Wernic Wieslaw Plomien w Oklahomie


WIESŁAW WERNIC




PŁOMIEŃ

w

OKLAHOMIE


ILUSTROWAŁ S. ROZWADOWSKI










CZYTELNIK* 1977* WARSZAWA



Zastępca szeryfa


Czy możecie sobie wyobrazić?

Izba dość przestronna, bardziej szeroka niż długa, z dwoma oknami, w których umocowano kraty. Pod ścianą — zbite z ledwo obłupanych belek dwa stoły. Jeden bliżej, drugi dalej od wejścia. A za tym dal­szym — właśnie ja.

Siedzę za tym stołem i szczypię się w policzek. Po­dobno znakomity sposób na przebudzenie. Ale nie budzę się. Widocznie to jednak nie sen!

Przede mną, na przybrudzonym blacie spoczywa sześcioramienna gwiazda szeryfa. To jest właśnie najtrud­niejsze do zrozumienia. Gwiazda niby moja, a przecież nie moja.

Na progu, w otwartych, wąskich drzwiach siedzi — z długą rusznicą położoną na kolanach — wuj Jonathan. Nie, to nie mój wuj! Nawet nie wiem, czy jest czyimkolwiek wujem. Ale tak go tu powszechnie nazywają. Prawdopodobnie dlatego, że uchodzi za najstarszego osadnika w tym miasteczku. Jednakże to tylko domysł. W tej chwili nie mógłbym odpowiedzieć nawet na pyta­nie, jak się nazywa ta miejscowość. Wyleciało mi z gło­wy. Aż wstyd się przyznać.

Muszę wyjaśnić, że na kilka godzin, a może nawet na cały dzień obarczony zostałem funkcjami szeryfa, a “prawdziwy” szeryf akurat znajduje się w areszcie, skąd poprzez kraty spogląda na mnie wzrokiem pełnym wyrzutu. Wcale mu się nie dziwię. Natomiast dziwię się sobie i wszystko ciągle jeszcze wygląda mi bardziej na sen niż na rzeczywistość.

Dlatego siedzę bezczynnie za stołem i staram się uporządkować wypadki według kolejności, w jakiej nastę­powały w ciągu ostatniego tygodnia, a przede wszystkim podczas wczorajszego ranka.

Żeby wytłumaczyć wszystko dokładnie, muszę się cofnąć w czasie. Aż do ostatnich dni marca 1885 roku.

Zima wówczas wydawała swe gasnące, mroźne odde­chy, a ja systematycznie spełniałem funkcje lekarza w rodzinnym mieście Milwaukee nad jeziorem Michi­gan.

Jeśli nie orientujecie się, weźcie mapę i zobaczcie, jak wielkie odległości dzielą tamto miasto od południowych krańców stanu Kansas, na terenie którego obecnie prze­bywam.

Ale do rzeczy.

Któregoś wieczoru, właśnie w Milwaukee, odwiedził mnie, a raczej wpadł, bo to lepiej określa sytuację, Ka­rol Gordon. Ongiś mój pacjent, później, przez lata całe, serdeczny przyjaciel. Niegdyś farmer w jednym z południowo-wschodnich stanów, następnie — zrządzeniem losu — łowca skórek, traper, myśliwy, który przemie­rzył w swych wędrówkach setki mil wiodących przez bezdroża Gór Skalistych i równin Północnej Ameryki.

Wrzasnęliśmy obaj z radości, spoglądając jeden na drugiego tak, jakbyśmy się nie widzieli od wieków. A przecież były to tylko miesiące.

Kto jak kto, ale Karol doskonale wiedział, że zimą przebywałem zawsze w mieście, nie wysuwając nosa poza ostatnie zabudowania Milwaukee.

Okazało się, że “seria nieszczęść” nie była wcale tak bardzo katastrofalna.

Poza zwichnięciem nogi podczas zimowego polowania w północnych rejonach Kanady najbardziej dopiekło Karolowi zniszczenie, a raczej samozniszczenie się jego ulubionej broni. Ten wypadek skrócił, i to znacznie, okres łowieckiej wyprawy. Przypuszczam, że Gordon musiał być bardzo zmęczony tamtego zimowego dnia, jeśli nie zauważył, że lufa jego sztucera zapchana jest śniegiem. Jaki był skutek tego przeoczenia — łatwo odgadnąć. Przy wystrzale broń została po prostu roz­sadzona, ale Karolowi nic się nie stało. Znajdował się wówczas daleko od wszelkich siedzib ludzkich, więc o nabyciu jakiejkolwiek innej strzelby mógł tylko marzyć.

Spojrzał na mnie jednym okiem.

Nie. Wiesz, jak nie lubię tego rodzaju łowów. Trzeba dawać zwierzętom jakąś szansę, a poza tym ja poluję na upatrzonego i nie zadowala mnie to, co przypadkowo wpadnie we wnyki.

Tak więc Karol w połowie zimy musiał wracać. Nie miał czym polować i nie bardzo miał co jeść. Wlókł się aż gdzieś znad rzeki Pokoju i jeziora Athabaska1 na południe najprostszą drogą, jaką mógł obrać. Z je­dzeniem zresztą sprawa nie przedstawiała się tak tra­gicznie. Miał suchary i nieco sproszkowanego mięsa, a po kilku dniach spotkał grupę Indian z plemienia Kri polującą jak on, tyle że z lepszym skutkiem, i mógł uzupełnić żywnościowe zapasy. Drugie spotkanie wydarzyło mu się znacznie dalej, na południu. Zetknął się z samotnie polującym trape­rem. Spędzili razem dwa dni, podczas których mój przy­jaciel dobrze przyjrzał się łowieckim sukcesom towa­rzysza.

Spojrzałem podejrzliwie na Karola. Co miało ozna­czać nagłe wychwalanie Oklahomy? Widocznie spo­strzegł to i natychmiast zmienił temat. Opowiadał, w ja­ki sposób dotarł na tereny swych przyjaciół, Czarnych Stóp (od których przed laty otrzymał zaszczytny przy­domek Wielkiego Bobra), jak powitany został przez ich wodza, Wysokiego Orła, i czarownika plemiennego, Czerwoną Chmurę, i jak na samym progu obozowiska czerwonoskórych, zahaczywszy o jakiś korzeń tkwiący pod śniegiem, zwichnął nogę. To unieruchomiło go na dwa tygodnie. I tak do reszty zmarnował sezon zimowych polowań.

Wyraziłem mu z tego powodu ubolewanie, proponując jednocześnie pożyczkę pieniężną aż do następnej zimy. Odmówił. Natomiast zaproponował mi wyjazd... do Oklahomy. Roześmiałem się:

Może — powiedziałem beznamiętnie. — Jeśli jed­nak się nie mylę, jest to ziemia zamknięta dla białych.2

Obawiam się, że czerwonoskórzy nie będą zbyt zadowoleni z twoich łowów.

Już ci mówiłem, że w tobołku mam coś, co pomo­że nam zjednać przychylność czerwonych plemion. Je­dziemy, Janie?

I tak oto, po raz pierwszy w życiu miałem zwiedzić Oklahomę. Dlaczego ustąpiłem? Po prostu dlatego, że corocznie wiosną właśnie w towarzystwie Karola opu­szczałem na kilka miesięcy Milwaukee, aby odpocząć po zimowych trudach z dala od ludzi, z którymi na co dzień się stykałem, w warunkach zupełnie odmiennego życia. W ten sposób zwiedziłem część Kanady, Arizonę, Nowy Meksyk... Oklahoma w gruncie rzeczy była dla mnie tak samo dobra, jak każda inna część kraju, a jeżeli miałem co do niej pewne zastrzeżenia, to tylko z powodu Indian. O czym już wspomniałem. Mój upór został zła­many, gdy Karol po wieczornym posiłku wyjął z tobołka zdumiewająco piękny, wąski i długi pas wyprawionej mistrzowską ręką skóry antylopy. Była miękka i deli­katna w dotknięciu, różnokolorowa, a do tego przety­kana perłami. Znam się coś niecoś na takich przedmio­tach. Jeden rzut oka wystarczył: to był indiański wam-pum.

Przebywając z Karolem wśród plemion Czarnych Stóp, Nawajów czy Apaczów niejeden już raz ogląda­łem wampumy, ale tak pięknego chyba nigdy nie widzia­łem.

Wampum — to coś w rodzaju glejtu gwarantującego posiadaczowi bezpieczeństwo osobiste; może być rów­nież dowodem, że jego okaziciel przemawia w imieniu osoby, która mu wampum wręczyła.

Karol otrzymał go od wodza Czarnych Stóp w Kana­dzie. Było to zaszczytne wyróżnienie, dowód specjalnego zaufania. Wypadek niesłychanie rzadki w stosunkach między Indianami a Fałymi. Jednakże nie zdziwiło mnie to — Karol Gordon cieszył się sławą przyjaciela “czerwonych mężów”, a zwłaszcza Czarnych Stóp.

Tak właśnie wyglądał początek historii, której ciąg dalszy doprowadził mnie do wnętrza szeryfowskiego budynku.

Dodam, że przed wyruszeniem w drogę z naciskiem oświadczyłem Karolowi:

Ale pamiętaj, tym razem jadę dla przyjemności, tylko po to, by odpocząć; będę się kąpać w dziewiczych strumieniach, będę opalać się na złocistych plażach, mo­że czasem zechce mi się upolować antylopę albo złowić trochę ryb, których w wodach Oklahomy żyje podobno aż sześćdziesiąt gatunków...

Stawiałem sprawę jasno, mając w pamięci odbytą przed dwu laty podróż do Arizony. Wówczas dopiero na miejscu dowiedziałem się, że mój towarzysz obarczo­ny został przez władze państwowe specjalną misją, któ­rej ciężar dźwigania przypadł mnie w — nieproszo­nym — udziale. Wywiązaliśmy się z zadania znakomicie, ale niewiele brakowało, a ziemia arizońska przytuliłaby nas raz na zawsze! Nie życzyłem sobie, by coś podobnego miało się powtórzyć.

Jednakże Karol energicznie zaprzeczył istnieniu ja­kichkolwiek ukrytych przede mną zamiarów.



Decyzja zapadła. Przez kilka tygodni, gdy obowiązki zawodowe nie dawały mi chwili wytchnienia, Karol przesiadywał w bibliotekach i czytelniach, wyszukując wszelkich wiadomości związanych z Oklahoma. Dziwne, jak na trapera. Ale trzeba wiedzieć, że Karol Gordon nie był pospolitym łowcą skórek. Jego umiejętności i wiedza nie ograniczały się do rozpoznawania tropów zwierzęcych i do celnych strzałów. Sądzę, że w swym zawodzie (jeśli to wolno nazwać zawodem) należał do wyjątków. Był miłośnikiem książki, poświęcał jej wiele czasu, gdy przebywał w mieście. Poznałem go przed paru laty i od pierwszych chwil zaskoczył mnie swym oczytaniem. Nade wszystko przedkładał tematykę geo­graficzną, co było zresztą zrozumiałe. Znał się na ma­pach i sam w razie potrzeby potrafił sporządzać podręcz­ne szkice. A jego znajomość czerwonoskórych pozwo­liłaby mu pisać dzieła o nieprzeciętnej wartości, gdyby... chciało mu się tym zająć.

Na długo więc przed wyjazdem głowę miałem nabitą Oklahoma, o której Karol wciąż mi opowiadał podczas długich godzin wieczornych, udzielając szczegółowych informacji. Kraj to rzekomo bajeczny, klimat doskonały. Nawet w zimie rtęć termometru nie spada poniżej zera, a latem nie wznosi się powyżej stu stopni4. Dwie trzecie powierzchni zajmują łąki i lasy. Żadnych osad, żadnych miasteczek, żadnych saloonów ani białych włóczęgów spod ciemnej gwiazdy. Pierwotna przyroda i pierwotni mieszkańcy tej ziemi.

Czego jeszcze wymagać? — kończył triumfalnie Karol każdą swą informację.

Szybko uporaliśmy się z koniecznym ekwipunkiem. I ja, i Karol posiadaliśmy niezłą kolekcję myśliwskiej broni, zebraną w moim domowym “arsenale”, więc tyl­ko wysłuchałem narzekań (raz jeszcze!) na nieszczęsny pech kanadyjskiej zimowej wyprawy ią mój przyjaciel zdecydował się na inny sztucer. W końcu zaopatrzyliśmy się w potrzebną odzież i zapas lekkich, trwałych kon­serw. Konie mieliśmy zakupić — jak zwykle — u osad­ników, by móc bez kłopotu część podróży odbyć koleją, wioząc ze sobą tylko uprząż i siodła.

Żelazny szlak miał nas doprowadzić z Milwaukee przez Chicago, Saint Louis, Kansas City aż ku południowej linii granicznej, oddzielającej stan Kansas od tery­torium Oklahomy. Od tej bowiem strony postanowiliśmy przekroczyć granicę nie znanego nam kraju, już konno i zbrojno, zasięgnąwszy, ile się da, informacji od osadni­ków kansaskiego pogranicza.

I tak, zgodnie z planem, dotarliśmy do końca kolejo­wej drogi.

O tym to właśnie teraz myślałem (z braku innego za­jęcia) siedząc za stołem i patrząc jak sroka w gnat w chudą postać wuja Jonathana.

Tak wyglądał początek naszej wyprawy do Oklahomy, do której — koniecznie muszę to dodać — wciąż jeszcze nie zdołaliśmy wjechać, zatrzymały nas bowiem na samym wstępie nieprzewidziane trudności.

Od dawna mówiłem Karolowi, że minął się z powoła­niem, że powinien był zostać szeryfem i wprowadzać na ziemiach Dzikiego Zachodu poszanowanie prawa, po­rządek i sprawiedliwość. Odpowiadał na to, że jego zna­jomość przepisów prawa równa się zeru i że nie znosi siedzącego trybu życia.

Raczej pasowałoby to do ciebie, Janie. Taki jesteś roztropny, zrównoważony i przecież trochę otrzaskany z warunkami życia na Dalekim Zachodzie.

Nic na to nie odpowiedziałem traktując tego rodzaju rozważania jako oczywisty żart. Teraz się okazało, że Karol w jakąś złą dla mnie godzinę wypowiedział swe uwagi. Jego słowa nabrały cech przepowiedni. Spełnio­nej, niestety. Tkwiłem przecież za szeryfowskim stołem, w szeryfowskim budynku, z szeryfowską sześcioramienną gwiazdą spoczywającą w zasięgu mojej ręki.

Wiem, że wszystko, co dotąd opowiedziałem, nie wyjaśniło jeszcze najważniejszej sprawy: w jaki sposób znalazłem się w tej zapomnianej dziurze na pograniczu południowego Kansasu. Ażeby to wytłumaczyć, muszę znowu cofnąć się w przeszłość. Tym razem nieco mniej odległą.


Na granicy


Leżałem wśród traw, zwrócony twarzą ku słońcu. Pachniały zioła, pachniał dym, który wąską strużką wił się nad dogasającym ogniskiem. Odwróciłem głowę, aby ujrzeć szerokie rozlewisko płytkiej rzeczki, sączącej się wśród krzewów i szuwarów. Na małej, złocistej plaży klęczał Karol i piachem szorował okopcony garnek.

Ciągnęliśmy losy i na niego przypadła kolej. Po obfi­tym śniadaniu czułem się nieco ociężale, nieco sennie wśród porannej ciszy, pod niebieszczejącą kopułą nieba. Minęła pierwsza noc spędzona przez nas na otwartej przestrzeni, a teraz oto pierwszy biwak rozbity tuż nad strumieniem stanowiącym granicę Kansasu i Oklahomy, w głąb której za chwilę mieliśmy ruszyć.

Ostatniego wieczoru, kiedy rzeczka błyszczała różowo odbiciem zachodu, a konie piły wodę parskając i potrzą­sając łbami, Karol wskazał przeciwległy brzeg.

Opisano mi dokładnie ten strumień. Jesteśmy na krok od celu, Janie. Za tą wodą zaczyna się kraina czer­wonego ludu...5

Co nas tam czeka? — rozmyślałem leniwie obserwu­jąc niebo i słysząc, jak Karol, pobrzękując blaszanką,

w olno zbliża się ku mnie. Jak przyjemnie! Możesz leżeć, możesz wstać, chodzić na czworakach lub skakać. Nikt ci w tym nie przeszkodzi. Nie potrzebujesz spoglądać na zegarek i martwić się, że na nic nie starcza ci czasu. Począłem mówić półgłosem:



Roześmiałem się.

Zresztą — dodał Karol — tym razem nie miałbyś nawet o czym pisać. To będzie taka sobie zwykła my­śliwska wyprawa. Żadnych pościgów za przestępcami, żadnych walk z bandytami. Mamy przecież odpoczywać.

Znacznie, znacznie później przypomniałem Karolowi te jego słowa. Zrobił wówczas bardzo niewyraźną minę.

Ale tymczasem — przed nami upragniona Oklahoma, kraina “czerwonego ludu”, nie zbadanych przez trape­rów prerii, gór, lasów i wód. Krążyły o niej legendy, a zakaz osadnictwa zwiększał jeszcze jej egzotykę. Za rzeczką rozciągał się kraj nieznany, graniczący na pół­nocy ze stanami Kansas i Kolorado, na wschodzie — z Missouri i Arkanzasem, na zachodzie — z Teksasem i terytorium Nowego Meksyku. Potężny szmat ziemi.6

Nad wspomnianą graniczną rzeczkę dotarliśmy na wierzchowcach nabytych w kansaskiej farmie, leżącej w odległości zaledwie pół mili od samotnej stacyjki ko­lejowego szlaku. Jak ona się nazywała?... Aha... Silver Creek.

Nasze konie — jak zapewniał Karol — miały być “w sam raz” dla pary myśliwych planujących spokojny spacerek. Pomylił się jednak. I to dwukrotnie. Spacerek okazał się męczącą wyprawą, a konie — dzielnymi sprzymierzeńcami ludzi, wytrzymałymi na trudy i szyb­kimi w biegu.

Koło południa spakowaliśmy bagaże i wygasili ogni­sko. Można było ruszać, ale że słońce dosięgło szczytu nieba i grzało zbyt mocno jak na mój gust, wymogłem na Karolu jeszcze chwilę zwłoki. Przecież nigdzie się nam nie spieszyło!

Ściągnąłem z siebie ubranie i wskoczyłem do wody, tak płytkiej, że tylko na samym środku leniwego nurtu mogłem się zanurzyć po pas. Brodząc tu i tam, zawędro­wałem na przeciwległy brzeg, nieco wyższy od naszego i gęściej zarośnięty krzewami. Rozchyliłem pokryte świeżym listowiem gałązki i ujrzałem trawiastą równinę. Pustą i rozległą jak morze. Lekki wiaterek poruszał łodygami traw.

W tym momencie raptownie zsunąłem się z brzegu, plusnąłem w wodę i czym prędzej przebrnąłem pły­ciznę.

Człowiek! — wyszeptałem ubierając się gorączko­wo. — Wygląda na samotnego wędrowca.

Karol chwycił za sztucer.

Co za licho? Czy jedzie w naszym kierunku? — Idzie. Nie zauważyłem konia.

Początkowo w okrągłych szkłach falowały tylko tra­wy. Czyżbym padł ofiarą złudzenia? A jednak nie. Od­nalazłem ruchomy punkt.

Podałem mu lornetkę. Zajął się obserwacją. Przepro­wadzał ją bardzo dokładnie i niesłychanie długo.

Nie trzeba. Idzie właśnie w naszą stronę. Pocze­kajmy, żeby go nie spłoszyć. Jest sam. Nigdzie nie do­strzegam jakiegokolwiek obozowiska. Konia zapewne gdzieś ukrył. Ale wolno się posuwa! Jakby tropił czyjeś ślady. Ciekawe...

Nie dostrzegłem w tym fakcie nic ciekawego, więc tylko rozciągnąłem się i ucho przyłożyłem do ziemi.

Przeciętny mieszczuch ma zazwyczaj słuch tak przy­tępiony i tak trudno mu skupić uwagę, że jego uszu na pewno uszłoby to, co mnie zaraz poderwało na nogi. Usłyszałem tętent i głuche dudnienie.

Konie albo bizony.

Karol natychmiast przywarł do ziemi.

Ponieważ przeciwległy, nieco wyższy brzeg utrud­niał obserwację, przeszliśmy w górę rzeczki i ukryli się w dobrze osłoniętym miejscu, skąd widać było całą oko­licę. Zacząłem przez lornetkę wypatrywać naszego wę­drującego Indianina, ale bezskutecznie. Dokoła falu­jące trawy i pustka.

Po chwili dopiero ujrzałem ciemny, nieregularny punkt, posuwający się wskroś prerii, i rozpoznałem rozproszoną grupę jeźdźców.

Oczywiście, że nie.

Karol uważnie spoglądał przez lornetkę, zbyt długo, jak na moją cierpliwość, aż wreszcie zauważył:

Rozproszona grupa dopadła brzegu w odległości za­ledwie kilku jardów od naszego stanowiska. Przebyli nurt wśród chlupotu wody rozbryzgiwanej na wszystkie strony. Potem ziemia na nowo zatętniła, coraz bardziej oddalającym się, cichnącym odgłosem. Wreszcie wszy­stko umilkło.

Po paru minutach wstaliśmy i wrócili do koni.

Na szczycie łagodnego wzniesienia przeciwległego brzegu ukazała się postać wojownika. Posuwał się wol­no, niezdarnie, jak człowiek śmiertelnie zmęczony lub ranny. Uczynił jeszcze kilka kroków, jakimś teatralnym ruchem osunął się na kolana, potem padł na twarz i stoczył się poprzez zarośla na sam kraniec złocistej plaży. I tak pozostał z rękami odrzuconymi na boki, z podgiętą jedną nogą.

Zerwałem się, przebiegłem rzeczkę, nie zwracając uwagi na nieostrożność tego kroku. Ukląkłem przy nie­ruchomej postaci, chwyciłem za przegub dłoni. Nie wyczułem tętna. Rozchyliłem pokrwawioną kurtkę. Nie usłyszałem bicia serca. Na prawej piersi ujrzałem czer­woną, zakrzepłą ranę.

Co z nim, Janie?

Karol pochylił się nad leżącym. — Na ratunek zbyt późno — odparłem. — Ten czło­wiek został zabity.

Gdy Karol tak mówił, należało go słuchać i o nic wię­cej nie pytać. We własnym interesie. Biegłem więc te­raz przez wodę, przez piasek, przez łąkę. Zdyszany wskoczyłem na siodło w chwili, gdy mój towarzysz pod­rywał swego wierzchowca do galopu. Spojrzałem za sie­bie. Szeroka linia koni i jeźdźców w gwałtownym pędzie zbliżała do wody.

Przecież to Indianie! — krzyknąłem.

Chcesz się z nimi spotkać, teraz?! Szybciej, Janie!

Na wyjaśnienia nie było czasu. Jechaliśmy galopem tak długo, aż pyski końskie pokryły się pianą. Dopiero wówczas mój towarzysz zwolnił biegu.

Chyba rozumiesz, Janie — powiedział oddychając głęboko — byłby to bardzo niefortunny moment spotka­nia. Przypuszczam, że wojownicy ścigali grupę jeźdźców, którą obserwowaliśmy, i jestem pewien, że wzięto by nas za towarzyszy uciekinierów. Zanimby sprawa się wyjaśniła...

Przerwał, popatrzył przez lornetkę.

Pojedziemy tropem. Patrz, jak stratowali prerię.

Wstrzymałem konia.

Bardzo mi się to nie podoba, Karolu. Po licha ma­my się wplątywać w jakąś zagadkową historię? Granice Oklahomy można przekroczyć w każdym innym miej­scu, albo... w ogóle z tego zrezygnować. Nie jedna Oklahoma na świecie.


Ho, ho! Tak łatwo decydujesz się na zmianę na­szych planów. Sądzę, że przed każdą decyzją warto zba­dać sytuację. Po prostu wymaga tego rozsądek. Poje­dziemy kawałeczek za tymi tajemniczymi jeźdźcami, chcę sprawdzić, czy w jakimś dogodnym dla nich miej­scu i czasie nie zawrócili.

Ustąpiłem, nie bardzo przekonany. Skręciliśmy nieco i jechali, znacznie już wolniej, skrajem szerokiego szla­ku wyznaczonego przez naszych poprzedników.

Prawie trzy godziny minęły, zanim dostrzegliśmy jakieś zabudowania, a przed zabudowaniami kilka za­gród dla bydła — corrali. Trawiasty step zmienił się nagle w piaszczystą drogę porzniętą koleinami wozów, zrytą kopytami koni i racicami bydła. Przy pierw­szych budynkach stała grupa mężczyzn, która rozstą­piła się na nasz widok. Kiedy wjechaliśmy w środek, czyjeś ręce chwyciły za uzdę mego konia, a nieznany głos wrzasnął:

To oni!

Zostałem otoczony przez kilku brodaczy i kilku gołowąsów. Karola spotkał podobny los. Z głębi drogi-ulicy nadbiegła następna gromada.

Ludzie! — zawołałem. — Czego chcecie?

Buchnęła wrzawa tak gwałtowna, iż nie zdołałem wy­łowić z niej żadnej odpowiedzi. Zupełnie poszaleli!

Odwróciłem się na siodle. Za mną znajdował się teraz tylko jeden człowiek. Gdyby tak nagle wspiąć konia? Ucieczka mogła się udać. Rzut oka w stronę Karola kazał mi zaniechać tego zamiaru. Mój przyjaciel znaj­dował się w samym środku tłumu. Był co prawda zna­komitym jeźdźcem i mógł się wyrwać z pułapki gwał­townym skokiem, ale nie obeszłoby się chyba bez stra­towania najbliższych. Byłem pewien, że w takich wa­runkach nie zdecyduje się na ten ryzykowny krok. A moja samotna ucieczka pogorszyłaby tylko jego po­łożenie. Zrezygnowałem z odwrotu i tylko zapytałem podniesionym głosem:

Gdzie jest szeryf? Czego od nas chcecie?

Uciszyło się nieco. Zapewne ci, co stali dalej, zapra­gnęli usłyszeć, co mówię.

Teraz uprzedził mnie Karol:

Sprowadźcie szeryfa i przestańcie gadać wszyscy naraz — powiedział ostrym, rozkazującym tonem. — Czy wreszcie ktoś nam wytłumaczy, o co chodzi?

Teraz umilkli nawet najbardziej gadatliwi. Ale tylko na bardzo krótką chwilę, bo zaraz wybuchnął gromki śmiech, a czyjś chrapliwy głos zapytał:

Słyszeliście, ludzie? Szeryfa mu się zachciewa!

Teraz znowu zapanowała wrzawa. Poczułem się jak w domu wariatów. O co nas posądzano? Zrezygnowałem z następnych prób przekrzyczenia tłumu. Może wreszcie się zmęczą. Tkwiłem nieruchomo na siodle, klepiąc ko­nia po szyi, aby się nie spłoszył. Ujrzałem, jak przez gęstwę tłumu poczyna się przepychać jakiś człowiek z długą flintą w garści. Kiedy dotarł do mnie, wrzasnął, aż koń przysiadł na zadzie:

Posłuchajcie mnie!

Powtórzył to kilka razy, zanim odniosło skutek. Bo na koniec uciszyło się. Już tylko pojedynczy głos za­wołał:

Niech mówi wuj Jonathan!

W takiej właśnie okoliczności poznałem Jonathana, wysokiego, kościstego farmera, z głową przyprószoną siwizną. W długich, opadających na buty, podniszczo­nych spodniach, w kraciastej, rozpiętej koszuli, na którą narzucił czarną, błyszczącą kamizelkę. Zatrzymał się obok mnie.

Nie ma po co tu stać i krzyczeć — powiedział gromkim głosem. — Zejdźcie z koni! — To było do nas.

Karol bez słowa zeskoczył z siodła. Uczyniłem to sa­mo.

Dobrze — stwierdził Jonathan. — Rozstąpcie się! Czterech wystarczy. Reszta niech się cofnie. Zaprowa­dzimy ich do biura szeryfa, tam pogadamy. No, na­przód — to było znowu do nas.

Ruszyliśmy wolno, prowadząc konie za cugle, w towarzystwie Jonathana i czterech jeszcze drabów. Karol milczał, wobec czego milczałem i ja, nadal nic z tego wszystkiego nie rozumiejąc. Spacer nie trwał długo. Przemaszerowaliśmy wzdłuż różnej wielkości i różnego kształtu budynków — wszystkich drewnianych — i sta­nęliśmy przed najskromniejszym z nich.

We wnętrzu, którego wygląd już poprzednio opisałem, znajdowały się trzy osoby: jakiś jegomość nieokre­ślonego wieku o czerwonorudawych włosach, siedzący w głębokiej wnęce oddzielonej od reszty izby solidną kratą. Innymi słowy: więzień. Poza nim — dwu bardzo wąsatych mężczyzn w wypłowiałych kapeluszach, z twa­rzami spalonymi na mahoń.

Wszystko w porządku — powiedział im Jona­than. — To właśnie ci — wskazał kciukiem lewej ręki w naszą stronę. — Siadajcie, nie lubię gadać na stojąco. Skorzystaliśmy z zaproszenia, grzecznie siedliśmy na ławie. Widziałem teraz, jak nasza “straż” usiłowała zawrzeć drzwi od ulicy. Niesporo im to szło. Wreszcie dali spokój. Przyczyną niepowodzenia były na wpół wyrwane zawiasy. Jonathan zajął miejsce z drugiej strony stołu, a wąsacze siedli z obu jego stron. Wyglą­dało to niby posiedzenie jakiegoś sądu. Tyle że oskarżo­nym zapomniano odebrać broń. Co prawda nasze strzel­by wisiały u siodeł, ale obaj z Karolem mieliśmy przy pasach rewolwery.

Może nam teraz powiecie, o co chodzi — odezwał się mój towarzysz.— Daliśmy się tu przyprowadzić jak łagodne baranki, więc chyba należy się wyjaśnienie?

Jonathan spojrzał na swoich sąsiadów:

Wzruszyłem ramionami.

Czego od was chcemy? A to dobre! Owszem, po­wiem. Chcemy, żebyście zapłacili za cztery ukradzione konie. Wtedy was puścimy i machniemy ręką na całą sprawę.

Sytuacja wyglądała poważnie, a przecież parsknąłem śmiechem.

Wiadomość, że jest traperem, przyjęto w milczeniu, informacja o moim zawodzie wywołała śmiech, ale gdy Karol wyjawił cel naszej drogi, obaj mężczyźni poru­szyli się gwałtownie;

Słyszysz, wuju? Jechali do Oklahomy! To te same draby, z tej samej bandy!

Spojrzałem porozumiewawczo na Karola. W lot pojął, o co mi chodzi.

Wuj Jonathan poskrobał się za uchem. Dostrzegłem, iż nieco stracił na pewności, ale dwaj jego towarzysze nadal spoglądali na nas ponuro, niby na groźnych prze­stępców. Daremnie głowiłem się, jakie znaleźć wyjście z przykrej sytuacji i przekonać tych upartych rolników, że mówimy prawdę.

Zapadła długa cisza. Trójka naszych “sędziów” przy­pominała teraz puszczyki pogrążone w dziennym śnie. Odgadłem, że nie bardzo wiedzą, jak dalej z nami postępować. Dwaj wąsaci farmerzy spoglądali na Jonathana, on zerkał na nich, oczekując widać jakiejś inicjatywy, ale zawiódł się. Zrozumiałem to po westchnieniu, jakie wyrwało się niespodziewanie z jego piersi. Przerwał wreszcie milczenie.

Nawet się nie uśmiechnął.

Nie był to przekonujący dowód — apteczkę podręczną mógł sobie przecież skompletować każdy. Co prawda normalni traperzy czy inni westmani nie troszczyli się o taki dodatkowy bagaż.

Jednakże wuj Jonathan przyjął moje oświadczenie z powagą.

Sprawdzimy — odparł. — Chodźmy, doktorze. Najlepiej, jeżeli pan sam poszuka. Nasi ludzie nie mają zgrabnych rąk, mogliby jeszcze co zniszczyć.

Zeszliśmy po kilku schodkach na piach drogi. Dopiero teraz zauważyłem, że słońce chyli się już ku zachodowi. Zniechęcony i znużony podszedłem do mego wierzchow­ca, wyciągnąłem z juków drewniane, płaskie pudełko. Wniosłem je do budynku, złożyłem na stole.

Niech pan otworzy.

Pochyleni, przyglądali się z takim zainteresowaniem, jak gdyby spodziewali się ujrzeć grudki rodzimego zło­ta. Wreszcie popatrzyli na siebie, na mnie — podejrzli­wie — na Karola...

Obojętne, lekarz czy nie lekarz, może do bandy należeć — poparł go drugi.

Jonathan widać bardzo liczył się z opinią towarzyszy, bo natychmiast przytaknął:

Hm, to prawda. Gdyby tak mógł kto poświad­czyć... — spojrzał na mnie pytająco.

Żądanie było zupełnie bezsensowne. Poświadczyć! Skąd mogłem mieć znajomych w tej przeklętej dziurze? Szykowałem się do odpowiedzi, gdy usłyszeliśmy gwar na dworze.

Uwaga, chłopcy! — zakomenderował Jonathan. — Pilnujcie drzwi. Co tam się wyrabia?

I cała trójka zerwała się od stołu. Ujrzałem przez okno tłum ludzi i człowieka, który właśnie dwoma susami przeskoczył drewniane schodki i wtargnął do wnętrza.

Wytrzeszczył zabawnie oczy i otworzył szeroko usta, ale żaden dźwięk się z nich nie wydobył.

Jak się masz, Piotrze? — powiedziałem wesoło, choć nie mniej zdumiony. — Co cię tak przeraziło?

Odetchnął pełną piersią:


Historia się gmatwa


Niespodziewane przybycie Piotra zmieniło naszą sy­tuację. Oczywiście, gdyby Piotr należał do takich jedno­dniowych przybyszów, jak Karol lub ja, nie mógłby nam w niczym pomóc. Ale on bawił w tych stronach od kilku tygodni, a więc w mniemaniu mieszkańców osady zasługiwał na zaufanie.

Piotra poznałem w Milwaukee w roku 1880. Trafił wówczas do szpitala, w którym pracowałem, z powikła­nym złamaniem lewego przedramienia i dwu żeber. Został wpisany do rejestru chorych jako Piotr Carr.

Jak się okazało, uprawiał zanikający już zawód po­szukiwacza szlachetnych metali. Przewędrował dalekie i jeszcze mało znane przestrzenie Północnej Ameryki. To właśnie skutki jednej z eksplorerskich wypraw przy­wiodły go do bram szpitala. Podczas wędrówki w Gó­rach Skalistych, zaskoczony gwałtowną burzą, zleciał ze stromego zbocza. Że zdołał dotrzeć do najbliższej stacji kolejowej, a później odbył długą podróż — za­wdzięczał niesłychanej wytrzymałości organizmu na ból i fizyczne zmęczenie.

Podczas kuracji w wolnych chwilach prowadziłem z nim długie rozmowy. Carr, którego inni pacjenci prze­zwali Czarnym Piotrem z powodu długiej, czarnej bro­dy, był niewyczerpaną kopalnią tematów z Dzikiego Zachodu. Gdy wyzdrowiał, znikł mi z oczu. Po roku spotkałem go powtórnie w tym samym Milwaukee, a później — raz jeszcze — na przestrzeniach dalekiej Arizony, gdzie oddał mnie i Karolowi pewne usługi. Był to człowiek sprytny, gadatliwy, choć nie grzeszący nad­miarem wiedzy, z wyjątkiem wiadomości dotyczących geologii i mineralogii. W tym był mocny.

Można sobie wyobrazić, jak się ucieszyłem na jego widok. Sytuacja zmieniła się niby za dotknięciem różdż­ki czarodziejskiej.

Jeżeli Piotr Carr tak mówi, to musi być prawda — stwierdził Jonathan — i nie ma o czym dłużej rozpra­wiać. Czy nie tak? — zwrócił się do towarzyszy.

Przyznali, chociaż niezbyt chętnie, że zaszła pomył­ka.

Chodźcie, panowie, do mnie — zaproponował Jo­nathan. — Już się zmierzcha. Nie będziecie po nocy ruszać w drogę. — A zwracając się do człowieka pilnu­jącego drzwi: — Ty, James, zostaniesz tu na noc. Dajcie mu jeść i spróbujcie zamknąć te przeklęte drzwi. Idzie­my, panowie!

Ujął nas pod ramiona, pchnął delikatnie w kierunku wyjścia, a widząc, że Carr nie bardzo wie, co z sobą po­cząć, zaprosił i jego.

Na dworze szarzało. Zerwał się wiatr i podnosił z pia­szczystej drogi chmurki drobnego kurzu. Grupka cie­kawskich zmalała do kilku zaledwie osób.

Nie macie tu po co sterczeć — odezwał się Jona­than. — Oni są w porządku. Jutro zobaczymy, co po­cząć z Darnleyem.

Nie wiedziałem, kto to taki ten Darnley, pewnie jed­nak chodziło o człowieka siedzącego za kratą.

Przeszliśmy kawałek, dość spory, bo zabudowania Jonathana wznosiły się na samym krańcu osady. Powi­tały nas dwa psy, wielkie jak pumy, szczerząc zęby, ale wcale nie szczekając, co wyglądało jeszcze groźniej. Jonathan krzyknął na nie i natychmiast odbiegły.

Tupocąc nogami po deskach małego ganeczku, przez wąskie drzwi dostaliśmy się do wnętrza. Za korytarzem ciągnącym się prawdopodobnie wzdłuż całego domu, znajdował się pokój, dość obszerny, którego urządzenie stanowiło obraz zaskakujący. Bo oto, gdy środek zajmo­wał długi stół zbity z surowych desek, przed kamiennym kominkiem stały dwa głębokie, skórą obite fotele. Ścia­ny izby przeglądały się w wiszącym nad kominkiem lustrze ledwie oskrobaną z kory nierówną powierzchnią. Między otworami okien, przypominającymi strzelnice blokhauzu, wisiało futro amerykańskiego lwa — pumy. Na stole umieszczono lampę naftową o zbiorniku błysz­czącym jak złoto, pokrytym siateczką drobnych, ja­snych, jak gdyby srebrnych żyłek. Na jednej ze ścian wisiała prosta sosnowa półka, na której stały w dwu rzędach kryształowe szklaneczki, sprowadzone na pew­no z dalekich miast wschodnich. W tych szklaneczkach podano nam whisky rozcieńczone wodą.

Pomyślałem sobie, iż w miarę wzrostu zamożności gospodarza przybywały tu przedmioty coraz cenniejsze, coraz droższe, kontrastujące ze sprzętem pierwszych zapewne lat pobytu.

Kiedy wypiliśmy, otworzyły się skrzypiące drzwi i wkroczył przez nie jakiś człowiek z wielką, metalową tacą w rękach. Jonathan kazał mu zapalić lampę i na­kryć do posiłku. Zauważyłem, że nowo przybyły był Metysem. Zdradzały go wystające kości policzkowe, bardziej nawet niż barwa skóry, bo i sam Jonathan miał twarz spaloną na mahoń.

Siadajcie, panowie — zaprosił gospodarz.

Nie daliśmy na siebie czekać ani zbyt długo spoczy­wać na półmisku świeżej, soczystej pieczeni wołowej.

Chyba nigdy nie zjadłem na raz tyle mięsa. Kiedy wreszcie napojono nas mocną i słodką herbatą, poczu­łem się nieco ociężały i całkowicie zapomniałem o nie­dawnych wydarzeniach. Przypomniał je Piotr Carr za­pytując:

Z rozwlekłego nieco opowiadania Jonathana warto zapamiętać kilka szczegółów.

Otóż przed tygodniem przybyło do osady kilku ludzi na koniach. Wypadek rzadki, niecodzienny w tych stro­nach. Obstąpiono ich, wypytując o wieści ze świata. Nie byli zbyt rozmowni. Poszli hurmem do saloonu Fagina (jedynego karczmarza w tych stronach), gdzie pili mocno, a gadali półgębkiem.

Ja tam nie chodzę — zaznaczył Jonathan — nie znoszę tej dziury, a Fagin... to nie wiadomo kto.

Nieznani jeźdźcy zabawili dobrą godzinkę, po czym odjechali. Przed opuszczeniem osady któryś z nich wspomniał, że pochodzą z Teksasu, a tu przybyli szukać pastwisk dla bydła.

Kiedy mi to powtórzono, od razu nie wierzyłem. No bo gdzie Teksas, a gdzie Kansas? Przecież te dwa stany przedziela Oklahoma. Kto by się wlókł taki szmat drogi dla jakichś pastwisk? Ale naszych ludzi zaniepo­koiło zupełnie co innego. Bo chociaż wolnej ziemi mamy sporo, hodowca bydła to zły sąsiad dla rolnika. Wiado­mo. Bydło włazi w szkodę, a jak robią przepęd, żadne ogrodzenie nie stoi na przeszkodzie. Nasz szeryf zainte­resował się tymi obcymi, rozmawiał z nimi dużo. Stwierdził, że to porządni ludzie. Ano, minęło kilka dni i o wszystkim zapomnieliśmy. Dopiero dzisiaj rano... — westchnął — zwaliła się na nas ta banda. Musieli żwa­wo gnać, bo konie były pokryte pianą. Znowu się za­trzymali przed saloonem Fagina. Akurat stałem przy drodze i wszystko dobrze widziałem. Byli zziajani, czarni od brudu. Trzy wierzchowce ociekały krwią, aż litość brała. Źle im z oczu patrzało.

Za tyle to bym sprzedał — szepnął Carr.

Jonathan nie zwrócił na to uwagi i opowiadał dalej:

Darnley znowu począł namawiać, a gdy nie po­skutkowało, powiedział, że ma nam coś ważnego do zakomunikowania, i poprosił nas do biura. Ruszył się spory tłumek. Ludzie tu ciekawi jak dzieci. Wepchała się gromada do izby szeryfa, część została na dworze. Czekamy, co nam powie. Ale on się nie spieszył. Pyta, czy nikogo nie brak. Nie tak łatwo się policzyć. Byłem wtedy w izbie. Nagle słyszę krzyk na dworze. Co się stało? Odpowiadają, że nam kradną konie. Rzuciliśmy się do wyjścia, wszyscy naraz! Więc zanim przepchali­śmy się, minęło trochę czasu. Gnamy do saloonu Fagina, ale tamci okazali się szybsi. Gdy dopadaliśmy celu, tyl­ko kurz wisiał w powietrzu, a po złodziejach ani śladu. Sprytni, zamiast jechać drogą, skręcili od razu między opłotki, później w pole. Nawet nie było sensu gonić. Tak to nas Darnley urządził!

Wszyscy byli wściekli. Najbardziej ci, którym skra­dziono konie. Pobiegliśmy z powrotem, a nasz szeryf właśnie siodłał wierzchowca. Rzuciło się kilku na niego. Odepchnął ich, skoczył do drzwi i zatrzasnął za sobą. Począł się odgrażać przez okno, że każdego, kto ośmieli się wejść, zastrzeli. Drzwi mocne, a w oknie kraty, mógł narobić siekaniny. Krzyknąłem, żeby się uspokojono, i wdałem się w pogawędkę z Darnleyem. Ostrzegłem, że jeśli choć raz strzeli, podpalimy budę. Od razu się zmitygował.

Darnley — powiedziałem — zastanów się. Przeciw gromadzie nie wygrasz. Wpuść nas i wytłumacz się.” “Co mi zarzucacie?” — pyta.

To, że byłeś w zmowie z koniokradami. A może i coś jeszcze więcej.”

Jakie macie dowody?” “Chciałeś uciekać, to najlepszy dowód.” “Nie uciekałem. Siodłałem konia, żeby ich schwytać.” Na to wszyscy się roześmieli.

Bałem się, że go zlinczują. Odprowadziłem na bok paru rozważniejszych, tłumaczyłem, że trzeba rozbroić szeryfa, ale nie może mu się stać nic złego. Sprowadzi się sędziego, niech sprawę rozstrzygnie. Zgodzili się ze mną. Ba, ale jak to załatwić? Zmówiliśmy się, że ja będę zagadywał szeryfa przy oknie, a paru silnych chłopaków spróbuje wyłamać drzwi. Więc na nowo po­cząłem namawiać Darnleya, żeby ustąpił. Że mu nic złego nie zrobimy. Ale on uparcie twierdził, że nie miał nic wspólnego z “tamtymi”, że może się zrzec stanowiska, byle mu tylko dać spokój. Ale na to nie mogłem przystać. Nikt by się nie zgodził.

Spojrzał pytająco na mnie i na Karola.

Hm, pewnie. Ostrożność nie zawadzi. A co sądzisz o tym, Piotrze?

To samo — odparł krótko. — Podziękujcie losowi, że wam zesłał taką pomoc. Któż tu lepiej zna się na rzeczy od pana Gordona? A doktor nie przy jednym ognisku czuwał. I chcieliście ich uwięzić! Jak można było do tego dopuścić, Jonathanie?

