musiał odstępować. To była dzika bestia.

Podszedł do drugiego z wierzchowców, rozsiodłał go i mocno klepnął po zadzie. Zwierzę wierzgnęło i ruszyło kłusem brzegiem rzeki. Te­raz Irvin dosiadł muła i z luzakiem na lince ru­szył ku zachodowi, mimo że dzień się kończył, a do zapadnięcia zmroku niewiele brakowało. Nie chciał nocować w tym miejscu. Jechał zre­sztą niezbyt długo i po kilku milach rozbił obo­zowisko nad brzegiem tej samej rzeki. Rozpa­lając ogień myślał, że dwa pozostawione konie na pewno lepiej sobie dadzą radę od niego: albo przyłączą się do stadka mustangów, jeśli takie w tych stronach istnieją, albo same staną się mustangami. Mimo wszystko żałował utraconej zdobyczy, która — jak sądził — słusznie mu się należała. W przeciwieństwie do pieniędzy. Ciągle jeszcze nie wiedział, ile ich było, nie to jednak wydawało mu się najważniejsze. Nie to. Stanowiły przecież niezbity dowód, że zwy­cięsko zetknął się z rabusiami. Gdyby nawet nie dano wiary, że zabił jednego z bandytów, na pewno otrzyma nagrodę za odzyskanie zrabowanych pieniędzy. Może nawet wyższą od ogłoszo­nej w liście gończym? Bardziej to Irvinowi od­powiadało. Bo chociaż działał we własnej obro­nie, niemiłą wydawała mu się nagroda za taki czyn.

Rozkulbaczył konie, zagotował kawę na ogniu i pozwolił sobie na sutą wieczerzę, składającą się z sucharów i mięsa. Pogrążony w zadumie rozmyślał nad losem Old Guna. Już teraz nie ży­wił do niego żalu. Ale nadal nie mógł pojąć, jak to mogło się stać, że odkrywca złotej żyły, czło­wiek gardzący miejskimi uciechami, nagle złakomił się na zrabowane pieniądze. Po co mu by­ły potrzebne? Czyżby Old Gun grał przed nim komedię? A może...

Irvina nagle zaskoczyła myśl nowa, pozornie nieprawdopodobna, nie do wiary. A przecież, przecież... możliwa. Bo jeśli Old Gun zapragnął Irvina wyręczyć? Odebrać bandytom zdobycz, pojmać ich samych i przekazać farmerowi? Któż odgadnie, co zaplanował sobie stary traper?

Do tych myśli Irvin powracał wielokrotnie. Jednakże ani teraz, ani później, po latach, nie zdołał sobie wyrobić jasnego poglądu.

Całą noc przesiedział czekając z niepokojem, czy drugi bandyta nie powróci. Na szczęście nie doczekał się. Przestępca albo uwiózł z sobą część łupu, albo nie chciał ryzykować życiem. Prawdo­podobnie pieniądze znalezione w jukach siodeł stanowiły jedynie część zrabowanej sumy. A za­garnięty woreczek ze złotem zapewne wyrównał stratę. Rano Irvin czym prędzej ruszył w po­wrotną drogę. Przypominał ją sobie dokładnie, więc mógłby nawet posuwać się szybko, gdyby nie juczny koń. Ale Irvin nie mógł go się poz­być. Po pierwsze dlatego, że zamierzał zwrócić muła Abrahamowi Lamb; po drugie — ponieważ odzyskana kwota pieniędzy nie zmieściłaby się w jukach jednego siodła bez opróżnienia ich z pokaźnej części zapasów żywności.

Stary trop, ciągle jeszcze widoczny, poprowa­dził farmera na nowo w góry. Tu ślady znikły zmiecione przez wiatr. Odtąd należało oriento­wać się tylko przy pomocy krajobrazu. A pamięć okazywała się zawodna. Już, już Irvin sądził, że w tym właśnie miejscu poprzednio się zatrzy­mał, że tą ścieżką jechał — gdy nagle jakiś nie­znany szczegół zmuszał do zatrzymania się z oba­wy przed zbłądzeniem. Kłopoty z odnalezieniem właściwego kierunku mnożyły się. Wielokrotnie musiał zawracać, trafiając na wąwozy bez wyj­ścia lub na dolinki zamknięte pniami drzew po­walonymi przez wichury albo lawinami kamieni.

Być może Vincent Irvin wyjechałby wreszcie z tego labiryntu szczytów i przepaści, nagich skał i pierwotnych borów. Być może nie wyje­chałby nigdy, zmożony wysiłkiem ponad ludzką wytrzymałość. Ale raz jeszcze los się doń uśmiechnął. I to w najodpowiedniejszej chwili, bo po dniu niezwykle wyczerpującym, podczas którego aż trzykrotnie trafił na zawalone skal­nym piargiem ścieżki, zmuszające do nadkłada­nia drogi o wiele mil, aby znowu trafić na plą­taninę naturalnych szlaków i zastanawiać się długo, który z nich wybrać. Było to coś w ro­dzaju loterii. Każda ścieżka kryła niespodziankę.

Pechowego dnia, gdy zmrok począł okrywać ziemię, a farmer rozglądał się, gdzie by najlepiej rozbić biwak, ujrzał daleki blask ognia. Początkowo sądził, że padł ofiarą złudzenia. Chyboczący płomyczek to ukazywał się, to nikł w przedwieczornej szarówce jak duch gór. Do­piero gdy zjechał ze ścieżki w małą dolinę, ujrzał go zupełnie wyraźnie. Każdego innego wieczoru Irvin — na taki widok — zawróciłby konie i czym prędzej się oddalił, pamiętając o jukach pełnych pieniędzy. Każdego innego wie­czoru, ale nie po tak morderczej wędrówce! Irvin ledwo trzymał się na siodle, był ociężały, senny, zrezygnowany. Bał się, że lada chwila pogrąży się w niebezpiecznej drzemce. A ogni­sko wyglądało tak zachęcająco! Ruszył wprost na nie. Potem zsiadł z muła i z ręką opartą na kolbie rewolweru (zdobycznego rewolweru) wol­no pomaszerował przed siebie aż do miejsca, w którym blask ognia padł na jego buty. Przy malutkim ognisku siedział jeden tylko człowiek.

Dobry wieczór — powiedział siląc się na beztroski i rzeźwy ton głosu.

Dobry wieczór. Siadajcie. Mnóstwo tu miej­sca, a i na ząb także coś się znajdzie. Spóźniony towarzysz lepszy od żadnego. Obserwowałem was od dawna i zgadywałem: przyjdzie, nie przyjdzie...

Irvin bez słowa, jak automat, zdjął uprząż, złożył przy ognisku.

Jest tu gdzie woda? — zapytał.

Mnóstwo wody. Konie wskażą wam do niej drogę. Popatrzcie.

Farmer odwrócił się. Jego oba wierzchowce biegły lekkim truchtem w kierunku krzaków na skraju dolinki. Natychmiast pospieszył za nimi. Strumień płynął bezszelestnie zaraz za zieloną zagrodą. Poczekał, aż zwierzęta zaspokoją pragnienie, później kilka razy zanurzał głowę w nurcie. Odeszła go senność. Wstał i po­gnał konie z powrotem.

Weźcie je na linki — poradził nieznajo­my. — W pobliżu znalazłem ślady pumy. Cie­szę się, że noc spędzimy razem. Sam jeden nie mógłbym oka zmrużyć.

A wasz koń?

Nieznajomy wskazał palcem za siebie.

Siadajcie.

Farmer osunął się na ziemię i oparł plecami o zwaloną uprząż i siodło.

Teraz sobie podjemy — mówił nieznajo­my. — Czekałem na was z pieczenią.

Wstał. Irvin spostrzegł, że przypadkowy to­warzysz był wyjątkowo małego wzrostu. Żeby nie glos, twardy i męski, można by go wziąć za chłopca.

Przyjął płat dymiącego mięsa rozłożony na wielkim liściu. Spopielały z wierzchu, ale so­czysty i pachnący pod skorupą spalenizny. A smak? Jakże różnił się od tej zupki na suszo­nym mięsie, którą przez tyle dni się żywił!

Znakomite — stwierdził nie mogąc ukryć zadowolenia.

Wygłodnieliście?.

Nie trafiła mi się żadna zwierzyna, a suszo­ne mięso to niezbyt przyjemna potrawa.

Z daleka droga prowadzi?

Jadę do Greenfield — odparł Irvin, co nie było odpowiedzią na zadane pytanie, ale widać zadowoliło nieznajomego.

Nie wiem, gdzie to jest — stwierdził. — W Teksasie?

Farmer skinął głową.

Na wschodzie, na zachodzie?

Na północy.

Byliście już tam kiedy?

Ja mieszkam w Greenfield.

I cóż porabiacie w tym Greenfield?

Jestem rolnikiem.

Ho, ho! Kto by myślał? Spotkało się dwu rolników.

Tak? — uradował się Irvin. — Gdzie macie gospodarstwo?

Teraz to już... nigdzie. Zajmowałem się rolą do czasu, aż cisnąłem ją w diabły!

Susza? — zagadnął Irvin mając na myśli przyczynę swych nieszczęść.

Jaka tam susza! Wody miałem cały czas pod dostatkiem. Co innego mnie wygnało. Ech, farma była zupełnie dobra. W Albercie. W Ka­nadzie — dodał. — Ziemia jak złoto, pszeniczna. I gdyby nie tamta piekielna pogoda...

Deszcze?

Nie deszcze. Ani deszcze, ani susza. Coś znacznie gorszego.

Nie ma nic gorszego od suszy — stwierdził Irvin z całą powagą.

Jest, jest.

Zamilkł i zajął się gorliwie ogrzaniem wiel­kiej kości obrośniętej mięsem.

To kozica — wyjaśnił. — Wolę antylopy, ale ich ostatnio w tych stronach nie spotkałem. Chyba z powodu tej pumy. Włóczy się za mną bestia od trzech dni. Jak się nie odczepi, wezmę pukawkę i zrobię porządek.

Więc co to było w Albercie? — nawiązał Irvin do przerwanej rozmowy.

W Albercie... W tych stronach nikt mi nie wierzy. I wy nie uwierzycie. Ale powiem. Tam jest taki dziwny klimat. Niczego, człowieku, nie potrafisz przewidzieć. Same niespodzianki, co jedna to gorsza.

Przerwał. Irvin cierpliwie czekał, aż skończy ogryzać kość i rzuci ją w sam środek żarzących się głowni, z których natychmiast wystrzelił czerwony język ognia.

Wyobraź sobie, towarzyszu, że siejesz psze­nicę. Gdzieś w kwietniu. Ciepło, ziemia w sam raz, deszcz pokropi, słonko przygrzeje. I ani się spostrzeżesz, a tu zieleni się dokoła twoja rola. Zmordowałeś sie, bo zmordowałeś, ale teraz możesz czekać spokojnie do żniw. Zbierzesz ziarno, pojedziesz do miasta i wypchasz pieniędzmi wszystkie kieszenie. Tak właśnie wtedy myśla­łem. Nadszedł czerwiec. Widzę, łodygi wysokie na pięć stóp, a na nich kłosy na pięć cali długie Zacieram ręce. Jeszcze miesiąc, półtora i zacznę sypać ziarno do worków. Każdego ranka gnałem na swoje pole, żeby popatrzeć, jak zboże rośnie a rośnie. Moje zboże! A któregoś ranka, z różo­wym świtem, co pogodę zapowiada, wybiegłem z chałupy i nogi mi wrosły w ziemię. Czy to sen? Oczy przecieram, ale nic się dokoła nie zmienia. Cóż to za diabelskie figle? Przez cale moje złote pole przeszedł jak gdyby ciężki wa­lec, jakim ubijają kamienie na drogach. Co za dziw? Na prawo i na lewo równą linią stoją kło­sy, jak wojsko na paradzie. A środek, szeroko na trzy jardy, zboże leży. Zdeptane, wbite w ziemię. splątane łodygi. Zacząłem je podnosić. Na nic. Tylko poczułem pod palcami jakby szron. Skąd szron w lipcu? Nie mogłem zrozumieć. Dopiero: później mi wytłumaczono. Gdzieś od północy, w samym środku upalnego lata, przyleci taki piekielnie zimny wiatr i zwarzy na swej drodze wszystko, co napotka. Zwarzy, połamie, wdepcze w grunt i pogna dalej.

Dziwne — mruknął Irvin nie wiedząc, czy opowiadanie uznać za żart.

Piekielny klimat — mówił dalej niezna­jomy. — Nadal nie pojmuję, jak to się dzieje, że ten mroźny wiatr dmie jakby przez tunel. W środku takiego tunelu kilkadziesiąt stopni mrozu, po bokach kilkadziesiąt ciepła.

Ale całej pszenicy nie wymroził przecież — wtrącił się Irvin.

Tym razem. Bo w tydzień później nadleciał innym szlakiem i położył drugą partię zboża. Z ocalałej resztki zebrałem mniej niż zasiałem. W roku następnym wszystko powtórzyło się bar­dzo dokładnie. Machnąłem ręką na gospodarkę i uciekłem. Prawdziwy rolnik długo tam nie wy­trzyma. Bo na przykład... Na przykład jest zima siarczysta i palisz w piecu. Kładziesz się spać i nakrywasz kożuchem na dodatek. Jest luty, sam środek tamtejszej zimy. Mróz. Budzisz się nad ranem. Duszno i gorąco, cały jesteś oblany po­tem. Ani chybi choroba. Więc nakrywasz się jeszcze szczelniej, żeby wypocić z siebie gorącz­kę, i pocisz się jeszcze bardziej aż do samego świtu. Wreszcie wychodzisz na dwór. I co wi­dzisz?

Kiedy kładłeś się spać, twoją chatę otaczała bezkresna płaszczyzna śniegu, wysokiego na chłopa. A teraz? Myślisz, żeś znalazł się na wy­spie. Dokoła woda, prawie sama woda. Płyną strumienie i rzeki pochyłościami gruntu. A w zagłębieniach jeziorka, stawy, jeziora. Błoto się lepi do butów, a w twarz dmie gorący wiatr. Wydaje ci się, żeś przespał zimę. Zrzucasz z sie­bie jeden przyodziewek po drugim, aż zostajesz w samej koszuli. I już wiesz, że w nocy wcale nie chorowałeś, że to po prostu chinook, o któ­rym ci kiedyś ktoś mówił. Ale albo zapomniałeś, albo nie wierzyłeś.

Co to jest: chinook? — zagadnął Irvin.

Wiatr, który w samym środku zimy potrafi dmuchnąć warem. Zrywa się od zachodu, od Gór Skalistych. W ciągu godziny może podnieść tem­peraturę o dziewięćdziesiąt stopni *. Takie są tamte strony. Dlatego przeniosłem się gdzie in­dziej.

Aż tu?

O, nie! Po drodze zawadziłem o kilka in­nych miejscowości...

Rozgadał się na dobre. A Irvin uznał, że bę­dzie najlepiej przeciągnąć rozmowę do świtu, bo bał się zasnąć z powodu swych “skarbów".

Nieznajomy przerwał na chwilkę, wydobył fajkę.

Palicie?

Na przeczącą odpowiedź schylił się nad og­niem, wygrzebał czerwony węgielek i palcami położył go na główce fajki. Zaciągnął się i wy­puścił kłąb dymu.

Różnie się bywało i w różnych stronach — nawiązał do przerwanej opowieści. — Opowia­dano mi o złocie. Trochę było w tym łgarstwa, ale i nieco prawdy. Słyszałem o takim, który w Brytyjskiej Kolumbii * znalazł nugget * wagi 60 funtów*. Tkwił w szczelinie skalnej. A inny znowu farmer, jadąc wozem w prowincji Victoria, wjechał na głaz sterczący z ziemi. Zatrzy­mał konie, żeby obejrzeć, czy nie uszkodził koła. I wówczas zwrócił uwagę na dziwnego koloru rysę, jaką koło wyżłobiło w kamieniu. Spróbo­wał kamień wydobyć. Machnął łopatą raz, drugi i zrobił dwie dodatkowe rysy, żółtej barwy. To był dziwnie miękki kamień. Wykopał go. Za­wiózł do domu. No i co powiecie? Bryła złota wa­żąca ponad dwieście funtów! Nasłuchałem się ta­kich historyjek, a nasłuchałem. I postanowiłem sam poszukać szczęścia. Ale nie w Kanadzie. Zbrzydła mi do cna. Zasłyszałem, że w Kalifornii odkryto w kilku miejscach złotonośne żyły. Po­stanowiłem tam się wybrać, ale że z pieniędzmi było krucho, powędrowałem najpierw na północ. Zimą. Wróciłem z tobołem


Mowa o skali termometru Fahrenheita.

Brytyjska Kolumbia — prowincja Kanady.

Nugget — bryłka rodzimego złota.

Funt angielski równa się 0,453 kg.


skórek, a było wśród nich kilka srebrnych lisów. Za jedną taką skór­kę płacono wówczas w mieście 50 dolarów. Do­piero nakupiłem żywności, broń, konia jak się patrzy, siekierę, patelnię i tak obładowany ru­szyłem na południe. Trochę prerią, trochę góra­mi. Namęczył się wtedy człowiek i nagłowił nie­raz.

Westchnął. Kawałkiem patyka począł czyścić fajkę.

No i co? Znaleźliście złoto?

Znalazłem i nie znalazłem. Długa to hi­storia.

Irvin spojrzał w niebo. Świeciły gwiazdy, jed­na przy drugiej. Nocna cisza rozpostarła się do­koła.

Opowiedzcie — poprosił, ciągle myśląc o swym “skarbie" i o tym, aby nie zasnąć.

Niech tam! Opowiem. Ta włóczęga tylko na dobre mi wyszła. Każda włóczęga napędza człowiekowi rozumu. Jak sobie dłużej pojeździ, zaraz innymi oczami spogląda na świat. Spróbujcie kiedy.

Nie, nie! — zaprotestował Irvin. — Nie mam zamiaru nigdzie więcej jeździć, chyba do stacji kolejowej, żeby zboże dostawiać.

No to po co wybraliście się na te pustko­wia? — zagadnął znienacka.

Irvin na chwilę zapomniał języka w ustach. Coś jednak należało powiedzieć. Więc zaczął od suszy, jaka gnębiła Greenfield, i znalazł wdzięcz­nego słuchacza, który zrozumiał go i współ­czuł.

Wybrałem się na polowanie, żeby trochę mięsa przywieźć do domu — zakończył nie­zręcznie.

I niczego nie upolowaliście.

Niewiele. Ledwie samemu starczyło.

Hm, to ta wasza osada gdzieś niedaleko musi leżeć, co?

Irvin zląkł się. Jeśli tamten zacznie go wypy­tywać, zapłacze się w kłamstwach albo wygada. Aż się spocił z przejęcia. Na szczęście nieoczeki­wane wydarzenie przerwało rozmowę. Niezna­jomy szybko dorzucił drzewa do ogniska, buch­nął wysoki płomień.

Słyszeliście? — zapytał półgłosem.

Nie.

Koń parsknął. Ta puma znowu się tu włó­czy. Chodźmy — powiedział sięgając po fuzję. — Dobrze strzelacie?

Irvin przyznał, że nie jest mistrzem w tej sztuce.

Wobec tego nie możemy się rozdzielać.

Poszli w czarniejszy od nocy gąszcz krzaków. W ciszy stuknęły kopyta.

Tam stoi mój koń. Idziemy dalej.

Poczęli pomykać między zwartą ścianą zarośli a górskim zboczem.

Ona gdzieś tu krąży — zauważył szeptem mały traper. — Nie róbcie tyle hałasu! — syk­nął, gdy Irvin nieopatrznie nastąpił na suchą gałąź.

Widzę ją. Kładź się i nie strzelaj.

Irvin ukląkł za niewielkim wzniesieniem grun­tu. Wytrzeszczył oczy, ale niczego nie dojrzał. Mały traper rozciągnął się obok, ze strzelbą przy­łożoną do ramienia. Nadal trwała cisza, tylko wiatr szeleścił w liściach. Na koniec ten sam wiatr przyniósł na swych skrzydłach woń ostrą, cuch zwierzęcy. Dopiero teraz farmer spostrzegł cień kroczący to tu, to tam. Teraz — z lewej — parsknęły konie. Po chwili — niby odzew — nadpłynęło z mroku krótkie, przytłumione wark­nięcie.

Irvinowi mocniej zabiło serce. Cień ogromniał. Wiatr dął od strony zwierzęcia i drapieżnik nie wyczuł obecności ludzi. Zbliżał się. Szedł w stro­nę koni zwrócony bokiem do myśliwych. Pochylony ku ziemi łeb, nabrzmiały kark, przygięte łapy.

Teraz — szepnął traper.

Irvin zobaczył błysk, cienkie pasemko ognia, a zaraz po nim głos strzału, przypominający pęk­nięcie uschłego konaru! Raczej trzask niż huk. Przycisnął kolbę do ramienia, nacisnął cyngiel.

Raz, drugi, trzeci... Czternastostrzałowy winche­ster stwarzał ogromne możliwości! Po pierwszym strzale puma ryknęła ochrypłym basem, podsko­czyła i runęła drapiąc pazurami ziemię. Po czwartym — znieruchomiała.

Dosyć — zakomenderował mały traper. Zerwał się i z bronią skierowaną w stronę zwierzęcia wolno, wolniutko ruszył ku bez­kształtnej, szarej masie. Irvin stąpał tuż za nim.

Martwa jak głaz — stwierdził traper trą­cając lufą nieruchomy łeb. — Jeśli jej nie poło­żyłem na miejscu, to wy dostatecznie naszpiko­waliście ją kulami. Futro podziurawione pew­nie jak sito, ale i tak o tej porze mało warte. Chyba że chcecie je zabrać...

Irvin odmówił. Wrócili do ogniska. Traper do­rzucił kilka patyków.

Trzeba się nieco przedrzemać — stwierdził, po czym owinął się kocem i legł z nogami zwró­conymi ku ognisku. — A wam radzę to samo — dodał. — Nic nas już nie będzie niepokoić, do ranka niedaleko. Patrzcie, gwiazdy gasną.

Ziewnął i odwrócił się bokiem.

A jak było z tym złotem? — zapytał Irvin.

Nie teraz. Jutro.

Ale farmer nigdy nie dowiedział się o eksplorerskich wysiłkach nieznajomego. Zapewne nie dały nadzwyczajnych "rezultatów, jeśli ten dziw­ny rolnik nadal włóczył się po bezdrożach gór Sacramento szukając... właściwie nie wiadomo czego.

Irvin siadł w bliskości dogasającego ogniska, oparł się plecami o siodła. Myślał, myślał, aż mu się myśli zmieszały i... zasnął.


Napad


Siwy wieczór opadał na ziemię po dniu gorą­cym jak wnętrze piekarskiego pieca. Rozżarzone powietrze drgało.

Irvin wracał w rodzinne strony. Coraz lepiej rozpoznawał krajobraz. Wiedział, że za godzinę, dwie, nim noc rozjaśni niebo gwiazdami, ujrzy pierwsze zabudowanie Greenfield.

Wbrew złowróżbnym prognozom Karola Gor­dona, Abrahama Lamba i — na koniec — Old Guna wracał osiągnąwszy cel. Bo chociaż nie wiózł żadnego ze sprawców napadu na pocztę, to przecież w jukach koni spoczywała poważna suma odzyskanych pieniędzy. Jechał i dumał nad tym, jak go przyjmą w rodzinnej osadzie. Jechał i układał w myślach plan działania na przyszłość: Becky umieści w szpitalu, Clema za­trzyma przy sobie, spłaci długi... Gdyby kata­strofalna susza trwać miała nadal, opuści nie­gościnną ziemię. Może Karol również da się na­mówić? Spłaci także długi zaciągnięte u Bryana przez Karola. Będą obaj mogli w biały dzień, nie chyłkiem i nocą, opuścić Greenfield. Odtąd wszystko się zmieni — przekonywał sam siebie. Na zachodzie leżą jeszcze odłogiem dziewicze grunta. Łatwo wybrać teren pod zagospodaro­wanie. Najlepiej w pobliżu większej rzeki, któ­ra nigdy nie wysycha, i w niedużej odległości od kolejowej linii. Tam, gdzie klimat mniej ostry, a niebo łaskawsze dla rolnika. Marzył o złoci­stych łanach pszenicy, o worach ziarna, o sta­dzie krów pasących się wśród bujnej zieleni łąk. Do licha z Greenfield! Odżałuje tę ziemię. Zo­stawi ją, bo nie łudził się, że komukolwiek mógł­by sprzedać. Nie znajdzie amatora ani na stward­niały jak kamień ugór, ani na budynki. Spośród mieszkańców Greenfield nikt się na to nie po­łasi.

Tak przedstawiał się życiowy plan Irvina. Układał go podczas ostatnich dni podróży, nadal pełnych niespodzianek.

Mały traper obiecał wyprowadzić Irvina z plą­taniny ścieżek gór Sacramento. Nęcąca propozy­cja! Ale Irvin nie mógł na nią przystać, chyba że droga miałaby prowadzić obok chatki Abraha­ma Lamba. Musiał przecież zwrócić pożyczonego muła. Dlatego na propozycję odpowiedział od­mownie, nie kryjąc zresztą przyczyny tej od­mowy.

Abraham Lamb! — wykrzyknął mały tra­per. — Przecież go znam. Polowaliśmy razem, a któregoś roku spędziłem z nim calusieńką zimę. Moja najbezpieczniejsza droga właśnie niedaleko jego chałupy wiedzie.

I tak oto Irvin doprowadzony został do celu drogą najkrótszą. Lamb, gdy go ujrzał, tylko po­kiwał głową.

Widzę, że się udało — powiedział. — Konik wcale niezły. A co z resztą?

Irvin zerknął nieznacznie na swego towarzy­sza.

Nie chcesz, nie mów, ale nim się nie krępuj.

Ręczę jak za siebie.

Tyle wam zawdzięczam... — zaczął farmer. Lamb machnął ręką:

Bez takich wstępów. Rozkulbaczcie konie. Pogadamy później. Cóż tam u ciebie słychać, sta­ry włóczęgo? — zwrócił się do towarzysza Irvina.

Objęli się ramionami i weszli do chatki. Tę chwilę samotności farmer postanowił wykorzy­stać. Zdjął uprząż z muła, zdjął siodło ze zdo­bycznego konia. Rozłożył na trawie jedno obok drugiego i począł przekładać pieniądze do swoich juków. Należy pozbyć się zbędnych drobiazgów, a nawet części żywności. Ale decyzja, co nale­żało wyrzucić, by cały skarb zmieścić w jednym siodle, nie była wcale łatwa. Aż spocił się z wy­siłku. Klęczał nad swym dobytkiem, ocierając wilgotne czoło i zastanawiając się, jak rozwią­zać skomplikowany problem, gdy Abraham Lamb z towarzyszem stanęli nad nim.

U licha! Co za fura pieniędzy? Żebym wie­dział, jakiego milionera prowadzę...

To co? — zaśmiał się Lamb.

Policzyłbym sobie za każdy dzień drogi. Sądzę jednak, że teraz milioner okaże się hojny dla biednego przewodnika.

Irvin podniósł się z klęczek.

Mylisz się, Little. To nie są jego pieniądze. Nic ci się nie należy poza dobrym wspomnie­niem. Wierz mi, Little*.

Jakże to nazwisko — może przezwisko — pa­sowało do “małego".

Irvin odetchnął z ulgą i rzekł do Lamba:

Dziękuję.

Można zdradzić tajemnicę, Irvin? Należy mu się chyba wyjaśnienie.

Farmer kiwnął głową. Przysiedli na trawie, a Vincent zajął się na nowo pakowaniem swego dobytku. Rozkładał i układał, wyjmował i do­pasowywał, nie bardzo zwracając uwagę na to, co Lamb opowiada. Na koniec rozłożył ręce w bezradnym geście:

Nie dam rady — poskarżył się głośno. Rozmowa została przerwana.

Dostaniesz worek, Irvin — odezwał się Lamb. — Piękny worek z koźlej skóry. Jeden warunek: powiesz, jak zakończyła się twoja wy­prawa.

Spełnił żądanie. O świcie obaj odprowadzili go jeszcze szmat drogi, a przed samym rozsta­niem Lamb zapowiedział surowym głosem:

Pamiętaj, Irvin! Gdybyś jeszcze kiedy za­witał w te strony...

Będę pamiętał! — odkrzyknął i ruszył galo­pem, dokładnie poinformowany, którędy ma je­chać, by ominąć Llano Estacado.

I oto teraz nadchodził kres wędrówki. Zaku­rzona droga, zakurzone pola, skwar wiszący nad ziemią i posępny, czerwonoszary krajobraz. Te­raz to wszystko wydawało mu się rajskim wido­kiem. Becky, Ciem, Karol, Abel Meredith, sze­ryf Fawkes, Robert Dreer, Fulk Bryan — ileż czasu ich nie widział? Dopieroż to zaczną wy­pytywać! Klepać po plecach, ściskać dłonie i szczycić się, że w Greenfield znalazł się taki śmiałek. A przecież nigdy nie dokonałby przedsięwzięcia,


Little (ang.) — mały.


gdyby nie Lamb, który mu nie ocalił życie; gdyby nie Old Gun, który wybawił od niewoli, a może nawet... śmierci. Dziwny Old Gun, pochowany na przybrzeżnym piasku Kolorado. Czemu ruszył za bandytami?

Dwu ludzi tak bardzo mu pomogło, ale prze­cież on sam w tej zwariowanej wyprawie ode­grał główną i decydującą rolę. Miał prawo być dumny!

Ukazała się czarna linia zabudowań, a na skraju tej linii — jego własna zagroda. Popędził ko­nia. Na drodze nie spotkał nikogo. Osadził wierz­chowca tuż przed studnią. Zeskoczył z siodła. Cóż tu tak cicho? Podszedł do drzwi. Żelazna kłódka wisiała na skoblu. Zajrzał przez okno: pusto.

Chyba przenieśli się do Karola" — pomyślał, ale równocześnie niepokój ścisnął mu serce.

Ujął konia za uzdę i prawie biegnąc dotarł do sąsiedniej zagrody. Wtedy usłyszał znajomy głos:

Pan Irvin przyjechał!

To Robert. Biegł w jego stronę.

Myśleliśmy, że pan już nigdy nie wróci. Wszyscy się niepokoili, a najbardziej mój boss...

Przecież wróciłem — zdobył się na uśmiech, bo niepokój rósł w nim z każdą chwilą. — Gdzie moja żona?

Robert otworzył usta i zamknął je.

Gdzie Clem? Odpowiadaj! — zdenerwował się Irvin.

To już mój boss panu powie.

Karol! Gdzie on?

Irvin ciągle jeszcze nie mógł nic zrozumieć. Czemuż to dopiero Karol miał go poinformować o losach rodziny?

A wtedy otworzyły się drzwi domostwa Gor­dona:

Vincent! Jakże się cieszę! Witaj, stary druhu.

Ale głos Karola nie zabrzmiał radośnie...

Piszę o tym, jak już poprzednio wspomniałem, po latach, po wielu łatach, które w pamięci uczestników, aktorów wydarzeń, przytępiły ostrość odczucia. Wiedziałem o tym, jednak nie starczyło mi odwagi pytać Irvina o tamten wieczór. Opowiedział mi o wszystkim Karol Gor­don.

Nie było sensu niczego dłużej ukrywać — mówił wracając do starych wspomnień. — Nie­pełne informacje mogłyby być jeszcze boleśniej­sze. Ech, Becky Irvin do końca wierzyła, że jej mąż udał się tylko na polowanie i że wkrótce wróci. Dziwiła się, że mu nie towarzyszyłem. Odparłem, że polowanie może potrwać kilka, na­wet kilkanaście dni, a ja zostałem właśnie na prośbę Vincenta, aby jej służyć pomocą. Po pew­nym czasie poczęła się niepokoić. Uspokajałem, jak mogłem, bagatelizując niebezpieczeństwa wyprawy, chociaż sam pełen byłem najgorszych myśli. W drugim tygodniu nieobecności Vincenta Becky poważnie się rozchorowała. Nie wstawała już z łóżka, chwilami traciła przytomność i po­czynała majaczyć. Posadziłem przy niej Roberta, a sam poleciałem do Abla Mereditha po pomoc. Ten stary miał najtęższą głowę w naszej osadzie. Przejął się moją informacją i w mig zorganizo­wał kobiece dyżury przy chorej. Ale nie mogły one zastąpić leczenia. Od dawna wiedziałem, że Becky Irvin cierpiała na płuca i że upały Greenfield nie służyły jej zdrowiu. A przecież brak pieniędzy nie pozwalał na wypełnienie poleceń lekarza.

Sądzę, że Abel Meredith odczuwał wyrzuty su­mienia. I ja też nie czułem się najlepiej, chociaż nieco tłumaczyła mnie przeklęta piaskowa burza. Gdyby nie ona — ściągnąłbym Vincenta z po­wrotem do Greenfield. Czy jednak ten fakt przywróciłby zdrowie Becky? Przecież nie! Tylko zmalałaby moja odpowiedzialność. Tak sobie wówczas rozmyślałem, chociaż dziś rozumiem, że nie miało to żadnego sensu. Katastrofa nastą­piła szybciej, niż można było przypuszczać. Czwartego dnia choroby Becky Irvin dostała krwotoku i zmarła. Myślałem, że ziemia rozstą­piła się pode mną. Tak oto zaopiekowałem się żoną przyjaciela! Okropny to, zaiste, dramat, gdy z braku pieniędzy człowiek traci życie.

Pochowaliśmy Becky Irvin zaraz za granicami Greenfield, w samotnej mogiłce. Na pogrzeb sta­wili się wszyscy. Takiej solidarności w żałobie i współczuciu nie wykazali rolnicy Greenfield już nigdy później...

Małego Clema przyjęła do siebie rodzina Abla Mereditha. Chłopcu potrzebna była przecież ko­bieca ręka.

Nie zdążyliśmy jeszcze oprzytomnieć po tam­tej katastrofie, gdy rozeszła się nowa wieść: Clem zachorował. Dziecko bardzo tęskniło za matką, cały dzień ponure i ciche, kryjące się po kątach. Straciło dawne rumieńce, a wreszcie tak osłabło, że trzeba je było nosić. Gromada ko­biet rodziny Mereditha debatowała, jakie by tu zastosować lekarstwo. Obmyślano najrozmaitsze wywary z najrozmaitszych ziół, stosowane ja­koby od setek lat i zawsze niezawodne w skut­kach. Ale gdzie znaleźć zioła na spalonej ziemi?

Wraz z Ablem Meredithem i szeryfem Fawkesem udałem się do Fulk Bryana molestować go o pieniężną pożyczką. To był porządny człowiek. Miał prawo wyrzucić nas za drzwi, a przecież pożyczył! Pognałem na stację, złapałem pociąg i pojechałem znowu do Amarillo. Zmitrężyłem tam dwa dni i dwie noce, czekając na lekarza, który został wezwany na jakąś odległą farmę. Wróciłem z nim dnia trzeciego. Za późno. Clem zmarł. Dziś mówię o tym spokojnie, ale wów­czas... Nie, nie będę tego wspominał. Kobiety Meredithów chodziły z zapłakanymi oczyma, Abel zaś — głowa rodziny — chociaż to człek twardy i niejedno w swym długim życiu widział, łaził ponury jak noc i milczący jak głaz. Tak go wzięło!

W kilka dni później zjawił się Vincent.

Pamiętam, gdy mnie wysłuchał, jego twarz, pobladłą nagle, zszarzałą, w jednym momencie postarzałą o lata całe. Cichym głosem zapytał tylko, gdzie są groby, i zaraz poszedł na ten ma­leńki cmentarzyk. Zostawiłem go samego. Uzna­łem, że tak będzie lepiej. Pamiętam... razem z Robertem zajęliśmy się koniem Vincenta. Oczy­ścili, napoili i zaprowadzili do stajni. Konik pre­zentował się wcale nieźle, był tylko mocno zmor­dowany i chudy. Nie wiedziałem jeszcze, skąd Irvin go wziął i co zrobił ze swoją Betsy.

Wkrótce Abel Meredith przywlókł się do mej chałupy.

Irvin wrócił? Jak mu się udało?

Wzruszyłem ramionami.

Tyle wiem co i wy, ojcze. Zgubił gdzieś swą klacz, a przyprowadził karego konika. Poza tym nosi przy pasie colta.

Nie pytałeś, gdzie go zdobył?

Jeszcze na to nie pora.

Słusznie. Jakby wydarzyło się coś nowego, daj mi znać.

I odszedł.

Siodło Irvina jeszcze leżało na progu. Podniosłem, aby przenieść do izby. Wydało mi się nie­zwykle ciężkie. Kiedy cisnąłem je na ławę — zadźwięczało metalicznie. Coś tam Vincent nała­dował, ale nawet przez myśl mi nie przeszło, by zajrzeć do juków. Pomacałem tylko pękaty wo­reczek z koźlej skóry, przymocowany rzemienia­mi w tyle siodła. Był twardy jak żelazo. Czyżby natrafił na złotą żyłę? Eee, gdzie tam, Vincent nie był przecież eksplorerem i nic się nie znał na skarbach ziemi. Należało uzbroić się w cierpli­wość.

Aż dziwne, że w mej pamięci utrwaliło się tyle szczegółów z tamtego dnia. Pamiętam, że razem z Robertem zajęliśmy się pitraszeniem obiadu. Kiepskiego. Na dobry nie było nas stać. Co tu dużo gadać! Cała ludność Greenfield po prostu dziadowała.

Irvin zjawił się dopiero o zmierzchu, ponury jak gradowa chmura. Siadł za stołem i razem spożyliśmy nasz jałowy posiłek. W całkowitym milczeniu. Dopiero gdy Robert sprzątnął miski, Vincent powiedział:

Muszę iść do szeryfa. Pójdziesz ze mną?

Oczywiście.

Hm... gdyby tak szeryf zechciał przyjść do nas, byłoby jeszcze lepiej. Może spróbujesz go namówić.

Odparłem, że zaraz pójdę do Fawkesa i popro­szę go tutaj. Wówczas sądziłem, że Irvin po pro­stu nie chce pokazywać się ludziom, lękając się może ich współczucia. Jednakże wkrótce okazało się, że przyczyna była inna.

Lucas Fawkes ze swą gwiazdą szeryfoską i dyndającym u pasa coltem niezbyt pewnie wkroczył do domostwa Gordona. W swym nie­zdecydowaniu wybrał formę powitania w danym wypadku najlepszą z najlepszych, uścisnął przybyłemu dłoń i dodał:

Jesteśmy wszyscy z tobą, Vincent...

Później siadł ciężko za stołem, nie bardzo wie­dząc, po co go wezwano. Wówczas Irvin prze­niósł siodło z ławy na stół.

Karolu — poprosił — niech Robert popil­nuje drzwi i nikogo nie wpuszcza. Albo... niech nas zamknie od zewnątrz.

Zdziwili się obaj.

O co chodzi? — spytał Fawkes. — Jakaś ta­jemnica?

Irvin skinął głową.

Musimy pewną sprawę załatwić bez świad­ków. Dlatego was tu poprosiłem, szeryfie.

Robert wytrzeszczył oczy:

Co to ma znaczyć, boss?

Sam nie wiem — mruknął Gordon. — Za­łóż kłódkę na skobel i w razie czego mów, żeśmy wyszli.

Kiedy z łoskotem zatrzaśnięto drzwi, Irvin od­wiązał koźli woreczek od siodła, rozsupłał rze­myki i począł wykładać na stół szare ruloniki papieru. Z jednego, na pół przedartego, wysy­pały się na deski złote monety. Fawkes i Gordon aż podnieśli się z ławy.

Znalazłeś skarb... — stwierdził przejętym głosem szeryf.

Żaden skarb — zaprotestował właściciel. — To są pieniądze zrabowane na poczcie. Ile ich? Nie wtem. Nie miałem okazji przeliczyć.

Ale... ale jakim sposobem... — Fawkes nie mógł opanować zdziwienia.

Później opowiem. Teraz musimy sprawdzić, ile tego jest.

Opróżniwszy woreczek, otworzył z kolei skó­rzane klapy juków. Stół pokryły równym rzę­dem poukładane paczki banknotów oraz stos srebrnych dolarowych monet. Gordon obserwo­wał w milczeniu ruchy przyjaciela. Przez cały czas nie otworzył ust. Gdybyż ta góra pieniędzy znalazła się na tym samym stole przed kilku ty­godniami!

Liczmy — zarządził Irvin.

Zabrali się do tej żmudnej roboty, lecz ukoń­czyli ją szybciej, niż ktokolwiek mógłby przy­puszczać. Okazało się bowiem, że rulony zawie­rały po jednakowej liczbie monet każdy, a pacz­ki banknotów również były jednakowe. Więcej roboty przysporzyło segregowanie monet srebr­nych. Po dwukrotnym sprawdzeniu rachunku okazało się, że w sumie Irvin przywiózł dziewięt­naście tysięcy pięćset dolarów, a więc prawie po­łowę zrabowanych pieniędzy.

Schowaj to, Karolu. Potem szeryf zadecy­duje, co dalej robić.

Chyba odtąd nie będę mógł opuścić domu na krok. To niebezpiecznie duża suma, jak na Greenfield. W jaki sposób to zdobyłeś?

Sprzątnij wszystko, a później niech nas Ro­bert odrygluje.

Gdy żądania zostały spełnione, Irvin dokładnie streścił historię swej wędrówki. Słuchali nie przerywając. Milczeli, nawet gdy skończył opo­wiadać. Tak nieprawdopodobnie zabrzmiały w ich uszach dzieje samotnej wyprawy. Skromny farmer urastał do postaci dzielnego westmana. Ale przecież wiadomo, że Vincent Irvin nie kłamał ani nawet nigdy nie koloryzował. Nie był blagierem. Więc co opowiedział, musiało być prawdą.

Pamiętam — kończył opowieść — jeszcze ten wiersz:


Gdzie wiatr, gdzie wiatr wiosenny dmie

I wali kamienie w żlebach.

Tam noc, tam noc, gdy cicho śpię,

Rozpala gwiazdy nieba.


Zmęczony jestem — dodał przygaszonym głosem. — Zabiłem człowieka. Zapewne przeze mnie zginął Old Gun. I wszystko na nic...

Opadł na ławę, zgarbił się, zwiesił głowę na piersi.

Vincent — odezwał się szeryf — człowieku, wiesz, czegoś dokonał? Tego nie powstydziłby się najbardziej doświadczony tropiciel śladów! To ty powinieneś być szeryfem w Greenfield, nie ja!

Dajcie spokój — szepnął farmer. — Nie chcę być ani szeryfem, ani tropicielem śladów. Moja robota nikomu nie przyniosła szczęścia. Bodajbym nigdy nie ruszał w drogę. Miałeś rację, Karolu... Wszystko na nic, ale nagrodę muszę otrzymać. Nie dla siebie. Co mi tam teraz po pieniądzach... Trzeba Bryanowi zwrócić swoje i wasze pożyczki...

Przerwał i znowu popadł w zadumę.

Lękam się — zaczął niepewnie szeryf — czy tam w Lubbock nie zażądają stwierdzenia tożsa­mości.

Jakże to! — oburzył się Karol. — Czy miał wieźć ze sobą trupa?

Oczywiście, że nie — zaprzeczył skwapli­wie Fawkes — i nie to miałem na myśli. Ina­czej nie sposób było postąpić, ale w Lubbock mają tępe głowy. Mogą zażądać okazania zwłok, albo innych dowodów, że zabity był właśnie poszukiwanym listami gończymi przestępcą. A tego przecież Vincent nie ma. Słyszysz, Vincent? Obudź się!

Irvin spojrzał niewidzącymi oczyma na sze­ryfa:

To wszystko doprawdy nie miało sensu — stwierdził jakimś drewnianym głosem.

Nie, nie, Vincent. Nie masz racji. Opanuj się, chłopie. Działałeś za moją zgodą, niejako z mego polecenia, i moja w tym głowa, aby nie stała ci się krzywda. I albo oni wypłacą ci na­grodę za odzyskane pieniądze, albo... ja tych pie­niędzy im nie oddam. Jutro ruszymy do Lub­bock. We trzech. Taki skarb wymaga odpowied­niej opieki. No i oczywiście, nikt poza nami nie może dowiedzieć się o tych pieniądzach. Słowo? Do czasu aż załatwimy cały interes.

Zgodnie przyrzekli, jednak Karol wyraził wąt­pliwość:

Był tu już Meredith. Na pewno zjawi się znowu i zacznie pytać. Jest chytry jak lis i nie zadowoli się byle czym.

Okażemy się jeszcze chytrzejsi — stwier­dził Fawkes. — Wszystko mu opowiesz, Vincent...

Nie! — zaprotestował zagadnięty. — Niech mi dadzą spokój!

Dobrze. Wobec tego Gordon ciebie wyręczy. Opowie wszystko zgodnie z prawdą, ale o odzyskaniu pieniędzy ani słówka! Zgoda?

Zgoda — odpowiedział Karol.

Na tym się rozstali. Fawkes obiecał dnia na­stępnego o świcie zajechać wozem przed dom Gordona, zabrać skarb, obu przyjaciół i ruszyć na kolejową stację. Na wniosek Karola dobrano do towarzystwa jeszcze Roberta, aby dopilno­wał wozu, który mieli pozostawić na stacji.

Fawkes odszedł do swej zagrody wielce za­myślony i z tajemniczą miną. Odkąd wybrano go szeryfem, nic podobnego nie wydarzyło się w Greenfield. Cóż za niebywała historia! A z Vincenta jaki zuch! Delektował się w my­ślach, jak to będzie opowiadał w gronie znajo­mych, przy kuflu piwa i kolejce whisky, gdy wrócą stare, dobre czasy! A że wrócą — szeryf nie miał wątpliwości. Jeszcze zazielenią się łąki, a nowy przedsiębiorca otworzy nowy saloon w osadzie. Wyczyn Irvina opromieni również i jego — szeryfa — osobę, doda mu poważania. Dowiedzą się w Lubbock, jakich to Greenfield ma ludzi. Tak dumając, ledwo dostrzegł mijaną właśnie grupkę gwarzących o czymś w wątpliwym cieniu bezlistnego drzewa. Zauważył tylko, że Abel Meredith zmierza w jego stronę. Fawkes postanowił nie dać się zaskoczyć ani wciągnąć w rozmowę. Kiedy więc sędziwy farmer zaczepił go swoim: “Halo, szeryfie, podobno Irvin wró­cił!" odparł krótko:

A wrócił, wrócił, ale ja się bardzo spie­szę — i wyminął zaskoczonego starca.

Szeryf nie przeczuł, że swą odpowiedzią wcale nie wywiódł w pole chytrego farmera, lecz tylko zaostrzył jego ciekawość. W lakonicznym odezwaniu się szeryfa Abel Meredith wyczuł jakąś tajemnicę i natychmiast ruszył prościutko do chaty Gordona. Robert Dreer ujrzał go na dro­dze.

Wyjdę i zagadam go — zaproponował Ka­rol.

Przecież nie zabronisz mu wstępu?

Chcesz z nim rozmawiać?

Nie. Ucieknę oknem. Że też nie chcą dać mi spokoju...

Bądź co bądź to wydarzenie, jak na naszą osadę — usiłował wytłumaczyć Karol.

Ale Irvin już przesadził okienny parapet i zni­knął za węgłem domostwa. W ostatniej dosłow­nie sekundzie, bo oto już na progu stanął stary farmer.

Halo, Gordon! Co tam nowego?

Nie wiem, co macie na myśli — odparł go­spodarz zastanawiając się jednocześnie, jak by tu najszybciej pozbyć się nieproszonego gościa.

Można? — zagadnął stary przekraczając próg.

Proszę...

O... myślałem, że zastanę u ciebie Irvina. Gdzie on?

Nie wiem — skłamał Gordon. — Włóczy się gdzieś, unika ludzi.

Meredith pokiwał głową:

Pewnie, pewnie. Wcale mu się nie dziwię. Ale przede mną nie potrzebuje się ukrywać. Wszyscy współczujemy Vincentowi w jego nie­szczęściu. Gdybyż mu się chociaż udała ta wy­prawa... Powiedz mi, synu, jak tam było?

Gordon westchnął z rezygnacją.

Siadajcie — podsunął ławę. — Powiem wam tyle, ile mi Vincent wyjawił.

Był u was szeryf — stwierdził Abel. — Czego to chciał?

Tego samego, co i wy.

Aha, no to słucham. Gadaj, synu, dokładnie i niczego nie ukrywaj. Przecież to ja go namó­wiłem na tę jazdę i teraz trochę mi głupio... — westchnął. — Ale któż mógł przewidzieć? Opo­wiadaj.

Więc — zaczął Karol — kiedy wróciłem z pogoni, gdy mnie burza piaskowa zaskoczyła, o tym już wiecie...

Wiem wiem...

...więc Irvin zdołał jakoś ją ominąć. W ogóle miał szczęście w tym całym nieszczęściu...

Teraz streścił, jak mógł najskładniej, dzieje wyprawy przyjaciela, nic jednak nie wspomina­jąc o odzyskanych pieniądzach. Wyszło więc na to, że usiłowania Irvina spełzły na niczym. Abel Meredith mocno się zasępił.

I co na to szeryf? — zapytał.

Powiada, że mogą nie uwierzyć w zabicie jednego z rabusiów i nie wypłacić nagrody.

Tak mówi szeryf?

Właśnie tak.

Obawiam się, że ma rację.

Stwierdziwszy ten smutny fakt Meredith wy­szedł na drogę ze spuszczoną głową. Czuł się współwinnym nieszczęściu Irvina, a teraz na pewno podwójnie.

Karolowi ciężar spadł z serca. Wywiązał się z misji, jak umiał najlepiej. Poszedł odszukać Irvina. Przesiedzieli do wieczora już tylko we dwóch, a świtem zaturkotały koła bryczki. Sze­ryf Fawkes okazał się słownym. Przemknęli przez śpiącą jeszcze osadę, potem pognali ledwie przetartym pustkowiem do miejsca nazwanego szumnie kolejową stacją. Był nią wydeptany sto­pami ludzkimi i kopytami koni wąziutki pas zszarzałych traw, ciągnący się wzdłuż kolejo­wych torów. Na drewnianym słupie widniała ta­bliczka z napisem “Greenfield". Nieświadomy rzeczy pasażer, popatrzywszy dokoła, nawet by nie podejrzewał, że parę mil od tego napisu ist­nieje rzeczywiście osada o nazwie “Greenfield". Kiedy wznoszono pierwsze chaty-lepianki, kolej znajdowała się dopiero w budowie i mieszkańcy osady (jeszcze bez nazwy) sądzili, że żelazne tory przebiegną tuż obok pierwszych jej domostw. To im obiecywano, oferując równocześnie za bez­cen, ile kto chciał, akrów ziemi. Później się oka­zało, że tory minęły Greenfield w sporej odle­głości. Bardzo na to sarkali, ale musieli pogodzić się z losem. W porównaniu z przebytą dro­gą ze wschodu na zachód odległość między osadą Greenfield a stacją Greenfield praktycznie nie liczyła się. Urodzajne pola sypały co roku zło­cistym ziarnem, które transportowano na tę niby-stację, gdzie czekały już towarowe wagony i kupiec czy agent z portfelem wypchanym pie­niędzmi. W tych warunkach łatwo było przebo­leć kiepski żart, jaki im wyrządziło towarzystwo budowy żelaznego szlaku. Dopiero później, w bezdeszczowe lata, znikły z torów towarowe wozy, przestali przyjeżdżać agenci i kupcy. Nikt już tu nie wysiadał z wagonów i nikt do nich nie wsiadał. Właśnie dlatego Gordon, Irvin i Fawkes byli jedynymi ludźmi czekającymi na pociąg, a Robert Dreer — jedyną osobą odpro­wadzającą podróżnych.

Czekali jeszcze z godzinę, zanim w dali uka­zał się czarny słup dymu. Otoczona obłokiem pary, mała lokomotywa z wielkim kominem mi­nęła ich z wolna i zatrzymała się piszcząc ha­mulcami. Palacz wychylił się przez okienko, kierownik pociągu zeskoczył ze stopni wozu pocz­towego i donośnym głosem obwieścił: “Greenfield!"

Odpowiedziała mu cisza przerywana poświsty­waniem wiatru, pędzącego po spalonej ziemi chmurki kurzu. Trzy czy cztery głowy wyjrzały ciekawie z okien dwu pasażerskich wagonów, bo tyle ich liczył pociąg.

Wsiedli. Parowóz zagwizdał i smutny kraj­obraz prerii począł się przesuwać, coraz szybciej uciekać do tyłu.

W wagonie znajdowało się zaledwie kilka osób. Senne, zakurzone — przypominały zapomniane eksponaty muzealne. Gordon rozejrzał się cie­kawie. Dwu pasażerów należało na pewno do licznego jeszcze wówczas klanu łowców skórek. Można było poznać, że ich kurty uszyte były ze skór upolowanych zwierząt. Trzymali rusznice między kolanami — traperski zwyczaj nie rozstawania się z bronią — i drzemali kołysani ryt­micznym stukotem kół po szynach.

Nieco dalej, w kącie wagonu, tkwił jakiś obszarpaniec o twarzy nałogowego pijaka, o zło­śliwym spojrzeniu malutkich oczu, zaciętych ustach. Karol pomyślał, że nie chciałby spotkać takiego typa w ustronnej okolicy.

Tuż obok siedział podróżny ubrany na czar­no, w czarnym kapeluszu o płaskim denku, przewiązanym srebrzystą wstęgą spadającą na lewe ramię. Elegant! Czarne spodnie, czarna kurta, rozpięta i ukazująca równie czarną kamizelkę, kończyła się w pasie srebrzyście mieniącym się szalem, poniżej którego opadał luźno na biodra szeroki pas skórzany z dwiema kaburami, z których sterczały hebanowej barwy głowice re­wolwerów. Zaiste odzież jak gdyby przed chwilą zdjęta z wieszaka magazynu mód.

Gordon obserwował przybysza. Czarno odzia­ny zerkał raz po raz ku oknu, a jego prawa dłoń poruszała się to w jedną, to w drugą stronę ru­chem półkolistym, który powodował bądź nawi­janie się, bądź rozwijanie ze wskazującego pal­ca krótkiego, srebrnego łańcuszka, zakończone­go malutkim, błyszczącym kluczykiem. Właści­ciel kluczyka musiał dostrzec spojrzenie Gordo­na, bo nie przestając poruszać dłonią wstał z ławki.

Pozwolicie, dżentelmeni? — zapytał. — Wi­dzę, że tu jest wolne miejsce, a mnie już się znudziła samotna jazda.

Nie czekając na odpowiedź usiadł naprzeciw. Szeryf poruszył się niespokojnie i zerknął na za­winiątko spoczywające na półce, tuż nad jego głową. Tam przecież znajdował się majątek, któ­rego nie dało się upakować po kieszeniach.

Daleko jedziecie, panowie? — zagadnął ele­gant.

Do Wichita Falls — odparł Gordon.

Zauważyłem, jak wsiadaliście w Greenfield. Myślałem, że nikt nie mieszka na takim pust­kowiu.

To nie pustkowie — obruszył się Fawkes. — Trzy mile od stacji leży prawdziwe Greenfield i mogę zaręczyć, że wcale niezła to miejscowość.

Kto by myślał? Coraz więcej ludzi ciągnie na zachód i tam, gdzie przed rokiem była pre­ria, teraz pługi znaczą ziemię, a domy wyrastają jak grzyby. Dziwny to kraj — mówił nie prze­stając kręcić łańcuszkiem. — Jedziesz na wiosnę pustym stepem i szukasz bizonich tropów, wra­casz w to samo miejsce na jesieni i zamiast śla­dów stada znajdujesz wcale niezłe miasteczko. Bardzo ci się podoba. W następnym roku posta­nawiasz je odwiedzić. I co znajdujesz? Jak sądzicie, dżentelmeni? — uczynił efektowną pau­zę. Ba, któż by odgadł? Domy stoją, jak stały, ale wewnątrz tych domów... nikogo! Żadnego stworzenia w stajniach, puste stodoły i cisza. Tylko wiatr szeleści piaskiem. Wiele widziałem takich miasteczek. Nazywają je miastami du­chów.

A gdzież się podzieli ludzie? — zagadnął Irvin.

Odeszli.

Dokąd?

Kto ich tam wie? Niekiedy na skrzydłach wiatru przyleci sygnał odkrycia złotonośnych żył i spokojni rolnicy poczynają wariować. Zaprzę­gają konie do wozów, ruszają po skarby. Odje­dzie jeden, po nim drugi, trzeci, aż wreszcie cała ludność gna na złamanie karku w poszukiwaniu tego, co nazywamy szczęściem. W ciągu kilku­nastu dni osada pustoszeje, nikt już do niej nie wraca. I tylko przypadkowy wędrowiec natrafi na takie wymarłe miasto. Dziwi się opuszczonym domostwom, pozostawionym meblom * sprzętom gospodarskim, a potem wskakuje na siodło i galopem ucieka. Powiadają, że w takich miasteczkach straszą duchy pomarłych osadni­ków.

A tamci? — wtrącił się Irvin przypomniaw­szy sobie woreczek Old Guna pełen nuggetów. — Znajdują złoto?

Jeden na tysiąc coś znajdzie, jeden na sto tysięcy dorobi się niezłego majątku, ale zaledwie jeden na milion potrafi mądrze gospodarować odkrytym złotem i zapewnić sobie i rodzinie nie­złe życie. Inni przeważnie przepijają albo przegrywają złoty piasek. Później szukają go na no­wo i tak bez końca. Kogo złoty diabeł opętał, temu niełatwo wyrwać się z jego szponów. Ech. naprawdę złote interesy robią wcale nie odkryw­cy złota, ale ci, którzy po prostu handlują żyw­nością i zaopatrują w nią poszukiwaczy skar­bów.

A pan nie próbował? — zagadnął znowu Irvin.

Nie, nigdy. I nigdy nie będę próbował. Wi­działem kości ludzkie na przełęczach Gór Skali­stych, połamane wozy i szkielety końskie. Wielu przedarło się nad Pacyfik, ale wielu pozostało w drodze na zawsze. Padło na niedostępnych ścieżkach szukając złotych żył. Jednych zasko­czyła zima, innych brak wody, jeszcze inni po­marli z głodu lub od indiańskich strzał. Ci ryjący w ziemi są tak opętani, że braknie im czasu na polowanie. Później płacą po pięć, dziesięć dola­rów za funt mięsa, za kilka funtów mąki. Po kilkanaście centów za szczyptę soli. Gdy skończą się pieniądze, mrą z głodu i wyczerpania. Prze­cież ginęły całe rodziny. Okropność! Znałem i ta­kich, którzy wysupłali się z resztek gotowizny i wędrowali do miast po byle jaką robotę, żeby zebrać nieco dolarów i znowu wyruszyć na eksplorerską mordęgę. A przecież istnieje tyle lep­szych sposobów, by dojść do majątku!

Jakich to? — spytał podejrzliwie Fawkes.

Bardzo rozmaitych. Można na przykład ho­dować bydło w Teksasie, a później pędzić je na północ, chociażby do takich górniczych osad. Za­robek pewny i wcale nielichy. Nie ma nic gor­szego jak pogoń za złotym piaskiem, wierzcie mi, panowie.

Wygłosiwszy tak pouczające stwierdzenie umilkł i począł wyglądać przez okno, za którym nadal przesuwała się wciąż ta sama, monotonna płaszczyzna.

Od jednego z takich nieszczęśliwych eksplorerów — czarny elegant odwrócił twarz od szyby i znów nawiązał do przerwanej rozmo­wy — otrzymałem nie byle jaki prezent. W po­dzięce za to, że wydobyłem go z nie byle jakich tarapatów.

Wyciągnął z kabury lśniący srebrzyście colt.

Proszę obejrzeć — powiedział wręczając broń Gordonowi.

Rewolwer na pozór nie różnił się niczym od innych tej samej marki fabrycznej. Ale tylko na pozór. Bowiem kolba wykładana była mahoniem obrzeżonym sznurkiem pereł — rzecz niespoty­kana. Broń przewędrowała przez trzy pary rąk i wróciła do właściciela. Nie wepchnął jej jednak do kabury. Przekręcił magazynek, sprawdzając, czy tkwią w nim wszystkie naboje. Dokonawszy tego wydobył drugi bliźniaczy colt.

No — powiedział wesoło — pogadaliśmy sobie, a teraz czas na robotę.

Siedząca na tej samej ławce trójka ujrzała na­gle przed sobą dwa czarne otwory dwu luf.

Ręce do góry!

Zgodnym ruchem unieśli dłonie. Gordon doj­rzał, jak w przeciwległym krańcu wagonu prze­budziło się dwu drzemiących traperów, jak po­derwali się z ławy, ale przygwoździł ich okrzyk:

Rzucić pukawki! Siedźcie spokojnie! Nic wam się nie stanie. Ktokolwiek się ruszy, za­strzelę!

To wołał ten obszarpaniec z pijacką twarzą. Trzymał po jednym rewolwerze w każdej dłoni.

Odwróć się — rozkazał Gordonowi czarny elegant. — Nie opuszczaj rąk. Tak, dobrze. A te­raz zdejmij z półki zawiniątko. Muszę tam zaj­rzeć.

Karol wyprostował palce:

Nie dosięgnę — odparł.

Wejdź na ławę. Szybko!

Karol natychmiast wykonał polecenie. Sięgnął na półkę, ale równocześnie jego prawa noga ugięła się w kolanie i ciężki but wylądował na piersi Czarnego. Kopnięcie było tak silne, że uderzony zachwiał się, upuścił jeden z rewolwe­rów i zwalił się na podłogę. W tej samej prawie chwili z krańca wagonu ozwały się jednocześnie dwa strzały. Irvin odwrócił się błyskawicznie, schylił, podniósł leżący rewolwer, a drugi wy­trącił z dłoni dźwigającego się napastnika. Z końca wagonu dobiegł rumor, trzasnęły drzwi, ktoś krzyknął:

Uciekł!

Szeryf Fawkes schwycił Czarnego za ramię, ale otrzymał cios pięścią prosto w szczękę, upadł na Gordona, z kolei Karol zatoczył się na Irvina.

Czarny wykorzystał ten moment: skoczył do drzwi, szarpnął za klamkę, wybiegł na platfor­mę wagonu. Wszystko to rozegrało się w ciągu kilku zaledwie sekund. Irvin zerwał się, dwu­krotnie pociągnął za cyngiel zdobycznego colta. Parowóz przeraźliwie zagwizdał i pociąg zwol­nił biegu. Irvin, stojąc na stopniach strzelił jesz­cze dwa razy w kierunku czarnej sylwetki klu­czącej wśród płaszczyzny prerii, aż znikła mu z oczu za jakimś wzniesieniem. Teraz zapiszczały hamulce i pociąg stanął. Grupka pasażerów stło­czyła się na platformie, w oknach ukazały się głowy. Przybiegł kierownik pociągu. W chao­tycznej wymianie słów wyjaśniono mu przebieg wypadków. Okazało się, że strzały, które padły z końca wagonu, oddał ze swej broni siedzący tam obdartus. Gdy rzucili się nań obaj trape­rzy, wyrwał się im z rąk, wybiegł na platfor­mę i skoczył. Tak to w skrócie wyglądało.

Co chcecie teraz, panowie, robić? — zapy­tał kolejarz. — Pociąg jest spóźniony, nie może­my czekać...

Na nich? — powiedział ktoś z gromadki. — Oni nie wrócą!

Zabrzmiał śmiech. Szeryf Fawkes zabrał głos:

Każdemu z nas jednakowo się spieszy. My­ślę, że nie będziemy ich ścigać. Gdybyśmy cho­ciaż mieli konie... ale tak... Niech pan każe ma­szyniście ruszać — dla potwierdzenia wagi swych słów dodał: — Jestem szeryfem z Greenfield — tu odsłonił, zakrytą dotąd kurtką, srebr­ną gwiazdę przypiętą do koszuli na lewej pier­si. — No, dżentelmeni — powiedział — zapra­szam wszystkich do szeryfa w Lubbock, żebyście złożyli zeznania. A jak nie będzie chętnych, sam zrobię to za was.

Taka decyzja bardzo przypadła obecnym do gustu. Dalszą część drogi do Lubbock należało odbyć dyliżansem. Komuż mogła się uśmiechać taka wędrówka, jeśli do Lubbock się nie wybie­rał? I nikt się jakoś nie zapytał, czemu to ze­znania trzeba złożyć aż w Lubbock, a nie w Wichita Falls, krańcowej stacji kolejowej. Nie za­pytał, ponieważ w ogóle nie było chętnych do stawania przed obliczem jakiegokolwiek szeryfa. Po prostu — strata czasu, a może i inne nieprzy­jemności?

Parowóz zagwizdał, wagony drgnęły.

Jakem szeryf — powiedział Fawkes zajmu­jąc na nowo miejsce przy oknie — jeszcze nic podobnego mi się nie wydarzyło...

Istotnie, ale w Greenfield w ogóle przecież nic się nie działo (chociaż o tym już nie wspo­mniał).


Czarny Jack


Krótka przerwa w podróży miała swoje kon­sekwencje. Ostatni dyliżans z Wichita Falls do Lubbock umknął im dosłownie przed nosem. Trzeba było czekać do najbliższego ranka. Bar­dzo to popsuło całej trójce humory, bo i wzrastały koszty podróży, i tracili bezpłodnie czas, i byli już zmęczeni.

To chyba, szeryfie, złożymy zeznania o na­padzie tutaj — zaproponował Irvin. — Myślę, że tak nawet wypada. Wichita leży bliżej miejsca napadu od Lubbock..

Ale Fawkes zaprotestował energicznie.

Od razu proponowałem Lubbock — od­parł. — Sądziłem, że zdążymy na dyliżans, ale i teraz, chociaż dyliżans już odjechał, upieram się przy Lubbock.

Dlaczego?

Dlatego, że trochę się poznałem na szeryfoskiej pracy. Jeśli trafimy na skrupulanta, może nas tu przytrzymać i dwa dni. Po co to nam? A w Lubbock i tak musimy przecież iść do szeryfa, więc za jednym zamachem...

Irvinowi nie bardzo to trafiło do przekonania, ale ponieważ Karol go nie poparł, ustąpił. Teraz należało przede wszystkim postarać się o no­cleg. Ruszyli więc na poszukiwanie hotelu czy jakiegoś przyzwoitego zajazdu. Irvin szeroko wytrzeszczał oczy na wspaniałości miasteczka, w porównaniu z którym Greenfield przedstawia­ło się jako najnędzniejsza osada ze wszystkich najnędzniejszych i zaniedbanych. Cóż to za luk­sus w tej Wichita Falls! Kiedy zmrok zapadł, rozbłysły na drewnianych słupach naftowe lam­py, a przed dwoma budynkami hoteli i czterema lokalami saloonów zapalono dodatkowe świat­ła.

Bez specjalnych trudności wynajęli pokój w hotelu “Pod Gwiazdą Południa" i tam złożyli swój drogocenny bagaż. Niestety, na dalsze zwie­dzanie miasta Fawkes się nie godził. Posiłek w saloonie jedli we dwóch: szeryf i Irvin. Karol stróżował w pokoiku, aż go zluzowano, a kiedy wrócił, położyli się spać.

Irvin leżał z otwartymi oczyma. Wypadki ostatnich kilku godzin przytłumiły w nim na pe­wien czas pamięć minionych wydarzeń. Teraz wróciła, jak fala morskiego przypływu, świado­mość życiowej klęski. Ujrzał na nowo wszystko, co doprowadziło go aż do Lubbock. Zdał sobie, nie pierwszy już raz, sprawę ze swej całkowitej samotności, zmarnowania połowy życia i wes­tchnął na wspomnienie skromnego kawałka roli tam, na wschodzie. Gdzie można było żyć spo­kojnie, bez takich kłopotów i klęsk, jakie nań spadły w Greenfield. Feralny to musiał być dzień, w którym zdecydował się przyłączyć do gromady wędrującej na zachód.

Nie mógł zasnąć przez całą prawie noc i dopiero przed samym świtem nieco się zdrzemnął. Wstał, energicznie zbudzony przez bardzo ener­gicznego tego ranka Fawkesa, w jeszcze gor­szym humorze, z którego nie wyrwała go nawet szklaneczka whisky, w przypływie nagłej hojno­ści postawiona przez szeryfa.

Zjedli po porcji boczku z fasolą, za co wypadł rachunek tak wysoki, że Fawkes pożałował swej rozrzutności (chociaż wydatki pokrywali oczy­wiście ze zdobytych przez Irvina pieniędzy). Po­tem wgramolili się do wnętrza zakurzonej budy, którą ciągnęły dwie pary koni. Stary wehikuł, trzeszcząc w spojeniach, ruszył na utarty szlak do Lubbock. Oprócz naszej trójki jechało jeszcze dwu tylko podróżnych: jeden przypominający z wyglądu duchownego, drugi — jak się sam wygadał — handlarz bydłem. Minęli ostatnie domostwa Wichita Falls, woźnica trzasnął z bi­cza, gwizdnął przeraźliwie, konie nabrały tempa i dyliżans zaczął podskakiwać na nierównościach drogi. Pierwsze pół godziny minęło w ciszy prze­rywanej tylko tupotem końskich nóg i trzeszczeniem pudła, zapewne jeszcze pamiętającego czasy indiańskich napadów w tych stronach. Wspo­mniał o tym — ni z tego, ni z owego — Karol Gordon. Handlarz widać tylko czekał na okazję, bo natychmiast się rozgadał.

Tak, tak — powiedział. — Czerwonych już w tych stronach nie ma. Wynieśli się bardziej na zachód, ale co się tyczy napadów... ho, ho, tego nam wcale nie brakuje. Jechałem wczoraj pociągiem do Wichita i wyobraźcie sobie, dżentelmeni, dokonano napadu na pociąg!

Był pan tego świadkiem? — zagadnął Faw­kes.

Prawie. Siedziałem w następnym wagonie, ale sprawa tak szybki wzięła obrót, że nie zdą­żyłem przyjść z pomocą napadniętym. Zresztą, sami sobie dali radę. Napastników było pięciu, ale źle się wybrali. Trafili na śmiałków i zostali wyrzuceni z pociągu. Uciekali, aż się za nimi kurzyło. Była nawet pukanina i dwu bandytów raniono. Myślę, że nieszkodliwie. Tak, tak, moi panowie. Zawsze mam lekkiego stracha, bo nigdy nie wiadomo, z kim się jedzie — tu spojrzał na


nich wymownie. Szeryf odczuł to jako coś w ro­dzaju obelgi, bo natychmiast rozpiął kurtkę uka­zując gwiazdę.

A napastników było dwu, nie pięciu — oświadczył.

Doprawdy, szeryfie? — ucieszył się han­dlarz. — Był pan przy tym?

A jakże.

Wyrzuciliście ich oknem?

Nic podobnego. Wyskoczyli sami nie przez okna, to zbyt trudne, lecz przez drzwi i z plat­formy wagonu. Czego to ludzie nie wymyślą!

Właśnie, właśnie. Więc jakże się to stało?

Fawkes wcale nie miał zamiaru relacjonować przebiegu zdarzeń. Kto wie, kim naprawdę jest ten jegomość podający się za handlarza? I gdyby podróż trwała krócej, na pewno trzymałby aż do końca język za zębami. Ale droga, mimo szaleń­czego galopu koni, zdawała się nie mieć końca. Wewnątrz budy czyniło się coraz goręcej, a nuda krajobrazu przesuwającego się za oknami była nie do zniesienia. I Fawkes począł gadać.

Zrazu niechętnie, cedząc słówko po słówku, ale stopniowo rozgrzał się własnym opowiada­niem i odmalował cały przebieg napadu bardzo jaskrawymi barwami. Być może właśnie ta ja­skrawość nieco zmieniła obraz wypadków. Irvin słuchał tego ze zdziwieniem, a Gordon raz po raz nieznacznie się uśmiechał. Cóż, Fawkes dał się unieść temperamentowi i nieco wyolbrzymił wła­sną rolę, nie zapomniał jednak i o towarzyszach. W sumie opowieść wypadła imponująco. Poru­szony do głębi kupiec zapomniał — jak to się mówi — języka w gębie i kiedy szeryf skończył, długo przyglądał się całej trójce z nieukrywa­nym podziwem.

Korzystając z przerwy Karol szepnął Irvinowi:

Nigdy dotąd nie podejrzewałem naszego szeryfa o takie zdolności.

Wreszcie handlarz odzyskał mowę.

Wszyscy trzej braliście udział w tej awan­turze! Kto by pomyślał? To nadzwyczajne! Mało teraz takich ludzi, jak wy. Dopiero będę miał o czym opowiadać. Cała Wichita się dowie! Bandyta w czarnym ubraniu! Powiadacie, że elegant. Zaczną go szukać, a jak znajdą, cała zasługa spadnie na was, szeryfie.

Fawkes pomarkotniał. Zorientował się, że nie­co przesolił. Należał bowiem do gatunku ludzi spokojnych i nie lubił zbytniego rozgłosu. Zwłaszcza takiego, który mógł nań ściągnąć nie­przewidziane kłopoty. Gdyby wieść, że to on właśnie stał się pogromcą bandyty, dotarła do uszu zainteresowanego, czarny elegant na pewno starałby się zmyć plamę niesławy. W jaki spo­sób? O tym Fawkes nawet nie chciał myśleć. Pocieszał się, że Greenfield leży na uboczu wiel­kich traktów. Chociaż... takie ciemne typy lubią wszelkie ubocza. Niech to piorun strzeli!

Szeryf postanowił rzecz jakoś naprawić i po­czął tłumaczyć handlarzowi, że sprawa wcale nie wymaga rozgłosu, że — wręcz przeciwnie — wskazane jest zachowanie najgłębszej tajemnicy. Zbytnia gadatliwość może zaszkodzić gadające­mu. A że współpasażer wydał mu się w końcu nastraszony, odzyskał humor. Nie pomyślał jed­nak, że po paru dniach handlarz o strachu za­pomni, natomiast dobrze zapamięta sobie barw­ne opowiadanie, no i swą obecność jako świadka napadu. Cóż za temat do gawęd w pierwszym lepszym gronie podróżnych: w wagonie, dyliżan­sie, czy wnętrzu saloonu, gdzie przy kolejce whi­sky zawsze się znajdzie łakomych na nowinki słuchaczy.

Do Lubbock dotarli wieczorem. Miasteczko nie było tak imponujące jak Wichita Falls, ale w po­równaniu z Greenfield przedstawiało się okaza­le. Pożegnali się szybko z handlarzem bydła i z drugim pasażerem o wyglądzie duchownego,

który przez cały czas jazdy nie odezwał się ani słówkiem.

Biuro szeryfa Lubbock wskazał im pierwszy napotkany przechodzień.

Mc Intosh — powiedział. — Pójdziecie pro­sto, jak strzelił. Parterowy domek z czerwoną tabliczką i mocnymi okiennicami.

Podziękowali i ruszyli przed siebie. Niezbyt zresztą daleko, ale na próżno. Był domek, była tabliczka, tylko że drzwi i okna zaryglowane, a na pukanie nikt nie odpowiedział. Wrócili z nosami spuszczonymi i chociaż w zajeździe po­dano im domowy adres szeryfa, zdecydowali, że jest już zbyt późno, by niepokoić w domowych pieleszach przedstawiciela miejscowej sprawie­dliwości. Uczynili to dopiero rankiem.

Mc Intosh przyjął ich bez zwłoki w wielkiej izbie o okratowanych oknach. Wysłuchał w mil­czeniu najpierw relacji Fawkesa, później Irvina. O przygodzie w pociągu nie pisnęli ani słówkiem, uzgodniwszy, że przede wszystkim należy załat­wić sprawę, dla której tu przybyli.

Szeryf Lubbock zapytał zwięźle:

A gdzie pieniądze?

Czy nikt nam tu nie przeszkodzi? — zanie­pokoił się Fawkes zerkając na nie domknięte drzwi od ulicy.

Mc Intosh wrzasnął w głąb lokalu:

Hawley! Chodź no tu! — a kiedy skrzyp­nęły wąskie drzwiczki, dodał: — Zamknij wej­ście od ulicy na rygiel, stań przy oknie i jakby się kto dobijał, powiedz, że jestem zajęty. Niech przyjdzie za godzinę.

Gdy polecenie zostało wykonane, Fawkes zło­żył na biurku pękaty skórzany woreczek i drugie zawiniątko. Oba związane jednym i tym samym lassem. Z kolei cała trójka opróżniała kieszenie swych kurtek. Powierzchnię biurka zapełniły ru­lony monet i paczki banknotów.

Że też nie baliście się wieźć takiej fury pieniędzy!

Owszem, baliśmy się, nawet bardzo — od­powiedział milczący dotąd Gordon. — Ale to jest już zupełnie inna historia.

Co takiego?

Jak załatwimy, szeryfie, pierwszą sprawę, przejdziemy do drugiej — odezwał się Fawkes. — Nie należy pakować zbyt wielu różności do jednej miski, bo potrawa stanie się nieja­dalna.

Mc Intosh uśmiechnął się:

Nie bardzo rozumiem, ale niech tak będzie. Więc powiadacie, że tu leży dziewiętnaście ty­sięcy.

Dziewiętnaście tysięcy pięćset — sprosto­wał Fawkes. — Tyle było wczoraj. Dziś trochę mniej, trzeba sprawdzić.

Jak to? — zaniepokoił się szeryf. — Zgubi­liście? Ukradli wam?

Ani jedno, ani drugie. W całym Greenfield nie można było zebrać ani dolara na koszty po­dróży. Wzięliśmy z tej sumy na przejazd koleją i dyliżansem i na noclegi w hotelach. To się po­trąci z nagrody.

Nie bardzo w porządku — zatroskał się Mc Intosh. — To nie wasze pieniądze, ale poczty. Nie mieliście prawa. A co się tyczy nagrody... Hm, muszę przecież... posiadać dowód, że ten ru­dy drab, jak się on nazywał? Aha! Edwin Wang, został naprawdę przez was zastrzelony...

Miałem wieźć trupa? — oburzył się Irvin.

No... nie. Oczywiście, że nie. Trochę daleko. Ale jakieś inne dowody...

Jakie?

Hm... rzeczywiście, może coś, co widzieli u niego inni? Takie, jak to się nazywa, świadec­two tożsamości.

Gordon wzruszył ramionami i mruknął:

A cóż on takiego mógł mieć?

Jako szeryf Greenfield zaświadczam, że zeznanie Vincent Irvina jest zgodne z prawdą — poważnym głosem stwierdził Fawkes.

Ja wam wierzę, ale inni mogą nie uwierzyć. Jak się wieść rozniesie, co dzień będę tu przyj­mował różne typy twierdzące, że zlikwidowały takiego lub innego przestępcę, poszukiwanego listami gończymi. Nie, moi panowie, to na nic!

Nie jesteśmy żadne “różne typy" — wtrącił się znowu Gordon.