Carr poprowadził nas na poddasze. Po drabinie. Znaj­dował się tam najzwyklejszy strych, wypełniony roz­grzanym powietrzem, zapachem drzewa i siana, w po­łowie swej długości przegrodzony ścianą z desek. Było tak ciemno, że szedłem po omacku, dopóki struga przy­ćmionego światła nie padła przez szparę. Piotr otwo­rzył niewidoczne drzwi.

To tu — objaśnił. — Będzie wam wygodnie.

Pokoik był w miarę przestronny, z dwiema drewnia­nymi pryczami, ze stołem pod oknem, a nawet z wiad­rem pełnym wody. Z sufitu zwieszała się na grubym łańcuchu lampa.

Będzie wam wygodnie — powtórzył Piotr — a ja zajmę się waszymi końmi i przyniosę tobołki.

Opadłem ciężko na pryczę.

Przesada Janie, przesada... — roześmiał się Karol.

Na tym przerwaliśmy rozmowę, bo zatrzeszczały szczeble i wszedł Piotr, obładowany jak wielbłąd siod­łami, uprzężą i kocami.

Na pewno tak — powiedziałem. — Ale... z czym

to, Piotrze, przyszedłeś skarżyć się do szeryfa?

Uśmiechnąłem się. Dla Piotra jałową ziemią była taka gleba, która nie zawierała żadnych minerałów. Naj­chętniej wybierał się w góry lub na pustynie. Nawet mnie zdziwiło, że zapuścił się w głąb Kansasu, gdzie — moim zdaniem — możliwość odkrycia jakichś złóż była raczej mało prawdopodobna9.

Więc — mówił dalej Piotr — miałem zamiar po­wędrować jeszcze dalej, ale z żywnością było krucho, a szkapa bardzo zmęczona. W powrotnej drodze dotar­łem nad jakiś strumyk. Tyle w nim znalazłem wody, co kot napłakał. Jednakże starczyło, by się napić. Dobre i to, bo pamiętam, jak w Montanie, w podobną spieko­tę, odkryłem źródło zimne jak lód...

Piotrze — powiedziałem groźnie. — Co to ma do rzeczy?

Zmieszał się.

Nic a nic, doktorze. Chciałem tylko zauważyć, że jak się napiłem lodowatej wody, miałem chrypkę przez tydzień. Ale już mówię dalej. Więc rozpaliłem ognisko, rozsiodłałem konia. Zjadłem skromnie, pod­ciągnąłem siodło pod głowę i zasnąłem jak suseł w no­rze. Ale sen mam bardzo czujny. I tym razem nie za­wiódł mnie. Obudziłem się koło północy. Zacząłem nasłuchiwać. Cisza. Jednakże coś mi się nie podobało, chociaż nie wiedziałem co. Wstałem, poszedłem w prawo, w lewo. Już chciałem się na nowo położyć, gdy za­uważyłem, że mój konik, który leżał w trawie, podniósł głowę i strzyże uszami. Niedobrze, myślę. Zaciągnąłem uprząż w krzaki, usiadłem obok i czekam. To nie trwało długo. Usłyszałem tętent. A później zobaczyłem jeźdź­ców. Wpadli na prerię gdzieś z boku. Przestraszyłem się takiej gromady pędzącej nocą wprost na mnie. Póź­niej zwolnili biegu, wreszcie zatrzymali się niedaleko mej kryjówki i zsiedli z koni. Zrobiło mi się jeszcze. mniej przyjemnie. Postanowiłem wyjść do nich, to lep­sze, niż gdyby mnie mieli przypadkiem odkryć. Wsta­łem. Zaraz mnie obskoczyli.

Skąd się tu wziąłeś?”

Wskazałem na wygasłe ognisko i na konia. Dziwne, że tego do tej pory nie zauważyli.

Jestem eksplorerem — odparłem. — Jeżdżę tu i tam, zbieram różne próbki minerałów.”

Dlaczegoś się ukrył?”

Zbudził mnie tętent. Myślałem, że to Indianie...”

Moje słowa wywołały poruszenie.

Gdzie widziałeś czerwone skóry?”

Wzruszyłem ramionami:

Wcale nie widziałem.”

Jesteś pewien?”

Tak jak tego, że was widzę.”

Możesz tu zostać do rana.”

Więc zostałem. Kalkulowałem sobie, że jeślibym wte­dy dosiadł konia, wzbudziłbym ich podejrzenie. Odsu­nąłem swój bagaż nieco w bok i prawie natychmiast zasnąłem. Obudziłem się o świcie. Dwu drabów już krzątało się koło ognia, reszta pakowała manatki i sio­dłała wierzchowce. Teraz mogłem się im dobrze przyj­rzeć. Dziesięciu ludzi, cała zbrojna wyprawa!

Słyszysz, Karolu? — szepnąłem. — Może to cl sami? Mów dalej, Piotrze, słuchamy z zainteresowa­niem.

Zaprosili mnie na śniadanie. Siadł obok mnie taki brunet wyglądający na Hiszpana. Podał mi kubek kawy i wetknął w rękę kawał suchara.

Znaleźliście dużo” — pyta.

Odparłem, że nie bardzo. Pokiwał głową.

W Kansasie ziemia dobra, ale nie ma za czym kopać. Wiedziałbym coś o tym. Ale tam...” — wskazał palcem za siebie.

No, no, Rick, uważaj!” — mruknął mój sąsiad i le­wej.

Spojrzał na niego i powiedział ostro:

Pilnuj siebie.”

Nie mogłem zrozumieć, o co chodzi, ale od czego język w ustach.

Tam? — zapytałem. — Cóż tam jest?”

Jedź z nami, a dowiesz się. W pojedynkę niczego nie zdziałasz. Minęły czasy, kiedy to poszukiwacz od­krywał żyłę złota i sam ją eksploatował. Potrzeba nam znającego się na rzeczy człowieka.”

Wolę jednak sam — odparłem. — Nie podoba mi się taka umowa.”

Hm, zobaczymy. Daj no ten kamyk, Sim” — zwrócił się do sąsiada.

Tamten podał coś w garści. Już zacząłem podejrze­wać, że odkryli złotą żyłę. Wziąłem to coś do ręki i z tru­dem stłumiłem śmiech.

Widzicie, panowie — powiedziałem — istnieje grupa minerałów zwanych mikami. To jest właśnie odmiana miki, muskowit. Na nic się nie przydaje. Gdy słońce świeci, wygląda z daleka jak ruda srebra. Ale tylko głupiec się pomyli.”

Powiedziałem to wszystko i myślę: czy chcą mnie wypróbować, czy rzeczywiście są przekonani, że znaleź­li skarby?

Jesteś pewien?”

Najpewniejszy.”


Spostrzegłem, że spochmurnieli i poczęli na mnie spoglądać jak na grzechotnika.

Kłamie” — odezwał się ten, który przyniósł kamyk.

Spokojnie, Sim — zmitygował go Hiszpan. — Może się myli.”

Ja się nie mylę. Zęby na tym zjadłem.”

Pojedziesz z nami” — zdecydował Rick.

Tacyście mocni? — pomyślałem, ale postanowiłem być łagodny. Jeden na dziesięciu — nie miałem żad­nych szans!

Gdzież to mam jechać?” — zapytałem.

Pokażemy ci złoże tego, co nazywasz miką. Ale po­nadto znajduje się tam coś, co chyba łatwiej rozpo­znasz. Chcemy się upewnić.”

Poczęli się śmiać.

To jakaś zagadka — odparłem — a ja się nie znam na zagadkach. Znajdźcie sobie kogo innego.”

Dalej było tak: kiedy Piotr ostatecznie odmówił zgo­dy, rzucili się na niego, skrępowali i przytroczyli do ko­nia. Wędrował w tak niewygodnej pozycji prawie przez cały dzień. Zatrzymano się na nocleg wśród zupełnego bezludzia. Piotr został rozwiązany tylko na czas posiłku, później znowu założono mu pęta. Jednakże zanim wstał nowy świt, Czarny Piotr znajdował się już kilka mil od obozowiska, na grzbiecie własnego konia. Jak to się mogło stać?

Wspomniałem już, że Piotr był człowiekiem niezwy­kle odpornym i nieprzeciętnej siły. Napastnicy popeł­nili błąd: zamiast rzemieniem, skrępowali go sznurem, nie najlepszej chyba jakości. Carr potrafił rozluźnić pęta. Czy trzeba więcej tłumaczyć? Noc była ciemna, wszyscy spali. Tak oto Czarny Piotr — po trzech dniach jazdy — dotarł do osady, w jakże szczęśliwym dla nas momencie.

Jeniec


Zgodnie z umową wuj Jonathan zbudził nas na go­dzinę przed świtem. Bardzo energicznie. Ale nie mia­łem do niego o to żalu. Równie bowiem energicznie zmobilizował na tę noc całą zdolną do noszenia broni ludność osady. Z pierwszym zmrokiem rozstawiono warty w miejscach wybranych przez Karola. Nasza trójka (bo i Piotr również) zgłosiła się ochotniczo na przedranne godziny, najniebezpieczniejsze. Bo są to go­dziny — wiem o tym z własnego doświadczenia — pod­czas których najtrudniej zwalczyć senność. Zmysły ja­koś tępieją, słuch zawodzi, wzrok traci ostrość. Zapew­ne dlatego czerwonoskórzy zwykle napadają nad ranem, strona atakująca ma wówczas większe szansę.

Karol twierdził, iż banda koniokradów na pewno nie wróci. Podzielał mój pogląd, że Piotra chcieli porwać ci sami ludzie, których widzieliśmy na pograniczu Oklahomy i którzy odwiedzili osadę. A przecież Piotr spotkał ich daleko stąd.

Co tam Jonathan! Czerwonoskórzy mogą sądzić, że ich nieproszeni goście albo zatrzymali się chwilowo właśnie tutaj, albo że tu mieszkają. Dlaczego nie gonili ich w dzień? Przyznaję, nie wiem, ale przypuszczam, że obawiali się tak jawnie przekraczać granicę swych ziem, wbrew przyjętym zobowiązaniom.

Wstałem ze swej pryczy ziewając jak hipopotam i przecierając oczy. Dopiero gdy wyszliśmy na dwór, przedranny chłód wypłoszył ze mnie resztę snu, wraz z resztą ciepła. We czwórkę posuwaliśmy się w ciem­nościach, które wydawały mi się gęste jak sadze z komi­na. Raczej czułem, niż widziałem plecy Karola idącego przede mną zaledwie przecież o krok. Domyślałem się istnienia opłotków, wzdłuż których kroczyliśmy, póki trawa nie zaczęła chłostać mnie po nogach, a wiatr nie dmuchnął w twarz zapachem ziół. Zatrzymaliśmy się na czyjś niewidoczny dla mnie sygnał.

Co tam, doktorze? — zaszeptał zza moich pleców Piotr Carr.

Dwa cienie wyłoniły się nagle z ciemności.

Usłyszałem cichy śmiech, a później słowa wymówio­ne szeptem:

Doktor ma rację. W samym piekle nie jest chyba czarniej.

W głosie wuja Jonathana wyczułem naganę.

Uwaga, Piotrze, staniesz z lewej strony... Nie, nie tu! Trochę dalej.

Zaszeleściła trawa, później wszystko ucichło i Jonathan niczym duch znów pojawił się przede mną.

Doktorze, proszę iść prosto przed siebie, teren wznosi się aż na szczyt. Tam pan stanie. Z przeciw­ległej strony wzgórze opada stromo. Trzeba uważać.

Wzruszyłem ramionami. Jakże, u licha, miałem do­strzec, w którym miejscu kończy się szczyt, a zaczyna przepaść?

Na szczęście Jonathan zorientował się w sytuacji:

Podprowadzę pana kawałek.

Ruszyliśmy po omacku. Cudownym zrządzeniem losu nie przewróciłem się ani razu. Szeleszcząc trawą i za­wadzając butami o jakieś występy, drapałem się pod górę za towarzyszem. W końcu zatrzymał się.

Niech się pan tu położy, doktorze. Na lewo ma pan Piotra, na prawo pana Gordona. Jak się rozjaśni, łatwo ich będzie zauważyć. Idę skontrolować posterunki.

Przysiadłem w trawie, nadal nic dokoła nie widząc. Ani rąbka księżyca, ani jednej gwiazdy nad głową. Przenikliwe zimno. Czułem, jak drętwieją mi nogi, ręce i ramiona. Gdzieś z odległej czarnej dali dobiegały wy­sokie tony szczekających kojotów. Przetarłem oczy. Nie-przenikliwa ciemność powoli, bardzo powoli przecho­dziła w brudną szarość. Zbliżał się czas powrotu do legowisk nocnych łowców.

Rozjaśniło się, tak że zerknąwszy raz w prawo, raz w lewo mogłem, choć z trudem, rozpoznać ciemne sylwetki Karola i Piotra. Postanowiłem zbadać, co znaj­duje się przede mną. Czołgając się dotarłem do miejsca, w którym głowa moja znalazła się nad pustką, a wy­sunięte dłonie trafiły w próżnię. Spojrzałem w dół. Zamglona przestrzeń spadała pionowo ku ciemniejszej płaszczyźnie. Urwisko. Cofnąłem się i przy warowałem za jakimś skalistym występem.

Niespodziewanie począł kropić drobniutki, zimny deszczyk. Tego jeszcze brakowało! Ale już dostrzegłem poprzez drżącą kurtynę wilgoci daleki obszar zielonka­wej równiny, poznaczonej rzadkimi kępkami czarnych drzew i krzewów. Podpełzłem znów do krawędzi. Szarożółta ściana urwiska nie była tak stroma, jak mi się w ciemności wydawało. Zręczny piechur, chwytając się sterczących gdzieniegdzie głazów, mógł się tędy wspiąć. Któż jednak chciałby się tędy wspinać mając nie opodal gładką przestrzeń prerii? Dokoła było cicho i spokojnie.

Deszczyk wciąż siąpił. Miałem już mokre spodnie, strugi wilgoci ciekły mi za kołnierz, po twarzy, po rę­kach. Postanowiłem porozumieć się z Karolem. Dalsze czuwanie nie miało przecież sensu.

Cofnąłem się jeszcze dalej, za mały krzaczek, którego liście nieco osłoniły mi głowę. I wówczas usłyszałem delikatny szmer. Nastawiłem uszu.

Po paru sekundach szmer powtórzył się. Znowu cisza. I znów, po raz trzeci, ten sam odgłos. Zapomniałem o deszczu, o niewygodnej pozycji, o wodzie lejącej się po plecach. Po chwili ujrzałem ponad źdźbłami skąpej trawy, porastającej samą krawędź urwiska, czarny, lśniący od wilgoci węzeł włosów.

Serce zabiło mi mocniej. Rozprostowałem i skurczy­łem zgrabiałe palce rąk. Dostrzegłem już czoło, oczy, wystające kości policzkowe...

Dłonie wojownika wsparły się na krawędzi. Uniósł się do połowy piersi. Jeszcze sekunda, a zauważy mnie. Nie czekałem dłużej. Zerwałem się jednym potężnym skokiem. Moja wyciągnięta lewa ręka chwyciła za gard­ło przeciwnika, ale prawa spóźniła się o mgnienie oka. Otrzymałem błyskawiczny cios w głowę, a kiedy mimo tego nie rozluźniłem uścisku, drugi — w skroń. Nieco mnie to zamroczyło, a przecież jakoś udało mi się złapać przeciwnika za czuprynę i... zwaliłem się jak długi. Jak przez watę usłyszałem głos Karola: “Puść go, Ja­nie” i uwagę Piotra: “Doktor chyba zemdlał...”

Nie... — wybełkotałem i siadłem.

Brudnoszary, mokry świat wirował mi przed oczami. W głowie huczało.

Wstałem, ale niewiele brakowało, a byłbym się prze­wrócił. Carr wsparł mnie ramieniem. Wykonałem kilka głębokich oddechów i jakoś mi przeszło. Dopiero teraz rozejrzałem się dokoła. Poza Karolem i Piotrem nie by­ło nikogo. Przepraszam, u mych stóp leżał, dokładnie skrępowany, indiański wojownik.

Siadłem ze sztucerem w dłoni, spoglądając na prze­mian to na jeńca, to na milczącą w dole płaszczyznę. Podczołgałem się na samą krawędź. Nikogo. Wróciłem do jeńca. Leżał z kneblem w ustach. To był bardzo mło­dy wojownik. Zdziwiłem się, że właśnie jego wysłano na tak niebezpieczną wyprawę. Chociaż uwalany był gliną i ziemią, od razu zauważyłem piękno jego stro­ju, zwłaszcza jelonkowej kurty, prawie nowej, pokry­tej lśniącym od wilgoci, srebrnobrązowym krótkim wło­sem. Spodnie, wykonane z takiego samego materia­łu, zostały obszyte frędzlami, a wiszący na rzemyku woreczek leków mienił się od różnokolorowych pacior­ków. Broni nie zauważyłem, poza nożem tkwiącym za rzemiennym paskiem. Karol go nie zabrał, a ja tylko pomyślałem, że gdybym zamiast pięścią otrzymał cios... Uff...


Poczułem coś podobnego do wdzięczności dla tego chłopaka. Z jakiego mógł pochodzić plemienia? Mało się na tym znałem, nie zetknąwszy się dotąd nigdy z Indianami zamieszkującymi Oklahomę.

Memu bratu nie stanie się nic złego — powiedzia­łem pogłosem. — Jesteśmy przyjaciółmi czerwonych mężów. Czy mój brat mnie rozumie?

Skinął głową. Jego oczy przyglądały mi się badawczo, ale nie drgnął ani jeden muskuł twarzy. Zupełnie jak u egipskiej mumii. Przyszło mi na myśl, aby go zapytać w taki sposób, by musiał mi udzielić odpowiedzi po­ruszeniem głowy.

Zaprzeczył.

To samo zaprzeczenie.

Bardzo mnie to ucieszyło z dwu powodów. Po pierw­sze — Karol miał zamiar odwiedzić właśnie Komanczów. Po drugie — język Komanczów podobny jest do mowy Czarnych Stóp, którą wcale nieźle zdołałem już przed laty opanować. Szkoda, co prawda, że zetknęliśmy się na początku jako wrogowie. Zbyt ostre potraktowa­nie więźnia mogło nam obu (Karolowi i mnie) przyspo­rzyć sporo kłopotów. Postanowiłem więc przyczynić się jakoś do nawiązania przyjacielskich stosunków z przed­stawicielem plemienia, które zamierzaliśmy odwiedzić.

Czego tu szukał mój czerwony brat — zapytałem starając się jak najwierniej oddać akcent jego mowy.

Zamrugał oczami. Zrozumiał i to go zaskoczyło.

Mój brat nie może odpowiedzieć — mówiłem. — Zapewne chciał sprawdzić, czy tutaj zatrzymali się lu­dzie, którzy wtargnęli na pastwiska Komanczów. To są również i nasi wrogowie. Uciekli stąd.

Nie uczynił ani jednego ruchu, ale wyczułem, iż tra­fiłem w sedno rzeczy. Nie było potrzeby dalej pytać.

Sprawdziłem więzy na rękach i nogach, knebel w ustach, zabrałem nóż i wetknąłem za własny pas.

Podczas tej krótkiej rozmowy deszcz nagle przestał padać. Uczyniło się nieco widniej, ale na niebie wisiała szarobura płachta niskich chmur.

Spojrzałem na daleką przestrzeń rozciągającą się pode mną. Dwa ciemne punkciki wędrowały w moim kierunku. Za nimi tuż-tuż posuwał się trzeci, nieco większy. Skręcili w bok, na chwilę zniknęli z pola widzenia. Póź­niej ukazał się na zboczu Karol.

Schylił się, wyjął knebel z ust leżącego i rozciął mu pęta na nogach.

Śmierć przez powieszenie to — w rozumieniu czerwonoskórych — hańba, której nie ma równej. Oczywiście, że nic takiego nie mogłoby się stać w naszej obecności, ale ten młodzik musiał uwierzyć. Pobladł.

Rącza Antylopa nie będzie uciekać — a po chwili milczenia dodał jedno króciutkie słowo: — teraz...

To “teraz” oznaczało pewnego rodzaju zawieszeni broni, na pewien bliżej nie sprecyzowany okres czasu. Znaczyło również, że “później” jeniec będzie się starał uciec. Ucieczka jest obowiązkiem każdego wojownika, jeśli wpadnie w ręce wrogów.

Rącza Antylopa. W tym imieniu brzmiało dla nas ostrzeżenie. Nie nadano go z czystej fantazji. Byłem o tym przekonany, znając zwyczaje czerwonoskórych. Ten młody wojownik musiał być mistrzem dalekich i szybkich biegów, wyróżniającym się z grona innych. Gdyby raz zdołał się nam wyrwać — szansę schwytania równałyby się zeru.

Warto zauważyć, że indiańskie przydomki — trudno je uznać za nazwiska w naszym rozumieniu — po­zostają zawsze w ścisłym związku bądź z dominują­cą cechą charakteru lub z rzucającą się w oczy spraw­nością fizyczną, bądź z jakimś wybitnym czynem popeł­nionym przez danego osobnika. Taki czyn może nawet spowodować zmianę przydomku, jeśli rozgłos nim wy­wołany jest odpowiednio wielki. Zdarza się, że i biali myśliwi uzyskują od Indian nazwania, co równoznaczne jest z jakimś zaszczytnym wyróżnieniem. W ten wła­śnie sposób Karol Gordon uzyskał tytuł Wielkiego Bo­bra, a ja — w wiele lat później — Orlego Pióra. Zwy­czaj nadawania przydomków-przezwisk przejęli trape­rzy Dzikiego Zachodu. Pod przezwiskiem Buffalo Bili przeszedł do historii William Cody, słynny myśliwy, który tak bardzo przyczynił się do wytępienia bizonów.

Przeprowadziliśmy Rączą Antylopę boczną steczką, wiodącą na tyły zabudowań wuja Jonathana. Indianin został umieszczony na stryszku, w zajmowanym przez nas pokoiku. Prawie równocześnie nadszedł Piotr i po­informował, że schwytany mustang znajduje się już w stajni.

Nie będziemy ujeżdżać — przerwał mu Karol, a zaskoczony tym Carr tylko coś mruknął do siebie i zamilkł.

Indianin został na nowo skrępowany i przymocowany do stołka. Nasz mały pokoik wypełnił się znajomym mi zapachem dymu, traw, końskiego potu i tego, co Karol nazywał, “smakiem wiatru”. Cóż? Indianie nie używają lawendowego mydła, nie używają w ogóle mydła, a cho­ciaż przestrzegają zasad czystości kąpiąc się nawet w zi­mie, wędrujący wojownik nie ma czasu na osobistą toa­letę. Poza tym — czerwonoskórzy śpią w ubraniach, które nasiąkają potem. W sumie wszystko to stwarza “bukiet woni” niezbyt przyjemnych dla nosa przecięt­nego mieszczucha, ale żaden traper nie zwraca na to uwagi.

Usłyszałem trzeszczenie drabiny.

Jonathan — szepnąłem. — Co zrobimy?

Karol uśmiechnął się.

Piotrze — powiedział półgłosem — proszę tak stanąć, żeby nie dostrzegł jeńca.

Energiczna dłoń uchyliła nieco drzwi.

Zapomną, zapomną — zaprzeczył Karol.

Jonathan jeszcze bardziej spochmurniał.

Pośpiesznie zaczął schodzić po drabinie, która zatrze­szczała wręcz alarmująco. Wycofaliśmy się do izdebki.


Zbliżyłem się do okna. Dostrzegłem, jak farmer dłu­gim, posuwistym krokiem gna w stronę stajennego bu­dynku.

Ciekaw jestem, jaką będzie miał minę — powie­działem.

Na zaspokojenie ciekawości należało nieco dłużej po­czekać. Wuj, który w pierwszej chwili musiał osłupieć ze zdumienia, z pewnością zaczął szczegółowo oglądać mustanga. Wszyscy farmerzy to przecież koniarze. Wre­szcie stanął na progu stajni.

Przez otwarte drzwi ujrzałem wyłaniającą się z otwo­ru głowę.

Farmer wydawał się skonsternowany.

Chciałem zauważyć, że Rącza Antylopa właśnie przy­był z Oklahomy, ale w porę ugryzłem się w język. Ka­rol mógłby mieć pretensje, gdybym mu przypadkowo-pomieszał szyki, bo przecież nie wyjaśnił mi jeszcze, jakie ma zamiary w stosunku do jeńca.

Ostatnie zdanie było skierowane — jak należało się domyślać — pod adresem mieszkańców osady. Miał rację Piotr Carr: wuj nie należał do ludzi grzeszących skromnością.

Wkrótce farmer wrócił z towarzyszem. Był nim ten sam Metys, którego widzieliśmy już poprzedniego dnia. Jonathan z wielką uwagą udzielił mu paru wskazówek, a Karol ze swej strony zabronił rozmawiać z jeńcem.

Zeszliśmy wreszcie na dół do gościnnego pokoju, gdzie teraz obsługiwała nas Murzynka dwa razy czarniejsza od wszystkich Murzynek świata. Pewnie dlatego, że przybrana w olśniewającej białości fartuch.

Nie cośkolwiek — obruszył się mój przyjaciel. — To samo — wskazał palcem na mięso. — Byłoby do­brze — tu spojrzał na Piotra — gdyby...

Carr, ociągając się, nałożył porcję na talerz i wstał od stołu.

Jonathan ciężko westchnął:


Ucieczka


To, co później się wydarzyło, zaliczam do najbardziej nieprawdopodobnych zdarzeń w moim życiu. Ale nie uprzedzajmy faktów!

Kiedy udałem się na stryszek, nie zastałem już tam Metysa-Ludwika. Był tylko Karol. Oczywiście z jeń­cem. Mój przyjaciel miał bardzo zadowoloną minę.

Janie, dobrze żeś przyszedł. Masz nóż Rączej An­tylopy? Daj mi go.

Wyciągnąłem trzonek z jeleniego rogu, w który opra­wiono srebrzyste ostrze.

Piękna broń — stwierdził Karol — niech wraca na swoje właściwe miejsce.

To rzekłszy wetknął nóż za rzemień, którym był opasany młody wojownik.

To znaczy, że znałeś drogę na wzgórek?

Skinął głową.

Karol spojrzał na mnie znacząco, jakby chciał powie­dzieć: “a nie mówiłem?”

Wynikało z tego, że Rącza Antylopa nie po raz pierw­szy zjawił się tutaj. I na pewno właśnie dlatego wysła­no go na zwiady, mimo młodego wieku.

Nagle drzwi otworzyły się z trzaskiem.

Tamten popatrzał na przybysza wzruszając ramio­nami.

Zerwałem się ze stołka, aż przewrócił się na podłogę.

Postawiłem stołek i siadłem na nowo.

Odetchnąłem z ulgą. Włażenie w szeryfowskie funk­cje tej zakazanej dziury byłoby szczytem głupstwa. Nie mówiąc już o tym, że przekreślało plan naszej wy­prawy do Oklahomy.

Dostrzegłem, jak Carr sposępniał. Czyżby wyobrażał sobie, że zdumiewający wybór Karola przyjmiemy z okrzykami entuzjazmu?

Zatrzeszczała drabina i zaszurgotały posuwiste kroki.

Dowiemy się teraz dokładnie, co tam było — za­uważyłem.

Jonathan wkroczył do pokoju promieniejący radością.

Winszuję! — wykrzyknął od progu. — Wszyscy są zachwyceni. Pewnie was Piotr już zawiadomił?

Karol spojrzał nań ponuro:

No więc co z tego? Niech pan się streszcza.

Kiedy indziej doszłoby pewnie do scysji — Jonathan był niesłychanie czuły na wszelkie ponaglania. Ale te­raz musiało go zaskoczyć moje niezadowolenie. Musiało zaskoczyć i zdumieć jednocześnie. I to do tego stopnia, że nie zwrócił uwagi na — przyznam się szczerze — nieco obraźliwy ton mego głosu.

Wychodząc z pokoju rzekłem do wyraźnie zgnębio­nego Carra:

Jeszcze ze sobą pogadamy...

Kiedy zasiedliśmy na dole za stołem, Jonathan na nasze wspólne żądanie opowiedział dokładnie przebieg zebrania ludności osady. Ludności — to znaczy: męż­czyzn. Kobiety nie miały prawa głosu.

Wysłuchawszy szczegółowej relacji, doszedłem bar­dzo szybko do wniosku, że męska połowa osady składa się z samych wariatów, ale największym pomyleńcem jest Piotr Carr. Wylazła z niego cała natura wielkiego dziecka. Teraz przypomniałem sobie, jak mu impono­wały tytuły i stopnie wojskowe. Tytuł szeryfa — świa­dectwo społecznego wyróżnienia jednostki — był w po­jęciu Piotra niezwykle cenny. Pewnie sam marzył o nim, ale w swej skromności nigdy nie próbował po niego sięgnąć. Nie miał zresztą żadnych szans ku temu. Był przecież przelotnym ptakiem, spędzającym trzy czwarte roku wśród pustkowi, a jedną czwartą — na zi­mowym odpoczynku w miastach, gdzie bawił się, jak umiał, najczęściej w saloonach o niezbyt wybrednej klienteli.

Kiedy to wszystko sobie przemyślałem, moja złość na Piotra nieco zelżała. Ba, począłem go żałować. Biedak! Jakże musiał czuć się dumny “promowawszy” na sze­ryfa Karola? I teraz spotyka go rozczarowanie!

Jonathan opowiedział, że na zebraniu osadników, bar­dzo burzliwym, domagano się zakończenia sprawy Darnleya przez wybranie nowego szeryfa. Ludzie wiedzieli już o schwytaniu indiańskiego wywiadowcy, ale pan­toflowa poczta wyolbrzymiła ten fakt, tworząc z niego symbol jakiejś zagłady nadciągającej na osadę. Doma­gano się od Jonathana dokładnej relacji ze schwytania, a później przesłuchania jeńca. To, co powiedział, nie zadowoliło nikogo. A więc — zrozumiałem z jego własnej opowieści — po prostu obraził się. Doszło do słownego sporu i już, już wydawało się, że zebranie spełznie na jałowej gadaninie lub nawet przekształci się w bójkę. Wówczas na widownię wstąpił Piotr Carr. Znano go tu powszechnie i lubiano, jako znakomitego gawędziarza.

Czarny Piotr poprosił o głos i odmalował Karola i mnie przy sposobności tak pociągającymi wyobraźnię ludzką barwami, jako “męża opatrznościowego” i w ogó­le jedynego człowieka, który potrafi wyciągnąć z ta­rapatów osadę, że cały tłum popadł w entuzjazm i jed­nogłośnie wybrał Karola Gordona szeryfem. W rozgo­rączkowaniu zapomniano o bagatelce — zapytaniu o zgodę zainteresowanej osoby. Podejrzewam jednak, że była to w jakimś stopniu sprawka Jonathana, urażo­nego w swej ambicji. Sądził, że “w razie czego” będzie można taki wybór unieważnić. Czy sam chciał zostać szeryfem? Może od dawna miał taką ambicję? Jak się teraz zachowa? Chyba nie będzie nalegał na przyjęcie wyboru?

Czy masz zamiar ustąpić, Karolu? — zapytałem już tylko dla formy.

Byłem pewien, że mój przyjaciel odmówi, ale, jak już wspomniałem, był to dzień pełen niespodzianek.

Nie róbcie nam, panowie, zawodu — błagalnym tonem odezwał się Jonathan. — Sam was popierałem.

A więc o to chodziło! Autorytet wuja został mocno podważony. Chciał go teraz wzmocnić naszym kosztem. To było dla mnie zaskoczenie. Ale jeszcze większym stały się słowa mego przyjaciela. Zastanawiał się dość długo, zwiększając niepokój naszego gospodarza. Wresz­cie rozjaśnił oblicze, klepnął się po kolanie, spojrzał na mnie zagadkowo i rzekł:

Zmartwię cię, Janie, ale zdecydowałem się przyjąć funkcję szeryfa.

Aż podskoczyłem na krześle.

Ponieważ... ponieważ mianuję cię moim zastępcą.

Zamilkłem z oburzenia, po czym z szyderczym śmie­chem oświadczyłem:

Od razu zmiękłem. Łatwo to wytłumaczyć: po prostu ufałem Karolowi. W czasie naszych dawnych wędrówek po preriach Dzikiego Zachodu niejeden raz trafiały się sytuacje niezwykle trudne, z których wychodziliśmy cało jedynie dzięki mądrym przewidywaniom Karola. Widocznie i tym razem mój przyjaciel coś chciał przed­sięwziąć. Więc po dłuższej chwili z rezygnacją machną­łem ręką, co zostało uznane za zgodę.

Tak oto chirurg z Milwaukee niespodziewanie stał się zastępcą szeryfa miejscowości, której nazwa wciąż wylatywała mi z pamięci.

W chwilę później odbyła się narada nowego szeryfa, jego zastępcy i Jonathana, reprezentującego w danym wypadku ludność osady, o której dwaj pierwsi mieli zaledwie mgliste wyobrażenie. Teraz przypomniałem sobie, jak przed laty, w odległej stąd mieścinie nad gra­nicą Kanady i Stanów, rozentuzjazmowany tłum chciał wybrać Karola zastępcą szeryfa i jak mój przyjaciel stanowczo odmówił. Opowiadano mi o tym ze wszystki­mi szczegółami. Jeśli więc obecnie Karol przyjął god­ność, przed którą się niegdyś tak wzbraniał, widać miał ważne ku temu powody. Ale jakie? Aby uzyskać na to pytanie odpowiedź, musiałem uzbroić się w cierpli­wość. Nie chciałem pytać przy obcych, zresztą — istniały sprawy pilniejsze.

Co począć z Darnleyem? Oto był pierwszy problem, jaki należało natychmiast rozwiązać. Godność szeryfa mu odebrano, ale nie przesłuchano oskarżonego. Czy tak wolno postępować?

Obaj z Karolem kręciliśmy głowami na znak deza­probaty, aż Jonathan zdenerwował się i waląc łapą po kolanie przysiągł na głowę największego bizona, jakiego widział w życiu, że Darnley jest przestępcą będącym w zmowie z tajemniczą bandą; że fakty zostały udo­wodnione, a przesłuchanie byłego szeryfa — to tylko formalność, której winien dopełnić sędzia. Sędziego, oczywiście, w osadzie nie było, nigdy nie było. A więc należy odwieźć Darnleya do sędziego albo sędziego sprowadzić na miejsce. Doszliśmy do zgodnego wniosku, że lepiej ściągnąć sędziego niż przewozić Darnleya. Przecież będą potrzebni świadkowie.

A gdzie ten sędzia? W miasteczku, które jakoby było ogromne w porównaniu z tutejszą dziurą. Jonathan stwierdził ten fakt jednym krótkim zdaniem:

Cztery saloony i jeden hotel, moi panowie, nie byle co! — Wyjaśnił również, że tamto miasteczko o czterech saloonach i jednym hotelu nazywa się Green Hill.

Jak tam daleko? Jonathan kręcił głową. Pojęcie od­ległości u osadników jest najczęściej bardzo względne. Dodajmy: nikt jeszcze nie dokonywał pomiaru dróg w tych stronach.

Po długim namyśle farmer oświadczył, że niezbyt da­leko. Starczy jeden dzień, od świtu do zmroku, żeby przebyć całą drogę tam i z powrotem. Jeśli konie są do­bre. Para koni — bo Jonathan myślał o farmerskiej bryce. Z takiego wyjaśnienia nic właściwie nie wyni­kało. Ale Karol był optymistą. Mimo że świt dawno minął, zaproponował natychmiastowy wyjazd.

Jonathan stropił się nieco. Znalazły się zaraz jakieś “pilne roboty w polu” i to, że “tyle już czasu zmarnował”.

Piotr zna świetnie drogę — dodał natychmiast, spostrzegłszy zdziwienie na naszych twarzach.

Nie bardzo nam to odpowiadało. Ostatecznie Piotr był człowiekiem obcym całej sprawie. Już chciałem zaprotestować, ale przeszkodziło mi w tym przybycie dwu nowych osób. Poznałem ich natychmiast. To wła­śnie oni eskortowali Karola i mnie podczas przechadzki do szeryfowskiego aresztu. Wczoraj. Byli wówczas ponurzy, ostrzy i nieprzystępni. Teraz zachowywali się zupełnie inaczej. Miażdżyli nam dłonie w uściskach, bez przerwy uśmiechając się szeroko.

O co chodzi? — zagadnął rzeczowo Jonathan.

Starszy, czerwony na twarzy i barczysty, zaczął bez żadnego wstępu:

Przyszliśmy powitać szeryfa, bo już wszyscy wie­dzą, że się zgodził.

Zaraz pomyślałem, że tu widocznie ściany mają uszy, bo przecież o zgodzie Karola poza nim samym, wujem Jonathanem i mną nie wiedział jeszcze nikt!

Stropili się i na chwilę zapomnieli języka w gębie.

Ludzie się jeszcze pytają — zaczął znowu pierw­szy — czy im nic nie grozi?

My się nie wybieramy do Oklahomy...

Wierzę — odparł Karol. — Ale nie dlatego, że nie wolno, lecz że się boicie. A teraz... pozwólcie... musimy spokojnie przemyśleć całą sprawę.

Wyszli szurając butami. Pokorni jak baranki. Nawet tego trochę żałowałem. Awantura na samym początku może by skłoniła Karola do rezygnacji z całej imprezy.

Tak. Takie jest moje polecenie. Jeśli będziecie się wszystkiemu dziwić i sprzeciwiać, wyjadę stąd natych­miast i na zawsze. Radźcie sobie sami. Doktor mało tu kogo zna i musi mieć pod ręką zaufanego i mądrego czło­wieka.

Ostatnie słowa pochlebiły farmerowi i więcej się nie opierał.

Na tym nasza narada się zakończyła. Jonathan poszedł do stajni przypilnować siodłania koni, my obaj z Karolem udaliśmy się na strych, gdzie znudzony Piotr zie­wał raz po raz, a młody wojownik w milczeniu spoglą­dał w okno, za którym rozciągała się daleka preria i gdzieś w dali niewidoczne ziemie jego ojczystej Okla­homy. Zapowiedź wyjazdu bardzo uradowała Carra.

Green Hill! To taka sama dziura, tylko trzy razy większa, ale zawsze się człowiek nieco rozrusza. Kto mnie tu zastąpi?

Zastępujący właśnie się zjawił w towarzystwie go­spodarza. Był to wyrostek o włosach barwy słomy i nie­co śpiącym wyrazie oblicza. Karol przyjrzał mu się bacznie, a potem wskazał na skrępowanego jeńca.

Zdumiała mnie zgoda Karola na tego strażnika, który wcale nie wyglądał na sprytnego. A jeszcze bardziej dziwne polecenie. Ma siedzieć za drzwiami nie widząc jeńca? To po prostu kpiny!

Kiedy zeszliśmy na dół i sprowadzono konie, mój przyjaciel — już z siodła — nachylił się ku mnie z dziw­nym wyjaśnieniem.

Ten chłopak wygląda na gapowatego — szep­nął. — Nie przejmuj się tym. Pilnuj Darnleya, o resz­tę się nie kłopocz. Do zobaczenia.

Zadudniły po podwórku kopyta. Wyjechali na ulicę i puścili się kłusem, wkrótce przesłonił ich tuman ku­rzu.

Powlokłem się wraz z Jonathanem do szeryfówki, gdzie zastaliśmy śpiących: za kratą — Darnleya, przed kratą — młodzieniaszka chyba siedemnastoletniego, z długaśną rusznicą spoczywającą tuż obok.

Dziwne, jak często wyręczano się tu niedorostkami przy sprawach, które powinny być powierzone pieczy ludzi doświadczonych. Ale może znowu stały na prze­szkodzie “roboty w polu”?

Chłopca natychmiast zwolniliśmy, a Jonathan rów­nież odszedł, by przynieść coś do jedzenia więźniowi.

Uff! Tak oto dobrnąłem — jak rak — do tego miej­sca opowieści, od którego ją zacząłem. Do szeryfowskiej izby, gdzie właśnie siedzę i patrzę jak sroka w leżącą na stole sześcioramienną gwiazdę szeryfa.

Darnley rozbudził się i siadł na wyrku, rozglądając się dokoła rozespanymi oczyma. Wreszcie chrząknął. Pew­nie chciał zwrócić na siebie uwagę. I tak widziałem go kątem oka, ale rozmawiać z nim nie miałem wcale ochoty. Począłem się zastanawiać, czego szukali na ziemiach Oklahomy ,,ci z końmi”? Dlaczego chcieli za­brać ze sobą Carra? Może obawiali się, że doniesie, w jakim kierunku uciekli? Albo z tą miką! Widać nie mieli pojęcia o kopalinach. Same zagadki.

Dalsze rozważania przerwał mi Darnley. Ni z tego, ni z owego zawołał:

Hej tam! Kto wy jesteście?

Grubiańską, moim zdaniem, zaczepkę pominąłem milczeniem.

Ej — odezwał się znowu — Pytam, kim jesteście? Przecież nie z tej osady? Nie znam was. Co to za heca?

Odwróciłem się i pokazałem mu szeryfowską gwiaz­dę. Gwizdnął głośno.

Z Milwaukee — odparłem zgodnie z prawdą. — Zaraz wam przyniosą jedzenie.

Z Mil... — roześmiał się głośno. — A to dobry ka­wał! — Żartownisi Co ma być ze mną? — I zaraz dodał tonem pretensji: — Jestem piekielnie głodny!

Miałem okazję przyjrzeć mu się dokładnie. Był śred­niego wzrostu, z okrągłą jak kula bilardowa głową, pokrytą krótkimi, sztywno sterczącymi włosami. Usta miał wąskie, nos haczykowaty, oczy malutkie o świ­drującym spojrzeniu. W sumie oblicze niezbyt sym­patyczne, ale pozory mogą mylić.

Spojrzałem na niego ostro i nagle pojąłem jego nie­oczekiwany wybuch śmiechu.

Przyjechaliście z Milwaukee — powiedziałem. — Ale pewnie nie od razu tutaj.

Nic nie odpowiedział.

Mieliście tam — ciągnąłem — jakieś nieporozu­mienie z policją. Udział w bójce...

Podniósł się z pryczy, stanął przy kracie i począł mi się przyglądać ze skupieniem.

Na lewej piersi macie ślad po ranie. Nóż ześliznął

się po żebrach...

Patrzył na mnie ponuro i podejrzliwie.

To prawda — mruknął. — Nie będę się zapierał. Stare to dzieje. Skąd je znacie, szeryfie? Może byliście łapaczem?

Potrząsnąłem przecząco głową. Słowo “łapacz” w tych stronach, gdzie nie istniała policja, oznaczało pewien bardzo dziwny i nieco... przerażający zawód. Zdarzało się, że za niebezpiecznymi opryszkami rozsyłano listy gończe i wyznaczano nagrody za schwytanie lub... zabi­cie. W takim przypadku należało zwłoki sprezentować sędziemu lub szeryfowi celem rozpoznania. Uczy­nić to mógł każdy, kto podjął się ryzyka pościgu. Przecież tu szeryfowie nie rozporządzali odpowiednio liczną siłą zbrojną dla egzekucji postanowień prawa. Wojsko, skupione w nielicznych i odległych fortach, odmawiało zwykle swego udziału w podobnych awan­turach, chyba że chodziło o jakąś zorganizowaną bandę. Zazwyczaj zgłaszali się do szeryfów ludzie znęceni na­grodą. Nagroda była zawsze spora, ale ryzyko wysokie. Niekiedy wywodzili się z równie podejrzanych kręgów, jak ci ścigani, niekiedy byli to na wskroś uczciwi lu­dzie, których oburzało bezkarne buszowanie opryszków. Takich to właśnie osobników przezywano “łapaczami”. Miano bynajmniej niezaszczytne. “Łapacz” żył w kli­macie ledwie maskowanej niechęci otoczenia. Wprawdzie był jakby zbrojnym ramieniem szeryfa — funkcji wysoko cenionej w społeczeństwie, jednakże uznanie dla szeryfa nie sięgało “łapacza”. A przecież poznałem byłego “łapacza”, człowieka najuczciwszego z uczci­wych, zmuszonego opinią otoczenia do opuszczenia ro­dzinnych stron. Na drugim krańcu Stanów wybrano go szeryfem. To już coś mówi.

Darnley, mówiąc “łapacz”, miał jednak na myśli po prostu funkcjonariuszy tajnej policji, nazywanych tak w przestępczych kołach wielkich miast.

Siadł na pryczy i nad czymś głęboko się zadumał.

Skąd wiedziałem, że były szeryf mieszkał przez pe­wien czas w Milwaukee? Otóż przed kilku laty w moim rodzinnym mieście zdarzyło się, że zostałem wezwany do aresztanta, którego życiu groziło niebezpieczeństwo. Ranny przez kilkanaście dni przebywał w szpitalu. Dobrze sobie zapamiętałem jego twarz. To była twarz Darnleya. Czy jednak nazywał się wówczas Darnley? Tego nie mogłem sobie przypomnieć.

Zjawił się Jonathan z Metysem-Ludwikiem. Pierwszy dźwigał wielki dzban kawy, drugi — kubek, bochen chleba i nóż.