Oczywiście, że nie — pośpiesznie wycofał się Mc Intosh. — Nie was miałem na myśli. Kło­potliwa sytuacja i doprawdy nie wiem, jak po­stąpić?

A pieniądze? — wtrącił Fawkes. — A te pieniądze — powtórzył — o niczym nie świad­czą? Zresztą... niech tam! Nie będziemy żądali nagrody za tego tam Wanga. To nawet nieprzy­jemnie brać zapłatę za wyprawienie człowieka na tamten świat. Prawda, Vincent? — i nie cze­kając na odpowiedź mówił dalej: — Więc mniej­sza z tym Wangiem. Kto chce, niech wierzy, że on jeszcze żyje i niech go... ściga. Nie będziemy się o to spierać, chociaż znamy prawdę.

Więc o cóż jeszcze chodzi? — zdziwił się

takim nieoczekiwanym zwrotem w sprawie Mc Intosh.

O drobiazg: wypłacenie nagrody za odzy­skane z rabunku sumy.

Ależ... — zakłopotał się szeryf Lubbock — ja nie mogę o tym decydować. To są pieniądze poczty.

Tak? Dobrze. Pójdziemy do sędziego, niech on rozstrzygnie. Już dosyć straciliśmy czasu na nie swój interes.

No, trochę swój. Przecież chodzi wam o na­grodę, a poza tym jesteście szeryfem i to był wasz obowiązek.

Nikt nie ma prawa uczyć mnie obowiąz­ków — obruszył się Fawkes i począł starannie ładować rulony monet z powrotem do worka. — Zabieramy się, chłopcy. Jak nam sędzia nie po­może, trafimy i do gubernatora.

Na Irvinie skóra ścierpła — jeszcze jedna, i to znacznie dalsza wędrówka aż do odległej stolicy Teksasu! A poza tym... ogarniało go coraz więk­sze obrzydzenie. Handel trupami! Tfu! Przelicza­nie jego, Irvina, ryzyka na pieniądze!

Ludzie, co robicie? — zaniepokoił się Mc Intosh widząc, jak Fawkes i Gordon pakują pie­niądze.

Zabieramy się z całym bagażem — oświad­czył Fawkes.

Dokąd? Napad wydarzył się w Lubbock, więc cała sprawa podlega mnie. Po co w to mie­szać gubernatora? Zastanówcie się! A obrażać się nie ma o co.

Znajdźcie jakieś rozsądne rozwiązanie, a rozstaniemy się w zgodzie — odparł Faw­kes. — Sprawa jest przecież dla każdego oczywista. Wypłacicie nagrodę za odzyskaną część pie­niędzy. Dziesięć procent, zgodnie z prawem. To znaczy: tysiąc dziewięćset pięćdziesiąt dolarów, a od tego potrącicie koszty naszego przejazdu, żeby nie było sporu. Chociaż, prawdę mówiąc, tę naszą wędrówkę powinniście pokryć z wła­snych funduszów, szeryfie.

Raczej wy macie chyba na ten cel jakieś fundusze w Greenfield.

Już mówiłem, że nie mieliśmy na koszta podróży.

To z czego wy tam żyjecie?

Gordon zorientował się, że rozmowa zbacza w zupełnie nie odpowiednim kierunku. Posta­nowił ją przerwać.

Szeryf Fawkes mówi prawdę — wtrącił szybko. — A z czego my żyjemy, to nie ma nic do rzeczy. Wypłaćcie nagrodę i rozstańmy się w zgodzie.

To są pieniądze poczty — wahał się Mc Intosh. — Jakże mogę je naruszyć?

Poczta na pewno potwierdzi wypłatę. Prze­cież w ten sposób odzyska prawie połowę straty.

Łatwo wam to mówić. Wy odjedziecie, a ja zostanę. Ciężka jest dola szeryfa — westchnął.

Ciężka, ciężka — potwierdził Fawkes. — Wiem coś o tym. Zwłaszcza teraz. No, więc jak będzie? Kończmy szybciej, bo mamy wam prze­kazać jeszcze jedną interesującą wiadomość.

Jeszcze coś nowego? — zaniepokoił się Mc Intosh.

Ale nie ma żadnego związku z naszą na­grodą.

Decydujcie się, szeryfie! — ponaglił Gor­don.

Muszę się poradzić sędziego. Najlepiej za­raz pójdziemy.

Nigdzie nie pójdziemy — sprzeciwił się Fawkes. — Najwyżej na stację dyliżansów... I z pieniędzmi.

Mc Intosh podrapał się w głowę.

Mógłbym was zatrzymać... — powiedział, ale niezbyt pewnym głosem.

Spróbujcie — wsparł Fawkesa Gordon. — Spróbujcie zatrzymać szeryfa Greenfield. Za dwa dni będziecie mieli na karku całą naszą osadę. Chcecie awantury?

Była to czcza pogróżka, ale o tym wiedziała tylko trójka przybyłych. Mc Intosh przestra­szył się.

Hawley! — wrzasnął na człowieka wartu­jącego przy oknie. — Słyszałeś?

Słyszałem.

Jak byś postąpił na moim miejscu?

Wypłaciłbym.

Tyle, ile żądają?

Właśnie tyle. Nie potrzebujecie się lękać, szeryfie. Sprawa jest jasna jak słońce.

Ale co na to powie poczta?

Będzie musiała zgodzić się. A jak się nie zgodzi, nie oddacie ani centa. Znam dobrze sę­dziego, przyzna wara rację. A jeśli sprawa trafi do gubernatora, może być dużo kłopotów.

Ta ostatnia groźba poskutkowała.

Dobrze — westchnął Mc Intosh. — Opiszmy to wszystko, dla porządku.

Opisywanie trwało bardzo długo. Drobiaz­gowe liczenie pieniędzy — równie długo. Na ko­niec szeryf odczytał protokół, podsunął do podpisania i wypłacił kwotę tysiąca dziewięciuset pięćdziesięciu dolarów minus koszty prze­jazdu.

To wszystko — stwierdził nie bez ulgi, lo­kując “skarb" w głębinach swego biurka. — Któż wie, jakie kłopoty ściągam na swą gło­wę? — stwierdził melancholijnie. — Być może poczta będzie chciała odebrać od was nagrodę.

Nic na to nie odpowiedzieli, tylko Gordon mruknął pod nosem: — Niech no tylko spróbu­je...

Szeryf Lubbock dźwignął się z fotela:

Tośmy wszystko załatwili.

Nie wszystko — sprzeciwił się Fawkes. — Posłuchajcie...

I opowiedział o przygodzie w pociągu. Mc Intosh bardziej się zakłopotał niż zdziwił.

Słyszysz, Hawley?

Czarny Jack — odparł zapytany. — Dawno nie słyszeliśmy o nim. Myślałem, że się przeniósł w inne strony albo że go zabili.

A tymczasem wrócił — wnikliwie zauwa­żył szeryf Lubbock. — Ale, ale, dlaczego — tu zwrócił się do trójki gości — zawiadamiacie mnie właśnie? To się wiąże z koleją, a u nas kolei ani śladu. Czy daliście znać szeryfowi Wichita Falls? Nie? To bardzo niedobrze!

Nie mieliśmy czasu — skłamał Fawkes.

Z tego wynikła niepotrzebna zwłoka. Źle. Czarny Jack to diabeł wcielony.

Interesujący jegomość — wtrącił się Gor­don. — Wyglądał wcale, wcale porządnie,

On wszystkich łapie na swój wygląd — odezwał się spod okna Hawley.

Kto to jest? — zapytał Fawkes.

Elegancik, który ma na sumieniu więcej przestępstw niż ja włosów na głowie. Były za nim rozsyłane listy gończe. Niejeden raz.

Nigdy takiego nie otrzymałem — stwierdził Fawkes.

Jakieś niedopatrzenie. Ale teraz to już wie­cie.

A jego nazwisko? — zagadnął Gordon. — Bo, że czarny, tośmy stwierdzili własnymi ocza­mi.

Kto tam wie, jak się on nazywa. Ale wszy­scy wiedzą, że zawsze się na czarno nosi, hisz­pańską modą. Na przykład ja — stwierdził Mc Intosh — nie oglądałem tego gagatka, ale poz­nałbym go z opisu. Jest elegancki, czysty, schludny. Jakby nie włóczył się po prerii, ale przebywał w wielkim mieście.

A ten drugi? Jego pomocnik? — zapytał Gordon.

Mc Intosh wzruszył ramionami.

Zapewne przygodny pomagier. Przypadko­wo schwytaliśmy kilku takich wspólników Jac­ka. I co się okazało? Nigdy nic o nim nie wiedzą! Właśnie dlatego tak trudno go schwytać. Działa zawsze sam, nie ma przyjaciół ani znajomych. Niekiedy werbuje różne podejrzane typy, ale tylko do konkretnej roboty. Potem wynagradza ich częścią łupu i znika. Słyszałem, że kiedyś zastrzelił przygodnego pomocnika tylko dlatego, że tamten uparł się iść za Jackiem. To straszny człowiek. Wszystko, co mówiliście o nim, zgadza się z ogólną opinią. Jest grzeczny, miły w obej­ściu, potrafi się zachować jak dżentelmen. W rzeczywistości to bezwzględny okrutnik, nie dający się niczym wzruszyć. Dlaczego was wybrał na ofiary? Myślę, że pewnie gadaliście w wagonie o swym skarbie. Przyznajcie się?

Nic podobnego — zaprzeczył Fawkes. — O pieniądzach i o naszej podróży nie wiedział nikt w Greenfield, a w drodze nie zdradziliśmy się ani słówkiem.

Hm, może to tylko zbieg okoliczności? Czarny Jack widać uznał was za ludzi majęt­nych. Musiał być w potrzebie, kiedy poszedł na takie ryzyko. Zresztą, po was zająłby się innymi pasażerami.

Taki z niego kolejowy złodziej? — zapytał Fawkes.

Owszem, owszem. Ma w swym dorobku kilka napadów na pociągi, ale równie często po­luje na dyliżanse i na samotnych gości hotelo­wych. No, opiszmy tę całą historyjkę.

Począł skrobać piórem po papierze, po czym odczytał swoje dzieło i podsunął do podpisania. Uścisnąwszy dłoń szeryfa wyszli na zakurzoną ulicę. Fawkes był bardzo z siebie zadowolony, Gordon zamyślony, a Irvin w posępnym nastro­ju. Pieniądze nic a nic nie poprawiły mu humo­ru. Wzdrygał się wiedząc, że teraz udadzą się do Greenfield. Chętnie by tam nie wracał, ale cóż miał czynić?

Zdążyli złapać popołudniowy dyliżans do Wichita Falls, a w Wichita — ten sam malutki po­ciąg, którym tu przybyli.

Na przystanek kolejowy w Greenfield przy­byli późnym wieczorem, a do osady — gdy księ­życ osiągnął szczyt nieba. Musieli wędrować pie­chotą. Miało to i swą dobrą stronę: Greenfield spało od wielu godzin. W ten sposób uniknęli zbędnych pytań i plotek.

Nazajutrz Irvin pognał do Fulk Bryana, brzę­cząc kieszeniami pełnymi dolarów. Bryan miesz­kał w niepozornym domku, dokoła którego jesz­cze można było dostrzec ślady kwiatowego ogródka. Tylko ślady, bo wszystkie rośliny wy­paliło słońce. Obok domu wznosił się barak ze sklepem i magazynem towarów. Teraz prawie zawsze na głucho zamkniętym. Odwiedziny kli­entów zdarzały się rzadko i nie napełniały kup­ca radością. Powodowały przecież tylko wzrost kredytu udzielanego kupującym, już niebez­piecznie dla Bryana wysokiego. W pierwszym roku suszy udzielał go licząc na szybką zmianę sytuacji. W drugim — wysłał obszerne pismo do centrali przedsiębiorstwa, którego był agentem, z zapytaniem, co ma czynić. Jednakże przedsię­biorstwo robiło złote interesy w innych częściach wielkiego kraju i uznało, że wolno zaryzykować. W roku trzecim — udzielanie kredytu stało się dla Bryana koniecznością. Gdyby go cofnął — uciekłaby z Greenfield cała ludność, oczywiście nie spłaciwszy długów. A tak istniała przecież nadzieja. Ba, Bryan nawet pocieszał się, że im dłużej trwa susza, tym pewniejsze są deszcze. Kto mógłby przypuszczać, że okoliczna preria może się zmienić w jałową pustynię? Już teraz, gdy zrywał się upalny, porywisty wiatr, kłęby kurzawy wisiały nad ziemią jak nieprzenikliwa zasłona, z krańca po kraniec horyzontu.

Tego ranka jak zwykle Bryan stał przed swym domkiem, z głową zadartą, wypatrując obło­ków. Nie tych białych, kłębiastych, wróżących długotrwałą pogodę, ale tych sunących nisko nad ziemią, szarych i ciężkich, mogących lada godzi­na zlać ziemię rzęsistymi strugami wody. Ale niebo było jasnoniebieskie.

Halo, Irvin! — zawołał na widok farme­ra. — Powiadają — zaczął ni z tego, ni z owe­go — że pożary ściągają deszcze. Gdyby tak pod­palić step? Co sądzisz o tym?

Żeby spalić Greenfield? Dziwne, że do tej pory samo nie spłonęło. Drewno jest suche jak pieprz.

Można by zaorać dokoła szeroki pas.

Ale preria się nie zapali. Więcej na niej piachu niż traw.

Bryan westchnął ciężko.

Co u ciebie słychać? — zmienił temat roz­mowy. — Opowiadano, że wróciłeś z wyprawy? Jak się powiodło?

Chcę uregulować długi.

Cooo? — agent szeroko otworzył usta ze zdumienia.

No więc? — ponaglił Irvin.

Poczekaj, nie chce mi się wierzyć... Pocze­kaj, pójdę po klucze do kantorka. Tam będzie spokojniej.

To ostatnie stwierdzenie zapewne wiązało się z gromkim wrzaskiem chłopięcych głosów dobie­gających z wnętrza domu, przerywanym baso­wym ujadaniem dwu psów, które na noc agent przywiązywał na długich łańcuchach przy ma­gazynie.

Irvin poczuł ucisk serca słysząc ten gwar. Jego dom był pusty, głuchy, samotny. Cmentarz po­grzebanych nadziei.

Chodźmy — Bryan pojawił się podzwaniając pękiem kluczy.

Przeszli do magazynu. Agent odemknął dwie wielkie kłódki, a potem otworzył solidne, wzmo­cnione żelaznymi sztabami drzwi. Za nimi wid­niała sklepowa lada, za ladą — mroczna prze­strzeń. Pachniało kurzem, skórą, mąką, jakimiś ziołami. Było duszno i gorąco.

Bryan wydobył spod lady wielką księgę dłuż­ników. Przewracał z szelestem karty, aż od­szukał stronę, na której widniało nazwisko Irvina.

Czy wszystko chcesz uregulować?

Wszystko.

Agent wyciągnął ćwiartkę papieru, coś zapi­sywał, podliczył, wreszcie podał papier Irvinowi.

Sprawdź. To jest suma z procentami. Irvin uważnie przejrzał kolumienkę cyfr.

Dobrze — stwierdził. — A teraz proszę po­liczyć, co jest winien Gordon.

Bryan nic nie rzekł, tylko brwi uniosły mu się nad oczami na znak niepomiernego zdziwienia. Natychmiast pochylił głowę nad kartkami księgi, w której począł szukać nazwiska Gordona. W końcu i to obliczenie zostało dokonane. Irvin jeszcze raz sprawdził.

Teraz Fawkes — powiedział.

Co takiego?!

Fawkes, powiadam. Ale chodzi mi tylko o tę sumę, którą pożyczył podczas mojej nieobec­ności, na wyjazd Gordona.

Rozumiem...

Znowu szelest kart, już bez kolumienki cyfr, bo rzecz dotyczyła tylko jednej pozycji. Wresz­cie Irvin zapłacił, odebrał kwity dłużne wysta­wione przez siebie, Gordona i Fawkesa, pożegnał się spiesznie i wyszedł. Lękał się, że Bryan pocznie mu składać kondolencje lub wypytywać o szczegóły wyprawy. Wrócił do zagrody Gordo­na i wręczył przyjacielowi plik skryptów.

Zapłaciłem za ciebie i za siebie, za Fawkesa również to, co pożyczył na wyjazd do Amarillo.

Jestem twoim dłużnikiem, Vincent. Ale po coś to zrobił? Jeszcze za szeryfa... rozumiem, ale za mnie? Będę się teraz kłopotał, z czego ci od­dać.

Nie martw się, zostało mi kilkaset dolarów. Powinno starczyć do najbliższych deszczów, a jeśli nie starczy, wskoczymy na konie i pogna­my, dokąd wiatr nas skieruje. Skoro uregulowa­łem rachunki, możemy wyjechać każdego dnia i nikt nie powie, że uciekamy.

Gordon nigdy więcej nie poruszył tej sprawy. A Irvin? Wymykał się z domu, biegł w zakurzo­ną prerię, byle uniknąć natrętnych pytań, byle usunąć się sprzed oczu ciekawskich, dla których stał się obecnie jakimś cudacznym eksponatem, jakie w małych miasteczkach pokazują gapiom wędrowni sztukmistrze.

Abel Meredith znowu przywędrował przed drzwi domostwa Gordona. Dowiedział się o spła­ceniu długów przez Irvina, a Fawkes uznał, że nie ma co dłużej zachowywać tajemnicy. Roz­niosła się wieść po całym Greenfield o niepraw­dopodobnym sukcesie Irvina. Pędziła z zagrody do zagrody na skrzydłach wiatru, obrastając po drodze w szczegóły, zależnie od humoru opowia­dającego i od łatwowierności kolejnego słucha­cza. W ostatecznym wyniku powstało kilka od­miennych wersji. Cóż więc dziwnego, że prawie

każdy chciał dowiedzieć się prawdy z ust samego bohatera.

Nastąpiło wiele, wiele wizyt i trwało tak chy­ba przez tydzień. Można sobie wyobrazić, jakie to było przyjemne dla Irvina. Parokrotnie nie zdążył ukryć się przed ciekawskimi i został wy­stawiony na mękę wysłuchiwania rozmaitych pytań i rad. Odpowiadał krótko, prawie nie­grzecznie, aż ludzie się poobrażali. Gromadne wędrówki do chaty Gordona ustały. Obaj przyja­ciele odetchnęli. Ale na krótko.

Znaleźli się w Greenfield ludzie zazdrośni. Częściowo o sławę Irvina, częściowo o pienią­dze. Złe języki zapoczątkowały złośliwą robotę. Czego to nie wymyślono? Że Irvinowi w głowie się przewróciło, że stał się dumny, nieprzystęp­ny... Dziwnie szybko zapomniano o tragedii far­mera. Ba, znaleźli się i tacy, którzy twierdzili, że Irvin dorobił się majątku na... morderstwie, że wcale nie oddał, komu należy, wszystkich od­zyskanych pieniędzy. Szeryf, gdy usłyszał pierw­szą tego rodzaju plotkę, wybuchnął słusznym gniewem. Zgromił przypadkowego informatora, aż ten, zawstydzony, unikał odtąd spotkań z Fawkesem. Ale plotkujących było wielu i cho­ciaż ten i ów spośród rozsądniejszych brał w obronę Irvina, chętniej wierzono w kłamstwo niż w prawdę.

Karol, gdy po raz pierwszy dowiedział się o wszystkim, o mało nie pobił śmiałka, który, ubolewając nad “złymi ludźmi", wyraził wątpli­wość, czy Irvin słusznie otrzymał nagrodę “za zabicie człowieka". Zapomniano, kim w rzeczywistości był “zabity człowiek". Za to świetnie pamiętano o fakcie spłacenia przez Irvina długów. Potem zaczęto analizować charakter Irvina. Bo chyba “krwawy, okrutny charakter" musiał mieć człowiek, który przez nikogo nie zmuszony podjął się — w zastępstwie szeryfa — pogoni za przestępcą. Taka opinia była zresztą w tamtych czasach niemal powszechna na ziemiach Dzikie­go Zachodu. Gdy szeryf chwytał lub w jakikol­wiek inny sposób unieszkodliwiał przestępcę, spotykał się z powszechnym uznaniem. Jeśli jed­nak zupełnie to samo czynił ktokolwiek inny, w najlepszej nawet intecji, poczynano uważać go za... mordercę, tyle tylko, że zalegalizowane­go, a pieniądze wypłacone w nagrodę — za ,,brudne, hańbiące pieniądze". I tak właśnie się stało. Najpierw Irvina uznano za bohatera Greenfield, ale bardzo szybko tym bohaterem być przestał. Dopóki unikał ludzi, nie oriento­wał się w sytuacji. Jednakże później, kiedy za­czął pokazywać się na głównej i jedynej ulicy osady, stwierdził ze zdumieniem, że role się zmieniły: gdy on przestał unikać ludzi, ludzie poczęli unikać jego. Próbował dojść przyczyny. Uzyskiwał wyjaśnienia wykrętne, zaprzeczające rzeczywistości. Zdenerwowany i zły, udał się do starego Abla Mereditha. Ten mu wreszcie wy­jaśnił, co się stało.

Nie przejmuj się tym, synu — dodał na zakończenie. — Jest tu trochę ludzi mądrych i oni nigdy nie uwierzą plotkom. A głupcy? Pluń na nich. Zresztą głupcy szybko zapomną o swych głupstwach.

Cóż więc mi radzisz, ojcze?

Hm... jak by tu powiedzieć? Nie szukaj to­warzystwa durniów, unikaj ich przez pewien czas.

Irvin spokojnie wysłuchał rady, ale kiedy o niej opowiadał Karolowi, aż trząsł się z obu­rzenia.

Zupełnie jakbym to ja popełnił przestęp­stwo, a nie tamci... A może lepiej by było znik­nąć stąd?

Co masz na myśli?

No, choćby wycieczkę. Dokądkolwiek. Chcę zejść ludziom z oczu.

Pomysł niezły. Pojadę z tobą. Irvin przecząco pokręcił głową:

Nie gniewaj się, Karolu. Może innym razem skorzystam z twej propozycji, ale teraz... teraz chcę być sam. Żeby wrócić do równowagi.

I dokąd to masz zamiar...

Pojadę do Wichita, może do Lubbock. Przy­szło mi do głowy, że gdyby tak znalazł się ama­tor na moje gospodarstwo...

Chcesz porzucić Greenfield?

No... nie wiem. Wciąż jeszcze nie wiem...

Nie będziemy omawiać tej sprawy. Prze­myśl wszystko. Jak wrócisz, pogadamy. Może i ja się zdecyduję na sprzedaż? Pamiętaj, lepiej z rozmysłem popełnić głupstwo niż dokonać mą­drego czynu bez zastanowienia.

Irvin uśmiechnął się:

To jakaś dziwna filozofia.

Rzecz polega na tym, aby jak najlepiej wszystko przewidzieć i uniknąć zaskoczenia. Kie­dy chcesz ruszać?

Jak najprędzej. Kupię jeszcze trochę żyw­ności na drogę u Bryana, a później na siodło i w świat!


W Wichita Falls


Lokal szeryfa w Wichita Falls nie miał sobie równego w bliższej i dalszej okolicy. To był luk­sus! A jakże. Dla wielu — szczyt wytworności, wobec którego stawali onieśmieleni.

Gdy po trzech stopniach wchodził do wnętrza, przybysza wcale nie witała typowa w tamtych stronach obskurna izba, prymitywne umeblo­wana, z szeryfem rozpartym niedbale za niezbyt czystym stołem (niekiedy — za biurkiem, co już świadczyło o wyższym stopniu szeryfoskiej ele­gancji).

W Wichita Falls było zupełnie inaczej! Izba, owszem, dość przestronna. Pod trzema ścianami stały proste ławy, między nimi krzesło z porę­czami. Na tym niby fotelu siedział zazwyczaj młody człowiek w szerokoskrzydłym kapeluszu na głowie, w kolorowej koszuli i długich spod­niach opadających fałdami na żółte buty o wy­sokich obcasach. Buty zawsze lśniły jak słońce — podobno tak je czyszczono na żądanie samego szeryfa, który nie cierpiał zaniedbania i niechlujstwa.

Irvin, wkroczywszy do izby, stanął zaskoczony jak każdy nowy interesant. Długo stał nie­zdecydowanie.

O co chodzi?

Młodzieniec z krzesła podciągnął nogi, aż za­dzwoniły srebrne koła ostróg przypiętych do olśniewających butów.

Czy jest szeryf?

Szeryf zajęty.

Na długo?

Wzruszenie ramion.

Poczekam — rzekł Irvin siadając na ławie.

To potrwa bardzo długo.

Nie szkodzi. A czy ty, młodzieńcze, także masz interes do szeryfa?

Zagadnięty poczerwieniał na twarzy i wypro­stował się na krześle.

Ja jestem człowiekiem szeryfa — powie­dział dumnym głosem — a nie żadnym... inte­resantem.

Przepraszam. Nie wiedziałem. Trudno po­znać po ostrogach pomocnika szeryfa. Nie do­strzegam gwiazdy.

Chłopak poczerwieniał jeszcze bardziej.

Dostanę za kilka dni.

Spostrzegł, że się tłumaczy, więc żeby jakoś zatrzeć wrażenie swej słabości — jak uważał — dodał szybko:

Co was to obchodzi? Szeryf jest zajęty i za­kazał wpuszczać.

Irvin kiwnął tylko głową i wpatrzył się w ścia­nę. Zapanowała cisza mącona jedynie odgłosami ulicy. Nie trwało to jednak długo. Młodzieniec z krzesła albo nudził się setnie, albo też pragnął podkreślić wagę swej funkcji.

Mogę wam poradzić — rzekł niedbałym głosem — nie warto ze wszystkim chodzić do szeryfa.

Lękam się — odparł Irvin — że mógłbyś się rozchorować, a szeryf straciłby tak cennego pomocnika.

Rozchorować?

Tak. Z nadmiernego wysiłku. Moja sprawa nie jest łatwa i wymaga tęgiej głowy.

Co takiego?! — wrzasnął chłopak i zerwał się z krzesła. — To obraza!

Nie. Nauka, aby nie zadzierać nosa powy­żej własnych możliwości.

Wynoście się!

A jeśli tego nie uczynię?

Wyrzucę was!

Spróbuj.

Chłopiec wyciągnął rewolwer, ale wyglądało na to, że nie wie, co dalej robić.

Chcesz strzelać? Niedobra to sprawa. Mor­derstwo w biurze szeryfa?

Wynoście się!

Irvin nie zdążył odpowiedzieć. Ujrzał bowiem, jak w bocznej ścianie bezszelestnie otworzyły się drzwi.

Co to za krzyki, Bob? Wiesz, że tego nie znoszę.

Chłopak odwrócił się plecami do Irvina.

Ten człowiek mnie obraził. On mówi...

Nie kończ.

Człowiek stojący w uchylonych drzwiach uniósł rękę gestem sprzeciwu.

Przypadkowo słyszałem całą rozmowę. Nie była zbyt przyjacielska, ale Bob... sam sobie je­steś winien. Nie czyń ze mnie próżniaka i nie zmuszaj ludzi za każdym razem do czekania na-


wet wtedy, gdy łapię muchy na ścianie. Ale i wy — zwrócił się do Irvina — nie należycie do kategorii grzecznych, jeśli się nie mylę. Macie do mnie sprawę?

Do szeryfa.

No właśnie. Wejdźcie.

Przepuścił farmera i cicho zamknął drzwi. Ten pokój jeszcze bardziej zdumiał przybysza. Prze­de wszystkim dlatego, że od progu do stojącego daleko, daleko w głębi biurka wiódł szeroki, ciemnoczerwony, włochaty chodnik. Jeśli ktoś

nosił przesadnie duże ostrogi, musiał uważać, by nie zaczepić o chodnik i nie upaść. Zdarzyło się to już kilku interesantom wpadającym zbyt po­spiesznie do gabinetu szeryfa. Tak więc włocha­ty chodnik był elementem uspokajającym i wcale nie przypadkowym. Biurko szeryfa również wyglądało niezwykle. Olbrzymie, lśniące jak lu­stro, a na nim wspaniała lampa z metalowym zbiornikiem i kulistym kloszem. Dwa ciężkie, kryte skórą fotele utrudniały dostęp do tego biurka, a okazała szafa pod przeciwległą ścianą prezentowała poprzez szyby drzwiczek grzbiety pokaźnych tomów ustawionych na półkach.

Siadajcie.

Irvin skorzystał z zaproszenia i zapadł się w głębinach fotelowej przepaści.

Słucham.

Będziecie na pewno zdziwieni, szeryfie...

Ja się niczemu nie dziwię. Mówcie bez wstępów.

Otóż... chodzi o to... Nie śmiejcie się ze mnie...

Śmiało, śmiało. Ani mi to w głowie. Mam nadzieję, że nie przyszliście opowiadać mi do­wcipów?

Na pewno nie — pospieszył z odpowiedzią Irvin. — Ja, szeryfie, przyszedłem zapytać się, czy nie poszukujecie ludzi.

Nie bardzo rozumiem. Mam was przyjąć do pracy?

Irvin energicznie pokręcił głową.

Pytam o ludzi poszukiwanych listami goń­czymi.

Ooo...

Wydało się farmerowi, że pociągła, sucha, jakby ptasia twarz szeryfa wydłużyła się jeszcze bardziej, a głębokie bruzdy biegnące od policz­ków do ust stały się jeszcze głębsze.

Kogóż to szukacie?

Nikogo, specjalnie... Tak w ogóle.

Tak w ogóle — powtórzył szeryf i nagle rzucił tonem pytania: — Kandydat na... łapa­cza? Kto was do mnie skierował?

Nikt.

Mieszkacie w Wichita Falls?

Nie.

Skąd przybyliście?

Z Greenfield.

Greenfield... Greenfield... Gdzie to jest?

Irvin postarał się w przybliżeniu określić po­łożenie osady. Czy szeryf coś z tego zrozumiał, czy nie — trudno było odgadnąć. Dość, że nie pytał więcej. Zainteresował się natomiast zawo­dem przybysza.

Rolnik? — zdumiał się usłyszawszy odpo­wiedź. — Straciliście ziemię? — zawyrokował.

Mam ją nadal.

Co u licha? Teraz to już niczego nie pojmu­ję. Początkowo sądziłem, że jesteście jednym z takich, co to z wiatrem w zawody idą, raz tu, raz tam. U nich się zdarza, ale żeby farmer?! Co wam do głowy strzeliło?

Każdy ma prawo ścigać przestępcę.

Pewnie, ale ja wam odradzam. Gra idzie o wielką stawkę: o własną głowę. Trzeba mieć doświadczenie, a jakież doświadczenie w tej sprawie może posiadać rolnik?

Schwytałem jednego, za którym rozesłano listy gończe. Schwytałem go — Irvin zaciął się — to jest... zabiłem go.

Taak? No proszę, kto by się spodziewał?

Z samego tonu głosu wynikało, że szeryf nie wierzy informatorowi.

To się stało po napadzie na pocztę w Lubbock — pospieszył wyjaśnić farmer. — Dognałem obu, jeden zdołał uciec, drugi został na miej­scu.

Szeryf poruszył się niespokojnie.

Nam zależy raczej na chwytaniu przestępcy niż na jego śmierci — zauważył surowym gło­sem. — Nie lubię rewolwerowców.

Gdybym nie użył broni, nie siedziałbym teraz przed wami. On strzelił pierwszy.

Ach tak... I gdzież się to wydarzyło?

Nad Kolorado. Południową Kolorado. Od­zyskałem część zrabowanych pieniędzy. Szeryf z Lubbock może poświadczyć.

Znam tę sprawę. Przepraszam, jak się na­zywacie?

Vincent Irvin.

Vincent Irvin — powtórzył szeryf. — Vincent Irvin... Przypominam sobie. A co to była za historia z Czarnym Jackiem? Mc Intosh lubi dużo mówić. Jego słowa są jak gąbka pełna wo­dy, gdy ją wycisnąć, niewiele zostaje.

Irvina zaskoczyło pytanie, ale musiał odpowie­dzieć. Więc opisał przygodę w pociągu.

Było was tam trzech i żaden nie zgłosił się do mnie. Dziwię się. Przecież napad wydarzył się w okolicy Wichita, a nie Lubbock? Dla­czego nie przyszliście tutaj?

Irvin pomyślał, że odpowiedzialność za to ob­ciąża przede wszystkim Lucasa Fawkesa, ale tego nie powiedział. Wyjaśnił natomiast, że oba­wiali się o pieniądze, które wieźli.

To mogło przyjść was dwu — zauważył lo­gicznie szeryf. — No, ale przepadło. Czarny Jack długo będzie pamiętał o takim spotkaniu. Radzę wam nie kręcić się w tych stronach. Licho nie śpi.

Ostrzeżenie nie trafiło Irvinowi do przekona­nia. Przecież nie po to tu przyjechał, aby się bać Jacka. I zaraz to głośno stwierdził. A na za­kończenie dodał:

Chcę się dowiedzieć, za kim rozesłano listy gończe.

Szeryf spojrzał nań tak, jakby chciał go wzro­kiem na wylot przewiercić.

Szukacie guza — stwierdził. — Ale niech będzie... Zaraz zobaczę.

Wysunął szufladę, pogrzebał chwilę w jej wnę­trzu i wyciągnął plik zadrukowanych kartek.

To nasz pięcioletni dorobek — wyjaśnił. — Listy gończe z czterech stron świata. Naj­pierw — podniósł arkusik — jakiś Goldwin. Po­szukiwany przez szeryfa z Pine Bluff. W Arkansasie. Stara sprawa. Jak mi wiadomo, nikt u nas tego Goldwina nie widział i mam nadzieję, że nie zobaczy.

Co on zrobił?

Szeryf pochylił swój długi nos nad papierami.

Bagatela — mruknął, a potem, podnosząc głowę: — Rabunek połączony z podpaleniem far­my. Trzy osoby zastrzelone albo spalone. Co na jedno wychodzi.

Irvin wzdrygnął się, ale szeryf nie zwrócił na to uwagi.

Nie ma co sobie tym głowy zawracać. Gold­wina dawno musiało wywiać na koniec świata.

Wziął następną kartkę.

A tu szanowny pan Abraham Curtis, szu­ler. Ale to jeszcze nie wszystko. W gospodzie “Pod Jeleniem" w Omaha zastrzelił gracza, gdy usiłował wyciągnąć mu karty z rękawa. To się stało przed czterema laty. Gdzie go tam teraz szukać! Patrzmy dalej. Ben Josiah, nawet z na­szych stron, z Denton. Zabił wspólnika podczas przepędu stada. Woły sprzedał i czmychnął. Przed trzema laty. A tu znowu... Dawid Humphry: napad na pociąg, raczej na wagon poczto­wy. Nie udało mu się. Próbował drugi raz i za­bił kierownika pociągu pod Shreverport w Luizjanie, przed dwoma laty. Co wy na to?

Myślę — odparł wolno Irvin — że nasza sprawiedliwość bardzo jest nierychliwa. Cóż warte są te wszystkie listy gończe?

Warte, warte, człowieku. Wielu nie schwy­tano, ale równie wielu dzięki tym papierkom — tu stuknął palcem w blat biurka — siedzi dziś za kratkami albo... gorzej. Że nie wszyscy? Cóż, nie mamy odpowiednich ludzi. Praca szeryfa jest ciężka, ochotników do pomocy brak. Taki Bob, na przykład.

Kto?

No ten chłopak, co sterczy przy wejściu. Pewnie się wyrobi, ale dziś jest jeszcze zupełnie zielony. Czy mogę go posłać do jakiej roboty? Każdy z tych ludzi, których nazwiska odczyta­łem, zdmuchnąłby go jak świecę. To właśnie dlatego wyznacza się nagrody. Was również złakomiły, co? Nie jest to takie dziwne, ale dziwi mnie, że farmer łapie się za coś takiego. Gospo­darstwo wam nie wystarcza?

Irvin zaśmiał się gorzko.

Dochód z mej farmy da się zmieścić w na­parstku j jeszcze coś niecoś można tam wetknąć.

To tak?

Szeryf zamyślił się chwilę.

A co byście rzekli, gdybym zaproponował pracę u mnie?

Irvin przez sekundę wyobraził siebie w roli chłopaka pilnującego drzwi.

Dziękuję — odparł energicznie. — Nie!

Moglibyście zostać moim zastępcą. Oczy­wiście, nie tak od razu.

Nie.

Wolicie występować jako łapacz? Ano, cóż? Co kto lubi.

Słowo “łapacz" nie było Irvinowi obce. Sły­szał je kiedyś i wiedział, że nie jest pochwałą ani nawet określeniem obojętnym uczuciowo. Ale teraz zadźwięczało jakoś wyjątkowo pogard­liwie. Aż skrzywił się zabawnie.

Widzę, że wam ta nazwa nie smakuje. Więc jednak może...

Nie — zaprotestował Irvin po raz trzeci. — Siedzieć w Wichita Falls? To prawie to samo co tkwić w Greenfield. A ja muszę jeździć. Nie po­trafię usiedzieć w jednym miejscu.

To coś nowego. Praca na roli przestała was interesować?

Irvin z ironicznym uśmieszkiem wyjaśnił, jak obecnie wygląda “rola" w Greenfield.

O do licha! Rzeczywiście niewesoło. Powin­niście przenieść się w inne strony. Nie wszę­dzie jest susza, a o ziemię nietrudno.

Może to uczynię, ale nie teraz. Nie potra­fiłbym ani orać, ani siać, ani żąć.

Przesada. Najgorsza nawet posucha...

Przerwał i wpatrzył się w twarz farmera.

W tym waszym Greenfield wydarzyło się chyba coś gorszego. Coście tam zrobili? Może się da naprawić?

Nie w ludzkiej to mocy odmienić, szeryfie.

Aż tak źle?

Znienawidziłem... znienawidziłem tych ło­trów! — krzyknął Irvin w porywie pasji. — To przez nich! Gdyby nie napad w Lubbock, nie ruszyłbym się z Greenfield. I ciągle mi się wy­daje, że... uratowałbym swoją rodzinę — dokoń­czył już cichszym głosem. — Dlatego postano­wiłem na pewien czas, o, nie na zawsze, zostać łapaczem. Wcale nie dla pieniędzy. Dlatego żeby jakoś... żeby jakoś... — umilkł nie mogąc znaleźć odpowiednich słów.

To był krzyk rozpaczy. Tak go ocenił — i traf­nie — szeryf z Wichita Falls. Wiele tragedii oglą­dał w swym życiu, a oto teraz miała się rozsunąć kurtyna i ukazać mu nawy dramat człowie­czy.

Czy możecie mi to jakoś wyjaśnić?

Irvin oddychał głośno, a wargi mu lekko drga­ły. Szeryf wolno podniósł się z krzesła, wolno pomaszerował w kierunku szafy. Odemknął szklane drzwiczki, spoza równego szeregu ksią­żek wyciągnął kwadratową butelkę i dwie szklanki o zielonkawym połysku. Postawił na biurku, ostrożnie wyciągnął korek. Złotawy płyn zabulgotał dźwięcznie.

Wypijcie — podsunął szklankę gościowi. Irvin skinął głową, przytknął szkło do ust i wypił powoli, aż do dna. Odstawił puste na­czynie.

No co, lepiej? — zainteresował się szeryf.

Dziękuję... — Irvin poczuł w żołądku miłe ciepło, a w głowie miły szmerek.

To świetne lekarstwo na wszelkie bóle i choroby. Byle użyć w odpowiedniej chwili i nie za często. Wtedy przestaje skutkować i robi z człowieka wariata. A teraz słucham.

Opowieść wypadła zwięźle. Szeryf pojął wszystko, bo czego zabrakło w relacji farmera, tego się domyślił. Westchnął lekko i począł prze­wracać zadrukowane kartki udając, że czegoś w nich szuka. W ten sposób dał czas Irvinowi, by przyszedł do siebie. I cel ten osiągnął. Może szklanka whisky, może chwila szczerej rozmo­wy, a najprawdopodobniej jedno i drugie razem przywróciło Irvinowi równowagę ducha i umy­słu, bo zapytał już zupełnie spokojnym głosem:

Więc jak ze mną będzie, szeryfie? Znajdzie się jakiś list gończy?

Znajdzie się, uparty człowieku, jeśli... — kiwnął głową nie kończąc zdania. — No więc — zaszeleścił papierami — któż tu jeszcze jest? Aha, Ben Bendick. Przezwano go “dwa be". Mieszkaniec Wichita Falls. Świetnie faceta pa­miętam. Mały, chudy, drobny. Nie dałbyś centa za niego. Nie wiem, jak on to zrobił, aż trudno uwierzyć, ale w gospodzie “Czarny Bizon" prze­wrócił bufet wraz z całą zastawą. Siedział u mnie później i pewnie miałby do czynienia z sędzią, gdyby się nie ugodził z Bennet Heywoodem, wła­ścicielem “Bizona". Bendick zapłacił co do centa za wszystkie zniszczenia. I to wydało mi się po­dejrzane. Bendick nigdzie nie pracował. Nie­kiedy, chyba dla fantazji, wynajmował się jako poganiacz bydła przy przegonach z Teksasu do Deadwood w Południowej Dakocie. Potem zawsze tu wracał. Aż w końcu wszystko się wy­dało. Poznali go podczas napadu na kantor ban­kierski w Shreverport w Luizjanie. Miał dwu pomocników, cała trójka zamaskowana, jak to zwy­kle bywa. Zorganizowali wszystko starym spo­sobem: jeden pilnuje wejścia, drugi ludzi na sali, trzeci kasjera. Tak właśnie wszystko się odbyło. Ale Bendick jednego nie przewidział: że chustka zawiązana pod oczami rozpłacze się i spadnie. A spadła, gdy wkładał pieniądze do torby. Kasjer krzyknął, Bendick strzelił i chybił. Tak się tym zdenerwował, że uciekł. Może zre­sztą sądził, że kasjer go nie poznał, ale grubo się pomylił. Ten urzędnik bankowy pracował przed tym w Wichita Falls i niejeden raz spoty­kał Bendicka. Poszły listy gończe, ale od roku o Bendicku nic nie słychać. Chcesz go odszu­kać?

To na nic. Musiałbym chyba przewędrować cały kraj. Dużo zrabował?

Około sześćdziesięciu tysięcy.

Starczyło na wyjazd do Kanady lub Mek­syku.

I ja tak myślę, ale — znowu zaszeleścił kartkami — nic lepszego nie mam. Ostatnio nie zdarzyło się nic poważniejszego.

Poza Czarnym Jackiem — zauważył Irvin.

Czarny Jack nie dla ciebie.

Już się z nim spotkałem.

Miałeś szczęście zaiste wyjątkowe. Przy drugim spotkaniu, jeśli cię pozna, nie wymigasz się. Pomyśl o tym.

Irvin coś mruknął do siebie.

A jak ze strzelaniem? Pokaż no swoją broń.

Farmer niechętnie wydobył srebrnego colta i położył na biurku.

To twój? Potakujące skinienie głowy.

Szeryf ujął rewolwer za lufę i bacznie przyj­rzał się rękojeści. Po czym cicho gwizdnął.

Jeśli się nie mylę, słyszałem o tych col­tach. Srebrne colty Czarnego Jacka, nie?

Zgadza się.

Czemuś tego nie oddał szeryfowi w Lubbock? Widział kto kiedy takiego wariata? Nikt tu nie posiada podobnej broni. Jeśli Jack ciebie nie pozna, to pozna rewolwer. Gdzie jest drugi?

W Greenfield. Podzieliliśmy się zdobyczą. Szeryf położył colt na biurku.

Wyrzuć to. Prawie jakbyś śmierć przy sobie nosił. Jeśli nie chcesz wyrzucić, zostaw u mnie. Dam ci inny. Zgoda?

Nie, szeryfie. To musi być dobra broń.

Jak dla kogo. Chętnie wypróbowałbym... Wyciągnął z kieszeni gruby zegarek przycze­piony do błyszczącej dewizki.

Dzisiaj już nie. Zagadaliśmy się, ale jutro rankiem gotów jestem sprawdzić, jak strzelasz. No? Jeśli się zgodzisz, opowiem ci coś o zwy­czajach Czarnego, a może nawet o tym, gdzie go szukać. Ręczę słowem, że ci się przyda. Nawet je­śli go zaniechasz. Nigdy nic nie wiadomo.

Podniósł się zza biurka.

Czekam cię jutro o szóstej.

Będę — odparł farmer.

Świetnie. Idź już, a po drodze przyślij mi Boba.

Irvin opuścił gabinet, pełen najsprzeczniejszych uczuć. W hallu nadal tkwił samotny chłopak, rozwalony niedbale na krześle. Klepnął go po ramieniu, a kiedy tamten poderwał się, rzekł:

Słuchaj, jak on się nazywa?

Murphy, Denis Murphy...

Doskonale, A teraz idź do szefa. Wiesz, co ci powiem? Twój szeryf jest całym wodospadem mądrości. Jeśli choć kropla spadnie z niego na twą łepetynę, wygrasz wielki los na życiowej loterii.

Bob wybałuszył oczy.

No, idź do szeryfa. Później się zastanowisz nad tym, co ci powiedziałem. A przemyśl do­brze!

Reszta dnia upłynęła Irvinowi dość nudno. Odnalazł hotel, ten sam, w którym uprzednio we trzech nocowali, wynajął pokój i umieścił wierz­chowca w hotelowej stajni. Potem pogadał z wła­ścicielem na temat ewentualnej sprzedaży go­spodarstwa w Greenfield. Hotelarz zanotował sobie wszystko, ale niczego nie obiecał. Irvin nie nalegał, nie był jeszcze zdecydowany na sprze­daż. Wrócił do swego pokoju, położył się w ubra­niu na łóżku, nogi oparł na poręczy i począł du­mać nad obecną sytuacją.

Następnego ranka zgodnie z umową stawił się przed szeryfowskim lokalem. Boba nie było, ale przed drzwiami stał szeryf. Kiwnął głową na po­witanie i powiedział krótko:

Chodźmy.

Przeszli przez miasteczko, prawie jeszcze pu­ste o tej porze, a później skręcili w bok wąską drożyną, wiodącą polami prościutko ku rzece. Szeryf wiódł gościa samym brzegiem wód Wichita (od niej przyjęło nazwę miasteczko), aż natrafili na strome urwisko spadające ku pokrytej żwirem plaży.

Jesteśmy na miejscu — stwierdził Murphy, nieco natężając głos, jako że szum wody zagłu­szał słowa. — To wodospady — dodał tonem wy­jaśnienia.

Wydobył z kieszeni ćwiartkę papieru, przybił ją patykiem do piaskowej ściany. Potem odmie­rzył krokami odległość, na koniec ustawił Irvina na samej krawędzi plaży.

No, możemy zaczynać. Nikt nam tu nie przeszkodzi. Widzisz ten punkt? — wskazał pal­cem na czarne kółko wymalowane pośrodku kartki.

Nie jestem ślepcem — obruszył się Irvin.

No, to staraj się trafić.

Farmer wydobył srebrny colt. Jeżeli kiedy w życiu posługiwał się bronią, to tylko strzelbą, ale nawet o tym nie wspomniał.

Na co czekasz?

Irvin strzelił.

Dalej!

Nacisnął cyngiel jeszcze trzy razy.

Dosyć! Zastanawiam się — rzekł Murphy — jakim to nadzwyczajnym sposobem zabiłeś tam­tego bandziora?

Wtedy miałem strzelbę.

A ja myślę, że po prostu urodziłeś się pod szczęśliwą gwiazdą, ale w spotkaniu z Czarnym Jackiem nic ci ona nie pomoże. Popatrz teraz.

Wyszarpnął błyskawicznym ruchem rewolwer z pochwy u pasa. Nie mierzył. Błysk i huk na­stąpiły jednocześnie z podniesieniem dłoni.

No?.

W sam środek — przyznał Irvin nie kryjąc zdziwienia. — Takich, jak wy, szeryfie, nie ma chyba wielu?

Bardzo wielu i jeszcze lepszych. Do roboty!

Co? — zdumiał się farmer.

Przecież muszę cię nauczyć. Wyciągnij rę­kę. Nie tak, zupełnie źle. W ogóle nie umiesz celować.

Stanął z boku i ujął farmera za przegub.

Patrz, ot tak. Strzelaj.

Irvin pociągnął za cyngiel.

No widzisz. Już lepiej, chociaż to pewnie przypadek. Kula trafiła w skraj plamy.

Przed dwoma laty — odezwał się Irvin pod­niesiony na duchu skromnym sukcesem — zają­łem pierwsze miejsce w konkursie strzeleckim. Co prawda najlepszy strzelec nie brał w nim udziału.

A wszyscy inni byli najgorsi — stwierdził nieco złośliwie szeryf. — Gdzież się to odbyło?

W Greenfield.

Daj spokój. Zwycięzca! A niech cię. My­ślę, że jesteś najlepszym strzelcem wśród rolni­ków i najlepszym rolnikiem wśród strzelców. No, jazda, jeszcze raz!

Nauka trwała tak długo, aż zabrakło naboi.

Na dziś będzie dosyć — zawyrokował Murphy.

Na dziś... — stropił się farmer.

Na dziś. Jutro będziemy znów próbować. Nie wyobrażaj sobie, że cię tak puszczę. Nie zwykłem wrzucać małych kociąt na głębinę. A z tobą byłoby jeszcze gorzej.

No to co będzie? — zafrasował się Irvin.

Nauczysz się strzelać.

Przez dwie godziny dziennie. A co z resztą dnia? Tyle zmarnowanego czasu.

Lepiej marnować czas niż stracić życie. Zresztą gdzież ci tak pilno? Do twojej skamie­niałej roli? Nauczę cię różnych sztuczek, a poza tym masz się ćwiczyć sam. Człowieku! Zrozum, że jako strzelec jesteś zupełnie zielony. No, wra­camy.

Wydostali się na wysoki brzeg i ruszyli ku miasteczku. Szeryf pogwizdywał, Irvin szedł po­nury i milczący.

Nie mogę tak siedzieć bezczynnie — ode­zwał się nagle — za dwa dni nie będzie mnie tutaj. Nie macie prawa...

Prawa nie mam — odparł wesoło Murphy — ale bez żadnego prawa potrafię tak cię zbić, że tydzień poleżysz w łóżku. To nie prze­lewki, mój drogi. Zresztą... nie będę cię zatrzy­mywał, jeśli dasz mi słowo, że prosto z Wichita udasz się do swojego Greenfield. Zgoda?

Łatwowierni jesteście, szeryfie. Mógłbym dać słowo i wcale go nie dotrzymać.

Wiedziałem, że tak odpowiesz. Ale ja trosz­kę znam się na ludziach. Należysz do tych ucz­ciwych z kościami. Zresztą... bez mojej pomocy nie odnajdziesz Czarnego. Nie przypuszczałem, że tak kiepsko strzelasz, i dopóki się nie nauczysz, dopóty niczego nie powiem o Jacku. Cze­kam cię jutro o szóstej. Jeśli się nie zjawisz, mo­żesz więcej nie przychodzić.

I tak się rozstali. Szeryf nadal wesoło pogwi­zdujący, Irvin nadal ponury. Co miał teraz czy­nić? Opuścić Wichita Falls? Na własną rękę po­szukiwać Czarnego Jacka? Wracać do Greenfield czy tkwić tutaj nie wiadomo jak długo? A może nauka strzelania ma na celu jedynie zniechęcenie go do planowanej wyprawy? Jaka szkoda, że nie ma tu Karola! Ten znalazłby radę. Do licha z tym wszystkim!

Zdesperowany wszedł do pierwszego spotka­nego po drodze saloonu. Już na schodkach spo­strzegł szyld: “Czarny Bizon". Przypomniał so­bie opowieść szeryfa. To właśnie tu jakiś tam Bendick przewrócił bufet. Skierował się prosto do tego bufetu.

Kazał nalać szklaneczkę whisky i dopełnić ją wodą sodową, czym wywołał błysk zdziwienia w oczach sprzedawcy. Potem siadł przy stoliku w pustej sali. O tej rannej godzinie mieszkańcy Wichita Falls załatwiali swe interesy handlowe, a obiboki i lenie odsypiali nocne zabawy.

Wysączył zawartość szklaneczki i podszedł do bufetu.

Jeszcze raz — powiedział — ale może coś lepszego.

Ma pan jakąś ulubioną markę?

Irvin zastanowił się chwilę, ale nic mu nie przyszło do głowy.

Nie, ale to jest... bardzo kiepskie. Butelka z inną nalepką pojawiła się na ladzie. Szklaneczka została napełniona. Irvin oparł się, jak mógł najwygodniej, o metalowy blat.

Znaliście Bena Bendicka? — zapytał.

O co chodzi?

Głupstwo. Powiadają, że przewrócił ten bufet.

Wie o tym całe miasto.

Nie jestem tutejszy.

Tak sobie od razu pomyślałem. A może widzieliście Bena? — zagadnął zniżając głos. — Mo­żecie mówić śmiało. Nie jestem papla.

Irvin roześmiał się.

Nie znam Bena, nigdy go nie widziałem.

Podobno był małym, szczupłym człowieczkiem, dlatego dziwię się, że dał radę temu bufetowi.

Z kolei roześmiał się karczmarz.

Prawda — przytaknął. — Na oko Ben wa­żył tyle, co mucha, ale wówczas taki był ścisk przy ladzie, że to raczej ludzie niż on zwalili ten cały interes. Ben zapłacił jednak wszystko, bar­dziej za innych niż za siebie. Honorowy z niego chłopak.

Po wyjściu z saloonu Irvin począł zwiedzać miasteczko. Przewędrował kilka uliczek przysta­jąc przed witrynami sklepu i obserwując prze­chodniów, osiołki czekające nie wiadomo na ko­go, kowbojów przejeżdżających na narowistych rumakach, jakichś traperów w zupełnie fanta­stycznych ubraniach, obdartusów i elegantów w lśniących cylindrach, farmerów w długich butach i zakurzonych opończach, którzy ściągali tu, by dokonać niezbędnych zakupów i zabawić się. Wreszcie natrafił na warsztat rusznikarza, który nie tylko reperował, ale i sprzedawał broń nową i używaną, wszelkiego rodzaju i ka­libru. Zajrzał do wnętrza. Rusznikarz okazał się człowiekiem gadatliwym. Pokazał przybyszowi pełny asortyment towaru i usiłował sprzedać cu­daczny, trójlufowy pistolet. Ale Irvin kupił tyl­ko kilka paczek nabojów do colta, w związku z “nauką strzelania".

Nazajutrz stawił się punktualnie o szóstej w umówionym miejscu, nad rzeką. Tym razem miał strzelać nie do czarnego kółka na białym papierze, ale do błyszczącej, blaszanej puszki wbitej w stromą ścianę. Blacha migotała w słoń­cu, Irvin trafił dopiero przy czwartym strzale, co wywołało na twarzy szeryfa grymas niezado­wolenia.

Okropność — stwierdził. — Takiego ucznia dawno nie miałem! Nie puszczę, dopóki sześć razy nie podbijesz tego pudełka w górę.

Niby jak?

A tak.

Wyciągnął blaszankę z piachu, cisnął ją ku niebu i nim spadła zdążył wyszarpnąć rewolwer. Strzelił sześć razy i za każdym strzałem spada­jąca puszka podskakiwała.

Widziałeś?

Wspaniale! Nie jestem ślepy.

Mam nadzieję, chociaż... sądząc z twojej umiejętności trafiania do celu... Ech, Irvin, sta­raj się, człowieku, aby mój czas nie został zmar­nowany.

Przecież nie prosiłem... — burknął Irvin pod nosem.

Wiem, wiem i na kogo innego machnąłbym ręką, ale ty jakoś mi przypadłeś do serca. Nie mogę puścić cię tak bardzo bezbronnego.

Znów wetknął blaszankę w piasek, a Irvin podjął swe strzeleckie ćwiczenia. Skutek był raz lepszy, raz gorszy, aż wreszcie szeryf uznał, że na dziś dosyć.

Jutro przyjdziesz o tej samej porze — za­rządził.

Irvin nie zaprotestował. Na podobnej pukani­nie zeszedł ranek następny i popołudnie. Irvin nabrał humoru — szeryf już nie kiwał nad nim głową tak żałośnie. Po kilku dniach stwierdził:

jesteś zdolny. Inny nie doszedłby do takich rezultatów.

Będę mógł wyruszyć?

Oho, nie tak zaraz. Bo widzisz, celnie strze­lać to jeszcze nie wszystko.

Szeryfie — odezwał się Irvin, a twarz mu się wydłużyła. — Któregoś dnia zrezygnuję z wa­szych wiadomości o Jacku i po prostu ucieknę z Wichita.

Czy nie rozumiesz, chłopie, że czuwam nad twoim życiem?

Jak duch — mruknął farmer i skrzywił się zabawnie.

No właśnie, ale musisz przyznać: dobry duch. A teraz zrobimy jeszcze jedną próbę. Je­śli wypadnie pomyślnie...

Ustawił Irvina na skraju wody, naprzeciw blaszanki.

Uważaj — powiedział. — Dam znak i na­tychmiast masz strzelać.

Farmer sięgnął po rewolwer.

Nie, nie, mój kochany. Opuść rękę, opuść! — Wydobył z kieszeni wielki zegarek z sekundnikiem. — Strzelaj! — zawołał.

Irvin szarpnął za uchwyt broni i nacisnął cyngiel. Kula ugrzęzła gdzieś w piasku.

Sam widzisz, jak źle... Zbyt długo i kulą w plot! Przez taki czas twój przeciwnik mógłby cię trafić ze trzy razy.

Przestańcie mnie straszyć! W kółko jedno i to samo, a to: “trafi cię", a to “zabije cię" — rozżalił się Irvin. — Albo chcecie ze mnie uczy­nić tchórza, albo... — zawahał się.

Albo kogo?

Wyszkolonego mordercę. Nie odpowiada mi ani jedno, ani drugie.

Raczej rewolwerowca — chciałeś powie­dzieć.

Na jedno wychodzi.

Kto chce się mierzyć z rewolwerowcami, musi posiąść ich umiejętności, Irvin. To zna­czy: dorównać szybkością i celnym okiem. Pa­miętaj, chłopcze, że ja cię do niczego nie na­mawiałem i nie namawiam. Raczej odradzam.

Dobrze, już dobrze. Mówiliście już o tym...

Nigdy nie za wiele. A teraz popatrz. Stanął odwrócony plecami do blaszanki.

Licz głośno.

Irvin powiedział: “Jeden", “dwa" już nie zdą­żył, bo w tej krótkiej chwili szeryf odwrócił się i strzelił. Nawet nie dostrzegł, kiedy wyciągnął broń zza pasa. Strzał był celny.

Ja się takiej sztuczki nigdy nie nauczę — oświadczył zdesperowany farmer.

Nauczysz się, nauczysz. Już powiedziałem, że jesteś zdolny, tylko brak ci wprawy. No, do roboty. Teraz nie będziesz strzelał, tylko wyj­mował colta. Na czas.

I zaczęła się nowa lekcja, i trwała tak długo, aż Irvinowi dłoń omdlała. Szeryf to zauważył.

Na dziś dość. Irvin odetchnął:

Tylko nie myślcie, że po tej całej szkole przystanę do was na służbę.

Może się jeszcze przekonasz. Taki wybór byłby najmądrzejszy. Ale nie będę nalegał.

Kiedy wreszcie dowiem się czego o Czar­nym Jacku?

Za kilka dni, myślę. Jak się lepiej wpra­wisz. Wracamy.

Irvin widać wprawił się, bo szeryf dotrzymał obietnicy. I tak oto zakończył się pobyt farmera w Wichita Falls. Ale ani szeryf, ani Irvin nie przypuszczali, że jego rolnicza kariera została właśnie przez to raz na zawsze zakończona.


Noc w jarze


To był stary trakt. Bardzo stary. Gdyby go nawet Denis Murphy o tym nie uprzedził, Irvin zauważyłby to swym doświadczonym okiem far­mera. Bo rolnik może się nie znać na tropach płowej zwierzyny, ale w mig pozna drogę, po której toczyły się wozy ciągnione przez woły, stratowaną końskimi kopytami. Zwłaszcza taki rolnik, który przebył szlak wielkiej wędrówki ludów ze wschodu na zachód, A przecież stary trakt nie tak łatwo dostrzec. Po roku, po dwu latach, jeśli nikt już tamtędy nie jeździ, pokry­wa się trawą. Pod kobiercem zieleni znikają od­ciski podków, koleiny po kołach i wydeptane stopami tysięcy wędrowców łyse placki ubitej ziemi. I na pozór nic nie przypomina uczęszczanej niegdyś drogi. Ale Irvin nie dał się zwieść. Na starym trakcie, na podłożu rozmytego desz­czami końskiego i krowiego nawozu wyrosła trawa nieco wyższa niż w sąsiedztwie i bujniej­sza. Nie każdy by to dostrzegł, ale farmer na­tychmiast zauważył różnicę. To była właśnie ta droga, o której mówił Murphy, zanim się roz­stali. Rozmowa była długa i przeciągnęła pobyt Irvina w Wichita Falls o cały dzień. Ale tego dnia farmer nie uważał za stracony. Zresztą, żeby szczerze wyznać, nie żałował i dni poprzed­nich, mimo że tyle razy denerwowały go prze­strogi, rady i rozkazy szeryfa. “Strzelaj, odwróć się, wyciągnij broń..." — i tak zdawałoby się bez końca. Teraz miał to już za sobą. Potrafił wyszarpnąć colta w mgnieniu oka i prawie na­tychmiast nacisnąć cyngiel. Poczuł coś w rodzaju dumy, a jednocześnie zabolało serce na wspomnienie wydarzeń, które przywiodły go do ga­binetu szeryfa w Wichita Falls.

Zatrzymał konia na pustkowiu zapomnianego szlaku i pomyślał, że ta droga, wiodąca nie wia­domo skąd i nie wiadomo dokąd, dziwnie pasu­je do jego sytuacji.

Jak to mówił Murphy?

...później trafisz na przetarty niegdyś szlak*. Uważaj, Irvin, wytrzeszczaj oczy, abyś nie prześlepił.

Drogi nie zauważę? — oburzył się wówczas Irvin.

To była droga przed laty. Dzisiaj niewiele z niej zostało...

Cmoknął na konia.

Szeryf mówił prawdę. Niewiele śladów zo­stało, ale jak dla Irvina — wystarczająco dużo. Byle tylko nie zjechać w bok.

Ona biegnie ku Górom Skalistym — wy­jaśnił wtedy Murphy. — A gdzie się kończy.., któż to wie? A gdzie się zaczyna... też nie mam pojęcia. Od lat nikt tamtędy nie jeździł.

To może w ogóle nie ma tej drogi? — wtrą­cił wówczas Irvin.

Jest. Jak słońce na niebie. Przebyłem jej spory odcinek, więc wiem.

Ta droga musiała więc być jedynym przewodnikiem, wiodącym Irvina do celu.

Tylko uważaj — znowu wspomniał słowa szeryfa — nie przeocz jej, bo zaczniesz się krę­cić jak kot wokół własnego ogona.

Irvin dobrze wiedział, że zdać się musi wy­łącznie na własne oczy. Miał odnaleźć na tym gładkim pustkowiu, na tej bezkresnej równi­nie — zapadlinę, jar. Sprawa pozornie łatwa. No, bo jeśli teren gładki jak stół, to jak można nie zauważyć wąwozu

Nic nie zauważysz — przestrzegał go sze­ryf. — Będziesz się znajdował o kilka jardów od uskoku, nadal przekonany, że przed tobą równe pole aż po horyzont. Opowiadano mi o takim, który w biały dzień skręcił kark zwaliwszy się w dół. Jechał pewno kłusem, a może galopem, i zbyt późno dojrzał krawędź. Mówiono mi o ta­kich, którzy krążyli dokoła jaru, a później opo­wiadali, że nic nie znaleźli, że z tym jarem to bajka...

Więc teraz Irvin uważnie rozglądał się dokoła, zwłaszcza w drugiej połowie dnia. Szeryf zapewnił go, że powinien dotrzeć do celu, zanim mrok okryje ziemię. Jeśli będzie jechał normal­nie, to znaczy: raz stępa, raz kłusem, raz galopem.

W ten sposób możesz gnać od świtu do wie­czora i nie zmęczysz konia. Wie o tym każdy westman — dodał szeryf.

Niestety, Irvin nie był westmanem. I dlatego właśnie lękał się, że przy zbyt powolnej jeździe nie dotrze do jaru przed wieczorem. Przy zbyt szybkiej, minie go... Ten przeklęty jar miał się znajdować po prawej stronie zapomnianego traktu, w odległości kilku jardów. A w jarze?

Rzecz dotyczyła właśnie Czarnego Jacka, któ­ry — według słów szeryfa — nie był “takim sobie zwykłym" bandytą.

Widzisz — tłumaczył Irvinowi — tak jakoś się składa, że teksański rewolwerowiec z reguły ma wygląd odpychający. A twarz taką, jakby na niej wycisnęły swe piętno wszystkie dokona­ne przestępstwa. Ci ludzie to stali bywalcy saloonów, zapici nałogowcy, okrutnicy o odraża­jącym obliczu. Wystarczy spojrzeć, a już wiado­mo, czego po takim typie można oczekiwać. A po­ziom umysłowy? A sposób wyrażania się? Co dwa słowa to trzy plugawe przekleństwa. Ale Czarny Jack? Ho, ho! On jest zupełnie inny. Elegancko ubrany, gładki w słowach i w spo­sobie bycia. Prawdziwy, zdawałoby się, dżentel­men. Dlatego tak mu się wszystko udaje. Któż by podejrzewał człowieka wyglądającego na za­możnego ranczera czy posiadacza tysięcy akrów urodzajnej ziemi za bandytę? Dzięki temu po­trafi dotrzeć wszędzie. Była taka głośna historia, Czarny Jack dostał się do salonki któregoś ze wschodnich miliarderów. Przez połowę prze­bytej pociągiem drogi czarował jegomościa swym miłym głosem, a później... ulotnił się z wagonu wraz ze szkatułką zawierającą grubszą gotówkę. To zostało bardzo elegancko wykonane. Ale nie sądź, Irvin, że Jack jest zawsze taki łagodny. Potrafi być okrutnikiem, potrafi mordować na zimno. Ci, którzy mieli nieszczęście z nim się zetknąć, twierdzą, że Jack to prawdziwy diabeł, na ludzkie nieszczęście wypuszczony z piekła, i że dlatego ubiera się na czarno.

Irvin, słuchając tych słów, poczuł dreszcz trwogi. No, bo jeśli Czarny Jack zapamiętał so­bie jego twarz?

Gdybyś z nim jechał sam — zastanawiał się głośno szeryf — powiedziałbym, że cię na pewno rozpozna, ale was było tam trzech. Cała historia nie trwała długo. Sądzę, że musiałby bardzo do­kładnie przyjrzeć się twojej twarzy, aby móc rozpoznać towarzysza podróży. Za to... z całą pewnością zwróci uwagę na twego srebrnego colta. Takie rewolwery to u nas rzadkość.

Tak, Irvin nie musi być od razu poznany i to daje mu pewną przewagę. Ale...

To nie jest prawdziwy, rzetelny westman — przypomniał sobie słowa szeryfa. — Wbrew pozorom. To nie westman, powtarzam, który nie strzeliłby w plecy, bo taki czyn uwa­ża za haniebny. To nawet nie rewolwerowiec, który wyzwie cię na pojedynek wobec świad­ków. Nic z tych rzeczy. Czarny Jack zastrzeli cię i nawet nie będziesz wiedział, kiedy. To wła­śnie on przed czterema laty podpalił farmę Winkfielda. Wiesz, dlaczego? Dlatego, że farmer miał kiedyś nieszczęście spotkać go w Wichita, w saloonie Billa Havaya. Rozpoznał Jacka i gło­śno o tym powiedział. Jack nie mrugnął okiem. Wybiegł z lokalu, skoczył na konia i odjechał. Najbliższej nocy podpalił jego dom, a kiedy przerażeni mieszkańcy, zbudzeni ze snu, wybie­gli na dwór, powystrzelał wszystkich: starego farmera, jego żonę i dwu synów. Jeden tylko parobek nocujący w stajni zdołał uciec. Stąd wiem o wszystkim.

Potwór! — wykrzyknął Irvin. — Jednak nie pojmuję jednej sprawy...

Czego?

Czarny Jack był tu, pod waszym nosem. Nie potrafiliście go zatrzymać? I w ogóle... jak on ośmielił się przyjść do Wichita, jeśli go wszyscy znają?

Otóż mylisz się, Irvin. Nie wszyscy go zna­ją. Najlepszy dowód, że ty go nie poznałeś ani twoi towarzysze. Ośmielę się nawet powiedzieć, że mało kto potrafi go rozpoznać. Zaledwie kil­ka, może kilkanaście osób go widziało, i to prze­lotnie. Stąd utarło się przekonanie, że Jack zaw­sze ubiera się na czarno i stąd jego przydomek, bo nazwiska nikt nie zna. Cóż w tym dziwnego, że zjawił się w Wichita Falls? Mało to osób ubie­ra się na czarno? A że go nie zatrzymałem? Do­bre sobie! Zła sława Jacka obezwładnia ludzi jak jad grzechotnika. Wtedy, w saloonie Billa, nikt nawet palcem nie ruszył. Winkfield zrobił głupstwo. Pewnie sądził, że cała gromada rzuci się i obezwładni łotra. Na pewno daliby radę, ale ich strach sparaliżował. O tym wypadku powia­domili mnie dopiero w godzinę później. Podobno ludzie bali się wyjść na ulicę, wyobrażając sobie, że tam czatuje na nich Czarny Jack z rewol­werem w dłoni.

I nigdy nie ścigaliście go?

Szeryf przymrużył jedno oko.

ścigałem... nie ruszając się z miejsca. Ja idę tylko na pewniaka, Irvin, zapamiętaj to sobie.

W ten sposób musicie odnosić wielkie suk­cesy. To nawet całkiem bezpieczne.

Nie kpij. Nic nie rozumiesz. W Wichita Falls skończyły się napady bandyckie i nawet Czarny Jack niczego już nie będzie tu próbo­wał. Zbyt wiele ma rozsądku. Niestety.

Gadanie... — zniecierpliwił się farmer.

Tak sądzisz? A ja o Czarnym Jacku wiem więcej niż ktokolwiek inny. Chociaż go nigdy nie spotkałem. Można mieś uszy i oczy nie tylko własne.

Nie rozumiem.

Widzisz, cóż ze mnie byłby za szeryf, gdy­bym nie wiedział nie tylko o tym, co się dzieje w Wichita Falls, ale i w dalszej okolicy? Po­mocników mam zaledwie trzech, i to wliczając tego chłopca, Boba. Ale są inni.

Kto taki?

Po co mam cię wtajemniczać w szczegóły? Wystarczy, że są znajomi i znajomi znajomych. Są ludzie, którym wyświadczyłem taką lub inną przysługę, a oni w zamian za to potrafią zbierać potrzebne wiadomości.

Spryciarz z was, szeryfie — przyznał Irvin.

A teraz pomyślał: nie tylko spryciarz, ale i człowiek rozumny. Zatrzymał po raz drugi ko­nia. Siady drogi nagle urwały się. Zeskoczył z siodła. Badał uważnie ziemię, krążył dokoła jak pies gończy. Na koniec znalazł. Po prostu trakt skręcał raptownie. Może kto inny, stwierdziwszy ten fakt, beztrosko pojechałby dalej. Irvin był bardziej przezorny. Pomyślał: dlaczego trakt skręca tak raptownie, jeśli dokoła nie widać żadnej przeszkody, którą musiałby ominąć?

Ujął konia za cugle i począł posuwać się linią kolistą. To była żmudna wędrówka, ale dopro­wadziła do celu. Nieoczekiwanie.

Jakże łatwo mogłem skręcić kark!" — poki­wał głową, gdy na krok przed nim urwała się płaszczyzna prerii. Położył się i spojrzał w dół. Stroma ściana spadała głęboko, przerażająco głęboko. To był właśnie jar!

Tam właśnie musisz powędrować — mówił szeryf.

Dlaczego?

Powiadają, że Czarny Jack jest tak nie­uchwytny, ponieważ potrafi nagle zniknąć. Na całe tygodnie, ba... na miesiące. Zastanawiałem się nad tym i doszedłem do prostego wniosku: jeśli znika, to musi mieć jakąś kryjówkę nikomu nie znaną. No, i gdzieś przecież magazynuje swe łupy. Dowiedziałem się.

O czym?

O tym, że Jack ma swoje kryjowiska. I wcale nie jest tak samotny, jak powiadają. Po­siada wspólników, a raczej podwładnych, może nawet nie zawsze wtajemniczonych, komu służą i czym się trudni ich chlebodawca. Dobrze wiesz, Irvin, bo już o tym mówiłem, że Czarny doko­nuje napadów albo sam, albo w towarzystwie przygodnych pomocników, po czym natychmiast z nimi się rozstaje. To jedna z przyczyn, dla których tak trudno go schwytać. Któraś z kryjówek Jacka znajduje się o dzień drogi do Wichita Falls.

Tak mówił Denis Murphy, a później opisał bardzo dokładnie wnętrze jaru.

Byliście tam? — zagadnął Irvin.

Oczywiście.

I co?

Szeryf roześmiał się.

I nic. Przypuszczam, że jegomość, który tam stale mieszka, poznał we mnie szeryfa. Dla­tego drugiej wizyty nie składałem. Czarny Jack na pewno zostałby wówczas uprzedzony, jeśli to już się nie stało.

A kto jest tym mieszkańcem jaru?

Powiedział, że trudni się traperstwem.

A jeśli to prawda? Może w tym jarze Jack nie bywa?

Za kogo mnie masz, Irvin? Taki naiwny to ja nie jestem.

Teraz farmer leżał z głową wysuniętą poza krawędź przepaści i patrzał. Jak tam się dostać? Przeciwległe zbocze było równie strome, a po le­wej stronie przepaść kończyła się półkolistą, pio­nową ścianą. Natomiast na prawo Irvin nie mógł dostrzec kresu rozpadliny. Nie pozostało mu nic innego, jak tylko wędrować skrajem urwiska. Nie przewidział jednak, że wędrówka potrwa bardzo długo. W końcu odnalazł wąską ścieżyn­kę spadającą w głębiny jaru. Począł nią scho­dzić prowadząc konia za cugle. Wolał nie ryzy­kować jazdy po tak nieznanej i niepewnej dro­dze.

Na dole znajdziesz taki niby-domek, niby-blokhaus, podobny do tych, jakie stawiali pogranicznicy. W nim mieszka stary traper.

Tak mówił Murphy. I w rozmowie z szeryfem wszystko wydawało się bardzo proste. Ale jak teraz ten niby-domek odnaleźć?

Wolno, wolniutko schodził. Ciemniało coraz bardziej. Dotarł do samego dna jaru. Skąpa tra­wa i sporo piasku. Nie było tu nawet krzaczka, za który — w razie czego — można by usko­czyć.

Wydostawszy się na równą, gładką drogę, szedł teraz śmiało i rozglądał się dokoła w na­dziei, że dostrzeże opisany przez szeryfa blokhaus. Zgodnie z planem — miał odegrać rolę wędrowca przypadkowo zbłąkanego i szukają­cego bezpiecznego noclegu. Ściemniało się coraz bardziej. Brnął więc przed siebie w mroku. O radości! Ujrzał wreszcie czerniejącą ścianę, a w chwilę później wąziutkie wycięcia okien­nych otworów, które tym tylko różniły się od strzelnic pogranicznej fortalicji, że miały szyby w oknach. Farmer zastukał, raz, drugi, potem załomotał do drzwi. Na koniec pociągnął za zwi­sający skobel. Skrzypnęło przeciągle i głośno. Wsunął głowę w szparę.

Jest tu kto? — zapytał.

Milczenie. Pewnie tajemniczy traper wyruszył na łowy, a odwiecznym zwyczajem panującym na preriach nie zaryglował wejścia. Stare prawo gościnności, skrupulatnie w tych stronach prze­strzegane, wymagało, aby strudzony wędrowiec mógł znaleźć dach nad głową nawet podczas nie­obecności gospodarza. Chowano więc lub zabie­rano tylko broń. Sprzętów kuchennych, opału, a nawet żywności nikt nie zabezpieczał, aby nie­spodziewany gość mógł z nich korzystać. I żeby oddać sprawiedliwość ludziom Dzikiego Zachodu, nie zdarzył się wypadek nadużycia takiej go­ścinności. Napadano i rabowano samotnych wę­drowców i całe karawany, ale nigdy nie okradziono domu, którego właściciel pozostawił ot­warte drzwi.

Irvin doszedł do wniosku, że należy noc spę­dzić możliwie wygodnie. Pusty blokhaus bardzo do tego zachęcał. Bieda, że panowały tam nie­przeniknione ciemności. Wszedł omackiem i po­czął krążyć po izbie w poszukiwaniu kawałka drewna. Gdy wzrok nieco oswoił się z czarnym mrokiem, począł rozróżniać szczegóły. Odnalazł suchą szczapę. Bardziej dymiła, niż świeciła, ale poszukiwanie naftowej lampki nie dało rezulta­tów. Wetknął zaimprowizowane łuczywo mię­dzy kamienie paleniska i rozejrzał się po izbie. Prymitywny stół wbity w ziemię, ława... Wyglą­dało na to, że nikt tu nie mieszkał, i to już od dawna. Jakiś stęchły, niezdrowy zapach, aż wier­cił w nosie. Nagle usłyszał, że nie domknięte drzwi przeciągle, głośno zgrzytnęły. Odwrócił się błyskawicznie. Cisza. Nikogo. Pociągnął za sko­bel — drzwi nie ustąpiły. Szarpnął raz i drugi. Na próżno.

Co u licha? — mruknął i naparł na belki całym ciężarem ciała. Ani drgnęły. — Bez głu­pich kawałów — powiedział głośno. — Otwórz!

Cisza. Zbadał jedno z trzech wąskich okienek. O przedostaniu się — ani marzyć. Znowu po­wrócił do drzwi. Kto zamknął go w tym sta­rym blokhausie. A może z dachu zsunęła się jakaś belka i tak niefortunnie zatarasowała wyj­ście? Dach! Pułap nie znajdował się wysoko. Gdy podniósł rękę, dotykał palcami chropowatych, nierównych desek. Ostrożnie wszedł na stół, dostrzegł szpary między deskami, przez które prze­ciskały się grudki ziemi. Na deskach leżały zapewne płaty darni — najlepsze zabezpieczenie przed pożarem, a jednocześnie doskonała ochro­na przed deszczem. Irvin dobrze znał takie da­chy. Swój pierwszy domek w Greenfield też tak zbudował.

Stercząc na stole, zastanawiał się, czym pod­ważyć deski. Najporęczniejsza do tego celu by­łaby siekiera, w ostateczności długi nóż myśliw­ski, ale miał przy sobie tylko rewolwery.