Pełen urzędowej godności, bo po raz pierwszy, otwo­rzyłem kluczem zamek szeryfowskiego aresztu. Darnley zabrał się energicznie do posiłku, przerywając go co pewien czas, aby zapytać Jonathana, kiedy wreszcie skończy się “ta cała heca”?

Kawa została wypita, chleb zjedzony. Kiedy przekrę­ciłem klucz w zamku, więzień znowu się odezwał:

Ludwik zabrał puste naczynia, farmer siadł na progu ze swą rusznicą na kolanach.

Wuju Jonathanie — zapytałem po długiej chwili milczenia. — Jak się nazywa ta osada? Ani rusz nie mo­gę zapamiętać. Męczy mnie to od wielu godzin.

Za kratami zachichotał niespodziewanie Darnley, a wuj poruszył się niespokojnie.

Właśnie. Kiedy stało już kilka domów, a mój był pierwszy (powiedział to z nie ukrywaną dumą), nale­żało jakoś nazwać osadę. Ponieważ na południe stąd nikt już nie mieszka, postanowiliśmy nadać jej nazwę Frontier Point. Ale później, gdy przybyło ludzi, nie spodobała się. Więc zgłosiliśmy oficjalnie u sędziego w Green Hill nową. Właśnie Peace Village. Piękna nazwa, ja ją wymyśliłem, ale niektórzy wolą starą.

Ładna — przyznałem szczerze — oby była praw­dziwą.

Nie wiem, czy pojął sens mej uwagi, bo nie odezwał się. Za to Darnley:

Peace Village! — powiedział głośno. — Napada się na uczciwych ludzi, a potem ich więzi. Ani spokoju, ani pokoju!

Wzruszyłem ramionami. Siedzieliśmy w milczeniu, robiło się coraz goręcej. Przez otwarte drzwi wpadał do wnętrza podmuch jak z rozpalonego pieca.

Wuju Jonathanie — powiedziałem. — Może warto by popatrzeć, jak sprawuje się nasz jeniec? Jego straż­nik wygląda na niezbyt rozgarniętego.

Podniósł się z ociąganiem, ale poszedł.

Wrócił bardzo szybko. Mocno zadyszany, z wypiekami na twarzy. Nie wszedł do środka, tylko przywołał mnie gestem ręki.


Za radą szeryfa


Pędziłem, jakby się za mną paliło. Ucieczka Rączej Antylopy mogła nam przysporzyć wiele kłopotów. Ale powtórne schwytanie czerwonoskórego groziło równie przykrymi konsekwencjami. Jeśli złapią go farmerzy — czy zdołam obronić jeńca przed samosądem? Poznałem dobrze tych ludzi pogranicza, bardzo prędkich w czy­nach, znacznie wolniejszych w myślach.

Dopadłem drabiny. Że szczeble nie popękały pod na­ciskiem moich stóp, to był chyba tylko szczęśliwy przy­padek.

Na stryszku czekał słomianowłosy młodzieniec o obli­czu jeszcze bardziej bez wyrazu niż poprzednio. Zapew­ne ucieczka powierzonego mu człowieka bardzo go przeraziła.

Jednym szarpnięciem otworzyłem drzwi. Pusty sto­łek, nikogo. Chwyciłem za zwisające strzępki rzemie­nia. Zostały gładko poprzecinane, jak nożem. Oczywi­ście — nożem! Przecież Karol zwrócił jeńcowi jego sztylet. A nierozgarnięty blondyn? Siedział cały czas na strychu, krokiem się stąd nie ruszył. Polecenie Karo­la wykonał jak najbardziej dosłownie, odgrodziwszy się od więźnia drzwiami zamkniętymi na klucz. Uwa­żał bowiem, że jedyna droga wyjścia tędy prowadzi. Jeniec — rzecz jasna — wydostał się przez okno. Nierówna, zbita z grubych bali ściana szczytowa okazała się wygodną drabiną. Natychmiast zbadałem ślady na podwórzu tuż przy domu. Znalazłem dwa odciski mo­kasynów, dalej wszystko zostało zadeptane. Z tego by wynikało, że od ucieczki Rączej Antylopy upłynęło spo­ro czasu. Jak wspominałem, zabudowania Jonathana wznosiły się na krańcu osiedla. Jakże łatwo było wydo­stać się stąd niepostrzeżenie na prerię! A jednak uważa­łem, że istniała szansa doścignięcia zbiega. Pobiegłem do stajni. Mój koń stał spokojnie, ale mustanga nie było! Zaiste diabeł wcielony. Jak zdołał wierzchowca prze­prowadzić przez podwórze?

Czy w tej sytuacji miała sens jakakolwiek pogoń? A Darnley? Pamiętałem, że Jonathan wybiegł za mną. Były szeryf został bez dozoru. Nagle przypomniałem sobie, że w biurze zostawiłem klucze od kraty. Zrobiło mi się najpierw bardzo gorąco, a później bardzo zimno. Tego jeszcze brakowało, aby jakiś znajomek Darnleya wypuścił go z aresztu!

Pobiegłem. Wpadłem do izby, głośno tupiąc butami. Jeden rzut oka wystarczył: Darnley siedział za kratą, klucze leżały na stole. Opadłem na stołek, ciężko dy­sząc. Dopiero teraz zjawił się Jonathan.

Posłusznie pognał w kierunku swej zagrody. Wrócił po chwili wiodąc Ludwika oraz trzech jeszcze, nie zna­nych mi ludzi.

Szybko wytłumaczyłem, o co chodzi, podałem przy­puszczalny kierunek ucieczki (w stronę granicy Oklahomy) i prosiłem o pośpiech. Nie wywarło to na nich wrażenia. Kiedy odchodzili, wydało mi się, że mają no­gi z ołowiu. Na pewno pierwsi osadnicy Frontier Point z innej byli ulepieni gliny, ale ci obecni...


Obawiam się, że niewiele wskórają — powiedziałem Jonathanowi, gdy zni­kli. — Gdyby był tu cho­ciaż jeden westman...

To dzielne chłopaki — stwierdził.

Spojrzałem na Ludwika. Uśmiechał się.

Siadaj — rozkazałem wskazując mu stołek.

Natychmiast spoważniał. Nie bardzo na rękę był mi fakt, że naszej rozmo­wie przysłuchiwać się bę­dą Jonathan i Darnley. Ale nie miałem pretekstu, by tego pierwszego stąd odesłać, ani możliwości, by temu drugiemu zatkać uszy woskiem. A postano­wiłem nie opuszczać szeryfówki.

Opowiadaj, jak to było! — zapytałem ostro.

Powtórzył wszystko to, o czym już wiedziałem. Pewnie go wuj poinfor­mował.

Na po... — urwał w połowie słowa. — No... na strychu, kiedy przyniosłem jedzenie.

Więc widziałeś go na podwórzu. To jasne. I po­zwoliłeś wyprowadzić mustanga ze stajni!

Metys począł przysięgać, że “czerwoną skórę” wi­dział tylko i jedynie w pokoiku, na stryszku.

Ten okrzyk wyrwał mi się na Widok sporej gromadki zmierzającej wprost ku naszym drzwiom. Widziałem, jak gestykulowali, słyszałem fragmenty zdań, ale cało­ści jakoś nie mogłem zrozumieć.

Zatrzymali się przed progiem, zdjęli nakrycia gło­wy, bardzo onieśmieleni, aż zabawni.

Z trudem zachowałem powagę wobec takiej miesza­niny nazwisk, imion i przezwisk. Ale to wszystko byli zasiedziali obywatele Peace Village. Ani jednego mło­dzika. Należało im okazać szacunek.

Więc napadu nie będzie?

Westchnąłem. Skąd mogłem wiedzieć?

Ależ nie... — stropił się zaatakowany — ja tylko tak...

I po co tam jeździli?

Roześmiałem się:

Sam chciałbym to wiedzieć. Mielibyśmy wówczas o połowę kłopotów mniej. Ale bądźcie spokojni. Szeryf Gordon zna się na rzeczy, a przede wszystkim zna na wylot wszystkie indiańskie sztuczki i jeśli kto potrafi wyciągnąć was z biedy, to tylko on.

Rozpromienili się. Pewni, że tak mądrego doko­nali wyboru. Kolejno uściskali mi dłoń i poszli. Od razu zauważyłem, że Jonathan poweselał. Klepnąłem go po ramieniu i poprosiłem, aby siadł ze mną na progu.

Chyba nie u was? Tu przecież spokojnie.

Jonathan zaśmiał się. Ale jak? Aż echo zahuczało po izbie, aż samotny przechodzień zatrzymał się na pustej ulicy. Ale dostrzegłszy nas ukłonił się i ruszył dalej.

No, niezupełnie tak. Przeżywaliśmy i napady czerwonoskórych. Co prawda dość dawno. Pamiętam taki jeden. To było... zaraz, zaraz, niech policzę...

Mniejsza z tym.

Machnął ręką.

Pomyślałem, jak bardzo prostoduszni i naiwni byli tutejsi farmerzy.

Kręcił się tu przez parę dni bez celu. Widać niesporo było mu ruszać dalej. Godzinami przesiadywał u Fagina. Potem przestał go odwiedzać. Pewnie skończyły się pieniądze. Przyszedł wreszcie do mnie pytając, czy nie znalazłaby się jaka robota. Akurat miałem stawiać no­wą oborę, więc go zgodziłem do zwożenia drzewa. Kawał drogi stąd do lasu. Z początku jakoś mu szło, ale póź­niej spostrzegłem, że po prostu się leni. Zamiast ściągać pnie, zaczął przywozić zwierzynę. Musiał być dobrym strzelcem, ale przecież nie na tym mi zależało. Już mu chciałem wymówić pracę, kiedy sam się zgłosił.

Wuju Jonathanie — powiedział — nie macie sze­ryfa.”

A nie mamy” — przytwierdziłem.

Wybierzcie mnie. Na gospodarstwie się nie znam, ale porządek potrafię utrzymać.”

Parsknąłem śmiechem:

O tym wuj Jonathan nie wiedział. Niewiele więc sko­rzystałem z usłyszanych informacji. Darnleyowi zarzu­cano współudział w kradzieży koni. Jeśli oskarżenie by­ło prawdziwe — a wszystko na to wskazywało — musiał dobrze znać złodziei, a może sam był członkiem bandy? Ale znowu — jak mówił wuj — w ostatnim półroczu nie wydarzył się ani tutaj, ani w okolicy żaden napad rabunkowy.

U nas ludzie są uczciwi. Może pan, szeryfie, wy­brukować drogę srebrnymi dolarówkami. Jeżeli nie wdepczą ich w piach końskie kopyta, znajdzie pan i po roku te same monety w tych samych miejscach.

Bardzo to był obrazowy przykład, ale mnie nie prze­konał. Wśród baranków mógł ukrywać się wilk. Nie­jeden. Darnley bardzo mi przypominał takiego właśnie wilka. Widać uzyskanie nowych koni dla towarzyszy (chyba to byli jego towarzysze?) musiało być sprawą niezwykłej wagi, jeśli zdobył się na takie ryzyko. Bo przecież zdemaskował się. Ale po co ta banda najechała ziemie Oklahomy? Tej sprawy nie potrafiłem rozgryźć.

Zrezygnowawszy więc z dalszych pytań siedziałem nadal przy Jonathanie, sennym okiem obserwując nikły ruch na jedynej ulicy Peace Village. Dopiero teraz po­czynałem odczuwać skutki nie przespanej nocy.

Może by pan kapinkę się przedrzemał, szeryfie? — zatroskał się Jonathan.

Zrobiło mi się wstyd — przecież on spał jeszcze mniej! No tak, ale ja nie zdążyłem odpocząć po przebytej po­dróży: Milwaukee — Peace Village. Spojrzałem w głąb szeryfowskiej izby. Darnley leżał na pryczy z zamknię­tymi oczami.

Dobrze — zgodziłem się — ale pod warunkiem, że wejdzie pan do środka i zamknie drzwi, ile się da...

Uczynił natychmiast zadość memu żądaniu. Podsu­nąłem stół do ściany i rozciągnąłem się na tym twar­dym posłaniu. Zasnąłem natychmiast i spałem kilka godzin, aż do obiadu. Zwlokłem się cały zdrętwiały, ale przecież wypoczęty. Później nie działo się nic. Z rado­ścią więc powitałem zachód słońca, ale przede wszyst­kim bryczkę zatrzymującą się przed domkiem. Karol wrócił! Siedział na koniu, tuż obok bryki. Nieco dalej Piotr Carr zeskakiwał z siodła. Z bryczki wygramoliło się dwu panów. Jonathan poszedł ich przywitać.

Wszystko w porządku, Janie? Przywieźliśmy nie tylko sędziego, ale i szeryfa z Green Hill. To nam bar­dzo pomoże.

Nie zastanawiałem się nad ostatnim zdaniem, lecz korzystając, że znajdowaliśmy się w izbie tylko we dwu (bo Darnleya nie liczyłem), szepnąłem Karolowi:

Indianin uciekł. Strażnik okazał się do niczego... Nie wyglądał na zaskoczonego tym faktem.

W kilku słowach streściłem całe wydarzenie.

W milczeniu uścisnęliśmy sobie dłonie. Usiedli na stołkach. Sędzia spojrzał w stronę okratowanej wnę­ki.

Czy jest tu jaki drugi pokój? Muszę przesłuchać więźnia na osobności, a później kolejno świadków.

Popatrzyliśmy na siebie w zakłopotaniu. Oczywiście, drugiej izby nie było.

Wyszliśmy. Jonathan objął wartę przy drzwiach. Przed domem Jonathana stał Ludwik. Zaprowadził nas do reprezentacyjnej izby, a po chwili został odesła­ny do Jonathana po ewentualne nowe zlecenia.

Rozsiedliśmy się wygodnie — czułem w kościach noc­leg na stołowych deskach.

Powtórz, Janie — zagaił mój przyjaciel — wszyst­ko, co mi mówiłeś. Ze szczegółami.

Wykonałem polecenie bardzo dokładnie.

No tak — odezwał się szeryf. — Sprawa jest ja­sna. Ludwik na pewno widział ucieczkę. Czy to ten Me­tys, który nas tu wprowadził?

Przytaknęliśmy.

Już otwierałem usta, by powiedzieć o nożu, ale Karol spojrzał na mnie surowo. Ugryzłem się w język.

A ta banda? — zastanawiał się Trevor. — Nie, nie wydaje mi się prawdopodobne, by Indianie zaatakowali Peace Village. Groziłoby to interwencją załogi naj­bliższego fortu. Na pewno dobrze zdają sobie z tego sprawę.

Wreszcie doszliśmy do zgodnych wniosków: napadu Indian raczej nie należy się obawiać; przeciw Ludwiko­wi nie ma ani faktów niezbitych, ani świadków — niech sobie z nim radzi wuj Jonathan; sprawę zaś Darnleya musi rozstrzygnąć sędzia; natomiast niespodziewanej wizyty konnych w Peace Village i przygody Piotra Carra — nie da się tymczasem wyjaśnić. Sądziłem, że na tym rozmowa się zakończy, ale zabrał głos Karol:

Warto zastanowić się nad wyborem nowego szeryfa — powiedział bez żadnego wstępu. — Ja i mój towarzysz nie możemy przebywać tu dłużej niż kilka dni. Na pewno lepiej niż my zna pan tutejszych ludzi, więc proszę zaproponować jakiegoś kandydata.

Ucieszyłem się, bo dotychczas nie mogłem się poła­pać w zamierzeniach Karola.

(Ach ten Carr! Pewno chciał się pochwalić, jakie to znakomite towarzystwo stanowimy.)

Oczywiście, że nie. Gdybyście jednak zgodzili się na odłożenie swego wyjazdu? Choćby na miesiąc? Co? — i nie czekając na odpowiedź dodał: — Rzecz w tych stronach nie spotykana, aby szeryf już po paru dniach sam rezygnował ze stanowiska. Pan Gordon mówił mi, że wybieracie się do Oklahomy. Niezbyt to bezpieczna eskapada. Co prawda przepisy zabraniają
tylko osadnictwa, ale najprawdopodobniej i polowanie na tamtych terenach poróżni was z czerwonoskórymi. Hm, wierzę jednak, że wam się uda. A gdyby tak połą­czyć przyjemne z pożytecznym?

Spojrzał na nas bacznie. Nie mogłem pojąć, o co mu chodzi.

Bo jeżeli nie możecie poczekać z miesiąc...

Zaprzeczyliśmy gwałtownie i równocześnie.

To “no” miało być przypieczętowaniem sprawy. Spoj­rzałem na Karola, Karol zerknął na mnie i odpowie­dział:

Potrząsnął energicznie głową:

Pomyślałem o tym. Mam pewien wpływ na Jonathana i sędzia mnie poprze. Namówię wuja, aby was zastępował. To mu bardzo pochlebi. Tak więc, moi pa­nowie, zbadacie sytuację w Oklahomie. Jeśli wyglą­dać będzie groźnie, natychmiast tu wrócicie. Nie wątpię. I wówczas ściągniemy wojsko. To ostateczność. Mam jednak nadzieję, że do tego nie dojdzie, a wasza wypra­wa okaże się jedynie rozrywką i przyjemnością. No, zagadałem się. Chodźmy sprawdzić, co tam słychać z Darnleyem.

Wyszliśmy na podwórze. Za ostatnimi zabudowania­mi czerwoną purpurą powitało nas zachodzące słońce.

Pięknie! — stwierdziłem.

Nigdy czegoś takiego nie widziałem — zdziwił się Carr.

Nie dowcip. Spojrzyjcie za siebie.

Odwróciłem się i dostrzegłem hen, hen ognistą kulę, naszej dziennej gwiazdy, powoli zapadającą za horyzont, i od razu wszystko pojąłem. To, co wziąłem pierwotnie za zorze zachodu, było łuną pożaru.

Preria płonie!


Głos strzelby


Początkowo dzień zapowiadał się jasny, przejrzysty i chłodny. Ale gdy słońce wspięło się na szczyt nieba, ogarnął nas żar tropikalny. Po kilku godzinach wid­nokrąg pokrył się ciemną oponą chmur i duchota stała się nie do wytrzymania. Wreszcie wśród dojmującej ciszy nad daleką równiną, posępną teraz i szarą, zami­gotał pęk błyskawic. W ich żółtym blasku ujrzałem stadko antylop gnających z głośnym łomotem racic.

W tym momencie zagrzmiało i natychmiast lunął deszcz. Ale jaki! Rzeka wody lunęła z szumem przy­pominającym huk Niagary. W sekundę zostałem prze­moczony od czubka głowy po pięty. Nie sposób było je­chać dalej.

Zsiedliśmy z koni i trzymając je za uzdy trwali w miejscu, mrużąc oczy przed błyskiem świateł na atramentowym niebie. Pioruny biły to tu, to tam, a my stanowiliśmy jedyny na tej płaszczyźnie punkt ster­czący ponad przyduszonymi przez burzę trawami.

Tak wyglądało powitanie Oklahomy.

Z Peace Village wyruszyliśmy wczesnym świtem. Ulica była pusta, psy szczekały, a saloon Fagina jesz­cze na głucho zamknięty. Jechaliśmy stępa aż do grani­cy ornych pól i pastwisk, gdzie budziły się stada domo­wego bydła. Później ruszyliśmy galopem.

Tak, to była zasługa Jacka Trevora! Tylko dzięki jego pomocy zdołaliśmy się wyrwać tak gładko z osady. Jakże nam pomógł szeryf z Green Hill! On i... pożar pre­rii. Napędził wiele strachu farmerom Peace Village Osadzie co prawda nic nie groziło. Otoczona szerokim pasem zaoranych pól, nie musiała lękać się ognia. Obawiano się jednak o los bydła pasącego się na krań­cach łąk. Tamtego wieczoru, gdy łuna pożaru poczęła olbrzymieć, wskoczyliśmy na konie i we czwórkę (Ka­rol, szeryf, Piotr i ja) pognali w stronę gorejącego hory­zontu. Pożar musiał płonąć gdzieś ogromnie daleko. Nie dotarliśmy do granicy ognia, natomiast spotkaliśmy wysłanych w pogoń za Rączą Antylopą ludzi, którzy wracali z bezowocnej — jak się okazało — wyprawy.

Kiedy dobrze po północy zjawiliśmy się w osiedlu, nikt z mieszkańców jeszcze nie spał. Karol zwołał nocne zebranie i potrafił przekonać zgromadzonych, by roze­szli się do domów, a tylko kilku ochotników pozostało na warcie. Najmocniejszym argumentem okazało się zapewnienie, że nie grozi tej nocy napad czerwonoskórych, którzy musieliby się przedzierać przez morze pło­mieni. Nad ranem spadł ulewny, krótkotrwały deszcz i łuna znikła.

O ostatnim dniu naszego pobytu w Peace Village powiem jeszcze tylko: do południa trwało przesłuchi­wanie świadków w sprawie Darnleya i ponad kwadrans ciągnęło się oświadczenie Simona Lucasa, sędziego z Green Hill, który stwierdził, że decyzja gromady od­wołująca Darnleya ze stanowiska szeryfa była zgodna z prawem i obwiniony musi się z nią pogodzić. Trudno natomiast oskarżyć Darnleya o kradzież koni, o współ­udział z bandą lub działanie na szkodę mieszkań­ców Peace Village. Wobec czego należy zwolnić z aresz­tu byłego szeryfa.

Nie potrafię ani odtworzyć, ani opisać awantury, jaka wybuchła po tym oświadczeniu. Gdyby nie Karol, do­szłoby może i do samosądu nad więźniem. Bo nawet Jonathana zakrzyczano. Mój przyjaciel starał się wy­jaśnić, że istnieją ważniejsze sprawy od uwięzienia czy wypuszczenia na wolność byłego szeryfa. Że sam wcale nie jest przekonany o niewinności Darnleya, ale że z braku dowodów nie można wydać wyroku, a po­nieważ lepiej uwolnić stu winnych niż skazać jednego niewinnego, więc...

Nie uspokoiło to jeszcze farmerów. Dopiero Jack Trevor dał sobie z nimi radę. I przy jednym ogniu upiekł dwie pieczenie: nie tylko przekonał wszystkich o słusz­ności stanowiska sędziego, ale również skłonił do wy­rażenia zgody na nasz wyjazd. Wykazując wiele do­brej woli i prawdziwy talent oratorski, tłumaczył, że nasza wyprawa do Oklahomy będzie istnym dobrodziej­stwem dla mieszkańców Peace Village, bo pozwoli na zbadanie przyczyn dziwnych odwiedzin konnej bandy; przypuszczał, że pożar prerii miał z tym jakiś związek. Wreszcie odniósł szczytowy sukces: namówił Jonatha­na, by podjął się sprawowania funkcji szeryfa do czasu naszego powrotu.

Po zakończeniu tej narady Karol wypuścił Darnleya z aresztu. Wyszedł z triumfującą miną, która natych­miast mu zrzedła na widok kręgu ponurych twarzy. Jeszcze bardziej pognębiły go słowa Jacka Trevora:

Radzę natychmiast spakować manatki i wyjeż­dżać z Peace Village. Tu niezdrowy klimat...

Darnley w mig spokorniał i grzecznie poprosił, by sędzia i szeryf zabrali go bryczką do Green Hill. Pew­nie lękał się, że po ich odjeździe mógłby znów trafić do aresztu albo... jeszcze gorzej.

Następnego ranka obaj z Karolem również opuścili­śmy osadę, tyle że udając się we wręcz przeciwnym kie­runku. Ruszyliśmy prosto, jak strzelił, poprzednim na­szym szlakiem. Za pograniczną rzeczką, nad którą od­kryliśmy wypaloną plamę naszego starego ogniska, cią­gnął się zielony step. Znacznie później trafiliśmy na obszar zrudziałej spalenizny. Właśnie wtedy spotkała nas burza.

Kiedy ulewa ustała i kłęby czarnych chmur pognały na północ, ukazało się słońce i preria poczęła parować. Nim wieczór nadciągnął, znaleźliśmy się w zupełnym pustkowiu, pozbawionym najmniejszego źródełka wo­dy. Dlatego właśnie nalegałem, by mimo ciemności je­chać dalej. Kiedy gwiazdy rozbłysły na niebie, trafi­liśmy nad malutki, okrągły stawek, obrośnięty sitow iem, z wodą o lekko bagiennym posmaku i uginają­cym się pod nogami pobrzeżem. To miejsce uniknęło pożogi, stając się zieloną oazą wśród spopielałej burorudej przestrzeni.

Księżyc wspinał się po niebie i błyszczał jak wielka srebrna lampa. Było mi ciepło, pełno w żołądku i nieco sennie. Na prerię spłynęła cisza, rzadko przerywana bardzo dalekimi poszczekiwaniami kojotów. Z wes­tchnieniem ulgi zapaliłem fajeczkę.


Wierzę, ale gdyby plan się nie powiódł, więzień zostałby otoczony taką strażą, że nie wyrwałbyś go z rąk rozwścieczonych farmerów. Wszystko tak pięknie ułożywszy, tego jakoś nie przewidziałeś. A poza tym... przez ciebie wyszedłem na głupca!

Poddaję się — rzekłem — chociaż nie podoba mi się cała ta heca. Wyjaśnij mi tylko, w jaki sposób chcesz odnaleźć Rączą Antylopę?

Nic nie odpowiedziałem, ale pomyślałem sobie, że takich wielkich głazów możemy znaleźć tu dziesiątki, jeśli nie setki. Zapytałem więc tylko:

A co Rącza Antylopa mówił o tych koniokradach?

Jak się okazało, młody Indianin wiedział o bandzie, ale nie mógł wyjaśnić Karolowi, w jakim celu najecha­ła terytorium Oklahomy. Komańcze trafili na niespo­dziewanych przybyszów w pobliżu pewnego obszaru bagiennego, przechodzącego w głęboką dolinę przed­górza. Tam właśnie biali rozbili obozowisko. Komanczów było piętnastu. Postanowili otoczyć białych i ująć ich żywcem. Plan się nie udał. Próba zaskoczenia prze­kształciła się w walkę, w której najeźdźcy zyskali prze­wagę. Wówczas Indianie wycofali się i wysłali jednego wartownika po pomoc do najbliższej wsi, a drugiego na granicę Kansasu, aby zaalarmował o najściu najbliż­szy z fortów. Teren Oklahomy — przypominam — na mocy układu zawartego z Waszyngtonem w 1867 roku był zastrzeżony wyłącznie dla Indian.

Za tym drugim wysłannikiem puściło się w pogoń dwu białych. Zastrzelili pod nim konia, jego ciężko rani­li. Ledwie zdołał dowlec się do pogranicznego strumyka, gdzie padł, aby więcej nie powstać. To właśnie jego dostrzegliśmy tamtego pamiętnego dnia.

Tymczasem pierwszy wysłannik bardzo szybko spro­wadził na pomoc liczną grupę Komanczów. Sytuacja na­tychmiast uległa zmianie. Biali, ciągle się ostrzeliwując, pognali w kierunku ziem Kansasu. Za nimi pędzili czerwonoskórzy. Zatrzymali się nad granicznym stru­mieniem. Odnaleźli poległego wojownika i sprawili mu pogrzeb. Po czym wysłali Rączą Antylopę, aby przepro­wadził zwiad. Dlaczego właśnie jego? Prawdopodobnie chłopak już niejeden raz odwiedził okolice Peace Village. Tym razem miał sprawdzić, w jakim kierunku ucie­kli napastnicy. Wynikało z tego, że nie chodziło wcale o odwet na białych osadnikach.

No, więc nareszcie Karol wyjaśnił mi całą sprawę. Teraz zrozumiałem już sens jego dziwacznych na pozór decyzji.

Aż do świtu troska o bezpieczeństwo nas obu przypa­dła moim uszom, moim oczom i mojej broni. Następnie Karol, z pokorną rezygnacją, przejął wartę. Kiedy otwo­rzyłem oczy, słońce wtaczało się na nieboskłon. Śnia­danie nie zajęło nam wiele czasu: kawa, kilka sucha­rów i kawałek wędzonego mięsa. Potem osiodłaliśmy konie i ruszyli zgodnie ze wskazówką kompasu wprost na południe, ku nieznanej wielkiej rzece zapowiedzianej przez Rączą Antylopę. Po drodze nie spotkaliśmy żad­nych śladów — ani ludzi, ani zwierząt — pożar wszystko doszczętnie zatarł.

Następnego dnia trafiliśmy — ku mojej radości — na malutką oazę leśną nad cichym parowem. Z kamie­nistej, mchem obrosłej ściany ciurkał sennie srebrzysty strumyczek. Ogień dotarł i tu. Wypalił trawy, osmalił pnie drzew, ale na dnie parowu ocalało nieco liścia­stych krzewów, mchu i traw. Niemal wzruszył mnie widok zgrabnie z kamieni ułożonego zbiorniczka, w któ­rym zgromadza się zapas wody, a jej nadmiar ściekał

wąską strużką przez szczelinę wyżłobioną w różowym piaskowcu, by kilka kroków dalej wsiąknąć w porosłą mchem ziemię. Kiedyś, kiedyś zawędrował tu pewno nieznany myśliwiec i musiał zadać sobie sporo trudu, by zbudować ten miniaturowy zbiorniczek, który miał odtąd służyć innym wędrowcom.

Było wciąż jeszcze piekielnie gorąco i miałem nadzie­ję, że spędzimy tu noc. Jednakże Karol zaprotestował. Powiedział, że to miejsce... nie podoba mu się! Wzruszy­łem ramionami, ale Karol dodał:

Siedzisz jak w klatce, bo zbocza zbyt strome, by je można sforsować, i nawet nie będziesz wiedział, kie­dy cię tu przydybią, bo z tej dziupli nie widać świata.

Miał rację. Siedząc w dole, nie mogliśmy obserwo­wać prerii. Na wszelki wypadek co pewien czas drapa­łem się pod górę — nic się nie działo dokoła.

Karol napoił konie, obejrzał im nogi, a ja rozdmucha­łem ogień i zagotowawszy kawę siadłem pod ścianą parowu. Nie na długo jednak. Karol okazał się nie­zwykle energiczny: wypił kawę chyba jednym łykiem, zmył naczynia, zgasił ognisko, przygotował wierzchow­ce do dalszej drogi, a mnie polecił raz jeszcze zbadać horyzont.

Patrzyłem uważnie przez lornetkę. Na południu nie dojrzałem niczego. Na wschodzie i zachodzie senna pre­ria grzała się w słońcu. Na północy dostrzegłem nato­miast jakiś ciemny, ruchomy punkt. Przywołałem Ka­rola. Spojrzał raz i drugi.

Jeździec albo grupa jeźdźców — stwierdził bez wahania. — Nie wiadomo, co za niespodziankę zwia­stuje nam ten ruchomy punkcik.

Wziąłem sztucer i powlokłem się znów na górę.

Człowiek na koniu — powtórzyłem już spokoj­nie. — Biały. Indianie tak nie jeżdżą. Ale gna! Położyliśmy się na wypalonej trawie.

...Ech, do stu tysięcy bizonów, to jakaś znajoma sylwetka! Przyjrzyj się, Janie, uważnie...

Przyglądałem się, wytężając wzrok. W pewnej chwi­li podskoczyłem na murawie:

To chyba Piotr Carr? Tak, to on! Może coś się stało w Peace Village?

Przy okazji muszę wyjaśnić, że Carr miał zostać w Peace Village, aby trochę jeszcze przeszukać okolicę, a później ruszyć w jakieś góry o diablo trudnej do za* pamiętania nazwie.

Podnieśliśmy się z ziemi i poczęli wymachiwać strzel­bami. Dojrzał nas natychmiast, bo zamachał ręką. W mi­nutę później zeskakiwał z konia, ledwie dysząc.

Aż zamilkłem z oburzenia. Cóż on sobie myśli, do licha!

Karol cicho gwizdnął i natychmiast spoważniał.

Gadaj wszystko po kolei — rozkazał — inaczej nie dojdziemy nigdy do ładu.

Dopiero teraz Carr złożył szczegółową relację. Kiedy nękany — jak twierdził — złym przeczuciem ruszył naszym tropem, był piękny świt następnego po naszym odjeździe ranka. Później trop nieoczekiwanie urwał się. Piotr począł krążyć jak pies za wilczym śladem. Odna­lazł go i ruszył dalej. Po kilku godzinach ujrzał przed sobą sporą gromadkę jeźdźców. Uznał, że jechać dalej nie jest sprawą bezpieczną. Natychmiast skręcił.

Nie miałem wówczas oczu — wyznał — żeby tak pomylić znaki na ziemi: was dwu i tamtych chyba z dziesięciu.

Miał za to przysłowiową uncję szczęścia, a może po prostu poprowadził go dalej traperski węch, jaki wyro­bił sobie przez lata samotnych wędrówek. Ten węch pomógł mu odnaleźć nasze ślady. Reszta — jak opo­wiadał — była głupstwem.

Zamyśliliśmy się nad tą opowieścią. Znowu niezna­ni jeźdźcy! Czy ci sami, na których już raz natknęliśmy się? A może inni? Zamknięte ziemie Oklahomy zaczyna­ły przypominać rojny trakt. A jeśli tak... należało się mieć na baczności.

Powiedziałem o tym, sugerując Piotrowi — zresztą w bardzo delikatnej formie — powrót do Peace Village.

Myślę, Piotrze — dodałem — że nie żadne prze­czucie, ale po prostu ciekawość przygnała cię w te stro­ny, chcesz sprawdzić, czy ziemia Oklahomy nie kryje jakich skarbów.

Musiałem trafić w sedno rzeczy, bo stropił się, ale nic nie odpowiedział.

Zerknąłem na Carra. Jego twarz wyrażała najgłębsze przygnębienie. Zrobiło mi się go żal.

Mógłbym się jednak przydać — szepnął nieśmia­ło. — Na przykład, jak dziś...

Roześmiałem się. Pomysł był zupełnie dziecinny.

Co to, to nie — mruknął Karol. — Jeśli jednak tak się upierasz, jedź z nami kawałek. Tylko bez żadnych eksplorerskich poszukiwań. Co innego mamy na głowie. A teraz zabierajmy się stąd. Jak twój koń, Piotrze?

Wspaniale. Może gnać do zmroku.

Ruszyliśmy, znowu według kompasu, wprost na po­łudnie. Przybycie Piotra polepszyło naszą sytuację w za­opatrzeniu w sprzęt. Carr przywiózł skórzany bukłak na wodę, co uniezależniało nas od konieczności wy­bierania noclegów wyłącznie nad strumykiem czy źró­dłem.

Jechaliśmy do wczesnego wieczoru. W połowie drogi urwała się raptownie ciemnobrązowa strefa wypalonej ziemi. Zielone kiście traw z charakterystycznym sze­lestem znów poczęły chłostać nogi koni. O zmierzchu trafiliśmy na potężną nieckę gruntu, z płytkim rozlewi­skiem na dnie. Przez pewien czas posuwaliśmy się wśród rozbryzgów wody, a osiągnąwszy przeciwległy brzeg, wjechaliśmy na pagórek, z którego szczytu dojrzałem czarną linię lasu. W kilka minut później skryły nas gałęzie potężnych świerków. Miejsce na obóz było zna­komite, bo ściana drzew zasłaniała od południa, a od północy — przebyte rozlewisko.

Kiedy zapłonął ogień, siadłem przy nim i nabijając fajkę rzekłem:

Zerwałem się, a Carr upuścił trzymany w ręku kubek. Brzęknął na jakimś kamieniu. Ten nikły dźwięk ucichł szybko, znacznie szybciej niż grzmiący głos strzelby, który napłynął do nas z głębi nocy.


Na tropach wozu


Przez całą noc czuwaliśmy przy wygaszonym ognisku. Głos strzału nie powtórzył się. Odjechaliśmy o świcie kierując się skrajem lasu, skryci w jego cieniu, pilnie obserwując prerię. Posuwaliśmy się jeden za drugim, indiańskim zwyczajem.

Po kilku godzinach otworzyła się przed nami szeroka przerywka boru, wiodąca dokładnie na południe. Po przebyciu dobrej mili Karol, jadący na czele, raptownie wstrzymał konia. O powód nie potrzebowałem pytać. Wystarczyło jedno spojrzenie na zielony dywan mura­wy, z bardzo wyraźnie odciśniętym śladem w kształcie dwu równoległych pasm, jakie pozostawiają po sobie koła ciężkiego wozu.

A to coś nowego! — zdumiałem się.

Karol pierwszy zeskoczył z siodła i począł krążyć to tu, to tam, pilnie badając niespodziewany trop. Piotr natychmiast ruszył w jego ślady. Ja zostałem na ko­niu, ale ze sztucerem gotowym do strzału, rozglądając się na wszystkie strony.

To są dwa wozy, doktorze — pochwalił się Carr przykucnąwszy nad jedną z kolein. — Bardzo ciężkie wozy. Znam się coś na tym.


Rozłożył bezradnie ręce:

Doskonale stawiasz pytania, Janie — odezwał się Karol. — Spróbuj sam znaleźć na nie odpowiedź.

Bardziej z przekory niż w nadziei odszukania czego­kolwiek zeskoczyłem z siodła. Tropów nie było przecież po co oglądać, skoro zbadali je już tacy dwaj znawcy jak Karol i Piotr. Powędrowałem więc tam, gdzie mu­rawa była świeża, nie splamiona żadnym odciskiem buta czy podkowy. I w pewnej chwili wzrok mój napotkał kształt cienki a prosty, przypominający oskrobany z ko­ry patyk. Schyliłem się, wyprostowałem i... schyliłem po raz drugi. Znalazłem nie tylko patyk...

Podałem na otwartej dłoni długą i grubą śrubę z na­krętką.

Wskazałem niedbałym ruchem.

Stropił się nieco.

Może będą budować linię kolejową? — wyraził przypuszczenie Carr.

Karol do spółki z Piotrem obracali ją na wszystkie strony. Była złamana w połowie swej długości.


Ruszył szybko w kierunku leśnej ściany, przeszedł jej skrajem najpierw kilka kroków na prawo, później w le­wo, wreszcie zniknął w gąszczu. Kiedy się ukazał, niósł coś w wyciągniętej ręce.

Deresz — stwierdził otwierając zaciśniętą dłoń. — Popatrzcie na te włoski. Koń stał przywiązany do drze­wa i ocierał się o nie. Później oddalił się w głąb lasu. Tam musiała już panować głęboka noc. Dlatego nie ścigali. No, ruszajmy!

Wskoczyliśmy na siodła, ale wkrótce zatrzymały nas dwa kręgi czarnej, wypalonej ziemi. Tu nieznani wę­drowcy rozbili biwak. Dokoła zdeptana trawa, poznaczo­na śladami kopyt, kół i butów. Resztki jedzenia walały się porozrzucane bezładnie. Takiego śmietnika nie zo­stawiłby po sobie żaden uczciwy traper.

Dość późno rozbili obóz — zauważył Karol. — Musiała ich spłoszyć tamta strzała, dlatego posuwali się dalej, mimo zmroku.

Nie udało nam się znaleźć nic więcej, co by chociaż w przybliżeniu określało, kim byli' nieznani konwojen­ci wozów. Pojechaliśmy dalej.

Droga wiodła ciągle tą samą, szeroką leśną przerywką. Zdawało się, że ciągnie się ona aż po sam horyzont. Jednakże nim ściemniło się na dobre, prawa strona lasu urwała się raptownie, odsłaniając teren lekko falisty, o rzadkiej roślinności, poznaczony żółtymi plackami piasku i niskimi skałkami. W dali, w sinej mgle nad­chodzącego wieczoru, rysowało się pasmo górskie. W tamtym właśnie kierunku skręcały koleiny.

Czeka ich diablo niewygodna przeprawa przez te wertepy — stwierdził Carr. — Za dwie, trzy godziny potrafimy ich dognać...

Karol przecząco potrząsnął głową.

Zatrzymamy się tutaj lub gdzieś w pobliżu. Nie chcę ich dogonić. Wolę najpierw poznać. Za dnia zbliży­my się tak, by wieczorem móc podejść pieszo, bez zwró­cenia na siebie uwagi. Będzie okazja przyjrzeć się do­kładnie tym osobnikom.

Tam są już góry.

Może ona właśnie z tych gór wypływa? Sądzę, Ja­nie, że nasze własne bezpieczeństwo wymaga, abyśmy korzystając z nadarzającej się okazji zbadali wreszcie, kto przed nami się posuwa.

O jakiej to rzece mowa? — zapytał nagle Carr.

Spojrzałem na Karola, Karol spojrzał na mnie. Piotr do tej pory nie został wtajemniczony w wydarzenia związane z ucieczką Rączej Antylopy.

Coraz więcej głazów pojawiało się na naszej dro­dze. Słońce zniżało się, a w różowym zachodzie niektóre skałki błyszczały kolorowo, niczym bryły srebra czy złota.

Nadal nic nie zwiastowało obecności upragnionej prze­ze mnie wody. Po lewej ręce las ciągnął się w nieskoń­czoność, coraz bardziej ciemny i posępny w swej ciszy. Już cienie kładły się nawet na otwartej przestrzeni. Już zacząłem się oswajać z myślą o noclegu wśród bezwodzia, gdy Karol ściągnął cugle i powiedział:

Patrzcie!

Rozejrzałem się dokoła, ale nie mogłem pojąć, o co mu chodzi.

Zatrzymujemy się tutaj — zakomenderował Ka­rol. — Piotrze, proszę zostać przy koniach i uważać. Janie, idziemy. Tylko ostrożnie i cicho.

Zeskoczyłem z siodła. Karol z rewolwerem w ręku podbiegł do pierwszego z brzegu pnia i wskazując pal­cem w głąb głuszy szepnął:

Chatka. Widzisz?

Wytrzeszczyłem oczy. Doprawdy, niczego nie potra­fiłem dostrzec poza gęstwiną drzew.

Nie widzę — odparłem zgodnie z prawdą.

Wzruszył ramionami i lekkim krokiem począł prze­skakiwać od drzewa do drzewa. Naśladowałem go do­kładnie. W końcu o kilkanaście kroków przed nami ujrzałem szary, niewyraźny kształt, odbijający barwą od dwu pni srebrzystych sosen. Ten kształt okazał się ścianą małego domku, raczej budy zbitej z pociem­niałych od starości bali. Dokoła sterczały nisko nad zie­mią pnie zrąbanych drzew.

Chatka miała drzwi zamknięte i ani jednego otwo­ru okiennego poza wąską szparą, tak wąską, że lufa strzelby z trudem dałaby się przez nią przecisnąć. Po­deszliśmy bliżej. Karol energicznie szarpnął za pry­mitywny uchwyt sporządzony z wielkiego gwoździa. Drzwi zaskrzypiały przeciągle i nieprzyjemnie. Z czar­nego wnętrza buchnęło na nas zatęchłą wilgocią. Po­świeciłem zapałką. W jej migotliwym blasku ujrzałem stos gałęzi czy mchu w kącie i dwa pieńki, zapewne mające służyć jako stołki. Zapałka zgasła. Dokładne obejrzenie wnętrza należało odłożyć do następnego ran­ka. Wszystko jednak wskazywało na to, że budowla była nie zamieszkana już od dłuższego czasu.

Niełatwa była to sprawa. Długo krążyliśmy wokół chaty, ale kiedy już opuściła mnie nadzieja, Karol tra­fił na zarośniętą ścieżkę, która doprowadziła nas do płytkiej jamy, wypełnionej do połowy wysokości ciem­nym, prawie czarnym płynem, ściekającym wolniutko spomiędzy wystających korzeni.

W istocie płyn, nazwany przez Karola wodą, był w smaku ohydny. Nawet gorycz kawy nie zdołała zneutralizować odoru butwiejących liści, drzewnych szpilek i kawałków kory, jakie od bardzo dawna musia­ły się moczyć w tym dole.

Noc upłynęła spokojnie. Dodam: zapomnieliśmy o wyjaśnieniu Piotrowi sprawy Rączej Antylopy. I on również zapomniał.

Rankiem zerwałem się pierwszy i pobiegłem do chat­ki. Teraz stwierdziłem, że szpara przy drzwiach nie była jedyną. Podobne znajdowały się po jednej w każ­dej z czterech ścian i przez nie właśnie wpadało do wnętrza nieco dziennego blasku. Kto tu mieszkał i kie­dy?

Ułamanym patykiem grzebałem po kątach wypłasza­jąc z nich jakieś wielkie czarne robaki, wreszcie pa­tyk natrafił na coś, co wydało metaliczny dźwięk. Pod­niosłem łapki na zwierzynę. Tak mnie zastał Karol. Obejrzał pordzewiałe żelastwo i cisnął je z powrotem.

Jakiś traper — stwierdził — ale dawno stąd wy­emigrował. Chodźmy.

Dzień zapowiadał się pięknie. Lekkie chmurki na niebie i chłodny wietrzyk wróżyły pogodę niezbyt upal­ną i nie deszczową. Skręciliśmy na prawo, między bły­szczące skałki, rozglądając się za śladami wozów. Odna­leźliśmy je bez trudu. Wyjeżdżony szlak ciągnął się przed nami i ginął w dali. Droga stawała się coraz uciążliwsza i stroma, a dalekie pasmo górskie coraz wy-raźniejsze. Jazdę utrudniały strumyki, płytkie, ale rwą­ce z szumem białych pian. Wszędzie nad ich brzegami odnajdowaliśmy koleiny i półokrągłe wgłębienia po pod­kowach — oczywisty znak, że zmierzaliśmy we wła­ściwym kierunku. Wreszcie zatrzymaliśmy się nad ma­leńkim wodospadem spływającym z progu skalnego. Ponieważ pora była południowa, Karol zarządził po­stój. Rozkulbaczyliśmy konie. Piotr znalazł gdzieś kilka pęków uschłych łodyg, przypominających trzciny, i za­jął się ogniskiem. Przy okazji zwrócił nam uwagę, że warto by rozejrzeć się za świeżym mięsem.

Roześmiałem się.

Chcesz łapać ryby... kapeluszem?

Wędką — odparł poważnie i odszedł do koni.

Gdy wrócił, ujrzałem w jego ręku dwa długie, sple­cione z sobą włosy z końskiego ogona.

Byłem ciekaw, co teraz wymyśli, a on wyciągnął z głębi jednej ze swych przepastnych kieszeni małą agrafkę. Wygiął ją w haczyk dość misterny, ale prze­cież odznaczający się jedną zasadniczą wadą: był zu­pełnie gładki, bez charakterystycznej dla takich haczy­ków “zadry”, nie pozwalającej rybie wypluć przynęty. (Jeśli to źle wyjaśniłem, proszę o wybaczenie wędka­rzy. Nigdy nie łowiłem ryb.)

Tak czy siak, agrafka stanowiła bardzo nędzną imi­tację rybackiego haczyka. Karol nadział po prostu na ostrze kawałek suszonego mięsa, przywiązał włosianą nitkę do długiego patyka i zarzucił na wodę. Te manipu­lacje obserwowaliśmy wespół z Piotrem, nie wróżąc powodzenia wysiłkom. Jednakże nastąpiła rzecz dla mnie najdziwniejsza z dziwnych: zaledwie błyszcząca agrafka zanurzyła się w nurcie, nastąpiło szarpnięcie. Karol uniósł rękę i oto na końcu prawie niewidocznej linki zabłysła rybia łuska. Skoczyliśmy obejrzeć nie­oczekiwane trofeum. Jakiego gatunku była to ryba — nie wiedziałem. Piotr nie zastanawiał się nad tym, stwierdził, że “da się zjeść, tylko... mało”.

Zaraz będzie więcej — upewnił nas Karol.

Zarzucił wędkę po raz drugi, trzeci i oto mieliśmy trzy ryby. Osłupiałem na widok takiego sukcesu.

Chyba cud? — powiedziałem.

Niepotrzebnie się śmiejesz, Janie. Właśnie tak jest. Coś bardzo podobnego dzieje się ze zwierzyną w lasach. Im dłużej się poluje na tym samym terenie, tym bar­dziej płochliwi i ostrożni stają się czworonożni jego mieszkańcy. Nie wiem, kto tam kogo ostrzega, ale to fakt.

Na takie stwierdzenie nie miałem co odpowiedzieć, a o całym zdarzeniu wspominam jako o ciekawostce związanej w moich wspomnieniach z Oklahomą.

Ryby okazały się znakomite, gdy upiekliśmy je w go­rącym popiele. Później kilka razy próbowałem powtó­rzyć sztuczkę Karola nad innymi rzeczkami. Nie udało się Widać nie były “dziewicze”.

Gdzieś około trzeciej po południu rozpoczęliśmy drugą część drogi. Wiodła nas małymi dolinkami, to znów po­przez uskoki i załamaniu gruntu. W takich warunkach wozy mogły się posuwać bardzo powoli. Musieliśmy zwiększyć środki ostrożności, aby zabezpieczyć się przed niespodziewanym spotkaniem. Czujność była tym bar­dziej wskazana, że na naszym szlaku mnożyć się po­częły skalne zakręty utrudniające widoczność.

Była to rada tyle warta, co nic. Właśnie wjechali­śmy w wąwóz obfitujący w mnóstwo załamań, o stro­mych ścianach. Dlatego przystawaliśmy co pewien czas, nasłuchując, a przed każdym skrętem Karol podjeż­dżał z bronią gotową do strzału. Cóż za męcząca jazda!

Kres naszej wędrówki nastąpił nieoczekiwanie. W miejscu gdzie ściany wąwozu gwałtownie się rozstępowały, otwierając widok na daleką podgórską halę, rozległ się nagle huk karabinowego strzału i usłyszałem gwizd przelatującej kuli.

Padliśmy plackiem między porozrzucane tu i tam głazy. Tylko konie sterczały w zupełnie idiotyczny spo­sób, stanowiąc znakomity cel.

Spostrzegli nas — powiedziałem — a my ich nie widzimy! Oto, jak wygląda nasza myśliwska wyciecz­ka: to raczej my jesteśmy zwierzyną.

Zaśmiał się cicho:

Miał rację. Utrata koni równałaby się klęsce.

Spróbujemy się przesunąć kawałek — polecił Ka­rol.

Tak uczyniliśmy. Z bardzo kiepskim wynikiem. Ledwośmy zdążyli przeskoczyć pod najbliższy głaz, kiedy rozległo się charakterystyczne “ping... ping” — i tuż przed nami w dwu miejscach prysnęły odłupane kawał­ki piaskowca. Przylgnęliśmy na nowo do ziemi. Niech to licho porwie! Obserwowano nas, dostrzegano dokład­nie każdy ruch.

Trzeba wycofać się — szepnął Karol i nie cze­kając na odpowiedź, rzucił leżącemu za mną Piotrowi krótki rozkaz: — Do tyłu!

Posłuchał natychmiast i począł się czołgać w kierun­ku koni. Obserwowałem go z niepokojem, jak zbliżył się do zwierząt na odległość wyciągniętej ręki, ba — podniósł się. I nikt nie strzelał. Ruszyłem za przykładem Carra. I nic! Gdy Karol do nas dołączył, pociągnęliśmy wierzchowce za uzdy i szybko odeszli za najbliższy zakręt wąwozu.

Karol westchnął:

Prowadząc konie dobre pół mili, bacznie nasłuchiwa­liśmy, ale żaden dźwięk nie doszedł naszych uszu.

Wskoczyliśmy na siodła i ruszyli umiarkowanym kłu­sem. Szybszej jeździe przeszkadzały gęsto rozsiane gła­zy. Parokrotnie trafialiśmy na strome ścieżki wspina­jące się po skalnych ścianach, ale nie można było ich sforsować na grzbiecie konia. Miny nam zrzedły. Do­piero nad wieczorem opuściliśmy wąwóz i z miejsca ruszyli galopem. Po przebyciu dwu mil wyjechaliśmy na gładką równinę. Ona nas doprowadziła do brzegów szeroko rozlanej rzeki. Czy była to woda, o której mó­wił Rącza Antylopa? I zaraz następne pytanie: w ja­kim kierunku trzeba teraz się posuwać, aby odnaleźć stromy brzeg i wielki głaz, o którym wspominał In­dianin?

Określenia “stromy brzeg” i “wielki głaz” wskazy­wały raczej na okolicę podgórską niż na równinę, po której rzeki płyną szeroko rozlane wśród nizinnych, płaskich łąk. Z drugiej znów strony miejsce wyznaczo­nego spotkania musiało być charakterystyczne i kon­trastować z otoczeniem. A więc — raczej na równinie.

Rozważywszy wszystkie możliwości, postanowiliśmy ruszyć w górę, a nie w dół rzeki. Ku wielkiemu wy­dziwianiu Piotra Carra. Nie mógł zrozumieć, co nam tak zależy na trzymaniu się brzegów, nie mógł pojąć, o jaki to głaz chodzi. Czas nadszedł, by wtajemniczyć w te sprawy naszego towarzysza. Podjąłem się roli infor­matora.

Opowiedziałem Piotrowi o rozmowie Karola z In­dianinem, o wyznaczeniu miejsca spotkania. Wysłuchał tego w milczeniu, z miną niewyraźną, świadczącą o nur­tujących go wątpliwościach.

Nasza wędrówka okazała się bardzo monotonna. Ale że jechaliśmy brzegiem wód, że pogoda dopisywała, a noce nie były zbyt chłodne — nie narzekałem. Po pełnych niepokoju dniach spędzonych w Peace Village, po zwariowanym nieco pościgu za tajemniczymi woza­mi — teraz nareszcie mogłem odpocząć. Poczynałem nabierać przekonania, że — mimo wszystko — Oklahoma jest jednak krainą cichą i spokojną.

Przyjemnie było tak myśleć siedząc przy ognisku z fajką w ustach, kładąc się spać czy kąpiąc się każdego ranka w nurtach rzeki, w promieniach wstającego słoń­ca, czy ujmując w dłonie gorący garnczek kawy, któ­ra pachniała dwa razy przyjemniej niż w jakimkolwiek lokalu gastronomicznym wielkiego miasta.

Czyż można się dziwić, że w takiej sytuacji wcale nie zależało mi na odszukaniu skały, przy której miał na nas czekać Rącza Antylopa?


Zasadzka


Nikt z naszej trójki nie przypuszczał, że kres po­dróży jest tak bliski, że okaże się nieoczekiwanie wśród nieoczekiwanego krajobrazu. Bo mimo że posuwaliśmy się przeciw prądowi, rzeczka była wciąż leniwie spokojna, a góry ledwo, ledwo widoczne na samych krańcach horyzontu i jedynie podczas godzin najwięk­szego nasłonecznienia. Nic dziwnego, że zapowiedzianej skały czy głazu nie spodziewaliśmy się ujrzeć na tej równinie.

Piątego dnia wędrówki ciemna linia lasów przecięła widnokrąg. Zgodnie z zaleceniem Karola zatrzymaliśmy się na prerii, a do granicy boru dotarli późnym wieczo­rem, przebywając ostatnią część drogi pieszo, z bronią gotową do strzału i z końmi prowadzonymi za cugle. Nie sposób było przewidzieć, kogo ukrywać mogą ciem­ne ostępy. Okazało się jednak, że nikogo nie kryły, bo dotarliśmy do skraju lasu bez przeszkód, gdy już pierw­sze gwiazdy poczęły znaczyć niebo białymi punktami.

Noc minęła spokojnie, a kiedy ranek zaróżowił obło­ki, pobiegłem nad rzekę. Płynęła ściśnięta ścianami puszczy, nakryta zielonym cieniem padającym od wy­sokich drzew. Nie było tu piaszczystych plaż, nad wodą sterczały krzewy, splątane korzenie i...

Karolu — zawołałem — skała, jest skała! Pobiegliśmy we dwu. Na przeciwległym brzegu wznosił się wysoki wzgórek, porosły mchem i paprocią. Wy­glądał jak nasyp ziemny, powstały dziwnym wybry­kiem natury, jednakże poprzez ciemnozielony mech przebijała chropowata, jasna powierzchnia litej skały. Czy był to poszukiwany przez nas “wielki kamień”? Głaz narzutowy przyniesiony tu przed milionami lat przez górski lodowiec lub występ skalnego podłoża. Brzeg w tym miejscu był wyjątkowo stromy, co zga­dzało się z informacją Rączej Antylopy.

I tak, jak stał, w butach i w spodniach, Karol wszedł do wody. Widziałem, jak posuwał się przez bulgocący nurt, wyszedł na brzeg, zamachał ku mnie ręką i znik­nął w zaroślach. Teraz ja wkroczyłem w leśny gąszcz. Siady! Jakże trudne do wykrycia we mchu uginają­cym się pod stopą niczym gąbka. Łatwiej odczytać je wśród paproci — zawsze pozostaje jakiś złamany liść. Szedłem krok za krokiem, bacznie rozglądając się dokoła. Wreszcie zniechęcony bezpłodnym poszukiwa­niem przysiadłem na brzegu. I wtedy wzrok mój padł na nadłamaną gałązkę na wysokości mego ramienia. Kto ją uszkodził? Ręka człowieka czy może rogi łosia? Zbadałem korę pnia, ale nie znalazłem ani źdźbła sier­ści. Obejrzałem gałązkę — rdzeń był jeszcze wilgotny.

Fakt ten wzmógł moją czujność. Począłem krążyć z głową zwieszoną ku ziemi, niekiedy przyklękając, aby zbadać trawy i paprocie rosnące u mych stóp. I trafi­łem! Jedna, druga, trzecia łodyga zgięta, a dalej już wyraźny ślad biegnący od strony wody w głąb lądu. Jeszcze kilka kroków i oto, nad samym brzegiem, w miej­scu gdzie rzedła gęstwa krzewów, ujrzałem czółno — indiańskie canoe, zrobione z jednego płata kory, w cało­ści zdartego z pnia. Nie każdy potrafi płynąć w takiej wywrotnej łupinie. Tylko doświadczony i dobry wio­ślarz. Uskoczyłem za gruby pień dzikiego orzecha, przy­kląkłem. Miałem stąd widok na rzekę i na las.

Czyżby Rącza Antylopa? Indianin nie zostawiłby jed­nak łodzi na tym widocznym miejscu. Więc może ja­kiś wędrowny traper? Ot, zagadka!

Jak powinienem teraz postąpić? Czy iść tropem giną­cym w głębi lasu, czy cierpliwie czekać na właściciela łodzi? Postanowiłem zostać. To wydało mi się bezpiecz­niejsze. Liczyłem również na to, że ze swego stanowiska będę mógł dojrzeć Karola.

Klęczałem zamieniony w słuch i wzrok, marząc o tym, by Karol zaniepokoił się moją długą nieobecnością i za­czął mnie szukać. Marzenie to spełniło się nadspodzie­wanie szybko: spostrzegłem cień przemykający między drzewami na przeciwległym brzegu. I spoglądając uważ­nie przez lornetkę stwierdziłem, że to mój przyjaciel. Wyjąłem z kieszeni chustkę, przywiązałem ją do czubka lufy sztucera i począłem machać. Zatrzymał się. Pod­szedł nad sam brzeg. Przywołałem go gestem ręki. Zrozumiał. Po chwili, mokry do pasa, przysiadł obok mnie.

Daleki głos strzału przerwał jego wywody. Zerwałem się:

Po chwili usłyszeliśmy drugi huk. Po nim nastała ci­sza.

- Piotr pewnie się niepokoi — zauważyłem.

Nie martw się teraz o niego. To nie greenhorn.

Nie bardzo mnie uspokoił tym stwierdzeniem. Leża­łem drżąc z niecierpliwości. Karol to zauważył.

Podniosłem się, ale natychmiast ukląkłem na szept Karola.

Stój! Idą...

Jak on to usłyszał, nie mam pojęcia. Znierucho­miałem. Cisza. Potem — przytłumiony szelest, jakiś trzask, na koniec — stłumione głosy. Wtedy ich do­strzegłem.

Wracali tą samą wydeptaną ścieżką. Kroczyli wolno, nawet bardzo wolno, niosąc coś na długim drągu. Pierw­szy szedł wysoki mężczyzna, w zielonej płóciennej czap­ce z daszkiem chroniącym oczy przed blaskiem słońca. Podobne nakrycia głowy widziałem u inżynierów wyty­czających szlaki kolejowe przez równiny Dzikiego Za­chodu. Natomiast nie używali ich traperzy. Nic dziw­nego, taka czapka służyć może tylko latem, na zimę nie nadaje się.

Karol podniósł się powoli.

Chyba niegroźni — stwierdził. — Myśliwi-amatorzy.

Wstałem i ja, ale tamci ciągle jeszcze nas nie dostrze­gali. Pomachałem ręką. Zatrzymali się.

Chodźcie, panowie, chodźcie! — zawołał Karol. — Wasze czółno jest tutaj.

Zbliżyli się niepewnie.

Traperzy? — zagadnął idący na przedzie. — Co za spotkanie? Myślałem, że te strony to zupełne bezlu­dzie. Ramię mi zdrętwiało, odpocznijmy!

Ostatnie słowa były skierowane do idącego z tyłu towarzysza. Nie zwróciłem na niego uwagi, bo patrza­łem z podziwem na myśliwskie trofeum. Nabrałem od razu lepszego mniemania o myśliwych. Upolowanym zwierzęciem był borsuk. Bardzo niebezpieczny przeciw­nik nawet dla doskonałego strzelca. Raniony, nie ucieka, lecz atakuje z furią. Chciałem już złożyć gratulację, ale... zabrakło mi słów, bo w tym momencie ujrzałem twarz drugiego z myśliwych. Tak, to ten zaufany niby-domownik, niby-służący Jonathana, Metys Ludwik!

Dostrzegłem, że pobladł, wykonał lekki ruch, jak gdy­by chciał rzucić się do ucieczki, ale — znieruchomiał.

Uciekł!” — pomyślałem. Obawiał się pewnie, że zo­stanie ujawniona pomoc, jakiej udzielił Rączej Anty­lopie. Poczułem, jak Karol nieznacznie trąca mnie w ra­mię:

Później, Janie! — a zwracając się do przyby­łych: — Niedaleko rozbiliśmy obozowisko, jeśli wam się nie spieszy...

Dostrzegłem wyraz lęku na twarzy Ludwika, ale jego towarzysz odparł wesołym tonem:

Przydałoby się coś gorącego, zmarzliśmy podczas tej rannej wędrówki...

I znowu — rozbiegane oczy Ludwika i błagalne chyba spojrzenie, jakie rzucił w moją stronę.

Janie, uprzedź Piotra, że mamy gości — zwró­cił się do mnie Karol zupełnie naturalnym tonem, jakby nic w ogóle nie zauważył. Po chwili jednak zawołał: — Poczekaj! —- i podbiegłszy do mnie szepnął: — Niech Piotr nie zwraca uwagi na Ludwika, jakby go wcale nie znał...

Ruszyłem szybkim krokiem, zastanawiając się, jak to wytłumaczyć Piotrowi, który tak był oburzony na Ludwika, kiedy dowiedział się o ucieczce Rączej An­tylopy.

Piotr wybiegł mi naprzeciw.

Traperzy?

Jeden nie wygląda na takiego, a drugi na pewno nim nie jest. To nasz dobry znajomy.

Och, Piotrze, chodzi o to, żebyś nie pytał go, skąd się tu znalazł. Nie wspominaj nic o Peace Village ani o Jonathanie. Więcej słuchaj niż gadaj. I bez jakichkol­wiek wymówek.

Na czele kroczył Karol dźwigając koniec drąga, drugi jego koniec podtrzymywał Ludwik, obok szedł niezna­jomy. Złożyli trofeum przed ogniskiem. Jak już wspo­mniałem, upolowaną zwierzyną był borsuk, niezwykłej jednak wielkości. Na oko mierzył ze trzy stopy, a mu­siał ważyć co najmniej osiemdziesiąt funtów. Piękny to był drapieżnik, o białoszarym grzbiecie, o brązowo-czarnym brzuchu, z dwiema czarnymi pręgami na gło­wie.

Stropił się:

Nie dowiedziałem się już, gdzie i przez kogo Ludwik został przyjęty, bo podszedł do nas Karol:

Kubek gorącej kawy i zimna pieczeń z antylopy.

To wszystko, czym możemy służyć. Siadajcie!

Rozłożyliśmy się wokół ognia, a Carr podjął się roli szafarza. Ludwik siadł nieco w tyle, poza naszym kręglem, i milczał przez cały czas. Wszystko to wyglądało jak w kiepskiej komedii. Znaliśmy się i niby nie znali. Ludwik zapewne oczekiwał jakichś pytań. Wyobrażam sobie, jak go musiało niepokoić nasze milczenie, ale widocznie jeszcze bardziej lękał się je przerwać. Uda­wałem, że go nie widzę, cały czas zwrócony w stronę nieznajomego pogromcy borsuka.

Dostrzegłem, jak Piotr poruszył się niespokojnie.

Odprowadziliśmy ich do łodzi i pomogli załadować zwierzynę. Ludwik ujął w ręce łopatkowate wiosła i od­bili od brzegu.

Zbyt wiele wymagasz ode mnie, Janie. Musimy cierpliwie czekać. Nic innego nam nie pozostało. Zresz­tą... okolica piękna: preria, las, woda. Czego jeszcze nam brak?

Karol miał rację. Przez kilka dni, które spędzili­śmy tutaj, zdołałem opalić się na brąz i odsapnąć po forsownej jeździe. Nawet zwierzęta teraz się pojawiły. Kiedy przypadkowo odkryłem ścieżkę wiodącą do wo­dopoju, odnalazłem na niej świeże ślady lisów, rysi, wilków i skunksów. Las był pełen uroku. Nigdy nie wi­działem, by na niewielkiej przestrzeni rosło tyle roz­maitych odmian drzew iglastych i liściastych, krzewów i pnączy. Dla miłośnika przyrody to prawdziwy raj. Tylko Carr nie wyglądał na zadowolonego, chociaż ani słowem, ani gestem z tym się nie zdradzał. Ro­zumiałem go: nie miał czego szukać na tej równinie. Ani skał, ani kamieni, ani śladu cennych minerałów. Piasek nadrzeczny nie zawierał ni pyłku złota. Piotr badał go wielokrotnie w rozmaitych miejscach, wresz­cie zrezygnował. Wstawaliśmy wczesnym świtem, kła­dli się spać, gdy gasły na niebie wieczorne zorze. Sześć godzin nocnej warty dzieliliśmy między siebie, więc nikt nie był zmęczony. Podczas dnia penetrowaliśmy raz bliższe, raz dalsze okolice, by sprawdzić, czy w są­siedztwie nie przebywa jaki niepożądany osobnik: dwu­nożny lub czworonożny. Tak minął tydzień. Ósmego dnia zbudził nas Piotr pełniący właśnie wartę:

Jest, jest! Pewnie przybył w nocy. Widać dym!


Pognaliśmy nad rzekę. Szarobłękitna smużka wznosi­ła się na tle czarnej ściany lasu, u podnóża wielkiego głazu, a obok stał czerwonoskóry wojownik.

Nareszcie! Rącza Antylopa przybył w końcu. Podnie­śliśmy dłonie na znak powitania.

Niech nasz czerwony brat podejdzie do nas — po­wiedział Karol niezbyt głośno, ale wymawiając wy­raźnie każde słowo.

Sądziłem, że nie dosłyszał, bo odpowiedź padła z du­żym opóźnieniem.

Karol raz jeszcze powtórzył zaproszenie, ale bez skut­ku.

No, trudno, wracamy do obozowiska — zadecydo­wał.

Piotr krzątał się gorączkowo przy ognisku.

Przytaknąłem.

To świetnie. Już mi się znudziło siedzenie w jed­nym miejscu.

Uwinęliśmy się szybko, spakowali manatki, konno przeprawili się na drugi brzeg rzeki.

Rącza Antylopa czekał przy ogniu. Nie podniósł się na nasz widok, nawet wówczas gdy zsiedliśmy z wierz­chowców. Nieco mnie to zdziwiło. Ten młodzik był sta­nowczo źle wychowany. Przecież Karolowi zawdzię­czał, że nie siedzi teraz zamknięty w areszcie czekając na wyrok sędziego. Tak sobie pomyślałem, ale nie rze­kłem ani słówka. Przywiązaliśmy konie do drzew i po­deszli do ogniska. Rącza Antylopa nie wykonał ani jednego zapraszającego gestu. To już mnie oburzyło. Udałem jednak, że nic sobie z tego nie robią. Siadłem przed ogniem, obok mnie zajął miejsce Piotr. Karola nie widziałem, prawdopodobnie stał za nami. W sumie cała ta scena nie trwała dłużej niż kilka sekund. Gdy odwró­ciłem się, by spojrzeć na mego przyjaciela, ożyły nagle okoliczne krzewy. Zupełnie jakby spod ziemi, spoza pni drzew wyskoczyło kilkudziesięciu Indian. Leśną ciszę rozdarł przejmujący krzyk. Nim zdołałem sięgnąć po broń, powaliło mnie na ziemię kilku czerwonoskórych krępując mocno rzemieniami. Zawleczono mnie jak kło­dę w głąb lasu i tam ciśnięto na poszycie. Leżałem przez chwilę zupełnie oszołomiony, potem obróciłem głowę w lewo, w prawo... Moja nadzieja, że Karol zdołał umknąć, rozwiała się. Leżał przy mnie, tak samo dokład­nie skrępowany, a obok niego Piotr Carr.

Zagadkowa sprawa


Kto na nas napadł? Arapaho, Czejenowie, Wichita?

Między plemionami zamieszkującymi te ziemie nie zawsze panowały braterskie stosunki. Mogło się więc zdarzyć, że wybuchł zatarg między Komańczami a któ­rymś z sąsiednich plemion i my przypadkowo padliśmy tego zatargu ofiarą.

Ale gdzie może być nasz Indianin?

Karolu — szepnąłem — gdzie jest Rącza Antylo­pa?

Roześmiał się półgłosem jakimś wcale niewesołym śmiechem.

Domyślam się, o co ci chodzi. Napastnicy to Ko­mańcze. I ręczę, że nasz dawny jeniec jest cały, zdrowy i spaceruje sobie na swobodzie. A jeśli się nam nie pokazuje, to tylko dlatego, że mu nieco wstyd.

Carr, który to wszystko słyszał, dodał:


W jakim celu? — powtórzył Piotr. — Ot, po prostu jesteśmy intruzami na tej ziemi. Co im przeszkadza pobawić się z nami niby kot z myszą? Nie warto nad tym rozmyślać, lepiej zastanówmy się, jak z tego wybrnąć. Próbowałem już swoich więzów — tu jeszcze bardziej zniżył głos — wcale nie są takie mocne, ale chyba jeszcze nie pora...

Miał rację. Pora była zupełnie nieodpowiednia do ucieczki. Nawet gdybyśmy zdołali zrzucić pęta, zostali­byśmy schwytani przy pierwszym kroku, co pogorszyło­by tylko sytuację.

Widziałem wyniosły głaz nad wodą, a u jego stóp krąg wojowników przy ognisku. Kilka kroków przed nami siedział pod drzewem strażnik z długą flintą, a nieco w prawo — inny, z podobną bronią, czuwał oparty o drzewo. Znowu moje myśli zwróciły się ku Rączej Antylopie. Podzielałem wątpliwości Karola. Zagadkowa sprawa. Niezgodna z charakterem czerwonoskórych, z ich pojęciem o honorze i o wdzięczności.

Rozmyślania moje przerwał widok zbliżającego się ku nam wojownika. Rącza Antylopa! Bez słowa wyjął zza pasa nóż, ten sam, który oglądałem w Peace Village, schylił się i kilkoma błyskawicznymi ruchami rozciął nam pęta. Zauważyłem, że strażnik siedzący pod drzewem drgnął, jakby chciał powstać, ale natych­miast oparł się z powrotem o pień i zapadł w poprzednią nieruchomość.

Powoli dźwignęliśmy się z ziemi. Karol milczał, a ja go naśladowałem. Mój przyjaciel dobrze znał zwyczaje Indian. Jeden niewłaściwy gest, jedno słowo mogłoby pogorszyć sytuację.

Moi bracia są wolni. Broni nie mogę im zwrócić. Nie ode mnie to zależy — przemówił wreszcie Indianin.

Do licha z taką wolnością! Wracać na prerię bez strzelby? Przecież to niechybna śmierć głodowa!

Żaden z nas się nie odezwał. Młodemu wojownikowi należała się chociaż tego rodzaju nauczka. Przybyliśmy tu jako przyjaciele Komanczów, oddawszy niemałą usługę jednemu z nich. I oto, co nas spotyka: proponują nam wolność bez broni!

Natychmiast jednak okazało się, że fałszywie zro­zumieliśmy słowo “wolność”.

Moi biali bracia przyrzekną, że nie będą próbo­wać ucieczki. Zaręczyłem za nich — powiedział Rącza Antylopa. — Gdy przybędziemy do Kaam-kulano, strzelby zostaną zwrócone. Rącza Antylopa zaświadczy prawdę i stanie u ich boku.

A więc pozostaliśmy nadal jeńcami, tyle że bez pęt. Na jak długo? Nazwa Kaam-kulano znaczy Zajęcza Do­lina. Jeśli dolina — to gdzieś w górach lub na podgó­rzu, spory kawał stąd.

A Rącza Antylopa powinien nazywać się Wielkim Lisem — odparł Karol.

Młodzik przyjął to jako pochwałę i odetchnął głęboko, dumnie wypinając pierś.

To rzekłszy odwrócił się plecami do zaskoczonego tymi słowami Indianina i powoli odszedł kilka kroków. Obaj z Piotrem postąpiliśmy tak samo, po czym we trzech siedliśmy pod drzewem.

Ale dał mu pan nauczkę!— szepnął Carr. — Jeśli jest dumny, a przecież każdy czerwonoskóry wysoko się ceni, będzie przeżywał to bardzo długo. Patrzcie... odchodzi.

Rącza Antylopa, zbyt młody, by ukryć, co czuje, zraniony boleśnie słowami Karola, wracał ku ognisku z opuszczoną głową.


Zapadliśmy w milczenie. Rozciągnąłem się na mchu, przymknąłem oczy. Pomyślałem już zupełnie spokójnie: kto wie, może dobrze się stało? Przestaniemy wresz­cie błądzić po wertepach, bezskutecznie szukając In­dian lub tajemniczych wozów. O nasz los byłem zupeł­nie spokojny. Cokolwiek stało się przyczyną naszego uwięzienia, sądząc ze słów młodego Indianina, nie mu­sieliśmy się obawiać niczego groźnego.

Po godzinie podeszli do nas trzej wojownicy, pole­cając nam udać się za nimi. Widziałem, jak gaszono ognisko, jak długi sznur ludzi zagłębiał się w las i nikł między szeregami pni. Zajęliśmy wśród nich miejsce, a za nami, prawie bezgłośnie, stąpało jeszcze kilkunastu czerwonoskórych uzbrojonych w łuki, strzelby i to­mahawki.

Wyszliśmy na wielką polanę, gdzie dobre pół setki mustangów szczypało wątłą trawę. Na uboczu, w cie­niu konarów potężnego klonu, dostrzegłem trzy nasze konie. Obejrzeliśmy uprząż, sprawdzili zawartość ju­ków. Niczego nie brakowało z wyjątkiem strzelb, a po­nieważ już wcześniej zabrano nam rewolwery i noże, byliśmy całkowicie rozbrojeni.

Gdy pierwsza partia jeźdźców znikała w lesie, kazano nam przyłączyć. Ruszyliśmy powoli — zarośla i nisko rosnące gałęzie uniemożliwiały nawet kłus. Długo to trwało, nim ujrzałem, jak ciemna zieleń poczyna się rozjaśniać, jak rozstępują się drzewa, a słońce prze­świeca między konarami coraz intensywniejszym, mi­gotliwym blaskiem. Na koniec oblała mnie fala światła, aż przymrużyłem oczy.

Na prawo, na lewo, przed sobą ujrzałem prerię ską­paną w słońcu. Odtąd posuwaliśmy się kłusem, długim wężem koni i ludzi.

W drugiej połowie dnia zarządzono godzinny po­stój, ale jedzenie dano nam dopiero podczas nocnego bi­waku.

Zgodnie z zapowiedzią Rączej Antylopy mieliśmy przed sobą jeszcze dwa dni jazdy. Jak dotąd — nikt z nami nie rozmawiał, nikt nie spoglądał w naszą stronę. Mogłoby się wydawać, że Indianie w ogóle o nas za­pomnieli. Jedynie przed ruszaniem w dalszą drogę wskazywano nam miejsce w kawalkadzie jeźdźców.

Nazajutrz wjechaliśmy w krainę pagórkowatą, peł­ną dolin i wzgórz, gdzie co chwila ukazywał się zaska­kujący pięknością pejzaż: czarne puszcze na zboczach poprzecinanych białymi wstęgami: strumieni lub sza­chownice jasnych hal, znaczone kępkami ciemniejszych krzewów. Tu i tam z różowych skał staczały się minia­turowe wodogrzmoty, nad którymi słońce wyczarowy­wało malutkie tęcze, jakby kolorowe arkady bajkowych mostów. A hen, w dali sterczały grzbiety wysokich gór o cienistych przełęczach i migotliwych wierzchoł­kach. Wiatr dmuchał nam w twarze zapachem wiosen­nych ziół, woniami szałwii, mięty i leśnej żywicy.

Trzeciego dnia wieczorem otworzyła się przed nami zielona brama wzgórz. Wjechaliśmy w rozległą dolinę. W głębi dostrzegłem wielkie stado koni pasących się pod nadzorem nielicznych jeźdźców. Indiańscy wartowni­cy, ze strzelbami opartymi o kolana, przypominali po­sągi odlane z brązu. Jechaliśmy wzdłuż doliny, aż uj­rzałem kolistą przestrzeń łąki, gdzieniegdzie porosłą samotnymi drzewami, a otoczoną potrójną chyba li­nią chat indiańskich, zwanych tipi lub wigwam, w za­leżności od kształtu i od tego, czy pokryte były skórami albo korą, czy też wełnianymi derkami.

A więc jesteśmy w Zajęczej Dolinie! Sądziłem, że pozwolą nam swobodnie poruszać się po wsi, ale sro­dze się zawiodłem. Zaprowadzono nas do okrągłej in­diańskiej chaty-namiotu, bez okien, z derką zasłaniają­cą otwór wejściowy. We wnętrzu, mogliśmy spocząć swobodnie, przez nikogo nie obserwowani. Na zewnątrz dwu wojowników sprawowało wartę.

Położyłem się na wiązce antylopich skór, zupełnie zrezygnowany.

No, to jesteśmy wreszcie w domu — odezwał się wesoło Karol.

Wzruszyłem ramionami, nie chciało mi się nawet roz­mawiać. Zapadłem w drzemkę, zbudziły mnie dopiero dwie indiańskie squaw, które przyniosły nam wieczor­ny posiłek: gęstą zupę z kukurydzianej mączki, w któ­rej pływały kawałki mięsa. Nazajutrz rano otrzymaliśmy taką samą strawę. Nadal nic się nie działo. Z daleka słychać było rżenie koni, szczekanie psów, nawoływania dziecięcych głosów, ale w cieniu tipi panował grobo­wy spokój. To bardzo denerwująca sytuacja. Jakaż więc była moja radość, gdy około południa uchyliła się wej­ściowa derka i w prostokątnym otworze stanął Rącza Antylopa.

Żaden z nas nie podniósł się, chociaż byliśmy zasko­czeni tą wizytą. Ba, Karol nawet ostentacyjnie odwró­cił głowę i z głęboką uwagą przyglądał się ścianie na­miotu. Indianin stał jakiś czas bez ruchu, niby posąg, wreszcie odezwał się prawie szeptem:

Muszę porozmawiać z białymi braćmi.

Milczeliśmy. Odczekał chwilę, potem mówił dalej:

Czyżby nasza niewola była zemstą ze strony Ludwi­ka? Ale w jaki sposób zdołałby nas oskarżyć przed Komanczami? Jak ich skłonił do napadu? Co robił przy boku człowieka podającego się za geologa?

Tysiąc pytań cisnęło mi się na usta, jednak milcza­łem. Zerknąłem tylko błagalnie na Karola. Dobrze to zrozumiał, bo odezwał się:

Niech Rącza Antylopa usiądzie. Nie przystoi wo­jownikom rozmawiać stojąc.

Młody Indianin skwapliwie skorzystał z zaproszenia. Zajął miejsce nie na środku, ale tuż przy ścianie tipi, co świadczyło o jego skromności. Czekał teraz na nasze pytania. Karol jednakże znów milczał jakiś czas, zanim się odezwał:

Co nam jeszcze Rącza Antylopa chce powiedzieć? Przyszedł do nas na pewno z jakimiś ważnymi wiado­mościami, ale niech nie powtarza tego, o czym już wie­my. — Przerwał, uważnie obserwując twarz Indianina, i po chwili ciągnął dalej: — Wiemy, że Ludwik po na­szym odjeździe z Peace Village uciekł od człowieka, którego zwą wujem Jonathanem. Bał się, że zostanie oskarżony o udzielenie pomocy Rączej Antylopie. I źle postąpił uciekając, bo tylko potwierdził podejrzenie. Spotkaliśmy Ludwika przed kilku wschodami słońca i nie czyniliśmy mu wyrzutów, ale ze słów Rączej An­tylopy wynika, że odpłacił nam za to złym uczynkiem. Wiemy, że Rącza Antylopa niejeden raz spotykał się z Ludwikiem, aby dowiedzieć się, co myślą i co czynią biali w Peace Village, czy nic nie grozi Komańczom. Tamtego ranka, gdy schwytaliśmy Rączą Antylopę na szczycie wzgórza, również umówił się on na spotkanie z Ludwikiem.

Uff... uff... — wyrwało się z ust chłopaka na znak zdziwienia i uznania.

Tak, Karol zawsze potrafił jakieś mało ważne szczególiki i drobne fakty poskładać w logiczną całość...

Matka Ludwika pochodziła z plemienia Komanczów... — mówił dalej.

Uff... uff... Oczy Wielkiego Bobra dostrzegają to, czego nikt inny nie jest w stanie dojrzeć...

Karol uśmiechnął się.

Indianin powstał, podniósł rękę na znak pożegnania i opuścił tipi.

Odezwałem się, ledwie zapadła wyjściowa zasłona.

Cóż, wyjeżdżając z Peace Village miałem jeszcze pustkę w głowie. Dopiero później, znacznie później zacząłem pewne fakty z sobą zestawiać, ale nadal nie byłem pewien. Dlatego nic o tym nie wspominałem. Przecież mogłem się mylić. Pewności nabrałem dopiero teraz. Rącza Antylopa przyznał, że niejeden raz podcho­dził pod Peace Village. Było dla mnie sprawą wątpliwą, aby mógł tego dokonywać w dzień. Zbyt wielkie ryzy­ko. A więc czynił to nocą. Cóż jednak mógł wtedy zaobserwować? Niewiele, albo nic. Już tego dnia, kiedy schwytaliśmy go, zastanawiałem się, dlaczego wybrał tak trudną do przebycia drogę. Czy przypuszczał tylko, że tego stromego wzniesienia nikt nie pilnuje, czy też?... Rozmyślałem nad tym i przypomniałem sobie twoją, Janie, rozmowę z Ludwikiem. Na pewno nie myliłeś się. Ludwik pomógł Rączej Antylopie. Ba, czy po raz pierwszy? Czy przypadkiem nie był jego stałym infor­matorem? Czy nie spotykał się z nim co pewien czas w jakimś ustronnym miejscu? A może właśnie na wzgó­rzu? Nocą, żeby nie zwrócić uwagi Jonathana. I zaraz nasuwa się kolejne pytanie: dlaczego Ludwik pomagał Rączej Antylopie? Przecież nie dla pieniędzy, cóż mógł uzyskać od młodego wojownika? I gdzie się Metys z Indianinem poznali? Gdyby byli nieco starsi, miałbym prawo przypuszczać, że wypalili fajkę pokoju dla przy­pieczętowania jakiejś niebezpiecznej myśliwskiej przy­gody, obaj byli jednak zbyt młodzi. Pozostawała więc jedna możliwość: albo ojciec, albo matka Ludwika na­leżeli do plemienia Komanczów.

Bardzo to sprytnie wykombinowałeś, ale skąd miałeś pewność, że twój domysł jest prawdziwy?

Roześmiał się cicho:


Carr, który do tej pory milczał, nagle westchnął głośno.

Jestem aż nadto — mruknąłem i odwróciłem się do Karola plecami.


Tokwi-tej


W samym środku wioski, na małym, zarośniętym trawą placyku wznosił się drewniany słup. Wysoki, obłupany z kory gładki pień, którego wierzchołek wyrzeźbiono w kształcie wielkiego ptaka o potężnym, zakrzywionym dziobie, człowieczych oczach, opuszczo­nych skrzydłach i łapach zakończonych długimi pazu­rami. Dziób lśnił jaskrawą czerwienią farby, tak świeżą, jak gdyby go przed chwilą unurzano w krwi. Czerwone były także pazury, oczy granatowe, a skrzydła białe. Poniżej tej rzeźby pień porznięto regularnymi, głębo­kimi nacięciami, w które napuszczono purpurę i czerń. To dzieło godne uwagi sztuki snycerskiej przedstawiało się groźnie i wspaniale zarazem.


Tak wyglądał plemienny totem, jedno z licznych go­deł Indian północnoamerykańskich. Totemy — wbrew opinii niektórych białych — nigdy nie odgrywały roli przedmiotów kultu. Były zawsze godłami, jak u białych rodowe herby czy gmerki średniowiecznych rzemieślni­ków. Totemy wznoszono tylko w miejscach stałego po­bytu, w wioskach i osadach indiańskich.

Gapiłem się z zadartą głową, pewnie zbyt długo jak na cierpliwość mych towarzyszy, bo Karol trącił mnie:

Chodź, później obejrzysz...

Ruszyliśmy dalej w poprzek wielkiego kręgu o granicach wyznaczonych przez stożkowate tipi. Szliśmy teraz bez opieki wartowników, towarzyszył nam jedy­nie Rącza Antylopa, który zawiadomił nas, że Tokwi-tej — Czarny Jeleń czeka na “białych braci”.

Tego rodzaju oświadczenie trochę mnie zdenerwo­wało. Uważałem bowiem, że w tej sytuacji wódz powi­nien przede wszystkim nas przeprosić. Dlatego zapyta­łem:

Cała ta scena rozegrała się jeszcze wewnątrz tipi.

Tokwi-tej prosi moich białych braci, aby przyszli do niego — powtórzył Rącza Antylopa i spojrzał na mnie jakoś tak błagalnie, że od razu zmiękłem.

Idziemy! — przynaglił Karol.

Dłużej się nie opierałem, a nawet trochę zawstydzi­łem swego wybuchu.

Po przeciwległej stronie wielkiego placu stał namiot różniący się od sąsiednich nie tyle wielkością, co barwą. Okrywała go skóra ozdobiona kolorowymi rysunkami ludzi i zwierząt. Jak się później dowiedziałem, były to sceny z życia samego Tokwi-teja.

Wódz siedział przed swym tipi przy małym ognisku, mając po prawej i lewej ręce po dwu wojowników.

Czekałem, co zrobi Karol. Wbrew zwyczajom czerwo-noskórych — zajmowanie miejsca przy ogniu bez zapro­szenia uważane jest za grubiaństwo — siadł naprzeciw Tokwi-teja, a ja i Piotr usadowiliśmy się obok niego. Domyśliłem się: Karol raz jeszcze chciał dać do zrozu­mienia Komańczom, że nie możemy pozwolić, by nas lekceważono.

Milczeliśmy.

Tokwi-tej obserwował nas bacznie, ale i ja przyglą­dałem się jemu z nie mniejszą uwagą. Część kruczo­czarnych włosów miał podwiązaną indiańskim sposobem w wielki węzeł na czubku głowy, reszta opadała mu na ramiona. Kolor włosów nic jednak nie mówił o wieku wodza — Indianie siwieją bardzo późno, gdzieś koło osiemdziesiątki. Na czole Tokwi-tej nosił lśniącą metalową obręcz ze złota albo z miedzi, coś w rodzaju kró­lewskiego diademu. Tors okrywała kurta, układająca się w miękkie fałdy, mieniąca się siwo, spięta pasem nabijanym błyszczącymi kółkami. Strój taki był dowo­dem wielkiej zamożności.

Wzrok mój przykuła twarz pociągła, sucha, spalona, pokryta siecią drobnych zmarszczek. Zdawałoby się, oblicze starca, czemu jednak zaprzeczały oczy o żywym, bystrym spojrzeniu. Ostro zarysowany podbródek i mo­cno zaciśnięte wargi mogły świadczyć o silnej woli.

Wreszcie Tokwi-tej odezwał się:

Witam moich białych braci w Kaam-kulano.

Zabrzmiało to dźwięcznie, czysto i bardzo uroczyście.

Mój syn powiedział mi wszystko. Zawdzięcza wam wolność i Tokwi-tej nigdy tego nie zapomni. Broń swoją otrzymacie z powrotem i pozostaniecie mymi gośćmi tak długo, jak będziecie sobie tego życzyć.

Zdjął zawieszony na szyi woreczek, a raczej zawiniąt­ko z zamszowej skórki, rozwinął je, wydobył fajkę rzeź­bioną w kształcie orlej głowy, o długim cybuchu. Powoli nabił fajkę mieszanką tytoniu, ziół i konopnych liści — tak zwaną “kinnikinik”, co znaczy właśnie “mieszan­ka” — i zapalił od węgielka zręcznie wygrzebanego z płomieni. A więc mieliśmy wziąć udział w obrzędzie indiańskiego kalumetu... Wypalenie fajki pokoju było dla nas gwarancją całkowitego bezpieczeństwa, ba, na­wet pomocy ze strony Komanczów.

Tokwi-tej podniósł się:

Słońce i księżyc, dzień i noc, wiosna i zima... wszystko wędruje do jednego miejsca, zmierza do jed­nego celu. Ścieżka moich białych braci przywiodła ich do siedzib Komanczów. Nasze tipi są odtąd ich tipi, nasze zwierzęta ich zwierzętami, nasze ogniska ich
ogniskami. Howgh!