Z energią wetknął między deski lufę colta. Nacisnął raz i drugi, aż drewno trzasło. Szpara powiększyła się, mógł zmieścić w niej dłoń. Szarpnął — odpadł kawał spróchniałego drzewa, posypała się ziemia. Kiedy obluzował sąsiednią deskę, kawał darni stoczył się do wnętrza izby. Ujrzał nad głową czarne, znaczone gwiazdami niebo. Dźwignął się na rękach i wypełzł na wierzch. Leżał chwilę, głęboko oddychając. Pa­trzał i słuchał. Nic. Nikogo. Zeskoczył na ziemię lekko, prawie bez szmeru. Ściskając w prawicy kolbę rewolweru, wolniutko, ostrożnie, tuż przy samej ścianie podsunął się do drzwi. Były na pół uchylone. Zdumiał się. Szarpnął za skobel i jednym skokiem znalazł się we wnętrzu.

Brawo, Irvin! Spisałeś się doskonale. No, cóż cię tak zatkało?

To wy, szeryfie?

Pewnie że ja, a nie mój duch.

Żebym nie spotkał Czarnego Jacka, pomy­ślałbym teraz, że to wy przebieracie się w jego skórę. Co to wszystko znaczy?

Pytanie rzeczowe, owszem. Widzisz, jesz­cze przed tobą tutaj przybyłem, nie przypuszczając, że tu nikogo nie ma. Doszedłem bowiem do wniosku, że narażam ciebie na zbyt wielkie niebezpieczeństwo. Stwierdziłem już, że blokhaus jest pusty, a dokoła ni żywej duszy. Wów­czas zawróciłem, aby zobaczyć, jak sobie dajesz radę. I jestem pełen uznania. Mówię poważnie.

I co dalej? — zapytał farmer przez zaci­śnięte zęby.

Przecież to wszystko wyglądało na kpiny! Jak to? Szeryf trzyma go w Wichita Falls, uczy strze­lać, wtajemnicza w sprawy Czarnego Jacka, po­tem kieruje na nieznaną drogę ku nieznanemu jarowi, a kiedy Irvin pokonuje wszystkie trudności, okazuje się nagle, że to, co uczynił, nie miało żadnego sensu! Lucas Fawkes nigdy by nie pozwolił sobie na coś podobnego. Szanował ludzi.

I co dalej? — powtórzył.

Poczekałem, aż zejdziesz na sam dół — opowiadał spokojnie Murphy — a później krok w krok za tobą. Potrafię stąpać bardzo cicho. Kiedy tu wszedłeś, znajdowałem się zaledwie kilka kroków dalej. Przyszło mi do głowy, aby cię zamknąć...

Co to za kpiny? — Irvin zadał pytanie gło­sem, w którym słychać było hamowaną wście­kłość.

Kpiny i nie kpiny jednocześnie — odparł poważnym tonem szeryf. — Chciałem sprawdzić, na ile cię stać, Irvin. Czy dałbyś sobie radę w podobnej sytuacji. Pamiętaj, że będziesz miał do czynienia z Czarnym Jackiem, a to diabeł wcielony. Potrafi różne sztuczki wyczyniać. Ale... dałeś radę. Jeden tylko popełniłeś błąd: nie na­leżało tak szybko i z takim hałasem zeskakiwać.

Gdyby tu stał Jack, łatwo by cię zdmuchnął. Rozumiesz?

Irvin, mimo całego szacunku dla szeryfa, ze­rwał się gwałtownie. Ale zaraz opadł na ławę. Rozumiał, że jeśli spowoduje awanturę, nie po­zostanie mu nic innego, jak tylko wracać do Greenfield albo wędrować do innych miasteczek w poszukiwaniu innych szeryfów rozporządza­jących gończymi listami. Stłumił wybuch gnie­wu, ale warknął przez zęby:

Dobra zabawa dla szeryfa, co?

Szeryf wzruszył ramionami:

Wierz mi, Irvin, albo nie, ale daleki byłem od takiego zamiaru. Jeśli jednak zrezygnujesz z poszukiwania Czarnego Jacka, nie zmartwię się tym. Masz wspaniałe zadatki na westmana. Za rok, za dwa, po dalszej wprawie, mógłbyś zostać doskonałym szeryfem. Już ci raz propo­nowałem.

Nic z tego. Ani szeryfem, ani szeryfowskim pachołkiem!

Ho, ho! Aż tak ostro? Taki “szeryfowski pachołek", jak mówisz, bardziej jest ceniony przez ludzi niż zwykły łapacz, jakim upierasz się zostać.

Nie było tonu urazy w słowach Murphy'ego, ale Irvin nawet tego nie zauważył.

Zakpiliście ze mnie — stwierdził raz jesz­cze. — Czy zasłużyłem na to? Mydliliście mi oczy tym Czarnym Jackiem, nie wiem po co.

Uspokój się, Irvin. Tak nie dojdziemy do ładu. Jeszcze chwila, a powiesz, że chronię Czar­nego.

Przepraszam, szeryfie — opamiętał się wreszcie.

Mniejsza z tym. Dam dowód, że nie próbo­wałem wyprowadzić cię w pole, tylko pomóc. Ode mnie nikt się nie dowie o dzisiejszej wy­prawie. Bo i nie byłoby to bezpieczne. Czarny Jack ma długie uszy. A ta chata to naprawdę jego schronisko, jedno z wielu. Zabierajmy się stąd. Szczapa już gaśnie, a poza tym... — pod­niósł się z ławy — poza tym wolę nocować gdzie indziej. Mimo, że w tej chwili w jarze nie ma ni­kogo oprócz nas.

Rzekłszy to ruszył ku drzwiom.


Przyjaciel Denisa


Każdy nieświadomy rzeczy musiałby zdumieć się na widok takiego budynku. Nie dlatego, że wznosił się w szczerym polu. Na Dzikim Za­chodzie trafiają się samotne domy farmerskie. Ale na tym domu widniał napis: “Saloon". Ko­góż u licha obsługiwał właściciel samotnego lo­kalu?

Pytanie takie zadał sobie Vincent Irvin, gdy ujrzał napis. Zeskoczył z konia, zatupotał buta­mi na drewnianych stopniach wejścia. Przez chwilę podejrzewał, że nikogo tu nie ma, a bu­dynek przetrwał jako ostatni relikt kwitnącego ongiś miasteczka, które znikło bez śladu. Zda­rzały się przecież takie wypadki. Albo — jeszcze dziwniejsze — kiedy ruchome osiedla, wyrasta­jące nagle przy budowie kolejowego szlaku, przesuwając się w miarę jak przedłużały się szyny, rozrastając się lub kurcząc, gubiły po dro­dze pojedyncze swe budowle. Ten właśnie saloon mógł być takim zagubionym elementem więk­szej całości. Tylko że w pobliżu nie było ani śla­du kolejowego nasypu, ani szyn, no i ten saloon posiadał szyby w oknach. Wcale nie wyglądał na opuszczone domostwo.

Stwierdziwszy to wszystko pchnął drzwi i odetchnął z ulgą: nie ulegało wątpliwości, dom był zamieszkały. Na szczęście. Bowiem w prze­ciwnym wypadku musiałby wracać do Wichita Falls, a zaprawdę miał tego dosyć.

Wędrował do samotnego saloonu wypatrując znaków. Niekiedy drogowskazem był potężny głaz, niekiedy — samotne drzewo lub bagnisty strumień ciurkający sennie dnem malutkiej do­linki. Takich “drogowskazów" musiał się Irvin nauczyć na pamięć. Denis Murphy i pod tym względem okazał się nieubłagany. Niefortunna wyprawa do jaru nie stała się bowiem — wbrew przypuszczeniom Irvina — kresem poszukiwań Czarnego Jacka.

Gdy o świcie farmer i szeryf wracali — każdy oddzielnie do miasteczka, Irvin pełen już był nowych nadziei. Wybaczył szeryfowi wszystko. Murphy nie tylko przekonał Irvina o słuszności swego postępowania, ale przekazał mu dalszą część swej zadziwiającej wiedzy o Czarnym Jac­ku. Kolejna informacja dotyczyła pewnej karcz­my, położonej o trzy dni jazdy z Wichita Falls, prosto na południe.

Nazywa się “Old Bison". Maleńka klitka z paskudnymi napojami. Ale przecież nie po to tam jedziesz — wyjaśniał na poły poważnie, na poły żartobliwie Denis Murphy, kiedy opuścili jar.

A później zatrzymał konia.

Nikt nas już nie powinien widzieć razem. Zaczną się niepotrzebne domysły. Wiadomo, jak to u ludzi. Kto odgadnie, co z tego może dotrzeć do Czarnego Jacka? Wiesz już wszystko, Irvin. Wrócimy do Wichita osobno. Objedziesz miasteczko dokoła, wjedziesz z przeciwnej strony. I więcej nie pokazuj mi się na oczy bez istotnej przyczyny. Bywaj!

Później był i głaz, i drzewo, i strumyk roz­deptany racicami jakichś wielkich czworonogów. Wszystko się zgadzało z informacjami szeryfa. A na koniec wędrówki: saloon “Old Bison"*

Koniec? Bodajby to koniec! Irvin nie łudził się ani na sekundę. “Old Bison" miał być jedy­nie przystankiem w drodze.

Podejdziesz do karczmarza — przykazywał szeryf — i powiesz: “Denis, szary bizon cię po­zdrawia". Zapamiętasz?

Szary bizon? — powtórzył Irvin. — Może to wasze przezwisko?

Nie słyszałeś o szarych bizonach?

Nigdy.

Ludzie powiadają, że to bajka, że to in­diańska legenda. Bo czerwonoskórzy wierzą, że od czasu do czasu wśród bizonich stad pojawia­ją się pojedyncze sztuki nie brązowej, lecz siwej barwy. To mają być duchy prerii. Wyobraź so­bie, że natrafiłem na takiego “ducha" i położy­łem go jednym strzałem. Polowałem wówczas z tym właścicielem “Old Bison" i on o tym nie zapomniał. Ile razy przesyłam mu jakąś poufną wiadomość, każę posłańcowi powiedzieć: “De­nis, szary bizon cię pozdrawia".

Izba, do której wszedł Irvin, była pusta. Z bo­ku, tuż obok jednego z dwu okien, stał szynkwas, tyle że bez blatu krytego blachą, bez błyszczą­cych kranów od piwa i tym podobnych wspania­łości. Ot, po prostu zbity ze starych desek, bar­dzo wysłużony sprzęt. Pod ścianą półki, na nich zaledwie kilka butelek. Po przeciwnej stronie.


równie nędzny stół, na oko jakiś koślawy. I to było wszystko.

Irvin chrząknął raz i drugi, a kiedy nie po­skutkowało, zawołał:

Halo? Jest tam kto?

Dopiero teraz usłyszał kroki. Otworzyły się małe drzwiczki i na progu stanął człowiek chyba w wieku szeryfa z Wichita Falls. Ale cóż to był za człowiek! Prawdziwy olbrzym i — naj­prawdopodobniej — siłacz. Przerastał Irvina

o głowę, a przez postrzępioną koszulę widać było mięśnie atlety. Taki rzeczywiście mógł pro­wadzić saloon na odludziu i gwizdać na najwięk­szych zabijaków.

Co podać?

Cokolwiek... Denis, szary bizon cię pozdra­wia.

Ani słowa odpowiedzi. Irvin ujrzał potężne bary olbrzyma, gdy — odwrócony — sięgał po butelkę. Brzękły dwie szklanki postawione na ladzie. Płyn zabulgotał w przejmującej ciszy.

Napiję się z wami.

Irvin spróbował i zakrztusił się. Ogień prze­płynął mu przez gardło, a oczy zaszły łzami.

Mocne, co? Innych nie trzymam. Dla moich gości to jeszcze za słabe.

Farmer wypił do dna. Bardziej dla honoru, niż dla przyjemności, a że nic prawie nie miał w ustach przez cały dzień, poczuł zawrót gło­wy.

Co u Denisa? — zagadnął karczmarz sięga­jąc powtórnie po butelkę.

Irvin pośpiesznie odsunął szklankę:

Od rana nie jadłem — wyjaśnił.

O, to tak? Zaraz coś upitraszę.

Znowu zniknął za drzwiami, a Irvin, któremu nagle zrobiło się bardzo wesoło, usiadł na ławie za koślawym stołem. Położył kapelusz obok, a strzelbę, roztropnie zabraną z siodła, umieścił między kolanami. Przez zamazaną szybę okienka widział teraz swego wierzchowca, jak szczypał trawę przywiązany do kołka. Przyjemnie było tak siedzieć, odpoczywając po długiej jeździe,

i rozmyślać o wszystkim i o niczym.

On ci powie, gdzie masz szukać Czarnego Jacka — wspomniał słowa szeryfa. — On ci po­wie... jeśli Czarnego wcześniej nie spotkasz. Wszystko jest możliwe, Irvin i dlatego właśnie na wszystko musisz być przygotowany..."

W tej chwili farmer wcale nie czuł się “przy­gotowany", raczej — zmęczony. Poza tym wście­kle głodny, więc gdy na stole pojawiła się spora miska jajecznicy i bochen chleba, zabrał się ochoczo do jedzenia. Kiedy dokładnie wyskrobał naczynie, karczmarz zapytał:

Jeszcze?

Dosyć. Co się należy?

Jak powiadacie?

Pytam, ile mam płacić?

Nic. Kto przybywa od Denisa, jest moim gościem.

Chyba się wam nie przelewa...

Czy się przelewa, czy nie, to tylko moja sprawa. Ale nie martw się, chłopie, niech cię nie zwodzi dzisiejsza pustka. Trafiłeś w taką po­rę. Spróbuj na wiosnę albo jesienią. Nie mógł­bym cię wówczas tak dobrze obsłużyć ani po­gadać. W tej izbie jest wtedy ciasno, że szpilki nie wsuniesz. Człowiek o człowieka plecami się opiera. A dym, a gwar!

Na tym bezludziu? — zdumiał się Irvin. — Tu nawet nie ma drogi.

Bo nie zauważyłeś. Zresztą trawa już zdą­żyła się podnieść. Przecież tędy wiedzie szlak.

Jaki szlak? — powtórnie zdziwił się przy­bysz, bo mu szeryf nic a nic nie wspominał o żadnym szlaku.

Człowieku! Gdzieś się narodził? Chyba nie w Teksasie?

A nie.

No to wiedz, że tędy przebiega droga prze­pędu bydła.

Goodnight-Loving — przypomniał sobie Irvin opowiadanie starego Abla Mereditha.

Więc jednak coś słyszałeś. Ale nie Goodnight-Loving. On ciągnie się bardziej na połud­nie stąd. Tu mamy Szlak Zachodni. Z San Antonio przez Fort Griffin, Dodge w Kansasie aż do Deadwood w Dakocie. I tu się zawsze zatrzymu­ją. Tysiące sztuk bydła: krowy i długorogie wo­ły teksaskie. Widziałeś kiedy? Nie? To żałuj. Dzień, dwa bawią się kowboje w tej chałupie, aż ściany trzeszczą, a później ruszają w świat. Potem nadciąga druga, trzecia, czwarta partia. Nim zima nadejdzie, już mam puste półki i ogo­łoconą spiżarnię, chociaż oni więcej piją niż je­dzą. A teraz gadaj: co u Denisa?

Siadł po przeciwnej stronie stołu, aż ława za­trzeszczała. Irvin pragnął jak najlepiej wywią­zać się z zadania, ale cóż? Wichita Falls mało znał, a szeryfa Murphy'ego — właściwie też nie­wiele. Nawet nie wiedział, czy jest kawalerem, czy żonaty... Czy ma dzieci, czy nie? Odparł więc tylko tyle, że szeryf cieszy się znakomitym zdro­wiem, że przesyła pozdrowienia, a jego — Irvina — poleca specjalnej opiece karczmarza. Ta krótka relacja niezbyt zadowoliła gospodarza. Coś tam mruknął do siebie, a głośno zauważył:

Ale rozmowny to ty nie jesteś. Mniejsza z tym. Na pewno nie na rozmowę tu przyjecha­łeś. Gadaj, o co chodzi.

Nie ma tu nikogo więcej? — upewnił się Irvin.

Nikt nas nie usłyszy, chyba wiatr na pre­rii.

Irvin zawahał się chwilkę, nabrał odwagi i rzekł półgłosem:

Denis powiedział, że znacie miejsce pobytu Czarnego Jacka.

Karczmarz gwizdnął cicho.

Gdyby to kto inny przysłał ciebie z taką sprawą, wyleciałbyś za drzwi. Nie wiem, kto je­steś, i nie chcę wiedzieć. Myślę, że im krócej tu zabawisz, tym lepiej dla nas obu.

Boicie się? Sądziłem — dodał tonem nie pozbawionym złośliwości — że taki olbrzym jak wy potrafi jednym palcem rozłożyć Czarnego Jacka.

Myślałeś... Wolno myśleć. Widziałeś go?

Tak.

Jak strzelał?

Nie.

A szkoda. Nikt nie jest szybszy od niego. Nikt na świecie. Pewnie, gdybym go tknął, roz­leciałby się. Bieda z tym, że nim zdążyłbym go ruszyć, już leżałbym cięższy o jedną kulę z jego srebrnego colta.

Irvin już chciał się pochwalić — a miał po­wód do dumy — że Jack stracił oba swe rewol­wery, ale powstrzymał się. Mruknął tylko:

Taką ma dobrą broń?

Świetną, a oko jeszcze lepsze, a rękę tak chybką jak huraganowy wiatr. Strzela z prawej lub z lewej, albo dwiema jednocześnie. Znajdź drugiego takiego!

Irvina nieco rozzłościły te słowa. Co u licha? Przecież widział sławnego Jacka, gdy zmykał z pociągu jak zając!

A ja myślę — odparł powoli — że to ludzka przesada. Ludzie lubią przesadzać, a Czarny Jack na pewno sam się postarał umocnić tę wiarę, że jest niepokonany. Czegóż on takiego dokonał? Szeryf Murphy opowiadał mi o jego wyczynach: najzwyklejsze napady rabunkowe na zaskoczo­nych, podpalenie zagrody, rabunki w pociągach. Znowu nie taka to sztuka jak się ma pomocników.

Olbrzym popatrzał na Irvina z ironicznym uśmieszkiem.

Tak uważasz? Dobrze, nie moja sprawa, a Denis wie również, co robi. — Przysunął się bliżej farmera. — To duże ryzyko z mej strony, ale skoro Denis... Poczekaj.

Spojrzał w okienko, a później otworzył drzwi, aby zerknąć na dwór.

Nie ma nikogo — stwierdził siadając obok farmera. — Słuchaj — powiedział ściszonym gło­sem. — Jack ma w całym Teksasie sporo kry­jówek.

Wiem o tym.

Denis ci mówił?

Tak.

On zna tylko jedną.

W jarze?

Olbrzym skinął głową.

Czarny Jack może się ukryć w każdej chwili. Że on ma niedostępne skrytki, wielu się domyśla, ale gdzie się znajdują te skrytki, nikt nie wie. Rozumiesz?

Znowu spojrzał w okno odwróciwszy się ple­cami do Irvina i siedział tak dłuższą chwilę, jakby nasłuchując. Ale żaden dźwięk dalekiej przestrzeni nie zmącił ciszy.

Więc gdzie teraz przebywa Czarny Jack? — podjął rozmowę farmer.

Nie wiem. Nikt chyba nie wie. Słyszałem o nieudanym napadzie na pociąg. Jeśli to praw­da. Czarny miał pecha albo trafił na godnego siebie przeciwnika. A może jego słońce gaśnie?

Znasz Czarnego? — zagadnął Irvin.

On mnie odwiedza od czasu do czasu i są­dzi, iż nie wiem, kim jest.

Dawno tu był?

Niezbyt dawno. W kilka dni po jego od­jeździe kowboje przynieśli mi wiadomość o na­padzie na pociąg. Czarny Jack, zwykle taki ga­datliwy, ostatnio był milczący jak skała i ponury jak noc. Wydało mi się wówczas, że jest ranny. To znaczy, żadnej rany nie widziałem, ale zau­ważyłem, że dość niezręcznie rusza lewą ręką. Może to zresztą było tylko zwichnięcie?

A jego broń? — zapytał Irvin. — Miał broń?

Olbrzym zaśmiał się cicho:

Człowieku! Co ty sobie wyobrażasz? Czar­ny bez broni? Oczywiście, że był uzbrojony.

W rewolwery?

Rewolwery jak zwykle dyndały mu u pasa. Ta informacja nie zaskoczyła farmera. Od dnia napadu na pociąg dość upłynęło czasu, w którym Jack mógł zaopatrzyć się w nowe colty.

Dokąd stąd ruszył?

Karczmarz zawahał się. Spojrzał przenikliwie na Irvina.

Denis uczynił dla mnie wiele, więc i ja dla Denisa zawsze zrobię wszystko, co potrafię. Ale czy tobie można ufać?

Farmer uznał, że nie należy się ani obrażać, ani zaprzysięgać, jakby na jego miejscu uczynił niejeden. Powiedział po prostu;

Czy sądzisz, że gdybym był inny, Denis Murphy skierowałby mnie tutaj?

Prawda. Człowiek niekiedy głupieje na tym odludziu. Słuchaj: nie znam wszystkich kryjó­wek Czarnego. Nawet nie wiem, ile ich ma. Może trzy, może cztery, a może... dziesięć. Na pewno sporo. W przeciwnym wypadku już dawno tra­fiłby za kratę albo musiał uciekać daleko stąd. A tymczasem on ciągle siedzi w Teksasie,

I cieszy się opinią niezwyciężonego — wtrącił Irvin.

Jack potrafi zniknąć na tydzień, na dwa, na kilka miesięcy. Przeczekuje burzę po każdym na­padzie. Kiedy szeryfowie ochłoną, a ludzie zdążą zapomnieć o kolejnym liście gończym, zjawia się na nowo. Nie wiem, co tam Denis zamyśla, że ciebie tu przysłał. Denis jest mądry, nawet mą­drzejszy od Jacka, chociaż go nie złapał. Siedzę tu na odludziu, ale zimą uciekam czasem do Wichita Falls i stąd wiem, że Denis uplata jakąś sieć na Czarnego i w końcu go złowi. Kto wie, może nawet przy pomocy cudzych rąk?

Spojrzał pytająco na Irvina, a farmerowi jak­by błyskawica rozjaśniała najciemniejsze zaka­marki mózgu. Nagle zrodziło się w nim podejrze­nie, że to, co wziął za przejaw życzliwości szery­fa z Wichita, jest tylko cząstką wielkiego, na zimno obmyślanego planu. Bo niby skąd nagle ta życzliwość dla zupełnie obcego człowieka? Ciekawe, ilu dotychczas zgłosiło się amatorów nagrody wyznaczonej w listach gończych? Za­pewne wszystkich w podobnie przyjacielski spo­sób traktował szeryf. Dlaczego jednak, jego — Irvina — próbował odwieść od zamiaru? Może dlatego, żeby sprawdzić, czy nie jest to tylko słomiany ogień. Może, by podniecić ambicję do wytrwania w przedsięwzięciu? Jednak — spra­wiedliwie trzeba przyznać — szeryf uczynił wie­je w tak krótkim czasie, aby przysporzyć Czar­nemu Jackowi jednego z wartościowszych prze­ciwników. Mocne oczko w tej sieci, o której wspominał karczmarz. Gdzieś tam na prerii i po miasteczkach ochotnicy Denisa Murphy'ego po­lowali na bandytę.

Irvin poczuł żal do szeryfa. Prawie tak, jak gdyby go tamten okłamał, ale równocześnie zdu­miał się nad życiową mądrością Denisa.

Ależ on ma głowę! — powiedział.

Denis? Ba! Zobaczysz, wybiorą go kiedyś gubernatorem i wtedy Teksas będzie najbez­pieczniejszym stanem w całej Unii. Oby! Ale zanim to nastąpi, spełnię jego prośbę. Słuchaj, przybyszu, jak się tam zowiesz... — Nie, nie... — uprzedził odpowiedź Irvina. — Nie mów, jak się nazywasz. To zbyteczne. Jeśli pojedziesz tym sa­mym szlakiem przepędu, który cię aż tu dopro­wadził, dotrzesz do rzeki. Ona ci przetnie drogę. Dalej posuwaj się z jej biegiem aż do miejsca, gdzie płaski brzeg poczyna się dźwigać. Wówczas weź oczy w ręce! Znajdziesz się blisko celu. Mię­dzy wodą a kamienistą skarpą leży piaszczysta plaża. Idź tą plażą aż do miejsca, gdzie rośnie samotny klon. Niedaleko drzewa wznosi się chat­ka rybaka. Czarny Jack niekiedy do niej zaglą­da.

A jeśli go tam nie zastanę?

Możesz czekać, a możesz wędrować dalej.

Dokąd?

Za rzekę. Tam jest bród. Po drugiej stronie trafisz na las. Posuwaj się jego skrajem, ciągle z biegiem wody. Kiedy samotny klon zniknie ci z oczu, obserwuj puszczę. Milę dalej, między pierwszymi drzewami stoi szałas trapera. To jest druga kryjówka Czarnego Jacka.

A jeśli i tam go nie zastanę?

Wówczas wrócisz do mnie, wskażę ci trze­cie miejsce. I to wszystko.

Karczmarz ciężko dźwignął się z ławy.

Myślę, że twój koń odpoczął. Jeśli chcesz wody, nabierz jej ze studni. Potrzebujesz jedze­nia, dam ci je zaraz, ale dłużej nie możesz tu po­zostawać. W twoim własnym i moim interesie. Ja jestem spokojny człowiek, a Jack należy do takich, którzy potrafią nagle się pojawiać, jak spod ziemi. Nie życzę tu sobie żadnej strzelaniny.

Dziękuję za wszystko. Na waszym miejscu jednak...

Ani słowa więcej. Co byś zrobił na moim miejscu, wcale mnie nie interesuje. Bywaj zdrów, a jak przeżyjesz, wpadnij tu jeszcze.

Irvin nic na to nie odpowiedział. Potem jechał bezdrożem, na którym gdzieniegdzie tylko zdep­tane trawy znaczyły szlak przepędu bydła.

Minął jeden dzień, minął drugi, trzeci. Wbrew słowom karczmarza nigdzie nie mógł dojrzeć ani rzeki, ani drogi. Bezkresna równina ciągnęła się przed nim i za nim. Irvin wciąż posuwał się na południe. Szlak przepędu gdzieś zniknął, a może stał się tak niewyraźny, że nie sposób go było odróżnić od jednakowo zielonego poszycia traw — na lewo, na prawo, na wprost. I nigdzie cienia. Więc gdy na horyzoncie zamajaczył jakiś kształt niewyraźny, wyrastający ponad płasz­czyznę, Irvin popędził konia. Wkrótce stwierdził, że ten niewyraźny kształt to połatane dachy domów. Widać je było coraz lepiej. A także za­rysy ścian i opłotków. Po jakimś czasie zatrzy­mał się na małym placyku przed domem odsuniętym nieco od drogi, obok studni z kołowro­tem. Zeskoczył z konia.

Hej! — krzyknął w stronę drzwi domostwa — Czy mogę napoić konia?

Pytanie to stanowiło raczej grzecznościowy zwrot, bo wiadomo, że żaden gospodarz na Dale­kim Zachodzie nie odmówi ani wiadra, ani wody wędrowcowi.

Irvin nie czekając więc na odpowiedź, chwycił za wiadro, ale w tym samym momencie rozległ się suchy trzask, klepki rozsunęły się i rozpadły.

Co u licha?

Przyjrzał się resztce wiadra, jaka mu wraz z kabłąkiem pozostała w dłoni. Drewno było su­che, jakby go nigdy nie zanurzano w wodzie.

Dziwne. Czyżby woda z tej studni nie nada­wała się do picia? Podszedł do drzwi domu, za­stukał, odczekał chwilę, wreszcie pchnął — roz­warły się z przeraźliwym piskiem. Z wnętrza buchnęło chłodem.

Jest tam kto? Cisza.

Powtórzył pytanie. Nikt nie odpowiedział. Przekroczył próg. Za tym progiem ciągnęła się długa i wąska sionka. Irvin przeszedł aż na za­plecze gospodarstwa, na puste podwórko za­mknięte wielką długą szopą z szeroko rozwar­tymi wrotami. Zajrzał do wnętrza, zawrócił do sieni. Zapukał do pierwszych drzwi — cisza. Pchnął je. Ujrzał pomieszczenie kuchenne: stół, ławy, wystygły piec.

Halo! — krzyknął, odczekał chwilę i wrócił do studni. Wziął konia za uzdę i postanowił poszukać wiadra w sąsiedztwie.

Zaledwie kilkadziesiąt kroków dalej stał drugi budynek mieszkalny, a obok studni — blaszane wiadro. Podprowadził wierzchowca do koryta dla pojenia bydła, opuścił wiadro w głąb studni. Ale gdy je wyciągnął, na brudnej powierzchni wody pływały strzępy słomy, gnijące liście, a na­wet ziarenka piachu. Z tej studni chyba nikt od miesięcy nie czerpał wody — a może wszędzie tu woda jest niedobra?

Zaczerpnął dłonią nieco wilgoci i podniósł ją do warg. Smak normalny, więc dlaczego nie ko­rzystano ze studni?

Zostawił wiadro i ruszył w kierunku domu. Jedno z okien było otwarte. Stuknął palcem w szybę — zabrzęczała głośno. Po chwili zajrzał do środka. Nasłuchiwał i rozglądał się. Ujrzał wnętrze izby mieszkalnej: typowy stół, kilka drewnianych zydli, metalowe łóżko pod ścianą, ale bez pościeli, otwartą szafę, w której widać było puste półki. Tu nikt nie mieszkał! Wniosek ten potwierdzała gruba warstwa kurzu na meb­lach i podłodze. Irvin cofnął głowę. Dokoła pano­wała zupełna cisza. I nawet z głębi osady nie dobiegał jego uszu żaden hałas, żaden gwar rozmów, nie szczekały psy.

Zaniepokojony wskoczył na siodło i stępa ru­szył szeroką drogą. Koń szarpnął się, gdy między opłotkami przemknęło, skacząc, jakieś niewielkie zwierzę. Irvin natychmiast poznał dzikiego kró­lika. Dziki królik w samym sercu osady! Czyżby wszyscy tu wymarli?

Przejechawszy kilka jardów znowu zeskoczył z siodła. Dokładnym oględzinom poddał trzy kolejne domostwa, stajnie i stodoły. Wszędzie wita­ła go pustka i kurz. Dlaczego mieszkańcy nie zabrali ze sobą sprzętów? Ba, w kuchniach zauważył nawet garnki, a w stodołach — brony i pługi! Jak to wytłumaczyć? Może jakąś paniką powstałą w obliczu śmiertelnego niebez­pieczeństwa? Ludzie zabrali wozy (nigdzie żad­nego nie zauważył), rzucili na nie to, co dało się załadować, i uciekli. Na meble nie starczyło im czasu, a może i miejsca?

Cóż stało się przyczyną ucieczki? Napad In­dian? Nie, na pewno nie. Nigdzie nie widać było śladów walki, żadnych szczątków ludzkich ani zwierzęcych. Więc — nie napad. Prawdziwa za­gadka, której Irvin nie potrafił rozwiązać. Postanowił jednak odpocząć tu po nużącej drodze. Lepszy dach nad głową nawet w bezludnej osa­dzie od noclegu pod gołym niebem na twardej powierzchni ziemi. Począł się rozglądać za ja­kimś porządniej wyglądającym domkiem, w któ­rym — kto wie? — może nawet znajdzie sprę­żynowe łóżko? Śmieszna zachcianka, a jednak... Szedł drogą między zabudowaniami różnej wiel­kości, różnego kształtu i różnej barwy, aż ujrzał domek, który uznał za najbardziej odpowiedni: z dużą werandą obrośniętą zielonymi pnączami. Wyglądał miło i schludnie.

Przywiązał konia do słupka werandy, wkro­czył do wnętrza. Oczywiście, jak się tego spo­dziewał, i tu było tak samo pusto, a kurz tak samo pokrywał sprzęty i deski podłogi. Irvin zawędrował aż do kuchni, w której wśród licznych garnków, kotłów, misek i warząchwi znalazł blaszane wiadro. Skoro woda dobra, trzeba zaspom koić pragnienie i napoić konia. Trzykrotnie nabrał wody ze studni i trzykrotnie ją musiał wy­lać — tyle było w niej śmiecia i brudu. Dopiero czwarte wiadro zaniósł koniowi. Potem siadł na stopniach werandy, wpatrzony w pustą drogę, w puste domy po przeciwległej stronie. O tej osadzie ani słówkiem nie wspomniał mu szeryf. Czy nie wiedział, czy po prostu Irvin zmylił dro­gę? Wszystko wyglądało raczej na tę drugą moż­liwość. Dlatego musiał teraz zastanowić się, jaki obrać kierunek dalszej wędrówki, gdzie poszukać informatora? Ważne pytania, na które nie znaj­dował odpowiedzi. Chyba tylko liczyć na szczę­śliwy traf.

Wstał, ujął wierzchowca za cugle i zaprowa­dził go na tyły domostwa, do stajni, której ubita, gliniana polepa pokryta była rozsypanym ziar­nem kukurydzy i pszenicy. Jeszcze jeden dowód pośpiechu, z jakim wyprowadzali się stąd gospodarze. Zdjął uprząż i przeniósł do kuchni. Tu zajął się pitraszemem posiłku w warunkach... niemal luksusowych. Uśmiechnął się — rozpo­rządzał nie tylko kuchennym piecem, ale i na­czyniami, a nawet sporym stosem wyschniętych szczap. Z zadowoleniem zauważył, jak woda wrze w garnku. Wyjął suchary, kawę, suszone mięso, i siadł przy oknie, mając widok na po­dwórko i stajnię, w której umieścił wierz­chowca.


Celia Canning


Kiedy odstawiał kubek, wydało mu się, że sły­szy czyjeś kroki. Lekkie i delikatne, a przecież zupełnie wyraźne. Czyjeś buty uderzały cicho w zakurzone deski podłogi. Na sekundę zastygł w bezruchu, po czym wyciągnął rewolwer z ka­bury i w dwu susach znalazł się za framugą drzwi. Odgłos kroków rozbrzmiewał coraz bliżej, aż wreszcie Irvin dojrzał jednym okiem postać idącą z głębi domostwa. Natychmiast schował broń i wyszedł z ukrycia.

To była kobieta. Skąd się tu wzięła? Czyżby jak on, z prerii? Sama? Dostrzegła go. Stanęła.

Halo! Co pan tu robi?

Miała na sobie sutą, kolorową spódnicę, opa­dającą na cholewy długich butów. Bluzka była równie kolorowa, o barwie czerwieni przecho­dzącej w purpurę. Tyle dostrzegł Irvin już z da­leka. A z bliska, gdy podeszła, ciemną twarz i czarne oczy spoglądające nań nieufnie, mimo że usta się uśmiechały. Nad oczami ciemne włosy opadające na czoło.

A co pani tu robi?

Mieszkam — odparła wesoło.

Tu?

Nie, nie w tym domu, ale niedaleko w samym środku Dawn*.

Co?

Ta osada taką nosi nazwę.

Piękną — odparł — ale bardziej pasowała­by Dusk.* Tu nikogo nie ma! Co się stało z ludź­mi?


Dawn (ang.) — świt, dusk (ang.) — mrok



Przecież ja jestem. A co się tyczy innych, rzeczywiście, odeszli.

Dlaczego? Czyżby woda była zła? Piłem ją, ja i mój koń, ale jakoś czujemy się dobrze.

Zła woda? Cóż za pomysł?

Zaglądałem do kilku studni. We wszystkich pełno śmieci i kurzu.

Ach, to dlatego. Myślał pan, że nie czerpa­no wody, ponieważ nie nadaje się do użytku. To nie dlatego. Po prostu nie miał kto jej czerpać.

A mieszkańcy? Gdzież się podzieli?

Wyjechali.

Zostawiając meble i nawet to...? — wska­zał na porzucone na kuchni garnki.

Zabrali tylko niezbędne przedmioty. Jak kto siedzi na jednym miejscu przez całe lata, to później i dziesięcioma wozami nie wywiezie tego, co nagromadził.

Pewnie — przytaknął Irvin.

A im się bardzo spieszyło.

Dokąd?

Do Kalifornii. To się nazywa: gorączka złota.

Sprawa stała się jasna, ale Irvin nadal nie mógł pojąć, jak można rzucać ziemię, własną ziemię, dla mirażu złotego piasku. Przypomniał sobie opowiadanie Czarnego Jacka o “miastach duchów". Teraz sam natrafił na takie “miasto": niczyje domy, niczyja rola. Gdyby lak przeprowadzić się z Greenfield? Przyjść na gotowe? I z myślą o tym, zapytał:

A ziemia tu dobra?

Otworzyła szeroko wielkie, czarne oczy, aż stały się jeszcze większe.

Ziemia? — powtórzyła zdziwiona.

No ziemia, rola..

Wzruszyła ramionami:

Nic a nic się na tym nie znam. Dawniej mu­siało coś tu rosnąć, teraz… tylko trawa.

A wtedy gdy oni jeszcze mieszkali?

Wtedy mnie tu nie było.

To skąd pani wie?

Od innych, od ludzi, którzy tu przyjeżdżali sądząc, że Dawn w najlepsze nadal prosperuje, i od tych, którzy znając historią ucieczki przyje­chali popatrzeć, jak to teraz wygląda, ale żaden z nich nie został. No — zakończyła raptownie — nie ma sensu siedzieć w tym opuszczonym do­mostwie. Niech pan idzie do nas.

Kto tu jeszcze jest?

Mój brat. Siedzimy we dwójkę i nie narze­kamy, chociaż niekiedy robi się bardzo nudno. Proszę zabrać konia — dodała spostrzegłszy siodło ciśnięte na podłogę — i chodźmy.

Irvin zastanowił się chwilkę:

Chętnie — odparł — jeśli nie zrobię kłopo­tu...

Głupstwo. Ciekawa jestem, co słychać na dalekim świecie, chyba mi pan opowie?.

Oczywiście. Zaraz będę gotów.

Poszedł do stajni po konia, nałożył nań uprząż, spakował swe drobiazgi i ruszył za tą dziwną mieszkanką dziwnej osady.

Dokąd się pan udaje? — zagadnęła, gdy kroczyli pustą, zasypaną piaskiem drogą.

Nie zawsze odpowiada się na takie pyta­nie — zauważył żartobliwie, a w myśli począł gorączkowo szukać jakiegoś fikcyjnego celu dro­gi.

Przepraszam, jeśli to tajemnica...

Och, nie. Tak sobie powiedziałem. Jadę do Greenfield, ale zdaje się, że zabłądziłem.

Greenfield? Nigdy nie słyszałam. Może mój brat zna właściwą drogę.

Prowadzicie tu gospodarstwo?

Już mówiłam, że nie rozumiem się na roli.

Wiec co pani tu robi? Z czego żyjecie?

Trochę z polowania, trochę ze sprzedaży skórek, a najwięcej z przepędu bydła.

Tędy wiedzie szlak?

Nie, bardziej na wschód, o dzień jazdy.

Nie ulegało już wątpliwości, że Irvin zjechał ze szlaku, sam nie wiedząc kiedy. Ale ta informacja ucieszyła go. Wskazała mu kierunek, w którym powinien szukać właściwej drogi.

Szli wolno, mijając milczące, ciche zagrody domki i jakieś budy bez okien. Niektóre z nich miały wejścia na głucho zawarte, inne ukazywa­ły opustoszałe wnętrza.

Nie rozumiem — zainteresował się Irvin. — Jeśli szlak leży o dzień drogi, jak możecie z niego żyć?