Słowa te wypowiedział Tokwi-tej w języku Koman­czów. Wiedział zapewne od Rączej Antylopy, że Karol włada tym językiem. Ale ja również wszystko zrozu­miałem. Przed paru laty nauczyłem się języka Czarnych Stóp, a dialekt Komanczów niewiele się od niego różnił. Oba plemiona należą do tej samej grupy językowej Algonkinów.

Tokwi-tej umilkł, zaciągnął się dymem i wypuścił go na cztery strony świata. Potem usiadł i podał cybuch sąsiadowi. Ten powtórzył ceremoniał w milczeniu. Z ko­lei fajka przewędrowała do rąk Karola.

Mój przyjaciel wstał, zamyślił się chwilę, a potem rzekł:

Strumienie spadają z gór i łączą się w rzekę. Rze­ka płynie spokojnie równiną, aż natrafia na przeszkodę. Burzy się i pieni, wreszcie skręca, omija ją i toczy się dalej ku ojcu wszystkich wód. Na naszej ścieżce, która wiodła do krainy Komanczów, wyrosła przeszkoda, ale oto ominęliśmy ją. Nigdy już nie stanie między nami a czerwonymi braćmi.

Dmuchnął czterokrotnie dymem. Po nim musiałem uczynić to samo ja, wreszcie — Piotr. Fajka wróciła do wodza, który ją oczyścił i schował do zawiniątka.

Muszę dodać, że Karol przemówił w języku Koman­czów, co, jak zauważyłem, nie przeszło bez wrażenia. Jeden Piotr nie wyglądał na zadowolonego. Niewiele zrozumiał. Co do mnie, musiałem zapanować nad uśmiechem. Przemówienie Karola zawierało przecież aluzję, i to dość wyraźną, stwierdzającą, że do obozu czerwonoskórych nie przyszliśmy znowu tak dobrowol­nie. Tokwi-tej dobrze to pojął, bo gdy zawiesił zawi­niątko na szyi, powiedział:

Moim braciom należy się wyjaśnienie. Ludwik wprowadził nas w błąd, a wiadomość od mego syna nadeszła zbyt późno. Rącza Antylopa przebywał daleko stąd. Dopiero gdy stawił się na spotkanie pod wielkim kamieniem, dowiedział się, że macie zostać pojmani. Wybaczcie mu. Wybaczcie Ludwikowi, którego zwiemy Tusaga-saricz, Czarnym Psem. Jego matka była córką mego ojca — dodał jakby dla wytłumaczenia swej pro­śby.

Wspomniałem na niedawne słowa Karola: Ludwik był półkrwi Komanczem, a mój przyjaciel chyba... ja­snowidzem. Do Rączej Antylopy (stał cały czas kilka kroków od ogniska) nie czułem już żalu, chociaż wyja­śnienie Tokwi-teja było bardzo ogólnikowe. Podejrze­wałem, że Rącza Antylopa po prostu odwlekał relację o swym uwolnieniu. I zrozumiałe. Uwolnić się sa­memu — to powód do dumy, ale być uwolnionym... Co się tyczy Ludwika, nadal nie żywiłem ku niemu przyjacielskich uczuć, no, ale to był przecież siostrzeniec wodza! Nic dziwnego więc, że skłoniliśmy głowy na znak aprobaty.

Moi biali bracia znajdą swą broń w tipi — dodał jeszcze Tokwi-tej.

Oznaczało to zakończenie spotkania. Wstaliśmy, lecz przed odejściem Karol zwrócił się raz jeszcze do wodza:

Przybyliśmy tu z ważną sprawą do ciebie i nie możemy czekać.

Gdy słońce skryje się za góry, odwiedzę was.

Widocznie — dla jakichś tam przyczyn — Tokwi-tej nie chciał teraz dłużej rozmawiać.

Towarzyszył nam Rącza Antylopa. Od tej chwili mogliśmy korzystać z nieograniczonej swobody. W na­szym tipi leżała broń starannie poukładana na skórze antylopy. Obok, pod ścianą spoczywały siodła i uprzęże. Niczego nie brakowało.

Powiódł nas aż na sam kraniec wsi. Tam, powiązane na linkach, pasły się mustangi. Kilkanaście kroków od nich stały nasze wierzchowce. Tej niewielkiej stadniny pilnował wojownik siedzący w kucki na ziemi.

Tu zawsze stoją najlepsze konie mego ojca — wyjaśnił Rącza Antylopa, zapewne pragnąc podkreślić tro­skę, z jaką zajęto się naszymi wierzchowcami. — Czy moi biali bracia chcieliby coś jeszcze wiedzieć?

Podziękowaliśmy grzecznie, a kiedy się oddalił, rze­kłem:

Przez dalszą część dnia chodziliśmy tu i tam, przez nikogo nie zaczepiani, nie przyciągający niczyjej uwa­gi — rzecz charakterystyczna dla sposobu zachowania się Indian — a kiedy pierwsza gwiazda zabłysła na niebie, wróciliśmy do naszego tipi.

Tokwi-tej pewnie został uprzedzony o naszym po­wrocie i prawie natychmiast do nas przyszedł. Z jego ust dowiedzieliśmy się szczegółów związanych z poby­tem na tych ziemiach tajemniczej grupy białych myśli­wych.

Jeszcze w ubiegłym roku wojownicy Komanczów pa­rokrotnie napotykali drobne grupki jeźdźców zapuszcza­jących się w wąwozy gór Wichita (Ouachita). Tokwi-tej początkowo sądził, że są to po prostu przygodni myśliwi, więc chociaż tereny należały do Komanczów, nie wystę­pował przeciw intruzom. Z nastaniem jesieni nieprosze­ni goście znikli. W ciągu zimy zupełnie o nich zapomniano. Obecnie, na kilka tygodni przed naszym przybyciem do Peace Village, pojawili się znowu.

Następnie wódz opowiedział nam słowo w słowo to, co już znaliśmy z relacji Rączej Antylopy: w sąsiedztwie bagiennej doliny, na przedgórzu doszło do walki zakoń­czonej ucieczką białych. Jednakże wkrótce powrócili, na nowo rozbili obozowisko w tej samej dolinie, miej­scu — jak mówił Tokwi-tej — bardzo nieprzyjemnym, gdzie mało co rośnie poza nędzną trawą, gdzie nie ma zwierzyny, a bagniste obszary nie nęcą nawet łosi.

Skinął głową.

Tokwi-tej, który w milczeniu przysłuchiwał się na­szej wymianie uwag, odezwał się:

Jeżeli potrzeba, dostarczymy białym braciom tej wody. Ludwik wstąpił na służbę u tamtych ludzi.

Teraz dopiero pojąłem, dlaczego Metys był tak prze­rażony ujrzawszy nas nad rzeką. Nie chodziło mu ani o ucieczkę od wuja Jonathana, ani o zarzut udzielenia pomocy Rączej Antylopie. Po prostu bał się, że go zde­maskujemy wobec pracodawcy. Żeby przystać na służbę
do obcych, prawdopodobnie wymyślił jakąś bajeczkę nie mającą nic wspólnego z Peace Village.

Karol musiał ocenić rzecz podobnie, bo natychmiast opowiedział wodzowi o spotkaniu z Ludwikiem i poin­formował go dokładnie, jak zachowaliśmy się w tak za­skakującej sytuacji.

Wywołał tym krótki okrzyk zdziwienia: “Uff!” oraz pochwalną uwagę na temat naszej roztropności.

Gdyby biali bracia zdradzili się, że znają Ludwika, nie mógłby ani chwili dłużej przebywać nad Złą Wodą i nie wiedzielibyśmy, co czynią tamci ludzie.

Z kolei Karol wyjaśnił cel, dla którego przybyliśmy w te strony, i okazał wodzowi swą gwiazdę szeryfowską. Jej znaczenia nie trzeba było tłumaczyć. Tokwi-tej zbyt często stykał się z osadnikami w minionych latach, aby nie wiedzieć, że “gwiazda” oznacza wśród białych “wła­dzą”. Ta władza nie zawsze musiała być sprawiedliwą I przychylną Komańczom, bo odczułem, że wódz jakoś zesztywniał, a spojrzenie jego stało się nieufne.

Mój przyjaciel natychmiast postarał się zatrzeć złe wrażenie. Jeszcze raz podkreślił cel naszego przyjazdu: zapobieżenie bezprawiu. Dla ostatecznego przekonania Indianina o naszych przyjacielskich intencjach, wydo­był z juków siodła perłowy wampum i rozwinął go przed wodzem. To odniosło skutek. Otrzymaliśmy zapewnie­nie udzielenia pomocy, jakiej tylko zażądamy. Jednakże sprawa musiała zostać przedstawiona na naradzie ple­miennej starszyzny, na którą zostaliśmy zaproszeni. Od­była się w godzinę później. Przebiegu jej nie opisuję. Dodam tylko, że trwała niezmiernie długo. Przemawiał każdy z siedmiu obecnych na niej pomniejszych wodzów i znakomitych wojowników. Rzecz ciekawa: Indianie, tak małomówni na co dzień, podczas uroczystych ze­brań czy narad stają się... straszliwie gadatliwi.

Z naszej trójki przemawiał tylko Karol, i to językiem Komanczów, co wywarło odpowiednie wrażenie. Gdy rozwinął lśniący pas wampumu i obecnym przekazał pozdrowienia od wodzów Czarnych Stóp, widziałem, że przekonał najbardziej nawet nieufnych. Teraz rozpo­częła się druga seria przemówień pełnych pochwał pod naszym adresem. Ale niektóre sformułowania brzmiały niepokojąco, na co natychmiast zwróciłem uwagę. Prze­bijało w nich pragnienie walki, choćby krwawej, wypę­dzenia intruzów siłą i odnowienia starych tradycji.

Nie mogliśmy przystać na tego rodzaju sugestie. Rzecz powinna się była rozegrać w sposób jak najbardziej zgodny z prawem, jakie przecież reprezentowaliśmy obaj, a nie przerodzić się w rebelię, której konsekwencje obróciłyby się przeciw samym Komańczom.

Powiedział o tym Karol, bardzo oględnie, aby nie urazić gospodarzy, a jednocześnie nie podsycać szkodli­wej dla sprawy namiętności. Tokwi-tej doskonale zro­zumiał, o co chodzi memu przyjacielowi, i natychmiast go poparł.

Następnego dnia, porozumiawszy się z wodzem co do dalszych kroków, opuściliśmy Zajęczą Dolinę. Rącza Antylopa miał nas poprowadzić ku Złej Wodzie, abyśmy mogli rozejrzeć się w sytuacji i popatrzeć na znajdują­cych się tam ludzi.

Droga wiodła prosto ku dalekim graniom najwyż­szych wzniesień. Trzeciego dnia wędrówki, nad wieczo­rem, Indianin poinformował, że szybsza jazda mogłaby doprowadzić nas do doliny jeszcze przed świtem. Prze­rwaliśmy więc podróż i nie rozpalając ogniska spędzili­śmy nocne godziny zmieniając się kolejno na warcie. Nazajutrz spotkała nas niespodzianka: spostrzegliśmy ślady kół. Zapewne tych samych wozów, na które trafiliśmy przed kilku dniami. Ostatecznie Oklahoma to nie ulica nowojorska i czterokołowy pojazd należy tu do rzadkości.

Wywiązała się między nami krótka, ale burzliwa dy­skusja. Bo jeśli wozy te same — to i ci sami ludzie, którzy nas już raz widzieli. Czy więc przyjeżdżając nad Złą Wodę mamy wystąpić otwarcie, narażając się na rozpoznanie, czy też z dogodnego miejsca obserwować, co dzieje się wewnątrz doliny? Ostatecznie doszliśmy do wniosku, który był połączeniem dwu sprzecznych z so­bą propozycji: obserwacji z ukrycia, a także wjazdu do obozowiska. Ustaliliśmy, że najpierw podpatrzymy, co dzieje się w dolinie, a później — za dnia — wystąpimy jawnie.

Energicznie zaprzeczyłem.

Na długo przed świtem ruszyliśmy dalej. Prowadził nas Rącza Antylopa tak pewnie, jakby w tych stronach był codziennym gościem. Dotarliśmy w końcu do pasma kopułowatych wzgórz, ciągnących się długim łańcu­chem ze wschodu na zachód. Tu na żądanie Rączej An­tylopy zeszliśmy z koni i postępowali dalej, trzymając zwierzęta za cugle. To był najbardziej uciążliwy odci­nek naszej drogi. Wśród skąpej trawy leżały usypiska głazów i wąska ścieżka wiodła pod górę raz mniej, raz bardziej stromo, aż wyszliśmy na jakiś teren względnie równy.

Jesteśmy na przełęczy — wyjaśnił Indianin. — Po drugiej stronie to już Zła Woda. Konie trzeba zo­stawić.

Niebo powoli szarzało. Dostrzegłem łagodne zbocza dwu sąsiednich wzgórz, tworzących przełęcz. Gdzież tu ukryć konie? Okazało się jednak, że nie opodal znajdo­wała się głęboka rozpadlina, wystarczająco obszerna dla naszych czterech wierzchowców.

Usłyszałem ciche westchnienie Carra, a później jego zgnębiony głos:

Schodziliśmy coraz większą spadzistością, aż zatrzy­maliśmy się przy gęstych zaroślach. Rącza Antylopa bezszelestnie rozchylił gałęzie.

Niech moi bracia spojrzą — powiedział stłumio­nym głosem.


Zanurzyłem głowę w gąszczu. Kilka kroków przede mną przełęcz się urywała, tworząc burorudą stromiznę spadającą ku obszernej dolinie, której całości nie po­trafiłem objąć wzrokiem. W dole kłębiły się tumany siwych mgieł, raz po raz rozrywane przedrannym wia­trem spadającym z okolicznych wzniesień. Widoczność stawała się wtedy lepsza, ale na krótko, bo ten sam wiatr napędzał nowe chmury.

Natężałem wzrok, aby ujrzeć cośkolwiek poprzez te ruchome mgły. Zdało mi się, że dostrzegam zarysy ja­kichś budynków, to znów stożkowate kontury namio­tów, ale ani śladu ludzi. Najprawdopodobniej jeszcze spali. Czyżby nikt nie pilnował tego rozległego obo­zowiska?

Na odpowiedź musieliśmy czekać dość długo. Kiedy pierwsze promienie słońca przydusiły mgły do ziemi, oczom naszym ukazała się rozległa przestrzeń doliny. Nic tam prawie nie rosło poza burą trawą i wątłymi krzaczkami nad brzegiem wąskiego strumyka ginącego wśród rudej powierzchni, rozciągającej się długim pa­sem u stóp kopulastych wzgórz. Prawdopodobnie było to bagnisko. Rącza Antylopa potwierdził ten fakt i do­dał, że Ludwik opowie nam o tym dokładniej.

Usiedliśmy na mokrej od rosy trawie, tuż pod niewy­soką ścianą gęstych zarośli. Tak ukryci obserwowaliśmy, jak budził się obóz. Teraz można było zauważyć poste­runki rozstawione na szczytach wzgórz, nieruchome niby figurki ołowianych żołnierzy. Było ich sporo. Pil­nowano doliny niczym wojskowego fortu.

Ludwik nadszedł niepostrzeżenie, nawet nie wiem, z której strony, zupełnie jakby wyskoczył spod ziemi.

Dzień dobry panom — powiedział siadając obok. — Proszę mi wybaczyć. Gdybym wiedział...

Karol nie dał mu dokończyć:

Nie czas teraz o tym mówić. Tokwi-tej wszystko nam wytłumaczył.

Pomyślałem, że przeprosiny Ludwika brzmiały jakoś sztucznie, jak słowa wyuczonej papugi. Czy był sio­strzeńcem wodza, czy nie — nadal nie potrafiłem wzbu­dzić w sobie uczucia sympatii dla tego chłopaka.

Spojrzałem na Karola, Karol spojrzał na mnie.

Fortyfikacje? — zapytałem.

Pokręcił przecząco głową:

Wyjaśnienie Ludwika brzmiało bardzo naiwnie, ale trudno było wymagać więcej od człowieka wychowane­go częściowo w indiańskim obozie, częściowo wśród far­merów Dzikiego Zachodu. Cóż mógł wiedzieć o sposo­bach wydobywania ropy naftowej? Bo przecież te wie­że, o których wspominał, były po prostu szybami wiert­niczymi!

Ilu tam ludzi pracuje? — pytał dalej Karol.

Dziesięć razy po dziesięć i jeszcze kilku...

Przyznam, przestraszyła mnie ta informacja. Jakim sposobem zdołano przemycić taką masę ludzi na ziemie Oklahomy? Teren przecież zamknięty dla białych. Czyż­by ci przedsiębiorczy wiertacze uzyskali czyjąś zgodę na prowadzenie tu robót? Czyją?

O to próżno było pytać Ludwika. Odpowiedzi mu­sieliśmy szukać sami.

W Dolinie Złej Wody


Hej! Wy tam, stać!

Automatycznie ściągnęliśmy cugle. Przed nami, zza załamania pagórka, w pełnym galopie wypadło dwu jeź­dźców. Osadzili wierzchowce jak na komendę. Szerokie ronda kapeluszy okrywały im czoła. Stanowiły jedyną część stroju jako tako wyglądającą. Kurty, koszule i spodnie przedstawiały widok pożałowania godny. Po prostu łachmany.

Zawrócił konia w miejscu — od razu poznać dosko­nałego jeźdźca! — i pognał galopem. Drugi pozostał, ściskając w garści strzelbę i obserwując nas spod oka.

Dawno tu? — zagadnąłem pragnąc przerwać mil­czenie i dowiedzieć się czegokolwiek.

Dla jednego dawno, dla drugiego nie. Co kto uważa.

Była to grubiańska odpowiedź, ale nie zareagowałem na nią. Wszczynanie awantury nie leżało w naszych planach. Zająłem się więc milczącą obserwacją. Stara­łem się przeniknąć wzrokiem w głąb doliny, Doliny Złej Wody, ale niewiele mogłem dostrzec. Ścieżka, mo­cno rozjeżdżona kołami wozów i rozdeptana kopytami zwierząt, skręcała, omijając nie tyle wysoki, co szeroki pagórek wznoszący się w odległości kilku jardów od miejsca, gdzie nas zatrzymano. Ten pagórek przesłaniał nam widok, pozwalając dojrzeć zaledwie fragment łąki i kawałek pustego, zielonego zbocza.

Zgodnie z podjętą decyzją wybraliśmy się tu obaj z Karolem. Ludwik wrócił do obozowiska sobie tylko wiadomą drogą, a Carr i Rącza Antylopa pozostali w od­wodzie, jako ewentualna nasza odsiecz. Oczywiście, mo­gliśmy liczyć nie tyle na ich siłę, ile na spryt. Nie przypuszczałem zresztą, aby spotkało nas tu coś złego — szeryfowskie gwiazdy stanowiły w jakimś stopniu gwa­rancję bezpieczeństwa. A poza tym w tej dolinie znaj­dować się musieli inżynierowie, majstrzy, wykwalifiko­wani wiertacze ściągnięci gdzieś ze wschodu i nawykli do przestrzegania prawa. Zapewne tylko strażnicy, jeśli wyglądali tak, jak ci dwaj spotkani na wstępie, należeli do ludzi niebezpiecznych, zwerbowanych z pogranicza: ciemnych i okrutnych. Wobec tego groziłoby nam naj­wyżej brutalne wyproszenie.

Staliśmy dość długo, zanim wreszcie ujrzałem na ścieżce dwu jeźdźców, jednego za drugim w odstę­pie kilku kroków. Ten drugi był strażnikiem. A pierw­szy?

Co za spotkanie! — zawołał radośnie. — Trape­rzy! Akurat przydałoby się nam nieco świeżego mięsa. Peklowana baranina już mi w gardle kołkiem staje. Witajcie!

To był nasz przypadkowy znajomy znad rzeki. Czy strażnik nie poinformował go o funkcji Karola?

Przykro mi, inżynierze — odparł Karol — że nie będziemy mogli zaspokoić pańskich pragnień. Nie jesteśmy traperami, chociaż na pewno polujemy czę­ściej od pana. Ale tu przybyliśmy w zupełnie innej sprawie.

Zdziwił się:

Sprawa bezpieczeństwa was wszystkich.

Wydało mi się, że oświadczenie Karola trafiło mu do przekonania.

Karol wskazał na swą gwiazdę szeryfa.

Szeryf? Dobrze, wezmę to na swoją głowę i za­prowadzę was do Willburna. Inżynier Merton... — przed­stawił się.

Wymieniliśmy nasze nazwiska, uścisnęli dłoń.

Proszę za mną.

Objechaliśmy pagórek. Teraz otworzył się widok na całą dolinę podługowatego kształtu, otoczoną falistą li­nią wzniesień. Posuwaliśmy się kłusem, aż wreszcie ukazały się baraki i kilka namiotów. Ludzi kręciło się tu sporo, po drodze rozjeżdżonej i błotnistej. W su­mie — dolina robiła wrażenie małego osiedla.

Mogłem teraz stwierdzić, że wszystkie zabudowania zostały naprędce sklecone z nie heblowanych desek i ledwie obrobionych bali, sprawiając wrażenie jakiejś prowizorki. Niemniej nawet taka robota wymagała pra­cy wielu rąk.

Teraz skręcimy w lewo — odezwał się Merton przerywając milczenie, i wskazał na wąską ścieżkę bie­gnącą w bok, nieco pod górę. Na łagodnym skłonie pagórka stał domek z małą werandą i błyszczącymi szybami w oknach, różniący się znacznie od nędznych baraków, jakie oglądaliśmy po drodze.

Inżynier zatrzymał się na małym, porządnie utrzy­manym placyku.

Zawiadomię o waszym przybyciu. Willburn powi­nien tu być.

Zeskoczył z konia, wszedł na ganek i zniknął za drzwiami.

Powiedziałem o swych obserwacjach. Pokiwał głową.

Organizacja — powiedział. — Sprawna organiza­cja i sporo ludzi. Wszystko dokoła przypomina wojsko­wy obóz. Popatrz — wskazał na węgieł domku.

Pod dachem narożnika, na grubym drucie wisiała żelazna sztaba.

Myślę, że dźwięk tego gongu reguluje tu zarówno czas pracy, jak i godziny posiłków.

Dłużej nie mogliśmy rozmawiać. Na progu stanął Merton.

Inżynier Willburn czeka na panów.

Zsiedliśmy z koni, wbili paliki w ziemię i przywią­zali do nich wierzchowce. Po dwu stopniach weszliśmy na werandkę, a później do izby, której umeblowanie stanowiły najprostszej konstrukcji stoły, stołki i półki na ścianach, wypełnione tekturowymi teczkami. Ot, po prostu biuro. W tym mniemaniu utwierdził mnie widok czterech młodych ludzi gorliwie wertujących rozłożone papiery. Spojrzeli na nas ukradkiem i natychmiast wró­cili do swych czynności.

Merton otworzył następne drzwi. Sądziłem, że za nimi znajduje się gabinet Willburna, więc wyprostowa­łem się, obciągnąłem kurtkę, poprawiłem gwiazdę i w ślad za Karolem wkroczyłem do wnętrza. W ma­łym, jednookiennym pokoiku, pachnącym świeżym drzewem, za biureczkiem ustawionym pod oknem sie­działa... młoda kobieta. Merton odezwał się do niej po imieniu: • — Oto ci panowie, Eileen.

Podniosła się lekko, podeszła do następnych drzwi, zapukała i znikła za nimi. Po chwili wróciła.

Tak. Yeats, ten majster z “dwójki”.

Oczywiście, nie wiedziałem, co to za majster i co oznacza słowo “dwójka”. Natomiast zauważyłem coś, co mogło się nam później przydać. Merton widać nie lubił tego jakiegoś Yeatsa, a na pewno nie przepadał również za Willburnem, bo wysłuchawszy informacji skrzywił się i rzekł z przekąsem:

Dyrektor jak zwykle pragnie wszystko sam za­łatwiać...

Zaraz jednak zmitygował się i uprzejmym gestem wskazując dwa wolne taborety poprosił:

Chętnie postoję, wysiedziałem się dosyć na koń­skim grzbiecie — powiedział Karol i zajął miejsce przy framudze okna (chciał na pewno przyjrzeć się dobrze okolicy).

Siadłem na stołku i począłem obserwować Eileen, prawdopodobnie sekretarkę Willburna. Co ją skłoniło do przyjęcia pracy na takim odludziu? Czyżby należała do rzędu “niezastąpionych” sekretarek, bez których nie może obejść się dyrektor? Wystarczył rzut oka na jej strój, jakże bardzo miejski, aby stwierdzić, że mu­siała pracować w którymś z wielkich miast Wschodu.

Siedziała za biurkiem, zwrócona do mnie bokiem. Widziałem profil jej twarzy o skórze opalonej na barwę ciemnozłocistą, o miękko zarysowanych policzkach i owalnym podbródku. Czarne lśniące włosy splecione miała w gruby, ciężki węzeł. Pomyślałem, że Willburn musiał mieć dobry gust...

Milczeliśmy. Karol z nosem przylepionym do szyby, Merton — pochylony na taborecie, z głową wspartą na rękach, ja — rozmyślający nad tym, co nas tu jeszcze może spotkać. W ciszy, mąconej szelestem kartek prze­rzucanych przez Eileen, od czasu do czasu odezwał się z sąsiedniego pokoju czyjś przytłumiony głos. Wreszcie w otwartych drzwiach stanął wysoki, chudy mężczyzna w wypłowiałej koszuli i podobnie bezbarwnych spod­niach usianych tłustymi plamami. Skłonił się Mertonowi, powiedział “do widzenia” i wyszedł. Wówczas Ei­leen odwróciła się — ujrzałem całą jej twarz. Trwało to sekundę, a przecież starczyło, abym stwierdził, że twarz ta nie jest mi obca. Nie, Eileen nie widziałem nigdy. To pewne. Jednakże... jakieś podobieństwo do kogoś... ale do kogo — nie mogłem sobie przypomnieć.

Proszę, niech panowie wejdą — powiedziała i zno­wu pochyliła się nad kartkami.

Merton przepuścił nas przodem. Nie spodziewałem się ujrzeć tak wielkiego pomieszczenia. To była prawie sala, zajmująca całą szerokość domu, z trzema oknami, za którymi jaśniało zielone zbocze pagórka. Na ścianach wisiało kilka arkuszy z niezrozumiałymi dla mnie ry­sunkami. Na środku pokoju stał bardzo długi stół, a mię­dzy dwoma oknami — mniejszy stolik. Siedział za nim mężczyzna tęgi, z potężną głową i szerokimi barami. Wstał na nasz widok. Opanowałem uśmiech. Nieznajo­my wyglądał na postać żywcem wyjętą z opowiadań o bokserach, drukowanych w naszych gazetach, a ilu­strowanych przez pozbawionych wyobraźni rysowni­ków. Był właśnie takim typem boksera, i to najcięższej wagi. Szeroki podbródek, wysokie czoło, gruby nos i grube wargi, włosy przylepione do czaszki. Wszystko w nim było ciężkie i masywne. Dłonie miał wielkie jak łopaty. Kiedy mi uścisnął rękę, poczułem lęk o całość swych palców.


Pytanie zostało tak sformułowane, że w istocie rze­czy było tylko stwierdzeniem. Jak oczekiwałem, Merton przytaknął. O niczym podobnym nie słyszał.

No właśnie. Któż to się skarży?

Przez cały ten czas staliśmy, ale teraz Karol przy­sunął sobie krzesło i bezceremonialnie usiadł. Uczyni­łem to samo. Willbum spojrzał na nas, po czym... rów­nież siadł.

Nie będziemy go nadużywać. Pytał pan, kto się skarży? Farmerzy, mieszkańcy Peace Yillage.

Zaśmiał się grubym głosem. Wydawało mi się, że nie jest to szczery śmiech.

Zadałem sobie pytanie: czy pragnął nas zapewnić w ten sposób o swej lojalności, czy też po prostu ostrze­gał? Bo właśnie my dwaj należeliśmy do ludzi mogą­cych Willburnowi przysporzyć kłopotów.

Karol krótko podziękował. Kiedy przekraczaliśmy próg, usłyszeliśmy jeszcze:

Będę tu na panów czekał.

Wyszliśmy. Konie stały przed domkiem tak, jak je zostawiliśmy. Ścieżka odprowadziła nas do drogi, a dro­ga powiodła w głąb doliny.

Podczas jazdy Merton rzucał zdawkowe uwagi na te­mat położenia obozu, wskazał kilka baraków stanowią­cych domy mieszkalne, zapytując, czy nie chcemy zwie­dzić wnętrz. Ale to nas nie interesowało.

Droga skręciła pod samo zbocze doliny omijając spo­ry szmat prawie nagiej ziemi, pełnej zapadlin wypeł­nionych tłustą, nieruchomą wodą. Nieco dalej nikły strumyk sączył się z niewidocznego źródła i rozpływał wśród rozkisłych wysepek. Nad tym wszystkim unosił się odór zgnilizny zmieszany z duszącą wonią ropy naftowej.

Merton spochmurniał:

A cóż wam to przeszkadza? — wtrąciłem się. — Gdyby znajdowały się tu złotodajne żyły, rozumiałbym pański niepokój. Poszukiwaczy złota jest mnóstwo i potrafią dotrzeć wszędzie. Ale nafta? Dla jej wydoby­cia potrzeba sporej wiedzy, dobrych fachowców i mnó­stwa pieniędzy. Nie każdego stać na to.

Nie pytałem więcej.

W pobliżu przeciwległego skraju doliny, na twardym już gruncie, huczały topory i zgrzytały piły. Przy po­mocy prymitywnych dźwigów podnoszono grube belki montując z nich tak charakterystyczną dla wszystkich obszarów roponośnych wieżę wiertniczą. Przystanęli­śmy.

Muszę przyznać, że zafascynowały mnie proroctwa Mertona. Uwierzyłem w nie. Skalny olej znajdzie na pewno szersze zastosowanie nie tylko jako paliwo do naszych lamp. Wyraziłem głośno swój pogląd, czym zdaje się zjednałem sobie Mertona, bo zaraz się ożywił i począł wyjaśniać rozmaite sposoby wiercenia i rozpo­znawania ropodajnych obszarów. To zainteresowałoby bardziej Piotra Carra. Ja nic się na tym nie znałem.

Zauważyłem, że Karol słuchał nas, jak to się mówi, jednym uchem. Cały czas rozglądał się dokoła, nawet wyjął lornetkę i wodził nią po okolicznych wzgórzach. Merton jakoś tego nie spostrzegł prowadząc swój wy­kład z zapałem godnym lepszych słuchaczy.


Przywieźli, ale już dawno się wyczerpały. Wódkę można kupić na miejscu, w sklepie. Mamy również coś w rodzaju małego baru, czynnego od ósmej do półno­cy. Tego wymaga nasze bezpieczeństwo.

Minęliśmy teren budowy pierwszej wieży. Kilkana­ście jardów dalej wznosiła się druga, całkowicie zmonto­wana. Tu rozpoczęto wiercenie. Stalowy drąg wznosił się raz po raz dźwigany liną zwieszającą się z koła umocowanego na szczycie budowli i zagłębiał się w sze­rokim otworze rury wbitej w grunt. Stamtąd wydoby­wał przy pomocy żelaznej “łyżki” ziemię, którą wysy­pywano obok. Za każdym razem jakiś człowiek brał garść wilgotnego piachu, rozcierał go na dłoni i bacznie mu się przyglądał. Poznałem majstra Yeatsa, tego z “dwójki”. Spostrzegł nas, otrzepał dłonie i zbliżył się do Mertona.

Przepraszam, inżynierze, na chwileczkę...

Merton zeskoczył z konia. Odeszli na bok. Korzysta­jąc z tej okazji przysunąłem się bliżej Karola.


Uwaga!

Merton podszedł wolno, prowadząc konia za uzdę.

Przepraszam — powiedział i wskoczył na siodło. — Ruszamy.

Kiedy ujechaliśmy kawałek, rzekł ni to do siebie, ni to do nas:

Wolę złych od głupich, bo po złych wiem, czego się spodziewać. A już nie znoszę ludzi złych i głupich jednocześnie. Niech to piorun strzeli!

Co się stało, inżynierze? — zapytałem.

Ach, to z tym majstrem... Wydaje mu się, że zjadł wszystkie rozumy świata, a ręczę, że moja klacz ma wię­cej zdrowego oleju w głowie od niego. Ale... co to pa­nów może obchodzić? Szybko stąd odejdziecie, a ja zo­stanę ze swymi kłopotami.

Ma pan trudności z ludźmi? — wtrącił się Karol.

Jechaliśmy w milczeniu, aż teren robót pozostał za nami. Dalej ciągnęła się ruda pustka: ani ludzi, ani bu­dynków. Dolina się zwężała. Linia wzgórz zbiegała pół­koliście, zagradzając drogę. Widok był posępny, mi­mo słońca oświetlającego całą przestrzeń. Dodam, że mój nastrój był również nieco posępny i chyba z uzasad­nionych przyczyn. To, co mówił Karol, nie wyglądało wesoło.

Tu kończy się nasze królestwo — powiedział Mer­ton wstrzymując konia.

Zawróciliśmy.


Co pan ma na myśli? — zapytał mój przyjaciel.

To był właśnie corral — szmat zdeptanej ziemi ogro­dzony barierą z poprzecznych i podłużnych drągów. Wewnątrz znajdowało się około czterdziestu zwierząt. Niektóre uwiązane do kołków ogrodzenia, inne puszczo­ne luzem. Podjechaliśmy bliżej.

A co stało się ze złodziejami?

Nic. Nadal pracują.

Co za dziwna łagodność, jak na te strony. Chyba pan wie, jak tu się karze koniokradów?

Hm... to nie byli złodzieje w ścisłym znaczeniu tego słowa. Oni chcieli uprowadzić... własne wierz­chowce.

Zdumiewa mnie pan, inżynierze! Nie wolno ode­brać własnego konia?

Merton w widoczny sposób zmieszał się. Ton jego od­powiedzi zdradził krańcowe zakłopotanie:

Karol przecząco potrząsnął głową:



Dzień pełen rozmów


Jak dotąd zdarzenia rozwijały się dla nas pomyślnie. Willburn — chociaż niechętnie — zgodził się na dalszy nasz pobyt w dolinie, po oświadczeniu Karola, że nie odnalazł skradzionych koni, ale będzie nadal usiłował sprawę wyjaśnić.

Opuściliśmy biuro — domek na zboczu wzgórza — w towarzystwie nieodstępnego i niezastąpionego Merto-na. Powiódł nas najpierw do corralu, gdzie zostawiliśmy wierzchowce, a następnie — już pieszo — w kierunku jakichś zabudowań. Pociągnąłem nosem raz i drugi i na­tychmiast wiedziałem, dokąd zmierzamy. Za drzwiami bardzo długiego budynku ukazała się naszym oczom ob­szerna sala z ławami i wieloosobowymi stołami. Nikogo tu nie było. Przeszliśmy tę salę z jednego jej krańca po drugi, gdzie w ścianie znajdował się szereg malut­kich okienek, a dalej drzwi. Merton otworzył je — ude­rzyła w nas fala gorąca i pomieszanych zapachów. To była kuchnia, z potężnym piecem zastawionym garnka­mi i kotłami, wokół którego kręciło się kilka osób. Ku­charz w białym fartuchu i białej czapie podszedł do nas kołyszącym krokiem. V — Jakieś zmiany, inżynierze?

Ci panowie są naszymi gośćmi, przy dyrektorskim stole. Proszę to wziąć pod uwagę.

A zwracając się do nas:

To Steve, szef naszej kuchni. Gdybyście pragnęli przekąsić coś ekstra, będzie na wasze usługi.

Człowiek nazwany Steve skłonił się:

Śniadanie mamy o siódmej, obiad w południe, ko­lację o ósmej. Zawsze do usług.

Skłonił się powtórnie i czekał spoglądając raz na nas, raz na Mertona.

To wszystko, Steve. Dziękuję.

Wyszliśmy.

Inżynier roześmiał się:

Domyślałem się, o co Karolowi chodzi: o możność swobodnego poruszania się nocą po obozie. Ale wobec oświadczenia Mertona — ustąpił. Bez większych cere­gieli przydzielono nam pokoiczek nad jadalnią. Nie bar­dzo mi to przypadło do smaku ze względu na zapachy, które biły z dołu, ale Karol wyraził zadowolenie, nie wiem, czy szczere, za to bardzo głośne.

Wybaczcie, panowie — odezwał się Merton, sto­jąc na progu pokoiku — że teraz was opuszczę. Mam jeszcze dzisiaj mnóstwo spraw do załatwienia. Spotkamy się podczas obiadu. W razie czego zwróćcie się do Eileen. To sekretarka Willburna. Będzie wiedziała, gdzie mnie
szukać.

Drzwi skrzypnęły. Zostaliśmy sami.

Siedziałem na pryczy obciągniętej namiotowym płót­nem, na które rzucono kiepsko wypchany siennik.

Zwróciłem uwagę, że drzwi zamykają się tylko na ha­czyk i tylko od wewnątrz. Praktycznie więc pokój stoi otworem dla wszystkich nieproszonych gości.

Z pięterka na parter wiodły schody bardzo prymityw­ne i bardzo strome. Kończyły się w rogu sali. Wyszliśmy na drogę i przystanęli dopiero przed trzecim czy czwar­tym z rzędu budynkiem.

Lepiej właśnie nie. Nie zwracajmy na siebie uwagi.

Dobrze nachodziliśmy się, zanim ujrzałem koślawe litery wymalowane na desce przybitej nad wejściem: “Pod Błyszczącą Lampą”. A niżej: “saloon”.

Niestety, na głucho zawarte drzwi uniemożliwiały wstęp. Poczułem jeszcze większy głód, jeśli to jest moż­liwe.

Pukanie na nic się zdało. Właściciel czy też zarządza­jący musiał przestrzegać zakazu sprzedaży wódki pod­czas dnia, a któż przyjdzie w innym celu, mając stołów­kę pod nosem?

Obeszliśmy dokoła budynek, w którym mieścił się saloon. I słusznie postąpiliśmy! Sklepik znajdował się z przeciwległej strony. Oba przedsiębiorstwa mieściły się pod jednym,dachem. To drugie było właśnie czynne. Drewniane stopnie zawiodły nas do wnętrza niezbyt wielkiego, bardzo skromnego, wypełnionego prawie że bez reszty solidną, szeroką ladą i półkami, na których spoczywały towary. Za tą ladą stał chłopak chudy, z po­targanymi włosami. Tak pochłonięty był wycinaniem przy pomocy kozika jakichś znaków na desce, że nie od razu nas spostrzegł i kiedy Karol zapytał o szefa, najpierw zaczerwienił się po czubki uszu, a potem zlu­strował nas podejrzliwym wzrokiem.

O... — zdaje się, że dopiero teraz zauważył nasze gwiazdy, bo poczerwieniał jeszcze bardziej. — Przepra­szam... ale tu tak jest, jak kto chce widzieć szefa, to wiadomo, że nie ma pieniędzy. Proszę zaczekać.

Zniknął za drzwiczkami. Czekaliśmy. Pachniało ty­toniem, piwem i smarowidłem do butów. Na gwoździach wisiały rzemienie, kowbojskie pasy i kapelusze. Na pół­kach dostrzegłem koce, jakieś puszki i kilka koloro­wych koszul. W sumie niewiele tego było.

Halo! O co chodzi?

Właściciel sklepu był bardzo chudy i bardzo wysoki, o inteligentnym wyrazie twarzy i przenikliwym spojrze­niu wyblakłych oczu.

Halo, szefie! Chcemy z panem porozmawiać w cztery oczy, a raczej w sześć oczu.

Zawahał się, zmierzył nas wzrokiem, uchylił drzwi­czek.

Proszę...

Powiódł nas wąskim korytarzykiem, przez kolejne drzwi, aż na tyły wielkiego bufetu, za którym ciągnęła się salka zastawiona stołami. To był oczywiście nieczyn­ny o tej porze saloon, a sklepikarz okazał się równo­cześnie karczmarzem. Nie mogliśmy lepiej trafić.

Usiądźmy. Tu nam nikt nie przeszkodzi.

A kiedy zajęliśmy miejsca, dodał:

Słyszałem już o waszym przybyciu. Wiadomości szybko się rozchodzą. Zaprosił was Willburn?

Przerwał i począł się nam przyglądać badawczo i chy­ba nieco podejrzliwie.

Sklepikarz gwizdnął cicho.

Przepraszam — powiedział szybko.

Zerwał się ze stołka, podszedł do drzwi, otworzył je cicho, wyjrzał, a później delikatnie zamknął.


Handel nie idzie?

Wzruszyłem ramionami:


Prawda. Są przecież tacy, którzy nie wierzą, by kwitki im kiedyś wymieniono. To piją. Za te kwitki właśnie, które ja muszę przyjmować. A myślę, że broń odebrano wcale nie dlatego, że pijani ludzie mogliby się postrzelać. Po prostu dlatego, że... — zniżył głos do szep­tu — boją się buntu.

Jego chyba też nieco wykiwano, jeśli naprawdę trafił na tę dolinę. Nie miał chłop pieniędzy, musiał zawrzeć spółkę. Myślę, że mu jednak coś z tego kapnie...

Hm... jedyny sposób... tylko tak. Można się zebrać u mnie, ale nie w ciągu dnia. Od razu zauważą. Naj­lepiej w nocy, późno w nocy. Mój saloon jest czynny do dwunastej. Straż przychodzi i wszystkich wyrzuca. My­ślę, że o pierwszej moglibyśmy się spotkać.

Wstaliśmy i uścisnęli sobie dłonie. W tej samej chwi­li dobiegł mych uszu przytłumiony dźwięk, przypomi­nający bicie dzwonu.

Kiedy opuściliśmy sklepik, Karol odezwał się półgło­sem:

Na obiad przyszliśmy w samą porę. Posadzono nas przy stole dyrektorskim, w pobliżu Willburna i Merto-na. Nie bardzo nam to przypadło do smaku, ponieważ zarówno Willburn, jak i Merton natarczywie wypyty­wali o rezultat naszych poszukiwań. Karol informował przyciszonym głosem, że w tej sprawie nie może roz­mawiać w tak licznym gronie słuchaczy. Poskutkowało. Zapanowało milczenie rzadko przerywane przez bie­siadników, chociaż przy naszym stole siedziało ich z do­bry tuzin, między innymi znany nam już Yeats i se­kretarka Willburna, jedyna kobieta — jak spostrze­głem — na tej sali. Przy innych stołach wrzało od rozmów.

Obiad trwał krótko, ku memu wielkiemu zadowole­niu. Willburn odszedł pierwszy. Mertona pozbyliśmy się twierdząc, że idziemy do naszego pokoiku nieco od­począć. Zdziwiło mnie tylko, że reszta towarzystwa wca­le nie zdradzała ochoty do nawiązania z nami rozmo­wy. A przecież, zdawało się, powinniśmy stanowić dla tych ludzi odciętych od świata kopalnię najświeższych wiadomości! Prawdziwa zagadka.

Rozciągnął się na pryczy, a ja natychmiast poszedłem za jego przykładem. Spaliśmy jak dwa susły, bo kiedy się obudziłem i spojrzałem na zegarek, stwierdziłem ze zdziwieniem, że dochodzi godzina szósta. Karol drze­mał nadal. Nie przeszkadzałem mu. Wyciągnąłem z kie­szeni swą wierną fajeczkę, nabiłem ją tytoniem i po­grążyłem się w głębokiej medytacji nad wypadkami ubiegłych godzin. Jeśli Hardy mówił prawdę, Dolina Złej Wody (jak ją nazywali Komańcze) była obecnie czymś w rodzaju więzienia. Nieprawdopodobna histo­ria! Mogła się wydarzyć tylko w tak dzikich stronach. Wspomniałem Carra i Rączą Antylopę. Czy starczy im cierpliwości, by tkwić tyle godzin na jednym miejscu? A jeśli Piotrowi coś strzeli do głowy? W jaki sposób można by im dać znać? Nie mieliśmy okazji porozumienia się z Ludwikiem, a tylko Ludwik mógł być na­szym łącznikiem.

Dmuchnąłem kilka razy błękitnym dymem, aż zrobiło się szaro w izdebce, w tym momencie usłyszałem lek­kie pukanie do drzwi. Po krótkiej przerwie powtórzyło się.

W sekundę znalazłem się na nogach. Bezceremonial­nie szarpnąłem za ramię Karola i lekko uniosłem haczyk zastępujący klamkę. W półmroku, jaki panował za drzwiami, ujrzałem Ludwika.

Stał nieruchomo, niosąc na tacy jakieś naczynia. Przy­był rzeczywiście jak na zamówienie.

Wejdź — powiedziałem krótko, zaskoczony i ura­dowany jednocześnie.

Karol podniósł się i przecierał oczy.

Przyjdę w nocy.

O której?

L udwik uśmiechnął się:

No to może wiesz, czy Willburn nabył od kogo tę dolinę?

Osłupiałem! Ta elegancka panna miałaby być siostrą Ludwika? Karol, sądząc z wyrazu jego twarzy, był nie­mniej zaskoczony.

Twoja siostra? — powtórzył. — Czy... — urwał i machnął ręką. — No oczywiście, skoro tak twierdzisz. Ręczysz za nią?

Jak za siebie, szeryfie. Dziś rano uprzedziłem Eileen o waszym przybyciu, wie, że jesteście przyja­ciółmi.

Dobrze. Idź już. Steve może cię potrzebować. Z tym jedzeniem to oczywiście twój pomysł, bardzo do­bry. Nie brak ci sprytu!

Odszedł.

Informacje, jakich udzielił, okazały się przecież bardzo skromne.

Noc pełna niepokoju


Do wieczora nudziłem się wściekle. Zły byłem na Ka­rola za jego chęć spania, bo sam spać już nie mogłem, denerwując się oczekującymi nas spotkaniami. Dotych­czas wszystko szło jak z płatka. Łatwo, zbyt chyba łat­wo. Czy los okaże się nadal tak łaskawy? Nie bardzo w to wierzyłem.

Do głowy przychodziły mi najbardziej fantastyczne pomysły. Zacząłem podejrzewać, że może Hardy jest człowiekiem Willburna. Przecież ściągnął go tu — jak sam powiedział — Yeats! Czy pozostawiona nam swo­boda poruszania się po całym obozowisku nie jest przy­padkiem pułapką, mającą nas sprowokować do nieroz­ważnych kroków? Co prawda okazji do podejrzeń nie daliśmy wiele. Poza wyprawą do sklepiku nie chodzili­śmy sami nigdzie więcej. Karol słusznie postąpił wy­strzegając się rozmów z pracownikami.

Wszystko to rozważyłem dokładnie. Doszedłem do wniosku, że nikt z kierownictwa robót nie odważy się wystąpić przeciw nam jawnie w obecności tak licznych świadków. Ale co się stanie, gdy opuścimy dolinę i znaj­dziemy się na pustej prerii? Jedyny ratunek to szybkie konie i towarzystwo Rączej Antylopy... Niewiele. A gdy­by tak sprowadzić większy oddziałek Komanczów? Na­tychmiast odrzuciłem tę myśl. Nie zdążą na czas, a my wysyłając po nich Rączą Antylopę jeszcze bardziej zmniejszymy swe szansę.

Około ósmej dźwięk gongu skłonił wreszcie Karola do opuszczenia pryczy. Zeszliśmy do jadalni. Wielka sa­la szumiała gwarem rozmów, ale przy dyrektorskim sto­le, jak i poprzednio, trwało milczenie.

Powitał nas Mer ton zapytując półgłosem o wyniki po­szukiwań.

Musieliście mieć panowie bardzo pracowity dzień — wtrącił Willburn.

Kpił czy też dokładnie orientował się w naszej “pra­cy”? Kłopot odpowiedzi pozostawiłem Karolowi. Wy­brnął z niego dość gładko, przyznając się z udanym' smutkiem do niepowodzenia i zapowiadając nasz wy­jazd na dzień jutrzejszy. Nie wiem, czy mu uwierzono, czy nie. Willburn okazywał prawie że obojętny spokój.

Wieczorny posiłek trwał znacznie dłużej niż południo­wy, tak że dopiero około dziewiątej zdołaliśmy się wy­mknąć, zapewniwszy uprzednio Mertona, że nic nam więcej nie potrzeba.

Na krótkiej przechadzce i na długim oczekiwaniu upłynęły nam trzy następne godziny. Przez okno poko­iku widziałem, jak zapalały się i gasły w barakach blade światełka, jak mrok coraz gęściej otulał ziemię. Gdy wskazówki naszych zegarków dobiegły cyfry: jedenaście, księżyc błądzący po niebie skrył się za chmury. Siedząc na pryczy, z trudem dostrzegałem zarys twarzy Karola. Nie dano nam lampy, nie mieliśmy świec.

Po jakimś czasie usłyszałem delikatne pukanie. Uchy­liłem drzwi. Ludwik jak cień wsunął się do pokoju. Bez­szelestnie założył haczyk na kółko, bezszelestnie pod­szedł do okna i zamknął je.

Omackiem zeszliśmy po schodkach do sali, która te­raz, w mroku, wydawała mi się większa i pełna jakichś niepokojących tajemnic. We dwu odnaleźliśmy miejsce, gdzie powinny znajdować się drzwi. Wzrokiem nie spo­sób było tego stwierdzić. Wreszcie Karol namacał klamkę.

Spróbuję — powiedział.

Nie wiedziałem, o jaką próbę mu chodzi, gdy zawiasy pisnęły leciutko, a w twarz powiał mi wiatr pełen zgni­łych zapachów. To trwało kilka zaledwie sekund. Nie dostrzegłem nic, poza ciemnością, ale gdy klamka zno­wu szczęknęła, Karol mruknął:

Ludwik się nie mylił. Siedzi tam jakiś drab, wy­gląda na to, że drzemie. Willburn za bardzo chyba ufa swym ludziom, na nasze szczęście. Uff, czekajmy.

Oparłszy się plecami o drzwi tkwiliśmy nieruchomo z czujnie nastawionymi uszami, pełni wewnętrznego napięcia. W końcu skrzypnęły deski, lekko zaszurały czyjeś stopy i przenikliwy szept: “Jesteśmy, szeryfie!” zawiadomił nas, że operacja zakończyła się pomyślnym wynikiem.

Karol pociągnął mnie za rękę, prowadząc “w stronę schodów, aż dotknąłem chropowatej poręczy. Tak do­tarłem do naszej klitki na pięterku, gdzie dla czterech osób ledwo starczało miejsca.

Wymiana grzeczności w tych warunkach wyglądała nieco zabawnie, ale Eileen należała widać do tych wzo­rowych sekretarek, które zawsze przestrzegają niena­gannych form bycia.

Niech pani nam powie wszystko o tej dolinie — zagaił Karol.

I tak oto zaczęła się szeptana opowieść. Nie przyta­czam jej dosłownie. Przy okazji długiej i szczegółowej relacji o opanowaniu Doliny Złej Wody przez awantur­ników (bo nie ulegało już wątpliwości, że byli to w prze­ważającej większości awanturnicy!) poznaliśmy dziwną historię życia Eileen i jej brata. A może nawet dwie historie, bo losy rodzeństwa od dłuższego już czasu od­miennymi toczyły się drogami, które teraz dopiero na nowo się zbiegły.

Eileen od kilku lat pracowała w Topeka, w biurze małej firmy zajmującej się handlem ziemią zawierającą cenne kopaliny. Znany nam już Yeats by jednym ze szperaczy przemierzających kraj w poszukiwaniu takiej ziemi. Ludwik mieszkał jeszcze wtedy ze swą siostrą, aż podniecony jej opowiadaniami o sukcesach Yeatsa, postanowił sam spróbować szczęścia. Przeliczył się jednak z siłami i z... zasobem wiadomości! Jak wy­wnioskowałem z opowieści Eileen, ukończyła ona szkołę średnią, a prócz tego specjalny kurs dla sekretarek biurowych. Natomiast Ludwik zbijał bąki, pók^nie wylą­dował jako pomocnik kucharza w. którejś z topeckich restauracji. Stało się to wtedy, gdy ojciec rodzeństwa nie powrócił z jednego ze swych kolejnych wyjazdów z Topeka, a bankowe konto, które im założył, stopniało do wysokości jednego centa. Kucharzenie Ludwika nie trwało długo. Jak już wspomniałem, wyruszył szukać szczęścia na Zachodzie. Nieudana wyprawa doprowa­dziła niefortunnego poszukiwacza skarbów na próg do­mostwa Jonathana Bootha, w Peace Village. Być może Ludwik nawiązał wówczas zerwane kontakty ze swym ojczystym plemieniem, Komańczami. Być może, stało się to jeszcze przed przybyciem do Peace Village, dość że podjął się roli indiańskiego zwiadowcy na terenie miasteczka i okolicy. Zapewne z namowy rodzonego wu­ja, Tokwi-tej — Czarnego Jelenia.

Matka Ludwika i Eileen nie żyła od lat. Zmarła jesz­cze przed ich wyjazdem z Oklahomy do Topeki, gdzie ojciec — przelotny ptak — umieścił dzieci w internacie i odwiedzał je co pewien czas, póki nie zniknął raz na zawsze. Nie pytaliśmy o jego nazwisko ani o to, czym się zajmował. Sądzę, że był eksplorerem i traperem zarazem. Że podczas jednej z wędrówek spotkał siostrę wodza Tokwi-tej, a że małżeństwa mieszane na Dzikim Zachodzie nie należały do wyjątków...

Ale wracam do tematu, który nas — Karola i mnie — najbardziej interesował. Otóż Eileen pracowała (i nadal pracuje) w firmie noszącej nazwę: “Willburn i Smith. Przedsiębiorstwo Eksploatacji Terenów”. Nazwa niewie­le mówiąca. Lecz nowa sekretarka okazała się osobą dość inteligentną i sprytną, by szybko zorientować się w interesach prowadzonych przez jej chlebodawców. Pierwsze transakcje, o których się dowiedziała, wyglą­dały bardzo poważnie i bardzo solidnie. Później stwier­dziła, że ziemię skupywano za bezcen, korzystając z nie­świadomości właścicieli. Dobroduszni farmerzy chętnie pozbywali się mało urodzajnych gruntów, nic a nic nie wiedząc o tym, że pod powierzchnią jałowej gleby spo­czywają góry złota: rudy żelaza, ołowiu, manganu, miedzi czy też pokłady rodzimej siarki. Firma dobrze prosperowała, spokojnie i bez wstrząsów, aż do dnia, w którym rozgorączkowany Yeats przybył z wieścią o źródłach nafty. Dla Eileen było to początkowo sprawą zupełnie obojętną. Zainteresowała się nią dopiero wte­dy, gdy usłyszała, że ropodajne tereny znajdują się w Oklahomie. Willburn nie krył tajemnicy przed zaufa­ną sekretarką.

Dolina Złej Wody... Nazwa nie była dla Eileen obca. Oklahoma — ojczyzna jej matki. Dolina Złej Wody — cel kilku wycieczek odbytych wraz z rodzicami w tych dawnych dniach, gdy przebywała wraz z bratem w obo­zowiskach Komanczów, gdy ojciec wracał z dalekiego świata, by spędzić kilka tygodni czy nawet miesięcy razem z rodziną. Później, po śmierci matki, wywiózł dzieci do obcej i dziwnej Topeki — miasta kamiennych wigwamów i niezrozumiałych bladych twarzy. Wspo­mnienia zielonych prerii i lasów powoli zacierały się w pamięci młodej dziewczyny. Zdawały się dalekie i nieprawdziwe, jak bajka. I nagle odżyły. Eileen poję­ła: Yeats i Willburn chcą okraść jej naród z bogactwa, o którego istnieniu nikt dotąd nie wiedział. Lecz Eileen, wychowana w innych warunkach niż indiańscy pobra­tymcy, potrafiła je dobrze ocenić.

Cóż jednak mogła przedsięwziąć, by zapobiec kra­dzieży? Była sama, nawet brat ją opuścił, i zupełnie bezradna. Jej naturalni sprzymierzeńcy znajdowali się daleko, wśród bezdroży pierwotnej krainy, dokąd nie sposób było dotrzeć samotnej kobiecie. Z niepokojem obserwowała przygotowania firmy “Willburn i Smith”. Yeats odjeżdżał i zjawiał się na nowo. Werbowano ludzi, gromadzono sprzęt, poszukiwano doświadczonych nafciarzy. Wtedy to zgłosił się do biura Merton. On i Yeats uważani byli w Topeka za najlepszych specjali­stów. Już wówczas zauważyła, że stosunki mię­dzy majstrem Yeatsem a inżynierem Mertonem nie układały się przyjacielsko. Prawdopodobnie dlatego, że Yeats, uważający się za współwła­ściciela spółki, niechętnie słuchał poleceń Mer-tona, a jako majster — słuchać musiał.

Nadszedł Wreszcie dzień, w którym Willburn ze szta­bem najbliższych doradców wyruszył do Oklahomy. A w tym sztabie znajdowała się również Eileen. Dla niej samej fakt ten był czymś najbardziej zdumiewa­jącym, nie do wiary, najdziwniejszym z dziwnych wy­darzeń, jakie przytrafiły się w jej życiu. Dążyła do tego sama, nie wierząc w sukces. Pomysł wyjazdu do Oklahomy był ryzykowny, a jego realizacja więcej niż wątpliwa. Przystąpiła do niej ostrożnie, z chytrośćią najprzebieglejszego wojownika. Lękała się, że Willburn ją wyśmieje albo wręcz odmówi. Znała szefa jako czło­wieka energicznego, upartego, nie liczącego się z nikim i nie znoszącego sprzeciwu. Jego słabą stroną był brak inteligencji i wyobraźni (Eileen nieraz zastanawiała się nad tym, czy Willburn jest rzeczywiście inżynierem, czy tylko sprytnym przedsiębiorcą). Aby przekonać sze­fa o słuszności swej propozycji, postanowiła działać okólną drogą. Szybko dostrzegła, że podoba się Merto-nowi, i fakt ten postanowiła wyzyskać. Któregoś dnia zwierzyła się inżynierowi ze swych marzeń o podróży na Dziki Zachód. Bardzo szybko zjednała dla tej myśli Mertona. Ale Merton był w firmie pracownikiem no­wym, którego zdanie w sprawie nie musiało być brane pod uwagę. Więc należało również przekonać Yeatsa. Majster-eksplorer-traper, bo tym wszystkim był po trochu, stanowił typ człowieka prymitywnego, prostaka o nieskomplikowanym sposobie rozumowania. Nietrud­no go było urobić. Niejeden raz spotykał na Dzikim Za­chodzie kobiety, nawet samotne. Skoro więc na Zacho­dzie żyły kobiety — nie ma powodu, dla którego Eileen również nie mogłaby tam żyć.

Willburn miał odmienne na ten temat zdanie. Kiedy wspomniał sekretarce o swym wyjeździe i dodał, szcze­rze czy nieszczerze: “Jak ja sobie dam radę bez pani?”, to na propozycję — natychmiast wysuniętą — wyjazdu Eileen, nawet nie odpowiedział. Gdy wspomniała o tym po raz drugi, wybuchnął śmiechem. Eileen odczekała kilka dni i po raz trzeci zgłosiła swą ofertę. Willburn już się nie śmiał.

Ja się tam urodziłam. To zrobiło na nim wrażenie.

Uśmiechnął się i Eileen była już pewna, że wygrała sprawę. Pokiwał głową, co uznała za znak aprobaty. Jednakże nic więcej nie powiedział. Następnego dnia twardo oświadczył, że nie zgadza się na jej wyjazd. Ktoś inny w takim wypadku zrezygnowałby z planu, ale nie Eileen. Poskarżyła się Mertonowi i Yeatsowi, każdemu z osobna i w najgłębszej tajemnicy. Pomogło. Nie minął tydzień, gdy Willburn, przeglądając teczkę z listami do podpisu, zagadnął:

No i cóż? Nadal upiera się pani przy wyjeździe?

Przytaknęła.

W takim razie... proszę być przygotowaną na pa­romiesięczną rozłąkę z Topeka.

Na tym stanęło. Sukces? Oczywiście. Ale dla Eileen była to dopiero połowa osiągnięcia. Znalazła się wpraw­dzie w Oklahomie, w dolinie Złej Wody, wśród szałasów, namiotów i domków, jeszcze pachnących świeżym drze­wem, ale co dalej?

Przeraził ją półwojskowy rygor tego zbiorowiska lu­dzkiego, zaniepokoiła zbrojna straż blokująca wyloty doliny. Po cóż tu przybyła, jeśli nie mogła wydostać się poza linię okolicznych pagórków? Nie było możliwości porozumiewania się z Komańczami. W dodatku dener­wowała ją demonstrowana przez najbliższe otoczenie opieka nad “jedynaczką przedsiębiorstwa”.

Poczęła żałować wyjazdu, przemyśliwać nad powro­tem do Topeki i nad zorganizowaniem w jakiś sposób własnej wyprawy na ziemie Komanczów. Zdawała sobie sprawę, że to mrzonki, a jednocześnie czuła, że w tej sytuacji obowiązkiem jej jest odwrócić klęskę od swego narodu.

Słyszała o potyczce z oddziałem Indian. Co będzie dalej? Eileen znała siły “białych”: straż, czyli horda krwawych zabijaków, i robotnicy, którzy w obronie swego życia walczyliby z odwagą straceńców. Jedynie wspólna akcja kilku plemion indiańskich mogłaby prze­pędzić uzurpatorów z ojczystej ziemi. Czy z tego mógł sobie zdawać sprawę Tokwi-tej, rodzony wuj i mądry sahem13 plemienia? Wątpiła.

I oto niespodziewanie zjawił się Ludwik. Ten fakt uznała Eileen w głębi swej indiańskiej duszy za widomy znak nadprzyrodzonych sił czuwających nad prerią i jej czerwonym ludem. Tak: okla homa — czerwony lud. Oklahoma!

Z bratem spotkała się przypadkowo w zatłoczonej stołówce. Jakiś błysk w oczach Ludwika i wygląd jego twarzy nieruchomej jak maska kazały minąć go bez jednego słowa. Na poufną rozmowę zeszli się znacznie później. Wtedy dowiedziała się, jaką rolę tu spełnia.

Cóż jednak Ludwik, zatrudniony w kuchni, nie orien­tujący się dostatecznie w zagadnieniach związanych z przedsiębiorstwem, mógł donosić swym pobratym­com? Bardzo niewiele. Ale teraz, kiedy się spotkał z Eileen, jego posłannictwo nabierało znaczenia. Informacje stawały się pewne, istotne dla dalszych losów Komanczów i ich sąsiadów. Jeśli zostaną prawidłowo zrozumiane.

Eileen właśnie obawiała się, czy wiadomości, które przekazywała bratu, są doceniane przez odbiorców, czy Tokwi-tej przykłada do nich odpowiednią wagę.

I dlatego nasz przyjazd — tego nie ukrywała — stał się drugim znakiem opiekuńczych bóstw tej krainy. Bo oto przecież przybyli ludzie rozumiejący się na rze­czy lepiej od niej! Ich pomoc jest nieoceniona!

Tak brzmiała — w wielkim skrócie — opowieść, któ­rej wysłuchaliśmy w milczeniu, baczni jednocześnie na wszelkie odgłosy dochodzące z zewnątrz, ostrzegające o zbliżaniu się niepożądanego gościa. Na szczęście nic takiego się nie zdarzyło. Karol zadał jeszcze kilka py­tań. Odpowiedź potwierdziła informacje Hardy'ego. Ro­botnicy byli niezadowoleni z narzuconych im warunków życia i sposobu zapłaty. Nawet w kierownictwie istniały rozdźwięki, chociaż głośno o tym nie mówiono. Jednakże Eileen wiedziała, że Merton nie pochwalał systemu wprowadzonego przez Willburna i że niejeden raz spie­rał się z dyrektorem, jawnie nie podtrzymywany przez nikogo. W grupie inżynierów i techników lękano się Willburna i jego zbrojnej straży, której obawiano się więcej niż ewentualnego napadu czerwonoskórych, i to tym bardziej że nie wszyscy zdawali sobie sprawę z te­go, gdzie się znajdują. Wielu było przekonanych, ze Dolina Złej Wody leży w granicach Kansasu, nie w Oklahomie, a sam Willburn jeszcze utrzymywał ich w tym błędnym mniemaniu. Wreszcie okazało się, że ani Will­burn, ani Yeats, ani nikt z pozostałych wspólników firmy nie uzyskał żadnych uprawnień na eksploatację złóż naftowych doliny. Była to zwykła grabież świad­cząca nie tylko o nieuczciwości i tupecie, ale i o niedo­statku wyobraźni. Przedsięwzięcie ostatecznie musiało się wydać. Na co więc liczyli jego kierownicy? Na to pytanie Eileen nie umiała odpowiedzieć. Karol podziękował za te bezcenne dla nas informacje.

Nocy ciąg dalszy


Ta wędrówka na długo pozostanie w mej pamięci. I ta noc czarna jak sadze w kominie. Gdyby nie kocie oczy Karola, prawdopodobnie niejeden raz wpadliby­śmy na kręcące się po obozowisku patrole. A przecież wystarczyło spotkać strażników, by projektowana wizy­ta w gospodzie nie doszła do skutku.

Ani Karol, ani ja nie przypuszczaliśmy, że w nocy chodzą po obozie posterunki, i to bardzo liczne. Lękali­śmy się tylko człowieka pilnującego jadalni. Ale ten okazał się najmniej niebezpieczny. Po odejściu Eileen i Ludwika odczekaliśmy dobre pół godzinki, a później tą samą drogą — przez okno w kuchni — wymknęliśmy się na dwór. Zbyteczna ostrożność. Strażnik spał jak suseł, plecami oparty o ścianę. Nawet chrapał!

Za węgłem budynku skręciliśmy w ciemność tak in­tensywną, że chyba nawet sowy czułyby się w niej nieswojo. Szedłem o krok od Karola, a przecież raczej wyczuwałem niż dostrzegałem jego sylwetkę. A w ogó­le to czułem się jak otulony w watę: z powodu ciepłego, parnego powietrza i z powodu zupełnej ciszy. Wydawa­ło mi się, że każde moje stąpnięcie rozlega się dokoła odgłosem gromu. W ciemności nie zwróciłem uwagi, że Karol zatrzymał się raptownie — o mało na niego nie wpadłem.

Idą — szepnął mi do ucha.

W pierwszej chwili nic nie słyszałem. Potem dopiero rozległo się skrzypienie ciężkich butów na piasku. Co­raz bliższe, coraz wyraźniejsze.

Mój towarzysz pociągnął mnie za rękę:

Kładź się...

Zbliżali się do nas jacyś ludzie. Poznałem, że było ich dwu. Przeszli obok nas, zaledwie o kilka stóp. Spociłem się z wrażenia.

Udało się” — pomyślałem.

Kroki nagle ucichły.

Masz tytoń? — usłyszałem głos zupełnie blisko i przywarłem jeszcze mocniej do ziemi. — Zapalimy, zrobi się jaśniej... — strażnik roześmiał się z własnego dowcipu.

Zamigotał żółtawy płomyczek.

Umilkli. Pomyślałem ze złością, że mogą tak sterczeć tu do samego świtu.


Znowu cisza.

Jutro odjeżdża. Aaach — ziewnął. — Ruszajmy się. Czuję, jak mi nogi wrastają w ziemię.

Odeszli. Odetchnąłem z wielką ulgą.

Karol miał sowie oczy, a przecież co pewien czas przystawał. Wyobrażam sobie, jak w duchu musiał prze­klinać te upiorne ciemności! Posuwaliśmy się niby żół­wie. Jak tu trafić do gospody? Nagle Karol przyspie­szył kroku.

Czyjeś kroki oddalały się. Ale ten pierwszy musiał tu zostać. Słyszałem wyraźnie, jak chodził tędy i owę­dy. Dotknąłem ramienia Karola. Jego bezruch nieco mnie zaniepokoił.

Nic mi nie jest — wyjaśnił prawie bezgłośnie. — Chwyć za mój but. Idziemy na czworakach...

Westchnąłem. Jakże będzie wyglądało ubranie po ta­kiej wędrówce poprzez pozbawioną trawy, miejscami wilgotną ziemię? Ale cóż było robić! Wykonałem pole­cenie. But co chwila wymykał mi się z dłoni. Chwyta­łem go pełen lęku, że zostanę sam i już nie odnajdę Ka­rola. To była niezwykle przykra wędrówka. Jeśli jesz­cze dodam, że poruszać się należało szybko i bezgłośnie, a ciemność była wilgotna i ciepła jak wata — moje udręki psychiczne i fizyczne cierpienia staną się chyba zrozumiałe dla każdego.

Czułem, jak strużki potu zraszają mi plecy, kark i czo­ło. Nagle but znieruchomiał w mej dłoni. Odetchnąłem. Ale radość okazała się przedwczesna. Groziło nam nowe niebezpieczeństwo. Z czarnej dali świetlisty punkcik zmierzał w naszą stronę. Rósł stopniowo, aż ujrzałem człowieka niosącego smolne polano buchające złoci­stymi iskrami. Zakaz palenia ognia jakoś nie obowią­zywał.

Dlaczego przyniosłeś tylko jedną pochodnię? — odezwał się znany już nam głos. — No, trudno, szkoda czasu, przeszukajmy tu dobrze...

Krąg blasku wędrował po ziemi, coraz bliżej nas... aż nagle skręcił i począł się oddalać.

Teraz — szepnął Karol.

Ukląkłem, ale mój towarzysz jakoś jeszcze nie roz­poczynał wędrówki. Nie miałem pojęcia, czemu zwleka.

Poszukaj kamienia, koło mnie nie ma — odezwał się niespodziewanie.

Ja także nie mogłem znaleźć. Szurając dłońmi po zie­mi natrafiłem wreszcie na chropowatą wypukłość.

Mam — szepnąłem. — Zaraz... zaraz... strasznie głęboko siedzi...

Nie wykop skały!

Grzebałem gorączkowo w ziemi, aż wyciągnąłem w końcu nieregularną bryłę, ważącą pewnie funt.

Prawie jednocześnie usłyszałem daleki odgłos, pacnięcie ciężkiego przedmiotu, a po nim okrzyk:

To tam!

Światła poczęły się oddalać, ogarnęła nas na nowo nieprzenikniona ciemność.

Stary podstęp, ale niezawodny — mruknął Ka­rol. — Idziemy!

Jakże przyjemnie posuwać się w normalnej dla czło­wieka pozycji! Gdzieś za naszymi plecami ślizgało się światło pochodni. Rozmowa strażników zagłuszała odgłos naszych kroków. Byliśmy już pewni, że wszyst­kie przeszkody zostały przezwyciężone, i pewność ta o mało nas nie zgubiła.

Szybko uskoczyliśmy w bok. Po przebiegnięciu kil­kunastu kroków zamajaczyła przede mną czarniejsza od nocy masa — ściana któregoś z domostw. Stanęliśmy obok, pilnie nasłuchując. Nic. Cisza.

Reszta drogi okazała się fraszką. Po schodkach wspię­liśmy się na palcach. Nie skrzypnął ani jeden stopień. Karol zastukał i odczekał chwilę. Usłyszałem lekki zgrzyt i poczułem znajomy zapach tytoniu i piwa. Wkro­czyliśmy do czarnego wnętrza.

Ruszyliśmy po omacku przez jakieś zakamarki, aż wreszcie ujrzałem przymglone źródełko światła. Są­czyło się szparą nie domkniętych drzwi. Hardy pchnął je, kłąb tytoniowego dymu dmuchnął mi w twarz. W niewielkim pokoju ze szczelnie zamkniętym i za­słoniętym pledem oknem szaro było i duszno. Czterech ludzi siedziało rzędem na długiej ławie pod ścianą. Wszyscy trzymali fajki w zębach. Hardy wskazał nam jakąś pryczę po przeciwległej stronie.

Siadajcie. Trochę tu ciasno u mnie, ale pomieści­my się. To właśnie są ci dżentelmeni, o których wam wspominałem — przedstawił nas siedzącym.

Kiwnęli głowami i cztery pary oczu skierowały się w naszą stronę.

To jest Rick, to Tom, to Hal, a tamten Gregory i — prezentował gospodarz.

Wyglądali na pierwszy rzut oka dość interesująco. Pod ich zbiorowym portretem można by napisać: “Tra­perzy” albo coś w tym rodzaju.

Jeden miał oblicze pomarszczone jak pieczone jabłko, drugi odznaczał się rozwichrzoną czupryną barwy cegły, trzeci miał czarne włosy i bujną czarną brodę, czwarty łysinę i szeroką bliznę na czole. Pykali energicznie z fa­jek, spozierając na nas dość — jak mi się zdawało — podejrzliwie.

Spojrzeli po sobie w milczeniu. Wyglądało na to, że są bardzo onieśmieleni albo przestraszeni. Nie, to nie byli traperzy, którym się usta nie zamykają w obec­ności jakiegokolwiek słuchacza.

Umilkł i wypuścił ustami potężny kłąb dymu. Mój przyjaciel uśmiechnął się:

Przykro mi — odezwał się powtórnie brodacz — ale nigdy nic nie wiadomo... Krótko powiedziawszy, znaleźliśmy się w nie lada piekiełku i wszyscy chcą z niego wyrywać. Taka jest prawda, szeryfie.

Hardy, który przez cały czas podpierał drzwi, mach­nął rozkazująco ręką:

Takim gadaniem bez składu i ładu nie dojdziemy dobrego końca. Czy was gzy pokąsały? Trafia się oka­zja, a nie umiecie z niej skorzystać. Plotkujecie jak baby. Jeśli tak ma być dalej, nie chcę mieć z wami nic wspólnego, ani z tym wszystkim. Ty, Rick, nie przy­chodziłeś do mnie skarżyć się, że ci coś pokręcili przy wypłacie? A ty, Tom, czy już zapomniałeś, co ci powie­ dział Yeats, kiedy chciałeś się zwolnić? Ludzie, nie po­znaję was!

Człowiek z blizną uderzył się po kolanie, aż klasnęło:

Hardy ma rację! Trzeba wszystko opowiedzieć. Niech Tom gada dalej, bo ja nie potrafię tak dobrze.

Trzech pokiwało głowami, a czwarty — właśnie Tom — wyjął fajkę z ust i mruknął:

Popatrzyli po sobie, a Tom aż otworzył usta ze zdzi­wienia.

Na przykład w wypadku konieczności rozbrojenia straży.

Ciężka sprawa, bardzo ryzykowna. Co myślicie o tym? — zwrócił się do towarzyszy.

Słuchacze roześmieli się.

Znowu popatrzyli po sobie, pełni wahań i nie dopo­wiedzianych myśli.

A może pan, szeryfie, po prostu sprowadzi tu tych ludzi,, o których wspomniał. Jeśli tacy doświadcze­ni... — powiedział człowiek z blizną.

O mało nie parsknąłem śmiechem, wiedząc dobrze, kogo Karol ma na myśli.

Ale mego przyjaciela trochę rozgniewała taka pro­pozycja, bo odpowiedział nieco szorstkim tonem:

Przybędę tu po raz drugi i dam znać, jak sprawy stoją. Do tej chwili powinniście zbadać, gdzie w nocy rozstawiają posterunki, kiedy się je zmienia, ilu ludzi pilnuje magazynu z bronią. Wszystkich tych informacji dostarczycie Hardy'emu, a on mi je prześle.

Rick poczerwieniał na twarzy i powstał z ławy. Ogar­nął mnie strach, że dojdzie do kłótni i reszta naszej na­rady zamieni się w bezpłodną gadaninę. Na szczęście gospodarz w mig spostrzegł, na co się zanosi. Zanim ktokolwiek zdążył otworzyć usta, szepnął rozkazującym tonem:

Przestańcie. Wstyd mi za was. Rick nie jest tchó­rzem, znam go dobrze i nie od wczoraj. Rick, po co się dąsać? Siadaj. Tom nie chciał cię obrazić. Prawda, Tom? Rick jest tylko podejrzliwy i ostrożny. Zbyt wiele razy sparzył się w swym życiu. No, podajcie sobie ręce.

Hardy musiał się cieszyć dużym autorytetem wśród tych ludzi, bo natychmiast został poparty przez po­zostałych dwu świadków sporu. Rick klapnął z powro­tem na ławę, a Tom odwołał obraźliwe słowa. Odetchną­łem.

Och, ci ludzie przypominali mi dzieci spierające się o byle co i natychmiast zapominające o kłótni.

Dobrze, ale pamiętajcie, że to nie przelewki!

Ja tam się nie boję — mruknął powtórnie Gregory.


Spotkania


Znowu daleki horyzont zamiast nieregularnej linii postrzępionych pagórków i pachnący trawą wiatr prerii zamiast cuchnących zapachów doliny. Po dwu dniach, tak bardzo denerwujących, znowu siedziałem na koniu, który roztrącał kopytami morze zieleni.

Nasz wyjazd z Doliny Złej Wody nie wyglądał tak prosto, jak można by sobie było wyobrazić. Nie, nie zatrzymywano nas! Wręcz przeciwnie. Inżynier Willburn wcale nie ukrywał zadowolenia, a wyrazy współ­czucia, jakie nam złożył z racji nieudanego śledztwa — wyglądały na drwinę.

Nasze trudności rozpoczęły się dopiero wtedy, gdy minęliśmy posterunki strzegące naturalnej bramy do­liny. Obawialiśmy się, że Willburn wyśle za nami ludzi ze swej straży, aby sprawdzić, w jakim kierunku jedzie­my. Z konieczności więc obrać musieliśmy drogą okól­ną: wprost na północ ku granicom Kansasu, aż do punktu, w którym — korzystając z dogodnych warun­ków — moglibyśmy zawrócić. W wyniku takiej decyzji podróż nasza trwała bardzo długo, a ślady kopyt naszych wierzchowców przypominały bardzo zagadkową, wiją­cą się raz tu, raz tam steczkę. Takie kołowanie dopro­wadziło wreszcie do celu: do strumyka toczącego cicho swe wody korytem pełnym złocistego piasku. Tym ko­rytem powędrowaliśmy pod prąd, w kierunku doliny, którą opuściliśmy rankiem. Przecież należało zawiado­mić o wszystkim Piotra i Rączą Antylopę czekających na nasz sygnał. W dniu wyjazdu nie mieliśmy okazji porozumienia się ani z Ludwikiem, ani z jego siostrą. A musieliśmy dać znać Metysowi o naszych kontaktach ż Hardym i przekazać mu ustalone wczoraj hasło, z ja­kim ma zwrócić się do karczmarza.

Brodziliśmy w strumyku dobre dwie godziny — tak ostrożny był Karol — ale za to ślady wielomilowej przestrzeni przebytej przez nas drogi zostały za­tarte.

Galopem ruszyliśmy ku południowi i gnaliśmy bez chwili wytchnienia, póki w szkłach naszych lornetek nie ukazały się wzgórza otaczające dolinę. Wówczas zsiedliśmy z koni i dopiero o zmierzchu odważyliśmy się ruszyć dalej drogą, która ^doprowadziła nas bez żadnych przygód prosto do celu — do miejsca, gdzie ukryli się dwaj nasi towarzysze. Tam, po krótkiej na­radzie i równie krótkim odpoczynku przeznaczonym na sen, wczesnym świtem opuściliśmy wzgórza pędząc, ile sił w końskich nogach. Dopiero w południe zwol­niliśmy biegu, by rozbić biwak nad srebrzystym stru­mykiem, omywającym wapienne skałki o fantastycz­nych kształtach. Te właśnie skałki ukazały się nam. na granicy prerii i uznaliśmy je za świetne schronienie.

Obozowaliśmy we trójkę. Nie mogliśmy wszyscy cze­kać na Metysa, to byłoby zbyt ryzykowne. Rącza An­tylopa pozostał więc, aby przekazać Ludwikowi odpo­wiednie polecenia.

Karol kazał mu kilkakrotnie powtórzyć ich treść oraz hasło, które brzmiało: “Nieznajomy prosi o pomoc”. Po­tem wskoczyliśmy na siodła i ruszyli najkrótszą drogą ku wiosce Komanczów.

Siedzieliśmy teraz u stóp kolorowej skały rzucają­cej cień aż na pobliskie lustro wody, od której bił rzeźwiący chłód. Byłem senny, zmęczony, a jednak nie mogłem usnąć — zbyt podniecony ostatnimi przeżycia­mi.

Piotr Carr tkwił posępnie tuż obok mnie, ze wzrokiem wlepionym w strumyk. Nie mógł przeboleć godzin bez­czynnie spędzonych na beznadziejnej — jak twierdził — obserwacji obozowiska nafciarzy. Niespodziewanie po­ruszył się, przetarł oczy, oblicze mu poweselało. Trącił mnie łokciem.

Nie wiem, czy jest gdzie indziej, ale na pewno jest właśnie tutaj. Widzę, że pan nic nie pamięta...

Roześmiałem się półgłosem:

Pan ze mnie kpi, doktorze — powiedział żałosnym tonem. — Nie w głowie mi taki pomysł. Chciałem tylko zauważyć, że to właśnie... niedaleko stąd. Gdyby pan zechciał obejrzeć... Roześmiałem się po raz drugi:

Dobrze znałem Piotra. Był uparty. A widać nie potra­fił jak dotąd skojarzyć naszej akcji przeciw bezprawiu nafciarzy ze swym własnym pomysłem, równie bez­prawnym. Ale nie chciało mi się spierać, więc aby prze­rwać tę rozmowę, zagadnąłem:

Poszliśmy prosto kilka jardów, a później skręcili pod prostym kątem. W tym miejscu teren począł się stop­niowo obniżać, tworząc wąwozik otoczony kolorowymi skałami.

Na pewno nie. Jeszcze maleńki kawałeczek. O, już widzę! Proszę spojrzeć. Czy ta skała nie przypomina swym kształtem człowieka?

Zatrzymaliśmy się w kotlince o ściętych ścianach.

To tu. Niech pan spojrzy.

Spojrzałem. Przypatrywałem się długą chwilę i... nic nie zauważyłem.

Podszedł do pionowej ściany skalnej i począł stukać palcem w wielkie, brunatne, nieregularne plamy, wy­stępujące tu i tam na szarym tle wapienia. Pełno ich było dokoła.

Był wyraźnie rozczarowany moim brakiem entuzjamu.

Chodźmy — powtórzyłem i nagle zastygłem w bez­ ruchu.

Gdzieś, niezbyt daleko od nas, stukały podkowy po kamienistej ścieżce. Chwyciłem Piotra za-ramię i po­ciągnąłem go między załamania kamiennych ścian krę­tej steczki.

Pewnie pan Gordon, doktorze...

Potrząsnąłem przecząco głową:


Przypuszczałem, że zobaczymy samotnego trapera, który niefortunnie zabłąkał się w tych stronach, ale rzeczywistość okazała się znacznie bardziej zaskakują­ca.

Zza zakrętu wyłonił się jeździec posuwający się stępa. Jeszcze minuta i rozpoznałem rysy jego twarzy. O mało nie krzyknąłem. To był Darnley, były szeryf przepędzo­ny z Peace Village!

Czego tu szukał?

Nagle przypomniałem sobie, jak któryś z uczestników naszej nocnej narady w karczmie Hardy'ego wspomniał o kontaktach Darnleya z dowódcą straży Willburna. Czyżby Darnley zmierzał teraz do doliny?

Gdyby to miało okazać się prawdą, musiałoby nie­uchronnie doprowadzić do zdemaskowania Ludwika, do ujawnienia, że przybył on do obozu nafciarzy wprost z Peace Village. Może Darnley wiedział, że Ludwik jest Metysem związanym węzłami krwi z plemieniem Komanczów? A co powie o Karolu i o mnie?

Jeździec właśnie nas minął. Co za szczęśliwy zbieg okoliczności, że posuwał się kamienistą dróżką, na któ­rej stopy nasze nie pozostawiły żadnych śladów.

Skinąłem na Piotra i gdy zad koński zginął za najbliż­szym występem skalnym, ruszyliśmy.

Począłem żałować, że — korzystając z zaskoczenia — nie ściągnęliśmy jeźdźca z siodła. Niechby później o jego losie zdecydował Karol. Teraz było na to zbyt póź­no. Na pewno usłyszałby kroki i zauważył nas z bez­piecznej dla siebie odległości. Nie pozostawało więc nic innego jak tylko dotrzymywać towarzystwa Damleyowi, i to w sposób bardzo dyskretny. Wąwóz począł się rozszerzać, a odgłos końskich kopyt przeszedł w rytm galopu. Pobiegliśmy ile tchu w piersiach. Tak, Darnley gnał wprost przed siebie szeroką i równą drogą, która wiodła... wprost na nasze obozowisko. Byłem pewien, że Karol nie da się zaskoczyć, że już w tej chwili sły­szy tętent. I nie pomyliłem się. Oto ujrzałem błyszczą­cą strugę wody, a w chwilę później: konia, jeźdźca i Karola ze strzelbą w ręku. Stał oparty o chropowatą ścianę skały. Darnley również trzymał długą broń w dło­ni, opierając kolbę na łęku siodła.

Odwrócił się i to go zgubiło — Karol w sekundę zna­lazł się przy końskim boku. Wyrwana z ręki broń brzęknęła na kamieniach, Darnley upadł na ziemię. To była dopiero sztuka! Aż mi dech zaparło!

Zerwałem lasso wiszące u łęku. Karol już trzymał naszego jeńca za ramiona, Piotr za nogi. Reszta odbyła się bardzo szybko, mimo że Darnley rzucał się jak ryba wyjęta z wody i krzyczał, aż echo niosło się po skałkach. Nic mu to nie pomogło. Został dokładnie skrępowany, a gdy mu Carr pokazał pęk szmat, zamilkł.

Jeśli będziesz się dłużej darł jak wściekły kojot, wpakuję ci to do buzi — zagroził.

Odeszliśmy nieco w bok, nie tracąc jeńca z oczu. Tu półgłosem opowiedziałem Karolowi o naszym spotka­niu.

Wykazałeś szybką orientację, Janie — stwierdził mój przyjaciel. — Szkoda, że nie wcześniej. Twój okrzyk bardzo mi pomógł, ale tam... to nie bardzo się spisałeś. Gdyby istniała jakaś inna ścieżka, Darnley ominąłby mnie i pogalopował wprost do doliny.

Ponieważ niczego nie wymyśliłem, zauważyłem tyl­ko, że Darnley wygrałby sprawę przeciw nam przed każdym sądem, i... wróciliśmy do jeńca.

Darnley leżał spokojnie jak przydrożny kamień. Spojrzał na nas, ale już nie wrzasnął, tylko zapytał przytłumionym głosem:

To bezprawie! — wrzasnął, ale natychmiast spuścił z tonu ujrzawszy, jak Piotr podnosi z ziemi złowrogi kłębek gałganów.

Powiedziawszy to począł się wdrapywać na jedną ze skałek, a znalazłszy się na szczycie przyłożył do oczu lornetkę i długo rozglądał się po okolicy.

Nikogo nie widać. Uspokoję się jednak dopiero wtedy, gdy opuścimy ten labirynt wąwozów. Nawet z wysokości trudno byłoby zauważyć, gdyby ktoś chciał się tędy przemknąć. A teraz trzeba zabezpieczyć Darnleya.

Zabezpieczenie” polegało na tym, że jeniec został przywiązany do wierzchowca, jednakże w pozycji sie­dzącej. Cugle jego konia przedłużyliśmy rzemieniem lassa, którego koniec ujął Piotr jadący w środku naszej kawalkady. Karol ją otwierał, ja zamykałem.

Ale rzeczywiście nie można było jechać szybko z na­szym jeńcem. Kamienista droga miejscami zwężała się do rozmiarów ścieżki, miejscami rozszerzała tak, że dwa konie mogły swobodnie biec obok siebie.

Na jednym z takich szerszych przejazdów ujrzeliśmy niespodziewanie trzech jeźdźców. Jeden zatarasował sam środek drogi, dwaj inni stali po bokach. Nie pozna­łem tych ludzi, ale oni, jak się zaraz okazało, nas po­znali, a przynajmniej Karola.

Odetchnąłem. To najbardziej przyjacielskie spotka­nie, o jakim mogliśmy marzyć w takiej sytuacji. Kim byli ci trzej wędrowcy? Najpewniej strażnikami Willburna.

Sprawa wyjaśniła się szybko, zbyt szybko, byśmy mo­gli zabezpieczyć się przed niespodzianką.

Było to przecież żądanie nie do przyjęcia.

Wyszarpnąłem colta z pochwy i końcem lufy trąciłem jeńca pod łopatkę, przyznam, niezbyt delikatnie.

Będziesz ty cicho?!
Skulił się na siodle i natychmiast zamilkł.

Jedyna moja propozycja — odparł spokojnie Ka­rol — to rozjechać się w dwie przeciwne strony. Wierzę, że macie trochę rozumu w głowach i skorzystacie z tej rady. A Darnleya nie puszczę. Jeśli nawet moje szeryfowskie prawa tu, poza Peace Village, nie obowiązują, to istnieją jeszcze inne, niepisane zwyczaje prerii. A one głoszą, że człowiek eskortujący przestępcę będzie w po­ rządku, jeśli nie da go sobie odbić. Nawet takiej trójce zuchów, jak wy. Zrozumieliście?

Dostrzegłem, że pomarkotnieli. Sam spoglądał na nas w ponurym milczeniu. Pewnie rozważał szansę walki. Okazały się widać zbyt małe, bo odwrócił się do swych towarzyszy:

Zawracać! — rozkazał. A do nas: — złożę o tym raport inżynierowi Willburnowi. Może się jeszcze spot­kamy...

Ostatnie zdanie zabrzmiało jak groźba.

Zaszczekały kopyta po kamieniach. Echo długo jesz­cze odbijało ten odgłos, chociaż trzej jeźdźcy zniknęli nam z oczu.

Schowałem rewolwer do kabury i spojrzałem na Darnleya. Siedział milczący i spokojny, ale w ką­cikach jego ust dostrzegłem ledwo, ledwo widoczny uśmieszek.