Brat wynajmuje się jako poganiacz, czasem jako przewodnik. Niekiedy i ja.

Pani? — Irvin roześmiał się. — Nigdy nie brałem udziału w takim przepędzie, ale wiem jacy to ludzie są zazwyczaj kowbojami. Półdzicy ludzie.

Nie zawsze i nie wszędzie, zresztą... potra­fię się bronić.

Dałbym radę jedną ręką — zażartował. — Chyba nie waży pani więcej niż 90 funtów?

Nigdy się nie ważyłam, ale waga to jeszcze nie wszystko. No, jesteśmy u celu.

Irvin przyjrzał się bacznie budynkowi, przed którym stanęła. Był mniejszy od sąsiednich, za to stał na dużej parceli porośniętej z rzadka owo­cowymi drzewkami. Teraz przekwitały i biało-różowy kobierzec płatków pokrywał ziemię. Ogród otaczały sztachety pomalowane na zielo­no. Mała furteczka otwierała drogę wprost ku brązowemu gankowi. Przed tą furtką Irvin za­trzymał się niepewnie.

Stajnia jest za domem — wyjaśniła. — Proszę poczekać na ganku, zajmę się sama koniem. Na tym to znam się bardzo dobrze.

Kiwnął głową na zgodę. Ujęła cugle. Irvin wkroczył na werandę.

Coś mu się w tym wszystkim nie spodobało, ale nie wiedział dobrze, co. Uznał więc, że takie odczucie jest wynikiem całodziennego zmęcze­nia i przestał na ten temat myśleć. Siadł na ławce i spoglądał na pustą drogę i puste okien­ne ramy domostwa po przeciwnej stronie drogi.

Kobieta wracała. W ciszy Irvin już z daleka usłyszał skrzyp piasku pod jej stopami.

Siodło zawiesiłam na belce, a koniowi dałam owsa.

Skąd tu owies?

Kupujemy od kowbojów. Mamy dwa wierz­chowce. Proszę, niech pan wejdzie.

Z werandy do sionki, a z sionki do pokoju pachnącego miętą, jakimiś kwiatami i sianem. Czysto tu i schludnie — stwierdził z zadowole­niem farmer. Nie dała mu się zatrzymać, lecz poprowadziła dalej, do obszernej kuchni, gdzie na poczesnym miejscu widniała potężna, blasza­na miednica. Chlusnęła wodą z wiadra. — Niech się pan odświeży po takiej drodze.

Wystarczyło wskazać mi studnię.

Tak będzie wygodniej. Mydło leży na oknie, a ręcznik tu — wskazała na długi, biały płat za­wieszony na gwoździu wbitym w ścianę.

Wyszła, lekko przymykając drzwi. Irvin zdjął kurtkę, ściągnął koszulę i zanurzył zakurzone, brudne dłonie w chłodnej wodzie. Cóż mogło być przyjemniejszego w takiej chwili?

Bryznął sobie na kark, na piersi, aż struga pociekła po czystych deskach podłogi. Rozejrzał się za ścierką, ale bezskutecznie. Wilgotnych plam na podłodze przybywało, w miarę jak mył się i pluskał. Poczuł się rzeźwo, świeżo i radoś­nie. Nawet wspomnienie Greenfield, które skojarzyło się z widokiem tej kuchni, nie przygasiło dobrego samopoczucia.

Zapinając koszulę przyglądał się bacznie pół­kom pełnym błyszczących garnków, szafce z bia­łymi talerzami. Prawdziwe gospodarstwo far­merskie w tej wymarłej osadzie.

Ciekaw jestem — pomyślał — czy oni z sobą przywieźli, czy też odziedziczyli po poprzednich właścicielach?"

Wciągnął na grzbiet kurtkę, poprawił pas z re­wolwerami.

Trzeba obejrzeć stajnię — zdecydował. — A przede wszystkim zabrać strzelbę. Nigdy nic nie wiadomo" — przypomniał sobie słowa sze­ryfa Murphy'ego.

Ale nie dane mu było spełnić tego zamierze­nia, bo gdy otworzył drzwi, ujrzał stół przykry­ty obrusem, a na nim talerze, szklanki, noże i widelce. Gospodyni stała przy oknie, wygląda­jąc na dwór. Odwróciła się.

Przepraszam — powiedział niepewnie Irvin — rozlałem trochę wody, a nigdzie nie zna­lazłem ścierki.

Głupstwo. Proszę siadać. Rzadko trafia się okazja przyjmować ludzi z dalekiego świata.

Tęskni pani? — zapytał odsuwając krzesło.

Niekiedy — zbliżyła się do stołu. — Myślę, że dzisiaj już pan nigdzie nie wyruszy?

Nie czekając na odpowiedź, uniosła dużą czar­ną butelkę i wlała do dwu szklanek nieco zło­cistego płynu.

To dobrze panu zrobi. Mnie również. Niepo­koję się o brata. Wyjechał o świcie i już dawno powinien był wrócić.

Irvin wytrzeszczył oczy. W jego farmerskim środowisku kobiety nie piły whisky. Zwłaszcza z nieznajomymi. A jeśli już piły — to tylko przy okazji wielkiego rodzinnego święta lub zabawy. I zawsze alkohol rozcieńczony wodą.

Co się pan tak patrzy? — siadła do stołu. — Z powodu tej kropelki whisky? — roześmiała się —Widzi pan, człowiek tu dziczeje i zapomi­na o tym... — zacięła się i twarz jej spochmurniała — o tym, co wypada, a co nie wypada kobiecie. No!

Stuknęło szkło. Irvin podniósł szklankę do ust — płyn pachniał jabłkami, smak miał ostry, a równocześnie nieco słodkawy. Pił wolno, z przerwami, aż odstawił puste naczynie. Po­łożyła mu na talerz potężny kawał zimnej pie­czeni.

Antylopa — wyjaśniła. — Teraz przybyło zwierzyny w tych stronach, odkąd ubyło ludzi.

Jadł zerkając od czasu do czasu na gospody­nię. Przypominała mu nieco kobiety, jakie moż­na spotkać w niektórych saloonach Dalekiego Wschodu: ubrane w krzykliwe suknie, bardzo swobodne w rozmowie i zachowaniu...

Gdy skończył jeść, sprzątnęła nakrycie.

Jeszcze daleko do wieczoru, chce pan zoba­czyć, jak wygląda całe Dawn?

Wyszli na pustą drogę.

Nazywam się Celia Canning — powiedziała niespodziewanie — a pan?

Vincent Irvin — odparł i jednocześnie po­myślał, ze dziewczyna musiała spędzić długie lata w miastach. Któż tu się przedstawia?

I pan mieszka w tym, jakimś... Przepra­szam, zapomniałam.

W Greenfield.

Czym się pan zajmuje?

Uprawą roli.

Ach, farmer — rzekła to takim tonem, że Irvin nie wiedział, czy jest rozczarowana, czy zachwycona. I zaraz zapytała znowu: — Skąd pan przybywa?

Wydało się Irvinowi, że tych pytań jest zbyt wiele, odparł więc bardzo ostrożnie:

Och, głupstwo. Zwykła farmerska wypra­wa dla zbadania cen bydła i zboża. Niech mi pa­ni opowie coś o sobie. To będzie na pewno ciekawsze.

Jak na farmera jest pan nieźle uzbrojony: winchester przy siodle, rewolwery przy pasie.. Dobrze pan strzela?

Dobrze, jak na... farmera.

A ja podobno nieźle. Kiedyś z tego żyłam.

Ze strzelania? — zaniepokoił się.

Parsknęła śmiechem:

O czym pan myśli? Ja tylko występowałam jako strzelec w cyrku.

Strącając butelki ustawione na drabince? Oglądałem to kiedyś.

To bardzo łatwe. Miałam trudniejszy cel. Moją koleżankę przywiązywano do deski, a ja strzelałam tak, aby kule obramowały jej sylwetkę.

Niebezpieczna sztuka!

Tylko pozornie. Przywiązana do deski nosiła pod kostiumem koszulkę ze stalowych drucików, a rewolwery, z których strzelałam, miały kule zrobione ze specjalnie miękkiego metalu. Prochu było niewiele, więc siła uderzenia bar­dzo słaba. Gdybym nawet źle trafiła, mogłam spowodować co najwyżej siniec,

i takie kule wbijały się w deskę? — wyra­ził wątpliwość Irvin.

To nie była prawdziwa deska, tylko gruba i miękka tektura imitująca deskę.

Ach tak. I nigdy pani nie chybiła?

Nigdy, z wyjątkiem... jednego razu.

Ja takim doskonałym strzelcem nie jestem.

Spróbujmy. Jeszcze dość widno. Tam dalej wznosi się taka stara rudera, znakomity cel.

Czy nie za wielki?

Och, nie będziemy strzelać do ścian, tylko do gwoździ.

Przeszli w milczeniu jeszcze kilkadziesiąt kro­ków.

To tu — powiedziała przystając.

Przed nimi stała pokrzywiona, ledwie trzy­mająca się stodoła.

Widzi pan ten ćwiek?

Irvin chwilę wpatrywał się w poszarzałe od deszczu i słońca deski, wreszcie zauważył zar­dzewiałą główkę potężnego bretnala wbitego w sam narożnik.

Widzę — odparł.

Teraz niech pan uważa.

Sięgnęła ręką między fałdy spódnicy, wyciąg­nęła dłoń i nim Irvin zdążył mrugnąć, padł strzał. Czerwonoruda główka gwoździa błysnęła jasną szramą.

Świetnie! — stwierdził Irvin. — Z jakiej to zabawki pani strzelała?

Wręczyła mu broń. Ten rewolwer istotnie przypominał raczej dziecinną zabawkę.

Nigdy nie widziałem czegoś podobnego — stwierdził szczerze. — Wygląda tak niewinnie...

Na pumę z nim bym nie wyruszyła, ale gdyby na przykład człowiek na mnie napadł...

Tu spojrzała znacząco na Irvina, a jemu zro­biło się jakoś nieswojo.

Wracajmy — powiedział. — Do zmierzchu leszcze parę godzin, a mój koń na pewno już od­począł.

Ależ... to nie ma żadnego sensu — zapro­testowała. — Tu pan się wyśpi świetnie. Chyba miał pan taki zamiar?

Rzeczywiście, ale sądziłem, że będę sa­motny.

Bzdura! — krzyknęła. — Kogo się pan krę­puje? Mnie? Od razu widać, że farmer. Nigdzie dziś nie puszczę! Nie mówmy więcej o tym. Wi­dzi pan? Obok sterczy drugi gwóźdź. Proszę spróbować.

Nie było sensu się spierać. Irvin wyciągnął srebrny colt. Pierwsza kula chybiła, druga — również. Dopiero trzecia trafiła w zardzewiałą główkę gwoździa.

Widzi pani? Nie potrafię tak... Pani kole­żankę, tę z cyrku, pewnie zabiłbym mimo stalo­wej koszulki. Dlaczego pani rzuciła cyrk? Jeśli to nie tajemnica.

Żadna. Dużo o tym było gadania. Ja ją... za­biłam.

Co?!

Irvin poczuł, jak mu zimne ciarki przebiegają po krzyżu.

Ach, to był wypadek. Nieszczęśliwy wypa­dek. Ktoś włożył do pistoletu normalny na­bój, no i trzeba pecha, ręka mi zadrżała — wes­tchnęła ciężko. — Później miałam mnóstwo kło­potów. Szeryf prowadził śledztwo. Mówiono, że

ja umyślnie... bo się z nią pokłóciłam poprzed­niego dnia.

I jak to się skończyło?

Ano cóż, musiałam rzucić pracę. Nikt nie chciał zostać moim partnerem. Ale dajmy temu spokój. Proszę pokazać tę swoją armatę.

Podał jej srebrny colt.

Skąd pan to ma? — zapytała podniesionym nagle głosem.

Irvin aż drgnął, ale opanował się natychmiast.

Kupiłem — odparł spokojnie.

Dawno?

Nie tak bardzo... ale o co chodzi?

Od kogo? — pominęła jego pytanie.

Od wędrownego handlarza. O co chodzi? —-powtórzył.

Przepraszam. Widziałam kiedyś taki rewol­wer i sądziłam, że nie istnieje podobny. Widać się pomyliłam.

Zwróciła mu broń.

Czyżby zetknęła się kiedy z Czarnym Jac­kiem? — pomyślał Irvin. — Gdybym tak znalazł w niej sprzymierzeńca... Ale nie. Lepiej nie pró­bować, to może być niebezpieczny sprzymierze­niec. Ta cyrkowa historia..."

Chodźmy — powiedziała Celia — chcę zo­baczyć, jak preria wygląda.

Ruszyli wolno, milcząc, aż dotarli do krań­ców osiedla. Wyznaczały je szczątki rozwalonego domu. Dalej biegła pusta przestrzeń, ciemnie­jąca na horyzoncie od nadciągającego wieczoru. Siwa mgiełka powoli zacierała kontury.

Na jutro murowana pogoda — stwierdzi­ła. — Wracajmy.

Zanim doszli do domu, mocno już poszarzało. Celia zapaliła naftową lampkę i znikła w kuchni. Irvin słyszał, jak się krzątała pobrzękując tale­rzami. Ten odgłos znowu przypomniał mu ro­dzinny dom, ale nie czas było teraz na rozmy­ślania. Cicho, jak potrafił najciszej, opuścił ja­dalnię, wyszedł na dwór, obszedł zabudowania dokoła, aż odnalazł stajnię. Stały w niej dwa konie, ale miejsca starczyło chyba na dziesięć. Mimo zmroku Irvin natychmiast rozpoznał swe­go wierzchowca, a wierzchowiec — swego pana. Dał znak cichym parsknięciem. Farmer obmacał pęciny i kłęby, przesunął dłonią po karku i grzy­wie. Koń dmuchnął mu w twarz ciepłym odde­chem, a później opuścił głowę nad żłobem. Irvin sięgnął ręką poza deski.

Owies i kukurydza — mruknął wyczuwa­jąc pod palcami twarde i gładkie ziarna.

Dobrze im musi powodzić się na tym pustko­wiu. Mówiła, że kupują od kowbojów. A co w zimie? No, mniejsza z tym. Gdzie siodło? Po­czął szukać omackiem. Nigdzie nie zauważył, czyżby schowała? Zirytowany zawrócił i spotkał Celię na ganku.

Myślałam, że pan uciekł.

Chyba na oklep — powiedział nieco ostrym tonem — bo konia nie mam czym osiodłać. Gdzie pani schowała uprząż?

W bardzo tajemniczej kryjówce — zażar­towała. — Po prostu... przeniosłam do kuchni.

Przepraszam — zmitygował się.

Weszli do wnętrza. Istotnie, w kącie kuchni le­żała zwalona cała uprząż. Schylił się i dźwignął siodło z podłogi.

Tu nie przeszkadza...

Potrząsnął głową.

Zabieram do stajni. Mam zwyczaj spać obok własnego konia — wyjaśnił.

Spojrzała na Irvina niezbyt przyjaźnie:

A cóż to za pomysł?

Bardzo dobry — odparł spokojnie. — Nie jest tu tak bezpiecznie, jak pani mówiła.

Co się stało?

No... jeśli pani sama przyniosła uprząż do domu to znaczy, że ze stajni mógłby ją ktoś ukraść. A wobec tego konia też. Nie mam racji?

Roześmiała się:

W stajni są szczury. Kiedyś pocięły moje siodło na kawałki. Ot, i cała przyczyna. Chce pan spać ze szczurami? Mamy taki ładny go­ścinny pokoik. Proszę, zaraz panu pokażę.

Szczury? Tutaj? — zdziwił się Irvin. — Szczury uciekają razem z ludźmi, bo z nich żyją.

Wzruszyła ramionami:

Nie wiem. Może tu są jakieś inne szczury, dzikie.

Irvin nie oponował dłużej. Wyjął winchestera ź pochwy siodła i poszedł za Celią po wąskich, trzeszczących schodach, aż na poddasze. Tam znajdował się mały pokoik z drewnianym łóż­kiem, siennikiem i stołem. Na więcej nie star­czało miejsca.

Tu będzie panu wygodniej niż w stajni. Światła chyba nie potrzeba — zakłopotała się. — U mnie krucho z naftą.

Podziękował. Kiedy wyszła, dokładnie zbadał drzwi, i to z obu stron. Nigdy później nie potra­fił wyjaśnić źródła swego niepokoju. “To chyba było przeczucie" — opowiadał Gordonowi.

Na zewnątrz, od strony strychu, drzwi nie mia­ły klamki, ale od wewnątrz zaopatrzono je w mocny haczyk. Z kolei zbadał okno i znajdu­jącą się pod nim ścianę domu. Była zupełnie gładka, niemożliwa do sforsowania bez pomocy drabiny.

Uspokojony przymknął nieco okno i — na pół tylko rozebrany — rozciągnął się na sienniku.

Jak długo spał? Na pewno kilka godzin, nie więcej. Kiedy się zbudził, trwała jeszcze noc. Co go wyrwało ze snu? Chyba blask księżyca wy­pełniający cały pokoik. Siadł na łóżku i nasłu­chiwał, ale z wnętrza domu nie dobiegał żaden głos. Podszedł do okna i wychylił się. W dole widniały, bardzo wyraźnie, słupki ogrodzenia oraz furtka. Za ogrodzeniem leżała pusta droga, a jeszcze za nią — ciemna masa domostwa spo­glądająca na drogę pustymi oczodołami okien­nych otworów. Jedyna ulica Dawn lśniła sre­brzyście przy księżycu, drzewka ogrodu rzucały długie cienie na ziemię. Irvin spojrzał w lewo, spojrzał w prawo — pustka, zupełna pustka. Ani człowieka, ani zwierzęcia. Nawet głos kujotów tutaj nie dobiegał. Ziewnął półgłosem i postano­wił wrócić na siennik. Uczynił pierwszy krok w kierunku łóżka i znieruchomiał. Zdawało mu się?:... Powrócił ku oknu i znowu słuchał. Nie, nie mógł się mylić. Z dalekich głębin srebrnej nocy dobiegł jego uszu niewyraźny, zamazany odgłos końskich podków. Irvin oparł się o okien­ną framugę i czekał. Rozpoznawał już zupełnie wyraźnie galop. Galop samotnego jeźdźca. Któż to tak gnał w samym środku nocy? Rytmiczne uderzenia biegły na skrzydłach ciszy. Później galop przeszedł w kłus. Nieznany przybysz znajdował się coraz bliżej. Irvin wreszcie go dojrzał na szarej wstędze drogi jako ruchomy, bardzo jasny punkt. Oto już sylwetka człowieka i zwierzęcia — cień skakał po ziemi, wydłużał się i skracał na przemian. W końcu znieruchomiał i rozpadł się na dwa cienie: jeździec zatrzymał wierzchowca i zeskoczył z siodła, tuż przed furtką.

To chyba brat tej Celii — pomyślał i cofnął się pół kroku w bok. — Teraz powinien wpro­wadzić konia. Ciekaw jestem, co to za facet?"

Mimo niewielkiej odległości i blasku księżyca nie mógł dojrzeć zarysów twarzy. Przybysz był średniego wzrostu, szczupły, w kapeluszu rzu­cającym cień na oblicze, w bardzo jasnym ubra­niu, bo błyszczało teraz, jakby utkane ze sreb­ra.

Wprowadzi konia" — powtórzył w myślach Irvin i... omylił się.

Usłyszał przeciągły zgrzyt drzwi, tych na dole. Drobna sylwetka ukazała się na ścieżce. Porusza­ła się szybko, jakby biegła.

Dobra siostra — pomyślał. — Czekała na brata."

Celia znalazła się tuż przy koniu i jeźdźcu, A koń nie został wprowadzony, a jeździec nie przekroczył progu furtki. Dwie postaci tkwiły nieruchomo, jedna obok drugiej. Rozmawiały. Łatwo było odgadnąć po gestykulacji rąk, ale słów Irvin nie słyszał. Nagle Celia odwróciła się w stronę domu. Uczyniła to tak gwałtownie, aż Irvin przestraszył się, że go spostrzegli. Ale nie. Kobieta powróciła do przerwanej na chwilę roz­mowy.

Opowiada o mnie —- wywnioskował Irvin. — Na pewno musiała powiedzieć: on tam śpi na górze, i właśnie wówczas odwróciła się. Ale czemu ten braciszek nadal sterczy na dwo­rze?"

To nie był koniec zdziwienia Irvina. Oto bo­wiem ujrzał, jak przybysz ujął swego wierz­chowca za cugle i począł oddalać się drogą. Ko­bieta pozostała przy uchylonej furtce, coś jesz­cze zawołała, ale i tym razem Irvin nie dosłyszał, co. Idący odwrócił głowę i nie zwalniając kroku pomachał ręką. Oddalał się coraz bardziej i co­raz bardziej cichło człapanie końskich kopyt, aż wreszcie i konia, i jeźdźca zakryła ściana które­goś z mijanych domostw.

Celia zamknęła furtkę, przeszła ścieżką ku werandce. Irvin usłyszał zgrzyt zamykanych drzwi. Nie odchodził od okna, lecz na dworze nie ukazał się więcej nikt, a z głębi domu nie ozwał się żaden nowy dźwięk.

Wrócił do łóżka, siadł na sienniku i zadumał się. Co to wszystko mogło znaczyć? Czy nocny przybysz był bratem gospodyni, o którym wspo­minała, czy kimś innym? Dlaczego nie został tu na noc? No i czy to wszystko mogło mieć jaki­kolwiek związek z jego — Irvina — osobą?

Wszystko razem — tyle pytań i tyle wątpliwo­ści — wydało się obecnie Irvinowi bardzo po­dejrzane, prawie niebezpieczne.

Wydobył rewolwery z pasa ciśniętego na stół, sprawdził, czy są nabite, a potem położył je w głowach łóżka. Podobnie postąpił ze strzelbą. Umieścił ją między łóżkiem a ścianą. Wreszcie zbadał zamknięcie drzwi. Teraz nie wydało mu się dostatecznie mocne. Przeniósł więc stół spod okna i postawił go w poprzek wejścia. Tę słabą barykadę łatwo było sforsować, ale jaki przy tym powstałby hałas!

Zabezpieczywszy się w ten sposób przed nie­przewidzianymi wydarzeniami, jeszcze raz ostrożnie wyjrzał oknem. Nikogo. Cicha, srebrzy­sta noc rozpostarła się nad całym bezludnym osiedlem. Wrócił na siennik. Położył się i zasnął.


Ranek w Dawn


Musiał spać bardzo mocno, ponieważ nie obu­dził go ani czerwony brzask rannych zórz, ani nawet pierwszy znak dnia — słońce, które po­częło dźwigać się nad horyzontem.

Zerwał się z łóżka dopiero wówczas, gdy w głębi domostwa głośno trzasnęły drzwi. Siadł i natychmiast spojrzał na broń. Znajdowała się tam, gdzie ją postawił. Stół barykadujący drzwi również stał nie poruszony. Odetchnął z ulgą i podszedł do okna. Wyjrzał ostrożnie, by z ze­wnątrz nikt tego nie mógł zauważyć, ale droga była pusta.

Ubrał się pospiesznie, odstawił stół pod okno i z winchesterem w ręku wąskimi schodami po­wędrował na dół.

Ciekaw jestem, czy mi powie o nocnej wizy­cie? — zastanawiał się. — Jeśli nie, to znaczy, że coś się tu knuje."

W pokoju nie zastał nikogo, ale spoza przy­mkniętych drzwi kuchni dobiegało stukanie garnków. Zapewne Celia przygotowywała ran­ny posiłek. Po chwili usłyszał jej głos:

Czy to pan?

Ja — odparł. — Dzień dobry.

Proszę usiąść i cierpliwie czekać.

Zanim wykonał polecenie, podszedł do okna — wciąż pod wrażeniem nocnej wizyty. Dostrzegł rzędy małych drzewek, parkan z zamkniętą furt­ką i ponury dom po drugiej stronie drogi. Wszy­stko to tonęło w słońcu i ciszy poranka. Pierza­ste obłoczki wędrujące po niebie drgały na ziemi ciemnymi plamami, które przesuwały się bar­dzo szybko wśród cieni drzew i płotu. Znudzony, postawił strzelbę w kącie pokoju i siadł za sto­łem, twarzą ku oknu. Rozmyślał teraz o drodze, która go czekała, i o przewidywanym spotkaniu z Czarnym Jackiem. Jakoś przestał się niepokoić. Zupełnie na zimno układał plan dalszego postę­powania. Patrzał w okno, a myślami już gnał w przyszłość. Pewnie dlatego dopiero po kilku minutach dostrzegł, że za płotem ktoś stoi. Prze­tarł oczy. To nie było złudzenie. “Ktoś" opierał się plecami o ogrodzenie: mężczyzna w jasnym, prawie białym ubraniu, w kapeluszu podobnej barwy. Czy ten sam człowiek, który był tu w nocy?

Irvin siedział nieruchomo na krześle i patrzał.

Biały jegomość" — pomyślał i natychmiast nazwa ta skojarzyła mu się z Czarnym Jackiem.

A tymczasem “biały jegomość" sterczał nieru­chomo jak przydrożny słup i tylko jego lewa ręka — tę Irvin widział bardzo wyraźnie — bez przerwy poruszała się ruchem półkolistym, raz w jedną, raz w drugą stronę. Irvin wpatrzył się w tę rękę, nie potrafił od niej oczu oderwać. Gdzieś już widział takie ruchy... Czarny Jack! Przecież to Czarny Jack siedząc w wagonie odwijał i nawijał na wskazujący palec długi, srebr­ny łańcuszek zakończony kluczykiem.

Czarny Jack — powtórzył raz jeszcze w my­śli. — Czy to on? Mimo białego ubrania? Gdyby tak ujrzeć twarz. Może krzyknąć? Wówczas nie­znajomy odwróci się. Na pewno się odwróci. A jeśli to jest właśnie Czarny? Dlaczego tu sterczy? Nie mogę tak siedzieć bezczynnie!"

Naprężył mięśnie nóg, prawa dłoń powoli obsunęła się ku kolbie rewolweru. Postanowił ze­rwać się raptownie i poprzez sionkę szybko wyskoczyć na dwór. Ba, gwałtowność takiego dzia­łania na pewno wywoła hałas. To na nic. Trzeba działać spokojnie i rozważnie. Nie spieszyć się. Tamten, nieświadomy niczego, ciągle jeszcze podpiera płot.

Farmer wstał powoli, ale znowu siadł. Bo oto za jego plecami cicho skrzypnęły drzwi.

Podnieś ręce!

Poczuł pod lewą łopatką mocny ucisk twarde­go, okrągłego przedmiotu. Natychmiast wykonał polecenie Celii Canning. To był jej głos. Ale jakże zmieniony? Już nie ten roześmiany, bez­troski i miły dla ucha. Głos dobrze wychowanej gospodyni przyjmującej gościa. Lecz słowa wy­powiedziane ostro, szorstko, tonem nakazującym bezwzględny posłuch.

Jej dłoń wyrwała mu po kolei oba rewolwery tkwiące w futerałach pasa.

Opuść ręce. Daj je do tyłu.

Spełnił żądanie bez sekundy zwłoki i tylko pomyślał: “Ty idioto! Wlazłeś w pułapkę jak mysz".

Poczuł, jak mu wiązano przeguby rąk, jak mocno przykrępowano je do oparcia krzesła. Wreszcie ujrzał twarz Celii, pełną napięcia i ja­kiegoś okrucieństwa, ostro zarysowaną.

Gdzież ja miałem oczy? — westchnął i rów­nocześnie ogarnęła go złość. — Poczekaj... ty... wiedźmo..."

Ale natychmiast opanował się. Złość jest złym doradcą. Więc zapytał sztucznie spokojnym gło­sem:

Czego chcesz?

Uznał, że osoba tak haniebnie łamiąca uświę­cone zasady gościnności nie zasługuje, by zwra­cać się do niej uprzejmiej.

Ty głupcze — odparła. — Po co chwaliłeś się swym coltem? Zaraz się okaże, czy go kupi­łeś, czy ukradłeś. Jack! — krzyknęła w stronę okna. — Chodź!

,Biały jegomość" odwrócił się, minął furtkę. Irvin słyszał jego spieszne kroki tupocące w sie­ni. Potem uchyliły się drzwi i stanął o krok od związanego farmera. Nie było wątpliwości, to Czarny Jack, tyle że na biało ubrany.

Wpadłem" — pomyślał Irvin.

Obejrzyj, Jack.

Celia podała srebrny colt.

Masz rację — przyznał Jack. — To mój, a gdzie drugi?

Miał tylko jeden. Powiada, że go kupił.

Kupił? Muszę się przyjrzeć facetowi.

Na taką zapowiedź Irvin nawet nie mrugnął okiem, ale zimny dreszcz przebiegł mu po krzyżu.

Koniec — zmroził go dreszcz. — Teraz mi do­piero da łupnia."

Przyglądanie się nie trwało długo, a jego wy­nik był zgodny z przewidywaniami Irvina.

Ten sam — stwierdził Jack. — Kropka w kropkę ten sam pasażer z pociągu. Najwięcej ze mną rozmawiał i najbardziej był ciekaw z ca­łej trójki. Może ta ciekawość aż tu go przywio­dła? Rewidowałaś go?

Zaglądałam do juków. Nic interesującego.

Hm... ciekawe. Przybył tu samotny. Zbada­łem okolicę: tylko pojedynczy trop, a szkoda. Chętnie spotkałbym się z twoimi — zwrócił się do Irvina — towarzyszami, zwłaszcza z tym, któ­ry mnie kopnął. Gdzie twoi kumple? Gadaj!

O, to już nie był ten uprzejmy towarzysz po­dróży.

Jacy kumple? — powtórzył pytanie Irvin pragnąc w tak mało sprytny sposób zyskać na czasie.

Nie udawaj półgłówka! — krzyknął Jack i ująwszy srebrny colt za lufę machnął nią tuż przed nosem jeńca. — Jeżeli będziesz się wykrę­cał, dostaniesz tym... To mój wypróbowany spo­sób. Natychmiast przywraca pamięć.

Nie ma ich tutaj.

Wiem, że ich nie ma. Nie wykręcaj się! Gdzie oni są?

W Greenfield — odparł farmer wiedząc, że taką odpowiedzią w niczym nie zaszkodzi ani Gordonowi, ani Fawkesowi. — Możesz spraw­dzić — dodał kpiąco.

Żartujesz? Zaraz ci te żarty wypędzę z gło­wy. Greenfield — powtórzył. — Gdzie to jest? Ach, pamiętam. To tamten przystanek na odlu­dziu. Tam wsiedliście do pociągu, A to całe Greenfield jak daleko od przystanku?

Ponad trzy mile — mruknął Irvin.

A stąd?

Ile było “stąd" — tego oczywiście nie mógł wiedzieć. Przecież nigdy jeszcze nie przebył dro­gi dzielącej Dawn od swej rodzinnej osady. Ale... chyba piekielnie daleko. Uznał jednak, że bez­pieczniej będzie mówić niż milczeć, więc powiedział:

Pięć dni, jak się szybko jedzie. Zdejmijcie mi więzy — odparł — to was zaprowadzę.

Oczekiwał kolejnego wybuchu gniewu, ale Czarny Jack milczał.

Co z nim zrobisz?

To pytała Celia Canning. Siostra Jacka? Co do tego Irvin miał poważne wątpliwości. Stali obok siebie i farmer mógł stwierdzić, że nie było mie­rzy nimi nawet cienia podobieństwa.

Jeżeli go puścisz — mówiła Celia — trzeba będzie stąd się zabierać. Słyszysz, Jack?.

Milczenie.

Ja umywam ręce od wszystkiego, wracam do cyrku.

Denerwowała się coraz bardziej.

Jeśli na to ci pozwolę — odezwał się wresz­cie Czarny.

Za kilka dni siądą ci na kark wszyscy sze­ryfowie świata.

Przesadzasz.

Powiedział tylko tyle i nadal świdrował ocza­mi jeńca. Wyglądało to bardziej niepokojąco od najbardziej niepokojących słów. Na koniec od­wrócił się i począł przemierzać pokój od ściany do ściany. Było cicho, a w tej ciszy odgłos kro­ków i pobrzękiwanie ostróg brzmiały w uszach farmera dziwnie złowrogo.

Gdyby tak się zerwać... — myślał gorączko­wo. — Nogi mam wprawdzie wolne, ale ręce?"

Czuł, jak mu powoli drętwieją ściśnięte prze­guby i dłonie. Jak tu “zerwać się", będąc przy­wiązanym do krzesła? Spróbował rozluźnić pęta. Nic z tego. Rzemień jeszcze boleśniej werżnął się w skórę.

Rozwiąż go — nieoczekiwanie rozkazał Czarny.

Co?! — krzyknęła. — Oszalałeś? Prędzej go zastrzelę, niż uwolnię.

Nie bądź głupia. Kto ci powiedział, że go chcę uwolnić? No, prędzej, rozwiązuj! A ty — zwrócił się do Irvina — siedź spokojnie.

I lufę srebrnego colta skierował ku jeńcowi. Farmerowi po raz drugi mrówki przebiegły po plecach. Od napastnika dzielił go tylko ciężki, masywny stół.

Celię stracił z oczu, lecz czuł jej palce na swych dłoniach, rozplątujące supły rzemienia. Wreszcie więzy opadły, ale zgodnie z poleceniem siedział sztywny i nieruchomy. Znowu ujrzał Celię. Obeszła stół, ruszyła w stronę drzwi. Po­winna była minąć Jacka za jego plecami, popeł­niła jednak błąd. Na sekundę znalazła się między wylotem srebrnego colta a jeńcem. Jack krzyk­nął na nią, ale za późno. Irvin poderwał się bły­skawicznie, błyskawicznie uniósł ciężki stół i rzucił nim w Celię. Nie byle jakiej wymagało to siły...

Stół zwalił z nóg i gospodynię, i Jacka. Za­wadził jednym rogiem o okno — z brzękiem po­sypały się szyby — i runął przygniatając leżą­cych. Czarny Jack zerwał się natychmiast, ale w tej samej chwili otrzymał cios pięścią w szczę­kę i zwalił się na nowo. Irvin chwycił colt, odpiął leżącemu pas, skrępował nim nogi. Porwał ciśnięty przez Celię rzemień i jak mógł najszyb­ciej związał bandycie ręce. Czarny Jack nie po­ruszał się. Czyżby zemdlał?

Irvin przyskoczył więc do Celii leżącej pod zwalonym, połamanym stołem. Nieprzytomna, z szeroko rozrzuconymi rękoma, ściskała w gar­ści swój mały damski rewolwer. Irvin wyrwał go z jej palców, podniósł leżącą, zerknął na nieru­chomego Jacka, kopnięciem nogi rozwarł drzwi wiodące do kuchni i tam położył Celię na po­dłodze. Chlusnął jej na twarz strugą wody, raz i drugi, aż otworzyła oczy. Chwilę spoglądała nieprzytomnie, po czym szepnęła:

Gdzie Jack?

Pod oknem. Nic mu nie będzie. Spostrzegł, że odetchnęła głęboko.

Aleś nas urządził — stwierdziła, a w głosie jej zabrzmiała nutka podziwu — Silny z cie­bie chłop... Stół taki ciężki... Możesz teraz jechać, dokąd chcesz...

Na pewno pojadę — przytaknął Irvin — ale razem z Jackiem.

Wytrzeszczyła oczy.

Z Jackiem? Dlaczego z Jackiem? Masz z nim jakieś porachunki? Zastanów się. Raz ci się udało, ale za następnym razem...

Farmer roześmiał się:

Dwa razy udało się — stwierdził.

Prawda — przyznała. — Wtedy, w pociągu. On mi opowiadał. Czy to ty go zraniłeś?

Teraz zdumiał się Irvin. Nic nie wiedział o zra­nieniu Czarnego.

Jack mi opowiadał — powtórzyła Celia — że strzelano, jak wyskakiwał z pociągu. Kto ty jesteś? — mówiła dalej Celia. — Kowboj, rewol­werowiec?

Pomagam szeryfowi w Wichita Falls.

Pracujesz u szeryfa?

Aha — mruknął. — Chyba wiesz, że za Jackiem rozesłano listy gończe?

Wiem. Czy można tam zajrzeć? — skinęła głową w stronę uchylonych drzwi. — Coś ty z nim zrobił?

Związałem, ale zajrzę ja sam. Odwrócił się i wychylił głowę poza framugę.

Ujrzał obok szczątków stołu i kawałków potrza­skanej szyby nieruchomą sylwetkę. Ta krótka chwila o mało nie stała się przyczyną zguby — strzał padł w tym momencie, gdy Irvin znowu spojrzał na Celię. Błysk, huk i jakby smagnięcie biczem w lewe przedramię. Musiała mieć drugi rewolwer. Popełnił głupstwo.

Dostałem" — zdążył pomyśleć i błyskawicz­nie podbił jej dłoń, wyrwał rewolwer, schwytał dziewczynę w pasie. Poczęła się szarpać, kopać i próbowała nawet gryźć. Ścisnął ją mocniej, aż krzyknęła, i gorączkowo rozejrzał się za jakim­kolwiek postronkiem. Wpadł mu w oko tylko ręcznik. Nie było sprawą łatwą związać ręce wy­rywającej się, ale wreszcie dopiął swego. Potem skrępował nogi kuchenną ścierką.

Jeszcze nigdy nie postąpiłem tak z żadną kobietą — powiedział ciężko oddychając — ale na ciebie nie było innej rady.

Dopiero teraz poczuł ciepłą, nieprzyjemną wil­goć pod lewym rękawem kurty. Stanął w drzwiach łączących oba pomieszczenia tak, aby nie tracić z oczu swych jeńców, i począł ściągać zwierzchnią odzież. Koszula była mocno zakrwa­wiona, a czerwone krople poczęły teraz znaczyć deski podłogi. Gdyby jakiś czysty gałgan... Znalazł coś lepszego — bandaż. Czarny Jack wi­dać naprawdę był ranny, jemu miał zapewne służyć.

Irvin zlał ramię wodą i stwierdził z ulgą, że kula nie naruszyła mięśni, jedynie zerwała pas skóry. Krwawiło nadal mocno. Przypomniał so­bie o flaszce whisky, odnalazł ją wśród szcząt­ków stołu. Była cała i nadal mocno zakorkowana. Chlusnął ognistym płynem na ranę — zapiekło wściekle. Obandażował ramię, jak mógł najciaśniej. Spróbował poruszyć lewą ręką — bo­lało.

Żmija — mruknął.

Co teraz począć, u licha! Zasępił się. Przecież nie może ciągnąć ich oboje ze sobą. Jeśli jednak zostawi Celię na wolności, wyruszy za nim w trop i dopadnie, gdy tego najmniej będzie się spodziewał. Ten dom z pewnością nafaszerowany jest bronią. Zbójeckie gniazdo. Miała drugi rewolwer, ma na pewno i trzeci, czwarty lub piąty. Siadł na krześle. Ujrzał, jak Czarny Jack po­ruszył się, a w chwilę później otworzył oczy. Irvin już nie czuł do bandyty takiej urazy jak przedtem. Cała złość jak gdyby skoncentrowała się na Celii, więc odezwał się:

No, jak się czujesz? Musiałem cię stuknąć, ale nie było innego wyjścia.

Jack zamrugał powiekami. Usiłował wstać i dopiero wówczas spostrzegł, że jest skrępo­wany. Więc tylko odwrócił się bokiem.

Czego ode mnie chcesz? — warknął.

Irvin zaśmiał się gorzko:

To ja powinienem pytać. Dwa razy na mnie napadłeś.

Ale nie strzelałem.