Zdarzyło się o świcie


Odczekaliśmy, aż ucichło ostatnie echo.

Chłopaczki nieco się przestraszyły — rzekł Piotr. — Będzie spokój.

Karol odwrócił się gwałtownie, jakby chciał coś po­wiedzieć, ale zerknął tylko na Darnleya i klepnął konia po zadzie. Ruszyliśmy.

Skończyły się skałki i miniaturowe kaniony. Grunt stał się miękki i natychmiast pojawiły się na nim odci­ski kopyt. Przed nami przeszły trzy konie, ślad był zu­pełnie świeży.

Z potrójnym śladem rozstaliśmy się bardzo szybko. Skręcał w lewo, a my pojechaliśmy w prawo, zlustro­wawszy przy pomocy lornetek daleką przestrzeń aż po granice horyzontu.

Dokąd wzrok sięgał, nie dostrzegliśmy śladów czło­wieka, jedynie stadko antylop wolno przesunęło się przez pustą prerię, zatrzymując się to tu, to tam. Widać nic ich nie płoszyło. Niestety, nie mogliśmy w tej sy­tuacji pozwolić sobie na polowanie. Dopiero po dwu dniach spokoju, gdy Karol doprowadził nas pod znajo­my bór nad rzeką, ubiliśmy kilka sztuk z bażanciego stadka, które zabłąkało się w te strony.

Na obozowisko Karol wybrał miejsce, gdzie spędzi­liśmy już kiedyś noc. Wystarczyło przebyć rzeczkę, za­głębić się w las, aby bezbłędnie trafić na ścieżkę wio­dącą prosto do wioski Tokwi-teja.

Prawdopodobieństwo, by strażnicy Wilburna mogli nas tu zaskoczyć, wydawało mi się tak nikłe, że nie bra­łem go w ogóle pod uwagę. Mina naszego jeńca potwier­dzała mój pogląd. Uśmieszek znikł z jego warg. Darnley był teraz ponury, a nasze pytania, czy nic mu nie do­lega, czy nie jest głodny lub spragniony — odpowiadał monosylabami. A przecież troszczyliśmy się o niego jak nikt jeszcze chyba nie troszczył się o swego jeńca. Mimo że nie był tego wcale wart.

Pod wysokimi drzewami na brzegu strumyka rozpa­liliśmy ognisko. Carr z wprawą zawodowego kuchcika piekł na ostruganych patykach naszą myśliwską zdo­bycz.

Po sutej uczcie, resztę pogodnego wieczoru spędziliśmy siedząc wokół żarzących się czerwono głowni. Roz­mowa się nie kleiła, bo ze względu na Darnleya nie mogliśmy mówić o tym, co nurtowało nas wszystkich. Jeńca nie chcieliśmy jednak zostawiać samego ani na chwilę. W czasie podróży i na postojach parę razy dzien­nie i w nocy sprawdzaliśmy pęta. Nie wolno nam by­ło lekceważyć żadnych środków ostrożności. Uciecz­ka Darnleya mogłaby się okazać tragiczna w skut­kach.

Gdy zgasły wieczorne zorze i zapadł zmrok, Karol ułamał trzy różnej wielkości patyczki. Wyciągnąłem, na swe utrapienie, najdłuższy, co oznaczało wartę pod­czas najpóźniejszych godzin nocy. A niewiele jest rze­czy gorszych od konieczności wstania przed świtem, gdy chłód przenika do szpiku kości, powieki same opa­dają na rozespane oczy, a człowiek czuje się jakby otępiały i bezwładny. Przedranny czas to również ulu­biona przez Indian pora napadów.

Wiedziałem o tym wszystkim z własnego doświadcze­nia, dlatego niewesoło nastroił mnie wynik patyczkowej loterii. Z rezygnacją otuliłem się pledem aż po czubek nosa, pod głowę podsunąłem siodło i po chwili spałem już nieruchomy jak kamień.

Karol zbudził mnie bezceremonialnie. Poczekał chwi­lę, aż oprzytomnieję, wskazał palcem na chrapiącego jeńca, szepnął: “Uważaj!” i bez słowa więcej zajął moje poprzednie miejsce. Przeciągnąłem się ziewając, aż w kościach zatrzeszczało, dorzuciłem wiązkę drewek na żar ogniska. Płomień buchnął wysoko. Zaraz uczyni­ło się cieplej, ale jednocześnie Karol, który leżał zbyt blisko, zerwał się jak oparzony i powędrował w bardziej odległe miejsce.

Pobiegaj trochę...

Dobry sobie! Zapiąłem pas, podniosłem sztucer i podreptałem na brzeg strumyka. Płynął cicho po dnie usianym gwiazdami, na którym spoczywał te­raz księżyc podobny do cynowej misy, zgubionej przez jakiegoś poszukiwacza złotego piasku. Wędrując brze­giem dotarłem do lasu. Oparłem się o pień, nasłuchując odgłosów nocy. Nad wodą było cicho, ale z głębi boru dobiegły mnie tajemnicze sygnały, świadczące o noc­nym życiu leśnych mieszkańców.

Najpierw usłyszałem kwilenie ptaka, a w sekundę później na tle nieba ujrzałem czarny cień o szeroko rozpiętych skrzydłach. Bezszelestnie przemknął nade mną i poszybował w głąb prerii — to sowa odprawiała swe łowy. Potem ozwał się chropawy dźwięk i ja­kieś zduszone warczenie zakończone jednym wysokim tonem. Któryś z drapieżników, może ryś, może wilk, polował wśród nocy. W oddali żałośnie nawoływał kojot.

Szedłem dalej, zataczając wielki krąg, którego śro­dek stanowiło żarzące się ognisko. W ten sposób zna­lazłem się znowu przy pasie krzewów rosnących nad rzeczką. I tu właśnie, w miejscu spokojnym i cichym, doznałem nagle dziwnego, niczym nie uzasadnionego uczucia lęku.

Kiedy później wspomniałem o tym Karolowi i Pio­trowi, obaj zgodnie przyznali, że tego rodzaju momenty “wewnętrznej czujności” znają bardzo dobrze. Karol nazwał je “traperskim zmysłem”, występującym nie­kiedy u ludzi przebywających często w samotności, w warunkach, kiedy jest się zdanym wyłącznie na wła­sne siły.

Czy to prawda, czy nieprawda... nie wiem. Faktem jest, że “głos niepokoju” kazał mi się skryć wśród gałęzi krzewów. Stamtąd poddałem bacznym oględzi­nom najpierw przeciwległy brzeg wody, potem sąsiednie zarośla, wreszcie — nasze obozowisko. Nawet po­liczyłem śpiących: raz, dwa, trzy... Nikogo nie brako­wało.

A las? Czarna ściana lasu wydała mi się złowroga. Co działo się za najbliższymi pniami drzew? Z mojego miejsca nie dojrzałaby tego nawet sowa — myślałem, niewygodnie usadowiony między dwiema gałęziami: jedna — wyższa — drapała mnie po szyi, druga — niż­sza — uciskała rękę, w której trzymałem sztucer.

Nic jednak nie mąciło spokoju i ciszy; nawet liść nie zaszeleścił, nawet fala nie plusnęła o brzeg. Daremnie nasłuchiwałem, daremnie wytężałem wzrok. Po jakimś czasie zdecydowałem się powędrować znowu skrajem rzeczki i poprzez zarośla dotrzeć do miejsca, gdzie ginęła w lesie.

Powoli, ostrożnie, starając się przedzierać bez szmeru poprzez gęste krzewy, dotarłem do celu spocony z wysił­ku. Stanąłem przy jakimś grubym pniu, ciężko oddycha­jąc. To miejsce było znakomitym punktem obserwa­cyjnym.

W zasięgu mego wzroku znajdowały się i rzeka, i obo­zowisko. A ja mogłem poruszać się swobodnie, niewi­doczny i od strony prerii, i od strony lasu. Postanowiłem dotrwać tutaj do świtu i nie wracać do towarzyszy, do­póki pierwsze zorze nie rozjaśnią nieba. Uznałem, że stąd lepiej można czuwać nad bezpieczeństwem śpią­cych. Żaden napastnik nie mógłby mnie tu zaskoczyć. Pozbyłem się niepokoju, a prawdziwą radość poczułem na widok coraz wyraźniej rysujących się w mroku kon­turów drzew. Spojrzałem w górę: gasły iskierki gwiazd, bladł wąski rąbek księżyca. Nadchodził świt, tak bardzo przeze mnie upragniony. I wtedy właśnie wydało mi się, że słyszę w pobliżu, zupełnie wyraźnie, przytłu­miony dźwięk ludzkiej mowy. Bezszelestnie osunąłem się na kolana. Znowu szept:

Hetete-sha enuka?

W ostatnim słowie brzmiał akcent pytania. Po chwili ciszy, ten sam szept:

Hetete-sha enuka?

Znaczyło to: “gdzie jesteś?”. W dialekcie Komanczów. Czy teraz powinienem był wyjść z ukrycia? Nie, na to zawsze czas. Jeśli Komańcze nas szukają, sami się ujaw­nią. Jeśli natomiast to zbieg okoliczności i jacyś wojow­nicy zapuścili się na łowy w tych stronach, nie nale­ży im przeszkadzać.

Z kolei usłyszałem:

Nastąpiła cisza. Klęczałem ze wzrokiem skierowanym w głąb lasu. Ale tam nadal było ciemno, nic się nie działo. Spojrzałem w stronę prerii i... zamarłem.

Od strony rzeczki, poprzez wysoką, gęstą trawę skra­dał się w stronę naszego obozowiska pełznący po ziemi cień. Kojot? Nie, za wielki. Patrzałem w napięciu. Nie ulegało już wątpliwości — to człowiek!

Indianin? Jeden z tych, których szept dotarł do mnie z lasu? Niemożliwe. Nie mógłby się znaleźć w tym miej­scu, skoro przed chwilą był jeszcze w lesie. A może to trzeci wojownik A więc nie wróg, lecz Komancz--sprzymierzeniec. Chyba już pora pokazać się i wypro­wadzić czerwonoskórych z błędu. Najprawdopodobniej brali nas za zupełnie kogoś innego!

Postanowiłem jednak zaskoczyć czołgającego się zwiadowcę. Wydało mi się to sprawą łatwą i nie wyma­gającą specjalnego wysiłku.

Oderwałem się od pnia, nurkując w trawy i zgięty wpół, czołgając się na rękach i kolanach, szybko posu­wałem się naprzód, chociaż zawadzała mi strzelba. Tak przebyłem — sądząc na oko — połowę drogi. Ale mój przeciwnik również znajdował się w połowie drogi między rzeczką a obozowiskiem. Tylko że on musiał jednak poruszać się ostrożniej, zatrzymywać się co jakiś czas, nasłuchiwać. Podczas gdy ja czułem się bezpieczny i swobodny. Jeszcze chwila, a znajdę się obok tego pełznącego wśród traw Indianina, zerwę się bezszelestnie i zapytam spokojnym głosem: “Co tu robi mój czerwony brat?”

Wówczas Komańcz... Uff! Przecież to nie Komańcz! Nie Indianin!

Serce załomotało mi w piersi.

Człowiek czołgający się ku ognisku mógł być trape­rem, kowbojem, włóczęgą. Czy to jakiś sprzymierzeniec ukrytych w lesie Komanczów, czy może wysłannik Willburna? Któryś ze spotkanej przez nas trójki?

Mój przeciwnik tak był widocznie urzeczony blisko­ścią obozowiska, że nie zwracał uwagi, co dzieje się wo­kół niego. Bardzo mi to ułatwiło zadanie. Gdy znalazłem się tuż obok niego, zerwałem się z ziemi i jednym sko­kiem runąłem na leżącego. Zdołał unieść głowę, ale go natychmiast przydusiłem. Nie stawiał oporu. Chwy­ciłem go za szyję — głowa opadła bezwładnie, robił wrażenie zemdlonego. Pociągnąłem go przez trawy. Przy naszym ognisku ktoś się podniósł.

We dwu uwinęliśmy się błyskawicznie.

Akurat dostrzegłem Carra, jak z drugiej strony po­chylał się nad moim jeńcem. Okazał się szybki. Nie tylko wetknął mi w dłoń czystą chustkę, ale równocze­śnie chlusnął kubkiem wody na twarz zemdlonego. Uka­zała się podłużna rana na czole. Skoczyłem do siodła, wydobyłem z juków podróżną apteczkę i zabrałem się do zakładania opatrunku, ostrzegając jednocześnie to­warzyszy:

W tej chwili ujrzałem niedaleko naszego obozowiska ludzkie sylwetki. Wyskoczyły spośród traw jak zabaw­ki na sprężynach. Zerwałem się i ja. Dokoła rozległo się przejmujące zawołanie bojowe, coś w rodzaju prze­ciągłego “hiiii!”, o bardzo wysokich tonach. Nawet nie patrząc na towarzyszy, uniosłem sztucer nad głowę na znak pokojowych zamiarów. Nie pomogło. Obskoczyło mnie trzech czy czterech wojowników. Jednego obali­łem uderzeniem pięści, drugiego chwyciłem za przegub ręki, krzycząc:

Jesteśmy przyjaciółmi Komanczów!

Niestety, trzeci skoczył mi na plecy. Jednocześnie poczułem na nogach ciężar czyjegoś ciała, a na rękach żelazne chyba kleszcze. Nie miałem szans, a opór mógł tylko rozdrażnić przeciwników. Ostatecznie liczyłem na to, że sytuacja szybko się wyjaśni, i to na naszą ko­rzyść.

Zapanowała nagła cisza — i zaraz buchnął wysoki płomień na naszym ognisku — z pewnością sygnał za­kończenia wyprawy. Dokonawszy dzieła czerwonoskórzy nie potrzebowali dłużej ukrywać swej obecności.

Ilu ich było? Ze swej niewygodnej pozycji naliczyłem co najmniej dwudziestu. Teraz ujrzałem — bo i ranek czynił się coraz pełniejszy, i blask ognia płoszył resztki ciemności — że wszyscy wojownicy mieli twarze po­malowane jaskrawymi farbami, a więc... najformalniej-sza wyprawa bojowa. Przeraził mnie ten fakt. Co mo­gło się wydarzyć podczas naszej nieobecności w obozie Komanczów? Dlaczego Tokwi-tej zdecydował się na tak niebezpieczny krok, jak wykopanie topora wojennego?

Należało jak najszybciej udać się do indiańskiej wio­ski, aby przeciwdziałać skutkom oczywistego szaleństwa naszych sprzymierzeńców, i wyjaśnić sytuację...

Bete omi! (Chodź tutaj) — zawołałem w języku Komanczów do przechodzącego obok wojownika.

Ale Indianin nie zatrzymał się. Nawet nie spojrzał na mnie. Ogarnęła mnie złość.

Karol! — krzyknąłem, ile sił w płucach. — Po­ rozmawiaj z tymi durniami!

Zanim padła odpowiedź, zbliżył się ktoś ku mnie i za­nim zdążyłem otworzyć usta, spadły moje więzy, prze­cięte jednym ruchem.

Akwa-kuts przeprasza białego brata — powiedział szybko. — To była pomyłka.

Pomyślałem, że taka pomyłka przytrafiła się Komań­czom już po raz drugi, i pomaszerowałem w kierunku tańczących na wietrze płomieni ogniska.

Na odgłos moich kroków poruszyły się dwie posta­cie: Karol i Piotr.

Jak się czujesz, Janie? Wszystko w porządku?

Zawsze doceniałem troskliwość Karola, ale tym razem źle się z nią wybrał.

Dziękuję za taki porządek! — burknąłem wście­kły. — Czy oni — tu zniżyłem głos do szeptu — nie mają krzty rozumu w głowach?

Nie sierdź się. Na pocieszenie coś ci pokażę.

Ruszyłem za nim, zły jak borsuk, gdy go wykurzają z nory. Spacer był krótki. Kilka kroków zaledwie. Wśród wygniecionej trawy, pod strażą samotnego wo­jownika, leżało czterech skrępowanych ludzi. Pierw­szym człowiekiem był Darnley.

Chcieli go rozwiązać — powiedział Karol — ale wytłumaczyłem, o co nam chodzi.

Drugiego poznałem natychmiast po białej opasce ban­daża na czole. To był mój jeniec. A pozostali?

Rozcierając bolące przeguby rąk odszedłem w stro­nę rzeczki. W dali pięły się ku niewidocznemu szczyto­wi purpurowe zorze dnia.


Dolina po raz drugi


Siedzieliśmy w milczeniu wielkim kręgiem wokół ogniska, po którym pełgał niski płomień. Za nami chwia­ły się w skąpym blasku zamazane cienie naszych po­staci.

Wszystko zostało omówione, plan postępowania uzgodniony. Jednakże ryzyko istniało nadal. Ogromne. Nieprzewidziany wypadek mógł pogmatwać wszystko.

Kończył się czwarty dzień naszego — powtórnego — pobytu w wiosce Komanczów. Jutro o świcie wyruszy oddział wojowników w kierunku Doliny Złej Wody. Tam skryje się, czekając na znak wzywający do noc­nego ataku na stanowiska strażników Willburna. Taki znak miał być przesłany bezpośrednio przez Karola lub za pośrednictwem Ludwika.

Kiedy przybyliśmy z jeńcami i oddziałem wojowni­ków do wioski, zastaliśmy w niej Rączą Antylopę. Opuścił swój posterunek na przełęczy, aby przywieźć — ku naszemu zdumieniu — list wręczony mu przez Metysa.

Istotnie, list zawierał mnóstwo szczegółów, z któ­rych większość była dla nas niezwykle cenna. Podawał nie tylko dokładny rozkład zajęć inżyniera Willburna i Mertona (co zresztą obchodziło nas mniej), ale również (rzecz niesłychanie ważna!) liczbę strażników obozu, sposób, w jaki zmieniano nocne i dzienne warty, oraz^ godziny tych zmian. Zupełnie bezcennym materiałem stał się — nakreślony na odwrocie listu — szkic obozu, ze specjalnym oznaczeniem budynku, w którym prze­chowywano broń i materiały wybuchowe stosowane niekiedy przy pracach wiertniczych. Ten szkic stał się tematem długiej narady, którą odbyła nasza trójka z Tokwi-tejem. Rącza Antylopa brał w niej również udział. Jeszcze jeden dowód, jak bardzo wódz starał się podkreślić rolę swego syna, a być może również zatrzeć nieprzyjemne wspomnienie naszego pierwszego spotkania. Zresztą Rącza Antylopa najlepiej z nas wszy­stkich orientował się w położeniu obozu.

Na samym końcu znajdował się dopisek, który stano­wił najbardziej pocieszającą informację w tej trudnej sprawie. Otóż Hardy donosił, że ma czterdziestu “na wszystko gotowych” (te słowa zostały podkreślone) lu­dzi i czeka na dalsze polecenia. Prawdopodobnie Ludwik dopiero w ostatniej chwili powiadomił autora listu o tym, co mu zakomunikował karczmarz.

Wiedziałem, o czym myślał. Mnie również niepokoiła groźna i niebezpieczna możliwość. No, bo jeśli indiańska wyprawa przeciw strażnikom nie ograniczy się tylko do uwięzienia ich, ale przemieni w napad na obóz i jego mieszkańców? Bezbronnych... Wynik — przerażają­ca rzeź, do której nie wolno przecież dopuścić. A Indianie?... Czy nie poniesie ich temperament? Czy nie do­prowadzi do bezsensownej walki przeciw “złodziejom ziemi”? Przed taką ewentualnością należało się dobrze zabezpieczyć. A najlepszym zabezpieczeniem było ogra­niczenie ilości wojowników mających unieszkodliwić straż. W rozmowie z Tokwi-tejem Karol kładł na ten warunek duży nacisk i został natychmiast przeze mnie poparty. W liście podano nam liczbę czterdziestu ośmiu strażników, z których pięciu za dnia, a dziesięciu nocą pilnowało granicznych wzgórz. Dla unieszkodliwienia dziesięciu ludzi nie trzeba przecież wielkiej wojennej wyprawy, wystarczy... piętnastu wojowników. Stanowi­łoby to gwarancję, że napad nie przekroczy planowa­nych granic.

Powiem szczerze: Tokwi-tej niezbyt chętnie skłaniał ucho ku naszym argumentom. Na pewno sądził, że ma­jąc poparcie trzech “białych”, z czego dwu sprawo­wało — w jego mniemaniu — wysokie godności (szeryfa i jego zastępcy), może działać bez ryzyka i bez ogra­niczeń.

Sporo trudu kosztowało nas przekonanie wodza, że hałas, jaki by powstał w wyniku tak radykalnej likwi­dacji obozu przez czerwonoskórych, musiałby wywołać kontrakcję załogi któregoś z najbliższych fortów. Pierw­szy alarm podniosą farmerzy z Kansas, zwłaszcza ci z nadgranicznych wiosek. Z Peace Village przede wszy­stkim! Aż się spociłem na myśl, jak wówczas oceniliby naszą rolę: Karola i moją. Potrafiliśmy wybić z głowy Tokwi-teja szaleńczy pomysł, by wysyłać całą setkę wo­jowników. Wódz dał się przekonać i przyznam spra­wiedliwie — mocno stał po naszej stronie podczas na­rady starszyzny, a nawet przeciwstawił się zdaniu wio­skowego czarodzieja, który energicznie domagał się pomsty za próbę zagrabienia ziemi. Ostatecznie nasze stanowisko zwyciężyło. Ale na tym nie wyczerpały się kłopoty podczas tych czterech dni pobytu w wiosce. Oto musieliśmy ocalić dwu z trójki schwytanych strażni­ków. Groziła im — w najlepszym wypadku — dożywot­nia niewola. Wymogliśmy to perswazją, to groźbą, że zostaną puszczeni na wolność, kiedy już zlikwidowany zostanie obóz nafciarzy.

Z Darnleyem kłopotu nie było. Zgodnie z rzeczywi­stością uznano go za naszego jeńca i mieliśmy prawo dysponowania jego losem. Oczywiście, puścimy go, gdy sprawy ułożą się dla nas pomyślnie. Co prawda Darnley nie był niewiniątkiem i fakt, że sędzia Lucas nie poło­żył na nim ręki, świadczył tylko o braku mocnych do­wodów. O niczym więcej. Ale nie do nas należało wdrażanie śledztwa w sprawie tak kłopotliwej, jak kradzież koni, których przecież nie odnaleźliśmy.

Znacznie gorzej, wręcz niebezpiecznie, przedstawiała się sprawa Sama. Okazało się, że zastrzelił wojownika Komanczów, spotkanego przypadkowo na prerii i wcale przez niego nie napastowany! Dlaczego to uczynił? Nie miał nic na swoją obronę.

Nie mogliśmy domagać się bezkarnego uwolnienia mordercy. Zabity wojownik miał żonę. Tokwi-tej przed­stawił sprawę jasno: albo Sam zgodzi się wstąpić w związki małżeńskie z wdową i zostać na resztę życia wojownikiem Komanczów, albo... stanie pod palem męczarni. Cóż mieliśmy począć wobec takiej decyzji? Uwolnić podstępem człowieka, który wcale na to nie zasłużył?

Rozmawialiśmy z Samem dwukrotnie. Za pierwszym razem był ogromnie pewny siebie. Domagał się uwol­nienia w imię... jednakowej barwy skóry! W ogóle nie mógł zrozumieć, na czym polega jego przestępstwo.

Za jedną czerwoną małpę mam tu gnić w pę­tach? — zapytywał ni to siebie, ni to nas. — Im mniej Indian, tym lepiej. Żebym mógł, to bym wydusił całe to paskudztwo jednego dnia. Pan ma, widzę, jakieś u nich wpływy — zwrócił się do Karola. — Proszę coś zrobić, żeby mnie puścili, albo... lepiej jeszcze: roz­wiążcie mi pęta, dalej sam sobie dam radę. Zgoda?

Odmówiliśmy, radząc zastanowić się nad małżeń­stwem. Wtedy wybuchnął stekiem najbardziej pluga­wych wyrazów.

Na drugi dzień Tokwi-tej doniósł nam, że Sam pra­gnie raz jeszcze widzieć się z nami. Czułem wstręt do tego człowieka, jednak poszliśmy.

Tym razem jeniec zachowywał się pokorniej. Udawał rozpacz i skruchę, ale w sposób tak niezręczny, że nawet ktoś głuchy i ślepy dostrzegłby jawny fałsz. Dowodził, że żona-Indianka to największa hańba, jaka może spot­kać białego. Rozzłościł mnie tym nie na żarty!

Znałem z opowiadań i z własnych obserwacji miesza­ne małżeństwa, bardzo zgodne, bardzo dobrze ze sobą żyjące. Wydaje się, że ucieczka ojca Eileen i Ludwika należała w takich wypadkach raczej do wyjątków. Przed dwoma laty zawarłem znajomość, ba — przy­jaźń z jednym z pomniejszych wodzów Nawajów; był on synem Indianki i białego człowieka, który nie opuścił ich aż do swej tragicznej śmierci. Nie Indianie go jed­nak zabili, ale właśnie... pobratymcy. Słyszałem o po­dobnych sytuacjach, w jakiej znalazł się Sam: jeńcowi winnemu śmierci wojownika proponowano małżeństwo z wdową. Mało kto zdobył się na odwagę odmowy. Nie­którzy zgadzali się pozornie, aby później, korzystając ze sprzyjających okoliczności, uciec jak najdalej. Gdy­by bowiem trafili do niewoli po raz drugi, groziła im śmierć. Ale opowiadano mi również, że takie przymu­sowe małżeństwa żyły szczęśliwie przez długie lata. Mężczyźni stawali się “białymi Indianami”. Nie ma w tym nic dziwnego, biorąc pod uwagę poziom umysło­wy i kulturalny olbrzymiej większości traperów, westmanów i różnych włóczęgów, którzy mieli nieszczęście znaleźć się na wojennej ścieżce któregoś z licznych ple­mion Dzikiego Zachodu. Przeciętny traper, spędzający większość życia w pierwotnych warunkach pierwotnej przyrody, bez trudu umie się przystosować do sposobu życia pierwotnych mieszkańców tych ziem. Podobne warunki bytu kształtowały przecież podobny typ czło­wieka, bez względu na kolor skóry. I raczej biały nie dorasta później swym poziomem do poziomu tubylców, którzy wierni są swym prastarym zwyczajom, trady­cjom oraz poczuciu własnej godności i prawom pojmo­wanym nieco inaczej, ale przecież pilnie przestrzega­nym.

Nawet dziwiłem się Komańczom, że chcieli przyjąć do swego grona Sama, który nie odznaczył się żadnym bohaterskim czynem ani nie zasłynął męstwem czy od­wagą.

Karol kręcił głową:

Odpowiedź na to pytanie padła z ust samego jeńca. Po jękach i wyrzekaniach na swój los, po zapewnie­niach, że nigdy nie zgodzi się na żonę Indiankę, nagle i nieoczekiwanie — skapitulował. Zbyt szybko, aby moż­na było uznać tę kapitulację za akt skruchy. Ba, zaczął nas nawet prosić o przyspieszenie terminu zaślubin. Jakże łatwo było odgadnąć, o co Samowi chodziło!

Opuściliśmy go niczego nie obiecując. Karol zawia­domił Tokwi-teja o decyzji jeńca, proponując jedno­cześnie odłożenie uroczystości zaślubin do czasu zakoń­czenia sprawy w Dolinie Złej Wody. Czy wódz domy­ślił się ukrytego celu tej propozycji — nie wiadomo. Zgodził się przecież z Karolem.

No, streściłem wszystko, co wydarzyło się nam w wiosce Komanczów podczas czterech minionych dni. A co czeka nas jutro?

Na pewno powrotna droga do doliny. Oby bez nie­spodzianek!

Kiedy ogień przygasł całkowicie, udaliśmy się do przeznaczonego nam wigwamu, aby spocząć na stosach skór. Ale długo nie mogłem usnąć rozmyślając o nowej wyprawie, przedsięwzięciu najbardziej ryzykownym ze wszystkich, w których dotąd brałem udział. Przebudze­nie było co najmniej... przykre. Wśród mroku panują­cego w wigwamie, Karol bezlitośnie szarpał mnie za rękę. Chociaż był to zaledwie przedświt i cała wioska drzemała jeszcze w ciszy i ciemnościach, Tokwi-tej, Rą­cza Antylopa, kilku z wioskowej starszyzny oraz piętna­stu przeznaczonych do ekspedycji wojowników krzątało się wokół niemrawo płonących ognisk. W społeczności białych nawet tak niewielka grupa powodowałaby gwar rozchodzący się bardzo daleko. Tu panowała zupełna cisza. Ludzie poruszali się wśród przedrannych mgieł, ścielących się po ziemi, jak duchy. Niekiedy nikli całko­wicie w białych tumanach. Patrzyłem na to wszystko grzejąc dłonie nad ogniem, aż Piotr podsunął mi gorącą blaszankę.

Niech pan spróbuje, doktorze. Doskonały środek na zimny ranek.

Zapachniało kawą. Sen prysł ostatecznie. Wróciła chętka do rozmowy.

Karol tylko kiwnął głową i odszedł. Widziałem, jak rozmawiał z wodzem, potem z Rączą Antylopą. Wresz­cie długi szereg konnych wojowników wyjechał z wio­ski i skierował się wprost na prerię.

Nasza trójka miała wyruszyć dopiero po paru godzi­nach — wracaliśmy przecież oficjalnie i jawnie do Do­liny Złej Wody, i to najkrótszą drogą. Zwróciłem Ka­rolowi uwagę, że nie było potrzeby zrywania się przed świtem... Ale odparł tonem przygany:

Wyśpisz się przy innej okazji, a brak zaintereso­wania z naszej strony byłby po prostu nietaktem. Cóż by pomyślał Rącza Antylopa, gdyby nie mógł zamienić z nami nawet paru słów przed odjazdem? Zresztą, nad­miar ostrożności jeszcze nikomu nie zaszkodził, chciałem
sam na własne oczy przekonać się, czy wszystko w po­rządku.

Było już zupełnie widno, gdy zaczęliśmy siodłać ko­nie. Zaopatrzeni w odpowiednią ilość żywności, opuści­liśmy wioskę o niezwykłej — jak na nasze zwyczaje porze: ani o świcie, ani nocą. Tak zaplanował Karol.

Dalsza nasza podróż przypominała raczej turystycz­ną wycieczkę. W najgorętsze godziny dnia zatrzymy­waliśmy się na krótkie postoje, a nocne obozowisko roz­bijaliśmy nawet przed zapadnięciem zmroku, jeśli w po­bliżu był dostatek drzewa i wody. Karol twierdził, że nie powinniśmy się zbytnio spieszyć, jeśli chcemy, by Willburn uwierzył w naszą opowieść o żmudnym szu­kaniu koniokradów.

A poza tym — dowo­dził — musimy coś niecoś odpocząć. Tego rodzaju po­dróż pozwoli nam na rege­nerację sił przed (jak to na­zwał) generalną rozprawą.

Bardzo mi to odpowia­dało. Istotnie — odpoczą­łem. Pluskałem się w na­potykanych rzeczkach, ło­wiłem ryby na zaimprowi­zowane wędki, polowałem na antylopy i łosie, które pewnego ranka wypatrzy­liśmy w podmokłej dolin­ce, porosłej wątłymi drze­wkami. Na koniec — zwy­kłą koleją rzeczy — znu­dziło mi się to wszystko. I gdy pewnego wieczoru ujrzałem w szkłach lornet­ki pagórki otaczające Do­linę Złej Wody, uradowa­łem się, mimo że ten wi­dok oznaczał koniec bez­troskich dni i początek nie­bezpiecznej gry, w której stawką mogło być nawet nasze życie.

W kilka godzin później, gdy mrok zgęstniał, podje­chaliśmy bliżej, szukając znanej już nam przełęczy.

Sprawa okazała się niełatwa i zmarnowalibyśmy pewnie całą noc na błądzeniu, gdyby nie pomoc spotkanego zwiadowcy z oddziału Rączej Antylopy. Porozsyłał on — godna pochwały ostrożność — konnych i pieszych we wszystkich kierunkach prerii, nakazując im zwracać baczną uwagę na to, co się dokoła dzieje.

To nieoczekiwane dla nas spotkanie, którego w pierw­szej chwili zlękły się obie strony: Indianin — bo wziął nas za ludzi z doliny, my — bo sądziliśmy, że jest to któryś ze strażników, pozwoliło nam bez zbędnej mitrę­gi dotrzeć do celu. I oto po raz trzeci znaleźliśmy się na przełęczy kończącej się urwiskiem, skąd widać było jak na dłoni cały obóz. Ale teraz panowała noc i nawet lornetki niewiele nam pomogły. W ich szkłach odbijały się jedynie nikłe światełka zapalonych gdzieniegdzie lamp, ale ludzi nie sposób było dostrzec.

Przed udaniem się na spoczynek raz jeszcze uzgodni­liśmy z Rączą Antylopą plan działania. Swoich ludzi, ukrytych na prerii (na przełęcz wziął tylko dwu wojow­ników), miał ściągnąć dopiero na sygnał dostarczony mu przez Ludwika lub któregoś z nas. Mimo wszystko niepokoiłem się. Rącza Antylopa był przecież młodym wojownikiem. Uspokoił mnie jednak widok jednego z towarzyszących mu Indian (drugim był jakiś młodzik, w ogóle nie zabierający głosu), znacznie starszego. Na­wet dziwiłem się, że podporządkowano go Rączej Anty­lopie, póki nie zorientowałem się, jaką spełnia rolę. Senanda-khasi (tak się nazywał, co oznacza: Grzechotnik) był doradcą i opiekunem. Może nawet dano mu jakieś większe uprawnienia? Jeśli nie Tokwi-tej (fawo­ryzujący własnego syna), to zapewne rada starszych.

Senanda-khasi, przyznam, wykazał dużo rozsądku. Podczas rozmowy kilka razy dobrotliwie zmitygował młodzika, który wprost rwał się do rozpoczęcia walki. Prawdopodobnie Rącza Antylopa po raz pierwszy spra­wował dowództwo i pragnął zabłysnąć inicjatywą oraz odwagą. Ustaliliśmy, że bez naszej zgody nie wolno niczego przedsięwziąć. Karol z naciskiem podkreślał, że muszą się dobrze maskować. Jeśli zauważą jakichkol­wiek białych jeźdźców, mają natychmiast wycofać się w głąb prerii.

Omówiwszy wszystko — co przytoczyłem jedynie w drobnych zarysach — poszliśmy spać. Tej nocy ani następnego ranka Ludwik się nie pojawił. Czekaliśmy na niego aż do południa, po czym we dwóch wskoczyli­śmy na konie, aby dalekim łukiem objechać dolinę aż do jej naturalnej bramy wjazdowej. Piotr pozostał w towarzystwie czerwonoskórych.

Coś nieoczekiwanego


Witam panów.

Inżynier Willburn musiał być tego dnia w bardzo dobrym humorze. Jednakże z chwilą wkroczenia do dy­rektorskiego gabinetu poczułem niepokój. Coraz mniej, w miarę rozmowy, podobał mi się uśmiech gospodarza, coraz bardziej wyglądał na ukrytą kpinę.

Czemu zawdzięczam wizytę panów? Znaleźliście skradzione konie?

Karol przybrał smutną, prawie pokorną minę. (Bar­dzo mi się to nie podobało. Nie pasowała do Karola tak potulna postawa ani przemawianie strapionym głosem.) Jego informacja jeszcze bardziej rozweseliła inżyniera. Wyraził nam współczucie, nie przestając się zresztą uśmiechać. Czyżby domyślał się prawdy?

Spoważniał dopiero wówczas, gdy mój przyjaciel, od­czekawszy chwilę, zapytał już zupełnie normalnym gło­sem:

Kogo właściwie pan tu reprezentuje, inżynierze?

Willburn zesztywniał.

Dostrzegłem, jak Willburn drgnął, a twarz mu nie mile się skurczyła. Nie był już tym wesołym gospoda­rzem serdecznie przyjmującym gości.

Co u licha... ma pan na myśli?

Karol odpowiedział beztroskim tonem:

Willburn pochylił się nad stołem i powiedział ścisza­jąc głos:

Gdyby pan miał jakieś trudności z powrotem do Peace Village, gotowi jesteśmy pomóc. Nawet... pienię­żnie. Niech pan tylko powie, ile potrzeba? W granicach rozsądku, oczywiście. Uważam pana za rozsądnego czło­wieka...

Aż drgnąłem, wysłuchawszy tej bezczelnej próby przekupstwa. A ilu ludzi przyjęło pieniądze za obietni­ce milczenia? Ilu opłacił Willburn, aby się tu wepchać? Aby tak niepostrzeżenie zainstalować się w Dolinie Złej Wody?

Karol milczał chwilę, a później spoglądając ostro na inżyniera, powiedział dobitnie:

Radzę zlikwidować to wszystko. Możliwie szybko. Czy nie zdajecie sobie sprawy z tego, co wam grozi?

Willburn pobladł, zachwiał się jakoś na krześle.

Chyba tak, szeryfie. Dodam tylko, że oczywiście pańską radę rozważymy — tu uśmiechnął się. — Ale tylko... radę. Nie może pan nic żądać. Pańska władza nie rozciąga się poza granice Peace Yillage.

Nie będę się spierał. Stwierdzam jednak, że miesz­kańcy Peace Village czują się zagrożeni w wyniku pań­skiej działalności. I tu nie chodzi o kradzież kilku wierz­chowców, chociaż na pewno dokonali tego pańscy lu­dzie. Peace Village leży bardzo blisko granicy Oklahomy i jakakolwiek indiańska ruchawka łatwo tę granicę może przekroczyć. Szukając nafty, prowokujecie Indian. Wiem, a pan, sądzę, wie również o tym, że doszło już do zbrojnych starć między ludźmi waszej straży a Ko­manczami. Wojna dosłownie wisi na włosku.

Willburn znowu pobladł, a za chwilę poczerwieniał.

Wstał i wyszedł z pokoju, zamykając za sobą drzwi^ Nie było go dość długo. Aż zacząłem przypuszczać, że ściąga swych głównych podkomendnych, aby się z nimi i równocześnie z nami naradzić. Pomyliłem się. Wrócił sam. Nie usiadł, tylko odezwał się oschłym głosem:

Przykro mi, że nie możemy panów przenocować. Brak miejsc. I proszę, abyście natychmiast opuścili dolinę. Dłuższy wasz pobyt mógłby wywołać wśród pracowników niepotrzebne plotki, które utrudniłyby mi pracę. Przed domem czeka dwu ludzi. Odprowadzą panów do samego krańca doliny.

Wstaliśmy z krzeseł, a Karol już na progu odwrócił się i rzekł:

Opuściliśmy gabinet. W sekretariacie sterczało dwu zbrojnych drabów o twarzach, które mogą się pojawić w jakimś koszmarnym śnie. Eileen udawała, że coś pil­nie czyta. Musiała już wiedzieć o wszystkim. Jakże wie­le teraz od niej zależało! Czy domyśli się, że powinna wysłać Ludwika na przełęcz?

Przed domkiem dyrektora stały cztery konie. Wsied­liśmy na swoje, a nasi dozorcy krok w .krok za nami. Tak dotarliśmy do granicy doliny. Czekałem, co teraz nastąpi. Ale nic nie nastąpiło. Strażnicy przepuścili nas bez słowa, a jadący za nami — wstrzymali wierzchowce. Widać Willburn albo bardzo pewien był siebie, albo liczył się jednak z funkcją szeryfa. Ani nas prze­cież uwięził, ani nie polecił odprowadzić do Peace Village!

Jechaliśmy z początku wolnym kłusem, później po­gnaliśmy galopem. Po godzinie takiej jazdy Karol za­trzymał konia.

Wyciągnij lornetkę, Janie.

Długo spoglądałem przez szkła, ale ani w pobliżu, ani w dalszej okolicy nic nie dostrzegłem. Zeskoczyli­śmy z siodeł. Trawa rosła prawie do wysokości piersi, więc nawet konia — bez jeźdźca trudno było z więk­szej odległości wypatrzyć.

Nie możemy już wjechać do doliny. To diabelnie utrudni całą sprawę...

Więc uważasz, Janie, że należało przyglądać się biernie, jak Komanczów pozbawią własności? A zresztą naprawdę bezpieczeństwo Peace Village zależy od tego, czy tu wybuchnie jakaś ruchawka, czy nie.

No, więc czekaliśmy — na mój rozum — aż za długo. Wreszcie wskoczyliśmy na siodła. Preria nadal była do­koła pusta. Ale to jeszcze nie uspokoiło Karola. Dlatego jadąc ku dolinie, kluczyliśmy jak lis ścigany przez goń­cze psy. Zacieraliśmy ślady niejeden raz i niejeden raz przystawali, by przez lornetki prześledzić horyzont. Dotarliśmy do celu dopiero nocą. Wypatrzył nas w ciemnościach indiański wartownik, poznał i odprowa­dził pod sam szczyt wzgórza. W myślach wyraziłem uznanie Rączej Antylopie: dobrze przestrzegał środków ostrożności (a może tego pilnował Grzechotnik?).

Nasz powrót zaskoczył wszystkich. Piotr nie ukrywał zdziwienia. Indianie, jak zwykle, przybrali maskę obo­jętności, ale po oczach Rączej Antylopy i Grzechotnika poznałem natychmiast, jak niecierpliwie oczekują wy­jaśnień. Usiedliśmy w piątkę poniżej przełęczy. Tam Karol zdał sprawozdanie z naszej eskapady. Nie wiem, jakie wrażenie odnieśli obaj Komańcze. Czy potrakto­wali szczerość Karola wobec inżyniera za dziecinadę, czy też — co wyglądało prawdopodobnie — uznali żą­dania mego przyjaciela za oficjalne wypowiedzenie woj­ny, wykopanie tomahawka. Sami tak przecież często po­stępowali.

Tej nocy Ludwik nie przyszedł, a bez niego nie można było czegokolwiek przedsięwziąć, chyba... chyba żeby­śmy sprowadzili Tokwi-teja z setką wojowników i zdecydowali się na otwartą walkę. Brrr! Dreszcz mnie prze­niknął na samą myśl. Jestem przyjacielem Indian, ale poznałem ich niektóre okrutne zwyczaje i wiedziałem, jaki los czekałby robotników z doliny po takim napa­dzie. Nie pozostało więc nic innego, jak uzbroić się w cierpliwość. Gdyby jednak oczekiwanie miało się przedłużyć, groziło nam poważne niebezpieczeństwo. Przecież Willburn nie mógł zbagatelizować naszej wi­zyty. Jego uwaga o podwojeniu czy potrojeniu liczby strażników na pewno nie była czczą przechwałką. Wy­starczyło wysłać do Kansas werbowników, aby ściągnąć do doliny parę tuzinów niespokojnych duchów, przed­kładających darmowe wyżywienie i stałą płacę za pra­wo zastrzelenia kilku czerwonoskórych, nad ciężką pracę na roli. Co prawda, ściągnięcie takich ludzi wymagało — biorąc pod uwagę odległość — co najmniej kilku czy nawet kilkunastu dni. Mimo wszystko jednak — to spra­wa dni.

Istniało i drugie niebezpieczeństwo: odkrycie naszej kryjówki przez strażników doliny. Willburn na pewno porozsyła w różne strony zbrojnych ludzi. Zapadła więc decyzja, że jeśli Ludwik nie zjawi się w ciągu dwu najbliższych nocy, sami udamy się do obozu nafciarzy. Nie po to, aby odnaleźć Ludwika, to wydawało się zbyt ryzykowne, ale celem porozumienia się z Har­dym. Jedynym dostępnym nam wejściem do wnętrza doliny była teraz droga, którą wędrował Metys. Nie zna­liśmy jej dokładnie, wiedzieliśmy tylko tyle, że jest stro­ma. W dzień nie sposób było dobrze się jej przyjrzeć. Dostrzeżono by nas z głębi doliny. Nocą — niewiele mogliśmy zauważyć. Jednakże trzeba było się zdecydo­wać na to ryzyko.

Na szczęście Ludwik zjawił się następnym przedświ­tem, mocno zaniepokojony informacjami otrzymanymi od siostry. Przeraziła go myśl, że nas tu nie zastanie. Wiadomość od Eileen otrzymał dopiero w dzień po naszym odjeździe. Zbieg okoliczności spowodował, że nie mogła się wcześniej widzieć z bratem.

Ludwik nie bawił wśród nas długo. Miał natychmiast uprzedzić oberżystę o naszej wizycie, a następnie, już późną nocą, zjawić się powtórnie, aby odegrać rolę prze­wodnika.

Następny dzień okazał się dla mnie niezwykle nużący. Nie z nadmiaru, ale z braku wszelkich zajęć i niemoż­ności swobodnego poruszania się. Tkwiliśmy w małym parowie poniżej przełęczy, jedynym miejscu, gdzie moż­na było ukryć konie. Chociaż od tej strony doliny, na niezwykle stromych zboczach ani w dzień, ani w nocy nie wystawiano dotychczas posterunków, teraz należało się liczyć z różnymi niespodziankami. Z tego też powodu nie rozpalaliśmy ogniska. Łączność ze “światem” utrzy­mywaliśmy jedynie przez wysłanników oddziału Komanczów, który krążył po prerii w bezpiecznej odległo­ści. Jak dotąd nie dostrzegli nic podejrzanego. Żaden człowiek, żadna grupa jeźdźców nie opuściła obozu nafciarzy. Wyglądało na to, że Willburn zbagatelizował ostrzeżenie Karola albo też oczekiwał przybycia swoich trzech wysłanników znajdujących się obecnie w obozie Komanczów. Kto wie, może Darnley miał mu przynieść jakieś ważne wiadomości?