Boś nie zdążył.

Zrobiłem głupstwo. Wtedy, w wagonie.

Na pewno. Ale ja cię ścigam wcale nie z po­wodu tamtego napadu.

Ty mnie ścigasz?

W głosie bandyty zabrzmiało nieukrywane zdumienie.

Ścigam — powtórzył farmer.

Jeśli nie za napad, to za co?

Za twe listy gończe...

Aha, to tak... Rozumiem. Gonisz za nagro­dą. Słuchaj, dam ci ten tysiąc dolarów. Odpadnie kłopot chodzenia do szeryfa. Zgoda?

Irvin roześmiał się po raz drugi:

Ja ciebie dobrze poznałem, Jack. Nie miałbym tego tysiąca dłużej od jednego dnia. Naj­bliższej nocy, może nawet we śnie, zostałbym bo­gatszy o jedną kulę w plecach. Ty to umiesz, Jack.

Zostawisz mnie związanego. Zanim się uwolnię, będziesz daleko. Pozwalam ci związać i Celię.

Pozwalasz? Cóż za łaska! Celia już leży związana w kuchni.

Jack tylko łypnął oczami w kierunku drzwi.

Dam ci półtora tysiąca.

Nic z tego, pojedziesz ze mną do szeryfa.

Dokąd?

O tym porozmawiamy w drodze, a teraz... żebyś nie nadwerężał sobie gardła...

Dam ci trzy tysiące!

Farmer tylko wzruszył ramionami. Wstał, urwał kawał pozostałego bandaża, zwinął go w kłąb i wepchnął — nie bez trudu — w usta bandyty. Podobnie postąpił z Celią. Zależało mu, aby para wspólników nie mogła się porozumiewać podczas jego nieobecności. Musiał bowiem ruszyć do stajni, żeby osiodłać konie.

W mrocznym wnętrzu znalazł ich aż trzy. Wierzchowiec Jacka został więc również tutaj przyprowadzony. Zastanowił się chwilkę, na ko­niec założył uprząż całej stadnince i wyprowadził ją na dwór. Postanowił Celii nie zabierać z sobą, ale zdecydował, że pozbawi ją konia, na pewien czas. Puści go po pierwszym dniu jazdy i zwie­rzę chyba samo jakoś trafi do Dawn. A jeśli nie? Ano, cóż? Celia nie umrze tu z głodu i pragnie­nia. Zresztą szlak przepędu nie jest zbyt odległy. Trafi doń i wreszcie kogoś spotka.

Tak się uspokajał, ale spokoju nie doznał.

Tfu, do licha! Czarny takiego musiał sobie dobrać pomocnika!

Ręka dała znać o sobie, gdy dopinał popręgów. Przywiązał konie do płotu i wrócił do izby. Jack leżał nadal bez ruchu, ale Celia spoczywała kilka kroków bliżej drzwi. Irvin zrozumiał: przetoczyła się w kierunku pokoju. Widocznie liczyła na to, że znalazłszy się jedno obok drugiego, jakimś sposobem zrzucą pęta.

Daliby mi szkołę... — westchnął, a jedno­cześnie żal mu się zrobiło tej kobiety.

Celia — odezwał się półgłosem — nic ci nie zrobię, ale musisz zostać w pętach. Wiem prze­cież, że gdybym je zdjął, zastrzeliłabyś mnie, za­nim minąłbym róg domu. Na pewno masz ukrytą niejedną jeszcze pukawkę. Prawda?

Spojrzała na niego wściekłym wzrokiem, aż mu ciarki przeszły po plecach.

Słuchaj — odezwał się hamując wzburze­nie — rozluźnię twoje pęta. Za godzinkę będziesz wolna. Przy takim sprycie i takiej zręczności. Aż szkoda!

Jej twarz nieco złagodniała. Wydało mu się nawet, że dostrzegł przelotny uśmiech, a już oczy na pewno się śmiały. Z czego tak się cieszyła? Zastanowił się chwilę. I bezbłędnie odgadł. To takie proste. Godzinka zwłoki nie była dla Celii żadnym problemem. Na pewno jeździła konno le­piej od Irvina. Godzinkę opóźnienia wyrówna­łaby bardzo szybko i jeszcze przed wieczorem dopędziłaby go. Dlatego Irvin, który początko­wo chciał poinformować Celię o wypożyczeniu jej wierzchowca, teraz postanowił rzecz przemil­czeć. Powiadomiona o wszystkim, umiałaby z pewnością obmyślić na poczekaniu jakąś inną “sztuczkę", której on nie potrafiłby zapobiec.

Muszę ci zabrać nieco jedzenia. To, co mam, nie starczy dla dwu. Ale nie martw się, nie zgi­niesz z głodu, taki okrutny nie jestem.

Nic na to nie odpowiedziała. Począł szukać w kuchennych zakamarkach i nagle zorientował się, że Celia bez przerwy wodzi za nim oczami.

Ona znowu coś knuje — pomyślał. — Trzeba wzmóc czujność i pospieszyć się."

Znalazł blaszane pudło pełne fabrycznych su­charów (skąd je mieli na tym pustkowiu — na­wet nie próbował odgadnąć) i kilka funtów pemikanu — suszonego, startego na proszek mięsa. Irvin znał dobrze wartość tego produktu, tak drogiego, że farmer zaledwie kilka razy go pró­bował. Teraz miał go całą furę. W coś go trzeba przesypać. Rozejrzawszy się zauważył jakiś skó­rzany woreczek, mocno pękaty. Gdy rozplatał rzemyki, wysypały się, brzęcząc, złote monety. Same złote monety! Dostrzegł wtedy oczy Celii wlepione w stos złota. Bandycki dorobek. Oto dlaczego tak czujnie go obserwowała. Nie ode­zwał się. Wypełnił worek sproszkowanym mię­sem, zabrał suchary i wyszedł na dwór. Pemikan i część sucharów upchał w torby własnego sio­dła, resztę wpakował w juki jednego z dwu ob­cych koni. Zaczerpnął wody ze studni, wypełnił nią skórzane wory podróżne, napoił konie, a póź­niej całą zdobytą broń: dwa rewolwery Jacka, dwa rewolwery Celii i jeden znaleziony win­chester — wrzucił do studni. Miał ochotę prze­szukać jeszcze dom, ale powstrzymał się — nie było czasu. Słońce wspinało się coraz wyżej, a Irvin zamierzał jednym tchem dotrzeć do ostatniego obozowiska, w którym nocował przed przy­byciem do Dawn. To był szmat drogi. Liczył się zresztą z tym, że w wymarłym osiedlu mógł zjawić się w każdej chwili nieoczekiwany i nie­pożądany gość. A wówczas komu uwierzy? Irvinowi czy Jackowi i Celii? Może właśnie Irvina uzna za przestępcę rabującego dwoje niewin­nych ludzi, dwoje spokojnych mieszkańców Dawn?

Należało stąd uciekać, i to jak najszybciej. Wrócił do Celii, rozluźnił nieco jej więzy, wyjął knebel z ust. Odetchnęła z ulgą.

Mógłbym cię zabrać — powiedział. — Je­steś przecież wspólniczką rabusia i wielokrot­nego mordercy. Sądzę jednak, że rozmyślnie ni­kogo nie zastrzeliłaś i nie obrabowałaś, że ten cyrk to był istotnie tylko wypadek. Więc cię puszczam wolno. Ale przemyśl to sobie dobrze, bo na drugi raz...

Wydęła pogardliwie wargi, Irvin odwrócił się i wyszedł.

Słuchaj uważnie, Jack — powiedział do jeńca — teraz rozwiążę ci nogi. Pójdziesz ze mnę. Nie próbuj nawet uciekać.

Przetrząsnął jeszcze kieszenie leżącego, a póź­niej rozciął pęta.

Wstawaj i wychodź na dwór. I ciągle uwa­żaj, uważaj, Jack, na swoje zdrowie.. No, ruszaj.


Droga powrotna


Irvin później opowiadał, że w swym życiu raz jeden przebył taką drogę i że nigdy jej nie za­pomni. W tym twierdzeniu nie było przesady.

Jazda z jeńcem, który w każdej chwili, korzy­stając z sekundy nieuwagi dozorcy, mógł stać się katem — wymagała spostrzegawczości, szyb­kiego refleksu i błyskawicznych decyzji. A to z kolei wzmagało napięcie nerwów, trudnego do zniesienia przez tak wiele dni.

Czy Czarny Jack również odczuwał coś po­dobnego — nie sposób było stwierdzić.

Wyjechali przed samym południem. Pierwszy kłusował Jack na koniu, do którego Irvin przy­wiązał linką drugiego wierzchowca. Ta linka uniemożliwiała Jackowi szybką jazdę, a więc i nagłą ucieczkę. Irvin jechał nieco z boku i nie­co w tyle, mając po prawej ręce jeńca, niezbyt blisko, ale i niezbyt daleko. Ostrożność wielce wskazana, zabezpieczenie przed ciosem pięścią w głowę lub przed ściągnięciem z siodła.

Mimo to — prowadzili ze sobą rozmowę, ba, nawet niemal przyjacielską pogawędkę.

Na początku drogi, zanim wydobyli się z opłot­ków Dawn, żaden z nich nie odezwał się słowem.

I później, gdy zapadły za horyzontem dachy do­mostw, milczeli nadal. Jack zapewne dumał nad swym pechem. Irvin pilnie przepatrywał prerię, aby nie przeoczyć szlaku. Tym razem taka nie­uwaga mogła zakończyć się znacznie gorzej niż poprzednio.

Po godzinie milczącej jazdy Czarny Jack ode­zwał się zupełnie niespodziewanie:

Słuchaj, dam ci trzy tysiące.

Co mówisz? — Irvin ocknął się z zadumy.

Dam ci trzy tysiące.

Aleś uparty! Znalazłem w waszym domu cały worek złotych pieniędzy. Pewnie jeszcze tam leżą, jeśli Celia nie rozplatała swych po­stronków.

Znowu obaj pogrążyli się w milczeniu. Zielony step przesuwał się pod końskimi kopytami, dął wiatr ciepły i niósł zmieszane zapachy ziół. Nie­kiedy pojawiały się zarysy obłych, niskich pa­górków. Gdy je mijali, horyzont nagle ogrom­niał, dalekim kołem wyznaczając nieosiągalne krańce świata, łącząc ziemię z niebem. A na tym niebie pierzaste obłoczki płynęły poniżej słońca i rzucały wokół jeźdźców ruchome cienie.

Słuchaj — odezwał się znowu Jack — znam pewną bonanzę *...

Kłamiesz.

Zawróćmy do Dawn, a pokażę ci próbki złota i dokładną mapkę.

Za kogo mnie bierzesz, Jack? Nuggety mo­że i masz. Zdobyte w rabunku, ale bonanzę to pewnie tylko na księżycu.

Czemu tak sądzisz?

Gdybyś posiadał kopalnię złota, nie czy­hałbyś na cudze złoto.

Jack zadumał się chwilę.

A może ja to czynię tylko dla przyjem­ności?

Otóż to właśnie. Dlatego nie puszczę cię na­wet za sto bonanz.

Cóż ci na tym zależy?

Tyle tkwiło szczerości w tym pytaniu, że Irvin aż zaniemówił. Zdziwienie i przerażenie — te dwa uczucia opanowały go całkowicie. Czar­ny Jack nie był normalnym człowiekiem, roz­różniającym jakoś zło od dobra. Nie było w nim ani poczucia sprawiedliwości, ani krzywdy wy­rządzanej innym. Nic z elementarnych, niemal wrodzonych człowiekowi zasad moralnych.



Bonanza — wyraz pochodzenia hiszpańskiego, ozna­czający żyłę złota.


On jest gorszy od najgorszego zwierzęcia — pomyślał z przerażeniem Irvin. — Nawet puma poluje tylko wtedy, gdy jest głodna. Jack mor­duje dla chęci mordu, rabuje dla samego rabun­ku i uważa to za coś zupełnie naturalnego!"

Opanował się i rzekł twardo:

Na nic zda się jakiekolwiek tłumaczenie. Ty, Jack, nie rozumiesz. Nie wiesz, co to jest zbrodnia i co to jest uczciwe życie. Wierzę, że powiedziałeś prawdę: żyjesz tylko dla własnej, okropnej przyjemności. A teraz lepiej zamilcz, bo nie dojedziesz cało do Wichita!

Czarny Jack nie otworzył już ust aż do końca dnia. Być może przestraszył się, być może po raz pierwszy w życiu...

Irvin trafił bezbłędnie na miejsce swego obo­zowiska. Czarna plama spalenizny, kilka krzacz­ków i sennie ciurkający strumyk. Kawałek niedojedzonego suchara leżał wśród niedopałków zwęglonych drewienek. Kazał zejść z siodła Jac­kowi, później uczynił to sam, wreszcie skrępował jeńca. Dopiero wówczas zajął się rozkulbaczeniem i pojeniem koni, rozpaleniem ognia i przy­rządzeniem wieczerzy. Mimo zachowania wszel­kich środków ostrożności — prawie nie spał. Podrzemywał tylko, z jednym okiem otwartym, pe­łen nieustającej obawy, że więzień jakimś so­bie tylko znanym sposobem rozpłacze rzemienie. Myślał również o Celii, że lada chwila się pojawi tu na koniu, którego gdzieś potrafiła ukryć w Dawn.

Nie sprawdziły się ponure przewidywania, noc upłynęła w ciszy, ranek przyniósł uspokojenie. Irvin doszedł do wniosku, że trzeciego wierz­chowca w Dawn na pewno nie ma, postanowił więc puścić wolno zbędnego czworonoga.

Słuchaj — zwrócił się do Jacka — czy koń tej twojej... — zawahał się — ...siostry trafi stąd do Dawn?

Powinien trafić, ale to nie jest pewne.

Pewne, niepewne, ale go puszczę, tyle że bez uprzęży. Jeśli nie odnajdzie drogi do Dawn, z siodłem na grzbiecie zmarnuje się.

Tak zadecydowawszy obarczył swego towarzysza obowiązkiem czuwania nad dodatkową uprzężą. Jack usiłował protestować, proponował również porzucenie zbytecznego pakunku, ale Irvin powiedział krótko:

Albo będziesz dźwigał uprząż i jechał jak normalny człowiek, albo razem z tą samą uprzężą przytroczę cię do siodła. Przekonasz się, jak to smakuje. Wybieraj, tylko szybko!

Czarny Jack jeszcze świeżo w pamięci zachował obraz Irvina rzucającego ciężkim stołem i... skapitulował.

Odtąd jechali prawie obok siebie, tylko że te­raz Jacka opasywała pętla lassa, którego koniec przymocowany był do siodła Irvinowego konia. Każde naprężenie rzemienia groziło, że Jack wy­skoczy z siodła. A do tego jeszcze uprząż, którą bandyta musiał dźwigać na plecach... Kiepsko przedstawiała się jazda z takim ciężarem, ale na pewno była wygodniejsza od leżenia brzu­chem na grzbiecie wierzchowca.

Koń Celii został odegnany, a oni ruszyli wprost na północ. Jechali tak — jedynie z krótką prze­rwą na południowy odpoczynek — aż do zmierz­chu. Noc minęła spokojnie, ale rankiem Jack sprawił Irvinowi niemiłą niespodziankę: oświad­czył, że nie ruszy się stąd ani krokiem dalej. Farmer początkowo uznał to za żart, póki roz­wiązany już jeniec nie rzucił się do ucieczki. Oczywiście, nie mógłby uciec daleko. Irvin, na koniu, dognałby zbiega bez trudu. Chyba więc Czarnemu chodziło tylko o opóźnienie wyjazdu.

Irvin był już pewien, że koń Celii zdołał po­wrócić do Dawn i że Czarny Jack dobrze zda­wał sobie z tego sprawę. Liczył, że Celia natych­miast wyruszyła w pogoń, i to dobrze uzbrojo­na. Należało jej ułatwić zadanie przewlekając odjazd z każdego postoju. Ale w planach Jack nie przewidział reakcji swego dozorcy. Praw­dopodobnie przypuszczał, że dojdzie do jakiejś dłuższej walki na pięści. I tu się pomylił. Irvin dopędził uciekiniera, rzucił lassem, a gdy pętla zacisnęła się na barkach zbiega, gwałtownie zawrócił. Potem nie miał już żadnego kłopotu z jeńcem. Jack został dostatecznie oszołomiony upadkiem i przebyciem kilku jardów w mocno niewygodnej, leżącej pozycji. A potem Irvin po prostu przytroczył go do siodła. Po trzech godzi­nach takiej jazdy Czarny począł błagać o po­wrót do normalnej dla jeźdźca postawy.

Zgoda. Nie jestem mściwy, Jack. Mam na­dzieję, że sobie dobrze zapamiętasz dzisiejszą nauczkę.

Czarny Jack szybko wrócił do fizycznej i psy­chicznej równowagi. Tak szybko, że aż zadziwił Irvina. Przy wieczornym ognisku zagadał do far­mera jak do najlepszego towarzysza podróży:

Świetnie rzucasz lassem. Zupełnie jak kow­boj. I jeździsz znakomicie. Ja dawniej również umiałem różne sztuczki robić przy pomocy lassa. Łapałem mustangi. Wiesz, jak się to robi? Na pewno nie wiesz. Niektórzy twierdzą, że stado można podejść piechotą, ale to bajka. Nawet konno nie zbliżysz się do nich, takie są czujne. A w pojedynkę w ogóle nie dasz rady. Trzeba działać we dwu i mieć pod ręką zapasowe wierz­chowce.

Irvin nastawił uszu. Sam nigdy w życiu nie gonił za mustangami, a lassa używał tylko do chwytania zdziczałego bydła.

Każde stado — mówił Jack — ma swego przewodnika. Jeśli go zdołasz schwytać albo od­pędzić, reszta zwierząt dziwnie głupieje i wtedy właśnie można się zbliżyć i łapać wybrane sztuki albo, najlepiej, zapędzić całą gromadę do przy­gotowanej zawczasu zagrody. Ach, to świetny interes!

Jeśli taki świetny, czemuś go zaniechał? Nie wiózłbym cię teraz do szeryfa.

Dlaczego zaniechałem? Bo mustangów coraz mniej i pewnie wkrótce znikną z prerii *. A poza tym wydarzył mi się taki pechowy wy­padek. Gnałem za stadem i ani rusz nie mogłem odpędzić przewodnika. Liczyłem na to, że mustangi szybciej się zmęczą ode mnie, więc nie rezygnowałem.

W ten sposób — mruknął farmer — można przejechać pół Ameryki.

Nic się na tym nie znasz. Każde dzikie zwierzę ma swój ulubiony teren, którego stale się trzyma, wyjątek stanowią chyba tylko bizony, które dwa razy w roku wędrują z południa na północ i z powrotem, ale mustangi tak nie czy­nią. Stwierdziłem to wielokrotnie. Stado, nazy­wają je z hiszpańska “manada", krąży zawsze po tej samej przestrzeni, jakieś 25 mil długości, i nigdy jej nie przekracza. Ostatnim razem gna­liśmy we dwóch za stadem już drugi tydzień. Niezłe stadko było, jakieś trzydzieści sztuk. Na­sze zapasowe konie były już do niczego, a mu­stangi wciąż trzymały się w przyzwoitej odległo­ści. Wreszcie dojechaliśmy do jakiejś kotlinki. Już, już zdawało się, że im zamkniemy drogę. Objechałem szerokim półkolem, żeby nie dać możliwości odwrotu, i wjechałem między osiedle piesków preriowych. Wiesz, co to znaczy?

Wiem — odparł Irvin. — Preria zdawałoby się gładka jak stół, a w rzeczywistości podziura­wiona norami jak rzeszoto. Nawet pieszy, gdy nie uważa, może łatwo zwichnąć nogę, a cóż do­piero bydło!

Właśnie! — potwierdził Czarny Jack. — Mój wierzchowiec złamał nogę, a ja o mało karku nie skręciłem wyleciawszy z siodła jak z pro­cy. Odtąd dałem spokój łowom na mustangi.

Trzeba było próbować szczęścia z bizona­mi — zauważył Irvin. — Wszystko było lepsze od tego, coś później zaczął.

Tak sądzisz?

Sądzę — odparł ostro farmer, któremu mi­nęła chęć dalszej rozmowy. Zajął się ścieleniem nocnego legowiska.

Nie mogę ciebie zrozumieć — wyznał Jack. — Co by ci szkodziło puścić mnie wolno?

Na własną i innych zgubę. Jesteś jak grzechotnik, albo jeszcze gorzej, bo przed grzechotnikiem każdy ucieka, a twoje grzeczne słówka i układna mina to lep na muchy. Milcz i kładź się spać.

Jack nie odezwał się już aż do świtu, co jednak nie przyniosło Irvinowi wypoczynku. Zasypiał, budził się i znowu zasypiał. Widma uciekającego więźnia i nadciągającej Celii dręczyły go do bia­łego rana. Ciężar spadł mu z


Czarny Jack mylił się. Mustangi żyją po dziś dzień, chociaż już tylko w Newadzie i Montanie.


serca, kiedy ujrzał rąbek słońca na horyzoncie.

Tego ranka zdecydował się ominąć samotny saloon, w którym mieszkał przyjaciel Murphy'ego. Nie dlatego, by nie ufał właścicielowi sa­loonu, ale dlatego, że obawiał się spotkania z gromadą półdzikich kowbojów, co przecież mo­gło się zdarzyć, gdyby przypadkiem trafił na przepęd bydła. Decyzja była słuszna, bo jak się okazało, Czarny Jack wiązał jakieś swe nadzieje z samotną karczmą. Następnego dnia począł tłu­maczyć farmerowi, że “gdzieś blisko" znajduje się bardzo wygodny zajazd, w którym można do­brze wypocząć i dobrze zjeść. Irvin udał, że o czymś podobnym nigdy nie słyszał i że “nie

ma zamiaru błąkać się po prerii" w poszukiwa­niu nie istniejącej chałupy. Kiedy jednak zjechał ze szlaku, którym dotąd posuwali się, Jack za­raz zwrócił na ten fakt uwagę.

Zboczyłeś. Trzymaj się tej drogi, a zoba­czysz, jak prościutko dojedziemy do karczmy.

Powiedziawszy to zatrzymał konia, a lasso, którym był opasany, niebezpiecznie się napięło.

Naprzód — ponaglił go Irvin. — Moja dro­ga wiedzie prosto.

Ależ posłuchaj — usiłował go przekonać więzień.

Popędź konia, Jack, bo znajdziesz się na ziemi.

W obliczu takiej groźby Czarny ustąpił i po­grążył się na cały dzień w ponurym milczeniu. Irvin zauważył, że coraz częściej tracił humor. Czy znowu coś knuł, czy też zdał sobie sprawę, że tym razem perspektywa więziennych krat sta­je się zupełnie realna?

Irvin postanowił zdwoić czujność, co było dlań sprawą coraz trudniejszą. Po tylu dniach drogi i prawie bezsennych nocach czuł zwiększające się zmęczenie. Marzył o zakończeniu wędrówki, o przekazaniu więźnia w ręce szeryfa Murphy'ego i o powrocie do Greenfield. Rodzinną osadę wspominał jak utracony raj pełen słońca i spo­koju. Począł gnać, jak mógł najszybciej i jak na to pozwalały warunki, co zmuszało Czarnego Jacka do ciągłej uwagi na przeklęty rzemień łą­czący go z Irvinowym siodłem.

Jeszcze dzień, jeszcze dwa!" — krzepił się na­dzieją Irvin, a jednocześnie rosła w nim obawa, że pod koniec drogi bandyta zdobędzie się na ja­kiś desperacki czyn. To była jego ostatnia chyba szansa, bo szeryfowski areszt nie dawał już takich możliwości ucieczki.

Czuwał więc farmer nad swym podopiecznym w stałym napięciu. Co wieczór krępował jeńca długim i mocnym lassem, każdego ranka pedan­tycznie przestrzegał ustalonych kolejno czynno­ści: siodłał oba wierzchowce i nigdy nie pozwo­lił Czarnemu Jackowi wskoczyć na konia, zanim sam przedtem nie znalazł się w siodle.

Ale wydarzyła się rzecz przez Irvina nie prze­widziana. Pewnego ranka, zaledwie o dzień dro­gi od Wichita Falls, gdy obaj tkwili już w sio­dłach, Irvin z wysokości końskiego grzbietu do­strzegł, że ognisko niezupełnie wygasło, że tu i ówdzie błyskają rubinowe światełka żarzących się patyków. Niemal odruchowo zeskoczył na ziemię — ot, stary nawyk, wdrożona przez lata całe obawa przed pożarem prerii. Szybko począł zadeptywać niebezpieczne głownie, ale w tym momencie, gdy odwrócił się plecami do towa­rzysza, usłyszał nagle łomot kopyt. Obrócił się — o sekundę za późno. Czarny Jack uciekał na swym wierzchowcu, ciągnąc uwiązanego lassem Irvinowego konia.


Tak się zakończyło


Schudłeś, ale wyglądasz zdrowo — stwier­dził Karol Gordon w pierwszych słowach powi­tania. — Powiem, że wyglądasz wspaniale, Vincent, jak sam wielki traper. Wszyscy cię tu opła­kiwali, ale ja byłem pewien, że wrócisz.

Ja takiej pewności nie miałem. Chwilami. Bardzo mnie zmęczyła ta cała eskapada i muszę nieco odsapnąć, a gdzież lepiej się odpoczywa jak nie w Greenfield?

Tu jego uśmiechnięta twarz nagle spoważniała, bo wspomnienia wróciły niepowstrzymaną falą. Musiały powrócić, skoro znalazł się w Greenfield, gdzie każda stopa wyschniętej ziemi przypomi­nała przeszłość.

Karol udał, że nie dostrzega tej zmiany, klep­nął przyjaciela po ramieniu i kazał Robertowi przynieść czym prędzej wody, całą rzekę wody, bo “pan Irvin musi się dobrze umyć". Z kolei sam, robiąc przy tym dużo hałasu, zajął się roznieceniem ognia w kuchennym piecu.

Nic nie padało? — zagadnął Vincent, chociaż już wjeżdżając w zabudowania naocznie stwierdził, że nawierzchnia drogi była tak samo beznadziejnie sucha, jak przed kilkoma tygod­niami.

Nic a nic — odparł Karol podsuwając szczapki drewna do małego ogieńka.

Studnia jeszcze nie wyschła?

Zadziwiające, ale wyobraź sobie, że nie. Na szczęście... — Chciał jeszcze dodać, że obecnie mniej osób czerpie z niej wodę, ale w porę ugryzł się w język.

Robert przydźwigał pełne wiadro, śpiesząc się bardzo, aby jak najmniej uronić ze słów Irvina. Przybysz z dalekiego świata na pewno miał o czym opowiadać. Chłopak istotnie nie stracił ani słowa, bo Gordon o nic nie pytał przyjaciela, czekał cierpliwie, aż Irvin sam zacznie mówić.

I cierpliwość została wynagrodzona.

Gdy sprzątnięto ze stołu brzęczące miski, noże i widelce, Irvin się rozgadał. W jego opowieści, w jego tonie, Karol dostrzegł jakieś nowe ak­centy, dotąd nie znane. Zdumiał się wysłuchując opisów przyrody. Gdzież on się tego nauczył?

Kiedy opuszczałem Wichita Falls — mówił Irvin — niebo było jeszcze czerwone, jakby gdzieś w dali płonęła preria, a później czerwień zmieniła się w fiolet, w zieleń, w żółtozłocisty odblask wstającego słońca. Niczego takiego dotychczas nie widziałem.

Gordon chrząknął ze zdziwienia. Z Vincentem przegadał wiele lat, ale nigdy, przenigdy w sło­wach przyjaciela nie było miejsca na kolorowe obrazy. Istniały tylko fakty, proste i zrozumiałe, interesujące każdego rolnika, tak bardzo zżytego na co dzień z przyrodą, że jej... nie dostrzegał. Ale to nie wszystko: Vincent mówił wolniej, znacznie wolniej niż jeszcze przed kilku tygodniami. Jak gdyby zastanawiał się nad każdym słowem. Taka maniera przypomniała Gordonowi starych traperów-filozofów, którzy zęby zjedli (w przenośni i dosłownie) wśród prerii, lasów, równin i gór. Tych zadziwiających ludzi, odkrywców tajemnic ziemi i tajemnic pierwotnego jej ludu. Traperów — przyjaciół kolorowych plemion, których jedno słowo więcej znaczyło i wię­cej rozstrzygało niż długie i niezrozumiałe de­cyzje dalekiego Waszyngtonu. To oni, oni wła­śnie (Karol we wczesnej młodości był pilnym ich słuchaczem) gawędzili w taki sposób, przyswo­jony chyba od Indian. Ale co tak zmieniło Irvina? Może samotność dalekich wędrówek? “Coś w nim przefermentowało — myślał Karol. — Oby na wino, nie na ocet!"

A Vincent opowiadał. Jego przyjaciel widział barwne obrazy, raz oświetlone słońcem, raz księ­życem. Wszystkie bardzo wyraźne, bardzo pla­styczne.

Nigdy nie słuchałem z większym skupieniem i z większą niecierpliwością — wyznał Gor­don po latach. — I niczego chyba lepiej nie za­pamiętałem od tamtej rozmowy. Chociaż to nie była rozmowa. Milczałem prawie cały czas.

Opowieść osiągnęła swój dramatyczny szczyt. Tak to określił później Karol Gordon dodając, że wówczas zacisnął pięści tak silnie, aż paznok­cie wbiły się w dłonie.

Oto — jeździec próbujący poderwać do galopu dwa konie splątane z sobą lassem i piechur zwrócony plecami, do spopielałego ogniska i prawie skamieniały z wrażenia.

Nie wiedziałem, co począć — wyznał Irvin. — Ten łajdak dobrze wykorzystał okazję, przecież nie dlatego, że był łajdakiem. Na jego miejscu postąpiłbym podobnie. Mogłem wycią­gnąć rewolwer i strzelić. Czarny Jack znajdował się ode mnie zaledwie o kilka kroków. Jednak uznałem, że nie mam prawa wymierzać aż takiej kary za próbę ucieczki. Wszystkie sprawki tego człowieka należały do szeryfa, nie do mnie. Stąd moje wahanie. Ty chyba to rozumiesz, Karolu? Ale widać szczęśliwa gwiazda Jacka nagle zga­sła. Jedno niepowodzenie po drugim od chwili nieudanego napadu na pociąg. Zupełne czary.

Gordon wtrącił się:

Czary polegały na tym, że Jack nigdy nie był naprawdę takim, za jakiego go uważano, ale opowiadaj...

Stałem z wydobytym coltem nie ważąc się pociągnąć za cyngiel. Strzelać do bezbronnego człowieka? Do konia? Wiesz dobrze, Karolu, jak lubię konie. Wówczas przypomniałem sobie, że przy moim siodle wisi przecież winchester. Wy­starczy, aby Jack wyciągnął rękę i jakąż osią­gnie nade mną przewagę! Ale nie zdążył ujechać daleko. Mój wierzchowiec skoczył nagle w bok. Zdążyłem właśnie wsunąć broń za pas, a Czarny Jack, szarpnięty pętlą lassa, zatoczył łuk w po­wietrzu. Dosłownie jakby frunął. Upadł na zie­mię jak worek pełen pszenicy i poszorował po nierównościach gruntu. Bo mój koń przeraził się tego upadku i ruszył kłusem. Pobiegłem. Na szczęście zwierzę zawróciło w kierunku ogniska. Schwytałem za cugle i zatrzymałem. Czarny Jack był bardzo oszołomiony i nie próbował już opo­ru. Pojechaliśmy dalej...

Jak wynikało z dalszych słów Irvina, odjazd nie odbył się tak gładko. Najpierw należało schwytać drugiego wierzchowca, spłoszonego upadkiem jeźdźca, a później jakoś dodatkowo zabezpieczyć się przed powtórną próbą ucieczki. To wszystko zabrało nieco czasu, nie za wiele, ale wystarczająco dużo, aby pokrzyżować plany Irvina. Pragnął przybyć do Wichita Falls o świ­cie dnia następnego, kiedy wszyscy by jeszcze spali. Chciał uniknąć, jak się wyraził, “ulicznego cyrku" i dotrzeć do siedziby szeryfa przez niko­go nie zauważony. Nieprzewidziana zwłoka przekreśliła te zamierzenie. Wieczorem nie zdą­żył już przybyć do zaplanowanego miejsca. Wy­liczył, że zjawiłby się w Wichita nie o świcie, ale w samo południe. A więc należało przedłu­żyć jazdę o cały dzień i prawie całą noc następ­ną. Na szczęście, kłopotów z Czarnym Jackiem już nie miał. Wbrew protestom wiózł go teraz dokładnie przykrępowanego brzuchem do siod­ła. Wieczorem po takiej jeździe Jack nie mógł ruszyć ani ręką, ani nogą. Opowiadając o tym zdarzeniu Karolowi dodał:

Znasz mnie i wiesz, że nie jestem okrutnikiem, ale w takim wypadku...

Karol roześmiał się tylko i wzruszył ramio­nami.

Więc nie ustąpiłem — mówił dalej Irvin. — Chociaż Czarny Jack bardziej wówczas przypo­minał ścierkę niż rewolwerowca, przed którym drżał cały świat. I nawet nie był czarny ani bia­ły, tylko zupełnie szary. Już ci mówiłem, że w Dawn spotkałem go ubranego w niepokalaną biel. Po tylu dniach jasny strój zmienił się w brudne łachmany. Elegancki zbój jakby pod ziemię się zapadł i kto go dawniej poznawał po czarnym garniturze, musiałby teraz dobrze mu się przyjrzeć, żeby się nie pomylić.

Wreszcie wędrówka dobiegła upragnionego końca. Wczesnym świtem, który kładł długie cienie na ściany domostw, na wydeptane uliczki Wichita Falls.

Klaskały głośno kopyta na kamieniach, budząc śpiące echa, ale nie ludzi. Budynek szeryfa drze­mał jeszcze za zamkniętymi okiennicami i za że­laznymi sztabami drzwi na głucho zawartych. Długo musiał w nie łomotać Vincent Irvin. Zielono-czerwono-fioletowe zorze zdążyły już się­gnąć krańców nieba, gdy wreszcie uchyliła się okiennica. Odetchnął z ulgą. Mogło się bowiem

zdarzyć, że w szeryfówce nie byłoby nikogo. Ale spoza krat ukazała się lufa strzelby, a za nią zna­joma twarz.

Bob! — zawołał półgłosem. — Otwórz! Może to preriowy wiatr, a może po prostu brud odmienił twarz Irvina, bo tamten tylko wy­trzeszczył oczy. — Czego chcecie? Szeryfa nie ma.

Obudź się, Bob, i przyjrzyj dokładnie. Je­żeli będziesz mnie trzymał przed drzwiami, przetrzepię ci skórę przy najbliższej okazji, a szeryf jeszcze mnie za to pochwali. No, żywo!

Czy to pan Irvin? — wykrzyknął chłopak w zdumieniu.

Nareszcie odgadłeś. Otwieraj. Przywiozłem bagaż, który należy szybko umieścić za kratkami.

Poskutkowało. Zawiasy zgrzytnęły, rozespany Bob ukazał się na progu.

Szeryfa nie ma — powtórzył.

Już to słyszałem, ale ty co tu robisz?

Pilnuję — odparł z dumą. — Mamy więź­nia. Ach! — coś nagle sobie przypomniał. — Pan go musi znać. To ten sam jegomość, który brał udział w napadzie na pociąg. Tak twierdzi szeryf.

Co? — zdumiał się Irvin.

Przyszła mu do głowy nieprawdopodobna myśl, że schwytano jakiegoś drugiego Czarnego Jacka albo że ten osobnik, którego taszczył z Dawn, wcale nie jest Jackiem.

Co ty gadasz?

Najświętszą prawdę.

Niech i tak będzie, a teraz odłóż pukawkę i chodź pomóc.

Wezwanie było uzasadnione. Jeniec na pół zdrętwiał w swej niewygodnej pozycji na sio­dle i musieli go wnieść do wnętrza budynku. Tam Bob, na żądanie Irvina, otworzył kluczem furtkę solidnego pomieszczenia — żelaznej kra­ty — przegradzającej dalekie wnętrze szeryfowskiego lokalu. Za żelaznym płotem drzemał na drewnianej pryczy jakiś człowiek okryty po uszy pledem. Czarnego Jacka złożyli na sąsiednią pry­czę. Nie odezwał się ani słowem i robił wraże­nie omdlałego.

Teraz Irvin ostrożnie uchylił koc i przyjrzał się twarzy śpiącego więźnia. Och, nie był to so­bowtór Czarnego Jacka! Nic a nic niepodobny do bandyty. Ale zarośnięte oblicze nie było far­merowi obce.

To ten? — upewnił się szeptem.

A któż by inny? Trochę włóczęga, trochę złodziejaszek. On pomagał Czarnemu Jackowi.

To rzekłszy Bob z namaszczeniem zamknął drzwi aresztu.

Do licha! — Irvin klepnął się dłonią w czo­ło. — Wszystko przez to, że jestem taki zmęczo­ny. Teraz wiem: ten włóczęga siedział w drugim końcu wagonu. Cóż za dziwne zrządzenie losu? Pomocnik spotkał swego mistrza.

Mistrza? Nie rozumiem. Kogo pan tu spro­wadził? Czy szeryf nie będzie się gniewał, że go zamknąłem?

Ale jednak zamknąłeś, chłopcze. I słusznie. Biorę na siebie pełną za to odpowiedzialność. Pilnuj go dobrze, to nie lada ptaszek. Ja muszę odejść, ledwie już na nogach stoję, a mój koń podobnie. Jak się prześpię, wrócę.

Co mam powiedzieć szeryfowi, gdy zapyta, kto to jest?

Nie zapyta. Wystarczy, jak spojrzy. Pozna Czarnego Jacka.

To powiedziawszy Irvin wyszedł na dwór zo­stawiając Boba z szeroko otwartymi ustami.

Wkroczył w ciągle jeszcze pustą ulicę, wiodąc konie za uzdy. Skierował się ku znanemu sobie hotelowi.

Nie masz pojęcia, Karolu, jaki byłem zmachany. Chociaż ostatni etap drogi był najkrót­szy. Zupełnie jakbym w sobie zmagazynował cały trud przebytej drogi i on dopiero w Wichita dał znać o sobie.

To jasne — zauważył Gordon. — Tak bywa, gdy nadchodzi nerwowe odprężenie, człowiek za­czyna się czuć słaby jak flak.

Hotel odnalazł Irvin bez trudu, stajnię i pokój w tym hotelu również. Mył się długo i dokład­nie. Kiedy wreszcie doprowadził swą odzież do jakiegoś porządku, na ulicach Wichita Falls po­częły już turkotać pierwsze farmerskie wozy, a pierwsi kowboje z wysokości siodeł swych wierzchowców rozglądali się za sklepami, w któ­rych chcieli dokonać niezbędnych zakupów. A przecież należało jeszcze coś przekąsić. Po ran­nych ablucjach Irvin poczuł głód. Ostatecznie zjawił się w siedzibie Murphy'ego gdzieś koło południa. Bob tkwił w drzwiach i wyglądał na znacznie mniej śpiącego niż przedtem.

Szeryf kazał pana szukać, ale nie wiedzia­łem, jak...

Oczywiście. Przecież w Wichita jest aż tyle hoteli! — zauważył ironicznie Irvin. — No, gdzie szeryf?

U siebie. Nigdy nie widziałem go tak pod­nieconego — dodał szeptem.

Ba! — powiedział tylko farmer zatrzymu­jąc się na sekundę przed zawartymi drzwiami szeryfowskiego “gabinetu".

W tym jednym “ba!" zawarta została spora porcja osobistej dumy.

Szeryf był podniecony — opowiadał Irvin — a co ja czułem? Do tamtej chwili... nic. Nie miałem czasu na rozważania. Dopiero uwaga Boba rozjaśniła moją mózgownicę. Schwytałem nieuchwytnego Jacka. Nawet dla Murphy'ego był to powód do dumy, a cóż dopiero dla mnie! Tak to nagle odczułem.

Mieliśmy kłopot z nimi — powiedział chło­pak.

Z kim? — zapytałem.

Z Czarnym Jackiem i tym drugim. To heca, panie! Nie wiem, jak się nazywa naprawdę Czar­ny Jack i jak ten drugi. Czy są ludzie bez na­zwisk? Jak sobie z tym poradzi szeryf?

Na pewno sobie poradzi — odparłem. — To nie żaden kłopot.

Ale oni się pobili.

Zdziwiło mnie. Przecież Czarny ledwo się ru­szał.

Należało ich rozdzielić — powiedziałem.

Nie mamy oddzielnych klatek.

Bob się rozgadał i nieprędko by skończył, gdy­by nie otworzyły się drzwi.

Znałem go bardzo krótko — opowiadał później Irvin — a przecież wówczas, co za nie­oczekiwane uczucie!... wydał mi się starym, wier­nym przyjacielem. Oczywiście, tego po sobie nie pokazałem. Jeszcze by mnie wyśmiał. Przecież on, szeryf, a ja farmer na kawałku jałowej ziemi!

Nie bądź taki skromny — zauważył Karol tonem nagany. — Możesz zawsze zostać takim samym szeryfem, a wątpię, czy ten twój Murphy potrafiłby gospodarować na roli. To znacznie trudniejsza sztuka.

Irvin — powiedział krótko szeryf — wejdź — i zamknął drzwi przed nosem rozgada­nego chłopaka. — Siadaj. Wyglądasz znakomi­cie — stwierdził zajmując miejsce po przeciwnej stronie biurka. — Znakomicie — powtórzył. — A teraz opowiadaj. Wszystko. Bob!

Krzyknął tak gromko, że głos musiał dotrzeć poprzez zamknięte drzwi. — Słucham, szeryfie.

Nie ma mnie dla nikogo. Czy Bentley ich pilnuje?

Siedzi za kratą bez przerwy.

To dobrze. Idź i nie wracaj, póki cię nie zawołam.

Kiedy Bob zniknął, szeryf rozparł się wygod­nie w fotelu.

Teraz zamieniam się w słuch — oświad­czył.

Później, przez cały czas wypełniony opowiada­niem Irvina, nawet się nie poruszył. Gdy farmer skończył, Murphy podniósł się, uścisnął mu dłoń.

Nie mam słów dla ciebie, Irvin. To było wspaniałe, wprost nie do wiary. Zupełnie jak bajka któregoś z tych starych gawędziarzy, gdy wspominają dawne dzieje przy ognisku. Aż mi się wierzyć nie chce. A przecież Czarny siedzi za kratą, kilka kroków stąd!

Irvin nigdy dotychczas nie widział szeryfa tak poruszonego, odczekał, aż Murphy się uspokoi. Szeryf, jako człowiek zrównoważony, aż ponad przeciętną miarę, szybko się opanował. I tym razem praktyczny jego umysł skierował myśli Irvina ku aktualnym sprawom.

Mówił ci Bob o tej bójce? — zapytał far­mera.

Tak. Nie sadziłem, że Czarny Jack po tak ciężkiej drodze będzie miał jeszcze tyle energii.

Czarny Jack? Co ci ten chłopak nagadał? To przecież tamten, rozumiesz? Tamten oberwa­niec o mało nie zabił twego więźnia.

Co?!

No tak, właśnie tak! Miał jakieś pretensje do Czarnego. Zdaje się, że o ten nieudany napad na pociąg, bo to wspólnik...

O tym już mi Bob mówił.

Ale coś pokręcił. Jack jest słaby jak mucha i gdyby nie nasza interwencja... zresztą mniejsza z tym. Niech się sędzia martwi. Słuchaj, Irvin! Proponuję ci stanowisko mego zastępcy, z pen­sją...

Proszę o tym nawet nie myśleć. Czy rzeczy­wiście w Wichita Falls tak łatwo zostać wiceszeryfem?

Łatwo! — oburzył się Murphy. — Gadasz głupstwa. Masz za sobą dwa nie byle jakie suk­cesy: odzyskanie pieniędzy (“części pieniędzy" — wtrącił skromnie farmer) zrabowanych poczcie, no i Jacka. Żebym cię tak dobrze nie znał, sądził­bym, że z ciebie zawodowy łapacz. Ale ty masz jakieś wrodzone zdolności. Zdarza się. I szkoda byłoby je zmarnować. Posiadasz nos jak tropiciel śladów, to się w naszym zawodzie ciągle jeszcze bardzo przydaje.

Być może, ale ja wracam do Greenfield.

Na swoją skamieniałą rolę?

Wreszcie spadnie deszcz, a przyznam się... jestem odrobinę zmęczony.

Oczywiście, że musisz być zmęczony, Irvin. Niejeden na twoim miejscu wyciągnąłby nogi. Wcale się nie dziwię, że musisz odpocząć. Mam jednak nadzieję, że jeszcze mnie odwiedzisz.

I ja tak sądzę — zapewnił Irvin. Chwi­lowo jednak miał tego wszystkiego zupełnie do­syć.

Kiedy ruszasz?

Chociażby jutro.

Okazało się to jednak niemożliwe, i to z dwu powodów. Pierwszy — zmęczenie konia, który przebył przecież szmat drogi, do Dawn i z po­wrotem, i musiał kilka dni odpocząć, by nie paść w drodze do Greenfield. Co prawda wierz­chowca można było wymienić (choć Irvin myś­lał o tym z prawdziwym smutkiem), ale drugi powód okazał się przeszkodą nie do usunięcia. Stanowiły ją przepisy prawne, bardzo rygory­styczne: otóż trzeba było zaświadczyć przed sę­dzią, że człowiek przebywający w areszcie jest właśnie słynnym Czarnym Jackiem, a nie kimś innym! Świadkiem był zresztą nie tylko Irvin. Do Wichita Falls ściągnięto kilka osób, które miały nieszczęście spotkać się oko w oko z ban­dytą, oraz kilka innych, które przelotnie go wi­działy. Rzecz jasna — bohaterem długiego przesłuchania był Vincent Irvin, na którego spoglą­dano z nieukrywanym podziwem.

Ledwie wytrzymałem do wieczora, mając nadzieję, że mnie wreszcie zwolnią — przyznał się Karolowi.

Nadzieja jednak zawiodła. Nazajutrz wezwano Irvina do sędziego po raz drugi. I znów rozmowa przeciągała się, chociaż nie to najbardziej iry­towało farmera, ale powszechna uwaga, jaką na siebie ściągał. Nawet na ulicy przechodnie kierowali spojrzenia w jego stronę. Wieść o złapa­niu Czarnego Jacka rozchodziła się coraz szerzej, budząc zrozumiałą sensację. Co śmielsi zaczepiali nawet Irvina proponując “małą whisky". Wyglą­dali na bardzo obrażonych, gdy odmawiał. Ale w saloonie, dokąd się udał na wieczorny posiłek, sprawa okazała się poważniejsza, proponujący “małą whisky" byli bardziej agresywni.

Zacząłem się lękać o własną skórę — wy­znał później Irvin przyjacielowi. — To zabawne i trudno uwierzyć, ale daję ci słowo, że na widok tych zapijaczonych twarzy z sympatią wspo­mniałem Czarnego Jacka.

Przesadzasz!

Na pewno, zdaję sobie z tego sprawę, ale... rzadko odwiedzałem saloony. Pewnie dlatego nie przywykłem do ich atmosfery. Zatłoczona sala w Wichita po prostu mnie przeraziła. Przy­szedłem dość późno i gościom nieźle kurzyło już się z głów. Ktoś mnie poznał i... zaczęło się! To jeden, to drugi, to trzeci poczęli przepychać się w moim kierunku. Zanim się spostrzegłem, zo­stałem otoczony żywym murem mniej lub bar­dziej trzeźwych twarzy, ale raczej... mniej. No, i oczywiście jak to zwykle... “kolejka whisky". Jedna, druga... Dla świętego spokoju wypiłem dwa razy i miałem zupełnie dosyć. Ale tamci o odmowie nawet nie chcieli słuchać. Wrzesz­czeli, że zdrowie takiego chłopa jak ja (uważasz, Karolu!) należy pić przez całą noc. Począłem zerkać ku wyjściu wiodącemu na ulicę. Ale gdzie tam! Zanim przepchnąłbym się do drzwi, moi

nowi przyjaciele sto razy by to zauważyli. Wes­tchnąłem w tym strapieniu, a tu już mi trzecią szklankę pchają w garść. I to pełną po brzegi. Powiadam ci, Karolu, że spociłem się jak mysz! Ścisk powstał jeszcze większy, bo akurat na salę wkroczyła nowa partia przybyszów. Zrobiło się zamieszanie, a ja, korzystając z tego, wylałem całą zawartość szklanki. Bodajże do kieszeni najbliższego sąsiada. Tak było ciasno. Ledwie tego dokonałem, a tu pakują mi następną szklanecz­kę. Przypuszczam, że paru cwaniaków musiało się zmówić, aby mnie jak najszybciej upić. Zu­pełnie nie wiedziałem, co robić. Na szczęście spostrzegłem za szynkwasem wąziutkie drzwi. Ściskam szklankę w dłoni i zmierzam ku bufeto­wi. Wolno, wolniutko, żeby się nikt nie domy­ślił. Przepuścili mnie. Pewnie sądzili, że teraz ja zacznę stawiać. Krok za krokiem zmierzałem ku zbawczym drzwiczkom udając, że niby kogoś szukam, za kimś się rozglądam. I już, już, bliski byłem wolności, gdy spostrzeżono moją ucieczkę. Złapało mnie jakichś dwu pod ramiona i wów­czas wybawił mnie z opresji jeden jedyny strzał. Nie, nie, Karolu, to nie ja strzeliłem ani nie do mnie strzelano. Ktoś tam w przystępie dobrego humoru palnął do jednej z lamp wiszących pod sufitem. Mimo gwaru huknęło jak z armaty. Niezły musiał mieć kaliber. Posypało się rozbite szkło, gdzieś tam w środku zaczęła się szamotanina, co natychmiast odwróciło uwagę moich napastników. Dotarłem do drzwiczek, pchnąłem je i znalazłem się w mrocznym korytarzyku. Reszta poszła gładko, ale faktem jest, że tamtego wieczoru położyłem się spać głodny. Cóż jeszcze dodać? Murphy mnie zwolnił, uzyskawszy ode mnie obietnicę, że go odwiedzę. A oto, Karolu, mój łup — sięgnął za pazuchę i wyjął zwitek banknotów. — Nagroda. Wahałem się, czy przyjąć, ale szeryf ani słyszeć nie chciał o odmowie. Powiedział, że każda praca jest wy­nagradzana, a cóż dopiero taka, podczas której ryzykuje się życiem. Przyjąłem. Chyba słusznie?

Oczywiście!

No, więc już po wszystkim. Jakże z tego się cieszę.

Nie ciesz się przedwcześnie.

Jak to?

Kłopoty wcale się nie skończyły. Powiedz: co zamierzasz dalej? Sam widzisz, że w tym ro­ku nic już nie wyrośnie na naszej ziemi. Ta przeklęta susza dojadła wszystkim. Ludzie po­tracili cierpliwość, denerwuje ich byle co. Jeśli jeszcze nie doszło do masowej bójki z jakiejś bła­hej przyczyny, to chyba tylko dlatego, że w tym upale trudno się zdobyć na jakikolwiek wysiłek fizyczny. Jednym słowem... Greenfield stało się nie do wytrzymania.

Kiedy wyjeżdżałem, nie było tu najprzy­jemniej.

Wierz mi, teraz jest jeszcze gorzej.

Wierzę — stwierdził posępnie Irvin. — Łudziłem się, że po kilku tygodniach mojej nie­obecności sprawy jakoś się ułożą... Karolu — powiedział prostując się nagle — to przecież nie ma sensu...

Co nie ma sensu?

Tkwić tu i czekać na deszcz, który prawdo­podobnie nigdy nie spadnie. Przeklęta ziemia!

Przesadzasz. Zgadzam się jednak z tobą, że dalszy pobyt w Greenfield nic dobrego nam nie przysporzy. Trzeba jak najprędzej sprzedać grunta i zmykać. Byleby znaleźć nabywcę...

Irvin znowu pogrążył się w ponurej zadumie.

Tak, trzeba sprzedać ziemię — powtórzył — Wracam do Wichita, szeryf pomoże zna­leźć kupca...


Aż wreszcie spadł deszcz


Denis Murphy przyjął nieoczekiwanego gościa z otwartymi ramionami.

Czarnego Jacka już tu nie ma — oświad­czył na powitanie. — Zabrali go do Abilene, na sąd. Chcesz tam jechać?

Nie. O Czarnym Jacku staram się zapo­mnieć, ta historia wcale nie była przyjemna.

Więc co cię sprowadziło? Masz kłopoty? Możesz na mnie liczyć. Jesteś najlepszym z mo­ich ludzi, chociaż... nie jesteś. No, gadaj. Wyglą­dasz jak gradowa chmura.

Przyjechałem szukać kupca na ziemię. Nie­wiele ona teraz warta, ale są budynki i to się liczy. Dobrze się w nich żyło przez długie lata...

Oczywiście, sprzedaj i chodź do mnie!

Dziękuję, nie skorzystam z propozycji. Umówiłem się z przyjacielem. On również chęt­nie pozbędzie się swego gospodarstwa. Potem ruszymy na północ.

Na północ? Albo tu źle?

Dla mnie... źle. Znajdę kawałek gruntu wśród lepszych ludzi i pod bardziej pochmurnym niebem. Słońce Teksasu dość mi już dopiekło.

Więc to tak — zasępił się szeryf. — Zapamiętaj sobie, Irvin: ludzie wszędzie są jednacy. Później możesz żałować...

Myślę, że niewielu będę żałował, jednak na pewno was, szeryfie.

Zastanów się. Jeśli twój przyjaciel taki sam zuch, jak ty...

O, dużo lepszy — stwierdził z zapałem Irvin. — On był kiedyś traperem, tropicielem. Bóg wie jeszcze kim!

No, właśnie. Chodźcie obaj do mnie! Wichita stanie się najspokojniejszym miastem świa­ta.

Irvin uśmiechnął się. Ponure wspomnienia z Greenfield na chwilę znikły.

Uparty z was człowiek, szeryfie. Ale Karol nie przystanie na taką propozycję. Ani ja. Skoro mamy się stąd ruszyć, to już daleko, jak najda­lej.

Długo będziesz w Wichita?

Dopóki nie znajdę kupca. Liczę, że mi w tym pomożecie.

Zgoda. Bardzo ci pilno?

Żeby rzec szczerze: bardzo

Hm, pojmujesz chyba, że to się nie da za­łatwić od ręki... Zejdzie kilka dni. Musisz uzbroić się w cierpliwość.

Irvin westchnął.

Nie w smak ci bezczynne czekanie?

Zgadliście.

Słuchaj... — szeryf przymrużył oczy. — A nie chciałbyś zająć się czymkolwiek? Ot, żeby się nie nudzić?

O co chodzi?

Nie zechciałbyś przypadkiem zabawić się jeszcze raz w... łapacza?

Znowu?

W okrzyku tym zabrzmiał protest, co szeryf natychmiast zauważył.

No — powiedział — przecież ja ciebie nie zmuszam. Tylko tak sobie wykalkulowałem, że na siodle łatwiej zapomnieć o kłopotach.

Nowe listy gończe? I uganianie się tygod­niami po wertepach?

Tak źle nie będzie. To blisko. Taka mała historyjka. Posłuchaj...

Historyjka — jak nazwał ją szeryf — sprowa­dzała się do skutków zatargu między dwoma, dotąd sobie obcymi ludźmi. Zetknęli się po raz pierwszy w jednym z saloonów Wichita Falls. O co tam poszło — żaden z przygodnych świad­ków nie potrafił wyjaśnić. Otóż niejaki Smitch, stały mieszkaniec Wichita, pokłócił się z kowbo­jem przybyłym z rancho leżącego w odległości paru mil od Wichita.

On się nazywa Tom Sidney — wyjaśniał Murphy. — Wyciągnął rewolwer i strzelił do Smitcha. Powiadam ci, Irvin: nie będzie spokoju w tych stronach, póki broń będzie można kupo­wać w pierwszym lepszym sklepiku. Ale ja na to nie mam wpływu...

No i co z tym Sidneyem?

Chciałeś powiedzieć: Smitchem. Dostał tyl­ko w ramię, na swoje i Sidneya szczęście. Chi­rurg zjawił się w porę, kulę wydobył, a rannego zostawił na domowej kuracji. Ale Sidney nie czekał końca. Musiał się dobrze nastraszyć. Wskoczył na siodło przekonany, że zabił człowie­ka, i odjechał. Czy daleko? Myślę, że nie. Że co najwyżej do rancho Freda Cartera, u którego pracuje. Bliziutko, tylko ręką sięgnąć. Pojedziesz tam uspokoić Sidneya i sprowadzić. Nie mogą przecież patrzeć przez palce na jawne narusze­nie prawa. Sidney musi dostać za swoje, ale nie­wiele tego będzie.

Sprowadzić tego kowboja może również wasz Bob.

Czy wiesz, ilu ludzi mam do pomocy? Za­ledwie trzech. Dwu w tej chwili ściga pewnego fałszerza pieniędzy, a Boba nie mogę nigdzie posłać. Chłopak jeszcze nie wyrobiony i zbyt nieopanowany. Powiadam ci, Irvin, spadłeś mi jak z nieba. No, nie krzyw się. Daję słowo, że znajdę ci kupca na ziemię. Solidnego kupca, nie żadnego oszusta.

Irvin pojechał, a sprawa była tak łatwa, że nie warto o niej wspominać. Skruszonego Sidneya przekazał szeryfowi, pełen nadziei, że teraz wró­ci do Greenfield razem z amatorem jego i Ka­rola ziemi. Ale okazało się, że szeryf jeszcze kup­ca nie znalazł. Może niezbyt gorliwie szukał, a może po prostu tak się złożyły okoliczności.

Na ujęciu Tima Sidneya ochotnicza akcja Irvina wcale się nie zakończyła. Denis Murphy potrafił przekonać nie byle kogo i nie byle o czym. Przekonał więc raz jeszcze Irvina. Że powinien wolny czas (,,... tylko kilka dni, Irvin! Za znalezienie kupca... ręczę!") zużytkować z dobrym skutkiem zamiast — jak powiadał — nudzić się i próżniaczyć. Irvin natychmiast się domyślił, co to znaczyło. Wracać do Greenfield bez nabywcy ziemi nie chciał, więc raz jeszcze przystał na nowe propozycje Murphy'ego.

Tak więc przyszła kolej na Neda Huddlestona, złodzieja koni, a po nim na Billa Cherokee, metysa ściganego za szereg napadów rabunkowych, którego Vincent również dostarczył szeryfowi. W końcu uznał, że ma tego dość, że już czeka na kupca za długo. Pewnego wczesnego popołudnia zdecydowanym krokiem pomaszerował do Murphy'ego.

Kiedy otworzył drzwi szeryfowskiego budyn­ku, znieruchomiał. Bob i Robert Dreer siedzieli jeden obok drugiego, w przyjacielskiej komity­wie, zajęci głośną i zapewne bardzo interesującą rozmową. Tak interesującą, że nie dostrzegli przybywającego.

Robert! — krzyknął Irvin. — Co tu robisz? Przez głowę przemknęła mu myśl, że w Greenfield wydarzyło się jakieś nieszczęście, że może Karol Gordon uległ wypadkowi...

Odetchnął z ulgą, gdy chłopak oznajmił weso­łym głosem, że przybyli do Wichita przed go­dzinką: on i jego “szef".

Ale co się stało?

Nic się nie stało, proszę pana. Wszystko po staremu.

Spadł deszcz?

Och, nie. Jest tak sucho, jak na pustym talerzu.

A gdzie pan Gordon?

Siedzi u szeryfa — uprzedził odpowiedź Bob. — Gadają bez przerwy i pewnie im dobrze, bo nie mogą się rozstać.

Irvin wzruszył ramionami i bez słowa skiero­wał się ku drzwiom gabinetu. Nadal nie mógł pojąć, co skłoniło przyjaciela do tak niespodzie­wanej wizyty.

Jak się masz, Karolu? — a równocześnie powitał Murphy'ego podniesieniem ręki, indiań­skim zwyczajem.

Tamci dwaj urwali rozmowę w połowie zdania, a Gordon spojrzał na przybysza bardzo po­nurym wzrokiem.

Mam się wściekle — odpowiedział.

Irvin osunął się na wolny fotel.

Nie rozumiem...

Przecież miałeś szukać kupca na ziemię, a ty co robisz?

Pański przyjaciel bardzo mi pomógł — wtrącił się Murphy.

Już mówiliśmy o tym — zauważył ironicz­nie Gordon. — Gdyby tkwił, jak ja, w Greenfield, niecierpliwił się jak ja właśnie i na dobitkę wszystkiego doświadczał uszczypliwych uwag sąsiadów...

Ależ, Karolu! Bardzo cię przepraszam, do­prawdy... Jakim cudem znalazłeś mnie tutaj?

Cudem? A to dobre. Trafić do szeryfa nie jest znowu tak trudno, a wiedziałem, że tu zdo­będę najdokładniejsze informacje. Zresztą... sta­łeś się niezwykle sławny, Vincent! Wszyscy o to­bie mówią.

Nie kpij!

Nie kpię, chociaż bardzo bym chciał. Zanim tu dotarłem, nasłuchałem się od różnych włó­częgów zadziwiających bajęd o obrońcy uciśnio­nych i... (słuchaj, słuchaj!)... “karzącym mieczu sprawiedliwości". Początkowo nie wiedziałem, o kogo chodzi, ale zwróciłem uwagę, że nazywa­no go: “Łapaczem z Sacramento". A kiedy po­wtarzano mi fantastyczną historię pościgu sa­motnego jeźdźca za bandą rabusiów pocztowych pieniędzy, domyśliłem się, o kogo tu chodzi.

Co za bzdura! — wykrzyknął Irvin. — Przecież w górach Sacramento byłem tylko raz!

Dwa razy — poprawił Gordon. — Opowia­dano mi o tym łapaczu jako o postrachu prze­stępców, cwałującym na czarnym rumaku, w czarną noc i spadającym na nic nie przeczu­wających bandziorów (aż mi ich żal było!) ni­czym jastrząb na jagnię! Jeszcze ci brak, Vincent, długiej, czarnej peleryny i czarnej maski na oczach...

Karolu! — żachnął się Irvin.

Przepraszam, ale to tylko rozwinięcie le­gendy i jej uzupełnienie: tajemniczy mściciel sprawiedliwych.

Karolu! — krzyknął Irvin po raz drugi. — Nie zasłużyłem na takie kpiny.

Jeszcze raz cię przepraszam. Ja tylko po­wtórzyłem...

I o tej pelerynie?

No, nie. To już mój dodatek. Jeśli jednak i w resztę nie wierzysz, zapytaj szeryfa.

Nie znoszę tego! — rozzłościł się farmer. — Nie przypuszczałem, że stanę się bohaterem... niby z kiepskiego romansu...

Och, Vincent! Sam opowiadałeś o swych tarapatach w saloonie. To wszystko było do prze­widzenia. Ale ty nadal jesteś po prostu poczci­wym rolnikiem.

Takim się urodziłem. Ludzie miasta byli zawsze dla mnie czymś niezrozumiałym.

Wierzę, ale dajmy temu spokój. Nie przy­jechałem tu, aby ci opowiadać bajki. Znalazłeś kupca na ziemię?

Na pewno się już dowiedziałeś, że nie — odparł Irvin nieco zgryźliwym głosem.

Wprost przeciwnie, dopiero ty mi o tym mówisz. Przecież przez tyle tygodni, które upłynęły od twego wyjazdu z Greenfield...

Tu urwał i spojrzał groźnie na szeryfa, uznawszy go widać za jedną z przyczyn przedłużającej się nieobecności Irvina. Murphy uśmiechnął się.

W imię bezstronności — powiedział łagod­nie — muszę stwierdzić, że pański przyjaciel, panie Gordon, już parokrotnie mnie prosił o narajenie kupca na ziemię. To nie było łatwe, ale mam świetną dla was obu wiadomość. Wczoraj wieczorem porozumiałem się z pewnym amato­rem waszych gruntów. Powiem szczerze: przez cały czas namawiałem Irvina, aby przystał do mnie na służbę. Stale odmawiał i dlatego już nie nalegam. Przyjdźcie tu jutro, poznacie tego kup­ca. Chyba teraz jesteście zadowoleni?

Karol natychmiast rozchmurzył się.

Jeszcze jak! — odparł.

Pożegnali się i wyszli zabierając z sobą Ro­berta, tak zagadanego z Bobem, że trzeba go było pociągnąć za rękaw, aby wreszcie zauważył, że “szef" (czyli: Karol Gordon) opuszcza lokal.

To dopiero jest życie! — odezwał się chło­pak, kiedy mu Karol polecił wziąć za cugle oba konie i prowadzić je skrajem ulicy. Karol nie zwrócił uwagi na ten wykrzyknik, ale Irvin za­gadnął:

O jakim życiu myślisz?

Szeryfa. Tamten chłopak mi opowiadał. O panu także mówił. Że pan taki sławny...

Irvin roześmiał się, ale niezbyt szczerze.

Ruszajmy — powiedział. — Mieszkam nie­daleko stąd.

Poszli w trójkę w takt człapiących kopyt koni.

Słuchaj, Karolu — Irvin ściszył głos do szeptu. — Co masz zamiar zrobić z Robertem? Przecież nie sposób zostawiać go w Greenfield.

Na pewno. Myślałem o tym. Jeżeli będzie chciał jechać z nami, bardzo mnie to ucieszy. To dobry chłopak, ale wciąż jeszcze potrzebuje opie­ki.

A jeśli nie zechce?

Przecież go nie zmuszę!

Nawet gdyby się uparł przy pozostaniu w Greenfield?

A cóż by tam robił? Nie, nie! Wprawdzie Robert niewiele ma doświadczenia życiowego, lecz nie jest aż tak nierozważny.

Mówiłeś mu, że chcemy sprzedać ziemię?

Mówiłem.

I co on na to?

Nie zmartwił się zbytnio. Może mu do­piekło siedzenie w jednym miejscu? Zresztą... pogadam z nim.

Poszli do hotelu, w którym zakwaterował się Irvin, i resztę dnia spędzili na komentowaniu opowieści Gordona o tym, co się ostatnio działo w Greenfield, i o tym, jak wraz z Robertem wę­drował do Wichita Falls. Nazajutrz we trzech pomaszerowali do szeryfa.

Już miałem po was posłać — oświadczył na przywitanie Murphy. — Przedstawcie się, pano­wie! Oto — wyciągnął rękę w kierunku fotela zajętego przez nieznanego mężczyznę — pan Ja­mes Hood, którego wam polecam, kandydat na kupno waszych gospodarstw. Ze swej strony gwarantowałem, że jesteście posiadaczami ziemi i budynków nie na księżycu, ale w Greenfield. A teraz radźcie sobie, jak umiecie. Wrócę za go­dzinę. Albo później.

Machnął ręką i skierował się ku drzwiom, bar­dzo zadowolony z siebie, pogwizdując.

Murphy zatrzymał się, już z dłonią na klam­ce.

W razie czego — powiedział — butelka z whisky stoi w szafie. Zły to interes, gdy się go nie obleje. Aha... jeszcze jedno: gdzie wasz chło­pak?

Na pewno rozmawia z Bobem — odparł Irvin. — Zdaje się, mają wspólne zainteresowa­nia.

Już o tym słyszałem. No, do zobaczenia!

Znakomity humor Murphy'ego nie był oczywi­ście spowodowany znalezieniem kupca na ziemię. To wydarzenie nastrajało szeryfa raczej melan­cholijnie. Zwątpił ostatecznie w możność skaptowania Irvina na służbę i wiedział, że tylko tale długo potrafi zatrzymać znakomitego “łapacza", jak długo greenfieldzkie gospodarstwo nie zmie­ni właściciela. Źródłem humoru Murphy'ego był list otrzymany tego właśnie ranka od guberna­tora stanowego, wyrażający podziękowanie sze­ryfowi Wichita Falls za energiczną walkę z prze­stępczością.


.


Musieli jeszcze wrócić do Greenfield. James Hood chciał dokładnie obejrzeć oba gospodar­stwa. Co sobie o nich myślał — pozostanie tylko jego tajemnicą. Stawiał fachowe pytania, co skło­niło Irvina do przypuszczenia, że nabywca jest rolnikiem, a nie pośrednikiem handlowym. Kie­dy jednak doszło do ustalenia ceny, James Hood targował się z energią i sprytem właściwym raczej handlowcom niż farmerom. Cena zresztą nie była wysoka. I Irvin, i Gordon dobrze zdawali sobie sprawę, że lepiej zgodzić się nawet na stra­tę niż pozostać — nie wiadomo jak jeszcze dłu­go — w Greenfield. Zapewne James Hood zorientował się w sytuacji podkreślając i nieco wyolbrzymiając skutki suszy. (“Przecież to ka­mień, moi panowie! Skamieniała glina, na której nic nie wyrośnie!")

Spadnie jeszcze deszcz — bronił siebie i swego przyjaciela Karol Gordon. — Proszę się zapytać sąsiadów, jakie z tego kamienia zbierali plony.

Wierzę. Jak również w to, że kiedyś spad­nie deszcz. Tylko... nie wiadomo, kiedy. I na tym właśnie polega moje ryzyko.

Po jednodniowym pobycie w Greenfield i nocy spędzonej w chacie Gordona we czwórkę (Robert Dreer wziął również udział w tej eskapadzie) wrócili do Wichita Falls i w obecności szeryfa spisali umowę kupna-sprzedaży. Wreszcie otrzy­mali czek na oddział banku Campbell & Co w Wichita.

Karol Gordon poweselał, kiedy te czynności zostały przeprowadzone. Usunięte zostały wszystkie przeszkody na drodze do opuszczenia Teksasu. Jednakże Irvin zwlekał z wyjazdem. Karol początkowo nie nalegał, doskonale rozu­miejąc, co jest przyczyną tej zwłoki. Niełatwo rozstawać się ze wspomnieniami szczęśliwych lat. Milczał więc, chociaż Wichita Falls do cna mu zbrzydła razem ze swoimi sklepami, saloonami, awanturującymi się kowbojami i nocny­mi śpiewkami pijaków.

Trzeba było jeszcze załatwić sprawę Roberta. Okazało się, że chłopak zapragnął przystać na służbę do szeryfa, ale nie starczyło mu odwagi wspomnieć o tym Gordonowi. Wobec Murphy'ego okazał się bardziej śmiały. Szeryf — dotkli­wie odczuwający niedostatek ludzi — sprytnie wybadał chłopca, a uznawszy go za dobrze za­powiadający się “materiał", podjął się roli po­średnika.

Karola wcale nie ucieszyła decyzja Roberta, ale ostatecznie wszystko zostało omówione pod­czas pożegnalnej wizyty u szeryfa Wichita Falls. Robert, wezwany do gabinetu, bardzo się zmie­szał stanąwszy wobec całej trójki i o mało nie rozpłakał, gdy mu “szef" oświadczył, że wie o wszystkim i decyzji chłopca wcale nie potępia. Przeciwnie, szeryf Murphy stanowi gwarancję, że Robert nie zboczy z uczciwej drogi życia.

Na drugi dzień po tej rozmowie Karol zdołał namówić Irvina na wyjazd, zgadzając się na jego prośbę, by raz jeszcze, ostatni, odwiedzić Greenfield. Wyruszyli więc do osady po serdecznym pożegnaniu się z szeryfem. (“Pamiętajcie, że zawsze was przyjmę jak starych przyjaciół, a o chłopaka nie martwcie się!") i nieco smętnym rozstaniu z Robertem Dreer.

Podróż trwała w miarę krótko, w miarę długo, bez żadnych niespodzianek. Pobyt w Greenfield upłynął prawie wyłącznie na rozmowie z Ablem Meredithem, który pierwszy ze wszystkich zna­jomych odwiedził chatę Karola Gordona, tak określając sytuację:

Czułem, że do tego wreszcie dojdzie, i mu­szę wam obu wyznać, że cieszę się i martwię jednocześnie. Tak, tak — pokiwał głową. — Wi­dzisz, Vincent — tu zniżył głos, chociaż wokół nie było nikogo — dla ciebie będzie lepiej, jak nas opuścisz. — A widząc, że Irvin wyraźnie pomarkotniał, dodał szybko. — Wiem, wiem i pa­miętam, ale ja nie o tym myślałem... Przesze­dłeś swoje i już niczego tu nie odmienisz. Jedź więc. Będą cię wspominać życzliwe dusze. Dla­tego mi smutno, Vincent, bo się do nich zaliczam. Dobrze, że Karol z tobą jedzie. Wyjeżdżacie dzi­siaj?

Za godzinę lub dwie — Irvin uprzedził od­powiedź Gordona i dźwignął się z ławy. — Mam jeszcze coś do załatwienia, ojcze. Posiedźcie tu­taj, zanim wrócę.

Wcisnął kapelusz na głowę i wolnym kro­kiem ruszył ku drodze.

Okropna to była historia i nigdy jej nie zapomnę — pokiwał głową ojciec Abel.

Ojcze — odezwał się Karol — myślę, że by­łoby mu lżej na sercu opuszczać Greenfield, gdy­by miał pewność, że ktoś zaopiekuje się...

Nie kończ, synu. Wiem, o co chodzi, i daję ci swoje farmerskie słowo, iż obu grobów na cmentarzu sam będę doglądał.

Siedzieli odtąd w milczeniu aż do chwili, w której wielki cień padł na drogę błyszczącą do tej pory rudawym odbiciem słonecznych promieni. Cień rozszerzał się, wydłużał, a przed nim uciekały jasne plamy światła. Szybko, coraz szybciej... Meredith zerwał się z ławy.

Karolu! Widzisz?

O co chodzi, ojcze?

Spójrz w górę! Greenfield nie oglądało ta­kiego nieba od przeszło trzech lat! Co za dziwo! Czyżby kończyły się nasze złe dni?

Starzec tkwił w miejscu z głową zadartą, ge­stykulując rękami, podobny do chudego ptaka próbującego zerwać się do lotu. Gordon spojrzał. Słońce, które stało jeszcze dość wysoko, przypo­minało czerwoną kulę, przesłoniętą ledwie prze­nikliwą powłoką mgieł. A wciąż jeszcze napły­wały wąskimi pasmami postrzępione, coraz cie­mniejsze chmury.

Deszcz — powiedział Karol. — Deszcz albo burza.

I ja tak myślę. Jeśli tylko wiatr nie przegna tego wszystkiego...

Nie ma wiatru. Popatrzcie!

Istotnie, nawet najmniejszy obłoczek kurzu nie unosił się nad rozdeptaną, pokruszoną powierz­chnią gościńca.

Zobaczymy, synu, co z tego wyniknie. Jed­nak... jeśli dziś macie ruszyć w drogę, radzę nie zwlekać, chyba że odłożycie do jutra.

Karol przecząco potrząsnął głową:

Nie, dziś odjedziemy. Czekam tylko na Vincenta.

Ale Irvin nie nadchodził. Za to przybył szeryf Fawkes, Fulk Bryan, właściciel składu towarów, i jeszcze dwu najbliższych sąsiadów. Obsiedli ła­wy, dopytywali się o Irvina i wyrazili żal, że dwu takich “tęgich chłopów" opuszcza Greenfield. Gdy ten temat został wyczerpany, pojawił się nowy — dosłownie z nieba — bo właśnie nie­bo poczerniało groźnie. W Greenfield — rzecz nieprawdopodobna. Poczęli mówić o deszczu, bo jakże o tym nie mówić, skoro deszcz zapowiadał plony, a plony zapowiadały spłacenie długów i inne życie...

Czy nie za wcześnie zdecydowaliście się na sprzedaż? — zagadnął Abel Meredith Karola.

Nie, ojcze. Wiecie dobrze, że nie wyjeżdża­my z powodu suszy...


Ostatnie chaty Greenfield znikły im z oczu. Je­chali bez przerwy płaszczyzną nakrytą, jak klo­szem, czarną kopułą nieba, coraz bliższą ziemi, coraz bardziej ponurą, bo i dzień się kończył, i warstwa chmur stawała się coraz grubsza. Wreszcie srebrna błyskawica oślepiła jeźdźców i konie, zahuczał daleki grzmot. Potem uczyniło się jeszcze ciemniej i jeszcze ciszej.

Wtedy spadły pierwsze drobniutkie kropelki. Irvin zatrzymał wierzchowca, wyciągnął przed siebie dłoń. Natychmiast pokryła się wilgocią.

Karolu! Deszcz, prawdziwy deszcz!

Deszcz — powtórzył Gordon. — Cóż, mu­siał w końcu spaść. No, ruszajmy. Trzeba poszukać jakiegoś schronienia, będzie ulewa, że ha!

Ale Irvin odwrócił głowę i długo jeszcze spo­glądał za siebie, w coraz bardziej gęstniejący mrok.

Ruszyli. Najpierw stępa, później kłusem. A deszcz padał coraz gęstszy, walił z szumem na spaloną glebę, rozmywał wyschłe rozpadliny i pęknięcia, bulgotał rwącymi strumieniami poprzez prerię, aż błyszcząca kurtyna zakryła jeźdźców, spłukała odciski kopyt, zatarła wszelki ślad.

Niebo przywracało życiu umączoną ziemię.







Spis rozdziałów


Stary traper……………………………3

Początek początku …………………. 15

Nieznajomi…………………………..30

Próba ratunku………………………..41

Spotkanie…………………………….51

Old Gun ……………………………..61

Znowu samotny ……………………...76

Jeszcze jedno spotkanie ……………...88

Napad . …………………………….. 101

Czarny Jack ………………………. .121

W Wichita Falls……………………. 138

Noc w jarze . ……………………… .157

Przyjaciel Denisa……………………168

Celia Canning……………………… 181

Ranek w Dawn………………………195

Droga powrotna ……………………..207

Tak się zakończyło ………………… 215

Aż wreszcie spadł deszcz ...................227


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
03 Wernic Wiesław Łapacz z Sacramento
Wernic Wiesław Łapacz z Sacramento
Wernic Wieslaw Lapacz Z Sacramento
Wernic Wiesław Łapacz z Sacramento
Wernic Wieslaw 03 Lapacz z Sacramento
Wernic Wieslaw Znikajace stado
Wernic Wieslaw Colorado
Wernic Wieslaw Skarby Mackenzie
Wernic Wieslaw Sierzant konnej policji
Wernic Wieslaw Old Gray
Wernic Wieslaw Daleka Przygoda 2017 POLiSH eBook Olbrzym
Wernic Wieslaw 14 Barry Bede
Wernic Wieslaw Ucieczka Z Wichita Falls
Wernic Wieslaw 13 Old Gray
Wernic Wieslaw Czlowiek Z Montany
Wernic Wieslaw 01 Gwiazda Trapera
Wernic Wiesław Słońce Arizony
Wernic Wieslaw Slonce Arizony
Wernic Wieslaw Plomien w Oklahomie

więcej podobnych podstron