Z nudów zastanawiałem się nad tym pytaniem, ale nie znalazłem na nie odpowiedzi. Nie żałowałem jednak czasu poświęconego jałowym dumaniom. Pozwoliły mi one przeżyć w jakim-takim spokoju ducha długie go­dziny przymusowego odpoczynku, aż do chwili gdy wie­czorny zmrok począł okrywać prerię. Wtedy dopiero wstałem z niewygodnego legowiska i rozprostowałem zdrętwiałe mięśnie.

No — odezwałem się z zadowoleniem. — Jeszcze parę godzin, a ruszymy. Już dojadło mi to odpoczywa­nie.



Powlokłem się do swego kąta, otuliłem pledem i uda­wałem, że drzemię. Gdzieś koło północy przysunął się do mnie Piotr Carr.

Czy pan śpi, doktorze? — zapytał jakimś grobo­wym szeptem.

Zabrzmiało to tak komicznie, że mimo woli roześmia­łem się.

Ludwik już jest — zaszeptał po raz drugi w ten sam sposób.

Ruszyliśmy kawałek pod górę. Tam, w cieniach nocy spoczywali na trawie: Ludwik, Karol, Grzechotnik i Rą­cza Antylopa. Kiedy zbliżyliśmy się, Karol i Ludwik właśnie powstali.

Machnął jeszcze ku mnie ręką, a później bezszelest­nie przedarł się przez pas zarośli. Za nim — Ludwik. Zniknęli prawie jednocześnie. Wyjrzałem i ja: dostrze­głem spadzistą przestrzeń, a na niej dwa cienie, które wkrótce rozpłynęły się w mroku. Przysiadłem nad samą krawędzią, z oczami utkwionymi w dal, z uszami na­stawionymi na każdy szmer. Ale nic więcej nie ujrzałem i żaden hałas nie dobiegł z dołu. Ani alarmującego gwa­ru, ani jeszcze bardziej niepokojącego głosu palnej bro­ni. Minęło pół godziny. Musieli już dotrzeć do obozo­wiska. Czekałem nadal. Tam, w czarnej dali nic się jed­nak nie działo. Ukołysany ciszą sam nie wiem kiedy, zapadłem w pół sen, pół drzemkę. Męczył mnie jakiś koszmar, którego później ani rusz nie mogłem sobie przypomnieć.

Zbudziło mnie czyjeś delikatne szarpnięcie za rękaw kurtki. Świtało.


Decydujące godziny


Schodziliśmy we trójkę: Karol, Piotr i ja. Droga była diabelnie trudna. Stromizna przechodząca miejscami w niemal pionowe progi, co prawda niezbyt wysokie, ale wystarczające, aby dotkliwie się potłuc. Na dobitkę panowała prawie nieprzenikniona ciemność.

Maszerowaliśmy, niekiedy podpierając się kolbami strzelb, niekiedy chwytając się za ręce z obawy przed upadkiem. Grunt, jak wyczuwałem stopą, był chwilami kamienisty, chwilami pokryty wysoką trawą, niekiedy tworzący gładką, zbitą, gliniastą polepę. Stąd najłatwiej było zjechać w dół.

Karol powrócił do nas z nocnej wyprawy nad samym ranem. To on mnie właśnie obudził. Z wyników swej wycieczki był bardzo zadowolony. Czekał na niego Har­dy, którego Ludwik uprzedził. Trzeba przyznać, że kar­czmarz spisał się znakomicie. Zebrał ludzi zdecydowa­nych na wszystko, jak twierdził. Potrafił za ich pośred­nictwem odpowiednio podsycić niezadowolenie innych, i to tak skutecznie, że tylko oświadczenie Willburna wstrzymało samorzutny wybuch buntu. Willburn roz­głosił mianowicie, że lada dzień tryśnie nafta16. Wyglą­dało to na prawdę. Jak mówiono Hardy'emu z szybu oznaczonego numerem jeden począł wydobywać się gaz ziemny. Ponadto Willbum — za pośrednictwem maj­strów — oznajmił, że z chwilą dowiercenia pierwszego szybu część robotników będzie mogła odejść, a wszyst­kim wymieni się kwitki na pieniądze. Czy rzeczywiście miał zamiar tak postąpić? Wielu w to wątpiło, przede wszystkim — sam Hardy. Gdyby jednak zapowiedź okazała się prawdą, szansę usunięcia uzurpatorów z do­liny bez pomocy Indian całkowicie upadały. Ludzie za­dowoleni z wypłaty nie zaangażowaliby się w naszą sprawę. Należało więc się spieszyć.

Oto dlaczego Karol, w porozumieniu z Hardym, wy­znaczył rozpoczęcie akcji na tę noc. Natychmiast po naszym odejściu Rącza Antylopa i Grzechotnik mieli przystąpić do zdejmowania obozowych straży, rozsta­wionych na wewnętrznych zboczach gór, a wreszcie spróbować unieszkodliwić również wartę ustawioną przy wjeździe do doliny. Karol położył specjalny nacisk nie tylko na szybkość działania, ale i na konieczność oszczędzania ludzi. Czy ten postulat uwzględnią nasi sprzymierzeńcy — Komańcze? Co do tego żywiłem pew­ne wątpliwości.

Ludwik pozostał na przełączy. Miał nam później przy­nieść do gospody wiadomość, jak wypadła akcja Indian.

Tak oto nasza trójka wędrowała po nocy: po urwistym zboczu, po błotnistej płaszczyźnie doliny, trafiając wre­szcie (zasługa to Karola) bez żadnych przeszkód do bu­dynku saloonu. Zastaliśmy tam znaną już czwórkę: Ric-ka, Toma, Hala i Gregory'ego. No i oczywiście — gospo­darza. Powitali nas radośnie, ściskając mocno dłonie.

Wyciągnął zmiętą kartkę z kieszeni.

Nie spodobało mi się to słówko “jeśli”, więc wtrąci­łem:

To i tak damy radę. Weźcie panowie pod uwagę, że na czterdziestu ośmiu ludzi obozowej straży aż dzie­sięciu sprawuje w nocy wartę przy wzgórzach, trzech przy wjeździe do doliny, trzech przy magazynie broni, dwu przy domku dyrekcji, dwu przy zagrodzie dla koni... I przez całą noc aż do świtu krążą po obozie dwa dwuosobowe patrole. Z tego wniosek, że w kwa­terze straży zostało najwyżej dwudziestu czterech ludzi.

Hardy umilkł na chwilę, potem oświadczył:

Poruszyli się niespokojnie, popatrzyli jeden na dru­giego. Widziałem, że nikt nie chce zabrać głosu pierw­szy. Wreszcie podniósł się z ławy Tom.

Ruszyli w milczeniu. Poszedłem za nimi wąskim ko­rytarzykiem i zatrzymałem się dopiero na progu. W ob­szernej sali aż czarno było od zebranych. Niektórzy drze­mali na ławach, inni pokładli się po prostu na deskach podłogi. Nie sposób było kroku zrobić, żeby kogoś nie potrącić. Wycofałem się do pokoiku gospodarza. Znaj­dowała się tam tylko nasza trójka i Hardy. W milczeniu zapaliliśmy fajeczki. Nie wiem, jak tam moi towarzy­sze, ja czułem ogarniające mnie podniecenie. Karol był spokojny jak głaz, a Piotr wydmuchiwał dym ustami, jednocześnie cicho pogwizdując. Najgorzej czuł się za­pewne Hardy. Nie potrafił usiedzieć na ławie. Co chwi­la podnosił się i przemierzał izdebkę wielkimi krokami, od zasłoniętego pledem okna aż do drzwi i z powrotem. Spojrzał na zegarek.


Chłopak czuwa cały czas przy drzwiach sklepiku. Przyznam się, że mnie ta sprawa bardzo wzięła. Do li­cha! — klepnął się w czoło. — Panowie, nie powiedzia­łem wam o bardzo ważnej sprawie. To najlepszy dowód, że tracę głowę.

Nie przejmuj się, Clement — Karol po raz pierw­szy użył imienia oberżysty. — Wszystko będzie dobrze. Zresztą dla nas to nie pierwszyzna.

Uśmiechnąłem się. Jako żywo, nigdy jeszcze nie kie­rowaliśmy żadnym buntem w żadnym obozowisku.

Wzruszyłem ramionami i energiczniej zająłem się fajką.

Karczmarz westchnął ciężko. Rozumiałem go dobrze. Pewnie dopiero teraz uświadomił sobie sytuację, w jaką się wplątał. Może żałował własnej inicjatywy? Lepiej stracić pieniądze niż zarażać się na śmierć. Ten drobny sklepikarz nie mógł mieć przecież nic z ryzykanctwa westmanów. Rozmyślałem nad tym, gdy zjawił się w po­koiku Tom, a później po kolei: Rick, Hal, Gregory i jesz­cze kilka osób, których nie znałem. Wszyscy zapyty­wali, czy już można. Ludzie poczynali się denerwować, a to nie było dobre.

Chodźmy do nich, Clement — odezwał się Ka­rol. — Musimy ich uspokoić.

Zostałem z Piotrem.

Świetny interes taka nafta — powiedział ni z te­go ni z owego Carr.

Uśmiechnąłem się:

Nie tak dawno słyszałem coś podobnego o cynku. Nic z tego, Piotrze. Na naftową spółkę również mnie nie namówisz, nawet gdyby można było wiercić poza Oklahomą.

Począł usprawiedliwiać się zmieszany:

- No... na przykład zawarł z nimi umowę na prawo wydobywania ropy naftowej i płacił za to. Roześmiałem się:

Spróbuj, Piotrze. Ale wątpię, czy ci się powiedzie. Indianie stali się bardzo podejrzliwi i nie bez racji. Wąt­pię, czy wiedzą, co to jest ropa naftowa. Najpewniej podejrzewaliby jakieś nowe oszustwo mające na celu wywłaszczenie ich z ojcowizny. Twój pomysł to fan­
tazja...17

Przerwałem, bo drzwi wiodące do pokoiku od strony sklepu cicho się otworzyły, a w progu stanął Ludwik. Obaj zerwaliśmy się z ławy.

Otoczyliśmy dolinę, blade twarze są naszymi jeńcami. Co dalej mam czynić?”

Karol wysłuchał informacji ze zmarszczoną brwią.

Wracaj natychmiast — powiedział do Ludwika. — Powiedz Rączej Antylopie, aby ściągnął posterunki i nie przeszkadzał robotnikom, gdyby próbowali ucieczki. Niech swych wojowników ukryje przed wjazdem do doliny i czeka na nasze polecenie. Idź! — A zwracając
się do nas: — Mamy sporo szczęścia! Zaczynamy, Clement. Wypuszczaj ludzi. Nie wszystkich naraz. Piątka­mi, w odstępach minutowych.

Wychodzili korytarzykiem, poprzez sklepik. Przy drzwiach czuwał Tom, otwierając je, to zamykając.

Trzymajcie się, chłopcy — powtarzał Karol od czasu do czasu, gdy nas mijali szeregiem. Niektórzy od­powiadali kiwnięciem głowy, inni, nie zatrzymując się, ściskali nam dłonie, jeszcze inni klepali się po pier­siach na znak, że niczego się nie lękają i że będą się “trzymać”.

Wreszcie nadeszła kolej na nas. Karol, Piotr i ja ra­zem z pięciu ludźmi zagłębiliśmy się w ciemność nocy. Prowadził Tom, znający najlepiej drogę do magazynu broni. Posuwaliśmy się jak korowód duchów. Nikt się nie odezwał, nawet nie zaszeptał. Tylko niekiedy trąco­ny butem kamyk cicho zaszurał. Jak długo trwała wę­drówka — nie umiem określić. W końcu zatrzymaliśmy się. Dla mnie odbyło się to w ten sposób, że dosłownie uderzyłem nosem w plecy człowieka stąpającego przede mną i o mało nie wypuściłem broni z ręki. Tak cicho kroczyliśmy w tych nieprzeniknionych ciemnościach.

Mruknąłem jakieś przeprosiny, pewnie nie dosłyszane, i tkwiłem w miejscu jak drąg. Jeśli drąg ma uszy. Bo ja cały zamieniłem się — jak to mówią — w słuch. Ale nic. Cisza trwała kilka minut. Coś tam się działo przede mną, jakaś przyczyna wstrzymała nasz pochód. Dopiero później powiedziano mi, że Karol, Tom i Piotr odłączyli od czoła grupy i podeszli pod drzwi magazynu broni. Wtedy to właśnie padł z ciemności wyraźny okrzyk wartownika:

Znowu milczenie. Wreszcie jakiś przytłumiony rumor, coś ciężkiego padło na ziemię. I ani jeden dźwięk więcej. Stojący przede mną zaszeptał:

Idziemy...

Powtórzyłem słowo w czerń rozciągającej się poza mną nocy i drobnym kroczkiem ruszyłem przed siebie. Niedaleko uszedłem. Znowu przystanęliśmy. Usłysza­łem zgrzyt, jakby wyłamywanych desek. Od tej chwili zatrzymywaliśmy się co kilka sekund. Na koniec znalaz­łem się twarzą na wprost czarniejszej od nocy ściany. Widniał w niej prostokąt drzwi.

Na potakujące stwierdzenie powiedział:

W ciemnościach coś pobrzękiwało, od czasu do czasu stuknęło twardo i bez echa. Pomyślałem, że dotarliśmy do celu i że właśnie wydają broń z wnętrza magazynu.

Chodź tu, Janie, trzymaj...

Dłonie Karola — teraz ujrzałem je wyraźnie — wrę­czyły mi długaśną rusznicę, diabelnie ciężką. Po sekun­dzie otrzymałem drugą, podobnej wagi, wreszcie trzecią.

Oparłem się plecami o ścianę, a podręczny arsenał postawiłem obok. Nie było mi jednak dane długo odpo­czywać.

Dwu ludzi tu zostanie. Wciągnijcie wartowników do środka i zabarykadujcie drzwi. Nikogo nie wpuszczać. Reszta za mną! Tom, gdzie jesteś? Idziemy do kwatery strażników, byle szybko. Janie, trzymaj się mnie.

Wszystko to zostało powiedziane głosem przyciszo­nym, ale wyraźnie.

Poszliśmy w bok, ja zaraz za Karolem, a za mną zna­lazł się Piotr Carr.

Wszystko w porządku, doktorze — zaszeptał. — Oby tak dalej...

Znowu wędrówka po omacku, tym razem nieco dłuż­sza, w ciszy i z zachowaniem wszelkich środków ostroż­ności. Nie z naszej to winy okazały się one całkowicie bezużyteczne.

Gdzie znajdowaliśmy się, w którym miejscu nafciarskiego obozowiska — nie wiem. Niespodziewanie po­wietrzem i ziemią wstrząsnął głuchy grzmot, przypo­minający wystrzał ciężkiego działa. Po nim nastało nie­przerwane dudnienie, jakby tysiąc ciężkich pociągów gnało po szynach. Zerwał się wiatr i dmuchnął nam w twarze ostrą, nieprzyjemną wonią.

Ropa — powiedział prawie głośno Carr. — Ropa trysnęła z szybu!

Jednocześnie usłyszałem głos Karola:

Prędzej! Biegiem!

Runęliśmy przed siebie, potykając się o nierówności gruntu, i gnali, ile sił w nogach i tchu w piersiach. Ob­ciążony trzema dodatkowymi strzelbami pozostałem nieco w tyle. Muszę przyznać, że walczyłem z pokusą, aby nie cisnąć gdzieś tego kłopotliwego ładunku.

Wtedy znów w ciemnej dali rozległ się odgłos drugie­go wybuchu. Snop czerwonożółtego blasku wystrzelił z głębi doliny, a głuchy łoskot wzmógł się jeszcze.


Rzeka ognia


Nagle uczyniło się widno, jakby nad doliną wzeszło czerwone słońce. W ponurym, krwawym blasku widzia­łem dokoła wszystko w promieniu paru jardów. Była nas spora gromadka biegnąca wprost ku piętrowemu barakowi. Stali tam już ludzie Hardy'ego, oparci pleca­mi o ścianę. W ciemności trudno ich było dostrzec z okien baraku, ale teraz widoczni jak na dłoni. A okna na wysokim parterze i na piętrze otwierały się jedno po drugim. Łomot tryskającej ropy, a później łuna pożaru zbudziły wszystkich. Na nasze szczęście warta stojąca przy wejściu została rozbrojona i skrępo­wana jeszcze podczas ostatnich chwil ciemności, a wy­rwani ze snu ludzie nie mogli się zorientować, co spro­wadziło tu gromadę robotników. Pewnie myśleli, że przybyliśmy szukać pomocy. Karol postanowił natych­miast wykorzystać tę sytuację.

Hardy, Janie, Piotrze! Stańcie obok drzwi. Kto nie ma jeszcze broni, niech weźmie. (Natychmiast po­zbyłem się swego ciężaru.) Uwaga, otwierają!

Wąskie, zbite z grubych bali, przypominające furtkę w płocie drzwi odskoczyły nagle, pchnięte niewidoczną siłą. Z otworu wyszedł, a raczej wyskoczył, mężczyzna w kapeluszu o szerokim rondzie.

Hiszpan! — krzyknął Hardy starając się zapanować nad hukiem rozbrzmiewającym w dolinie. — Brać go, chłopcy!

Wyrwałem się naprzód, lecz uprzedzono mnie. Hisz­pan, szef straży, został powalony tak szybko, że nie zdą­żyłem nawet okiem mrugnąć. Ten sam los spotkał po­stępującego za nim człowieka.

Gdyby drzwi były szersze i mogły przepuszczać po dwu-trzech ludzi naraz, nie poszłoby nam tak łatwo. Wąskie drzwi, które miały chronić mieszkańców baraku przed niespodziewanym napadem, przesądziły o ich zgubie.

Łoskot buchającej ropy bardzo nam sprzyjał. Zagłu­szył okrzyki człowieka, zwanego Hiszpanem, oraz dru­giego z rozbrojonych członków straży. Dlatego inni po kolei opuszczali budynek, a że czynili to w popłochu, nie od razu mogli się zorientować w sytuacji. Aż któryś z pierwszego piętra, posiadający widocznie więcej zim­nej krwi, zorientował się, że coś nie jest w porządku.

Wetknąwszy następnie głowę w pusty obecnie otwór drzwi, huknął z całej piersi:

Wyłazić, chłopcy! Obóz się pali! Spieszcie się, bo ta buda zaraz stanie w ogniu!

Oczywiście, był to zwykły bluff. Zakotłowało się we wnętrzu. Jakieś cienie-postacie, widoczne w blaskach purpurowej łuny, zaczęły się przesuwać za oknami, ale nikt nie ukazał się w drzwiach. Wreszcie ktoś zawołał do nas z góry:

Czego od nas chcecie?

Hardy cofnął się od ściany, aby go lepiej widziano.

Przyjrzyjcie mi się dobrze! — zawołał. — Nic od was nie chcemy. Możecie sobie iść, gdzie oczy ponio­są. No, żywo!

Znowu buchnął gwar zmieszanych głosów. Dwa czy trzy naraz zapytały:

Spostrzegłem, że uczyniło się jeszcze widniej. Czyżby już wstawał dzień? Tak szybko?

Odwróciłem się, aby ogarnąć wzrokiem większą prze­strzeń. To, co ujrzałem, zaniepokoiło mnie. W głębi doli­ny świeciła już nie tylko pochodnia tryskającej ku niebu ropy, blasku dodawały płonące w pobliżu zabudowania. Ale najbardziej przeraził mnie widok jakiejś rzeki ognia rozlewającej się między barakami. Wyglądało tak, jak­by ziemia płonęła. Bluff Karola mógł stać się faktem! Nie powiedziałem nic, aby nie wywołać popłochu. Ro­zejrzałem się za Piotrem. Stał niedaleko drzwi. Pocią­gnąłem go bezceremonialnie za rękaw i wskazałem pal­cem groźne widowisko w głębi doliny.

Ropa spływa bokiem — stwierdził. — Musiał powstać jakiś dodatkowy otwór, z którego wypływa pod mniejszym ciśnieniem i rozlewa się dokoła... Jeszcze zdążymy...

Nie słuchałem dłużej. Rzeka ognia płynęła powoli. Przed nią dostrzegłem teraz gromadki cieni biegnących w naszym kierunku. Odszukałem Karola. Szybko podjął decyzję:

Hardy! Zostaniesz tu z dziewięcioma, póki ogień nie zacznie zagrażać tej budzie. Potem ruszajcie na wzgórza. Ludzie — zwrócił się do pozostałych — możecie odejść. Radzę bez obawy opuścić dolinę, nikt was nie zatrzyma, Powiedzcie to innym. — A zwróciwszy się do mnie i do Piotra: — Chodźcie, ten wybuch bardzo nam wszystko ułatwił...

Teraz nie było już dokoła tak cicho i tak pusto. Raz po raz mijali nas ludzie spieszący to w tym, to w owym kierunku. Niektórzy wołali coś w popłochu, ale co — nie mogłem zrozumieć. Byliśmy już niedaleko celu. Coraz wyraźniej widziałem domek dyrekcji stojący na skłonie wzgórza. Tam nie mógł dotrzeć — właśnie ze względu na położenie — strumień płonącej ropy. Uwię­zionemu inżynierowi (jeśli go oczywiście uwięziono) nic nie zagrażało.

Kiedy poczęliśmy się wspinać po łagodnej pochyłości, ujrzałem, jak z domku wybiegły dwie osoby. Za nimi — jeszcze dwie. Pierwsza para pędziła wprost na nas. Przy­spieszyliśmy kroku. Wówczas jeden z biegnących skrę­cił raptownie w bok i gnał dalej po nierównym zboczu porośniętym trawą. Drugi — natychmiast podążył jego śladem. Nic z tego nie zrozumiałem. Ale Karol zatrzy­mał się nagle i zawrócił.

To Willburn! — zawołał. — Musimy go zatrzymać. Inżynierze! Dokąd pan biegnie?!

Uciekający nawet się nie obejrzeli i... okazali się szybsi od nas. Już wydostali się na równinę. Wówczas zdarzyło się coś, czego nikt ani ze ściganych, ani ze ści­gających nie mógł przewidzieć. Konie! Rozszalałe stado koni ukazało się na drodze. Musiały się wyrwać pilnują­cym.


Gnały z głuchym tętentem samym środkiem doli­ny. Krzyknąłem na uciekających. Za późno! Ruchliwa masa zakryła ich. Przewaliła się z rżeniem i kwikiem, runęła w stronę wyjścia z doliny.

Na pustym, stratowanym placu leżały samotne dwa nieruchome ludzkie ciała. Ile jeszcze mogło być ofiar tej końskiej szarży?

Dopiero teraz zbiegliśmy na sam dół. Ukląkłem. Tak, to był Willburn. A ten drugi... Yeats. Skąd się tu zna­lazł? Czyżby coś wyniuchał i przyszedł uprzedzić inży­niera?

Zbadałem puls obu ofiar.


Wolno ruszyliśmy powrotną drogą. Szedłem na koń­cu tego smutnego pochodu, rozglądając się na wszyst­kie strony. W dali płonęła ziemia, paliły się zabudowa­nia.

Położyliśmy bezwładne ciała na stołach. Raz jeszcze przeprowadziłem badanie.

Obeszliśmy cały parter: cztery niewielkie biurowe pokoiki.

Znaleźliśmy je w jakimś zakamarku: prymitywne, wąskie schodki. Zawiodły nas w górę, nie na obszerny strych, jak tego oczekiwaliśmy, ale do wąskiego kory­tarzyka z dwojgiem drzwi. I jedne, i drugie stały otworem. Za pierwszymi ujrzałem pomieszczenie zupełnie puste, za drugimi pokój; w którym stał stół, szafa i łóżko. To było właśnie mieszkanie Willburna. Karol począł myszkować po kątach, zajrzał do szafy, później wsunął się pod łóżko, tak że wystawały mu tylko końce nóg. Wreszcie wypełznął stamtąd ciągnąc za sobą spo­rą, żelaznymi okuciami wzmocnioną skrzynię. Na czar­nych antabach wisiały dwie wielkie kłódki.

Wyjrzałem na schodki i przywołałem Carra. Zjawił się z dwoma kluczami związanymi sznurkiem.

Pasowały. Obie kłódki odskoczyły ze zgrzytem, pi­snęły zawiasy i oczom naszym ukazało się wnętrze skrzy­ni. Nie była pełna. Jej zawartość sięgała zaledwie trze­ciej części wysokości. Na samym wierzchu leżało kilka­naście równo złożonych arkuszy papieru. Rozwinęliśmy. Były to jakieś plany. Jeden z nich stanowił — sądząc na oko — mapkę Doliny Złej Wody. Pod papierami znajdował się pas z futerałami, w których tkwiły dwa rewolwery, i kilka kartonów naboi ułożonych na warst­wie zielonego płótna. Gdy Karol je ściągnął, ujrzeliśmy trzy rzędy równo rozmieszczonych, podłużnych paczek, obok których, w samym rogu, spoczywał pokaźny, pę­katy worek ze skóry. Sięgnąłem po niego, ale musiałem sobie pomóc drugą ręką, tak był ciężki.

Jest — stwierdził triumfalnie mój przyjaciel. — Pokaż!

Szybko rozsupłał rzemienie. Błysnęło srebro nowiut­kich jednodolarówek.

A paczki? — zapytałem.

Ale już Piotr rozerwał wierzchni papier. Ukazały się równo złożone banknoty.

Już wiemy, co trzeba — stwierdził Karol. — Kła­dźcie to wszystko z powrotem. Szybko, szybko!

Uwinęliśmy się migiem. Skrzynia została zamknięta, klucze zabrane przez Karola. Zbiegliśmy po schodach. Na dole — jeden wewnątrz, drugi na zewnątrz budyn­ku — sterczeli nasi wartownicy. Daleki dotąd płomień przybliżył się teraz, płynąca rzeka ognia stała się znacz­
nie dłuższa i szersza. Prawie podchodziła pod krańce wzgórz. Widziałem, jak dopalały się wiązania dachowe kilku budynków, a jeden z nich z suchym trzaskiem runął powodując gejzer iskier. W blasku ognia nie do­strzegłem ludzi. Nadal huczał gromowym głosem czer­wony wulkan szybu. Spostrzegłem, że nasz wartownik kręcił się niepewnie przy schodkach. Szepnąłem o tym
Karolowi.

Pomyślałem z przerażeniem, że jeśli ogień powędruje trawami, łatwo przeskoczy grzebień pagórków i rozle­je się po całej prerii. Milczałem jednak. Karol i Piotr już schodzili pochyłością. Dogoniłem ich.

Jutro? — zapytałem. — Chyba dzisiaj. Spójrz na niebo!

Nie myliłem się. Nad naszymi głowami wisiała szarość pochmurnego świtu.

Karol pomknął ku przeciwległym stokom doliny, my — ku niezbyt dalekiemu źródłu ognia. Coraz bar­dziej drażnił nozdrza ostry zapach ropy, palącego się drewna i rozgrzanej ziemi. Kłęby dymu raz po raz przy­słaniały niebo. Oto już dom, który służył za koszary dla straży. Nikogo. Skręciliśmy w kierunku magazynu broni. Tu' ujrzałem pierwsze języki ognia. Dudnienie stawało się donioślejsze, ale poprzez jego ponury dźwięk dobiegło mnie czyjeś wołanie.

Nigdy nie gnałem równie szybko. Dojrzałem wresz­cie na tyłach drewnianej budy sylwetki dwu osób. Wy­glądało tak, jakby z sobą walczyły. Znowu krzyk. Te­raz poznałem: kobiecy głos! Oto pojawiła się w polu widzenia sylwetka trzecia. Znalazłem się już tak blisko, że mogłem dokładnie rozpoznać osoby: Eileen, którą trzymał za ręce nie znany mi typ, i inżyniera Mertona. Okazał się szybszy ode mnie. To on właśnie przy­skoczył z boku i trzasnął draba pięścią w głowę. Tamten zwalił się na ziemię jak kłoda.

A to drań! — oburzył się Piotr, który biegł za mną. — O, już się rusza! Ja bym mu lepiej przysolił! Co z nim zrobić?

Wzruszyłem ramionami.

Drobiazgi? — zapytałem zaskoczony. Roześmiała się.

Co tak pana dziwi? Mam trochę drobiazgów, tam — wskazała poza siebie — i szkoda mi było zosta­wić je na pastwę ognia. Przyszedł Ludwik i pomagał pakować. O... właśnie on...

Z dalszych jej słów wynikło, że ruszyła przodem, kierując się ku domkowi — dyrekcji. Uznała go za naj­lepsze dla siebie schronienie. Ludwik miał ją dogonić. Zmarudził jednak ładując do tobołu zbyt wiele przed­miotów — czego można było się domyślić obserwując, jak się zbliżał z bagażem na plecach. Oto dlaczego w pewnej chwili Eileen znalazła się sama wśród pustko­wia gorejących zabudowań.

Wyręczył mnie Piotr.

Willbum nie żyje...

Merton zmarszczył się tylko, ale Eileen krzyknęła: — Och! co się stało? Zastrzelili go? Odzyskałem głos:

Nie, stratowały go rozpędzone konie. Jego i Yeatsa. Bardzo teraz na pana liczymy, inżynierze — doda­łem. — Pana pomoc będzie bezcenna. Idźcie już.

Rozstaliśmy się. Oni ruszyli ku skłonom wzgórz, my — samym skrajem doliny. W tym miejscu jej środek gorzał już płomieniem, na szczęście dość niskim, ale fala gorąca raz po raz parzyła twarze. Nieco dalej dogo­rywały drewniane resztki baraków. Żar stał się tak in­tensywny, że zrezygnowaliśmy z marszu w tym kierun­ku. Magazyn z bronią dawno już musiał spłonąć, a Har­dy na pewno nie czekał, aż pożar przetnie mu drogę odwrotu. Postanowiliśmy zawrócić.

Nagle za naszymi plecami ozwał się gromowy pogłos, zwielokrotniony echem, a w sekundę później zapanowała cisza.

Ja również. Czy płomień się rozszerzy, czy nie... zobaczymy. Na dobrą sprawę przydałby się deszcz. I wcale nie zdziwiłbym się, gdyby nagle lunęło. Słysza­łem, że podpalanie kaktusowego pola, dzięki ogrzaniu powietrza, ściąga wodę na ziemię. Ten palący się szyb narobił więcej żaru niż sto pól kaktusowych, a do tego od rana chmury na niebie. Doktorze, chyba naprawdę
już pada...

Zadarłem głowę i poczułem na twarzy wilgoć kilku drobniutkich kropelek. Zanim dotarliśmy do domku dy­rekcji, deszcz zgęstniał, a gdy wkroczyliśmy pod dach, otworzyły się upusty niebieskie i lunął na ziemię praw­dziwy potop. W ciągu kilku sekund środek doliny prze­istoczył się w górską rzekę. Drobne strumyki rwały zboczami wzgórz, niosąc kępy wymytych traw, war­stwę tłustych sadzy po spalonej ropie i osmolone szcząt­ki nie dopalonych budowli. Tak trwało dobre pół godzi­ny. Przez ten czas cała nasza grupka zebrana pod da­chem (Eileen, Merton, Ludwik, dwaj strażnicy oraz Piotr i ja) tkwiła przy oknach, a gdy deszcz ustał, wiatr rozegnał resztki chmur i błysnęło słońce, wraz z Merto-nem wybiegliśmy na dwór.

Nigdzie ani śladu płomieni. Człapiąc po błocie zapu­ściliśmy się aż poza granice dawnych szybów, po któ­rych teraz pozostały tylko rumowiska. Na placach wier­ceń piętrzyły się resztki pogiętych, przepalonych meta­lowych części wież i stosy zamienionego w czarną maź popiołu.

Tak oto w Dolinie Złej Wody przestały istnieć nafto­we szyby, a Willburn zginął tragicznie. Pomyślny zbieg okoliczności pozwolił nam, znacznie łatwiej, niż przy­puszczaliśmy, osiągnąć wyznaczony cel: zlikwidować groźne ognisko niepokoju w Oklahomie i zapewnić pra­wu zwycięstwo nad grabieżcami cudzej ziemi.

* * *


Przez dwa następne dni upadałem — jak to się mó­wi — na nos! Ze zmęczenia. Pięciu osobom musiałem udzielić natychmiastowej pomocy lekarskiej i czuwać nad ich stanem zdrowia. Czterech robotników zostało poparzonych, na szczęście lekko, ale są to przecież bardzo bolesne obrażenia ciała. Piąty — dostał kulę w ra­mię. Czy był to wypadek spowodowany nieostrożnością podczas ucieczki przed ogniem, czy też strzał został zamierzony — nigdy się o tym nie dowiedziałem. W opie­ce nad pacjentami bardzo mi pomógł Piotr Carr. Ale na tym nie kończyła się moja rola. Musiałem — wespół z Karolem, Hardym, Mertonem i Piotrem — wziąć udział w dokładnym obejrzeniu obozu, a raczej tego, co jeszcze zostało po pożarze. Dla ponad setki koczują­cych tu osób konsekwencje kataklizmu okazały się mniej groźne, niż można było przypuszczać.

Sporo słów uznania należy się inżynierowi Mertonowi. Dopiero teraz dowiedziałem się, ile wysiłku poświęcił, by nie dopuścić do ofiar. W panice, jaka powstała po wybuchu i zapaleniu się ropy, zdołał skupić wokół siebie sporą gromadę przerażonych, zdezorientowanych ludzi i wyprowadzić ich poza zasięg ognia. Potem sam wrócił. Spotkaliśmy go w chwili, gdy oswobodził Eileen z rąk napastnika. Czy to był zbieg okoliczności? Nie sądzę...

Inżynier okazał się nieoceniony i później. P6 śmierci Willburna objął kierownictwo ekspedycji. Przy jego energicznej pomocy na nowo zgromadziliśmy ludzi w dolinie i zapewnili im jaki taki nocleg oraz wyżywie­nie. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności nie wszystko spłonęło. Poza nie tkniętym domkiem dyrekcji zacho­wał się budynek kuchni i jadalni, budynek, a raczej ba­rak straży oraz częściowo tylko nadpalony saloon Hardy'ego. Ocalały również dwa ciężkie wozy transportowe (rzecz nie bez znaczenia).

Merton zainstalował się w domku dyrekcji — Eileen usiadła na dawnym miejscu jako sekretarka — zapędził do roboty rachmistrzów i tak się rozpoczęła likwidacja całego eksplorerskiego przedsięwzięcia. Nie bez trud­ności. Wyłoniły się one na samym prawie początku. Na­leżało przecież kwitki, jakie posiadali robotnicy (a rów­nież i Hardy), wymienić na pieniądze. Ale wielu ludzi potraciło papierki podczas nocnej zawieruchy. Czyż mo­gliśmy tych ludzi pominąć i pozostawić bez centa? Z drugiej znów strony, jak sprawdzić, ile im tych kwi­tów spłonęło czy poginęło, a ile zdołali przedtem wymie­nić na jadło i na napoje w saloonie Hardy'ego?

Długo debatowaliśmy nad tym zagadnieniem. W koń­cu inżynier Merton zdołał znaleźć wykaz wydanych już kwitów. Hardy, który ocalił swój “papierowy” majątek, podał nam sumę. Kiedy ją odjęliśmy od sumy kwitów wydanych przez dyrekcję, otrzymaliśmy właśnie to, co mogli mieć robotnicy. Ale niestety, po przeliczeniu kwi­tów wyszło na jaw, że nie mają one pełnego pokrycia w pieniądzach znalezionych w skrzyni Willburna!

Jakże nieprzyjemnie i... niebezpiecznie było poinfor­mować o tym zainteresowane osoby. Zwołaliśmy ogólne zebranie w centrum doliny i tylko dzięki Mertonowi, którego poparł swą szeryfowską godnością Karol, nie doszło do awantury.

Ja nie uczestniczyłem w pieniężnych rozliczeniach. Nie miałem na to czasu. Moi pacjenci przysparzali mi dość kłopotu. W obecnej ciasnocie nie miałem ich gdzie umieścić, a to było konieczne. Teraz pomógł mi Hardy. Zamknął na cztery spusty swój saloon, wyciągnął skądsiś pięć prycz i rozłożył w sali swej karczmy. Tak po­wstał prowizoryczny szpitalik. Wyszło to na dobre i chorym, i zdrowym. Ustały wieczorne pijatyki, które obecnie, w atmosferze zrozumiałego rozprzężenia, łatwo mogły się przerodzić w masowe bójki.

Wreszcie wszystkim wypłacono część należności. Na tyle było nas stać (a raczej — szkatułę Willburna). Nie obyło się bez głośnych narzekań, ale też i na tym się skończyło.

Żeby niczego nie pominąć, wspomnieć muszę o Rączej Antylopie. Potrafił wraz ze swymi wojownikami schwy­tać i przygnać do doliny konie, jakie nam uciekły, a póź­niej — na żądanie Karola — wycofał się daleko na prerię. W ten sposób zabezpieczyliśmy się przed jakimkolwiek przypadkowym starciem.

Ci, którzy mieli swoje konie, odzyskali je. Inni, wraz z moimi pacjentami, załadowani zostali do dwu wozów i podążyli ku granicom Kansas, nadzorowani z daleka i prawie niewidocznie przez wojowników Rączej Anty­lopy.

Przyznam szczerze: ciężar spadł mi z serca, gdy wre­szcie opuściliśmy terytorium Oklahomy. Odtąd nasza ka­walkada zmniejszała się prawie z godziny na godzinę. Ci, co jechali konno — pojedynczo lub w większej grup­ce— puszczali się w cwał i znikali nam z oczu. Nasza trójka z dwoma wozami i już tylko garstką jeźdźców zmierzała prosto do Peace Village, ale zanim dotarliśmy tam...

Któregoś ranka ujrzałem Eileen w stroju... kowboja, a może Indianina. W spodniach i w skórzanej bluzie. Nie zwróciła uwagi na mój zdziwiony wzrok.

Gdzieżby, jak nie do Topeki?

Sama?

Liczba mnoga czasownika powiedziała mi tyle, że już nie pytałem o nic ani Eileen, ani Mertona. Rozstali się z nami w pół godziny później. Następnego dnia odje­chał Hardy ze swym chłopakiem, a po nim Ludwik. Nie chciał pokazywać się wujowi Jonathanowi. Zrozu­miałe.

W Peace Village przyjęto nas gościnnie, a opowieść o Dolinie Złej Wody (jakież to pole do popisu dla Piotra Carra!) wzbudziła sensację. Pewnie ją po dziś dzień pamiętają i powtarzają przy lada okazji.

Lękałem się, czy mieszkańcy Peace Village zechcą nas zwolnić z szeryfowskich obowiązków. Jednakże uda­ło się. Wróciliśmy opromienieni (zasługa Piotra!) taką sławą, a Jonathan tak mocno nas poparł, że ustąpili. Jego wybrano szeryfem. Udawał, że się wzbrania, ale uległ prośbom. Życzę mu wszystkiego najlepszego. I niech mnie wybaczy, że na pytanie, czy widziałem “tego łajdaka Ludwika”, który, “tak bezczelnie uciekł” — odparłem przecząco. Piotr, chociaż gaduła, również się nie zdradził.

Po paru dniach pobytu w osadzie rozstaliśmy się z jej mieszkańcami, aby udać się dc Kaam-kulano — Zaję­czej Doliny. Piotr, którego nadal rozsadzała duma ze wspólnych sukcesów, postanowił nam towarzyszyć.

Tokwi-tej powitał nas jak wojowników wracających ze zwycięskiej wyprawy. O wypadkach, w których bra­liśmy udział, dowiedział się już z ust Rączej Antylopy.

W dniu naszego przybycia wypuszczono z niewoli dwu schwytanych przez Komańczo w dawnych strażni­ków doliny. Puszczono i Darnleya. Otrzymali broń, ko­nie i wskazówkę, jak mogą najkrótszą trasą wydostać się poza ziemie Oklahomy. Sądzę, że skorzystali z tej rady Czwarty więzień (właśnie ten Sam) doczekał się innego losu. Czy lepszego, czy gorszego — trudno mi sądzić. Został mężem indiańskiej squaw, wdowy po zabitym przez siebie wojowniku.

Wśród Komanczów bawiliśmy kilka tygodni, jeżdżąc na myśliwskie wyprawy, łowiąc ryby i leniuchując do woli. Przez ten czas Sam nie opuszczał ani na krok indiańskiej wioski, ale mnie i Karola unikał. Nawet nie pożegnał się z nami, gdy wreszcie wyruszyliśmy na wschód. Może po dziś dzień żyje wśród Indian Oklaho­my, może uciekł. Któż to odgadnie?


1 Rzeka Pokoju (Peace River) i jezioro Athabaska leżą w północnej części kanadyjskiej prowincji Alberta.

2 Na mocy układu między rządem Stanów Zjednoczonych a plemionami Komanczów, Kiowa, Czejenów, Arapaho, Apa­czów i Wichita zawartego w 1867 r. Indianom zagwarantowano prawo wieczystej własności ziem Oklahomy. Dodatkowy układ z 1875 r. potwierdził to prawo w stosunku do Komanczów, którzy ze swej strony zobowiązali się do nieprzekraczania granic Oklahomy. Oba te układy zostały złamane w 1889 r., kiedy zezwolono osiedlać się w Oklahomie farmerom z sąsiedniego stanu Kansas.

3 Oba wymienione plemiona należą do tej samej grupy językowej.

4 Mowa o używanym w Ameryce termometrze Farenheltk Zero stopni F. równa się minus 17,8 stopnia w skali Celsjusza, a 100 stopni F. to plus 37 stopni C.

5 Nazwa “Oklahoma" powstała z dwu słów języka plemienia Choctaw (Czoktau). “Okla" — znaczy “lud", “humma" lub “homma" — czerwony.

6 Obecny stan Oklahoma ma 69.919 mil kwadratowych powierzchni (mila kwadratowa równa się 2,589 kilometrów kwadratowych).

7 Przezwisko Williama Fridericka Cody (1846—1917), głośnego łowcy bizonów. Gdy towarzystwo budowy kolei Kansas-Pacyfik zatrudniło go jako dostawcę mięsa dla robotników, zdołał w okresie zaledwie 18 miesięcy ubić 4800 bizonów.

8 Husky — psy z północnych krańców Ameryki, używane do zaprzęgu sań.

9 Doktor się nie mylił. Kansas po dziś dzień jest stanem rolniczym.

10 Peace Village — (ang.) Miasteczko Pokoju. Frontier Point — (ang.) Punkt Graniczny.

11 Pierwsze amerykańskie przedsiębiorstwo eksploatacji ropy powstało w roku 1855, pod nazwą “Pennsylvania Rock Oil Company”.

12 Hardy — oznacza w języku angielskim: odważny, śmiały, wytrzymały.

13 Sahem — wódz, przywódca, czarodziej.

14 Chodziło tu zapewne o odmianę kruszcu cynkowego o na¬zwie smitsonit i wzorze chemicznym ZnCOj, występującego w skałach wapiennych.

15 Mowa tu — raz jeszcze — o traktacie zawartym w 1867 r. z Indianami Oklahomy.

16 Mowa tu oczywiście o ropie naftowej.

17 A jednak pomysł Piotra wcale nie był fantazją. Zrealizowano go co prawda w wiele lat później na terenach rezerwatu Nawajów. Rezerwat ten obejmuje części stanów: Arizona, Nowy Meksyk i Utah. Tam odkryto w połowie bieżącego wieku ropę naftową. Rada plemienna podpisała umowy z firmami naftowymi. W 1953 r. Nawajowie otrzymali z tytułu dzierżawy i udziału w zyskach ok. 50 milionów dolarów.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wernic Wieslaw Znikajace stado
Wernic Wieslaw Lapacz z Sacramento
Wernic Wieslaw Colorado
Wernic Wieslaw Skarby Mackenzie
Wernic Wieslaw Sierzant konnej policji
Wernic Wieslaw Old Gray
Wernic Wieslaw Daleka Przygoda 2017 POLiSH eBook Olbrzym
Wernic Wieslaw 14 Barry Bede
Wernic Wieslaw Ucieczka Z Wichita Falls
03 Wernic Wiesław Łapacz z Sacramento
Wernic Wieslaw 13 Old Gray
Wernic Wieslaw Czlowiek Z Montany
Wernic Wiesław Łapacz z Sacramento
Wernic Wieslaw 03 Lapacz z Sacramento
Wernic Wieslaw 01 Gwiazda Trapera
Wernic Wiesław Słońce Arizony
Wernic Wieslaw Lapacz Z Sacramento
Wernic Wieslaw Slonce Arizony
Wernic Wieslaw Czlowiek z Montany

więcej podobnych podstron